Edmund NiziurskI Osobliwe Przypadki Cymeona Maksymalnego KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA Opracowanie graficzne • JERZY FLISAK KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PKASA-KSIĄ2KA-RUCH" WARSZAWA 1977 Wydanie drugie. Nakład: 100000+260 egz. Objętość: ark. wyd. U.M ark dr.Jk. 12,53. Nr prod. I. 1-14!6;76. Druk l oprawa Rzeszowskie Zakłady Graficzne Żarn. 3165 16. H-5-o. l. KOŃ To mi się zdarzyło od razu w nowej budzie. Od trzech dni, to jest od początku roku szkolnego, chodzę do no- wej budy, czyli do szkoły nr 3, z racji tego, że mieszkam na Zabuczu. Prawie wszyscy z Zahuczą zostali umieszczeni w tej okropnej budzie. Szedłem właśnie do gabinetu lekarskiego po zwolnie- nie, kiedy ujrzałem naszego fizyka, pana Rogera, zwanego Rogerem Fizycznym w odróżnieniu od jego brata, znanego psychiatry w naszym mieście. Otóż Roger Fizyczny zbli- żał się z przeciwnej strony niosąc na ramieniu szklaną rurę od pompy próżniowej. Chciałem zejść mu z drogi, ale on od razu mnie zatrzymał. — No i cóż, spotykamy się znowu, Ogromski! — Tak jest, proszę pana. — Nie masz zbyt zachwyconej miny — zauważył. —— Chory jestem — jęknąłem, skurczyłem się i zgar- biłem, jak mogłem na j żałośniej. — Uprzedzam cię, Ogromski — Roger potrząsnął groź- nie rurą od pompy próżniowej — nie myśl sobie przypad- kiem, że będziesz tu znów dryfował korzystając z faktu, że nikt cię tu jeszcze nie zna! Ja cię znam, Ogromski, to ci powinno wystarczyć. — Wystarcza mi, proszę pana — zgodziłem się po-^ kornie. — Ech, gdybyś był mądry, Ogromski — westchnął Ro- ger — tobyś wykorzystał okazję. — Jaką okazję? — nadstawiłem chciwie ucha. — Masz szansę zacząć na nowo, to jest zupełnie nowa szkoła. Jesteś przesadzony na nowy grunt. W no- wej szkole każdy jest jakby narodzony na nowo. Naj- ważniejsze, żebyś się poczuł nowo narodzony, Ogrom- ski, bez żadnych starych obciążeń. — To jest myśl, proszę pana! — przytaknąłem ży- wo. — Niczego więcej nie pragnę jak narodzić się na nowo. Tylko... czy to jest możliwe, opinia pójdzie za mną — jęknąłem dramatycznie i pociągnąłem nosem, żeby wzruszyć Rogera. Roger Fizyczny poprawił rurę na ramieniu i chrząk- nął: — — Nie pójdzie. — Pan nic nie powie? — Nie. Zresztą będziesz miał nowego wychowawcę. — Kogo? — Pana magistra Szykonia. Będzie zarazem was uczył polskiego... — Więc nie pan dyrektor Biegunowicz? — Nie. Pan magister Szykoń. Ściągnięto go specjalnie z Urzędowa. Jest pełen zapału i energii. Pamiętaj, Ogrom- ski, to twoja wielka szansa. Zapamiętaj! — Zapamiętam, proszę pana! Roger Fizyczny odszedł, a ja stałem przez chwilę oszo- łomiony. Szykoń z Urzędowa! Coś takiego! A potem przy- pomniałem sobie, że ten nowy okularnik z B., co ograł mnie w szachy, ten grubas, którego nazywają Zezowaty Dodo, podobno też jest z Urzędowa. Pobiegłem więc do Doda zasięgnąć bliższych informacji. Dodo pokiwał głową. — Jasne, że znam faceta. Będzie was uczyć Koń. . — Koń?! — Dokładnie magister Szykoń, ale wszyscy nazywają go Koniem. — Znasz go dobrze? — Jasne. Uczył nas w Urzędowie. — Co to za typ? — Niesamowity. — Okropny? Drętwy? Nerwowy? Złośliwy? — dopyty- wałem. — On? Coś ty?! — żachnął się Dodo. — No więc, jaki jest? — zdenerwowałem się. — Koń? O, bracie, uważaj na Konia! On magluje... — Magluje? W jakim sensie? — Przewraca na drugą stronę, nicuje, on jest niebez- pieczny. To znaczy, niebezpiecznie logiczny, zabójczo prosty i zdradziecko rzeczowy, a raczej chciałem powie- dzieć na odwrót, to znaczy zdradziecko prosty i zabójczo rzeczowy, rozumiesz. Skinąłem głową, ale szczerze mówiąc, miałem mętlik w głowie. — Muszę mieć jeszcze dokładny opis postaci, cechy charakteru, skłonności, ewentualnie ułomności... — powie- działem. — Po co ci to? — Koń jest moją szansą — odparłem — dlatego chcę dokładnie poznać Konia. Dodo stropił się. — Nie wiem, co ci powiedzieć... to jest skomplikowa- ne... Musiałbym się zastanowić. — Zastanowisz się później — powiedziałem — a teraz pokaż mi, jak on wygląda... — Nie widzę go tutaj... Musiałbym go poszukać... — Jak go znajdziesz, to mnie zawołaj, będę w pocze- kalni u lekarza szkolnego... — Jesteś chory? — Dodo spojrzał na mnie zaskoczo- ny, ale ja oddaliłem się szybko i zniknąłem w drzwiach gabinetu. W poczekalni siedziało dwu pacjentów: blady jak nać piwniczna, ciemnowłosy, szczupły i nieco niższy ode mnie chłopczyna, zupełnie mi nieznany, oraz znany mi z widze- nia niejaki Hipek z czwartej, jeden z licznych Tubkow- skich zaludniających naszą szkołę. Biedak był gnębiony czkawką, dlatego wolałem zająć miejsce przy tym obcym chłopcu. Z gabinetu wyszła Biała Niemiłosierna. — Co ci jest? — zapytała. — Mam mdłości i dreszcze — odpowiedziałem — prócz tego mam gniecenie, pieczenie i wiercenie... i jeszcze mi się troi w oczach... — Naprawdę ci się troi? — zapytała Biała Niemiło- sierna. — No, nie wiem, może nawet mi się czworzy albo pięciorzy. Faktem jest, że widzę pięciu bliźniaków, jeden za drugim na krzesłach i wszyscy mają czkawkę. — Zmierzysz sobie gorączkę — powiedziała Biała Nie- miłosierna. Wsadziła mi pod pachę termometr i wróciła do gabinetu. Natychmiast rozpocząłem intensywne mierzenie, ma- jąc na uwadze prawo fizyczne, które głosi, że przy tarciu wytwarza się ciepło. Siedzący obok mnie koleś przyglądał się tym zabiegom z ciekawością i uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, jak mi się zdawało. Postanowiłem więc zagaić, żeby skrócić nudę oczekiwań... — Ty — odezwałem się — nie znam cię. Jesteś chy- ba nowy. Pierwszy dzień w waszej szkole — powiedział. I od razu gorączka? — mrugnąłem okiem. — Gorzej — powiedział — uczulenie. Jestem na róż- ne rzeczy uczulony. Dostałem właśnie zastrzyk próbny i czekam na wynik próby... — Znam to — mruknąłem — mój ojciec też jest uczu- lony. To się nazywa alergia. Jak się nazywasz? — Jacek — odparł. — A ty? — Ja mam imię i nazwisko maksymalne — powiedzia- łem. — Nazywam się Maksymilian Ogromski, ale tu wszyscy mówią na mnie Cymek. Jacek uśmiechnął się, a potem jakby zastygł w tym uśmiechu i rozbawiony przyglądał mi się nachalnie, aż mnie zaczęło to denerwować. — Co tak bez przerwy szczerzysz zęby? — warkną- łem. — Wesoło ci? Jeszcze nie dostałeś po kulach, ale po- czekaj, dostaniesz i ty za swoje. — Wyjaśniłem mu j dokładnie, jakie niebezpieczeństwa 'czyhają na niego ze strony Rogera Fizycznego, sióstr Burman od chemii i bio- logii, tudzież Iwana Groźnego od historii. — Lecz najbar- dziej uważaj na Konia — zakończyłem, i — Na Konia. Jakiego Konia?! — zaniepokoił się. Postanowiłem napędzić fąflowi trochę strachu. — To nowy magister od polskiego. Niebezpieczny. On magluje, a prócz tego nicuje. Jest przy tym zdradziecko logiczny. — Jak to — zdradziecko? — wykrztusił Jacek. — Dlaczego? — Dlatego, że jest zabójczo rzeczowy — uciąłem bez namysłu. — To chyba zupełnie proste. — Taaak... zu-zupełnie. — Widzę, że jesteś trochę zrażony do Konia, ale nie przejmuj się, damy sobie radę z Koniem. — Jak? — Za bardzo jesteś ciekawy — uśmiechnąłem się z wyższością. — Ja sobie zawsze daję rady — rzekłem wyciągając termometr. — Zobacz, czterdzieści stopni go- rączki. Z taką gorączką od razu dostanę zwolnienie co najmniej na trzy dni. — Nie lubisz szkoły? — To nie o to chodzi... — A o co? Chciałem powiedzieć, że chodzi o film i o Gigę, ale ugryzłem się w język i powiedziałem tylko: • — Chcę nakręcić film. To moja pasja. Akurat jutro będę miał kamerę, bo będę mógł pożyczyć od Cześka, bo to jest kamera brata Cześka i ten brat wyjedzie zdawać egzaminy... — Rozumiem — chrząknął Jacek. — Czy... czy wszystkie role masz obsadzone, może i ja... — Ty? — skrzywiłem się i spojrzałem na niego po- gardliwie. — Owszem, potrzebuję kogoś do roli sportow- ca, ale to musi być siłacz i biegacz... — Ja jestem silny. — Jacek naprężył muskuły. — Zaraz zobaczymy. — Podałem mu siłomierz zawie- szony na łańcuszku przy wadze lekarskiej. — Naciśnij. Ścisnął, a ja spojrzałem zdumiony. Strzałka skoczyła aż na koniec skali. — Dóbr;7 jesteś — powiedziałem. — Ile masz na czte- rysta metrów? — Czasami schodzę poniżej pięćdziesięciu sekund. Przyglądałem mu się uważnie. — Nie wyglądasz na takiego zucha. Ty chyba jesteś przerośnięty i starszy od mnie. — Trochę — powiedział. — Więc jak, angażujesz mnie? — Moglibyśmy założyć zespół filmowy... ale pamiętaj, ja będę głównym reżyserem i kierownikiem artystycz- nym. — A mnie co zostawisz?? — Ty mógłbyś grać, no i pisać scenariusze, o ile masz cierpliwość i umiesz klecić zdania... — Spróbuję — powiedział Jacek. — Podobasz mi się — oświadczyłem. — Ty też mi się podobasz. W tym momencie do poczekalni zajrzał zadyszany i jak mysz spocony Dodo. — Cymek? Jesteś tu?! — rozglądał się po mrocznym pomieszczeniu. Potem zdjął okulary i zaczął je przecie- rać nerwowo. — O co chodzi? — zapytałem flegmatycznie. — Uważaj — zasapał Dodo. — Koń się źle poczuł i miał tutaj przyjść... Lepiej pryskaj od razu. — Włożył na nos okulary, spojrzał. — O rany! — wrzasnął nagle, złapał się za usta i wybiegł przerażony. Ja też poczułem się dziwnie słabo, chrząknąłem nie- pewnie: — Wyjdę na chwilę — bąknąłem. — Odchodzisz? — Jacek spojrzał na mnie z wyrzutem. —> Już ci się nie podobam? — Podobasz mi się — warknąłem. — Miałeś mi zrobić- gorączkę i pokazać, jak się ujeż- dża Konia...^ —— Potem — wykrztusiłem cofając się do drzwi. — No to zostaw przynajmniej termometr — powiedział Jacek. — Termometr? A prawda! — Dopiero teraz przypo- mniałem sobie o termometrze. Wsunąłem rękę pod pachę, ale termometru tam już nie było, poczułem natomiast, że gładki przedmiot łaskocząc mnie lekko przesunął mi się po żebrach. Nim zdołałem go złapać, wyleciał spod koszul- ki, stuknął o podłogę i roztrzaskał się na drobne ka- wałki. Akurat w tym momencie w drzwiach gabinetu stanę- ła Biała Niemiłosierna. — Ogromski, do pani doktor! Gdzie twój termometr? Przerażony dałem nura za drzwi. — Ogromski, co ty wyrabiasz? — Biała Niemiłosierna wytrzeszczyła osłupiałe oczy. — Niech siostra się nie przejmuje — usłyszałem jesz- cze głos Jacka. — Zdaje się, że kolega Ogromski jest już wyleczony. • To była oczywiście lekka przesada. Dopiero teraz poczu- łem prawdziwą gorączkę i dreszcze, zakrztuszenie, zadła- wienie oraz ogólne zatkanie. Półprzytomny dopadłem w kącie korytarza Zezowatego Doda. — Ty łotrze — zasapałem — powiedz, że się pomyli- łeś. To nie był Koń! — To był Koń — jęknął Dodo>. — Taki mały? — On ma metr sześćdziesiąt dwa. — Dlaczego mi nie powiedziałeś, że on jest - nieletni! Najważniejszej rzeczy mi nie powiedziałeś, że to jest nie- letni Koń! Niedojrzały! i — On jest pełnoletni i dojrzały — powiedział Dodo. — On ma aż dwadzieścia cztery lata, tylko tak młodo wyglą- da... on prowadzi sportowy tryb życia, może dlatego... gdybyś i ty... — Co ty mi tu... takie rzeczy... — sapałem z wściekło- ścią. — Przez ciebie jestem skończony... skompromito- wany, ośmieszony... Boże, co za wygłup, co za nieszczę- ście, co za pech! A tak się układało wszystko dobrze... Byłem jak nowo narodzony, zaczynałem na nowo! Koń był moją szansą i od razu podpadłem! Co teraz myśli o mnie Koń? — Nie wyszło ci z Koniem, to fakt — pociągnął no- sem Dodo — ale to dopiero trzeci dzień szkoły. Masz jeszcze dwieście dziewięćdziesiąt z górą dni... — Jakich dni!? — jęknąłem. — I co teraz zrobi ze mną Koń?! — To właśnie będzie ciekawe. — Dodo przecierał okulary. li 2. AGENDA, CZYLI MOJE WAŻNE SPRAWY Okropne dni. Żyję w ustawicznym napięciu jak skaza- niec w oczekiwaniu na wyrok i kryję się przed panem Szykoniem. Wiem, że lada chwila mogę zostać wezwany; na zasadniczą rozmowę do gabinetu dyra. Szykoń na pewno pochwalił się dyrowi Biegunowiczowi albo jego za- stępcy, panu Rogerowi, jak zręcznie udało mu się mnie .podejść w poczekalni gabinetu lekarskiego, jak skłonił mnie do niebezpiecznych wynurzeń i wywnętrzeń. To . fakt, że wyciągnął ze mnie różne tajemnice szkolne i opinie, które w żaden sposób nie powinny były dostać się do wiadomości grona nauczycielskiego w tej formie. •Co ja mówię! W ogóle nie powinny się dostać — w żadne] formie! Sytuacja jest beznadziejna. Koń nie przebaczy mi nigdy, że śmiałem go wziąć za ucznia i potraktować z góry. Właściwie ogólny ton naszej rozmowy był przy- jazny, ale nie do przyjęcia dla przeciętnego pedagoga. Wprawdzie mogłem wpaść jeszcze gorzej i nabijać się złośliwie z mizernego wyglądu Szykonia, nie zrobiłem tego na szczęście, ale i tak powiedziałem co najmniej cztery razy za dużo. Tak, nie ma się co łudzić, podpadłem Koniowi i jestem spalony w tej budzie. | A do tego te fatalne stosunki personalne w samej kła- | się! Nie mogłem wdepnąć gorzej. Kiedy byłem Paska- rzem i chodziłem do szkoły nr l, czyli do szkoły Jana Chryzostoma Paska, my, Paskarze, darliśmy ciągle koty z Cykanderami, to znaczy z uczniami szkoły nr 2, czyli szkoły Cypriana Kamila Norwida. A teraz okazało się nagle, że prawie cała moja klasa w nowej budzie — to; właśnie Cykanderzy. Dziewcząt się nie boję, nawet lubię niektóre Cykanderki, ale rzecz w tym, że w mojej klasie znalazł się największy, najgorszy, najbardziej zawzięty Cykander, z którym nieraz miałem poważnie na pieńku, niejaki Klemens Mężyk czyli Męsio. 12 Od samego początku czuję w klasie ten opar niechęci, jaki mnie otacza. Na razie jest to opar nieuchwytny. Cykanderzy nie stawiają się, nie zaczepiają mnie, nie zauważają, jakbym był dla nich powietrzem, ale ja wiem, . że to cisza przed burzą. Opar nienawiści musi się w końcu skroplić. I rozpęta się burza. Już teraz widzę, jak się zmawiają, jak szepczą po kątach, jak milkną nagle, gdy się zbliżam. Nie ulega wątpliwości: knują. A ten naj- mniejszy, niejaki Elek Gibas, syczy na mój widok. Muszę przyznać, że to syczenie Gibasa bardzo mnie denerwuje. Najgorsze, że jestem praktycznie sam jak mysz w ko- smosie. Nie ma tu nikogo z mojej zeszłorocznej paczki. Z poprzedniej budy chodzą tu ze mną tylko trzy dziew- czyny i dwu chłopców, ale z tymi dziewczynami miałem w zeszłym roku zadry, a ci chłopcy... Z nich pociechy nie będzie. Jeden to Tomek Bulwa, biedny, wiecznie za- straszony kujon, którego wielki łeb pracuje na zwolnio- nych obrotach. Poczciwy nawet chłopczyna, ale w niczym nie może pomśc. Tak, Bulwa się praktycznie nie liczy. Drugi koleś to Eugeniusz Tubkowski. W jakim stopniu on jest eu — nie sprawdziłem, ale że jest geniusz, to na pewno. Tubka jest przeciwieństwem Bulwy. Nie przej- muje się szkołą, wszystkie wiadomości ma w małym palcu u nogi. Gdyby chciał, mógłby chyba zdawać do drugiej klasy liceum. Na przerwach jest niewidoczny. W dni po- godne i ciepłe spaceruje z godnością po ogrodzie szkol- nym, samotnie zazwyczaj, czasem tylko w towarzystwie podobnych mu geniuszy z ósmej klasy. W dni deszczowe i chłodne zaszywa się w bibliotece albo też gromi w świet- licy na j wytrawnie j szych szachistów w partiach symulta- nicznych, a może takich partii grać naraz dziesięć i prze- ważnie wszystkie dziesięć wygrywa, czasem tylko re- misuje. Co do mnie, utrzymuję z Tubkowskim stosunki poprawne, ale raczej chłodne. Nie mamy żadnych 13 wspólnych zainteresowań ani interesów. Tubkowski jest to samowystarczalny geniusz szkolny. Nawet sojusz obronny ze mną go nie interesuje. W razie potrzeby ko- rzysta z ochrony swego starszego brata, zwanego Ciężkim Tubką. Ten mocno zbudowany brzydal o małych oczkach i kwadratowej twarzy mimo pozorów niezaradności i ocię- żałości ma opinię niebezpiecznego faceta. Widziałem go parę razy w akcji. Rzeczywiście jest skuteczny, wysporto- wany i szybki, przy lada okazji lubi popisywać się swoją siłą, rozsadza go bowiem energia. Schwytanych delik-' wentów poddaje mękom fizycznym i torturom. Wszyscy omijają go z daleka. Oto jak wygląda w skrócie moja sytuacja — z jakiem gokolwiek spojrzeć na nią punktu, wygląda okropnie. Nic tu po mnie w tej klasie, trzeba wiać stąd póki czas, „Szczęściem zostały skrzydła do odlotu, lećmy i nigdy więcej nie zniżajmy lotu". Tak powiada Adam Mickie- wicz i muszę się zastosować do tej rady. Trzeba przyznać, że ostatnio mój lot był fatalnie zani- żony. Zupełnie niegodny Maksymiliana Ogromskiego, zwa- nego Klawym Cymkiem. „Nie dotrzymujesz kroku, synu — powiedział mój dobry ojciec — dałem ci ogromne nazwisko i wielkie, rzekłbym, maksymalne imię, a ty jakoś nie nadążasz, nie dotrzymujesz kroku, synu". Nie da się temu zaprzeczyć. Byłem karłem. Pod wspaniałym imieniem i nazwiskiem kryła się nędza duchowa. I tak już od roku... od roku z grubym okładem. Cud, że w ogó- le przeszedłem do siódmej klasy. Chyba tylko dlatego, że wszyscy zajęci byli reorganizacją, siostry Burman choro- wały na grypę azjatycką, a pan Roger gotował się do objęcia nowego stanowiska w nowo zbudowanej szkole, biegał po mieście trzykroć bardziej zaaferowany niż zwy- kle i trzykroć rzadziej pojawiał się na lekcjach.,.- Tak jest, fatalnie nisko latałem, a parę dni temu na 14 dodatek miałem ten przykry falstart. Grunt to dobrze wystartować do następnego etapu, a ja wystartowałem nierozważnie, można by rzec nieroztropnie czy raczej — / delikatnie mówiąc — nieco niefortunnie, by nie rzec nie- I moralnie: wprost od próby oszustwa. Po prostu nie za- stanawiałem się wiele. Zabrałem się do rzeczy jak nar- wany Fedzio — łapu-capu, po bałaganiarsku. Bo w ogóle jestem bałaganiarz nie z tej ziemi i żyję bez planu, a tu trzeba z ołówkiem w ręku jak wujek Ciołkosz, który jest planistą Miejskiego Zakładu Pogrzebowego. Wujek twierdzi, że podstawą dynamicznego rozwoju jego przed- siębiorstwa jest gospodarka planowa. A ojciec mówi, że u nich w wodociągach dlatego jest niskie ciśnienie, bo nie Wstawili do planu. Jak^ się nie wstawi do planu,: to prze- "t'5 padło. Dlatego ja też muszę wstawić do planu pewne rzeczy, skoro chcę na serio zmienić moje życie. To praw- da, że podpadłem Koniowi i że jestem spalony w budzie nr 3; jestem spalony, ale nie zniszczony. Nic nie jest jesz- cze stracone w życiu, skoro można wystartować na nowo. Pomyślałem sobie, co mówił Roger Fizyczny o mojej szan- sie. W nowej szkole będę miał nową szansę. Gdyby tak udało mi się przenieść do takiej szkoły, gdzie mnie jesz- cze nie znają — na przykład do Cykanderów. Tam mógłbym startować od nowa, no i, rzecz jasna, planowo. Przemyślawszy te rzeczy pobiegłem natychmiast do sklepu papierniczego w rynku i kupiłem oprawny w żół- te płótno wielki kalendarz-notes z wytłoczonym napi- sem: AGENDA rok 1973/74 Następnie w domu po krótkim namyśle zapisałem tam moje najważniejsze sprawy do załatwienia w bieżącym sezonie szkolnym: 1. Sprawa nagła — emigracja. Konieczna zmiana klimatu — przenieść się do szkoły C. K. Norwida i zo- stać Cykanderem (niestety!). 2. Nakręcić film (co najmniej średniometrażowy). Ter- min: 31 grudnia 1973 r. (potem nie będzie kamery — brat Cześka przenosi się na stałe do Warszawy i zabiera sprzęt z sobą). 3. Zejść poniżej 50 sekund na 400 metrów. Wymazać ten kompromitujący czas z tabeli moich wyników! Ter- min: 30 listopada (potem będzie za zimno). 4. Zdobyć 3 000 zł na kamerę i sprzęt turystyczny (uskładać? zarobić? wygrać?). Termin: do końca roku szkolnego. Przebiegłem jeszcze raz wszystkie punkty uważnym wzrokiem, stwierdziłem, że to są moje najważniejsze 16 sprawy i że więcej nie mam. Ponadto stwierdziłem, że są to wszystkie sprawy niesłychanie trudne, postanowiłem jednak nie zrażać się trudnościami i natychmiast ener- gicznie przystąpić do realizacji poszczególnych zadań. Najpierw zmiana klimatu. W tym celu odbyłem roz- mowę z ojcem i zażądałem stanowczo, by przeniósł mnie do szkoły C. K. Norwida. Niestety, natrafiłem na równie stanowczy opór. Ojciec był zdania, że nie powinienem się nigdzie przenosić, że szkoła, do której pbecnie chodzę, jest pod każdym względem idealna i wytoczył argumenty geograficzne, polityczne, socjologiczne i okulistyczne. „Szkoła nr 3 jest najbliższa — tylko pięć minut do do- mu" — powiedział (argument geograficzny); „będzie le- piej, jak tu zostaniesz, bo tu cię jeszcze nie znają" (argu- ment polityczny, oczywiście najzupełniej fałszywy — biedny ojciec nie wie, że i tu zdążyli mnie już poznać, zwłaszcza grutownie poznał mnie Szykoń); „szkoła jest w spokojnej dzielnicy, nie będziesz przechodził przez Śródmieście, nie będziesz narażony na pokusy i na kon- takty z elementami zepsutymi" (argument socjologiczny); „będę cię miał na oku" (ojciec chciał przez to powiedzieć, że z wysokości swojej wieży ciśnień może mnie mieć w polu swojego widzenia — argument okulistyczny). Wobec wielkości i ciężaru gatunkowego tych różnora- kich argumentów zrozumiałem, że dalsza dyskusja jest bezcelowa i od razu zwróciłem się do instancji wyższej, to jest do mojej dobrej mamy, przedstawiając szczerze, acz w przejaskrawionych kolorach, moją sytuację w szko- le i aktualny stan rzeczy. Mama bardzo się zmartwiła tym aktualnym stanem rzeczy, powiedziała, że to zupełnie fatalne, bo zdążyła się już zaprzyjaźnić z nowymi ko- leżankami... — Mama? Z koleżankami? — zdziwiłem się. — Z koleżankami z Komitetu Rodzicielskiego — wyjaś- niła spokojnie mama — z przemiłą panią Dodońską (to 2 — Osobliwe przypadki 17 matka Zezowatego Doda), z przezacną panią. Tubkow- ską (to matka wszystkich Tubków) oraz z uroczą panią Gafoniową (chwilowo nie znam tej pani). Ponadto mama oświadczyła, że zaangażowała się w pla- nową pracę Komitetu Rodzicielskiego i wyraziła nadzieję, iż nie będę jej psuł tej pracy i tych przyjaźni. — Czy... czy mama zaangażowała się daleko? — zapy- tałem ponuro. — Całym sercem i kieszenią — odparła mama. Wyjęła z torebki chusteczkę i otarła oczy. — Kieszenią czy torebką? — zapytałem rzeczowo, wie- dząc, że kieszenie mamy są raczej puste, w przeciwień- stwie do torebki. — Torebką — wyznała cicho mama. — Pewnie mama pośpieszyła się niepotrzebnie i zapła- ciła składki za cały rok. — Gorzej — powiedziała mama — ja wzięłam... — Wzięła mama? — zaniepokoiłem się. — Co mama wzięła? — Zaliczkę z Komitetu a conto mojego wynagrodze- nia. — Jakiego wynagrodzenia?! — Ach, przecież ty jeszcze nic nie wiesz! — powie- działa mama. — Zapomniałam ci powiedzieć, że zgodzi- łam się prowadzić kuchnię i stołówkę w waszej szkole! — Ładne rzeczy — jęknąłem. — Musi mama teraz. zwrócić tę zaliczkę! — To byłoby... raczej trudne — chrząknęła mama. — Mamy takie potrzeby i wydatki... a twój ojciec, wiesz ile on zarabia w tych wodociągach, więc za tę zaliczkę ku- piłam już komplet rondli... zawsze marzyłam o rondlach... — Więc z powodu rondli będę musiał zostać w tej bu- dzie z Koniem?! — Przebacz mi — powiedziała mama — tak mi przy- 18 kro, że musisz przeze mnie z tym Koniem... ale gdybyś się przeniósł, straciłabym funkcję w Komitecie, no i ta zaliczka... rozumiesz sam — łzy pojawiły się w oczach mamy. — Może za parę miesięcy... Żal mi się jej zrobiło. To prawda, całe życie marzyła o komplecie nowych, lśniących rondli... Pocałowałem ją i oświadczyłem: — Niech się mama nie martwi... jakoś dam sobie radę. A potem wyciągnąłem moją agendę i z ciężkim sercem przy punkcie .1 (sprawa nagła — emigracja — konieczna zmiana klimatu) dopisałem: na razie niemożliwe z powo- du rondli. 3. GIGA To zdarzyło się akurat wtedy, kiedy straciłem nadzie- ję, że przeniosą mnie do Cykanderów i będę mógł w no- wej budzie wystartować na nowo. Tego samego dnia, za- raz po owej decydującej rozmowie z mamą, nie czując się zdolny do pracy umysłowej udałem się na boisko, aby się trochę odprężyć. Pomyślałem, że skoro nie mogę załatwić sprawy zanotowanej w punkcie pierwszym, to może uda mi się przynajmniej załatwić sprawę nr 3 z mojej nieszczęsnej agendy, poćwiczyć biegi średniody- stansowe, a kto wie, może zejść nawet poniżej pięćdzie- sięciu sekund na czterysta metrów, bo cały byłem napęcz- niały złością, a podobno złość czasem dodaje siły... Niestety, nie ćwiczyłem zbyt długo, bo okazało się, że tegoż popołudnia ma się rozpocząć turniej międzyszkol- ny siatkówki i wypędzono nas z boisk. Nie miałem nic do roboty, więc zacząłem przyglądać się występom siat- karzy. I wtedy właśnie zobaczyłem G i g ę. Nie widzia- łem jej parę miesięcy i stwierdziłem, że czas działa na korzyść Gigi. Opalona, tryskająca zdrowiem, jej niesa- mowicie jasne włosy wydawały się jeszcze jaśniejsze niż 19 przedtem na tle ogorzałego ciała. Chciałem podejść do niej, ale była w jakimś obcym towarzystwie. Obserwo- wałem ją za to przez cały mecz, nie spuszczałem jej z oka. Następnego dnia znów przyszedłem i znów zamiast na dzielnych siatkarzy i siatkarki patrzyłem na Gigę. To spadło na mnie nagle. Byłem odurzony. Wieczorem wyciągnąłem agendę i po namyśle dopisa- łem na końcu ważnych spraw sprawę szóstą. Krótko. Po prostu nr 6 — G i g a. Jedno tylko uświadomiłem sobie jasno. Ze to jest bar- dzo trudna sprawa. I nikt mi w tym nie pomoże... Toteż zdziwiłem się bardzo, gdy nazajutrz po kolejnym meczu podszedł do mnie znany cyklista Józef Mleczko z klasy ósmej, zwany także Włochaczem, i powiedział bez ogró- dek: — Tobie podoba się Giga. Myślałem zrazu, że to ordynarna zaczepka albo że fa- cet chce się nabijać ze mnie, jak to bywa w zwyczaju niektórych smarkaczy, ale omszała twarz Włochacza by- ła zupełnie poważna. — Tobie podoba się Giga — powtórzył. — To co z tego? — zapytałem. — Giga jest moją siostrą — oświadczył. — Bredzisz. Ona nie nazywa się Mleczko. — Giga jest moją cioteczną siostrą — powtórzył nie- zmieszany Włochacz. — Dobra, ale ja wciąż nie rozumiem, co z tego — po- wiedziałem. — Potrzebuję dętki — oświadczył cyklista — mogę poznać cię z Giga, ale potrzebuję dętki. — Rozumiem — spojrzałem na niego z pogardą — proponujesz mi interes. Raczej brudny. , — To jest czysty interes — powiedział Mleczko. —.No więc? — Myślisz, że sam nie potrafiłbym się przedstawić Gi- 20 dze? — Wzruszyłem ramionami. — Zresztą my się już znamy. — Nie zauważyłem, żeby cię uwielbiała. Zaczerwieniłem się. — Nie zależy mi na tym — mruknąłem nieszczerze. Mleczko przyglądał mi się uważnie przez chwilę, piesz- cząc sobie mech na twarzy. — Słuchaj, Giga może chodzić do tej samej szkoły co my... — powiedział wreszcie. Milczałem. — Giga może chodzić do tej samej klasy, co ty, ra- zem z tobą — oświadczył Mleczko. — Ty nie wiesz, dlaczego przyglądałem się Gidze — odchrząknąłem starając się opanować zmieszanie. — Gi- ga jest mi potrzebna do filmu. Kręcę film... Ona ma twarz aktorki. — Masz w klasie osiemnaście dziewczyn i każda jest przekonana, że ma twarz aktorki — zadrwił Mleczko. — Och, nie chodzi mi o pierwszą lepszą aktorkę — zdenerwowałem się. — Ty tego nie rozumiesz, Włochacz, nie jesteś twórcą. W umyśle reżysera powstaje idealny obraz postaci i reżyser zaczyna się rozglądać, szukać ko- goś, kto najlepiej pasuje do tego obrazu, przymierzać... Więc ja też... rozumiesz chyba... h —Rozumiem. Ty też zacząłeś przymierzać i okazało |się, że do twojego filmu pasuje akurat Giga. — Właśnie. — Zdarza się — powiedział Mleczko. —- A może obraz xigi dręczył cię jeszcze przed scenariuszem, zanim po- nyślałeś o filmie? Chrząknąłem niewyraźnie. — Nie masz się czego krępować — powiedział Mlecz- to. — I to się zdarza. Czasem dla jednej aktorki reżyser ^myśla cały film! A zresztą to nieważne. Skoro ci jest 21 obojętne, gdzie Giga będzie chodziła, do tej czy innej bu- dy... — Obrócił się na pięcie. — Zaczekaj — powstrzymałem go nagle — to... to nie jest mi obojętne... rozumiesz... skoro ten film... to lepiej, jak będę miał aktorów pod ręką i jak Giga będzie chodzić do naszej szkoły... — Tak myślałem — powiedział Mleczko — ale ja pil- nie potrzebuję dętki, a do tego chciałbym wypożyczyć wyposażenie obozowe... W niedzielę mamy biwak, a przed- tem przegląd sprzętu... więc gdybyś mógł mi zorganizo- wać przynajmniej plecak i koc, to ja bym... — Właśnie, jestem ciekaw, co ty byś potrafił w za- mian? — zapytałem ostro. — Potrafiłbym sprowadzić Gigę do twojej szkoły. — Jak? — Zamieniłbym się z nią na miejsca. Ja bym poszedł na jej miejsce do Cykanderów, a ona na moje miejsce przyszłaby tutaj... — Myślisz, że zgodziłaby się? — zapytałem nieufnie. — Moja w tym głowa — uśmiechnął się Mleczko — zresztą dla Gigi byłoby wygodniej, mieszka przecież na, Zabuczu. Zastanów się. Jutro mi dasz odpowiedź w szkole. Przez resztę dnia biłem się z myślami. Czułem, że nie powinienem zawierać tej umowy, coś w niej było przy- krego i niegodnego, czułem, że nie powinienem wpląty- wać w to Gigi, a jednak pokusa była zbyt silna. Następ^ nego dnia poszedłem do Włochacza i przyjąłem jego wa- runki; oprócz dętki, koca i plecaka wycyganił jeszcze ode mnie aparat fotograficzny „Druh" — oczywiście wszyst- ko to miała być pożyczka (z wyjątkiem dętki). — Kiedy załatwisz tę sprawę? — zapytałem. — To się da zrobić za trzy dni — powiedział — do- kładnie w czwartek. Miotany na przemian nadzieją i niepewnością oczeki- 22 wałem niecierpliwie czwartku.- Lecz nadzieja opuszczała mnie stopniowo. W czwartek rano obudziłem się z prze- świadczeniem, że byłem beznadziejnie naiwny godząc się na podobną transakcję i że Włochacz zrobił mnie w ko- nia. A jednak... Nie chciałem wierzyć własnym oczom. Gdy w czwar- tek rano pojawiłem się w szkole, zastałem tam już Gigę, a Mleczko zgodnie z umową „wybył". Zupełnie niesamo- -wita historia! Włochacz musi mieć jakiś tajemny wpływ na Gigę. Patrzyłem na nią jak urzeczony, niestety, nie mogłem podejść bliżej, bo otaczała ją chyba z setka kole- żanek, a potem z sali biologicznej wyszła pani Burman i zaraz zabrała Gigę do siebie... Przez całą pierwszą lekcję zastanawiałem się, jaki zro- bić następny krok, jak przypomnieć się Gidze, jak zagaić rozmowę. Na razie nie pojawiała się w naszej klasie. A więc chyba będzie chodzić do B. To utrudnia sprawę, ale z drugiej strony... I nagle uświadomiłem sobie, że wcale nie chciałbym, aby Giga chodziła do mojej klasy. Chciałbym, żeby była w mojej szkole, ale nie w mojej klasie. I to mnie bardzo zdziwiło. Będę musiał się zasta- nowić, dlaczego nie chciałbym, żeby Giga chodziła do tej samej klasy, co ja. Ostatecznie postanowiłem, że zaraz na następnej przer- wie zastrzelę ją bezpośrednią propozycją filmową. Coś w tym rodzaju: „Giga, organizuję kółko filmowe..." Nie, to brzmi drętwo, lepiej powiedzieć: ,,Organizuj ę zespół filmowy, chcę, żebyś zagrała jakąś fajną rolę w naszym filmie..." Tak będzie dobrze, tak powinienem powiedzieć. Gdy jednak wyszedłem na przerwę, okazało się, że do Gigi znów nie ma dostępu. Co gorsza, stwierdziłem rzecz niesmaczną w najwyższym stopniu — ten goryl Ciężki Tubka spacerował po korytarzu z Giga! Łobuz starał się być na poziomie, kroczył napuszony z godnością, a koło 23 więc transakcję, Giga zjawiła się w szkole, a tegoż same- go dnia Mleczko wyruszył triumfalnie w swoją podróż. Jak potem wyjaśnił, pragnął naocznie sprawdzić stan ro- bót i postępy przy budowie Zamku Królewskiego oraz przeprowadzić inspekcję Trasy Łazienkowskiej i uchwy- cić moment ,, spinania przęseł mostu". Wycieczka miała być rowerowa i póki jechał rowerem, wszystko było w porządku. Niestety, na czterdziestym czwartym kilo- metrze zaczęły go boleć nogi i zdecydował się zmienić środek lokomocji, innymi słowy dalszy ciąg podróży odbyć „za jeden uśmiech", czyli autostopem. By wytłumaczyć swój dziwny ekwipunek i obecność na szosie, opowiadał kierowcom ciężarówek bajeczkę, że wiezie harcerski mel- dunek w sprawie alertu do Kwatery Głównej. Udawało się nadspodziewanie dobrze. Drugiego dnia rano już do- jeżdżał do Warszawy. A jednak na samym końcu miał pe- cha. Ostatni kierowca, były harcerz, nie tylko odstawił go do Warszawy, ale był w dodatku tak uczynny, że posta- nowił zawieźć biednego Mleczkę do samej Kwatery Głównej. Na próżno Włochacz wił się i wykręcał, kierow- ca był uparty i asystował mu osobiście aż do gabinetu samego Druha Naczelnika. Tu dopiero się wszystko wydało. Jeszcze tego samego dnia Józek musiał wrócić do domu pod eskortą... Oczywiście oberwie ode mnie za to ohydne oszustwo. Niestety, nie od razu. Gdy chciałem mu sprawić doraźne manto, zagroził, że opowie wszystko o mnie i o Gidze i jak mnie nabrał chytrze... Że jemu i tak nic już nie za- szkodzi. Ohydny szantażysta! Musiałem opuścić bezsilnie pięści. Miał rację, jemu nie mogłoby zaszkodzić, ale mnie zaszkodziłoby mocno i Gigę wzięto by na języki... Nie mam więc nawet tej satysfakcji, że dałem Włocha- czowi po gębie... Jedyna pociecha, że inni po odejściu Gi- gi też czują się jakby oszukani... Bractwo włóczy się oso- wiałe... A goryl Tubka popadł w ogromne rozdrażnienie i bez powodu zaczął „turbować" Cykanderów. Wszelka nieprawość mnie oburza, toteż interweniowałem u Ge- niusza Tubkowskiego, a Geniusz Tubkowski pośpieszył od razu na miejsce i zdołał uśmierzyć gniew ciężkiego bra- ta. Uwolnieni z opresji Cykanderzy, rzecz jasna, nie po- dziękowali ani słowem, to nie leży w ich stylu, łypali natomiast na mnie bardzo zdumionym okiem, w którym migotało coś na kształt wdzięczności. Faktem jest rów- nież, że przestali tego dnia knuć po kątach, a ten okrop- ny Gibas przestał syczeć na mój widok. A na następnej przerwie sam przeżyłem z kolei coś na kształt zdumienia. Zbliżył się do mnie znienacka nie kto inny, lecz Męsio, najgorszy z Cykanderów, i zagaił: — Podobno chcesz prysnąć z tej budy. — Tak — odparłem coraz bardziej zaskoczony. — Nie przeniosą cię. . — Dlaczego? — Nie myśl, że jeśli cię tu wsadzili, to dlatego, że jes- teś z Zahuczą. Ci ze szkoły nr l chcieli się pozbyć kło- potu i dlatego tu cię wsadzili. Jesteś źle notowany -— po- wiedział nie bez satysfakcji. — Ja też — dodał z diabel- skim uśmiechem. — Dlatego musimy się tutaj smażyć ra- zem, no więc, jak ten sam los nas spotkał, to przynaj- mniej trzymajmy się razem... — wyciągnął do mnie kan- ciastą, niezbyt czystą rękę. 4. KOŃ PO RAZ DRUGI Od czasu tej historii z Gigą moje stosunki z Cykande- rami bardzo się poprawiły. Najbardziej mi ulżyło, że ma- ły Gibas przestał syczeć na mój widok i choć upłynął już tydzień, nie wraca do syczenia. A przecież miałby po- wód, stwierdziłem bowiem, że jest zazdrosny o Męsia. Faktem jest, że Męsio okazuje mi specjalne względy, raz po raz zagaduje do mnie, dzisi^ nawet próbował mnie poczęstować papierosem w kiblu, ale odmówiłem. Kto wie, czy wskutek tych działań nie stałbym się po pewnym czasie Cykanderem... Bardzo możliwe, gdyby... gdyby nie rozpętała się znów ta heca z Koniem. Koń sta- nął między nami i okazało się, że ja i Cykanderzy mamy różne poglądy. Kwestia, kto nas będzie uczył polskiego, wciąż jeszcze nie była wyjaśniona. Nadal na lekcjach ojczystego języka zbijaliśmy bąki; w dni pochmurne graliśmy w klasie w szewca i w inne gry mniej lub bardziej towarzyskie, a Męsio, znany talent graficzny, wprawiał się w ryso- waniu karykatur osobistości szkolnych na tablicy; w dni słoneczne wygrzewaliśmy się w łagodnym wrześniowym słonku na dworze, pod oknami naszej klasy i prowadzi- liśmy dyskusje na różne tematy, między innymi, co może' oznaczać taka przedłużająca się laba. Męsio był optymistą i z tej przedłużającej się laby wyciągał nader pocieszają- ce wnioski. — To dobry znak, panowie — mówił — być może na-1 sza klasa jest fatalna, być może spędzono tu nas, aby poddać specjalnym zabiegom, być może jesteśmy „chłop- cami do bicia", ale przynajmniej pod jednym względem trafiliśmy w dziesiątkę: sam Biegus w chwale nóg swoich — dyrektorska osoba — będzie naszym wychowawcą i polonistą. W tym miejscu Męsio przymykał oczy i wystawiając pryszczatą twarz na słońce, oddawał się przyjemnym ma- rzeniom. — Ty, Cymek, nie wiesz, kto to jest Biegus! Nie ma lepszego goga pod słońcem i mózg elektronowy go nie wymyśli! My znamy go jeszcze z tamtej budy... Biegus już wtedy był załatany. Musisz wiedzieć, że on jest męczennikiem prac społecznych. Nic w naszym mieś- cie nie obejdzie się bez Biegusa. On organizuje, rozkręca, 28 rozwija i popycha. I stale biega zadyszany, bo na nor- malny chód dawno już nie ma czasu. Nie ma też czasu na normalne lekcje. W zeszłym roku nie wiem, czy mie- liśmy z nim dziesięć... no powiedzmy, dwadzieścia takich lekcji... Rozumiesz więc, że teraz, kiedy jeszcze został dyrektorem... Tak, bracie, będziemy z nim mieli dolce vita, a w dodatku nikt na nas złego słowa nie powie... wiadomo, dyrektorska klasa, pod osobistą opieką Biegusa będziemy — włos nam z głowy nie spadnie. — Nie wiadomo jeszcze, czy to on weźmie naszą klasę — miałem wątpliwości. — To wcale nie jest pewne... — Wiadomo i to jest pewne — twierdził Męsio. — To wynika z logiki. Sprawdziłem. Wszyscy nauczyciele mają już pełny wymiar godzin. Z wyjątkiem naszej klasy wszystkie godziny polskiego zostały obsadzone. Kto więc został dla nas? Tylko jeden Biegus w chwale nóg swoich. — Został jeszcze Koń — zauważyłem spokojnie. —Koń?! — Magister Szykoń. — Ten mały? — Męsio skrzywił się lekceważąco. .—Napoleon też był mały i parę innych znakomitości, a .narobili dużo zamieszania w historii. Mali bywają nie- bezpieczni — powiedziałem. — Wiesz coś o nim?— Męsio spojrzał Ha mnie ba- dawczo. — Nie, skąd... ja tylko tak sobie — przeczyłem nie- szczerze. Bałem się przyznać do znajomości z Koniem, |eeby nie wyszła na jaw ta kompromitująca mnie histo- ria w poczekalni lekarskiej. Męsio w żaden sposób nie fioze się dowiedzieć, jak bardzo się wtedy ośmieszyłem.^ Od tej rozmowy upłynęło parę dni i w końcu ja sam leżałem żywić nieśmiałą nadzieję, że ominie mnie wąt- iliwa przyjemność „końskich lekcji". Kto wie nawet — [łysiałem — czy to ja sam nie zniechęciłem go wtedy... 29 i Nagadałem mu przecież tyle strasznych rzeczy o naszej klasie, że mógł się spłoszyć... Bardzo możliwe.. Może nie chciał mieć do czynienia z takimi typami jak ja... łobu- zami i leniami, a co gorsza — oszustami. Tak, ta rozmo- wa mogła mieć poważne znaczenie. Po prostu przestraszy- łem Konia. Przestraszyć Konia, to duża frajda i satysfak- cja. Pomyślałem więc z kolei, czy nie warto by było po- chwalić się tym przed Męsiem... Na szczęście nie zdąży- łem, bo wybuchła bomba... Bomba wybuchła dokładnie w poniedziałek siedemna- stego września o godzinie dziewiątej minut czterdzieści. Mieliśmy zresztą szczególnego pecha. Tego dnia przed lekcją polskiego zabawialiśmy się rysowaniem koni na tablicy. Było tam ich całe mnóstwo: galopujące konie, kłusujące konie, konie stające dęba i różne końskie pyski — koni śmiejących się, szczerzących zęby, ziewających... Najbardziej udał się jednak koń Męsia — był to wspa- niały koń sportowy, biorący w galopie przeszkodę na to- rze. Oczywiście bractwo pewne, że i tego dnia lekcja mu się upiecze, jeszcze pod koniec przerwy wyległo na dwór opalać się na słonku i nawet nikt się nie poruszył, kiedy dzwonek na lekcje zadźwięczał. Ja osobiście jako dyżur- ny przebywałem w tym czasie w umywalni i akurat biłem się ścierką z innymi dyżurnymi, gdy nagle w drzwiach pojawił się Zezowaty Dodo i krzyknął: — Uważaj! Koń się kręci! Od razu pomyślałem o tych koniach na tablicy i że to może być źle zrozumiane przez Konia, więc popędziłem ze ścierką do klasy, żeby zetrzeć te konie. Za późno! Za stołem nauczycielskim siedział już Koń. — Cóż to za obyczaje?! — skrzywił się. — Już dawno po dzwonku, a nikogo nie ma. — Myśleliśmy... — zacząłem, ale pan Szykoń mi przer- wał. — Zetrzyj te konie z tablicy. w — Tak jest — rzuciłem się ze ścierką. — Zostaw tylko tego, co bierze przeszkodę. — Jak to?! — On mi się podoba — oświadczył Szykoń, a potem dodał: — My się chyba skądś znamy? , — Nie — zaprzeczyłem gwałtownie. — To znaczy... nie... niezupełnie. — Ty jesteś tym osobnikiem z poczekalni o maksymal- : nym nazwisku — powiedział Koń. — Zdaje się, że mam przyjemność z Maksymilianem Ogromskim, czyli Cym- kiem. — Przykro mi — wydukałem — ja wtedy nie... — Stop! — przerwał Koń. — Nie mówmy o przykroś- ciach. Już powiedziałem, że mam przyjemność, a nie przy- \ krość spotkać się tutaj... z tobą... Tak sobie zresztą życzy- łeś... O ile się nie mylę, namawiałeś mnie, żebym wybrał waszą klasę... no i namówiłeś mnie. Opowiedziałeś mi ty- le interesujących rzeczy, że zdecydowałem się... — uś- miechnął się szyderczo, jak mi się zdawało. Słuchałem przerażony. Jasne, należało się tego spodzie- wać. Koń zaczyna odgrywać się na mnie. — Więc pan przeze mnie... tutaj — wybełkotałem, — Tak. — Niech pan tylko nie mówi o tym głośno w klasie — beknąłem błagalnie. [ — Rozumiem — powiedział Koń. — Zgoda. A teraz bądź łaskaw sprowadź do klasy tych nicponi. Wybiegłem na korytarz i zawołałem bractwo przez ok- no. Przybiegli wszyscy. Patrzyli na mnie z niepokojem. Ł — Co się stało? — Tam jest Koń — pokazałem na drzwi do klasy. — Koń?! — zdumieli się. — Czeka na nas. — Do licha — zdenerwował się Męsio — starłeś chy- to wszystko z tablicy? 31 — Nie zdążyłem... Zresztą... zresztą on kazał zostawić twojego konia. — Co on ci zrobił? — zapytał Męsio. — Wyglądasz tak strasznie... — Dręczył mnie — powiedziałem. Wystraszony Męsio zajrzał ostrożnie do klasy. Zęby oszczędzić mu męki wahań i skrócić jego rozterki wepch- j nąłem go brutalnie do środka. Za nami wsypała się reszta podnieconej klasy. Koń odczytał listę uczniów i każdemu przyjrzał się uważnie, potem zamknął dziennik i powiedział: — Słyszałem, że zgromadzono tu same talenty, ale musimy się poznać bliżej... Wiem, że umiecie nieźle ry- sować konie, ale chciałbym się dowiedzieć, co myślicie o różnych rzeczach, na przykład o książkach, które czyta- cie,. albo o wierszach... — taką zasunął mowę, ale nikt nie dał się złapać. Wszyscy milczeli. — No więc, kto od- powie?— zachęcał Koń. — A może mam wezwać imien- nie? — Bojarska! — rozległy się głosy. — Tak! Bojarska — od razu zawtórowała cała klasa. Bojarska była u Cykanderów pokazową uczennicą, W razie czego wszyscy wyręczali się Bojarską. Wstała więc Bojarska i mówiła, jak wielkim poetą był Adam Mickiewicz i jak bardzo podobał się jej wiersz pt. ,,Swite- zianka", a potem mówiła jeszcze o innych wierszach i 'wszystkie też jej się bardzo podobały i zachwycała siej.: długo jak należy ich pięknością. Koń chciał się dowiedzieć, czy ktoś ma w klasie inne zdanie, ale okazało się, że nikt nie ma i że wszyscy ko- chają, rozumieją i podziwiają te same wiersze tak samo jak Bojarska. — To zgoła wspaniale — powiedział Koń. — Widzę, że jesteście znawcami i smakoszami poezji. Wobec tego na jutro zadaję wam wiersz, „Męka poety". Z pewnością was zainteresuje i zdołacie go ocenić właściwie. Wstał i napisał na tablicy taki oto wiersz: Muzo poezji, unieś moje ciężkie ciało, aby. rozkoszy wzlotu nad poziom doznało! Niech wzlecę poszturchując oporne obłoki w świat ułudy bezdennej długi i szeroki! Podskoczyłem. Na próżno! Coś trzyma za nogę! A w dodatku tak jakoś nieprzyjemnie skrzeczy. To pospolitość ziemska. Więc wzlecieć nie mogę i pytam, co mam robić w takim stanie rzeczy. Uciąć nogę i wzlecieć — kaleka bez nogi, czy też zostać, przykuty do nędznej podłogi? I wiję się schwytany w dylematu kleszcze, I wiem, że do poezji stąd daleko jeszcze. 3 — Osobliwe przypadki 33 — Przepiszcie ten wiersz — Koń wytarł ręce z kredy — a na jutro napiszecie wypracowanie: Jak oceniam wiersz pt. „Męka poety". To powiedziawszy wyszedł z klasy. — Trochę dziwny facet — zauważył Męsio — ale mo- gliśmy trafić gorzej. Nie męczy gramatyką ani ortografią. W ogóle dobrze poszło. Chyba był zadowolony. — Tak, myślałem, że będzie gorzej — przyznałem os- trożnie — trochę ma hysia na punkcie poezji, ale to chyba niegroźne. — W każdym razie — westchnął Męsio — on nie umy- wa się do Biegusa. Dużo bym dał, żeby pozbyć się tego Konia. Może jest jakiś sposób? Na następnej lekcji Koń zapytał, kto chciałby przeczy- tać wypracowanie o „Męce poety". Klasa jak zwykle wy- pchnęła Bojarską. — Dobrze, niech Bojarska przeczyta — zgodził się Koń. — „Męka poety" to jeden z najwspanialszych wierszy Adama Mickiewicza — zaczęła czytać Bojarska. — Naj- pierw opisał genialnie poeta wspaniałe marzenie o wzlo- cie, a najpiękniejszym obrazem jest tam dla mnie sztur- chanie obłoków. Ja też — wyznała śmiało Bojarska — pragnęłabym poszturchać obłoki i wzlecieć razem z poetą. Niestety, wzlot nie dochodzi do skutku. Poeta ma ciężkie ciało, a poza tym coś go trzyma za nogę i skrzeczy. Jest to pospolitość. Poeta opisał to tak ciekawie i prawdziwie, że jak czytałam, mnie też zaczęło się zdawać, że coś mnie trzyma za nogę. Spojrzałam, ale to nie była pospolitość. tylko Czaruś. Czaruś to nasz mały piesek. Chciał, żeby wypuścić go za drzwi. Najbardziej jednak podobała mi się męka poety na końcu wiersza. Jak pięknie, jak wzruszają- co pokazał nasz wielki pisarz swoje wahanie, czy uciąć so- bie nogę. Doskonale go rozumiem. Jest to bardzo praw- dziwie opisane. Ja też bym się wahała, ponieważ wzlecieć 34 bez nogi już nie tak przyjemnie. To właśnie nazywa się problem. Cudowny ten wiersz jest dlatego nie tylko uro- czy, ale i problemowy. A teraz po kolei ocenię wszystkie zalety wiersza. Bojarska odetchnęła i przez dziesięć minut oceniała za- lety wiersza w słowach najwyższego uznania, a cała kla- sa słuchała z dumą Bojarskiej, że umie tak szczegółowo oceniać. Wreszcie Bojarska zamknęła zeszyt, potoczyła wzro- kiem po klasie, a gdy rozległ się szmer ogólnego uznania, usiadła uśmiechnięta i zadowolona. Koń milczał przez chwilę jakby zaaferowany, a potem zapytał: — Czy wszyscy zgadzają się z oceną Bojarskiej, czy może ktoś ma inne zdanie? Ale nikt nie miał innego zdania i wszyscy się zgadzali. Koń patrzył na nas drwiącym okiem. — To dziwne... — powiedział — to dziwne, że nikt nie ma innego zdania. Ciekawe, dlaczego na przykład nikt nie zauważył, że ten wiersz jest przede wszystkim śmiesz- ny... I na tym polega chyba jego jedyna zaleta. — Jedyna?! — klasa zakotłowała się. — W każdym razie nie ma tych zalet, które przypisała mu koleżanka Bojarska. I nie wierzę, abyście tego nie zauważyli. Tylko udaliście, że nie widzicie. Po prostu nie byliście szczerzy w ocenie. Chyba zresztą nie pierwszy raz. Ale tym razem wpadliście w pułapkę! Ten wiersz jest podrobiony! — Podrobiony?! — Niestety, to nie jest wiersz Adama Mickiewicza. Nie twierdziłem nigdy, że jest, po prostu dałem wam go do oceny, żeby się przekonać, czy potraficie myśleć sa- modzielnie i pisać naprawdę to, co myślicie... Bojarska poczerwieniała, a cała Klasa milczała, delikat- nie mówiąc, zakłopotana. Wreszcie Tubkowski zapytał: 3* 35 — W takim razie, czyj to jest wiersz? Kto go napisał? ; — Klasa VIII a. ' : — Klasa?! — Mieli wolną godzinę i, jak mi powiedzieli, dla zaba- wy ułożyli ten wiersz. No cóż, na dzisiaj dosyć — powie- dział. Koń i zebrał się do wyjścia, bo właśnie zabrzmiał dzwonek — jutro wrócimy do tych spraw. — No i macie Konia! — wycedził zdenerwowany Mę- sio. — Po prostu zrobił nas w konia. — Mówiłem, że on może być niebezpieczny — przy- pomniałem. • — On mi się nie podoba — powiedział Męsio — przy nim nie będzie życia. — Nie zgadzam się z tobą — oświadczyłem — dzisiaj było ciekawie i nikt się nie nudził. — Kiedy dostajesz cios podbródkowy i wynoszą cię z ringu, też jest ciekawie i nikt się nie nudzi — zamru- czał Męsio — ale ja dziękuję! Do licha, nie o to przecież chodzi — spojrzał na mnie ponuro. 5. JAK ZOSTAŁEM PUZONISTĄ Nowy nauczyciel polskiego, pan Szykoń, jest teraz głównym tematem wszystkich rozmów w szkole, no i oczywiście — plotek. Nasza klasa podzieliła się na zwo- lenników i przeciwników Szykonia, czyli na hippistów i antyhippistów (od słowa greckiego hippos — koń). Co do mnie zrazu postanowiłem nie przyjmować tej końskiej sprawy do wiadomości. Wprawdzie podczas pierwszej lekcji polskiego wziąłem stronę Konia przeciw Cykande- rom, ale to nie znaczy, bym został hippistą. Z wiado- mych bowiem powodów bynajmniej nie zachwyca mnie perspektywa całorocznej zabawy z Koniem. Abym więc nie musiał brać udziału w dysputach na przerwach, za- 36 sźywałem się w bibliotece szkolnej na drugim piętrze i wygodnie rozparty na fotelu studiowałem Wielką Ency- klopedię Powszechną. Ale w końcu znalazła mnie tam Szyperska, jedna z tych możliwych Cykanderek. Przy- szła wymienić książkę i bardzo była zaskoczona, że mnie znalazła pogrążonego w studiach encyklopedycznych. — Dziwnie się zachowujesz — powiedziała z wyraźną pretensją w głosie. — Dziwnie? — odparłem. — Co w tym dziwnego, że się uczę? Po to chodzę do szkoły. — Czy nic cię nie obchodzi, że przygotowują akcję przeciw Koniowi? — Akcję? W jakim sensie? — Będą starali się zniechęcić Konia. Oni zrobią wszyst- ko, żeby pozbyć się go z klasy. — Oni? Myślisz o Cykanderach? — spojrzałem podej- rzliwie na Szyperska. — Dziwna jest twoja mowa. Sama przecież jesteś Cykanderką. Szyperska zaczerwieniła się. — Cykanderką? Nie wiem, co to znaczy. — Nie udawaj. Należysz do Cykanderów jak Męsio i Bojarska. — Ja... ja nie uznaję takich podziałów — oświadczyła Szyperska. , . • Zagwizdałem pod nosem. — Ho, ho! Widzę, że coś się stało! Nie lubisz Bojar- skiej? — zapytałem oglądając sobie paznokcie. — To nie ma nic wspólnego z tym, czy lubię Bojarską — powiedziała Szyperska. — Czy dlatego, że chodziłam z Cykanderami do jednej klasy, zresztą tylko przez rok, to mam trzymać z nimi całe życie, chociaż nie mają ra- cji? — Uważasz, że nie mają racji? — zapytałem ostrożnie. —Jasne, że nie. Koń... Koń jest uroczy. 37 — Ciekawe określenie — zauważyłem. — Nigdy bym na to nie wpadł. — Koń jest mądry i sympatyczny — ciągnęła — i po- za tym dowcipny! Nie możemy przyglądać się bezczyn- nie, jak oni będą niszczyć Konia! .— Przesadzasz! Co oni mogą mu zrobić?! — Nie znasz jeszcze Cykanderów — odparła. — Oni mają bogaty repertuar. Jak chcą, mogą każdemu obrzy- dzić życie! Nawet świętego potrafią wyprowadzić z rów- nowagi! Powinieneś im przeszkodzić... — Ja? — wzruszyłem ramionami. — Dlaczego z tym przychodzisz do mnie. — Myślałam, że ci zależy... — Pomyliłaś się — uciąłem — wcale tak bardzo mi nie zależy na Koniu. Szyperska milczała przez chwilę, nieprzyjemnie zasko- czona. — Obojętne ci, kto... kto będzie cię rozwijał umysło- wo? — wydukała wreszcie. — My... myślałam, że masz szerokie poglądy... Było jej bardzo do twarzy z tą nieszczęśliwą miną. Po- myślałem, że Szyperska jest w gruncie rzeczy całkiem miła i ładna, żeby tylko pozbyła się tej okropnej chudoś- ci i trupiej cery! Chrząknąłem: — Źle mnie zrozumiałaś, Szypsiu. Oczywiście nie jest mi obojętne, z kim spędzę ćwierć tysiąca godzin w roku i kto będzie mnie nadziewał mądralizmami. Obawiam się jednak, że Koń na dłuższą metę może być męczący. Może rozwijać nas zbyt intensywnie, a czy można na siłę roz- wijać kapuściane głowy? Poza tym może nas przekar- miać tłustymi pulpetami wiedzy i twardymi szaszłykami mądrości... — Wolisz, żeby karmili cię sieczką? — pociągnęła no- 38 -^ sem Szyperska. — Przecież mówiłeś, że z Koniem było ciekawie, że... on jest interesujący... — Interesujący raz na jakiś czas — wyjaśniłem. — Ale codziennie mieć do czynienia z galopującym. Ko- niem?! Dziękuję, Szypsiu. To tak jakbyś codziennie mu- siała wchodzić na Giewont. Obrzydnąć może... Tak mówiłem, ponieważ nie mogłem się przyznać, dla- czego bałem się Konia. Szyperska popatrzyła na mnie smutno. — Zawiodłam się na tobie — powiedziała dramatycz- nym głosem. — Przykro mi — odparłem i zabrałem się ze zdwojoną energią do studiów encyklopedycznych, z powrotem od litery A. Niestety, gdy Szyperska wyszła, ogarnęła mnie pewna melancholia i po pewnym czasie stwierdziłem, że zamiast dziewiczej Artemidy, bogini księżyca i łowów, widzę na ilustracji Nelkę Szyperska. Stropiło mnie to nieco, ale nie na długo, bo zaraz pomyślałem sobie, iż może to mieć pewne znaczenie praktyczne i że Nelka Szyperska mog- łaby zastąpić w moich myślach Gigę, chociaż chwilowo. I już nie mogłem pozbyć się tej idei. Tak jest, to byłaby idea! Niepotrzebnie rozmawiałem z Nelką tak ostro. Trzeba było powiedzieć, że zastanowię się albo — jeszcze lepiej — że musimy dokładnie obgadać tę sprawę, i od razu: „Kiedy masz czas? Może dzisiaj po obiedzie?" I z miejsca akcja wypływa na szerokie wody. Tak, głupio postąpiłem, chociaż z drugiej strony, gdybym nie za- smucił Szyperskiej, czy dostrzegłbym, że jest jak Arte- mida? Bardzo wątpliwe. Musiałem najpierw zasmucić Szyperska i dostrzec jej nowy wyraz twarzy. To cierpie- nie tak rzeźbi i tak ładnie wyrzeźbiło Szyperska. Ażeby zasmucić Szyperska, musiałem być okropny. Takie jest życie. Westchnąłem ciężko, ale w gruncie rzeczy czułem się pokrzepiony. I zaraz pomyślałem sobie: nie mam na 39 co narzekać, w gruncie rzeczy los uśmiechnął się do mnie. Poznałem Szyperską. To jest najważniejsze. Wiem teraz, że jest dobrą dziewczyną... a przy tym jest wraż- liwa, można by powiedzieć, głęboka... Skoro oceniła właś- ciwie zalety Konia, może i mnie oceniłaby właściwie. Bardzo by mi pomogło, gdybym mógł podzielić się z nią moją tajemnicą... to znaczy ,,końską" tajemnicą, jak kie- dyś podpadłem Koniowi i jak głupio czuję się w jego obecności... Dotychczas nikt o tym nie ma pojęcia, może jeden Zezowaty Dodo. Poczciwy chłopak i niegłupi, ale nie jest z naszej klasy (no i w ,,Encyklopedii" nie zastą- pi mi Artemidy). Nelka jest z naszej klasy. Ona zrozu- miałaby, w jakiej jestem podbramkowej sytuacji. Ko- niecznie muszę odbyć nową rozmowę z Nellą. Na zupeł- nie innych zasadach -i w bardziej kolorowej tonacji. Lecz jak to zaaranżować? Podejść na korytarzu szkolnym i powiedzieć: „Przebacz, nie gniewaj się, porozmawiajmy jeszcze raz...". Zaśmiałem się gorzko w duchu. Nie wi- działem jakoś siebie w takiej sytuacji. To nie dla pana, panie Ogromski, zbyt ogromnej trzeba odwagi, a do tego dochodzi ryzyko... Co będzie, jeśli Szyperską zamiast roz- promienić się na twój widok, spróbuje się odegrać na to- bie, dziewczyny lubią tak robić, kiedy czują, że komuś na nich zależy. Podepcze cię jak robaka i jeszcze na twoim trupie zakręci się na obcasie. Tak, tu trzeba ogromnej odwagi, panie Ogromski, a tymczasem pan za- miast ogromnej odwagi ma ogromne zahamowania i opo- ry, przy których sam Ohm wysiada.. sam Ohm, ten od elektrycznych oporów z podręcznika fizyki... Tak jest, nie da się ukryć, opory miałem piekielne i dlatego zdecydowałem, że spotkanie i pojednanie z Nellą musi nastąpić na gruncie neutralnym, w sposób przypad- kowy niejako i nie narażający na szwank mojego mę- skiego honoru. I od razu zarysował się w mojej głowie pewien sposób... 40 Odszukałem na drugiej przerwie Zezowatego Doda i zapytałem: :— Nazwisko Szyperski — czy coś ci to mówi, Dodo? Dodo zmarszczył brwi. — Mówi mi — odparł. — Do naszej klasy chodzi nie- jaki Kocio Szyperski. — Potrzebuję informacji — powiedziałem. — Sprawdź, czy ten Kocio jest bratem Nelki Szyperskiej z mojej kla- sy. Jeśli tak, dowiedz się, co robi Nella z wolnym czasem. Gdzie chodzi, czym się zajmuje... Dodo zagwizdał zdumiony i uśmiechnął się swoją krzy- wą gębą. — Nie gwiżdż głupio — zdenerwowałem się — i rób, co-ci mówię. Szyperska jest mi potrzebna do filmu. — A ja? — Nie bój się, ty też zagrasz. Właściwą rolę. — A kiedy będzie ten film? — Już niedługo. Dlatego właśnie kombinuję z Szy- perska. — Miała być Giga — zauważył Dodo. — Do jasnej kamery, przestań się wtrącać do obsady! Rób co mówię! — wrzasnąłem rozzłoszczony. — No, spływaj szybko! — Tak jest! — Dodo spłynął. Wrócił po kilku minutach. Wieści były pomyślne. Nella jest siostrą Kocia Szyperskiego z klasy Doda. W ponie- działki, środy i piątki gra w ognisku muzycznym w Do- mu Kultury. — Na czym gra? — zapytałem rzeczowo. — Na skrzypcach. — Nieźle — mruknąłem zamyślony, bo już wiedziałem, co zrobię. Ponieważ była akurat środa, zaraz po obiedzie udałem się do Młodzieżowego Domu Kultury. Ognisko muzyczne było w lewym skrzydle. Zastukałem od razu do pokoju 42 z napisem: „Kancelaria". „Zapisy do klas instrumentów przyjmuje mgr A. Cyndelski, starszy instruktor, w godz. 16—18". Szczęście mnie nie opuszczało. Była godzina sze- snasta i magister A. Cyndelski był na posterunku. — Dzień dobry — powiedziałem. — Pragnę zapisać się do klasy skrzypiec, proszę pana. A. Cyndelski obrócił do mnie długą, kozią twarz i za- pytał: — Czy ktoś cię tu skierował, chłopcze? — Ja sam, proszę pana — oświadczyłem — ja mam skłonności od dziecka... — To ładnie — A. Cyndelski głaskał swoją rzadką, acz niewątpliwie interesującą, młodzieżową bródkę. — To bardzo ładnie, że masz skłonności. Niestety, nie ma już wolnych miejsc w klasie skrzypiec. Zabrakło instrumen- tów. W ostatnich skrzypcach wczoraj pękła struna — za- myślił się melancholijnie — tak jest, pękła struna... Nie chciałbym cię jednak zrażać... skoro masz skłonności... może znalazłoby się miejsce w innych klasach... — za- czął wertować spisy. — Czy płuca masz zdrowe? — za- pytał mnie nagle. — Byłeś prześwietlany? — Tak, proszę pana. — Dmuchać umiesz? — Jasne. A. Cyndelski wstał i pomacał mi muskuły. — Możesz grać na tubie — powiedział — masz wa- runki. Potrzebujemy chłopca do tuby. — Do tuby? — To taka duża trąba. Z pewnością marzyłeś nieraz, żeby zagrać na największej trąbie. — To było wtedy, kiedy byłem bardzo mały — mruk- nąłem. Przed oczyma stanął mi obraz spoconych strażaków uginających się pod ciężarem trąb w majowym słońcu. 43 —— Wolałbym coś mniejszego, proszę pana, na przykład flet albo jakiś klarnet. — Nie ma fletów i klarnetów, jest tylko tuba — po- wiedział A. Cyndelski. — Na tubie niech gra Ciężki Tubka— zdenerwowałem Się. — Tubka? — zainteresował się instruktor. — Niejaki Tubkowski, pan go zna? — Owszem, Tubkowski gra u nas na puzonie... zaraz... mamy chyba jeszcze jeden wolny puzon — zajrzał do spisu — tak jest... — Ja... ja nie chcę z Tubkowskim — zaniepokoiłem Się. - — Z Tubkowskim? — A. Cyndelski uśmiechnął się po- błażliwie. — Nie ma obawy... Tubkowski jest już za- awansowany, a ty będziesz dopiero próbował dmuchać... — podbiegł do szafy i wyciągnął wielki, złocisty instru- ment, wytarł go z kurzu — na pewno ci się spodoba, po- słuchaj, co za ton! — nadął policzki i zademonstrował, jak się gra na puzonie. Bardzo mi się podobało, a najwięcej, że była to trąba ruchoma, w czasie gry można było skracać i wydłużać ru- .rę. To robiło wrażenie! No i ten dźwięk, niski, nieco ża- łosny, ale przyjemny... można nim wypowiedzieć różne cierpienia i skargi... — Biorę, proszę pana. — Wiedziałem, że ci się spodoba — A. Cyndelski po- głaskał zadowolony swoją młodzieżową bródkę. Porwałem puzon i chciałem od razu wybiec, ale in- struktor zatrzymał mnie, musiałem pokazać legitymacje szkolną, wypełnić formularz i złożyć parę podpisów. Na- stępnie A. Cyndelski polecił mi udać się do klasy instru- mentów dętych, drugie drzwi na prawo, "do pana profe- sora Kiryłło. Ja jednak miałem nieco inny pomysł i zamiast udać się 44 do pana profesora Kiryłło, poszedłem spiesznie w głąb ko- rytarza, skąd dobiegało mnie urzekające łkanie skrzy- piec. Nerwowo ściskając puzon w spoconych z emocji rę- kach, zajrzałem przez dziurkę od klucza. Serce zabiło mi mocno. Tak... nie myliłem się. To była Nelka. Ale jaka wspaniała! Stała na estradzie z rozpuszczonymi włosami, ubrana w długą, powłóczystą suknię koloru lila. Do li- cha... przedstawienie jakieś czy co? Chyba próba przed- stawienia, bo obok Nelli zauważyłem jeszcze faceta z ro- giem, czyli waltornią, przebranego za Wojskiego z „Pana Tadeusza", tamten znowu przy fortepianie jak Szopen, a tu dziewczyna z wiolonczelą, przebrana za grubą wiej- ską babę w zapasce... Tak, to jest przedstawienie. Dopie- ro teraz na drzwiach zauważyłem ręcznie wykonany afisz: „OPOWIEŚCI INSTRUMENTÓW" inscenizacja słowno-muzyczna a obok wielki napis: PAMIĘTAJ, JUŻ ZA TYDZIEŃ PREMIERA! Przez moment zastanawiałem się, co robić, gdy nagle drzwi się otworzyły i ukazała się w nich przysadzista niewiasta w średnim wieku, dość tęga, lecz o uducho- wionym spojrzeniu. Spojrzała na mnie, na puzon, który ściskałem -dumnie, T rozjaśniła się: — A, to ty, właź szybko — wciągnęła mnie do środka, nim zdążyłem się zastanowić nad sytuacją. — Nareszcie mamy Puzona! — Jak to, nareszcie? — wykrztusiłem. — Spodziewaliśmy się ciebie wcześniej... po, ale zja- wiłeś się przecież... Było mi bardzo przyjemnie. To miło być kimś, na kogo się czeka; uśmiechnąłem się do Szyperskiej i zatrąbiłem na powitanie. Biedna Nella wytrzeszczyła oczy ze zdu- mienia. Chciałem od razu podejść do niej, ale profesorka 45 pociągnęła mnie do otwartej szafy i wyciągnęła stamtąd jakiś okropny kostium... rodzaj zielonego kombinezonu z kapturem i z rogami. — Włóż to! — powiedziała. — Ale po co? — Dzisiaj jest próba kostiumowa. — Ależ pani profesor, to nie jest strój dla Puzona — odezwała się asystentka w niebieskim fartuchu — to jest strój fauna dla Fletu. — Dla Fletu? Co ty mówisz, moje dziecko. Gdzie są moje okulary?! — Pani pożyczyła je Moniuszce. — A, prawda... Niech mi Moniuszko odda! Podsunięto jej okulary. Założyła je i obejrzała mnie krytycznie. — Tak, to nie jest strój dla Puzona! Co jest dla Pu- zona? — Puzon ma być w stroju kota. — Dlaczego kota?! — zapytałem z pewnym niepoko- jem. Nikt jednak nie kwapił się do wyjaśnień. Wszyscy byli potwornie zaaferowani. Nie zważając na moje zastrze- żenia, ubrano mnie w skórę kota. — Trochę za duży na ciebie ten kostium... ale to nic. Wypchamy ci brzuch papierem. A teraz podskocz! Zoba- czymy, czy dajesz radę... W momencie gdy podskakiwałem, rozwarły się gwał- townie drzwi i do sali wpadł zadyszany Ciężki Tubka z puzonem w futerale. — A to co znowu? — krzyknęła do niego profesorka. — Nie przeszkadzaj! — Jak to? Miałem się przecież zgłosić z puzonem do pani profesor Kołatko — sapał Tubka. — Już nie jesteś potrzebny. Mamy Puzona. Poza tym, ty jesteś za duży, nie pasujesz... On lepiej pasuje... 46 — Jak to nie pasuję?! — Idź, dziecko. — Profesorka Kołatko odpychała deli- katnie Ciężkiego Tubkę pałeczką dyrygencką. — Powie- działam, mamy już puzonistę, który będzie przedstawiał Puzona. —Puzonistę?! Jakiego puzonistę?! — ryknął Tubka. — Ja tu jestem jedynym puzonistą. Tylko ja jeden potrafię grać na puzonie. — Zdaje ci się, dziecko drogie... — Mnie się zdaje?! — Tubka błysnął oczami, nadął się i zatrąbił na puzonie, poruszając wspaniale i biegle rurą instrumentu. Niewątpliwie było to trąbienie na wysokim poziomie. Równie nagłe i niespodziewane jak potężne! Niestety, za blisko lewego ucha pani profesor Kołatko. Nieszczęsna kobieta krzyknęła boleśnie i odskoczyła, ale 47 tak nieszczęśliwie, że uderzyła się o pulpit dyrygencki w prawe ucho. . , — O Boże, nic nie słyszę! Jestem ogłuszona! — Padła w ramiona asystentki. Do sali prób wpadł magister A. Cyndelski. — Co się tu dzieje?! — krzyknął na widok pani pro- fesor Kołatko słaniającej się i półprzytomnej. — Zostałam ogłuszona przez tego wielkiego natręta — wskazała na Tubkowskiego — ten jego puzon... och... nie będę mogła prowadzić próby... Moje uszy! — Pani profesor pokaże. Magister A. Cyndelski obejrzał uszy słaniającej się pani profesor Kołatko. — Hańba! Jedno ogłuszone, drugie spuchnięte! Jak mogłeś? — krzyknął A. Cyndelski do wystraszonego Tubki. — Trzeba uważać, do kogo się trąbi... to znaczy, w kogo się trąbi... co ja mówię... chciałem powiedzieć, przy kim się trąbi... A w ogóle, po co trąbiłeś? — Bo pani profesor Kołatko nie wierzyła, że ja umiem... trąbić. — To jest skandal! Nie można z wami prowadzić nor- malnej próby, zawsze jakieś historie. I to w domu kultu- ry! Pomóżcie mi wyprowadzić panią profesor Kołatko do apteczki. Połowa zebranych rzuciła się na pomoc pani profesor Kołatko, natomiast rozjuszony Tubka rzucił się do mnie. — Kto ty jesteś?! Skąd się tu wziąłeś, łobuzie?! — To... to jakaś pomyłka — jęknąłem. — Ja ci pokażę! — Tubka z wściekłością złapał mnie za uszy. Pociągnął. Rozległ się nieprzyjemny chrzęst od- rywanych uszu. Nella krzyknęła przerażona. Ja też krzyk- nąłem. Na szczęście nie były to moje uszy, ale uszy ko- ta. Dzięki nim ocaliłem życie. Uszy zostały bowiem w rę- kach ogłupiałego Tubki, a mnie udało się wyskoczyć na czas z kociej skóry. 48 — Co ty wyprawiasz? — krzyknęła do Tubki asystent- ka. — To nieładnie tak obedrzeć kolegę ze skóry... to jest... chciałam powiedzieć z kostiumu... biednego puzo- nistę... — Nieładnie... puzonistę — sapał wciąż zaskoczony Tubka — to nie jest żaden puzonista... to jest niejaki Cy- mek, ten oszust z siódmej... On tu przyszedł za Nelką Szyperską, proszę pani. Cały dzień pytał o Szyperską... W sali zrobiła się cisza. A w tej ciszy słychać było głu- che uderzenie. To osłupiała Nella wypuściła z rąk futerał ze skrzypcami. — Słyszałem, jak Dodońskiego pytał — sapał dalej Tubka zadowolony z efektu. — Masz nader czułe ucho muzyka — powiedziałem głośno. — Gratuluję ci, to rzadki dar natury u go- ryla. — Nie dość mu, że kręci się cały dzień koło Szyper- skiej w klasie, to jeszcze tu się wkręcił, oszust, i w do- datku mi ubliża. — Wkręciłeś się? — zapytała mnie asystentka.;— Jak mam to rozumieć? Nie należysz do zespołu? i — Ja... ja umiem grać — zapewniłem pośpiesznie, czu- jąc, że moje akcje spadają gwałtownie. Natężyłem się jak przedtem Tubka. Ująłem rurę puzonu. Pociągnąłem gwałtownie. Sukces był nader połowiczny. Z instrumentu wydobył się cichy pomruk czy może raczej westchnienie, natomiast sam instrument rozpadł się na dwie części. Może ze zdenerwowania za bardzo pociągnąłem, w każ- dym razie kawałek puzonu został w jednej ręce, a reszta w drugiej. Stałem zakłopotany i nie bardzo wiedziałem, co mam robić. — Jak mogłeś! — krzyknęła asystentka. — Popsułeś instrument! . . ' — Widzi pani, że on nie ma pojęcia o puzonie. To jest 4 — Osobliwe przypadki 49 przybłęda wśród artystów. — Brać go! — krzyknął wiel- ki (cieleśnie) artysta Tubka i rzucił się na mnie. Łatwo sobie wyobrazić, co by się ze mną stało, gdyby nie bohaterski czyn Nelli. Widząc, co się święci, dopadła do Tubki i zaczęła go tłuc futerałem od skrzypiec jak ma- czugą. — Ach, ty gorylu, puść Cymka! — Jak możesz? — jęknął rozgoryczony Tubka. — Sta- nąłem w twojej obronie. — Wcale nie prosiłam cię o to! — Co ja widzę! Cymek może liczyć na wzajemność. To zdrada! — błyskając złowrogo oczami wyrwał futerał z rąk Nelli, ale w tej samej chwili zaplątał się w jej po- włóczystą suknię z trenem i ku naszemu zdziwieniu wy- lądował na podłodze. Zanim się wyplątał z sideł trenu, ja już byłem na ko- rytarzu, za mną wypadła Nella... — Nie wierz temu, co on mówi — zasapałem czerwo- ny. — Ja... ja tu przyszedłem po prostu grać na instru- mencie. — Oczywiście — powiedziała Szyperska — i to jest właśnie wspaniałe — w jej oczach zapaliły się wesołe iskierki. Pomyślałem, że Szyperskiej dobrze jest z nie- szczęściem wypisanym na twarzy, ale chyba jeszcze lepiej z-taką wesołością jak teraz... — Wspaniałe... — wybełkotałem — co jest właściwie wspaniałe? — To, że zacząłeś grać na puzonie — odpowiedziała. — Cieszysz się? — zapytałem nieufnie, patrząc, czy nie nabija się ze mnie. — Cieszę się, że lubisz muzykę. — Bardzo lubię — zapewniłem gorąco. W progu stanął Ciężki Tubka już przebrany za kota. Zdrętwieliśmy. Lecz Tubka tego dnia miał zdecydowa- • nego pecha. Niemal w tej samej chwili na korytarzu uka- 50 zała się pani profesor Kołatko z obandażowanym uchem. Klasnęła w ręce. Znowu była w formie. — Wracamy na scenę, dzieci. A to co znowu? —- wło- żyła okulary i spojrzała krytycznie na Tubkę. — Kot bez uszu? I dlaczego taki duży zrobił się kot? Co tu się dzisiaj wyrabia?! Nella uśmiechnęła się rozbawiona do mnie i powie- działa: — A ty lepiej uciekaj, Cymek. Jutro się zobaczymy. Chciałem uciec, Bóg mi świadkiem, ale los chciał ina- czej. Oto bowiem z przeciwka zbliżał się magister A. Cyn- delski z łysym, dostojnym pedagogiem, który niósł pęki nut... — To ten nowy kandydat, o którym panu mówiłem — powiedział A. Cyndelski wskazując na mnie. — Bardzo obiecujący materiał, ma warunki oraz, jak oświadczył, skłonności. — To pan profesor Kiryłło — zwrócił się z kolei do mnie — oddaję cię w jego ręce. Kiryłło uśmiechnął się do mnie odsłaniając rząd żółtych zębów. Przez moment wydało mi się, że to są zęby dra- pieżnika, ale to były raczej poczciwe końskie zęby. West- chnąłem ciężko i kryjąc za plecami popsuty puzon znik- nąłem w sali ćwiczeń. No cóż, chyba jednak zostanę puzonistą. 6. SPISEK CYKANDEROW Nie popsułem wczoraj puzonu. Profesor Kiryłło wy- jaśnił mi na pierwszej lekcji, że rura tego instrumentu składa się z dwu części; można je bez szkody rozłączać i składać. Popsułem sobie natomiast zdecydowanie sto- sunki z Ciężkim Tubką. Goryl ten tropił mnie nazajutrz ®d samego rana i czyhał na sposobność, aby wyładować 4* 51 na mnie swoją złość. Zamiast więc zająć się Nelką, jak miałem w planie, musiałem niestety zająć się bezpieczeń- stwem własnej skóry. Uznałem, że najmniej narażony na ataki Tubki będę w „pokoju cichej pracy i skupienia", który znajduje się za biblioteką w naszej szkole. Udałem się więc bezzwłocznie do pani bibliotekarki Cyborowej i oświadczyłem, że potrzebuję się dzisiaj skupić, ponieważ muszę przygotować się do olimpiady historycznej, i że jeśli pozwoli, będę się skupiał na każdej przerwie, aż do odwołania. Następnie poprosiłem o albumy z ilustracjami, o książkę o bitwach morskich w czasie II wojny świato- wej i o książkę o historii lotnictwa. Na końcu kazałem się zamknąć na klucz w „pokoju cichej pracy i skupienia" aż do dzwonka. — Pani wie, mogą mnie szukać — powiedziałem. — Niestety, niektórzy moi koledzy nie rozumieją potrzeby skupienia. Dlatego, jakby ktoś pytał, niech pani nie mówi, że tu jestem.* Pani Cyborowa spojrzała na mnie z uznaniem. — Cieszę się, że spoważniałeś, Ogromski — powiedzia- ła. — Nastąpił u ciebie ostatnio pozytywny przełom. Wy- trwaj w tych dobrych chęciach. Adam Mickiewicz też już spoważniał w twoim wieku. — Myśli pani? — To jest stwierdzone — orzekła pani Cyborowa i zamknęła mnie w pokoju. W rezultacie całą pierwszą przerwę spędziłem bezpiecz- nie i dość przyjemnie, oglądając ciekawe ilustracje okrę- tów i samolotów. Przez okno widziałem Ciężkiego Tubkę, jak miotał się po boisku i podwórzu szkolnym szukając mnie daremnie. Oczywiście temu gorylowi Tubce na- wet do głowy nie przyszło, że mogę „skupiać się" w „po- koju cichej pracy i skupienia". Jest na to za mało inteli- gentny. Równo z dzwonkiem pani Cyborowa wypuściła 52 mnie z dobrowolnej klauzury, a ja od razu zbiegłem na dół. Koło naszej klasy na tablicy ogłoszeń Nelka Szyperska przypinała wielki afisz reklamujący „OPOWIEŚCI IN- STRUMENTÓW", owo nieszczęsne widowisko, z którym się wczoraj niechcący zetknąłem. — Mieliśmy dzisiaj porozmawiać — zacząłem. — Właśnie szukałam cię — powiedziała Nelka. — Gdzie się podziewałeś? Nawet w bibliotece cię nie zasta- łam. — Byłem w „pokoju cichej pracy i skupienia" — od- parłem poważnie. — Skupiałem się. — Ty?! — Nelka spojrzała na mnie rozbawiona. Jej zdziwienie dość nieprzyjemnie mnie dotknęło. — Myślisz, że ja nie potrzebuję skupienia? Wszyscy ludzie potrzebują. Nawet najsilniejsi i najmądrzejsi, zwłaszcza jak mają przejścia. Ja też wczoraj miałem przejścia i dlatego potrzebowałem. Muzyka mnie rozko- jarzyła. Straciłem równowagę intelektualną. — Czy już ją odzyskałeś? — zapytała. — Oczywiście — odparłem niepewne, rozglądając się z niepokojem po korytarzu. Na szczęście Tubki nie było. — Wczoraj zachowywałeś się dosyć dziwnie... i ... i nie- zrozumiale... i, jak to powiedzieć, jest takie jedno słowo... — niekonsekwentni e. Zaczerwieniłem się. — Wcale nie! — zaprzeczyłem. — To tylko tak wy- glądało. — A jednak w szkole byłeś okropny i mówiłeś takie rzeczy o Koniu, a potem w tym Emdeku... — Nella wy- prostowała ostrożnie róg ogłoszenia. — Muszę to jeszcze raz przypiąć. Czy mógłbyś potrzymać? — Wręczyła mi pudełko z pluskiewkami. — I powiedz mi, czy to prawda, co mówił o tobie Tubka? — Uwierzyłaś mu? — zapytałem zmieszany. . 53 — Skąd! Nie uwierzyłam zupełnie. — Teraz z kolei za- czerwieniła się Nella. — A... a gdyby to była prawda? — Nie wierzę! — Dlaczego? — Bo... bo za bardzo się różnimy, bo... bo nie mamy z sobą nic wspólnego — wyrzucała z siebie szybko Nelka — bo... nawet w sprawie Konia... jeśli nie żal ci Konia, jeśli zgadzasz się, żeby go wykończyli, to znaczy— — No dobrze — przerwałem jej nagle — a gdybym zajął się Koniem? — Naprawdę zająłbyś się? — zapytała zaskoczona. — Przecież mówiłeś, że on cię mało obchodzi. — No... mógłbym to zrobić dla ciebie — powiedziałem oglądając pluskiewki w pudełku. — Dla mnie? — Jeśli to ma dla ciebie takie znaczenie, po prostu, żebyś wiedziała, jak dużo mogę dla ciebie zrobić. Nella wbiła nerwowo pluskiewkę w róg afisza. Stwier- dziłem z satysfakcją, że była to już piąta pluskiewka wbita w ten sam nieszczęsny róg. Zdumiewające roztarg- nienie jak na rzeczową zawsze Nellę' — Ja wcale nie chcę — powiedziała — żebyś się po- święcał dla mnie. Ty sam powinieneś bronić Konia, tak jakbyś bronił swoich własnych spraw... Wiesz, że on jest nadzwyczajny, a Mężyk, Bojarska i cała ich paczka chcą mu zrobić świństwo! — Uważasz, że powinienem, w imię obrony nieszczęs- nych gogów dręczonych przez okrutną młodzież? Ligi Ochrony Gogów jeszcze nie ma. Gog powinien sam dać sobie radę jako fachowiec od młodzieży. — Uważam, że powinieneś w imię sprawiedliwości... — zaczęła Nelka, ale w tym momencie na korytarzu pojawił się Koń z dziennikiem pod pachą; trzeba było przerwać rozmowę i udać się do klasy. 54 Koń zaczął lekcję w swobodnym nastroju, żartując z Bojarską na temat maskotki-małpiszona, którą zawsze trzymała na ławce, a potem wyraził zdziwienie tudzież rozczarowanie, że zaprzestaliśmy rysowania koni na ta- blicy. Z ciekawością oczekiwałem rozwoju wypadków. Czy skończy się na pogróżkach Cykanderów, czy też na- prawdę coś szykują... Już wkrótce przekonałem się, że Nelka Szyperska mia- ła rację. Pierwsze oznaki nadciągającej burzy pojawiły się, gdy Koń chciał zabrać się do przepytywania uczniów. — Może mi powiesz, przyjacielu — zwrócił się do ma- łego Gibasa — co wyniosłeś z poprzedniej lekcji? Gibas wstał, podobny do nastroszonego gawrona, zgar- bił się i milczał z okiem utkwionym nieruchomo w pod- łogę, jakby tam kryła się odpowiedź. Było jasne, że Gibas nic nie wyniósł z poprzedniej lekcji. — Cóż to, zatkało cię, Gibas? Gibas milczał i garbił się coraz bardziej. — Siadaj! — pan Szykoń spojrzał na Gibasa z obrzy- dzeniem. — Nie jesteś zbyt rozgarnięty. Poza tym mógł- byś czesać włosy i nie garbić się tak ohydnie. Nie dość, że jesteś mały, to jeszcze się garbisz! No cóż, może znaj- dziemy bardziej rozmownych — pan Szykoń rozglądał się po klasie. — O, ty, przyjacielu, co konferujesz tak za- palczywie na ostatniej ławce — zwrócił się do Męsia — wstań i powiedz, co utkwiło ci w głowie z poprzedniej lekcji. Męsio wstał ociężale, oparł się dłońmi o pulpit... —Ja... mnie nic nie utkwiło, proszę pana. — Bojarska, może ty?! — Ja nic nie zrozumiałam — oświadczyła uśmiechając się kącikami ust Bojarska. Ale Koń zdawał się nie dostrzegać tego uśmieszku. — Nie rozumiecie? — powiedział raczej beztrosko. — Nie ma wielkiej tragedii, ponieważ właśnie tematem dzi- siejszej lekcji będzie sposób właściwego pisania prac z ję- zyka polskiego. O co tu chodzi, moi drodzy? O trzy rze- czy. Trzeba mieć coś do powiedzenia, trzeba chcieć po- wiedzieć i umieć powiedzieć. Nie wątpię, że młodzież ma dużo rzeczy do powiedzenia, a w każdym razie wiele do zapytania. Formułowanie zaś pytań, przedstawia- nie problemów jest też cenną formą wypowiedzi. Rzecz w tym, że jeśli nawet ma się dużo do powiedzenia, to jeszcze nie znaczy wcale, że chce się to powiedzieć w kla- sie. Co innego bowiem zwierzyć się na ucho przyjaciółce . czy przyjacielowi, co innego Cykanderom z tej samej paczki, a co innego wobec całej klasy i, co gorsza, wobec nauczyciela, którego w dodatku tak mało się zna. Ale po- dejmiemy próbę przełamania lodów. Będziemy nagradzać 56 szczere wypowiedzi, byle własne i uzasadnione, nie bę- dziemy się natomiast okłamywać i grać przed sobą ko- medii... W tym miejscu w klasie podniósł się niespokojny gwar — wszyscy byli zaskoczeni, skąd mały pedagog zna ukła- dy klasowe i nader ekskluzywną nazwę Cykanderów. Nim jednak zdołali oprzytomnieć, już Koń powrócił do naszych wypracowań i zaczął je objeżdżać, demonstrując ich nicość. Wyciągał na światło dzienne nasze błędy, pozy i nieczyste zagrania. „Takie rzeczy nie ze mną — mówił. — Nie będzie pływania w mętnej wodzie ani lo- tów w dętych balonach. Będę nakłuwał takie balony!" Tak mówił Koń i od razu stało się jasne, że trudno bę- dzie z Koniem, że nie będzie można siów-pustaków ukła- dać ani bujać w obłokach. Po prostu Koń nie uznaje ta- kiej gry, jaką dotychczas uprawialiśmy. Inne ma zasady. Byle czym się go nie omami. To było jasne. Ale czy dla Konia z kolei było jasne, że obalał te reguły, do których byliśmy przyzwyczajeni i z którymi tak było wygod- nie? Spojrzałem na Męsia. Siedział ponury, brwi marszczył, wargi przygryzał ze złości... Nie takiego wymarzył sobie mistrza. A Funia Bojarska ze złości wbijała raz po raz szpilkę w głowę pluszowego małpiszona. Czułem, że w tej chwili cała cykanderska większość naszej klasy nie cierpi Konia i boi się jego niezwykłych metod oraz wymagań, a najbardziej, że będzie tak nudzić na każdej lekcji. Koń jakby nie zdawał sobie z tego wszystkiego sprawy. Beztrosko przeszedł do omawiania punktu trzeciego swo- ich „zasad". — W zeszycie jednego z waszych kolegów — mówił — przeczytałem takie oto zdanie-potwora, od którego skó- ra może ścierpnąć nie tylko nauczycielowi polskiego, re- daktorowi czy innemu specjaliście od języka, ale po pro- stu zwykłemu czytelnikowi. Posłuchajcie: „Gdy dynamicz- 57 na rozpacz poety, do której popchnęła go Maryla, która była puchem bardzo marnym, zaślepionym przez złoto, do- prowadziła go do takiego poważnego stanu, że mógł wydać z siebie stek nieprzyzwoitych złorzeczeń na los, po- eta dzięki sublimacji zamiast steku złorzeczeń wydał ten sławny wiersz, którego wielka wartość, o której mówiliś- my na zeszłej lekcji, polega na cennych zaletach, które nas wciąż uderzają, chciaż minęło już sto pięćdziesiąt lat od wydarzeń, które przypięły poecie postępowe skrzydła do dynamicznego lotu „górnego". Oto absolutny rekord, moi drodzy! Siedemdziesiąt sie- dem wyrazów w jednym zdaniu! Dziewięć zdań podrzęd- nych spiętrzonych jedno nad drugim! Sześć razy użyto za- imka względnego „który"! W dodatku obawiam się, że autor tego zdania nie bardzo rozumie chyba sens nie- . których przymiotników. Czy puch może być zaślepiony, czy skrzydła mogą być postępowe, czy rozpacz może być dynamiczna? Niezbyt to szczęśliwe sformułowania A w ogóle, przyjacielu kolego, za często używasz słowa dynamiczny. Skąd to u ciebie? W tym jednym zdaniu użyłeś go dwa razy. Po co? Jeśli zbyt często używa się jakiegoś przymiotnika, traci on na sile i na wartości. Zaś co do całego zdania, to zauważcie, mimo dętego stylu i po- wagi, a może właśnie dzięki temu, jest zabawne, miejsca- mi nawet śmieszne, po prostu taki nadmuchany balon, w którym prócz powłoki nie ma właściwie nic. No bo w końcu nie dowiadujemy się najważniejszego: na czym polegają walory tego wiersza, autor pisze wprawdzie, że ,,wielka wartość wiersza polega na cennych zaletach", ale jest to przecież „masło maślane", zwykłe wykpienie się od rzeczowej oceny, Patrzyłem na Konia z troską. Za dużo mówił i zbyt drętwo. Wszystko chciał załatwić jednym przemówieniem. Biedny Koń! Niezbyt zręcznie zabrał się do rzeczy. Teraz ^uż Cykanderzy na pewno go zjedzą. 58 Tymczasem on naznęcawszy się do syta nad nieszczęs- nym zdaniem, zaczął z kolei mówić, na czym polega dobry styl. Zacytował naprzód dewizę Juliusza Słowackie- go: „chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa...". Następnie rozwodził się długo nad „nośnością zdań", jak to nazwał. Zęby zdania mogły unieść myśl, muszą być dobrze zbudowane, muskularne i silne. Jeden trafnie dobrany przymiotnik więcej jest wart niż dziesięć źle dobranych. Trzeba wystrzegać się tasiemcowych zdań, wyrażać się krótko i treściwie. Na zakończenie znów wezwał do odpowiedzi Gibasa: — Teraz już chyba wszystko zrozumiałeś. Przez godzinę kładłem ci łopatą do głowy. Gibas wstał, znów zgarbił się i milczał i było jasne, że pompowanie wiedzy w Gibasa nie na wiele się zdało. Koń machnął zrezygnowany ręką. — Mężyk? Męsio wstał i patrzył bezczelnie na Konia z szyder- czym uśmieszkiem. Programowo nie wypowiedzią^ ani je- dnego słowa. — Bojarska? Bojarska wstała ze spuszczoną głową, ale też milczała jak zaklęta. — Cóż to za niemoc ogólna i solidarna? — zdziwił się nieprzyjemnie Koń. — Może ty mi powiesz wobec tego — zwrócił się do Cykandera, okularnika Racucha — masz dosyć inteligentną minę. Ale okularnik Racuch, mimo nader inteligentnej miny, też nie wykrztusił ani jednego słowa, uśmiechał się tylko inteligentnie, co jednak, rzecz jasna, nie mogło zadowolić Konia. — Co wam się stało? — Koń wyszedł zza stolika, oparł się rękoma o pierwszą ławkę. — Czy naprawdę nikt nie zrozumiał? I wtedy od strony ław cykanderskich podniósł się groź- 59 ny szmer, i rósł, przenosząc się z ławki na ławkę, coraz głośniejszy i śmielszy, aż przerodził się w potężną wrzawę. — Nie rozumiemy! Nie chcemy! Więc to tak. Teraz już wszystko było jasne. Wiedziałem, że powinienem wystąpić, stanąć w obronie prawdy, nawet wbrew całej cykanderskiej zmowie. Już podniosłem się z ławki, gdy nagle przyszło mi do głowy: co będzie, jeśli wszyscy stchórzą i nikt mnie nie poprze? Gdyby najpierw wystąpiła Szyperska albo Genialny Tubka, wtedy co in- nego, poparłbym ich gorąco, ale samemu występować jako pierwszy? Zawahałem się przez moment i obejrzałem na Szyperska, ale Szyperskiej nie dostrzegłem, zasłaniały ją gęby wrzeszczących Cykanderów. A mnie wydało się w tym momencie, że to już cała klasa krzyczy przeciw Koniowi. Przeciwstawić się całej klasie? Straciłem resztę odwagi. Byłem ciekaw, co teraz Koń zrobi. Wścieknie się i po- pędzi do dyra, czy też wyładuje się na miejscu? Ale róż- , czarowałem się. Koń wciąż zachowywał spokój. Zbladł tylko i uniósł brwi, jakby niezmiernie zdziwiony, i wodzil oczami po klasie, jakby żądając wyjaśnień. Na mnie też popatrzył. Ale ja udałem, że nie widzę, i skryłem się za plecami kolegów. Czekałem, aż ktoś mnie wyręczy i za mnie odpowie Koniowi. Może Szyperska? Może Tubka? Lecz oni też milczeli i teraz już naprawdę tak wyszło, że Koń ma całą klasę przeciw sobie. Tymczasem on wciąż przyglądał się nam uważnie. — Ciekawe — powiedział wreszcie. W tym momencie zadźwięczał dzwonek. — Ciekawe — powtórzył Koń, zabrał dziennik i wy- szedł z klasy. Wszyscy poderwali się z miejsc, jakby parzyły ich ław- ki. — Biegnij za Koniem, Gibas — rzucił rozkaz Męsio. — Musimy wiedzieć, co teraz zrobi! 60 Gibas wybiegł ochoczo. Za nim chyba pół klasy. Ja jeden zostałem w ławce. Jakoś mi się nie spieszyło tym razem. Wolałem z nikim nie rozmawiać. A już naj- mniej z Nellą Szyperska. Wyciągnąłem moją żółtą agendę i zamyśliłem się ponuro. No cóż, stało się. Od dzisiaj, Ma- ksymilianie Ogromski, nazywasz się Minim. Minimek Fa- jowicz Mikroński. Naprawdę szkoda. Czy już nic nie da się zrobić? Może jest jeszcze jakaś maleńka szansa? I do- pisałem na końcu nie załatwionych spraw: „Ukręcić łeb końskiej sprawie". Ale jak?! 7. STAWKA NA KONIA — Panowie, zdaje się, że tym razem tośmy zrobili Ko- ma w konia — powiedział Męsio do Cykanderów, którzy tłoczyli się na końcu korytarza. — Tak, Koń został skutecznie spłoszony — roześmiała się Bojarska. — Myślę, że wycofa się z tej gry — dodał Racuch prze- cierając nerwowo okulary. — Panowie, wyrażam wszystkim moje największe uznanie i tobie, pani — skłonił się błazeńsko przed Bojar- ską Męsio. — A także tobie dziękuję, Maksym — obrócił się do mnie. — Za co? — mruknąłem. — Zo to, że przestałeś bronić Konia. Mówiłem wam, że Ogromski to fajny chłop. Zaczerwieniłem się. Chciałem im powiedzieć, że zaszła pomyłka w nazwisku i że od kilku minut nazywam się Minim Mikroński, ale wciąż jeszcze byłem zbyt przygnę- biony, by brać udział w dyskusji. Męsio trzepnął mnie przyjacielsko w łopatkę. — Sprawdziłeś się, Cymek. Wiesz, oni się bali — spoj- rzał na Cykanderów — że odetniesz się od nas i wszystko 61 popsujesz. Widzicie, że się nie odciął. Jemu też Koń prze- stał się już podobać. Ja osobiście dostałem dreszczy od tej końskiej mowy. „Takie rzeczy nie ze mną. Nie będziemy się okłamywać!" Szczera dusza! Czaruś się znalazł! Na- ciągacz! — Naciągacz?! — spojrzałem zaskoczony na Męsia. — Jasne. Chciał nas naciągnąć na szczerość. Ty mu, bracie, powiesz, co myślisz o tym i o tamtym, rozpakujesz przed nim swoją walizkę, a on potem będzie cię miał w garści. Przyznaj się, otwórz mu serce, pokaż swoje słabe punkty, a on cię przy okazji uderzy w takie bolące ; miejsce. Kiedy raz bolało mnie w sobie, podszedł do mnie * Ciężki Tubka i zapytał, co mi jest. No to powiedziałem, że mnie w sobie boli. „Gdzie"? — zapytał. Wskazałem na żołądek. To łobuz rąbnął mnie pięścią w to miejsce i śmiał się, kiedy się zwinąłem. Od tego czasu nie mówię nikomu, gdzie mnie boli i nie dam się naciągnąć na żadne Końskie apele i mowy. To są takie zagrania. Nawet Cymek się na tym poznał. Wczoraj jeszcze bronił Konia, a dzisiaj już Koń przestał mu się podobać! Pomyślałem, że to ostatni moment, żeby odzyskać szla- chetne moje imię i twarz, i że jeśli teraz nic nie powiem, to stanę się już zupełnym Cykanderem. Powiedziałem przez ściśnięte gardło: — Mylisz się! — Co takiego?! — Męsio wytrzeszczył oczy. — Koń wcale mi się nie przestał podobać... W ogóle jak możesz porównywać tego goryla Tubkę z Koniem... — wyrzucałem pośpiesznie potok słów. — A co do naszych wypracowań to w dalszym ciągu twierdzę i utrzymuję, że były dęte i nie na poziomie. I ty sam wiesz o tym najlepiej, Męsiu, bo to ty właśnie nazywałeś ten styl pisania dętologią i dmuchaniem w bambus... Wszyscy pamiętają... — Człowieku, czy ja mówię, że nie? — zdenerwował 62 się Męsio. — Nie chodzi o to, czy Koń ma rację co do wypracowań, czy nie! Po prostu chodzi o to, że to jest niebezpieczny Koń, który próbuje nas wziąć do ga- lopu. A ja nie mam ochoty galopować z Koniem! — Ty nie, ale są tacy, co uwielbiają wyścigi, jazdę- szybką na czas i skoki przez przeszkody! Co do mnie,. jastawiamnaKonia! Męsia zatkało na moment. — Stawiasz? W jakim sensie?! — Ogólnym i szczególnym, ideologicznie i praktycz-^ nie. — Mów konkretnie. — Konkretnie? Konkretnie to Koń wróci. — .Być może wróci z dyrem'— powiedział Męsio, od- zyskując pomału równowagę. — Proszę bardzo, niech sobie wraca. Ja to wziąłem pod uwagę. Jak przyjdzie z dyrem, powiemy dyrowi, że nic nie rozumiemy z jego lekcji, że jest okropny, że krzyczy na lekcjach, że się złości, że ze strachu nie możemy nic wykrztusić i że nie chcemy Konia. I zobaczycie — dyrektor zabierze go wte- dy i będziemy mieć spokój... — urwał nagle, bo przez okno zauważyliśmy wszyscy małego Gibasa. Wracał zadyszany, z wywieszonym językiem, widocznie z bardzo daleka. Rzuciliśmy się ku wyjściu, ciekawi naj- nowszych wiadomości o Koniu. Ale Gibas wpadł pierwszy- w drzwi. Już był na korytarzu. Łapał z trudem powietrze. — Co się stało? — dopytywał Męsio. — Gdzieś ty był? — Tro... tropiłem Konia, przecież powiedziałeś, żebym biegł za nim. — Jasne, ale tak daleko? — On pobiegł aż do lasu — sapał Gibas. — Co ty pleciesz?! Do lasu? Z dziennikiem?. — No, nie... najpierw wstąpił do pokoju nauczyciel- 63, skiego i zostawił dziennik, a potem poszedł do biblioteki. — Do naszej biblioteki? — 'Tak, widziałem dokładnie, cały czas szedłem za nim. On wziął jedną książkę z działu „Psychologia"... prze- rzucał szybko strony... — I co? — Potem rąbnął nią... — Kogo? Ciebie? —Nie, no skąd? Nikogo nie rąbnął, tylko rzucił ją ze złością. — Na ziemię? — Nie, na stół pani Cyborowej, aż się wzdrygnęła a on zapytał, czy nie ma jakiejś lepszej książki, ale pani Cyborowa nie miała, więc wybiegł z biblioteki. Myśla- łem, że pobiegnie do dyra, a on w ogóle... — Gibas wy- tarł głośno nos. — Co to znaczy w ogóle?... — denerwował się Mesie. — W ogóle wybiegł ze szkoły — dokończył Gibas.' — Wybiegł ze szkoły? W jakim tempie? — W tempie właściwym biegom długodystansowym. Biegłem za nim — sapał Gibas — bardzo byłem cieka- wy, gdzie tak biegnie. — Pewnie po papierosy — zauważył Racuch. — Koń nie pali — powiedziałem. — Tak, on nie pobiegł po papierosy... tylko do lasu! Wszyscy spojrzeli na Gibasa zaskoczeni. — Jak to do lasu? Koń do lasu? — Skąd wiesz? — zapytałem. — Pobiegłeś za nim do lasu? — Nie... nie wytrzymałem tempa — wyznał Gibas nie- co zakłopotany. — Ale widziałem, jak biegł;.. Wbiegł na drogę do lasu. Męsio zarżał zwycięsko. — Panowie! Czy jeszcze nie rozumiecie, o co chodzi?! To jest ucieczka Konia! On już nie wróci. 64 — W ogóle? — zamrugał oczami Gibas. •— Myślisz, że zostanie w lesie?, — Głupi jesteś. Nie wróci do szkoły... a w każdym razie nie do naszej klasy. On ma zniszczone nerwy. Ten bieg o tym świadczy. Czy normalny gog pobiegłby po takiej hecy na lekcji do lasu? Oczywiście, nikt nie miał pod tym względem żadnej wątpliwości. — Powtarzam, to jest ucieczka Konia — zakończył Męsio. — Koń nie wytrzymał nerwowo i uciekł. — Bzdura — powiedziałem i spojrzałem na zegarek — po prostu jest godzina dziesiąta czterdzieści pięć. — O tej godzinie Koń codziennie trenuje biegi... Poza tym nie pobiegł do lasu, lecz na stadion. Jak wiecie, stadion leży przy tej samej drodze. On codziennie wykonuje na sta- dionie co najmniej jedno okrążenie. — Coś ty?! — bąknął zaskoczony Męsio. — To prawda — przyznał Racuch. — Ja go widziałem na stadionie. Koń należy do klubu „Sparta", robi tam biegi średnie. Często schodzi poniżej czterdziestu sied- miu sekund! Wiadomość zrobiła duże wrażenie na Cykanderach. Zresztą nie tylko na nich. Zauważyłem, że od dłuższej chwili naszej dyskusji przysłuchuje się chyba cała klasa. I, co mnie bardzo zdopingowało, Nelka Szyperska. Odchrząknąłem. — Panowie, sami widzicie, że nie jest to zwykły Koń. Jest to Koń o rozmaitych wybitnych właściwościach. Między innymi jest to Koń sportowy — powiedziałem. — Wy traktujecie go jak fuksa, ale ja stawiam na tego Konia... Przykro mi, że muszę ci to oświadczyć, Męsiu, ale muszę, chociażby dlatego, żeby cię ostrzec. On wróci i jeszcze raz spróbuje wziąć przeszkodę, bo to jest Koń, który lubi brać przeszkody. Radziłbym się zastanowić, co robić, kiedy wróci. Osobliwe przypadki 65 — Tak, należałoby się zastanowić — wtrącił Racuch. — Oczywiście na wszelki wypadek... Zawsze trzeba być przy- gotowanym na różne możliwości. — Tu nie ma się co zastanawiać — powiedział Męsio. — Mosty są spalone. Jeśli Koń wróci, w co nie wierzę, to nie będzie nas kochał. Będzie próbował się odegrać i mścić... Dlatego... — Nie znasz Konia — przerwałem mu. — Stale przy- mierzasz go do tego goryla Tubki, a to jest Koń szlachet- nej krwi. To jest mustang... — Pegaz — dorzucił Racuch, ale wszyscy tylko ro- ześmieli się, bo nikt nie wiedział, co to takiego jest Pegaz. A Męsio od razu skorzystał z zakłopotania Racucha i prze- jął inicjatywę. — Być może jest to Koń wspaniały, ale w tej chwili jest to Koń zraniony. Rzuciliśmy mu wyzwanie. Zraniliś- my go śmiertelnie. On nam tego nie daruje... A ja nie mam ochoty być stratowany przez Konia, choćby to nawet był mustang, czy też... jak mu tam... — Pegaz. — O właśnie. Pegaz. Na szczęście to nam nie grozi, on już do nas nie przyjdzie... mówię wam, on był tylko przy- słany na próbę. Próba się nie udała. Zabiorą go. — A jeśli on uzna, że próba jeszcze trwa, no i posta- nowi odbyć jeszcze jedną lekcję? — zapytałem. — Wtedy musimy dalej stawiać opór — oświadczył Męsio. — Aż się zniechęci ostatecznie. Nie mamy innego wyboru. U Konia jesteśmy już spaleni. Dziecko wie, że podpadliśmy. — Za bardzo boisz się Konia — powiedziałem. — Od początku za bardzo go się bałeś i dlatego narobiłeś głupstw. — Ja? Bałem się?! — Tak. Po prostu wszystko robiłeś ze strachu. Pano- wie, spójrzcie w lustro — jesteście już prawie dorośli, s* 67 a tak boicie się Konia. To przecież śmieszne... — Jak tu się nie bać po tym wszystkim — mruknął Racuch. — Teraz już chyba jest powód. — Nie przesadzaj... bywają gorsze opresje. — Ale coś trzeba zrobić — mówił zdenerwowany Ra- cuch. Męsio ma rację, jeśli Koń wróci, to nas stratuje. — Tak, co robić? — odezwały się głosy. —— Przede wszystkim nie robić burzy w wannie. Nie popadać w panikę, nie wyobrażać sobie, że od dmuchania w zupę zrobiły się tajfuny. Może Koń sam nie będzie chciał o tamtej lekcji pamiętać... i zacznie z innej beczki. — A jeśli przyjdzie nastawiony bojowo, znów wróci do tych okropnych zdań i będzie na siłę chciał brać przesz- kodę? — zapytała Bojarska. — Wtedy musimy szybko usunąć przeszkodę, zanim oszołomiony Koń zrozumie, co się stało, utniemy łeb ca- łej sprawie... — Ale jak? Potrafisz to zrobić? — Spróbuję... — Teraz jesteś dzielny junak, bracie Cymku — zadrwił Męsio — ale dziwnie jakoś nie słychać cię na lekcji. Spojrzałem na niego ciężkim wzrokiem. — Jutro usłyszysz — powiedziałem. — No, to będzie dziejowa chwila w naszej klasie! Sły- szeliście wszyscy? Cymek przyrzekł ujarzmić mustanga! — Hurrra! — krzyknęli Cykanderzy. Podnieceni czekającą ich jutro zabawą, już na to konto zaczęli szalone gonitwy po korytarzu. Podszedłem do Nelki Szyperskiej. — No, jak? Jesteś zadowolona? Nelka patrzyła na mnie oszołomiona. — Już sama nie wiem, jak to jest. Czasem wydajesz mi się zabawny i dziecinny, jak wtedy, kiedy wlazłeś z puzonem na próbę przedstawienia, a czasem piekielnie inteligentny i mądry. 68 — To naturalna mieszanka — odparłem — jestem i ta- ki, i taki. Tak właśnie jest, kiedy się ma piętnaście lat. Czytałem o tym w jednej książce, tam pisali, że na tym właśnie polega młodość. Oczywiście ta mieszanka może być w różnych proporcjach. U mnie na przykład w ostat- nim czasie było trochę za mało mądrości... — Ależ skąd — zaprzeczyła gwałtownie Nella — właś- nie dzisiaj przecież błysnąłeś mądrością. — Gdzie niby? — No, przede wszystkim w klasie... Pomyślałem, że nabija się ze mnie i że jest to rodzaj tak zwanej zimnej ironii, spojrzałem na nią z ukosa, ale była piekielnie poważna. Tym bardziej zrobiło mi się głu- pio, ale nie dałem tego po sobie poznać. — Och, przesadzasz! — powiedziałem, robiąc skromną minę. Y — Wcale nie! To było takie mądre, że nie od razu się zorientowałam. —— Co na przykład? — byłem bardzo ciekaw. — No, że odłożyłeś tę rozmowę z Cykanderami do przerwy... Gdybyś wystąpił przeciw nim na lekcji... do- piero teraz widzę, jakie to byłoby straszne! — Myślisz, że dobrze zrobiłem? — Pewnie. Gdybyś wtedy wystąpił, pan Szykoń dowie- działby się, że klasa jest podzielona, że to jest spisek Cykanderów, że oni umyślnie tak wszystko robią... no i wtedy przejechałby się po Cykanderach. Nie mieliby żad- nych szans. Byliby zgubieni... nie tylko zresztą im by to zaszkodziło. W ogóle atmosfera w klasie byłaby zatruta. Może na zawsze. Oczywiście ty zdobyłbyś łaski Konia, ale jakim kosztem? Po trupach Cykanderów... Ale ty nie mogłeś przecież tak postąpić. Ty chciałeś dać im szan- sę! I dlatego postanowiłeś przemówić im do rozumu do- piero po lekcji. I zrobiłeś to świetnie. Dopiero teraz zro- 69 zumiałam, że za jednym zamachem chcesz uratować i Ko- nia i Cykanderów. To jest mądre i to jest ładne. Czułem lekki zawrót w głowie. Nie przypuszczałem, że byłem aż taki mądry. A może tylko w oczach Nelli, bo Nella... Wcale bym się zresztą tym nie zmartwił. Popa- trzyłem na nią uważnie. Uśmiechała się do mnie. — Jesteś naprawdę równy chłopak, Cymek. Gdybym ja choć w części była tak odważna! Chrząknąłem zakłopotany. — Nie przejmuj się, za to jesteś bardzo przenikliwa — powiedziałem z odrobiną szyderstwa i goryczy. 8. JAK UCIĄŁEM ŁEB KOŃSKIEJ SPRAWIE W napięciu czekaliśmy, czy Koń przyjdzie na następną lekcję. Nawet najbardziej opieszali i niesforni uczniowie zajęli miejsca w ławkach jeszcze przed dzwonkiem. Wszy- scy spodziewali się poważnych emocji. Mnie oprócz emo- cji czekał jeszcze poważny wysiłek — to ja przecież we- dług słów Męsia miałem „ujeżdżać mustanga". Najgorsze, że nie wiedziałem, jak to robić. Wszystko będzie przecież zależeć od okoliczności. Minuta biegła za minutą — pan Szykoń się nie zjawiał. W klasie zaczął narastać gwar. Mały Gibas wyskoczył nawet z ławki i napisał na tablicy wielkimi literami: KO- NIEC Z KONIEM. Chciał jeszcze dorysować przewróconego na przeszko- dzie konia, ale w tym właśnie momencie pan Szykoń sta- nął w progu. Gibas nie zdążył nawet otrzepać rąk z kredy! Zapanowała śmiertelna cisza. Wszyscy czekali, co teraz się stanie, ale pan Szykoń nawet nie spojrzał na tablicę. — Czemu sterczysz? — powiedział tylko do Gibasa. — Zmiataj na miejsce. Gibas czmychnął i schował się za plecami kolegów. 70 Potoczyłem wzrokiem po klasie. Napotkałem wściekły wzrok Męsia. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Koń przy- szedł, jak przepowiadałem. A więc wygrałem pierwsze starcie. Teraz mogłem już być pewny, że mam za sobą co najmniej pół klasy i zrobiło mi się raźniej. Niestety, gdy spojrzałem na Konia, znów poczułem pe- wien niepokój. To był wprawdzie Koń, ale już nieco in- f ny Koń. Poważny, jakby skupiony, a może skrępowany ' po prostu. W każdym razie, gdy na moment uniósł głowę znad dziennika, ujrzałem w jego oczach niepewność. Sam też od razu poczułem się niepewnie. Przecież od wczoraj stawiałem na Konia. Niedobrze, pomyślałem, jeśli Męsio zauważy u Konia tę niepewność, od razu pójdzie do ataku, tym razem już na całego, i zacznie się okrutna zabawa. Wilki osaczą Ko- nia i rozszarpią w drobne kawałki. Tak jest, łowcy wilków i poskramiacze lwów nie mogą sobie pozwolić na niepewność. Lwy to czują i stają się tym bardziej niebezpieczne. Bałem się o Konia. Nie wie- działem, co zrobi. Niepewni poskramiacze lwów mogą ulec paraliżowi, zesztywnieć, stracić głos, szczękać zęba- mi. Mogą także przestać panować nad nerwami, niepo- trzebnie trzaskać z bicza i strzelać, co jest jeszcze gorsze. Mogą także spróbować obłaskawić lwy pochlebstwami, rozkaprysić i rozgrymasić, próbować się okupywać lwom kawałkami (cudzego) mięsa, co jest tylko pozornie lepsze, a na dłuższą zwłaszcza metę zgubne. Co zrobi Koń? Na razie starał się panować nad nerwa- mi. Wstał i powiedział spokojnym, może tylko znużonym głosem: — Zdaje się, że to, co mówiłem na poprzedniej lekcji, nie było dostatecznie zrozumiałe. Powtórzymy zatem wszystko jeszcze raz... Patrzyłem z niepokojem na Konia. To był błąd! Nie powinien tak zagaić. Nieostrożny, biedny Koń! Sam do- 71 browolnie wchodził na teren bagnisty i śliski, gdzie już czekały na niego wilki — Cykanderzy. Nie należy wracać do niczego, co skończyło się nieprzyjemnie, a przynaj- mniej na pozór zacząć z innej beczki; powtarzanie mogło doprowadzić tylko do powtórzenia wczorajszej przykrości. Nową bitwę należy wydać w innym, wygodniejszym miej- scu, w żadnym wypadku na polu niedawnej klęski. Klasa nie znosi powtórek! Jeszcze tego tylko brakowało, żeby Koń zaczął nudzić! Obejrzałem się. Pół klasy patrzyło na mnie. Wiedzia- łem: chcą, żebym szybko zadziałał w tej sytuacji. Ja też patrzyłem na moich stronników, starałem się ich zliczyć, ale tak naprawdę to widziałem tylko oczy Nelki. I nagle pomyślałem: Maksymilianie Ogromski, to jest moment, żeby pokazać, iż nie darmo nosisz maksymalne imię i nazwisko. Oto masz szansę, żeby odegrać dziejową rolę w historii tej okropnej klasy. Decyduj się! Odwróć bieg wydarzeń! Za moment będzie już za późno. Wstań i ujmij ster wydarzeń w swoje ręce! Wstałem. Zgnębiony Koń (coraz bardziej upodabniający się do chudej smutnej szkapy) nawet nie zauważył, że chcę się włączyć i zabrać głos. — Wróćmy do poprzedniej lekcji — powiedział. . — To nie będzie potrzebne — oświadczyłem możliwie spokojnie, ale głośno i dobitnie. Klasa zastygła. Poczułem przyjemne podniecenie. Wszy- scy patrzyli na mnie. Koń drgnął i też obrócił się do mnie. — Co powiedziałeś? Widać było, że nie od razu zrozumiał. — Powtórki nie są konieczne — powtórzyłem — myś- lę, że wszyscy w klasie zrozumieli. — Jednak wczoraj... — zaczął Koń. — Wczoraj to było zaskoczenie — przerwałem szyb- ko — ogólne zaskoczenie i oszołomienie, proszę pana. Cios podbródkowy, że tak powiem... prawie nokaut, proszę pa- na... musi upłynąć trochę czasu, żeby przyjść do siebie. — Czy to ma znaczyć, że już przyszliście do siebie? — zapytał nieufnie pan Szykoń. — Właśnie to chciałem powiedzieć. Po prostu wczoraj nas zatkało, może to wyrażenie bardziej przemówi do pa- na. Ja sam byłem zatkany... To wszystko, co pan mówił, było takie inne i nowe, nie byliśmy przyzwyczajeni... nie mogłem słowa wykrztusić (jakaż to była prawda!). Ale zrozumieć, to my zrozumieliśmy. — Wolałbym jednak przekonać się i upewnić, powtórka wam nie zaszkodzi — chrząknął Koń. Westchnąłem ciężko. Boże, jaki ten Koń uparty! Prze- czuwałem, że czeka mnie ciężki wysiłek. — Proszę pana, słowo daję — podjąłem z poświęce- niem — pan może być zupełnie spokojny. Zresztą u nas jak kto nie rozumie, to my sami wkładamy mu łopatą do głowy. U nas w klasie są koledzy, co mają zdrowe ma- kówki. Wystarczy tylko potrząsnąć i sypią się wyjaśnie- nia, fakty i wiadomości. Taki na przykład Mężyk — to intelekt jak brzytwa... on to wszystko, co pan nam mówił, ma w jednym małym palcu... Jak pan nie wierzy, może- my na ten temat podyskutować przy całej klasie, inni na pewno też się włączą... Mężyk poprowadzi tę dyskusję... Spojrzałem złośliwie na Męsia. Męsio siedział jak przy- gwożdżony, nie bardzo wiedząc chyba, czy ma się wsty- dzić, czy być dumny... „No wstań teraz — rzuciłem mu wyzywające spojrzenie — tłumacz się, że to nieprawda, tłumacz, że niczego nie pojąłeś! Nie, nie zrobisz tego, bo s jeśli masz trochę oleju w głowie, to rozumiesz, że ja chcę cię wyciągnąć za uszy z tej afery!" Mój chwyt okazał się nie najgorszy. Cykanderzy sie- dzieli zdezorientowani. Część ich zapewne przypuszczała, że wszedłem w kontakt z Męsiem i taką wypracowaliśmy tudzież uzgodniliśmy linię działania. Więc oszołomieni Cy- 73 kanclerzy nie ruszą... zostali chyba skutecznie zneutralizo- wani. Ale pozostawał Męsio. Czy nie chwyci się jakichś rozpaczliwych metod? Oczekiwałem w niepewności. On jednak nie odważył się. Nie był aż tak szalony. — No, pięknie, skoro już rozumiemy się tak dobrze, uznaję problem za zamknięty — powiedział zaaferowany i jakby nie przekonany do końca Szykoń — chyba że Mę- żyk ma jeszcze coś do powiedzenia... Wczoraj byłeś nie- mową, a dzisiaj słyszę, że pomagasz kolegom i jesteś kimś w rodzaju autorytetu. Więc jak to jest? Powiedz! Męsio wstał, łypiąc bezradnie okiem... Poprawił szyję W kołnierzyku. -— Ja... nie mam nic do powiedzenia, to znaczy... nic nowego. To jest tak, jak mówił Ogromski... to było oszo- łomienie, proszę pana... — Siadaj! Męsio usiadł szybko. — Ciekawa klasa — powiedział pan Szykoń odzyskując 'pewność siebie — co trochę ktoś tu popada w oszołomie- nie. Wczoraj wy, dzisiaj ja jestem oszołomiony... Bo mu- szę wam powiedzieć... właściwie, to miała być moja osta- ftnia lekcja z wami... Miałem dosyć waszego uporczywego oszołomienia i przyszedłem się z wami pożegnać... ale sko- ro się już rozumiemy... — A to dopiero heca! — szepnął do mnie Męsio. — Teraz z kolei ty jesteś oszołomiony, jak widzę — odparłem. — Niech cię Koń kopnie! — zasapał Męsio. Przez chwilę jeszcze miałem obawy, że zbyt szczerze wyznanie Konia może na nowo wzbudzić czy rozdrażnić Cykanderów. Rozglądałem się, czy któryś z nich nie po- dejmie kontrataku, ale nie, w klasie, o dziwo, panował spokój. Rozluźniony wewnętrznie Koń przeszedł do no- wego tematu: ,, Piszę do gazety reportaż z miejscowości, gdzie spędziłem wakacje". Tu już każdy w klasie czuł się na mocniejszym gruncie. Odetchnąłem. A więc zwycięstwo? Zwycięstwo całko- wite i bezwzględna kapitulacja Cykanderów? Nie chciało mi się wierzyć! Jedno było pewne. Przynajmniej na razie postanowili przyjąć moją formułę... Nie wymyślili widać nic lepszego na poczekaniu. Wracałem ze szkoły razem ze Nelką. Kiedyśmy się roz- stawali, zapytałem: — A teraz powiedz mi prawdę, czy wtedy, podczas tej okropnej lekcji, nie uważałaś, że jestem tchórzem? — Co ty?! Przecież już powiedziałam ci... Dlaczego to cię wciąż dręczy?! — Bo ja sam... muszę ci powiedzieć, ja sam czułem się wtedy jak Minim Mikronowicz. — Bzdura. Dla mnie byłeś zawsze Maksymilianem Ogromskim. — Zawsze? — Tak, nawet jak mówiłam co innego, zawsze wierzy- łam w ciebie. — Dlaczego? — Nie wiem... tak krótko cię znam, a jednak ci wierzę. — Jesteś łatwowierna. — Wcale nie. Nie myśl, że ja każdemu wierzę. Ale myś- lę, że tobie można... W każdym razie ja się nie zawiodłam. Przecież to właśnie ty ukręciłeś w końcu łeb końskiej sprawie. — Sprawa miałaby łeb, i to bardzo duży, do tej pory, gdyby... gdyby nie ty... Przecież wiesz, że ja to wszystko zrobiłem dla ciebie! — Mówisz serio? — Tak. Milczała przez chwilę. — Jestem bardzo szczęśliwa — odezwała się wreszcie. —.Pierwszy raz w życiu ktoś zrobił taką trudną rzecz dla mnie. I to właśnie jesteś ty. To strasznie miło mieć kogoś, komu można wierzyć i na kim można polegać! Dla- czego masz taką ponurą minę? — zapytała zdziwiona. — Trudno być zachwyconym w mojej sytuacji. Ja cię robię szczęśliwą, ale ty uwielbiasz Konia! — Co ty gadasz! — Uwielbiałaś go od samego początku! — Coś ty... ja go tylko żałowałam. — Och, nie wypieraj się. Obserwowałem cię całą lek- cję. Patrzyłaś w niego jak w obraz. — Jak w obraz? — Zbyt łatwo wpadasz w zachwyt, jak każda dziewczy- na. Koń, owszem, jest na poziomie, ale bez przesady! Dla- czego ty się -śmiejesz — wykrztusiłem — co w tym śmiesznego? 76 Ale ona śmiała się w dalszym ciągu. Ja też uśmiechną- łem się w końcu... bo pomyślałem, co sam mówiłem o młodości jako o piekielnej mieszance. Psiakość, znów chy- ba coś mi się pomieszało... a może po prostu źle dobra- |łem proporcje? 9. JAK TRZYMAĆ DWIE SROKI ZA OGON Wprawdzie wykreśliłem nareszcie z agendy sprawę Ko- lia, ale nie sprawiło mi to większej ulgi, bo przy okazji twierdziłem z przykrością, że pozostałe ważne sprawy nie uszyły zupełnie z miejsca. Był już październik, a ja nie Skręciłem ani pół metra filmu, nie przebiegłem cztery- tu metrów w czasie poniżej pięćdziesięciu sekund, w ogó- ^ nawet nie zbliżyłem się do tej magicznej cyfry. Fi- |ansowo też stałem na progu bankructwa. No i wreszcie - Giga! Wiedziałem, że powinienem wykreślić Gigę agendy i wstawić na jej miejsce Nelkę Szyperską. Tak •obiłby człowiek konsekwentny. Ja jednak stale wlekałem. Wtedy, gdy wykreślałem sprawę Konia, też postanowiłem za jednym zamachem wykreślić Gigę. Już nawet zamachnąłem się piórem... ale na próżno, niestety! Pióro — a ściślej mówiąc mój zielony pisak — jakoś za- wisł mi w powietrzu... Nie... nie potrafię wykreślić Gigi. Mimo wszystko! Na razie — pomyślałem. Potem „czas uleczy wszystko". Tak przynajmniej mówiła moja biedna mama w krytycznych chwilach dziejów naszej rodziny. Niestety, wzdychała przy tym ciężko i te westchnienia mamy sprawiały, że zapatrywałem się nieco sceptycznie na lekarskie kwalifikacje czasu. Nie mając . jednak pod ręką innego środka, postanowiłem poddać się owej problematycznej kuracji. Oczywiście jako człowiek czynu zamierzałem aktywnie pomagać czasowi w przepędzieniu Gigi z mych myśli i pa- 77 mięci. Zdawałem sobie sprawę, że jest to operacja długa i bolesna. Aby ją skrócić i znieść możliwie bezboleśnie, uznałem za konieczne rzucić się w'w i r czegoś. Czytałem w książkach, że zadurzeni nieszczęśliwie boha- terowie rzucali się w wir zajęć, aby zapomnieć... aby otrząsnąć się... więc ja też postanowiłem rzucić się w wir. Ale czego? Z początku nie wiedziałem. Idąc w ślad boha- terów należałoby się rzucić w wir pracy, mnie jednak spec- jalnie nie odpowiadał jakoś ten wir. Praca ucznia nie wy- dała mi się zbyt pasjonująca, w każdym razie z pewnością nie tak ciekawa, aby można się było w niej pogrążyć bez reszty i zapomnieć o nękających nas troskach. Więc co? Może sport? W końcu wstawiłem przecież do agendy ten mój nieszczęsny bieg na czterysta metrów. Gdyby tak oddać się całkowicie, idei poprawienia wyników na tym dystansie? Zejść poniżej owych pięćdziesięciu sekund?! Ćwiczyć i ćwiczyć, trenować codziennie ze stoperem aż do zupełnego zmęczenia? Wiedziałem już z doświadczenia, że gdy się intensywnie trenuje, zapomina się o wszystkich innych sprawach, a po treningu człowiek marzy tylko o jednym: żeby napić się czegoś zimnego i odpocząć. Więc i teraz może... gdybym podjął na nowo treningi, myślał- bym tylko o jakiejś coca-coli, o dobrej kolacji, o fotelu, a nie o Gidze... Po krótkim namyśle zdecydowałem się więc zaktywi- zować sportowo, zapisałem się do klubu do sekcji lekko- atletycznej i jako obiecujący narybek codziennie ćwiczy- łem pod okiem trenera biegi średniodystansowe razem z innymi młodzikami. Po dwu tygodniach osiągnąłem wy- magane minimum i zostałem dopuszczony do Międzyszkol- nego Biegu z okazji Święta Wojska Polskiego, który to bieg miał się odbyć dwunastego października. Najpierw stanąłem do eliminacji i wygrałem ją w mojej grupie. W biegu finałowym razem ze mną mieli startować zwy- cięzcy pozostałych pięciu grup. Znałem wszystkich dosko- 78 nale z pracy w klubie. Byli to następujący chłopcy: bracia Bójek, Ciemski Tytus, Opęda Klaudiusz, zwany Klodkiem, oraz Kobylak Stanisław. Wszyscy byli bardzo groźni może z wyjątkiem Kłódka, który zwyciężył fuksem, bo wyloso- wał najsłabszą grupę. Od razu więc pomyślałem sobie, że nie mam szans liczyć na zwycięstwo, chyba... chyba że zdarzy się jakiś cud. Ale potem przyszło mi na myśl, że gdzie jak gdzie, ale właśnie w sporcie zdarzają się róż- ne cuda i nie powinienem z góry kapitulować. Najważ- niejsze to prócz formy fizycznej mieć formę psychiczną. Wiedziałem, że to nie zależy tylko ode mnie, ale i od po- stawy publiczności w czasie zawodów. Gdybym czuł, że trzyma moją stronę, że stawia na mnie... Tak, potrzebo- wałem dopingu, oparcia duchowego i zachęty. Na kogo mogę liczyć? Oczywiście liczyłem na moją klasę, a zwłasz- cza na Nelkę Szyperską, bo ważne jest nie tylko, ile osób dopinguje, ale także kto to robi. Tak, w tym bie- gu Nela by mi bardzo pomogła. Wystarczyłaby świado- mość, że znajduje się na trybunie. W przeddzień zawodów spotkałem ją w szkole. — Oczywiście jutro spotykamy się na stadionie — powiedziałem. Była raczej zdziwiona. — Na stadionie? Dlaczego? — Nie wiesz? — Skąd mam wiedzieć?! Umilkłem przykro zaskoczony. Nic nie wie! A ja głupi myślałem, że wszyscy żyją tymi zawodami. To był pierwszy kubeł zimnej wody na mój rozpalony łeb. — Będę biegał na czterysta metrów — wyjaśniłem roz- drażniony. — Jutro są zawody i ja... — Będziesz brał udział w biegach? — Nelka spojrza- ła na mnie dziwnie. — Tak. Trenowałem ciężko przez dwa tygodnie... — Rozumiem — powiedziała — dlatego nigdzie nie by- •79 ło cię widać. Słuchaj, Cymek, nie chcę się wtrącać do twoich spraw, ale pozwól, że jedno ci powiem: za bardzo się rozpraszasz, za wiele srok naraz chcesz trzymać za ogon! Boję się, że wszystkie ci uciekną. Zdenerwowała mnie. Zamiast podziwiać moje zdolności, jakieś pouczenia... drętwe mowy... Chciałem jej to wygar- nąć, ale powiedziałem tylko: — Po prostu jestem wszechstronny. Powinnaś to doce- nić. A może nie lubisz sportu? — Nie lubię przesady. Znikasz po całych dniach. Prze- stałeś zaglądać do naszego ogniska, profesor Kiryłło mar- twi się, co będzie z twoją grą na puzonie... A ty sobie po prostu biegasz na stadionie... — Miałem w planie ten bieg wcześniej niż puzon! — To po co zapisałeś się na lekcję puzonu? Zasapałem gniewnie, ale nie mogłem odpowiedzieć na to pytanie. — Marnujesz tylko czas! — ciągnęła wzburzona Nelka. — Zastanawiam się, czy naprawdę jesteś taki mądry, jak myślałam. — To zastanawiaj się — odpaliłem — a ja muszę prze- kroczyć granicę pięćdziesięciu sekund! — Po co? ' — Szkoda, że tego nie rozumiesz. Po prostu mam takie ambicje. — Wolałabym, żebyś się zajął ambicjami filmowymi. — — Filmowymi? Skąd wiesz? — Dowiedziałam się, że werbujesz aktorów do filmu, który masz kręcić. Czy to prawda? — Tak — bąknąłem zbity z tropu. — Ciekawe, że nic mi o tym nie wspomniałeś. — Nie wspomniałem? — Nie. Tyle z sobą rozmawialiśmy, a ty ani słowa o tym filmie — w głosie Neli wyczuwałem wyraźną pre- tensję. — Ukrywałeś to umyślnie przede mną! —Ależ skąd... — To dlaczego?... - — Nie myślałem, że cię to interesuje... — To mnie interesuje! — zaczerwieniła się Nelka. Chrząknąłem i zapytałem ostrożnie: — Czy... czy chciałabyś zagrać w tym filmie? — Uważasz, że się nie nadaję? — Nella poprawiła wło- sy, odstąpiła krok i zademonstrowała się w całej okaza- łości na tle szkolnej tablicy ogłoszeń, ze sztucznym uś- miechem przylepionym do jaskrawoczerwonych ust. Wytrzeszczyłem oczy. Dopiero teraz zauważyłem, że Nelka ma „zrobioną" twarz. Podmalowane powieki, do- rysowane brwi, uczernione rzęsy i uszminkowane wargi. A do tego ta fryzura! 6 — Ogobliwe przypadki 81 80 — No, więc? — zniecierpliwiła się Nella. — Nadaję się czy nie? — O... owszem — wykrztusiłem — oczywiście, że się nadajesz, tylko... — Tylko co? Ugryzłem się w język. Nie mogłem jej przecież powie- dzieć, że w tym momencie przypomniała mi się Giga. Westchnąłem ciężko. Nie, tego nie da się ukryć, jednak Szyperska nie zastąpi Gigi w filmie. — Masz jakieś zastrzeżenia — zaniepokoiła się Nella — jakieś opory? — dopytywała. — Może chodzi o Gigę?! — Co? — zdrętwiałem. —• Nie wypieraj się — zasapała Nella. — Ciężki Tubka mi wszystko powiedział. Chciałeś wziąć Gigę do filmu! — No... tak — wyjąkałem — po prostu pasowała mi... — Ona? A co ze mną? Poczułem, że się pocę. — Och, to nie problem — rzekłem pośpiesznie — po- trzebuję paru aktorek... w scenariuszu będzie kilka ról kobiecych... Więc ty i Giga..: obie możecie zagrać — wy- paliłem wreszcie. — Obie?! — wykrzyknęła Nelka. — No, na przykład jako matka i córka. — Ale kto będzie matką? — zdenerwowała się. — Chy- ba nie ja!? Zdałem sobie sprawę, że wpakowałem się na teren nader niebezpieczny i śliski, wycofałem się więc szybko. — Możecie być siostrami — zaproponowałem. — Ja mam być siostrą Gigi, no wiesz... — oburzyła się Nelka. — Nie potrafiłabym z Giga... nie... film z Giga w ogóle nie ma sensu — oświadczyła stanowczo — musisz j^ą wykluczyć! — Ależ Nelka, co ty znowu... zrozum!... — Nie, nie zgadzam się! Nie znoszę Gigi1 — Nie bądź dzieckiem! — próbowałem ją uspokoić. — 82 Jakby aktorzy, prawdziwi aktorzy, tak stawiali sprawę, toby nie powstał nigdy żaden film. Myślisz, że oni zawsze się lubią? O, moja droga — czasem nie znoszą się bardziej niż ty z Giga, a grają zakochanych! Udają uczucia takie, jakie są w scenariuszu, a prawdziwe chowają do kieszeni. Na tym właśnie polega aktorstwo, proszę ciebie! — Nienawidzę Gigi! — krzyknęła Nelka. Twarz jej na- pęczniała od złości. Spojrzałem na nią z pobłażaniem. — Musisz panować nad swoim ciałem — powiedziałem — jeśli chcesz być aktorką. Aktorka musi. Nella opanowała się. — Myślisz, że potrafię? — zapytała strapiona. — Na pewno! Ale powinnaś stale o tym pamiętać i nie l dać się zaskoczyć przez złość! Po prostu musisz trenować. | — Będę — westchnęła Nelka — ale to okropne, że l Giga... i l — Daj spokój z Giga — powiedziałem ostro — jeszcze I nawet nie wiadomo, czy zgodzi się zagrać w poim filmie. Nawet z nią nie rozmawiałem. , \ — Nie rozmawiałeś? \ — Nawet jej nie znam właściwie — mruknąłem cicho. — Nie znasz?! — Nie. To wszystko tylko plany. ; Nelka odetchnęła wyraźnie. ' j — Czy ona będzie na... na tym wyścigu? \ — Na zawodach? f \ — Tak... na tych, o których mówiłeś. ! — Skąd mogę wiedzieć — wzruszyłem ranrionami — wiem tylko, że zawsze interesowała się sportefti... Widy- wałem ją na trybunach. — Na pewno przyjdzie — przygryzła wargi tNelka. — Ja też przyjdę — oświadczyła nagle. — A to byłoby świetnie |nąłem się pod nosem. powiedziałem uśmiech- 83 Było jasne, że Nelka jest zadrosna. Lecz nie miałem nic przeciwko temu. Przeciwnie, to mi sprawiało przyjemność. Więcej, ta mi było w tym wypadku na rękę... 1». BIEG NA CZTERYSTA METRÓW To zapowiadało się z początku całkiem nieźle. Kiedy w dniu zawodów zjawiłem się na stadionie, jeszcze przed szatnią usłyszałem głośne kichanie. Z ciekawością otwo- rzyłem drzwi. Okazało się, że to kichali bracia Bójek. Właśnie z identycznych kieszeni wyciągali identyczne chusteczki koloru yellow-bahama, po czym z identycznym trąbieniem wytarli identycznie baniaste i czerwone nosy. Prawdopodobnie byli obaj identycznie zakatarzeni. Od ra- zu poczułem się raźniej. Taka niedyspozycja w dniu za- wodów to jest handicap co się zowie. Przynajmniej z braćmi Bójek mi się udało! Szansę mamy teraz wyrów- nane, a nawet może zdobyłem przewagę. Spojrzałem na Ciemskiego Tytusa. Może i jemu też przytrafiła się jakaś przykrość? Niestety, Ciemski Tytus był bezwstydnie zdro- wy. Podskakiwał w miejscu jak pajac, demonstrując ostentacyjnie swą odrażająco wysoką formę. Również Ko- bylak Stanisław napawał mnie niepokojem. Był spokojny i skupiony^ Zawsze bałem się spokojnych i skupionych twardziel!. Kobylak Stanisław wyglądał mi na takiego twardziela. Podobno obaj, zarówno Ciemski Tytus, jak i Kobylak Stanisław, trenowali całe lato na obozie sporto- wym, podczas gdy ja zbijałem bąki u babci Ciuszyńskiej w Pcimiu jnad Rabą. Nadto, jak słyszałem, Ciemski^Tytus i Kobyla^ Stanisław poddali się specjalnej diecie i prócz innych przepisanych pokarmów pożerali posłusznie jak zające dwie główki sałaty i potężne porcje szpinaku dzien- nie. Ja osobiście unikałem nadmiaru zieleniny, a zwła- szcza do zpinaku czułem nieprzezwyciężony wstręt. Zda- 84 wałem sobie sprawę, że to wszystko obniża poważnie mo- ją kondycję fizyczną i że w żaden sposób nie mogę się równać z takimi asami jak Ciemski Tytus i Kobylak Sta- nisław. Z tych przykrych rozmyślań wyrwał mnie donośny dźwięk puzonu. Spojrzałem za okno. Oczywiście to był Ciężki Tubka. Nadchodził w otoczeniu mikrusów. Raz po raz dął w srebrzysty instrument, budząc podziw malców. W chwilę później pojawił się w progu naszej szatni. — Cześć chłopaki. Mam dla was dobrą nowinę — ob- wieścił zasapany, po czym zatrąbił triumfalnie — impreza zapowiada się na medal! Koolosalne zainteresowanie! Włą- czyli się nawet gogowie! — Co... gogowie? — zaniepokoił się Ciemski Tytus, który zdążył już złapać od początku roku szkolnego po parę łabędzi z ważniejszych przedmiotów i był znany w środowiskach nauczycielskich jako Ciemna Masa Tyto- idalna. — W jakim sensie gogowie? — dopytywał wyraź- nie zdegustowany tą nowiną. — W sensie przyjemnym — oświadczył Tubka. — Po- stanowili ufundować pewne... pewne nagrody dla zwy- cięzcy biegu na czterysta metrów. — Nagrody? Jakie? — Krążą wieści, że zwycięski uczeń ma być przez cały ok traktowany ulgowo w pytaniu... — Nie wierzę — oświadczył z goryczą Ciemski Tytus. — Niby jak to ulgowo? Nie będą stawiać łabędzi? — Podobno zwycięski biegacz ma być podciągany co lajmniej o jeden stopień w górę. To by cię urządziło, Ty- us. — To są bujdy! Chcesz mnie podnieść na duchu i dla- ego tak mówisz. To jest oszukańczy doping — rozzłościi lę Ciemski. — Zwycięzca tego biegu nie tylko nie będzie odciągany przez gogów, ale na pewno im podpadnie. a się znam na tym — pociągnął nosem. — Przyuważą go. 85 Będą chcieli wiedzieć, co umie zwycięzca. Będą mówić: byłeś silny na bieżni, no to pokaż, czy jesteś rów- nie silny z matmy, i będą cię maglować z satysfakcją i za- ginać z rozkoszą... Gogowie nie znoszą kogoś, kto się wy- różnia na sportowym polu, a w klasie jest klops. — Głupstwa gadasz. Jakby tak było, toby nie ustano- wili specjalnej nagrody rzeczowej za ten bieg — zarżał Tubka. — Co to za nagroda? — Bracia Bojkowie zbliżyli się w identyczny sposób poprawiając okulary na identycznie napuchniętych nosach. — Faantastyczna — powiedział Ciężki Tubka. — Z po- czątku miał być to Puchar Grona Nauczycielskiego, ale okazało się, że w żadnym sklepie nie ma odpowiednio wspaniałego i wielkiego kryształowego pucharu. Wszędzie oferowano gronu tylko kieliszki do wódki i do sikacza. Pani Czubało zgodziła się już nabyć zamiast pucharu kieli- szek z zielonkawego szkła, nawet ładny, za dwanaście zło- tych, ale pan dyrektor Biegunowicz się sprzeciwił. Powie- dział, że mogłoby to być źle zrozumiane. Ofiarowanie zwy- cięskiemu uczniowi kieliszka mogłoby wywołać wrażenie, iż grono pedagogiczne zachęca go do picia napojów alko- holowych, I wtedy pan Roger Fizyczny zaproponował, żeby wręczyć dyrektora Biegunowicza. Spojrzeliśmy po sobie. — Jak to wręczyć? Dyrektora? Co ty?! — Jako nagrodę dla zwycięzcy — oświadczył spokojnie Tubka. — Samego Biegunowicza?! Zwariowałeś?! — No... chciałem powiedzieć posążek dyrektora... to znaczy przedstawiający dyrektora, czyli Biegunowicza ze spiżu. — Ze spiżu? — Czyli z brązu. Konkretnie miała to być statuetka bie- gacza, którą na pewno widzieliście... 80 — Ta co stoi na wystawie w sklepie „Desy"? — Ta sama! Za sześćset sześćdziesiąt złotych. Słysze- liście pewnie, że jest to dzieło pana Fąfary? — Tego, co robi nagrobki na ulicy Cmentarnej? — To jego brat. Fąfara, o którym mówię, czyli Fąfara Rączka podupadł ostatnio na skutek nałogu pijaństwa i ro- bi już tylko figurki diabełków i aniołków z gipsu w spół- dzielni „Kramarz". Kiedyś zapowiadał się na wielkiego artystę i był kolegą dyrektora Biegunowicza, gdy uczył zajęć plastycznych w szkole w Lelowie. Wtedy podobno wyrzeźbił tę podobiznę dyrektora. — Nie jestem pewien, czy statuetka z wystawy „Desy" przedstawia Biegunowicza — powiedziałem. — Nie ma wątpliwości — oświadczył autorytatywnie Tubka. — Biegunowicz w młodości był biegaczem. — Twarz podobna — powiedział Ciemski. — Ma nawet okulary. — Wysuniętą szczękę dolną — dodał Tubka. — A w ogóle ta sama postawa... ten rozbieg... Widziałem, jak Bie- gunowicz raz śpieszył się na zebranie do Komitetu. Biegł tak samo jak ten wyrzeźbiony sportowiec z wyciągniętą szyją podnosząc wysoko kolana. To jest na pewno Bie- gunowicz! I co ważniejsze, w cenie sześciuset sześćdzie- sięciu złotych. Nierdzewny. Wiadomość o tak cennej nagrodzie zrobiła na nas silne wrażenie. Przez chwilę milczeliśmy oszołomieni. — I... i to będzie na własność? — wykrztusił przejęty Tytus. — Niezupełnie —• powiedział Tubka. — To ma być na- groda przechodnia. Zwycięski biegacz będzie przechowy- wał Biegunowicza, oczywiście na honorowym miejscu, aż lo następnych zawodów. Dopiero gdy zwycięży trzy razy • rzędu, otrzyma posążek na własność... To mi się mniej podoba — oświadczyłem. To może być kłopotliwe — dodał Ciemski Tytus. 87 Tubka chrząknął. — To prawda... Rzecz może być kłopotliwa. Podobno brąz użyty do wyrobu posążka nie jest najwyższe] jako- ści... pod wpływem powietrza... zwłaszcza zanieczyszczone- go powietrza zbyt szybko zielenieje, a co gorsza czernieje. Dlatego do nagrody będzie dołączona specjalna pasta i fla- nelka do czyszczenia dyrektora. Spojrzeliśmy po sobie. Perspektywa czyszczenia dyrek- tora Biegunowicza przy pomocy pasty i flaneli nie bardzo nam się podobała. To mogło być nudne na dłuższą metę. — E, nabijasz się chyba z nas. — Opęda Klaudiusz spojrzał podejrzliwie na Tubkę. — Jak słowo... — uderzył się w swą goryla pierś Ciężki Tubka. — Słyszałem, grono gogiczne naradzało się w tej sprawie. Wszyscy byli za tym, żeby ufundować nagrodę w postaci biegacza, ale bali się, czy młodzież potrafi usza- nować tak cenne trofeum. Szczególnie pani Czubało wy- raziła wątpliwość, czy można oddawać bądź co bądź spi- żowe wyobrażenie władzy szkolnej we władzę jakiegoś drapichrusta-gołowąsa tylko dlatego, że ma szybkie nogi. Tak powiedziała. Zapamiętałem dokładnie. .— Drapichrusta? — skrzywił się Ciemski Tytus. — Drapichrusta - gołowąsa! — odparł Tubka. — I po- wiedziała jeszcze, że żaden z nas nie potrafi przechować posążka przez rok. — Oburzające! — stwierdził Opęda Klaudiusz. — Taki brak zaufania! — Wreszcie postanowiono — ciągnął dalej Tubka — że pan Roger Fizyczny będzie osobiście kontrolował, czy sta- tuetka dyrektora Biegunowicza jest właściwie przechowy- wana przez ucznia-biegacza. — Co to znaczy — właściwie? — zaniepokoił się Ciem- ski Tytus. — To znaczy —, odparł spokojnie Tubka — czy jest ustawiona na honorowym miejscu w domu... czyli, jak się wyraziła pani Czubato, odpowiednio eksponowana oraz czy jest odkurzana i czyszczona tą flanelką, o której mó- wiłem... — Odkurzanie nie będzie łatwe — pociągnął nosem Opęda Klaudiusz. — Nie wiem, czy przyjrzeliście się panu Biegunowiczowi na tej wystawie. On jest cały pofałdo- wany — zauważył rzeczowo, i to też była prawda. Milczeliśmy stropieni, a Ciemski Tytus zaczął podska- kiwać jeszcze bardziej nerwowo niż przedtem. — Najbardziej się boję, że przy sposobności pan Roger może oprócz stanu nagrody, sprawdzić stan ucznia. Czło- wiek będzie się bał żyć po swojemu, bo stale będzie my- ślał, że Roger wpadnie do domu, krzyknie, fuknie i zapę- dzi do odrabiania lekcji. — Ciemski Tytus przebierał no- gami coraz bardziej nerwowo. Tubka przypatrywał mu się z niesmakiem. — Widzę, że zrobiłeś się nerwowy — zauważył. — To niedobrze. — Wyciągnął z kieszeni wymiętoszoną paczkę sportów. — Masz, zapal sobie, stary, to cię uspokoi. Ciemski Tytus zawahał się. Niewątpliwie z jednej stro- ny był zaszczycony propozycją Tubki, a z drugiej bał się... Wiedział, że jako biegacz... jako biegacz powinien stanowczo odmówić, ale chciał zagrać przed Tubką doros- łego wygę, któremu jakiś dymek nie może zaszkodzić. Na- wet przed biegiem na czterysta metrów. Wziął więc papie- rosa i zapalił z miną starego praktyka. Uśmiechnąłem się pod nosem. Do licha, nowy handicap. „Pal, kochasiu — pomyślałem patrząc z przyjemnością na Ciemskiego Tytusa — zaciągaj się jak najgłębiej, a ciebie też będę miał z głowy". A potem pomyślałem, że jestem podły. To nie są myśli godne wielkiego sportowca. Ach, wiedziałem dobrze, co powinienem zrobić. Powinienem wypędzić Tubkę z szatni, wyrwać mojemu szanownemu partnerowi Ciemskiemu Tytusowi peta z jego głupiej gęby, w każdym razie powi- 90 nienem go ostrzec, czym to grozi, no i powinienem być zmartwiony, że mój szanowny partner traci tuż przed biegiem formę, a tymczasem nic z tego. Nie poruszyłem się nawet i wcale nie byłem zmartwiony. Tak... nie jestem na pewno wielkim sportowcem, jestem nędznym drapi- chrustem — jakby powiedziała pani Czubało — małym graczem, któremu zależy tylko na wygranej, a bardzo mało na stylu, w jakim się wygrywa. To smutne. Czy musi tak być... Może by jednak spróbować pokazać, że stać mnie na wielki sty l... Zanim jednak zdążyłem cokolwiek komukolwiek poka- zać, w oknie pokazała się Nelka Szyperska. Wyglądała na bardzo zdenerwowaną. Wybiegłem z szatni. — Co się stało? — zapytałem. — Jak się czujesz? — popatrzyła na mnie z niepoko- jem. — Doskonale — odparłem zdziwiony. — Czy... czy bardzo się denerwujesz? — Trochę. — A kogo się boisz z partnerów? —W tej chwili, to już chyba tylko Kobylaka Stani- sława. — Och, Kobylaka... — Nelka zaczerwieniła się i west- chnęła ciężko. — Dlaczego wzdychasz? — zapytałem podejrzliwie. .Nelka spojrzała na mnie dziwnie spłoszonymi oczyma. — Muszę ci coś wyznać — wykrztusiła. — Co takiego? — Całą noc nie mogłam spać i myślałam ciągle o tym... Słuchaj, Cymku, ja... nie mogę trzymać twojej strony w tym biegu... ja... ja muszę trzymać stronę Staszka... — Staszka? — No, Kobylaka. Obiecałam... przyrzekłam mu, że będę go dopingować. 91 — Co takiego?! — osłupiałem — zdradziłaś mnie?! — Mu... musiałam. — Nelka miała oczy pełne łez. — Musiałaś?! No wiesz! — zasapałem wzburzony. — Kobylak zrobił mi scenę. — On? Taki spokojny? — Wcale nie jest taki spokojny, jak ci się zdaje... On jest straszny... — wyznała Nella. — Zrobił mi okropną scenę zazdrości. Mówił, że jak on mnie prosił, żebym przy- szła na stadion, to nigdy nie chciałam, a ty tylko jeden raz mi zaproponowałeś i od razu się zgodziłam, chociaż znam cię dopiero od niedawna, a on mnie zna od przed- szkola! I powiedział, że jeśli nie będę trzymać jego stro- ny w tym biegu i nie będę go dopingować okrzykami „Ko- bylak!", to on cię tak załatwi, że nie ukończysz biegu i że w ogóle odechce ci się być sportowcem. Odgrażał się strasznie, a w oczach miał złe błyski... — I ty się zgodziłaś? — Bałam się, że on ci naprawdę coś zrobi. — Ohydny terrorysta! Ale ty nie powinnaś się zgodzić — powiedziałem — powinnaś mnie tylko ostrzec przed nim. Już ja bym sobie dał z nim radę. — Och, ty go nie znasz... On jest gotów na wszystko, mógłby ci na przykład nasypać czegoś do pantofli... albo schować kostium, albo niby niechcący przytłuc ci nogę... Jak o tym pomyślałam... nie... nie mogłam dopuścić żadne- go ryzyka. — Mimo wszystko, nie powinnaś była tego zrobić — rzekłem twardo. — Przyrzekać doping takiemu gadowi?! Bardzo liczyłem na to, że usłyszę twój głos na ostatnim wirażu... A tak będę zupełnie sam. — Będę krzyczeć ,,Kobylak", ale myślami będę z tobą — oświadczyła Nelka. — Dzięki i za to — powiedziałem kwaśno. — Przebacz mi. — Nelka otarła oczy. — Przebaczam ci — powiedziałem. Potem pomyślałem, że jeszcze nie zaczęły się zawody, a już tyle dramatów i emocji. A swoją drogą, że taki Kobylak... — Pokręciłem głową i westchnąłem ciężko. 11. O SZKODLIWOŚCI KIBICÓW W RODZAJU TUBKI SŁÓW KILKORO Spojrzałem na zegarek. Dochodziła szesnasta. Od strony bieżni dochodziły mnie oklaski i okrzyki tłumu. Wkrótce dołączył do nich bełkotliwy głos megafonu. To witają sprinterów, którzy wyszli właśnie na boisko i zostali przedstawieni publiczności. Jeszcze dwadzieścia minut i wystartujemy my — czterystumetrowcy. Pomyślałem, że czas wrócić do szatni i zacząć przebierać się pomału... Na progu garderoby buchnął we mnie gryzący obłok I dymu tytoniowego. W głębi, w niebieskich oparach maja- czyły niewyraźne kształty zawodników. Wśród nich góro- wał kształt bardzo podobny do goryla. Był to niewątpli- wie kształt Tubki. Zostawiłem drzwi otwarte i zacząłem przedzierać się przez zasłony dymne do mojej szafki... Jak "się wkrótce zorientowałem, w szatni wciąż trwała dyskusja ; na temat szans poszczególnych zawodników i nagród prze- widzianych dla zwycięzcy. — Wiedziałem, że tak będzie — usłyszałem głos Tub- ki. — Nagroda Grona to rzecz śliska. Spodziewałem się, że może wam nie przypaść do gustu. Brać nagrodę od nau- czycieli może być krępujące, to zbyt przypomina naszą szkółkę kochaną, co innego gdybym ja... — Tubka wy- puścił kłąb dymu. — Gdybyś ty?! Co ty? — rozległy się niespokojne py- tania. — No, gdybym ufundował nagrodę. — Nagrodę! — Nie wiem tylko, czy mi wypada — chrząknął z fał- 93 szywą skromnością Tubka. — Wprawdzie jestem dość znany w kołach młodzieży, zdobyłem pewien autorytet w kręgach artystycznych oraz sportowych i moja opinia się liczy, ale z drugiej strony jestem tylko uczniem... Dla- tego chciałbym znać wasze zdanie. Czy to będzie dobrze przyjęte? — Spojrzał na nas badawczo małymi, przenik- liwymi oczami. — Och, niepotrzebnie masz skrupuły — powiedziałem głośno — pomysł jest wspaniały. To miło z twojej strony, że chciałbyś ufundować mi nagrodę. — Tobie? — zmarszczył brwi Tubka. — Oczywiście. Bo to ja wygram ten bieg — rzekłem twardo. — Ty?! — Ciężki Tubka zaśmiał się nieprzyjemnie. — Gdybym wiedział, że ty wygrasz ten bieg, nie fundował- bym żadnej nagrody albo... albo ufundowałbym ci nagrodę w postaci zgniłego jaja lub medalu ze sparciałego buraka, ale ty nie wygrasz. Dlatego ufunduję wielką, cenną na- grodę. — Jaką? — zapytał Ciemski Tytus i wszyscy zawodnicy spojrzeli na Tubkę ciekawie. Nawet Kobylak Stanisław przestał na moment medytować nad swoim pryszczem. — Właśnie zastanawiam się... jak ją nazwać... — -za- mruczał zamyślony Tubka. — To proste — powiedziałem — to się powinno nazy- wać Nagroda Sportowa Tubki. — Tak po prostu? — skrzywił się Tubka. , — No więc Nagroda Artystycznej Tubki. — To już lepiej, ale za mało uroczyście. — Proponuję: Nagroda Sportowa Wielkiej Tuby! — wykrzyknął Ciemski Tytus. — Złotej Tuby! — uzupełniłem. — Wielkiej Złotej Tuby — zakaszlał krztusząc się dy- mem Kłódek — to brzmiałoby dumnie. — Może być — zgodził się łaskawie Tubka. •^ — Ale jak to będzie wyglądać? — zainteresował się Ciemski Tytus. — Co? — No, ta nagroda. — Coś w rodzaju trąbki na postumencie — powiedzia- łem. — Tak jest — zaaprobował Tubka. — Z tym, że zamiast trąby, mógłby być puzon... ewentualnie nawet ja sam gra- jący na puzonie. Taka mała rzeźba, złocona. — Ale skąd ty weźmiesz na to forsę? — zreflektował się nagle Ciemski Tytus. Tubka uśmiechnął się pod nosem. Pytanie nie zmieszało go bynajmniej. Widać było, że rzecz przemyślał już przed- | tem. — Właśnie rozpocząłem zbiórkę pieniędzy na nagrodę — ! oświadczył oglądając sobie paznokcie. — Myślę, że powin- niście pierwsi złożyć pewne datki. Powiedzmy, dychę od łebka. To przecież w naszym interesie. Zaraz potem ogło- szę, że zawodnicy wpłacili radośnie na Fundusz Nagrody. To zachęci innych do bulenia forsy. To ich zdopinguje i podnieci. Wszyscy będą płacić. W tym momencie pomyślałem, że Ciężki Tubka nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Więc po to przylazł do nas i udaje zapalonego kibica! Po prostu chce wyciągnąć od nas grubszą gotówkę... i wpadł na taki pomysł! Nieźle? Całkiem inteligentnie jak na Tubkę. — Genialnie to sobie wykombinowałeś — oświadczy- łem głośno — ale ja nie dam ani grosza. Byłoby śmiesz- ne, gdybym sam sobie fundował nagrodę... Koszt nagrody musi ponieść sam fundator. Inaczej jest to dmuchanie w bambus i nabieranie gości. — Nie słuchajcie go! — zasapał Tubka. — To jest aspo- łeczny typ! Niezdolny do współpracy kolektywnej. A jednak ostudziłem nieco zapały. Zbiórka pieniężna 95 wśród zawodników przyniosła zaledwie niecałe pięć zło- tych i rozczarowała zupełnie Tubkę. — To skandal! — wykrztusił wściekły. — Widzę, że za- raziło was skąpstwo Cymka. No więc dobrze! Jak chcecie. Dopóki będziecie pielęgnować tę swoją chciwość i skner- stwo, to pamiętajcie, nędzni dusigrosze, że moja nagroda będzie polegała na uściśnięciu ręki zwycięzcy. Niestety — tylko na uściśnięciu ręki — powtórzył z goryczą. — Nie żartuj! — jęknął Ciemski Tytus. — Mamy się wysilać dla jednego uściśnięcia ręki... — Mogę wam uścisnąć dwa razy — rzekł z godnością Tubka. — Dołożysz jeszcze komplet artystek? — Artystek? Jakich artystek? — denerwował się Tubka. — No, przecież masz te albumy filmowe — mruknął Ciemski Tytus. — Masz także kolorowe zdjęcia gwiazd i gwiazdorów, wszyscy wiedzą, że stryjek przysyła ci z zagranicy — do- dałem. — Chodzi ci o fotografie astronomiczne? — Nie udawaj Greka. Chodzi mi o fotografie aktorów i aktorek, za pomocą których usiłujesz podrywać niektóre dziewczyny. Gdybyś zechciał podarować zwycięzcy jakiś mały komplecik... — uśmiechnąłem się niewinnie. — Tak, jakiś mały komplecik — podchwycił Ciemski Tytus, oblizując się łakomie. — Chyba stać cię na to jako działacza sportowego. — Mogę wam dać trzy sztuki — zasapał rozzłoszczony Tubka. — Trzy sztuki, to wszystko! — Męskie czy żeńskie? — Jasne, że męskie, dam wam Klossa, Zagłobę i Hamleta. — Wypchaj się! — No to trzech facetów z Bonanzy. 96 O rany, takie gęby... A co byś chciał? No... chociaż jedną babkę. Jesteś nieletni, Bonanza powinna ci wystarczyć — oświadczył zgorszony Tubka. Niestety, widać było, że Ciemskiemu Tytusowi nie wy- starcza. Uznałem za stosowne interweniować. — Słuchaj, Tubka — rzekłem siląc się na przyjacielski ton. — Jesteś znany z tego, że masz szeroki gest. Uważają cię za mecenasa sportu. Tak napisali w gazetce szkolnej. Czytałeś chyba. ,,Zawody zaszczyci swą obecnością znany mecenas sportu, kolega Tubkowski z ósmej..." — To były zgrywy redaktorów, oni stale się mnie cze- piają... w dziale satyrycznym — sapał Tubka. — Nie wyssali tego z palca. Tak p tobie mówią za\yod- 1 — Osobliwe przypadki 97 nicy: „mecenas sportu". To zobowiązuje. Powinieneś od- żałować jakąś fotkę z babką i dołączyć do nagrody. — Kolorową! — dodał Ciemski Tytus. Tubka przez chwilę toczył walkę wewnętrzną. Wreszcie oświadczył zbolałym głosem: — No, dobrze, znajcie mój gest. Dołożę wam Ciaudię Cardinale na koniu. — Och, Tubka, jesteś wspaniały! — zawołał Ciemski Tytus. — Tylko pamiętajcie. Wynik musi być na medal. Ciau- dia zostanie dołączona tylko w wypadku, gdy zwycięzca osiągnie wyśrubowany czas... Powiedzmy, poniżej pięć- dziesięciu dwu sekund. Zgoda?! — Zgoda. — No, to zapalimy — Tubka wyciągnął ponownie wy- miętą paczkę sportów i zaczął częstować zawodników. Mnie ostentacyjnie ominął, natomiast podszedł do leżących braci Bojków. — Wstawać! Bo jak wam przyleję! —wrzasnął Tubka. Bracia Bójek unieśli się na kanapce i patrzyli na nas identycznie podpuchłymi oczyma. Tubka spojrzał na nich ze wstrętem. — Coście tacy zaślimaczeni? Bracia Bójek pociągnęli identycznie baniastymi nosami, po czym wyciągnęli z kieszeni dwie chusteczki w iden- tycznym kolorze yellow-bahama i wytarli nimi dwa iden- tycznie sine nosy w kolorze bieu de Paris. — Ooobawiamy się, żeee nie jesteśmy w formie — za- beczeli. — Ja tez się obawiam — powiedział Tubka. — Co wam jest? — Maaamy nieżyt. — Co to jest? — Coś w rodzaju kataru — powiedział większy Bójek i kichnął przeraźliwie.' Tubka spojrzał na nich krytycznie. — Tylko bez takich kawałów! — Tooo niechcący — wyjaśnił większy Bójek. — Tooo dlatego, że mamy zatkane drogi oddechowe — wyjaśnił mniejszy. — I w ogóle jesteśmy nie-do-tle-nie-ni. Tubka spojrzał na nich krytycznie. — Przydałyby się wam inhalacje — oświadczył i pod- sunął braciom paczkę sportów. — Zapalcie sobie, to wam przetka drogi oddechowe, wypuszczajcie tylko dym przez nos! Bracia Bójek spojrzeli po sobie zaskoczeni. — Trener Marnieć zabronił... a do tego w naszym sta- nie... — Wasz stan was rozgrzesza — uciął Tubka — powie- działem, że musicie przetkać sobie kinole. Nikotyna oczyś- ci wam przewody... No, śmiało, to wam na pewno dobrze zrobi. Bracia Bójek zapalili i ostrożnie, żeby się nie zakrztusić, zaczęli sobie czyścić nikotyną przewody. — Zupełnie nie wiem, na kogo postawić w tej sytuacji — westchnął zdenerwowany Tubka. — Wiem tylko jed- Co wiesz? Na kogo nie postawić. Na przykład wiem, że na ewno nie postawię na Cymka. — Dlaczego? — Cymek nie wygra. —- Tubka spojrzał na mnie dziw- lie ciężkim wzrokiem. — Myślisz? — uniósł do góry brwi Opęda Klaudiusz. — ^ ja myślałem, że on jest faworytem. — Złe myślałeś — uśmiechnął się krzywo Tubka. — 'orma Cymka jest nader niepewna. Nie wiem nawet, zy ukończy ten wyścig. ' — Dlaczego nie ma ukończyć? Ale Tubka nie odpowiadał, tylko wciąż uśmiechał się tajemniczo. Poczułem się dziwnie nieswojo... szczerze mówiąc w tym momencie po raz pierwszy zdjął mnie strach, że ten wyścig może mieć niespodziewany, drama- tyczny przebieg. Mimo złych przeczuć, jakie mnie ogarnęły, postano- wiłem trzymać fason. — Panowie — powiedziałem siląc się na niedbały ton — czas przerwać dyskusję i kończyć palenie. Zbliża się pora występu. Naprawdę radziłbym się już przebrać. To mówiąc zdjąłem marynarkę i powiesiłem na krześle. Ciemski Tytus popatrzył w rozterce na swojego peta. Został mu jeszcze spory kawałek. Żal było wyrzucać, za- ciągnął się więc spiesznie, a potem nerwowo strzepnął po- piół... prosto na klapy mojej marynarki. — Zdmuchnij to łaskawie, Ciemna Maso Tytoidalna — powiedziałem. Ciemski Tytus nie kwapił się jednak zdmuchnąć łaska- wie i udawał niedomogę słuchu. To mnie zdenerwowało. Dopadłem do niego i chwyciłem za kołnierz. — Słyszałeś, co powiedziałem? Zdmuchnij ten popiół, bo inaczej to ja cię dmuchnę w twoje tytoidalne ucho. — Zostaw — odepchnął mnie Tubka. — Uszkodzisz za- wodnika! — Jemu już nic nie zaszkodzi — powiedziałem szy- derczo. — Spójrz na niego. Tubka spojrzał podejrzliwie na Ciemskiego Tytusa. — Źle się czujesz? — Nic mi nie jest — bąknął Ciemski Tytus z niewy- raźną miną, kończąc palenie. — Zobacz, zrobił się zielony — powiedziałem do Tubki. — Lepiej wyprowadź go na dwór. Tubka przez chwilę trwał w rozterce. — Skacz! — rzucił wreszcie do Ciemskiego Tytusa. — Dlaczego mam skakać? — jęknął Ciemski Tytus. 100 — Chcę cię sprawdzić — warknął Tubka i odsunął się od niego na wszelki wypadek. Nieszczęsny faworyt zaczął podskakiwać ostrożnie i nie- mrawo, ale mimo to robił się coraz bardziej zielony. Tubka przypatrywał mu się zatroskany, a potem spoj- rzał z niesmakiem na Kobylaka Stanisława, który wciąż jeszcze przebywał w stanie skupienia wewnętrznego i z namaszczeniem oglądał sobie pryszcze w lusterku. — Nie wyglądacie zbyt za... zachęcająco. — Naprawdę, Tubka, powinieneś liczyć tylko na mnie — oświadczyłem z bezczelnym uśmiechem. — Nie denerwuj mnie! — zasapał Tubka. — Mówię ci, póki czas, postaw na mnie! — Idź, bo cię kopnę! — zagrzmiał rozzłoszczony Tubka, po czym zwrócił się do Ciemskiego Tytusa i do Kobylaka Stanisława. — Weźcie się w garść! Nie chciałbym być w waszej skórze, gdy przegracie! Liczę tylko na was! — A na mnie? — jęknął żałośnie Opęda Klaudiusz. — Ty się nie liczysz — powiedział Tubka — i bracia Bojkowie też się nie liczą. Liczę tylko na Ciemskiego i Kobylaka oraz na mój puzon oczywiście. — Na twój puzon? — zapytał Nie Liczący Się Kłódek. — To jest potężny instrument dopingu — oświadczył Tubka rozciągając połyskujące złościście rury. — Będę za- grzewał do walki mojego faworyta trąbieniem. Nawet gdy już będzie wypompowany i sflaczały, pod wpływem tego głosu nabierze nowych si-ł i zapału... Czy nie mam racji, Ciemski? Ja to już przecież wypróbowałem z tobą na treningach. — To było oookropne... to znaczy ookropnie skuteczne — przytaknął Tytus. — Równie dobrze można by posłużyć się ryczącą krową — zauważyłem. — Na pewno, kiedy się ma dębowe ucho jak ty! •— od- ciął się pogardliwie Tubka. — Na szczęście są tacy, co po- { 101 trafią ocenić szlachetny ton puzonu. Ich poderwę do walki! O tak! — Uniósł do góry puzon i zatrąbił głośno, niestety — przez nieuwagę — prosto w ucho Kobylaka Stanisława. Kobylak Stanisław, który aż do tej chwili trwał w sta- nie głębokiego skupienia, teraz dopiero został wytrącony z tego dostojnego stanu, upuścił lusterko i przeszedł w stan gwałtownego pobudzenia, co wyraziło się niezwy- kłym skokiem wzwyż. Był to skok zadziwiająco wysoki, tym bardziej zdumiewający, że Kobylak Stanisław skakał bez rozbiegu. Skoczyłby zapewne ponad dwa metry i miałby murowane szansę na rekord, niestety szatnia nie jest odpowiednim miejscem do bicia rekordów. Kobyla- kowi Stanisławowi zaszkodził zbyt niski pułap, a ściśle mówiąc belka stropowa, o którą uderzył głową. W rezul- tacie nieszczęsny zawodnik przeszedł z kolei ze stanu po- budzenia w stan ogłuszenia, a następnie osłupienia. Opadł na podłogę i usiadł zamroczony. Z rozrzuconymi rękami i nogami oraz z przekrzywioną głową wyglądał jak po- rzucony przez dzieci pajac. — Co mu się stało? — wybełkotał przykro/zaskoczony Tubka. — Obawiam się, że byłeś zbyt skuteczny — powiedzia- łem, badając głowę Kobylaka Stanisława. Tubka z niedowierzaniem obejrzał swój puzon, jakby dziwiąc się, że mógł on spowodować podobnie żałosne na- stępstwa, a potem spróbował podnieść nieszczęsną ofiarę trąbienia. — Kobylak, co ty wyrabiasz?! Wstawaj! Zaraz zacznie się bieg! Nie zasuwaj głupich kawałów! Byłeś moim ty- pem, postawiłem na ciebie! Niestety, Kobylak Stanisław był zupełnie wiotki i zda- wał się nie rozumieć tej mowy. W tym momencie do szatni wbiegł jeden z mniejszych Tubkowskich zaludniających naszą szkołę, niejaki Kulfon. 103 Był to krępy, mocno zbudowany głowacz. Mimo ciężkiej budowy odznaczał się wyjątkową ruchliwością i pełnił przy swoim starszym bracie rolę adiutanta, wywiadowcy i szpiega. — Marnieć idzie! — krzyknął podniecony. — A przy nim Koń! Tubka spojrzał niespokojnie na zamroczonego Kobylaka Stanisława. — Panowie, usuńmy lepiej to ciało. — Jak to „usuńmy"? — zdziwił się nieprzyjemnie Nie Liczący Się Kłódek. — Kobylak chyba nie jest trupem. — Chyba nie... i dlatego powietrze dobrze mu zrobi — wyjaśnił Tubka. — Wynieśmy Kobylaka na dwór i po- sadźmy go przed szatnią, bo inaczej będzie na nas, jak Marnieć przyjdzie... — Jest jeszcze sprawa atmosfery — zauważył Nie Li- czący Się Kłódek pociągając nosem — Marnieć powiedział, że jak jeszcze raz wywęszy dym w szatni, to podda nas wszystkich rewizji, aż znajdzie tego, kto przynosi knoty. — Zostanę tu i wywietrzę — powiedział Tubka. — Wietrzenie nic nie da. Marnieć wyczuwa dym nawet po trzech godzinach. Sprawdziłem — jęknął z głębi szatni • zbolałym głosem Ciemski Tytus. — Powiemy, że już było nadymione, jak przyszliśmy po sprinterach. Grunt, żeby nie znalazł knotów. Ale ja już to załatwię — powiedział Tubka. — Wynieście tylko to ciało, a wszystko będzie okej! Jazda! Rzuciliśmy się do Staszka Kobylaka i wynieśliśmy go na dwór. Zostałem chwilę przy nim, masując mu guza na głowie. Bałem się, żeby nie miał pękniętej czaszki pod tym guzem albo nie dostał jakiegoś wstrząsu mózgu. Wreszcie, żeby się upewnić, nacisnąłem mu palcem ten , guz. Kobylak wrzasnął przeraźliwie. Jedną ręką złapał się za głowę, a drugą rąbnął mnie dość sprawnie w żebro. 1«4 To mnie przekonało, że ośrodki mózgowe ma w porządku, i wróciłem do szatni. Tubka wyglądał przez otwarte okno z knotem w ustach. — Mamca na razie nie widać. Co z Kobylakiem? — zapytał mnie. — Próbuje przyjść do siebie. — Myślisz, że zdąży? — Zależy na co — odparłem. — Na uroczystość ma pewną szansę zdążyć. — Na jaką uroczystość? — Jak będziesz wręczał mi nagrodę. Tubka zasapał z wściekłości. — Nagrodę dostaniesz już teraz — warknął i zamach- nął się pięścią. Chciał mnie ugodzić w szczękę, ale odsunąłem się bły- skawicznie i cios wylądował... na niewinnym żołądku Ciemskiego Tytusa. Tego było już za wiele na nadwątlone siły faworyta. Jego twarz, podejrzanie zielonkawa już od pewnego czasu, teraz poszarzała niebezpiecznie, zaokrągliła się nagle i od- biło się na niej uczucie rozpaczliwej bezradności. — Uważaj, Tubka! — krzyknął Nie Liczący Się Kłó- dek. Tubka odskoczył w ostatnim momencie. — Piekielna Ciemna Masa! — zaklął. — Wyprowadźcie na dwór tę Masę Tytoidalną! Nie Liczący Się Kłódek wyprowadził haftującego Ciem- skiego Tytusa. Rozejrzałem się po szatni. W ciągu kilku minut sytuacja izmieniła się zdecydowanie. Praktycznie tylko ja jeden zo- stałem na placu boju. | — No cóż, Tubka, przykro mi — powiedziałem zwy- cięsko. — Chyba jednak będziesz musiał naprawdę posta- wić na mnie! 105 12. KŁOPOTY TRENERA MAMCA Do szatni wbiegli zadyszani malcy w dresach. Przynieśli numery startowe i pledy do okrywania zawodników po biegu. Za malcami ukazał się wzburzony magister Marnieć, a za Mamcem... (tego jeszcze brakowało) nasz polonista, pan Szykoń we własnej osobie. Niby nie było w tym nic dziwnego, bo Koń należał do tutejszego klubu i sam upra- wiał biegi, a jednak dostałem gęsiej skóry. Wciąż jeszcze w drażliwych okolicznościach wolałem nie spotykać się z Koniem. A okoliczności były wyjątkowo drażliwe. Magi- ster Marnieć ledwie stanął na progu, zagrzmiał gniewnie: — No, proszę! Tego się obawiałem! Wciąż jeszcze nie gotowi! A to co takiego?! — zatrzymał się nagle i skrzywił ze wstrętem. — Więc znowu te historie i to przed samym statrem! Który był tak bezczelny? — patrzył po nas ba- dawczo. — O co chodzi? — zapytał niewinnie Tubka. — Nie udawaj Greka! Kopciliście! — Chłopaki, czy ktoś kopcił? — Ale skąd! — Nie róbcie z siebie głupków! —• sapał magister Ma- rnieć. — Ja mam węch... — To nie my... to może sprinterzy, oni tu byli przed nami. — Nie opowiadaj! Widzę ślady haftowania. Kto hafto- wał? Milczeliśmy. — I co robi Kobylak pod oknem? — Pod oknem? — Siedzi pod oknem, trzyma się za głowę i nie rozu- mie, co się do niego mówi, tylko oddycha jak ryba... — Może robi ćwiczenia oddechowe. — Bez idiotycznych żartów! Coście mu zrobili? — My nic... Może struł się... 106 — Powiedziałem, bez wykrętów! Kobylak został ude- rzony w głowę. Kto uszkodził Kobylaka? — Przysięgam, że nikt! — walnął się w pierś Tubka. — Nie dotknęliśmy go nawet. Wszyscy potwierdzą! Po mo- jemu to on się struł. — Struł? Czym mógł się struć? — Pulpetem w stołówce szkolnej. — Nie, nie. To nie zatrucie, to jakieś osłupienie! — Pan magister zje kiedyś siekańca w naszej stołówce, to pan magister też osłupieje jak Kobylak... .i poczuje ogólną niechęć... — Ależ tu istne pobojowisko — rozglądał się przera- żony Marnieć. — Widzę, że także bracia Bojkowie i Kłó- dek. Coś ty im zrobił? — Nic, panie magistrze. Bracia Bojkowie mają zatkane drogi oddechowe... a co do Kłódka... Marnieć machnął zniecierpliwiony ręką. — Na Kłódka i tak nie liczyłem, ale gdzie jest Ciemski? Był w doskonałej formie! — Nie będę ukrywał przed panem magistrem — rzekł z grobową miną Tubka. — Kazałem go wyprowadzić. — Coś takiego! Nie wierzę! Ciemskiego? Dlaczego? — Niedobrze mu się zrobiło. — Więc te ślady?... — jęknął Marnieć. — To właśnie początek jego haftu, .panie magistrze. — Aha! — powiedział Marnieć. Nagle się zreflekto- wał: — Jak się wyrażasz?! — krzyknął. — Przepraszam. Pewnie struł się tym samym pulpetem co Kobylak — oświadczył Tubka. — Nie wykręcaj kota ogonem — wycedził magister Ma- rnieć. — Dokonałem oględzin Kobylaka. Kobylak został pobity, a nie struty! Ma guza na głowie jak kartofel! —To ja nic nie wiem — mruknął Tubka. — Może Ogromski... — Ogromski, ty też nic nie wiesz? — zapytał mnie po- dejrzliwie magister Marnieć. — Nie tknąłem go, panie magistrze, — Na pewno? \ — Dlaczego miałbym... .— Coś mi się obiło o Uszy, że ty i Kobylak... zdaje się, że mieliście na pieńku... Zaczerwieniłem się. — Nie jestem jaskiniowcem, żeby rozbijać głowy ry- walom. — I widziano cię poza tym, jak okładałeś go pięścią, gdy już tam leżał pod okn&m. Kobylak krzyczał i bro- nił się rozpaczliwie. — To kłamstwo — wybuchnąłem — oglądałem mu tył- - ko głowę... i ... nacisnąłem mu guz... . — Nacisnąłeś guz!? — Zęby przekonać się, czy Kobylak nie ma uszkodzo- nej czaszki... i on wrzasnął wtedy. To mnie uspokoiło. — Dosyć tych bredni z naciskaniem guza! —-zagrzmiał Marnieć. — Wiem coś o tobie od pana Rogera — dodał. — Twoje zachowanie w zeszłym roku było skandaliczne. Pan Roger ostrzegał mnie przed tobą. Ma o tobie wyrobione zdanie! Był bardzo niezadowolony, gdy się dowiedział, że trenujesz w klubie mimo tak poważnych zaległości w nau- ce. Chyba będziemy musieli się rozstać. Nie mogę trzymać chłopców, którzy demoralizują mi zespół! Rozżalony przygryzłem wargi, Roger Fizyczny obiecał' mi, że nie piśnie ani słowa o tym, co było w starej budzie, że będę mógł zacząć od początku, a jednak powiedział Mamcowi. Czyżby według niego ta umowa odnosiła się tylko do terenu szkoły, do nauczycieli? To przecież non- sens. Tak jakbym się miał zmienić tylko w szkole. A przecież całe moje życie wymagało odmiany. Czy na- prawdę nie ma dla mnie miejsca na stadionie sportowym? Nie mogłem się zgodzić z panem Rogerem. 108 — Więc to niby ja mam demoralizować? — Spróbowa- łem roześmiać się szyderczo, ale mi nie wyszło. Zbyt by- łem przygnębiony. — Na to wygląda, niestety — powiedział smutno pan Marnieć. — To są podejrzenia bez dowodu — zamruczałem. — Dowody zaraz się znajdą — wycedził pan Marnieć. — Po raz ostatni pytam po dobroci, kto przyniósł tu knoty? — Rozglądał się podejrzliwie dokoła, ale nikt z nas nie odezwał się ani słowem. — No więc dobrze, sami tego chcieliście — zasapał. — Nie pozostaje mi nic innego, jak sprawdzić was meto- dycznie. Zbiórka! — krzyknął. Stanęliśmy w szeregu. W drzwiach pojawił się blady jak upiór Ciemski Tytus z błędnym wzrokiem. — Ty też! — warknął Marnieć. i Ciernski Tytus dołączył na chwiejnych nogach. — Łapki do góry! — krzyknął trener. Podnieśliśmy posłusznie. Magister Mamiec obszukał nas dokładnie. Oczywiście bezskutecznie. Zbity z tropu przez chwilę medytował w napięciu, wreszcie wzrok jego padł na Tubkę, który ostrożnie wycofywał się tyłem, najwidoczniej chcąc dać cichaczem nogę. — Stój! — krzyknął Marnieć. Tubka zatrzymał się. — To ty! — wycelował w niego palec magister. — Ależ, co pan magister, jestem harcerzem — rzekł ze szlachetnym oburzeniem Tubka. — Widziałem już harcerzy kurzących jak Etna — zasa- pał Marnieć i obrócił się do pana Szykonia. — Czy chciał- by pan się włączyć do śledztwa? To w końcu pańscy uczniowie. — Nie, dziękuję, to pana rejon — powiedział łagodnie pan Szykoń. — Wystarczy, jak siądę sobie i popatrzę... — 109 co rzekłszy usiadł rzeczywiście na stole i popatrzył na mnie badawczo. Było to bardzo nieprzyjemne, ale starałem się wytrzy- mać wzrok Konia. Tubka wypiął z godnością pierś, wyprężył się jak żoł- nierz. — Jestem harcerzem rasowym... to znaczy, chciałem po- wiedzieć, prawdziwym — oświadczył. — Staram się świe- cić przykładem, nie dotknęło mnie zepsucie i bimbanie. — Nie jestem pewien — powiedział magister Mamiec. —— Proszę bardzo, może mnie pan obszukać, czyli zre- widować. — Zrezygnowany Tubka podniósł ręce do góry. Magister Marnieć zawahał się. — Niech pan szuka — zasapał Tubka — a .przekona się pan o mojej niewinności harcerskiej. Magister Marnieć po namyśle spróbował spenetrować lewą, podejrzanie wypchaną kieszeń marynarki Tubki, wsunął tam rękę, ale zaraz wyciągnął ją z bolesnym sykiem. . — Co ty trzymasz w tej kieszeni?! Jakieś igły? Mogłeś mnie uprzedzić. — Ssał pokłuty palec. — Przepraszam, zapomniałem, to pewnie szpileczki od tarczy szkolnej — chrząknął Tubka. — Od tarczy? — zmarszczył brwi magister Mamiec. — Przypinam sobie tarczę, gdy idę do szkoły, a zdej- muję, gdy znów jestem w cywilu, proszę pana... dlatego te szpileczki. — Szpileczki? — jęknął magister. — Ależ tam był szpi- kulec chyba na pół metra! — W takim razie uprzemie przepraszam — rzekł grzecznie Tubka. — Jeśli to była szpila większych rozmia- rów, to znaczy, że pan magister musiał się natknąć na szpilkę do krawata — wyjaśnił rzeczowo. — Przyniosłem krawat, żeby go założyć po biegu, kiedy będą rozdawał nagrody... proszę pana. Pan magister rozumie, że nie wy- pada bez krawata, człowiek musi wyglądać odpowiednio w takiej chwili... niestety, poprzednim razem wiatr wpy- chał mi krawat do ust, o mało co się nie udławiłem, dlate- go tym razem postanowiłem przymocować go szpilką ozdobną do koszuli... — To mówiąc Tubka wyciągnął z kieszeni wielki jak kotlet krawat koloru czerwonego w zielone groszki oraz srebrzystą szpilę z ozdobną główką w kształcie trupiej czaszki i demonstrował przed oczyma osłupiałego trenera. — Dosyć tej szopki! Schowaj to! — zasapał wreszcie magister. — Pan magister zrezygnował z poszukiwań? — zapytał Tubka. — Mam jeszcze drugą kieszeń. — Wiem, ale nie chcę być narażony na obrażenia cie- lesne — odparł Marnieć. no 111 — Zaręczam, że nic pana magistra tam nie obrazi cie- leśnie. • Magister Marnieć ostrożnie zanurzył rękę w drugiej kie- szeni Tubki. W szatni zapanowała pełna napięcia cisza. Marnieć manipulował przez chwilę w kieszeni Tubki, na- gle znieruchomiał, a potem wyciągnął rękę ze wstrętem przebierając dziwnie palcami. Spojrzeliśmy zdumieni. Od kieszeni Tubki do palców magistra Mamca ciągnęły się jakieś elastyczne, jakby gumowe nici... długie i lepkie. — Co to za świństwo — krzyknął magister. — Kto wi- dział nosić coś podobnego w kieszeni! — To jest guma do żucia, proszę pana — oświadczył spokojnie Tubka. .— Niemożliwe! Taka lepka? — Jest to guma używana — wyjaśnił Tubka. — moje fundusze są ograniczone. Nie stać mnie na wyrzucanie gu- my po jednorazowym żuciu... — Dość tego — krzyknął Marnieć wycierając z obrzy- dzeniem rękę. — Zabraniam ci pokazywać się w szatni! Wynoś się, ty łobuzie. — Protestuję — oświadczył Tubka — spotyka mnie ra- żąca niesprawiedliwość. Jestem znanym sympatykiem sportu i cieszę się zaufaniem w kołach sportowych i kul- turalnych szkoły! Nie zasługuję na takie traktowanie ze strony przedstawicieli wychowania fizycznego! — Zasługujesz na pręgierz publiczny... — zasapał Ma- rnieć. — Przepraszam, na co? — Na pręgierz i piętnowanie żelazem! — Żelazem?! To barbarzyństwo! Co za metody i oby- czaje! — oburzył się Tubka. — Łobuzie! Ty mi trujesz nikotyną narybek, moich najlepszych chłopców! Rozpalasz ich... — Owszem, ideowo i bojowo — odparł Tubka — je- stem żarliwym działaczem sportowym. 112 — Rozpalasz ich tytoniowe! Niszczysz moje młode kadry! — Wynik rewizji nie potwierdził. Jestem niewinny jak święta Agnieszka! — Precz! Tubka odmaszerował z godnością. Magister Mamiec napił się wody z karafki i przetarł sobie przedwcześnie poradlone czoło. — Jak ja się z wami męczę! Jak ja się zdzieram da- remnie — westchnął ciężko. — Powiedzcie, za co mnie tak ukarano? Za co!? Nie mogliśmy udzielić pożądanej odpowiedzi i przy- glądaliśmy się bezradnie mękom magistra Mamca. Tym- czasem w jego mrocznej duszy narastał bunt. — Nie dam się wciągnąć w bagno przez upadłą mło- dzież — oświadczył z godnością. — Nie jestem pierw- szym lepszym wuefowcem! Byłem trenerem kadry woje- wódzkiej! Nie dam się zepchnąć na dno! Nie będę z wa- mi pracował. Dobiorę sobie inny zespó-ł. Wy jesteście zu- pełnie zdemoralizowani! Niech was trenują gitowcy! Po- daję się do dymisji! Słuchaliśmy w spokoju tych gorzkie wyznań i gróźb. Nie braliśmy ich poważnie. Magister Marnieć nieraz już groził dymisją. Wiedzieliśmy, że to tylko chwilowy kry- zys zasłużonego trenera. Po upuszczeniu pewnej ilości go- ryczy wewnętrznej magister Marnieć odzyskiwał na no- wo równowagę i zabierał się z powrotem do pracy. Tak było i tym razem. Wyjęczawszy się i wyżaliwszy, opanował się szybko, znów stał się rzeczowy i groźny, a jego gniewny wzrok spoczął na mojej marynarce wiszą- cej na krześle. — Mam! — wykrzyknął nagle. — Nie sprawdziliśmy jeszcze tego ciucha. Czyja to marynarka? . — To marynarka Ogromskiego — wyjaśnił usłużnie Kulfon. • — Osobliwe przypadki 113 — No właśnie.— rzekł zwycięsko Marnieć. — Ogrom- ski, weź tę marynarkę. Wziąłem. — Zbliż się. Zdaje się, że mamy ten dowód... — Pan magister znów mnie podejrzewa?! — Bądź łaskaw wywrócić kieszenie tej marynareczki. Wzruszyłem wzgardliwie ramionami. Z pewną mi-ną wywróciłem na nice lewą kieszeń. Wypadła z niej tylko starannie złożona, świeżo uprasowana chusteczka do no- sa, w którą zaopatrzyła mnie rano moja dobra mama. — Wywróć prawą! — zakomenderował Marnieć. Wywróciłem beztrosko... i nagle osłupiałem: z kieszeni wypadły dwie paczki sportów... pety rozsypały się po podło- dze. Patrzyłem na nie oniemiały. Skąd się tam wzięły?! — Więc to tak! — krzyknął Marnieć. — Teraz wszyst- ko się zgadza! — To nie moje — wykrztusiłem wzburzony — pan magister widział, że ta marynarka wisiała tutaj, przez dłuższy czas nie miałem jej n-a sobie, więc każdy mógł... — Chcesz zwalić na kolegów? — Ależ oni wszyscy wiedzą, że nie palę... — popatrzy- łem po moich partnerach. Niestety, żaden z nich mnie nie poparł. Milczeli. Zrozumiałem, że z ich strony, nie mogę się spodziewać żadnej pomocy. Tehórze! — Ciemski, czy to papierosy Ogromskiego? — zapytał Marnieć. — Nie wiem — jęknął Ciemski — wszystkie. pudełka są jednakowe. — Częstował cię? — Nikt nas nie częstował — łgał Ciemski. — My nie palimy. — A on sam palił? — Nie przyglądałem się, może palił, może nie, wcho- dził, wychodził, nie śledziłem go... — Bojkowie, Kłódek, może wy?... My nic nie wiemy. A jednak są papierosy. I w twojej kieszeni! — po- wiedział rozzłoszczony Marnieć do rnnie. — W świetle tego, co mówił o tobie pan Roger, byłbym krańcowo na- iwny,, gdybym miał jeszcze wątpliwości... — To nie moje — powtórzyłem czując, że grzęznę. Oczywiście, nikt mi nie uwierzy. — Jeszcze odważasz się zaprzeczać? — zasapał Ma- rnieć... v — On mówi prawdę — rozległ się nagle głos pana Szykonia. Marnieć osłupiał. Ja też. — Pan go broni? — Ogrornski mówi prawdę — powtórzył Koń. — Ależ ten łobuz... . — Ręczę za niego. — Koń zeskoczył ze stołu. — Pan ręczy? — Tak. — Skoro tak... Do szatni wbiegł Trusiak z ósmej i zapiszczał: — Panie magistrze, pan dyrektor prosi w sprawie na- grody... — Już lecę — mruknął Marnieć. — Wrócimy jeszcze do F tej sprawy. — Spojrzał na mnie ciężko. — Na razie naj- | ważniejszy jest bieg. Za pięć minut wszyscy na bieżni! Przebrani i gotowi do startu! — Tak jest — odetchnąłem. ' Chciałem podejść do Konia i podziękować, ale on .już wybiegł spiesznie za trenerem Mamcem. 13. DRAMAT NA BIEŻNI Żarty się skończyły. Zaraz po wyjściu trenera Mamca rzuciliśmy się do szafek z kostiumami i pantoflami. Ja f ' też podbiegłem do swojej, otworzyłem ją i ... zdrętwia- łem. Ani mc-ich spodenek, ani koszulki! Wspiąłem się na palce i zajrzałem na najwyższą półkę. Też była pusta. Nie dowierzając, sięgnąłem ręką w najdalsze kąty. Nie- stety, namacałem tylko śliską powierzchnię deski. Coraz bardziej zdumiony kucnąłem i przejrzałem dolne półki. Na ostatniej znalazłem pantofle i zmiętą koszulkę, spodenek ani śladu. Zdenerwowany wyciągnąłem gwałtownie szu- fladę. W szufladzie leżał tylko jakiś stary trep i to wszystko. Przetrząsnąłem jeszcze raz wszelkie zakamar- ki szafy — bez rezultatu. Zajrzałem pod szafę, tudzież za szafę — daremnie; było oczywiste, że spodenki ulot- niły się w niepojęty sposób! A potem pomyślałem: cudów nie ma. Prawa fizyczne obowiązują. Spodenki nie wyparowały. Ktoś musiał je zabrać! — Kto mi gwizdnął majtasy?! — krzyknąłem wściekły. — Jeśli to dowcip, to ciężki! Ja sobie wypraszam podob- ne zagrywki... — Nikt ci nie gwizdnął! Poszukaj lepiej — jęknął wciąż jeszcze zielony na gębie Ciemski. — Musiał ktoś -zakasować... — krzyczałem. .— Albo wyłożycie je zaraz, albo będę rozstawiał po kątach. — Coś się tak spienił — zamruczał Nie Liczący Się Kłódek. — Nie ma sprawy. — Nie ma sprawy?! — wrzasnąłem. — To jak mam biegać? Nikt nie" raczył odpowiedzieć na to rzeczowe pytanie, wszyscy przebierali się spiesznie w obojętnym milczeniu. — To się musiało stać wtedy, kiedy nie było mnie w szatni — zasapałem. — Dwa razy wychodziłem, jak wy tu byliście. Ktoś musiał zwędzić mi wtedy te rajtuzy. Widzieliście na pewno. Albo powiecie kto, albo... To bę- dzie dowód, że wy sami — chwyciłem braci Bojków za kołnierze. — Wy tu stękaliście cały czas na kanapce... A może to wszystko lipa z tą waszą niedyspozycją i nie- żytem... zgrywaliście się, żeby uśpić moją czujność! A — No, no, co ty... takie posądzenia? — jęknęli obu- rzeni bracia w identyczny sposób ucierając identycznie napuchłe nosy. — Pewnie sam gdzieś zawieruszyłeś tę: rajty... — A w ogóle, czy na pewno miałeś je w szafce? — zapytał Nie Liczący Się Kłódek i uśmiechnął się szyder- czo. Tak mi się przynajmniej zdawało. Ten jego uśmiech najbardziej mnie zdenerwował. Dopadłem do Kłódka i za- cząłem mu ściągać jego spodenki. — O rany... co ty! — krzyczał Kłódek. — Albo powiesz, gdzie są moje, albo będziesz parado- wał na golasa przed trybunami! — szarpałem się z Klod- kiem. — Ratunku, weźcie tego wariata. Coś mu się pozającz- kowało we łbie. Cymek... przestań... ja nic nie wiem... jak słowo... Czy widzieliście, żeby Cymek miał jakieś majtasy w szafie? — Nikt nie widział — jęknęli bracia Bojkowie. — Ja mu tam nie zaglądam do szafki — powiedział Ciemski. — Czy ktoś z was zaglądał? Oczywiście nikt nie zaglądał i oczywiście nikt nie wi- dział moich spodenek. Wszyscy się wyparli. — Je... jeśli masz podejrzenia, to powiedz po nazwisku — zasapał Kłódek — a nie lutuj na oślep... — Właśnie! Powiedz, kogo oskarżasz?! Może mnie? — Ciemski Tytus trzymając się za poręcz krzesła ustawił się przede mną bohatersko z ręką niby na sercu, ale w rzeczywistości na żołądku i patrzył na mnie z wyrzu- tem na zieleniejącej twarzy. Wypuściłem z rąk Nie Liczącego Się Kłódka i na wszel- ki wypadek odsunąłem się od niebezpiecznie zielenieją- cego Ciemskiego Tytusa. Poczułem się bezsilny. Oczywis- te! Nie mogłem podać żadnego nazwiska. Nikogo nie mo- 117 giem oskarżyć konkretnie. Nie miałem żadnych dowo- dów, chociaż... chociaż moje podejrzenia kierowały się coraz wyraźniej w stronę pewnego fąfla... Zanim jednak zdołałem wypowiedzieć, kogo miałem na myśli, do szatni wpadł zziajany osobnik o ptasiej twarzy i czerwonych odstających uszach, w którym to osobniku rozpoznałem niejakiego Szczypasa Henryka, Cykandera i kolegę Gigi, zwanego także Kancerą. Serce zabiło mi mocno. Czyżby Giga nareszcie ,raczyła zauważyć moje występy na stadionie i przez Heńka przesyłała mi słowa otuchy i zachęty? Bardzo potrzebowałem tych słów w tra- gicznych okolicznościach, w jakich się znalazłem przed startem. — Ty jesteś Cymek z nowej budy, filmowiec, biegacz i korbalon? — zapytał zdyszany Henio. — Można uznać — powiedziałem. — Poza tym grasz na puzonie. — Chwilowo w charakterze nogi. W puzonie jestem fajansboj. — Ty masz na pieńku z Tubką. — Na dużym pniu dębowym. Szczypas pokiwał głową z.e znacznym zrozumieniem. — Zatem, czy tobie, koleś, nie zginęły spodnie? — Zginęły mi ma j ty sportowe — wybełkotałem zdu- miony — jakiś łobuz mi gwizdnął. '-— To Tubka — powiedział Szczypas. — Tak myślałem... ale ty skąd wiesz... — Widziałem... i domyśliłem się... — Widziałeś, jak je wynosił? — Widziałem, jak je zawieszał. — Co ty?! Gdzie? — Na tyczce. — Na jakiej tyczce? — przeraziłem stę. — Do skoku. — Do skoku? 119 — Do skoku o tyczce. Wybiegłem z szatni. Za mną Szczypas. — Patrz, tam! — krzyknął. — Na prawo! Istotnie, przy bocznych trybunach na prawo zauważy- łem wbitą w ziemię chyba sześciometrową tyczkę; na je] szczycie powiewały jak czerwona flaga moje... lekkoatle- tyczne spodenki... — Nie do wiary! Obłęd! — wykrztusiłem. — I one po prostu tak wiszą? Dlaczego pozwoliliście?! Dlaczego nikt ich nie zdjął! — Wszyscy myśleli, że to normalny maszt z chorą- giewką przy trybunie... — wyjaśnił Szczypas. — Tylko mnie coś tknęło, kiedy zobaczyłem, że to Tubka przy tym majstruje... — Jesteś genialny! — powiedziałem. — Od razu pomyślałem, że to może być głupi kawał Tubki! Na twoje konto w dodatku... Bo ja stawiałem na ciebie i byłem czuły na takie zagrania. — Och, stary, uratowałeś mnie — dopadłem do tycz- ki, zwaliłem ją z pomocą Szczypasa i zdarłem z niej mo- je czerwone spodenki. — A to co takiego!? — rozległy się wburzone głosy na trybunie. — Patrzcie! Wyrwali maszt! Chuligani! Trzy- majcie ich! Zerwali flagę! Milicja! Tego jeszcze brakowało! Biorą nas za oprychów. Nie- stety, nie było czasu na tłumaczenia. Spiker zapowiadał już start do biegu na czterysta metrów. Porwaliśmy więc spodenki i w nogi. Za nami rozległy się milicyjne gwizd- ki. Obejrzałem się. Dwu funkcjonariuszy pędziło za na- mi. A to dopiero heca! Rzeczywiście biorą nas za prze- stępców. Wpadliśmy zdyszani do szatni. Nie było tu już nikogo. Naciągnąłem szybko spodenki i koszulkę. Wkładałem właśnie pantofle, gdy otworzyły się drzwi i stanął w nich milicjant. Spojrzał na mnie zbity nieco z tropu. 120 Nie widzieliście tu dwu łobuzów z flagą? — zapy- tał. — Nie, nikogo z flagą — odparłem. — Ja ciebie chyba widziałem — powiedział do mnie milicjant. — Jasne — odparłem — jestem czołowym biegaczem na dystansie czterystu metrów. Przepraszam, ale już muszę na start — wybiegłem z szatni. Ledwie jednak zrobiłem kilka kroków, gdy nagle po- czułem, że .te przeklęte spodenki zsuwają się ze mnie. W ostatniej chwili złapałem je w garść. — Co się stało? — zapytał mnie w biegu Szczypas. — Guma mi pękła w majtasach! — Tego jeszcze brakowało. — Nieszczęścia chodzą stadami — westchnąłem. — Taki niefart! — Nie załamuj się — zasapał Szczypas — trzymaj! — Wręczył mi w biegu agrafkę. — Zepniesz i będzie cacy. Grunt, że zdążyłeś, bracie. Istotnie zdążyłem. Mimo wszystko. Wszyscy moi ry- wale, bracia Bójek, Kobylak Stanisław, Ciemna Masa Tytoidalna i Nie Liczący Się Kłódek byli już na swoich miejscach. Patrzyli teraz na mnie rozczarowani. Już mie- li nadzieję, łotry, że się spóźnię na start, a ja zdążyłem, co więcej, zdążyłem jeszcze ściągnąć u góry materiał nie- szczęsnych pantalonów, zmarszczyć i spiąć agrafką, tak że już nie spadały. Odetchnąłem i potoczyłem dumnym okiem po trybu- nach. Najpierw poszukałem Gigi. Jest! Tam gdzie zwykle. | Sektor nr 3 blisko trybuny honorowej. Roześmiana i oży- ( wioną potrząsa złotymi i różowymi włosami. Nie, do li- cha, coś mi się pomyliło. To różowe to oczywiście nie włosy, to chusteczka, którą powiewa. Wpatrywałem się. Giga jest piękna! Złociste blaski biją od niej! Tych blas- ków jednak coś za wiele. Przymrużyłem oczy. A niech 121 to łysi strzygą! To puzon Tubki tak błyszczy! Łobuz! Już tam wachluje przy niej! Odwróciłem się zdegustowany i chciałem poszukać Nel- ki, ale w tym momencie wypalił pistolet startowy. Przez to zezowanie na trybuny zagapiłem się, przez ułamek sekundy może, ale wystarczyło. Wszyscy poderwali się przede mną i odskoczyli od razu daleko. Nie, to na szczęście złudzenie. Biegnę po ostatnim torze i nie wzią- łem pod uwagę wyrównania. Za wirażem ich dojdę! W gruncie rzeczy powinienem być zadowolony. Ostatni tor to najlepsza pozycja. Jestem w sytuacji ścigającego — wszystkich widzę przed sobą. To ułatwia walkę. Przy- spieszyłem kroku i jeszcze przed wirażem zauważyłem, że łatwo uzyskuję przewagę. Ciemski był bez formy. Za dużo przed biegiem ,,strzelał w płucko". Nie zdążył- przewietrzyć baloników... Zatykało go. To było do prze- widzenia. Bracia Bójek też mieli kanały zatkane, a Kłó- dek? Kłódek oczywiście się nie liczył. Za wirażem mia- łem już wszystkich z głowy, wszystkich, z wyjątkiem Kobylaka. Oszołomienie przeszło mu widać, a ruch na świeżym powietrzu otrzeźwił go do reszty, bo fąfel za- suwał zdrowo tuż za moimi plecami; słyszałem wyraźnie jego oddech głęboki i rytmiczny. To było dość denerwu- jące. Postanowiłem uwolnić się od asysty Kobylaka, wy- kończyć go nagłym zrywem. Zaczerpnąłem powietrza. Szarpnąłem się do przodu... W tym samym momencie coś mnie potwornie ukłuło w brzuch. Omal nie krzyknąłem z bólu i zwolniłem instynktownie... To z pewnością ta przeklęta agrafka! Musiała się odpiąć nagle i wbić ostrym końcem w moją skórę. Jednocześnie poczułem, że spo- denki spadają ze mnie. Czy jest sens biec dalej w tym stanie rzeczy? To był moment, gdy chciałem wycofać się z biegu. Kobylak natychmiast skorzystał z mojego załamania i odsądził się ode mnie co najmniej na pięć metrów. Jest 122 teraz bohaterem bieżni. Na trybunach skandują: „Koby- lak, Kobylak!" A najbardziej przygnębia mnie fakt, że i Nelka tak krzyczy. Zostaję coraz bardziej w tyle. Lada moment wyprzedzą mnie „strzeleni w płucko" z Ciemną Masą Tytoidalną na czele, bracia Bójek, a nawet Nie Liczący Się Kłódek... Kompromitacja! Ale czy można wygrać bieg na czterysta metrów, kiedy się musi trzymać majtki w garści? Nie, tego jeszcze nikt nie dokonał... przede mną — dodałem w duchu — bo ja mam właśnie zamiar dokonać tego wyczynu. Co prawda na razie wca- le się na to nie zanosi, choć biegnę dalej sapiąc wście- kle. Muszę wyglądać bardzo zabawnie, bo przez stadion raz po raz przelewa się fala śmiechu. Ale ma to tę dobrą stronę, że publiczność zajęta moją osobą przestaje inte- resować się Kobylakiem. Już nikt nie skanduje „Koby- lak!", zamiast tego z trybun, gdzie siedzi Giga, rozlega się donośny szyderczy dźwięk puzonu, a potem słyszę głos Tubki: „Cymek! Cymek!" Zrozumiałem od razu, dlaczego ten goryl Tubka tak mnie namiętnie dopinguje. Chce mieć tani ubaw, łobuz, moim kosztem. Liczy na to, że w porywie walki zapomnę o tych nieszczęsnych majtkach i urządzę niezapomniane widowisko publiczności — coś w rodzaju strikingu... „Nie! Niedoczekanie twoje — odpowiedziałem w myśli Tub- ce. — Nie opadną mi pantalony, za to tobie opadnie szczęka, przyjacielu, ze zdziwienia, gdy mimo wszystko wygram! A więc, naprzód, Cymeonie Maksymalny!" Tymczasem w ślad za głosem puzonu i okrzykami Tub- ki rozległ się okrzyk Gigi: „Ogrom, Ogrom! Trzymaj się!" Ogrom — dawne, zapomniane już przezwisko. Kie- dyś nazywano mnie Ogromem, nie Cymkiem. Jeśli tak zawołała Giga, to chce mi pomóc. Na pewno nie wie nawet o moim osobliwym przypadku i nie czeka na ubaw jak Tubka. Ona czeka na moje zwycięstwo! Ścisnąłem mocniej spodenki w garści i znów przyspieszyłem kroku. 123 Przez stadion przeszedł jakiś dziwny głos — ni to pomruk, ni głębokie westchnienie... A potem?... Nie, nie mylę się chyba! W ślad za Gigą wszyscy skandują: „Ogrom, 0- grom! Naprzód, naprzód!" Więc jeszcze jeden zryw! To nic, że powietrze zalewa płuca i żar zalewa żyły. Zwycię- żę albo padnę trupem! Już widzę przed swoim nosem pię- ty Kobylaka... Doszedłem go! Już połowa dystansu! Teraz utrzymać tempo za wszelką cenę! Atak! Nie będę czekał na ostatnie metry. Rozstrzygnę bieg już teraz. Wydałem dziki, nieartykułowany ryk, który miał być okrzykiem bo- jowym. Ten ryk okazał się zgubny dla Kobylaka Stani- sława. Jego ucho nadwerężone przez puzon musiało ucier- pieć w tym momencie. Może ta nadmierna wrażliwość akustyczna zgubiła Kobylaka, a może odezwał mu się ponownie ból głowy. W każdym razie zwolnił w tym momencie, obejrzał się i stracił rytm. Wyprzedziłem go w następnej sekundzie. Widząc to stadion zamarł, a po- tem zaczął z kolei dopingować Kobylaka, jednak ja nie oddałem prowadzenia. Mógł cały stadion wrzeszczeć, ja słyszałem już tylko głos Gigi. A Giga wołała: „Ogrom!" Już taśma mety! Przerywam. Dopiero teraz Kobylak. Zwycięstwo! Stadion szaleje. 14. ZWYCIĘZCY BYWAJĄ SMUTNI Jak było do przewidzenia, przynajmniej na parę mi- nut stałem się bohaterem stadionu. Pierwsi podbiegli do mnie chłopcy z mojej klasy. „Brawo, Cymek! To był bieg! Dałeś łupnia frajerom, pokazałeś im styl!". Ota- czali mnie coraz ciaśniej, mówili coś gorączkowo jeden przez drugiego, rzucali pytania, ale ja nie słuchałem. Nie słuchałem i nie odpowiadałem, stałem przez chwilę półprzytomny, a potem odsunąłem ich gwałtownie i za- cząłem iść jak zahipnotyzowany w stronę trybuny, gdzie 124 siedziała Giga. Przedzierałem się uparcie przez zapory kibiców, używając w miarę potrzeby łokci i pięści, aż nagle poczułem czyjąś ciężką łapę na ramieniu. Wyrósł przede mną trener Marnieć. — No, udało ci się, Ogromski — zachrypiał. — Ale mó- wiąc między nami, to pobiegłeś okropnie! Ten twój styl — jęknął. — Fatalne, że to ty musiałeś zwyciężyć. Przez ciebie jestem skompromitowany przed magistrem Zam- szatym i przed całą dyrekcją. To skandal, żeby przez ca- ły bieg trzymać się za majtki! Czy ty wiesz, jak wyglą- dałeś! Cały stadion pękał ze śmiechu, a ty nic... Kto to widział, tak trzymać się za spodenki! — Chciały mi opaść, panie magistrze — wyjaśniłem. — Nie pleć! Jak to opaść? — Proszę — demonstrowałem — pan widzi, że opa- dają. Ktoś mi przeciął złośliwie gumę. To był zamach... — Co ty mi opowiadsz! — Szczypas świadkiem... pan wie, gdzie my je znaleź- liśmy? Na tyczce. Najpierw schowali, a potem zawiesili na tyczce do skoku... — Kto? Ale ja zamiast odpowiedzieć rzuciłem się w prawo, bo właśnie Giga schodziła z trybuny. Za nią Tubka... Wciąż ten Tubka! Co ona widzi w tym gorylu? Przez moment myślałem, że idzie do mnie, w swojej głębokiej naiwności myślałem, że chce mi pogratulować zwycięstwa, tymcza- sem ona ruszyła w przeciwną stronę, do wyjścia. Nie rozumiałem w pierwszej chwili... Dlaczego? Przecież przed dwiema minutami wołała jeszcze „Ogrom!", do- pingowała mnie zawzięcie... I nagle zdałem sobie sprawę, że nie istnieję dla niej. Nie istnieję jako prywatna oso- 'ba. Po prostu byłem częścią widowiska, jednym z wielu zawodników, może tylko bardziej śmiesznym od innych. [ Dostarczałem przez te pięćdziesiąt sekund sportowych | emocji — to wszystko. 125 Z wyciągniętą szyją, z zadartą głową patrzyłem' za Gigą, aż zniknęła w tłumie. — Cymek, gdzieś ty się podział, szukają cię! — usły- szałem znajomy głos; dopadł do mnie zadyszany Szczypas. — Coś się zagapił jak wołek, nie zadzieraj tak głowy, bo pomyślą, że jesteś zarozumiały... Trzymaj fason, patrzą na ciebie! Wzdrygnąłem się. Coraz więcej ludzi opuszczało sta- dien. Przez bieżnię, przez puste trybuny wiał zimny wiatr. Północne chmury przewalały się po ciemnograna- towym niebie. Dreszcz mnie przeszedł. — Wychodzą... — wybełkotałem — wszyscy wycho- dzą... to koniec. — Wychodzą tylko na przerwę — powiedział Szczy- pas. — Wychodzą się rozruszać, bo zmarzli... ty też skost- niejesz zaraz, jak się nie ubierzesz. Wkładaj dres! — krzyknął i zaczął mnie ubierać przemocą, jak ubiera się niesforne dziecko. — Słowo daję, dziwnie reagujesz, sta- ry — zrzędził. — Wygląda, jakbyś nie był zadowolony. Nie rozumiem dlaczego... Czy chodzi ci o czas? Czas masz niezły! 51,2 w tych warunkach to jest coś... To nawet jest doskonały czas jak na... •- — Jak na kretyna, który chciał traktować biegi jako zabieg leczniczy — zaśmiałem się gorzko. — Do diabła z taką terapią! Byłem naiwnym szczeniakiem! — Ty... ty naprawdę dziwnie reagujesz jak na zwyeięz- cę. — Szczypas spojrzał na mnie z niepokojem. — Jak na zwycięzcę?! — wykrzyknąłem szyderczo. — To twój dzień — zamruczał Szczypas naciągając mi dres na głowę. — To dzień twojego zwycięstwa. — To dzień klęski. — Co ty bredzisz? W tym momencie usłyszałem dźwięk puzonu. To oni! Giga i Tubka! Niemożliwe. Czyżby rzeczywiście nie opu- ścili stadionu? Czyżby wracali... 126 • — Słyszałeś? — zapytałem Szczypasa. — To puzon Tubki — odparł Szczypas. — Pęta się tu z Gigą. Powiedziałbym mu, co myślę o tym zagraniu z twoimi spodenkami, ale nie chcę przy Gidze. — Znasz Gigę? — zapytałem. — Jasne — odparł. — A ty? — zainteresował się nagle. — Ja? O... oczywiście, że znam. — Czy jesteś z nią w dobrych stosunkach? — Jak najlepszych. — Dyplomatycznych czy koleżeńskich? — dopytywał Szczypas. — Koleżeńskich — zełgałem czerwieniąc się. — To świetnie — powiedział Szczypas. — Dlaczego świetnie? — zapytałem podejrzliwie. Szczypas chrząknął. Mam do ciebie prośbę. Czy zrobiłbyś coś dla mnie? Co takiego? Pestka... właściwie głupstwo, chcę żebyś oddał jej książkę. Pożyczyłem kiedyś od niej taki album z aktora- mi filmowymi, już długo trzymam, muszę oddać... ' — Nie możesz sam? — Nie... nie! — Szczypas wzdrygnął się dziwnie. — Czemu? — Głupio mi... widzisz, ja... zerwałem z Gigą sto- ;unki. — Koleżeńskie czy dyplomatyczne? — I koleżeńskie, i dyplomatyczne — oświadczył z go- •yczą Szczypas. — Obrażony jestem. — Za co? Co się stało? — Mam powód — mruknął niechętnie. — Jaki? — naciskałem zaintrygowany. — Możesz się łatwo domyślić. — Szczypas splunął obrzydzeniem. — Tubka? 127 — Zgadłeś. Po tej zdradzie nie mogę na nią patrzeć — ' wyznał. — Nie chciałbym się z nią widzieć... to byłaby zbyt wielka przykrość dla mnie... przeklęty Tubka!... Jakby w odpowiedzi w oddali rozległ się szyderczy głos puzonu. Bolesny skurcz wykrzywił twarz Szczypasa. — Chyba rozumiesz — wybełkotał. — Dlatego byłbym ci wdzięczny, gdybyś oddał jej w moim imieniu tę książ- kę... no... jak będziesz miał czas... przy jakiejś sposob- ności. Słuchałem zamyślony tej niespodziewanej propozycji. A potem pomyślałem nagle: „Jestem głupi osioł bez re- fleksu! Jak mogłem nie zorientować się od razu,! Jak mogłem uznać dzień dzisiejszy za fatalny! Za dzień klę- ski! Jak mogłem tak upaść na duchu! To jest wspaniały dzień! Przecież Szczypas proponuje mi kapitalną rzecz. Będę miał powód, żeby odwiedzić Gigę. Ta książka bę- dzie powodem". To wszystko pojąłem w jednej chwili, a potem powie- działem umyślnie obojętnym tonem, żeby nie wzbudzać podejrzliwości Szczypasa: — Skoro tak ci zależy, zrobię to dla ciebie, stary. Gdzie ona mieszka? — zapytałem rzeczowo. — Nie wiesz? — Nie interesują mnie pielesze gąsek. Nie jestem pta- kiem domowym — rzekłem siląc się na chłodny ton. — Ona mieszka na Pierwszego Maja szesnaście — wy- jaśnił Szczypas. — Taka chata piętrowa z czerwonym da- chem, podobna do ula. Za zielonym parkanem w ogrodzie. Musiałeś widzieć tę chatę. — To ta?! — wykrztusiłem. — Ależ tam jest ten pies! —Tak, tam jest ten pies — potwierdził ponuro Szczy- pas — buldog, wstrętna morda, wabi się Medor. — Gryzie? — Nie... to znaczy w miarę. F — Bojowy? — Niespecjalnie... tylko... — Tylko co? — Nie lubi spokojnych gości. — Jak to? Spokojni go drażnią? — Tak. Wydają mu się podejrzani. Kąsa spokojnych. — Co ty gadasz? \ — Taki dziwny pies. Drażnią go ponuracy. — To co mam robić, żeby nie kąsał? — zaniepokoi- łem się. — Najlepiej podskakiwać i podśpiewywać, jak wcho- dzisz... ewentualnie podrygiwać i pogwizdywać, to go roz- wesela. — Po jakie licho trzymają tam to okropne bydlę? — To złośliwość ciotki Teresy, która zajmuje się do- mem Gigi. Okropna Ksantypa. Poważnie stuknięta. Nie- stety, cały Ul jest pod jej władzą. Najgorsze, że ubzdurała sobie jakieś straszne niebezpieczeństwo wiszące rzekomo nad Gigą. Uważa, że Giga ma za dużo kolegów i odstra- sza ich tym psem! — Niesamowita kobieta. — Tak, ona jest niesamowita. — Ale chyba jest tam jakiś dzwonek przy furtce i Gi- ga może powstrzymać to bydlę. — Nie ma dzwonka. Furtka zamyka się tylko na klam- kę, każdy sam sobie otwiera. Z powodu Medora czują się zupełnie bezpieczni. — Szczypas patrzył krytycznie na mój dres. — I pamiętaj, żebyś zmienił szaty, jak bę- dziesz się tam wybierał... Żadnych czerni, granatów, sza- rości, beżów i zgnilizn! Medor toleruje tylko jaskrawe kolory, był wychowany wśród kolorowych sukien kobie- cych. Ciotka Teresy nosi tylko materie o barwie gorącej żółci. — Do diabła! Czy mam ubrać się na żółto?! — jęk- nąłem. 9 — Osobliwe przypadki 129 — Byłoby pożądane. Ewentualnie włóż coś czerwonego. — Oszalałeś?! — Cynobry i pomarańcze też wpływają korzystnie na Medora. Ale zapomniałbym o najważniejszym... Najważ- niejszy jest zapach! — Zapach? — Zapach czyli odór. — Co ty! — To prawo zoologii. Pies ma krótki wzrok i słuch też nienadzwyczajny, za to węch znakomity. W swych sym- patiach i antypatiach kieruje się przeto przede wszystkim węchem; to elementarna prawda o psach, nie muszę ci chyba powtarzać... Stąd twój zapach będzie miał dla Medora istotne znaczenie. 130 — A jaki zapach on lubi? Szczypas chrząknął nieco zakłopotany. — Pod tym względem Medor jest trochę nietypowy. Jeśli chodzi o obcych, to znosi, niestety, tylko zapach ka- puśniaku lub bigosu. — Nabijasz się ze mnie. — Słowo daję. To stwierdzone doświadczalnie i ma uzasadnienie biograficzne. Otóż zapach kapuśniaku koja- rzy się Medorowi z kucharką, która go karmiła w PGR. Musisz wiedzieć, że Medor wychował się w PGR Bara-. ny Wielkie, który specjalizuje się w uprawie roślin ka- puścianych, wiesz, kalafiory, kalarepy, brukselki, jarmuże, no i różne odmiany kapusty, właściwej oczywiście. Stąd bigosy i kapuśniaki były tam na porządku dziennym. Wszystko dookoła przeniknięte było odorem kapusty, nie mówiąc już o tym, że Medor karmiony był za młodu nie- mal wyłącznie bigosem. Stąd jego zamiłowania... Wyjaśni- łem ci chyba dokładnie. — Tak... bardzo dokładnie, ale nie wyobrażam sobie... — Chyba że wolisz się nasmarować cebulą — przerwał mi Szczypas — cebulą lub czosnkiem. Ten zapach też jest uznawany przez Medora, ponieważ w okresie dzieciń- stwa jego buda znajdowała się pod spichrzem z cebulą. — Daj spokój... — Zostańmy więc przy kapuśniaku, wobec twojej nie- chęci do cebuli pozostaje ci tylko kapuśniak, ewentualnie |bigos. — Skąd ja wezmę?... — Z domu. Nie gotuje się u was bigosu? — Raczej rzadko. Ja nie przepadam, a ojciec ciężko trawi. — No, ale raz możecie się poświęcić i ugotować. — To prawda, możemy — westchnąłem. — Czy radzisz |mi wziąć do miseczki? Do miseczki? To niewygodne. 131 — Mógłbym zaraz za furtką dać Medorowi ten bigos do zjedzenia. — Ani się waż! — wykrzyknął Szczypas. — Gdyby ciotka Teresa zauważyła, że dajesz coś psu, wygnałaby cię z Ula. Zresztą Medor i tak by od ciebie nie przyjął, a ty byłbyś pozbawiony zapachu. Medor jest nauczony nie przyjmować od obcych jadła. — To co mam zrobić w końcu z tym bigosem?! — wybuchnąłem. — Nosić przy sobie. — W kieszeni? — W kieszeni, w torebce, w teczce, jak chcesz, byle odór wydostawał się dość swobodnie. Uczułem nagle zniechęcenie. Odwiedzenie Gigi przecho- dziło chyba moje możliwości, chciałem o tym powiedzieć Szczypasowi, ale w tym momencie zobaczyłem przed sobą wzburzonego magistra Mamca. Za nim stał kierownik Ośrodka Sportowego, magister Zamszaty, posiniały na twarzy albo z gniewu, albo z zimna. Obaj patrzyli na mnie surowo. — Ogromski, ty szaleńcze, co ty wyprawiasz? — zasa- pał Marnieć. — Gdzieś pędzisz, znikasz z pola widzenia, a tu trzeba rozpocząć dekorację biegaczy... Wyjątkowo trudny zawodnik — zwrócił się do kierownika Zamsza- tego. — Patologiczne odchylenia, zaburzenia pokwitania, nieskoordynowany, nieobliczalny, nierówny. Za co mnie tak ukarano tym cymbałem? Tylu trenowałem normal- nych chłopców, dlaczego on właśnie zwyciężył? — bia- dolił. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego on zwyciężył! Marsz na podium, ty fuksie! Nie było możliwości ucieczki. Zapędzono mnie na po- dium zwycięzców. Orkiestra grała.fanfary... Przez mega- fon zapowiadano moje maksymalne imię i nazwisko. Tłum bił brawo. W ostatniej chwili na podium przedarł się za- sapany Tubka ciągnąc za sobą Gigę. Chciał ustawić się 132 obok notablów, ale magister Marnieć zagrodził mu drogę. — Tubkowski? Co to znowu?! Jeszcze tu ciebie brako- wało! Zmiataj! — Jak to, panie magistrze... mam przecież wręczać na- grody. — Ty? Kto tak powiedział?! Bezczelny jesteś! Nagrody wręczy pan magister Zamszaty, jako kierownik Ośrodka... — Lecz ja w imieniu młodzieży... — To nie jest przewidziane... — Mam chyba prawo wręczyć moją nagrodę Złotej Tubki. — Głupie żarty! — Panie magistrze, ja poważnie... — Spłyń, łobuzie! Trener Marnieć jedną ręką odepchnął Tubkę, a drugą wepchnął mnie na podium. Przystąpiono do dekoracji. Dostałem medal na wstążce, ponadto brązową figurkę biegacza; rzeczywiście był po- dobny do dyrektora Biegunowicza. Zanim zdołałem zesko- czyć z podium, przedarł się do mnie Tubka. — Trzymaj, stary— wręczył mi kartkę papieru zło- żoną podwójnie. — Nie stawiałem na ciebie, ale jestem uczciwy. Oto nagroda. — Widzę papier, a nie nagrodę — zauważyłem cierpko. Tubka chrząknął. W oczach miał wyraz zasadniczej niemocy. — Przykro mi. Z powodów finansowych, to znaczy trudności walutowych, wręczam ci na razie tylko dyplom honorowy. — Po czym wspiąwszy się na palce, zbliżył się do mojego ucha i szepnął poufnie: — To jest upoważ- nienie do zamówienia Złotej Tuby na postumencie wed- ług załączonego rysunku w firmie jubilersko-grawerskiej .ygmunt Koszałka w rynku. — Zamówienia? — spojrzałem na niego rozczarowany. — No i opłacenia oczywiście. 133 — Jak to?! Ja mam płacić?! — oburzyłem się. — A kto? Sądzę, że ty jesteś najbardziej zaintereso- wany. — Wypchaj się z taką nagrodą! ' — Czemu, się łamiesz, stary — próbował mnie ułago- dzić Tubka. — Wyłożysz forsę chwilowo. — Co to znaczy — chwilowo? — Aż zbiorę odpowiednie fundusze. Potem się rozliczy- my. A może masz złom mosiężny? Dalibyśmy przetopić. — Nie. — To nic. Może uda mi się zdobyć jakąś rzecz mosiężną. — Chodź już, zimno mi — powiedziała zniecierpliwio- na Giga. Odciągnęła Tubkę i odeszli. Na mnie nawet nie spojrzała. Zdaje się, że moje zwycięstwo w ogóle niewiele ją obchodziło. I pomyślałem, że Giga odwiedza stadion w zupełnie innych, specjalnych celach, które nie mają nic wspólnego ze sportem. Przypu? .zalnie traktuje tutejsze widowiska jak rewię mody, przychodzi tu sama występo- wać, po prostu pokazywać siebie, błyszczeć. Zawody na stadionie są tylko oprawą dla występów Gigi. Zrobiło mi się łyso i znów odechciało mi się żyć, nie mówiąc już o bieganiu. Jeśli jako laureat, zdobywca meda- lu, dwu nagród i mistrz stadionu nie zrobiłem wrażenia na Gidze, to już nie zrobię chyba nigdy! Schodziłem zamyślo- ny posępnie z podium. Zapadał zmierzch. Niskie jesienne chmury zakryły już niebo nad miastem. I to niebo było czarne. Na tablicy wyników jaskrawym światłem zabłys- ła cyfra 51,2. To mój wynik. Spiker coś mówił o rekordzie stadionu młodzików. Zerwały się nowe okrzyki i brawa. Ale mnie złościły te wiwaty. Chciałem powiedzieć im wszystkim, że ten mój bieg i wszystkie moje biegi to fa- talna pomyłka! Chciałem powiedzieć im wszystkim, że nie zależy mi na tym zwycięstwie i na wyniku, i nawet na rekordzie. Co mi z tego, kiedy Giga gwiżdże na mnie, a ja nie mogę się wyzwolić z uczucia, które mnie niszczy. Czy można jeszcze coś zrobić w takiej sytuacji? Pomy- ślałem o propozycji Szczypasa. Skoro nie mogę zapomnieć o Gidze, pozostaje mi już tylko jedno: muszę podjąć tę próbę, przed którą chciałem uciec... Muszę zmierzyć się z Giga, nawet... jeśli na drodze stoi Tubka i Medor. 15. BIGOS DLA ZWYCIĘZCY Wiadomość o moim zwycięstwie przeniknęła do pieleszy domowych dopiero wieczorem. Wtedy bowiem zadzwo- niła do mamy pani Tubkowska w sprawie stołówki szkol- nej. Przy okazji opowiedziała też mamie, jak świetnie spi- sałem się na stadionie, a na zakończenie zapytała, czy przypadkiem nie przyniosłem do domu moździerza. Ma- ma zaniemówiła z wrażenia. Chyba nie tyle zdziwiło ją moje zwycięstwo w biegu na czterysta metrów, co ten moździerz... — O jakim moździerzu pani mówi? — wykrztusiła wre- szcie. — O moim moździerzu kuchennym — odparła pani Tubkowska — pokazywałam go kiedyś pani, kochanie. — Chodzi o ten wspaniały moździerz mosiężny z tłucz- kiem? — O ten właśnie, proszę pani — potwierdziła zbola- łym głosem pani Tubkowska. — Pytam panią, kochanie, bo mój Jurek dręczył mnie od tygodnia, żebym mu poda- rowała ten moździerz. Chciał go wręczyć jako nagrodę te- mu chłopcu, który zwycięży w biegu na czterysta me- trów... — Moździerz?! — wykrzyknęła mama. — Co za po- mysł! — Takie tym chłopakom przychodzą pomysły do głowy! — Dać taki cenny moździerz! — oburzała się moja ma- ma. — Rozumiem pani irytację, moja droga, to zapewne 135 stary zabytek rodzinny, urocza pamiątka przedwojenna. — Był w naszej rodzinie od pięciu pokoleń — oznajmi- ła pani Tubkowska. — Moja mama przekazała mi go na łożu śmierci. — Pani oczywiście odmówiła Jurkowi... — Odmówiłam stanowczo. Mimo to moździerz znikł. — Znikł, co też pani mówi, moja droga? — A tak. Znikł, kochana. Dzisiaj chciałam tłuc migda- ły, patrzę, a moździerza nie ma! — Pani myśli, że Jurek go wyniósł? — Przychodzą mi do głowy różne podejrzenia... Kto wie, czy Jurek nie ofiarował go zwycięzcy tego biegu. Pa- ni zna Jurka, on ma takie dobre serce i taki szeroki gest... tylko by rozdawał wszystko i rozdawał... on tak łatwo się wzrusza, wszystko zrobiłby dla kolegów... anioł miłosier- dzia... — Tak... możliwe — bąknęła bez przekonania moja ma- ma, bo jakoś nie mogła sobie wyobrazić Ciężkiego Tubki w roli anioła. — Dlatego pomyślałam — ciągnęła pani Tubkowska — że skoro pani Maksymek wygrał ten bieg, to mógł do- stać od mojego Jurka ten moździerz... — Niech pani będzie spokojna, zaraz sprawdzę, a po- tem zadzwonię do pani — powiedziała moja mama trochę podenerwowana i odłożyła słuchawkę. — Cymku, chodź tutaj zaraz, chciałam z tobą porozmawiać. — Słucham, mamo. — Zbliżyłem się udając, że nic nie słyszałem z tej rozmowy. — Nic mi nie powiedziałeś — rzekła z pretensją mama. — Jak mogłeś nic nie powiedzieć... swojej matce? — O czym, mamo? — O tym, co było na stadionie, że biegłeś na czterdzieś- ci metrów... — Na czterysta, mamo... — Wszystko jedno, w każdym razie biegłeś i zwycię- 136 żyłeś i cały stadion cię oklaskiwał, a ja o tym nic nie wiedziałam. — Mama się przecież nigdy nie interesowała biegami... — Ale skoro biegłeś, to co innego... Powinieneś przynaj- mniej powiedzieć, uprzedzić... a ty ani słowa! Dlaczego?! Chrząknąłem zakłopotany. — Nie powiedziałem, bo... bo bałem się, że mama mi nie pozwoli... — Ależ, co ty?! — oburzyła się mama. — No, nie wiem — mruknąłem — teraz, jak wygrałem, to mama jest dumna i mama się zgadza, ale czy przedtem mama by się zgodziła?... Mama mówiła, że najpierw muszę odrobić zaległości w nauce, a potem mama mówiła, żebym się nie przemęczał na boisku, bo mogę sobie zaszkodzić i dostać powiększenia serca, bo jestem za młody i za sła- by... — Kto. wie, czy sobie nie zaszkodziłeś — powiedziała mama patrząc na mnie z niepokojem. — Jutro pójdziemy cię zbadać i prześwietlić. — O rany, co też mama... — przestraszyłem się. — Takie wyścigi są niezdrowe! Czterysta metrów z wy- wieszonym językiem! — Wcale nie miałem wywieszonego... — Wypruwać z siebie wszystkie siły i zamęczać swoje serduszko — biadoliła mama. — Ty masz za małe serce na takie biegi... — Niech mama już przestanie, słowo daję, nie wiem, czy mama jest w końcu zadowolona z tego, że biegłem, czy też przeciwnie... — Sama nie wiem... To wszystko takie okropne... Ale • skoro już biegłeś, to mogłeś zaprosić rodziców... Mamy tak mało radości, a ty zupełnie zapominasz o nas... w ogóle nic nie znaczymy dla ciebie... tak jakby nas nie było... na starość pewnie wyrzucisz nas z domu. — Mama otarła kąt oka chusteczką. 137 — Niech mama nie mówi takich rzeczy — zdenerwowa- łem się. — Sprawa jest prosta. Mamie żal i mnie też żal. Czy mama myśli, że mnie było przyjemnie na stadionie? To są straszne, dramatyczne przeżycia, a ja byłem sam. Nie było żadnej delegacji domowej, ani mama, ani ojciec, ani Seweryna, ani Marcelina. Czy ja w ogóle mam sio- stry? Czasem wątpię. Przykra rzecz... Ale myślę, że teraz mama zacznie chodzić na zawody i w ogóle zajmie się sportem. Mama jeszcze sama mogłaby biegać. — Myślisz, że mogłabym? — zainteresowała się mama. — Jasne. Mama ma niezłą formę. Myślę, że miałaby mama lepszy czas niż pani Dydo od wuefu dla dziewczyn. Mama uspokoiła się wyraźnie i odprężyła. — O co to ja chciałam cię zapytać... — Pewnie o ten moździerz. — A właśnie... ale skąd ty wiesz? — No bo jeśli pani Tubkowska... ona ostatnio wciąż o moździerzu... ale nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. — Dostałeś podobno nagrodę za ten bieg? — Tak, medal na wstążce i postać biegacza. • — Z mosiądzu? — Nie, z brązu. Stop miedzi i cyny, — A nie dostałeś przypadkiem moździerza? — A... więc o to chodzi! — roześmiałem się. — Tak, chodzi o ten moździerz. — Do strzelania na wojnie? — Nie. Do tłuczenia w kuchni. — Nie interesuje mnie. — Jurek Tubkowski nie wręczył ci przypadkiem? — On? Taka kutwa i dusigrosz? Co za pomysł, mamo! — Bo właśnie pani Tubkowska dzwoniła, że zniknął jej z kuchni moździerz — wyjaśniła mama i opowiedziała mi dokładnie całą rozmowę telefoniczną z matką Tubki. — Nie sądzę, żeby Tubka gwizdnął ten instrument ku- 138 chenny — powiedziałem. — Po co byłby mu potrzebny moździerz— zastanawiałem się głośno — miała być prze- cież Nagroda Złotej Tubki, a nie moździerza... chociaż moździerz też jest z mosiądzu i nadaje się jako surowiec wtórny... — Surowiec wtórny?! — zaniepokoiła się mama. •— Co ci chodzi po głowie?! — Tubka mógł wpaść na pomysł, żeby przetopić ten moździerz. — Przetopić?! O Boże! — wykrzyknęła przestraszona ' mama. — Przetopić i uformować z niego tubkę, ewentualnie puzon na postumencie... oczywiście miniaturę puzonu... mógł w tym celu wejść w porozumienie z Zygmuntem Koszałką w rynku — zakład jubilersko-grawerski i wy- twórnia sztucznej biżuterii... — Biedna pani Tubkowska — załamała ręce mama. — Ale mimo to wątpię, by Tubka naprawdę wziął ten moździerz — ciągnąłem. — Gdyby miał zamiar przetopić go na nagrodę dla mnie, toby nie omieszkał się tym prze- de mną pochwalić. Powiedziałby: „Cierpliwości, Cymeonie, twoja nagroda już się pitrasi w tyglu mistrza Koszałki", a on zamiast tego powiedział, żebym sam sobie zamówił na- grodę. Wręczył mi tylko dyplom i rysunki. — Uspokoiłeś mnie — powiedziała mama — będę teraz mogła z kolei uspokoić biedną koleżankę Tubkowska. — Niech ją mama uspokoi, ale to w końcu przykre — dodałem z niejaką goryczą — że matka Tubki myśli tylko o moździerzu. W końcu Tubka miał dobry pomysł z tą nagrodą. Młodzież ma tak mało nagród. Zamiast drżeć o ten moździerz, pani Tubkowska powinna była pomóc Jur- kowi Tubce w ufundowaniu jakiejś nagrody... ale rodzice zupełnie o to nie dbają, żeby pomagać dzieciom w takich sprawach... Mama też. — Spojrzałem z wyrzutem na moją biedną mamę. — Mama też nic mi nie ufundowała... tak 139 jakbym codziennie odnosił takie zwycięstwa. A to się zda- rza rodzicom raz na całe życie, że ich dziecko wygra bieg na czterysta metrów na prawdziwym stadionie, najwy- żej raz, bo większość rodziców w ogóle nigdy nie ma ta- kiej szansy. Ale mama tego nie docenia... — Nie mów tak. Doceniam — szepnęła mama. — Wiesz, że chętnie ufundowałabym ci nagrodę ze szczerego zło- ta, ale nie stać nas na to. Póki twój ojciec będzie się trzy- mał kurczowo tej nędznej posady w wodociągach, na nic nie będzie nas stać — westchnęła ciężko. — To prawda, wodniste nam — przytaknąłem skwap- liwie. — Czy można utyć na wodzie? — zadała dramatyczne pytanie mama. — Czy woda ubierze człowieka? — spoj- rzała krytycznie w lustro na swoje szaty i rozpoczęła zna- ne mi dobrze narzekania nad niezaradnością ojca, który z wysokości swoich wież ciśnień, z mylącej perspektywy pomp i filtrów nie jest w stanie ocenić całej nędzy nasze- go położenia i „nikczemności naszej kondycji", jakby po- wiedział poeta klasyczny. — Rozumiem to wszystko, mamo — powiedziałem przerywając te jałowe żale — nie liczyłem na złoty pu- char, liczyłem natomiast, że w ramach naszej kondycji ma- ma coś wykombinuje... to znaczy, że moje zwycięstwo znajdzie przynajmniej odbicie w naszym menu domowym. O ile mi wiadomo, od początku historii zwycięzców odpo- wiednio karmi się i poi. — Nie zdążyłam nic przygotować — rzekła zakłopotana mama. — Twoje zwycięstwo było tak nagłe, nie zapowie- dziane i nie spodziewane, lecz jeśli chcesz, jutro mogę przygotować obiad specjalny i ugotować, co tylko zech- cesz, Cymku. Co byś chciał? Nie myślałem zbyt długo. Od razu wziąłem pod uwagę Gigę i Medora. — Przede wszystkim bigos, mamo — wypaliłem. 141 — Bigos? — zdumiała się moja biedna mama. — Co ty mówisz?! Od dziecka przecież nie znosiłeś bigosu. — Wyrosłem z lat dziecinnych, mamo — odpowiedzia- łem poważnie. — Gusty i smaki zmieniają się u człowie- ka co siedem lat. Właśnie w tej chwili przechodzę taką zmianę jako mężczyzna czternastoletni. Dlatego, jeśli ma- ma chce mi sprawić przyjemność, to niech mama nago- tuje na jutro bigosu. Poza tym może być tort, galaretka pomarańczowa, ewentualnie budyń; o lodach nie śmiem marzyć. — I to wszystko do bigosu?! — wykrztusiła moja mama. — Kto nie chce, niech nie je — oświadczyłem •— nie zmarnuje się. Jeszcze tego wieczoru drażniący odór gotowanej ka- pusty napełnił nasze małe mieszkanie. Mama wychodzi- ła z założenia, że dobry bigos musi się pitrasić przynaj- mniej dwa dni. Nazajutrz spotkałem się pod szkołą ze Szczypasem. Szczypas wręczył mi album pt. „Sto gwiazd współczes- nego filmu", żebym zwrócił go Gidze. W tym momencie zdjęły mnie ostatnie wątpliwości. — Nie wiem... jak Giga to przyjmie... — rzekłem za- kłopotany. — Gotowa sobie pomyśleć... — zaczerwieni- łem się — właściwie nie mam powodu, żeby oddawać za ciebie... — Możesz powiedzieć, że spuchła mi twarz po wizycie u dentysty i wstydzę się pokazać, dlatego prosiłem cię o tę przysługę — odparł beztrosko Szczypas. — Ale dlaczego mnie?... I dlaczego się zgodziłem? Och, nie jest taka naiwna. Domyśli się, że to pretekst. — Spokojna głowa... Wymyślimy lepszy powód tej wizyty... Już mam! Powiesz, że ja ci pożyczyłem tę książ- kę, że miałeś oddać ją zaraz, ale nie mogłeś się oderwać, że trzy razy ją przeczytałeś, bo była ci potrzebna do fłl- 142 mu, który kręcisz... Teraz będzie zupełnie zrozumiałe, że skoro czytałeś sam tę książkę i tak długo ją przetrzyma- łeś, to ją teraz sam odnosisz Gidze z przeprosinami w moim imieniu. — Tak, to jest powód, ale Giga może się złościć na mnie, że tak długo trzymałem. — Och, skrzywi się najwyżej, zniesiesz chyba dla mnie to skrzywienie... — No, dobra — powiedziałem — zniosę jakoś. — Naprawdę, stary — Szczypas pociągnął nosem — robisz dla mnie wielką rzecz. Zdejmujesz mi balast z ser- ca i wyjmujesz kamień z wątroby. Chrząknąłem niewyraźnie. — Głupstwo i pestka! Cieszę się, że mogę ci się od- wdzięczyć, stary — powiedziałem i rozstaliśmy się obaj wzruszeni naszą głęboką przyjaźnią. Ale mój dobry nastrój popsuł od razu Męsio. Ledwie Szczypas zniknął, wódz Cykanderów podszedł do mnie z nader ponurą miną. — Co ty masz z tym Szczypasem? —zapytał skrzy- wiony. —Nic takiego. — On lepi się do ciebie'— powiedział Męsio. — Przesadzasz. — Widziałem na stadionie wczoraj, a dzisiaj ^ znowu się przypętał. Uważaj, to niebezpieczny typ. Brat-łata, odmiana lepka. Przylepiają mu się różne rzeczy. — Coś ty! Nie zauważyłem... — Ostrożnie z nim! Facet żyje z podejrzanych trans- akcji. — Do licha, z jakich transakcji?! — Na przykład pożycza i zapomina oddawać. — Nie bardzo się zgadza — powiedziałem. — Na razie to on mi oddał przysługę i ja jestem jego dłużnikiem. — A ta książka, ten album? — Męsio wskazał na dzie- li 143. ło, które trzymałem w ręku. — Ile mu za to dałeś? Na pewno zdarł z ciebie skórę. Widziałem, jak ubijaliście ten handel. — Złe widziałeś! — zaspałem wściekły. — Nie było żadnego handlu, po prostu mi wręczył... — Wręczył! Po prostu wręczył! — Męsio zarechotał szyderczo. — No to jeszcze zobaczysz! To metoda Szczy- pasa! Najpierw okazuje ci uczucia koleżeńskie, pożycza to i owo, zrobi jakąś przysługę, omota ofiarę pochleb- stwem, a kiedy twoja uwaga i czujność osłabną, wtedy sam prosi cię niby o niewinną pożyczkę czy przysługę... A jeśli się zgodzisz, to wpadasz, stary, w okropnie stęch- łą marmoladę i grzęźniesz jak głupia mucha. Zdegustowany do głębi zostawiłem chichoczącego Męsia i odszedłem szybko, ściskając pod pachą album. 16. PRZECHODZĘ PRZEZ STREFĘ MEDORA Obiad na cześć mojego zwycięstwa udał się znakomicie, to znaczy każdy miał to, co mu najbardziej odpowiadało: ja — tort i galaretkę, reszta rodziny — bigos. Oczywi- ście nałożyłem też sobie kopiastą porcję tego specjału, ale jej nie tknąłem. — Nie smakuje ci? — zmartwiła się mama. — Jest wyśmienity — powiedziałem. — To dlaczego nie jesz? — Bo zabieram z sobą. Urządzimy degustację zbiorową. Porównamy z nędznymi bigosami, które pitrasi pani Tub- kowska, pani Julicka i pani Gafońska. To w ramach kon- kursu kulinarnego, który organizuje Koło Przyjaciół Zwierząt. — Koło Przyjaciół Zwierząt? — zdziwiła się mama. — Mama na pewno wygra — dodałem pośpiesznie i, żeby nie przedłużać tej niebezpiecznej rozmowy, poł- 144 knąłem resztę galaretki, zastrzegłem, że reszta tortu nale- ży do mnie, porwałem talerz z bigosem i wycofałem się z pokoju. — Nie podoba mi się ta historia — powiedziała mama. — Niech się mama nie denerwuje — rzuciłem w pro- gu. — Mama na pewno wygra. Ale nie zdołałem rozproszyć wątpliwości mamy. "Czu- łem na sobie jej niespokojne spojrzenie, gdy w kuchni przekładałem bigos do słoika, a słoik umieszczałem w mo- jej sportowej torbie. Na szczęście nie pytała o nic więcej. Z kolei należało rozwiązać sprawę odzieży ochronnej, czyli przynajmniej spodni pod gust Medora. Pomny, że bestia przywykła do gorących barw, postanowiłem zaopa- trzyć się w odpowiedni kostium u moich sióstr. Sewery- na była dla mnie zawsze przyjaźniej usposobiona i naj- chętniej pożyczyłbym coś od Seweryny, niestety, z nie- zrozumiałych dla mnie przyczyn uwielbiała raczej mniej krzykliwe kolory. Jej smutne czernie, szarości i mdłe beże z pewnością naraziłyby mnie na zęby Medora. Uda- łem się więc do Marceliny. Była wprawdzie nieznośna, interesowna i złośliwa, lecz posiadała sporą kolekcję odzie- ży w nader jaskrawych barwach. — Słuchaj, stara — powiedziałem wchodząc do jej po- koju ze sztucznym uśmiechem na twarzy. — Potrzebuję kolorowego ciucha... najbardziej by mnie chyba urządziły pomarańczowe spodnie... masz coś takiego w szafie. — Oszalałeś? — zdumiała się Marcelina. — Pomarań- czowe spodnie? Po co? Nie będziesz chyba ich nosił? — Potrzebne mi są w charakterze kostiumu — odpar- łem. — Do czego — Do filmu. Chyba wiesz, że kręcę film. — Och, ten twój film! — skrzywiła się Marcelina. —-• aż drugi rok słyszę o tym filmie. Będzie na pewno kręcony. Jeszcze w tym tygodniu Osobliwe przypadki 145 zrobię próbne zdjęcia. Kolorową taśmą. Powinnaś ze mną współpracować — powiedziałem. — Mówiliśmy już kiedyś na ten temat. — Owszem, mówiliśmy. — Miałaś zająć się kostiumami i dekoracjami. Zgadza się? — Zgadza. — Daj więc teraz te spodnie. To będzie twój wkład. — Z przyjemnością — powiedziała Marcelina. —- No, więc daj! — Otworzyłem szafę. — Chwileczkę — powstrzymała mnie. — Najpierw pod- piszesz zobowiązanie. — Jakie zobowiązanie? — Że tego, co obiecałeś, dotrzymasz. — Ja ci coś obiecałem? — udałem zanik pamięci. — Jak to? Nie pamiętasz? Obiecałeś mi główną rolę w tym filmie. — Jesteś pewna? — Najzupełniej. — Skoro tak... no to proszę bardzo — chrząknąłem. — Mogę cię zaangażować... w porządku, jeśli chcesz... za- łatwione. A teraz bądź łaskawa te spodnie... — Podpiszesz zobowiązanie — powtórzyła twardo Mar- cela. — Co ty?! — uniosłem się honorem. — Nie dowierzasz mi? — Nie. Wiem, że chcesz wpakować do głównej roli nie- jaką Szyperską. — Kto ci powiedział?! — Och, wszyscy już o tym mówią. Szyperską chwali się od pewnego czasu, rozpowiada na prawo i lewo... A mnie pytają, czy to prawda. I robią różne złośliwe uwagi. Nie mogę już znosić tych uwag i pytań. „Cóż to, Marcelko, zrezygnowałaś z tej roli, a może Cymek zre- zygnował z ciebie? Podobno znalazł nową gwiazdę!" i od | 146 razu chichoty. „Czy to prawda, że zakochał się w Szy- perskiej?" Poczerwieniałem. — Nie słuchaj tych wstrętnych dziewczyn! To wszyst- ko przez zazdrość... — Więc nie zakochałeś się w Szyperskiej? — To... to bardzo skomplikowana sprawa — odparłem zakłopotany — potem ci wyjaśnię. W każdym razie masz u mnie rolę zapewnioną. — Główną? — Tak. Pod warunkiem, że oddasz mi swoje ciuchy do dyspozycji i dołożysz się finansowo. Potrzebuję tysiąc metrów taśmy... Liczę, że to załatwisz. Kolorowej taśmy — dodałem. — Dostaniesz kostiumy i taśmę, ale teraz siadaj i pis' „Oświadczam, że główną rolę w moim filmie zagra m droga siostra Marcelina Ogromska... z uwagi na ' talent..." — Ja to mam pisać? — przerwałem. — Czy nie wierzysz w mój talent? — Oczywiście, wierzę. — No, to pisz: ,,... z uwagi na swój talent 7 fotogeniczność". Data. Podpis. Postawiłem datę i podpisałem. Marcelina wręczyła mi pomarańczowe s wałem je do sportowej torby, gdzie j' ; słój bigosu, wcisnąłem na końcu ów all' '•• oddać Gidze, i pogwizdując wesoło, n ulicy Pierwszego Maja. Wkrótce zz się o tej porze wspaniałymi kolor.' wyłonił się jeszcze bardziej czer' dowej siedziby Julickich. Już z nie Medora, w bardzo niskie.^ mruków nadciągającej burzy wdziać strój ochronny. Ude 1B* rosła koło przerwanej budowy i tam naciągnąłem na mo- je dżinsy te okropne, pomarańczowe spodnie. Najbardziej bałem się, czy nie będą za długie, ponieważ wtedy mog- łem zaplątać się w nie i skompromitować przed Gigą. Okazało się jednak, że raczej były za krótkie. I pomyśla- łem z satysfakcją, że jednak mam dłuższe nogi niż „gwiazda filmowa", ten biedny pulpet Marcela. Natomiast zgodnie z przewidywaniem okazało się, że te „pantelej- mony" są niesamowicie bufiaste i obszerne. Zachodziła obawa, że zsuną się ze mnie. Dla pewności porobiłem w pasie zakładki, spiąłem je agrafkami, które zawsze no- siłem w kieszeni, a na końcu mocno zacisnąłem pas. Wie- działem, że wyglądam jak pajac, ale liczyłem na to, że po szczęśliwym przejściu przez strefę Medora, uda mi się ściągnąć z siebie te spodnie, zanim jeszcze zobaczy mnie Giga. Medor zauważył mnie jeszcze przed furtką i podbiegi szczekając głośno. Zawahałem się. Bydlę miało ze sto kilo wagi i mordę, którą mogła wymyślić tylko chora wy- obraźnia abstrakcjonisty. Drżącą nieco ręką wysunąłem naprzód torbę. Medor zatrzymał się i węszył przez chwilę, Potem, jak mi się wydawało, zapatrzył się mętnym wzro- kiem w moje radosne „pantelejmony" i wydał zadowolo- ny pomruk, a potem zaskomlał tęsknie. Przemogłem lęk i szybko przeniknąłem przez furtkę. Medor ocierając się o moje nogi i poszczekując ra- dośnie towarzyszył mi aż do samego „Ula"; po drodze obwąchiwał namiętnie moją torbę. Bałem się, by nie zła- pał jej zębami i nie wyszarpnął z rąk, był jednak na to,. jak się okazało, zbyt dobrze wychowanym psem. Niestety, jego głośne i pełne zachwytu poszczekiwanie doprowadziło do przedwczesnego ukazania się Gigi. Nim zdołałem uwolnić się od natręctw Medora, już stanęła w drzwiach swojego „Ula", zaskoczona niesamowicie. Przejechała po mnie wzrokiem od dołu do góry i z po- 148 w?otem. Była zbyt dobrze wychowaną dziewczyną, by powiedzieć cokolwiek na temat mojego stroju, ale w jej oczach dostrzegłem błysk niechęci, by nie powiedzieć wstrętu. Zrozumiałem od razu, że zrobiłem fatalne wra- żenie i że nie mam u Gigi żadnych szans. Najchętniej uciekłbym, gdzie pieprz rośnie, ale nogi miałem jak sparaliżowane. Pomyślałem, że moja ucieczka w tych warunkach byłaby jeszcze bardziej komiczna i postano- wiłem odegrać moją nieszczęsną rolę do końca, do tra- gicznego końca, dodałem w duchu, bo wiedziałem, że wszystko musi się skończyć tragicznie. — Myślałam, że to ktoś znajomy — powiedziała Giga jakby usprawiedliwiając swoje wyjście. — Medor w ten sposób wita tylko przyjaciół... , 149 — Jestem przyjacielem — udało mi się wykrztusić przez ściśnięte gardło. . — Coś się Medorowi pomyliło — powiedziała chłodno Giga — on zwykle nie wpuszcza obcych. — Spojrzała na psa niezadowolona. Medor lizał łapczywie moją torbę, łasząc się i skomląc • tęsknie. — On cię naprawdę lubi! — zauważyła zdezorientowa- na Giga. — Mądry pies — powiedziałem — zna się na ludziach. — Raczej na zapachach. — Giga zmarszczyła brwi. — Co ty właściwie masz w tej torbie... — Nic takiego... — Pokaż. — Nie czekając zajrzała do torby i cofnęła sięz nieprzyjemnym grymasem na twarzy. — Co ty? Nosisz w słoiku bigos? — popatrzyła na mnie z wyraźnym niesmakiem. — Czasem bywam głodny — wyjaśniłem. — Więc no-' szę i jem po drodze. — Cudak z ciebie. I te spodnie!... Ty jesteś naprawdę jakiś nie... . — Nienormalny — chciałaś powiedzieć. To prawda. Artyści rzadko bywają normalni... — Jesteś artystą? — zakpiła Giga. — Cyrkowym? — Myślałem, że mnie znasz. - — Oczywiście, że cię znam. Ty jesteś ten Mycek. Poczerwieniałem. — Jestem Cymek — sprostowałem zimno. — Cymek? — roześmiała się nie wiadomo dlaczego. — Niech będzie. To przecież wszystko jedno. — Zaręczam ci, że to nie wszystko jedno — wycedzi- łem. — Obraziłam cię? — stropiła się Giga. — Och, prze- bacz mi, nie wiedziałam, że jesteś tak przywiązany do imienia. . 150 — Przebaczam ci — powiedziałem pośpiesznie. — Nie myśl, że mylę cię z kim innym. Pamiętam do- skonale. Ty jesteś tym chłopakiem, co wygrał wczoraj bieg na dwieście metrów. — Na czterysta — sprostowałem. — Możliwe — powiedziała Giga. — Przez Tubkę wszy- stko mi się poplątało. Przeszkadzał mi się skupić, stale coś plótł albo trąbił... Powiedz, dlaczego wszyscy przeszkadza- ją mi się skupić? — Nie wiem... może dlatego, że za bardzo ich intere- sujesz... to znaczy... pociągasz... — Pociągam? W jakim sensie? — To... trudno w paru słowach wytłumaczyć... — wy- krztusiłem. — W każdym razie nie powinnaś chodzić z tym gorylem. — O kim ty mówisz? — Nie wiesz? . — O Boże... czy myślisz o Jurku Tubkowskim?... — A o kim? — Kto mu wymyślił takie okropne przezwisko?! — My, w klasie. — To brzydko... Goryl! Jak można tak mówić o kole- dze. — On jest goryl — powtórzyłem z przekonaniem. • Giga milczała przez chwilę. — Dlaczego wy się tak nie lubicie? — szepnęła wresz- cie. — Tubka też cię nie lubi. Żebyś wiedział, co on opo- * włada o tobie! Poczerwieniałem z gniewu. — To wszystko kłamstwo! Wszystko! — wykrzyknąłem. — Przecież jeszcze nie wiesz, co opowiadał. .— Ale wiem, co mi zrobił! To mi wystarcza! Nigdy )yś się nie domyśliła! —^- Wiem, że na zawodach trzymał twoją stronę. Do- >ingował cię głośno... 151 — O tak, bardzo głośno! — rzekłem z goryczą. — Ależ on naprawdę chciał, żebyś biegł jak najprę- dzej! Zaśmiałem się gorzko. | — Oczywiście, chciał, ale nie wiesz dlaczego!; — Chciał, żebyś wygrał! i — Nie. Tam wcale nie o to chodziło... —— A o co? — To się nie nadaje do opowiedzenia... — zaczerwie- niłem się. — Może kiedyś ci powiem... — Kiedy? — No... kiedy poznamy się"'bliżej... Na razie, póki jesteś w rękach Tubki... ( — Ja?! W rękach Tubki? — oburzyła się Giga. — Co ty, sobie wyobrażasz?! — Wyobrażam sobie, że to jest zaślepienie... Ale ja po- staram się, żebyś zrozumiała, kim jest naprawdę Tubka. Giga milczała przez chwilę. Widziałem, że jest wściekła na mnie... ale nie mogłem opanować goryczy. Byłem prze- konany, że na tym skończy się moja pierwsza i ostat- nia wizyta u Gigi. Za chwilę Giga wybuchnie i wyrzuci mnie z „Ula" ... Tak... na to się zanosi. Już podniosła rękę i wyciągnęła ją w stronę furtki. Zamarłem... Ale ona po- wiedziała tylko: — Zamknij furtkę, bo Medor przestraszy kogoś na uli- cy... i... chodź. Porozmawiamy spokojnie w domu. 17. DOSTAJĘ W ŁEB ALBUMEM CZYLI TRUDNOŚCI ROZMOWY SALONOWEJ Z GIGA Giga zaprowadziła mnie do wielkiego pokoju, gdzie sta- ło dużo starych mebli i kazała mi usiąść na wielkiej, plu- szowej kanapie. Sama usiadła naprzeciw w głębokim skó- rzanym fotelu. 152 — Dlaczego ty prześladujesz Tubkę? — zapytała. Zatkało mnie kompletnie. — Ja? Tubkę? Czy w ogóle można prześladować kogoś tak silnego- jak Tubka? — Można. Ty go dręczysz, jakby to powiedzieć — Gi- ga zapatrzyła się w okno — ty go dręczysz moralnie. — Nie bardzo rozumiem... — Przez ciebie przeżył wstyd i upokorzenie w klubie. Przez ciebie o mało co nie wyleciał z zespołu artystycz- nego. Podobno udawałeś puzonistę i podstępnie przenik- nąłeś na próbę, żeby podrywać tę okropną Nelkę Szy- perską. Zaczerwieniłem się. — Ja ci to wytłumaczę... — Ale po co? — wzruszyła ramionami Giga. — Ja uwielbiam takie zgrywy. Tylko potem powinieneś wy- jaśnić wszystkim, że to były po prostu żarty. I uspokoić Tubkę. On jest taki wrażliwy. — To nie były żarty — mruknąłem ponuro. — To— to był po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Nie chciałem nic złego zrobić Tubce... Widzę, że nie wierzysz ,mi... ' — Ależ wierzę. Jurek Tubka to pechowy chłopak... 'Zawsze wdepnie w jakąś hecę... Tym bardziej powinieneś ,dla niego być wyrozumiały i miły. i — No wiesz?! — wykrzyknąłem wzburzony. — Widzę, |że zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, kim jest Tubka. bn jest groźny. — Jurek?! Groźny?! — Giga roześmiała się serdecz- jnie. — Nigdy by mi nie przyszło do głowy! Według mnie [jest po prostu zabawny! Zabawny!? I... jakby ci to powiedzieć... prostoduszny. Prostoduszny, Tubka?! — oburzyłem się. — Pierw- szy raz słyszę. Może jeszcze powiesz, że go lubisz? 153 — Owszem. Lubię go — powiedziała Giga. — Za co?! — Nie wiem dokładnie... Po prostu lubi się kogoś albo nie. Nie zastanawiałam się nad tym... — zamyśliła się Giga. — Może dlatego go lubię, że potrafi marzyć. — Wszyscy umiemy marzyć — mruknąłem. — Co za' sztuka! — Zależy jeszcze, o czym. Jurek nie marzy 'o niebie- skich migdałach ani nawet o samochodach i podróżach... — Pewnie marzy, żeby wszystkimi rządzić i żeby wszy- scy go się bali. — Nie. • — Zęby zostać sławnym puzonistą. , — Śmieszny jesteś — powiedziała Giga. — Co za gapa ze mnie! — wykrzyknąłem.— Oczywi- ście marzy o tobie! — Mylisz się — zaczerwieniła się Giga. — Po prostu jesteśmy przyjaciółmi. — No więc nie wiem, o czym marzy ten piekielny Tub- ka! — zdenerwowałem się. — Nie zgadniesz. Jego marzenie jest bardzo skromne. On marzy po prostu o dobrym koledze. Umilkłem zaskoczony. — On wie, że nikt go nie lubi. Wszyscy koledzy albo się go boją, albo nabijają się z niego — ciągnęła Giga. — Jest bardzo osamotniony, potrzebuje przyjaźni, zrozumie- nia... — O Boże, kiedy tak mówisz, można by pomyśleć, że jest małym, nieszczęśliwym chłopczykiem — rzekłem roz- drażniony. — On jest biedny i nieszczęśliwy... — Tylko że wali każdego, kto mu się nawinie pod rękę! Giga chrząknęła zakłopotana. — To prawda, że często bywa rozdrażniony, bo wie, że .za jego plecami śmiejecie się z niego... a gdy się nadarzy okazja, dokuczacie mu i prowokujecie go!... — Jeszcze trochę, a zacznę litować się nad Tubką! — — zaszydziłem. — Nie chodzi o litość. Chodzi po prostu o to, żebyś traktował go normalnie. Powinieneś wznieść się ponad małe zatargi, głupie uprzedzenia i urazy. Powinieneś za- przyjaźnić się z Tubką. Oniemiałem. — Ja?! Z Tubką?! — wykrzyknąłem po chwili. — Właśnie ty. Ze wszystkich kolegów najczęściej mówi o tobie. W gruncie rzeczy, gdzieś na dnie serca pragnie twojej przyjaźni... — Tubka nie ma serca — powiedziałem. — A ty po- winnaś zostać adwokatem. Masz do tego talent... Ale Giga nie zauważyła mojej gorzkiej ironii i mówiła dalej z przejęciem: — On jest bardzo oddany przyjaciołom. Pomyśl, gdy- byście działali ręka w rękę... gdybyś mógł zawsze liczyć na pomoc Tubki, bylibyście niezwyciężeni... Ile ważnych rzeczy moglibyście zrobić! ; — To byłoby rzeczywiście piękne, ale to nie jest moż- ! liwe — powiedziałem. s — Spróbuję was pogodzić — oświadczyła Giga. — Nie " masz chyba nic przeciwko? Zastanowiłem się przez moment. — Osobiście byś nas godziła? — zapytałem. — Jasne. Jak sobie wyobrażasz inaczej? Pomyślałem, że w tej sytuacji godzenie mnie z Tubką mogłoby być przyjemne i trwać dłuższy czas, a więc miał- bym pretekst odwiedzać Gigę. — No, to zgadzam się — powiedziałem skwapliwie. — Kiedy zaczniesz nas godzić? — Mam na imię Jadwiga, jak wiesz. Jutro obchodzę imieniny. Przyjdź — zaproponowała. — Będzie też Jurek. — Przyjdę. — Przyjdź najlepiej już o godzinie czwartej. Chciała- bym pogodzić was, zanim zejdą się goście... Potem już nie będzie czasu. Będę musiała zająć się całym przyjęciem. Chciałabym, żeby to były wspaniałe imieniny. W tym ro- ku zaproszę tylko młodzież na poziomie. A właśnie, dobrze że jesteś, poradzisz mi, czy zaprosić także brata Jurka, tego Cienia Tubkowskiego. On chodzi do twojej klasy... Wiesz, ja chciałabym otaczać się intelektualistami i arty- stami... — Zupełnie słusznie — powiedziałem. „Ale bardzo cie- kawi są także filmowcy" — pomyślałem o sobie. — Czy ten Gienio Tubkowski naprawdę jest taki zdol- ny? — zapytała z ciekawością. —; On jest piekielnie zdolny — odparłem. — On po prostu siedzi w książkach. To jego hobby. ' — To znaczy lubi pożyczać? — zmarszczyła brwi Giga. —' No... oczywiście. — A czy oddaje? Niektórzy hobbyści są lepcy — po- wiedziała Giga. — Zęby tylko nie był podobny do Kan- cery. — Do Kancery? Kto to? — To znaczy do Szczypasa. Drgnąłem. — Miałaś kłopoty ze Szczypasem? — Właśnie. Z początku też wydawał się inteligentny, oblatany i oczytany, rozprawiał o lekturach, o filmach, o teatrze... A potem naciągnął mnie na książkę. — Naciągnął? Jak to? — Pożyczyłam mu książkę-album „Sto gwiazd współ- czesnego filmu" pół roku temu, jeszcze przed wakacjami, i od tej pory jakoś go nie widuję. Po prostu mnie uni- ka... w ogóle się nie pokazuje. ' Uznałem, że nadeszła chwila ujawnienia formalnego powodu "mojej wizyty. 156 — Nie gniewaj się na niego — próbowałem bronić Szczypasa — to wszystko przez mnie. Właśnie przyszed- łem oddać tę książkę. — Sięgnąłem do teczki. — Nie pożyczyłam tobie... — powiedziała Giga. l — Ale pożyczyłaś Szczypasowi i on prosił, żebym ci od- | dał i przeprosił za zwłokę. Zobaczyłem kiedyś u niego tę 11 książkę i wziąłem do czytania... l — Ach, to ty... Więc to przez ciebie wszystko... — spoj- " rżała na mnie wzburzona. — Czy... bardzo się gniewasz? [ — Przez ciebie nie miałam z czego przygotować się do ^kwizu i ominęła mnie murowana nagroda... A tak chcia- łam wystąpić w telewizji — otarła oczy. — Straciłam ta- |ką okazję. Kto wie, czy nie zostałabym na stałe zaanga- żowana. Może nawet dostałabym jakąś rolę w filmie. Kto widział trzymać książkę pół roku! — Ja... nie trzymałem jej pół roku — wykrztusiłem. i — Kłamiesz! Kiedy raz przypominałam Szczypasowi o tej książce, usprawiedliwiał się, że pożyczył ją jakiemuś Myckowi, który zajmuje się filmem. A to było pół roku temu. — Ja nie jestem Mycek, jestem Cymek. — Możliwe. Ale to na pewno byłeś ty. Tubka mi mówił, że ty udajesz filmowca i nawet ostrzegał mnie przed tobą. 2e też od razu nie przypomniałam sobie! Gdzie jest ten album? Otworzyłem zakłopotany teczkę. Ostry zapach bigosu rozszedł się po pokoju. Wyciągnąłem album i podałem Gi- dze. — Ach ty flejtuchu! Obrzydliwe! Trzymać taki album z bigosem! — wykrzyknęła krzywiąc się z obrzydzeniem. — On... on był zawinięty. Izolowany — próbowałem się usprawiedliwiać. Izolowany?! — Giga powąchała album. — To okrop- ' 157 ' ne! Gregory Peck pachnący kapustą! Jak mogłeś — spoj- rzała na mnie z autentycznymi łzami w oczach. Zrozumiałem, że przy pomocy bigosu dokonałem poważ- nej profanacji Gregory Pecka, nie mówiąc już o innych gwiazdach... — Jeśli ktoś nie potrafi szanować książki, nie powinien jej dotykać! Naprawdę nie przypuszczałam, że ty... — Ja na j prawdę szanuję książki — powiedziałem. — Ja... ja szanuję i bardzo lubię... Pasjonują mnie... ta też była fantastyczna! Nie mogłem się od niej oderwać... — Właśnie widzę — zmarszczyła brwi Giga przegląda- jąc album. — Ale w końcu się oderwałeś... — No... oderwałem się. — Razem z moimi fotosami! -» — Jak to? — wybełkotałem zdumiony. — Tu brakuje kilku kartek! — wykrzyknęła. — Został wyrwany Fijewski, Olbrychski i Pieczka! A tu Śląska i Lucyna Winnicka!... I jeszcze tam... O Boże! Jak śmiesz pokazywać się mi na oczy z taką książką? Myślałeś, że nie zauważę? Zrozumiałem wszystko w jednej chwili. Oto dlaczego Szczypas nie chciał sam oddać tej książki... Zatrząsłem się z oburzenia. A to łobuz, perfidny drań! Zęby tak wrobić mnie z, tą książką. A ja sam... jeszcze się mu podstawia- łem... Męsio słusznie ostrzegał mnie przed tym typem! — Wysłuchaj mnie, Giga — jęknąłem — ja ci wytłu- maczę. — Ty bezczelny smarkaczu! — krzyknęła zrozpaczona. — Co tu jest do tłumaczenia! — Posłuchaj... Ale ona mnie nie słuchała. W nagłym porywie gniewu rąbnęła mnie w łeb albumem. Miał bardzo twarde okładki. Zobaczyłem przed oczami gwiazdy... raczej niezupełnie filmowe... jakieś takie gorące, żółte i czerwone kropki... a potem pociemniało mi w głowie. 159 Oszołomiony usiadłem na podłodze. — O Boże, co ja ci zrobiłam?! — przestraszyła się Giga. Uklękła przede mną roztrzęsiona i obejrzała ślad uderze- nia... Potem pobiegła do łazienki. Wróciła z mokrym ręcz- nikiem i okręciła mi głowę... Zrobiło mi się lepiej... Przes- tało mnie trochę łupać w czaszce. Weszła babcia Julicka z filiżanką w ręku. Uśmiechnęła się do nas. — Bawicie się dzieci? — Tak, babciu — wybełkotała Giga. — W Arabów? Ten ręcznik jest źle zwinięty i za mały na turban — przyniosę wam większy próbowała popra- wić mi mój opatrunek. Co to? Dlaczego taki mokry? Bo- . li cię głowa, dziecko? — Cynikowi zrobiło się niedobrze — powiedziała Gi- ga. — Jaka słaba jest dzisiaj młodzież —• westchnęła babcia"" — ale to nic, dam ci, dziecko, ziółek. Wypij — podsunęła mi pod nos filiżankę... Zrobiło mi się jeszcze bardziej „niedobrze". — Nie... dziękuję... już mi przechodzi. — Nie krępuj się. Naparzę sobie świeżych... — Zapach był niesamowity. Zakręciło mi się w nosie. 'Zer- wałem się z podłogi przerażony... — Ja... już sobie pójdę — wybełkotałem i rzuciłem się do drzwi. — Mówiłam, że ziółka mu pomogą — powiedziała za- dowolona babcia.— Od razu postawiły go na nogi. 18. TRAGICZNE PRELUDIUM DO IMIENIN GIGI Już teraz wiem, czemu tylu ludzi, zwłaszcza wybitnych, pisze dzienniki i pamiętniki. Pisanie pomaga w ocenie sytuacji. Można wtedy przyjrzeć się jeszcze raz swoim 160 czynom, ale już chłodnym, krytycznym okiem. Poza tym można uporządkować rozwichrzone myśli. Jak wiadomo, człowiekowi różne myśli chodzą po głowie, czasem ge- nialne, a czasem zupełnie głupie. Jaka jest ich prawdziwa wartość, można poznać dopiero wtedy, kiedy się je wypo- wie głośno albo napisze. Bo wtedy muszą zostać sformu- łowane i uporządkowane. A więc myśli sprawdzają się w słowach. Te myśli, których nie potrafimy wypowie- dzieć, nie liczą się... po prostu nie istnieją w rzeczywi- stości. Po owych nader przykrych perypetiach podczas pierwszej wizyty u Gigi doszedłem do wniosku, że moje myśli także wymagają szybkiego sformułowania i upo- rządkowania, a czyny — oceny. Miałem bowiem zupełny mętlik w czaszce, a tylko jedna myśl dominowała tam całkiem jasno: udusić Szczypasa. Łaknąłem jego krwi i dyszałem zemstą. Tak jest... to nie żarty! Szczypasowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Na szczęście postanowiłem przed wy- konaniem wyroku na Szczypasie zanotować wydarzenia w agendzie i przelać swoją żółć na papier... Kiedy zaś za- brałem się do pisania, szalone myśli opuściły mnie wkrótce i doszedłem do wniosku, iż moja złość na Szczy- pasa była przesadna. Szczypas jest fajans, to fakt, chciał mnie zrobić w konia z tą książką, ale faktem jest również, że pomógł mi wtedy na stadionie i że starał się w końcu oddać Gidze pożyczoną książkę, co więcej, uprzedził mnie,' że bardzo długo ją trzymał... Co prawda, mógł mnie także uprzedzić, że album uległ dewastacji i że wypadło z niego parę kartek, no, ale to już za duże wymaganie jak na takiego fajansa. W każdym razie nie jest zupełnie denny. Jakby był zupełnie denny, toby go ani grzało, ani ziębiło, co się stanie z tą książką... Więc nie zwalajmy całej winy na Szczypasa. Spójrzmy prawdzie w oczy. To ja sam rwałem się do złożenia wizy- 11 — Osobliwe przypadki 161 ly Gidze, to ja sam podstawiłem łeb pod prysznic. Wszystko dlatego, że niepotrzebnie wstawiłem fabułę. Gdybym na samym początku powiedział Gidze, że spełni- łem tylko rolę posłańca, nie mogłaby mieć do mnie pre- tensji... Ale ja zgodziłem się wstawić fabułę Gidze, no więc nie powinienem się dziwić, że wpadłem i dostałem tym albumem po głowie. A w dodatku nie umiałem się za- chować potem. Uciekłem jak tchórz ostatni... tak, to była haniebna, szczenięca ucieczka. Myślałem o tym wszyst- kim rozgoryczony i w rezultacie zamiast być zły na Szczypasa, poczułem głęboką niechęć do siebie. Dlaczego tak często jestem niezadowolony z siebie? Czy dlatego, że mam pecha, że rzadko coś mi się udaje, że nie mogę zrealizować moich planów i zapanować nad sytu- acją? Nie, chyba nie dlatego. Nad sytuacją trudno jest czasami zapanować, czasami jest to w ogóle niemożliwe, ale, do licha, zawsze można zapanować nad sobą! To jest istotny powód mojego niezadowolenia. Podczas wizyty u Gigi nie potrafiłem zapanować nad sobą... Szkoda. Kiedy teraz rozważyłem rzecz na zimno, dosze- dłem do wniosku, że moja sprawa nie wyglądała wtedy wcale tak tragicznie, jakby się mogło zdawać. Rękoczyn Gigi miał dobre skutki. Teraz ja stałem się z kolei ofiarą jej popędliwości i rachunki zostały wyrównane, co wię- cej, zaistniałe okoliczności sprzyjały zacieśnieniu więzów... Gdybym nie uciekł tak głupio... Zamiast uciekać, powi- nienem poddać się wszelkim zabiegom, udać ogłuszonego, wzruszyć Gigę, niewątpliwie stałbym się obiektem czułoś- ci. Co prawda... ta okropna babcia Julicka i te jej ziół- ka... A jednak powinienem był znieść... należało znieść wszystko, byle zostać przy Gidze choć pół godziny dłużej. Na szczęście jeszcze nic straconego. Już jutro będę miał szansę naprawić wszystko i zatrzeć niekorzystne wraże- nie, jakie zrobiłem na Gidze... Zostałem przecież zapro- szony na imieniny... Co więcej, Giga pozwoliła mi przyjść 162 wcześniej, bo ma mnie godzić z Tubką! A zatem będzie sposobność porozmawiać w cztery oczy i zatrzeć nieko- rzystne wrażenie... Aby zatarcie było kompletne i jak najbardziej skutecz- ne, postanowiłem zjawić się z prezentem imieninowym. Doszedłem do wniosku, że wspaniały tort najlepiej załat- wi sprawę. Jeszcze tego wieczoru udałem się do Śródmie- ścia, by dokonać odpowiedniego zakupu. Tort musi być imponujący, taki jakiego Giga nigdy jeszcze nie miała, o średnicy co najmniej pół metra. Widziałem taki na wy- I stawie najbardziej znakomitej firmy cukierniczej w na- sszym mieście (Kazimierz Piepke i synowie. Rok założe- |nia —• 1888). Aby sfinansować zakup, wyciągnąłem z PKO .połowę moich oszczędności przeznaczonych na nakręcenie filmu. Miałem wprawdzie chwilę wątpliwości, ale potem pomyślałem: „Obłożę kosztami filmu aktorów i aktorki. Skoro chcą mieć przyjemność występowania w filmie, niech płacą." Uspokoiwszy w ten sposób wyrzuty sumie- nia, podjąłem z książeczki dwieście pięćdziesiąt złotych i z miną nadzianego klienta wkroczyłem do sklepu zna- komitego Kazimierza Piepke. — Chciałbym kupić ten tort z wystawy — powiedzia- łem. Znakomity Piepke nie zdradził jednak ożywienia, które powinno cechować kupca po tak ponętnej ofercie. Flegma- tycznie wyganiał miotełką zabłąkaną muchę z sernika. — Chciałbym nabyć ten tort z wystawy — powtórzy- łem głośno. — To kosztuje dwieście złotych — rzekł mistrz, mierząc mnie przenikliwym spojrzeniem podobnym do spojrzenia fakira. — Jestem przygotowany — odpowiedziałem wytrzymu- jąc śmiało to spojrzenie. — Niestety, tort na wystawie jest zamówiony dla pani dyrektor Okisło-Bandurnej — rzekł mistrz cukierniczy. ir 163 — Ja muszę mieć koniecznie taki tort. Czy mógłby pan zrobić podobny? — Wyciągnąłem dwieście złotych i poło- żyłem na ladzie. — Niech pan zgłosi się jutro — powiedział znakomity Piepke chowając walutę. — Jutro o dwunastej w połud- nie. Nazajutrz w niedzielne południe odebrałem tort, prócz tego nabyłem jeszcze dwadzieścia pączków i z dwoma po- tężnymi pakunkami zjawiłem się za kwadrans czwarta u Gigi. Dzięki daninie w postaci bigosu (w kubku po maśle ro- ślinnym) udało mi się szczęśliwie przekroczyć strefę Me- dora i przeniknąć do przedpokoju. Tu usłyszałem podnie- cone głosy w kuchni, a następnie okrzyk przerażenia i wołanie: — Ratunku! Na pomoc! Pośpieszyłem do kuchni. Ale w kuchni już nikogo nie było, roznosił się tylko nader przykry zapach. Jak mogłem się zorientować, pochodził on z parującego, świeżo wyję- tego z pieca ciasta. Nim mogłem zastanowić się nad tym dziwnym zjawiskiem, usłyszałem przerażony głos Gigi z sąsiedniego pokoju. Wpadłem zaniepokojony i ujrzałem tragiczną scenę. Giga podtrzymywała słaniającą się ciotkę Teresę, której ciało raz po raz wstrząsały potężne spaz- my... — Co się stało?! — wykrzyknąłem. . — Ciocia Teresa ma atak. Nie wyszło jej ciasto... Och, Cymek, rób coś... — Co mam robić?! • — Potrzymaj ciocię... pobiegnę po pastylkę! Ciocia mu- si zażyć pastylkę... Rzuciłem paczkę z pączkami na krzesło. Tort położy- łem na drugim... i pośpieszyłem do ciotki. Giga wybiegła. Starałem się utrzymać ciotkę w pozycji pionowej, ale 164 nie było to łatwe. Leciała mi przez ręce. — Niech pani nie płacze—próbowałem ją uspokoić — z powodu ciasta nie należy się łamać... Ciotka jednak łamała się uparcie i było to dla mnie na- der wyczerpujące, zważywszy jej wzrost i wagę. Na szczęście wróciła Giga i uwolniła mnie od ciotki. — Jak widzisz, mamy pewne kłopoty — próbowała mi wyjaśnić sytuację. — Obchodzimy imieniny dwupoziomo- wo... to znaczy na dole i na górze. Bo ciocia Teresa obcho- dzi imieniny w tym samym dniu, co ja. W dodatku kuch- nia jest jedna i jeszcze babcia się wtrąca. Z sąsiedniego pokoju dochodził wesoły głos babci: Jam myślała, że to maki, że ogniste lecą ptaki, a to ułani! Ułani!... — Słyszysz? — zapytała Giga. — Słyszę. Czy przeszkadza wam ten miły śpiew? — po- wiedziałem. — Och, nie chodzi o śpiew, chodzi o to, że babcia naro- biła bigosu. — Czy gotuje niesmacznie? — Nie chodzi o bigos do jedzenia. Chodzi o to, że bab- cia przeszkadza. Po prostu nie można jej wypędzić z kuchni. — Och, ciasta, moje ciasta — jęczała ciotka Teresa — ten dziwny zapach, ta gorycz... zupełnie nie rozumiem, co się z nimi stało. — Za to ja rozumiem doskonale — powiedziała zde- nerwowana Giga. — To babcia! Musiała coś domieszać! Strzeż się tego, co na przedzie Tam na karym "koniu jedzie Oficyjera... oficyjera... Strzeż się, strzeż! — śpiewała babcia. — Stale mamy z nią kłopoty — ciągnęła Giga. — Bo 165 leczy się na własną rękę... Na pewno domieszała przez pomyłkę czegoś do naszych ciast! Mam strasznego pecha. Akurat na imieniny taka okropna historia. Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Kto jak kto, ja wiedziałem dobrze, co znaczy pech... Tak... jedyna pocie- cha w tym, że kłopoty nie oszczędzają nikogo. Drzwi otworzyły się i na progu stanęła babcia zaróżo- wiona i podejrzanie podniecona... — Czy babcia czuje ten zapach? — zapytała Giga. — Niech babcia się przyzna, co babcia zrobiła z tym cia- stem... — Ałeż nic... wszystko zgodnie z przepisem... o co ci chodzi, dziecko? — powiedziała babcia i zanuciła ponow- nie pieśń o ułanach. Giga spojrzała na nią podejrzliwie. 166 — Babcia musiała coś wypić! — Wypiłam tylko ziółka. — Naprawdę? — Tylko ziółka geronotologiczne — powtórzyła babcia. — Dlatego czuję się odmłodzona. — Coś mi się zdaje, że za bardzo. Niech babcia sobie przypomni, co takiego babcia wypiła... a co wlała do cia- sta... czy przypadkiem nie te ziółka gerontologiczne. — Ależ nie! Pamiętam doskonale, studziły się w zielo- nym garnuszku. Wypiłam tylko te ziółka — powiedziała babcia. I cofnęła się do swojego pokoju. — O Boże! — jęknęła ciotka — przecież w zielonym garnuszku miałam tę przyprawę do ciasta... to wino z ko- rzeniami. — Zatem wszystko jest jasne — powiedziała Giga. — Babcia wypiła wino, a ziółka wlała do ciasta. — Trzymajcie mnie! — wykrzyknęła ciotka Teresa. — To ponad moje siły — osunęła się na krzesło. — O Boże... zmarnować takie ciasto! Co damy teraz gościom?! W drzwiach stanęła babcia Julicka z gitarą ozdobioną różowymi wstążkami. — Będziemy śpiewać w takt gitary — oświadczyła — I ty, Tereso, będziesz śpiewać z nami. Miałaś kiedyś pięk- ny głos. — Kto pozwolił wujence wziąć gitarę? Wujenka wie, że nie wolno jej ruszać! To gitara Jerzego! — rozgniewała się ciotka Teresa, a jej twarz stała się bardziej żółta od sukni. — Najwyższy czas, żebyś przestała, moja duszko, za- truwać się wspomnieniami i wróciła do życia. Jerzy sam byłby bardzo zadowolony, gdyby widział, że jego gitara wciąż służy młodzieży. Kto widział, wciąż myśleć o tam- tej tragicznej śmierci, zamieniać dom w klasztor... w ja- kiś okropny grobowiec! Przez ciebie Giga stała się nie- normalna... 167 — Co takiego?! Nie, tego już za wiele'. — Rozzłoszczona ciotka zerwała się z krzesła i pobiegła odebrać babci Ju- lickiej instrument. Skorzystałem z okazji i natychmiast porwałem paczkę z pączkami z krzesła. Z niepokojem rozwinąłem papier... No tak... jeden rzut oka wystarczył — nie można się było niczego innego spodziewać! Wszystkie pączki zostały do- kładnie spłaszczone. A gdzie tort? Nim jednak zdążyłem odszukać paczkę z tortem, do po- koju ponownie wkroczyła babcia Jułicka, taszcząc dwa olbrzymie, tekturowe, płaskie pudła... — Nie uciekajcie — zatrzymała Gigę — przyniosłam pchełki i wyścigi samochodowe... Nauczę was w to grać... — Potem, babciu... — Nie zabieraj mi chłopca — powiedziała babcia. — Mam do ciebie sprawę — zwróciła się do mnie — muszę z tobą pomówić na temat Gigi... Wyglądasz na rozsądnego chłopczyka... — Wolałbym... — Siadaj! — Przepraszam, ale najpierw chciałbym pokazać nie- spodziankę Gidze... — Chciałem się wymknąć, ale babcia chwyciła mnie już swoją kościstą ręką. — Siadaj! — rzekła głosem nie znoszącym sprzeciwu i pchnęła mnie z całej siły na krzesło. Usiadłem. Mimo tego brutalnego pchnięcia moje zetk- nięcie z krzesłem było wyjątkowo łagodne, by nie powie- dzieć przyjemne. Siedzenie krzesła było idealnie mięk- kie... dopiero po chwili zorientowałem się, że — zbyt miękkie. Oblał mnie zimny pot... Czyżbym miał aż takiego pecha! Przerażony pomacałem ręką. Tak... nie mogłem już mieć wątpliwości. Rzeczywistość była ponura. Pasmo moich nieszczęść trwało. Siedziałem na torcie. Odlepiłem się ostrożnie, wsunąłem krzesło z nieszczę- snym rozpapranym tortem pod stół i cofając się tyłem próbowałem wymknąć się z pokoju. — Co ci się stało? — zapytała z niepokojem Giga. — Niestety... muszę wyjść. — Wyjść? — Wrócę za... za pół godziny. — On pewnie znów źle się. poczuł — powiedziała bab- cia "wyraźnie zdegustowana. — To naprawdę chorowity chłopiec, Gigo. — Dziwnie się zachowujesz — zauważyła Giga. — Po- wiedz, co ci się właściwie stało? — Lepiej nie pytaj! — wykrztusiłem z nieszczęśliwą miną i wybiegłem z mieszkania. Na ulicy zobaczyłem wystrojonego Jurka Tubkę. Zasu"; wał z bukietem imieninowym pod pachą. — Wiesz, już skombinowałem moździerz mosiężny- Przetopimy go na nagrodę — zawołał z daleka na mój widok. — Dokąd uciekasz?! — dodał zaskoczony. —.Prze- cież Giga ma nas dzisiaj godzić... — Musimy przełożyć to... to godzenie — zasapałem. — Przełożyć godzenie? — Tubce zrobiło się wyraźnie przykro. — A może ty w ogóle zrezygnowałeś z godzenia się ze mną? — zapytał podejrzliwie. — Może odechciało ci się? — Nie, skądże — zaprzeczyłem. — Nie odechciało mi się, tylko... — Tylko co? — Nie wiem, jak ci powiedzieć... siła wyższa... po pro- stu... no... źle się poczułem. — Ty coś kręcisz — zadyszał Tubka. — Mętna sprawa. Nie podoba mi się to. Może znów zrobiłeś jakiś kawał Gi- dze? Chyba nie zrobię błędu, jak cię trzepnę na wszelki wypadek... — Daj spokój — przeraziłem się — przecież mamy się godzić. — Sam mówiłeś, że to odłożone. — Tylko na razie. — Więc ja na razie cię trzepnę — zamierzył się pięścią. — Ach, ty gorylu! — wykrzyknąłem rozzłoszczony. — Co powiedziałeś?! — Tubka dopadł do mnie. — Uważaj, połamiesz kwiaty — mruknąłem. Tubka dopiero teraz przypomniał sobie, że w ręce trzy- ma kwiaty. Ochłonął, opanował się, zaklął tylko pod no- sem i ruszył w stronę domu Gigi... Wielki, elegancki, pachnący... Westchnąłem ciężko i powlokłem się w przeciwną stronę. 19. WRACAM DO SPRAWY KRĘCENIA Na imieniny Gigi już nie poszedłem. Zanim dobrnąłem do domu i przebrałem się, upłynęła prawie godzina. Po- myślałem, że o tej porze u Gigi jest już pełno gości i że nie czułbym się między nimi dobrze. Nie znam .nikogo spośród przyjaciół Gigi, z wyjątkiem Tubki. Lecz Tubkę lepiej omijać z daleka. Wprawdzie Giga obiecała nas po- godzić, ale nie jestem aż tak naiwny, żeby za bardzo w to wierzyć, zresztą do godzenia trzeba mieć czas, a czas przeznaczony przez Gigę na to godzenie już minął. W tej chwili imieniny są w pełnym toku i nie ma zupełnie wa- runków na poważną rozmowę. Giga zajęta jest swymi obowiązkami gospodyni i bawi gości. Zapewne grucha w najlepsze z Tubką. Mam za słabe nerwy, żeby na to patrzeć! I nie uśmiecha mi się wcale być w cieniu Tubki! Tak. Zdecydowanie nie ma sensu wracać na te imieniny... Zadzwonię lepiej i przeproszę... Zadzwoniłem więc do Gigi, że strasznie żałuję, ale nie . będę mógł przyjść. — Chyba już wiesz, co się stało? — zakończyłem. — To nie jest żaden powód — oświadczyła Giga. — 170 Chyba że masz już dosyć naszego zwariowanego domu i mnie... Pewnie mi jeszcze nie przebaczyłeś mojego wczo- rajszego rękoczynu... — Ależ, co ty! — wykrztusiłem. — Wierzę, że mogłaś się zdenerwować, gdy zobaczyłaś zniszczoną książkę... Ale to nie moja wina! Przysięgam, to nie ja wydarłem te ilu- stracje... Dostałem już w takim stanie od Szczypasa... i ro- zumiem dobrze teraz, dlaczego nie chciał się fatygować osobiście i prosił mnie o tę przysługę. Chyba mnie nie podejrzewasz... — Oczywiście, że nie. I dziękuję za tort... — Och... tort! — jęknąłem zawstydzony. — Strasznie mi przykro, że zniszczyłeś sobie spodnie... — Najbardziej szkoda samego tortu. — Tak, bardzo mi żal, był wspaniały — westchnęła Giga. — Nigdy jeszcze takiego nie miałam. — Głupi pech! — To przez babcię — rzekła Giga — ale co robić? Wszyscy będziemy kiedyś starzy... Teraz za to przynaj- mniej wiesz, że moje życie wcale nie jest łatwe. — Nie narzekaj — mruknąłem — babcia Julicka nie jest taka okropna... według mnie, jest całkiem miła. — Cieszę się, że tak myślisz. Czy już przebrałeś się? — Oczywiście. — No to czekam... — Nie... przepraszam cię, Giga, ale dzisiaj już nie mam nastroju... Zresztą, mówiąc szczerze, nie bawią mnie takie oficjalne przyjęcia. Mam nadzieję, że zobaczymy się nie- długo w bardziej kameralnym gronie, mianowicie przy kręceniu filmu. Chcę ci zaproponować rolę... — Ro-lę? Jaką? — Oczywiście główną. Dawno już miałem to w planie. Zanim się poznaliśmy osobiście. —Żartujesz... 171 — Słowo! — Teraz rozumiem, dlaczego chciałeś mnie poznać. Po prostu polowałeś na aktorkę... — Jeśli wolisz takie wyjaśnienie... proszę bardzo, nie mam nic przeciwko. — Bardzo mi to odpowiada. Różnie próbowano mnie podrywać, ale jeszcze nikt nie wpadł na taki sposób. — Giga, ja poważnie... Zaczynamy kręcić. — Kiedy? — Chciałbym już zacząć w najbliższą sobotę. Wszystko zależy od tego, czy uzyskam bazę u ciotki. To idealne miejsce do kręcenia plenerów. Czy miałabyś wolny czas w sobotę i ewentualnie w niedzielę? Wykombinuj coś... — Spróbuję. Ale muszę wiedzieć najpóźniej w środę, czy to sprawa pewna. Zadzwoń! — Zadzwonię na pewno. Cześć. — Cześć i wypij przynajmniej szklankę wody za moje zdrowie — powiedziała Giga. Odłożyłem słuchawkę i pomyślałem: „Dobra myśl przy- szła mi do głowy podczas rozmowy z Giga. Dosyć jużma- .rudzenia i zabaw towarzyskich, dosyć sentymentalnych zagrywek i szczebiotów pod znakiem Amora. Za bardzo zawróciły mi w głowie dziewczyny. Obsunąłeś się, Mak- symilianie Ogromski. Należy wrócić na pierwszą linię. Inaczej czeka cię upadek. Jeśli chcesz dokonać wielkiej rzeczy i zapisać się złotymi głoskami w historii, wraca} na pierwszą linię..." Postanowiłem więc wrócić zdecydowanie na pierwszą linię i zacząć realizować zadania, które nakreśliłem sobie w agendzie... Przede wszystkim należy zrealizować ów film, o którym myślałem od dawna, pod groźbą wiecznej niesławy powinienem natychmiast przystąpić do dzieła! Zamiast więc na imieniny do Gigi pojechałem do Cześka, którego brat miał kamerę filmową i poprosiłem o poży- 172 czenie mi kamery na sobotę i niedzielę. Pojechałem na nowym rowerze pożyczonym na tydzień od Zezowatego Doda i wiozłem z sobą mały magnetofon kasetowy poży- czony od mojej siostry Seweryny. Zarówno rower, jak i magnetofon zrobiły duże wrażenie na Cześku. Zauważy- łem przeto głośno, że mógłbym mu zostawić magnetofon, aby nagrał sobie dźwięk do swoich filmów, czyli zrobił „postsynchrony". Mógłbym... gdyby Czesiek w tym samym czasie skombinował mi kamerę... Dodałem przy tym, że rower wyrabia łydki, a wyrobione łydki są ozdobą męż- czyzny, wyrażając przy tym zaskoczenie z powodu nader skromnego wyglądu łydek Cześka... Były to argumenty ważkie i propozycje nie do odparcia. W rezultacie kwa- drans później wracałem do domu bez roweru i magnetofo- nu, za to z kamerą w żółtawym futerale przewieszoną niedbale przez ramię. Kolejne kroki skierowałem do mojej znakomitej siostry Marceliny. — Marcelino, czas nadszedł •— powiedziałem demon- strując kamerę. — Pamiętasz, co obiecałaś: kostiumy i taśmę w zamian za rolę... — Główną rolę — poprawiła Marcelina. — Główną?! — udałem zaskoczenie. — Tak obiecałeś. — No cóż... skoro obiecałem..* niech będzie główną, ale pamiętaj, finansujesz ten film. Na początek nabędziesz sześć taśm odwracalnych ośmiomilimetrowych i koloro- wych, zechciej zanotować. — Ile to będzie kosztować? — Pół patyka. — O Boże! — przestraszyła się Marcelina. — Nie wiem, jak zniosę taki wydatek! — Zniesiesz ochoczo i z uśmiechem, jeśli pomyślisz, że ^* na każdym z tych filmów uwieczni się twoja znakomita twarz. Wiem, że chcesz iść do szkoły teatralnej. Wystar- 173 czy, jak przed egzaminem zaprezentujesz te filmy, a egza- min masz z głowy. Profesorowie ż wrażenia pospadają z krzeseł. Nie wiem, czy przekonałem pod tym względem Marce- linę. Odeszła mrucząc, ale nazajutrz wręczyła mi sześć kolorowych filmów marki „Orwo". Z kolei należało sobie zapewnić bazę produkcyjną- W tym celu pojechałem nazajutrz do ciotki Matyldy. Wróciłem dosyć późno i w doskonałym humorze. Oświad- czyłem, że jestem już po kolacji. Mama popatrzyła na mnie podejrzliwie. — Znów jakieś imieniny? Prowadzisz ostatnio zbyt to- warzyski tryb życia. — Skończyłem już z tym, mamo. Byłem w podróży służ- bowej, jeśli tak można powiedzieć. — Służbowej? — Przygotowywałem bazę dla mojego filmu... — Och... słyszę o tym filmie od roku — powiedziała mama. — Ten film to świetny parawan dla twoich ciem- nych sprawek... — Ciemnych sprawek, co też mama —' oburzyłem się. — To naprawdę była sprawa bazy! — Doskonale karmią widać w tej bazie. — Zęby mama wiedziała. Kolacja była — palce lizać. Prócz mięs, jakichś nadzwyczajnych ptaków i sałatek, ciastka, kremy, budynie i galarety, nie mówiąc o napo- jach pienistych. — A więc jednak trafiłeś na jakąś uroczystość, imieni- ny, chrzciny czy stypę? — Mama myśli, że jak dobra kolacja, to od razu imie- niny lub jakieś święto — rzekłem nie bez goryczy. — Mama nie może sobie wyobrazić, że są jeszcze gospodynie, które dbają o żołądek młodzieży. Otóż musi mama wie- dzieć, że zostałem poczęstowany normalną powszednią kolacją przez szlachetną osobę, .która doskonale rozumie, 174 że żołądek młodzieży ma taki sam spust w dzień powszed- ni jak w święto... — Któż to był tą szlachetną osobą? — Ciotka Matylda. — Ach tak — zaśmiała się mama usiłując ukryć iry- tację. — Pewnie znów szykuje na ciebie jakiś zamach, wiórkowanie podłóg, malowanie czy utykanie okien na zi- mę? Te kolacyjki to najzwyklejsze przekupstwo... , — Cóż też mama! Wszystkie prace, które wykonuję u ciotki, to prace czysto bezinteresowne! — Ciekawe, że nie palisz się do wykonywania bezinte- resownych prac w domu, a mnie ręce czasem odpadają. Chrząknąłem. — Chętnie pomogę i w domu, ale przypominam, że ma- ma prócz mnie ma jeszcze dwie córki, praktyka w domo- wym gospodarstwie bardzo by im się przydała... Inna rzecz, że mnie nikt nie pomaga — rzekłem teatralnym głosem. — Samotnie się borykam. Kogo obchodzi, że krę- cę film? Jedna tylko ciotka wykazała zrozumienie. Dzięki niej będę mógł kręcić plenery w sobotę i niedzielę. Od- dała całe mieszkanie do dyspozycji naszej ekipy. — Co takiego?! — Przecież mówię. Ciocia Matylda zgodziła się zostać bazą... to znaczy, żeby jej dom we Wrzoskach był bazą... — Nieszczęsna Matylda!' — wykrzyknęła mama. — Zawsze była lekkomyślna... Nie zdaje sobie sprawy, co zrobiła! O, nieszczęsna. — Jak mama może tak mówić! Ciocia Matylda intere- suje się sztuką filmową i jest bardzo szczęśliwa, że może wnieść swój wkład do kręcenia. — Bokiem jej wyjdzie to kręcenie—- oświadczyła ma- ma. — Pamiętam, co przeżyłam, kiedy miałeś manię tea- tralną i cały dom zamieniałeś na teatr... Biedaczka Matyl- da nie pozna swojego mieszkania... — Może mama być spokojna. Kręcić będziemy na dwo- rze, chodzi nam tylko o bazę zaopatrzeniową i noclego- wą... Ale mama nie słuchała moich rzeczowych wyjaśnień i biadoliła dalej: — Nieszczęsny wujek Błażej! Oczywiście nic nie wie i o wszystkim dowie się ostatni. Kiedy wypędzą go z łóż- ka i każą zostać statystą. — To prawda, że nie wie — przyznałem. — Nie był obecny przy omawianiu sprawy... a co do roli filmowej, to istotnie przewidujemy rolę dla wujka. On ma taką nie- samowitą twarz... — Pojadę z wami na to kręcenie — zdecydowała ma- ma. — Wy tam gotowiście roznieść cały dom... — Tego się właśnie obawiałem. Mamie nie można nic powiedzieć. — Pomogę wam... będę czuwać... Nie rozumiesz mnie... — Rozumiem. Mama chce reżyserować... Mama nie zro- bi tego... Jeśli mama chce reżyserować, to w innym filmie. Mogę nawet napisać dla mamy scenariusz, ale nie może być dwu reżyserów naraz... Zresztą w sobotę mama urzą- dza zabawę na rzecz zwierząt z ramienia Towarzystwa Ochrony Przyrody... a w niedzielę, o ile się nie mylę, jest mama zaproszona przez kynologów na wystawę psów... mama będzie zajęta. — Już zdążyłeś sprawdzić! Jesteś okropny! —.Tylko przezorny. Mama zawsze mówiła, że należy działać opatrznie i przewidywać z góry wszelkie zagroże- nia... — Najlepiej, jak zabiorę cię w niedzielę na tę Wystawę i nakręcisz film o psach... — Mama chyba żartuje — przestraszyłem się. — Prze- cież mama wyraźnie zgodziła się na filmy fabularne. Kie- dy miałem manię instrumentalną, mama powiedziała, że zgodzi się na każdą inną, byle nie tak głośną. l — Och, to było straszne! — Mama jeszcze teraz 12 — Osobliwe przypadki 177 zadrżała na wspomnienie seansów „mocnego uderzenia", które aplikowałem jej codziennie w domu. — No więc widzi mama — ciągnąłem — wyleczyłem się z tej manii. Zrobiłem wielkie poświęcenie, żeby mama nie wpadła w chorobę nerwową i przerzuciłem się do fil- mu... Ale jeśli mama boi się kręcenia i woli, żebym znów ćwiczył instrumentalnie, to proszę bardzo. Właśnie zapi- sałem się do klasy puzonu i pan profesor Kiryłło zachęca mnie, abym codziennie ćwiczył w domu. Mama porozma- wia z panem profesorem Kiryłło. Klasa puzonu w emde- ku. — Nie, nie — zatrzepotała rękami przerażona mama. — Wszystko, tylko nie puzon w domu! Lepsze już kręcenie. — Ja też tak myślę. Zatem nic mi nie pozostaje innego, jak kręcić film. I naprawdę mi przykro, że mama rzuca mi kłody... — Ależ ja ci nie rzucam kłód, tylko... — Mama napisze do pani Klementyny Olbrychskiej, czy rzucała takie kłody Danielowi, jak był w moim wie- ku, i, mama zobaczy, jak matki dbają o rozwój artystycz- ny dziecka... A w ogóle, to głowa mnie rozbolała od tej rozmowy. To straszne, co musi przejść młody artysta w wieku szkolnym... Gdybym normalnie zbijał bąki na rogu ulicy Balonowej, to mama nie miałaby do mnie pre- tensji, a jak chcę pracować artystycznie, od razu podej- rzenia, niepokoje i rzucanie kłód pod nogi... Ze ja muszę tracić tyle energii na jałowe boje z opieką domową, za- miast wyładować tę energię w twórczości filmowej... — Dosyć już! — przerwała mama. — Jedno jest pew- ne, że nikt ciebie nie przegada. Nie wiem, czy powinieneś . zostać filmowcem, ale na pewno masz szansę zostać adwo- katem. Tego dnia szedłem na zasłużony spoczynek nocny z uczuciem, że nie zmarnowałem dnia. Wszystkie sprawy układały się pomyślnie, nawet rozmowa z mamą zakon- i czyła się pełnym sukcesem. Moje marzenia o filmie za- czynały nareszcie przybierać realne kształty. Właściwie . najważniejsze rzeczy były już załatwione. Dopiero potem ; pomyślałem, że przeoczyłem jeden ,,drobiazg": scenariusz. Bagatelka! l.., 20. GŁOWA MNIE BOLI OD PRZYBYTKU CZYLI ZA DUŻO GWIAZD Zanim usnąłem, myślałem o filmie. Wierzyłem, że i w nocy przyśni mi się gotowy scenariusz. Rano wystar- czy go tylko zapisać. Nieraz przecież miałem już cudowne filmowe sny! Dlaczego nie miałby przyśnić mi się teraz, gdy tak go potrzebuję i tak myślę o nim intensywnie przed zaśnięciem? Ach, gdyby stworzyć nową metodę pracy artystycznej! W nocy podczas snu układamy sce- nariusze, a w dzień według nich kręcimy filmy! Zaprzęg- (nać sen do pracy koncepcyjnej, to byłby pomysł! To był- by prawdziwy przełom w dziejach sztuki! Co za oszczęd- ność czasu! Wydajność twórców zwiększyłaby się dwu- krotnie. Wiadomo, że artysta wciąż walczy z czasem. Życie jest krótkie. Iluż geniuszy nie mogło stworzyć arcy- dzieł z powodu braku czasu. Co najmniej połowę czasu zabiera twórcy obmyślenie kształtu dzieła, gdyby więc można załatwić to we śnie, można by pracować dwadzieś- cia cztery godziny na dobę... Z tą myślą usnąłem wreszcie... Scenariusz przyśnił mi się znakomity... byłem o tym przekonany. Niestety, zosta- ły mi z niego tylko strzępy... Chyba musiały wystąpić usterki w nagrywaniu na taśmę pamięci, a może taśma była za mało czuła. W każdym razie coś u mnie jeszcze szwankuje w zapisie. Będę musiał pracować nad tym i na- uczyć się zapisywać w mózgu sny. To były wskazania na przyszłość. Na razie jednak by- łem bez scenariusza i usiłowałem gorączkowo wymyślić go podczas lekcji polskiego w klasie. Podziwiałem Konia. Od razu to zauważył. Co więcej, okazało się, że wszystko zapamiętał i od razu skojarzył poprawnie. — Co się dzisiaj z tobą wyrabia? — powiedział. — Zu- pełnie nie uważasz. Na pewno myślisz o filmie. Masz kło- poty z obsadą czy ze scenariuszem?... Jeśli brakuje ci sce- nariusza, to mogę służyć pomocą. Mam gotowy. „Historia wielkości i upadku Maksyma Ogromskiego, czyli jak nie zostałem filmowcem z powodu bomby z polskiego". A mo- że wolisz tytuł: „Jak zaszkodziły mi przydawki"? Śmiech przetoczył się przez klasę. Spojrzałem z pretensją na Konia. Przynajmniej dziś mógł mnie zostawić w spokoju. Być może swoim szyder- stwem niweczy genialne dzieło. Czyż to nie hańba, że zamiast tworzyć scenariusz, zmuszony jestem skupić się na nędznych przy dawkach? Co prawda, jeszcze cztery dni do rozpoczęcia zdjęć... ale będę miał przez ten czas mnó- stwo innej roboty... Trudno. Nie będę się tym przejmo- wał. Zresztą i tak ostateczny kształt scenariusza powstaje na planie. Grunt, że mam tytuł, nawet dwa tytuły: „O- statni dzień wakacji" i „Rapsodia jesienna na puzon z perkusją". Oczywiście ten ostatni tytuł zawiera w sobie głąboką ironię. To wcale nie będzie film muzyczny. Ale oczywiście będzie ilustrowany muzyką... Tak, w ostateczności scenariusz wymyślę na planie, na- tomiast należałoby jak najwcześniej skompletować obsadę aktorską. A więc problem brzmi: kogo zaangażować do filmu? Nie ulega wątpliwości, że powinna w nim zagrać Giga. Z dru- giej strony, jak wiadomo, zaprzedałem się mojej zna- komitej siostrze Marcelinie. To nie żarty. Ona finansuje przecież wszystko. Jak to się mówi — siedzę u niej w kie- szeni. Marcelina na pewno zażąda zgodnie z umową głów- nej roli. Co gorsza, główną rolę obiecałem także Nelce Szyperskiej. Niech to diabli! Zakląłem pod nosem. Nad- miar gwiazd! I co teraz zrobić z tym fantem? Giga i Nella nie cierpią się nawzajem. Wykluczone, żeby mogły wystą- pić jednocześnie. Jedna nie ustąpi drugiej... A więc co? Zerwać z Nelką? Nie, o tym nie może być mowy! To prawda, że na samym początku była Giga, a Nelka miała ją chwilowo tylko zastąpić, ale potem okazała się nagle ważną osobą w moim życiu. Nie moja wina, pomyślałem, że spodobała mi się także Nelka. Była taka różna... taka zupełnie inna od Gigi! Nie, nie mogę sobie wyobra- zić zerwania z Nelką. Zbyt już się zaprzyjaźniliśmy. Nie mogę jej zdradzić. Dlaczego te okropne dziewczyny nie potrafią zrozumieć, że można przyjaźnić się z dwie- ma naraz? A potem pomyślałem smętnie, że jak dotąd spotkały mnie same nieprzyjemne rzeczy z Giga. Czyżby Giga przynosiła mi pecha? Może to 'jest dziewczyna fatalna | mego życia? Oczywiście, to bzdurna myśl, ale fakt pozo- staje faktem. Jakoś mi się nie wiedzie w życiu towarzy- skim. Dlatego szukam pocieszenia u Szyperskiej. I był- bym nieszczęśliwy, gdybyśmy się pokłócili. Dlatego obie muszą zagrać główne role w filmie. Sposób jest tylko jeden. Muszę nakręcić dwa różne filmy. Jeden z Gi- ga, drugi z Nelką Szyperską. Giga wystąpi w pierwszym filmie. Nelka w drugim... Na razie nie będę jej o niczym wspominał. Zaproszę ją do bazy na którąś tam kolejną niedzielę, najlepiej, jak spadnie pierwszy śnieg... Biały śnieg, nagie drzewa... smutne stada kraczących gawronów i przestrzeń... dużo przestrzeni. To nawet pasuje do Szy- perskiej. Kłopot będzie tylko z moją znakomitą siostrą Marcelą. Przed nią nie da się nic ukryć... Zresztą jest mi potrzebna ze swoją kasą. 181 Kłopot, prawdziwy kłopot... Ze też musiałem tak się za- plątać. Z chłopakami pójdzie chyba lepiej... Zaangażuję Zezo- watego Doda, chłopak na medal i przyjaciel, a przy tym — co za fenomenalna twarz. Ale przydałby się jakiś przy- stojniak. Najbardziej by się nadawał Geniusz Tubkow- ski. Inteligentna blada gęba, długie rzęsy, łagodny uśmiech. Zadzwoniłem do niego natychmiast. Niestety, v odmówił. W sobotę i niedzielę będzie w Warszawie. Zde- cydował się wziąć udział w eliminacjach do telewizyjnej Wielkiej Gry. Będzie odpowiadał z historii ruchów rewo- lucyjnych. Kogo wziąć zamiast niego? Nadawałby się oczywiście Męsio. Jest także zdolny i ma fotogeniczną, sympatyczną gębę. Ale bałem się Męsia. Mógłby zrobić zbyt duże wrażenie na dziewczynach. Jest zbyt sprytny i wygadany, poza tym chciałby rządzić... a na pewno by się wtrącał. Nie, lepiej trzymać z daleka Męsia Cykande- ra od tych rzeczy. Już lepiej wziąć Kobylaka. Szyperska ma wprawdzie dla niego niezrozumiałe względy, ale typ w zasadzie jest nieszkodliwy, więcej myśli, niż mówi. Spokojny koleś. To niewątpliwie poważna zaleta. Ustaliwszy z grubsza skład ekipy filmowej, zadzwoni- łem do Gigi. — Cześć Giga — powiedziałem — no więc widzisz, że jestem szybki. Wszystko załatwione. W sobotę zaczynamy kręcić. — Ty naprawdę poważnie?... — zapytała zaskoczona. — Nie wierzyłaś? — roześmiałem się. — Nawet teraz niezupełnie wierzę. — Nie znasz mnie jeszcze — powiedziałem. — Jestem konsekwentny i efektywny. Słowa te zrobiły duże wrażenie na Gidze. Nie odważy- ła się już poddawać w wątpliwość realizacji filmu. Zapy- tała tylko: — A zatem w sobotę? 182 — Tak. We Wrzoskach. Tam założyłem bazę. — Byłam tam kiedyś w lesie... To piękna okolica. — Wymarzone plenery jesienne — powiedziałem. — Modlę się tylko, żeby do soboty wiatr nie strącił reszty złotych liści. — Kto tam będzie prócz nas? — zapytała Giga. — Nie wiem jeszcze dokładnie... Przyjadę z asystentem Dodońskim... poza tym zaproszę kilku aktorów. — Jakich? Ja muszę wiedzieć. — Czy ci nie wszystko jedno, z kim będziesz grać? Najważniejsze, żeby facet był zdolny. — Nie... Nie mam ochoty grać z pierwszym lepszym... ;| Źle bym się czuła... Na przykład wykluczone, żebym mo- ; gła zagrać z Kancerą... 183 — Jeśli ci na tym zależy... proszę bardzo — wzruszy- łem ramionami — powiedz, z kim chciałabyś zagrać, a ja postaram się go ściągnąć... — Chciałbym zagrać z Jurkiem Tubkowskim — oświadczyła Giga. Znieruchomiałem zaskoczony. — Co takiego? Chciałabyś z Jurkiem Tubką?! — On musi być! — Daj spokój, zastanów się! -^- mówiłem zdegustowa- ny. — Wiesz, w jakich okropnych jesteśmy stosunkach. Nie możesz mi tego zrobić... — Nie szkodzi — powiedziała Giga. — To właśnie bę- dzie okazja, żebyście się pogodzili. — Błagam cię — jęknąłem. — Nie. — On nie nadaje się. — Nadaje się doskonale. Ma cierpiącą, uduchowioną twarz... — Uduchowioną twarz! Ależ to jest twarz, goryla! — No wiesz! — oburzyła się Giga. — Owszem, Jurek ma mocno zarysowane rysy, ale to podkreśla tylko jego męską urodę... Przyznasz chyba, że ma bardzo charakte- rystyczny wyraz. — Owszem, w sam raz do dreszczowca albo do komedii kryminalnej... Ale ja nie mam zamiaru kręcić dreszczow- ca ani komedii kryminalnej. To ma być dramat psycholo- giczny. — Jurek to świetnie zagra. — Nie. — To mój warunek — rzekła zimno Giga. — Albo zaangażujesz nas oboje, albo ja zrezygnuję. Zawahałem się. Jeszcze Tubki tu brakowało! Popsuje całą przyjemność. Nie miałem jednak wyboru, skoro Giga tak postawiła sprawę. . — Dobra, zrobię to dla ciebie, niech będzie, jak chcesz — rzekłem sapiąc ze zdenerwowania. — Jesteś okropnie miły — ucieszyła się Giga. — Wie- działam, że się zgodzisz. Zobaczysz, nie pożałujesz. Bę- dziesz zadowolony z Jurka. Milczałem. — Przyjdę po ciebie o trzynastej w sobotę — powie- działem po chwili. —— Tak wcześnie?! —- Mamy PKS o trzynastej dwadzieścia. — Nic z tego— powiedziała Giga — będę mogła wy- jechać dopiero o czwartej po południu. O drugiej umó- wiona jestem z krawcową, a potem mam anglika. — Za późno, nie zdążymy nic nakręcić. O pół do piątej już się zaczyna ściemniać... — Zostanie nam cała niedziela. Możemy zacząć z sa- mego rana. A więc jesteśmy umówieni. Przyjadę koło pół do piątej. Wytłumacz tylko dokładnie, gdzie to jest. Ta- tuś podwiezie mnie samochodem. — To jest kolonia kolejowa pod lasem. Ostatni dom.. Ulica Opatowska 77. Moja ciotka nazywa się Materska. Baza jest u mojej ciotki. — Załatwione. Przywiozę pieczone kurczaki i sernik. Tym razem cioci Teresie ciasto na pewno się uda.., — Nie potrzebujesz nic przywozić. Papu mamy na miejscu. Giga, to jest baza z pełnym wiktem. I luksusowe sypialnie. Wszystko będzie zorganizowane na medal. Wy- starczy, jak przywieziesz dobry humor. , — Przywizę dobry humor i Tubkę — powiedziała Gi- iga. — Cześć! — Cześć! — powiedziałem z pewnym chłodem. Z powo- lu Tubki. Tubka to był bolesny cierń w tej całej. impre- Jeszcze tydzień temu Giga wydawała mi się nieosiągalna jak gwiazda na niebie. A teraz rozmawiam z gwiazdą jak ze starą koleżanką. Jednak sprawy ruszyły wyraźnie z -miejsca. 21. PRETENSJE NELLI Nazajutrz w szkole przekonałem się, że sprawy nie tylko Tuszyły z miejsca, ale ruszyły niebezpiecznym galopem. Tak szybko, że od razu dotarły do wiadomości Nelki Szy- perskiej. Podeszła do mnie na pierwszej przerwie z ponu- rą miną i obrazą wypisaną na czole. Poczułem, że burza wisi w powietrzu. — Dawno się nie widzieliśmy — powiedziała. Chrząknąłem. — Jak to, przecież widzimy się codziennie w klasie... — Klasa się nie liczy. — A co się liczy? — Z kim spotykasz się po lekcjach? — Ostatnio z nikim. Jestem piekielnie zaj-ęty. — Gigą? Zaczerwieniłem się. — Więc jednak kłamałeś wtedy — przymrużyła oczy Nelka. — Film to był pretekst! Od początku chciałeś poz- nać Gigę, no i dopiąłeś swego! Wsadziła cię do swojej me- nażerii tak jak tego goryla Tubkę. — Do menażerii? — Przepraszam, do swojej gwardii przybocznej. Teraz biegasz do niej na każde zawołanie. — Kto ci powiedział?! — Od czasu meczu byłeś u nie] dwa razy! — ciągnęła rozżalona Nelka. — Masz doskonały wywiad... — zasapałem. — Zaraz ci 186 wszystko wytłumaczę. Posłuchaj. Właśnie chciałem z tobą pomówić. — Pomówić? — Nelka wzruszyła ramionami. — Po tym, co się stało? O czym mielibyśmy mówić? Chyba nie mamy sobie już nic do powiedzenia. — Nie bądź śmieszna. Owszem, byłem u Gigi, bo Szczypas mnie prosił, żebym oddał Gidze książkę... — Opowiedziałem ze szczegółami, na jakie mnie naraził przykrości — Wystarczyło, że wspomniał o Gidze, a ty poleciałeś od razu jak na skrzydłach. I nawet nie zląkłeś się Medo- ra. — Szyperska wciąż była rozżalona na mnie. — Musiałem spłacić Szczypasowi dług wdzięczności. Podczas tego pamiętnego biegu wybawił mnie z ciężkiej opresji... — Ale nikt ci nie kazał na drugi dzień biec z tortem! Z takim tortem! Kosztował chyba majątek, a ty mówi- łeś, że nie masz pieniędzy... — Dostaniesz jeszcze większy! Szyperska przygryzła wargi. Widać było, że Szyperskiej wcale nie chodzi o to, żeby ona dostała jeszcze więk- sze torty. Szyperskiej chodzi o to, że w ogóle śmiałem po- darować tort Gidze. — Tort nie jest ważny... — powiedziałem. — Tak się złożyło, że akurat były imieniny Gigi... — Tak się ładnie złożyło... — Ale ja wcale nie z powodu Gigi... Po prostu miałem spotkać się w jej domu z Tubką. — Ty z Tubką? Cóż to za nowe wykręty? — Żadne wykręty. Giga zgodziła się pogodzić mnie z Tubką. — Tak ci bardzo na tym zależało? — Oczywiście. Stale mam tego goryla na karku. Żyć w ciągłym zagrożeniu, to nie jest wcale przyjemne. 187 — Ja bym też was mogła pogodzić — odpaliła Nelką. — Ciekawe, że nie zwróciłeś się do mnie. — Do Gigi też się nie zwracałem. To od niej wyszła propozycja... Ale skoro już o tym mowa... i ty chcesz za- miast Gigi, to proszę bardzo, pogódź nas, jeśli potrafisz. — Czy tę kamerę też pożyczyłeś po to, żeby filmować Gigę, jak was godzi?... A może to godzenie należy do sce- nariusza filmu, o którym wspomniałeś. — Co ty wygadujesz? Kto ci powiedział o tej kamerze? — Właśnie Tubka. — Ohydny krąg plotkarski. — Więc to nieprawda? — Co? — No to, co opowiada Jurek. Ze specjalnie dla niego i dla Gigi napisałeś scenariusz... — Bzdura! Nie napisałem w ogóle żadnego scenariusza. — I nie zaangażowałeś ich? — No... w pewnym sensie — zająknąłem się głupio. — Już ci mówiłem, że do filmu potrzeba wiele postaci... ale ty nie potrzebujesz się martwić — dodałem pośpiesznie. — Na pewno? — Na pewno. Szyperska odetchnęła. — A ja myślałam, że zapomniałeś, co mi przyrzekłeś. — Jak mogłaś tak pomyśleć? — rzekłem silnie wzbu- rzony. — To mnie obraża. Ja nigdy nie zapominam o mo- ich przyrzeczeniach. — A więc będę grała w tym filmie? — Oczywiście. — I dostanę główną rolę? Umilkłem na chwilę. — Już zawahałeś się — zauważyła podejrzliwie. — Ty coś knujesz. — Ależ nie... Oczywiście, że dostaniesz główną rolę. 188 — W tym filmie, który zaczynasz kręcić? W tym naj- bliższym? Zakląłem w duchu. Czy mogę teraz powiedzieć: „Nie, dziewczyno, nie w tym filmie, ale dopiero w następnym, w którąś tam kolejną niedzielę, gdy spadnie pierwszy śnieg"? Nie, nie mogę. Nie przejdzie mi to przez gardło^ — Zaniemówiłeś... Dlaczego nic nie mówisz? — zanie- pokoiła się Nelka. — Ty coś ukrywasz przede mną. Może nie chcesz, żebym wystąpiła przed kamerą?... Coś mi się zdaje... — Źle ci się zdaje — zasapałem. — Gdybyś naprawdę chciał, tobyś mnie o tym zawiado- mił, wiedziałabym wcześniej od innych... że zaczynasz krę- cić... a tymczasem dowiaduję się ostatnia. Wzruszyłem ramionami. — Po prostu chodzę z tobą do jednej klasy — powie- działem — więc uważałem, że nie ma problemu. I stara- łem się zawiadomić najpierw tych, z którymi nie mam bezpośredniego kontaktu. Bałaś się, że cię w ogóle nie zawiadomię? — Tak — wyznała Nelka. Roześmiałem się sztucznie. — Niepotrzebnie się bałaś. Ja mam wszystko z góry za- planowane. Nakręcenie filmu należy do moich zadań na ten rok. Skoro zanotowałem, że masz tam grać główną ro- lę, to choćby ziemia się trzęsła, muszę wykonać zadanie. — Z żelazną konsekwencją — dopowiedziała Nelka. Spojrzałem na nią kątem oka, czy nie drwi sobie ze mnie. — Nie wiem, czy z żelazną — mruknąłem — po prostu z taką, na jaką mnie stać. W każdym razie się staram. — To właśnie u ciebie lubię — powiedziała Nelka. —"' Masz silną wolę. — Nabijasz się ze mnie. — Na pewno masz silniejszą wolę niż inni chłopcy, 189 których znam — powtórzyła. — W każdym razie wiesz, czego chcesz, nakreślasz sobie jakieś cele... realizujesz je..- próbujesz jakoś układać sobie życie. — Wyciągnęła z tor- by pomarańczę i podzieliła na dwie części. — Poczęstuj; się. Jedząc soczysty owoc myślałem, że w oczach Nelki przedstawiam się zawsze lepszy, niż jestem w rzeczywisto- ści. Z wyjątkiem momentów, kiedy jest zazdrosna. O czym. to świadczy? To może świadczyć tylko o jednym... Spoj- rzałem na nią uważnie i powiedziałem głośno: — Za dobrze o mnie myślisz... ale jestem ci za to wdzięczny. To mnie krzepi. — Śmiejesz się ze mnie. Wiem, że w gruncie rzeczy, to- jesteś zły na mnie... — Za co, u licha?! — Za moją nieufność i za te oskarżenia... — zaczerwie- niła się Nelka — ale przebacz mi! To wszystko dlatego, ż& tak bardzo mi zależało na tej roli... Nie masz pojęcia jak bardzo! Ta rola ma dla mnie podwójne znaczenie. — Podwójne? Jak to? — Najpierw dlatego, że będę grać... To było moje ma- rzenie. Pasjonuje mnie teatr i film... ale nie to jest naj- ważniejsze. Najwięcej dla mnie znaczy, że właśnie mnie wybrałeś do głównej roli... sam ten fakt... Bo wcale nie uważam, że mam najlepsze warunki... I łatwo znalazłbyś. inną, zdolniejszą... A ty wybrałeś mnie. To o czymś świad- czy. Chrząknąłem. — Oczywiście. — Na pewno jestem głupia, ale to mi sprawia naj- większą radość... może wcale nie jest tak jak myślę, może za dużo sobie wyobrażam... — urwała i spojrzała na mnie z taką niepewnością w oezath i z takim niepokojem, że 3 zrobiło mi się całkiem łyso. Do licha, umiała mnie wzru- szyć,.. 191 — Wyobrażasz sobie dokładnie, tak jak jest. — zamru- czałem. — Krótko mówiąc za-fas-cy-no-wa-łaś mnie do tego stopnia, że wymyśliłem specjalny scenariusz dla cie- bie... — Naprawdę specjalnie dla mnie? — rozjaśniła się. —Tak — bąknąłem—— to znaczy... nie jest zu- pełnie gotowy, dopniemy go na planie... ale mam pomysł i tytuł. — Jak się nazywa? — „Ostatni dzień wakacji." — Wspaniale! I gdzie będziemy kręcić? Wyjaśniłem w paru słowach. — Nie wiem, czy tam kiedyś byłaś... Fantastyczny las. Zwłaszcza o tej porze cały kolorowy... no i sama baza... — Czy na pewno? — Baza jest zagwarantowana w ramach współpracy z ciotką — cały dom do naszej dyspozycji i stara Michało- wa na dodatek. Ciotka Matylda niedawno została babką i dzisiaj wyjeżdża do Lublina pomóc córce w prowadzeniu domu, no i zobaczyć wnuka! A dom przekazała mnie... — Masz dobrą ciotkę — powiedziała Nelka. — Jasne. Ciotka mnie lubi. — Ale czy wie, że sprowadzisz tam całą ekipę? — Oczywiście. — Nie miała żadnych zastrzeżeń? — Skądże! Była zachwycona. Nelka spojrzała na mnie podejrzliwie. — A czy powiedziełeś jej, z ilu osób składać się będzie ta ekipa? — Tak jest. Powiedziałem, że dom nawiedzi wataha w sile sześciu lub siedmiu ludzi. — Masz bardzo dobrą ciotkę — rzekła z przekonaniem Nelka. — Jasne. Ciotka Matylda jest nadzwyczajna. Od dawna współpracujemy — wyjaśniłem. — Ciotka uważa,'że je- stem jedynym mężczyzną do rzeczy w całej rodzinie. Ile- kroć jest w kropce, zwraca się do mnie. Jestem pogoto- wiem technicznym dla ciotki. Nie zawsze wszystko potra- fię sam, czasem muszę sprowadzać kolegów z technikum, ale zawsze coś wykombinuję... W tym roku odwaliłem wyjątkowy kawał roboty, było wielkie malowanie w le- cie... wszystkie okna i drzwi... sama zobaczysz, to moje dzieło. We wrześniu zbierałem owoce. Ciotka nie może się wspinać po drabinach... a wujek jest stale zajęty... wraca bardzo późno ze służby; ostatnio likwidowałem przecieki w kranach i uszczelniałem okna na zimę... Teraz widzisz , „szaleństwo" mojej ciotki trochę w innym świetle — , uśmiechnąłem się. ^ f — No, skoro tak... — Możesz być spokojna... A zatem pamiętaj, w sobotę o trzynastej dwadzieścia spotykamy się... na dworcu PKS. Autobus jedzie dziesięć minut... To tylko siedem kilomet- rów. Już o pół do trzeciej możemy zacząć zdjęcia. — To niemożliwe — powiedziała Nelka. — Nie będę miała przy kim zostawić moich małych braci. Mama wró- ci dopiero o drugiej z pracy... — No to zdążysz jeszcze na następny pekaes. Będzie o czternastej trzydzieści. — Chyba jednak nie da rady — zaczęła zakłopotana Nelka. — Wątpię, czy mama zgodzi się, żebym została tam na noc... Wolałabym przyjechać wcześnie rano w niedzie- lę... Milczałem przez chwilę. Jeszcze jedna komplikacja — pomyślałem. Ale potem przyszło mi do głowy, że wła- ściwie wszystko się dobrze składa. W sobotę będę mógł pracować z Gigą, a rano w niedzielę nakręcić z nią plene- rowe sceny. Pierwszy autobus z miasta przyjeżdża do Wrzosek w niedzielę dopiero o jedenastej. Do tej pory Gi- ga już będzie zmęczona i zabiorę się do kręcenia scen z Nelką... — uśmiechnąłem się zadowolony. — Kto wie, czy w tym układzie nie uda mi się wyjść obronną ręką Z tej „opozycji gwiazd" i uniknąć kosmicznej burzy. Gdy- by jeszcze coś zrobić z moją kochaną siostrą Marcelą... — Dobrze — powiedziałem do Nelki — musimy uszano- wać wolę mamy. Przyjedź w niedzielę. Jakoś to wszystko ułożę... Będziemy kręcić podczas twojej nieobecności inne sceny. — Z Gigą? Rozłożyłem bezradnie ręce. — No, to mi tylko pozostaje. Nelka przygryzła wargi i odeszła zasępiona. 22. PIERWSZE EMOCJE I NIESPODZIANKI Mama do ostatka odradzała mi wyjazd do Wrzosek. — To nic, że ciotka Matylda cię zaprosiła'— tłumaczyła mi. — Po prostu krępowała się odmówić po tym, co zro- biłeś dla niej, ale to będzie nadużycie gościnności. Zwa- lać wujkowi na głowę siedem osób... W dodatku on je- szcze o niczym nie wie. — Niech mama będzie spokojna. Wuj Błażej na pewno będzie zadowolony — oświadczyłem beztrosko. — Mam dla niego rolę w filmie... Nie każdy się nadaje... Na przy- kład mamy bym nie zaangażował... Mamie zrobiło się przykro. — Nie zaangażowałbyś mnie? Dlaczego? — zapytała nieprzyjemnie dotknięta. — Mama jest za ładna do filmu. Ostatnio ładne twarze nie są modne. Co innego wujek... — Ależ on... — Nic nie szkodzi, mamo... 194 — Biedna Matylda! — westchnęła mama. — Twarz wujka Błażeja nie nadawała się do fotografii rodzinnej na- wet po retuszach. Małe dzieci zawsze uciekały na jego wi- dok... — Ma za to doskonałe wyniki jako rewizor kolejowy — powiedziałem. — Robi raczej niezapomniane wrażenie ;, na pasażerach, zwłaszcza tych bez biletu. Ale, moim zda- niem, właściwe miejsce wujka Błażeja jest w filmie. Na- leży żałować, że taka twarz marnuje się bezproduktyw- » nie... Ja wujka jeszcze wylansuję, zobaczy mama... ulizani ; przystojniacy, gładysze i pięknisie nie mają obecnie Zad- 1, nych szans, poszukuje się twarzy z charakterem, a naj- ' większe kariery robią stuprocentowi brzydale. i, — Ale taka brzydota jak u wujka... o, biedna Matylda... | — Brzydotę życia sztuka zmienia w piękno — oświad- i czyłem. — To jest duża szansa dla wujka Błażeja. s — Czy on już wie o tym twoim pomyśle? — Nie wie, ale to nie szkodzi. Będzie bardziej natural- ny. Nie zdąży wystudiować póz i min. Dlatego pożądane jest, by ta szczęśliwa wiadomość spadła na niego znienac- ka. • — Nie zgodzi się. — To jest uzgodnione z ciotką. Otrzymałem jej pozwo- lenie, poza tym omówiliśmy wszystkie techniczne szczegó- i ły związane z rolą wujka... — Ciekawam, jaką przewidziałeś dla niego rolę. — Charakterystyczną. Będzie grał rolę przestępcy. — Zmiłuj się... wujek to poczciwa dusza. — Mama zupełnie nie zna się na filmie. Właśnie chodzi o to, żeby zaskakiwać. Poczciwa twarz u przestępcy — to robi prawdziwe wrażenie. — Ależ on nie potrafi tego zagrać... ; — Najważniejsza jest twarz. Reszta to ręka reżysera |i praca kamery... Byle tylko wujek był mi posłuszny, zro- \ 195 bię z niego rasowego przestępcę... — powiedziałem i poże- gnałem się z mamą. W drzwiach odwróciłem się jeszcze. — Zaangażuję do filmu także starą Michałową. — Nie radzę ci próbować — ostrzegła mnie mama. — Dostaniesz od niej ścierką. Pod kasami biletowymi czekała na mnie moja siostra Marcela i Zezowaty Dodo. Kobylaka nie było. Dodo oświadczył, że Kobylak przyjedzie razem z Nelką Szyper- 'ską. Podczas jazdy autobusem zastanawiałem się, jak nas przyjmie Michałową. Wiedziałem, że nie 'znosiła gości w domu, cóż dopiero mówić o tabunie obcej młodzieży... Czy więc nie przyjmie nas rzeczywiście ścierką? Dlatego byłem dość zaskoczony, gdy zauważyłem starą Michałową bez ścierki, witającą nas na progu domu z wykrzywioną twarzą, co miało oznaczać uprzejmy uśmiech. Powód tej uprzejmości wyjaśnił się rychło. Gdy Michałową posadzi- ła nas przy stole i wniosła obiad, nie wycofała się do kuchni, lecz przypatrywała się zadowolona, jak wsuwa- my, początkowo w milczeniu, a potem zagaiła: — No, to teraz raźniej... — Raźniej? — zdumiałem się. — Michałową czuła -eię samotna? — Pani wyjechała, pan wraca ze służby w nocy, a nasz dom pod samym lasem... Bałam się... A ty się nie bałeś tu przyjechać? — zapytała mnie nagle. , -^- Czego miałbym się bać? — zamruczałem z gębą peł- ną mięsiwa. — No... wampira. O mało się nie zakrztusiłem. — Kogo? — Grasuje tutaj wampir, znaczy Kubuś. — Ładnie się nazywa — powiedziałem beztrosko, poły- kając marynowaną śliwkę. — Ale dlaczego Kubuś? 196 — Raz gonił dzieci w lesie... i wołał: ,,Dlaczego ucieka- cie? Nie bójcie się Kubusia". Dzieci to zapamiętały i opo- wiedziały. Niektórzy nazywają go także Puchacz, bo poja- wia się na ścieżce w nocy, a niektórzy nazywają go Pun- ktualny, bo udaje, że śpieszy się na pociąg, zaczepia ludzi i pyta o godzinę. To jego zwykłe zagranie... — I dawno on tu tak grasuje? Nic przedtem o nim-nie słyszałem. — Zaczęło się chyba dwa tygodnie temu. Sąsiad, niejaki Masztalerz, wracał o północy z imienin przez las na skróty i został zaczepiony przez nieznanego osobnika, który spy- tał go o godzinę, a następnie wyrwał mu zegarek i zaczął go dusić... Nieszczęśliwego znalazła niejaka Karasiowa, która wybrała się rano na grzyby... bo u nas było w tym roku moc grzybów... osobliwie gąski i kurki. Masztalerz znajdował się w opłakanym stanie, na pół rozebrany i sko- stniały... Do dzisiejszego dnia jest w szpitalu... Inna rzecz, że przeprowadza tam także leczenie odwykowe. — Znaczy... wracał z tych imienin dobrze zaprawiony. — To fakt, zaprzeczać nie będę. Alkohol miał w tym swój udział...Ale faktem jest także, że od tamtego czasu nikt nie chodzi tą ścieżką przez las, czy kto trzeźwy, czy nie... Tym bardziej, że od paru dni Kubuś znów się poja- wił. Co noc teraz zaczepia... osobliwie dziewczyny. — Michałową go widziała? — A dajże spokój, umarłabym ze strachu... Cała kolo- nia teraz żyje nerwami... Człowiek boi się drugiego czło- wieka. — Czy był trup? — zapytała moja znakomita siostra Marcelina z właściwą jej rzeczowością. — Chwalić Boga, jak dotąd nie było — odpowiedziała Michałową — ale Kubuś wielu już gonił... Milicja ma ze- znania. Na piśmie. My jesteśmy najbardziej narażeni... bo ostatni dom pod lasem. Już trzecią noc oka nie mogę 197 nnrużyć. Nasz pies bez,przerwy szczeka... Kubuś na pew- no gdzieś tu się czai. — Michałowa spojrzała ponuro w ciemną ścianę drzew za oknem. — Nie szkodzi — powiedziałem. — To nam nawet od- powiada. Będziemy mieli spokój przy kręceniu filmu... Ludzie nie będą się pętać... A z Kubusiom damy sobie ra- dę. — Oj, dziecko, dziecko — westchnęła pobłażliwie Mi- chałowa, — Chojrak jesteś, dopóki nie zobaczysz Kubusia na ścieżce... Ale zachowaj cię Bóg, żebyś wieczorem wy- chodził z domu. Zamykam drzwi na zasuwę i nikogo nie wypuszczam. — Jak nie było trupa, to ja w nic nie wierzę — odpo- wiedziała Marcelina. — To wszystko mogą być plotki. Mu- si być trup. Tym sceptycznym akcentem zakończyliśmy wspaniały deser i udaliśmy się do naszych pokoi. Michałowa wyjaś- niła, że przygotowała dla dziewczyn dwa pokoje na dole, a dla męskiej części ekipy dwa pokoje na górze i jedno łóżko na poddaszu. Wsadziłem Doda do jednego pokoju, sam ulokowałem się w drugim na piętrze. Tubkę postanowiłem zakwatero- wać na samej górze, na facjatce. Uznałem, że tak będzie najbezpieczniej. Gdy tylko rozpakowaliśmy się, zabra- liśmy się natychmiast do pracy. Marcela zaczęła przygo- towywać kostiumy, a ja z Dodem postanowiłem obejrzeć teren zdjęć i wybrać najbardziej ciekawe miejsca... Ledwie jednak zeszliśmy na dół, czekała nas niespo- dzianka. Przyjechała Giga z Tubką. Wesoła i rozgadana, rozglą- dała się po bazie. — Świetne miejsce... I ten las. Cudo! — Tam jest wampir — powiedziałem. — Nadzwyczajne! Uwielbiam wampiry. Kiedy pracu- je? 198 — Po zmierzchu na ścieżce w lesie. — Ostatnio koło jedenastej wieczorem — zauważył Do- do — pani Michałowa mi powiedziała. On ma pseudonim Kubuś. — Świetnie. Wybieramy się dziś na spotkanie z Ku- busiem! — zdecydowała Giga. — A to co takiego? — za- stygła nagle patrząc w stronę furtki. — Patrzcie, co za niespodzianka! Piekielnie lubisz robić przyjaciołom niespo- dzianki, Cymek — rzekła do mnie, mrużąc oczy. Spojrzałem zdumiony... Do licha, ktoś maszerował dro- gą. Czyżby Kubuś? Nie, zza drzew wyłoniły się dwie oso- by. Serce załomotało mi nerwowo w piersiach... Do diabła, tego się nie spodziewałem... Po chwili skrzypnęła furtka i na ścieżce ukazała się Nelka z Kobylakiem, który tasz- czył dwie wypchane torby. Bałem się, że burza wybuchnie natychmiast i dojdzie do ostrej wymiany zdań, ale nic takiego na szczęście się nie stało. Nelka i Giga przywitały się kulturalnie, aczkolwiek nader powściągliwie i ozięble. — Więc jednak zdecydowałaś się? — zasapałem odpro- wadzając Nelkę do jej pokoju. — Mama ci pozwoliła? — wciąż jeszcze nie mogłem ochłonąć z wrażenia. — Nie rozmawiałam z nią na ten temat. — Nie rozmawiałaś? — Tak się szczęśliwie złożyło, że mama była zaproszona na uroczysty obiad... z okazji czyjegoś awansu czy roczni- cy... Zostawiłam więc jej tylko kartkę, że jadę kręcić film z ekipą do Wrzosek i być może będę tam nocować, więc żeby się nie martwiła... Nie spodziewałeś się, jak widzę, nie wydajesz się specjalnie zachwycony — popatrzyła na mnie podejrzliwie. — Ależ jestem... — wykrztusiłem — to doskonale, że urwałaś się tak szybko... To jest twój pokój — wprowa- dziłem ją do sypialni ciotki. Giga będzie spać obok w sa- 199 łonie razem z moją siostrą Marcelą. — Zaraz dostaniesz coś do zjedzenia. Rozpakuj się, rozgość... — Czy będziemy jeszcze dzisiaj kręcić? Chrząknąłem zaaferowany.. — Tylko parę scen z Gigą... — Z Gigą? — No, tak przecież ustaliliśmy... parę mniej ważnych scen z Gigą, — mówiłem pośpiesznie. — Właściwe zdjęcia zaczniemy dopiero jutro... Niestety, zaraz się ściemni... Dziś omówimy tylko scenariusz i zapoznam was z rolami... Pójdziemy spać wcześnie, bo jutro o szóstej robię pobud- kę. Niestety, nie było mowy, żebym mógł wieczorem omó- wić scenariusz. Ledwie bowiem zrobiło się ciemno, Gigą od razu zaproponowała: — Robimy wyprawę na wampira! Kto idzie ze mną? Projekt wywołał entuzjazm Tubki. Znacznie mniejszy u pozostałych członków ekipy, ale poszliśmy wszyscy. Nie- stety, wampira nie spotkaliśmy. Mimo to, a może dzięki temu, wszyscy byli zadowoleni i humory dopisywały. Od- byliśmy wielokilometrowy spacer błyskając latarkami i czyniąc taki harmider, że wampir, jeśli był, zaszył się w największy gąszcz. — Za wcześnie się wybraliśmy — oświadczyła Gigą, ziewając potężnie. — Powtórzymy eksperyment jutro o północy. Odurzeni leśnym powietrzem, senni i głodni zarazem, wróciliśmy do domu i posiliwszy się solidnie przy stole, poszliśmy spać, choć nie było jeszcze dziewiątej. W nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym, co mnie jutro czeka. Martwiły mnie wrogie stosunki panu- jące między dziewczynami. Wprawdzie dziś odbyło się bez scysji, ale nie miałem złudzeń. Była to cisza przed burzą. Bomba wybuchnie na pewno, gdy jutro przystąpię do zdjęć. Dlatego bałem się jutrzejszego dnia. Zastanawiałem l się, jak ratować zespół, jak uchronić go przed rozłamem, ale nic skutecznego nie mogłem wymyślić. Pozostawało tylko nawoływanie do zgody i apel do wyższych uczuć. Potem myślałem o scenariuszu i przyszło mi do głowy, że najlepiej będzie, jak zacznę realizować jednocześnie dwa scenariusze. W jednym w roli głównej wystąpi Gigą, a w drugim Nelka. Z moją siostrą Marcelą jakoś sobie po- radzę... już nawet zaczął mi się zarysowywać pewien plan... A jeśli chodzi o ten drugi scenariusz, włączę tam wątek wampira. Oczywiście do tej roli świetnie by się nadawał Tubka. Czy jednak się zgodzi? Bardzo wątpliwe. I oświadczył: po pierwsze, że chce wystąpić wraz z Gigą w filmie psychologicznym, a po drugie, że chce grać rolę pozytywnego młodego człowieka. — I nie proponuj mi żadnych „czarnych charakterów", żadnych ról „goryli" i kryminalistów — zaznaczył. — Wy- starczy, że jestem czarnym charakterem w życiu... wiem, . że uważają mnie za takiego. — Przesadzasz — powiedziałem. — Wcale nie. Przyznaj się, że ty sam uważasz mnie za goryla. Nie mogłem zaprzeczyć. Potem pomyślałem, że każdy ma swojego robaka, co go gryzie. Nawet Tubka. I to mnie pocieszyło. Uspokoiłem się i sam nie wiem, kiedy zasnąłem. To wyglądało jak dalszy ciąg moich myśli o scenariuszu, ale to już nie był scenariusz, to był sen. Nie bardzo zresztą oryginalny. Śnił mi się wampir. Najpierw powiało chłodem lodowa- tym w pokoju, ktoś wszedł do pokoju, gdy leżałem w łóżku. Wszedł przez okno. I usiadł na mojej pościeli. Czoło miał nisko zarośnięte szczeciniastym włosem, oczka małe, z ust sterczały mu zwierzęce kły... Położył mi rękę na ustach, żebym nie mógł krzyczeć. A kiedy próbowałem się wyrwać, usiadł okrakiem na mojej piersi. Nie podda- wałem się jednak. Potwornym wysiłkiem udało mi się go zepchnąć z siebie. Potem zacząłem okładać go pięściami. Czułem, że przewaga moja rośnie... — Och, daj już spokój, oszalałeś! — usłyszałem wresz- cie błagalny jęk. To już nie był sen. To był głos Zezowa- tego Doda. Kulił się na moim łóżku, a ja biłem w niego jak w bęben. — Skąd się tu wziąłeś? — wykrzyknąłem. —'Ba... bałem się. — Ty, takie stare chłopisko?! Kogo się bałeś? — Obudziły mnie kroki w drugim pokoju — tłuma- czył wystraszony Dodo — drzwi były uchylone... zoba- czyłem włamywacza. Świecił i przeszukiwał gorączkowo szuflady... W biurku... w szafie... w kredensie. — Co ty opowiadasz? 202 — Był w płaszczu nieprzemakalnym... niestety, stał ty- łem, nie widziałem jego twarzy... zresztą i tak bym jej nie dostrzegł w tej ciemności... Chciałem zapalić światło, ale okazało się, że światło wysiadło. — Niemożliwe. — Sprawdź sam. Przekręciłem wyłącznik. Rzeczywiście. Światła nie było. Nie podobało mi się to wszystko. — Czy... ten włamywacz jeszcze jest? — zapytałem niepewnym głosem. — Chyba tak... nie wiem, czy znalazł, czego szukał, w tych szufladach, ale w pewnej chwili przerwał poszu- kiwania, zatrzasnął sznuflady i wyszedł z pokoju... słysza- łem, jak schodził na dół po schodach... — I przybiegłeś wtedy do mnie. — Nie... nie od razu. Najpierw wyjrzałem z pokoju na klatkę schodową... żeby upewnić się, czy on poszedł... i wtedy zobaczyłem Jurka Tubkę.. — Jurka Tubkę? — Tak, schodził w szlafroku po schodach świecąc sobie latarką. Zapytał mnie, czy nie ma u nas wolnego koca, bo strasznie zmarzł na tej facjacie. Powiedziałem, że nam też nie było za ciepło. Więc on powiedział, że weźmie z dołu z wieszaka swój płaszcz i będzie spał w płaszczu... Wtedy ja powiedziałem mu, żeby uważał, bo na do- le jest włamywacz... Ale on roześmiał się tylko i po- wiedział, żebym poszedł spać... Więc pobiegłem do cie- bie... Nie wiem, czy dobrze zrobiłem... Bo jeśli mi nie wierzysz... —. Dobrze zrobiłeś... — zacząłem i nagle znieruchomia- łem z wrażenia. Na dole rozległ się ciężki łomot, jakby uderzenie pałą, a potem głuchy odgłos walącego się ciała. Po chwili usłyszałem tupot kroków i zdławiony okrzyk Tubki... Tak... to był na pewno okrzyk Tubki. 203 23. NOCNEJ AWANTURY CIĄG DALSZY Wciągnąłem pośpiesznie spodnie i włożyłem buty... Rzu-" • ciłem się do okna. Byłem przekonany, że zbieg będzie uciekał przez podwórze. Zsunę się wtedy po rynnie i odet- nę mu drogę... A nawet, jeśli będzie szybszy i zdąży prze- skoczyć płot, nie stracę tropu i rzucę się za nim w pogoń. Ale włamywacz miał inny plan. Wcale nie kwapił się do odwrotu. Po minucie wyczekiwania wypadłem na klatkę schodową. Panowała tu już zupełna cisza. Zszedłem na dół. — Kto tam?! — usłyszałem w ciemności głos Tubki. Błysnął latarką. — To ja, Cymek. Co się tu wyrabia, u licha?! — Ktoś wdarł się do domu i rozrabia — powiedział Tubka. — Może to on... — Kto? — No... ten wampir... ten Kubuś. — Wariat! Uwierzyłeś w wampira? — Po tym, co tu widziałem... we wszystko gotów je- stem uwierzyć. — Widziałeś go? — Tak jak ciebie widzę. Walczyłem z nim. — Jak wyglądał? — W płaszczu nieprzemakalnym... wygolona maska z wielkim nosem... Odrażająca gęba, będę ją pamiętał do końca życia. — Co robił? — Myszkował po kuchni. Zaskoczyłem go. Krzyknąłem: „Ręce do góry"! W odpowiedzi strzyknął we mnie czymś białym i lepkim. — Strzyknął? W jakimś sensie? — Wydawało mi się, że wypluł jakby z siebie... — Bzdura! — W każdym razie oślepił mnie jakąś masą... to było 204 riodkawe i lepkie, miało zapach migdałów... — Zapach migdałów? — zaniepokoił się Dodo i popra- wił okulary. — To może być preparat cyjankowy. Cyja- nek tak właśnie pachnie. To najgorsza trucizna! Jak się czujesz? — Nieszczególnie — powiedział zmaltretowany Tubka. — Myślisz, że mogę być zatruty? — Chyba nie za dużo liznąłeś tego? — Tylko trochę... — Na wszelki wypadek zadzwońmy po pogotowie — powiedział Dodo — i na milicję oczywiście też. — Tu nie ma telefonu — uciąłem dyskusję. — Możemy liczyć tylko na siebie. — W takim razie ustalamy najpierw, co stało się z wła- mywaczem — mruknął Dodo. — Referuj dalej, Tubka! — No więc, kiedy stałem oślepiony, on natarł na mr r.. Zdaje się, że dostałem czymś w głowę... jakąś maczugą czy pałą... to było w każdym razie ciężkie i grube... Tro- chę mnie zamroczyło. Wtedy on skorzystał z tego i pró- bował wydostać się z kuchni. Ale gdy przemykał się koło mnie, udało mi się schwytać go za nogę. Upadł. Przez chwilę kotłowaliśmy się na podłodze. Wreszcie uderzył mnie tą pałą po rękach... rozluźniłem uchwyt... Byłem w trudnej sytuacji... Krzyknąłem wtedy: „Chłopaki, na pomoc! Łapcie go'". Ten okrzyk musiał go spłoszyć. Zro- zumiał, że jest tu nas cała paczka i uciekł na górę. Otar- łem twarz... wciąż jeszcze byłem na pół oślepiony, ale próbowałem go gonić... Miałem pecha... pomyliłem drzwi. Zaplątałem się w jakieś sznury, chyba przewody od sto- jącej lampy... Wreszcie wydostałem się na schody, popę- dziłem na górę. Zaryglował się w pierwszym pokoju... tym balkonowym, wiecie... Wróciłem na dół.. To wszyst- ko... Cholernie łupie mnie czaszka... — Tubka skrzywił się boleśnie. — Pokaż. — Dodo obejrzał mu głowę. — Rzeczywiście • 205 poważnie cię rąbnął... Masz guza jak pomidor... _ Słuchajcie — powiedziałem. — Zapomnieliście, że do drugiego pokoju, w którym śpi Kobylak, wiedzie tylko jedna droga... Właśnie przez pokój balkonowy... — W którym zaryglował się włamywacz — dodał Do- do. — Z tego wynika, że Kobylak jest w rękach włamywa- cza — mruknął ponuro Tubka. — Niepokoi mnie, że nie daje żadnego znaku życia — powiedziałem — nie jest przecież żaden ułomek, powinien walczyć. — A przynajmniej krzyczeć — dodał Dodo. — Tak jest, powinien przynajmniej krzyczeć... wzywać pomocy, jęczeć... Tymczasem zupełna cisza... _ No, nie taka zupełna — zauważył Dodo. — Słyszę jakieś szelesty... Cicho... Nasłuchiwaliśmy przez chwilę. — Ktoś skrada się korytarzeaa — szepnął Tubka. _ Kto tam? Stój! — krzyknąłem i poświeciłem latarką. W snopie światła ujrzeliśmy Gigę. Biegła do nas w czer- wonym szlafroczku zadyszana i przestraszona. Oczy miała wielkie jak spodeczki. _ O Boże, więc was też zbudził? Widzieliście go? — szeptała podniecona. — Tak. Przetrząsał szuflady w balkonowym pokoju powiedział Dodo — widziałem go przez uchylone drzwi. Ledwie mu się wymknąłem. Ale Kobylak został... Nie daje znaku życia. Nie wiadomo, czy żyje ... — bełkotał bezład- nie Dodo, — Nie wiadomo też, czy żyje Szyperska — powiedziała Giga. — Co ty opowiadasz! — zdenerwowałem się. — Nie ma jej w pokoju. Zniknęła... \ — Jesteś pewna? Skąd wiesz? Zaglądałaś do niej? — Tak. — Po co? — zmarszczyłem brwi. — Po prostu zbudził mnie jej krzyk... — Krzyk? — Nie mogłam prawie nic zrozumieć, co krzyczała, ale to był krzyk mordowanego człowieka... Jedno słowo zro- zumiałam wyraźnie. Parę razy powtórzyła moje imię. Było jasne, że wzywa mnie na pomoc. Powiem szczerze... Ba- łam się ruszyć z miejsca. Siedziałam jak sparaliżowana. Potem jednak wzięłam się w garść. Pomyślałam, że to wstyd być takim tchórzem... Ktoś walczy o życie, a ja siedzę bezczynnie. Uzbroiłam się więc w moją parasolkę i ostrożnie, na palcach podeszłam do drzwi pokoju, gdzie spała Szyperska, uchyliłam je jak mogłam najciszej i... i stanęłam jak wryta. Na stoliku przy łóżku Nelki paliła się świeczka, ale samo łóżko było puste... Nagle usłysza- łam jakiś łomot w kuchni i krzyki. Nasłuchiwałam zdręt- wiała z przerażenia. Potem... otworzyły się drzwi od stro- ny korytarza... Myślałam, że to Szyperska wraca, tymcza- sem na progu stanął on! Miał maskę na twarzy. To znaczy wydawało mi się że to chyba maska, bo gdy przyjrzałam. się uważniej, doszłam do wniosku, że on miał taką okrop- ną cerę, gliniastą, z potwornymi wrzodami... Chciałam uciekać, ale nie mogłam zrobić ani kroku... Tymczasem on sapiąc ciężko zbliżał się powoli do mnie... Już chciał rzucić się na mnie, gdy przypominałam sobie, że nie je- stem przecież bezbronna, bo trzymam w ręku tę parasol- kę... Zamachnęłam się, ale zamiast w niego trafiłam w lampę na komódce. Lampa przewróciła się z brzękiem. To go zatrzymało na chwilę... Skorzystałam z jego oszoło- mienia, uciekłam do swojego pokoju i zamknęłam się na klucz... Marcela też się już zbudziła. Opowiedziałam jej, co mi się przydarzyło... Nasłuchiwałyśmy niespokojnie, co będzie dalej. Potem usłyszałyśmy znajome głosy i Mar- cela i namówiła mnie, żebym wyjrzała na korytarz... No i zobaczyłam was... — Coś tu się nie zgadza — zauważyłem. — Nie zgadzają się wrzody — stwierdził Zezowaty Do- do. — Włamywacz nie miał wrzodów. — A może ty walczyłaś z lampą na komódce i tylko ci się zdawało... — No, wiesz — oburzyła się Giga — widziałam go wy- raźnie... — W takim-razie widziałaś Tubkę... — powiedziałem. — Po starciu w kuchni wlazł omyłkowo do jakiegoś poko- ju z upaćkaną twarzą... To jego musiałaś zaatakować pa- rasolem... — Tubka nic nie wspomniał, że to Giga... mówił, że sam zaplątał się w przewody lampy — zauważył Dodo. — Tubka umyślnie zmienił ten przykry szczegół... — powiedziałem. — To nie jest przyjemne być atakowanym parasolem przez miłą sercu osobę, w dodatku bez powo- du. Ponieważ nie wierzę, by Tubka chciał w tym momen- cie „rzucić się" na Gigę. To już fantazja Gigi. Strach ma duże oczy. — O Boże, Jurek, więc to byłeś ty?! — wykrzyknęła Giga. Tubka sapał ciężko. — Przebacz, tak mi przykro... — Przebaczam ci — powiedział wspaniałomyślnie Tub- ka. — Może tego guza wtedy sobie nabiłeś — przymruży- łem oczy. — Do licha, może tu w ogóle nie ma włamy- wacza... — Jest! — usłyszeliśmy głos z ciemności. Skierowałem latarkę w tamtą stronę. Zbliżała się do 'nas podniecona Marcela, — Jest tu włamywacz albo wampir — oznajmiła. — Widziałaś go? . — Widziałam trupa — oświadczyła poważnie. — To zmienia zupełnie sytuację. Nie wierzyłam w tego .208 wampira. Słyszeliście sami. Pytałam o trupa. No i... jest trup. — Nie żartuj, nie czas na bzdurne żarty — zdenerwo- wałem się. — Ja wiem, że to głupio brzmią ale nic na to nie po- radzę. • — Jest trup? — podniecony Dodo nerwowo poprawił okulary. — Jest i, żeby wyglądało jeszcze bzdurniej, leży . w szafie. — Trup w szafie? — oniemiał Dodo. — Tak, na końcu korytarza — oznajmiła z kamienną twarzą Marcela. , Ruszyliśmy bezzwłocznie sprawdzić tę makabryczną nowinę. — Czy... czy już wiesz.., czyj to trup? — zapytałem ostrożnie Marceli. — Nelki Szyperskiej — odparła Marcela. — Nie! Nie może być — wykrzyknąłem przerażony i rzuciłem się biegiem do szafy... Przed samą szafą omal nie wyłożyłem się jak długi... z powodu poślizgu. Pośliz- nąłem się na jakiejś mokrej plamie na podłodze. Poświe- ciłem latarkę. Zastygła czerwona ciecz... wypłynęła wąską strużką z szafy. Krew! Przeniosłem wzrok na szafę. Była czarna, rzeźbiona, jakiś antyk chyba. Między nie domknię- tymi drzwiami coś tkwiło... białego. Wzdrygnąłem się.' ' To nie było złudzenie. Z szafy sterczała ludzka noga. Dotknąłem jej. Była zimna. — Już sztywnieje — oświadczyła Marcela. — Zgon mu- siał nastąpić kilka godzin temu. Tubka otworzył szafę. Nelka leżała wciśnięta między starą odzież; z rozrzuconymi włosami, rękami rozpostarty- mi, z zastygłą, jakby wymodelowaną w białym marmu- rze twarzą. Oczy miała zamknięte. „Jest piękniejsza niż wtedy, gdy była żywa..." — pomyślałem i pomyślałem jeszcze, że żywa Nelka nigdy nie wydawała mi się pięk- , na. Dopiero teraz... — Pomóżcie mi ją wyciągnąć — mruknął Tubka. ^ — Zostaw — powiedziała Marcela — nie wolno niczego ruszać, póki nie przyjedzie milicja. Musimy ją zostawić tak jak jest... inaczej moglibyśmy mieć kłopoty. — Tak, mogłoby być na nas — powiedział podniecony Dodo. — Zdaje się, że ostatnio pokłóciłeś się z Nelka — obrócił się do Jurka Tubki. — No to co? — Mogliby ci próbować przylepić to morderstwo —• powiedział Dodo — masz motyw. I Giga też ma. I ty też masz — wskazał palcem na Marcelę. — Ja? — Mogłaś jej zazdrościć głównej roli w tym filmie. — Uważaj, Dodo, bo cię strzelę — rzekła ostro Marcela. — Nie lubię takich żartów... — Ja przecież nic... ja tylko was uprzedzam... możecie być w to wplątani... — Przestań — spojrzałem z wyrzutem na Doda i przy- mknąłem przygnębiony szafę. Czułem, że ogarnia mnie rozpacz... To przeze mnie wszystko... przez ten film prze- klęty! — Kiedy ją znalazłaś? — Tubka indagował Marcelę. — Przed chwilą... Chciałam iść do łazienki i zabłądzi- łam, z powodu tych ciemności zabrnęłam aż na koniec korytarza... Pamiętam, zawadziłam o coś... Wyobraźcie sobie moje przerażenie, gdy stwierdziłam, że to była ludz- ka sztywna noga! — Teraz już nie ma wątpliwości — zamruczał Tubka. — Nie było przesady z tym wampirem... Facet jest cho- lernie niebezpieczny. Nie mogę sobie darować, że pozwo- liłem mu się wymknąć... Ale rozgrywka nie skończona... póki tam jeszcze siedzi na górze, mam szansę. — Ty może tak... ale jaką ma szansę Kobylak? — wtrą- ciłem. — W tej chwili najważniejszą sprawą jest ratowa- nie Kobylaka... Dosyć tego gadania. Musimy coś posta- nowić. — Zęby coś postanowić, musimy najpierw zbadać sytu- ację. Istotne jest, czy Kobylak jeszcze żyje, czy już nie — mruczał Tubka. — Mógłbym próbować wyważyć drzwi, ale jeśli Kobylak jeszcze żyje, ten zwyrodnialec gotów go wtedy ukatrupić. Może zrobić z Kobylaka zakładnika. Te- go się właśnie boję. — Najlepiej pędzić po milicję — zaproponowała Mar- cela. — Milicja jest siedem kilometrów stąd — powiedzia- łem. — Zeszłaby cała godzina... co ja mówię, dwie godzi- ny, zanim mogliby nam pomóc... A do tego czasu... Strach pomyśleć... Musimy działać sami... — Pójdę na górę—zdecydował Tubka.—Spróbuję na- wiązać z nim kontakt... i dowiedzieć się, czego chce... Na- straszę go przy sposobności... Może zgodzi się wypuścić Kobylaka. — Pójdę z tobą — powiedziałem. — I ja — rzekł Dodo. W rezultacie poszliśmy wszyscy. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwaliśmy przy drzwiach W pokojach panowała zupełna cisza. — Boję się — powiedział Dodo. — Ta cisza nie wróży nic dobrego... — Może drań uciekł przez balkon... — To karkołomne przedsięwzięcie — mruknąłem. —' Gładka ściana, nie ma nawet rynny w pobliżu, takiej jak przy moim pokoju. — Cicho... słyszę go! Pokasłuje —szepnął Tubka. — Tak, to on. — Ale dlaczego nie słychać zupełnie Kobylaka? — Prawdopodobnie już nie żyje. — Może jest tylko zakneblowany — powiedziałem. 212 — Przynieś noże z kuchni — mruknął Tubka do Doda — wybierz największe i najdłuższe. Musimy być przygoto- wani na wszystko — wyjaśnił. Wzdrygnąłem się. Pomyślałem, że zaczyna się najwięk- sza przygoda mojego życia... Ale ledwie- się zaczęła, już miałem jej dość. Nie taką sobie zaplanowałem tu przy- godę. 24. WIELKA GAFA! Zezowaty Dodo wrócił z trzema nożami. Tubka wybrał dla siebie największy, niemal rzeźniczy nóż — wąski i długi. Dodo zatrzymał dla siebie nóż-piłę. Mnie przypadł tępy nóż stołowy. Wyglądał dość niewinnie, a mimo to poczułem się raczej niewyraźnie. Tym razem bowiem po raz pierwszy w życiu, nie miał mi służyć do obiadu, lecz do obrony. Tubka spojrzał nań krytycznie. — Nie było lepszego? — zapytał Doda. — Tylko te dwa — odparł Dodo. — Trzeciego kuchen- .nego już nie było. — Trzymaj! — Tubka wręczył mi swój. — Ja ostatecz- nie mogę bez, bo znam dżudo, ale taka faja jak ty... Spojrzałem na rzeźniczy nóż, który trzymałem w ręku. Głupia sytuacja. Nigdy jeszcze nie walczyłem na noże. — Jak ty trzymasz ten nóż! — zdenerwował się Tub- ka. — Nie będziesz nim, do licha, krajał kurczaka... Nóż do walki trzyma się tak — zademonstrował. — Nie miałem dotąd okazji... — chrząknąłem — i ra- czej tego nie lubię... — Ja też nie — rzekł Tubka — ale pamiętaj, że to jest niebezpieczny facet, który nie przebiera w środkach, a ty co... chcesz na niego z gołymi rękami? Chodzi o Kobylaka. To prawda, chodzi o Kobylaka. Wziąłem się w garść. i— Zagajaj — powiedział Tubka. — Może ty... — Nie, ty zagaisz lepiej. Zastukałem energicznie do drzwi. * Odpowiedziało mi milczenie. — Nie ma pan żadnych szans! — zawołałem. — Jest pan otoczony. Mamy przewagę liczebną. Niech pan nie przeciąga struny. Spojrzałem na Tubkę. Pokiwał głową. — Zagajaj dalej, dobrze ci idzie — szepnął, — Czy pan chce rozlewu krwi? Jesteśmy uzbrojeni. Zdolni do wszystkiego — ciągnąłem. — Puścimy jednak pana wolno, jeśli pan spełni jeden warunek. Tym razem poskutkowało. Z pokoju doszedł nas słaby głos. — Czego chcecie? — Niech pan wypuści naszego kolegę Kobylaka. — Tylko ja tutaj jestem — odpowiedział głos. Na moment poczułem skurcz serca. — Nie chce pan chyba powiedzieć, że pan go już załat- wił? — Nie ma tutaj nikogo. — Do kogo ta mowa? Tam został nasz kolega. Spał w drugim pokoju — zagrzmiał Tubka. — Nie zaglądałem do drugiego pokoju — odpowiedział głos. 'Spojrzeliśmy po sobie zbici z tropu. — Może niepotrzebnie zdekonspirowaliśmy Kobylaka — mruknąłem zaaferowany. — Kobylak mógł się ukryć w drugim pokoju... i siedzieć tam cały czas bezpiecznie, a teraz... — Trudno, stało się — szepnął Tubka, a głośno zawołał: — Jeśli pan tam nie zaglądał, niech pan zajrzy, do licha! Ale to jest ostatnia chwila pańskiego życia, jeśli chłopa- kowi coś się stanie! 214 — O Matko Miłosierna! — jęknął opryszek. Poruszyłem się niespokojnie. Nóż z brzękiem upadł mi na podłogę. — Co ci się stało? — zapytał z niepokojem Tubka. — Niech to diabli... zdaje się, że poznaję ten głos... o, niech to diabli... lepszy ubaw... — Ubaw?! — Do licha, schowaj te noże... to mój wujek. — Co takiego? — Zaatakowałeś w kuchni wuja Błażeja... — Niemożliwe... przecież Dodo... — Zaatakowałeś gospodarza domu. Co za gafa! Tubka bawił się nożem. — No, nie wiem, czy taka gafa... wujek nie wujek, w każdym razie zamordował Szyperską. — Idioto, schowaj ten nóż! — rozzłościłem się. — Jak " śmiesz podejrzewać wujka! — Wszystko wskazuje na to, że twój wujek jest wampi- rem — rzekł spokojnie Tubka. — Nie unoś się... Zrozum, zdarzają się takie, wypadki, że człowiek wiedzie podwójne życie... zwłaszcza, gdy jest stuknięty. — Mój wujek nie jest stuknięty. Jest rewizorem. — Pamiętaj, że Szyperską nie żyje... Ktoś ją zabił. Jeśli nie on, no to kto? No to kto w takim razie? Stara Micha- B łowa czy ktoś z nas? Powiało grozą. , — Najbardziej podejrzana jest Giga — powiedział Do- do. .— Wiemy, że była w pokoju Szyperskiej, tam zastał J ją Tubka... — Zajrzała zobaczyć, co się dzieje. Szyperską krzyczała. — Tak twierdzi Giga, ale oprócz niej nikt nie słyszał krzyku Szyperskiej... Poza tym Giga nie znosi Szyperskiej i trudno uwierzyć, że chciała jej śpieszyć na pomoc... — Może tobie trudno — zapiał Tubka. — Ja ją znam 215 i mnie bardzo łatwo w to uwierzyć. Giga mogła nie lu- bić Szyperskiej, ale nie odmówiłaby jej pomocy w potrze- bie. Taka jest właśnie Giga! — W takim razie sam się wkopujesz, Tubka... Bo ty jesteś kolejny na liście... — Ja? — Już powiedziałem ci, że miałeś motyw, a oprócz te- go nie masz alibi. Przeciwnie, widziałem cię, jak schodzi- łeś w nocy na dół. — Szedłem po płaszcz, mówiłem ci, że zmarzłem... — Czy uwierzą? Uznają to za wykręty... — Idź do diabła i zabierz lepiej te noże... — krzyknął Tubka. — Słyszałeś, co mówię? Zjeżdżaj! Przerażony Dodo porwał noże i zbiegł na dół. Wrócił po chwili podniecony. — Co, znowu tutaj? Spływaj! — Tubka chciał go prze- gonić. — Ma... mam nie... niesamowitą wiadomość — wy- krztusił Dodo. — Co się znowu stało? — zapytałem. — Mam nadzieję, że nie nowy trup. — Prze... przeciwnie... Szyperska poruszyła nogą — oznajmił Dodo. — Co ty, wygłupiasz się?! — Widziałem na własne oczy. Ona spała w szafie. — Spała w szafie? Dlaczego? — Nie wiem... możemy ją spytać... na razie jest zajęta. Wyciera syrop wiśniowy... W tej szafie stały jakieś butel- ki z sokami i jedna się potłukła... Wszystko zapaprane... A myśmy myśleli, że to krew... Teraz sprząta, Giga i Mar- cela jej pomagają, bo ona jest bardzo słaba, czymś się stru- ła... Ale wszystkie są w dobrym humorze, bo już im po- wiedziałem, że wampirem jest wujek. W pokoju znów rozległy się kroki. Przyłożyłem ucho do drzwi. 216 — Niesamowita historia — rozległ się drżący głos wuj- ka.— Tam naprawdę śpi jakiś chłopiec... — Śpi? — zdziwiłem się. — Śpi spokojnie, wydając lekki pomruk jak kot — po- wiedział wujek. — Nader spokojny sen jak na opryszka... Pomyślałem, że Kobylak ma nerwy. A jednak nie zaz- drościłem mu. Przespał najciekawsze wydarzenia tej nocy. Przez drzwi słychać było głośne sapanie wujka. Był czymś wyraźnie wzburzony. — To skandal! — wybuchnął wreszcie. — To już zu- pełny upadek obyczajów, nie mówiąc o naruszeniu pod- stawowych zasad higieny, przyprowadzać z sobą na noc- ną robotę nieletnich jak ten chłopiec. Widać po jego 'śnie, że to niewinne dziecko jeszcze, a panowie brutalnie pcha- 217 ją go na drogę przestępstwa... Nawet jeśli dopuścimy, że zachodzi konieczność praktyki i wdrożenia do zawodu od najmłodszych lat... to przecież, na miłość boską, nie w go- dzinach nocnych. Widzę po tym chłopcu, że jego organizm potrzebuje o tej porze snu... — Chwileczkę, proszę pana. — Tubka usiłował przer- wać ten potok wymowy, nadaremnie jednak, ponieważ w wujka Błażeja wstąpił duch apostolski. Uzdrawianie obyczajów, naprawa stosunków społecznych i dbałość o poziom moralny młodzieży, to były życiowe pasje wujka. — Muszę nadto zwrócić panom uwagę, skoro mam rzadką okazję rozmawiać z przedstawicielami tak orygi- nalnego acz starego zawodu, że zdumiewa mnie upadek etyki profesjonalnej w waszych szeregach, panowie. To ładnie, że wznieśliście się na wyższy poziom kultury oso-, bistej i wyjeżdżacie na delegacje z mydłem, szczoteczką do zębów itp. przyborami toaletowymi, tudzież bielizną nocną w neseserach, ale zakładać kwatery i nocować w domu, który się właśnie plądruje, to już bezczelność. Tego nie robili szanujący się włamywacze. Stąd mój apel! Zabierajcie, co macie zabrać, i cześć! Zniosę brak tego czy owego przedmiotu, ale nie zniosę waszego towarzy- stwa! To już za wiele mieć was koło siebie w kuchni, w wannie i w łóżku! TO jakieś nowe, niesłychane metody rabunku! Wypraszani sobie w imieniu zainteresowanych obywateli! — Doskonale, wujku, podpisuję się pod tym apelem, ale tu zaszła jakaś pomyłka... Do kogo właściwie wujek wy- głasza ten apel? — Wujek? Co takiego? Wiem, że mam wielu krewnych w różnych zawodach, ale w takim?... Kto mnie nazywa wujkiem? — denerwował się Błażej. — Powtarzam, do kogo wujek wygłasza ten apel? — Do włamywaczy całego świata. 218 — Pomyłka w adresie. My gościmy tu na zaproszenie ciotki Matyldy. Czyżby nie uprzedziła wujka? — Biedna Matylda... Wiem, że jest bardzo gościnna, ale żeby aż tak... To już jakieś zaburzenia umysłowe! Zapra- szać na weekend przestępców! — Dopiero, jak zrobię nudny film, pozwolę wujkowi nazwać się przestępcą. — Film... zaraz... coś mi świta... i głos jakby znajomy. Czy ty, przyjacielu, nie jesteś czasem tym najbardziej po- strzelonym maniakiem ze wszystkich nienormalnych sios- trzeńców mojej biednej Matyldy? Chrząknąłem urażony. — Nie wiem naprawdę, kogo wuj ma na myśli. — Mam na myśli oczywiście Cymeona Maksymalnego, czyli Cymka Ogromskiego. On właśnie ma bzika na punk- cie filmu. — Ja protestuję przeciwko tym sformułowaniom — oświadczyłem — i przypominam wujkowi, że wujek wciąż jeszcze jest zamknięty w tym pokoju... — Sam się zamknąłem i wyjdę, gdy będę chciał '— oświadczył z godnością wuj Błażej. — Wyjście jest tylko jedno i prowadzi do naszej ekipy — powiedziałem surowo. — Nie rozumiem. — Wuj został skierowany do pracy w naszej ekipie przez ciotkę Matyldę. — Nic o tym nie wiem. — Pewnie nie otworzył wuj listu zawierającego dwa- naście zleceń cioci dla wuja do wykonania podczas jej nie- obecności. Zlecenie ostatnie, zlecenie numer dwanaście, przewiduje udział wujka w realizacji obecnego filmu w charakterze aktora, z uwagi na walory wewnętrzne i ze- wnętrzne wujka. List znajduje się na biurku pod przy- ciskiem. Przez chwilę trwała po drugiej stronie cisza. 219 Wreszcie rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyły się i stanął w nich zrezygnowany wujek Błażej. W ręce trzymał wałek kuchenny do ciasta. — Strasznie mi przykro. Zdaje się, że kogoś rąbnąłem tym wałkiem. — Mnie — powiedział Tubka. — Ale to my przeprasza- my... Zaszło żałosne nieporozumienie... — Nie... nie... to ja jestem gapa... Nie zauważyłem tego listu... w dodatku przed wyjazdem ciotka wspominała o waszym przyjeździe, ale wypadło mi z głowy... Jestem przepracowany... ostatnio zastępuję chorego kolegę... gonię resztkami nerwów... — Zatem dobranac, wujku. Jutro przy śniadaniu spró- bujemy odtworzyć historię tej niesamowitej nocy — ziew- nąłem. — Wyjaśnić niektóre ciemne punkty — powiedział Tubka. — Postanowiłem analizować skrupulatnie wszyst- kie moje niepowodzenia, rozczarowania i wpadki. Może wreszcie zrozumiem, skąd się bierze mój systematyczny pech — westchnął ciężko. 25. SCENARIUSZE PRAWDZIWE I ZMYŚLONE Nazajutrz, po śniadaniu poprosiłem najbardziej ,,tra- gicznych" bohaterów tej niezapomnianej nocy, to znaczy wuja Błażeja i Nelkę Szyperską, aby opowiedzieli nam swoje przygody. Postanowiłem zanotować je skrupulatnie jako dokumentację do przyszłego filmu. Gdy ktoś będzie mi zarzucał, że jestem niepoważny i że moje scenariusze nie mają związku z rzeczywistością, pokażę te zeznania wujka i Nelli, dołączę moje zmyślone nowele filmowe i każę zgadywać, które z tych utworów zawierają opisy prawdziwych zdarzeń, a które są płodem mojej wyobraź- ni... I mogę się założyć, okaże się wtedy, że jestem jednak 230 „poważniejszy" niż życie. Bo życie lubi drwić sobie z nas na każdym kroku. A oto teksty obu zeznań. Zeznanie wuja Błażeja Jak wam już wspomniałem, tego dnia byłem wyjątko- wo zmęczony i senny. Jesienny szczyt przeładunków na kolei. Od dwu dni i dwu nocy nie zmrużyłem oka. Do tego kolega zachorował i musiałem zastępować go w pracy. Chodziłem jak zamroczony i czułem, że łapie mnie grypa. Z pewnością miałem gorączkę, dręczyło mnie pragnienie. Wróciłem o jedenastej wieczorem. W domu panowała idealna cisza i nie zauważyłem nic podejrzanego. Tylko światło wysiadło. Ale nie chciało mi się zmieniać korków. Moim marzeniem było jak najszybciej zażyć polopirynę, ugasić byle czym pragnienie i położyć się spać. Nie zdej- mując płaszcza poczłapałem do mojego pokoju na piętrze. Wiedziałem, że w którejś szufladzie mam parę tabletek leku... Dlaczego nie zdjąłem płaszcza? Ponieważ przecho- dząc przez podwórze zauważyłem, że Michałowa zostawi- ła na noc bieliznę na sznurze i zapomniała sprzątnąć. Mi- chałowa stała się ostatnio roztargniona. Starość czy też skutki myślenia o wampirze?... Z początku miałem za- miar nie mieszać się do takiej babskiej rzeczy jak pranie i suszenie bielizny, ale gdy chciałem w przedpokoju ściągnąć płaszcz, zauważyłem, że jest wilgotny. Zaczynała się mżawka. Pomyślałem wtedy, że jednak należałoby sprzątnąć tę bieliznę, bo inaczej rano trzeba ją będzie zno- wu wyżymać. Postanowiłem przeto, że skoczę tylko na górę, zażyję polopirynę i napiję się czegoś, no i zaraz wezmę się za tę bieliznę... Uznałem, że nie warto w tej sytuacji zdejmować płaszcza... Skąd mogłem przypuszczać, że to będzie miało takie ogromne znaczenie? Czy zga- dzam się, że mógł w waszych oczach wyglądać podejrza- 221 nie osobnik w płaszczu, przeszukujący gorączkowo wszyst- kie szuflady w pokoju? Tak. Zgadzam się. Na pewno mógł kojarzyć się ze złodziejem, a nawet włamywaczem... Co było dalej? Znalazłem w końcu tę polopirynę i zszed- łem na dół napić się czegoś w... kuchni. Tam właśnie za- skoczył mnie Jurek. Krzyknął do mnie: „Ręce do góry!" Oczywiście wziąłem go za bandytę... pomyślałem nawet, że to może być ten opryszek grasujący w okolicy, którego nazywają wampirem czy też Kubusiem. Nie miałem jed- nak zamiaru kapitulować... Zrobiłem nagły unik na wy- padek, gdyby miał prawdziwą broń przy sobie. Sam by- łem wprawdzie bez oręża, ale nawinął mi się pod rękę garnek z budyniem czy kremem. Nie namyślając się wie- le, nabrałem garść tej masy i cisnąłem nią w napastnika. Korzystając z jego zaskoczenia porwałem wałek do ciasta i z pomocą tego wałka utorowałem sobie drogę do pokoju. Tam zamknąłem się na klucz i zacząłem medytować nad sytuacją... To wszystko. Dalszy ciąg już znacie. Dlaczego nie wydostałem się od razu z domu? Mógłbym wtedy zaalarmować sąsiadów albo wezwać milicję. Owszem, w pierwszej chwili miałem nawet zamiar wybiec z do- mu, ale potem, gdy Jurek zaczął wzywać kolegów na po- moc, zrozumiałem, że jest tutaj cała banda i że drzwi na pewno są pilnowane. Kiedy w dodatku usłyszałem czyjeś kroki w korytarzu i zamajaczyła mi jakaś sylwetka w ciemności, pomyślałem, że droga na dwór jest odcięta. ^ Bałem się ryzykować przedarcia się przebojem i poszu- kałem schronienia na górze. Oczywiście teraz już wiem, że ta postać w korytarzu, której się przestraszyłem, to była Nella Szyperska. Zeznanie Nelli Szyperskiej Miałam okropny sen, ledwie zasnęłam tej nocy. Czy o wampirze? Nie, to nie był sen o wampirze. Wolałabym nie mówić, co mi się śniło... To było zbyt straszne i przyk- re... Tak. Krzyczałam przez sen. Pamiętam... Nalegacie żeby powiedzieć jednak coś o tym śnie, przynajmniej ogól- nie. No więc ogólnie, to śniło mi się kręcenie filmu... Nie mogę powiedzieć, kto mi się śnił i 90 się ze mną stało... Ten sen był tak okropny, że obudziłam się. Potem nie mogłam zasnąć. Bałam się. Naprawdę się bałam. Na stoliku noc- nym zauważyłem parę flakoników z bardzo wyraźnymi wielkimi napisami, naklejonymi zapewne przez ciotkę,, żeby mogła je przeczytać bez okularów. Te napisy brzmia- ły: na serce, na wątrobę, na żołądek, na uspokojenie. Zażyłam więc tabletkę na uspokojenie. Kiedy po pięciu minutach nie uspokoiłam się, wzięłam jeszcze jedną... Tak, teraz wiem, że wzięłam za dużą dawkę i że taka dawka działa nasennie. Potem poszłam do łazienki i żeby rozluź- nić nerwy, wzięłam zimny prysznic. Zimny prysznic zaw- sze dobrze mi robi. Kiedy byłam w łazience, -usłyszałam jakiś dziwny hałas. Zarzuciłam szybko szlafrok na siebie i zaniepokojona wy- szłam na korytarz. Wtedy usłyszałam jakby odgłosy szoro- wania czy też szamotania oraz ciężki łomot w kuchni. Od , razu pomyślałam o włamywaczu. Wiedziałam, że o tej porze Michałowa śpi kamiennym snem. Chwaliła się bo- wiem przede mną, że ma taki cudowny środek, po którym śpi jak zabita, a ponadto używa specjalnych koreczków do zatykania uszu. Więc od razu pomyślałam, że to nie może być Michałowa... A kiedy potem usłyszałam krzyk i głuche uderzenie, nie miałam już wątpliwości. Chciałam pobiec na górę i obudzić chłopców, ale w tym momencie z kuchni wypadł zadyszany człowiek w czarnym płaszczu. Drogę miałam odciętą. Zatrzymałam się przerażona. On •też się zatrzymał. Musiał mnie zauważyć... Nasłuchiwał... Chciałem krzyczeć, wzywać pomocy, ale głos uwiązł mi w gardle. Zauważyłam obok mnie szafę... jej drzwi by- ły uchylone. Wsunąłem się pośpiesznie do niej... Niestety l •t | 223 była pełna starej odzieży i w dodatku jakieś butelki stały na dole. Chyba nawet parę się przewróciło. Ale byłam tak przerażona, że nie zwróciłam na to specjalnej uwagi. Sta- rałam się siedzieć jak najciszej... Przywarłam do jakiegoś futra... Czułam, jak ogarnia mnie spokój i głęboka sen- ność... Nie wiem, jak długo spałam, strasznie ścierpła mi noga z powodu niewygodnej pozycji. Dlatego ocknęłam się w końcu i zobaczyłam ze zdumieniem, że wciąż siedzę w szafie. A potem zobaczyłam Gigę i Marcelę, jak pochy- lały się nade mną ciekawie. Wstałam, ale strasznie krę- ciło mi się w głowie... To wszystko, co zapamiętałam z tej nocy. Bardzo mi przykro, że wzięliście mnie za trupa i tyle najedliście się strachu przez mnie. Ale czy to tylko moja wina? Tak, teraz już wiem, że ten człowiek, którego się przestraszyłam, to był pan Błażej, wujek Cymka. Ale wtedy skąd mogłam wiedzieć? { W ten sposób wszystkie zagadki tej piekielnej nocy zo- stały wyjaśnione. Zaraz po śniadaniu poprosiłem całą ekipę, aby zebrała się pod domem, gdyż musimy omówić plan pracy i zapo- znać się ze scenariuszem flimu. Okazało się jednak, że z dziewcząt tylko jedna Giga była gotowa. Szyperska wciąż nie mogła jeszcze przyjść do siebie po tych pastyl- kach. Znów ogarnęła ją senność i poszła wziąć trzeźwiący natrysk. A moja siostra Marcela zamknęła się w pokoju i przymierzała kostiumy przed lustrem. Nie narzekałem specjalnie z tego powodu. Nareszcie bę- dę miał sposobność pomówić w cztery oczy z Gigą. Może wyrazi zgodę na kompromisowy podział ról w filmie? — Chodź, Giga, zapoznam" cię ze scenariuszami — po- wiedziałem. — Przejdźmy do altany. — To ile w końcu masz tych scenariuszy? — Dwa. 224 — Jak się nazywają? — Jeden: „Ostatni dzień wakacji", a drugi: „Rapsodia jesienna na puzon i perkusję". Usiedliśmy w altanie. — Który z nich jest ciekawszy? — zapytała Giga. — Oba są ciekawe— Ale ja wolę „Rapsodię". — Dlaczego? — Bo ty będziesz tam grała główną rolę. Niestety, okazało się, że nie znam Gigi i popełniłem błąd. Właśnie dlatego, że zaproponowałem jej „Rapsodię", zaczęła zdradzać olbrzymie zainteresowanie „Ostatnim dniem wakacji"! Gdybym to przewidział... Niestety. — Opowiedz mi najpierw o tym „Ostatnim dniu wa- kacji" — zaproponowała niewinnie. — Wolałbym najpierw o „Rapsodii". I znów popełniłem błąd. Giga spojrzała na mnie teraz już całkiem podejrzliwie. — Dlaczego nie chcesz, żebym poznała „Ostatni dzień"? — Ależ chcę — zaśmiałem się sztucznie — po prostu wydawało mi się, że lepiej będzie, jak poznasz „Rapsodię", ale to dla mnie wszystko jedno. — Jeśli wszystko jedno, to zacznijmy o „Ostatnim dniu". O czym to jest właściwie? O czym i o kim... — No, o nas... o naszych sprawach... Wiesz, jak się spę- dza wakacje... przeważnie głupio... dni przeciekają przez palce, ani się spostrzeżemy — już koniec. I wtedy żal. Uczucie niedosytu i niezadowolenia, że nie wykorzystali- śmy ich jak należy... Ale przecież czasami zostaje nam jedna pociecha. Poznaliśmy kogoś, zawarliśmy znajomość wakacyjną. Czy skończy się razem z wakacjami, czy prze- trwa? — Pasjonujący temat! — Takie właśnie pytanie zadaje sobie bohaterka moje- go filmu, Kornelia. 15 — Osobliwe przypadki 225 — Kornelia? — skrzywiła się Giga. — Dlaczego Kor- nelia? — Nie wiem... tak mi się napisało. — Po prostu myślałeś o Szyperskiej, przyznaj się — na- , ciskała Giga, — Szyperska ma na imię Kornelia. — Naprawdę nie wiem... może to podświadomie... moż- liwe, że widziałem Nelkę w tej roli... — Ach tak... rozumiem wszystko. — .Giga ściągnęła gniewnie brwi. — Nic nie rozumiesz. To było jeszcze wtedy, kiedy nie znałem ciebie... w ogóle nie myślałem, że może.cię zainte- resować ten pomysł. , . - — Przecież mówiłeś, że zabrałeś się do filmu z myślą o mnie. Zaczerwieniłem się. — Nie do tego... Z myślą o tobie zabrałem się do „Rap- sodii jesiennej". Naprawdę mi przykro, że nie doceniasz tego filmu. „Rapsodia" to wielki film, z rozmachem... Zdo- będzie szeroką publiczność, to będzie przebój. „Ostatni dzień wakacji" to film skromny, raczej kameralny... stu- dyjny. — Wcale mi nie zależy na szerokiej publiczności — oświadczyła Giga. — Ja wolę filmy studyjne. Zaniemówiłem na chwilę. — Żartujesz chyba... — Jak ty mnie zupełnie nie znasz — westchnęła ciężko Giga. — Mnie się podoba „Ostatni dzień wakacji"... ja go czuję... —'— Przecież jeszcze nie wiesz dokładnie, o co chodzi. — No to opowiadaj szybko. — Treść w skrócie jest taka — zacząłem zrezygnowa- ny. — Kornelia i Paweł poznali się na wakacjach, ale z po- czątku mało sobie obiecywali po tej znajomości... Udawali oboje twardych, nieprzemakalnych i bali się zdradzać swo- je prawdziwe uczucia, żeby nie narazić się na śmieszność 226 l nie paść ofiarą drwin. Sami zresztą nabijali się z tych rzeczy, bo tego wymagał ich styl... Zresztą nie wierzyli w bezinteresowne uczucia. Nie pochodzili ze szczęśliwych rodzin. Obydwoje doznali już upokorzeń i rozczarowań. Dlatego wydawało im się niepojęte, że można żyć dla kogoś i kochać kogoś więcej niż siebie, że istnieje prawdziwa przyjaźń i miłość, że jeden człowiek może naprawdę inte- resować drugiego człowieka dłużej niż pół godziny. I na- wet, gdy zaczęli podejrzewać, że nie są sobie nawzajem obojętni, dalej kryli swoje prawdziwe myśli za parawa- nem słów, bali się, że okazując prawdziwe uczucia zostaną wykorzystam — padną ofiarą cudzych wyrachowanych •egoizmów. Bo przecież taka dotąd była ich dewiza: ,,Bia- da temu, kto kocha. Jest bezbronny, jak żółw bez skoru- py. Należy zawsze nosić twardą skorupę...". — Och, wspaniale mówisz o tym wszystkim, Cymek — rzekła poruszona Giga. — Jak ty umiesz to świetnie wy- razić. To samo kiedyś czułam... A ty? Czy przeżywałeś to kiedyś? — zapytała. Zmieszałem się. — Potem ci powiem, a teraz nie zjeżdżajmy z tematu. Dokończmy o filmie. — Już wiem, co będzie dalej — powiedziała Giga. — Przyszedł ostatni dzień wakacji i wtedy nagle Kornelia i Paweł zlękli się, że już nigdy się więcej nie zobaczą. Zro- zumieli, że cały czas zgrywali się, że nie byli sobą... po pro- stu byli nieprawdziwi i teraz chcą to naprawić. Ale czy zdążą powiedzieć sobie wszystko? W ostatni dzień wakacji , jest tyle innych spraw do załatwienia. Ciągle ktoś im prze- szkadza. I rodzice każą się już pakować, i trzeba wskoczyć jeszcze na pocztę i do urzędu, i trzeba zrobić zakupy, i przygotować się do podróży, a jeszcze nachodzą ich natrętni koledzy i koleżanki, i całe korowody znajomych. — Doskonale, Giga — pochwaliłem — zdaje się, czu- jesz te rzeczy. f ... Giga rozpromieniła się. — To fantastyczny pomysł. Bardzo życiowy. Można po-» płakać się'i pośmiać zarazem. Muszę to zagrać —-oświad- czyła z zapałem. — Chcę mieć rolę Kornelii... ^'; ';!>( 'r, ; — Cymek już ustalił, kto będzie grał Kornelię^ '-i— po- wiedziała głośno Szyperska 'wchodząc do altany.; — To jest scenariusz specjalnie' napisany dla mnie. Dlaczego, Cymeonie, nie powiedziałeś tego wyraźnie Gidze?? *• .' i —— Spokojnie, dziewczyny — próbowałem zdławić kon- flikt w zarodku — wszystko ustalimy sobie spokojnie i bez nerwów... Ale pozwólcie, że najpierw przedstawię wam drugi scenariusz pod tytułem ,,Rapsodia jesienna na pu- zon i perkusję". Omówimy go z grubsza! Ledwie jednak zacząłem omawiać, do altany weszła mo-; ja znakomita siostra Marcela, chrupiąc z apetytem jabłko. — Będziemy musieli zrobić sztuczne liście — powie- działa — po tej okropnej nocy już prawie nic nie zostało na drzewach. Trzymają się jeszcze na dębach, ale nie takie czerwone jak trzeba. W sadzie widziałam wprawdzie fan- tastyczne kolorowe jabłka, musimy jednak dorobić trochę liści. Na szczęście przywiozłam żółty i czerwony papier... Ale przydałoby się także babie lato. Wiedziałam, że nie będzie już prawdziwego, i zabrałam także dużo białej przędzy... Musisz tylko kazać Dodowi, Cymku, żeby ją zaczął puszczać, jak będę na planie. Koniecznie chcę mieć dużo babiego lata. No to chyba możemy już zaczynać — rozejrzała się — jesteśmy w komplecie. Ale dlaczego nie | kazałeś się jeszcze przebrać Gidze? Jak ona wygląda l w tych szortach? Mam dla niej znakomite maxi... | — Zaraz... zaraz, droga Marcelo, o kostiumach potem, J jak już ustalimy ogólną koncepcję... — Właśnie! Jaka będzie ogólna koncepcja? , —— Kręcimy jednocześnie dwa filmy — powiedziałem. — Póki jesteśmy tutaj, chcę -zrealizować możliwie wszyst- kie plenery. 229 — Ale najpierw „Ostatni dzień wakacji" nalegała Giga. . — Może być— zgodziła się łaskawie Marcela. Ale o co właściwie tam chodzi? — To jest problem marnowania wakacji... — Marnowania wakacji? Ja nigdy nie marnuję wakacji — oświadczyła Marcela. — Wydaje mi się, że to jest pro- blem dęty i wydumany. — Zależy, co kto uważa za marnowanie — powiedziała Nelka. — Wakacje powinny być czynne — rzekła Marcela. — Trzeba wiedzieć, co się chce od wakacji — powie- działem — co zobaczyć, co poznać, co zdobyć... — Co czy kogo? — zażartowała Giga. — Zależy od możliwości — wycedziła Marcela, ziewa- jąc. — Moja bohaterka postanowiła przede wszystkim... — Zrzucić parę kilo wagi — dokończyła Giga patrząc wymownie na Marcelę. Marcela poczerwieniała. Giga trafiła celnie w jej naj- czulszy punkt. Pomyślałem, że mogłaby darować 'sobie tę uwagę. ; — Słuchajcie, dziewczyny, bez komentarzy, dobrze? Pozwólcie mi referować... — zasapałem. — A więc boha- terka mojego filmu postanowiła nauczyć się... — Podrywać na wakacjach — wycedziła Nelka patrząc jak bazyliszek na rozbawioną Gigę. — Zwłaszcza podczas kręcenia filmu jest to umiejętność cenna, bo można za jednym zamachem poderwać reżysera i rolę. : — Co chcesz przez to powiedzieć? — zmarszczyła brwi Giga. — Mogę ci wyjaśnić w cztery oczy. — Nelka, prosiłem, żeby nie przerywać. Mamy mało czasu, a mnóstwo roboty, proszę państwa... Moja bohater- Ica... 330, — Skończ już ż tą nudną bohaterką — skrzywiła się Marcela. — Już kończę. Moja bohaterka... — Postanowiła przede wszystkim uchronić brata przed klapą i kompromitacją — wtrąciła zdenerwowana Mar- cela. — Co takiego?! — Widzę przecież, że koniecznie chcesz się wplątać w beznadziejną aferę. W twojej sytuacji nie nakręcisz żadnego filmu. — Dlaczego? — Za dużo tutaj widzę gwiazd. Będzie zbyt gorąco. Gwiazdy powinny być z daleka jedna od drugiej... ' — Ależ... — Powtarzam, za dużo gwiazd! — skrzywiła się Mar- cela. — Rzeczywiście za dużo — rzekła z dziwnym uśmie- chem Giga. — Uważaj, Marcelo, gwiazdy czasem spadają, i to szybko! — Myślisz o sobie czy o Nelce? Bo jeśli chodzi o mnie, możesz być spokojna. To j a realizuję ten film. — Ty? Co to znaczy? . — Po prostu jestem producentem. Wiesz, co to znaczy pro-du-cent? — To taki, co daje forsę i angażuje. — Więc już wiesz. — Chcesz powiedzieć, że to ty mnie zaangażowałaś? — oburzyła się Giga. — Cymek, co ona wygaduje? Chrząknąłem zakłopotany. Po co Marcela wdaje się w takie dyskusje? • • ; — Przepraszam, ale muszę pomówić z siostrą — rzek- |tem ostro. — Przerywamy dyskusję. Chodź, Marcelo — .wyciągnąłem mojego „producenta" z altany. Zdaje się, że za dużo powiedziałam —stropiła się 231 Marcela. Spodziewała się .ostrej nagany z mojej strony, ale ja powiedziałem tylko: — Widzę, że chcesz być reżyserem. — Mam takie prawo jak ty. — Niezupełnie. Nawet producent nie może zastępować reżysera na planie. Funkcje są podzielone. — W każdym razie mam prawo wypowiedzieć swoje zdanie, co myślę o scenariuszach i obsadzie, f — Oczywiście, ale najlepiej mnie na ucho — powie- działem. — Twoje krytyki źle wpływają na zespół. — No więc mówię ci na ucho: one są okropne, a sce- nariusze do kitu. Zniosłem z kamiennym spokojem tę ocenę. A potem po- myślałem, że trzeba coś zrobić z Marcelą. — Masz rację ,— rzekłem patrząc w ziemię — mnie też się one nie podobają. — Dziewczyny czy scenariusze? Chrząknąłem. — Na razie mówmy o scenariuszach. — Tylko szybko, zimno mi i 'spać mi się chce. Od razu wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie. Wycofaj się z tego. Zastanawiałem się przez chwilę, a potem powiedziałem: — Masz rację, przekonałaś mnie. Nie będę kręcił. Marcela przestała ziewać i spojrzała na mnie zasko- czona. ,;;, .; 215,,; EPILOG NA,;DESZCZU — A więc zwijamy manatki — powiedziała'Marcela. — Jak najszybciej — dodałem spokojnie. — '-—Wyleczyłeś się z filmowej manii? — O nie, to tylko posunięcie taktyczne — odparłem z przekonaniem.''*"' - &''a-'--"' c' , •'" —^ Taktyczne? Ifaik matm (ó rd.zttmieć?- — Nakręcę film, jak będę miał scenariusz z prawdzi- wego zdarzenia — uśmiechnąłem się. — Liczę na ciebie w tym względzie. —— Na mnie? — zdziwiła się Marcela. — Ze napiszesz, — Scenariusz? — Właśnie. — Naprawdę chciałbyś mieć mój scenariusz? — oży- wiła się. Chrząknąłem z pewnym zakłopotaniem. — No, cóż... jesteś okropna, to fakt, ale jesteś piekielnie zdolna, wierzę, że napiszesz coś z sensem. . Uśmiechnęła się pod nosem. — Dobrze, że przynajmniej widzisz u mnie jedną dobrą stronę. — Staram się być obiektywny — rzekłem skromnie. — A więc? Myślę, że przyjmujesz moją propozycję^ Na kiedy mogłabyś napisać? — No... na koniec listopada na pewno. — Zgoda — rzekłem szybko — oczywiście tym razem K"- będziesz mogła sama zaproponować obsadę. , — Sama? — Jej zainteresowanie wzrastało. Stwierdzi- łem to z satysfakcją. — A nawet mogłabyś sama reżyserować — dodałen, życzliwie. . , , — A ty? — Zadowoliłbym się tylko stanowiskiem operatora... Marcela zastanawiała się chwilę. — Wiesz, przekonałeś mnie. Chyba wezmę się także za •eżyserię. - ,—— Brawo! W takim razie z tobą wszystko załatwione. |Ale z nimi? O kim myślisz? No, o reszcie ekipy. Będą wściekli, że ich tu sprowa- dziłem na próżno... Jak im to powiedzieć... Jak im to wy- tłumaczyć... — Przejmujesz się? — wzruszyła ramionami. — Tak, trochę. Ostatecznie nie chcę wyjść na idiotę. No i opinia się liczy... Mogą nam potem bruździć... A Tubka... Tubka, gdy mu to powiem, może być niebezpieczny... — No to wykombinuj coś. — Właśnie kombinuję... — rzekłem marszcząc brwi — i chyba już coś mam — wycedziłem zamyślony. — Co? — Niewinną sztuczkę. — Jaką? — Zostanę tu jeszcze z godzinę i udam, że ich filmuję. — Będziesz ich filmował? — Oczywiście pustą kamerą, bez taśmy. Ale nikt prze- cież nie pozna. Tylko, pamiętaj, ani słowa. Przyrzeknij, że się nie wygadasz!; I żadnych porozumiewawczych uśmieszków. — Jasne — moja dobra siostra zaśmiała się diabelsko— ale ja nie muszę się chyba w to bawić — spojrzała na ze- garek — taka jestem po tej nocy rozbita i śpiąca. Docho- dzi pierwsza. Zdążę jeszcze na obiad, powinien być zaraz autobus. — Na pewno zdążysz. — No to cześć. Pędzę pakować się. — Cześć. Odeszła pośpiesznie. Patrzyłem z uśmiechem, jak znika w drzwiach domu i nie chciałem wierzyć, że kłopot z Mar- celą mam z głowy! Wróciłem zadowolony do altany. „Zdu- miewające — myślałem — że dała się tak łatwo nabrać!" — Załatwione — powiedziałem do zaskoczonych dziew- czyn, zacierając ręce. — Marcela nie będzte występować w filmie. — Nie będzie? — wytrzeszczyła oczy Giga. — Spławiłem ją. Wyjeżdża. Pakuje się właśnie. — Jak ty to załatwiłeś? — szepnęła z podziwem Nelka. '— Pokłóciliście się? — Giga spojrzała na mnie przy- mrużonymi oczyma. — Ależ skąd, wprost przeciwnie... — urwałem, bo właś- nie na progu pojawiła się Marcela, w płaszczu z podnie- sionym kapturem, z torbą i parasolem w ręce. — Nie będziecie mieli pogody. Mgła coraz gęstsza... O, już pada! — rozłożyła okropny parasol taty, wielki i czarny. — Kamera, Dodo! — zawołałem. Dodo wręczył mi kamerę. Marcela pomachała nam pa- rasolem i uśmiechnięta ruszyła do furtki. Patrzyłem z ul- gą na parasol znikający w gęstych szarych oparach uno- szących się nad łąką i nad drogą i z zapartym tchem krę- ciłem tę piękną scenę rozstania. — Naprawdę jesteś genialny — roześmiała się Giga. Uśmiechnąłem się skromnie. — Wracajmy do naszej roboty — powiedziałem — deszcz trochę siąpi, ale to nic strasznego, każda pogoda ma swoje uroki. Zwłaszcza w przyjemnym towarzystwie. — Więc jak teraz wygląda sytuacja? — zapytała Giga. — Znacznie lepiej. Będziemy kręcić sceny plenerowe jednocześnie do dwu filmów. Raz z tobą, raz z Nelką... — Lubisz dublety — rzekła Giga i uśmiech gasł na jej twarzy. — Dwie sroki, w garści... to ci odpowiada najbar- dziej. — Nie stawiaj tego w ten sposób — zniecierpliwiłem się. — Mam tylko jeszcze jedno pytanie, gdybyśmy mogli nakręcić tylko jeden jedyny film, kogo byś wybrał do głównej roli? Spojrzałem na nią ciężko. — Nie bądź czerstwa — warknąłem. — Nie odpowiem na to pytanie. — Czemu? .,• ., '. „M;,::.-;; ,.T->;Jest denne, --: s::-^ : ;• ';;'.•, , —^ Wobec tego. bez ; pytań.i--)- rzekła na pozór swobod- nym głosem, ale w oczach jej pojawił się dziwny błysła. — Wyjaśnijmy od razu sytuację, bez żadnych niedomó- wień. Chcę grać w „Ostatnim dniu wakacji". . ;; ' — Już to mówiłaś. .,..;;.; — Więc zdecyduj się, tylko bez kitowania. Sprawa wy- gląda tak: albo dostanę tę rolę, albo wyjeżdżam natych- miast. ,,, , Czułem, że krew mi uderza do głowy. — Przecież wytłumaczyłem ci — zasapałem — to .miała grać Nelka. . , —^ Odsuniesz Nelkę.— powiedziała zimno Giga,; Wszyscy patrzyli na mnie. Zapanowała głęboka cisza, słychać było tylko szelest drobniutkich kropelek deszczu. . Rzuciłem okiem na Nelkę. Wstała. Z niepokojem w oczach, bliska płaczu. I też patrzyła na mnie. Wziąłem się w garść. Flegmatycznie podniosłem kamerę i zacząłem filmować scenę. Wydawała mi się dobrze wyre- żyserowana. Z nerwem i napięciem. — Co ty wyrabiasz? — zdenerwowała się Giga. — Kręcę. Wyglądasz .świetnie w tej autentycznej złości. — Przestań. :;, ' Opuściłem kamerę. ,;: —r- .Słyszałeś, co powiedziałam na temat roli — zasapała Giga. ^".w-.Nie dosłyszałem. Powtórz, z łaski swojej. ;r, Giga poczerwieniała ze złości. . ,;, 'IJCTTI Odsuniesz Nelkę. Nie chcę jej tutaj widzieć,; b—" Tego nie zrobię — powiedziałem. , ...i,.. W altanie zapanowało poruszenie. Nella jakby nie zro- zumiała w pierwszej chwili, patrzyła na mnie, zi niedo- .wier.zaniem.,; -- .,.,,; .,.i-Łu.'.' .- ;,„,,:. : - •i, — Nikogo nie będę odsuwał od gry — powiedziałem. ,— 236 Jesteśmy tu kolegami, na równych prawach.... Zresztą ja zaproponowałem tę zabawę i ja decyduję. — W takim razie cześć, mały oszuście! -— Gaga wstała z podniesioną głową i patrzyła na mnie z pogardliwym uśmiechem. Na moment pociemniało mi w czaszce: Zrozumiałem, że .tracę chyba na zawsze Gigę. Trudno. Tak widać musi być. Ale dlaczego nazwała mnie oszustem? — Zdaje się, że mamy autobus za pół godziny — usły- szałem, jak mówiła do Tubki. — Tyoczywiście jedziesz ze mną. ; Tubka poruszył się niespokojnie. — Jedziesz czy nie?! — zasapała. — Tak, to znaczy chciałbym jeszcze... — wił się Tubka. — Bez dyskusji. — Jadę. . Giga ruszyła w stronę domu. W pierwszej chwili chcia- łem biec za nią i zatrzymać ją, za wszelką cenę... Ale opanowałem się i nie drgnąłem nawet... „Tak musi być — pomyślałem. — Tak musi być..." I tę scenę też nakręciłem w krótkich ujęciach. Obawiam się jednak, że ręka mi drżała i obraz będzie, skakał po ekranie.. Tubka dopadł do mnie wzburzony. Myślałem, że dp- puści się zniewagi, i cofnąłem się na wszelki wypadek, ale on powiedział tylko bulgoczącym głosem: — Zatrzymaj ją. Zacietrzewiła się niepotrzebnie. — Ja jej nie wyrzucam—ale jak stawia denne żąda- nia... ——.Zrobiłeś jej kawał —^ powiedział Tubką. — Była przekonana, że będzie tu tylko jedna. — Głupia koza, nie zna się na filmie — zasapałem. — Ekipa to jest zespół. To zawsze jest parę główek. Mnie potrzebne są aktorki dobre i różne, jak powiedział jeden poeta. ,. . ..... , ... 237 — Ale ta Szyperska... ;••-•. — Umyślnie tak je dobrałem, żeby mogły zagrać praw- dziwie] na zasadzie kontrastu. Kontrast, to jedno z prawi- deł sztuki, stary, znasz się chyba na tym, sam przecież jesteś artystą. Tubka chrząknął mile połechtany. — Ona ze swoją naturą nie ma co robić w' filmie — po- wiedziałem smutno. — W filmie stale się będzie spotykać z rywalkami. — Nie tylko w filmie — powiedział Tubka. Spojrzeliśmy po sobie i uśmiechnęliśmy się. — Nie tylko w filmie — powtórzyłem. — Szkoda, że ci nie wyszło, Cymek — mruknął Tubka. — Smarkate... nie dorosły do filmu... — przygryzłem "wargi. — No i znów nie mogliśmy się pogodzić. Szkoda. My- ślałem, że tym razem będzie dobra okazja, żeby się pogo- dzić... — powiedział Tubka. — Ja też tak myślałem. — To wszystko przez mój pech — mówił rozgoryczony Tubka. — Czasem myślę, że jestem najbardziej pechowym człowiekiem na świecie. — W takim razie jest dwu najbardziej pechowych, bo ja- też to samo myślę o sobie. — Ty przynajmniej ustanowiłeś rekord w biegu. — A ty jesteś w dobrych stosunkach z Gigą. Tubka pokręcił głową. — Nie. Mnie nikt nie lubi. Rozumiesz? Nikt. — Przecież Giga... Giga naprawdę cię lubi, — Nie jestem taki naiwny, jak myślisz. Ja wiem... to nie jest żadne prawdziwe uczucie... Giga lubi także Me- dora, Giga lubi różne rzeczy... Nie, to nie jest to... — A co? Nie odpowiedział. Machnął ręką i odszedł. Popatrzyłem na jego ciężką sylwetkę... Dziś wydawał się wyjątkowo 238 ociężały i zmęczony. Czy polubię kiedyś Tubkę? Czy za- przyjaźnię się z nim, czy mógłbym... Nie znalazłem na te pytania odpowiedzi. Potem wróciłem do Nelki Szyperskiej. — Nie przejmujmy się — powiedziałem. — Damy sobie radę bez nich. Przystąpimy teraz spokojnie do pracy. Niestety, nie mogliśmy przystąpić spokojnie do pracy. Najpierw czekaliśmy,' aż deszcz przestanie padać. Deszcz nie chciał przestać padać, zmieniłem więc scenariusz i po- wiedziałem: — Trudno. ,,Ostatni dzień wakacji" będzie dniem deszczowym. Będziemy kręcić na deszczu. To nam daje nawet nowe możliwości. Deszcz i mgła pasują do smut- nych rozstań. 239 Nelka Szyperska uśmiechnęła się do mnie. Wyciągnąłefti do niej rękę i wybiegliśmy w deszcz i. .mgłę. ; •• '' ' i' ••. .(-: Nie przypuszczałem, że już za chwilę czeka nas jeszcze jedno, co gorsza rzeczywiste, rozstanie. Ledwie bowiem rozstawiłem na deszczu aktorów, jakaś ciemna postać wy- nurzyła się z mgły. Podniosłem kamerę do oczu. Przez moment myślałem, że to Giga wraca. Powrót Gigi, to by- łaby wspaniała scena. Oto jak życie pisze swój scenariusz. Ale to nie była Giga. To była pani Szyperska, matka Nelli. Nelka zastygła jak posąg rozpaczy. — Jak mogłaś! — wybuchnęła mama Szyperska; nie traciła czasu i z miejsca przystąpiła do ostrego ataku. — Zostawiłam kartkę... wyjaśniłam... — wykrztusiła Nelka. — Noc poza domem! Tego jeszcze nie było! I to w ja- kimś podejrzanym towarzystwie — rozejrzała się dooko- ła. — O, nie, moja panno! Nigdy się na to nie zgodzę! Przyjechałabym jeszcze wczoraj, ale wróciłam z przyjęcia o dwunastej w nocy... Myślałam, że śpisz w swoim pokoju. Ani mi przez myśl nie przeszło, że ciebie w ogóle nie ma w domu... Ładnie sobie zaczynasz w tej nowej szkole. Mó- wili, ostrzegali, że tam najgorszy element... No i proszę... już cię zarazili... Zabieraj się natychmiast,, gdzie twoje rzeczy? Porozmawiamy w domu! , ^ ^ , — Mamo, proszę cię — jęknęła Nełka; bardzie] upoko- rzona niż wystraszona. . ' . — Proszę pani — wtrąciłem głuchym głosem •—-. niech pani pozwoli jej zostać, Nelce tu nie stanie się nic złego... My tu po prostu kręcimy film... , ' — Ze kręcicie, to fakt, a co kręcicie, nie. chcę nawet wiedzieć... Nelka nie będzie się w to bawić. -•— Pani Szy- perska potrząsnęła różowym parasolem. — Deprawujcie • się sami. To nie jest towarzystwo dla mojej córki. Nie życzę sobie! — Mamo... posłuchaj... — Nie... Nie dam cię wciągnąć do jakichś spelunek i melin! — Dom mojej ciotki to nie jest spelunka! — wykrzyk- nąłem oburzony, ale pana Szyperska mnie nie słuchała. — Zabieraj rzeczy! Gdzie są? — nacierała na Nelkę. — W pokoju... — No, to prowadź mnie! Idziemy! Chciałem jeszcze interweniować, prosić, ale zrozumia- łem, że sprawa jest przegrana. Pani Szyperska należy do rodzaju „szlachetnych i nieugiętych". Czułem, że powinie- nem sfilmować tę całą scenę interwencji opieki domowej i egzekwowania praw rodzicielskich; była wyjątkowo wy- razista i plastyczna, ale byłem zbyt wstrząśnięty osobiście. — Kręć — powiedziałem do Zezowatego Doda. Dodo pochwycił kamerę. I sfilmował tę smutną scenę — jeszcze jedną scenę rozstania. Udała się wyjątkowo. Nelka wyprowadzona przez matkę i trzymana krótko pod rękę, a jednocześnie osłaniana troskliwie parasolem jak cenny schwytany zbieg, przedefilowała przed nami rzu- cając nam pożegnalne spojrzenia zapłakanymi oczami. Ale kiedy znalazła się naprzeciwko mnie, wyprostowała głowę niemal dumnie. Zdobyła się na ten gest i na uśmiech... Był to uśmiech przeproszenia... Zrobiło mi się nagle duszno i złociście... Bo wszystko rozgrywało się w złocistej scenerii. Słońce przebijało się przez chmu- ry... acz z trudem, i mokre liście błyszczały... Ale mnie by- ło duszno... jakby mało powietrza było dookoła i wszyst- ko zamieniało się w smutną, dławiącą mgłę... Nie zdobyłem się na ani jedno słowo. Pomachałem tyl- ko Nelce ręką. A Dodo wciąż kręcił zajadle. — Polecę za nimi — powiedział Kobylak — może wy- 341 tłumaczę... Pani Szypęrska mnie zna... jak będę przy Nel- ce... nie będzie tak na nią krzyczeć... . , • — Leć — powiedziałem. Wiedziałem, że nic nie wy- tłumaczy, ale nie był mi już potrzebny... Wiedziałem już, że nie nakręcę mojego filmu... Nie będzie ani „Ostatniego dnia wakacji", ani „Rapsodii jesiennej na puzon i per- kusję". Czy tak być musi, że nigdy nie można zrealizować swoich najważniejszych marzeń? Nie... nie pogodzę się z tym nigdy... Dodo spojrzał na mnie z niepokojem. Moja twarz mu- siała go przestraszyć, bo powiedział: — Nie przejmuj się, mamy parę doskonałych scen. — Tak. Mamy — powtórzyłem. I pomyślałem, że jednak nie wszystko poszło na marne i coś mi się przecież udało... Dodo ma rację... To powinny być bardzo dobre sceny. Mało ich, nie mają nic wspólnego ze scenariuszem, ale .do licha, są za to prawdziwe... Przez dwa miesiące życie nie przeciekło mi jak woda przez palce... Coś mi się uda- ło zatrzymać z niego. Coś zostanie, zapisane na zawsze w agendzie. Nie wszystko się będzie liczyć... Nie wyko- nałem wszystkich planów, a jednak coś mi się chyba uda- ło. I coś przechowam w pamięci. Co? I co będzie się li- czyć? Parę rozmów z Nelką? Koń? Może Tubka? I parę uśmiechów Gigi? Czy to dużo, czy mało? Ściemniało się powoli. Czas było wracać. Dodo zniknął już w domu. Chłód mnie ogarnął. Od zachodu szły chmu- ry, ciężkie, zimowe... Jesień kończyła się definitywnie. Padał deszcz ze śniegiem. — Czy może mi pan powiedzieć, która godzina? Drgnąłem i podniosłem oczy. Przede mną stał facet o ostrych rysach i przenikliwym wzroku, z wypchaną czarną teczką. Zrobiło mi się wybitnie nieswojo... przez moment miałem ochotę dać nogę... ale stłumiłem strach. — Jest za dwadzieścia piąta — powiedziałem nader swobodnym tonem- 71-' — Dziękuję — mruknął facet — wie pan, jacyś dziwni ludzie w tej okolicy.-Kiedy pytam o czas, wszyscy ucieka- ją. Pan jest pierwszym normalnym człowiekiem, którego tu spotykam. — Normalnym? — roześmiałem się nerwowo. — Jest pan pewien? —Facet przyjrzał mi się bacznie. — Nie, nie jestem pewien — powiedział i ruszył dalej. Szalona myśl strzeliła mi do głowy. — Proszę pana! — pobiegłem za nim. Stanął. — Pan często chodzi tędy? — zapytałem. — Co dzień. — W nocy też? — Tak. Czasem wracam zupełnie nad ranem. — Aha, to pan jest tym... tym — Kubusiem, tym wam- 'pirem — powiedziałem z bezpiecznej odległości. ; — Wampirem? — powtórzył młody człowiek raczej ^zdegustowany. — Tu był napad. Wieczorem w lesie. I ten opryszek spytał najpierw ofiarę o godzinę. — To nie ja! — Być może, ale pan też chodzi wieczorem po lesie... — Moja praca tego wymaga. — Poza tym za często pan pyta o godzinę. — Bo się boję spóźnić do roboty, a potem na. pociąg. — Dlaczego nie nosi pan zegarka? — Ukradli mi na stacji. Kupię sobie nowy, jak mi za- płacą za tę cholerną robotę. — Za... za jaką robotę? — wstrzymałem oddech. — Prowadzę tu studia ekologiczne. Ostatnio badam ży- cie ptaków nocnych. Dlatego wracam późno. — To ciekawe — powiedziałem. — Widział pan kiedy żywą sowę? — zapytał. .24^ — Nie. — Pokażę panu! — zaproponował nagle. Zawahałem się. — Nie boi się pan chyba? Ruszyłem z niepewną miną. Szliśmy coraz głębiej w las. Serce mi biło mocno.. My- ślałem: tak się boję, a idę za nim. Co mnie ciągnie v^ ten las? Tak się boję, a idę... • c( /ot. W. Mierniciti Tegoż autora ukazały się następujqce ksiqiki dla młodzieży: Księga urwisów Dzwonnik od św. Floriana Lizus Niewiarygodne przygody Marka Piegusa Lalu Koncewicz, broda i miłość Awantura w Niekłaju Fałszywy trop Wielka heca Nikodem czyli tajemnica gabinetu Sposób na Alcybiadesa Jutro klasówka Równy chłopak i Rezus Siódme wtajemniczenie Klub Włóczykijów Naprzód, Wspaniali! Trzech pancernych i pół Wybór opowiadań Krajowa Agencja Wydawnicza