Jerzy Jesionowski Drugi brzeg Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1989 Tłoczono w nakładzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN. Warszawa ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Całość nakładu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa MON, Warszawa 1983 Pisał A. Galbarski Korekty dokonali: U. Maksimowicz J. Andrzejewska .nv Wstęp Powieść ta zaczyna się w ostatnich dniach lipca 1944 roku, gdy front przetacza się przez wschodnie ziemie Polski, wyzwalając je spod okupacji. Kończy - w sierpniu 1945 roku. Jest to zatem powieść o finale wojny i pierwszym roku wolności. Okres ten nie znalazł dotąd w literaturze tak bogatego odzwierciedlenia, jak okupacja. A był to czas wielkich zmian zarówno w życiu całego społeczeństwa, jak i pojedynczych ludzi. Trwała jeszcze wojna ze wszystkimi jej ciężarami, naród polski uczestniczył w niej - lecz już inaczej niż pod okupacją. Nieomal od nowa - bo cała przedwojenna struktura została zdruzgotana - powstało niepodległe państwo. O jego ustrojowy kształt toczyły się spory, a nawet walka. Dawne siły schodziły z areny politycznej; wkraczały nowe, nie mające doświadczenia w sprawowaniu władzy. Był zapał i radość z wyzwolenia - a jednocześnie piętrzyły się trudności, gdyż kraj znajdował się w ruinie i brakowało niemal wszystkiego. Zmieniły się granice państwa, zaczynała wielka wędrówka ludzi. Ten pierwszy rok miał tyle samo dni, co wszystkie późniejsze. Lecz jeśli mierzyć go nie kalendarzem, tylko zmianami - trudno wprost zrozumieć, jak się to wszystko mogło dokonać w tak krótkim czasie. Od września 1944 roku przebywałem na terenaach wyzwolonych. Żyłem w tej rzece zdarzeń. Byłem w ostatnich miesiącach wojny żołnierzem dobijającej Trzecią Rzeszę armii. Czułbym się nie w porządku wobec siebie i mego pokolenia, gdybym - będąc pisarzem - nie podjął próby utrwalenia tamtego roku piórem. Stąd ta powieść. "Drugi brzeg" jest samodzielną całością fabularną. Historycznie stanowi jednak kontynuację mej powieści "Przed drugim brzegiem", traktującej o latach 1939-1944. Autor I Kanonadę na wschodzie słychać było z każdym dniem głośniej. Nawet Niemcy nie taili już faktu, że Rosjanie sforsowali Bug w wielu miejscach i posuwają się naprzód szerokim frontem. Zresztą i bez tego sytuacja była jasna - wystarczyło podejść do szosy i zobaczyć, co się na niej dzieje. Już nie tylko skotłowane tabory przewalały się na zachód. Coraz gęściej przeplatały je zbrojne oddziały w nieskładnych szykach, niczym nie przypominające tych, co przed trzema laty parły w przeciwną stronę. Stacjonująca we wsi odwodowa kompania wehrmachtu trwała na miejscu w oczekiwaniu na rozkaz, który mógł ją pchnąć bądź do przodu, przeciwko Rosjanom, bądź ku Wiśle, na kolejną linię obrony. Podenerwowani Niemcy nagabywali gospodarzy o bimber, lecz nikt już nie chciał wyzbywać się go za pieniądze, które lada dzień mogły stracić wartość. Chowano zresztą alkohol na wielkie pijaństwo po wyzwoleniu. Niektórzy obiecywali sobie nie trzeźwieć przez trzy dni, co w normalnym czasie zdarzało się tylko na najbogatszych weselach. Tymczasem zelektryzowała wieś wiadomość, że wycofujący się Niemcy rekwirują konie. Sztuk naprawdę zdatnych dla armii dawno już w gospodarstwach nie było, wymiotły je kolejne pobory, lecz w odwrocie mogła się przydać każda nadająca się do zaprzęgu chabeta. Powoli, by nie rzucało się to Niemcom w oczy, zaczęły więc znikać z zagród konie, chociaż w żniwnym czasie trudno się było bez nich obywać. Utykano je w lesie, pod opieką dyżurujących na zmianę właścicieli. Zamelinowany we wsi od przeszło trzech tygodni Wiktor Zapała dochodził powoli do zdrowia. Przywieziono go tu na furmance nocą po długim transporcie spod Puszczy Solskiej, w której pobliżu nie mógł zostać, bo nie byłby tam bezpieczny. Należało się przecież liczyć z tym, że po zniszczeniu partyzantów w puszczy Niemcy przetrząsną okoliczne wsie, by wyłowić rozbitków, którym udało się ujść z okrążenia. Wiktor gorączkował już wtedy tak silnie, że sam ratować się nie mógł. Pamiętał, że kapral Miś doprowadził go do jakiejś zagrody i polecił gospodarzowi zawiadomić najbliższy garnizon akowski o chorym oficerze. Dwie czy trzy późniejsze doby rozmazały się w świadomości Wiktora. Tu, w Wygodzie, sprowadzony z Turzyc akowski lekarz rozpoznał rozwinięte zapalenie płuc. Pierwsze jego sygnały pojawiły się jeszcze w puszczańskich bagnach, już tam doświadczył Wiktor nocnych dreszczy. Po przeprawie przez rzekę mokre ubranie dopełniło miary. No i stan psychiczny, lek lub trucizna w każdej chorobie. Odkąd wróciła Wiktorowi przytomność, rozmyślał nieustannie o tym, co się stało, mimo że lekarz kategorycznie tego zabronił. Zaś co noc nawiedzali go we śnie polegli - ci, co zostali nad Sopotem. Przed samym wyzwoleniem stracił oto prawie cały oddział, tylko czterech się uratowało. Czy musiało do tego dojść? Odpowiedź była druzgocząca: nie musiało. Jego osobista odpowiedzialność za tragedię sprowadzała się tylko do tego, że słuchał rozkazów majora Kaliny. Formalnie go to rozgrzeszało. Czy jednak nie mógł wcześniej poprosić o zgodę na odłączenie się oddziału, jak to uczynił potem, zbyt już późno niestety? Może jeszcze o dobę wcześniej, kiedy pierścień okrążenia nie był tak gęsto zaciśnięty, dałoby się trafić na szczelinę w kordonie albo przynajmniej na ogień nie aż tak morderczy. Dotychczas doktor Wydrzyński doglądał go na miejscu, przyjeżdżając rowerem. Dopiero ostatnim razem zgodził się, by na następne badanie Wiktor przyszedł do Turzyc, ale bez forsowania się, powoli. To miała być pierwsza wyprawa Wiktora poza wieś. Postanowił podjąć ją o dwa dni wcześniej, niż uzgodnili, żeby zdążyć przed szybko nadciągającym frontem. - Może postarać się panu o rower? - spytał w poprzedzający wieczór gospodarz meliny, Zubek. - Pójdę spacerkiem - odpowiedział Wiktor. - To jednak cztery kilometry. - Podołam. W chodzie jestem zaprawiony, a od roweru odwykłem. Mógłby mnie zmordować bardziej niż marsz. - Też racja - zgodził się Zubek. Nocą widać było na wschodzie i północy łuny, zaś artyleria dudniła jeszcze bliżej. Ponad równy jej bulgot wybijały się od czasu do czasu silne eksplozje. Pewnie Niemcy wysadzali coś w powietrze. Wiktor spał źle, dopiero nad ranem zapadł w głębszy sen. Kiedy wstał i wyjrzał oknem, przez wieś przeciągała kolumna załadowanych wysoko furmanek, powożonych przez czarnych. Tak - od koloru mundurów - nazywano na Zamojszczyźnie niemieckich osadników, zwiezionych tu w poprzednim roku na gospodarstwa po wysiedlonych Polakach. Uciekali już od pierwszych dni radzieckiej ofensywy. Ci obecni należeli chyba do ostatnich, najbardziej ufnych w niemiecki oręż. Wnet się jednak wyjaśniło, że nie dlatego zwlekali. - To z Głoskowa - powiedział do Wiktora przechodzący pod oknem Zubek. - Mają twardego naczelnika, jeszcze do wczoraj nie pozwalał im się pakować. - Szybko się w takim razie uwinęli z tym pakowaniem. Wozy czubate, aż konie stękają. - Tak, ograbili gospodarstwa. Nasi wrócą do pustych komór. - Nasi gdzieś w okolicy czy wywiezieni? - Przeważnie w okolicy. Nie zdążyli ich wyłapać, alarm był na czas, pouciekali. Do Turzyc szło się przez Głoskowo. Wiktor przekonał się, że i tym razem prawowici gospodarze byli czujni: w paru zagrodach już się krzątali. - Gdzieżeście byli? - spytał parę, osadzającą na zawiasach zrzucone z nich przez Niemców wrota. - Ostatnie dwa dni tu, w lesie - odpowiedział mężczyzna. - Uciekli skurwysyny, zdążyli. - A na co liczyliście? - Że ich Ruscy zagarną. Wtedy by nie mogli nic wywieźć. - I tak dobrze, że nie podpalili - pocieszyła męża przygotowana widać na gorsze kobieta. W Turzycach stało jeszcze wojsko, lecz czuło się atmosferę nerwowego wyczekiwania na wymarsz. Żołnierze nie łazili po ulicach, trzymali się miejsc zakwaterowania, jak zawsze w stanie pogotowia. U doktora Wydrzyńskiego, chociaż były to godziny przyjęć dla ubezpieczonych, poczekalnia świeciła pustką. Nikt nie miał głowy do leczenia się, kiedy uszy i myśli atakował nadciągający front. Także w gabinecie Wydrzyńskiego nie było nikogo poza nim. - Witam! - Wydrzyński poderwał się z krzesła na widok Wiktora. - Jak się szło? - Powoli. Z siłą jeszcze krucho. - Normalne po takiej chorobie, zbadamy zresztą. Co pan powie na ten ich szkopski zamach? Partacze. Wydrzyński mówił o nieudanym zamachu na Hitlera sprzed paru dni. Wieść o nim rozniosła się szybko, bo roztrąbiła ją niemiecka propaganda w charakterze dowodu, że Opatrzność nieodmiennie sprzyja f~uhrerowi. - Partacze - powtórzył Wydrzyński. - Nasi by tak sprawy nie pokpili, gdyby mieli możność przedostać się z bombą do kwatery Hitlera. Wiktor momentalnie posmutniał. Wiara doktora przywoływała w nim akurat to, co według tegoż doktora powinien od siebie odpychać. - Niech pan tak bardzo nie wierzy w genialność naszych - powiedział. - Po Puszczy Solskiej... Teraz posmutniał Wydrzyński. Ale nie kazał już Wiktorowi porzucać tej myśli. - Właśnie... Teraz, kiedy pan już wyzdrowiał, chciałbym się wreszcie czegoś wiarygodnego dowiedziać. W całej zamojskiej konspiracji nieomal żałoba, ale każdy co innego mówi. Nie rozmawiałem jeszcze o tym z nikim, kto był tam, w środku. Czy to prawda, że zginęło tysiąc naszych partyzantów? - Tysiąc nie, ale niewiele mniej. Prawie wszyscy, co tam byli. - Dlaczego? Rosjanie i alowcy wydostali się przecież, i to podobno bez większych strat. - Kalina też mógł. I sam, gdyby zdecydował się wcześniej, i z Rosjanami. Proponowali mu to nawet. - Co konkretnie? - Przebijanie się razem, połączonymi siłami. Nie chciał. - Dlaczego? - Ich było więcej i żądali, żeby Kalina na czas akcji taktycznie się podporządkował. Odmówił. Nie chciał też iść za nimi. A potem, kiedy było już na wszystko za późno, porzucił dowództwo i poszedł w las. - Jest pan tego wszystkiego pewny?... - nie dowierzał Wydrzyński. - Takich zarzutów nie wysysa się z palca. Byłem tam, panie doktorze. Dopiero po odejściu Kaliny zaczęliśmy się ratować, jak kto mógł. Ale niewiele już było można. Ja ocaliłem tylko czterech ludzi... - A co z nim, z Kaliną? - Nie wiem. Pewnie zginął w bagnach. W pojedynkę przebić się nie mógł. A może nawet i nie chciał. Kiedy ostatni raz go widziałem, wyglądał na doszczętnie załamanego. Zdawał już sobie pewnie sprawę, do czego doprowadził. Wydrzyński zamilkł ze spuszczoną głową, nie pytał więcej o Puszczę Solską. Dopiero po dłuższym czasie powiedział: - Niech się pan rozbierze. Zbadam. Oddychać, nie oddychać, zakasłać, puls, ciśnienie, temperatura - powtórzył się znany Wiktorowi schemat. Wydrzyński pozwolił mu ubrać się z powrotem, siadł za stolikiem, lecz po bloczek recept nie sięgał. - Ogólnie rzecz biorąc w porządku - oznajmił. - ale jeszcze co najmniej przez dziesięć dni musi się pan uważać za rekonwalescenta. Zostać we wsi, dużo sypiać, nie nadwerężać się. Kiedy wrócą normalne siły, może pan sobą dysponować. - Mam się jeszcze do pana zgłosić? - Nie ma potrzeby. Chyba żeby coś pana zaniepokoiło. - W takim razie pięknie dziękuję za opiekę, panie doktorze. - Ku chwale ojczyzny, panie poruczniku. Ostatnie nowiny pan zna? Docierają na wieś? - Ostatnia była o zamachu na Hitlera. - Są świeższe. W Chełmie komunistyczny rząd, tyle że inaczej się to na razie nazywa. - To było do przewidzenia. - Tak, ale teraz już fakt. - A bliższe wieści? - Wczoraj wyjechało z Głuchowa starostwo, żandarmi wyekspediowali nocą akta i rzeczy, a co na froncie, widać po drogach. Wiktor podziękował Wydrzyńskiemu jeszcze raz, pożegnali się. Przez czas, który spędził w gabinecie, na ulicy odmieniło się. Choć był to poprzeczny szlak, prowadzący na południe, a nie na zachód, uchodzili nim całą szerokością jezdni utrudzeni piechurzy. Z rozbitej jednostki widocznie, bo między zdrowymi wlekli się lżej ranni w zbrudzonych opatrunkach. Czyżby jakiś rozkaz skirował ich na San? Wiktor popatrzył i ruszył w swoją stronę, ku Wygodzie. Tu, na polnej drodze, wojska nie było. Na podwórzu Zubek zawiadomił go: - Ma pan gościa. Czeka w izbie. - Kto? - Nie znam. Miejski, przyjechał rowerem. Wiktor znał przybysza, spotkał się z nim dwukrotnie: to był porucznik "Rapid" z zamojskiego inspektoratu Armii Krajowej. Przywitali się w milczeniu, uściskiem dłoni. Jeszcze przedtem Rapid przebiegł spojrzeniem po całej postaci Wiktora, jakby oceniał jego stan fizyczny po chorobie. Sam był okazem cielesnej tężyzny, zaś wzrostem przewyższał Wiktora niemal o głowę. - Jak zdrowie? - spytał, gdy siedli. - Właśnie wracam od lekarza - odpowiedział Wiktor. - W zasadzie dobrze, ale jeszcze dziesięć dni mam zostać tutaj, dochodzić do kondycji. Z siłami na razie marnie, miękki jestem. - Minie. Ja do pana w przyjemnej misji. - Słucham. Rapid sięgnął po portfel i z zamaskowanej jego kieszonki wyjął złożony na czworo arkusik papieru. Podał go Wiktorowi w milczeniu. Miało to zapewne oznaczać, że najlepiej będzie, jeśli dokument przemówi sam. Wiktor przebiegł szybko wzrokiem pisany na maszynie tekst. Był to wyciąg z rozkazu awansowego, którego mocą podporucznik Armii Krajowej "Kormoran" (taki nosił Wiktor pseudonim) otrzymywał stopień porucznika. - Gratuluję - powiedział dopiero teraz Rapid. - Prawdę mówiąc dawno się to panu należało. Tak, rzeczywiście, uwzględniając przebieg służby dawno się to Wiktorowi należało i aż dziw, że tak długo przełożeni tego nie zauważali. Podporucznikiem rezerwy mianowano go jeszcze na rok przed wojną, a od pierwszego jej dnia pozostawał nieprzerwanie w służbie. Kampania wrześniowa, potem Francja, potem Anglia, stamtąd zrzucony w czterdziestym drugim roku do kraju, tu w partyzantce na Zamojszczyźnie jako dowódca oddziału, ranny w akcji przeciw wysiedleniom. Przez te pięć lat inni awansowali o dwa i trzy stopnie, a on ciągle był podporucznikiem. Dopiero teraz, po zagładzie oddziału, jakby na pocieszenie... Wiktor schował dokument do portfela, nic Rapidowi nie odpowiadając. Potwierdzać jego opinii nie wypadało, zaś zaprzeczać nie było powodu. Awans, który jeszcze kilka tygodni temu ucieszyłby Wiktora, teraz, po Puszczy Solskiej, potrącał w nim jedynie strunę smutku. Dowódcę honorują, a żołnierze w piachu. Cóż z tego, że nie on był winien? Nie doczekawszy się reakcji Wiktora Rapid podjął następny temat: - Miałem dla pana i inny rozkaz, ustny, ale ten był warunkowy. Gdyby pan całkiem wyzdrowiał, a tak niestety nie jest, jak już teraz wiem. - O co szło? - spytał zaintrygowany Wiktor. - Mówiąc krótko o nowe zadanie. - A konkretnie o co? Rapid zawahał się, lecz zdecydował ostatecznie, że może to powiedzieć. - Akcja "Burza" trwa, w naszym inspektoracie też, choć straciliśmy główne siły. Te oddziały, które były poza puszczą, atakują w tej chwili wycofujących się Niemców. Potem wkraczają do miast, gdzie nasze władze wojskowe i cywilne mają się ujawniać wobec Rosjan jako gospodarze terenu. - O rządzie w Chełmie wie pan już? - Rząd jest jeden, w Londynie. A tutaj my musimy ustanowić władzę, nim przyjdą uzurpatorzy. Takie mamy rozkazy. - Czego oczekiwaliście ode mnie? Nie mam przecież oddziału, jestem sam. - Do Głuchowa wejdą trzy nasze oddziały z własnymi dowódcami. Idzie o oficera, któremu podlegałyby wszystkie trzy. - Kogoś w rodzaju komendanta miasta? - Można to i tak określić. Prócz tego będzie oczywiście starosta ze swoim aparatem cywilnym. W tym momencie Wiktorowi wydało się szczęściem w nieszczęściu, że nie jest jeszcze zdolny do służby. Przedsięwzięcie, do którego go zaplanowano, było ponad wszelką wątpliwość rozgrywką polityczną. Znowu, zamiast dogadywać się z Rosjanami, rząd chce demonstrować swą rzekomą siłę. Znowu, jak Kalina... Tymczasem rząd daleko, za morzem, zaś żołnierze tu twarzą w twarz z sowiecką armią. Któreż dowództwo zechce tolerować na tyłach swych wojsk podlegające innej władzy zbrojne oddziały? - No cóż, na razie jestem nie do użytku - powtórzył to, co Rapid już wiedział. - Będziemy musieli to rozwiązać inaczej. W każdym razie, jak tylko będzie pan zdrów, proszę się zameldować w Zamościu. Nasza służba jeszcze nie skończona. Adres kontaktowy ten sam, tylko hasło teraz inne. - Jakie? - "Przyjechałem w sprawie krajarki do tytoniu". Odpowiedź: "Właściciela w tej chwili nie ma, będzie pan musiał zaczekać". Łatwe do zapamiętania. W Zamościu już Rosjanie, wie pan? - To jakim sposobem dostał się pan tu? - Wyruszyłem dwa dni temu, mam zadania w tym rejonie. Rapid pożegnał się i odjechał. Kanonada była już o wiele bliższa niż rano. Dochodziła także od południowego wschodu, jeśli można było polegać na zwodniczych w tych warunkach wrażeniach słuchowych. Dopiero znaczone łunami nocne niebo mogło przynieść pewniejsze rozpoznanie. Tuż przed zmierzchem wśród kwaterujących w zagrodach Niemców zaroiło się, otrzymali jakiś rozkaz. Pośpiesznie likwidowali się, po kwadransie sformowana na skraju wsi kolumna odmaszerowała ku szosie. Jako ostatni dwaj telefoniści zwijali kabel, nie była to zatem jeszcze panika. Po zapadnięciu zmroku łuny potwierdziły słuchowe odczucia. Tylko na zachodzie niebo było ciemne, poza tym wszędzie podświetlały horyzont różowe plamy. Na niewielkiej wysokości przeleciał nad wsią charakterystycznie parkoczący radziecki kukuruźnik. Wkrótce potem plasnęło w stronie szosy parę słabych eksplozji: lotnik zrzucił swe małe, obliczone na rażenie piechoty bomby. Wieś czuwała, w każdej zagrodzie ktoś nie spał, żeby w ogniowej lub innej potrzebie być od razu na nogach. Wiktor też był podniecony. Czuł, że nie zaśnie w tym stanie, więc nie kładł się na razie. Siadł obok Zubka na ławce przy szczycie domu. - Jak pan myśli, panie poruczniku, mogą się tu gdzie zaprzeć i zatrzymać Ruskich? - spytał Zubek. To "panie poruczniku" spięło Wiktora. Jego partyzancka przynależność była przed wsią ukrywana i dotąd Zubek starannie udawał, że jego gość jest uciekinierem z Wołynia. Czyżby teraz uznał, że dłużej się konspirować nie ma potrzeby. Za wcześnie, a poza tym po co? - Proszę mnie nie nazywać porucznikiem - rzekł. - Jestem cywilnym uciekinierem aż do odwołania. - Tak jest - podporządkował się po wojskowemu Zubek. - Ale jak pan myśli, mogą ich tu gdzie zatrzymać? - Sądzę, że przed Wisłą i Sanem nie. - Oby tak było. Nie daj Boże podpaść pod front, wszystko pójdzie w ruinę. Przed jedenastą, poprzedzony szperaczami, przeciągnął przez wieś akowski oddział. Pewnie jeden z tych trzech, które miały wkroczyć do Głuchowa. Nie zatrzymywali się, poszli ku szosie, gdzie po pewnym czasie rozległa się strzelanina. Wiktor pamiętał, że jego partyzanci już od wiosny wyczekiwali na takie ostatnie porachunki z Niemcami: ciemność, zatłoczone drogi, spychający butnych do niedawna ciemięzców front. Nie doczekali... Strzelanina przy szosie urwała się, partyzanci gdzieś odskoczyli, co było zrozumiałe. Po północy przycichła także kanonada. To pozwalało domyślać się dalszych przemieszczeń nacierających wojsk, w których artyleria musi się dopiero rozeznać. O pierwszej zmogła Wiktora senność. Położył się i szybko zasnął. Obudził się kwadrans po szóstej. Świeciło słońce, było cicho. Wieś nie spała już i miała najświeższe wieści z szosy: jest pusta. Nie ma Niemców, nie ma Rosjan. Wiktor domyślił się, co to oznacza. Rosjanie posunęli się gdzieś bokami. Stąd Niemcy odeszli, by uniknąć okrążenia. skończyła się okupacja. Wieś mimo to wyczekiwała w niepewności. Nikt nie wiwatował jeszcze na cześć wolności, nie sięgał po alkohol. Tylko przy szosie gromadziło się coraz więcej ludzi, wypatrujących czołgów od wschodu. Tymczasem pierwszych zwycięzców powitali ci, co zostali w zagrodach. Czterech radzieckich piechurów, w tym jeden skośnooki, weszło do wsi polną drogą od strony Turzyc. Nikt się ich stąd nie spodziewał, toteż mieszkający na skraju wsi Wolniewicz zdziwił się, gdy stanęli nagle przy furtce jego zagrody. - Giermancew u was niet? - Niet - odpowiedział Wolniewicz ochłonąwszy z zaskoczenia. - Minutoczku - dorzucił po chwili i pobiegł do chałupy po wódkę. Wiktora przy tym nie było, lecz samo zdarzenie stało się wioskową legendą. Wolniewicz musiał zdawać z niego sprawę wiele razy. II Janusz Klepaczewski uważał za pewne, że jeśli Rosjanie ruszą z kolejną ofensywą, to Niemcy nie zdołają utrzymać Lubelszczyzny. Toteż już zawczasu postanowił, że po pierwszej wieści o natarciu zza Bugu podejmie podróż na wschód, naprzeciw frontowi, by w momencie odejścia Niemców być w pobliżu Lubniewa. Praktycznie rzecz biorąc - w Głuchowie, gdyż tylko tam, u Jelonkowej, mógł niezawodnie liczyć na gościnę do czasu, aż Lubniewo będzie wolne. Z Czyżyn na Kielecczyźnie miał do Głuchowa nieco dalej niż Rosjanie zza Bugu. Lecz tamci musieli zwyciężać po drodze Niemców, zaś on - tylko pokonywać odległość. Wierzył więc, że zdąży na czas, nawet gdyby zupełnie się nie dało korzystać z kolei. W podróżnym plecaku miał kilka butelek spirytusu, zaś w portfelu - dolary. Te dwie najmocniejsze w wojennych warunkach waluty powinny nie zawieść i tym razem. Rachuby jego sprawdzały się tylko do Wisły. Po drugiej jej stronie panował już pełny rozgardiasz odwrotu, można było co najwyżej płynąć z prądem. O wynajęciu podwody w kierunku frontu chłopi nie chcieli słyszeć za żadną cenę. Zbyt łatwo było stracić zaprzęg, albo nawet i życie. Klepaczewskiemu pozostały własne nogi. W drugim dniu marszu dostał się na szosie pod ostrzał z powietrza, postanowił przeto zejść na boczne drogi. Do Głuchowa doszedł dwudziestego szóstego lipca w południe. Jak oceniał po kanonadzie i stanie uchodzących wojsk, były to już ostatki niemieckiego oporu tutaj. Przy ulicy Zamojskiej, przelotowej arterii miasta, musiał kilka minut czekać na możliwość przemknięcia się na drugą stronę. Zaraz potem zaświstał pocisk i targnął powietrzem wybuch, trochę dalej jednak, gdzieś koło skrzyżowania z Kościelną. A więc Głuchów był już w zasięgu artyleryjskiego ognia. Albo też jakiś czołg przedarł się w pobliże i ostrzeliwał miasto. Klepaczewski podążał na ulicę Grabową, gdzie na rok przed wojną Jelonkowie pobudowali sobie domek. Adwokackie dochody Sławomira Jelonka, chociaż miał wtedy dopiero czterdzieści lat, były już na tyle wysokie, że mógł sobie na taki wydatek pozwolić. Dopiero na wykończenie wnętrz i nowe meble musiał dopożyczyć kilkaset złotych od Klepaczewskiego. Ściślej - pobrał je na poczet swego wynagrodzenia za prawną obsługę jego majątku, Lubniewa właśnie. Do wybuchu wojny Jelonek zaliczki tej odpracować nie zdążył, coś tam jeszcze zostało. Jelonkowa wspomniała kiedyś o nie spłaconej reszcie, lecz Klepaczewski zażądał, by nie było o tym więcej mowy. Bo jakże mówić o długu przyjaciela, który - służąc nieprzerwanie ojczyźnie - nawet utrzymywać swej rodziny nie ma możności? Jelonek, oficer rezerwy, znalazł się po wrześniowej klęsce w armii na obczyźnie, o czym żona dowiedziała się z dużym opóźnieniem, gdy już uważała go za poległego. Po przedwojennym dostatku Jelonkowa została z córką bez środków do życia, gdyż zawodu nie miała. Z początku wyprzedawała się. Potem zaczęła z pomocą córki wyrabiać swetry na prywatne zamówienia, lecz cienko by obie przędły, gdyby nie pomoc Klepaczewskiego. Przysyłał im regularnie żywność z majątku. Jelonkowa przyjmowała to wsparcie z zażenowaniem, ale z czasem przywykła. Jak żyły od wiosny zeszłego roku, kiedy Lubniewo przejął Niemiec, Klepaczewski nie wiedział. W listach Jelonkowa zapewniała, że dają sobie radę, lecz dowierzać temu zbytnio nie należało. Klepaczewski wracał teraz, by objąć swój majątek natychmiast, gdy tylko Niemcy sią wyniosą. Nie chciał dopuścić do tego, żeby go w bezpańskich dniach ograbiono. Szło nie tylko o zawartość pałacu, stajni czy obór, bo ten dobytek można by chyba odzyskać później, był łatwy do odnalezienia i identyfikacji. Pośpiechu wymagało co innego. Jeszcze nim doszło do masowych wysiedleń na Zamojszczyźnie, Niemcy wyrugowali z majątków niemal jedną trzecią polskich właścicieli. Klepaczewski bał się od początku, że spotka go ten los, gdyż Lubniewo było majątkiem niewielkim wprawdzie, lecz dobrze zagospodarowanym i dochodowym. Toteż prowadził podczas okupacji politykę, mającą zabezpieczyć jego interesy, a nie niemieckiego sukcesora na resztę wojny. Dochody wymieniał na dolary i złoto, dające się ukryć przed konfiskatą. Było już tego sporo, gdy poprzedniej wiosny uprzedzono go poufnie, że będzie wysiedlony. Uciekać przed czasem nie chciał, coś mogło się jeszcze w niemieckich planach zmienić. Z drugiej strony czekanie do końca niosło ze sobą niebezpieczeństwo rewizji przy wysiedlaniu. Z rewizją lub rabunkiem należało się liczyć również po drodze, takie były czasy. Po paru naradach z żoną postanowili przygotować się na wszelką ewentualność. Papierowe dolary zaszyć w ubraniach, zaś złoto i kosztowności ukryć na miejscu do czasu powrotu. Bo powrót był przecież pewny, klęska Rzeszy już przesądzona. Uszczelniony lakiem bakelitowy pojemnik zakopali pod ławką w ogrodowej altanie, gdzie nawet spłonięcie wszystkich zabudowań nie było dla niego groźne. Obdarowany majątkiem oficer SS, inwalida z rosyjskiego frontu, nie robił wstrętów wydziedziczonym, rad z dobrego stanu posiadłości. Odjechali bez przeszkód do majątku ojca Klepaczewskiej na Kielecczyźnie. Stamtąd właśnie Klepaczewski spieszył teraz, by zdążyć do ogrodowej altany, nim kto inny ją rozgrzebie. Żołnierze i plądrownicy mieli podobno szczególny węch do rzeczy zakopanych, zaś dwa czy trzy dni mogłyby im wystarczyć na spenetrowanie całego ogrodu. Jelonkową zastał w domu. Powitała go najpierw zdumioną miną, a zaraz potem wybuchem radości, ze spontanicznym ucałowaniem w oba policzki, co się w dotychczasowej ich znajomości nie zdarzało. Mimo czterdziestu lat była nieodmiennie pociągającą kobietą o ciemnej, południowej urodzie. Lata wojny zmieniły ją trochę i przygasiły, ale tylko psychicznie: po prostu spoważniała i posmutniała. Nie wyróżniała się walorami umysłu. Jak większość pięknych dziewcząt w czasach jej młodości nie wiązała planów na przyszłość z nauką; poprzestała na maturze. Już w dwa lata po niej była żoną rozpoczynającego samodzielną praktykę adwokata Jelonka, co przynajmniej od strony bytowej okazało się wyborem fortunnym. Kłopoty materialne dosięgnęły ją dopiero podczas okupacji, gdy zabrakło w domu męża. - Wracasz w sam czas! - zawołała. - A Natalia i Ewka? - Zostały w Czyżynach. Nie dla nich taka podróż. Zresztą nie będą tu na razie potrzebne. - W Lubniewie byłeś już? Szwab siedzi jeszcze? - Nie byłem. Póki są Niemcy, nie mogę się tam pokazywać. - Oni tu już tylko jedną nogą. Urzędy pouciekały, a wojsko też wieje, jak sam pewnie widziałeś. - Mimo to wolałbym zaczekać u ciebie, aż zwieją całkiem. Jeśli pozwolisz oczywiście. - Taka wątpliwość wprost mnie obraża. Jesteś pewnie głodny? - Nie. Za to chętnie bym się umył. - Idź do łazienki, zaraz dam ci ręcznik. - Mam swój. A gdzie twoja Baśka? - Myślisz, że wiem? Od roku kręci się przy konspiracji. Byłam temu przeciwna, ale jak mi zarzuciła, że nie jestem patriotką, skapitulowałam. Z waszą Ewką nie mieliście jeszcze takich kłopotów? - Nie. Może dlatego, że jest tam nowa, bez znajomości. W łazience Klepaczewski przede wszystkim się ogolił, bo rano - po noclegu w stodole - nie miał warunków po temu. W lustrze przyjrzał się sobie. Był tylko o cztery lata starszy od Elżbiety Jelonkowej, lecz fizycznie wiek mocniej go już zadrasnął. Początki łysiny rozciągnęły czoło, skóra na twarzy nie była tak gładka jak kiedyś. Grube szkła deformowały obraz oczu, wyglądały jak sowie - ale to akurat nie było skutkiem wieku, wzrok popsuł mu się bowiem jeszcze w młodości. Tylko otyłość szczęśliwie go omijała, nawet bez starań o to. Umył się gruntownie z podróżnego brudu, zmienił bieliznę. Czysty i wyświeżony wrócił do pokoju, lecz Elżbiety tam nie było. Znalazł ją w kuchni przy obieraniu kartofli. - Jeśli o mnie chodzi, nie jestem jeszcze głodny, mówiłem - przypomniał. - A czy sądzisz, że ja nie jadam? Pora na obiad. Będzie bezmięsny, uprzedzam. - Innego się nie spodziewam. Pieniędzy nie potrzebujesz? - Nie, dziękuję. Zresztą za pieniądze nic już w sklepach ani na rynku nie ma. Może po cichu za ruble. O czerwonym rządzie w Chełmie wiesz już? - Nie. - To ci mówię. Wiadomość pewna, z radia, Baśka przyniosła. - Znasz szczegóły? Kto w tym rządzie? - Nie wiem. Może ona powie ci więcej, jak przyjdzie. Przed wojną Elżbieta Jelonkowa nie interesowała się w ogóle polityką. Wiedziała oczywiście o prezydencie Mościckim i marszałku Śmigłym_Rydzu, lecz nazwiska premiera nie była już chyba stuprocentowo pewna. Podczas okupacji zaczęły ją te sprawy obchodzić, ale tylko pod kątem końca wojny i powrotu męża. Powstanie komunistycznego rządu grało w tej materii pewną rolę, lecz jego skład osobowy - raczej nie. Później, po zastanowieniu się, Klepaczewski doszedł do wniosku, że chyba i pod innymi względami personalia nie mają tu większego znaczenia. Komunistyczny rząd groźny jest przez swój program, a nie skład, który może się w miarę wyzwalania kraju zmieniać. Większy wpływ na przyszłość miało osobowe oblicze rządu emigracyjnego w Londynie, decydujące o dogadywaniu się z Moskwą. Klepaczewski, oceniając trzeźwo sytuację polityczną, uważał to porozumienie za konieczne, jeśli nie chciało się stracić wszystkiego. A w tym i Lubniewa. Już samą zwłokę i dopuszczenie do tymczasowej chociażby administracji komunistycznej należało uznać za wielki błąd taktyczny. Fakty dokonane mają tendencję do utrwalania się i coraz więcej trzeba płacić za ich unieważnienie. Na obiad były skąpo okraszone kartofle z marchwią - i nic więcej. Wbrew temu, co Jelonkowa pisała w listach, powodziło się jej jednak kiepsko. Ponieważ nie chciała pieniędzy, postanowił przysłać jej żywność z Lubniewa, gdy tylko tam wróci. To powinno się stać szybko, skoro nawet niemieckie urzędy uznały już powiat za stracony i wyniosły się. Gdy kończyli jeść, w stronie ulicy Zamojskiej eksplodował kolejny pocisk. - Czy nie powinniśmy zejść do piwnicy? - spytała Jelonkowa. - Wygląda na to, że ostrzeliwują Niemców na trasie. Myślę, że tutaj jesteśmy bezpieczni. Tak grubo się chyba artylerzyści nie mylą. Po południu wróciła córka Jelonkowej. Już w przedpokoju zawołała głośno: - Mamo, jeść, skręcam się z głodu! Wtargnęła energicznie do pokoju - i stanęła skonfundowana obecnością Klepaczewskiego. Uśmiechając się, wstał na jej powitanie, zaskoczony wydorośleniem Baśki. Miała teraz siedemnaście lat, tyle samo co jego córka, lecz zmieniła się przez ostatni rok o wiele bardziaj niż Ewka. Ładna była zawsze, wierna kopia matki w młodszym o dwadzieścia trzy lata wydaniu, lecz dopiero teraz - kobieta. Krucze włosy z grzywką na czole, duże czarne oczy pod długimi rzęsami, napinający bluzkę biust. Przezwyciężywszy zaskoczenie Baśka uśmiechnęła się także. - Dzień dobry panu - powiedziała. Nie wyciągnęła jednak ręki do powitania, nie wyzwolona jeszcze z dziewczęcej tresury, nakazującej czekać, aż uczyni ten gest dorosły. - Witam cię, Basiu - odpowiedział podając jej dłoń. - Wydoroślałaś. - Wszyscy mi to mówią. Pani Natalia i Ewka przyjechały też. - Nie. Na razie tylko ja. Z Ewką znały się od dzieciństwa, lecz nie na co dzień, bo dzieliła je spora jednak odległość z Głuchowa do Lubniewa. Dopiero podczas okupacji stykały się częściej. Ewka dojeżdżała dwa razy w tygodniu do Głuchowa na zajęcia tajnego kompletu gimnazjalnego i zostawała nieraz u Jelonkowej do następnego dnia. Obie dziewczynki były w tej samej klasie i grupie, lecz Ewka uczyła się lepiej. Może dlatego, że była brzydsza, co inaczej kieruje zainteresowania. - Co nowego, Basiu, w polityce? - spytał. - Słyszałem od mamy, że ty teraz wiesz najlepiej. Baśka spojrzała na matkę z niemą pretensją. Dopiero potem odpowiedziała: - O Chełmie mama już pewnie panu mówiła. Nic nowego nie wiem. - A kto na czele tego rządu w Chełmie? - To się nazywa Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Na czele jakiś Osóbka_Morawski. Nieznany, u nas nikt o nim nie słyszał. Klepaczewski też nie słyszał. Widać działacz bez przedwojennej przeszłości. Prawdopodobnie wypłynął podczas okupacji w lewicowym podziemiu. - Obiad w kuchni, odgrzej sobie - powiedziała Jelonkowa do córki. Baśka przeprosiła Klepaczewskiego i wyszła. W stronie ulicy Zamojskiej znowu trzasnął pocisk. Jakieś radzieckie działo nastawiło się pewnie na nękanie tego węzła. Klepaczewski nie orientował się w donośności artyleryjskiego ognia, ale nie mogła być wielka, zatem Rosjanie dotarli już gdzieś niedaleko Głuchowa. Potwierdzało to zresztą wyczuwalne przybliżenie się kanonady frontowej. Uszy przywykły już do niej i nie reagowały precyzyjnie na zmiany, lecz obecnie na powno była głośniejsza niż przed paroma godzinami. Po zjedzeniu obiadu Baśka znowu dokądś pobiegła. Licząc się z tym, że Rosjanie mogą wejść w nocy lub rano, Klepaczewski myślał już o ostatnim etapie swojej podróży: z Głuchowa do Lubniewa. Pragnął przebyć go jak najprędzej. - Jakby tu zdobyć rower? - spytał Jelonkową. - Nie ma co zdobywać - odpowiedziała. - Jest w domu rower Baśki. Damski, ale co to przeszkadza? To rzeczywiście nie przeszkadzało. Klepaczewski obejrzał rower, dopasował siodełko do swojej wysokości, podpompował koła. Teraz pozostawało już tylko czekać i czuwać. Jelonkowa radziła mu, żeby - nawet jeśli Rosjanie pojawią się w mieście nocą - nie wyruszał na drogę przed brzaskiem. W ciemności łatwo nadziać się na kulę jednych albo drugich. Musiał jej przyznać rację. Noc była widna od pożarów, kanonada wstrząsała nią ze wszystkich stron. Trudno się było nawet zorientować, kto, skąd i w jakim kierunku strzela. Prawdopodobnie nikt w mieście nie kładł się spać. Baśka wróciła dopiero przed północą. Przyniosła wiadomość, że Rosjanie obchodzą chyba Głuchów bokami, bo przez miasto wycofała się na zachód kolumna czołgów niemieckich, a teraz idą już tylko zapóźnieni piechurzy. - Walki o miasto, jakby z tego wynikało, nie będzie - zakończyła optymistycznie, powtarzając zapewne opinię kogoś lepiej zorientowanego w wojennej taktyce. - Oby - powiedziała Jelonkowa. Po północy odgłosy walki zaczęły cichnąć, co przemawiało za tym, że wiadomości Baśki sprawdzają się. Uspokojona Jelonkowa zdrzemnęła się w fotelu. Klepaczewski, mimo zmęczenia wędrówką, nie czuł potrzeby snu. Był podniecony, wyglądał oknami i nasłuchiwał. Po niedawnym jazgocie dział rozlegające się tu i ówdzie pojedyncze strzały były tylko stuknięciami w kończącą noc ciszę. Powoli dogorywały łuny. Baśka zasnęła także. O szarym brzasku Klepaczewski usłyszał jakieś okrzyki w stronie ulicy Zamojskiej, którą za dnia i wieczorem uchodzili Niemcy. Odgadywał przyczynę, lecz musiał się upewnić. Natychmiast wyszedł z domu i śpiesznym krokiem podążył ku przelotowej trasie. Takich jak on, czuwających do skutku, było w mieście więcej. Na ulicy Zamojskiej witały już wolność zagęszczające się szpalery ludzi. Niedawno przeszły właśnie pierwsze radzieckie czołgi. Pojechały dalej, ale wnet po przyjściu Klepaczewskiego pojawiły się następne, z uzbrojonymi w pistolety maszynowe żołnierzami na pancerzach. Z chodników zaczęły szybować na nie kwiaty. Żołnierze chwytali je w locie, śmieli się, machali rękami. Ludzi przybywało. Niektórzy ocierali wilgotne ze wzruszenia oczy. Inni ściskali się i całowali jak po długim niewidzeniu. Klepaczewski nie zwlekając ruszył z powrotem na ulicę Grabową. Obudził bez skrupułów Jelonkową i Baśkę. - Przewaliło się, drogie panie. Rosjanie w mieście. Baśka zerwała się i natychmiast otrzeźwiała ze snu. - Muszę w takim razie iść. - Dokąd? - zaoponowała Jelonkowa. - Z konspiracją chyba już koniec? - Nasi chłopcy będą wchodzić do miasta. Krzysiek na pewno też. Klepaczewski dowiedział się później od Jelonkowej, że Krzysiek to chłopak Baśki, od wiosny akowski partyzant. Na razie nie interesowało go to zgoła, umysł miał pochłonięty czym innym. Spakował rozładowany częściowo plecak, wyprowadził na dwór rower. - Uważaj po drodze - ostrzegła go Jelonkowa. - Może gdzieś tam jeszcze siedzą Niemcy. - Mało prawdopodobne - odpowiedział. Baśka wyszła na ulicę razem z nim, lecz skręciła w przeciwną stronę. Było już całkiem widno. Po paru godzinach ciszy artyleria zaczynała nowy dzień, ale teraz już na zachód od Głuchowa. Front toczył się dalej, ku Wiśle. Zaraz po wyjeździe na drogę do Lubniewa Klepaczewski natknął się na maszerujący ku miastu oddział partyzancki. Wszyscy żołnierze byli umundurowani, szli w porządnym szyku. Przystanąwszy na poboczu, Klepaczewski spytał idącego przy kolumnie podporucznika: - Armia Krajowa? - Tak - odpowiedział tamten. - Spotkał pan w mieście jakiś nasz oddział? - Nie. Tylko Rosjan na Zamojskiej. W miarę zbliżania się do Lubniewa wzbierał w Klepaczewskim niepokój. Co zastanie? Czy nie buszują już plądrownicy? Co w stajni, oborze i chlewach? Jak go przywita służba, skoro wieje czerwonym wiatrem? Był na ogół w dobrych stosunkach z ludźmi, za Niemców wybronił wszystkich przed wywózką do Rzeszy, ale czyż można wiedzieć, co komu gra w duszy? I co się zmieniło od zeszłej wiosny? Na Kielecczyźnie nastroje dworskiej służby wyraźnie się zaróżowiły, odkąd peperowcy zaczęli do niej docierać ze swoimi parcelacyjnymi obietnicami. Z biciem serca skręcił z szosy w topolową aleję, prowadzącą do majątku. Już z daleka dostrzegł jakieś zgromadzenie na pałacowym podjeździe. Jego zbliżania się na razie nie zauważono, skorzystał więc z tego. Zsiadł z roweru w odległości dobrego widzenia, stanął przy krzaku bzu i zaczął przyglądać się zbiegowisku. Przed wejściem do pałacu stała chłopska furmanka, za nią dwóch po wiejsku ubranych mężczyzn, obróconych tyłem. Nieco wyżej, na stopniach pałacu, trzej inni mężczyźni kłócili się z przybyszami i czegoś im wzbraniali. Ci trzej stali twarzą do Klepaczewskiego, więc ich poznał. To był ekonom Suwała i dwaj fornale, Koblewski i Wójcik. Wokoło, bliżej i dalej, stali bierni obserwatorzy sporu spośród służby folwarcznej. Z docierających do niego strzępów sprzeczki Klepaczewski zorientował się, że dwaj chłopi z furmanki to plądrownicy, których Suwała i towarzyszący mu fornale nie dopuszczają do pałacu. Podniesiony na duchu tym objawem lojalności służby oderwał się od krzaka i ruszył ku zbiegowisku. Pierwszy zauważył go Suwała. - O, pan dziedzic! - zawołał i, obchodząc furmankę, ruszył naprzeciw Klepaczewskiemu. - Witamy, bardzo się cieszymy. Klepaczewski podał Suwale rękę. Jednocześnie zauważył, że reszta służby nie śpieszy za ekonomem do powitania, trwa na swych miejscach. Zaskoczenie, nieśmiałość czy rezerwa? Wszystko jedno, tak czy owak należało się przywitać po tylu miesiącach nieobecności. Odstawił rower, podchodził kolejno do stojących i ściskał im ręce. Zażenowani bąkali "dzień dobry, panie dziedzicu" bądź skłaniali po prostu głowę. Tymczasem obaj niedoszli plądrownicy okrążyli już swym wozem podjazd i skręcili ku szosie. Po przywitaniu nastało kłopotliwe, wyczekujące milczenie. Przerwał je Suwała, zachęcając Klepaczewskiego gestem, by wszedł do pałacu. - Upilnowalim, panie dziedzicu - pochwalił się. - Wojsko nabałaganiło jak to wojsko, ale rabuśników gnalim precz. A już wczoraj wieczór próbowali, jak tylko się Niemcy wynieśli. - Co to za jedni, ci dwaj? - Klepaczewski wskazał oddalającą się furmankę. - Wsiowi - wyjaśnił Suwała. Zwrócił się do gromadki folwarcznych: - Zna ich kto z was? Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Potem odezwał się głos z tyłu: - To z Rębisz. Klepaczewski wszedł do pałacu, Suwała podreptał za nim. W salonie i jadalni meble były pospychane w kąty, podłogi obłożone wzdłuż ścian siennikami. W powietrzu - okna były zamknięte - wisiał jeszcze koszarowy zaduch. - Nasi dworscy też nie byli od tego, żeby coś wynieść - meldował Suwała, uwolniony od krępujących świadków. - Ale Koblewski i Wójcik znaleźli się jak trzeba, nie można powiedzieć. - Dlaczego akurat Koblewski i Wójcik? - zainteresował się Klepaczewski. Pamiętał tych dwóch fornali jako pracowitych wprawdzie, lecz nieco hardych, nie objawiających oddania dla dworu. Suwała zmieszał się, miętosił w rękach czapkę. Pewnie w rozpędzie powiedział trochę za dużo. - No, śmiało - ponaglił go Klepaczewski. - A bo, widzi pan dziedzic, oni z pepeeru. Czerwoni, znaczy się. Wczoraj powiedzieli ludziom, że są partyjni, i przykazali: nie rabujcie i nie pozwólcie innym, bo to nasze. Będzie parcelacja, to się sprawiedliwie podzieli. A kto nakradnie, to będzie musiał oddać i wstydu sobie jeszcze napyta. No to ludzie pomiarkowali się i dali spokój. Tylko ci ze wsi... Już wczoraj wieczorem paru przyleciało, a dziś sam pan dziedzic widział. Furmanką zajechali, jak po swoje. A więc tak się rzeczy mają, pomyślał Klepaczewski. Stąd troska Koblewskiego i Wójcika o jego mienie... Zrobiło mu się melancholijnie, lecz otrządnął się z tego i wrócił do rozmowy z Suwałą: - Co w majątku? Jak inwentarz? - Trochę ubyło, wojsko ostatnio dużo brało. Ale nie jest najgorzej, Niemiec swojego bronił. - Kiedy wyjechał? - Wczoraj z wojskiem, jak już musiał. Bojący nie był, frontowiec, inni wcześniej pouciekali. - Moja pałacowa służba jest, czy zmienił? - Nie zmienił. Zaraz tu przylecą, jak się dowiedzą, że pan jest. Klepaczewski zwolnił na razie Suwałę, a sam obejrzał resztę pałacowych pomieszczeń. We wnętrzach Niemiec także nie silił się na zmiany. Albo mu się podobało, albo wolał poczekać z wydatkami na niepewny wynik wojny. Zadbał tylko o dowieszenie w gabinecie portretu Hitlera w olejnym wykonaniu. Gdy Klepaczewski wrócił do hallu, czekał tam lokaj, kucharka i pokojowa. Przygotowani już na spotkanie z nim przywitali go cieplej niż tamci z dworu, zaś ich zadowolenie wydawało się szczere. Tych reforma rolna nie kusiła chyba, przy pańskim stole nie mieli przecież źle. Poprosił kucharkę o śniadanie, zaś lokajowi i pokojowej wskazał gestem nieład w salonie i jadalni. - Tak jest - zrozumiał lokaj. - Zaraz zrobimy porządek. - Sienniki złóżcie w szopie - polecił. - Wojna nie skończona, możemy mieć jeszcze innych wojskowych gości. - Tak jest. Wyszedł do ogrodu, ciągnęło go ku altanie. Kopać za dnia nie mógł oczywiście, lecz chciał przynajmniej sprawdzić, czy nikt go nie ubiegł. Wszedł do środka, zajrzał pod ławkę i odetchnął z ulgą. Ziemia była nietknięta. Charakterystyczny i dobrze zapamiętany odłamek kamienia, który wcisnął wówczas w to miejsce po starannym wyrównaniu gruntu, tkwił w nie zmienionym położeniu. Zły nastrój, w jaki wprawiła go informacja Suwały o Koblewskim i Wójciku, rozpłynął się. Przynajmniej na razie. Wracał do pałacu z jednym tylko pragnieniem: zjeść śniadanie. III Spotkanie z pierwszymi Rosjanami trwało krótko, bo nie chcieli się dłużej zatrzymać. Wypalili skręty z polskiego tytoniu, rozpytali o Niemców - i poszli dalej. Zaraz potem porucznik Walczak - dotychczas używający pseudonimu "Leszek" - powiedział do Adamca: - Przejmij dowództwo, Franek. Ja pojadę do Chełma po nowe rozkazy. - Sądzisz, że nasz sztab jest tam? - Jest tam w każdym razie nasza nowa władza. Nie będziemy przecież dłużej partyzantami. Albo wcielą nas do regularnego wojska, albo rozformują i dadzą inne zadania. - Co mam tymczasem robić z oddziałem? - Idź do Głuchowa i tam czekaj na mnie albo na rozkaz. - Tabor też tam ściągnąć? - Też, po co ma stać w lesie. - Dobrze, ale najpierw pozwolę chyba ludziom wyspać się. Dwie doby oczu nie zmrużyli, a do Głuchowa przeszło dwadzieścia kilometrów. - Racja. Zaprowadź do wsi, niech odpoczną, a jutro rano w drogę. Gwałtu nie ma, ja do Chełma też tak szybko nie dobiję. O okazję trudno będzie. Ruscy jadą w przeciwną stronę. Do tyłu na razie najwyżej sanitarki. - Zrobić zbiórkę? Powiesz coś ludziom przed odjazdem? Popatrzyli obaj wokoło. Partyzanci - choć dopiero co wiwatowali z Rosjanami - powalili się jak kłody na leśne poszycie. Niektórzy, jak się wydawało, zdążyli już pozasypiać. Dwie doby przeskoków i utarczek z Niemcami, kiedy ciągłe napięcie nie pozwalało zdrzemnąć się nawet na chwilowym postoju, tak ich wyczerpały, że na dłuższe cieszenie się nie starczyło siły. - Musiałbym nie mieć summienia, żeby zrywać ich teraz na gadkę - powiedział Walczak. - Wytłumacz im potem, dokąd i po co pojechałem. Bywaj. Podporucznik Adamiec - dotychczas "Młot" - poczuł po odejściu Walczaka, że też musi się choć kwadrans zdrzemnąć, bo z trudem stoi na nogach, zaś oczy bolą, jakby miał pod powiekami piasek. Walczak jednak wytrzymalszy, pomyślał, skoro od razu mógł ruszyć w taką podróż. Siadł przy drzewie, oparł się plecami o pień i prawie od razu zasnął. Dopiero potem, po przebudzeniu, zdał sobie sprawę, że nie zatroszczył się nawet o ubezpieczenie oddziału. W tym stanie paru zapóźnionych Niemców z pistoletami maszynowymi mogło zrobić z nich kaszę. Zapomniał spojrzeć przedtem na zegarek, toteż nie wiedział, ile spał. Ale chyba dość długo, bo kiedy otworzył oczy, sierżant Klimek (dotąd "Baca") siedział już obok w wyrozumiałym oczekiwaniu. - Do jutra odpoczynek w najbliższej wsi, a rano do Głuchowa - zakomunikował mu Adamiec. - Wyślij kogoś do obozu, niech każe taborytom też się tam ciągnąć. - A dowódca gdzie? - spytał Klimek. - Pojechał do Chełma po rozkazy. Budź ludzi, pójdziemy, we wsi wyśpią się lepiej. Najbliższa wieś nazywała się Wydminy. Była w poprzednim roku wysiedlona całkowicie. Z Polaków zostali w niej tylko ci, których Niemcy przeznaczyli na parobków dla czarnych. W ostatnich dniach, po ucieczce czarnych, większość wysiedlonych wróciła, lecz część zagród stała pustką. Ich właściciele nie zdołali się pewnie uchronić przed wywózką do Rzeszy lub obozów. Wchodzących zwartym oddziałem partyzantów powitano we wsi z radością. Dawno nie widziane polskie mundury wyciskały wczorajszym parobkom i tułaczom łzy z oczu. Wnet znalazło się mleko, jedzenie, nawet alkohol. Lecz partyzantom i tu nie starczyło sił na długie radowanie się. Najedzeni rozglądali się za miejscami do spania. Wkrótce tylko paru najwytrwalszych siedziało z gospodarzami przy butelkach, wyśpiewując patriotyczne pieśni. We wsi nie było się czego bać, toteż Adamiec ułożył się na odstąpionym mu gościnnie łóżku bez oficerskich skrupułów, że może czegoś nie dopatrzył. I znowu natychmiast zasnął. Od dawna nie zaznawana miękkość łoża sprawiła, że obudził się dopiero rano. Rześki i wypoczęty, tylko na nowo głodny. Lecz tu o jedzenie trapić się nie musiał. Czarni na szczęście wszystkiego wywieźć nie zdołali. Żołnierze też robili wrażenie wyspanych i wypoczętych. Do Głuchowa maszerowali nie tylko w porządnym szyku, ale i z podejmowanym przed każdą wsią śpiewem. Nie byli już taką sensacją jak wczoraj w Wydminach, we wsiach koło traktów widziano wcześniej Rosjan, niemniej wszędzie ludzie wylegali z chałup, zaś dzieci kawał drogi towarzyszyły maszerującym. Do pierwszych domów Głuchowa dotarli kwadrans po jedenastej. Adamiec już wcześniej postanowił, że najpierw wejdą na rynek, aby zaprezentować się miastu jak należy. Zatrzymał na krótko oddział, kazał żołnierzom doprowadzić się do wzorowego wyglądu. Potem pomaszerowali przez ulice ze śpiewem. Nie budzili jednak większego zainteresowania. Dlaczego, wyjaśniło się niebawem. W mieście widziano już nie tylko Rosjan, byli tu od wczoraj także polscy partyzanci. Tyle że inni. Na rynku Adamiec zatrzymał oddział i pozwolił partyzantom rozejść się, lecz nie rozpraszać. Sam zaś rozejrzał się wokoło. Z gmachu ratusza zwisała duża biało_czerwona flaga. U wejścia stał partyzant w mundurze, z angielskim pistoletem maszynowym typu "Sten" na piersi. To była broń akowska, zatem przynależność wartownika nie budziła wątpliwości. Na gmachu po przeciwnej stronie rynku wisiała dla odmiany flaga czerwona, zaś u wejścia stał żołnierz rosyjski. To musiała być radziecka komendantura wojskowa. Kto jednak usadowił się w ratuszu? To nie był przecież obiekt na zwykłą kwaterę. Adamiec podszedł do wartownika. Ten na widok jego oficerskiej gwiazdki przyjął zasadniczą postawę. - Co tu się mieści? - spytał Adamiec. - Starostwo - odpowiedział akowiec. - A pan porucznik kogo szuka? - Dziękuję, chciałem się tylko dowiedzieć. Adamiec wrócił na środek rynku i zaczął się zastanawiać. Starostwo jest londyńskie, to jasne. Szybko się z tym uwinęli, prężni są. Jak powinien się wobec tego faktu zachować on, Adamiec, dowódca oddziału Armii Ludowej? Nie może uznawać tej władzy, to oczywiste. Lecz co może i powinien? Czy tylko czekać na Walczaka? Podszedł sierżant Klimek, który zdążył w tym czasie przeprowedzić inne rozpoznanie, bardziej wojskowe. - Weszli tu wczoraj rano, trzy oddziały, około stu pięćdziesięciu ludzi. Kwaterują w gimnazjum. Ruski komendant przyjechał później, już ze sobą rozmawiali. Myślę, że powinieneś pójść do niego, zgłosić nasze przybycie. Dowiesz się przy okazji, co to była za rozmowa. - Masz rację - przyznał Adamiec. - Zaraz pójdę. - Przeczytaj wpierw obwieszczenie londyńczyków. Chodź, pokażę ci. Na tablicy obok ratusza, oczyszczonej już z niemieckich zarządzeń, bieliły się dwie kartki niewielkiego formatu. Jedna była drukowaną ulotką, podpisaną przez "Pełnomocnika na Kraj i Wicepremiera Rządu Rzeczypospolitej Polskiej". Treść kierowała się wyraźnie do mieszkańców wyzwolonej części kraju. W imieniu owego rządu pełnomocnik zapowiadał "ujęcie steru odradzającego się państwa... Od zachowania się władz sowieckich na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej uzależniony jest całkowicie stosunek do nich władz i ludności polskiej... Obywatele polscy muszą się karnie podporządkować zarządzeniom wyłącznie własnych, legalnych polskich władz... Każdy żołnierz, chłop, robotnik, pracownik umysłowy pamiętać musi o tym, aby i w końcowym okresie naszych ciężkich zmagań nie zbłądził, aby nie dał się zastraszyć ani oszukać hasłom, oznakom i słowom najbardziej patriotycznym, używanym podstępnie przez obce żywioły dla tym łatwiejszego osiągnięcia swoich celów. Nikt też nie powinien dać się zwieść hasłom dzikiej przebudowy naszego ustroju społeczno_gospodarczego..." Drugie obwieszczenie wypisane było na maszynie. Pod pieczątką starostwa powiatowego w Głuchowie i datą dwudziestego siódmego lipca czterdziestego czwartego roku Jan Biczycki komunikował, iż z nominacji legalnych władz Rzeczypospolitej objął funkcję starosty i rozpoczął urzędowanie w ratuszu. - A naszych nie ma - zauważył Klimek, gdy Adamiec skończył czytać obwieszczenia. - Idę do komendanta - oznajmił Adamiec. - Ty rozejrzyj się tymczasem za tutejszymi peperowcami. Powinni przecież montować radę narodową, jeśli jej dotąd nie było. Adamiec mówił po rosyjsku kiepsko, lecz rozumiał prawie wszystko, zwłaszcza jeśli partner wysławiał się powoli. W kontaktach z radzieckimi partyzantami wystarczało to, miał przeto nadzieję, że dogada się i z nie znanym mu jeszcze komendantem wojskowym Głuchowa. Ruszył ku budynkowi pod czerwoną flagą. Jak się potem dowiedział, było to dawne pomieszczenie banku rolnego. Komendant był kapitanem, nazywał się Kurbanow, miał już chyba koło pięćdziesięciu lat. Nie wyglądał na zawodowego oficera; raczej na urzędnika. Kiedy usłyszał, że Adamiec reprezentuje Armię Ludową, głośno się ucieszył. Jak z tego wynikało, był z grubsza zorientowany w geografii politycznej polskiego podziemia. Adamca ucieszyła z kolei wzmianka Kurbanowa, że rozumie nieźle po polsku. W tej sytuacji na pewno mogli obejść się bez tłumacza. Kurbanow przyjechał do Głuchowa wczoraj po południu. W ratuszu zastał już londyńskiego starostę, a w mieście - akowców. Bardzo szybko po jego przybyciu starosta ów poprosił o rozmowę. Przyszedł na nią w towarzystwie porucznika AK. Obaj przywitali Kurbanowa w imieniu polskich władz i zakomunikowali, że administracja cywilna przystępuje do swoich normalnych czynności, zaś oddziały AK - do czasu dalszych rozkazów - obejmą ochronę własności państwowej w mieście i powiecie. - A co wy na to? - spytał Adamiec. - Ja mam jasne wytyczne swoich zwierzchników - odpowiedział Kurbanow. - Rząd Radziecki nie utrzymuje stosunków z londyńczykami, a za tymczasową władzę na ziemiach wyzwolonych uznał Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Z inną administracją nie wolno mi współpracować. Ale usuwać też nie, do wewnętrznych spraw polskich wtrącać się nie mam prawa. To musicie załatwić sami. - Ja nie czuję się upoważniony - rzekł Adamiec. - Zresztą co mogę zrobić? Nie będę się przecież bił z akowcami. - Z akowcami sprawa jest prostsza, wojskowa, i dlatego należy do moich kompetencji. Na zapleczu frontu nie może być żadnych partyzantów. Albo więc akowcy wstąpią do regularnej armii polskiej, tej idącej z nami, albo muszą złożyć broń, tak samo jak cywile. Powiedziałem to wczoraj temu oficerowi, co był ze starostą. - A on co na to? - Że nie jest upoważniony do takich decyzji. Dałem mu trzy dni na porozumienie się, z kim chce. Pojutrze minie termin. - Co do nas, alowców, też macie jakieś rozkazy? - Tak. Jest dekret waszej władzy o połączeniu Armii Ludowej z regularnym wojskiem. Ale gdyby któryś z alowców chciał się z tego wyłamać, też musi złożyć broń. Jasne? - Tak, jasne. Czy mogę tu u was chwilę pomyśleć? - Naturalnie. Adamiec zastanawiał się nad tym, co powinien zrobić, skoro Kurbanow nie uznaje wprawdzie londyńskiego starosty, lecz nie zamierza mu przeszkadzać. Szybko doszedł do wniosku, że jedno powinien na pewno: jak najprędzej zawiadomić Chełm o sytuacji w powiecie. - Kapitanie, czy moglibyście umożliwić mojemu człowiekowi szybkie dojechanie do Chełma? - spytał. - Muszę przesłać meldunek. - Słusznie. Ja już zawiadomiłem swoje władze, wy też powinniście. Mogę dać waszemu człowiekowi przepustkę na wojskowe samochody. W tamtą stronę rzadko jeszcze idą, ale idą. - Dajcie. - Na jakie nazwisko? Adamiec znowu się zastanowił. Wybrał Szczurowskiego, zaprawionego już w funkcjach łącznika i znającego rosyjski. Kurbanow zanotował na kartce imię i nazwisko, wyszedł do innego pokoju. Po powrocie oznajmił: - Przepustka wnet będzie. Jak go od razu wyślecie, to powinien przed nocą dojechać. - Zaraz wyślę, tylko meldunek napiszę. Mogę tu u was, póki nie ma przepustki? - Naturalnie. Dać papier? - Poproszę. Adamiec opisał w paru zdaniach to, co zastał w mieście, i prosił o rozkazy oraz przysłanie kogoś upełnomocnionego w sprawach cywilnych. Gdy skończył, była gotowa i przepustka. - Gdzie zamierzacie kwaterować ze swoimi? - spytał Kurbanow. - Jeszcze się nie rozejrzałem. - Akowcy zajęli gimnazjum. Wolna jest jakaś inna szkoła w pobliżu, ale nie zapamiętałem, jak się nazywa ulica. Nas ta kwatera na razie nie interesuje. - W takim razie znajdziemy i zajmiemy. Dziękuję. Adamiec wrócił na rynek, którego jego partyzanci zgodnie z rozkazem nie opuszczali. Wezwał do siebie Szczurowskiego. - Szczurowski, pojedziecie zaraz do Chełma. - Tak jest. - Pójdziecie tam do Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, to nietrudno będzie znaleźć. Byłoby najlepiej, gdybyście odszukali naszego porucznika, on naprawdę nazywa się Walczak, i oddali ten raport do jego rąk. Jeśli się nie uda, złóżcie meldunek w PKWN i zaczekajcie na odpowiedź. Tu jest przepustka na wojskowe samochody. Wszystko zrozumiałe? - Tak jest. - To w drogę. Szczurowski trzasnął obcasami i odmeldował się; robił wrażenie zadowolonego z czekającej go wyprawy. Tymczasem z narożnej ulicy wjechały na rynek znajome furmanki: tabor oddziału. Partyzanci od razu ożywili się, zaczęli ciągnąć w tamtą stronę. Tabor przyjeżdżał w sam czas. Byli znowu głodni, a w mieście na poczęstunki liczyć trudno. Adamiec powtórzył Klimkowi pokrótce rozmowę z Kurbanowem. Potem kazał mu odnaleźć ową wolną szkołę, w której mieli się zakwaterować. Tam zaś zapędzić od razu kucharza do gotowania obiadu. Szkoły nie trzeba było szukać. Mieszkańcy wskazali drogę do niej, więc Klimek sformował szybko kolumnę do odmarszu. Ruszyli, ale wnet wyłoniła się przeszkoda: przelotowa ulica Zamojska. Nieprzerwanym sznurem ciągnęły nią na zachód radzieckie ciężarówki i tabory. Czekali przeszło dziesięć minut, nim udało im się wtargnąć czołem kolumny w krótką lukę i przeprawić pośpiesznie na drugą stronę ludzi oraz wozy. Przed wskazaną przez Kurbanowa kwaterą - była to jednopiętrowa szkoła powszechna - stała akowska warta, dwóch młodziutkich partyzantów z pistoletami maszynowymi. Zakłopotało to Adamca na moment, lecz postanowił nie wdawać się w pertraktacje. Ruszył śmiało ku wejściu. Wartownicy, tak jak przedtem ten spod ratusza, poderwali się na baczność, lecz z twarzy ich wyzierało pytanie. - Zajmuję to na kwaterę - oznajmił im. - Uzgodnione z komendantem wojskowym. Zameldujcie swojemu dowódcy, że kazałem wam wartę zwinąć. Moje nazwisko Adamiec, Armia Ludowa. Wszedł do budynku, oddział za nim. Kiedy po chwili wyjrzał oknem, obaj wartownicy przechodzili na drugą stronę ulicy. Tam stanęli i przyglądali się podjeżdżającemu właśnie taborowi. W dwóch największych klasach szkolnych stały drewniane prycze, widocznie stacjonowali tu przez dłuższy czas Niemcy. Partyzanci powitali to odkrycie z zadowoleniem, od dawna tak wygodnie nie sypiali. Klimek znalazł dla Adamca i siebie mały pokój z dwoma żelaznymi łóżkami, pewnie po niemieckich oficerach. Tam, gdy Adamiec przyniósł z wozu swój plecak i wyjmował z niego bieliznę na zmianę, pojawili się dwaj cywile. - Peciak - przedstawił się starszy z nich, siwiejący szatyn o krzaczastych brwiach. - Jestem nauczycielem tej szkoły. - Bardzo mi miło - powiedział Adamiec. Podał Peciakowi rękę, wymienił swoje nazwisko. Z kolei przedstawił się drugi z gości: Targalski. O zawodzie nie wspomniał. Adamiec poprosił obydwu, by siedli. - Nie jako nauczyciel jednak tu przychodzę - odezwał się znowu Peciak. - Jestem sekretarzem komitetu powiatowego PPR. Towarzysz Targalski też z komitetu. - Znakomicie - ucieszył się Adamiec. - Poleciłem już szukać was. - Dano mi znać. Domyślam się, o czym chcecie mówić. - No właśnie. Dlaczego daliście się uprzedzić? Peciak skrzywił się lekko. Tak sformułowane pytanie odczuł widać jako niezasłużony zarzut. - Wy jesteście partyjni, poruczniku Adamiec? - spytał. - Tak. - To wam powiem otwarcie: dlatego, że oni są tu na razie mocniejsi i lepiej przygotowani. Ludzie liczą się z nimi bardziej niż z nami. - Jacy ludzie? - Także ci, których potrzebujemy. Choćby ludowcy. Konspiracyjne Stronnictwo Ludowe "Roch" uznaje rząd londyński, jak wiecie. Ich powiatowa komórka nie chciała w ogóle z nami gadać. Mimo to namówiliśmy ostatnio paru wpływowych ludzi od nich, by po wyzwoleniu wyłamali się i utworzyli z nami powiatową radę narodową. Jeszcze przedwczoraj to potwierdzili. A wczoraj, jak weszli akowcy i usadowił się w ratuszu Biczycki, zlękli się i wycofali. To jednak konstytucyjna władza, mówią, trzeba słuchać. A gdzie, pytam się, nasz starosta, pekawuenowski? - Pchnąłem już meldunek do Chełma, żeby przysłali kogoś upełnomocnionego. A swoją drogą władza w terenie należy do rad, takie są nasze założenia. - To spróbujcie utworzyć tu teraz radę i objąć władzę, kiedy nawet radziecki komendant nie chce wojować z londyńczykami. Nie dziwię mu się zresztą, nie jego sprawa. - Akowcom dał termin do niedzieli. Do wojska albo złożyć broń. - Wiemy. Ale Biczycki jakoś się tym nie przejął, robi swoje. Zwołał na jutro odprawę wójtów. Chce się umocnić w gminach. - Dotychczasowych wójtów, okupacyjnych? - Innych na razie nie ma. Zresztą nie wszyscy okupacyjni źli. Niektórzy mają spory autorytet jeszcze sprzed wojny. Sytuacja była jasna - tyle że niedobra. Zamilkli na pewien czas wszyscy trzej, myśląc prawdopodobnie o tym samym: co robić dalej. Przynajmniej Adamiec zastanawiał się nad tym właśnie. Nadal uważał się za nie upoważnionego do działań administracyjnych, mógłby jednak podjąć razem z peperowcami jakąś akcję polityczną. Tylko jaką, żeby nie popsuć czegoś w delikatnej bądź co bądź materii? - Ilu jest w powiecie peperowców? - spytał dla zyskania pełnego obrazu. - Około dwustu - odpowiedział Peciak. - Dziś może nawet trochę więcej, bo ostatnio przybywało. Ale całkiem dokładnie zliczyć się nie da, nie mogliśmy przecież pod okupacją prowadzić imiennej ewidencji. Mamy kontakt tylko z sekretarzami gminnymi. - Można by zwołać tych sekretarzy? - Zastanawialiśńmy się nad tym już wczoraj. Oczywiście można, i nawet należy. Ale trzeba by tak dobrać termin, żebyśmy mieli już coś do powiedzenia w sprawie władzy. Jak się spodziewacie, kiedy wasz człowiek dotrze do Chełma? - Zależy, jak mu się samochody podwiną. Może jeszcze dziś wieczorem. Myślę, że do niedzieli powinien wrócić albo z kimś, albo przynajmniej z poleceniami dla mnie. Peciak zwrócił się do swego towarzysza, Targalskiego: - Damy radę dostarczyć jutro do wszystkich gmin wezwania na poniedziałek? - Nie widzę przeszkód. - Dobrze, wobec tego zwołujemy ludzi na poniedziałek. - I agitujcie dalej tych ludowców - poradził Adamiec. - Zaczekajmy do niedzieli, niech się wyjaśni z akowcami. To może mieć dla nich duże znaczenie. - Drgnięcie wagi? - Coś w tym rodzaju. Obaj goście pożegnali się i odeszli, zostawiając kartkę ze swoimi adresami. Adamiec zamyślił się. Nie był pewny, czy słuszną rzeczą jest powstrzymywać się od działania aż do rozkazów z Chełma. Nadal jednak nie miał pojęcia, co można by zrobić na własną rękę, żeby zmienić sytuację w mieście nie zaogniając jej. Medytację przerwał mu sierżant Klimek, który przyniósł w menażkach uwarzony przez kucharza obiad: kaszę z kawałkami słoniny. Zabrali się do jedzenia. Po zakwaterowaniu partyzanci dopominali się o wolny czas. Adamiec dał im go na resztę dnia. Tylko paru zostało w szkole, by spać, reszta wyciekła do miasta. Wracali dopiero wieczorem, niektórzy w alkoholowym podnieceniu. Tłumaczyli się, że byli częstowani i nie wypadało odmawiać, bo to przecież na cześć wyzwolenia. Adamiec i Klimek rozumieli, że w tych dniach nie należy przesadzać z rygorami, o ile tylko nie dochodzi do wybryków. To nie byli przecież żołnierze z poboru, poddani bez granic woli przełożonych. Na dobrą sprawę, skoro skończyła się partyzantka, każdy z nich miał prawo powiedzieć "do widzenia" i wracać do domu. Jeśli zostawali w służbie, należało to szanować. Nazajutrz nic się w mieście nie zmieniło, tylko dudnienie armat przeniosło się jeszcze dalej na zachód. Adamiec liczył już na przyjazd w tym dniu kogoś z Chełma. Na efekt misji Szczurowskiego było jeszcze za wcześnie, jednakże przeszło dobę przed nim pojechał tam Walczak. Wprawdzie bez przepustki na radzieckie samochody, lecz za to w mundurze oficerskim. Jeśli miał szczęście na drogach, mógł być już w podróży powrotnej. On sam albo ktoś inny z poleceniami. Przed południem nikt nie przyjechał, zjawił się natomiast Peciak z wiadomością miejscową. Starosta Biczycki zawiódł się w rachubie na wójtów. Jego wezwania dostarczono podobno na czas do wszystkich siedemnastu gmin, lecz tylko sześciu wójtów stawiło się na odprawę. Dwóch przysłało w zastępstwie sekretarzy gminnych, reszta zaś w ogóle zignorowała wezwanie. Czekali widocznie na wyjaśnienie się sytuacji, woląc przezornie nie angażować się na razie. - To z naszego punktu widzenia dobrze - powiedział Peciak. - Nie wiadomo tylko, ilu wójtów by się stawiło na nasze wezwanie - zauważył Adamiec. Niemniej zgadzał się z Peciakiem, że niepowodzenie Biczyckiego trzeba uznać za dobry sygnał. Nie było w gminach wiary w trwałość jego władzy. - Nasi łącznicy wyjechali w teren z samego rana - poinformował Peciak. - Sekretarze partyjni nie zawiodą, tego jestem pewny. - No, jakby i oni czekali na wyklarowanie się sytuacji, to byłoby całkiem marnie. Po obiedzie Adamiec, znużony daremnym wyczekiwaniem na kwaterze, postanowił przejść się po mieście. Zapowiedział Klimkowi, że wróci za godzinę, i powędrował ulicami. Wszędzie wisiały jeszcze biało_czerwone flagi, lecz nastrój świętowania przygasł już. Na Zamojskiej, którą nieodmiennie ciągnęły na zachód radzieckie tabory i ciężarówki z zaopatrzeniem, nie stały już szpalery gapiów. Tylko sklepy były dalej pozamykane. Pewnie nie tyle z braku towaru, co z niepewności pieniądza. Gdy wracał do szkoły, już z daleka dostrzegł stojący przed budynkiem samochód, wojskowego łazika, a przy nim grupkę partyzantów. Przyspieszył kroku. Obok kierowcy w polskim mundurze dojrzał na przednim siedzeniu Szczurowskiego. Obaj opowiadali coś na przemian stojącym przy wozie partyzantom. Szczurowski zauważył zbliżającego się Adamca, wyskoczył z samochodu. - Melduję posłusznie, obywatelu poruczniku, że zadanie wykonałem - zaraportował w przepisowej postawie. - Dwaj oficerowie z Chełma czekają na obywatela porucznika w gmachu. Adamiec wszedł do budynku i podążył do swego pokoju, gdzie tymczasem bawił gości rozmową Klimek. Obaj przybysze byli porucznikami. Przedstawili się: Bieniecki, Mizuro. Klimek wiedział już coś, bo miał przesadnie tajemniczą minę. - Przywieźliśmy dla was, towarzyszu poruczniku, dwa liściki - oznajmił Bieniecki. - Prywatny i urzędowy. Proszę. Adamiec rozpostarł najpierw złożoną na czworo kartkę zeszytowego papieru. Walczak pisał: Franciszku! Ja mam chwilowo robotę przy PKWN, a potem będę skierowany do wojska. Twoje zadanie wyjaśni dokument, który równocześnie otrzymasz. Ludzi przejmie od Ciebie por. Bieniecki. Ściskam dłoń, życzę powodzenia. Myślę, że się jeszcze spotkamy. Mikołaj Po przeczytaniu listu Adamiec wyjął z koperty dokument, o którym wspomniał Walczak. Była to nominacja na pełnomocnika Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, upoważniająca go do zorganizowania władzy państwowej w powiecie Głuchów. Poczuł się jednocześnie zaszczycony i wepchnięty do głębokiej wody. A przede wszystkim - cokolwiek oszołomiony. IV Do objęcia władzy na wyzwolonych obszarach Krajowa Rada Narodowa przygotowywała się już od wiosny. W końcu maja uzyskała przyrzeczenie rządu radzieckiego, że uzna on oficjalnie jej organ wykonawczy wówczas, kiedy taki powstanie. W połowie lipca, wobec postępów Armii Czerwonej, powołanie owego organu stało się sprawą pilną. Przebywająca w ZSRR delegacja Krajowej Rady Narodowej oraz kierownictwo Związku Patriotów Polskich utworzyły początkowo Delegaturę KRN dla Terenów Wyzwolonych. Ostatecznie jednak zdecydowano się dwudziestwgo lipca na rozwiązanie dalej idące, powołując Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. W jego skład weszli członkowie delegacji KRN oraz reprezentanci ZPP. Pięć miejsc zarezerwowano dla działaczy pozostających na terenach okupowanych; nazwisk ich na razie nie ustalono. Dwudziestego drugiego lipca PKWN zatwierdził tekst swej programowej deklaracji - manifestu do narodu polskiego. Manifest ów wraz z komunikatem o powstaniu PKWN i objęciu przezeń władzy w wyzwolonym Chełmie został tegoż dnia odczytany w radiowej audycji Związku Patriotów Polskich i przekazany do druku. Wiadomość wywołała konsternację w Londynie, gdzie polski rząd emigracyjny zdecydował się nie uznawać faktu istnienia PKWN. Premier Mikołajczyk, wyjeżdżający zgodnie z wcześniejszym porozumieniem do Moskwy na pertraktacje z rządem ZSRR, został przez swój rząd zobowiązany do niepodejmowania rozmów z członkami PKWN. Do dwudziestego szóstego lipca członkowie PKWN pozostawali w Moskwie, gdzie opracowywano tekst porozumienia o stosunkach między radzieckim Wodzem Naczelnym a polską administracją po wkroczeniu Armii Czerwonej na terytorium Polski. W uzgodnionym ostatecznie porozumieniu rząd ZSRR uznawał PKWN za jedyny organ, uprawniony do tworzenia aparatu państwowego i kierowania nim zgodnie z ustawami Rzeczypospolitej Polskiej. W strefie frontowej najwyższa władza miała należeć do Naczelnego Dowództwa radzieckiego. Jemu także podporządkowane było operacyjnie Wojsko Polskie. Dla jurysdykcji radzieckiej zastrzeżono w trybie wyjątkowym przestępstwa, popełnione przeciwko Armii Czerwonej w sferze operacji wojennych. Dwudziestego siódmego lipca członkowie PKWN przybyli do Chełma i rozpoczęli działalność w budynku miejscowego Urzędu Skarbowego. Nie było aparatu władzy ani środków do jego sprawowania. Poza wydaniem niezbędnych dekretów ograniczono się do wysyłania pełnomocników, upoważnionych do organizowania władzy w terenie. PKWN nie orientował się jeszcze wtedy w sytuacji na wyzwolonym obszarze. Dopiero z napływających meldunków dowiadywał się o faktach, stworzonych już w niektórych miejscowościach przez administrację londyńską. W wyzwolonym Lublinie panował stan dwuwładzy. Obok utworzonej jeszcze pod okupacją Wojewódzkiej Rady Narodowej ujawnił się londyński delegat okręgowy Michał Cholewa, którego odezwy rozklejono w wielu miejscowościach Lubelszczyzny. Miasto patrolowały oddziały londyńskiej formacji policyjnej - Polskiego Korpusu Bezpieczeństwa. Ujawniła się też Komenda Okręgowa Armii Krajowej. Wezwanie do podporządkowania się, skierowane przez PKWN do delegata i dowódcy Okręgu AK, spotkało się z odmową. Franciszek Adamiec nie był więc jedynym, przed którym stanęło zadanie ujęcia w ręce władzy, przechwyconej już przez londyńczyków. Na jego korzyść działało to, że Londyn był daleko, zaś PKWN - blisko. Lecz owa bliskość, jak się wnet przekonał, miała na razie znaczenie głównie moralne. - Przywieźliście jakieś wskazówki? - spytał Bienieckiego, ochłonąwszy z zaskoczenia. - Mówiąc otwarcie, nie - odrzekł Bieniecki. - Mamy działać na własny rozum i stosownie do sytuacji. - Mamy? To znaczy, że i wy obaj tu zostajecie? - Adamiec ucieszył się przynajmniej tym, że nie będzie sam. - Tylko ja. Mam przejąć waszych partyzantów i organizować aparat bezpieczeństwa. Przede wszystkim milicję. Porucznik Mizuro wykona tylko swoje zadanie i odjeżdża. - Jakie to zadanie? - Zaagitowanie akowców, żeby wstąpili do wojska. - Komendant wojskowy postawił im już ten warunek. Do jutra mają się zdecydować. Mizuro sam wyjaśnił swoją misję: - Komendanta zadowoli złożenie broni, a my chcielibyśmy jednak mieć ich w armii. Dlatego przekonujemy. - Kiedy i jak zamierzacie to zrobić? - Zaraz. Jeszcze dziś muszę jechać dalej. Proponuję, żebyśmy poszli do nich wszyscy trzej. Będzie łatwiej o argumenty. - Wątpię, żeby akurat nasze argumenty ich przekonały - zauważył sceptycznie Bieniecki. - Ale spróbować oczywiście trzeba. - Zwrócił się do Adamca: - Gdzie oni kwaterują? - W gimnazjum. Chodźmy. - Podjedziemy samochodem, będzie poważniej - zdecydował Mizuro. Zajeżdżający przed gimnazjum samochód z polskimi oficerami wywołał spore wrażenie wśród wyglądających z otwartych okien partyzantów. Szybko przybyły nowe głowy, nad parapetami zrobiło się ciasno. Zapytany o dowódcę wartownik bez wahania polecił wolnemu koledze zaprowadzić gości do nie wymienionego z nazwiska porucznika. Porucznik ów, trzydziestolatek w bardzo porządnie utrzymanym mundurze, przedstawił się pseudonimem raczej niż nazwiskiem: "Konar". Poprosił gości, by siedli. - Czym mogę panom służyć? - spytał. Mizuro wyjął swą legitymację oficerską i podał Konarowi. Ten obejrzał ją bardzo uważnie i z wyraźnym zaciekawieniem. Niechybnie pierwszy raz miał przed oczami dokument armii ze Wschodu, wolał się więc upewnić: - Armia Berlinga, tak? - Tak ją tu nazywacie - potwierdził Mizuro. - Czym mogę służyć? - powtórzył pytanie Konar. - Chcemy zachęcić pana i podległych panu partyzantów do zasilenia naszej armii. Hitler już wprawdzie przetrącony, ale trzeba go jednak dobić. Nie spuszczając oczu z twarzy Mizury, Konar zastanawiał się nad odpowiedzią. Nie trwało to jednak długo. - Armia Krajowa nie uchyla się od dobijania Hitlera - oznajmił. - Gotowi jesteśmy robić to, ale we własnych szeregach i pod własnym dowództwem. - Nie może być w jednym kraju dwóch konkurencyjnych armii. - Nie widzę przeszkód, żeby była jedna. Podległa legalnemu rządowi z Londynu. Ale to z kolei panowie uważacie pewnie za niemożliwe. - Rzeczywiście, takiej możliwości teraz nie widzimy. Zaprzepaścił ją generał Anders, no i sam londyński rząd. - Różnie można o tym sądzić, ale dla mnie sprawa jest prostsza. Składałem żołnierską przysięgę i tylko mój rząd może mnie z niej zwolnić. Przyjmując propozycję panów, dopuściłbym się po prostu dezercji. Tego proszę ode mnie nie oczekiwać. Niech się wodzowie ze sobą dogadują, ja mogę tylko wykonywać rozkazy. - Odmawia pan zatem. Miałbym wobec tego inną prośbę. Czy moglibyśmy porozmawiać z pańskimi ludźmi? - Nie - odpowiedział Konar bez wahania. - Wojsko to nie klub dyskusyjny, sam pan dobrze wie. Decyzje należą do dowódców. W waszej armii też przecież nie jest inaczej. Mizuro spojrzał na Adamca i Bienieckiego oczekując wsparcia w argumentacji, o które zawczasu prosił. Lecz wobec formalnego stanowiska Konara, iż może tylko wypełniać rozkazy, trudno było pokładać wiarę w najcelniejszych nawet argumentach. Adamiec zdecydował się ściągnąć dylemat na twardy grunt rzeczywistości. - W takim razie - powiedział - pozostanie wam tylko złożyć broń. Konar przygotowany był i na takie postawienie sprawy. - Czasami musimy kapitulować wobec siły - odrzekł. - To jednak co innego niż zdrada. Dalsze prowadzenie rozmowy było najwyraźniej bezcelowe. Mizuro też doszedł już do takiego wniosku, bo wstał pierwszy. - Mam nadzieję, że spotkamy się mimo wszystko na drodze do Berlina - powiedział do Konara. Tamten nie odpowiedział. Wyszli. Przed budynkiem paru akowców oddaliło się na ich widok od samochodu, przy którym rozmawiali z kierowcą. - O czym była mowa? - spytał Bieniecki kierowcę, gdy odjechali sprzed budynku. - Wypytywali o naszą armię. Ciekawi są. - Jaki nastrój u nich? - Trudno wymiarkować. Farby nie puszczali. Może dlatego, że w gromadzie. Gdy podjechali pod szkołę, Mizuro pożegnał się, nie wysiadając z samochodu, i kazał kierowcy pytać o drogę na Janów. Adamiec poprowadził Bienieckiego do pokoju dzielonego z Klimkiem. Ten wyniósł się zaraz domyślnie, zostawiając obu oficerów samych. - Jaki jest ten sierżant? - spytał Bieniecki. - Można na nim polegać? - Można - odpowiedział Adamiec. - Peperowiec, jeśli was to interesuje. - Na komendanta powiatowego milicji nada się? Nie tylko ja dziś awansuję, pomyślał Adamiec. Ręczyć, że Klimek nada się na takie stanowisko, nie mógł oczywiście. Jako szef kompanii dawał sobie radę znakomicie, ale to było przecież zupełnie co innego. - A czy macie innego kandydata? - spytał Bienieckiego, uchylając się od jednoznacznej rekomendacji. - Nie. - To o czym mowa? Będzie się w każdym razie starał. Resztę ludzi, jeśli dobrze zrozumiałem, też przemundurujecie na milicjantów? - Przemundurowania nie będzie, bo nie ma w co. Dostaną opaski z literami MO i starczy. Najbystrzejszych zabiorę do urzędu bezpieczeństwa. Musicie mi pomóc wybrać, bo sierżantowi zaufać nie mogę. Będzie chciał mieć najlepszych u siebie. Adamiec nie wiedział jeszcze, kim był Bieniecki w wojsku i przedtem, ale wyglądało na to, że policyjnego zmysłu mu nie brakuje. Już widział w Klimku dwie dusze, jedną godną zaufania, drugą - nie. - Ach, zapomniałem! - Bieniecki plasnął dłonią o skórzaną torbę. - Przywiozłem manifest PKWN do narodu. Trzeba zaraz wywiesić w ruchliwym punkcie. Wyjął z torby i rozpostarł plakat z manifestem oraz pierwszymi dekretami PKWN. Adamiec tylko słyszał o manifeście, nie znał go jeszcze, toteż zaczął szybko przebiegać oczami obszerny tekst. Wyłożony w nim program pokrywał się z wcześniejszymi deklaracjami PPR i KRN, ale teraz - już nie pod okupacją - każde zdanie więcej ważyło i mocniej rezonowało. Pod koniec lektury Adamca ogarnęło wzruszenie. Oto nareszcie polska lewica może nie tylko przedstawiać, lecz i wcielać w życie swój społeczny program. To wszystko, o co tyle lat uparcie walczyła. - Przywieźliście tylko jeden egzemplarz? - spytał Bienieckiego. - Niewiele jeszcze zdążyli wydrukować. Jak będzie więcej, doślą. - Zaraz każę wywiesić na rynku. - Tylko nie na pineski, bo wredniacy zerwą albo jakiś zbieracz ukradnie. Trzeba porządnie przykleić, całą powierzchnią. Adamiec wyszedł z pokoju, odszukał Klimka i polecił mu zająć się solidnym przytwierdzeniem plakatu na tablicy przed ratuszem - tej, na której wisiały dotąd obwieszczenia londyńskie. - A co z tamtymi? - spytał Klimek. Adamiec zawahał się. - Nie ruszać - zdecydował. - Na razie. Gdy wrócił do Bienieckiego, ten powiedział: - Musimy iść do komendanta wojskowego. Przedstawić mu się. Ja w ogóle, a wy w nowym charakterze. - Racja. Chodźmy zaraz. U Kurbanowa okazało się, że Bieniecki włada płynnie rosyjskim. Na pytanie kapitana, skąd ta biegłość, odpowiedział: - Cała wojna w Związku Radzieckim. - A w ogóle skąd pochodzicie? - Z Kowla. Ale żona z córką są obecnie w Kazachstanie. Obojeśmy do armii pójść nie mogli, dziecko za małe. To była pierwsza informacja, jaką Adamiec uzyskał o poruczniku Bienieckim. Z jego wyglądu niewiele dało się wywnioskować. Fizycznie prezentował się znakomicie: wysoki, barczysty, na pewno zdrowy i silny. Z tych, którym najwięksi zawadiacy wolą schodzić z drogi. Ale już twarz nie świadczyła o niczym. Równie dobrze mógł być inteligentem jak robotnikiem. Sposób wysławiania się też proweniencji nie zdradzał. Był starszy od Adamca, lecz różnica wieku nie przekraczała kilku lat. Miał ich chyba około trzydziestu pięciu. Bieniecki poinformował Kurbanowa o nowej roli Adamca i własnych zadaniach. Kapitan ucieszył się. - Nareszcie będę miał z kim rozmawiać. A co na to londyńczycy? - Jeszcześmy się im nie przedstawiali. Rozmawialiśmy tylko z akowcami o wstąpieniu do wojska. - I co? - Dowódca odmówił i nie pozwolił rozmawiać z ludźmi. Zobaczymy, co zrobią jutro, jak upłynie wasz termin. Bieniecki przeszedł z kolei do załatwiania swoich interesów służbowych. Zamierzał zająć przedwojenny lokal powiatowej komendy policji i chciał wiedzieć, czy kapitan nie ma jakichś kolidujących z tym planów kwatermistrzowskich. Kurbanow odpowiedział, że nie ma, można lokal brać. Ale to jeszcze Bienieckiego nie kontentowało, chciał mieę oddzielny lokal dla urzędu bezpieczeństwa. Kurbanow nie kwestionował potrzeby, lecz nic wskazać nie potrafił; niech sobie Bieniecki znajdzie sam. Słuchając tej rozmowy, Adamiec stwierdził w duchu, że szef bezpieczeństwa góruje nad nim przedsiębiorczością. On sam nie pomyślał jeszcze o tym, gdzie będzie jako pełnomocnik PKWN urzędował. Najbardziej pasowałby ratusz, ale jak wyeksmitować stamtąd Biczyckiego? Nie tylko wyeksmitować; także odsunąć od władzy. Iluzorycznej wprawdzie, lecz wprowadzającej zamęt do ludzkich głów. Po wyjściu od Kurbanowa zauważyli, że tablicę przed ratuszem oblegają gęsto ludzie. Podeszli tam, aby sprawdzić, czy powód jest taki, jak myślą. Zgadzało się, przedmiotem zainteresowania był "Manifest PKWN". To podnosiło na duchu. Gdy wrócili do szkoły, Bieniecki dalej pchał naprzód swoje sprawy. Poprosił Adamca o formalne przekazanie mu sierżanta Klimka i reszty oddziału. Żądanie było zrozumiałe, lecz Adamiec uważał, że taka rzecz nie kwalifikuje się do załatwienia rozkazem. Ludzie przestawali być partyzantami. Nawet przy wcielaniu do wojska należałoby każdego zapytać, czy zgadza się na to, bo obowiązkowego poboru jak dotąd nie było. Tym bardziej przy przekazywaniu do milicji. Ta służba mogła niektórym wręcz nie odpowiadać. - Mogę im to przedstawić jako apel naszej władzy - powiedział do Bienieckiego. - Jak który nie zechce, zmusić go nie możemy. - To fakt, zmusić nie możemy - przyznał, acz z niechęcią, Bieniecki. - Chyba że partyjnie. Ilu jest peperowców w oddziale? - Jeśli liczyć formalnych członków, niewielu. Poza mną i Klimkiem ośmiu. Ale my obaj nie jesteśmy partyjną władzą, żeby dawać takie polecenia. - Trudno, wobec tego apelujemy. Możecie ich zebrać zaraz? - Naturalnie. Pora kolacyjna, pewnie wszyscy są. Adamiec kazał zwołać zbiórkę na szkolnym dziedzińcu. Zaciekawieni partyzanci zbiegli się szybko. Po przybyciu oficerów z Chełma mieli prawo przypuszczać, że skończy się trwające już przeszło dobę bierne wyczekiwanie nie wiadomo na co. Adamiec podziękował im za dotychczasową służbę i przedstawił się w nowej, cywilnej roli. Porucznik Bieniecki, którego widzą, będzie szefem urzędu bezpieczeństwa. Sierżantowi Klimkowi proponuje się stanowisko komendanta powiatowego Milicji Obywatelskiej, im zaś wszystkim - przejście do tejże milicji. On, Adamiec, prosi w imieniu władzy ludowej, by propozycję tę przyjęli. Rozumieją chyba doskonale, że odpowiedzialność za bezpieczeństwo i porządek w powiecie trzeba powierzyć ludziom sprawdzonym i godnym zaufania. Czy są jakieś pytania? - Tak - odezwał się jeden z partyjnych partyzantów, Zazula. - Co będzie z londyńczykami? Przecież nie może być dwóch władz. - I nie będzie - zapewnił zdecydowanym tonem Adamiec. - Wszystko się wyklaruje, cierpliwości. Są dalsze pytania? Po dłuższej chwili ciszy zapytał z drugiego szeregu Szczurowski: - Do kiedy trzeba się zdecydować? Bo przecież mamy chyba prawo pójść do wojska, jak kto woli. - Jasne. Rzecz jest jednak pilna. Kto już się zdecydował, niech wystąpi od razu. Reszta da odpowiedź jutro rano. Przez kilkanaście sekund dwuszereg trwał w bezruchu. Potem wystąpił naprzód stojący u czoła oddziału sierżant Klimek. Znaczyło to, że przyjmuje zaproponowane mu dowództwo milicji. Wtedy ruszyło się, na dawnych miejscach zostało wkrótce tylko kilkunastu partyzantów. Klimek miał jednak mir w oddziale. Adamiec polecił niezdecydowanym rozejść się, przypominając o rannym terminie. Resztę wskazał Bienieckiemu: - Przejmujcie. Bieniecki podziękował swoim nowym podwładnym za zrozumienie sytuacji. Klimkowi polecił wybrać pięciu ludzi do objęcia zaraz po kolacji policyjnej posesji. Pozostałych zwolnił do rana. Gdy po kolacji Bieniecki odszedł z Klimkiem i jego piątką, Adamiec położył się na łóżku i zaczął rozmyślać o sobie i swojej nowej roli. Otwierał się oto w jego życiu ważny rozdział. Całkiem inny od dotychczasowych. Ku lewicy popchnęło Franciszka Adamca przede wszystkim pochodzenie, najniższe w proletariackiej drabinie. Ojciec był robotnikiem niewykwalifikowanym - i przeważnie bezrobotnym. Lecz samo ubóstwo nie byłoby jeszcze może pobudką wystarczającą. Wielu biedaków godzi się pokornie ze swoim losem i nie próbuje go rewolucyjnie zmieniać. Franciszka pobudzały do buntu - i to już w uczniowskich latach - także jego zdolności, potwierdzane zgodnie przez nauczycieli. Powinieneś uczyć się dalej - mówili. Zaś on wiedział już wtedy, że do żadnej szkoły średniej nie pójdzie. Nawet te tańsze, państwowe, kosztowały - a w domu nie starczało na jedzenie i odzież. Czekała go praca. Przez pierwsze przynajmniej lata taka sama jak ojcowska: niekwalifikowana. Zaczął terminować w prywatnej stolarni, lecz myśl o nauce go nie opuszczała. Dowiedział się, że może zdawać maturę jako ekstern, bez chodzenia do szkoły. Matura nie dawała wprawdzie zawodu, ale jego pęd do nauki brał się nie tylko z chęci lepszego zarobkowania. Pragnął po prostu więcej wiedzieć, był ciekaw świata. A kiedyś, niczego wszak z góry przekreślać nie należy, da się może ukończyć także wyższe studia. Podobno uniwersytet można pogodzić z pracą, przynajmniej na niektórych wydziałach. W dziewiętnastym roku życia wstąpił do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, gdyż sama tylko nauka mu nie wystarczała: pragnął także zmieniać świat. Zaś gdy był już prawie gotów do matury, sięgnęła po niego armia, bo wszedł właśnie w wiek poborowy. Odsłużył regulaminowe dwa lata jako szeregowiec. Kiedy na rok przed wojną wrócił do cywila, wiele z maturalnej wiedzy już mu z głowy wywietrzało. Musiał zasiąść do powtórek. W czerwcu trzydziestego dziewiątego roku komisja egzaminacyjna uznała, że zasłużył na świadectwo dojrzałości typu humanistycznego. Lecz jego marzeniom o wyższych studiach stanął na drodze Hitler. Po wrześniowej wojnie uniknął niewoli. Wrócił do Warszawy na rodzinną Starówkę i - jak wszyscy - imał się różnych zajęć, żeby wyżyć. Przez grupę "Młot i Sierp" trafił do Polskiej Partii Robotniczej i Gwardii Ludowej. Stamtąd zaś do partyzantki, gdzie szybko - dzięki maturze i kwalifikacjom politycznym - został oficerem oświatowym w kompanii porucznika Walczaka. Gdy poległ podporucznik Rajmund Kosman, stał się automatycznie - jako jedyny poza Walczakiem oficer w oddziale - jego zastępcą do wszystkiego. I tak dowojował do wyzwolenia. Teraz miał rządzić powiatem. A jeszcze przedtem - zdobyć w nim władzę, pozbyć się bez awantury Biczyckiego, usunięcie go siłą byłoby na pewno błędem, bardzo źle by wpłynęło na atmosferę polityczną w mieście. To należało załatwić inaczej. Ale jak? Duże znaczenie może mieć jutrzejszy dzień, niedziela - bez względu na to, jak postąpią akowcy. Z dzisiejszej rozmowy z porucznikiem Konarem wynikało, że raczej złożą broń. Jakkolwiek jednak zrobią - Biczycki straci oparcie wojskowe. Nie liczące się wprawdzie zbrojnie, lecz psychologicznie istotne. Będzie to owo drgnięcie wagi, początek upadku. Bieniecki wrócił na kwaterę już po zapadnięciu ciemności. Sprawiał wrażenie zadowolonego. - No jak? - spytał Adamiec. - Stał tam akowski wartownik, ale odszedł bez stawiania się. Klimek został w budynku z jednym człowiekiem. Jutro trzeba będzie przewieźć stąd trochę prycz, żeby przynajmniej kilku ludzi było tam stale, przez całą dobę. - A co zamierzacie zrobić z resztą? - Pójdą na posterunki w gminach. Pora kończyć bezkrólewie. Są wiadomości, że gdzieniegdzie męty rabują. Poszli spać. Bieniecki rychło zachrapał, lecz Adamiec przyzwyczajony był do tego. Zasnął niewiele później. Rano po śniadaniu Adamiec wezwał tych, co się wczoraj nie zdecydowali. Było ich ogółem dwunastu. Trzech po nocnym namyśle postanowiło zostać z Klimkiem w milicji. Siedmiu wybrało wojsko. Tych, zgodnie ze wskazówką porucznika Mizury, należało odesłać do Lublina. Miał tam być otwarty specjalny punkt werbunkowy dla członków organizacji konspiracyjnych. Pozostali dwaj partyzanci poprosili o zwolnienie ze służby. Chcieli wracać do domu. Mieli oczywiście do tego prawo i Adamiec nie zamierzał nakłaniać ich do pozostania. Podziękował im jeszcze raz za dotychczasową służbę, kazał zdać broń i życzył powodzenia w cywilnym życiu. Peciak, który dowiedział się o nominacji Adamca, przyszedł mu pogratulować. Według wiadomości, jakie do niego docierały przez peperowców, wywieszony na rynku "Manifest PKWN" bardzo dobrze podziałał na nastroje w mieście. Rozwiał oszczercze insynuacje na temat zamiarów nowej władzy, dążącej rzekomo do przekształcenia POlski w siedemnastą republikę radziecką. Gdy zastanawiali się obaj, jakie zadania postawić jutro przed sekretarzami gminnymi PPR, zjawił się Bieniecki z ważną nowiną. - Akowcy idą w zwartym szyku do kościoła na mszę, a potem mają składać broń. - Skąd ta wiadomość? - spytał Peciak, chcąc pewnie ocenić wiarygodność nowiny. - Ich ludzie wygadali się przed naszymi. Taki podobno przyszedł rozkaz od komendanta okręgowego AK. Nie wstępować do czerwonego wojska, złożyć broń. - Gdzie to ma się odbyć? - zainteresował się Adamiec. - Tego ich szeregowcy nie wiedzą. Ale broń muszą przecież zdać Kurbanowowi. Chodźmy do komendy, może go już zawiadomili. Rzeczywiście, Kurbanow wiedział już więcej. Akurat przed kwadransem porucznik Konar przysłał łącznika z informacją, że o dziesiątej podległe mu oddziały złożą broń. Miały przyjść w tym celu na rynek, przed komendę. W wyborze miejsca Kurbanow dopatrywał się swoistej demonstracji, lecz nie nalegał na zmianę. Przed dziesiątą Adamiec i Bieniecki przyszli ponownie na rynek. Zebrało się tutaj sporo ludzi, zatem wiadomość przenikła do miasta szerzej. Bieniecki, który zdążył już zarządzić obserwację ruchu akowców, miał co parę minut informacje o nich. Oddziały pomaszerowały na mszę bez broni, bo wymagały tego kościelne reguły. Potem wróciły do swej kwatery w gimnazjum. Ostatni meldunek donosił, że formują się tam w kolumnę, już z bronią. Punktualnie o dziesiątej trzy oddziały weszły wyrównanymi wzorowo czwórkami na rynek. Zatrzymały się przed komendą, przeformowały w dwuszeregi frontem do niej. Potem partyzanci występowali po sześciu, składali broń na chodniku przed budynkiem i wracali na miejsca. Szło to sprawnie, stos broni rósł. Gdy ostatni ją złożyli, oddziały przeformowały się znowu w czwórki i odeszły z rynku. Obserwatorzy Bienieckiego donieśli później, że opuściły miasto. Choć złożenie przez akowców broni rozwiązywało Adamcowi w dużym stopniu ręce, patrzył na to ze smutkiem i przygnębieniem. Oto część wspaniałej młodzieży, ochotniczo krwawiącej w walce z okupantem, zatrzymana została przez politycznych graczy przed progiem zwycięskiego etapu wojny. Nie będą wyzwalać reszty kraju, nie wejdą na drogę do Berlina. Wrócą do domów z poczuciem zawodu i goryczy. Czy władza ludowa zdoła ich odzyskać? Czy zrozumieją, że ich żołnierska przysięga została nadużyta, nie może zatem dalej obowiązywać? V Wkrótce po odmarszu akowców Peciak przyszedł do Adamca powtórnie. Przyniósł nową wiadomość. - Podobno Biczycki załamał się. Nie widzi oparcia dla siebie, zwątpił w możliwość sprawowania władzy. - I co zamierza? - zainteresował się Adamiec. - Jeszcze się jakoby nie zdecydował. Myślę, że powinniście go podpędzić. - Jak? - Pójść do niego, przedstawić swoje pełnomocnictwo i zażądać, żeby podporządkował się albo ustąpił. Rada była rozsądna. Nawet gdyby wiadomość o zwątpieniu Biczyckiego okazała się przesadzona, żądanie takie należało mu postawić. Chociażby po to, by dowiedział się oficjalnie, że jest już w Głuchowie inna władza. Z zapleczem bliższym niż w Londynie. - Gdzie go szukać? W niedzielę chyba nie urzęduje. - Mieszka niedaleko stąd, mogę was zaprowadzić. - To chodźmy. Biczycki był przed wojną naczelnikiem wydziału w starostwie i mieszkał w budynku pracowniczym nie opodal. Gdy znaleźli się tam, Adamiec poprosił Peciaka, by wszedł także i asystował przy rozmowie. Peciak zgodził się. Biczycki odgadł chyba od razu cel ich wizyty. Partyjną funkcję Peciaka znał na pewno, zaś roli obcego człowieka w oficerskim mundurze nietrudno się było domyślić. O nic nie pytając poprosił obu gości do pokoju. Gdy siedli, Adamiec okazał swoje pełnomocnictwo. Biczycki przeczytał je i zwrócił. - Czego oczekuje pan ode mnie? - spytał. - Podporządkowania się - odpowiedział Adamiec. Biczycki milczał przez chwilę z trudnym do przeniknięcia wyrazem twarzy. Potem oznajmił: - Wie pan przecież, że to niemożliwe. Rząd, którego funkcjonariuszem jestem, nie uznaje waszego prawa do władzy. - Mimo to będziemy ją sprawować. - Wykorzystując sprzyjającą wam sytuację. - Nie traćmy czasu na teoretyzowanie, proponuję panu uznać fakt. - Nie wolno mi. - W takim razie zmuszony jestem prosić pana o nieprzeszkadzanie mi. Mówiąc ściślej, żądam tego w imieniu mojej władzy. - Co pan rozumie przez nieprzeszkadzanie? - Od jutra chciałbym objąć ratusz. Razem z urzędnikami, jeśli zamierzają pozostać nimi dalej. Teraz Biczycki zastanawiał się dłużej niż poprzednio. W końcu odpowiedział: - Ja panu ani ratusza, ani urzędników przekazywał nie będę. Skoro to rewolucja, niech pan sam bierze. - Proszę wobec tego nie zjawiać się tam jutro. - Traktuję to jako ultimatum, wobec którego jestem bezsilny. Wojska nie mam. Po wyjściu Adamiec i Peciak skonfrontowali swoje wrażenia z rozmowy. Obydwu im wydawało się, że owo ultimatum - jak je określił Biczycki - było mu w gruncie rzeczy na rękę. Pozwalało wywikłać się z trudnej sytuacji niejako pod przymusem. Bez osobistego rezygnowania, co jego mocodawcy mogliby uważać za dezercję. - Mamy więc dwuwładzę za sobą - powiedział Peciak. - Trzeba teraz zwołać wiec, musicie się przedstawić ludziom. Żeby wiedzieli, że już nie Biczycki rządzi. - Należałoby to chyba zrobić jeszcze dziś - podchwycił radę Adamiec. - Oczywiście. Trzeba zaraz obębnić. Adamiec nie znał w ogóle tego słowa. Peciak wyjaśnił mu, że w Głuchowie od dawien dawna komunikaty władzy ogłasza magistracki woźny, który obchodzi w tym celu ulice bijąc w bęben. Trzeba mu tylko dać tekst do odczytywania. Wiece - poinformował też Peciak - zawsze odbywały się na rynku, gdzie za trybunę służy balkon ratusza. Udali się do gimnazjum, aby wystylizować obwieszczenie. Bieniecki, którego tam spotkali, natychmiast wysłał milicjanta po woźnego. Radził zaprosić na wiec kapitana Kurbanowa, żeby przemówił w imieniu armii, która przyniosła Lubelszczyźnie wyzwolenie. To się zawsze w oswobodzonych miejscowościach praktykuje. Adamiec i Peciak uznali myśl za dobrą, poszli przeto uzgodnić z kapitanem godzinę. Peciak zaproponował piątą, Kurbanow też uważał ją za odpowiednią. O wpół do drugiej woźny wyszedł z bębnem na ulice. Bieniecki dalej zdumiewał Adamca wywiadowczą przedsiębiorczością. Zaraz po obiedzie miał kolejne relacje o akowcach. Rozformowali się w lesie i rozeszli do domów. Ci, co pochodzą z Głuchowa, wrócili już do miasta. Dalsze zamiary - na razie nie znane. Podobno jednak niektórzy nie odżegnują się od wojska tak stanowczo jak porucznik Konar. - Mówiąc szczerze wolałbym ich wszystkich w wojsku niż tutaj - wyznał Bieniecki. Adamiec też by wolał, lecz nie miał wątpliwości, że różnią go z Bienieckim motywy owego pragnienia. - Wysyłam człowieka z meldunkiem do Chełma - zmienił temat Bieniecki. - Nie macie jakichś życzeń? - Niech przywiezie więcej plakatów z "Manifestem". Jutro będziemy tu mieli sekretarzy partyjnych z gmin. Powinni je przecież dostać i rozlepić, jeśli mają cokolwiek zaczynać. - Dobrze, każę mu nie wracać bez plakatów. Rynek zaczął się zapełniać już na kwadrans przed piątą. Choć zapewne większość ciągnęła tu ze zwyczajnej ciekawości, Adamiec z satysfakcją obserwował przez okno ratusza, jak luźne z początku gromadki zagęszczają się w tłum. Zerkając na kartkę z naszkicowanym przy pomocy Peciaka konspektem, rozwijał w myśli lakoniczne hasła w rozbudowane ciągi zdań. Nigdy dotąd nie przemawiał do grupy większej niż partyzancka kompania, znana mu i życzliwa. Teraz miał stanąć jako mówca przed tłumem, o którym nie wiedział nic, a który należało pozyskać dla władzy ludowej. Wyzwolenie witali z radością, to pewne. Ale nie oznaczało to automatycznej akceptacji programu lewicy, przeciwko któremu trwała zaciekła agitacja. "PPR - wróg", pamiętał to wypisywane na murach hasło. Pięć po piątej, wewnętrznie napięty, wyszedł na balkon z Kurbanowem, Peciakiem i Bienieckim. Tłum szybko się uciszył, na ich twarzach i mundurach - tylko Peciak był w cywilnym ubraniu - zawisło wiele setek oczu. Adamiec odczekał jeszcze chwilę, a potem zaczął: - Rodacy! Obywatele Głuchowa! Przedstawił się jako dotychczasowy partyzant z tych okolic (co, jak wyczuł, zrobiło na słuchaczach dobre wrażenie), zaś obecnie pełnomocnik PKWN na powiat głuchowski. Program władzy, którą reprezentuje, przypomniał tylko w węzłowych punktach, gdyż "Manifest" wisiał od wczoraj na rynku, a żadne audytorium nie lubi słuchać rozwodzenia się o tym, co już wie. Dłużej zatrzymał się nad zadaniami, jakie stoją przed polskim społeczeństwem. Przede wszystkim - trzeba dalej walczyć z wrogiem. Zasilić armię żołnierzem i zaopatrywać ją. Równocześnie zaś pracować nad odbudową zniszczeń i przywróceniem normalnego życia w kraju. Nikogo nie może przy tej pracy zabraknąć. Wszyscy powinni przystąpić do swoich obowiązków. Sklepy, warsztaty i urzędy muszą wznowić natychmiast działalność. Tworzy się już Milicja Obywatelska, która zadba o bezpieczeństwo i porządek. Wybrane będą rady narodowe, demokratyczne organy władzy. On, pełnomocnik PKWN, urzęduje od jutra w ratuszu i obejmuje zwierzchnictwo nad starostwem. Prosi wszystkie środowiska Głuchowa, by we własnym interesie wysunęły swoich kandydatów do Powiatowej Rady Narodowej, która będzie najwyższą władzą w powiecie. Niech żyje Polska! Tłum odkrzyknął nieskładnie, lecz gromko: Niech żyje! Z kolei wystąpił Kurbanow. Zaczął od tego, że naród polski oraz narody radzieckie poniosły największe straty w tej wojnie i będą je musiały jeszcze przez jakiś czas ponosić, lecz zwycięstwo jest już pewne i bliskie. Faszyzm zostanie zgnieciony i nigdy się więcej nie odrodzi, zaś narody Europy będą mogły żyć w spokoju. Życzył Polsce i Polakom rychłego wyzwolenia reszty kraju i pomyślnej odbudowy. Nikt więcej przemawiać nie miał. Adamiec zaproponował odśpiewanie hymnu państwowego i sam go zaintonował. Nie było chyba na rynku ani jednego gardła, które by się nie przyłączyło do śpiewu. "Mazurek Dąbrowskiego" rozbrzmiewał w czworoboku budowli głośno i uroczyście, niemal nabożnie. Pierwszy raz od pięciu lat. Przy wielu oczach, nie tylko kobiecych, pojawiły się chusteczki. Gdy hymn skończył się, przez dłuższy czas zalegała na rynku cisza. Nikt nie ruszał się z miejsca. Adamiec uznał, że odzywanie się jeszcze raz po to, by formalnie ogłosić zamknięcie wiecu, byłoby w tej podniosłej ciszy dysonansem. Dał znak towarzyszom, milcząc wycofali się z balkonu do wnętrza ratusza. Wtedy drgnął i tłum, lecz bez towarzyszącego zwykle kończącym się zgromadzeniom zgiełku. Uroczysty nastrój trwał dalej. Adamiec był bardzo rad, że tak to się kończyło: na wzruszeniu. Łatwiej przemawiać do umysłów, gdy zapisany w pamięci klimat pierwszego zetknięcia temu sprzyja. Wieczorem Bieniecki wytknął mu, że jego przemówienie było prawie aklasowe. Nie zgadzał się z tym zarzutem, mówił przecież do ludzi różnych przekonań. Nawet "Manifest PKWN" - co uważał za politycznie mądre - sięgał przede wszystkim do tego, co naród łączy, a nie dzieli. Kurbanow, nim odszedł do siebie, zaprosił ich trzech na siódmą do komendy. Chciał - jak oznajmił - uczcić polskich towarzyszy żołnierską kolacją. Bardziej doświadczony w stosunkach z wojskowymi Bieniecki uprzedził Adamca i Peciaka, że abstynencja nie bywa przy tego rodzaju okazjach mile widziana. Adamiec spodziewał się tego i nie czuł obawy; pijał rzadko, lecz głowę miał mocną. Peciak spłoszył się jakby, ale nic nie powiedział. Chociaż umówili się od razu u Kurbanowa, Peciak przyszedł przedtem na kwaterę Adamca. Miał, jak się okazało, nowinę i projekt zarazem. - Wrócił dziś do Głuchowa człowiek, który może nam się przydać - rzekł. - Kto mianowicie? - Doktor praw Eligiusz Jarema, przedwojenny prezes sądu powiatowego. Wielki autorytet w całej okolicy. Niemcy chcieli go w czterdziestym roku aresztować, była taka akcja przeciw wpływowym Polakom, ale uciekł w porę i ukrywał się gdzieś koło Puław. Dziś właśnie stamtąd wrócił. - W czym mógłby się nam przydać? - Moja myśl jest śmiała: zaproponować mu stanowisko starosty. Gdyby się zgodził, załatwiłoby to nam dwie duże rzeczy. Prawną fachowość i zaufanie społeczne. Powiedziałem, to człowiek o największym tutaj autorytecie. Nie związany z sanacją, choć i przez nich poważany. Biczycki nawet mierzyć się z nim nie może. Pomysł był kuszący - spożytkować nawarstwiony przez lata autorytet, przelicytować londyńczyków nie tylko programam społecznym, lecz i człowiekiem. - A jak u niego z poglądami? - Nie lewicowe, niestety. Ale człowiek światły, postępowy. No i ponad wszelką wątpliwość uczciwy. Nie możemy rezygnować z takich ludzi tylko dlatego, że nie są czerwoni. - O tym nie musicie mnie przekonywać. Chciałbym się jednak zastanowić. Do jutra. - Dziś i tak nie mielibyście kiedy z nim rozmawiać. Przecież nie po tej żołnierskiej kolacji dla nieabstynentów. U Kurbanowa stół był nakryty na sześć osób, prócz gospodarza zjawiło się jeszcze dwóch lejtnantów. Jak na wojskowe warunki przyjęcie można było uznać za wystawne, nie obyło się zapewne bez jakiejś miejscowej pomocy kobiecej. Adamiec dawno już nie jadł na białym obrusie i zmienianych talerzach: inny do śledzia, inny do mięsa, jeszcze inny pod owoce. Wypucowany ordynans uwijał się zgrabnie i szybko. Kolejki poszły w ostrym tempie: za wolną Polskę, za zwycięstwo, za braterstwo, za wsiech plennych i nas wojennych. A potem już bez toastów, na zwykły znak, że pora wypić. Po paru kieliszkach Kurbanow nie mógł znieść tego, że jego goście mówią do siebie "wy", i zarządził ogólny bruderszaft. Wymienili imiona: Franciszek, Szczepan, Ryszard, Nikołaj, Siergiej, Grigorij. Kurbanow ujawnił swoją cywilną profesję. Był urzędnikiem komunalnym i znał się co nieco na sprawach, które spadły teraz na barki Adamca. Obiecał służyć radą, jeśli będzie trzeba. Także Bieniecki stał się po wódce bardziaj wylewny i opowiedział Adamcowi swój życiorys. Był synem kolejarza, z zawodu tartacznym ślusarzem, członkiem komunistycznej partii od trzydziestego drugiego roku. W czterdziestym pierwszym znalazł się z żoną i trzyletnią wówczas córką w Kazachstanie. Pozostałych w Kowlu rodziców - jak się tego lata dowiedział - zamordowali Niemcy. Był przez pewien czas w Armii Czerwonej, a potem, od chwili jej utworzenia, w dywizji kościuszkowskiej Berlinga. Ostatnio służył w informacji (Adamiec wstydził się zapytać, co to; dopiero później wyjaśniono mu, że wojskowy kontrwywiad). Przeszedł jakieś szkolenie w Kujbyszewie dla przyszłych pracowników bezpieczeństwa. I oto, odkomenderowany z armii do dyspozycji PKWN, jest teraz w Głuchowie. Zna swój nowy fach, o czym zapewnił chyba nieco na wyrost. Nie pozwoli reakcji na żadne knowania. Niech tylko on, pełnomocnik, nie będzie taki ponadklasowy jak dziś na wiecu. Nie po to bierzemy władzę, żeby rozmydlić nasz program zgniłymi kompromisami. Pryncypialność, ot co. Te ostatnie uwagi zaniepokoiły trochę Adamca, lecz nie miał w tym momencie ochoty na dysputę. Nie opuścił żadnej kolejki, buzowało mu optymistycznie w głowie. Przyszłość wydawała się jasna, nawet jeśli z niejakimi kłopotami po drodze. Po cóż sprzeczać się z Bienieckim, skoro obaj zmierzają ku temu samemu? Za dobrą współpracę, do dna. Ogólna konwersacja przy stole już dawno rozsypała się na oddzielne rozmowy. Lejtnant Grigorij przyniósł harmonię i wysokim tenorem ciągnął pieśń o świętej wojnie. Pust. jarost. błagorodnaja@ wskipajet kak wołna.@ Idiot wojna narodnaja,@ swiaszczennaja wojna.@ O dziesiątej Peciak, który pierwszy przeszedł na udawanie picia, szepnął, że pora się zwijać. Mimo podochocenia Adamiec zdawał sobie sprawę, że nazajutrz czeka go odpowiedzialny dzień, przeto nie należy zarywać nocy i ryzykować kaca. Wypili strzemiennego, pożegnali się z gospodarzami i wyszli. Na kwaterze Adamiec zasnął od razu. Rano nie pamiętał, czy cokolwiek mu się śniło. Głowę miał przytomną, tylko bardzo go suszyło. Zebranie sekretarzy partii wyznaczone było na dziesiątą, bo tym z odległych gmin trudno byłoby na wcześniejszą porę zdążyć. Starostwo, to Adamiec już wiedział, zaczynało pracę o ósmej. Szedł tam z niecierpliwą ciekawością, jak personel zareagował na jego wczorajsze wezwanie. Pełnym sukcesem byłoby, gdyby nie zjawił się tylko Biczycki. Ale na to nie śmiał liczyć. Urzędnicy, tak samo jak akowcy, mogli się uważać za związanych przysięgą, a Biczycki na pewno ich z niej nie zwolnił. Do gabinetu starosty zaprowadził go napotkany w hallu woźny, wyraźnie nie zdecydowany, jak nowego zwierzchnika tytułować. Sekretarka miała już te wątpliwości za sobą. "Dzień dobry, panie pełnomocniku" - odpowiedziała na jego powitanie. Nie zażądał, by mówiła "obywatelu", bo byłby to chyba zbyt duży wyłom w zwyczajach. Uważał zresztą, że słowo "obywatel" w codziennym obcowaniu brzmi sztucznie i nie bardzo się godzi z tradycją języka polskiego. Rozumując dalej tym torem, postanowił zwracać się do pracowników starostwa przez "pan" i "pani", gdyż "wy" byłoby wobec bezpartyjnych całkiem nie na miejscu. Gabinet onieśmielił go, choć - jak się później przekonał - nie odbiegał od przyjętych w urzędach standardów. Sprawiał takie wrażenie, jakby nie było pięcioletniej przerwy w funkcjonowaniu polskich władz. Tylko godło państwowe na ścianie nie pokrywało w całości śladu po - jak można się było domyślić - portrecie Hitlera. Szybko zameldował się sekretarz starostwa Iżyk, czterdziestolatek w pedantycznie - jak na odświętną wizytę - zadbanym stroju. Prosił o polecenia. Adamiec miał tylko jedno: żeby wszystko funkcjonowało, póki nie będzie innych zarządzeń, według przedwojennych przepisów i zwyczajów. To, jak dostrzegł, bardzo Iżyka uspokoiło. Bał się pewnie rewolucyjnych wymagań i zmian, które każdy urząd ciężko trawi. - Jeszcze jedno - powiedział Adamiec. - Chciałbym dostać wykaz pracowników, którzy podjęli pracę. I tych, którzy się nie zgłosili. - W stosunku do stanu przedwojennego? - nie zrozumiał Iżyk. - Nie. W stosunku do soboty. - Bardzo proszę. Wystarczy lista obecności, czy woli pan wykaz ze stanowiskami? - Wolałbym ze stanowiskami. - To potrwa jakieś pół godziny. - Dobrze. Wykaz był gotów już po dwudziestu minutach. Nie stawiły się tylko cztery osoby, za to na kierowniczych stanowiskach. Było mimo wszystko lepiej, niż się Adamiec spodziewał. Przekazał przez Iżyka polecenie, by obowiązki nieobecnych pełnili ci, którzy ich zwykle zastępowali podczas urlopów. Uczyniwszy to uznał, że może na razie opuścić starostwo i wrócić do gimnazjum, gdzie miało się odbyć zebranie sekretarzy partyjnych i gdzie powinien już czekać Peciak. Musieli przecież ustalić, z czym mają ci ludzie wrócić do gmin, w których nawet "Manifestu PKWN" dotąd nie znano. Peciak czekał już na niego i miał nawet plan działania. Manifesty oczywiście konieczne, ale to wziął na siebie Bieniecki. Klimek wyznaczy milicjantów na gminne posterunki, by mogli pojechać tam jeszcze dziś, z sekretarzami. W gminach zaś główne zadanie - to wybrać rady, żeby była wreszcie władza, która zatwierdzi dawnych wójtów albo wyznaczy nowych. Tego ze szczebla powiatu zrobić się nie da, trzeba znać ludzi i wiedzieć, co inni o nich sądzą, czy mają zaufanie. Autorytet - to był podstawowy walor, jaki Peciak chciał widzieć w ludziach, mających zacząć rządy w imieniu ludowej władzy. - Zastanowiłeś się już nad Jaremą? - spytał Adamca. - Ty powinieneś zostać przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej, a starostą jednak urzędnik albo prawnik. Poza tym Jarema jest tu znany, zrozum, to dla wielu ludzi więcej niż manifest. Głuchów chciał go przed wojną na posła do sejmu, ale nie wyszło, bo nie stała za nim żadna partia, a sanacja wolała przepchnąć swojego. Adamiec nie widział powodów, by nie podeprzeć się miejscowym autorytetem, skoro władza polityczna i tak pozostawałaby w jego ręku. Nie wszystko muszą robić komuniści. To nawet niemożliwe, nie ma ich tylu. - Dobrze, po zebraniu pójdziemy do niego, zaproponujemy. Zgłaszających się sekretarzy Peciak przedstawiał Adamcowi, a potem wysyłał na rynek, żeby przeczytali przed zebraniem "Manifest". Odwlekło to początek narady, otwarli ją z prawie półgodzinnym opóźnieniem. Stawili się wszyscy. Adamiec przyglądał się twarzom. Były różne, przeważnie niemłode, kilka wyraźnie naznaczonych biedą. W większości ludzie wiejscy, prawdopodobnie małorolni lub folwarczni. Tylko czterech wyglądało na robotników, co nie dziwiło, gdyż powiat przemysłu nie miał, ledwie parę drobnych zakładów. Czy ci prości ludzie podołają zadaniu? Bo to przecież oni muszą się zakrzątnąć wokół wyborów do gminnych rad narodowych, nikogo innego do tej roboty nie ma. Ludowcy są mocniejsi w terenie, lecz organizacyjnie ciągle jeszcze z Londynem. Ich frakcja lewicowa, "Wola Ludu", nie miała dotąd na Lubelszczyźnie większych wpływów. Teraz pewnie się to zmieni, ale nie od razu. Zebranie zaczęło się od pretensji do Adamca. Gdzie jest władza ludowa? Dlaczego plakat z "Manifestem" wisi tylko w Głuchowie, i to zaledwie jeden? Peperowcom aż wstyd się ujawniać przed ludźmi, bo nie mogą odpowiedzieć na najprostsze pytania. Teraz, po przeczytaniu na rynku "Manifestu", wiedzą co nieco. Ale to przecież już przeszło tydzień od powstania PKWN. Adamiec odpowiedział: to dopiero tydzień. Ich niecierpliwość można zrozumieć, ale niech i oni zrozumieją sytuację władzy, nie mającej dotąd aparatu wykonawczego. Plakaty dla gmin będą może jeszcze dziś. Dziś też obejmą posterunki milicjanci, wywodzący się spośród byłych partyzantów. Reszta w ich rękach, miejscowych peperowców. Trzeba utworzyć lokalne władze, gminne rady narodowe. I wybrać przedstawicieli do rady powiatowej. W tym ich nikt z Chełma ani z Głuchowa nie wyręczy. Sama istota demokracji na to nie pozwala. Świadomie przesadził z tą demokracją, mając w duchu nadzieję, że tym ich ułagodzi i zobowiąże. Tak też się stało. Nie wracali już do pretensji. Zastanawiali się nad tym, co i jak robić. Po trzech godzinach Adamiec mógł już sformułować konkluzje. Wszyscy sekretarze dostaną przed powrotem pisemne zaświadczenie, upoważniające ich do zorganizowania wyborów władz miejscowych. Zaczną od wsi, które wybiorą sołtysów oraz delegatów na gminne zebrania w proporcji jeden na dziesięciu. Służba dworska tak samo. Delegaci ci wyłonią gminną radę, ta zaś powoła wójta. Te same zebrania wybiorą po jednym przedstawicielu gminy do Powiatowej Rady Narodowej. Nowi sołtysi i wójtowie obejmą swe funkcje natychmiast. Bieniecki nie zawiódł. Przed końcem zebrania przyniósł rulon plakatów z "Manifestem PKWN". Wypadło po pięć egzemplarzy na gminę. Zawiadomił też, że milicjanci, po dwóch na gminę, czekają już gotowi do drogi. Dalszych milicjantów trzeba werbować na miejscu. Wynagrodzeń, niestety, na razie nie ma. Dla nikogo. O wyżywienie funkcjonariuszy muszą się zatroszczyć gminy. Po podpisaniu w starostwie upoważnień dla sekretarzy Adamiec udał się z Peciakiem do Jaremy, który mieszkał we własnym domku przy rzece. Gospodarza zastali na tarasie, skąd zaraz po przywitaniu zaprosił ich do mieszkania. Dyskretnie, lecz z uwagą obserwował Adamca, którego rolę w Głuchowie Peciak wyjaśnił zaraz na początku. Była to pewnie wstępna taksacja reprezentanta nowej władzy, co Adamca trochę peszyło. Mimo matury i stopnia oficerskiego nie wyzbył się dotąd kompleksu niższości wobec ludzi bardzo wykształconych i nasiąkniętych przenoszoną z pokolenia na pokolenie kulturą, takim zaś Jarema bez wotpienia był. Przy wczorajszej rozmowie z Biczyckim nie miał tego uczucia, zaś tutaj tak, od pierwszej chwili. Jarema zbliżał się - na oko oceniając - do sześćdziesiątki i już sam wiek skłaniał do szacunku dlań, nawet gdyby nie stało za nim budujące autorytet życie. Był stateczny w ruchach, szczupły i siwy, zza okularów w złotej oprawce patrzyły skupione oczy. - Co panów do mnie sprowadza? - spytał. - Propozycja i prośba zarazem - odpowiedział Adamiec. - Chętnie byśby pana widzieli na stanowisku głuchowskiego starosty. Jarema zamrugał bezwiednie powiekami, co musiało być oznaką zaskoczenia. Potem przez chwilę przyglądał się Adamcowi w milczeniu. - W czyim imieniu pan to proponuje? - We własnym. Mam pełnomocnictwo bez ograniczeń. - Nie o to chodzi. Pan mnie przecież nie zna. Kto jest inicjatorem? - Rekomendacja pochodzi od obecnego tu towarzysza, który zna pana od dawna. - Tak, my się znamy... Jarema zamyślił się znowu. Potem spytał: - A gdybym wolał jednak pozostać na stanowisku prezesa sądu: - To pan pozostanie. Możemy nawet rezerwować to stanowisko na wypadek, gdyby nie chciał pan być starostą na stałe. - No tak... Jarema ponownie zamilkł, tym razem na dość długo. Zdjął spojrzenie z Adamca, patrzył teraz w okno, za którym zieleniła się soczystym listowiem jabłoń. - Ja jestem, proszę pana, człowiekiem, który może pracować tylko w pełnej zgodzie z własnym sumieniem - oznajmił. - Dlatego między innymi zostałem sędzią. - Daleki jestem od proponowania panu innego stosunku do własnego sumienia. - To zależy nie tylko od pana. Władza wykonawcza z samej swojej natury wymaga różnych kompromisów. Mogę być do nich niezdolny. - Myślę, że nie ma potrzeby przesądzania o tym z góry. Zawsze, jak już mówiliśmy, będzie pan mógł wrócić do sądu. Adamiec nie chciał powiedzieć otwarcie, że dla nowej władzy najtrudniejszy jest początek i że nawet krótkotrwałe wsparcie ludzi liczących się w środowisku ma dla niej wielkie znaczenie. Taki argument, obawiał się, mógłby Jaremę wręcz zaniepokoić. Nie mając nic więcej do dodania, czekał cierpliwie na odpowiedź patrzącego znowu w okno gospodarza. - Nie mogę panu odpowiedzieć od razu - rzekł Jarema wracając wzrokiem do pokoju. - Myślę zresztą, że nie spodziewał się pan tego. - Rozumiem pana. Kiedy mogę się zgłosić? - Jutro. - O której? - Po południu. Powiedzmy o piątej. W drodze powrotnej Adamiec usiłował odgadnąć z przebiegu rozmowy, jaka będzie odpowiedź Jaremy, lecz obie możliwości wydawały mu się jednakowo prawdopodobne. Peciak był optymistą, ale nie potrafił niczym poprzeć swej wiary. Niezależnie jednak od wyniku pertraktacji z Jaremą obaj uważali, że ten dzień bardzo rozjaśnił powiatowe sprawy. Urzędnicy stawili się, starostwo funkcjonowało, a w gminach pojawią się jeszcze przed nocą manifesty i reprezentanci władzy ludowej. Nie było już ani bezkrólewia, ani politycznej próżni. VI Nazajutrz po powrocie do Lubniewa Janusz Klepaczewski wybrał się z wizytą do pobliskiego majątku Gryfin. Z jego właścicielem, Henrykiem Prusickim, nie przyjaźnił się wprawdzie, lecz po przeszło rocznej nieobecności wypadało się pokazać. Chciał poza tym dowiedzieć się, co od poprzedniej wiosny zaszło u sąsiadów nowego. Ekonom Suwała potrafił zaspokoić jego ciekawość tylko z grubsza: Kogo Niemcy wysiedlili z majątku, a kogo nie. Prusickiego nie ruszono. Pewnie dlatego, że majątek - choć większy od Lubniewa - nie budził pokus. Był, określając to najzwięźlej, zacofany. Z nowoczesnym Lubniewem kontrastował wręcz. Odmienne poglądy na gospodarowanie (żeby nie rzec: konserwatyzm i nieudolność Prusickiego) były jednym z powodów, dla których stosunki między obu właścicielami pozostawały wprawdzie poprawne, lecz dalekie od sąsiedzkiej zażyłości. Nie mieli wspólnych dążeń. W paru kwestiach uważali się nawzajem za ludzi szkodzących ziemiańskiej sprawie. Własność obszarnicza miała w Polsce coraz więcej przeciwników - trzeba by końskich okularów, żeby tego nie dostrzegać. Klepaczewski uważał, że należy - na ile się da - likwidować powody tej niechęci. Przede wszystkim zaś nie dawać żeru zarzutowi koronnemu, temu o wyzysku cudzej pracy. Można by go wydatnie stępić, gdyby służbie dworskiej powodziło się nie gorzej niż samodzielnym rolnikom, wyłączając naturalnie bogatych. Myśli tej zarzucano utopijność, Klepaczewski jednak upierał się, że to możliwe. Chłopska gospodarka - dowodził - jest prymitywna i na małych kawałkach ziemi zawsze taka pozostanie. Dobrze prowadzony majątek zawsze ją prześcignie, uzyska więcej z hektara i dniówki roboczej. Konsekwentnie udoskonalane Lubniewo dostarczało po temu dowodów. Klepaczewski zbudował nowe czworaki, zaczął wypłacać gratyfikacje. Wtedy Prusicki pierwszy mu zarzucił, iż dla osobistej popularności psuje rynek pracowniczy, co może zaszkodzić i tak kiepskim interesom ziemiaństwa, rujnowanego nieopłacalnymi cenami. Interesy Prusickiego rzeczywiście kiepsko stały, bo przy jego tradycyjnej gospodarce inaczej być nie mogło. W trzydziestym dziewiątym roku był już - zalegając od dawna z podatkami - niebezpiecznie zadłużony w urzędzie skarbowym. Pod tym względem uratowała go wojna: spłacił zobowiązania zdeprecjonowanym pieniądzem. Okupacyjna złotówka znaczyła niewiele, lecz przy spłacie przedwojennych kredytów i długów podatkowych liczyła się jeden za jeden. Wyprawa do Gfyfina opłaciła się Klepaczewskiemu bardziej, niż oczekiwał. Prusicki miał już pierwszy, wydany w Chełmie, numer organu PKWN - dziennika "Rzeczpospolita". Jak wyznał, musiał zapłacić za niego dolara, bo kolportaż jeszcze nie funkcjonował, a nakład był jakoby znikomy. Ten pojedynczy egzemplarz miał i sprzedał po spekulancku jakiś nocujący w Gryfinie podróżny. - Dam natychmiast dwa dolary, zarobi pan sto procent - zaproponował żartobliwie Klepaczewski. - Mało - odrzekł Prusicki. - Nie sprzedam. - Ale przeczytać mogę? - Tak, to za darmo. Nawet zaraz, rozumiem pańską niecierpliwość. Klepaczewski zabrał się do czytania dwustronicowej zaledwie gazety. Wstępniak "Wznieśmy serca" darował sobie, szybko przebiegł wzrokiem parę dekretów oraz noty biograficzne członków PKWN i zatopił się w lekturze programowego "Manifestu". To, co interesowało go najbardziej, znalazł dopiero w końcowej części dość długiego tekstu. "Aby przyśpieszyć odbudowę Kraju i zaspokoić odwieczny pęd chłopstwa polskiego do ziemi, Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego przystąpi do urzeczywistnienia na terenach wyzwolonych szerokiej reformy rolnej." Z następnych zdań wynikało, że wywłaszczeniu ulegną gospodarstwa obszarnicze o powierzchni przekraczającej pięćdziesiąt hektarów. A więc Lubniewo także. Ziemie będą przejęte bez odszkodowania, lecz za zaopatrzeniem dla byłych właścicieli. - I co pan na to? - spytał Prusickiego oderwawszy się od gazety. - Cóż, przetrwaliśmy nieopłacalne ceny, to przetrwamy i sezonowych rewolucjonistów. - Wierzy pan, że są sezonowi? - A pan nie wierzy? Klepaczewski oczywiście wierzył, ale nie była to wiara ugruntowana i spokojna, bez przystępu dla wątpliwości. Przecież po siedemnastym roku rosyjscy obszarnicy też wierzyli - i co z tego zostało? Taksówki w Paryżu i nędzne posady po przejedzeniu resztek kosztowności. Wypowiedział głośno tę gorzką myśl. - Nie ma analogii - odpowiedział Prusicki. - U nas nie będzie bolszewizmu, bo naród go nie chce, a zaboru być nie może. Jest rząd w Londynie i są jego gwaranci, mocniejsi od Sowietów. - Jest jednak i fakt dokonany, PKWN. - To sowiecki straszak na Mikołajczyka. Uzna linię Curzona, to się dogadają. Klepaczewski nie zamierzał podkopywać optymizmu Prusickiego, bo co by to mogło dać poza pogorszeniem jego samopoczucia? Zapytał o nowiny z ziemiańskiego światka, niewiele ich jednak było. Czas, który jemu na wygnaniu bardzo się dłużył, tu miał swoją normalną miarę, kilkanaście miesiący zaledwie. Niemcy wysiedlili jeszcze paru właścicieli majątków, a potem dali temu spokój, bo front się szybko zbliżał i trzeba było myśleć raczej o ewakuacji niż nowym osadnictwie. - Inni już powracali? - spytał Prusickiego. - Nie wiem, ale pan chyba jest pierwszy. Jak pan to zrobił? - Poszedłem naprzeciw frontowi. A co słychać u pana, w Gryfinie? Peperowcy się wśród służby nie pbjawili? - Jest podobno trzech, ale na razie siedzą cicho. Pewnie czekają na instrukcje. A u pana? - Dwóch, za to aktywnych. - Szkoda, że nie wiedziało się wcześniej. Można było zwolnić. - I co z tego? Wróciliby teraz z jeszcze większą gębą jako skrzywdzeni. - Pewnie tak - zgodził się Prusicki. - Trzeba będzie przecierpieć do zmiany. Po herbacie, przy której żona i dorosła córka Prusickiego pytały o stosunki na Kielecczyźnie, Klepaczewski wyruszył z powrotem do Lubniewa. Po drodze rozmyślał o wyczytanych w "Rzeczypospolitej" planach parcelacyjnych. Doszedł do wniosku, że nawet jeśli PKWN nie utrzyma się na stałe, wiele będzie zależało od jego sprawności. Jeśli zdąży podzielić choć część majątków, nikt już tego cofnąć nie zdoła, danej chłopom ziemi nie odbierze. Ludowiec Mikołajczyk, który też przecież głosi potrzebę reformy rolnej, nie mógłby wręcz wystąpić z propozycją zwrotu ziemi obszarnikom, bo byłby to koniec jego kariery w stronnictwie. Zatem PKWN, nawet sezonowy, dużo w istocie może. Jest oczywistym interesem ziemiaństwa, żeby reforma się odwlekała. Nie wolno jej więc prowokować nierozważnymi poczynaniami właścicieli majątków. Trzeba natomiast robić co sią da, żeby nie naciskała na parcelację służba folwarczna ani wieś. Taka presja byłaaby niebezpieczna teraz i potem, po upadku PKWN. W Lubniewie trwały żniwa. Ludzie pracowali normalnie, nikt nie markierował, lecz Klepaczewskiemu wydawało się, że coś jednak w powietrzu wisi. Jakieś wyczekiwanie. Nie wykluczał, że jest to tylko jego przeczulenie, gdyż ekonom Suwała nic nowego nie meldował. Klepaczewski rządcy nie zatrudniał. Wolał kierować majątkiem sam. Wystarczał mu Suwała, który na nowoczesnym rolnictwie nie znał się wprawdzie, lecz roboty pilnować potrafił. Wieczorem Klepaczewski zapytał go wręcz, czy nie dostrzega wśród służby jakiegoś napięcia. Suwała odpowiedział, że nic nie zauważył. Podobno Wójcik i Koblewski mają werbować nowych do pepeeru, ale chyba jeszcze nie zaczęli. To wszystko, co słyszał. W niedzielę przed wieczorem zjawił się w pałacu gość w polskim mundurze. Klepaczewski przypomniał go sobie natychmiast, mimo że widzieli się tylko raz. To był podporucznik Armii Krajowej, który poprzedniej wiosny pobrał z Lubniewa parę koni i wóz. Zostawił wtedy pokwitowanie, lecz Klepaczewski nie pamiętał już nawet, gdzie je schował. - Pańskie konie i wóz stoją przed stajnią - oznajmił oficer. - Zwracamy. - Mówiąc szczerze, nie liczyłem na to - rzekł Klepaczewski. - Firma solidna, jak pan widzi. Jest tego nawet więcej, jeszcze dwa inne zaprzęgi. Chcemy je oddać panu w depozyt. Jeśli będą nam niepotrzebne, zostaną u pana na stałe. Prezent od Armii Krajowej. Klepaczewski poczuł się zakłopotany. - Dlaczego nie odprowadzicie tam, skąd wzięliście? - spytał. - Wolałbym nie mieć do czynienia z cudzą własnością, sam pan chyba rozumie. - Zdobyliśmy je na Niemcach. To pana uspokaja? - Tylko częściowo. Też nie moje. - Proszę darować, ale Berlingowi nie oddamy. Niech pan je jednak przyjmie jako depozyt. - A co z wami? Nie rozwiązujecie się? Oficer poinformował Klepaczewskiego o postawionym Armii Krajowej żądaniu i rozkazie komendanta okręgu, by złożyć broń, co w Głuchowie dokonało się rano. Oddziały są rozformowane, lecz nie wiadomo przecież, co przyniesie przyszłość. Stąd prośba o przyjęcie zaprzęgów w depozyt. Klepaczewski dalej czuł niechęć do proponowanego mu przez podporucznika układu. To nie ukryje się przed służbą, może dojść do czerwonych i gotów zarzut o konszachtach z przeciwnikami władzy ludowej. Tylko tego teraz ziemianinowi potrzeba. Lecz nie widział też możliwości odmówienia Armii Krajowej. To mogło mu zaszkodzić w opinii i ściągnąć nań zarzuty w przyszłości. Z dwojga złego przyjęcie zaprzęgów było chyba ryzykiem błahszym. Przestępstwa w tym nie ma. Jeśli się władzy nie spodoba, niech zabierze. Kazał więc lokajowi pójść do Suwały i przekazać mu polecenie przyjęcia zaprzęgów. - Ale proszę nie mieć pretensji, jeśli czerwoni zabiorą - uprzedził podporucznika. - Mam wśród służby peperowców, mogą donieść. - Trudno, na to nie ma rady. W lesie przeczeż koni nie zostawimy. Urządził nas Anders, co? - Dlaczego Anders? - zdziwił się Klepaczewski. Myśl była zgoła zaskakująca. - A kto wyprowadził nasze wojsko z Rosji? Gdyby tam było i wojowało, nie mogłaby powstać armia Berlinga ani żaden PKWN. To przecież jasne. Berling to zresztą oficer od Andersa. Był bardziaj przewidujący, został i mamy skutki. Podporucznik rozumował logicznie. Gdyby Anders nie wyszedł i stosunki między rządami nie zerwały się, nie mogłaby powstać w Rosji żadna inna polska armia ani władza. Popełniono wielkie błędy polityczne. Ale faktów cofnąć się nie da, więc piętnowanie winnych nic nie pomoże. Mikołajczyk musi teraz szukać ugody z innych pozycji. Gorszych rzecz jasna. - Tak, ma pan rację - zgodził się z podporucznikiem. - Ale wróćmy do waszych, partyzanckich spraw. Zeszłej wiosny, wkrótce po panu, był u mnie jeszcze inny akowski oddział. Brali konie, prowiant i sprzęt gospodarski dla obozu. - Ja za innych odpowiadać nie mogę - zastrzegł się skwapliwie podporucznik. - Nie o to chodzi. Wtedy ja już byłem na wylocie stąd, lada dzień miał przyjść Niemiec. Musiałem gdzieś utknąć przyjaciela Żyda, którego trzymałem tu na fałszywych papierach jako buchaltera. To był w rzeczywistości lekarz i zabrał go tamten dowódca. Nie zetknął się pan z takim oddziałem, gdzie służył lekarz Żyd? Podporucznik zastanowił się chwilę. - Chyba tak, jeden raz... To był bodajże oddział Kormorana. - Co się z nim dzieje? - Nie wiem... Ale poszedł, jak mi się zdaje, do Puszczy Solskiej... Tak, prawie na pewno. - I co? - Nie słyszał pan, co było w Puszczy Solskiej? - Nie, dopiero w tym tygodniu wróciłem z Kielecczyzny. Podporucznik zawahał się, popadł w zakłopotanie. Dopiero po chwili odpowiedział: - Niewielu się stamtąd wydostało... Ale może pański przyjaciel akurat miał szczęście. Z miny podporucznika widać było, że nie bardzo w owo szczęśliwe uratowanie wierzy. Pewnie poczuł się z tego powodu niezręcznie, bo szybko podziękował za przyjęcie zaprzęgów i odszedł. Klepaczewski zaś pogrążył się w smutnej zadumie. Wyglądało na to, że fałszywy buchalter Kapruziak nie uniknął żydowskiego losu. Tyle że nie w obozie zagłady. Przez następne dwa dni Klepaczewski nie opuszczał Lubniewa, bo trzeba było jednak pilnować żniw. Ktoś przyniósł wiadomość, że w Głuchowie urzęduje już komunistyczna władza. Klepaczewski przypomniał sobie, że nie zwrócił dotąd Jelonkównie jej roweru, którym przyjechał do Lubniewa po przewaleniu się frontu. Mógłby go wprawdzie odesłać przez lokaja, lecz zanadto był spragniony nowin, by oprzeć się pokusie osobistego wyjazdu do Głuchowa. W środę po obiedzia kazał załadować do bryczki rower oraz kosz żywności i ruszył w drogę. VI (c.d.) Na ulicach Głuchowa panował normalny ruch, lecz łatwo dało się dostrzec, że życie nie wróciło jeszcze do swoich zwykłych kolein. Sklepy były w większości pozamykane, widać niepewność co do pieniądza trwała dalej. Na ulicy Moniuszki Klepaczewski zauważył inny znak niecodzienności czasu: dwóch na wpół cywilnie, po partyzancku ubranych mężczyzn z pistoletami maszynowymi i literami MO na biało_czerwonych opaskach. Natychmiast skojarzył to z wyczytaną w "Manifeście PKWN" zapowiedzią utworzenia Milicji Obywatelskiej. Nieco dalej jego oczy napotkały znajomą postać. Zapatrzony przed własne nogi szedł chodnikiem doktor Gotowiec, stały lekarz rodziny Klepaczewskich. Sądząc po torbie z instrumentami, podążał do chorego albo od niego wracał. - Panie doktorze! - zawołał Klepaczewski zatrzymując konia. Wyrwany z zadumy Gotowiec podniósł głowę. - O, pan Janusz! Dzień dobry. Klepaczewski wysiadł z bryczki, przywitali się. - Pan do chorego czy z powrotem? - Z powrotem. - To siądźmy w bryczce, pogadamy. - Chętnie, ale tylko na chwilę, bo mam umówionego pacjenta. - Siedli obok siebie. - Dawno pan wrócił? - Równo z odejściem Niemców. Na razie sam, żona i córka zostały na Kielecczyźnie. - To rozdzieli was teraz front. Rosjanie, jak się zdaje, stanęli na Wiśle. - Liczyłem się z tym, ale za trudno byłoby ciągnąć kobiety po zawalonych wojskiem drogach. Dobrze, że mnie się udało. Co u pana, doktorze? - W domu nic nowego. A co w mieście, wie pan chyba. - Właśnie nie. Przyjechałem, żeby się dowiedzieć. - Najważniejsza nowina to prezes Jarema. Wrócił i zaraz został starostą u czerwonych. Co pan na to powie? To była rzeczywiście duża nowina. Lecz nie samo zaskakujące przymierze - Jarema i PKWN - zawładnęło w tym momencie myślą Klepaczewskiego. Przede wszystkim zastanowił się nad skutkami: czy okaże się to dobre czy złe? Wydało mu się, że raczej dobre. Lepszy przecież rozważny i uczciwy Jarema niż nie wiadomo kto. W tym też duchu odpowiedział Gotowcowi. - Na dwoje babka wróżyła - rzekł Gotowiec. - Ja w każdym razie mówię, żeby nie śpieszyć się z oceną. Poczekamy, zobaczymy. - A co, potępiają go? - Niektórzy tak. Bądź co bądź daje czerwonym wsparcie. - Niby tak... Ale czy to ma takie wielkie znaczenie? Przecież nie od tego będą zależeć decyzje co do przyszłości. Wszystko się rozstrzygnie w Moskwie i Londynie. - Tak czy owak lepiej pochopnie nie wyrokować. W to, żeby Jarema im się sprzedał, nie wierzę. Gotowiec przeprosił i pożegnał się, bo nie chciał zawieść pacjenta. Klepaczewski pojechał na Grabową do Jelonkowej, gdzie czekała go następna nowina. Rozradowana Elżbieta wyrzuciła ją z siebie już w trakcie powitania. - Słyszałeś? Mikołajczyk w Moskwie, pertraktują. Klepaczewski podzielił radość Jelonkowej. To była wiadomość kapitalnej wagi, od dawna oczekiwana. Czy tylko pewna? Zapytał o to Elżbietę. - Murowane, z radia. Baśka przyniosła. - Sama słyszała? - Nie, ale ona wie od takich, co słuchają sami. - I nie przekręca? - Mówiła ci o Pekawuenie i o tym ich Osóbce. Czy coś było pokręcone? - Nie. - No więc widzisz. Prędzej ja bym pokręciła niż ona. Odkąd kocha się w tym Krzyśku, wie o polityce więcej od niejednego mężczyzny. - Co to za Krzysiek? - Tempski, syn naszego notariusza. Był od wiosny w partyzantce, ale teraz już w domu. Oni złożyli w niedzielę broń. - Wiem. Stali wciąż jeszcze w przedpokoju. Klepaczewski podał Elżbiecie przyniesiony z bryczki kosz z żywnością. - Wypakuj, to dla ciebie. Sprzeciwiła się gestem. - Nie mogę tego więcej przyjmować. Okupacja się skończyła. - Ale Sławek jeszcze nie wrócił. Bierz, z nim się będę rozliczał. Po chwili wahania Jelonkowa wzięła jednak kosz i poszła z nim do kuchni. Klepaczewski tymczasem wrócił do bryczki po rower. Postawił go w przedpokoju. - Wejdź do pokoju, zaraz tam przyjdę! - zawołała z kuchni Elżbieta. Klepaczewski siadł w fotelu, ciągle jeszcze podniecony wiadomością o Mikołajczyku. Nie był to dla Stalina partner kalibru Sikorskiego, stali jednak za nim potężni sojusznicy zachodni, więc wizyta nie może się skończyć niczym. Oczywiście za cenę jakichś ustępstw. Klepaczewski osobiście uważał opór przeciw granicy na Bugu za beznadziejny i był zdania, że rząd powinien pójść na to ustępstwo, aby ratować resztę. Naturalnie z zagwarantowaniem kompensaty na zachodzie, ale na nią przecież Stalin się godził. Wynikało to pośrednio również z "Manifestu PKWN". Do pokoju weszła Jelonkowa. - Jak sądzisz, jeśli się dogadają, kiedy Sławek może wrócić? Jej zainteresowanie polityką nieodmiennie obracało się wokół powrotu męża. - No, przed końcem wojny to jednak niemożliwe - otrzeźwił ją Klepaczewski. - Przecież tamta armia nie przyjdzie tu inaczej jak przez pokonane Niemcy. - Tak, rzeczywiście - przyznała i zaraz się pocieszyła: - Ale to i tak niedługo. Przez otwarte okno Klepaczewski usłyszał z dworu trzaśnięcie furtki i rozmowę dwojga osób. Jeden z głosów był mu znany, należał do Baśki Jelonkówny. Po chwili weszła do pokoju z dwudziestolatkiem w bryczesach i długich butach oficerskiego kroju, bardzo modnych wśród konspirującej i pozującej na konspirowanie młodzieży. - Poznałam po bryczce, że pan przyjechał - powiedziała witając się z Klepaczewskim. - To jest Krzysztof Tempski - przedstawiła swego towarzysza. Tempski był młodzieńcem dorodnym i robił sympatyczne wrażenie, trudności u dziewczyn na pewno nie miał. Że Baśka jest w nim potężnie zadurzona, rzucało się w oczy i przy prezentacji, i podczas późniejszej rozmowy. W takim stanie ducha gotowa byłaby chyba interesować się nie tylko polityką, ale nawet melioracją łąk, gdyby to akurat ukochanego pasjonowało. - Cóż nowego w partyzanckich sferach? - spytał Klepaczewski, gdy wszyscy siedli. - Ostatnią wiadomość miałem w niedzielę. Że złożyliście broń. - Nie było innego wyjścia, choć teraz okazuje się, że niektórzy sądzą inaczej. Przykro używać słowa "zdrajcy", ale tak to jednak trzeba nazwać. Przysięgali przecież. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Niektórzy z naszych pojechali do Lublina zaciągnąć się do Berlinga. Dorobili nawet do tego patriotyczną motywację. - Jaką? - Że póki trwa wojna, trzeba bić wroga, obojętne pod czyimi rozkazami. - Hasło chwytliwe - przyznał Klepaczewski. - Niemal jak z "Manifestu PKWN". Nie mogą zrozumieć, że teraz już nie o to chodzi. - No, do pewnego stopnia także o to - zaoponował Klepaczewski. - Wygrać wojnę jednak trzeba. - Ona już jest wygrana. Teraz idzie tylko o to, kto zajmie Niemcy i gdzie się spotkają zwycięzcy. Nie leży w naszym interesie pomagać w posuwaniu się Rosjanom. Nie mówiąc już o umacnianiu rodzimych komunistów, bo to przecież ich armia. Młodziutki Tempski, pewnie absolwent konspiracyjnej podchorążówki, mówił jak doświadczony polityczny wyjadacz. Klepaczewskiemu nie chciało się wierzyć, by wymyślił to sam. Teza musiała przyjść z góry, była zbyt wyrachowana jak na dwudziestolatka. Nawet Klepaczewski był nią cokolwiek zaskoczony. Takie spojrzenie na finał wojny nie przyszło mu dotąd do głowy, choć miało swoją dalekowzroczną logikę. Tymczasem Tempski ciągnął dalej: - Co się zresztą dziwić młodym głupcom, kiedy nawet poważni, zdawałoby się, ludzie tracą rozum - powiedział. - Wie pan już o Jaremie? - Tak - potwierdził Klepaczewski. - Aż trudno odgadnąć: zdrajca, naiwny starzec czy krótkowzroczny karierowicz. - O zdradę ani interesowność nie posądzałbym go jednak - wziął Jaremę w obronę Klepaczewski. - Całe jego życie temu przeczy. - W takim razie polityczna skleroza. Ale to go nie rozgrzesza. Zdrada w naiwności nie przestaje być zdradą. Młodemu Tempskiemu nie brakowało pewności własnych sądów. Baśka nie uczestniczyła w rozmowie, patrzyła za to w swego ukochanego jak w obrazek, pełna podziwu dla jego mądrości politycznej. Klepaczewski stwierdził w duchu, że Krzysztof - chociaż nie zagrożony utratą jakiegokolwiek mienia - jest bardziej niż on bezkompromisowy wobec czerwonej władzy. Świadczył o tym stosunek do Jaremy. Rozmyślając o tym później, doszedł do wniosku, że może właśnie to, iż Tempski miał niewiele do stracenia, pozwalało mu na ową bezkompromisowość. Gdyby miał majątek i drżał przed jego pośpieszną, mogącą wszystko przekreślić parcelacją, może inaczej by patrzył na perspektywę urzędowania w starostwie Jaremy, na pewno dalekiego od rewolucyjnej pochopności. Jeśli wierzyło się w tymczasowość PKWN, należało zabiegać o przetrwanie przy najmniejszych stratach. W krótką pauzę, jaka nastąpiła w rozmowie po wygaśnięciu tematu Jaremy, wtargnął nowy gość ze środowiska młodych. Był tak podniecony, że wykrzyknął przyniesioną wiadomość już w przedpokoju. - W Warszawie powstanie! Od wczoraj! Nowina poruszyła wszystkich, milczeli przez dłuższą chwilę jak oniemiali. Pierwszy przyszedł do siebie Tempski. - No to niech sobie teraz czerwoni rządzą w Chełmie - rzekł. - Stolica w naszych rękach. VII Po paru dniach pobytu w Chełmie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego przeniósł się pierwszego sierpnia do Lublina i zainstalował w gmachu przedwojennego urzędu wojewódzkiego przy ulicy Spokojnej. W tym samym budynku ulokowało się Prezydium Krajowej Rady Narodowej, a w sąsiedztwie - Sztab Główny Wojska Polskiego. W ciągu następnych dni przybyli do Lublina sekretarz KC PPR Władysław Gomułka i przewodniczący KRN Bolesław Bierut, którzy w końcu lipca wyruszyli z Warszawy na wschód celem przedostania się do wyzwolonej części kraju. Organizowanie aparatu władzy nadal napotykało duże trudności z powodu braku doświadczenia, ludzi i środków. Ci, którzy mieli teraz kierować krajem, zaprawieni byli przez lata do działalności akurat odwrotnej: opozycyjnej, przeciwko rządowi. Wykwalifikowanych organizatorów nie było skąd brać, Lublin nie pełnił przed wojną stołecznej roli. Ponadto dużą część inteligencji Niemcy wyniszczyli lub osadzili w obozach, a z pozostałych nie wszyscy kwapili się do współpracy z komunistami, bo rząd emigracyjny tego zakazywał. Początkowy tryb werbunku kadr terenowych tak wspomina przewodniczący PKWN, Edward Osóbka_Morawski: "Ten, co zwracał uwagę na dojrzałe zboże w majątku opuszczonym, zostawał pełnomocnikiem PKWN do tymczasowego administrowania tym majątkiem. Ten, co meldował o kradzieżach leśnych, otrzymywał nominację na p.o. leśniczego. Ten, co prosił o powołanie w jego mieście rady narodowej, dostawał pełnomocnictwa nasze do powołania tej rady". Błyskawiczne nominacje były rzeczą codzienną także w aparacie samego PKWN. Każdy, kto cokolwiek wiedział o zarządzaniu, mógł w ciągu godziny zostać wysokim urzędnikiem z rozległymi uprawnieniami. Gorzej było z biurkiem do pracy, miejscem do spania i niezbędnymi do wykonywania zadań środkami. O wynagrodzeniach nie było mowy jeszcze przez parę miesięcy. Pracownikom gwarantowano jedynie bezpłatne posiłki w stołówce. Przez cały okres swego funkcjonowania PKWN odczuwał trudności finansowe, lecz w pierwszych tygodniach sytuacja była wręcz dramatyczna. Obiegowym środkiem płatniczym pozostawała złotówka okupacyjna (nieufnie zresztą przez społeczeństwo traktowana), ale PKWN nie miał w tym czasie wpływów kasowych. Jedynym, niewiele znaczącym zastrzykiem było pięćset tysięcy złotych okupacyjnej emisji, zdobytych przez Armię Czerwoną na wschód od Bugu i przekazanych Polskiemu Komitetowi Wyzwolenia Narodowego przez Radziecki Bank Państwowy. Pierwsza próba wprowadzenia nowych pieniędzy nie powiodła się. Z braku własnych możliwości druku zamówiono je w moskiewskim "Gosznaku". Gdy jednak piątego sierpnia kierownik resortu finansów przywiózł siedem worków tych banknotów, nie można ich było dopuścić do obiegu z powodu błędów wykonania. Zamiast "jeden" wydrukowano "ieden", zaś w formule ostrzegającej przed fałszerstwem znalazły się błędy gramatyczne. Ostatecznie dopiero w końcu sierpnia wszedł do obiegu własny pieniądz PKWN (który trzeba było wszakże emitować powściągliwie, żeby nie doprowadzić do katastrofy inflacji). Aż do tego czasu PKWN ratował swój budżet drożdżami, przesyłanymi przez polskie przedstawicielstwo z Moskwy. Sprzedawano je po cenach wolnorynkowych za pośrednictwem pracowników handlu spółdzielczego. W drożdżach udzielano zapomóg i subwencji. Jeden z resortów wystąpił pisemnie o przydzielenie mu pięćdziesięciu kilogramów tego poszukiwanego towaru na zakup maszyny do pisania. Bo maszyn też było za mało. Jak wspomina przewodniczący PKWN, nie brakowało tylko zapału do pracy, toteż dzień roboczy na Spokojnej kończył się często dobrze po północy. Mimo tylu trudności niemal każdy dzień przynosił oznaki opanowywania chaosu i stabilizowania się władzy PKWN. Już drugiego sierpnia rozpoczęło działalność lubelskie Kuratorium Okręgu Szkolnego i Agencja Prasowa "Polpress". Trzeciego przybył do Lublina oficjalny przedstawiciel rządu radzieckiego przy PKWN, generał Nikołaj Bułganin; tegoż dnia podjęły pracę dwa lubelskie sądy, okręgowy i grodzki. Czwartego sierpnia wyszedł - po przeszło dziesięciodniowej przerwie - drugi numer "Rzeczypospolitej", by odtąd ukazywać się codziennie. Piątego odbyła się pierwsza po wyzwoleniu narada aktywu PPR z terenu Lublina i czterech powiatów. Ruszały fabryki. W Naczelnym Dowództwie pracowano nad planem mobilizacyjnym, mającym powiększyć Wojsko Polskie do rozmiaru trzech armii. Samo miasto, mimo krótkości walk o nie, prezentowało się na razie źle, zgoła niechlujnie. Tak je znalazł w tych dniach Adamiec, gdy - złapawszy po obsadzeniu Jaremy trochę oddechu - wybrał się do PKWN po wytyczne. Zobaczył gdzieniegdzie zagruzowane, a prawie wszędzie brudne i zaśmiecone ulice. Nie pozasypywane wyrwy po pociskach. Mury upstrzone plakatami i nalepkami wszelkiej proweniencji. Nie pozrywane jeszcze dwujęzyczne zarządzenia niemieckie sąsiadowały z obwieszczeniami delegata rządu emigracyjnego, z odezwami Wojewódzkiej Rady Narodowej i Drugiego Obwodu Armii Ludowej oraz plakatami z "Manifestem PKWN". Na jednym z parkanów przetrwały napisy "PPR walczy" i "AK czuwa". Sklepy - tak samo jak w Głuchowie - były przeważnie pozamykane, niektóre zabite deskami. Co nieco można było podobno kupić na bazarze po bezczelnie wyśrubowanych cenach. Adamiec pieniędzy nie miał, więc go to nie interesowało. Na Krakowskim Przedmieściu przyglądał się przez dłuższą chwilę grupkom młodych mężczyzn przed punktem werbującym ochotników do armii. Wnosząc z na wpół wojskowych ubiorów, byli to niedawni partyzanci. Stamtąd miał już niedaleko na ulicę Spokojną, gdzie było wreszcie czysto i porządnie. Od razu czuło się bliskość władzy. Duży gmach PKWN udekorowany był godłem państwowym i flagami, u wejścia czuwała straż, wchodzili i wychodzili ludzie. W nadziei, że może jest tu gdzieś jeszcze Walczak, Adamiec próbował przede wszystkim dopytać się o niego, ale bez skutku. Pewnie był już w wojsku, lecz szukanie śladów w sztabie nie miało widoków powodzenia. Armia - nawet jeśli wie - informować nie lubi. W jego sprawach kompetentny był resort administracji publicznej. Kierownika nie zastał, bo wyjechał poza Lublin. Przyjął go jeden z niewielu na razie funkcjonariuszy resortu, Chmielewicz. Był bardzo rad z przyjazdu Adamca, bo mógł się od niego dowiedzieć, jak stoją sprawy w powiecie głuchowskim. Był też gotów do pomocy, lecz prawie bez żadnych po temu możliwości. Nie miał jeszcze nie tylko środków, ale nawet jasnego poglądu na to, jak powinna wyglądać demokratyczna administracja w terenie. W istotnej dla Adamca kwestii wzajemnych stosunków między starostwem i urzędami gminnymi a mającymi powstać radami narodowymi nic jeszcze nie zdecydowano. Trwały dopiero narady. - A jak jest w innych powiatach? - dociekał Adamiec. - Dokładnie się nie orientujemy, bo przecież telefonów ani poczty nie ma. Ale wiem, że jest różnie, według miejscowej inicjatywy. Macie na razie jako pełnomocnik zupełnie wolną rękę. Jest starosta, to niech robi to, co przed wojną. Wy zajmijcie się resztą. Nim utworzycie rady, wszystko się wyjaśni. - Trzeba jednak mówić przy wyborach, czym rady mają być. - Reprezentacją społeczeństwa na pewno i kontrolną władzą nad administracją też. Nie sądzę, żeby interesowały ludzi kompetencyjne szczegóły. Program generalny jest w "Manifeście", na wszystko inne przyjdzie czas. Pracowników żywicie? Stołówkę macie? - Nie. Czym żywić, skoro nie ma pieniędzy ani przydziałów? - No, u was chyba łatwiej z tym niż w Lublinie. Weźcie w zarząd jakiś opuszczony majątek. Są akurat żniwa, a nie przednówek. Ta aprowizacyjna rada była jedyną służbową korzyścią, z jaką Adamiec opuścił Lublin. Jego osobista rachuba, że dowie się tu czegoś bliższego o sytuacji w Warszawie, spełzła na niczym. Nadal toczą się walki w mieście - tyle tylko w Lublinie wiedziano. No i to, że linia frontu nie ociera się jednak o Pragę, jak w pierwszej euforii twierdzono w Głuchowie. Od wschodu Niemcy utrzymali się na linii Międzylesia i Miłosny, zaś na północ od Pragi nawet kontratakują. Powstanie, jak z tego wynikało, wybuchło za wcześnie i bez koordynacji z Rosjanami. Prawdopodobnie w celu ich uprzedzenia. Niepokój Adamca wynikał nie tylko z troski o miasto, w którym się urodził i spędził większość życia. Bał się również o swoich bliskich. Nie był żonaty, dzieci nie miał, lecz w rodzinnym mieszkaniu na Starym Mieście został ojciec, matka i siostra. Każdy dzień przedłużania się walki zagrażał ich życiu. Tymczasem nie było nawet wieści, kto zwycięża - powstańcy czy Niemcy. Wrócił do Głuchowa późnym wieczorem, bo nie udało mu się schwytać bezpośredniego samochodu. Na zachód i wschód szło ich dużo, to był kierunek zaopatrzenia frontu. Natomiast interesów z północy na południe armia miała niewiele, a do Głuchowa tak właśnie trzeba było jechać. Nadal mieszkał w szkole, gdzie prócz niego kwaterowało jeszcze kilkunastu służących teraz u Bienieckiego byłych partyzantów. Tu też kompanijny kucharz warzył dla nich po dawnemu posiłki, zużywając resztki przywiezionego z obozowiska prowiantu. Teraz trzeba było znaleźć opuszczony majątek i zorganizować żywienie na szerszą skalę. Dla wszystkich pracujących bez wynagrodzenia. Na stole zastał kartkę: "Pokój u państwa Rolińskich na ul. Przyrynkowej 6 gotów do objęcia". To magistrat zawiadamiał go o wyszukaniu kwatery, o którą poprosił, gdyż z obecnej należało się przed początkiem roku szkolnego wynieść. Bieniecki wyprowadził się już przed dwoma dniami. Zajął na urząd bezpieczeństwa duży dom po zamożnym folksdojczu i w jednym z jego pokoi zamieszkał sam. Adamiec podobnej możliwości nie miał, toteż zwrócił się do magistratu. Ten urząd miejski przetrwał w Głuchowie od przedwojennych czasów w nie zmienionym prawie składzie, nawet z tym samym burmistrzem. Adamiec zastał po prostu w mieście czynny magistrat i postanowił nie wtrącać się, póki nie trzeba. Ciekaw był tego pokoju na Przyrynkowej, lecz o tak późnej porze nie wypadało niepokoić nieznajomych ludzi. Odłożył to do następnego dnia i poszedł spać. Nazajutrz po wstaniu uznał, że wczesny ranek też nie jest porą odpowiednią na wizytę, bo gospodarze mogą jeszcze po prostu spać. Udał się do ratusza. Po zgodzie Jaremy na objęcie stanowiska chciał mu oddać zajęty przez siebie gabinet starosty i przenieść się do próżno na razie stojącego pokoju zastępcy. Jarema jednak zaprotestował; uważał, że hierarchia musi być zachowana. Ostatecznie więc on zainstalował się w gabinecie wicestarosty, położonym po przeciwnej stronie sekretariatu, zaś Adamiec został na miejscu. Zaraz po ósmej zjawił się Bieniecki, ciekaw nowin z Lublina. Myśl o przejęciu majątku i założeniu ogólnej stołówki bardzo mu przypadła do gustu, bo martwił się już o wyżywienie swoich ludzi. Wiedział nawet o opuszczonym majątku tuż pod Głuchowem, w Fasolnej, gdyż miał stamtąd raport o plądrowaniu. - Co z właścicielem? - spytał Adamiec. - Normalnie, wysiedlony i dotąd się nie znalazł. Pewnie gdzieś za Wisłą. Jest tam jego dawny rządca, ale z rabusiami nie mógł sobie dać rady, więc raportował. - To może tego rządcę zrobić naszym komisarzem? - Nie bądź naiwny, kochany. On będzie pilnował interesów swojego pana, a nie naszych. Po co zresztą? Mamy przecież Brusiaka. Rzeczywiście, był Brusiak, partyzancki podoficer prowiantowy. Wysiedlony z gospodarstwa poznaniak z ukończoną szkołą rolniczą. Teraz u Bienieckiego, który gotów był go oddać do Fasolnej, jak z propozycji wynikało. - A czy on się zgodzi? - Też pytanie. - Bieniecki wzruszył ramionami. - Na to każdy pójdzie. Dawaj pełnomocnictwo, poślę go jeszcze dziś. Adamiec polecił sekretarce wystawić pełnomocnictwo. Bieniecki tymczasem spytał: - Jak tam funkcjonuje twój starosta? Owo "twój" było wyrazem dystansu Bienieckiego wobec nominacji Jaremy. Nie popierał jej od początku, ale wobec jednolitego stanowiska Adamca i Peciaka zrezygnował ze sprzeciwu. - Nie znam się na urzędowaniu, ale myślę, że dobrze - odpowiedział Adamiec. - Nie wiem, czy nie będziesz musiał poznać się jednak na tym urzędowaniu. On chyba zrezygnuje, i to niedługo. - Dlaczego? - Bo londyńczycy są przeciwni i bardzo mu to mają za złe. Biczycki był już dwa razy u niego w domu na długiej rozmowie. - Jaremy pilnujesz czy Biczyckiego? - Jak widzisz, na jedno wychodzi - uchylił się od odpowiedzi Bieniecki. - Są teoretycznie dwie możliwości. Albo londyńczycy chcą się nim posługiwać jako starostą, albo skłonić do rezygnacji. Wydaje mi się jednak, że nalegają na to drugie. - Nie był więc Jarema błędem z naszej strony, skoro im przeszkadza. - Im chodzi o jego autorytet społeczny. - Nam też. - Mniejsza o to. Jarema moim zdaniem złamie się. Zwłaszcza teraz, kiedy Mikołajczyk jest w Moskwie. - Ano zobaczymy. Kontragitacji prowadził nie będę, niech Jarema decyduje sam. Po odejściu Bienieckiego Adamiec poprosił sekretarza starostwa Iżyka i polecił mu zająć się zorganizowaniem stołówki dla wszystkich państwowych i komunalnych pracowników w mieście. Problem okazał sią niewielki. Niemcy, by żywić siebie, przebudowali na stołówkę sutereny starostwa. Pozostawało przyjąć personel kuchenny, co było drobiazgiem wobec zaopatrzenia. Z dużo bardziaj zmartwioną miną przyjął Iżyk informację, że wynagrodzeń niestety Lublin na razie nie obiecuje. Po lubelskie nowiny przyszedł także Peciak. Ze swej strony przyniósł partyjne meldunki z terenu. Trwały wybory we wsiach, do zebrań gminnych nigdzie jeszcze nie doszło. Sekretarze skarżyli się, że są kłopoty z wyjaśnianiem chłopom niektórych ich wątpliwości i że trafiają się też pytania złośliwe, na które odpowiedzieć jeszcze trudniej. Prosili, by na gminne zebrania przyjeżdżali odpowiednio przygotowani delegaci z powiatu. Przybywało członków PPR, ale - jak Peciak orientował się po Głuchowie - nie tylko pobudki ideowe powodowały kandydatami. Niemniej na razie bierze się wszystkich oprócz tych, co do których są oczywiste przeciwwskazania. Zgłaszał sią między innymi znany z lat okupacji spekulant. Rozmowy z ludowcami, które już zdawały się zmierzać ku porozumieniu, po przyjeździe Mikołajczyka do Moskwy znów się zahamowały. Partnerzy wyraźnie wyczekują na wynik tej wizyty. Na zakończenie Peciak oznajmił, że nie może już dłużej prowadzić Komitetu Powiatowego partii w swoim mieszkaniu. Prosił o jakiś lokal. Rzecz była oczywista. Adamiec dał mu kartkę do magistratu, by wyszukano coś odpowiedniego. Ulica Przyrynkowa, zgodnie ze swą nazwą, łączyła się z rynkiem. Początek jej było widać z okna gabinetu starosty. W magistracie zadbano, by Adamiec nie miał daleko do biura. Poszedł pod wypisany na kartce adres wprost ze starostwa, żeby obejrzeć nową kwaterę. Pokój musiał się nadawać na ten cel, skoro magistrat go wybrał, ale nie mniej ważni dla bytowania w nim byli gospodarze. Dom był jednopiętrowy, dobrze utrzymany. Rolińscy zajmowali trzypokojowe mieszkanie na górze, też w dobrym stanie, czyste przede wszystkim. Drzwi otworzyła pięćdziesięcioletnia na oko kobieta o za dużej nieco tuszy, wnet pojawił się w przedpokoju jej starszy o parę lat mąż. Byli bez wątpienia inteligentami; Adamiec dowiedział się niebawem, że Roliński jest weterynarzem. Gospodarze poznali od razu po mundurze, że mają do czynienia z przydzielonym przez magistrat lokatorem. Przydział musiał się dokonać za ich zgodą, bo przyjęli Adamca bardzo życzliwie. Pokój czekał na niego od wczoraj. Był niezbyt duży, lecz jasny, przyjemny i wygodnie umeblowany. Adamiec wiedział już w tym momencie, że trafił dobrze. - To ja pójdę po swoje rzeczy - powiedział. - Maleńki mój dobytek, partyzancki, ale nawet bez takich drobiazgów jak brzytwa i grzebień żyć trudno. - Wiem - odrzekł Roliński - bo też zarastam, choć nad czołem niestety coraz skąpiej. Z grzebienia będę mógł niedługo zrezygnować. Gdy Adamiec przyszedł ponownie, zastał w mieszkaniu jeszcze jedną osobę: młodą kobietę. Już nie dziewczynę, ale na pewno młodszą od niego. Nowo ujawniona domowniczka zrobiła na nim duże wrażenie. Jako blondyn gustował w brunetkach, a ta była właśnie czarna, ładna, zgrabna. I jakoś ciepło jej z oczu patrzyło. - Nasza córka Joanna - powiedziała Rolińska. - Górniakowa - przedstawiła się czarnooka, co Adamiec odczuł jako niemal zawód. Nie była zatem panną. Należało oczekiwać, że przed nocą zjawi się w mieszkaniu jeszcze czwarty domownik, ów Górniak. Lecz nie zjawił się. Przy kolacji zapoznawczej, na którą Rolińscy zaprosili Adamca, wyszło na jaw, że Górniaka dawno już nie ma wśród żyjących. Poległ przed pięcioma laty na wrześniowej wojnie. Fakt był tak odległy, że wspomnienie o nim nawet Joanny nie zasmuciło. Było, nie ma, tamten Wrzesień przywaliły miliony innych śmierci. Byli zresztą małżeństwem niedługo. Joanna miała maturę, przed wojną i w pierwszym okresie okupacji prowadziła bibliotekę miejską. Potem, kiedy Niemcy kazali bibliotekę zamknąć, Joannę przygarnął magistrat i dzięki temu uniknęła wywózki do Rzeszy. Teraz porządkuje wydobywany z piwnicy księgozbiór i ma nadzieję, że jeszcze w sierpniu otworzy bibliotekę na nowo. Z różnych napomknień przy kolacji Adamiec poznał, że Joanna nie tylko zajmuje się książkami, lecz i sporo czyta. Leżąc w łóżku rozmyślał przed zaśnięciem o swoim życiu osobistym. Z kobietami mu się dotąd nie układało. Nie zaliczał się do fizycznie efektownych, posturę miał mikrą, zaś twarz - jak ktoś kiedyś określił - standardową. Lecz nie była to brzydota i gorsi od niego znajdowali sobie parę, widział to wokoło. Od niego też kobiety wyraźnie nie stroniły, te mniej atrakcyjne naturalnie. Kilka dawało nawet do zrozumienia, że byłyby ewentualnie skłonne do zacieśnienia znajomości, a przynajmniej prób w tym kierunku. Lecz ani razu do tego nie doszło. Kobiety chętne mu nie pociągały go swoją osobowością, były przeważnie banalne i ograniczone. Nie trafiła się wśród nich ani jedna o szerszych zainteresowaniach, z którą mógłby porozmawiać dłużej bez znudzenia. Z takimi zaś, jakich by pragnął, nie miał towarzyskich kontaktów. Gdyby uczył się nie sam, lecz w gimnazjum, może poznałby je tam. Gdyby pracował w jakimś inteligenckim zawodzie, też byłyby po temu szanse. Jako robotnik i samouk nie napotkał dotąd takiej, przy której serce by żywiej biło, zaś umysł doznawał satysfakcji. Kolega, z którym się bliżej przyjaźnił, pokpiwał z niego: tyś chyba nie mężczyzna. Bierz ciało, jak się chętne nadarza, nie zważaj na głowę. Lecz Adamca to nie pociągało. Nazajutrz dowiedział się od Peciaka, że Roliński jest wpływowym działaczem konspiracyjnego Stronnictwa Ludowego "Roch". Jednym z tych kilku, którzy już mieli się wyłamać i utworzyć razem z PPR Powiatową Radę Narodową, ale potem popadli w wahania i trwają w nich nadal. - To niewykluczone jeszcze, że będę mieszkał u sojusznika - powiedział Adamiec. - On jest z tych najtrzeźwiejszych. Nie uważa wprawdzie klasy robotniczej za sól tej ziemi, ale uznaje, że jest bardziaj od chłopstwa przebojowa, więc trzeba z nią trzymać. - Nam to wystarcza. - Dlatego pertraktujemy. Masz teraz okazję urabiać go w domu. Adamiec zawahał się. - Myślę, że nie byłoby to zręczne... Chyba że sam zacznie i ujawni się. Inaczej mógłby podejrzewać, że robiłem wywiad polityczny o nim. Przecież oni są nadal w konspiracji. - Tak, masz rację - przyznał Peciak. Przed wieczorem odwiedził Adamca na nowej kwaterze Bieniecki. Wszedł do pokoju z dużym pakunkiem w szarym papierze, lecz nie od razu zdradził się z jego zawartością. Obejrzał izbę i meble, popatrzył przez okno, pochwalił wybór magistratu. Dopiero potem odwinął swój pakunek. Był to radioodbiornik. - Na osiedliny dla towarzysza pełnomocnika - oznajmił. - Żeby wiedział, co się na świecie dzieje. - Skąd go wytrzasnąłeś? - Poniemiecki, zdobycz wojenna. - Pięknie dziękuję. Ale tobie też przecież by się przydał. - Ja mam drugi. Bieniecki przyniósł także kilka metrów kabla na wewnętrzną antenę. Osobiście zainstalował odbiornik, rozpiąwszy przewód wzdłuż listew podłogowych tak, żeby nie szpecił pokoju. Adamiec nie słuchał radia od pięciu lat, toteż zaraz po wyjściu Bienieckiego dorwał się do aparatu i wędrował po stacjach do późnego wieczora. Nie oparłszy się ciekawości przyszedł też słuchać Roliński. Obydwu ich interesowało to samo, więc Adamiec polował na serwisy informacyjne Londynu i Moskwy. O rozmowach Mikołajczyka nie było nic, otaczała je widać dyplomatyczna dyskrecja. Z tego, co Londyn w polskiej audycji mówił o Warszawie, trudno było wyrobić sobie jasny obraz sytuacji. Stare Miasto jednak, jak dawało się wydedukować, pozostawało w rękach powstańców. Z początku ucieszyło to Adamca, lecz potem doszedł do wniosku, że taki stan rzeczy nie oznacza wcale bezpieczeństwa jego rodziny. Mogło je zapewnić tylko ostateczne zwycięstwo powstańców, a pod tym względem komunikat nie brzmiał optymistycznie, był podejrzanie powściągliwy. Po paru latach wojny Adamiec orientował się już w języku sztabów i wiedział, co taka wstrzemięźliwość oznacza. O Warszawie wzmiankował także Berlin, lecz obaj z Rolińskim znali niemiecki zbyt słabo, by to zrozumieć. - Panie poruczniku, a co z frontem pod Warszawą? - spytał Roliński. Adamiec powtórzył mu to, czego dowiedział się w Lublinie: - Nie ma styku z miastem. Niemcy kontratakują. Po wyłączeniu o wpół do jedenastej odbiornika byli obaj w nastroju niewesołym. Roliński nie miał wprawdzie w Warszawie rodziny, lecz czyż mógł być wolny od niepokoju o los milionowej stolicy swego kraju? Nie tylko ten wieczór był smutny. Także następny dzień rozpoczął się dla Adamca niepomyślną nowiną. W ratuszu przyszedł do niego z samego rana Jarema. Był wyraźnie zakłopotany, co od pierwszej chwili wróżyło coś niedobrego. - Panie pełnomocniku - zaczął - ja już podczas naszej wstępnej rozmowy miałem wątpliwość, czy będę mógł pracować na tym stanowisku. - Tak, pamiętam - potwierdził Adamiec. - Był pan łaskaw przyrzec mi wówczas, że będę miał możność powrotu do sądu. - Tak. - Adamiec potwierdził także to. - Chciałbym właśnie o to prosić. Prognoza Bienieckiego sprawdziła się zatem, londyńczycy zmogli Jaremę. Oczywiście przyznać się do tego nie mógł, a prawdopodobnie i nie chciał. Mimo to było obowiązkiem Adamca zapytać o powód rezygnacji. - Jak wtedy mówiłem - odpowiedział Jarema - mogę pracować tylko w pełnej zgodzie z własnym sumieniem. Tymczasem są już znaki świadczące o tym, że nie będzie respektowane nawet prawo. - Co pan ma na myśli? - Naruszenie praw właściciela Fasolnej. Jego rządca został usunięty przez pana. - Tak, mianowałem naszego komisarza. - Panie pełnomocniku, "Manifest PKWN" zapowiada reformę rolną i ja osobiście uważam, że powinna się ona dokonać. Ale w sposób legalny. Po uchwaleniu przez sejm odpowiedniej ustawy. Dotychczas nie ma ani sejmu, ani takiej ustawy, więc prawo do zarządzania własnym majątkiem nie może być nikomu odbierane. No tak, pomyślał Adamiec, zbiegły się zatem dwa motywy: nacisk z zewnątrz i wewnętrzny konflikt legalisty. O nacisku londyńczyków nie można było dyskutować, bo Jarema go nie ujawniał. To drugie zaś należało chyba przewidzieć. Tacy ludzie, godni skądinąd szacunku, nie nadają się do robienia rewolucji, która musi być zamachem na stare prawa, bo w ich ramach nigdy by nie mogła zwyciężyć. Tego można dowieść na przykładach historycznych - lecz Adamiec był w tej chwili przeświadczony, że Jaremy nie przekona, gdyż obydwa jego motywy zbyt mocno się wspierają. Może zresztą Bieniecki ma rację twierdząc, że na stanowisku starosty trzeba mieć człowieka chcącego rewolucji, a nie tylko gotowego się na nią godzić. Jarema w dodatku nie całkiem się godzi, więc nie ma o czym mówić. - Przykro mi - powiedział - że nie będziemy mogli współpracować w obecnej formie. Umowa co do prezesury sądu pozostaje oczywiście w mocy. - Dziękuję panu i przepraszam za zawód. Jarema pożegnał się i wyszedł. Będę jednak musiał starostować sam, stwierdził w duchu Adamiec. Peciaka od partyjnej roboty odrywać nie można, innego odpowiedniego kandydata na razie w Głuchowie nie widać, a żeby Lublin kogoś oddał, nie ma co marzyć. VIII Inspiratorem wizyty Stanisława Mikołajczyka w Moskwie był brytyjski premier Winston Churchill, który bardziaj trzeźwo niż polscy przywódcy emigracyjni oceniał szanse objęcia przez ich rząd władzy w kraju. Zarówno Churchillowi, jak i prezydentowi Stanów Zjednoczonych Rooseveltowi bardzo zależało na porozumieniu Mikołajczyka ze Związkiem Radzieckim, bo tylko to mogło uratować ich wpływy w powojennej Polsce. Dwudziestego lipca - w dniu przekroczenia Bugu przez wojska Pierwszego Frontu Białoruskiego - Churchill zwrócił się do Stalina z pytaniem, czy przyjąłby polskiego premiera, gdyby wystąpił on z taką prośbą. Stalin zgodził się przyjąć Mikołajczyka, wyrażając jednak sugestię, że byłoby lepiej, gdyby zwrócił się on do Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, który odnosi się do niego życzliwie. Churchill podzielił ten pogląd odpowiadając Stalinowi, że należy koniecznie doprowadzić do rozmów między obu odłamami Polaków. W swej depeszy do Stalina napisał: "Sądzę, że Polacy przyjaźnie ustosunkowani do Rosji powinni zjednoczyć się z Polakami przyjaźnie usposobionymi wobec Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych... Byłoby rzeczą pożałowania godną, a nawet nieszczęściem, gdyby zachodnie demokracje uznały jeden organ władzy Polaków, a Wy inny." Polski rząd emigracyjny zobowiązał jednak Mikołajczyka do niepodejmowania rozmów z przedstawicielami PKWN. Z taką dyspozycją opuścił on Londyn dwudziestego szóstego lipca, udając się do Moskwy - przez Kair i Teheran - z ministrem spraw zagranicznych Tadeuszem Romerem i profesorem Stanisławem Grabskim. Do stolicy ZSRR przybył trzydziestego pierwszego lipca, w przeddzień wybuchu powstania warszawskiego, do którego ogłoszenia - w momencie przez nie wybranym - upoważnił kierownictwo krajowe przed odlotem z Londynu. Stalin przyjął Mikołajczyka dwukrotnie, trzeciego i dziewiątego sierpnia. Podczas pierwszej z tych rozmów Mikołajczyk usiłował przekonać radzieckiego premiera, że Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego nie reprezentuje żadnych odłamów społeczeństwa w kraju. Stalin jednak nie zgodził się na jakiekolwiek porozumienie pomijające PKWN, podtrzymując opinię Churchilla, że dobrze byłoby zjednoczyć wszystkich Polaków w celu utworzenia Rządu Tymczasowego. Oświadczył Mikołajczykowi: "Musi się pan porozumieć z komitetem lubelskim. My go popieramy. Jeśli pan tego nie zrobi, rozmowa nasza nie da rezultatów. Nie możemy mieć do czynienia z dwoma rządami." Wobec zdecydowanej postawy Stalina Mikołajczyk - wbrew stanowisku swego rządu - zgodził się na spotkanie z przedstawicielami PKWN. Z Lublina przybyła w tym celu do Moskwy delegacja, złożona z Bolesława Bieruta, Edwarda Osóbki_Morawskiego, Andrzeja Witosa i Michała Roli_Żymierskiego. Radzieccy gospodarze powitali ich na lotnisku bardzo uroczyście. Bolesław Bierut jako przewodniczący delegacji przyjął raport dowódcy kompanii honorowej i wygłosił przemówienie do mieszkańców Moskwy. Przemawiał też Edward Osóbka_Morawski; jak określono w oficjalnym komunikacie TASS_a - "w imieniu narodu polskiego i w imieniu jego dzisiejszego rządu KRN i PKWN". Po spotkaniu ze Stalinem delegacja rozmawiała szóstego i siódmego sierpnia z przedstawicielami rządu emigracyjnego. Reprezentanci PKWN zaproponowali utworzenie ogólnonarodowego rządu z Mikołajczykiem jako premierem i czterema ministrami ze stronnictw emigracji londyńskiej. Żądali jednak odrzucenia konstytucji sanacyjnej z trzydziestego piątego roku i przyjęcia za podstawę porozumienia "Manifestu PKWN". Mikołajczyk tych propozycji i warunków nie przyjął. Obstawał przy kwestionowanej konstytucji i dawnej granicy wschodniej, nie zgadzał się na natychmiastowe przeprowadzenie reformy rolnej. Jego jedyną koncesją na rzecz kontrahentów miało być dopuszczenie Polskiej Partii Robotniczej do rządu i przyznanie jej dwudziestu procent tek ministerialnych. Do porozumienia nie doszło więc, zaś Mikołajczyk wrócił do Londynu, by przedstawić wyniki rozmów swojemu rządowi. Tam napotkał jednak trudności w uzyskaniu od przywódców emigracyjnych zgody na połowiczne chociażby ustępstwa. Zwlekano ze sformułowaniem własnego stanowiska, zasłaniając się staraniem o pomoc aliancką dla walczącej Warszawy. Dopiero w końcu sierpnia rząd emigracyjny zareagował na rozmowy moskiewskie wysłaniem memorandum - jednak nie do PKWN, ale do rządu radzieckiego. Nie posuwało ono zresztą sprawy naprzód i zostało przez PKWN uznane za nie nadające się do dyskusji. Przebieg rozmów moskiewskich był oczywiście otoczony dyplomatyczną tajemnicą, istoty rozbieżności w kraju nie znano. Lubelska "Rzeczpospolita", informując o nieosiągniąciu porozumienia, podała tylko ogólnikowo, że różnice dotyczą konstytucji i kwestii pochodnych. Komunikat kończył się zdaniem: "Być może, że po pewnym czasie rozmowy zostaną wznowione." Wiktor Zapała, nie mający dostępu do radia ani gazet, dowiedział się o fiasku rozmów moskiewskich z dwudniowym opóźnieniem. Pozostawał jeszcze ciągle we wsi Wygoda, chociaż był już zdrów i mógł sobą dysponować. Co jednak robić - to było pytanie. Do domu przecież jechać nie mógł, Warszawa była za frontem i ogarnięta powstaniem. Wiktor zdawał sobie sprawę z tego, że powstańcy szans zwycięstwa już nie mają. Był zbyt dobrze wyszkolonym oficerem dywersji, by nie wiedzieć, że o powodzeniu takiego przedsięwzięcia decydują praktycznie pierwsze godziny, kiedy wróg jest zaskoczony. Potem każdy dzień pracuje na korzyść okupanta: może ściągać posiłki, podczas gdy rezerwy otoczonych powstańców wyczerpują się. Są skazani na przegraną i jedynie przesunięcie się frontu może ich uratować. Tymczasem, jak teraz było wiadomo, front pod Warszawą stanął jeszcze przed wybuchem powstania. I na dobrą sprawę należało się tego spodziewać, bo jak daleko może sięgać jedna ofensywa. A zatem znowu tragiczne zadufanie we własne siły. Po tylu doświadczeniach. Jeszcze raz płacić będą za to życiem najmniej winni. Może także ojciec, siostra i żona Wiktora. Myślał o nich codziennie. Przed kilkoma dniami stracił oddział, teraz groźba wisiała nad rodziną. Jedno i drugie za sprawą jego nierozważnych dowódców. Tym razem tych najwyższych. Nie śmiał podejrzewać, że powstanie mogło być kartą w grze politycznej z Moskwą i Lublinem, choć myśl taka w chwilach goryczy uparcie się w głowie lęgła. Wolał wierzyć, że to po prostu błąd w ocenie sił, owo zadufanie w sobie. Też niedopuszczalne u strategów, lecz przecież łatwiejsze do rozgrzeszenia. Porucznik Rapid polecił mu w przeddzień wejścia Rosjan, by zaraz po wyzdrowieniu zameldował się w Zamościu, bo ich wspólna służba jeszcze nie jest skończona. Wiktor już wtedy nie miał ochoty na dalszy ciąg. Powstanie przemieniło tę niechęć w decyzję. Postanowił nie zgłaszać się. Jego żołnierska przysięga dotyczyła zadań wojskowych, a nie politycznych. Nie zamierzał być podporą rozgrywwek o władzę, zwłaszcza że do rozsądku żądających tego nie miał już zaufania. Co jednak robić dalej? Przez pięć lat, od dnia wybuchu wojny, pozostawał nieprzerwanie żołnierzem. Był nim w miesiącach powtarzających się klęsk, kiedy wydawało się, że nie ma już żadnej nadziei dla podbitych przez Hitlera narodów. Teraz, gdy zbliżało się wreszcie zwycięstwo, miałby oczekiwać na nie jako cywil? Wyrzec się satysfakcji walki od początku do końca, uczestniczenia w triumfie nad wrogiem? Tylko dlatego, że trzeba było wojować pod rozkazami innego generała, nie uznawanego przez poprzednich? Niektórzy z wczorajszych konspiratorów wstępowali ochotniczo do armii Berlinga, to Wiktor już wiedział. Z Wygody pojechało do Lublina dwóch bechowców, z Turzyc również akowcy. Należało się liczyć z mobolizacją, która jego, dwudziestodziewięcioletniego oficera, obejmie na pewno. Co zatem robić? Ciągle nie mógł się zdecydować, choć na rekonwalescenckiej melinie u Zubka dłużej siedzieć nie wypadało. Był już przecież zdrów. Zresztą Zubek też ostygł w akowskiej wierze, dał się wciągnąć w tryby PKWN. Zgodził się być delegatem wsi na wybory do gminnej rady narodowej. Delegatów i sołtysa wybierano przed kilkoma dniami na zebraniu w zagrodzie Krzemińskich. Zwołał je przybyły z Turzyc peperowiec Sebyła, który przywiózł ze sobą i wywiesił przed domem sołtysa plakat z "Manifestem PKWN". Tego dokumentu jeszcze we wsi nie znano, toteż od przybycia Sebyły aż do początku zebrania tłoczyli się przed tablicą ludzie. Także Wiktor tam pośpieszył. Program z plakatu nie wzbudził w nim oporu, był przekonujący. Na zebranie jednak nie poszedł; będąc we wsi gościem, nie czuł się do tego uprawnionym. Wynik znał od Zubka. Sołtysa wieś nie zmieniła, został nim nadal Oleksiak. Delegatów wybrano pięciu, po jednym na dziesięć gospodarstw, a wśród nich Zubka. W pytaniach wieś interesowała się głównie tym, czy nie będzie kołchozów. Sebyła uspokoił ją w tej mierze, powołując się na "Manifest". Skoro ma się dzielić majątki, to nie po to przecież, żeby z powrotem łączyć ziemię w kołchozy. - O co jeszcze pytano? - dociekał Wiktor. - O pieniądze. Na razie ważne stare. Sebyła prosił, żeby nie ociągać się z wożeniem produktów na targ, bo miejscy ludzie muszą przecież jeść. Pytali jeszcze o powstanie w Warszawie. Powiedział, że nie wie, jaka jest sytuacja. - Kiedy to zebranie w gminie? - Trzynastego, w niedzielę. Mają jeszcze sporo wsi do obskoczenia. Zachęcony przez Sebyłę Zubek wybierał się w piątek na targ - ale nie do Turzyc, gdzie było bliżej, tylko do Głuchowa. Miał nadzieję, że w mieście powiatowym łatwiej będzie coś kupić za utargowane pieniądze. Gromadzić okupacyjnych złotówek nie chciał. Prędzej czy później musiały być przecież wycofane, a z wymianą różnie bywa. Przezorności nigdy nie za wiele. - Mogę z panem pojechać? - spytał Wiktor. - Czegoś się może człowiek dowie. - A czemu by nie? Proszę. Wyruszyli wczesnym rankiem, bo Zubek chciał wrócić jeszcze za dnia i popracować w gospodarstwie. Na drodze do Głuchowa ruch był niewielki. Dopiero przed samym miastem, gdy wjechali na szosę biegnącą ze wschodu na zachód, dostali się w tłok. Wojskowe pojazdy ciągnęły gęsto w obydwie strony. W skrzyniach ciężarówek widać było także cywilów. Bywały już na drogach Zubek wyjaśnił Wiktorowi, że pod tym względem Rosjanie nie są rygorystyczni i zabierają ludzi. Surowe skądinąd dziewczyny w mundurach, regulujące ruch na skrzyżowaniach, pomagają w tym nawet. Rozumieją widać, że ludzie podróżować muszą, zaś cywilnej komunikacji na razie nie ma. Jeszcze inna rzecz rzuciła się Wiktorowi w oczy: propaganda przy drodze. Ustawione na poboczu tablice agitowały, zachęcały do męstwa, podnosiły na duchu. Wiktor po rosyjsku nie mówił, lecz czytać cyrylicę potrafił. Poznał ją z rosyjskiego samouczka, kiedy przygotowywał się do wyjazdu - w ramach akcji dywersyjnej "Wachlarz" - na okupowane tereny radzieckie. Tamten wyjazd odwołano, więc nauczył się niewiele. Wystarczało tego wszakże, by czytać teraz napisy na tablicach: "Smiert. faszystskim zachwatczykam", "s nami Stalin - s nami pobieda", "Wpieriod, na Bierlin!", "Sława Sowietskomu Sojuzu", "Wiecznaja sława gierojam". W mieście Zubek skręcił z przelotowej ulicy Zamojskiej w prawo, ku targowisku. Wiktor pojechał tam z nim, żeby zobaczyć, gdzie ma później szukać wozu. - Ile czasu mam do dyspozycji? - spytał przed odejściem. - Dwie godziny na pewno - odpowiedział Zubek. Wiktor wrócił na Zamojską. Większość sklepów była otwarta, lecz wystawy nie pęczniały od towarów; albo były wyprzedane, albo ukryte. Napotkawszy zakład fryzjerski Wiktor przypomniał sobie, że musi doprowadzić włosy do porządku. U prawdziwego fryzjera nie był już bardzo dawno, ostatnio strzygł go w Wygodzie szwagier Zubka. Pieniądze miał, zostało mu jeszcze sporo z ostatniego akowskiego ryczałtu, którego w puszczy nie było na co wydać. Od czasu przywiezienia go do Wygody Wiktor uchodził za cywila, nosił ubranie dostarczone przez Zubka. Mimo to fryzjer jakimś przedziwnym węchem rozpoznał w nim byłego partyzanta i próbował wciągnąć w rozmowę o akowskich sprawach. Wiktor uciął te wysiłki oznajmiając, że nie ma nic wspólnego z konspiracją. To prawdopodobnie upewniło fryzjera w jego domyśle - ludzie dalecy od konspiracji przeważnie chętnie się do niej przyznawali - lecz prób nie ponawiał. Wiktor przyglądał sią swemu odbiciu w dużym fryzjerskim lustrze. Do golenia używał małego lusterka, które nie dawało takiego obrazu. Wydał sią sobie postarzały i zniszczony. Przed wojną był mężczyzną przyciągającym spojrzenia kobiet - wysokim, sprężystym w ruchach, przystojnym. Czyżby pozostał z tego tylko wzrost? Twarz wydłużyła mu sią, skóra straciła dawną barwę i gładkość, oczy przygasły. W mięśniach nie czuł tej gibkości i siły, co kiedyś. To pewnie skutek depresji psychicznej i choroby, pocieszył się po chwili. Parę takich tygodni każdego by przetrąciło. Wrócę jeszcze do siebie. Trzeba było zdecydować się na coś, przestać wisieć w próżni i gryźć się, zacząć działać. Fryzjer zażądał za strzyżenie dwudziestu złotych. To była cena wręcz zbójecka, lecz Wiktor nie targował się; zapłacił i wyszedł. Na ulicy uwagę jego zatrzymał na chwilę potężny ciągnik sunący jezdnią. "Staliniec" - przeczytał nazwę. - Witam pana porucznika - usłyszał w tym momencie z boku. Obrócił się. Na chodniku stało dwóch mężczyzn. Znał tylko starszego z nich. To był porucznik Konar, dowódca partyzanckiego oddziału Armii Krajowej. Oficer - tak samo jak Wiktor - jeszcze z przedwojennej nominacji. Jego towarzysz też wyglądał wojskowo - po części dzięki bryczesom i oficerkom - lecz miał chyba nie więcej jak dwadzieścia lat. - Cześć - odpowiedział Wiktor witając się z Konarem. - Podchorąży "Żbik" - Konar wskazał swego towarzysza. Ten, podając Wiktorowi rękę, przedstawił się nazwiskiem: - Tempski. Zatem wszyscy trzej byli z tej samej parafii. Może tamci wiedzieli coś bliższego o powstaniu, należało porozmawiać - ale nie tu, na chodniku. To samo pomyślał Konar, bo zaproponował: - Chodźmy na skwer, pogadamy. Na zadrzewionym skwerze przy najbliższym skrzyżowaniu znaleźli wolną ławkę, siedli. Wiktor zapytał Konara o nowiny - i od niego właśnie dowiedział się o fiasku rozmów Mikołajczyka w Moskwie. - To o czym tak długo gadali? - zdziwił się. - Tego się prędko nie dowiemy. Milczeli przez chwilę wszyscy trzej. Potem odezwał się Konar: - Stalin ma teraz swoich, to ich popiera. Ale Stalin w Moskwie, a tutaj, w Polsce, my też mamy coś do powiedzenia. - Co mianowicie? - spytał Wiktor. - Oni muszą trafić na ścianę. Pełny bojkot ze strony społeczeństwa. Tym sposobem pokaże się, kogo chce naród. - Pan wierzy w ten bojkot? Wcale go nie widać. W niedzielę będą w gminach wybory do rad narodowych. - Kolaboranci zawsze się znajdą. Ale z takimi trzeba po prostu walczyć. - Jak? - Chociażby tak, jak podczas okupacji. Zarysowana przez Konara perspektywa zmroziła Wiktora. Tak jak podczas okupacji? A więc nawet wyrokami śmierci? To byłoby przerażające. Szło przecież o różnicę zdań wewnątrz narodu, a nie współpracę z wrogiem. - To byłaby już prawie wojna domowa - zauważył. - Przeraża to pana? - Raczej tak. Znowu zamilkli. Wiktor nie miał ochoty ciągnąć tego wątku dalej. Czuł, że jego wątpliwości nie trafią do Konara, którego wojna za mało widać nauczyła. Zmienił temat. - Co w Warszawie? - spytał. - Mam tam rodzinę. - W jakiej dzielnicy? - Na Pradze. Konar spojrzał pytająco na swego towarzysza, jakby ten był lepiej poinformowany. Tempski powiedział: - Według tego, co wynika z komunikatów, Praga jest w rąkach Niemców. - Nie było powstania, czy upadło? - dociekał Wiktor. - To nie jest całkiem jasne. - A co Niemcy robią z ludnością? - O tym nie mówiono. Przynajmniej ja nie słyszałem. Wiktor dowiedział się zatem sporo, lecz bez najważniejszego: co z ludnością. Był więc w dalszym ciągu skazany na domysły i niepokój. - Co pan teraz porabia? - spytał go Konar. - Kurowałem się w melinie z zapalenia płuc. Co dalej, muszę się zastanowić. - Kontakt z Zamościem ma pan? - Tak, dostałem nawet nowe hasło. - To dobrze. Tempski pokazał Konarowi zegarek. Byli widocznie gdzieś umówieni. - Tak, już idziemy - powiedział Konar. Zwrócił się znowu do Wiktora: - To wszystkiego najlepszego, panie poruczniku. Myślę, że jeszcze się spotkamy. Pożegnali się. Wiktor został na ławce rozmyślając o zakończonej dopiero co rozmowie. Nie miał najmniejszej ochoty na to, żeby gdziekolwiek się jeszcze z Konarem spotkać. To pachniało zajęciami, które go zupełnie nie pociągały. Wolałby już mimo wszystko służbę u Berlinga, tam przynajmniej przeciwnik nie przyprawia o rozterkę. Wrócił z Zubkiem do domu wczesnym popołudniem. Gdy tylko wjechali na podwórze, podeszła Zubkowa i powiedziała: - Był tu jakiś młody człowiek do pana. Przyjechał rowerem. - Skąd? - zainteresował się Wiktor. - Mówił, że z Zamościa. Pytałam, czy czegoś nie powtórzyć. Odpowiedział, że będzie tu jeszcze jutro w okolicy, to wpadnie koło południa. Prosił, żeby pan był w domu. Wiktor nie miał z Zamościem innych interesów jak konspiratorskie, więc sprawa była jasna. Umysł jego zaczął teraz intensywnie pracować, rozważając oba warianty drogi ku końcowi wojny. Już po godzinie był zdecydowany. Do jutrzejszego spotkania nie powinno dojść, bo po nim mogliby go uważać za dezertera, a po co taka sytuacja. Zatem musi wyjechać ze wsi z samego rana. To da się wprawdzie interpretować podobnie, jednak bez dowodów. Mógł przecież nie domyślać się, o kogo chodzi. O swoim postanowieniu zawiadomił natychmiast Zubków. Odniósł wrażenie, że domyślili się związku jego nagłej decyzji z zapowiedzianym na jutro gościem i pewnie dlatego nie próbowali go zatrzymywać. - Dokąd się pan wybiera? - spytał Zubek. - Do Lublina. - Do wojska? - Nie wiem jeszcze - skłamał Wiktor. - Zastanowię się na miejscu. Cywilne ubranie zwrócę panu w każdym razie, poproszę o mój mundur. Nie muszę już teraz kryć tego, że byłem partyzantem. - Jasne. Zaraz wydostanę mundur spod siana. Po przebraniu się w mundur Wiktor stwierdził raz jeszcze, że schudł; pas musiał zapiąć na następną parę dziurek. Przed pójściem spać poprosił Zubka, żeby zbudził go rano, jak tylko sam wstanie. Chciał wcześnie wyruszyć, aby nawet z przesiadkami zdążyć do Lublina na czas i załatwić przed nocą swoją sprawę. W drodze bardzo mu pomógł mundur, radzieccy kierowcy chętnie wojskowych zabierali. Dojechał do Lublina jeszcze przed południem. Skierowany najpierw przez przygodnego informatora do niewłaściwego punktu werbunkowego trafił w końcu na Krakowskie Przedmieście, gdzie przyjmowano oficerów. Prawdziwych dokumentów nie miał w ogóle, zostały w Anglii. Do kraju zrzucono go z fałszywymi papierami na nazwisko Kazimierza Górskiego. Potem, gdy Niemcy wprowadzili własne dowody okupacyjne, wyrobiono mu w Warszawie autentyczną kennkartę, lecz też na fałszywe nazwisko. Ten z kolei dokument zostawił na przechowanie, razem z cywilnym ubraniem, na melinie pod Zamościem. W partyzantce chodziło się bez żadnych papierów, żeby nawet zwłoki nie mogły Niemców na nic naprowadzić. W Wygodzie uchodził za uciekiniera z Wołynia; dostarczono mu zabużański auswajs na jeszcze inne nazwisko. Jedynym dokumentem, odnoszącym się naprawdę do niego, był przywieziony niedawno przez porucznika Rapida wyciąg z rozkazu awansowego - lecz opiewał on na pseudonim Kormoran. Tak więc nie mógł udowodnić komisji werbunkowej nie tylko swego stopnia, ale nawet nazwiska. Czy uwierzą na słowo? Uwierzyli. Wielu zgłaszających się do armii byłych partyzantów nie miało nawet takiego świstka jak ten od Rapida. Mimo to przyjmowano ich oświadczenia i uznawano stopnie, bo nie było innego wyjścia. Apele Naczelnego Dowództwa do konspiratorów gwarantowały zresztą zaliczanie lat podziemnej służby, odznaczeń i stopni. Pozostanie tajemnicą, ilu skorzystało z tej okazji i podniosło swe szarże. Wojskowe centrum formowania mieściło się na terenie byłego obozu koncentracyjnego na Majdanku i Wiktor poszedł z kolei tam. Za stołem, przy którym go rejestrowano, urzędowali starszy wiekiem kapitan i pisarz. Nieco z boku siedział jeszcze jeden oficer, porucznik, mniej więcej w wieku Wiktora. Trudno było odgadnąć - funkcjonariusz tego punktu przyjęć czy oczekujący na coś interesant. Usłyszawszy imię i nazwisko Wiktora, oficer ów poderwał głowę i zaczął mu się przyglądać. Gdy zaś Wiktor opuścił pokój, wyszedł za nim na dwór. - Panie poruczniku! - zawołał. Wiktor zatrzymał się. - Słucham. - Czy ma pan siostrę Sylwię? W Warszawie na Grochowskiej? - Tak - potwierdził zdumiony Wiktor. - Moje nazwisko Walczak - przedstawił się porucznik. - Kolegowałem z pana siostrą na uniwersytecie. Podczas okupacji na tajnym komplecie też. Ale od niej słyszałem, że jest pan w Anglii. - Zrzucono mnie w czterdziestym drugim do kraju. Byłem w partyzantce na Zamojszczyźnie. - Tośmy wojowali niedaleko siebie. Ja już w armii od dziesięciu dni, ale przytrzymali mnie trochę w Lublinie, bo byłem tu potrzebny przy werbunku konspiratorów. Dziś skończyłem, jutro rano jadę do jednostki, na front. - W stronę Pragi może? - Na razie bliżej. Na Pradze powstanie upadło, to pan chyba wie? Już w pierwszych godzinach. To była informacja, której nie potrafił udzielić Wiktorowi Tempski. Skoro jednak powstanie zaczęło się i upadło, to jak Niemcy potraktowali ludność? Zapytał o to Walczaka. - Według tego, co słyszałem, masowych represji nie ma. Ale to informacja mało pewna. Nie wiadomo nawet, z jakiego źródła. Może przeciek przez front. - A pana rodzina w jakiej dzielnicy? - Niestety, po drugiej stronie Wisły. Ponieważ Walczak jechał już jutro na front, była nadzieja, że wcześniej znajdzie się na Pradze. Wiktor poprosił go, by dostarczył w takim wypadku wiadomość o nim do siostry na Grochowską lub żony - na Targową. - Chętnie - zgodził się Walczak. - Adres siostry znam. Poproszę o ten drugi, na Targową. Walczak wyjął notes, Wiktor podyktował mu adres teściów. Życząc sobie nawzajem wojennego szczęścia pożegnali się. Wiadomość - choć niepewna - o tym, że nie było na Pradze masowych represji, uspokoiła nieco Wiktora. IX Decydując się na ochotniczy zaciąg do wojska Wiktor Zapała tylko nieznacznie wyprzedził obowiązek, jaki spadłby na niego z mocy prawa. Piętnastego sierpnia ukazał się dekret PKWN o częściowej mobilizacji i rejestracji ludności do służby wojskowej. Jeszcze w ostatniej dekadzie sierpnia miał być przeprowadzony pobór mężczyzn od dwudziestu do dwudziestu trzech lat, zaś oficerów, podoficerów i specjalistów wojskowych również powyżej tego wieku; oficerów zawodowych aż do lat sześćdziesięciu. Dziesięć dalszych roczników, od dwudziestu czterech do trzydziestu trzech lat, podlegało rejestracji we wrześniu. Plany PKWN w zakresie rozbudowy Wojska Polskiego były bardzo ambitne; jak się potem okazało - ponad realne możliwości. Przewidywano stworzenie odrębnego Frontu Polskiego, złożonego z trzech armii oraz odwodów Naczelnego Dowództwa. Wymagało to powiększenia wojska do czterystu trzydziestu tysięcy żołnierzy, a więc prawie czterokrotnie. Broń, amunicję, sprzęt bojowy, umundurowanie, środki transportowe, materiały pędne i lekarstwa zobowiązał się dostarczać rząd ZSRR. Ze środków krajowych zamierzano pokryć wydatki osobowe, zakup pewnej części sprzętu kwatermistrzowskiego oraz konserwację sprzętu bojowego, planując na ten cel do końca czterdziestego czwartego roku osiemset milionów złotych. W pierwszym etapie, już w sierpniu, miało się rozpocząć formowanie drugiej armii, na której dowódcę wyznaczono generała Karola Świerczewskiego. Wkrótce po dekrecie o mobilizacji PKWN musiał podjąć nie mogącą liczyć na popularność, lecz nieuniknioną i zapowiedzianą zresztą w "Manifeście" decyzję: o wojennych świadczeniach wsi. Porozumienie PKWN z rządem ZSRR ustalało, że na razie - ze względów organizacyjnych - Wojsko Polskie będzie zaopatrywane przez radzieckie intendentury. Polska natomiast - w ramach wzajemnych rozliczeń - zobowiązała się dostarczać żywność i paszę jednostkom radzieckim, przebywającym na jej terytorium w związku z działaniami wojennymi. Niezależnie od potrzeb wojskowych PKWN musiał zagwarantować minimalne przynajmniej zaopatrzenie ludności miejskiej. Obowiązek świadczeń - w średniej wysokości trzech czwartych kontyngentów okupacyjnych - wprowadziły dekrety z osiemnastego i dwudziestego drugiego sierpnia. Gospodarstwa małorolne zwolniono od świadczeń całkowicie, większe korzystały ze zniżki w stosunku do ostatniego roku okupacji zależnie od areału. Jedynie gospodarstwa obszarnicze obowiązane były odstawiać całą nadwyżkę produktów, pozostałą po zaspokojeniu potrzeb własnych majątku - nie mniej jednak niż w poprzednim roku, pod okupacją. Ceny skupu podwyższono w stosunku do kontyngentowych o dziesięć procent; w porównaniu z cenami wolnego rynku były to jednak stawki bardzo niskie. Lublin wchodził stopniowo w swą rolę tymczasowej stolicy. Dziesiątego sierpnia zaczęła nadawać programy radiostacja zwana "Pszczółką", mieszcząca się początkowo w wagonie kolejowym. Jej moc, a tym samym i słyszalność były niestety małe. W dwa dni później zainaugurował działalność Teatr Miejski, wystawiając "Moralność pani Dulskiej". Gościnnie występował na jego scenie Teatr Pierwszej Armii Wojska Polskiego, prezentując między innymi "Śluby panieńskie". Piętnastego sierpnia odbyło się pierwsze na wyzwolonych ziemiach plenarne posiedzenie Krajowej Rady Narodowej. Tegoż dnia otwarto komunikację lotniczą (innej nie było) z Lublina do Białegostoku, Rzeszowa i Przemyśla. Dwudziestego i dwudziestego pierwszego sierpnia obradowała pierwsza po wyzwoleniu konferencja PPR obwodu lubelskiego. Wreszcie dwudziestego szóstego weszły do obiegu nowe pieniądze pekawuenowskiej emisji. Waluta okupacyjna pozostawała jednak środkiem płatniczym nadal. Ceny, jak zawsze przy nadmiarze pieniądza i niedostatku towarów, pięły się w górę. Nowa funkcja Lublina ściągała tu ludzi i wnet zaczęły się trudności lokalowe. Wiele gmachów w mieście było zajętych przez wojsko, nawet najwyższa władza pracowała w ciasnocie. W sierpniu prezydium PKWN mieściło się w trzech pokojach, zaś resorty zajmowały po jednym lub dwa. Kwaterować nowych pracowników nie było gdzie, niektórzy sypiali w pokojach biurowych. W Głuchowie te akurat kłopoty nie były dotkliwe, choć - podobnie jak w Lublinie - niektóre budynki kapitan Kurbanow musiał zająć dla wojska. W powiecie natomiast bywało różnie. We wsiach, spalonych przez Niemców przy pacyfikacji, ludzie mieszkali w ziemiankach. W innych, gdzie niemieckim ekipom wysiedleńczym udało się ująć większą liczbę mieszkańców i wywieźć do Rzeszy lub obozów, niektóre domy stały puste, czekając na powrót prawowitych właścicieli. Na sołtysów spadało tu dodatkowe zadanie: zadbać o to, by opuszczonymi gospodarstwami zajęli się krewni lub sąsiedzi. W okresie wyborów do gminnych rad narodowych Adamiec i Peciak jeździli po powiecie, korzystając z uprzejmości Kurbanowa, który użyczył im samochodu. Adamiec dopiero teraz poznawał teren, nad którym dano mu władzę. Powiat był biedny, ziemia licha, dużo lasów. Przemysłu żadnego, tylko trochę drobnych zakładów. Ogółem siedemnaście gmin, do najdalszej trzydzieści kilometrów kiepską drogą. Do kolei daleko, perspektywy rozwoju słabe. Polska drugiej kategorii, rolniczo_leśna. W czterech gminach byli przy wyborach, gdzie indziej zwoływali zebrania ad hoc, by agitować i wyjaśniać wątpliwości. Tu i ówdzie padały kłopotliwe, a nawet z lekka prowokacyjne pytania, lecz z agresywną wrogością nie spotkali się. Górował nastrój wyczekiwania: co też władza demokratyczna zrobi dla wsi? W powiecie było przeszło pięćdziesiąt majątków obszarniczych. Adamiec wyczuwał, że spełnienie zapowiedzi ich parcelacji będzie dla biedniejszej części wsi probierzem intencji i zdecydowania nowej władzy. Bo nieraz już ziemię obiecywano, ale nic dotąd z tego nie wyszło. Na piętnastego sierpnia wyznaczone były wybory do Powiatowej Rady Narodowej. W przedzień zdecydowali się chwiejni dotąd lewicowi ludowcy. Postanowili wystąpić z pozostającego wciąż w konspiracji "Rocha", przyłączyć się do "Woli Ludu" i udzielić poparcia PKWN, a tym samym wejść do Powiatowej Rady Narodowej. Zakomunikowali to pertraktującemu z nimi od dawna Peciakowi, który natychmiast przyniósł wiadomość Adamcowi. - Roliński też jest między nimi? - zainteresował się Adamiec. - Tak. - A to skryciuch. Codziennie się widujemy i nawet pary z gęby nie puścił. - Pewnie dlatego, że do ostatka się jeszcze wahali. Proponują jednego ze swoich, Janczaka, na wicestarostę, a drugiego, Michniewicza, na wiceprzewodniczącego rady narodowej. Myślę, że trzeba się na to zgodzić i poprzeć w imieniu PPR. - Jasne, powiat przecież wiejski. Mogliby mierzyć nawet wyżej. - Nie bardzo jest na co. Sami uważają za bezdyskusyjne, że przewodniczącym musisz być ty. - Widzę, że uzgodniłeś to już za moimi plecami. - Przecież to narzuca się samo. Zresztą mówiliśmy o tym jeszcze przed Jaremą. Jak cię formalnie wybiorą, przestaniesz być przysłanym z góry nominatem. To też ważne. - I starostą też mam według ciebie pozostać? - Przed Jaremą sądziłem, że to się powinno podzielić. Ale teraz zmieniłem zdanie. Uważam, że nie, przynajmniej na razie. Przyjdzie Janczak na wicestarostę, to będziesz miał lżej. - Kto on z zawodu? - Handlowiec, powiatowy szef "Społem". Gowpodarz dobry. Prócz ludowców zgłosiły swoich kandydatów do rady wszystkie ważniejsze środowiska zawodowe: lekarze, nauczyciele, rzemieślnicy, handlowcy. Wyglądało na to, że londyńskie wezwanie do bojkotu odniosło niewielki skutek. Nawet nieprzychylni PKWN właściciele sklepów woleli nie zatrzaskiwać przed sobą drzwi i mieć na wszelki wypadek reprezentację w radzie. W dniu wyborów nie zawiedli też delegaci gmin, stawili się w komplecie. Już na zebraniach rad gminnych ustalono, kto ma je reprezentować we władzach powiatowych, toteż akt głosowania był jedynie zatwierdzeniem wyborów wcześniejszych. Także na odbytym zaraz potem posiedzeniu nowo powołanej rady uzgodnione propozycje PPR i ludowców nie napotkały sprzeciwu. Adamiec wyszedł z zebrania jako przewodniczący PRN. Drugim obok Michniewicza wiceprzewodniczącym został Peciak. Rolińskiego wybrano do przezydium rady. Tym sposobem w mieszkaniu na Przyrynkowej spotkali się przed wieczorem dwaj członkowie powiatowej władzy. Roliński, teraz wreszcie politycznie ujawniony, zaprosił Adamca na kolację z alkoholem. Zwierzęta chorują bez względu na wojny i polityczne przemiany, toteż byt weterynarza Rolińskiego nie był zachwiany ani podczas okupacji, ani teraz. Każdego dnia dokądś go wzywano, pod dom przyjeżdżały chłopskie furmanki i bryczki z majątków. Nawet kiedy w sklepach ani na targu nie było żywności, Rolińska ją miała. Domowa stopa życiowa była więc stosunkowo wysoka i to stało się powodem kłopotliwych dla Adamca sytuacji. Rolińscy zapraszali go często na kolacje, on zaś nie miał możliwości rewanżowania się czymkolwiek. Był w ogóle bez pieniędzy. Gdyby palił, musiałby się chyba teraz od tego odzwyczaić, bo korzystanie z jednostronnych poczęstunków byłoby przy jego pozycji w mieście zgoła zawstydzające. Dopiero ostatnio poratował go trochę Bieniecki. Był w Lublinie i wytargował dla siebie oraz Adamca po pół kilo drożdży w charakterze osobistej zapomogi. To oznaczało po pięćset złotych, według czarnorynkowej ceny oczywiście. Bieniecki sprzedał towar jeszcze w Lublinie, bo w Głuchowie byłoby mu głupio szukać nabywcy, i wręczył zażenowanemu tym Adamcowi od razu pieniądze. Ale nawet ta suma nie czyniła z Adamca partnera dla Rolińskiego. Nie mógł jej zresztą lekkomyślnie trwonić, bo nie wiadomo było, kiedy znowu coś kapnie. Zaś Rolińscy zapraszali. Odmawiać było niezręcznie, to mogłoby wyglądać na niechęć do utrzymywania stosunków. Tymczasem te spotkania przy stole bardzo Adamca pociągały, bo widywał się wtedy z Joanną. Córka Rolińskich podobała mu się coraz bardziej i byłoby przykro ograniczyć kontakty z nią do przypadkowych zetknięć w przedpokoju. Coś należało z tym zrobić. Pewnego wieczoru, gdy Roliński przyszedł na słuchanie radia, Adamiec przemógł się i wyjawił mu swe opory przed korzystaniem z zaproszeń. Roliński wyśmiał go i poprosił, by więcej o tym nie wspominał. Nadal więc przyjmował zaproszenia, choć postawa Rolińskiego nie zmieniła obiektywnie sytuacji, która była po dawnemu krępująca. Tego wieczoru, po politycznym ujawnieniu się Rolińskiego i jego wyborze do prezydium PRN, po raz pierwszy rozmawiali przy stole o sprawach dotąd omijanych. Chociaż takie akurat sformułowanie nie zostało użyte, Roliński deklarował się jako zwolennik rewolucji na hamulcach. - Pośpiech jest wrogiem dobrego - argumentował. - Nowego ustroju nie można klecić na kolanie. Z perspektywy historycznej rok to tyle co nic, a błędów można przez ten czas popełnić mnóstwo. - Więc uważa pan, że powinniśmy powstrzymać się na razie od reform? - spytał Adamiec. - No, nie od wszystkich, są rzeczy oczywiste. Takie chociażby, jak bezpłatne nauczanie. Trudno byłoby we wrześniu, zwłaszcza przy obecnej biedzie, żądać w gimnazjum czesnego. Ale zmiany ustrojowe trzeba dobrze przemyśleć i przygotować. I zaczekać przynajmniej do czasu, aż będzie wyzwolona reszta kraju. Nie może Lublin decydować za całą Polskę, po drugiej stronie Wisły też są mądrzy ludzie. Zresztą PKWN, jako organ tymczasowy, nie ma ustrojowych uprawnień. Powinien się ograniczyć do administrowania. - Według sanacyjnych praw? - W zasadzie tak. - Kto wtedy uwierzy, że to rewolucyjna władza, skoro nie spełnia od razu tego, co zapowiedziała? Reformę rolną przyrzekano chłopom już po tamtej wojnie i na obietnicach się skończyło. - To fakt - przyznał Roliński. - Mimo to sądzę, że metodą straży pożarnej, byle szybko, też tego robić nie należy. - Czy uważa pan, że z tworzeniem rad narodowych też się zanadto pośpieszyliśmy? - Nie. To zaliczam do spraw oczywistych. Bez takich przedstawicielskich organów trudno mówić o demokracji. Dlatego jako lewicowi ludowcy przyłączyliśmy się. Joanna w kwestiach politycznych nie wypowiadała się, choć - jak Adamiec wiedział - pilnie czytywała "Rzeczpospolitą" i "Gazetę Lubelską", które w ostatnich dniach zaczęły docierać okazyjnie do Głuchowa i wędrowały tu z rąk do rąk. Przy kolacji piła równo z matką - wszystkie kolejki, tyle że do połowy kieliszka - lecz odzywała się mało. Dopiero potem, kiedy już wstali od stołu, zatrzymała zamierzającego odejść do swojego pokoju Adamca. - Panie Franciszku - pierwszy raz zwróciła się do niego w tej formie - czy nie chciałby pan spełnić dobrego uczynku? - Zawsze bym chciał - odpowiedział, mile zaskoczony swym imieniem w jej ustach. - Tylko z możliwościami różnie bywa. A o co chodzi? - Przyślę do pana pewną nieszczęśliwą dziewczynę. Ona sama wytłumaczy, o co chodzi. Dobrze? - Dobrze, bardzo proszę. Jak ona się nazywa? - Skolarska. Adamiec bardzo chciał spełnić zagadkową prośbę Joanny, toteż kiedy sekretarka zameldowała nazajutrz Skolarską, przyjął ją natychmiast. Weszła osiemnastoletnia na oko dziewczyna, raczej brzydka. Wyglądała na bardzo onieśmieloną. Zaproszona przez Adamca do małego stolika pod ścianą, przycupnęła skromnie na brzegu krzesła. - Słucham panią. O co chodzi? Dziewczyna, od początku zakłopotana, speszyła się jeszcze bardziej. - Pani Górniakowa nie mówiła? - Nie. Ma pani opowiedzieć sama. Po krótkiej zwłoce, uciekając co chwila oczami w dół, Skolarska z wyraźnym zażenowaniem przedstawiła swe żałosne położenie. Jej ojciec, przedwojenny policjant, pozostał podczas okupacji w tej służbie. Córce trudno go oceniać - ale był chyba rzeczywiście nazbyt gorliwy, bo przychodziły pocztą do domu jakieś ostrzeżenia. W lutym czterdziestego trzeciego roku został zastrzelony przez AK, podobno za wydanie Niemcom lokalu konspiracyjnego, w którym nakryto i aresztowano pięciu ludzi. Po śmierci Skolarskiego Niemcy aresztowali i wywieźli paru dalszych mężczyzn, co uznano w mieście za dowód, że też byli przez niego zadenuncjowani, tylko jeszcze pod obserwacją. Wokół żony i córki zastrzelonego wytworzyła się wroga próżnia. Omijano je na ulicy, odwracano głowy, pocztą przyszło parę anonimów z obelgami. Ale prawdziwa udręka zaczęła się dopiero po odejściu Niemców. Matka Skolarskiej przestała w ogóle wychodzić z domu, bo nie mogła znieść tego, co ją spotykało na ulicy. Zaś ją, córkę, magistrat zwolnił z pracy. O tę pracę właśnie chodzi. Innej w Głuchowie nie dostanie, próbowała już i wie - nie ma mowy. Przyszła więc prosić Adamca o cofnięcie tego zwolnienia z magistratu, bo pozostaną obie bez środków do życia. Pani Joanna Górniakowa może zaświadczyć, że pracowała sumiennie. Pod koniec swej opowieści Skolarska popłakała się. Adamiec uspokoił ją i kazał przyjść po odpowiedź następnego dnia. Zaraz po odejściu dziewczyny zatelefonował do burmistrza. Głuchowska centrala funkcjonowała już, tylko połączeń międzymiastowych nadal nie było, bo nie ponaprawiano jeszcze linii. Burmistrz Ciechanowski znał sprawę. Powiedział Adamcowi przede wszystkim to, o czym Skolarska nawet nie napomknęła: że pracę w magistracie dostała na wyraźne polecenie Niemców. Inaczej nigdy by jej nie przyjęto, bo po pierwsze nie miała kwalifikacji (ukończyła tylko szkołę powszechną), po drugie zaś nie była w ogóle potrzebna. Upchnięto ją jako pomoc w kancelarii, żeby tylko wykonać niemieckie polecenie. Po wyzwoleniu magistrat uznał za oczywiste, że dalej ta protekcja obowiązywać nie może. Wprost przeciwnie, publiczny urząd nie powinien zatrudniać niemieckich podopiecznych, bo co na to powie opinia. - A czy do niej osobiście były jakieś zastrzeżenia? - psytał Adamiec, by mieć pełny obraz. - Nie - odpowiedział Ciechanowski. - Za ojca przecież nie odpowiada, a w pracy starała się nawet. Ale to nie ma nic do rzeczy, nie zwolniliśmy jej z powodu jakichś win. - Tak, jasne. Burmistrz miał rację, dalsze zatrudnianie Skolarskiej w magistracie nie mogło wchodzić w rachubę. Adamcowi żal jednak było dziewczyny, a poza tym chciał spełnić ów dobry uczynek, o który prosiła Joanna. To była pierwsza jej prośba do niego. Jeśli ją zawiedzie, może go już nigdy więcej o nic nie poprosić. Taki zaś obrót rzeczy byłby mu bardzo nie na rękę. Kiedy rozmyślał, jakby pomóc Skolarskiej, zjawił się Bieniecki. Adamiec wiedział już z jego wcześniejszych narzekań, czym głównie zajmuje się urząd bezpieczeństwa w tych pierwszych tygodniach po wyzwoleniu: wyświetlaniem skarg i donosów, tyczących się okupacyjnych grzechów. Przeważnie były to zarzuty dęte: wyolbrzymione, oparte na domysłach lub podejrzeniach albbo wręcz złośliwie - dla jakiegoś porachunku - zmyślone. Każdą jednak taką sprawę trzeba było zbadać, żeby nie przemknął się między palcami rzeczywisty przestępca lub zdrajca. Bieniecki osobiście nie wierzył, żeby tacy zostawali po wyzwoleniu tam, gdzie grzeszyli - to byłoby dla nich zbyt wielkie ryzyko. Sądził, że wyłapie się ich dopiero później i gdzie indziej. Jak dotąd, do aktów oskarżenia - niezbyt zresztą groźnych - zakwalifikował tylko trzy sprawy. Niektóre przypadki budziły zastrzeżenia moralne, lecz do postępowania karnego nie nadawały się. Nazwisko Skolarskiego Bieniecki już znał. Jego historię też. - To był duży skurwysyn - powiedział. - Za późno go stuknęli, kilkunastu ludzi zgubił. - Była u mnie jego córka. - Po co? Adamiec opowiedział Bienieckiemu, w czym rzecz, nie wspominając jednak o Joannie Górniakowej i jej prośbie. Stanowisko Bienieckiego było bardzo zdecydowane: nie dotykać się tego. Dziewczyna jest naturalnie niewinna, ale rodziny zdrajców są na pewno ostatnimi, o które władza ludowa powinna się troszczyć. Dotychczas nie zdążyliśmy jeszcze zająć się rodzinami ofiar. Co by ludzie powiedziali na taką odwróconą kolejność? Argumenty Bienieckiego były nie do odparcia, toteż Adamiec nie podejmował dyskusji z nim. Mimo to nie był jeszcze wewnętrznie zdecydowany na odżegnanie się od tej sprawy. Ciągle widział za nią Joannę. - Ja przyszedłem do ciebie z czym innym - oznajmił Bieniecki. - Biczycki Jaremą się nie zadowolił, knuje dalej. - Co? - Tego nie wiem. Przyjmuje u siebie różnych ludzi, za dużo tego jak na życie towarzyskie. Podejrzewam, że ma dokładne informacje o wszystkim, co robimy. - Ja tajnych spraw na razie nie mam. - Dziś nie masz, jutro mogą być. Jak zmontuje sobie siatkę, będzie o nich wiedział. On i jego szefowie. - To co proponujesz? - Na razie chcę cię uczulić. Żebyś liczył się z tym, że i z tego budynku wiele wiadomości wycieka. Mógłbym wprawdzie postraszyć trochę Biczyckiego, ale to nic nie da, tylko zaszkodzi. Zrobiłby się ostrożniejszy. - Dobrze, uważaj mnie za uczulonego. Gdy Adamiec wrócił po południu do domu, Joanny w mieszkaniu nie było. Wcześniej od niej zjawił się Roliński. Przyszedł do Adamca, chociaż nie była to jeszcze pora radiowych wiadomości. - Joanna przyznała mi się dziś, że wmanewrowała pana w sprawę tej małej Skolarskiej - zaczął. - Tak. Dziewczynina była już u mnie, pobeczała się nawet. Ale rzecz jest raczej trudna. - Przyrzekł jej pan coś? - Tylko tyle, że jutro odpowiem. - Widzi pan, ja bym nie chciał, żeby z powodu mojej córki zrobił pan coś, co nikomu na dobre nie wyjdzie. Joanna ma miękkie serce, a to nie zawsze dobry doradca. Pan nie powinien się w to angażować. - Już mi to dziś mówiono. - To byłoby źle przyjęte w mieście. U nas o zajęcie dla kobiet zawsze było trudno. Wiele maturzystek chodzi bez pracy, chociaż wcale nie mają wielkich wymagań. A tu nagle córka zdrajcy, i to tylko z siedmioma oddziałami. Pana by nie pochwalono, a ją znienawidzono jeszcze bardziej. - To mnie przekonuje do reszty. Odpowiem jej jutro, że nic nie mogę zrobić, choć pani Joanna uzna mnie pewnie za człowieka bez litości. - Ja już jej zmyłem głowę za to, że wplątała pana w coś takiego. A jeśli chodzi o te dwie Skolarskie, to one muszą się po prostu wynieść z Głuchowa. Tu nie będą miały życia. - Chyba tak. Ale to jednak okrutne ze strony głuchowian. - Co do matki tej dziewczyny ludzie mają wątpliwości, czy naprawdę mogła nie zdawać sobie sprawy z tego, co mąż robi. Mniejsza zresztą o to, wiedziała czy nie. Życia tu nie będą miały obie, to pewne. Rodziny tych, których Skolarski zgubił, nigdy im nie darują. Powinny wyjechać jak najprędzej. Mają podobno rodzinę w Hrubieszowie. - Dobrze, poradzę to jutro tej małej. A pani Joannie wyjaśnię, jak tylko przyjdzie, dlaczego inaczej nie mogę. Mam nadzieję, że zrozumie. - Już jej to tłumaczyłem od siebie. Ale niech pan oczywiście też powie. Gdy tylko Joanna wróciła do domu, Adamiec zapukał do jej pokoju. Ułatwiła mu zadanie, mówiąc zaraz po przywitaniu: - Ojciec już mnie zganił za Skolarską. Przepraszam, że zawracałam panu tym głowę. - To głupstwo. Niestety, nie będę mógł spełnić tego dobrego uczynku. W sprawie Skolarskiej nic się nie da zrobić. - Z tym trudno mi się zgodzić, coś by chyba zrobić można. Ale po rozmowie z ojcem rozumiem, że pan się tym zajmować nie powinien. Jak przyjęła odmowę? - To czeka ją dopiero jutro. - Przykro mi. To naprawdę dobra i niewinna dziewczyna. - Mnie też przykro. Mogę jej tylko poradzić, żeby wyjechała razem z matką z Głuchowa. - Chyba będzie musiało w końcu do tego dojść. Tylko że złe języki sięgają wszędzie. - Jeśli nawet sięgną, to gdzie indziej nie będzie to miało tej mocy. Tu żyją rodziny ofiar, ciągłe oskarżenie. - Że też ten drań nie pomyślał, co szykuje sobie i swojej rodzinie. - Na pewno wierzył w zwycięstwo Niemiec. Gdyby zdrajcy umieli trafniej przewidywać, nie byłoby ich tylu. Adamiec podniósł się z krzesła, żeby wrócić do siebie, lecz Joanna zatrzymała go w pokoju, czemu poddał się z ochotą. Pozostając przy temacie zdrajców zapytała go, jak to wyglądało w Warszawie, gdzie konspirowano nieporównanie więcej. Potem rozmowa rozszerzyła się na Warszawę w ogóle, a jeszcze potem zeszła na osobę Adamca i jego przeszłość. Odniósł wrażenie, że zaimponował Joannie swoją drogą do matury. Wyznała samokrytycznie, że w niej chyba pęd do nauki był zbyt słaby. Mimo dobrej sytuacji materialnej ojca nie zdobyła się na wyższe studia. Głównie dlatego, że trzeba by było w tym celu opuścić wygodny dom i gnieździć się gdzieś w akademiku albo sublokatorskim pokoju. Wprawdzie sprzeciwiała się także mama, nasłuchana opowiastek o swobodnym życiu samotnych studentek, lecz jej opory dałoby się jakoś pokonać, gdyby ona sama, Joanna, mocno tego chciała. A teraz na studia już za późno. - Ja jestem starszy od pani, a jeszcze nie rezygnuję - zauważył Adamiec. - Po pierwsze nie tak wiele pan chyba starszy - odpowiedziała. - A po drugie z mężczyzną co innego. Jak się przy innej okazji dowiedział od Rolińsiej, różnica wieku między nim a Joanną była rzeczywiście nieduża. On miał dwadzieścia dziewięć lat, zaś ona - dwadzieścia siedem. Wygląda na mniej, pomyślał wtedy. Teraz ich rozmowę przerwał Rolińsi, który zajrzał do pokoju i przypomniał o radiowym dzienniku. Adamiec, choć wolałby zostać z Joanną, poszedł słuchać wiadomości. Tematem dnia było wczorajsze lądowanie wojsk alianckich w południowej Francji. Inwazja na północy zyskała wsparcie od tyłu. Nazajutrz zgłosiła się po odpowiedź Skolarska. Tym razem była jakby mniej zażenowana - przykra relacja o ojcu była już poza nią - za to bardziaj zdenerwowana. Prawdopodobnie z niepewności, co usłyszy. Adamiec zaczął od tego, że podczas wczorajszej rozmowy nie powiedziała mu całej prawdy. Zataiła mianowicie to, że była przyjęta do magistratu na polecenie Niemców. - Nie wiedziałam o tym - odpowiedziała ze zdziwieniem wyglądającym na autentyczne. - To załatwił ojciec na krótko przed śmiercią. Nie mówił, że przez Niemców. - A jednak było to niemieckie polecenie. Nie mogę kazać magistratowi, żeby wykonywał je dalej. Skolarska nie powiedziała nic, a po chwili popłakała się, tak samo jak wczoraj. Ale tym razem Adamiec nie zareagował; czekał, aż uspokoi się sama. Kiedy opanowała się i osuszyła chusteczką twarz, rzekł: - Mogę dać pani i matce tylko jedną radę. Wyprowadźcie się z Głuchowa. Podobno macie rodzinę w Hrubieszowie. Rada wyraźnie zakłopotała dziewczynę. Po chwili wyjaśniło się dlaczego. - Ta rodzina nie chce nas... Mówią, że i tak dość wstydu za ojca. Zatem nie tylko głuchowianie nie chcieli tych kobiet. Adamcowi nie przychodziła jednak do głowy żadna inna rada, jaką można by im dać. - Macie chyba i innych krewnych. Wszędzie będzie wam lepiej niż tutaj. Na to Skolarska nic nie odpowiedziała. Otarła zwilgotniałe na nowo oczy. - Więc nie może pan nam pomóc? Potwierdzenie przyszło Adamcowi z przykrością, lecz musiał się na nie zdobyć. - Nie, nie mogę. Osobiście nie mam nic przeciwko temu, żebyście tu mieszkały i pracowały, ale pomóc nie mogę. Skolarska wstała, skinęła mu głową i wyszła w milczeniu. X Dekret PKWN o mobilizacji ukazał się piętnastego sierpnia, aparatu wykonawczego jeszcze nie było, a już dwudziestego piątego sierpnia miał się rozpocząć pobór. Termin był niezwykle krótki, jednak został na ogół dotrzymany. Mimo dotkliwego braku personelu i środków lokomocji w bardzo szybkim tempie utworzono sieć rejonowych komend uzupełnień, po jednej na parę powiatów. Pierwsze z nich przystąpiły do pracy już dwudziestego drugiego sierpnia. Rozlepiono wydrukowane w wielotysięcznych nakładach hasła agitujące. Nawoływały one: "Polacy, do broni!", "Matko, puść do wojska syna, list napisze ci z Berlina", "Jeśliś tych zza Wisły bratem, idź na Niemca z automatem", "Na frasunek lek - werbunek", "Tylko dziady albo tchórze chodzą dotąd nie w mundurze", "Reklamacją pan się nie plam, to najgorsza z wszystkich reklam". Agitacja była konieczna, bo brakowało spisów poborowych i zgłoszenia zależały w dużym stopniu od dobrej woli. Zaś na tę dobrą wolę działał silny nacisk z drugiej strony. Podziemie londyńskie wystąpiło przeciwko mobilizacji natychmiast i z dużą energią. Konspiracyjna Rada Jedności Narodowej głosiła w swej odezwie, że "dekrety KRN i PKWN o mobilizacji są gwałtem zadanym walczącemu w szeregach alianckich narodowi polskiemu... Dlatego też stwierdzamy, że uchylanie się od mobilizacji jest godne honoru każdego Polaka". Dowództwo okręgu lubelskiego Armii Krajowej stawiało sprawę ostrzej, pisząc w swym obwieszczeniu: "W związku z tym, że: 1) mobilizacja i rejestracja przeprowadzane są przez wpładze nielegalne; 2) że celem mobilizacji nie jest walka z Niemcami; 3) że wojsko organizowane jest wyłącznie do celów partyjnych PPR (komunistów) - zakazuje się wszystkim żołnierzom Armii Krajowej i osobom cywilnym zgłaszania się do mającej nastąpić rejestracji. Zgłoszenie się stanowić będzie zbrodnię stanu karaną śmiercią". Pogróżki nie były gołosłowne. Mobilizacji przeciwdziałano nie tylko nie przebierającą w środkach propagandą, ale również terrorem. Już pierwszego września zastrzelony został przez członków Narodowych Sił Zbrojnych komendant RKU w Zamościu, major Kropiwnicki, były oficer Batalionów Chłopskich. W siedleckiej RKU zabito sekretarza komisji rejestracyjnej, zaś w Jarosławiu oficera, który zgłosił się do poboru w mundurze wojskowym. Terroryzowano sołtysów, mających dostarczać dane do mobilizacji, oraz samych poborowych. Choć nie powstrzymało to biegu mobilizacji, jej rezultaty były od początku mniejsze od zaplanowanych. Odbijało się to na kompletowaniu drugiej armii, która według pierwotnych zamierzeń miała być sformowana do piętnastego września. Do organizującego się pułku piechoty tej armii trafił właśnie Wiktor Zapała. Miejscem formowania były przedwojenne koszary na skraju niedużego miasteczka Kaszewiec. Wiktor miał szczęście, bo jak się potem dowiedział, można było również wylądować w lesie. Powstało w tym czasie wiele nowych jednostek, nie dla wszystkich starczało koszar. Dowódcy pułku nie było, pojechał z kwatermistrzem do sztabu dywizji, miał wrócić dopiero wieczorem. Wiktora przyjął tymczasem jego adiutant, porucznik liczący na oko niewiele ponad trzydzieści lat. Nazywał się Orzechowski. Był niższy od Wiktora, twarz miał ogorzałą od wiatru i słońca jak ludzie długo przebywający na wolnym powietrzu. Bardzo ucieszyło go to, że Wiktor stawił się do pułku we własnym mundurze. - Z mundurami u nas na razie marnie - wyjaśnił. - Mówiąc otwarcie nie ma, nie przyszły jeszcze. Z żołnierzami pół biedy, ale oficer w cywilnym garniturze wygląda niepoważnie. Jakie masz wyszkolenie i staż? To "ty" od pierwszej chwili zaskoczyło trochę Wiktora, lecz postanowił przyjąć propozycję i zwracać się do Orzechowskiego w tej samej formie. - Przedwojenna podchorążówka - zaczął wyliczać - nominacja na oficera w trzydziestym ósmym, w czterdziestym drugim przeszkolenie dywersyjne w Anglii, po drodze Francja, a ostatnie dwa sezony w partyzantce na Zamojszczyźnie. Z cywilnego wykształcenia inżynier mechanik. Teraz on zaskoczył Orzechowskiego. Adiutant patrzył nań przez chwilę w milczeniu, a potem powiedział: - To będziesz pierwszym z nowych, co naprawdę zna się na wojsku. Mamy już kilku oficerów, ale wszyscy z konspiracyjnego awansu. Nie to wyszkolenie, co w armii regularnej. Znasz może i radziecką broń? - Tylko automat pepesza. - Mało. Nic, przyjdą radzieccy instruktorzy, będą was wszystkich szkolić. Czytasz po rosyjsku? - Kiepsko, ale tak. Orzechowski sięgnął do szuflady stołu, za którym siedział, i wyjął z niej niebieską książeczkę w sztywnej okładce. Podał ją Wiktorowi. - Na razie przerabiaj sobie to. Jakbyś czegoś nie rozumiał, pytaj. "Bojewoj ustaw piechoty" - przeczytał Wiktor na okładce. - W naszym wojsku obyczyj polski, ale regulamin walki radziecki - wyjaśnił Orzechowski. - Skoro wojujemy na tym froncie, inaczej być nie może, chyba się zgodzisz. - Oczywiście. Ty dawno tu służysz? - Od początku. Też jestem przedwojenny podchorąży, jeśli cię to ciekawi, tylko że mnie zaniosło w inną stronę, daleko na wschód. Do armii Andersa nie zdążyłem, i dobrze się chyba stało, trafiłem do Berlinga. A na adiutanta tutaj dali mnie właśnie dlatego, że znam przedwojenne wojsko polskie. - Co to ma do rzeczy? - Ma. Nasz dowódca, podpułkownik Butkiewicz, z pochodzenia Polak, ale radziecki, z ich armii. Zażyczył sobie adiutanta z przedwojennego polskiego wojska, bo chce szanować nasze obyczaje, a nie zna ich. Więc ja jestem ten, co ma go uczyć i strzec od błędów. - Po polsku mówi? - On jest przekonany, że mówi. I czuje się nawet urażony, jak próbuję czasem tłumaczyć to, co powiedział. Jaka ta jego polszczyzna, zobaczysz sam. Ale zrozumieć od biedy można. Ma jeszcze jeden bolesny punkt, na który trzeba uważać. Nie wolno przy nim wspominać o rodzinach. - Dlaczegho? - Bo stracił wszystkich swoich, umarli z głodu w Leningradzie. Tam było dwa i pół roku oblężenie, wiesz chyba. Pułkownik został sam jak palec. Jasne? - Tak. - I jeszcze jedno. Nie obawiaj się czasem, że wy, z Armii Krajowej, będziecie tu w sytuacji podejrzanych. Mamy instrukcje, ustne i na piśmie, żeby traktować was jak towarzysszy broni, bez żadnych uprzedzeń. - Gdybym się spodziewał czego innego, nie szedłbym do was na ochotnika. - No tak... Dobra, to teraz zaprowadzę cię na oficerską kwaterę. Jak pułkownik wróci, dam ci znać, zamelduj się. Oficerską kwaterą była duża koszarowa izba z dziesięcioma pryczami, na których leżały gołe sienniki. Przy stole pod oknem czterech młodych ludzi grało w karty. Trzech z nich miało na sobie nie całkiem jednakowe mundury, partyzanckiego niechybnie pochodzenia. Czwarty był w cywilnym ubraniu. Na widok Orzechowskiego i Wiktora oderwali się od kart. - Nasz nowy kolega, porucznik Zapała - przedstawił Wiktora Orzechowski. - Oficer przedwojenny, inżynier, w partyzantce też był. Więc z uszanowaniem, panowie. Karciarze wstali, kolejno uścisnęli Wiktorowi dłoń i wymienili swe nazwiska: Nowak, Cękała, Krynicki, Pietrkiewicz. - Jak przedwojenny - powiedział Cękała do Orzechowskiego - to mógłbyś mu chociaż wyfasować koc na wyro. - Wszystko będzie, kwatermistrz pojechał ze starym do sztabu dywizji. - Najprędzej, widzę, to ludzie będą. Co dzień trochę przybywa. - Nie kwękać, w partyzantce mieliście nie lepiej. - Jadłem lepiej - zauważył Krynicki. - Jedzenie też się poprawi. Po odejściu Orzechowskiego świeżo poznani koledzy zaczęli wprowadzać Wiktora w sytuację. Na razie marnie jest. Lepiej pewnie wyszli ci z partyzantów, co trafili do dawno sfotmowanych pułków, na gotowe. Tam przynajmniej żołnierz w mundurze chodzi i nie musi kombinować, w czym pobrać jedzenie z kotła. Tu brak nawet naczyń i łyżek. Wszystko ma dopiero być. Jeśli chodzi o ludzi, to pułk według radzieckich etatów ma ich mieć dwa tysiące. W tej chwili jest niewiele ponad setkę, sami ochotnicy z Lubelszczyzny. Lada dzień mają podobno przyjść większe partie polskich poborowych zza Bugu, gdzie mobilizowano wcześniej. Dopiero potem rekruci z tej strony Bugu. Żeby tylko zaopatrzenie zdążyło przed ludźmi, bo inaczej będzie zupełna bryndza. Wiktorowi przypomniał się rok czterdziesty, formowanie polskich jednostek we Francji. Tam było o tyle gorzej, że srożyła się akurat mroźna zima. No i panowała nieprzyjazna dla Polaków atmosfera: że też zachciało im się drażnić Hitlera i wciągać w tę awanturę Francję. Powiedział o tych swoich doświadczeniach, co wprawdzie nie pocieszyło młodszych kolegów, lecz zyskało mu dodatkowy respekt. Nie tylko był przedwojenny, ale i z imponującym stażem wojskowym. Gdyby nie to, że już mówili do niego "ty", zawahaliby się może teraz przed taką poufałością. Pojawiło się jeszcze dwóch mieszkańców kwatery oficerskiej, nieobecnych przedtem. Obaj byli w cywilnych ubraniach. Przedstawili się: Glinicki, Fronczak. Wiktor uświadomił sobie w tym momencie, że w całej siódemce, z nim razem, nie ma nikogo, kto przekroczyłby trzydzieści lat. I zaraz potem przestał się dziwić - to byli przeczeż ochotnicy. Starsi przyjdą dopiero z mobilizacji. Zajęć w pułku, jak się Wiktor w dalszym ciągu dowiadywał, dotąd nie było, poza porządkowymi. Czekano na więcej ludzi i radzieckich instruktorów. W nas, oficerów z konspiracji - żalił się Nowak - jakoś nie bardzo tu wierzą. To pokrywało się z tym, co powiedział Wiktorowi Orzechowski: partyzanckie umiejętności nie starczały na potrzeby armii regularnej. Wiktor podzielał tę opinię, lecz nie próbował tłumaczyć Nowakowi, że musi się jeszcze sporo nauczyć. Wkrótce sam się o tym przekona. Na kolację - jak zresztą na wszystkie posiłki - był gotowany pęczak bez okrasy. Kuchnia niczym innym na razie nie dysponowała. Oficerowie korzystali tylko z tego przywileju, że jadali w oddzielnym pomieszczeniu i nie musieli się troszczyć o naczynia ani łyżki. Kaszę podawał im na fajansowych talerzach pomocnik kucharza. Zaraz po kolacji Orzechowski przysłał gońca po Wiktora. Przyjechał pułkownik. - Po rosyjsku jako tako rozumiesz? - spytał Wiktora Cękała. - Słabo. - To się natęż. Pułkownik... - Wiem. Sądzi, że mówi dobrze po polsku. - I bardzo nie lubi, jak się go nie rozumie. Wiktor obciągnął mundur i poszedł do dowódcy. Podpułkownik Michał Butkiewicz, o czym się Wiktor dowiedział później, skończył niedawno czterdzieści pięć lat. Z wyglądu wydawał się o wiele starszy. Włosy miał zupełnie siwe, zaś oczy smutne i znużone, z siatką zmarszczek po bokach. Wojna, niszcząca wojna, pomyślał Wiktor. No i ta utracona rodzina. Jedynie głos Butkiewiczowi się nie zestarzał. Podpułkownik wysławiał się wyraziście i zdecydowanie, co pozwalało domniemywać, że w dowódczej sprawności nie osłabł. Może wymagało to tylko większej samodyscypliny. Przy rozmowie obecny był Orzechowski. - Adiutant goworił mnie już - zaczął Butkiewicz swym polsko_rosyjskim przekładańcem - czto u tiebia dobre wyszkolenie. Bardzom rad, takich nam nado. Teraz z kolei podpułkownik mówił do niego "ty", lecz tego Wiktor nie mógł już rozumieć jako upoważnienia do wzajemności. Widać taki w tej armii zwyczaj, pomyślał. Wiedział jeszcze z Lublina, że obowiązuje tu regulaminowo forma "obywatel", a nie "pan", i tak też zwracał się do Butkiewicza w dalszej rozmowie: obywatelu pułkowniku. - "Bojewoj ustaw piechoty" dał ty mu? - spytał Butkiewicz Orzechowskiego. - Tak jest. Ostatni. Mówiłem już kwatermistrzowi, żeby postarał się o więcej. - Wsio budiet. - Butkiewicz zwrócił się znowu do Wiktora: - Ty czytaj etot "Ustaw", a kromie tego bierz od jutra żołnierzy i ucz musztry. Dość etowo bezdielia, żołnierz dołżen się szkolić. - Tak jest, obywatelu pułkowniku. - Lada dzień mają przyjść poborowi z Wołynia, to zaczniemy formować kompanie i plutony - uzupełnił pułkownika Orzechowski. - Lada dzień przyjdą - potwierdził Butkiewicz. - A póki co, musztra. Ty regularny oficer, robił to już nawierno. Wsio poniał? - Tak jest. - To dobrze. Bo tu adiutant połagajet, czto ja płocho po polsku gaworiu. Dokuczliwy on człowiek, wot. Orzechowski zignorował pretensję, zaś Wiktor wolał powstrzymać się od wyrażenia sądu o umiejętnościach dowódcy. Ten natomiast uznał wstępną rozmowę z nowym podkomendnym za skończoną. Zwrócił się do Orzechowskiego: - Nalej, adiutant, po stakancziku. Nado wypić z porucznikiem za jego uspiechy w naszym pułku. Orzechowski podszedł do stojącej w pokoju pułkownika szafy. Wyjął z niej i postawił na stole trzy musztardówki, a potem napełnił je po brzegi wódką z blaszanej bańki. Na jakąkolwiek zakąskę nie zanosiło się, dawka była potężna, zaś wojskowy obyczaj nakazywał wypić od razu do dna. Wiktor sięgnął po szklankę z odrobiną tremy. - Chluśniem bo uśniem, jak u was goworiat - zarządził pułkownik, demonstrując całkiem niezłe osłuchanie w tym wycinku polszczyzny. Wiktor sprostał zadaniu, wypił do dna, lecz potem nie mógł przez chwilę złapać tchu. To musiał być doprawiony wodą spirytus, a nie wódka normalnej mocy. Orzechowski sprzątnął szklanki i dał Wiktorowi głową znak, że posłuchanie u dowódcy skończone. - Mogę się odmeldować, obywatelu pułkowniku? - spytał Wiktor podniósłszy się do postawy zasadniczej. - Tak - przyzwolił Butkiewicz. - A jutro musztra, nie zabudź. - Tak jest. Wracając na kwaterę Wiktor czuł wzbierający mu w głowie szum. Ostatni raz pił wódkę wiosną. W Puszczy Solskiej alkoholu nie było, zaś potem chorował. Kiedy w dniu wyzwolenia lał się we wsi bimber, nie był jeszcze całkiem zdrów i wolał nie ryzykować. Teraz więc, odwykłemu, taka dawka po postnej kaszy mocno parła do głowy. A i nogi stawały się ciężkie. Na kwaterze czwórka przy stoliku znowu bębniła w karty. Powrót Wiktora oderwał ich od gry tylko na moment. - Jak poszło? - spytał Pietrkiewicz. - Nieźle. Wszystko rozumiałem. - Stakanczyk wzmocnionej wódki był? - Był. - Znaczy w normie. Stary lubi podobno sznaps, ale samemu mu nie smakuje, musi mieć towarzystwo i okazję. Karty znów zaklapały o stolik, zaś Wiktor poczuł, że musi się położyć. Prycza pod nim zaczęła kołysać się jak tratwa na fali. Rano stwierdził, że spał w mundurze i butach - tak jak przyszedł od pułkownika. O otrzymanym zadaniu pamiętał. Podczas śniadania poszedł do sali, gdzie jedli żołnierze, i zarządził zbiórkę o ósmej. - Co będzie, panie poruczniku? - spytał pyzaty blondyn w mundurowej kurtce, z naszywkami plutonowego na naramiennikach. - Musztra. - Dla podoficerów też? - Zbiórka dla wszystkich. Wieść o musztrze rozeszła się szybko i nie wzbudziła aprobaty, z czym Wiktor liczył się zresztą. Byłym partyzantom - a oni stanowili tu jeśli nie większość, to w każdym razie wpływową grupę - musztra podobać się nie mogła. Spychała ich do pozycji rekrutów, a poza tym wydawała się w czasie wojny niepotrzebna. Ten sam pyzaty plutonowy podszedł przed zbiórkóą do Wiktora i powiedział mu, co myślą o tym partyzanci. - Ja też byłem w partyzantce, a myślę inaczej - odrzekł Wiktor. - Wyście odsłużyli przed wojną normalne wojsko, plutonowy? - Tak jest. - To dostaniecie grupę i będziecie szkolić. Inni tacy jak wy też. To pyzatego trochę udobruchało. Wiktor zarządził zbiórkę w dwuszeregu i kazał odliczyć. Ostatni wykrzyknął "pięćdziesiąt sześć" miał za sobą kryjącego, zatem było ich ogółem stu dwunastu. - Podoficerowie, którzy służyli w wojsku przed wojną, wystąp. Wystąpiło siedmiu. Wiktor powiedział im, czego mają nauczyć ludzi w tym dniu, i kazał wziąć z dwuszeregu kolejno po piętnastu, bo tak z podziału wypadało. Drużyny rozeszły się po koszarowym placu. Podoficerowie zagdakali niebawem komendami, wykonywanymi przez żołnierzy bez ochoty, ale i bez sprzeciwu. W pełnych mundurach było zaledwie paru ludzi. Chyba ze trzydziestu innych miało na sobie części uniformów. Reszta była w cywilnych ubraniach, prawie bez wyjątku mocno sfatygowanych, bo któż idzie do wojska w dobrym garniturze. W partyzantce Wiktor przywwykł do takiej pstrokacizny, lecz tu, przy koszarowej musztrze, raziła ona oczy. Zbyt kontrastowała z normalnym obrazem wojska. Wiktor nie chciał na razie odchodzić z placu, bo jego zniknięcie mogłoby znów rozniecić dyskusję o celowości musztry, a nie wszyscy podoficerowie potrafiliby je pewnie ukrócić. Siadł na ławce pod koszarowym budynkiem, wyciągnął z kieszeni "Bojewoj ustaw piechoty" i zaczął sylabizować tekst. Język stawiał mu opór, ratowała go jednak znajomość tematu, dzęki której mógł odgadywać znaczenie nieznanych słów. Przy najtrudniejszych terminach znajdował na marginesie zanotowane ołówkiem polskie odpowiedniki. Nie był pierwszym polskim czytwlnikiem tego egzemplarza BUP. W południe przyjechało do pułku ośmiu oficerów radzieckich, odkomenderowanych z Armii Czerwonej. Trzech starszych lejtnantów Orzechowski przyprowadził na wolne jeszcze prycze do izby, gdzie od wczoraj kwaterował Wiktor. Jeden z nich, Cichocki, uważał się za Polaka i mówił po polsku - z pewną trudnością wprawdzie, jednakże lepiej od dowódcy pułku. Ten wyglądał na zadowolonego z nowego przydziału. Pozostali dwaj, Naumow i Artemienko, byli Rosjanami. Po polsku nie mówili w ogóle i wcale nie ukrywali, że przyszli do sojuszniczej armii jedynie na rozkaz. Już tu, na miejscu, zdenerwował ich pułkownik rozkazując, by natychmiast zaczęli się uczyć polskiego. - Ja żołnierz, nie filolog - irytował się Artemienko. - Przy odkomenderowaniu nie było o nauce języka mowy. - Podobny jest, łatwo się nauczysz - uspokajał go Cichocki. - A na co mi on? Ja z Irkucka, z kim tam będę po polsku gadał? Podpadłem mojemu dowódcy, ot co, i za karę tak mnie drań wykierował. Cichocki żwawo przystąpił do zadzierzgiwania znajomości z dotychczasowymi lokatorami wspólnej kwatery. Rychło zorientował się, że ze szczególnego poważania korzysta tu Wiktor. U niego przeto zaczął zaspokajać swą ciekawość, tyczącą się polskiej armii i Polski w ogóle. Po południu wyszli obaj na dozorowanie musztry. Wieczorem czuli się niemal przyjaciółmi. Nazajutrz, zapewne na wyrażone wobec pułkownika życzenie Cichockiego, połączył ich również stosunek służbowy. Właśnie nazajutrz przymaszerowała z pułku zapasowego dwustuosobowa kolumna Polaków z Wołynia. Teraz było już w koszarach przeszło trzystu żołnierzy, pułkownik polecił więc przystąpić do formowania kompanii. Dowódcą pierwszej został Cichocki, jego zastępcą do spraw liniowych - Naumow. Do tejże kompanii Butkiewicz przydzielił - na dowódcę plutonu - Wiktora. Wołyniaków przemieszano przy rozdziale z ochotnikami z tej strony Bugu, co Wiktorowi wydało się słuszne. Wśród nowo przybyłych byli również mężczyźni starsi, nawet pięćdziesięcioletni, gdyż na Wołyniu powoływano do wojska według radzieckich przepisów mobilizacyjnych. Wiktorowi przypadło sześciu byłych partyzantów, pięciu innych ochotników z Lubelszczyzny i dziewiętnastu Wołyniaków. Najstarszy miał czterdzieści osiem lat. Wołyniacy byli milczący, nieufni, zamknięci w sobie. Mimo to już po paru dniach Wiktor wiedział - i pozostali dowódcy plutonów też - że nastroje wśród nich są niedobre. Na dodatek okazało się, że prawie połowa z nich nie umie pisać ani czytać, więc nawet gazety nie da im się wcisnąć w rękę, by cokolwiek z polityki zrozumieli. Z takimi żołnierzami Wiktor nie miał dotąd do czynienia, w partyzantce zaś przywwykł do samych ochotników. Co będzie, jeśli trafi na mur niechęci nie do przebicia? XI Reforma rolna była dla polskiej lewicy bezdyskusyjna jako cel. Należało ją przeprowadzić. Ale jak i kiedy - to stało się przedmiotem sporów nawet w środowisku PKWN. Były one odbiciem niedostatku ziemi do podziału i rozbieżnych interesów różnych grup ludności wiejskiej. Na terenach wyzwolonych w czterdziestym czwartym roku ów niedostatek ziemi był szczególnie dotkliwy. "Manifest PKWN" określał normę wielkości gospodarstwa, tworzonego lub dopełnianego z reformy rolnej, na pięć hektarów. Niektórzy działacze ludowi uważali tę normę za zbyt niską, nie pozwalającą na racjonalne gospodarowanie. Tymczasem zapas gruntów folwarcznych na terenach wyzwolonych wystarczał na obdzielenie tylko piętnastu procent bezrolnych i małorolnych, uprawnionych do skorzystania z reformy. Pojawiły się różne koncepcje rozwiązań. Proponowano ograniczenie nadziałów do bezrolnych i gospodarstw karłowatych, co nieuchronnie przeciwstawiłoby takiej reformie podstawową część wsi. Rozważano możliwość obniżenia pięciohektarowej normy, by w ten sposób zwiększyć iliść obdzielonych, przeciwko temu jednak protestowali rzecznicy ekonomiki gospodarstw. Wreszcie niektórzy radzili odłożyć parcelację do czasu wyzwolenia reszty terytorium Polski, gdzie głód ziemi był mniejszy, i przeprowadzić ją wtedy bardziej racjonalnie. To z kolei było dla PKWN nie do przyjęcia ze względów politycznych. Wieś zbyt długo już czekała na ziemię i łatwo mogła dojść do wniosku, że także PKWN obietnic nie dotrzyma. Tylko szybka reforma mogła ją przekonać i zjednać dla nowej władzy. Dekret o reformie rolnej z szóstego września starał się godzić rozbieżne interesy i poglądy. Normę pięciu hektarów utrzymano w nim jako górną granicę parcel. Nie określono w ogóle granicy dolnej. Miało to być rozstrzygane w praktyce, zależnie od ilości uprawnionych i zapasu gruntów w danej miejscowości. By rozwiać obawy wsi co do trwałości reformy, ziemia miała być przekazywana za opłatą - bardzo niską i rozłożoną na wieloletnie raty - oraz z zachowaniem formalności prawnych. Właściciele wywłaszczonych posiadłości mogli otrzymać samodzielne gospodarstwa poza obszarem dotychczasowego majątku bądź zaopatrzenie w wysokości poborów urzędnika państwowego szóstej grupy. Właścicielom zasłużonym w walce z okupantem przysługiwało zaopatrzenie wyższe. Dekret określił też terminy prac parcelacyjnych oraz tryb ich wykonania. Spisy uprawnionych do otrzymania ziemi miały być gotowe w ciągu miesiąca. Terminem całkowitego zakończenia parcelacji był dwudziesty grudnia. Nikt nie czytał dekretu o reformie rolnej uważniej od obszarników. Zawarte w nim terminy prawie całkowicie przekreślały nadzieję, że PKWN prędzej upadnie, niż rozparceluje majątki. Nic bowiem nie wskazywało na to, by miał upaść przed grudniem. Zaś pierwsze ciosy groziły ziemianom już w ciągu trzech tygodni. Według dekretu majątki wraz z całym inwentarzem powinny przejść do dwudziestego piątego września pod zarząd państwowy. Zatem właściciele mieli je utracić jeszcze przed rozparcelowaniem. Poza względami organizacyjnymi zapewne i po to, żeby obecność dziedzica nie deprymowała obdarowywanych jego ziemią. Janusz Klepaczewski widział jednak szansę uratowania swego Lubniewa przed podziałem. Dekret przewidywał, że z części przejętych majątków utworzy się wzorcowe gospodarstwa państwowe, mające być ośrodkami wysokiej kultury rolnej. Przeznaczono na ten cel dziesięć procent przejmowanego areału. Lubniewo spełniało wszelkie warunki, by takim ośrodkiem zostać: prowadzone było wzorowo już od dawna. On, Klepaczewski, przestałby oczywiście być właścicielem. Jednakże w razie politycznej odmiany majątek nie rozparcelowany odzyskać byłoby można, zaś po rozdzielonym między służbę i chłopów da się tylko zapłakać. Klepaczewski zarządzał dotąd Lubniewem bez przeszkód, chociaż niektórzy ziemianie napotykali już trudności. Przyczyniały ich powstające samorzutnie komitety folwarczne. Najpierw utworzyła je służba w majątkach opuszczonych, gdzie po prostu weszły w rolę tymczasowych zarządów. Potem zaczęły się pojawiać i pod bokiem właścicieli, by patrzeć im na ręce. Gdzieniegdzie nierozważni ziemianie sami dali po temu powody. Chcąc ubiec dekret o świadczeniach wojennych, zaczęli sprzedawać pospiesznie zbiory, a czasem i trzodę, co kandydaci do ziemi uznali za umniejszanie dóbr podziałowych. U Prusickiego w Gryfinie zbuntowana część służby właśnie wtedy wybrała komitet folwarczny, który sprzeciwił się jakimkolwiek sprzedażom. W Lubniewie peperowcy Wójcik i Koblewski zwerbowali trzech nowych członków i zawiązali miejscową komórkę partyjną, lecz ani nie powołali komitetu folwarcznego, ani sami się do zarządu majątkiem nie wtrącali. Ale chyba tylko dlatego, że nie było powodów. Klepaczewski bardzo uważał, by ich nie stwarzać, i dziwił się w duchu naiwności Prusickiego. Od paru dni miał w pałacu lokatorów, dwudziestu kilku radzieckich żołnierzy. Kwaterowali w salonie i jadalni; przydały się sienniki po Niemcach, które Klepaczewski kazał przewidująco zmagazynować w szopie. Dwóch oficerów mieszkało w gościnnym pokoju. Prawdopodobnie był to oddział, związany z przyszłą ofensywą, zatem jego postój w Lubniewie mógł potrwać długo. Zdecydowany na ratowanie majątku przed parcelacją Klepaczewski nie zuamierzał zwlekać z działaniem w tym kierunku. Według opinii, jakie docierały z Głuchowa, pekawuenowski starosta Adamiec był wprawdzie czerwony, lecz bez skłonności do doktrynerstwa. Argumenty miały do niego przystęp. Przekonanie go, że parcelacja Lubniewa nie leży w interesie państwa, nie powinno być zadaniem trudnym. Każdy agronom może potwierdzić, że jest to gospodarstwo wzorowe, gotowy niemal ośrodek kultury rolnej. On, Klepaczewski, przestaje być właścicielem tak czy owak. Nie chciałby jednak, żeby wiele lat jego starań uległo zaprzepaszczeniu przez podział ziemi. Wyruszył do Głuchowa z samego rana. W mieście podjechał najpierw pod starostwo, żeby zapewnić sobie przyjęcie w tym dniu. Sekretarka weszła do gabinetu Adamca i wróciła z odpowiedzią, że szef prosi na godzinę dwunastą. Było dopiero kwadrans po dziesiątej, więc Klepaczewski pojechał do Jelonkowej. W bryczce miał dla niej - jak zwykle - kosz z żywnością. W jej pokoju zauważył kłębki wełny i gotowy już prawie sweter. Dostawała zatem znowu zamówienia, pozwalające - jak za okupacji - zarabiać co nieco. Powitała Klepaczewskiego tak, jakby właśnie na niego czekała. Wnet wyszło na jaw, o co chodzi. Potrzebowała podzielić się z kimś zaufanym swoim świeżym zmartwieniem. - Janusz, oni znowu konspirują - wyrzuciła z siebie, zamknąwszy przedtem uchylone skrzydło okna, co świadczyło o dużym spłoszeniu. W jej własnym ogródku nikt się przecież z uszami nie czaił. - Kto? - spytał Klepaczewski. - Baśka, Krzysiek i kto ich tam jeszcze wie. Nie powiedzą mi przecież. - To skąd wiesz, że konspirują? - Wczoraj znalazłam w domu ukryty pistolet. Wystarczy? - Może jakiś dawny, zapomniany? - Nie zapomniany, schowany teraz. Rozmawiałam przecież z Baśką. - A co ona? - Zrobiła mi awanturę, że przetrząsam jej pokój. Ale nie ustąpiłam, musiała go jeszcze wczoraj wynieść z domu. Tylko czy to coś załatwia? Przyrzeczenia, że się z tego wycofa, odmówiła. Teraz ja nie mam na nią wpływu. Ważniejszy Krzysiek. Że konspiracja odżyła, Klepaczewski wiedział już. Nie kryła tego nawet oficjalna "Rzeczpospolita", informując o zastrzeleniu komendanta RKU w Zamościu oraz innych akcjach przeciwko mobilizacji. Klepaczewski uważał taką działalność za niepotrzebną, a nawet szkodliwą. Zaostrzała sytuację, zaś komunistycznych rządów obalić nie mogła, bo za nimi stały armie, Berlinga i radziecka. Rozstrzygnięcia musiały zapaść gdzie indziej, w gabinetach dyplomatycznych. Jak dowodziły losy powstania w Warszawie, męsatwo i determinacja nie wystarczają, żeby zwyciężyć. - Mobilizacja o Krzysztofa Tempskiigo nie zahacza? - spytał. - Otóż nie, uniknął jej o włos. Urodził się w styczniu dwudziestego piątego roku, a mobilizacja kończy się na dwudziestym czwartym. Ale on i tak by do ich wojska nie poszedł. Prędzej z powrotem do lasu. - Jak zdołałem podczas rozmowy z nim zauważyć, jest równie zajadły, co pewny swojej nieomylności. - Tak. Przestaje mi się podobać. Nie powinien w to wciągać Baśki. - Jako matka możesz z nim porozmawiać i postawić sprawę kategorycznie. - Baśka ostrzegła mnie, że jeśli coś takiego zrobię i ośmieszę ją, ucieknie z domu. I gotowa rzeczywwiście uciec. Wtedy przestanie nawet chodzić do szkoły. - A chodzi? Zapomniałem zapytać. - Tak. W zeszłym tygodniu zaczęły się lekcje. Małą maturę z kompletu uznali jej, jest w liceum. Największy kłopot z podręcznikami. Do niektórych przedmiotów jest tylko po kilka na klasę, a na nowe nie ma nawet nadziei. Słuchaj, co z tą reformą rolną? Było coś w gazecie, ale nie miałam jej. - Właśnie w tej sprawie przyjechałem. - Wytłumacz mi, jak to ma być. Wprowadzanie Elżbiety Jelonkowej w szczegóły dekretu byłoby wysiłkiem raczej daremnym. Choć przeżyła kilkanaście lat z mężem adwokatem, niewiele z prawa pojmowała. Klepaczewski wyjaśnił jej pokrótce, co grozi ziemianom już we wrześniu, a co do grudnia. I jaką szansę stwarzałoby zakwalifikowanie Lubniewa do ośrodków kultury rolnej. To oczywiście zrozumiała. - W takim razie postaraj się przekonać tego Adamca, że nie powinni Lubniewa parcelować - powiedziała. - Do tego nie musisz mnie zachęcać. Dotarły do ciebie jakieś opinie o nim? - Krzysiek uważa ich wszystkich za zdrajców. - Bez różnicowania? - Może jakoś tam różnicuje, ale ja nie słyszałam. Krzysiek, jak z tego wynikało, był dla Baśki oraz jej matki głównym źródłem nowin i opinii. Nowiny mogły być prawdziwe, lecz na opiniach polegać nie należało. Młody Tempski uznawał tylko kolory czarny i biały. - Zostawię tu u ciebie przed domem konia i bryczkę - powiedział Klepaczewski do Jelonkowej. - Nie chcę się tłuc takim ekwipażem po mieście, wolę pochodzić. - Bardzo proszę. Ale masz jeszcze czas, do ratusza dojdziesz w dziesięć minut. - Chcę popatrzeć, jak wygląda socjalistyczny Głuchów. Podobno ceny bardzo lecą w górę. - O tak. Socjalistyczny Głuchów wrócił już do normalnego wyglądu. Zniknęły do reszty dwujęzyczne szyldy, sklepy były czynne. Pojawiły się nawet towary w witrynach, tyle że bez uwidocznionych cen. W kawiarence "Danusia", do której Klepaczewski z ciekawości zajrzał, wszystkie stoliki były zajęte. Z murów i tablic ogłoszeniowych agitowały przechodniów hasła mobilizacyjne. "I ty, mój synu, idź i walcz" - mówiła do żołnierza na plakacie obejmująca go ramieniem matka. Niektóre afisze PKWN nosiły ślady dywersyjnego zdzierania. Ulicą Zamojską ciągnęły w obydwie strony rozmaite pojazdy Armii Czerwonej, od konnych furek aż po ciężko jęczące pod ładunkiem trzyosiowe samochody. Klepaczewski zgłosił się w sekretariacie Adamca pięć przed dwunastą. Przyjęty został punktualnie. Podporucznikowi w podniszczonym mundurze, który przywitał go w gabinecie, daleko było do tej prezencji, jaka kojarzy się z wyobrażeniem starosty. Lecz na to Klepaczewski był przygotowany. Patrzące z plakatów twarze członków PKWN też nie kojarzyły się w większości z tradycyjnymi wyobrażeniami ministrów. Władza ludowa nie może nawet żywić ambicji w tej mierze. Adamiec w każdym razie, jak dało się wywnioskować z zachowania i rozmowy, nie był prostakiem. Co najmniej średnie wykształcenie na pewno miał. Wielu przedwojennych starostów nie mogło się wykazać niczym więcej. - Co pana do mnie sprowadza? - spytał Adamiec zaprosiwszy Klepaczewskiego do stolika pod ścianą. Klepaczewski uformował swój wywód w głowie już zawczasu, toteż przedstawił go teraz zwięźle i przejrzyście. Adamiec słuchał z uwagą do końca, chociaż jak się zaraz potem okazało - nie z nim należało o tym mówić. - Reformą rolną - wyjaśnił Klepaczewskiemu - zajmują się urzędy ziemskie, podporządkowane swojemu resortowi w PKWN, a nie władzom terenowym. Nasz Powiatowy Urząd Ziemski mieści się w tym gmachu, woźny panu wskaże. Kieruje nim inżynier Sobala, znany panu prawdopodobnie. - Tak - potwierdził Klepaczewski. Sobala był kierownikiem urzędu ziemskiego przed wojną. - Proszę pójść do niego. Sobala przyjął Klepaczewskiego natychmiast i powitał życzliwie. A także odgadł od razu, o co chodzi. Miał już u siebie w tej samej sprawie dwóch innych ziemian: Śniecińskiego i Butryma. Zaś spodziewał się dalszych. Klepaczewski nie był jedynym odkrywcą tej furtki w dekrecie. - Każdemu chętnie bym pomógł - zapewniał Sobala - ale cóż ja mogę. Tych dziesięciu procent nie przeskoczymy. Pan jednak, jak myślę, zmieści się w nich. Majątek jest bezspornie wzorowy. - Inaczej nie pozwoliłbym sobie przyjeżdżać z taką propozycją - odrzekł Klepaczewski - dziwiąc się w duchu brakowi samokrytycyzmu Śniecińskiego. Pod względem agrotechniki jego majątek był zapóźniony o przynajmniej dwadzieścia lat. Sobala dawał aluzyjnie do zrozumienia, że narzucone przez PKWN tempo reformy rolnej uważa za nieprzemyślane, wręcz nierealne. W tych terminach nie da się nawet przygotować porządnie dokumentacji. Całkiem zaś otwarcie zapewniał, że nie nadużyje swych uprawnień. Właściciele majątków mogą liczyć na jego pełną lojalność, naturalnie w granicach dekretu. - A jak będzie w wypadku Lubniewa z tym państwowym zarządem od dwudziestego piątego września? - spytał Klepaczewski. - Wyjątków chyba nie da się zrobić. - Czy nie mógłbym sam zarządzać majątkiem na rachunek państwa? Jako pracownik? - Ja osobiście nie miałbym nic przeciwko temu. Ale boję się, że nie dostanę zgody. - Skąd weźmiecie tylu komisarzy? To przecież powinni być fachowcy. - Sam jeszcze nie wiem, skąd ich weźmiemy. Lubniewo w każdym razie będę obsadzał na końcu, to mogę panu obiecać. Nie można żądać od Sobali więcej, jest przecież w bardzo delikatnym położeniu, pomyślał Klepaczewski. Podziękował za zrozumienie i pożegnał się. Wracał na Grabową do Jelonkowej zadowolony. Dobrze jednak, że przyjechał do Głuchowa. I dobrze też, że urzędem ziemskim kieruje nadal Sobala. Według kryteriów młodego Tempskiigo jest oczywiście zdrajcą. A przecież byłoby o wiele gorzej, gdyby za jego biurkiem siedział jakiś narwany komunista. Przed restauracją Więcławskiego zderzył się nieomal z Butrymem, wcześniejszym petentem Sobali. - O, pan Janusz! - zawołał tamten wyciągając dłoń do powitania. - Słyszałem, że wrócił pan z wysiedlenia, ale nie było jakoś czasu wpaść i pogadać. Idę do Więcławskiego na obiad. Zapraszam pana. Klepaczewski zgodził się. Jelonkowa szykowała na pewno obiad dla niego, lecz nie obrazi się przecież, jeśli go tym razem nie zje. Pogadać z Butrymem warto było, jak zresztą z każdym towarzyszem ziemiańskiej doli. Mieszkali daleko od siebie, widywali się rzadko, a teraz bardziej niż kiedykolwiek należało wiedzieć, jak sobie inni radzą. Weszli do restauracji. Było tu luźniej niż w kawiarni "Danusia". Jednak całkiem wolnego stolika, przy którym można by rozmawiać bez skrępowania, nie było. Butrym nie zniechęcił się tym. Podszedł do kelnerki i poprosił o wywołanie właściciela, Więcławskiego. Ten, wynurzywszy się z zaplecza, przywitał Butryma w ukłonach i wskazał zasłonięte kotarą drzwi obok bufetu. Znaleźli się w małym pokoiku, przeznaczonym dla gości lepszej kategorii. Obydwa znajdujące się tu stoliki były wolne. - Co podać, proszę jaśnie pana? - spytał Więcławski, ciągle pełen uszanowania. - Bardzo proszę bez jaśnie pana - uciął tę czołobitność nie na czasie Butrym. - A podać proszę to - dodał po chwili - co może pan ze spokojnym sumieniem nam polecić. - Tylko sznycel cielęcy, niestety. Takiego wyboru jak przed wojną już nie mamy. - Dobrze, dwa sznycle. - Butrym spojrzał na Klepaczewskiego. - Wypijemy coś, panie Januszu? - Ja tylko piwo. Za alkohol dziękuję. - I dwa piwa - dokończył zamówienia Butrym. Więcławski skłonił się i wyszedł. Klepaczewski postanowił nie mówić o swej wizycie u Sobali, jeśli Butrym nie ruszy tego tematu pierwszy. Butrym powziął widać taki sam zamiar - i do końca spotkania nie zdradzili przed sobą, co ich sprowadziło do Głuchowa. Rozmowa posterowała najpierw ku polityce rządu emigracyjnego. Butrym miał pretensję do Mikołajczyka o rezultat jego moskiewskiej wizyty. A ściślej - o brak rezultatu. Gdyby się jakoś dogadali, nie byłoby na pewno takiej reformy rolnej, jaką zadekretował PKWN. Poza tym rząd za mało chyba uświadamia sobie to, że czas pracuje dla komunistów. Jak uchwycą władzę na dobre (a chwytają) i umocnią się, będą o wiele twardszym partnerem do rokowań. Klepaczewski podzielał tę opinię, więc temat szybko się wyczerpał, bo nie było o czym dyskutować. - Byłem u Sianożęckiego - powiedział Butrym. - Uważałem, że póki jeszcze trwamy, nie powinien rezygnować ze swojej dawnej roli. Hrabia Antoni Sianożęcki z Brzezin był przed wojną - z racji wielkości majątku i rodowego utytułowania - kimś w rodzaju dziekana ziemian w głuchowskim powiecie. U niego odbywały się spotkania, na których uzgadniano wspólną politykę wobec władz i służby. On też, gdy zachodziła taka potrzeba, występował w imieniu całego środowiska w Głuchnowie albo Lublinie. - Jak pan widzi tę rolę w dzisiejszej sytuacji? - spytał Klepaczewski. - Moglibyśmy się u niego spotkać i naradzić. Położenie jest poważne. Może warto by jakoś nacisnąć na rząd emigracyjny. A przynajmniej uzgodnić, co mamy robić. - I co na to pan Antoni? - Mówiąc krótko umył ręce. Powiedział mi, że nie może stwarzać wrażenia ziemiańskich knowań. - Taki zjazd nie dałby się ukryć, to prawda. A cóż radził? - Ostrożność i spokój. Łatwo to powiedzieć: spokój. On ma zamożną rodzinę na Zachodzie, w razie czego przemyci się tam jakoś. A my? Więcławski przyniósł im sznycle osobiście. On widać nie uważał jeszcze ziemian za warstwę przekreśloną. Przynajmniej dla jego interesów. - Któż to u pana teraz jada, panie Więcławski? - zainteresował się Butrym. - Na salce gęściej niż przed wojną. - Tak, ale towarzystwo już nie to. - Kto mianowicie? - Przeważnie, co tu ukrywać, różni spekulanci i kombinatorzy. Tak jak za okupacji. Porządne towarzystwo zbiedniało. Rachunek, jaki Butrym zapłacił za niewyszukany przecież posiłek, uprzytomnił Klepaczewskiemu, iż rzeczywiście urzędnik ani nauczyciel nie może tu jadać. Gdyby sprawdzić kalkulację Więcławskiego, też dałoby się go pewnie wepchnąć do tego samego worka, co większość klientów. Na ulicy pożegnali się z Butrymem, było im dalej nie po drodze. Klepaczewski wrócił do Jelonkowej, która - jak trafnie przewidywał - miała już podgotowany obiad i z niezadowoleniem przyjęła wiadomość, że jadł u Więcławskiego. - Jak ci poszło u starosty? - spytała. - Nie u starosty, ale poszło. Parcelować Lubniewa chyba nie będą. - Baśka wróciła już ze szkoły, ale znowu gdzieś pobiegła. Ona uważa, że nie powinieneś chodzić do tych czerwonych. - Tylko pełny bojkot, co? - żachnął się Klepaczewski. - Niech ona i jej Krzysiek nie uczą mnie przynajmniej. Ta ich szczeniacka konspiracja może nam jeszcze bokiem wyjść. Tu coraz gęściej od wojska, a oni ze swoimi pistoletami, pogróżkami i zrywaniem plakatów. Gówniarstwo. - Mnie nie tłumacz. Mówiłam ci przecież, że jestem przeciwna. - No tak... Przepraszam, poirytowało mnie to. Po powrocie do domu Klepaczewski przeczytał kupione w Głuchowie dzienniki: "Rzeczpospolitą" i "Gazetę Lubelską". Teraz były to już normalne pisma, z pełnym serwisem informacji, reportaży i publicystyki, a nawet działami ogłoszeń. Życie się stabilizowało, władza wkraczała w coraz to nowe jego dziedziny, regulowała je. Pistoletowa konspiracja nie mogła tego zmienić, nawet gdyby wzięli się do niej ludzie poważniejsi od Tempskiego i Baśki. Z konspiracją zetknął się znowu nazajutrz. W południe zjawił się u niego - teraz w cywilnym ubraniu - ów nie znany mu z nazwiska ani pseudonimu podporucznik Armii Krajowej, który w końcu lipca zostawił w Lubniewie na przechowanie dwa zaprzęgi. Przyszedł uzgodnić sposób ich odebrania. Motyw tego zamiaru tłumaczył z zakłopotaniem. - Na razie nam niepotrzebne. Ale wie pan jaka jest teraz sytuacja majątków... Nic pewnego. Chcemy po prostu zdeponować te zaprzęgi gdzie indziej. Ta przezorność, choć można ją było zrozumieć, nie podnosiła na duchu. Lecz w tym momencie obawy Klepaczewskiego skupiły się na czym innym. Czy można te zaprzęgi wydać? Folwarczni peperowcy odgadywali pewnie ich pochodzenie. Przeciwko przybytkowi nie protestowali. Co jednak powiedzą, jeśli w przededniu reformy rolnej konie i wozy znikną? A władze czy nie zainteresują się, kto mianowicie odebrał depozyt? Przed dwoma tygodniami PKWN wydał dekret o rozwiązaniu na terenach wyzwolonych tajnych organizacji wojskowych. Kolizja zwrotu zaprzęgów z tym dekretem byłaby oczywista. Nie, teraz już tego zrobić nie wolno. Oznajmił to podporucznikowi podając motywy. - Boi się pan - powiedział tamten cierpko. - Tak, boję się - potwierdził Klepaczewski. - To już nawet nie ryzyko, to zwyczajne nadstawienie własnej głowy. - My też nie nadstawiamy cudzych. - Poważnie bym się na waszym miejscu zastanawiał, czy jest sens to robić. - Dziękuję za radę, przekażę komu trzeba - odpowiedział podporucznik, już całkiem nieprzyjaźnie. - To pańskie ostatnie słowo? - Tak, nie mogę inaczej. - Wobec tego żegnam. Podporucznik odszedł nie podając Klepaczewskiemu ręki. On zaś popadł w gorzkie zamyślenie. Tak oto zarobił w Armii Krajowej na opinię tchórza. Może nawet wątpliwego patrioty. Dla jednych był wrogiem klasowym, dla drugich stał się obiektem pogardy. Mimo to nadal uważał, że inaczej postąpić nie mógł. Po obiedzie odwiedził go inny gość, też pesymistycznie widzący przyszłość ziemian. Twarz tego człowieka była mu znajoma, lecz nie potrafił jej z nikim skojarzyć. Tamten odgadł to, więc się przypomniał. Nazywał się Tużnik, był właścicielem antykwariatu dzieł sztuki w Lublinie. Klepaczewski kupił u niego przed wojną trochę artystycznych miniatur i dostał się widać wtedy do ewidencji zakładu. Nie mówiąc otwarcie o wiszącej nad dworami groźbie, Tużnik spytał, czy Klepaczewski nie chciałby sprzedać czegoś z rzeczy, interesujących jego firmę. Równie taktownie dał do zrozumienia, że można by to załatwić dyskretnie i za zapłatą w dolarach albo złocie. Ta propozycja również nie podnosiła na duchu, lecz nie zmuszała do żadnej trudnej decyzji. Nabyte u Tużnika miniatury Klepaczewski zaraz na początku wysiedleń z Zamojszczyzny zawiózł do Jelonkowej, gdzie były teraz bezpieczne. Innych wartościowych dzieł sztuki w Lubniewie nie miał, wolał inwestować pieniądze w gospodarstwo. Nie mógł zatem ziścić nadziei Tużnika, liczącego zapewne na kupno poniżej wartości, bo dla normalnych transakcji nie podejmowałby chyba fatygującej wędrówki po dworach. Zawiedziony antykwariusz pożegnał się, wyszedł z pałacu i pojechał dalej bryczką, wynajętą prawdopodobnie w którymś z majątków. Obie wizyty zaniepokoiły Klepaczewskiego. Uznał je za znaki ostrzegawcze, których nie wolno zlekceważyć. Może rzeczywiście zjedzie wkrótce do majątku komisarz, który położy rękę na wszystkim? Myśl jego pobiegła do bakelitowego pojemnika ze złotem i kosztownościami, zakopanego pod ławką w altanie. Dotąd go stamtąd nie wydobył. Teraz trzeba to już zrobić i przechowywać wszystko wśród rzeczy osobistych, które przecież wolno będzie z pałacu zabrać. Trzeba to zrobić jeszcze dziś. Służba folwarczna nie kręciła się po pałacowym ogrodzie, lecz chodzili tam niekiedy kwaterujący w majątku żołnierze. Wprawdzie listowie obrastającego altanę dzikiego wina osłaniało jej wnętrze, jednakże Klepaczewski wolał uniknąć wszelkiej obserwacji. Postanowił pójść po pojemnik wtedy, kiedy żołnierze będą jeść kolację. Dostawali ją, jak zauważył, o zmierzchu. Pojemnik zakopany był płytko, dało się go wydobyć bez szpadla. Klepaczewski przygotował do tego celu nóż do rozcinania papieru. Gdy wieczorem żołnierze zabrzękali menażkami, poszedł ku altanie. W jej wnętrzu było już całkiem mroczno, lecz wciśnięty w to miejsce pod ławką charakterystyczny odłamek kamienia Klepaczewski potrafiłby wymacać nawet w zupełnej ciemności. Wyłuskał kamień, rozgrzebał ziemię, wyjął pojemnik. Potem wyrównał na płasko grunt. Wsunął pojemnik do przyniesionej ze sobą papierowej torby i - nie natknąwszy się na nikogo - wrócił do pałacu. W swym gabinecie na górze osunął się w fotel i odetchnął z ulgą. Później zapalił lampę, oczyścił pojemnik z ziemi i ukrył w głębi biurka. Żołnierze tymczasem skończyli jeść. Po kolacji siadali zwykle na pałacowym podjeździe i śpiewali przy akompaniamencie harmonii. Tak się stało i teraz. Harmonista zaintonował melodię, ten sam, co każdego wieczora zapiewajło zaczął pieśń, po chwili podjęła ją reszta. Na poziciju diewuszka@ prowożała bojca.@ Tiomnoj nocziju proszczałasa@ na stupieńkach krylca...@ W wieczornej ciszy pieśń niosła się rozlewnie i smętnie. Przebijała przez nią tęsknota tych żołnierzy za odległą ojczyzną i pozostawionymi tam dziewczynami. Lecz ich przyszłość była jasna: zwyciężali. Jeszcze ze dwie ofensywy i postawią swą stopę w pokonanej Hitlerii, a potem wrócą do domów. Gdzie ja wtedy będę? - pomyślał Klepaczewski. Co przyjdzie mi robić, na co czekać? Ogarnęła go melancholia. Dla jego klasy finał tej wojny będzie inny niż dla tych żołnierzy. I inny niż dla ogółu Polaków. Idą nowe czasy. Dawne nie wróci. Pieśń o odprowadzającej żołnierza dziewczynie dobiegła końca. Wkrótce rozległa się inna. Żywsza w rytmie, lecz też o dziewczynie. Rascwietali jabłoni i gruszy,@ popłyli tumany nad riekoj.@ Wychodiła na bierieg Katiusza,@ na wysokij bierieg, na krutoj.@ Przyszła kucharka, by zapytać go, co chciałby zjeść na kolację. Było mu wszystko jedno, nie miał apetytu na nic. Dzień, pomyślnie rokujący w południe, kończył się mimo to smutno. .nv XII Korzystne zmiany linii frontu nad dolnym Bugiem i Narwią stworzyły na początku września warunki do likwidacji niemieckiego przedmościa w widłach Bugo_Narwi i Wisły. W ramach tego zadania, do którego dowództwo Pierwszego Frontu Białoruskiego skierowało dwie armie, mieściło się wyzwolenie Pragi i uchwycenie mostów na Wiśle, jeśli nie zostaną przez Niemców zniszczone. Do udziału w bitwie o Pragę wyznaczona została również pierwsza dywizja piechoty Wojska Polskiego, zluzowana w tym celu z obrony Wisły pod Karczewem. Natarcie na niemieckie przedmoście rozpoczęło się dziesiątego września. Nie osiągnęło ono w pełni zamierzonego celu - Niemcom udało się obronić część przyczółka między Wisłą i Bugo_Narwią - jednakże Praga została po pięciodniowych walkach zdobyta. Wszystkie warszawskie mosty Niemcy zdążyli w trakcie odwrotu zniszczyć. W czasie tej operacji przesuwała się do rejonu Pragi reszta pierwszej armii Wojska Polskiego, zluzowana z przyczółka warecko_magnuszewskiego. Piętnastego września dowództwo Frontu poleciło jej rozpoznać nieprzyjaciela oraz rzekę i przygotować się do zdobycia przyczółków na lewym, warszawskim brzegu Wisły. W tym celu oddano do dyspozycji polskiego dowództwa radzieckie jednostki wsparcia: artyleryjskie, lotnicze i przeprawowe. Generał Berling, chcąc jak najprędzej przyjść z pomocą powstańcom warszawskim, postanowił forsować Wisłę bez przygotowania, wprost z marszu. Już w nocy z piętnastego na szesnasty września zaczęto przeprawiać pododdziały dziewiątego pułku piechoty na Czerniaków, który był jedynym miejscem, gdzie powstańcy mieli jeszcze dostęp do rzeki. W dwie doby później, dla odwrócenia uwagi Niemców, przeprawiono jedną kompanię piechoty na wysokości Żoliborza. Niemcy z wielką energią zaatakowali wysadzone na Czerniakowie bataliony i za pomocą zapory ogniowej na Wiśle odcięli je praktycznie od praskiego brzegu. Próby dosyłania posiłków i zaopatrzenia skończyły się zatopieniem niemal wszystkich środków przeprawowych. Na przyczółku siły powstańców i pierwszoarmistów topniały z każdym dniem. Po ośmiu dobach zaciekłej walki Czerniaków padł. Pierwsza armia straciła na przyczółkach i Wiśle prawie cztery tysiące żołnierzy. Tylko niewielu z uczestników walk zdołało powrócić na praski brzeg. Dwudziestego drugiego września armia otrzymała rozkaz przejścia do obrony warszawskiego odcinka Wisły między Karczewem a Pelcowizną. W dziesięć dni później, drugiego października, dowództwo powstania podpisało akt kapitulacji. Ludność została wysiedlona, zaś niemieckie ekipy niszczycielskie przystąpiły do palenia i burzenia resztek miasta, które według rozkazu Hitlera miało przestać istnieć. W czasie dwumiesięcznych walk straciło życie prawie dwieście tysięcy warszawian. Od początku bitwy o Pragę Wiktor Zapała żył w podnieceniu. Jego niepokój o rodzinę, stępiony przez zostawiające mało wolnego czasu zajęcia w pułku, ożył na nowo, a nawet wzmógł się. Jeśli nie stało im się nic złego dotąd - mogło przytrafić się teraz, podczas walk. Czekał niecierpliwie na kolejne wiadomości o postępach bitwy. Zaś gdy zwycięsko skończyła się, natychmiast zaczął myśleć o tym, jak dowiedzieć się czegoś pewnego o bliskich. Okolicznościowy urlop na taki cel nie wchodził w rachubę, trzeba było szukać innych możliwości. Na Pradze oraz w jej rejonie znajdowały się teraz polskie jednostki i Wiktor miał z początku nadzieję, że może ktoś z jego pułku będzie tam jechał służbowo. Zapewnił sobie u adiutanta Orzechowskiego wiadomość o czymś takim. Lecz minął tydzień, a nikogo nie wysyłano, bo nie było po prostu potrzeby. I nie zanosiło się na nią: jakiż interes może mieć formujący się pułk do komu innemu podporządkowanych frontowych dywizji? Orzechowski oświadczył wręcz Wiktorowi: - Przestań na to liczyć. Trzeba zadziałać inaczej. Masz trochę pieniędzy? - Mam. - To zapytaj w miasteczku o kogoś, kto by chciał zarobić. Na pewno się taki znajdzie, a wojskowe samochody biorą każdego. Orzechowski miał rację. Kaszewiec był miasteczkiem biednym, ludziom się nie przelewało, a wyjazd na Pragę nie powinien zająć więcej jak dwa dni. Wczesnym wieczorem, po zajęciach z plutonem, Wiktor wyskoczył do jedynej tu knajpki Miecika, gdzie koledzy oficerowie zaciągnęli go ostatniej niedzieli. - Panie Miecik - powiedział do właściciela - dam zarobić parę złotych komuś, kto pojedzie z listem na Pragę. - Ile? - spytał rzeczowo Miecik. - Jak będzie chętny, dogadamy się. Miecik pomyślał chwilę. - Młody chłopak może być? - Czemu nie? Byle zajechał i wrócił. - Dobrze. Niech pan zaczeka, panie poruczniku. Miecik powiedział coś do obsługującej bufet córki. Dziewczyna zdjęła fartuch i wyszła tylnymi drzwiami. Wkrótce wróciła. - Zaraz przyjdzie - oznajmiła ojcu. Zjawił się szesnasto_ albo siedemnastolatek o bystrych oczkach. Wiktor wytłumaczył mu, o co chodzi. Dotrzeć pod jeden z dwóch adresów, oddać list, zaczekać na odpowiedź, przywieźć ją. W razie niezastania nikogo wywiedzieć się u dozorcy, sąsiadów albo w jakikolwiek inny sposób. - Ile pan za to daje? - spytał chłopak. - A ile chcesz? Chłopak zastanawiał się przez chwilę, szacując pewnie zasoby i hojność zleceniodawcy. - Dwie stówy - zaryzykował. - Dobrze - zgodził się Wiktor. - Pięćdziesiąt zaliczkowo, sto pięćdziesiąt po powrocie. Chłopak przystał na takie raty. Wiktor poprosił go, by postarał się o dwie koperty. Sam tymczasem na wydartych z notatnika kartkach napisał krótkie liściki do żony i ojca. Że jest zdrów, służy w wojsku, prosi o odwrotną wiadomość przez posłańca o całej praskiej rodzinie. Na przyniesionych wkrótce przez chłopaka kopertach wypisał adresy: żony na Targowej oraz ojca na Grochowskiej. - Gdzie dostarczyć panu odpowiedź? - spytał chłopak. - Do koszar. Wywołaj mnie do bramy. Nazywam się Wiktor Zapała, pierwsza kompania. - Dobra. Jutro rano wyruszę. Wiktor wrócił do koszar. Zdążył jeszcze zjeść kolację, choć wszyscy oficerowie byli już po niej: głód popędzał ich do posiłków, tu się nigdy nie spóźniali. Wyżywienie poprawiło się w pułku tylko o tyle, że gotowany pęczak przestał być potrawą jedyną. Zdarzały się kartofle z kawałkami słoniny, nieregularnie i skąpo przychodził chleb. Ponieważ jednak zaczęły się intensywne ćwiczenia, głód dawał się we znaki nie mniej dotkliwie jak w pierwszych dniach. Pułk miał już prawie trzy czwarte etatowego stanu osobowego, ale tylko w szeregowcach. Przyszły z jednostek zapasowych dalsze partie Wołyniaków, dopływali rekruci z pekawuenowskiego poboru. Natomiast bardzo źle było z oficerami: tu wyniki mobilizacji zawiodły oczekiwania. Pełny etat pułku wymagał dwustu siedemdziesięciu ośmiu oficerów. Na razie było ich niespełna stu - razem z Rosjanami i młodziutkimi chorążymi z pośpiesznych szkół oficerskich pierwszej armii. Z konieczności dowódcami części plutonów zostali tymczasowo podoficerowie, których zresztą też było za mało. Jeszcze gorzej od oficerów dopływało zaopatrzenie. Jak dotąd, dopisywały tylko dostawy broni. Nadal nie było mundurów, sprzętu kwatermistrzowskiego, środków transportu, pełnych norm wyżywienia. Wojsko chodziło i ćwiczyło w cywilnych ubraniach, spało na wymoszczonych jedynie słomą pryczach, głodowało. Robiło się już chłodno, zaś ludzie nie mieli ciepłej bielizny ani płaszczy, bo idąc latem do wojska nie zabierali z domu takich rzeczy. Nastroje stawały się niedobre nie tylko wśród Wołyniaków. W trudnym położeniu znaleźli się oficerowie i podoficerowie polityczno_wychowawczy, których cała grupa przybyła do pułku z pierwszej armii i trafiła w zupełnie inne warunki. Pierwsza armia rozwijała się stopniowo. Najpierw była jedna dywizja, potem korpus, dopiero później armia. Ludzi, sprzętu i zaopatrzenia przybywało mniej więcej równomiernie. Druga armia powstawała od razu w pełnym składzie i niezwykle szybkim tempie - z rozmaitego elementu ludzkiego i przy spóźniającym się zaopatrzeniu. Wszystkie niedostatki miały swoje obiektywwne powody - lecz żołnierz musiał znosić uciążliwe skutki, za przyczyny zaś nie czuł się odpowiedzialny. On swój obowiązek spełniał. W plutonie Wiktora podoficerem polityczno_wychowawczym był sierżant Leon Mróz, chłopak dwudziestoletni zaledwie, wprost z przeszkolenia. Pochodził z Krzemieńca na Wołyniu. W czterdziestym roku znalazł się za Uralem, w czterdziestym trzecim przybył stamtąd do formującej się właśnie dywizji kościuszkowskiej. Okazał się inteligentny, więc dywizyjni "apostołowie" uznali go po niespełna roku za zdatnego do ich służby i posłali na polityczne przeszkolenie. I tak go stracili, bo do macierzystej dywizji po skończeniu kursu nie wrócił; pierwszeństwo zyskały potrzeby drugiej armii. Tu, w nowym pułku, Mróz trafił do sformowanego już plutonu Wiktora. Wołyniacy przyjęli go z rozdwojeniem w duszach. Uznanie Mroza za swojego zawisło wśród wątpliwości, życie zmuszało jednak do zgody. Ktoś musiał pisać analfabetom listy do rodzin i czytać te, które przychodziły. Zwyczajowo należało to do "apostołów". Stosunki zaczynały się przeto układać i Mróz sączył przy okazji do dusz swe argumenty. Lecz w kwestii mundurów i jadła trudno było liczyć na agitacyjne sukcesy. Tu świadomość nie miała szans zatryumfowania nad głodnym i marznącym ciałem. Mróz zdawał sobie z tego sprawę i alarmował zwierzchność nie mniej uparcie niż dowódcy plutonów. Odpowiedź była monotonnie ta sama: jeszcze trochę cierpliwości, wszystko będzie. Czas po kolacji był w zasadzie wolny, lecz nie dla wszystkich. Oficerowie z partyzantki i przedwojennego wojska musieli się szkolić w znajomości obcej im broni radzieckiej, służby saperskiej i chemicznej oraz niektórych zagadnień taktyki. Prowadzili te zajęcia oficerowie radzieccy. Podpułkownik Butkiewicz zapędził ich ostro do nauki języka polskiego. Zakontraktował nawet do tego urodziwą polonistkę spośród kaszewieckich nauczycieli. Na razie jednak wyniki tej językowej edukacji były znikome i zajęcia szkoleniowe - z wyjątkiem przypadających Cichockiemu - prowadzone były po rosyjsku. To, czego nie udało się zrozumieć w oryginale, tłumaczono kolektywnym wysiłkiem na polski. W najgorszym razie instruktor musiał trudzić się opisowymi objaśnieniami w znanej już słuchaczom terminologii. Zajmowało to czas, lecz miało i dobrą stronę. Oswajało z językiem rosyjskim, bez którego szeregowiec mógł się obejść, lecz oficerowi było trudno. Idąc wprost z kolacji do sali wykładowej, Wiktor spotkał swego dowódcę kompanii, Cichockiegfo. Ten wiedział o jego wypadzie do miasteczka. - Załatwiłeś? - spytał. - Tak. Jutro rano wyrusza posłaniec. - No i dobrze. Będziesz tu miał niedługo odwiedziny, zobaczysz. - Oby. Po miesiącu pobytu w pułku Cichocki mówił po polsku czyściej od niektórych Wołyniaków, tylko czasami przekręcał coś z rosyjska. Wtedy Wiktor poprawiał go natychmiast, bo tak się umówili. Ich stosunki stały się zażyłe i serdeczne. Wiktor był pewny, że w razie jakichś tarapatów może na swego dowódcę liczyć bardziej, niż tego się normalnie oczekuje od przełożonego. Tego wieczoru Wiktor z trudem śledził wykład kapitana Bubnowa o taktyce walki w mieście. Myśli uciekały mu ku Pradze i jutrzejszej wyprawie młodego posłańca. Na szczęście temat wykładu nie był mu obcy, jako cichociemny przechodził to w Anglii, więc pamięć łatała luki w uwadze. Salę zasmradzały prymitywne kaganki, zwane potocznie kopciłkami. Niemcy podczas odwrotu uszkodzili elektrownię, w Kaszewcu nie było prądu. Mieszkańcy mieli okupacyjne karbidówki i lampy naftowe, zaś wojsko używało frontowego wynalazku: właśnie kopciłek. Do zrobienia takiego kaganka wystarczała spłaszczona u wylotu łuska artyleryjska i knot z kawałka tkaniny. Paliwem mogła być oliwa, nafta lub nawet benzyna z dodatkiem chroniącej przed wybuchem soli. Kopciłki dawały więcej dymu i swądu niż światła, lecz trochę jednak ciemność rozjaśniały. Po dniach spędzonych na powietrzu Wiktor sypiał dobrze, rano dopiero przy myciu otrząsał się ze snu. Przed śniadaniem kompanie stawały do zbiórki i modlitwy. W pułku był już kapelan, który energicznie egzekwował u dowództwa przedwojenne przepisy w kwestii życia religijnego wojska. Pieśń "Kiedy ranne wstają zorze" zaczynała dzień. "Wszystkie nasze dzienne sprawy" kończyła go. Jednało to Wołyniaków, dla których modlitwy i możność spowiedzi były pośrednim dowodem, że wojsko jednak jest polskie. Pod tym względem widok kapelana działał na nich skuteczniej niż wysiłki sierżanta Mroza. Wiktor był od rana myślami przy swoim posłańcu. O której wyruszył z domu? Jak mu się poszykowało z samochodami? Gdzie może być w tej chwili? Musiał skupiać się wysiłkiem woli, by prowadzić ćwiczenia. Wydawało mu się, że żołnierze zaczynają dostrzegać jego rozproszenie. Dotychczas zazdrościł im tego, że znają losy swoich rodzin, chociaż nieraz bardzo oddalonych. Jutro, najpóźniej pojutrze zrówna się z nimi w tej wiedzy. Żeby tylko pomyślnej. Po obiedzie okazało się, że Wołyniakom zazdrościł przedwcześnie; przyszedł do niego z poważną miną Mróz. - Dwaj nasi zza Bugu dostali dziś listy z domów - oznajmił. - Niedobrze. - Dlaczego? - zdziwił się Wiktor. - Że dostali listy? - Niedobrze w tych listach. Wojska poszły na zachód, to Ukraińska Powstańcza Armia łeb podnosi. Znów chcą rżnąć Lachów, Żydów i bolszewików. I nawet zaczynają, jak wynika z tych listów. - Wyraźnie tak jest napisane? - Wołyniakom nie potrzeba wyraźnie. Z półsłówek wiedzą, o co chodzi. Czytałem im te listy, nie ma wątpliwości. Od razu zaczął się niepokój. To my tu, mówią, w armii, a tam upowcy rodziny nam wyrżną. Baby i dzieci same się przecież nie obronią. - Co my na to możemy poradzić? - Nie wiem. Melduję. - Zameldujcie po swojej linii do góry. To sprawa polityczna. - Tak jest. Pod wieczór Wiktor - choć jeszcze wczoraj szacował realistycznie podróż posłańca na dwa dni - zaczął się spodziewać jego powrotu. Oczywiście daremnie. Następny dzień był już samym tylko wyczekiwaniem. Przy każdej okazji zerkał ku koszarowej bramie. Wreszcie parę minut po czwartej został tam wezwany. Chłopak od Miecika stał nie opodal wartownika. - Załatwione - oznajmił z nutą dumy w głosie. - Przywiozłem odpowiedź. Wiktor rozdarł nerwowo podaną mu przez chłopaka kopertę. Jego żona pisała: Kochany! Jestem zdrowa, moi rodzice też. Twój ojciec i Piotr również. Obydwa domy całe. Przyjadę do Ciebie w najbliższych dniach, to opowiem wszystko szczegółowo. Tysiąc ucałowań. Julia Wiktor poczuł wielkie odprężenie. Przez pewien czas trzymał list w ręku nie chowając go do koperty ani do kieszeni. Potem zauważył, że jego posłaniec wyczekująco stoi obok. Sięgnął do portfelu, wyjął dwie stuzłotówki, wręczył mu. - Nie będę miał reszty - powiedział chłopak. - Nie trzeba. Dziękuję ci. - I ja dziękuję - odrzekł ucieszony nieoczekiwaną premią chłopak. - Do widzenia, panie poruczniku. - Jeszcze chwilę. Czy można tu u kogoś w Kaszewcu wynająć pokój na nocleg, jakby żona przyjechała? - Pana żona pytała mnie już o to. Można. Pan Miecik wskaże. Dopiero na koszarowym placu, przeczytawszy list żony jeszcze raz, Wiktor wykrył to, co w porywie radości uszło jego uwadze: że w wiadomości pominięta jest Sylwia, jego siostra. To nie mogło być przeoczenie, skoro Julia nie zapomniała o Piotrze, jej mężu. Co więc jest z Sylwią? Radość Wiktora przyblakła. Sylwii widocznie nie ma. Julia chce mu to powiedzieć osobiście, licząc pewnie, że w bezpośredniej rozmowie zdoła złagodzić cios. Cichocki, z którym przede wszystkim podzielił się nowiną, usiłował rozproszyć jego zły domysł, lecz nie było to możliwe. Wiktor czekał na przyjazd żony i z radością, i w niepokoju. Wieczorem, po raz pierwszy od dawna, zasnął z trudem. Także przez cały następny dzień nie mógł się uwolnić od myśli o Sylwii. Julia zjawiła się przy koszarowej bramie w dwie doby po posłańcu, prawie o tej samej porze: około czwartej. - Co z Sylwią? - spytał Wiktor zaraz po przywitaniu. - Już jest - odpowiedziała Julia. - A gdzie była? - W powstaniu, na Czerniakowie. Wydostała się stamtąd wpław przez Wisłę w ostatniej chwili. Była już w domu tego dnia, jak przyjechał chłopak od ciebie, tylko ja jeszcze o tym nie wiedziałam. Przeziębiła się przy tej przeprawie, ale lekarz mówi, że zapalenia płuc chyba nie będzie. Teraz radość Wiktora była już pełna. Patrzył ze wzruszeniem w twarz żony. Widzieli się niedawno, w pierwszej połowie lipca, kiedy - zawiadomiona listownie - Julia odwiedziła go we wsi Wygoda. Lecz wtedy czuł się źle, gorączkował jeszcze i niewiele z tego spotkania zapamiętał. Obecnie, udręczony prawie dwoma miesiącami obaw związanych z powstaniem, przyglądał się żonie jak po bardzo długiej rozłące. Na jej wyglądzie wojna nie odcisnęła się niemal wcale, była po dawnemu młoda i piękna. Może dlatego, że nie doznała przez te lata niedostatku. Kalabińscy, jej rodzice, należeli do tej części drobnomieszczan, którym wojna napędziła wiatru w żagle. Do trzydziestego dziewiątego roku ich sklepik galanteryjny wegetował dychawicznie wśród licznej i ruchliwej konkurencji. Za okupacji udało im się szybko wyczuć koniunkturę, spowodowaną zreglamentowaniem przez Niemców skóry. Wcześniej od innych chwycili się za produkcję damskiego obuwia na drewnianych spodach, co pozwoliło im umocnić się na rynku. Gdy po powrocie do kraju Wiktor zetknął się z nimi znowu, byli już ludźmi, jak na okupacyjne stosunki, zamożnymi. Mogli więc zaoszczędzić swej jedynej córce wojennej biedy. - Teraz mam ćwiczenia z plutonem, nie możemy rozmawiać dłużej - powiedział. - Potem postaram się zwolnić aż do rana. Ty wynajmij tymczasem pokój. - Już to zrobiłam. - Wobec tego idź tam i odpocznij po podróży. Ja zjawię się za jakąś godzinę, najdalej półtorej. Gdzie to? - Pochyła pięć, u Litwińskiej. To niedaleko tej knajpki Miecika. Wiktor odnalazł Cichockiego, zawiadomił go o przyjeździe żony i zapytał, jak zwolnić się z koszar na wieczór i noc. Cichocki pomyślał chwilę. - Do starego nie trzeba z tym chodzić - rzekł. - Wiesz chyba dlaczego. - Wiem, Orzechowski uprzedził mnie. To jak zrobić? Po dalszej chwili namysłu Cichocki powiedział: - Idź, tylko rano bądź na czas. Biorę to na siebie. W razie czego mów, że ja cię zwolniłem. Jakoś się wytłumaczę. - Dziękuję ci. Żebyś tylko nie miał przykrości. - Pod sąd mnie za to nie postawią. Pokój na Pochyłej był zagracony i zatęchły, lecz to im zupełnie nie przeszkadzało. Od razu po wejściu Wiktora przypadli do siebie i to był chyba najdłuższy pocałunek. Julia pachniała dobrymi perfumami, jej jędrne ciało przyprawiało Wiktora o zawrót głowy. Rozluźniła uścisk, ustawiła męża twarzą do lampy, przyjrzała mu się uważnie. - Zmarniałeś - powiedziała. - Wyciągnęło cię. - Chorowałem przecież. A tu nas nie przekarmiają. Bieda w wojsku. - Przywiozłam ci trochę pieniędzy. Dożywiaj się. - Nie ma nawet gdzie, kantyny jak dotąd brak. Ale to nieważne, przeżyję. Opowiadaj. Skąd Sylwia w powstaniu na Czerniakowie? Sylwię już przed wojną ciągnęło do lewicy, zaś podczas okupacji wstąpiła do PPR. Armia Ludowa, jak Wiktor wiedział, przyłączyła się do powstania dopiero po jego wybuchu, który powinien zastać Sylwię na Grochowie. Skąd więc ten Czerniaków? - Powstanie złapało ją po tamtej stronie Wisły - wyjaśniła Julia. - Na Czerniakowie, jak mówi, było w ostatnich dniach piekło. Gdyby nie umiała dobrze pływać, nie uratowałaby się prawdopodobnie. Ale ja ci o tym wiele nie powiem, bo rozmawiałyśmy krótko. Dowiesz się od niej przy okazji. - A co w innych dzielnicach? Powstańcy walczą jeszcze? - Już prawie nie słychać. Całej Pragi Julia jeszcze po wyzwoleniu nie widziała - oceniała jednak, że ostatnie zniszczenia nie są wielkie, bo bój trwał krótko. Ale teraz Niemcy strzelają zza Wisły, więc nie wiadomo, czy szkód nie przybędzie. Niemcy powywlekali mężczyzn do kopania okopów, a potem gdzieś wywieźli. Jej ojciec i Piotr Ledwoń też byli wzięci z domów, jednak udało im się uciec i wrócić. Z żywnością było od wybuchu powstania bardzo źle, bo nic z zewnątrz nie dopływało. Teraz też niewiele jeszcze można kupić. - Jak poradzimy sobie z kolacją? - spytał Wiktor. - Może u tego Miecika da się coś zjeść. Widziałem tam w bufecie jakieś zakąski. - Kolację zamówiłam tu, u gospodyni. Pewnie już szykuje. Jedzenie rzeczywiście pojawiło się niebawem na stole: pełna patelnia jajecznicy, chleb i dwa kubki kawy z mlekiem. Po koszarowym wikcie była to dla Wiktora nieomal uczta. Kiedy zjedli, Julia zapytała: - Ty poszedłeś do tego wojska z własnej woli czy z musu? - Z własnej woli. Ale w dwa tygodnie później musiałbym jako oficer pójść obowiązkowo. Jest mobilizacja. - Czy to jest gdzieś zapisane, że poszedłeś z własnej woli? - Oczywiście, w moich aktach. - To co będzie, jakby się zmieniło? - Co ma się zmienić? - No, rząd. Mówią, że po pobiciu Niemców sojusznicy wezmą się za bolszewików. - Kto tak mówi? - Ludzie. Ja się na polityce nie znam, ale słyszałam. - Od ojca, tak? - Tak... Kalabińscy, okupacyjni nowobogaccy, uwierzyli w swój talent do interesów i byli przekonani, że po wojnie rozwiną skrzydła do jeszcze wyższych lotów. Z racji tej nadziei byli większymi wrogami komunizmu niż niektórzy zbiedniali arystokraci. Stąd to czepianie się wiary, że zachodni sojusznicy poświęcą krew swoich żołnierzy dla ratowania ich biznesu. Wiktor był we Francji i w Anglii, więc nie miał w tej materii złudzeń. Francuzom nie chciało się walczyć nawet o siebie. - Niech ojciec w to wierzy, jeśli lepiej się z tym czuje - odpowiedział Julii. - Ty nie wierzysz? - Nie. - A jeśli jednak? - Walczę z tym samym wrogiem, co zachodni sojusznicy: z Niemcami. Nie truj sobie głowy takimi spekulacjami. Chodźmy lepiej do łóżka. Spali tej nocy niewiele. Rano Wiktor wyśliznął się z łóżka wcześnie, bo chciał być w koszarach już na rannym apelu, żeby nie nadużyć przyzwolenia Cichockiego. Julia ocknęła się, gdy potrącił przez nieuwagę krzesło. - Wstajesz już? - spytała. - Tak. Muszę iść. Nie mogę narażać dowódcy. - Na dzisiejszą noc też cię zwolni? Wiktor dopiero teraz pomyślał o tym. Nie, tyle od Cichockiego wymagać nie można. Trzeba znać miarę. - Nie, na noc nie będę już mógł... Urwę się trochę na własną rękę wieczorem. - Bez pozwolenia? - Bez. Julia zastanawiała się chwilę. - Nie rób tego - powiedziała. - Po co masz ryzykować. Ja, mówiąc prawdę, obiecałam twoim na Grochowskiej, że dziś wrócę. Bardzo są ciekawi, co z tobą. - To mamy się już teraz pożegnać? - Za jakiś czas przyjadę znowu. Julia wstała, sięgnęła do torebki, wyjęła z niej dwa pięćsetzłotowe banknoty. - Weź to. Przyda ci się. - Nie chcę. Z jakiej racji? Będę dostawał oficerskie pobory, wystarczy mi. - Nie dyskutuj, tylko bierz. - Wetknęła mu banknoty do kieszeni. - Sam mówiłeś, jaki tu u was dobrobyt. Pożegnali się. Julia obiecała jeszcze raz, że niedługo przyjedzie znowu. Wiktor wyszedł i pomaszerował śpiesznym krokiem ku koszarom. Znalazł się na placu tuż przed ranną zbiórką kompanii. Cichocki uspokoił go gestem: w porządku. Po nie dospanej nocy dzień wlókł się ciężko, godziny dłużyły. W południe wjechały przez koszarową bramę cztery ciężarówki pod plandekami. Ktoś rozgłosił domysł, że przywiozły mundury - lecz szybko się okazało, że to jednak broń. Po kompaniach powiało niezadowoleniem. Mundury, wobec nastających chłodów, stawały się w hierarchii pragnień ważniejsze od jedzenia. Wiktor zauważył już podczas obiadu, że kontaktu z nim na stronie szuka porucznik Rojek z siódmej kompanii. Była to kompania sformowana w drugim rzucie z żołnierzy zmobilizowanych na początku września. Podobno znalazło się w niej dużo byłych akowców. Tak przynajmniej twierdził sierżant Mróz, stykający się z tamtejszymi podoficerami od polwychu. Do rozmowy z Rojkiem doszło dopiero wieczorem, po kolacji. Wyszedł z jadalni za Wiktorem i powiedział: - Przejdźmy się trochę po terenie, panie poruczniku. Rojek był starszy od Wiktora, lecz niewiele. Mówiono, że służył przed wojną jako oficer zawodowy. - Pan jest z AK, jeśli mnie dobrze poinformowano - rzekł Rojek, gdy oddalili się od budynku. - Cichociemny. Zgadza się? - Tak - potwierdził Wiktor. - Pytanie jest krótkie. Czy uważa się pan nadal za oficera Armii Krajowej? Wiktor zawahał się przed odpowiedzią. Należało zachować ostrożność, to mogło zmierzać do czegoś śliskiego. Po krótkim namyśle odrzekł: - Przeszłości się nie wypieram. Ale obecnie uważam się przede wszystkim za oficera Wojska Polskiego. Teraz z kolei milczał przez chwilę Rojek. Potem spytał: - A gdyby doszło do kolizji? Więc nie myliłem się, pomyślał Wiktor, on wyraźnie chce mnie w coś wciągnąć. - Musiałbym wiedzieć, o jaką kolizję chodzi - odpowiedział. - W ciemno decydować się nie mogę. Rojek zamilkł znowu, tym razem na dłużej. Odpowiedzi Wiktora zawiodły go widocznie, nie takich oczekiwał. W końcu oznajmił: - No cóż, dziękuję panu. Być może zwrócę się jeszcze z konkretnym pytaniem. Na razie. Oddalił się w ciemność. Wiktor wracał do swego bloku sam. Był zaniepokojony. Co się znowu szykuje? Zaczynał żałować, że nie dał Rojkowi bardziej jednoznacznej odpowiedzi. Takiej, by nie przychodził już z żadnymi pytaniami. XIII Nie tylko przy rozbudowie wojska rzeczywistość stawiała opór ambitnym planom PKWN. Także drugie wielkie przedsięwzięcie tej jesieni - reforma rolna - napotkało rozliczne trudności. Już w końcu września stało się jasne, że wyznaczone przez dekret terminy nie będą dotrzymane. Terminy te zakładały bardzo ostre tempo prac przygotowawczych i parcelacyjnych. Dochowanie ich wymagało dużego zapału i wysiłku ze strony tych, którzy mieli przy reformie współdziałać. Przede wszystkim zaś - aparatu urzędów ziemskich, które dekret czynił głównymi wykonawcami reformy. Rola czynnika społecznego - gminnych komisji reformy rolnej - sprowadzała się do współdecydowania o tym, kto ma otrzymać ziemię. Tymczasem urzędy ziemskie, zorganizowane w drugiej połowie sierpnia według przedwojennych wzorów i zatrudniające dawny personel, nie były ani przygotowane, ani skłonne do działań rewolucyjnych. Znaczna część ich pracowników odnosiła się niechętnie do PKWN i takiego kształtu reformy rolnej, jaki ustalił wrześniowy dekret. Przejawiały się w tym środowisku silne wpływy rządu emigracyjnego i pozostającego nadal w konspiracji Stronnictwa Ludowego "Roch". Trudno więc było oczekiwać od takich wykonawców rewolucyjnego zapału. Brak przekonania, biurokracja i rzeczywiste trudności - między innymi niedostatek potrzebnych do prac terenowych środków transportu - zahamowały akcję od razu na pierwszym etapie. We wrześniu przejęto z rąk właścicieli tylko część majątków, także inne czynności przygotowawcze opóźniały się. Od drugiej strony uderzało w reformę rolną wrogie podziemie. Organizatorom przeciwdziałania szło nie tylko o interesy obszarników. Większą groźbę widzieli w tym, że nadzieleni ziemią staną się sojusznikami PKWN, inni zaś nabiorą przekonania do nowej władzy, tak zdecydowanie wypełniającej swe społeczne obietnice. Atakowanie samej idei reformy rolnej byłoby oczywiście skazane na niepowodzenie, toteż w propagandzie skupiano się na kwestionowaniu jej założeń oraz legalności: nie została uchwalona przez sejm. Głównym nurtem przeciwdziałania były jednak nie argumenty, lecz pogróżki i terror, skierowane zarówno przeciwko wykonawcom reformy rolnej, jak i zamierzającym z niej skorzystać. Nie cofano się przed morderstwami. We wrześniu zginęło z rąk podziemia ponad trzydzieści osób. Wiadomości o zabójstwach rozchodziły się szeroko, budząc strach i powstrzymując często od działania nawet tych, którzy byli szczerze reformą zainteresowani. Resort rolnictwa PKWN okazał się niezdolny do skutecznej walki z trudnościami i oporami; w jego kierownictwie przetrwały obiekcje przeciwko takiej reformie, jaką zatwierdził dekret. W tej sytuacji inicjatywę przejął Komitet Centralny PPR, zmierzający do wsparcia reformy presją społeczną i wciągnięcia do jej realizacji samych zainteresowanych, to jest biedniejszej części wsi. Trzeciego października ukazała się odezwa KC: "Wszyscy do pracy przy realizacji reformy rolnej", wzywającej do przeprowadzenia parcelacji w określonym poprzednio terminie, a więc do dwudziestego grudnia. Postanowiono powołać specjalnych pełnomocników PKWN do spraw reformy i przekazać im większość uprawnień urzędów ziemskich. Dotychczasowy kierownik resortu rolnictwa został odwołany ze stanowiska. Bezpośrednią odpowiedzialnością za wykonanie dekretu w terminie Krajowa Rada Narodowa obarczyła przewodniczącego PKWN. Reforma rolna weszła w nową, rewolucyjną fazę. Terror podziemia objawił się także w powiecie głuchowskim. Zastrzelony został członek PPR Chobot, przewodniczący Gminnej Komisji Reformy Rolnej w Adamowicach. Wrzucony wieczorem do posterunku MO w Lipnie granat ranił śmiertelnie kaprala Zycha, byłego alowca, który kilka dni wcześniej wykrył zamelinowaną w tartaku broń. W obu wypadkach nie udało się ująć sprawców mimo osobistych starań szefa powiatowego urzędu bezpieczeństwa, porucznika Bienieckiego. Bieniecki miał zły okres: zabójstwa nałożyły się na kłopoty we własnych szeregach, zwłaszcza w MO. Jego zastępca Klimek, formalny komendant milicji, nie dorastał do tego zadania, nadawał się tylko do gospodarczych spraw. W posterunkach gminnych było jeszcze gorzej. Brak łączności i przepisów służbowych skazywał milicjantów w terenie na samodzielne podejmowanie takich decyzji, do których nie byli przygotowani. Znajomość prawa była wśród nich praktycznie żadna, wykształcenie ogólne - znikome. Kompensować te braki mogłyby wysokie kwalifikacje polityczne i moralne. Te walory reprezentowali w pewnym stopniu byli alowcy, lecz stanowili oni tylko część milicji. Na resztę składali się nowo zwerbowani ochotnicy - przeważnie młodzi ludzie, których ciągnęła do tej służby chęć posiadania władzy. Niektórzy z nich ulegali pokusom owej władzy. Do komendy powiatowej wpływały skargi na samowolę milicjantów, niepraworządność, a nawet łapownictwo i wymuszanie korzyści. Winnych można było łatwo usuwać - lecz następców dało się praktycznie werbować tylko spośród takich samych, bo komenda niewiele miała do zaoferowania. Milicjanci nie otrzymywali wynagrodzenia ani umundurowania, jedynie skąpe deputaty żywnościowe - tylko dla siebie zresztą - bez rodzin. Do niedostatków bytowych dołączało się zagrożenie życia: ofiarą kul podziemia najczęściej padali właśnie milicjanci. Trudno było zaiste liczyć w tych warunkach na dopływ chętnych, umożliwiający jakąkolwiek selekcję. W Lublinie zdawano sobie sprawę ze złej sytuacji w milicji. Kierownictwo PPR podjęło w październiku specjalną uchwałę w tej materii. Zalecała ona zasilić milicję starszymi rocznikami z wojska, natomiast połowę dotychczasowych milicjantów skierować do armii. Postulowano też szkolenie kadr MO. Nie zmieniało to jednak warunków pracy w milicji, zniechęcających do służby. Sytuacja pozostawała zła jeszcze bardzo długo. Bieniecki czuł się wobec drobniejszych uchybień milicjantów bezradny. Mógł zawstydzać, upominać, pouczać, bał się natomiast - poza wypadkami szczególnie drastycznymi - zwalniać. Rosnąca agresywność podziemia skłaniała go do wniosku, że lepszy zły milicjant niż żaden - chociaż rozumiał niebezpieczeństwo, płynące stąd dla autorytetu władzy. W pierwszych dniach października wykrył jeszcze większą groźbę, wynikającą z braku selekcji przy naborze. Jeden z przyjętych przez niego funkcjonariuszy bezpieczeństwa okazał się wtyczką podziemia. Bieniecki nie chciał powiedzieć Adamcowi, jak to się wydało. Pracownika tego aresztował i odesłał do Lublina. Sam zaś popadł w przesadną, zdaniem Adamca, podejrzliwość. Nieufny był od początku, poniekąd profesjonalnie. Teraz skłaniał się do widzenia wrogów wszędzie. Przy następnym spotkaniu z Adamcem zapytał go: - Czy nie uważasz, Franiu, że byłoby lepiej, gdybyś mieszkał w ratuszu, a nie u Rolińskiego? - Dlaczego? - zdziwił się Adamiec. - Czort wie, co to za facet. Ci ludowcy są niepewni. Niby sojusznicy, a jedną nogą u Mikołajczyka. Na ich zjeździe w Lublinie były prawicowe wystąpienia. W połowie września odbył się w Lublinie zjazd delegatów Stronnictwa Ludowego, reprezentujących tę jego część, która zdecydowała się na wyjście z konspiracji i współpracę z PKWN. Zjazd wybrał tymczasowe władze stronnictwa. W dyskusji ujawniły się rzeczywiście różnice zdań, mogące świadczyć o promikołajczykowskich sympatiach niektórych delegatów. Adamiec wiedział o tym właśnie od Rolińskiego, który uczestniczył w zjeździe. - Człowieku, co to ma do rzeczy? - odpowiedział Bienieckiemu. - Akurat Roliński tam nie przemawiał. A gdyby nawet, to co, zastrzeli mnie w mieszkaniu? - Daję ci to pod rozwagę. Ja do nich zaufania nie mam. Bieniecki, nieobecny w kraju podczas okupacji, miał bardzo słabe rozeznanie w geografii politycznej tamtego okresu. Gdy przyjechał do Głuchowa, rozróżniał tylko czarno_białe rozwarstwienie: PPR i reakcja. Bez żadnych barw pośrednich. Teraz wiedział już więcej, lecz z tą samą tendencją do upraszczania podziału. Nie tylko on zresztą tym grzeszył. W trakcie jakiegoś sporu pokazał Adamcowi broszurkę, wydaną jako tajny druk służbowy resortu bezpieczeństwa, a będącą czymś w rodzaju przewodnika po okupacyjnym podziemiu. Po pobieżnym zapoznaniu się z jej treścią Adamiec zakwestionował kompetencję autorów, lecz Bienieckiego tym nie przekonał. "To może ty się mylisz" - usłyszał wtedy. Bieniecki nie bardzo też wierzył w polityczną ewolucję dawnych zwolenników rządu emigracyjnego, jakimi byli w zasadzie wszyscy ludowcy. Podejrzenia wobec Rolińskiego wynikały z tej właśnie postawy. - Nie mogę cię jako szefa bezpieczeństwa namawiać do nadmiernego zaufania - powiedział Adamiec. - Powinieneś jednak wiedzieć, że zdecydowana reakcja to w sumie tylko niewielka cząstka narodu. Nawet nie dziesięć procent. - Nie powiesz chyba, że cała reszta jest za nami? - Nie. Większość to niezdecydowani albo bardzo chwiejnie zdecydowani. Ktoś ich w końcu pozyska na dobre, my lub oni. Jestem oczywiście przekonany, że my. Ale przesadna podejrzliwość na pewno się do tego nie przyczyni. - Ty mówisz jak misjonarz. Tymczasem oni strzelają. I to działa na tych twoich niezdecydowanych mocniej niż nasze mowy. - Może działa, ale nie pozyskuje. Bieniecki wyszedł nie przekonany, zaś Adamiec ani przez minutę nie zastanawiał się nad jego radą, żeby zamieszkać w ratuszu. Wyprowadzenie się od Rolińskich nie wchodziło w rachubę z bardzo prostej przyczyny: kochał się w Joannie. Teraz, po dwóch miesiącach znajomości, było to już uczucie niewątpliwe, chociaż trzymane na wodzy wobec braku dowodów wzajemności. Składali sobie wizyty każdego wieczora, Joanna rozmawiała z nim chętnie, była życzliwa i miła - lecz nic nie pozwalało rozpoznać, czy to tylko potrzeba towarzystwa, może nawet przyjaźń, czy też rodząca się miłość. Mężczyzna mający doświadczenie z kobietami może potrafiłby to wyczuć, dopomóc w wyklarowaniu się stosunku. Adamiec tego nie potrafił. Nigdy się dotąd nie kochał, kochany też nie był - nie wiedział więc, jak to się u kobiety wyraża w tym okresie, gdy do wyznań jeszcze nie dochodzi. Przed tygodniem, w ferworze rozmowy, Joanna niechcący powiedziała do niego "ty", natychmiast się z zawstydzeniem poprawiając. Zdobył się wtedy odważnie na propozycję: "Może niech tak zostanie?" Zgodziła się i odtąd mówili sobie po imieniu, ale czyż można z tej pomyłki i jej miłego następstwa wyciągać jakiś wniosek? Nieraz ludzie przechodzą na "ty" już przy pierwszym spotkaniu, a nie znaczy to przecież absolutnie nic. Stosunki Adamca z ojcem Joanny układały się dobrze, mimo że nie we wszystkim się zgadzali. Podejrzenia Bienieckiego były do pewnego stopnia słuszne. Roliński - co ujawniło się jeszcze w sierpniu - ciążył trochę ku ludowej prawicy, chociaż organizacyjnie z nią zerwał. Podpisywał się pod programem PKWN, lecz był przeciwny zmianom szybkim, rewolucyjnym. Miał obiekcje co do sposobu przeprowadzania reformy rolnej. Jednak wszystko to mówił otwarcie, nie było zatem powodu, by widzieć w nim podstępnego wroga. Ot, nie do końca jeszcze przekonany sojusznik. W rozmowie z Bienieckim Adamiec przemilczał te różnice, żeby nie utwierdzać go w podejrzliwości. Wtedy mógłby dalej nalegać na tę bezsensowną przeprowadzkę. Z Bienieckim spotkali się znowu po dwóch dniach w Komitecie Powiatowym PPR. Sekretarz Peciak wyjeżdżał na konferencję partyjną do Lublina i chciał omówić z nimi swoją ocenę sytuacji w powiecie. Trwało to krótko, gdyż większych rozbieżności nie było. Po wyjściu od Peciaka szli obaj w stronę rynku, bo Bieniecki miał interes do komendanta wojskowego, kapitana Kurbanowa. Przez pewien czas milczeli, Bieniecki był jakiś zamyślony. Potem oznajmił: - Znów znaleźliśmy broń. W Krutniewie. Automaty i dwie skrzynki granatów. - Jak wy na to trafiacie? - zainteresował się Adamiec. - Przypadkiem? Bieniecki spojrzał na niego jak na dziecko. - Nie bądź naiwny, Franiu. Na przypadek to można liczyć w kryminalnej powieści, jak detektywowi konceptu nie starcza. A jednak przypadek, i to brzemienny w następstwa, przeciął im drogę już po chwili. Zbliżali się właśnie do skrzyżowania mało ruchliwej ulicy Grodzkiej z Kościelną, gdy zza rogu tej ostatniej wynurzył się młody mężczyzna z pękatą teczką. Gdyby ulica była bardziej uczęszczana, może nic by z tego nie wynikło: minęliby się obojętnie, nie zwracając na siebie wzajemnie uwagi. Tu znaleźli się przed sobą na pustym chodniku, trudno więc było cokolwiek przeoczyć. Zwłaszcza że ten z przeciwka zareagował na spotkanie w sposób wpadający w oczy: wyraźnie się spłoszył, pod wpływem odruchu miał nawet jakby chęć zawrócić. Szybko opanował ten odruch i szedł dalej, lecz Bieniecki powziął już podejrzenie. "Uwaga" - powiedział półgłosem do Adamca. Gdy młody człowiek minął ich, przystanęli patrząc za nim. Tamten obejrzał się, a potem przyśpieszył kroku. To był jego drugi wielki błąd. - Stój! - zawołał Bieniecki. Młody człowiek poderwał się do biegu ku bliskiemu skrzyżowaniu z ulicą Bednarską. Bieniecki wyciągnął szybko pistolet, krzyknął ponownie "stój!" i strzelił w powietrze. Uciekający biegł dalej. Gdy Bieniecki zarepetował pistolet i podniósł go znowu, trzasnął strzał za ich plecami. Odwrócili się natychmiast. Młodziutka dziewczyna, ubezpieczająca widać tego, co uciekał, szykowała się do następnego strzału. "Rzuć broń!" - krzyknął do niej Adamiec, wyszarpując z futerału swój pistolet. Dziewczyna nie usłuchała. Strzeliła znowu, i tym razem niecelnie. Adamiec jeszcze raz krzyknął "rzuć broń!" i odbezpieczył pistolet, by oddać strzał na postrach, obok dziewczyny. Uprzedził go Bieniecki, który nie ryzykował wiary w dalszą niecelność przeciwniczki, zwłaszcza że odległość była niewielka. Strzelił. Skutecznie. Broń wypadła dziewczynie z ręki, zaś ona sama osunęła się na chodnik. - Kurwa mać - powiedział zakłopotanym głosem Bieniecki. - Nie było innego wyjścia - usprawiedliwił się po chwili. Adamiec podszedł do dziewczyny. Rozpoznał od razu: trafienie w brzuch, ciężka sprawa. Pomoc na miejscu niemożliwa, tylko szpital. Ruszył ku ulicy Kościelnej. Za rogiem grupka wystraszonych strzałami przechodniów czekała na wyjaśnienie się sytuacji. Nadejście z niebezpiecznej ulicy człowieka w mundurze uciszyło głośne domysły, zapadło milczenie. - Gdzie tu można znaleźć jakiś wóz do przewiezienia rannej? - spytał Adamiec. - Właśnie jedzie - odpowiedział po chwili stary mężczyzna w drucianych okularach, wskazując w głąb ulicy, skąd zbliżał się konny furgon. Furgon okazał się wozem piekarniczym, na szczęście pustym; można było od razu ułożyć w nim ranną, nie tracąc czasu na rozładunek. Na Grodzką napływali już gapie, było ich coraz więcej. Znalazła się nawet pielęgniarka, która zgłosiła gotowość zaopiekowania się ranną w drodze do szpitala. - My chyba w tej sytuacji niepotrzebni? - spytał Adamiec Bienieckiego. - Myślę, że nie. Furgon odjechał, ludzie zaczęli się rozchodzić. Adamiec i Bieniecki stali jeszcze przez chwilę na miejscu. - Do Kurbanowa teraz nie pójdę - oznajmił Bieniecki. - Wracam do siebie. Będziesz w ratuszu? - Tak - odpowiedział Adamiec. - Zadzwonię. Ruszyli każdy w swoją stronę. Zajęty dotąd wyprawianiem rannej do szpitala Adamiec nie miał czasu pomyśleć o tym, co się stało. Dopiero teraz go to opadło. Zdarzenie jest nieszczęściem samo w sobie, zaś skutki może mieć rozległe i trudne do przewidzenia. Jeśli dziewczyna umrze - a to jest bardzo prawdopodobne - będzie w oczach miasta ofiarą czerwonej władzy. Konkretnie - najwyższych w powiecie funkcjonariuszy tej władzy. Wielu nie zechce uwierzyć, że to dziewczyna pierwsza strzelała: taka młodziutka, dziecko prawie. Przeciwnicy będą to podawać w wątpliwość z premedytacją i łatwym skutkiem, bo świadków nie było. Dla atmosfery politycznej w mieście i powiecie ciężki to cios. Trochę - choć niewiele - zależy jeszcze od tego, kim jest ranna. W takim niedużym mieście z identyfikacją nie ma problemu. W starostwie godziny urzędowe dobiegały już końca. Mimo rozproszenia myśli Adamiec załatwił jeszcze parę pilnych spraw. Potem zwolnił sekretarkę, sam zaś został i czekał na przyobiecany przez Bienieckiego telefon. O piątej zadzwonił do urzędu bezpieczeństwa podejrzewając, że Bieniecki zapomniał o przyrzeczeniu. Telefon przyjął dyżurny funkcjonariusz i odpowiedział, że szefa nie ma. Gdy Adamiec przedstawił się, jego rozmówca uzupełnił informację wiadomością, że Bieniecki powinien niedługo do urzędu wrócić. - Proszę mu w takim razie przypomnieć, że czekam na telefon - powiedział Adamiec. - Tak, powtórzę. Bieniecki zadzwonił dopiero po szóstej. Miejskie telefony nie były wolne od podsłuchu na centrali, toteż nie wszystko należało przez nie mówić. Bieniecki ograniczył się do informacji o dziewczynie. - Nazywa się Barbara Jelonkówna. Siedemnaście lat, uczennica pierwszej klasy liceum. Córka adwokata, który jest teraz w wojsku na Zachodzie. - Żyje? - Tak, ale nadzieja jest słaba. Przyjdę do ciebie jutro z samego rana, będę wiedział więcej. Wiadomość o zdarzeniu na Grodzkiej rozeszła się po Głuchowie szeroko i z personalnymi szczegółami. Gdy Adamiec wrócił do domu, natychmiast zjawiła się w jego pokoju Joanna. - To ty strzelałeś? - spytała wzburzona. - Nie. Bieniecki. Trochę się uspokoiła, zamilkła na chwilę. Potem spytała - już bez wzburzenia, lecz tonem ostrego wyrzutu: - Dlaczegoście to zrobili? Po co wam to? Ten ton był dla Adamca bolesny, lecz usprawiedliwiał go nieświadomością rzeczy. - Na pewno nie jest nam to potrzebne - odpowiedział. - Ale myśmy się tylko bronili. Bieniecki strzelił dopiero po dwóch jej kulach. - Jednak to ona jest w szpitalu. - Bo nie udało jej się trafić w któregoś z nas. Wolałabyś, żeby miała większą wprawę? Joanna zmieszała się. - Tego przecież nie mówię - powiedziała już łagodniej. - Czy nie było innego sposobu? - Dwa razy ją wzywałem, żeby rzuciła broń. Nie pomogło, strzelałaby dalej, może już celnie. - Jak się to w ogóle zaczęło? Adamiec opowiedział jej przebieg zdarzenia od początku do końca. Wydawało mu się, że zrozumiała przymusową sytuację ich obydwu, lecz ciągle nie mogła się oswoić ze skutkiem. - Jeszcze przedwczoraj była u mnie w bibliotece, wypożyczała lekturę szkolną, Prusa. Taka ładna i młoda. - Może ją jednak przedwcześnie opłakujesz. - Nie łudźmy się. Jako partyzant wiesz chyba, co znaczy kula w brzuchu. A mnie już wytłumaczono. Joanna odeszła do siebie przejęta, lecz już bez tego oskarżycielskiego wzburzenia, z jakim się zjawiła. Wkrótce potem wrócił do domu Roliński i wprost z przedpokoju poszedł do córki. Rozmawiali dość długo; nietrudno było odgadnąć, o czym. Spotkawszy się później z Adamcem w przedpokoju, Roliński ani słowem nie wspomniał o Jelonkównie. Lecz nie przyszedł też o zwykłej porze na wiadomości radiowe. Wolał uniknąć tego dnia wszelkiej rozmowy, widać wahał się jeszcze między pretensją a zrozumieniem. Adamcowi było to na rękę, nie miał ochoty tłumaczyć się znowu. W nocy Jelonkówna umarła. To była pierwsza wiadomość, jaką Adamiec usłyszał od Bienieckiego, kiedy ten zjawił się u niego rano w ratuszu. Milczeli obaj przez dłuższą chwilę. Potem Bieniecki powiedział: - Ustaliłem już, kto to był ten z teczką. - No? - Krzysztof Tempski, jej narzeczony. Syn notariusza, akowiec, od wiosny do lipca partyzant. - To poszlaka czy pewność? - Pewność. Widziałem jego fotografię, ten sam. Już się ukrył, nie było go w nocy w domu. - Posłałeś tam ludzi w nocy? Czy nie lepiej nie zaogniać tej sprawy? - Człowieku, przecież trzeba to do końca wyjaśnić. Inaczej gotowi mi zarzucić, że zastrzeliłem niewinną dziewczynę, która wyszła samotnie na spacer. Że to Tempski i że uciekł z domu, to dwa punkty dla nas. Miasto ma dowód, że jednak coś karalnego robił na tej Grodzkiej, skoro teraz się ukrywa. - Musiałbyś to tłumaczyć każdemu z osobna. Obawiam się, że większość podejdzie do tego emocjonalnie. Jak ktoś podbechta, z pogrzebu zrobi się manifestacja. Kiedy mają ją chować? Wiesz już? - Jeszcze nie. Jej matka będzie to dopiero dziś załatwiać. W południe termin pogrzebu był już znany: pojutrze. Bieniecki uruchomił wszystkich swoich informatorów, żeby dociekali, co się szykuje. Miasto żyło tylko tą sprawą. Wokół Jelonkówny rósł mit męczennicy miłości: poświęciła własne życie, żeby ratować ukochanego. To rokowało tłumy na pogrzebie, lecz dla Adamca i Bienieckiego miało również jasną stronę. Skoro wiedziano, że ratowała ukochanego, nie groziła legenda śmierci bez powodu. Miasto znało prawdę o strzałach na Grodzkiej, widocznie przesiąknęła ze środowiska akowskiego. W przeddzień pogrzebu Bieniecki dowiedział się więcej: że Jelonkowa głośno urągała na Tempskiego, winiąc go o śmierć córki na równi z czerwonymi. Rozpołowiona wina w ustach matki - to już było dużo. Nie tyle wszakże, by przestać się niepokoić o pogrzeb. Początek ceremonii wyznaczony był na dziesiątą w kościele, potem kondukt z trumną miał przejść ulicami na cmentarz. Jeden z pracowników urzędu bezpieczeństwa mieszkał przy tej trasie. Bieniecki uzgodnił z nim, że będzie obserwował stamtąd kondukt przez okno, i zaproponował to samo Adamcowi. Po krótkim wahaniu Adamiec zdecydował się skorzystać z propozycji. Chciał to zobaczyć na własne oczy. - Podejmujesz jakieś środki bezpieczeństwa? - spytał Adamiec. - Milicjanci będą czuwać w przecznicach. Ale działać tylko w ostateczności. Jakby jacyś awanturnicy poszli na ekscesy. Demolowanie, bicie szyb albo coś takiego. Na okrzyki reagować zakazałem, jakiekolwiek by były. - Słusznie. Podziemie zaczęło działać już w nocy. Kiedy Adamiec wyszedł rano z domu, na słupie ulicznej latarni dostrzegł naklejony ukośnie pasek papieru. Podszedłszy bliżej, przeczytał odbity przez szablon napis: "Czerwoni = krew". Chciał zerwać nalepkę, ale klej trzymał mocno, trzeba by zwilżać i skrobać. Drugi taki sam pasek przyklejony był u wlotu ulicy na rynek. Z ratusza zadzwonił natychmiast do Bienieckiego. - O nalepkach wiesz? - Tak. Ale moi ludzie skrobać tego nie będą, to zadanie magistratu. Telefonowałem już do burmistrza. - Innych nowin nie ma? - Jak dotąd nie. O dziesiątej spotkali się w umówionym mieszkaniu. Z dwóch narożnych okien na piętrze można było obserwować ulicę w perspektywie i z góry. Do nadejścia konduktu mieli co najmniej kilkanaście minut czasu, lecz rozmowa im się nie kleiła, zanadto byli zdenerwowani. Bieniecki, do tej pory pochłonięty odwodzącym od refleksji działaniem, palił teraz papierosa za papierosem. Psychicznie był w gorszej sytuacji od Adamca: to on oddał śmiertelny strzał. Może Jelonkówna była pierwszym człowiekiem, którego w życiu zabił? To wydawało się prawdopodobne, w wojsku nie służył przecież w jednostce liniowej. Pytać o to, rzecz jasna, nie należało, tym można by tylko pogorszyć jego stan ducha. Adamiec był od samooskarżycielskiej myśli wolny, lecz czuł się w tym oczekiwaniu na kondukt bardzo źle. Nie tylko z obawy o to, co może się zdarzyć. Pogrzeb uświadamiał mu ze zdwojoną dobitnością, co się stało. Ta śmierć położyła się jednak w poprzek ich drogi, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Czoło pogrzebu pojawiło się w głębi ulicy dwadzieścia po dziesiątej. Wkrótce kondukt zbliżył się na tyle, że można było odróżniać szczegóły. Przodem kroczył kościelny z krzyżem, za nim szedł wysoki jak tyka ksiądz, potem sunął powoli karawan z trumną. Przy dalszym zbliżeniu karawan odsłonił matkę w czerni, prowadzoną przez dwóch mężczyzn. Twarz jednego z nich była Adamcowi znajoma. Przypomniał sobie tego człowieka: Właściciel Lubniewa, który zabiegał przed miesiącem o zaliczenie jego majątku do ośrodków kultury rolnej. Dalej - w zwartej kolumnie - duża grupa młodzieży szkolnej, pewnie całe głuchowskie liceum. I wreszcie tłumy mieszkańców z przewagą kobiet. Trudno było oszacować na oko liczbę idących, w każdym razie dawno chyba nie widział Głuchów tak licznego konduktu. Strumień ludzki przepływał ulicą w powadze i milczeniu. Nic nie wskazywało na to, by czuwający w przecznicach milicjanci mogli być potrzebni. Dwóch funkcjonariuszy Bienieckiego, po cywilnemu oczywiście, szło w kondukcie; ci przynieśli po pogrzebie relację z cmentarza. Wszystko odbyło się spokojnie. Przemówienia księdza i przedstawiciela młodzieży kłuły jednak przejrzystymi aluzjami, zaś na końcu zaintonował ktoś "Boże coś Polskę". Pogrzeb był więc w sumie manifestacją, tyle że strzegącą się agresywnej formy, która mogłaby doprowadzić do kolizji z władzą. Należało to przyjąć do wiadomości nie oszukując się pozorami. Bieniecki zapowiedział, że jedzie nazajutrz do Lublina, by złożyć swoim władzom sprawozdanie z tego, co się wydarzyło. Musiałby zresztą jechać tak czy owak, bo dawano mu już znać, że są sprawy do osobisteego omówienia. - Spytaj w resorcie administracji, kiedy wreszcie będą pensje - poprosił go Adamiec. - Jak długo ludzie mogą pracować za samo jedzenie? - Dobrze, wstąpię tam. Adamiec wracał po południu do domu bez radości, w jaką wprawiała go zwykle bliska perspektywa rozmowy z Joanną. Od śmierci Jelonkówny jego stosunki z Rolińskimi i ich córką stały się jakieś wstydliwe, zdawkowe. Miał nadzieję, że to minie, lecz na razie było mu smutno i przykro. Cień zmarłej dziewczyny kładł się i na tę stronę jego życia. Czemuż nie szli wtedy innymi ulicami? Dosyć ich przecież w Głuchowie. Chyba jeden tylko człowiek - nie licząc Bienieckiego - czuł się po tym wszystkim jeszcze gorzej. Ów młody Tempski, który uciekał, gdy jego dziewczyna ściągała niebezpieczeństwo na siebie. Bieniecki wrócił nazajutrz z Lublina późnym wieczorem. Następnego dnia przed południem przyszedł do Adamca. - Co się tyczy pensji, to bez zmiany, proszą o cierpliwość - oznajmił na wstępie. - A w ogóle nie jest dobrze. - Dlaczego? - Reakcja łeb podnosi. Zawiódł bojkot, to zaczynają wojnę. I nie tylko pojedynczymi strzałami. - A jak mianowicie? - Już drugi raz napadli na więzienie w Zamościu. Próbowali opanować Rzeszów. Szykowali zamach na budynek PKWN w Lublinie. W wojsku też coś podobno knują. No i wtyczki tam wpychają gdzie się da. Ty za bardzo wierzysz tym swoim przedwojennym urzędnikom. Uważaj. - Jak dotąd, wykryłeś wtyczkę tylko u siebie. - Będą wnet sądzić tego skurwysyna, pytałem. A ty się nie ciesz, że to u mnie. Wymacam i tych twoich, zobaczysz, wymacam. I do gada Biczyckiego też się dobiorę. Do nich wszystkich się dobiorę. Ty mi nie mów, że reakcji mamy tyle, co brudu za paznokciem. Widziałeś, ile tego szło za pogrzebem. - Szli z różnych pobudek. Nie zaliczałbym ich wszystkich do reakcji. - Franek, przestań mi bełtać w głowie, ty naiwny chrystusiku. Ja mam swoje wytyczne i będę się ich trzymał. Bieniecki wrócił z Lublina w wyraźnie ofensywnym nastroju. Widać wobec nowych uderzeń podziemia rozgrzeszono go z Jelonkówny i zobowiązano do zaostrzenia czujności. Może rzeczywiście była potrzebna, Adamiec postanowił nie sprzeczać się o to z góry, zaczekać na fakty. Zmienił temat. XIV W porównaniu z losem dzielnic objętych powstaniem wojenne straty Pragi mogły wydawać się znikome. A jednak nie były one wcale małe. W gruzach legło trzydzieści pięć tysięcy izb mieszkalnych, zaś ogólny stopień zniszczenia sięgał dwudziestu pięciu procent. Szczególnie wysokie okazały się straty w przemyśle: pięćdziesiąt procent, a w grupie wielkich fabryk - osiemdziesiąt pięć. Duży był też ubytek ludności. Z dwustu sześćdziesięciu tysięcy przedwojennych mieszkańców Pragi pozostała tylko połowa. Tak było w momencie wyzwolenia, we wrześniu. Tymczasem wojna trwała nadal, zaś linia frontu przebiegała przez środek miasta. Co jeszcze czekało Pragę, nikt nie mógł wiedzieć. Na razie nękał ją artyleryjski ostrzał zza Wisły, zmuszający do unikania głównych arterii. Natychmiast po wyzwoleniu Pragi przybyła tu delegacja PKWN z przewodniczącym Osóbką_Morawskim. Szybko zorganizowano władze miejscowe, prezydentem miasta i przewodniczącym rady narodowej został Marian Spychalski. Komitet Warszawski PPR zebrał się na plenarnym posiedzeniu jeszcze przed wygaśnięciem walk na Pradze. Władze partyjne i miejskie zdecydowane były przystąpić wszystkimi siłami do szybkiej odbudowy życia i gospodarki w dzielnicy. Jak zwykle w tym okresie, entuzjazm i zamiary wyprzedzały możliwości. Te były ograniczone, nawet gdyby abstrahować od frontowej sytuacji Pragi. Brakowało wody, elektryczności i gazu - dostarczające je zakłady mieściły się w Warszawie lewobrzeżnej, skazanej przez Niemców na całkowite zniszczenie. Nawet na uruchomienie pierwszej piekarni na Pradze potrzeba było przeszło dwóch tygodni. Zaraz po wyzwoleniu Pragi polskie władze wojskowe zostały miło zaskoczone stanowiskiem miejscowego dowódcy Armii Krajowej, z gruntu odmiennym od dotychczas objawianych. Do zastępcy komendanta wojskowego Pragi zgłosił się podpułkownik AK Zawadzki. Zawiadamiając, że pod jego dowództwem pozostawało na Pradze przed powstaniem około sześciu tysięcy ludzi, wyraził w ich imieniu gotowość wstąpienia do Wojska Polskiego. Podpułkownik Zawadzki zwrócił się do swoich żołnierzy ze stosowną odezwą, którą wydrukowano i rozklejono na ulicach Pragi. Wnet jednak nastąpiło drugie zaskoczenie. Na apel zareagowało tylko stu sześćdziesięciu jeden oficerów, podoficerów i żołnierzy z oddziału majora Bobrowskiego. Zostali oni wraz ze swym dowódcą wcieleni do pierwszej armii, w większości do tej samej jednostki - pierwszego pułku piechoty. Inne praskie oddziały AK nie ujawniły się. Podpułkownik Zawadzki - zapewne przywołany do porządku - po dwóch dniach odwołał w trybie ustnym swój apel i polecił tym, którzy się jeszcze nie ujawnili, nie wstępować do wojska. Mimo wycieńczenia powstańczymi trudami i głodem Sylwia Ledwoniowa dzielnie walczyła z silnym przeziębieniem, jakiego nabawiła się przy przeprawie wpław przez Wisłę. Ratowała ją wrodzona odporność i młody wiek: mając dwadzieścia pięć lat można wytrzymać wiele. Na początku października czuła się już zupełnie zdrowa. Po pierwszym wyjściu z domu nie mogła się uwolnić od zdumienia, że oto żyje, nawet nie jest ranna, idzie nie zrujnowaną ulicą, oddycha woolnym od dymu powietrzem, nie słyszy wokoło jazgotu walki. Wszystko tamto zostało za Wisłą - razem z tymi, co nie zdołali wynieść z powstania głowy. Czy chociaż ktoś ich pochował, czy też leżą jeszcze ciągle tam, gdzie w ostatnich dniach walki dopadła ich śmierć?... Skoro była już zdrowa, należało postanowić, co dalej. Domowe zapasy żywności wyczerpały się, resztka pieniędzy szybko topniała, nadziei na nowe na razie nie było. Według wiadomości, jakie znosili do domu ojciec i mąż Sylwii, szanse zarobku dla inteligentów nie rysowały się na Pradze różowo. Nawet po wyzwoleniu całego miasta chyba długo jeszcze nie będzie tu stolicy, bo gdzie, w ruinach? Co przezorniejsi ciągnęli do Lublina, tam posad dla ludzi z kwalifikacjami było podobno dość. Wprawdzie na razie nie płacono, lecz dawano przynajmniej jeść, a pensje też muszą być prędzej czy później. Potem zaś, gdy władze centralne przeniosą się gdzieś - może do Łodzi? - ci, co zaczepią się o nie w Lublinie, na pewno nie zginą. Lublin, rozumowali jadący tam, ma tak czy owak perspektywy. O ile oczywiście wierzy się w trwałość tej władzy. Sylwia jako komunistka wierzyła w nią oczywiście, przeciwko Lublinowi - przynajmniej do czasu wyjaśnienia się sytuacji Warszawy - też nic nie miała. Lecz trzeba by pojechać wpierw na rekonesans, bo bardzo tam podobno trudno o zakwaterowanie. Piotr, mąż Sylwii, był w kwestii przeniesienia się do Lublina chwiejny, ale na wyjazd rozpoznawczy pisał się, bo chciał przy okazji odwiedzić rodzinę w Płotach. To było zaledwie dwadzieścia kilometrów od Lublina i akurat przy warszawskiej szosie. Zdecydowanie krytyczny wobec idei przenosin pozostawał jedynie ojciec. - Nie myślicie perspektywicznie - argumentował. - Teraz widoki tu słabe, to prawda. Ale Warszawa nie przestanie jednak być Warszawą i trzeba się jej trzymać. Ja w każdym razie nigdzie się stąd nie ruszę. - To bardzo dobrze - odpowiedziała Sylwia. - Nie stracimy przynajmniej mieszkania. Tylko z czego będziesz tu żył jako dziennikarz? - Nawet Praga musi mieć z czasem jakieś pismo. Nie wiem oczywiście, czy zechcą ze mnie skorzystać. Ale jeśli będzie taka przeszkoda, to nie tylko na Pradze. Bronisław Zapała był przed wojną dziennikarzem reżimowym, przekonanym chwalcą sanacji. Wprawdzie wojna wiele w jego poglądach zmieniła, sanacją rozczarował się już we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, lecz etykietka bez wątpienia pozostanie. Sylwia wierzyła mimo to, że ojciec będzie mógł pracować w swoim zawodzie. Jest z natury konformistą i na pewno łatwo się przystosuje. Będzie znów pisał z pełnym przekonaniem, bo lubi być konstruktywny i pomagać władzy. Rząd ludowy nie może z takich rezygnować, bo skąd weźmie innych. Ilu było w końcu przed wojną lewicowych dziennikarzy? I ilu z nich przeżyło? - Jestem przekonana, że nie będzie żadnej przeszkody - zapewniła ojca. - Wierzę, że tak sądzisz, ale to nie ty jednak będziesz o tym decydować. Zwiadowczy wyjazd do Lublina był zatem postanowiony, lecz Piotr nalegał, by Sylwia odpoczęła jeszcze trochę przed tą wyprawą. Jej bratowa Julia, która jeździła niedawno do Wiktora i wkrótce wybierała się do niego znowu, przestrzegała przed podróżą okazyjnymi ciężarówkami zaraz po chorobie, zaś innej komunikacji jeszcze nie było. Sylwia nie upierała się, kilka dni nie miało znaczenia. Tymczasem przybyły nowe argumenty na rzecz Lublina. Sylwia spotkała nieoczekiwanie na Grochowskiej człowieka, o którym sądziła, że jest po drugiej stronie Wisły. To był jej przełożony z konspiracji, używający wówczas pseudonimu "Bruno". - Ty na Pradze? - zdziwiła się, ucieszona zarazem z pierwszego po wyzwoleniu kontaktu ze swoimi. - Na parę godzin, służbowo - odpowiedział Bruno. - Pracuję w Lublinie. - Od dawna? - Od sierpnia. W ostatnich dniach lipca pojechałem odwiedzić matkę w Świdrze, zostałem na noc, a rano byłem już po drugiej stronie frontu. Co się z tobą działo przez ten czas? Sylwia opowiedziała zwięźle o swoich powstańczych perypetiach i przeprawie przez Wisłę. O najbliższych zamiarach nie wspomniała. Ciekawa była, co Bruno powie z własnej inicjatywy, jeśli ją w ogóle przejawi. Uczynił to natychmiast, gdy tylko skończyła swą relację. - Przyjeżdżaj do Lublina. Z Pragą sytuacja niepewna. - Co znaczy: niepewna? - zaniepokoiła się. - To jest pas przyfrontowy. Niewykluczone, że wojsko będzie musiało ewakuować całą ludność. A nasi w PKWN uważają, że to, co ocalało z przemysłu, trzeba przenieść do Lublina. Bruno mówił o koncepcji, wysuniętej w tym czasie przez Resort Gospodarki Narodowej i Biuro Ekonomiczne PKWN. Zmierzała ona do ewakuowania z Pragi całego ocalałego majątku narodowego. Zamiar ten spotkał się ze stanowczym sprzeciwem władz i środowisk pracowniczych Pragi. Wysłana do Lublina delegacja robotników zagroziła strzelaniem do każdego, kto ośmieli się wywozić z praskich fabryk maszyny. Projekt upadł więc, postanowiono przemysł na Pradze odbudowywać. Do całkowitej ewakuacji ludności też ostatecznie nie doszło, choć niepewność co do tego utrzymywała się dość długo. Tymczasem jednak przedstawiona przez Brunona groźba wyglądała realnie i umocniła Sylwię w jej zamiarze. Powiedziała o nim Brunonowi. - Bardzo mądrze - pochwalił ją. - Mamy w samochodzie jedno wolne miejsce, wyruszamy o czwartej. Zabieraj się z nami. - No nie - odpowiedziała. - Ani zaraz, ani sama. Mam przecież męża. - Przepraszam, zapomniałem... Słusznie, zabieraj i męża. Kto on z zawodu? - Prawnik, tak samo jak ja. Skończyliśmy razem konspiracyjne studia przed samym powstaniem. - I też może nasz, peperowiec? - Nie. - Nie szkodzi, przyda się. Kiedy przyjedziecie? - W najbliższych dniach. Gdzie cię tam szukać? - W Resorcie Informacji i Propagandy. Teraz już oczywiście po nazwisku. Zapisz sobie: Aleksander Wichura. - Zapamiętam. Ja nazywam się Ledwoniowa. Sylwia powtórzyła w domu to, co usłyszała od Wichury. Zarówno ojciec jak i Piotr gotowi byli wierzyć w ewakuację przemysłu, lecz nie całej ludności. Gdzie ją podziać, skoro w Lublinie tłok, a gdzie indziej pewnie też? Poza tym po co? Warszawianie naród zahartowany, gorsze opresje wytrzymali. Niezależnie jednak od planów władz wobec Pragi obaj mężczyźni trwali przy swoich zamiarach: ojciec zdecydowany był zostać, Piotr - jechać do Lublina. Pytanie Wichury o oblicze polityczne Piotra skłoniło Sylwię do zastanowienia się nad zmianami, jakie zauważyła w mężu po swoim powrocie zza Wisły. Były duże, powstanie mocno Piotrem potrząsnęło, choć nie brał w nim udziału. Ale może właśnie dlatego miał trzeźwiejszy sąd i więcej czasu na polityczne refleksje. Sylwia przewidywała, że klęska powstania zdruzgocze autorytet dowództwa AK wśród dużej części narodu. U Piotra już się to dokonało. Podczas okupacji współpracował z londyńską konspiracją tak samo jak ojciec Sylwii, choć w skromniejszym rozmiarze. Teraz nie żałował tego, co wtedy robił, gdyż były to działania bezspornie pożyteczne: służyły walce z wrogiem i obronie narodu. Natomiast nie uzgodnione z Rosjanami, przedwczesne i przegrane wskutek tego powstanie uważał za nadużycie patriotycznych uczuć warszawian. To rzucało inne światło na wszystko, co było w poczynaniach AK polityką, a nie walką z Niemcami. Polityka ta znowu, jak przed wojną, okazała się samobójcza. Czy to doświadczenie przechyli Piotra ku lewicy? Nie wiadomo. Rozczarowanie jednym sztandarem nie zawsze popycha pod drugi. Niekiedy prowadzi po prostu do zobojętnienia. Czas to rozstrzygnie. Piotr był mało podatny na wpływy, sugestie i agitację. Mimo wykształcenia nie wyzbył się chłopskiej nieufności do sądów, zrodzonych w cudzych głowach. Do wszystkiego musiał dojść sam, zaś najmocniej przemawiały do niego fakty. Po trzech dniach Sylwia przekonała Piotra, że nie ma co zwlekać dłużej z wyjazdem: jest już naprawdę dość silna. Postanowili wyruszyć nazajutrz rano. Ponieważ nie należało wykluczać możliwości, że od razu w Lublinie zostaną, zaczęli pakować do walizki najpotrzebniejsze rzeczy osobiste. Przy tym zajęciu zastał ich wracający z miasta ojciec. - Jednak ja miałem rację - oznajmił triumfalnie już w przedpokoju. - Lada dzień zacznie wychodzić na Pradze gazeta. - Gdzie ją będą drukować? - spytał sceptycznie Piotr. - W Lublinie? - Znacznie bliżej, tuż koło nas. W zakładzie wychowawczym braci albertynów na Grochowskiej. Jest tam jakaś prymitywna drukarenka z nożnym napędem. Wiele się na czymś takim wydrukować nie da, ale trochę jednak można. Redakcja tymczasowo w Dyrekcji Kolei na Wileńskiej. - Byłeś już tam, rozmawiałeś o sobie? - zainteresowała się praktyczną stroną nowiny Sylwia. - Dopiero co się dowiedziałem, pójdę jutro. Ten, z którym rozmawiałem, twierdzi, że zawodowego dziennikarza wezmą, nawet gdyby był diabłem, bo nie bardzo mają kim tę gazetę robić. - No widzisz. Mówiłam ci to samo. Gdy ojciec miał już widoki na pracę, z lżejszym sercem zostawiała go samego. Nazajutrz rano pożegnali się w optymistycznym nastroju. Do Lublina dojechali z jedną tylko przesiadką, w Garwolinie. Od miejsca, gdzie kierowca wysadził cywilów, mieli do siedziby PKWN na Spokojnej prawie pół godziny marszu. Szli rozglądając się z zaciekawieniem po mieście, korzystającym z wolności już prawie kwartał. Ruch uliczny był nieporównanie większy niż na Pradze, gdzie ostrzał powstrzymywał ludzi od szwendania się bez potrzeby. Sylwia interesowała się cenami w sklepach i na straganach. Była przerażona. Jej ostatnia pensja pod okupacją wynosiła trzysta złotych miesięcznie. Obecnie płace - kiedy już w ogóle będą - nie podskoczą chyba wiele, przynajmniej w pierwszym okresie. Tymczasem za kilo pomidorów handlarka ze straganu żądała trzydzieści złotych, za jajko - sześć, za kilo masła - trzysta. Jeszcze bardziej wstrząsnęły Sylwią ceny w sklepach z odzieżą: sukienka półtora tysiąca, buty tysiąc. Niewątpliwa spekulacja, bezwstydny pasek, ale jakaż na to rada, jeśli towarów brak? Zarządzenia ani kary, jak dowodziło okupacyjne doświadczenie, nie pomogą. Także przed gmachem PKWN ruch był duży, musieli stać w kolejce po przepustki. Kiedy wreszcie odnaleźli pokój, w którym pracował Wichura, zderzyli się z nim w drzwiach. Właśnie wychodził. Powitał Sylwię z radością. Krótko, lecz z zainteresowaniem przyjrzał się przy prezentacji Piotrowi. - Przykro mi, ale będziecie musieli jakiś kwadrans zaczekać - oznajmił. - Szef robi odprawę w związku z Mikołajczykiem. - Co znowu z Mikołajczykiem? - spytała Sylwia. - Jest w Moskwie, nasi też. W pokoju was usadzić nie mogę, bo tam człowiek na człowieku. Poszukacie gdzieś krzeseł na korytarzu, czy zaczekacie na mnie tutaj? - To naprawdę tylko kwadrans? - Jeśli dłużej, to niewiele. Szef nie ma dziś czasu. - W takim razie zaczekamy tutaj - zdecydowała Sylwia. Kolejna wizyta Mikołajczyka w Moskwie była dalszym ciągiem zabiegów mediacyjnych Churchilla. Dziewiątego października przybył on wraz z ministrem spraw zagranicznych Edenem do stolicy ZSRR na rozmowy ze Stalinem. Świadom niepożądanego dla Anglii umacniania się władzy PKWN w Polsce, postanowił wykorzystać swą obecność w Moskwie i ponowić próbę doprowadzenia do ugody między polskim rządem emigracyjnym i Lublinem. Toteż zaraz po przyjeździe uzyskał zgodę Stalina na zaproszenie do Moskwy obu stron. Z Lublina przybyli: Bierut, Osóbka_Morawski i Rola_Żymierski, zaś z Londynu - Mikołajczyk, Grabski i Romer. Tym razem nie doszło do bezpośrednich pertraktacji stron, gdyż Mikołajczyk nie wyraził na nie zgody; spotkał się tylko nieoficjalnie z Bierutem. Obydwie delegacje rozmawiały ze Stalinem i Churchillem, którzy pełnili rolę pośredników. Stanowisko rządu emigracyjnego było znowu nieustępliwe, co doprowadziło Churchilla do irytacji. W niedyplomatycznej zgoła formie zarzucił MIkołajczykowi, że podżega do nowej wojny i chce poróżnić aliantów; groził nawet rządowi emigracyjnemu cofnięciem uznania. Nacisk ten nie odniósł skutku. Bierut w rozmowie z Mikołajczykiem proponował mu, by zerwał z rządem emigracyjnym i przyjął stanowisko premiera w rządzie krajowym; oferował jednocześnie jedną czwartą tek ministerialnych dla "demokratów emigracyjnych". Mikołajczyk odmówił jakiejkolwiek ugody bez porozuzmienia się z rządem w Londynie. Obie delegacje znowu opuściły Moskwę, nie doprowadziwszy do zbliżenia stanowisk. Niemniej Mikołajczyk zaczął już zdawać sobie sprawę z konieczności ustępstw. Po powrocie do Londynu napisał w sprawozdaniu dla swego rządu, że "w Polsce ludzie wykazują już oznaki wyczerpania i tęsknią do rozwiązania tego trudnego problemu" i że "nie ma nadziei na nową wojnę". Nie przekonał jednak polityków emigracyjnych, ślepych na międzysojuszniczą i krajową rzeczywistość. Jego propozycje ugodowe zostały przez większość rządu odrzucone. Wichura trafnie oszacował długość odprawy u swojego szefa, po kwadransie wrócił. Wprowadził Sylwię i Piotra do pokoju, zastawionego biurkami i stołami tak, że trudno się było między nimi poruszać. Pracowników było jeszcze więcej, przy niektórych stołach siedziało po dwóch. Krzeseł dla interesantów brakowało w ogóle, gdyż nie dałoby się ich nigdzie wstawić. - Warunki, jak widzicie, mamy nienadzwyczajne - powiedział Wichura, widząc zaskoczenie na twarzach swych gości. - Nie mogę was nawet poprosić, żebyście siedli. - To może lepiej wróćmy na korytarz - zaproponowała Sylwia. - Tam nie będziemy przynajmniej nikomu przeszkadzać. - Dobrze - zgodził się chętnie Wichura. Wyszli z pokoju. Na korytarzu Wichura przedstawił swą propozycję dla Sylwii. Przedwczoraj zaczął się kurs dla propagandzistów, który potrwa jeszcze kilkanaście dni. Sylwia wprawdzie ideowego doszkalania nie potrzebuje, mogłaby nawet to i owo wykładać - lecz jest po tej stronie Wisły nowa, nie zna problematyki PKWN i wyzwolonej części kraju, więc powinna jednak na ten kurs pochodzić. To się jej na pewno przyda, od samych kursantów z terenu sporo się dowie. Potem dostanie natychmiast robotę w pionie informacji i propagandy. Co do Piotra, to trudności z pracą też nie będzie, ale raczej w innym pionie. Najlepiej, ze względu na prawnicze wykształcenie, w sprawiedliwości lub administracji. To da się załatwić prawie od ręki. Rzecz w tym - tu na twarzy Wichury odmalowało się zakłopotanie - że z kwaterami jest marnie. Mówiąc bez ogródek, całkiem źle. Sylwia będzie mogła na razie zamieszkać w bursie dla kursantów. Wprawdzie wymygają tam własnej pościeli, bo służbowej nie ma, ale to się załatwi. Piotra trzeba by utknąć gdzie indziej, lecz dziś się chyba zrobić tego nie da. Czy nie ma znajomych w Lublinie, żeby tymczasem, ze dwie noce, przespać się u nich? - Jak to - spytała Sylwia - to nie dostaniemy jakiegoś pokoju, żeby mieszkać razem? Wichura rozłożył bezradnie ręce. - Teraz już niestety nie, wszystko pozajmowane. Może jeszcze gdzieś prywatnie, ale to drogo kosztuje. Nie wiem, czy byłoby was stać. - Nie, nie stać nas. To zresztą absurd, pracować bez pensji, a płacić za pokój. Już lepiej wrócić na Pragę, tam mamy wygodne mieszkanie. - Spokojnie, Sylwio, nie denerwuj się. Coś się zrobi. - Nabrałeś mnie trochę, namawiając na ten przyjazd. Trzeba było od razu powiedzieć, jak sprawy stoją. - Chwileczkę. Jak skończysz kurs, będą inne możliwości. Tworzymy wydziały informacji i propagandy w starostwach. Są takie powiaty, gdzie zakwaterują was jak trzeba, a posada dla męża też będzie. Sylwia zawahała się. Spojrzała pytająco na Piotra. - Trzaba się zastanowić - powiedział Piotr. Zwrócił się do Wichury: - Pomyślimy parę minut i odpowiemy panu. - Dobrze, czekam w pokoju - odrzekł Wichura i zostawił ich samych. Przez pewien czas zastanawiali się oboje w milczeniu. Potem Piotr spytał: - Chcesz iść na ten kurs? - No, owszem... To tak czy owak ciekawe. - To idź i pomieszkaj na razie w bursie, a ja posiedzę przez ten czas u rodziny w Płotach. Potem zobaczymy, co dalej. W najgorszym wypadku wrócimy na Pragę. Takie wyjście wydało się Sylwii rozsądne, zostawiało czas na rozpatrzenie się i namysł. Trzeba tylko uprzedzić Wichurę o możliwości wycofania się, żeby nie było potem pretensji. - Dobrze - odpowiedziała Piotrowi. Wywołała Wichurę z pokoju i zakomunikowała mu, do jakiego wniosku doszli. Zgodził się i obiecał nie mieć jej za złe, jeśli ostatecznie zrezygnuje. Osobiście jest pewny, dodał, że do tego nie dojdzie. - Zaraz ci załatwię skierowania na kurs, wyżywienie i do bursy - oznajmił. - Zaczekajcie. Po paru minutach wrócił ze skierowaniami dla Sylwii i bonem na jednorazowy obiad dla Piotra. - W restauracji zdarliby z pana skórę - wyjaśnił. - Nad wolnorynkowymi cenami nie potrafimy niestety zapanować. Wracamy do kartek żywnościowych, tylko dawać na nie nie bardzo mamy co. Do tego, co wpływa z dostaw obowiązkowych, pierwszeństwo ma wojsko. Wyzwolona część Polski nasiąkała wojskami, przygotowywanymi do następnej ofensywy. Ich liczebność doszła stopniowo do dwóch i pół miliona żołnierzy. Zgodnie z umową rozliczeniową, zawartą z rządem radzieckim, PKWN obowiązany był zaopatrywać te wojska w podstawowe artykuły żywnościowe oraz pasze. Świadczenia wojenne wsi nie zaspokajały w pełni nawet tych potrzeb. Na przydziały dla ludności cywilnej dawało się wygospodarować niewiele, tylko kilka procent dostaw. - Kiedy się poprawi? - spytała Sylwia. - Jak wojska pójdą na zachód, a my odzyskamy resztę kraju. Wichura odprowadził ich do samego wyjścia z gmachu. Przy pożegnaniu wyraził jeszcze raz nadzieję, że nie będą musieli wracać na Pragę. XV Dezercje z wojska, których rozmiary nie budziły dotąd niepokoju, w październiku bardzo się wzmogły. Dotknęły one zwłaszcza organizującą się dopiero drugą armię, złożoną przeważnie z żołnierzy niedawno zmobilizowanych. Wroga propaganda, rozgrzeszająca dezercje moralnie, miała bez wątpienia wpływ na porzucających wojsko. Jednakże u źródeł ich decyzji leżały najczęściej pobudki innej natury. Złe warunki zakwaterowania, brak mundurów, niewystarczające wyżywienie, niepokój o los rodzin, wreszcie błędy niektórych dowódców - to wszystko doskwierało żołnierzom, zniechęcało ich do wojska i czyniło podatnymi na namowy do ucieczki. Niekiedy zaś ci, którym zależało na mnożeniu dezercji, stwarzali sytuacje niemal przymusowe. We wsi Białka pod Krasnymstawem formował się od początku września trzydziesty pierwszy pułk piechoty. Kwatery miał złe: obory i śpichrze przy majątku, stodoły we wsi. We wrześniu był to tylko kadrowy zaczątek pułku - polscy i radzieccy oficerowie, trochę podoficerów i żołnierzy zza Bugu, w sumie nie więcej jak dwustu ludzi. Dopiero na początku października pułk doszedł - i to w ciągu niewielu dni - do pełnego prawie stanu osobowego: z jednostek zapasowych przybyło blisko dwa tysiące ludzi. Jak w całej drugiej armii, za mało było oficerów i podoficerów - ledwie jedna trzecia etatu. Szybki i masowy dopływ żołnierzy spiętrzył trudności bytowe. Brakowało nawet słomy do spania. Nie było kuchni, pododdziały musiały gotować sobie jedzenie w chłopskich chałupach. Wodę trzeba było nosić z rzeczki, odległej o dwa kilometry. Wobec szczupłości kadry dowódczej zapanował chaos. Nastroje żadną miarą nie mogły być dobre. Dziewiątego października przyszła decyzja przeniesienia pułku - wraz z całą dywizją - w rejon Parczewa. Zaczęły się przygotowania do drogi. Ktoś puścił między żołnierzy pogłoskę, że pojadą na Syberię albo na front japoński. Pojawiły się oznaki niepokoju, na które nie zwrócono jednak dostatecznej uwagi. Dwunastego października dwóch oficerów wstępowało w związki małżeńskie i nie obyło się bez przyjęcia weselnego. Wielu oficerów - wraz z dowódcą pułku - było na owym weselu, które przeciągnęło się do późna. Tymczasem w nocnej ciemności wybuchła strzelanina, w której nikt nie mógł się rozeznać. Wśród oficerów - nie wszyscy byli trzeźwi - zapanowała dezorientacja. Gdy wrócił dowódca pułku i zaczął wydawać rozkazy, było już za późno. Wydarzenia tej nocy tak zarejestrowano w dzienniku działań Sztabu Głównego w Lublinie: "W nocy z 12 na 13 października dyżurny 31 pułku piechoty w stopniu plutonowego (były kapitan AK) zarządził alarm i wyprowadził pułk do lasu trzy kilometry od obozu, gdzie rozkazał rozejść się do domów. Oświadczył, że ci, którzy wrócą do jednostki, będą rozstrzelani. W tym czasie w rejonie obozu specjalnie przygotowana grupa rozpoczęła bezładną strzelaninę. Na 2092 ludzi stanu osobowego pułku uciekło 1155 ludzi." Część wyprowadzonych wróciła do pułku, lista dezerterów zamknęła się ostatecznie liczbą sześciuset sześćdziesięciu siedmiu ludzi. Śledztwo nie do końca wyświetliło faktyczny przebieg wydarzeń podczas krytycznej nocy. Ich sądowym epilogiem był wyrok na dziewięciu oficerów pułku. Sześciu z nich - w tym dowódcę pułku, czterech oficerów radzieckich i polskiego oficera politycznego - sąd skazał na karę śmierci, zamienioną potem w drodze aktu łaski na służbę w kompanii karnej. Pułk został rozformowany, jego numer wykreślony na zawsze z rejestrów Wojska Polskiego, zaś żołnierze przydzieleni do innych jednostek. W okresie tym zanotowano zbiorowe dezercje również w innych jednostkach. W piętnastym pułku piechoty zdezerterowało dwudziestu dwóch ludzi, w siedemnastym pułku - sześćdziesięciu dziewięciu. Cenzura wojskowa wykrywała w listach do żołnierzy jawne i zamaskowane namowy do dezercji. Alarmowane takimi wiadomościami władze wojskowe i polityczne nie miały możliwości szybkiego, a zarazem dogłębnego rozpoznania zjawiska. W zbyt wielkim stopniu spisywano je na konto działalności wrogiego podziemia, nie doceniając innych przyczyn, choć były one sygnalizowane. W sprawozdaniu z inspekcji czwartego zapasowego pułku piechoty w Białymstoku, dokonanej dwudziestego drugiego października, szef Głównego Zarządu Politycznego WP meldował naczelnemu dowódcy między innymi: "W chwili mego przyjazdu 4 pp liczył około 10 tys. ludzi, z czego 9000 nie umundurowanych... Żołnierze drżą z zimna, przeziębiają się masowo... Duże trudności z dowozem żywności... Gdyby nie pomoc 2 Frontu Białoruskiego, byłaby katastrofa z żywnością w pułku. Dziś mają kartofli na jeden dzień. Pomieszczenia pułku nadają się w idealnym wypadku na 4-5 tys. ludzi, a mieszka tam dwukrotnie więcej". W pułku Wiktora Zapały warunki bytowe poprawiały się stopniowo. Lepiej już teraz karmiono. Nadal jednak tylko część żołnierzy miała mundury i koce, zaś koszary nie były ogrzewane. Jesienne chłody dawały się we znaki coraz dotkliwiej. W niektórych kompaniach nastroje były niedobre, oficerowie i podoficerowie polityczno_wychowawczy nie radzili sobie z tym. Zanotowano dwie dezercje. Uciekli dwaj rekruci z Podlasia. W rodzinnych domach, dokąd udali się poszukiwacze, nie znaleziono ich. Innych sposobów wyłapywania zbiegów z wojska jeszcze nie było, nad ruchem ludności nikt nie panował. Korzystali z tego także ci, co w ogóle uchylili się od poboru i egzystowali dalej jako cywile. W trzy tygodnie po wrześniowej wizycie Julia powtórnie odwiedziła Wiktora. Tak samo jak przedtem spędzili ze sobą wieczór i noc. Julia przywiozła rodzinne nowiny. Sylwia i Piotr pojechali do Lublina, lecz na razie nie ma od nich wiadomości. Ojciec Wiktora pracuje w gazecie "Życie Warszawy", która zaczęła właśnie wychodzić na Pradze. Rodzice Julii próbują rozkręcić na nowo obuwniczy interes. Kłopoty ze skórą nie ustaną od razu, więc popyt na drewniaki powinien jeszcze przez pewien czas być. A potem się zobaczy. - Wasz pułk długo zostanie w Kaszewcu? - spytała. - Nie wiem. Gdzie indziej o tym decydują. Ale po co mieliby nas przenosić, skoro tu są koszary? - Myślę o pójściu na front. - Do tego nie jesteśmy jeszcze gotowi. - A kiedy będziecie? - Nie wypytuj nigdy oficera o takie rzeczy. To tajemnica wojskowa. - O ciebie mi przecież idzie, głuptasie. Wolałabym, żeby się wojna skończyła, zanim pójdziecie na front. - Tak dobrze to na pewno nie będzie. Powojujemy jeszcze i my. - Boję się. - Każdy się boi. Ale nie martw się, dożyjemy, już niedaleko. Przy pożegnaniu Julia znowu chciała dać Wiktorowi tysiąc złotych. Bronił się, to były pieniądze jej ojca, taka pomoc go krępowała. Zresztą nie wydał jeszcze tego, co wetknęła mu do kieszeni poprzednim razem. Lecz wybronił się tylko połowicznie - pięćset złotych wcisnęła mu jednak. Po nocy z żoną był niewyspany. Ponieważ wieczornego szkolenia na ten dzień nie zaplanowano, miał zamiar położyć się zaraz po kolacji. Lecz nadzieje na wolny czas wzięły w ostatniej chwili w łeb. Dowódca pułku zapragnął mówić ze wszystkimi oficerami. Mieli się zebrać o ósmej w kasynie. To była informacja o dezercji w trzydziestym pierwszym pułku i wynikających z niej wnioskach. Czujność, praca polityczna i jeszcze raz czujność. Każdy jest odpowiedzialny za swoich ludzi. Po sali powiało chłodem. Sześć wyroków śmierci na dowódców, o których wspomniał podpułkownik Butkiewicz, uświadomiło wszystkim oficerom, że można rozstać się z życiem jeszcze przed pójściem na front, zgoła niechwalebnie i niekoniecznie z własnej winy. Czujność, czujność... Ale czyż można prześwietlić czyjeś myśli, dojrzeć ukryte w nich zamiary? - Woprosy są? - spytał podpułkownik skończywszy swą przemowę. Przez chwilę zalegała w kasynie cisza. Potem zgłosił się chorąży Cieślak, oficer polityczny szóstej kompanii. - Kiedy wszyscy ludzie dostaną mundury, płaszcze i koce? - Skoro - odpowiedział podpułkownik. - Ja już skazał kwatermistrzu, że pod sąd go dam, jak nie zdobędzie. Prawda, kwatermistrzu? - Tak jest - potwierdził pułkowy kwatermistrz, kapitan Choroszczuk. - Ale... - Nikakich ale - przerwał mu podpułkownik. - Woprosy są jeszcze? Nie było. Butkiewicz zwolnił oficerów, przykazawszy im jeszcze raz czuwać i o wszystkim, co uznają za niepokojące, natychmiast meldować. Wiktor poszedł na kwaterę i położył się, lecz mimo zmęczenia nie usnął od razu. To, co usłyszał na odprawie, nie wróżyło dobrze. Bał się, że może z tego wyniknąć nieufność do wszystkich akowców, której dotychyzas - przynajmniej w tym pułku - nie wyczuwało się. Następnego dnia przywieziono dwie ciężarówki mundurów, także oficerskich. Nastroje poprawiły się. Wiktor dostał zimowy płaszcz, był już teraz umundurowany kompletnie. Dalsze dwa dni minęły spokojnie i oficerowie zaczęli nabierać wiary, że czarna noc trzydziestego pierwszego pułku była zdarzeniem wyjątkowym, które nigdzie - nawet w mniejszym rozmiarze - się nie powtórzy. Dowódca nowych odpraw nie urządzał, pozbawiona świeżych bodźców czujność słabła. Tymczasem tego właśnie trzeciego dnia wieczorem przydarzyła się Wiktorowi rozmowa, stawiająca go w kłopotliwym położeniu. W siódmej kompanii, wśród przybyłych we wrześniu żołnierzy z poboru znalazł się były partyzant "Niedźwiadek". Służył w oddziale Wiktora w czterdziestym trzecim roku. Potem, po zimowej przerwie, nie zgłosił się, został w domu. Pasował znakomicie do swego pseudonimu: był silny, lecz trochę ociężały, niedźwiedziowaty. W pułku przypomniał się Wiktorowi, chciał nawet przyjść do jego plutonu, lecz to było niemożliwe, miał przydział do innej kompanii. Potem rozmawiali parę razy przelotnie. Teraz Niedźwiadek - Wiktor nie zapytał o jego prawdziwe nazwisko - poprosił o chwilę rozmowy na osobności. - Panie poruczniku - zaczął, gdy znaleźli się z dala od niepożądanych uszu - chciałem pana prosić o radę. Jako oficera AK. - Słucham - odpowiedział Wiktor, zaniepokojony takim wstępem. - Namawiają mnie, żeby uciekać z wojska. Że niby taki rozkaz Armii Krajowej. Co mam zrobić? Wiktor poczuł się jak w pułapce. Nie z powodu rady, o jaką prosił Niedźwiadek. Ta była łatwa: nie uciekać. Posłucha czy nie - jego sprawa. Lecz jak ma postąpić porucznik Zapała, który dowiedział się oto, że ktoś z pułku agituje za dezercją, a może nawet organizuje grupę? Miał już na języku pytanie: Kto namawia? - jednak powstrzymał się. Bo a nuż Niedźwiadek poda nazwisko? Wtedy dylemat zaostrzy się jeszcze. O szukającym rady szeregowcu można ostatecznie nie meldować, ale o podżegaczu? - Co pan mi radzi, panie poruczniku? - Nie uciekać. A o namawianiu zameldować swojemu dowódcy. - No nie, panie poruczniku, tego to ja zrobić nie mogę - odpowiedział zakłopotanym tonem Niedźwiadek. - W zaufaniu przecie... Za donosiciela bym się został. - Prosił pan o radę, dałem ją - zdecydował się kończyć śliską rozmowę Wiktor. - Cześć, nie mam czasu. Rozważywszy rzecz powtórnie, teraz już bez pośpiechu, Wiktor postanowił o niczym nie meldować. Byłoby to nadużycie zaufania, jakie okazał mu dawny podwładny. Nie obeszłoby się przecież bez wciągnięcia w śledztwo osoby Niedźwiadka, bo jak inaczej ustalić, kto namawia? Nie, tak się przysłużyć Niedźwiadkowi nie wolno. Może to zresztą sprawa niepoważna, jakaś jednostkowa próba znalezienia towarzysza ucieczki, do której pewno nie dojdzie, jeśli Niedźwiadek odmówi. Następnego wieczora dowiedział się, że nie chodzi o próbę jednostkową. Porucznik Rojek - ten, który w końcu września pytał Wiktora, czy uważa się nadal za oficera Armii Krajowej - wyszedł razem z nim z kolacji. Tak samo jak wtedy. - Przejdźmy się trochę - powiedział. Wiktor miał od razu niedobre przeczucie. Gdy odeszli w mrok, potwierdziło się ono. - Kiedy rozmawialiśmy poprzednim razem - zaczął Rojek - obiecał pan odpowiedzieć na konkretną propozycję, gdybym ją miał. - Tak - potwierdził Wiktor żałując, że nie zakończył tamtej rozmowy bardziej zdecydowanie. - O co chodzi? - O skończenie z tą zdradziecką służbą, powrót do konspiracji. Odpowiedź musi pan dać zaraz. W tym momencie Wiktor uświadomił sobie, że Rojek i Niedźwiadek to ta sama kompania. Siódma, podobno w dużej części akowska. - Nie reflektuję - oznajmił. - Dziękuję - odpowiedział oschle Rojek. - Ojczyzna panu tego nie zapomni. A gdyby, nie daj Boże, miała przyjść panu do głowy myśl o jakimś meldunku, to uprzedzam, że o mojej rozmowie z panem wie jeszcze drugi człowiek. On będzie też wiedział, co zrobić, jakby pan mnie sypnął. Na tę pogróżkę Wiktor nie odpowiedział nic, zawrócił i odszedł. Teraz dylemat stał się ostry. Rojek nie szukał rady. Był oficerem, dowódcą plutonu.Z kontekstu, a zwłaszcza z pogróżki wynikało, że chodzi raczej o dezercję grupową. Jak zachować się teraz? To już nie to, co z Niedźwiadkiem, choć idzie pewnie o tę samą grupę. Przez resztę wieczoru Wiktor był rozproszony i niespokojny, łamał się z sobą. Od gry w karty, do której wciągnięto go na kwaterze, musiał po paru minutach wstać, bo nie mógł się nad nią skupić. Za złożeniem meldunku przemawiały zgubne następstwa, na jakie Rojek może narazić wielu żołnierzy. Przeciwko meldowaniu - to, że byłoby ono nadużyciem zaufania. Pogróżką Wiktor przejmował się najmniej. Fakt, że Rojek pozwolił sobie na nią, podziałał wbrew jego rachubie. Osłabił w Wiktorze opory, wynikające z okazanego mu zaufania. Szykował się do snu, nic nie postanowiwszy. Odłożył decyzję do rana, kiedy umysł będzie jaśniejszy. Lecz nim zasnął, dylemat przestał istnieć. Alarm oficerski zerwał go na równe nogi. Wkrótce okazało się, że zaufanie Rojka było jeszcze mniejsze, niż by wynikało z pogróżki. Rozmawiał z Wiktorem w ostatniej chwili - na pół godziny - może na godzinę przed dezercją. Bo kiedy dokładnie nastąpiła, nie dało się ustalić. Dopiero po ułożeniu się żołnierzy do snu zuauważono, że nie ma prawie całego plutonu Rojka i kilkunastu innych ludzi z siódmej kompanii. W sumie, jak się doliczono, trzydziestu ośmiu. Następnego dnia Wiktor dowiedział się, że Niedźwiadek posłuchał jego rady. Został w pułku. Uciekinierzy wydostali się z koszar przez stale zamknięte wyjście rezerwowe, które zdołali otworzyć. Nocny pościg nie dał rezultatu. Zaś od rana rozpoczęło się śledztwo. Dla Wiktora było oczywiste, że teraz nie może się już przyznać do żadnej z rozmów o dezercji, bo ukręciłby bicz na siebie. Nawet jeśli wybaczono by mu, co wątpliwe, zatajenie rozmowy z Niedźwiadkiem, to milczenie po propozycji Rojka - na pewno nie. Wiktor wezwany został do oficera informacji jako jeden z pierwszych, kilka minut przed dziesiątą. Kapitan Braszko nie był ulubieńcem pułku, już choćby z racji swej kontrwywiadowczej funkcji. Miary niechęci dopełniał jego dość trudny charakter. Oficerowie stronili od niego, żył na towarzyskim marginesie pułku. Idąc teraz na rozmowę z nim, Wiktor zdawał sobie sprawę, że na jakąkolwiek koleżeńską życzliwość liczyć nie można. Braszko był tym, który niezależnie od rezultatu śledztwa dostanie za dezercję po łbie, bo nie wytropił jej w zarodku. Wszystko, co obecnie ustali, jest już spóźnione. Dlatego będzie się starał wykryć coś takiego, co by go maksymalnie odciążało. Jakiś szczególnie chytry spisek, najlepiej z zewnętrznymi powiązaniami. Knowanie, którego nawet bardzo przenikliwy oficer informacji nie zdoła przeniknąć. Pierwsze pytanie było takie, jakiego należało się spodziewać: czy Wiktor wiedział coś o przygotowaniach do dezercji? Nie, nic. Jakie stosunki łączyły go z porucznikiem Rojkiem? Przelotne, inna kompania, inna kwatera. Czy znali się przedtem? Nie. Mimo że obaj służyli w Armii Krajowej? Armia Krajowa duża, zakonspirowana na dodatek, wszyscy znać się nie mogli. A czy tu, w pułku, wiedzieli nawzajem o swojej akowskiej przeszłości? Wiktor zdecydował się skłamać: Nie. To znaczy on, Wiktor, nie wiedział. Za Rojka mówić nie może. Nie rozmawiali nigdy o tym? Nie. Od tego momentu Braszko porzucił Rojka i zabrał się do osoby Wiktora, czego temat śledztwa zgoła nie uzasadniał. Jeszcze mniej zasadnie przedstawiały się pytania. Z jakimi zadaniami został Wiktor przerzucony z Anglii do kraju? Co faktycznie robił? Dlaczego wstąpił do wojska na ochotnika? Czy są w pułku dawni jego podkomendni? Tu Wiktor znowu skłamał, nie ujawniając Niedźwiadka, bo to by mogło doprowadzić do niebezpiecznego dlań przesłuchiwania tamtego. Kolejne pytanie sięgnęło jeszcze dalej. Co Wiktor wie o wytycznych dowództwa AK w sprawie dezercji z wojska? Nic. A co sądzi o zbiorowych dezercjach? Przecież są przez kogoś organizowane. Tak, chyba rzeczywiście są organizowane. O wczorajszą trzeba bezspornie winić Rojka. Jako jedyny w grupie oficer był jej przywódcą na pewno. Wiktor wyszedł od Braszki psychicznie zmęczony i pełen niesmaku, a zarazem zaniepokojony. Druga część przesłuchania nic dobrego nie zapowiadała. To już nie tylko nieufność wobec akowców, to coś więcej: natarczywa podejrzliwość. Tym gorzej, że nie bez podstaw. Skurwysyn ten Rojek, teraz będą przez niego cierpieć inni. Nie mówiąc o dezerterach, jeśli ich wyłapią. Dzień upływał w napiętej atmosferze. W południe przyjechał prokurator dywizji. Przesłuchania toczyły się dalej i przyniosły groźne dla Wiktora zeznania. Według zasad śledztwa nie powinien się o nich dowiedzieć wcześniej, niż zadecyduje prokurator. To, że stało się inaczej, zawdzięczał swej przyjaźni z dowódcą kompanii, porucznikiem Cichockim, który też był w tej sprawie przesłuchany. Rozmawiano z nim szczerzej niż z innymi, gdyż - jako oficer radziecki - stał poza podejrzeniem o akowskie powiązania. Cichocki nie uwierzył w to, co jego podwładnemu i przyjacielowi zarzucano, więc zdecydował się - wbrew obowiązkowi tajemnicy - na otwartą rozmowę z Wiktorem. Doszło do niej o zmroku, po zakończeniu zajęć z plutonami. - Wiktor - zaczął Cichocki - niedobrze jest koło ciebie. Chciałbym, żebyś powiedział mi całą prawdę. Obiecuję, że nie użyję jej przeciwko tobie. - O co chodzi? - spytał Wiktor. Domyślał się już i poczuł ogarniającą go falę ciepła. - Czy rozmawiałeś wczoraj wieczorem z Rojkiem? Wiktor zawahał się. Wnet jednak doszedł do wniosku, że jeśli skłamie, nie wydobędzie z Cichockiego wszystkiego, co tamten wie. - Tak - potwierdził. - I wiedziałeś, że szykuje dezercję? - Tak. Nie przypuszczałem tylko, że tak szybko. - Job twoju mat. - zaklął Cichocki. - Więc prawda. Dlaczegoś, idioto jeden, nie zameldował? A dziś nie przyznał się? Wiktor opowiedział o swoich wczorajszych wahaniach i przyczynie dzisiejszej decyzji, by nie przyznawać się. Cichocki wzdychał ciężko, wtrącając co jakiś czas: idiota, idiota. Potem powiedział, co wyszło na jaw w śledztwie. Ktoś widział Wiktora, wychodzącego z kolacji razem z Rojkiem i oddalającego się z nim w mrok. Ta informacja, sprzeczna z zeznaniem Wiktora, od razu skierowała śledztwo przeciwko niemu. Dwóch przepytanych na jego temat mieszkańców wspólnej kwatery podało zgodnie, że rzuciło się im w oczy wieczorne zdenerwowanie Wiktora, uniemożliwiające mu grę w karty. Kapitan Braszko stawia tezę: Wiktor, zrzutek z Anglii, w wojsku ochotnik, jest przywódcą konspiracji akowskiej w pułku. Nie odszedł z dezerterami, bo ma dalsze zadania. Teraz na odmianę zrobiło się Wiktorowi zimno. Poczuł trzepotanie serca, czego dotąd nie doświadczał. - Myślisz, że aresztują mnie? - spytał Cichockiego. - Uważam to za pewne. I sprawa będzie poważna. Co znaczy sprawa poważna, Wiktor orientował się po wyrokach śmierci w trzydziestym pierwszym pułku. Tego, że będą zamienione na kompanię karną, nie mógł się nawet domyślać. - Co mi radzisz? - zapytał. - Co ja ci mogę radzić? - odrzekł Cichocki zakłopotany. - Głupio się zaplątałeś, ot co. Trzeba było od razu wczoraj meldować. - Tego już nie cofnę, stało się. - Obmyślaj sobie obronę. Nic innego nie potrafię ci poradzić. Cześć, rozmawialiśmy o twoim plutonie, żadnej wzmianki o śledztwie nie było. - Jasne. Dziękuję ci. Rada Cichockiego nie miała wartości, nie było co obmyślać. Kłamstwo zostało zdemaskowane, a prawda była taka, że wiedział o dezercji i nie zameldował. Jego wahania i rozdarte sumienie nie będą nikogo interesować. Zdał się na instynkt, który mówił mu: uciekać, póki nie aresztowali. Choć regulaminowo nie było to dozwolone, oficerowie wyślizgiwali się często wieczorami do miasteczka na randkę, wizytę bądź po prostu na wódkę. Warta przy bramie, nie wypuszczająca szeregowców bez przepustki, na oficerów nie reagowała. Zaostrzenia od dziś chyba nie będzie, wczorajsi dezerterzy nie wyszli przecież tą bramą. Najlepsza pora - zaraz po kolacji, bo wtedy właśnie oficerowie wymykają się i warta jest do tego przyzwyczajona. Także nieobecność na kwaterze nie budzi o tej porze podejrzeń, co daje czas na oddalenie się od pułku. Gdyby brama odazała się zablokowana - trzeba przejść przez płot na tyłach koszar. W ciemności nikt tego nie dostrzeże. Nie zwlekać, nawet nie wracać po kolacji na kwaterę, bo tam mogą już czekać wysłańcy prokuratora. Po powzięciu tej decyzji bał się już tylko jednego: żeby prokurator go nie uprzedził. Doczekawszy kolacji uspokoił się trochę, w kasynie chyba tego robić nie będą. Przy jedzeniu skupił się cały na tym, żeby nie dać nic po sobie poznać, bo ci przepytywani o jego wczorajsze zachowanie mogli uważać na dzisiejsze. Jakoś poszło. Zjadł, w korytarzu zdjął z wieszaka płaszcz i czapkę, ubrał się bez pośpiechu. Potem, z coraz silniej bijącym sercem, podążył ku bramie. Udało się. Odchodząc ciemną drogą w stronę miasteczka, czuł ogólne rozprężenie. Nawet nogi wydawały mu się teraz lżejsze niż między kasynem a bramą. Jednocześnie z zakamarków mózgu zaczęło wypełzać pytanie, nad którym dotąd się nie zastanawiał. Co dalej? Przecież do żony ani ojca jechać nie może, stamtąd szybko wróciłby do pułku pod konwojem. XVI Generał Tadeusz Bór_Komorowski, komendant główny Armii Krajowej, znalazł się po upadku powstania warszawskiego w niemieckiej niewoli. Jego obowiązki przejął generał Leopold Okulicki, który przystąpił do tworzenia nowej Komendy Głównej (z siedzibą w Częstochowie) i odbudowy zerwanych więzi organizacyjnych. Poszczególnymi okręgami AK kierował w okresie przejściowym bezpośrednio Sztab Naczelnego Wodza w Londynie. Pilnym zadaniem politycznym nowej komendy było "przeciwdziałanie nastrojom klęskowym i zapobieganie rozdźwiękom, jakie mogły się po powstaniu wytworzyć pomiędzy społeczeństwem i AK". Współdziałając z oficjalnym organem opieki społecznej - Radą Główną Opiekuńczą - władze Armii Krajowej rozwinęły szeroką akcję pomocy dla ofiar powstania. RGO otrzymała duże dotacje na paczki żywnościowe dla żołnierzy AK przebywających w niewoli. Funkcjonariuszom zwolnionym po powstaniu wypłacono zaległe pobory i odprawy; podwyższono pobory tych, którzy nadal mieli pozostać w konspiracyjnej służbie. Dzięki tym środkom udało się zmniejszyć kryzysowe skutki, wywołane klęską powstania, i przywrócić w dużym stopniu sprawność organizacyjną Armii Krajowej na terenach okupowanych. Niemniej generał Okulicki nie uważał za możliwe i celowe kontynuowanie akcji "Burza" w planowanym pierwotnie rozmiarze. W "Wytycznych działania na okres zimowy 44-45" osłabienie akcji wojskowych uzasadniał między innymi tym, że "walka musi trwać, ale w takiej formie, aby przy minimum strat robić maksimum szumu na terenie międzynarodowym". Z gruntu inna była sytuacja Armii Krajowej na terenach wyzwolonych. Szef Wywiadu Inspektoratu Lubelskiego AK w swym późniejszym sprawozdaniu za ten okres pisał o dezorganizacji szeregów, zamęcie i braku łączności z wyższym kierownictwem. Nastroje wśród dawnych członków określał tak: "Wobec przejścia szeregu żołnierzy AK na służbę w PKWN, Urzędzie Bezpieczeństwa i MIlicji Obywatelskiej wytworzyła się atmosfera wzajemnej nieufności wśród żołnierzy AK... Prawie cały aparat został spalony. Organizacja nowego ma przeszkody z powodu braku ludzi. Słabsi w swoich przekonaniach i karierowicze z miejsca odmówili. Dopiero z końcem września ub. r. (1944), po ochłonięciu ze złudzeń, ludzie poczęli się garnąć do pracy." Część oddziałów Armii Krajowej działała w terenie na własną rękę. W okręgu lubelskim odtworzenie władz nastąpiło na początku września. Z nie ujawnionej części dawnego kierownictwa stworzono w Lublinie tak zwaną "Konpiracyjną Armię Krajową". W październiku to nowe dowództwo zorganizowało naradę, na której wytyczono kierunki dalszej działalności i określono jej formy. Utrzymano dawny podział okręgu na pięć inspektoratów terenowych. Obok propagandy istotną część działalności miała stanowić "samoobrona": niewstępowanie do wojska, ukrywanie się przed poborem lub aresztowaniem, odbijanie swoich ludzi z aresztów i więzień. W praktyce dowódcy oddziałów rozszerzali pojęcie "samoobrony" na akcje zaczepne przeciwko organom bezpieczeństwa, funkcjonariuszom władz, aktywnym członkom PPR i innych organizacji politycznych, a także oficerom Wojska Polskiego. Poza Armią Krajową istniały na terenach wyzwolonych trzy okręgi Narodowych Sił Zbrojnych: lubelski, siedlecki i białostocki. Ich działalność, ukierunkowana antylewicowo już podczas okupacji, przybrała od razu formę ostrej walki przeciwko władzy ludowej i wszystkim, którzy z nią współpracowali. Najbardziej czynny w tej walce był okręg lubelski, który zachował z okresu okupacji swe oddziały zbrojne i rozbudowaną sieć organizacyjną. W praktyce akcje podziemia były trudne do identyfikacji, wskutek czego wiele poczynań bojówek NSZ przypisywano Armii Krajowej. Pod szyld AK podszywały się też bandy rabunkowe, by ułatwić sobie tym sposobem przestępczy proceder i przydać mu pozorów rekwizycji na cele organizacyjne. Idąc z koszar do miasteczka Wiktor Zapała nie myślał o szukaniu kontaktu z Armią Krajową. Tarapaty, w jakie wpędził go porucznik Rojek, skłaniały raczej do unikania nowych zetknięć z podziemiem. Pierwsze zadanie było stosunkowo proste: jak najszybciej dostać się na samochód i znaleźć się w ciągu nocy jak najdalej od Kaszewca. Należało jednak przedtem postanowić, w którym kierunku jechać, żeby potem nie zawracać. Był przecież w mundurze, a bez rozkazu podróży. Po ostatnich dezercjach styk z polską kontrolą drogową byłby dlań zgubny. Z tej samej racji musiał unikać miejscowości, gdzie stoją polskie garnizony. I jak najprędzej wskoczyć w cywilne ubranie. Ta ostatnia konieczność przesądziła o kierunku podróży. Wiosną, po przyjeździe z Warszawy na Zamojszczyznę i umundurowaniu się, zostawił swoje cywilne ubranie na akowskiej melinie we wsi Kałbuki. Tam też była jego okupacyjna kennkarta na nazwisko Kazimierz Górski. Zatem cel pierwszy: wieś Kałbuki. Leżała o kilka kilometrów od Zamościa. Tam przedzierzgnie się w cywila, i to od razu z dokumentem na inne nazwisko. To dla dezertera bardzo wiele. Przez Kaszewiec nie przebiegała żadna trasa strategiczna, lecz wojskowe ciężarówki trafiały się i tutaj. Musiały przejeżdżać przez rynek, bo innej możliwości nie było. Wiktor udał się tam, usiadł na ławce przed urzędem gminnym i zaczął czekać. Dość szybko nadjechał samochód od strony Lublina, lecz ten go nie interesował. Zmierzający w przeciwnym kierunku wtoczył się na rynek dopiero po kilkunastu minutach. Wiktor stanął na drodze, podniósł rękę. Wóz zatrzymał się. - Wam kuda? - spytał kierowca wychylając głowę z kabiny. - Na jug. Gorod Zamość. - Ja na Lublin. Podchodit? - Da. Kierowca wskazał wolne miejsce obok siebie. Wiktor przeszedł na drugą stronę wozu, wsiadł, ruszyli. Oczekiwanie na następny samochód w Lublinie nie będzie zbyt bezpieczne, myślał Wiktor, może się tam trafić polski patrol nocny. Jednak liczyć na bezpośrednią okazję do Zamościa byłoby na tym bocznym trakcie mrzonką. I tak dobrze się złożyło, że od razu do Lublina. Jeśli tam się poszczęści, można być przed świtem w Zamościu, a rano w Kałbukach. Kierowca był chętny do rozmowy, ale Wiktor udawał sennego i źle rozumiejącego po rosyjsku. Żołnierz zrezygnował w końcu z niemrawej konwersacji, jechali dalej w milczeniu. Do Lublina dobili na pół godziny przed północą. Tu ruch był duży, lecz tylko na kierunku wschód_zachód. Wiktor czekał na drogowym punkcie kontrolnym przeszło półtorej godziny. Dopiero po pierwszej załadował się do skrzyni dobrze już rozklekotanej ciężarówki, jadącej przez Zamość do Tomaszowa. W Zamościu wysiadł za dwadzieścia czwarta. Była jeszcze ciemna noc, do świtu dwie i pół godziny. Siąpił drobniutki deszcz. Po nie przespanej nocy przenikał Wiktora chłód. Dałby wiele za przynajmniej godzinę drzemki w cieple, a przedtem kubek gorącego mleka. Tymczasem stało przed nim zadanie jak najszybszego wyjścia z miasta, gdzie obowiązywała godzina policyjna i mogły krążyć patrole. Do wsi Kałbuki miał stąd tylko godzinę marszu. Zjawienie się tam w nocy byłoby niepotrzebną sensacją. Niemniej nie pozostawało mu nic innego, jak iść powoli w tamtym kierunku. Choć wlókł się noga za nogą, przystając nawet czasami, koło przydrożnej tablicy z napisem "Kałbuki" znalazł się jeszcze w całkowitej ciemności, o wpół do szóstej. Uświadomiwszy sobie, że na wsi dzień zaczyna się bardzo wcześnie, postanowił nie silić się na dalsze opóźnianie swej wizyty. Chyba nawet lepiej będzie, jeśli przejdzie przez wieś po ciemku, nie ściągając oczu na mundur, który ma tutaj zdjąć. Gospodarz, do którego szedł, nazywał się Mika. Należał do zamożniejszych we wsi. Jego zagrodę łatwo było rozpoznać po wysokich topolach przy płocie. W kuchni świeciło się już, także w drzwiach stajni dostrzegł Wiktor poblask latarni. Obszczekiwany przez psa poszedł najpierw tam, spodziewając się zastać przy koniach właśnie gospodarza. I nie omylił się. - O, pan porucznik... - powiedział MIka oglądając Wiktora w świetle trzymanej w ręku latarni. Twarz jego zdradzała zaskoczenie wizytą. - Tak, ja. Co, zaliczył mnie pan już do poległych? - Mówiąc szczerze, prawie tak - potwierdził Mika zmieszawszy się lekko. - Nie zgłaszał się pan tyle czasu. Pomyślałem sobie, że był pan w Puszczy Solskiej. - Bo i byłem. Ubrania i dokumentów nie pozbył się pan jeszcze, mam nadzieję? - Nie. Ale miałem przy okazji zapytać w Zamościu, co z tym zrobić. - To w sam czas się zjawiam. Chciałbym się zaraz przebrać. - Chodźmy do chałupy. Mikowa poznała Wiktora także, lecz o nic nie pytała. Gospodarz zaprowadził go do dużego pokoju, zgodnie z wiejskim zwyczajem nie użytkowanego na co dzień, służącego tylko do przyjmowania gości. Przed zapaleniem tam lampy Mika zaciągnął zasłony w oknach. - Zaraz przyniosę ubranie - oznajmił i wyszedł. Wrócił niebawem. Ubranie pachniało naftaliną. Mika znowu zostawił Wiktora samego, żeby mógł się przebrać bez skrępowania. Zjawiwszy się po paru minutach, położył na stole dwa dokumenty Wiktora: kennkartę i fałszywy auswajs, zaświadczający o rzekomej pracy w niemieckiej fabryce "Mechanische Werkst~atten Neubrandenburg, Werk Warschau". Ten drugi dokument wydawał się już niepotrzebny, Wiktor postanowił go jednak na wszelki wypadek zachować. Włożył obydwa do portfela. W drugiej przegródce miał swą książeczkę oficerską. Zniszczyć czy gdzieś ukryć? - pomyślał. Raczej ukryć. Nigdy z góry nie wiadomo, co może się w życiu przydać. To jedyny w kraju dokument z jego prawdziwym nazwiskiem i stopniem wojskowym. Reszta została w Anglii. Mika, od powtórnego powrotu do pokoju wyraźnie zakłopotany, przemógł się wreszcie. Tonem raczej domysłu niż pytania zagadnął: - Pan urwał się z wojska, panie poruczniku. Wiktor nie widział potrzeby tajenia przed Miką prawey o sobie. Zaciekawiło go jednak, skąd to bezbłędne rozpoznanie. - Dlaczego pan tak sądzi? - spytał. - Może byłem do tej pory w lesie, a teraz uciekam przed zimą? - Nie, nie, panie poruczniku. Orzełek na czapce nie ten. Rzeczywiście, zapomniał o tym szczególe. Armia ze Wschodu miała inny wzór orła - piastowski, bez korony. Lekceważąco zwano go "kuricą" - kurą. - Tak - przyznał - ma pan dobre oko. Rzeczywiście rozstałem się z armią. Tak wypadło. - Będzie pan miał kłopoty - ciągnął wątek Mika. - Zaostrzyło się ostatnimi dniami. - Co się zaostrzyło? - Względem tych z armii. Dużo podobno się odłączyło. - Mika wyraźnie unikał nazywania rzeczy po imieniu, jakby bojąc się, że słowo "dezerter" może Wiktora urazić. - Sołtysi dostali przykaz meldowania o każdym obcym człowieku, co się we wsi zatrzyma. Pana widział tu kto po drodze w mundurze? - Nie. - To dobrze. Ale i tak będzie pan miał kłopoty. Są tacy, co donoszą. Wiktor rozumiał, że Mika chciałby się go jak najrychlej pozbyć. Za oknem szarzało już, nastawał świt, lecz Wiktor nie wiedział jeszcze, jak sobą w tym pierwszym dniu po dezercji pokierować. Przede wszystkim chciał coś zjeść, pospać choć kilka godzin, a dopiero potem spokojnie się zastanowić. W nocy, oszołomiony wydarzeniami poprzedniej doby, nie wybiegał myślami dalej jak do Kałbuków, swego pierwszego celu. Zdecydował się postawić sprawę otwarcie. - Panie Mika, nie zamierzam niczego szukać w tej wsi. Ale całą noc nie spałem, jestem przemarznięty i głodny. Czy nie mógłbym zostać u pana do popołudnia, przespać się? Mika popadł w rozterkę. Wiktor czekał na jego odpowiedź, nie nalegając. Jeśli odmówi - trudno, trzeba się będzie wynosić. - Na pewno nikt pana w mundurze nie widział? - zapytał jeszcze raz Mika. - Na pewno. - Dobrze, do popołudnia niech pan zostanie. Ale niedługo dzieci wstają do szkoły. Co powiemy względem pana, żeby w razie czego było prawdopodobne? - Handlarze już się po wsiach nie kręcą? Po spożywczy towar nikt z Zamościa nie przychodzi? Mika pomyślał chwilę. - Na handlarza pan nie wygląda, ale dobrze, niech będzie. Jest pan z Zamościa, po towar. - Mika wskazał zwalone przez Wiktora na kanapę części umundurowania. - Co z tym zrobimy? Trzymać w domu nie mogę. - To niech pan spali. Wszystko mi jedno. - No nie, spalić szkoda... Płaszcz całkiem nowy. Pan, znaczy, zrzeka się? - Powiedziałem przecież. Mika wyszedł z pokoju. Wrócił z workiem, do którego władował wszystko, co Wiktor zdjął z siebie. Gospodarski zmysł był w nim silniejszy niż ostrożność. Zresztą to akurat ryzyko było niewielkie, wojskowe rzeczy nie należały na czarnym rynku do rzadkości. - Żona szykuje już śniedanie - oznajmił Mika wynosząc worek z pokoju. Po śniadaniu Wiktor położył się na kanapie i prawie od razu usnął. Gdy się ocknął, było dziesięć po pierwszej. Miał ochotę na dalszy sen, lecz nie mógł sobie już na to pozwolić, skoro przed nocą musiał znaleźć inną melinę. Wstał, podszedł do lustra w drzwiach szafy. Był brudny i zarośnięty. Musiał poprosić Mikę o przybory do golenia, bo jego własne zostały w koszarach. Nasłuchiwał przez chwilę, czy nie ma w chałupie kogoś obcego. Dopiero potem poszedł do kuchni, gdzie zastał obydwoje gospodarzy. Mikowa gotowała obiad, zapach grochówki łechtał mile nozdrza. Do jedzenia siadł ogolony, czysty i zdecydowany co do dalszej marszruty. Kierunek narzucił się sam: Zamość. Po tym, co powiedział rano Mika, we wsiach nie było czego szukać. Tylko w dużym skupisku obcy człowiek mógł nie zwracać na siebie uwagi. Przy obiedzie nie było mowy o sytuacji Wiktora ani w ogóle o nim. Rozmawiali o gospodarce i o polityce. Bogatsza część wsi sympatyzowała z Mikołajczykiem i pozostającym nadal w konspiracji Stronnictwem Ludowym "Roch". PKWN nie znajdował tu poparcia, bo w jego programie zamożny chłop nie widział dla siebie korzyści. Ziemię z reformy rolnej mieli dostać tylko biedni. Zaś dalsza przyszłość pod rządami władzy ludowej rysowała się niepewnie: londyńska propaganda straszyła kołchozami. - Jak z parcelacją majątków? - spytał Wiktor. - Podobno opornie idzie. - Już ruszyło, podpędzili. Wygląda na to, że do świąt podzielą wszystkie, jak zapowiadali. Dziedziców już przeważnie pousuwali, to i służba się ośmieliła, dociska. Teraz idą targi o to, kto ma dostać, a kto nie, bo z ziemią kuso. Folwarczni chcieliby rozdrapać wszystko sami, chłopom nie dać nic. - Nawet małorolnym? - Na małorolnych to się jeszcze ze stękaniem godzą, ale na średniaków nie. Podobno w Lublinie już coś radzą, ma być nowe zarządzenie. Pierwsza faza parcelacji ujawniła rzeczywiście tendencję do przydzielania służbie folwarcznej działek maksymalnych, pięciohektarowych, kosztem pomijania chłopów. PKWN oraz współrządzące partie nie mogły się zgodzić na taką politykę wobec mało_ i średniorolnych. Wydana niebawem instrukcja przeciwstawiła się jej. W razie braku ziemi do obdzielenia wszystkich uprawnionych polecono ograniczyć nadziały do wsi sąsiadujących z majątkiem, lecz bez wykluczania gospodarstw chłopskich. Podziękowawszy za gościnę i posiłki Wiktor oznajmił, że odchodzi. Przed pożegnaniem MIka poprosił go jeszcze na chwilę do pokoju. - Panie poruczniku, czy mogę panu coś poradzić? - spytał. - Oczywiście, będę wdzięczny. - Jak pan potrzebuje meliny, to nie ma co szukać na własną rękę. Szkoda czasu i nóg. Zaostrzyło się, mówiłem, nikt pana teraz nie przyjmie. - Muszę jednak szukać. - Radzę się zwrócić do AK, oni mogą pana gdzieś utkać. Ja też jeszcze różne rzeczy robię, jak każą. Tylko przyjąć człowieka to już nie, nie da rady. Ale może w jakiej leśniczówce na ten przykład... - Dziękuję panu za radę. Zastanowię się. Idąc do Zamościa, Wiktor przemyśliwał nad swym odmienionym tak nagle w ciągu ostatniej doby położeniem oraz nad radą Miki. Dopiero teraz zdawał sobie w pełni sprawę z kłopotów, w jakie się wmanewrował, opuszczając poprzedniego wieczora koszary. Nie uważał tego za błąd: uciec musiał. Innego wyjścia nie było, skoro nawet Cichocki uważał aresztowanie za pewne, zaś sprawę - za bardzo poważną. Lecz świadomość, że nie popełnił błędu, ani trochę nie poprawiała obecnego położenia. Było złe. Dalszych zetknięć z Armią Krajową najchętniej by uniknął, już od wiosny wynikały z tego same niedobre rzeczy. Lecz Mika ma chyba rację. Kto da schronienie człowiekowi, w którym nietrudno domyślić się dezertera? Obcy nie zechcą, bliscy nie mogą. Przynajmniej ci bardzo bliscy, do których sięgną poszukiwania. A po tej stronie Wisły Wiktor miał jedynie ojca i żonę. U nich nie można, więc cóż pozostaje? Chyba rzeczywiście tylko Armia Krajowa. Punkt kontaktowy w Zamościu Wiktor znał, nowe hasło podał mu w lipcu Rapid. Pamiętał je. Bał się jednak, że pójście akurat tą drogą może go wplątać w nowe obowiązki organizacyjne, od których trudno będzie się uchylić. Postanowił spróbować najpierw inaczej. Poszukać - wykorzystując inny kontakt akowski - tylko schronienia. Mógłby przecież za nie płacić. Pomoc od Julii na ten cel, nawet z kasy teścia, dałaby się w takiej wyjątkowej sytuacji strawić. Byle do wyzwolenia reszty kraju. Wtedy będzie już gdzie dać nura, podając się za powstaniowego pogorzelca z Warszawy. Miał na to pokrycie, żoliborski adres w kennkarcie. Ten inny kontakt akowski to był punkt noclegowy, z którego korzystał trzy razy przy służbowych przyjazdach do Zamościa. Mieszkanie państwa Sobocińskich. Hasło: ja od pani Lidii z Hrubieszowa. Zresztą Sobocińscy pamiętają go na pewno. Ostatnio spał tam wiosną, po przyjeździe z Warszawy na drugi partyzancki sezon. Od tego adresu należało zacząć. Niczego przecież nie ryzykował, mogła go tylko spotkać odmowa. Drzwi otworzył Sobociński. Był to szczupły, siwy mężczyzna, zbliżający się chyba do sześćdziesiątki. Wiktor nie wiedział o nim nic, bo taka była konspiratorska zasada: bez potrzeby nie dociekać. Sobociński zaprosił go do przedpokoju i dopiero tu zapytał: - Czym mogę panu służyć? - Ja od pani Lidii z Hrubieszowa - oznajmił Wiktor. - Nie znam takiej osoby - odpowiedział Sobociński. Oznaczało to albo zmianę hasła, albo poniechanie przez Sobocińskich konspiratorskich usług. Należało to wyjaśnić, jeśli się da. - A czy poznaje mnie pan? - spytał Wiktor. Po krótkim wahaniu Sobociński potwierdził: - Tak. Ale to nieaktualne, proszę pana. Nikogo nie nocujemy. - A pokoju nie mogliby państwo wynająć? Za zapłatą oczywiście. - Przykro mi, ale nie. - To może wie pan o kimś, kto by wynajął? Po chwili namysłu Sobociński spytał: - Czy może pan przynieść skierowanie z magistratu? Takie, jakie oni dają swoim, co tu przyjeżdżają pracować? - Nie. - To nic panu pomóc nie mogę. Jeszcze miesiąc temu może by ktoś wynajął. Teraz już nie. Urząd bezpieczeństwa za bardzo się obcymi interesuje. Potwierdzało się to, co mówił MIka. Wiktor pożegnał Sobocińskiego, wyszedł. Pozostawał mu tylko kontakt wskazany przez porucznika Rapida. Tu także otworzyła mu osoba znajoma - kobieta około czterdziestki, o wyglądzie i sposobie bycia surowej nauczycielki. Chociaż widziała Wiktora nie pierwszy raz, nie dała tego po sobie poznać. Do przedpokoju wpuściła go jednak, o nic nie pytając. - Przyjechałem w sprawie krajarki do tytoniu - powiedział, meldując się podanym przez Rapida hasłem. - Właściciela w tej chwili nie ma, będzie pan musiał zaczekać. Odpowiedziała jak trzeba, punkt funkcjonował zatem, co po niepowodzeniu z Sobocińskim natchnęło Wiktora nadzieją. Informacja, że trzeba zaczekać, była oczywiście tylko umownym odzewem. Prawdziwa miała dopiero nastąpić. - Czy mógłby pan przyjść do mnie powtórnie o szóstej? - spytała gospodyni. - Oczywiście. - To proszę przyjść. Kogo mam anonsować? - Kormorana. - Dziękuję. Wiktor przespacerował się po mieście, prawie pół godziny posiedział w kawiarni. To, co widział, sprawiało wrażenie życia całkiem ustabilizowanego. O tym, że trwa wojna, przypominały tylko tu i ówdzie odbijające się od cywilnego tła radzieckie mundury. Napotkał po drodze urząd pocztowy. Wszedł i zapytał, czy można już nadawać korespondencję na Pragę. Dowiedział się, że tak. Nie odważył się jednak wysłać do Julii lub ojca wiadomości nawet zaszyfrowanej i podpisanej obcym imieniem. Zamojski stempel pocztowy mógłby powiedzieć za wiele. Lepiej zachować ostrożność. Kiedy zamieszka już gdzieś, trzeba będzie znaleźć inny sposób kontaktu z rodziną. O tym, że zdezerterował, Julia dowie się niestety wcześniej i w niemiłej formie. Jej adres zapisany był w pułkowych aktach Wiktora. Poszukiwacze pojechali na Pragę pewnie już dziś rano, gdyż kapitanowi Braszce bardzo musi zależeć na ujęciu tego akurat dezertera, perfidnego spiskowca. O naiwność, jaką byłoby udanie się do żony, Braszko nie podejrzewał go chyba, lecz nie miał prawa niczego zaniedbać. Punktualnie o szóstej Wiktor wrócił na punkt. Czekali na niego dwaj mężczyźni: porucznik Rapid i jakiś drugi, nieco starszy, który przedstawił się pseudonimem "Sosna". Rapid zażądał relacji o tym, co działo się z Wiktorim od czasu ich lipcowej rozmowy we wsi Wygoda. Wiktor opowiedział unikając kłopotliwej dla siebie szczegółowości. Rapid nie popuścił jednak, dociekał swego. - W sierpniu wysłałem do pana człowieka z wezwaniem. Nie zastał pana, ale zapowiedział się na następny dzień. Pan jednak nie zaczekał, wyjechał do Lublina. Teraz już wiemy, że do wojska. Jak pan to wyjaśni? Prawda przekreśliłaby szanse Wiktora u tych ludzi, toteż zdecydował się kłamać. - Dopiero teraz dowiaduję się, że ktoś mnie szukał. - Gospodyni powiedziała, że mówiła panu o tym. - Gdyby mówiła, zaczekałbym. Wiedziała, że mam wyjechać, i było jej to pewnie na rękę, więc wolała mnie nie zatrzymywać. Rapid przełknął kłamstwo. Wytoczył następne pytanie: - Dlaczego poszedł pan do wojska na ochotnika? Należało być konsekwentnym i kłamać dalej. - Wiedziałem już, że będzie mobilizacja, która mnie obejmie. Zgłoszenie się na ochotnika daje pewne przywileje, więc chciałem z nich skorzystać. - To nie jest argument. Mobilizacja obejmuje i nas obydwu - Rapid wskazał głową Sosnę - a jednak nie służymy. - Jako miejscowi jesteście w lepszej sytuacji. Ja nie miałem tu żadnych możliwości ukrywania się. Nie mam ich i dziś. Dlatego właśnie przychodzę po pomoc. - Mógł pan przyjść także wtedy. Na ten zarzut trudno było sensownie odpowiedzieć. Wiktor wzruszył bezradnie ramionami. - Nie pomyślałem o tym. Moja wina. Rapid spojrzał na Sosnę, przekazując mu tym - jak się okazało - ster rozmowy. - Więc czego pan konkretnie szuka u nas? - spytał Sosna. - Pomocy w zamelinowaniu się. Gotów jestem płacić za pokój, ale na własną rękę, jak mnie już zorientowano, nie zdołam nic znaleźć. Ludzie boją się przyjąć obcego. - Mają powody. I co, chciałby pan czekać w tym pokoju na lepsze czasy? Bezpiecznie i spokojnie? Podtekst tego pytania był przejrzysty. Wiktor wolał jednak udać, że nie rozumie go do końca, i ratować się unikiem. - Nie miałem dotąd czasu zastanawiać się nad tym - odrzekł. - Nie minęła jeszcze doba, jak uciekłem z wojska. Sosna milczał przez chwilę, nie spuszczając z Wiktora wzroku. Potem powiedział: - Dobrze, załatwimy to panu. Nie odmawiamy pomocy nikomu, kto porzuca tamto wojsko. Ale od oficera spodziewamy się więcej niż od innych. Wrócimy jeszcze do tego. Wyjął z kieszeni bloczek, napisał coś na pierwszej kartce i podał ją Wiktorowi. Był to adares z podpisem "Sosna". - Pójdzie pan tam i odda tę kartkę. To nocleg na dzisiaj. Jutro proszę nie wychodzić, dopóki się ktoś ode mnie nie zgłosi. On da panu nowy adres, na dłużej. Ale to pewnie nie będzie w Zamościu. - Nie robi mi to żadanej różnicy. Dziękuję. - To na razie wszystko. Niech pan tam idzie i stara się nie rzucać w oczy sąsiadom. Po kilkunastu minutach Wiktor dzwonił do trzecich już w Zamościu drzwi. Kobiecie, która mu otworzyła, podał w milczeniu kartkę od Sosny. Spojrzała na nią uważnie i dała Wiktorowi gestem znak, żeby wszedł do środka. - Tylko na jedną noc? - upewniła się, zamknąwszy za nim drzwi. - Tak. - Proszę. - Wskazała ręką jedne z trojga wewnętrznych drzwi. - To tutaj. Wiktor znalazł się w małym pokoiku z tapczanem pod ścianą, kwadratowym stolikiem w kącie i fotelem obok niego. Zdjął kurtkę i rzucił ją na tapczan, a potem siadł w fotelu i odetchnął z ulgą. Nareszcie się zaczepił. XVII Przybierająca na sile ofensywa podziemia zmuszała władze państwowe do kontrakcji. Ponieważ zamiary i zasięg wpływów przeciwnika były trudne do rozpoznania, pojawiła się tendencja do wyolbrzymiania groźby. Zaczęto podejrzewać, że aparat państwowy oraz wojsko opanowane są w dużym stopniu przez elementy wrogie demokracji i szykujące się do rozprawy z nią. W tej atmosferze podatny grunt znalazły poglądy sekciarskie i dyktowana przez nie ocena sytuacji wewnętrznej. Według tej oceny - wyrażonej na posiedzeniu PKWN przez kierownika resortu bezpieczeństwa - przeciwnicy władzy ludowej stanowić mieli zwarty i jednolity blok reakcyjny, który należało zwalczać w całości, a nie różnicować. Teza ta oznaczała brak wiary nie tylko w możliwość pozyskiwania dawnych przeciwników, ale nawet w istnienie postaw wyczekujących, niezdecydowanych. Wynikała z tego czarno_biała formuła stosunku do ludzi: kto nie z nami, ten przeciwko nam. Choć krytykowana na naradach i konferencjach aktywu partyjnego, zwyciężyła ona jednak na dłuższy okres w wytycznych władz i w praktyce. Trzydziestego października ukazał się dekret PKWN o ochronie państwa, stanowiący podstawę prawną dla działań aparatu bezpieczeństwa. Przewidywał on surowe kary, aż do kary śmierci, za należenie do organizacji konspiracyjnych, działanie przeciwko reformie rolnej, akty terrorystyczne, przechowywanie broni, sabotaż, posiadanie bez zezwolenia odbiorników radiowych, uchylanie się od świadczeń rzeczowych oraz za niepowiadomienie władzy o przygotowywanych przestępstwach. Sytuacja w wojsku była w październiku rozpatrywana aż na trzech posiedzeniach Biura Politycznego PPR. Na ostatnim z nich, trzydziestego pierwszego października, uchwalono rezolucję, zawierającą ocenę istniejącego stanu oraz nowe wytyczne działania. Władze wojskowe przystąpiły energicznie do usuwania bytowych przyczyn dezercji, co dało wkrótce pozytywne rezultaty. Drogą partyjnej mobilizacji zasilono wojsko sporą liczbą aktywistów politycznych oraz młodych robotników i chłopów. Zaczęła się rozbudowa szkół wojskowych, zaś organizacje partyjne i związki zawodowe werbowały do nich kandydatów ze środowisk demokratycznych, liberalnie traktując wymogi w zakresie wykształcenia. Rozpowszechniono hasło werbunkowe: "Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera". Ośmieszane w tradycyjnych kręgach inteligenckich, stworzyło ono jednak perspektywę powiększenia kadry oficerów, których dotkliwy brak nie pozwalał na formowanie nowych jednostek. W Głuchowie zaostrzenie kursu umocniło pozycję porucznika Bienieckiego, dezawuując jednocześnie - przynajmniej częściowo - politykę Adamca. Obaj pozostawali nadal w przyjacielskich stosunkach, lecz Bieniecki coraz częściej działał bez porozumienia, zaskakując Adamca faktami dokonanymi. Takim posunięciem było aresztowanie Biczyckiego. Bieniecki obserwował go od początku, twierdząc, że spiskuje. Adamiec nie wierzył w to. Ujawniony w lipcu Biczycki był jako konspirator spalony i londyńczycy nie popełniliby na pewno takiej nieostrożności, by posługiwać się nim dalej. Bieniecki aresztował go jednak na początku listopada. Adamiec dowiedział się o tym od Iżyka, sekretarza starostwa. Zaraz po jego wyjściu zatelefonował do Bienieckiego. - Szczepan, jak będziesz w okolicy ratusza, wpadnij do mnie - poprosił go. - Wiem, o co ci chodzi - odrzekł Bieniecki. - Wpadnę jutro. Nazajutrz Bieniecki oznajmił zaraz po zjawieniu się, że polecił już Biczyckiego zwolnić. - To po co nam takie sensacje? - spytał Adamiec. - Żeby miasto miało o czym mówić? - Nie szkodzi, jak pogada. Biczyckiego musiałem postraszyć. - Zaręczam ci, że jeśli ktoś jest tu pełnomocnikiem Londynu, to już nie on. - Jasne. Ale tamten jest ukryty, a do Biczyckiego sympatycy latają z informacjami o nas. Niektórzy twoi urzędnicy też, mówiłem ci o tym. Jestem pewny, że trafiało to z kolei do tamtego drugiego. Musiałem uciąć to ucho. - Postraszywszy Biczyckiego? - Właśnie tak. Niech wie, że jest na oku. Inni niech też wiedzą. Dlatego nie szkodzi, jeśli miasto o tym pogada. Ten kanał będzie już spalony. Możesz oczywiście powiedzieć, że znajdą inny. Otóż nie tak łatwo. Do Biczyckiego chodzili po starej znajomości, może nawet bez złych intencji. Ot, po prostu ponarzekać. Innego w taką dwoistą rolę trudno będzie wprowadzić. Jako były konspirator powinieneś o tym wiedzieć nie gorzej ode mnie. Dalsze sprzeczanie się nie miało sensu, skoro Bieniecki polecił już Biczyckiego zwolnić. Może zresztą było w jego rozumowaniu trochę racji. Po tym, co przyniósł październik, Adamiec nie mógł już podtrzymywać tezy, że wszystko da się załatwić cierpliwością i przekonywaniem. A na pewno nie było szans pozyskania dla tej tezy Bienieckiego, mającego zgoła inne zadania i dyspozycje. Z przekonywaniem nie było dotąd w powiecie dobrze z całkiem innego powodu. Nie miał kto tego sensownie zorganizować. W październiku powstał w starostwie wydział informacji i propagandy, lecz brakowało do tej roboty odpowiednich ludzi. Kandydata na kierownika dał Peciak, sekretarz powiatowy PPR. Człowiek ów nazywał się Łoza i był szczerze oddanym partii towarzyszem, lecz do nowego zadania po prostu nie dorastał. Funkcje i tryb pracy wydziału nie zostały jeszcze przez resortt szczegółowo określone, wszystko zależało od inicjatywy kierownika, zaś Łoza miał trudności nawet z wykonywaniem tego, co mu Adamiec konkretnie zlecał. Peciak nie upierał się przy nim, lecz lepszego kandydata wśród miejscowych nie było. Będąc w końcu października w PKWN Adamiec wstąpił do Resortu Informacji i Propagandy i poprosił o pomoc. Zaproponowano mu warszawiankę z wyższym wykształceniem, członka partii jeszcze z czasu okupacji - lecz pod dwoma warunkami. Posada także dla jej męża, prawnika, oraz przyzwoity pokój dla obojga. Adamiec przyjął warunki, bo mógł je spełnić. Po tygodniu zgłosili się u niego Sylwia i Piotr Ledwoniowie. Sylwia zrobiła na Adamcu dobre wrażenie. Nie była brzydka, lecz za piękność uchodzić nie mogła. Mimo to miała w sobie coś, co nieodparcie pociągało, chociaż trudne było do zdefiniowania. Składała się na to i otwartość w obcowaniu, i jakaś wysoka temperatura ducha, a może po prostu - zapał, i wreszcie inteligencja, dzięki której rozmówca czuł się rozumiany, nim jeszcze rzecz do końca dopowiedział. Gdy zeszli na swe warszawskie konspirowanie, okazało się rychło, że krążyli blisko siebie. I że oboje otarli się o tego samego człowieka: Mikołaja Walczaka. - Mikołaj nie żyje - oznajmiła Sylwia. - Jak to? - zdziwił się Adamiec. - Przecież rozstałem się z nim już po wyzwoleniu, w końcu lipca. - A ja byłam przy jego śmierci we wrześniu. Na Czerniakowie. - Skąd się tram wziął? - Z Pragi, przez Wisłę, dowodził kompanią desantową. Wyginęli prawie wszyscy. Zamilkli w zasmuceniu na długą chwilę. Potem Sylwia nie miała już ochoty na wspominki. Jej mąż, wysoki blondyn w silnych okularach krótkowidza, dotąd przeważnie milczał, przysłuchując się ich rozmowie. Teraz włączył się do niej i przeszedł do tematu zasadniczego: co będą w Głuchowie robić i gdzie mieszkać. - Pani chyba o swoim zadaniu wie? - zwrócił się Adamiec do Sylwii. - Z grubsza tak. - O szczegółach jutro, jak się państwo już urządzicie. Panu co by najbardziej odpowiadało? - Skończyłem prawo i wolałbym trzymać się tego zawodu, jeśli jest możliwość. - Jest. Zrobię przesunięcie, dostanie pan referat prawny starostwa. - A mieszkanie? - Idźcie państwo do magistratu, oni już wiedzą. Sublokatorski pokój oczywiście, ja też tak mieszkam. Adamiec mieszkał dalej u Rolińskich, choć Bieniecki radził mu w październiku po raz drugi, żeby przeniósł się do ratusza. Już z innego niż przedtem powodu. Wkrótce po pogrzebie Jelonkówny dostali obaj listy z pogróżkami. Anonimowi autorzy zapowiadali zemstę za śmierć dziewczyny. Nie było to przyjemne, lecz Adamiec nie traktował groźby poważnie. Redakcja listu wskazywała na to, że nie pochodził on od zorganizowanego podziemia, które na pewno postarałoby się o bardziej oficjalną formę i nadało zapowiedzi postać wyroku. Ten, kto ma zamiar strzelać, nie straszy po szczeniacku. Bieniecki godził się w zasadzie z tą oceną, jednak ponowił swą radę. W ratuszu było mimo wszystko bezpieczniej, tu wieczoreem ani nocą nikt się wedrzeć nie mógł, bo stała warta. Adamiec po raz drugi odmówił. Z mieszkaniem Rolińskich wiązała go po dawnemu Joanna. XVII (c.d.) Śmierć Jelonkówny zakłóciła ich stosunki tylko na krótko, po paru dniach wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Codzienne obcowanie zbliżało ich do siebie coraz bardziej. Do sercowych wyznań nie doszło jeszcze, lecz Adamiec był już prawie pewny, że nie jest Joannie obojętny. Pełna jasność byłaby oczywiście bardziej miła, jednak to on pierwszy powinien wyjawić Joannie swe uczucie. Niestety - na tyle śmiałości nie potrafił się dotąd zdobyć. To okazywało się trudniejsze od zarządzania powiatem. Tego dnia, gdy zjechali do Głuchowa Ledwoniowie, Adamiec i Joanna mieli po raz pierwszy pokazać się razem poza domem. Z okazji rocznicy rewolucji kapitan Kurbanow urządzał w komendzie przyjęcie, na które - prócz dowódców stacjonujących w powiecie jednostek radzieckich - zaprosił także reprezentantów polskich władz. Koniecznie z żonami lub innymi paniami, żeby okrasić choć trochę wyłącznie męskie towarzystwo wojskowe. Adamiec zaproponował Joannie, by poszła z nim. Nie odpowiedziała od razu; jak odgadywał, chciała naradzić się z rodzicami. Dopiero następnego dnia - upewniwszy się jeszcze raz, że na przyjęciu nie będzie więcej miejscowych Polek - przyjęła zaproszenie. Kurbanow prosił na siódmą, lecz Joanna uważała, że nie powinno się zaskakiwać gospodarzy punktualnością. Jej zdaniem należało przyjść piętnaście minut później. Tak też uczynili i nie byli bynajmniej ostatni; jedynie wojskowi czekali już w komplecie. Pierwszym punktem przyjęcia było przemówienie polityczne Kurbanowa, zakończone toastem za szybkie zwycięstwo. Potem potoczyła się kolacja przetykana toastami coraz mniej ważkimi, aż po parokrotne zdrowie pań. W sąsiednim pomieszczeniu złożona z trzech żołnierzy orkiestra zaczęła grać do tańca. Oficerowie porwali natychmiast panie i odtąd przyjęcie falowało między stołem a tanecznym pokojem. Kobiet było tylko parę, więc nie dawano im próżnować. Po trzech tańcach z oficerami Joanna spytała Adamca: - Dlaczego mnie nie prosisz? Toasty cię zmogły? - To też, ale nie proszę z innego powodu. - Z jakiego mianowicie? - Tańczyć nie potrafię. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Żartujesz. - Nie. Naprawdę nie potrafię. Nie było jakoś okazji nauczyć się. - To będziesz to musiał nadrobić. - Z tobą jako nauczycielką chętnie. Ale nie tutaj. O jedenastej panie - jak umówione - dały sygnał do żegnania się. Wojskowi zatrzymali je na jeszcze jeden taniec, potem był strzemienny toast i ogólne dziękowanie sobie. Dwadzieścia po jedenastej Adamiec i Joanna znaleźli się na dworze i - pożegnawszy się tu z resztą wychodzących - ruszyli ku Przyrynkowej. Był lekki przymrozek. Tej jesieni chłody nastały wcześnie, pierwszy śnieg spadł już w końcu października. Ludziom przybyła nowa troska: o opał. Śląsk był po drugiej stronie frontu, zaś zeszłorocznych resztek węgla nie mogło starczyć na długo. W powiecie głuchowskim sytuację ratowały częściowo lasy, ogólnie jednak zanosiło się na to, że przyjdzie marznąć w nie opalanych mieszkaniach. Adamcowi i Joannie po alkoholu chłód nie dokuczał, odczuwali przyjemny rausz, nie mieli jeszcze ochoty iść do domu. - Ciebie godzina policyjna obowiązuje, obywatelu starosto? - spytała Joanna. - Nie. - Mnie przy tobie też nie? - Też. - To przejdźmy się. Bardzo lubię puste miasto nocą. Głuchów już spał, okna były ciemne. Joanna ujęła Adamca pod ramię i poprowadziła pustymi ulicami wokół środkowej części miasta. Po raz pierwszy miał jej rękę przy boku, było mu dobrze i błogo. Joanna nie mówiła nic. On też milczał, lecz wzbierała w nim odwaga. Wiedział, że jutro, gdy wywietrzeje z głowy alkohol, zabraknie mu jej znowu, zaś Joanna także będzie w nastroju mniej przychylnym. Kiedy przechodzili koło zatopionej w mroku bramy jakiegoś większego budynku, zdecydował się. Stanął. - Co? - spytała Joanna, zdziwiona jego nagłym zatrzymaniem się. Wprowadził ją do bramy, odwrócił twarzą ku sobie i pocałował szybko w usta. - Co za agresja! - powiedziała zaskoczona, lecz bez jakiegokolwiek odruchu sprzeciwu. Taka reakcja była przyzwoleniem, tyle się Adamiec na kobiecej duszy rozumiał. Pocałował ją znowu, tym razem dłużej. Potem, do reszty już ośmielony, objął ją i całował po całej twarzy. Nie broniła się, ale po pewnym czasie odsunęła go delikatnie. - Nie całujmy się w bramie jak szesnastolatki - powiedziała. - Chodźmy do domu. W mieszkaniu było ciemno, Rolińscy spali już. - Sprawujmy się cicho - szepnęła Joanna. Weszli do jej pokoju. Gdy zdjęli płaszcze, Joanna pierwsza objęła Adamca i pocałowała w usta. Pociągnął ją na fotel. - Kocham cię - powiedział. - Tak mi się od pewnego czasu wydaje - odrzekła. - Ale gdyby nie ta rewolucyjna rocznica, długo bym pewnie jeszcze czekała na jakieś słowo. - Chyba tak - przyznał samokrytycznie. - Jednak już powiedziałem. A ty? - Co ja? - No... powiesz coś? Znowu pocałowała go w usta. - Sam się domyśl. A jeśli nie zdołasz, odrobina niepewności dobrze ci zrobi. Patrzyła mu z uśmiechem w oczy. Nie miał już wątpliwości. W nowym porywie odwagi sięgnął do guzików jej sukni, lecz tu go powstrzymała. - Nie - powiedziała. - Matka ma lekki sen, może się obudzić, zajrzeć tu... Nie. Następnego dnia Adamiec wprowadził Sylwię Ledwoniową w obowiązki kierownika wydziału informacji i propagandy. Pierwszym jej zadaniem - zaczętym już przez poprzednika - było przygotowanie obchodów Jedenastego Listopada, rocznicy odzyskania niepodległości przed dwudziestu sześciu laty. Władze nakazały ją świętować pod hasłem walki z najeźdźcą o Polskę wolną, suwerenną i demokratyczną, z granicami na Odrze i Nysie. Przyszły z Lublina okolicznościowe plakaty. W społeczeństwie przygotowania trafiały na przychylny grunt. Zbiegło się z tą rocznicą wydanie pierwszego po wyzwoleniu numeru "Robotnika" - organu Polskiej Partii Socjalistycznej, która wznowiła działalność we wrześniu, udzielając poparcia PKWN. Teraz wychodziło już w Lublinie wiele pism i kolejnym zadaniem Sylwii było usprawnienie ich szwankującego dotąd kolportażu w powiecie. W kilka dni później, już po jedenastym listopada, Adamiec przekonał się, że nie będzie miał w Sylwii współpracownicy łatwej. Wtargnęła wzburzona do jego gabinetu i położyła na biurku trzy plakaty. - Przysłali z Lublina do rozklejenia w powiecie - oznajmiła. - Obejrzyjcie. W stosunkach służbowych Sylwia zwracała się do Adamca przez "towarzyszu", więc i on przyjął tę formę, choć normalnie mówiło się w starostwie "pan" i "pani". Obejrzał przyniesione przez Sylwię plakaty. Werbunkowy - "Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera" - popularyzował hasło, które spotkał już w gazecie. Pozostałe dwa, "AK - zapluty karzeł reakcji" i "Śmierć mordercom z AK", zaskoczyły go. Od razu zrozumiał wzburzenie Sylwii. - Ten o chęci szczerej też wam się nie podoba? - spytał. - Do tego nie mam zastrzeżeń - odpowiedziała. - Ale tamtych dwóch nie rozlepię. Byłam z akowcami w powstaniu, a ten, kto to wymyślił, pewnie zza biurka nie wychodził. Nie rozlepię, choćbyście mieli mnie z posady zwolnić. Postawa Sylwii zrobiła wrażenie na Adamcu, bo plakaty także w nim budziły sprzeciw - lecz była to solidarność tylko na użytek prywatny. Jako starosta nie mógł dopuścić do tego, by polecenie zwierzchniej władzy nie zostało wykonane. Państwo nie może funkcjonować na tej zasadzie, że urzędnicy spełniają tylko takie nakazy, z którymi się godzą. Próbował przekonać o tym Sylwię, lecz nie zdołał. Ostatecznie stanęło na tym, że to on poleci administracji rozlepić plakaty w Głuchowie i rozesłać do gmin. Sylwia pozostała przy swojej opinii, lecz - zwolniona od udziału w tym zadaniu - zrezygnowała ze sprzeciwu. Na hasło werbunkowe o zastępującej maturę chęci szczerej przeciwnicy zareagowali bardzo szybko. Przyszedłszy pewnego dnia do Adamca, Bieniecki pokazał mu nalepkę, jaka pojawiła się w nocy na tych plakatach. "Nie pomogą szczere chęci, z gówna bicza nie ukręci". Bieniecki był zły, bo nalepiacze dawali o sobie znać już po raz trzeci, zaś on nie mógł ich wytropić. Adamiec polecił sekretarce wezwać Sylwię. Gdy przyszła, spytał: - Wiecie już o nalepkach, towarzyszko Ledwoniowa? - O jakich nalepkach? - Na naszych hasłach o chęci szczerej. - Podał Sylwii przyniesiony przez Bienieckiego pasek papieru. - Proszę. Sylwia rzuciła okiem na nalepkę i parsknęła śmiechem. Bieniecki nieomal zesztywniał. - Co was tak rozbawiło, towarzyszko? - spytał sarkastycznie. - To dowcipne. - A że wredne, to wam się nie wydaje? - Wredne też. - Sylwia zwróciła się do Adamca: - Będziemy usuwać, czy nie reagujemy? - A wy jak uważacie? - nie popuszczał Bieniecki. Sylwia pomyślała chwilę, oglądając nalepkę od spodu. - Kleju nie żałowali - oceniła. - Trzeba by skrobać. To trudne i będą dziury na plakatach. Ja bym raczej nalepiała na to miejsce nowe. Mamy zapas i możemy zamówić jeszcze. - A oni znowu wyskoczą w nocy z tymi swoimi i tak się będziemy licytować? - torpedował pomysł Sylwii Bieniecki. - Jak zdrapiemy, mogą zrobić to samo. To co, w ogóle nie reagować? Decydujcie, towarzysze. Bieniecki zamilkł, nie znajdował widać zadowalającego rozwiązania. Adamiec przychylił się do projektu Sylwii: - Spróbujmy nalepić nowe. Zobaczymy, co będzie. Po wyjściu Sylwii Bieniecki spytał Adamca: - Kto ci ją naraił w Lublinie? - Resort Informacji i Propagandy. - Z zawodu kto ona? - Magister praw. - To i nie dziwota, że spodobała jej się ta wredna nalepka. Rodzice wykształcili, więc uważa, że bez matury człowiek nic niewart. I tacy mają nam robić propagandę? - Szczepan, co też ty pleciesz? Przecież ona wcale nie powiedziała, że jej się ta reakcyjna rymowanka podoba. A że jest dowcipna, to fakt. Bieniecki pokręcił głową. - Ona mi jednak do propagandy nie pasuje. Magistrowie nam rewolucji nie podeprą. Bieniecki, choć bystry i nieźle oczytany, miał formalnie tylko siedmiooddziałowe wykształcenie i odnosił się nieufnie do dyplomowanych inteligentów. Nie wierzył, by popierali szczerze władzę ludu. - Niejaki Lenin też był prawnikiem z dyplomem uniwersyteckim - zauważył Adamiec. - Nie czepiaj się jej, Szczepan. To peperówka jeszcze z czasu okupacji. - Sprawdził to kto? - W resorcie informacji pracuje człowiek, który był wtedy jej przełożonym. Czy chciałbyś sprawdzić i tamtego? Bieniecki machnął ręką. - Dobrze, niech będzie twoja racja. Żebyś się tylko nie sparzył. XVIII Planowane przez PKWN utworzenie Frontu Polskiego, złożonego z trzech armii, wymagało zmobilizowania na terenach wyzwolonych stu trzydziestu sześciu tysięcy rezerwistów i poborowych. Tymczasem szacunek zasobów ludzkich, na jakim plan ten oparto, okazał się przesadzony, zaś wojenne ubytki - zwłaszcza oficerów i podoficerów - większe od przewidywanych. Do czwartego listopada zmobilizowano tylko siedemdziesiąt tysięcy osób, w tym zaledwie dwa tysiące oficerów. Umożliwiło to sformowanie drugiej armii. W końcu paźeziernika miała ona już pełną ilość szeregowców, brakowało jednak prawie piętnastu tysięcy oficerów i podoficerów. Natomiast w trzeciej armii brakowało nawet szeregowców, zaś niedobór oficerów i podoficerów sięgał trzech czwartych wymaganego stanu. W tym czasie działało już dwadzieścia jeden szkół wojskowych z trzynastoma tysiącami podchorążych, lecz większego przypływu absolwentów do jednostek można się było spodziewać dopiero wiosną następnego roku. Jednak i wtedy zmniejszyłyby się tylko kłopoty z niższą kadrą dowódczą; średnich i wyższych stanowisk niedoświadczeni absolwenci szkół obejmować nie mogli. Zwiększenie pomocy kadrowej ze strony Armii Czerwonej nie wchodziło już prawie w rachubę. W Wojsku Polskim służyło w listopadzie przeszło jedenaście tysięcy oficerów radzieckich. Dalsze nasycanie jednostek polskich dowódcami i instruktorami radzieckimi nie było możliwe. Tymczasem zbliżała się zimowa ofensywa, wymagająca doprowadzenia do gotowości bojowej przynajmniej dwóch armii oraz niezbędnych odwodów. W tej sytuacji Naczelne Dowództwo zdecydowało się zrezygnować z tworzeniia trzeciej armii. Jej zorganizowane już jednostki skierowano do odwodów, zaś część stanu osobowego - na wzmocnienie drugiej armii oraz różnych służb. Rozwiązanie trzeciej armii przekreśliło oczywiście koncepcję utworzenia odrębnego Frontu Polskiego. Mobilizacja trwała nadal, lecz już nie pod tak silnym naporem natychmiastowych potrzeb. Wobec stabilizowania się władzy oraz życia na wyzwolonych terenach mniej skutkowały teraz wezwania podziemia, by uchylać się od służby w wojsku. Do poboru zgłaszali się z opóźnieniem również tacy, co początkowo tych wezwań usłuchali. Wracali też dezerterzy - ci otumanieni, mniej winni, mogący liczyć na wybaczenie. W listopadzie i grudniu przyjęto z powrotem do służby prawie trzystu październikowych uciekinierów z trzydziestego pierwszego pułku piechoty. Wiktor Zapała nie mógł liczyć na wybaczenie. Był oficerem, a nie rekrutem, na dodatek ciążył na nim - poza dezercją - jeszcze inny poważny zarzut. Puścić to w niepamięć mogła tylko amnestia, lecz tej należało się spodziewać dopiero po zakończeniu wojny. Aż do tego czasu skazany był na nielegalność. Akowcy wywiązali się z obietnicy. Po nocy przespanej w Zamościu dostał skierowanie na stałą melinę. Była nią leśniczówka Sejda w powiecie głuchowskim. Leżała niedaleko szosy do Lublina. Na ósmym kilometrze od Głuchowa skręcało się w lewo i szło dwa kilometry przez las. Jak twierdził leśniczy Bielak, milicjanci ani funkcjonariusze bezpieczeństwa nie zapuszczali się tu, gdyż las uważali za ziemię niepewną. Przychodzili jednak inni ludzie, najczęściej gajowi, którzy też nie powinni wiedzieć o dodatkowym mieszkańcu leśniczówki. Na szczęście można było temu łatwo zaradzić. Każdego zbliżającego się przybysza anonsowały psy. Było dość czasu, by Wiktor mógł udać się do swego pokoju i pozostawać tam, póki gość nie odejdzie. Na spacery wychodził tylko po zmroku. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś go jednak odkrył, miał uzgodnioną z Bielakami legendę: jest ich kuzynem z Warszawy, który przyjechał w lipcu na urlop i został odcięty przez front. Takie ujawnienie się byłoby wszakże ryzykowne i Wiktor bardzo się starał, żeby do niego nie dopuścić. Józef Bielak, czerstwy i rumiany pięćdziesięciolatek, kojarzył się Wiktorowi z wyobrażeniem zdeklasowanego ziemianina. Genealogia jednak tego nie potwierdzała, przodkowie Bielaka - tak samo jak on - służyli w lasach państwowych. Trudno było zatem dopatrzeć się klasowych przyczyn głębokiej niechęci Bielaka do władzy ludowej. Może poza jedną, pośrednią: córka wyszła za dobrze prosperującego kupca z Zamościa, który mógł się czuć zagrożony przez socjalizm. Tak czy owak lubelski ustrój miał w leśniczym Bielaku wroga zajadłego, chociaż z wątłymi argumentami. Ustrój ten był zresztą według niego skazany na upadek: zachodni alianci nie dopuszczą - nawet za cenę trzeciej wojny - żeby w Polsce zapanował komunizm. Wiktor, chociażby ze względu na swój status w leśniczówce, nie podkopywał w gospodarzu tej wiary. Jako podopieczny londyńskiego podziemia nie mógł być defetystą. Najbardziej dawała mu się we znaki nuda. Książek u Bielaków nie było, gazety docierały tylko od czasu do czasu. Wieczorami zabijał czas bębnieniem z Bielakiem w warcaby, lecz dni dłużyły się okrutnie. Chętnie doskonaliłby się w obcych językach - w szkole uczył się niemieckiego, podczas wojny poznał pobieżnie francuski, angielski i rosyjski - ale do tego musiałby mieć jakieś teksty i słowniki. Mógłby je na pewno znaleźć w bibliotece ojca. Wyprawa na Pragę była zresztą konieczna także z innego powodu - potrzebował bielizny i różnych osobistych rzeczy - toteż, przemyśliwał o niej od pierwszego dnia. Doszedł jednak do wniosku, że należy miesiąc odczekać. Musiał upłynąć pewien czas, by zelżała czujność, wywołana falą październikowych dezercji. Po miesiącu, jak sądził, ustaną też poszukiwania jego osoby. Gdy doczekał się wreszcie tego nakreślonego przez siebie terminu, nic go już nie mogło dłużej powstrzymać. Wstał wcześnie, razem z Bielakiem, i od samego świtu sterczał na szosie, polując na samochód, który zechce go zabrać. Trwało to doć długo, kierowcy poza punktami kontrolnymi zatrzymywali się niechętnie, lecz w końcu jeden się zlitował. I to taki jak trzeba: jechał aż do Lublina, zaś stamtąd szło na zachód dużo wozów. Wiktor stwierdził to przed miesiącem, kiedy po ucieczce z wojska potrzebował innej okazji - w stronę Zamościa. W Lublinie kupił gazetę. Wiadomością dnia było ustąpienie Stanisława Mikołajczyka ze stanowiska premiera rządu emigracyjnego. Oznaczało to bez wątpienia głęboki kryzys. Przy dobrym stanie spraw premier nie rezygnuje. Sprawy rządu emigracyjnego stały rzeczywiście bardzo źle. Po fiasku październikowych rozmów w Moskwie zachodni sojusznicy odżegnali się od jego stanowiska w spornych kwestiach. Nadziei na objęcie władzy w kraju już prawie nie było. Mikołajczyk, pod wpływem sugestii Churchilla, gotów był pójść na ustępstwa i pozorną ugodę z PKWN, byle mieć udział w rządzie tymczasowym i możliwość walki o władzę wewnątrz kraju, gdzie - jak liczył - uda mu się wygrać przyszłe wybory. Ale nie zdołał zjednać dla tej koncepcji większości rządowej. Na burzliwym posiedzeniu Rady Ministrów poparli go tylko ludowcy. W tej sytuacji Mikołajczyk podał się dwudziestego czwartego listopada do dymisji, by zyskać swobodę działania dla siebie i swojego stronnictwa. Nowy rząd - z udziałem skrajnie prawicowych odłamów emigracji - utworzył po paru dniach Tomasz Arciszewski. Rząd ten nie mógł już w ogóle liczyć na poparcie sojuszników. W powrót rządu emigracyjnego do kraju Wiktor nie wierzył już od momentu, gdy powstał PKWN. MOżliwa wydawała mu się najwyżej jakaś ugoda z Lublinem. Rezygnację Mikołajczyka odebrał jako dowód, że sczezła ostatnia nadzieja. To miało znaczenie i dla jego losu. Gdyby doszło do ugody, jej przedmiotem mogła być także wcześniejsza amnestia. Tę rachubę trzeba było teraz przekreślić. Podróż z Lublina na Pragę upłynęła mu więc w smutnym nastroju. Na Grochów wjechali dwadzieścia przed trzecią. Swój pobyt na Pradze Wiktor przemyślał i zaplanował jeszcze w leśniczówce, gdzie czasu miał po temu aż nadto. Do teściów, u których mieszkała Julia, w ogóle iść nie powinien. Tam znał go dozorca. Z Julią mógł się zobaczyć tylko w mieszkaniu ojca. Do domu na Grochowskiej Zapała i Sylwia wprowadzili się podczas okupacji. Po zrzuceniu go do kraju Wiktor był tam parę razy, ale przychodził ostrożnie i nigdy się z dozorcą nie zetknął. Lecz i do ojca nie powinien iść w ciemno, żeby się na kogoś niepotrzebnie nie napatoczyć. Wiktor wiedział od Julii, że ojciec pracuje w gazecie "Życie Warszawy". Należało go odszukać tam i uzgodnić porę oraz sposób bezpiecznego przyjścia do domu. W samochodzie jechała od Garwolina para Prażan. Z ich rozmowy wynikało, że zamierzają wysiąść na Grochowskiej koło Wiatracznej. - Nie wie pan - spytał Wiktor mężczyznę - gdzie jest redakcja "Życia Warszawy"? - Wiem. W zakładzie albertynów. - Gdzie to? - Na Grochowskiej. Pan wysiądzie razem z nami, stamtąd będzie parę kroków. Prażanin wiedział nie całkiem dokładnie. U albertynów drukowano "Życie Warszawy", lecz redakcja mieściła się na Łochowskiej. To było w zupełnie innej części Pragi, Wiktor dotarł tam dopiero po trzech kwadransach marszu. Tu poszczęściło mu się za to, ojciec wychodził właśnie z redakcji. Na widok Wiktora stanął jak wryty. Chwilę milczał, a potem ujął syna za ramię i powiedział: - Chodźmy. Dopiero na ulicy, rozejrzawszy się wokoło, spytał: - Ukrywasz się tu, na Pradze? - Nie. Przyjechałem w odwiedziny. Do Julii iść nie mogę. Chciałbym zatrzymać się u ciebie. Można będzie? - Oczywiście, oczywiście... Byli przed miesiącem, szukali cię, ale potem już nikt nie przychodził. - Nie chciałbym, żeby mnie ktoś widział. Zwłaszcza dozorca. - To się da zrobić. Zanim dojdziemy, będzie już całkiem ciemno. - Czy mógłbyś zawiadomić po drodze Julię? - Dobrze... Zwykle omijam Targową, bo bywa pod ostrzałem. Ale teraz możemy iść tamtędy, wstąpię. Zapała nie mógł się otrząsnąć z zaskoczenia nieoczekiwanym spotkaniem, był jakiś rozproszony. Wiktor powziął podejrzenie, że może się boi. Zapytał o to wręcz. - Nie, nie - zaprzeczył Zapała. - Nie spodziewałem się ciebie po prostu, ot i wszystko. - Gdzie Sylwia i Piotr? Ciągle w Lublinie? - Już nie. Ale na Lubelszczyźnie. W Głuchowie. Teraz zaskoczenie stało się udziałem Wiktora. Nie wiedząc o tym, był nieomal sąsiadem siostry i szwagra. Lecz tu, na ulicy, nie chciał mówić o miejscu swego pobytu, toteż nie podjął tematu. - Nie wiedzą pewnie, co ze mną - zauważył. - Wiedzą. Na początku miesiąca, jeszcze z Lublina, przyjechali tu po rzeczy. Wiedzą. Sylwia bardzo się zdziwiła. - Nie miałem innego wyjścia. Ale o tym potem, w domu. Zapała nie zastał Julii, wyszła gdzieś. Zdecydował się powiedzieć jej rodzicom, o co chodzi. - I tak by się dowiedzieli od niej - wyjaśnił Wiktorowi po powrocie. - Oczywiście. Nie roztrąbią przecież. Kiedy doszli pod dom na Grochowskiej, zrobiło się już - jak trafnie wyliczył Zapała - całkiem ciemno. Ponieważ nie było elektryczności, brama tonęła w zupełnym mroku, schody na pewno tym bardziej. Jednak Zapała sprawdził na wszelki wypadek, czy nie kręci się gdzieś dozorca. Droga była wolna, weszli na górę. Zapała otworzył po omacku zamki. Zostawiwszy Wiktora w ciemnym przedpokoju, poszedł do kuchni. Wrócił z zapaloną już lampą naftową. - Kurtki lepiej nie zdejmuj, bo zimno - uprzedził syna prowadząc go do swego pokoju. - Węgla używam tylko do gotowania, a i tak mi do wiosny nie starczy. W pokoju rzeczywiście było bardzo chłodno. Tej biedy Wiktor u Bielaków nie doświadczał, w lesie opału nie brakowało. Ale już w Głuchowie, jak słyszał, ludzie marzli, zaś gajowi meldowali o nasilających się kradzieżach drewna. - Teraz wszystko po kolei opowiedz - zażądał Zapała. - Ci, co cię szukali, nie byli rozmowni. Wiktor zdał relację z tego, co przydarzyło mu się w pułku. Ponieważ bał się, że ojciec może uznać jego ucieczkę za czyn pochopny, nie pominął też tła: masowej dezercji w trzydziestym pierwszym pułku, tamtejszych wyroków, węszenia za konspiracją w wojsku. Lecz było to niepotrzebne. Zapała, mający dzięki swej pracy dobry dostęp do informacji, orientował się w sytuacji lepiej niż Wiktor, bo znał fakty późniejsze - niepokojące skutki nowej polityki wobec członków AK. Zdawał sobie sprawę z tego, jaki byłby los syna po aresztowaniu, i nie uważał jego decyzji za błąd. - Boję się o posadę - powiedział. - To bądź co bądź propaganda, a ja nie mogłem przecież zataić, że pracowałem dla AK. Wydałoby się kiedyś i wtedy jeszcze gorzej. - Pozbyli się już kogoś z tego powodu? - Jak dotąd nie i nawet atmosfery takiej nie ma. Dziennikarzy na Pradze brak. Ale po wyzwoleniu reszty kraju to się może zmienić. Będzie wtedy w czym przebierać. - Potrzeby też będą większe. Ja bym się na twoim miejscu nie martwił na wyrost. Chęć szczera może wystarczać w różnych zawodach, ale w waszym akurat nie. Usłyszeli stukanie do drzwi. Wiktor spłoszył się, lecz ojciec uspokoił go. - To Julia, poznaję. Po otwarciu przez Zapałę drzwi Julia wtargnęła niecierpliwie do pokoju i przypadła bez słowa do Wiktora. Dopiero po chwili powiedziała: - Jesteś... A już się bałam, że może cię schwytali. - Zaczęła go całować po twarzy i gładzić po włosach. Zapała, uznawszy się za zbędnego przy tym, oznajmił: - Pójdę rozpalić pod kuchnią. Nastawię wodę na herbatę. - Ja to później zrobię - powiedziała Julia odrywając się od Wiktora. - Zostanę na noc, jeśli ojciec pozwoli. Pokój Sylwii i Piotra wolny przecież. - Ależ oczywiście... Herbatę jednak nastawię. Nie wychodząc z mieszkania ojca, Wiktor został w nim jeszcze przez następny dzień i noc. Julia była z nim prawie cały czas. Poszła tylko na Targową po potrzebne mu rzeczy osobiste. Przyniosła także dwa tysiące złotych i Wiktor tym razem przyjął je bez oporu. Wolał żyć na koszt teściów niż Bielaka lub podziemia, gdyż tamto stwarzałoby zależność, której chciał uniknąć. Zaraz po zamieszkaniu w leśniczówce uzgodnił z Bielakami, że koszty swego utrzymania będzie pokrywał sam, nawet gdyby Armia Krajowa gotowa była wziąć je całkowicie lub częściowo na siebie. Chociaż Julia mówiła o tym niechętnie - wydusił z niej, co sądzą o jego dezercji teściowie. Nie potępiali, lecz byli niezadowoleni. Bali się, że taki fakt w rodzinie może im zaszkodzić w opinii władzy, a tym samym w interesach, które zaczęły się już rozwijać. Dostali koncesję, zdobyli trochę materiałów, zaś o zbyt przy ogólnym braku obuwia nie musieli się troszczyć. Ponieważ pieniądz tracił wartość, gotowi byli nawet przytrzymać towar do wiosny, kiedy pójdzie na pewno po wyższej cenie. Chętnie by się z Wiktorem zobaczyli i pogadali - jednakże tak samo jak on uważają, że na Targowej pokazywać się nie powinien. Zapała znał adres Sylwii w Głuchowie, bo już stamtąd pisała. Wiktor zanotował go, choć nie myślał w tym momencie o odwiedzinach. Nazajutrz jednak, mając w powrotnej drodze dość czasu na zastanawianie się, doszedł do wniosku, że przecież może się z siostrą zobaczyć. W Głuchowie nie jest poszukiwany, Sylwia nosi po zamążpójściu inne nazwisko, zaś on ma dokument na jeszcze inne. Na Zamojszczyźnie nigdy nie był Zapałą i gdyby nawet ktoś rozpoznał w nim dawnego partyzanta, z tym nazwiskiem powiązać go nie może. A prawdopodobieństwo spotkania w Głuchowie kogoś z pułku jest znikome. Nie większe w każdym razie niż podczas podróży. Doszedłszy do takiej konkluzji, postanowił odwiedzić Sylwię i Piotra jeszcze tego dnia, przed powrotem do leśniczówki. Chyba że byłoby już za późno, blisko godziny policyjnej. Wtedy musiałby wysiąść z samochodu przed Głuchowem, przy drodze do Sejdy. Podróż jednak potoczyła się dobrze - wprawdzie z dwiema przesiadkami, lecz bez dłuższego wyczekiwania. Do Głuchowa przyjechał jeszcze przed zmierzchem. Zaraz po wyjściu z samochodu spytał o ulicę Kopernika, na której mieszkała Sylwia. Było do niej niedaleko, informator szacował odległość na pięć minut. Jednak i tej krótkiej trasy wystarczyło, żeby skrzyżować drogę z człowiekiem już kiedyś spotkanym. Twarz idącego z przeciwka mężczyzny w okularach była Wiktorowi znajoma, nie kojarzył jej tylko z miejscem ani okolicznościami. Nie zamierzał tego oczywiście wyjaśniać. Nie był to w każdym razie nikt z pułku, zatem nic groźnego. Lecz tamten człowiek miał lepszą pamięć. Zatrzymał Wiktora. - Myśmy się już raz spotkali - powiedział. - Chyba tak - potwierdził Wiktor. - Ale nie pamiętam gdzie. - Wiosna zeszłego roku, noc, majątek Lubniewo. Nazywam się Klepaczewski. Rekwirował pan u mnie to i owo. - Tak, teraz sobie przypominam. Był pan na wylocie z majątku, przed samym wysiedleniem. - Nie będę pana zatrzymywał, mam tylko jedno pytanie. Co stało się z moim przyjacielem, którego przyjął pan wtedy do oddziału? Klepaczewski zatrudniał u siebie fałszywego buchaltera, faktycznie żydowskiego lekarza, którego nie mógł zostawić mającemu objąć majątek esesmanowi. Przyjęty wówczas do oddziału człowiek ten nie doczekał wyzwolenia. Poległ w Puszczy Solskiej, jak prawie wszyscy partyzanci Wiktora. Klepaczewski, nim jeszcze usłyszał odpowiedź, odgadł jej treść z wyrazu twarzy Wiktora. - Zginął? - Niestety... W czerwcu tego roku. - W walce czy schwytany przez Niemców? - W walce. Przy przebijaniu się z Puszczy Solskiej. Każde przypomnienie tamtej nocy napełniało Wiktora smutkiem. Tak stało się i teraz. - No cóż, dziękuję panu i za taką wiadomość - powiedział Klepaczewski po chwili. - Nie zatrzymuję, do widzenia. - Pan jeszcze w majątku czy już po reformie? - Jeszcze w majątku, ale to już pewnie ostatnie dni. O pana nie pytam. Przypuszczam, że nie należy. - Raczej tak. Wolę, żeby mnie pan nie znał, jeśli się jeszcze gdzieś zetkniemy. Zwłaszcza przy świadkach. - Rozumiem. Może pan być spokojny. Pomyślności. - Dziękuję. Sylwia i Piotr mieszkali w niedużym piętrowym domu, który - jak Wiktor rozpoznał na klatce schodowej - dzielił się na cztery lokale. Drzwi oznaczone numerem trzy otworzyła mu kobieta w wieku raczej już starszym niż średnim. Nie wyglądała na inteligentkę. - Ja do państwa Ledwoniów - oznajmił jej. - Jeszcze nie wrócili z biura. - A o której zwykle przychodzą? - Tak o tej porze. Powinni niedługo być. Ale wpuścić pana nie mogę, nie znam. - Oczywiście. Dziękuję, poczekam na dole. Ściemniało się. Wiktor siadł na ławce między furtką a wejściem do domu. Gdy nadeszli Sylwia i Piotr, było już całkiem mroczno. Obydwoje zwrócili na Wiktora uwagę dopiero wtedy, kiedy wstał z ławki i przeciął im drogę. - O! - zdziwiła się Sylwia. - To ty... Była zaskoczona tak samo, jak przed dwoma dniami ojciec. Stali w miejscu pod cudzymi oknami. Najszybciej zareagował na sytuację Piotr. - Wchodźmy, nie stójmy tutaj. Na schodach, przypomniawszy sobie o gospodyni, Wiktor powiedział półgłosem do Sylwii: - Nie przedstawiaj mnie jako brata. - Tak, oczywiście - potwierdziła skwapliwie. W mieszkaniu były dwa pokoje. Sylwia i Piotr zajmowali mniejszy z nich, dostatecznie jednak na dwie osoby przestronny. Umeblowanie było staroświeckie, cały wystrój - łącznie z obrazami i makatkami na ścianie - w drobnomieszczańskim guście. - Możemy tu swobodnie rozmawiać? - spytał Sylwię przyciszonym głosem. - Zaczekaj jeszcze - odpowiedziała. - Gospodarz dziś pracuje po południu, a szanowna małżonka biega w takie wieczory na kominki. Zaraz pewnie poleci, wtedy będziemy sami. Głodny nie jesteś? - Prawdę mówiąc tak. Nie jadłem obiadu. - My śniadania i obiady dostajemy w starostwie, w domu mam tylko chleb i ser. - Daj. I gorącej herbaty. Sylwia wyszła do kuchni. Piotr tymczasem opowiedział pokrótce, co robią obydwoje w starostwie. Skarżył się tylko na brak wynagrodzenia, pracowali jedynie za posiłki i deputat. Poza tym byli ze swoich posad zadowoleni. - Gospodyni już się zbiera do wyjścia - oznajmiła Sylwia wróciwszy z jedzeniem. - Powiedziałam jej, że jesteś naszym kuzynem, bez szczegółów. Wiktor skończył akurat jeść, gdy klapnęły za gospodynią drzwi wejściowe. - No, teraz mów - zażądała Sylwia dość twardym tonem. - Cóż to za wariacki pomysł z tą dezercją? - Nie osądzaj, póki nie wysłuchasz - pohamował ją Wiktor. - Dobrze, przepraszam. Opowiadaj. Dokładnie. Mniej więcej w połowie opowieści Wiktora Sylwia zaczęła łagodnieć, coraz rzadziej wtrącała pytania. Gdy skończył, po krótkim namyśle zgodziła się z tym, że nie miał innego wyjścia. Natomiast wzbudził w niej obiekcje sposób ukrywania się Wiktora. Konkretnie zaś to, że wszedł w związek z podziemiem i korzysta z jego meliny. Nie wierzyła w bezinteresowność tej pomocy. Wiktorowi przyjdzie czymś za nią płacić. To, że pokrywa koszty swojego utrzymania, patronom nie wystarczy. - Też nie miałem innego wyjścia - odpowiedział Wiktor. - Spróbuj znaleźć dziś kogoś, kto przyjmie do domu nieznajomego mężczyznę w moim wieku. Jeśli tego dokonasz, natychmiast się przeniosę. - To za duże ryzyko - przestrzegł Piotr. - Nawet gdyby ktoś przyjął, ci z bezpieczeństwa mogą wejść na pięty, podejrzliwi są. W leśniczówce pewniej. Zamilkli wszyscy troje. Wzmianka o aparacie bezpieczeństwa skłoniła Wiktora do poruszenia kwestii, która go trapiła od miesiąca. - Ty jesteś blisko władzy - zwrócił się do Sylwii. - Nie mogłabyś dyskretnie wybadać, czy są jakieś spisy dezerterów, rozsyłane do wszystkich urzędów bezpieczeństwa? Czy na przykład w Głuchowie wiedzą, że poszukuje się Wiktora Zapały? Sylwia uśmiechnęła się kwaśno. - Akurat dobrze sobie mnie wybrałeś na taki wywiad - odrzekła. - Ja tu i bez tego jestem na zębie u szefa bezpieczeństwa, nie kocha mnie. Brakuje mi jeszcze takich dociekań. Wtedy gotów się zainteresować moim panieńskim nazwiskiem, zajrzeć do tej listy, jeśli jest, i nowy trop gotowy. Lepiej nie, mój drogi. Dla nas obojga. - Racja, wycofuję się. - Wiktor spojrzał na zegarek. - No, na mnie pora. - Dokąd? - spytała Sylwia. - Do lasu. Godzina policyjna nadciąga. Chciałbym do tego czasu odskoczyć od miasta. - Co będziesz się tłukł po ciemku. Zostań do rana. Gospodyni ma składane łóżko, pożyczę. - Skoro jesteś na zębie u szefa bezpieczeństwa... - Nie przesadzajmy, rewizji u mnie w nocy robił nie będzie. Zostajesz. Rano Wiktor wyszedł nieco wcześniej niż Sylwia i Piotr, żeby nie afiszować się z nimi na ulicy. Postanowił nie odwiedzać w przyszłości siostry bez poważnej potrzeby. Skojarzenie takich wizyt z jej panieńskim nazwiskiem mogłoby rzeczywiście powiedzieć za wiele, jeśli bezpieczeństwo miało wykazy dezerterów. XIx Późną jesienią parcelacja majątków obszarniczych była w pełnym toku. Powołanemu do tego aparatowi pomagały w podziale ziemi setki brygad robotniczych, wojskowych i młodzieżowych. Po początkowych wahaniach i oporach coraz śmielej angażowali się w prace parcelacyjne sami zainteresowani - służba folwarczna i uprawnieni do nadziałów chłopi. W pierwszych dniach grudnia można już było uważać za pewne, że reforma rolna dobiegnie w tym miesiącu końca. Tak też się stało. Na obszarach wyzwolonych państwo przejęło ogółem tysiąc siedemset czterdzieści jeden majątków. Ziemię z nich otrzymało sto dziesięć tysięcy rodzin. Z nie rozparcelowanej części gruntów utworzono prawie trzysta ośrodków kultury rolnej. Lubniewo zostało w całości przeznaczone na gospodarstwo wzorcowe. Klepaczewski, choć zabiegał o taką właśnie decyzję, nie przypisywał swoim staraniom większej roli. Komuniści mieli po prostu dobre rozeznanie i wybrali na ośrodki kultury rolnej takie majątki, które rzeczywiście mogły nnimi być. Jeśli zatem jakieś zabiegi Klepaczewskiego uratowały Lubniewo przed parcelacją - to te wcześniejsze, unowocześniające. Satysfakcja z tego powodu była podczas smutnej dla ziemian jesieni pociechą wątłą wprawdzie, lecz jedyną. Dawała pewne szanse powrotu do majątku, gdyby się odmieniło. Widoki na odmianę były jednak - trzeźwo patrząc - coraz słabsze. Rezygnacja Mikołajczyka przywołała do przytomności nawet wielu z tych, co dotąd nie traktowali lubelskiego rządu poważnie. Klepaczewski ostał się w Lubniewie aż do grudnia chyba tylko dlatego, że władza miała kłopoty z komisarzami, zaś przede wszystkim należało usunąć właścicieli z majątków parcelowanych, gdzie ich obecność po prostu przeszkadzała. Z Lubniewem można było zaczekać, zwłaszcza że Klepaczewski nie dawał powodów do pośpiechu. Gospodarstwa nie zaniedbywał, świadczenia rzeczowe odstawiał zgodnie z wymiarem i na czas. Skarg ze strony służby też nie było. Stosunki Klepaczewskiego ze służbą, przez cały czas poprawne, uległy wręcz ociepleniu po decyzji, że majątek nie będzie parcelowany. Przyczyna leżała jak na dłoni, nikt jej nie próbował ukrywać. Skoro służba miała pozostać służbą, tyle że na państwowym, zaczęły się kalkulacje, przewidywania i obawy przed niewiadomym. U Klepaczewskiego było lepiej niż u okolicznych ziemian, to każdy wiedział. Zaś jak będzie na państwowym, pozostawało zagadką. Jeśli przyjdzie zły gospodarz, może się pogorszyć. Klepaczewski zauważył zaskakujący go z początku przypływ życzliwości dla siebie. Większość służby - z delikatności zapewne - nie napomykała przy nim o bliskim wywłaszczeniu. Niektórzy jednak nie omijali tego tematu i otwarcie wyrażali żal, że nie może zostać po dawnemu. Przyjemnie było mu tego słuchać. Gorzko uświadamiać sobie, że kończy się to, co było treścią jego życia. Przez szesnaście lat, od śmierci ojca, wkładał w Lubniewo wszystkie swoje umiejętności i siły, z zadowoleniem oglądał coraz lepsze wyniki. Czym będzie żył teraz, gdy historia wymiata go z majątku? Co można zaczynać od nowa w połowie piątego krzyżyka? Zawodu już się zmienić nie da, za późno. Trzeba by dalej pracować w rolnictwie. Ale gdzie i w jakim charakterze? Wyznaczony przez urząd ziemski administrator Lubniewa zjawił się w majątku późnym rankiem czwartego grudnia. Przyszedł do Klepaczewskiego, okazał pisemną nominację. Nazywał się Hieronim Stelmach. W późniejszej rozmowie okazało się, że jest wysiedleńcem z Pomorza, gdzie pracował przed wojną jako rządca prywatnego majątku. Był zatem fachowcem. Nie wiadomo tylko - jakim. Klepaczewski wolałby mimo wszystko, żeby Lubniewo dostało się w dobre ręce i nie zostało zmarnowane. O to, kiedy musi opuścić pałac, Klepaczewski nie pytał - zdecydowany był wynieść się jeszcze przed wieczorem. Już dawno uzgodnił z Jelonkową, że zamieszka u niej. Był nawet częściowo spakowany. - Co mogę zabrać z pałacu? - zapytał dla porządku Stelmacha. - Z osobistego majątku wszystko, co pan chce. - Furmankę do Głuchowa da mi pan? - Oczywiście. Klepaczewski przedstawił Stelmacha dowódcy radzieckiego oddziału, który kwaterował w majątku. Potem skontaktował go z ekonomem Suwałą. Zostawiwszy ich ze sobą, poszedł się pakować. Jego posag na dalsze życie - wykopany z ziemi pojemnik z kosztownościami - oczekiwał już od dawna na ten dzień w ukrytym między bielizną małym neseserze. W porównaniu z tym pakunkiem cała reszta była drobiazgiem. Ale nie miał oczywiście zamiaru rezygnować z niczego, co ocalało po Niemcu i mogło być potrzebne. Zebrało się tego akurat tyle, ile mogła pomieścić furmanka. Przy obiedzie, który jedli razem, Stelmach wypytywał o gospodarstwo. Mówiono mu widać o Klepaczewskim dobrze, bo wyglądało na to, że prosi o opinie i rady nie tylko z grzeczności. Jego pytania świadczyły raczej korzystnie o kwalifikacjach, choć oczywiście łatwiej mądrze pytać niż dobrze gospodarować. Klepaczewski odpowiadał szczerze i z najlepszą wolą dopomożenia następcy. Spotkał się z dość zaskakującą wzajemnością. Kiedy podjechał wóz po jego rzeczy, okazało się, że Stelmach kazał Suwale załadować także zapas żywności. Przed odjazdem Klepaczewski obszedł folwark, żeby pożegnać się ze służbą. Stelmach znalazł się taktownie i został przez ten czas w pałacu. Było przy tym ostatnim obchodzie dużo ciepłych słów i nawet trochę uronionych przez kobiety łez. Znowu łechtało to Klepaczewskiego mile po sercu i napełniało jednocześnie żalem. Nadzieja, że jest to rozstanie tylko na pewien czas, pełgała w duszy światełkiem bardzo bladym. Fornal, który powoził furmanką, zagadywał go z początku parę razy. Klepaczewski nie był jednak w nastroju do rozmowy, co tamten wyczuł i poniechał prób. Jechali w milczeniu. Przy pierwszych zabudowaniach Głuchowa znaleźli się o zmierzchu. Zaczynał prószyć rzadki śnieg. W Głuchowie mieszkało już kilkunastu wywłaszczonych ziemian. Przeważnie z całymi rodzinami, bo tylko nieliczni spotykali reformę rolną samotnie jak Klepaczewski. Niektórzy mieli kłopoty z ulokowaniem się w mieście, gdyż poszła plotka, że władze źle patrzą na tych, co dają schronienie byłym obszarnikom. Dopiero polecenie starosty Adamca, by magistrat kwaterował ziemian, którzy o to poproszą, ucięło owe trudności. Klepaczewski na szczęście nie musiał o nic zabiegać, był dla Jelonkowej lokatorem wręcz upragnionym. Po śmierci córki została sama w trzypokojowym domu i ze strachem oczekiwała dokwaterowania. Na razie ją to omijało. Prawdopodobnie magistrat - właśnie ze względu na okoliczności śmierci córki - wolał zostawić ją na jakiś czas w spokoju, nie dotykać świeżej rany. Ale to długo trwać nie mogło, gdyż przybywało coraz więcej wojska i w mieście robiło się ciasno. Klepaczewski przed kwatermistrzami armii nie zabezpieczał, lecz mógł przynajmniej chronić przed cywilnym współlokatorem - o tyle gorszym od wojska, że przeważnie stałym już, z niewielką nadzieją na wyprowadzkę. Przyjazd Klepaczewskiego z rzeczami Jelonkowa przyjęła więc jako fakt dawno oczekiwany - aż dziwne, że tak późny. Pokój dla niego był przygotowany od paru tygodni, szafa opróżniona, mógł się od razu rozpakowywać. Fornal, chociaż nic go już do usług nie zobowiązywało, nie pozwolił Klepaczewskiemu nosić rzeczy z furmanki. Zrobił to sam, zaś przyjęcia napiwku odmówił. - Życzę, żeby wszystko się panu dobrze ułożyło - powiedział przy pożegnaniu. - Dziękuję, dam sobie radę - zapewnił Klepaczewski, siląc się na dobrą minę. W pokoju Jelonkowej stał na półce przybrany kirem portrecik Baśki, a obok niego - zapalona świeca. Przychwyciwszy na twarzy Klepaczewskiego odruch zdziwienia, Elżbieta wyjaśniła: - Dziś jej imieniny. Od śmierci Baśki Klepaczewski omijał ten temat w rozmowach z Jelonkową, żeby nie przywoływać żalu. Teraz też zbył jej informację milczeniem. Przeszedł do uzgadniania strony finansowej swej zanoszącej się na dłuższy czas gościny w tym domu. O tym z kolei nie chciała mówić Elżbieta, lecz Klepaczewski uważał, że należy od razu na początku zmusić ją do przyjęcia takiej zapłaty, by nie potrzebowała się trudnić wyrobem swetrów za niewielkie pieniądze. To, co przywiózł w pojemniku, pozwalało mu nie liczyć się z każdym groszem. Elżbieta zakwestionowała proponowaną przez niego sumę miesięczną jako zbyt dużą. Twierdziła, że wystarczy połowa. W końcu stanęło na trzech czwartych. - Tylko o jedno cię proszę: żadnego konspirowania - powiedziała. - Bądź spokojna, nie mam takich planów - odparł. - Ale inni ziemianie mogą mieć. Jest ich tu sporo, uważaj, żeby cię nie wciągnęli. W następnych dniach Klepaczewski zetknął się z niektórymi ziemianami spośród tych, co za swój tymczasowy port wybrali Głuchów. Nikt oczywiście nie sympatyzował z lubelską władzą, wszyscy życzyli jej złamania karku, lecz chęci do konspirowania nie wyczuwało się. Brakło też wiary, że konspiracja uprawiana przez innych może cokolwiek zmienić, skoro sprzymierzeńcem PKWN są Rosjanie, którzy mają tu swe armie i nie dopuszczą do żadnego przewrotu na tyłach frontu. Na własne siły nie ma co w tej opresji liczyć. Tylko konflikt Zachodu z Rosjanami byłby skutecznym ratunkiem, ale czy nastąpi? W ciągłym miotaniu się między zwątpieniem a nadzieją wydziedziczeni ziemianie ochoczo dawali ucho każdej optymistycznej sugestii. Im samym pozostawało tylko jedno: cierpliwie czekać. Na razie mogli sobie na to pozwolić, bo nie było takich, co wyszliby z majątku z pustymi rękami. Ile kto ocalił, pozostawało tajemnicą; w dobrym tonie było raczej narzekać. Ale co dalej? Nawet największy kapitał, jeśli nie rentuje w obrocie, musi się w końcu wyczerpać. W kraju komunistycznym rentować nie będzie. Może zatem jedynym wyjściem jest ten kraj opuścić? Na razie wszakże wymknięcie się na Zachód było niemożliwe. Między Polską a tamtą częścią Europy stały fronty. Przewidywania i kalkulacje nie prowadziły więc chwilowo do niczego, toteż Klepaczewski już po paru dniach poczuł się znużony nimi. A tym samym i towarzystwem byłych ziemian, którzy o niczym innym nie potrafili mówić. Zaczął więcej przesiadywać w domu, czytać czasopisma, których bardzo się ostatnio namnożyło. Jak ktoś obliczył, w wyzwolonej części kraju wychodziło już ponad pięćdziesiąt różnych periodyków. W Głuchowie były do nabycia aż cztery wydawane w Lublinie gazety codzienne: "Rzeczpospolita", "Gazeta Lubelska", "Robotnik" i "Głos Ludu". We wszystkich zaczęły się ostatnio powtarzać apele i rezolucje, wzywające Krajową Radę Narodową do przekształcenia PKWN w Rząd Tymczasowy. Ta zgodność pozwalała się domyślać, że politycy uznali już rzecz za dojrzałą. Po ostatecznym fiasku rozmów z Londynem i dymisji Mikołajczyka należało się tego zresztą spodziewać. Klepaczewski czytał wszystko, co było w Głuchowie do nabycia, jednak lektura też mu szybko przestała wystarczać. Przywykł w życiu do działania, był zawsze człowiekiem czynnym i tylko pracując czuł się dobrze. Nawet wyjazdy w góry czy nad morze, podejmowane przed wojną na życzenie żony, bawiły go najwyżej przez pierwszy tydzień; potem liczył niecierpliwie dni, dzielące go od powrotu do Lubniewa. Głuchów oferował mniej atrakcji niż góry i morze, toteż w drugim tygodniu przymusowego odpoczynku miał go dość. Zrozumiał, że żadną miarą nie dotrwa bezczynnie nie tylko do trzeciej wojny, ale nawet do końca drugiej. Musiał się czymś zająć. Skoro jednak nie wchodziło w rachubę konspirowanie przeciwko władzy, zatem... Wniosku Klepaczewski wolał nie precyzować wyraźnie, żeby nie komplikować sobie sytuacji psychicznej. Na razie nic zresztą nie postanowił poza tym, że trzeba porozmawiać z kierownikiem urzędu ziemskiego, inżynierem Sobalą. We wrześniowej rozmowie, zaraz po dekrecie o reformie rolnej, Sobala deklarował zrozumienie dla ziemian i wyrażał się pochlebnie o Klepaczewskim jako gospodarzu Lubniewa. Przez ostatni kwartał nie zmienił chyba radykalnie swojego nastawienia, choć urzędom ziemskim dostało się po głowie za opieszałość i brak rewolucyjnego ducha. Sobala i tym razem przyjął Klepaczewskiego życzliwie, lecz z dającym się wyczuć zdziwieniem. Widocznie po wywłaszczeniu ziemianie już się do niego nie zwracali, bo nie było po co. Klepaczewski sam rozumiał, że jego interes do Sobali jest co najmniej nietypowy. Po zwyczajowej wymianie pytań o nowiny i zdrowie oznajmił: - Ja nie w sprawie Lubniewa, jak się pan pewnie domyśla. - Tak - odrzekł Sobala. - W sprawie Lubniewa nic już zrobić nie mogę. Najwyżej zmienić administratora, jeśli nie będzie sobie dawał rady. Ale za wcześnie jeszcze, żeby to oceniać. - Mam do pana pytanie natury, jeśli tak można się wyrazić, kadrowej. Nie ma już obszarników, lecz zostali ludzie. Niektórzy ze sporym zapasem lat do przeżycia. Sobala pośpieszył z odpowiedzią, nie czekając na koniec pytania: - Dekret przewiduje zabezpieczenie. Dożywotnia pensja według szóstej grupy uposażeń państwowych albo pięciohektarowe gospodarstwo poza obrębem dotychczasowego majątku. - To wiem, ale o co innego mi chodzi. Przypuśćmy, że ktoś ma czterdzieści cztery lata, jak ja, i nie uśmiecha mu się jeszcze żywot rencisty. Przypuśćmy też, że ten człowiek ma wyższe wykształcenie rolnicze, lubi swój fach i nie wyobraża sobie egzystencji poza nim. Zgodzimy się chyba bez sporu, że pięć hektarów to nie jest dla niego pole działania. Byłoby to po prostu marnowanie kwalifikacji. Co o takim kadrowym przypadku sądzi władza ludowa? Sobala zdradzał objawy zakłopotania już w trakcie wywodu Klepaczewskiego. Teraz milczał i widać było, że odpowiedzieć nie potrafi. Musiał jednak w końcu zająć jakieś stanowisko. - Zgadzam się z panem całkowicie - rzekł. - A co by pan uważał za właściwe wykorzystanie kwalifikacji? - Dalsze wykonywanie tej samej pracy, tyle że już nie na swoim. - To znaczy?... - Zarząd jakimś państwowym majątkiem. Z tych przeznaczonych na ośrodki kultury rolnej. - Nawet tym samym co przedtem? - To bym raczej wykluczał. Z różnych względów. Sobala zadumał się znowu. - I z tym się zgadzam - przyznał po namyśle. - Ale powiem panu otwarcie: ja tego załatwić nie mogę. Nie mam takich wytycznych. - Nie ma pan wytycznych, czy ma pan zakaz? - zmierzał do uściślenia Klepaczewski. - Wyraźnego zakazu nie ma. Mimo to ja czegoś takiego zaryzykować nie mogę. Nam, przedwojennym, i tak zarzucają niechęć do reformy rolnej. W niektórych powiatach były nawet rugi personalne, koledzy polecieli ze stanowisk. Czy mogę więc bez wyraźnej wytycznej zrobić coś takiego? Nie, proszę pana. Zwłaszcza teraz, kiedy się zaostrzyło. - Krótko mówiąc nie do pana z tym. - Myślę, że trafnie pan to ujął. Nie do mnie. - A do kogo? Ja nic nie ryzykuję, pytać mogę. Sobala zastanowił się. - Albo do resortu rolnictwa w Lublinie, albo do starosty Adamca - odpowiedział po chwili. - Przecież staroście urząd ziemski nie podlega. - Tak. Ale to jednak polityk. Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej. Jakby mi powiedział: zatrudnić byłego ziemianina we wzorcowym majątku, to ja wykonam. Wtedy nikt mi nie zarzuci proziemiańskich sympatii. Czy rozumiemy się? - Tak. Klepaczewski wprost od Sobali poszedł do sekretariatu Adamca. Po porozumieniu się z szefem sekretarka zapisała go na godzinę drugą. Mimo upływu przeszło trzech miesięcy od poprzedniej wizyty Klepaczewskiego Adamiec pamiętał nie tylko jego twarz, ale i sprawę, o którą wówczas szło. Wiedział też, że Lubniewo zostało zakwalifikowane do majątków wzorcowych i wyłączone spod parcelacji. Zwolniło to Klepaczewskiego od referowania, kim jest i jakie kwalifikacje sobą reprezentuje. Wyłożył od razu, o co mu chodzi, powtarzając argumenty przedstawione Sobali. Adamiec wysłuchał go, dodatkowych pytań nie miał, lecz nad odpowiedzią zastanawiał się dość długo. - Nie wykluczam, że w przyszłości będzie to możliwe - oznajmił w końcu. - To zależy między innymi od postawy samych ziemian. Teraz niestety nie. Mówię o zarządzie majątkiem, a nie o pracy w ogóle. - Nieufność do klasy? - spytał Klepaczewski. - To także. Minimum ostrożności nas obowiązuje, zwłaszcza że są po temu powody. Różnie się ziemianie w ostatnich miesiącach zachowywali. O panu akurat nie słyszałem nic złego. Ale tak już jest, że płacimy nie tylko za własne grzechy. Poza tym jest i drugi wzgląd, społeczny. Nie możemy na miejsce jednego obszarnika wstawiać drugiego. - Przecież już nie jako właściciela. - Tak, ale ludzie to odbierają prościej. Pan został panem, a służba służbą, więc gdzie ta rewolucja? My musimy i to brać pod uwagę, przynajmniej teraz, póki wszystko świeże. - Kiedy według pana przestanie być świeże? - Trudno powiedzieć. Myślę, że to będzie łatwiejsze na zachodzie, w majątkach poniemieckich. Jak przyjdzie Polak po Niemcu, to psychologicznie całkiem inna sprawa, nawet jeśli były ziemianin. - Radzi mi pan więc po prostu czekać. - Jeśli interesuje pana tylko zarządzanie majątkiem, tak. - A cóż mógłbym robić innego? Jestem agronomem, pięćdziesiątka na kark lezie, za późno na uczenie się nowego zawodu. - Agronom nie musi koniecznie zarządzać majątkiem. Są inne możliwości. - Ma pan jakąś propozycję? - W tej chwili nie. Ale jeśli zmodyfikuje pan w tym duchu swoją ofertę, coś by się może znalazło. Klepaczewski wahał się przez chwilę. Potem powiedział: - Trudno mi się decydować, nie wiedząc na co. - Lecz nie wyklucza pan innej pracy niż zarząd majątkiem? - Jeśli byłaby na poziomie moich kwalifikacji, to nie. - Dobrze. Porozumiem się i powiem panu, co mogłoby wchodzić w rachubę. - Kiedy mam się zgłosić? - Trudno mi określić... Niech pan zostawi u sekretarki adres, dam znać. Na ulicy opadły Klepaczewskiego wątpliwości, czy nie za daleko posunął swoją ofertę. Pojęcie pracy odpowiedniej dla agronoma można było rozciągnąć dość szeroko. Mogłaby nawet wchodzić w grę funkcja podrzędnego referenta w urzędzie ziemskim, bo też powinien się na rolnictwie znać. Klepaczewski doszedł jednak do wniosku, że chyba czegoś takiego Adamiec mu nie zaproponuje. Jeśli zaś to uczyni, można będzie łatwo uzasadnić odmowę. Uspokoiwszy się pod tym względem, zaczął być po prostu ciekaw, z czym Adamiec wystąpi. Ciekawość wzmogła się po trzech dniach, kiedy można już było liczyć na odpowiedź. Uprzedził Jelonkową, żeby nie zdziwiła się, jeśli przyjdzie goniec ze starostwa. - Jest to, na co czekasz - powiedziała, gdy wrócił z poobiedniego spaceru. Podała mu zaklejoną kopertę. - Przyniósł jakiś chłopiec, ale nie wyglądał mi na gońca. Koperta zaadresowana była "Do Wielmożnego Pana Janusza Klepaczewskiego", co nie wyglądało z kolei na styl ludowego urzędu. Zdziwiony Klepaczewski wyłuskał szybko list. "Szanowny panie sąsiedzie! Jeśli nie sprawi to Panu trudności, proszę łaskawie odwiedzić mnie. Antoni hr. Sianożęcki" "Panie sąsiedzie" było zwyczajową formą zwracania się Sianożęckiego do ziemian z powiatu, którym przewodził z racji górowania majątkiem i pochodzeniem. Obecny, głuchowski adres podany był na dole kartki. Zaintrygowany wezwaniem Klepaczewski postanowił pójść tam zaraz. Ostatnio widział hrabiego jeszcze przed wysiedleniem. Po powrocie nie było okazji. Zresztą Sianożęcki nie życzył sobie wizyt w tym okresie, nie chcąc rozniecać podejrzeń, że organizuje ziemian przeciwko reformie rolnej. Teraz, po parcelacji, nie musiał się już takich domysłów bać. Mieszkał w ładnie utrzymanej willi na ulicy Matejki, należącej - jak wynikało z tabliczki - do małżonków Sadeckich. Przyjął Klepaczewskiego w pokoju służącym za salonik. Miał już przeszło sześćdziesiąt lat, lecz trzymał się znakomicie, zaś zachowywał po dawnemu: z uprzejmą godnością człowieka świadomego swego znaczenia. Odnosiło się wrażenie, że zmiana sytuacji ani trochę tej świadomości nie zachwiała. Może podtrzymywał ją fakt, że Sianożęcki miał zamożną rodzinę na Zachodzie i wystarczyło mu przedostać się tam, by uniknąć zdeklasowania. Twierdzono zresztą, że ma za granicą nie tylko rodzinę, ale i majątkowe udziały - co jednak trudno było sprawdzić. Sianożęcki okazał najpierw zainteresowanie osobistą i rodzinną sytuacją Klepaczewskiego. Wyraził nadzieję, że front przeskoczy Kielecczyznę szybko, więc żona i córka unikną niebezpieczeństwa przewlekłych walk na tym terenie. Dopiero po tym towarzyskim wstępie przystąpił do sprawy, dla której swego gościa wezwał. - Poinformowano mnie, że zabiega pan o pracę u czerwonych - oznajmił. A więc i on ma swój wywiad, pomyślał Klepaczewski. Od Adamca to chyba nie przeciekło, prędzej od Sobali. Albo od kogoś, z kim Adamiec rozmawiał. Nie było to zresztą w tej chwili ważne. - Chciałbym uprawiać swój zawód - odpowiedział. - Nie sądzę, żeby to miało służyć akurat czerwonym. - A jednak służyłoby im. Myślę, że nie muszę uzasadniać wobec pana stanowiska, zajmowanego w tej sprawie przez nasze legalne władze. Służba u czerwonych dopuszczalna jest tylko w celu penetracji ich aparatu. Czy otrzymał pan od kogoś uprawnionego takie polecenie? - Nie. - Zatem, zechce pan darować nazwę, byłaby to kolaboracja. Proszę się dobrze zastanowić, panie sąsiedzie. Jeśli zostanie pan przy swoim zamiarze, nie będę mógł niestety bronić pana w przyszłości przed zarzutami z tego tytułu. Komu jak komu, ale ziemianinowi taka służba nie przystoi. O trudnościach bytowych nie wspomniał pan, mam więc prawo uważać, że ten wzgląd nie odgrywa roli. Moglibyśmy mu zresztą zaradzić. - Nie, materialnej pomocy nie potrzebuję. - W takim razie wszystko jest jasne. Jeszcze raz proszę, żeby pan to przemyślał. Dobrze? - Dobrze, panie hrabio, przemyślę. - Dziękuję panu. Przepraszam, że pozwoliłem sobie fatygować pana, ale wydawało mi się to niezbędne. Wychodząc od Sianożęckiego Klepaczewski czuł się jak przywołany do porządku uczeń. Oto chciał sobie bryknąć, lecz czujne oko wychowawcy przyszpiliło go. Bryknąć jeszcze na upartego może, ale wtedy już - ostrzeżony - nie będzie miał żadnego wytłumaczenia. Tak więc z jednej strony władza ludowa wcale go w ramiona nie chwyta, zastanawia się dopiero, z drugiej zaś rzecznik własnej klasy wyraźnie napomina i grozi. Dylemat nie był skomplikowany. Lepiej się powstrzymać. Wtedy nie będzie w oczach ziemian kolaborantem, zaś Adamiec poczuje może nawet ulgę, jeśli spadnie z jego konta tak trefny protegowany. Pozostawało rozegrać to zręcznie z Adamcem. Można by po prostu wycofać swoje zgłoszenie, lecz to wyglądałoby niepoważnie i nawet trochę podejrzanie. Bo skąd niby rezygnacja, kiedy nie wiadomo jeszcze, co może wchodzić w rachubę? Lepiej zaczekać na propozycję i wtedy znaleźć pretekst do nieprzyjęcia jej. Tylko co zrobić, jeśli propozycja będzie taka, że żadnego pretekstu wymyślić się nie da? Niezdecydowanie Klepaczewskiego przeciął Adamiec wzywając go nazajutrz. Teraz można już było jedynie odrzucić propozycję. Na szczęście okazało się to łatwe. Adamiec oznajmił, że w powiecie głuchowskim nic odpowiedniego nie znajduje. Dowiedział się jednak, że byłyby pewne możliwości w Lublinie, lecz bez przydziału kwatery. Czy Klepaczewski ma w Lublinie jakichś przyjaciół, którzy przyjęliby go do swego mieszkania? - Nie - odpowiedział Klepaczewski, zgodnie zresztą z prawdą. - Wobec tego będzie trudno. Myślę o takiej pracy, która by pana zadowoliła. - Proszę się więcej nie trudzić, panie starosto. Zaczekam na te możliwości na zachodzie, o których pan wspominał. Myślę, że to już niedługo. - Chyba tak. To co, skreślamy pana na razie? - Tak. Bardzo dziękuję za życzliwość. Wprost z ratusza Klepaczewski poszedł do Sianożęckiego i zawiadomił go, że zrezygnował z poprzedniego zamiaru. XX Podchorąży Roman Ledwoń, starszy brat Piotra, został w połowie grudnia wcielony do wojska. Sam się dziwił, że tak późno, gdyż wiedział, jak bardzo brakuje w armii ludzi z oficerskim wyszkoleniem. Przyczyna oczywiście była: chronił go oszczędzany przez rejonowe komendy uzuupełnień nauczycielski zawód. Gdyby był podchorążym piechoty, pozostałby może w cywilu dalej. Przeważyła szalę jego wojskowa specjalność. Łącznościowców brakowało w armii bardziej niż nauczycieli w szkołach. Powołano go więc i nie zdążył nawet zagrzać miejsca w pułku zapasowym. Już trzeciego dnia po zmobilizowaniu meldował się w jednostce pierwszej armii, która go - jak w wojsku mówiono - kupiła. Był z tego przydziału zadowolony o tyle, że pozostawał na razie blisko domu. Jego pułk stał w Zielonce pod Warszawą, niespełna trzydzieści kilometrów od Otwocka. Gdyby sam się z jednostki wyrwać nie zdołał, mogła go przynajmniej odwiedzać żona. Nie wiadomo tylko, jak długo. Nasycenie tyłów wojskiem i sprzętem było już takie, że należało się wkrótce spodziewać ofensywy. Po ustaniu jesiennych walk pierwsza armia Wojska Polskiego - wchodząca w skład Pierwszego Frontu Białoruskiego - broniła warszawskiego odcinka Wisły o długości czterdziestu czterech kilometrów, od Karczewa do Jabłonny. Prócz umacniania pasów obrony prowadzono akcje rozpoznawcze, szkolono wojska i uzupełniano stany jednostek, przygotowując je do przyszłych walk. Pułk, do którego przybył Roman Ledwoń, znajdował się w drugim rzucie obrony, o dziesięć kilometrów od Wisły. Wobec spokoju na froncie nie czuło się tu jego bliskości. Był to pułk piechoty pierwszej dywizji, najstarszej w armii jednostki, sformowanej w Sielcach nad Oką. I najbardziej w armii doświadczonej: dywizja walczyła pod Lenino i zdobywała Pragę. Kadra w pułku była w większości stara, jeszcze z ZSRR. Roman przychodził na stanowisko dowódcy samodzielnego plutonu łączności w batalionie piechoty. Jego poprzednik, podporucznik Wierzbicki, opuszczał właśnie to stanowisko. Przenoszono go do dywizyjnej kompanii łączności. Po wstępnych formalnościach w sztabie Roman zameldował się u dowódcy batalionu, któremu pluton łączności podlegał bezpośrednio. Kapitan Igor Sulżenko był Rosjaninem, lecz z matki Polki. Wyniesiona z domu znajomość języka sprawiła, że znalazł się półtora roku temu wśród oficerów, odkomenderowanych do polskiego wojska. Do jego polszczyzny filolog mógłby zgłosić sporo zastrzeżeń, była skażona rusycyzmami - jednak całkowicie zrozumiała. Fizycznie Sulżenko nie prezentował się dobrze. Niski, krępy i ciężkawy, o nazbyt okrągłej twarzy, na pewno nie przyciągał kobiecych spojrzeń. Miał, jak się Roman dowiedział później, czterdzieści jeden lat, ale wyglądał starzej. Przyjrzawszy się Romanowi, Sulżenko spytał: - Ty kto w cywilnej profesji? - Nauczyciel. - No, to my się trafili jak w korcu maku. Ja też nauczyciel. Po oficerskiej szkole dawno? - Dziesięć lat. - Na ćwiczeniach potem był? - Tak. - W trzydziestym dziewiątym roku wojował? - Tak. Nawet ranny byłem. - I ciągle jeszcze podchorąży? Podpadł czymś? - Nie. Raczej zapomnieli. O oficerskim awansie Romana rzeczywiście chyba zapomniano. Znał paru swoich rówieśników, którzy zostali podporucznikami jeszcze przed wojną. Podczas okupacji był w Batalionach Chłopskich, gdzie przez długi czas nie podwyższano przedwojennych stopni, lecz potem dano jednak trochę awansów, które znowu go ominęły. - Dziesięć lat za długo - powiedział Sulżenko. - Teraz robimy oficerami dziewiętnastolatków, zaraz po krótkich kursach, taka bieda. W AK ty był? - zapytał po chwili. - Nie. W Batalionach Chłopskich. - To co innego? - Tak. - Dobrze, napiszemy o awans, żeby do funkcji pasowało. Etat jest oficerski. Ale gwiazdek nie szykuj, póki papierojady nie zatwierdzą. Z nimi nigdy nic nie wiadomo. - Tak jest. - To teraz przejmij pluton, rozejrzyj się, a potem jeszcze pogadamy. Adiutant batalionu, porucznik Szpakowski, zaprowadził Romana do Wierzbickiego. Ten bardzo się ucieszył, że ma wreszcie następcę i może zdać pluton. Zaniepokoiło to zrazu Romana. Czyżby funkcja była z jakichś powodów taka, że tylko od niej uciekać? Wkrótce się wyjaśniło, że nie w tym rzecz. Wierzbicki był na miarę wojskowych możliwości elegantem, pachniał wodą kolońską. To nie uprawniało jeszcze do żadnych wniosków, lecz w przyfrontowych warunkach trochę śmieszyło. Wnet jednakże okazało się, że przesada w tym względzie komponuje się z innymi cechami Wierzbickiego, świadczącymi o skłonnościach kabotyńskich. Wyrażał się nieco teatralnie, zachowywał po pozersku. Najmniej miał do powiedzenia o plutonie. Zapewniał jedynie, że sprzęt jest w porządku, zaś ludzi doskonale zna sierżant Partyka, który służył w pułku od samych Sielc. - A pan od kiedy, poruczniku? - spytał Roman. - Ja przyszedłem we wrześniu, jak poprzedni dowódca zginął w walkach o Pragę. - Gdzie pan zmobilizowany? - Latem we Lwowie. Sam pan rozumie, że przy Partyce jestem świeży. Sierżant Zygmunt Partyka, podoficer polityczno_ wychowawczy, był zastępcą dowódcy plutonu. Kiedy Wierzbicki wezwał go, zaś sam - odwołany przez kogoś - oddalił się na pewien czas, Roman powiedział: - Porucznik twierdzi, że wszystko w porządku. Zgadza się, można przejąć? - Można - odrzekł Partyka. - Od niego i tak się pan niewiele dowie. - To właśnie zauważyłem. Dlaczego? - Bo sam nie wie. Dobrze, że odchodzi. Odpowiedź całkiem jednoznacznie określała stosunek Partyki do dotychczasowego dowódcy. Roman chciał jednak dowiedzieć się więcej. - Nie zna się? - spytał. - Może się i zna. Ale nie przykłada się. A odchodzi jeszcze z innego powodu. - No? - Niedługo ofensywa, a on nie lubi, jak blisko strzelają. Byliśmy z nim w październiku na froncie pod Jabłonną. Tchórz, aż mnie było wstyd. Dlatego postarał się o to przeniesienie do kompanii dywizyjnej, stamtąd dalej do pierwszej linii. Poza tym romansuje z jakąś babą z dywizyjnych służb. Będzie miał bliżej. - I tak chętnie go wzięli? - O, do takich spraw ma łeb. A może i ta baba coś zadziałała. Kapitan Sulżenko mógł go przytrzymać, jakby chciał, ale po co mu to. Ma faceta z głowy, nie musi go wypieprzać sam. Wrócił Wierzbicki. - No jak, panie podchorąży? Możemy uważać, że przekazałem, co? - Możemny uważać - odpowiedział Roman. - Niech będzie. - To ja lecę załatwiać swoje sprawy. Cześć, powodzenia. Naprawdę zapoznał Romana z plutonem Partyka. Ponieważ byli mniej więcej rówieśnikami, Roman zaproponował mu przejście na "ty", co od razu uprościło wzajemny stosunek. Partyka pochodził tak samo jak Wierzbicki ze Lwowa, lecz do pierwszej dywizji trafił drogą okrężną, przez Syberię. Wydawać się mogło, że taka droga nie predestynuje do służby polityczno_wychowawczej. Jednak ku swemu zdziwieniu Roman zorientował się wkrótce, że Partyka jest pełen zapału. I że nie stanowi bynajmniej wyjątku wśród tych, co spędzili środkowe lata wojny daleko na wschodzie i przyszli stamtąd do armii, walczącej o Polskę bez ich rodzinnych stron. Ta reedukacja była przedmiotem dumy aparatu politycznego pierwszej armii. Ludzi nieufnych, często rozgoryczonych, zdołano przekonać, że powrotu do starego być nie może i nie powinno. Że trzeba przesunąć Polskę na zachód, wyrzec się obcych etnicznie ziem, zmienić ustrój. Jak Roman stwierdzał później, nie wszyscy godzili się z tym bez żalu. Jednakże jako żołnierze byli lojalni i szczerze oddani walce z wrogiem. Z niechęcią polityczną częściej można się było spotkać wśród żołnierzy zmobilizowanych na terenach wyzwolonych, którzy ulegali przez lata okupacji antylewicowej i antyradzieckiej propagandzie. Batalionowy pluton łączności składał się głównie z zabużan. Było tylko dwóch żołnierzy z Lubelszczyzny i dwóch akowców z Pragi. Ci ostatni pochodzili z grupy ochotników, która zgłosiła się do wojska we wrześniu. Jak rodzynek służyła w plutonie jedna dziewczyna. Przygarnięta na Wołyniu sierota wojenna Grażyna obsługiwała centralkę dowództwa batalionu. Dziedziczeni po Wierzbickim podwładni przyjęli wobec Romana postawę wyczekującą. Jak dowiedział się od Partyki, odchodzący dowódca nie był przez żołnierzy lubiany ani szanowany. - Dlaczego? - zainteresował się Roman. - Czy że tchórz, czy że się nie przykładał? - Jedno i drugie. A poza tym nie pasował im w ogóle jako typ. Nasz człowiek ze wschodu nie lubi takich wyperfumowanych miglanców. Czuje obcość. Za Sulżenkę wszyscy w ogień by poszli, choć nie swój, Ruski, a po panu poruczniku Wierzbickim nikt nawet nie westchnie. - Opowiedz mi o Sulżence. Jaki jest? - Zależy, z której strony. Dla batalionu dobry. - A dla kogo zły? - Dowódca pułku go nie lubi. Całe szczęście, że ugryźć nie może. Za twardy na jego zęby, stalingradczyk, pełna pierś medali. Kapitan Sulżenko, opowiadał dalej Partyka, jest wzorem odwagi - zarówno na froncie, jak i w niekrwawych bojach o interesy batalionu. Kwatermistrze muszą się z nim liczyć, bo zasłużony i trudny z ich pozycji do skontrowania, jako że żąda przeważnie tego, co się regulaminowo należy. Inna sprawa z pułkownikiem. Temu nie odpowiada charakter Sulżenki, zaś jako przełożony zawsze może się o coś czepiać. A to dyscyplina w batalionie nie taka jak trzeba, a to broń niedostatecznie wypielęgnowana, a to wyniki szkolenia za słabe. Najgorzej jest w czasie walki: wtedy batalion w boju opieszały, nie dość energicznie wroga łamie. Te ostatnie zarzuty są najboleśniejsze, bo - porównawczo - mają niekiedy podstawy i mogą wydawać się słuszne. Rzecz w tym, że Sulżenko nie ma zwyczaju szarżować ludźmi i nie prze do szybkiego sukcesu za każdą cenę. Woli wykonywać zadanie bojowe dłużej, ale z mniejszymi stratami. Nie wszyscy dowódcy mają taką zasadę i dlatego batalion Sulżenki wypada przeważnie gorzej, jeśli patrzeć na wynik jednostronnie. A skłonność do takiego patrzenia niestety istnieje. Gdyby nie chwalebna przeszłość frontowa Sulżenki i liczne dowody waleczności, mogłoby się to skończyć odwołaniem go z dowództwa. Jak dotąd, pułkownik nie posunął się tak daleko i chyba nie posunie. Ale nie przepuszcza okazji, by wytykać batalionowi, co się tylko da. Żądania - twierdzi - kolosalne, zaś osiągnięcia mizerne. Na szczęście Sulżenko znosi docinki ze spokojem i robi swoje. Batalion, rzecz jasna, to docenia. To, co się należy, żołnierz Sulżenki przeważnie ma - a każdy wie, co to za gangrena ci kwatermistrze i jak trzeba się z nimi użerać. Wierzbicki dzielił kwaterę z adiutantem batalionu Marianem Szpakowskim. Ponieważ wyniósł się do dywizji zaraz po zdaniu plutonu, jego łóżko przypadło automatycznie funkcyjnemu następcy. Tym sposobem Roman szybko się ze Szpakowskim zaprzyjaźnił. Adiutant był oficerem młodym, wyszkolonym już w pierwszej armii. To zresztą rzucało się w pułku w oczy: polscy oficerowie rzadko mieli więcej jak dwadzieścia pięć lat. Starsi, przedwojenni, byli w oflagach albo na Zachodzie. Ponieważ Szpakowski mógł się wykazać maturą, zaraz po wcieleniu do pierwszej dywizji posłano go do szkoły oficerskiej, którą ukończył z dobrą lokatą. Pochodził z Łucka na wołyniu, bezpośrednio przed wojskiem był nauczycielem w Kazachstanie. Roman trafił więc już na drugiego w batalionie - po Sulżence - reprezentanta swojego fachu. Ze służby u Sulżenki Szpakowski był bardzo zadowolony, zaś o powojennej przyszłości nie myślał zbyt wiele. Będzie czas, jak się dożyje. Dzieci nie miał, żonaty nie był, nic go nie wiązało. - Ja mam żonę i syna, dziewięć lat - przedstawił swój stan rodzinny Roman. - W Otwocku. - To niedaleko. Byłem w zeszłym miesiącu w Otwocku. U naszych rannych, z podarkami od kapitana. Bogaty w sanatoria i pensjonaty Otwock był tej jesieni jednym wielkim szpitalem dla uczestników walk o Pragę i warszawskie przyczółki. Stał też tam polski pułk, broniący Wisły między Karczewem a Świdrem. Niemcy ostrzeliwali miasto zza rzeki, lecz życie toczyło się normalnie, ludzie przywykli do przyfrontowej egzystencji. - Właśnie, to niedaleko - podchwycił Roman. - Będzie się tam można czasem urwać? - Urwać się to nie bardzo - odpowiedział Szpakowski po krótkim namyśle. - I tak są pretensje do kapitana, że z dyscypliną u nas marnie. Gdybyś służył w pułku dłużej, to można by cię wysłać w święta z delegacją do rannych. Ale jesteś świeży, obcy dla nich, nie da rady. Niech żona tu przyjedzie. - Muszę dać jej znać, gdzie jestem. Cenzura to przepuści? - Myślę, że nie. Zresztą pocztą polową list by długo szedł. Ale w tym akurat mogę ci pomóc. - Jak? - Daj list mnie. Pchnę go przez okazję. Otwock to rejon naszej armii, kursują gońcy i szoferzy. - Bardzo ci dziękuję. Zaraz napiszę. Nazajutrz Szpakowski zawiadomił Romana, że list odszedł, więc może się spodziewać żony w święta. Choć w zasadzie pułk zajęty był szkoleniem, myślano już głównie o bliskim Bożym Narodzeniu. Wigilia miała być w wojsku obchodzona zgodnie z tradycją. Już zawczasu zadbano o to na tyłach, organizując akcję "Gwiazdka dla żołnierza". Specjalni kwestarze przyjmowali od ludności podarki lub pieniądze na nie, zaś dzieci szkolne pisały listy do żołnierzy. Przesyłki docierały właśnie do pułku i każdy żołnierz miał otrzymać zarówno prezent, jak i list. Przygotowaniami do Wigilii zajmowali się w jednostkach oficerowie i podoficerowie polityczno_wychowawczy. W całości batalionu porucznik Tomasz Zychowicz, zaś w plutonie łączności - sierżant Partyka. W przeddzień Wigilii kapitan Sulżenko wezwał Romana na zapowiedzianą poprzednio rozmowę o plutonie. Najpierw jednak wypytał go o rodzinę, kłopoty i dotychczasowe życie. Dopiero potem przeszedł do spraw służbowych. - Ludzi swoich ty już poznał? - Na ile przez parę dni można, tak - odpowiedział Roman. - Parę dni za krótko, prawda. No nic, poznasz jeszcze. Ludzie u ciebie po mojemu dobrzy, tylko szkolić trzeba. Wierzbicki zanadto pofolgował. Weź się za to i nie popuszczaj. - Tak jest. - Nie doszkolisz, ludzką krwią zapłacisz. A tego ci nie daruję. Będziesz miał za duże straty, z dowództwa zdejmę. Jasne? - Tak jest, obywatelu kapitanie. - A sprzęt ma być jak nowy. Żeby się potem w boju nie pokazało, że chłam. Skontroluj wszystko sam. Czasu masz niedużo, już nam tu długo próżniaczyć się nie pozwolą. Pora Niemca popędzić. Wszystko jasne? - Jasne. - To dziękuję. Jakbyś miał trudności, melduj. - Tak jest. Następny dzień upływał prawie od rana w świątecznym nastroju, wśród wzajemnych życzeń i wyrazów nadziei, że przyszłoroczne Boże Narodzenie będzie się już spędzać w rodzinnym domu. Wigilię dla plutonu łączności Partyka urządził w przestronnej suterenie, służącej normalnie za skład. Nie było tu pieca, od murów i cementowej podłogi ciągnął chłód, lecz kilka świeczek na stojącej pośrodku choince zdawało się ogrzewać wzruszonych żołnierzy aż nadto. Najpierw Partyka przeczytał rozkaz dowódcy dywizji ze świątecznymi życzeniami dla ludzi. Potem przemawiał Roman. Jak oceniał sam, wyszło to nie dość ciepło, zbyt oficjalnie - pewnie dlatego, że nie zdążył się jeszcze zżyć z plutonem. Z kolei, po modlitwie, podzielili się wszyscy opłatkiem, co zwłaszcza starszych żołnierzy rozrzewniło niemal do łez. A jeszcze potem Partyka rozdał paczki i zaczęło się ich niecierpliwe otwieranie. W swojej Roman znalazł wełniane nauszniki ręcznej roboty, pudełko domowych ciastek i oczywiście opłatek. Dziewczynka z Siedlec o imieniu Ania życzyła mu w krótkim liście wszystkiego najlepszego i prosiła: "panie żołnierzu, tylko uważaj na siebie w boju, żebyś cało wrócił do domu". Po przeczytaniu listów i wzajemnym częstowaniu się słodyczami z paczek żołnierze śpiewali kolędy. I tak upłynął ten wigilijny wieczór pod przyfrontową gwiazdą. W pierwszy dzień świąt przyjechała żona Romana, Staszka. Szpakowski, który był akurat na kwaterze, porozmawiał parę minut z obydwojgiem, a potem dał Romanowi za plecami Staszki znak, żeby wyszedł z nim na chwilę do sieni. - Co? - spytał Roman, gdy znaleźli się za drzwiami. - Chciałem ci powiedzieć, że możesz zatrzymać żonę na noc i czuć się w pokoju gospodarzem. Ja wyniosę się do jutra gdzie indziej. - Dokąd? - Do Zychowicza i Mysiaka. Już ich wczoraj pytałem. Jest tam wolna kanapa. - Dziękuję ci, żeś się o to zatroszczył. - Drobiazg. Będzie potrzeba, to się zrewanżujesz. Staszka wahała się przed odłożeniem powrotu do następnego dnia, bo nie uprzedziła o takiej możliwości sąsiadów, którym podrzuciła syna. Zdecydowała się jednak ostatecznie zostać. Sąsiedzi byli starymi przyjaciółmi, kolegami z tej samej szkoły, wybaczą więc chyba spóźnienie. Staszka i Roman mieszkali w domu nauczycielskim, a ich samych także połączył przed laty jednakowo wybrany zawód. Poznali się w seminarium nauczycielskim w Lublinie i pobrali zaraz po jego ukończeniu, przed pójściem Romana do wojska. - Wypłacili coś w szkole przed świętami? - spytał Roman, zatroskany o fundusze żony. - Tak. Za ciebie też. Nauczyciele byli tymi, o których byt PKWN zadbał stosunkowo wcześnie, a w każdym razie przed własnymi funkcjonariuszami. Pierwsze wynagrodzenie wypłacono w szkołach w końcu października, podczas gdy członkowie i pracownicy PKWN otrzymali je dopiero w ostatnim dniu grudnia, do tego czasu żywieni tylko bezpłatnie w stołówkach. Szpakowski i Partyka postarali się, żeby Romanowi nie zawracano głowy służbą - mimo to doba z żoną wydała mu się bardzo krótka. Wojenny los nie był dla ich wspólnego pożycia łaskawy. Najkrótszą rozłąkę przeżyli w trzydziestym dziewiątym roku, tylko kilka tygodni. W czterdziestym pierwszym rozstali się na prawie trzy lata. Spalony jako konspirator i zagrożony aresztowaniem Roman musiał się wynieść na Lubelszczyznę i egzystować tam na fałszywych papierach. Spotykali się wtedy tylko z rzadka, u teściów w Lublinie. Wrócił do Otwocka po wyzwoleniu, w końcu lipca - zaś teraz, w grudniu, wypadło mu odejść znowu. Tym razem do końca wojny, a może nawet dłużej, bo demobilizacja nie następuje przecież w jednej chwili. W drugim dniu świąt po obiedzie odprowadził Staszkę na szosę i czekał z nią, aż dostanie się na samochód. Choć przez całą wojnę okazywała dużo dzielności, teraz - w swym podniszczonym palcie i chustce na głowie - wydała mu się biedna, słaba i zdana na trudy ponad siły. Staszka nie stosowała żadnego makijażu - jej zdaniem nauczycielka nie powinna - i może to przydawało twarzy szarości i jakby smutku. - Przyjedź znowu, nim się ferie skończą - poprosił. - Postaram się. Długo tu jeszcze będziecie stać? - W tym rzecz, że chyba nie... Dowódca daje to wyraźnie do zrozumienia. Cóż, nie od tego armia, żeby stała. Ale myślę, że do końca ferii jeszcze tu wytrwamy. - Dobrze, przyjadę. Zbliżał się wojskowy samochód, na dany przez Romana znak stanął. Jechał w dobrą stronę, do WAwra. Ucałowali się. Staszka wsiadła do kabiny, dokąd uprzejmie zaprosił ją kierowca. XXI W pierwszym dniu świąt Adamiec oświadczył się o rękę Joanny. Jego oferta małżeńska została przyjęta, zaś ślub zaplanowany na Wielkanoc. Miejscowa tradycja towarzyska wymagała, by odbyły się zaręczyny, po których przyszli małżonkowie mogą już otwarcie występować jako narzeczeńska para. Adamiec nie miał nic przeciwko uszanowaniu obyczaju, natomiast przestraszyły go związane z tym wydatki. Należało kupić Joannie pierścionek i zafundować przynajmniej alkohol na przyjęcie, które - choćby w niewielkim gronie - musiało się jednak odbyć. Rolińscy zaproponowali już nawet termin: wieczór sylwestrowy. - Joasiu - powiedział - może to trochę odwleczemy? Jestem bez grosza. Obiecują nam wprawdzie wypłatę przed Nowym Rokiem, ale jeśli się opóźni, to nawet pierścionka nie będę miał za co kupić. - Na pierścionek ojciec ci pożyczy, a przyjęcie bierze całkowicie na siebie. Stać go, orientujesz się chyba. Weterynarskie dochody Rolińskiego były duże, to Adamiec wiedział. Wyjście wydawało się jednak trochę krępujące. - Wypada tak aby? - spytał Joannę. - Co do przyjęcia, to absolutnie wypada, on przecież w tym domu gospodarz. A pożyczka też nic hańbiącego. - Nawet na zaręczynowy pierścionek? - Nie bądź drobiazgowy. Wypada i już. Do ojca nie musisz się zwracać, ja wezmę od niego i dam ci. Zaręczynowe przyjęcie było konieczne ze względu na towarzyski krąg Joanny, lecz nie mogło się obejść bez gości ze strony narzeczonego. Adamiec nie bardzo miał kogo zapraszać, w końcu jednak zdecydował się na troje ludzi. Bienieckiego, pracującego z nim w Głuchowie od pierwszych dni, oraz Sylwię i Piotra Ledwoniów, z którymi zaprzyjaźnił się ostatnio. Na Bienieckiego skrzywiła się zarówno Joanna, jak Roliński. Szef bezpieczeństwa - od miesiąca kapitan, bo awansował - był postacią w mieście nielubianą, a nawet więcej: otoczoną jawną niechęcią. Nie tylko z powodu śmierci Jelonkówny, o której zresztą powoli zapominano. Bieniecki wiedział o tej wrogości, bagatelizował ją jednak twierdząc, że od aparatu ścigania nie wymaga się, żeby był kochany. Taka służba. Służba rzeczywiście nie należała do budzących sympatię, niemniej Bieniecki pracował na niechęć do siebie także osobiście. Przesadna podejrzliwość, wietrzenie wszędzie wrogów, ciąganie ludzi na przesłuchania, sprzeciwy co do ich pracy na niektórych stanowiskach, wreszcie nie znajdujące społecznej aprobaty aresztowania wymodelowały go w opinii głuchowian na politycznego inkwizytora, w którego pole widzenia lepiej nie wchodzić, bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Sylwia Ledwoniowa zarzucała mu otwarcie, że swym sekciarskim działaniem utrudnia jej propagandę i zraża ludzi do władzy ludowej. Bieniecki odpowiadał, że to nie aparat bezpieczeństwa zaczął tę wewnętrzną wojnę i jak dotąd władza ludowa ponosi więcej ofiar niż jej przeciwnicy. Faktem było, iż polityczne morderstwa mnożyły się i już trzysta osób zginęło od kul podziemia. Ledwoniowej Bieniecki zarzucał inteligenckie rozdwojenie i Adamiec coraz częściej musiał tłumić ich wzajemną animozję. Na tym tle nie dziwiło, że Joanna i Roliński woleliby nie afiszować się Bienieckim wobec reszty swoich gości. - Przy nim - argumentowała Joanna - będą się w ogóle bali pić i rozmawiać, żeby nie chlapnąć za dużo. - Nie jest aż taki straszny. - Może dla ciebie i Ledwoniowej, boście mocni partyjnie. Wejdź w położenie innych ludzi. Fama robi swoje, nawet jeśli rozdęta. - Jeśli zaproszę kogokolwiek, a jego pominę, gotów się obrazić. Joanna zastanawiała się przez dłuższą chwilę. Potem poradziła: - To zaproś go w taki sposób, żeby odmówił. - Niby jak? Chętnie byśmy cię widzieli, ale lepiej nie przychodź. - Pomyśl sam. - A jak nic nie wymyślę? - Trudno, będziemy go musieli strawić. Bardzo cię jednak proszę, zrozum mnie i dobrze pomyśl. Adamiec zwlekał z zaproszeniem Bienieckiego, żeby zaskoczyć go jak najpóźniej, kiedy zaplanuje już sobie sylwestrowy wieczór. Wybawił go z kłopotu kapitan Kurbanow. Urządzał powitanie Nowego Roku u siebie w komendzie i - jak zwykle przy takich okazjach - zapraszał Polaków z powiatowego kierownictwa. Adamiec wymówił się zaręczynami. Po przyjęciu gratulacji Kurbanowa zasugerował mu, by zaprosił Peciaka i Bienieckiego. Kapitan odpowiedział, że oczywiście, ma ten zamiar od początku i zaraz będzie do nich obu telefonował. Następnego dnia Adamiec zwrócił się do Bienieckiego ze swoim zaproszeniem. - Już obiecałem Kurbanowowi - odpowiedział Bieniecki. - A kto ma być u ciebie? - Ja zapraszam ciebie i Ledwoniów. Kogo Rolińsscy, nie wiem. - Może jakąś reakcję. Mogłoby mi być niezręcznie. - Naprawdę nie wiem. Trudno mi żądać, żeby ze mną uzgadniali. - Rozumiem... Pójdę jednak do Kurbanowa, już przyrzekłem. - Bardzo żałuję. - Może innym razem. Tymczasem gratuluję. Pozdrów ode mnie narzeczoną. - Dziękuję. - Prywatne święto Adamca i Joanny zbiegło się z ważnym aktem państwowym, który w Nowy Rok czczono w Lublinie manifestacją ludności i defiladą wojskową, zaś w sylwestrowy wieczór - honorową salwą dwunastu wystrzałów ze stu dwudziestu czterech dział. Na plenarnym posiedzeniu w ostatnim dniu grudnia Krajowa Rada Narodowa powołała na miejsce PKWN Rząd Tymczasowy Rzeczypospolitej Polskiej. W jego skład weszło czterech przedstawicieli Polskiej Partii Robotniczej, pięciu - Polskiej Partii Socjalistycznej, pięciu - Stronnictwa Ludowego, dwóch - Stronnictwa Demokratycznego oraz jeden bezpartyjny. Premierem został dotychczasowy przewodniczący PKWN Edward Osóbka_Morawski, członek PPS; wicepremierami - Władysław Gomułka z PPR oraz Stanisław Janusz z SL. Urząd przewodniczącego Krajowej Rady Narodowej, sprawowany przez Bolesława Bieruta, uległ przemianowaniu na urząd Prezydenta KRN z kompetencjami głowy państwa. Adamiec i Roliński wiedzieli o odbywającej się sesji KRN i mającym nastąpić powołaniu rządu. Wiadomość o jego utworzeniu oraz składzie odebrali przez radio jeszcze przed nadejściem wieczornych gości. Roliński uznał, że zbyt skąpo reprezentowane jest w rządzie jego stronnictwo, ludowe. Chłopi, argumentował, stanowią sześćdziesiąt procent ludności kraju. Odpowiadało to prawdzie; faktem jednak było także to, że rozwój liczebny Stronnictwa Ludowego pozostawał daleko w tyle za PPR i PPS. Do PPR wstępowali również chłopi, natomiast prawica ludowa, związana z SL "Roch", nadal trwała w konspiracji czekając na Mikołajczyka. Rozwój PPR na wsi miał zresztą w niektórych kręgach ludowców jawnych przeciwników, głoszących hasło: "Wieś dla SL, fabryki dla PPR". Roliński takich barier nie postulował, niemniej uważał, że - bez względu na liczbę formalnych członków - SL powinno się traktować jako reprezentację całej wsi, czyli większości społeczeństwa. W tym sensie skład rządu jego oczekiwań nie spełniał. Adamiec puścił te pretensje mimo uszu. To nie był dzień na spory z przyszłym teściem. Joanna zaprosiła na przyjęcie zaręczynowe dwie szkolne koleżanki z mężami. Jeden z panów był lekarzem, drugi pracował w urzędzie skarbowym. Nikogo z całej czwórki Adamiec dotąd nie znał. I odwrotnie - jego gości, Ledwoniów, nie znali miejscowi. Atmosfera była więc z początku trochę sztywna, badawcza. Joanna usiłowała ją ożywić. Zaręczyła, że można śmiało opowiadać antyrządowe dowcipy i narzekać na władzę ludową. Naprawdę jednak rozluźniła gości dopiero wódka. Ale także wtedy omijali politykę i nie strzelali dowcipami z tej dziedziny, chociaż po mieście krążyło ich zawsze sporo, czasem znakomitych. Rozmowy obracały się wokół tematów neutralnych, różnych miejscowych nowin i plotek, co często wyłączało z konwersacji Adamca i Ledwoniów. Gdy Joanna uruchomiła w drugim pokoju gramofon i ogłosiła tańce, towarzystwo zaczęło się tasować, rozmawiający rozbijać na grupki. Adamiec podszedł do Ledwoniów, kiedy wracali oboje z tanecznego pokoju. - Panie Piotrze - spytał - czy pozwoli pan, że zaproponuję żonie bruderszaft? Może przestanie mi wtedy mówić w biurze "wy, towarzyszu". - Taka jest oficjalna? Wobec tego pozwalam i popieram. - A wy, towarzyszko Sylwio? - Zgoda, towarzyszu starosto. Dawajcie wódkę. Adamiec wypił z Sylwią, potem z Piotrem. Siedli obok siebie, żeby porozmawiać, bo we trójkę mało miewali po temu okazji. - Jak się czujecie w Głuchowie po dwóch miesiącach? - spytał. - Teraz, po pierwszej wypłacie, już lepiej - odpowiedział Piotr. - Dotychczas było cokolwiek paradoksalnie. W restauracji pełno nierobów i kombinatorów, wódka się leje, pieniądze płyną. A my, ci od żłobu, nawet piwa się napić nie mieliśmy za co. - Ja byłem w tej sytuacji przez pięć miesięcy. Teraz mam nowy kłopot. Mundur z partyzantki już się przeciera, a ubrania bezwstydnie drogie, za pensję nie kupię. - Napisz o przydział - poradziła Sylwia. - W tym mundurze rzeczywiście nie powinieneś już chodzić. Po prostu nie wypada, jesteś w końcu starostą. - Bieniecki stara się o przydział wojskowych mundurów dla milicji. Obiecał mi wymienić, jak dostanie. Pytanie tylko, czy dostanie. A jak się czujesz, Sylwio, w robocie? Sylwia odpowiedziała dopiero po chwili: - Wszystko to inaczej wyglądało w marzeniach. Łatwiej i prościej. Ty nie masz takiego odczucia? - Mam - potwierdził Adamiec. - A jak ci się z tym żyje? - Z czym konkretnie? - Chociażby z Bienieckim. Nie o niego samego oczywiście chodzi. - Nie myśmy tę wojnę zaczęli. - Adamiec powtórzył argument Bienieckiego. - Wiem. Ale jednak przykre, że tak się to rozwija. - Wierzę, że się uspokoi. Poza tym nie mówmy o tym dzisiaj. - Przepraszam, to twoje święto, weselmy się. Masz piękną narzeczoną, jeszcze raz winszuję. - Dzięki. A jak twoje sprawy rodzinne? Mam na myśli Pragę. - W porządku. Ojciec zdrów, pracuje. Tylko marznie, bo palić nie ma czym. - Rodzeństwo jakieś masz? Sylwia spojrzała na niego tak, jakby pytanie zaskoczyło ją. - Mam... Brata. - Gdzie? - W wojsku - odrzekła i natychmiast zmieniła temat, zwracając się ku przechodzącej obok Joannie. - Oto i narzeczona. Możemy panią zagarnąć? Joanna przystanęła, przyłączyła się do ich trójki. - Proponuję regionalny toast warszawian za pani zdrowie - powiedziała Sylwia. - Panowie, kieliszki. - Już się robi. - Adamiec pośpieszył ku stołowi. Sylwia, przynajmniej tak się Adamcowi wydawało, była przez resztę wieczoru trochę przygaszona. Czyżby refleksje polityczne, ku którym ją niechcący popchnął, podziałały w taki sposób? Nie próbował tego wyjaśniać, żeby nie wracać do rozmowy, którą sam zaproponował wtedy przerwać. Częściej za to napełniał Sylwii kieliszek, czemu się nie sprzeciwiała. Na sylwestrową noc godzina policyjna była zawieszona, więc goście rozeszli się dopiero po wspólnym powitaniu Nowego Roku. Wzajemne życzenia z tej okazji były chyba w całej Polsce jednakowe: żeby ten rok zakończył wojnę. Wszystko inne wydawało się nieporównanie mniej ważne. Jak nigdy dotąd, były podstawy do wiary, że życzenia wreszcie się spełnią. Dojrzewała kolejna ofensywa. Nieprzerwanie - i w tę noc sylwestrową także - ciągnęły przez Głuchów ku Wiśle wojskowe transporty. Nie było niemal wsi, gdzie by nie stał jakiś oddział. Z pasa przyfrontowego ewakuowano resztki cywilów. Liczba tych czasowych przesiedleńców sięgała pół miliona i oni najbardziej niecierpliwie oczekiwali, kiedy zadudni artyleria i pociągną na zachód samoloty. Zastąpienie PKWN przez Rząd Tymczasowy, normujące status kierownictwa centralnego, nie zmieniło sytuacji ani zadań władzy w terenie. Jej kłopoty były jednak teraz inne niż latem i jesienią. Działały już wszystkie agendy państwowe i samorządowe. Handel i łączność - acz z trudnościami - funkcjonowały. Reforma rolna dobiegła końca. Pracowały szkoły, zaś postawa nauczycieli i młodzieży napawała optymizmem. Nadal niestety szwankowało zaopatrzenie, szalała spekulacja i rosły ceny, a przydziały kartkowe pozostawały w dużej części teorią. W sumie jednak stosunki stabilizowały się, władza stała na nieporównanie mocniejszych nogach. Wpłynęło to na zmianę taktyki przeciwników politycznych. Latem i jesienią obowiązywał nakaz pełnego bojkotu PKWN: żadnej współpracy. Nadzieja jednak, że sparaliżuje on władzę ludową i doprowadzi do jej izolacji, zawiodła. Nie rezygnując przeto z terroru wobec autentycznych zwolenników PKWN, zaczęto dopuszczać pracę w aparacie państwowym w celu jego rozpoznawania, zaś gdyby powstały po temu warunki - opanowania. Zawierająca nowe instrukcje dla kraju uchwała rządu emigracyjnego z szesnastego listopada zalecała wyraźnie "dopuścić, a gdzie możliwe planowo zorganizować penetrację uświadomionego elementu szczerze polskiego do wojska, administracji i innych dziedzin życia państwowego i społecznego". Podejrzenia i przestrogi Bienieckiego miały więc podstawy, lecz w praktyce mogły również godzić w ludzi uczciwych. Adamiec nie widział przeto innej drogi postępowania, jak ufać ludziom, póki nie ma dowodów, że szkodzą, i konsekwentnie tej zasady bronił. Jak dotąd nie pośliznął się na niej. Kilka kadrowych pomyłek, z których przyszło mu ze wstydem się wycofywać, polegało na przyjęciu cwaniaków i kombinatorów. To była inna kategoria błędów, skwapliwie przez londyńczyków dyskontowanych - oto jakich ludzi mają czerwoni - lecz skłaniających do czujności całkiem odmiennego rodzaju. Mimo to musiał respektować polityczne sprzeciwy Bienieckiego co do obsady niektórych stanowisk. Nie mógł ryzykować ponad rozsądną miarę ani kwestionować rozeznania i kompetencji urzędu bezpieczeństwa. Nie miał zresztą prawa, były w tej kwestii jasne dyrektywy z Lublina. Nad pracownikami można było jednak tak czy owak panować, bo obowiązywała ich dyscyplina służbowa, zaś uchwytny brak lojalności dawał podstawę do zwolnienia. Opozycja otwarta i kłopotliwa zaczęła się przejawiać gdzie indziej: w organach przedstawicielskich i na ogólnie dostępnych zebraniach. Tylko w pierwszych tygodniach przeciwnicy wyczekująco milczeli. Potem stopniowo przeszli do ataku, torpedując poczynania władz wszędzie tam, gdzie się tylko dało. Najgroźniejsi byli w radach narodowych, społecznych komitetach i innego rodzaju ciałach zbiorowych. Tam - w razie pozyskania choćby chwilowej większości - mogli forsować lub obalać uchwały. Lecz i na zwykłych zebraniach, gdzie uchwały nie zapadają, zręczni demagodzy potrafili skutecznie mącić w głowach. Wystarczyło wystrzelić insynuacją lub plotką, której nikt na sali nie był w stanie - lub nie kwapił się - natychmiast zdemaskować. Rada była tylko jedna: mieć wszędzie swoich ludzi, potrafiących odpierać zarzuty i stawić czoło demagogii. Niestety, tych potrafiących było niewielu. Po prostu przeciwnicy, wsparci o kręgi inteligenckie, mieli lepszych polemistów. W dyskusji goła racja nie wystarczała; potrzebna była jeszcze wiedza, sprawny umysł i umiejętność przekonywania. Któryż robotnik mógł się mierzyć z adwokatem, a nawet tylko zaprawionym w słownej szermierce demagogiem? Na dobrą sprawę było w Głuchowie zaledwie parę osób, zdolnych sprostać z pozycji władzy ludowej każdemu atakowi. Sam Adamiec, sekretarz PPR Peciak, Sylwia Ledwoniowa, jeszcze ze dwóch lub trzech członków partii spośród inteligentów. Lecz ci nie wszędzie mogli nadążyć. Zwłaszcza wtedy, gdy rząd musiał podejmować decyzje niepopularne, dające żer przeciwnikom i wymagające wyjaśniania na dziesiątkach zebrań. Tak było po sierpniowym dekrecie o wojennych świadczeniach rzeczowych wsi. I tak stało się w pierwszych dniach stycznia po dekrecie o wymianie okupacyjnych pieniędzy. Okupacyjne złotówki już szósty miesiąc pozostawały środkiem płatniczym na wyzwolonych terenach. Od końca sierpnia równolegle z nimi kursowały nowe złotówki, emitowane przez PKWN. Początkowo ustalono, że emisja ograniczy się do jednego miliarda. Ogromne jednak potrzeby - miliard wyniosły do końca roku wydatki na samo tylko Wojsko Polskie - spowodowały, że wydrukowano do stycznia osiem i pół miliarda, z czego pięć miliardów było już rozdysponowane. Tak wielki dopływ banknotów na obszarze, zamieszkiwanym przez zaledwie pięć i pół miliona ludzi, nie mógł pozostać bez skutków. Pieniądza było po prostu za dużo. Ten okupacyjny nie budził w ogóle zaufania, zaś wszystek tracił wartość nabywczą, bo nie znajdował pokrycia na rynku. Ceny rosły, handel skłaniał się ku wymianie naturalnej, towar za towar. Wobec bliskiej perspektywy wyzwolenia reszty kraju z kursującym tam pieniądzem okupacyjnym rząd musiał podjąć decyzję zapobiegającą inflacji. Dekret z szóstego stycznia wycofywał z obiegu walutę okupacyjną, ograniczając jednocześnie jej wymianę do pięciuset złotych na osobę. Pozwalało to ściągnąć z rynku część pieniądza, jednakże kosztem ludności. Zwłaszcza chłopstwa, dla którego z naturalnych przyczyn jesień i zima są okresem gromadzenia środków na późniejsze wydatki. Dekret nie mógł zatem liczyć na przychylny oddźwięk i trzeba było ogromnego wysiłku, by przekonać ludzi o jego nieodzowności. Nim jednak ten trud został podjęty, propagandzistka Sylwia Ledwoniowa przyszła do Adamca z zupełnie inną sprawą. Po sylwestrowym przyjęciu widzieli się już parokrotnie i za każdym razem Sylwia sprawiała wrażenie zakłopotanej. Adamiec odtwarzał w pamięci tamten wieczór, podejrzewając, że może zdarzyło się coś niestosownego. Czyżby bruderszaft, jaki wypili, nie był po jej myśli? Wówczas nic na to nie wskazywało. Pamiętał jednak, że pod koniec przyjęcia Sylwia posmutniała. Coś zatem musiało to spowodować. Miał właśnie zapytać, co ją trapi, ale uprzedziła go, zaczynając tę rozmowę sama. - Chciałabym opowiedzieć ci o pewnej własnej sprawie - oznajmiła. - Ale to zajmie jakieś pół godziny. Masz teraz czas? Spojrzał na kalendarz i zegarek. - Tak. Równo pół godziny. - Wtedy w Sylwestra zapytałeś mnie, czy mam rodzeństwo. Odpowiedziałam, że brata w wojsku. - Tak, pamiętam. - Skłamałam i to mnie męczy. Uważam, że winna ci jestem prawdę. Dlatego chciałabym opowiedzieć o moim bracie dokładnie i po kolei. - Słucham. Krótko streściła losy brata od trzydziestego dziewiątego roku. Doszedłszy do ostatniej jesieni, zaczęła je relacjonować szczegółowo. Dobę przed dezercją przedstawiła niemal godzina po godzinie. Skończyła na wizycie brata u niej w końcu listopada. Później już się z nim nie widziała. Gdy zamilkła, Adamiec medytował przez dłuższy czas nad tym, co usłyszał. Jej brata można było potępiać lub nie, zależnie od punktu widzenia. Ale nie o to w tej chwili szło. - Po co mi to opowiedziałaś? - spytał. - Czy tylko w imię prawdy? - Nie tylko. - To po co jeszcze? - Żebyś zdecydował, czy gotów jesteś ryzykować dalszą pracę ze mną. Jeśli nie, napiszę zaraz prośbę o zwolnienie. Oczywiście z jakimś zastępczym uzasadnieniem. - Sylwio, co ci do głowy przychodzi? Przecież nie możesz odpowiadać za brata. - Według ciebie. Ale licz się z Bienieckim. Jeśli on to wykryje, czego przecież wykluczyć nie możemy, będzie afera. Przykra także dla ciebie. Mogę ci tego oszczędzić. Kłopot żaden, mam mieszkanie na Pradze, jakaś praca też się tam znajdzie. Tego, by przyjąć propozycję Sylwii, Adamiec nie dopuszczał w ogóle do głowy. Była znakomitym pracownikiem, zaś teraz dowiodła, że także lojalnym i uczciwym człowiekiem. Zaprzątało go w tej chwili inne pytanie. Co zrobić z tą rodzinną tajemnicą Sylwii? Lecz i tu szybko doszedł do konkluzji. - Sylwio, przyjąłem twoją spowiedź do wiadomości i spuszczam na nią zasłonę. Żadnej rezygnacji nie przyjmę. Wolałbym jednak, abyśmy między sobą ustalili, że tej rozmowy w ogóle nie było. Tak będzie lepiej dla nas obojga. - Dlaczego? - Bo gdyby Bieniecki coś wykrył, łatwiej cię obronię, nie będąc wspólnikiem tajenia prawdy. Czy rozumiesz różnicę? Sylwia zastanawiała się przez chwilę. - Tak - odpowiedziała. - Dobrze, nie było tej rozmowy. - No to pięknie. Ulżyło ci? - W stosunku do ciebie tak. Nie mogłam cię okłamywać. - Wyjaśnione, nie myśl o tym więcej. Głowa do góry, uśmiechnij się. Sylwia próbowała się uśmiechnąć, lecz z kiepskim rezultatem. Skinęła Adamcowi głową i wyszła. XXII Na początku czterdziestego piątego roku front radziecko_niemiecki rozciągał się od Bałtyku po Adriatyk; jego długość przekraczała dwa tysiące kilometrów. Stało tu pięćset dywizji radzieckich o łącznej liczebności przeszło siedmiu milionów ludzi oraz dwadzieścia dziewięć dywizji sojuszniczych, w tym dziesięć polskich. Po jesiennej rozbudowie Wojsko Polskie liczyło dwieście osiemdziesiąt sześć tysięcy żołnierzy, z tego ponad dwieście tysięcy w jednostkach bojowych. Niemcy mieli wprawdzie w tym czasie pod bronią siedem i pół miliona ludzi, lecz tylko dwie trzecie z tego na froncie wschodnim. Strona radziecka dysponowała tu więc przewagą liczebną. Jakościowo niemieckie siły zbrojne nie przedstawiały już tej wartości co w poprzednich latach wojny, gdyż składały się w części z roczników bardzo starych oraz młodzieży poniżej osiemnastu lat. Utraciły też dawną przewagę w uzbrojeniu. Styczniowa ofensywa radziecka objęła północną część frontu o długości tysiąca dwustu kilometrów, od Bałtyku do Karpat. Rozpoczęła się dwunastego stycznia natarciem Pierwszego Frontu Ukraińskiego z przyczółka pod Sandomierzem. Wojska czterech dalszych Frontów wchodziły do akcji w następnych dniach. Pierwszy Front Białoruski, w którego składzie walczyła pierwsza armia Wojska Polskiego, rozpoczął czternastego stycznia natarcie na środkowym odcinku Wisły. W ramach jego operacji zadanie wyzwolenia Warszawy przypdało właśnie armii polskiej. Miało ono być wykonane wówczas, gdy sąsiednie armie radzieckie przełamią obronę przeciwnika na swoich kierunkach i odetną warszawskiemu zgrupowaniu Niemców drogi odwrotu. Przewidywano, że nastąpi to w czwartym dniu operacji. Pułk, w którym służył Roman Ledwoń, wyruszył z dotychczasowego miejsca postoju w Zielonce pod Warszawą dwunastego stycznia wieczorem. Lecz nie ku Wiśle, co byłoby zrozumiałe, tylko na południowy wschód, w stronę Lublina. Żołnierze usiłowali odgadywać, co to znaczy. O ofensywie jeszcze nie wiedzieli - odgłosy walk pod Sandomierzem tu nie docierały, zaś komunikatu dotąd nie było. Najbardziej sensowne wydawały się domysły, że pułk idzie na przyczółek pod Warką. Pierwsza noc marszu nie zmęczyła zbytnio żołnierzy, bo byli wypoczęci i wyspani. Rano stanęli w lesie, gdzie zarządzono całodniowy biwak; dalej mieli pójść dopiero wieczorem. Ze względu na mróz i śnieg odpoczynek okazał się trudny. W grudniu i pierwszych dniach stycznia zima była łagodna. Teraz chwyciły mrozy, dla ofensywy przez rzekę bardzo korzystne, lecz dokuczające wojsku, zwłaszcza na pozycjach i postojach. Roman przemarzł, zasnąć nie mógł w ogóle. Po południu dowiedział się od adiutanta batalionu, porucznika Szpakowskiego, że ruszyło natarcie pod Sandomierzem. I że prócz ich pułku przemieszcza się na południe większa część sił pierwszej armii. - Dlaczego odchodzimy od Warszawy? - spytał. - Nie wiem - odpowiedział Szpakowski. - Dowódca też nie wie? - Pytasz, jakbyś dopiero zaczął w wojsku służyć. Może wie, ale mi nie mówi. Następnej nocy, jak się Roman zorientował po mijanych wsiach, obeszli bokiem Otwock i posuwali się dalej w parokilometrowej odległości od Wisły. Zmęczenie dawało się już we znaki wszystkim. Mimo ruchu przenikał ciała chłód. Nad ranem Roman zaczął popadać w stany półsnu z przesuwającymi się pod powierzchnią świadomości majakami i przywidzeniami. To był w domu, to w Zielonce, to znów wracał czas okupacji. Z innymi działo się widocznie to samo, bo coraz mniej słychać było w kolumnie rozmów. Tylko wozy skrzypiały i ociężale człapały nogi. Jak zwykle pod koniec nocy tężał mróz, szczypiąc w nos, policzki i uszy. Rano rozłożyli się znowu na biwak w lesie. Tu usłyszeli całkiem niedalekie dudnienie artylerii - na pewno bliższe niż spod Sandomierza. To ruszył, jak się potem wyjaśniło, Pierwszy Front Białoruski. Zmarznięci żołnierze zaczęli palić ogniska, grzać się, przewijać onuce, przekłuwać pęcherze na stopach. Kuchnie gotowały jedzenie. - Gdzie jesteśmy? - spytał Roman Szpakowskiego. - Licząc według tamtego brzegu Wisły, już za Górą Kalwarią. - I dokąd tak? Ciągle jeszcze nie wiesz? - Tu podobno postoimy dłużej. Stali przez dwie doby. Pomruk dział przenosił się coraz bardziej na prawo i cichł, co świadczyło o postępach ofensywy. Radio podało wiadomość o wyzwoleniu Kielc. Dopiero szesnastego oficerowie pułku dowiedzieli się, po co tu przyszli, dlaczego stoją i co ma być dalej. Dwie armie radzieckie okrążają szerokim półkolem całe warszawskie zgrupowanie Niemców. Wewnątrz tego półkola armia polska - wiążąc przeciwnika frontalnie tylko niewielkimi siłami - przypuści uderzenia oskrzydlające miasto od południa i północy. Południowe uderzenie wyjdzie właśnie stąd, spod Góry Kalwarii. Biorą w nim udział trzy dywizje piechoty i brygada pancerna. Pierwsza dywizja idzie najdłuższą trasą, na lewym skrzydle armii. Wobec nadspodziewanie szybkich postępów radzieckich rozkazu wymarszu należy się spodziewać w każdej chwili. Zagrożeni odcięciem Niemcy przystąpili do odwrotu z rejonu Warszawy i pierwsza armia weszła do akcji wcześniej, niż pierwotnie planowano. Szesnastego stycznia tuż po zmroku dywizje rozpoczęły marsz na miejsca przeprawy przez pokrytą lodem Wisłę. Po wyznaczonej jej trasie pierwsza dywizja miała do Warszawy przeszło sześćdziesiąt kilometrów. Jak będzie po drodze, nikt nie mógł oczywiście przewidzieć. Pułk Romana miał do swego miejsca przeprawy około dwóch godzin drogi. Wszyscy wiedzieli już, że idą wyzwalać Warszawę, toteż marsz odbywał się szybko i sprawnie, w atmosferze niecierpliwego podniecenia. Gdy nad brzegiem Wisły przyszedł od czoła rozkaz postoju, rozległy się głosy niezadowolenia. Po co tracić czas? Dalej! Trzeba było tłumaczyć ludziom, że przecież wpierw musi pójść na drugą stronę zwiad. Rozpoznanie przedłużało się, lecz w ciszy; nie było słychać z drugiego brzegu żadnej strzelaniny. Nad rzeką mróz doskwierał bardziej niż w lesie. Romanowi wydało się, że oparta o wóz ze sprzętem telefonistka Grażyna dygoce z zimna. - Przemarzła pani? - spytał. - Dlaczego znowu pani? Obiecał pan mówić do mnie tak jak wszyscy, po imieniu. - Jakoś mi niezręcznie. Ma pani już osiemnaście lat, nie bardzo wypada tykać jak uczennicę. - Wypada, skoro sama proszę. - Dobrze, Grażynko. Więc jak, przemarzłaś? - Trochę. Ale wytrzymam. - Trzeba by ci wyfasować fufajkę. Przypomnij mi, jak staniemy gdzieś na dłużej. - Nie ma fufajek na mój rozmiar. Za drobna jestem. - To prawda... Ale coś trzeba zrobić. - Nic nie trzeba. Ja marznę czasem, ale się nie przeziębiam. Naprawdę. Od przodu przyszła wiadomość, że zwiad wrócił. Niemców na drugim brzegu nie ma, okopy puste. Wkrótce kolumna drgnęła, ruszyli. Nastrój poprawił się jeszcze bardziej. Widocznie kiepsko z Niemcami, skoro opuścili pozycje bez walki. Po paru godzinach cała dywizja była na drugim brzegu. Ale wypadło znów czekać, aż saperzy oczyszczą przejścia wśród pól minowych. Wygląd pozycji świadczył o pośpiesznym ich porzuceniu przez Niemców. Walały się w okopach nawet menażki z nie dokończonym jedzeniem. Generał Stanisław Popławski, dowodzący od grudnia pierwszą armią, pod wpływem otrzymanych w nocy wiadomości skorygował poprzednie rozkazy. Postanowił zaniechać manewru oskrzydlającego od południowego zachodu, a przeznaczonymi do niego siłami iść na miasto najkrótszą drogą, przez Piaseczno. Do likwidacji wojsk niemieckich w Warszawie miały natychmiast przystąpić dywizje druga i szósta, nacierające z północy oraz bezpośrednio z Pragi. Obie te dywizje zaatakowały miasto już rano, zajmując stopniowo niemieckie punkty oporu. Tymczasem główne siły armii rozpoczęły swój marsz z południa, nie napotykając po drodze Niemców, którzy zdążyli się już stąd wycofać. Nawet po wyprostowanej trasie idąca na lewym skrzydle pierwsza dywizja miała do Warszawy najdalej: prawie pięćdziesiąt kilometrów. W batalionie Romana kuchnia wydała podczas rannej przerwy w marszu pożywniejsze niż zazwyczaj śniadanie, bo od poprzedniego południa żołnierze nic nie jedli i głód pospołu z zimnem dawały się już ostro we znaki. Potem ruszyli najprostszą drogą do Piaseczna. We wsiach i osiedlach szli pomiędzy szpalerami mieszkańców. Nie było kwiatów, bo zima, za to wiele radości, uśmiechów, pozdrowień i ściskającego za gardło wzruszenia. Tu i ówdzie kobiety ocierały łzy. Inne stały obok wyniesionych na drogę baniek i podawały żołnierzom mleko. Liczni w tych stronach sadownicy powyciągali z piwnic skrzynki z jabłkami. Zrywały się okrzyki "Wiwat" i "Niech żyje Wojsko Polskie". Ci, co we wrześniu wyzwalali Pragę, znali to już, ale też było im ciepło pod sercem. Roman czuł chwilami z pewnym zawstydzeniem, że wilgotnieją mu oczy. Po raz drugi szedł jako żołnierz między szpalerami ludzi. Lecz jakże inaczej wyglądało to poprzednim razem, we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. Ciągnęli w odwrocie przez wyległe do płotów wsie, smutni i milczący. Tamci z zagród też milczeli, bo o cóż było pytać, gdy w tyle bulgotały niemieckie działa, zaś na niebie panoszyły się samoloty z czarnymi krzyżami. Teraz szedł jako zwycięzca, wyzwoliciel, wracający po paru latach żołnierz z orzełkiem na czapce. I wiedział, że ci ludzie przy drodze są jeszcze bardziej od niego wzruszeni, bo do wczoraj oglądali tu mundury armii, która miała nigdy z podbitej ziemi nie odejść. W Piasecznie znaleźli się po zmroku. Jeszcze za dnia przeszła tędy trzecia dywizja, toteż polskie mundury nie były nowością. Nie pomniejszyło to jednak serdeczności powitania, zaś mieszkańcy wiedzieli już, czego żołnierzowi trzeba. Na placu, gdzie batalion Romana przystanął, żeby odpocząć, pojawił się wnet rozpalony koksownik, a na nim kocioł z parującą kawą. Dwie kobiety sprawnie napełniały kubki, kursujące z rąk do rąk. Roman omal nie poparzył sobie języka i warg, za to zaraz potem rozpłynęło mu się po brzuchu przyjemne ciepło. Gdy odszedł od koksownika i stanął na trotuarze, w strumieniu padającego z parterowego okna światła, zatrzymała się obok młoda kobieta i spojrzała mu w twarz. - Pan Ledwoń? - spytała niepewnie. - Tak - potwierdził zdziwiony i przyjrzał się kobiecie, również oświetlonej poblaskiem z okna. Twarz była mu znajoma. Zaraz też przypomniał sobie skąd, chociaż widzieli się przedtem tylko raz. To była Alina Saciukowa, bliska kuzynka jego bratowej Sylwii. Przed dwoma laty świadkował z nią przy ślubie Piotra i Sylwii, po którym resztę dnia spędzili u nowożeńców. - Mam się przypomnieć? - spytała Saciukowa, nie dowierzając jego pamięci. - Nie trzeba, pani Alino - odpowiedział. - Co pani tu robi? - To, co warszawiacy po powstaniu. I tak dobrze mi się trafiło, jestem u znajomych, a nie u obcych. Co u brata, Sylwii i Zapały, może mi pan powiedzieć? - Mogę. Wszyscy żyją. Sylwia i Piotr chwilowo na Lubelszczyźnie, pan Zapała na Pradze. Mieszkanie całe. Saciukowa aż westchnęła z ulgą. Widocznie dawno nie miała dobrych wiadomości. Jej mąż, jeśli Roman dobrze pamiętał, był od trzydziestego dziewiątego roku w oflagu. Miał jujż o niego zapytać, ale się powstrzymał, żeby przez niepotrzebną ciekawość nie potrącić bolesnej struny. Jeńcy przecież także umierali. - A co z bratem Sylwii, Wiktorem? - pytała dalej Saciukowa. - Też żyje, w sierpniu wstąpił do wojska. Późniejszych wiadomości nie mam. Roman nie skłamał - o dalszych losach Wiktora Zapały rzeczywiście nie wiedział. W liście od Piotra, jaki otrzymał na początku grudnia w Otwocku, nie było o nim żadnej wzmianki. - Warszawa już podobno wolna. Można tam iść za wami? - No, dziś po ciemku na pewno nie, nawet jeśli wolna. - Chciałabym pójść jutro z samego rana. - To może pani zaryzykować. Najwyżej wojsko nie wpuści. Pani dom ocalał podczas powstania? - Nie mam pojęcia, byłam odcięta w innej dzielnicy. A niszczyli i potem, wie pan chyba. Podobno niewiele domów zostało. Ale człowiek ma do końca nadzieję, póki nie zobaczy własnymi oczami. Na placu zrobił się ruch, ogłaszano odmarsz. Roman pożegnał Saciukową i poszedł szukać swoich. Po uformowaniu się pułkowej kolumny ruszyli ku Warszawie, teraz już główną szosą. Podczas marszu przyszło potwierdzenie wiadomości, że Warszawa jest już w zasadzie wolna. Pozostały jeszcze tylko do likwidacji drobne grupy Niemców, poukrywane w piwnicach i ruinach. Pułk miał za sobą całą dobę marszu i koło czterdziestu kilometrów w nogach, toteż nawet dobre wiadomości i gorące powitania nie łagodziły zmęczenia mięśni oraz bólu poodparzanych stóp. Choć szosa była gładka i wygodna, tempo posuwania się naprzód spadło. Coraz więcej było w szeregach milczenia. Jednych zmógł trud, drudzy oddawali się własnym myślom. Niektórzy podsypiali w marszu. Roman szedł obok jednego ze swoich żołnierzy, Mieczysława Jarosza, który zawsze był mało rozmowny i miał w plutonie opinię myśliciela. Ten inteligentny i oczytany szeregowiec kwalifikował się umysłowo do szkoły oficerskiej, a co najmniej na plutonowego lub sierżanta, lecz jego charakter i usposobienie przekreślały szanse jakiejkolwiek kariery w wojsku. Ciągle zadumany samotnik, źle przystosowany do życia w żołnierskiej gromadzie, nawet prośby wyduszał z siebie z trudnością i zawstydzeniem. W roli wydającego rozkazy nikt go sobie nie potrafił wyobrazić. W plutonie egzystował na prawach oryginała, którego trudno pojąć, ale trzeba tolerować. Nie podkpiwano z niego, bo ze służbowych zadań wywiązywał się zadowalająco, zaś jako kolega był uczynny i od niczego się nie uchylał. W bardziej myślących żołnierzach budził nawet pewien respekt, gdyż - jeśli już udało się wciągnąć go w rozmowę - miał sporo niegłupich rzeczy do powiedzenia. Tyle że nie dla każdego to było interesujące. Dla wielu zbyt zawiłe. Teraz, idąc długi czas obok Romana, Jarosz odezwał się tylko raz. - Panie podchorąży, ile Warszawa miała mieszkańców przed wojną? - spytał. - Jeśli dobrze pamiętam, milion trzysta. - Chociaż połowa z nich przeżyła? - Skąd można wiedzieć? Nikt jeszcze nie zliczył. Gdy obrachowano straty, okazały się one bliskie ocenie, jaką Jarosz zawarł w swym pytaniu. Włączając w to również okupacyjnych przybyszów, nie przeżyło wojny około siedmiuset tysięcy mieszkańców Warszawy. Oczywiście nie wszystkie ofiary poniosły śmierć w tym mieście, dużą część wymordowano w obozach. Pierwsza dywizja weszła do Warszawy w nocy. Wyludnione miasto robiło w ciemności upiorne wrażenie. Niektóre ruiny jeszcze się tliły. Wiele ulic zawalał gruz, trudno się było przez nie po ciemku przedzierać. Batalion Romana stanął o brzasku na odpoczynek w rejonie placu Narutowicza, gdzie trochę domów ocalało, bo korzystali z nich do końca Niemcy. Roman przespał trzy godziny na prawdziwym, miękkim tapczanie. Wstał przytomniejszy, tylko nogi nie odtajały jeszcze po czterdziestu godzinach marszu. Teraz bolały nawet bardziej niż w nocy, trzeba je było na nowo rozruszać. Przed bramą spotkał Grażynę. - Panie podchorąży - powiedziała - niech pan popatrzy. Oparci plecami o mur stali obok siebie dwaj wynędzniali mężczyźni, w których łatwo było rozpoznać Żydów. Długie włosy i brody oraz wybladłe twarze świadczyły o tym, że przebywali wiele miesięcy w jakiejś podziemnej skrytce. Na tle tych papierowych twarzy i zupełnie siwego owłosienia jarzyły się czarne, lecz apatycznie patrzące oczy. - To ojciec i syn - oznajmiła Grażyna. - Tak mówią. Rzeczywiście musieli to Grażynie powiedzieć, bo z wyglądu Roman nie potrafił rozpoznać, który jest ojcem, a który synem. Obaj wydawali się starcami. - Niczego nie chcą - informowała w dalszym ciągu Grażyna. - Stanęli, żeby odpocząć, i mają iść dalej. - Dokąd? - O to nie pytałam - odpowiedziała Grażyna. Zwróciła się do Żydów: - Dokąd? - Na Nowolipki - odrzekł wyższy. - Tam jest nasz dom. - Tam nie ma nic - wyjaśnił Roman. To wiedział, bo Nowolipki leżały w dawnym getcie, które Niemcy zrównali z ziemią jeszcze przed powstaniem. - Może jest. Musimy iść, zobaczyć. - Jeść nie chcecie? - Zjedliśmy już po kromce chleba, jakiś żołnierz nam dał. Więcej nie wolno, zaszkodziłoby. - Racja... Może jednak zostaniecie na razie tutaj, w jednym z tych całych domów? - Nie. Musimy iść na Nowolipki. Proszę się o nas nie troszczyć, niczego nam nie trzeba. Wyższy dał swemu towarzyszowi znak. Oderwali się obaj od muru, objęli ramionami przez plecy i - wsparci w ten sposób o siebie - poczłapali pomalutku dalej. Roman patrzył za nimi z poczuciem bezradności. Rzeczywiście, cóż mógł im pomóc, skoro musieli się na własne oczy przekonać, że na Nowolipkach nic nie ma? - Sierżant śpi jeszcze, nie wiesz? - zwrócił się do Grażyny. - Już nie śpi. Wyszedł. - Dokąd? - Wie pan chyba sam... Powiedział, że niedługo wróci. Sierżant Partyka miał dziewczynę w plutonie sanitarnym batalionu i urywał się do niej, gdy tylko było trochę czasu. Dbał jednak, by nie cierpiała na tym służba, więc Roman nie miał powodu do pretensji. - Dobrze. A ty dlaczego tak krótko spałaś? Połóż się jeszcze. - Już mi się nie chce. Drzemałam trochę w drodze, żołnierze wsadzili mnie w Piasecznie na wóz. Roman poszedł do dowództwa batalionu. Adiutant Szpakowski był już na nogach. - Jaki plan na dziś? - spytał go Roman. - Zatankowanie brzuchów, a potem przepatrzenie miasta. Są jeszcze podobno Niemcy po dziurach. Dopiero w ciągu dnia Roman zorientował się, jak naprawdę wygląda Warszawa. Te trochę całych domów, w których biwakowali, było oazą na rumowisku. I zarazem cmentarzysku, bo wszędzie się tu spotykało powstańcze groby, a często nawet nie pogrzebane, przysypane teraz śniegiem zwłoki. Na tle owej śniegowej bieli sterczały z ziemi kikuty ruin i wypalone, zionące okiennymi otworami mury. Stykały się w powietrzu wygięte przez eksplozje szyny i pozrywane druty. Tam gdzie toczyły się walki, przegradzały ulice resztki barykad, poprzewracane wozy tramwajowe, całe stosy żelastwa i różnych rupieci. Niektóre zagruzowane ulice wyglądały jak ceglane wąwozy. Tu i ówdzie przemykały wśród ruin zdziczałe koty. I snuli się już pierwsi, powracający do miasta ludzie. Koło jakiegoś pogorzeliska płakały, siedząc na tobołkach, dwie kobiety. Gdzie indziej samotny mężczyzna trudził się odwalaniem gruzów z zasypanej bramy. Jeszcze w innym miejscu młoda kobieta stała w smutnej zadumie nad odnalezioną na skwerze mogiłą ze skleconym byle jak krzyżem i tabliczką z kawałka dykty. Było żałośnie i przygnębiająco. Na tych rozwaliskach i zgliszczach, wydawało się, miasto nie może odżyć nawet za kilkadziesiąt lat. Po tej deprymującej wędrówce wśród ruin jak wieść z innego świata spadł przed wieczorem rozkaz: jutro w Warszawie defilada. Będą najwyższe władze. Ponury nastrój wnet prysł, zaczęło się czyszczenie butów i mundurów, golenie, pucowanie broni. Bo nawet na popielisku i po największych trudach wojsko musi wyglądać jak trzeba. Defilada odbyła się w Alejach Jerozolimskich, naprzeciw resztek Dworca Głównego. Odbierali ją Bierut, Osóbka_Morawski, Rola_Żymierski i gromadka mieszkańców miasta, którzy jednak uparli się tu wracać. Nie uczestniczące w paradzie polskie jednostki podążały już w tym czasie na zachód jako drugi rzut frontu. Pierwsza dywizja opuściła Warszawę nazajutrz. Armia Czerwona wyzwoliła dziewiętnastego stycznia Kraków oraz Łódź i posuwała się w walkach dalej. XXIII Już od września PKWN przygotowywał się do zadań, jakie staną przed władzą państwową w momencie, gdy zacznie się wyzwalanie reszty kraju. Zdecydowano się na koncepcję tak zwanych grup operacyjnych, które wkroczą na wyznaczone im tereny tuż za wojskiem, aby zabezpieczyć majątek społeczny, utworzyć administrację i przystąpić do organizowania gospodarki oraz normalnego życia. Po doborze kandydatów do tych grup przystąpiono jesienią do ich szkolenia i rozdziału na przyszłe tereny działalności. Przygotowania te ukończono na czas i już siedemnastego stycznia, w dniu oswobodzenia Warszawy, wyruszyły z Lublina do wyzwalanych województw pierwsze zespoły fachowców z różnych dziedzin, upoważnione do organizowania władzy państwowej. Dzięki nim udało się uniknąć okresów bezkrólewia i tych początkowych trudności, które PKWN musiał pokonywać w lipcu i sierpniu na terenie województw wschodnich. W Głuchowie wiadomość o wyzwoleniu Warszawy wprawiła w podniecenie Adamca i Sylwię. Zapragnęli natychmiast tam jechać. Adamca gnał niepokój o los pozostawionej na Starym Mieście rodziny. Sylwią powodowały pobudki nie tak dramatyczne, niemniej skłaniające do pośpiechu. Szło o odzyskanie - jeśli ocalało - przedwojennego mieszkania na Litewskiej, z którego Niemcy usunęli ją i ojca jesienią trzydziestego dziewiątego roku. To był lokal o wiele lepszy niż ten na Grochowskiej, po który zresztą mogli się zgłosić poprzedni właściciele - zbiegli przed Niemcami na wschód Żydzi. Oczywiście powinien się tym zająć ojciec, formalnie główny lokator. Jednakże wobec bezradności, jaką objawił przy wysiedlaniu, Sylwia nie bardzo weń wierzyła. Uważała, że musi tego dopilnować sama. Przynajmniej na tyle, by popchnąć ojca do działania, nim kto inny go uprzedzi. Praktycznie rzecz biorąc należało, jeśli dom stoi, natychmiast mieszkanie zająć. Nawet gdyby nie nadawało się chwilowo do użytku. Na taką wyprawę potrzebne były trzy dni - dwa na podróż, jeden na Warszawę. Adamiec postanowił przeznaczyć na to niedzielę oraz dni sąsiadujące z nią, sobotę i poniedziałek. Sylwia zdecydowała się jechać razem z nim. Wyruszyli z Głuchowa wczesnym rankiem dwudziestego stycznia. Piotr odprowadził ich na punkt kontrolny, poczekał, aż dostaną się na samochód, a potem poszedł do pracy. Na warszawskiej szosie nigdy jeszcze nie było takiego tłoku. POsuwający się naprzód front ciągnął za sobą zaopatrzenie i tyły. Wbrew wysiłkom regulujących ruch dziewczyn w mundurach tworzyły się długie korki. Sylwia i Adamiec dojechali na Pragę przed samym zmierzchem, z czym się zresztą liczyli. Mimo niecierpliwości Adamca o wędrówce po ciemku na Stare Miasto nie mogło być mowy. Sylwia już wcześniej zaprosiła go na nocleg do ojca, toteż poszli tam wprost z samochodu. Zapały nie było jeszcze w domu, na szczęście Sylwia zabrała z Głuchowa swoją parę kluczy. Weszli do zasnutego mrokiem mieszkania. Było w nim niewiele cieplej niż na dworze. Sylwia usadowiła Adamca w pokoju ojca, zaś sama poszła szukać lampy. Znalazła ją w kuchni, po której łatwo było poznać, że gospodaruje w niej nie nawykły do tego mężczyzna. Zajrzała do naczyń przeznaczonych na wodę. Były pełne. Skoro ojciec zadbał o to przed wyjściem z domu, wracał widocznie zawsze po zmroku, kiedy już niewygodnie taskać się z wiadrami po ciemnych schodach. - Posiedź jeszcze trochę sam! - zawołała do Adamca. - Rozpalę pod kuchnią i nastawię wodę na herbatę. - Nie krępuj się mną. Z Głuchowa przywiozła chleb i osełkę masła, toteż już po kwadransie siedli z Adamcem do zastępującego obiad posiłku. Zastał ich przy nim Zapała. Sylwia natychmiast zauważyła niespokojne zdziwienie, z jakim spojrzał na po wojskowemu ubranego Adamca. - Nie bój się, nie bezpieczeństwo - zaśmiała się. - Mój szef, starosta Adamiec. Nie dorobił się dotąd cywilnego ubrania, za mało płacą przy żłobie. Zapała zaśmiał się także, przywitał, ale dalej był zakłopotany. - Nie napalone - powiedział po chwili. - Zimno. - Byliśmy na to przygotowani. Siadaj, zjedz z nami. - Jestem po obiedzie. Tylko herbaty się napiję. Przewidywanie Sylwii, że w kwestii mieszkania na Litewskiej nie można się zdać na ojca, znalazło wnet potwierdzenie. Okazało się, że Zapała nie był jeszcze w ogóle po drugiej stronie Wisły. Nie należało to do jego redakcyjnych zadań, zaś prywatnego chodzenia na lewy brzeg wojsko na razie zakazało ze względu na miny i przeciwwskazania sanitarne. - I ludzie to respektują? - spytała z niedowierzaniem Sylwia. - Prawdę mówiąc nie. - To dobrze, bo i my tam się jutro wybieramy. Raźniej grzeszyć w gromadzie. Rozmawiali dość długo o sytuacji i nowinach, ale wyczuwało się, że Zapała jest skrępowany obecnością Adamca. Sylwia nie miała na to chwilowo rady. Jej ośmielająca rekomendacja mogła przekonać ojca tylko wtedy, jeśli dokona się w cztery oczy. Na razie nie było po temu okazji. W domu była amerykanka, rozstawili ją dla Adamca w pokoju ojca. Zapała zostawił tam gościa samego, by mógł się bez skrępowania rozebrać i położyć. Przyszedł w tym czasie do Sylwii. Zamknął za sobą starannie drzwi, a potem spytał półgłosem: - Słuchaj, co się dzieje z Wiktorem, nie wiesz przypadkiem? Jesteśmy z Julią zaniepokojeni. Od wizyty Wiktora w listopadzie Sylwia nie miała od niego żadnych wiadomości, lecz nie przyprawiało jej to dotąd o obawę. Normalne, ukrywa się, musi unikać kontaktów, o ile nie są konieczne. Czyżby ojciec i Julia mieli jakieś podstawy do złych domysłów? - Co was zaniepokoiło? - spytała. - To, że nie daje znaku o sobie. - A miał dać? Tak się umawialiście? - Nie, konkretnie nie. Ale Julia uważa, że powinien. - To niech sobie uważa. Nie widzę powodów, żebyś ty się tym przejmował. Sylwia nie miała dobrej opinii o swojej bratowej. Uważała ją za głupią drobnomieszczkę i była wręcz zdziwiona, że Wiktor nabrał się na taką pustogłową ślicznotkę. Ostatnio, po powstaniu, ta niechęć trochę stępiała, bo pod nieobecność Sylwii Julia okazywała sporo serca Zapale i Piotrowi, z trudem sobie wówczas radzącym. Nie mogło to jednak zmienić krytycznego sądu o umysłowości bratowej. - Ona wpada tu czasem w niedzielę, żeby posprzątać i ugotować mi obiad - powiedział Zapała. - Może będzie jutro, to pogadacie same. - Jak będzie, to pogadamy. Powodu do paniki tak czy owak nie widzę. - To dobrze, że tak sądzisz. Słuchaj, ten twój szef to co za jeden? - Zauważyłam, żeś się trochę spłoszył. Niepotrzebnie, możesz mieć do niego pełne zaufanie. Wie nawet o Wiktorze. - Skąd? - zdziwił się Zapała. - Ode mnie. Tak się złożyło, że musiałam mu powiedzieć. Nic się nie bój, na pewno nie zaszkodzi. Ale przy nim o Wiktorze ani słówka. Taka umowa. Zapała nie wyzbył się jeszcze wątpliwości. - Czy nie zanadto mu jednak wierzysz? - spytał po chwili. - Nie sądzę, żebym się miała zawieść. Pokoju Sylwii i Piotra Zapała nie użytkował w ogóle, toteż było w nim najzimniej, prawdopodobnie poniżej zera. Sylwia nie mogła zasnąć, póki nie wyciągnęła z szafy wszystkiego, co nadawało się na przykrycie. Tej nocy doceniła walory Głuchowa, gdzie dostatek lasów pozwalał kompensować brak węgla. Od listopada wszyscy pracownicy dostawali przydział drewna na opał. Rano Sylwia i Adamiec wyszli z domu razem, lecz zaraz za bramą rozstali się i podążyli w różne strony. On ku Staremu Miastu, zaś ona na Litewską. Ponieważ nie wymagało to nadkładania drogi, postanowiła pójść przez Saską Kępę i Czerniaków. Przemierzyć w odwrotnym kierunku szlak, którym przed czterema miesiącami uciekła od śmierci. I zobaczyć miejsca, gdzie zostali ci jej towarzysze, którym nie dane było ocaleć. Nie potrafiła dokładnie rozpoznać punktu, w którym - szczękając z zimna zębami - wyszła w tamten wrześniowy wieczór z wody na praski brzeg. Nie miała wtedy głowy do obserwacji, zaś teraz na dodatek pokrywał wszystko śnieg i cała plaża była jedną płachtą bieli. Ruszyła po lodzie ku widocznym po drugiej stronie ruinom Solca. W połowie rzeki spotkała dwóch idących stamtąd chłopców. Dopiero z bliska, gdy ją mijali, zobaczyła, że ciągną sanki, na których leży zamarznięty trup. Wnioskując ze stopnia rozkładu - z okresu powstania. - Dokąd go wieziecie? - spytała ze zdumieniem. - Pochować - odpowiedział starszy z chłopców, mniej więcej dwunastolatek. - A kto to? - Ojciec. Stała przez długą chwilę, patrząc za oddalającymi się ku Pradze chłopcami. Ten niezwykły kondukt poruszył ją bardziej niż setki zwłok, które widziała na Solcu w ostatnich dniach walki. Wyszła na stromy czerniakowski brzeg smutna i przybita. Przystanęła i rozejrzała się wokół. To był właśnie rejon, z którego wtedy odpłynęła. Ale tu także trudno jej się było rozeznać, bo urządzone później przez Niemców stanowiska obronne zmieniły obraz nadbrzeża. Odcinek, na którym przypuszczalnie zeszła wtedy do wody, oplątywał zasiek z drutu kolczastego. Tylko ruiny Solca stanowiły trwałe punkty orientacyjne. Nie ostał się tu ani jeden cały budynek, lecz niektóre z nich Sylwia pamiętała tak dobrze, że potrafiła zidentyfikować nawet szczątki. Tu był ostatni na Czerniakowie powstańczy szpital. Tam miał stanowisko dowodzenia major Łatyszonek z pierwszej armii, nim odszedł ze swoją radiostacją na ulicę Wilanowską. W tym właśnie domu, pod przysypaną teraz śniegiem hałdą gruzu, znalazł śmierć i grób Mikołaj Walczak. Saperzy wytyczyli już wolne od min przejścia przez nadbrzeże. Sylwia poszła taką ścieżką ku Zagórnej. Tam stracił obie nogi jej przedostatni dowódca, podporucznik Brzoza, a potem poległ kapral Komar. Rozglądając się po drodze, dostrzegła wśród ruin kobietę, która odgarniała śnieg z jakichś nie pogrzebanych zwłok. Zaciekawiona przystanęła. Kobieta szybko stwierdziła, że to nie jest ten poległy, którego szuka. Podążyła ku następnemu wzgórkowi pod śniegiem. Sylwia nie obserwowała jej dłużej, poszła dalej. Niemal pod jej nogi wyskoczył z gruzów wielki szczur i zniknął opodal w piwnicznym oknie. Na ocalałym kawałku muru nad tym oknem bielała świeżo naklejona kartka. "Zdzichu, jesteśmy u cioci w Opaczu. Wanda i Tomek." Takie kartki upstrzyły niebawem wszystkie ruiny. Wiele z nich nie doczekało się adresatów. Między Czerniakowem a Litewską Sylwia przechodziła przez teren mniej zniszczony. Trafiały się nawet zupełnie całe budynki. Po upadku powstania i wysiedleniu ludności Niemcy przystąpili do systematycznego burzenia miasta, po którym nie miało pozostać nic. Zamierzenie to wykonali w dużym stopniu, jednakże nie całkowicie. Nie starczyło czasu i ludzi, zwłaszcza że z unicestwianych obiektów miało być przedtem zabrane wszystko, co przedstawiało wartość dla Rzeszy. Ta grabież przyniosła duże efekty. MIędzy sierpniem a grudniem Niemcy - według ich własnych zapisów - wywieźli z Warszawy trzydzieści tysięcy wagonów różnych dóbr, od maszyn i wyrobów przemysłowych po surowce i żywność. Dom na Litewskiej ocalał, ale był już w całości zajęty na potrzeby milicji. Wartownik okazał dużo współczucia dawnej mieszkance, lecz radził nie robić sobie nadziei na szybkie zwolnienie obiektu. Sylwia sama rozumiała, że - wobec rozmiaru zniszczeń w mieście - jest to prawdopodobnie rekwizycja na całe lata. Praktycznie należało postawić na tym krzyżyk. Popatrzyła z żalem na dom, z którym wiązało ją wiele młodzieńczych wspomnień, i ruszyła w powrotną drogę. Na rogu Alei Szucha uprzytomniła sobie jednak, że przecież ma stąd niedaleko na Puławską, do domu Aliny Saciukowej. Należało zobaczyć, czy coś z niego zostało. A może i jakąś wiadomość o Alinie da się zdobyć. Widziały się po raz ostatni w dniu wybuchu powstania. Alina miała wtedy dyżur w aptece na Marszałkowskiej i prawdopodobnie nie zdołała tego dnia dostać się do domu. Ale może później... Albo już teraz... Puławską penetrowali saperzy, na murach widniały ich uspokajające raporty, wymalowane czarną farbą w dwóch językach: "Min niet. Min nie ma." Czekało ich chyba jeszcze wiele tygodni pracy w tym mieście, nim stanie się ono bezpieczne wszędzie. .nv XXIII (c.d.) Od strony Służewa ciągnęli cywile. Niektórzy z tobołkami, jak na stałe, inni pewnie tylko na zwiady. A jeszcze inni po zdobycz, bo - jak wiedziano już w redakcji u Zapały - pojawiły się wśród ruin również hieny, przetrząsające piwnice i ocalałe domy. Prócz przechodniów były już i bardziej trwałe oznaki życia pośród gruzów: dymiące tu i ówdzie z załatanych jak się dało okien blaszane rury. Przed jednym z domów funkcjonowało pod gołym niebem przedsiębiorstwo gastronomiczne na czterech żeliwnych nóżkach. Wygadana kobieta sprzedawała herbatę z bulgocących na dwufajerkowej kuchence imbryków. Kilkunastoletnia dziewczyna - jej córka zapewne - donosiła w wiadrze wodę z jakiejś pobliskiej studni. Pod kuchenką leżały szczypki drewna z ruin, o które też się prawdopodobnie starała dziewczyna. - Gorąca, słodka, z prawdziwym cukrem, za jedne dwa złote kubek! - zachwalała swój towar kobieta. Zziębnięta Sylwia zdecydowała się skorzystać z okazji, sięgnęła po sakiewkę. Herbaciarka natychmiast uprzedziła: - Ale tylko lubelskie pieniądze. Krakowskie wysiadka, nawet Hitler już nie bierze. Herbata była bardziej gorąca niż słodka, jej smak nie poddawał się w ogóle kwalifikacji - lecz na mrozie miałby zbyt nawet zwykły wrzątek. Sylwia wysączyła swój kubek i poszła dalej. Miała już niedaleko i tym bardziej podniecała ją ciekawość, co zastanie. Dom Aliny był od ulicy nadpruty bombą lotniczą. Wyrwa od dachu do parteru odsłaniała kolorowe ściany rozpłatanych mieszkań. Front budynku wyglądał jak uszkodzony plaster pszczeli. Przygotowana na najgorsze Sylwia dostrzegła natychmiast to, co pozwalało na nadzieję: bomba chyba nie wypaliła, nie było śladów wybuchu ani ognia, zaś Alina mieszkała w tylnej części budynku. Przez zawaloną do połowy gruzem resztkę bramy Sylwia weszła na dziedziniec. Ta strona domu wyglądała całkiem dobrze. Dykta, koce i płaty tektury w oknach świadczyły o tym, że niektórzy mieszkańcy już są. Okna Aliny też nie ziały pustymi otworami po wypadniętych szybach. Uradowana Sylwia wbiegła po zaśmieconych schodach na górę, zastukała energicznie do drzwi. Otworzyła jej nieznajoma kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat. Za nią stał nieco starszy mężczyzna o wyglądzie rzemieślnika. - Przepraszam - wydukała zaskoczona Sylwia - ja szukam pani Saciukowej... Mieszkała tu... - I mieszka - oepowiedziała kobieta. - Pani wejdzie. Ciągle zdumiona Sylwia wsunęła się do przedpokoju. Prawie równocześnie w drzwiach mniejszego pokoju pojawiła się Alina. Padły sobie w ramiona i ucałowały się. Potem Alina pociągnęła Sylwię do pokoju, zamknęła drzwi. Było tu niewiele widniej niż w przedpokoju, bo tylko jedna kratka okna miała szybę. Reszta zabita była kawałkami tektury. - Słuchaj, co to za ludzie? - spytała Sylwia półgłosem. - Ci, co mnie uprzedzili - odpowiedziała Alina. - Byli tu o kilka kwadransów wcześniej. Ich dom spalony. - To co, tak samowolnie do cudzego mieszkania? Alina rozłożyła bezradnie ręce. - Nie oni jedni. Tu już do paru mieszkań władowali się obcy ludzie. Z początku zrobiłam awanturę, ale potem oni mnie przekonali, że i tak nie mam szans obronienia dla siebie całego mieszkania. Najwyżej jeden pokój. No i ostatecznie pogodziliśmy się, bo jak mi mają dokwaterować jakąś wielką rodzinę... - A ich tylko dwoje? - Troje. Jest jeszcze jedenastoletnia córka, na razie u rodziny w Jeziornie. Mam z nich nawet pożytek, zaradni są, zwłaszcza on. Oporządził mi okno, ponaprawiał zamki w drzwiach, postarał się o węgiel. Dotknij pieca. Sylwia uświadomiła sobie w tym momencie, że w pokoju jest ciepło. Dotknęła dłonią pieca. Był gorący. - Skąd wziął węgiel? - zainteresowała się z myślą o ojcu. - Nie oszukujmy się, na pewno z cudzej piwnicy, bo niby skąd? Wolę nie dociekać. Mieszkanie, informowała dalej Alina, jest ograbione - prawdopodobnie przez Niemców - z wszelkiej odzieży, bielizny i pościeli, a nawet sztućców. Zostały meble, naczynia i kuchenny sprzęt. Najtrudniej będzie się oczywiście obejść bez bielizny i odzieży. - Zostało ci pewnie tylko to, co miałaś na sobie? - domyśliła się Sylwia. - Tak, byłam odcięta w Śródmieściu. - Ja jutro rano wyjeżdżam, ale to nie szkodzi. Przyjdź któregoś dnia do ojca i wybierz sobie z moich rzeczy, co ci się nada. - Sylwio, przecież po tylu latach wojny ty też masz niewiele, wydarłaś się. - Nie dyskutuj. Przyjdź i weź. Jak się dorobisz, zwrócisz. A propos, co z apteką twojego teścia? Wiesz już? - Nie ma nic, ruina. Będę musiała szukać pracy gdzie indziej. - Jako farmaceuci nie zginiecie, ty ani Mirek. On już niedługo wróci. Jeszcze jedna ofensywa i koniec z wojną. Rozmawiały prawie godzinę. Alina bardzo się zmartwiła Wiktorem. Tyle lat wojował, a teraz przyszło mu zostać dezerterem. Tak to los nami miota. Sylwia zaręczała, że po pokonaniu Niemców będzie amnestia. Byle się uchował do tego czasu. Szykując się do odejścia, uprzytomniła sobie, że Alina nie ma przecież lubelskich pieniędzy, bo tu wymiana jeszcze się nie zaczęła. Nie wiadomo zresztą, czy zostało jej cokolwiek do wymiany po tych paru popowstaniowych miesiącach. Wyrzuciła na stół zawartość swojej sakiewki. Z prawie dwustu złotych, jakich się doliczyła, chciała zostawić Alinie sto pięćdziesiąt. Ta jednak przyjęła tylko sto. Nosiła się z zamiarem sprzedaży pierścionka, który dotąd uchowała. - Kiedy wracacie z Piotrem do Warszawy? - spytała. - Jak tylko będzie tu praca dla nas - odpowiedziała Sylwia. - Po tym, co widziałam po drodze, nie jestem niestety optymistką. Apteki będą musiały być, choćby w piwnicach, ale bez prawników się chyba obejdzie. - Wszystko zależy od tego, gdzie będzie stolica. Tego właśnie dnia obradowała w Lublinie Rada Ministrów. Rozpatrywana była propozycja przeniesienia rządu do Warszawy. Ze względu na zniszczenie miasta, brak łączności i komunikacji, zaminowanie oraz inne trudności i niewygody większość ministrów wypowiedziała się przeciwko projektowi. Na siedzibę rządu proponowano Kraków i Łódź, był też wniosek, by pozostawić go w Lublinie. Ostateczna decyzja jednak nie zapadła. Sylwia dobrnęła z powrotem na Grochowską po trzeciej. Wygłodzona poczuła już w drzwiach smakowite zapachy. W kuchni gospodarowała Julia, gotowała obiad z przyniesionych przez siebie produktów. Adamca jeszcze nie było. Zdała ojcu relację z Litewskiej i Puławskiej. Nie wyglądał na zmartwionego tym, że przyjdzie mu dalej mieszkać na Grochowskiej. Przywykł, a chwilowo miało to nawet pewne zalety, zwłaszcza dla nóg. Sylwia zaraz po powrocie musiała zdjąć buty, żeby dać odpocząć utrudzonym na wertepach stopom. - Póki nie ma twojego szefa, porozmawiajmy z Julią o Wiktorze - powiedział Zapała. - Ona jest bardzo niespokojna, chce jechać do tej leśniczówki. - Uchowaj Boże - zaprotestowała Sylwia. - Jeszcze tylko takich tropów trzeba. - Chodźmy do kuchni, wyperswaduj jej to. Julia dała sobie wytłumaczyć, że jej odwiedziny w leśniczówce - gdyby ktokolwiek odkrył, jakie nosi nazwisko - byłyby dla Wiktora bardzo niebezpieczne. Rezygnując z wyjazdu zaproponowała jednak, żeby Sylwia - mając z Głuchowa blisko - wybadała, czy Wiktor w tej leśniczówce jest i co się z nim dzieje. - Niby jak? - zapytała Sylwia. - Przecież jego dla obcych w ogóle tam nie ma. Leśniczy zaprzeczy, a zaraz potem, jeśli się przestraszy, gotów wymówić Wiktorowi melinę. - Tak, Julio, wszelkim wywiadom trzeba dać spokój - poparł Sylwię Zapała. - To co mam robić? - Nic. Czekać, aż Wiktor sam da o sobie znać. - A jeśli wpadł? - To i tak nic mu nie możemy pomóc. - Najwyżej zaszkodzić - dodała Sylwia. - Każdy styk z nazwiskiem Zapała jest dla niego ryzykowny. Bezpieczny jest tylko dotąd, póki pozostaje Górskim. Julia uległa. Z obiadem była już właściwie gotowa, wypadało jednak zaczekać na Adamca. Ten wrócił zresztą niebawem, równo ze zmierzchem. Wyglądał posępnie. - No jak? - zapytała Sylwia. - Sama rozpacz. Nawet miejsca, gdzie stał nasz dom, nie mogłem rozpoznać. Stosy pokruszonych cegieł. - A ludzie? - Wygląda na to, że jeden wielki grób. Spotkałem takiego, co był tam do końca, a potem wydostał się kanałami. Starał się być oględny, robił pewne nadzieje, ale zrozumiałem co trzeba. Ratunek był tylko przez kanały, a to nie dla moich rodziców. Za starzy byli. - A siostra? - Na pewno ich nie zostawiła. - Nakleiłeś chociaż kartkę z wiadomością o sobie? - Tam nie ma na czym nakleić. Adamiec był do końca dnia przybity i nierozmowny. Także nazajutrz, w drodze do Głuchowa, nie udało się Sylwii go rozruszać. W pełni zrozumiała to później, kiedy sama obejrzała Stare Miasto. Nawet dla niej, po Czerniakowie, był to wstrząs. XXIV Przeczytawszy komunikat o wyzwoleniu Kielc Klepaczewski postanowił zaczekać parę dni, aż przetrze się na szosach, a potem pojechać do Czyżyn. Mijało właśnie pół roku jego rozłąki z pozostawioną w majątku teścia żoną i córką. Szybki ruch frontu pozwalał wierzyć, że Czyżyny nie były miejscowością, o którą walczono. Mimo to Klepaczewski nie mógł mieć pewności, że nic złego rodzinie się nie przydarzyło. Między jego wyjazdem z Czyżyn a ofensywą było sześć miesięcy okupacji, zaś szwagier Michał należał do Armii Krajowej, co bezpieczeństwu majątku nie sprzyjało. W Czyżynach zamierzał pozostać tak długo jak się da. Mówiąc prościej - do wywłaszczenia majątku. Przypuszczał, że nastąpi to dość szybko. Przepisy już były, doświadczenie też, zaś z czysto gospodarskich względów władze nie mogły zwlekać, bo zbliżały się terminy siewów wiosennych. Klepaczewski nie chciał zabierać w tę podróż pojemnika z kosztownościami, wydawało mu się to niepotrzebnym ryzykiem. Mogło się coś przytrafić w drodze. Nie miał też całkowitej pewności, że wywłaszczanie będzie w Czyżynach przebiegać tak jak w Lubniewie. Uważał, że najbezpieczniej będzie zostawić pojemnik w Głuchowie. To jednak wymagało rozmowy z Jelonkową. Elżbieta nie wiedziała dotąd, co się kryje w szafie między jego rzeczami. Teraz wszakże, kiedy wyjeżdżał na dłużej, musiał jej powiedzieć, co zostawia w mieszkaniu. Ogólnie oczywiście, bez dokładnego określania zawartości pojemnika. Jelonkowa wysłuchała, nie wyglądała na zaskoczoną. Miała jednak własny sąd o miejscu przechowywania pojemnika. - To nie może zostać w szafie - powiedziała. - Dlaczego? - Ja już nie mówię o rewizji, która zawsze może się zdarzyć, chociażby z fałszywego donosu. Ale przecież nawet złodzieje zaczynają od patroszenia szaf. Nie zamierzasz chyba żądać, żebym nie wychodziła z domu. - Masz rację - zgodził się. - Gdzie radzisz to schować? - Obejrzyj piwnice. Skoro tak, pomyślał Klepaczewski, to trzeba zadbać o bezpieczeństwo stuprocentowe. W piwnicach były cementowe podłogi. Jak się je kładzie, wiedział z Lubniewa. Był przekonany, że - jeśli tylko zdobędzie materiał - potrafi wybić i załatać dziurę sam. Cement dostał w składzie budowlanym, niezbędne narzędzia znalazły się w domu. Licząc się z tym, że łata może mieć inny odcień, wykuł otwór w piwnicy po węglu, gdzie i tak pokrywał podłogę czarny miał. Pod cementową skorupą był piasek, w którym wydłubał odpowiedniej wielkości dołek. Ułożył w nim pojemnik, przykrył szmatami, wypełnił i wyrównał otwór w podłodze. Po dwóch dniach, kiedy cement stwardniał, namiótł na łatę węglowego miału. Teraz tylko on i Jelonkowa wiedzieli, co kryje dom i jak to znaleźć. Po przyjeździe do Czyżyn zamierzał poinformować o tym także żonę. Natalię poznał przed przeszło dwudziestoma laty właśnie w Czyżynach. Jako student Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego przyjechał tam na wakacyjną praktykę, której nie mógł odbywać w Lubniewie u ojca. Córka właściciela spodobała mu się od razu, choć nie błyszczała urodą. Była miła, inteligentna i dało się z nią o wszystkim rozmawiać. Zdała akurat maturę. Jesienią podjęła studia na polonistyce w Warszawie i tam ich znajomość przerodziła się w trwałe uczucie. Pobrali się zaraz po ukończeniu przez Natalię uniwersytetu. Klepaczewski był już wtedy dwa lata po dyplomie i zaczynał wchodzić w rolę przyszłego gospodarza Lubniewa, co dopełniło się po dalszych dwóch latach, kiedy umarł ojciec. Rozumnie spożytkowany posag Natalii przyśpieszył unowocześnienie majątku. Gdy Klepaczewski wyruszał z Głuchowa, front - jak wynikało z komunikatów w gazecie - przetaczał się już przez Pomorze i Śląsk. Tym razem Klepaczewski jechał z prądem, toteż podróż miał łatwiejszą niż w lipcu, kiedy dużą część drogi musiał przebyć pieszo. Choć przyszło mu aż trzykrotnie się przesiadać, do Czyżyn dotarł wieczorem tego samego dnia. Po tylu miesiącach braku wiadomości oczekiwano go tutaj niecierpliwie, a przez ostatnie dwa dni już z odrobiną obawy, że może chory albo jeszcze gorzej. Gdy wyściskał się ze wszystkimi domownikami, obsiedli go gromadnie w salonie i zażądali dokładnego sprawozdania z tamtej strony. Tak nadal mówili, chociaż od tygodnia byli po tej samej stronie frontu. Że ziemian wywłaszczono, to już wiedzieli, tak zasadnicze nowiny przenikały via Londyn. Tendencyjnie spreparowane informacje przynosiły też gazety okupantów, szukających ostatnio u Polaków poparcia dla świętej wojny Rzeszy przeciwko bolszewickiej nawale. Ciekawość zebranych w salonie skupiała się na tym, jak to wszystko wygląda naprawdę i co ma być dalej. Z ziemianami i w ogóle. Klepaczewski potrafił oczywiście odpowiedzieć tylko na pierwsze pytanie: jak jest naprawdę. Co będzie dalej, nie mogli wiedzieć dokładnie nawet ci z Lublina. Decyzje sojuszników w sprawie Polski ciągle się jeszcze ważyły. Według potwierdzonych w ostatnich dniach pogłosek bliskie było spotkanie Wielkiej Trójki - Churchilla, Roosevelta i Stalina. Temat władzy w Polsce musiał się tam znaleźć na porządku dnia, skoro Anglia i Stany Zjednoczone uznawały nadal rząd emigracyjny. - Czy osobiście sądzisz, że rząd lubelski upadnie? - spytał szwagier Klepaczewskiego, Michał Duniecki. - Nie, nie sądzę - odpowiedział Klepaczewski. - Za daleko już sprawy zaszły. - My też się tego obawiamy. I musimy wyciągać wnioski. Te wnioski, jak się Klepaczewski dowiedział później od żony, jego szwagier wyciągał już od listopada. Wobec starości i zniedołężnienia ojca, Cezarego Dunieckiego, Michał był od paru lat faktycznym zarządcą Czyżyn. Kiedy w listopadzie wieści zza Wisły utwierdziły go w obawie, że majątek przyjdzie stracić, przystąpił do częściowej wyprzedaży Czyżyn. Nie ziemi oczywiście, bo przy niepewności co do ustroju nikt w takie interesy pieniędzy nie angażował. Z majątku zaczęły stopniowo znikać nadwyżkowe zbiory, niektóre maszyny, nawet konie i bydło. Cezary Duniecki zrazu nie protestował. Dopiero gdy kupcy pojawili się w pałacu, by oglądać co cenniejsze rzeczy, ocknął się i założył sprzeciw. Póki on żyje, takiego upadku nie będzie. Także sąsiedzi zwrócili Michałowi uwagę, że roznieca defetyzm i psuje ceny. Rząd w Londynie nie złożył dotąd broni, nie godzi się przeto wszczynać paniki w kraju. Spieniężyć to i owo można, lecz po cichu i nie poniżej wartości. Po tych napomnieniach Michał nie zaniechał sprzedaży, ale robił to z umiarem i dyskretnie. Gdy przetoczył się front, przyszedł do Michała mechanik Pisarek i przedstawił się jako sekretarz folwarcznej komórki PPR. Zażądał zaprzestania zubożających majątek transakcji. Michał - jak twierdzi - odpowiedział, że nikt go jeszcze nie wydziedziczył, może więc robić co chce, niemniej niczego w ostatnim tygodniu nie sprzedał. I według Natalii nie sprzeda, chyba że całkiem po kryjomu. To jednak jest mało realne, bo służba ma go teraz na oku. Klepaczewski przypomniał sobie, że tak samo zareagowała służba na handelki Prusickiego w sąsiadującym z Lubniewem Gryfinie. - Ty jak się rozstałeś ze służbą? - spytała Natalia. - Dobrze. Niczego nie wyprzedawałem. - A co z naszymi kosztownościami? Tymi, wiesz... - Bezpieczne. U Elżbiety w piwnicy, pod cementową podłogą. - To dobrze... Jak się czują Elżbieta i Baśka? Dopiero teraz Klepaczewski uprzytomnił sobie, że dla jego żony i córki Baśka Jelonkówna ciągle jeszcze żyje. Zmieszał się bezwiednie, jakby to on był winien temu, co musi za chwilę wyjawić. Natalia dostrzegła jego zakłopotanie, lecz źle odgadła powód. - Coś złego z Elżbietą? - Nie, z Elżbietą wszystko w porządku... Baśka nie żyje. - Baśka?... - zdziwiła się Natalia, prawie nie dowierzając. - Jakżeż to? Opowiedział jej wszystko, co wiedział o okolicznościach śmierci Baśki. Natalia nie mogła przez dłuższy czas przyjść do siebie. Potem poprosiła męża, żeby nie mówił nic Ewce; sama ją na tę nowinę przygotuje. Klepaczewski chętnie przyjął wyrękę. Przygotowanie trwało całą dobę, bo dopiero następnego wieczora dały się zauważyć skutki wiadomości. Ewka nie przyszła na kolację w ogóle, zaś Natalia siedziała przy stole milcząca i zdenerwowana. Ewka kończyła w tym roku osiemnaście lat. Od czasu przyjazdu do Czyżyn uczyła się w domu pod kierunkiem Natalii, bo do tajnego kompletu miała stąd zbyt daleko. Przed powrotem do normalnej szkoły czekał ją egzamin, lecz Natalia nie żywiła obaw o jego wynik. Matka i córka miały ze sobą wiele wspólnego. Przeciętne pod względem urody, nie napotykały trudności w nauce i rozumieniu rzeczy nowych. Po upływie następnego dnia Ewka, już zewnętrznie uspokojona, poprosiła Klepaczewskiego o rozmowę. Poszli do jej pokoju. - Tato - zapytała - kto jest winien śmierci Baśki? Czerwoni czy ten jej chłopak, Krzysiek? Klepaczewski roztrząsał to pytanie w październiku, gdy Jelonkowa, pogrążona w rozpaczy, oskarżała wszystkich. Wtedy nie potrafił jednak spojrzeć na sprawę z dystansu. Teraz miał go już i nie musiał się zastanawiać nad tym, co odpowiedzieć Ewce. Była dziewczyną dostatecznie mądrą, by to pojąć. - Tego nie można tak stawiać: winien ten albo ten - rzekł. - Dlaczego? Ktoś przecież musi być winien. - Nie zawsze. Czasem trzeba spisać stratę na rachunek historii. Ewka milczała chwilę. Starała się widać dopasować tę skrótowo przez ojca wyrażoną myśl do tragicznej śmierci Baśki, lecz nie udało jej się to. - Powiedz to jaśniej - poprosiła. - Widzisz, ludzie mają różne poglądy i zmierzają do różnych celów. Walczą o swoje, często zawzięcie. Historia rozstrzyga te spory, ale z opóźnieniem, zaś tymczasem wielu ginie. Myślę, że Baśka jest jedną z takich ofiar. - Jeszcze jaśniej, jeśli możesz. - Czerwoni chcą innej Polski, a ten chłopak, Krzysiek, wojował o inną. Baśki, o ile wiem, nie zmuszał do tego, przyłączyła się sama. Doszło do starcia, jedni i drudzy byli przekonani, że walczą o dobrą sprawę. Czy można w takiej sytuacji mówić o jednostronnej winie? Najwyżej o fałszywej ocenie celu, niebezpieczeństwa albo własnych szans. Może czerwoni za bardzo się boją takich jak Krzysiek i za nerwowo działają. Bo że Krzyśkowie przeceniają swoje siły i szanse, to raczej pewne. Ewka zastanawiała się, tym razem dłużej i z wyczuwalnym skupieniem. - No tak, rozgrzeszyłeś jednych i drugich - oznajmiła w końcu. - Ale to jest spojrzenie historyka, z oddalenia. - Tylko takie spojrzenie może być sprawiedliwe. - Tymczasem jednak walka jeszcze trwa. Z którymi sympatyzujesz? - Nie sądzisz chyba, że z czerwonymi. - Więc z takimi jak Krzysiek? - Jestem z nimi po tej samej stronie barykady. Lecz ich walkę uważam za bezcelową, więc trudno mi ją popierać. To tylko niepotrzebne straty. - W takim razie jesteś niekonsekwentny. Niepotrzebne straty powinieneś potępiać. Krzyśka, że zgubił Baśkę, też. - Musiałbym mieć pewność, że zdawał sobie z tego sprawę. Rozmowa, jaką z nim miałem wcześniej, świadczyła raczej o czymś przeciwnym. Jest zaślepionym fanatykiem. To szkodliwe, ale nie do potępienia w kategoriach moralnych. Sam też się przecież narażał na śmierć. - A polityka, pchającego ludzi do beznadziejnej walki, potępiałbyś? - Tak. Bo od polityka mamy prawo wymagać, żeby się na tym znał. A od żołnierza nie. Taki jest społeczny podział ról. Ewka zamyśliła się, po raz ostatni w tej rozmowie. Potem podziękowała ojcu, że nie próbował jej zbyć byle czym. - Ale czy trafiłem ci do przekonania? - spytał. - Tak. Jednak w duszy trudno mi jakoś pogodzić się z myślą, że Baśka niepotrzebnie zginęła, a nikt ze sprawców tego, tych bezpośrednich, nie jest winien. - Ja też nie od razu się z tym oswoiłem. Z czasem popatrzysz na to spokojniej. - Może. Mam jeszcze jedną uwagę, tato. Już nie o Baśce. - Słucham. - Twój historyczny stosunek do tego, co się dziś dzieje, nie spotka się w Czyżynach z aplauzem. Tu myślą inaczej. Wszystkiemu winni są czerwoni. - Czy to zachęta do obłudy? - Nie. Uprzedzam cię tylko, żebyś wiedział. Kiedy po okolicznych majątkach rozniosła się wieść, że w Czyżynach jest człowiek, który już to wszystko przeszedł, zaczęły się sąsiedzkie wizyty. Klepaczewski musiał wciąż od nowa powtarzać to, co opowiedział Dunieckim pierwszego wieczora. Był wypytywany o zupełnie drobne szczegóły. Przy okazji sam się sporo dowiadywał. Przedparcelacyjna atmosfera była na Kielecczyźnie inna niż przed paroma miesiącami w Lubelskiem. Tam służba przyjęła na ogół postawę wyczekującą, nie dowierzała reformie, była podatna na sugestie, że lepiej nie brać ziemi, bo trzeba ją będzie ze wstydem zwracać. Ośmielenie przyszło dopiero w listopadzie, kiedy zaczęły się nadziały. Mimo to wykonawcami parcelacji pozostały do końca brygady robotnicze, młodzieżowe i wojskowe. Na Kielecczyźnie już od pierwszych dni po wyzwoleniu, kiedy aparat reformy rolnej dopiero się organizował, dawał o sobie znać nacisk od dołu. Przede wszystkim ze strony służby folwarcznej. O tym, czy brać ziemię, w ogóle nie dyskutowano. Spory skupiały się wokół tego, komu i ile dawać, a komu nie. Pojawiły się te same co na Lubelszczyźnie tendencje, żeby chłopów, którzy mają już jakiekolwiek gospodarstwa, wyeliminować z nadziałów. Spory te mało ziemian interesowały. Stwarzały jednak klimat nieomal wypychania z majątków, co nie pozwalało łudzić się wiarą, że to tylko komuniści prą do parcelacji. W Czyżynach stosunek służby do pałacu był jeszcze bardziej nieprzychylny niż gdzie indziej. U niektórych pracowników wyrażało się to w sposób zgoła śmieszny. Podobno omijali Dunieckich, żeby się im nie kłaniać. Klepaczewskiego to nie dziwiło. Wyładowywały się po prostu niechęci, które przedtem musiały być ukrywane. Dunieccy - ojciec i syn - pracowali na tę wrogość od dawna, służba traktowana tu była zawsze wyniośle, po wielkopańsku. Jeśli nawet coś na jej rzecz świadczono, to w tonie łaski, a nie należności czy zasłużonej nagrody. To już przed wojną było nie na czasie, zaś w okresie okupacji wręcz drażniło. Gorzej: Michał Duniecki nawet teraz dość opornie rezygnował z tego tonu. Przypływ niechęci do siebie oczywiście dostrzegał, ale przypisywał go wyłącznie sytuacji ogólnej i rozhuśtaniu ludzi przez czerwonych. Zawiązanie się w majątku komórki PPR odczuwał jako prawie obelgę, lecz nic już nie mógł na to poradzić. Gdyby rozszyfrował buntowników wcześniej, za okupacji, wystarczyłoby ich pod jakimkolwiek pretekstem zwolnić. W ciągu paru dni arbeitsamt wyekspediowałby ich do Rzeszy i po kłopocie, nie agitowaliby dłużej. Teraz był bezsilny: to oni patrzyli mu na ręce. Dwa razy dziennie rodzina zasiadała w komplecie do stołu. Senior Cezary, mocno już nadwerężony wiekiem. Michał z żoną Heleną, kiedyś bardziej od niego postępową, lecz teraz dopasowaną. Dwoje ich dzieci, dziesięcioletni Juliusz i ośmioletnia Zuzanna. I trójka Klepaczewskich. Natalia, po prawie dziewiętnastu latach życia w Lubniewie bardziej bliska mężowi niż ojcu i bratu. Oraz Ewka, zupełnie obca duchowi tego domu. Podczas poprzedniego pobytu Klepaczewskiego w Czyżynach mówiło się przy stole o wojnie, okupacji i Niemcach, co rzadko prowadziło do kontrowersji. Teraz Niemców i okupacji nie było, a wojna - na pewno już wygrana - mniej budziła zainteresowania. Po przyjeździe Klepaczewskiego komentowało się jeszcze przez dwa dni postępy radzieckiej ofensywy i nikłe ostatnio sukcesy sojuszników na Zachodzie. Potem zaś dało o sobie znać to, o czym uprzedzała Ewka, a co Klepaczewski szybko zakwalifikował jako niezdolność rozumienia historii. Dunieccy nie potrafili pojąć, że po tragicznym doświadczeniu z faszyzmem koniec wojny nie może oznaczać powrotu do starego, bo stare się skompromitowało, dopuszczając do takiej zbrodni politycznej. I że po tym doświadczeniu świat nieuchronnie pójdzie na lewo, czego nie należy bynajmniej przypisywać działaniu złych mocy z Kremla. Kiedy pewnego wieczoru Klepaczewski wyłożył taki pogląd na rozwijające się wydarzenia, Michał Duniecki zauważył z przekąsem: - Ty bliski jesteś wiary we wszechświatową rewolucję. Proletariusze wszystkich krajów łączcie się. - Nie podejrzewasz chyba, że mam w tym interes. - Mimo to znakomicie taką tezę podpierasz. Czerwoni mogliby ci powierzyć funkcję komentatora politycznego. To miałoby nawet pewien smak. A propos, co zamierzasz robić, jeśli komunizm w Polsce utrzyma się? - Wykonywać swój zawód. - Gdzie? - W kraju. Na państwowej posadzie. Michał, jak się Klepaczewski dowiedział od Natalii, miał inne plany. Gdyby się ostatecznie okazało, że w Polsce zapanuje komunizm i nie ma co liczyć na żadną zmianę, zdecydowany był wyjechać z rodziną na Zachód. Ale na razie wierzył jeszcze, że nie wszystko jest stracone. Anglia i Ameryka - twierdził - nie mogą tolerować ekspansji komunizmu i będą musiały wejść w konflikt z Sowietami. Polskie społeczeństwo - uważał - powinno stawiać czerwonym wewnętrzny opór, co ma dwojakie znaczenie. Utrudni bolszewizację kraju, a jednocześnie będzie świadczyć wobec świata, że naród się nie godzi i nie uległ. Ten program Klepaczewski znał, w jego imię zginęła Baśka Jelonkówna. Czy Michał był również gotowy na takie ryzyko osobiste? Wątpliwe. Należał do Armii Krajowej, to prawda. Ale jego zadania - przynajmniej te, o których Klepaczewski wiedział - polegały nie na bezpośredniej walce, tylko na udzielaniu pomocy. To też było niebezpieczne, lecz jedynie w razie wsypy. Jednak nawet Armia Krajowa sprawiła Michałowi Dunieckiemu zawód. Widział w niej organizację najbardziej powołaną do stawiania wewnętrznego oporu, a to dzięki wojskowej strukturze i licznej kadrze. Tymczasem w numerze "Biuletynu Informacyjnego", jaki doń dotarł w dwa tygodnie po przejściu frontu, przeczytał ze zdumieniem rozkaz Komendanta głównego o rozwiązaniu Armii Krajowej. Nie znając motywów tego kroku, uznał go za przedwczesną kapitulację. Decyzja o rozwiązaniu Armii Krajowej zapadła w Londynie, zatwierdził ją pod koniec stycznia prezydent Raczkiewicz. Formalny rozkaz generała Okulickiego wydrukowany został w numerze "Biuletynu Informacyjnego", datowanym dziewiętnastego stycznia, a wydanym nielegalnie w wyzwolonym Krakowie. Decyzja wynikała z trzeźwej oceny sytuacji, przede wszystkim we własnych szeregach. Jak dowiodły doświadczenia z terenów wyzwolonych wcześniej, nie było możliwości utrzymania w konspiracji rozbudowanej sieci organizacyjnej AK, zwłaszcza że większość podziemnych żołnierzy nie zamierzała bynajmniej walczyć z Polską Ludową. Nowe warunki wymagały nowej organizacji. Jej tworzenie rozpoczęto już przed kilkunastoma miesiącami. Rozkaz o rozwiązaniu Armii Krajowej docierał do jej niższych szczebli w lutym i znajdował różne przyjęcie. Jednak tylko niewielka część dawnych żołnierzy pragnęła konspirować dalej. Tym możliwość taka była dana, i to pod tym samym dowódcą - generałem Leopoldem Okulickim. Przekazując rozkaz o rozwiązaniu Armii Krajowej, dowódcy okręgów polecali zachować broń, radiostacje i pieniądze oraz nie ujawniać kadr kierowniczych. Sukcesję po Armii Krajowej przejmowała organizacja "Niepodległość" (oznaczona skrótem "Nie"), już w założeniu swoim mniej liczna i głębiej zakonspirowana. Jej szkielet powstał na rozkaz Londynu w końcu czterdziestego trzeciego roku, wówczas w łonie AK, lecz w tajemnicy przed niepowołanymi do tej pracy. Rozwiązując Armię Krajową generał Okulicki pozostawał dowódcą "Nie". Pierwszym zadaniem organizacji było przejęcie zasobów i najbardziej pewnych kadr AK. Wobec nasycenia kraju dużą ilością wojsk frontowych nie planowano chwilowo żadnych akcji zbrojnych. Niemniej nawet na tym przejściowym etapie napotkał generał Okulicki trudności. Proces ujawniania się członków AK przybrał rozmiary szersze, niż przewidywano, na niektórych obszarach trzeba było komórki "Nie" tworzyć od nowa. Wśród terenowych dowódców pojawiły się tendencje separatystyczne. Aż do kwietnia okręgi białostocki i lubelski odmawiały podporządkowania się komendantowi głównemu "Nie". Podobne dążenia do samodzielności wystąpiły w województwie łódzkim, poznańskim, a częściowo i warszawskim. Czytając rozkaz o rozwiązaniu Armii Krajowej, Michał Duniecki nie wiedział jeszcze o organizacji "Nie". W dwa dni później był w Kielcach i wrócił w lepszym nastroju. Nie wspominał już o kapitulacji, ale nie mówił też nic o walce. Pewnie dowiedział się czegoś, lecz tylko na własny użytek. W gazecie, którą przywiózł, Klepaczewski przeczytał uchwałę Prezydium KRN i Rady Ministrów o przeniesieniu siedziby władz centralnych do Warszawy. Jak się później ujawniło, opory części ministrów przeciwko przeprowadzce rządu do zniszczonego miasta przełamał swym nieustępliwym stanowiskiem prezydent KRN, Bolesław Bierut. XXV Dwanaście ostatnich dni stycznia Roman Ledwoń zapamiętał na długo jako nieustający marsz. Pułk pokonywał po trzydzieści, czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt kilometrów na dobę. Cały czas przy silnym mrozie, zaś przez dużą część trasy w śnieżnej zadymce. Kuchnie zostawały w tyle i bywało głodno. Odpoczynki po wsiach nie zaspokajały nawet potrzeby snu, były też o wiele za krótkie, żeby zgubić zmęczenie. A jednak marsz odbywał się w dobrym nastroju, bo dostarczał żołnierskiej satysfakcji. Okolice drogi ukazywały klęskę, jakiej doznali tu Niemcy przed paroma dniami. Rowy i pola zalegał zniszczony bądź porzucony sprzęt: spalone samochody i czołgi, pogruchotane wozy, działa, karabiny maszynowe, skrzynki z amunicją oraz sterty granatów. Leżały w śniegu nie pochowane zwłoki ludzkie i zabite konie. Walały się szczątki dokumentacji niemieckich jednostek, roznoszone po polach przez wiatr. I trafiały się pokorne grupki niedawnych nadludzi, zapóźnionych w odwrocie i branych teraz do niewoli przez polskie oddziały. To była satysfakcja z pogromu wroga. Cieszyła też przy drogach radość wyzwolonych spod przemocy. Ta sama, co podczas marszu do Warszawy, mimo to ciągle na nowo wzruszająca. Polskie pułki, które przeszły tędy wcześniej, były fetowane na postojach tak, że nie musiały się kłopotać o pogubione kuchnie. Dla idących później starczało jeszcze serdeczności, lecz spiżarnie wyczerpywały się. Jednak na gorącą kawę można było liczyć na każdym postoju. Na Pomorzu pojawili się na poboczach dróg inni oswobodzeni z niewoli - żołnierze różnych nacji z wyzwolonych przez radzieckie czołówki obozów jenieckich. Najwięcej było wśród nich Francuzów. Ciągnęli na wschód, bo najkrótsza droga do ich ojczyzny - przez Niemcy - nie stała jeszcze otworem. Musieli wędrować okrężną. W dziewiątym dniu marszu powiało nadzieją na dłuższy odpoczynek. Pułk stanął za Bydgoszczą, pododdziałom nakazano rozkwaterować się, zaś łącznościowcom ciągnąć linie. Po dwóch godzinach znalazły się kuchnie. Jeszcze wcześniej odwołał Romana na bok sierżant Partyka. - Roman, taka sprawa. Dowiedziałem się, że na dzisiejszą noc zostajemy tutaj na pewno. Czy masz coś przeciwko temu, żebym się urwał do wieczora? - Tak cię przypiliło? - zaśmiał się Roman, podejrzewając, że Partyka chce się gdzieś wymknąć ze swoją dziewczyną z plutonu sanitarnego. - Człowieku, po takim marszu? Nie żartuj. Całkiem co innego. O parę kilometrów stąd mam starszą siostrę, co wyszła za Pomorzaka. Nie widziałem jej od trzydziestego dziewiątego roku i nawet nie wiem, czy żyje. Muszę ci tłumaczyć więcej? - Nie, nie musisz. Urywaj się. Batalion rozpełzał się po kwaterach. Żołnierze nie mający zadań walili się spać. Telefoniści Romana ciągnęli linie do kompanii. Jego zaś samego wezwał wkrótce dowódca batalionu, kapitan Sulżenko. - Winszuję, panie chorąży - powiedział. - Właśnie dali ze sztabu pułku znać, żebyś przyszedł po papier i gwiazdki. Idź, a potem jeszcze raz do mnie. Tak więc grudniowa obietnica Sulżenki spełniła się. W dziesięć lat po odsłużeniu podchorążówki Roman został wreszcie oficerem. Tyle że nie podporucznikiem, jakby było przed wojną. Teraz stopnie oficerskie zaczynały się od chorążego. W sztabie pułku dostał gwiazdki na naramienniki oraz wyciąg z rozkazu awansowego. Nosił datę dziesiątego stycznia. Roman był więc oficerem już niemal trzy tygodnie, tylko armia posuwała się naprzód szybciej niż kancelarie. Przyjął gratulacje, odpowiedział "ku chwale ojczyzny" i odmeldował się. Idąc po raz drugi do Sulżenki, zastał przy batalionowej łącznicy Grażynę, która objęła właśnie dyżur. Już wiedziała. Poderwała się na nogi, wyprężyła na baczność. - Czy mogę złożyć meldunek, obywatelu chorąży? - zapytała z nie praktykowaną w plutonie służbistością. Nie potrafiła jednak poskromić wyłażącego jej na twarz uśmiechu, który jawnie kolidował z regulaminem. - Meldujcie, szeregowa - odpowiedział Roman, dostrajając się do tego tonu. - Proszę przyjąć moje serdeczne gratulacje, panie chorąży. Czy mogę pana z tej uroczystej okazji pocałować? - Zezwalam. Dubeltowo. Grażyna podeszła, wspięła się na palce i ucałowała Romana w obydwa policzki. W drzwiach stanął w tym momencie adiutant batalionu, porucznik Szpakowski. - No, no, Grażynko - zaśmiał się. - Bo każemy tak gratulować wszystkim awansowanym. - Według rozkazu - odpowiedziała nie skonfundowana. Roman i Szpakowski weszli do Sulżenki. - Załatwili? - spytał kapitan. - Dali co trzeba, papier i gwiazdki? - Tak jest. - To jeszcze raz ci gratuluję, chorąży. - Uścisnął Romanowi dłoń. Potem zwrócił się do Szpakowskiego: - Mamy jeszcze jakąś wódkę, adiutant? - Coś tam się wyciśnie. - To każ dać. Szpakowski wyszedł na chwilę. Wkrótce potem zjawił się ordynans Sulżenki z trzema szklaneczkami wódki na wytrzaśniętej nie wiadomo skąd platerowanej tacce. - Za twoje zdrowie, chorąży - zarządził kapitan. Wypili. Ordynans zabrał szklaneczki i wyszedł. Sulżenko zerknął w dół, na buty Romana. Były liche, z brezentowymi cholewami, bo skórzane rzadko się nowo zmobilizowanym trafiały. W myśl zasady, że wszystkiego trzeba się dosłużyć. - W plutonie gospodarczym jest trochę trofiejnych butów niemieckich - rzekł Sulżenko. - Idź i obejrzyj, może ci się któreś nadadzą. W plutonie gospodarczym najpierw powiedzieli Romanowi, że żadnych butów nie ma, wszystkie już rozdane. Dopiero gdy objawił zamiar powrotu z tą wiadomością do Sulżenki, sierżant przypomniał sobie, że jedna para chyba jeszcze jest. Popatrzył na nogi Romana, wyszedł. Po pewnym czasie wrócił z tą jedyną jakoby parą. Pasowała w sam raz. Krój miała niemiecki, daleki od smukłości polskich oficerek, niemniej była to dla Romana cenna zdobycz. W tych butach mógł na pewno dojść do Berlina i tam, dokąd jeszcze potem będzie trzeba. Nadspodziewanie szybko wrócił Partyka. Był zasępiony i zły. - Coś niedobrego? - domyślił się Roman. Partyka wahał się chwilę przed odpowiedzią. Potem - sprawdziwszy, czy nikogo w zasięgu uszu nie ma - wybuchnął: - Skurwysyn ten szwagier, oj skurwysyn! Ale może go jeszcze gdzieś dopadnę, to się nie pozbiera. - Co się stało? - Ten drań nazywał się Braun, ale nic nas w rodzinie nie tknęło, bo mało to Polaków ma po przodkach taki spadek? W samym Lwowie znałem dwóch. I popatrz, niemiecka krew się w skurwysynu odezwała. Siostrę, rzecz jasna, też na folksdojczkę przepisał. - Nie zastałeś go, jeśli dobrze rozumiem. - Siostry też. Uciekli z Niemcami. Gorzej, on musiał uciekać. - Co znaczy: musiał? - Tak się gorliwie nowej ojczyźnie zasługiwał, że nie mógł zostać, bo by go tu ludzie rozdeptali. Teraz rozumiesz, jaka hańba w rodzinie? Partyka zdobył skądś wódkę i upił się tego wieczora. Rano poprosił Romana, by nikomu w pułku o jego siostrze i szwagrze nie wspominał. Roman sam rozumiał, że nie należy podoficerowi polityczno_wychowawczemu dopinać rodziny, która uciekła z Niemcami. Zaraz po śniadaniu okazało się, że dłuższego odpoczynku nie będzie. Przyszedł rozkaz dalszego marszu na zachód, i to w szybkim tempie. Dowództwo Pierwszego Frontu Białoruskiego wyznaczyło polskiej armii nowe zadanie. Przechodziła ona do pierwszego rzutu frontu i w ciągu trzech dni miała osiągnąć miejscowości, odległe w linii prostej o sto kilometrów. W szerokim na piętnaście kilometrów pasie działania armii znajdowała się tylko jedna prowadząca na zachód szosa. Część jednostek musiała pójść drogami gruntowymi. Taka właśnie trasa przypadła pierwszej dywizji. W tym dniu mróz sięgał osiemnastu stopni, padał śnieg i dął wiatr z północy. Zamieć zawiewała drogi, toteż dywizja posuwała się w tempie dwóch do trzech kilometrów na godzinę. O przeciwniku wiadomo było tylko tyle, że jest w odwrocie, lecz można się w każdej chwili zderzyć z jego oddziałami. Dywizja szła dwadzieścia cztery godziny bez przerwy i przebyła sześćdziesiąt kilometrów. Roman dziwił się potem, że zdołali wytrzymać tę dobę marszu przez śnieg i kurzawę. W nocy bywały chwile, kiedy wydawało mu się, że dłużej nie podoła; padnie gdzieś w śnieg obok drogi, zostanie i zamarznie. Nowe buty, które dopiero co tak go cieszyły, okazały się szczęściem nie w porę. Nie zdążył ich rozchodzić na krótszych odcinkach, więc dokuczały teraz swoją nowością: uwierały i obcierały stopy. Kiedy doczekał się wreszcie dziennego postoju i doczłapał do kwatery, zrzucił je natychmiast z nóg i dobrał się agrafką do pęcherzy. Było ich pięć. Odpoczywali tylko przez dzień, po zmroku ruszyli dalej. Partyka dowiedział się od swoich politycznych zwierzchników, że tego wieczora przekroczą dawną granicę polsko_niemiecką. Przy mostku na rzece, wzdłuż której przebiegała, stał oficer z wydziału politycznego i informował, że to właśnie tu. W takich miejscach Rosjanie ustawili potem przy szosach tablice: "Wot ona proklataja Germanija". Tu nie miał jeszcze kto o to zadbać. Dywizja szła w awangardzie frontu, chociaż ciągle nie napotykała wroga. I nadal nikt nie wiedział, gdzie właściwie są niemieckie wojska. Dowódca armii, generał Popławski, napisał w swoich wspomnieniach: "Nawet sztab Frontu nie dysponował dokładniejszymi danymi". Niemniej tego właśnie wieczora armia odebrała pierwszy sygnał. Idąca w czołówce południowej kolumny czwarta dywizja natrafiła na niemiecki opór w Złotowie i dopiero po całonocnej walce opanowała to miasto. Następnego dnia oddziały pierwszej armii dotarły do rzeki Gwda. Za nią zaczynały się niemieckie umocnienia, znane pod nazwą Wału Pomorskiego. Żadną miarą nie można było liczyć na to, że Niemcy oddadzą tę pozycję bez walki. Pomorskie urządzenia obronne w pobliżu dawnej granicy z Polską, rozciągnięte od Szczecinka do Gorzowa, zbudowali Niemcy jeszcze przed wojną. W czterdziestym czwartym roku przystąpili do ich udoskonalania. Pasy umocnień przebiegały przez obszar o dużej ilości rzek, jezior, mokradeł oraz lasów. Ten z natury łatwy do obrony teren utkany został żelazobetonowymi bunkrami, odpornymi na ogień artyleryjski i wyposażonymi w ciężką broń maszynową oraz działa. Na rzece Gwda rozpoczynał się pas przesłaniania, broniący dostępu do położonej za nim głównej linii umocnień. Jeszcze dalej zbudowana była pozycja ryglowa, uniemożliwiająca wojskom przeciwnika przełamanie się w prawo, na północ. Po przekroczeniu Gwdy zagrodziły pierwszej armii drogę umocnione miejscowości Podgaje i Jastrowie. Natarcie na nie wprost z marszu nie powiodło się. W Podgajach pierwsza dywizja poniosła zaraz na początku bolesną stratę. Jedna z kompanii wpadła w zasadzkę, wielu żołnierzy poległo, część dostała się do niewoli. Później, po ostatecznym zdobyciu Podgajów, znaleziono zwłoki tych jeńców. Zostali przez Niemców spaleni żywcem w zamkniętej stodole. W momencie podejścia do Wału Pomorskiego zdolność bojowa pierwszej armii była osłabiona, i to nie tylko z powodu zmęczenia wojska po dwunastu dniach uciążliwego marszu. Wskutek szybkiego tempa pościgu za Niemcami i złej pogody nie nadążały za armią jej tyły. Składy zaopatrzeniowe pozostały daleko, brakło paliwa, amunicji i żywności. Czołgi, samochody i artyleria oderwały się po zużyciu resztek benzyny od walczących oddziałów. Pozbawione wsparcia ciężkiej broni pułki piechoty stanęły nad Gwdą zdane na własną, wątłą siłę ognia. Też na dodatek zagrożoną wyczerpywaniem się amunicji. Dowództwo armii nie ustawało w wysiłkach, zmierzających do przezwyciężenia tego kryzysu, lecz odczuwalnej poprawy można się było spodziewać dopiero za parę dni. Tymczasem postawione armii zadania bojowe nie pozwalały na żadną przerwę w natarciu. Piechota musiała atakować Niemców tym, co ciągnęła ze sobą przy pomocy koni i na żołnierskich plecach. Batalion kapitana sulżenki wszedł do walki o Podgaje w jej drugim dniu. Roman Ledwoń po raz pierwszy w życiu miał wziąć udział w natarciu na wroga; w trzydziestym dziewiątym roku zaznał tylko odwrotu. Łącznościowcy nie są w zasadzie od tego, żeby szturmować i strzelać. Muszą jednak iść z atakującymi oddziałami, by w miarę ich posuwania się podciągać i obsługiwać łączność ze stanowiskami dowodzenia. W praktyce, idąc w pierwszej linii, muszą być przygotowani także na walkę. Toteż - prócz bębnów z kablami, aparatów, radiostacji oraz łopatek do okopywania się - niosą również broń, której często przychodzi im używać na równi z piechurami. Batalion wyruszył z pozycji wyjściowej wczesnym popołudniem. Daremny atak na Podgaje, prowadzony przez inny pułk pierwszej dywizji, trwał już od rana; słychać było z tamtej strony ogień cekaemów i niemieckich moździerzy. Roman szedł z telefonistami, przydzielonymi do drugiej kompanii. Był od początku zdenerwowany. Od paru godzin wiedział, że nie ma czołgów ani artylerii. Przed samym wymarszem żołnierze dostali wskazówkę, żeby oszczędzać amunicję. Z czym zatem na Niemców? Prawie dwie godziny zajął im marsz przez las. Kiedy wyszli na jego skraj, zaczynało już ciemnieć. Od Podgajów i biegnącej przez nie szosy z Jastrowia dzieliło ich około dwóch kilometrów odsłoniętego terenu. Niemcy ze swoich punktów obserwacyjnych widzieli tę białą płachtę śniegu jak na dłoni. Gdy tylko kompanie wyszły z lasu, posypały się na nie pociski z moździerzy. To można było jeszcze znieść i posuwać się do przodu. Plutony zaległy jednak, gdy dostały się w strefę rażenia cekaemów. Żołnierze okopali się. Ponowione w nocy próby podejścia do Podgajów spełzły na niczym. Świt zastał rozciągnięte na paru kilometrach bataliony pierwszej dywizji między lasem a szosą. Korzystając z ostatnich kwadransów ciemności, Roman przemknął się nad ranem do dowódcy batalionu. Kapitan Sulżenko rozmawiał akurat przez telefon. Skulona przy łącznicy Grażyna ucieszyła się w pierwszej chwili z przybycia Romana, lecz zaraz posmutniała. - Porucznika Wiecheckiego nam zabili, panie chorąży - oznajmiła. Roman posmutniał także. Podporucznik Wiechecki, dowódca plutonu w pierwszej kompanii, cieszył się w batalionie ogólną sympatią z powodu życzliwego wszystkim usposobienia. Do pułku przyszedł latem z Lubelszczyzny. - Jakie straty poza tym? - spytał Roman Grażynę. - Pięciu rannych, dwóch podobno ze słabą nadzieją. Sulżenko skończył rozmawiać przez telefon. Zwrócił się do Romana: - Słabo się bijemy, chorąży - powiedział z nutą goryczy. - Właśnie dostałem joba od naczalstwa. - A co, inne bataliony poszły dalej? - Nie. Wszystkie dostają joba. O dziewiątej szturm i mamy się z tymi Podgajami załatwić. Reprymenda szła od góry. Opór Niemców w Podgajach zatrzymał ruch całej północnej kolumny polskiego wojska, toteż generał Popławski zganił w nocy pierwszą dywizję, że się guzdrze z małą miejscowością. Rozpoznanie sił przeciwnika na przedpolu Wału Pomorskiego nadal było w sztabie armii niepełne. Zganiony dowódca dywizji wyraził swoje niezadowolenie pułkom, skąd z kolei zarzuty spłynęły do batalionów. Szturm o dziewiątej miał według rozkazu załatwić rzecz do końca, to znaczy zlikwidować Niemców w Podgajach i otworzyć wojskom dalszą drogę. Uzgodniono, że od strony północnej zaatakuje w tym czasie Podgaje radziecka kawaleria, prawy sąsiad pierwszej armii. - Co z naszą artylerią? - spytał Roman Sulżenkę. - W drodze. Podobno zacznie nadchodzić pod wieczór. Ale to nas o dziewiątej nie urządza. Roman wrócił do drugiej kompanii. Brzask wydobywał z mroku utrudzone twarze żołnierzy. Jak zawsze po nocy, zimno dokuczało ze zdwojoną siłą. Obserwując coraz bardziej bielejące przedpole, Roman bał się o to, co nastąpi po dziewiątej, kiedy ludzie będą musieli podnieść się i ruszyć naprzeciw niemieckiej obronie. Niemcy uprzedzili szturm - pierwsi zaatakowali radziecką kawalerię i prawe skrzydło Polaków. Zostali odparci, po czym walka toczyła się ze zmiennym szczęściem przez cały dzień. Część polskich oddziałów wdarła się do Podgajów, lecz kolejne kontrataki Niemców odrzuciły je po południu na pozycje wyjściowe. Wszystkie pułki meldowały o wyczerpywaniu się amunicji. Ponieważ samochodów z zaopatrzeniem ciągle nie było, dowódca dywizji zmuszony był nakazać przejście do obrony. Niemcy kontratakowali dalej. Przełom zaczął się wieczorem, kiedy przybyły pierwsze dywizjony artylerii i samochody z amunicją. Mająca już wsparcie piechota podjęła w nocy następny atak na Podgaje i oskrzydliła je od południa. Rano nadciągnęły dalsze oddziały artylerii. Nowe natarcie, tym razem poprzedzone krótką, lecz skuteczną nawałą ogniową, złamało niemiecki opór całkowicie. Po trzech dniach walk Podgaje, pola koło nich i szosa z Jastrowia były pobojowiskiem, jakiego Roman dotąd nie widział. Zabitych i rannych Niemców nikt na razie nie rachował, było ich podobno około trzech tysięcy. Dopiero oglądając skutki boju Roman uprzytomnił sobie, co się tu działo. W trakcie walki był daleki od refleksji. Czuł strach i natężał całą swą wolę, żeby go przemóc, nie ulec. To było co innego niż leżenie w trzydziestym dziewiątym roku pod niemieckimi bombami. Tam czekał biernie na koniec nalotu, mógł tylko przetrwać albo zginąć. Tu należało podrywać się i iść naprzód. Toteż i strach nie był taki sam, chociaż podobnie reagowało ciało - kurczami żołądka, poceniem się, drżeniem rąk, ołowianą ociężałością nóg oraz suchością w gardle tak wielką, że nie sposób było splunąć. W natarciu to wszystko trzeba było pokonywać wbrew świadomości, że unosząc głowę nad ziemię, wychodzi się naprzeciw śmierci. Własne straty obliczono w pułku dokładnie. Poległo lub odniosło rany piętnastu oficerów, pięćdziesięciu dziewięciu podoficerów i stu osiemdziesięciu szeregowców. Po ściągnięciu z pobojowiska wszystkich zabitych odbył się ich pogrzeb we wspólnej mogile. Było żałobnie i łzawo. Po pogrzebie do Szpakowskiego i Romana podszedł dowódca pierwszej kompanii porucznik Mysiak. Był w rozterce. W rzeczach poległego podporucznika Wiecheckiego znalazł listy od dwóch kobiet: żony i przyjaciółki. Według regulaminu należało wszystko odesłać żonie. Mysiak miał wątpliwość, czy w tym wypadku należy. - Może spytać kapitana? - zwrócił się do Szpakowskiego. - Niech zadecyduje. - Nie ma co pytać - odpowiedział Szpakowski. - Sprawa jest oczywista. - To znaczy? - To znaczy, że nie będziemy robić takiej niespodzianki wdowie. Spal zaraz tamte listy, żeby śladu po nich nie było. - Może lepiej odesłać nadawczyni? - wtrącił Roman. - Jak się nie dowie prawdy, będzie pisać dalej. Szpakowski zastanowił się. - Nie - odpowiedział. - Albo ich nie ma, albo odsyłamy żonie. Inaczej nam nie wolno. - Jasne, nie ma ich, nie znaleziono - zamknął sprawę Mysiak. Dywizji nie dane było odpocząć, jeszcze tego samego dnia ruszyła dalej. Po przedarciu się przez pas osłaniania Wału Pomorskiego stanęło przed pierwszą armią następne zadanie: przebicie pozycji głównej. Polskie jednostki kruszyły ją w uporczywych walkach przez tydzień, osiągając dziesiątego lutego Mirosławiec. W niemieckim systemie obrony Pomorza dokonany został głęboki wyłom. Drogo niestety opłacony. Poległo, zaginęło lub odniosło rany pięć tysięcy siedmiuset piętnastu oficerów i żołnierzy pierwszej armii. Roman Ledwoń miał szczęście. Z jego plutonu ubył tylko jeden niegroźnie ranny żołnierz. XXVI Wiktor Zapała już czwarty miesiąc ukrywał się w leśniczówce Sejda. Odkąd spadły śniegi, swobodę ruchów miał jeszcze mniejszą. Leśniczy Bielak poprosił go, by swe wieczorne spacery odbywał tylko po wydeptanych ścieżkach, unikając zostawiania na śniegu własnych śladów. Bielak odnosił od pewnego czasu wrażenie, że odwiedzający leśniczówkę gajowi coś podejrzewają. Nie przestraszył się tego aż tak, by wymówić Wiktorowi gościnę, niemniej nalegał na ostrożność. Wiktor był sam świadom zdradliwości śladów na śniegu, toteż potraktował obawy Bielaka ze zrozumieniem. Wychodził na wieczorne przechadzki później i trzymał się przetartego szlaku ku szosie. Kilka razy, tuż po świeżym opadzie, zrezygnował w ogóle ze spaceru. Po przywiezieniu z Pragi książek do nauki języków obcych Wiktor łatwiej znosił swe wyłączenie z życia. Nie przestał jednak tęsknić za powrotem do niego. Styczniowa ofensywa i szybkie wyzwalanie reszty kraju ożywiły jego jesienne rachuby, że - wykorzystując swą warszawską kennkartę na nazwisko Górski - będzie się teraz mógł urządzić gdzieś jawnie jako pogorzelec z powstania. Warszawian rozsypie się po kraju tyle, że nikt nie będzie w stanie badać ich przeszłości. Postanowił zaczekać parę tygodni, aż ten ruch przybierze na sile, i udać się na Pragę, a potem dalej. Z gościnności Bielaków nie można było tak czy owak korzystać bez końca, mimo że stała za tym Armia Krajowa. O rozwiązaniu Armii Krajowej ani Wiktor, ani Bielak nic jeszcze nie wiedzieli. W zamojskiej siatce wszystko funkcjonowało po staremu, jak Wiktor miał się niebawem przekonać. Natomiast ważną wiadomość polityczną przyniosła gazeta z trzynastego lutego, którą Bielak przywiózł z Głuchowa. Był w niej komunikat o zakończonym właśnie spotkaniu Wielkiej Trójki: Churchilla, Roosevelta i Stalina. Od poprzedniej konferencji trzech przywódców koalicji minęło już czternaście miesięcy. Tymczasem wojna dobiegała końca i wiele nowych kwestii wymagało uzgodnienia. Były wśród nich sprawy dużej wagi: podział stref okupacji w Niemczech, dalsza przyszłość tego kraju, przyłączenie się ZSRR do wojny przeciwko Japonii, powołanie Organizacji Narodów Zjednoczonych, wreszcie problem rządu polskiego i powojennych granic Polski. W celu rozstrzygnięcia tych wszystkich spraw przywódcy koalicyjnych mocarstw spotkali się na początku lutego w Jałcie na Krymie. Kwestia polska wypływała w trakcie obrad wielokrotnie, dyskutowano ją na posiedzeniach plenarnych i w węższym gronie ministrów spraw zagranicznych. Anglicy i Amerykanie nie usiłowali forsować polskiego rządu emigracyjnego, gdyż nawet w ich oczach stracił on po wycofaniu się Mikołajczyka znaczenie. Zmierzali jednak do powołania w Polsce rządu, który byłby nastawiony prozachodnio. Szansę tego widzieli w zapewnieniu kierującej roli grupie Mikołajczyka. Churchill jeszcze w grudniu oświadczył w Izbie Gmin, że "Mikołajczyk i jego przyjaciele pozostają w oczach rządu Jego Królewskiej Mości jedynym światłem, które płonie dla Polski w najbliższej przyszłości". Stalin natomiast stał na stanowisku, że rząd w Polsce już istnieje i należy go jedynie rozszerzyć. Jego zdanie przeważyło. W ostatecznej formule porozumienia sprecyzowano to tak: "W Polsce nowa sytuacja powstała na skutek jej zupełnego oswobodzenia przez Armię Czerwoną. Wymaga to utworzenia Tymczasowego Rządu Polskiego, który będzie mógł być oparty na szerszej podstawie, niż było to możliwe przed niedawnym oswobodzeniem zachodniej Polski. Działający obecnie w Polsce Rząd Tymczasowy powinien być wobec tego przekształcony na szerszej podstawie demokratycznej z włączeniem przywódców demokratycznych z samej Polski i Polaków z zagranicy. Ten nowy rząd powinien wtedy otrzymać nazwę polskiego Rządu Tymczasowego Jedności Narodowej." Powołano trzyosobową komisję, złożoną z radzieckiego komisarza spraw zagranicznych oraz ambasadorów Anglii i USA w Moskwie, do przeprowadzenia rozmów z członkami rządu warszawskiego oraz innymi polskimi przywódcami "w celu przekształcenia obecnego rządu w powyższym duchu". Nowy rząd zobowiązano do szybkiego przeprowadzenia wyborów, w których będą mogły uczestniczyć wszystkie partie demokratyczne i antyrasistowskie. Jako granicę polską na wschodzie usankcjonowano linię Curzona, stwierdzając jednocześnie, że "Polska powinna uzyskać znaczny przyrost terytorialny na północy i zachodzie". Ostateczne wytyczenie zachodniej granicy odłożono do konferencji pokojowej. Niemniej propozycja Stalina co do jej przebiegu - choć kwestionowana jako przesadna - została milcząco przyjęta do wiadomości. W Warszawie powitano uchwałę jałtańską z zadowoleniem. Natomiast rząd Arciszewskiego w Londynie zaprotestował przeciwko niej, oskarżając Anglików i Amerykanów o zdradę sprawy polskiej. Mikołajczyk, po początkowych zastrzeżeniach co do granicy wschodniej, uznał ostatecznie sojuszniczą ugodę, która otwierała mu drogę do rządu krajowego. Po przeczytaniu komunikatu o uchwale jałtańskiej Wiktor zrozumiał, że przyszłość rządu emigracyjnego została nieodwołalnie przekreślona. Nie było to dla niego zaskoczenie. Jednak z większą niż dotąd wyrazistością uprzytomnił sobie, że jedyną szansą dlań jest teraz amnestia. Zaś najważniejszym zadaniem - dotrwać do niej. Tymczasem rozwinęły się szybko wydarzenia, które wciągnęły go w swój nurt, nie pozostawiając czasu na deliberacje i własne decyzje. Następnego dnia przyjechał do leśniczówki gość na rowerze. Bielak przyprowadził go do Wiktora. - Do pana - oznajmił krótko w drzwiach i wycofał się, wpuszczając przybysza. Gość był Wiktorowi znany: porucznik Rapid z Zamościa. Nie widzieli się od października, kiedy to Wiktor szukał u niego pomocy w zamelinowaniu się. Łatwo było odgadnąć, że Rapid nie przyjechał z towarzyską wizytą, której zresztą na melinie składać nie należało. Na pewno szło o jakieś zadanie. To było zapowiedziane już wówczas, przy kierowaniu Wiktora na akowską kwaterę. I tak dobrze, że prawie cztery miesiące upłynęły w spokoju. Po grzecznościowym pytaniu o zdrowie i samopoczucie Rapid przystąpił do rzeczy. - Nie trudziliśmy pana dotąd, poruczniku - oznajmił. - Ale teraz potrzebny nam jest pan do akcji samoobrony. Tu, niemal pod Sejdą. - Co to ma być? - spytał Wiktor. - Jest wyrok na szefa UB w Głuchowie, Bienieckiego. Trzeba go jutro wykonać. Wiktorowi przypomniała się natychmiast listopadowa wizyta u Sylwii. Skarżyła się wtedy, że jest na zębie u szefa bezpieczeństwa i musi być ostrożna. Jeżeli komunistka Sylwia czuła się obwąchiwana, musiał być niezły inkwizytor z tego ubeka. - Czy to ten sam, co był na jesieni? - spytał dla pewności Rapida. - Ten sam, on jest tu od początku. Drań niewątpliwy, dał się już naszym paskudnie we znaki. Dostał ostrzeżenie, ale się nie przejął, więc pora kończyć. Jutro będzie jechał samochodem do Lublina. Trzeba zatrzymać i załatwić. - Jaka moja rola? - Akcją kieruje porucznik Konar. Znacie się panowie, jak wiem od niego. Porucznika Konara Wiktor znał z partyzantki. Po wyzwoleniu spotkali się przypadkowo w Głuchowie. Konar był wtedy z młodym człowiekiem, który przedstawił się jako Tempski. - Znamy się - potwierdził. - Mam się z nim skontaktować? - On do pana przyjedzie, jest już pewnie w drodze. Omówicie wszystko ze sobą. Ja tylko przekazuję rozkaz, żeby pan wiedział, że to nie własna inicjatywa Konara. Rapid sprawiał wrażenie śpieszącego się, zaraz po wypełnieniu swej misji pożegnał Wiktora i wyszedł. Wiktor widział przez okno, jak wyprowadza rower z zagrody i odjeżdża w stronę szosy. Mimo środka zimy droga wyglądała wiosennie. Przed tygodniem bardzo się ociepliło, śniegi szybko topniały. Biało było jeszcze tylko w cieniu drzew. Wdrożony do partyzanckiego myślenia Wiktor uświadomił sobie natychmiast, że konspiracyjnej akcji na szosie bardzo to sprzyja. Dochodzący i odchodzący ludzie nie zostawią śladów na śniegu. Po tym praktycznym spostrzeżeniu Wiktor zaczął się zastanawiać nad treścią tego, co nań spadło. Był w zasadzie przeciwny takim metodom walki ze swoimi. Zachwiało jednak ten sąd wypowiedziane przez Rapida słowo "samoobrona". Czy może odmówić udziału w akcji przeciwko człowiekowi, przed którym nawet Sylwia czuje strach? Dla akowców jest tym bardziej groźnym wrogiem. Nim doszedł do jakiejkolwiek konkluzji, zjawił się Konar. Jego też wprowadził do pokoju Bielak, uprzedzony widocznie przez Rapida o następnym gościu. - Rapid powiedział co trzeba? - spytał Konar zaraz po przywitaniu. - Tak, ale bez szczegółów. - Wiem. Wszystko już ustalone. Niech pan uważnie słucha. Konar przedstawił opracowany precyzyjnie plan akcji. Bieniecki ma wyruszyć z Głuchowa o wpół do ósmej. Samochód - wojskowy łazik. Prócz Bienieckiego kierowca i być może jeszcze ktoś, kogo zabierze. Miejsce zasadzki - szosa w punkcie, gdzie odchodzi od niej leśna droga do gajówki Załuże. To mniej więcej półtora kilometra przed skrętem do Sejdy, tuż za umożliwiającym obserwację i sygnalizowanie odsłoniętym łukiem szosy. Ogółem uczestniczy w akcji siedem osób. Konar, Wiktor, podchorąży Żbik i czterech szeregowców. Broń - pistolety maszynowe i granaty - będzie dostarczona i odwieziona furmanką. Zbiórka o siódmej zero zero na leśnej drodze do Załuża, pięćdziesiąt metrów od szosy. Szeregowiec, znający wóz Bienieckiego, wychodzi trzysta metrów w stronę Głuchowa, przed łuk szosy, skąd będzie dobrze widoczny. Natychmiast po przejeździe łazika daje znak, że to ten. Wówczas trójka oczekująca sto pięćdziesiąt metrów za nim wychodzi na szosę z pistoletami maszynowymi, zatrzymuje samochód. Dosiada się i zmusza kierowcę do wjazdu na leśną drogę do Załuża, odległą o dalsze sto pięćdziesiąt metrów. Przed tą drogą czeka druga trójka - z pistoletami maszynowymi i granatami - na wypadek gdyby samochód nie zatrzymał się na żądanie poprzedniej. W takiej sytuacji ostrzał opon przez obydwie trójki i granaty po stosownym zbliżeniu. Zakończenie akcji na leśnej drodze. Furmanka zabiera broń, ludzie rozpraszają się. - A co z kierowcą i tymi, którzy ewentualnie będą jechać z Bienieckim? - Przed rozproszeniem się zawiązujemy im oczy. Ostatni z opuszczających miejsce akcji pozwoli im odejść w kwadrans po sobie. W samochodzie rozbijamy przedtem gaźnik. Pieszo dojdą do Głuchowa nie wcześniej jak za godzinę. Nim zorganizują pościg, po nas nie będzie już śladu ani swądu. - Ja wracam oczywiście tu, do Sejdy? - Tak. Czy do planu ma pan jakieś uwagi? - Muszę się chwilę zastanowić. - Proszę. Wiktor powtórzył sobie w pamięci cały przebieg akcji, od zbiórki aż do rozproszenia. Żadnego błędu ani przeoczenia nie dostrzegł. - W której trójce ja? - spytał. - My obaj w pierwszej. W drugiej podchorąży Żbik. Zna go pan już. Był ze mną w Głuchowie, kiedyśmy się tam w sierpniu spotkali. - Tempski? - TAk. Ale nazwiska proszę jutro przy ludziach nie używać. - Jasne. Podchorąży Żbik. Do planu uwag nie mam, przynajmniej na razie. Gdyby mi coś przyszło do głowy później, powiem jutro rano. - Dobra. Wobec tego uzgodnijmy zegarki. Pierwsza trzynaście? - U mnie jedenaście. - Proszę doregulować, mój na pewno chodzi dobrze. Zatem jutro o siódmej, droga do Załuża. - Tak, wszystko pamiętam. Konar odjechał, zaś Wiktor znalazł się poza granicą czasu, kiedy mógł jeszcze powiedzieć: beze mnie. Teraz był już wykonawcą zadania, które na siebie przyjął. Odwrót nie wchodził w rachubę, toteż starał się myśleć tylko o tym, co przyjdzie mu robić jutro, między zbiórką a odejściem z miejsca akcji. Błędów w planie Konara nie znalazł także przy drobiazgowym roztrząsaniu go. Mimo to narastało w nim zdenerwowanie. Dawno już nie uczestniczył w akcjach zbrojnych, zaś przez ostatnie parę miesięcy odwykł od wszelkich działań. Tym trudniej było mu się oswoić z zadaniem tak nagłym. Wieczorem zasnął dużo później niż zwykle. Rano dzień wstawał pochmurny, o siódmej zaczęło się dopiero na dobre rozwidniać. Gdy Wiktor przyszedł na miejsce zbiórki, zastał już tam Tempskiego i dwóch innych młodych ludzi. Wnet zjawił się Konar i pozostali dwaj. Pięć po siódmej przyjechała furmanka z ukrytą pod szczapami drewna bronią. Konar przypomniał wszystkim ich zadania. Potem, już z bronią pod płaszczami, wyruszyli na swoje stanowiska. Bieniecki mógł wyjechać z Głuchowa nieco wcześniej i musieli być na to przygotowani. Wzrokowy kontakt z obserwatorem na zakręcie utrzymywał sam Konar i tylko on jeden stał po odsłoniętej stronie szosy. Wiktor i jego towarzysz o pseudonimie "Gołąb" oczekiwali na sygnał Konara wśród młodych sosen na skraju lasu, gotowi do szybkiego wyskoczenia na jezdnię z wydobytymi spod płaszczy pistoletami maszynowymi. Wiktor był teraz całkowicie skupiony na sytuacji oraz zadaniu, żadne inne myśli nie miały do niego przystępu. Samochód rzeczywiście wyjechał z Głuchowa przed zapowiedzianym czasem, tuż po wpół do ósmej Konar dał sygnał. Dalej potoczyło się wszystko bardzo szybko. Samochód zatrzymał się przed zaporą z trzech pistoletów maszynowych. Miejsce obok umundurowanego kierowcy było wolne, wskoczył na nie natychmiast Konar. Otwierając tylne drzwiczki Wiktor doznał wstrząsu. Obok mężczyzny w mundurze podporucznika siedziała Sylwia. Na jej twarzy malowało się osłupienie. Bez wątpienia rozpoznała Wiktora wcześniej, jeszcze na drodze przed samochodem. - Prędzej, prędzej! - ponaglił Konar. Wsiadający z przeciwnej strony Gołąb wepchnął Sylwię na kolana podporucznika. Wiktor wcisnął się także do wozu, zatrzasnął za sobą drzwiczki. - W leśną drogę na lewo - nakazał kierowcy Konar. Gołąb wyłuskał podporucznikowi pistolet z kabury. Tamten milczał, Sylwia też. Wiktor rozumiał, że w takiej sytuacji on i Sylwia powinni udawać obcych sobie. Nie patrzył na siostrę także z racji przemożnego wstydu, który szybko się wdzierał na miejsce początkowego szoku. Kierowca skręcił posłusznie na drogę do Załuża. Po mniej więcej dwustu metrach Konar kazał mu zatrzymać się. Furmanka od broni usunęła się z trasy zawczasu, stała między drzewami. Przewidujący Konar nie zapomniał nawet o tej wskazówce dla woźnicy. Wysiedli wszyscy. Sylwia, podporucznik i kierowca milczeli w dalszym ciągu. Konar przyglądał im się uważnie. Tymczasem od szosy nadchodził Tempski. Dwaj jego towarzysze zostali na ubezpieczeniu. Tempski wydał się zdziwiony osobami zatrzymanych. Zajrzał do wnętrza samochodu, czy nie został tam ktoś jeszcze. Potem, wskazując głową podporucznika, powiedział do Konara: - To nie Bieniecki. - A kto? - zdziwił się z kolei Konar. - Adamiec. Starosta. - Jesteś pewien? - Całkowicie. Zaskoczony Konar milczał przez chwilę. Nie wiedział widać, co począć. Potem zwrócił się do Adamca: - Co z Bienieckim? Adamiec nie odpowiedział. Patrzył na Konara tak, jakby w ogóle nie usłyszał pytania. Konar zwrócił się z kolei do kierowcy: - Czyj to samochód? - Urzędu Bezpieczeństwa - odpowiedział tamten. - Gdzie szef? - Nie wiem. Dziś go nie widziałem. - Kiedy odwołał swój wyjazd? - Wczoraj po południu. - To dlaczego pan jedzie? Kierowca wskazał Adamca i Sylwię. - Szef kazał zawieźć do Lublina starostę i panią. - Kim jest ta pani? - Pracuje w starostwie. - Jak się nazywa? - Ledwoniowa. Konar przestał pytać, zastanawiał się. Potem powiedział do Wiktora i Tempskiego: - Chodźcie ze mną. Nim odeszli, wskazał Gołąbowi trójkę zatrzymanych. Tamten uniósł lufę pistoletu maszynowego i dał głową znak, że rozumie: ma pilnować. - Pudło - rzekł Konar, gdy oddalili się i stanęli. - Macie jakieś propozycje? - Ja mam - powiedział Tempski. - To nie całkiem pudło. - Słucham. - Pozwól mi rozliczyć się z tym Adamcem. On też strzelał do Baśki Jelonkówny. - Jesteś tego pewien? - Już drugi raz w ciągu paru minut zadajesz mi takie pytanie, Konar. Jestem pewien także tego. Widziałem ich wtedy obydwu twarzą w twarz. Jednego tylko nie wiem: który naprawdę zabił. Konar zamyślił się. - Nie ma na niego wyroku - oznajmił po dłuższej chwili. - Będzie prędzej czy później, dosłuży się. Ale wtedy możemy go nie dostać, jak dzisiaj Bienieckiego. Pozwól więc, że załatwię to teraz, kiedy go mamy. Za samą Baśkę należy mu się, więcej nie trzeba. Konar spojrzał na Wiktora. - Co na to porucznik Kormoran? - Jestem przeciwny - odpowiedział Wiktor bez wahania. Tempski nie ustępował. - To nie sejmik, Konar, ty decydujesz. Złożę raport na ciebie, jeśli wypuścisz tego skurwysyna, choć ci melduję, że strzelał do Baśki. Konar zadumał się znowu. Potem rzekł: - Wracamy. Przy samochodzie Konar stanął naprzeciwko Adamca. - Jest zarzut, że strzelał pan razem z Bienieckim do Barbary Jelonkówny. Czy to prawda? Adamiec i tym razem nie odpowiedział. - Zatem prawda - osądził Konar. Wahał się jeszcze chwilę. Potem, spojrzawszy na Tempskiego, rzekł: - Zgoda. W tym momencie Tempski jakby się nieco stropił, ale trwało to króciutko. Wskazał ręką las. - Chodźmy, panie Adamiec. Adamiec drgnął, lecz nie ruszył się z miejsca. Po bezskutecznym powtórzeniu wezwania Tempski skinął na Gołąba. Obaj ujęli Adamca za ramiona i poprowadzili w las. Nie opierał się. Wiktor nadal unikał wzroku Sylwii, toteż nie widział jej reakcji na to, co się dzieje. Konar wskazał kierowcy przód samochodu. - Niech pan weźmie młotek i rozbije gaźnik. Tylko porządnie. Kierowca wykonał posłusznie polecenie. Zapachniało benzyną. W chwilę później zagdakał w lesie pistolet maszynowy. Sylwia przeraźliwie krzyknęła. Wiktor z trudem się powstrzymał od spojrzenia w jej stronę. Wkrótce wrócili Tempski i Gołąb. Milczeli. Konar kazał Sylwii i kierowcy siąść na przednich fotelach samochodu, a Gołąbowi - zawiązać im opaski na oczach. Akcja była skończona. Tempski zebrał broń, odniósł ją na czekającą przy drodze furmankę i wprost stamtąd oddalił się ku szosie. Zaraz potem Konar polecił odejść Wiktorowi. Najdłużej miał zostać Gołąb. Wiktor wracał do leśniczówki zdruzgotany, z poczuciem wstydu i winy. Był zdecydowany nie pozostawać dłużej w Sejdzie, gdzie mogły go czekać dalsze zadania tego rodzaju. Tak dużej ceny za melinę płacić nie zamierzał. Czy wolno mu jednak odjechać stąd bez rozmowy z Sylwią? To niedopuszczalne i wręcz niemożliwe. Musi jej wytłumaczyć, jak do tego doszło. Nawet jeśli go nie rozgrzeszy, niech przynajmniej zna prawdę. XXVII Mając opaskę na oczach, Sylwia zdana była tylko na słuch. Na tym odcinku drogi kroki tłumił piach, jednak wydawało się jej, że napastnicy kolejno odchodzą. Gdy już była prawie pewna, że nikogo nie ma, krótkie kaszlnięcie w pobliżu zaprzeczyło temu. Pozostający jeszcze na miejscu napastnik podszedł po chwili i powiedział: - Za kwadrans możecie zdjąć opaski i odejść. Wcześniej nie radzę. Sylwia nie zamierzała słuchać tej rady, zwłaszcza że z zawiązanymi oczami nie mogła obserwować zegarka. Gdy według jej wyczucia napastnik dostatecznie się oddalił, zsunęła opaskę. Na drodze przed samochodem nie było nikogo. Wychyliła głowę na zewnątrz i spojrzała w tył. Też było pusto. - Może pan zdjąć opaskę - powiedziała do kierowcy. - Nikogo już nie ma. Wyszli obydwoje z samochodu. Sylwia natychmiast podążyła w las - tam gdzie napastnicy poprowadzili Adamca. Między drzewami śnieg dotąd nie stopniał, ślady butów zawiodły ją na miejsce. Tlący się w niej płomyk nadziei, że może Adamiec jeszcze żyje, zgasł. Zabójca przeszył serią całą pierś. - Nic tu nie mamy do roboty - powiedział kierowca, który przyszedł za nią. - Tak... - Trzeba szybko do urzędu, zameldować. - Tak, oczywiście. Wrócili na drogę, ruszyli nią ku szosie. Sylwia, choć po początkowym osłupieniu szybko odzyskała władzę nad sobą i zdolność reagowania, przeżywała napad jak koszmarny sen. Dopiero po zobaczeniu zwłok Adamca pojęła z całą jasnością, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Napad, śmierć Franciszka i udział w tym Wiktora. - Idziemy pieszo, czy czekamy na jakiś samochód? - spytał kierowca, kiedy wyszli na szosę. - Teraz jeżdżą rzadziej niż przed ofensywą. - Idziemy i staramy się zatrzymać samochód, gdyby jechał - odpowiedziała Sylwia. Więc to było przyszykowane na Bienieckiego, myślała idąc. Jeszcze wczoraj w południe stało na tym, że jadą do Lublina we troje, wszyscy poumawiani w swoich służbowych sprawach. Przed czwartą Bieniecki zatelefonował do Adamca, że jego lubelski szef odwołał jutrzejszą rozmowę, bo wezwano go do Warszawy. Adamiec zmartwił się: on musiał jechać, zaś własnego samochodu nie miał. Wtedy Bieniecki okazał gest. Obejdzie się przez ten dzień bez samochodu, niech jedzie z Adamcem i Sylwią, skoro są nieodwołalnie umówieni. Ten gest zgubił Adamca. Na dodatek Wiktor w tym wszystkim... Nie on strzelał do Adamca, lecz co to zmienia? Nie tylko ten winien, kto spust naciska. Czasem strzelający bywa jedynie wykonawcą. Tym razem egzekutor odegrał rolę sprawczą, jak wynika z wypowiedzianego doń przez dowódcę słowa "zgoda", które okazało się wyrokiem. Wiktor jednak nie protestował. Milczał, unikając wstydliwie wzroku Sylwii. Godził się ze zbrodnią. Już w listopadzie ostrzegała go przed możliwymi skutkami tego, że korzysta z pomocy podziemia. Lecz nie przyszło jej wówczas do głowy, że spotkają się oko w oko w takich okolicznościach... - Jedzie samochód - powiedział kierowca. Zaczęli obydwoje machać rękami. Samochód stanął, wgramolili się do skrzyni. Po kilku minutach byli w Głuchowie. Na ulicy Zamojskiej towarzysz Sylwii zastukał w tył szoferki. Wóz zatrzymał się, wysiedli, podziękowali. - Pójdzie pani ze mną do urzędu? - spytał kierowca. - Oczywiście. Bieniecki był u siebie, lecz - jak oznajmiła sekretarka - zajęty. Kiedy kierowca powiedział jej, co się stało, natychmiast poszła meldować. Po chwili Sylwia i kierowca znaleźli się w pokoju, gdzie prócz Bienieckiego był jeszcze drugi funkcjonariusz w stopniu podporucznika. Gdy tylko kierowca złożył swój raport, Bieniecki zwrócił się do owego funkcjonariusza: - Szybko jakikolwiek wóz, ludzi i jedziemy. - Tak jest - odpowiedział podporucznik i wyszedł. Bieniecki popatrzył w twarz Sylwii i kierowcy, a potem powiedział do tego ostatniego: - Zaczekajcie w sekretariacie, Doroba, i przypomnijcie sobie wszystko dokładnie. Zaraz was poproszę. Gdy Doroba wyszedł, Bieniecki wskazał Sylwii krzesło przed swoim biurkiem. - Opowiedzcie po kolei, towarzyszko. Od wyjazdu z miasta. W drodze do urzędu bezpieczeństwa Sylwia uświadomiła sobie, że - chociaż potępia napad i mord na Adamcu - ujęcie sprawców nie może być jej dążeniem. Nie tylko ze względu na Wiktora. Gdyby wydało się, że wśród napastników był jej brat, ona sama znalazłaby się w położeniu bardziej niż kłopotliwym. Bieniecki nie odstąpiłby prawdopodobnie od łatwej tezy, że podziemie dowiedziało się o jego zamierzonym wyjeździe od niej właśnie. To byłaby oczywiście tylko poszlaka, ale poważna i trudna do obalenia. Tak więc nie powinna ułatwiać bezpieczeństwu zadania. Z drugiej strony nie wolno jej zataić nic z tego, co razem z nią widział i słyszał Doroba. Wszystko to musiała mieć na uwadze, relacjonując teraz Bienieckiemu przebieg wydarzeń. Nie powiedzieć za dużo i nie dać jednocześnie powodu do zarzutu, że cokolwiek przemilczała. Bieniecki słuchał, nie przerywając jej żadnymi pytaniami. Gdy skończyła, rzekł: - Zaczekajcie w sekretariacie, towarzyszko. Będziecie musieli pojechać z nami na miejsce. Z kolei poszedł opowiadać to samo Doroba. Sylwii wydawało się, że jego relacja trwa dłużej. Przerwał ją dopiero powrót podporucznika, któremu Bieniecki polecił zorganizować wyjazd. Jak Sylwia usłyszała później, funkcjonariusz ów nazywał się Olearczyk. Był już w płaszczu. Wszedł do pokoju Bienieckiego, po chwili wysypali się stamtąd wszyscy trzej. - Jedziemy - powiedział Bieniecki do Sylwii. Na dole czekało już kilku ludzi z pistoletami maszynowymi. Wkrótce podjechała ciężarówka ze znakiem "Społem". Wsiedli, ruszyli. Na miejsce napadu prowadził siedzący obok społemowskiego kierowcy Doroba. Rekonstrukcja wydarzeń poruszyła Sylwię prawie tak, jakby je na nowo przeżywała. Teraz Bieniecki żądał szczegółów, dociskał pytaniami, domagał się dosłownego nieomal odtwarzania dialogów. Doroba był wyraźnie zawstydzony tym, że on jeden nie wytrwał w milczeniu i odpowiadał napastnikom. Sylwia zorientowała się dość szybko, że zapamiętał mniej od niej. Wygląd tamtych czterech opisał bardzo ogólnikowo i niedokładnie, dając dowód męskiej ułomności w dostrzeganiu szczegółów. Sylwia starała się ograniczać do potwierdzania jego opisów. Uzupełniała je tylko tam, gdzie nie miało to dla ścigania sprawców znaczenia. Zwłoki Adamca mężczyźni ułożyli w łaziku, który społemowska ciężarówka wzięła na hol. Bieniecki zarządził, by ciało zawieziono od razu do zakładu pogrzebowego. Organizacja pogrzebu poległego na służbie szefa należała do starostwa. Bieniecki zobowiązał Sylwię, by zaraz po powrocie zawiadomiła o tym kogo trzeba. - Wam będę jeszcze dziś potrzebna? - spytała. - Dziś już nie. Ale jutro będziemy musieli spisać formalne zeznanie. Możecie przyjść z samego rana? - Oczywiście. W starostwie wiedziano już, że Adamiec nie żyje, lecz niewiele ponad to. Przez dłuższy czas Sylwia musiała powtarzać coraz to innym słuchaczom, jak się to stało. Dopiero teraz okazało się, że przez pół roku działalności Adamiec zyskał sobie autentyczną sympatię nawet tych pracowników starostwa, którzy politycznie ciążyli w inną stronę. Zgodnie uznawano w nim zwierzchnika uczciwego, lojalnego i umiejącego słuchać zdania podwładnych. Żal pogłębiała bez wątpienia obawa, co będzie dalej. Kto przyjdzie na opuszczone stanowisko i jaki się okaże. Nie wszędzie nowi szefowie potrafili koegzystować ze starą kadrą. Gdzieniegdzie nieufność, kompleksy i różnice poglądów były silniejsze niż wola współpracy. W starostwie zjawiła się Joanna, do której dotarła już tragiczna wiadomość. Sylwia przeprosiła pracownika, którego miała akurat w pokoju. Zostały same. Joanna starała się panować nad sobą, lecz było widoczne, że robi to resztką sił. - To prawda? - spytała z rozpaczliwym ostatkiem nadziei, że może coś pokręcono. - Niestety - odpowiedziała Sylwia. Joannie zadrgały kąciki ust. Płakała cicho, bez szlochu, tylko grube łzy spływały po policzkach. Tak oto, nim dożyła trzydziestki, śmierć odebrała jej już drugiego mężczyznę, tym razem jeszcze przed ślubem. Sylwia milczała, bo słów pociechy być nie mogło, zaś wyrazy współczucia zabrzmiałyby jak banał. - Gdzie ciało? - spytała Joanna pohamowawszy płacz. - W zakładzie pogrzebowym. Wszystkim zajmie się starostwo. - Nie mogę nic pomóc? - Nie ma potrzeby. Joanna posiedziała jeszcze chwilę, potem otarła twarz i wyszła. Po tej wizycie Sylwia odczuła dotkliwie swe rozdarcie w kwestii śledztwa. Kto jak kto, ale ten nalegający i egzekutor, młodzian z aspiracją do roli mściciela Jelonkówny, powinien jednak ponieść karę. To może nawet ten, co był prawdziwym winowajcą jej śmierci, ów ubezpieczany wtedy przez kochającą go dziewczynę uciekinier. Sylwia przyjechała do Głuchowa w miesiąc po tym zdarzeniu, lecz znała je ze szczegółami, gdyż było głośne dość długo. Wiedziała też, że ów młody człowiek zniknął wtedy i dotąd się ukrywa. Jeśli to był rzeczywiście on, winien jest podwujnie, za tamto i za Adamca. Ujęcie go zagroziłoby jednak także Wiktorowi, a tego, rzecz jasna, nie chciała. Było jej z powodu tej kolizji boleśnie i przykro. Miała świadomość, że obiektywnie sprzyja mordercy. Nazajutrz rano, zgodnie z umową, poszła do Bienieckiego. Na spisanie wczorajszych zeznań skierował ją do podporucznika Olearczyka. - Ale potem przyjdźcie do mnie - poprosił. - Mam jeszcze parę pytań. Wszelkie nowe pytania były jej nie na rękę, lecz musiała się zastosować do życzenia Bienieckiego. Po uporaniu się z Olearczykiem wróciła do niego. Sięgnął do biurka, położył przed nią fotografię paszportowego formatu. - Czy widzieliście kiedyś tego człowieka? - spytał. Fotografia nie była świeżej daty, bo twarz wyglądała na niej młodziej. Mimo to nie pozostawiała wątpliwości: to był napastnik, który uprowadził wczoraj Adamca do lasu. - Tak - powiedziała. - To jeden z tych wczorajszych. - Który, określając według roli? - Ten, co zabrał Adamca do lasu. Czy to chłopak Jelonkówny? Bieniecki spojrzał na nią z profesjonalnym zaciekawieniem. - Skąd ten domysł? - spytał. - Z tego, co słyszałam wczoraj. Była przecież mowa o Jelonkównie, zeznałam. - Pamiętam. No więc tak, to jest chłopak Jelonkówny, Krzysztof Tempski. I mogę wam obiecać, towarzyszko Ledwoniowa, że zabicie Adamca nie ujdzie mu bezkarnie. Biorę to sobie za punkt honoru. Sylwia odebrała obietnicę z uczuciem rozdwojenia, mocniej jednak wybijał się niepokój o Wiktora. Nie odpowiedziała Bienieckiemu, bo nic stosownego nie przychodziło jej do głowy. - To więc mamy wyjaśnione - ciągnął Bieniecki. - Teraz druga sprawa. Zamach był szykowany na mnie. Skąd według was mogli się dowiedzieć, że miałem jechać, i to akurat o tej godzinie? Od kogo? Sylwia domyśliła się, że podejrzani są wszyscy, którzy o wyjeździe wiedzieli - ona także. To było przykre, lecz według reguł śledztwa prawidłowe, jako prawnik zdawała sobie z tego sprawę. - Nie mam pojęcia - odrzekła. - Żadnych domysłów, jak w przypadku mężczyzny z fotografii? - Żadnych. - A kto wiedział od was, że macie jechać do Lublina i że ze mną? Sylwia zastanowiła się, żeby nie przeoczyć czegoś, co mogło się ujawnić w inny sposób. - Że mam jechać, wiedziało parę osób w wydziale - odpowiedziała. - Ale że z wami, tylko mąż. - Mąż mówił komuś? - Nie sądzę. Po co? - Spytajcie go jednak. Jeśli mówił komukolwiek, dajcie mi znać. - Dobrze. - To wszystko, dziękuję. O rozpoznaniu Tempskiego nikomu ani słowa. Wracając do starostwa Sylwia doszła do wniosku, że Wiktor powinien wynieść się z powiatu głuchowskiego, i to jak najszybciej. Skoro Bieniecki zidentyfikował już jednego z napastników, jego zapowiedź trzeba traktować poważnie. Jeśli ujmie Tempskiego, tamten sypnie resztę. Gdzie Wiktor się ukrywa, wiedziała. Jednak szukanie z nim obecnie kontaktu byłoby karkołomnym ryzykiem. Zresztą teraz, po śmierci Adamca, nie wyobrażała sobie wręcz tego spotkania. Co mogą mieć sobie do powiedzenia? Ostrzec go - to jedyne, na co potrafiłaby się zdobyć. Piotr nie mówił nikomu o tym, że Sylwia miała jechać do Lublina z Bienieckim. To ją od tej strony uspokoiło. Gdy wrócili po południu do domu, na stole leżał list od ojca. Zapała zawiadamiał, że przedłużająca się nieobecność ich obojga zagraża mieszkaniu. Właściciele i administratorzy domów mają obowiązek zgłoszenia kwaterunkowi wszystkich niedostatecznie zagęszczonych lokali. Liczą się tylko ci, co faktycznie są, meldowanych, lecz nieobecnych, nie bierze się pod uwagę. Właścicielka zgodziła się czekać na Sylwię i Piotra tylko do końca miesiąca. Dłużej nie będzie mogła, bo doniesie o wolnym pokoju jakiś reflektant. Głód mieszkaniowy jest w Warszawie coraz większy, groźba dokwaterowania poważna, niech więc natychmiast przyjeżdżają. Pracę na pewno znajdą, skoro Warszawa wraca do roli stolicy. Sylwia podała list Piotrowi. Przeczytał i nie zastanawiając się długo powiedział: - Trzeba wracać. Mówili już o tym na początku miesiąca, po decyzji o przeniesieniu rządu do Warszawy, lecz wówczas postanowili poczekać z powrotem do wiosny. List ojca stwarzał nową sytuację, a poza tym trafiał na podatny grunt. Po tym, co stało się wczoraj, Sylwia gotowa była wyjechać z Głuchowa chociażby natychmiast. Adamiec nie żyje. Nie wiadomo, kto przyjdzie na jego miejsce. Bieniecki pozostanie pewnie nieufny po dawnemu, teraz już bez przeciwwagi w osobie Adamca. Niebezpieczne śledztwo w toku. Wyjechać, jak najrychlej wyjechać. - Masz rację - powiedziała do Piotra. - Zaraz po pogrzebie Adamca prosimy o zwolnienie. Po tej decyzji poczuła ulgę. Siadła od razu do stołu i zaczęła pisać list do ojca. Gdy skończyła, warknął w przedpokoju dzwonek. Gospodyni pobiegła już na kominki, więc poszedł otworzyć Piotr. Kiedy przybysz powiedział "dobry wieczór", Sylwia przez drzwi rozpoznała głos. To był Wiktor. Szaleniec, po co się włóczy, pomyślała. Zaraz potem owładnęło nią uczucie gniewu. Od wczoraj niepokoiła się o brata, lecz teraz, gdy mieli za chwilę spojrzeć sobie w twarz, przeważył właśnie gnidw. Nie wyszła witać Wiktora, czekała w pokoju. Rozebrany już z kurtki pojawił się w drzwiach. Jego stan ducha w tym momencie malował się przejrzyście na twarzy: wstyd, zakłopotanie. Przywitał się z Sylwią w milczeniu. - Po coś wylazł z meliny? - spytała szorstko. - Chcesz zaraz na gorąco wpaść? - Musiałem - odpowiedział. - Co musiałeś? - Przyjść do ciebie. Porozmawiać. - Nie wpadło ci do głowy, żeby porozmawiać przedtem? Dopiero teraz? - Nie mogłem przedtem. Rozmawiali na stojąco, dopiero Piotr wskazał im krzesła i zaproponował, by siedli. Sam usadowił się w kącie, jakby podkreślając tym, że jest tylko przymusowym świadkiem tej rozmowy. Sylwia tymczasem opanowała się. Wiktor mimo wszystko był tu gościem, zaś ona gospodynią. - Słucham cię - powiedziała. - Czy jesteśmy w mieszkaniu sami? - upewnił się. - Tak. Nie patrząc Sylwii w oczy, Wiktor rozpoczął swój monolog, naświetlający tragiczne wydarzenie od jego strony. Dobrze się widać do tej rozmowy przygotował, bo wywód skonstruowany był logicznie. Wiktor nie kwestionował tego, że uczestniczył w czynie haniebnym. Chciał tylko, by Sylwia znała i rozumiała jego sytuację. Sam wyciąga z wczorajszego doświadczenia taki wniosek, na jaki go stać: jutro rano opuszcza Sejdę i nie chce mieć więcej żadnego styku z podziemiem. - To jedyne z całej twojej przemowy, z czym mogę się zgodzić - oznajmiła Sylwia. - Szkoda, że nie zrobiłeś tego przedwczoraj, jak przyszli do ciebie z tym parszywym poleceniem. - Moja wina - przyznał zgodnie. To nie był rozrachunek z Bogiem, szczera skrucha nie zmazywała grzechu, w oczach Sylwii Wiktor pozostawał winny. Ponieważ jednak zrywał z podziemiem, ciągnięcie tego tematu byłoby jałowym mieleniem słów. - Dokąd jedziesz? - spytała. - Najpierw na Pragę, a potem gdzieś dalej. Chcę się urządzić jawnie jako spalony warszawiak. - Ostrożnie z Pragą, nie narażaj ojca. - Bądź spokojna, tego mnie nauczono jeszcze w Anglii. Wiktor spojrzał na zegarek. - Muszę wracać, nie mogę zahaczyć o godzinę policyjną. - Czy ten twój leśniczy wie, na jakie nazwisko masz dokument? - Oczywiście. Musiał wiedzieć, skoro u niego mieszkałem. - To niedobrze. - Dlaczego? Sylwia zawahała się, czy może powiedzieć Wiktorowi to, co Bieniecki zastrzegł jako tajemnicę. Ponieważ jednak odjeżdżał już stąd i nie zamierzał kontaktować się ze wspólnikami, uznała, że może. - Bieniecki zidentyfikował Tempskiego. Jeśli go ujmie, może dojść i do twojego leśniczego. Wiktor zmartwił się. - Trudno - rzekł po chwili. - Innego dokumentu teraz nie zdobędę. Górskich jest dużo, a bliższych personaliów leśniczy nie zna. Żegnając brata, Sylwia była znowu w stanie rozdwojenia. Żal nie wygasł, lecz odżyła troska, by Wiktor nie wpadł. Nielegalny musiał być przecież aż do amnestii, zaś od wczoraj wisiały nad nim już dwa groźne paragrafy. Każdego z nich wystarczało w wojennych warunkach, by dostał karę śmierci. Dotychczasowi rozkazodawcy Wiktora interesowali się bez wątpienia pogrzebem Adamca i musiał on być dla nich dużym politycznym zaskoczeniem. Za trumną czerwonego starosty poszło bodaj pół miasta i delegacje prawie wszystkich gmin. Z Lublina przyjechał wojewoda. Tylko rodziny zabrakło. Jako jedyna bliska osoba szła w kondukcie Joanna. Sylwia uważała się za osobę nieskorą do płaczu, jednak nie zdołała powstrzymać łez, kiedy na spuszczoną do grobu trumnę zaczęły sypać się grudki ziemi. Rzuciła swoją i odsunęła się, żeby dać miejsce innym. Żegnaj, Franciszku - pomyślała. - Nie pracowałeś tu na darmo, skoro tyle ludzi odprowadziło cię na cmentarz. Wybacz, że dezerteruję z Głuchowa. Z opowiadania Adamca znała dzieje partyzanckiej kompanii, którą dowodził Mikołaj Walczak. Wracając z pogrzebu uprzytomniła sobie, że oto w ciągu niespełna roku rozstało się z życiem całe jej dowództwo, wszyscy trzej oficerowie. Najpierw tragiczny Żyd Kosman, ostatni ze swojej wymordowanej rodziny. Potem, na Czerniakowie, Walczak. I teraz Adamiec, też - jak się zdaje - ostatni z rodziny. Każdy z nich umarł inaczej, lecz żaden normalną, ludzką śmiercią, ze starości lub choroby. XXVIII W drugiej połowie lutego w działaniach zaczepnych Pierwszego Frontu Białoruskiego nastąpiła przerwa operacyjna, niezbędna dla przegrupowania wojsk i przygotowania się do nowego natarcia. Pierwsza armia Wojska Polskiego, działająca na prawym skrzydle Frontu, przeszła dwudziestego lutego do obrony na trzydziestosześciokilometrowym odcinku od Nadarzyc do Mirosławca. Prowadzono jedynie lokalne walki dla poprawienia przedniego skraju własnej obrony. Mimo niedawnych sukcesów bojowych nastroje w pułkach były smętne z powodu dużych strat. Świeża pamięć o kolegach uświadamiała ciągle, ilu ich nie ma. W jednostkach piechoty brakowało jednej trzeciej etatowego stanu; były kompanie strzeleckie, w których zostało po dwudziestu żołnierzy. Uzupełnienia były ponoć w drodze, lecz nie mogły one zwrócić życia poległym ani zdrowia okaleczonym. Batalion kapitana Sulżenki dostał do obrony niespełna kilometrowy odcinek frontu, ukształtowany niestety korzystnie dla przeciwnika. Niemcy siedzieli na zalesionym wzgórzu, mając przed sobą płaską i otwartą przestrzeń po polskiej stronie. Kompanie strzeleckie wgryzły się w ziemię, komunikacja z nimi odbywała się jedynie nocą. Tylko telefoniści Romana Ledwonia musieli czasem przemykać się za dnia, gdy odłamki niemieckich pocisków przecięły gdzieś kabel. Na ogół jednak łącznościowcy mieli w obronie ulgowe życie. Nie marzli i nie mokli w okopach, mogli się wyspać i zjeść, co kuchnia nocą ugotowała. Za dnia nie śmiał ukazać się w powietrzu żaden dymek, bo zaraz dobierał się do tego miejsca niemiecki moździerz. Życie Romana Ledwonia stało się w ogóle łatwiejsze, gdyż od czasu oficerskiego awansu miał ordynansa. Formalnie takiej żołnierskiej funkcji w pododdziałach nie było. Jednakże w warunkach wojennych oficerowi, dowodzącemu plutonem bądź większą jednostką, przysługiwał goniec bojowy, ten zaś nie zawężał swej roli do biegania z rozkazami. Dla żołnierzy starszych wiekiem a była to służba zgoła wygodna, toteż chętnych na ogół nie brakowało. W każdym razie goniec Romana zaoferował mu się sam. Był to prawie pięćdziesięcioletni Wołyniak, Sylwester Bugała. Za młodych lat był w wojsku telefonistą, więc po zmobilizowaniu zakwalifikowano go do łączności. Słabo się jednak do niej nadawał. Sam tego świadom, zgłosił się do Romana zaraz po jego awansie. - Chorążemu należy się teraz goniec - zagaił. - Ano tak - odrzekł Roman. - Kto był przedtem u porucznika Wierzbickiego, Kurkiewicz? - Kurkiewicz - potwierdził niechętnie Bugała. - Chorąży o nim myśli? - O nikim jeszcze nie myślałem. A co? - Bo może ja bym się chorążemu nadał? Nie pożałuje chorąży, zadbam jak trzeba. Roman nie miał nic przeciwko Bugale, ochotnik jest zawsze lepszy. Deprymował go tylko Krzyż Walecznych, który Bugała nosił na piersi. Żołnierz z takim odznaczeniem w roli ordynansa? Postanowił poradzić się Partyki. - Porozmawiam z sierżantem - rzekł. - Odpowiem później. Partyka, usłyszawszy o skrupułach Romana, popatrzył na niego trochę zagadkowo. - A wiesz ty, kiedy i za co on ten krzyż dostał? - spytał po chwili. - Nie. - W dwudziestym roku, za walkę z bolszewikami. Roman parsknął śmiechem. - To po co się z tym afiszuje? - Ma prawo, krzyż ważny. Chcesz, to mu przetłumacz, ja tego robił nie będę. Roman też nie zamierzał tłumaczyć Bugale, że odznaczenie jest nie na czasie. Wpadł mu jednak do głowy inny pomysł. Zgodnie z prawdą oświadczył Bugale, że wziąłby go chętnie, gdyby nie ten Krzyż Walecznych na piersi. Może więc Bugała powstrzyma się od noszenia go w czasie, kiedy będzie gońcem? - Inaczej nie? - zmartwił się Bugała. - Inaczej nie. Nie przystoi. Bugała, wpędzony w poważną rozterkę, poprosił o jeden dzień na zastanowienie się. Nazajutrz zameldował się bez krzyża i objął swoją służbę przy Romanie. Bardzo się do niej przykładał od pierwszej chwili, lecz pełne efekty jego troski poznawał Roman dopiero teraz, gdy stali na miejscu. Tajemnicą Bugały pozostawało, jak podgrzewał Romanowi za dnia jedzenie, skoro nie wolno było wypuścić przez komin ani krzty dymu. Nie stanowiło natomiast zagadki niezwykle staranne pranie. Mimo dość bezwzględnej ewakuacji ludności, prowadzonej przez władze niemieckie, część jej zostawała jednak na miejscu. Niemki okazywały się usłużne wobec zwycięzców i chętne do każdej pracy. Niemcy także, tyle że - poza jeńcami - mężczyzn spotykało się niewielu. Tylko bardzo starych. Wszyscy bez wyjątku, nawet jeńcy ujęci w boju, deklarowali się gorliwie jako wrogowie Hitlera od samego początku. Zupełnie nie było tych, co przed dwunastoma laty wynieśli go do władzy. Partyka i jego koledzy od polwychu przekonywali żołnierzy o słuszności zarządzeń dowództwa, zapowiadających surowe kary za próby samosądu i jakiekolwiek bezprawne działania wobec Niemców. Nie było to właściwie potrzebne. Mszczenie się na pokonanym nie leżało w naturze Polaków. Kiedy armia stanęła, z poczty polowej sypnęły się hurtem opóźnione listy. Pułkowy doręczyciel przyniósł ich do batalionu pełną torbę. Część oddzielono już wcześniej, bo przestały mieć adresatów. Inne trzeba było skierować do szpitali, gdzie leżało przeszło sześć tysięcy rannych żołnierzy pierwszej armii. W torbie doręczyciela znalazł się także list do Romana, datowany przed dwoma tygodniami. Staszka zawiadamiała go, że czuje się dobrze, radzi sobie świetnie i wszystko jest w porządku. Roman znał swoją żonę i wiedział, że - aby go nie martwić - pisałaby tak nawet wtedy, gdyby miała kłopoty. Jego listy do domu były zresztą podobne: idziemy naprzód, nic groźnego się nie dzieje. Również teraz, po tylu stratach, nie zamierzał odstąpić od tej uspokajającej tonacji. Przyszły również gazety, które podczas walk docierały nieregularnie lub w ogóle się gdzieś zawieruszały. Tymczasem gazety były w armii artykułem pierwszej potrzeby z nie ideowej zgoła przyczyny. Wojsko nie dostawało gotowych papierosów, tylko machorkę luzem. Zwano ją "krupczatką", gdyż bardziej była podobna do gruboziarnistej kaszy niż do tytoniu. Dawała się palić tylko w skrętach z gazetowego papieru. Służba polityczno_wychowawcza dokładała starań, by gazety były jednak przedtem czytane. W okresach wartkich wydarzeń nie wymagało to zachęty - żołnierz sam był ciekaw, co się dzieje. Na froncie jest tak, że walczący najmniej wiedzą o tym, do czego ich działanie zmierza w szerszej skali. Trzeba iść naprzód, zaś czemu to służy, okazuje się dopiero potem. Często z gazet właśnie. W pierwszej armii sporo było analfabetów i żołnierzy ledwie sylabizujących, więc do zadań podoficerów polityczno_wychowawczych należało czytanie gazet na głos i wyjaśnianie trudniejszych sformułowań. Przy tej okazji dawało się upychać także szkolenie polityczne, nie będące u wojskowego ludu w poważaniu. Żołnierz chętnie zapoznawał się z bronią i uczył zasad walki, gdyż użyteczność tej wiedzy była oczywista, w boju zależało od niej życie. Polwych uchodził za wymysł dowództwa, któremu trzeba się poddać, bo nie ma innej rady. Niemniej cierpliwie sączone argumenty zostawały w głowach, co łatwo dawało się stwierdzić przy zetknięciach żołnierzy z cywilami. Wiedzieli, o jaką Polskę walczą i dlaczego. Wykorzystując przerwę w walkach, wojskowy wymiar sprawiedliwości rozliczał się z tymi, co zawiedli. Roman wraz z kilkoma oficerami batalionu oddelegowany został na rozprawę przed dywizyjnym sądem. Sprawa była dla nich przykra. Szło o niedawnego kolegę, chorążego Lubeckiego. Lubecki miał dziewiętnaście lat. Przyszedł do pułku na początku stycznia wprost ze szkoły oficerskiej i objął dowództwo plutonu w trzeciej kompanii. Walki o Wał Pomorski były jego chrztem bojowym, któremu nie sprostał. W trakcie przejściowego odwrotu wycofywał się pod naporem Niemców wraz z dwoma żołnierzami. Jeden z nich został ranny. Lubecki niósł go przez kilkadziesiąt metrów wraz z tym drugim szeregowcem. Potem, zaskoczony ogniem z boku, stracił głowę, czy też popadł w panikę. Porzucił obu swoich podwładnych i ratował się sam. Ten, który niósł z nim rannego, przydźwigał kolegę własnymi siłami, lecz później opowiedział o zdarzeniu w plutonie. Zrobił się zrozumiały szum, rzecz doszła do Sulżenki, który natychmiast odwołał Lubeckiego z dowództwa i przekazał prokuraturze. Finał tej smutnej sprawy miał się właśnie odbyć przed sądem dywizyjnym. Wyrok dawał się łatwo przewidzieć i tym przykrzej było iść na rozprawę. Lubecki stanął przed sądem w stanie głębokiego załamania. Wyglądał tak, jakby kilka nocy nie spał: szary, spowolniały w ruchach, odrętwiały. Raz tylko prześliznął się wzrokiem po sprowadzonych na rozprawę kolegach, potem nie spoglądał w ich stronę w ogóle. Podczas zeznań żołnierza, który uratował rannego, siedział ze spuszczoną głową. Wywołany do przesłuchania oznajmił krótko: - Nie mam nic na swoją obronę. - Przyznajecie się więc do winy? - spytał przewodniczący sądowi major. - Tak. - Dlaczegoście to zrobili? - Nie wiem. Przestałem panować nad sobą. Straciłem głowę. Prokurator zażądał kary śmierci, nie wysilając się zbytnio na uzasadnianie tego wniosku. W nieco dłuższym przemówieniu obrońca podniósł młody wiek Lubeckiego, jego nieobycie z warunkami boju i pełne zrozumienie swej winy. Lubecki nie skorzystał z prawa do ostatniego słowa. Sąd po krótkiej naradzie skazał go na śmierć, podkreślając, że porzucenie przez oficera rannego podwładnego nie może być ukarane inaczej. Lubecki przyjął wyrok spokojnie. Wracający do batalionu oficerowie przez długi czas milczeli. Potem rozmawiali z rzadka, lecz o zupełnie innych sprawach. Wyrok nie nadawał się do komentowania. Nie mógł być inny. Także kapitan Sulżenko, wysłuchawszy sprawozdania Romana z rozprawy, nie ustosunkował się do werdyktu sądu ani jednym słowem. Po dwóch godzinach Roman stanął znowu przed Sulżenką, wezwany przez niego. - Była u mnie Grażyna - oznajmił kapitan. - Z prośbą znaczy. - Z jaką prośbą? - Dowiedziała się prywatnie, że mają ją zabrać do łączności pułkowej. Wpadła tam pewnie któremuś w oko. - I co, prosi, żeby nie stawiać przeszkód? - Nie. Ona prosi, żeby jej nie oddawać z batalionu. Prośba zdziwiła Romana. Tego, żeby ktoś bronił się przed przeniesieniem do jednostki wyższego szczebla, nie bywało na ogół. W łączności pułkowej Grażyna miałaby na pewno lepiej. Skoro jednak nie chciała, jej sprawa. Romanowi było to na rękę, gdyż Grażyna radziła sobie z obowiązkami przy dowództwie batalionu bardzo dobrze i nikt się na nią nie skarżył. Jeśli narzekano, to na jej zmiennika. - To ładnie z jej strony - odpowiedział Sulżence. - Ale jak chcą zabrać, to pewnie zabiorą. - Jej pytać nie będą, to jasne. A jak przyjdzie rozkaz, to i ja nie poradzę. Ale, widzisz, szef pułkowej łączności to mój krajan i druh. Jak mu powiem, żeby nie zabierał mi telefonistki, to nie zabierze. Grażyna pewnie o tym wie i dlatego do mnie przyszła. Ma się rozumieć, nie chciałem jej nic obiecywać bez ciebie. Ty jej dowódca. Może wolisz oddać? - Skąd! Jak pan kapitan może wybronić, to bardzo proszę. - Dobra, załatwię. Niech sobie pułkowi amatorzy poszukają innej. Grażyna wiedziała oczywiście, po co Sulżenko wezwał jej dowódcę. Gdy Roman wychodził, odwróciła się ku niemu od łącznicy. - Oddaje mnie pan, czy zostanę? - spytała z widocznym zmieszaniem. - Dlaczego miałbym cię oddawać? Ani myślę. - Znaczy zostaję? - Kapitan obiecał, że załatwi. Ale dlaczego ty się bronisz? W pułku przecież lepiej. Grażyna zmieszała się znowu. - Przywykłam tutaj... - odrzekła. Roman opowiedział Partyce o zamysłach pułku wobec Grażyny i oporze z jej strony. - Dlaczego nie chce tam iść, nie domyślasz się? - spytał. Partyka spojrzał na Romana i pokręcił z politowaniem głową. - Oj dowódco, dowódco, czy ty jesteś ślepy? Niczego nie dostrzegasz? - Czego mianowicie? - Przecież ona się w tobie kocha. Ot i wyjaśnienie. Roman rzeczywiście tego nie dostrzegał, lecz mina i ton Partyki nie wskazywały na to, by żartował. - Z czego to wnosisz? - spytał. - Widać, kochany, po prostu widać. - Może się mylisz? - Na pewno nie. Czy trzeba zresztą lepszego dowodu jak ta dzisiejsza prośba? Bądź dla niej miły, Roman, to biedna dziewczyna, sama jak palec. Niech przynajmniej w wojsku ma coś od życia. - Człowieku, przecież ja jestem żonaty. Nie mogę jej zawracać w głowie. - A czy ona nie wie, że jesteś żonaty? Kto się na froncie nad tym zastanawia? Dziś się kochamy, jutro możemy zginąć, to nasze, co zdążymy z życia urwać. Bądź dla niej miły, powtarzam, należy jej się. Roman znalazł się w sytuacji człowieka, wciągniętego bez własnej woli w cudze życie. Nie był na to przygotowany psychicznie. Po rozmowie z Partyką zaczął się zastanawiać, co począć z uczuciem Grażyny, jeśli rzeczywiście była w nim zakochana. Najprościej rysowała się kwestia jego osobistego stosunku do tej dziewczyny. Nie była piękna ani kokieteryjna, raczej szara mysz niż pociągający okaz swej płci. W cywilnym życiu należałaby prawdopodobnie do tych, co wystają na zabawach pod ścianą i przegrywają z konkurentkami, póki nie trafi się amator na taką właśnie - nieefektowną, lecz dobrą i miłą. Bo miła była bezspornie; sympatia, jaką cieszyła się w plutonie i poza nim, nie wynikała jedynie z niedostatku kobiet w wojsku. Także Roman bardzo lubił Grażynę. Więcej nawet: z przyjemnością by ją pocałował i wziął na kolana. Od dalej sięgających pragnień powstrzymywało go to, że była jego podwładną, a poza tym wydawała się niemal dzieckiem. Tak też po trosze traktowali ją koledzy z plutonu, pamiętający przygarniętą na Wołyniu zabiedzoną sierotę. Teraz, uświadomiony przez Partykę o stosunku Grażyny do niego, Roman zdał sobie sprawę, że do przyjęcia tej miłości przymuszać by się nie potrzebował. Mógł być dla Grażyny miły - jak to określał Partyka - w zgodzie z własnym sercem i męską ochotą. Czy jednak wolno mu? W tle rysowała się żona, Staszka, której dotąd nie zdradzał. Więcej skrupułów budziła jednak sama Grażyna. Ponieważ nie zamierzał rozwodzić się ze Staszką, czy mógł przyjmować takie uczucie, nie dając mu szans na przyszłość? Partyka miał być może rację, że Grażyna o przyszłości nie myślała. Na froncie dziś żyjemy, jutro umieramy. Roman widział w pułku takie pośpieszne miłości, jakby w zachłannym pragnieniu, by zaznać co się da, póki jeszcze można. Do żadnej konkluzji nie doszedł, zaczął jednak patrzeć na Grażynę inaczej i czuł, że będzie ona odtąd częstym gościem w jego myślach. Grażyna natomiast zaskoczyła go nazajutrz nowym faktem. Podała mu parę skórzanych rękawiczek, zupełnie nowych. - Niech pan przymierzy - poprosiła. Wciągnął rękawiczki na dłonie. Pasowały jak szyte na zamówienie. - Dobre - stwierdził. - Do kupna? - Nie. Prezent dla pana. Proszę przyjąć. Poczuł się zakłopotany. Przyjmować tak kosztownego prezentu właściwie nie należało. Z drugiej strony odmowa, to pewne, sprawiłaby Grażynie przykrość. - Mnie nic po nich - wyjaśniła Grażyna widząc jego wahanie. - Męskie, za duże. - Skąd je wzięłaś? - Trofiej. Mimo formalnego zakazu dowódcy nie ingerowali, gdy żołnierze zabierali z opuszczonego majątku niemieckiego to, co służyło zaspokojeniu ich oczywistych potrzeb. Tolerancja ta bywała nadużywana; znaleźli się trofiejszczycy, bardzo rozciągliwie traktujący pojęcie żołnierskiej potrzeby. Jednak w warunkach frontowych walka z tym - poza wypadkami drastycznymi - była trudna i nie rokowała skuteczności. Romanowi wydało się zastanawiające, jak telefonistka mogła dojść do wojennej zdobyczy w postaci nowych rękawiczek, lecz dociekać tego nie wypadało, skoro były prezentem dla niego. - Dziękuję ci - powiedział. - Rozpieszczasz mnie. - To za to, że nie oddał mnie pan do pułku. Nowe i eleganckie rękawiczki Romana obudziły zainteresowanie adiutanta batalionu, porucznika Szpakowskiego. Gotów był je odkupić, bo też nań pasowały, lecz transakcja nie mogła oczywiście wchodzić w rachubę. Roman nie zdradził też, jak doszedł do budzącego zazdrość nabytku, żeby nie narażać Grażyny na docinki. - Ty mi lepiej powiedz - zmienił temat - co dowództwo planuje. Postoimy tu dłużej, czy znów nas pognają? - Bóg Ojciec wie i niemiecki wywiad. Kapitan żadnych rozkazów na razie nie ma. Ale nie pognają nas chyba, póki nie przyjdą uzupełnienia. Wiesz przecież, ilu ludzi brakuje do stanu. Uzupełnienia zaczęły przychodzić nazajutrz. Batalion otrzymał w dwóch grupach siedemdziesięciu ludzi. Nie pokrywało to w pełni braków, pozwoliło jednak załatać z grubsza wyrwy w kompaniach. Nowo przybyłych nauczono niestety w pułkach zapasowych niewiele i dowódcy plutonów musieli przystąpić do ich pośpiesznego szkolenia. Wysłani w bój tak, jak przyszli, mało by zwojowali i krótko pożyli. Roman nie dostał z uzupełnienia nikogo, bo wśród przybyłych łącznościowca nie było. Zresztą w jego plutonie brakowało tylko jednego żołnierza, więc tak czy owak Sulżenko nikogo by mu nie dał. Prawie równocześnie z przybyciem uzupełnień zaczęły pojawiać się oznaki, że pierwsza armia nie postoi chyba długo w obronie. Działające na prawo od niej wojska Drugiego Frontu Białoruskiego ruszyły dwudziestego czwartego lutego do natarcia. Rozkazy dla Pierwszego Frontu Białoruskiego też już były wydane. Na Pomorzu Niemcy zgromadzili duże siły, zagrażające wojskom radzieckim na kierunku berlińskim. Naczelne Dowództwo radzieckie zdecydowało się je zniszczyć. W operacji, zwanej "pomorską", styczne skrzydła obu Frontów białoruskich miały rozciąć zgrupowanie niemieckie na dwie części, osiągając morze w rejonie Koszalina i KOłobrzegu. Następnie Drugi Front Białoruski miał uderzyć na wschód, w kierunku Gdańska i Gdyni, zaś Pierwszy Front Białoruski - na zachód, ku Zalewowi Szczecińskiemu i dolnej Odrze. Usytuowana na styku obu Frontów pierwsza armia polska znalazła się w środku tej operacji. Początek jej natarcia w kierunku morza wyznaczono na pierwszy marca. W tym dniu uderzało całe prawe skrzydło Pierwszego Frontu Białoruskiego. W przeddzień nastąpiło w pierwszej dywizji przegrupowanie oddziałów i wtedy każdy już wiedział, że postój w obronie skończył się. Największy niepokój zapanował wśród nowych - młodych żołnierzy z niedawnego poboru. Nawet ci, co przyszli przed paru dniami z chłopięcymi nieco wyobrażeniami o wojaczce, zdążyli się już dowiedzieć o stratach na Wale Pomorskim i zmarkotnieli. Ci, co tam walczyli, tym bardziej zdawali sobie sprawę, że nie wszyscy nowe natarcie przeżyją. Wymieniali między sobą adresy bliskich, których trzeba zawiadomić "w razie czego". Pierwsza dywizja znajdowała się na lewym skrzydle armii. Jak wynikało z map, miała przed sobą teren trudny, sprzyjający obrońcom. Sprzyjał im zresztą cały obszar natarcia: pofałdowany, lesisty, z dużą liczbą jezior. Wszystkie miasta, osiedla oraz wsie były umocnione i przygotowane do długotrwałej obrony. Według danych zwiadu obsadzały je jednostki dziesiątego korpusu SS. Pierwszego marca rano półgodzinna nawała artyleryjska rozpoczęła natarcie. Niemcy w swoich mocnych schronach znieśli jednak ostrzał dobrze i stawili atakującej piechocie zaciekły opór. Niemniej ich obrona została w ciągu dnia zachwiana. W polskich rękach znalazł się ważny punkt: miejscowość Borujsko. Drugiego marca polskie dowództwo wprowadziło do walki dalsze dywizje, co pozwoliło wyprzeć Niemców z kolejnych miejscowości. Postępy uzyskali także radzieccy sąsiedzi pierwszej armii. Następnego dnia opór Niemców został złamany w całym pasie natarcia; zagrożeni oskrzydleniem zaczęli się wycofywać. Piątego marca jednostki pierwszej armii przeszły do pościgu za odstępującym przeciwnikiem. Dziesiąty korpus SS został wkrótce okrążony i rozbity w okolicach Świdwina. Jego dowódca dostał się do polskiej niewoli. Dywizje pierwszej armii posuwały się w walkach ku wybrzeżu Bałtyku. Silne zgrupowanie niemieckie broniło się w rejonie Kołobrzegu. XXIX Przybywszy w połowie lutego do Warszawy, członkowie rządu znaleźli się w warunkach wręcz spartańskich. W porównaniu z tym, co tu zastali, zatłoczony Lublin wydawał się miastem luzu i komfortu. Ministrów zakwaterowano zbiorowo w kilkupokojowym mieszkaniu na ulicy Kawęczyńskiej, wyposażonym jedynie w żelazne łóżka. Było ich na dodatek za mało, w pierwszych dniach na jednym łóżku sypiało po dwóch ministrów. Gwoli sprawiedliwości pary dobierano tak, by kompensowały się tuszą. Na szczęście czasy nie sprzyjały nadwadze ciała, więc problem był do rozwiązania. Warunki pracy przedstawiały się podobnie. Przewidziany dla władz centralnych budynek Dyrekcji Kolei na Wileńskiej nie był jeszcze zdatny do użytku. Prezydium Krajowej Rady Narodowej i rząd ulokowały się tymczasowo w willi na ulicy Śnieżnej. Oddzielne gabinety mieli tylko prezydent Bierut i premier Osóbka_Morawski. W każdym z pozostałych pokoi mieściło się po kilka ministerstw. Na Wileńską zaczęto się przenosić dopiero w końcu lutego. Część okien była szklona już w trakcie urzędowania. Pracowano w paltach i rękawiczkach. W niektórych resortach nie wystarczało krzeseł, zastępowały je beczułki po piwie. Sylwia i Piotr wrócili do Warszawy pierwszego marca. Ponieważ mieli tu mieszkanie, nie musieli zaczynać tak koszarowo jak przeniesieni z Lublina ministrowie. Tylko chłód w swym pokoju odczuli dotkliwie. Mimo przedwiośnia na dworze w wymrożonym przez całą zimę pomieszczeniu było lodowato. Nie znający dokładnej daty ich powrotu Zapała zasiedział się tego dnia w redakcji. Gdy przyszedł do domu, Sylwia była już na dobre rozgospodarowana. Nawet kolację miała gotową. Zaraz po przywitaniu siedli do niej. - Był tu przed półtorej doby Wiktor - oznajmił Zapała. - Wstępował też do was, mówił mi. Sylwia nie wiedziała, jak Wiktor przedstawił ojcu przyczynę swej ucieczki z Zamojszczyzny i czy przyznał się do tego, co było w lesie. Już w drodze postanowiła jednak, że jeśli Wiktor cokolwiek ze wstydu zataił, ona też pokryje to milczeniem. Nie tylko z lojalności wobec brata. Uważała, że pełna prawda mogłaby być bolesna również dla ojca. Piotr zgodził się z nią i także miał trzymać język na wodzy. - Tak, był u nas przed wyjazdem - potwierdziła powściągliwie. - Gdzie jest teraz? - Nie wiem. Pocztą słać do mnie listów nie może, do Julii też. Ale myślę, że niedługo da o sobie znać. - Dokąd się wybierał? - Najpierw do Łodzi. Miasto duże, zupełnie nie zniszczone, może nie będzie trudno o jakiś pokój i pracę. W tej leśniczówce mógł zwariować z bezczynności, to prawda. Wzmianka o dokuczliwej bezczynności pozwalała się domyślać, że Wiktor tym uzasadnił wobec ojca porzucenie leśnej meliny. Po paru minutach Sylwia zyskała niezbitą pewność, że całej prawdy nie powiedział. Gdy rozmowa przeskoczyła na Lubelszczyznę, Zapała spytał: - Twój szef, ten, co był tu z tobą w styczniu, starał się pewnie zatrzymać was w Głuchowie? Sylwia zerknęła na Piotra, on na nią. Tego, że Adamiec nie żyje, ukrywać nie było potrzeby. Wystarczyło nie wiązać jego śmierci z Wiktorem. - Nasz były szef nie żyje - odpowiedziała ojcu. - Jak to? - zdziwił się. - Taki młody człowiek? - On nie umarł normalną śmiercią - wyjaśniła. - Zastrzeliło go podziemie. Szczegółów nie podała, Zapała nie zażądał ich, uznał widać wypadek za typowy. Ostatnio, po odejściu wojsk na zachód, zamachy podziemia wzmogły się liczebnie - jako dziennikarz wiedział o tym zapewne. Po chwili milczenia dał wyraz swej dezaprobacie wobec wszelkich poczynań podziemia, nie tylko terroru. Po uchwale jałtańskiej, twierdził, są one bezsensowne pod każdym względem, zaś terror to po prostu zbrodnia. Sylwia nie miała już wątpliwości, że słusznie zrobiła nie zdradzając przed ojcem, iż Wiktor maczał w czymś takim ręce. Zmieniła temat. - Jak z pracą w Warszawie? - spytała. - Widzisz dla nas jakieś perspektywy? Zapała zmieszał się, co wystarczało za odpowiedź. Po jej zawiadamiającym o powrocie liście pytał pewnie wokoło o wolne posady, lecz bez rezultatu. Dociśnięty przyznał, że tak rzeczywiście było. Na razie nic nie znalazł, a w ogóle jest trudno. W styczniu i lutym wróciło do miasta osiemdziesiąt tysięcy popowstaniowych wysiedleńców, razem z Pragą jest już w Warszawie dwieście czterdzieści tysięcy mieszkańców. Gdzie zatrudnić wszystkich chętnych, skoro większość zakładów pracy w ruinie? Nawet z odgruzowaniem nie można ruszyć jak należy, bo brak sprzętu i środków transportowych. Na razie oczyszcza się główne ulice nieomal gołymi rękami, odrzucając po prostu gruz na boki. Przed tygodniem rząd wyasygnował dodatkowo na odbudowę Warszawy miliard złotych, lecz co po pieniądzach, jeśli rzeczowych środków nie ma? - Rozumiem - powiedziała Sylwia. - Muszę zdać się na stare znajomości. W Warszawie powinien już być ten, co nas jesienią urządzał na Lubelszczyźnie. Myślała o swym zwierzchniku z konspiracji, Aleksandrze Wichurze. Po przeniesieniu się rządu do Warszawy nie pozostał chyba w Lublinie. Należało go szukać w Ministerstwie Informacji i Propagandy. Postanowiła pójść na Wileńską od razu nazajutrz rano. Gmach rządowy był daleki od reprezentacyjnego stanu. W wielu oknach brakowało szyb, zaś w nie zagospodarowanych dotąd pomieszczeniach - nawet drzwi. Przy robotach porządkowych pracowali ludzie, oznaczeni białymi swastykami. Jak się Sylwia dowiedziała, byli to folksdojcze. Wichura był już w Warszawie. Zastała go w pokoju mniej zatłoczonym niż w Lublinie, za to zimnym. Szczerze się na jej widok ucieszył. - W odwiedzinach czy na stałe? - spytał. - Na stałe. Nie chcemy stracić mieszkania, kwaterunek czyha. - Tak, z mieszkaniami dramat. Ja mam łóżko aż w Radości, rano i wieczorem pedałuję po piętnaście kilometrów na rowerze. Pracujesz już gdzieś? - Nie. Właśnie w tej sprawie przyszłam do ciebie. Nie znalazłoby się coś? - Oczywiście, że się znajdzie. Może nawet w tym gmachu. Ale nie na poczekaniu. Muszę pogadać z szefami. - Kiedy będziesz wiedział? - Chyba już jutro. Ale żebyś niepotrzebnie nie chodziła, umówmy się na pojutrze. - Pojutrze niedziela. - Tak. Ale my tu będziemy pracować, bośmy się przez te przeprowadzki zapóźnili. - Dobrze, pojutrze się melduję. Skoroś taki uprzejmy, pozwól, że będę bezczelna. - No? - Mam, jak wiesz, męża. Też wrócił i chciałby usiąść gdzieś za biurkiem. - Pamiętam, Prawnik. Dobrze, popytam, czy nie byłoby czegoś i dla niego. Sylwia wracała do domu jak na skrzydłach. Po drodze zdecydowała się jednak nie ogłaszać triumfu przed czasem. Powiedziała Piotrowi, że owszem, są pewne nadzieje. Może coś będzie. Wiadomość zdopingowała Piotra. - Pójdę się zakręcić i ja - rzekł. - Gdzie? - Dowiem się, może Kulej wrócił i uruchamia swoją firmę. To nie ma nic wspólnego z prawem, ale trzeba na razie brać co się da. - Zaczekaj jeszcze ze dwa dni. - Na co? - Mówiłam z Wichurą i o tobie. Może coś będzie. Piotr nie wydawał się uradowany tą informacją. - Widzę, że zaczynam być przyczepką do partyjnej żony - rzekł po chwili. - Gdzie ty, Gaja, tam i ja Gajus. - Patrzcie, to ja się staram, a on urażony. Mam odwołać? - No nie... To miałoby być coś prawniczego? - Nie wykluczone. Po czterech miesiącach pracy w głuchowskim starostwie Piotr nie stał się bynajmniej czerwony, lecz nie miał już żadnych oporów względem współdziałania z władzą ludową. Przekonał się po prostu, że nie ma ona żadnych innych intencji poza interesem narodu i kraju. Resztę dnia Sylwia poświęciła na doprowadzenie do porządku mieszkania. Zaś nazajutrz rano zaproponowała Piotrowi wspólną wyprawę na Puławską, do Aliny Saciukowej. Przed trzema tygodniami wrócił z oflagu mąż Aliny, odwiedzili oboje Zapałę, lecz od tego czasu nie było od nich wiadomości. Z Puławskiej na Grochów było za daleko, by składać wizyty bez istotnej potrzeby. Propozycja Sylwii uprzytomniła Piotrowi, że przede wszystkim powinien odwiedzić swoją bratową Staszkę. Nie był w Otwocku od jesieni, a tymczasem armia zabrała z domu Romana i Staszka została sama z kończącym wkrótce dziesięć lat synem. Należało do niej pojechać koniecznie. Stanęło na tym, że Sylwia pójdzie na Puławską, zaś Piotr wyprawi się kursującą już wąskotorówką do Otwocka. Odkąd stopniał lód, komunikacja przez Wisłę skomplikowała się. Jedynym przejściem był teraz zbudowany przez radzieckich saperów drewniany most na wysokości ulicy Karowej. Trasę z Grochowa na Mokotów wydłużało to niemal w dwójnasób. Sylwia szacowała, że marsz w obie strony zajmie jej około trzech godzin. W sklepach i na straganach przy wiodących do mostu ulicach kwitł rozbuchany, na wpół spekulacyjny handel. Nie brakowało tu niczego. Były kuszące oko i podniebienie szynki, bielutkie pieczywo, ciastka, pączki - a nawet nie wiadomo skąd wzięte mandarynki po pięćdziesiąt złotych za sztukę. Również w warszawskich ruinach znacznie się w porównaniu ze styczniem ożywiło. Od mostu i ku niemu ciągnęły sznureczki ludzi. Słabszym w nogach, a mającym pieniądze proponowali swe usługi konni przewoźnicy. Przejazd zatłoczoną furką "na Pragie" kosztował dwadzieścia złotych od osoby. Po takiej samej cenie jakiś dziki hotelik oferował noclegi, uprzedzając przezornie w rozlepionym na ulicach ogłoszeniu, że "bez pościeli". W innym ogłoszeniu szewc zawiadamiał, że przyjmuje buty do reperacji na ulicy Zgoda: "Zasypaną bramę należy obejść bokiem". Przedsiębiorcy bardziej zasobni zaczęli już inwestować: tu i ówdzie odbudowane prowizorycznie parterowe lokale wracały do roli warsztatów i sklepów. W unieruchomionym na środku ulicy tramwaju funkcjonowała jadłodajnia z gorącą zupą, flakami oraz alkoholem na skuteczniejszą rozgrzewkę. Kartki z wiadomościami dla rodzin i znajomych, których w styczniu było niewiele, oblepiały teraz szczątki wszystkich domów mieszkalnych. O wiele więcej też było dymiących z okien i piwnic blaszanych rur. Życie wpychało się do każdej ocalałej klitki, nawet jeśli trzeba było wchodzić do niej po drabinie. Z punktu widzenia bezpieczeństwa nie mógłby tego akceptować żaden nadzór budowlany. Nieszczęśliwe wypadki wydawały się prędzej czy później nieuniknione - lecz tych, co przeżyli powstanie, trudno było taką błahostką przestraszyć. Dom, w którym mieszkała Alina, prezentował się teraz porządniej niż przed sześcioma tygodniami. Lokatorzy odgruzowali bramę i oczyścili schody. Drzwi otworzyła Sylwii ta sama kobieta, co w styczniu - wtedy samowolna, zaś teraz pewnie już zalegalizowana współlokatorka Aliny. Poznała Sylwię i poinformowała ją bez pytania, że pani Saciukowa jest. Mimo początkowych oporów Alina skorzystała z upoważnienia Sylwii i przy pierwszej wizycie u Zapały wzięła z jej szafy dwie sukienki. Miała teraz na sobie jedną z nich. Saciuka w pokoju nie było. - Gdzie Mirek? - spytała Sylwia po przywitaniu. - Pracuje już gdzieś? - Nie - odpowiedziała Alina. - Wypchnęłam go na zakupy. Załatwi to na pewno źle, ale próbuję wszelkich sposobów, żeby go jakoś rozruszać. On się bardzo zmienił w tej niewoli. - Pod jakim względem? - Stał się zupełnie bierny, bez żadnej inicjatywy. Mirosław, rozwijała temat Alina, potrafi całymi godzinami siedzieć bezczynnie. Pięć i pół roku za drutami oflagu, gdzie pracować nie było trzeba, wytłumiło w nim ten wewnętrzny napęd, który zmusza do działania. Zdaje sobie niby sprawę z tego, że teraz należy samemu zabiegać o byt, lecz w praktyce robi tylko to, do czego go się popchnie, a i to dość ślamazarnie. - I nie widzisz żadnej poprawy? - spytała Sylwia. - Ostatnio jakby się trochę rozkręcał. Ale może właśnie dlatego, że pędzę. - Z czego żyjecie? - Sprzedałam pierścionek i jeszcze z miesiąc albo dwa skromnie się za to przeżywimy. Potem, prawdę mówiąc, liczymy głównie na ojca Mirka. - Znalazł się? - Tak, i nawet uratował swoją mocną walutę. Nie wiem, ile tego ma, chyba jednak sporo, bo kręci się za jakimś lokalem, żeby znowu założyć aptekę. I myślę, że uda mu się, bo kwaterunek jest życzliwy, apteki muszą być. Gotowego sklepu pewnie nie dostanie, ale coś do niedużego remontu chyba tak. Wtedy oczywiście pracowalibyśmy z Mirkiem u niego. - Gdzie indziej nie dowiadywałaś się? - Pytałam, trudno jest. Więcej ocalało farmaceutów niż aptek. No i wszędzie pierwszeństwo mają dawni pracownicy, to zrozumiałe. A co u ciebie i Piotra? Sylwia niewiele miała do opowiadania. Zdarzenie z Wiktorem oczywiście przemilczała. Gdy zdała Alinie sprawę z własnych starań o pracę w Warszawie, zjawił się Mirosław. Sylwii rzuciły się w oczy zewnętrzne zmiany w Saciuku. Trudno było powiedzieć, że się postarzał - miał dopiero trzydzieści pięć lat, figurę nadal smukłą, choć nie był wysoki, włos kręty, gęsty i bez nitek siwizny. Ale rysy twarzy wyostrzyły mu się, zaś oczy patrzyły jakoś inaczej niż przed wojną. Smętniej, bez żarzących się w źrenicach ogników, żeby nie rzec - drętwo. Mimo to dało się wyczytać ze wzroku Mirosława, że i on dostrzega w Sylwii zmiany. Powstrzymali się jednak oboje od wynurzeń na temat wyglądu. Gdy skończyły się sztampowe pytania o zdrowie, samopoczucie i losy bliskich, rozmowa posterowała na szersze wody. Wtedy Saciuk strzelił do Sylwii z ciężkiej broni. - Agitujesz za czerwoną władzą - powiedział, poinformowany widać przez Alinę o głuchowskiej posadzie kuzynki. - Agituję - potwierdziła Sylwia, czekając na dalszy ciąg. - Musisz? - Nie, nie muszę. Chcę. Już przed wojną byłam przecież lewa. - Przedwojenna lewicowość to co innego. Żyliśmy w wolnym państwie. Do rozmowy - wyraźnie niezadowolona z jej obrotu - włączyła się Alina. - Oni w tym obozie - zaczęła wyjaśniać - uchowali się przez pięć i pół roku jak w rezerwacie. Wydaje im się, że wracają do tej samej Polski, z której wyszli. A tu już inny kraj i ludzie nie ci sami. - Kraj ten sam, tylko władza obca nam, komunistyczna. - Mirek, przestań! - zdenerwowała się Alina. - Ależ niech się nie ogranicza - powiedziała Sylwia. - Ja już przyzwyczajona, słyszymy to od lipca. Ostatnio coraz mniej, ale Mirek jest spóźniony, trzeba to uwzględnić. Ładuj dalej, Mirek. Teraz o wschodniej granicy. Saciuk pohamował się. Bąknął "przepraszam" i obiecał, że nie będzie więcej mówił o polityce. Nastrój był już jednak cokolwiek zmrożony, Alina wyglądała na bardzo zawstydzoną. Rozmowa na niepolityczne tematy nie kleiła się i Sylwia pożegnała się wkrótce. Czuła, że po jej odejściu Saciuk usłyszy od żony trochę ostrych słów. Osobiście znajdowała w sobie więcej współczucia dla niego niż żalu. Oto jeszcze jeden, któremu trudno będzie pogodzić się z rzeczywistością, bo zastygł w dawnych poglądach i nic nie rozumie. Czas to wszystko rozładuje, ale kiedy? Dobrze przynajmniej, że Saciuk jest farmaceutą; ten neutralny zawód będzie mógł wykonywać bez politycznego kociokwiku. Piotr wrócił z Otwocka późno, już po ciemku, wyrzekając na kursowanie wąskotorówki. Kto jeździ do pracy, nie ma co na nią liczyć - rozkład jest bajką, tyle że wypisaną cyframi. Zaś na temat tego, kiedy ruszą pociągi elektryczne, nikt nawet bajek nie chce snuć. - Dobrze, a co u Staszki? - spytała Sylwia. - Nie najlepiej. Boguś chory. Nabawił się zapalenia płuc, źle z tego wychodzi. - Pomóc jej w czymś nie trzeba? - Cóż można pomóc? Lekarza ma z ubezpieczalni, a doglądać chłopca musi sama. Prosiła mnie tylko o to, żeby do Romana o chorobie Bogusia nie pisać, bo po co ma się martwić. Taka jest Staszka. - Jakie ostatnie wiadomości o Romanie? - Jest na froncie. Pisze, że cały i zdrów. - Napiszmy do niego. - Dobrze. Zaraz jutro. Tego wieczora wyszło na jaw, że Zapała zrobił dalszy krok w swoim zbliżaniu się do socjalizmu: wstąpił do Stronnictwa Demokratycznego. Nie był to krok wielki, w czwórce firmujących Rząd Tymczasowy partii politycznych SD reprezentowało program najbardziej umiarkowany. Zapała podał jeszcze inną przyczynę, dla której zdecydował się właśnie na SD. - Trzeba mieć poczucie osobistej identyczności - powiedział. - Przed wojną byłem w sanacji, więc nie mogę robić zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Ludzie by się śmieli. - Niektórzy nie mają takich skrupułów - zauważył Piotr. - Mówię oczywiście całkiem na marginesie. - Ojciec ma rację - poparła Zapałę Sylwia. - Niektórzy na pewno nie mają skrupułów, jednak my do PPR sanacji nie przyjmujemy. - Nie wierzycie w nawrócenia? Toście gorsi niż Kościół. - Niestety, jesteśmy gorsi. W ekspresowe nawrócenia, i to tak radykalne, rzeczywiście nie wierzymy. - A jeśli ktoś się jednak nawróci? - nalegał przekornie Piotr. - To może być komunistą nie należąc do naszej partii. Przynajmniej na razie, później się zobaczy. - Dobrze, że zostawiasz chociaż promyk nadziei. - Bo liczę na ciebie - odcięła się Sylwia. - O, ja mógłbym chyba i od razu. W sanacji przecież nie byłem, wiek nie ten. - Tak, prawda. Twoje podanie rozpatrzymy ewentualnie wcześniej. A jutro się dowiemy, co sądzą o tobie na Wileńskiej. Nazajutrz Wichura powitał Sylwię z szeroko uśmiechniętą twarzą, co pozwalało domyślać się, że jest dobrze. I tak też było. Sylwia mogła przyjść do pracy już następnego dnia, czekało na nią miejsce w MInisterstwie Informacji i Propagandy. Ze względu na terenowe doświadcznie z Lubelszczyzny będzie prawdopodobnie wykorzystywana także do zadań inspekcyjnych, ale to potem. Na razie popracuje organizacyjnie w centrali. - A mój mąż? - zapytała. - Mąż niech przyjdzie na rozmowę do Ministerstwa Sprawiedliwości. Wolne miejsce jest, ale chcą pierw pogadać. To konieczne, sama chyba rozumiesz, nikt go tam przecież nie zna. - Oczywiście. Sądzisz, że go przyjmą? - Myślę, że tak. Naturalnie może liczyć tylko na etat referenta. - Niczego innego się nie spodziewa. Piotr szedł następnego dnia na Wileńską z mocną tremą. Posady w tak wysokim organie jak Ministerstwo Sprawiedliwości nie spodziewał się nawet w najśmielszych marzeniach. Sprostał jednak oceniającej go jako kandydata rozmowie. Został przyjęty. XXX Zabiegi Michała Dunieckiego, by Czyżyny - tak jak Lubniewo - zakwalifikowane zostały do majątków wzorcowych i wyłączone spod parcelacji, nie dały rezultatu. Przygotowania do podziału gruntów były na początku marca w pełnym toku. Piątego marca przyjechał do majątku wyznaczony przez urząd ziemski komisarz. Przedstawił Michałowi Dunieckiemu swe pełnomocnictwo i oznajmił, że od tej chwili wszelkie decyzje należą do niego, zaś dotychczasowi właściciele i ich krewni powinni się z majątku wyprowadzić. Jeśli nie mają dokąd, władza powiatowa odpowiedni lokal przydzieli. - Urządzimy się sami - odpowiedział Michał. - Ile daje nam pan czasu? - A ile państwo potrzebujecie? - Ze trzy dni. - Proszę bardzo. - Chcielibyśmy dostać dwa albo trzy wozy aż do Kielc. - Dobrze. O mieszkanie Michał Duniecki zadbał przewidująco już w lutym. Wynajął połowę willi na przedmieściu Kielc, składającą się z trzech pokoi z kuchnią. Podczas okupacji zajmowała to mieszkanie duża rodzina kupiecka, wysiedlona z Poznania. Gdy Michał pertraktował z właścicielem willi, lokal był jeszcze zajęty, bo w Poznaniu oblężeni Niemcy bronili się uparcie. Skapitulowali dopiero dwudziestego trzeciego lutego. Na dwa dni przed zgłoszeniem się komisarza Michał dostał z Kielc wiadomość, że poznańczycy wyjechali i lokal jest do objęcia. Teraz więc problem sprowadzał się do spakowania rzeczy i ich przewozu. Do Kielc jechali oczywiście tylko Dunieccy. Klepaczewski wracał z żoną i córką do Głuchowa. Jelonkowa pisała ostatnio, żeby nie zwlekali, bo znowu boi się dokwaterowania obcych ludzi. W rodzinie Dunieckich przeprowadzkę komplikował kłopot natury pozamaterialnej. Senior rodu i formalny właściciel majątku, Cezary Duniecki, dotknięty był w dość znacznym stopniu sklerozą. Aż do niedawna myśl, że Czyżyny trzeba będzie opuścić, nie docierała w sposób skuteczny do jego świadomości. Mówiło się o tym przy stole, za którym zasiadał wywłaszczony już ze swego majątku Klepaczewski, jednakże Cezary nie potrafił sobie nijak wyobrazić, by to samo mogło nastąpić w Czyżynach. Bóg nie dopuści, coś się musi zdarzyć i wszystko zostanie po staremu. Ta wiara runęła w nim dopiero przed paru dniami, gdy usunięto właścicieli sąsiadującego z Czyżynami majątku Białuty. Porażony wiadomością milczał przez dłuższy czas, a potem oznajmił, że on się z Czyżyn nie wyprowadzi. Tu się urodził, tu spędził całe życie i tu chce umrzeć. Nie ruszy się, niech go zastrzelą. To było przed paru dniami, a teraz państwowy komisarz zjawił się w Czyżynach i w ciągu następnych paru dni należało się wynieść. Po rozmowie z komisarzem Michał Duniecki przyszedł do Klepaczewskiego i Natalii. Zakomunikował im nowinę i poprosił o radę, jak załatwić to z ojcem. Zataić wiadomość da się przecież najwyżej przez parę godzin, do niczego to zresztą nie prowadzi. - Rozmawiałeś już z Heleną? - spytała Natalia. - Jeszcze nie. - To chodźmy do niej. Naradzimy się we czwórkę. Poszli do żony Michała. Przyjęła wiadomość spokojnie, a nawet jakby z ulgą, że kończy się wreszcie to nerwowe wyczekiwanie w ciężkiej atmosferze. Klimat w majątku był rzeczywiście przykry. Służba parła niecierpliwie do parcelacji, bo zbliżała się pora wiosennych siewów. Dawno prysły złudzenia co do tego, że ktokolwiek stanie po stronie właścicieli lub nie będzie chciał przyjąć ziemi. Klepaczewski, pamiętający nastroje na Lubelszczyźnie, dostrzegał różnice nie tylko w postawie służby folwarcznej. Tu, na ziemiach wyzwolonych w styczniu, także ogół społeczeństwa przyjmował władzę ludową bez tych wątpliwości i oporów, jakie objawiały się latem oraz jesienią. Po części z tej racji, że Londyn poniechał tutaj prób przechwytywania administracji i stwarzania dwuwładzy - ale nie tylko dlatego. Minęło pół roku i oswojono się po prostu z faktem, że ta właśnie władza, ludowa, sprawuje rządy w kraju. Po Jałcie zaś stało się jasne, że emigracyjni konkurenci nie mają już poparcia nawet na Zachodzie. Michał Duniecki nie dawał jeszcze za wygraną, liczył na konflikt między sojusznikami i trzecią wojnę. Solidaryzował się też z oporem zbrojnego podziemia, z którym - jak się zdaje - miał kontakt. Ale również on stracił nadzieję na szybką zmianę. Coraz więcej przemyśliwał o wyjeździe z kraju, co jednak przed końcem wojny nie było możliwe. Helena Duniecka nie miała pojęcia, jak nakłonić teścia, by pogodził się z gorzką rzeczywistością. Jeszcze wczoraj powtarzał jej, że nie opuści Czyżyn. Jedno było wszakże oczywiste: należało powiedzieć mu, jak rzeczy stoją. - Kto to zrobi? - spytał Michał spoglądając na siostrę i żonę, jakby szukał ratunku u kobiet. - A któż ma zrobić? - odrzekła Natalia. - Ty tu jesteś gospodarzem. - Byłem - sprostował cierpko Michał. - Ja nawet nie byłam. Ale jeśli koniecznie chcesz, mogę z tobą pójść. Michał i Natalia byli u ojca zaledwie kilka minut. Wysłuchał tego, z czym do niego przyszli, z zewnętrznym spokojem. Oznajmił, że co do niego sprawa jest jasna. Tak jak mówił - nie opuści Czyżyn, niech go zastrzelą. Gdy podjęli obydwoje próbę perswadowania, poprosił, by oszczędzili sobie tego trudu i nie męczyli go. Nie ma ochoty na rozmowę, zwłaszcza bezcelową. Sami niech robią co chcą, niczego przecież od nich nie wymaga. - No i co z nim począć? - spytał Michał po zreferowaniu żonie i Klepaczewskiemu rozmowy z ojcem. Przez długą chwilę milczeli wszyscy czworo. Potem Helena zaproponowała: - Dajmy mu na razie spokój. Może się namyśli. - A jeśli nie? - nalegał Michał. - Zastanowimy się jutro. Tak czy owak zostawić go przecież nie możemy. - To jasne. Ale zabierania go siłą też sobie nie wyobrażam. Dunieccy wzięli się do pakowania rzeczy, gdyż po przejęciu majątku przez komisarza było to już ich jedyne i ostatnie zajęcie w Czyżynach. Klepaczewscy pomagali im, bo sami mieli niewiele do roboty. Przyjechali tu z trzema walizkami i tyle samo było teraz do zabrania z powrotem. Na dobrą sprawę mogli wyruszyć do Głuchowa już nazajutrz, lecz postanowili zostać z Dunieckimi do końca. Komisarz polecił pałacowej służbie wykonywać obowiązki przy dotychczasowych gospodarzach do ostatka. Obiad odbył się więc po dawnemu, tyle że prawie w milczeniu. Nawet dzieci Dunieckich były posępne, dziobały jedzenie bez apetytu. Cezary Duniecki nie odezwał się ani jednym słowem. Klepaczewski odniósł wrażenie, że teść przez ostatnich parę godzin jeszcze bardziej się postarzał. Mimo niezachęcającej relacji z przedpołudniowej rozmowy postanowił pójść do niego wieczorem i ponowić próbę perswazji. Nie zdążył. Alarm podniosła kilka minut po piątej Ewka. Przechodząc koło pokoju dziadka, zdecydowała się wstąpić do niego i spytać, czy czegoś nie potrzebuje. Jej dwukrotne pukanie pozostało bez odpowiedzi. W pierwszej chwili pomyślała, że dziadek śpi, i już zamierzała iść dalej. Coś ją jednak tknęło; uchyliła delikatnie drzwi i zajrzała do pokoju. Pozycja, w jakiej zobaczyła Cezarego Dunieckiego, przeraziła ją; głowa zwisała mu przez oparcie fotela. Ewka podeszła bliżej, spojrzała w twarz z otwartymi oczami i wybiegła z krzykiem na korytarz. - Mamo! Tato! Dziadek nie żyje! Pierwszy znalazł się koło niej Klepaczewski. - Tato! - powtórzyła przerażona. - Dziadek nie żyje! Po korytarzu i schodach tupotały nogi, zbiegła się cała rodzina. Ocena Ewki nie budziła wątpliwości, Cezary Duniecki rzeczywiście nie żył. Helena wypchnęła z pokoju dzieci, kazała im wracać do siebie. Chociaż pomoc medyczna na nic się już zdać nie mogła, lekarz potrzebny był po to, żeby wystawić świadectwo zgonu. Michał poprosił komisarza o zgodę na wysłanie do Słomkowa bryczki po doktora Lipnickiego. Było jasne samo przez się, że wyprowadzka nastąpi dopiero po pogrzebie. Natalia i Ewka popłakiwały w pokoju, zaś Michał i Helena wypisywali telegramy do krewnych, które należało wysłać jutro rano, natychmiast po uzgodnieniu w parafii dnia i godziny ceremonii. Zastanawiali się, jak zawiadomić usuniętych z okolicznych majątków ziemian, którzy nie podali jeszcze swoich nowych adresów. I jak powinno w obecnej sytuacji wyglądać wyprowadzenie zwłok z majątku. Pogrzeb właściciela w trakcie wywłaszczania nie miał dotąd precedensu, przynajmniej w tych stronach. Jak zachowa się służba? Doktor Lipnicki, który leczył Cezarego Dunieckiego od dawna i znał stan jego organizmu, zakwalifikował zgon jako udar mózgowy, mający prawdopodobnie związek z napięciami dnia. Teraz, po śmierci, wyznał otwarcie, że życia pacjenta i tak już nie szacował na długo. Zmiany w układzie krążenia były bardzo znaczne. W płaszczyźnie medycznej rzecz się więc gładko wyjaśniała, lecz dla bliskich nie płynęła stąd żadna pociecha. Nazajutrz rano Michał ustalił z proboszczem datę pogrzebu: za dwa dni. Na cmentarzu w Słomkowie Dunieccy mieli grób rodzinny. Wyglądało na to, że Cezary będzie ostatnim, który w nim spocznie, bo jego potomków losy rozrzucą po kraju, a może i świecie. Kończyły się dzieje rodu w Czyżynach. Pożegnanie z dziedzictwem było tym smutniejsze, że pieczętowane śmiercią seniora. Przedpogrzebowe dni upłynęły w pałacu prawie w milczeniu. Najlepiej znosił je chyba Michał, bo ciągle był zajęty - jeździł, doglądał przygotowań. Komisarz taktownie usunął się w cień, mało go było widać. Rodziny spoza Czyżyn zjechało niewiele. Służba telegraficzna funkcjonowała jak dotąd słabo, komunikacja jeszcze gorzej. Wyprowadzenie zwłok z majątku pomyślane zostało skromnie i tak też się odbyło. Mimo objawianej ostatnio niechęci do Dunieckich starsza część służby poszła jednak za trumną i uczestniczyła w pogrzebie do końca. Śmierć i wywłaszczenie przekreśliły dawne rachunki i stłumiły żale. Przed kościołem w Słomkowie czekało kilkoro spośród pozostających jeszcze w majątkach ziemian i parę miejscowych osób, związanych z rodziną Dunieckich różnymi interesami. Po egzekwiach nad trumną kondukt poprowadził na cmentarz sam proboszcz. On też wygłosił jedyne przemówienie nad grobem, podkreślając przemijalność dóbr ziemskich i wieczny walor zasług przed Bogiem. Zabrzmiało to jak pociecha i wskazanie dla wywłaszczanych. Świadomi sytuacji Dunieckich w majątku krewni rozjechali się zaraz po pogrzebie. Domownicy wrócili do Czyżyn i zabrali się do przerwanego przed trzema dniami pakowania rzeczy. Choć ubył tylko jeden człowiek, pałac wydawał się opustoszały i martwy. Klepaczewscy pragnęli jak najszybciej stąd wyjechać i odnosili wrażenie, że Dunieccy także woleliby już być w Kielcach. Może dlatego rozstanie z Czyżynami odbyło się po dwóch dniach chłodno, bez emocji. Tylko pałacowa służba żegnała odjeżdżających przy wozach. Ci z czworaków pozostali w domach, woleli uniknąć kłopotliwych spotkań w tej godzinie. Klepaczewscy pojechali na stację, Dunieccy ku kieleckiej szosie. Obiecali napisać do siebie nawzajem zaraz po dobrnięciu na miejsce. Pociągiem udało się Klepaczewskim dojechać prawie do Wisły. Dalej nie było takiej możliwości, Głuchów leżał poza siecią kolejową. Po paru godzinach daremnego oczekiwania na okazyjny samochód Klepaczewski zdecydował się wynająć furmankę, co też nie poszło łatwo. W końcu jednak, po dwóch dniach podróży, dociągnęli się - brudni i niewyspani - do celu. Nawet silna młodością Ewka czuła się umordowana. Z tym większą ulgą powitali fakt, iż są wreszcie wszyscy troje w domu, z którego nikt ich już usuwać nie będzie. Jeśli go opuszczą, to tylko z własnej woli. Dom Jelonkowej przywoływał na pamięć Baśkę i jej tragiczną śmierć. Klepaczewscy umówili się, że - by nie odnawiać bólu matki - nie będą wspominać przy niej o nieżyjącej. Tego wieczora jednak przypomniała ją pośrednio sama Jelonkowa. - Wiesz - powiedziała do Klepaczewskiego - bezpieczeństwo wytropiło i aresztowało Krzyśka Tempskiego. To podobno on zastrzelił wtedy w lesie starostę Adamca. - Jak to: zastrzelił Adamca? - zdumiał się Klepaczewski. - Kiedy? - Prawda, ciebie już wtedy nie było. W zeszłym miesiącu konspiratorzy zatrzymali Adamca na szosie i zabili. Podobno właśnie Krzysiek go zastrzelił. Taki to, widzisz, łańcuszek. Śmierć ciągnie śmierć. Baśka, Adamiec, a teraz Krzysiek. Bo wszyscy uważają, że dostanie wyrok śmierci. Jelonkowa mówiła o Tempskim tonem zwykłej relacji, bez ubolewania ni współczucia. Pretensja o śmierć Baśki widać nie wystygła. Klepaczewski też nie znajdował w sobie litości dla aresztowanego. Dlaczego zabił Adamca? To był przecież porządny człowiek. Poza tym ta gangsterska metoda wobec przeciwników politycznych... - Było ich tam jakoby więcej - dodała Jelonkowa - ale strzelał podobno właśnie Krzysiek. - Skoro tak, wyrok śmierci raczej pewny - potwierdził ogólne przewidywanie Klepaczewski. - Jak go schwytali? - Gdzieś na melinie. Dokładnie nie wiem. - Kto jest nowym starostą? - Dawny zastępca, Janczak. Tutejszy, ludowiec, był przedtem kierownikiem "Społem". - Znam. Gospodarz dobry. Nie mówili więcej o Tempskim. Klepaczewscy poszli zaraz po kolacji do łóżek i wstali nazajutrz późno, gdyż odsypiali podróżne zaległości. Po śniadaniu Klepaczewski zaprowadził Natalię do piwnicy i pokazał jej miejsce, w którym zacementowany był pod podłogą pojemnik z kosztownościami. W Czyżynach objaśnił jej to na odręcznym szkicu, lecz wolał, by zobaczyła wszystko własnymi oczami. Ciągle liczył się z tym, że może go coś spotkać i Natalia będzie musiała sama wydobywać pojemnik. Rozumując konsekwentnie, powinien dopuścić do tajemnicy także córkę, ale Ewka nadal wydawała mu się na to za młoda. - Jak długo wytrzymamy bez rozbijania tego cementu? - spytała Natalia. - Oddam ci dziś całą resztę, oblicz sama. Według mnie na parę miesięcy powinno starczyć. - Trzeba ułożyć jakoś rozrachunki z Elżbietą, nie będziemy przecież gospodarować oddzielnie. - Oczywiście. Uważam, że wszelkie domowe koszty powinniśmy wziąć na siebie w całości. Ona daje mieszkanie, to wystarczy. Powiedz jej, że tak postanowiliśmy i nie ustąpimy. To, co zarabia na swetrach, niech odkłada na gorszą godzinę. - Dobrze. Będzie się na pewno certować, ale nie ustąpię. Po siedmiu tygodniach nieobecności w Głuchowie Klepaczewski był ciekaw, co słychać u osiadłych tu po wywłaszczeniu ziemian z powiatu. Miejscem ich spotkań były kawiarenka "Danusia" i restauracja Więcławskiego. Przed południem raczej "Danusia", toteż poszedł tam. Nie zawiódł się, przy stoliku siedzieli nad kawą Butrym i Kurczewski. Obaj powitali go jak obieżyświata, który po zakosztowaniu obcych stron wraca do rodzinnych. Wypytali o parcelację na Kielecczyźnie i tamtejsze nastroje. Tutejsze, jak się Klepaczewski zorientował z dalszej rozmowy, bardzo przez czas jego nieobecności podupadły. Przede wszystkim z powodu Jałty. Butrym i Kurczewski byli zgodni co do tego, że teraz nie ma już co liczyć na szybką zmianę i trzeba myśleć, jak urządzić się na dłużej. Może nawet na bardzo długo. Osobiście nie mieli jednak konkretnych planów albo nie chcieli ich zdradzić. - A pan sąsiad co zamyśla dalej? - spytał Butrym Klepaczewskiego. Pomny grudniowej reprymendy hrabiego Sianożęckiego za szukanie pracy u czerwonych Klepaczewski nie kwapił się do ujawniania przed czasem swoich planów. - Będę się musiał dopiero zastanowić - odrzekł unikowo. W rzeczywistości plany już miał. Wiązały się one z sugestią nieżyjącego już starosty Adamca, że na zachodzie, gdy przyjdzie zagospodarowywać poniemieckie majątki, wywłaszczeni obszarnicy z dawnych ziem przestaną być fachowcami ze skazą. Polak zamiast Niemca zawsze będzie dobry. Pozostawało zaczekać, aż polska administracja obejmie te tereny, i ruszyć za nią. Podobno grupy operacyjne dla dawnych Prus Wschodnich i okręgów nad Odrą były już gotowe i czekały tylko na jakieś uzgodnienia. Jechać oczywiście zamierzał na razie sam. Nie było sensu wlec na niepewne żony i córki, skoro miały tak znakomite warunki u Jelonkowej. - Co u hrabiego Sianożęckiego? - spytał Butryma. - Nie chodzę. Łatwo być niezłomnym, jak się ma bogatą rodzinę na Zachodzie. Ja muszę żyć tutaj. Wpływ Sianożęckiego na byłych ziemian pękał więc, co pozwalało Klepaczewskiemu czuć się raźniej, bo nie samotnie. Mimo to nie wrócił do zamkniętej już rozmowy o zamiarach na przyszłość. Pogadawszy jeszcze z Butrymem i Kurczewskim o wspólnych znajomych, pożegnał się i wyszedł z zadymionej "Danusi". Na dworze było słonecznnie i ciepło. Zima ustąpiła tego roku wcześnie ku radości tych, co marzli z braku opału. XXXI Szóstego marca, jeszcze podczas likwidowania pod Świdwinem dziesiątego korpusu SS, dowództwo Pierwszego Frontu Białoruskiego wyznaczyło pierwszej armii Wojska Polskiego następne zadanie. Polegało ono na zdobyciu Kołobrzegu i oczyszczeniu wybrzeża na zachód od tego miasta, do Mrzeżyna, a następnie zluzowaniu w północno_zachodniej części Pomorza oddziałów trzeciej radzieckiej armii uderzeniowej, odchodzącej na kierunek berliński. Luzując te oddziały, pierwsza armia miała przejąć obronę wybrzeża morskiego od Kołobrzegu do Dziwnowa oraz Zalewu Kamieńskiego, Dziwny i Zalewu Szczecińskiego do Stepnicy. Łączna długość przydzielonego armii pasa obrony wynosiła sto dziesięć kilometrów. Do zdobycia Kołobrzegu dowództwo armii skierowało szóstą, potem także trzecią, zaś od dwunastego marca również czwartą dywizję piechoty i czwarty pułk czołgów ciężkich. Opór w tym mieście okazał się o wiele silniejszy, niż początkowo przewidywano. Niemcy przekształcili je w twierdzę i przygotowali do długiej obrony. Zaciekłe walki uliczne trwały dziesięć dni; zakończyły się dopiero osiemnastego marca rano zdobyciem portu. Obie strony poniosły duże straty. Polskie jednostki - cztery tysiące zabitych i rannych. Tymczasem pierwsza dywizja, likwidując po drodze drobne grupy nieprzyjaciela, posuwała się na zachód, ku Zalewowi Szczecińskiemu. Odcięci od swoich głównych sił, rozproszeni po lasach Niemcy coraz częściej poddawali się bez walki. Nawet taboryci brali jeńców, i to nieraz całymi gromadami. Kolumny niedawnych zdobywców Europy szły na tyły, rade z ocalenia przynajmniej życia, którego ich wojujący dalej rodacy nie mogli być wcale pewni. Rozkaz walki do ostatniego tchu stracił sens, skoro wojna była już ponad wszelką wątpliwość przegrana. Nie przekonywały powypisywane na murach goebbelsowskie hasła "Sieg oder Sibirien", "Lieber tot als Sklave" i im podobne. Lepiej było zostać jeńcem nawet na Syberii niż trupem w pokonanym Berlinie. Oprócz jeńców coraz więcej też było porzuconego, sprawnego jeszcze sprzętu i wszelakiej innej zdobyczy. Wojsko przestało psioczyć na spóźniające się intendentury, bo zjeść, popalić, a nawet wypić i zmienić bieliznę można już było bez oglądania się na nie. Wszystkie jednostki miały ponadetatowe stany koni i wozów, zaś przedmiotem trudnych do odparcia pokus stały się zdobyczne samochody. Ponieważ brakło kierowców, samowolnie zatrudniano w tym charakterze nie odsyłanych na tyły jeńców, póki nie położył temu kresu rygorystyczny rozkaz dowódcy armii. Przyszło także inne ograniczenie, egzekwowane przez kontrolę drogową: by używać zdobycznego samochodu, trzeba było mieć uprawniający dokument z dowództwa. Nadliczbowe konie zabierano z jednostek co jakiś czas, lecz podstawowe żołnierskie potrzeby można było zaspokajać ze zdobyczy bez przeszkód. Nigdy przedtem nie nasyceni żarłocy przestali narzekać na niedostatek jadła. Bardziej wyrafinowani palacze zarzucili machorkę i ćmili niemieckie papierosy. Roman Ledwoń był na najlepszej drodze do wygubienia nie dających się dotąd zmóc wszy. Starowny ordynans Bugała podsuwał mu co dzień świeżą bieliznę na zmianę. Ewakuacja i tutaj wymiotła prawie całą ludność. Domy stały przeważnie pustką, cywilów spotykało się niewielu. W Kamieniu Pomorskim front dopędził i zatrzymał duże zbiorowisko uchodźców. Tysiące ludzi biwakowało w nędzy i brudzie, nie bardzo wiedząc, co począć z sobą dalej. Naturalnie teraz, poniewczasie, wszyscy klęli Hitlera i nazistów za to, że wypędzono ich z domów i pognano na poniewierkę. Frontu nie uniknęli, niszczyło ich zaś zimno, głód i choroby. Wypytywali żołnierzy o losy rodzinnych miejscowości - czy w ogóle coś w nich zostało - lecz nikt im na to nie potrafił odpowiedzieć. W o wiele lepszej sytuacji byli ciągnący drogami do domów dotychczasowi niewolnicy Trzeciej Rzeszy, kobiety i mężczyźni z przymusowych robót. Ci mieli świadomość zwycięstwa. Wśród żołnierzy pierwszej dywizji było niewielu takich, co widzieli w życiu morze. W plutonie Romana Ledwonia miał dotąd to szczęście tylko jeden z prażan, którego przed wojną rodzice wysłali na nadmorską kolonię. Chłopom zza Bugu nikt takich przyjemności nie fundował i mogliby dożyć końca swych dni, nie widząc wody większej niż poleskie bagna. Zalew Szczeciński, ku któremu szli teraz, nie był wprawdzie pełnym morzem, ale przynajmniej jego odnogą. Toteż im bliżej doń mieli, tym bardziej podniecała ich ciekawość i chęć ujrzenia własnymi oczami tego, co znali dotąd tylko z opowieści i obrazków. Doszli wreszcie nad tę wodę, której drugiego końca wzrok nie sięgał. Dął akurat wiatr i po zalewie kołysały się fale, wpełzały na piaszczysty brzeg. W bezpiecznej od artyleryjskiego ognia odległości sunął po horyzoncie prawdziwy okręt. Żołnierze wychodzili naprzeciw falom, zaczerpywali wody, kosztowali jej. Byli dumni, że tu są. Doszli. I pójdą dalej, dobić wroga w jego najgłębszym mateczniku. Jeszcze tego samego dnia - był jedenasty marca - pułk zluzował Rosjan i przejął do obrony piętnastokilometrowy odcinek brzegu. Zapowiadało się życie raczej spokojne, bo z możliwością desantu przeciwnika nikt się poważnie nie liczył. Jeśli coś groziło, to prędzej od tyłu. W lasach ciągle jeszcze siedziały niemieckie oddziały, które mogły tędy przedzierać się na północ, ku swoim na wyspie Wolin. Batalionowi kapitana Sulżenki przypadł do obsadzenia parokilometrowy pas brzegu. Na środkowej jego części rozciągał się majątek ziemski. Z prawej graniczyła z nim wieś, na wpół rybacka, zaś z lewej niewielka osada letniskowych will. Prawie wszystko to było puste, ewakuowane, zostało tylko trochę kobiet i niezdolnych do wędrówki starców. Po polach wałęsały się pozbawione opieki krowy, świnie i owce. Przy zagrodach - drób. Żołnierski rekonesans wykrył w spiżarniach zapasy wędlin, marynowanego mięsa, różnych przetworów warzywnych, konfitur i domowego wina, zaś w willach - także baterie mocniejszych trunków. W spichrzach majątku zwiadowcy znaleźli podobno i natychmiast ukryli skuteczniej beczki ze spirytusem. Te radosne wieści podniosły jeszcze bardziej żołnierskiego ducha. Po jedenastu dniach bojowych tarapatów i wyczerpującego marszu zapowiadało się naprawdę przyjemne życie. Nie wiadomo tylko, na jak długo. Wojna bądź co bądź trwała. Dowództwo batalionu zainstalowało się w pałacu, tam też znalazł zakwaterowanie pluton łączności. Jak już nieraz bywało, Roman Ledwoń dzielił pokój z porucznikiem Szpakowskim. Nigdy jeszcze nie mieli okazji mieszkać w takim luksusie. Pałacowa komnata, która im przypadła, była sypialnią jakiejś małżeńskiej pary z rodziny właścicieli. Materace w ustawionych obok siebie łożach zdumiewały ustępliwą miękkością; pierwszego wieczora Roman miał przy każdym ruchu wrażenie, że zapada się w puch, co utrudniało mu wręcz zaśnięcie. Do czego służyły różne toaletowe drobiazgi w szafkach koło lustra, zdołali odgadnąć tylko częściowo; może kobieta lepiej by się rozeznała. Trzydrzwiowa szafa pełna była sukien, ubrań oraz damskiej i męskiej bielizny. Ta ostatnia byłaby jeszcze niedawno łakomym kąskiem dla nich obydwu. Teraz tylko Szpakowski objawił zainteresowanie koszulami i gatkami niemieckiego obszarnika. Roman był już pod tym względem zaopatrzony przez zapobiegliwego Bugałę. Telefoniści uporali się szybko z pociągnięciem wewnątrzbatalionowych linii i mieli spokój. Podobnie było wszędzie; nawet strzegący brzegu strzelcy i artylerzyści próżnowali na swoich pozycjach, bo nic groźnego na zalewie się nie działo. Czasem przepłynął niemiecki okręt - za daleko jednak, by do niego strzelać, czasem przemknął górą zwiadowczy samolot. Więcej miały do roboty pododdziały drugiego rzutu, przeczesujące lasy na tyłach. Te każdego dnia wygarniały grupy Niemców, rzadko jednak stawiające opór. Majątek korzystał podczas wojny z cudzoziemskiej siły roboczej. Przymusowi pracownicy, przeważnie ze Wschodu, zamieszkiwali w drewnianym baraku za spichrzami. Większość z nich zaraz po wkroczeniu Rosjan wypuściła się w drogę do domu. Zostali słabsi, czekający na lepsze warunki podróżowania, oraz kilka osób nie mających do kogo wracać i zastanawiających się dopiero, co ze sobą począć. Żołnierze zaglądali do baraku, ciekawi, jak mieszkali i żyli parobcy Trzeciej Rzeszy. Ciekawość ta zgubiła plutonowego Langera z kompanii cekaemów. Roman znał go dotychczas tylko z widzenia. Teraz, choć o to nie zabiegał, miał poznać bliżej. Trzeciego dnia po przybyciu nad Zalew Szpakowski oznajmił Romanowi: - Melduj się o czwartej u kapitana. Będziesz za speca od okupacji. - Nie czuję się takim - odpowiedział Roman. - Nie szkodzi, lepszego nie mamy. Przy nas na pewno będziesz specem. Rzeczywiście, przy Sulżence i Szpakowskim Roman mógł uchodzić za znawcę tematu. Obaj nie przeżyli pod okupacją ani jednego dnia. Mieli o niej wyobrażenie bardzo uproszczone, rodem z gazet. - A o co chodzi? - spytał. - Podejrzana sprawa. Będzie konfrontacja jednej kobiety z baraku z plutonowym Langerem. Ona mówi, że to folksdojcz. Nazwisko nawet pasuje, niemieckie. Rano - rozwijał swą informację Szpakowski - ta kobieta zgłosiła się do kapitana. Nazywa się Konwerska, pochodzi z Białej Podlaskiej, skąd Niemcy zabrali ją na roboty w czterdziestym trzecim roku. Nie wraca jeszcze do domu, bo ma nogę po zwichnięciu i musi ją wpierw podkurować. Wczoraj przyszło oglądać barak od środka kilkunastu żołnierzy. Konwerska - jak twierdzi - rozpoznała wśród nich folksdojcza z Białej Podlaskiej, Langera. Był tam komisarzem żydowskiego mienia. Nic nie dała po sobie poznać, ale żołnierza, który wychodził z baraku ostatni, spytała, jak się nazywa plutonowy. Okazało się, że po dawnemu, Langer, co ją nawet zdziwiło. Miała trochę kłopotu z dopytaniem się, gdzie Langer służy, bo żołnierz odmówił takiej informacji. Dała sobie jednak radę i trafiła do Sulżenki. Ten wysłuchał jej doniesienia i wyznaczył na czwartą konfrontację. Szpakowski ustalił już tymczasem, że Langer był zmobilizowany w Siedlcach, a nie w Białej Podlaskiej. Resztę się wyjaśni, jak staną twarzą w twarz. Roman ma oceniać, czy nie kręcą, i gdyby były jakieś niezgodności albo nieprawdopodobieństwa, zaraz przygważdżać. Sulżenko mógłby to od razu przekazać oficerowi informacji lub prokuratorowi, ale woli nie robić szumu, póki tych dwojga nie skonfrontuje. Langer spisał się dzielnie pod Świdwinem i poszedł wniosek o Krzyż Walecznych dla niego, więc tym bardziej nie trzeba dawać pochopnie wiary tej kobiecie. Opinię w cekaemach też ma Langer doskonałą. Wzorowy podoficer, kandydat do awansu. - Może jakiś osobisty porachunek - zauważył Roman. - Zaraz po wyzwoleniu było takich fałszywych oskarżeń do cholery. - Może. Wyjaśni się. Na razie nikomu nie rozpowiadaj. - To się rozumie. Langer wie już, o co chodzi? - Nie. Dostał tylko rozkaz, że ma się o czwartej stawić u dowódcy batalionu. Kiedy Roman przyszedł o czwartej do Sulżenki, Konwerska i Langer czekali już w pokoju, służącym za kancelarię batalionu. Konwerska milczała, zaś Langer - jak się potem okazało - nie znał jej w ogóle i sądził zapewne, że czeka w innej sprawie. Nawet wtedy, gdy znaleźli się u Sulżenki razem, niczego jeszcze nie podejrzewał, a w każdym razie zachował zewnętrzny spokój. - Niech się pani przyjrzy dokładnie plutonowemu - powiedział Sulżenko. - Może panią wczoraj oko pomyliło. Konwerska miała około trzydziestu lat. Nie wyglądała na kobietę inteligentną, jednak wypowiadała się jasno i zwięźle, bez gmatwającego istotę rzeczy gadulstwa. - Nie, nie pomyliłam się - odrzekła. - To jest Langer z Białej Podlaskiej. On mnie nie zna, ale ja jego dobrze. - Jak ma na imię? - Alfred. Imię zgadzało się. Sulżenko zwrócił się do Langera: - Ty, plutonowy, w Białej Podlaskiej za okupacji był? - Nie - zaprzeczył Langer. - A gdzie był? - W Siedlcach. - Cały czas? - Tak. Sulżenko obrócił się znowu ku Konwerskiej i kazał jej powiedzieć, kim Langer był w Białej Podlaskiej. Potwierdziła ranne oświadczenie: folksdojczem i komisarzem żydowskiego mienia. Zapytany ponownie Langer konsekwentnie twierdził, że całą okupację spędził w Siedlcach, nie mógł zatem być folksdojczem ani komisarzem gdzie indziej. Wobec tak zasadniczej sprzeczności Sulżenko poczuł się bezradny. - Pani jeszcze stąd nie wyjeżdża? - upewnił się. - Jeszcze nie - potwierdziła Konwerska. - Dobra. Prokurator panią poprosi, ja nie jestem od takich rzeczy. Dziękuję pani. Po wyjściu Konwerskiej kapitan popatrzył chwilę na Langera, a potem oznajmił mu: - Póki co muszę cię zamknąć, plutonowy, a potem niech prokurator decyduje. Zarzut jest poważny, sam chyba rozumiesz. Langer, który w obecności Konwerskiej trzymał się dobrze, teraz skapitulował. Wargi zadrgały mu, w oczach pojawił się strach. - Niech mnie pan nie oddaje prokuratorowi, panie kapitanie - poprosił. - Krwią zmażę, ojczyzna nie pożałuje. W tym momencie Sulżenko stwardniał. Patrzył na Langera nieomal z gniewem. - Gadaj całą prawdę - warknął. Prawda była w swych renegackich motywach banalna i typowa. Latem czterdziestego roku, po zwycięstwach Hitlera na Zachodzie, Langer zwątpił w przyszłość Polski i podpisał folkslistę, jako że przodków miał rzeczywiście niemieckich. Był komisarzem pożydowskiego mienia, lecz nikogo na sumieniu nie ma. Przeciwnie, pomagał. Przed wyzwoleniem wyjechał do Siedlec i zamieszkał u rodziny, która folkslisty nie podpisała. W RKU zarejestrował się na podstawie przedwojennej książeczki wojskowej. Walczył dzielnie, sam kapitan wie. Miał nadzieję, że za frontowe zasługi błąd okupacyjny będzie mu darowany. Sulżenko wysłuchał relacji, nic nie odpowiedział, kazał Szpakowskiemu odprowadzić Langera do aresztu. Roman spytał, czy może się odmeldować, i po otrzymaniu zgody wyszedł. Nazajutrz rano prokurator zabrał Langera do swojego aresztu. Pułkownik, nie lubiący Sulżenki i skwapliwie wykorzystujący każde jego potknięcie, nie omieszkał zganić surowo batalionu za brak czujności. Był to oczywiście zarzut niesprawiedliwy. Jeśli ktoś zgrzeszył tu przeciwko czujności, to tylko siedleckie RKU. Krzyż Walecznych nie był jeszcze na szczęście Langerowi przyznany. Sulżenko nie otrząsnął się jeszcze po Langerze, a już spadły na niego następne gromy. Tym razem przyczyną była wódka. Po nerwowym napięciu walk, podczas których nikt nie był pewny dnia ani godziny, ludzie pragnęli odprężyć się, pofolgować sobie przynajmniej tak, jak to jest na froncie możliwe. Przebierali jednak miarę, zwłaszcza że poszła fama o zbawiennym wpływie alkoholu na szkorbut. Żołnierskie jadło nie obfitowało zimą w witaminy, przedwiośnie przyniosło więc rozplenienie się tej choroby. Dziąsła krwawiły i bolały, zaś alkohol sprowadzał rzeczywiście parogodzinną ulgę. No i był przyjemniejszy w konsumpcji od kwiatu sosny czy wywaru z igliwia, którymi zwalczano szkorbut poprzedniej wiosny. Nieszczęście przydarzyło się za sprawą szeregowca Sternika z batalionu Sulżenki. Wracając w pijanym stanie od znajomych artylerzystów, przechodził przez las, w którym rankiem schwytano grupę przemykających się ku Wolinowi Niemców. Sternik usłyszał w pewnym momencie za kępą zarośli podejrzane odgłosy. Nie wiadomo, jakby zareagował na nie będąc trzeźwy; po pijanemu wypruł w krzaki pół magazynku pepeszy. Gdy ustał jazgot serii, usłyszał jednocześnie polskie przekleństwa i jęk rannego. Za krzakami dwóch żołnierzy z cekaemów załatwiało naturalną potrzebę. Jednego z nich ugodziło kilka pocisków i aż dziw, że żaden nie okazał się śmiertelny. Rany były jednak zbyt poważne, by uporać się z nimi w plutonie sanitarnym batalionu i tym samym nie wypuścić sprawy wyżej. Delikwent pojechał do szpitala, w związku z czym rzecz stała się wiadoma dowódcy pułku. Co Sulżenko usłyszał przez telefon, wiedział tylko on jeden. Wszyscy za to słuchali nazajutrz pułkowego rozkazu, piętnującego w najostrzejszych słowach karygodne pijaństwo. Sulżenko zapowiedział we własnym rozkazie, że każdego, kto się upije, pośle do karnej kompanii. Mające przypaść Polsce Pomorze Zachodnie było wolne - i niemal puste po ewakuowaniu przez Niemców ludności. Polscy osadnicy mieli dopiero przybyć, tymczasem nieobsianie pól na wiosnę groziłoby im głodowym rokiem. Jedyną siłą, mogącą temu zapobiec, były przebywające na Pomorzu polskie i radzieckie wojska. Wykorzystując przerwę w operacjach wojennych, przystąpiły one w drugiej połowie marca do zaorania i obsiania pól na obszarach swojego działania. Zadanie to stanęło także przed batalionem Sulżenki i spotkało się z serdecznym zrozumieniem żołnierzy, w większości rolników zza Bugu. Nie trzeba było nawet tłumaczyć, że to może właśnie oni i ich rodziny będą tutaj niedługo gospodarować. W majątku znalazły się zapasy zboża nasiennego, były traktory, pługi i brony. Kto tylko miał pojęcie o orce i siewie, ruszał od rana w pole. Roman odnosił wrażenie, że ci od pokoleń związani z ziemią chłopi poczuli się teraz w swoim naturalnym żywiole, na krótkich wakacjach od narzuconej im wojny. Starych wołyńskich dziadźków dopiero zupełny zmierzch spędzał z pola, nie mogli się tą pracą nacieszyć. W całym pasie działania batalionu nie zostało ani skrawka ugoru. Tak samo było i gdzie indziej. Pierwsza armia obsiała w sumie piętnaście tysięcy hektarów, zaś wojska radzieckie - siedemset pięćdziesiąt tysięcy. Nie pracujący na roli i wszyscy nowi - zaczęły właśnie dopływać uzupełnienia - przechodzili szkolenie. Roman stracił w walkach na Pomorzu trzech żołnierzy. Jeden poległ. Pierwszy z rannych wrócił już ze szpitala, na miejsce zabitego przyszedł nowy. Czepik, z zawodu monter telefoniczny, żołnierz kieleckiej partyzantki, w której dosłużył się stopnia kaprala. Tak przynajmniej oświadczył w RKU. Ponieważ większość plutonu łączności pracowała w polu, zaś paru musiało pełnić służbę przy telefonach, Roman doszkalał indywidualnie Czepika. Z partyzantki nie wyniósł on niestety wiedzy potrzebnej w armii regularnej, a na radiostacjach znał się w ogóle słabo. Nie na poziomie kaprala łączności w każdym razie. Miał za to talenty zupełnie inne, lecz to się okazało nieco później. Pluton wzbogacił się i o drugiego kaprala: awansował właśnie Doliński, co mu się zresztą od dawna należało. W marszu lub na prawdziwym froncie skończyłoby się na gratulacjach. Teraz, na postoju, cały pluton domagał się tradycyjnego uczczenia awansu. Doliński podupadłby w koleżeńskiej opinii, ignorując to życzenie. Wybór padł na jedną z will letniskowych na samym skraju batalionowych pozycji. Mieli się tam zejść wieczorem, w wolnym czasie. Roman został zaproszony i znalazł się w trudnej sytuacji. Dobre stosunki z plutonem uznał jednak w końcu za ważniejsze. - Ale jeden warunek - powiedział do Dolińskiego. - Wódki tylko trochę, bez pijaństwa. - Jakie może być pijaństwo, panie chorąży? Po rozkazie kapitana zwiadowcy przestraszyli się, ani kwaterki spirytusu już się od nich nie wyżebrze. - To jak pan sobie poradzi? - Będą wódki gatunkowe, z letniskowych will. Ale czy kto tego dużo wypije, panie chorąży? Gatunkowe trunki nie cieszyły się u żołnierskiej braci wzięciem. Telefoniści Romana uważali je wręcz za spaskudzony bezsensownie alkohol. Tylko w braku prawdziwej, czystej wódki sięgano po te kolorowe, w cudacznych butelkach z niezrozumiałymi etykietami. Awansowe przyjęcie Dolińskiego mogło więc rzeczywiście nie rozpasać alkoholowych apetytów. - Będzie artystycznie - dodał Doliński. - Chłopaki z drugiej kompanii pożyczą mi gramofon i płyty. Armia Czerwona dorobiła się w latach wojny bogatego repertuaru nowych pieśni żołnierskich. Tworzyli je dla walczących wojsk znakomici kompozytorzy i poeci. "Katiusza", "Na poziciju diewuszka", "Swiaszczennaja wojna" i niektóre inne zyskały wielką popularność także na tyłach, śpiewał je cały kraj. Ludowe Wojsko Polskie było pod tym względem ubogie; "Płynie Oka", chociaż lubiana, nie mogła wystarczyć. Toteż śpiewano piosenki stare, nie wyłączając legionowych: "O mój rozmarynie", "Hej strzelcy wraz", "Rozkwitały pęki białych róż". To w marszu; gdy jednak szło o wieczorną potrzebę duszy, niezastąpione były przedwojenne przeboje, od "Titiny" po "Ostatnią niedzielę". Nawet starzy Poleszucy, którzy nigdy ich przedtem nie słyszeli, zdążyli już poznać prawie wszystkie, a niektóre nawet polubić. Nad Zalewem Szczecińskim udziałem drugiej kompanii stała się gratka, budząca zazdrość w całym batalionie, a także poza nim. Polscy robotnicy z baraku zgromadzili jakimś sposobem kilkanaście płyt z najpopularniejszymi przebojami; mieli też, rzecz jasna, gramofon. Odjeżdżając zostawili to wszystko, zaś żołnierze z drugiej kompanii pierwsi kuszące trofeum odkryli. Mieszkający jeszcze w baraku Polacy nie rościli sobie praw do niego, nic nie stało zatem na przeszkodzie zawładnięciu znaleziskiem. Płyty były już mocno zdarte, skrzeczały, mimo to na kwatery kompanii ściągali co wieczór goście, pragnący posłuchać autentycznego głosu Ordonówny, Fogga czy Faliszewskiego. Teraz mieli tej przyjemności dostąpić goście kaprala Dolińskiego. Liczył może, że skompensuje to zawód z powodu gatunkowych wódek. Doliński wybrał na przyjęcie willę, której właścicielka była na miejscu, nie uciekła. Po prostu zamówił u niej kolację dla swoich gości, czymś oczywiście za to płacąc. Cały pluton przyjść nie mógł, niektórzy musieli zostać przy swoich obowiązkach. Roman zjawił się z zaplanowanym kwadransem opóźnienia, wszyscy mający być na przyjęciu już na niego czekali. Przy drzwiach siedział karnie pies plutonu, a ściślej - Grażyny. Szczeknął przyjaźnie na powitanie dowódcy, gdy żołnierze wstawali. Pies był w plutonie od dwóch tygodni. Wybiedzony i głodny przyplątał się pod Świdwinem do Grażyny. Dała mu jeść - i tego starczyło: pies za nic nie chciał się od niej odczepić. Paru żołnierzy sprzeciwiało się z początku tej adopcji. Może to jakiś esesmański pies, co niejednego więźnia ma na sumieniu? Ci, którzy widzieli psy esesmańskie, twierdzili jednak, że wszystkie były rasowe, wilczury. Ten, na swe szczęście, był mieszańcem, do czystości rasowej pretendować nie mógł. Pogodzono się więc z nim ostatecznie i został. Nazwano go po prostu Hund, co znaczy po niemiecku - pies. Na razie jeszcze na nowe imię nie reagował, ale Grażyny słuchał i bez tego. Niemka ustawiała na stole półmiski z zakąskami, zaś Doliński nalewał do kieliszków jakąś żółtawą wódkę. Doglądający gramofonu żołnierz z drugiej kompanii (płyt, jak się okazało, nie chciano pożyczyć bez człowieka) wystartował z programem artystycznym. Zaczynał go zdeformowanymi głosami chór Dana: "Wrócisz do mnie, wrócisz,@ tyś jest dla mnie tylko, kochasz mnie, ja wiem.@ Gdy odejdziesz, mękę skrócisz@ powracając do mnie całym sercem swem.@ I w rozterce twoje serce będzie pragnąć, pragnąć tylko mnie.@ Wiem, że żyć już beze mnie nie umiesz,@ będziesz wzywać mnie nawet we śnie."@ Wypito za zdrowie i pomyślność kaprala Dolińskiego, oby wrócił do domu jako sierżant co najmniej i z pełną piersią medali. Życzyć, żeby w ogóle przeżył, nie było w dobrym tonie; to się rozumiało samo przez się. Odstawiwszy kieliszki żołnierze sięgali nie nawykłymi palcami po mikroskopijne kanapki, jakich nadrobiła Niemka. Tak się w wojsku nie zakąszało, ale niech tam. Widać Niemcy w skąpstwie wychowani i nawet na cudzy rachunek sknerzą. Naprzeciw Romana siedział Mieczysław Jarosz, samotnik i milczek. Łącznościowiec dobry, lecz nie do awansu, bo bez dowódczych zdolności. Pił i zakąszał, ale myślami - jak się zdaje - bujał gdzie indziej. Obok usadowiła się Grażyna. Co chwila zerkała na Romana, który nie miał już żadnych wątpliwości, że dziewczyna się w nim kocha. Rozpoznanie Partyki było prawidłowe. Jednak jego apel do Romana, by nie odpychał tej miłości, nie osiągnął jak dotąd żadnego skutku. Roman ciągle miał skrupuły, mimo że Grażyna coraz bardziej mu się podobała. - Teraz za pana chorążego - zaproponował toast Doliński. - Że ludzki i nie czepia się bez potrzeby. Wychylili kieliszki. Żołnierz od gramofonu nie zaniedbywał swego zadania, puścił kolejną płytę. "Przytul, uściśnij, pocałuj - może ostatni już raz.@ Jeśli odejdę - nie żałuj, że coś skończyło się w nas.@ Zwykle jesienią tak bywa, że miłość więdnie jak kwiat.@ Jutro znów będziesz szczęśliwa - spójrz, jaki piękny jest świat."@ Minął dopiero kwartał od objęcia przez Romana plutonu - a jemu wydawało się, że są już razem rok albo i dłużej. Czas na wojnie inaczej płynie, nowe wydarzenia nieustannie zasypują stare. Nawet Wał Pomorski, chociaż wyraźnie zapisany w pamięci zwycięstwami i stratami, oddalał się szybko w przeszłość. Za miesiąc to samo będzie z obecną chwilą. Jedynie wzajemne przywiązanie pozostaje i umacnia się. Łatwo było wyobrazić sobie lepszych łącznościowców niż ci siedzący wokół stołu, przeważnie tylko przyuczeni. Mimo to Roman żadnego by już dziś nie chciał wymienić. Wszyscy byli mu bliscy. Miał też pewność, że z tym, co potrafią, w żadnych warunkach go nie zawiodą. "Kogo nasza miłość obchodzi?@ Tylko ciebie i mnie.@ Komu nasza miłość zaszkodzi?@ Tylko tobie i mnie."@ Dla niego służba nie skończyła się jeszcze, nie powinien więcej pić. Choć kieliszki były małe, Roman czuł już szmerek w głowie. Pozostawało jedno tylko wyjście: dyplomatycznie się wynieść. To nie było trudne, jako dowódca nie miał obowiązku tłumaczyć się przed nimi, musi odejść i koniec. Zaczeka na kolejne napełnienie kieliszków, wzniesie od siebie toast za pomyślność Dolińskiego i zostawi ich samych. "Jesienne róże, róże smutne, herbaciane,@ jesienne róże są jak usta twe kochane.@ Drzewa w purpurze ostatni dają nam schron,@ a serca biją jak dzwon, na jeden ton."@ Doliński nalał do kieliszków i sam się szykował do jakiegoś toastu, lecz Roman uprzedził go. - Muszę już niestety odejść - oznajmił. - Pozwólcie więc, że ten ostatni kieliszek wypiję z wami za nieustającą pomyślność naszego nowego kaprala. - Niech żyje! - krzyknął któryś z bardziej podochoconych. - Pan chorąży musi już? - zmartwił się Doliński. - Muszę. Wypili. Za wstającym od stołu Romanem poderwała się do odejścia Grażyna. - Ja też już muszę. - A ty dokąd? - sprzeciwił się Doliński. - Siadaj z powrotem. - Przecież mam służbę w nocy. Nie mogę przyjść w ostatniej chwili. - No tak... - uległ Doliński. - Trudno, idź, skoro służba. Roman i Grażyna wyszli razem, pobiegł za nimi naturalnie pies. Na dworze zgubili się zrazu w ciemności. Nie pamiętali, w którą stronę trzeba iść, lecz powiódł ich nieomylny w swym węchu Hund. Z otwartego okna willi niósł się za nimi, zacichając, śpiew Faliszewskiego. "Tango Milonga, tango mych marzeń i snów,@ niechaj me serce ukołysze."@ Po drodze rozmawiali mało, cokolwiek zakłopotani swoją wędrówką we dwoje przez ciemność. Podniecony alkoholem Roman miał wielką ochotę objąć Grażynę ramieniem, lecz poskramiał tę chętkę. Osiemnastolatka, podwładna - cóż z tego, że przychylna... Jeśli się raz zacznie - kto wie, do czego dojść może. Jednak się zaczęło. Grażyna także mieszkała w pałacu, lecz nie z łącznościowcami; zakwaterowano ją z dwiema dziewczynami z plutonu sanitarnego. Gdy mieli się rozejść do siebie, zaproponowała: - Może wstąpi pan do mnie, panie chorąży? Mam cały termos mocnej herbaty. Zawahał się. - A co na to powiedzą twoje współlokatorki? - Nie ma ich jeszcze na pewno. Poszły na tańce do artylerzystów. Zdecydował się. W pokoju dziewczyn było czysto i schludnie, nie tak jak u mężczyzn. W dużym wazonie na stole zieleniła się pachnąca lasem świeża jedlina. Grażyna zakrzątnęła się przy umywalni, opłukała i wytarła dwie szklanki. Herbata nie była już gorąca, za to naprawdę bardzo mocna i dobrego gatunku. Dziewczyny odkryły widać jakiś pałacowy zapas. - Dobrze wam się tu żyje - powiedział Roman. - Jak w domu. - Zapomniałam już prawie, jak było w domu - odrzekła. - A tu smutno. - Nie tak znowu smutno. Sanitariuszki na tańcach. - Mnie smutno. - Dlaczego? Najpierw spojrzała mu w twarz, a potem spuściła oczy. Milczała. - Dlaczego ci smutno? - Bo pan mnie nie lubi - wyrzuciła z siebie nie podnosząc głowy. - Każda tu kogoś ma, a pan mnie nie lubi. No tak, pomyślał Roman. Ja przeżywam moralne rozterki dowódcy, a ona po prostu cierpi. I co komu z tego? Jak to było w tej piosence? "Kogo nasza miłość obchodzi? Tylko ciebie i mnie." Wstał, podszedł do Grażyny. Ujął ją za ręce i podniósł z krzesła. Odchyliła głowę do tyłu i patrzyła mu oczekująco w twarz. Objął ją i całował długo w usta. Przytulona do niego całym ciałem, drżała leciutko. W kącie pokoju stał fotel. Pociągnął ją tam i posadził sobie na kolanach. - Teraz dobrze? - spytał. - Tak, teraz dobrze. Ja pana bardzo kocham. Niech pan też mnie lubi choć trochę. - Lubię cię bardzo, nie tylko trochę. Nie mów mi pan, kiedy jesteśmy sami. - Dobrze. Ja zrobię dla ciebie wszystko, co tylko zechcesz. Wszystko. Roman domyślał się, co oznacza to zapewnienie. Kołatały się w nim jednak jeszcze szczątki niedawnych skrupułów. Nie chciał w każdym razie korzystać z jej przyzwolenia teraz, kiedy była pod działaniem alkoholu. Pocałował ją znowu, co z kolei wyzwoliło jej inicjatywę. Głaskała go po twarzy, wodziła po niej ustami. W pewnym momencie poczuł na policzku jej łzę. Płakała ze wzruszenia. To była zapewne pierwsza miłość. Nad tymi jej latami, w których dziewczyny zaczynają się kochać, zaciążyły na Wołyniu inne doświadczenia. Partyka twierdził, że nawet tańczyć nie umie, bo nie miała się kiedy i od kogo nauczyć. XXXII Święta Wielkanocne przypadły tej wiosny pierwszego i drugiego kwietnia. Na kilka dni przed nimi Sylwia otrzymała pismo urzędowe z Lublina. Tamtejszy sąd wojskowy wzywał ją jako świadka na rozprawę, mającą się odbyć czwartego kwietnia. Podane bało nazwisko oskarżonego: Tempski. Sylwia pamiętała dobrze, do kogo ono należy. Tak więc Bieniecki nie rzucał słów na wiatr, ujął zabójcę Franciszka Adamca. Jednakże stan ducha, w jaki wprawiło Sylwię wezwanie, mało miał wspólnego z satysfakcją. Natychmiast ogarnął ją lęk o Wiktora. Tempski był nitką, mogącą rozpruć wiele. Wystarczyło, jeśli wiedział o melinie Wiktora w Sejdzie. Leśniczy znał z kolei używane przez niego obecnie nazwisko. Niedobrze. A najgorzej, że nie można nawet ostrzec Wiktora, bo nie podał dotąd nowego adresu. Z kartki, jaką przysłał ojcu do redakcji, wynikało tylko, że jest w Łodzi. Zapała nadal nie wiedział o udziale syna w lutowym napadzie, Sylwia zaś w dalszym ciągu uważała, że jedynie sam Wiktor może mu o tym powiedzieć. Wiadomość o niebezpieczeństwie, jakie niosło dla brata ujęcie Tempskiego, musiała przeto zatrzymać dla siebie i Piotra. Ojca poinformowała tylko, że jedzie na sprawę tego, który strzelał do Adamca. - Więc jednak go dostali - powiedział Zapała z nutą satysfakcji w głosie. - Tak. - No i dobrze. Może innych to pohamuje, bo coś za łatwo im się ostatnio strzela. To była prawda. Terrorystyczne napady wzmogły się prawie natychmiast po odejściu wojsk na zachód. Teraz napływały meldunki, że w miarę ocieplania się wracają do lasów oddziały NSZ i różne inne, o nie zawsze jasnym podporządkowaniu. Jacyś samozwańczy watażkowie formowali podobno własne oddziały. Sylwia wiedziała już o uchwale rządu z ostatnich dni, powołującej Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zorganizowany na sposób wojskowy. Świadczyło to o powadze zagrożenia. Miasto wchodziło w szczyt przedświątecznej krzątaniny. Dla warszawian z lewego brzegu Wisły miały to być pierwsze święta po niewoli i tułaczce, toteż nie szczędzono starań, by wypadły godnie. Nie było to jednak łatwe, jako że wielkanocna tradycja wiązała się przede wszystkim z obfitością jadła. Chodząc po sklepach i targowiskach można było odnieść wrażenie, że nie ma z tym kłopotu. Wystarczyło wszakże zapytać o ceny, by iluzja prysła. Tej wiosny zarobek pracowniczy rzadko przewyższał tysiąc złotych, przeważnie wynosił mniej. Tymczasem kilogram chleba kosztował na wolnym rynku sześćdziesiąt złotych, masło - czterysta dwadzieścia, mięso wołowe - sto osiemdziesiąt, zaś cukier - dwieście sześćdziesiąt. W codziennym życiu ratowały pracujących obiady w stołówkach i tanie przydziały kartkowe, lecz urządzać święta było zaiste trudno, nawet jeśli dostało się pensję tuż przed nimi. Toteż w wieloosobowych rodzinach tradycja musiała się często ograniczyć do jajek - po dwanaście złotych za sztukę. Sylwia była jako gospodyni w lepszej sytuacji, wszyscy domownicy pracowali i zarabiali. Jednak i ona nie mogła popuścić sobie cugli, ponieważ jeść trzeba było przez cały kwiecień, a nie tylko przez dwa świąteczne dni. Kilogram kiełbasy, kilka jajek, mazurek i butelka wina - na tyle zaledwie mogła sobie pozwolić poza zwykłymi posiłkami. Nie wiedziała jeszcze, że będzie miała w święta o jednego domownika więcej. W sobotę o zmroku, gdy się dobrze już ściemniło, zastukał do drzwi Wiktor. Że to on, poznali od razu, bo stukał tak samo jak wtedy, gdy przychodził tu potajemnie podczas okupacji. Może chciał ich w ten sposób ostrzec na wypadek, gdyby w mieszianiu był akurat ktoś, z kim nie należało go zderzać twarzą w twarz. Choć sprawił im niespodziankę - przywitali go tak, jakby ten przyjazd był od dawna umówiony. Że Wiktor zostanie na całe święta, rozumiało się samo przez się. Podobnie jak to, że nie będzie aż do odjazdu wychodził z mieszkania, żeby nie leźć nikomu w oczy. Tak było podczas obu jego poprzednich pobytów tutaj, w listopadzie i w lutym. Przede wszystkim wypytali Wiktora o to, jak sobie w Łodzi daje radę. Okazało się, że nie najgorzej. Przyjechawszy tam w lutym, zdołał jeszcze wynająć sublokatorski pokój. Teraz byłoby już z tym dużo trudniej, bo chociaż funkcję stolicy pełniła Warszawa, wiele instytucji centralnych musiało się tymczasem ulokować w mniej zniszczonej i blisko leżącej Łodzi. Robiło się więc coraz ciaśniej, tak jak poprzedniego lata w Lublinie. - Pracujesz gdzieś? - spytał Zapała. - Tak, w fabryce obrabiarek. - Jako inżynier? - Oczywiście. - Okazania dyplomu nie żądali? - Od warszawiaka? Przecież wszystko się spaliło. Nawet swojej kennkarty nie musiałem pokazywać. Na razie słowo waży tyle samo co dokument i myślę, że jeszcze długo tak będzie. Ale to mnie niestety w Łodzi nie urządza. Muszę się wynosić. - Dlaczego? - Za dużo warszawiaków. Spotkałem już paru takich, co mnie znają jako Zapałę. Na szczęście na ulicy, łatwo się wywinąłem. Ale prędzej czy później ktoś by mnie zdemaskował, nawet bez złej woli. W przyszłym tygodniu jadę szukać miejsca dalej od Warszawy. - Gdzie? - Na Dolnym Śląsku. Już można. - Tak, już można - potwierdziła Sylwia. - Zaczynamy nawet za tym agitować. Mające przypaść Polsce ziemie zachodnie i północne znajdowały się dotąd pod zarządem radzieckiej administracji wojskowej. Komendanci tworzyli do pomocy sobie lokalne samorządy ludności. W marcu władze radzieckie zaczęły przekazywać te tereny administracji polskiej. Rząd Tymczasowy podzielił Ziemie Odzyskane (tak je nazwano) na cztery okręgi: Mazurski, Pomorze Zachodnie, Dolny Śląsk i Śląsk Opolski, mianując jednocześnie pełnomocników do zarządzania nimi. Do stu dziewięciu nowych powiatów i trzynastu miast wydzielonych wyruszyły przygotowane zawczasu grupy operacyjne, mające organizować tam władzę i życie. Mimo życzliwości i pomocy radzieckich komendantur polscy pełnomocnicy borykali się z wielkimi trudnościami z powodu braku ludzi. Ruch osadniczy wymagał dopiero zorganizowania, repatriacja Polaków zza Bugu ledwie się zaczynała i w warunkach trwającej wojny mogła się odbywać tylko w ograniczonym rozmiarze. W tej sytuacji każdy przybysz z ziem dawnych mógł liczyć na gorące przyjęcie, mieszkanie i pracę. Z tym, że na razie trudno było dojechać; nawet na dotychczasowym obszarze Polski pociągi pasażerskie kursowały tylko na niektórych liniach. Zdarzało się, że nowo mianowani starostowie musieli docierać do swoich powiatów pieszo. Lecz dla Wiktora, żołnierza i partyzanta, nie mogło to być oczywiście przeszkodą. - We Wrocławiu jeszcze się bronią Niemcy - zauważył Zapała. - Jacyś maniacy. - Tak, wiem, Wrocław trzeba omijać. Sylwia pragnęła jak najszybciej wyjaśnić, co Tempski wiedział o Wiktorze i jego melinie pod Głuchowem, lecz nie mogła ruszać tego tematu przy ojcu. Ale nie znajdowała też chwilowo żadnego pretekstu, by wyciągnąć Wiktora z pokoju. Skorzystała z okazji, gdy Zapała wyszedł do łazienki. - Tempski aresztowany - oznajmiła Wiktorowi. - Czwartego kwietnia rozprawa przed sądem wojskowym w Lublinie, jestem wezwana na świadka. Wiadomość zaskoczyła Wiktora i poruszyła go, to było widać. - Co on o tobie wie? - spytała. - Chyba niewiele - odpowiedział po chwili. - To znaczy co? - Musiałbym sobie dobrze przypomnieć. - Niedługo pójdę do kuchni robić kolację. Urwij się jakoś ojcu i wpadnij tam do mnie. - Co ojciec wie? - O tobie tylko tyle, ile powiedziałeś sam. - To znaczy o tym, że byłem tam w lesie, nie? - upewnił się Wiktor. - Nie. - Dziękuję wam obojgu. Nie chciałbym, żeby wiedział. Wrócił Zapała i zainteresował się pracą łódzkiego przemysłu. Według Wiktora było to ciągle jeszcze miotanie się między entuzjazmem i najlepszymi chęciami a ogromem trudności zaopatrzeniowych i organizacyjnych. Niemcy - przez wywłaszczenia, system powiernictwa, przerzuty urządzeń, komasowanie zakładów oraz włączanie ich do koncernów mających siedzibę w Rzeszy - zdruzgotali przedwojenną strukturę polskiego przemysłu. Władza ludowa zaś, bardzo zdecydowana w kwestii reformy rolnej, nie zdobyła się dotąd na ostateczne koncepcje co do przemysłu. Ustawę o przejęciu na własność państwa podstawowych gałęzi gospodarki Krajowa Rada Narodowa uchwaliła dopiero w styczniu czterdziestego szóstego roku. W praktyce niemal wszystkie zakłady wielkiego i średniego przemysłu przeszły pod kontrolę załóg i organów władzy państwowej natychmiast po wyzwoleniu. Jednakże długo jeszcze brakło jednolitych zasad kierowania przemysłem; w czterdziestym piątym roku powstawały zjednoczenia, o których działaniu Ministerstwo Przemysłu nie było nawet poinformowane. W tych warunkach zaopatrzenie surowcowe, płace, ceny i polityka zbytu nie mogły być ze sobą powiązane. Mimo wszystko przemysł wracał dość szybko do dawnej wydajności. W kwietniu produkowano jedną piątą tego, co przed wojną, zaś w grudniu już sześćdziesiąt procent. - Na Ziemiach Odzyskanych będzie jeszcze trudniej - zauważył Zapała. - Na pewno - zgodził się Wiktor. - Tu przynajmniej mamy jako tako kompletne załogi. Słuchając Wiktora Sylwia odkrywała zadziwiające zjawisko psychologiczne. Ten w świetle prawa dezerter i terrorysta mówił o przemyśle i jego kłopotach jak zatroskany gospodarz. Już go to wciągnęło. I teraz właśnie miałby go dosięgnąć aparat ścigania? Wyrok śmierci byłby prawie nieuchronny, a przecież nie jest to wróg. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że najwyrozumialszy nawet sąd nie mógłby Wiktora uniewinnić. Nie było takiej furtki w prawie, a i poczucie społecznej dydaktyki sprzeciwiałoby się temu. Poszła do kuchni szykować kolację. Wiktor zjawił się tam już po paru minutach. - Więc jak, co Tempski wie? - spytała. - Prawdziwego nazwiska nie zna na pewno. Nikt na Zamojszczyźnie nie wie, że nazywam się Zapała. - Teraz nie jesteś Zapała, talko Górski. To nazwisko Tempski może znać? - Tu gorzej, leśniczy zna. Tempski nigdy u mnie nie był, ale mógł wiedzieć, gdzie się melinuję. - Tego się właśnie obawiam. - Słuchaj, mam prośbę. Wyślij do mnie zaraz po rozprawie list i daj aluzyjnie znać, jak sprawa stoi. - Masz przecież w przyszłym tygodniu wyjechać z Łodzi. - Zaczekam na twój list. - Dobrze. Daj adres, bo dotychczas nie mamy. Wiktor wypisał adres na kartce z notesu. Wetknął ją Sylwii do kieszeni fartucha, a potem wrócił do ojca i Piotra. Sylwia zaczęła się zastanawiać, czy w toku rozprawy ujawni się to, co ją i Wiktora interesuje. Będzie to przecież sąd tylko nad Tempskim. Co bezpieczeństwo wydobyło z niego w śledztwie na temat wspólników, to całkiem inna sprawa. Przestała o tym myśleć, doszedłszy do wniosku, że do niczego to nie prowadzi. Okaże się na rozprawie. Wiktor chciał oczywiście zobaczyć się z żoną, lecz wizyty u niej wolał nie ryzykować. Przy kolacji poprosił o zawiadomienie Julii jutro z rana o jego przyjeździe. - Nie ma potrzeby - odpowiedział Zapała. - Przyjdzie na pewno przed południem z życzeniami. - A jeśli nie? - Jeśli nie, to ją sprowadzę - zaofiarował się Piotr. Julia przyszła sama, i to dość wcześnie, bo przewidywała, że Wiktor na święta przyjedzie. Przyniosła torbę wiktuałów. Kalabińskim nieodmiennie powodziło się dobrze, a nadchodzące lato zapowiadało żniwa także w ich branży. Skóry brakowało nadal i nic na razie nie wróżyło zmierzchu damskich drewniaków. Małżonkom należało dać możność spędzenia choć paru godzin we dwoje. Sylwia zrobiła wczesny obiad, a potem zaproponowała ojcu i Piotrowi wyprawę na Mokotów, do Aliny Saciukowej. Rozumiejąc, o co chodzi, zgodzili się bez oporu. W Warszawie wiele się w ciągu marca zmieniło. Ludność powiększyła się o dalsze siedemdziesiąt siedem tysięcy mieszkańców, było ich już - razem z Pragą - trzysta osiemnaście tysięcy. Powracających z tułaczki warszawian nie odstraszały niewygody ani nawet rysująca się z nadejściem wiosny groźba epidemii. Powołane do tego ekipy nie zdołały się bowiem dotąd uporać z grzebaniem poległych w powstaniu. W mieście zalegało jeszcze kilkanaście tysięcy nie pochowanych lub ledwie przysypanych ziemią zwłok. Sanitarne ekshumacje dobiegły końca dopiero w maju. W połowie marca uruchomiono warszawską radiostację, w wielu punktach miasta można było słuchać programu z głośników ulicznych. Z głównych traktów znikały gruzy. Coraz więcej uszkodzonych domów przysposabiano do użytku. Mnożyły się na parterach warsztaty i sklepy. "Życie Warszawy" miało się już niebawem drukować nowocześnie na Marszałkowskiej, gdzie w dawnym Domu Prasy kończono montować maszynę rotacyjną, wydobytą z ruin na Szpitalnej. Nie zmieniła się tylko komunikacja: z Grochowa na Mokotów trzeba było po dawnemu wędrować okrężnie przez most na Karowej, korzystając co najwyżej po drodze z kosztownych furek. Ale w pierwszy dzień Wielkanocy furmani świętowali, więc Sylwii, Zapale i Piotrowi przyszło przebyć całą drogę pieszo. Saciukowie byli w domu, i to sami, bo ich współlokatorzy, Talarczykowie, wybrali się na święta do rodziny w Jeziornie. Saciuk spał, Alina budziła go z zawstydzeniem. Były jeniec oflagu powoli odwykał od biernego życia, do jakiego się przez kilka lat wdrożył. Ujrzawszy gości w pokoju, sam też się swego rozespania zawstydził. - Wiosna tak na mnie działa - znalazł wytłumaczenie. Alina i jej mąż nadal nie mieli pracy, lecz przyszłość była już pewna. Teść dostał na aptekę mało zrujnowany lokal w Alejach Jerozolimskich i zaczął przed tygodniem remont. Przewidywał, że za miesiąc będzie z tym gotów. Wtedy naturalnie syn i synowa zostaną pierwszymi pracownikami. Mirosław Saciuk wyglądał na zakłopotanego wobec Sylwii. Pewnie po poprzedniej wizycie Alina zmyła mu głowę za agresywność. Sylwia powiedziała ojcu i Piotrowi o jego zacietrzewieniu, więc omijali w rozmowie politykę. O przyjeździe Wiktora też nie było mowy. Saciuk wiedział prawdopodobnie od Aliny, jak się w ogólności rzecz przedstawia, lecz Zapała i Sylwia uważali go za zbyt obcego, żeby odsłaniać przy nim rodzinne sekrety. Zmęczeni marszem na Mokotów, szli z powrotem wolno, na Grochowską dowlekli się już po ciemku. Tu tymczasem Wiktor i Julia uradzili, że nie ma co przesadzać z ostrożnością. Niebezpieczny dla Wiktora dozorca na Targowej leży pewnie w ten świąteczny wieczór pijany w mieszkaniu. Nie będzie dla Julii żadnym problemem przeszmuglować męża po ciemku na górę. Na Grochowską Wiktor nie wróci już oczywiście, jutro wieczorem Julia pójdzie z nim wprost na dworzec. Nikt tego planu nie podważał, więc Wiktor pożegnał się po kolacji z ojcem, siostrą i szwagrem. Przedtem przypomniał Sylwii na osobności o liście, jaki obiecała wysłać do niego zaraz po lubelskiej rozprawie. - Bądź spokojny, nie zapomnę - odpowiedziała. - Jeszcze jedna prośba - dorzucił zmieszany. - Julii też nie mówiłem o tym, co było w lesie. - Rozumiem. Od nas się nie dowie. Lublin, bardzo ruchliwy jesienią i zimą, wydał się teraz Sylwii miastem opustoszałym. Wyjechały władze centralne, front się odsunął i pociągnął za sobą wojsko, wszystko wróciło do wojewódzkiej normy. Nawet przechodnie na ulicach robili wrażenie stateczniejszych, nie śpieszyli się. Ceny żywności na straganach były niższe od warszawskich. Na korytarzu przed salą rozpraw czekał kierowca Doroba - drugi świadek lutowego czynu Krzysztofa Tempskiego. - Dostaliśmy go, gada - pochwalił się. Myślał zapewne "my" o urzędzie bezpieczeństwa, bo sam chyba większego udziału w tym nie miał. - Tak - odrzekła Sylwia i postanowiła skorzystać z okazji, by pociągnąć Dorobę za język. - A co z jego wspólnikami? - Na razie nic. Ale wpadną i oni. Ten, prawdę mówiąc, najzawziętszy. I hardy podobno, sukinsyn. - Kapitana Bienieckiego na rozprawie nie będzie? - Nie. Teraz to już sprawa prokuratora, tak powiedział. Wyrok z góry wiadomy, czapa, inaczej być nie może. Konwój doprowadził Tempskiego w kajdankach, które zdjęto mu dopiero po wezwaniu na salę. Sylwia składała zeznanie pierwsza i dzięki temu mogła uczestniczyć w całej rozprawie, natomiast Doroba musiał na czas jej przesłuchania wyjść. Pytania sądu do nich obojga były jednakowe: czy poznają oskarżonego i co mogą powiedzieć o jego udziale w zabójstwie starosty Adamca. Obrońca nalegał na wyraźne ustalenie, że nie tylko Tempski poszedł z Adamcam w las. Sylwia i Doroba nie zaprzeczali; tak, poszedł jeszcze drugi napastnik, ale dopiero gdy mu polecono, by pomógł w prowadzeniu Adamca, który sam iść nie chciał. Więcej świadków nie było, sąd przystąpił do przesłuchania oskarżonego. Tempski rzeczywiście był hardy. Zdawał sobie pewnie sprawę z beznadziejności swej sytuacji, toteż nawet nie usiłował się bronić. Tak, zabił i nie żałuje tego. Adamiec był współwinnym śmierci jego narzeczonej, Barbary Jelonkówny, a poza tym funkcjonariuszem zdradzieckiego reżimu. - A czy oskarżony sam nie czuje się winny śmierci swojej narzeczonej? - spytał przewodniczący rozprawie major. - Przecież to ona pierwsza zaczęła strzelać, bo w takie zadanie ją oskarżony wciągnął. - Spełnialiśmy rozkaz organizacji. Prokurator nie miał pytań do Tempskiego. Nie widział zapewne potrzeby, sprawa była jasna. Natomiast obrońca zaalarmował uwagę Sylwii, bo wkroczył na teren interesujący ją szczególnie ze względu na Wiktora. - Oprócz oskarżonego uczestniczyło w akcji jeszcze kilku konspiratorów, tak? - Tak - potwierdził Tempski. - Czy to oskarżony był dowódcą całości? - Nie. - A kto? - Nie mogę powiedzieć. Spojrzawszy w stronę sędziowskiego stołu, obrońca rozłożył bezradnie ręce: oskarżony nie chce z nim współdziałać. Sylwia zaś odetchnęła w tym momencie z ulgą. Tempski, nawet jeśli wie coś o Wiktorze, nie powiedział chyba tego i już nie powie. Major zamknął przewód sądowy. Prokurator w końcowym przemówieniu zażądał kary śmierci, uważając winę oskarżonego za całkowicie udowodnioną i nie negowaną nawet przez niego samego. Obrońca, mimo postawy Tempskiego, nie odstępował od swej roli. Przypomniał, że przyznanie się oskarżonego nie stanowi jeszcze według prawa dowodu winy. Tempski chce być może wziąć na siebie cudzą winę, chronić kogoś. Kroniki sądowe znają takie wypadki. Niezbitego dowodu, że to on zabił, nie ma. Świadkowie zeznali zgodnie, że towarzyszył mu drugi zamachowiec, a sami momentu zastrzelenia Adamca nie widzieli. Mógł zabić właśnie ten drugi. Nie wyjaśniona też pozostaje odpowiedzialność dowódcy za to, co się stało. Reasumując, obrońca wnosił o uniewinnienie oskarżonego z braku dostatecznych dowodów winy. Tempski zrezygnował z prawa do ostatniego słowa. Sąd udał się na naradę, która trwała krótko. W momencie ogłoszenia wyroku - kary śmierci - obecna na sali matka Tempskiego krzyknęła "Nie!" i zaniosła się płaczem. Mąż wyprowadził ją. Przeczekawszy ten incydent przewodniczący sądu uzasadnił zwięźle werdykt. Z twarzy młodego Tempskiego trudno było wyczytać, co myśli i przeżywa. Panowania nad sobą nie stracił ani na chwilę. Wprost z sądu Sylwia poszła na pocztę i wysłała list do Wiktora. W zmyśloną naprędce treść wplotła informację, że wiadomości o stanie zdrowia wujka były przesadzone i nie ma powodu do obaw. XXXIII Wiosną czterdziestego piątego roku sytuacja strategiczna na europejskich frontach zapowiadała bardzo bliski już upadek Trzeciej Rzeszy. Tylko Hitler w swoim berlińskim bunkrze łudził się jeszcze, że zdoła odwrócić kartę wojny. Na porażki wojsk reagował oskarżeniami o tchórzostwo lub zdradę i zmianami dowódców. Obca mu była myśl o oszczędzeniu krajowi bezcelowych zniszczeń i strat. Naród niemiecki - twierdził - powinien zginąć, jeśli nie potrafi zwyciężyć. Toteż do walki rzucał już nie tylko starców, ale i dzieci. Na przełomie marca i kwietnia Armia Czerwona wyszła na linię Odry i Nysy Łużyckiej, zdobywając dogodne pozycje do uderzenia na Berlin. Na froncie zachodnim sojusznicy dotarli w marcu do Renu na całej jego długości, a pod koniec miesiąca sforsowali tę rzekę i okrążyli w Zagłębiu Ruhry ponad trzystutysięczne zgrupowanie niemieckie. Po tym fakcie front w północno_zachodnich Niemczech rozsypał się, wojska sojusznicze parły szybko ku Łabie. Jednakże większe niebezpieczeństwo dla siebie dowództwo niemieckie widziało na wschodzie, gdzie od Odry do Berlina było już tylko sześćdziesiąt pięć kilometrów. Toteż prawie trzy czwarte niemieckich dywizji zgromadzono na tym froncie. Polski udział w wojnie wzrósł w ostatnich miesiącach. Wojsko Polskie w kraju osiągnęło stan czterystu tysięcy żołnierzy, zaś Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie - dwustu tysięcy. Jak na kraj w całości przez pięć lat okupowany, był to udział bardzo duży. Sformowana jesienią druga armia Wojska Polskiego nie uczestniczyła dotąd w operacjach frontowych. Ześrodkowana na północ od Gorzowa Wielkopolskiego pozostawała ona do dwudziestego marca w odwodzie dowódcy Pierwszego Frontu Białoruskiego. Potem, przekazana do dyspozycji Pierwszego Frontu Ukraińskiego, wyruszyła na Dolny Śląsk. W końcu miesiąca znalazła się w drugim rzucie wojsk radzieckich, szturmujących oblężony Wrocław. Na początku kwietnia kolejny rozkaz przesunął ją dalej na zachód, ku Nysie Łużyckiej, gdzie miała niebawem wejść do działań frontowych. Tymczasem pierwsza armia pozostawała nadal w obronie wybrzeża między Kołobrzegiem a Stepnicą i tam - dobrze już zadomowiona - obchodziła wielkanocne święta. O to, by tradycji stało się zadość, zadbało zawczasu dowództwo, wydając stosowne rozkazy. Nie zapomniano nawet o tym, by na przedświąteczny piątek zarządzić w armii post, co religijni indyferenci przypisali staraniom oszczędnych kwatermistrzów. Oba dni Wielkanocy rozkaz czynił wolnymi od zajęć, zaś każdy żołnierz miał otrzymać dodatkowo dwieście gramów białego chleba, sto gramów wódki, pięćdziesiąt gramów kiełbasy i dwa jajka. Najtrudniej było intendentom o owe jajka; wielkie poważanie zyskały w przedświątecznych dniach wszystkie szwendające się w miejscach zakwaterowania kury. Zapobiegliwość szefów kompanii i samych żołnierzy sprawiła, że niczego co trzeba na świątecznych stołach nie zabrakło. Wprost przeciwnie, intencje dowództwa zostały wypełnione z dużym naddatkiem. Zastępca polityczny Sulżenki, porucznik Zychowicz, który na jego polecenie odwiedził wszystkie batalionowe pododdziały w czasie świątecznego śniadania, nie zdołał wrócić na kwaterę o własnych siłach. W plutonie Romana Ledwonia zabłysnął przed samymi świętami przybyły niedawno z uzupełnienia kapral Czepik. Próbne balony wypuszczał od początku - ale nieśmiało, zwiadowczo niejako. Znalazłszy przychylny odbiór, poszedł na całą parę. W święta jego sława rozeszła się po sąsiednich kwaterach, skąd gromadnie ściągali słuchacze. Kapral Czepik łgał o sobie aż dech zapierało. Nurty fabularne były jak dotąd dwa: partyzanckie czyny i sukcesy u kobiet. Rzeczy małe nie zaprzątały inwencji Czepika, zaś troska o prawdopodobieństwo jej nie hamowała. Słuchając opowieści o niebywałych ciosach, zadanych przez partyzanta Czepika niemieckiej armii i policji, trudno było zaiste zrozumieć, w jaki sposób Trzecia Rzesza egzystuje jeszcze i co więcej - stawia sojusznikom opór. Wszystko to było absolutnie nie do wiary i każdy zdawał sobie sprawę, że karmiony jest brednią. Czepik zmyślał jednak tak barwnie i ciekawie, że słuchano go z otwartymi ustami. Żołnierz na froncie nie ma wiele rozrywek i zawsze chętnie się przysiądzie, gdy ktoś interesująco łże. Czepik też chyba się nie łudził, że znajduje wiarę; wystarczało mu, że jest słuchany. Czasami, gdy zagalopował się zbyt bezczelnie, ktoś nieśmiało wyrażał wątpliwość. Nigdy to jednak nie zbijało Czepika z pantałyku. Wywijał się zręczną woltą i snuł bajdę dalej, na krótko tylko powściągając wodze fantazji. Lecz nie partyzanckie wyczyny Czepika ekscytowały słuchaczy najbardziej. Uszy rosły niemal i twarze różowiły się wtedy, gdy przeskakiwał na swoje przygody miłosne. Tutaj absurd sięgał już szczytu, gdyż Czepik był ostatnim z mężczyzn mogących przyprawić kobietę o erotyczny dreszcz. Niski i krótkonogi, o wągrowatej cerze, perkatym nosie oraz małych oczkach, jako aktor nadawałby się tylko do ról charakterystycznych. Amanta nie pozwolono by mu zagrać nigdy. W opowieściach zupełnie mu to nie przeszkadzało. Najpiękniejsze kobiety Kielecczyzny (bo gdzie indziej nie zdążył jeszcze być) napastowały go miłością i wciągały do łóżka. Gdy przychodziło do szczegółów, Grażyna musiała uciekać spomiędzy słuchaczy. Witano to zresztą z zadowoleniem, bo wtedy Czepik nie musiał się ograniczać i opowieść jego mogła kwitnąć pełnią barw. Trzeba przyznać, że i w tej dziedzinie pomysłowość mu dopisywała. Rozgrzani mężczyźni aż wzdychali, że nie dane im było zasmakować nawet drobnej cząstki tych rozkoszy. Charakterystyczne, że wśród miłośnic Czepika nie było zupełnie kobiet z ludu. Zaczynało się od urzędniczych córek, a kończyło na nie dopieszczonych przez mężów burżujkach i zeimiankach. Raz pojawiła się w opowieści warszawska aktorka, którą popowstaniowe losy przywiodły na Kielecczyznę, wprost w ramiona Czepika. Odpowiedzialny za rozrywki łącznościowców sierżant Partyka tolerował bajanie Czepika. Był mu nawet poniekąd rad, bo odciągało żołnierzy od zdobycznego radioodbiornika, który bardzo psuł mu - podoficerowi polityczno_wychowawczemu - krew. Mniej więcej na tydzień przed świętami łącznościowcy znaleźli gdzieś i przynieśli na kwaterę bateryjny odbiornik dobrej klasy. Partyka odniósł się do zdobyczy obojętnie, póki pewnego wieczora nie zaalarmowało jego uszu charakterystyczne "bum_bum_bum_bum", przebijające się przez okno kwatery. Zbliżył się, posłuchał. Szła polskojęzyczna audycja BBC, propagandowy jad rządu emigracyjnego. Więc tak... To on tyle trudu włożył, żeby rozjaśnić ludziom w głowie, ustawić politycznie jak trzeba, a oni tymczasem słuchyją sobie Londynu... Po krótkim wahaniu wszedł na kwaterę. Przy gałkach odbiornika czuwał prażanin Dłużyk, oprócz niego słuchało chyba z pół plutonu. Nie wyglądali na stropionych wejściem sierżanta, Dłużyk przyciszył jednak przez respekt odbiornik. - To, Londyn? - spytał Partyka, chociaż było to oczywiste. - Tak jest, panie sierżancie - potwierdził Dłużyk. - Uradziliśmy, że warto i ich czasem posłuchać. - Po co? - Żeby rozpoznać przeciwnika. Pan sierżant mówi nam szczerą prawdę, tak jak naprawdę jest, ale trzeba przecież wiedziać, czym oni naród trują. Przyda się przy rozmowach z cywilami. - Oj, Dłużyk, żeby wam się aby jedno z drugim nie poplątało. - Panie sierżancie, co też pan? Po pana pogadankach? No nie, pan po prostu nie wierzy w siebie i w nas. - Dłużyk zwrócił się do kolegów: - Chłopaki, czy ci londyńczycy mogą nam coś poplątać w głowie? - Ale skąd! - zaprzeczył któryś. - Jasne, że nie - poparł go drugi. - Nie dadzą rady. Partyka był świadom, że Dłużyk robi go w konia - zbyt jednak chytrze, by dało się to skontrować. Nie pozostawało mu nic innego, jak wycofać się udając, że nie ma sprawy. Jednakże gryzł go ten Londyn, poszedł więc po radę do swego politycznego zwierzchnika, porucznika Zychowicza. Temu też nie spodobał się taki sposób rozpoznawania przeciwnika przez żołnierzy, lecz zakaz wprost uważał za niewskazany. Program bądź co bądź brytyjski, zaś Anglia - sojusznik, chociaż uznaje rząd emigracyjny. Zdecydowali, że na razie trzeba ten Londyn ścierpieć, ale przy najbliższej dyslokacji pułku Partyka powinien dopilnować, by na wozie plutonu zabrakło miejsca dla radioodbiornika. Służbowy wóz nie jest do transportowania żołnierskich trofeów, ma wozić sprzęt. Partyka wiedział już, czego się trzymać, jednakże każde zasłyszane "bum_bum_bum_bum" było ciosem w serce podoficera od polwychu. Toteż kielecki M~unchhausen, kpral Czepik, spadł mu na dobrą sprawę jak z nieba. Pochwalać jego bredni oczywiście nie mógł, niemniej z ulgą w duszy oglądał słuchaczy skupionych przy nim, a nie przy radioodbiorniku. Miał nadzieję, że do dyslokacji pomysłowość Czepika nie wyczerpie się. Święta upływały w pogodnym, niemal pokojowym nastroju - lecz wszyscy czuli, że to ostatki ciszy przed wielkim bojem. Celem następnej ofensywy musiał już być Berlin, a dostępu do tego miasta Niemcy będą bronić wszelkimi siłami i z determinacją. Nie da się go zdobyć bez ciężkich walk i dużych strat. Kto padnie, kto przeżyje? Najboleśniej ginąć wtedy, gdy zwycięstwo już o krok, lecz cóż żołnierz może na to poradzić? Nic. Tym bardziej trzeba uszczknąć z życia, co się jeszcze da. Porucznik Szpakowski miał młodszego brata w drugiej dywizji piechoty, stacjonującej niedaleko, nad Zalewem Kamieńskim. Zapragnął go odwiedzić, więc zwolnił się u Sulżenki na półtora świątecznego dnia i pojechał. Roman został na kwaterze sam. Czyż mógł nie powiedzieć o tym Grażynie? Odkąd doszło między nimi do wyznania uczuć, Grażyna poweselała, rozkwitła uśmiechami i bodaj wypiękniała. Partyka odgadł natychmiast, co musiało się zdarzyć, i dał Romanowi do zrozumienia, że pochwala. Niech dziewczyna ma wreszcie to, czego pragnęła i co jej się sprawiedliwie należy. Roman był rad, że Grażyna jest szczęśliwa, sam również poweselał, lecz nie chciał, by zbyt wielu znało przyczynę. Grażyna nie dostarczała powodów do plotek i komentarzy. Wykorzystywała wprawdzie każdą okazję, by znaleźć się koło Romana, ale przy świadkach była służbiście poprawna i daleka od poufałości. Może więc tylko Partyka domyślał się wszystkiego? Okazji do spotkań bez świadków mieli dotąd niewiele. Tylko wieczorami w okolicach pałacu, jeśli Grażynie nie wypadała akurat służba przy łącznicy. Dopiero teraz, kiedy Roman został na kwaterze sam, mogli się znowu spotkać wśród czterech ścian pokoju, osłonięci przed cudzymi oczami. To, że święta były wolne od zajęć, nie dotyczyło żołnierzy na pierwszej linii ani przy urządzeniach łączności. Gdy Szpakowski wyjechał, Grażyna pełniła akurat kończący się dopiero wieczorem dyżur. Roman władny był wyznaczyć natychmiast zastępcę, lecz uważał, że tu nie powinien korzystać ze swoich uprawnień. Powiedział to Grażynie otwarcie. - Oczywiście - odrzekła. - Załatwię to sama. Czekaj u siebie. Roman czekał i czas mu się okropnie dłużył. Nie było w nim już ani śladu po niedawnych wahaniach i oporach. Chciał, by jak najprędzej zastukotały na korytarzu buty Grażyny i zatrzymały się przy jego drzwiach. Pragnął samej obecności tej dziewczyny, nawet gdyby nie miało nastąpić nic więcej. Kochał ją zatem, co do tego nie mogło być wątpliwości. Przez myśli o Grażynie przebijała się niekiedy osoba Staszki, lecz nie doświadczał poczucia kolizji, potrzeby wyboru. Tak jakby to były zupełnie różne sprawy. Grażyna przyszła dopiero po godzinie, wyświeżona i pachnąca, nie samo więc szukanie zastępcy zajęło jej ten czas. Od razu przy drzwiach zawisła Romanowi na szyi. Objął ją i zakręcił parę razy wokół siebie. - Postaw - poprosiła. - I bez tego kręci mi się w głowie. - Wychyliłaś coś z sanitariuszkami? - Nie. Kręci mi się w głowie z radości. Jak to dobrze, że mamy pokój dla siebie. - Po chwili spytała: - A dokąd właściwie pojechał Szpakowski? - Do brata w drugiej dywizji. Boi się, że któryś z nich dwóch może nie przeżyć nowej ofensywy, więc chciał zobaczyć się z nim. Roześmiana dotąd Grażyna posmutniała. - Moje sanitariuszki też mówią, że będzie dużo strat, jak teraz ruszymy. Ci z medycyny zawsze to podobno wyczuwają, mają taki swój zawodowy węch. Powiedz, jak będzie, tyś przecie oficer. - Dziewczyno, co ja ci mogę powiedzieć? Nikt nie wie. Twoje sanitariuszki bajdurzą tylko. - A ty się tak zanadto do przodu nie pchaj. Nie musisz iść koniecznie z pierwszymi. - Kiedy właśnie muszę. Mój poprzednik unikał tego, to wiesz, co o nim myśleli i mówili. - No tak... Ale ja się o ciebie boję. - Zajmijmy się czymś przyjemniejszym. Żeby się bać, nie musimy być razem. Zagarnął ją ramieniem, przycisnął do siebie, całowali się. Zapach dobrych perfum, pewnie z pałacowej zdobyczy, lekko go odurzał. W żołnierskim życiu odwykł od takich woni. - Jak to dobrze, że mamy pokój dla siebie - powiedziała znowu. - Prawda? - Tak, bardzo dobrze... A nie boisz się? Zeszłym razem zapewniałaś, że zrobisz dla mnie wszystko, co zechcę. - Zrobię. - I nie będziesz potem żałować? - Nie. Chcę tego. Przytuleni do siebie, szczęśliwi, leżeli w miękkim łożu niemieckich obszarników, którzy podobnych im poniewierali jeszcze niedawno w baraku za spichrzami. Było im dobrze i błogo. Za oknami dogasał pierwszy świąteczny dzień. W pałacowym ogrodzie jakiś żołnierz, wspomagając się harmonią, wyciągał lirycznym tenorem rosyjską pieśń o słowikach i wojnie. "Sołowji, sołowji, nie triewożtie sołdat.@ Pust. sołdaty niemnogo pospiat."@ Roman dał ordynansowi Bugale wolne na całe święta, toteż nikt im obojgu spokoju nie zakłócał. Jednak w porze kolacji Roman musiał się pokazać, aby widziano, że jest. Rozstali się więc na godzinę. Grażyna wyszła z pokoju pierwsza, Roman w parę minut po niej. Strawa z kuchni cieszyła się tego dnia umiarkowanym powodzeniem, w kompaniach dojadano resztki przygotowanego z nadmiarem święconego. Po kolacji żołnierze szli na występ dywizyjnego teatru, który zgodnie z planem odwiedzał tego wieczora batalion Sulżenki i miał wystąpić w pustej hali spichrza. Teatr był dużą atrakcją, nawet Czepik się wybierał, nie mogąc w porze spektaklu liczyć na słuchaczy. Roman, nagabnięty, czy idzie, wyłgał się bólem głowy. Przed powrotem do Romana Grażyna miała kłopot ze swoim psem. Wytęskniony za nią przez popołudnie niełatwo dał się zostawić na kwaterze, gdzie na dodatek nie było już sanitariuszek, bo poszły na przedstawienie. Popiskiwał żałośnie, gdy go zamykała. Ale nie mogła przecież zabierać go ze sobą do Romana, bo jakże? Nie człowiek, jednak też krępuje. Roman zapytał ją o wołyńskie dzieje, z których nikomu się dotąd szczegółowo nie zwierzała. Wiedziano tylko, że całą jej rodzinę wymordowali Ukraińcy spod znaku UPA, zaś ona sama ocalała przez jakieś niedopatrzenie egzekutorów. Odmówiła jednak dokładniejszej relacji także Romanowi. - Za smutne - powiedziała. - Nawet sobie samej nie chcę przypominać. Cieszmy się tym, co jest. Cieszyli się do rana. O świcie musieli wrócić do wojskowej rzeczywistości: Grażyna szła na służbę, by oddać pożyczone godziny temu, co ją wczoraj zastąpił. Po południu miał wrócić Szpakowski, zatem ich święta we dwoje były już skończone. - Kiedy się znowu tak spotkamy? - zapytała odchodząc. - Pewnie nieprędko - odrzekł ze smutkiem. - Stąd nas chyba jednak wnet ruszą. O dalszych zadaniach wojsk - nie tylko polskich - rozmawiano na najwyższym szczeblu sztabowym właśnie w godzinach, które oni dzięki Szpakowskiemu spędzili razem. Pierwszego kwietnia dowódcy Pierwszego Frontu Białoruskiego i Pierwszego Frontu Ukraińskiego - marszałkowie Żukow i Koniew - wezwani zostali do Moskwy. Tam otrzymali dyrektywy i natychmiast przystąpili do przygotowywanie operacji berlińskiej. W jej ramach miały być osiągnięte następujące cele strategiczne: rozbicie wojsk niemieckich na kierunku berlińskim, opanowanie Berlina, wyjście wojsk radzieckich na Łabę i nawiązanie styczności z armiami zachodnich sojuszników. Początek działań zaczepnych wyznaczono na szesnasty kwietnia, wyjście na Łabę nie później jak w piętnastym dniu operacji. W operacji berlińskiej miały uczestniczyć obydwie polskie armie. Zadania pierwszej zaczynały się od sforsowania Odry koło Siekierek. Druga armia, przegrupowana nad Nysę Łużycką, przewidziana była do natarcia na lewym skrzydle Pierwszego Frontu Ukraińskiego - w kierunku Rothenburg_Budziszyn_Drezno. Tak więc kończył się postój pierwszej armii w obronie wybrzeża. W ostatnich dniach przyszły z pułków zapasowych dalsze uzupełnienia, jak zwykle słabo tam wyszkolone i wymagające pośpiesznej edukacji wojennej w oddziałach. Nawet te uzupełnienia nie pokryły do końca braków, w jednostkach piechoty stany faktyczne nie przekraczały trzech czwartych etatu. Były też niedobory w broni, mniejsze jednak niż w ludziach. Siódmego i ósmego kwietnia dywizje pierwszej armii opuściły dotychczasowe pozycje i rozpoczęły nocny marsz do nowego rejonu koncentracji w okolicach Morynia nad Odrą. W ciągu pięciu nocy musiały przebyć około dwustu kilometrów w warunkach pełnego maskowania. Na drogach panował już uciążliwy tłok, gdyż równocześnie przegrupowywały się wielkie ilości wojsk radzieckich. Liczący się z ofensywą Niemcy prowadzili intensywne rozpoznanie lotnicze i atakowali z powietrza węzły komunikacyjne. Chociaż czterdzieści kilometrów na noc nie było normą małą, Roman zniósł ten marsz o wiele lepiej niż zimowy. Inni również czuli się po przebytych etapach mniej zmęczeni. Przede wszystkim dzięki pogodzie: było ciepło, nie zawiewał traktów śnieg. Lżej mieli poza tym wszyscy także w sensie dosłownym. Przed wymarszem batalion znów się dorobił nadetatowego stanu koni i wozów. Żołnierze nie musieli niczego nieść, słabsi mogli nawet po trosze jechać. Tym trudniej było sierżantowi Partyce sprawić, by zabrakło miejsca dla wrednego radioodbiornika. Dopiął jednak swego za pomocą argumentu, że żołnierskich trofeów armia włóczyć ze sobą nie będzie. Aparat został na dawnej kwaterze. Dwunastego kwietnia rano pułk dotarł do celu i rozłożył się w lesie nad Odrą. Tego, że postój tu będzie krótki i już za cztery doby przyjdzie forsować rzekę, nikt jeszcze poniżej sztabów nie wiedział. XXXIV Swe rachuby na uniknięcie klęski wojennej hitlerowskie kierownictwo opierało nie tylko na wierze we własne siły zbrojne. Im siły te były wątlejsze, tym więcej nadziei pokładano w sprzecznych interesach państw sojuszniczych. Owe sprzeczne interesy miały umożliwić Niemcom jednostronną ugodę z zachodnimi aliantami, a co najmniej uchronienie się od bezwarunkowej kapitulacji. W dalej idących kalkulacjach liczono na konflikt zbrojny mocarstw anglosaskich ze Związkiem Radzieckim. Włączając się w ten konflikt Niemcy mogłyby urzeczywistnić część swoich wojennych planów. Choć w Anglii i Stanach Zjednoczonych działały siły, którym taki rozwój wojny byłby na rękę, stanowisko rządów sojuszniczych pozostawało nieustępliwe. Państwo Hitlera miało być rozbite, zaś jako finał wchodziła w rachubę jedynie bezwarunkowa kapitulacja. Mimo to w Berlinie wierzono, że coś się jeszcze może przed owym finałem zmienić. Dwunastego kwietnia zmarł prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin Delano Roosevelt, konsekwentny rzecznik uzdziału swego kraju w antyhitlerowskiej koalicji. Było to wydarzenie ważne dla całego świata, lecz z najżywszą bodaj reakcją spotkało się w Berlinie. Wezbrały nadzieje na rozpad sojuszu i zwrot w wojnie. Tym większej wagi nabierało zatrzymanie Rosjan na Odrze, bo sukces ich kolejnej ofensywy mógł przekreślić wszelkie rachuby. Do rozbudowy rubieży obronnej nad Odrą i Nysą Łużycką Niemcy przystąpili jeszcze zimą, zaraz po utraceniu linii Wisły. W połowie kwietnia dostęp do centralnych obszarów Rzeszy zagradzały między Bałtykiem a Sudetami trzy pasy umocnień. Rejon Berlina zabezpieczony był dodatkowo trzema pierścieniami pozycji; wewnętrzny opasywał miasto w odległości od dwudziestu pięciu do czterdziestu kilometrów. Sam Berlin, podzielony na dziewięć sektorów, był także przysposobiony do długotrwałego opierania się przeciwnikowi. Dostępu do stolicy Rzeszy miało w sumie bronić około miliona żołnierzy, osiem tysięcy dział, tysiąc dwieście czołgów i trzy tysiące samolotów. Choć były to siły duże, strona radziecka dysponowała na kierunku berlińskim znaczną przewagą, zwłaszcza w uzbrojeniu. W artylerii i czołgach - aż pięciokrotną. Szerokość pasa natarcia pierwszej armii Wojska Polskiego wynosiła na podstawach wyjściowych piętnaście kilometrów. Przed frontem armii rozciągały się dwie przeszkody wodne: Odra i Stara Odra. Międzyrzecze było płaską, nie zalesioną doliną z wieloma utrudnieniami dla nacierających: wałami, kanałami melioracyjnymi i torem kolejowym na wysokim nasypie. Dolina Odry wskutek wiosennego przyboru wód była zalana na szerokość od jednego do dwóch i pół kilometra. Przyczółkiem na drugim brzegu armia nie dysponowała. Na szczęście generałowi Popławskiemu udało się uzyskać zgodę sąsiadującej z lewa czterdziestej siódmej armii radzieckiej na wykorzystanie części jej przyczółka. Stamtąd miała wyjść do natarcia trzecia dywizja piechoty i część drugiej. Pierwszej dywizji wypadło forsować rzekę wprost. Z punktu obserwacyjnego batalionu Roman Ledwoń oglądał niemiecki brzeg, który robił wrażenie całkowicie martwego, jakby nie było na nim żadnych obrońców. Milczał ciągnący się nad wodą wał przeciwpowodziowy, na pewno gęsto utkany punktami ogniowymi. Wszystko było znakomicie zamaskowane i miało ujawnić swą groźną siłę dopiero wtedy, gdy nacierający zstąpią ku rzece. Na prawo od Siekierek spinał obydwa brzegi most kolejowy, obecnie zerwany na dwóch przęsłach. Tory biegły wysokim nasypem, stało na nich kilkadziesiąt wagonów i parowóz. W nasypie też prawdopodobnie Niemcy mieli pozycje. Nie opodal mostu wynurzała się z rzeki niewielka wyspa, porośnięta drzewami i kępami krzaków. Po polskiej stronie rozlewały się wiosenne wody. Dojście do rzeki utrudniał pas podmokłych łąk. I tu, rzecz jasna, panował za dnia bezruch. Intensywne życie zaczynało się dopiero dalej, w lasach, które coraz bardziej pęczniały od wojsk. Ściągała na swe stanowiska mająca wspierać natarcie artyleria.Uwijali się saperzy, szykujący pontony, tratwy i łodzie. Nocami umacniano dojazd do rzeki i przejścia przez grząskie łąki. Wisząca w powietrzu operacja przyprawiała ludzi o niepokój. Starzy żołnierze wiedzieli, jak trudno forsuje się szeroką rzekę. Młodzi z ostatnich uzupełnień bali się tym więcej, im dłużej patrzyli na przygotowania i słuchali pouczeń weteranów. Jak przed każdą bitwą, pisano listy do rodzin i wymieniano ich adresy. Batalion Sulżenki miał się przeprawiać przez Odrę w drugim rzucie, gdy poprzednicy uchwycą przyczółek na niemieckim brzegu. Pierwszym zadaniem Romana i jego ludzi było przeciągnięcie przez rzekę kabla do telefonicznego połączenia obu brzegów. Wszystko naturalnie przygotowali zawczasu: odpowiedni kabel, bęben do szybkiego rozwijania go z pontonu i ciężarki do zatapiania. Zrobili tę próbę na pobliskim jeziorze. Poszło sprawnie - ale tak to się miało do zadania na rzece, jak manewry do wojny. Albo i gorzej: na jeziorze nawet ślepą amunicją nikt nie strzelał. W nocy z piętnastego na szesnasty kwietnia dostarczono do wszystkich jednostek odezwę dowódcy Pierwszego Frontu Białoruskiego. Marszałek Żukow zawiadamiał polskich żołnierzy, że przystępują z armiami radzieckimi do operacji, mającej na celu zdobycie Berlina. Przed świtem operacja ta zaczęła się. Zgromadzona na odcinku pierwszej armii artyleria zapewniała forsowaniu rzeki potężne wsparcie: sto czterdzieści trzy działa i moździerze na kilometr frontu. Z takim zmasowaniem ognia pierwszoarmiści nigdy się jeszcze nie spotkali. Gdy o trzeciej czterdzieści pięć cała ta artyleria przemówiła i biła huraganową palbą przez trzydzieści minut, powietrze i ziemia dygotały jak w paroksyzmie. Romanowi nieustanny huk rozsadzał nieomal głowę, bębenki w uszach zdawały sią pękać. Porozumiewanie się głosem nie było w ogóle możliwe. Drugi brzeg pogrążył się w dymie i ogniu, rozdzierały go gejzery eksplozji i strumienie wyrzucanej w górę ziemi. Pod koniec tej kanonady Roman był przekonany, że niemieckie pozycje wywrócone zostały na nice i nikt zdolny do walki uchować się tam nie zdołał. Nie docenił niemieckich schronów i stanowisk ogniowych. Nawała artyleryjska rozniosła je lub obezwładniła tylko częściowo. Łodzie i pontony z pierwszym rzutem nacierających napotkały silną zaporę ognia. Wychodzące na zachodni brzeg pododdziały z wielkim trudem rozszerzały uchwycony przyczółek, wydzierając obrońcom teren niemal metr po metrze. W południe Niemcy rozpoczęli gwałtowne kontrataki i przeprowadzili ich do wieczora aż dziesięć. Polskie bataliony zdołały utrzymać przyczółek, jednakże kosztem bardzo dużych strat. Batalion Sulżenki przystąpił do przeprawy po południu. Nad rzeką chemicy postawili zasłonę dymną. Objuczeni sprzętem i amunicją ludzie sadowili się w pontonach oraz łodziach. Niemieckie pociski rozrywały się w wodzie i nad nią. Zagęszczony w dolinie swąd spalonego trotylu, zmieszany z dymem osłonowym, doskwierał gardłom i płucom. Utrudniał oddychanie, dławił, przyprawiał o kaszel, niektórych nawet o mdłości. Przeprawę obsługiwał radziecki batalion amfibii, które przeciągały na drugi brzeg załadowane już i gotowe do odpłynięcia pontony. Roman podpędzał ostatnie czynności na swoim pontonie. Bęben z kablem stał już pośrodku na drewnianym jarzmie. Pułkowi telefoniści odebrali pozostający na tym brzegu koniec przewodu. Resztę sprzętu trzymali przy sobie ci, którzy zań odpowiadali. Ordynans Bugała siedział obok Romana, gotów w każdym momencie do pomocy. Blisko usadowiła się też Grażyna, ona już nie ze służbowego obowiązku. - Zdjąć pasy, porozpinać guziki przy płaszczach i kurtkach - zarządził Roman. Usłuchali bez zgrywania się na zuchów. Wiadomo, w wodzie za późno na szarpanie się z guzikami, zwłaszcza jeśli ktoś słabo pływa albo oberwie odłamkiem. Nastrój był poważny i pełen napięcia. Od zadymienia rzeki ostrzał wzmógł się, a samo głębokie koryto Odry, bez rozlewisk, miało trzysta metrów szerokości. Nawet na motorowym holu przeskoczyć się tego szybko nie da. Podpłynęła amfibia, obsługiwana przez dwie radzieckie dziewczyny w mundurach. Spokojne i opanowane, sprawnie doczepiły ponton. Ruszyli. Bęben zaczął się obracać. Kabel, obwieszany co kilkanaście metrów ciężarkami, szedł na dno. Im bliżej było środka rzeki, tym więcej pocisków wywracało wodę. Nurtem płynęły deprymujące znaki przepraw, ostrzelanych wyżej: porozpruwane łodzie, szczątki tratew, części zrzuconego przez ratujących się umundurowania - i zwłoki. Lepiej było tego nie oglądać, toteż Roman skupił się na wypatrywaniu drugiego brzegu. Dojrzał go przez dym, gdy już byli całkiem blisko. Odetchnął. Przynajmniej wodę przebyli bez strat. To dużo. Okopali się na razie w nadbrzeżnym piasku. Przez podłączony do kabla aparat telefoniści sprawdzili linię. Łączność z pułkiem była. Roman z nie odstępującym go Bugałą ruszył na poszukiwanie Sulżenki, który powinien już być na tym brzegu, jeśli nic mu się po drodze nie przytrafiło. Niewielki przyczółek, zahaczający przodem o wał przeciwpowodziowy, kipiał ruchem lądujących plutonów. Było tak ciasno, że każdy eksplodujący tutaj pocisk trafiał na swoje ofiary. Jęczeli ranni, odnoszeni na odpływające z powrotem amfibie i pontony. Sulżenkę Roman znalazł na wale, oglądającego teren za nim. Towarzyszący mu obserwator artyleryjski pobiegł natychmiast do telefonu, by podać cele strzelającym z prawego brzegu działom. Rozejrzawszy się, Sulżenko nakazał rozszerzać przyczółek wzdłuż wału, w stronę nasypu kolejowego, skąd Niemcy razili przeprawę z moździerzy i cekaemów. Jako drugi cel ataku wyznaczył widoczny w pobliżu folwark. Sam poszedł tam właśnie z trzecią kompanią. Romanowi z radiostacją i kablem polecił także zmierzać ku folwarkowi, który z tego, co było w okolicy widać, najbardziej się nadawał na ośrodek dowodzenia w najbliższych godzinach. Posuwali się skokami pod ostrzałem, ciągnąc za sobą linię. Pierwszą stratę ponieśli bardzo szybko. Ugodzony w głowę skonał natychmiast kapral Czepik, najświeższy żołnierz plutonu. Ci, co go obserwowali między wylądowaniem a śmiercią, zauważyli, że nie umiał sobie radzić pod ogniem - lecz nie pora już była na naukę. Nie nawojował się na froncie partyzant Czepik, nieśmiertelny w swoich zdumiewających opowieściach. Nie nabajał się nawet pewnie do syta. Roman wyrzucał sobie, że to w dużym stopniu jego wina. Źle widać Czepika po jego przyjściu do plutonu doszkolił. Doskonalił go w łączności, a nie nauczył zachowania w boju, choć wiadomo przecież, że partyzantka i front to całkiem co innego. Nie zbadał nawet szczegółowiej, jak naprawdę u Czepika z tą partyzantką było. Zaniedbał to wszystko i taki skutek już w pierwszym dniu natarcia. Źle, dowódco. Folwark zdobyli, tyle że nie obyło się bez dalszych strat. Z trzeciej kompanii dwóch poległo, pięciu rannych odeszło na tyły. Jeszcze więcej ofiar było podobno wśród nacierających wzdłuż wału. Tamci też jednak odnieśli sukces bojowy: rozszerzyli przyczółek o kilkaset metrów. Niemcy niestety nadal siedzieli na kolejowym nasypie, nie podpuszczając do siebie piechoty. Zmierzch zastał pierwszą dywizję w trudnej sytuacji. Straty były wszędzie duże, przeciwnik utrzymał się na korzystnych pozycjach. Artyleria pułków jeszcze się nie przeprawiła, natomiast Niemcy mieli czołgi i działa pancerne. Prawe skrzydło dywizji pozostawało odsłonięte, gdyż sąsiadująca od tej strony sześćdziesiąta pierwsza armia radziecka zaczynała forsować Odrę dopiero następnego dnia. Dla poprawy położenia generał Popławski postanowił wprowadzić na prawe skrzydło szóstą dywizję piechoty z drugiego rzutu armii. Weszła ona do walki nocą. Tymczasem kapitan Sulżenko ściągnął do folwarku dowódców kompanii i zapoznał ich z sytuacją wokół batalionu. Zamierzał wykorzystać noc na wyparcie Niemców z nasypu kolejowego aż po most na Odrze. Zamysł był logiczny i sam się wprost narzucał. Póki Niemcy siedzieli na nasypie i resztkach mostu, blokowali kawał rzeki i dużą połać terenu po tej stronie. Wyrzucić ich stamtąd należało bezwzględnie, zaś nocą łatwiej było podejść do nasypu niż za dnia. Oczywiście jeśli zrobi się to po cichu. Sulżenko wyznaczył atak na pierwszą po północy. Godzinę wcześniej żołnierze zaczęli się zbierać. Mocowali na sobie rynsztunek tak, żeby nie zdradził podchodzenia żadnym szczękiem. Niełatwo iść piechurowi do natarcia, ciągnie go ku ziemi nie tylko strach. Dźwiga na sobie wiele kilogramów oporządzenia, bez którego nie ma co ruszać na przeciwnika. Broń. Łopatka. Ładownice z magazynkami. Granaty w torbie, za pasem i w kieszeniach. Na grzbiecie plecak z zapasową amunicją i granatami przeciwpancernymi. Wszystko to aż przygina swoim ciężarem i utrudnia ruchy. A gdy ma się zaskoczyć przeciwnika nocą - nie może wydać żadnego dźwięku nawet przy padaniu. Więc teraz dowódcy plutonów sprawdzali, czy rzeczywiście tak to zostało umocowane. Bo wystarczy, żeby jeden czegoś nie dopatrzył, a wszyscy za to drogo zapłacą. Sulżenko także poszedł do ataku. Roman jak zwykle podążał za nim z radiostacją i telefonistami ciągnącymi linię. Nasyp milczał. Niemiecka artyleria ostrzeliwała Odrę czyniąc hałas, co skradającym się w ciemności bardzo sprzyjało. Mieli nadzieję, że dotrą nie zauważeni aż pod sam nasyp. Niestety, Niemców coś zaniepokoiło. Poleciały w górę oświetlające rakiety, a zaraz potem rozszczekały się karabiny maszynowe. Do nasypu pozostawało około czterdziestu metrów. Nie wolno było tu się zatrzymać, pod światłem rakiet i ostrzałem ze wzniesienia. Oznaczało to śmierć. Należało natychmiast atakować. Sulżenko sam poderwał tyralierę, łańcuszek żołnierskich sylwetek ruszył naprzód. Rozległo się "hura!", poszybowały wyrzucone na stanowiska cekaemów granaty, najszybsi już się wspinali po stromiźnie. Z kolei Niemcy sypnęli granatami z góry. Roman zauważył, że jeden wybuchł tuż obok dobiegającego zbocza Sulżenki. Kapitan padł, natychmiast rzucił się ku niemu ordynans. Po chwili był tam i Roman, a zaraz potem nadbiegł sanitariusz. Sulżenko miał prawą nogę urwaną po kolano, z kikuta spływała krew. Sanitariusz pośpiesznie brał się do zakładania uciskowej opaski na udzie. - Idź, poszukaj Balickiego - powiedział sanitariusz do ordynansa. - On ma nosze. Ordynans poszedł. Rakiety oświetlające dogasały, żołnierze wdarli się już do niemieckich okopów, bój wrzał teraz tam. Sulżenko zwrócił się do Romana: - Nie stój tu, Ledwoń, nie ma po co. Mnie zaraz odniosą, nie poszczęściło się. Powiedz Sawickiemu, żeby przejął dowództwo. Roman zdecydował się nie usłuchać na razie polecenia. - Zaczekam, aż pana odniosą - rzekł. - Tam, w okopach, obejdą się przez te parę minut bez dowództwa. Sulżenko nie odpowiedział. Po chwili wrócił ordynans z Balickim i noszami. Opaska na udzie kapitana była już gotowa. Obaj sanitariusze ułożyli dowódcę na noszach i unieśli je z ziemi. - Ja poniosę - oznajmił ordynans wymieniając Balickiego. - Ty bierz się za innych. - Jak chcesz. Sulżenko pożegnał Romana gestem ręki. - Bywaj, Ledwoń. Niech ci się lepiej wiedzie. Roman stanął na baczność i zasalutował dowódcy. Żołnierze z noszami ruszyli, wnet wsiąkli w noc. Balicki podążył ku innemu rannemu, który pojękiwał u podnóża nasypu. Roman wszedł po zboczu na górę. W okopach walka już wygasła, żywych Niemców nie było. Ci, co nie zostali tu jako trupy, uciekli, porzucając wszystką ciężką broń. Obok stanowisk ogniowych leżały stosy amunicji, przygotowanej na długą obronę nasypu. Wygłodniali przez kilkanaście godzin żołnierze myszkowali za jedzeniem, którego zapasy też musiały tu być. Roman odszukał porucznika Sawickiego. - Nie widziałeś dowódcy? - spytał tamten. - Straciłem go jakoś z oczu. - Wy teraz dowódcą, poruczniku Sawicki - odpowiedział mu Roman. - Kapitana ponieśli na tyły, na front już nie wróci na pewno. - A co? - zaniepokoił się Sawicki. - Noga do kolana. Po pierwszej informacji Romana Sawicki spodziewał się widać czegoś gorszego, bo wiadomość o nodze jakby go rozluźniła. Momentalnie wszedł w nową rolę. - Muszę zameldować. Telefon już jest? - Jeszcze nie wiem, ale zaraz wam przyślę radiotelegrafistę. - Dawaj go szybko. Porucznik Włodzimierz Sawicki, dotychczas zastępca Sulżenki do spraw liniowych, był radzieckim Polakiem, odkomenderowanym do dywizji kościuszkowskiej zaraz po jej utworzeniu. Jego kwalifikacje wojskowe nie budziły wątpliwości, wywodził się z kadry zawodowych oficerów Armii Czerwonej. Szkołę ukończył i stopień młodszego lejtnanta uzyskał w czterdziestym pierwszym roku, tuż przed napaścią Niemców na Związek Radziecki. Był, jak z tego wynikało, o wiele młodszy od Sulżenki: nawet do trzydziestki brakowało mu jeszcze sporo. Nie dorównywał też Sulżence - nauczycielowi z zawodu - ogólną kulturą i umiejętnością postępowania z ludźmi. Nie było jeszcze wiadomo, czy zostanie dowódcą batalionu na stałe, czy tylko do czasu wyznaczenia kogoś innego. Tak czy owak nie miał łatwej roli. Poprzednik cieszył się wielkim autorytetem i był ogólnie lubiany. Sawicki nie miał też tylu, co stalingradczyk Sulżenko, zasług i orderów, a to stawiało go na gorszej pozycji wobec przełożonych z pułku. Po prawie dwóch latach służby w pierwszej dywizji Sawicki mówił po polsku całkiem płynnie i poprawnie - lecz tylko wtedy, kiedy był spokojny. Przy zdenerwowaniu natychmiast zaczynał mieć trudności, gubiły mu się nawet dobrze znane słowa, więc przechodził na rosyjski. Klął wyłącznie po rosyjsku, z wielkim zresztą mistrzostwem. Jego rozbudowanych konstrukcji z tej dziedziny Roman nie potrafił odtworzyć nawet w skrócie, chociaż w rosyjskim podszkolił się już jako tako. Sawicki rozmówił się ze sztabem pułku, lecz o interesującej go sytuacji w najbliższym sąsiedztwie dowiedział się niewiele. Natarcie nigdy prawie nie rozwija się zgodnie z planem, koryguje je przeciwnik. Informacje z pola walki dopływają z opóźnieniem i rzadko dają aktualny oraz kompletny obraz położenia, zwłaszcza w nocy. Najtrudniej zaś dociec po ciemku, gdzie jest w danej chwili przeciwnik i co zamierza. Trzeba z nim po prostu walczyć tam, gdzie się objawi. Świt był już niedaleko. Sawickiemu nie pozostawało nic innego, jak zatrzymać batalion na zdobytych pozycjach i dać żołnierzom odetchnąć, bo przed brzaskiem przyjdą na pewno rozkazy co do dalszych działań i wtedy nie będzie już czasu na odpoczynek. Jeszcze w nocy, póki ciemność osłaniała ruchy, ściągnął na nasyp tych, co zostali na razie w folwarku. Przybyła reszta plutonu Romana, a z nią Grażyna. Wśród łącznościowców strat podczas nocnego ataku nie było. W okopach z żalem wspominano poległego przed wieczorem kaprala Czepika. Nic już więcej o sobie nie opowie, a zmyślał tak ciekawie. Żałowano też Sulżenki, ale w innej tonacji, bo żył. Rankiem siedemnastego kwietnia pierwsza armia miała na zachodnim brzegu Odry cztery dywizje. Przed świtem porucznik Sawicki otrzymał jasno określone zadanie dla batalionu. Razem z innymi pododdziałami pierwszej dywizji ma nacierać na silny punkt oporu Niemców w Neu R~udnitz, skąd poprzedniego dnia parokrotnie wychodziły przeciwko Polakom czołgi i piechota. Do Neu R~udnitz było około trzech kilometrów po podmokłym terenie. Po ostrzelaniu niemieckich pozycji przez artylerię pododdziały dywizji ruszyły tyralierami naprzód. Ponieważ zapasy własnej amunicji stopnieły od południa, Sawicki polecił zabrać z okopów niemieckie karabiny maszynowe z taśmami nabojów do nich oraz bardzo skuteczne przeciwko czołgom pancerfausty. Posługiwania się nimi nauczono strzelców jeszcze nad zalewem. Tuż za tyralierą telefoniści Romana rozwijali kabel. Neu R~udnitz przybliżało się, było już całkiem wyraźnie widać dachy zabudowań. Niemcy ciągle nie strzelali - lecz myśl, że wycofali się w nocy bez boju, wyglądała na zbyt piękną. Na pewno lada minuta spadnie na batalion gęsty ogień. Spadł w odległości mniej więcej kilometra od wsi. I to taki, że trudno było iść dalej nawet skokami. Kompanie zaległy na łące, próbując się okopywać. I wtedy wyjawiła się chytrość znających teren Niemców: już dołki na jeden sztych podciekały wodą. Miejsce okazało się tak złe, że nie było wiadomo, co lepiej: nacierać pod tym ogniem, czy leżeć bez należytej osłony. Dalej w przedzie teren podnosił się nieco, co pozwalało liczyć na lepsze warunki okopania się tam. Roman doszedł do wniosku, że Sawicki powinien podnieść batalion i wyprowadzić przynajmniej z tego mokradła. Prasnął całkiem blisko pocisk z moździerza, zafurgotały odłamki - i przywarty do ziemi Roman poczuł uderzenie w lewe ramię. Jeden rzut oka na nie wyjaśnił sprawę: Rękaw płaszcza był ukośnie rozcięty między barkiem a łokciem. Czuł w tym miejscu ból i ciepłą wilgoć. Usiadł i wsunął w rozdarcie prawą dłoń. Dotknięta rana zabolała bardziej. Cofnął dłoń, była unazana krwią. - Bugała, sanitariusza z opatrunkiem! - zawołał. Prawie natychmiast, nie wiadomo skąd, zjawiła się przy nim Grażyna. Siadłszy obok rozpinała mu pas, płaszcz, kurtkę. Gdy przyszedł sanitariusz, zakrwawione ramię Romana było już obnażone i gotowe do opatrunku. Sanitariusz otarł krew, popatrzył na ranę. - Trzeba z tym do lekarza, musi zaszyć - oznajmił. - Inaczej będzie się paskudziło. - To co zrobimy? - spytał Roman. - Obandażuję i będzie pan musiał podskoczyć do pułkowej kompanii sanitarnej. Zaszyją i będzie pewne, że nic się nie wda. - Dobra, nie gadaj, tylko bandażuj, bo krew ucieka - wmieszał się Bugała. Pociski dalej nadlatywały gęsto, lecz koło nich nie padał na szczęście żaden. Sanitariusz obandażował Romanowi ramię od barku do łokcia. - Naciągnij chorążemu ubranie - powiedział do Bugały. - Ja muszę lecieć do innych. Słyszysz, ilu już krzyczy. Bugała i Grażyna ubrali Romana z powrotem. Grażyna spięła mu agrafką rozdarty rękaw płaszcza. - To co, panie chorąży, idziemy? - spytał Bugała. - A wy po co, Bugała? Zajdę i wrócę sam. - Ja swoją służbę znam, panie chorąży. Mój pieski obowiązek z panem iść. - No dobra. Muszę zameldować dowódcy, że odchodzę. - Teraz? Chce pan drugi raz oberwać? Powiem sierżantowi, zamelduje potem. Do wieczora, jak Bóg da, wrócimy. - Gdzie sierżant? - Tu niedaleko, na prawo. - Muszę mu powiedzieć sam. - Zawołam, niech pan leży. Gdy Bugała oddalił się, Grażyna powiedziała: - Może powinieneś zostać tam u medyków, póki się nie podgoi? - Na ludzki śmiech chyba. Z czym? - Moje sanitariuszki mówiły, że różne gangreny się wdają, jak rana źle opatrzona. - Lekarz na pewno opatrzy dobrze. - Ale jakby cię chcieli zatrzymać, nie wyrywaj się - obstawała przy swoim. - Jeszcze dziś wrócę. Grażyna zrezygnowała z dalszego nalegania, patrzyła tylko z zatroskaniem w twarz Romana. Zaświergotał i pękł w pobliżu pocisk, przypadli oboje do ziemi. Odłamki szczęśliwie ich ominęły. Wkrótce podbiegli chyłkiem Bugała i Partyka. Ten ostatni wiedział już, o co chodzi. - Odpływaj, niech cię zszywają - powiedział do Romana. - Ja Sawickiemu zamelduję. - Przejmij tymczasem pluton. - Jasne. Nic się nie martw. Teraz Roman musiał wydostać się z Bugałą spod niemieckiego ostrzału, skupionego na zalegającym łąkę batalionie. Pomógł im poniekąd Sawicki, czyniąc to, o czym Roman myślał przed zranieniem. Podniósł batalion do skoku na suchszy teren w przedzie. Partyka i Grażyna poderwali się z ziemi, pobiegli za resztą. Romanowi pozostawało poczekać, aż Niemcy zareagują i skrócą ogień. Wnet się to stało, pociski przestały nadlatywać nad łąkę. Roman i Bugała podnieśli się, ruszyli w stronę Odry. Nie byli sami, na tyły odchodziło więcej rannych. Niektórych niesiono. Roman przystanął, odwrócił się i popatrzył na łąkę. Na zielonej trawie zostali ci, dla których wojna i życie tu się skończyły. Nie trafiło mi się najgorzej, pomyślał. Zaszyją, kilkanaście dni poboli i po wszystkim. XXXV Po nadejściu uspokajającego listu od Sylwii nic już Wiktora Zapały w Łodzi nie zatrzymywało. Jako kandydat do wyjazdu na Ziemie Odzyskane zarejestrował się w łódzkim punkcie werbunkowym jeszcze przed świętami. Teraz poszedł tam i odebrał skierowanie do miejscowości Konitz na Dolnym Śląsku, mające mu służyć za dokument podróży. Z początku koleją, a potem - czym się da. Wiktor wynotował sobie z mapy trasę i tyle się na razie o celu swej wyprawy dowiedział. Jakaś duża encyklopedia niemiecka mówiłaby coś pewnie o miejscowości Konitz, ale w punkcie werbunkowym nic takiego nie było. Urzędniczka wydająca skierowania zbagatelizowała informacyjny niedostatek. Nie spodoba się panu w Konitz, pojedzie pan gdzie indziej. Na Polaków czekają wszędzie, pracę i mieszkanie dadzą bez żadnego skierowania. Byle pan tylko dojechał, bo to główna trudność. W fabryce Wiktor nie mówił dotąd o swym przesiedleńczym zamiarze. Gdy przyszedł teraz z prośbą o natychmiastowe zwolnienie, jego szef był zaskoczony i zmartwiony. - Po co to panu? - spytał. - Źle u nas? Tam podobno na razie pustynia. Niemcy pouciekali, a Polaków jeszcze nie ma. - Dlatego właśnie mogę liczyć na mieszkanie. W Łodzi mam pokój bez wygód i żadnej nadziei na poprawę. - Tak, w Łodzi ciasno... Cóż, życzę powodzenia. Wobec innych Wiktor operował tym samym argumentem i trafiało to na ogół do przekonania. Kto stracił wszystko w Warszawie, nigdzie nie urządzi się lepiej jak na zachodzie. To oczywiste. To było oczywiste także dla warszawskich rozbitków i Wiktor musiał się liczyć z tym, że również na Dolnym Śląsku może się natknąć na kogoś, kto znał go przed wojną jako Zapałę. Było to dużo mniej prawdopodobne niż w Łodzi, jednak wykluczyć się nie dało. Po niedawnych doświadczeniach postanowił zabezpieczyć się, na ile można. Zamówił u optyka okulary w grubej, zmieniającej wygląd twarzy oprawie. Zapuścił wąsy. Przed samym wyjazdem zdecydował się na inny sposób strzyżenia i czesania. Patrząc na siebie w lustrze u fryzjera uznał, że dostatecznie się różni od przedwojennego, prawie o sześć lat młodszego Wiktora Zapały, bo tożsamość nie rzucała się w oczy. Przy przelotnym otarciu się, rzecz jasna. Ale, jak dowiodła Łódź, takie właśnie uliczne zetknięcia są groźbą najczęstszą, jeśli prowadzi się normalne życie, a nie siedzi w melinie. Koleją dojechał tylko do Ostrowa Wielkopolskiego. Dalej pociągi też kursowały, ale jedynie wojskowe; cywilów nie zabierały. Ruch ciężarówek był duży, lecz w kierunku frontu prawie wszystkie szły załadowane. A w ogóle z podwożeniem było o wiele trudniej niż przedtem na Lubelszczyźnie. Może dlatego, że dla kierowców była to już "Germanija", a nie sojuszniczy kraj. Po trochu jednak Wiktor zbliżał się do celu. Drugiego dnia pod wieczór, gdy był od Konitz o jeden skok, przydarzyło mu się niebezpieczne spotkanie. Na kolejnym skrzyżowaniu regulująca ruch Rosjanka, obejrzawszy osadnicze skierowanie Wiktora, obiecała wsadzić go na samochód jadący przez Konitz. Był to jednak kierunek boczny wobec wiodącego ku frontowi traktu, więc przyszło czekać. Wiktor stał w pobliżu regulirowszczycy, gotów do szybkiego wskoczenia na wóz, gdy trafi się odpowiedni. Wtedy właśnie nadjechał łazik polskiej armii. Zatrzymał się - i Wiktorowi skamieniały nogi. W wozie siedzieli dwaj znani mu oficerowie.Kwatermistrze pułku, z którego zdezerterował. Za późno już było na cokolwiek. Odwrócenie się lub inny objaw przestrachu mogły tylko pogorszyć sprawę. Oficer siedzący obok kierowcy spytał regulirowszczycę po rosyjsku o coś, czego Wiktor w swym porażającym go spłoszeniu nie zrozumiał. Ta w odpowiedzi wskazała kierunek przeciwny do tego, który interesował Wiktora. Ruszywszy ostro łazik odjechał. - Wasz, ale nie po drodze - powiedziała Rosjanka do Wiktora. - Nic, podleci i dobry. Wiktorowi dopiero teraz zaczęły tajać nogi, a minęła jeszcze długa chwila, nim stał się zdolny do rozumowania. Były trzy możliwe powody tego, że mu się udało. Pierwszy: kwatermistrze go z pułku nie pamiętali, dowódca plutonu był dla nich zbyt małą figurką, by go dostrzegać. Drugi: pamiętali, lecz nie poznali w cywilnym ubraniu, okularach i z wąsami. I trzeci: w ogóle nie zatrzymali wzroku na stojącym obok drogi cywilu. Odtwarzając pełne napięcia sekundy, Wiktor skłaniał się ku tej ostatniej możliwości. Oni przykuwali jego wzrok cały czas, lecz ich uwaga była skupiona na regulirowszczycy. Tak przynajmniej sądził teraz, bo wtedy - w zdenerwowaniu - czuł się dostrzeżony i rozpoznany jeszcze przed zatrzymaniem się samochodu. Ale to, że tym razem mu si upiekło, nie przekreślało jeszcze niebezpieczeństwa. - Jest tu gdzieś w okolicy polska armia? - spytał Rosjankę. Spojrzała na niego czujnie i jakby ze zdziwieniem. - Wy, towarzyszu, nie bądźcie za ciekawi - odrzekła. - Może jest, może nie ma, nie wasza sprawa. Skonfundował się. Rzeczywiście spytał jak idiota - i to w dodatku osobę służbowo uczuloną na taką dociekliwość. Niemniej jej reakcja wskazywała raczej na to, że polska armia tu jest. Jego pułk też, jak trzeba wnioskować z obecności kwatermistrzów. Niedobrze. Mimo to zdecydował się jechać do Konitz. Nie wolno popadać w popłoch. Jeszcze nic pewnego. Łazik ani nie przybył ze strony Konitz, ani tam nie zmierzał. A poza tym w pobliżu miejsca stacjonowania kwatermistrze nie musieliby pytać o drogę. Z tego by wynikało, że jeśli armia tu jest, to gdzieś dalej. Może przy samym froncie. Samochód do Konitz trafił się niebawem, jeszcze przed zmrokiem Wiktor znalazł się u celu swej podróży. Już wcześniej zauważył, że ta część Dolnego Śląska - południowa - nie zaznała zniszczeń. Walk tu widocznie nie było, przetoczyły się gdzieś bokiem, pewnie płaskimi terenami na północy. Miasto Konitz także okazało się nietknięte. Prostokątny rynek, przy którym Wiktor wysiadł z samochodu, wyglądał zachęcająco i schludnie. Gdyby nie pozamykane sklepy i mały ruch, można by rzec - przedwojennie. Nad wejściem do budynku wyglądającego na ratusz zwisała biało_czerwona flaga. Wiktor skierował się naturalnie tam. Drzwi były otwarte. W hallu podniósł się z krzesła mężczyzna w cywilnym ubraniu, lecz z karabinem i milicyjną opaską na ramieniu. Wiktor pozdrowił go, wyjął z portfela swoje skierowanie i pokazał. - O, szkoda, starosta wyszedł parę minut temu - powiedział milicjant. - Nie muszę chyba zawracać głowy staroście - odrzekł Wiktor. - Starosta ze wszystkimi rozmawia sam. Może zajdzie pan do niego do domu? Ale to kawałek drogi. - Wolałbym jutro, jeśli może mi pan załatwić jakiś nocleg. - Nocleg mogę, mamy tu taką kwaterę u Niemki. Zaraz dam panu kartkę. Jak z jedzeniem? - Jeszcze mi do jutra starczy. - Mogę dać pół bochenka chleba. Taki przydział na początek. - To niech pan da. Niemka mówiła po polsku i to zapewne skłoniło starostwo do tymczasowego kwaterowania u niej przybyszów. Mieszkanie było nowoczesne, miało nawet łazienkę. Elektrownia i wodociągi funkcjonowały w Konitz bez przerwy, jak dowiedział się Wiktor od gospodyni. Ogolił się i wymył z dwudniowego brudu. Potem zainteresowało go, skąd gospodyni zna polski język, który kaleczyła tylko z rzadka. - Ja się wychowała pod Opolem - odpowiedziała. - W naszej wsi było pół na pół Polaków. W pokoju, gdzie Wiktor miał spać, stała na etażerce fotografia gospodyni z mężem. Oceniając po jej twarzy - sprzed kilku lat. Mężczyzna w mundurze wydał się Wiktorowi skądś znajomy. Zapisana w jego pamięci twarz była nieco starsza, zatem musiał ją widzieć już po zrobieniu tego zdjęcia. Prawdopodobnie w latach wojny. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, gdzie i w jakich okolicznościach. Męczyło go to, więc poszedł do gospodyni i - zacząwszy od czego innego - zapytał ją, mimochodem niby, o męża. - Mąż nie żyje - odpowiedziała. - Dawno? - dociekał. - Dwa lata. - Na froncie? - No, nie tak całkiem... Wypadek w służbie. - Gdzie? Kobieta zmieszała się. - W dystrykt Lublin. Robiło się ciepło, to musiało być na Zamojszczyźnie, za partyzanckich czasów Wiktora. - Co tam robił? - On, wie pan, też znał trochę polski, to go tam posłali - wyjaśniła gospodyni, nadal zmieszana. - Służył od młodych lat w żandarmerii. W tym momencie Wiktor przypomniał sobie wszystko. Komendant posterunku żandarmerii Lempke, mówiący całkiem nieźle po polsku. Drań, mający na sumieniu wielu Polaków. Zastrzelony na polecenie inspektoratu przez oddział Wiktora. Więc to taki wypadek w służbie... Pozostawało zagadką, czy gospodyni zna całą prawdę, czy tylko wstydzi się tego, że mąż był żandarmem akurat w okupowanej Polsce. Nie dając nic po sobie poznać, Wiktor spytał: - Jaki to wypadek? Nie znała chyba prawdy, bo to pytanie nie tylko nie pogłębiło jej zakłopotania, ale przeciwnie - jakby je rozładowało. Widać w jej świadomości najwstydliwsza informacja o mężu już się przewaliła. - Myśli pan, że mi podali? Dwa razy pisałam, pytałam i nic. Wypadek w służbie, tylko tyle. Takie widocznie wojenne prawo, że nawet żonie nie wszystko się mówi. Chyba rzeczywiście zaoszczędzono jej tej prawdy. Wiktor był w rozterce: czy należy ją odsłonić? Na razie skończył tę rozmowę, a potem się zastanawiał. I doszedł do wniosku, że lepiej uczyni milcząc. To może być uczciwa, porządna kobieta, której tamten drań w swoje służbowe praktyki nie wtajemniczał. Co z tego, że dowie się o nich teraz, po wszystkim? Jeśli jest porządna - będzie miała zatrute życie. Jeśli taka sama jak on - w ogóle się nie przejmie. Tak czy owak moralny pożytek żaden. Prawdziwy winowajca karę poniósł, rzecz skończona. Rano Wiktor poszedł do starosty, który już o jego przyjeździe wiedział. Skąpo musieli napływać do Konitz osadnicy, skoro kierownik powiatu znajdował czas dla każdego. Późniejsze rozmowy ten domysł potwierdziły. Takich, co przyjeżdżali z zamiarem pracy, starosta mógł - jak dotąd - angażować osobiście, i to od ręki, bez ustawiania w kolejce. Więcej niestety przewijało się przez powiat ludzi starannie unikających styku z jakąkolwiek władzą. Szabrowników. Słowo "szaber", znane przedtem tylko w żargonie ślusarskim, zyskało wkrótce po wyzwoleniu Warszawy nowe znaczenie, które wnet zdominowało pierwotne. Szabrem nazwano w Warszawie plądrowanie opuszczonych sklepów, mieszkań i piwnic. Z języka potocznego nowo ukuty termin przeniknął do prasy i słownictwa zebrań, a na Ziemiach Odzyskanych stał się już oficjalnym określeniem procederu, bardzo tu rozplenionego. Niebieskie ptaki z całego kraju ciągnęły na zachód, gdzie opuszczonego mienia było o wiele więcej niż tych, którzy mogli go strzec. Jak się Wiktor jeszcze tego samego dnia dowiedział, okazją zaspokojenia tym sposobem swoich potrzeb nie gardziły nawet poważne przedsiębiorstwa. Starosta nazywał się Marian Szelepski. Miał około czterdziestu lat, zaś wygląd i sposób bycia kupiecki raczej niż urzędniczy. Powitał Wiktora nieomal wylewnie. Gdy jednak dowiedział się, że ma do czynienia z inżynierem, jego radość natychmiast przyblakła. - Będę musiał pana oddać inżynierowi Kiperowi - oznajmił. - Kto to? - spytał Wiktor. - Pełnomocnik od przemysłu. Inżynierowie należą do niego, taka umowa. Pan, mówiąc szczerze, jest pierwszy, więc tym bardziej będzie się upierał. Trudno, niech pan od razu idzie do niego. - Gdzie to? - Po drugiej stronie korytarza. Pokój pięć. Inżynier Kiper, jowialny pięćdziesięciolatek, powitał Wiktora jeszcze bardziej serdecznie. Niewiele brakowało, by go ucałował. - Złociutki, z nieba mi pan spada. Prawdziwy inżynier, po studiach? - Oczywiście. - Z której politechniki? - Z warszawskiej. - Ja ze lwowskiej. Jaki wydział? - Mechaniczny. - Znakomicie, lepiej nie trzeba. Mam dla pana fabrykę jak ulał. - Co znaczy: dla mnie? - Dla inżyniera mechanika. Fabryka pomp "Albert Binder i Syn". Prawie nie tknięta. - To trochę z boku mojej specjalności... Co miałbym tam robić? - Jak to co? Będzie pan dyrektorem. - Wiktor zaniemówił. Tego się nie spodziewał. Taka propozycja nawet bez wypytania o dotychczasową praktykę? Błyskawicznie ocenił ją z punktu widzenia człowieka ukrywającego się. To niedobre, za bardzo na świeczniku. Dyrektorem się interesują. Lepiej coś skromniejszego. - Nie mam kierowniczego doświadczenia - oznajmił Kiperowi. - Złociutki, a skąd wziąć takich, co mają? Pan jest w ogóle pierwszym inżynierem, jaki mi się tu trafia. - Wolałbym jednak jakieś niższe stanowisko. - Proszę pana, ja mam dotychczas w tej fabryce jednego Polaka. Portiera z bronią, do pilnowania. Następny musi być dyrektor, inaczej nie ruszymy. Nawet gdyby tu przyszedł nie dokończony technik, byle z jaką taką orientacją, też musiałbym go zrobić dyrektorem. A pan jest w sam raz, jak z marzenia, inżynier mechanik. - A jeśli nie dam sobie rady? - nie ulegał jeszcze Wiktor. - To kto sobie da radę, jak nie inżynier? Mam mianować dyrektorem tego portiera? Niech pan to bierze przynajmniej na razie. Nie spodoba sią panu, zamienimy, jak przyjdzie ktoś odpowiedni. Wiktor nie miał już argumentów - prócz tego najważniejszego, którego nie mógł użyć. Jawne racje były całkowicie po stronie Kipera. On rzeczywiście musiał mieć w tej fabryce najpierw dyrektora. - Zgoda - zrezygnował z totalnego oporu Wiktor. - Tymczasowo, póki nie trafi się panu kto inny. - Dobrze, dziękuję za zrozumienie. Nominacja na piśmie później, teraz pójdziemy do fabryki. - Chwileczkę. Gdzie mam mieszkać, co jeść? - Jest mieszkanie w fabryce, po inżynierze ruchu. Nie przypadnie panu do gustu, damy gdzie indziej, z tym żaden kłopot. Pensji, mówiąc bez ogródek, jeszcze nie dostajemy. Tu zresztą za pieniądze nic się chwilowo nie kupi. - To co jecie? - Śniedania i obiady w restauracji "Aldona", to teraz stołówka dla Polaków. Bony pan dostanie u sekretarki starosty. Na kolacje suchy prowiant. Po drodze do fabryki Kiper powiedział Wiktorowi o ogólnej sytuacji polskiej władzy w Konitz. Przyjechali w piątkę trzy tygodnie temu, jedynie z nominacjami i urzędową pieczęcią starostwa. Własnego zaopatrzenia jeszcze nie ma, są na garnuszku radzieckiej komendantury, która odstępuje starostwu żywność ze swoich rezerw. To się jednak wkrótce rozwiąże, starosta przejął już od Rosjan podmiejski majątek i będzie miał aprowizację stamtąd. Największa trudność - ludzie. Niemców tu sporo zostało, ale na nich się przecież opierać nie można. Potrzeba Polaków, a tych ciągle bardzo mało. Garstka robotników przymusowych z okresu wojny, którzy zdecydowali się tu zostać. Repatriantów zza Bugu wciąż nie widać, zaś Polacy z centralnych województw dopływają - jeśli nie liczyć szabrowników - skąpo. Może ci broniący się uporczywie we Wrocławiu Niemcy ludzi odstraszają? Komplikacja z tym Wrocławiem, fakt. Kto by pomyślał, że tak po desperacku będą się trzymać, choć front daleko za nimi i nadziei na odsiecz żadnej. Pełnomocnik rządu na Dolny Śląsk zainstalował się tymczasowo w Trzebnicy. Z Wrocławia może w ogóle niewiele zostać, jeśli się ta niepoczytalna obrona przeciągnie jeszcze z miesiąc. Miasto płonie. Fabryka pomp była największym zakładem przemysłowym w Konitz i widocznie dlatego Kiperowi tak zależało na obsadzeniu tu dyrektora. Obiekt miał już swoje lata; budynki, wnioskując z konstrukcji, pochodziły z początku wieku. Zamknięta zastępczo na łańcuch i kłódkę brama nosiła ślady wyłamywania. - Kto się tu w taki sposób dobierał? - spytał Wiktor. - Nasi, złociutki, nasi. Z jakiejś fabryki tej samej branży. Przyjechali ciężarówką z przyczepą, zabrali to i owo. Trochę przyrządów, parę maszyn. - Nie powiedział mi pan tego. - Wspomniałem, że fabryka prawie nie tknięta. - Prawie... Chytry pan, szefie. - Nie mogłem pana zaraz na początku zniechęcać. Szkody zresztą naprawdę niewielkie, jak ocenili majstrowie stąd, Niemcy. Można produkować i bez tego. - Oby. Z drzwi portierni wynurzył się krępo zbudowany cywil z opaską i karabinem. - Dzień dobry, panie inżynierze - pozdrowił Kipera. - Dzień dobry, panie Podomek - odpowiedział mu Kiper. - No, nie będzie już pan tu sam, przyprowadziłem dyrektora fabryki. - Wskazał ręką Wiktora. - Pan inżynier... Kiper urwał i zmieszał się. Nie zapytał dotąd Wiktora o nazwisko. Wiktor omal nie parsknął śmiechem, uprzytomniwszy sobie, że został dyrektorem fabryki anonimowo. Pohamował jednak wesołość, która mogła Kipera dotknąć. - Kazimierz Górski - przedstawił się. By zatuszować swe niedopatrzenie, Kiper przeskoczył od razu na nowy temat. - Z panem Podomkiem - informował - jest dotychczas umowa taka. Jakby znowu jacyś przyjechali i próbowali szabrować, pan Podomek wsiada na rower i zawiadamia dyżurnego komendantury. Komendant obiecał, że zawsze w takiej potrzebie pomogą, póki nasza milicja się nie wzmocni. Poszli obejrzeć fabrykę i mieszkanie. Wyposażenie techniczne zakładu było nowsze niż budowle, zaś szabrownicze ubytki nie rzucały się w oczy, więc rzeczywiście mogły nie mieć większego znaczenia. O mieszkaniu po inżynierze ruchu nie dało się powiedzieć złego słowa: dwa przestronne pokoje, kuchnia, łazienka, wszystko kompletnie urządzone i nie pokaleczone szabrem. W planach Wiktora, traktującego swój pobyt tutaj tymczasowo, aby do amnestii, mieszkanie nie odgrywało znaczniejszej roli, więc tym bardziej nie było powodu do grymaszenia. Lepiej nawet w fabryce niż poza nią - mniej pokazywania się w mieście. - Dobrze, biorę to mieszkanie - oznajmił Kiperowi. - I bardzo mądrze - pochwalił Kiper. - To ja teraz pana zostawię, proszę się rozgospodarować i porządnie rozejrzeć. A przed obiadem niech pan wpadnie do mnie, pogadamy o reszcie. Trzeba ściągać do roboty dawnych pracowników, Niemców. Sami się już o to dopytują. Po odejściu Kipera Wiktor powtórnie obszedł fabrykę. Nie otrząsnął się jeszcze ze zdumienia, że w takim tempie i trybie został jej dyrektorem - a już od spodu napierało pytanie praktyczne: od czego tu zaczynać? Kiper chyba miał rację, od ściągania dawnych pracowników. Werbunek polskiej załogi to zadanie na wiele miesięcy, a fabryka nie może rdzewieć. W najgorszym razie, jeśli nie da się jej uruchomić, trzeba konserwować. Gdy przechodził między budynkami, od strony bramy usłyszał głośne wołanie: "Panie dyrektorze!" To musiał być Podomek, nikt inny tu po polsku krzyczeć nie mógł. Ruszył do portierni. Już z daleka dojrzał stojącą przed bramą ciężarówkę i trzech ludzi koło niej. Podomek, zauważywszy Wiktora, podążył naprzeciw. - Przyjechali jacyś z Radomia, z upoważnieniem - zameldował. - Z jakim upoważnieniem? - Że mogą zabrać silniki elektryczne. Mają konwojenta z automatem. To co, lecieć od razu po pomoc, czy najpierw pan pogada? - Najpierw pogadam. Jakbym dał głową znak, niech pan jedzie. Wiktor wyszedł na ulicę i obrzucił okiem przybyszów. Ten z pistoletem maszynowym siedział z obojętną miną w szoferce, jakby rzecz - przynajmniej na razie - nie dotyczyła go. Trzej, których Wiktor widział przedtem przez bramę, rozdzielili się teraz. Dwaj zostali przy wozie, zaś trzeci - wyglądający na szefa całej ekipy - podszedł do Wiktora i podał mu rozpostarty arkusik papieru. Na blankiecie firmowym, z pieczęcią i podpisami pod spodem, Zakłady Mechaniczne w Radomiu upoważniały Ryszarda Bideckiego do przywozu z Ziem Odzyskanych trzydziestu silników elektrycznych. Jak informowano w upoważnieniu, były one Zakładom potrzebne dla zastąpienia silników wywiezionych przez okupanta. Wystawcy zaświadczenia prosili władze państwowe na Ziemiach Odzyskanych o udzielenie Ryszardowi Bideckiemu niezbędnej pomocy. Wiktor zwrócił Bideckiemu upoważnienie. - Nie u mnie - rzekł. - Życzę szczęśliwego powrotu do Radomia. - O powrót to zadbamy sami, mamy obstawę - odpowiedział Bidecki wskazując konwojenta w szoferce. - Ale z silnikami, rzecz jasna. - Nie u mnie - powiedział Wiktor. - Szkoda pańskiego czasu. - To się jeszcze okaże. Odpowiedź brzmiała agresywnie, toteż Wiktor dał Podomkowi znak głową. Tamten wsiadł na rower i odjechał. Tymczasem jeden z ludzi Bideckiego odwołał go za samochód i coś tam perswadował. Wiktor był spokojny. Teraz pozostawało mu tylko czekać. Nawet gdyby przybysze wtargnęli do fabryki siłą, nie uporają się ze swoją robotą przed nadejściem pomocy. Bidecki wrócił i uderzył w ton ugodowy: - Ja pana poniekąd rozumiem. Postawili tu pana, dali takie zadanie, w porządku. Ale niech pan spojrzy na sprawę trzeźwo. Radom to jest Polska i będzie Polska, a tu wszystko jeszcze na wodzie pisane. Szkopy nas obrabowali, co odbierzemy, to nasze. Czy nie mam racji? - Panie Bidecki, niech pan to napisze do Bieruta, przeczyta z zainteresowaniem. Ja silników nie dam. - Uparty pan. Bidecki znowu wrócił do swoich, naradzali się po cichu za samochodem. Tym razem trwało to dość długo. Gdy Bidecki wynurzył się ponownie zza ciężarówki, Wiktor wiedział już, że dalszych nalegań nie będzie. Ulicą nadjeżdżał radziecki łazik. Równocześnie z Podomkiem wyszli z wozu dwaj Rosjanie z pistoletami maszynowymi. - No i czto, rebiata? - spytał starszy z nich, sierżant. - Wsio w poriadkie - zapewnił skwapliwie Bidecki. - Pogoworili, ujezżajem. Przeszywszy Wiktora jaszczurczym spojrzeniem, Bidecki władował się do szoferki, za nim wsunął się na swoje miejsce kierowca. Ostatni z radomioan wskoczył na platformę. Samochód ruszył i odjechał na dociśniętym mocno gazie. - Można było zabrać tamtemu z szoferki automat - powiedział z żalem Podomek. - Oddałby jak nic, a mnie przydałby się zamiast tego gównianego karabinu. - Czort z nim - odrzekł Wiktor. - To fabryczny strażnik, pozwolenie na pewno miał. - Szkoda... Muszę wrócić z nimi - Podomek wskazał głową łazika - bo zostawiłem przed komendanturą rower. Rosjanie zasalutowali i wsiedli do wozu. Wiktor stał jeszcze chwilę przed bramą, a potem wrócił przez portiernię do fabryki. Niezbyt przyjemnie się jego dyrektorowanie zaczęło. Miał nadzieję, że takich incydentów więcej nie będzie. Jak pojawią się w fabryce ludzie, szabrownikom - nawet z firmowymi glejtami - zbraknie śmiałości. Tu nie Dziki Zachód. Nie te czasy, nie ten kraj. .nv XXXVI W kompanii sanitarnej rozwiała się stopniowo nadzieja Romana Ledwonia, że wróci do swoich jeszcze tego samego dnia. Ranny, który przyszedł o własnych siłach, nie był tu przedmiotem natychmiastowego zainteresowania, gdyż wciąż znoszono ciężej poszkodowanych. Sanitariuszka zrobiła Romanowi zastrzyk i kazała cierpliwie czekać. Lekarz przyjął go dopiero po południu i zrazu chciał odsyłać do szpitala. Ostatecznie zgodził się zaszyć ranę na miejscu, lecz stanowczo zażyczył sobie obejrzeć ją nazajutrz. Roman musiał więc zostać na noc, co miało tę dobrą stronę, że porządnie się wreszcie wyspał. Jeszcze przedtem zaskoczył go swoją zapobiegliwością Bugała. Pokręciwszy się gdzieś, wymienił rozharatany przez odłamek płaszcz Romana. Ten, który przyniósł, był w bardzo dobrym stanie, lecz nie całkiem nowy. To pozwalało domyślić się jego pochodzenia, zwłaszcza że Bugała unikał jasnej odpowiedzi co do tego. Może bał się, że Romana peszyłoby noszenie płaszcza po zmarłym. - Z kurtką gorzej - oznajmił. - Pan chorąży da mi tę, to się spierze rękaw, a rano, jak wyschnie, ładnie zaceruje. - Kto niby tak ładnie zaceruje? - spytał Roman. - Nie pana chorążego głowa. Rano okazało się, że Bugała spotkał w kompanii sanitarnej krajankę z Wołynia i ta pomogła mu zadbać o dowódcę. Rękaw jednak, choć umiejętnie zacerowany, nie prezentował się jak należy, co Bugała zaznaczył od razu po przyjściu. - Aby na razie - pocieszył Romana. - Jak gdzieś staniemy, dopadnę mundurowego i wymienię. Roman znowu czekał na przyjęcie przez lekarza do popołudnia, bo przypływ rannych nie malał. Większość wysyłano karetkami do szpitali, lecz każdemu trzeba było przedtem doraźnie pomóc. Ramię Romana wyglądało zadowalająco i lekarz pozwolił mu wrócić do jednostki. - Za trzy dni niech pan to pokaże lekarzowi w batalionie - polecił. - Tak jest. Nie zwlekając ruszyli z Bugałą w powrotną drogę, żeby odnaleźć batalion przed nocą. Przez czas ich nieobecności jednostki pierwszej armii walczyły w dalszym ciągu między Odrą i Starą Odrą. Niemcy stawiali silny opór, niemniej tracili powoli teren. Neu R~udnitz padło jeszcze poprzedniego dnia. Osiemnastego kwietnia wieczorem, gdy Roman i Bugała dotarli do swoich, linia frontu dotykała Starej Odry. Pierwsza dywizja usiłowała opanować most w rejonie Alt Ranft, lecz szturm nie powiódł się. Niemcy zdołali utrzymać przy moście niewielki przyczółek. Pod osłoną nocy dywizja odpoczywała i sposobiła się do ataku na przybrzeżny wał. Radość powitania zamąciły smutne nowiny. Rosły straty. Najwięcej ich było w kompaniach strzeleckich, ale pluton łączności także się szczerbił. Od wczorajszego odejścia Romana ubyli dwaj telefoniści: jeden zginął, stan drugiego jest ciężki. Razem z poległym Czepikiem stracił więc już trzech. Dużo jak na pluton i dopiero trzecią dobę natarcia. Ilu przy takim wykruszaniu się dojdzie do Berlina? Grażyna dybała na chwilę, gdy znajdą się z Romanem sam na sam. Doczekawszy się spytała: - Czy naprawdę dobrze się czujesz? - Naprawdę. - Nie boli? - Boleć musi, ale już mniej niż wczoraj. A jak ty? - Zmordowana jestem. Spać się chce. - To śpij, póki cicho. - Dobrze, przyłożę się. Pocałuj mnie. Szybko im przeszkodził Bugała, który na linii każdą utratę kontaktu z dowódcą uważał za swe zaniedbanie. Grażyna odeszła. Roman udał się do dowódcy batalionu, któremu - oblegany przez łącznościowców - nie zdążył dotąd zameldować o swoim powrocie. Ale nie zrobił tego i teraz, bo porucznik Sawicki zdrzemnął się akurat i adiutant nie zamierzał go budzić z takiej przyczyny. - Nie spał od przejęcia dowództwa - powiedział. - Rozumiem, nie domagam się, sam bym sklął za coś takiego. Zameldujesz za mnie, jak się zbudzi? - Zamelduję. Noc minęła spokojnie. Następnego dnia wał nadbrzeżny został zdobyty, lecz silny ogień zza rzeki uniemożliwiał przeprawę. Dywizja okopała się i przeszła do obrony. Starą Odrę sforsowano ostatecznie w innym miejscu i tamtędy poszło polskie natarcie wzdłuż zachodniego brzegu. Niemcy wycofali się. Druga przeszkoda wodna na drodze do Berlina była pokonana. Saperzy przystąpili do budowy mostów. Przez następne dni polskie dywizje posuwały się naprzód, walcząc z usiłującymi powstrzymać ich marsz oddziałami przeciwnika. Wskutek strat poniesionych nad Odrą Niemcy nie byli już zdolni do zorganizowania trwałej obrony na drugim pasie swych umocnień. Nie udało im się to również na rubieży trzeciej. Tymczasem na głównym kierunku uderzenia armie radzieckie wykonywały operację, zmierzającą do okrążenia Berlina od południa oraz północy i zamknięcia go w kleszczach. Dowództwo niemieckie chciało zatrzymać i odrzucić te wojska atakami trzech swoich zgrupowań z zachodu, południa i północy. Marszałek Żukow liczył się z tym oczywiście i organizował stosowną osłonę. Sześćdziesiątej pierwszej armii radzieckiej i pierwszej armii Wojska Polskiego przypadło zagrodzić Niemcom drogę od północy, skąd miało nacierać zgrupowanie generała Steinera. Dywizje pierwszej armii obsadziły dwudziestego trzeciego i dwudziestego czwartego kwietnia pozycje na pięćdziesięciokilometrowym odcinku tego obróconego na zewnątrz łuku osłonowego na przedpolach Berlina. Pierwsza dywizja znalazła się na prawym skrzydle armii, nad Kanałem Hohenzollernów i rzeką Havelą. Niemcy siedzieli na swoim brzegu cicho i zanosiło się wreszcie - po tygodniu walk - na odpoczynek. Batalion Sawickiego pozostawał w drugim rzucie i to tym bardziej pozwalało liczyć na wytchnienie. Jak zwykle jednak na froncie - nie wiadomo, czy długie. Tu chyba krótkie. Było już za blisko do Berlina, żeby przeciwnicy mogli dawać sobie folgę. Rana Romana goiła się bez komplikacji. Bolała jednak, musiał oszczędzać okaleczoną rękę, na lewym boku nie mógł spać. Czuł wszakże, że dolegliwości z dnia na dzień maleją, toteż znosił je pogodnie. Jeszcze kilka dni i będzie całkiem dobry. Tylko blizna zostanie, niewidoczna zresztą, bo pod ubraniem. Kwaterował jak zwykle ze Szpakowskim. W drugim dniu postoju dowiedział się od niego, że idą wnioski o odznaczenia i awanse. On, Roman, ma dostać podporucznika. Po przedwojennej podchorążówce ten stopień należał mu się właściwie od początku. Szpakowski, przedwojenny maturzysta, miał w poważaniu ówczesne szkoły, nie wyłączając wojskowych. Sam w chwilach szczerości bolał, że nie zdążył przed wojną odsłużyć podchorążówki i swoje gwiazdki na naramiennikach zawdzięcza skróconej szkole oficerskiej z czasu wielkiej potrzeby, kiedy to nie wymagano już nawet matury. Z pozycji batalionu niedaleko było do świeżo wyzwolonego obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Zastępca dowódcy do spraw politycznych, porucznik Zychowicz, przekonał Sawickiego, że trzeba to żołnierzom pokazać. Niech przekonają się naocznie, z jakim wrogiem wojują. O żadnej wielkiej wyprawie nie mogło być jednak mowy, miała pojechać tylko jedna ciężarówka. Roman, który dowiedział się o tym wcześnie, zaklepał miejsce dla siebie, Partyki i jeszcze dwóch łącznościowców. Partyka wybrał Grażynę i Jarosza, ciągle zadumanego żołnierza_myśliciela. Wyruszyli następnego ranka zaraz po śniadaniu. Jechali przez lasy, które rozciągały się tu po obydwu stronach kanału. Od drogi prowadziła do obozu piękna, wysadzona drzewami aleja. Zbłąkany podróżny mógł się na jej końcu spodziewać uzdrowiska lub pałacu. Dopiero potem, po skręcie w lewo, wyskakiwał przed oczy obóz, przez nikogo już nie strzeżony. W martwej ciszy stała otworem brama, ciągnęły się wysokie ogrodzenia z drutu kolczastego, sterczały jeszcze wyższe od nich wieże strażnicze. Za drutami widać było rozległy plac i rzędy drewnianych baraków. Dalej wznosił się budynek murowany i nie dymiący już komin. Wszędzie panował bezruch, nie dobiegał znikąd żaden dźwięk. Lecz dla nich, którzy wiedzieli, gdzie są, był to spokój cmentarza. Weszli do jednego z baraków. W wąskich przejściach między piętrowymi pryczami wisiał półmrok i zaduch. Jak musiało być, kiedy spały tu setki ludzi? Pewni, że w całym obozie nie ma już nikogo, ze zdziwieniem natknęli się pod ścianą następnego baraku na trzech grzejących się w słońcu więźniów w pasiakach. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby zrozumieć, dlaczego tu jeszcze są. Te prawie szkielety nie były w obecnym stanie zdolne do żadnej wędrówki. Więźniowie patrzyli na żołnierzy obojętnie, nie wstając. Próba porozumienia się z nimi spełzła na niczym: mówili jakimś obcym, nikomu z całej grupy nie znanym językiem. O nic - nawet gestami - nie prosili. - Nie ma któryś z was czegoś do jedzenia? - zwróciła się Grażyna do żołnierzy. - Nikt nic nie zabrał - wyjechali po śniadaniu, a na obiad mieli wrócić. - W obozowych magazynach coś na pewno zostało - powiedział Partyka. - To dlaczego tacy wygłodzeni? - Dziewczyno, nie teraz przecież zmarnieli. - Odkarmiać się muszą powoli i ostrożnie - wyjaśnił Jarosz. - Kto po długim głodzie nażre się na sztywno, może od tego skonać. Grażyna spytała więźniów na migi, czy chcą jeść. Przeczącymi gestami odpowiedzieli, że nie. Wyglądało na to, że Partyka i Jarosz mają rację. Porucznik Zychowicz poprowadził grupę w stronę komina, gdzie musiało być krematorium. Szli w milczeniu. Przed wejściem do budynku z kominem wszyscy bez rozkazu zatrzymali się. Poczuli w nozdrzach dobrze im z frontu znany odór. Tak cuchnęły długo nie pogrzebane, rozkładające się zwłoki. Pierwszy wysunął się naprzód i ruszył ku wejściu jakiś kapral. Zniknął w środku, ale zaraz wynurzył się z powrotem z oznakami mdłości. Więcej odważnych nie było. Zychowicz spojrzał na Romana, jedynego poza nim oficera w grupie. - Pójdziemy? - spytał. - Trzeba - odpowiedział Roman. Weszli zdecydowanie do budynku. Fetor uderzył ich jak obuchem. Nic zrazu nie widzieli, bo w krematorium panował mrok, skąpo tylko rozjaśniony smugą światła wpadającego przez drzwi. Roman wyjął chusteczkę i przyłożył ją do nosa, żeby choć trochę stępić dławiący smród. Gdy oczy przystosowały się do ciemności, dojrzał zalegające betonową podłogę nagie trupy. Wyglądały jak obciągnięte skórą szkielety, niewiele było na nich ciała. Dalej dostrzegał w poświacie od drzwi jakieś wózki, koryta, otwory pieców. Wymijając zwłoki na podłodze, próbował tam dojść, lecz nie zdołał: poczuł mdłości. Zawrócił i wyszedł na powietrze. Żołnierze patrzyli na niego wyczekująco, ale nie był w stanie odezwać się do nich. Zychowicz okazał się bardziej wytrzymały, wrócił dopiero po dłuższej chwili. - Kogo nie mdli, niech idzie - powiedział. Stopniowo próbowali wejść prawie wszyscy, lecz niektórych odrzucało od razu. Jeden wybiegł wymiotując. Grażyna wróciła szybko i z płaczem. Nikt się po wyjściu nie odzywał. A potem nie mieli już ochoty na dalsze oglądanie obozu. Powlekli się do samochodu. Tego dnia Roman nie jadł obiadu, nie mógł. Nie tylko jego organizm tak zareagował. Przed kwaterą plutonu siedział na ławce, zamiast pospieszyć z menażką do kuchni, telefonista Jarosz. Roman przysiadł obok niego. - I co z nimi zrobią, panie chorąży? - spytał Jarosz. - Z kiim? - Z tym narodem. Z Niemcami. Przecież tego wszystkiego nie robił osobiście Hitler. Nie starczyłoby go na tyle zbrodni, nawet wymyślać ich nie mógł sam. Pytanie zaskoczyło Romana. Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad przyszłością narodu niemieckiego. Jeszcze rok temu wydałoby mu się to zainteresowaniem nie na czasie: trzeba walczyć z wrogiem, a nie myśleć o jego przyszłości. Teraz jednak rzecz wyglądała już inaczej. Zwycięstwo było bliskie. Niemcy to wielki liczebnie naród, który - choć pokonany - nie przestanie przecież istnieć. Rzeczywiście, co ma być z nim dalej, po tylu zbrodniach tej wojny? - Nie zastanawiałem się nad tym - odpowiedział szczerze Jaroszowi. - Ale sądzę, że politycy mają już jakieś plany. - Też tak myślę. Jakieś plany na pewno mają. Tylko czy można zmienić naród, zdolny do takich rzeczy? Czy za dwadzieścia lat nie posłucha nowego Hitlera? - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Może po tej nauczce już nie posłucha. - Niby tak... Nie wyszli na tym dobrze. To w końcu my stoimy pod Berlinem. Tego dnia - był dwudziesty piąty kwietnia - obrona Berlina doznała ciężkiego ciosu. Na północny zachód od Poczdamu połączyły się wykonujące manewr okrążenia armie Pierwszego Frontu Białoruskiego i Pierwszego Frontu Ukraińskiego. Kleszcze wokół stolicy Rzeszy zamknęły się. Tegoż dnia po południu zachwiał się spokój, panujący na styku pierwszej armii Wojska Polskiego ze zgrupowaniem generała Steinera. Jego oddziały uderzyły na odcinku drugiej dywizji i włamały się na głębokość półtora kilometra. Dopiero po trzech dobach walk udało się je wyprzeć. Niedaleko toczył się ten bój, słychać było jego odgłosy - a na pozycjach nad Kanałem Hohenzollernów wojna wyglądała co najmniej dziwnie. Po dniach wzajemnego obserwowania się zapanował między żołnierzami obydwu stron swoisty rozejm. Roman poszedł mu się przyjrzeć, zachęcony przez zaprzyjaźnionego podporucznika ze stojącego nad kanałem batalionu pierwszego rzutu. Kanał miał tylko kilkadziesiąt metrów szerokości i doskonale było widać, co się dzieje na drugim brzegu. Panowała słoneczna, ciepła, letnia nieomal pogoda. Przy wodzie po obu stronach myli się porozbierani do pasa żołnierze. Jakiś śmiałek spośród Polaków zrzucił całkiem odzież i pluskał się zanurzony po szyję. Niemcy na swoim nasypie bezczelnie się opalali, wystawiając gęby do słońca. Na polskiej pozycji też nikt się nie krył. Żołnierze zachowywali się tak, jakby ci za kanałem nie mieli w ogóle broni albo zgłosili już kapitulację i czekali tylko na odtransportowanie do niewoli. Największymi ryzykantami byli wszakże ci rozebrani i myjący się. Seria z karabinu maszynowego mogła ich gruntownie przetrzebić. - W ogóle się nie strzela? - spytał Roman towarzyszącego mu podporucznika. - Nie strzela się do tych, co wychodzą bez broni. Tak tu nasi postanowili i Niemcy też się stosują. - A jakby jednak puścili serię do tych nad wodą? - Popatrz tam w lewo, widzisz? Nasz człowiek waruje przy cekaemie. Niechby Niemcy drasnęli choć jednego, zaraz się zrobi jatkę na ich brzegu. - I nie było dotąd żadnego incydentu? - Raz wylazło dwóch szkopów z bronią. Nasz puścił im serię pod nogi i od tego czasu wiedzą, co wolno, a czego nie. - A co na to dowództwo? - W nocy strzela się, żeby nie było jakiejś niespodzianki, więc dowództwo słyszy, że wojna jest. W dzień nikt tu jeszcze na inspekcji nie był. A zresztą czy ryzykujemy coś, puszczając do wody Niemców bez broni? Zaskoczyć nas nie mogą, nie ma mowy, czuwa się. Innego rodzaju porozumienia zadzierzgiwały się na tyłach polskich pozycji. Za Odrą Niemcy nie ewakuowali już ludności, bo nie było dokąd. W miastach i wsiach polskie oddziały zastawały nie tylko stałych mieszkańców, lecz także ewakuowanych z Prus Wschodnich i Pomorza. Los tych wędrowców - niektórzy koczowali od kilkunastu tygodni - był bardzo ciężki. Zabrane z domu zapasy dawno się wyczerpały. Po przejściu frontu nie było już władz, odpowiedzialnych za kwaterowanie i aprowizację uciekinierów. Tam gdzie zgromadziło się ich więcej, zawodziła pomoc miejscowych, nie zawsze chętnych po temu, a często także wysupłanych z zapasów. Ewakuowani nie mieli co jeść, brakowało im mydła, leków i innych niezbędnych do egzystencji rzeczy. Nie opodal kwater batalionu znajdował się duży obiekt sanatoryjny, zapełniony uciekinierami z Prus Wschodnich. Przeważały oczywiście kobiety, wiele było młodych. Część rozumiała po polsku, zaś niektóre twierdziły, że są Mazurkami, a nie Niemkami. Wszystkie cierpiały niedostatek. Było rzeczą naturalną, że tak duże zbiorowisko kobiet obudziło żywe zainteresowanie żołnierzy. Zainteresowanie to spotkało się z wzajemnością, jako że żołnierz może to i owo przynieść. Jeśli nie z wojskowego zaopatrzenia, to z trofeów. To współżycie było trudne do tolerowania ze względu na związany z nim przepływ dóbr. Ze stanowiska politycznego też budziło niemałe zastrzeżenia. Jednak argumenty polwychowców słabo trafiały wyposzczonym żołnierzom do przekonania. Dopiero patrole żandarmów wokół sanatorium ukróciły trochę sąsiedzkie kontakty. Sprytniejsi pokonywali oczywiście i tę przeszkodę. Po okolicznych lasach snuły się pary. Roman i Grażyna szukali zbliżenia, lecz tu było o to trudniej niż nad Zalewem Szczecińskim. Grażyna kwaterowała z kilkoma kobietami i na samotność w pokoju nie mogła w ogóle liczyć. Prędzej Roman - lecz Szpakowski nigdzie się na dłużej nie wybierał. Najprościej byłoby poprosić go o nieobecność w uzgodnionej porze. Na pewno by nie odmówił. Przez parę dni Roman nie mógł się zdobyć na otwartą prośbę. Czas jednak upływał, przebąkiwano o dalszym marszu, zdecydował się więc wreszcie. Akurat tego dnia Grażyna miała wolny cały wieczór. - Marian, czy mógłbyś zasiedzieć się gdzieś po kolacji przez jakie dwie godziny? - spytał. - Idzie mi o pokój. - Oczywiście że mogę. Do dziesiątej starczy? - Starczy. - Dobrze, załatwione, wracam o dziesiątej. Grażyna przyjęła zaproszenie z nie skrywaną radością. Bała się - wyznała szczerze po przyjściu - że już się na tym postoju nie spotkają. Była tego wieczoru czuła i śmiała, lecz co jakiś czas zamyślała się, popadała w milczenie. Zaniepokoiło to Romana. - Czy źle się czujesz? - spytał. - Nie. - A jednak coś cię trapi. Widzę. - Nie, nic. - Przytuliła się do niego. - Już jestem wesoła. A jednak zdradziła się. Gdy zbliżała się dziesiąta, zapytała nagle: - Roman, czy ty naprawdę mnie kochasz? - Wciąż ci to trzeba powtarzać. Kocham, kocham, kocham. Wystarczy na razie? - I nie zapomnisz mnie, jeśli zginę? Roman uniósł się na zdrowym ramieniu. Usiłował popatrzeć Grażynie w twarz, ale było zbyt ciemno. - Co ci jest, Grażynko? Co za myśli? - Ja czuję, że zginę. - Bzdura! Z wojną już prawie koniec, Berlin okrążony. - A jednak ja czuję, że nie dożyję. Czy będziesz o mnie myślał czasami? Nie zapomnisz zaraz? Roman nie wierzył w żadne takie przeczucia - mimo to nastrój Grażyny udzielił mu się. Rozstali się czule, lecz w smutku. Skąd to jej przyszło do głowy? - zastanawiał się potem. Czy kwaterujące z nią sanitariuszki nie snują znowu krwawych proroctw? Późno zasnął tego wieczora. Nazajutrz batalion dostał uzupełnienie. Jak zawsze prawie surowe, nie doszkolone, do pośpiesznej nauki w plutonach. I do dużego odpadu w pierwszym boju. Roman patrzył na nowych ze współczuciem. Jeśli ktoś nie dożyje końca wojny, to przede wszystkim oni. Ci, co przyszli najpóźniej. Do plutonu łączności nie dostał nikogo. Brakowało mu tylko trzech ludzi. W porównaniu z niedoborami w kompaniach strzeleckich nie było o czym mówić. To był ostatni dzień pobytu batalionu nad Kanałem Hohenzollernów. W nocy na trzydziesty kwietnia pułk otrzymał rozkaz natychmiastowego zwinięcia się i wyjazdu o świcie samochodami do Berlina, gdzie wyznaczone mu będą zadania bojowe. Podobne rozkazy dostały wszystkie jednostki pierwszej dywizji. Druga dywizja pozostawała w osłonie szturmujących Berlin wojsk. Trzecia, czwarta i szósta wznowiły już wcześniej natarcie w kierunku Łaby. Walki o Berlin zaczęły się dwudziestego pierwszego kwietnia, gdy do południowo_wschodnich przedmieść dotarły dwie armie Pierwszego Frontu Białoruskiego. W następnych dniach podchodziły do miasta i wkraczały do działań dalsze wojska. Były to przeważnie jednostki pancerne i zmechanizowane, które wysforowały się przed armie ogólnowojskowe, z natury rzeczy powolniejsze. Te wojska pancerne, wspierane przez silne grupy artylerii, wdarły się szybko w głąb miasta. W zwarcie zabudowanych dzielnicach centralnych postępy ich zostały jednak zahamowane. Brakowało piechoty do oczyszczania zdobytego terenu, ochrony atakujących czołgów, przenikania na tyły nieprzyjaciela i zwalczania go w budynkach oraz tunelach kolei podziemnej. Pierwsza dywizja miała współdziałać pod tym względem z drugą armią pancerną gwardii, dowodzoną przez generała Bogdanowa. Z podobnymi zadaniami przybywały do miasta radzieckie jednostki piechoty. Dla każdej z nich udział w walce o Berlin był zaszczytnym wyróżnieniem. O świcie pierwsze pododdziały dywizji załadowały się na samochody. Łącznościowcom Romana przypadła odkryta ciężarówka, mogli więc wygodnie obserwować trasę i to, co się dzieje obok niej. Po wydostaniu się z lasów ujrzeli przed sobą bijący w niebo słup dymu. To płonął Berlin. Nieco później, gdy samochody przystanęły przed skrzyżowaniem i ucichł warkot silników, usłyszeli kanonadę. Był to pomruk ciągły, bez nasileń i przerw, wystrzały oraz wybuchy zlewały się w równy dźwięk przypominający dudnienie. Ten dym i kanonada dostarczały satysfakcji - bo w stolicy wroga - i jednocześnie deprymowały: jechali przecież tam właśnie. Bić się, a nie patrzeć i słuchać. Dzieliło ich od jądra tej bitwy jeszcze tylko dziesięć, najwyżej piętnaście kilometrów. Jazda rwała się i ślimaczyła, bo droga zapchana była piechotą, pojazdami, sznurami czołgów i dział. Wojennym życiem tętniły także okolice szosy. Z wydrążonych w ziemi stanowisk artyleryjskich wystawały lufy. Kopano nowe stanowiska. W każdej kępie drzew poutykane były tabory. Krzątali się żołnierze, dymiły kuchnie. W paru miejscach siedziały obok szosy zepchnięte z niej kolumny jeńców w mundurach wszelakich służb, od lotników po marynarzy. Prawie nie pilnowane, bo uciekać nie było już teraz dokąd ani po co. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym częściej stawali, bo tworzyły się korki. Do zabudowanych przedmieść dotarli dopiero po trzech godzinach od wyjazdu znad kanału. Tu jeszcze stały nie pokaleczone domy, których potem było coraz mniej. Nie widzieli w ogóle mieszkańców, poukrywanych pewnie w schronach i piwnicach. Rzucała się w oczy mnogość rozmaitych urządzeń obronnych, nie zniszczonych i prawdopodobnie w ogóle nie użytych, bo czołgi wdarły się zbyt szybko albo nie tędy. Grzmot walki wzbierał, był coraz bliższy i głośniejszy. Górą snuł się dym. Znowu stanęli. W przedzie, na ślepej ścianie wysokiego budynku przeczytali wymalowany wielkimi literami napis: "Wot ono łogowo faszistskowo zwieria". A pod spodem drugi, mniejszy: "My priszli w Berlin". To brzmiało dumnie i odnosiło się także do nich, kościuszkowców. Długo czekali na ten dzień. Najdłużej w Europie, prawie sześć lat. Pojechali dalej. Samochodom trudno już było manewrować wśród ruin i wyrw w jezdniach. Górą szybowały lecące na śródmieście pociski katiusz. Jazgot i dym gęstniały. Coraz mniej było całych domów. Tych, co płonęły, nikt nie gasił. Chodniki pokrywała gruba warstwa gruzu i szkła. Roman zauważył, że na twarzach i mundurach żołnierzy zaczynają osiadać drobinki sadzy. Grażynie taki czarny pieg usadowił się na samym czubku nosa. Kolejny postój przedłużał się, w końcu zaś przyszedł od czoła rozkaz: koniec jazdy, dalej na własnych nogach. Pozeskakiwali z samochodów. Później dowiedzieli się, że jest to Wittenau, a zmierzać mają do dzielnicy Charlottenburg. Dowódca pierwszej dywizji, generał Bewziuk, przybył do Berlina równocześnie z nimi i zameldował się u generała Bogdanowa po zadanie bojowe. Otrzymał je w południe. Dywizja miała się rozdzielić, a jej pułki działać samodzielnie w pasach natarcia tych korpusów drugiej armii pancernej, do których je skierowano. W Berlinie nie istniała wyraźna i ciągła linia frontu. Sytuacja na poszczególnych odcinkach nieustannie się zmieniała i znali ją - nie zawsze zresztą dokładnie - tylko dowódcy korpusów. Nie było przeto warunków, by polska dywizja - jak postulował u generała Bogdanowa jej dowódca - mogła działać zwartą całością i na jasno określonym, własnym pasie natarcia. Wieczorem dowódcy korpusów wyznaczyli zadania dla przydzielonych im polskich pułków. Miały one nacierać w kierunku stacji Tiergarten i politechniki. Obydwa te węzły oporu były elementami ostatniego pierścienia obrony wokół Reichstagu i Kancelarii Rzeszy. Oba też - ze względu na charakter przygotowanej tu obrony - mogły być zdobyte tylko przez piechotę. XXXVII Batalion Sawickiego, nacierający z kierunku Tiergartenu, zaatakował i zajął wieczorem duży garaż podziemny przy Franklinstrasse. Sawicki zdecydował się urządzić tu stanowisko dowodzenia, co natychmiast wprawiło w ruch pluton Romana Ledwonia. Trzeba było zapewnić łączność z walczącymi kompaniami, sztabem pułku oraz sąsiadami z lewej i prawej strony. Niemcy trzymali ulice przed swoimi pozycjami pod tak gęstym ogniem, że ruch - gdzie tylko było można - odbywał się pod ziemią, piwnicami, między którymi poprzebijano otwory. Tędy też ciągnięto kable, wychodząc z nimi na zewnątrz jedynie tam, gdzie brakło piwnic. Uboczny skutek tego okazał się jednak kłopotliwy. W podziemiach nagromadziło się tyle przewodów, że wszelka orientacja w nich stała się wkrótce niemożliwa. W razie uszkodzenia łatwiej było ciągnąć nową linię, niż szukać własnego kabla i miejsca przerwania go. Tym sposobem kłębowisko przewodów rosło dalej i zadławiłoby może przejścia całkiem, gdyby walki przeciągnęły się. Tymczasem nie było jeszcze tak źle. Telefoniści Romana rozpełzli się w różne strony, na miejscu został tylko on, nieodłączny Bugała i Grażyna przy łącznicy. W świetle naftowego kaganka Sawicki i Szpakowski ślęczeli nad planem Berlina, który dostali od Rosjan. Do Tiergartenu - jak wymierzyli - było stąd zaledwie kilkaset metrów. Pas natarcia przegradzały w poprzek Englische Strasse, Siegmundshofstrasse i biegnący skrajem parku tor kolei miejskiej z umocnioną stacją - głównym celem ataku. Po prawej ciągnął się wzdłużnie Landwehrkanal, skąd Niemcy dawali o sobie znać skrzydłowym ogniem. Za kanałem operowały inne polskie pułki, zaś po lewej, w łuku rzeki Szprewy - Rosjanie. Z obecnością Niemców należało się liczyć w każdym budynku po drodze. Wsparcia piechocie udzielała na tym odcinku sześćdziesiąta szósta brygada pancerna Armii Czerwonej, której wszakże pozostało już tylko piętnaście zdatnych do walki czołgów. Tyle wynikało z mapy, otrzymanych informacji i zdobytego już rozeznania własnego. Kompanie dobierały się do Englische Strasse, prąc przez podwórza i wyłomy w murach. Wszędzie byli Niemcy, znający teren i dobrze usadowieni. Dochodziło do walki wręcz na dachach i w piwnicach. Natarcie rozproszyło się. Brakło jasności, gdzie Niemcy, a gdzie swoi. Przed dziewiątą jedna strona Englische Strasse znalazła się w polskich rękach. Lecz ciężkim zadaniem okazało się przeskoczenie przez ulicę. Była przestrzeliwana wzdłuż i broniona z domów po drugiej stronie. Noc nie dawała atakującym osłony, bo rozświetlały ją pożary i rakiety. Dopiero postawienie zasłony dymnej utrudniło Niemcom celny ogień i pozwoliło nacierającym sforsować jezdnię. Dalsze posuwanie się zatrzymał na krótko silny ostrzał odcinka przez artylerię. Potem kompanie ruszyły znowu. Doszły do Berlinerstrasse, w pobliże toru kolei miejskiej, biegnącego po wysokim wiadukcie. Tu opór obrońców był jak ściana, nie do pokonania. Gwałtowny ogień bił ze wszystkich stron: ze stacji, wiaduktu, parku, okolicznych domów. Atak musiał być wstrzymany do czasu rozpoznania niemieckich stanowisk w świetle dnia i obezwładnienia ich przez czołgi oraz artylerię. Na pozycjach uciszyło się. Żołnierze kładli się gdzie popadło i od razu usypiali. Uspokoiło się także na stanowisku dowodzenia. Rzadziej dzwonił telefon, nie przybiegali łącznicy. Sawicki - przykazawszy, by obudzono go w razie czego natychmiast, a jeśli będzie cicho, o trzeciej - zasnął na przywleczonym przez ordynansa siedzeniu samochodowym. Grażynę zastąpił zmiennik, więc także poszła spać. Szpakowski miał czerwone oczy i widać było, że powieki zamykają mu się same - lecz nie mógł spać jednocześnie z dowódcą. Roman zlitował się nad nim. - Przyłóż się, ja będę czuwał - powiedział. - Dobrze - przystał ochoczo Szpakowski. - Za godzinę obudź mnie, zmienimy się. Roman kazał przespać się także Bugale, zaś sam usiadł obok dyżurującego przy łącznicy telefonisty. Na innych odcinkach toczył się bój, lecz tu, do podziemi, odgłosy jego docierały głucho. Czasem tylko tąpnęła mocniej bliska detonacja i zadrgał od podmuchu płomyk kaganka. Wskazówki zegarka przeskoczyły północ. Zaczął się pierwszy dzień maja, obchodzony na tyłach jako święto ludzi pracy. Co przyniesie w Berlinie ludziom wojującym? Zadzwonił telefon. Obserwator artyleryjski meldował, że Niemcy zrzucają na park Tiergarten pojemniki na spadochronach, prawdopodobnie z amunicją. Zaraz potem rozgrzechotały się wokoło działka przeciwlotnicze i cekaemy, bijące do samolotów oraz spadochronów. Po krótkim wahaniu Roman zdecydował się nie budzić z tej przyczyny Sawickiego ani Szpakowskiego. Lecz następny meldunek zmienił sytuację: Niemcy zrzucali na Tiergarten także posiłki w ludziach. Nie bardzo celnie, część spadochronów leciała na polskie pozycje. Strzelanina przybrała na sile. Roman uznał, że trzeba podnieść alarm na stanowisku dowodzenia, bo zamiary Niemców nie są do końca jasne. Może to będzie desant także na tyły. Sawicki zerwał się natychmiast i od razu był przytomny. Z dworu wszedł czuwający przed wejściem żołnierz. - Spadochrony nad nami - zameldował. - Z ludźmi. Wszyscy byli już na nogach, chwytali broń, wybiegali z garażu na jego płaski, rozległy dach. Niebo krajały reflektory, wyłapywały w górze białe i czerwone spadochrony. Leciały ku nim z ziemi iskierki kolorowo świecących pocisków. Kilka spadochronów wisiało wprost nad garażem, tak się przynajmniej z dołu wydawało. Dwa już bardzo nisko. Zaczęli do nich strzelać, z czego kto miał, lecz niemożliwością było dostrzec w powietrzu skutek. Nawet zabity spływa na spadochronie dalej. Jeden z lądujących Niemców osiadł na dachu garażu, o jakieś pięćdziesiąt metrów od nich, i ostrzeliwał się z ręcznego karabinu maszynowego. Skupiwszy na nim ogień, wnet go unieszkodliwili, lecz tuż przedtem Roman usłyszał krzyk Grażyny, która także wybiegła z automatem i strzelała. - O Jezu! Gdy podskoczył do niej, osuwała się już na ziemię. Kula ugodziła ją prawie w sam środek piersi. Na szczęście nie w serce, bo żyła i reagowała przytomnie. Zastanawiać się nie było nad czym. Roman zwrócił się do Szpakowskiego: - Gdzie najbliższy punkt sanitarny? - W tyle za nami, radziecki. Chodź, mam go na mapie. Zeszli na dół. Na planie Berlina Szpakowski pokazał Romanowi miejsce, koślawo oznaczone czerwonym krzyżykiem. Roman zakarbował sobie w pamięci trasę, chwycił płaszcz, torbę sanitarną i szybko wrócił na dach. Było tu widniej niż w ledwie rozświetlonym garażu. Przy Grażynie klęczał Bugała i ściągał jej bluzę. Obok kręcił się niespokojnie pies. Kula przeszła na wylot, krew z maleńkich ran sączyła się skąpo. Przyłożyli do nich kawałki gazy, oblepili je plastrem i wciągnęli z powrotem bluzę. Nie wykrwawi się wiele po drodze, pomyślał Roman. Dobre i to. - Bierzemy ją na płaszcz i niesiemy - powiedział do Bugały. - Wie pan chorąży, gdzie punkt opatrunkowy? - Wiem. Walka z desaantem przeniosła się z powietrza na ziemię. Reflektory gasły, przestały szczekać zenitówki. Jazgotała tylko dalej ręczna broń i nie przerywała swej normalnej młocki artyleria obu stron. Górą leciały w stronę Tiergartenu smużące ogniem serie z katiusz. - Jak się czujesz, Grażynko? - spytał Roman, gdy ułożyli ją na płaszczu i mieli ruszać. - Boli - odrzekła. - I tchu mi brak. - Punkt opatrunkowy niedaleko - pocieszył ją nie całkiem zgodnie z prawdą. - Tam ci zaraz pomogą. Było nadal dość widno od pożarów, mimo to Roman z trudnością rozpoznawał trasę. Inaczej to wyglądało na planie, a inaczej wśród rumowisk. Niełatwo było iść z ranną po gruzach i wykrotach, toteż posuwali się wolno, co Romana niecierpliwiło i denerwowało. Od wysiłku rozbolało go na nowo nie wydobrzałe jeszcze ramię, lecz na to nie zwracał w ogóle uwagi. Byle prędzej, prędzej... Zagwizdał i wybuchł niedaleko pocisk. Nie padli jednak, by nie upuszczać na ziemię Grażyny, która i tak pojękiwała. Roman domyślał się, że przy każdym ruchu i oddechu musi ją boleć przestrzelone płuco. Czy aby nie ma krwawienia do środka? Może za wcześnie pocieszał się tym, że niewiele wysiąka na zewnątrz. Za kolejnym zakrętem zaczął podejrzewać, że zabłądzili. Nie tak tu wokoło wyglądało, jak powinno według mapy. Na szczęście zbliżał się jakiś żołnierz radziecki, prawdopodobnie łącznik. Potwierdził podejrzenie Romana: nie tędy. Z powrotem, a później w lewo. Czas uciekał. Grażyna zakaszlała i krztusiła się przez długą chwilę. Rozmawiać z nią ze względu na rodzaj rany raczej nie należało. Aby prędzej do punktu sanitarnego. Niepotrzebnie wybiegła strzelać do tych spadochroniarzy. Obeszłoby się bez niej. Drugi pocisk omal ich nie powalił podmuchem. Odłamek zerwał Bugale czapkę z głowy. W pierwszej armii zakorzenił się głupi fason nienoszenia hełmów, miało to świadczyć o odwadze i pogardzie dla niebezpieczeństwa. Wielu przez ten fason zginęło. Mający dotąd szczęście zaczynali się reflektować, ale hełmów już dawno nie było, bo powyrzucali je po drodze, żeby nie taskać ze sobą za dużo. Grażyna krztusiła się znowu, tym razem dłużej. Biegnący obok pies poskamływał, bezradny wobec nieszczęścia swej opiekunki. - Daleko jeszcze, panie chorąży? - spytał Bugała. - Już nie. Połowę drogi mamy za sobą na pewno. Bugała westchnął tylko w odpowiedzi. Pięćdziesięciolatkowi musiało być ciężko, lecz doskonale rozumiał, że żaden odpoczynek nie wchodzi w rachubę. Roman zaś ciągle wyrzucał sobie, że idą za wolno. Na dodatek przez jego gapiostwo zbłądzili i stracili kilkanaście minut. Nie wiedział, jak długo w sumie szli, bo nie spojrzał na zegarek ani przedtem, ani potem. Pod koniec drogi Grażyna już nie kaszlała. Bugała, chociaż nie oglądał przed wyjściem mapy, pierwszy zauważył na słupie latarni strzałkę i znak punktu medycznego. Odetchnęli. Mimo skromnej nazwy "punkt medyczny" był to raczej polowy szpital, bo miał prąd elektryczny z własnego, parkoczącego na podwórzu agregatu. Roman ucieszył się: tu na pewno pomogą Grażynie na miejscu, a nie tylko załadują do karetki, żeby wieźć dalej. Kierując się według strzałek, zeszli do podziemia. Pierwsze pomieszczenie było poczekalnią dla lżej rannych. Na ławach i podłodze siedzieli żołnierze z bandażami na głowach, rękach i nogach. Niektórzy spali. W przejściu do następnego pomieszczenia stała sanitariuszka. - Jaka rana? - spytała. - Pierś na wylot - odpowiedział Roman. - Wejdźcie, lekarka obejrzy. Niestara jeszcze, lecz całkiem już siwa lekarka w poplamionym krwią fartuchu kazała położyć ranną na stole, nad którym wisiała silna żarówka. Roman i Bugała dźwignęli w górę oba brzegi płaszcza, zsunęli Grażynę na stół. - Kogo wyście przynieśli? - zdziwiła się lekarka rzuciwszy okiem na Grażynę. - Przecież ona nie żyje. Roman nie uwierzył, pochylił się nad Grażyną sam, spojrzał w jej twarz z otwartymi oczami. Ścisnęło go coś za gardło. Starał się zapanować nad sobą przynajmniej na tyle, by nie pociekły mu łzy. Grażyna nie żyje. Umarła w drodze. Nie zastanowiło ich to, że przestała w pewnym momencie kaszleć i krztusić się. Niechybnie wtedy skonała. Nie ma Grażyny. Stał przez dłuższy czas bez ruchu obok stołu. Lekarka wyrozumiale czekała milcząc. - Zabieramy ją, Bugała - powiedział przyszedłszy do siebie. - Dokąd ją będziecie nieść? - spytała lekarka. - Zostawcie, my grzebiemy. Roman zawahał się. Grażynie należał się żołnierski pogrzeb, ale rzeczywiście, gdzie ją z Bugałą pochowają? Na jakimś skwerku albo pod murem domu, który może za godzinę runąć zawalając mogiłę? Ci tutaj, w szpitalu, mają dużo zmarłych żołnierzy i na pewno jakiś cmentarzyk. Tam Grażyna nie będzie leżała sama. Ktoś się grobami zaopiekuje. - Gdzie grzebiecie i jak? - chciał się upewnić. Pytanie uraziło lekarkę. - Tak jak przystoi żołnierzom - odrzekła oficjalnym tonem. - Przepraszam. - Roman zawstydził się. - Oczywiście, proszę ją pogrzebać. Rzeczy Grażyny zostały w batalionie. Roman wyjął drobiazgi z kieszeni jej bluzy. - Napiszcie na kartce imię, nazwisko, stopień i jednostkę - zażądała lekarka. - Po rosyjsku. Roman nie umiał pisać po rosyjsku, więc go wyręczyła. To było wszystko. Popatrzył jeszcze raz na Grażynę, zasalutował lekarce i ruszył ku wyjściu. - Panie chorąży, pies - powiedział Bugała. Pies nie chciał odejść od ciała Grażyny. Gdy Bugała wziął go za obrożę i próbował wyprowadzić, oparł się i zawarczał wrogo. - Ona się nim zajmowała? - spytała lekarka. - Tak. - Zostawcie. Teraz nie odejdzie. W powrotnej drodze Roman i Bugała milczeli, oddani własnym rozmyślaniom. Roman był psychicznie rozbity i oszołomiony. Nie mógł się oswoić z tym, co nastąpiło. Teraz, gdy stracił z oczu zwłoki Grażyny, zaczęło mu się wydawać, że to nieprawda. Jakiś nocny omam, skutek zmęczenia, sen może. Obudzi się i zobaczy przy łącznicy żywą Grażynę. Ułuda ta wnet się jednak rozwiała. To niestety prawda. Wracają oto z człapiącym obok Bugałą z punktu medycznego. Rozmowny zazwyczaj ordynans milczy, właśnie z powodu Grażyny. Została tam i nigdy już jej więcej nie zobaczą. Nie myliło jej owo tragiczne przeczucie, które on, Roman, usiłował zlekceważyć. Wokoło płonie i dogorywa Berlin, lecz ona już zwycięstwa nie zobaczy. Nie o wiele przeżyła swoją wymordowaną na Wołyniu rodzinę. A tyle mogło być jeszcze przed nią, miała dopiero osiemnaście lat. Wiadomość o śmierci Grażyny wywołała smutek na stanowisku dowodzenia, lecz tu nikt nie miał czasu na zadumę. Także Roman został z niej szybko wyrwany. Zbliżał się świt, pora wznowienia przez batalion natarcia. Sawicki postanowił pójść na pozycje, sam rozeznać się w sytuacji i pokierować obezwładnianiem niemieckich stanowisk ogniowych, które zatrzymały atak w nocy. - Ledwoń, chodź ze mną - powiedział do Romana. - Tutaj Szpakowski da sobie radę sam. Wyszli zaraz, by dotrzeć na pozycje, póki ciemno. Łącznik prowadził ich krętą drogą przez piwnice, tylko od czasu do czasu wynurzali się na wierzch. Ocierali się o schrony, pełne niemieckich cywilów. Trasa wydawała się strasznie długa. Doszli wreszcie. Kompanie umocniły się w zdobytych nocą domach przy Berlinerstrasse i Siegmundshofstrasse. Kto nie musiał czuwać, spał. Niemcy oświerlali ulice rakietami i przestrzeliwali je wzdłuż. Trzymali się jeszcze w niektórych domach po zajętej już przez Polaków stronie. Stąd mogli strzelać nacierającym w plecy, budynki te musiały być zatem szybko zdobyte i oczyszczone. Sawicki poszedł najpierw na artyleryjski punkt obserwacyjny, by popatrzeć na teren zmagań z góry. Zaczynało już szarzeć. Na ulicach, skwerach i dachach leżały spadochrony z nocnego zrzutu. Wraz z ustępowaniem ciemności odżywała walka. W głębi Berlinerstrasse manewrowały czołgi i działa samobieżne, bijące ogniem wprost do niemieckich punktów oporu. Na polskie pozycje i ich tyły spadały pociski z nieprzyjacielskich moździerzy. Waliły się mury i jeszcze raz wywracały przemielone już wielokrotnie gruzy. We wnętrzach domów pękały granaty, ujadały pistolety maszynowe. Znowu walczono o piwnice, klatki schodowe, piętra, poszczególne mieszkania, strychy. Czasem spadał z balkonu lub okna żołnierz, pokonany w walce wręcz. Lekkie działka artylerzyści powciągali na piętra, skąd łatwiej było razić opierające się piechurom budynki. Harmider boju przybierał na sile. Całościowe panowanie nad nim nie było możliwe, bo trzeba by mieć informacje z każdego domu. Obserwator artyleryjski zwrócił uwagę Sawickiego na duży, solidny dom przy wiadukcie, naprzeciwko wylotu Siegmundshofstrasse. - Stamtąd te skurwysyny trzymają w szachu całą ulicę - zameldował. - Mają cekaemy i działka szybkostrzelne. - A co wy, dzielni artylerzyści? - spytał Sawicki. - Po staremu: priceł piat., po swoim apiat.. - My ich dziobiemy, ale kaliber na takie mury za mizerny. Gdyby tak pancerniacy ogniem wprost... Sawicki pomyślał chwilę, a potem powiedział do Romana: - Idź, Ledwoń, do pancerniaków. Niech to załatwią. Roman i Bugała zaczęli znów wędrować przez labirynt piwnic. Dopytując się po drodze, znaleźli w końcu właściwego człowieka: dowódcę radzieckiego pułku czołgów. Dyskusji o zadaniu nie było, pułkownik kazał tylko dokładnie określić dom. Kiedy Roman wrócił na punkt obserwacyjny, Sawicki już poszedł do kompanii. Roman odszukał go przez telefon. - Ty, Ledwoń, wracaj na stanowisko dowodzenia - usłyszał. - Łączność coś się rwie, idź i pilnuj swoich. Przy takim ostrzale łączność musiała się rwać. Roman został jednak jeszcze kilkanaście minut na punkcie obserwacyjnym, bo zaczęło się właśnie frapujące widowisko. Podjechały czołgi oraz działa pancerne i otworzyły szybki ogień do dokuczliwego budynku, poczynając od dachu. Z początku pojedynek był zawzięty, z pancerzy czołgów aż sypały się skry. Potem budynek obniżał się powoli o kolejne piętra i wreszcie zostało martwe rumowisko. Czołgi odjechały. Roman zszedł na dół i jeszcze raz powędrował z Bugałą piwnicami. Na stanowisku dowodzenia Szpakowski powiedział mu to samo co Sawicki: łączność się rwie. Ale nie dawało się nawet nikogo za to zganić. Wszyscy telefoniści byli w ruchu, naprawiali linie i ciągnęli nowe. Tylko przy łącznicy tkwił - bo musiał - Zasada, zmiennik Grażyny. Jego widok przypomniał Romanowi noc i znowu gardło mu się zacisnęło. Nie ma Grażyny. Pewnie już pochowana. Walki o poszczególne domy trwały przez cały dzień. Niemcy tracili stopniowo swe punkty oporu. Wieczorem wszedł do boju drugi rzut pułku. Stacja Tiergarten, cel szturmu, padła po północy. Był to ostatni węzeł obrony, zagradzający dostęp do niemieckich obiektów rządowych. O pierwszej po północy niemieckie dowództwo ogłosiło przez radio, że prosi o przerwanie walk, bo pragnie wysłać parlamentariuszy. Od przeszło doby nie żył już Adolf Hitler, który popełnił samobójstwo w swoim podziemnym bunkrze przy Kancelarii Rzeszy. Wkrótce po niemieckiej prośbie zaczęły do radzieckich i polskich jednostek spływać telefoniczne rozkazy, by o wpół do trzeciej zaprzestać strzelania z wszelkiej broni. Sawicki, odbierając ten rozkaz, zdumiał się w pierwszej chwili. Wojował na frontach od czterech lat, lecz polecenia, żeby nie strzelać, nigdy jeszcze nie było. Wnet jednak domyślił się, o co chodzi. Berlin kapituluje. Roman spał w tym historycznym momencie, zmożony dwiema dobami ruchu i czuwania. Natychmiast go oczywiście zbudzono. Na stanowisku dowodzenia wszyscy byli podnieceni i weseli. Nareszcie koniec, po upadku Berlina wojować będą tylko maniacy, a tych się załatwi szybko. Rosjanie już przed tygodniem spotkali się nad Łabą z Amerykanami. Resztki Tysiącletniej Rzeszy kurczyły się z każdą godziną. Walki ustały faktycznie około trzeciej. Tylko tu i ówdzie nie mające łączności z dowództwem grupy Niemców strzelały dalej. Nad ranem treść rozkazu kapitulacyjnego dowódcy Berlina przekazano przez raadzieckie radiostacje i megafony oraz za pomocą ulotek. Niemcy zaczęli opuszczać stanowiska, składać broń i oddawać się do niewoli. Wyludnione na pozór domy zapstrzyły się bardzo szybko białymi płachtami, zwisającymi z balkonów i okien. Ta kapitulacyjna gorliwość dziwiła żołnierzy, pamiętających trzydziesty dziewiąty rok. Żadne z pokonanych miast polskich tak się przed zwycięzcami nie korzyło. Polacy byli - poza Armią Czerwoną - jedynymi z sojuszników, którym przypadło rozprawić się z najeźdźcą w jego stolicy. To nie mogło pozostać bez symbolu. W środku parku Tiergarten, którego skoszone przez pociski i bomby drzewa były teraz rżyskiem osmalonych kikutów, stała wysoka Kolumna Zwycięstwa. Kazał ją wznieść Bismarck na cześć zwycięstwa odniesionego nad Francją w tysiąc osiemset siedemdziesiątym pierwszym roku. Odlana została z czterystu francuskich armat, zdobytych pod Sedanem. Polscy żołnierze z pierwszego pułku artylerii lekkiej zatknęli na jej szczycie, obok radzieckiej, biało_czerwoną flagę. Żołnierze trzeciego pułku piechoty zawiesili drugą polską flagę na szczycie Bramy Brandenburskiej. Podpisano przy tym polsko_radziecki dokument braterstwa broni. Przy Bramie Brandenburskiej, gdzie spotkały się tego ranka wojska Pierwszego Frontu Białoruskiego i Pierwszego Frontu Ukraińskiego, kipiała żołnierska radość. Nikt nie pamiętał w tym zwycięskim dniu o rozlanej po drodze krwi i nie czuł w ciele wielodobowego zmęczenia. Grały harmonie, niosły się śpiewy, furczały w tańcu nogi. Pomieszały się armie i rodzaje wojsk, nie znajomi sobie dotąd żołnierze ściskali się, całowali, częstowali z manierek wódką, wymieniali adresy i upominki. Był to zaiste karnawał zwycięstwa. Nie dane było jednak polskim żołnierzom świętować długo w Berlinie. Już w południe oddziały otrzymały rozkaz wyjścia z miasta i dołączenia do głównych sił pierwszej armii, zmierzających ku Łabie. W jednostkach zrobił się ruch. Na ulice wylegali tłumnie ukrywający się dotąd berlińczycy i nie wypadało, by odchodzący zwycięzcy źle się prezentowali. Kto nie uczynił tego rano, teraz golił się, mył, pucował buty, czyścił umundurowanie. Rozpętała się bieganina w poszukiwaniu wody. Nie gardzono nawet tą z kanału, choć pływały w nim trupy. Bugała przytaszczył Romanowi wiadro wody, zaklinając się, że ze studni. Może tak i było - wyglądała dobrze, zapachu nie miała. Gdyby Grażyna uchroniła się od kuli jeszcze przez jedną dobę, byłaby ocalona, myślał Roman. Tylko jedną dobę; dokładnie w dwadzieścia cztery godziny po jej śmierci przyszedł rozkaz przerwania ognia. Wojna wprawdzie jeszcze nie skończona, ale to już ostatnie konwulsje. Na pewno by przeżyła. Dywizja opuszczała Berlin marszem pieszym. Po dniach bitewnego zgiełku wisiała nad miastem cisza. Tylko pożary jeszcze nie wygasły. Nadal nikt ich nie gasił, bo nie było czym. Kapitulacyjne płachty bieliły się wszędzie tam, gdzie przetrwało życie. Wzdłuż trasy przemarszu dywizji stali cywilni Niemcy, brudni i wymięci po wielu dobach poniewierki w podziemiach. Od zachodu szły przez miasto gromady wyzwolonych więźniów różnych narodowości. Ci zaliczali się teraz do zwycięzców, lecz wyglądali nędzniej niż pokonani. Wielu wlokło się z trudem. Tuż za miastem, na rozległym polu, stały i siedziały tysiące doprowadzonych tu jeńców. Większość siedzących, jak Roman zauważył, spała z głowami na kolanach. Ci chyba najbardziej mieli dosyć wojny. Nie mogli się nawet - jak Polacy w trzydziestym dziewiątym roku - wspierać nadzieją na inny koniec. Ich wojna była przegrana nieodwołalnie. Dywizja podążała do miejscowości Nauen, gdzie miała ześrodkować się rano i otrzymać dalsze rozkazy. XXXVIII Na lutowej konferencji w Jałcie sojusznicy - choć nie bez trudności - doszli do porozumienia w sprawie przyszłego rządu w Polsce. Miał on powstać przez rozbudowę działającego w kraju Rządu Tymczasowego, polegającą na włączeniu doń przywódców demokratycznych z samej Polski i Polaków z zagranicy. Trzyosobowa komisja, złożona z radzieckiego komisarza spraw zagranicznych Mołotowa oraz ambasadorów USA i Wielkiej Brytanii w Moskwie Harrimana i Clark_Kerra, miała porozumieć się z członkami Rządu Tymczasowego oraz innymi przywódcami z Polski i zagranicy "w celu przekształcenia obecnego rządu w powyższym duchu". W tej Komisji Trzech sprawa utknęła na martwym punkcie. Harriman i Clark_Kerr dążyli do sformowania zupełnie nowego rządu polskiego, w którym dotychczasowi członkowie warszawskiego Rządu Tymczasowego byliby mniejszością. W tym celu proponowali zaprosić na rozmowy w Moskwie wielu działaczy polskich orientacji prozachodniej, i to bez uzgodnienia ich listy z Rządem Tymczasowym. Mołotow natomiast domagał się przestrzegania litery i ducha formuły jałtańskiej, przewidującej jedynie rozszerzenie Rządu Tymczasowego. Nie zgadzał się też na udział w rozmowach działaczy, nie akceptujących całości uchwał jałtańskich, a zwłaszcza linii Curzona. Wobec takiej rozbieżności stanowisk sprawa wróciła na szczebel najwyższy i toczyła się dalej w formie korespondencji między Wielką Trójką. Stalin zaproponował, by - podobnie jak w Jugosławii - trzy czwarte miejsc oddać rządowi faktycznie sprawującemu władzę w kraju, zaś jedną czwartą politykom emigracyjnym i ich stronnikom. Anglosasi nie godzili się na zastosowanie precedensu jugosłowiańskiego. Forsowali zaproszenie na rozmowy po trzech przedstawicieli Rządu Tymczasowego, emigracji londyńskiej i rzeczników "legalizmu" spośród działaczy krajowych, co było znowu próbą zepchnięcia rządu warszawskiego do mniejszości. Tymczasem zmarł prezydent USA Roosevelt, zaś jego następca - Harry Truman - pozwalał się inspirować przez koła antyradzieckie. Dwudziestego szóstego kwietnia rozpoczynała się w San Francisco konferencja, mająca powołać do życia Organizację Narodów Zjednoczonych. Anglosasi nie dopuścili do udziału w niej Rządu Tymczasowego z Warszawy, lecz nie uzyskali też zgody na zaproszenie przedstawicieli rządu emigracyjnego z Londynu. W rezultacie Polska nie uczestniczyła w podpisywaniu aktu konstytucyjnego ONZ, chociaż zarezerwowane było dla niej miejsce członka_założyciela. Wobec przedłużającego się impasu w sprawie polskiej rząd radziecki postanowił nie odwlekać dłużej zawarcia z Rządem Tymczasowym układu o przyjaźni, wzajemnej pomocy i współpracy powojennej. Podpisano go dwudziestego pierwszego kwietnia ku niezadowoleniu rządów USA i Wielkiej Brytanii. Korespondencja między Wielką Trójką stała się ostra i doprowadziła do stwierdzenia, że różnice stanowisk uniemożliwiają podjęcie wspólnej decyzji. W przededniu zakończenia wojny z Niemcami kwestia polska znalazła się na ważnym miejscu wśród rozbieżności, zakłócających współpracę sojuszników. Rządowi Tymczasowemu w Warszawie utrudniało to uregulowanie stosunków z zagranicą, gdzie jako reprezentanci Polski występowali nadal przedstawiciele rządu emigracyjnego. Skutki tego stanu dawały się odczuć również wewnątrz kraju, chociaż były one tutaj trudniej uchwytne. W trzy kwartały po nastaniu nowej władzy bojkot jej stał się zjawiskiem marginalnym. Jednakże istnienie uznawanego przez Zachód rządu emigracyjnego było dla wielu ludzi źródłem wątpliwości, rozterek i braku wiary w trwałość władzy warszawskiej. Płynącą stąd niepewność podsycały utrzymujące się pogłoski o nieuchronności - ba, wręcz bliskości trzeciej wojny. Fundamenty krajowej rzeczywistości wydawały się więc pewnej części społeczeństwa chwiejne. Sylwia, propagandzistka dopiero od jesieni, przez długi czas nie doceniała wagi tego, co ludzie sądzą o rzeczywistości, choćby ich sąd miał niewiele wspólnego z prawdą obiektywną. Oświecili ją w tym stopniowo propagandziści o większym doświadczeniu i lepszym przygotowaniu teoretycznym. Także ojciec, dziennikarz sanacyjnego chowu, który odżegnał się od dawnych poglądów, lecz reguły propagandowego rzemiosła uważał za niezmienne, bo oparte na trwałych właściwościach ludzkiej psychiki. Są dwie rzeczywistości, dowodził Zapała. Jedna obiektywna, złożona z rzeczy i faktów. A druga uformowana z tego, co ludzie o faktycznym stanie spraw wiedzą albo sądzą. Znajomość całej prawdy jest udziałem niewielu, bo wymaga kompetencji i ciągłego badania. Zresztą i w badaniach popełnia się błędy. Za to prawie każdy ma jakiś sąd o stanie rzeczy, który uważa za prawdziwy. I nim się właśnie kieruje w swoim postępowaniu. To jest w pewnym sensie rzeczywistość duchowa, egzystująca w świadomości. - Która jest według ciebie ważniejsza? - spytała Sylwia. - Zależy dla kogo. Dla naukowca czy inżyniera ta pierwsza. Dla psychologa i socjologa druga. - A dla polityka? - Dla polityka obydwie są jednakowo ważne. Dlaczego pierwsza, nie muszę ci chyba tłumaczyć. Zaś druga dlatego, że decyduje o ludzkim postępowaniu. Nie tylko tak zwanych mas, przywódców również. Wielu rządzących popełniało ciężkie błędy dlatego, że miało fałszywy sąd o stanie rzeczy. Przykładów nie musimy szukać daleko, wystarczy nasz trzydziesty dziewiąty rok. - A wracając do dnia dzisiejszego? Zapała zaśmiał się. - Na temat dnia dzisiejszego to będziemy mądrzy za parę lat. - A tymczasem? Działać musimy przecież teraz, nie za parę lat. - A tymczasem musimy jako propagandziści działać tak, żeby ludzie nie oglądali się na Londyn ani nie wierzyli w trzecią wojnę. - Bóg zapłać, ale to wiedziałam i przed naszą rozmową. - Nie wątpię. Rzecz w tym, żeby mieć skutki, a głupstw nie strzelać. Twoi ministerialni towarzysze mają już niejedno na koncie. Zaplutego karła reakcji chociażby. Ten nieszczęsny slogan dotkliwie Zapałę bolał. Żywot miał niestety dość długi i narobił wiele politycznej szkody. Pogrzebany został dopiero ostatnio, po spotkaniu dziennikarzy z Bierutem i członkami rządu. Dziennikarze ostro skrytykowali takie zbiorowe obrażanie wszystkich akowców. Obecni na spotkaniu naczelny dowódca wojska oraz szef prasy solidaryzowali się ze sprzeciwem. W propagandzie wrócono do rozróżniania kierownictwa Armii Krajowej i jej szeregowych żołnierzy. Na przełomie kwietnia i maja Warszawa żyła komunikatami z frontów. Dobre wiadomości goniły jedna drugą. Początek walk o Berlin. Okrążenie Berlina. Spotkanie amerykańskich i radzieckich czołówek nad Łabą. Kapitulacja Niemców we Włoszech. Samobójstwo Hitlera i Goebbelsa. Kapitulacja Berlina. Dalsze postępy wojsk sojuszniczych na terenie Rzeszy. Masowe poddawanie się niemieckich żołnierzy. Na początku maja każdego już dnia spodziewano się wiadomości koronnej: o całkowitej kapitulacji Niemiec. Ta wiosna, wczesna i ciepła, była dla Polaków piękna nie tylko dzięki naturze. Warszawianom nawet ich miasto wydawało się nie tak beznadziejnie zrujnowane jak w styczniu. Od kwietnia opadła fala powrotów do Warszawy. Pierwszego maja miasto miało trzysta sześćdziesiąt sześć tysięcy mieszkańców. Dalsi przybysze nie bardzo mogli liczyć na jakikolwiek kąt pod dachem, jeśli nie przygarniały ich rodziny. Był i drugi powód osłabnięcia przypływu: otworzyły się Ziemie Odzyskane. Kto nie upierał się przy powrocie do Warszawy, mógł na zachodzie zamieszkać nieporównanie wygodniej. Bo w stolicy żyło się ciągle po spartańsku. Bez wody w kranach, prądu, gazu i komunikacji. Ubogą namiastkę tej ostatniej Miejskie Zakłady Komunikacyjne uruchomiły dopiero na początku maja: przewozy ciężarówkami między Kawęczyńską na Pradze a trzema punktami w lewobrzeżnej części miasta. Lecz tylko przez dwie godziny rano i tyleż po południu, dla dojeżdżających do pracy. Przez cały dzień i dla wszystkich, ale na bakier z rozkładem, kursowała wąskotorówka do Otwocka. W pierwszą niedzielę maja Piotr namówił Sylwię na odwiedzenie Staszki, żony Romana. Zgodziła się, bo - wstyd przyznać - ostatni raz widziała się z tamtą Ledwoniową jeszcze podczas okupacji. Zaś Piotr nie był w Otwocku już dwa miesiące, mimo że żonie walczącego na froncie brata należało się więcej rodzinnego zainteresowania. W niedzielę kolejka była zatłoczona mniej niż zazwyczaj, bo nie podróżował handlowy ludek. Okupacyjni szmuglerzy nie porzucili jeszcze tego sposobu zarobkowania, gdyż popyt na pozakartkowy towar nie ustawał, zaś odpadło niebezpieczeństwo, jakim byli niemieccy żandarmi. Tylko lepiej zorientowani zwęszyli już interes bardziej opłacalny: szaber z zachodu. Ten był jednak na razie trudny z przyczyn komunikacyjnych. Jego wielkie czasy miały nastać dopiero po rozkręceniu się kolei. W Otwocku czekała ich zasmucająca niespodzianka. Staszki w domu nie było, poszła przed dwoma dniami do szpitala. Mieszkaniem i Bogusiem opiekowała się jej wezwana z Lublina matka, Czajkowska. Piotr znał ją z okresu, gdy mieszkał tutaj przed ożenkiem z Sylwią; zetknęli się wtedy dwa czy trzy razy. Sylwia zobaczyła matkę Staszki po raz pierwszy. - Dlaczego tak nagle do szpitala? - spytał Piotr. - Byłem tu w marcu, na nic się nie skarżyła. - A czy Staszka skarżyła się kiedy na co? - odpowiedziała Czajkowska. - Nawet przede mną ukrywała. - Co takiego? - Żołądek. Wrzód czy coś. Dopiero teraz się wydało, że od dawna miała bóle. Musiało się widać zaostrzyć, bo doktorka pognała ją ekspresowo do szpitala. Nawet miejsce się od razu znalazło. - I jakie jest rozpoznanie? - Powiedzieli jej, że pewnie wrzód. Mają zbadać i w razie czego wyciąć ten kawałek żołądka. Mój kuzyn miał to samo, ale nie tak młodo. Rzecz wyglądała poważnie, lekarka nie histeryzowałaby chyba. Ale od Czajkowskiej więcej się dowiedzieć nie mogli. - Może pójdziemy do szpitala? - zaproponowała Sylwia Piotrowi. Piotr zwrócił się do Czajkowskiej: - Kiedy tam wizyty? - Dziś od trzeciej do piątej. Wybieram się z Bogusiem, ale jeśli państwo też chcecie, to idźcie pierwsi, o trzeciej. - Możemy przecież pójść razem. - Tyle osób naraz do jednej chorej nie wpuszczą. Jest tam taka wywieszka, tylko dwie równocześnie, bo miejsca na salach mało. Przyszedł z dworu syn Staszki, więc nie mówili już o jej chorobie. Boguś miał dziesięć lat i swe poważne sprawy w szkole, w które natychmiast gości wprowadził. Staszka, odchodząc do szpitala, powiedziała mu, że to drobiazg, kwestia paru dni, więc żaden niepokój o matkę go nie drążył. Tak było bez wątpienia lepiej. Czajkowska nie była przygotowana na podjęcie nieoczekiwanych gości obiadem, lecz za nic nie chciała pozwolić, by szli do restauracji. To by ją jako gospodynię wręcz obraziło. Skończyło się na tym, że zjedli późne drugie śniadanie, na które domowe zasoby wystarczyły. Potem Sylwia i Piotr poszli do szpitala. Zapowiedzieli, że przed czwartą skończą wizytę u Staszki, by zwolnić miejsce dla Czajkowskiej i Bogusia. - To mi wygląda podejrzanie - powiedziała Sylwia po drodze. - Co? - Ten pośpiech z zabraniem jej do szpitala. Mamy to samo nazwisko, może dałoby się czegoś dowiedzieć. - Niedziela, popołudnie, nie będzie pewnie u kogo. - Jakiś lekarz musi być, jej dokumentacja też. Postanowili podjąć tę próbę zaraz na początku, przed pójściem do Staszki. Lekarza prowadzącego ją, jak słusznie przewidywał Piotr, nie było. Ten, który miał akurat dyżur, nie kwapił się do informowania o nie swojej chorej, w końcu jednak uległ wobec argumentu, że przyjechali specjalnie z Warszawy. Zajrzał do dokumentacji Staszki. - No tak - powiedział po chwili. - To choroba wrzodowa, ale ostatnie objawy nie wykluczają także raka. Jest decyzja operowania, wtedy się okaże. Nie muszę chyba państwu tłumaczyć, że chora nie powinna o tym wiedzieć. Z nią się mówi tylko o wrzodzie. - Oczywiście... Dziękujemy panu. Wiadomość, chociaż była tylko domysłem, nie dającą się wykluczyć ewentualnością, uderzała po głowie. Sylwia i Piotr stali długą chwilę na korytarzu, by się uspokoić i nie pozwolić Staszce poznać, że wiedzą więcej niż ona. Ich wizyta zaskoczyła i ucieszyła Staszkę. Spodziewała się naturalnie odwiedzin, ale tylko matki i Bogusia. Nie leżała, była na nogach, poruszała się sprawnie. Jednakże Sylwia, która nie widziała jej długo, dostrzegła schudnięcie i owe trudno uchwytne, lecz dające się z twarzy chorych wyczytać ślady cierpienia. Staszka oczywiście nadrabiała miną. - No patrzcie, co to się dzieje - usiłowała żartować. - Mnie, trzydziestoletnią kobietę, biorą pod nóż. - Widać zbyt beztrosko się żyło - podjął ten ton Piotr. - Nie myślało o diecie, wrzucało do żołądka co popadnie. No i wrzodzik, rezać trzeba. - Nic, twarda jestem, wytrzymam. Lepiej nawet, że wytną wreszcie, po co ma doskwierać. - Spojrzała podejrzliwie na szwagra. - Ty, Piotrek, tylko czasem do Romana o tym nie pisz. Jak będzie po wszystkim, napiszę sama. - O ile cię znam, dowie się dopiero po powrocie, jak bliznę na brzuchu zobaczy. - No i dobrze. Po co ma się gryźć. Tam i bez tego dosyć strachu, strzelają. - Już niedługo. Lada dzień koniec. Wojska do domu chyba zaraz nie rozpuszczą, ale bać się nie będzie już czego. Oderwawszy się od choroby Staszki, nie mówili o niej więcej. Dopiero przy pożegnaniu wrócili do tego na krótko, życząc Staszce lekkiej operacji i szybkiego wyjścia ze szpitala. Piotr zapowiedział powtórne odwiedziny w następną niedzielę. Nie wyjawił oczywiście, że przygna go przede wszystkim ciekawość tego, co chirurg znajdzie pod nożem. Wysiliwszy się na pogodę podczas rozmowy ze Staszką, wracali do Warszawy smutni i milczący. Dopiero na Grochowskiej doszli do wniosku, że nie ma się co martwić zawczasu. Przecież to tylko lekarskie podejrzenie, nie diagnoza. Małoż to się u chorych podejrzewa? Do przyszłej niedzieli wszystko się wyjaśni. Trzeba wierzyć, że pomyślnie dla Staszki. Następnego dnia pochłonęła ich myśli praca, zaś potem spadła nowina, która - chociaż oczekiwana - wprawiła w radość wiele narodów. Ósmego maja, po pięciu latach, ośmiu miesiącach i ośmiu dniach od wszczęcia wojny, Niemcy skapitulowały. Skończyło się tragiczne doświadczenie Europy z faszyzmem. Najwięcej, w proporcji do ludności i majątku narodowego, zapłaciła za nie Polska. To było już wiadome, choć dokładny obrachunek strat trwał jeszcze długo. Zamknął się on liczbami, które w pierwszym dniu wojny nawet skrajni pesymiści uznaliby za wizję przeczernioną. Zginął co piąty obywatel polski - w sumie sześć milionów. Zniszczeniu uległo trzydzieści osiem procent majątku narodowego. Zrujnowanych lub uszkodzonych było dwieście dziewięćdziesiąt pięć tysięcy budynków w miastach i czterysta sześćdziesiąt siedem tysięcy zagród wiejskich. Wytwarzany dochód narodowy obniżył się o przeszło sześćdziesiąt procent. Ogromne, lecz trudno wymierne straty poniosła polska kultura. Zginęło ponad szesnaście tysięcy nauczycieli i naukowców, przez kilka lat młodzież pozbawiona była normalnych warunków kształcenia się. Przyjmując za miernik przedwojenną produkcję Polski, odrobienie szkód materialnych wymagało czternastu lat pracy całego narodu. Niektóre straty ludzkie i duchowe były w ogóle nie do skompensowania. Ale dziewiątego maja, gdy wiadomość o zwycięstwie obiegała kraj, perspektywa ciężkiej pracy i długiego jeszcze niedostatku nie była w stanie zamącić szczęścia. Dużo łez z radości się polało - i nieporównanie więcej, rzecz oczywista, wódki. Przewidujący bimbrownicy już cały tydzień - od upadku Berlina - pracowali na pełnych obrotach, aby sprostać potrzebom tego dnia. Mimo to pod wieczór trudno było o alkohol. W Warszawie uczczono koniec wojny manifestacją na placu Teatralnym. Zapała i Piotr byli na niej, Sylwię zatrzymały w ministerstwie duże w tym dniu zadania propagandy. Wieczorem świętowali we trójkę zwycięstwo w domu. Sylwia także była przewidująca: alkohol miała już od paru dni w kredensie. Jedynym mrocznym punktem na ich radości był Wiktor. Jego sprawy zakończenie wojny z Niemcami nie rozwiązywało. Był ofiarą wewnętrznych rozrachunków między Polakami, które - przynajmniej w swej zbrojnej postaci - nie wygasały. Liczba zabójstw politycznych rosła. Według danych resortu bezpieczeństwa w kwietniu działało w kraju dwieście siedemdziesiąt różnych oddziałów zbrojnego podziemia. Czy w tych warunkach nie odwlecze się amnestia? Pracujący w Ministerstwie Sprawiedliwości Piotr nic o przygotowaniach do niej nie słyszał, chociaż o innych kwestiach związanych z końcem wojny już myślano. - To się może odwlec aż do utworzenia rządu jedności - powiedział Zapała. - Byłoby to wtedy bardziej efektowne politycznie. KOniec rozbicia, zmazujemy grzechy. - W sprawie rządu jedności nic się na razie nie dzieje - odrzekła Sylwia. - Wiem. Tym gorzej dla Wiktora. - Myślę, że zaszył się już na Ziemiach Odzyskanych - pocieszył ich Piotr. - Tam niezły matecznik, nie wpadnie. - Zmieńmy temat - zaproponowała Sylwia. - Amnestia tak czy owak musi być. Mimo że nie zniesiono jeszcze formalnie obowiązku zaciemniania, z czystym sumieniem zignorowali go i nie opuścili zasłon w oknach. Ten przepis był zresztą jałowy już od dwóch miesięcy. Po raz ostatni samolot z czarnym krzyżem pokazał się nad Warszawą siódmego marca. Od tego czasu Niemcy mieli dla swoich lotników bardziej naglące zadania niż nękanie polskich miast. W ten pierwszy wieczór pokoju Warszawa poszła spać późno. W istocie nie był to jeszcze zupełny pokój - walki ustały tylko w Europie. Zachodni sojusznicy pozostawali nadal w stanie wojny z Japonią. Zgodnie z umową jałtańską w ciągu trzech miesięcy po pokonaniu Niemiec miał się do walki z Japonią przyłączyć Związek Radziecki. Ale Polski to już nie dotyczyło. XXXIX Po wymarszu z Berlina pierwsza dywizja nie weszła już do frontowych walk. Ścierała się jedynie z zawieruszonymi na tyłach niemieckimi oddziałami. Starcia kończyły się przeważnie szybko, bo Niemcy nie mieli już ochoty wojować. Wędrowali lasami na zachód, by poddać się Anglikom lub Amerykanom. Gdy jednak nie udawało się to, kapitulowali wobec Rosjan i Polaków. Koniec wojny zastał dywizję na postoju w okolicach Klosterfelde. Rankiem dziewiątego maja Roman Ledwoń usłyszał strzelaninę, która stopniowo zaczęła się rozprzestrzeniać i przybierać na sile. Podejrzewał z początku, że jakaś przedzierająca się jednostka niemiecka zaatakowała okoliczne oddziały. Wnet jednak wybiegł od dowódcy batalionu porucznik Zychowicz. Był aż rumiany z podniecenia. - Ludzie! - zawołał. - Niemcy skapitulowali! Koniec wojny! Wiadomość rozeszła się jak grzmot, w batalionie zakipiało. Pierwszą reakcją ludzi było właśnie strzelanie. Każdy, kto tylko miał jakąkolwiek broń, chwytał za nią i słał kule w górę. Nawet artylerzyści od działek przeciwlotniczych nie oparli się euforii i bili pociskami w niebo. Pękały tu i ówdzie granaty, co już mogło być niebezpieczne. Jakoż istotnie, nie obeszło się w tej szalonej godzinie bez rannych. Ale nie było siły, mogącej powstrzymać żołnierzy od wystrzelania się na wiwat. Ludzie krzyczeli, śmiali się, obejmowali, niektórzy ze wzruszenia płakali. Szeregowcy potrząsali rękami oficerów, całowali się z nimi nawet. Do woli i bezkarnie obściskiwano pułkowe kobiety. Opróżnione zostały do sucha wszystkie manierki z wódką. Grały skocznie harmonie, śpiewały tworzące się wokół nich chóry. Było znowu tak, jak przed tygodniem koło Bramy Brandenburskiej w Berlinie - a nawet weselej, bo bez cienia obawy o następne dni. Wszyscy wiedzieli już na pewno, że zdusili wroga, przeżyli i zakosztują owocu swego zwycięstwa: pokoju. Nikt więcej od hitlerowskiej kuli nie padnie, na froncie ani gdzie indziej. Roman zasmucił się na nowo, że nie ma Grażyny. Jeszcze raz uświadomił sobie, że zabrakło jej tylko jednej doby, by ocaleć. Po upadku Berlina nikt z batalionu nie zginął. Niepotrzebnie biegła wtedy na ten dach garażu, poradziliby sobie i bez niej. W południe cały pułk stanął do zbiórki na udekorowanej flagami Polski i państw sojuszniczych polanie. Minutą ciszy żyjący uczcili tych, co zostali w żołnierskich mogiłach na wszystkich frontach tej wojny. Nikt jeszcze nie wiedział, ilu ich było - nie ulegało jednak wątpliwości, że wiele milionów. Dopiero później obliczono, że druga wojna światowa pochłonęła w sumie pięćdziesiąt milionów ofiar - poległych, zamordowanych i zmarłych wskutek głodu oraz epidemii. Po obiedzie, do którego wydano oficjalnie po sto gramów alkoholu, święto toczyło się dalej. Na prowizorycznych estradach występowali aktorzy z dywizyjnego teatru, objeżdżała pułki orkiestra. Porucznik Sawicki zdobył jakimś sposobem dodatkową wódkę i zaprosił do siebie dowódców kompanii oraz samodzielnych plutonów. Pili ostro i Romanowi szybko urwał się film. Rano obudził się na kwaterze z bólem głowy i dokuczliwym suszeniem w środku. Tego dnia pułk wymaszerował z Klosterfelde na wschód. Wszyscy byli niemal pewni, że już do kraju. Jednakże po trzech dniach stanęli w okolicy Neuhofu na dłuższy - jak różne oznaki wskazywały - pobyt. Po zagospodarowaniu miejsca postoju zaczęło się szkolenie bojowe, co już całkiem zirytowało żołnierzy. Wojna skończona, wróg pobity, a tu teraz nauka, jak wojować? Czy dowództwo aby dobrze ma w głowie? Jednakże rozkaz, choć bez przekonania, trzeba było wykonywać. Żołnierskie myśli obracały się wokół pokojowego życia i polwychowcy spotykali się z coraz nowymi pytaniami. Na najczęstsze - kiedy demobilizacja - żaden z nich nie potrafił niestety odpowiedzieć. Zaś żołnierze bali się, że jeśli wrócą do cywila późno, kto inny zgarnie już śmietankę ze zwycięstwa. Szło głównie o ziemię, którą mieli dostać na Zachodzie. Niektórzy upatrzyli sobie gospodarstwa spośród widzianych po drodze. Czy można je przynajmniej zaklepać? Coś się chyba frontowcowi należy. Większość żołnierzy pułku pochodziła zza Bugu i tych gryzła troska o pozostawione tam rodziny. Kiedy zacznie się repatriacja? Jak będzie wyglądała? Czy da się wszystko zabrać i przewieźć? Kto to zrobi, jeśli gospodarz w wojsku? Najmniej pytań mieli żołnierze z tej strony Bugu, nie zainteresowani ziemią ani repatriacją rodzin. Ci pragnęli tylko jednego: jak najrychlej wrócić do cywila. Resztę ułożą sobie sami. Już od wkroczenia wojny na niemieckie ziemie widywało się na drogach byłych jeńców, więźniów obozów koncentracyjnych, przymusowych robotników. Obecnie, gdy otworem stanęły wszystkie obozy, wezbrała istna wędrówka ludów. Wzdłuż i wszerz pokonanej Rzeszy ciągnęli niedawni niewolnicy wszelkich nacji. Jechali wozami, na samochodach, rowerach; najmniej zaradni wlekli się pieszo, z osobistym dobytkiem w plecakach lub na wózkach. Żołnierze słyszeli języki, z których nic nie mogli zrozumieć, bo nie były podobne do żadnego ze znanych. Najwięcej jednak spotykało się Polaków i obywateli radzieckich, bo tych głównie więziła i eksploatowała Trzecia Rzesza. Niemcy byli nieodmiennie pokorni, usłużni - i zaskoczeni rzekomo tym, co działo się w latach wojny pod ich bokiem. Nie rzuciło iM się w oczy, że były jakieś obozy. Nie wiedzieli o ciężkim losie jeńców i obcych robotników. To wszystko przez tego przeklętego Hitlera. Teraz, gdy ustało kartkowe zaopatrzenie, ludności niemieckiej dawał się we znaki głód. Dzieci wręcz żebrały u wojska o jedzenie - i dostawały je często, bo żołnierskie serca okazywały się miękkie. Dziecko nie wróg, rozumowano, mimo że nikt nie widział pod okupacją litości dla polskich i żydowskich dzieci. Roman dostał list od Staszki, datowany w ostatnim dniu kwietnia. Niepokoiła się o niego, zawiadamiając jednocześnie, że w domu wszystko dobrze. Odpisał jej zaraz, aby wiedziała, że przeżył. Jego frontowy związek z Grażyną nie zmienił w niczym stosunku do żony. Słyszał od innych, że tak najczęściej bywa. Front i dom, dwie różne strony życia. Wojskowe kobiety odczuwały to może inaczej, ale tego nie wiedział. Grażyna nigdy z nim o żonie ani o przyszłości nie mówiła. Dwudziestego drugiego maja dywizja obchodziła drugą rocznicę swego istnienia. W miejscowości Neu_Hardenberg odbyła się defilada wszystkich jej oddziałów, przyjmowana przez dowódcę armii. Dla Romana Ledwonia dzień ten był również świętem osobistym: otrzymał stopień podporucznika. Awansował także - na kapitana - porucznik Sawicki, jeszcze w kwietniu mianowany formalnie dowódcą batalionu. Bez poczęstunku nie mogło się obejść. Po zwycięstwie zapomniano w pułku o dawnych, znad Zalewu Szczecińskiego rygorach. Tymczasem przynajmniej, póki wojsko nie nacieszyło się końcem wojny. Na razie przedsięwzięto starania, by przywrócić łagodnymi środkami rozchwianą dyscyplinę. Pod koniec maja znów zaświtała nadzieja, że demobilizacja blisko. Jednostki pierwszej armii zaczęły się ładować do pociągów i wyruszać do kraju. Batalion Sawickiego odjechał dwudziestego dziewiątego maja ze stacji Gusow. Jaka miała być stacja końcowa, nikt nie wiedział. Przed odjazdem wojsko wypucowało się na wysoki połysk. Wracali przecież jako zwycięzcy do własnego kraju, więc należało się godnie rodakom zaprezentować. Kwatermistrze wymienili najbardziej zniszczone mundury, resztę wyprano i ponaprawiano. Wyczyszczony i pomalowany sprzęt wojskowy wyglądał niemal jak nowy. Pułkowi fryzjerzy nie mieli w dniach wyjazdu ani chwili wytchnienia; żaden żołnierz nie śmiał wsiąść do pociągu nie ostrzyżony. Eleganci wyciągali z worków zdobyczną wodę kolońską, żeby na wszelki wypadek była pod ręką. Dywizyjni dekoratorzy zadbali o przybranie pociągów narodowymi chorągiewkami, rysunkami i hasłami. Nastrój przy wyjeździe był uroczysty i podniosły. Żołnierze wybaczyli już prawie dowództwu, że ich przez dwa tygodnie przetrzymywało w Neuhofie i trudziło. Z początku jechali przez tereny niedawnych walk, pokaleczone i cmentarnie ponure. Mijali spalone miasteczka i wsie, pola bitew, zawalone rozbitym bądź porzuconym sprzętem, martwe stacje z pogruchotanymi pociągami na bocznych torach. Tu nikt ich nie witał, Niemców też nie było prawie widać, więc monotonne obrazy pobojowisk zaczęły żołnierzy nużyć. W wagonach zawiązywały się rozmowy. Snuto pragnienia i domysły, wyrażano obawy. Roman jechał ze swoim plutonem i częścią sanitariuszy. Słuchał nieśpiesznej pogwarki żołnierzy kopcących skręty i usiłujących odgadywać, co ich czeka w kraju. Sierżant Partyka nie wtrącał się do rozmowy, bo w najważniejszej kwestii - demobilizacji - nie miał nic do powiedzenia. Sam by już chętnie wrócił do cywila, ale dowództwo może mieć inne plany, których nie zdradza. Nic nie wiedząc, wolał ograniczyć się do słuchania wynużeń i meldowania potem do góry, co żołnierzy niepokoi. - Rozpuszczą do cywila albo i potrzymają jeszcze, póki rekruta nie nabiorą. - Starszych powinni zwolnić od razu. - A my, młodzi, to co? Małośmy się nawojowali? Ja od samych Sielc. - Oj, do domu by, pod pierzynę, babę po brzuchu pogłaskać. - Zwolnią zaraz czy później, i tak cwaniaki nas wydymają. Oni zawsze górą. - Tak pewnie i będzie. Żołnierz dobry, póki wojna, potem mają go w dupie. - Ziemię obiecali, było wydrukowane. Zaprzeć się nie mogą, mam tę gazetkę schowaną. - Ziemię może i dostaniesz, dość jej po Niemcach. Ale gołą, bez krowy ani konia. Babę do pługa zaprzęgniesz. - Mówili, że będzie można przywieźć inwentarz zza Bugu. - Pożyjemy, zobaczymy. Grunt, że Fryce nas nie ukatrupili. Zupełnie inna podróż zaczęła się za Krzyżem, od dawnej granicy Polski. Gdzie tylko pociąg stanął, tam wnet zbiegali się okoliczni mieszkańcy, by zobaczyć i powitać powracających frontowców. Znoszono kwiaty, napoje i jedzenie, były uściski, łzy, pocałunki dziewcząt. Na stacjach, gdzie pociąg stał dłużej, dochodziło do tańców na peronie. Przy odjeździe życzono sobie nawzajem szczęścia i długo machano rękami. Podobnie było i dalej, na całej drodze przez Polskę. Żołnierze poweseleli, pociąg rozbrzmiewał śpiewami, wywietrzały z głów troski o to, co będzie później. Podróż trwała przeszło trzy doby. Drugiego czerwca wyładowali się na małej stacyjce Łapiguz koło Łukowa. Miejscowość wywołała zdziwienie. Cóż wojsko ma robić w takiej dziurze, gdzie ni koszar, ni porządnych kwater? Demobilizacja w polu czy jak? Okazało się, że to tylko punkt rozładunku. Stąd jednostki rozchodziły się do różnych garnizonów. Ich pułk miał pójść do Białej Podlaskiej, gdzie były normalne koszary. Wmarsz do Białej Podlaskiej odbył się po paru dniach uroczyście i z dużą pompą. Na skraju miasta stała brama triumfalna. Pułk witały miejscowe władze, przedstawiciele stronnictw i organizacji, harcerze, młodzież szkolna oraz szpalery mieszkańców z kwiatami. Z rozwiniętym sztandarem na przedzie bataliony przedefilowały przez miasto do koszar. Tu się ostatecznie kończyła zaczęta przed dwoma laty w Sielcach wojenna droga pułku. Co dalej? Roman dowiedział się tego jeszcze przed wieczorem. Od swego kompana z frontowych kwater, adiutanta batalionu Szpakowskiego, który podszedł do niego z markotną miną. - No i wyjaśniło się - powiedział gorzkim tonem. - Cywilne życie możemy sobie odłożyć na później. - A co? - zaniepokoił się Roman. - Będziemy wojować z tymi partyzantami świeżego chowu, co do Polaków strzelają. Bezpieczeńwtwo nie może sobie z nimi poradzić, więc wojsko musi. Roman poczuł, że i jemu twarz się wydłuża. - To pewne? - spytał. - Niestety, na sto procent. Po rozwiązaniu w styczniu Armii Krajowej prolondyńskie podziemie zbrojne utraciło jednolitość. Próba utworzenia z części kadr AK głęboko zakonspirowanej organizacji "Nie" skończyła się niepowodzeniem z powodów wewnętrznych tarć i zdekompletowania krajowego zwierzchnictwa. W końcu marca komendant główny "Nie", generał Okulicki, został aresztowany wraz z częścią politycznego kierownictwa podziemia. Jego następca, pułkownik Jan Rzepecki, przedstawił generałowi Andersowi - wówczas Naczelnemu Wodzowi Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie - plan reorganizacji wojskowego podziemia, który zyskał akceptację. W miejsce "Nie" powstała tak zwana Delegatura Sił Zbrojnych na Kraj. Nazwa dawała wyraz temu, że podziemie wojskowe w kraju ma być częścią Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Jednakże i ta organizacja nie zdołała scalić istniejących w terenie grup i oddziałów. Większość jednostek poakowskich podporządkowała się Delegaturze Sił Zbrojnych, część wszakże zachowała samodzielność, uznając jedynie - czysto formalnie - zwierzchnictwo rządu emigracyjnego. Całkowicie niezależnie od DSZ działały bojówki związane ze Stronnictwem Narodowym (tak zwane Narodowe Zjednoczenie Wojskowe) oraz wręcz faszystowskie Narodowe Siły Zbrojne. Mimo organizacyjnego rozproszenia zbrojne podziemie dysponowało dużą siłą i od czasu odejścia frontowych wojsk na zachód wzmogło działalność. W maju liczba oddziałów doszła do trzystu z ponad czterdziestoma tysiącami ludzi. Większość z nich skupiała się we wschodniej części kraju. Liczba zabójstw politycznych sięgała już trzech tysięcy. Szóstego czerwca, gdy frontowe dywizje wracały właśnie do kraju, dwie bojówki NSZ dokonały napadu na znaną z lewicowych tradycji wieś Wierzchowiny pod Krasnymstawem i wymordowały tam sto dziewięćdziesiąt cztery osoby, w tym sześćdziesięcioro pięcioro dzieci. Równocześnie z akcją zbrojną wzmogła się wiosną skierowana przeciwko władzy ludowej propaganda, której sytuacja obiektywna sprzyjała. Uchwała jałtańska w sprawie przekształcenia rządu interpretowana była przez podziemie jako pierwszy krok do obalenia dotychczasowej władzy i przywrócenia przedwojennego ustroju. Na wywoływaną tym sposobem atmosferę stanu przejściowego nałożyły się trudności materialne, jakie kraj przeżywał tej wiosny wskutek zniszczeń i ciężarów wojny. Miasta odczuwały niedostatek żywności i cierpiały z powodu drożyzny. Wieś niezadowolona była z obciążających ją świadczeń rzeczowych. Gospodarstwa z reformy rolnej potrzebowały pilnie pomocy inwestycyjnej, której państwo nie było w stanie udzielić. Entuzjazm, wywołany wyzwoleniem kraju spod okupacji, stopniowo opadał wobec piętrzących się kłopotów. Wroga propaganda rysowała wizję szybkiego dobrobytu w razie związania się z Zachodem i otrzymania stamtąd pomocy. Osobnym nurtem zarzutów wobec władzy były jej sekciarskie błędy i tendencje do rozwiązywania trudności za pomocą represji i środków administracyjnych. W ostatniej dekadzie maja rozpatrzeniu sytuacji w kraju oraz kryzysowych nastrojów poświęcone było plenum KC PPR i ogólnokrajowa narada aktywu PPR Plenum zobowiązało władze i organy polityczne do walki z przejawami sekciarstwa oraz zwróciło uwagę na potrzebę nowego potraktowania problemu Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Uznano za niedopuszczalne represjonowanie kogokolwiek za dawną przynależność do tych organizacji. Nakazano podjąć próby "rozładowania lasów" przez rozmowy i zapewnienie warunków normalnej egzystencji tym, którzy je opuszczą. Jednocześnie plenum zaleciło wzmóc walkę ze zdecydowanymi wrogami socjalizmu. To ostatnie zadanie wymagało nowych środków. Nieliczne i słabo uzbrojone posterunki Milicji Obywatelskiej nie były żadnym przeciwnikiem dla dużych oddziałów leśnych. Rząd postanowił przeto rozbudować Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz skierować do walki ze zbrojnym podziemiem cztery wracające z frontu dywizje piechoty: pierwszą, trzecią, ósmą i dziewiątą. Przyniesiona przez Szpakowskiego nowina zasmuciła Romana nie tylko dlatego, że odwlekała demobilizację. Była niemiła także z innego powodu. Walczyć z najeźdźcą, wrogiem zewnętrznym - żołnierska sprawa. Strzelać do swoich - przykro. Ktoś to musi naturalnie robić, nie można pozwolić na anarchię i skrytobójstwa, a nawet jawne mordowanie ludzi. Frontowcy mieli do terrorystów na tyłach stosunek niechętny i pogardliwy: niech przyjdą Niemca bić, a nie kropią zza węgła do Polaków. Co innego jednak potępianie takich wojowników, zaś co innego strzelanie do nich. Roman powiedział Szpakowskiemu, co myśli o nowym zadaniu. - Mnie też to mdli - odpowiedział Szpakowski. - Wolałbym na front wrócić niż uganiać się za tymi skurwysynami. Za duży zaszczyt dla nich, że aż regularną armię zatrudnią. Tylko co, bracie, poradzisz? Rozkaz. Klnij w duchu, ale wykonuj. - Kiedy mamy to zacząć? - Jeszcze nie wiadomo. Trochę chyba potrwa, zanim się sztab w tych wojakach rozezna. - To co, może dałoby się tymczasem do domów wyskoczyć? Mój Otwock nie tak daleko, trzy dni by mnie urządziły. - Idź do Sawickiego. Awansowany z awansowanym powinien się dogadać. On ma do domu świat drogi, ale ciebie na trzy dni mógłby rzeczywiście puścić. Rana, awans, należy ci się. Sawicki medytował parę chwil nad prośbą Romana, w końcu jednak zgodził się. - Dobrze - powiedział. - Tylko bez spóźniania się. Za trzy dni o dwudziestej czwartej zero zero jesteś w koszarach. - Tak jest. Mogę jechać zaraz po kolacji? - Jedź. Roman wyruszył z koszar w stronę stacji kolejowej, lecz - nim doszedł do niej - zmienił zamiar. Spotkany po drodze kolejarz zdobył się na krytycyzm wobec własnej instytucji. Jak ma pan oficerski mundur, a czasu mało, to lepiej samochodami, szybciej będzie - doradził. Roman posłuchał i o dziewiątej rano był w Otwocku. Wygląd miasta zmienił się od grudnia. Wtedy ulice zieleniały od mundurów, teraz było pokojowo, jak przed wojną. Ślady jesiennego ostrzału zza Wisły nie rzucały się w oczy - zwłaszcza po tym, co frontowcy widzieli między Odrą a Berlinem. Domyślając się, że Staszka o tej porze jest już w szkole, Roman wstąpił najpierw tam. Trwała akurat lekcja, korytarz był pusty i cichy, nie huczał wielogłosowym rozgwarem pauzy. Roman poszedł przywitać się z kierownikiem. Uściskali się i ucałowali, wypytali nawzajem o samopoczucie i nowiny. Dopiero potem Roman dowiedział się, że Staszki w szkole nie ma, bo nie skończył jej się jeszcze urlop zdrowotny. - Zdrowotny? - zdziwił się. - A co jej było? Z kolei zdziwił się kierownik. - Nie wiesz? Nie pisała ci? - Nie, nic nie wiem. - Miała operację żołądka. - Dlaczego? - No, szczegóły to lepiej zna ona. Dowiesz się w domu. Chociaż zbliżała się pauza i możliwość zobaczenia Bogusia, Roman nie czekał; śpieszno mu było do Staszki. W ostatnim liście z końca kwietnia nie wspomniała o żadnej chorobie. Czy taiła złą wiadomość, jak to u niej w zwyczaju, czy wyskoczyło coś nagle? Wnet się wyjaśni. Staszka wprost z drzwi rzuciła mu się na szyję, zdążył jednak zauważyć, że schudła. Gdy weszli do mieszkania, przyjrzał się jej dokładniej. Straciła co najmniej kilka kilogramów. - Cóż to za operacja? - spytał. - Dlaczego nie pisałaś? Zmieszała się. - Właśnie miałam zamiar dziś napisać - skłamała zapewne. - Kto ci powiedział? - Kierownik. Co to było? - Wrzód. Wycięli mi część żołądka, podobno jedną trzecią. - Nie mogli leczyć, bez wycinania? - Bo, widzisz, było podejrzenie, że jest rak. Potem mi to powiedzieli. Ale raka nie ma, był tylko wrzód. Wycięli, żebym już miała spokój. - I co, dobrze się czujesz? - Tak, bulów nie mam. Tylko na diecie muszę być, póki się tam wszystko nie wygoi. Roman doznał ulgi. Już po wszystkim, raka nie ma. Na razie nic go więcej nie niepokoiło. Potem przyszedł ze szkoły Boguś i była rozmowa o całkiem innych sprawach. Dopiero pod wieczór opadła go nagle lodowata obawa. Przecież choremu zawsze mówią, że raka nie ma. Taka jest zasada. Wieczór upłynął na frontowych i otwockich opowieściach, lecz złowrogie podejrzenie nie opuściło Romana. Przed snem zręcznie skierował rozmowę na szpital i wydobył ze Staszki nazwisko lekarza, który się nią zajmował. Postanowił zbadać rzecz jutro u źródła. Mąż ma prawo do prawdy, jakakolwiek jest. Rano skłamał Staszce, że idzie popatrzeć na powojenne życie Otwocka, i pospieszył do szpitala. Człowieka w wojskowym mundurze potraktowano życzliwie, nie kazano czekać, dostał się do interesującego go lekarza prawie natychmiast. Ten, usłyszawszy nazwisko, od razu wiedział, o co chodzi. Miał jeszcze chorą w świeżej pamięci. - Raka nie ma - oznajmił. - Nie musieliśmy żony okłamywać, nie było potrzeby. Roman odetchnął i przez chwilę nie pytał o nic więcej. - Ale choroby wrzodowej - dodał lekarz sam - też nie wolno lekceważyć. Całe szczęście, że zniknie teraz jedna z przyczyn. - Co pan ma na myśli? - spytał Roman. - Choroba wrzodowa, widzi pan, nie w samym tylko żołądku się lęgnie. Duży jest komponent psychiczny, dlatego pytamy chorych i o to. U pana żony to po części osobisty koszt wojny. - A dokładniej? - Od paru lat miała powody, by bać się i martwić o pana. Za okupacji żył pan długi czas na nielegalnej stopie. - Tak, prawie trzy lata. - Niepokoiła się, że pan na tych fałszywych papierach wpadnie. Potem znowu wojsko, front. Ale widzę, że pan żyw i cały, a wojny już nie ma, więc ze strachem koniec. Roman nie był upoważniony do informowania kogokolwiek, że nie całkiem jeszcze ustały powody do obaw o jego życie i zdrowie. Nowe zadanie wojska było zapewne tajemnicą, przynajmniej na razie. - Pozostajhe uważać na żołądek - ciągnął lekarz. - Pouczyłem żonę o diecie, jakiej musi przestrzegać. Niech pan ze swej strony pilnuje jej pod tym względem, bo zrobiła na mnie wrażenie osoby, troszczącej się raczej o innych niż o siebie. - Taka właśnie jest. Dobrze, co do diety będę twardy. Dziękuję panu pięknie, doktorze. - Proszę pozdrowić żonę ode mnie. - Nie mogę, przyszedłem tu w tajemnicy przed nią. Roman wrócił do domu uspokojony. Staszce powiedział oczywiście, że wojsko ma jeszcze przed zdemobilizowaniem oczyścić lasy, lecz zbagatelizował niebezpieczeństwa tego zadania. Uwierzyła - tak mu się przynajmniej wydawało - że będzie to operacja krótka i prosta, więc nie ma się o co bać. Tego dnia było im obojgu dobrze i wesoło. XL Na przełomie maja i czerwca odżyła na forum alianckim sprawa rządu w Polsce. Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych Harry Truman przychylił się w maju do opinii tej grupy swoich doradców, która rozumiała potrzebę współpracy ze Związkiem Radzieckim. Dla omówienia narosłych nieporozumień wysłał do Moskwy Harry Hopkinsa, bliskiego współpracownika poprzedniego prezydenta USA Roosevelta. Już sam wybór tego negocjatora świadczył o zamiarach ugodowych. Hopkins przebywał w Moskwie od dwudziestego szóstego maja do siódmego czerwca i załatwił szereg spornych dotąd spraw. Doprowadził też do porozumienia w kwestii polskiej, przystając na zastosowanie precedensu jugosłowiańskiego, to jest oddanie jednej czwartej miejsc w rządzie warszawskim przedstawicielom grup, dotychczas w nim nie reprezentowanych. Po tej zasadniczej ugodzie ustalenie listy osób, które należy zaprosić na rozmowy do Moskwy, nie nastręczyło już trudności. Znaleźli się na niej reprezentanci trzech środowisk: członkowie Krajowej Rady Narodowej i Rządu Tymczasowego (Bierut, Kowalski, Osóbka_Morawski, Gomułka), przedstawiciele innych ugrupowań krajowych oraz emigracji (wśród nich Mikołajczyk). Polskie rozmowy w Moskwie trwały od siedemnastego do dwudziestego pierwszego czerwca. Uzgodniono podział siedemnastu tek w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej. Przedstawiciele kół nie reprezentowanych w dotychczasowym rządzie otrzymali kierownictwa czterech ministerstw. Jeden z nich - Stanisław Mikołajczyk - miał objąć, oprócz funkcji ministra rolnictwa, także stanowisko drugiego wicepremiera. Formalnie rząd jedności powołany został dwudziestego ósmego czerwca na posiedzeniu Krajowej Rady Narodowej. Uznały go prawie wszystkie państwa sprzymierzone i neutralne, przestając tym samym utrzymywać stosunki z rządem emigracyjnym w Londynie. Problem władzy w Polsce był na płaszczyźnie międzynarodowej zamknięty. Nie załatwiona pozostawała sprawa granicy państwowej na Zachodzie i północy, której wyznaczenie uchwała jałtańska odłożyła do konferencji pokojowej. Zakończenie stanu dwuwładzy społeczeństwo polskie przyjęło z wielką ulgą, bo ucinało to atmosferę tymczasowości i zwalniało z dawnych zobowiązań politycznych. Dwudziestego siódmego czerwca na lotnisku warszawskim zgromadziły się tłumy, by powitać przybywających z Moskwy polityków: Bieruta, Osóbkę_Morawskiego, Gomułkę, Mikołajczyka i innych. Do zebranych przemawiał Bierut, Osóbka i Mikołajczyk. W niedzielę pierwszego lipca, po formalnym powołaniu nowego rządu i ogłoszeniu jego pełnego składu, odbyła się równie tłumna manifestacja na placu Teatralnym, zakończona defiladą uczestników przed trybuną. Dość powszechnie wierzono w owych dniach, że - skoro nie ma już dwóch uznawanych przez sojuszników rządów - ustanie również wewnętrzne rozbicie w kraju. Przeciwnicy nowego ustroju nie mieli jednakże zamiaru poniechać walki z nim, zaś Mikołajczyk i jego stronnicy liczyli, że w przyszłych wyborach zdobędą większość w rządzie i pokierują krajem po swojej myśli. Niemniej chwilowo - w okresie od lipca do września - nastąpiło na froncie wewnętrznym pewne uspokojenie. Kierownicy podziemia zastanawiali się nad nowymi metodami działania oraz szukali kontaktu z Mikołajczykiem, z którego osobą wiązali duże nadzieje. Atmosfera uspokojenia wpłynęła także na rynek: mimo przednówka spadły nieco ceny. Zniżkował również kurs zagranicznych walut, zawsze czuły barometr sytuacji. Ulgę z tej racji odczuł przede wszystkim skarb państwa, który w owym czasie zaspokajał swe potrzeby walutowe na czarnym rynku, bo wpływów handlowych z Zachodu jeszcze nie było. Z innym efektem stabilizacji władzy państwowej spotykali się personalnicy w urzędach i instytucjach. Zaczęli się do nich dobijać karierowicze, którzy doszli do wniosku, że trzeba dosiadać foteli, póki jeszcze jakieś wakują. Mającym kwalifikacje udawało się je zdobywać, bo fachowcy byli potrzebni bez względu na to, co im w duszy grało. W Warszawie te tygodnie przynosiły pierwsze owoce odbudowy, czyniąc życie lżejszym. W końcu czerwca uruchomiono na Pradze dwie linie tramwajowe: z Kawęczyńskiej do Wiatracznej i z Dworca Wschodniego na Gocławek. Sylwia i Piotr przestali wreszcie wędrować do pracy pieszo. W lipcu ruszyły dwie dalsze linie praskie, zaś w sierpniu - piąta. Lewobrzeżna Warszawa musiała niestety poczekać na pierwszy tramwaj do września. Wcześniej za to niż Praga zaczęła otrzymywać wodę i gaz. Woda ze stacji filtrów pojawiła się w części miasta na początku czerwca. Na razie jednak podłączano tylko gmachy użyteczności publicznej, ludność musiała się zadowolić ulicznymi hydrantami. Zakłady wodociągów obiecywały, że całemu miastu zapewnią wodę przed zimą. Odbudowana gazownia wznowiła pracę na początku lipca; jako pierwszy włączono do sieci Mokotów. Dostawę wody i gazu na Pragę uniemożliwiało zniszczenie mostów, pod którymi podwieszone były przewody. W pierwszych dniach lipca Piotr przyniósł ze swego ministerstwa wiadomość, na którą w mieszkaniu przy Grochowskiej czekano niecierpliwie od dawna. - Szykuje się ustawa o amnestii. - No, nareszcie! - powiedział z ulgą Zapała. - Szeroka? - Szczegółów nie znam, dopiero nad tym radzą. Ale ucieczki z wojska, jak sądzę, obejmie, bo taki jest ogólny duch. - Na kiedy to szykują? - Na rocznicę PKWN. - Szkoda, że nie można zawiadomić Wiktora. Wiktor dał o sobie znać w liście, przysłanym pod redakcyjnym adresem Zapały. Był dyrektorem fabryki na Dolnym Śląsku, co domownicy z Grochowskiej uznali za nieostrożność nawet na tamtych ziemiach. Nie powinien się tak eksponować. Lecz przestrzegać go w liście byłoby nieostrożnością równie dużą. Wojenną cenzurę korespondencji zniesiono wprawdzie ostatnio, ale list mógł zawsze wpaść w niepowołane ręce. Zwłaszcza tam, na zachodzie, gdzie poczta dopiero się organizowała i Bóg wie kto doręczał przesyłki. - W połowie miesiąca pojadę prawdopodobnie służbowo do Legnicy - powiedziała Sylwia. - Może uda mi się urwać jeden dzień i wpaść do Wiktora. - O, to byłoby znakomicie - ucieszył się Zapała. - Dołóż starań, żeby twój wyjazd stał się konieczny, a nie prawdopodobny. - Właściwie jest już prawie pewny. Musiałabym dokładać starań, żeby nie jechać. Pierwsze powojenne lato postawiło Sylwię przed iście pokojową decyzją osobistą. Zaszła w ciążę. Podczas wojny nie zastanawiała się nawet nad tym, czy chce być matką - tak dalece wydawało jej się to nie na czasie, mimo że inne kobiety rodziły. Psychicznie miała wiele cech męskich. Dostrzegała to za swego życia matka, teraz potwierdzali ojciec i mąż. Gdy jednak pojawiły się zwiastuny ciąży, a wojny już nie było, od razu wiedziała, że decyzja będzie trudna. Miała dwadzieścia sześć lat. Jeśli kobieta chce w ogóle rodzić, dłużej zwlekać nie powinna. Czy zaś rodzić? To właśnie było owo trudne pytanie. Jej instynkt macierzyński nie dopominał się dotąd o swoje - może dlatego, że wyżywała się w działaniu. Spotkała się jednak w życiu z kobietami w dojrzałym wieku, które za największy swój błąd uważały to, że nie urodziły w młodości dzieci. Bo nadciągają późniejsze lata, stygną pasje, odchodzi lub sprawia zawód mężczyzna - i cóż zostaje kobiecie? O co ma serce zaczepić? Jak znosić pusty dom, czym samotność rozproszyć, dokąd od niej uciec? Te kobiety były naprawdę nieszczęśliwe. Czy jej, Sylwii, nie czeka to samo, jeśli postawi tylko na jedną stronę życia, tę pochłaniającą ją obecnie? O jej ciąży wiedział na razie tylko Piotr, który był za tym, żeby rodziła. Ostateczna decyzja należała wszakże do niej. Musiała się na nią zdobyć szybko, nim przesądzi sprawę kalendarz. Do Legnicy, tak jak przewidywała, wypadło jej jechać. Stolicą Dolnego Śląska był i miał pozostać Wrocław. Chwilowo nie mógł jednak pełnić tej roli, gdyż po szaleńczej obronie aż do szóstego maja i wielkim zniszczeniu nie nadawał się jeszcze na siedzibę władz wojewódzkich. Te zainstalowały się na okres przejściowy w Legnicy. Tam też mieścił się urząd informacji i propagandy. Sylwię delegowano po to, by zapoznała się na miejscu z jego działalnością i kłopotami. Z komunikacją ciągle było źle i brakło nadziei na szybką poprawę. Ocalało jedynie piętnaście procent przedwojennego taboru kolejowego. Zniszczeniu uległo dwie trzecie mostów i wiele torów oraz urządzeń ruchu. Pierwszego lipca zaczął w Warszawie funkcjonować zastępczy dworzec Główny na ulicy Towarowej. Pociąg na Dolny Śląsk kursował tylko raz na dobę. Z Warszawy odchodził o szesnastej pięć. Do Wrocławia miał przyjeżdżać następnego dnia o dziewiątej jedenaście, ale dopiero w przyszłości. Na razie docierał tylko do Oleśnicy, leżącej trzydzieści kilometrów przed Wrocławiem. Stamtąd do Legnicy Sylwia miała dostać się autobusem, który jakoby dowoził podróżujących służbowo. Doświadczeni uprzedzili ją, że jeśli chce z Warszawy wyjechać w przedziale, a nie na korytarzu lub pomoście, musi być na dworcu w momencie podstawienia pociągu, czyli mniej więcej godzinę wcześniej. Wyruszała z Warszawy w niedzielę, Piotr odprowadził ją na dworzec. Tak samo mądrych jak jej doradcy było wielu podróżnych, toteż po podstawieniu pociągu rozpoczął się szturm na wagony. Gdyby nie torujący drogę przez tłum Piotr, wcześniejsze przyjście okazałoby się pewnie daremne. Piotr doholował ją na czas do przedziału, w którym znalazło się jeszcze miejsce siedzące. Wobec perspektywy co najmniej siedemnastu godzin podróży była to wielka wygrana. Piotr musiał wydostać się z wagonu oknem, bo pod prąd nie miał już powrotu. Gdy pociąg ruszył, zaczęły się nawiązywać rozmowy. Sylwia zorientowała się rychło, że przynajmniej połowa jadących to szabrownicy. Zachód był jeszcze daleki od wyeksploatowania, toteż rozmawiający nie skąpili sobie informacji, co i gdzie. Najbardziej narzekali na warunki podróżowania, nie pozwalające obracać z towarem tak często, jakby się chciało. Skargi na utrudniającą szaber milicję dawały się słyszeć tylko z rzadka. Władza na zachodzie była jeszcze słabiutka, co Sylwia wiedziała także skądinąd. Administratorzy Ziem Odzyskanych wołali wielkim głosem o ludzi - tych do osiedlin i pracy oczywiście. Rząd doceniał pilność potrzeby, zbliżała się pora żniw i jesiennych siewów. Dwunastego czerwca Rada Ministrów uchwaliła plan akcji repatriacyjno_przesiedleńczej. Przewidywał on osiedlenie na Ziemiach Odzyskanych do pierwszego sierpnia dwóch i pół miliona ludzi - w jednej czwartej repatriantów ze Związku Radzieckiego, w trzech czwartych ochotników z kraju. Plan ten okazał się jednak szybko wyrazem dobrych intencji, a nie możliwości. Brakowało pociągów, samochodów, materiałów pędnych, koni, wozów, punktów etapowych - i wreszcie chętnych. Uchwała opierała się na przekonaniu, że wystarczy perspektywa lepszych warunków na Zachodzie, by ludzie z województw przeludnionych zaczęli się tam masowo przenosić. W rzeczywistości zadziałały różne opory: brak wiary w trwałą przynależność nowych ziem do Polski, obawa przed trudnymi początkami i zwykła niechęć do zmiany miejsca zamieszkania. W rezultacie - mimo szerokiej propagandy - ledwie jedna trzecia zaplanowanych osiedleńców przybyła w czerwcu i lipcu na Ziemie Odzyskane. A i z tych nie wszyscy zapuścili tam korzenie. Do zimy zdołano na nowych ziemiach zagospodarować tylko jedną piątą gruntów ornych. Na szczęście napływ osadników nie ustawał, zaś repatriacja ze wschodu nabierała dopiero rozpędu. Pociąg nie nadążał nawet za swoim ślimaczym rozkładem, miał coraz większe opóźnienie. Do Oleśnicy doturlał się dopiero w południe, po dwudziestu godzinach jazdy. Szabrownicy znieśli podróż nieźle, byli zaprawieni, za to Sylwia miała już dosyć. Z ulgą wydostała się z wagonu na peron, zaczerpnęła świeżego powietrza, rozruszała nogi. Autobus do Legnicy czekał przed stacją. Kierowca wpuszczał do niego dopiero po skrupulatnym obejrzeniu delegacji lub skierowania. Stanowczo przepędzał szabrowników, pokazujących różne nie kontentujące go papierki. Do Legnicy przyjechali po godzinach urzędowych. Sylwii to nie zmartwiło, gdyż tego dnia nie czuła się zdolna do żadnych rozmów. Zamówiony pokój gościnny czekał na nią. Umyła się, zjadła resztę zabranych z domu kanapek i poszła spać. Ze swoim zadaniem służbowym uporała się całkowicie w ciągu następnego dnia. Na dobrą sprawę nie było co badać, agendy informacji i propagandy organizowały się tutaj dopiero. Mogła najwyżej podzielić się doświadczeniami z Lubelszczyzny, lecz mało tu one pasowały. Kończyła swą misję z poczuciem, że niewiele potrafi dolnośląskim kolegom pomóc. Gdyby była w stanie dostarczyć ludzi, i to takich jak trzeba - wtedy co innego. Przed wyjazdem z Warszawy dostała zgodę swego szefa na to, że skorzysta z pobytu w Legnicy i odwiedzi kuzyna, który osiedlił się niedaleko stamtąd. Tu, na miejscu, dowiedziała się, że do Konitz może dojechać kursującą raz dziennie w charakterze autobusu ciężarówką. Po południu wyruszała ona z Legnicy w powrotną drogę. Konitz nazywano tu już z polska: Konice. Lada dzień miało się to podobno uprawomocnić. W Konicach znalazła się o wpół do siódmej. Miasto spodobało jej się. Było - co najważniejsze - całe, w ogóle nie draśnięte przez wojnę. W fabryce pomp drzwi zastała zamknięte. Dopiero po jej dzwonku pokazał się portier, Polak. - Pani do kogo? - spytał. - Do dyrektora Górskiego. Jest? - Jest. Pani prywatnie czy urzędowo? - Prywatnie. Jestem jego kuzynką. - Aha. Pani zaczeka, zawiadomię dyrektora. Widziała przez okno, że portier telefonuje. Szybko zjawił się Wiktor, pewnie zaintrygowany nieoczekiwanymi odwiedzinami zagadkowej kuzynki. Na jej widok rozjaśniła mu się twarz. Ucałowali się i zaraz poprowadził ją do swego mieszkania w budynku fabrycznym. Po drodze spoważniał, powziął widać jakieś podejrzenie. - Stało się coś? - spytał w mieszkaniu. - Nie - odpowiedziała. - Przywiozłam ci dobrą nowinę. - Jaką? - Będzie amnestia. Już wnet, na rocznicę PKWN. Wiktor rozjaśnił się z powrotem. - To pewna wiadomość? - Z samego źródła. Piotr pracuje przecież w Ministerstwie Sprawiedliwości. - No tak... To świetnie... A co u ojca i Julii? - Wszystko w porządku. Wiktor po chwili zafrasował się tym, że nie może Sylwii godnie przyjąć. W domu ma tylko przydziałowe produkty, a o inne tu w ogóle trudno. Co nieco można kupić na targu, ale jedynie rano. - Nie masz większego zmartwienia? - odpowiedziała. - Jutro rano wyjeżdżam, przeżyjemy nawet o chlebie i wodzie. - No, aż tak źle nie jest. - Więc tym bardziej nie ma kłopotu. Pokaż te swoje dyrektorskie apartamenty. Mieszkanie zaimponowało Sylwii przestronnością. Oba pokoje miały co najmniej po dwadzieścia pięć metrów. W Warszawie niechybnie wepchnięto by na taką powierzchnię dwie duże rodziny. Pomyślała sobie, że po amnestii Wiktorowi trudno będzie się z tym komfortem rozstać. W Warszawie nie mógł w ogóle liczyć na samodzielne mieszkanie. Czekała go sublokatorka u teściów, bez centralnego ogrzewania i łazienki. W fabryce Wiktor biedził się z tym samym, co całe Ziemie Odzyskane: brakowało mu ludzi. Polaków miał dotąd zaledwie kilkunastu. Ratował się dawnymi pracownikami Niemcami, których dość dużo zostało w Konicach. Ale to było wyjście tylko na krótki czas, bo przecież Niemcy musieli stąd wyjechać. - To już będą kłopoty twojego następcy - zauważyła Sylwia. - Bo ja wiem... - odpowiedział chwiejnie. - Masz ochotę tu zostać? - domyśliła się. - Trzeba się będzie zastanowić... Co mnie właściwie czeka w Warszawie? Zakłady Lilpopa w ruinie, z innymi niewiele lepiej. A tu już mnie to wciągnęło. No i szansa duża. Mogę sobie nie dać rady z tym dyrektorowaniem, ale jest o co grać. Co ty na to? - Ja bym popierała. Tylko co powie Julia? Różnimy się, jak chyba pamiętasz, w życiowych postawach. - Tak... Wiesz co? Poproś ją w moim imieniu, żeby tu przyjechała. Podróż wprawdzie ciężka, ale starczy jej chyba siły. - Na pewno. Dobrze, przekażę jej to. W ciągu wieczora Sylwia przekonała się, że fabryka, Konice i w ogóle Ziemie Odzyskane bardzo już Wiktora wessały, choć przebywał tu dopiero trzy miesiące. Ciągle nawracał w rozmowie do tutejszych kłopotów, i to w tonie emocjonalnej zgoła troski. Ani razu nie przebiła się na wierzch świadomość, że po amnestii może te wszystkie zmartwienia z siebie strącić. Tylko, pomyślała Sylwia znowu, co na to powie JUlia? Zmądrzała trochę ostatnimi czasy, ale czy zechce rozstawać się z Warszawą dla miasta powiatowego? Wiktor ma rację: niech przyjedzie i popatrzy. Rano Wiktor zmusił Sylwię wręcz, by narobiła sobie na drogę kanapek z reszty jego zapasów, i odprowadził ją do samochodu. W pociągu była mu wdzięczna za ten aprowizacyjny przymus, bo jej powrotna podróż - z wyczekiwaniem w Legnicy i Oleśnicy - przeciągnęła się do trzydziestu godzin. Na Grochowską dotarła dopiero następnego dnia po południu. Tak samo jak przed trzema dniami w Legnicy - z nieprzepartym pragnieniem snu. Ale wpierw musiała zdać sprawę z podróży ojcu i Piotrowi. Obaj radzili, by Julii nie mówić na razie, że Wiktor skłania się ku pozostaniu na zachodzie. Niech wpierw pojedzie i zobaczy. Sami nie mieli w tej materii zdecydowanego zdania. Zwłaszcza Zapałę wprawiała w rozterkę perspektywa, że Wiktor miałby już stale być rzadkim gościem w jego domu. - Amnestia się opóźni - oznajmił Piotr, gdy Sylwia skończyła swoją relację. - Jak to? - zaniepokoiła się. - Po prostu nie zdążą. Rocznica PKWN za trzy dni, a oni jeszcze nie są gotowi z uzgodnieniami. - Dużo się opóźni? - Liczą, że jakieś dziesięć dni. - Rząd młody, ale biurokracja już dojrzała - zauważyła Sylwia z przekąsem. - Prawdziwa biurokracja to dopiero będzie - zapowiedział z wysokości swego doświadczenia Zapała. Następnego dnia po południu odwiedził ich gość tyleż nieoczekiwany, co miły: Roman w cywilnym ubraniu. Twarz miał ogorzałą od słońca, ale po wojskowemu: osłaniane daszkiem czapki czoło pozostało jaśniejsze. - Jak domyślam się z twojego ubrania, armia rozpuszcza zwycięzców do domu - powiedział Piotr, gdy po przywitaniu zabrali z Sylwią gościa do swojego pokoju i usadowili na honorowym fotelu. - Nie rozpuszcza - odrzekł Roman. - Dalej walczyć każe. Do cywila idą tylko nauczyciele. Nie wiadomo zresztą, czy wszyscy. Mnie się w każdym razie poszczęściło, zwolnili. - Jak się czuje Staszka? - spytała Sylwia. - Coraz lepiej. Kazała podziękować wam, żeście się nią interesowali, jak była w szpitalu. - Jak mogliśmy się nie interesować? Wiesz chyba, co lekarze podejrzewali. - Tak. Dobrze, że na podejrzeniu się skończyło. Sylwia zakrzątnęła się koło poczęstunku, a potem zaczęli obydwoje wyciskać Romana jak cytrynę. Był pierwszym frontowcem, który wpadł im w ręce i mógł opowiedzieć nie tylko o słodyczy, ale także o cenie zwycięstwa. Komunikaty sztabów są bardzo powściągliwe w mówieniu o własnych stratach i jeśli społeczeństwo coś o nich wie, to tylko z przecieków. Roman potwierdził wieści, że straty były duże, choć liczb odnoszących się do całej armii nie znał. Jego relacja o tym wydawała się osnuta łagodzącym ból zrozumieniem: nie dało się inaczej. Z większym smutkiem mówił o zadaniu, jakie spadło na niektóre dywizje - w tym i jego własną - w kraju. Ta wojna wewnętrzna nie powinna się toczyć. Ostatnio podziemie zmitygowało się jakby, ustały w pułku alarmy, ale czy to trwałe? Może tylko przyczajenie przed nowymi napadami? Z dotychczasowych doświadczeń wynikało, że wojsku trudno zwalczać oddziały działające z doskoku i szybko opuszczające miejsce akcji. Zanim wiadomość o napadzie dotrze do pułku i uruchomi pościg, napastników już w tym rejonie nie ma. Typowa partyzantka, na którą armie regularne nie znalazły dotąd skutecznego sposobu. - To kto ma to zwalczać? - spytała Sylwia. - A bo ja wiem? Milicja sobie z tym nie poradzi, to fakt. Może wojsko, ale inaczej wyszkolone, nie frontowcy. Frontowiec przyzwyczajony jest do tego, że ma przeciwnika przed sobą, a nie gdzieś tam. - Tworzy się KBW. - Wiem. Może właśnie oni coś zwojują, specjaliści od takich podchodów. Ze mnie to już na szczęście spadło. Mam uczyć dzieci, a to potrafię. Ale skończmy z wojskiem. Co u was, w wysokich sferach rządowych? - My ludzie maleńcy - powiedział Piotr. - Ale jednak przy rządzie. Śmiało, zdradzajcie tajemnice państwowe. U mnie jak w studni. Mieli mniej do opowiadania niż on, mimo to wieczór okazał się krótki. Roman musiał pośpieszyć do ostatniej kolejki, nim się jeszcze do syta nagadali. XLI Siedemnastego lipca rozpoczęła się w Poczdamie pierwsza po pokonaniu Niemiec konferencja Wielkiej Trójki. Początkowo uczestniczył w niej Churchill, Stalin i Truman. Po dziesięciu dniach, gdy wybory w Anglii wygrała Partia Pracy, Churchilla wymienił nowy szef rządu brytyjskiego, Clement Attlee. Głównym celem konferencji było rozstrzygnięcie problemów związanych z końcem wojny w Europie. Jednym z nich była sprawa zachodniej granicy Polski. Na tydzień przed konferencją Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej przedstawił sojusznikom memorandum, uzasadniające prawa Polski do granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. W Poczdamie stanowiska tego broniła polska delegacja pod przewodnictwem Bieruta. Popierał je od początku konferencji Stalin. Anglosasi mieli jednak wiele zastrzeżeń, zaprotestowali nawet przeciwko przekazaniu przez ZSRR ziem nadodrzańskich pod polską administrację. Churchill i Truman proponowali, by obszary te były na razie traktowane jako część radzieckiej strefy okupacyjnej bądź jako specjalna, piąta strefa okupacji - polska. Kwestionowali też linię Nysy Łużyckiej, sugerując zamiast niej Nysę Kłodzką. W końcu Amerykanie, a potem i Anglicy przystali na uchwałę stwierdzającą, iż "ostateczne oznaczenie zachodniej granicy Polski należy odroczyć do konferencji pokojowej", lecz zgadzającą się, że ziemie na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej "będą pod administracją państwa polskiego i ze względu na to nie będą uważane za część radzieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech". Ponadto zdecydowano na konferencji, że ludność niemiecką z Polski, Czechosłowacji i Węgier przesiedli się. Zgoda na usunięcie Niemców przesądzała praktycznie przyszłe stanowisko sojuszników co do zachodniej granicy Polski. Miało to wielkie znaczenie dla kandydatów na osadników, którzy wahali się dotąd z braku pewności, czy nowe ziemie naprawdę przy Polsce pozostaną. W sierpniu i wrześniu wyjazdy osadnicze nasiliły się. W dwa dni po wizycie Sylwii Wiktor Zapała udał się do Legnicy, dokąd wezwał go okręgowy pełnomocnik do spraw przemysłu. Szło o dostosowanie produkcji do potrzeb, zgłoszonych przez Ministerstwo Odbudowy. W tym samym celu przyjechało kilkunastu dyrektorów innych fabryk z interesujących budownictwo branż. Na wspólnej części narady Wiktor zorientował się, że wszyscy mają podobne kłopoty jak on; różny był tylko ich rozmiar. Wiktor wyszedł od pełnomocnika po drugiej z bonem na obiad w stołówce pracowniczej. Był głodny, więc od razu poszedł jeść. Zajął wolne miejsce przy stole, nie zwróciwszy zrazu uwagi na twarze siedzących już tam. Rozejrzał się po nich dopiero potem. Jedna była mu znajoma. Nie miał żadnej trudności z przypomnieniem sobie skąd. Klepaczewski, były właściciel majątku Lubniewo pod Głuchowem. Więc i jego los przygnał na Dolny Śląsk. Skoro jadł obiad w stołówce, musiał gdzieś tutaj pracować. Klepaczewski nie poznał Wiktora albo udawał, że nie poznaje. Obie możliwości były jednakowo prawdopodobne. Okulary, wąsy i inny sposób czesania się robiły bez wątpienia swoje. Z drugiej strony Wiktor prosił Klepaczewskiego przy jesiennym - już po dezercji - spotkaniu w Głuchowie, by go przy świadkach nie poznawał. Ta ostrożność była przesadna nawet wówczas. Tutaj, na Ziemiach Odzyskanych, nie miała już całkiem sensu. Interesujące było natomiast, co Klepaczewski tu robi. Ziemianin bądź co bądź. Wiktor regulował tempo jedzenia tak, żeby wyjść ze stołówki razem z Klepaczewskim. Na ulicy zagadnął go. - Pan Klepaczewski, prawda? - Tak - potwierdził Klepaczewski uśmiechając się. - Ja pana też poznałem mimo wąsów i okularów, ale prosił pan na jesieni... - Tutaj to już niepotrzebne. Śpieszy się pan? - Nie. - To pospacerujmy, pogadamy. - Chętnie. Jest pan pierwszym znajomym, jakiego tu spotkałem. Jeśli w ogóle możemy się uważać za znajomych po dwóch krótkich zetknięciach. - Gdzie się pan tutaj urządził? - W Państwowych Nieruchomościach Ziemskich. Administruję poniemieckim majątkiem pod Świdnicą. - Trudności nie było? - Z powodu obszarniczej przeszłości? Były na Lubelszczyźnie, tutaj nie. Klepaczewski też przyjechał do Legnicy na wezwanie swojej władzy. Troszczono się już o jesienne siewy. Sytuacja w majątkach była bardzo zła. Cudzoziemscy robotnicy, pracujący w nich podczas wojny, poodjeżdżali do domów. Ci z Polaków, którzy zostali, pobrali sobie co lepsze z opuszczonych gospodarstw i ani myśleli o powrocie do majątków; to by zresztą ogólnego bilansu rolnictwa nie poprawiło. Klepaczewski bał się, że nawet przyjazd repatriantów zza Bugu da majątkom niewiele, skoro jest ziemia do brania na własność. - Na razie macie jeszcze chyba trochę Niemców - zauważył Wiktor. - Mało, mężczyzn prawie wcale. Wehrmacht wszystko wyłuskał, majątki stały na cudzoziemcach. Rodzinę Klepaczewski miał jeszcze w Głuchowie. Córka jest w wieku licealnym, a nie wiadomo na razie, kiedy ruszą tutaj szkoły średnie. Może będzie musiała zostać w Głuchowie przez cały następny rok, do matury, co uwiąże tam także żonę. Wiktor zaryzykował pytanie, którego być może nie należało zadawać: - Na powrót do Lubniewa nie liczy pan? - Nie - odpowiedział Klepaczewski bez chwili wahania. - Tego nawet rząd konserwatywny nie zdołałby już przeprowadzić. Można było zwlekać z reformą, ale cofnąć jej nie sposób. O sprawy Wiktora Klepaczewski nie wypytywał. Widać jesienna rozmowa i retusz wyglądu utrzymywały go w przeświadczeniu, że nie należy niczego dociekać. Wiktor z własnej inicjatywy powiedział mu, że kieruje fabryką, gdzie też są kłopoty z ludźmi. Mimo bliskiej amnestii powstrzymał się jednak od podania miejscowości. Rozstali się, życząc sobie nawzajem powodzenia i natłoku osadników. Wiktor poszedł do samochodu, przy którym zbierali się już pasażerowie powrotnego kursu. Po dwóch dniach, w niedzielę, przypadał dwudziesty drugi lipca - rocznica PKWN. Według tego, co mówiła Sylwia, Krajowa Rada Narodowa miała w tym dniu uchwalić ustawę o amnestii. Gazety docierały do Konic nieregularnie i z opóźnieniem, na szczęście Wiktor nie był zdany wyłącznie na nie. Miał w mieszkaniu radioaparat, na którym udawało mu się odbierać Katowice i Kraków. W niedzielę od rana słuchał wszystkich serwisów informacyjnych. Krajowa Rada Narodowa rzeczywiście obradowała. W programie posiedzenia, tym podawanym w komunikatach, nie było jednak ustawy o amnestii. Wiktor zaniepokoił się. Czyżby Sylwię źle poinformowano? A może już po jej wizycie coś się zmieniło? Im bliżej było końca dnia, z tym większym podenerwowaniem słuchał wiadomości. Dopiero w wieczornym dzienniku rzecz się wyjaśniła. Krajowa Rada Narodowa nie rozpatrywała na tej sesji ustawy o amnestii. Zobowiązała natomiast rząd, aby w ciągu dziesięciu dni opracował i uchwalił odpowiedni dekret. Coś się zatem zahamowało. Może nie ma jeszcze zgody co do zakresu amnestii i los dezerterów dopiero się rozstrzygnie? Wiadomość rozładowała zdenerwowanie Wiktora, lecz go nie uspokoiła. Miał przed sobą dziesięć dni niepewności. Następny dzień podniósł temperaturę tej niepewności. Na początku poprzedniego tygodnia Wiktor przyjął do fabryki tokarza Kaweckiego, warszawianina. Sam nie wypytywany przy angażowaniu o przeszłość, nie praktykował tego również wobec zgłaszających się pracowników. Interesował się tylko kwalifikacjami. Kawecki miał dwadzieścia siedem lat, skończył szkołę rzemieślniczą, podczas okupacji pracował w przejętej przez Niemców fabryce Gerlacha. To całkowicie wystarczało, żeby go zatrudnić jako wykwalifikowanego tokarza. Teraz, po paru dniach, Kawecki przyszedł do Wiktora na - jak oznajmił - rozmowę niesłużbową. W cztery oczy. - Proszę - odpowiedział Wiktor. - Jesteśmy sami. Kawecki miał trudności z rozpoczęciem, był zakłopotany. - Śmiało - zachęcił go Wiktor przypuszczając, że Kawecki przyszedł wyjawić coś krępującego o sobie. - Panie dyrektorze, czy mógłby pan na chwilę zdjąć okulary? - poprosił Kawecki. Wiktor pojął w tym momencie, że nie chodzi o tajemnicę jego rozmówcy. Oczywiście prośbie odmówić nie mógł, choć spełniając ją działał przeciwko sobie. - Proszę bardzo - odrzekł i zdjął okulary. - Dziękuję - powiedział Kawecki. - Teraz jestem już pewny. - Czego? - podjął grę Wiktor. - Że to pan pracował przed samą wojną u Lilpopa. Krótko, coś ze dwa miesiące. - Tak - potwierdził Wiktor uspokajając się nieco. Kawecki nie musiał pamiętać jego prawdziwego nazwiska. Mógł go nawet w ogóle nie znać, jeśli pracował na innym oddziale. Zakłady Lilpopa były dużą fabryką. Rachuba na niedostatek pamięci Kaweckiego okazała się jednak płonna. Ten był dalej zakłopotany, ciągnął wszakże swoje: - Idzie mi o to, panie dyrektorze, że pan się wtedy inaczej nazywał. Nie Górski. - A jak? - Wiktor parł do wydobycia wszystkiego, co Kawecki wie. - Zapała. Zapamiętałem, bo tak samo nazywał się narzeczony mojej siostry. - Zgadza się - potwierdził Wiktor, bo przeczenie na nic się zdać nie mogło. - Do czego pan zmierza? - Widzi pan, panie dyrektorze, każdy ma swoje obywatelskie sumienie. Ja też. Bez przyczyny pan nazwiska nie zmienił. Chciałbym wiedzieć tylko jedno. Czy to z powodu współpracy z Niemcami? - Nie, panie Kawecki. Nie z powodu współpracy z Niemcami. Kawecki przyjął odpowiedź Wiktora z widoczną ulgą. Ale - jak się wnet okazało - dla spokoju sumienia brakło mu jeszcze pewności. - Przepraszam, panie dyrektorze, że tak molestuję. Czy mógłby pan jakoś dowieść, że to nie z powodu współpracy z Niemcami? - A jeślibym dowiódł, to co? - Wtedy od razu o wszystkim zapomnę. Ja poprzysiągłem sobie tylko, że nie daruję żadnemu folksdojczowi ani zdrajcy. Jak ma pan inne powody, nic mnie to nie obchodzi. Sam byłem w AK i wiem, ile się przez ostatni rok naplątało. Ale niech mnie pan zrozumie, chciałbym mieć jakiś dowód. - Rozumiem pana. Chwileczkę, muszę pomyśleć o tym dowodzie. To nie takie proste. - Ja wiem. Nie zna mnie pan, trudno o zaufanie. Ale może jest jakiś sposób. Wygląda na to, że uczciwy z niego człowiek, myślał Wiktor. Ale po co mam mu mówić, że z wojska uciekłem? Przede mną tylko dziesięć niebezpiecznych dni, jeśli oczywiście amnestia obejmie dezercje. Załóżmy, że obejmie. Wtedy wystarczy rzecz odwlec. Po amnestii Kawecki może iść do urzędu bezpieczeństwa i meldować, niegroźnie. A jeśli nie obejmie... Wówczas nie ma wyjścia, trzeba mu będzie dać jakiś dowód. Ale dopiero wtedy, na razie wystarczy zyskać zwłokę. Na wszelki wypadek z zapasem, nie tylko dziesięć dni... - Mogę panu to udowodnić, ale nie na poczekaniu. Potrzeba mi trochę czasu. - Ile? - Myślę, że nie więcej jak miesiąc. - Dobrze - zgodził się łatwo Kawecki. - Ja panu wierzę, panie dyrektorze, ale... - Powiedziałem: rozumiem pana. Niech pan przyjdzie na dalszy ciąg tej rozmowy za miesiąc. - Tak jest. Jeśli amnestia obejmie ucieczki z wojska, będę na pewno musiał ujawnić się jako dezerter w prokuraturze albo urzędzie bezpieczeństwa, rozumował Wiktor po wyjściu Kaweckiego. Zaraz potem mogę wrócić do prawdziwego nazwiska i wątpliwość Kaweckiego upadnie bez żadnych rozmów i dowodów. Żeby tylko amnestii nie zawęzili... Po dwóch dniach przyjechała Julia. Przywiozła torbę wędlin, bo dowiedziała się od Sylwii, że tu o nie trudno. Miała też numer "Życia Warszawy" z oficjalną zapowiedzią amnestii, którą Wiktor znał już z radia. Nic więcej na ten temat nie wiedziała, lecz niepewność Wiktora była jej obca. Amnestia, uważała, musi objąć wszystko. Wiktor nie zamierzał podkopywać w niej tego optymistycznego przekonania. Wystarczało, że niepokoił się sam. Interes rodziców Julii kwitł. Lato potwierdziło przewidywanie, że popyt na damskie drewniaki utrzyma się jeszcze długo. Nic nie wskazywało na to, by miała je szybko wyprzeć z rynku skóra; nie było jej po prostu. - Przywiozłam pieniądze, ale niedużo, bo zaraz po amnestii wracamy przecież do Warszawy - powiedziała Julia. - Mam pieniądze, dostaję już pensję - odrzekł Wiktor. Tematu powrotu nie podjął. Rozmowę o pozostaniu w Konicach odkładał na później, kiedy Julia oswoi się tu nieco i rozejrzy. - Aha - przypomniała sobie Julia. - Mogę z moim zdradliwym nazwiskiem zamieszkać u ciebie, czy mam znaleźć do amnestii jakiś pokój na mieście? - Możesz mieszkać tutaj. U nas żadnych meldunków jeszcze nie ma, nie musisz nikomu podawać nazwiska. - A ten portier przy wejściu? - Uzna mnie niechybnie za Casanovę. W zeszłym tygodniu Sylwia, teraz ty. On cię na pewno o nazwisko nie zapyta, uważa się za dżentelmena. Mieszkanie bardzo się Julii spodobało. Wiktor zaliczył to jako pierwszy mocny punkt na korzyść swego planu. Kolację zjedli tego dnia wystawną, w torbie Julii oprócz wędlin znalazła się także butelka koniaku. Po pierwszym kieliszku - za pomyślny powrót do normalnego życia - Julia plasnęła nagle w dłonie. - Zapomniałam o rodzinnej nowinie - powiedziała. - Sylwia będzie miała dzieecko. Wiadomość zaskoczyła Wiktora. - Była tu i nic nie zauważyłem - rzekł. - Bo to jeszcze nie do zauważenia, za świeże. A przed tobą, mężczyzną, zwierzać się nie musiała. Nawet mnie nie zamierzała na razie nic mówić. - To jak się dowiedziałaś? - Zgadało się o pokojowym życiu i wtedy powiedziałam, że warto by o dzieciach pomyśleć, bo młode lata uciekają. A ona się nagle zarumieniła. To czy było mi potrzeba więcej? Docisnęłam i przyznała się. Mówi niby, że jeszcze nie jest ostatecznie zdecydowana, ale z oczu jej wyczytałam, że będzie rodzić. - Jakoś nie wyobrażam sobie Sylwii przy niemowlaku i pieluchach. - Nie potrzebujesz sobie wyobrażać, zobaczysz. Będzie prać pieluchy aż miło. I szczebiotać do dzidziusia koci_koci_łapki czy jak tam? - I to też. W łóżku Julia wróciła do Sylwii i jej ciąży, bo chciała tego samego. Są już przecież małżeństwem sześć lat. Wojna się skończyła. Amnestia pewna. Na co jeszcze czekać? - A gdzie byśmy się z dzieckiem gnieździli? - spytał Wiktor, przygotowując grunt pod swój plan. - Kątem u twoich rodziców? - Sylwia i Piotr nie mieszkają lepiej - odrzekła przytomnie Julia. - Też mają dla siebie tylko jeden pokój. Wiktor postanowił mimo to wypuścić próbny balon: - Moglibyśmy zostać tutaj. Posadę mam dobrą, mieszkanie też, a warunki się unormują. Spodziewał się natychmiastowego sprzeciwu, Julia jednak milczała. Dopiero po dłuższej chwili powiedziała: - Mój ojciec mówi, że będzie nowa wojna. Polska wróci za Bug, a te ziemie do Niemców. - Bzdura. Świat na długo ma dosyć wojny. Julia znowu milczała. Przynęta chwyciła, pomyślał Wiktor, dobrze jest. Trzeba dać Julii trochę czasu. - Zastanów się nad tym - powiedział. - Nie musimy decydować już teraz. Od rana Julia zabrała się do gospodarowania. Poszła na targ i przyniosła całą siatkę produktów, o których Wiktor nie wiedział, że są już w Konicach do kupienia. Szabrownicy, jak się okazało, podróżowali z obciążeniem nie tylko w jedną stronę. Ze starych ziem przywozili to, co dało się na zachodzie sprzedać z opłacalnym zyskiem. Rynek wyrównywał się więc, tylko ceny były różne. Następnego dnia Wiktor odebrał telefon, który go przestraszył. Rozmówca przedstawił się jako porucznik Skuza z urzędu bezpieczeństwa i zamówił się z wizytą na trzecią. O co chodzi, nie wspomniał; przy korzystaniu z miejskiego telefonu nie dziwiło to zresztą. Wiktora opadły natychmiast złe domysły. Pierwsze podejrzenie skierowało się przeciwko Kaweckiemu. Czyżby nie dotrzymał umowy i pobiegł zameldować o swoim odkryciu? Oznaczałoby to dla Wiktora wpadkę na pięć przed dwunastą. Jak odniesie się do takich przypadków dekret o amnestii, nie wiadomo. Kawecki był w fabryce, Wiktor mógł pójść i spytać go, czy to jemu ma zawdzięczać zapowiedzianą przez Skuzę wizytę. Wolał jednak parę godzin denerwującej niepewności niż okazanie przed Kaweckim strachu, zwłaszcza że mogło chodzić o coś zupełnie innego. Skuza przyszedł punktualnie, był grzeczny i przyjazny, wypytywał o fabryczne kłopoty. Wywal wreszcie kawę na ławę, niecierpliwił się Wiktor, w fabrycznych kłopotach i tak mi nie pomożesz. Lecz Skuza zbliżał się do celu swojej wizyty bez pośpiechu. - Jak Niemcy się sprawują? - spytał. - Wzorowo. Starają się nie gorzej jak dla Hitlera. - To chyba co innego. Oni po prostu nie potrafią pracować źle. Takie wychowanie. - Tylko pozazdrościć. Tak czy owak skarżyć się na nich nie mogę. - Nazwisko Fuchs, Albert Fuchs, mówi coś panu? - Owszem, jest taki. Majster. - Też na pewno się stara? - Jak wszyscy. - W związku z nim przyszedłem. Chcielibyśmy, żeby pan zwrócił na niego uwagę. - W jakim sensie? - spytał Wiktor z ulgą, że nie chodzi o jego osobę. - Mamy sygnał, że montuje jakąś niemiecką konspirację. Moglibyśmy to łatwo uciąć, wysiedlić go po prostu, ale nie w tym rzecz. Wolelibyśmy złapać w ręce jakieś nitki. - Rozumiem. Ale wątpię, żebym ja mógł być w tym pomocny. Jeśli coś knuje, to pewnie poza fabryką. - Nie wiadomo. Niech pan w każdym razie uważa na niego i jakby co, da mi znać. - Dobrze, będę miał na niego oko. Po odejściu Skuzy Wiktor poczuł się bezpieczny bardziej niż przed jego rannym telefonem. I bardziej nawet niż przed rozmową z Kaweckim. Otarł się oto o komórkę resortu, który od jesieni budził w nim lęk - i nic. Resort ma teraz inne zainteresowania, przynajmniej tutaj, na zachodzie. Zaś amnestia lada dzień. Mija już połowa terminu, wyznaczonego rządowi przez Krajową Radę Narodową. Jeszcze najwyżej drugie pięć dni. W optymistycznym rozluźnieniu zapomniał zgoła o tym, co nadal było niepewne: czy amnestia obejmie dezerterów. Przypomniał sobie o tym nazajutrz i znów popadł w stan niecierpliwego wyczekiwania. Nie opuszczał żadnego z dzienników radiowych. Tymczasem nadszedł pierwszy sierpnia, ostatni dzień terminu, zaś oczekiwanego komunikatu nie było. Teraz zaniepokoiła się i Julia. Odtąd przesiadywali przy odbiorniku oboje. Po dwóch dalszych dniach byli już bardzo zdenerwowani. Wreszcie usłyszeli ową upragnioną wiadomość. Z jednodobowym opóźnieniem radio podało, że drugiego sierpnia rząd uchwalił dekret o amnestii. Lecz na tym wiadomość się niestety kończyła. Nie było informacji o tym, co konkretnie amnestia obejmuje. To dało się zrozumieć, dziennik radiowy nie jest od publikowania pełnych tekstów praw, ale Wiktora owo zrozumienie nie urządzało. Nadal nie wiedział, czy paragraf z najwyższym zagrożeniem przestał wisieć nad jego głową. Pełne uspokojenie przyszło następnego dnia wieczorem. Komentator radiowy omawiał dekret. Wiktor błagał go w duszy, by robił to szybciej. Nie zdołał opanować łomotu serca, gdy doszło do wyliczania czynów, które "puszcza się w niepamięć i przebacza". Było wśród nich niestawienie się do służby wojskowej i dezercja. W celu skorzystania z amnestii sprawcy mieli zgłosić się w ciągu miesiąca do właściwej władzy. Wiktor przez dłuższą chwilę czuł rozluźnienie i bezwład w całym ciele. Potem wstał i podniósł z fotela Julię. Ujęli się za ręce i zaczęli wirować na środku pokoju jak dwójka dzieci. I dla nich wojna wreszcie się skończyła.