Jan Karski TAJNE PAŃSTWO OPOWIEŚĆ O POLSKIM PODZIEMIU (c)PRACOWAŁ WALUEMAR fiSTYL Tytuł oryginału STORY OF A SECRET STATE Opracowanie graficzne BOGNA BURSKA Zdjęcie na okładce (s. l.): "Warszawa na starej fotografii", Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, Warszawa 1960; wyklejka: Archiwum Biblioteki Głównej ASP w Warszawie; okładka (s. 4.) Blackstone Studios, Inc. New York City (zdjęcie górne) Redaktor ELŻBIETA JASZTAL-KOWALSKA Opracowanie i korekta ROMA SZCZECIŃSKA Wybór ilustracji i podpisy ANDRZEJ KRZYSZTOF KUNERT Ilustracje pochodzą ze zbiorów: Archiwum Akt Nowych w Warszawie (ii. 3, 7), Studium Polski Podziemnej w Londynie (ii. 8, 9), Instytutu Polskiego i Muzeum im. Gen. Sikorskiego w Londynie (ii. l, 4-6, 10, 11, 18, 22-24, 30, 31, 34-36), Hoover Institution w Stanford (ii. 12, 13, 15, 19-21) Za pomoc przy kompletowaniu materiału ilustracyjnego vyrazy wdzięczności składamy Janowi Karskiemu i red. Stanisławowi M. Jankowskiemu Książnica Koperhikańska w Toruniu (c) Copyright by Jan Karski, 1999 (c) Copyright for the first Polish edition by Wydawnictwo Książkowe "Twój Styl" Sp. z o.o. Wydawnictwo Książkowe "Twój Styl" Sp. z o.o. Wydanie I, Warszawa 2000 r. ISBN 83-7163-177-4 Cena 44,- zł Typografia, skład i łamanie WMC s.c., Warszawa Druk i oprawa: Wrocławska Drukarnia Naukowa PAN im. Stanisława Kulczyńskiego Sp. z o. o. 53-505 Wrocław, ul. Lelewela 4 Żołnierzom i członkom walczącym o wolną i niepodległą Polskę, tym, którzy oddali życie, tym, którzy przeżyli, oraz wszystkim tym, których spotkałem na syiojej wojennej drodze, opowieść tę - Od Autora Nigdy nie przypuszczałem, że moja wojenna książka " Story of a Secret State" (" Tajne państwo - Opowieść opolskim Podziemiu ") ukaże się w Polsce. Przed laty chęć wydania książki wyraził szlachetny Jerzy Giedroyc. Początkowo zgodziłem się. Opłaciłem tłumaczenie z języka angielskiego. Do wydania jednak nie doszło. Obecna sytuacja w Polsce, argumentacja wydawcy pana Andrzeja Rosnera, z wykształcenia i pasji historyka, oraz podjęcie się pracy nad przekładem i opracowaniem (opartych także na moich uzupełnieniach i korektach) przez publicystę i dziennikarza Waldemara Piaseckiego zdecydowały o mojej zgodzie na polską edycję. Wdzięczny jestem także panu Andrzejowi K. Kunertowi, że zechciał pochylić głowę nad książką przed j ej skierowaniem do druku. Książka ta nie jest dokumentem historycznym sensu stricto. Nie jest historią polskiego wojennego Podziemia. Jest natomiast opowieścią o nim, opartą na osobistych doświadczeniach i wrażeniach. Z racji mej roli w polskim Państwie Podziemnym -politycznego łącznika w kraju i tajnego kuriera, czterokrotnie wysyłanego w misjach na Zachód i z powrotem do Polski - wiedziałem o sytuacji i przywódcach zarówno w kraju, jak i na wychodźstwie więcej niż inni. Byłem znany z fotograficznej pamięci. Nigdy też nie zawiodłem pokładanego we mnie zaufania: raportowałem wiernie, a powierzonych mi przekazów nie użyłem dla jakichkolwiek innych celów. Każdej misji podejmowałem się, jakby m przystępował do Komunii Świętej. Pamiętał mnie Kazimierz Pużak, gdy po wojnie, na dnie nieszczęścia, spisywał w polskim więzieniu swój e pełne goryczy wspomnienia. Skarżąc się na intrygi i rzekomy brak zaufania rządu generała Sikorskiego do przywódców Podziemia w kraju, w pierwszym okresie wojny, pisał: " (...) Dopiero gdzieś w połowie maja (1940) przybył emisariusz Witold (zdaje się Kozielewski), który w sprawie delegata i stosunków rządowych i emigracyjnych -jak się później okazało - najdokładniej i naj obiektywniej nas poinformował. Miał w swoim położeniu emisariusza najważniejszy atrybut - doskonałą foto-geniczną [!] pamięć. Przekonaliśmy się na jego sprawozdaniu, napisanym po złożeniu go nam przed tym - ustnie. Był to rzeczywiście majstersztyk dokładnej pamiętli-wości (...)". Pisząc tę książkę w 1944 roku, posługiwałem się pamięcią wiernie i uczciwie. Istniejące jednak wtedy okoliczności narzucały pewne ograniczenia tego, co można było napisać. Tłumaczy to w swoim słowie wstępnym, lokującym książkę w szerszym kontekście polityczno-historycznym, pan Waldemar Piasecki. W Waszyngtonie, l września 1999 roku. Jan Karski Jak czytać Tajne państwo - Opowieść o polskim Podziemiu" K siążka, którą Czytelnik ma przed sobą, powstawała w Stanach Zjedno-;zonych pomiędzy marcem a sierpniem 1944 roku. Niemal dokładnie pięćdziesiąt pięć lat temu. Dotąd nie była wydana po polsku, mimo że w samych Stanach wydano j ą łącznie w 360 tysiącach egzemplarzy, co - jak na ów czas - było nakładem gigantycznym. Szybko doczekała się wydań: szwedzkiego (1945), norweskiego (1946) i francuskiego (1948). Przez wielu krytyków uznana została za najpopularniejszą książkę czasu wojny w ogóle. Nim dojdziemy do przyczyn, dla których Autor powstrzymywał się przed jej wydaniem w języku ojczystym, krótkie przypomnienie ówczesnej sytuacji politycznej. Był to fatalny okres dla sprawy polskiej. W połowie kwietnia 1943 roku Niemcy ujawniają zbrodnię katyńską dokonaną na kilkunastu tysiącach oficerów polskich przez NKWD. Stalin protestuje przeciwko obarczaniu ZSRR odpowiedzialnością za mord. 25 kwietnia zrywa stosunki dyplomatyczne z rządem generała Władysława Sikorskiego. Środowiska emigracyjne odpowiadaj ą zmasowaną kampanią antysowiecką, domagając się dochodzenia Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w kwestii zbrodni. 4 maja Stalin żąda od Churchilla wyeliminowania "prohitlerowskich elementów" w rządzie londyńskim. Chur-chill reaguje natychmiast i obiecuje, że "nieszczęsne szmatławce" atakujące rząd sowiecki zostaną uciszone, a zmiany w polskim rządzie przyśpieszone. Roose-velt pozostaje chwilowo neutralny i nie podejmuje prób interwencji w konflikt. Równocześnie Stalin czyni Rooseveltowi wyrzuty, że uruchomienie drugiego frontu na zachodzie Europy jest odwlekane. Z wiosny 1943 roku Anglia i Stany Zjednoczone przesuwają lądowanie na wrzesień, by ostatecznie prolongować całą operację do wiosny 1944 roku. Stalin uroczyście protestuje i odwołuje ambasadorów Majskiego i Litwinowa. Ustaje nawet korespondencja między trzema przywódcami. Temperatura stosunków osiąga najniższy poziom od wybuchu wojny. Władysław Sikorski apeluje z kolei u przywódców Anglii i Ameryki, aby wymogli na Stalinie respektowanie praw ludności polskiej na terenie ZSRR, która po zerwaniu stosunków sowiecko-polskich pozostała bez jakiejkolwiek obrony, w tym prawa do opuszczenia ZSRR, opieki konsularnej etc. Sikorski zabiegał też o jak najszybsze przemieszczenie II Korpusu z Persji, po wyjściu z ZSRR, na teren europejskiego teatru działań wojennych. 4 lipca 1943 roku Sikorski ginie pod Gibraltarem w katastrofie lotniczej, a jego śmierć staje się. oczywistym ciosem dla rządu londyńskiego. Jego następca, Stanisław Mikołąjczyk, był wtedy zupełnie nieznany. Churchill istotnie wydaje 13 lipca rozkaz przeniesienia II Korpusu w rejon Morza Śródziemnego, a miesiąc później wysyła wraz z Rooseveltem projekt dokumentu dotyczącego Polaków w ZSRR. Przez sześć tygodni Stalin nawet nie potwierdza jego otrzymania. 27 września w jednozdaniowej depeszy do przywódców Anglii i Ameryki odrzuca ich propozycje w całości. W połowie października 1943 roku ma się rozpocząć w Moskwie konferencja ministrów spraw zagranicznych Anglii, Stanów Zjednoczonych i ZSRR, poprzedzająca szczyt Churchill-Roosevelt-Stalin w Teheranie. 5 października Mikołajczyka wzywa Eden i obcesowo komunikuje, że Polska ma się natychmiast zgodzić na ustępstwa terytorialne wobec Rosji. Domaga się od premiera rządu londyńskiego upoważnienia do prowadzenia na ten temat negocjacji z Rosjanami. Mówi, że los Wilna jest przesądzony, ale Lwów może się uda uratować. Obiecuje w zamian Prusy Wschodnie i część Śląska. Mikołąjczyk odmawia. Tego samego dnia Eden na posiedzeniu gabinetu wojennego doradza, aby nie robić nic w kwestii przywrócenia stosunków sowiecko-polskich, nim Polacy nie zaaprobują ustępstw na rzecz Stalina. Gorąco popiera go Churchill. Notabene, od marca obowiązuje w Wielkiej Brytanii zapis cenzury wojennej na dyskutowanie problemu granic sowiecko-polskich w prasie i radiu. Polska liczy jeszcze na Amerykę. Sekretarz stanu Cordell Hull wylatuje do Moskwy z daną wcześniej ambasadorowi RP Janowi Ciechanowskiemu obietnicą, że spory terytorialne będą rozstrzygane dopiero po wojnie, na konferencji pokojowej. Po powrocie do Waszyngtonu Hull mówi zdumionemu Ciechanowskiemu, że bez ustępstw terytorialnych ze strony rządu londyńskiego rząd sowiecki nie wznowi zerwanych stosunków, a Stany Zjednoczone są w tej sprawie bezsilne. Co się stało w Moskwie? Hull wniósł pod obrady tekst wspólnej deklaracji, mówiącej, że alianci zobowiązują się w s p ó l n i e podejmować decyzje związane z "poddawaniem się i rozbrojeniem nieprzyjaciela", a także z "wszelką okupacją terytorium nieprzyjaciela i terytoriów innych państw pozostających w rękach nieprzyjaciela". Sowiecki minister spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow powiedział, że deklaracja jest świetna i... wykreślił słowo "wspólnie". Wywołało to konsternację Hulla i Edena. Oznaczało bowiem, że Rosjanie będą mogli sobie poczynać na zdobytych terenach, jak zechcą. Sprawę odłożono do dyskusji. Wieczorem na Kremlu wydano przyjęcie na cześć delegacji USA i Wielkiej Brytanii. Zjawił się na nim nieoczekiwanie Stalin. Biorąc pod rękę Hulla, odszedł na bok i powiedział: "Proszę powiedzieć swemu prezydentowi, że Związek Radziecki zaatakuje Japonię. Po wspólnym pokonaniu Niemiec". Była to wiadomość, której Ameryka, prowadząca wojnę na Pacyfiku, oczekiwała od dawna. Hull natychmiast przekazał znakomitą nowinę Rooseveltowi. 3 listopada 1943 roku ze wspólnej deklaracji zniknęło słowo "wspólnie". Dobito targu. Grunt pod szczyt w Teheranie został przygotowany. Ani Mikołąjczyk, ani jakikolwiek inny Polak nie wiedział o faktycznym przekazaniu Polski pod dominację moskiewską. Kurs na zbliżenie był jednak nadto widoczny. Prasa i radio opiewały bohaterstwo Sowietów, samotnie dźwigających ciężar wojny z Hitlerem. Na ekranach kin pojawił się film "Misja do Moskwy" ("Mission to Moscow"), zrealizowany na podstawie książki byłego ambasadora USA w ZSRR Josepha E. Daviesa. Produkcja ta biła na głowę wszystko, co w czasie wojny ukazało się na Zachodzie na temat Sowietów i Stalina. Wódz sowiecki ukazany był w wymiarze nieomal biblijnym: jako zbawca ludzkości, poskromiciel zła, człowiek wielkiej dobroci. Davies objeżdżał Amerykę, promując swój "utwór". Na wiecu w Chicago, na który przyszło ponad 50 tysięcy ludzi, krzyczał w zapamiętaniu: "Słowo dane przez rząd sowiecki jest równie święte, jak Biblia. (...) Związek Sowiecki jest żarliwym zwolennikiem i strażnikiem moralności międzynarodowej". I tak dalej. Renomowany tygodnik "Life" z 29 marca 1943 roku, w całości poświęcony ZSRR, określał Lenina mianem "największego zapewne człowieka współczesnego", sławiąc naturalnie także geniusz Stalina. "Dementowano" tendencyjne opinie na temat NKWD. "Life" wyjaśniał, że jest to po prostu "policja narodowa podobna do FBI". Pomiędzy 28 listopada a l grudnia 1943 roku odbyła się w Teheranie konferencja trzech wielkich ówczesnego świata: Churchilla, Roosevelta i Stalina. Ten ostatni uzyskał wszystko, co chciał, w kwestii Polski: granice i przyzwolenie na skonstruowanie uzależnionego od Moskwy rządu. Podjęto także decyzje w sprawie: Włoch, Japonii, Chin, Persji, Austrii i Finlandii, a także Bał-kanów. Tworzono podwaliny nowego "ładu politycznego" na długie lata. Po zakończeniu konferencji w Londynie i Waszyngtonie zaczęły szerzyć się plotki o tajnych decyzjach i porozumieniach w sprawie Europy Środkowej i Wschodniej. 15 grudnia 1943 roku Anthony Eden zdementował je w Izbie Gmin. 11 stycznia 1944 roku w Kongresie Stanów Zjednoczonych to samo uczynił Franklin Delano Roosevelt. Sytuacja rządu na wychodźstwie stawała się dramatyczna. Zabiegi Mikołajczyka o spotkanie z Churchillem i Rooseveltem były ignorowane i zbywane. Równocześnie kwestionowano reprezentatywność gabinetu londyńskiego i struktur Państwa Podziemnego w kraju, w związku z coraz aktywniejszą działalnością w okupowanej Polsce Polskiej Partii Robotniczej i powiązanej z nią partyzantki: Armii Ludowej. W Londynie dojrzewa w tej sytuacji projekt przedsięwzięcia propagandowe- 10 11 go na dużą skalę. Minister informacji, profesor Stanisław Kot, wzywa do siebie porucznika Jana Karskiego, aby poinformować go o nowym zadaniu. Młody, niespełna trzydziestoletni emisariusz Polski Podziemnej ma już za sobą udaną misję do czołowych przedstawicieli establishmentu w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Raportował o sytuacji w okupowanej Polsce, strukturze Państwa Podziemnego i tragedii Żydów między innymi Anthony'emu Edenowi, lordowi Selborne w Anglii czy prezydentowi Rooseveltowi, Cordellowi Hullowi, Henry'emu Stimsonowi i Felixowi Frankfurterowi w Stanach Zjednoczonych. Dotarł także do pisarzy, jak Herbert G. Wells i Arthur Koestler, i dziennikarzy miary Waltera Lippmana czy Marthy Gellhorn Hemingway, żony Ernesta, starającej się nawet ściągnąć z Hawany do Londynu swego męża, aby poznał osobiście polskiego emisariusza. Udając się do Stanów Zjednoczonych, Jan Karski ma tym razem poważniejszą misję. Premier Stanisław Mikołajczyk pisze w liście z 20 lutego 1944 roku do ambasadora RP w Waszyngtonie Jana Ciechanowskiego: "Po raz drugi polecam opiece Pana Ambasadora p. Jana Karskiego. Pierwotnie miał on jechać ze mną- obecnie, po odłożeniu mojej podróży, zdecydowałem się wysłać go samego. Zadaniem p. Karskiego będzie doprowadzić, przy pomocy Pana Ambasadora, do zrealizowania wielkiego filmu o polskim ruchu podziemnym. Scenariusz napisany przez niego zyskał całkowitą aprobatę Rządu. Poza tym Karski będzie się starał przeprowadzić akcję odczytową na terenie okręgu konsularnego chicagowskiego oraz w zachodnich stanach USA. Proszę wydać stosowne zarządzenia w tym kierunku. Niezależnie od tego p. Karski powinien starać się rozwinąć j ak naj szerszą akcj ę prasową i radiową - zaopatrzył się w tym celu w bardzo bogate materiały. Za swoim pierwszym pobytem w USA p. Jan Karski, na moje polecenie, przedstawił się czynnikom amerykańskim jako powracający do kraju. Niestety, fakt ten rozszedł się w opinii publicznej i uniemożliwił na przeciąg kilku miesięcy wysłać go do Kraju. Obecnie należy go przedstawiać jako pozostającego do końca wojny poza ziemiami polskimi. Niemniej, podaję do wiadomości Pana Ambasadora, a gdyby zachodziła potrzeba, proszę to podać do wiadomości najbardziej kompetentnym czynnikom amerykańskim, iż po trzymiesięcznym pobycie w USA zostanie on szybko wysłany do Kraju. Jego wyjazd z Ameryki i powrót do Londynu zostanie utrzymany w dyskrecji. Być może, że zostanie on wezwany do Londynu znacznie wcześniej. W tym wypadku musiałby przerwać pracę (...). Prezes Rady Ministrów Stanisław Mikołajczyk". 27 lutego 1944 roku Jan Karski przypłynął do Nowego Jorku. Rozmowy w kilku wytwórniach w Hollywood nie przyniosły rezultatu. Po pierwsze, znani producenci woleli unikać "polskiego tematu", bowiem niósł on kontrowersje wokół stosunków polsko-rosyjskich. Po drugie, dynamika wydarzeń wojennych mogła łatwo film zdezaktualizować. Po trzecie, trudno było ocenić, jak na wojenne przygody w Polsce zareaguje widownia w Ameryce. W tej sytuacji pozostawało pomyśleć o książce. W marcu 1944 roku Jan Karski poznał agenta literackiego Emery'ego Reevesa, reprezentującego na amerykańskim rynku wydawniczym m.in. Winstona Churchilla i Antho-ny'ego Edena. Reeves szybko zorientował się, że trafia się coś zupełnie innego. Wojenny autentyk. Karski nie był w Ameryce osobą nieznaną. Ukazywały się o nim artykuły, brał udział w licznych odczytach i spotkaniach. Agent uważał, że książka odniesie wielki sukces i będzie znakomitym narzędziem propagowania sprawy polskiej. Karski natychmiast powiadomił rząd w Londynie i uzyskał zgodę na zawarcie umowy. Warunki agenta były ciężkie. Po pierwsze, oczekiwał, że książka powstanie szybko, jeszcze przed wakacjami. Po drugie, z góry zapowiedział, że tekst ma być wolny od elementów antysowieckich lub czegokolwiek antagonizującego ZSRR. "Żaden wydawca nie będzie firmował książki, która jest propagandą obcego rządu, panie Karski. Co kogo obchodzą wasze kłótnie ze Stalinem?" - tłumaczył Polakowi. Po trzecie, Reeves zagwarantował sobie ingerencję w dowolny fragment tekstu, w celu jego uatrakcyjnienia. Zażądał też podziału honorarium autorskiego pół na pół. Normalną praktyką były prowizje dziesięcio-, dwudziestoprocentowe. Karski jednak przystał. Pisał do Kota: "Warunki finansowe mordercze. Chcę jednak jak najsilniej zainteresować finansowo mego agenta, aby zapewnił książce jak najszerszą sprzedaż i eksploatację. Wychodzę jednak z założenia, że ważniejszy jest efekt propagandowy". Ambasada RP wynajęła Karskiemu pokój w hotelu na Manhattanie, który na czas pisania stał się biurem. Oddelegowano także do jego dyspozycji maszynistkę, Krystynę Sokołowską, biegle znającą angielski i doświadczoną w tłumaczeniu na ten język. Praca wyglądała tak, że od rana do wieczora Karski dyktował tekst polski, który następnie Sokołowską tłumaczyła na angielski. Co tydzień Reeves otrzymywał określoną liczbę stron. Przekazywał je swojemu redaktorowi Williamowi Posterowi, który nadawał tekstowi ostateczny kształt. Przystępując do pracy, autor narzucił sobie rygory formalne. Książka powinna być prawdziwa w tym sensie, że tworzywem dla niej powinny być wydarzenia autentyczne. Nie oznaczało to jednak ujawniania konkretnych miejsc, adresów czy danych pozwalających na lokalizację. Wojna wciąż trwała. Karski postanowił wprowadzić kilka kategorii postaci. 1) Osoby wymieniane z imienia i nazwiska, jeżeli nic im nie mogło zagrozić, bo, na przykład, pozostawały poza zasięgiem Niemców albo nie żyły. 2) Bohaterowie autentyczni, występujący pod kryptonimami. Zwykle pierwsze litery kryptonimów nawiązywały do prawdziwego nazwiska (np. "Laskowa" to w rzeczywistości Langrodowa; "Leczewski" to Lenczowski). 3) Postaci autentyczne potraktowane opisowo. Tak jest m.in. z doktorem Janem Słowikow-skim - w książce "Lekarzem z Nowego Sącza" - czy osobami biorącymi udział w odbiciu autora ze szpitala. Na końcu książki umieszczono "klucz" 13 12 "UplSUWC . t) DUI1ŁUCIUW1C będący kompozycją kilku osób. Do takich należy na przykład "Dziepałtow-ski" czy "Profesor ze Lwowa". 5) Postaci fikcyjne, gdy należało wprowadzić kamuflaż osobowy lub sytuacyjny. I tak np. przez Pireneje przeprowadzał Karskiego jeden przewodnik, ale dla potrzeb książki epizod ten został skomplikowany poprzez wprowadzenie kilku osób pomagających w przedostaniu się do Hiszpanii. W wydaniu angielskim część nazwisk i kryptonimów została zniekształcona. W polskiej edycji przywrócono im właściwe brzmienie. Przywrócono też imiona pominięte przez amerykańskiego edytora. Nazwy geograficzne generalnie odpowiadają rzeczywistym. W wersji angielskiej zamiast Nowego Sącza występowała "Krynica" ze względów kamu-flażowych. W obecnej edycji nie było takiej potrzeby. Utrzymano natomiast zasadę niewymieniania niektórych miejscowości, aby zachować klimat "kon-spiracyjności". Gdy mowa o majątku, gdzie ukrywał się Karski, chodzi o Kąty. Skoro jednak w wydaniu amerykańskim mówi się o nim opisowo, jako o należącym do rodziny Sawów, tak też zostało w tym wydaniu. W jednym przypadku rozbieżność nazewnicza ma głębsze przyczyny. Nazwa obozu, do którego zostaje zabrany Karski, podawana jest jako "Bełżec". Taką nazwę wymienił mu organizujący wyprawę Leon Feiner oraz żydowski przewodnik jadący z nim pociągiem do Lublina, a potem chłopskim wozem do miasteczka. Karski był przekonany, że przywieziono go do Bełżca. Grały rolę emocje. Emisariusz koncentrował się przede wszystkim na tym, aby się nie zdradzić, a nie na tym, aby dokładnie zidentyfikować miejsce, gdzie się znalazł. Jeżeli plan zakładał świadome zdezorientowanie Karskiego, udał się dobrze. Po wojnie historycy izraelscy i polscy zmierzali do ustalenia, gdzie kurier przebywał. Profesor Yitzhak Arad, historyk Holocaustu i ówcześnie dyrektor Instytutu Pamięci Yad Yashem w Jerozolimie, na początku lat 80. zwrócił uwagę na fakt, że Karski opisywał załadunek Żydów do pociągu, podczas gdy z Bełżca transporty nigdzie dalej nie wychodziły. Arad skłaniał się ku wersji, że wprowadzono Karskiego do któregoś z obozów rozdzielczych, z których wychodziły transporty do Bełżca. Wedle profesora Józefa Marszałka z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, znanego autorytetu w dziedzinie historii obozów niemieckich na terenie Polski wschodniej, kurier trafił do obozu w Izbicy. Miasteczko to, znane jako tradycyjne skupisko Żydów, trafiło między innymi do prozy Isaaca Bashevisa Singera, a przez okoliczną ludność zwane było "Izbica - żydowska stolica". W Izbicy hitlerowcy zorganizowali jeden z obozów tranzytowych. Bełżec leżał 45 kilometrów dalej, na wschód. Obóz izbicki położony był mniej więcej czterdzieści metrów poniżej poziomu miasta, co odpowiadało opisom topograficznym podawanym później przez kuriera. W amerykańskim wydaniu "Story of a Secret State" Karskiego wprowadza do obozu "estoński strażnik". W rzeczywistości był to strażnik ukraiński z for- oo. JTUWUUCIU zmiany oyia ueiintuna sytuacja w stosunkach polsko-ukraińskich pod okupacją niemiecką, a przede wszystkim na ziemiach polskich zajętych przez Stalina. Rząd na wychodźstwie uznał, że wskazywanie na Ukraińców jako pomocników Niemców w eksterminacji Żydów -niezależnie od prawdy historycznej - może tylko szkodzić i antagonizować. Stąd zmiana. Gwoli prawdy - formacje estońskie i łotewskie były również wykorzystywane przez Niemców do podobnych zadań. W polskiej edycji po pięćdziesięciu latach przywrócono stan faktyczny. W książce uległy zmianie dane faktograficzne o samym autorze, jak i większości opisywanych postaci. Było to naturalne dla zachowania rygorów konspiracji. Na łamach książki pojawiali się przecież ludzie aktualnie działający w Podziemiu. W swoim raporcie dla rządu w Londynie z 15 stycznia 1945 roku Karski stwierdza: "Pisząc książkę, starałem się pisać przede wszystkim prawdę: zarówno z mojej działalności osobistej, jak i prawdę o rzeczywistości Polski. Oczywiście musiałem zmieniać ze względów technicznych różne przez siebie opisywane incydenty, nigdy jednak nie przeinaczyłem rzeczywistości". W sierpniu 1944 roku maszynopis był gotowy i agent Reeves objeżdżał z nim kolejne wydawnictwa. Ostatecznie, spośród czterech oficyn gotowych wydać książkę, Reeves wybrał renomowany bostoński dom wydawniczy Hough-ton Mifflin Company. Okazało się jednak, że wydawca ma swoje wymagania. Zażądał usunięcia fragmentów tekstu o wywrotowej działalności komunistów wobec Podziemia londyńskiego, rozbudowania wątku żydowskiego o opis walki w powstaniu w getcie (którego Karski nie był świadkiem ani nawet nie był wtedy w Polsce) oraz... wprowadzenia wątku erotycznego, z myślą o czytelniku. Ostatecznie, po konsultacjach z Londynem, "wypadły" fragmenty "antykomunistyczne". Mimo solidarności z narodem żydowskim Karski nie zgodził się na fikcyjny opis powstania w getcie warszawskim, bowiem podważałoby to wiarygodność całej książki. Z podobnych powodów nie wprowadził też wątku erotycznego, mimo natarczywego nalegania wydawcy na pojawienie się romansu Jana Karskiego z Danutą Sawą (Sławikówną). Odpowiadający za styl i kompozycję redaktor książki, William Poster, w wielu miejscach dodał swoje "trzy centy". Od wczesnej jesieni 1944 roku ruszyła intensywna kampania reklamowa książki Karskiego. Jej fragmenty publikowane były w poczytnych magazynach: "Life", "Harper's Bazaar", "Collier's", "American Mercury" czy "Jewish Forum". W październiku renomowany Book of a Month Club ogłosił "Story of a Secret State" książką stycznia 1945 roku w Stanach Zjednoczonych. Autor brał aktywny udział w kampanii promocyjnej. Już w kwietniu 1944 roku, tuż po zawarciu umowy z Reevesem, Karski podpisał drugą z Clarkiem H. Gettsem, znanym impresariem nowojorskim. Stał się on organizatorem publicznych wystąpień polskiego emisariusza. W różnych środowiskach amerykańskich, na terenie 42 stanów, odbyło się ich ponad dwieście. Gdy "Story of 14 15 a Secret State" wchodziła na rynek, jej autor był już osobą znaną w Stanach Zjednoczonych. A wchodziła na rynek w czasie zaiste dramatycznym dla rządu londyńskiego. 24 listopada 1944 roku, na cztery dni przed ukazaniem się "Story of a Secret State", Stanisław Mikołajczyk zrezygnował ze stanowiska premiera. Stalin odrzucił jego ofertę rezygnacji z terenów polskich na wschodzie, za wyjątkiem Lwowa. Równocześnie trzy spośród czterech stronnictw politycznych w rządzie odcięły się od oferty premiera złożonej Kremlowi. Mikołajczyk mógł się tylko podać do dymisji. Natychmiast został określony przez większość emigracji mianem kapitulanta. W Polsce tymczasem funkcjonował "rząd lubelski". Zorientowany promo-skiewsko, nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany w legitymizowaniu Państwa Podziemnego i jego organów. Los powstania warszawskiego dowiódł tego z całą bezwzględnością. PKWN został obojętny wobec braku pomocy Armii Czerwonej dla walczącej Warszawy. Na terenach "Polski lubelskiej" trwał terror wobec żołnierzy Armii Krajowej i przedstawicieli podziemnych władz administracyjnych. Propaganda szydziła z "londyńskiego podziemia", przedstawiając je jako "antynarodowe" czy wręcz "faszystowskie". Kpiła ze struktur Państwa Podziemnego jako "fikcyjnych" i powstałych dla "mydlenia oczu". W takiej sytuacji książka Karskiego stawała się nie tylko świadectwem elementarnej prawdy o Państwie Podziemnym, ale także wyrzutem sumienia czynionym Zachodowi, który coraz bardziej ulegał Stalinowi. "Story of a Secret State" robiła furorę. Ponad sto tytułów prasy amerykańskiej zamieściło pozytywne (w większości entuzjastyczne) recenzje książki. Były to między innymi: "New York Times", "Washington Post", "Los Angeles Times", "Publisher's Weekly". Z początkiem grudnia 1944 roku Karski wyruszył w podróż promocyjną książki, trwającą sześć miesięcy. Podpisał również kontrakty na wydanie jej: po szwedzku, norwesku i duńsku; po francusku, hiszpańsku i portugalsku oraz po hebrajsku i arabsku. Ukazała się w Szwecji ("Den hemliga staten", Sztokholm 1945), Norwegii ("Den hemmelige stat, Oslo 1946) i Francji ("Mon temoignage devant le monde", Paryż 1948). W pozostałych wymienionych językach nie ukazała się. Z jakich przyczyn - nie wiadomo, choć - być może -jest pewien ślad. 12 lutego 1945 roku w Jałcie dobiega końca konferencja przywódców państw sprzymierzonych: Churchilla, Roosevelta i Stalina. Ogłaszając wyniki spotkania, komunikują, między innymi, że ZSRR otrzyma tereny wschodniej Polski, zajęte przez Sowietów we wrześniu 1939 roku. W marcu tegoż roku szesnastu czołowych działaczy Podziemia zostaje zaproszonych na rozmowy, po czym porwanych do Moskwy, mimo wcześniejszej gwarancji bezpieczeństwa. Karski, wbrew opiniom Reevesa i Gettsa, publicznie krytykuje "azjatyckie poczynania" Stalina i przestaje unikać krytyki Sowietów. Następuje reakcja. W marcowym numerze magazynu "Soviet Russia Today", wydawanego po angielsku za pieniądze ZSRR i rozprowadzanego po Stanach Zjednoczonych, ukazuje się artykuł atakujący książkę i działalność Karskiego. Publikacja nosi tytuł "Not the Whole Story" ("Nie cała historia") i podpisana jest "Eve Grot". Autorka (?) atakuje politykę wojenną rządu londyńskiego i Podziemia w kraju. Twierdzi, że była ona nieodpowiedzialna wobec narodu, bowiem nie liczyła się z jego cierpieniami i stratami. Szczególnie ostro atakuje "obojętny" stosunek Podziemia do zasady odpowiedzialności zbiorowej stosowanej przez okupanta wobec cywilnej ludności. Karskiego określa jako arystokratę nie posiadającego pojęcia o życiu robotników czy chłopów i w gruncie rzeczy obojętnego na ich los. Ponadto nazywa go "antysemitą powiązanym z polskimi nacjonalistami". Karski otrzymuje także miano prowokatora starającego się podważać wysiłek wojenny aliantów, gdy nazywa konferencję jałtańską .jeszcze jednym układem monachijskim". (Było to prawdą; Karski użył tych słów na spotkaniu publicznym po ogłoszeniu wyników Jałty). Na koniec "Soviet Russia" stwierdza, że Karski to zwykłe "narzędzie w rękach aparatu propagandy rządu londyńskiego", i ostrzega Amerykanów przed dawaniem mu wiary. - Artykuł ten miał negatywny wpływ na akcję promocyjną książki - mówi Jan Karski. - Zaczęliśmy otrzymywać coraz mniej zaproszeń ze środowisk li-beralno-demokratycznych, których zapleczem była inteligencja i kręgi opiniotwórcze. Gwałtownie wzrosła natomiast liczba zaproszeń z prawicowych kręgów antykomunistycznych. W ogólnej atmosferze euforii wobec pokonania Niemiec i komplementów wobec Rosji i Stalina moja książka zaczynała być niewygodna. Gdy 5 lipca 1945 roku Stany Zjednoczone i Wielka Brytania uznały rząd w Polsce - stała się niewygodna jeszcze bardziej. Nie jest wykluczone, że Rosjanie użyli stosownych środków oddziaływania na wydawców w innych krajach i podpisane kontrakty nie zostały zrealizowane. Agent literacki Reeves nigdy nie podał Karskiemu przekonującej informacji o przyczynach wycofania się edytorów. Pochwalił się natomiast kiedyś, iż wie, że kilka egzemplarzy książki miała ze sobą w Jałcie liczna delegacja amerykańska. W Polsce po 1945 roku książka Jana Karskiego ukazać się nie mogła z oczywistych względów politycznych. Jak napisał już w końcu 1944 roku Ster-ling North z "New York Post": "Lubelscy Polacy związani z Moskwą be_dą wściekli, kiedy przeczytają tę książkę. Jan Karski kradnie komunistom ich marsz zwycięstwa". Ofertom wydawnictw emigracyjnych odmawiał. Używał argumentów, że książka posiadała w edycji amerykańskiej liczne przerysowania i uproszczenia, które dla polskiego czytelnika mogłyby się okazać aż nazbyt oczywiste. Do skorygowania decyzji przekonały Autora zarówno zmiany w Polsce po 1989 roku, zapewniające książce dostęp do rzetelnej i uczciwej oceny w kraju, jak też racje wydawcy Andrzeja Rosnera. Argumentował on, że książka jest ważnym świadectwem walk i starań o zachowanie niepod- 17 16 Rozdział I KLĘSKA ległości Polski u schyłku II wojny światowej. Jak z kurtuazją stwierdza Autor, decydującym argumentem okazały się próbki uwspółcześnionego opracowania wersji polskiej, na postawie których podjęto ostateczną decyzję. Reszta pozostaje lekturą. Przed sześćdziesięciu laty Autor wyruszył na woj- nę... WALDEMAR PIASECKI Waszyngton, wrzesień 1999 N oc 23 sierpnia 1939 roku zeszła mi na wesołej zabawie. Wydawał ją syn ambasadora Portugalii w Warszawie, Susa de Mendes. Miał oko-to dwudziestu pięciu lat i był moim rówieśnikiem. Był też szczęściarzem - bratem pięciu pięknych i czarujących sióstr. Dość często widywałem jedną z nich i dlatego nie mogłem wprost doczekać się naszego wieczornego spotkania. Do Polski wróciłem niedawno. Po ukończeniu Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie w roku 1935 i rocznej podchorążówce artylerii konnej, odbyłem staże w Szwajcarii, Niemczech i na koniec - w Anglii. Interesowały mnie problemy demograficzne. Po trzech latach spędzonych w słynnych bibliotekach europejskich, gdzie gromadziłem materiały do swojej pracy, po opanowaniu francuskiego, niemieckiego i angielskiego, po poznaniu życia tych krajów, zostałem wezwany do Polski. Zmarł mój ojciec. Jakkolwiek demografia, z jej opisem grup narodowościowych, statystykami i analizami porównawczymi, była moją ulubioną dziedziną nauki, stawało się coraz bardziej jasne, że nie mam talentu do pisania prac naukowych. Zwlekałem z dokończeniem rozprawy doktorskiej, której znaczne partie uznane zostały za nie spełniające kryteriów. Była to jedyna ciemna chmura na jasnym i słonecznym niebie perspektyw, jakie przed sobą widziałem. Nastrój zabawy był wesoły i beztroski. Wielki salon rezydencji zaaranżowany był wytwornie, choć nieco może romantycznie. Chłodny błękit tapet kontrastował z surową powagą włoskich mebli. W przygaszonym świetle robiły stosowne wrażenie ozdobne wazony z bukietami kwiatów, których woń łączyła się z zapachem perfum pięknych, barwnie ubranych pań. Towarzystwo było zgrane i dobrane. Wkrótce salon rozbrzmiewał żartami i wesołymi rozmowami. Niektóre tematy pozostały mi w pamięci. Przede wszystkim, entuzjastyczna obrona piękna warszawskiego Ogrodu Botanicznego i jego przewagi nad innymi tego typu w Europie oraz wymiana uwag o kolejnej wersji 19 ne obgadywanie. W pewnej chwili zobaczyłem, że moi znajomi, panna Mar-celle Galopin i Stefan Leczewski, dyskretnie, od dawna ustalonym zwyczajem, zniknęli z salonu. Polityką prawie sienie interesowano. Popijaliśmy dobre wina i nie oszczędzali się w tańcu. Były to zwiewne, beztroskie tańce europejskie, pośród których dominowały liczne odmiany walca. Nie mogło zabraknąć także tanga. Popisowym numerem było tango portugalskie, ze wszystkimi jego zawiłościami figurowymi, brawurowo wykonane przez Susę de Mendesa i jego siostrę Helenę. Tego wieczoru miałem okazję poumawiać się na następny tydzień. Ostatecznie z powodzeniem przekonałem pannę de Mendes, że jestem jedynym i najwłaściwszym jej przewodnikiem po Warszawie. Umówiłem się z moimi przyjaciółmi Leczewskim i Mazurem na obiad i kolację, a z panną Obromską na niedzielny spacer. Niestety to spotkanie musiałem szybko odwołać, gdy okazało się, że tego dnia są urodziny mojej ciotki. Z kolei z panną Galopin mieliśmy się telefonicznie umówić na przejażdżkę konną. Przyjęcie skończyło się bardzo późno. Pożegnania się przedłużały. Grupki balowników stały jeszcze przed bramą i ustalano terminy spotkań na nadchodzący tydzień. Wróciłem do domu zmęczony, ale długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o zabawie i planach na najbliższy czas. Obudziło mnie energiczne kołatanie do drzwi. Miałem wrażenie, że ktoś budzi mnie tuż po zaśnięciu. Zwlokłem się z łóżka i schodami ruszyłem na parter. Walenie narastało z każdą sekundą, co dodało mi przyśpieszenia. Jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi. Przede mną stał policjant. Podał mi jakiś czerwony kartonik, wycedził coś przez zęby i odszedł, rzucając mało przyjazne spojrzenie. Miałem w ręku rozkaz mobilizacyjny. W ciągu czterech godzin miałem opuścić Warszawę i dołączyć do mego pułku. Byłem podporucznikiem artylerii konnej, a mój pułk stacjonował w Oświęcimiu, niedaleko granicy polsko--niemieckiej. Zapewne forma doręczenia rozkazu jak i wczesna pora sprawiły, że odczułem grozę i powagę sytuacji. Naturalnie wszystkie moje plany towarzyskie stawały się nieaktualne. Poszedłem obudzić brata i bratową. O dziwo, przyjęli wiadomość bardzo spokojnie. Było mi nawet głupio z powodu mojej ekscytacji. Ubierając się i przygotowując do podróży, dyskutowałem z bratem nad przyczynami mobilizacji. Doszliśmy do wniosku, że posiada ona zapewne bardzo ograniczony charakter i chodzi raczej o uświadomienie oficerom rezerwy potrzeby zachowania stanu gotowości, a nie jakieś realne zagrożenie. Brat i jego żona doradzali mi, abym nie brał ze sobą zbyt wielu rzeczy. Bratowa zaprotestowała, gdy zacząłem pakować kilka kompletów zimowej bielizny. - Przecież nie jedziesz na Syberię... - strofowała mnie jak uczniaka ogarniętego romantycznymi wizjami. -Najdalej za miesiąc będziesz z powrotem. Rozpogodziłem się. Może to wszystko okaże się zabawną przygodą. Prze- Jako jej wielbiciel, już się widziałem w mundurze, przemierzającego galopem pola na pięknym wojskowym koniu... Spakowałem moje najlepsze skórzane buty. Opanowało mnie wrażenie, że udaję się na wojskową paradę. Kończyłem pakowanie w nastroju tryumfalnym. Nawet ironicznie złożyłem bratu wyrazy współczucia, że armia nie ma aktualnie "zapotrzebowania na starszych panów". Posłał mi kilka przekleństw i ostrzegł, że jak się nie zamknę, przyleje mi. Bratowa przerwała sprzeczkę, mówiąc, że zachowujemy się jak smarkacze. W pośpiechu kończyłem pakowanie. Gdy dotarłem na dworzec kolejowy, zdawało mi się, że są tam mężczyźni z całej Warszawy. Pojąłem, że cała ta mobilizacja była tajna o tyle, że nie podano jej do wiadomości publicznej. Było jasne, że rozkazy mobilizacyjne otrzymały setki tysięcy ludzi. Wtedy przypomniałem sobie plotkę sprzed dwóch czy trzech dni, że rząd polski zamierza ogłosić mobilizację ze względu na zagrożenie ze strony Niemiec, ale przestrzegają przed tym przedstawiciele Anglii i Francji. Dlaczego? By nie "prowokować" Hitlera. Europa wciąż jeszcze liczyła na załagodzenie sytuacji. Decyzja polskiego rządu o "tajnej" mobilizacji musiała jednak zostać zaakceptowana przez naszych zachodnich sojuszników w obliczu niemal otwartych przygotowań Niemiec do napaści na Polskę. O tym wszystkim dowiedziałem się dużo później. Na dworcu wypełnionym tłumem mężczyzn plotka robiła na mnie równie niewielkie wrażenie jak wtedy, gdy ją słyszałem pierwszy raz. Wielotysięczna rzesza zmobilizowanych oblegała pociągi. Wszyscy byli łatwo rozpoznawalni po wojskowych kuferkach mieszczących ich bagaż. Pośród tłumu wyróżniali się eleganccy wyżsi oficerowie rezerwy, którzy pomachiwali do znajomych, nawoływali się, wymieniali pozdrowienia. Podtrzymywali atmosferę towarzyską. Szukałem wzrokiem jakichś znajomych, ale nie dostrzegłem nikogo. Odruchowo odtwarzałem z pamięci "listę obecności" zeszłonocnej zabawy u Susy de Mendesa. Niedawnych kompanów jednak nie było w tłumie dworcowym. Patrząc na tysiące pchających się do pociągów, zrozumiałem zły wzrok policjanta, który obudził mnie nad ranem. Przecież on musiał roznieść co najmniej kilkadziesiąt kart mobilizacyjnych, a ja z takim ociąganiem reagowałem na jego walenie w drzwi... Poddałem się masie ludzkiej sunącej do najbliższego wagonu. Zostałem wciągnięty do środka. Wszystkie przedziały były przepełnione, na każdym miejscu cisnęły się po dwie osoby. Ścisk panował w korytarzach. Okupowane były nawet toalety. Nikt jednak nie narzekał. Panowało radosne podniecenie. Oficerowie byli pewni siebie. Cywile - mniej entuzjastyczni. Wielu z nich eskapada oderwała od codziennych zajęć i obowiązków, toteż traktowali j ą bez zapału, choć naturalnie okazywali solidarność ze współtowarzyszami podróży. Lokomotywa zaczęła sapać. Pociąg ruszył powoli z miejsca. "Jedziemy! Już jedziemy!" - dały się słyszeć normalne w takich razach komentarze. 20 21 W miarę jednak, jak pociąg nabierał szybkości, przeradzały się. w coraz głośniejsze, wydawane pełnym gardłem okrzyki entuzjazmu. Podróż z każdym kwadransem wzmagała moje przekonanie o powadze sytuacji. Nie miałem naturalnie pojęcia o bliskości wojny, ale rozumiałem nadto dobrze, że jest to prawdziwa mobilizacja. Fanfaronada porannego pakowania się i rozmów z bratem uleciała. Na kolejnych stacjach doczepiano nowe wagony. Były wypełnione chłopami. Byli oni bardziej realistyczni niż my: stołeczna inteligencja. Liczyli się z możliwością prawdziwej wojny. Młodzi wiejscy chłopcy demonstrowali stanowczość i determinację typową raczej dla dorosłych, życiem doświadczonych mężczyzn. Wszyscy staraliśmy się być dla siebie życzliwi i uczynni. Jakkolwiek ogólny nastrój spadł z poziomu euforii do przekonania, że ,jest robota do zrobienia" i trzeba ją wykonać, daleko było nam do wątpliwości czy przygnębienia. Był jednak wyjątek: kobiety. Żony, matki, siostry, narzeczone tłoczyły się na peronach, płakały, załamywały ręce, ściskały swoich najdroższych. Za wszelką cenę starały się odwlec moment rozstania. Nawet gdyby to miała być tylko sekunda. Zażenowani chłopcy starali się wyrwać z matczynych objęć. - Puść mnie już, mamo! - krzyczał jakiś dwudziestolatek na jednej ze stacji. - Niedługo przyjedziesz do mnie do Berlina. Podróż do Oświęcimia trwała dwukrotnie dłużej niż normalnie. Na każdej stacji pociąg przystawał, doczepiano nowe wagony, dosiadali się nowi pasażerowie. W końcu konieczne okazało się doczepienie dwóch dodatkowych lokomotyw: jednej z przodu, drugiej - z tyłu składu. Upał, tłok i zmęczenie odbiły się negatywnie na naszych nastrojach. Do koszar dotarliśmy późnym wieczorem. Dobra kolacja poprawiła jednak nasze humory. Udałem się na kwaterę w towarzystwie kilku oficerów poznanych w kantynie. Nie wszyscy zmobilizowani zdołali już dotrzeć. Dwie baterie artylerii konnej już odkomenderowano na pozycje w pobliżu granicy z Niemcami. W koszarach pozostały tylko trzecia i czwarta bateria rezerwy. Idąc do baraków, unikaliśmy poważnych tematów. Koncentrowaliśmy się na tym, co istotne "tu i teraz"... Podporucznik Pietrzak, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, mówił, że jest ledwie żywy z wyczerpania. Zbiegiem okoliczności, poprzednią noc spędził na zabawie, tak jak j a. Była pod każdym względem wyborowa i czarująca. Pietrzak chwalił się niezwykłym powodzeniem u kobiet. Musiał się uciekać do makiawelicznych forteli, by unikać natarczywości licznych piękności, zainteresowanych nim równocześnie. Kiedy wracał do domu, zauważył policjanta wchodzącego do jego klatki schodowej. Był przekonany, że jest to związane z jego miłosnymi manewrami, i postanowił wizytę stróża porządku przeczekać. Ubawił nas obrazowym opisem skradania się po schodach, gdy policjant jednak nie schodził. Następnie zaś ulga, jaka weń wstąpiła, że ma się stawić w wojsku, a nie w... sądzie. Historia ta, jakkolwiek zupełnie nieprawdopodobna, ubawiła nas wszyst- 22 kich. Skłoniła też do wynurzeń na tematy rodzinne, zawodowe i towarzyskie. Zawiązywały się pierwsze więzi koleżeństwa i przyjaźni, na które zostaliśmy skazani w tych kilku krótkich dniach. Pietrzak, młody "Don Juan", który pierwszy zaczął te opowieści, stał się moim nieodłącznym kompanem. Pochodził z zamożnej rodziny, a jego profesja -jak się zorientowałem - związana była ze światem finansów. Tak jak ja uwielbiał konie i lekturę dobrych książek, a ponadto posiadł wielki dar opowiadania anegdot, co czyniło go towarzyszem bardzo pożądanym. Jego zabawne opowieści budowane były na wypróbowanej formule otaczania jakiegoś faktu aurąprzekolorowanych, niekiedy ewidentnych zmyśleń. Nasłuchałem się ich w przytulnym klubie oficerskim oświęcimskiej jednostki do woli. Podczas skoszarowania mobilizacyjnego regulamin wojskowy i dryl były surowsze niż podczas normalnych ćwiczeń, nie miały jednak wpływu na swobodę korzystania wieczorami z dobrodziejstw klubu oficerskiego. Trudno to wyjaśnić, ale panowała w nim niepisana umowa, że unikamy tematów kontrowersyjnych i - generalnie - politycznych. Gdy dochodziło już do rozważań nad obecną sytuacją w kraju i możliwościami jej rozwoju, prezentowaliśmy niemal pełną jednolitość i zgodność opinii. Opierały się one na optymizmie, co chroniło nas przed lękiem, zwątpieniem, ale niestety także przed trzeźwym osądem tego, co się dzieje na politycznej scenie europejskiej. Inna sprawa, że zmiany na tej scenie następowały w tempie trudnym do ogarnięcia rozumem. A my wcale nie chcieliśmy ich rozumieć. Poddałem się temu letargowi intelektualnemu. Odrzucałem wysiłek zgłębienia nowej sytuacji. To stanowiłoby bowiem wielkie zagrożenie dla mego dotychczasowego i obecnego trybu życia. Już w Ameryce podsunięto mi psychologiczną "diagnozę" tej dobrowolnej inercji, przekonując, iż była to - "obronność percepcyjna". Po prostu: wygodniej było "nie widzieć" i "nie wiedzieć". Wracały jednak w pamięci uwagi brata bezpośrednio po rozpoczęciu mobilizacji. Był starszy ode mnie o blisko dwadzieścia lat, zajmował wysokie stanowisko rządowe. Odkąd pamiętałem, zawsze należał do osób dobrze poinformowanych. Opinie Pietrzaka, budowane na wiedzy jego ojca, posiadającego być może lepsze źródła informacji niż mój brat, zdawały się potwierdzać analizy brata. Inni koledzy dorzucali swoje uwagi. Wszystko to układało się w jeden zgodny nurt myślowy: mobilizacja stanowi odpowiedź Polski na niemiecką wojnę nerwów. Hitler jest zbyt słaby, aby rozpoczynać prawdziwą wojnę, i blefuje. Kiedy tylko przekona się, że Polska jest "silna, zwarta i gotowa", szybko wycofa swoje wojska znad granicy, a my wrócimy do domów. W przeciwnym razie damy temu opertkowemu fanatykowi srogą lekcję. Jeśli nie samodzielnie, to z pomocą Anglii i Francji. Któregoś wieczoru nasz major powiedział wręcz: - Tym razem Anglia i Francja nie są nam potrzebne. Skończymy to sami... Pietrzak dodał zaś beznamiętnie: 23 - Tak jest, panie majorze. Jesteśmy silni... to oczywiste, ale... zawsze milej w dobrym towarzystwie. Nad ranem l września, krótko przed godziną piątą, gdy dywizjon artylerii konnej spokojnie posypiał, samoloty Luftwaffe, po pokonaniu niewielkiego dystansu dzielącego ich od granicy, usiały całą okolicę Oświęcimia ognistym deszczem bomb zapalających. W tym samym czasie ruszyła nawała setek nowoczesnych czołgów, dopełniających aktu zniszczenia. Po niespełna trzech godzinach bombardowania i ostrzeliwania liczba ofiar oraz skala zniszczenia i dezorganizacji były niewiarygodne. Gdy oprzytomnieliśmy z pierwszego szoku na tyle, by zorientować się w sytuacji, stało się przejrzyście jasne, że nie ma szans na jakikolwiek skuteczny opór. Mimo to, jakimś cudem, kilka baterii przez długi czas utrzymywało swoje pozycje i zdołało oddać nieco strzałów w kierunku nacierających czołgów. Przed południem dwie baterie z oświęcimskiego dywizjonu przestały istnieć. Koszary zostały zniszczone niemal całkowicie. Dworzec kolejowy zrównany z ziemią. Kiedy okazało się, że nie da się powstrzymać natarcia Niemców, dano rozkaz odwrotu. Nasza bateria rezerwowa miała opuścić miasto i w szyku bojowym, pod bronią, z zapasami amunicji i prowiantu posuwać się w kierunku Krakowa. Ruszyliśmy. Kiedy przechodziliśmy przez ulice Oświęcimia, ku naszemu osłupieniu z niektórych domów zaczęły padać do nas strzały. Z okien strzelali obywatele polscy niemieckiego pochodzenia, hitlerowska piąta kolumna. Dawali dowód swojej nowej lojalności. Reakcja żołnierzy była gwałtowna i natychmiastowa. Chcieli atakować budynki, z których padły strzały, i w odwecie podpalać je. Powstrzymali ich oficerowie. Takie akcje dezorganizowałyby marsz, a o to akurat piątej kolumnie chodziło. Po drugie, w domach mieszkali przecież Polacy, ludzie uczciwi i patrioci... Po dotarciu do linii kolejowej okazało się, że tory kolejowe uległy zniszczeniu. Trzeba więc było czekać, aż zostaną naprawione. Porozsiadaliśmy się na ziemi. Słońce grzało niemiłosiernie. Świeżo przed oczami stały nam jeszcze obrazy rozhisteryzowanej ludności Oświęcimia, płonących domów i zdradzieckich okien, skąd rażono nas ogniem. Gdy wreszcie podstawiono pociąg, pakowaliśmy się do wagonów w ponurym, zaciętym milczeniu. Ruszyliśmy na wschód, w kierunku Krakowa. Nocą pociąg przystawał wielokrotnie. Staraliśmy się "złapać" nieco snu, a obudzeni klęliśmy wulgarnie i głośno zastanawiali nad tym, co się właściwie stało. Wszyscy chcieli, aby wreszcie zaczęła się prawdziwa walka z wrogiem. Rankiem nadleciała nad pociąg gromada kilkunastu Heinkli. Ostrzeliwały nas i bombardowały przez prawie godzinę. Ponad połowa wagonów uległa zniszczeniu, a większość jadących nimi - zabita lub ranna. Jakimś cudem mój wagon nie został trafiony. Gdy samoloty odleciały, pozbieraliśmy się do kupy i nie starając się nawet formować szyków, ruszyli dalej na wschód. Nie byliśmy już polską armią. Nie byliśmy baterią artylerii konnej. Nie byliśmy czymkolwiek, co dałoby się uznać za wojsko. Byliśmy gromadą zmie- rzającą do jakiegoś nie zdefiniowanego celu. Na drodze kłębił się zdezorientowany tłum uciekinierów. Żołnierze poszukiwali swoich oddziałów i dowódców. Cywile podążali wraz z nimi, spodziewając się najwidoczniej, że wojsko wie lepiej, co robić. Przez dwa tygodnie ta masa ludzka powoli posuwała się na wschód. Grupa, w której szedłem, starała się utrzymywać wygląd rozpoznawalnego oddziału wojskowego. Zachowywaliśmy wiarę, że uda nam się kiedyś dołączyć do większego zgrupowania i podjąć walkę albo przynajmniej znaleźć odpowiednie miejsce do prowadzenia działań obronnych samodzielnie, oczekując na nadejście Niemców. Kiedy tylko zdawało nam się, że taki teren wypatrzyliśmy, tłum podążający z nami także się zatrzymywał. Zdawał się przekazywać naszemu dowódcy jakiś "nakaz" kontynuowania marszu, a ten wzruszał tylko ramionami i wskazywał na wschód. Po chwili kolumna znów ruszała. Złe wieści jak sępy, żywiąc się resztkami naszej nadziei, podążały za nami. Niemcy zajęli Poznań. Padła Łódź. Już są w Kielcach, wkroczyli do Krakowa... Powtarzające się naloty utwierdzały nas w przekonaniu, że nawet jeżeli mieliśmy jakieś samoloty i obronę przeciwlotniczą, to przestały one istnieć. Dymiące ruiny miast i miasteczek, węzłów kolejowych, wsi, zakładów przemysłowych tylko tę gorzką prawdę pogłębiały. Po piętnastu dniach marszu, umęczeni, zlani potem, otępiali i zdezorientowani dotarliśmy w okolice Tarnopola. Był 17 września i datę tę zapamiętałem do końca życia. Szosa tarnopolska była rozprażona upałami, a nasze buty, po niemal czterodniowym nieprzerwanym marszu, tak zniszczone, że ich wierzchy uwierały nieopisanym, piekielnym bólem. Większość z nas wolała iść miękkim poboczem, choć w oczywisty sposób zwalniało to tempo marszu. Szliśmy więc niespiesznie, bowiem i tak nie bardzo rozumieliśmy cel tej wędrówki. Nagle dotarł do mnie narastający hałas i dostrzegłem pojedynczych ludzi biegających pomiędzy grupami. Oznaczało to zwykle nadejście jakiejś ważnej wiadomości lub kolejnej sensacyjnej plotki. Posuwałem się naprzód w grupie ośmiu oficerów-lekarzy. Zbliżyłem się do nich od czasu, kiedy jeden z nich opatrzył moją otartą piętę. Szło nam się razem dobrze. Teraz wszyscy zrozumieliśmy, że dzieje się coś niezwykłego. - Idę sprawdzić, o co tu chodzi - odezwał się młody kapitan, budzący powszechny podziw z powodu schludnego i dystyngowanego wyglądu, jaki udało mu się zachować. - Może jakaś dobra nowina dla odmiany... - Pewnie Hitler chce nam się poddać - dorzucił ktoś ironicznie. - Wkrótce będziemy wiedzieć - odparł kapitan i podążył w kierunku kompanii piechoty, o jakieś dwadzieścia pięć metrów za nami. Żołnierze o czymś żywo dyskutowali, co wynikało z ich energicznej gestykulacji. Czekaliśmy w cieniu rzucanym skąpo przez postarzałe i na wpół uschnięte drzewo, patrząc, jak kapitan sprężyście zbliża się do grupy. Po kil- 25 24 ku minutach był już z nami. Zasapany, łykający szybko oddech, krzyczał do nas na odległość. - Rosjanie! Rosjanie przekroczyli nasze granice! - wołał. - Słyszycie?! Niestety, słyszeliśmy. Otoczyliśmy naszego "wysłannika" i natychmiast zarzucili lawiną chaotycznych pytań. Miały one, jak się nam zdawało, sprawdzić, jak wiarygodna jest wiadomość. Okazało się, że o wkroczeniu Sowietów usłyszał od cywila jakiś żołnierz. Wiadomość podało radio. Co to znaczył Czyżby i oni wypowiedzieli nam wojnę? Czy przychodzą jako wrogowie, czy przyjaciele? Pytania mnożyły się. Kapitan nie wiedział, ale "jego zdaniem"... Nie daliśmy mu nawet dokończyć. Uprzejmie powiedzieliśmy kapitanowi, że nikogo w tej chwili jego zdanie nie interesuje. Chcemy faktów... Jak wynikało z relacji, ktoś "złapał" w radiu audycję rosyjską, ale na falach, gdzie dotąd nadawała polska stacja. Była to seria komunikatów po rosyjsku, ukraińsku i polsku wzywająca ludność do traktowania wojsk sowieckich jako oswobodzicieli, a nie wrogów. Przyszli bowiem "bronić Białorusinów i Ukraińców". "Bronić"? To słowo zabrzmiało złowrogo. Dobrze pamiętaliśmy, że Hiszpanię, Austrię i Czechosłowację też brano w "obronę". Czyżby Rosjanie zamierzali bić się z Niemcami? Ale przecież Ribbentrop i Mołotow podpisali pakt o nieagresji i przyjaźni. Czy został wymówiony? Kapitan naturalnie nie potrafił odpowiedzieć. W oddziale piechoty także nie mieli bladego pojęcia. Radio nie podało żadnych wyjaśnień. Były natomiast uwagi kierowane do "ukraińskich i białoruskich braci", zakończone gorącym apelem o jedność i poparcie w tworzeniu związku "wszystkich ludów słowiańskich". Dalsze deliberowanie w upalnym słońcu nie miało sensu. Najmądrzejsze, co mogliśmy zrobić, to jak najszybsze dotarcie do Tarnopola i tam poszukiwanie informacji. Do miasta mieliśmy około piętnastu kilometrów. Z pewnym wysiłkiem powinniśmy tam być w ciągu trzech godzin. Ruszyliśmy z większą energią. Mieliśmy teraz jakiś motyw, który popychał nas naprzód. Byliśmy niemal szczęśliwi, że udało się zdefiniować cel tego marszu. Idąc, spekulowaliśmy na wszelkie możliwe sposoby, starając się znaleźć jakąś sensowną interpretację zasłyszanych pogłosek. Nareszcie można było mówić o czymś innym niż o tym, jaką kolejną część kraju zajęli Niemcy. Odpowiedź na nasze pytania znaleźliśmy wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Na trzy kilometry przed Tarnopolem doleciał nas jakiś głośny tumult, przez który przedzierały się dźwięki megafonu. Ktoś przemawiał. Źródło tego dźwięku kryło się za zakrętem szosy, a słowa były wyraźnie zdeformowane, postrzępione. Treści nie sposób było dociec. Czuliśmy, że dzieje się coś ważnego, i mimo zmęczenia zaczęliśmy biec. Za zakrętem wyłonił się długi odcinek prostej szosy. Na przestrzeni kilkudziesięciu metrów droga była opustoszała. To nas nieco zbiło z tropu, bo już przywykliśmy do widoku sunących tłumów. Stłoczyliśmy się w gromadę. Marszowe odstępy zniknęły. Słuchaliśmy ciągle niezrozumiałych słów przemowy. W oddali widać było długą kolumnę wojskowych samochodów i czołgów. Nie widać jednak było, co to za armia. Idący za nami zaczęli nas w podnieceniu wyprzedzać i biec w kierunku zwartej grupy. Jeden z pędzących, posiadający zapewne sokoli wzrok, zawołał: "Rosjanie, Rosjanie... Widzę sierp i młot...". I tyle go widzieliśmy. Wkrótce i nam nie potrzeba było aż tak dobrego wzroku, aby stwierdzić, że mówił prawdę. Z każdym krokiem przybliżającym nas do megafonu słowa stawały się coraz bardziej wyraźne. Ktoś mówił po polsku. Rosjanin. Znał dobrze nasz język, ale zdradzała go typowo rosyjska intonacja. Łapiąc pojedyncze słowa, podeszliśmy tak blisko, jak tłum pozwalał. Trafiliśmy jednak na koniec przemówienia. Żołnierze stali wokół sowieckiego, armijnego wozu radiowego z kilkoma megafonami na dachu. Panowała cisza. Wkrótce jednak ktoś ją przełamał i zaczęła się hałaśliwa, bezładna dyskusja o tym, co sowieckie megafony z siebie wyrzuciły. Dobiegliśmy zdyszani i zarzucili pytaniami. Większość sowieckich pojazdów wojskowych ozdobiona była czerwoną gwiazdą, niekiedy sierpem i młotem. Ciężarówki pełne były uzbrojonych sołdatów. Zrozumieliśmy, że głos z megafonu potwierdził wcześniejsze pogłoski. Rosjanie wkroczyli. Megafon nadał zaś apel, aby przyłączać się do nich, jak do braci. Staliśmy więc i pośpiesznie szukaliśmy pomysłu, co robić, jak reagować. Nagle z wieżyczki jednego z czołgów doleciał ostry głos: - Hej, wy! - kierował do nas bardzo proste, zbiorowe zapytanie: - Jesteście z nami czy nie? Nie będziemy tu stać na środku drogi cały dzień i czekać, aż się namyślicie. Nie ma się czego bać. Jesteśmy Słowianie, tak jak wy, a nie Niemcy. Nie jesteśmy waszymi wrogami. Jestem dowódcą tego oddziału. Przyślijcie do mnie kilku oficerów na rozmowy. Zapanowało wielkie zamieszanie. Padały setki pytań, komentarzy. Większość żołnierzy wrogo odnosiła się do sowieckich propozycji. Oficerowie wydawali się skonsternowani, niepewni i niezadowoleni ze wszystkiego, także z siebie samych. Byłem całkowicie zagubiony w tym wszystkim. Serce biło mi jak szalone, napędzane wysiłkiem i podnieceniem, wszystko na co się mogłem zdobyć, to odburknięcie na jakieś dwa pytania, gdy moje milczenie wzięto za brak zgody na jakąś kolejną koncepcję większości. Najwyżsi szarżą oficerowie ustalili, że będziemy mieli lepszą pozycję w negocjacjach, jeżeli zachowamy pozory organizacji wojskowej. Podoficerowie zaczęli się starać, aby uformować z żołnierzy jakieś pododdziały. Była to sprawa beznadziejna. W ogólnym tłumie niewiele różniliśmy się od niego. Ot, zbieranina oficerów, podoficerów, szeregowych. Nie można było doszukać się 26 27 nawet tuzina ludzi z tego samego oddziału czy jednostki. Wielu żołnierzy nie miało już broni. Nie mieliśmy artylerii ani karabinów maszynowych. Stan niezdecydowania i niepewności przeciągał się w nieskończoność. Wśród oficerów było dwóch pułkowników. Naradzali się długo nad jakimś planem działania. Następnie przywołali do siebie innych starszych oficerów i szepcząc, naradzali się dalej. Wreszcie od grupki odłączył kapitan. Z kieszeni wyjął nieświeżą chusteczkę i machając nią nad głową, ruszył niepewnym krokiem w kierunku sowieckich czołgów. Tłum zamarł. Wpatrywaliśmy się w niego jak w aktora, który wychodzi na scenę w chwili dramatycznej kulminacji. Nikt nawet się nie poruszył. W dławiącej ciszy odprowadzaliśmy go wzrokiem aż do chwili, gdy spomiędzy czołgów wyłonił się idący na spotkanie naszego kapitana jakiś oficer Armii Czerwonej. Spotkali się w pół drogi i szybko zasalutowali. Zdawało się, że rozmawiają przyjaźnie. Rosjanin wskazał ręką na czołg, z którego poprzednio zwracał się do nas dowódca sowiecki, i obaj skierowali się w tę stronę. Te pozory kurtuazji i przyjaźni wywołały ulgę w tłumie. Minione dwa i pół tygodnia, pełne wysiłku i napięcia, wykończyły nas zupełnie. Fizycznie znajdowaliśmy się w całkiem niezłej kondycji. Niemiecki Blitzkrieg poraził nas jednak emocjonalnie, zaskoczył, zniszczył poczucie wartości i doprowadził do depresji, gdy twardo przyszło zrozumieć, co się właściwie dzieje z nami i naszym krajem. I choć w zdecydowanej większości uniknęliśmy ran, czuliśmy się zupełnie słabi i pozbawieni krzty energii. Nasz parlamentariusz zniknął na dobry kwadrans. My przez ten czas czekaliśmy, owładnięci tępym, bezsilnym lękiem. Wydarzenia były tak nierealne, tak różne od dotychczasowych doświadczeń i tak niewyobrażalne, że nie chcieliśmy nawet o nich już rozmawiać. W tej nerwowej, niespokojnej ciszy rozległ się silny, stanowczy głos. Z głośnika płynęła polska mowa bez cienia obcego akcentu. - Oficerowie, podoficerowie, żołnierze! - rozpoczynało się jak w generalskich przemowach przed ważną bitwą. - Mówi do was kapitan Wielszorski. Dziesięć minut temu widzieliście mnie, gdy szedłem, by konferować z oficerem sowieckim. Teraz mam dla was ważne wiadomości. Nastąpiła pauza. Czekaliśmy na cios. Nastąpił. Dotąd głos był wolny i podniosły. Teraz stał się szybki, ostry, przygniatający. - Armia Czerwona przekroczyła granice, aby pomóc nam w walce z Niemcami, śmiertelnymi wrogami Słowian i całej ludzkości. Nie mamy co czekać na rozkazy naczelnego dowództwa. Polski rząd i komenda główna przestały istnieć. Musimy połączyć się z siłami sowieckimi. Komendant Płaskow żąda, aby natychmiast dołączyć do jego oddziału, po uprzednim złożeniu broni. Będzie nam zwrócona w późniejszym czasie. Informuję wszystkich słuchających mnie o powyższych faktach oraz rozkazuję wszystkim oficerom, podoficerom i żołnierzom zastosować się do żądania komendanta Płaskowa. Śmierć Niemcom! Niech żyje Polska i Związek Sowiecki! Odpowiedzią była kompletna, paraliżująca cisza. Działo się coś, co wykraczało poza nasze zdolności rozumienia. Trwaliśmy w bezwolnym transie. Jak manekiny. Nie było słychać żadnych szeptów. Nikt nie drgnął. Czułem się jak zahipnotyzowany. Podobną chwilę przeżyłem kiedyś, gdy podawano mi eter przed operacją. Zbiorowy trans przerwany został przerażającym szlochem, gdzieś na przo-dzie naszej grupy. Myślałem, że mam halucynacje, za chwilę jednak płacz rozległ się ponownie i zaczął się przeradzać w ochrypły, desperacki krzyk, rozrywający gardło, z którego się dobywał. - Bracia! To jest czwarty rozbiór Polski! Boże, zlituj się nade mną... Huk wystrzału rozległ się w powietrzu. Ogarnęło nas przerażenie. Zaczęliśmy się tłoczyć wokół miejsca, skąd doszedł. Na ziemi leżał podoficer. W stygnącej dłoni trzymał jeszcze pistolet. Z przestrzelonej głowy wyciekał na trawę mózg. Śmierć nastąpiła natychmiast. Nikt nic o nim nie wiedział, nikt go nie znał. Ani nazwiska, ani jednostki... Nikomu nie przyszło na myśl, aby przeszukać zwłoki, by to ustalić na podstawie jakichś dokumentów. Nie byliśmy w stanie zinterpretować tego tragicznego wydarzenia. Nie stało się jednak sygnałem do innych desperackich czynów. Wszyscy zaczęli natomiast mówić, gestykulować, tłumaczyć coś jeden drugiemu. Sytuacja przypominała salę teatralną w minutę po opadnięciu kurtyny. Oficerowie powiększali jedynie zamęt. Biegali od żołnierza do żołnierza, żądając składania broni. Przekonywali opornych. Gdy szeregowiec uparcie trzymał karabin, starali się mu go wyrwać. Dochodziło do przepychanek, którym towarzyszyły ciężkie, męskie przekleństwa i impertynencje. Odezwał się megafon. Znów mówił po polsku rosyjski oficer. - Polscy żołnierze i oficerowie! Składajcie broń przed białą chatą otoczoną drzewami, po lewej stronie drogi. Całą broń, jaką posiadacie: karabiny, pistolety. Oficerowie mogą zatrzymać szable. Żołnierze muszą oddać pasy i bagnety. Każda próba ukrycia broni będzie traktowana jak akt zdrady. Jak na komendę głowy zwróciły się w kierunku chaty. Jaśniała bielą pośród kilku starych modrzewi. Było do niej nie więcej niż trzydzieści metrów. Z jej obu stron ustawiono gniazda karabinów maszynowych. Ich lufy były w nas wycelowane, nie pozostawiając złudzeń co do sytuacji. Staliśmy niepewni. Nikt nie chciał być tym pierwszym, który ruszy wykonać polecenie. Wreszcie dwaj pułkownicy przerwali tę bezczynność. Ruszyli zdecydowanym krokiem. Gdy byli może o pięć kroków od chaty, wyjęli z kabury swoje pistolety i z rozmachem cisnęli nimi w drzwi. Tak samo postąpili dwaj kapitanowie. Pierwszy ruch został wykonany. Za nimi, jeden po drugim, robili tak inni oficerowie: porucznicy i podporucznicy. Żołnierze przypatrywali się temu z niedowierzaniem. Również ja ruszyłem w kierunku chałupy. Szedłem, nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę, że nie jestem uczestnikiem jakiegoś przedstawienia teatralnego. Byłem jak w transie. Zdumiały mnie rozmiary sterty pistoletów. Z żalem wy- 29 28 ciągnąłem mego visa, myśląc, jak bardzo się o niego troszczyłem. Nie użyłem go nigdy. Cisnąłem nim w stertę i szybko odwróciłem się. Chciałem być jak najdalej od tego miejsca. Wracałem do grupy z poczuciem totalnej pustki. Nie miałem nic. Byłem niczym. Po oficerach ruszyli żołnierze. Szli ponurzy, ciągnąc za sobą nogi i spode łba spoglądając na sowieckich sołdatów. Mieli więcej broni, niż myślałem. Sterty karabinów rosły szybko. Pojawiła się nawet broń maszynowa. W oddali zobaczyłem dwie pary koni ciągnących armatkę polową. Zachodziłem w głowę, dlaczego i jak się tam znalazła. Kiedy już ostatni karabin i ostatni bagnet z chrzęstem upadły na stos, kończąc swą wojenną przygodę, z ciężarówek sowieckich wysypały się dwa plutony żołnierzy. Biegiem rozsypali się w rzędach po obu stronach szosy, kierując w nas lufy lekkich karabinów maszynowych. Megafon podał komendę formowania kolumn twarzą w kierunku Tarnopola. Czołgi stojące za nami zapuściły silniki, odwracając lufy dział w naszą stronę. Czołgi na czele kolumny też zwróciły w nas działa. Wolno z początku i niemrawo, nabierając z każdym krokiem regulaminowej szybkości marszowej, wymuszanej przez tanki z przodu i tyłu, ruszyliśmy na Tarnopol. Byłem jeńcem Armii Czerwonej. Stałem się nim, nie mając okazji walki z Niemcami. Rozdział II JENIEC W ROSJI Ś ciemniało się, gdy dotarliśmy do Tarnopola. Dudniąc po bruku, sowieckie czołgi przywiodły nas do jakichś magazynów kolejowych. Miejscowa ludność, głównie ludzie starsi, kobiety i dzieci, tłumnie wypełniła ulice. Patrzyli na nas zrezygnowani. Ponad dwa tysiące mężczyzn, którzy przed dwoma tygodniami opuścili domy, żeby pogonić Niemców do Berlina, maszerowało teraz, pod lufami sowieckich karabinów, w niewiadomym kierunku. Dotąd wlekliśmy się apatycznie, ale teraz, na oczach tych ludzi, pojęliśmy znacznie lepiej, jaką rolę mieliśmy odegrać, a jak opłakany jest koniec tej roli. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o ucieczce. Spoglądając na moich towarzyszy niedoli, widziałem, że wielu z nich myśli o tym samym. Nie szli już ze wzrokiem wbitym w ziemię, a rozglądali się na boki. Wypatrywali szczeliny w otaczającym nas kordonie czerwonoarmistów, przez którą dałoby się wymknąć i zmieszać z tłumem. Kolumna poruszała się w zwartych szeregach, po dziesięciu w każdym. Szedłem w trzecim rzędzie od końca, po lewej stronie. Przy co piątym rzędzie, bezpośrednio przy nas, podążał strażnik z lekkim karabinem maszynowym. Tak się akurat złożyło, że miałem go o metr od siebie. Gdy tylko odwróciłem głowę, aby mu się przyjrzeć i ocenić swoje szansę, natychmiast uchwycił moje spojrzenie i przeszył mnie wzrokiem. W tej samej chwili cztery rzędy przede mną powstało jakieś lekkie zamieszanie. Serce zabiło mi silniej. Wstrzymując oddech, obserwowałem, co się dzieje. Mężczyzna idący po zewnętrznej stronie szeregu wysunął się z linii i dosłownie tuż za plecami strażnika uskoczył w tłum. Sołdat maszerował dalej, nie wiedząc, co się stało. Idący obok mnie strażnik też nic nie zauważył, bo bacznie obserwował "swoich" jeńców. Tłum natychmiast wchłonął śmiałka, a opuszczone miejsce od razu zajął sąsiad z prawej. Pozostali żołnierze też się przesunęli o jedno miejsce, a ponieważ rzędy i tak były nieregularne, ubytek został zakamuflowany. 31 Cała operacja zajęła jedną, pełną napięcia chwilę. Poczułem, że nastąpiła jakaś trudna do określenia zmiana w postawie żołnierzy, którzy widzieli, jak ich kolega zrobił coś innego, bardziej sensownego niż cała reszta. Idący po mojej prawej, niski, barczysty chłopak ze wsi, pewnie szeregowy, kątem oka spoglądał w kierunku dopiero co opróżnionego miejsca. Poczułem ogarniającą mnie falę radości i chęć podzielenia się z nim mymi uczuciami. - Widziałeś? - wyszeptałem, lekko zwracając głowę. Ledwie skinął głową. Widział. W tym samym momencie dostrzegłem wzrok naszego strażnika, który wpatrywał się we mnie bardzo uważnie i bokiem przesuwał w moim kierunku. Nie tylko był czujny, ale najwyraźniej wybrał mnie sobie na cel obserwacji. Gotowy do strzału karabin trzymał tak, aby użyć go w każdej chwili. Byłoby głupotą wystawianie na próbę jego gotowości do pociągnięcia za spust. Gdy zapadł zmrok, nadal szukałem dogodnej okazji do ucieczki. Bez powodzenia. Rozpalona wyobraźnia podsuwała obraz wymykających się z naszego szeregu cieni. Niewątpliwie niektóre były prawdziwymi ludźmi, ale w gęstniejącym mroku nie mogłem mieć żadnej pewności. Hałas czołgów, błyski luf karabinowych w świetle księżyca oraz napięcie związane z uporczywym wypatrywaniem umykających cieni tworzyło iluzję, że uczestniczę w jakiejś niesamowitej grze. Ilekroć zdawało mi się, że jestem świadkiem udanej ucieczki, przeszywał mnie trudny do opisania deszcz tryumfu. Ukradkiem zerkałem wtedy na strażnika, jakbym był wspólnikiem chytrego spisku, którego ofiarą znów padł przed chwilą. Prowadziłem swoją wojnę iluzji. Gdy jednak dostrzegłem zabudowania kolejowe, musiałem pogodzić się z faktem, że i tę wojnę przegrałem. Cokolwiek by się miało stać z tym tłumem wleczonych w nieznane biedaków, było także moim przeznaczeniem. Na twarzach tarnopolan malowała się rezygnacja. Nie tylko jednak. Było coś jeszcze, czego nie mogłem zrozumieć, ale co poruszało mnie do głębi. Oni wiedzieli, że państwo polskie przestało istnieć. Wiedzieli dużo lepiej niż cała warszawska inteligencja, lepiej niż moi dobrze poinformowani, ustosunkowani przyjaciele, lepiej niż wykształceni koledzy-oficerowie. Ci prości ludzie wiedzieli, że Polska padła! Tłoczyli się wokół nas, aby nieść pomoc tym spośród jej synów, którzy gotowi byli dalej walczyć, gotowi byli uciekać. Gdy zbliżaliśmy się do końca tego naszego ponurego marszu, zobaczyłem, że niektóre kobiety w towarzyszącym nam tłumie trzymały w rękach cywilne męskie ubrania. Jedna z nich, w średnim wieku, rzuciła płaszcz żołnierzowi, który przedostał się poza linię straży. Ich czujność też już wyraźnie osłabła... Widząc to, poczułem, jak duma i podziw rozsadzają mi serce. Sięgnąłem do kieszeni. Wyciągnąłem portfel z pieniędzmi i częścią dokumentów, z ręki zdjąłem złoty zegarek po ojcu. Patrząc ostentacyjnie w kierunku marszu, rzuciłem za siebie w tłum portfel i zegarek. To było jedyne, co mogłem zrobić dla tych dobrych i dzielnych ludzi. Było mało prawdopodobne, że kiedykolwiek będę jeszcze tych rzeczy potrzebował. Mogły się przydać komu innemu. Zostało mi nieco pieniędzy pozaszywanych w ubraniu, najważniejsze dokumenty i złoty medalik z Matką Boską Ostrobramską. W chwilę później wprowadzono nas do mrocznej, obskurnej hali dworcowej. W murach dworca szansę ucieczki zmalały do zera. Wraz z nimi krótkotrwała pogoda ducha pozwalająca iść ulicami miasta z podniesioną głową. W zatłoczonej, cuchnącej hali zaczęło wychodzić z nas zmęczenie marszem przez pół Polski i ból utraconych złudzeń ostatnich dwóch tygodni. Zaraz po wejściu żołnierze opadli na ławki, rozsiedli się na schodach czy po prostu na podłodze. Zasypiali natychmiast. Udało mi się znaleźć wolny skrawek podłogi koło ławki, na której chrapali już trzej oficerowie. Usiadłem, opierając głowę o ławkę. Opanował mnie niespokojny, męczący sen. Obudził mnie ból. Nogi miałem zdrętwiałe i nie mogłem ich rozprostować. Zaduch potu, brudu i oddechu ponad dwóch tysięcy ludzi przyprawiał o wymioty. Ludzie leżeli we wszystkich możliwych pozycjach, przewracali się z boku na bok, chrapali, mamrotali jakieś słowa, jęczeli, krzyczeli przez sen. Poczułem głód i pragnienie. Wróciły złe myśli związane z tym, co się stało, i tym, co nas jeszcze mogło spotkać. Oficerowie na ławce też już nie spali. Rozmawiali szeptem o naszej armii i spekulowali, czy jest możliwe, aby odnosiła ona zwycięstwa wszędzie tam, gdzie nas nie było. - Powiedzieli prawdę - spokojnie mówił poważnie wyglądający porucznik. - Polskie wojsko przestało istnieć. Dlaczego uważacie, że mogłoby być inaczej? Skoro my nie daliśmy rady stawić oporu ich czołgom i samolotom, to skąd wam przychodzi do głowy, że innym się udało? Przecież nie byli lepiej uzbrojeni. Najlepsze dowodzenie by nie pomogło. Nie było czym ich powstrzymać. Sama odwaga to mało. Potrzeba czołgów i samolotów. Przecież oni mieli pewnie jakiś tysiąc samolotów na nasz jeden. Ja myślę, że taki sam los spotkał całą armię. Bóg wie, ile dni nie mieliśmy żadnych wieści z dowództwa. Dlaczego? Bo go już nie ma... - Dajcie spokój, kolego! - przerwał mu inny oficer. - Za dużo pesymizmu. To, że nie było kontaktu z dowództwem, nie przesądza niczego. Nie ma łączności, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby się to wszystko zmieniło. Zobaczycie, panowie, jeszcze będziemy na pierwszej linii. Przepędzimy Niemców szybciej, niż do nas weszli. - Jeżeli myślenie o zwycięstwie pomaga ci spać, to sobie myśl dalej... Nie przeszkadzam - usłyszał optymista. Muszę przyznać, że spokojny i zdecydowany głos porucznika robił wrażenie. Był przekonywający i trudno było coś zarzucić jego logice. Początkowo zgadzałem się z nim. Potem jednak wizja porucznika zaczęła wydawać mi się odrażająca i odmawiałem jej nawet cienia racji. Wojsko polskie, nasza duma, rozbite w niespełna trzy tygodnie! Nieprawdopodobne. Niemcy nie byli przecież cudotwórcami... Warszawa jeszcze się broniła, a z innych części kraju też 32 33 nadchodziły informacje o walkach. Zacząłem masować nogi, aby przywrócić normalne krążenie. Oficerowie na ławce znów zasnęli. Zrobiłem to samo. Rano obudził nas hałas wtaczającego się na stację pociągu towarowego. Sowieccy żołnierze zaczęli nas kierować do wagonów. Nikt nie sprawdzał naszych papierów, naszej tożsamości, ani nie próbował zaprowadzić jakiegoś porządku. Jak popadło, pakowano nas do wagonów. Przy drzwiach każdego z nich stał sowiecki żołnierz, którego zadaniem było odliczanie wchodzących. Po słowie "sześćdziesiąt" drzwi zamykano. Czekała nas długa droga, bo jeszcze na stacji polecono nam napełnić wodą wszystkie posiadane naczynia i pojemniki. Na stację tarnopolską zaczęły napływać kolejne grupy polskich żołnierzy wziętych do niewoli przez Sowietów. Później mówiono mi, że wielu żołnierzy uciekło, korzystając z pomocy tarnopolan. Trafiłem do jednego z pierwszych wagonów. Cały skład liczył ich ponad sześćdziesiąt. Przez ponad dwie godziny czekaliśmy na zapełnienie całego pociągu, było więc trochę czasu na zorientowanie się w sytuacji. Na środku wagonu ustawiony był żelazny piecyk, przy którym leżało trochę węgla. Wywnioskowaliśmy zatem, że jedziemy w chłodniejsze okolice. Dostaliśmy po pół bochenka chleba i po pół kilo suszonej ryby. To również wskazywało, że podróż potrwa. Suchy prowiant nie był bowiem podatny na zepsucie. Przewidywania potwierdziły się. Podróż trwała cztery doby. Kołysząc się i trzeszcząc, pociąg posuwał się na wschód. Siedzieliśmy lub leżeli, ściśle wypełniając wnętrze. Nie było co robić poza masowaniem obolałych kończyn czy energicznym poruszaniem nimi, gdy sztywniały z zimna. Banalne zajęcie, jakim było palenie w piecyku, nabierało wymiaru jakiegoś misterium. Urozmaicało monotonię jazdy. Codziennie rano pociąg miał półgodzinny postój. Otrzymywaliśmy racje żywnościowe, po czym wypuszczano nas na zewnątrz. Mogliśmy rozprostować kości i załatwić potrzeby fizjologiczne gdzieś na uboczu, a nie -jak w wagonie - do wiadra. Staraliśmy się ruszać jak najwięcej. Niektórzy wykonywali namiastkę gimnastyki. W drugim dniu podróży zwróciliśmy uwagę na zdecydowanie odmienny wygląd miejscowej ludności, która przychodziła nas oglądać. Nie było wątpliwości: byliśmy już w Rosji. Ludzie stali małymi grupkami. Obserwowali nas z widoczną rezerwą, lecz bez wrogości. Sowieccy strażnicy nie zabraniali im patrzeć ani nam odzywać się do nich. Kilku oficerów i żołnierzy znających rosyjski podeszło do miejscowych. Ci nie cofnęli się. Pierwsze pytanie, jakie padło, dotyczyło... picia. Ludzie proponowali wodę. Widocznie już wcześniej szły tędy transporty i wiedzieli, czego polskim jeńcom trzeba. Do jednego z naszych oficerów, wysokiego, przystojnego mężczyzny w wieku nieco ponad trzydzieści lat, zbliżyła się młoda, może dwudziestoletnia Rosjanka. Z powagą na twarzy wyciągnęła w jego kierunku rękę z puszką napełnioną wodą. Oficer pił łapczywie. Oddając puszkę, dał się unieść euforii. - Spasiba. Bolszoje spasiba! Jesteście naszymi drogimi przyjaciółmi. Razem pobijemy niemiecką swołocz... - dziękował entuzjastycznie. - Wy? Wy z nami? Wy, polscy panowie, faszyści? - Rosjanka wolno recytowała słowa. - Warn się trzeba nauczyć u nas roboty. Do roboty to wam może siły starczy, ale nie będziecie już gnębić biednych. To był kubeł zimnej wody. Oficer stał jak wryty, a młoda kobieta hardo patrzyła mu w oczy. Wierzyła w to, co powiedziała, jak w świętość. Zapewne "świętość" będącą tworem sowieckiej propagandy. Ale cóż to zmieniało? Dla niej polski jeniec zasługiwał na łyk wody, bo był - po ludzku - spragniony. Nie zasługiwał natomiast na jakiekolwiek familiarne traktowanie, a już najmniej na potwierdzanie jego deklaracji "braterstwa" z Rosjanami. Zrozumiałem wtedy, jaka przepaść dzieli nasze kraje. Bliskie geograficznie, ale dramatycznie odległe historycznie i politycznie. To nas, polskich oficerów, obarczano winą za stan stosunków polsko-sowieckich. Byliśmy dla ludzi dzielących się z nami wodą bandą panów, arystokratycznych próżniaków żyjących z trudu innych. Takich jak oni. To były grzechy nie do odkupienia. Odchodziliśmy w stronę wagonu sfrustowani kolejną lekcją, jaką otrzymaliśmy. Nie trafiliśmy do kraju, gdzie mogliśmy liczyć na życzliwość. Nauczka była brutalna. Nakazywała większą ostrożność i mniej otwartości w kontaktach z Rosjanami. Piątego dnia podróży pociąg stanął wcześniej niż zwykle. Byliśmy u celu drogi. Wartownicy otworzyli wagony i nakazali ustawianie się w rzędach ósemkami. Zorientowaliśmy się, że jesteśmy opodal jakiejś wioski, na tyle małej, że nie miała nawet budynku stacyjnego, a zwykły peron. W dali majaczyło kilka chałup. Niebo było szare, smagał ostry wiatr. W pewnej odległości zobaczyliśmy kilku tamtejszych "muzyków", przysłanych pewnie celem zorientowania się, co to za pociąg zajechał do wsi nad ranem. Byli biedni, skromnie ubrani i... wrodzy. Miotali jakieś przekleństwa w naszym kierunku. My z kolei, zziębnięci na kość, kurczyliśmy się w naszych letnich mundurach, płaszczach. Precyzyjniej, w tym, co z nich pozostało. Sprawialiśmy wrażenie tak słabych, że wiatr może nas poprzewracać. Każdy ściskał w ręku tobołek ze skarbami. Jakaś zapasowa koszula, cieplejsze gacie, para skarpet, łyżka, scyzoryk, kawałek sznurka, manierka... Wszystko, co nam zostało na świecie. "Co ja tu robię?" - pytałem siebie bezgłośnie. I zaraz potem przychodziła myśl: "Musisz uciekać". Rozsądek pytał: "Jak? Dokąd?". Czułem się zagubiony. Oszukany przez wodzów. Zapomniany przez Opatrzność. Imaginacja kreśliła obraz ciężkich walk, jakie toczy nasza armia, do której koniecznie muszę dołączyć i pomścić się za klęskę zadaną nam w Oświęcimiu l września. Wydano rozkaz wymarszu. Powoli ruszyliśmy w kierunku wzgórza wznoszącego się nad równinnym terenem. Dyskutowaliśmy. Starsi jak zwykle wykazywali większą odporność i realizm, znosili los z większą powagą i jakby fatalistyczną godnością. Młodsi klęli, skarżyli się, knuli jakieś fantastyczne 35 34 plany buntu przeciw Sowietom lub ucieczki. I tak w cichym pomruku rozmów grupa sunęła przed siebie. Po kilku godzinach marszu, nieustannie pod górę, nasze myśli zdawały się zdążać w zupełnie odwrotnym kierunku. Z górnolotnych planów, buntu, ucieczki i rewanżu nie pozostało nic. Wdarła się natomiast bolesna niepewność, dokąd nas wloką, oraz świadomość nieszczęścia i całej tej drogi, którą w trzy tygodnie tak bardzo oddaliliśmy się od normalnego świata. Dotąd nie zastanawiałem się, jak bardzo bliskie mi było wszystko, co zostawiłem w Warszawie: rodzinę, przyjaciół, nadzieje na przyszłość. Każde wspomnienie dawnego życia, każda dobrze utrwalona chwila zdawały się pogłębiać przepaść, w jakiej się znalazłem. Schylając się, aby poprawić uwierające buty, zastanawiałem się nad absurdalnością ich "obecności" tu, na rosyjskiej ziemi, w rosyjskim błocie. To przecież były robione na miarę, eleganckie buty od Hiszpańskiego, najlepszego szewca w Warszawie. Ile musiałem czekać, aby w ogóle zechciał przyjąć ode mnie zamówienie. Jak się potem nimi cieszyłem. Co one tu robią? Gdy znów starałem się przełknąć ślinę, a ta piekła w gardle, wspominałem smak chłodnego "Chardonnay" na balu w rezydencji ambasadora Portugalii, pitego pod dobrą muzykę, i kolejne tango z panną de Men-des... Co za szatańska zmiana w ciągu dwudziestu dni! Kto za tym stoi? Kto kieruje moim losem? - tłukły się myśli. Sowieccy sołdaci zatrzymali nas okrzykami. Byliśmy na pustej przestrzeni, częściowo otoczonej gęstym i wysokim lasem. Na polanie wznosiły się zabudowania. Budynek cerkwi, dom służący kiedyś jako klasztor, pomieszczenia gospodarskie, jakieś stare obory i stodoły. Nagle zapiszczał megafon i popłynęły polskie słowa wypowiadane z rosyjskim akcentem. Otrzymaliśmy instrukcje na nasze nowe życie. Przede wszystkim podzielono nas na żołnierzy i oficerów. Gdy to się już dokonało, nastąpił podział na czterdziestoosobowe grupy. Ku ogólnemu zaskoczeniu, żołnierzy potraktowano lepiej niż oficerów. Skierowano ich do bu-iynku cerkwi i zabudowań poklasztornych. Nas - do stodół i obór. Zupełnie •naczej potraktowano wziętych do niewoli policjantów oraz tych oficerów rezerwy, którzy w cywilu byli sędziami, adwokatami czy wyższymi urzędnikami. Megafon określił ich mianem tych, "którzy gnębili polskich komunistów i dasę robotniczą". Dla nich polecono pozbijać z desek osobne komórki na po-iwórzu. Dowiedzieliśmy się, że przywieziono nas tu "do roboty". Będzie ona polegać na wycinaniu lasu. Pozostaniemy tu tak długo, jak będzie potrzeba. Mamy yykonywać polecenia i starać się pracować jak najlepiej. Wszelka niesubor-lynacja będzie surowo karana. Nie miałem zamiaru analizować sensu tych zarządzeń. Nie spodziewałem ię pozostać tam dłużej, tylko szukać szansy ucieczki. Stąd też postanowiłem koncentrować się na jak najszybszej adaptacji do zastanych warunków. Szan- są przyszła szybciej, niż myślałem. Sowieci postanowili pokazać "zdegenero-wanym polskim arystokratom", że u nich obowiązuje zasada: "żadna praca nie hańbi". Przede wszystkim zaś, że mogąjej nas nauczyć... Jedzenie było przygotowywane dla więźniów w wielkich żeliwnych kotłach. Po rozdzieleniu porcji kotły należało wymyć. Nie było to zajęcie sympatyczne ani lekkie. Kotły były ciężkie i głębokie. Nachylanie ich i obracanie wymagało nie lada krzepy, a co dopiero wygrzebywanie z nich resztek strawy. Czyszczenie owocowało bólami krzyża, poranionymi dłońmi, połamanymi paznokciami. Początkowo była to robota szeregowych sowieckich sołdatów. Po kilku dniach zakomunikowano, że nie mają oni na to czasu. Jeżeli chcemy jeść, musimy sami zacząć czyścić kotły. By szybciej znaleźć chętnych, obiecano, że wszystkie wygrzebane z dna i ścian resztki ochotnik może... zjeść sam. Propozycja napotkała szybki odzew po stronie żołnierskiej. Z baraków oficerskich zgłosiło się zaledwie trzech. W tym -ja... Zajęcie, istotnie, nie było przyjemne. Kotły śmierdziały, lepka maź oblepiająca ręce była obrzydliwa. Jednak przez sześć tygodni pobytu w tym łagrze należałem niewątpliwie do najlepiej odżywionych jeńców. Mało tego, praca fizyczna na równi z prostymi żołnierzami sprawiała mi satysfakcję. Pokazywałem samemu sobie, że w razie konieczności potrafię wykonać najpodlejsze służebne roboty. Wolne obozowe chwile spędzałem z porucznikiem Kurpiosem. Był żywą, niecierpliwą naturą. Myśli zaprzątała mu idea ataku na sowieckich strażników, gdy tylko nadarzy się taka szansa i będzie miała jakiekolwiek widoki powodzenia. Każdą spędzaną razem chwilę wykorzystywaliśmy na analizowanie ewentualnych dróg ucieczki. Samo wyjście poza obręb obozu nie było specjalnie trudne. Zrażała natomiast perspektywa dotarcia do linii kolejowej. To było dobrych parę godzin marszu. Pewnie złapaliby nas po drodze. Poza tym pociągi były dobrze strzeżone i dostanie się do nich wymagało jakichś dokumentów sowieckich. Mieliśmy na sobie polskie mundury. Poszarpane, brudne, ale wciąż do rozpoznania. Zaraz by nas ktoś zadenuncjował. No i drobiazg: nie znaliśmy ani w ząb języka rosyjskiego... Z wrodzoną Polakom wiarą byliśmy jednak gotowi zaryzykować, pokładając nadzieję w Opatrzności. Nieoczekiwanie jednak Kurpios wpadł na nowy, "genialnie prosty" pomysł. Gdy któregoś dnia szedłem do swych kuchennych zajęć, ktoś trącił mnie w plecy. Czerwony z emocji i nieco zdyszany Kurpios szybko wysyczał mi w ucho: "Mam plan. Świetny. Zadziała na sto procent...". Na chwilę mnie zamurowało. - Jaki? - rzuciłem przez ramię. Szedłem dalej, widząc, że sowiecki wartownik, stojący może o trzydzieści kroków od nas, zaczyna się bacznie w nas wpatrywać. Nie odwracając głowy, wymamrotałem: - Uspokój się, do cholery. Wyglądasz, jakbyś chciał ten cały obóz wysadzić w powietrze... Nie odwracaj się za siebie. 37 36 Zrozumiał. Zrównał się ze mną. Teraz, od biedy, wyglądaliśmy jak dwóch jeńców idących w jakimś celu w określonym kierunku. Kurpios istotnie przynosił rewelacyjne informacje. Zapowiadała się wymiana jeńców pomiędzy Niemcami i Sowietami, która miała dotyczyć jedynie tych, którzy posiadali stopień nie wyższy od szeregowego. Niemcy mieli odesłać Sowietom wszystkich Białorusinów i Ukraińców oraz Polaków mieszkających w chwili wybuchu wojny na terenach zajętych przez Związek Sowiecki, jeżeli ci wyrażą taką wolę. Równocześnie strona sowiecka miała przekazać Polaków pochodzących z terenów włączonych do III Rzeszy jako "historyczne ziemie niemieckie". Kurpios recytował te postanowienia z pedanterią prawniczą, chcąc najwyraźniej zrobić na mnie wrażenie. Dla dodania efektu strzelił na koniec palcami i zastygł w oczekiwaniu na moją reakcję. - Znakomicie - odparłem z widoczną ironią. - Za tydzień od tej chwili będę w Warszawie wybierał się na bal. Tylko drobiazg... mam się zdegradować do szeregowca, jeszcze raz urodzić, przekonać Rosjan, no i nie dać się złapać Niemcom. Przecież to proste. Aż się dziwię, że tego sam nie wymyśliłem... - Oj, Jasiu, Jasiu... - odpowiedział, współczująco kręcąc głową. - Widzę, że ci rozum odbiera. Trzeba cię stąd zabrać jak najszybciej. - No dobra. Załóżmy, że coś jest w tym gadaniu. Jakie ziemie właściwie włączyli do tej ich tam Rzeszy? Łódź? - Ma się rozumieć, Lietzmanstadt też... Jak dotąd, idzie dobrze. Masz jakiś dokument, żeś się tam urodził? - Mam książeczkę wojskową i metrykę urodzenia zaszytą w czapce. Sfatygowana, trochę podarta, ale jest... A ty? - zainteresowałem się. - No, z moim miejscem urodzenia nie jest aż tak dobrze. Pan Hitler nie był łaskaw go zabrać do siebie. Ale pewnie jakoś z tym sobie poradzę. Wszystko po kolei... Póki co, ty musisz zostać szeregowcem. To nie będzie trudne. Zresztą sam zachodzę w głowę, jak w ogóle zostałeś oficerem... - Kurpios dawał się nieść euforii. - Jak właściwie mam udawać szeregowca? Przecież nie ukryję munduru, a innego nie mam. Spodziewasz się, że komuś ukradnę? - Zaraz: ukradnę. A pożyczyć nie łaska? Poszukaj szeregowego, który nie chce iść "pod wymianę", zaapeluj do jego humanizmu i patriotyzmu i się z nim zamień mundurami. Załatwcie to gdzieś w lesie podczas wyrębu i wrócicie do baraków jako dwie różne osoby. Co za sprawa? Nie można było zarzucić wiele temu rozumowaniu. Recepta Kurpiosa wydawała się sensowna. Sowieccy strażnicy nigdy nie sprawdzali nazwisk powracających z roboty. Po łebkach przeliczali grupy i jak im się zgadzała liczba, uważali, że wszystko jest w najlepszym porządku. Gdybym znalazł chętnego, a w to akurat nie wątpiłem, operacja zamiany mundurami i zajęcia jego miejsca w grupie była praktycznie nie do wykrycia. Zdecydowałem się zaryzykować niezależnie od tego, co mnie mogło spotkać. Ponadto nadal wierzy- łem, że polska armia gdzieś walczy, i że do niej dołączę. Chciało mi się krzyczeć z radości. - Ale co z tobą? - przypomniałem sobie o moim towarzyszu niewoli. - Albo, albo... Albo zdobędę jakiś "kwit" z odpowiednim miejscem urodzenia, albo będę musiał Ruskich do tego przekonać bez papierów... - Słuchaj, nie może tak być... - chciałem jeszcze dodać, że albo wydostajemy się razem, albo razem pozostajemy, ale w żadnym wypadku nie skorzystam z jego rad tylko dla siebie. Kurpios przerwał mi. - Bez sentymentów - rzucił stanowczo. - Nie zachowujmy się jak ucznia-cy. Wiem, co myślisz, i cenię to bardzo. Nie możesz jednak rezygnować dlatego, że mnie nie wyszło. Nie bądź głupi. To, co możesz dla mnie zrobić, to zorientować się, jaka jest właściwie procedura tej całej wymiany. Zamień się mundurem, idź do komendanta i powiedz, że chcesz wracać do Łodzi. Przekonasz się, czy dokładnie bada papiery, czy wypytuje o szczegóły albo usiłuje cię przyłapać na kłamstwie. Wrócisz, opowiesz, a ja będę wiedział, czego się spodziewać. Rozumiemy się, panie poruczniku? Machinalnie kiwnąłem głową. Szliśmy w milczeniu. Ja skręciłem do zabudowań garkuchni, a on poszedł dalej, w kierunku kwater. - Muszę go znaleźć. Muszę znaleźć szeregowego... - powtarzałem bezwiednie. Starałem się zagłuszyć wyrzuty sumienia, jakie mnę dręczyły w związku z Kurpiosem. Widziałem, jak macha ręką na pożegnanie. W kuchni zacząłem przyglądać się innym "kucharzom". Jeden z nich, szeregowy Paradysz, ukraiński chłop spod Stanisławowa, wydał mi się dobrym kandydatem. Był nieco wyższy ode mnie, pewnie w tym samym wieku. Od początku mego przyjścia do kuchni mieliśmy dobry kontakt. Nie zrażał mnie jego kaleczony niemiłosiernie polski. Nie przeszkadzało prawosławne wyznanie. Nie wywyższałem się z powodu swej szarży oficerskiej. On to widział i -jak mógł - okazywał sympatię i pomoc w ciężkiej robocie pomywacza. - No i co pereżywajesz? - zapytał mieszaniną polskiego i ukraińskiego. Wyglądałem na wyraźnie podekscytowanego, więc nie było co się bawić w ciuciubabkę. Powiedziałem, że potrzebuję jego pomocy i na czym ona miałaby polegać. Nie wahał się nawet sekundy. "Tak i zrobim..." - odpowiedział spokojnie. Zaraz też dodał, że nie ufa Niemcom jak psom i gdyby nawet był uprawniony, toby pozostał u Ruskich. Od razu wymyślił też, jak może się taka zamiana mundurów odbyć. Otóż, po wykonaniu z rana czynności pomocniczych w kuchni i wymyciu kotłów po śniadaniu, pomywaczy wyganiano do lasu, aby pomagali innym przy wyrębie. Potem, krótko przed porą obiadu, znowu nas zabierali do kuchni. To był zatem najlepszy czas: przerwa między posiłkami. I tak postanowiliśmy. W drodze do lasu starałem się maksymalnie zbliżyć do grupy szeregowych. Generalnie Sowieci pilnowali, aby grupy nie mieszały się ze sobą, ale nie była 39 38 to zasada bez wyjątków. Dostrzegłem Paradysza. Jemu pozostawiłem inicjatywę.. Kiedy mijaliśmy gruby dąb, spojrzał na mnie znacząco. Zrozumiałem, że za jego osłoną będzie nasza "przebieralnia". Po następnych trzydziestu metrach dotarłem do miejsca mojej pracy. Na ziemi spoczywało ścięte drzewo, z którego odrąbywaliśmy siekierami gałęzie. Uderzyłem raz i drugi. Zobaczyłem, że najbliższy strażnik stoi o dobre sto metrów. Nie mógł mnie widzieć dokładnie przez zarośla. Cisnąłem siekierę obok pnia i pobiegłem w kierunku dębu. Paradysz już tam był. Był już rozebrany do żołnierskich gaci. Rzuciłem się na ziemię i zacząłem ściągać z siebie mundur. - Wiesz, nigdy ci nie zapomnę tego, co robisz... - zacząłem chaotycznie dziękować Paradyszowi. - Ne pereżywaj... - uśmiechnął się. - Nie będę się nawet wprowadzał do tych twoich oficerów. Zaraz zrywam te pagony i tyle mnie poznają. Mam papiery, żem szeregowy, a po rusku dam sobie radę, jakby o co pytali. Ne pereżywaj... Zaimponował mi spokojem. - Ale oficerowie nie są wcale tacy okropni -powiedziałem, aby coś powiedzieć. - A kto mówi, że są? - Dziękuję ci jeszcze raz... Dopinaliśmy guziki i poprawiali spodnie. Szeregowy Paradysz jednym szarpnięciem zerwał lewy pagon. Spojrzał nań. To samo zrobił z drugim. Rozejrzał się. Dostrzegł kamień obrośnięty mchem. Odsunął go nieco i dźwignął w górę. Drugą ręką wrzucił pod spód naszywki z mego munduru. Opuścił kamień, pod którym legło moje "oficerstwo". Widząc, jak się gapię, Paradysz zasalutował w kierunku kamienia. Ruszył do swój ej roboty, już się na mnie nie oglądając. Dopadłem swojej siekiery. Ile sił w rękach zacząłem nią rąbać gałęzie, aby rozładować napełniające mnie napięcie i ekscytację. Wracałem już z szeregowymi. Paradysz, tak jak się umówiliśmy, pozostał w tyle, aby sowieccy strażnicy mogli mnie policzyć za niego. Sam dostał się do cerkwi przez wybite okno od zakrystii. Byłem szeregowym. Następnego dnia rano zameldowałem strażnikowi, że proszę o zgodę na wysłuchanie przez komendanta. Spojrzał na mnie badawczo i zapytał: "Po co?". Jak mogłem, łamanym rosyjskim lub tym, co mi się wydawało tym językiem, zacząłem wyniszczać mój problem. Jestem z Łodzi. Łódź jest w III Rzeszy. Podlegam pod wymianę jeńców. Chcę o tym zameldować komendantowi. - Idi za mnoj... - padło polecenie. Zaprowadził mnie do pomieszczeń cerkiewnych, które niegdyś stanowiły zapewne kancelarię. Przy biurku siedział oficer, którego stopnia nie byłem w stanie rozpoznać. Mógł mieć może trzydzieści pięć lat. Jego włosy miały kolor piasku na plaży i wyraźnie nie poddawały się grzebieniowi. Coś pisał. - Przyprowadziłem tego szeregowego, towarzyszu komendancie - zameldował żołnierz. Rosjanin przeciągnął się, ziewnął znudzony i spojrzał na papiery. - Nazwisko? Czego chcesz? - zapytał machinalnie. - Szeregowy Karski, poprzednio robotnik. Urodzony w Łodzi - wyrecytowałem. -1 co? Czego chcesz? - Chcę wracać do siebie, panie komendancie. - Zanotuję - wyglądało na to, że to już koniec rozmowy. Sowiecki oficer jeszcze raz się przeciągnął. - Jak możesz udowodnić, skąd jesteś? - zapytał. Podałem mu metrykę urodzenia. Oglądał ją przez chwilę. Coś zapisał na kartce. Znowu zaczął demonstrować swoje znudzenie: ziewnął, przetarł oczy. Nie wiem, na ile było to naturalne, a na ile wystudiowane zachowanie. Efekt w każdym razie miał być taki, że sowieckiego komendanta jacyś tam polscy jeńcy zwyczajnie nudzą i musi się opędzać od nich jak od much. Stałem, myśląc o tym wszystkim, i uśmiechnąłem się. Rosjanin dostrzegł to i wyraźnie spoważniał. Ściągnął usta i patrząc mi prosto w oczy, wycedził: - Na co czekasz? Posłuchanie dobiegło końca. Strażnik odprowadził mnie do baraku. Musiałem się powstrzymywać, aby nie zdradzić się z moją radością. Wyglądało na to, że moja wersja trafiła sowieckiemu oficerowi do przekonania. Jeszcze tego dnia, podczas roboty w lesie, odnalazłem porucznika Kurpiosa. - Powinno się udać przekonać ich bez papierów. Nie wydają się specjalnie interesować przetrzymywaniem tych, którzy się kwalifikują do wymiany. - Spróbuję jednak zorganizować jakieś "kwity". Lepiej nie ryzykować -odpowiedział Kurpios. - Wiesz przecież, że mamy jechać razem... - Jeżeli się uda. Jak nie da rady pojechać tym samym transportem, zobaczymy się w Warszawie. Gdybyśmy się jednak mieli nie zobaczyć, trzymaj się! -usłyszałem. - Postaraj się. Powodzenia. Bądź ostrożny - rzuciłem za odchodzącym porucznikiem. Nigdy więcej już go nie zobaczyłem. Następnego ranka, tą samą drogą, którą przebyłem sześć tygodni wcześniej, maszerowałem w kierunku stacji kolejowej. Byłem w transporcie około dwóch tysięcy żołnierzy odsyłanych Niemcom na uzgodnionych zasadach. Później dowiedziałem się, że Kurpiosowi udało się zmienić tożsamość na żołnierską i że odjechał późniejszym transportem. Nasze drogi nigdy się jednak nie przecięły. 40 Rozdział III UCIECZKA W ymiana jeńców odbyła się koło Przemyśla, miasta na granicy rosyj-iko-niemieckiej, ustanowionej na mocy układu Ribbentrop-Moło-ow. Dotarliśmy tam o świcie. Polecono nam opuścić wagony i uformować szeregi po dwunastu w każdym. Staliśmy w polu, na przedmieściach miasta. Było zimno, zacinał drobny deszcz. Jak to w listopadzie. Nasze mundury były zniszczone. Wydane na letnią kampanię, nie przystosowane do jesiennych chłodów, stanowiły już tylko namiastkę odzienia chroniącego przed zimnem i deszczem. Jak mogliśmy, staraliśmy sieje naprawiać, wkładać pod nie jakieś szmaty. W buty z kolei pakowaliśmy zdobyte kawałki papieru. Tak walczyliśmy z naszym nowym wrogiem: pogodą. Postój w polu trwał ponad pięć godzin. Staliśmy w błocie, a wilgoć wypełniała buty. Ci z nas, którzy pochodzili ze wsi, znaleźli szansę ulżenia trudom postoju. Pozbierali z pola resztki słomy i starali się zrobić z nich rodzaj mat chroniących przed wilgocią i pozwalających usiąść na ziemi. Jeden z nich proponował mi nawet miejsce obok siebie, ale pokusa dania ulgi utrudzonym nogom nie wydała mi się warta siadania w błocie, nawet na słomiance. Podziękowałem więc szeregowemu, starając się go nie urazić. Machnął tylko ręką, a na moje miejsce zgłosiło się dziesięciu innych, którym nogi odmawiały posłuszeństwa. Sowieccy strażnicy nie przesadzali z drylem i byli pobłażliwi. Byli to tacy sami synowie chłopów i robotników pogonieni na wojnę jak nasi żołnierze. Naturalnie byli odpowiednio urabiani propagandowo i polskich oficerów brali za "faszystowskich gnębicieli". Wobec szeregowych obowiązywała wersja, że jest to "klasa robotnicza wykorzystywana przez polskich panów". To był zapewne ważny powód pobłażliwości. A inny? Być może sowieccy żołnierze chcieli mieć jak najszybciej za sobą misję konwojowania Polaków. Nawet porządnie zdenerwowany strażnik nie uderzył naszego żołnierza ani nie obrzucił wyzwiskami. Najpoważniejsząreakcjąbyło ostrzeżenie: "Zamknij się albo cię poślę na Syberię!". Najprawdopodobniej myśleli, że słowo "Syberia", od pokoleń złowieszcze dla Polaków, i teraz będzie dla nich straszakiem przywołującym do porządku. Wielu sołdatów próbowało nawiązać z naszymi rozmowę. Te próby szybko się jednak kończyły z powodu trudności językowych. Na ogół prości sowieccy żołnierze czuli się zdziwieni naszą decyzją dobrowolnego powrotu pod kontrolę Niemców. Jak potrafili, starali się uzmysłowić nam głupotę tego wyboru... Przejawem tego był slogan: "U nas wsio charaszo, u Giermancew chu-że budiet!". Niektórzy z naszych starali się dowiedzieć od Rosjan, co z nami Niemcy planują począć. Sens sowieckiej wersji sprowadzał się do podobnych odpowiedzi: - Nasz komendant powiedział Niemcom, aby was puścili wolno do domów. Oni na to, że najpierw zagonią was do roboty, tak aby lał się z was pot... Jak wielu innych, czułem się złapany w pułapkę. Naturalnie cieszyliśmy się z opuszczenia sowieckiego obozu, ale Niemców obawialiśmy się jak największej plagi. I ja bałem się życia pod ich butem, ale nie opuszczała mnie myśl, że gdzieś przecież armia polska z Niemcami się bije, a ja muszę uciec i do niej dołączyć. Nagle usłyszeliśmy warkot silnika samochodowego pracującego na wysokich obrotach. Narastał z każdą chwilą. Strażnicy kazali wstawać z ziemi i formować szyki. Terenowy odpowiednik amerykańskiego jeepa zahamował z poślizgiem. Poza szoferem było w nim po dwóch oficerów sowieckich i niemieckich. Po chwili byliśmy świadkami zadziwiającej sceny. Nikt z pojazdu nie chciał wysiąść pierwszy. Sowieci zapraszali Niemców, a ci zachęcali tych pierwszych. "Wersal" trwał jakiś czas, potem jednak Niemcy ustąpili. Wysiedli pierwsi. Szli o pół kroku przed ich sowieckimi sojusznikami, a ci wskazywali im uprzejmie drogę. Ta celowa zapewne demonstracja przyjaźni i kurtuazji nie uszła naszej uwagi. Czuliśmy się dodatkowo sfrustrowani. - A cóż to za wdzięczenie jak na dworze? Niech ich szlag trafi - usłyszałem za sobą. Uwaga rzucona podniesionym, histerycznym głosem mogła być niebezpieczna zarówno dla autora, jak i stojących obok. Nie oglądając się, kopnąłem sąsiada w nogę. Zaklął wulgarnie, ale zamilkł. Oficerowie właśnie koło nas przechodzili. Gdy dotarli do końca szeregów, zawrócili i ruszyli z powrotem. Szli niespiesznie, przystawali, wymieniając uwagi. Pokazywali nas sobie palcami. W pewnej chwili jeden z Niemców zauważył bosego, szczególnie obdartego jeńca. Podarty mundur pouszczelniał słomą. Był zarośnięty, trząsł się z zimna. Był jedną kupą nieszczęścia. U Niemca wywołało to atak śmiechu. Jego towarzysze sowieccy i drugi oficer niemiecki natychmiast także ryknęli śmiechem. Odeszli. Obejrzałem się w lewo do tyłu, aby zobaczyć, kogo właściwie "poczęstowałem" kopniakiem w piszczel. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Był 43 42 mego wzrostu, miał długie, ciemne włosy i wymizerowaną twarz. Jej niesamowity wygląd podkreślały błyszczące od gorączki, duże, piwne oczy. Podarty mundur wisiał na nim jak na strachu na wróble. Nie miał czapki. - Uważaj, kolego, bo cię w końcu postawiąprzed plutonem egzekucyjnym - rzuciłem w jego kierunku. - Niech cię to nie obchodzi. Mnie już wszystko jedno... - mówił z desperacją i rozgoryczeniem. - To życie jest tak pogmatwane, a świat taki podły. To nie był język prostego chłopa ani zaciąganie wskazujące na białoruskie lub ukraińskie pochodzenie. Chłopak posługiwał się nienaganną polszczyzną. Może tak jak ja przekształcił się z oficera w szeregowca? Był wyraźnie w depresji psychicznej. Nie bardzo wiedząc, jak mogę mu pomóc, powiedziałem: - Trzymajmy się razem. Dobrze? - Dobrze, proszę pana... Uśmiechnąłem się zaskoczony. Po raz pierwszy od wybuchu wojny ktoś powiedział do mnie "proszę pana". Dotąd komunikowaliśmy się w naszym jenieckim gronie, używając na ogół imion lub powstających na poczekaniu przezwisk oraz chamskich przekleństw, dla wzmocnienia efektu naszych wypowiedzi. Inspekcja dobiegła końca. Dostaliśmy rozkaz marszu. Od mostu granicznego na Sanie dzieliło nas około pięciu kilometrów. Po mniej więcej trzech kwadransach czoło naszej kolumny dotarło w to miejsce. Po drugiej stronie rzeki, jak gdyby w gigantycznym lustrze, ujrzeliśmy taki sam jak nasz tłum ludzi. Nie było jedynie mundurów strażników. W naszym życiu otwierał się nowy rozdział... Nieodwołalnie trafialiśmy w ręce niemieckie. Załoga sowieckiego jeepa wysiadła. Niemieccy oficerowie ruszyli na swoją stronę mostu, Rosjanie pozostali. Zaczęto formować kolumnę. Ze strony niemieckiej wykrzyknięto jakąś liczbę. Sowiecki strażnik potwierdził po niemiecku. Padł sygnał do marszu. Grupy ruszyły równocześnie. Powoli i niepewnie. Gdy mijaliśmy się gdzieś w połowie mostu, doszło do sytuacji, którą w normalnych warunkach dałoby się określić jako... zabawną. Jeńcy, którzy z własnej woli zdecydowali się na wymianę, nagle osłabli w entuzjazmie i ogarnęła ich niepewność. Zaraz potem przyszła złość wymagająca jakiegoś ujścia. Posypały się szyderstwa i kpiny wobec idących z przeciwka. To miało być lekarstwem na własne poczucie niepewności losu. - Patrzcie, głupich! Idą tam i nie wiedzą, co ich czeka! Idźcie, durnie, idźcie! - krzyczał wielki chłop, najpewniej Ukrainiec. Był zwalisty jak skała, o wielkiej głowie. Górował nad tłumem i był dobrze widoczny. Jego wygląd niewątpliwie wzbudził respekt. Nasi jednak ochłonęli po występie tego goliata i postanowili dać odpór. - Co się o nas martwisz, ośle? My wiemy, co robimy. Tobie się we łbie pomieszało! Nie ma czego wam zazdrościć, ale sami się przekonacie... -krzyczał zapalczywie ktoś z naszych. Doszliśmy wreszcie do końca mostu. Tam Niemcy szybko uporządkowali nasze szeregi. Po kilku minutach zjawił się oficer i wygłosił kilka komunikatów. Tłumaczył go ktoś twardą, śląską gwarą. Po pierwsze, wymienia się nas na mocy porozumienia niemiecko-sowieckiego, które jest pełnoprawnym dokumentem obu zaprzyjaźnionych państw. Po drugie, będziemy dobrze traktowani. Mamy jednak słuchać niemieckich poleceń. Niesubordynacja będzie karana. Po trzecie, zabierają nas do pracy. Będziemy mieli zapewniony dach nad głową i jedzenie. Po jakimś czasie zostaniemy zwolnieni do domów. Teraz idziemy do wagonów i udamy się do miejsca przeznaczenia. Wykonać! Niemcy, chcąc stworzyć pozytywne wrażenie, dali kilkanaście minut na ugaszenie pragnienia z pompy ulicznej i napełnienie wodą posiadanych naczyń. W wagonach znaleźliśmy bochenki twardego chleba i słoiki ze sztucznym miodem. Do każdego wagonu przydzielono po sześćdziesięciu chłopa. Przeliczyliśmy bochenki. Było ich trzydzieści. Zaczęliśmy łamać je na połowę i dzielić między siebie. Tak jak zapowiedzieli nam Niemcy, jazda trwała niemal czterdzieści osiem godzin. Przywykliśmy już do tych podróży towarowymi wagonami. W czasie jazdy dominował temat naszej przyszłości. Zastanawiano się, dokąd nas wiozą i co będziemy robić. Pojawiły się głosy, że Niemcy nie mogą nas jeszcze wypuścić do domu, bo... polska armia ciągle jeszcze walczy. Było to w oczywistej opozycji do tego, co mówili nam Sowieci i Niemcy, ale uznawaliśmy ich gadanie za wrogą propagandę. Wiedzieliśmy swoje. Nawet najbardziej fantastyczne "autentyczne informacje", opowiadane w wagonie, braliśmy serio, choć było oczywiste, że ich autorzy, którzy są z nami od tygodni, po prostu... zmyślają. Prowadzona była subtelna gra złudzeń. Jedni coś wymyślali, a drudzy udawali, że wierzą, aby nie robić im przykrości. Zwłaszcza że te fantazje trafiały w skryte oczekiwania, że może jeszcze nie wszystko stracone... Pełni tych zbiorowych imaginacji wychodziliśmy z pociągu w Radomiu. Oficerowie niemieccy, którzy nas przejęli, byli zdecydowanie bardziej aroganccy. Krzyczeli, grozili, poganiali. Zaczęliśmy się niepokoić, ale wiara w to, że zostaniemy zwolnieni do domu, skutecznie powstrzymywała nas od jakichś nerwowych akcji. Ciągnęliśmy pod niemiecką strażą do obozu przejściowego opodal miasta. Byliśmy przemoknięci, oszołomieni nagłą zmianą postawy Niemców. Nie tego oczekiwaliśmy. Zaczęło ogarniać nas zwątpienie. Widok obozu pogłębił nasze wątpliwości. Teren ogrodzony był drutem kolczastym, sprawiał złowrogie i ponure wrażenie. Co jakiś czas widoczne były posterunki strażnicze. Kazano nam ustawić się na środku placu obozowego. Ponownie dowiedzieliśmy się, że zostaniemy zwolnieni, ale najpierw czeka nas praca. W obozie obowiązuje specjalny regulamin, który poznamy. Jego naruszenie będzie karane szybko i surowo. Nie będą tolerowane żadne ucieczki, za które kara jest jedna: rozstrzelanie. Ta ostatnia zapowiedź utwierdziła mnie w przekonaniu, że trzeba zacząć przygotowywać jakiś plan wydostania sią z tego miejsca. Wykoncypowałem, 44 45 że Niemcom chodzi o przetrzymanie nas w niewoli, a nie o zwolnienie, a groźby kar mają wzbudzić w nas posłuch i bezwzględne podporządkowanie. System wartowniczy miał skutecznie zniechęcać do prób ucieczki. Posterunki miały dobry przegląd sytuacji. Były uzbrojone w karabiny maszynowe. Ogrodzenie z drutu kolczastego było trudne do sforsowania. Ucieczka tą drogą nie rokowała powodzenia. Postanowiłem czekać i uważnie rozglądać się dookoła. Następne dni spędzone w Radomiu zeszły na poznawaniu mentalności i -jeżeli w ogóle można tak powiedzieć - kodeksu moralnego oferowanego przez Niemców. Było to tak obce, że aż niezrozumiałe. Po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z taką brutalnością i nienawiścią, co zmusiło mnie do znacznego poszerzenia horyzontów mojej wyobraźni na temat tego, co się może na tym świecie zdarzyć. Warunki obozowego życia były trudne do opisania. Podstawą naszego wyżywienia była jakaś lura mająca przypominać zupę, wydawana dwa razy dziennie. Wielu więźniów, w tej liczbie i ja, nie było w stanie zmusić się do przełknięcia tego świństwa. Do tego dostawaliśmy jeszcze około dwustu gramów czerstwego chleba. Mieszkaliśmy w jakimś walącym się budynku, który może kiedyś był koszarami, ale wyobrażenie sobie tego wymagało dużego wysiłku. Spaliśmy na podłodze, którą pokrywała cienka warstwa słomy. Rzucono ją tam pewnie zaraz na początku wojny. Nie mieliśmy ani kocy, ani żadnego innego okrycia. Spaliśmy tak, jak byliśmy odziani. Nie istniała żadna opieka medyczna. Szybko pojąłem, że śmierć może być wydarzeniem banalnym i codziennym. Zarówno w czasie mojego pobytu, jak i wcześniej zdarzały się zgony, których można było uniknąć, gdyby na czas podano jeńcom odpowiednie medykamenty. Umierali z przeziębienia, z wycieńczenia, zimna, głodu, na zapalenie płuc. Czasami na skutek obrażeń, jakich doznali od Niemców po jakichś prawdziwych lub urojonych naruszeniach dyscypliny. Motywacji tej przesadnej brutalności nie mogłem pojąć. Była ona gorsza niż podłe warunki obozowej egzystencji. Tu nie chodziło o zaprowadzenie dyscypliny i posłuchu. Nie chodziło o odstraszenie od ewentualnej ucieczki. Pewnie też nie zależało im na zniszczeniu naszego ducha i nadziei, choć to akurat osiągali. Szło o rzecz szatańską: o stworzenie wrażenia, że oto istnieje jakiś tajemniczy system działający automatycznie i niesłychanie brutalnie, a władze obozowe i strażnicy są jego częścią. Naturalnie nie można się temu systemowi ani przeciwstawiać, ani usiłować go zrozumieć. Trzeba się dostosować albo... zginąć. W czasie krótkiego pobytu w obozie widziałem co najmniej sześciu jeńców zabitych seriami z broni maszynowej, dlatego że próbowali uciekać lub takie stwarzali wrażenie. Strażnicy byli w nieustannej gotowości do zadawania razów w głowę i rozdzielania kopniaków w brzuch. Każdy ślad niesubordynacji, opóźnienie wykonania polecenia czy przeoczenie czegoś powodowały na- tychmiastową i bolesną reakcję. Nawet zwracając się do nas, wskazywano nam naszą pozycję, nie żałując określenia "ty polska świnio". Jadąc z Przemyśla, zaprzyjaźniłem się z trzema innymi jeńcami i staraliśmy się trzymać razem. Podczas pierwszej nocy w pociągu stwierdziliśmy, że łączy nas myśl o ucieczce przy pierwszej nadarzającej się okazji. Postanowiliśmy zatem połączyć nasze indywidualne umiejętności, wiedzę oraz posiadane "dobra" w rodzaj wspólnoty mającej służyć ucieczce. Pierwsi dwaj pochodzili ze wsi. Byli twardymi realistami, mocno trzymającymi się ziemi. Ludźmi zrównoważonymi, dumnymi i odważnymi, których minione nieszczęścia nie załamały i nie pozbawiły wiary. Trzeci należał do szczególnego gatunku ludzi, których dane mi było spotykać w czasie tej wojny bardzo rzadko. Opromieniał swą osobą i postawą klęskę i poniżenie, jakie cierpieliśmy na każdym kroku. Czynił je łatwiejszymi do zniesienia i dawał nowe motywacje do wytrwania... Nazywał się Franek Maciąg, przed wojną mechanik w pobliskich Kielcach. Był niezwykle silnym, potężnie zbudowanym mężczyzną około trzydziestki. Miał kruczoczarne kręcone włosy, stanowiące stały temat żartów. Był inteligentny, odpowiedzialny i godny zaufania. Cechowała go niezmącona wiara w to, że uda nam się oszukać Niemców i uciec z niewoli. Żywił do nich głęboką nienawiść i ironiczną pogardę. Udało mu się przy tym zachować rzecz bezcenną w tych ciężkich czasach: naturalną serdeczność i poczucie humoru. Dokonaliśmy przeglądu wspólnych zasobów. Trochę tego było. Jeden z wiejskich chłopaków, nie wiedzieć skąd, miał kilka par wojskowych skarpet i kalesonów. Drugi - komplet wojskowych sztućców, pochodzących jeszcze z czasów carskich, który dał mu na wojnę ojciec. Franek z kolei miał przybor-nik do golenia, scyzoryk i sto złotych zaszyte w bieliźnie. Ja miałem medalik z Matką Boską Ostrobramską i dwieście złotych w bucie. Ucieszyły nas zwłaszcza te pieniądze, bo od kolejarzy wiedzieliśmy, że złote polskie nadal są w obiegu, choć straciły na wartości. Siła wewnętrzna i zmysł praktyczny moich współtowarzyszy były budujące i krzepiące na duchu. Oni z kolei, zorientowawszy się, że mam jakieś wykształcenie i znam niemiecki, oczekiwali ode mnie pomysłów i roli kierowniczej. Zapewne domyślali się, że jestem ukrywającym się oficerem, a nie "włó-kiennikiem, robotnikiem z łódzkiego Widzewa", ale nigdy o to nie zapytali. Na początku naszej znajomości Franek, komentując jakąś mojąuwagę, powiedział: "No, nie mogę. Gada jak profesor...". "Profesor" stał się moim przezwiskiem. Nasza "korporacja" przynosiła nieoczekiwane pożytki. Franek, posiadający przybory do golenia, postanowił mnie ogolić. Wyglądałem jak zbój Madej z popularnej bajki: zarośnięty, ponury, brudny. Skóra na twarzy, zawsze wrażliwa, pokryła się teraz licznymi wypryskami i krostami wskutek braku higieny, zimna i fatalnego odżywiania. Goląc zarost, Franek rozcinał i zdzierał krosty. Wkrótce twarz pokryła się krwią. Zaciskałem zęby i udawałem, że abso- 46 47 lutnie nic mnie to nie obchodzi. Koledzy przyglądali mi się uważnie, a Franek opowiadał jakieś świńskie dowcipy. Tortura trwała blisko godzinę, lecz w ostatecznym rachunku okazała się zbawienna. Mimo bólu zniosłem ją dzielnie i słabości nie okazałem. Zachowałem fason wobec moich towarzyszy. Nasza spółka wymyśliła także inną "racjonalizację". Ustaliliśmy, że po racje żywnościowe dla całej czwórki będzie chodził tylko jeden. Pobieranie żywności "per procura" było możliwe dla chorych więźniów. Zasady nie przestrzegano jednak bezwzględnie, zresztą jedzenie wydawali inni jeńcy. Unikaliśmy bywania w "kuchni", bowiem grasował tam niemiecki podoficer, zwany przez nas z racji postury "Bykiem". Starał się, jak mógł nauczyć nas porządku i pedanterii. Nosił ze sobą pejcz, którym rozdzielał uderzenia na lewo i prawo. "Byk" zajmował się także poranną pobudką, a właściwie sprawnym jej przebiegiem. Kiedy dochodził do wniosku, że wstawanie jest zbyt powolne, wpadał do sali i pomagał "leniwym" pejczem i kopniakami podkutych butów. Generalnie zatem unikaliśmy go jak ognia i staraliśmy się nie rzucać mu w oczy. Bodaj w trzecim dniu pobytu zorientowaliśmy się, że istnieje możliwość pozyskiwania dodatkowej żywności. Przez ogrodzenie obozu ktoś przerzucał owinięte w papier zawiniątka. Był w nich najczęściej chleb, ale zdarzało się czasem jabłko, kawałek słoniny, jakieś drobne pieniądze czy para starych butów, wtedy bezcennych. Wiadomość o darach niczym pożar rozprzestrzeniła się wśród więźniów i wokół ogrodzenia zaczęła się tłoczyć ciżba, przeszukując krzaki. W tych "polowaniach na skarby" wykazywałem się pewnym talentem i zręcznością. Ustaliłem, że paczki rzucano częściej w rewirze zajmowanym przez jeńców pochodzących z wymiany sowiecko-niemieckiej, a nie tam, gdzie przebywali pojmani przez Niemców "osobiście". Był to teren przyległy do latryn, porośnięty krzakami. Starałem się bywać tam najczęściej, jak mogłem. Cierpliwość i determinacja zostały nagrodzone: znalazłem niewielki pakunek. Pobiegłem z nim do moich przyjaciół. Zawiniątko kryło kawałek chleba okraszonego słoniną, trochę soli w osobnym papierku oraz flaszkę jakiegoś tajemniczego, przeraźliwie cuchnącego płynu, którego przeznaczenia nawet nie podejrzewałem. Franek po otwarciu butelki krzyknął z radości, jakby odkrył jakieś najszykowniejsze perfumy lub wodę kolońską. Był to zaś... płyn przeciw wszom i świerzbowi. Istotnie: to był skarb! Nasze ubrania pełne były insektów. Oblegały one nasze ciała, gnieździły się we włosach. Nasz kolega dzielił płyn z aptekarską precyzją i tak, aby nie uronić nawet kropli. Każdy z nas wtarł swoją porcję w ciało i włosy. Mikstura była skuteczna. Odczuliśmy zdecydowaną ulgę, chociaż odór, jaki się z nas unosił, był o wiele intensywniejszy niż z butelki. Następne trzy dni polowania wokół latryn przyniosły trzy dalsze pakunki. Udało mi się także nawiązać kontakt z dobroczyńcą. W jednej z paczuszek znalazłem kartkę z pytaniem: "Co potrzeba?". Na tym samym skrawku papie- ru napisałem jakimś ogryzkiem ołówka: "Trzeba cztery cywilne ubrania. Chcemy uciekać. Jesteśmy gotowi na wszystko". Papierkiem owinąłem kamyk i cisnąłem za ogrodzenie. Następna paczka zawierała odpowiedź: "Nie ma szans na ubrania, bo Niemcy by zauważyli. Za parę dni wywiozą was na roboty. Próbujcie wiać po drodze". Treść kartki stała się przedmiotem naszych domysłów i narad. Wynikało z nich tylko jedno: trzeba być w pogotowiu. Istotnie, na piąty dzień obudzono nas wcześniej niż zwykle. "Byk" biegł przez salę z wrzaskiem, kopiąc leżących po nogach, waląc pejczem i poganiając do wstawania. Tryskała z niego jakaś nowa energia i furia. Miał nowe zadanie do wypełnienia. O co chodziło? Wypędzono nas na plac i polecono formować szyki marszowe. Z okrzyków straży wynikało, że idziemy na stację kolejową. Otoczyły nas silne warty, odbierające nawet myśl o próbie ucieczki. Nerwowo, szeptem zastanawialiśmy się, co się dzieje. Zdecydowaliśmy, że trzeba czekać na rozwój wydarzeń i naradzić się już w wagonie. Na dworcu stał długi skład wagonów towarowych. Popychając kolbami i kopniakami, pakowano nas po sześćdziesięciu do każdego wagonu. Ich wygląd wewnątrz i zapach nie pozostawiały wątpliwości, że niedawno przewożono nimi bydło. Wagon miał około piętnastu metrów długości, trzy metry szerokości oraz dwa i pół wysokości. Światło dochodziło poprzez cztery prostokątne okienka umieszczone w rogach wagonu, mniej więcej metr osiemdziesiąt od podłogi. W wagonie stał pojemnik z wodą zaopatrzony w kurek do jej dozowania. Gdy już znaleźliśmy się w środku, strażnicy przynieśli worki, z których wyjmowali bochenki suchego chleba i ciskali do wnętrza wagonu. Następnie zjawił się podoficer trzymający w ręku odbezpieczony pistolet. Osłaniali go dwaj żołnierze z bronią maszynową. Mówił szybko, łamaną polszczyzną: - Achtung! Jesteście zabierani do roboty. Tam dostaniecie wolność. Nie ma co się bać, ale trzeba się słuchać i dobrze sprawować. Inaczej kula w łeb. Co sześć godzin pociąg staje na kwadrans i można wyjść. Za robienie buntu albo zanieczyszczenie wagonu kula w łeb. Jasne? Spojrzał groźnie i wycofał się w kierunku peronu. Strażnicy zamknęli drzwi i zaczęli ryglować je żelaznymi sztabami. Słyszeliśmy podobne odgłosy z innych wagonów. Dobiegały nas wrzaskliwe rozkazy i ponaglenia. Pociąg szarpnął i powoli zaczął ruszać z miejsca. Po chwili wytoczył się ze stacji Radom. Wlekliśmy się niemiłosiernie, często przystając. Pociąg był przepełniony. Jedynie na krótkich odcinkach jechał z normalną prędkością. W wagonie panował niesamowity zaduch: mieszanina zwierzęcych odchodów i naszego potu. Chciało się wymiotować. Nasza czwórka była w komplecie. Zebraliśmy się w kącie wagonu i nerwowo naradzaliśmy. - Panowie, jak teraz nie zwiejemy, to coś mi się zdaje, że zostaniemy w niewoli do końca wojny - rozpocząłem naradę. 49 48 Zgodzili się. Zaczęliśmy się zastanawiać, który moment byłby najlepszy do ucieczki. Jeden z chłopów sugerował, aby zrobić to podczas któregoś z przyobiecanych postojów. Zaprotestowaliśmy zgodnie, przekonując go, że wtedy straże będą najsilniejsze, a możliwość pościgu najłatwiejsza. Zdecydowaliśmy się czekać do zmroku, bo wtedy -jak twierdził Franek - pociąg będzie przejeżdżał przez lasy kieleckie. Wyłonił się zaraz problem wydostania się przez okienko wagonu. Powiedziałem im, że trzeba do tego trzech ludzi trzymających w pogotowiu tego, który ma wyskoczyć. Ten obserwuje teren i gdy uzna, że nadszedł ów moment, daje znak, a koledzy wypychają go przez okienko. Jeden z chłopów przytomnie zauważył, że w takim razie nie obędzie się bez pomocy pozostałych współtowarzyszy podróży. Franek zaś dodał, że musimy bezwzględnie uzyskać zgodę ze strony wszystkich w wagonie, bo Niemcy, zauważywszy ucieczkę, poddadzą ich na pewno represjom. Poza tym, jeżeli oni się sprzeciwią, nie mamy żadnych szans. Mogą nas zwyczajnie od okna odepchnąć, a są w ogromnej przewadze. - Musisz ich przekonać - powiedział Franek dobitnie, patrząc mi prosto w oczy. - Wygłaszaj mowę, "Profesorku"... Z początku zawahałem się, ale siła argumentów była poza dyskusją. Musieliśmy pozyskać sojuszników dla naszego planu. Były także inne racje. Po pierwsze, sam namawiałem do ucieczki. Po drugie, byłem dobrym -jak mi się zdawało - oratorem. Miałem ambicje zostać wielkim mówcą procesowym lub parlamentarnym. Pilnie studiowałem wybitne mowy adwokatów i prokuratorów, mężów stanu i polityków. W 1934 roku w auli Collegium Maximum Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie odniosłem prawdziwy tryumf krasomówczy. No, Jasiu - pomyślałem sobie - godzina próby wybiła. Teraz musisz być j eszcze lepszy niż wtedy... Powiodłem wzrokiem po twardych, obojętnych i zrezygnowanych twarzach pasażerów wagonu. Starałem się przewidzieć ich reakcję na wieść o ucieczce, jaką mieliśmy ich uraczyć. Czułem pot na plecach. Franek Maciąg co jakiś czas wyglądał przez okienko wagonu i wypatrywał lasów. Za którymś razem powrócił w kąt podniecony. Wiedziałem dobrze, co to oznacza. - Teraz! - rzucił bez tchu, łapiąc mnie za rękę. - Zaraz będziemy w odpowiednim miejscu. Możesz zaczynać... Wstałem. Zaczerpnąłem powietrza do granic pojemności płuc. Zacisnąłem pięści, aby opanować nerwy. Poczułem, że paznokcie wbijają mi się w dłonie. - Rodacy! Obywatele Rzeczypospolitej! - krzyknąłem, a twarze zwróciły się w moim kierunku. - Muszę wam coś powiedzieć. Nie jestem szeregowym, lecz oficerem. Ja i trzej moi przyjaciele chcemy uciekać z tego pociągu. Nie dlatego, że idzie nam o życie czy bezpieczeństwo. Chcemy dołączyć do armii polskiej. Niemcy mówią, że rozbili nasze wojsko, ale my wiemy, że kłamią. Wiemy, że nadal walczy ono bohatersko. Czy chcecie spełnić swój żołnierski obowiązek i uciec z nami, aby dalej walczyć o ojczyznę? Zaskoczenie i skupienie towarzyszyły moim słowom. Na wielu twarzach pojawiły się uśmiechy. Patrzyli jak na kogoś, kto nagle zwariował. W miarę jak mówiłem, zainteresowanie wzrastało. Dostrzegałem jednak, że wielu plan się nie podoba i są mu przeciwni. Przerwałem. Rozległ się gwar pośpiesznych dyskusji. Napotkałem jednoznaczny, silny i niemal natychmiastowy opór z końca wagonu. Siedziało tam siedmiu, może ośmiu mężczyzn w starszym wieku. Z pewnością każdy był już po pięćdziesiątce. - Z jakiej paki mamy wam pomagać? - krzyczał jeden z nich. - Jeśli uciekniecie, Niemcy nas rozwalą. Co my zyskamy, wyskakując? Nic. Niemcy nie będą nas źle traktować, jeżeli będziemy pracować dla nich uczciwie, bez obijania się. Wasza ucieczka tylko może nam wyjść na złe. Stracimy wszystko! Ten głos zyskał poparcie. -Nie pozwalajcie im skakać! Rozwalą nas wszystkich! - rozległy się okrzyki aprobaty. Zawsze wierzyłem, że dla dobrego mówcy największym bodźcem jest gniew. Wściekły na oponentów, rozpocząłem tyradę pełną demagogicznych chwytów i doraźnej retoryki, dyktowanej chwilą. Słowa same płynęły mi na usta. - Jesteśmy młodzi! Mamy po dwadzieścia lat, a niektórzy ledwie skończyli osiemnaście. Nie będziemy niewolnikami niemieckimi. Niemcy chcą Polaków wyniszczyć albo zrobić z nas bezwolnych służalców. Czy myśleliście kiedyś, co powiedzą wasze rodziny, co powiedzą wasi znajomi i przyjaciele, gdy kiedyś wrócicie do domów i powiecie, żeście się wysługiwali wrogowi? Jakim prawem chcecie nam zabronić ucieczki i ratowania honoru Polaka? - krzyczałem. Protesty ucichły. Widać było, że spora grupa traktuje nas nadal wrogo i niechętnie, ale było już jasne, że nie będą nam utrudniać zadania. Dołączyło do nas kilku innych i zakrzyczeliśmy opozycję do końca. Teraz trzeba się było brać do roboty. Było już dostatecznie ciemno, aby zaryzykować. Padał deszcz. Oznaczało to, że przemokniemy do suchej nitki, ale z drugiej strony także i to, że czujność strażników powinna być osłabiona. Pokrótce przedstawiłem plan. Podeszliśmy do dwóch okienek. Trzy osoby podniosły jako pierwszego Franka Maciąga. Jeden trzymał go pod ramiona, drugi w pasie, a trzeci za nogi. Franek sam się też podciągnął na rękach tyle, ile zdołał. Głośno odliczyliśmy do trzech. Maciąg wyszarpnął się jak ptak z klatki, a pomagający mu popchnęli go na zewnątrz. Zniknął w wilgotnym mroku. Zapanowała cisza w całym wagonie. Czekaliśmy, co będzie. Nic. Nie padły żadne strzały. Nie usłyszeliśmy okrzyków. Franek był wolny i pewnie biegł ile sił, byle dalej od torów. Albo... leżał gdzieś w pobliżu nasypu w ciemności i deszczu. Wolałem wierzyć w to pierwsze. Pociąg posuwał się powoli przez las, skręcając szerokim łukiem. Wróciliśmy do pracy z nową energią. Procedura się powtórzyła. Chłopak unoszony był do okienka, podciągał się do jego otworu, a potem na "trzy" wypychany 51 50 był na zewnątrz. Kiedy udało się tym sposobem wyekspediować na wolność czwartego, usłyszeliśmy strzał. Po ścianach wagonów przesunęło się światło reflektora umieszczonego na ostatnim z nich. - Szybciej! Nie przerywać, dopóki jeszcze jedziemy! - krzyknąłem. Pośpiesznie zastanawiałem się, czy Niemcy zdecydują się zatrzymać cały skład po to, aby szukać jednego czy dwóch zbiegów. Pociąg jechał jednak dalej. To nas tylko zdopingowało. Po wyrzuceniu następnej czwórki rozległy się serie z broni maszynowej z dwóch przeciwległych kierunków. Poleciało kolejnych dwóch. "O Jezuuuuu!" - doleciał nas przeraźliwy okrzyk. Nie wiedzieliśmy: został postrzelony czy doznał kontuzji, upadając. Trójka przy sąsiednim okienku unosiła chłopaka. Równocześnie to samo działo się ze mną. Poczułem, że lecę w powietrzu... Upadając, starałem się asekurować głowę, ale nie do końca mi się to udało. Walnąłem o ziemię twarzą. Gęsta trawa złagodziła siłę uderzenia. Gdzieś za sobą słyszałem strzały. Z trudem łapałem oddech. Leżąc, starałem się sprawdzić, czy nie doznałem jakiegoś urazu. Wyglądało na to, że nie. Wstałem i popędziłem w kierunku ściany lasu. Pociąg oddalał się. Gdy tylko dobiegłem do pierwszych drzew, wybrałem najgrubsze i przykucnąłem za nim. Wypatrywałem, czy jeszcze ktoś nie nadbiega. Światła pociągu zniknęły. Nie było słychać strzałów. To mnie uspokoiło. Najwyraźniej Niemcy nie mieli zamiaru zawracać sobie głowy poszukiwaniami. Siedząc za drzewem, wytężałem wzrok i jednocześnie uświadomiłem sobie, że w podnieceniu spowodowanym ucieczką i przekonywaniem do niej innych zapomnieliśmy o tym, aby ustalić jakiś punkt zborny. Franek Maciąg, znający okolicę, pewnie mógłby coś takiego zaproponować. Tak, ale przecież ja równie dobrze mogłem go o to sam zapytać. Analizując te błędy, pomyślałem, że właściwie poszliśmy za głosem emocji, "na wariata", nie troszcząc się, co będzie potem. Ilu z uciekinierów wytrzymało skok? Czy nikt nie połamał nóg? Gdzie teraz są? Pytania cisnęły się całymi seriami. Nagle usłyszałem jakiś trzask. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem postać przemykającą się pomiędzy drzewami. Krzyknąłem: "Hej, kolego! Nic ci nie jest?". Usłyszał i przystanął. Pewnie się wahał, czy odpowiedzieć. Wreszcie usłyszałem: "Nic mi nie jest" i postać zaczęła iść w moim kierunku. Wyszedłem zza drzewa, żeby mnie dobrze widział. Był młodym chłopakiem. Gdyby nie fakt, że do wojska brano po ukończeniu osiemnastu lat, nigdy nie przypuszczałbym, że może mieć więcej niż piętnaście. Był chudy, miał kręcone blond włosy. Nadawał się bardziej do szkoły czy sierocińca niż do wojska. Usiadł obok mnie bezradnie. Wyglądał na zdenerwowanego i desperacko oczekującego jakiejś rady, co robić dalej. Zacząłem mu tłumaczyć, że najważniejsze było uwolnienie się od Niemców, a to nam się -jak dotąd - udało. Po drugie, nie szukają nas, i to kolejny plus sytuacji. - Ale co dalej? - spytał niepewnie. - Gdzie pan idzie? - Chcę się dostać do Warszawy. Najpierw jednak trzeba się wystarać o cy- wilne ubranie, bo w tym daleko nie zajdziemy - pokazałem mu podarty mundur. - Zaraz nas złapią... Myśl o Warszawie wyraźnie mu się spodobała. Miał tam ciotkę. Siedzieliśmy, analizując sytuację. Nie mamy dokumentów. Nie mamy jedzenia ani picia. Jesteśmy przemoczeni. Jest środek nocy. Nie wiadomo, dokąd iść... Ostatecznie zdecydowaliśmy, że trzeba zaryzykować i jeszcze nocą dotrzeć do jakiejś wioski lub zabudowań. Potem, dalej ryzykując, zapukać do jakiejś chałupy i poprosić o pomoc. Ruszyliśmy przez las, spodziewając się, że znajdziemy jakąś ścieżkę uczęszczaną przez ludzi albo drogę. I faktycznie, po jakimś kwadransie poczuliśmy pod nogami wydeptaną ziemię wąskiej, leśnej drożyny. Poszliśmy w kierunku przeciwnym do torów kolejowych. Po trzech godzinach marszu las się rozrzedził. Wyszliśmy na jakąś polanę. W dali majaczyło jakieś światełko. Ruszyliśmy w jego kierunku. Wkrótce wyłonił się zarys chałupy. Migotliwe światło rzucała lampa naftowa widoczna przez szybę okienka. Zaczęliśmy stukać do drzwi. Potem walić w nie. Pewnie chcieliśmy tym zagłuszyć nasze zdenerwowanie i dodać sobie odwagi. - Kto tam? - usłyszeliśmy niepewny męski głos. - Sprawa bardzo ważna. Proszę otwierać - wyrecytowałem rozkazującym tonem. Drzwi uchyliły się powoli. Stał w nich siwy, brodaty chłop. Był w bieliźnie. Wydawał się zdenerwowany i przestraszony. Fala ciepłego powietrza uderzyła mnie w twarz. Omal nie zemdlałem. Jedyne, czego teraz chciałem, to wejść do środka i ogrzać się. Chłop jednak, póki co, nie był skory do zapraszania. - Czego chcecie? - burknął niechętnie. Nie odpowiedziałem wprost. Postanowiłem grać na nucie patriotyzmu. - Jesteś Polakiem czy nie? Odpowiedz - rzuciłem sucho. - Pewnie, że jestem. Kim mam być, jak nie Polakiem - odpowiedź była znacznie szybsza, niż się spodziewałem. - Ojczyznę kochasz? -Kocham... - W Boga wierzysz? -Wierzę... Chłop stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Strach mijał. Ciekawość brała górę. - Jesteśmy polskimi żołnierzami. Uciekamy z niemieckiej niewoli. Chcemy dołączyć do polskiej armii, aby walczyć. Ratować kraj. Walka jeszcze nie skończona. Potrzeba nam cywilnych ubrań. Jeżeli nam odmówisz pomocy albo wydasz Niemcom, Bóg cię skarżę... - wyrzuciłem jednym tchem. Wieśniak spoglądał na mnie spod gęstych brwi. Nie mogłem zgadnąć, czy bardziej był rozweselony, zdziwiony czy przestraszony tą tyradą. - Chodźcie do środka. Nie stójcie na tym deszczu - burknął. - A Niemcom was nie oddam. 52 53 Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Weszliśmy do izby. Przy piecu stały dwa mocno podniszczone fotele, kiedyś okazałe i eleganckie. Bez wahania opadliśmy na nie. Nie pasowały do tego wnętrza zupełnie. Prócz nich był tu jeszcze stół i ława, zbite z sosnowych desek, oraz dwa drewniane krzesła. U sufitu wisiała lampa naftowa dająca blade światło. Przy piecu siedziała stara, pomarszczona kobieta w chuście na głowie. Piec był dla nas w tej chwili miejscem magicznym. Przysunęliśmy się do niego tak blisko, jak było to możliwe. Chłonęliśmy czarodziejskie ciepło. Nasze mięśnie i kości doznawały zbawiennego odprężenia. - To polskie chłopaki, żołnierze. Uciekli Niemcom. Zmarzli, przemokli. Trzeba im co na rozgrzewkę... - rzucił gospodarz do żony. Uśmiechnęła się, pokiwała głową. Postawiła garnek na kuchni i nalała mleka. Poszła gdzieś w kąt i wróciła z dwiema pajdami razowca. Rzuciliśmy się najedzenie i picie jak zgłodniałe wilki... Gdy skończyliśmy, zacząłem wylewnie dziękować za tę gościnę. Starałem się zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, jakie musiałem zrobić mój ą demagogiczną przemową przed chałupą. Stary milczał i starał się zachowywać dystans. - Dobra, dobra... - mruknął. - Idźcie teraz spać. Rano pogadamy. Otworzył drzwi do ciemnej izby i wskazał na łóżko. - Musicie się jakoś pomieścić... Rozebraliśmy się szybko i wsunęli pod koce. Po raz pierwszy od tygodni mieliśmy do czynienia z materacem. Był cienki, pokryty surowym, drapiącym płótnem, ale nie miało to żadnego znaczenia. Pogratulowaliśmy sobie szczęścia, jakie nas spotkało, i zaraz potem zapadliśmy w kamienny sen. W nocy budziłem się parę razy. Coś mnie gryzło, swędziało, ale byłem zbyt senny, aby zajmować się wyjaśnianiem przyczyn. Obok głośno chrapał mój sąsiad. Pomyślałem, że te moje wrażenia są wytworem wyobraźni, a pewnie dokuczają mi wypryski na ciele. Wyjaśnienie było bardziej prozaiczne: łóżko było zapchlone. Nawet po przebudzeniu insekty nie chciały nas opuścić. Pozbyłem się ich na dobre dopiero po kilku tygodniach. Obudziliśmy się koło południa. Przez wąskie okno wpadało jasne światło słoneczne. Mimo pcheł czuliśmy się wypoczęci, pełni optymizmu i nadziei. Żartując i przeklinając, łapaliśmy pchły. Drzwi się otworzyły i zobaczyliśmy gospodarza. - Nie ma na nich rady - śmiał się głośno. - Tyle ich, cholera, że nie idzie się pozbyć. Chyba żeby spalić posłanie... No, ale wielkiej krzywdy to wam nie zrobiły, co? Odpowiedziałem, że spaliśmy doskonale. - Niewiele będę mógł dla was zrobić - zaczął chłop, drapiąc się w głowę. -U nas zawsze była bieda, a co dopiero teraz, za Niemca... Co mogę, to pomogę. Trzeba się śpieszyć, bo oni mogą tu za wami trafić. - Dobry z pana człowiek - odpowiedziałem. Dał nam dwie pary starych, cerowanych wielokrotnie spodni i dwie stare, zniszczone kapoty. Być może wszystko co miał dla siebie na zmianę. My po-zostwiliśmy mu nasze mundury. Chcieliśmy dać jakieś pieniądze, ale odmówił stanowczo. Gospodyni dała nam gorącego mleka z chlebem, a na drogę jeszcze dwa bochenki. Już w progu chłop zapytał, czy wiemy, gdzie jesteśmy, i dokąd idziemy. - Jesteśmy koło Kielc, a idziemy do naszych, do polskiego wojska - odparłem. - No to nigdzie nie pójdziecie... - zareagował stary. - Co to znaczy? -Nie ma żadnego polskiego wojska. Szukaj wiatru w polu. Pojedynczy żołnierze się zdarzają, ale armii nie ma. Rozbita. Nie mówili wam tego Niemcy? Osłupiałem. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, była taka, że ten prosty człowiek został oszukany przez wrogą propagandę i nie wie, co mówi. - Tak. Niemcy nam to mówili, ale nie można im wierzyć. Nie damy się oszukać - oponowałem energicznie. - Człowieku, nikt was nie oszukiwał. Wszyscy wiedzą, że wojna przegrana. Gazety piszą, radio gada. Ja tam nie czytam i radia nie mam, ale sąsiedzi ze wsi słyszeli, jak byli w mieście. Sołtys ogłaszał. Najdłużej to chyba Warszawa się trzymała, ale padła jakoś tak na koniec września. Nie ma Polski. Pół Niemcy wzięli, a resztę Ruskie. - Chłop był wyraźnie rozgoryczony. Częściowo pewnie także naszą niewiedzą i naiwną wiarą. Twarz gospodarza była stara, poorana zmarszczkami i wyrażała bolesną rezygnację. Gdy przeniosłem wzrok na mego towarzysza ucieczki, zobaczyłem, że cały się trzęsie, oddycha nerwowo, a na policzkach ma wypieki. - Tylko Bóg nam został - usłyszeliśmy nagle głos kobiety. - Boga nie ma! - wrzasnął w odpowiedzi zrozpaczony chłopak. - Nie bluźnij, synu, bo nie uchodzi. Tylko On nam został - kobieta przeżegnała się i wycofała w głąb chałupy. Położyłem mu rękę na ramieniu. - Uspokój się i nie tragizuj. Anglia i Francja przyjdą nam z pomocą. Niemcy się jeszcze przekonają, jak smakuje lanie w tyłek... - objąłem chłopaka i zwróciłem się do starego. - Może sąjakieś wieści o Francji i Anglii? To nasi alianci i przyjaciele. Czy już ruszyli? - zapytałem. - Nie wiem, czy ruszyli, ale tu ich nikt nie widział. Nie przyszli z pomocą, i tyle. Próżne gadanie... - machnął ręką chłop. Chłopak trząsł się jak galareta. Podeszła do niego gospodyni. - Musisz być odważny. Ciesz się, żeś zdrowy i wolny. Dla nas nie pierwszyzna być w niewoli. Cara my tu jeszcze pamiętamy. Z Bożą pomocą Niemca też przegnamy... - pocieszała mego kompana. Chłopak nieco się uspokoił. Gospodarz tłumaczył mi, jak znaleźć drogę na Kielce, a potem na Warszawę. Kobieta podeszła do nas. Każdego ucałowała w 55 54 oba policzki i pobłogosławiła. Omal się nie rozpłakałem, gdy pochylałem się ku niej. Polami zdążaliśmy do szosy kieleckiej. Chłopak pochlipywał. Starałem się jakoś oderwać go od czarnych myśli, ale nie bardzo mi się to udawało. Na żadne z moich pytań nie był w stanie odpowiedzieć. Kiwał tylko albo przecząco potrząsał głową. Po trzech godzinach doszliśmy wreszcie do szosy. Stąd do samych Kielc nie było już dalej niż dwa kilometry. Chłopak był w złej kondycji psychicznej. Nie wyglądał na kogoś, kto da radę sprostać dalszej drodze. Postanowiłem oddać go komuś pod opiekę. Początkowo pomyślałem o kościele, więc zacząłem się rozglądać za charakterystycznymi zabudowaniami jakiejś świątyni. I zobaczyłem... siostrę Czerwonego Krzyża idącą po przeciwnej stronie ulicy. Podeszliśmy do niej, a ja -jak tylko mogłem najdyskretniej - powiedziałem, że chłopak wymaga opieki i bacznego dozoru na wypadek, gdyby usiłował popełnić samobójstwo. Pielęgniarka obiecała, że się nim zajmie. Zapytała, czy może mnie czegoś potrzeba. Nie potrzebowałem niczego. Pokazała, jak iść na Warszawę, i życzyła powodzenia. Chłopak bezwolnie podążył za nią. Ruszyłem przed siebie. Rozdział IV POLSKA PODBITA C oś gnało mnie naprzód. Warszawa wydawała mi się "ziemią obiecaną". Spodziewałem się w niej znaleźć coś, co nada sens mojej wojennej egzystencji. Byłem bowiem zupełnie zdezorientowany i zagubiony. Dobiegał końca drugi tydzień listopada 1939 roku. Minęło jedenaście tygodni od momentu, gdy policjant doręczył mi kartę powołania do wojska, i nieco ponad dwa miesiące od chwili, kiedy przeraźliwy huk niemieckich bombowców wyrwał mnie ze snu w oświęcimskich koszarach. Przez cały ten czas doznawałem szoku za szokiem, napotykałem rozczarowanie po rozczarowaniu. Walił się świat, w jakim żyłem, i obraz tego świata, jaki sobie wyimaginowałem. Byłem jak rozbitek na oceanie, który po ataku fali może tylko oczekiwać kolejnej, po niej zaś następnej. I tak bez końca. Do utraty sił i wyczerpania. Polski nie było. Przestała istnieć. Wraz z nią moje dotychczasowe życie. Nagle zaczynałem rozumieć reakcje innych ludzi. Tego oficera, który popełnił samobójstwo w Tarnopolu, stwierdziwszy, że świat jest podły, a życie bez sensu. Tego młodego chłopaka, którego zostawiłem w Kielcach, w milczeniu dławiącego się płaczem. Oni wcześniej ode mnie pojęli, że Polska padła. Szczerzej i bardziej po ludzku reagowali na świadomość tej sytuacji. Byli po prostu sobą. Czyja byłem sobą, kiedy bez końca i bez sensu bredziłem o walczącej gdzieś polskiej armii? Czy w to wierzyłem, czy tylko tą fanfaronadą starałem się zagłuszyć swój strach? Myśli nie dawały spokoju... Dlaczego klęska ma w Polsce tak wyjątkowe znaczenie? Co różni Polskę od innych państw, a nasz naród od innych narodów? Przypominałem sobie wykłady moich profesorów z Uniwersytetu Jana Kazimierza, dyskusje z ojcem i bratem... Polacy posiadają szczególnie silne poczucie więzi międzyludzkich, któremu towarzyszy przeświadczenie, że klęska militarna pociąga drastyczne konsekwencje dla całego narodu. Inne państwa po przegranej wojnie bywały okupowane, nakładano na nie kontrybucje czy limi- 57 ty dotyczące armii, czasami zmianie ulegały granice. Gdy polski żołnierz przegrywał w polu, nad całym narodem ciążyło widmo zagłady: ziemie grabiono i rozdzielano między sąsiadów, niszczono kulturę i język. Dlatego wojna miała dla nas wymiar totalny. Ludzie reagowali na klęskę różnie. Doświadczając jej skutków, przyjmowali postawę obrony przed rzeczywistością. Otaczali się "barierą obronną", nie dopuszczającą realiów do świadomości, żyli w innym świecie. Inni z kolei, wiedząc, co niosły dla Polski klęski, popadali w depresje graniczące z manią samobójczą. Też chcieli "unieważnić" to, co się stało, ale inaczej: decydując się na śmierć. Rozumiałem teraz dobrze, co musiał czuć ów oficer, wieszczący strasznym głosem czwarty rozbiór Polski i strzelający sobie w głowę w Tarnopolu. Rozumiałem, co czuł ten osiemnastolatek, którego "pozbyłem się" w Kielcach. Szedłem poboczem szosy, chowając się do przydrożnego rowu, gdy dostrzegałem jakiś pojazd. Samochodami poruszali się Niemcy, a spotkania z nimi wolałem uniknąć. Te przerwy marszowe wyrywały mnie z natrętnych myśli o tym, gdzie są teraz nasi zachodni sojusznicy. Czy już atakuj ą Niemcy? Kiedy je pokonają? A może już postawili żądanie, aby Hitler się wycofał? Nie dopuszczałem myśli, że Polska zniknęła z mapy, bo takie narody jak nasz, ot tak, po prostu, nie znikają. Muszą istnieć jakieś ośrodki oporu, a jeżeli istnieją, to pewnie w Warszawie. Myśli ponaglały rytm moich kroków. Droga do Warszawy zabrała mi sześć dni. Starałem się, jak mogłem, przyśpieszyć podróż, jakbym tam miał jakieś ważne i terminowe spotkanie, od którego wiele zależy. Pusta w okolicy Kielc droga w miarę posuwania się ku stolicy zapełniała się grupami idących ludzi, chłopskimi wozami, bryczkami, z rzadka tylko samochodami. Tłok narastał z każdym kilometrem. Zdecydowaną większość stanowili warszawiacy powracający do swego miasta, które opuścili, gdy zbliżała się do niego niemiecka nawałnica. Z ubioru i zachowania mogłem wnioskować, że byli to ludzie różnych zawodów: kupcy, urzędnicy, robotnicy. Dołączali do tego pochodu także mieszkańcy z terenów podwarszawskich, których rodzinne domostwa zniszczyła wojna, a w stolicy spodziewali się znaleźć oparcie u rodziny czy znajomych. Ludzie szli objuczeni jakimiś bagażami, tobołkami, pakunkami. Wozy uginały się pod ciężarem mebli i sprzętów gospodarstwa domowego. Na jakiejś furmance zobaczyłem błyszczący mahoniem i kością słoniową klawiszy fortepian. W przeciwnym kierunku zmierzali ludzie, którzy albo opuszczali stolicę na dobre, albo ci, którzy wracali po załatwieniu w mieście jakichś spraw. Mieli dużo trudniej, bo poruszali się pod prąd głównego strumienia. W tysięcznym tłumie dostrzegałem takich samych jak ja młodych ludzi: zdrowych, bez widocznych ran, którzy pewnie nie mieli okazji użycia swojej starannie oczyszczonej, choć przestarzałej broni. Byli to pewnie niedawni żoł- 58 nierze i oficerowie przegranej batalii wrześniowej, którzy gdzieś się dotąd przechowali, a teraz postanowili szukać swego przeznaczenia w stolicy. Nikt nie był skłonny do rozmów ani do zaprzyjaźniania się. Po pierwsze, ludzie nie wiedzieli, z kim rozmawiają i na ile mogą być szczerzy. Po drugie, każdy miał własne kłopoty i problemy. Po co mu były jeszcze cudze? Tłum sunął więc w milczeniu, a wszyscy sprawiali wrażenie okropnie zmęczonych. Na ogół nie miałem trudności ze skorzystaniem z podwody. Wiele wozów i bryczek wydobyto na światło dzienne po latach nieużywania. Często się psuły i wymagały jakichś napraw. To pękła zleżała uprząż, to spadło koło, to koń cierpiał na odparzenia. Na moje doświadczenia, wyniesione z artylerii konnej, było stałe zapotrzebowanie. Za radę i pomoc dostawałem miejsce na wozie. Niekiedy jedzenie i picie albo nawet nocleg w stodole lub chłopskiej chałupie. Wszędzie widoczne były ślady wojny. Miasteczka, wsie, stacje kolejowe nosiły ślady bombardowania czy ostrzału artyleryjskiego. Wśród gruzów widoczne były szkielety domów. Po wiejskich chałupach pozostały leje w ziemi. Opowiadano mi po drodze, że w jakiejś wiosce bomba dosłownie "wyrwała" z posad trzy stojące blisko siebie chaty, tak jakby to były... marchewki. W wielu wypadkach ofiary bombardowań chowane były w zbiorowych mogiłach, zanim nawet rodziny zdołały rozpoznać zwłoki. Wokół tych grobów modlili się ludzie. Ostatni odcinek drogi pokonałem koleją. Pociąg był stary i zdezelowany. Bardziej nowoczesny tabor kolejowy Niemcy zarekwirowali. Kursowały stare wagony, pamiętające pewnie czasy pierwszej wojny. Ich stan techniczny był opłakany: wnętrza zniszczone, odpadająca farba, pordzewiałe koła. Jakoś to jednak jechało... W pociągu panował tłok. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było rozpytanie się o wymagane przez Niemców dokumenty oraz o sposób ich kontrolowania. Dowiedziałem się, że sprawdzanie papierów odbywa się zwykle na większych stacjach, a ci, którzy ich nie mają lub mają w nich coś nie w porządku, zostają aresztowani. Niemcy zatrzymywali także ludzi dowożących do miasta żywność. To mnie zdziwiło, ale ostatecznie okazało się prawdą. Okupanci zaczynali realizować plan nękania miast głodem i stwarzania jak najgorszych warunków życiowych. Zdarzały się także aresztowania "bez powodu", nie mające związku z dokumentami. Właściwie każda zdrowo wyglądająca młoda osoba mogła tego doświadczyć, gdy wydała się Niemcom podejrzana. O pretekst nie było trudno. Uzyskawszy odpowiedzi na te pytania, które wydały mi się w tym momencie najważniejsze, doszedłem do wniosku, że o realiach okupacyjnych nie wiem nic. Najlepiej więc, gdy będę siedział cicho i nie zwracał na siebie w pociągu uwagi. Do Warszawy były jeszcze dwie stacje. Postanowiłem wysiąść na ostatniej przed stolicą, żeby uniknąć kontroli. Jak się okazało, zrobiło tak wielu innych pasażerów. 59 Widok Warszawy poraził mnie. Skala zniszczeń była o wiele większa, niż mogłem sobie wyobrazić. Radosna stolica przestała istnieć. Eleganckie budynki, teatry, kawiarnie, kwiaty, urocza, gwarna, pełna rodzinnego ciepła Warszawa gdzieś zniknęła. Szedłem ulicami zawalonymi gruzem zrujnowanych domów. Ludzie byli ponurzy, przybici i niechętni. Wszędzie widoczne były prowizoryczne groby: w parkach, na trawnikach, na placykach, nawet na chodnikach. Nie było czasu przewieźć zabitych na cmentarz i dać im godny pochówek. W sercu miasta, u zbiegu ulicy Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, opodal Dworca Centralnego, wykopano zbiorowy grób dla nieznanych żołnierzy. Pokrywały go naręcza kwiatów, a otaczał gęsty krąg zapalonych zniczy. Dookoła modlili się ludzie. Dowiedziałem się później, że modły i czuwanie przy mogile trwały nieprzerwanie od chwili pochowania obrońców miasta. Przez kilka następnych tygodni widziałem nadal tych ludzi. Trwali przy grobie od świtu aż do godziny policyjnej. Ich obecność przestawała być li tylko wyrazem kultu zmarłych, a stawała się rodzajem manifestacji patriotycznej, symbolem polskiego oporu wobec niemieckich najeźdźców. W grudniu 1939 roku gauleiter Moser, hitlerowski zarządca miasta, zdał sobie sprawę ze znaczenia grobu. Wydał nakaz ekshumacji zwłok i przeniesienia na cmentarz komunalny. Tak też zrobiono. Ludzie jednak "nie przyjęli do wiadomości" tego faktu. Nadal przychodzili w dawne miejsce. Składali kwiaty, palili świeczki, modlili się. Niemieccy żołnierze i ich łopaty nie unicestwili polskiego sacrum. Przez dobre pół godziny stałem przy grobie, chłonąc niepowtarzalny nastrój bolesnej, solidarnej jedności w nieszczęściu. Potem skręciłem w kierunku ulicy Świętokrzyskiej i podążyłem do mieszkania mojej siostry Liii. Mieszkała na Pradze, zaraz za Wisłą. Uwielbiałem jej prostoduszność, dobroć i ogromną witalność. Mieszkając w Warszawie, odwiedzałem ją, ilekroć czas pozwalał. Z jej mężem Aleksem, trzydziestoośmioletnim inżynierem i utalentowanym konstruktorem, łączyły mnie jak najlepsze stosunki. Idąc do ich mieszkania, byłem pełen optymizmu i nadziei. Spodziewałem się odnaleźć jakieś dobre wspomnienia niedawnej przeszłości. Kamienica, w której mieszkali, nie była zniszczona. Mury nosiły ślady odłamków, ale nie były to jakieś poważne uszkodzenia. Solidna brama wejściowa pozostała bez zmian i wyglądała jak dawniej. Biegnąc po schodach i przeskakując po dwa-trzy stopnie na raz odruchowo sięgnąłem do szyi, aby -tak jak zwykle dawniej - poprawić krawat. Pomyślałem o własnym wyglądzie i pogładziłem ręką wielotygodniowy, brudny zarost. Spojrzałem na łachy oblekające moje brudne, nie myte ciało. Gdybym zobaczył samego siebie gdzieś na ulicy, pewnie pomyślałbym, że mijam jakiegoś żebraka, i machinalnie sięgnąłbym do kieszeni po drobne. Na tę myśl zaśmiałem się po cichu. Równocześnie zdałem sobie sprawę z jakiejś dziwnej ciszy wypełniającej dom. Zza drzwi mieszkań nie dochodził nawet szmer. Gnałem teraz, odpędzając złe myśli. Zapukałem do drzwi. Nic. Jeszcze raz. Nic. Trzeci. Cisza. Uderzyłem w drzwi pięścią. - Kto tam? - usłyszałem cichy, przestraszony głos. To była siostra. Głos jednak wydawał się zupełnie obcy. Nie chciałem się przedstawiać z imienia bez upewnienia się, co się dzieje. Zapukałem raz jeszcze, ale już o wiele spokojniej. Usłyszałem kroki. Drzwi powoli uchyliły się. Przez szparę zobaczyłem siostrę. Wciąż jednak nie otwierała drzwi z łańcucha. Patrzyła badawczo. - To ja, Jan. Poznajesz mnie? - Tak, wejdź... - odryglowała drzwi. Szedłem za nią do pokoju poprzez długi, ciemny korytarz, zastanawiając się, co jest przyczyną jej dziwnego zachowania. Rozglądałem się na boki, ale nic niezwykłego nie dostrzegłem. Byliśmy w mieszkaniu sami. Skąd więc to chłodne przyjęcie? Dlaczego wygląda o wiele starzej niż przed trzema miesiącami? Dlaczego nie okazała nawet cienia radości, widząc mnie? Weszliśmy do stołowego. - Tydzień temu uciekłem Niemcom z niewoli - zacząłem, aby jakoś nawiązać rozmowę. - Wieźli nas z obozu przejściowego w Radomiu gdzieś na roboty. Pod Kielcami wyskoczyłem z pociągu. Droga zabrała mi tydzień, ale jestem. Przychodzę prosto do ciebie. Nie zareagowała. Siedziała sztywno wyprostowana i patrzyła gdzieś za okno. Wydawało mi się, że całym wysiłkiem woli stara się utrzymać na krześle i nie upaść. Potem przeniosła wzrok w prawo, gdzieś w kąt pokoju. Podążyłem wzrokiem w tym kierunku. Stolik. Na nim fotografia jej męża sprzed dziesięciu lat. Wesoła twarz rozjaśniona uśmiechem. Siostra nadal pozostawała w bezruchu. Nadal bez słowa. - Aleksander? - zacząłem ostrożnie. - Czy coś z Aleksandrem? - Nie żyje. Rozstrzelany. Aresztowali go trzy tygodnie temu. Przesłuchiwali. Torturowali. Potem rozstrzelali - mówiła jak automat. Sprawiała wrażenie nieobecnej. Zahipnotyzowanej. Rozpacz pozbawiła ją zdolności okazywania emocji. Pojąłem, że powiedziała mi tyle, ile mogła, i nic więcej. Nie było sensu gnębić jej dalszymi pytaniami. Siedziałem bezradny, czekając na jej reakcję. Ona jednak skupiała się na zachowaniu pozornego opanowania. Chciała pozostać sama ze swoim bólem. Cóż miałem robić? - Nie możesz tu długo zostać... - odezwała się wreszcie. - To zbyt niebezpieczne. Gestapo może tu wrócić w każdej chwili. Oni coś już mogą o tobie wiedzeć i szukać cię. Boję się ich... Wstałem i ruszyłem do wyjścia. Spojrzała w moim kierunku. Być może dopiero teraz dostrzegła, jak wyglądam, jak jestem wycieńczony. Nie zmieniając tonu głosu ani wyrazu twarzy, powiedziała: - Zostań do jutra. Rano weź jego ubranie i odejdź. Znów pogrążyła się w myślach. Mnie już dla niej nie było. Wstałem bezsze- 61 lestnie z krzesła i wycofałem się z salonu. Obszedłem cztery pozostałe pokoje. Zmieniło się niewiele, właściwie nic. Meble na miejscu. Wszystko w nienagannym porządku. Nawet śladu kurzu. Siostra utrzymywała dom w idealnym stanie bez niczyjej pomocy. Poczułem zimno. Dotknąłem pieca kaflowego. Był zimny. Widocznie musiały być kłopoty z opałem albo... Albo siostrze zimno stało się równie obojętne jak wszystko inne. Zajrzałem do spiżarni. Była pusta. Dawniej półki dosłownie uginały się od produktów. W łazience znalazłem kawałek szarego mydła. Postanowiłem się umyć. Po wyjściu z łazienki zauważyłem siostrę w tej samej pozycji, w jakiej ją pozostawiłem. Jej profil wydawał się jak wykonany z alabastru. Zdała mi się kimś zupełnie obcym. Nieznanym. Poszedłem do gabinetu szwagra. Ta sama sofa pokryta czarną skórą. Ta sama biblioteczka z książkami i fachowymi czasopismami. Biurko z przyrządami kreślarskimi i suwakiem logarytmicznym. Z komody wyjąłem koc. Rozebrałem się, a rzeczy starannie ułożyłem na krześle. Długo przewracałem się z boku na bok, nim wreszcie zasnąłem. Obudziłem się koło południa. Na części szyby widocznej pomiędzy ciężkimi pluszowymi zasłonami zobaczyłem strużki deszczu. Byłem zmęczony tą nocą, ociężały, przytłoczony tragiczną wiadomością o szwagrze. Dokuczała mi świadomość, że spałem za długo. Podszedłem do szafy, wybrałem jakieś ubranie. Zdecydowałem się na garnitur nie rzucający się w oczy ani krojem, ani kolorem. Podobnie koszulę i stonowany krawat. Ubrałem się szybko i wyszedłem do przedpokoju. Drzwi do salonu były zamknięte. Uchyliłem je delikatnie. Siostra zareagowała jednak natychmiast. Gwałtownie odwróciła głowę. Wycierała kurz na kredensie automatycznymi, jednostajnymi ruchami szczotki z piór. Odłożyła ją na mój widok. Na twarzy pojawił się jakiś dziwny wyraz, gdy spojrzała na ubranie, które miałem na sobie. Ból? - Będziesz musiał zaraz iść... - powiedziała bez powitania. - Czy jeszcze czegoś potrzebujesz? - Nie. Dziękuję. Czy może ja tobie jakoś mogę być użyteczny, Liii? Nic nie odpowiedziała. Była nieobecna. - Idź się ogolić - powiedziała wreszcie beznamiętnie. - Potem dam ci trochę pieniędzy. Wróciła do odkurzania mebli. Dotknąłem twarzy. Rzeczywiście zapomniałem się ogolić. Poszedłem do łazienki. Szybko ogoliłem się w zimnej wodzie. W szafce znalazłem brzytwę, pędzel i mydło do golenia należące do szwagra. Była też resztka wody kolońskiej w ozdobnym flakonie z grubego szkła. Wróciłem do salonu. Liii siedziała na krześle. Wstała. Podeszła do sekretarzyka. Otworzyła szufladę. Potem kolejną. Odwróciła się i ruszyła w moim kierunku. Zatrzymała się o krok. Wyciągnęła rękę. - Mnie się to już na nic nie przyda. Weź to... - podała mi zwitek banknotów, trzy pierścionki i złoty zegarek. Machinalnie schowałem wszystko do kieszeni marynarki. Nie wiedziałem, co powiedzieć. - Zrobiłeś sobie coś do jedzenia? - spytała. - Tak, już jadłem - skłamałem. Przecież w domu nie było do jedzenia prawie nic. Nie odpowiedziała i zaczęła otwierać drzwi wyjściowe. - Liii, czyja mogę coś... - zacząłem, lecz nie dokończyłem. Odwróciła twarz pełną bólu i jakiegoś tragicznego wyrzutu. Skinąłem tylko głową i wyszedłem na klatkę schodową. Gdy byłem piętro niżej, usłyszałem, jak rygluje drzwi. Deszcz już nie padał. Było jednak pochmurno i nieprzyjemnie. Ulica była pusta. Drugą stroną szła stara kobieta z jakimiś pakunkami w obu rękach. Dwa domy dalej, na balkonie, siedziała dwójka dzieciaków, chłopiec i dziewczynka. Mogli mieć po pięć-sześć lat. Wyglądali dramatycznie poważnie i dorośle. Żadnego uśmiechu, żartów, przekomarzania. Patrzyli na mnie uważnie, odwracając głowy. Najpewniej pod wpływem tego właśnie wzroku zawróciłem gwałtownie i zacząłem iść w przeciwnym kierunku. Po półgodzinnej wędrówce bez celu przystanąłem, aby zebrać myśli. Gdy zorientowałem się, gdzie właściwie jestem, co - biorąc pod uwagę gruzy i zgliszcza - nie było wcale takie łatwe, doszedłem do wniosku, że o jakieś dwie przecznice dalej mieszkał przed wojną mój przyjaciel. Było mało prawdopodobne, że jeszcze dziś, po wszystkim, co się stało z tym miastem i jego ludźmi, znajdę go pod starym adresem. Postanowiłem jednak spróbować. 62 Rozdział V POCZĄTEK N izywał się Dziepałtowski. Był ode mnie trzy lub cztery lata młodszy, :ojednak nie przeszkadzało naszej znajomości. Zaliczałem go do gro-la najbliższych kolegów. Spotkaliśmy się po raz pierwszy, gdy ja kończyłem trzeci rok prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza, a on sposobił się do egzaminów maturalnych. Budził we mnie podziw i szacunek. Po pierwsze, ze względu na wielki talent muzyczny i wspaniałą grę na skrzypcach. Zawsze byłem muzycznym antytalentem i takie umiejętności graniczyły dla mnie z magią. Po drugie, w odróżnieniu od wielu muzyków, posiadał wiele innych zainteresowań i reprezentował typ człowieka renesansowego. Pochodził z ubogiej rodziny. Sukcesy zaczął odnosić tylko i wyłącznie dzięki ciężkiej pracy i wyrzeczeniom. Najważniejsze były dla niego skrzypce, ale miał do nich specyficzny stosunek. Umiejętności gry nie traktował jak daru od Boga czy źródła zarobku. Uważał, że kunszt muzyczny i jego doskonalenie musi opłacić ogromnym wysiłkiem. Dorabiał korepetycjami, na które biegał we wszystkich wolnych chwilach. Mówiono, że jest lubianym i dobrym nauczycielem. Dzieci z podstawowej szkoły muzycznej, które douczał, przepadały za nim. Często widywałem go, jak biegł spóźniony z jednej lekcji na drugą. Czas nie pozwalał mu nawet przystanąć i zamienić paru zdań. Kończyło się na pomachaniu ręką czy krótkim "Cześć!", rzuconym ze stopni tramwaju. Jego długie do ramion, ciemne włosy powiewały fantazyjnie na wietrze, a on sam czynił ekwilibrystyczne sztuki, aby chronić pudło ze skrzypcami przed tłumem przechodniów czy pasażerów. Czasami, kiedy widziałem w tramwaju czyjąś rękę trzymającą wysoko ponad głowami futerał skrzypiec, wiedziałem od razu, że ręka ta należy do Dziepałtowskiego. Zarabianych korepetycjami pieniędzy nie tracił na zabawy, modne ubiory czy dziewczyny. Inwestował w sprawy ważne dla jego kariery i nieustannego rozwoju. Były to przede wszystkim lekcje mistrzowskie, jakie sam pobierał u profesorów skrzypiec, bilety na koncerty wielkich wirtuozów, związane wie- lekroć z wyjazdami do Warszawy czy Krakowa. Kupował też rozmaite, niekiedy bardzo odległe od muzyki, książki wzbogacające jego encyklopedyczną wiedzę, którą wszystkim imponował, aczkowiek wcale się z nią nie obnosił i nie narzucał. Żył ascetycznie, jak pustelnik, a styl życia często komplikował mu stosunki z kolegami, rodziną czy nauczycielami. Mimo bowiem całej swej skromności i nieśmiałości, Dziepałtowski posiadał niezachwianą pewność co do roli muzyki w kulturze światowej oraz równie silne przekonanie o poziomie swoich umiejętności. Bywało to niekiedy wręcz irytujące. Każda rozmowa na temat muzyki, każdy żart czy kpina z jego talentu niosły zarzewie awantury. Spokojny i - zdawałoby się - oderwany od rzeczywistości, Dziepałtowski przeobrażał się w tygrysa bengalskiego i z furią atakował przeciwnika. Kiedyś nasz wspólny kolega, student historii, znany cynik i bawidamek, stworzył na poczekaniu teorię, że zamiłowanie do skrzypiec jest kompensacją braku pewności siebie, a w szczególności braku pewności co do swojej... męskości. Podał swój wywód w "sosie freudowskim", co miało mu przydać rzekomych podstaw naukowych. Dziepałtowski odpowiedział wyrafinowanym atakiem na życie osobiste napastnika, dowodząc mu - również w oparciu o Freuda - że całe jego powodzenie u kobiet, tak chętnie reklamowane, jest przejawem kompleksu męskości i niezdolności do utrzymywania z płcią piękną normalnych, dłuższych związków. Kolega "Don Juan" zaniemówił z wrażenia i szybko zmył się pod byle pretekstem. Nigdy więcej nie zamienił z Dziepałtowskim słowa. Nawet mu się nie ukłonił. Inni koledzy oceniali go jako inteligentnego, sympatycznego i z gruntu dobrego człowieka, ale nazbyt skoncentrowanego na sobie, nieprzystępnego i nad wrażliwego. Nigdy nie widziałem go w towarzystwie dziewczyny. Być może, jako artystyczna dusza, lokował swoje uczucia w rejonach bliższych absolutowi Sztuki (przez duże "S"), a sprawami tak przyziemnymi jak flirty z koleżankami się nie zajmował. Zaprzyjaźniłem się z Dziepałtowskim właściwie przez przypadek. Jako student często jeździłem z prelekcjami dla okolicznej młodzieży wiejskiej organizowanymi przez Towarzystwo Kursów Szkoły Ludowej. Ich idea była prosta: zmniejszenie dystansu edukacyjnego pomiędzy miastem a wsią. Przez trzy lata w każdą niedzielę w podlwowskich polskich i ukraińskich wioskach wygłaszałem odczyty z zakresu historii, literatury polskiej, higieny czy nawet ruchu spółdzielczego. Organizatorzy, z czasem, pomyśleli o uatrakcyjnieniu tej naszej "mowy--trawy" jakimiś akcentami rozrywkowymi. Dołączano zatem do "wykładowców" także "artystów", mających po prelekcji wprowadzić bardziej bezpośredni i pogodny nastrój. Któregoś dnia zgłosił się do mnie uczeń liceum muzycznego z informacją, że będzie mi towarzyszył. Przypominał mi zapamiętanego z ilustracji Henryka Wieniawskiego. Nim jeszcze spostrzegłem jego pudło ze skrzypcami, zapytałem, czy nie jest przypadkiem... skrzypkiem. - Tak. W rzeczy samej, panie kolego - odparł z galanterią. 64 65 I tak poznałem Dziepałtowskiego. Już podczas pierwszego występu zrobił na wiejskich słuchaczach wstrząsające wrażenie. Grał Paganiniego i Wieniawskiego właśnie, a młodzież wiejska słuchała jak oczarowana. Całkowicie oddany muzyce płynącej z jego skrzypiec, z bladą twarzą o żywych, ruchliwych, piwnych oczach, z kaskadą długich włosów, wydawał się. zjawiskiem zupełnie nieziemskim. Na miejscowych dziewczynach zrobił zaś tak niesłychane wrażenie, że po koncercie chciały go bodaj tylko dotknąć. Owacja, jaką otrzymał mój "pomocnik", trwała kilka minut. Wobec niej kurtuazyjne oklaski, jakimi skwitowano moje wywody na temat Rewolucji Francuskiej, zdawały się być skromnym zefirkiem wobec trąby powietrznej. Spalała mnie zazdrość, ale powodzenie misji edukacyjno-oświatowej w terenie wzięło górę. Umówiłem się z utalentowanym kolegą na kolejne wyjazdy, a z jego talentu postanowiłem uczynić atut dla moich odczytów. Tak też się stało. Stanowiliśmy zgrany duet, o którym zaczęło się mówić, a w wielu miejscach nie chciano wręcz, aby przyjeżdżał ktoś inny. Wiadomo było, że po prelekcji będzie muzyka i to niekoniecznie ta poważna, koncertowa, ale także lżejsze, porywające do tańca motywy. Czasami do Dziepałtowskiego dołączali lokalni grajkowie i rodził się na poczekaniu "band", przy którym bawiła się cała okolica. Wynosiliśmy z tych wyjazdów wiele. W tym czasie inteligencja znała chłopów głównie z książek i filmów. Wiedziała, że chłop "produkuje" jajka, mleko i mąkę, na ogół nie uczęszcza do dentysty oraz stara się "miastowego" przechytrzyć i generalnie mu zazdrości. Dyskutowaliśmy z Dziepałtowskim, jak można przyczynić się do wzajemnego obalania stereotypów klasowych oraz zasypywania przepaści cywilizacyjnej dzielącej te światy. Byliśmy bardzo swą rolą przejęci, a sukcesy prelekcyjne napawały nas dumą i optymizmem. Przyjaźń nasza stawała się coraz trwalsza. Opowiadaliśmy sobie o problemach, planach, marzeniach, snuliśmy plany. Coraz bardziej podziwiałem inteligencję, błyskotliwość umysłu i determinację, z jakąDziepałtowski radził sobie z wszelkimi problemami wynikającymi przede wszystkim z ciągłego braku pieniędzy oraz wątłego zdrowia. Nawet kiedy byłem za granicą, utrzymywaliśmy kontakt korespondencyjny. Wiedziałem, że przeniósł się do Warszawy i z równym zapałem jak we Lwowie oddaje się pracy. Od czasu do czasu, gdy wróciłem już do Polski, spotykaliśmy się i dyskutowali z takim samym zapałem jak dawniej. Kiedy więc w chmurne listopadowe popołudnie 1939 roku stałem o dwie przecznice od kamienicy Dziepałtowskiego, byłem pewien, że jeżeli wojna go stamtąd nie rzuciła w inne strony, ofiaruje mi jeżeli nie pomoc, to na pewno życzliwe zainteresowanie i dobrą radę. Był w domu! Powitał mnie serdecznie. Ucieszył się moim przybyciem i tym, że w ogóle jestem wolny i żyję. Zwrócił zaraz uwagę na mój opłakany wygląd fizyczny: wychudzenie, fatalną cerę, kaszel, poranione ręce. On też się zmienił, choć nie wyglądał wcale gorzej niż poprzednio. Okrzepł, a na młodej twarzy pojawiły się męskie rysy. Martwił się naturalnie klęską wrześniową i okupacją kraju, ale nie wyglądał na kogoś poddającego się rozpaczy, desperacji czy choćby tylko zwątpieniu. - Nie jest wcale tak źle, jak niektórzy myślą- ocenił sytuację w Warszawie. - Nie należy przesadzać... - Ależ wszystko jest przecież takie straszne. To nie jest to samo miasto. Nie ma państwa. Nie ma co winić ludzi, że są ponurzy i pesymistyczni. Mnie samemu się to udziela - ripostowałem. - Mówisz tak, j akby wojna była tylko w Polsce, a gdzie indziej była nieznana - zaczął z odcieniem wyrzutu. - Tobie się wydaje, że walka jest skończona? Janek, nie tego po tobie oczekiwałem. Trzeba myśleć o przyszłości, a nie narzekać na to, co jest teraz. Zrozumiałem, że mój pesymizm dotknął go. Być może z moich słów odczytał cień dezaprobaty dla drogi, jaką wybrał. Drogi człowieka, który wojny nie zasmakował i nie odczuł na własnej skórze. Musiałem zmienić taktykę. - Wiem tak jak i ty, że alianci tę wojnę kiedyś wygrają- uderzyłem w patriotyczną nutę. - My jednak musimy żyć tu, a nie w Paryżu czy Londynie. Ta sytuacja, ta niemożność zrobienia czegoś, jakiegoś działania, sprzeciwu, czy ja wiem czego jeszcze, jest okropnie deprymująca. Demoralizuje ludzi. To zupełnie jasne... Gdy to mówiłem, Dziepałtowski przyglądał mi się bardzo uważnie. Łokcie wsparł na kolanach, a na dłoniach głowę. Był pochylony do przodu. Po chwili opadł na fotel i wyciągnął przed siebie długie nogi. Odprężył się najwyraźniej. Długimi, chudymi palcami starał się nieco opanować burzę włosów na głowie. Znów pochylił się w moją stronę i spojrzał w oczy. Wyglądał, jakby chciał mi zakomunikować coś ważnego i szukał najlepszej formy dla tego komunikatu. - Nie każdy Polak zrezygnował i pogodził się ze swoim losem - powiedział cicho, ale niezwykle dobitnie. Nic więcej. Tylko tyle. Wiedziałem, że słowa te mająjakieś dodatkowe znaczenie, że kryje się za nimi coś ważnego. Co? Czekałem na dalsze szczegóły czy objaśnienia. On jednak walczył z włosami. Emanowała od niego jakaś pewność siebie i wewnętrzny spokój; to było niematerialne, lecz jakże łatwo wyczuwalne. W porównaniu z dotąd spotykanymi ludźmi tylko on zachowywał ten trudny do zdefiniowania optymizm i siłę spokoju. Podczas gdy inni dawali się unosić fali bezradnej rezygnacji, on płynął zdecydowanie pod prąd. Skąd miał tę siłę? Co wiedział? Co robił? Nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Dziepałtowski siedział teraz, wpatrując się we mnie, i najwyraźniej oczekiwał jakiejś reakcji. Jakiej? Gra zaczynała mnie męczyć. - Co ty właściwie teraz robisz? - zdecydowałem się na bezceremonialną szczerość. - Daje ci to jakieś dziwne zadowolenie. Co to jest? - Trzymam się. Walczę. Staram się nie upadać na duchu... Wybrał kluczenie i ogólniki. Nie tędy zatem wiodła droga. Być może nie 67 nadszedł jeszcze czas na szczerość. Może kiedyś nadejdzie. Postanowiłem więcej go nie męczyć. Zacząłem rozglądać się po pokoju. W kącie piętrzył się stos równiutko poukładanych partytur. Na jego szczycie spoczywały skrzypce. Futerału nie było widać. - Co z twoją muzyką? Nadal grasz? - spytałem. Zabolało go to widać. - Trochę ćwiczę. Prawdę mówiąc, teraz nie pora na koncerty... - potrząsnął głową z wyraźnym smutkiem. - Niemądrze. Mimo wszystko, mimo tej wojny, tej niewoli, nie powinieneś rzucać muzyki. Jesteś wirtuozem. Doszedłeś do tego ciężką pracą i wyrzeczeniami. Czy chcesz, aby to wszystko poszło na marne? - zareagowałem gwałtownie. - Wiem, wiem... Nie mam jednak na to ani czasu, ani pieniędzy. Poza tym... są teraz rzeczy ważniejsze - odpowiedział dziwnie spokojnie. Zmiany, jakie w nim nastąpiły, musiały być o wiele głębsze, niż sobie wyobrażałem. Było Coś, co odmieniło mojego przyjaciela. Jego dawne bezwarunkowe, idealistyczne oddanie swojej pasji życiowej dramatycznie kontrastowało z dzisiejszym lekceważeniem całego dotychczasowego życia. Życia, w którym skrzypce były na pierwszym miejscu. Ogarniała mnie furia. Ostatkiem sił powstrzymywałem się, aby nie wybuchnąć. Wtedy on wstał, podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu. - Janek, zrozum mnie dobrze. Sytuacja w Warszawie jest bardzo zła. Młodzi ludzie żyją w ciągłym zagrożeniu. Ciebie też mogą złapać i wysłać na roboty. Musisz być bardzo ostrożny. Nie odwiedzaj rodziny, chyba że w ostateczności. Gdyby gestapo dowiedziało się o twojej ucieczce, natychmiast rozpoczęłoby polowanie na ciebie. Trafiłbyś w ich łapy i albo by cię zakatowali, albo odesłali do obozu koncentracyjnego. Skąd możesz wiedzieć, że już cię nie poszukują? - mówił dobitnie. - Nie sądzę, aby to było możliwe... - Oni już mają sposoby, aby się dowiedzieć. To nie są przecież idioci. Musisz uważać i lepiej, żebyś w to uwierzył. Masz w ogóle jakieś plany? - stał się bardzo konkretny. - Żadnych - odpowiedziałem szczerze. - Nie mam żadnych planów. - Masz jakieś dokumenty? Forsę? Sięgnąłem do kieszeni. Wyjąłem to, co mi dała siostra, i pokazałem. Spojrzał. Odszedł w kierunku okna i patrzył dobre pięć minut w jakiś punkt. Odwrócił się. Machinalnie szczypiąc dolną wargę, zmierzał w moim kierunku. Stanął krok przede mną z rękami w kieszeniach. - Potrzeba ci nowych dokumentów. Nie będzie ci przeszkadzać nerwowe życie pod faszywym nazwiskiem? - zapytał, uśmiechając się. - Nie. To chyba nie jest aż tak trudne. Skąd jednak weźmiesz takie papiery? - To się da zrobić... - No dobrze, ale jak? - starałem się pociągnąć go za język. - Ile to będzie kosztować? Kupę forsy... - Zadajesz za dużo pytań. To dziś niezdrowe. Zapłacisz, ile będzie trzeba. Ciemny jak tabaka w rogu, atakowałem go pytaniami, kim są ci tajemniczy oni. Nie zwracał na to uwagi. On dyktował warunki w tej grze. Od czasu, kiedy opuściłem chłopską chatę pod Kielcami, byłem jak statek bez steru i żagli. Dziepałtowski sprawił, że ta tułaczka zaczynała nabierać jakiegoś sensu. Zaufałem bezwarunkowo. - Więc co powinienem, twoim zdaniem, teraz zrobić? - spytałem. - Pierwsza sprawa: musisz gdzieś mieszkać. Podszedł do biurka i zapisał coś szybko na kartce. Podał mi ją i zaczął udzielać wskazówek. Jego sprawność działania szokowała mnie. Dotąd Dziepałtowski był dla mnie idealistą z głową w chmurach. - Przeczytaj, zapamiętaj i zniszcz. Teraz jesteś "Kucharski". Adres, który ci dałem, to mieszkanie żony urzędnika bankowego. Poszedł na wojnę, dostał się do niewoli. Można na niej polegać, ale bez przesady. Uważaj! W ogóle musisz się taraz przyzwyczaić do nowej skóry. Od tego zależy twoje bezpieczeństwo. No i... moje - dodał po chwili. Zachowanie przyjaciela zaciekawiło mnie. Chciałem zarzucić go pytaniami i ledwo panowałem nad sobą. Widząc to, spojrzał wymownie na zegarek. - No, panie kolego... My tu gadu-gadu, a jeszcze mam dziś kupę roboty. Idź pod ten adres. Masz trochę forsy, ale musisz mieć więcej. Sprzedaj pierścionek. Twoja gospodyni powie ci gdzie. Zrób jakieś zakupy: chleb, boczek, butelka wódki... Pamiętaj, że w mieszkaniu musisz mieć jakiś zapas jedzenia. Wychodź z domu tylko wtedy, gdy musisz. Żadnych spacerów, zwiedzania Warszawy czy czegoś w tym guście. Przyjdę za parę dni z dokumentami. Do widzenia! Głowa do góry, kolego. Aha, jeszcze jedno. Gospodyni powinna mieć twoje papiery dla celów meldunkowych, ale o nic cię nie będzie pytała, póki ja ich nie dostarczę. Jasne? Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że tego dnia stałem się, de facto, członkiem polskiej organizacji podziemnej. Poszło zwyczajnie, bez romantyzmu. Nikt nie wymagał ode mnie jakichś wielkich decyzji. Nie musiałem się decydować na ryzyko czy niebezpieczeństwo. Ot, po prostu wizyta u starego przyjaciela ze Lwowa, do którego trafiłem gnany bezradnością, desperacją i przygnębieniem. Od Dziepałtowskiego wyszedłem nieświadomy tego, co się stało. To, o czym teraz myślałem, to nadzieja, że w tym totalnym narodowym nieszczęściu może jednak być inaczej. Postawa mego przyjaciela zapowiadała, że moje życie może nabrać jakiegoś sensu i celu. Trafiłem do wskazanego mieszkania bez kłopotu. Leżało w centrum Warszawy. Składało się z trzech skromnie urządzonych, acz całkiem obszernych pokoi. Mieszkała w nim kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat z dwunastoletnim synem. Oboje byli bardzo mili i uprzejmi. Pani Nowakowa musia- 69 68 ła być w przeszłości kobietą wielkiej urody. Mimo udręki i wymizerowania jej twarz zachowała piękne, regularne rysy. Z troską i czułością patrzyła na swego jedynaka - Zygmunta, o którym zawsze mówiła w zdrobniałej formie: Zyg-muś. Trochę to do chłopca nie pasowało, bowiem prezentował się wyjątkowo poważnie. Był ponad wiek wysoki i intelektualnie rozwinięty. Zygmuś był wyjątkowo podobny do swojej matki, po której odziedziczył piękne rysy twarzy. Przywitanie odbyło się bez jakiegoś zaskoczenia ze strony pani Nowako-wej. Widocznie tacy lokatorzy bywali tu już wcześniej. Być może zresztą została już uprzedzona przez Dziepałtowskiego. Kobieta była najwyraźniej utrudzona dniem, a Zygmuś nieśmiały. Pozwoliło mi to uniknąć wplątywania się w jakieś rozmowy. Nie bardzo wiedziałem, jak mam się zachowywać, i ten brak inicjatywy towarzyskiej był mi na rękę. Wiedziałem co prawda, że jestem "Kucharski", ale nie miałem pojęcia, jaki jest mój zawód, miejsce pracy, skąd pochodzę i co robię w stolicy. Czekałem dopiero na swoją "nową skórę", którą "garbował" właśnie Dziepałtowski. Dostałem słoneczny, duży i... prawie nie umeblowany pokój. Było tu łóżko i stary fotel. Na ścianie wisiała kopia "Madonny" Rafaela w fatalnym wykonaniu. Nie przedłużając spotkania, wręczyłem gospodyni pieniądze i poprosiłem o zrobienie zakupów wedle jej uznania. Zamknąłem się w swoim pokoju, przeprosiwszy wcześniej za rzekome zmęczenie. Kolejny dzień również spędziłem w pokoju, udając zmęczonego. Gospodyni zupełnie to nie przeszkadzało. Zapytała, czy ma mi coś zrobić do jedzenia, czy też wolę sam sobie przygotować. Wolałem sam. Powiedziała, gdzie są wiktuały. Po kwadransie wyszła z domu, prosząc, abym nie otwierał nikomu. Zygmusia zabrała ze sobą. Wróciła dopiero późnym popołudniem. Kolejnego dnia, koło południa, pani Nowakowa zapukała do mego pokoju i powiedziała, że mam gościa. Wszedł młody, najwyżej osiemnastoletni chłopak. - Czy pan Kucharski? -Tak. - To dla pana. Do widzenia. Wyszedł, zanim mu się przyjrzałem. W ręku pozostała koperta. Nerwowo rozerwałem przesyłkę. Były tam dokumenty "Kucharskiego". Wynikało z nich, że urodziłem się w 1915 roku w Łukach i jestem nauczycielem. W wojsku nie byłem ze względu na stan zdrowia. Obecnie pracowałem w niemieckiej szkole powszechnej. Była też kartka od Dziepałtowskiego. Otrzymałem instrukcję, że mam się zgłosić do fotografa, który zrobi mi zdjęcie do niemieckiego dowodu osobistego, czyli kennkarty. Miałem na to dwie godziny. Poza tym przyjaciel informował, że przez dwa-trzy tygodnie będzie bardzo zajęty i nie ma szans na spotkanie. Natychmiast porwałem kartkę, wrzuciłem do muszli klozetowej i spuściłem wodę. Ubrałem się szybko i ruszyłem pod podany adres. "Zakład fotograficzny" mieścił się w skromnym sklepie warzywniczym na 70 Powiślu. Dokładniej, na zapleczu sklepowym, zawalonym jakimiś skrzynkami, workami i słojami. Fotograf zdawał się wiedzieć o mnie wszystko i o nic nie pytał. Jego zadanie polegało na takim wykonaniu i wyretuszowaniu zdjęcia, aby było do mnie podobne, ale jednocześnie na tyle nieostre, abym się mógł go wyprzeć. Miał na zapleczu małe laboratorium, po którym poruszał się jak błyskawica. Był prawie łysy i niewielkiego wzrostu. Z posturą kontrastował gruby, tubalny głos. Spod skrzynki z marchwią wydobył pudło, a z niego aparat fotograficzny z lampą błyskową. Kazał mi usiąść na tle ściany pomalowanej na brudnobiały kolor. - Tylko bez mrugania, bo nie robię powtórek - wydał ostre polecenie. Flesz błysnął. Fotograf wskoczył za brudną zasłonę w kącie pomieszczenia. - Niech pan tu siedzi i niczego nie dotyka. Teraz wracam do moich klientów - powiedział. - Będę za dwadzieścia minut. Pojawił się z punktualnością szwajcarskiego zegarka. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko od razu powędrował za zasłonę, gdzie mieściła się ciemnia. Wyszedł po jakimś kwadransie, machając fotografią. - No proszę. Tak to wygląda. Podretuszowałem, ile się dało. Co pan uważa? - podał mi swoje dzieło. Istotnie było nim. Wydawałem się podobny do siebie, ale tak, jakby zdjęcie wykonano przed kilku laty, i zdążyłem już trochę się zmienić. Fotografia sprawiała wrażenie tandetnej odbitki wykonanej przez prowincjonalnego "artystę". - Pan jest geniuszem! Zupełnie jakbym tego faceta gdzieś już widział, tylko nie wiem gdzie - wykrzyknąłem. Wziął do ręki lupę i przyglądał się fotografii. -Owszem, owszem... chyba jedno z moich bardziej udanych - mruczał bardziej do siebie niż do mnie. - Diablo sprytna robota! - nie ustawałem w zachwytach. - Dużo pan takich robi? Ryknął śmiechem i poklepał się po bokach. - Ależ j a to małe piwo! To ty jesteś sprytny jak sto diabłów, młody człowieku. Koniecznie musisz jeszcze do mnie wpaść i popytać więcej. Przepraszam, że dzisiaj nie mogę ci służyć. Do widzenia, panie ciekawy. Cha...cha...cha... Zrozumiałem, że to już koniec wizyty. Przepuścił mnie w drzwiach, ciągle się zaśmiewając. Nawet jeszcze na ulicy gonił mnie ten śmiech. Nie ulegało kwestii: Dziepałtowski był w jakiejś tajnej organizacji albo korzystał z jej uprzejmości. Gubiłem się w domysłach. Nie zdziwiłem się specjalnie, gdy następnego dnia rano pani Nowakowa oznajmiła, że ktoś do mnie przyszedł. Zobaczyłem tego chłopaka co wczoraj. Tak samo podał mi kopertę i odszedł bez słowa. W środku była kennkarta z wczorajszym arcydziełem fotograficznym. 71 Siedziałem bezczynnie już dwa tygodnie. Czas dłużył się okropnie. Czytałem książki z domowej, niezbyt ciekawej biblioteki, paliłem papierosy i włóczyłem się po mieszkaniu bez celu. Tak jak obiecałem Dziepałtowskiemu, na ulicę nie wychodziłem. Kontakty z rodziną Nowaków stały się bliższe i bardziej przyjacielskie. Gospodyni zwykle nie było w domu, a gdy wracała, była bardzo zmęczona lub zajęta przygotowywaniem obiadu. Nie było więc okazji do rozmów. Zamienialiśmy zwykle parę zdań wieczorami przed udaniem się na spoczynek. Były to zwykle wieści z miasta przynoszone przez panią Nowakową lub uwagi na temat lektur wymieniane z Zygmusiem. Nadal trwałem w irracjonalnym przekonaniu, że wojna szybko się skończy, a Francja i Anglia oswobodzą Polskę. Podobnie myślała cała niemal stolica oraz - o czym dowiedziałem się później - nawet przywódcy Podziemia. Jednak te pełne nadziei fantazje nie były w stanie poprawić mego nastroju. Dusiłem się z bezczynności. Dziepałtowski zjawił się, tak jak obiecał, po dwóch tygodniach. Był wesoły i w znakomitym humorze. Zapytał o mieszkanie i gospodynię, o to, co robiłem. Spojrzał na mnie uważnie i jakby od niechcenia wskazał głową na ścianę. - Jest ktoś w domu? - Nie ma. Pani Nowakową wyszła, jak ty przyszedłeś. - Chodzi mi o chłopca. - Nie ma go. - To dobrze. Widzisz, Janku, ja cię złapałem w pułapkę... - zaczął tajemniczo. - Jeżeli to jest pułapka, to całkiem wygodna - odparłem. - Mnie nie chodzi o to mieszkanie - zgniótł w popielniczce papierosa. Podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu. - To o co? - Widzisz, chcę z tobą poważnie porozmawiać. Wiem, że jesteś porządnym człowiekiem, dobrym przyjacielem i szczerym patriotą. Jesteś teraz jednym z nas. Członkiem Podziemia. Stałeś się nim, przyjmując dokumenty i naszą pomoc. Chcemy jednak być z tobą uczciwi do końca. Masz do wyboru: albo zaczniesz pracę dla nas, albo wrócisz do normalnego życia, zapominając o mnie i o tych, których poznałeś z mojej poręki - zawiesił głos i odgarnął włosy dobrze już znanym mi gestem. - Również uczciwość każe mi powiedzieć, że gdybyś na nas doniósł lub próbował to zrobić, dostaniesz kulę w łeb. Czy mówię jasno? - zapytał. Poczułem, że wzbiera we mnie radość. Przecież na tę chwilę tyle czekałem. Na cel. Na coś, co wyrwie mnie z marazmu i da szansę działania. Chciałem go uściskać, lecz postanowiłem pokazać, że nie jestem egzaltowanym i romantycznym harcerzykiem. Odpowiedziałem więc o wiele spokojniej, niż podpowiadały z trudem trzymane na wodzy emocje. - Spodziewałem się, że może już jest jakaś organizacja. Tak było podczas pierwszej wojny, a przecież z Polakami nie stało się coś, co odbierałoby im wolę czynu. Nie spodziewałem się jednak, że tak szybko do niej trafię i że tak łatwo zostanę przyjęty. Wiesz przecież, że wiejąc od Ruskich i od Niemców, myślałem o dalszej walce i powrocie do wojska. - No więc, właśnie jesteś w wojsku. - Nie wiesz nawet, co czuję. Zrobię, co będę mógł. Słowo honoru! - Być może już wkrótce będziesz miał do tego okazję - tajemniczo zakończył spotkanie Dziepałtowski. Pokręcił się jeszcze po mieszkaniu, jakby coś sprawdzał. - Nie będzie mnie w domu, bo mam to i owo do roboty. Podam ci adres mojej kuzynki, który zapamiętasz bez notowania. Czekam na ciebie jutro o drugiej po południu. Jasne? - Jasne! - odparłem zapalczywie. - No to czołem, żołnierzu! Zapalił papierosa i pożegnał się. Następnego dnia wyszedłem wcześniej, aby się nie spóźnić. Dom znajdował się pomiędzy Świętokrzyską a Jasną i Moniuszki, niedaleko konsulatu amerykańskiego. Przed wojną była to dzielnica domów towarowych, wytwornych sklepów, księgami i dobrych restauracji. Budynek, do którego się udawałem, był kiedyś nowoczesnym trzypiętrowym domem mieszkalnym, wzniesionym na początku lat trzydziestych. Uchodził w Warszawie za jeden z bardziej luksusowych. Mieszkali w nim wysocy urzędnicy ministerstw, dwóch bardzo znanych aktorów, ludzie finansjery. Teraz był niemal doszczętnie zrujnowany. Front był zburzony, ale zachowała się stosunkowo dobrze tylna fasada. Numer domu ktoś wypisał na słupku bramy prowadzącej kiedyś do garaży na tyłach budynku. Zacząłem dociekać, jak właściwie dom został trafiony, że zniszczenie jest tak dziwne. Zapewne bomba przebiła dach i trzy kondygnacje, eksplodując dopiero na poziomie parteru. Zastanawiając się, jak wejść do budynku, okrążyłem go i na ścianie głównego przewodu kominowego, od strony podwórka, zobaczyłem kolumnę nazwisk wypisanych kredą. W sumie piętnaście pozycji. Znalazłem to, które podał mi Dziepałtowski. Strzałka na ścianie wskazywała, jak iść do poszukiwanego przeze mnie numeru 12 oraz - nie wiedzieć czemu - dwóch innych, lecz bynajmniej nie kolejnych: 9 i 14. Ruszyłem w ślad za znakiem. Kreda była starta i mało wyraźna, ale pozwalała na orientację. Poszedłem zrujnowaną klatką schodową do końca, gdzie trafiłem na częściowo nadpalone drzwi. Za nimi były schody prowadzące w dół. Zszedłem w ciemność. Nic nie widziałem. - Jest tam kto? - krzyknąłem. - A pan do kogo? - otworzyły się przede mną drzwi, których w ogóle nie zauważyłem. Podałem nazwisko. 73 72 - A, to trzeba za drugimi drzwiami w lewo... - tłumaczył mi głos. Szedłem, obmacując kolejne drzwi. Wreszcie dotarłem. Zastukałem. Otworzył Dziepałtowski i szybko wciągnął mnie do środka. - Właź! Nie bój się- mówił rozbawiony, widząc moje zdumienie. - Zapraszam do drugiego pokoju. Podążyłem za nim. Wokół unosił się fetor zgniłych kartofli. Jak się zorientowałem, był to jakiś składzik na narzędzia dla dozorcy. W drugim "pokoju" było okienko na poziomie ulicy. Osłaniała je solidna krata. Pomieszczenie wypełniały jakieś przypadkowo zdobyte meble: żelazne łóżko, dwa różne krzesła, koślawa szafka, półka ze szklankami, talerzami i garnkami, stół przykryty grubym, chyba białym płótnem. Poza Dziepałtowskim nie było nikogo. - Ten budynek został niemal zupełnie zburzony - rozpoczął, bacznie mnie obserwując. - Ocalały pojedyncze mieszkania na parterze i te, tutaj, piwnice. Dla moich celów w sam raz. To moja kwatera. Świetna, no nie? Odburknąłem coś niewyraźnie. - Musisz się jeszcze wiele nauczyć, kolego. To jest wprost idealne pomieszczenie. Po pierwsze, środek miasta. Po drugie, bo tak właśnie wygląda. Gestapo nie przyjdzie do głowy, że tu się może kryć jakaś organizacja. Kuzynka pracuje prawie całymi dniami i zagląda tu rzadko. Mogę korzystać z tego miejsca. Tu pracuję, tu się spotykam z ludźmi i przechowuję swoje papiery. Nikt tu nie wie, kim jestem i jak się nazywam. To bardzo ważne. Trzeba stale być w pogotowiu. Przesiedziałem z nim do wieczoru. Opowiadał mi o Podziemiu i tym specyficznym świecie, w którym miałem spędzić kilka następnych lat. Mówił tylko tyle, ile uznał za konieczne. Nie ciągnąłem go za język. Zdążyłem już pojąć, że zadawanie wielu pytań wcale nie musi oznaczać otrzymania wielu odpowiedzi. Rozdział VI PRZEOBRAŻENIE D ziepałtowski był jedną z niewielu osób, które mogły mnie traktować jak uczniaka. Darzyłem go podziwem. Był dla mnie pierwszym wojennym autorytetem. Podziw zmienił się w kult, gdy dowiedziałem się, na czym polegała jego działalność. Wykonywał wyroki śmierci na agentach gestapo i zdrajcach. Nigdy nie dowiedziałem się o tym od niego. Dopiero po jego śmierci dotarła do mnie ta wiadomość. W czerwcu 1940 roku otrzymał rozkaz zlikwidowania gestapowca Schnei-dera. Chodził za nim kilka dni. Dopisało mu wreszcie szczęście: Niemiec wszedł do publicznej toalety i tam dosięgły go kule mego przyjaciela. Krótko potem Dziepałtowski został złapany na ulicy. Najprawdopodobniej został rozpoznany przez jakiegoś innego użytkownika szaletu, co ze względu na jego charakterystyczne, artystyczne włosy nie było trudne. Trafił na gestapo przy ulicy Szucha. Torturowany, nie zdradził nikogo. Rozstrzelano go w lipcu tegoż roku. Niemcy oddali mu dość szczególny "ukłon", rozplakatowując po całej Warszawie pokrętną wiadomość o wykonaniu wyroku na "polskim bandycie, który w celu rabunkowym napadł niemieckiego oficera". Miasto wiedziało, jaka była prawda. Zresztą liczba tych "bandytów" z każdym dniem rosła. Okupant nie mógł spać spokojnie. Po paru miesiącach w pełni zdałem sobie sprawę z paradoksu sytuacji, jaka panowała w okupowanej Polsce. Wielekroć bycie w Podziemiu było korzystniejsze niż praca na posadach urzędniczych wymagających pełnej lojalności lub tylko "neutralności" wobec władz okupacyjnych. Pomijając ryzyko wpadki, członek organizacji podziemnej miał większe możliwości i korzystał z udogodnień niedostępnych reszcie społeczeństwa. Przede wszystkim członek ruchu oporu był chroniony przez swoją organizację, dysponującą sprawnym zazwyczaj mechanizmem konspiracyjnym. Posiadał doskonałe jakościowo dokumenty potrzebne do poruszania się oraz skutecznie chroniące przed aresztowaniem w łapance. Dysponował pewny- 75 t3J.WU.JVC iiuansowymi, przydzielanymi w celu w miarę normalnego funkcjonowania. Wiedział, gdzie wobec zagrożenia ma się udać i gdzie je przeczekać. Członek Podziemia miał też przewagę psychiczną nad kolaborantem pracującym dla Niemców. Posiadał spokój wewnętrzny płynący z przekonania, że służy słusznej sprawie, oraz poczucie własnej godności i wartości. Miał też przewagę nad ludźmi pozostającymi poza konspiracją. Skoncentrowani tylko na przetrwaniu, żyli na ogół w większym strachu i bezradności wobec terroru hitlerowskiego niż ludzie Podziemia. Terror hitlerowski dotykał ludność polską w sposób nie dający się przewidzieć. Stosowana była zasada odpowiedzialności zbiorowej, będąca jednym z najokrutniejszych i nieludzkich aspektów tej wojny. Polegała ona na regule, że za czyny jednostki odpowiada grupa. Grupa zwykle nie mająca nic wspólnego z autorem aktu zbrojnego czy sabotażu. Wielokrotnie bywało tak, że bojownicy Podziemia wykolejający pociąg, podpalający magazyny ze zbożem czy zabijający gestapowca wychodzili bez szwanku, a przed plutonem egzekucyjnym stawiano mieszkańców najbliższej wsi czy ulicy. Ginęli niewinni ludzie. W Warszawie znana była historia zamachu na kawiarnię, do której przychodzili codziennie hitlerowscy oficerowie, w tym tacy, którzy szczególnie angażowali się w zwalczanie ruchu oporu. Podczas akcji zastrzelono bodaj dwóch gestapowców, a następnych kilku raniono. Zamachowcom udało się zbiec. Odwet niemiecki był straszliwy. Rozstrzelano dwustu mieszkańców domów sąsiadujących z kawiarnią. Zginęli niewinni ludzie, często nie mający w ogóle pojęcia o istnieniu organizacji podziemnej, która przygotowała zamach. Chcieli przeżyć okupację. Nie chcieli walczyć. Zapłacili życiem za walkę innych. Niemcy spodziewali się, że swoją diabelską taktyką zmuszą Podziemie do zaniechania działalności zbrojnej przeciwko nim. Gdybyśmy ulegli tej okrutnej presji, osiągnęliby swój cel. Mimo niewinnych ofiar, mimo bólu i nieszczęścia ich rodzin nie daliśmy się zastraszyć. Nie mogli czuć się w Polsce bezpiecznie i bezkarnie. W czerwcu 1940 roku Niemcy urządzili w Warszawie gigantyczną łapankę. Schwytano około dwudziestu tysięcy ludzi, przewieziono ich w kilka miejsc, gdzie odbyło się sprawdzanie dokumentów, rewidowanie, a gdy były jakieś podejrzenia, także przesłuchiwanie. Wszyscy mężczyźni poniżej czterdziestki zostali wywiezieni na roboty do Rzeszy, najczęściej do zakładów przemysłu zbrojeniowego. Kobiety pomiędzy siedemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia trafiły do pracy na roli, głównie na tereny Prus Wschodnich. Osoby, które nie miały dokumentów, posiadały "lewe" papiery lub nie dość przekonująco tłumaczyły, gdzie pracują i co robią, bądź gubiły się w personaliach, odstawiono do obozów koncentracyjnych. Ponad cztery tysiące ludzi trafiło do Oświęcimia, gdzie znalazło się praktycznie poza możliwością otrzymania pomocy. Później dowiedziałem się, że w tej łapance znalazło się także ponad stu członków Podziemia. Zostali zwolnieni, bowiem ich dokumenty nie wzbudziły żadnych podejrzeń. Każdy przekonywająco podawał, gdzie mieszka, co robi, w jakim zakładzie czy biurze jest zatrudniony. Byli wiarygodni, pewni siebie. Wszystko, o czym mowa, stanowi ilustrację niezbędną do właściwego zrozumienia sytuacji ludzi decydujących się na pracę w ruchu oporu. Korzyści uczestnictwa w Podziemiu w daleko większym stopniu kompensowały niedogodności i zagrożenia, niżby się to mogło wydawać ludziom postronnym i niezorientowanym. Sytuacja niewielkiej garstki kolaborantów, pragnących wzbogacić się na klęsce ojczyzny bądź uważających, że Polska w ich planach się "zdezaktualizowała" i powinni wiązać swój los ze "zwycięską Tysiącletnią Rzeszą Niemiecką" - była o wiele trudniejsza i bardziej skomplikowana, niż wyglądała z pozoru. Ludzie ci obawiali się, po pierwsze, Polaków. Wiedzieli, że ich postawa jest totalnie potępiana, a oni sami otaczani pogardą. Nie mogli być także pewni, że Podziemie nie wystawi im rachunku. Z kolei Niemcy też nie obdarzali tych neofitów nadmiernym zaufaniem: kolaboracji zawsze towarzyszy obustronna podejrzliwość. Brak zaufania kolaboranci naturalnie odczuwali i z pewnością był dla nich dolegliwy. Tak więc znajdowali się pomiędzy młotem a kowadłem. Balansowali między iluzją poparcia ze strony Niemców a konkretną nienawiścią ogółu uczciwych Polaków i członków Podziemia. Nie należy jednak przypuszczać, iż próbuję lokować w pobliżu siebie Polaków, którzy nie brali udziału w czynnym oporze, i tych, którzy ojczyznę zdradzili. Wielu dzielnych, patriotycznych i uczciwych rodaków nie należało do Podziemia. Ograniczeni byli okolicznościami, w jakich im przyszło żyć: często sytuacjami znaczonymi wielkim poświęceniem i cierpieniem. Ludzie ci nie odmawiali nam pomocy i byli do niej gotowi, mimo ryzyka. I taka postawa dominowała. Klasycznym jej przykładem była moja warszawska gospodyni. Nie należała do żadnej organizacji podziemnej. Wbrew pozorom wcale nie było łatwo zostać członkiem ruchu oporu. Kandydaci musieli spełniać określone kryteria. Przede wszystkim chodziło o dobre warunki fizyczne oraz brak obciążenia innymi obowiązkami, mogącymi komplikować pracę konspiracyjną. W moim przypadku, stan kawalerski bardzo ułatwiał sprawę. Poświęcanie całego czasu i energii Podziemiu nie było trudne. Nie miałem rodziny, która czekała w domu, mogłem spać gdziekolwiek i jakkolwiek. Przed nikim nie musiałem się ukrywać ze swoją działalnością. Robiłem wszystko na swój własny rachunek. Nikogo nie narażałem. Ludzie obarczeni rodzinami już nie mieli takiego luksusu. Nie mogli wieść koczowniczego trybu życia, ukrywać przed najbliższymi, czym się zajmują, czy wystawiać ich na ryzyko tortur i represji. 76 77 Pani Nowakowa miała wystarczająco dużo własnych zajęć. Cała jej uwaga i zapobiegliwość koncentrowały się na utrzymaniu domu i trosce o syna. Dokładnie nie wiem, czym się zajmowała. Nie sądzę, aby to mogła być jakaś stała praca. Jeżeli nawet, to w jakimś bardzo ograniczonym zakresie. Byłem natomiast świadkiem jej sprawności w tak zwanym organizowaniu. Na początku wojny musiała sprzedać niemal wszystkie kosztowności i wartościowe przedmioty, aby zdobyć pieniądze na utrzymanie. Potem chyba zajmowała się pośrednictwem w takim handlu. Sprzedawała rzeczy swoich znajomych zawodowym handlarzom, coś zarabiając. Jeździła też na wieś po jedzenie: mąkę, masło, jajka, wędliny. Później zaczęła przywozić ze wsi... tytoń. Suszyła go w kuchni, a potem skręcała z niego papierosy, w czym pomagał jej Zygmuś. S woj ą produkcję rozprowadzała między znajomych, a także do zaufanych kiosków. Dzielna kobieta prowadziła naturalnie dom. Zdobywała opał, głównie jakieś stare skrzynki, które rąbała siekierą na podwórku. Czasem przynosiła trochę węgla. Starała się, aby Zygmuś jadał regularnie trzy razy dziennie i aby obiad przypominał posiłek z czasów przedwojennych. Dochodziła do tego nauka chłopca oraz naturalne dla jego wieku problemy wychowawcze. Nowakowa cały dzień spędzała na nogach. - Wieczorem zasypiam jak zabita - mówiła. - Jedyne rzeczy, na jakie reaguję, to hałas z ulicy, kroki na klatce schodowej czy dzwonek do drzwi. Zrywam się wtedy spocona ze strachu, a serce omal mi nie wyskoczy. Nie wyobraża pan sobie, jak się wtedy boję. Stojęprzy łóżku jak wrośnięta w ziemię i czekam na... gestapo. Wyobrażam sobie, że chcą mnie rozdzielić z synem. A ja tak bardzo chcę, aby mąż, gdy wróci z obozu, zastał naszego chłopca całego i zdrowego. To dobry i mądry chłopiec. Mąż tak go kocha... Naturalnie nic nie wspominałem pani Nowakowej o swoim zajęciu. Takie opowiadanie byłoby wbrew zasadom konspiracji. Narażałoby i mnie, i ją. Pewnego wieczoru wróciłem przygnębiony i zmęczony. Pani Nowakowa kończyła akurat prasowanie. Poprosiła, abym usiadł przy stole. Zaproponowała herbatę. Zygmuś siedział obok i odrabiał lekcje. Piłem herbaciany erzac, przegryzając chlebem z marmoladą. Był to nie lada rarytas i poczułem się tak, jakbym w jakimś szlacheckim dworze dostąpił szczególnej gościny... Kiedy skończyłem, zaczęliśmy rozmawiać o Warszawie, o wojnie i Niemcach. Moja gospodyni, jak to często bywa u ludzi żyjących w ciągłym napięciu, zaczęła się zwierzać. Mówiła, z jakim trudem utrzymuje dom i wychowuje syna, jak boi się o męża w obozie. Rozpłakała się. Zygmuś śledził to, zaniepokojony i zaskoczony. Pobladł jak kreda. Podszedł do matki i zarzucił j ej ręce na szyję. Wybuchnął płaczem. Siedzieli objęci i płakali razem. Bladzi, wychudzeni, przerażeni i bezradni. Wyrzuty sumienia zaczęły uświadamiać mi, że stanowię dla nich dodatkowe obciążenie i zagrożenie. Wiedząc, że moja decyzja jest więcej niż nierozważna, postanowiłem opowiedzieć coś więcej o sobie. Poprosiłem Zygmusia, aby nas zostawił samych. - Nie dokończyłem jeszcze lekcji - powiedział. - Pójdę się położyć i poczytam w łóżku, a mama mnie zawoła, jak skończy z panem rozmawiać. Dobrze? Odprowadziła chłopca do jego pokoju. Widziałem, jak całuje go w głowę. Wróciła do kuchni. - Słucham pana. Co mi chciał pan powiedzieć? - To, co teraz robię, jest sprzeczne z regułami obowiązującymi w organizacji, której jestem członkiem. Sądzę jednak, że powinna pani to wiedzieć. Muszę panią ostrzec, że moja obecność w tym domu jest dla pani bardzo niebezpieczna. Jestem w konspiracji. W tym mieszkaniu jestem zameldowany. Niestety czasami mam tu rozmaite papiery, które stanowią zagrożenie, na przykład prasę podziemną, o której pewnie pani słyszała. Niekiedy muszę tę "bibułę" przetrzymywać kilka dni. Stawia to panią i syna w niebezpiecznej sytuacji. Nigdy nie miałem zamiaru o tym mówić, ale patrząc na panią, jak się pani męczy, jak walczy o przetrwanie, zdecydowałem, że tak będzie lepiej. Powiedziałem pani, a teraz się wyprowadzę. Jutro poczynię w tym kierunku stosowne kroki. - Dziękuję panu. Bardzo dziękuję za to, co pan powiedział - mówiła spokojnie. Wstała i zawołała chłopca. - Zygmuś, pan nie ma jakichś sekretów. Możesz do nas wrócić. Przybiegł w podskokach, z okrzykiem radości. Usiadł przy stole. - Mam ci coś do powiedzenia. Pan Kucharski chce się od nas wyprowadzić, bo uważa, że nas naraża. Pan pracuje w konspiracji dla dobra Polski. Żeby była wolna i nie było w niej Niemców. Tak jak twój tatuś. Pan się boi, że jeżeli Niemcy go aresztują, to i nam mogą zrobić krzywdę. Jesteś już dużym chłopcem. Jak myślisz, co powinniśmy panu odpowiedzieć? - zakończyła pani Nowakowa. Tego się nie spodziewałem. Fakt, że postanowiła powiedzieć chłopcu, zaskoczył mnie zupełnie. Zacząłem żałować swojego kroku. Zygmuś patrzył to na matkę, to na mnie. Wyglądał na zakłopotanego i zmieszanego. Poszukiwał widocznie odpowiedzi na pytanie, czego matka od niego oczekuje. Twarz Nowakowej opromieniał uśmiech. - To co panu powiemy? Zygmuś wstał. Podszedł do mnie i podał swój ą małą dłoń. - Proszę, niech się pan o nas nie martwi. Myśmy z mamą już wcześniej myśleli, że pan walczy z Niemcami. Mama nie ma przede mną tajemnic. Ona wie, że ja umiem dochować tajemnicy - wygłosił przemówienie. Jego błękitne oczy błyszczały. - Nawet gdyby oni mnie bili, nic nie powiem. Niech pan z nami zostanie - zakończył, starając się, aby jego słowa brzmiały bardzo stanowczo i odważnie. Musiałem wyglądać na zaskoczonego i mieć niewyraźną minę, bo Zygmuś 79 78 Rozdział VII DEBIUT nagle pogłaskał mnie po głowie, najwyraźniej starając się uspokoić. Pani No-wakowa uśmiechała się. - Proszę nie żałować ani też nie mieć żadnych obaw. Zygmuś nigdy dotąd się nie wygadał. Prawie cały czas jest ze mną. Kolegów nie ma. Komu miałby powiedzieć? Niech mi pan wierzy, w czasie wojny dzieci szybko stają się dorosłe. Milczałem. E ;dy moi przełożeni doszli do wniosku, że zostałem dostatecznie /prowadzony w zasady konspiracji, postanowili powierzyć mi pierw-zą misję. Jej celem był Poznań, wcielony do Trzeciej Rzeszy. Przed wykonaniem zadania zostałem zaprzysiężony, że nigdy nie będę wspominał o jego szczegółach. Miałem dotrzeć do wysokiego urzędnika państwowego, działającego aktualnie w Podziemiu, i przedyskutować z nim szansę pozyskania do konspiracji dawnych jego podwładnych. Ze względu na charakter pracy, ów urzędnik posiadał liczne, rozległe kontakty z Niemcami, podobnie jego pracownicy. Dla Podziemia było bardzo ważne to, co wiedział, oraz potencjalne kontakty, jakie mógł nawiązywać. Pretekst dla mego wyjazdu został starannie wybrany. Córka człowieka, do którego się udawałem, została wybrana do odegrania roli mojej "narzeczonej". Podobnie jak ojciec, była w konspiracji. Mieszkańcy ziem wcielonych do Rei-chu mogli ubiegać się o niemieckie obywatelstwo. Moja "narzeczona" skorzystała z tego "przywileju" za zgodą Podziemia. Teraz zapraszała swego "narzeczonego", aby omówić kwestie osobiste, a także... uświadomić mu jego niemieckie pochodzenie. Dla kamuflażu, na czas zadania otrzymałem dokumenty na nazwisko autentycznie żyjącego w Warszawie Polaka pochodzenia niemieckiego. Tyle tylko, że człowiek ten od miesiąca przebywał już we Francji, a jego rodzina zniknęła ze stolicy. Wykułem na blachę dane personalne i informacje dotyczące mojej "rodziny". Byłem teraz - powiedzmy - Andrzejem Yogstem. Udawałem się do Heleny - powiedzmy - Siebert, która ręczyła za moje zachowanie na terenie Poznania i, generalnie, Niemiec. Gdyby gestapo chciało sprawdzić tego Yogsta, miałoby spore kłopoty z wykryciem całej mistyfikacji. Facet figurował w księgach parafii ewangelickiej, miał normalny meldunek. Z mieszkania korzystała dalsza rodzina, która doskonale go znała i wiedziała, co robić w razie przepytywania. Na ten sam adres pisała z Poznania "narzeczona". Ybgst pracował w firmie zaopatrują- 81 cej zakłady fryzjerskie, a od nich z kolei skupował... włosy, cenny w czasie wojny surowiec. Miał wszystkie dokumenty potrzebne do podróżowania w sprawach zawodowych po Generalnej Guberni. Do szczęścia brakowało mu tylko... Poznania i czułego przekonywania "narzeczonej", że jest Niemcem. To zresztą także trzymało się kupy, bo dziadek Yogsta był prawdziwym Niemcem wżenionym w warszawską rodzinę mieszczańską, która go spolonizowała. Jak widać, przygotowania były staranne i zmierzające do minimalizacji ryzyka do... zera. W końcu nie robili tego dyletanci. Dojechałem do Poznania bez problemów. Kontrola w pociągu na granicy Generalnej Guberni i Reichu przebiegła bez najmniejszych kłopotów. Miasto znałem dość dobrze z czasów przedwojennych. Szedłem ulicami i... nie poznawałem go. Miasto o najwspanialszych polskich tradycjach i historii sprawiało wrażenie typowo niemieckiego. Wszystkie szyldy instytucji, biur, banków, sklepów - w języku niemieckim. Tak samo nazwy ulic. Afisze - tylko w tym języku. Na rogach gazeciarze sprzedawali wyłącznie hitlerowskie gazety. Dookoła słychać było niemiecki. Niekiedy tylko z silnym akcentem. Zastanawiałem się, czy bardziej dlatego, że mówiący nie zna języka, czy też może celowo kaleczy, aby podkreślać swoje polskie pochodzenie. Idąc dobre pół godziny, nie natrafiłem na nikogo, kto by się odezwał po polsku. Wrażenie było piorunujące. Niemcy. Jestem w Niemczech... Później miałem się dowiedzieć, że hitlerowcy "oczyścili" centrum miasta z Polaków całkowicie. Po wielu ulicach w ogóle zabroniono im się poruszać. Mogli zamieszkiwać jedynie na przedmieściach i w mniej reprezentacyjnych rejonach. Na miejsce Polaków sprowadzono Niemców, w celu utrwalenia "tradycyjnie niemieckiego charakteru" Poznania. Chorągwie ze swastyką łopotały na wietrze. W sklepach pozawieszano portrety Fiihrera. Patrząc na niemieckie oddziały, raz po raz maszerujące gdzieś ulicami, wpadłem we wściekłość. Przecież nawet postronni, zdawałoby się, bezstronni ludzie, którzy nie znali faktów historycznych, mogliby po kwadransie być święcie przekonani, że trafili do "rdzennie niemieckiego miasta". Mnie samemu, znającemu Poznań sprzed paru miesięcy, trudno było się połapać, gdzie jestem. Zmiana była szokująca i przygnębiająca. "Narzeczoną", Helenę, spotkałem pod ustalonym adresem. Była to wysoka, ciemnowłosa dziewczyna o łagodnym sposobie bycia i miękkim, ładnym głosie. Zaskoczyło mnie to, bowiem w Warszawie rekomendowano mi ją jako jedną z najodważniejszych kobiet Podziemia na tym terenie. Do przyjścia jej ojca było jeszcze nieco czasu, więc rozmawialiśmy, siedząc w elegancko umeblowanym salonie. Szybko zdałem relację z podróży. Ona jednak interesowała się przede wszystkim wydarzeniami w stolicy. Relacjonowałem, jak mi się zdawało, dokładnie, ale raz po raz zadawała uściślające pytania i upewniała się, czy dobrze rozumie znaczenie tego czy innego wydarzenia. Kiedy skończyłem, a właściwie kiedy to ona skończyła odpytywa- 82 nie mnie, rzeczowo i precyzyjnie zajęła się sytuacją w Poznaniu i, generalnie, w Wielkopolsce. Z miasta usunięto całą polską inteligencję i właścicieli nieruchomości, tak zresztą jak wszędzie na terenach przyłączonych do Rzeszy. Zezwolono na pozostanie Polakom, którzy zarejestrowali się jako Niemcy. Życie tych Polaków, którzy nie zdecydowali się na taki krok, było nie do pozazdroszczenia. Byli praktycznie poza prawem. Cały ich majątek ruchomy i nieruchomy mógł zostać w każdej chwili skonfiskowany. Nie mogli korzystać z tramwaju czy autobusu. Nie mogli nawet posiadać roweru. Na ulicy Polak musiał zdejmować czapkę przed każdym umundurowanym Niemcem i na jego widok schodzić z chodnika, by ustąpić miejsca. Moja "narzeczona" mówiła o tym rzeczowym tonem, jakby opisywała epizod historyczny, z którym nie ma nic wspólnego. Wielu ludzi w konspiracji hołdowało temu sposobowi relacjonowania spraw innym. Starali się zachować maksymalny dystans do rzeczy często bolesnych, byli chłodni i bezosobowi, jak chirurg przy stole operacyjnym. To była bardzo profesjonalna postawa i imponowała mi. Starałem się, jak mogłem, zachowywać podobnie, mimo iż byłem nowicjuszem w konspiracji. Jednak to, co zobaczyłem w Poznaniu, nie pozwalało mi na taki "naukowy chłód analizy". Gdy moja rozmówczyni skończyła, zapytałem ją, jak wyobraża sobie rozwiązanie tej dramatycznej dla Polski i Polaków sytuacji. - Wyjście jest tylko jedno. Wraz z klęską Niemiec musi nastąpić masowy, bezwzględny terror skierowany przeciwko tym, którzy weszli na naszą ziemię i zaczęli nas krzywdzić. Ich "osadnicy" będą traktowani tak samo, jak traktowali Polaków. Będą stąd wyrzuceni siłą. Nie będzie żadnych kompromisów, bo inaczej problem "odniemczania" Poznania i innych terenów utknie. Zaczną się jakieś rokowania, plebiscyty, reparacje wojenne, odszkodowania, wzajemna wymiana własności. Nie ma złudzeń, sytuacja idzie ku systematycznemu pogarszaniu, a zmienić ją i przekształcić na naszą korzyść może tylko masowy, radykalny terror - mówiła do mnie piękna, delikatna dziewczyna. Starała się o właściwy dobór słów i staranne ich ważenie. Jednak wyczuwało się towarzyszący temu pozornie beznamiętnemu spokojowi wielki ładunek uczuciowy i emocjonalny. Ona bezgranicznie nienawidziła Niemców i równie silnym uczuciem miłości darzyła swoją ojczyznę. Zachowała zimną krew i tylko mimika twarzy zdradzała, co się dzieje w jej umyśle. Nurtowała mnie myśl, jak osoba tak silna i niezależna mogła zdecydować się na przyjęcie obywatelstwa niemieckiego. Czy to nie było dla niej upokarzające? Jakie są granice służenia słusznej sprawie? Nie wytrzymałem. - Przepraszam za to pytanie - zacząłem. - Proszę nie odpowiadać, jeżeli wyda się niestosowne... Dlaczego pani zarejestrowała się jako Niemka? Czy bez tego nie mogłaby pani służyć Polsce? 83 Spojrzała mi prosto w oczy. Nie zwlekała z odpowiedzią ani chwili. - Właśnie tak. Musiałem "zostać Niemką", aby służyć Polsce. Gdyby istniał jakikolwiek inny sposób, na pewno zdecydowałabym się właśnie na niego. Wy, w Generalnej Guberni, żyjecie innym życiem, w innych warunkach. Wasze metody walki muszą być zatem inne niż nasze. Posiadacie o wiele większy wachlarz środków pozwalających na uchronienie się przed gestapo. My ich nie mamy. Tu, w Rzeszy, polska inteligencja nie istnieje. Jedyną drogą, aby tu pozostać i dla Polski pracować, jest przyjęcie niemieckiego obywatelstwa - mówiła przekonuj ąco. - Czy wielu Polaków idzie tą drogą? - zapytałem. - Będę szczera, niewielu. Nawet mój ojciec woli się ukrywać na wsi. Tu musiałby "zostać Niemcem" i niewątpliwie zmuszono by go do współpracy politycznej. On chce tego uniknąć za wszelką cenę. To jednak przypadek szczególny. Wielu Polaków, nie idąc jednak na taki układ, w gruncie rzeczy szkodzi... Polsce. Nie powinno być miejsca na lojalność czy honor, gdy chodzi o walkę z Niemcami. Czy pamięta pan, jak się zachowywali we wrześniu obywatele Polski pochodzenia niemieckiego? Jak jeden mąż zdradzili. Broń skierowali przeciw Polakom. Dlatego, jak by się nie potoczyły losy Polski, nie będzie w niej miejsca dla Niemców! To nie powinno ulegać wątpliwości. Polacy na tych ziemiach powinni za wszelką cenę nie dać się usunąć, bo już tu nie wrócą. Jeżeli zatem można zostać volksdeutschem czy reichsdeutschem, trzeba zostać. To naprawdę nic nie znaczy i nie wolno mieć jakichś śmiesznych sentymentów czy rozterek. Ja ich nie mam. Otrzymałem od niej kolejną lekcję. Nie mogłem znaleźć słabego punktu w jej argumentacji. Zaczynałem się przychylać do jej koncepcji. Od razu spostrzegła zmianę mego nastawienia. - Rozumie pan wreszcie o czym mowa? W ciągu tylko dwóch miesięcy okupacji Niemcy wywieźli z terenów włączonych do Rzeszy ponad czterysta tysięcy Polaków. Głównie do Generalnej Guberni. Chce pan wiedzieć, jak to wygląda? Ludzie dostają dwie godziny na przygotowanie do opuszczenia domu, w którym spędzili życie. Mogą zabrać pięć kilogramów bagażu na osobę. Muszą pozostawić cały dobytek i jeszcze... wysprzątać mieszkanie na przybycie niemieckich osadników. Policja często zmusza, aby Polacy, odchodząc, pozostawiali na stole wazon z kwiatami na powitanie nowych gospodarzy - nie oszczędzała mi detali. Rozmowa z "narzeczoną" dobiegła końca, gdy do drzwi zapukał jej ojciec. Zostawiła nas samych bez słowa. W ciągu paru godzin omówiliśmy wszystkie sprawy zlecone mi przez moich mocodawców. Ludzie, o których chodziło Warszawie, byli - zdaniem mego rozmówcy - gotowi do pracy w Podziemiu, ale nie na terenie Trzeciej Rzeszy, tylko w Generalnej Guberni. Oczekiwali przerzucenia ich przez granicę. Obiecałem przekazać te szczegóły komu trzeba. Po dwóch dniach opuściłem Poznań i bez przygód wróciłem do Warszawy. Udałem się do lokalu konspiracyjnego, gdzie zdałem sprawozdanie z misji. Gdy dotarłem do swego mieszkania, pani Nowakowa i Zygmuś powitali mnie z radością. Patrzyli na mnie z podziwem, jakbym właśnie wrócił z pierwszej linii frontu. Stopień ryzyka mojej misji był znikomy, ale związane z nią przeżycia sprawiły, że poczułem się prawdziwym członkiem Podziemia, a nie tylko terminatorem. Debiut zaliczyłem. 84 Rozdział VIII BORECKI Z acząłem rozumieć funkcjonowanie Podziemia. To było doświadczenie wyniesione z misji poznańskiej. Dziepałtowski poznał mnie z kilkoma ludźmi z konspiracji, ale nic na razie z tego nie wynikało. Nie miałem żadnego stałego przydziału, a moje starania nawiązania jakiegoś trwałego kontaktu nie przynosiły skutku. Dostawałem jakieś doraźne i nieskomplikowane zadania. Po części przyczyną tego był stan organizacyjny ruchu oporu w końcu 1939 roku. Nie przypominał on jeszcze kompleksowej, wielopoziomowej i sprawnie funkcjonującej struktury, jaka miała się wyłonić w późniejszych latach okupacji. W tym stadium rozwoju nie było jeszcze jednej, zdecydowanie dominującej organizacji podziemnej. Działało wiele grup i ośrodków konspiracyjnych. Robiły to "samodzielnie", bez koordynacji z innymi, często ze sobą konkurując. Ich aktywność przypominała zbiorowisko ludzi, którzy posiadają ogólny cel, ale nie mają wypracowanych jakichś form wspólnego działania. W gruncie rzeczy, każdy obdarzony wyobraźnią, inicjatywą, ambicją i odwagą człowiek mógł stworzyć swój ą własną grupę. Nazwy i cele tych, często efemerycznych, organizacji były niekiedy wręcz fantastyczne: "Mściciele", "Karząca Ręka", "Sąd Boży". Tej egzotyce nazewniczej odpowiadała także różnorodność programowa. Od klasycznie terrorystycznej poprzez pseudopo-lityczną, na mistyczno-religijnej kończąc. Polacy szczególnie łatwo ulegają atmosferze tajemnicy i konspiracji, a okoliczności temu sprzyjały. Przywódcy tych organizacji byli, generalnie, przekonani, że wojna rychło się skończy, oni zaś odegrają kluczową rolę w odbudowie państwa polskiego, zajmując w nim stosowne do zasług pozycje. W tym spontanicznym chaosie zaczęły się jednak wyłaniać pewne elementy stałe, sprzyjające konsolidacji i dążeniom zjednoczeniowym. Działo się tak za sprawą przed wojennych stronnictw politycznych, które mimo wojny i okupacji hitlerowskiej nie uległy rozpadowi. Najpierw zgodziły się one co do pryncypiów, a za takowe uznano wzajemne zbliżenie w obliczu niemieckiego zagrożenia, prowadzenie konsultacji i uzgadniania przedsięwzięć oraz wzmocnienie i utrzymywanie stałego kontaktu z rządem polskim generała Władysława Sikorskiego działającym we Francji. Obok struktury politycznej o charakterze cywilnym wyłoniła się także podziemna struktura wojskowa. Cel był jeden: połączenie w całość wszystkich rozproszonych organizacji, grup i grupek. Od jednej z partii politycznych najsilniej zaangażowanych w te działania zjednoczeniowe otrzymałem zadanie odbycia kolejnej misji. Z polecenia Stronnictwa Narodowego miałem udać się do zajętego przez Sowietów Lwowa. Tam miałem wykonać kilka zleceń, po czym przedostać się poprzez Węgry do Francji i nawiązać kontakt z rządem polskim w Paryżu i Angers. Zgodziłem się z ochotą. Prócz zasadniczego zadania organizacyjnego, wiązałem z misją także swoje osobiste nadzieje. Otóż generał Sikorski wydał rozkaz, aby wszyscy młodzi Polacy starali się przedostać do Francji i dołączyć do naszego wojska. Rozkaz dotyczył przede wszystkim pilotów, mechaników lotniczych, marynarzy i artylerzystów. Byłem w tej ostatniej grupie zapotrzebowania. Jak się spodziewałem, pomyślne wypełnienie zadania oznaczałoby dla mnie automatycznie wcielenie do armii i kontynuowanie walki z Niemcami. Dlatego wręcz nie mogłem się doczekać wyjazdu z Warszawy. Był to czas, kiedy siły polityczne w kraju i rząd we Francji potrzebowały zacieśnienia kontaktów. Rząd dążył do zdobycia oparcia w ludności na terenie kraju. Ona nadawała sens jego istnieniu, j ą reprezentował wobec zachodnich sojuszników. Przedstawicielami ludności były stronnictwa polityczne grające główne role w ruchu podziemnym. Te z kolei potrzebowały poparcia rządu i uznania przezeń ich roli w kraju. Ponadto krajowe siły polityczne oczekiwały, że rząd będzie informował aliantów o ich poglądach. Innej drogi stronnictwa praktycznie nie posiadały. Polityczna konieczność wymuszała zatem zbudowanie systemu wzajemnych kontaktów i przepływu informacji. Poprzez kurierów, kursujących pomiędzy okupowaną Polską a Francją, uzgodniono zasady współdziałania. Każde z liczących się stronnictw miało mianować swoich przedstawicieli przy rządzie w Angers. Mogli to być albo obecni członkowie gabinetu Sikorskiego, albo przebywający we Francji działacze tych sił politycznych. W ten sposób główne siły: Stronnictwo Narodowe, Stronnictwo Ludowe, Polska Partia Socjalistyczna i Chrześcijańskie Stronnictwo Pracy, uzyskały możliwość wpływania na rząd. W okupowanej Polsce utworzyły natomiast formę koalicji. To z kolei zabezpieczało wpływy rządu na sytuację w kraju oraz wzmacniało jego pozycję wobec aliantów, jako struktury kontrolującej z daleka bieg wydarzeń, a nie tylko reprezentacyjno-fasado-wej. W Warszawie początki porozumienia stronnictw zaczęły się wyłaniać w pamiętnych dniach obrony stolicy przed nawałą hitlerowską, we wrześniu 1939 roku. Mimo politycznych odmienności, organizacje polityczne okazy- 87 86 wały wówczas wielką dyscyplinę i podporządkowanie dowództwu obrony miasta, patriotyzm i ogromne poświęcenie. Dawne swary, spory i polityczne wzajemne ataki odeszły w niepamięć. Posyłano mnie do Lwowa w celu zainicjowania podobnego porozumienia sił politycznych oraz nawiązania ścisłej współpracy pomiędzy tym miastem a stolicą. Miałem poinformować tamtejszych przywódców o sytuacji w Warszawie oraz zapoznać się z warunkami panującymi we Lwowie pod sowiecką okupacją. Prosto stamtąd miałem przedostać się do Rumunii i dalej do Francji, aby złożyć raport naszemu rządowi. Szykując się do misji, poznałem Boreckiego. Był jednym z najwybitniejszych organizatorów Podziemia. W latach dwudziestych zajmował jedno z kluczowych stanowisk w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Po zamachu majowym 1926 roku i objęciu władzy przez Piłsudskiego Borecki został zwolniony i przeszedł do opozycji. Prowadził wówczas świetnie prosperującą kancelarię adwokacką, posiadał rozległe kontakty i znany był z wszechstronnych, renesansowych niemalże zainteresowań. Swą energię wykorzystywał między innymi na polu badań naukowych. Nie miałem z nim styczności przed wojną, choć oczywiście wiele o nim słyszałem. Teraz zostałem do niego skierowany. Ku memu absolutnemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że mieszka w swoim mieszkaniu, a na dodatek pod prawdziwym nazwiskiem. Borecki był sześćdziesięcioletnim mężczyzną. Wysoki, szczupły, elegancki. Powitał mnie serdecznie, co wskazywało, że musiał słyszeć o mnie dobre opinie. W celu wykluczenia wszelkich wątpliwości co do mojej osoby podałem mu zaklejoną kopertę, w której znajdował się kawałek przedartej gazety. Borecki miał drugą część, która musiała pasować do mojej. Przeprosił mnie na chwilę i zniknął w sąsiednim pokoju. Wrócił po chwili z uśmiechem na ustach. - Oczywiście wszystko się zgadza. Znam cel pana misji. Lwów, a potem Francja. Zgadza się? - zapytał. Kiwnąłem głową. Poprosił mnie do stołu. Zachowywał się bez cienia dystansu, dając najwyraźniej do zrozumienia, że mimo wojny, konspiracji i innych spraw dużej wagi można zachowywać formy właściwe gentlemanom. - Muszę się pochwalić swymi talentami gospodarskimi - mówił, zaparzając herbatę. - Żonę i dzieci wyekspediowałem na wieś i dobrze radzę sobie sam. Postawił przede mną szklankę mocnej herbaty i elegancki talerzyk z herbatnikami. - Może to trochę późno na odkrywanie uroków prowadzenia domu, ale co zrobić - mówił z pewnym rozbawieniem. - Pomogła mi w tym moja matka, od małego sposobiąc do robienia przy sobie wszystkiego. Szybko umiałem czyścić buty, prasować spodnie, przyszywać guziki. Potem byłem harcerzem. Przerwał. Szukał czegoś w pamięci. - Tak, dokładnie czterdzieści pięć lat temu nauczyłem się gotować - wspo- minał. - Matce i harcerstwu zawdzięczam, że teraz mogę sobie radzić samodzielnie. Cieszę się, że rodzina jest daleko. Gdyby mnie złapali, tylko ja będę ofiarą... Borecki należał do tej rzadko spotykanej kategorii ludzi, w których towarzystwie można się było czuć zupełnie swobodnie. - Pozwolę sobie zauważyć, że najprawdopodobniej zaniedbał pan nieco naukę palenia w piecu - zdobyłem się na swobodniejszy ton. - Nieładnie. Nie można tak mówić. Pan się zupełnie myli - Borecki zareagował lekkim wyrzutem. - Zimno panu? To bardzo zdrowo. Trzeba się przyzwyczajać. Wojna będzie długa, potrwa wiele zim, a węgla z pewnością będzie brakować. Dostrzegłem dopiero teraz, że mój gospodarz jest... w palcie, a i ja nie pomyślałem, żeby zdjąć swoje. Wiedziałem o nim wiele więcej niż on o mnie. Był postacią, o której się w Podziemiu mówiło z wielkim szacunkiem. Był niestrudzony w organizowaniu Podziemia, a przede wszystkim w tworzeniu sprawnego systemu łączności z rządem we Francji. - Czy nie sądzi pan, że to straszne ryzyko mieszkać pod prawdziwym nazwiskiem? - zapytałem. - Młody człowieku, a skąd pan wie, co jest dziś większym ryzykiem, a co mniejszym? W Warszawie zna mnie wiele osób. Jak pan myśli, co oni by o mnie pomyśleli, gdybym nagle stał się jakimś - powiedzmy - "Wójcikiem" czy innym "Stasiakiem"? Czy to akurat nie stanowiłoby większego ryzyka? Ja muszę stosować inne metody zabezpieczenia. Bardzo rzadko jestem w mieszkaniu, gdzie posiadam meldunek. Zwykle mieszkam w lokalach mieszczących się w dużych kamienicach, gdzie nikt mnie nie zna. Tam też pracuję... - Co z tego? - nie dałem się przekonać. - Jeżeli gestapo zacznie pana podejrzewać, będą pana śledzić. Wtedy będzie bez znaczenia, czy ktoś w sąsiedztwie pana zna, czy nie... - Prawie ma pan rację. Są jednak sposoby, aby się przekonać, czy mnie śledzą. Jeżeli powziąłbym przekonanie, że chodzą za mną, z pewnością starałbym się stać "kimś innym" lub "niewidzialnym" - dyskusja zaczynała go bawić. - Gdyby zatrzymali pana na ulicy, nie byłoby czasu na zmianę nazwiska -odparłem sarkastycznie. - Mam jednak nadzieję, że wystarczyłoby go na połknięcie mego "cukierka" - mrugnął znacząco. Wyciągnął w moim kierunku swoją dłoń o długich palcach. Na środkowym miał sygnet o nietypowym kształcie. Palcem lewej dłoni nacisnął sygnet i wówczas rubinowe oczko odskoczyło, ukazując schowek, a w nim białą kapsułkę. Podobne rzeczy znałem dotąd z opowiadań czy z książek o Medyceuszach i Borgiach. Nigdy nie spodziewałem się zobaczyć, noszone w tak przemyśl- 89 nym schowku, cyjankali w Warszawie. Gdy podzieliłem się tą myślą, Borecki zareagował spokojnie. - Tu nie ma niczego niezwykłego. Jest to jedynie dowód, że ludzie, w gruncie rzeczy, się nie zmieniają. Podobne potrzeby rodzą podobne rozwiązania. Zawsze są jacyś ścigani i jacyś ścigający. Ci, co polują, i ci, na których polują. Jedni i drudzy prowadzą swoją grę. To poniekąd normalne. Widzę jednak, że pan od niedawna w Podziemiu... - Tak, od niedawna. Jestem dumny z przynależności do konspiracji, ale muszę przyznać, że nie jest to praca, która mi bez reszty odpowiada - odparłem nonszalancko. - O, ciekawe... A cóż by panu odpowiadało tak "bez reszty" - Borecki stawał się ironiczny. - Co pan właściwie robił przed wojną? Jaki ma pan zawód? -Marzyłem o pracy naukowej. Interesowała mnie demografia i historia dyplomacji. Nie udało mi się ukończyć doktoratu, ale nadal wolałbym jakąś spokojną pracę naukową... - To świetnie. Mam nawet dla pana pomysł. Niech pan zaczeka, aż wynaj-dą rakietę, która zabierze pana na księżyc. To jest idealne miejsce na spokojną pracę naukową- mówił dobitnie. Przerwał i zamyślił się. - Bóg jakoś nie chce zrozumieć, że Polacy pragną spokoju. Musimy mieszkać w Europie i znosić jej losy. Walczyć o spokojne życie. Pan Bóg umieścił nas w najgorszym miejscu na najbardziej niespokojnym kontynencie, pomiędzy silnymi i zaborczymi sąsiadami. Przez kolejne stulecia musimy zmagać się o nasze prawo do życia. Ledwo do czegoś dojdziemy, już nas napadają, grabią. Jakieś fatum zawisło nad nami. Co jednak mamy robić? Musimy walczyć, aby istnieć. Do tego Stwórca, jakby mało było tych cierpień, dał nam tę ogromną miłość. Do ojczyzny i wolności... Borecki patrzył na mnie przeszywającym wzrokiem. Jakbym był wrogiem narodu. Zaczął krążyć po pokoju. Zaciskał palce, by po chwili gwałtownie je rozprostować. Był wzburzony. Nie wiedziałem, jak się zachować. Przyszedłem po konkretne instrukcje dotyczące konkretnego wyjazdu, tymczasem rozmowa potoczyła się w kierunku jakichś dygresji. Niepotrzebnych i irytujących Boreckiego. Nagle przystanął. Usiadł przede mną i rzeczowym tonem rozpoczął instruktaż. Niedawne emocje ustąpiły. Mówił z obojętnym, chłodnym dystansem, z jakim przełożony powinien odnosić się do podwładnego. Czułem jednak, że za tą surowością, jaką czasami musi okazać ojciec swemu synowi, kryje się w gruncie rzeczy sympatia i życzliwość. Przerywał co jakiś czas i popijał ze szklanki wystygłą herbatę. - Przede wszystkim musi pan pamiętać, że powodzenie misji zależy od pana samego. Musi pan relację z tej rozmowy przekazać jak najwierniej i naj-skrupulatniej we Lwowie, a następnie we Francji. Musi pan podkreślać, że sprawa Polski nie jest stracona, dopóki zachowana zostanie ciągłość państwa we wszystkich jego prawnych i moralnych aspektach oraz wola walki. Na- szym celem jest utrzymanie ciągłości państwa, które wskutek okoliczności zmuszone zostało zejść do podziemia. Jednak w tym podziemiu musimy odtworzyć wszystkie urzędy i instytucje państwowe. Władza nad narodem musi być zachowana, aby zapobiec wyłanianiu się zdrajców. Nie dopuścimy do powstania na terenie Polski jakiejkolwiek konkurencji. Rząd Sikorskiego musi bronić nas, naszego mandatu do wypełniania władzy oraz czuć się za nas odpowiedzialny. Są to podstawowe warunki i od ich spełnienia zależy skuteczność walki z naszym wrogiem. Borecki przerwał i zamyślił się. Porządkował dalszy tok wywodu. Po chwili rozpoczął z nową energią. - Teraz nakreślę najważniejsze punkty w formie podsumowań. Proszę je zapamiętać możliwie wiernie. Po pierwsze, uznajemy okupację Polski za akt całkowitego bezprawia. Obecność niemieckich władz okupacyjnych jest nielegalna i bezzasadna. Jest to wynik niefortunnego biegu wydarzeń. Po drugie, państwo polskie istnieje. Forma tego istnienia dostosowana została do warunków, w jakich kraj się znalazł. To, że państwo musiało zejść do podziemia, ma charakter incydentalny i nie posiada jakiegokolwiek znaczenia prawnego. Władza posiada charakter legalny i realny. Po trzecie, nie będzie tolerowania żadnego rządu, czyjego namiastki, współpracującego z okupantem. Ewentualni zdrajcy, gdyby się tacy znaleźli, zostaną zlikwidowani. Niewyraźny uśmiech uniósł kąciki jego ust, gdy dodawał z odcieniem cynizmu: - Na polskiej ziemi łatwiej jest zabić Niemca niż Polaka. Gdy się jednak potem zastanowiłem, uznałem, że ta złowieszcza uwaga była mniej cyniczna, niż się mogło zdawać. Brała się po prostu z lat doświadczeń oraz znajomości realiów. Borecki łączył w sobie absolutną wierność swoim przekonaniom oraz pełną świadomość niebezpieczeństw, jakie mu groziły. Przed przystąpieniem do każdego kolejnego punktu robił przerwę, bacznie obserwując, jakie wrażenie robią na mnie jego słowa. - Rząd na wychodźstwie jest bezpieczny i wolny. Powinien używać tego bezpieczeństwa i wolności do zagwarantowania nam praw i obrony naszych interesów. Powinien czynić to nie tylko wobec naszych wrogów, za jakich uznajemy Niemców i Sowietów, ale także wobec naszych... sojuszników. To my, tu w kraju, toczymy najcięższą walkę z wrogiem. Będziemy walczyć do krwi ostatniej, jak mówią słowa "Roty". Za to jednak oczekujemy lojalności i pełnego poparcia - zakończył dobitnie. Znów zaczął chodzić po pokoju. Co chwila rozcierał sine z zimna dłonie. Dotarło do mnie uczucie chłodu. Zupełnie nie odczuwałem go, słuchając emfatycznego monologu tego przywódcy Podziemia. Wyglądał teraz o wiele starzej. Wydał mi się bardziej przygarbiony i chorobliwie blady. Sprawiał wrażenie człowieka w bardzo złej kondycji fizycznej, rachitycznego. W oczywistym przeciwieństwie do tego wrażenia pozostawała zadziwiająca siła psychiczna. Żelazna logika argumentacji, nieugięta wiara i wola poko- 91 90 nania wszelkich przeciwieństw, autorytet moralny - to wszystko reprezentował Borecki. Zapytałem, czy zorganizowanie tak wielkiej i skomplikowanej struktury jest w ogóle realne. Przecież terror niemiecki jest wszechobecny i nieprzewidywalny. Jego reakcja zaskoczyła mnie. - A skąd mam wiedzieć? Nikt tego nie wie. Trzeba próbować. To jedyna racjonalna postawa. Podziemie musi być czymś więcej niż prostą reakcją na przemoc. Ono musi być oficjalną kontynuacją Rzeczypospolitej. Życie polityczne musi się toczyć w warunkach całkowitej swobody, wolności. Spojrzałem zdumiony. - Tak, młody człowieku. Nie przesłyszałeś się: w atmosferze całkowitej wol-no-ści - akcentował każdą zgłoskę ostatniego słowa. - Jakiej, na Boga, wolności. Przecież Niemcy nie będą tolerować istnienia nawet jednego stronnictwa! -krzyknąłem. - Oczywiście. Niemcy niczego nie tolerują, a my nie mamy zamiaru ich o cokolwiek pytać. Ignorujemy ich. Nie wolno dopuścić, aby ich obecność wpływała na nas deprymująco. Musimy działać w ukryciu. Gdy zatem mówię o wolności, mam na myśli wolność w ramach określonych struktur. Każda partia i stronnictwo powinny mieć w państwie podziemnym swobodę działania. Pod jednym warunkiem, który jest następujący: partia musi zadeklarować walkę z okupantem i dążenie do budowania Polski demokratycznej. Musi też uznać nasz rząd we Francji oraz zwierzchnictwo tworzącego się państwa podziemnego. Zaprotestowałem żywo. - Przecież w takiej sytuacji każde stronnictwo może uznać, że walczy na własną rękę z okupantem. To wywoła chaos, osłabi nas. - Tak być nie musi. Działalność Podziemia będzie skoordynowana. Powstaną trzy sektory. Podziemna władza administracyjna zajmie się ochroną ludności przed okupantem, prowadzeniem rejestrów przestępstw i zbrodni hitlerowców przeciwko ludności oraz budowę zrębów administracji w pierwszym okresie wolności. Życie polityczne będzie biegło swoim torem, w sposób wolny i nieskrępowany, a jednocześnie wszystkie ugrupowania będą miały okazję włączyć się do walki z okupantem. No a teraz dochodzimy do zasadniczego punktu... Borecki znów zawiesił głos. Zaczął rytmicznie uderzać palcem w blat stołu, dla podkreślenia znaczenia słów. - Podziemie musi mieć armię. Wszystkie akcje zbrojne przeciwko wrogowi muszą być podporządkowane komendzie głównej. Wojsko musi być reprezentatywne, a jego działania oparte na realistycznej ocenie czynników społecznych i politycznych. Każde ugrupowanie polityczne może przekazać podziemnej armii swoje własne siły wojskowe. Będą one utrzymywać kontakt ze swoim stronnictwem. Najwyższą władzę nad wszystkimi ośrodkami militarnymi będzie sprawować komenda główna. Mój rozmówca, widząc, że nie przekonał mnie do końca, pośpieszył z nowymi argumentami. To nie był jakiś przypadkowy plan. - Niech pan się nie martwi na zapas. Wiemy, że nasz plan jest skomplikowany i dalekosiężny, ale wiemy także, jak ważna jest jego realizacja. Wojna może się potoczyć rozmaicie. To, co opracowaliśmy, może się stać modelem dla innych ruchów oporu w krajach walczących z Niemcami. Tak samo jak precedensem jest nasz zbrojny opór przeciwko okupantowi. Nasz plan jest już zaakceptowany przez wszystkie nasze stronnictwa zarówno tu, w Generalnej Guberni, jak i na ziemiach polskich przyłączonych do Trzeciej Rzeszy. Tak samo powinno się stać na ziemiach pod niewolą sowiecką. Jest oczywiste, że także nasz rząd w Angers powinien uznać ten plan. Ma się rozumieć, informuję pana jedynie o ogólnych zarysach. O szczegółach i technice wprowadzania go w życie nie mogę z panem rozmawiać. Z tym do Paryża i Angers pojedzie ktoś inny. Mam nadzieję, że nie będzie pan rozczarowany. Stał o krok ode mnie. Poklepał mnie po ramieniu i dorzucił jakby od niechcenia: - Tylko bez dąsów. To nie jest brak zaufania do pana, młody człowieku. W naszej sytuacji nie jest najbezpieczniej wiedzieć zbyt wiele. Od nadmiaru wiedzy głowa może rozboleć, czego chciałbym panu oszczędzić. Wielu z nas wie za dużo. Ja sam czuję się tym przytłoczony. Nagle wyprostował się jak struna, jakby chcąc zaprzeczyć słowom o przygniatającej go wiedzy. W zamyśleniu bawił się sygnetem. Postawił kołnierz palta i usiadł. Założył nogę na nogę. - No, a teraz o konkretach pana podróży... Omawianie trwało dobrą godzinę. Borecki okazał się równie biegły w rzemiośle konspiracyjnym, jak w meandrach wielkiej polityki i strategii organizacyjnej. Plan nie był skomplikowany. Miałem dostać polecenie przeniesienia służbowego do jednej z miejscowości opodal granicy niemiecko-sowieckiej. Dokument był niezbędny ze względu na częste kontrole. Ponadto miałem otrzymać przepustkę od władz niemieckich, wymaganą na każdą podróż ponad 160 kilometrów. Po przybyciu na miejsce miałem się skontaktować z człowiekiem, który zajmował się przerzutem ludzi na stronę sowiecką. Był to, jak się miało okazać, Żyd. Organizacja zaś zajmowała się generalnie szmuglowaniem żydowskich uciekinierów, dla których wyrwanie się do Sowietów oznaczało często uratowanie życia. Na terenie Generalnej Guberni rozpoczynał się już masowy terror wobec Żydów, a kierunek ucieczki na wschód był jedynym możliwym. Miałem zostać dołączony do jednej z takich grup. Po przejściu granicy mieliśmy zostać doprowadzeni na najbliższą stację kolejową, a z niej udać się pociągiem do Lwowa. Rosjanie mieli ponoć w miarę przyzwoity stosunek do żydowskich uciekinierów, a ponadto nie przeprowadzali masowych, drobiazgowych kontroli dokumentów. We Lwowie miałem zgłosić się pod wskazany adres i podać umówione hasło. - Czy wszystko jasne? - zapytał Borecki. 93 92 - Tak jest - odpowiedziałem po wojskowemu. - W porządku. Wie pan, czego my oczekujemy od pana. Pora teraz na informację, czego pan może od nas oczekiwać. Przede wszystkim, gdyby Niemcy złapali pana przed skontaktowaniem się z przewodnikiem, nie może się pan spodziewać żadnej pomocy. Gdyby pan wpadł po spotkaniu z przewodnikiem, sytuacja byłaby nieco lepsza. Zapewne dotarłaby do nas wiadomość, jak i gdzie pana złapali, i moglibyśmy podjąć jakąś próbę działania. Nawet i w takim przypadku musiałby pan cierpliwie czekać. Przy czym słowo "cierpliwie" nie jest zbyt na miejscu, bowiem pewnie by pana torturowano. Jeżeli chodzi o Sowietów, sprawa wygląda chyba lepiej. Wtedy należy im mówić, że uciekł pan, bo chce żyć pod ich rządami. Dotąd takie opowiadania zwykle skutkowały. Czy to jest także dla pana jasne? - Trudno o lepszy plan. Wszystkie warianty są uwzględnione. - Powiedzmy, prawie wszystkie. W dzisiejszych czasach nie da się przewidzieć wszystkiego. Robimy jednak, co można. W zasadzie trzeba się też zdać na hit szczęścia... Odprowadził mnie do drzwi. Pożegnanie było krótkie i serdeczne. Na pół-piętrze obejrzałem się. Stał w drzwiach i obracał na palcu sygnet. Zgodnie z planem Boreckiego, moja podróż do Lwowa odbyła się bez przygód. Przed upływem sześciu miesięcy Podziemie zostało zorganizowane według jego założeń. Jedyne, czego nie mógł przewidzieć, to jego własny los. Nie pomogła ochrona osobista ani cyjanek potasu. W końcu lutego 1940 roku Borecki wpadł w ręce gestapo. Nie zdołał połknąć swego "cukierka". Poddano go najokrutniejszym torturom. Bito wiele dni. Połamano kości, poodbijano narządy wewnętrzne. Jego ciało przypominało krwawą, bezkształtną masę. Nie wydał nikogo. Nie zdradził żadnej tajemnicy. Został rozstrzelany. Niemiecka prasa napisała, że skazano na śmierć polskiego bandytę i awanturnika za brak lojalności wobec Rzeszy Niemieckiej. Rozdział IX LWÓW P o raz pierwszy od ucieczki Niemcom miałem przekonanie, że robię coś naprawdę ważnego, biorę udział w poważnym zadaniu. Zacząłem jego realizację od wyuczenia się na pamięć treści pisma z fabryki, "przenoszącego" mnie w inne miejsce. Podróż pociągiem odbyła się bez komplikacji. Nie było po drodze nawet rutynowej kontroli. Moje oba dokumenty i psychologiczne przygotowanie na wypadek odpytywania przez Niemców okazały się nieprzydatne. To mnie jednak nie martwiło. Przed dworcem kolejowym ugodziłem się z posiadaczem niewielkiej furki, że podwiezie mnie trzynaście kilometrów, do wioski leżącej niedaleko granicy niemiecko-sowieckiej. Na skraju wioski bez kłopotu odnalazłem bieloną chałupę ze stojącą obok stodołą, na której znajdowało się bocianie gniazdo. Opis był precyzyjny. Miałem tam spotkać przewodnika trudniącego się przerzucaniem Żydów przez granicę. Zapukałem. Nikt nie odpowiadał. Obszedłem dom dwukrotnie. Zauważyłem, że szyby od frontu są pokryte parą wodną. Najwyraźniej ogrzewano wnętrze, a więc ktoś powinien być w chałupie. Zastukałem w szybę, ale nic to nie zmieniło. Zacząłem obmacywać ramę okna. Ku mojemu zdziwieniu zauważyłem nie domknięty lufcik. Otworzyłem go i zajrzałem do środka. Nie zobaczyłem nic szczególnego, ale dobiegło mnie chrapanie śpiącego człowieka. Wróciłem do drzwi i zacząłem się energicznie dobijać. Po jakichś pięciu minutach drzwi się otworzyły i stanął przede mną wysoki, młody mężczyzna o rumianej, chłopięcej twarzy. Miał na sobie pomięte ubranie, w którym pewnie posypiał. Przecierał oczy. - Musiałem się trochę zdrzemnąć. A pan kto? - bacznie mi się przyglądał. Powiedziałem ustalone hasło. Był uprzedzony i kazał wejść do środka. Tu dowiedziałem się, że grupa Żydów będzie przechodzić granicę za trzy dni. Założył ciepłą kufajkę i buty. - Pójdziemy do wsi. Wynajdę panu jakąś kwaterę, a potem pokażę miejsce 95 zbiórki. Nie ma na co czekać - mówił, biorąc mnie pod rękę i prowadząc do drzwi. Szedł, ciągle ziewając. Był spokojny i nie zwracał na mnie specjalnej uwagi. Rzucił od niechcenia, że mamy do przejścia "małe cztery kilometry". Zapytałem, dlaczego jest taki śpiący. - A bo robota taka, bardziej nocna... Jakby się pan tyle nachodził po nocy, to też by się panu spać chciało - wyjaśnił enigmatycznie. Potem dodał, że przeprowadzał kilkanaście osób, wrócił po siódmej rano i się położył. Potem zbudzili go raz. Ledwie zasnął, znowu. W końcu ja się zjawiłem i też go budzę. A on każdemu musi pokazać, gdzie będzie zbiórka. Na-łazi się. Nie wyśpi. Zapytałem, czy nie można jakoś lepiej tego zorganizować. Przytaknął, ale zaraz dodał, że jakoś nikt nie wykombinował niczego lepszego. Po pokonaniu wąskiego strumienia wyszliśmy na polanę. Znajdował się na niej młyn wodny, a dalej ściana lasu. - Tu się spotykamy za trzy dni. Proszę być o szóstej rano, ale punktualnie, bo nie czekamy na nikogo. Niech pan zapamięta drogę, bo musi sam tu trafić - mówił machinalnie, znany dobrze tekst. - Będę o czasie. - Dobra. Teraz pokażę panu, gdzie jest gospoda. Tam się pan zatrzyma. Niech pan patrzy, jak będziemy szli... Czekał, aż się porozglądam dookoła, i ruszyliśmy z powrotem. Szedł, ciężko stąpając. Odnosiłem wrażenie, że zasypia w marszu. Trąciłem go lekko. Zareagował natychmiast. - Co się stało? - zapytał przytomnie. - Zasypiał pan i pomyślałem, że się może pan przewrócić i potłuc... - Potłuc? Gdzie? Tutaj? Nawet gdybym był pijany i ślepy, nic bym sobie nie zrobił - odpowiedział z przekonaniem. Jakiś czas szliśmy razem. W pewnym momencie droga się rozwidlała. Przystanął. - Ja w lewo, a pan na prawo. Przez wieś, do końca. Tam jest gospoda. Innej nie ma. Nie pomyli się pan. To do zobaczenia... - ziewnął potężnie i skręcił w swoją stronę. Gospodę znalazłem bez najmniejszego problemu. Gospodarz, drobny, pomarszczony mężczyzna po sześćdziesiątce, nie pytał o nic. Obojętnie wymienił wysokość opłaty za nocleg jak za hotel w stolicy. Jej wysokość odpowiadała zapewne podejrzeniom, jakie żywił wobec takich gości. Pokój był byle jaki, ale łóżko niespodziewanie wygodne. Zapłaciłem. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, powiedziałem karczmarzowi, że jestem przeziębiony. Poprosiłem o butelkę wódki, kiełbasę i chleb i zapowiedziałem, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Przyniósł wszystko po paru minutach. Od siebie dodał parę kiszonych ogórków. Dwa kolejne dni przesiedziałem w pokoiku, wychodząc tylko "za potrzebą" i dokupując coś do jedzenia. Na trzeci dzień umyłem się w misce zimnej wody i ogoliłem. Opuściłem gospodę, zostawiając sobie ponad dwie godziny na dojście na miejsce zbiórki. Mniej więcej dwa razy tyle, ile było potrzeba. Na polanę koło młyna dotarłem pół godziny przed czasem. Nie byłem pierwszy. Zastałem ponad dziesięcioro czekających już osób w różnym wieku. Byli starzy mężczyźni, kobiety, matki z dziećmi i trochę młodzieży. Sami Żydzi. Przeczuwali zapewne nadciągającą zagładę i pragnęli wyrwać się stąd jak najszybciej. Było jeszcze ciemno. Jasne światło księżyca w pełni sprawiało, że widzieliśmy się nawzajem bardzo dobrze. Równie dobrze widoczna była cała polana. Pomyślałem, że przewodnik jest fachowcem i wybrał ten czas, aby wyprawa przebiegła w miarę szybko i bez błądzenia. Bagaże moich współtowarzyszy składały się z walizek, plecaków i tobołków. Ktoś przyszedł nawet z... poduszkami. Przewodnik oglądał każdy bagaż i oceniał, czy nadaje się do dźwigania w marszu, bez opóźniania całej grupy. Do walizek, na przykład, kazał poprzywiązywać powrozy, tak aby można je było nieść na ramieniu. Poduszki polecił zostawić. Zwrócił uwagę dwóm kobietom z niemowlętami, że tak małych dzieci nie wolno zabierać i że - de facto - okłamały go wcześniej, nic o nich nie wspominając. Nakazał natychmiastowe uspokojenie dzieci. Ich płacz rozchodził się bowiem w promieniu paru kilometrów. Starsze kobiety pośpieszyły młodym matkom z podpowiedziami, co robić. Niemowlęta, ukołysane, posnęły i można było ruszać. Przewodnik powiedział, że mamy do pokonania dwadzieścia kilometrów przez las i łąki i że liczy na maksymalną mobilizację, to znaczy jak najszybszy marsz. Bezpośrednio za nim miało iść kilku młodszych, potem ludzie starsi, kobiety z dziećmi i, na końcu, znów młodzi. Miało to zapobiec pozostawaniu w tyle marude-rów. Gdyby ktoś musiał przystanąć, powinien natychmiast to zgłosić. - W drogę... - wydał komendę i nie oglądając się, ruszył przed siebie. Starałem się iść tuż za nim. Obserwowałem go uważnie. Szedł pewnie, znaną na pamięć drogą. Ścieżka wprowadziła nas do zagajnika. Potem wędrowaliśmy przez podmokłe łąki i znów wkroczyliśmy do lasu, tym razem gęstszego. Bezlistne drzewa nie hamowały dostępu księżycowego światła. Ciemności zapadały natomiast szybko, gdy jakaś chmura przysłaniała księżyc. Wtedy niektórzy potykali się, przewracali. Znajdowali jednak pomocną dłoń innych. Panowała budująca solidarność. Młodsi pomagali iść starszym czy dźwigać ich bagaż. Podpieraliśmy się wzajemnie i dodawali otuchy, że ,już niedługo". Obie matki z niemowlętami szczególnie dotkliwie odczuwały trudy marszu. Szły, tuląc dzieci, i siłą rzeczy nie zwracając dostatecznej uwagi na przeszkody wymagające ominięcia: wystające z ziemi korzenie, kamienie czy gałęzie drzew. Często potykały się. Ich włosy były potargane przez chaszcze, a twarze podrapane. Pozostali przynajmniej mieli jedną rękę wolną, aby osłaniać się przed kolczastymi zaroślami, one nie. Kiedy się przewracały, dzieci 96 97 zaczynały płakać. Cała grupa zamierała wtedy w nerwowym oczekiwaniu i nasłuchiwaniu. Gdy matkom udawało się uciszyć niemowlęta, pochód znów ruszał. Nasz przewodnik prowadził pewnie. Droga była raczej trudno dostępna i zapewne nie zachęcała niemieckich czy bolszewickich strażników pogranicza do penetracji. Zresztą byli tu niedługo i pewnie nie znali terenu dobrze. Może w ogóle nie podejrzewali, że idzie tędy przerzut ludzi. Co pewien czas przewodnik dawał polecenie zatrzymania i sam się oddalał na parę minut. Szedł pewnie na zwiady i sprawdzał, czy nic nam nie grozi. Wracał i rzucał: "No, dalej! Koniec leniuchowania! Idziemy!". Był po prostu zawodowcem. Było już po dziesiątej rano, gdy dotarliśmy do skraju lasu. Przed nami lekkim łukiem schodziła w dół wiejska droga. - Ludzie! Jesteśmy już po drugiej stronie. Można odpoczywać. Tu już was Niemiec nie znajdzie... - powiedział z wyraźnym zadowoleniem przewodnik. Zmęczeni poukładaliśmy się na ziemi. Była wilgotna, ale nam to nie przeszkadzało. Żydzi zaczęli się ściskać i cieszyć się. Jakiś stary mężczyzna zaczął się modlić. Przewodnik kazał doprowadzić ubranie do jak najlepszego wyglądu. Potem podzielił nas na trzy grupy po mniej więcej dziesięć osób. - Teraz, po kolei, odprowadzę grupy do wsi. W różne miejsca. Potem inni was zabiorą na dworzec kolejowy, na pociąg do Lwowa. Sowieckich mundurowych nie ma się co bać. Jakby pytali, uciekacie do Sowietów, bo oni dobrzy dla Żydów. Nie to, co Niemiec - wygłosił swoją ostatnią instrukcję przewodnik. Jako pierwszą poprowadził grupę, w której było najwięcej ludzi starszych i jedna z młodych matek z dzieckiem. W drugiej przeważały małżeństwa. Trzecia, w której się znalazłem, złożona była z młodzieży. Gdy nas odprowadzał, spróbowałem nawiązć z nim rozmowę. - Długo pan przeprowadza ludzi? - zapytałem ostrożnie. - Jakiś tydzień po zajęciu Warszawy... - odpowiedział, nie odwracając się w moim kierunku. -1 długo pan zamierza? - Aż im się Warszawę odbierze... We wsi nasza grupa uległa dalszemu rozparcelowaniu. Mnie, czterech mężczyzn i kobietę przewodnik zostawił w miejscu, które przed wojną musiało być żydowskim zajazdem. Co się tu zmieniło za Sowietów? - starałem się dociec. Czy wyrzucili właściciela? Czy toleruj ą Żydów, jak zapewnia przewodnik? Wyszedł do nas gospodarz. Stary, siwobrody, "wszechwiedzący" Żyd. Zostaliśmy zalani potokiem żartów. Usłyszeliśmy też "ostatnie wiadomości" ze świata. Hitler na wykończeniu, ledwie zipie. Jego dni policzone. W Holandii powódź. Kraj zalany, a niemiecka armia zatopiona. W Niemczech szykują zamach na Hitlera. Długo nie pożyje. Rosja i Niemcy - śmiertelni wrogowie. Skoczą sobie do gardła. Wojna między nimi pewna. Mówił bez ustanku... Gdy 98 już nas pokrzepił na duchu, zaproponował herbatę "na koszt firmy" oraz wódkę Baczewskiego "po przedwojennej cenie". Przesiedzieliśmy u niego pół dnia, słuchając jego gadek oraz racząc się "Baczewskim". Około trzeciej po południu córka gospodarza zaprowadziła nas na stację kolejową, położoną jakieś trzy kilometry od zajazdu. Po drodze napotkaliśmy dwa patrole sowieckiej milicji, które pozdrowiliśmy, za przykładem prowadzącej nas dziewczyny, wznosząc w górę zaciśnięte prawe pięści. "To ich takie przywitanie. Chyba komunistyczne..." - powiedziała nam po cichu. Budynek stacyjny był przepełniony. Tłum był zdenerwowany, hałaśliwy i mający do siebie o coś pretensje. Kasa nie sprzedawała biletów. Krążyli natomiast między ludźmi jacyś młodzieńcy proponujący je w cenie trzy-, czterokrotnie wyższej. Dosłownie w ciągu paru minut córka karczmarza kupiła dla nas sześć biletów. Poczekała, aż nadjechał pociąg do Lwowa, a następnie odprowadziła do samego wagonu, na który mieliśmy miejscówki. Machała nam, gdy pociąg ruszał. Podróż przeszła spokojnie i bez kontroli dokumentów. Udało mi się nawet trochę przespać. Na dobrze mi znanym dworcu lwowskim powitały mnie transparenty w języku rosyjskim i sowieckie flagi. Udałem się prosto do profesora Uniwersytetu Jana Kazimierza, u którego kiedyś studiowałem. Mieszkał tam gdzie dawniej, w starym, niczym nie wyróżniającym się domu. Zadzwoniłem. Otworzył bardzo szybko. Nic nie mówił, tylko przypatrywał mi się w milczeniu. - Pozdrowienia od Antka - wyrecytowałem, wyraźnie akcentując każdą sylabę tego hasła. - Mam dla pana osobistą wiadomość. Gestem ręki, nadal bez słowa, zaprosił mnie do mieszkania. Jego dystans nie wróżył nic dobrego. Pomyślałem, że we Lwowie mogę mieć kłopoty z nawiązywaniem konspiracyjnych kontaktów. Były one zresztą dalekie od doskonałości, chaotyczne i niepewne. Członkowie Podziemia żyli w obawie przed prowokacją. Profesor miał ekscentryczny wygląd. Trudno było go sobie wyobrazić jako przywódcę Podziemia. Nie rozumiałem do końca jego ostrożności. Były pewnie jakieś ważne powody, których nie znałem. Może przede mną był tu inny kurier i zmienił hasło - zastanawiałem się. Przekonanie tego człowieka o mojej wiarygodności było kluczowe dla powodzenia całej misj i. Profesor miał odgrywać zasadniczą rolę we wprowadzaniu planu, którego zarys przekazał mi Borecki. Być może źródło konspiracyjnych osiągnięć leżało właśnie w ogromnej podejrzliwości połączonej z zupełnie niepozornym, śmiesznym i niewinnym wyglądem profesora. Był człowiekiem drobnej budowy, ogromnie ruchliwym, o ostrych, ptasich rysach, siwych, sterczących niesfornie włosach i piwnych, półprzymkniętych, ciągle mrugających oczach. Jego głowa sprawiała wrażenie sztywno przymocowanej do tułowia, pośrodku staromodnego kołnierzyka. Pod szyją miał pstrokatą muszkę na gumce, która bez przerwy przekrzywiała się, najwyraź- 99 niej denerwując jej posiadacza. Bezustannie manipulował rękaw okolicy karku, aby zapiąć ją w odpowiedniej pozycji. - Panie profesorze, przybyłem z Warszawy - zacząłem ostrożnie. - Tamtejsze Podziemie... Patrzył na mnie obojętnie. Na słowo "Podziemie" odsunął się ode mnie w kierunku okna. Odwrócił plecami i wyglądał na ulicę. Nadal manipulował przy zapięciu muszki. Zupełnie go nie obchodziłem. - ...dało mi dla pana instrukcje związane z nowym planem organizacyjnym. - Mówiąc, zdałem sobie sprawę z nieprzekonującego tonu. Przerwałem. Podszedłem do profesora i lekko dotknąłem jego ramienia. - Czy pan mnie sobie przypomina? - zapytałem. - Kiedy w trzydziestym piątym wyjeżdżałem za granicę, pan profesor kazał mi się zgłosić po przyjeździe. Ale nie takiego powitania się spodziewałem... - Tak, tak... Poznaję pana - mrugał oczami. Widziałem jego wahanie. Nie był pewien, kim dziś jestem i dla kogo teraz pracuję. Dawniej lubił mnie. ale co to było dziś warte. - Bardzo jestem zajęty. Wieczorem mam wykład i właśnie się do niego przygotowywałem. Jeśli pan chce się ze mną spotkać, proszę być za dwie godziny przy bramie uniwersytetu. - Będę z całą pewnością. Szkoda, że ze względu na okoliczności nie mogę być na pana wykładzie... Lekko się uśmiechnął. Przebiłem się chyba przez pierwszą warstwę podejrzliwości. Nadal jednak nie wiązał naszej dawnej znajomości z gwarancją dzisiejszego bezpieczeństwa. Dawał sobie czas na przemyślenie sytuacji. Zakładając, że jestem prowokatorem, nie zrobił najmniejszego ruchu, który mógłby go zdekonspirować. Pożegnaliśmy się szybko. Wolny czas postanowiłem wykorzystać na odszukanie mego kolegi ze studiów, Jerzego Jura. Najpierw studiowaliśmy razem, a potem spotkaliśmy się w szkole artylerii. Jurek był arbitrem elegancji. Ubierał się szykownie i w najlepszym guście. Wielu starało się, na ogół nieudolnie, naśladować go. Był także wybitnym studentem. Jednym z najlepszych na roku. Nie przeszkadzało mu to bynajmniej w oddawaniu się pasji, jaką była dla niego polityka. Z zapałem i energią propagował demokrację i działał na jej rzecz, gdzie tylko mógł. W liceum i na uniwersytecie pisał do szkolnych pism żarliwe artykuły w obronie pokrzywdzonych i prześladowanych. Był klasycznym typem działacza politycznego. Rodziców Jerzego jego aktywność wprawiała w osłupienie. Spodziewali się bowiem, że ich syn wybierze bardziej tradycyjną drogę kariery. Kiedyś byłem świadkiem wyrzutów czynionych Jurkowi przez matkę. Zbył ją żartem. - Taki mam temperament. Chyba mama by nie chciała, abym go rozładowywał, goniąc za dziewczynami... Mój przyjaciel wiedział dobrze, jak odpowiadać na takie narzekania. Jego matka panicznie bała się wszelkich "pułapek", jakie może nieść każdy flirt. Jerzy był bardzo przystojny i wzbudzał zrozumiałe zainteresowanie dziewcząt. Matka robiła zatem wszystko, aby chronić go od kontaktów z nimi. Wolała już "politykę". Tylko że po szkole, a nie zamiast szkoły... - Niech się mama nie obawia. Mam czas i na jedno, i na drugie - zwykł odpowiadać Jurek. Efekty tego społecznego zaangażowania nie zawsze były dla mego przyjaciela pozytywne. Podczas rozruchów studenckich 1938 roku został brutalnie pobity przez politycznych przeciwników i parę tygodni przeleżał w szpitalu. Idąc do Jerzego ulicami Lwowa, przypominałem sobie sceny i zdarzenia ze wspólnej służby w podchorążówce. Ciekaw byłem, co robi, jakie ma plany. Wiedziałem, że mieszka pod dawnym adresem, i po cichu miałem nadzieję, że go namówię na wspólną eskapadę do Francji. Takjak za dawnych czasów zadzwoniłem do drzwi. Dwa długie dzwonki... Otworzyła starsza kobieta, której nigdy przedtem nie widziałem. - Chciałbym zobaczyć się z Jerzym. - Jerzego nie ma. Pojechał do ciotki. Wróci za parę tygodni. - To może są rodzice Jurka? - Nie. Oni także wyjechali. - Czy można wiedzieć dokąd? -Tego nie wiem... Stawało się dla mnie jasne, że Jerzego i jego rodzinę wywieziono do Rosji. Nie było sensu zadawania dalszych pytań. - Nazywam się Jan Karski. Czy pozwoli pani, że za dwa tygodnie znów się zjawię? Może będę miał więcej szczęścia i spotkam Jurka - chciałem jakoś zakończyć wizytę. - Słyszałam o panu od Jurka wiele. Jestem jedną z sióstr jego matki. Naturalnie może pan przyjść. Jednak... - spojrzała mi prosto w oczy - ...w dzisiejszych czasach lepiej nie czekać, aż wrócą od ciotki ci, którzy jadą do niej na parę tygodni. Nie, to nie może być Rosja. Ta kobieta daje mi do zrozumienia, że Jerzy albo jest za granicą, albo się ukrywa. Ukłoniłem się i odszedłem. Trzy miesiące później, już na Węgrzech, dowiedziałem się, że mój przyjaciel na czele dziesięcioosobowej grupy przeszedł Karpaty i zameldował się w polskim posterunku wojskowym. Uzbrojenie grupy wzbudziło prawdziwą sensację. Posiadali nie tylko pistolety maszynowe, rewolwery i granaty. Przynieśli ze sobą także dwa... ciężkie karabiny maszynowe. Wkraczali na Węgry jak prawdziwy oddział wojskowy! Nasze drogi krzyżowały się później wielokrotnie. Jerzy, podobnie jak ja, przemierzał trasy kurierskie, przekraczając niekiedy nawet dwa razy w roku linie europejskich frontów. Kiedy wreszcie spotkaliśmy się w Londynie, nie poznałem go. Nie było w nim dawnego optymizmu i tryskającej wręcz wesołości. Podchodził do życia z zimną trzeźwością. Pozostała jednak dawna wia- 101 100 ra w nowy, sprawiedliwszy świat, w którym będzie więcej demokracji i wolności, a mniej nędzy i wyzysku. Profesor czekał, tak jak się umówił. Siedział na ławce blisko bramy uniwersytetu. Nim usiadłem obok, przeszedłem się znanymi mi alejkami w mdłym świetle latarń. Wiele miało porozbijane klosze, wiele nie działało. Ogarnęło mnie uczucie żalu i goryczy. Powitał mnie z nerwową serdecznością. Widać postanowił mi zaufać. Nie zwlekając, rozpocząłem referowanie tego, co powierzył mi Borecki. Profesor solidaryzował się z pomysłami Warszawy. Chwilami nawet wyprzedzał słowa, które miałem powiedzieć, i podsuwał dokładnie takie same rozwiązania, j ak proponowane przez Boreckiego. Wyraził gotowość wprowadzania nowego systemu organizacyjnego Podziemia. Mówił, że myśli podobnie, ale widziałem, że ma jakieś opory i zahamowania. Nie potrafiłem odgadnąć ich źródła. On sam nie chciał go wyjawić, tylko wypytywał o najdrobniejsze detale dotyczące sytuacji w stolicy, o naszą warszawską organizację i metody jej działania. Gdy skończyłem, powiedział dobitnym tonem: - Musi pan zapamiętać i powtórzyć w Warszawie, co następuje. My tu pracujemy w absolutnie odmiennych warunkach. Gestapo i GPU to są zupełnie różne organizacje. Bolszewicka tajna policja jest bardziej podstępna i lepiej wyszkolona niż niemiecka. Ich metody są przemyślane, latami wypróbowane, bardziej systematyczne i można powiedzieć... naukowe. To, co wam się udaje w Warszawie, we Lwowie nie ma szans powodzenia. Często nawet nie możemy nawiązać kontaktów pomiędzy komórkami, bo nie ma sposobu zmylenia czujności tajniaków sowieckich, nawet już tych rozpoznanych przez nas. Inwigilacja jest powszechna, totalna. Donosicielstwo nagminne. - Nie miałem pojęcia, że są tu aż takie trudności. - Teraz pan wie. Lwów i Warszawa to dwa różne światy. Proszę, żeby pan to dokładnie powtórzył. Profesor mówił rzeczowo, precyzyjnie, tonem doświadczonego wykładowcy. Zadawane pytania trafiały zawsze w sedno rzeczy i zmuszały do precyzji w odpowiadaniu. Zupełnie jak na egzaminach, których parę u niego zdawałem. Po niektórych z moich odpowiedzi wygłaszał krótki, celny komentarz lub prognozę sytuacji. Pomyślałem, że jego wygląd zewnętrzny jest wspaniałym kamuflażem. Kto mógł wziąć tego śmiesznego staruszka o wyglądzie egzotycznego ptaka za mózg lwowskiego Podziemia? - Proszę przekazać Boreckiemu i pozostałym, że generalnie się z nimi zgadzam. Zrobię co w mojej mocy, aby plan zrealizowano. Oni jednak muszą zrozumieć nasze trudności, pomagać nam i gdy trzeba, okazywać zrozumienie. Natychmiast pośpieszyłem z zapewnieniem, że dokładnie przekażę to, co mówił, i że na pewno znajdzie się jakiś sposób przezwyciężenia trudności. Gdy to powiedziałem, profesor odrzekł: - A teraz, panie kolego, pogadamy sobie o normalnych rzeczach. Wspominaliśmy dawne czasy, innych profesorów i studentów. Ja opowia- dałem o moich wyjazdach zagranicznych. Rozmowa sprawiała mu wyraźną przyjemność. Po pewnym czasie spojrzał na zegarek, który wyjął z kieszonki kamizelki. - Pora wracać - powiedział z żalem. - Nie zapraszam pana do siebie, bo jest to ryzykowne. Na nocleg zgłosi się pan pod ten adres - podał mi kartkę. - Lepiej nie zwracać na siebie uwagi, rozmawiać jak najmniej i nie wyróżniać się. Widzę, że porusza się pan po mieście swobodnie... - Znam Lwów jak własną kieszeń, panie profesorze. Czy moglibyśmy się jeszcze spotkać? - Dobrze. Jutro o tej samej godzinie, w tym samym miejscu. Dobranoc. Następnego dnia udałem się do sklepu z ubraniami w centrum miasta. Jego właścicielem był szef lwowskiego Podziemia wojskowego. Powodzenie mojej misji zależało w równym stopniu od tego spotkania, jak od wczorajszej rozmowy z profesorem. Był w sklepie sam. Był przystojnym brunetem o śniadej cerze i eleganckich wąsach. Spod krzaczastych brwi patrzyły na mnie czujne szaroniebieskie oczy. - Dzień dobry. Czym mogę służyć? - zapytał. - Mam pozdrowienia od Antka - powiedziałem, ściszając głos. - Mam panu przekazać pewne wiadomości. Napotkałem takie samo spojrzenie jak wczoraj. Patrzył na mnie i nic nie mówił, a ja głowiłem się, jak go przekonać i rozproszyć wątpliwości. Intensywnie myślałem, co mogłoby mnie upewnić, gdybym był na jego miejscu. - Proszę za mną, do magazynu... - wpatrywał się w moją twarz. Zrozumiałem, że trafiłem do właściwego człowieka. Gdyby nim nie był, po co zapraszałby do magazynu, gdy sklep jest pusty. W pomieszczeniu bez okien, oświetlanym przez słabą żarówkę, piętrzyły się bele materiałów, na wieszakach wisiały palta, stały jakieś pudła. Gospodarz nie zamierzał ułatwiać mi zadania i milczał. - Przywożę polecenia od Boreckiego. Przyjechałem z Warszawy - powiedziałem szybko. - Daruje pan, nic mi nie mówi to nazwisko. Nie znam nikogo w Warszawie, prócz kilku krewnych. Ale ich nazwiska są mi znane, jak się pan pewnie domyśla... - odparł arogancko. - Jestem Jan Karski. Przybywam jako kurier. Mam zadanie nawiązania bliższej współpracy pomiędzy Podziemiem warszawskim i waszym, we Lwowie. Przywożę plan reorganizacji i mam go panu przedstawić - mówiłem dobitnie, z nutą zdenerwowania i zniecierpliwienia. Nadal obserwował mnie uważnie. Moje nazwisko nic mu pewnie nie mówiło i nie miał żadnej możliwości sprawdzenia moich słów. - Nigdy o panu nie słyszałem. W Warszawie nie znam nikogo i nie mam żadnych kontaktów. Poczułem się bezradny jak dziecko. Jak go przekonać? Co zrobić? Rozmówca odzyskał pewność siebie. 103 102 - Czy jeszcze czymś mógłbym panu służyć? - zapytał, uśmiechając się.. - Nie. Przepraszam, że zabrałem cenny czas... - Cała przyjemność po mojej stronie - ukłonił się grzecznie. Wyszedłem wściekły. Zastanawiałem się, gdzie popełniłem błąd. Przecież walił się cel mojej misji. Gdy dzieliłem się tymi refleksjami z profesorem, idąc parkową alejką, usłyszałem: - Musi pan zrozumieć, kolego, że on nie miał przekonania co do pana osoby i dlatego nie podjął ryzyka. Tu nie ma miejsca na intuicję. Bolszewicy używają jako tajniaków także, niestety, Polaków. Wielu naszych wpadło, bo zaufało rodakom, którzy byli zdrajcami. Kiedy istnieje choćby cień wątpliwości, należy bezwzględnie zaniechać podjęcia kontaktu. Tak się też zachował pana rozmówca. Proszę nie mieć do niego pretensji, ani do... siebie. Profesor zapewnił mnie, że o tym, co usłyszał ode mnie, dowiedzą się wszyscy, którzy powinni o tym wiedzieć. Uśmiechając się, dodał: - Również sprzedawca ubrań, który pana odprawił... Zapytał, czy wracam do stolicy. - Mam polecenie przedostania się do Rumunii, a potem do Francji - odpowiedziałem. Zamierzałem rozwinąć temat i zapytać, czy lwowskie Podziemie może mi pomóc, ale nie zdążyłem. - W obecnej sytuacji nie uważam tego za realne - rzucił sucho profesor. -Granica sowiecko-rumuńska należy do najlepiej strzeżonych w Europie. -Zawsze znajdzie się sposób zmylenia straży... - starałem się nie tracić ducha. - Owszem. Pod warunkiem, że strażnicy są... ludźmi. Sowieci używająna-tomiast do pilnowania specjalnie szkolonych psów, w które wyposażono "po-graniczników". Proszę mi wierzyć, że wiem, co mówię. Moja rada jest następująca. Nie zwlekając, niech pan wraca do Warszawy i przekaże to, co panu mówiłem. Powinni znaleźć dla pana inną drogę na Zachód i pewnie to zrobią. Tu traci pan jedynie czas i niepotrzebnie może stracić życie - mówił rzeczowo profesor. Miał rację, i to mu przyznałem. Wyszkolone psy spełniały swoją rolę o wiele skuteczniej niż ludzie. W pościgu były praktycznie nie do pokonania. Poszedłem za radą profesora i porzuciłem pomysł przechodzenia przez Karpaty. Pozostałem jeszcze trzy dni i udzielałem mu wyczerpujących wyjaśnień dotyczących sytuacji w Warszawie i planowanej reorganizacji. On z kolei nie krył przede mną tego, co się działo w konspiracji lwowskiej. Wróciłem do stolicy tą samą drogą. Przeprowadzał mnie ze strony sowieckiej ten sam przewodnik. Nie ukrywał zdziwienia, że mnie znów widzi. Rozdział X DO FRANCJI B ył koniec stycznia 1940 roku. Jechałem pociągiem z Warszawy do Zakopanego. Bywałem tam często przed wojną. Zakopane cieszyło się opinią polskiego centrum sportów zimowych, a jego sława sięgała poza granice. W góralskiej chałupie na skraju Zakopanego poznałem przewodnika i dwóch oficerów, którzy mieli mi towarzyszyć do Koszyc. Przewodnik był wysokim, silnie zbudowanym mężczyzną około czterdziestki, znakomitym narciarzem i przedwojennym instruktorem jazdy na nartach. Pozostali członkowie grupy też byli doświadczonymi narciarzami. Jeden z nich, trzydziestoletni porucznik piechoty, udawał się do Francji, aby dołączyć do wojska. Drugi, dwudziestoczteroletni książę Puzyna, zamierzał wrócić do przerwanej służby w lotnictwie myśliwskim. Był pełnym wdzięku, przystojnym i zrównoważonym młodym człowiekiem. Mieliśmy udawać grupę narciarzy na wycieczce. Następnego dnia wczesnym świtem wyruszyliśmy, kierując się na Słowację. Było zimno. Warunki śniegowe sprzyjały szybkiemu poruszaniu się. W miarę jak wstawało słońce, śnieg z purpurowej barwy zmieniał się w różową, a następnie oślepiająco białą. Mieliśmy na sobie typowe stroje narciarskie: grube, obcisłe wełniane swetry, solidne spodnie, grube skarpety i ciężkie, dobrze chroniące nogi buty narciarskie. W plecakach mieliśmy prowiant na cztery dni: suchą kiełbasę, chleb, czekoladę i alkohol. Ponadto zapasowe ciepłe kurtki, na wypadek pogorszenia pogody, oraz po kilka par dodatkowych skarpet. Przewodnik miał także podręczną apteczkę na wypadek jakiejś drobnej kontuzji. Wyszliśmy w doskonałych humorach, jakby istotnie na narciarską wycieczkę. Porucznik rozgadał się o swoich wyczynach narciarskich. Puzyna głęboko wdychał górskie powietrze i wygłaszał pochwały na jego temat. Przewodnik nie włączał się do rozmów. Jeżeli już, to ostrzegał przed forsowaniem 105 szybkiego tempa, bo sił ma nam wystarczyć na długo. Humoru naszego jednak nie ostudził. Lśniące w słońcu zbocza, poczucie wolności i ruch fizyczny po miesiącach ukrywania dawały poczucie wolności i swobody. Granicę przekroczyliśmy pierwszego dnia rano bez przeszkód. W miarę posuwania się do przodu nasza ostrożność i czujność zanikały. Ludzi widywaliśmy bardzo rzadko. Pracowicie podchodziliśmy na zbocza, by potem zjeżdżać szaleńczo w dół. Towarzyszyło nam uczucie, jakby wszelkie problemy zostały daleko i liczyło się tylko to, co jest teraz. Przewodnik dbał, aby po wysiłku związanym ze zjazdem nieco odpocząć. Wybierał osłonięte od wiatru miejsca i zarządzał postój. Przegryzaliśmy wówczas po kawałku kiełbasy i zapijali śliwowicą. Fala ciepła wywołanego alkoholem wzmacniała nas. Nocowaliśmy w góralskich szałasach lub skalnych grotach. Przewodnik rozpalał wówczas niewielkie ognisko, dające trochę ciepła. Gdy dwóch z nas spało, pozostałych dwóch czuwało. Zmienialiśmy się co dwie godziny. O świcie ruszaliśmy dalej. Wschód słońca raczył nas karnawałem barw, dających się zobaczyć tylko na tej wysokości. Reagowaliśmy na piękno natury żywiołowo, co najwyraźniej drażniło naszego przewodnika. Bodaj trzeciego ranka Puzyna z emfazą i w poetyckim nastroju witał malarski widok, a przewodnik w tym czasie ziewał znudzony i ironizował z naszego kolegi. - Czy ten widok naprawdę dla pana nic nie znaczy? Czy nie umie się pan nim cieszyć? Co by to panu zaszkodziło? Co by panu ujęło? - eksplodował gniewem książę podporucznik. Przewodnik nie dał się zbić z tropu. - Panowie jesteście moją trzydziestą pierwszą grupą, jaką przerzucam na drugą stronę. Klientów miałem różnych. Jedni egzaltowali się tak jak wy. Inni padali ze zmęczenia i narzekali. Jeszcze inni jak najszybciej zmierzali do celu, bez zbędnego gadania. Zawsze lubiłem góry, a jazda na nartach nadal jest moją pasją. Mam jednak tego już trochę dość, jak mi się zdaje... - zaśmiał się w nos Puzynie. - Daruje więc pan, ale nie będę piał razem z panem. Odtąd staraliśmy się go nie denerwować. Wrażeniami dzieliliśmy się pomiędzy sobą. O dziwo, Puzyna doskonale zrozumiał, o co chodzi przewodnikowi. Stłumił swoją wesołkowatość, opanował się w swoich zachwytach. Skoncentrował się natomiast na... kobietach. Była to inna z pasji młodego lotnika. Opowiadał przy tym nie tylko o dziewczynach, które kiedyś poznał, ale także o tych, które dopiero poznać zamierzał. Pewnego razu, gdy doszliśmy do przełęczy, a w dole ukazały się miniaturowe domki i jeszcze mniejsze postaci ludzkie, Puzyna zatrzymał się i zaczął wykrzykiwać: - Założę się, że tam jest jakaś fajna dziewczyna. Pozwólcie mi tam zjechać... Zaśmialiśmy się głośno. Nawet przewodnik. Nikt jednak nie przerwał marszu. Do dziś nie wiem, czy gdyby Puzynie pozwolić, rzeczywiście nie zjechałby w dolinę, Na granicy węgierskiej nasze drogi się rozeszły. Puzyna i porucznik mieli spotkać innego łącznika, a ja - innego. Poruszanie się w trójkę zwiększałoby ryzyko. Ponadto oni szli, aby walczyć. Ja miałem inne zadania. Jak się dowiedziałem o wiele później, podporucznik Puzyna dotarł do polskiego lotnictwa we Francji, a potem trafił do Anglii. Spełniło się jego marzenie: walczył na angielskim niebie z Niemcami. Był w polskim dywizjonie podległym RAF-owi. Zestrzelił kilka maszyn wroga. Brał udział w lotach bojowych na Niemcy. Pod koniec 1942 roku znalazłem jego nazwisko na liście zaginionych. Wzdłuż granicy słowacko-węgierskiej działały liczne "punkty" zorganizowane przez polski ruch oporu. Przyjmowały przede wszystkim ludzi przerzucanych z Polski. Następnie, po załatwieniu spraw związanych z dalszą podróżą, kierowały ich w dalszą drogę do Francji. Liczba "punktów" była pokaźna i najwyraźniej władze Węgier nie nastawiały się na likwidowanie ich. Przymykały oko. Moi dwaj towarzysze skierowani zostali od razu na dworzec, na pociąg udający się do Francji. Ja miałem się stawić w Koszycach u członka Podziemia, którego wcześniej mi opisano oraz podano hasło, jakim mam się posłużyć. Okazało się, że już na mnie czekał. Miał dla mnie nowe ubranie. Polecił najpierw się wykąpać, a następnie poczęstował dobrym obiadem. Po około dwóch godzinach w towarzystwie jego i kierowcy zmierzałem autem do Budapesztu. Droga wiodła przez otwarty, równinny teren. Mijaliśmy wioski z równo po obu stronach drogi ustawionymi zabudowaniami, sady owocowe uginające się pod ciężarem śniegu i lodu. Przewodnik dostrzegł moje zmęczenie i napięcie i zaproponował, abym się zdrzemnął podczas jazdy. Dodał, że policja węgierska nie zatrzymuje samochodów i nie urządza kontroli, a w razie czego potrafi sobie z taką sytuacją poradzić. Posłuchałem. Oparłem się wygodnie i zapaliłem papierosa. Odprężyłem się. Równocześnie jednak zdałem sobie sprawę z dolegliwości nabytych podczas narciarskiej wędrówki. Bolało mnie gardło. Dym papierosowy wywołał atak kaszlu i kichania. Skóra na rękach była przemrożona. Pojawiły się drobne pęknięcia, z których zaczynała sączyć się krew. Stopy miałem spuchnięte i obolałe. Zdjąłem buty i skarpetki. Zacząłem obmacywać kostki. Prawie nie było ich widać z powodu opuchlizny. Były bardzo wrażliwe na dotyk. - Narciarstwo to piękny sport - usłyszałem z boku. Mój towarzysz wyglądał na rozbawionego. - Jeszcze pół godziny temu nic nie czułem - odpowiedziałem grobowym tonem. - No cóż, za przyjemności sportów zimowych trzeba płacić. Nic panu nie będzie. To przejdzie. Jeżeli nie przejdzie, mamy w Budapeszcie zaprzyjaźnione szpitale. Zajmą się panem dobrze. - To chyba ryzykowne... - Będzie miał pan dobre dokumenty i będzie się pan mógł swobodnie poruszać... - zakończył temat. Po ośmiu godzinach dojechaliśmy do Budapesztu. Był już wieczór. Ku 107 106 memu zdziwieniu, ulice były jasno oświetlone. Dotarliśmy do spokojnej dzielnicy willowej. Auto zatrzymało się przed jednym z domów. Podróż dobiegła końca. Powoli, z mojej winy, szliśmy schodami prowadzącymi do wejścia. Po zdjęciu butów już ich nie zdołałem założyć, tak spuchnięte miałem nogi. Szedłem za przewodnikiem, kuśtykając, a buty niosłem w ręku. Widok był zdecydowanie mało bohaterski, raczej "szwejkowski". Przywitał nas szczupły mężczyzna w średnim wieku. Przewodnik z Ko-szyc, po przedstawieniu nas sobie, pożegnał się i ruszył w drogę powrotną. Gospodarza tytułował "Dyrektorem". I tak pozostało. "Dyrektor" przyniósł mi jakąś maść i polecił posmarować opuchnięte stopy. Zapowiedział, że nazajutrz zostanę zabrany do szpitala i tam się okaże, na ile poważne są urazy. Odprowadził mnie do sypialni i życzył dobrej nocy. Rano obudziłem się sam, wziąłem prysznic i zszedłem na dół. "Dyrektora" zastałem przy kawie. Na stole leżała rozłożona gazeta. Poprosił, abym usiadł. Jakaś kobieta zaczęła ustawiać na stole talerze do śniadania. Było bardzo obfite, a ja sobie nie żałowałem. Po śniadaniu "Dyrektor" wyszedł na chwilę i wrócił z dokumentami. Była to legitymacja, jaką otrzymywali zarejestrowani polscy uciekinierzy wojskowi, zaświadczenie, że jestem w Budapeszcie od początku wojny, oraz świadectwo lekarskie, że leczyłem się już w szpitalu. "Dyrektor" powiedział, że paszport na podróż do Francji dostanę później. W szpitalu przebywałem trzy dni. Było to akurat tyle, aby doprowadzić do normalnego stanu moje nogi i wyleczyć przeziębienie. W Budapeszcie przebywałem jeszcze cztery dni, zwiedzając miasto. Budapeszt był jedną z najbardziej eleganckich stolic europejskich. Fascynował swoim pięknym położeniem na dwóch brzegach Dunaju, architekturą, znakomitymi restauracjami, słynnym kompleksem rekreacyjnym na Wyspie Małgorzaty. Tam byłem zresztą zabierany codziennie, aby popływać na krytym basenie i zażywać rozkoszy łaźni parowej. "Dyrektor" najwyraźniej starał się doprowadzić mnie do takiego stanu, abym w Paryżu mógł się prezentować w pełni normalnie. Obiady jadaliśmy w dobrych restauracjach, a kolacje w lokalach z tradycyjną węgierską muzyką. Zabrany zostałem nawet do opery. Wszędzie napotykałem przejawy życzliwości wobec Polaków. Węgrzy współczuli nam sytuacji, w jakiej znalazł się kraj. Kiedy, na przykład, starałem się złapać taksówkę, a stojący obok Węgrzy zorientowali się, że jestem Polakiem, sami zaproponowali podwiezienie. Innym razem w restauracji, słysząc polską mowę, Węgrzy poczęstowali nas winem i chcieli zapłacić rachunek za cały obiad. Takie gesty były naprawdę budujące. Po tygodniu otrzymałem wreszcie paszport i bilet kolejowy do Mediolanu. Dotarłem tam po szesnastogodzinnej podróży. Ponieważ miałem parę godzin do przesiadki, pobiegłem zobaczyć słynną katedrę mediolańską, uchodzącą w Polsce za szczytowe osiągnięcie architektury sakralnej. Po krótkiej podróży następnym pociągiem znalazłem się w Modanie, już po stronie francuskiej. Tu po raz pierwszy zetknąłem się z podejrzliwością i wielką ostrożnością przedstawicieli polskiego rządu we Francji. Powodowane to było obawą przed niemieckimi szpiegami, którzy podawali się za uciekinierów z okupowanej Polski lub kurierów Podziemia. Przybywali do Francji masowo i lokowali się w strategicznych punktach, gdzie byli trudni do wykrycia i usunięcia. Dlatego też rząd uruchomił specjalne biuro kontrwywiadu zajmujące się badaniem wszystkich zgłaszających się Polaków. Celem było wyłapywanie szpiegów. Zgłosiłem się do oficera, którego nazwisko otrzymałem w Budapeszcie. Zaprowadził mnie do innego oficera. Ten bezceremonialnie przystąpił do zadawania pytań, najwidoczniej upatrując we mnie szpiega. Na wiele z nich nie mogłem odpowiedzieć, zważywszy tajny charakter mojej misji. Rodziło to nerwową sytuację. Wreszcie oficer zapytał o osobę, od której otrzymałem dokumenty w Budapeszcie, jej nazwisko, wygląd. Zapisał coś na kartce i wyszedł z pokoju. Wrócił po kwadransie i powiedział, że mam się udać do jego zwierzchnika. Ten przywitał mnie zupełnie inaczej. Drogą radiową miał już na mój temat informacje. Otrzymał też polecenie załatwienia mi natychmiastowego wyjazdu do Paryża. Major był długonogim, łysiejącym blondynem o szybkich ruchach. Podkreślały one zdecydowanie i pewność siebie. Widać było, że z zasady nie wierzy nikomu, ale kiedy już powziął przekonanie, że jest się tym, za kogo podaje, stawał się serdeczny i życzliwy. - Mam nadzieję, że rozumie pan moje zadanie. Mamy ogromne problemy z niemieckimi agentami. Dużo, dużo większe, niż się tego można było spodziewać. To nie jest budujące i przyjemne, ale ktoś musi się zajmować wyłapywaniem tych "gnid", od których się roi - powiedział szczerze. Słuchałem przerażony, bowiem miałem zupełnie inny obraz polskiego patriotyzmu i umiłowania ojczyzny. Wieści o tak masowym zjawisku kolaborowania z okupantem szokowały mnie. - Mówi pan trudne do uwierzenia rzeczy, panie majorze. Jak to możliwe? - Długo by opowiadać. Na ogół nie są specjalnie mądrzy, ale dobrze zorganizowani, pozbawieni skrupułów. Robimy, co tylko można, aby wyplenić te "chwasty". Mamy jednak zbyt mało ludzi. Panu też radzę: niech pan będzie ostrożny w kontaktach. Jeżeli nie ma pan stuprocentowej pewności co do człowieka, nie wolno z nim być szczerym. - No dobrze, ale czy Francuzi nie starają się coś z tym zrobić? - nie dawałem majorowi spokoju. - Robią, ale za mało. Ich metody są niewystarczające. Tu się wojna na dobre jeszcze nie zaczęła. To nie Polska, panie kolego. Oni się dopiero opamiętają, jak Hitler uderzy i na własnej skórze poznają, co to wojna. Wtedy może nauczą się sobie radzić - machnął ręką. Podszedł do szafy. Nie widziałem, co robi. Gdy się do mnie odwrócił, zobaczyłem w jego ręku pakiet francuskich banknotów. - Proszę o przeliczenie i pokwitowanie. To na wydatki w Paryżu. Ma pan 108 109 sobie nieco dogodzić. Nie może się pan z takim wyglądem udawać na podbój stolicy Francji. Proszę zmienić ubranie... Nic nie rozumiałem. Miałem na sobie garnitur kupiony w drogim budapeszteńskim sklepie, markowe włoskie buty. Wyglądałem lepiej niż przyzwoicie. - Zastanawia się pan, o czym mówię? Wygląda pan zbyt dobrze. Trzeba zmienić ubranie na gorsze. Ma pan wyglądać na polskiego uciekiniera. Tak jak pan teraz, wyglądaj ą niemieccy szpiedzy, których ze swoimi ludźmi wyłapuję. Zresztą mój podwładny wziął pana za takiego natychmiast. Po co panu kłopoty? W Paryżu pójdzie pan do biura werbunkowego ochotników. Tam się pan zarejestruje. Dopiero po załatwieniu wszelkich formalności może pan powiedzieć o prawdziwym celu przybycia. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? -zakończył. - Tak jest, panie majorze - odpowiedziałem regulaminowo. - No, to powodzenia, panie poruczniku... Użył po raz pierwszy mego stopnia, mimo że nigdy sam nie wspomniałem, że taki posiadam. To był bez wątpienia fachowiec. Zastosowałem się do jego rad dokładnie. Podróż do Paryża zajęła prawie dziesięć godzin. Jechałem w przedziale pierwszej klasy. Siedziałem przy drzwiach, tyłem w kierunku jazdy. Przy oknie po tej samej stronie starsza kobieta czytała "Le Figaro". Po przeciwnej dwóch Francuzów pokazywało sobie jakieś papiery i rozmawiało o interesach. Obok nich i po mojej lewej siedziało dwóch młodych mężczyzn. Byli Polakami i jechali, tak jak ja, do polskiego wojska. Dostali pewnie podobne instrukcje i niemal w ogóle się nie odzywali. Zapewne pod wpływem majora, zacząłem analizować, czy w mowie któregoś ze współpasażerów nie rozpoznam niemieckiego akcentu, fałszywej intonacji w wypowiadaniu polskich słów lub jakichś innych podejrzanych rzeczy. W końcu doszedłem do wniosku, że ulegam psychozie podejrzliwości. Przecież rodowici Francuzi nie mogą być na niemieckich usługach. Dwaj rodacy też zaciągali kresowo i raczej daleko im było do twardego śląskiego akcentu, który ewentualnie mógłby wskazywać na niemieckich szpiegów. Nie chcąc wdawać się w rozmowy, udałem, że śpię. Polski obóz werbunkowy znajdował się w Bessieres, na północnym przedmieściu Paryża. Zgłaszali się tam zarówno uciekinierzy, czyli byli żołnierze i oficerowie wojska polskiego, jak też ochotnicy nie obznajmieni z rzemiosłem wojskowym. Zarejestrowałem się zgodnie z procedurą. Wskazano mi miejsce do spania i wyekwipowano w podstawowe rzeczy potrzebne do życia w obozie. Noc przespałem w kilkudziesięcioosobowej sali. Rano wyszedłem z obozu i po przejściu kilometra zatrzymałem taksówkę. Kazałem zawieźć się do centrum Paryża. Tam z pierwszej napotkanej budki telefonicznej zadzwoniłem do Kułakowskiego, osobistego sekretarza generała Sikorskiego. - Przybywam z kraju. Mam do omówienia ważne sprawy z pana szefem -powiedziałem bez zbędnych wstępów. Kułakowski kazał mi się zgłosić w ambasadzie Polski, siedzibie premiera, przy rue Talleyrand opodal Hotelu Inwalidów. Gdy przyszedłem, przyjął mnie z wyraźną rezerwą. Poprosił, abym usiadł, i zatelefonował do profesora Kota, ministra spraw wewnętrznych. Kot był jednym z przywódców Polskiego Stronnictwa Ludowego i znanym przeciwnikiem Piłsudskiego. Poprosił Kułakowskiego o opisanie mego wyglądu. Najwyraźniej musiał już posiadać wiadomości o moim przyjeździe. Opis się zgadzał. Kułakowski zniknął na pięć minut i wrócił z pieniędzmi. - Stawi się pan u pana ministra Kota w Angers. Jutro, o godzinie jedenastej przed południem - powiedział oficjalnie. - Mam swoje rzeczy w Bessieres. Co mam z nimi zrobić? - Czy jest tam coś ważnego lub kompromitującego?-zapytał. - Naturalnie nic. - No to zapomni pan o tych rzeczach. Kupi pan sobie nowe. Więcej się pan w Bessieres już nie pokaże. Ze względu na niemieckich agentów. Są wszędzie, rozleźli się po Paryżu jak zaraza. - Czy w Angers jest podobnie? - zapytałem. - Tak, tam też trzeba uważać. Teraz pojedzie pan na Saint Germain i znajdzie jakiś mały, skromny hotelik. Proszę sobie kupić zawczasu bilet na poranny pociąg do Angers. Powodzenia - zakończył spotkanie. Po wyjściu z ambasady natychmiast zatrzymałem taksówkę i podążyłem na Saint Germain. Ze znalezieniem hoteliku nie było problemu. Właściciel pokazał mi trzy pokoje, z których wybrałem najbardziej przytulny. Z góry uregulowałem należność za jedną noc. Pod wpływem powszechnej obawy przed agentami przeszukałem pokój, starając się znaleźć podsuch. Niczego takiego nie było. Mimo zagrożeń, jakie mógł nieść Paryż, wydał mi się on o niebo bezpieczniejszy niż Warszawa. Wyszedłem z hotelu i ruszyłem przed siebie. Idąc bulwarami, nie dostrzegałem jakichś szczególnych oznak wojny czy też zaniepokojenia paryżan. Choć było pochmurnie i zanosiło się na deszcz, panował typowy dla Paryża ruch i gwar. Na ulicach było mnóstwo pięknych kobiet, ubranych z typowym dla tego miasta wdziękiem: kolorowo i fantazyjnie. Mężczyźni również zachowali dawny styl elegancji, jaki zapamiętałem z poprzednich pobytów w stolicy Francji. Tłum na paryskiej ulicy wciąż przypominał egzotycznego ptaka o pięknym upierzeniu. Jezdnie były zatłoczone autami, mimo racjonowania benzyny. Taksówki bez przerwy trąbiły, starając się utorować sobie drogę. Więcej było tylko pojazdów wojskowych. Dotarłem do "Cafe de la Paix", którą zapamiętałem z dawnych dobrych czasów jako miejsce o magicznym nastroju. Ze znalezieniem miejsca przy stoliku były wielkie trudności. Musiałem odczekać dobre pół godziny, nim się coś zwolniło. Kawiarnia żyła swoim życiem, jakby nic się nie stało. Przy stolikach flirtowały pary, popijając kawę i wino. Panował nastrój beztroski i odprężenia. Wypiłem kawę, posiedziałem niespełna godzinę, obserwując paryżanki, 111 110 i ruszyłem na zakupy. Po ich zrobieniu pozwoliłem sobie także na luksusową kolację. Objuczony pakunkami i aktualnymi gazetami, powróciłem do hotelu. Zgodnie z radą Kułakowskiego kupiłem bilet na poranny pociąg do Angers. Rano ubrałem się w nowe, eleganckie ubranie i taksówką udałem się na dworzec kolejowy. Angers było typowym francuskim miastem średniej wielkości. Liczyło około osiemdziesięciu pięciu tysięcy mieszkańców i-położone było o cztery godziny jazdy pociągiem na południowy zachód od Paryża. Pierwsze wrażenie było bardzo korzystne. Czyste, dobrze utrzymane domy wydawały się zamożne. Rząd Francji wyznaczył tę miejscowość na siedzibę rządu polskiego. Warunki do pracy były lepsze niż w hałaśliwym i zatłoczonym Paryżu. Otrzymaliśmy od Francuzów prawo eksterytorialności, tak więc polski gabinet mógł się cieszyć przywilejami należnymi suwerennemu państwu. Zagraniczni przedstawiciele dyplomatyczni przebywali w Angers oficjalnie, reprezentując swe rządy wobec Polski. Nie zapomnę, jak jeden z zachodnich dyplomatów głośno narzekał, że po urokach wielkomiejskiej Warszawy Angers to jakaś "straszna prowincjonalna dziura". Nie miałem jakichkolwiek kłopotów ze znalezieniem siedziby rządu. Jakiś starszy Francuz od razu wskazał mi drogę, zaznaczając, że miasto jest dumne, że gości władze "nieszczęsnej, podle zaatakowanej Polski". W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych spotkał się ze mną sekretarz Kota. Nim rozpoczęła się rozmowa, ów młody, uprzejmy i pełen rezerwy człowiek poprosił o okazanie listu od Kułakowskiego. Uczyniłem to. Wówczas sekretarz ministra zakomunikował, że do spotkania z Kotem dojdzie w pobliskim hotelu podczas obiadu. Kiedy przybyłem na spotkanie, minister Kot już czekał. Był siwym, eleganckim mężczyzną niskiego wzrostu, o spokojnych, wystudiowanych ruchach i pedantycznie precyzyjnym sposobie mówienia. Zajęliśmy miejsca przy stoliku, a Kot poczynił uwagę, że wyglądam nie jak emisariusz z kraju toczącego wojnę, a bankier francuski powracający z bankietu. - Przepraszam za uwagę, ale zapewne nie należy do przyjemności chodzenie po Warszawie w wygniecionych spodniach i dziurawych skarpetkach. Nie bardzo wiedząc, do czego zmierza, powiedziałem, że wyobrażenia o okupowanej Polsce są na ogół błędne. - Jeżeli zaś idzie o skarpetki, to sam je sobie ceruję, a spodnie kładę na noc pod materac, aby się wyprasowały. Proszę mi wierzyć, panie ministrze, większość ludzi w kraju prezentuje się zupełnie dobrze... - odpowiedziałem. Kot świdrował mnie wzrokiem. - Mimo papierów, które pan okazał, i mimo znajomości haseł, mam obowiązek zachować ostrożność. Muszę być przekonany, że człowiek, na którego czekam, to pan - zakomunikował. - Co zatem mam zrobić, żeby pan minister poczuł się przekonany? - zapytałem. - Proszę opowiadać o sobie. Co pan robił przed wojną? Co podczas okupacji? O ludziach, z którymi pan współpracuje. Jakieś informacje o rodzinie... Nasza rozmowa trwała długo. Od początku kierował nią Kot. Interesowali go przede wszystkim ludzie Podziemia. Po pierwsze, sprawdzał mnie, czy ich znam. Po drugie, zaspokajał swoją ciekawość. Jego pytania i celne komentarze dowodziły żywej inteligencji i dobrego poinformowania. Kot lubił zagłębiać się w dygresje o ludziach, nie tyle jednak z punktu widzenia problemów i wydarzeń, w jakie byli zaangażowani, a ich charakteru i osobowości. Miał do tego wyraźny talent. Po prostu znał się dobrze na ludziach. Gdy doszliśmy do omawiania organizacji i działalności Podziemia, Kot zaproponował, abym swoje uwagi przedstawił w formie pisemnego sprawozdania. - Przyślę do hotelu maszynistkę z maszyną do pisania. Pan jej będzie dyktował. Nie narzucam formy. Sam pan zdecyduje, co jest istotne. Jedna uwaga. Żadnych nazwisk w tekście: proszę używać kodu cyfrowego. Potem na osobnej kartce da mi pan klucz do odszyfrowania, kto jest kto - zakończył. Następny dzień spędziłem w Paryżu na przygotowaniu raportu. Gdy był gotowy, zatelefonowałem do Kułakowskiego. Ten kazał mi się zgłosić w ambasadzie. Dowiedziałem się, że przyjmie mnie generał Sikorski, premier i wódz naczelny. Czułem się szczęśliwy. Sikorski cieszył się w kraju opinią człowieka o wielkiej kulturze i światowca. Otaczał go respekt i podziw. Znany był z poglądów liberalno-demokratycznych, był wybitnym dowódcą wojskowym i mężem stanu, pozostawał w konsekwentnej opozycji do Józefa Piłsudskiego, którego uważał za dyktatora. Po klęsce wrześniowej cała nadzieja Polski skupiła się właśnie na nim. Ku memu wielkiemu zdziwieniu, w ambasadzie spotkałem Jerzego Jura, który "przebywał u ciotki". Wyściskaliśmy się z radością. Dowiedziałem się szczegółów jego brawurowej przeprawy przez Karpaty. Potem rozmowa utknęła. Ani on, ani ja nie mogliśmy opowiadać o swojej aktualnej działalności. Zaczęliśmy prowadzić jakiś dziwny dialog, w którym rozlegały się nie odpowiedzi na pytania, a jakieś banalne monologi. Zorientowaliśmy się, że obaj wracamy do kraju, ale i o tym nie wolno nam było nic powiedzieć. Wymieniliśmy paryskie adresy i pożegnali, gdy adiutant Sikorskiego kazał mi się meldować u generała. Władysław Sikorski był sześćdziesięcioletnim, wysokim mężczyzną. Trzymał się bardzo prosto i sprawiał wrażenie tryskającego zdrowiem. Jego ruchy i gesty zdradzały wpływy francuskie. Nic dziwnego, bowiem we Francji spędził kilka lat, będąc w opozycji do Piłsudskiego. Miał tu wielu przyjaciół w kręgach politycznych i wojskowych. Od czasów zakończenia pierwszej wojny pozostawał w bliskich kontaktach z francuskim sztabem generalnym. Wielu czołowych wojskowych uważało Sikorskiego za wybitnego stratega. Zameldowałem się przepisowo. Generał spojrzał na mnie uważnie. - Zapraszam pana porucznika na obiad do "Cafe Weber". Jutro, godzina 113 112 druga po południu. Dziękuję - zakończył spotkanie w ciągu niespełna minuty. Odmełdowałem się. Następnego dnia spotkaliśmy się w hallu restauracji. Stolik był już zarezerwowany. Znajdował się na uboczu, stwarzając dobrą zachętę do swobodnej rozmowy. Zamówiłem na początek dżin z tonikiem. Widząc to, Sikorski zareagował uśmiechem i rodzajem usprawiedliwienia. - Nie mogę się przyłączyć do pana porucznika, za co przepraszam. Na różnych oficjalnych przyjęciach muszę pić alkohol, co nie wychodzi mi na zdrowie - mówił, uśmiechając się życzliwie. Zadawał pytania o moją przeszłość i o plany na przyszłość. Mówiąc o sytuacji w Europie, zwrócił uwagę na potęgę militarną Niemiec, zaznaczył jednak zaraz, że wierzy, iż Francja ostatecznie pokona Hitlera. Nie chciał rozmawiać na temat końca wojny. - Niezależnie od moich poglądów, Podziemie w kraju powinno być przygotowane na długotrwały opór. Zależy mi, aby pan porucznik tak to im przekazał. Nie należy ulegać iluzjom - powiedział stanowczo. Z jego uwag wyłaniała się wyraźna koncepcja przyszłości kraju. - Dla Polski wojna nie toczy się tylko o niepodległość. Tu nie chodzi o powrót do status quo sprzed l września 1939 roku. Nie wolno powtarzać przeszłości, która w znacznym stopniu sprowadziła na nas to, co się stało. Podziemie w Polsce musi wiedzieć, że walczy nie tylko o niepodległość, ale także o nowoczesne, demokratyczne państwo europejskie, które zagwarantuje obywatelom polityczne swobody i postęp społeczny. Nasze przedwojenne władze widziały rozwój Polski pod rządami silnej ręki, a nie w duchu demokracji. Było to sprzeczne nie tylko z duchem Europy, ale także naszej tradycji narodowej. Tej szkodliwej polityki już nie wskrzesimy, a ludzie, którzy j ą pro wadzili, nie powrócą więcej do władzy. Powojenną Polskę będą budować stronnictwa polityczne, związki zawodowe oraz obywatele, ludzie dobrej woli, patrioci, a nie jakaś uprzywilejowana kasta. Milczał przez chwilę, spojrzał mi w oczy. - Wiem, że wielu rodaków nie rozumie mego języka. Liczę jednak na młode pokolenie. Ludzi takich jak pan i pańscy koledzy. Tacy na pewno mnie zrozumieją. Najpierw uporamy się z Niemcami, a potem czeka nas ciężkie zadanie odbudowy Polski. Tak będzie - zakończył dobitnie. Słuchałem jego credo politycznego w skupieniu. Generał zrobił na mnie wielkie wrażenie. Gdy zaproponował kolejne spotkanie w Angers, zgodziłem się entuzjastycznie. Do drugiej rozmowy doszło podczas obiadu w hotelu w Angers. Referowałem koncepcję Boreckiego. Zgodnie z jego wolą kładłem nacisk na konieczność skonsolidowanego Podziemia i jego trój segmentowej struktury. Generał zgadzał się niemal bez zastrzeżeń. - Podziemie nie może się ograniczać jedynie do stawiania oporu okupanto- wi. Konieczne jest utworzenie państwa z jego strukturami, możliwie najbardziej odpowiadającymi funkcjom normalnego państwa. Nawet jeśli miałoby to być "naśladownictwo" niedoskonałe i uproszczone - mówił Sikorski. - Armia podziemna powinna być integralną częścią struktury państwa, a nie zbiorem wielu ugrupowań bojowych połączonych jedynie ideą walki z Niemcami, bez politycznej koncepcji, czemu ta walka służy i do czego prowadzi. Nie wolno dopuścić, aby wojsko pozostawało w stanie izolacji. Muszą istnieć silne więzi pomiędzy wszystkimi strukturami państwa: polityczną, administracyjną i militarną. Przypominając sobie rozmowy z Boreckim i profesorem we Lwowie, entuzjastycznie przytakiwałem generałowi. - Jednak armia - ciągnął swój ą myśl - nigdy, nigdy i po trzykroć nigdy nie będzie miała prawa mieszać się do polityki. Mieliśmy tego po dziurki w nosie. I wystarczy! Armia ma ludziom służyć, a nie ludźmi rządzić. Przyszła pora na poruszenie jednego z najbardziej delikatnych problemów Podziemia. - Jak, panie generale, należy interpretować zasadę niekolaborowania? -zapytałem. - Istnieje wiele sytuacji, gdy infiltracja struktur okupanta jest możliwa tylko poprzez pozorne się do niego przyłączenie. Bywa to bardzo dla nas opłacalne. Pozostaje jednak dylemat moralny. Czy to jest metoda dozwolona? - Panie poruczniku, tu w Paryżu Polacy żyją wygodnie - mówił z wyczuwalną ironią-jadaj ą zdrowo, śpią w wygodnych łóżkach, mają niewiele trosk codziennych. Czy uważa pan, że my, tu z Paryża, mamy moralne prawo pouczania Warszawy? Wydawania osądów moralnych, nie przeżywszy dnia pod jarzmem hitlerowskim? Nie, takiego prawa nie mamy. Jedynym zadaniem polskiego rządu tu, we Francji, jest ochrona interesów Rzeczypospolitej za granicą. Pilnowania skuteczności naszych sojuszy, wpływania na politykę aliantów. Każda forma współpracy z reżimem okupacyjnym jest niekorzystna z punktu widzenia międzynarodowej pozycji Polski. Oni jednak w kraju powinni czynić to, co uznają za właściwe. Póki jesteśmy za granicą, póki nie wracamy wraz z sojusznikami, by wyzwalać Polskę, nie wolno nam niczego nakazywać ludziom w kraju. Niech im pan jednak powie, poruczniku, o tym, żeby pamiętali o naszej historii i tradycji narodowej. Proszę ich zapewnić, że my tutaj jesteśmy pewni, że Polacy w Polsce wybiorą właściwą drogę. Mówiąc o delegacie rządu na kraj, który miałby być szefem administracyjnym Podziemia oraz łącznikiem Podziemia z rządem RP na wychodźstwie, generał utrzymywał się w podobnej tonacji. - Człowiek tam wyłoniony i wytypowany na delegata otrzyma także i moje poparcie -powiedział dobitnie. -Niezależnie od tego, jakie poglądy polityczne będzie ten człowiek osobiście reprezentował. Musi jednak mieć akceptację wszystkich ugrupowań politycznych. Następnego dnia wpadłem w "Cafe de la Paix" na Kota. Bywał tam regularnie. W Krakowie, gdzie wykładał na Uniwersytecie Jagiellońskim, też miał 115 114 swoją ulubioną kawiarnię. Chodził tam codziennie, a studenci nazywali ją "Cafe Kot". Profesor zaprosił mnie do stolika. Wiedział o moim spotkaniu z Sikorskim. - Zgadzam się ze wszystkimi propozycjami, jakie pan przywiózł od Boreckiego - rozpoczął. - Jedno musi im pan jednak doprowadzić do świadomości. Ta wojna będzie długa i wymagać będzie ofiar. My tu słyszymy z kraju takie przepowiednie, że na wiosnę Sikorski wjedzie do Polski na białym koniu. To są szkodliwe mrzonki. Niech się Polska ich strzeże. Podziemie ma obowiązek strzec ludzi przed takimi fantasmagoriami. Kot zalecił mi także spotkanie z generałem Sosnkowskim, dowódcą podziemnych sił zbrojnych, i umówił na rozmowę. Termin spotkania przekazał mi adiutant Sosnkowskiego. Ku memu zdziwieniu ustalono je w bardzo skromnym barze, gdzieś na uboczu. Generał Sosnkowski miał około sześćdziesięciu pięciu lat, był wysokiego wzrostu, a sylwetka wskazywała, że całe życie był wojskowym. Patrzył bystro i przenikliwie swymi błękitnymi oczami. Był szefem sztabu u Piłsudskiego, gdy ten organizował Legiony, polską armię podziemną w czasie pierwszej wojny światowej. Pozostał konspiratorem na zawsze. - Muszę rozpocząć od podejrzenia, że jest pan, poruczniku, kretynem-usłyszałem na wstępie. - Za długo i nazbyt swobodnie gadał pan przez telefon z moim adiutantem. Czy nie przyszło panu do głowy, że telefon może być - i pewnie jest - na podsłuchu? Czy to jest aż tak mało, dla pana, prawdopodobne? Od razu pojąłem, że mam przed sobą prawdziwego wojskowego. Zaraz zaznaczył, że jego "metier" to sprawy wojskowe i to go najbardziej zajmuje. Konsekwentnie do swego oświadczenia, nie komentował moich ocen sytuacji politycznej i projektów Boreckiego. Przy omawianiu kwestii armii podziemnej zgodził się, że powinna mieć jednolity charakter i być kierowana przez doświadczonych dowódców. Słowem nie zareagował na koncepcję pełnej podległości wojska władzy cywilnej. Jedyna opinia, jaką Sosnkowski szerzej wyeksponował, to uwaga, że trwająca wojna będzie wojną innego typu niż poprzednie znane historii. Będzie długotrwała, wiodącą rolę odegra w niej technika wojenna, a po jej zakończeniu świat będzie zupełnie inny, niż jest. Pobyt w Paryżu trwał ponad sześć tygodni. Dużo czasu zabrało mi opracowywanie kolejnych raportów i uczenie się na pamięć instrukcji przeznaczonych dla Podziemia w kraju. Gdy miałem wolne, szedłem na spacer z Jerzym Jurem. Dopiero w przeddzień wyjazdu profesor Kot podał mi nazwiska ważnych przywódców ruchu oporu, do których miałem się zgłosić z instrukcjami. Żegnał się ze mną bardzo serdecznie. - Zgodnie z tradycją, powinienem zażądać od pana złożenia przysięgi. Odstępuję od tego z pełną świadomością. Jeżeli chciałby pan zdradzić, przysięga nic by nie znaczyła. W moim przekonaniu nie jest pan człowiekiem mogącym zdradzić. Poprzestańmy na uścisku dłoni. Życzę panu szczęścia, panie poruczniku - słuchałem ze wzruszeniem. Do kraju wracałem tą samą drogą. Miałem dokumenty na inne nazwisko niż poprzednio. Ekspresem Simplon-Orient przebyłem Jugosławię i znalazłem się w Budapeszcie. Tam spędziłem dwa dni. W zastępstwie innego kuriera wziąłem ze sobą plecak. Jak się później okazało, był wypełniony po brzegi amerykańskimi dolarami. Ważył prawie dwadzieścia kilogramów. Do tego dochodził mój własny bagaż. Do Koszyc nie było jeszcze tragicznie, bo odwieziono mnie samochodem. Tam spotkałem tego samego przewodnika, co poprzednio. Szedłem objuczony jak muł. Narty były już nieprzydatne, bo śnieg topniał w oczach. Mimo ciężaru na plecach, mimo potu zalewającego oczy, wracałem z radością. 116 Rozdział XI PAŃSTWO PODZIEMNE P od koniec kwietnia 1940 roku wracałem do Polski z instrukcjami Rządu RP dla Podziemia. Zawierały zalecenie połączenia wszystkich organiza-cji konspiracyjnych w tajnych strukturach państwa podziemnego. Po kilkudniowym pobycie w przygranicznym punkcie konspiracyjnym dotarłem do Krakowa i skontaktowałem się z przedstawicielem Podziemia. Dowiedziałem się, że podstawy pod zjednoczenie całego ruchu oporu zostały już poczynione, ale niemało wody upłynie w Wiśle, nim proces ten zostanie uwieńczony powodzeniem. W Krakowie zaznajomiono mnie z działalnością tamtejszego Podziemia. Miałem okazję przekonać się, jak wysoki poziom organizacyjny osiągnął mechanizm konspiracji oraz jak wyrafinowane techniki stosowane są, by chronić się przed wpadką. Nie byłem na chwilę pozostawiany bez opieki. Zorientowałem się po paru dniach, że moi przełożeni śledzą każdy mój krok, znają każde słowo, a nawet wiedzą, co jadam. Kiedy wracałem do mieszkania, zawsze ktoś czekał przed drzwiami i odchodził po wymianie haseł. Gdyby coś było nie tak, był czas, aby mnie ostrzec. Gdybym nie zastał nikogo, miałem jak najszybciej się oddalić bez wchodzenia do mieszkania. Któregoś dnia ustalono, że o godzinie 9.45 rano spotkam przed drzwiami starszą kobietę z niebieską parasolką i wiklinowym koszyczkiem kartofli. Rano postanowiłem udać się na mszę i tak zrobiłem. Wróciłem o godzinie 9.30 i zauważyłem, że kobieta już jest. Podałem hasło, a ona odpowiedziała umówionym odzewem. Następnie zaprowadziła mnie na spotkanie i oddaliła się. Następnego dnia zjawił się łącznik z naganą od kierownictwa Podziemia za rzekome spędzenie poprzedniej nocy poza domem. Okazało się, że owa siwa, dobrotliwa staruszka po prostu zadenuncjo-wała mnie, doniosła, że nie spałem w domu. Widziała przecież, że nadszedłem z ulicy, a nie wyszedłem z mieszkania. 118 Taka nieustanna kontrola deprymowała mnie i irytowała. Zapytałem wprost o przyczyny takiego sprawdzania. Odpowiedź też była szczera. - Po pierwsze, nie jesteśmy pewni pana rozwagi. Po drugie, jeżeli pan wpadnie, trzeba o tym wiedzieć natychmiast, aby podjąć stosowne kroki - usłyszałem. Tak traktowano kuriera, który przybył z wielkiej wagi rozkazami i poleceniami. No i miał, naturalnie, bardzo dobre o sobie mniemanie. Konsolidacja Podziemia przebiegała pomyślnie. Udało się wyodrębnić dwie potężne struktury. Jedną stanowiła koalicja czterech największych stronnictw politycznych: ludowców, socjalistów, chadeków i narodowców. Drugą strukturą było wojsko podziemne, traktowane jako integralna część naszych sił zbrojnych na Zachodzie. Koalicja dążyła także do stworzenia trzeciego, brakującego ogniwa: delegata rządu na kraj i odpowiedników tego urzędu w terenie. Mieli oni wszyscy, w imieniu rządu, kierować całokształtem życia cywilnego: administracją, wymiarem sprawiedliwości, sprawami ekonomicznymi, opiekuńczymi itd. Nieuchronnie wyłoniły się kwestie personalne i najważniejszą sprawą stało się uzyskanie zgody na konkretnego kandydata, który byłby delegatem na kraj. Instrukcje, które przywiozłem, były w zasadzie jasne. Rząd w Angers godził się na każdąosobę, która zyska jednogłośną akceptację stronnictw. Sikor-skiego i jego ekipę nie interesowały ani nazwiska, ani afiliacje polityczne kandydatów. Oczekiwano jedynie, że wyłonieni reprezentanci będą mieli rzeczywisty autorytet i poparcie głównych partii politycznych. Gdy tylko dotarłem do kraju, przygwoździła mnie wieść o aresztowaniu Boreckiego. On i wielu innych pionierów ruchu oporu płaciło ogromną cenę za stworzenie fundamentów Podziemia i jego struktur. Rozstrzelano również Tekę ze Stronnictwa Pracy. Był jednym z najaktywniejszych działaczy krajowych oraz współtwórcą klimatu zrozumienia i dialogu pomiędzy siłami politycznymi. Wbrew temu, co przekazywali mi Sikorski, Kot i Sosnkowski, w kraju dominowała opinia, że wojna nie potrwa długo. W Krakowie zaognienie sytuacji na granicy niemiecko-francuskiej przyjęto wręcz euforycznie i jako zapowiedź rychłej klęski Hitlera. Moich argumentów nie bardzo chciano słuchać, wiedząc po prostu i bardzo po polsku "swoje". W Krakowie mieszkałem u Józefa Cyny. Był moim znajomym sprzed wojny. Świetnym dziennikarzem i znanym działaczem socjalistycznym. Już w wieku dwudziestu kilku lat zadziwiał elokwencją, dojrzałością sądów i autorytetem. Był trzeźwym realistą i zimnym analitykiem. Z punktu widzenia Podziemia, miał rzadki dar niezwracania na siebie uwagi. Dzięki temu mógł odbywać wiele podróży i spotkań. Ze wszystkich znanych przywódców Podziemia tylko on zdawał sobie sprawę, że poleganie na potędze Francji jest nierozsądne i błędne. - Niemcy posuwają się naprzód, zajmując Francję - analizował sytuację. - 119 Alianci nie zaatkowali pierwsi. Fakt, że Niemcy atakują, świadczy, że czują się silni. Fakt, że alianci nie podjęli ofensywy na lądzie i morzu, świadczy, że ich na to nie stać. Z punktu widzenia strategicznego i taktycznego atakujący jest górą. U Cyny spędziłem trzy dni. Mieszkał na przedmieściu Krakowa pod przybranym nazwiskiem i pracował w jednej ze spółdzielni, której Niemcy nie zdążyli jeszcze zlikwidować. Był zameldowany na drugim piętrze, ale mieszkał na parterze, w mieszkaniu swojej łączniczki. - Gdyby przyszli po mnie Niemcy, szukaliby na górze. Tam by mnie nie znaleźli, a ja miałbym czas na ucieczkę przez te oto "drzwi" - wskazał na podłogę w kuchni. Nic specjalnego nie zauważyłem. Cyna, widząc moje zdziwienie, uniósł dwie deski w podłodze. Pod nimi ukazało się zejście w dół. - Korytarze piwnic są połączone i pro wadzą pod trzema domami aż do rogu następnej ulicy. Mam zatem szansę ucieczki. Kiedy opuszczałem jego mieszkanie, rzucił jakby obojętnie: - Jeżeli nie robi ci różnicy, możesz to wziąć i rozprowadzić w pociągu do Warszawy. Najpierw przeczytaj. To jest nasz manifest na l maja. - Co mam z tym zrobić? - zapytałem. - Rozdaj ludziom. Musimy jakoś wychodzić do ludzi. Z samego gadania nic nie wynika... Trzymałem w ręku ulotkę zatytułowaną "Manifest Wolności na Dzień Pierwszego Maja 1940 roku". Zawierała ona stanowisko podziemnej PPS wobec sytuacji w kraju. Prócz klasycznej frazeologii socjalistycznej i odniesień do haseł wolności, równości, sprawiedliwości społecznej oraz zapowiedzi lepszego losu chłopów i robotników w "nowej Polsce", znajdowały się w tekście także elementy oceny aktualnego położenia i losów okupowanej Polski. "Droga do wolności prowadzi poprzez cele tortur gestapo, przez więzienia i obozy koncentracyjne, masowe deportacje i egzekucje (...) Na Zachodzie Polska walczy ramię w ramię z aliantami. Musimy jednak mieć świadomość, że los Polski nie będzie się rozstrzygał na linii Maginota i Siegfrieda. Godzina próby wybije, gdy naród powstanie do walki z niemieckim okupantem tu, w Polsce. Musimy na tę chwilę czekać z uporem i cierpliwością. Na tę chwilę się przygotowywać: zdobywać wiedzę, wykształcenie, gromadzić broń i szkolić wojsko (...) Prześladowania Żydów, których jesteśmy codziennymi świadkami, powinny uczyć nas życia w zgodzie i tolerancji z ofiarami wspólnego wroga. Pozbawieni własnego państwa, uczmy się szanować aspiracje państwowe Białorusinów i Ukraińców (...) Dziś, gdy nas gnębi przemoc, jakiej historia nie znała, wołamy do Was: Nie gaście ducha! Wytrwajcie! Zwyciężymy!". Zapamiętywałem niektóre fragmenty... Rozprowadziłem w pociągu wszystkie ulotki, jedną zatrzymując dla siebie. Z czterech działających w Podziemiu stronnictw niepodległościowych na polską świadomość tego czasu największy wpływ wywierał nurt socjalistyczny, reprezentowany przez Polską Partię Socjalistyczną. Posiadała ona najbogatsze tradycje walki o niepodległość. W1905 roku PPS dokonywał zamachów na carskich dygnitarzy, za co wielu jego członków straciło życie. Socjaliści odegrali także znaczącą rolę w poderwaniu narodu do odzyskania niepodległości, gdy system rozbiorowy Polski zaczynał się walić. Również podczas bohaterskiej obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku robotnicy socjalistyczni odgrywali trudną do przecenienia rolę pod przewodnictwem Mieczysława Niedziałkowskiego. Gdy stolica padła, Niedziałkowski nie opuścił miasta. Po wkroczeniu Niemców nie ukrywał się. Żył w swoim dawnym mieszkaniu pod prawdziwym nazwiskiem. Gestapo aresztowało go. Krążyły pogłoski, że przewieziono go do Berlina, gdzie osobiście przesłuchiwał go Heinrich Himmler. - Czego pan od nas chce? Czego się spodziewa? - miał zapytać Himmler. - Nic od pana nie chcę ani niczego się nie spodziewam. Ja z panem walczę - brzmiała podobno dumna odpowiedź. Wkrótce potem na polecenie Himmlera przywódca PPS został rozstrzelany. Niedziałkowski do końca pozostał dumny i nieugięty. Nurt socjalistyczny zapowiadał wprowadzenie w wolnej Polsce społecznej kontroli nad środkami produkcji, reformy rolnej, demokracji parlamentarnej. Bardzo silnie zakorzeniony w politycznej świadomości Polaków był także nurt narodowy. Jego hasło "wszystko dla narodu" odgrywało wielką rolę w walce o przetrwanie. Narodowcy wywodzili się ze wszystkich warstw społecznych. Ruch oparty był na katolicyzmie, zasadach indywidualnej gospodarki, a w wielu punktach jego program czerpał z ekonomii liberalnej. Narodowa Demokracja przywiązywała dużą rolę do praw jednostki i podkreślała konieczność ich przestrzegania. Największą indywidualnością ruchu był Roman Dmowski, który w imieniu Polski podpisywał Traktat Wersalski, przywracający Polsce wolność i obecność na mapie Europy po 123 latach zaborów. Powstałe w drugiej połowie XIX wieku, jeszcze podczas zaborów, Stronnictwo Narodowe zakładało polskie szkoły, zbierało fundusze na ich utrzymanie. W planie polityczno-społecznym narodowcy upowszechniali idee suwerenności Polski, wzmocnienie chłopskiej pozycji na uprawianej przez nich ziemi oraz rozbudowę potencjału gospodarczego w oparciu o kapitał narodowy. Historycznie najmłodsze było Polskie Stronnictwo Ludowe. Najważniejszym bodaj osiągnięciem tego stronnictwa było uświadamianie ludności wiejskiej, stanowiącej ponad 60 procent populacji Polski. Przez stulecia chłopi polscy żyli w dramatycznie prymitywnych warunkach. Pozbawieni oświaty i możliwości awansu społecznego, nie mieli wpływu na losy kraju. Ruch chłopski obudził w nich świadomość własnego znaczenia, praw i roli, jaką mogą odegrać. Zaczęły powstawać setki chłopskich szkół i spółdzielni. Podobnie jak dwa poprzednie, ruch chłopski opowiadał się za demokracją 121 120 parlamentarną i radykalną reformą rolną. Innym celem było uprzemysłowienie terenów typowo wiejskich, które były ponad miarę przeludnione i tworzyły skupiska trudnej do opisania nędzy. Przemysł miał dać mieszkańcom tych terenów miejsca pracy. Jednym z najwybitniejszych przedstawicieli stronnictwa chłopskiego był Maciej Rataj, pełniący przez parę lat funkcję marszałka Sejmu RP. W 1940 roku został aresztowany i rozstrzelany. Czwartą partią polityczną było chrześcijańskie Stronnictwo Pracy, które starało się realizować zasady demokracji, opierając je na katolicyzmie i nauce Kościoła. By to ruch o silnych afiliacjach religijnych i narodowych, odwołujący się do tradycji historycznych państwa i narodu. Zwłaszcza tych, które dowodziły nierozerwalnego związku Polski z katolicyzmem. Te założenia ideowe znajdowały wyraz w programach stronnictwa. Co istotne, żadne z czterech wymienionych stronnictw nie było reprezentowane w ostatnim przedwojennym rządzie Rzeczypospolitej. Wewnętrzna sytuacja polityczna Polski sprawiła, że siły te nie wzięły udziału w ostatnich przed wojną wyborach parlamentarnych. Ówczesne władze Polski doszły do wniosku, że kraj wymaga rządów tzw. silnej ręki. Nie bez wpływu na ten fakt pozostały tendencje dyktatorskie w państwach ościennych. Rząd RP uznał, że należy ograniczyć swobody demokratyczne i parlamentarne, toteż w tym kierunku poszły zmiany ustawodawcze w postaci Konstytucji z 1935 roku. Zbulwersowane partie opozycyjne odmówiły uczestnictwa w niedemokratycznych, ich zdaniem, wyborach. Skutkiem tego nie weszły do Sejmu. W Podziemiu, teoretycznie stanowiącym kontynuację państwa polskiego, powstała sytuacja paradoksalna. Upadek wolności przywrócił standardy demokracji. Okazało się, że w Podziemiu stronnictwa polityczne uzyskały większe możliwości i swobodę działania niż za... niepodległej RP lat 1935--1939. W Państwie Podziemnym wspomniane cztery siły polityczne reprezentowały zdecydowaną większość narodu polskiego. Istniały także inne organizacje polityczne: od skrajnej lewicy po skrajną prawicę. Należy wymienić tu komunistów, wywodzących się z przedwojennej Komunistycznej Partii Polski, którzy już pod okupacją powołali Polską Partię Robotnic/ą, o wyraźnych afiliacjach prosowieckich. Należy podkreślić, że większość tych pozostających poza koalicją organizacji rozwinęła się dopiero w atmosferze swobód politycznych Podziemia. Z uwagi na specyfikę okupacyjną i panujące warunki trudno było ocenić ich wpływ na społeczeństwo. Większość z nich miała zasięg lokalny i ograniczony. Niemal wszystkie natomiast wydawały swojąpod-ziemną prasę. Stolica wywarła na mnie równie duże wrażenie jak Kraków. Konsolidacja Podziemia postępowała szybko. Warszawiacy, nie wyłączając kluczowych postaci Podziemia, byli absolutnie pewni potęgi Francji i Anglii, a wynik konfrontacji militarnej Niemców z tymi mocarstwami uważali za przesądzony. Wszyscy moi rozmówcy uważali, że szybkie posuwanie się Niemców w głąb Francji jest przejawem... geniuszu militarnego Francuzów. Chcą oni wciągnąć Niemców na swoje terytorium, a następnie otoczyć i zmiażdżyć. Kiedy starałem się argumentować, że podczas mego pobytu we Francji uważano powszechnie, że zasadniczym celem obrony jest utrzymanie linii Maginota, uznawano mnie za osobę nic nie rozumiejącą z nowoczesnej taktyki wojennej i jakiegoś pesymistę. Przebywałem w Warszawie dwa tygodnie, po czym wysłano mnie do Krakowa, gdzie miałem się przygotować do kolejnej misji kurierskiej i brać udział w bieżącej pracy organizacyjnej. Moja praca wiązała się przede wszystkim z organizowaną delegaturą rządu. Miała ona powstać przy przyjęciu dwóch zasadniczych założeń. Po pierwsze, niezależnie od przebiegu wojny Polacy nie podejmą jakiejkolwiek współpracy z okupantem niemieckim. Stąd za cel numer jeden przyjęto identyfikowanie i likwidowanie potencjalnych "Quislingów". Po drugie, administracja podziemna w kraju jest naturalną kontynuacją państwa polskiego, a jej działalność uzgadniana z rządem RP na wychodźstwie. Pryncypialny stosunek do okupanta znakomicie ułatwiał pozyskiwanie aprobaty społecznej ludności. Okupacja nigdy nie została zaakceptowana przez Polaków, dlatego oczywiste pozostawało dla nich, że nie wyłonił się żaden legalny czy quasi-legalny ośrodek kolaborujący z Niemcami. Z kolei władze Podziemia, przestrzegające reguł uznawanych za zasadnicze przez społeczeństwo, były odbierane jako "własne" i reprezentatywne. W szczytowej formie rozwoju podziemnej państwowości definicja kolaboracji, system jej karania oraz egzekwowania kar zostały szczegółowo opracowane i rozpowszechnione. Z chwilą uznania zasady kontynuacji państwa utworzenie delegatury rządu stało się nakazem chwili. Generalnie zgadzano się, że rząd powinien pozostawać poza strefą bezpośredniego zagrożenia. Wedle historycznej tradycji powstań listopadowego i styczniowego rząd powinien działać w Podziemiu. To oznaczałoby jednak anonimowość i pozbawienie Polski kontaktów z aliantami, a więc realizacji własnej polityki zagranicznej. Ponadto, w przypadku zlikwidowania takiego gabinetu przez okupanta, nie byłoby możliwości utworzenia nowego. Rodziłoby to chaos i bałagan. Rząd powinien zatem pozostawać na terenie jakiegoś sojuszniczego państwa i stamtąd czuwać nad ciągłością struktur Podziemia. Polegać by to miało, między innymi, na mianowaniu władz Podziemia, co uniezależniałoby jego funkcjonowanie od ewentualnych strat. Specjalną uchwałą dokonano jednak ograniczenia kompetencji personalnych rządu do osób uprzednio zaakceptowanych przez Podziemie. Kolejnym problemem, jaki się wyłonił, była kwestia, jak oceniać reprezentatywność społeczną poszczególnych stronnictw. Ponieważ nie wzięły udziału w wyborach w 1935 roku, nie było można porównywać liczby uzyskanych głosów. Ich subiektywne oceny były z natury rzeczy sprzeczne, bowiem każ- 122 123 dy podkreślał swoją popularność i wpływy. Gdyby wierzyć podawanym liczbom, okazałoby się, że Polska liczy nie trzydzieści pięć, a pięćdziesiąt milionów mieszkańców. Nie ulegało kwestii, że "wielka czwórka" cieszy się aprobatą znacznej większości Polaków, ale uzyskanie danych szczegółowych, odnoszących się do każdego z uczestników bloku, było po prostu niemożliwe. Postanowiono zatem przyjąć kompromisową zasadę, że wyłonione władze Podziemia nie będą realizować polityki, która naruszałaby pryncypia polityczne któregokolwiek ze stronnictw czy ich żywotne interesy. Kwestie te były bardzo wrażliwym momentem budowania koalicyjnego kompromisu i zajmowały wiele czasu w dyskusjach. W niektórych z nich miałem okazję uczestniczyć i w stolicy, i w Krakowie. Mimo dyskusji, sporów i rozmaitych komplikacji osiągnięto porozumienie co do delegata rządu na kraj. Stronnictwa postanowiły także utworzyć podziemny parlament. Jego zadaniami, prócz kwestii reprezentacyjno-przedstawi-cielskich, miały być także funkcje kontrolne: polityki personalnej i finansów Podziemia. Udało się ustalić klucz partyjny, wedle którego rozdysponowano najważniejsze stanowiska w tajnej administracji. Udając się tym razem do Francji, miałem za zadanie zreferować skomplikowany proces budowy Państwa Podziemnego oraz jego mechanizmów. Dalej, przebieg dyskusji koalicyjnych, treść osiągniętych kompromisów, warunki, jakich spełnienia Podziemie oczekiwało od rządu we Francji w zamian za udzielenie przez kraj poparcia Sikorskiemu. Ponadto otrzymałem -jak uważałem - najbardziej zaszczytną misję mego życia. Byłem bowiem zaprzysiężonym depozytariuszem wszystkich najważniejszych planów, tajemnic i szczegółów dotyczących spraw wewnętrznych Podziemia. Nie tylko jednak to. Poszczególne stronnictwa zaprzysięgły mnie jako ich kuriera w misji do ich reprezentantów w gabinecie Sikorskiego. Przysięgałem, że dostarczę powierzone wiadomości tylko i wyłącznie osobie, dla której są przeznaczone, oraz że nigdy nie wykorzystam posiadanej wiedzy przeciwko którejkolwiek z partii politycznych ani też dla dobra własnej kariery. Wyraźnie zakreślono mi rolę spowiednika, a właściwie swoistego "kanału" koncesyjnego pomiędzy Warszawą a Paryżem. Wypełniała mnie duma. Rozdział XII WPADKA P o dwutygodniowym pobycie w stolicy otrzymałem rozkaz wyjazdu do Krakowa. Rozpoczynała się nowa misja. W drodze do Francji miał mi towarzyszyć siedemnastoletni syn znanego warszawskiego lekarza. Miałem go dostarczyć do punktu werbunkowego naszej armii. Chłopak za wszelką cenę chciał się dostać do polskiego wojska i walczyć. Rodzice uznali, że bezpieczniej będzie, jeżeli będzie to robił u Sikorskiego, a nie w rodzimej konspiracji. W Krakowie spędziłem trzy dni na rozmowach z przywódcami organizacji podziemnej. Otrzymałem mikrofilm zawierający około czterdziestu stron maszynopisu. Był nie wywołany i mogłem go łatwo zniszczyć - naświetlając. Jechałem na spotkanie z przewodnikiem, odczuwając dziwny niepokój. Moi rozmówcy w Krakowie otwarcie obawiali się o moje bezpieczeństwo i udzielali mi przestróg. Nie bardzo potrafiłem odgadnąć, w czym rzecz. Pomyślałem, że może przewodnik będzie bardziej konkretny. Pociąg do Zakopanego wlókł się jak zwykle. Mój podopieczny wyglądał przez okno i coś pod nosem podśpiewywał, a ja myślałem, że cała eskapada zaczyna się jakoś niepokojąco. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie. Teraz mieliśmy jeszcze cztery kilometry marszu do miejsca spotkania z przewodnikiem. Od tej chwili miał przejąć nad nami całkowitą pieczę oraz przyjąć za nas odpowiedzialność. Obowiązywała zasada, że przewodnik opracowywał trasę, decydował, kiedy wyruszyć, kiedy i gdzie będą postój e, co robić w sytuacjach zagrożenia. Musiał też przekazać swojego podopiecznego, zwanego "pacjentem", w punkcie kontaktowym na terenie państwa neutralnego, w tym wypadku Węgier. Przewodnik nie opuszczał kuriera na krok, a ten miał wykonywać jego instrukcje. O moim przewodniku wiedziałem tyle, że jest góralem, ma około dwudziestu pięciu lat i należy do grupy najbardziej doświadczonych, jakimi dysponuje Podziemie. Przez Tatry chodził od wczesnej młodości i znał je jak własną kieszeń. 125 Przywitał się z nami bez entuzjazmu. Wyraźnie ociągał się z podaniem daty wymarszu, jakby ciągle na coś czekał. Wreszcie sam nie wytrzymał. - A bo widzicie, jest tak. Mija już dobry tydzień, jak poprzedni kurier miał wrócić. Nie ma ani jego, ani jakiejś wieści, co z nim. To nie jest dobry znak-powiedział smętnie. Odpowiedziałem, że moja misja jest nadzwyczaj pilna i nie może być mowy o jej odkładaniu. Był koniec maja 1940 roku. Belgia i Holandia padły, a Niemcy byli już pod Paryżem. Co prawda łudziłem się, że Francja zdoła stawić opór wrogowi, ale nie potrafiłem pozbyć się rozważań na temat, co właściwie oznaczałby upadek Francji. Gdyby Francja padła, byłby to koniec łączności z rządem Sikorskiego i ogromne trudności w dalszej pracy Podziemia. Dla mnie osobiście znaczyłoby to utknięcie gdzieś w Europie z powierzonym mi siedemnastolatkiem. Dlatego tak szybko chciałem wyruszać w dro- gię w jakiejś melinie na Powiślu. - Jesteśmy wdzięczni za pana wizyty w getcie. Ten "egzamin" udał się bardzo dobrze. Chcemy teraz zaproponować coś bardziej niebezpiecznego, ale dla nas posiadającego ogromne znaczenie. Chcemy pana wprowadzić do obozu w Bełżcu. Mamy już gotowy plan. To powinno się udać. Czy się pan zgadza? Nim odpowiedziałem, socjalista podzielił się ze mną swoją wiedzą na temat obozu. Pochodziła ona głównie od polskich kolejarzy. Wynikało z niej, że jest to ostatni etap dla tysięcy Żydów zwożonych tam na śmierć. I tylko po to. Do obozu miałem się dostać przebrany w mundur strażnika ukraińskiej formacji pomocniczej SS. Ukraińcy, podobnie jak Łotysze i Estończycy, byli wykorzystywani jako strażnicy w obozach niemieckich. Przez cały czas miał mi towarzyszyć inny strażnik ukraiński. To on miał dostarczyć mundur i dokumenty kolegi, który akurat tego dnia będzie miał wolne. Wszystkie te "przysługi" zostały sowicie opłacone. Jak zapewniał mnie bundowiec, cała operacja została starannie przygotowana i nie grozi mi niebezpieczeństwo. Zapewnił mnie, że w obozie panuje ogromny chaos, związany z przepełnieniem i dużą "rotacją" więźniów. Strażnicy często są pijani. Rozpoznanie zatem "prawie" nie grozi. Zgodziłem się. Wyznaczonego dnia spotkałem w okolicy Dworca Głównego w Warszawie przewodnika, który miał mnie eskortować. Hasło się zgadzało. Ku memu jednak zdziwieniu miał on semickie rysy. Wyglądał na Żyda, Papiery miał pewnie w porządku, ale podczas kontroli każdy patrol niemiecki "wygarnąłby" go z pociągu. Nie chcąc go urazić, zaproponowałem, że pojedziemy w osobnych wagonach. Zgodził się bez zadawania pytań. Pociągiem dojechaliśmy do Lublina. Tam czekała na nas furmanka. Jechaliśmy drogami przez okoliczne wsie, bo wiozący nas chłop unikał ruchliwej szosy zamojskiej. Najwyraźniej, mimo dobrej zapłaty, obawiał się takich pasażerów jak my. Dotarliśmy do miasteczka dobrze po południu. Mój przewodnik odprawił furmana i sami poszliśmy pieszo do niewielkiego sklepu żelaznego opodal rynku. Prowadził go miejscowy chłop przedstawiający się jako Onyszko. Był w konspiracji. Zabrał nas na zaplecze sklepu, gdzie na krześle leżał starannie złożony mundur wraz z bielizną. Obok stały długie buty. Na oparciu krzesła wisiała czapka. Ukraiński strażnik odmówił wypożyczenia swoich dokumentów. Dał w zamian papiery swojego rodaka, także służącego w SS, po którym ślad zaginął. Podobno wrócił w rodzinne strony. Wydało mi się to mocno naciąganą wersją. Bardziej prawdopodobne było, że po prostu zdezerterował od Niemców, a dokumenty sprzedał. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że w mojej sytuacji nie ma to większego znaczenia. Jeżeli wpadnę, co za różnica na czyich papierach. Jeżeli mam przejść bramę bez problemu, to co za różnica z czyimi dokumentami w kieszeni. Zacząłem się ubierać. Mundur i buty pasowały jak ulał. Czapka była za duża, więc wypchałem ją papierami. Zapytałem mego przewodnika, jak wyglądam. Powiedział, że bardziej typowego Ukraińca nie widział. Po godzinie w sklepiku zjawił się strażnik, który miał mnie zabrać do obozu. Mówił dobrze po polsku. Jego plan był następujący. Wejdziemy do obozu przez wschodnią bramę pilnowaną przez dwóch Niemców. Nigdy nie żądają okazywania legitymacji przez strażników ukraińskich. Wystarczy, że się zasalutuje i pozdrowi ich po niemiecku. Po przekroczeniu bramy podprowadzi mnie w miejsce, z którego będę mógł śledzić załadunek więźniów na wagony. Po całej akcji wmieszamy się w grupę wychodzących strażników i wyjdziemy. Swoje przekonanie, iż nie powinno być problemów, Ukrainiec budował na tym, że dzień "załadunku" jest zawsze dla całej załogi wyczerpujący i nikt nie zwraca uwagi na drobiazgi. Kazał mi jeszcze staranniej wypolerować buty i mocniej zacisnąć pas, bo Niemcy nie tolerują niechlujnego wyglądu. Obóz leżał w odległości około dwóch kilometrów od sklepiku. Strażnik prowadził boczną drogą, najwyraźniej chcąc uniknąć spotkania z ludźmi. W połowie drogi zaczęły docierać do nas okrzyki komend, wrzaski i pojedyncze odgłosy wystrzałów. - Co się dzieje? - zapytałem. - Żydy mają gorączkę - odparł, zadowolony z żartu. Spojrzałem na niego ostro. Zmienił ton. - Co się dzieje? Szykowany jest transport. Nie pytałem o szczegóły. Hałas potęgował się. - Można stąd jakoś uciec? - zagadnąłem. - Bez żartów. Stąd się nie ucieka... 257 256 - Nawet pojedynczej osobie się nie uda? - No, może... Ale nie bez pomocy... - powiedział ostrożnie. -Czyjej? - Strażnika. Może takiego jak ja. Ale to szalone ryzyko. Gdyby takiego strażnika złapali, jak pomaga Żydowi, "czapa" dla obu natychmiast. Zainteresowałem go jednak, bo szedł, obserwując mnie kątem oka. Udawałem, że tego nie widzę. Nie wytrzymał. - Ma się rozumieć, gdyby taki Żyd zapłacił uczciwie, może dałoby się coś wykombinować. Ale ryzyko jest ryzykiem - dodał chytrze. - Jak oni ci, człowieku, zapłacą? Oni nie mają żadnych pieniędzy. - A kto od nich chce pieniędzy? Zapłata ma być z góry. Z nimi nikt nie będzie robił interesów - głową wskazał na obóz. - Interesy są możliwe z ludźmi na zewnątrz. Takimi jak pan. Jeżeli przyjdzie do mnie jakiś facet i powie, że jutro w transporcie będzie taki a taki Żyd, to ja się mogę zająć sprawą. Warunek: forsa z góry - wyłożył karty na stół. - Już pan kogoś tak ratował? - Paru. Nie za dużo. Można więcej... - zaśmiał się. - Wielu jest takich jak pan, którzy ratują? - Ratują? Kto by ich ratował! Tu chodzi o interes... Miał bardzo skonkretyzowane poglądy i dyskusja nie miała sensu. On jednak nie rezygnował. - A pan, to po co tu? - zapytał niby naiwnie. - Też bym chciał "ratować" Żydów. Z pana pomocą oczywiście... - Tylko lepiej niech pan nie próbuje bez nas. - Skąd! Bez pana nie uda mi się zarobić. Razem pewnie coś zarobimy. - Jak pan będzie płacony? Od łba? - był dociekliwy. - A pan co radzi? Co lepsze na dłuższą metę? Zastanawiał się chwilę. - Na pana miejscu liczyłbym od sztuki. Przy hurcie traci się wiele okazji. Każdy Żyd to osobny interes. Nigdy nie wiesz, na kogo trafisz i jak go możesz "wydoić". Jak komuś bardzo zależy, żeby kogoś stąd wyciągnąć, nie będzie się targował. Trzeba mieć, jak to oni mówią, "kiepełe". Po naszemu: głowę. Bez tego nie zarobisz. - Ma pan rację - przyznałem. - Na pewno. Tylko umawiamy się "pół na pół". Bez kiwania. Uspokoiłem go, że jestem uczciwym człowiekiem. - Pan z Warszawy. Tam ludzie mają lepiej. Bliżej do getta. Łatwo można "ratować" - mrugnął do mnie. Odpowiedziałem, że "ceny" są przez to niższe. Poskarżył się na ciężkie życie. Uderzyła nas fala fetoru. Dochodziliśmy. Pomyślałem z ulgą, że już go nie będę musiał słuchać. Przed nami wyłoniła się brama. Obóz, jak się zorientowałem, obejmował teren około półtora kilometra kwadratowego płaskiego terenu. Otoczony był solidnym ogrodzeniem z drutu kolczastego, rozpiętego kilkoma rzędami pomiędzy drewnianymi słupami. Ogrodzenie miało ponad dwa i pół metra wysokości. Po zewnętrznej stronie przechadzały się patrole w odstępach około pięćdziesięciometrowych. Po stronie wewnętrznej strażnicy z bronią stali co jakieś piętnaście metrów. Za drutami stało kilkanaście baraków. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniał gęsty, falujący tłum. Więźniowie tłoczyli się, przekrzykiwali. Z kolei strażnicy starali się utrzymywać ich we względnym porządku. Ogrodzenie obozu, oprócz dwóch głównych bram, posiadało także kilka mniejszych, służących zapewne personelowi strażniczemu. Przy każdej z nich stało dwóch umundurowanych Niemców. Po lewej strome od bramy, o jakieś sto metrów za ogrodzeniem, był tor kolejowy, a właściwie rodzaj rampy. Prowadził od niej do ogrodzenia chodnik zbity z desek. Na torowisku stał pociąg złożony z około trzydziestu wagonów towarowych. Były brudne i zakurzone. Ukrainiec podążył za moim wzrokiem, ciekaw, jakie wrażenie robi na mnie to "przedsiębiorstwo". - Będą ich ładować na te wagony. Zobaczy pan... - wyjaśnił. Byliśmy przy bramie. Dwaj niemieccy podoficerowie zajęci byli rozmową. Ukrainiec dał mi dyskretnego kuksańca w plecy. - No, idziemy, idziemy... - syczał niezadowolony. - Wszystko będzie dobrze. Papierów nawet nie obejrzą. Zasalutowaliśmy energicznie. Niemiec odpowiedział machnięciem ręki, jakby odganiał muchę. Drugi akurat zapalał papierosa. Nawet na nas nie spojrzał. Byliśmy w obozie. - Niech pan idzie za mną. Pokażę dobre miejsce... - powiedział strażnik. Mijaliśmy akurat jakiegoś starca. Siedział na ziemi nagi i rytmicznie kiwał się do przodu i tyłu. Jego oczy błyszczały i nieustannie mrugał powiekami. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Obok leżało dziecko w łachmanach. Miało drgawki. Z przerażeniem spoglądało dookoła. Tłum pulsował jakimś obłędnym rytmem. Wrzeszczeli, machali rękami, kłócili się i przeklinali. Zapewne wiedzieli, że niedługo odjadą w nieznane, a strach, głód i pragnienie potęgowały poczucie niepewności i zwierzęcego zagrożenia. Ludzie ci zostali wcześniej ograbieni z całego skromnego dobytku, jaki im pozwolono zabrać ze sobą w tę podróż. Było to pięć kilogramów bagażu. Były to zwykle jakieś najpotrzebniejsze w drodze przedmioty. Poduszka, jakieś okrycie, trochę jedzenia, butelka z wodą. Czasem kosztowności czy pieniądze. Docierała tu przeważnie ludność gett, która nie miała już nic... Pobyt w obozie nie trwał długo. Zazwyczaj nie dłużej niż cztery dni. Potem pakowano ich w wagony na śmierć. Przez czas pobytu w obozie prawie nie otrzymywali jedzenia. Zdani byli na własne zapasy. Baraki obozowe mogły pomieścić mniej więcej połowę więźniów. Drugie tyle pozostawało na dworze. Powietrze wypełniał odór ludzkich odchodów, potu, brudu i zgnilizny. Posuwaliśmy się wolno w kierunku miejsca wybranego dla mnie przez 259 258 Ukraińca. Strażnik, nauczony doświadczeniem, sprytnie unikał bezpośredniego kontaktu z tą masą ludzką. Przeskakiwał leżących, rozganiał blokujących nam drogę, butem odsuwał zagradzających przejście. Mnie się to nie udawało. Raz po raz słyszałem skowyt bólu, gdy kogoś nadepnąłem swoim butem. Przystawałem wówczas, odruchowo chcąc przeprosić, ale strażnik natychmiast ponaglał mnie do marszu. - Proszę się normalnie zachowywać! - pohukiwał. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. O dwadzieścia metrów na prawo była brama, którą mieli być pędzeni do wagonów Żydzi. Z tyłu jakieś mniejsze baraki, pewnie magazyny. -Tu może pan stać. Ja przejdę nieco dalej. Niech się pan nie zbliża do strażników ukraińskich, bo pana rozpoznają. Jak będzie pora, przyjdę po pana. Gdyby co, ja pana nie znam, a pan mnie nie zna. Jasne? Skinąłem głową. Nie wiem, jak długo tam stałem. Byłem świadkiem scen, które zapamiętam do końca życia. Nie byłem dobrym obserwatorem. Parę razy po prostu chciałem uciec, ale nie miałem dokąd. Całym wysiłkiem woli starałem się zachować spokój. Co jakiś czas kierowałem wzrok na widoczną w dali ścianę lasu. Zwracałem też uwagę na strażników ukraińskich. Gdy któryś z nich był niebezpiecznie blisko, chowałem się za barak. Brama była solidna, zbita z potężnych krawędziaków. Każde skrzydło przypominało kształtem kopertę. Wolna przestrzeń w środku wypełniona była gęsto drutem kolczastym, przybitym do drewnianej konstrukcji. Była ryglowana potężną sztabą. Dwóch esesmanów mocowało się z nią jakiś czas, nim udało się wreszcie unieść ją w górę. Wtedy ciężkie wierzeje ustąpiły. Niemcy wolno otworzyli je na boki. Kilku strażników niemieckich przeszło drewnianym pomostem i zajęło pozycje przy wagonie przeznaczonym do "załadunku". Teraz dopiero zobaczyłem, że pomost ograniczają z dwóch stron poręcze wykonane z grubych krawędziaków. Wlewający się tłum mógł poruszać się tylko w jednym kierunku. Do wagonu. Oficer SS, odpowiadający zapewne za załadunek, stanął przed tłumem Żydów. Nogi rozstawił szeroko. - Ruhe! Ruhe! Spokój! - wrzasnął. - Wszyscy Żydzi maj ą wej ść do wagonów. Pojedziecie tam, gdzie jest dla was praca. Ma być porządek. Nie wolno się pchać ani opóźniać załadunku. Kto będzie wywoływał panikę albo stawiał opór, zostanie zastrzelony. Przerwał i wbił wzrok w masę ludzką przed sobą. Spokojnie zaczął otwierać kaburę pistoletu. Wyjął broń. Pierwsze szeregi Żydów zaczęły się cofać. Niemiec zaśmiał się i oddał trzy strzały w tłum. W grobowej ciszy rozległ się przeszywający krzyk. Spokojnie schował pistolet. - A teraz do wagonów! Raus! - wrzasnął. Tłum zamarł. Z tyłu rozległy się strzały. Ludzie ławą ruszyli do przodu, krzycząc przeraźliwie. Zbliżali się do drewnianego pomostu. Ludzki strumień był jednak zbyt szeroki, aby się w nim pomieścić. Esesmani otworzyli ogień. Pędzący zaczęli padać. Rozległ się głuchy tupot nóg po deskach rampy. Teraz zaczęli strzelać strażnicy stojący przy wagonie. Tłum przyhamował. - Ordnung! Ordnung! - wrzeszczał esesman. Pierwsi Żydzi wpadli do wagonu. Niemcy przy drzwiach odliczali ich. Po liczbie "sto czterdzieści" esesman zawył "Halt!" i dwukrotnie strzelił. Przystanęli. Pociąg powoli szarpnął i nowy wagon wtoczył się na wysokość pomostu. Zaczęli go wypełniać nowi więźniowie. Wedle wojskowych regulaminów wagon towarowy przeznaczony był na osiem koni lub czterdziestu żołnierzy w transporcie. Upychając ludzi na siłę i bez jakiegokolwiek bagażu, można było pomieścić w wagonie sto osób. Niemcy wydali rozkaz pakowania po stu trzydziestu, ale jeszcze dopychali dodatkową dziesiątkę. Gdy drzwi nie chciały się zamknąć, tłukli na oślep kolbami, strzelali do środka wagonu, wrzeszczeli na nieszczęsnych Żydów. Ci, aby zrobić miejsce dla nowych, wspinali się na ramiona i głowy już znajdujących się wewnątrz. Z głębi wagonu dochodził jakiś potępieńczy ryk i wycie. Gdy upchnięto już sto czterdzieści osób, strażnicy przystąpili do zamykania drzwi. Były ciężkie, wykonane z drewna obitego żelazem. Miażdżyły wystające na zewnątrz kończyny wśród wrzasków bólu. Po zasunięciu drzwi zabezpieczano je żelazną sztabą i ryglowano. Przed załadunkiem na podłogę wagonów sypano warstwę niegaszonego wapna. Oficjalnie był to zabieg higieniczny. Chodziło o nierozprzestrzenianie się chorób zakaźnych. W praktyce wapno gwałtownie absorbowało wilgoć z powietrza. Spadała zawartość tlenu i ludzie zaczynali się dusić. Równocześnie wapno w kontakcie w ludzkimi odchodami wydzielało trujące substancje, między innymi chlor. Ten zaś dusił stłoczonych więźniów. Niemcy osiągali podwójny cel. Choroby zakaźne istotnie się nie rozprzestrzeniały, a wagon można było łatwiej po transporcie wymyć. Po drugie, transportu tego nie przeżywało wielu "podróżnych". A o to przecież chodziło. Czasami od polskich kolejarzy docierały informacje, że takie wagony z Żydami stały na bocznicach po kilka dni. Po otwarciu znajdowano w nich same trupy. Procedura załadunku powtarzała się wielokrotnie. Dochodził zmierzch, gdy zatrzaśnięto drzwi ostatniego wagonu. Według moich obliczeń był on czterdziestym szóstym z kolei. Okazało się, że pociąg był o połowę dłuższy, niż myślałem. Odniosłem wrażenie, że cały skład pociągu wibruje i drga, poruszany jakąś mocą piekielną, i unosi się nad torami... Na obozowym placu pozostali zabici i konający. Strażnicy przechadzali się wolnym krokiem i dobijali ich strzałami w głowę. Wkrótce zapanowała cisza. Nikt nie żył. Pociągu nie było już widać. W drodze do obozu były następne. Ile ich jeszcze będzie? Gdzie leży kres tego obłędu? - Psia twoja mać! Ty na mnie nieszczęście chcesz sprowadzić, czy co?! 261 260 Tf Lach durnowaty! Stoi i się gapi jak krowa na malowane wrota. Zaraz cię. Niemcy zwiną, a mnie z tobą. Dalej, za mną! - krzyczał do mego ucha Ukrainiec. Wymamrotałem przeprosiny i posłusznie ruszyłem za nim. Przy bramie strażnik podszedł do Niemców i pokazując palcem w moim kierunku, coś powiedział. Cała trójka ryknęła śmiechem. - Sehr gut, gehen Się! - powiedział podoficer. Wyszliśmy za bramę. Ukrainiec chciał się mnie pozbyć jak najszybciej. Podprowadził mnie tylko do miejsca, z którego mogłem sam trafić do sklepiku. - No, panie... Interesów to my razem nie zrobimy. Pan tylko możesz nieszczęście sprowadzić na człowieka. Ot, co! Idź w swoją stronę, a o mnie zapomnij ! - wycedził wściekły i odszedł bez pożegnania. Do sklepiku wpadłem zdyszany. Nie dbałem o to, czy mnie ktoś widzi pędzącego w ukraińskim mundurze. Chciałem go zrzucić jak najprędzej. Parzył mnie. Onyszko przestraszył się na mój widok. - Gonią pana? - dopytywał się. Zapytałem, gdzie mogę się umyć. Zaprowadził mnie do kuchni. W kącie stało wiadro z wodą, a na stołku miednica. Zrzuciłem z siebie mundur, bieliznę, skarpety. Myłem się szarym mydłem, chlapiąc wodą po całej kuchni. Sklepikarz kręcił głową zdumiony. - Panie, toż tu jak po powodzi. Coś pan taki nerwowy? - Brudny, a nie nerwowy - odparłem bez sensu. Zapytałem gospodarza, czy mogę trochę odpocząć w ogrodzie. Było ciemno. Na bezgwiezdnym niebie świecił księżyc. Onyszko drapał się po głowie i zastanawiał. - A... idź pan - wydusił. Opatuliłem się płaszczem i usiadłem pod drzewem. Nie czułem chodu. Nic nie czułem. Zasnąłem. Obudziłem się sztywny z zimna. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Po chwili wróciła świadomość. Rozprostowałem kości i powlokłem się do chałupy. Onyszko chrapał w swoim pokoju. Zostawił dla mnie przygotowane łóżko w kuchni. Padłem na nie bez czucia. Podobno krzyczałem przez sen i rzucałem się. Nad ranem obudziły mnie mdłości. Wyszedłem przed dom i zwymiotowałem. Wróciłem do łóżka i spałem do południa. Onyszko mnie nie budził. Pewnie sam nie wiedział, co ze mną zrobić. - Panie Onyszko, daj mi pan wódki - to były moje pierwsze słowa po przebudzeniu. - A bimber może być? - Pewnie. Wypiłem duszkiem dwie szklanki pod rząd. Położyłem się i spałem do następnego ranka. Obudziłem się o wiele silniejszy. Zjadłem patelnię jajecznicy na cebuli, popiłem mlekiem. Mogłem wracać do Warszawy. Podróż powtórzyła się w odwrotnej kolejności. Furmanką do Lublina, a stąd pociągiem do Warszawy. Nikt mnie nie musiał eskortować. J Obozowe sceny prześladują mnie do dziś. Przed moim wyjazdem z Warszawy przyjaciele postarali się o uroczyste pożegnanie. Poproszono mnie, abym wziął udział w porannej mszy w moim kościele parafialnym. Odprawiał ją ksiądz Edmund, który był moim przyjacielem jeszcze sprzed wojny. Często bywał w domu mojego brata Mariana. Teraz pełnił funkcję tajnego kapelana Armii Krajowej w Warszawie. Było jeszcze ciemno, gdy wyruszyłem w kierunku kościoła. Nie miałem pojęcia, co szykują mi przyjaciele. Cały poprzedni dzień padał pierwszy w tym roku śnieg. Jego pryzmy leżały na chodnikach. Majaczyła granatowa poświata. Szedłem szybko, żeby się rozgrzać. Minąłem po drodze trzy patrole niemieckie, które nie zwróciły na mnie najmniejszej uwagi. Pewnie też im było zimno. Starałem się zapamiętać jak najwięcej z tych drogich mi miejsc. Wyjeżdżałem i nikt nie wiedział, kiedy i czy w ogóle wrócę. Chciałem więc zabrać ze sobą jak najwięcej mojej Warszawy. Gdy wchodziłem na schody kościoła, niebo od wschodu zaczęło się rozjaśniać matowym, różowym blaskiem. Ku memu zdziwieniu, oczekujący na dole kościelny skierował mnie do prywatnego mieszkania księdza Edmunda. Zastałem tam już moich najbliższych przyjaciół. Była podziwiana przez nas pisarka, z pasją oddająca się pracy w Podziemiu. Była moja znajoma z Akademii Sztuk Pięknych, znana rzeźbiarka. Był mój przełożony z Podziemia, który mądrze kierował moją karierą konspiracyjną, oraz kilku kolegów z innych służb konspiracyjnych. Okna pokoju, w którym się zebraliśmy, były szczelnie zaciągnięte ciężkimi pluszowymi zasłonami w kolorze starego złota. Jedynym źródłem światła był potężny srebrny świecznik z kilkunastoma świecami. Ich migotliwe refleksy na ścianach i meblach dodawały atmosfery pewnej niezwykłości. Byłem szczerze wzruszony. Ksiądz Edmund odprawił mszę, do której służyło dwóch moich kolegów. Jeden z nich zajmował się wykonywaniem wyroków śmierci na zdrajcach, drugi był specjalistą nasłuchu radiowego. Głęboki baryton kapłana mieszał się ze słowami wypowiadanymi przez zebranych. Nie było kazania. Komunię przyjęli wszyscy zebrani. Ksiądz Edmund poprosił, abym zbliżył się do skromnego ołtarza, zaimprowizowanego przy stole. Kazał mi uklęknąć i obnażyć pierś. Nie bez zdziwienia spełniłem jego prośbę. Duchowny trzymał w rękach szkaplerz. Uniósł go w górę tak, aby wszyscy go dobrze widzieli. - Władze Kościoła, służącego umęczonej Ojczyźnie, upoważniły mnie, abym obdarował cię, polski żołnierzu, tym oto szkaplerzem zawierającym Ciało Chrystusa. Nie rozstawaj się z nim w drodze. Gdy znajdziesz się w nie- 263 262 bezpieczeństwie, spożyj hostię. Ciało Pana uchroni cię przed złem - powiedział, zawieszając mi szkaplerz na szyi. Uklęknął obok mnie i przez chwilę modliliśmy się w milczeniu. W pokoju panowała cisza. Gdy wstałem, wszyscy zebrani podchodzili do mnie kolejno i ściskając serdecznie, życzyli szczęśliwej drogi, powodzenia misji oraz rychłego powrotu. Żegnając się z nimi, zastanawiałem się, czy kiedyś ich jeszcze zobaczę. Oczy miałem wilgotne. Święty dar otrzymany na podróż przyniósł mi wewnętrzny spokój. Szkaplerz towarzyszył mi od wyjazdu z Warszawy aż do momentu, gdy wylądowałem w Londynie. W dwadzieścia jeden dni przejechałem Niemcy, Belgię, Francję, Hiszpanię, by wsiąść w Gibraltarze do angielskiego samolotu. Moja podróż nie przyniosła mi zagrożenia życia. W stolicy Anglii swoje pierwsze kroki skierowałem do kościoła polskiego przy Devonia Road. Ksiądz Władysław, któremu się wyspowiadałem, nie był zachwycony pozwoleniem, aby osoba świecka nosiła przy sobie hostię, jako ochronę przed złem. Nie skrytykował jednak otwarcie duchownego warszawskiego, i kapelana wojska zarazem, za jego decyzję. Otworzył szlaplerz i wyjął z niego hostię, a następnie udzielił mi komunii. - Szkaplerz zatrzymuję - powiedział. - Będzie wisiał w naszym kościele obok obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej jako wotum za twoją szczęśliwą podróż. Rozdział XXXI UNTERDENLINDEN N adszedł wreszcie dzień wyjazdu. Warszawę opuściłem przez nikogo tiie odprowadzany. Dokumenty miałem w idealnym porządku. We francuskim paszporcie moja fotografia i stempel na niej nie mogły wzbudzić niczyjego podejrzenia. Mikrofilmy bardzo starannie ukryto w rączce maszynki do golenia. Otrzymałem na wyjazd dużą kwotę pieniędzy. Humor mi dopisywał. W pociągu jechali obywatele rozmaitych narodowości, co sprawiało, że czułem się bezpieczniej. Nie miałem jednak wątpliwości, że w pociągu muszą być agenci gestapo. Dyskretnie taksowałem więc innych podróżnych. Wiedziałem, że niebezpieczeństwo może mi grozić, jeżeli wdam się w rozmowę. Chcąc tego uniknąć, postanowiłem symulować silny ból zęba. Siadłem w kącie przedziału i przykładałem do ust chusteczkę. Co jakiś czas zwilżałem ją lekarstwem przeciwbólowym, które miałem w buteleczce. Widok mojej wykrzywionej bólem twarzy nie zachęcał do nawiązywania rozmowy. Droga do Berlina dłużyła się. Pociąg był zatłoczony i wlókł się okropnie. Ostatecznie dotarł po blisko dwudziestoczterogodzinnej jeździe. Kontrole dokumentów przeszedłem bez kłopotu. W Berlinie przypomniałem sobie o koledze z dawnych czasów, Rudolfie Strauchu. Kiedy przed wojną prowadziłem w berlińskich bibliotekach studia do mojej pracy doktorskiej, wynajmowałem pokój u rodziny Strauchów. Zajmowali okazałe mieszkanie przy pięknej alei Unter den Linden. Ojciec Rudolfa był sędzią berlińskim. Zmarł przedwcześnie, pozostawiając wdowę i dwoje dzieci. Rudolf był starszy ode mnie o trzy lata, Berta - młodsza o chyba pięć. Rodzina Strauchów miała poglądy liberalno-demokratyczne, szybko więc poczuliśmy wzajemną sympatię. W 1938 roku gościłem przez wakacje Rudolfa w Warszawie. Wielokrotnie dawał do zrozumienia, że jest przeciwny wielkomocarstwowej polityce Hitera. Uważał się za przyjaciela Polaków. Kiedy w listopadzie 1942 roku stałem w hali dworca berlińskiego, pomy- 265 siałem, że nie byłoby źle spotkać się ze Strauchami. Z jednej strony chciałem się dowiedzieć, co naprawdę myśli społeczeństwo niemieckie o wojnie, z drugiej - zwyczajnie chciałem spotkać kolegę i jego rodzinę. Wymyśliłem historyjkę, że pracuję w jakiejś niemieckiej firmie farmaceutycznej, mającej swe przedstawicielstwo w Warszawie. Jadę zaś do Paryża na pierwszy od dwóch lat urlop. Ryzykowałem niewiele. Jedynym zagrożeniem byłoby wylegitymowanie mnie w obecności Strauchów. Kto jednak o mnie wiedział? Kto się tu mnie spodziewał? Miałem w Berlinie nieco ponad godzinę, by przesiąść się na pociąg paryski. Następny był nazajutrz rano. Odczekałem, aż mój pociąg odjedzie, i udałem się do naczelnika stacji. Wytłumaczyłem mu sytuację, a on bez przeszkód zmienił mi bilet na dzień następny. Bagaż oddałem do przechowalni. Była w nim maszynka do golenia z mikrofilmami. Umyłem się w dworcowej toalecie i ruszyłem w kierunku mieszkania Strauchów. Nie wiedziałem, co prawda, czy nadal mieszkają pod starym adresem, przy eleganckiej alei Unter den Linden, czyli Pod Lipami, ale telefonować wcześniej nie chciałem. Drzwi otworzyła mi pani Gertruda Strauch. Powitała bez entuzjazmu. - O, to pan? Nigdy bym się nie spodziewała. Zaraz powiadomię syna - powiedziała. Rudolf wydał mi się bardziej blady i chudy, niż go pamiętałem sprzed czterech lat. Ze względu na stan zdrowia nie mógł służyć w wojsku. Teraz, widać, choroba się pogłębiła. Zaprosił mnie do środka. W saloniku czekała już Berta, która wyrosła na efektowną dziewczynę. Rozmowa się nie kleiła. Dopiero, gdy powiedziałem, że pracuję dla Niemców i jadę na urlop do Paryża, bo przełożeni mają do mnie pełne zaufanie, młody Strauch rozpogodził się i odprężył. - Zawsze wiedziałem, drogi Johann, że jesteś człowiekiem inteligentnym i pragmatycznym. Przyszłość należy do nas! Do wielkiej Rzeszy Adolfa Hitlera! Ty pracujesz dla jej dobra. Jestem dumny, że mam takiego kolegę- wygłosił pompatyczne oświadczenie. Rozmawialiśmy o wielu sprawach. Gdy zeszło na rozwój wydarzeń na froncie wschodnim, Rudolf przyznał, że nie wszystko przebiega tak, jak się spodziewano, ale w końcu "Fuhrer wie, co robi". Zresztą tę formułę powtarzał przy każdej okazji. Dziewiętnastoletnia Berta pracowała już od roku, ale nie dowiedziałem się nic bliższego. Nie nalegałem. Rudi pracował w Arbeitsamcie. Nic bardziej konkretnego nie usłyszałem. Pytanie o zarobki skwitował ogólnikiem: "Stosowne do sytuacji Niemiec". Na kolację zaprosili mnie do typowej piwiarni, przy bocznej uliczce. Lokal nazywał się "Srebrny Bażant". Bażanta jednak w karcie nie mieli. Wzięliśmy trzy golonki i po dwa kufle piwa. Kosztowało to w sumie piętnaście marek i było kwotą niewielką. Kategorycznie odmówili, abym ja uregulował rachunek. Przy kolacji skierowałem rozmowę na temat Żydów, bo wiedziałem, że Rudi przyjaźnił się przed wojną z synem żydowskiego lekarza, niejakim Zeli-giem. Nawet mi go kiedyś przedstawił. Teraz, uzasadniając prześladowania Żydów, mówił do mnie językiem propagandy goebbelsowskiej. Usiłowałem przebić się przez ten mur frazesów. Pozornie obojętnie, opowiedziałem im scenę załadunku do pociągu. Wymyśliłem zaraz "legendę", że znalazłem się przypadkowo w tym obozie, realizując zamówienia na lekarstwa. Słuchali, obojętnie popijając piwo. - Wapno w wagonach to bardzo skuteczna metoda dezynfekcyjna. Żydzi zawsze mieli skłonność do rozsiewania zarazy. I za życia, i po śmierci - zaśmiał się Rudolf. - No i było im ciepło... - dodała Berta. Zauważyłem w jej tonie jakąś podejrzliwość. Może moje deklaracje proniemieckie wypadły sztucznie? Może podałem jakieś sprzeczne ze sobą fakty? Prawdziwe przerażenie ogarnęło mnie, gdy dopiwszy piwo, wstała i zakomunikowała: - Proszę mi wybaczyć, ale muszę zamienić zdanie z moim bratem na osobności. Odeszli na bok i usiedli przy stoliku na tyle daleko, abym nic nie słyszał. Papieros, którego paliłem, wydał mi się gorzki. Przez głowę gnały myśli. "Zaraz zadzwonią po policję. Nie majak uciec. Co mnie podkusiło do nich przychodzić?" Starałem się jakoś opanować. Podeszli do mnie. Rudolf był wyraźnie zdenerwowany. - Johann, jesteś ostatnią osobą, której chciałbym sprawić przykrość. Bardzo cię lubię i cenię to, że pracujesz dla nas. Musimy się jednak rozstać. Wszyscy Polacy to wrogowie Niemców, Hitlera i Trzeciej Rzeszy. Są gotowi służyć naszym wrogom: Anglikom, Żydom, a nawet Rosjanom. Ty jesteś inny, ale jest wojna. Nie ma rady. Tę znajomość musimy definitywnie zerwać - powiedział zachrypniętym głosem. Strach ustąpił miejsca irytacji. Spojrzałem mu w oczy. - To, co mówisz, zdumiewa mnie. Chciałem być przyjacielem twego kraju, Niemców i - na koniec - twoim. Mam nadzieję, że kiedyś zmienisz to nastawienie - odpowiedziałem poirytowany. Wstałem i ukłoniłem się bez słowa. Odwróciłem się i ruszyłem do wyjścia. Zazdrościłem tym szczęśliwcom, którzy mogą rzucać bomby na ten kraj. Przed piwiarnią stała grupa młodych mężczyzn. Przez chwilę pomyślałem, że to tajniacy, którzy chcą mnie aresztować. - Entschuldigung - powiedziałem sucho, przechodząc między nimi. - Bitte sehr... - rozstąpili się. Chciałem biec. Być stąd jak najdalej. Wróciłem do poczekalni dworcowej. Pokazałem bilet. Wszedłem do środka i znalazłem pustą ławkę. Położyłem się na niej. Próbowałem zasnąć. W uszach wciąż słyszałem: "Wszyscy Polacy to wrogowie Niemiec...". Rudi 267 266 Strauch miał racją. Tak jest. Przecież on mi powiedział komplement. Przestało mi przeszkadzać to, co się z nim stało. To spustoszenie, jakie poczynił w jego psychice system hitlerowski, stało mi się obojętne. W Berlinie nie miałem już czego szukać. Usnąłem. Rozdział XXXII CEL: LONDYN W drodze z Berlina do Brukseli nadal udawałem ból zęba. Tym razem nie udało mi się zniechęcić pasażerów do rozmowy. Upodobał mnie sobie jakiś kupiec brukselski handlujący damską bielizną. "Od zębów" -jak powiadał - umarła jego babka, co uczyniło go bardzo wyczulonym na ten rodzaj cierpienia. Pan Haal uznał, że w Brukseli muszę się udać do dentysty i on to już załatwi. Odburkiwałem coś monosylabami, aby go zbyć, lecz nic nie skutkowało. Jakoś mu wreszcie wyjaśniłem, że mam swego dentystę w Paryżu, co miało taki skutek, że Haal postanowił zabrać mnie do ambulatorium, a nie do stomatologa. Tak też się stało. W Brukseli zaprowadził mnie do ambulatorium niemieckiego Czerwonego Krzyża. Nie miałem sposobu, aby się od niego uwolnić, a nie chciałem wzbudzać podejrzeń. Przeglądu mego uzębienia dokonał podoficer w niemieckim mundurze. Pielęgniarka, która mu asystowała, powiedziała z wyrzutem: - Jak panu nie wstyd? Stracił pan przez niedbalstwo tyle zębów. Ten ból powinien pana nauczyć, że o zęby trzeba dbać. Chciałem im powiedzieć, że to właśnie oni, Niemcy, zadbali o moje zęby w Preszowie. Niemiec kazał połknąć środek przeciwbólowy i posmarował mi dziąsła jakimś lekarstwem. - Do Paryża powinno wystarczyć. Nie będzie pan czuł bólu. Ale tam zaraz trzeba iść do dentysty - powiedział. W pociągu nawet nie musiałem udawać bólu. Zmorzył mnie sen. Lek przeciwbólowy okazał się bardzo silny. Obudzono mnie do kontroli paszportów. Oszołomiony działaniem lekarstwa podawałem papiery i trzymałem się za policzek. Nie pytali o nic. Spojrzeli na zdjęcie w paszporcie i oddali dokument. Do Paryża pociąg dotarł o szóstej rano. Padał deszcz i wiał porywisty wiatr, wyrywający ludziom parasole. Miałem dużo czasu do umówionego spotkania. 269 Oddałem bagaż do przechowalni. Od człowieka z obsługi pożyczyłem parasol i wyszedłem na miasto. Poszedłem z Gare du Nord do Champs Elysees. Paryż zrobił na mnie przytłaczające wrażenie. Miasto znane ze swej radości i beztroski wydawało się smutne. Początkowo myślałem, że to sprawa deszczu. Około południa przestał jednak padać, ale nastrój przygnębienia pozostał. Na zwykle rojnych o tej porze dnia Polach Elizejskich było mało ludzi. W kawiarni, w której przysiadłem na chwilę, większość klienteli stanowili Niemcy w mundurach. Za oknem maszerował ulicą jakiś oddział niemieckich żołdaków w charakterystycznych hełmach. Co się stało z Paryżem? Wracałem w złym nastroju. Po drodze jakiś Francuz, wyglądający na robotnika, poprosił o przypalenie papierosa. Podałem ogień. Chciałem mu powiedzieć: "Nie traćcie nadziei. Przepędzimy tę niemiecką bandę z Europy". Zamiast tego rzuciłem tylko uwagę o pogodzie. Miałem odszukać niewielką trafikę koło Dworca Północnego. Kobieta, do której miałem się zgłosić, powinna wyglądać na sześćdziesiąt lat, mieć krótko obcięte siwe włosy, a na szyi krzyżyk z zielonym kamieniem pośrodku. Opis był bardzo precyzyjny. - Dzień dobry pani. Mam na sprzedaż papierosy. :, - Jakiej marki? ; " - Gauloisy. * •; . - Dużo kartonów? - Tyle, ile dni minęło od ostatniej burzy - wypowiedziałem hasło, nie mogąc się nadziwić jego nonsensownej treści. Kobieta uśmiechnęła się serdecznie i przeszła na język polski. - Zaraz napijemy się kawy i zjemy kawałek dobrego ciasta - powiedziała, idąc do drzwi. Wyszła na zewnątrz i gwizdnęła na palcach. Nim ochłonąłem ze zdziwienia, nadbiegł kilkunastoletni chłopak. Kobieta dała mu banknot i szybko wydała polecenie. Zniknął za rogiem. Nie minęło pięć minut, jak był z powrotem. Niósł metalową tackę, a na niej dwie malutkie filiżanki kawy i dwa ciastka z kremem. - Wojna wojną... ale dobrej kawy można się jeszcze w Paryżu napić -powiedziała wesoło, podsuwając mi filiżankę. - Arabica z migdałami? - delektowałem się aromatem. - Widzę, że pan już u nas w Paryżu bywał... Kobieta miała skontaktować mnie z naszymi ludźmi w Paryżu. Mimo klęski Francji, na jej terenie działały polskie organizacje konspiracyjne: cywilna i wojskowa. Pierwszą kierowali Polacy od dawna zamieszkali we Francji, drugą- nasi oficerowie, którym nie udało się opuścić Francji po klęsce w 1940 roku lub otrzymali zadanie nie opuszczać jej. Obie organizacje współpracowały z francuskim Resistance. Po trzech dniach pobytu miałem już dokument identyfikacyjny stwierdza- jacy, że jestem obywatelem francuskim polskiego pochodzenia. Pochodzę z regionu Pas de Calais. Tam mieszkam i pracuję w kopalni. To miało uzasadniać mój cudzoziemski akcent. Wspomniany rejon był silną polską enklawą nie posługującą się jednak mową Moliera w najczystszej postaci. Ponadto otrzymałem niemieckie zezwolenie na pracę oraz... prawo jazdy. Wszystko to odebrałem u lekarza okulisty, który wcześniej zrobił mi zdjęcia do dokumentów. Był rodowitym Francuzem, bardzo życzliwym Polsce i Polakom. Życzył mi powodzenia i zalecił jak najszybsze zniknięcie z Paryża. - To miasto, gdzie jest najwięcej w Europie niemieckich agentów - wyjaśnił. Dziesięć dni później wyruszyłem do Lyonu. Towarzyszył mi członek francuskiego ruchu oporu, który miał mi ułatwić przejście do Hiszpanii przez "zieloną granicę". W domu, do którego mnie zaprowadził, nieoczekiwanie spotkałem kapitana z podchorążówki, którą ukończyłem w Polsce. Zarzucił mnie pytaniami. Pytał o swój ą rodzinę w kraju. Na szczęście coś na ten temat wiedziałem. Matka, żona i córka mieszkały wciąż w tym samym mieszkaniu na Mokotowie. Radziły sobie, zajmując się handlem warzywami, które pochodziły z własnego ogródka oraz nabywane były od chłopów i sprzedawane z zarobkiem. Mieszkanie kapitana pozostało, tak jak je pozostawił we wrześniu 1939 roku. Nie sprzedano ani jednego mebla. W szafie wisiały wszystkie jego ubrania. Czekano na jego powrót. Córka zdała niedawno tajną maturę. Był wzruszony. Opowiadał o sobie. Uczestniczył w obronie Francji. Dostał się do niemieckiej niewoli, skąd zbiegł. Przyłączył się do francuskiego Resistance. Powierzono mu sprawy przerzutu Polaków do Hiszpanii. Rezydował w Lyonie i stąd koordynował działania. Szybko zorientowałem się, że okupacyjne realia Francji daleko odbiegały od tego, co istniało w Polsce. Panowała o wiele większa swoboda poruszania się, co ułatwiało konspirację. Kary wobec ludności były łagodniejsze, a infiltracja przez agentów gestapo mniejsza. Nie było większych problemów z łącznością z Anglią czy państwami neutralnymi. Szczerze zazdrościłem Francuzom. Gdybyśmy mieli w Polsce odrobinę tej "swobody", nasze Podziemie byłoby jeszcze potężniejsze i bardziej skuteczne. W Lyonie poznałem także rodaka, który pozostał dla mnie na zawsze zagadką. Był czeladnikiem szklarskim z warszawskiego Targówka. Po kampanii wrześniowej trafił jako szeregowiec do Francji. Tu od 1940 roku parał się najróżniejszymi zajęciami. Był pomocnikiem na farmie, robotnikiem w fabryce, malarzem pokojowym. Przez jakiś czas służył w Legii Cudzoziemskiej, skąd trafił do więzienia. Poruszał się po Francji jak po... Targówku, choć znał po francusku kilkanaście słów. W wojennym bałaganie czuł się jak ryba w wodzie. Był przeraźliwie chudym blondynem ostrzyżonym najeża. Miał ogorzałą twarz i sterczące wąsy koloru słomy. Nie mógł usiedzieć w miejscu, a jego sza-roniebieskie oczy bacznie obserwowały świat. - Życie to okazja - powtarzał, uzasadniając swe zamiłowanie do włóczęgi. Kiedyś zapytałem go, jak właściwie podróżuje po Francji bez pieniędzy. No 271 270 i... bez znajomości francuskiego. Pokazał mi... warszawski bilet tramwajowy z 1939 roku. - Miła pamiątka - powiedziałem. -I tu się pan myli. Ja na ten bilet jeżdżę po Francji. - Jak? - Normalnie. Wsiadam do pociągu i jadę. Przychodzi konduktor, a ja podaję mu swój bilet. On coś zaczyna mówić, że nieważny. Wtedy ja na niego z pyskiem we wszystkich językach świata: po polsku, niemiecku, rusku, angielsku i francusku. On głupieje i na najbliższej stacji wysadza mnie z pociągu. Czekam wtedy na następny pociąg i... jadę dalej. - Nigdy nie oddali pana policji? - Raz. Ale też ich zagadałem. Wyrzucili mnie po dwóch dniach. - Nie myślał pan o nauce francuskiego? - A po co mi ten francuski? Ja nie chcę być następcą Petaina... - Nie myślał pan o j akiej ś pracy? Spojrzał na mnie z obrzydzeniem. - Ja? Do pracy? Mam jednak pewien pomysł. Dołącz pan do mnie i my tę całą Francję przenicujemy na lewą stronę. Wygląd masz pan dobry, uczciwy. I na to ich weźmiem. Pan będziesz robił wrażenie, a ja się zajmę resztą. Będę główkował za dwóch. My im pokazem... Nigdy dotąd nie słyszałem tak bezpośredniej opinii na swój temat. Odpowiedziałem mu, że chyba nie skorzystam, bo mam inne plany. W każdym razie dziękuję za propozycję współpracy. Nie pogniewał się. - Mówi się trudno... Chciałem pana na ludzi wyprowadzić. Na bogatych ludzi... No, to cześć pracy! Założył na bakier kaszkiet i odszedł, pogwizdując. Po paru dniach istotnie otrzymałem od niego kartę. Ortografia była okropna, gramatyka też. Donosił, że ma się dobrze, ja natomiast straciłem życiową okazję, nie przyjmując jego propozycji. "Zapamiętaj pan: Życie to jedna wielka okazja" - tak zakończył. Dostałem wreszcie zgodę na podróż do Perpignan na południu Francji. Tam miałem się zgłosić do młodego małżeństwa hiszpańskiego. Uciekli z kraju przed represjami generała Franco. Pracowali dla Resistance. Byli Katalończy-kami i mieli zorganizować mi przerzut do rodzinnej Barcelony. W Barcelonie, z kolei, miałem dostać kontakt na agentów brytyjskich. Odnalazłem ich w Perpignan bez problemu. Wiedzieli już o mnie i znali nawet rysopis. Po killku dniach Joaąuin powiadomił mnie, że są duże kłopoty z przewodnikami. Granica była pilnowana dużo staranniej niż jeszcze miesfąc temu. Trzeba czekać jakieś trzy dni, aż znajdą alternatywę. Dni oczekiwania starałem się spędzić na lekturze francuskich książek, ale niepokój nie pozwalał mi skoncentrować się na ich treści. Pod wieczór trzeciego dnia Joaąuin z radością oznajmił, że "alternatywa" się znalazła. Był niąFernando, doświadczony przewodnik, znający teren jak własną kieszeń. 272 Mieliśmy jechać rowerami. Fernando na przedzie z zapalonym światłem, a ja trzydzieści metrów za nim bez świateł. Gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo, przewodnik miał się zatrzymać i dwukrotnie zadzwonić dzwonkiem roweru. Miałem wówczas zawrócić i pedałować z powrotem. Gdyby przystanął, ale nie dzwonił, miało to oznaczać przeszkodę, ale bez specjalnego znaczenia. Wyruszyliśmy w drogę, gdy zapadał zmierzch. Mego przewodnika ledwo zdążyłem obejrzeć. Jechaliśmy wąską, powoli wspinającą się w górę drogą. Po około kwadransie Fernando zatrzymał się i dwukrotnie zadzwonił. Zakląłem i zawróciłem do Perpignan. Po godzinie zjawił się u Joaąuina także Fernando. Wyjaśnił, że dostrzegł na drodze patrol niemiecki na motocyklu. Nie było szans, aby go wyminąć. Mieliśmy ponowić próbę nazajutrz. Z tym jednak, że część drogi mieliśmy przejść pieszo, a dopiero potem wsiąść na rowery. Chodziło o uniknięcie takich niespodzianek jak dzisiejsza. Następnego wieczoru ruszyliśmy pieszo. Po przejściu marszowym tempem około ośmiu kilometrów spotkaliśmy dwóch Francuzów, którzy mieli nasze rowery. Na nich kontynuowaliśmy podróż. System był ten sam co poprzednio. Fernando jechał przodem, oświetlając drogę, a ja za nim bez świateł. Początkowo szło dobrze, ale w miarę jak droga stawała się coraz bardziej wyboista, zaczynałem gubić przewodnika z oczu. Naciskałem wtedy na pedały ze zdwojoną siłą i po jakimś czasie znów dostrzegałem czerwone światełko na tylnym błotniku jego roweru. Parę razy wywróciłem się, natrafiając na koleiny w drodze powypłukiwane przez wodę. Z coraz większym trudem nadrabiałem straty. W duchu modliłem się, aby ta szaleńcza jazda szybko się skończyła. Po niemal czterech godzinach jazdy i po pokonaniu około sześćdziesięciu kilometrów Fernando przystanął. Czekał, aż dołączę. - Dobrze się spisałeś, amigo - poklepał mnie po plecach. Rowery ukryliśmy w zaroślach. Fernando powiedział, że musimy czekać na innego przewodnika i mogę się przespać. Skorzystałem z okazji. Obudziłem się, gdy zaczęło świtać. Fernando palił papierosa. - Nie wiem, co się stało, ale nie ma przewodnika - powiedział. - Musimy iść nad morze. Poczekasz w łodzi, a ja to posprawdzam. Ruszyliśmy drogą, na której zaczynał się poranny ruch. Mijały nas furmanki i wozy zdążające do miasta. Widocznie na jakiś targ. Wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Po półgodzinnym marszu otworzył się przed nami wspaniały widok na morze. Miało turkusowy kolor i usiane było dziesiątkami żagli. Zeszliśmy stromą drogą w dół. Fernando zaprowadził mnie do dużej łodzi rybackiej wyciągniętej na brzeg. - No, amigo, musisz tu na mnie zaczekać - wskazał łajbę. - Nie ma na to rady. - Kiedy wrócisz? - Za dzień albo dwa. Tu jest kurtka i sweter. Noce są chłodne. Ktoś ci będzie przynosił jedzenie i coś ciepłego do picia. Lepiej, żeby cię tu nikt nie widział. 273 Wgramoliłem się do łodzi i położyłem na dnie. Spędziłem w niej ponad sześćdziesiąt godzin, w tym dwie noce. Rankiem ktoś przynosił zawiniątko z jedzeniem: chleb, biały ser i pomidory. Do tego butelka wina. Wielokrotnie miałem ochotą wyjść z kryjówki i rozprostować kości. Powtarzałem sobie wtedy w duchu: "Pamiętaj Słowacje.. Pamiętaj Preszów". Postanowiłem wtedy nigdy nie dyskutować z przewodnikami na temat marszruty i wykonywać ich polecenia. Trzeciego dnia około szóstej po południu wrócił Fernando. Był w towarzystwie nowego przewodnika. Ten miał mnie poprowadzić dalej, przez Pireneje. Plan zakładał, że po trzech dniach marszu dotrzemy do wsi, gdzie mieszka przyjaciel przewodnika. Całe życie zajmował się szmuglowaniem pomiędzy Pranej ą i Hiszpanią. On zna rozlokowanie posterunków, trasy patroli granicznych i da nam ostateczne instrukcje. Fernando przetłumaczył mi to wszystko na francuski i zapytał, czy wszystko jest jasne. Było. Pożegnał się serdecznie i życzył powodzenia w "biciu Niemców". Uściskaliśmy się serdecznie. Teraz prowadził mnie Raoul. Też był Katalończykiem. Francuskiego prawie nie znał. Był krępym mężczyzną o śniadej cerze i olśniewająco białych, równych zębach. Nie widziałem takich nawet u aktorów filmowych. Jeszcze nie miał czterdziestu lat, ale na czubku głowy świeciła już duża łysina. Był człowiekiem ostrożnym i rozważnym. Starał się prowadzić najłatwiejszą drogą. Gdy miał jakieś wątpliwości, kazał mi czekać, nim nie sprawdził wątpliwego odcinka. Szliśmy górskimi drogami i ścieżkami wśród zapierających dech widoków. Nocowaliśmy pod skałami. Trzeciego dnia istotnie zbliżyliśmy się do jakiejś wsi. Leżała w kotlinie u naszych stóp. Tam mieszkał "amigo", mistrz szmuglerskiego fachu. Raoul zaprowadził mnie do niewielkiej groty i kazał na siebie czekać. Wrócił po dwóch godzinach. Nie miał dobrych wiadomości. "Amigo" został aresztowany. Siłą rzeczy nasza przeprawa musiałaby się odbywać w ciemno, co nie miało żadnego sensu. Raoul zdecydował więc, że przeczekamy do rana, a potem zejdziemy do wsi i może zdobędziemy jakieś rowery. Mieliśmy nimi zbliżyć się do granicy normalną drogą, by je porzucić gdzieś w lesie i szukać szczęścia w samodzielnej próbie przejścia "frontiery". Gdy przewodnik klarował mi to, zapewniając, że wszystko się uda, nagle o jakieś dwadzieścia metrów od nas wyszło z zarośli dwóch mężczyzn. Zobaczyli nas natychmiast. Byli to cywile z plecakami, lecz bez broni. Raoul krzyknął w ich kierunku: "Hej tam, skąd idziecie? Z Francji?". Przystanęli. Starszy odezwał się niepewnym głosem. Okazało się, że jest francuskim oficerem, który próbuje przedostać się do Anglii i dołączyć do de Gaulle'a. Młodszy był jego synem. Byli w gorszej sytuacji. Chcieli przejść granicę hiszpańską bez przewodnika i znajomości terenu. Nie mając nic do stracenia, postanowiliśmy kontynuować naszą wyprawę razem. Rano ruszyliśmy do wioski. Po kilkuset metrach weszliśmy na niewiel- 274 ką polanę. Zauważyliśmy na niej starszego mężczyznę i młodą dziewczynę. Nieśli wiązki chrustu na opał. Raoul zagadnął do nich. Odpowiedzieli natychmiast. Wywiązała się ożywiona dyskusja. Gdy padło słowo "Barcelona", stary zareagował spontanicznie. Zrozumieliśmy, że mamy do czynienia z przyjazną osobą. Zaprosił nas do swego skromnego domu i wyciągnął pewnie wszystkie zapasy jedzenia i wina. Spędziliśmy miły wieczór. Gospodarz, francuski Kataloń-czyk, żywił szczerą nienawiść do Hitlera i rozumiał naszą determinację, aby dostać się do Hiszpanii i dalej - do Anglii, by walczyć przeciwko Niemcom. Konkluzją wieczoru było zapewnienie starego, że znajdzie sposób, abyśmy do Barcelony dojechali. Póki co, życzył dobrej nocy. Rano gospodarz udał się do wsi. Koło południa wrócił z dobrą nowiną. Ktoś się zgodził nami zająć. Z relacji wynikało, że stary przyjaźnił się z miejscowym strażakiem, a ten znał bardzo dobrze konduktora pociągu kursującego z Perpignan do Barcelony, który zatrzymywał się na stacji w tej wiosce. Był to ostatni przystanek przed granicą z Hiszpanią. Nasza rola miała polegać na tym, że o oznaczonej godzinie zjawimy się na stacji, a stary wręczy nam trzy bilety na trasę do Barcelony. Reszta miała należeć do konduktora. Podziękowałem w imieniu nas wszystkich, ale włos jeżył mi się na głowie. Przecież to wszystko było wbrew zasadom konspiracji. Zbyt wielu pośredników po drodze, a w dodatku - ludzi całkowicie mi nieznanych. Francuski oficer też podzielał moje wątpliwości. Raoul przyznawał, że jest w tym wiele racji, ale dodawał, że nie mamy praktycznie innego wyjścia. Ponadto on zna Katalończy-ków. Oni nie zdradzają, a Hitlera szczerze nienawidzą. Zapytał nas o decyzję. Zgodziliśmy się. Aby uspokoić wątpliwości, poszedłem się umyć i ogolić przed poranną podróżą. Francuski oficer podążył w moje ślady. Kiedy nalewaliśmy sobie gorącej wody, aby namydlić twarze, Francuz z zainteresowaniem sięgnął po moją maszynkę do golenia. - Pierwszy raz chyba taką widzę - powiedział, dokładnie ją oglądając. "Jeszcze bardziej byś się zdziwił, gdybyś wiedział, co ona kryje" - pomyślałem. - Może ją pan wypróbować - zaproponowałem. Tymczasem Raoul zaczął się żegnać z nami. Kolejny dzielny człowiek, którego spotkałem na swojej kurierskiej drodze. Życzył mi powodzenia i zaproponował spotkanie... po wojnie. Podziękowałem serdecznie. Po chwili wyszedł z chałupy naszego gospodarza i zniknął w mroku. Rano zostaliśmy obudzeni przez naszego gospodarza, Don Rico. Jego córka przygotowała śniadanie, gdy on tymczasem ruszył na stację kupić dla nas bilety. Po krótkim czasie był z powrotem i rzetelnie rozliczał się z nami z reszty. Staraliśmy się przekonać go, żeby zatrzymał pozostałość. Zaprotestował. - Nie robię tego dla pieniędzy. Robię to, bo... tak trzeba. Po śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku stacji. Stary prowadził, a my podą- 275 żaliśmy gęsiego za nim. Gdy dotarliśmy na stację, wskazał nam wagon, do którego mamy wsiąść. Pierwszy za węglarką. Don Rico wycałował nas siarczyście i życzył szczęścia. Nim zdążyliśmy zająć miejsca, zjawił się konduktor. - Bilety... - powiedział. Podaliśmy je. - To panowie wszyscy do Barcelony? - zapytał katalońską francuszczyzną, którą ledwie rozumiałem. - Tak - powiedziałem obojętnie. -A skąd jesteście? - Z Francji - wyrecytowali moi towarzysze. -A ja z Polski. Konduktor, niezadowolony, zaczął szybko coś nam tłumaczyć. Jedyne, co dawało się zrozumieć, to było słowo: "Kanada". Patrzyliśmy skonsternowani. - To skąd wy jesteście? - ponownie spytał. - Francja. - Polska. - Jezus Maria! - krzyknął. - Wy jesteście zKa-na-dy. Ty- Kanada, ty - Kanada i ty - Kanada - pokazywał palcem na każdego z nas. Zrozumieliśmy, że jesteśmy Kanadyjczykami. - Proszę pana, jeżeli ja coś z tego rozumiem, to chodzi o to, że gdyby nas złapali w Hiszpanii, to władze brytyjskie mogą się domagać wydania nas w ramach ekstradycji - powiedział mi do ucha francuski oficer. Konduktor kazał nam iść za sobą. Pociąg odjechał może kilometr i zahamował. Konduktor otworzył drzwi. -No, wychodzić... Byliśmy zdumieni. Wyrzuca nas? Konduktor wyskoczył pierwszy, a my za nim. Stał teraz koło węglarki i mocował się z drzwiami. Ustąpiły. Zobaczyliśmy sześć młodych twarzy umorusanych pyłem węglowym. Uśmiechali się do nas. - Kanada - roześmiał się konduktor. - Wszystko Kanada! Szybko dołączyliśmy do "Kanadyjczyków". Drzwi się zamknęły. Pociąg ruszył. - Francuzi? - zagadnąłem chłopaków. Równocześnie pokręcili głowami. - Jesteśmy Kanadyjczykami - odezwał się jeden z nich. - To tak jak ja - odparłem. - A z jakiej części Kanady? Patrzyli zakłopotani. - A mówicie po angielsku? - Yes, sir. - Jak wy mówicie po angielsku, to ja jestem Hindusem - powiedziałem po francusku. Wybuchnęli śmiechem. Lody puściły. Zaczęliśmy podawać sobie ręce i przedstawiać się. Inna kwestia, czy prawdziwymi imionami. Wszyscy chcieli się dostać do armii generała de Gaulle'a. Wymienialiśmy uwagi, czy konduktorowi można ufać. Francuzi z węglarki twierdzili, że jest to członek Resistan-ce i nie ma się czego bać. Pociąg zahamował, szarpnął i stanął. Co jakiś czas posuwał się o kilkadziesiąt metrów i znów stawał. - To już chyba granica - powiedział oficer. Po chyba dwóch godzinach pociąg ruszył i już się nie zatrzymał. Byliśmy na terenie Hiszpanii. Na pierwszej stacji rozległ się zgrzyt zasuwy. W drzwiach stał konduktor. - Hej tam, Kanadyjczycy! Na następnej stacji wysiadacie. To ostatnia stacja przed Barceloną. Staniemy na semaforze przed wjazdem na dworzec i wtedy - skaczecie i uciekacie na prawą stronę torów. Czy to jasne? -Oui, oui, oui... - Yes, yes, yes! K a - n a - d a! Co za durnie! - zaklął. Po dwudziestu minutach jazdy pociąg zwolnił i przystanął. Zrozumieliśmy. Jeden po drugim wyskoczyliśmy przez otwarte drzwi i zbiegliśmy z nasypu w dół. Wprost do jakiegoś zagajnika. Za nami w górze usłyszeliśmy przeciągły gwizd lokomotywy. Czyżby to było pożegnanie? W lasku szybko pożegnaliśmy się i każdy postanowił iść na własną rękę, aby zmniejszyć ryzyko. Tylko francuski oficer pozostał w synem. Było nas jednak w sumie dziewięciu i radykalne rozdzielenie tras nie było możliwe. Co jakiś czas dostrzegałem któregoś z towarzyszy podróży węglarką. Skręcałem wtedy w innym kierunku. Wreszcie puściłem się biegiem jakąś leśną ścieżką. Po jakichś dwudziestu minutach przystanąłem wyraźnie zmęczony. Nikogo z "Kanadyjczyków" w okolicy nie było. Wyszedłem na jakąś polanę, a potem na drogę. W dali majaczyły światła miasta. Nadchodził wieczór. Szedłem szybko poboczem drogi z plecakiem na ramionach. Ruch był niewielki. Co jakiś czas przejeżdżała ciężarówka, wtedy chowałem się do rowu. Po ponad dwóch godzinach marszu wszedłem w opłotki biednego przedmieścia. W wybrudzonym ubraniu niewiele różniłem się od mieszkańców tej dzielnicy. W śródmieściu nie mogłem się już jednak tak pokazać. Postanowiłem znaleźć jakąś kafejkę i tam w toalecie doprowadzić się do jakiego-takie-go wyglądu. Nie musiałem szukać długo. W lokaliku było prawie pusto. Przy kontuarze stał na chwiejnych nogach jakiś młodzieniec, a w głębi sali przy stoliku grało w domino dwóch starszych mężczyzn. Panował półmrok i nie mogłem dobrze odróżnić ich sylwetek. Przemknąłem do toalety i tam umyłem się, ogarnąłem włosy pełne węglowego pyłu. Wróciłem na salę i usiadłem przy stoliku. Skierowałem wzrok na grających w domino i serce mi zamarło. Dopiero w tym oświetleniu zauważyłem, że maj ą na sobie jakieś mundury. Nade mną stał kelner. Nie wiedziałem, jak się do niego odezwać. Mój język natychmiast zwróciłby uwagę żandarmów. Chyba zrozumiał moją sytuację. Po hiszpańsku zaproponował jakieś zamówienie, z którego zrozumiałem tylko jedno słowo: kawa. 277 276 - Si, si. Gracias, senior - odpowiedziałem. Po chwili stało przede mną ciasto brzoskwiniowe i filiżanka kawy oraz szklaneczka jakiegoś mętnego białego płynu. By się nieco osłonić przed wzrokiem żandarmów, wziąłem do ręki gazetę wiszącą na ścianie na specjalnym drążku. Starałem się tak nim manipulować, żeby nie było mnie widać zza gazety. Spróbowałem zawartości szklaneczki. Z obrzydzeniem stwierdziłem, że była w niej ciepła anyżówka. Odstawiłem natychmiast. Zabrałem się za ciastko i kawę. Były bez zarzutu. Przywołałem kelnera skinieniem głowy. Podałem hiszpański banknot. Długo spoglądał na nominał o wiele za duży jak na taką kafejkę. - Nie ma pan drobniejszych? Pokręciłem głową. Poszedł za kontuar i przyniósł mi garść drobniejszych banknotów i monet. Schowałem je szybko, zostawiając napiwek. Gdy znalazłem się na ulicy, odetchnąłem i przyrzekłem sobie: żadnych kafejek więcej! Pieszo dotarłem do śródmieścia. Mimo późnej pory miasto żyło. Restauracje otwarte, słychać było muzykę. Włóczyłem się ruchliwymi ulicami do rana. Moim punktem kontaktowym miał być sklep rzeźnicki. Teraz nie było sensu dopytywać się o ulicę, bo i tak był zamknięty. Rano zagadnąłem o to jakiegoś robotnika. Powiedział, jak znaleźć ulicę. Patrząc na mnie uważnie, zapytał: - Do de Gaulle'a? -Tak. - Bonne chance. - Merci. Bez kłopotu dotarłem na miejsce. Na drzwiach wisiała kartka, że sklep otwiera się o dziesiątej. W środku słychać było jednak odgłosy pracy. Zastukałem. - Kto tam? - krzyknął ktoś po hiszpańsku. - Przysyła mnie Fernando z Perpignan. Dobrzy ludzie mają serce. W drzwiach stanął mały człowieczek o rumianych policzkach. - Entrez, entrez, monsieur - zapraszał. Wprowadził mnie do swego mieszkania, sąsiadującego z jatką. Na stole pojawiło się zaraz wino, chleb i wędliny. Poczułem się głodny i zabrałem ochoczo do jedzenia. Gospodarz patrzył, jak łapczywie jem, i nie pytał o nic. Pewnie był do takich gości już przyzwyczajony. Był antyfaszystą. Z zapałem udowadniał, że taka jest w gruncie rzeczy cała Hiszpania, poza wojskiem i policją, które wspieraj ą Franco. - On też nie jest na tyle głupi, aby się pchać do wojny. Wymigał się od tego Hitlerowi - dodał. Po jedzeniu wziąłem kąpiel, ogoliłem się i przebrałem. Zapytałem gospodarza, jak dojść na ulicę, przy której mieścił się konsulat brytyjski. Nie powiedziałem jednak, co mnie na tej ulicy konkretnie interesuje. Okazało się, że było to bardzo blisko. Powiedziałem, że idę się przejść, i wyszedłem. Budynek był bardzo okazały. W poczekalni pełno klientów. Przy biurku siedziała młoda elegancka dziewczyna, która kierowała ruchem. - Czym mogę panu służyć? - spytała oficjalnie. - Chciałbym się widzieć z konsulem generalnym. - Kogo mam zaanonsować? Podałem nazwisko z depeszy wysłanej do Londynu przed moim wyjazdem z Warszawy. Po dziesięciu minutach zostałem zaproszony do gabinetu konsula. Był to ogromny pokój urządzony z wielkim smakiem. Za gigantycznym biurkiem siedział dystyngowany jegomość około sześćdziesiątki. Przyglądał mi się uważnie. - Czy mówi pan po hiszpańsku? - zapytał w tym języku. - Niestety nie - odpowiedziałem po francusku. - A po angielsku? - konsul przeszedł na swój rodzimy język. - Yes, sir. - Skąd pan przybywa i co pana sprowadza? - zapytał. - Przybyłem na spotkanie ciotki Zofii - podałem hasło. - Pana nazwisko? - Karski. - Czy ma pan jakiś dokument? - Myślałem, że to, co powiedziałem, okaże się wystarczające dla identyfikacji. - W porządku. Witamy na terenie alianckim, Mr. Karski. Mam nadzieję, że będzie się pan czuł jak u siebie w domu. Panu i pańskim kolegom w Polsce należą się słowa najwyższego szacunku. Czy pozwoli pan na szklaneczkę whisky? - Naturalnie, z wielką przyjemnością. Konsul napełnił kryształowe, oprawione w srebro szklanki brunatnym płynem. - Piję bez wody i bez lodu. Ale wy, "kontynentalni" Europejczycy, macie inne upodobania, prawda? - zapytał. - Byłem w Anglii i wiem, jak należy pić whisky. Spojrzał na mnie z uznaniem. - No to, Mr. Karski, wypijmy za Polskę! Stanąłem odruchowo na baczność i wzniosłem toast. Konsul zaprosił mnie do niewielkiego, owalnego stolika, przy którym stały dwa skórzane, bogato zdobione fotele. Siedliśmy i rozpoczęła się długa rozmowa. Konsul poprosił, aby mu nie przeszkadzano i nie łączono rozmów. Pytał mnie o sytuację w Polsce, o metody walki z okupantem i życie codzienne Polaków. Wykazał wielki takt, nie zadając pytań, na które nie chciałbym lub nie mógłbym udzielić odpowiedzi. Gdy rozmowa dobiegła końca, konsul poprosił jednego z pracowników i wydał polecenie wystawienia dokumentów na podróż. Urzędnik skinął głową. 279 278 - Potem zajmie się pan naszym gościem. Pojedziecie do sklepów, aby Mr. Karski coś kupił do ubrania. Na nasz koszt, ma się rozumieć - powiedział. Po dwóch kwadransach urzędnik zjawił się ponownie. Podał konsulowi dokumenty wystawione na moją podróż do Madrytu. Konsul podszedł do biurka, podpisał je i wręczył mi z życzeniami udanego pobytu w jego kraju. Wiedział o mej misji więcej, niż myślałem. Podziękowałem. Przed pożegnaniem zapytałem, czy w wypadku mego aresztowania przez Hiszpanów angielskie władze mogłyby udowodnić, że znalazłem się tu legalnie. - O, wiele się zmieniło przez ostatnie dwa lata. Przedtem Hiszpanie wsadziliby pana do więzienia albo nawet oddali Niemcom. W dzisiejszych czasach posiedziałby pan dzień lub dwa, do czasu naszej interwencji. Im bliżej zwycięstwa, tym Hiszpanie darzą nas większą sympatią. Nie są aż takimi idiotami, aby wiązać się z Hitlerem do końca - odpowiedział. W towarzystwie urzędnika wsiadłem do okazałej limuzyny z tabliczką CC - korpusu konsularnego - i pojechaliśmy na zakupy. Nieskromnie przyznaję: nie starałem się zbytnio oszczędzać moich darczyńców. Następnie wyruszyliśmy w drogę do Madrytu. Po drodze wstąpiłem po plecak do rzeźnika. Po ośmiogodzinnej podróży znaleźliśmy się wieczorem w Madrycie. Zajechaliśmy do okazałej willi należącej do jakiegoś brytyjskiego dyplomaty, którego pozycji w ambasadzie nigdy nie ustaliłem. Był w średnim wieku, mówił kilkoma językami i miał piękną żonę. Jedyne zadanie, jakie otrzymałem, to -czekać. Gdy wrócił z ambasady drugiego dnia mego pobytu, przyniósł ze sobą depeszę od moich władz w Londynie. Dawali znać, że wiedzą, gdzie jestem, i są zadowoleni z przebiegu mojej podróży. Na trzeci dzień gospodarz po powrocie oznajmił, że jeszcze tej nocy wyjeżdżam do Algeciras. Wręczył mi dokumenty, z których wynikało, że jestem teraz Hiszpanem udającym się do rodziny. Dwóch innych Hiszpanów miało mi towarzyszyć w podróży. - W pociągu hiszpańska policja kontroluje dokumenty. Niech pan udaje zaspanego i poda papiery. Gdyby pana aresztowali, proszę powiedzieć, że jest pan żołnierzem alianckim i zbiegł pan z niemieckiego obozu. Gdyby pytali o dokumenty, to dostał je pan we Francji. Proszę nie rozmawiać z ludźmi, którzy będą panu towarzyszyć. W razie pana wpadki oni nas powiadomią, a my już resztę bierzemy na siebie. Wyciągniemy pana - udzielił mi zwięzłej instrukcji. - To proste - odpowiedziałem. - Dziecięca zabawa w porównaniu z tym, co macie w Polsce - zaśmiał się. Wieczorem gospodarz poprosił mnie do salonu, gdzie czekał już jeden z Hiszpanów. Przedstawił nas sobie, po czym powiedział, że mam iść za moim opiekunem i niczego się nie obawiać. Przewodnik wyszedł, a ja poszedłem po mój niewielki bagaż, który przepakowałem do małej walizki. Gdy wyszedłem z willi, zobaczyłem "mojego" Hiszpana stojącego na sąsiednim rogu. Zobaczył mnie i zaraz przeszedł na drugą stronę ulicy. Zrobiłem to samo. Następnie przewodnik wsiadł do tramwaju, a ja zająłem miejsce w następnym wagonie. Tak dojechaliśmy do dworca. Metody konspiracji były identyczne jak w Warszawie. Przypomniała mi się łączniczka Ira. Stanęliśmy w kolejce do kasy i kupiliśmy bilety trzeciej klasy do Algeciras. Zajęliśmy miejsca w jednym przedziale. Potem weszły tu jeszcze trzy inne osoby. Zastanawiałem się, kto jest tym drugim eskortującym. Udałem, że chce mi się spać, i przymknąłem oczy. Podróż i kontrola przebiegły bez problemów. Konduktor i policjant zjawili się w środku nocy. Wszyscy byli zaspani. Policjant rzucił okiem na papiery i nikogo o nic nie zapytał, konduktor skasował bilety. W Algeciras, hiszpańskim mieście nad Morzem Śródziemnym, udaliśmy się z przewodnikiem do skromnego domu niedaleko portu. Otworzył nam starszy jegomość i zaprosił do środka. Z najwyższym zdumieniem rozpoznałem w nim tego samego dystyngowanego pana, który jechał ze mną tramwajem na dworzec kolejowy w Madrycie. A więc to on był tym drugim zabezpieczającym. Dlaczego jednak nie widziałem go w pociągu? - Nie musimy się chyba sobie przedstawiać - powiedziałem. - To niedobrze - odparł czysto po angielsku. - Pan nie powinien zwrócić na mnie uwagi. -1 pewnie byłbym nie zwrócił. Rzecz w tym, że do tramwaju wsiadło nas tylko trzech: mój przewodnik, którego już znałem, ja i... pan. Skoro miałem mieć dwóch "opiekunów", pomyślałem, że tym drugim jest pan. Ale na dworcu pana nie widziałem, więc uznałem, że to będzie ktoś, kto wsiądzie do naszego przedziału. Teraz wszystko stało się jasne... - odpowiedziałem. - Gratuluję spostrzegawczości. Co do mnie, jechałem pierwszą klasą, ale wasz wagon miałem w zasięgu wzroku na każdej stacji. Widziałbym, gdyby pana wyprowadzali aresztowanego. Albo, co gorsza, i pana, i przewodnika. Kontrolowałem wszystko. Z dworca przyjechałem przed wami, taksówką, i zdążyłem sprawdzić dom. Wszystko w porządku. Proponuję whisky... -uśmiechnął się szeroko. Nie ulegało kwestii: miałem do czynienia z fachowcem. Pomyślałem, że mój gospodarz w Madrycie celowo powiedział mi, że będę miał eskortę dwóch Hiszpanów, abym nie zwracał uwagi na kogoś o wyglądzie brytyjskiego gentlemana. Przy whisky Anglik wyłożył swój plan. Udamy się na nocną wycieczkę po Algeciras. To nikogo tu nie dziwi. Miasto jest nawet nazywane centrum międzynarodowych intryg. Podejdziemy do nabrzeża, a tam wsiądziemy do łodzi rybackiej. Wypłyniemy na pełne morze, gdzie czekać już będzie motorówka floty brytyjskiej. Ona zabierze pana do Gibraltaru. Było już zupełnie ciemno, gdy Anglik zarządził wymarsz nad morze. Łódź rybacką odnaleźliśmy bez kłopotu. Po półgodzinie w naszym kierunku dwukrotnie mrugnęło światło silnego reflektora. Podpłynęliśmy do motorówki. Stanęliśmy burta w burtę. Podałem swoją walizkę, następnie sam wszedłem na pokład. 281 280 - Jestem sierżant Arnold. Witamy na pokładzie - postawny Anglik uścisnął moją dłoń. Motorówka wykonała zwrot i z pełną mocą silników ruszyła w kierunku majaczącej w dali skały Gibraltaru. Po drodze dawaliśmy sygnały brytyjskim łodziom i kutrom patrolowym. Rozmawiając z sierżantem o wojnie, służbie na Gibraltarze oraz niechybnej klęsce Hitlera, dopłynęliśmy do fortecy. Arnold zaniósł moją walizkę do jeepa i sam usiadł za kierownicą. Ja zająłem miejsce obok. Zawiózł mnie do niepozornie wyglądającego dwupiętrowego budynku. Mieściło się tam kasyno oficerskie. Zaprowadził mnie do sali przypominającej wnętrze typowego klubu londyńskiego. Z drugiego, mniejszego pokoju dochodził gwar rozmów. Weszliśmy tam. Jeden z oficerów odłączył od grupy i podszedł do mnie. - Dobry wieczór panu. Jestem pułkownik Burgess. Cieszę się, że szczęśliwie dotarł pan do nas. Jutro przyjmie pana gubernator, a wieczorem odleci pan do Londynu. -1 ja się cieszę, że już tu jestem... Przedstawił mnie kolejno pozostałym oficerom. Następnie zaproponował whisky. W ciągu kilku dni stawała się ona teraz najczęściej spożywanym płynem. Mój wybór czystego alkoholu, bez wody sodowej i lodu, wzbudził szacunek i sympatię. Jeden z oficerów, Szkot z pochodzenia, od razu zaprosił mnie do... Aberdeen, gdzie jego rodzina od kilku pokoleń produkowała whisky. Był jeszcze bardziej sympatyczny, gdy dowiedział się, że znam Edynburg. - Czy jest gdzieś piękniejsze miejsce? - spytał rozmarzony. - Nie. W Anglii nie ma - odpowiedziałem dyplomatycznie. - Gdzie w takim razie j est? - zapytał. - W Polsce. Nazywa się Lwów. To - moim zdaniem - najpiękniejsze miejsce na świecie - odpowiedziałem. - Cóż... whisky pije jak Szkot, a woli Lwów od Edynburga. Dziwne... Nasze rozmowy przeciągnęły się do późnej nocy. Wiele szklanek whisky zostało opróżnionych. Lodu i wody sodowej unikaliśmy jak diabeł wody... święconej. Dla samego śniadania, jakie mi podano, warto było odbyć tę podróż. Przyniósł je ordynans. Składało się tradycyjnie z angielskiej owsianki, jaj smażonych na bekonie i kolekcji dżemów. Do tego wspaniałe pieczywo. Prawdziwej kawy do woli oraz cała gama soków owocowych. Spotkanie z gubernatorem Gibraltaru było krótkie i kurtuazyjne. Wyraził uznanie dla walki polskiego Podziemia, a mnie życzył powodzenia w misji, z jaką lecę do Londynu. Późnym wieczorem z pasa startowego oderwał się amerykański Liberator, na pokładzie którego leciało do Anglii kilka osób. Byłem jedną z nich. Wylądowaliśmy po ośmiu godzinach na lotnisku pod Londynem. Gospodarze przetrzymywali mnie dwa dni, starając się dowiedzieć, po co przylatuję. Wreszcie przekazali mnie polskim władzom. Pierwszą osobą, u której się zameldowałem, był wicepremier i minister spraw wewnętrznych rządu na wychodźstwie, Stanisław Mikołajczyk. Do jego zadań należało utrzymywanie łączności z Podziemiem w kraju oraz przekazywanie mu pomocy finansowej. Bezpośrednio potem przystąpiłem do opracowywania moich raportów o sytuacji w kraju pod okupacją i funkcjonowaniu Podziemia. Poczucie wolności, jaką dało mi przybycie do Anglii, trwało jednak tylko do chwili, gdy zasiadłem do pisania. Czułem, że myślą i sercem jestem znów w mojej udręczonej Ojczyźnie. 282 Rozdział XXXIII RAPORT P o przeczytaniu mego wstępnego raportu postanowił mnie przyjąć premier rządu, generał Władysław Sikorski. Darzyłem go wielkim szacunkiem, podobnie jak moi rodacy w kraju. W odróżnieniu od wielu przywódców nie starał się eksponować swojej osoby. Nie starał się narzucać Polsce swej woli, chociaż pełnione urzędy premiera i naczelnego wodza sił zbrojnych dostarczały ku temu okazji. Rozmawialiśmy długo. Generał interesował się poglądami przywódców Podziemia na temat przyszłego kształtu Polski. Powiedziałem mu, że wspólną cechą dążeń tych ludzi jest stworzenie państwa opartego na niewzruszonych zasadach demokracji, zapewniającego wolność i sprawiedliwość każdemu jego mieszkańcowi. Nie ukrywałem, że Polacy w kraju wiążą z jego osobą ogromne nadzieje i postrzegaj ą go jako naturalnego przywódcę wolnej Polski. Są gotowi do ofiar i wyrzeczeń dla osiągnięcia ostatecznego celu, jakim jest wyzwolenie kraju. - Jednak powinni pamiętać - powiedział miękko - że generał Sikorski ma już ponad sześćdziesiąt dwa lata i jest bardzo zmęczonym człowiekiem. Jego jedyną nadziej ą jest wskrzeszenie wolnej i niepodległej Polski. Nie ulegało wątpliwości, że Sikorski nie miał zamiaru kreować się na wodza narodu czy dyktatora. Moje plany zakładały szybki powrót do kraju. Poprosiłem zatem generała o przedstawienie ogólnego zarysu polityki rządu na czas wojny. - Trzeba czynić wszystko dla zachowania jedności w Narodach Zjednoczonych. Tylko jedność może uwolnić ludzkość od przekleństwa, jakim jest Hitler. Tylko jedność może zapewnić światu trwały pokój. Wszyscy muszą zrozumieć, że po tej wojnie nie będzie miejsca na jakikolwiek imperializm, izo-lacjonizm czy nacjonalizm. Między narodami musi zapanować czynna współpraca oparta na wspólnym bezpieczeństwie - mówił z determinacją. Zapytałem go, czy są jakiekolwiek szansę realizacji takiego programu. 284 - Dlaczego nie? Spójrzmy tylko na Anglię i Amerykę i osiągnięcia tych państw. Czy nie możemy przejąć od nich poglądów i instytucji, które nie tylko uczyniły je potęgami, ale także zapewniły wolność i demokrację milionom ludzi? Liczę na Anglię i Amerykę. Był koniec stycznia 1943 roku. Sikorski właśnie wrócił ze Stanów Zjednoczonych i patrzył w przyszłość z wielką ufnością i wiarą. W Ameryce rozmawiał z prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem. Panowała powszechna opinia, że były to rozmowy ważne i podnoszące na duchu. Po powrocie podobne rozmowy odbył z premierem rządu Wielkiej Brytanii Winstonem Churchil-lem. Zapytałem Sikorskiego o przyszłość stosunków polsko-rosyjskich. Namyślał się długo, nim udzielił odpowiedzi. Wstał i zaczął wolno przechadzać się po gabinecie. Ważył każde słowo. - Nikt dziś nie jest w stanie przewidzieć, jak rozwiną się nasze stosunki z Sowietami. Jedynie sensowna polityka powinna wychodzić z założenia, że konieczna jest współpraca ze wszystkimi państwami należącymi do koalicji antyhitlerowskiej. Czynię wszystko jako premier i Polak, aby się do takiej współpracy przyczynić. Polska będzie współpracować podczas tej wojny z Rosją Sowiecką. Także - po wojnie. Nie dlatego, że Rosja jest potężna. Ale dlatego, że współpraca z nią jest korzystna dla całej Europy. Mam na myśli współpracę wolnej i niepodległej Polski rządzonej przez Polaków w zgodzie z własnym prawem, tradycją i kulturą. Kiedy wychodziłem, generał powiedział: - Młody człowieku, ciężko napracowałeś się na tej wojnie. Zostałeś odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Dekoracja odbędzie się pojutrze. Ponieważ jednak lubię pana osobiście i dobrze panu z oczu patrzy, proszę przyjąć ode mnie tę papierośnicę. To nie jest prezent od premiera czy naczelnego wodza. To podarunek od starszego pana, który swoje w życiu przeszedł, przeżył wiele rozczarowań i potrafi docenić pańską przyjaźń, życzliwość i oddanie. To podarunek od człowieka, który kocha młodzież i wierzy, że zbuduje ona nową Polskę i nowy świat. Podszedł do biurka, wyjął z szuflady srebrną papierośnicę i wręczył mi z uśmiechem. Byłem dumny i onieśmielony. Uścisnął mi dłoń i dodał: - Niech pan teraz trochę wypocznie. Niech pan się nie da zamęczyć tymi spotkaniami i raportami. Gestapo pana nie zdołało wykończyć, proszę nie pozwolić, aby to zrobili alianci. Jest pan chudy i blady. To mi się nie podoba. Mówili mi, że stracił pan zęby. To nie pasuje do młodego oficera. Wstawi pan sobie nowe zęby na koszt Skarbu Państwa. Proszę wybrać najlepszego dentystę. Nie jesteśmy aż tak biedni, aby budżet tego nie wytrzymał. Już w drzwiach przypomniał sobie: - Niech mi pan pokaże swoje ręce... Obejrzał blizny. - Fatalnie wyglądają. Gestapo też pana udekorowało. 285 - Panie generale! - wykrzyknąłem. - Nic mi te blizny nie przeszkadzają. Będą pamiątką. Postaram się, aby także dla moich dzieci i wnuków. Sikorski nie był zachwycony tą odpowiedzią. - Widzę, że należy pan do ludzi, którzy nie przebaczają. Kto nie umie przebaczać, nie umie wygrywać wojen. Niech pan o tym pomyśli, młody człowieku... - pokiwał głową zasmucony. Trzy dni później odznaczono mnie krzyżem Virtuti Militari. Uroczystość odbyła się w siedzibie Rady Ministrów przy Kensington Pałace Gardens pod numerem osiemnastym. Obecnych było kilku członków gabinetu, towarzyszących premierowi. Dekorowano kilka osób. Sikorski zbliżył się do mnie i rzucił oficjalnym tonem: - Proszę cofnąć się o trzy kroki w tył... Wykonałem polecenie. Stojąc przede mną, generał Sikorski wypowiadał formułę towarzyszącą dekoracji: "W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej odznaczam porucznika Karskiego krzyżem Virtuti Militari, za jego wierną służbę, poświęcenie dla Ojczyzny, odwagę, ofiarność i wiarę w zwycięstwo". Sięgnął po krzyż spoczywający na srebrnej tacy. Wystąpiłem krok do przodu. Generał przypiął odznaczenie. Kolejną osobą, której miałem składać raport, był prezydent Rzeczypospolitej na wychodźstwie, Władysław Raczkiewicz. Był głową państwa, od którego dzieliły go setki kilometrów, a którego wszystkie instytucje działały w ukryciu. Ponadto miałem złożyć sprawozdania poszczególnym członkom rządu i reprezentantom stronnictw politycznych. Praca pochłaniała wiele czasu i energii. Udałem się do ministra finansów. - Proszę siadać, słucham pana. Co ma mi pan do przekazania na temat sytuacji w kraju? - zapytał oficjalnym tonem. - Panie ministrze, cel wizyty jest inny. Przyszedłem z prośbą o pożyczkę Skarbu Państwa na... wstawienie zębów. Gestapo pozbawiło mnie własnych. Zaśmiał się głośno. Po killku tygodniach rozpocząłem serię spotkań z przedstawicielami aliantów, informując ich o sytuacji w Polsce i działalności Podziemia. Opisywałem nasze cele, oczekiwania oraz mówiłem o wkładzie w dzieło pokonania hitlerowskich Niemiec. Szczególnie silne wrażenie zrobił na mnie Anthony Eden. Pamiętałem go jeszcze z czasów studenckich. Podczas praktyki w Genewie, gdzie zbierałem materiały do mojej pracy, wielokrotnie mogłem podziwiać Edena w Lidze Narodów. Jego przemówienia i styl bycia były synonimem doskonałości współczesnego męża stanu. Tłum takich jak ja wielbicieli nie odstępował go nawet podczas gry w tenisa. Poruszał się po korcie z elegancją, a jego zagrywki były precyzyjne. Gdy przyjął mnie w Londynie, chciałem początkowo powiedzieć mu, jak wielkim był dla mnie idolem w Genewie. Powstrzymałem się jednak. 286 Wysłuchał mego sprawozdania z uwagą. Nie przerywał mi, nie komentował i nie zadawał pytań. Kiedy skończyłem, powiedział: - Podejdźmy do okna. Chciałbym się panu lepiej przyjrzeć... Staliśmy chwilę w oknie jego gabinetu, a szef brytyjskiej dyplomacji spoglądał na mnie w milczeniu. Czułem się nieswojo. - Odnoszę wrażenie, że przeszedł pan na tej wojnie wszystko. Prócz jednego: Niemcom nie udało się pana zabić. Życzę panu powodzenia, Mr. Karski. Czuję się zaszczycony, że pana poznałem - powiedział Eden tonem pełnym godności. - Sir, takich jak ja są tysiące - zapewniłem. Nic nie odpowiedział. Spotkanie było zakończone. Potem przyszły wizyty u innych osobistości życia publicznego Anglii. Każda z nich interesowała się innymi aspektami moich raportów. Nie wiem dlaczego, ale nie udało mi się spotkać dwóch ludzi o takich samych zainteresowaniach. Przywódca labourzystów Greenwood, przywódca torysów lord Cranborne, minister handlu Hugh Dalton, porywcza członkini Izby Gmin Ellen Wilkin-son, Owen O'Malley - ambasador brytyjski przy rządzie RP na wychodźstwie, lord Selborne - szef Wydziału Operacji Specjalnych, wiceminister spraw zagranicznych sir Richard Law czy amerykański ambasador Anthony Drexel-Biddle - każdy z nich pytał o co innego. Stanąłem także przed komisją do spraw badania zbrodni wojennych, której przewodniczył sir Cecil Hurst, doradca prawny gabinetu brytyjskiego. Przed komisją opowiadałem, co widziałem w getcie i obozie śmierci. Moje sprawozdanie zostało zaprotokołowane i uznane za materiał dowodowy w przyszłym procesie przeciwko niemieckim zbrodniarzom wojennym. Udzielałem wywiadów prasie brytyjskiej oraz prasie innych państw alianckich. Spotykałem się z członkami parlamentu, intelektualistami, literatami, duchownymi różnych religii. Miałem w tym czasie kontakt z politycznymi, kulturalnymi i duchowymi elitami Wielkiej Brytanii. Udział Polski w wojnie, z perspektywy Londynu, wyglądał inaczej niż z Warszawy. Dla Londynu nasz wysiłek wojenny sprowadzał się do kilkuset tysięcy żołnierzy, kilku statków wojennych czy kilkuset polskich lotników wsławionych bohaterską walką w obronie Anglii, lecz stanowiących zaledwie skromną część alianckich sił powietrznych. Miarą naszego wysiłku była krótka, przegrana kampania wrześniowa i opór stawiany okupantowi przez Podziemie. Z brytyjskiej perspektywy nasz wkład wydawał się mniejszy niż nam się zdawało. Londyn stanowił centrum wojennych decyzji. Tu podejmowano dyspozycje wprawiające w ruch miliardy dolarów, armady samolotów bojowych, flotylle okrętów wojennych czy milionowe armie, które ponosiły ogromne straty. Często ludzie pytali: czy można porównać polski wysiłek i cierpienia z cierpieniami, bohaterstwem i wysiłkiem narodu rosyjskiego? Chcieli więcej 287 konkretów na temat udziału Polski w tych historycznych i heroicznych zmaganiach. Jeszcze inni pytali: "Kim właściwie są Polacy?". Tak było w Londynie.. Z perspektywy Warszawy obraz był inny. Zupełnie inny. Udział Polski w wojnie oznaczał rzucenie wyzwania najpotężniejszej i najbardziej bezwzględnej machinie wojennej naszych czasów, podczas gdy reszta Europy pozostała bierna albo szła na kompromisy wobec Niemiec. To Polska pierwsza stawiła czoło potędze zbrodniczego hitleryzmu. Nie uczyniła tego dla jakichś partykularnych racji - upierając się przy polskości Gdańska czy odmowie Niemcom "korytarza" do Prus Wschodnich. Polska uczyniła to w imię zasad moralnych, bez których współżycie międzynarodowe jest niemożliwe. I w ich obronie. Dla nas, w Warszawie, udział Polski w wojnie oznaczał ofiarę życia setek tysięcy działaczy Podziemia, niezależnie od milionów ofiar już poniesionych. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że świat nie rozumie dwóch najważniejszych zasad polskiego oporu. Po pierwsze, nie mógł i nie potrafił docenić poświęcenia i bohaterstwa, jakie niosła powszechna odmowa kolaboracji z o-kupantem. Zachód nie doceniał faktu, że Polska nigdy nie wyłoniła swego Quislinga. Po drugie, nie mógł sobie wyobrazić życia i pracy w Podziemiu. Już samo pojęcie "Podziemie", o czym się wielekroć przekonałem, było czymś enigmatycznym i niezrozumiałym. A to, że w Podziemiu funkcjonuje normalne państwo z parlamentem, rządem, sądownictwem i armią, było czymś z pogranicza fantazji. W żadnym innym z okupowanych państw Podziemie nie osiągnęło takich rozmiarów jak nad Wisłą. Niekiedy sami Polacy zdawali sienie doceniać roli, jaką nasz kraj odgrywał podczas wojny. Przy niezliczonych okazjach tłumaczyłem to polskim oficerom i żołnierzom na Zachodzie. Wielu miało jakiś "kompleks niższości". - Wojska alianckie walczą, a my wciąż na ćwiczeniach i manewrach. Czy to się nigdy nie skończy? - pytali. Odpowiadałem, że nie mają racji. Polska armia traktowana jako całość, na Zachodzie i w kraju, poniosła większe straty niż jakiekolwiek inne narodowe siły zbrojne aliantów. Niby to rozumieli, ale każdy z nich chciał walczyć, i to jak najszybciej. Na początku maja 1943 roku niespodziewanie wezwał mnie generał Sikor-ski. Po przywitaniu przeszedł do konkretów. - Pojedzie pan do Stanów Zjednoczonych - powiedział, przeglądając papiery na biurku. - Będzie pan robił to co tu. Nie dajemy panu żadnych instrukcji. Ambasador Ciechanowski, u którego się pan zamelduje w Waszyngtonie, zaopiekuje się panem. Będzie pana kontaktował z wysoko postawionymi osobistościami amerykańskimi. Opowie im pan o własnych doświadczeniach, co widział pan na własne oczy oraz to, co zlecili panu przywódcy Podziemia. Pod żadnym pozorem nie wolno panu modyfikować raportu ze względu na osobę, która go słucha, ani zależnie od sytuacji politycznej, jaka w obecnej chwili panuje. Ma pan być obiektywny. Mówić prawdę i tylko prawdę. Będzie pan 288 odpowiadał na wszystkie pytania, za wyjątkiem sytuacji, gdyby to mogło szkodzić pana kolegom lub Podziemiu. Wtedy trzeba o tym jasno powiedzieć. Czy zrozumiał pan, czego od niego oczekuję? Czy jest pan pewien, że potrafi pan być obiektywny? - zakończył. - Tak jest, panie generale! - odpowiedź brzmiała regulaminowo. Podniósł wzrok. - No, to powodzenia, młody człowieku. - Jestem wdzięczny za okazane zaufanie, panie generale - powiedziałem, żegnając się. -1... pański stosunek do mnie. - Nie ma za co, poruczniku. Kiedy opuszczałem jego gabinet, nie przyszło mi do głowy, że widzę go po raz ostatni. 5 lipca 1943 roku generał Władysław Sikorski zginął w katastrofie lotniczej nad Gibraltarem. Polska straciła wybitnego męża stanu, z którym wiązała wiele nadziei. Miesiąc po odprawie u Sikorskiego stałem na dziobie frachtowca, który wpływał przez cieśninę Yerrazano na wody Zatoki Nowojorskiej. Z lewej strony dostojnie wyłaniała się Statua Wolności, witając w Ameryce. Dla mnie była to w równym stopniu Ameryka Waszyngtona i Lincolna, jak i Ameryka Kościuszki i Pułaskiego. Wyjąłem z kieszeni drobną polską monetę i cisnąłem do morza. Na szczęście. W Ameryce, podobnie jak w Anglii, brałem udział w dziesiątkach wyczerpujących konferencji, zebrań, rozmów i spotkań publicznych. Raz jeszcze odżyły wspomnienia z kraju. Znów pytali mnie mężowie stanu: "Co dla was możemy zrobić?", "Czego oczekujecie?", "Jak możemy pomóc?". Moja odpowiedź powtarzała się jak echo: "Bardzo ważna jest pomoc materialna, ale nieskończenie ważniejsze jest, aby wasze ideały demokracji, styl życia, sprawiedliwość społeczna, uczciwość w polityce zagranicznej przeniesione zostały do Europy. Jesteście postrzegani jako największe mocarstwo światowe. Starajcie się nie zawieść Europy". Rozmawiałem o Polsce z wieloma ludźmi reprezentującymi politykę, kulturę, biznes, religię... Spotkałem się z sekretarzem obrony Henrym Stimsonem i wieloma ludźmi z jego otoczenia, odpowiadającymi za kontakty z ruchami oporu w okupowanej Europie. Za pośrednictwem podsekretarza stanu Adolfa Berlego moje sprawozdanie trafiło do Departamentu Stanu. A do Departamentu Sprawiedliwości - za pośrednictwem prokuratora Francisa Biddle'a. Do Sądu Najwyższego dzięki sędziemu Felixowi Frankfurterowi. Do kręgów katolickich poprzez arcybiskupów Spellmana, Stricha i Mooneya. Do kręgów żydowskich za pośrednictwem rabina Wisego, Morrisa Waldmana, Nahuma Goldmanna i innych. Zdałem sobie wówczas sprawę, jak bardzo świat jest zjednoczony przeciw despotyzmowi, zbrodni i okrucieństwu, jakie wojna niesie. Przeciw wojnie i jej tragedii. Czułem się częścią tego zjednoczenia. 289 Najważniejsze spotkanie nastąpiło pod koniec mego pobytu w Stanach Zjednoczonych. 28 lipca 1943 roku ambasador Jan Ciechanowski powiadomił mnie, że jesteśmy tego dnia o godzinie jedenastej rano oczekiwani przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta. - Prezydent oczekuje, że poinformuje go pan o sytuacji w okupowanej Polsce i Europie - zakomunikował Ciechanowski. - Co powinienem mówić? - zapytałem. - Przede wszystkim niech pan mówi ściśle i zwięźle. Prezydent jest najbardziej zapracowanym człowiekiem na świecie... - uśmiechnął się ambasador. Biały Dom sprawił na mnie wrażenie dopiero co zbudowanej wiejskiej rezydencji. Brakowało murów, posągów, wież i wieżyczek, bluszczu na ścianach i patyny wielowiekowej tradycji, charakterystycznej dla podobnych budowli w moim kraju. Serce biło mi mocno, kiedy wchodziłem do Białego Domu z ambasadorem Polski. Miałem spotkać najpotężniejszego człowieka na świecie. Prezydent Roosevelt sprawiał wrażenie silnego, wypoczętego i dalekiego od zapracowania. Wydawało się, że ma dużo czasu. Przywitał się z nami i poprosił o zajęcie miejsc w fotelach. Następnie zapalił papierosa w wyjątkowo długiej srebrnej lufce. Już pierwsze pytanie pokazywało, że jest bardzo dobrze poinformowany o sytuacji w Polsce, ale chce wiedzieć więcej. - Czy sytuacja w Polsce jest rzeczywiście tak zła, jak mówią? - zapytał. Odpowiedziałem, że nie wiem, co się mówi w Waszyngtonie. Podałem jednak przykłady planowej polityki wyniszczania narodu polskiego: głodowe racje żywnościowe, brak lekarstw, demoralizowanie młodzieży, drakońskie kontrybucje nakładane na rolników. Mówiłem o wszechobecnym terrorze, z zasadą odpowiedzialności zbiorowej włącznie. Prezydent zadawał bardzo konkretne i szczegółowe pytania. O tajne nauczanie i jego metody. O sposoby chronienia dzieci i młodzieży przed skutkami wojny. O sytuację chłopów. O straty materialne. Zapytał, czym tłumaczę fakt, że w Polsce nie wyłonił się żaden Quisling ani ośrodek kolaboracji z Niemcami. Prosił o potwierdzenie informacji na temat prześladowania Żydów. Sprostowałem, że nie "prześladowania", a planowej zagłady narodu żydowskiego. Podałem przykłady. Wspomniałem o żydowskich oczekiwaniach wobec aliantów. Pytał szczegółowo o technikę sabotażu i dywersji, o działalność partyzancką. Interesowało go, czy łatwo można kupić od Niemców broń. Na każde pytanie oczekiwał precyzyjnych i jasnych odpowiedzi. Gdy czegoś nie rozumiał, zadawał dodatkowe pytania. Pomyślałem, że chce czuć, a nie tylko wyobrażać sobie atmosferę walki podziemnej i sposób myślenia jego przywódców. Zrobił na mnie wrażenie człowieka o szerokich horyzontach. Podobnie jak Sikorski, ogarniał myślą nie tylko jeden kraj, ale starał się widzieć go w kontekście społeczności międzynarodowej. Kiedy po godzinie i dwudziestu minutach opuszczałem gabinet prezydenta Stanów Zjednoczonych, czułem się zmęczony. Prezydent nie wyglądał na zmęczonego. Moje zmęczenie nie było jednak natury fizycznej. Czułem się jak robotnik, który zakończył pracę wraz z ostatnim uderzeniem młotka, czy malarz, który skończył obraz i położył na nim swój podpis. Coś się kończyło i pozostawał rodzaj znużenia, ale i satysfakcji, że to już się stało. Ambasador chciał mnie odwieźć, ale powiedziałem, że chcę jeszcze pospacerować. Poszedłem na Lafayette Sąuare na wprost Białego Domu, po drugiej stronie Pennsylvania Avenue. Wiedziałem, dlaczego tam idę. Na jednym z jego rogów stoi pomnik Tadeusza Kościuszki z napisem na cokole: "Wolność załkała, gdy padł Kościuszko". Siadłem na ławce obok i patrzyłem na przechodniów. Byli dobrze odżywieni i dobrze ubrani. Robili wrażenie zdrowych i zadowolonych. Nie było widać najmniejszych śladów wojny, w której ten kraj bierze przecież udział. Jakiś chłopiec karmił szarą wiewiórkę herbatnikiem. Dwie ławki dalej obejmowała się jakaś para studentów. Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Zamknąłem oczy. Jak taśma filmowa przesuwały się w mojej pamięci obrazy. Wieczór u posła portugalskiego. I nagły skok. Upał, kurz i bomby. Gorycz wrześniowej klęski. Chaos. Marsz na wschód i daremne poszukiwanie walczących oddziałów. Przenikający do kości wiatr w rosyjskim stepie. Druty kolczaste. Pociąg. Niemiecki obóz jeniecki. Podziemie. Atmosfera tajemnicy, sekretu. Stałe napięcie. Jazda na nartach przez Tatry. Radość życia. A to? Paryż. Stukot niemieckich butów na Polach Elizejskich. I Angers pełne niemieckich szpiegów. Znów góry. Konspiracja. Kraj grobów. I następna misja. Deszcz, zimno. Cios podczas snu. Przebudzenie. Gestapo i tortury. Krew. Dużo krwi. A potem te słowa: "Były dwa rozkazy. Uratować cię albo zabić...". Znów Podziemie. Monotonia. Czytanie gazetek. Nasłuchy. I wiadomość o nowej misji. Radość i poczucie przydatności. I getto warszawskie. Trupy, rozpacz. Judenjag. I ten obóz. Mdłości. Krzyk Żydów. Lawina grozy. I zaraz -Unter den Linden. Rudi i Berta. Piwo i golonka. Uderzenie nienawiści: "Wszyscy Polacy to wrogowie Niemiec". Pireneje w nocy. Pireneje w dzień. Kurz węglowy we włosach. Świat dyplomacji. Whisky bez lodu. Gibraltar. Lot do Londynu. Zmęczony starszy pan przypina Virtuti Militari. A potem mówi do mnie: - Nie dostajesz żadnych wskazówek ani rozkazów. Nie jesteś przedstawicielem polskiego rządu ani jego polityki. Z naszej strony możesz liczyć tylko na pomoc techniczną. Masz tylko relacjonować, co widziałeś. Obiektywnie powtórzyć, co ci powiedziano w Polsce. To wszystko. KONIEC 290 KLUCZ Dla ułatwienia lektury powstał "klucz", według którego należy dokonywać identyfikacji postaci autentycznych, które z różnych względów nie mogły występować pod prawdziwymi czy pełnymi imionami i nazwiskami. Lista ułożona jest w porządku, w jakim pojawiają się one na stronach książki. Stefan Leczewski Brat autora Pietrzak Gaułeiter Moser Siostra autora Liii Dziepałtowski Pani Nowakowa - właściwie Jerzy Leczowski. Pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Po wojnie znany ara-bista, pisarz, od lat 50. mieszkał w Stanach Zjednoczonych. - Marian Kozielewski (1897-1964), podinspektor--podpułkownik, od 1934 komendant Policji Państwowej m. st. Warszawy, w 1939-1940 komendant Policji Polskiej m. st. Warszawy, w 1940-1941 więziony w obozie koncentracyjnym Au-schwitz (Oświęcim), organizator i do 1943 komendant Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa (podziemnej policji, podległej Delegaturze Rządu RP na Kraj), po wojnie na uchodźstwie, zmarł w Waszyngtonie. Zob. A. K. Kunert, Słownik biograficzny konspiracji warszawskiej 1939-1944, t. III, Warszawa 1991, s. 98-101. - ppor. Konstanty Potocki, oficer Armii Polskiej w ZSRR gen. dyw. Władysława Andersa, po wojnie na uchodźstwie, zmarł w Londynie. - SS-Gruppenfuhrer Paul Moder, dowódca SS i Policji Okręgu (Dystryktu) Warszawskiego. - Laura Białobrzeska z domu Kozielewska, siostra autora. Przeżyła okupację. Zmarła po wojnie w Polsce. - Gintowt Dziewałtowski, skrzypek, przyjaciel autora. Członek Podziemia. Zginął podczas okupacji. - żona Bohdana Samborskiego, naczelnika Wydziału Opieki Prawnej w Departamencie Konsu- larnym Ministerstwa Spraw Zagranicznych, szefa Grupy "Południe", konspiracyjnej Polskiej Organizacji Walki o Niepodległość (POWN) we Francji, w 1944-1945 konsula generalnego RP w Paryżu. Borecki - Marian Borzęcki (1889-1942), w 1922-1923 dy rektor Departamentu Bezpieczeństwa Minister stwa Spraw Wewnętrznych, w 1923-1926 komen- dant główny Policji Państwowej, w 1927-1934 wiceprezydent m. st. Warszawy, czołowy działacz : konspiracyjnego Centralnego Komitetu Organi zacji Niepodległościowych (CKON), zlecenio dawca pierwszej misji autora, aresztowany 30 III 1940, więziony w obozach koncentracyjnych Sachsenhausen, następnie Mauthausen i tam za mordowany. Jerzy Jur - Jerzy Lerski (l917-1992), prawnik, przyjaciel autora ze studiów, emisariusz "Jur", w 1944-1947 sekretarz osobisty premiera Tomasza Arciszew-skiego, zmarł w Stanach Zjednoczonych. Kułakowski - Adam Kułakowski (1916-1943), osobisty sekretarz premiera gen. broni Władysława Sikorskie-go, zginął wraz z nim w Gibraltarze. Książę Puzyna - Stanisław Puzyna (l917-1942), porucznik obserwator, oficer 307 dywizjonu myśliwskiego, zginął w katastrofie lotniczej pod Exminster w Wielkiej Brytanii. Teka - Władysław Tempka (1889-1940), major, dr praw, prezes konspiracyjnego Stronnictwa Pracy, aresztowany 18 IV 1940 w Krakowie, rozstrzelany 12 VI 1940 w obozie koncentracyjnym Auschwitz (Oświęcim). Brat powieściopisarza i felietonisty Zygmunta Nowakowskiego. Józef Cyna - Józef Cyrankiewicz (1911-1989), działacz kon spiracyjnej Polskiej Partii Socjalistycznej-WRN, w 1941 polecił sfinansowanie z funduszy PPS-WRN akcji uwolnienia autora z więzienia w Nowym Są czu. W 1941-1945 więziony na Montelupich w Krakowie oraz w obozach koncentracyjnych Au schwitz (Oświęcim) i Mauthausen. Po wojnie w 1947-1952 i 1954-1970 premier rządu PRL. Przewodnik tatrzański - Franciszek Musiał "Myszka", aresztowany wraz z autorem na Słowacji, więziony i torturowany, przeżył wojnę. 293 292 Kara Witek Znana przedwojenna pisarka Wanda Tadek Lisowski "Wilczki" Wycior Lekarz z Nowego Sącza - dr med. Jan Słowikowski "Michał", żołnierz ZWZ, współorganizator ucieczki autora ze szpitala w Nowym Sączu, po wojnie kierownik Kliniki Chirurgii Dziecięcej Akademii Medycznej we Wrocławiu. Stefa Rysińska - Zofia Rysiówna, żołnierz ZWZ, współorganizatorka ucieczki autora ze szpitala w Nowym Sączu, w 1941 -1945 więziona w obozie Ravensbriick, po wojnie wybitna aktorka. Ratownicy - pomagający w ucieczce autora ze szpitala w Nowym Sączu: Zbigniew Ryś, brat Zofii (jako kurier ZWZ-AK ponad sto razy przebywał trasę do Budapesztu i z powrotem, nigdy nie schwytany przez Niemców), Karol Głód (rozstrzelany 17 VI 1942 w obozie koncentracyjnym Auschwitz--Oświęcim), Józef Jenet (również zginął w Auschwitz) i Tadeusz Szafran (zamordowany 16 IX 1940 w Auschwitz). Jan Słowikowski, Zofia Rysiówna, Zbigniew Ryś, Karol Głód i Józef Jenet zostali na mocy rozkazu Komendanta Głównego ZWZ gen. bryg. Stefana Roweckiego "Ra-konia" z 11 XI 1941 odznaczeni Krzyżami Walecznych za "dzielność, pomoc w ucieczce aresztowanemu". Staszek Rosa - Stanisław Rosieński (1919-1943), działacz socjalistyczny, koordynator akcji ucieczki autora ze szpitala w Nowym Sączu, zginął w nieznanych bliżej okolicznościach w Warszawie. Rodzina Sawów - rodzina Sławików, reemigrantów ze Stanów Zjednoczonych, gdzie dorobili się na zakup majątku Kąty, w którym ukrywał się autor po ucieczce ze szpitala w Nowym Sączu. Należący do ZWZ Danuta "Gloria" (organizatorka pobytu autora w majątku) i jej brat Lucjan (inicjator powrotu autora do pracy konspiracyjnej) oraz ich matka zostali aresztowani w 1941. Lucjan i matka przeżyli wojnę, Danuta zaś została rozstrzelana w 1942. Tadeusz Kielec - Tadeusz Pile, przyjaciel autora z gimnazjum, działacz socjalistyczny, współorganizator ucieczki autora ze szpitala w Nowym Sączu, ukrywający go następnie w Krakowie w 1941, zamordowany w obozie koncentracyjnym Buchenwald. Weronika Laskowa - Bronisława Langrodowa, członkini konspiracyj- nej Polskiej Partii Socjalistycznej-WRN i bliska współpracowniczka J. Cyrankiewicza. Żona Witolda Langroda, naczelnika Wydziału Polityki Emigracyjnej Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Oboje zmarli w Stanach Zjednoczonych, mjr Jan Cichocki "Jaś", szef sztabu Komendy Obszaru Kraków-Śląsk ZWZ, aresztowany w kwietniu 1941 w Krakowie. Witold Bieńkowski "Kalski", "Wencki" (1906-1965), współredaktor konspiracyjnego pisma "Polska Żyje!", współorganizator konspiracyjnego Frontu Odrodzenia Polski i współredaktor "Prawdy", współorganizator Rady Pomocy Żydom "Żegota", kierownik referatu żydowskiego i komórki więziennej w Departamencie Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu RP na Kraj. - Zofia Kossak-Szczucka "Ciotka", "Weronika" (1890-1968), współredaktorka i redaktorka pisma "Polska Żyje!" - organu konspiracyjnej Komendy Obrońców Polski, czołowa działaczka konspiracyjnego Frontu Odrodzenia Polski i redaktorka jej centralnego organu prasowego - "Prawdy", przewodnicząca Tymczasowego Komitetu Pomocy Żydom, autorka m.in. broszury konspiracyjnej Golgota. - Wanda Bieńkowska z domu Wilczańska (1913-1972), sekretarka i łączniczka Witolda Bienkow-skiego, aresztowana 1611941 w Warszawie, więziona na żeńskim oddziale Pawiaka - Serbii (kierowała tam wewnętrzną siatką komórki więziennej Delegatury Rządu RP na Kraj), następnie w obozie koncentracyjnym Ravensbriick. - Krzysztof Lasocki, łącznik autora. Członek Szarych Szeregów i podchorąży AK. Przeżył okupację. - Organizacja Małego Sabotażu "Wawer". - Czesław Wycech "Sadowski" (1899-1977), działacz ruchu ludowego i Związku Nauczycielstwa Polskiego, dyrektor Departamentu Oświaty i Kultury Delegatury Rządu RP na Kraj. Po wojnie w 1957-1971 marszałek Sejmu PRL, w 1962-1971 prezes Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. 295 294 dzenia Polski. Zmarł 17 IV 1943 w Warszawie, ksiądz Władysław Stanłszewski (1901-1989), w latach 1938-1974 rektor Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii z siedzibą w kościele polskim przy Devonia Road 2 w Londynie. Henryk Strasburger (1887-1951), w latach 1939-1943 minister skarbu Rządu RP na uchodźstwie. Grot gen. bryg. Stefan Rowecki "Grot" (1985-1943?), od 1940 Komendant Główny ZWZ, od 1942 Dowódca AK, aresztowany 30 VI 1943 w Warszawie, zamordowany w nieznanych bliżej okolicznościach . Cyryl Ratajski "Wartski", "Wrzos" (1875-1942), w 1922-1924 i 1925-1934 prezydent m. Poznania, w 1924-1925 minister spraw wewnętrznych, od 1940 Delegat Rządu RP na Kraj, złożył dymisję i zdał tę funkcję we wrześniu 1942. Zmarł 19 X 1942 w Warszawie. prawdopodobnie Wincenty Markowski "Paweł" (1874-1958), reprezentant konspiracyjnej organizacji Polscy Socjaliści w Politycznym Komitecie Porozumiewawczym od czerwca 1942 do marca 1943, w czerwcu 1943 przeszedł do Polskiej Partii Socjalistycznej-WRN. prawdopodobnie mowa o Janie Domańskim "Bartnickim" (1898-1978), kierowniku Biura Prezydialnego Delegatury Rządu RP na Kraj od jesieni 1941 do listopada 1942. Leon Feiner "Berezowski", "Mikołaj" (1886-1945), prawnik, od 1941 reprezentant konspiracyjnego Bundu w kontaktach z Delegaturą Rządu RP na Kraj, od 1943 przewodniczący Bundu oraz wiceprzewodniczący, zaś w 1944-1945 przewodniczący Rady Pomocy Żydom "Żegota". Inicjator powierzenia autorowi raportu o sytuacji Żydów pod okupacją niemiecką w Polsce, organizator wypraw autora do getta warszawskiego i obozu tranzytowego w Izbicy. Przeżył okupację, zmarł 22II1945 w Lublinie. prawdopodobnie Menachem Kirszenbaum, przewodniczący partii Ogólnych Syjonistów, współorganizator Żydowskiej Organizacji Bojowej w getcie warszawskim. Dawid Landau "Dudek", członek partii syjonistycznej, uczestnik powstania w getcie warszawskim. Zmarł w połowie lat 90. w Australii, ks. Edmund Krauze (1908-1943), przyjaciel rodziny autora, kapłan parafii Św. Krzyża, od 1941 przewodniczący konspiracyjnego Frontu Odro- Ksiądz Władysław Rawicz Minister finansów Przywódca socjalistów - Szef biura delegatury - Działacz Bundu Działacz syjonistyczny - Przewodnik do getta warszawskiego Ksiądz Edmund 296 ANEKS "Polska liczy, że przywieziecie jej Europę" Wywiad z emisariuszem Kraju W piątym roku wojny przestano otaczać tajemnicą większość spraw dziejących się w Europie pod okupacją niemiecką. Pojawiający się wciąż przybysze z Polski, Francji, Belgii, Norwegii i Czechosłowacji, popierani przez oficjalnych przedstawicieli swoich narodów, składają publiczne oświadczenia o stosunkach w krajach, które opuścili, by przedostać się do W. Brytanii. Echa walki podziemnej rozlegają się coraz donośniej, zwiastując ponowny zmierzch germańskich bogów. Ocean nikczemności, który zalał część świata, ustępuje powoli. Łączność z Krajem Terror niemiecki panujący w okupowanej Polsce oraz odległość nie powstrzymały wielu naszych rodaków w przedostaniu się do Anglii lub z Anglii do Polski w ostatnich trzech latach wojny. Ścisły kontakt, który Rząd polski utrzymuje z Krajem, ułatwiony jest w znacznej mierze wymianą emigrantów. Fakty te znane są naszej emigracji, lecz oprócz powołanych czynników, do tej pory mało kto miał możność świadomego zetknięcia się z wysłannikami Kraju. Surowy anonimat pokrywał ich misje, zarówno jak ich osoby. Dzięki nowym prądom, które zapanowały w dziedzinie propagandy uprawianej przez naszych Sojuszników, dyskrecja ta zelżała w stosunku do jednego z ostatnich przybyszów z Polski, pana Karskiego, który nie potrzebuje już ukrywać celów swojego przyjazdu. Prócz przypuszczalnie zmienionego nazwiska, żadna przyłbica nie zasłania energicznej twarzy tego młodego człowieka. Wiadomo, iż jest emisariuszem, i to emisariuszem "ważnym". Po krótkim pobycie w Londynie, gdzie za pośrednictwem Rządu polskiego zetknął się z czołowymi kierownikami polityki brytyjskiej, wyjechał on do Stanów Zjednoczonych, gdzie również miał sposobność dotrzeć do najwybitniejszych ludzi wśród sfer rządzących. Ci cudzoziemcy pragnęli wysłuchać Polaka, który świeżo wówczas opuścił kraj rodzinny. Pan Karski musiał zapewne dostarczyć im wiele wiadomości z terenu walki podziemnej. Przyjazd p. Karskiego do Edynburga umożliwia mi odbycie z nim dawno upragnionego wywiadu. Z początku stara się on gasić mój entuzjazm, który, 300 według niego, typowo występuje u ludzi na emigracji, nie zdających sobie sprawy, do jakiego stopnia życie Polaków trwających w walce podziemnej pozbawione jest pierwiastka romantyczności. Charakter walki w Kraju Walka ta jest powszednia i szara jak wszystko, co nas otacza w Polsce obecnej. Nie tworzy ona osobnego, świetnego rozdziału w życiu Polaków, lecz przeciwnie, splata się z twardą rzeczywistością, z czynnościami każdego dnia i nieomal każdej godziny. Prywatne życie ludzi szczególnie zaangażowanych w podziemnych organizacjach odarte jest z wszelkiego uroku. Ci ludzie muszą unikać towarzyskich kontaktów, wystrzegać się bliźnich, chronić się czasem nawet przed najbliższymi. Nie wolno wypowiadać im głośno swoich opinii, często uchodzą za ostrożnych oportunistów lub wręcz za złych Polaków. Gorzej bywa, jeśli powierzone im zadania wymagają, by otwarcie stykali się z Niemcami; ściągają wówczas na siebie odrazę całego otoczenia. Pan Karski zastrzega się tu przed niebacznym, pospiesznym sądem krzywdzącym nieraz ludzi najbardziej zasłużonych w Polsce. Opinią jedynie miarodajną w podobnych wypadkach jest orzeczenie tajnej organizacji, która wie, komu można zaufać. Istnieją specjalne sądy wydające wyroki na Polaków, którzy w stosunku do Niemców przekroczyli tajne prawa obowiązujące w Kraju. Sądy te uznają tylko dwa wyroki: skazują na śmierć albo na infamię. Jak dotąd, na wyrok śmierci nie zasłużył żaden z najwybitniejszych obywateli polskich, których działalność przedostaje się do wiadomości ogółu społeczeństwa. Sądy sprawowane nad Niemcami wydały i wykonały już wiele śmiertelnych wyroków. Jednomyślność Kraju i Rządu Na moje zapytanie, czy istotnie w obecnych warunkach społeczeństwo w Kraju zespoliło się w solidarności i czy pokój Boży zapanował pomiędzy partiami, pan Karski odpowiada, iż jedność, która panuje w zasadniczych kwestiach, została wyrażona w deklaracji 4 stronnictw do Rządu polskiego w Londynie. Nastroje społeczne, zubożenie - Czy sądzi pan, że po tej wojnie nastąpią w Polsce wielkie przeobrażenia na polu socjalnym i ekonomicznym? - Sadzę, że tak. Pewna radykalizacja społeczeństwa została już dokonana na skutek wojny i długotrwałej okupacji. Dzieje się to dotychczas drogą ewolucji. Ucisk wywierany przez okupantów i nędza, która zapanowała powszechnie, zatarły różnice klasowe, które istniały przed wojną. Ważnym czynnikiem są też zmiany, które już obecnie zaszły na polu ekonomicznym. Konieczność zmusza Polaków do zajmowania się handlem oraz drobnymi interesami wynikającymi na tle koniunktury. Znikły przesądy wzbraniające ludziom z wyższych sfer kulturalnych dostępu do niektórych zajęć lub zawodów. Inte- 301 lektualiści zajmują się. handlem ulicznym, delikatne panie pracująpo sklepach i kawiarniach. Urzędnicy państwowi czepiają się każdego przedsiębiorstwa mogącego zapewnić im utrzymanie. Niektórzy z nich wyżłobili sobie drogę w nowo obranym zawodzie i ci znajdują się nieraz w lepszym położeniu materialnym niż przed wojną. Poziom życia obniżył się jednak ogólnie w sposób jaskrawy. Warszawa zmieniła swój dawny wygląd bez względu na zbombardowanie. Ulica przycichła, zbiedniała i zszarzała. Małomówni przechodnie snują się pospiesznie. Bladość ich twarzy wydaje się przepisowa. Niepowodzenie demagogii okupanta - Czy prawdą jest, iż Niemcy używali chwytów demagogicznych w "Gubernatorstwie", kokietując chłopów na początku, w przeciwieństwie do inteligencji, którą tępili od razu? - Zdarzało się to w niektórych województwach, kiedy starali się zaskarbić sobie dobrą opinię u chłopów, buntując ich na były rząd polski oraz na właścicieli majątków ziemskich i obiecując im przywileje, których im nie nadali. Ale już w 1940 roku wzbudzili ostateczną nienawiść chłopów przymusową branką na roboty, na skutek której wywieźli 200 000 ludzi do Niemiec. Sprawa kontyngentów oraz stosowanie zbiorowej odpowiedzialności po wsiach postawiły ich w właściwym świetle w oczach tych nieuświadomionych chłopów, którzy mogli uwierzyć, iż zapewnią im większy dobrobyt. Obecnie stronnictwo chłopskie rozwija ożywioną działalność na prowincji i coraz więcej chłopów bierze udział w walce podziemnej. Możemy liczyć na pomoc wsi w chwilach powstania przeciwko Niemcom. - Czy Niemcy pozostawią po sobie coś pozytywnego w Polsce pod względem gospodarczym lub przemysłowym? - Pozytywne wyniki ich gospodarki ograniczają się do kilku nowo zbudowanych dróg na wschodzie Polski i do osławionego przez nich kanału na zachodzie. Niemcy są niewątpliwie świetnymi organizatorami, lecz wszystko, co założyli na terenie Polski, łącznie z drugorzędnymi, pomocniczymi dla ich przemysłu fabrykami, przedstawia tylko wartość istotną, dopóki oni pozostają panami sytuacji. Kluczowym punktem, do którego stosują wszystkie swoje poczynania na polu gospodarczym, jest bowiem ich własny kraj. Młodzi i starzy - Kto, według Pana, znosi lepiej obecny stan warunków panujących w Polsce; młodzi, którzy urodzili się i wychowali w niepodległej Polce, czy też starsze pokolenie, które wyrosło pod obcym zaborem? -Zadziwiającym jest fakt, że samą niewolę obecną lepiej znoszą właśnie ci młodzi. Może są bardziej odporni, bardziej pewni przyszłości. Fascynuje ich robota podziemna, ryzyko, niebezpieczeństwo. Gamą się do wszystkich powierzonych im misji, pchają się na narażone posterunki. Dla ludzi starszych, którzy "dochrapali się Polski", stan obecny trudny jest do zniesienia. Tragicznie przeszli zwłaszcza załamanie się Francji, wówczas zwątpili o zwycięstwie. Tylko lud prosty nigdy nie zaznał zwątpienia. Najgorsze nowiny z frontu nie zdołały zachwiać jego wiary w Polskę. Fantastyczne, niedorzeczne plotki, przesycone najwyższym optymizmem, krążyły po Warszawie w momentach najdonioślejszych zwycięstw niemieckich... - Jak przedstawia się obecnie kwestia religii w Polsce? - Uczucia religijne wzmogły się ogromnie pod okupacją. Kościoły są przepełnione, księża, którzy są specjalnie prześladowani przez Niemców, cieszą się największym poważaniem. Postawa Watykanu wzbudza wprawdzie zastrzeżenia, lecz nie umniejsza nieomal mistycznej wiary, z której Polacy czerpią natchnienie i pociechę. Co myśli Kraj o emigracji - Czy doznał Pan zawodu, przyjeżdżając tutaj? Czy wyobrażał Pan sobie taką emigrację? Co Pan o nas sądzi? Co myśli o nas Kraj? - Czekałem na to pytanie! Przekonany jestem, że wszyscy tu cierpią na kompleks niższości. Według mnie teraźniejsza emigracja jest najlepszą, jaką spotykamy na przestrzeni dziejów Polski. Tamte dwie nasze emigracje nie przedstawiały przekroju całego społeczeństwa polskiego tak jak obecna, która jest przeważnie emigracją wynikłą na skutek przypadku. Po rewolucji i po powstaniu z Kraju wywędrowała tylko elita. Nie dziw, że obfitowała w niezwykłe indywidualności. Zapomnijmy jednak o geniuszach i wielkich postaciach i pomyślmy o rozbieżnych prądach, które nurtowały poprzednie emigracje. Prądach interesownych i niskich, istniały tam różne orientacje pertraktowania z wrogami, agenci króla pruskiego, agenci cara kręcili się tam po rewolucji, nie brakło również obcych agentur po 63 roku. Tu widzę Rząd legalny i front jednolity w zagadnieniach zasadniczych. Nikt nie myśli o zdradzie. Panuje tu niesłuszne przekonanie, że rodacy, którzy pozostali w Polsce, potępiają Was za to, że cierpią, podczas gdy Wy żyjecie na wolności, w warunkach raczej wygodnych. To mylne pojęcie, Kraj cieszy się, że choć tak ubogi, jakim jest, mógł wysłać część swoich obywateli na Zachód do państwa, które jest siedliskiem kultury. Kraj jest okaleczony, ograbiony, wyzuty i spodziewa się, że wypełnicie po powrocie luki wytrzebione przez okupantów. Kraj domaga się tylko, byście wykorzystali Wasz pobyt, chce, żebyście pracowali intelektualnie, nabywali jak najwięcej wiadomości, uzupełniali Wasze wykształcenie. Spodziewa się tego zwłaszcza po młodzieży. Każdy cenzus, każdy zdobyty dyplom będzie witany radośnie. Pamiętajcie, że Kraj spodziewa się, iż przywieziecie mu Europę! JEL. "DziennikPolski", Londyn, 18X111943, nr 1058 302 Polska "sztywność" Od przybyłego z kraju działacza polskiego, obecnie przebywającego w Londynie, a który pod okupacją przez parę lat pracował w centrum samym naszego ruchu podziemnego, otrzymujemy uwagi niniejsze, związane z dzisiejszym położeniem: Podstawą, zarówno moralną, jak i organizacyjną polskiego ruchu podziemnego w tej wojnie jest zasada, która została przyjęta po upadku Warszawy. Zasada ta brzmi: Niezależnie od losów tej wojny i od represyj okupanta, nie będzie w Polsce współpracy z Niemcami, nie będzie tego, co w politycznym języku zaczęto później określać mianem "ąuislingizmu". Zasada ta miała ogromne znaczenie polityczne, pozwoliła bowiem, między innymi, zorganizować ruch podziemny jako oficjalną władzę, urząd oraz instytucję państwową. Uniemożliwiając wyłonienie jakiegoś pseudolegalnego nawet (jak w innych krajach) rządu, współpracującego z Niemcami, pozwoliła wypełnić lukę w państwowości polskiej przez zorganizowanie polskich władz państwowych pod ziemią. Zasada owa posiadała również przeolbrzymie znaczenie moralne. Pozwoliła utrzymać pojęcie polskiej tradycji, polskiego honoru i lojalności, polskiej bezkompromisowości, jeśli o sprawy państwa chodzi, i walki na śmierć i życie o "wolność, całość, niepodległość". Ruch podziemny skrystalizował się ostatecznie bezpośrednio po upadku Francji w r. 1940. Był to okres, kiedy zdawało się, iż cała Europa została rzucona do stóp Fuehrera, kiedy zdawało się, że "wolność na zawsze umarła". Fakt, iż w okresie największego załamania się i upadku ducha w Europie, w dobie szalejącego terroru niemieckiego Polacy właśnie zorganizowali ostatecznie swoje "Państwo Podziemne", najlepiej świadczy o polskim pojęciu honoru oraz o polskiej postawie moralnej w tej wojnie. Naród polski nie zawiódł swoich przywódców, jeśli chodziło o zachowanie tej tzw. "sztywnej postawy wobec najeźdźców". Przez cały czas tej wojny nie znalazł się ani jeden Polak, co by wziął udział w administracji politycznej Generalnego Gubernatorstwa. Naród polski wykazał, iż w warunkach najtrud- niejszych całkowita lojalność sprzymierzeńcza nie była i nie jest, jeśli o polską stronę chodzi, zadaniem i obowiązkiem ponad siły. Niezawodnie za społeczeństwem polskim poszli ci wszyscy Polacy, którzy - ze swoim Rządem na czele - znaleźli się w toku zdarzeń tej wojny poza państwowym terytorium Rzeczypospolitej. Przez cztery i pół lat bezkompromisowo, niezłomnie Rząd polski i polskie Siły Zbrojne stoją po stronie sprzymierzeńców, którzy na swych sztandarach wypisali jako hasło: wolność, zasady demokratyczne, obronę chrześcijańskich ideałów. Różne koleje i różne stadia przechodzi ta krwawa wojna. Nam, Polakom, szczególnie stadia te nasuwaj ą nieraz wiele gorzkich bardzo zastrzeżeń. Często zdaje się nam - w kraju i tu na emigracji - że plany polityczne, a tym bardziej zasady moralne, które w tej wojnie ujawniają się z biegiem czasu, są zaprzeczeniem zupełnym ducha tego wszystkiego, o co Polska walkę podjęła i toczy. Świat prowadzi tę wojnę przeciw systemowi niemieckiemu, przeciwko zaborczości hitleryzmu. Nie wyczerpuje to jednakże celów tej wojny, pojmowanych przez Naród polski. Wszak był już okres, gdyśmy walczyli z okupantem poprzez polski ruch podziemny w kraju, chociaż zdawało się nam, że nic się Niemcom nie oprze - kiedy Anglia stała jedna tylko, samotna. Prowadziliśmy walkę wtedy, tymi samymi metodami, gdy w okresie 1939-41 szły poprzez ziemie polskie, z przyjaznej wtedy Niemcom Rosji, potężne dostawy wojenne dla Trzeciej Rzeszy. Wysadzaliśmy je w powietrze i paliliśmy je wówczas z taką samą zażartością i odwagą, z jaką dziś wysadzamy i palimy to wszystko, co mogłoby pomóc Niemcom w tej chwili. Trwa i obecnie Naród polski w walce, chociaż to wszystko, co zaczyna dziać się w świecie, tak często budzi w nim uczucia goryczy, przeraża go i rozczarowuje. Wynika to zaś wszystko z pewnej różnicy celów i postawy moralnej w tej wojnie, jaka ustala się i, daj Boże, by się nie pogłębiła, pomiędzy Polską a niektórymi innymi narodami. Niemcy są najeźdźcą na naszej ziemi, naszym odwiecznym wrogiem, i nigdy Naród polski nie przestanie w tej wojnie toczyć walki przeciwko najazdowi. Jednocześnie jednakże samo zniszczenie potęgi Niemiec nie usprawiedliwiałoby - mam odwagę to powiedzieć - naszej ofiary bezgranicznej w tej walce i naszej bezkompromisowości. Właściwym celem Narodu polskiego w tej wojnie jest walka o sprawiedliwość w świecie. Celem naszym w tej wojnie jest wałka o niepodległą Polskę, o zapewnienie jej należnego miejsca wśród ludzkości, na chrześcijańskich zasadach opartej, w której przemoc nie panuje nad prawem. Tylko taki cel usprawiedliwia i motywuje tak często pozornie "naiwną postawę" Narodu polskiego. O takie cele Polak będzie walczyć zawsze - tak jak w tej wojnie - do śmierci lub do zwycięstwa. Gdy tak zmieniają się koleje tej wojny, gdy tak się zdaje nieraz, że jej linia ideowa i moralna gnie się i łamie, gdy coraz słabszy wreszcie mamy wpływ na 305 304 Prawdziwy kurier przebieg zdarzeń i na ich ostateczny rozwój - dwie rzeczy są, które nam pozostały i których nikt nie przeszkodzi nam czynić: pierwszą- to walka nieugięta o chrześcijańską moralność, o odrodzoną Ojczyznę., walka dynamitem, rewolwerem, karabinem, bombą lotniczą, piórem, słowem. Druga rzecz to wiara, wiara w Opatrzność Bożą i w nieskończoną sprawiedliwość i mądrość Tego, Który wie wszystko, wszystko może i Który wszech-mocnie miłuje. Jan Karski " Sprawa ", Londyn, 3011944, nr 2 Ludzie z Angers, potem ludzie z Londynu... Przybywali do kraju tajemniczymi szlakami, o których nie wolno było wiedzieć, o których, zdawało się, sami nie wiedzą. Czasem, gdy ogłaszano alarm w Warszawie i nie słychać było eksplozji, wyglądało się przez okno, stwierdzając: "Żywe bomby". Byłam w tych czasach w Warszawie. Jakże biło serce przy otwieraniu drzwi - na znak, na umówiony znak! Jakżeby się chciało ugościć, jakim najlepszym słowem przyjąć chłopca ze śmiertelnym nieraz zmęczeniem w oczach, znaczonego powagą bliską śmierci. Jeszcze niedawno był "tam" - wśród wolnych, wśród tych, od których czekamy na znak i radę - przyszedł z dobrawoli dzielić z nami gorzki chleb strachu, męki upokorzenia i ciągłej walki. Gdy po czterech latach znalazłam się w Londynie, było mi aż dziwnie spotykać tych samych ludzi - zwyczajnych, dyktujących maszynistkom długie raporty, ludzi, z którymi można już było mówić o rzeczach krajowych jak o historii, nie obawiając się już zdradzenia nieaktualnych już "punktów" granicznych czy techniki fałszowania dokumentów. Wielu z nich straciło przy bliższym poznaniu urok romantyzmu, który ich otaczał w Kraju, są i tacy, którzy nie wytrzymali psychicznie ciężaru wielkiego dokonania. Uwierzyli we własną wielkość - sprzedają j ą za drobne przywileje, za śmieszne okruchy. Czasem umieją aż nadto dobrze wyzyskać swój atut pochodzenia krajowego. Kariera, intryga polityczna - tak łatwo się to udaje przy powołaniu się na "święty głos Kraju". Mówi się często - kurier pełni służbę żołnierza na froncie - to mało. W służbie kurierskiej człowiek jest zdany tylko i wyłącznie na siebie. Nie starczy odwaga - trzeba wielkiej przemyślności. Tylko ludzie niezłomni wewnętrznie wykonywują bezbłędnie swe zadania. Trzeba charakteru, aby nie dać się upoić haszyszowi gry, nie poddać się narzucającej się ze wszech stron bohaterskiej pozie. Nie starczy być bohaterem, trzeba się umieć wyrzec tego pojęcia bez reszty, wypełniać zadanie. Dwóch takich znam ludzi. Jednym z nich jest Jan Karski. Karski w Londynie, cichy, opanowany, ważący słowa, hamujący uczucia, z tym samym umia- 307 rem wykonywujący swoją ważną robotą wśród Anglosasów, jak tam w warszawskiej Delegaturze, na krakowskich "punktach". Była dokoła niego w Polsce aura - płynąca może z przejęcia się zadaniem, może z najgłębszej religijności, katolicyzmu lub kompromisów. Było promieniowanie wewnętrzne człowieka, który zrobi swoje aż do końca, który umie być wierny idei dosłownie - do śmierci. Przyszedł tu z Hostią Przenajświętszą na piersiach, przyszedł mówić prawdę. Mieliśmy kiedyś wspólny referat wobec ludzi starych, poważnych prawników alianckich. Słuchałam opowiadania Karskiego, jego skromnej, niebłysko-tliwej angielszczyzny, słów bez cienia tak częstej u mówcy chęci podobania się. Mówił cicho, znużonym głosem rzeczy, które były mi znane, rzeczy nieraz przeżyte przeze mnie. Było coś tak fascynującego w formie podania, w najbardziej ludzkiej szlachetności ujęcia, że po referacie zapanowała cisza, której nikt nie mógł przełamać. Byłam zadowolona, że przez "niewieści przywilej" mówiłam pierwsza. Po tym, co powiedział Karski, nie potrafiłabym nic już zrobić. Z największą radością dowiedziałam się, że ten aż przesadnie skromny człowiek odniósł w Ameryce sukces zupełnie bezprzykładny. Karski, który przed wyjazdem z trudem i oporami pisał dla "Polski Walczącej", wydał w Ameryce gruby tom o ruchu podziemnym pod tytułem: "Story of a Secret State". Książka została wyróżniona przez "Book of the Month Club", co jej automatycznie zapewnia sprzedaż w prenumeracie 350 tysięcy egzemplarzy i iście amerykańską reklamę. Wychodzą specjalne broszury, zawierające kilkadziesiąt recenzji najwybitniejszych publicystów. "Life", sprzedawany w 20 milionach egzemplarzy, umieścił z tej okazji dziesięciostronicowy artykuł Karskiego o Polsce. Pisma amerykańskie i kanadyjskie zamawiająjego artykuły. "Story of a Secret State" będzie wydana w Anglii, Szwecji, Szwajcarii, Portugalii i Brazylii. Najpoważniejsze pisma umieściły entuzjastyczne recenzje, portrety i życiorysy autora. Może cała "amerykańskość" tego sukcesu nie bardzo harmonizuje z osobowością Karskiego, ale korzyść dla naszej sprawy jest wprost proporcjonalna do powodzenia książki. Publicyści i dziennikarze stwierdzająna podstawie książki Karskiego: "Nigdzie na świecie nie ma tak zorganizowanego państwa podziemnego". Poprzez książkę tę zrozumieli układ polityczny kraju, ciągle jeszcze dla Amerykanów mało znanego. "New York Times" pisze o rządzie premiera Mi-kołajczyka": "It is a coalition of the four largest Polish political parties (and thus far morę democratic than the prewar colonel's government"). Przeniknęły do prasy szeroko wiadomości o tajnym ruchu wydawniczym w Polsce, o podziemnym nauczaniu, o sabotażach i nieprzerwanej walce. Uznano we wszystkich prawie recenzjach jedną z najbardziej charakterystycznych cech osobowości tego prawdziwego kuriera -jego bezstronność. "Without dramatics, without chauvinism, hę tells of the inspiring devotion and sacrifice of the Polish people". Poprzez książkę Karskiego, "człowieka, który był w piekle", prasa amerykańska ujrzała wizję Polski demokratycznej: "Poland can never return to Pilsudski'ism; she is ready to join the family of democratic nations". ("News") Stos amerykańskich gazet, spośród gęstych szpalt druku patrzą zamyślone oczy "kuriera Gen. Sikorskiego", jak go nazywa jeden z dzienników. Zrobił dobrą robotę. Powiedział swą prawdę o Polsce tak dobitnie, że usłyszano go w całym świecie. Powiedział j ą najprościej, wedle instrukcji, danej mu przez Stanisława Mikołajczyka: "Tell everything. Give all the informations as calmly and objectively as you did in your official reports to us. Tell every-thing you experienced, what you saw, what you heard. Convey the facts and let the people draw their own conclusion". ("News") Prasa amerykańska wyciągnęła wnioski, będące najpiękniejszą dla Karskiego nagrodą: "New York Herald Tribune" tak kończy swój artykuł o książce: "This people shall not perish from the earth". Maria Brzeska "Jutro Polski", Londyn, 24X111944, nr l, przedruk: " W Drodze", Jerozolima, 16II1945, nr 4 Książnica Kopernikańska w Toruniu 308 Rozdział XXIX Rozdział XXX Rozdział XXXI Rozdział XXXII Rozdział XXXIII GETTO ..... OSTATNI ETAP . . UNTER DEN LINDEN CEL: LONDYN . . RAPORT. . . . . 244 256 265 269 284 292 299 KLUCZ ANEKS Spis treści Od Autora .................... 7 Jak czytać "Tajne państwo - Opowieść o polskim Podziemiu".... 9 Rozdział I KLĘSKA. ............. 19 Rozdział!! JENIEC W ROSJI ........... 31 Rozdział III UCIECZKA. ............ 42 Rozdział IV POLSKA PODBITA .......... 57 RozdziałY POCZĄTEK. ............ 64 Rozdział VI PRZEOBRAŻENIE .......... 75 Rozdział VII DEBIUT .............. 81 RozdziałVIII BORECKI ............. 86 RozdziałDC LWÓW .............. 95 RozdziałX DO FRANCJI ............ 105 Rozdział XI PAŃSTWO PODZIEMNE ........ 118 Rozdział XII WPADKA ............. 125 Rozdział XIII TORTURY ............. 131 Rozdział XIV SZPITAL ............. 145 Rozdział XV RATUNEK ............. 152 Rozdział XVI OGRODNIK ............ 160 Rozdział XVII DWÓR .............. 166 Rozdział XVIII WYROK ............. 176 Rozdział XIX STRUKTURA PODZIEMIA ....... 182 Rozdział XX APARTAMENT PANI L.. ........ 187 Rozdział XXI EPIZOD LUBELSKI .......... 193 Rozdział XXII KULISY WALKI ........... 197 Rozdział XXIII TAJNA PRASA ........... 202 Rozdział XXIV MÓJ APARAT KONSPIRACYJNY ..... 210 Rozdział XXV ŁĄCZNICZKI ............ 215 Rozdział XXVI PERPROCURA ........... 220 Rozdział XXVII PODZIEMNA SZKOŁA ........ 224 Rozdział XXVIII PARLAMENT ........... Warunki sprzedaży wysyłkowej Książki można kupić lub zamówić (pisemnie bądź telefonicznie) w naszym Dziale Dystrybucji 01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 19/21, tel. (+22) 631 81 25, tel. kom. O 501 155 194 infolinia O 800 120 189 Zamówione tytuły wysyłamy w terminie dwutygodniowym za zaliczeniem pocztowym - oplata wraz z kosztami przesyłki przy odbiorze książek. Prosimy pamiętać o podaniu dokładnego adresu w zamówieniu pisemnym. WYDAWNICTWO KSIĄŻKOWE Twój STYL Sp. z o.o., ul. Okrzei la, 03-715 Warszawa tel. (48) (22) 511 77 44 infolinia O 800 120 189 www.twojstyl-ksiazki.com.pl e-mail: book@twojstyl.com.pl