tytuł: "Wieża z klocków" autor: Katarzyna Kotowska Copyright © 2001 by Media Rodzina Projekt okładki Adam Piasek Ilustracje Katarzyna Kotowska i Piotrek Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości lub fragmentów książki - z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych - możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy. ISBN 83-7278-030-7 Harbor Point, Sp. z o.o. Media Rodzina ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 826-75-06, fax 820-34-11 www.mediarodzina.com. pl Dział handlowy 661-89-36 e-mail: handlowy@mediarodzina.com.pl Łamanie komputerowe perfekt, ul. Grodziska 11, 60-363 Poznań, tel. (061) 867-12-67 e-mail: dtp@perfekt.pl Druk i oprawa ABEDIK, Poznań, ul. Ługańska l Rok wydania 2001 Wstęp Z radością i wdzięcznością przeczytałem książkę Katarzyny Kotowskiej. To jedna z tych ostatnio coraz rzadszych publikacji, które przywracają i podtrzymują wiarę, nadzieję i miłość. Czyta się ją jak najlepszy romans. I nie ma w tym nic dziwnego, bo w istocie jest to książka o wielkiej i trudnej miłości. W kilkudziesięciu znakomicie uchwyconych i opisanych epizodach autorka zawiera poruszającą historię wielowymiarowego, skomplikowanego procesu, który doprowadza do miłosnego spotkania dwóch serc i dusz — a właściwie trzech serc i dusz, jeśli policzyć mądrego i wspierającego męża autorki, dyskretnie poruszającego się na drugim planie. Niemniej spotkaniem najważniejszym jest spotkanie dwuletniego chłopca z sierocińca i dojrzałej kobiety, którą los pokierował w jego stronę, nie pozwalając jej na urodzenie własnego dziecka. Wieża z klocków jest żywym i poruszającym świadectwem tego, jak trudne, adopcyjne rodzicielstwo wsparte odwagą, mądrością i wrażliwością zastępczych rodziców staje się prawdziwym i bezcennym rodzicielstwem duchowym. Wojciech Eichelberger Dinozaury Zamieszkaliśmy na wsi — podmiejska wprawdzie, ale jednak wieś. Każdej wiosny mnie, mieszczucha, zadziwia wszechogarniająca rozrzutna płodność przyrody. Wszystkie wolne kawałeczki ziemi zaczynają się zielenić. Ptaki ciężko pracują, żeby wykarmić dzieci. Nasze kocice rodzą na wyścigi kolejne cudne koteczki, z którymi już nie wiem, co robić. Na strych wprowadziły się osy i uporczywie powiększają swoje gniazda i rodziny. Zasypują nas miliony nasionek brzóz. Te nasze brzozy, dziś ponaddziesięciometrowe drzewa, to zresztą samosiejki, córki brzozy sąsiada. Także mszyce się mnożą i wcinają moje nasturcje. Wszyscy się śpieszą, żeby przed zimą zdążyć. Mój pośpiech nie jest potrzebny. W tym szaleństwie sukcesów rozrodczych ja jestem jak dinozaur. Mnie skazano na wymarcie. Jak mam się z tym pogodzić? A dinozaury? Czy nie dreptały bezradnie wokół swoich jaj? Co robiły, gdy do ich ciasnych, gadzich mózgów wreszcie dotarło, że z ich jaj nic się nie wylęgnie i że nowych jaj już nie będzie? > l Czy dinozaury wymierały w pokorze? Wiem, że wszystkie modlitwy są wysłuchane. Ale On na niektóre odpowiada: NIE. Trudno to zrozumieć. Trudno Go wtedy kochać. Nocl. Wiem, czym jest depresja. • v Wiem, jak to jest, kiedy nie można znaleźć choćby jednego powodu, dla którego warto przeżyć kolejny dzień. Widziałam żonę mojego brata, gdy w bezpiecznej ciemności jej brzucha powoli dokonywał się cud. Cieszyłam się, że oni będą mieli dziecko — i nie mogłam na nią patrzeć. Dlaczego nie ja? Za co aż tak mnie nie lubisz, Boże? Miałam nadzieję, że gdzieś spotkam słowa, które pomogą mi zrozumieć. Szukałam ich jak zaklęcia, od którego zniknie ból. Ale rozum jest bezradny. Nie ma takiego zaklęcia. * * * Wiem, jak boli śmierć marzeń. I czym jest dwuosobowa samotność, w której się ją przeżywa. Śmierć zawsze boli, ale przynajmniej czerń żałoby chroni przed wścibstwem i niedelikatnością. Nas nic nie chroni. Nie nosi się żałoby po śmierci marzeń. * * Przeszliśmy koszmar szukania pomocy u lekarzy. : Bezskutecznie. Nie ^zdecydowaliśmy się powierzyć cudu stworzenia starannie umytym rękom w gumowych rękawiczkach, które umieją na maleńkim talerzyku wymieszać życie. Noc 3. Noc 2. Natura wyznaczyła istotom żyjącym na Ziemi dwa cele — przeżyć oraz przekazać geny potomstwu. To jedyna dostępna nam, przemijającym, nieśmiertelność. Moje geny nie są potrzebne, ja wypadam z tej gry. Zaczęło się moje umieranie. Muszę to przyjąć, choć wcale nie chcę. Muszę głęboko spojrzeć w oczy mojej prawdzie. Tak — jestem kobietą gorszego gatunku. Nie zostałam, jak inne, dopuszczona do udziału w tajemnicy stworzenia. Nie dostąpiłam tego szczególnego wyróżnienia, kiedy spośród wszystkich kobiet świata tylko ja mogę być matką mojego dziecka. Ale o wiele bardziej boli, że nie dane mi jest przeżywanie miłości rodzicielskiej. Że nie mam o kogo umierać ze strachu, albo być dumną jak paw. Że nie uczestniczę w odkrywaniu świata na nowo z tą szczególną radością i zadziwieniem, które są dostępne tylko dzieciom. Że nie mam szansy dorosnąć do dojrzałej odpowiedzialności za innego człowieka. Nie mogę w pełni kontrolować swojego ciała. Nie mogę zmusić dwóch małych komórek, żeby się spotkały i dały początek życiu. Ale wciąż wierzę, że to jednak duch zwycięża materię. Możemy adoptować dziecko. Jestem nieskończenie wdzięczna moim bliskim, że nie podsuwali mi pomysłu — adoptujcie dziecko. Takie rady słyszy się od ludzi, którzy mają dzieci i proponują to jako model szczęśliwego życia. Ale ich nie chcę słuchać! Cóż mogą wiedzieć o adopcji ludzie, którym dzieci same się urodziły? Wiem, że powinnam rzucić palenie papierosów. Ale jeśli namawia mnie do tego człowiek całkowicie wolny od nałogów, nawet nie próbuję go słuchać. Czy taki ktoś w ogóle wie, o czym mówi? * * * Na placu Grzybowskim zobaczyłam kobietę o twarzy umęczonego anioła. Prowadziła za rękę może sześcioletniego, głęboko upośledzonego chłopca. Mały szedł w aureoli jej miłości. Gdzie jest powiedziane, że moje dziecko urodziłoby się piękne i całkowicie doskonałe? A jeśli nie, co zrobiłabym wtedy? Dziękuję Bogu, że nie zadał mi tego pytania: co wtedy? 10 11 Lęk Znam wiele bezdzietnych par. Nie znam nikogo, kto adoptował dziecko. Właściwie wszyscy popieramy adopcję, to taki dobry sposób, żeby mieć dziecko, świetny, dopóki nie dotyczy nas. Adopcja jest sprzeczna z naturą. Jak powiedzieć całkowicie obcemu człowiekowi — będziesz moim dzieckiem? Jak pokonać tę obcość? Czy uda się tego '•<•< człowieka pokochać? Czy on pokocha nas? < < Biologicznym rodzicom w kochaniu pomaga chemia hormonów, spokojna pewność — my twoi, ty nasz. Rozczulające odkrycia: oczy taty, uśmiech mamy, a paluszki... Euforia dziadków, gratulujemy powiększenia rodziny. Kwiaty. A dziecko śpi spokojnie, bo jego świat jest dobry. W adopcji nie ma euforii i nikt nie przynosi kwiatów. Jest lęk. Jest obcość. Całe morze lęku i obcości. Jest pytanie o TAMTYCH rodziców, o których nikt nam nic nie powie, bo założono, że nie możemy wiedzieć. Czy będziemy umieli zaakceptować ICH dziecko? W domach dziecka prawie nie ma sierot. Są dzieci powołane na świat zbyt łatwo, nie wtedy i nie przez tych, co chcieli. » > I jest zraniony mały człowiek. Nie starcza nam wyobraźni, by pojąć, jak bardzo zraniony, bo przeżył porzucenie zagrażające jego egzystencji. Bez względu na to, czy jest starszy, czy bardzo malutki, to doświadczenie nosi w sobie. Nie wiadomo, w jaki sposób będzie to rzutować na jego życie. Czy sobie z tym poradzimy? Jak długo trzeba będzie czekać na jego spokojny sen? 13 12 Westchnienie Ciąża, całkowicie urojona Święty Józef adoptował Jezusa. On też nie rozumiał. On pewnie też się bał... Ewangeliści nie zanotowali ani jednego słowa Józefa. Mówi się o nim „Święty Józef niemy". Szkoda. Musieliśmy poddać się procedurze przygotowania do adopcji, prowadzonej przez ośrodek adopcyjny. Powiedziano nam, że to musi trwać dziewięć miesięcy — „tyle, co ciąża". Albo nawet dłużej. Nie wiadomo, ile. Rozumiem, że kandydaci na rodziców powinni być sprawdzani. Muszą być rozpoznane ich prawdziwe intencje. Trzeba stwierdzić, czy są w stanie zapewnić dziecku byt — psychicznie i materialnie. Nie spodziewałam się głaskania po głowie. Jednak gdybym sama przez to nie przeszła, gdyby opowiadał mi o tym ktoś inny, nie uwierzyłabym. Pomyślałabym, że to rojenia człowieka o chorej wyobraźni. Nie wszyscy wytrzymują taką grę w dokuczanie. Zostają najbardziej zdeterminowani... albo gruboskórni. Nie wiem, czy to dobrze. Mnie pomogła świadomość, że to jest etap, przez który muszę przejść, bo bardzo chcę mieć dziecko, a innej drogi dla mnie nie ma. I że to się kiedyś skończy. Gnębiła mnie myśl, że nie wyprosiłam dziecka u Pana Boga, więc jak mam wyprosić je u ludzi? Jak ich przekonać, że nadaję się na matkę, skoro — jak mi się wtedy zdawało — sam Bóg nie jest o tym przekonany? Moje motywacje do rodzicielstwa były źle oceniane. Wciąż słyszałam — jak refren — że mam chcieć dziecka dla dobra tego dziecka. Dziś, po latach, zbliżam się do takiego myślenia, ale wtedy, zbyt skupiona na swoim bólu, nie umiałam wzbudzić w sobie takiej chęci. Może 14 15 ten rodzaj altruizmu mnie przerasta? Nikt nie spróbował mi pomóc, nie pokazał mi świata z perspektywy mieszkańca domu dziecka. Nie umiałam sobie tego wyobrazić. Myślę, że nie tylko ja. Nigdy nie wierzyłam w dobro płynące z wymęczonego poświęcenia. Jestem głęboko przekonana, że trzeba być dobrym dla siebie, bo tylko wtedy można być dobrym dla innych. Chcę stworzyć rodzinę. Chcę w swoich wyborach życiowych kierować się dobrem dziecka. Chcę je kochać. Chcę być szczęśliwa, bo tylko wtedy mogę dzielić się szczęściem. I tyle. Nie zapisałam się na kurs dla świętych. Zresztą, czy ktoś wymaga od rodzących kobiet, żeby chciały dzieci dla ich dobra? Dlaczego nie usłyszałam, jak mam sobie radzić z dzieckiem, które jest już „człowiekiem po przejściach"? Jak mam mu pomóc? Dziś nie potrafię powiedzieć, czy tamte rozmowy w ośrodku adopcyjnym znacząco wpłynęły na zmianę mojego myślenia. Wiem, że ja sama poczułam się gotowa na przyjęcie dziecka, kiedy uświadomiłam sobie, że MOJE dziecko mieszka w jakimś domu dziecka, że opiekują się nim jacyś obcy ludzie i dzieje mu się straszliwa krzywda, bo przecież powinno być ze mną, jego matką! Nie wiem, czy to przypadek, ale właśnie mijało dziewięć miesięcy od zgłoszenia do ośrodka adopcyjnego. A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Uznano, że nadajemy się na rodziców, a dwa dni później poszliśmy poznać pewnego dwuletniego chłopca. Od pierwszego wejrzenia Na spotkanie do Domu Małego Dziecka poszliśmy wprawdzie z duszą na ramieniu, ale bardzo szczęśliwi. Baliśmy się, bo czekało na nas kolejne grono osób, które miały stwierdzić, czy się nadajemy, baliśmy się, czy spodobamy się młodemu człowiekowi. Ale nareszcie mieliśmy poznać nasze dziecko! Po doświadczeniach z ośrodkiem adopcyjnym byłam zaskoczona życzliwym przyjęciem w domu dziecka. A potem staliśmy na korytarzu i czekaliśmy na młodzieńca. Ukazała się pani ciągnąca za rękę zaspanego, nastroszonego ludzika. Oto wasz syn! Ale nie było patetycznie. Było strasznie. Nie doznałam łaski miłości od pierwszego wejrzenia. Sądzę, że mały też nie był nami zachwycony. Patrzyliśmy na siebie nieufnie. Poraziła mnie przerażająca, odpychająca obcość. Miałam nadzieję, że to zły sen, chciałam stamtąd natychmiast uciekać. Ale widziałam, że on też się boi. Oto człowiek! J Wyciągnęłam rękę, a on złapał mnie za palec. To był gest rozpaczy, wołanie o ratunek, chociaż nie wiem, kto bardziej potrzebował pomocy; kto miał więcej sił, by ratować. Nie uciekliśmy. Chwała Bogu. 16 17 Chwała kobiecie, która uprzedziła mnie, że pierwsze wrażenie może być bardzo złe. Dlaczego nie mówił o tym nikt w ośrodku adopcyjnym? Przygniotła mnie odpowiedzialność, prawdziwie fizyczny ciężar odpowiedzialności za człowieka, który trzymał mnie za rękę. I wreszcie dotarło do mnie, że t$ nie ja, nie my z mężem, ale on także, równoprawnie, j podejmuje decyzję, co będzie dalej. :j ' S' Nie rozpoznałam cię wtedy, synku, w tamtym małym chłopcu o obcym imieniu, w koszmarnym przebraniu biznesmena z kiepskiego bazaru, w łysych plackach na głowie, szorstkości skóry i wylęknionej powadze spojrzenia. Nie dojrzałam ciebie w jego pustych, błękitnych oczach i w bezuśmiechu. Wybacz mi... Ale trzymaliśmy się za ręce. i Powolutku, ostrożnie zaczęliśmy się siebie uczyć. t. Postanowiliśmy, że będzie mu na imię Piotrek. Chcieliśmy, żeby miał nowe życie, nowe imię i nazwisko. Niewykluczone, że dostał też nową duszę. W tamtym domu Na początku nakarmiłam go mandarynkami.Bardzo mu smakowały. Nikt mnie nie uprzedził, że jest na nie uczulony. Buzię pokryła mu czerwona skorupka. Później opiekunki powiedziały mi, że mały nie może jeść różnych rzeczy, a po szczegółową listę odesłały mnie do lekarki. Pani doktor miała dla mnie pół godziny czasu przed zabraniem Piotrka do domu. W grupie produktów zakazanych wymieniła prawie wszystko, czym zwykle karmi się dzieci. Zrobiłam w myślach przegląd zapasów w lodówce i spiżarni. Miałam dla niego płatki kukurydziane i kaszę gryczaną, a najbliższy sklep z dietetyczną żywnością znajdował się dwadzieścia pięć kilometrów od naszego domu. Fajnie. Pani doktor wręczyła mi jedną puszkę mleka sojowego. Najbardziej interesowało go, co przyniosłam do jedzenia i picia. Pochłaniał wszystko i wtedy buzia mu się rozjaśniała. 18 19 Instytucja, jaką jest dom dziecka, nie jest w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb małych mieszkańców. Zwłaszcza potrzeb psychicznych. Dlatego tak ważne jest, żeby przynajmniej nie brakowało jedzenia. Dyrekcja musi się nieźle nabiedzić, żeby wygospodarować po 6,40 zł na każde dziecko. Trzeba z tego skompletować pięć posiłków dziennie. Prawdopodobnie pomagają darczyńcy. A co robią domy dziecka, które nie otrzymują dodatkowej pomocy? Czy rzeczywiście „wszystkie dzieci są nasze"? Przynieśliśmy Piotrkowi autko. Nie zrobiło na nim wrażenia. W sali, w której przebywają dzieci, jest tyle zabawek, że nie ma gdzie postawić stopy. Ale dzieci 20 się nimi nie bawią. Cenna staje się tylko ta zabawka, którą jedno z nich podniesie. Wtedy wszystkie chcą ją mieć. Piotrkowi najbardziej podobały się małe przedmioty, bo mógł je wpychać pod koszulkę. Stamtąd nikt mu ich nie mógł zabrać! Pogłaskałam go po rączce. Obejrzał ją bardzo uważnie. Był zdziwiony. Przytuliłam go. Widziałam, że jest zadowolony. Ale nie umiał sobie z tym poradzić, więc pokopał mnie. Nie odpowiadał uśmiechem na uśmiech. 21 ^^M|M||p»' Kiedy wyciągałam do niego ręce, stał bez ruchu i patrzył na mnie. W czasie obiadu siedziałam z dziećmi przy stole. Pomagałam Piotrusiowi jeść. Opiekunki karmiły tylko dzieci niepełnosprawne, reszta dwulatków jadła samodzielnie. Połowa zupy trafiała do buzi, reszta spływała po ubrankach. Innym dzieciom trudno było znieść, że zajmowałam się Piotrkiem, a nie nimi. Szalały, żeby zwrócić na siebie uwagę. Wreszcie jeden z chłopców znalazł skuteczny sposób — z całej siły rąbnął mnie w oko. Opiekunka, bardzo młoda kobieta z nienagannym makijażem, wrzeszcząc zaciągnęła go za karę do innego pomieszczenia: — Ty bandyto! Skończysz w więzieniu jak twój tata! O Boże! Dlaczego ona tam pracuje? Na spacer dzieci wychodzą, trzymając się sznurka z pętelkami. Dwie wychowawczynie nie mają sześciu czy ośmiu rąk. Dzięki sznurkowi dzieci nie gubią się i maszerują razem. W zimowych kurtkach i czapkach, podduszone szalikami, mozolnie schodzą po schodach z drugiego piętra. Pół godziny idą wzdłuż szarego muru. Kilka razy zjeżdżają ze zjeżdżalni i wracają. Nigdy nie założyłam Piotrkowi szalika. Na miejskim placu zabaw jakaś babcia odsuwała od nich swojego wnuczka, żeby się o dzieci „stamtąd" nawet nie otarł. Czy można się zarazić chorobą sierocą? * * * Do łazienki też chodzą całą grupą. Siadają na nocnikach i siedzą do skutku. Wszyscy. Nie wolno im wstawać. Z nudów jeżdżą nocnikami po całej łazience. Sprawnie manewrują: zakręcają, cofają, ścigają się, hamują — prawie bez kolizji (i chlapania). Chyba mają prawa jazdy na nocnik! Kiedy wreszcie wolno im wstać, mają na nóżkach czerwone pręgi. Wieczorem każde z dzieci ląduje za szczebelkami swojego łóżka jak w klatce i dostaje przytulankę. Co wieczór inną, nie ma własnej. Potem gaśnie światło. Jeśli któreś marudzi albo płacze, pani gwałtownie klaszcze, żeby było cicho. * * * Piotrek już ponad dwa lata jest z nami. Nie ma ulubionej przytulania — tej jednej, jedynej, najważniejszej, która może pomóc w trudnych chwilach. Straszliwie boi się niespodziewanego, głośnego klaśnięcia. 23 22 Pomarańcze W domu dziecka przyglądałam się jednej z pracujących tam pań. Niemłoda, zaniedbana, burkliwa. Czyściła stoły, sprzątała łazienkę, pastowała korytarz. Obsztorcowała mnie, że nie dość porządnie ustawiłam rowerki. Ile dostawała za swoją pracę? Pewnie jakieś przerażające grosze. Codziennie zapraszała jedno spośród tych dzieci, których nikt nie odwiedzał. Każdego dnia inne. W czasie pracy gawędziła z dzieckiem, coś mu tam opowiadała, rozśmieszała je. A potem siadała gdzieś w kącie, wyjmowała z kieszeni jedną pomarańczę, obierała powoli niezgrabnymi palcami i karmiła nią dziecko. Nic nie wiem o tej kobiecie. Myślę, że z pomarańczą w dłoni pójdzie kiedyś do nieba. 24 Pierniczek Baby Jagi Uprzedzono nas, że możemy mieć kłopot z zachęceniem Piotrka, żeby wsiadł do samochodu. Większość dzieci boi się aut, bo auto przywiozło je do domu dziecka, więc zapamiętują je jako przyczynę swoich nieszczęść. Podobno czasem dają się przekonać, że niedobre są tylko auta niebieskie (policyjne), a inne auta są dobre. Często jednak ten lęk jest tak silny, że nowy tata jedzie do domu samochodem sam, a mama musi iść z dzieckiem piechotą. W naszym przypadku takie rozwiązanie ze względu na odległość w ogóle nie było możliwe. Musieliśmy coś wymyślić. W przeddzień przeprowadzki zrobiliśmy próbę generalną. Postawiliśmy samochód przed domem dziecka, zaopatrzyliśmy się w łakocie i przyprowadziliśmy Piotrusia. Nasze stare autko nigdy nie spotkało się z takim zainteresowaniem i podziwem! Piotruś oglądał je ze wszystkich stron, trzaskał drzwiami, próbował nawet lizać mrugające lampki — ale absolutnie nie chciał wejść do środka! Nie pomogły pierniczki. Mały patrzył na mnie jak na Babę Jagę, której zamiary przejrzał na wylot i postanowił, że nie da się nabrać. Wiedzieliśmy, że mamy kłopot. Trzydzieści kilometrów to nie jest dystans do pokonania z dwułatkiem na piechotę! A następnego dnia mój mąż wpadł na genialny pomysł. Dał Piotusiowi do zabawy taśmę do mierzenia, taką automatycznie zwijaną metalową pięciometrówkę. Już po chwili Piotruś rozprawił się z automatem do zwijania i ciągnął za sobą pobrzękujące pięć metrów taśmy. Tak był zajęty nową zabawką, że idąc tyłem wsiadł do samochodu bez słowa protestu. Co za czasy, Babo Jago, że łatwiej zwabić nie pierniczkiem, a mierniczkiem! 27 26 Pierwsza pomoc Chusteczki do nosa To był ostatni wieczór Piotrka w tamtym domu. Już nie chciał mnie wypuścić. Płakał i kurczowo trzymał mnie za szyję. Wciśnięta w trzydziestocentymetrowe przejście między łóżeczkami, czekałam, aż zaśnie. Dziewczyny, które się nim opiekowały, miały zapuchnięte oczy, ale mężnie się uśmiechały. — Niech się pani nie boi, jeśli spotkamy panią na ulicy, będziemy udawać, że wcale pani nie znamy. Nie zaczepimy pani. Wiemy, że nam nie wolno... I my się naprawdę cieszymy, że on będzie u pani! Łzy ciekły im po policzkach. * * Pół roku później, gdzieś na mieście, minęłam jedną z nich. Nie od razu uświadomiłam sobie, że to ona, bo zmieniła uczesanie. Pobiegłam za nią. Pochylona, szukała w torebce chusteczki do nosa. — Ja panią od razu poznałam, ale przecież obiecałam pani... Uśmiechała się z chusteczką przy oczach. Od pierwszego spotkania do zabrania Piotrusia do domu minęło sześć dni. Każdego dnia po kilka godzin byłam z nim, a jednocześnie trzeba było przygotować wszystko w domu na przyjęcie dziecka. Ależ wtedy zazdrościłam tym szczęściarom w ciąży! Wiedziały, kiedy ich dziecko się urodzi, jakiej z grubsza będzie wielkości, czego będą dla niego potrzebować — i przede wszystkim — miały na te przygotowania tyle miesięcy! Ciąża urojona, prowadzona przez ośrodek adopcyjny, jest całkowicie nieprzewidywalna. Nie wiadomo kiedy i czym się skończy. Nam obiecywano dziecko w wieku między cztery a piętnaście lat. Co (oprócz ręczników) można zawczasu przygotować dla dziecka, które będzie miało cztery albo piętnaście lat? Więc dla naszego dwulatka nie mieliśmy niczego: ani łóżka, ani pościeli, ani ubrań i butów, ani zabawek. W końcu okazało się też, że nie mamy jedzenia, bo Piotruś jest na wszystko uczulony. Nie wiem, jak zdołalibyśmy zgromadzić najpotrzebniejsze rzeczy przez te sześć dni, gdyby nie pomoc najbliższej i troszkę dalszej rodziny. Dziękuję wam, kochani! 29 28 Blask Uśnijże mi, uśnij... Naszego domu Piotrek nauczył się w ciągu kilku minut i chyba poczuł się w nim dobrze, bo śmiało zwiedzał kąty, biegał i hałasował. Potem zaprowadziliśmy go do ogrodu. Tu już był o wiele ostrożniejszy, chodził powoli, z namysłem, i ze zmarszczonym czołem oglądał badyle, zeschłe liście i gołe gałązki na drzewach, które mu pokazywałam. Co cenniejsze eksponaty pakował do wielkiego, plastikowego kubła, który ze sobą taszczył. Dziecinne wiaderko wtedy go nie interesowało. Był styczeń, niezbyt mroźny i zupełnie bezśnieżny, więc sporo czasu spędzaliśmy wtedy w ogrodzie. Piotruś oswajał nową przestrzeń. Zimowe słońce mżyło światłem jak lampka w lodówce, a mnie się wtedy wydawało, że świat zalśnił jasno i kolorowo jak w lipcu. Oczami mojej duszy wciąż widzę tamten blask! Zabieraliśmy go na spacery wózkiem — do lasu albo na łąki. Bardzo lubił jeździć wózkiem; chyba w swoim dotychczasowym życiu wiele się nie najeździł, bo niechętnie godził się na piesze eskapady. Przez wiele dni nie odezwał się na spacerze ani słowem. W domu wydawał różne odgłosy i za pomocą kilku słów usiłował się z nami komunikować. Na spacerach w skupieniu wszystkiemu się przyglądał i milczał. Był wtedy spięty chyba cały czas. Kiedy chodziliśmy piechotą, przebierał tylko nóżkami, góra tułowia i ręce pozostawały nieruchome. Miał tak usztywnione ciało, że, biedak, przewracał się na byle nierówności terenu. Piotruś nie chciał zasypiać w swoim łóżeczku. Nie dziwiłam się, widziałam usypianie w domu dziecka. Chcieliśmy, żeby odczuł, że teraz ma gniazdo. Przez ponad rok zasypiał wyłącznie w naszym łóżku. Przez pierwszy tydzień Piotruś zasypiał tak jak w tamtym domu. Położony do łóżka nie potrzebował nikogo. Pakował palec do buzi i gwałtownie go ssał. Leżąc na wznak, podkurczał nogi i wspierając się na nich, rytmiczie podrzucał tułów do góry. Wyglądało to jak szamotanie się ryby wyciągniętej z wody. Po kilkudziesięciu takich trzepotach, umęczony do cna, zasypiał. Mniej więcej po -tygodniu już nie pozwalał nam odejść. Jedno z nas musiało mu towarzyszyć, dopóki nie zasnął. Zanim nadszedł sen, uczył się naszych twarzy — wodził po nich rączką jak niewidomy, powolutku, delikatnie, szczegółowo. Chyba bliskość twarzy też była dla niego nowym doświadczeniem. Przed zaśnięciem trzepotał. Straszliwie się tym męczył. Kładłam się przy nim i głaskałam go po brzuszku. Nie przypuszczałam, że dwulatek może aż tak napinać mięśnie — były twarde jak kamień. Nie wiem, czy głaskanie na coś mu pomagało. Przestał trzepotać po kilku miesiącach. 31 30 ...Albo mi urośnij... Na początku Piotruś znał kilkanaście słów. Rozumiał, gdy mówiliśmy do niego prostymi, krótkimi zdaniami. Kiedy my nie rozumieliśmy jego, rozdzierająco płakał. Było kilka takich dni, kiedy prawie cały czas płakał. Nie udało nam się odgadnąć, o co mu chodzi. Nie reagował, kiedy próbowaliśmy go czymś zająć, nie dawał się utulić. Stał między nami sam jak palec i szlochał. Nie wiem, dlaczego. Może musiał coś z siebie wypłakać? Może my popełnialiśmy jakiś błąd? Nie umieliśmy mu pomóc. On nie umiał przyjąć pomocy. 33 Balonik Po tygodniu poszliśmy na chwilę do sąsiadów przedstawić im Piotrka. Dostał od nich czerwony u balonik. .,» , W domu bardzo zadowolony bawił się balonem, a my robiliśmy mu zdjęcia. Parę dni potem oglądaliśmy gotowe odbitki. — No, nareszcie Piotrek się śmieje! — cieszyliśmy się. Kilka miesięcy później chciałam zrobić duże powiększenia do rodzinnego albumu. Przeglądałam serię zdjęć z balonikiem, ale nie znalazłam uśmiechu. Może się zgubiły? Przejrzałam negatyw klatka po klatce. I nic. Z twarzy Piotrka zniknęło tylko napięcie. Wtedy myśleliśmy, że to już uśmiech. Uśmiech, który widzą, jest nagrodą za trud. Ciekawe, czy za parę miesięcy im też zgubią się zdjęcia z pierwszym uśmiechem? * * Niedawno znajomi pokazywali mi zdjęcia dziewczynki, którą odwiedzają w domu dziecka. Załatwianie formalności przedłuża się i wciąż nie mogą zabrać jej do siebie. — Zobacz, ona się wreszcie uśmiecha! Znam ten uśmiech, to ledwo dostrzegalne rozluźnienie mięśni w kącikach ust. — Tak, widzę. Nareszcie! Ale nie opowiadam o zdjęciach z balonikiem. Są umęczeni codziennymi wyprawami do domu dziecka. 35 34 Na początktf głodny i też musi czekać. Towarzyszenie w niedoli pomogło, Piotrek przestał tak się denerwować. Nasze pierwsze wspólne dni przeżyliśmy chyba tylko dlatego, że Piotruś sypiał po szesnaście godzin na dobę. Myślę, że był zmęczony mnóstwem nowych bodźców — przecież w jego życiu zmieniło się wszystko, a może tak podziałało świeże wiejskie powietrze? Zresztą my byliśmy zmęczeni niewiele mniej. Apetyt miał niesamowity, pochłaniał porcje całkiem „dorosłe", a kiedy ukazywało się dno talerza, uderzał w płacz. Uspokajał się, gdy dostawał dokładkę, chociaż nie był w stanie jej zjeść. Zapał do jedzenia nie wiązał się jednak z zapałem do siedzenia przy stole, co chwila wstawał i zajmował się czymś innym. Kiedyś, żeby go zachęcić do powrotu, posadziłam misia przy talerzu i powiedziałam, że teraz on będzie jadł. Skutek był natychmiastowy — miś dostał tęgie lanie i przez kilka kolejnych dni był pilnowany, żeby nawet nie spojrzał w stronę talerza. Z jedzeniem był jeszcze ten kłopot, że nie pojawiało się natychmiast. Po powrocie ze spaceru podgrzewałam ugotowaną wcześniej zupę, a Piotrek stał na środku kuchni i przeraźliwie płakał. Nie chciał słuchać, że trzeba tylko chwilkę zaczekać, on chciał jeść! Ten problem udało się wreszcie rozwiązać tacie — siadał z Piotrusiem przy jego stoliku i mówił, że też jest Jedyną zabawą własnego pomysłu naszego dwulatka było pukanie łyżką. Stukał we wszystko. O dziwo, dał się namówić mężowi, żeby nie walić w szyby. Głowy nam puchły, odpadała farba ze sprzętów. Po trzech dniach wpadłam na pomysł, żeby do pukania używał plastikowej łyżki. Co za ulga! Wszelkie inne proponowane przez nas zabawy interesowały go najwyżej przez dwadzieścia sekund. Potem trzeba było wymyślać coś nowego. Przy takim tempie po kilkunastu minutach mieliśmy oboje z mężem kompletną pustkę w głowie. * * Książeczki z obrazkami traktował początkowo jako przedmioty do darcia, nawet nie próbował spojrzeć, co mu pokazujemy. To nas nie dziwiło, przecież dorośli muszą wprowadzić dziecko w świat symboli, jakimi są obrazki. Nikt tego przedtem nie zrobił. Przeczekaliśmy okres darcia, choć była to trudna lekcja cierpliwości. W końcu Piotruś został zagorzałym „czytelnikiem". 36 37 Sprawy łazienkowe też na początku nie były łatwe. Mały nie chciał korzystać z nocnika. Nie pozostało nam nic innego, jak „świecić przykładem", co było o tyle naturalne, że i tak nie odstępował nas na krok i towarzyszył stale, oczywiście także w łazience. Kiedy wreszcie zdecydował się użyć nocnika, został nagrodzony oklaskami. Potem przez długi czas zawsze przy takiej okazji domagał się oklasków i z dumą prezentował swój dorobek, także gościom. Bał się też wanny i mycia, zwłaszcza mycia głowy. Na szczęście szybko przekonał się, że ciepła woda jest miła. W nocy wstawałam do niego po kilkanaście razy. Prawdę mówiąc, beż potrzeby. Przykrywałam wystającą piętę, sprawdzałam, czy mu nie za zimno albo za gorąco, czy równo oddycha. W dzień zastanawiałam się, czy jest odpowiednio ubrany, głowiłam się, czym go nakarmić, żeby miał wszystko, co potrzeba i żeby go nie otruć (te uczulenia!). Brakowało mi pomysłów na nowe zabawy. W czasie jego południowej drzemki gnałam po zakupy i szykowałam obiad. Po kilka razy dziennie dzwoniłam do mojej mamy z jakimiś idiotycznymi pytaniami. Na szczęście miałam ich — moich rodziców — z ich bezwzględną akceptacją i wsparciem. Ciągle się bałam, że coś przegapię, czegoś nie dopatrzę i małemu coś się stanie. Byłam potwornie zmęczona. Wreszcie po dwóch tygodniach powiedziałam sobie — dość! Wszystko jest w porządku. Nic złego się nie l 39 stanie. Mam instynkt i mogę mu zaufać. Teraz to ja najlepiej znam Piotrusia. Patrzę i widzę. Niczego nie przegapię. I staram się tyle, ile mogę. To wystarczy. Jest dobrze! Tuli-bóli Widziałam, że Piotrusiowi bardzo podobało się przytulanie. Wspinał się na kolana, szukał bliskości — i nie potrafił jej znieść. Wszystkie głaskania, przytulania i całuski wzbudzały jego zachwyt, ale ten po chwili zmieniał się w agresję. Bliski kontakt budził w nim emocje, z którymi nie umiał sobie poradzić. Więc bił mnie, drapał albo gryzł. Mój mąż był nawet na mnie zły. — Po co dajesz się tak maltretować? Powinnaś się bronić! Ale mnie się wydawało, że nie powinnam. Chciałam, żeby Piotrek nabrał pewności, że przytulam go bez stawiania warunków/ On przecież doskonale wiedział, że sprawia mi ból. Myślę, że chciał mnie wypróbować, jakby przed nawiązaniem bliższych relacji badał, czy nie zostanie znów odrzucony. No i nie umiałam jednocześnie przytulać go i bronić się przed ciosem! Efekty moich przemyśleń i jego działalności widać było na mojej twarzy: byłam pogryziona i podrapana. W końcu tak rąbnął mnie głową, że klasycznie podbił mi oko. Okazały siniak nijak nie dawał się zamalować. Mąż powtarzał: — Przecież ci mówiłem! Kobiety we wsi pytały szeptem: — Czy pani mąż też chciał tego dziecka? Nie uwierzyły, że to sprawka dwuletniego Piotrusia. 40 41 Gwiazdy Piotrusia najbardziej nęciły spacery. Zdawał się nie zauważać, że już po obiedzie zapadały ciemności. Stale biegał do drzwi wyjściowych i wołał — tam! Nie miałam pewności, czy nie będzie się bał. Ciemności wiejskie są dużo ciemniejsze od miejskich, które zresztą mógł znać tylko z widzenia przez okno. Dzieci z domu dziecka nie chodziły na spacery po ciemku. Odważyliśmy się. Wyszliśmy, trzymając się mocno za ręce, w piękną, styczniową, rozgwieżdżoną noc. Nie bał się. Dreptał obok mnie, duże buty, małe butki, uroczysta cisza. Kucnęłam. — Spójrz, Piotrusiu, tam wysoko — to są gwiazdy! Patrzył z otwartą buzią. Sapał koło mojego ucha. Czułam się, jakbym była stwórcą gwiazd. Sejf W domu czekało na Piotrusia trochę zabawek. Zlekceważył je. Wszystko, co było kolorowe i przypominało zabawki znane z domu dziecka, było tymczasem skreślone. Zainteresowały go natomiast guma, sznurek, tutka z tektury, jaka zostaje po papierze toaletowym, szczypczyki do wieszania bielizny, ugniecione kule z gazety i zepsuta taśma do mierzenia (ta, dzięki której wsiadł do samochodu). Zaiste, jego pierwsze zabawki prezentowały się dostatnio! Jednak dla niego były cenne. Odczuwał potrzebę bespiecznego chowania ważnych przedmiotów. Nie dowierzał nam, kiedy zapewnialiśmy go, że nie będziemy ruszać jego rzeczy. Usiłował wypróbowanym sposobem chować skarby pod koszulką. Ale nie wszystko się mieściło i było mu okropnie niewygodnie. Wres/.cie znalazł potrzebny mu sejf. Na odpowiedniej dla niego wysokości, wystarczająco pojemny i wygodnie zamykany. Wprowadził się ze swoimi skarbami do pralki. Postanowiliśmy to uszanować. Przedtem prócz szczoteczki do zębów nie miał niczego, co należało tylko do niego. Teraz miał. Chcieliśmy, żeby miał też poczucie sprawowania nad tym kontroli. Więc odstąpiliśmy mu pralkę. Zresztą była już leciwa i mocno zużyta. Kupiliśmy nową, którą udało się upchnąć w łazience. Właściwie nie zaglądaliśmy do jego pralki — no, chyba że zginęło nam coś naprawdę ważnego. Korzystał ze swojego sejfu przez prawie rok, zanim uznał, że już nie jest mu potrzebny. 45 44 Auto jest fe Piotruś postanowił nie jeździć autem. Jeden raz dał się zwabić mierniczkiem i znalazł się w innym świecie. Wyraźnie nie miał ochoty więcej ryzykować. Zastanawialiśmy się, jak skłonić go do zmiany decyzji. Najpierw wstawiliśmy jego samochodowy fotelik do domu, żeby się do niego przyzwyczaił. Fotelik mu się spodobał i często z niego korzystał. Posadziłam w foteliku misia, zapięłam mu pasy i miś wrrr... —jechał autem. Piotruś zrzucił misia i usiadł sam — fotelik był jego własnością! Wstawiliśmy fotelik do samochodu. Przestał się nim interesować, nawet miś mógł się tam rozpierać bezkarnie. Zostawiłam na podwórzu samochód z otwartymi drzwiami. Pokazałam, jak ładnie mrugają lampki. To mu się oczywiście spodobało. Przez otwarte drzwi sięgał do przycisków, a potem chodził dookoła auta i podziwiał efekty. Bawił się świetnie, ale nie chciał wejść do środka. Ta sytuacja była dla mnie bardzo trudna. Nawet podstawowe sklepy są za daleko, żeby iść piechotą z dzieckiem i sprawunkami. Po zakupy mogłam więc jeździć tylko w czasie południowej drzemki Piotrusia, o ile mąż był w domu. Ale potrzebowałam też sklepów, których nie mam w pobliżu. Brakowało mi wielu rzeczy dla dziecka. To, co kupiłam dla niego przedtem, nieprzytomnie, w pośpiechu i „na oko" okazało się niekoniecznie sensowne. Wiedziałam, że świeżo urodzone dzieci są małe, a Piotruś jest już duży. Ale przesadziłam. Więc chodził w bluzach do kolan, trzy razy zawiniętych spodniach i gubił kapcie. Nie mogłam już na to patrzeć! Minęły dwa tygodnie. Czułam się uwięziona, a Piotrek coraz bardziej nie chciał wsiąść do auta. Przyszło mi do głowy, że pewnie boi się, czy nie odwieziemy go z powrotem do tamtego domu. Postanowiliśmy dłużej nie czekać. Siłą wsadziliśmy go do samochodu. Zaczął płakać, a potem wrzeszczeć. Odjechaliśmy pięćdziesiąt metrów i zawróciliśmy. — Patrz, Piotrusiu, wracamy do domu! Przestał płakać. Patrzył na dom. Następnego dnia wsiadł do auta bez protestu. Polubił jeżdżenie samochodem. Teraz protestuje, kiedy ma NIE jechać. 47 46 Wizyta 1. My — dziwadla Piotruś przed zaśnięciem toczył głowę po poduszce. To podręcznikowy objaw choroby sierocej. Od tego skołtuniły mu się włosy z tyłu główki. Trzeba by je krótko obciąć, ale on jeszcze bał się nożyczek. — Niech mu pani nie obcina kołtuna, bo mu wejdzie w oczy! — ostrzeżono mnie. Ciekawe, jak wygląda kołtun w oczach? Nie mam pojęcia. Na szczęście po paru dniach pozwolił się ostrzyc. W sklepiku Piotruś wyciągnął ręce do lizaków. — Nie kupujemy lizaków! — powiedziałam. Gołym okiem widać, że mały ma próchnicę zębów. Kiedy odważymy się pójść do dentystki, skoro on jeszcze nie ma zaufania do nikogo, nawet do mnie? Sprzedawczyni popatrzyła na mnie z dezaprobatą. Sama jest matką dzieciom i wie lepiej, co jest dla nich dobre. Chyba pomyślała, że żałuję pieniędzy na to „nie moje" dziecko. — To ja ci dam! — z uśmiechem wręczyła mu lizaka. Już po chwili lepił się cały — od buzi po buty. Odwiedziła nas pani z ośrodka adopcyjnego, żeby stwierdzić, czy między nami a dzieckiem istnieje więź emocjonalna. Ta pani towarzyszyła nam przy pierwszym spotkaniu w domu dziecka. Piotruś ją poznał. Natychmiast uciekł do najdalszego pokoju. Nie chciał stamtąd wyjść. Zrezygnował nawet z obiadu. Kiedy za panią zamknęły się drzwi, od razu się zjawił. Upewnił się, czy drzwi są mocno zamknięte i z uśmiechem pomaszerował do stołu. 48 Wada słutehu Nabrałam podejrzeń, że Piotruś niedosłyszy. Wyszłam z pokoju, zostawiając otwarte drzwi. Hałasowałam w łazience. Powinien słyszeć kroki •, i wiedzieć, gdzie jestem, ale on zaczął się denerwować . i krzyczeć. — Nie słyszałeś mnie? — Nie. • • ,' Takie sytuacje się powtarzały. Nie reagował też na niespodziewane hałasy, na przykład dobiegające z ulicyc Zmartwiliśmy się, ale postanowiliśmy , poeksperymentować, żeby stwierdzić, jak dalece nie słyszy. Mówiłam do niego szeptem, kiedy na mnie nie patrzył. Odwracał się zaciekawiony. Upuszczałam coś lekkiego na podłogę. Dźwięk był ledwie słyszalny, a mimo to Piotruś rozglądał się, co spadło. Po cichutku włączyłam radio. Zdziwił się. Przystawiłam mu zegarek do ucha. Uśmiechnął się, a potem wiele razy prosił o zegarek, żeby go posłuchać. Więc słyszał, czy nie? Wtedy mnie olśniło. On nie reagował na odgłosy, których źródła nie potrafił zlokalizować. A ponieważ długo był zdany tylko na siebie, nie próbował zidentyfikować tego, czego nie mógł zobaczyć i nauczył się NIE SŁUCHAĆ. Ile czasu potrzebowałby, żyjąc w domu dziecka, żeby samodzielnie skojarzyć szczekanie psa z psem, którego nie widział? Kiedy udałoby mu się połączyć huk przelatującego samolotu z samolotem? Jak musiał się czuć w świecie, w którym nie wiedział, co jest „grane"? < Zaczęliśmy ćwiczyć słuchanie. ; Pieje kogut. Pies szczeka. Przejechała ciężarówka. Leci samolot — patrz, o tam. Szumi wiatr. Deszcz bębni o dach. Kot biega po strychu. Oczywiście, że słyszał! Teraz krok po kroku porządkowaliśmy — CO słyszał. 51 r Jej Cesarska Mość Przed zabraniem Piotrusia do domu poszłam do ośrodka adopcyjnego załatwić niezbędne formalności. — Jak się czuje mamusia? — zagadnęły mnie panie, a ja się bardzo zdziwiłam, czemu akurat teraz interesują się samopoczuciem mojej mamy. Nie przyszło mi do głowy, że „mamusia" to ja. Postanowiłam, że będę bardzo uczciwa w stosunku do Piotrka. Nie wiedziałam, czy jeszcze pamięta swoją pierwszą mamę. Czułam się za niego odpowiedzialna, ale nie było między nami bliskości. Jeszcze nie. Myślałam, że nie można być tytułowaną „Wasza Cesarska Mość", jeśli nie jest się cesarzową. Więc rozmawiając z Piotrusiem, mówiłam o sobie „ja". On potraktował to jak imię i zaczął się zwracać do mnie „Ja", a to myliło się z jego „ja", które już znał i stosował. Wtedy wreszcie puknęłam się w głowę. Przecież on za chwilę będzie się bawił z innymi dziećmi. Nie może mówić: „Moja Ja woła mnie do domu", nie może mówić „moja Kasia". On musi mówić jak wszystkie dzieci — „moja mama"! „Moja mama, mój tata" to baza, którą musi mieć każde dziecko. Zostałam więc cesarzową — uzurpatorką. Ale to moje zmartwienie, nie Piotrka. Muszę się nauczyć uważnie rozróżniać, co jest tylko moim problemem, i nie obciążać tym dziecka. Piotruś zaczął do mnie mówić „mamo" bez żadnych oporów. Chyba jednak nie pamiętał, że ktoś inny też się tak nazywał. Ale jeszcze bardzo, bardzo długo to było dla niego słowo, imię, bez żadnych znaczeń i emocji. A przede wszystkim bez zaufania i poczucia oparcia, które sprawiają, że staje się ono najważniejszym : słowem na świecie. Ja dopiero po dwóch miesiącach odważyłam się powiedzieć do niego — „synku". Kiedy zaczęłam czuć się matką — nie wiem. Niepostrzeżenie. Może wtedy, gdy wreszcie przestałam rozważać, dlaczego mnie to wszystko spotkało, a zaczęłam myśleć, dlaczego to spotkało jego? Może wtedy, kiedy rozmawiając o dawnych czasach, powiedziałam — to było wtedy, kiedy nie mogłam urodzić Piotrka? 53 52 W sądzie Wizyta 2, Przyjechała do nas pani, która była prawną opiekunką Piotrusia. — Ojej, ależ on wypiękniał! — szepnęła do mnie. Rzeczywiście. Łyse placki na jego głowie zarosły. Tak po prostu, bez żadnego szczególnego leczenia. W domu dziecka badał go dermatolog, ale nie znalazł przyczyny łysienia. Prawdopodobnie Piotruś łysiał ze smutku. Teraz dużo przebywał na świeżym powietrzu i jego buzia nabrała kolorów. Zmienił się wyraz oczu. Uśmiechał się. Pani przywiozła dla niego zabawkę. Mały ucieszył się. Pani wyciągnęła rękę i zapytała: — No to jak, Piotrusiu, pójdziesz ze mną? Na tym polega jej praca. To pytanie jest szansą dla dziecka. Gdyby u nas było mu źle, mógłby z nią odejść. Popatrzył na nią okrągłymi oczkami. — Nie! — zawołał i schował się za mną. Wszyscy, także pani, głęboko odetchnęliśmy. Podałam herbatę. Dlaczego tak trzęsły mi się ręce? , Minęły dwa miesiące naszego wspólnego życia. Poszliśmy do sądu ostatecznie sfinalizować prawną adopcję. Padał spóźniony, gęsty śnieg. Szczękałam zębami, znów trzęsły mi się ręce i plątał język. Cały czas się bałam, że wydarzy się coś strasznego i odbiorą nam Piotrka. Nie odważyłam się powiedzieć, że go kocham, Jego prawna opiekunka, miła i uważna dziewczyna, starała się mnie uspokoić. — Nic się nie stanie. To najmilsza sprawa, jaką można mieć w sądzie. Miała rację. Miała też przypadkiem kopię pewnego dokumentu, który przez trzy miesiące nie dotarł do tego sądu z sąsiedniego piętra. Bez niego sąd nie mógłby wydać postanowienia w naszej sprawie. Na koniec sędzina uśmiechnęła się i życzyła nam szczęścia. Dwa tygodnie później odebrałam prawomocne postanowienie sądu. Na szczęście uważnie je przeczytałam, bo z powodu błędów literowych każde z nas trojga miało inne nazwisko. Po godzinie udało się poprawić wszystkie błędy. Staliśmy się rodziną w majestacie prawa. 55 54 •K, PfOfo&CL Mycie okien W powietrzu czuło się wiosnę. Piotrek nareszcie wyprostował plecy i chodząc zamaszyście, wymachiwał rękami. Przestał się co chwila przewracać. Na spacerach śmiał się i szczebiotał. Może po prostu dorósł, a może pewność co do wspólnej przyszłości na nas wszystkich podziałała kojąco? Któregoś dnia wyprawiłam moich panów samych na spacer i zabrałam się za mycie okien. Skakałam po parapetach i cieszyłam blaskiem słońca, śpiewem sikorek i czystymi szybami. Naraz usłyszałam skądś płacz dziecka. I nie umiałam rozpoznać, czy to Piotrek, czy jakieś inne dziecko płacze. Jak mam być matką, skoro nie umiem poznać, czy to MÓJ syn potrzebuje pomocy? 57 Jak bajka Wielkanoc^ Zbliżała się Wielkanoc — pierwsze nasze wspólne święta. Zabrałam się za szykowanie jadła. Nie jestem wprawną gospodynią. Nietypowe sytuacje kulinarne zawsze sprawiały mi kłopot. Tym razem było jeszcze trudniej, bo musiałam się liczyć z dietą Piotrka. Sporo się nagłowiłam, żeby wymyślić potrawy świąteczne bez jajek, mleka, mąki, masła, sera, czekolady i tak dalej. Jakoś poradziłam sobie. Wszystko było pyszne, kolorowe i zdrowe. Nie pomyślałam tylko o jednym — Piotrek nie dostawał przedtem takich potraw, ani w tamtym domu, ani u nas. Nie miał do nas aż tyle zaufania, żeby choć spróbować czegoś nowego. Nie odważył się. Pozostał przy swojej codziennej kaszce ryżowej z mlekiem sojowym i zupie jarzynowej na wodzie. Ze stołu świątecznego skubał tylko kiełbasę. Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie mogłam patrzeć na cudze dzieci, z wielką rezerwą przysłuchiwałam się zwierzeniom rodziców. Wszyscy opowiadali z zachwytem, że to właśnie ich dzieci są najwspanialsze i najpiękniejsze na świecie. Patrzyłam na nich, na tamte dzieci i myślałam sobie: — No nie, bez przesady! Czym tu się zachwycać? Teraz śmieję się w duchu, że miałam rację. Bo oczywiście nie żadne z tamtych dzieci, tylko Piotruś jest najwspanialszy i najpiękniejszy na świecie! Jak każda matka, mam prawo zachwycać się swoim dzieckiem. I zachwycam się! . * * * Dużo później, kiedy wreszcie uznałam, że jest gotowy, zaprowadziłam go na badanie krwi, żeby stwierdzić, na co tak naprawdę jest uczulony. Okazało się, że na czekoladę i owoce cytrusowe. I na nic więcej. 59 58 Ta pani Ten pan Zadzwoniła do mnie kobieta, którą ledwo znam. Parę razy rozmawiałam z nią w zawodowych sprawach, krótko, rzeczowo, nic więcej. Wiedziała od kogoś o Piotrusiu. Szlochając w słuchawkę, opowiadała mi o swoim > życiu. O kolejnych ciążach, zakończonych < niepowodzeniem. O rozpaczy. O siostrze, która jest szczęśliwa, bo ma dzieci. O dziewczynce z dalekiego kraju, którą chciała adoptować. O tym, jak nie przebrnęła przez mur formalności. O parze naszych l wspólnych znajomych, także bezdzietnych, którzy ze \ wszystkich sił odradzają jej adopcję. Pytała, czy to > w ogóle jest możliwe — czy można żyć z dzieckiem, którego się nie urodziło. Opowiadałam jej o moim zachwyceniu. To już kolejna osoba, kolejna tego typu rozmowa. Nikt nie żyje na pustyni. Każdy ma wokół siebie ludzi, którzy radzą. Ta pani nigdy więcej do mnie nie zadzwoniła, nawet w sprawach zawodowych. Wiem, że nie zadzwoni. Pojechaliśmy we trójkę do pobliskiego miasteczka do pewnych państwa, z którymi mąż kontaktował się co jakiś czas w sprawach związanych z jego zawodem. Kilka miesięcy wcześniej urodził się im wnuczek. Wtedy pani domu pytała mnie: — A kiedyż pani urodzi dziecko? Nie starczyło mi odwagi, żeby patrząc jej prosto w oczy, powiedzieć: — Nigdy. Zaklasyfikowałam ją jako kolejną nietaktowną. Nie pamiętam, co powiedziałam. Cokolwiek. Wiedzieli, że adoptowaliśmy Piotrusia. Przyglądali mu się i starali być bardzo mili. Pani nawet powiedziała: — Jaki on podobny do mamusi! Ale wcześniej przylepiłam jej karteczkę — „nietaktowna" — więc warknęłam: — Nie znamy jego mamusi. A potem było mi wstyd. Pan domu, cały w uśmiechach, odprowadził nas do samochodu. Zdziwiłam się, bo był zbyt podekscytowany i miał wilgotne oczy. — Cieszę się, naprawdę, bardzo się cieszę! — powtórzył kilka razy. — Ależ ten Piotrek miał szczęście, że do was trafił! Ja też byłem w domu dziecka — dodał cicho. — Uciekłem, jak miałem dwanaście lat. — Jak to pan uciekł? Do kogo? — zadałam najgłupsze pytanie. 60 61 Wzruszył ramionami. — Do nikogo. Ale nie mogłem tam wytrzymać — wciąż się uśmiechał, ale jego oczy pociemniały. — Jak pan sobie radził? Dwunastoletnie dziecko... — No, wie pani, to było zaraz po wojnie... Różnie. Ale poradziłem sobie. Westchnął. Pocałował mnie w rękę i poszedł. Taka myśl Rower Kupiliśmy naszemu synkowi rower. Trójkołowy dziecinny rowerek. Z bagażnikiem. Czerwony. Piotruś z miejsca oszalał na jego punkcie. Znał rowery z domu dziecka. Stały na korytarzu równym rzędem. Stały. Teraz Piotruś chciał jeździć. Nie miał czasu jeść obiadu. Nie mógł usiedzieć na krześle. No, wreszcie wyszliśmy na spacer! Piotruś nie umiał pedałować. Nie umiał kierować. Ale bardzo chciał jechać. Tata, pełen poświęcenia, zgięty wpół, pchał rowerek, trzymając za siodełko. Nie mogliśmy przecież tracić czasu na jakieś usprawnienia, choćby przymocowanie kija, żeby nie trzeba było schylać się do siodełka! Prześwietlony słońcem las pachniał konwaliami. Mężowi pękał krzyż. Piotrek uczył się kierować. Jechał na swoim rowerze! Promieniał. Cały był radością. Wciąż mam w oczach tamto majowe, konwaliowo- rowerowe popołudnie. My, dorośli, już nie umiemy tak nie posiadać się z radości. Piotruś umie. Patrzymy na niego. Jego radość grzeje nas jak słońce. Dziękuję Bogu za dar uczestniczenia w tej radości. Panie w ośrodku adopcyjnym tyle razy mówiły mi, że nie jestem idealną kandydatką na matkę, bo jestem za stara i za biedna, tyle razy mi to powtarzały, że im uwierzyłam. Zapewne Piotruś mógł trafić lepiej. Ale trafił do nas. Lubię myśleć, że tak się stało nie dzięki przypadkowi ani postanowieniu omylnych ludzi, ale że zdecydował o tym ktoś nieskończenie od nas wszystkich mądrzejszy. Lubię sobie myśleć, że tak właśnie miało być. Że nic nie dzieje się bez przyczyny i bez powodu. Taka myśl przecież nie zmienia faktów, ale po prostu lubię ją. Raźniej mi. 65 64 Łąka Już się nauczył, już się wreszcie nauczył tych wszystkich najprostszych gestów i słów. Jest jak lusterko. Kiedy uśmiecham się do niego, '- buzia mu się rozpromienia. Gdy wyciągam ręce, biegnie, żeby rzucić się na szyję. Czasem jestem smutna, a wtedy pociesza mnie tak, jak ja pocieszam jego — głaszcze mnie po włosach i mówi: — No, no, już, no już, żabinko. — Piotrek, kto jest moim kochanym synkiem? ••' — Ty! — odpowiada natychmiast, a po chwili spostrzega, że się pomylił. — Ja! — zaśmiewa się. i- Kolejny raz tak samo się myli i tak samo śmieje. — A jak się na ciebie o coś gniewam, albo daję klapsa, to cię wtedy kocham, czy nie? Nie zastanawia się: '.- '• — Ty mnie zawsze kochasz. — Lustereczko, powiedz przecie, kto jest ' najpiękniejszy w świecie? A moje lustereczko woła bez namysłu: —Ja! I dobrze. Mamy tu niedaleko taką łąkę, na którą szczególnie lubimy chodzić. Pełno na niej kwiatów — takich zwykłych polnych kwiatków- śmiotków, ślicznych, pachnących i kolorowych. Na innych łąkach w okolicy wcale nie ma kwiatów. Podobno dlatego, że są czasem koszone. Na tej łące tylko niekiedy pasą się krowy. Małe krowy i duże krowy — jak mówi Piotrek. Małe pasą się wtedy, gdy jesteśmy jeszcze daleko. Duże są z bliska. Ten zakątek podoba się także słowikom. Mieszkają tam w zaroślach i już po południu zaczynają koncerty. Kładziemy się w trawie i patrzymy w górę, bo nad łąką jest jeszcze ogromne, błękitne niebo. Oglądamy śmigające ptaki i obłoki. Piotrek opiera brzuszek na moich stopach. Prostuję nogi i podnoszę go wysoko. Jest wtedy ptakiem i uczy się latania. Zrywamy kwiaty i układamy z nich bukiety. Śpiewamy. On jeszcze nie zorientował się, że śpiewam okropnie i prosi: — Zaśpiewaj mi jeszcze! Oglądamy pasikoniki i mrówki. Z Piotrkiem wszystko wydaje mi się ważniejsze i bardziej intensywne. Wracamy do domu ze snopkiem kwiatów. 66 67 Żart i Sąsiadka, osoba od bardzo dawna dorosła i znająca naszą sytuację, zaczepiła Piotrusia: — Piotrusiu, to nie jest twoja mama. Miałam ochotę kopnąć ją w tyłek. Mały popatrzył na nią bardzo zdziwiony. — To moja mama — powiedział. Trzymaliśmy się za ręce. — Oczywiście, że jestem twoją mamą, a ty moim synkiem! Pani sobie żartuje — wyjaśniłam spokojnie. Nie dorośliśmy jeszcze do takich żartów. Może kiedyś dorośniemy? Nie uchronię go przed tym, co usłyszy od ludzi. Bardzo często powtarzam mu, że jesteśmy razem, że się kochamy, że jest dla nas najważniejszy, że JEST naszym synkiem. Wiem, że nie zawsze będę trzymać go za rękę. Chciałabym, żeby miał pewność, że nie jest sam. Żeby ta pewność dała mu siłę, by w trudnych sytuacjach mógł samodzielnie sobie radzić. Czy to wystarczy, żeby głupcy nie mogli go zranić? 69 Poduszka Brodzik Nadeszły letnie upały. W ogrodzie rozłożyliśmy dla dziecka brodzik. Okazało się, że to jest to, co Piotrusie lubią najbardziej! Pod opieką Babci, doskonale znanej i kochanej osoby, całymi dniami przelewał wodę do kubełków i kubeczków, bawił się konewką, zatapiał i łowił łódki albo trawę, produkował błotko — ale wszystko to robił, stojąc na w miarę suchym lądzie. Wstąpić w odmęty (sięgające mu mniej więcej do kostek), odważał się tylko wtedy, kiedy ja trzymałam go za rękę. Miał dwa lata. Miał prawo się bać. Potrzebował mojej ręki, żeby śmielej eksperymentować z wodą. Na jakie eksperymenty nie odważą się dzieci, które zostały w domu dziecka, bo nikt nie trzyma ich za rękę? Jakich potencjalnych możliwości nigdy nie rozwiną, bo nikt nie doda im odwagi? Czy zniechęcając choćby jednych kandydatów na rodziców, nie popełniacie aby zbrodni? W czasie południowej drzemki Piotruś cichutko leżał w sypialni. Czasami jeszcze udawało mu się zasnąć, więc nie zaglądałam tam, żeby go nie obudzić. -Kiedy przyszłam ubrać go przed obiadem, zastałam cały pokój w kłakach futra. Synek systematycznie podarł na ' strzępy futrzaną poduszkę. Spokojnie wysłuchał, co miałam mu do powiedzenia, a byłam naprawdę zła. Potem głęboko się zamyślił i zapytał: — Ale nie wyrzucimy Piotrusia? Mieszkał z nami siedem miesięcy. Myślałam, że zyskał już pewność. Ze zapomina o złym czasie, który minął. Jednak nie doceniam ogromu jego lęków. 71 70 Trzymaj mnie mocno Nadeszła jesień. Doliczyłam się, że Piotrek zna i używa około tysiąca słów. Mówił wciąż niewyraźnie, bo za bardzo się spieszył i wiele wyrazów wymawiał po swojemu, ciągle łatwiej mu było z innymi ludźmi porozumiewać się z pomocą tłumacza (czyli mnie), ale i tak postępy zrobił ogromne. Bardzo urósł. Dogonił wreszcie „tabelkę" (normy wzrostu i wagi), bo przedtem był za niski. Mógł już wyglądać przez okno bez wspinania się na palce. Z dumą pokazywał wszystkim gościom framugę, na której zaznaczaliśmy, jak rośnie. Czuł się już na tyle pewnie, że to on ciągnął za rękę Babcię czy Dziadka na spacer. Włączył ich do kręgu osób zaufanych. Poznał też najbliższą okolicę. Nie bał się odejść, nie bał się, że nie trafi z powrotem. Tej jesieni mąż dostał dużą robotę za dodatkowe pieniądze. Mogliśmy pracować razem. Bardzo potrzebowaliśmy tych pieniędzy. Ja nie zarabiałam, bo zajmowałam się Piotrkiem. Nie oddaliśmy go do przedszkola. Kiedy usłyszał, że w przedszkolu mama nie może zostać i że dzieci tam śpią, rozpłakał się, a potem wiele razy powtarzał, że nigdy nie pójdzie do przedszkola ani do szkoły. (W końcu zgodził się na szkołę, pod warunkiem, że to nastąpi za kilka lat i nie będzie tam sypiał.) Siedzieliśmy po nocach, ale termin oddania pracy się zbliżał i noce nie wystarczały. Moi rodzice zaproponowali, że wezmą Piotrka na kilka dni do siebie. Piotrek przystał na to z ochotą. W domu dziadków miał zawsze moc atrakcji i czuł się tam świetnie. Podobnie było przez te trzy czy cztery dni. Był w dobrym humorze i miał tyle ekscytujących zajęć, że nie starczało mu czasu, żeby rozmawiać ze mną przez telefon. Oddaliśmy tę pracę w terminie. Piotruś wrócił do domu. W nocy obudził się z płaczem. Kiedy przybiegłam, złapał mnie za rękę. — Trzymaj mnie! Trzymaj mnie mocno! Stałam przy jego łóżeczku i trzymałam go. Myślałam, że wreszcie głęboko zaśnie i mnie puści. Nie puścił. Po godzinie poddałam się. Przysunęliśmy łóżko Piotrka do nóg naszego, położyłam się głową w jego stronę i całą noc trzymałam go za rękę. Następnej nocy było tak samo, i następnej, i następnej... Cały czas trzymaliśmy się za ręce. Kiedy całkiem drętwiałam i musiałam zmienić rękę, natychmiast budził się i wołał: — Trzymaj mnie mocno! Po co mnie nie trzymasz? Nie wiem, jak to możliwe, że nawet śpiąc głęboko, nie zwalniał uścisku. To trwało trzy miesiące. 73 72 Wieża z klocków „I powoli przygotowujemy go do powiedzenia mu prawdy" — przeczytałam w zwierzeniach ludzi, którzy adoptowali chłopca. Nie wiem, jak robią to POWOLI. Rozważaliśmy z mężem, czy i kiedy należy z dzieckiem rozmawiać o adopcji. „Czy" w naszej sytuacji właściwie nie podlega q dyskusji. Piotrek przyszedł do nas, kiedy miał równo dwa lata. Pamiętał dom dziecka, nie pamiętał, co było przedtem. Ale gdyby nawet był za malutki, żeby cokolwiek pamiętać, też powiedzielibyśmy mu prawdę. Rozumiem tę pokusę — jednym kłamstwem tak łatwo skasować tamtych rodziców, a wraz z nimi cały problem. To nęci, ale myślę, że nie wolno tak robić. Wyznaję zasadę „nie kłam bez potrzeby". W miarę upływu lat coraz rzadziej widzę tę potrzebę. No, bo po co miałabym kłamać? Żeby coś ukryć? A przecież nie , wstydzę się adopcji. Żeby sobie i dziecku oszczędzić przykrych rozważań? Ale to nie ułatwi mu życia. Nie odmienię tego, co już się stało. Teraz mogę tylko pomagać mu pogodzić się z tym. Jeśli nie podejmę takich rozmów, on zrozumie, że nie chcę mu pomóc. Ciężko żyć z kłamstwem. Jestem wściekła, kiedy ktoś mnie okłamuje. Nie mogę uczyć syna prawdomówności, jeśli sama będę kłamać. Zresztą kłamstwo zawsze może się wydać. Nie chcę drżeć ze strachu, że znajdzie się ktoś „życzliwy" — złośliwy lub bezmyślny, kto mu powie. Na pewno by się znalazł. Nauka robi postępy, coraz łatwiej wykryć brak pokrewieństwa. Obawiam się też, że my, dorośli, przeceniamy możliwość ukrycia prawdy. Jesteśmy zbyt mocno przywiązani do słów, wydaje się nam, że jeśli czegoś NIE POWIEMY, dziecko się nie dowie. A tymczasem najwięcej MÓWIĄ nasze oczy, gesty, odruchy. Nie ukryjemy lęku, dzieci to wyczuwają. Nie da się kłamać oczami. Więc trzeba mówić prawdę. Tylko kiedy i jak? „Powiemy mu we właściwym czasie" — mówią kolejni rodzice. Boję się, że nie istnieje właściwy czas. Dzieci zawsze wydają się nam za małe na rozmowy o trudnych sprawach. Bez względu na wiek są za małe. My sami, z pozoru tacy duzi, też jesteśmy za mali na bardzo trudne sprawy. Ale to przecież my, rodzice, decydujemy o tym, które sprawy są trudne. Dziecko z jednakową łatwością pyta nas o wszystko, co. tylko przyjdzie mu do głowy. Dopiero z naszej reakcji wnioskuje, że natrafiło na jakiś problem. Nikogo nie przeraża pytanie: dlaczego wieżę z klocków łatwiej jest zburzyć niż zbudować? A to jest naprawdę trudne pytanie! No, bo kto ze szkoły pamięta, że to z powodu entropii? Kto pamięta, co to w ogóle jest ta entropia? Więc odpowiadamy cokolwiek, lepiej lub gorzej, możemy nawet przyznać się do niewiedzy, ale nie robimy z tego problemu, bo takie pytanie NIE BOLI. Nie boli, bo nie dotyka naszych emocji. Pytania o adopcję są trudne dlatego, że zawsze bolą. Bolą nas pytania o prawdziwych rodziców, bo chyba sami nigdy tak do końca nie poczujemy się wystarczająco PRAWDZIWI. Ale to nasz ból, jesteśmy dorośli i musimy sobie z tym poradzić. 75 74 My mamy być PRAWDZIWI dla dziecka. Prawdziwi także przez naszą prawdomówność. :"'; Myśląc wciąż o naszym bólu, zapominamy, że adopcja jest o wiele większym problemem dla dziecka. Kłamstwem czy unikaniem rozmowy chwilowo ominiemy problem, ale nie pomożemy go rozwiązać. Nasze dziecko i tak się kiedyś dowie. Kiedyś i tak przyjdzie mu zmierzyć się z jego bólem. Ono musi uporać się z pytaniem, dlaczego tamci rodzice go nie chcieli. Jeśli teraz nie będziemy o tym mówić, jeśli nie nauczymy się o tym rozmawiać, później nie będziemy już mieli szans, żeby mu w tym bólu pomóc. Łatwo jest zburzyć wieżę z klocków... Prawda, nawet najtrudniejsza, zawsze jest mniej straszna od tego, co dziecko może sobie samo wymyślić, od wszystkich lęków, od szukania winy w nim samym. Nie chcę, żeby Piotrek tak o sobie myślał. Ja nie mogę kłamać. Jak mówić o adopcji — nie wiem. Zapewne najlepsze są najprostsze drogi. Wydawało mi się, że mam dużo czasu do namysłu. Wszystko to przemyślałam, ale Piotrek i tak mnie zaskoczył (wtedy jeszcze nie miał trzech lat i wydawał się o wiele za mały), kiedy wpadł do łazienki i zapytał: — A u kogo ja byłem w brzuchu? Z moim synem nie istnieje POWOLI. Udało mi się dość spokojnie odpowiedzieć: \— Nie u mnie, u innej mamy. To mu się nie spodobało. — Nie, byłem u taty! 76 — U taty nie, bo panowie nie mogą mieć dzieci w brzuchu, tylko panie mogą. Byłeś u innej mamy. — Jaka ona była? — Nie wiem. Nie znam jej. — Czy ona umarła? — Nie. Ale teraz na szczęście jesteś z nami. Bardzo cię kochamy i cieszymy się, że jesteś naszym synkiem. Co jakiś czas Piotrek wraca do takich pytań. Po pierwszej, najtrudniejszej rozmowie, spokojnie omawiamy te kwestie. Napisałam dla niego bajkę o nas. Próbuję mu opowiedzieć, co się nam przydarzyło i dlaczego, bez szukania winnych. Podobno ta bajka jest za trudna dla dzieci. Ale to wcale nie jest bajka, tylko prawda. Niektórzy dorośli myślą, że to ona jest za trudna dla dzieci. My jakoś musimy sobie z nią radzić. A dzieciakom z sąsiedztwa, które dopytywały się, skąd wzięłam Piotrusia, powiedziałam (w przebłysku geniuszu), że go dostałam w prezencie. Popatrzyły na niego z szacunkiem. Każdy przecież wie, że prezent to coś fajnego i każdy lubi dostawać prezenty! Świadectwo urodzenia Przeczytałam „Konwencję o prawach dziecka". Ten piękny dokument, przyjęty przez Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych, jest zbiorem norm, których przestrzeganie ma uczynić świat trochę lepszym. Przeczytałam i zrobiło mi się smutno. Polska ratyfikowała tę konwencję z dwoma zastrzeżeniami. Jedno dotyczy granicy wieku dzieci dopuszczonych do służby wojskowej. Drugie brzmi: ...prawo dziecka przysposobionego do poznania rodziców naturalnych będzie podlegało ograniczeniu poprzez obowiązywanie rozwiązań prawnych umożliwiających przysposabiającym zachowanie tajemnicy pochodzenia dziecka. To znaczy: Polska ogłosiła światu, że my, rodzice adopcyjni, możemy łgać naszym dzieciom w majestacie prawa. A przecież my wszyscy, niezależnie od wyznawanej religii, niezależnie od światopoglądu, zgadzamy się z uniwersalną prawdą słów znanych ludziom od kilku tysięcy lat: Nie mów fałszywego świadectwa... Każdy z nas dokładnie wie, co to znaczy. Dlaczego więc zbyt często i chętnie mówimy: „tak, ALE..."? Dlaczego te ALE tak się panoszą, że aż przysłaniają nasze TAK? Nowy akt urodzenia, jaki dostaje nasze dziecko po załatwieniu wszelkich formalności adopcyjnych, ma być tym, czym jest — świadectwem, że staliśmy się rodziną. 79 78 Dlaczego pozwalamy, by był FAŁSZYWYM ŚWIADECTWEM? Dlaczego wpuszczamy ten fałsz do naszych umysłów i serc? Dlaczego zarażamy nim nasze dzieci? Pan Prezydent podpisał tę konwencję w imieniu naszego narodu. Także w moim imieniu. f A więc niniejszym zgłaszam swoje votum separatum. Konwencja o prawach MOJEGO dziecka, zgodnie przyjęta przeze mnie i mojego męża, gwarantuje Piotrkowi prawo do prawdy. Coraz wyżej Piotruś zaczął ćwiczyć wspinanie się na drzewo. Mamy przed gankiem takie drzewo doskonałe do wspinania. Nasza kocica zawsze szkoliła na nim swoje dzieci. Kiedy któryś maluch wszedł za wysoko i piszczał, wychodziła na ganek, żeby ocenić sytuację. Siadała i czekała. Jeśli kotek, zamiast zejść, wchodził coraz wyżej i coraz głośniej wzywał pomocy, szła do niego. Ale nie wariowała, nie znosiła go, nie wyręczała. Mruknięciami dodawała odwagi i wskazywała drogę. Od kocicy też można się uczyć sensownego matkowania. Nie zabraniam Piotrusiowi wspinania. Pokazuję — tu ręka, tu noga. Wszystkie chłopaki muszą chodzić po drzewach. Cieszę się, że mój syn podejmuje ryzyko. Cieszę się, że tak dobrze sobie radzi. I że to mu sprawia taką radość. Widzę, że już puszcza moją rękę i zaczyna odchodzić. Wiem, że to dobrze, że tak musi być i nie wolno mu w tym przeszkadzać. Dlaczego zbyt często myślę o jego odchodzeniu? Czy dlatego, że nie zaznałam nigdy jego prawdziwej bezradności? Czy dlatego, że ledwo do nas przyszedł, już zaczął odchodzić? Po co w ogóle myślę o tym teraz? 81 80 Zabawa Piotrek bawił się pluszowymi zabawkami. Rozłożył je na podłodze. Mieszał nibową zupę w kubeczku, potem nakarmił zwierzaki łyżeczką, wreszcie położył je spać. Przyszedł do mnie i oznajmił: — Wiesz, ich mama była niedobra i umarła. Teraz mają nową mamę. Ale ona jest miła i nigdy nie umrze! 83 Z tatą O krótkiej pamięci Przeczytałam w mądrej książce, że dwuletnie dzieci wspominają wydarzenia sprzed dwóch tygodni, odleglejszych w czasie już nie. Kiedyśmy się poznali, Piotrek skończył właśnie dwa lata. A więc teraz, po roku bycia z nami, w świadomej pamięci nie powinien mieć żadnych śladów poprzedniego życia. — Piotrusiu, jutro będzie tort i przyjdą goście, bo jutro jest nasze święto — mija rok, odkąd jesteśmy razem. — Gdzie wtedy byłem? — Nie pamiętasz? — Pamiętam. W takim dużym szarym domu i ja się boiłem tam mieszkać. Jakie były te panie? — Ty mi powiedz. To ty je znałeś. — One były miłe, ale były obce. Piotrek z książką pod pachą pakuje się tacie na kolana. — Poczytajmy! Czytają — tata litery, Piotrek obrazki. Pracowicie liczą kwiatki, ptaszki, grzyby. — Tato, dlaczego księżyc nad lasem jest czerwony i duży? Tata tłumaczy wpływ atmosfery na wielkość i kolor księżyca. Kiedy zbliżało się zaćmienie księżyca, tata opowiadał, co to jest i jak powstaje zaćmienie. Podśmiewałam się: — Kurs astronomii .dla trzylatków! — Tato, mów, ja zrozumiem! — Tato, skąd się wzięła Ziemia? A powietrze? A wulkanoty? Dlaczego Ziemia jest w środku gorąca? Znów się podśmiewam. A więc już pora na kurs kosmologii, sejsmologii i czegoś jeszcze? Już za chwilę przestanę nadążać. — Mamo, bo tam się wszystko miesza, patrz, o tak, a potem puch! — Piotrek stoi i wymachuje przede mną rękami. Mnie nie pyta o wulkany, taty o inne sprawy. Każde z nas ma już specjalizację. Raz go tylko zapytał: — Tato, czy bardzo płakałeś, jak mnie nie było? 85 84 Inni — Tato, kocham cię! — wspina się na palce, żeby dosięgnąć policzka siedzącego taty. Kiedy Piotruś pojawił się u nas, sąsiadka powiedziała szeptem: — A to nie lepiej było, pani Kasiu, wziąć dziewczynkę? Dziewczynka najwyżej k... zostanie, a ten jak dorośnie, może siekierę weźmie i was zarąbie? A pijakiem to już na pewno będzie! No cóż, sąsiadka nie jest optymistką. Ale jej tego nie powiedziałam. Zaśmiałam się. Niegrzecznie, bo ona nawet nas lubi. Ludzi, z którymi się stykam, zawiadamiam: — Dostałam synka w prezencie. To najlepsze, co zdarzyło się w moim życiu. Wiem, że i tak by się dowiedzieli (na przykład od tej sąsiadki), bo ludzie lubią opowiadać sobie dziwne historie. Wolę, żeby usłyszeli to ode mnie, bo mój komunikat jest jednoznacznie pozytywny. Na szczęście spotykam się prawie zawsze z zaskakująco dobrym przyjęciem tej wiadomości, ludzie szczerze się cieszą, niektórzy są nawet wzruszeni. Śmieszy mnie tylko, że najczęściej słyszę: — Dobrze pani zrobiła! Dlaczego jestem oceniana? Przecież nikt nie mówi kobiecie, która urodziła dziecko, że dobrze zrobiła! Jej się gratuluje. Mnie protekcjonalnie chwali. Na palcach mogę policzyć ludzi, którzy nam gratulowali. Ktoś znajomy współczująco pokiwał nade mną głową. A przecież teraz nie ma czego mi współczuć. 87 Przeciwnie: dostałam wielką szansę na wewnętrzny rozwój. Mam nadzieję, że ją wykorzystałam. Ale niektórzy na wieść o adopcji milkną i patrzą gdzieś w bok. Czasami radzą: — Nie mówcie nikomu! — Nie mówcie mu, że jest adoptowany. Po co ma czuć się gorszy? Jest mały, zapomni... Myślę, że trzeba o tym mówić. Z Piotrkiem, z ludźmi, wśród których przyszło nam żyć. Mamy prawo żyć w prawdzie. W naszym domu rośnie człowiek, którego nauczyliśmy miłości. Jest naszym dzieckiem — chcianym, potrzebnym, kochanym. Ma kogo kochać. Czy przez to ma być gorszy? Trzeba o tym mówić także po to, żeby nikomu nie przychodziły do głowy androny o siekierach. Żeby nikt nie dzielił dzieci na lepsze i gorsze. Żeby traktowano nas normalnie, jak każdą inną rodzinę. Bo teraz, kiedy mamy już za sobą trudny początek, czym tak naprawdę różnimy się od innych rodzin? Dostaliśmy trochę mniej czasu na wspólne życie. Mamy o jedno święto rodzinne (i o jeden tort) więcej niż inni — obchodzimy je w rocznicę przybycia Piotrka do naszego domu. I tyle. 89 Nocne strachy Jeszcze jedna pani Piotruś często budził się w nocy z krzykiem. Wiadomo, co trzeba wtedy zrobić: trzeba dziecko wziąć na ręce i utulić. To takie proste! Kiedy w nocy płakał, biegłam do niego. Brałam go na ręce i przytulałam. Tylko że wtedy on krzyczał jeszcze głośniej, kopał i okładał mnie pięściami. Wyrywał się. Musiałam go całkiem dobudzić, żeby dotarło do niego, że to ja. Wtedy się uspokajał. Trzeba było usypiać go od nowa. W ciągu dnia już od dawna funkcjonował znakomicie. Nie bał się niczego. W nocy opuszczała go odwaga. Wtedy ożywały jego lęki. Musiało minąć aż czternaście miesięcy naszego wspólnego życia, zanim obudziwszy się w nocy, przestraszony złym snem, pierwszy raz zawołał — mamo! Potrzebował jednej trzeciej swojego życia, żeby nauczyć się — tak, zdawałoby się, prostej rzeczy — wzywania mnie na ratunek. Potrzebował aż tyle czasu, żeby do najdalszych zakamarków jego mózgu dotarła pewność, że ma po co wołać — że zjawię się i go uratuję. Byłam z Piotrusiem na wernisażu w pewnym bardzo dystyngowanym miejscu. Synek chyba już się znudził obcowaniem ze sztuką, bo próbował wyłowić patykiem złote rybki z sadzawki. Starałam się, raczej bezskutecznie, go powstrzymać. Jakaś pani, niezbyt młoda, niezbyt szczęśliwa i na oko samotna, przyglądała mu się z rozczuleniem. Nigdy przedtem jej nie widziałam. Ni z tego, ni z owego, zaczęła mi opowiadać o sobie. Jej rodzice mieli troje dzieci, a czwarte adoptowali. I w dzieciństwie, i teraz, ten czwarty, adoptowany, to jej najbardziej ukochany i zaprzyjaźniony brat. To właśnie on, ten z którego zdaniem najbardziej się liczy, naj zacieklej odradzał tej pani adoptowanie dziecka. Dlaczego? Kiedy stamtąd wracałam, gdzieś na ulicy mignęły mi jej samotne, przygarbione plecy. Dlaczego? 90 91 Na szczęście My mieliśmy szczęście. My mieliśmy to szczęście, że nasi najbliżsi — rodzina i przyjaciele — z taką radością przyjęli wiadomość, że Piotruś będzie z nami. To moja mama, kiedy poszła ze mną do domu dziecka, pierwsza powiedziała: — Wiesz, jego można pokochać. Ja już zaczynam go kochać. Ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, że można. Moja mama dodawała mi odwagi. Potem oboje z ojcem konsekwentnie się nim zachwycali. Nawet wtedy, kiedy siał spustoszenie w ich mieszkaniu. Także moja teściowa, kiedy przyjechała pierwszy raz zobaczyć Piotrusia, obładowana prezentami od siebie i jej przyjaciół, natychmiast dołączyła do grona zachwyconych. — Aleście go rozpuścili! — mawia do nas, rodziców i dziadków, mój brat. Mówi z dezaprobatą, ale pozwala sobie skakać po głowie. No, może tylko pilnuje, żeby Piotruś najpierw zdjął buciki. Wtedy, na początku, kiedy nic nie było oczywiste ani łatwe, najważniejsi dla nas ludzie wspierali nas. Oni kochają Piotrka. Oni umieli w obcym człowieku zobaczyć nasze dziecko. Nie wiem, czy im było łatwo. Ale wtedy to oni dodawali nam sił. 93 i Z oddali Wypłynęła mi teraz z pamięci taka scenka z dawnych czasów. Właśnie zdałam maturę i zaczęłam palić papierosy. Tak mi wtedy pasował papieros do mojej niezmiernej, potwierdzonej egzaminem, dojrzałości. Siedziałam w pokoju, dymiłam i syciłam się swoją dorosłością. Wtedy wszedł mój ojciec. Najpierw się zdziwił. Potem mnie obtańcował. Potem długo tłumaczył, jak głupio postępuję. On wiedział. Zaczął palić w obozie jenieckim. A po latach przestał. — Zabraniam ci! — powiedział. Ale ja wtedy byłam od niego mądrzejsza. — Jestem dorosła! Nie jestem już dzieckiem. Nie masz żadnego prawa mi zabraniać! Uśmiechnął się, trochę kpiąco. — I tak jesteś moją córką! — Tato, napompuj mi rower! Teraz już śmiał się naprawdę. — Jesteś dorosła, to sobie radź! Przed chwilą sama mówiłaś, że nie jesteś już dzieckiem. Wytrzymał do końca moich męczarni. Patrzył, jak nie mogę docisnąć pompki, jak sapię i jak mizerne są efekty moich wysiłków. Ograniczył się do rad. Na szczęście nie zlitował się i mnie nie wyręczył. Może właśnie dlatego zapamiętałam tamtą scenkę sprzed lat? Może dzięki temu ja też będę umiała się zaśmiać i powiedzieć kiedyś Piotrkowi, gdy wymówi mi posłuszeństwo: — I tak jesteś moim synem! Może powiedzenia „nie masz żadnego prawa" nie potraktuję jako ataku na moją wątłą pozycję matki adopcyjnej, tylko przejaw normy rozwojowej? Może ta nasza rozmowa sprzed lat na coś jeszcze się nam przyda? Jak myślisz, tato? * * * Jeżeli tam, gdzie teraz jesteś, istnieje śmiech, czy będziesz wtedy śmiał się razem ze mną? Tato?... 95 94 *» **.* *«n Zaklęcia Teraz wszystko jest proste. Nasz syn ma cztery lata. Jest piękny i mądry. Rozpiera go radość i energia. Myślę, że jest szczęśliwy. Wcale nie choruje. Jeszcze jestem wszechmogąca. Jeszcze mogę mu pomóc w każdym jego nieszczęściu. On wierzy, że znam zaklęcia — umiem przylepić plaster na skaleczoną nogę, wyjąć drzazgę z palca, pocałować, żeby mniej bolało. Obronić przed burzą. Przepędzić strachy. Wygonić złe sny. To on włożył mi w ręce tę moc, kiedy wreszcie nauczył się przyjmowania pomocy. Jeszcze wierzy, że mam tę moc. Nie na zawsze. Kiedyś będzie na tyle duży, że zapyta, dlaczego tamci ludzie go nie chcieli. Sam będzie musiał się z tym uporać, bo wtedy nie będą miały mocy moje zaklęcia. Jak mu wtedy pomogę? 96 Przed obliczem Czytam i słyszę o przypadkach sądowego rozwiązania adopcji. Nie rozumiem. Przed obliczem sądu daliśmy naszemu synowi słowo, że będziemy jego rodzicami. Dotrzymanie słowa jest kwestią sumienia i odpowiedzialności. Dałam słowo mojemu dziecku. Czy jakikolwiek sąd może mnie z niego zwolnić? Czytam: W polskim prawie są trzy rodzaje adopcji: — adopcja pelna nierozwiązywalna: rodzice biologiczni zrzekają się swoich praw do dziecka na rzecz nieznanych rodziców, — adopcja pelna rozwiązywalna: rodzice biologiczni zostali pozbawieni praw rodzicielskich, — adopcja niepełna rozwiązywalna. A więc nasze prawo tworzy dwie kategorie niechcianych dzieci. Od tego, w jaki sposób wyrażą swoje NIECHCENIE ich biologiczni rodzice, zależy dalszy los dzieci. Pierwsza kategoria to dzieci niechciane MYŚLĄ i MOWĄ, bo rodzice biologiczni się ich zrzekli. Jeśli ktoś potem takie dziecko zechce i je adoptuje, to ten związek jest prawnie chroniony i nie może być rozwiązany. Do drugiej kategorii należą dzieci niechciane UCZYNKIEM i ZANIEDBANIEM. To niechcenie musiało być kiedyś tak bardzo widoczne, na kimś musiało zrobić aż takie wrażenie, że ten ktoś podał biologicznych rodziców do sądu i odebrano im prawa rodzicielskie. Te drugie dzieci, zgodnie z naszym prawem, pozostają już na zawsze dziećmi bardziej niechcianymi — sąd może pozwolić rodzicom adopcyjnym też ich nie chcieć i może rozwiązać adopcję. No, ładnie! Czytam: Adopcję można rozwiązać tylko wtedy, kiedy wymaga tego dobro dziecka*. Rozumiem, że nie da się zadekretować miłości. Ale dlaczego sąd może zwolnić z obowiązków wobec dziecka? Rodzice adopcyjni muszą być przecież co najmniej nieźle sytuowani. Inaczej nie dostaną dziecka. A po rozwiązaniu adopcji dziecko już nie jest ich i nie muszą go alimentować. Dla jego dobra. Dlaczego mamy takie prawo? Dlaczego my wszyscy się na to godzimy? * cytaty z: „Twoje dziecko", kwiecień 1999 99 Wieczorem Pingwiny Razem z Piotrusiem obejrzeliśmy w telewizji film o pingwinach. Film przyrodniczy — niech dziecko poznaje świat. Była tam scena, w której nad osieroconym pingwinim dzieckiem rozegrała się bitwa dorosłych ptaków o to, kto ma się opiekować pisklęciem. Pingwiny były tak zajęte walką, że zadeptały malucha. — Mamo, dlaczego one to zrobiły? — One nie chciały. Wszystkie chciały pomóc temu dziecku, ale nie umiały się pogodzić. — Czy ludzie też się tak biją? — Nie. Ludzie ze sobą rozmawiają. Ludzie wiedzą, że gdyby się bili, mogliby zrobić krzywdę dziecku. Naradzają się, kto chce je kochać, kto najlepiej będzie umiał się nim opiekować. Zastanawiają się, a potem umawiają, kto będzie mamą i tatą tego dziecka. — Czy o mnie też tak rozmawiałaś? — Oczywiście. — Czy bardzo ci nadokuczali? ; , Piotruś przyniósł kawałek plasteliny. — Ulep mi księżyc i gwiazdy! Ale takie prawdziwe, jak na niebie! — Ale nie będą świecić. — Nie szkodzi. Zaniósł je pod stół i ułożył na granatowej serwetce. Przekładał je, poprawiał i coś do siebie szeptał. — Powiesz mi, co tam robisz, synku? — Każda z gwiazd śpi na księżycowym łóżku, ptaszyno — odpowiedział. * * Teraz Piotrek śpi. Nareszcie sypia spokojnie. Lubię wtedy usiąść i na niego patrzeć. Nie ma na świecie nic piękniejszego niż spokojnie śpiące dziecko. 101 100 Najciszej Matko mojego syna, jaka jesteś? Błękitnooka, jasnowłosa jak on? Kto ci wtedy nie dopomógł, by twoja klęska stała się moim szczęściem? Dziękuję Bogu za Piotrka, muszę i za nich — twoich niepomocnych. Przebacz. 103 Zrobić wszystko Rozmowa — Mamo, dlaczego nie mogłaś mnie urodzić? — Nie wiem. Naprawdę nie wiem. — Mamo, a jak ja bym ci teraz wskoczył do brzucha i ty byś mnie urodziła? Nie wiem tylko, czy bym się zmieścił w tym woreczku na dzieci... chyba jestem za duży. Ale może bym się zmieścił... trochę w brzuchu, trochę w nogach...? Otwórz buzię, to ja ci wskoczę! Ojej, nie zmieszczę się! Otwórz bardziej! — Mamo, dlaczego Pan Bóg nie dał ci dla mnie duszy? — Dostałeś duszę i ciało, kiedy byłeś w brzuchu u tamtej mamy. — A jak ja bym się jej wcale nie urodził? A jak ja bym nie chciał się jej urodzić, to co? Mamo, dlaczego ty mnie nie urodziłaś? Na Starym Mieście w wiosenną sobotę ślub za ślubem, w każdym kościele, w Pałacu Ślubów, wszędzie. Uliczkami suną auta nowożeńców. Jest ślicznie i uroczyście w taki dzień. Wszyscy się uśmiechają. I tylko statystyki są bezwzględne. Raz, dwa, trzy, czteiy, pięć, sześć — bęc! Co szósta para będzie miała trudności z zajściem w ciążę. Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście — trach! Co dwunastej parze, choćby pękli, nie uda się nigdy urodzić dziecka. Tacy są piękni ci nowożeńcy dwudziestoletni! Na szczęście nie wiedzą nic o kłopotach. Choroby są ledwo ich znajomymi ze słyszenia. Oni są jeszcze nieśmiertelni. O czym mogą myśleć, słysząc: ...w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i zlej doli... ? O grypie? * * * Bardzo młody doktor, już świetny specjalista, jest życzliwy i bardzo stara się pomóc. Powtarza, że trzeba zrobić wszystko, co tylko medycyna może zaproponować, żeby mieć własne dziecko. Wszystko, bo adopcja to najgorsze, co może być. Zrobić wszystko, żeby chociaż 105 104 w połowie było własne. Może cudze plemniki, może cudza komórka jajowa? To nawet nie jest takie drogie. Bardzo higieniczne, bo nawet nie trzeba widzieć tego dawcy, a już broń Boże, go dotykać! Pełna anonimowość, pełna dyskrecja. Trzeba tylko uiścić. Ile kosztuje pół dziecka? ...i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci... * * * W polskich domach dziecka żyje ponad dwadzieścia tysięcy dzieci. j Tam ich oczy stają się puste. Tam umierają ich szansę. Drzwi ośrodka adopcyjnego zatrzaskują się. Żeby wejść, trzeba nacisnąć dzwonek. '/. Wiem, że adopcja nie jest dobrym rozwiązaniem dla wszystkich. Ale tych drzwi strzeże nie tylko zamek. Przed nimi stoją dwa potwory: niewiedza i strach. 107 Po tamtej stronie Po tamtej stronie życia mieszkają całkiem inni ludzie. Przed nimi mocno ryglujemy drzwi. Nie myślmy o nich! Może znikną? * * * Do domu dziecka przyszedł lekko zawiany gość. Przyprowadził swoje dzieci. — Tutaj mieszkałem. Było mi dobrze. Dlatego je przyprowadził. To najlepsze miejsce, jakie zna. Co więcej mógł zrobić? Jego kobieta też pije i chyba ma coś z głową. Tu dzieci przynajmniej nie będą głodne. Nawet przytyją. Za trzy złote i kilkadziesiąt groszy*, które państwo przeznacza codziennie na wyżywienie starszego dziecka, będą jeść do syta. Dostaną porcję mięsa, wędlinę, mleko — zgodnie z normą. Chleba i kartofli do woli. Codziennie jabłko. Zaopatrzeniowiec jeździ do hurtowni, kucharki są gospodarne i uczciwe. Dzięki nim te trzy złote troszkę się rozciągną jak guma i wystarczy na wszystko. Na święta będą ciasta — prezent z zaprzyjaźnionej cukierni, a na Dzień Dziecka — lody. * dane z 2001 r., dwa lata wcześniej stawka żywieniowa wynosiła 5,70 zł (!) Pójdą do szkoły. Pani dyrektor zdobędzie pieniądze na ich zeszyty, kuratorium da na książki. Taki śmieszny facet, który ma hurtownię artykułów szkolnych, da im pisaki, linijki i fajne gumki (że też mu się chce!). Narysują dla niego laurkę. W szkole nikt ich nie będzie lubił. Tamte dzieciaki, które mieszkają w normalnych domach, będą się od nich trzymać z daleka. Nauczyciele przeważnie będą wrzeszczeć i skarżyć pani dyrektor, że znów nie odrobili lekcji. Me to już zmartwienie wychowawczyni z domu dziecka — to ona będzie stawać na głowie, żeby ich przypilnować. Za to będą mieli kumpli z domu dziecka. Ten wysoki chłopak, prawie mężczyzna, ten z końskim ogonem, nauczy małego jeździć na rowerze. Jest silny i cierpliwy. Tak długo będzie z nim ćwiczył, aż go nauczy. Trochę im podokucza tamta dziewczyna, którą matka oddała tu za karę, ale ona wszystkim dokucza. Będzie im dobrze. Im wszystkim tu jest dobrze. Nikt ich nie kocha. Prawie wszyscy mają rodziców. Niektórzy do nich jeżdżą z prowiantem z domu dziecka. Wracają ze świerzbem, ale pani ma na to lekarstwo. Często chorują, ale przynajmniej są leczeni. Niektórym maluchom się poszczęści — sądy dość szybko odbiorą ich rodzicom prawa rodzicielskie. Odrzucą wniosek matki o przywrócenie tych praw, bo nie interesowała się dzieckiem przez półtora roku. Jeszcze bardziej poszczęści się noworodkom, których rodzice od razu się zrzekli — one nawet niczego nie będą pamiętać. Do tych dzieci uśmiechnie się los. Przyjdą po nie ludzie, którzy zabiorą je stamtąd do swoich schludnych domów po jasnej stronie życia. 109 108 Dzieci z początku będą się ich bać, ale w końcu się przyzwyczają i nauczą się ich kochać. Dwoje z nich kiedyś tu wróci: szesnastoletnia dziewczyna w ciąży i siedemnastoletni wątły chłopak z jednym płucem. Tamci ludzie przestaną ich kochać. Jej nie darują ciąży, jemu chmurnych oczu. Im obojgu nie darują swoich własnych błędów. Ona będzie dużo płakać, on stłucze szybę. Będzie im dobrze. Będą mieszkać z innymi — zbyt wysokimi, zbyt brzydkimi, żeby ktokolwiek chciał ich stamtąd zabrać. Już za bardzo urośli, czekając na postanowienia sądów, za bardzo zbrzydli, kiedy ich rodzice walczyli — nie o nich, ale o parę groszy z opieki społecznej, o które mając dzieci, wciąż mogli prosić. Wychowawczynie będą ich lubić. Czasem przytulą, ale one są dziwne, bo mają za dużo serca i za mało pieniędzy. W duchu będą się śmiać, że chłopcy wleźli na dach. Nie powinny się śmiać, tylko gniewać, ale one są dziwne. Nauczą ich sprzątać, robić pranie, pięknie nakrywać do stołu, ale nie nauczą ich miłości, bo po pracy pójdą do swoich domów. Znajdzie się też paru dobrych ludzi, którzy na serio traktują przykazanie miłości. Będą zapraszać kilkoro z dzieci do swoich domów na weekendy, święta 111 i wakacje. Będą dzielić się swoją biedą, dadzą tyle, ile będą mogli dać. Dadzą swój czas, swoją uwagę i serce. Ale nie wezmą ich do siebie. Gdyby to zrobili, musieliby później dać mieszkania. Nie mają pieniędzy nawet na mieszkania dla własnych dzieci. Te z dzieciaków, które zrozumieją, że nie mogą od nich dostać więcej, zyskają oparcie. Chłopak, który będzie się łudził, że zostanie u nich na zawsze, kiedyś zrozumie, że się pomylił. Stanie się wtedy tak nieznośny, że trafi do poprawczaka. Będzie im dobrze. Będą śmiać się i wygłupiać, jak wszystkie dzieciaki na koloniach, na tych ich koloniach bez powrotu, w domu dziecka, w — jak go sami nazywają — bidulu, kabarecie. Aż wreszcie dorosną. Skończą jakieś szkoły i wreszcie staną się pełnoletni. Za trzy tysiące złotych, które da im państwo, nakupią sobie sprzętów potrzebnych w samodzielnym życiu — jakiś stół, krzesło, lodówkę, garnki. Oszczędzą na tapczanie, bo pani dyrektor chowa dla nich używane tapczany w dobrym stanie. Drugie trzy tysiące dostaną do ręki. Ten chłopak, który już bardzo dużo pije, nic nie dostanie. Zamieszka na Dworcu Centralnym. Kiedy na chwilę wytrzeźwieje, sam przyzna, że nie warto dawać mu pieniędzy na wódkę. Jedna dziewczyna pójdzie na studia i przeniesie się do akademika. Inna zakwitnie nagle jak motyl: stanie się bardzo ważna dla jakichś ludzi z końca Polski. Zdążą ją adoptować, zanim skończy osiemnaście lat. Dla kogoś pani dyrektor wyżebrze mieszkanie u prezydenta miasta. Innym gminy nie dadzą mieszkań, bo ich nie mają. Jeden chłopak znajdzie dobrą pracę, wynajmie pokój i ożeni się z koleżanką z domu dziecka. Inny prędko zapije się na śmierć. Reszta wróci do swoich rodzinnych domów, czyli donikąd, do wódki i beznadziei. Sami o sobie będą myśleć, że są skazani na tamtą stronę życia, bo wychowali się w domu dziecka. Nie odważą się żyć inaczej. Za kilka lat jeden z nich, zawiany facet, przyprowadzi tu swoje dzieci. — Tutaj mieszkałem. Było mi dobrze. Pije i nie układa mu się. Jego kobieta chyba ma coś z głową. Kochają dzieci. Przyprowadził je do najlepszego miejsca na świecie, jakie sam zna. Cóż więcej mógł zrobić? Będzie im dobrze... * * * Dlaczego poszłam do tamtego domu dziecka? Po co, z własnej, nieprzymuszonej woli, słuchałam tych historii? Przecież mam swój dom, mam już syna. Trzeba mocno ryglować drzwi! Nie myśleć o tych ludziach! Może znikną?... Nikt im nie pomoże. Nikt nie jest w stanie pomóc tym dzieciakom o zbyt smutnych oczach. Dlaczego wciąż prześladuje mnie myśl, że JA powinnam coś robić? Nie mam żadnej władzy. Nie umiem przemawiać z trybun. 113 112 Nocą, w zaciszu naszego domu, mogę tylko długo, z mozołem klecić zdania. Dlaczego myślę, że trzeba? Dlaczego myślę, że muszę, chociaż nie potrafię, chociaż jestem bezsilna? Nie mam nawet siły o tych ludziach myśleć. Usypiam Piotusia. — Mamo, dlaczego jesteś smutna? • ••, Cóż mam ci powiedzieć, synku? Co można powiedzieć czteroletniemu dziecku? Nie mam siły myśleć. — Śpij już. Zamykam oczy. Przez zamknięte powieki nie widać smutku. * * * Na drzewie Wdrapałam się na drzewo, żeby przyciąć jakieś zbędne gałęzie. Zdaniem Piotrka, który właśnie przybiegł, weszłam o wiele za wysoko. — Kasisko, zejdź z drzewa! — zawołał do mnie. Moja mama tak by powiedziała. On o tym wie. Z czteroletnią powagą wyraził swoją troskę. Czasem zwraca się do mnie po imieniu: Kasiu. Nawet to lubię. To przywraca naszym wzajemnym stosunkom właściwe proporcje. Jestem matką. Jestem uzurpatorką. Teraz wcale mnie to nie martwi. Wiem, że się kochamy. Nieważne, jako kto. : Mój syn przyszedł z tamtej strony życia. Stamtąd przyszło moje szczęście. Koniec