Młodzieniec z dawnych lat FRANCOIS MAURIAC -PAX- WARSZAWA Młodzieniec z .dawnych lat PRZEŁOŻYŁA ZOFIA MILEWSKA INSTYTUT WYDAWNICZY -PAX- 1970 Rozdział I Nie jestem takim chłopcem jak inni. Gdybym był taki jak inni chłopcy, mając siedemnaście lat po- lowałbym z Laurentym, moim starszym bratem, i z naszym rządcą, starym Duberc, i z Szymonem Duberc, jego młodszym synem, który jest klery- kiem i o tej porze powinien być na nieszporach, i z Prudentym Duberc, jego bratem, który namawia Szymona, żeby sobie dał spokój z proboszczem. Mógłbym strzelać z kalibru 24, zamiast wypłaszać zwierzynę po krzakach, jakbym był psem — za- miast udawać psa. Tak, udaję psa, ale równocześnie zastanawiam się, co ten Szymon ma w głowie. Podkasał sutannę ze względu na kolce i gałęzie; dlaczego jego grube łydki w pończochach z czarnej wełny pobudzają do śmiechu? Lubi polowanie tak, jak lubią je Diana i Stop. Ma żyłkę myśliwską, nie może się przemóc, ale wie, że o tej właśnie porze ksiądz dziekan odprawia nabożeństwo i patrzy na pustą ławkę, w której powinien znajdować się Szymon, a jego tam nie ma. Po nieszporach ksiądz dziekan przyjedzie do nas, żeby omówić to z mamusią. Mam nadzieję, że będę już w domu, chociaż mi nie dowierzają i milkną, gdy się tylko zbliżam. Zdaniem mamusi jestem pleciugą, a ksiądz dzie- kan uważa mnie za niesfornego ducha, ponieważ stawiam sobie pytania, których on nigdy sobie nie stawiał i jemu nikt nie stawiał, a już ja najmniej ze wszystkich; ale wie, że uważam go za głupiego. „Ty wszystkich uważasz ?a głupich." To mi za- rzuca mamusia. No, prawda, że w domu tylko siebie uważam za inteligentnego, ale wiem, że nic nie wiem, ponieważ niczego mnie nie nauczo- no. Moi nauczyciele poza podstawowymi wiado- mościami nie mieli mi nic do przekazania. Kole- dzy są ode mnie lepsi we wszystkim, co się liczy w ich oczach. Odnoszą się do mnie pogardliwie i mają powody, żeby mną pogardzać: nie upra- wiam żadnego sportu, a siły mam tyle co kurczak. Czerwienię się, kiedy rozmawiają o dziewczynach, a jeśli pokazują sobie fotografie, odwracam głowę. Niektórzy jednak odnoszą się do mnie przyjaź- nie, może nawet więcej niż przyjaźnie. Oni wiedzą, co będą robili, już mają swoje miejsce w świecie. A ja? Ja nie wiem, czym jestem. Wiem świetnie, że wszystko, co głosi ksiądz dziekan, i wszystko, w co wierzy moja matka, wcale nie idzie w parze z tym, co istnieje rzeczywiście. Wiem świetnie, że nie mają absolutnie poczucia sprawiedliwości. Mierzi mnie religia, którą praktykują. A przecież nie mogę obejść się bez Boga. I to właśnie sprawia, że w głębi duszy jestem różny od wszystkich, nie zaś to, że udaję psa i wypłaszam zwierzynę z krzaków zamiast po- lować z Laurentym, Prudentym i Szymonem Du- berc, i że nie podołałbym nawet strzelbie kali- ber 24. Wszystko, co opowiada ksiądz dziekan, wydaje mi się idiotyczne, a także sposób, w jaki opowiada; a jednak wierzę, że to jest prawda, dla siebie samego odważyłbym się napisać: wiem, że to jest prawdziwe, tak jak gdyby ślepiec, bę- dący jednocześnie rutynowanym przewodnikiem, prowadził mnie do prawdziwej prawdy drogami absurdalnymi, mamrocząc po łacinie i każąc tak samo mamrotać rzeszom coraz mniej licznym, aż wreszcie już tylko trzodzie, która najwyżej po- trafi paść się tam, gdzie się ją na pastwisko za- prowadzi... Ale cóż! Światłość, w której idą, acz- kolwiek jej nie widzą, ja widzę, albo raczej jest już ona we mnie. Niech sobie opowiadają, co chcą: to przecież są ci nieucy lub też idioci, na których tak się wścieka mój przyjaciel Donzac, modernista. Niemniej to, w co wierzą, jest praw- dziwe. Oto do czego dla mnie sprowadza się hi- storia Kościoła. Mają zająca, upolowali go na skraju pola Jouanhaut. Powrót był potwornie męczący: siedem' kilometrów po tej ponurej, ale dla mnie ukochanej drodze między dwiema ścianami sosen. „Wszystko to własność naszej pani, jak byś daleko nie spoj- rzał" — niezmiennie powtarza Duberc, przez ca- luteńką drogę, z tą osobliwą dumą muzyka... Ohydnie to pisać. Z góry wiedziałem, że w dro- dze powrotnej Szymon kleryk będzie szedł koło mnie, nic zresztą nie mówiąc. Teraz z kolei dzieckiem stał się Laurenty: bawi się kopaniem szyszki; jeśli doprowadzi ją tak do domu, wygra. Z Szymonem nie rozmawiamy o niczym. Na pewno proboszcz skarżył mu się na mego „nie- sfornego ducha" i Szymon podziwia mnie za to, że mając siedemnaście lat potrafię wzbudzać nie- pokój w tej istocie ograniczonej, która będzie mia- ła nad nim władzę, jak długo jest klerykiem na wakacjach. Pragnę tu wyznać wobec Boga, jaki jestem za- kłamany: obawy w dziekanie i może podziw w oczach Szymona budzę dzięki dość mglistym wiadomościom, zapamiętanym z wypowiedzi mo- jego przyjaciela Andrzeja Donzac, który pakuje mi w uszy wszystko, co wyczyta w Rocznikach lilozolii chrześcijańskiej. Wynosi pod niebiosa niejakiego ojca Laberthonniere, oratorianina re- daktora tego czasopisma, którego nazwisko przej- muje naszego dziekana obrzydzeniem: ,,To moder- nista, czuje się swąd herezji" — powtarza. Gardzę nim za posługiwanie się tym skojarzeniem idio- tycznym i okrutnym: swąd herezji! Oni zawsze posyłaliby na stos ludzi, którzy wierzą, oczy ma- jąc otwarte. Niemniej jestem zakłamany, ponieważ biję w nich judzącymi argumentami Andrzeja, jakby to były moje własne, i mam taką minę, jakbym wie- dział, czego oni nie wiedzą, podczas gdy jestem nie mniej ciemny od nich... Nie, jednak się oczer- niam. Jak powiada Andrzej, ja wgryzłem się w Pascala. Do czytania Pascala nie potrzebuję się zmuszać: zwłaszcza zapisków w opracowaniu Brunsciwicga, które ofiarował mi Andrzej. Ze wszystkim, co wiąże się z Port-Royal, i ja czuję się związany. Czy Szymon Duberc, choć ma przecież maturę, czytał Pascala? Podejrzewam, że żadnego z pisarzy objętych programem nie poznał w oryginale, a poprzestaje na podręcznikach... Szedł koło mnie. Czułem zapach potu, jakim przesiąknięta jest jego sutanna. Nie dlatego, że jest brudny: jest czyściej- szy od całej swej chłopskiej rodziny, która w ogóle nie uznaje mycia, a może i od nas, bo łowiąc ryby przy młynie prawie codziennie włazi do wody. Łowi szczupaki i płocie uderzając w pnie olch, przy których zastawił więcierze... Ale nie będę tu opowiadał o łowieniu ryb. Prawdę mówiąc nie tyle odór Szymona przy- prawia mnie o mdłości, co te szóste paluszki, trzę- sące się wyrostki, które ma u obu rąk i u obu nóg również, tak że jego buty robione na miarę wydają się jednakowo długie, jak szerokie: zu- pełnie nogi słonia. Ale szóste palce u nóg nie- 10 często mam okazję oglądać, podczas gdy te nie roz- członkowane chrząstki u obu jego dłoni wprost mnie fascynują. Zresztą wcale nie stara się ich kryć i otwarcie się cieszy, że nadprogramowe palce uwolnią go od wojska. Jego starszy brat, Prudenty, jest innego zdania: ,.Mogłeś wstąpić do Saint- -Cyr..." To jedyne słowa, jakie Prudenty kiedy- kolwiek przy mnie wypowiedział, zdradzające rolę kusiciela, jaką zdaniem mamusi i księdza dziekana odgrywa wobec młodszego brata. Obmyślałem powieść, którą mógłbym na ten temat napisać: Prudenty, wątły, chudy, ze sczer- niałą skórą i wszystkimi zębami zepsutymi, zako- chany, to wiem, w Marii Duros, swojej sąsiadce, córce cieśli, siostrze Adolfa Duros, który ma dwadzieścia lat i przypomina Herkulesa z obraz- ków w mojej historii greckiej — ten Prudenty przez brata porachowałby się ze światem, na którym on sam jest tylko pleśnią.... Poza tym, że jak wszyscy Dubercowie, jest inteligentny. Czego dowodem jego bunt. Według mojej koncepcji w hi- storii, którą obmyślam, Prudenty powinien wyrzec się Marii Duros i pchnąć ją w objęcia Szymona. W rzeczywistości Maria Duros zapewne tak samo brzydzi się młodszym bratem, jak starszym, a na- wet dużo bardziej, ze względu na owe paluszki i sutannę, która już mu przywarła do skóry... Zresztą bo ja wiem? Tak sobie wyobrażam, jestem pewien, że to prawda, ponieważ znam chłopaka, którego Maria Duros kocha, a w każdym razie do niego chodzi; jest przyjacielem Adolfa, jej brata olbrzyma. A zresztą może ksiądz dziekan się nie myli, kiedy powtarza: Szymona nęka nie demon pożąd- liwości, lecz ambicji. Na dziewczęta prawie nie patrzy. Oczywiście wiem, że był tak chowany, żeby na nie nie patrzeć. Ale wszystko jedno, chyba 11; jeszcze nie potrzebował naprawdę z sobą walczyć... Cóż ja mogę wiedzieć? Nic nie wiem o Szymonie, ani w ogóle o nikim. Nawet mamusia i ksiądz dziekan często mnie zaskakują. Po powrocie z polowania Lamenty zaniósł zająca do kuchni. Ja byłem zmęczony i wyciągnąłem się na kanapie w sieni. Przyszła mamusia i usiadła przy mnie. Położyła mi rękę na czole i zapytała, czy nie chce mi się pić. Miała ochotę porozma- wiać. Widać porozumiała się już z księdzem dzie- kanem na temat tego, co należy mi powiedzieć, bo uchodziłem za powiernika Szymona. W istocie nic podobnego. To, że mnie sobie upodobał, wcale nie przejawia się w słowach. Przepaść, jaka nas dzieli, bynajmniej mu nie przeszkadza. W każdym razie nigdy nie usiłował jej przeskoczyć. Zresztą mamusia również. Kocha mnie, ale się mną nie interesuje. Nie interesuje się niczym oprócz naszych posiadłości, i może tym, co za- chowuje wyłącznie dla siebie, a przypuszczam, że są to skrupuły religijne, o których mam pewne pojęcie, bo pamiętam, co i mnie dręczyło, kiedy byłem mały, z czego wyzwoliłem się całkowicie lub częściowo, odkąd dzięki Donzacowi wykryłem, że zostaliśmy tak wytresowani, iż nieskończoność zawiera się dla nas w absurdalnych zakazach, w tabelce grzechów powszednich i grzechów rze- komo śmiertelnych. Ksiądz dziekan obarczył widać mamusię misją wybadania mnie, a ja umyślnie przymykałem oczy, jakbym był śpiący. Nie wysilając się na żadne wstępy zapytała, jak zachowywał się Szy- mon w czasie polowania. — Myślał wyłącznie o zającu i zapewne o mi- 12 nie, z jaką przywita go ksiądz dziekan, kiedy jutro rano przyjdzie mu służyć do mszy. Mamusia tylko na to czekała. Od razu wygar- nęła wszystko, co miała do powiedzenia. —— Ksiądz dziekan nie ma tak ciasnego umysłu. Nie przywiązuje absolutnie wagi do faktu, że Szymon w wieku dziewiętnastu lat woli polowanie od nieszporów. Nieszpory niedzielne nie są obo- wiązkowe. Ksiądz dziekan mówił mi, że nawet dla niego stanowią ciężką próbę. W wypadku Szymona wcale nie to jest ważne. — No tak — powiedziałem. — Ważne jest, żeby go skazać, może wbrew jego woli, na życie, do którego nie został stworzony. Mamusi „krew uderzyła do głowy", jak sama to nazywała. Zrobiła się przeraźliwie czerwona: do czegóż ja się wtrącam? — Ależ mamusiu, przecież to właśnie ty mówisz. Z pewnością ja jeden nie wtrącam się do niczego, co dotyczy Szymona. Z owym brakiem logiki, który nie jest szczegól- ną cechą mamusi, a zdaniem Donzaca odznaczają się nim wszystkie kobiety, stwierdziła, że w tym właśnie błądzę, że wtrącanie się w to uważa za mój obowiązek. — Czyż wy nie wierzycie w Łaskę? Przypuszcza- cie, że Bóg nas potrzebuje w takich zmaganiach, jakie toczą się w duszy Szymona i są wyłącznie jego sprawą? — Szymon przez cały ten czas podlega naciskom, których istnienia wcale nie podejrzewaliśmy: tak, prawdziwy spisek. Musisz o tym wiedzieć, to bar- dzo ważne: widuje często, od początku wakacji, i to w sekrecie przed nami... No, zgadnij, kogo? Mera, tak, pana Duport, który jest masonem, który poprzysiągł, że odciągnie go od Kościoła... 13 — Przecież wszyscy wiedzieliśmy, że Szymon widuje się z panią Duport... — Tak, z tą wariatką, ale nie z jej mężem, któ- rego widok sutanny doprowadza do szału. Wy- obrażałam sobie, że Szymon przekracza próg Du- portów tylko po południu, kiedy mer jest w tar- taku. Przez długi czas tak było... Ale pani Duport osobiście nas ostrzegła... Pani Duport osobiście! Nie wierzyłem uszom. „Duportów się nie widuje." W języku mamusi oznacza to, że nie wymienia się z nimi dorocznej wizyty (podczas letnich wakacji, które spędzamy w Maltaverne), czym chlubią się trzy czy cztery panie z miasteczka. Ale jest to też prawda do- słownie: Duportów się w ogóle nie widzi, nie patrzy się na nich. Są wykreśleni z naszego ma- lutkiego światka. Spróbuję wprowadzić trochę ładu w historię Duportów i Szymona. Pani Duport, rzekomo ładna, bo mnie zawsze wydawała się stara, jest dużo młodsza od swojego męża („nie wiadomo, gdzie on ją wyszukał. Nie wiadomo, skąd się w ogóle wzięła.,.") i podejrzana, gdyż nie pochodzi z naszych stron, z tego, co się nazywa nasze strony: landy spod Bazadais. Duportowie mieli córkę jedynaczkę, Teresę, która urodziła się tego samego dnia co Szymon Duberc. Maria Du- berc chodziła do nich na posługi i przyprowadzała z sobą małego Szymona, który bawił się z Teresą, pozwalał się tyranizować, słuchał jej we wszyst- kim, jak syn posługaczki powinien słuchać córki .mera — ale i dlatego, że, jak mówiono ze śmie- chem, kochał się w niej, a ona w nim, najwięcej zaś w Szymonie podobało jej się to, czego ja nie cierpiałem, te jego szóste palce... Teresa umarła, chorowała tylko parę dni. Na zapalenie opon 14 mózgowych? Rodzice zdali się na doktora Dulac, zastępcę mera, radykała i również masona. Jakaż była ich rozpacz... Pani Duport, która chodziła do kościoła w niedzielę, kryjąc się za filarami, odtąd przestała przychodzić, zrobiła się wrogiem Pana Boga. Codziennie natomiast bez względu na po- godę wędrowała na cmentarz. W sezonie nosiła na grób czereśnie, ulubiony owoc Teresy. Dzieci ze szkoły przychodziły, żeby je zjadać. Dziwactwa te studziły współczucie. Co więcej, nie zechciała przyjąć mamusi. Rzecz nie do wiary. W rezultacie już nikt z miasteczka nie przekro- czył progu jej domu, poza Marią Duberc i Szy- monem podczas letnich wakacji. Od nich dowie- dzieliśmy się, że zieleń z dnia pogrzebu wciąż jeszcze leży na kamiennej posadzce przedpokoju i że Marii Duberc nie wolno tego ruszać. Szymona pani Duport, gdyby tylko mogła, trzy- małaby przy sobie w dzień i w nocy. Przywracał jej Teresę, stawał się Teresą. Ale Szymon był żywy, to był mały chłopiec. Nie sposób go było usadowić na krześle niby jakiś przedmiot ani przez cały dzień faszerować biszkoptami czy konfiturami. Na szczęście uwielbiał czytanie. Przypominam so- bie, że kiedyś później, podczas pewnej zabawy, w której należało w możliwie najmniejszej ilości słów wypowiedzieć, co każdy uważa za szczęście, Szymon najpierw napisał: „Polować i czytać". A potem poprawił: „Czytać i polować". Pani Duport miała pełny komplet Saint-Nicolas illustró, Jourńal des voyages, powieści Juliusza Verne, Le toui de Flance de deux enfants i wiele jeszcze innych wspaniałości. Sadowiła Szymona pod oknem i mówiła: „Czytaj sobie, zapomnij o mnie". Z początku Szymon czuł się skrępowany tym wzrokiem spoczywającym na nim, szczękiem dru- tów, na których stale coś robiła, potem się przy- 15 zwyczaił; co drugi albo trzeci dzień, a nawet co- dziennie, jeśli się zapalił do lektury, przychodził po południu, zasiadał pod oknem w pokoju za- pewne dość osobliwym, lecz nie potrafił go opi- sać: chłopi nie dostrzegają tego, co my widzimy, mimo że widzą to, czego my nie widzimy. Pewnego dnia poprosił panią Duport, żeby mu pozwoliła zabrać jakąś książkę do domu. Wtedy, jeden je- dyny raz, wyraźnie odczuł, że się na niego roz- gniewała. Żadna z książek, które czytała Teresa, których dotykały ręce Teresy, nie może wyjść za próg domu. Ale nazajutrz powiedziała Szymonowi, że byłoby jej miło, gdyby czytał na głos, podczas gdy ona robi na drutach, i że będzie mu płaciła za godzinę, tak jak jego matce. Dziś zastanawiam się, czy właśnie nie owa za- płata, która olśniła Duberców, uśpiła niepokój, jaki w mamusi i księdzu dziekanie powinien był wzbu- dzić codzienny kontakt dwunastoletniego ucznia seminarium z osobą tak zdziwaczałą, żoną mera masona. Prawda, że w tym okresie mer prawie nie pokazywał się w domu, całymi dniami zajęty swoim tartakiem i administracją gminy. Ponadto, o czym dowiedziałem się później, miał dwie ko- chanki, jedną w Bordeaux, drugą w Bazas. Oczywiście pani Duport, skłócona z Bogiem od śmierci Teresy, nie chodziła już do kościoła, ale Szymon zapewniał dziekana, że nigdy nie mówi z nim o religii. W rzeczywistości nie mówiła z nim o niczym, przyglądała się, jak czytał. „Z początku to mnie krępowało: jakby mnie thcia- ła pożreć oczami. Ale teraz już się nie przejmu- ję" — zapewniał Szymon. Nawet nie odbierało mu to apetytu, kiedy przynosiła „podkurek", jak Szymon nazywał podwieczorek: kubek kakao, chleb z masłem — i nie spuszczała z niego oczu, podczas gdy jadł. 16 W październiku, kiedy już wszyscy wracaliśmy do Bordeaux, Szymon przywoził do seminarium drobne sumki pieniędzy, które zarobił. Ani księdzu dziekanowi, ani mamusi nawet przez myśl nie przeszło, że powinien może z tego zrezygnować. Już we wczesnym dzieciństwie zdumiewało mnie, w jak wielkim stopniu dla tych katolików pie- niądze są czymś, czego się nie kwestionuje, czego się nie wyrzeka, chyba że się jest istotą o szcze- gólnym powołaniu, jak franciszkanie czy trapiści. Poczynając od dwunastego roku życia zacząłem kształtować sobie pewne pojęcia, które Donzac sprecyzował mi w ubiegłym i w tym roku, a mia- nowicie, że katolicy, którzy nas wychowali, bez- wiednie przyjmują postawę sprzeczną z nakazami Ewangelii i ze wszystkich błogosławieństw Kaza- nia na Górze uczynili przekleństwa: wcale nie są cisi, nie tylko nie są sprawiedliwi, ale sprawiedli- wość ich mierzi. Zarzewiem dramatu stała się sutanna, w którą przybrano Szymona, ledwie ukończył piętnaście lat. Cóż to za awans, sutanna! Pozyskał prawo do komży podczas nabożeństw i do zasiadania w stal- lach prezbiterium. Aczkolwiek w miasteczku nadal mówiono do niego po imieniu, obcy mimo jego dziecinnej twarzy nazywali go księdzem. Ale sutanna u mera! Pani Duport sądziła, że zgodzi się z nią rozstawać ze dwa razy w tygodniu. Oparł się temu, jakby chodziło o zbawienie wieczne. Maria Duberc, dla której owa sutanna była speł- nieniem marzenia całego życia o plebanii, gdzie będzie przecież panią i w kuchni, i w pralni — ośmieliła się pochwalić odmowę Szymona. Mamusia i ksiądz dziekan dojrzeli wówczas to, co ja mając czternaście lat jasno widziałem: że 2 — Młodzieniec z dawnych lat l? pani Duport nie zależało już na obecności małego przyjaciela Teresy, ale Szymona Duberc takiego, jakim był i jaki we mnie budził wstręt, z tym Jego silnym zapachem, chłopską kościstością i tymi nadliczbowymi palcami. Zobaczyliśmy teraz, że nie może się bez niego obejść; godziła się na to je- dynie w okresie roku szkolnego, który, jak sobie wyobrażam, był dla niej rodzajem liturgicznego adwentu — czasem przygotowania na przybycie Szymona... Ale nie, teraz mi się przypomina, że mamusia ani ksiądz dziekan niczego nie podej- rzewali. Oczy otworzyła im dopiero pewna wy- powiedź pani Duport, którą Szymon powtórzył księdzu dziekanowi: że to nie dla niej, ale dla jej męża sutanna jest nie do zniesienia; ona nato- miast przywykła już do niej i nawet dostrzega dobre tego strony: upewnienie, że Szymon zawsze będzie dostępny, nikt go jej nie zabierze... — Żadna inna kobieta? — zapytałem. — No tak, pewno ;— powiedziała mamusia. — Więc widocznie go kocha! Wyciągnąłem ów wniosek, sam się nasuwający, tonem najbardziej naturalnym, i zdumiało mnie wrażenie, jakie wywołałem. Prawda, że tego roku miałem czternaście lat, ale traktowano mnie tak, jak dzisiaj nie traktuje się chłopców ośmioletnich. — Co ty opowiadasz? Ty pleciugo! Mówisz o tym, o czym nie masz pojęcia. — Widocznie mam, skoro mówię. — I nie wstyd ci, w twoim wieku? Co ksiądz dziekan o tobie pomyśli? — Prawdę nieraz wypowiadają usta dzieci — rzekł. Wstał i zaczął krążyć dokoła bilardu mrucząc: „Jakże ja mogłem być taki ślepy..." — Ależ księże dziekanie, nie sądzi ksiądz chyba... W wieku pani Duport! 18 — To straszliwy wiek, niestety... Chciałbym zresztą podkreślić, że moim zdaniem Szymonowi nic tu nie zagraża; znam go... Urwał nagle, obawiając się, że powiedział za dużo. To, co wiedział o Szymonie, nawet dobre, podlegało tajemnicy spowiedzi. — Tak — powiedziałem — ale według Szymona ona pożera go oczami, podczas gdy on pożera „podkurek". Może nadejść dzień, że jej to nie wystarczy... — Cóż ty tu chcesz insynuować? A w ogóle kto cię nauczył... — To prawda — powiedział dziekan półgło- sem. — Istnieją kobiety wampiry... — I mężczyźni również — dorzuciłem niewinnie. — Mężczyźni? Jacy mężczyźni? Wpatrywali się we mnie zaniepokojeni; do czego to miała być aluzja? No tak, zapewne, nie miałem tu nic konkretnego do powiedzenia, albo może wolałem zmilczeć, wiedziałem jednak, że wampiry mężczyźni krążą wokół wszystkich piętnastolet- nich chłopców; zbliżają się tylko wtedy, gdy wy- czują przychylność. —— To przerażające — powiedziała mamusia. — Po cóż całe to zło? — dodała głosem zadumanym, nie wiedząc, że stawia jedyne pytanie zdolne zachwiać wiarę. Próbuję przypomnieć sobie, co wymyślili, żeby uchronić Szymona przed tym upiorem. Proboszcz pod pretekstem polowania spowodował, że za- prosił go jeden z jego konfratrów w Charente i przetrzymał u siebie do końca wakacji. Tego roku Szymon wrócił do seminarium nie wstępując już do Maltaverne. Co do mnie... Czy odważę się opowiedzieć sa- 19 memu sobie figla, jakiego spłatałem księdzu dzie- kanowi? Tak, to konieczne, bym sobie jasno uprzy- tomnił, kim jestem w rzeczywistości. Siódmego września, w przeddzień Narodzin Najświętszej Panny, mamusia nie tracąc czasu na żadne omó- wienia oznajmiła mi, że ksiądz dziekan będzie mnie czekał od godziny trzeciej, do spowiedzi: „W ten sposób wyspowiadasz się pierwszy, nim się zejdą wszystkie kobiety". Obcesowe wkra- czanie w życie religijne czternastoletniego chłop- ca uważała za zupełnie naturalne. Byłem dziec- kiem, za które w swoim mniemaniu czuła się od- powiedzialna przed Bogiem. Podrażniony, ziryto- wany, ale nie tak wściekły, jak byłbym dzisiaj, rozumiałem tę skrupulantkę, która przekazała mi swoją chorobliwą skłonność do skrupułów; nawet teraz, mając siedemnaście lat, jeszcze nie czuję się wyleczony. Widać nurtowało ją to, co ośmieliłem się powiedzieć o wampirach, więc winienem się całkowicie oczyścić przed trybunałem pokuty. Nie oznaczało to oczywiście, by mogła być mowa o pogwałceniu tajemnicy spowiedzi; mamusia wcale nie pragnęła ,,wiedzieć". Aby ją uspokoić, wystarczało, że zostaną ,,zebrane cugle" jej małe- mu synkowi, który zbliżał się do niebezpiecznego wieku. Próbowałem się bronić: Matka Boska wrze- śniowa nie jest świętem obowiązującym od czasu konkordatu. — W naszej rodzinie — powiedziała mamusia — pozostała świętem obowiązującym. Zawsześmy te- go przestrzegali. Nasi dzierżawcy w tym dniu nie wychodzą z wołami w pole. Zresztą ksiądz dzie- kan czeka na ciebie. Nie ma już o czym mówić. — Ale Laurentego nie zmuszasz. — On ma osiemnaście lat. Ty jesteś dzieckiem, za które odpowiadam. Zły duch mi podszepnął: 20 — Jeżeli źle odbędę spowiedź, i do komunii przystąpię niegodnie. Obydwa te świętokradztwa ciebie obciążą. Zbladła, albo raczej jej policzki zszarzały. Rzu- ciłem się jej na szyję: „Ależ nie, to tylko żarty, wyspowiadam się i przystąpię do komunii...." Przy- tuliła mnie mocno. Wściekłość ogarnęła mnie znowu na drodze do kościoła, ale zwróciła się całkowicie przeciwko niewinnemu dziekanowi. Starałem się opanować: nie należało jednak odbyć ziej spowiedzi... „Ano dobrze, dobrze — mówiłem sobie — dobrze, po- wiem mu wszystko i nawet więcej, niżby chciał, i więcej, niż kiedykolwiek usłyszał". Czytał brewiarz, siedząc przy konfesjonale. Przez chwilę jeszcze czytał, potem zapytał, czy jestem gotów, wszedł do swojpj budki, wziął stułę. Usłyszałem, jak odsuwa się deseczka, i zo- baczyłem jego olbrzymie ucho. Powiedziałem, że nie spowiadałem się od piętnastego sierpnia, za- łatwiłem się szybko z Confiteor i wyrecytowałem moją zwykłą krótką litanię, która niewiele się zmieniła od czasów pierwszej spowiedzi: zgrze- szyłem tym, że byłem łakomy, kłamałem, byłem nieposłuszny, leniwy, źle odmawiałem pacierz, źle słuchałem Mszy świętej, byłem zarozumiały, obma- wiałem ludzi... / / — Czy to wszystko? — Zdawał się rozczaro- wany. Tak, miałem wrażenie, że istotnie wszystko. — Jesteś pewien, że nic innego cię nie dręczy? Bo nawet gdyby to były tylko myśli... • , Spytałem: — Jakie myśli? Nie nalegał. Miał nieufny stosunek do mon- 21. strum, jakim byłem, ale mogło to być również monstrum niewinności. '— Czy zawsze spowiadałeś się szczerze? W tym momencie szatan wstąpił we mnie i pod- szepnął, żebym odpowiedział: — Nie, proszę ojca. — Jak to? Mam nadzieję, że nie chodziło o nic poważnego? — Nie wiem. Może o to, co najpoważniejsze. — Och, biedne dziecko! Twoja matka, twoi nauczyciele i ja sam dość usilnie strzegliśmy cię przed wszelkim uchybieniem świętej cnocie... Tak nazywał czystość. Zaoponowałem, nie mia- łem nic poważnego do zarzucenia sobie pod tym względem. W danej chwili była to prawda. Jak niewinnym chłopcem byłem jeszcze przed trzema laty... — Mówisz mi jednak, że chodzi o coś najpoważ- niejszego... Co to znaczy? — Czy to poważne, czy nie, ojciec sam osądzi. Po prostu: jestem bałwochwalcą. — Bałwochwalcą? Cóż ty opowiadasz? — Co ja dosłownie wielbię, nie śmiem ojcu powiedzieć. Otaczam potajemnie czcią... Pamięta ojciec wielki dąb w naszym parku? — Nie taki znowu wielki — powiedział pro- boszcz, żeby, przypuszczam, sprowadzić mnie na ziemię, na ten budzący zaufanie świat, gdzie wszystko się mierzy i waży. — Dla mnie on jest bogiem. Tak, od kiedy do- szedłem do rozumu, nigdy nie przestałem uwa- żać go za boga i wielbić. — Ojej, ojej! Jesteś poetą, to wiemy (Wyma- wiał „puetą"). W tym zresztą nie ma nic złego. — Wiedziałem dobrze, że ojciec mi nie uwierzy. Właśnie to do dzisiaj powstrzymywało mnie od wyznania mojego grzechu: przekonanie, że nikt mi nie uwierzy, nawet ojciec. Jakże jednak ojcu 22 wytłumaczyć, że wymyśliłem cały ceremoniał na cześć wielkiego dębu, składam mu ofiary... — No, no, dajże pokój! To jest puezja dozwo- lona, biedny głuptasie. Co tobie chodzi po głowie? Chyba że chcesz mnie nabrać? O, ale to już byłby ciężki grzech: nie wolno żartować z Boga. — Wcale nie żartuję z ojca, ale zdaję sobie sprawę, że ojciec nie może mi uwierzyć. — Wszyscy pueci, nawet katoliccy, wielbią przyrodę, to jest dozwolone. — To, co ja uprawiam, nie ma nic wspólnego z wzlotami Lamartine'a czy Wiktora Hugo. Niewąt- pliwie wszystkie drzewa dla mnie mają w sobie życie i boskość, zwłaszcza sosny w parku. Wolę je od ludzi — dodałem ogarnięty uniesieniem w pewnym sensie sztucznym, ale i szczerym, któ- remu poddawałem się z rozkoszą. Tak, ludzie już wtedy budzili we mnie lęk, na- wet ci jeszcze nie dojrzali, z którymi miałem do czynienia w gimnazjum. Naszych nauczycieli za- konników, nawet najgorszych, naprawdę się nie bałem, ponieważ trzymani są w karbach pobożno- ści i reguły. Ale koledzy! Już wtedy byli zdolni do wszystkiego. Przypominam sobie, że kiedyś przesiedziałem całą pauzę w ubikacji, tak bałem się piłki od „wybijanego", którą ciskali we mnie z bliska... — Dobrze, Alain, wróćmy jednak do spraw po- ważnych. — Dlaczego — zapytałem z trwożnym przeję- ciem, które nie było udane, a przecież świadome i samo się sobą upajające — dlaczego pozbawia mnie ojciec rozgrzeszenia, nie chcąc brać poważnie wyznań, jakie mu czynię? Proboszcz ugniatał palcami twarz właściwym sobie ruchem, jak gdyby była z gliny. Nagle za- pytał: 23 — Czy wielbisz wszystkie drzewa, nie tylko wielki dąb? — Nie, wszystkie oczywiście są istotami żywy- mi, ale bogiem jest tylko wielki dąb. — Miałeś takie objawienie? Widziałem, jak chwieje mu się wielka głowa. Nie śmiał stuknąć się palcem w czoło. — Nie, żadnego objawienia nigdy nie miałem. Jak daleko sięgnę pamięcią, wielbiłem ziemię, drzewa... — A zwierząt nie? To już i tak lepiej. Nie, zwierząt nie... Ależ tak! — Rzeczywiście — powiedziałem — zapomnia- łem, ale wszystko mi się przypomina. Zna ojciec ten nasz opuszczony folwark? — Tak, Silhet? — Gdy miałem siedem czy osiem lat, nie wiem już, kto czy co natchnęło mnie myślą, że w tych opuszczonych zabudowaniach przebywa nasza oś- lica Grisette, która zdechła ze starości przed pa- ru miesiącami. Wmawiałem to w siebie i przeko- nywałem Laurentego, choć jest ode mnie starszy, żeby także uwierzył. Dla niego to była tylko za- bawa, ale nie dla mnie. Chodziliśmy do opuszczo- nych zabudowań folwarcznych i wygłaszaliśmy idiotyczne melodeklamacje przed zamkniętymi na klucz drzwiami: ,,Grisette, Grisette, życzę ci mi- łych świąt, dostaniesz kandyzowane morele..." — Kandyzowane morele dla oślicy? Proboszcz usiłował się śmiać, sprowadzał rze- czy do ich właściwego rozmiaru. — To dlatego, że kiedy miałem siedem lat, nie wyobrażałem sobie nic lepszego na świecie od kandyzowanych moreli, ale Grisette dosłownie wielbiłem. Uprzytamniam sobie teraz, proszę oj- ca, że istotnie popełniałem tę ohydę, o jaką po- 24 r ganię pomawiali pierwszych chrześcijan, miano- wicie wielbienie oślej głowy. Zamilkłem, szczerze przybity tym, co oto wy- kryłem, i proboszcz zamilkł również; może się wahał, czy nie odpędzić mnie od konfesjonału, bo sobie z niego dworuję. Ale cóż można wiedzieć? Czy ja z niego dworowałem? Wiedział z doświad- czenia, że jestem chłopcem skłonnym do skrupu- łów, chorującym na to samo co mamusia. Nagle zapytał głośno i niemal uroczyście: — Alain, czy ty wierzysz w Boga? — Och, tak, proszę ojca. — Czy wierzysz, że Jezus jest Chrystusem, Sy- nem Boga żywego, że oddał za ciebie życie i że zmartwychwstał? Wierzyłem całym sercem, całą duszą. — Czy kochasz Najświętszą Pannę? — Kocham... — No to już nie myśl o tych wszystkich głup- stwach. Jeżeli zgrzeszyłeś, udzielę ci rozgrzesze- nia, albo raczej sam Chrystus cię rozgrzeszy. Prędko wymknął się do zakrystii, jakby uciekał. Ledwie zdążyłem odmówić pokutę i już znalazłem się na dworze, w skwarze tego siódmego wrześ- nia. Wiatr był ciepły, tchnienie, jak poeci piszą z przyzwyczajenia, ale tego dnia ów banał był pra- wdziwy: oddech, tchnienie żywej istoty. Myśla- łem, że żartuję sobie z dziekana, a odkryłem, że te żarty oczywiście mnie nie wyzwoliły, lecz uświadomiły mi miłość, która niezmiennie była dla mnie ucieczką, schronieniem, w każdym mo- mencie życia. Adoracja, w niczym nie naruszająca tamtej miłości, tamtego innego uwielbienia, ja- kie żywiłem dla Boga katolickiego, zespolo- nego z chlebem i z winem, które zrodziły się z ziemi, ze słońca i deszczu. Takie dwa schronie- nia to wcale nie za dużo. Nigdy nie będę ich miał za dużo dla ucieczki przed ludźmi. Dziś, po upływie dwóch lat, moja trwoga z dnia na dzień się rozrasta, w miarę jak zbliżam się do tego, co wydaje mi się potworne ponad wszelkie wyobra- żenie: życie w koszarach, wspólne sypialnie. Nie zwierzałem się z tego nikomu, nawet Donzacowi. Owa trwoga nie przejmuje mnie wstydem, wiem, że nie jest podłością, byle jej nie uzewnętrzniać, wypowiadając głośno: wówczas stałaby się tchó- rzostwem; czasami przychodzi mi nawet na myśl, jako ostatnia nadzieja, że może umrę, zanim sta- nę przed komisją poborową. Podczas gdy rozmyślałem o tych sprawach wra- cając do domu, w oczach wciąż jeszcze miałem dziekana takiego, jakim się okazał wobec zasta- wionej pułapki. On, figurujący na jednym z pier- wszych miejsc listy katolików głupców, którąś- my obydwaj z Donzakiem ułożyli równolegle z li- stą katolików inteligentnych, wzbudził we mnie podziw, gdyż wybrnął z taktem, jakiego nigdy nie przejawiał w życiu codziennym, jak gdyby przelotnie natchniony. Tak, został natchniony, by- łem przekonany. W gruncie rzeczy bynajmniej nie upewniłem się o własnej niewinności, jeśli chodzi o grzech bałwochwalstwa, a w miarę, jak się spowiadałem, sam weń uwierzyłem. Inaczej zresztą uczucie ulgi nie przejawiłoby się w sza- leńczym wyścigu dokoła parku, na który namówi- łem Laurentego. W wyścigach biję go prawie zawsze, mimo że jest o cztery lata ode mnie starszy, bo on się zasapuje. Jak przyjąłem Komunię świętą następnego dnia, już nie pamiętam. Z naszych komunii pamiętamy nie więcej niż ze snów. Przypominam sobie jed- nak ten dzień ósmego września sprzed trzech lat. Odmówiłem Laurentemu, który chciał, żebym z nim zapolował na skowronki na polach Jouanhaut. Pamiętam, co odczuwałem bardzo silnie, bo do tej pory często ogarnia mnie takie pragnienie: żeby się znaleźć sam, wędrować sobie przez lasy, przez pola, aż do całkowitego wyczerpania cho- dzić po piaszczystych drogach, na których nie do pomyślenia jest spotkanie kogokolwiek, poza może jakimś gospodarzem, który prowadzi woły i powie mi Aduchats dotykając beretu, czy poza pastuchem i jego stadem. Na tych landach bez wyrazu nikt nie mógł też odczytywać wyrazu mojej twarzy. A jednak postanowiłem zajść do kogoś. Spośród trzech czy czterech celów space- ru, nad którymi zwykle się wahałem; źródła Hure, wielka sosna (olbrzym, zwabiający ciekawych w promieniu kilkunastu mil), dom panien w Jou- anhaut i „stary z Lassus", wybrałem starego, mo- że dlatego, że przekroczył osiemdziesiątkę, nie- długo miał rozstać się z Lassus, skąd nigdy nie chciał się ruszyć. Od lat już nie polował, chyba na dzikie gołębie w październiku. Czym wypełniał sobie dni? Zrobił bardzo zdziwioną minę, gdy mu kiedyś powiedziałem, że są ludzie tak szaleni, iż kupują książki. Poza lekarzem nie przyjmował ni- kogo. Mawiał, że proboszcz dostanie go po śmier- ci, ale nie za życia. Spadkobierców (a spokrew- niony był z wszystkimi wielkimi właścicielami ziemskimi, nawet z nami, ale bardzo daleko) szczuł psami, jeżeli któryś próbował go nacho- dzić. Wszyscy się z tego śmieli, czując się jed- nakowo nienawidzeni. Jedyną ich nadzieję stano- wił potworny lęk przed śmiercią, który, jeśli wie- rzyć notariuszowi, nie pozwoli staremu z Lassus zrobić testamentu. Ale Sekunda, która przez po- nad czterdzieści lat z nim sypiała, a teraz go ob- sługiwała, dopięła, zdaje się, że uczynił, co na- 27 leżało. Ona właśnie miała odziedziczyć te osiemset hektarów, albo raczej jej syn Kazimierz, ponieważ całkowicie ulegała władzy tego brutala, którego jedynym zajęciem było polowanie na dzikie go- łębie w październiku, co szło na rachunek sta- rego z Lassus. Przez resztę roku, jeżeli był trze- źwy, obijał się koło domu, nosił wodę ze studni, piłował drzewo. Czy zobaczę go, czy nie, mało mnie to obchodziło. Należał raczej do kategorii przedmiotów niż istot ludzkich, jak wielka so- sna, jak sam stary z Lassus. Nie mieli w sobie nic człowieczego w przerażającym znaczeniu te- go słowa. Choć byli tacy gburowaci, nie należeli do gatunku, którego się bałem, od którego jak naj- prędzej chciałem uciec. Szedłem więc. Paprocie, jeszcze nie tknięte je- sienią, były prawie tak wysokie jak ja wówczas, bo wyrosłem dopiero ostatniego roku. Paprocie uważałem za wrogów, gdyż od dzieciństwa mnie uczono, że zawierają kwas pruski. Toteż ścinałem co dumniejsze łby, a czasami rzucałem się w ich zbitą gęstwę i wdychałem zapach zatrutych so- ków, jak gdybym rozlewał ich krew. Kiedy przechodziłem koło Silhet, opuszczonego folwarku, gdzie ongiś wielbiłem Grisette, posły- szałem coraz bardziej zbliżający się tętent i led- wie zdążyłem uskoczyć: panna Martineau minęła mnie cwałem, wcale nie widząc, a właściwie nie racząc mnie widzieć: jechała po męsku, jak Jo- anna D'Arc, jasne loki rozwiane od pędu wyda- wały się żywe: tak, uczepione do niej żywe wę- że. Może się bała, że jej się nie ukłonię? Cho- ciaż byliśmy spokrewnieni i choć państwo Mar- tineau spokrewnieni byli z „całą śmietanką to- warzyską landów", jak mawiała mamusia, ich rów- 28 nieź się nie dostrzegało, nasze rodziny były skłó- cone od paru pokoleń. Już dziadkowie z sobą nie rozmawiali. Ale do panny Martineau stosowano bojkot osobisty — z przyczyn, które wtenczas (dziś jestem lepiej zorientowany) sprowadzały się dla mnie całkowicie do tego jej jeżdżenia konno w sposób nie przyjęty, po męsku, i do faktu, że pracowała, była lektorką, panną do towarzystwa baronowej de Goth w Bazas, osoby nie z nasze- go świata, z innej sfery, jak mówiła mamusia, z którą stosunki były nie do pomyślenia, której prywatne życie nie podlegało bezapelacyjnym osądom, jak życie ludzi z naszego świata, podob- nie jak nie podlegają im obyczaje mrówek, szo- pów czy borsuków. ,,Rzekomo ta baronowa de Goth... — mówiła mamusia. — Ale nie, ty tego nie zrozumiesz." Nigdy nie widziałem panny Martineau inaczej niż na koniu: jest z nim zrośnięta, jak moi oło- wiani żołnierze ze swoimi rumakami. Ponieważ mieszka w Bazas, nigdy nie widuje się jej na mszy ani na żadnym pogrzebie... Dom starego oddzielony był płotem od zabu- dowań folwarcznych. W ogrodzeniu rosły nędzne dalie hodowane przez Sekundę; pojawiła się ona na progu, gdy tylko psy, poczuwszy, że nadcho- dzę, zaczęły wściekle ujadać. Stary zawołał z mieszkania: Oueuaco? Ręką przesłoniła oczy i jak mnie poznała, krzyknęła w stronę uchylo- nych drzwi: Lou Thikoi de Jou Prot.' Mały z lou Prat, dla starego z Lassus tak się nazywałem. Albowiem las, w którym mój dziadek postawił sobie dom, nazywał się „lou Prat" i zachował tę nazwę do niezbyt odległych czasów, kiedy my obydwaj z Laurentym przechrzciliśmy go, dlate- 29 go że w gimnazjum pewien obleśny i głupi chło- pak nazywał się Louprat. To ja narzuciłem nazwę Maltaverne, od tytułu pewnego opowiadania, któ- re mi się niezwykle spodobało w jednym z nu- merów Saint-Nicolas z lat dziewięćdziesiątych; ale stary Lassus znał tylko dawne „Louprat". Włosy Sekundy okrywała czarna fularowa chu- stka, jakie noszą staruszki; jej wargi wciągnęła ohydna pustka ust. Pokazał się i stary, zarośnięty, kudłaty, w wyblakłej trykotowej koszulce i ciep- łych pantoflach pomimo upału. Utrzymywał, że nie wie, ile ma lat, ale bił się w szeregach wer- salczyków; Paryż dla niego to nadal byli komu- nardzi. Nie mówił o tym z nikim poza Laurentym i mną, bo my nie należeliśmy do znienawidzonej zgrai spadkobierców — zwłaszcza ze mną, bo mu się podobałem, czułem to dobrze, tak jak podobam się Szymonowi Duberc, jak podobałem się księ- dzu Grillot, który stawiał mi dostatecznie przy egzaminach, nawet jeśli nic nie umiałem. — Ależ on rośnie! Ależ rośnie! Trzeba by mu położyć jaki kamień na głowę. Wyniknął spór pomiędzy starym a Sekundą. Nie umiem mówić w narzeczu, ale wszystko ro- zumiem. Stary kazał przynieść flaszkę piwa. Ona zaś wpatrywała się we mnie swymi bystrymi jak u kury oczkami i oponowała, dosyć już piwa wypił, to mu „oziębia żołądek". Wprawdzie ja nie należałem do grona spadkobierców, ale czy to można kiedy wiedzieć? Musiała jednak ustąpić i postawiła butelkę i szklanki na zardzewiałym ogrodowym stole. Ponieważ sterczała nadal o dwa kroki od nas, stary wrzasnął na nią: A 1'oustaou! Do domu! Poszła, ale na pewno podsłuchiwała zza uchylonych okiennic kuchennych. Trąciliśmy się, stary i ja. Patrzał na mnie z głę- bi swych osiemdziesięciu lat, zupełnie nie czując 30 się skrępowany milczeniem, jakie między nami r zaległo... Może z podświadomą melancholią? Ale nie, jakież idiotyczne jest słowo „melancholia" w zestawieniu z tym starym odyńcem, co mając osiemdziesiąt lat przeżywał zawsze to samo, jak- by jeden tylko dzień, ze strzelbą pod ręką i bu- telką Medoc do każdego posiłku, jedynym widzial- nym znakiem swojej zamożności — z wyglądu równie niechlujny i nieokrzesany jak najbardziej niechlujny i nieokrzesany z jego dzierżawców, dla których był postrachem. A przecież właśnie tęskną melancholię zdradziły pierwsze słowa, ja- kie do mnie powiedział: — W dziewięćdziesiątym trzecim byłem w Bor- deaux, siedziałem przez trzy dni w hotelu Montre. Była tam wanna... — Używał jej pan? — Coś ty? Zęby się rozchorować? Umilkł, i raptem podjął: — Jadałem naprzeciwko, w Chapon Fin. Co za wina mają... — Znowu umilkł, potem zachi- chotał. Odwróciłem wzrok, żeby nie widzieć dwóch pieńków, jakie mu zostały na przedzie. Zapytał: — Byłeś ty w „pałacu" Trompette? — Panie Dupuy, przecież został zburzony przed z górą stu laty! — W dziewięćdziesiątym trzecim nie był zbu- rzony, skoro tam chodziłem. Chichotał bez przerwy. Chateau Trompette to był dom publiczny, o którym rozprawiały po kątach na podwórzu gimnazjum ,,świntuchy". — No, kosztuje to słono... Jeszcze nie dla cie- bie. W tym momencie doznałem uczucia pewności, że nieśmiertelność dana jest małej tylko ilości dusz, zaś piekłem tych, którzy nie zostali wy- brani, jest ich nicość. Zresztą Chrystus Pan obie- cał nieśmiertelność jedynie niektórym ludziom: „... i życie wieczne w przyszłym świecie". Albo gdzie indziej; ,,... kto spożywać będzie ten chleb, nie umrze". Inni jednak umrą. Byłem przekonany, że jest to jeden z owych błysków „płomiennej intuicji", o których Andrzej Donzac mawiał, że są szczególną łaską, i podziwiał je we mnie, uważając, że nadrabiają mój brak ducha filozo- ficznego. Myśląc, że go olśnię, napisałem mu te- goż jeszcze wieczoru, co wykryłem odnośnie nieśmiertelności niektórych ludzi, ale odwrotną pocztą wyśmiał ten mój absurdalny pogląd: „Albo wszystkie dusze są nieśmiertelne, albo żadna nie jest". Radowałem się tedy w duchu, że nie po- zostanie nic ze starego z Lassus, ani z Sekundy, ani z Kazimierza, nic, nawet na tyle, by zasilić najwątlejszy płomyk w wieczności. — To jeszcze nie na twój wiek... Poczuł widać jakieś mgliste wyrzuty sumienia, że rozmawiał ze mną o Chateau Trompette, bo nagle zmienił temat i zapytał, co o nim mówią lu- dzie w miasteczku. — Ciągle się głowią, czy pan podpisał już jaki papier... Ściszyłem głos ze względu na Sekundę, która na pewno podsłuchiwała. — Zastanawiają się, czy Sekundzie i Kazimie- rzowi dostanie się ten kąsek, a może już się do- stał... Poruszyłem zakazany temat. Stary spojrzał na mnie złym okiem. — A ty jak myślisz? — O, na miejscu pańskich spadkobierców był- bym zupełnie spokojny. — Czemu to taki spokojny? Wiedziałem, co należało odpowiedzieć staremu z Lassus, żeby go całkiem wytrącić z równo- wagi. — Lepiej nie mówić. Sekunda słyszy. — Głucha jest, przecież wiesz. — Jak chce, to słyszy, sam mi pan mówił. Ale nalegał. Czułem, że jest speszony, zanie- pokojony. Donzac twierdzi, że umiem wzbudzać niepokój w sposób doskonały. Nie zawsze. Ale tego dnia na pewno. — Niemożliwe, żeby ktoś tak przebiegły jak pan, panie Dupuy, nie rozumiał, że dopóki ża- den papier nie został podpisany, w interesie Se- kundy i Kazimierza leży, aby pan żył. Mruknął groźnie: — Nie mów mi o tym. — Przecież tylko o to chodzi, o nic innego. W chwili, kiedy pan podpisze, sytuacja zupełnie się odmieni: w ich interesie będzie... Przerwał mi jękiem, który zabrzmiał jak szczek- nięcie: — Powiedziałem ci, żebyś o tym nie mówił. Wstał, zrobił parę kroków, powłócząc nogą cho- rą na podagrę. Odwrócił się i wrzasnął na mnie: — Bey-t' en! Wynoś się! — Nie chciałem pana urazić, panie Dupuy. — Jak by nie było, to przecież nie zbrodniarze: są do mnie przywiązani. Pokiwałem głową, naśladując jego chichot. — Naturalnie, pijawki są zawsze przywiązane; zresztą za bardzo się boją, żeby się stać zbrod- niarzami. Gdyby pan podpisał papier, dobrze wie- dzą, że na nich pierwszych padłoby posądzenie, w razie gdyby przy pańskiej śmierci coś wydało się podejrzane, i że pańscy spadkobiercy prowa- dziliby śledztwo bez litości. Co nie przeszkadza, że... 3 — Młodzieniec z dawnych lat 33 Przeszedłem na drugą stronę ogrodzenia; stary stał między daliami, wstrząśnięty do głębi nie tyle tym, że mogą go zamordować, ile tym, że mówiłem mu o jego śmierci. „Co? Co?" — mam- rotał. Zbladł jakoś dziwnie, wyglądało, że mógłby zaraz paść trupem. Zbrodniarzem mogłem się stać ja. Nie przyszło mi to na myśl. Atakowałem dalej, jakby ogarnięty szałem. — Co nie przeszkadza, panie Dupuy, zresztą niemożliwe, żeby pan o tym nie pomyślał, że na takim odludziu jak w Lassus, gdzie nie trzeba się obawiać żadnego świadka, nietrudno by, sam pan 'przyzna, zgładzić kogoś bez większego ryzyka... — Bey-t' en! — Nie bardzo się orientuję — ciągnąłem upar- cie tonem zadumy i tak, jakbym mówił do sie- bie — czy uduszenie pod pierzynami daje się wy- kryć w autopsji. Istnieje także nieuchronne zapa- lenie płuc, jeżeli starzec spędziłby całą zimową noc nago, przywiązany do łóżka przy otwartym ok- nie, oczywiście pod warunkiem, że byłoby parę stopni poniżej zera. Ale i wtedy nie mam poję- cia, czy autopsja... — Wynoś się albo zawołam Kazimierza! Zobaczyłem, że Kazimierz wychodzi właśnie z zabudowań folwarcznych. Puściłem się pędem, nie odwróciwszy nawet głowy, by rzucić ostatnie spojrzenie na Lassus, choć wiedziałem, że już tu nie wrócę, dopóki stary żyje... A więc nie, to wszystko nieprawda. Po prostu historia, którą sam sobie opowiedziałem. Wszy- stko kłamstwo, poczynając od tego, co mi stary opowiadał o Chateau Trompette. Cóż, powieść. A czy dobra, czy zła? W każdym razie kłamliwa, brzmi fałszywie. Nie zdążyłbym wypowiedzieć 34 T i trzech słów, już stary wpakowałby mi je z po- wrotem do gardła. Skądinąd nigdy nie popełnił- bym śmiertelnego grzechu posądzania o zbrodnię czy zbrodnicze zamiary Kazimierza i Sekundy, którzy w gruncie rzeczy przywiązani są do swo- jego starego dręczyciela. Mam zresztą inną wer- sję tej historii, którą sobie także opowiadam, a w niej stary nagle postanawia, że to ja będę jego spadkobiercą. Wyobrażam sobie, co zrobił- bym za te pieniądze: zamieniłbym Lassus na bi- bliotekę, umieścilibyśmy w niej razem wszystkie nasze książki, Donzac i ja. Oddzieleni od świata ludzi żywych nieprzebranym księgozbiorem, a tak- że i muzyką, bo mielibyśmy pianino dla Andrzeja, a może i organy,, czemu nie?... Czy opowiadałem sobie tę historię w drodze powrotnej? Nic już nie pamiętam oprócz tego, że byłem spokojny i szczęśliwy, jak bywam nie- mal zawsze wtedy, kiedy rano przystępuję do komunii. Rozmyślałem nad tym, że moje mło- dzieńcze życie upływa w świecie potworów, al- bo raczej wśród karykatur potworów, z których jedne mnie kochają, inne się boją. Żadna dziew- czyna nie zbliżyła się jeszcze do mnie tak, jak bywa w powieściach, chociaż w gimnazjum uwa- żają, że mam „ładną twarz"; ale jestem chudy i wcale nie mam mięśni. Andrzej mówi, że dziew- częta nie lubią zbyt chudych chłopaków. Ja wiel- bię tylko jedną, i tę widuję wyłącznie na koniu; jest równie niedostępna jak Joanna D'Arc. Za- nadto mną gardzi, żeby chociaż spojrzała. No tak... Ale mnie właśnie to w niej się podoba, że nic mi nie grozi, że nie zsiądzie z konia, nie podej- dzie do mnie i nie będzie wymagać, abym prze- stał być dzieckiem, a zachował się jak mężczyz- na... Czy myślałem o tym wtedy, wracając z Las- sus? Czy też znowu układam opowieść? Inne dzie- 35 wczęta mnie peszą: na przykład te, które śpie- wają w kościele cisnąc się wokół fisharmonii sio- stry Lodois... Zwłaszcza córki aptekarza, co noszą czarne aksamitne wstążki na szyjach, nabrzmia- łych jak u gołębic... W ciągu tych wakacji nie zdarzyło się nic, co by wykraczało poza wąski nurt naszego życia. Szymona już nie było. O pani Duport prawie się nie mówiło, krążyły słuchy, że pije, a nawet, według Marii Duberc, która nadal chodziła do niej na posługi, „wstaje w nocy, żeby się napić". Trop Szymon — Duportowie zagubił się wśród innych; potem nadszedł dzień powrotu do szkół, powrotu do Bordeaux; Maltaverne stało się za- czarowaną wyspą, o której miałem marzyć do na- stępnych wakacji, poprzedzających już przejście do ostatniej klasy. I podczas tych wakacji zda- rzyło się tylko jedno: nawet mer pogodził się z faktem, że Szymon odwiedza dom Duportów w sutannie. Mamusia i ksiądz dziekan cieszyli się z tego jak ze zwycięstwa, lub przynajmniej uda- wali, że się cieszą. Czy pan Duport widywał się już z Szymonem potajemnie? Czy poczynając od tego właśnie roku zaczął odbierać go Kościołowi? Według słów Szymona, kiedy się spotykali, nig- dy nie mówił z nim o religii, ograniczał się do okazywania mu uprzejmości, czasami pytał o zda- nie na ten lub inny temat, opowiadał o swoich przyjaciołach politycznych, których widywał na posiedzeniach Rady Powiatowej. Był nawet w za- żyłych stosunkach z młodym ministrem, Gastonem Doumergue: mógłby wszystko od niego uzyskać... Tego roku Szymon na temat mera jakby nabrał wody w usta. Trzeba było dopiero owego gro- mu z jasnego nieba, wizyty pani Duport, która 36 przyszła wczoraj do zakrystii po mszy księdza dziekana, aby odsłonić knowania swojego męża. W relacji mamusi mer jakoby obiecał Szymono- wi, że będzie go utrzymywał do końca nauk, a nawet dalej, jeżeli zechce kończyć ficole Su- perieure i potem się habilitować. Według pani Duport nie sposób odgadnąć, jak Szymon to przyjął. Miała wrażenie, że propozycja go nęci, ale się waha. Dziekan bał się, by przez jakąś interwencję nie utracić go całkowicie. Uprzytomniłem mu, jaki popełnia nonsens. Przej- rzałem go dobrze w tej sytuacji i pojąłem, że widzi już we mnie jedyną nadzieję rozplatania tego, co musiało się splątać w umyśle i sercu wiejskiego chłopca, który został przeflancowany do seminarium i nagle zrobił się na szczeblu mia- sta powiatowego stawką w walce, jaka toczyła się we Francji pomiędzy państwem a Kościołem, albo raczej między masonerią a zakonami. Ja wiedziałem, że Szymon uchyli się od roz- prawy, nim się ona rozpocznie. Szymon w semi- narium musi mieć jakiegoś przyjaciela, któremu wszystko mówi; ja należę dla niego do rasy bo- gów, jestem synem „naszej pani"; lubi mnie, prawda, ale jestem w jego oczach równie nie- dostępny jak dla mnie panna Martineau albo gwiazda zaranna. Nie powie nic, chyba że... Zawsze wolałem pisać niż mówić: gdy mam pió- ro w ręku, nic mnie nie hamuje. Mógłbym, po- wiedziałem księdzu dziekanowi, napisać do Szy- mona list, który już mam w głowie. — Ależ on jest w teologii mocniejszy od cie- bie! — A po co tu teologia? Wiem, od której stro- ny przystąpić do ataku... Naprawdę wiedziałem to dopiero od dwu minut i moja koncepcja była jeszcze w zupełnych powi- 37 jakach, ale jednak Jakaś dręga się przede mną rysowała. Dziekan nalegał; — Zmuś go do mówienia! — Powtarzam księdzu dziekanowi, że nie po- wie mi nic. Zresztą nikt przecież nikomu nic nie mówi. Ciekaw jestem, czy istnieją środowiska, w których ludzie porozumiewają się za pomocą pytań i odpowiedzi, jak w powieściach albo w te- atrze... — Co tobie chodzi po głowie? A cóż my innego robimy całymi dniami? Co robimy w tej chwili? — To prawda, proszę księdza, ale tak zapowia- dających się rozmów ile myśmy prowadzili w ży- ciu, ksiądz dziekan i ja? Między mamusią a mną, jak daleko sięgnę pamięcią, padają tylko senten- cje na każdą okazję, bardzo często w narzeczu, gdyż bywają też przydatne dla dzierżawców, dla służby. Może tak dalece dzieli ludzi wiek czy różnice społeczne, że nie istnieje wspólny język... Ale zauważyłem, że i chłopi także między sobą nie rozmawiają: gdy się spotkają, pytają się wza- jem: As dejunat? Jadłeś śniadanie? Najważniejsze i nawet jedyne zainteresowanie życia to kwestia pożywienia: czy dopiero będą, czy już je obra- cali w bezzębnych dziąsłach, jakby przeżuwali. A czy ci, co się kochają, mówią to sobie? — Westchnąłem. Proboszcz powtórzył: — Co tobie chodzi po głowie? — Gdyby mamusia tu była, dorzuciłaby jeszcze: pleciugo! Tak, i wszystko by zostało powiedzia- ne... Ale zawsze można napisać. Mogę napisać do Szymona piękny list, który on przeczyta raz, dru- gi, i schowa na sercu... — Co za szalona pycha! i— powiedział dzie- kan. — Za kogo ity się masz? (I po chwili milcze- nia;) — A co ty jemu napiszesz? Sam nawet nie wiesz — napierał. 38 — Wiem, jaki kierunek chcę obrać, czy raczej powinienem obrać... Bo ja nie chcę nic. Sądziłem, że kpię sobie z dziekana, niemniej i sam zaczynałem się przejmować. To, co chcia- łem napisać Szymonowi, rozrastało się wszerz i wzdłuż pod moim spojrzeniem wewnętrznym. Pilno mi już było nadać temu formę, aby mieć pewność, że tak cudowny utwór się nie zatraci. Rozdział II Otwieram znów ten zeszyt po upływie z górą roku; przerwałem go nie z braku materiału, o Bo- że, ale to, co przeżyłem, było ponad wszelkie komentarze, a przede wszystkim zabiło we mnie dziecko. Nie, wcale nie prawda: stałem się inny, pozostając niezmieniony. Nie odtwarzam tego, co mogłem napisać mając lat siedemnaście. Teraz oto zaczynam rok dziewiętnasty, i na pewno samo- rzutnie nie spisywałbym nic z moich przeżyć. Ale Donzac przywiązuje niedorzeczną według mnie wagę do sposobu, w jaki reagowałem na wyda- rzenia życia codziennego... Może nie tak niedo- rzeczną. Podstawą wszystkiego jest, że Donzac, o niebo ode mnie inteligentniejszy (aczkolwiek kiedyś mi napisał: „Nie jesteś zupełnie tak inteli- gentny jak ja, ale prawie..."), wykazuje jałowość, która jego samego zadziwia: wszystko rozumie, a niczego nie wyrazi. Nie nadaje kształtu, nie two- rzy. Ale to jeszcze mało: nie umie się wypowia- dać; zdolny do zaskakujących sformułowań, abso- lutnie nie potrafi rozwijać swoich myśli. Zawsze moje wypracowania spotykał ten zaszczyt, że od- czytywano je całej klasie, jego nigdy. Zdumiewało go to bardziej niż mnie: „No, pomyśleć, że to ty, a nie ja! — wzdychał. — Ze ty będziesz kimś, a ja pozostanę nikim do samej śmierci!" Ale właśnie 39 w tym jest wspaniały: nigdy nie uważał, że to niesprawiedliwe. Wierzy, że zostanę pisarzem, nawet wielkim pisarzem, podczas gdy on przez całe życie będzie udzielał podstawowych wiado- mości różnym tępym klerykom. Ale wierzy też, że w oparciu o jakikolwiek mój tekst na konkret- ny temat, który narzuciło mi życie w takiej for- mie, jak je przyjmuję, on, Andrzej Doznać, po- trafi dokonać tego, do czego ja nie byłbym zdolny, a co nazywa ,,odkryciem". Odkryciem czego? W jego pojęciu chodzi o wydobywanie ta- jemnego momentu, w którym prawda życiowa, taka, z jaką się konkretnie spotykamy, łączy się z prawdą objawioną — z tym, co zostało obja- wione i co należy wydzielić spod nawarstwień, które zakrzepły wokół Słowa Bożego na prze- strzeni dwóch tysięcy lat historii Kościoła... Tak oto uzgodniliśmy między sobą, że muszę czarno na białym, nie pomijając żadnych szcze- gółów, przedstawić, co działo się w Maltaverne, zwierzyć to jemu i tylko jemu, opowiedzieć mu okropną historię Szymona tak, jak mi się ułożyła w myślach, jak działa nadal i nurtuje mnie we- wnętrznie. Stwierdzam, że nic, co we mnie zapada, nie może już zamrzeć, i że już teraz obciąża mnie cały liczny smutny świat, mroczny i żałosny... Co się stanie, kiedy zgromadzę więcej wspomnień, niż gdybym żył tysiąc lat, jak mówi Baudelaire? Jak potworna będzie starość takiego człowieka jak ja. To właśnie nasuwa mi przypuszczenie, że umrę młodo... Ale nie! Nieprawda: nie wierzę, abym umarł młodo, nie wierzę, bym kiedykolwiek mu- siał umrzeć, czuję się niewiarogodnie wieczny. Oto więc, jak wszystko się odbyło, poczynając od tej rozmowy z proboszczem i obietnicy, jaką mu złożyłem, że będę rozmawiał z Szymonem, 40 przełamię jego milczenie listem, którego główne zarysy już miałem w głowie i na który niemożli- we, żeby nie odpowiedział. Zszedłem ku Hure, strumieniowi Maltaverne, wiedziałem, że Szymon łowi tam ryby. Była go- dzina czwarta, po drodze wziąłem z kredensu kiść winogron. Było trochę rosy, bo łąka to dawne bagno. Zauważyłem, że zarastające brzeg olchy (dlaczego nie przywrócić olchom ich tutejszej nazwy: vergnes?), że przybrzeżne vergnes wydają się niebieskie. Świerszcze i koniki polne, które płoszyłem, ciepły zapach mokradła, odgłosy tar- taku pana Duport, turkot wózków na drodze z So- re, wszystkie wrażenia, które niosła ta chwila, pozostaną we mnie na zawsze: nie wyzbędę się ich nigdy, choćbym dożył nie wiedzieć jak późnej starości. Nie widziałem Szymona na drugim krańcu łąki, ale go słyszałem. Przesłonięty vergnes usiadłem na brzegu wody wiedząc, że skoro idzie korytem Hure uderzając po pniach, żeby płoszyć szczupaki i płocie, w końcu dojdzie do mnie i będzie musiał ze mną rozmawiać. Wtedy rozpocznę wielką grę. Usiadłem w miejscu, gdzie mięta porosła dywa- nem. Płowe i błękitne ważki unosiły się nad pa- prociami błotnymi, które mamusia nazywa papro- ciami rodzaju męskiego. We wrześniowy dzień wakacyjny, kiedy mógłbym zajmować się, tak jak inni osiemnastoletni chłopcy... Ale naprawdę czym się oni zajmują? Nie śmiem się nawet za- stanawiać. Mnie jednak w tym momencie jakiż to szatan czy anioł opętał? A może duch komedian- ctwa? Ale w takim razie któż podszeptywał mi rolę? Kto kazał mi ją powtórzyć, zanim wyjdę na scenę? W równych odstępach czasu słyszałem chlupot wody, gdy Szymon stawiał krok, i raptem ujrza- łem go między dwiema olchami: był w kostiumie kąpielowym, obrzydliwie biały — ową bielą, która sprawiała, że nigdy nie mogłem znieść widoku na- gości takiej właśnie jak ta, chłopskiej kościstej budowy, mocnej, a równocześnie jakby wycień- czonej życiem intelektualnym, na jakie skazany jest ów biedny „chłopek roztropek". A może to raczej widoczne znamiona męskości, samcze owło- sienie budzi we mnie wstręt? Nigdy jednak nie zastanawiam się nad sprawami tej kategorii, na- brawszy od wczesnej młodości nawyku dopatry- wania się w tym „grzesznych myśli". Kiedy Szymon zrównał się ze mną, zawołałem: — Aduchats! Odwrócił się, krzyknął: „Och, przepra- szam!", wyskoczył na brzeg i spiesznie wciągnął spodnie na mokre majtki, włożył sweter. Uderzyło mnie, że nie miał sutanny. Powiedziałem, żeby łowił dalej. Ale on już skończył, nic dzisiaj nie złapał. Ludzie z miasteczka przychodzili wczesnym rankiem i wyciągali więcierze. Zerkał na mnie spod oka i odwracał wzrok, zarazem chciał jak najszybciej odejść i — ośmielam się to napisać, ponieważ to jest prawda i ponieważ nikt nigdy tego nie przeczyta poza Donzakiem — ulegał mojemu urokowi; bardzo było ważne, żeby w tym momencie pozostał pod moim urokiem i żebym ja sam był teraz w stanie „płomiennej intuicji". W rzeczywistości Szymon myślał tylko, jak uciec, uciec ode mnie. Należało zatrzymać go siłą. Po- wiedziałem mu, że w ostatnich czasach wciąż się wystawia na ludzkie gadanie. Zasępił się. — Ludzie gadają? Kompletnie mi to obojętne. O, kurwa! Jakże musiał być wzburzony, żeby mu się na- sunęło podobne skojarzenie i żeby wypowiedział ordynarne słowo w mojej obecności! Zwłaszcza że jeszcze raz je powtórzył: „Kurwa!" Co prawda każde zdanie Prudentego akcentowane bywało „kurwą" i podczas wakacji Szymon słuchał tego całymi dniami. Obruszyłem się mówiąc, że mnie nie jest obojętne to, co jego dotyczy. Wówczas po raz pierwszy może odezwał się arogancko do jed- nego z synów „pani": — To moje sprawy, nie pańskie. — I moje też, ponieważ mam do Szymona sen- tyment. Wzruszył ramionami i zachichotał drwiąco. — Dziekan panu powiedział, żeby mnie po- ciągnąć za język, żebym wyśpiewał wszystko, co się da? — Szymon bardzo się myli, jeżeli myśli, że stoję po stronie dziekana i pani. — Ale chyba nie jest pan jednak przyjacielem mera, co? — O, to z pewnością! Ale gdybym ja był na miejscu Szymona i prowadził tę grę, zagrałbym na całego zarówno przeciw merowi, jak przeciw proboszczowi. — Możliwe, kiedy jednak nikt pana o to nie prosi... Też coś! Niechże cię! Co pan, mając osiemnaście lat, może wiedzieć o tym, czego inni nie wiedzą? — Ja właśnie dokładnie wiem to, czego oni nie wiedzą, co wiem tylko ja jeden. — Ho, ho! Coś podobnego! Szymon przystanął na środku łąki i wpatrzył się we mnie. — Tupet to pan ma! — Cóż, wiem, co wiem, a i Szymon wie, że ja to wiem. — Co ja niby wiem? — Że w Maltaverne tylko ja nie mam bielma 43 « na oczach, ja i Szymon. Ale Szymon za głęboko w tym siedzi, żeby mieć jasne rozeznanie, za głęboko jest w to pogrążony. — Zgoda, niech będzie. Jak pan sobie chce, panie Alain. Ale ja bym wolał, żeby mi pan dał święty spokój. Ordynarny wobec mnie, po raz pierwszy w ży- ciu,., — Spokój? Przecież Szymon już ledwie może to wytrzymać. Ja mógłbym Szymona oświecić jednym słowem... No, nie, może nie jednym, prze- chwalam się: musiałbym mówić trochę dłużej... — Wcale nie chcę, żeby pan do mnie mówił. — Więc niech mi Szymon pozwoli napisać. Chce Szymon, żebym napisał? — Jeszcze nigdy pan tego nie zrobił, nawet kiedy otrzymałem niższe święcenia — powiedział z nagłą urazą — nawet kiedy dostałem pierwszą wielką nagrodę za celujące stopnie... Czy ja się W ogóle dla pana liczę? — To Szymon doskonale wie, nie może Szymon nie wiedzieć właśnie teraz, kiedy przez niego cierpię... i— No nie! Także coś! A czym ja dla pana je- stem? Syn chłopa, Szymon, którego wszyscy ty- kają... — Z wyjątkiem mnie. — Owszem, prawda, z wyjątkiem pana, ale dla pana ja zawsze byłem Szymon, a pan dla mnie pa- nem Alain, nawet jak pan miał cztery lata. Pan Laurenty, pan Alain! A dajcież spokój! O, cho- lera! Nie panował już nad sobą. Przyśpieszył kroku. Musiałem niemal biec, żeby nie zostać w tyle. Nalegałem, żeby mi pozwolił napisać. — A jakim prawem mógłbym panu zabronić? 44 ,— Proszę jednak obiecać, że Szymon przeczyta mój list. Tym razem utrafiłem widać we właściwy ton. Przystanął, znajdowaliśmy się akurat w miejscu, gdzie łąka tworzy zakos. Cienie topoli już się wydłużyły. Musiała być piąta. Szymon powiedział: — Ależ oczywiście, że przeczytam list, panie Alain, i odpowiem na niego. Proszę się uspokoić. Ale co pan może więcej wiedzieć na mój temat od innych? — Pierwsza rzecz, którą mogę powiedzieć już teraz, nie od siebie, lecz w imieniu Chrystusa... Cóż mógł począć, zamruczał tylko: „Och, no coś takiego!" To już była wielka gra. Moja siła polegała właśnie na tym, że wcale nie grałem: naprawdę wstąpił we mnie duch. — Ci głupcy nie wiedzą, że Chrystus kocha Szymona takiego, jaki Szymon jest: młody czło- wiek, którego ponosi ambicja. Kocha w Szymonie wszystko, Szymona całego, dlaczegóż nie miałby kochać i tych ambicji, które w danej chwili tak nim zawładnęły? Chociaż ani jeden mięsień nie drgnął mu w twa- rzy, czułem, że słucha uważnie. Nacierałem dalej: — Oni wszyscy są jednako ślepi, i ci, i tam- ci. A my dwaj, Szymon i ja, dobrze przecież wiemy, że choćby Kościół przypominał owe stare, nie nadające się już do użytku przewody, z któ- rych drwi mer, a które mamusia i ksiądz dziekan mylą z prawdą, my dwaj wiemy, że przez te sta- rodawne kanały wprawdzie nie gwałtownie, bar- dzo skąpo, ale przepływają jednak słowa życia wiecznego.,. To Donzaca teraz recytowałem, zupełnie zresztą nieświadomie. Szymon powiedział cicho: — Też coś... A niech no pan mi powie, moje wielkie ambicje w tym wszystkim to co? Pan nie 45 wie, co oni mi proponują. Sam pan mówi o sta- rych kanałach... Dobrze pan wie, że życie, prawda życia już nimi nie przepływa. — Cóż, w gruncie rzeczy nie zgadzam się z tym, co mówiłem o starych przewodach, bo Kościół rzymski, jego liturgia, doktryna i nawet historia, zarazem święta i zbrodnicza, a wreszcie jego sztuka, której uosobieniem są katedry, śpiewy gregoriańskie, malarstwo Prą Angelico—jest tym, co najpiękniejsze na świecie, podczas gdy to, co uosabiają panowie Loubet, Combe, Grand i Petit Palais w Paryżu, jest w moich oczach najżałośniej- szym okresem w dziejach ludzkości... Ale dajmy już pokój. Nie o to przecież idzie. Tu chodzi o Szymona Duberc, o jego losy doczesne, a równo- cześnie o życie wieczne. Otóż niech Szymon po- słucha: bez względu na to, co przydaje w oczach Szymona blasku panu Duport, temu masonowi na- szego powiatowego miasta, i gdyby nawet było to jakieś wyjątkowe stanowisko u boku senatora Monis, albo nawet w Paryżu, u boku Gastona Doumergue... — Skądże pan wie? Skąd wiedziałem? Utrafiłem dobrze, niezupełnie przypadkowo: ten Doumergue przyjeżdżał w ze- szłym roku na inauguracyjne zebranie naszego Kółka Rolniczego i pan Duport przedstawił mu Szymona. — Wiem to, co Chrystus chce, żebym wiedział. Ale niech Szymon posłucha; co by Szymon nie zrobił w życiu świeckim, zawsze będzie bardziej czy mniej wykorzystywany przez partię, lecz bez daru krasomówstwa, którego przecież Szymon nie posiada, zawsze będzie miał stanowiska podrzęd- ne, nigdy wysoko nie zajdzie, zawsze będzie Szy- monowi brakowało... Zawahałem się, bałem się go zrazić. Jedyne, co 46 przychodziło mi na myśl, to wyrażenie, którym niezmiennie posługiwała się mamusia: ,,elemen- tarne wychowanie". Szymon odgadł. — Ano tak, pewnie. Zawsze będę chłopem, wiej- skim prostakiem, w dodatku takim, co się kiedyś uczył na księdza. — Nie to chciałem powiedzieć, ale zastanówmy się: sutanna przeobraża człowieka, jednocześnie i duchowo, i społecznie. Sutanna to zmiana skóry. Marszałkowska buława w tornistrze zwykłego żoł- nierza — cóż to za bzdura! Natomiast na plecach inteligentnego kleryka już wisi kapelusz kardy- nalski, niech mi Szymon wierzy, i tylko od Szy- mona zależy, czy po niego sięgnie. Tak, wszystko zależy od Szymona inteligencji i woli. Co wcale nie przeszkadza, że można być dobrym kapłanem, wiernym obowiązkom swojego stanu, nawet ka- płanem świętym. Mało to mamy świętych bisku- pów, czy nawet świętych kardynałów? Cóż za genialne posunięcie! Ozdabiałem aureolą świętości pierwsze miejsce, o jakim Szymon ma- rzył. Pokiwał głową. — Wszystko to już dawne dzieje, skończyło się, karta się odwróciła. Combe dał już sygnał do ostatecznej rozprawy z Kościołem... — Skądże znowu! Kościół, potęga licząca pięć- set milionów dusz, poradzi sobie, niech mi Szy- mon wierzy, z tym, co się dzieje w jego prowincji francuskiej dlatego, że duchowieństwo zarówno zakonne, jak świeckie wykazało głupotę, dało się wciągnąć we wszystkie pułapki, zastawione przez polityków z nacjonalistycznej prawicy, a wierni, jak barany Panurga, poszli za nimi... — O, więc pan przyznaje, żeśmy popełniali błędy? •— Ależ wszystkie możliwe, oczywiście, i to 47 słowo wydaje mi się za słabe, bo sprzymierzanie się z oszustami ze sztabu generalnego po to, żeby trzymać niewinnego człowieka w kryminale, jest nie do wybaczenia. Tak, Kościół będzie musiał zapłacić, spłacić to co do grosza. Szymon popatrzył na mnie z osłupieniem. — Pan uznaje, że Dreyfus jest niewinny? Coś podobnego! — Ależ Szymonie, uznaję to, co bije w oczy: że idiotyczny antyklerykalizm Combe'a jest dokład- nie na tym samym poziomie co idiotyczny klery- kalizm, który panował, zawsze panuje pośród na- szych: możemy go studiować nawet tutaj, w na- szym mieście powiatowym, jakby w kropli wody pod mikroskopem: stosunek mojej matki do dzier- żawców, zmuszanie ich, żeby umieszczali córki u zakonnic, ta świecka nauczycielka, ,,pannica", którą się traktuje jak zadżumioną, w kościele spy- cha do kąta... Szymon mruknął: — Ale w takim razie... — W takim razie co? To, że nie ma ani źdźbła autentycznego chrześcijaństwa w tych rzekomych chrześcijanach i że spotka ich los, na jaki zasłu- gują już na tym świecie, w niczym nie zmienia przesłanek w problemie, jaki staje przed młodym duchownym, który pragnie wysunąć się na szczy- ty. Trzeba tylko, żeby Szymon dobrze zorientował się od samego początku, wziął kurs na Paryż, na instytut Katolicki, a potem, jak by się dało, na Rzym. Ważne jest też, żeby stać się niezastąpio- nym dla któregoś z ruchliwych działaczy na wy- żynach Kościoła; każdy z nich potrzebuje przy sobie takiej głowy jak Szymona, głowy, ,,do której wszystko wchodzi", według określenia mamusi. Przeważnie sami nie są nazbyt mocni. — Ja też nie jestem za mocny. — Ach, najważniejsze to mieć głowę, „do któ- 48 rej wszystko wchodzi". Przypuszczam, że podstawy Szymon ma? Tomizm potoczny, to, co Donzac na- zywa „tomizmem niezachwianym"... Stanęliśmy pośrodku łąki, na wprost domu. Szymon odwrócony plecami nie zauważył dwóch czarnych brył, mamusi i dziekana, które wysunęły się na ganek. Ledwie nas spostrzegli, szybko się cofnęli. — Oczywiście, będzie Szymon musiał się dobrze zapoznać z błędem, który należy zwalczać, z mo- dernizmem. Czy Szymon zaznajomił się choćby pobieżnie z Newmanem, Maurice Blondelem, z Le Roy, Loisy, Laberthonnierem... Wyznał smętnie, że zaledwie słyszał ich na- zwiska. — Donzac zaraz by sporządził dla Szymona całą bibliografię. — Ale on się nimi zachwyca? — Tak, często jednak dziwi się głupocie ich przeciwników i poziomowi wiedzy, temu, że nie próbują się im przeciwstawiać z punktu widzenia tomizmu. Świetnie potrafi uzbroić Szymona prze- ciwko nim, i to tak, że Szymon wcale nie będzie się wydawał zacofany. Zresztą teologia to pod- stawa. Ważne będzie, żeby dobrze wybrać sobie specjalność, na przykład prawo kanoniczne, sło- wem jakąś naukę tego rodzaju, o której ja nie umiałbym nic Szymonowi powiedzieć, bo moja głowa jest tak zbudowana, ze wchodzą do niej tylko niektóre rzeczy. Skręciłem w aleję, prowadzącą do wielkiego dębu, nie chciałem już ryzykować, że nas zobaczą z domu. Zmierzch jeszcze nie zapadł, ale czuliśmy 4 — Młodzieniec z dawnych lat 49 chłód strumienia. Szymon nie zamierzał już od- chodzić. To przynajmniej wygrałem. Szedł z oczy- ma spuszczonymi, w stanie skupienia, które upo- dobniało go do głazu: kiedy o nim myślę, wyłania mi się z pamięci jego skamieniała, blada twarz bez warg, jakby zupełnie bezkrwista, oczerniona nie golonym od wczoraj zarostem. Tak właśnie widzę go w chwili, gdy zbliżaliśmy się do wiel- kiego dębu. Szepnął: „Za późno. Za późno". — Nie, skoro Szymon jeszcze tutaj jest. Usiadłem na ławce pod dębem. On nadal stał. Miałem wrażenie, że widzę drgania skrzydeł wiel- kiego chrabąszcza, gotującego się do odlotu. Ochł Przytrzymać go za wszelką cenę. — Dzięki temu wielkiemu dębowi — powiedzia- łem — zrobiłem teraz niedawno świetny kawał księdzu dziekanowi. — Pan robi kawały księdzu dziekanowi? Opowiedziałem mu o spowiedzi z siódmego września. Najpierw nie chciał wierzyć: ,,No nie! Coś podobnego!" Śmiał się. Nigdy dotąd nie wi- działem, żeby się śmiał tak serdecznie. Jeszcze zanim się go wtajemniczy w arkana modernizmu, trzeba by Szymona nauczyć używania szczoteczki do zębów. — Najlepsze — powiedziałem — że ja naprawdę od dzieciństwa uprawiam to bałwochwalstwo. Przytuliłem policzek do ukochanego dębu, a po- tem na długą chwilę usta. Szymon siadł obok mnie. Już się nie śmiał. Zapytał; „Czy to była spowiedź świętokradcza?" — Nie, ksiądz dziekan orzekł inaczej. — Myślał o innych grzechach, których pan nie popełnia? Nie odpowiedziałem. Szymon mruknął: „Prze- praszam". 50 — Nie ma za co przepraszać, ale nie lubię mó- wić o tych sprawach. — A jednak wiążą się one z całą tą historią, tym całym sporem. Tak, z tym, co pan mer na- zywa „grzechem przeciwko naturze" czyli przy- musowym celibatem... Cóż, pan nie może wiedzieć — powiedział nagle jakoś serdecznie — bo pan jest anioł. Może raczej pół szatan, pół anioł — dorzucił ze śmiechem. — Dobrze wiem, do czego on ciągle nawraca, niech mi Szymon wierzy. Naturalnie, człowiek mu- si najpierw samego siebie doświadczyć, zanim przystanie na ten warunek... Jeśli jednak ma na tyle siły i odwagi, jakaż to dla niego pomoc na drodze wzwyż. Niech Szymon pomyśli, jakim ogromnym będzie ułatwieniem przy wspinaniu się ku górze, które ma się właśnie rozpocząć, że nie trzeba ciągnąć za sobą dzieci. Celibat? Ależ to daje Szymonowi największe szansę. — Zgoda, ale przecież chodzi o czystość. Gdyby pan słyszał, co pan Duport mówi na ten temat... — No, te jego dwa lewe związki i te robotnice, którym każe do siebie przychodzić, czy to coś lepszego? — Może, ale czy gorszego? — W każdym razie problemu, jaki stawia przed nami ciało przez współżycie duszy, zdolnej przy- jąć Boga, z najbardziej zwierzęcym instynktem, małżeństwo nigdy jeszcze nie rozwiązało. Szymon powiedział cicho: — Niemniej są tacy, co się kochają. — Owszem, Szymonie, są tacy, co się kochają. Ale może i do tego również trzeba mieć powoła- nie. —. Pan Duport twierdzi, że we mnie je zabito, i w panu także. Słowem przypuszcza... — Sam często winiłem za to wychowanie, jakie 51 Otrzymaliśmy, mój brat i ja. Ale właśnie Laurenty jest taki jak wszyscy. Dziewczynami zaczął inte- resować się raczej przedwcześnie. Ja urodziłem się inny... Urodziłem się już z obrzydzeniem... Wcale nie anielski, jak Szymon myśli... Ale po- wiem coś, co musi wydać się dziwne: lękliwy aż do tchórzostwa. U podstaw tego wszystkiego leży "błahe, ale prawdziwe wydarzenie. Czy zna Szymon jarmarki w Bordeaux, na placu Quinconces, w marcu i październiku? — Też coś! Czy pan myśli, że nas, kleryków, prowadzają na jarmarki? — To jest miejsce jedyne w swoim rodzaju, cu- downe i poetyczne. — Co? Jarmarki w Bordeaux? Wieśniak zawsze odruchowo podejrzewa, że jest przedmiotem kpin. — Tak, każdy teatrzyk zapowiada wyjątkowe widowisko. Odizolowany jest własną muzyką i nie słyszy, co grają inne. Tworzy to dziwaczną kako- fonię w powietrzu nasyconym zapachem karme- lu i frytek... i ma w sobie coś pikantnego przez to imię kobiece nad malutką budą, przez te dziury w płótnie, gdzie ukazuje się nagle ramię albo udo olbrzymki, czy przez malowidła, na których pa- nowie i panie sączą szampana, zaś kelner we fraku ma trupią czaszkę zamiast głowy, i to jest śmierć. A za tło służy rzeka, statki na niej jakby płynęły po niebie... — Po co pan mi to opowiada? W Szymonie zbudziła się nieufność. Prowoko- wałem go do odlotu, choć starałem się przecież go zatrzymać. Znowu zobaczyłem, jak drgają okrywy chrabąszcza. Ciągnąłem więc bardzo szybko: — Ze względu na błahe a prawdziwe wydarze- nie, przez które narodziło się we mnie to, co Szymon nazywa aniołem. Na tym jarmarku w Bór- 52 deaux wszedłem kiedyś do „muzeum Dupuytren". Były tam części ciała ludzkiego z wosku. Intencje na pozór umoralniające, ale przedstawiony był i poród. — Nasza pani na to pozwoliła? — Nie, zupełnie wyjątkowo wyszedłem sam z pewnym kolegą. I nagle zobaczyłem... Będę to widział zawsze, tak, do ostatniego tchu... Napis głosił: „Członek Murzyna zżarły przez syfilis". Przez chwilę obydwaj milczeliśmy. Nagle Szy- mon spytał: — Co dla pana znaczy czystość? Co by pan po- wiedział klerykowi, gdyby zapytał, dlaczego trze- ba być czystym? — Dlatego, żeby móc oddawać siebie. Tak mi odpowiedział pewien młody ksiądz, u którego się przypadkowo spowiadałem. Zdolność oddawania, poświęcania siebie wszystkim — mówił mi — co jest naszym powołaniem, wymaga czystości abso- lutnej. Tylko wtedy można nie stawiać sobie żadnych granic i nawet być nieostrożnym. — No nie! Co też pan mówi, panie Alain? Pan ze mnie robi wariata? Przed chwilą przepowiadał mi pan, nawet obiecywał zaszczyty doczesne. A te- raz znowu mowa, żeby się poświęcać, zachować czystość, żeby można siebie oddawać... Zaśmiał się drwiąco, dumny, że wytknął mi brak konsekwencji. Wziąłem go za rękę. Była wilgotna. Poczułem szósty paluszek bez stawu, podobny do zwierzątka, które mógłbym rozdusić i puściłoby sok, jak mawiał Laurenty, kiedy był mały. Prze- zwyciężyłem wstręt i powiedziałem: — Nie rozumiemy się. Oczywiście, na płaszczyź- nie, na której rozgrywa się walka z panem Duport, nie mogę obiecywać nic innego niż sukcesy do- czesne, dzięki którym w końcu stanie się może Szymon księciem... i to wielkim księciem jedno- 53 cześnie według świata i według Boga; gdyż god- ność biskupia, kardynalska, byłaby w danym wy- padku dla Szymona obowiązkiem stanu i miłości chrześcijańskiej w stosunku do wiernych i do całego Kościoła; pamiętajmy jednak: w każdej chwili podczas tego pięcia się ku zaszczytom, na każdym zakręcie triumfalnej drogi może z niej Szymon zejść, wyrzec się wszystkiego, zostać tym świętym, którym również, jak wiem, Szymon prag- nąłby zostać. Skąd ja to wiedziałem? A może wizjonerstwo było cechą mojej osobowości? — Ja, świętym? O, kurwa! — Tak, świętym. Może Szymon nie wytrzyma tego pięcia się ku zaszczytom, raczej da nurka w jakąś parafię na przedmieściu, może wstąpi do nowicjatu. Ale ja raczej widzę Szymona w parafii biedoty, gdzie rzucony zostanie niby kromka chleba do stawu z karpiami. — A dlaczegóż nie miałbym, tych możliwości w Paryżu, w środowisku świeckim, gdzie mam teraz spróbować moich sił? Nie puszczałem jego ręki, choć teraz była już mokra, ociekała potem. • — Nie, jeżeli Szymon tam się dostanie, trzeba porzucić wszelkie nadzieje, już woda się nad nim zamknie. Nie wykluczam, że i tam znajdzie Szy- mon pewne korzyści, ale już żadnej szansy uciecz- ki w stronę Boga. Oburzył się: — Co pan może o tym wiedzieć? Bóg nie będzie pana prosił o pozwolenie. Płacą nam za to, że- byśmy wiedzieli, iż Jego drogi nie są naszymi dro- gami. Dosyć nam tego nakładli w uszy. — Cóż, po prostu wiem — powiedziałem. — Nie musi mi Szymon wierzyć; ale jeśli Szymon zdecyduje się na Paryż, będzie zgubiony. 54 Wiedziałem, że już dokonał wyboru. Wiedzia- łem, że wszystko to źle się dla niego skończy. Cofnął rękę, ja swoją otarłem chusteczką. Powie- dział cicho: ,,Wyjeżdżam jutro przed świtem". Prudenty miał go odwieźć bryczuszką na pociąg do Villandraut; tu nikt nie zauważy jego odjazdu. — Jeżeli pan nic nie powie. — Nie, Szymonie, nie powiem. Drogą przechodziło stado owiec, usłyszałem na- woływania pastucha. Szymon zakasłał. Powiedzia- łem stereotypowe zdanie mamusi: ,,Czuje się już chłód strumienia". Szymon jeszcze raz zapytał, czy nie powiem. Przyznał, że może lepiej, jeśli przy- gotuję dziekana i mamusię tak, by mniej odczuli szok, nie uprzedzając ich jednak, że to nastąpi tak rychło. Poszedł sobie ścieżką. Ruszyłem ku do- mowi, Laurenty właśnie wychodził, zawołał do mnie, że ,,spłyv,a": był u nas proboszcz, a co wię- cej i stara Duport... Stara Duport? Laurentemu nie wydawało się to dziwne, jego nic nie dziwiło. W sieni paliła się już wisząca lampa, choć je- szcze było jasno. Najpierw zobaczyłem panią Du- port w żałobnym woalu, siedziała naprzeciw księ- dza dziekana i mamusi jakby skamieniała; oczy miała żółte, w wyglądzie coś otępiałego i nie- chlujnego, pomimo uwagi, jaką niewątpliwie po- święciła swemu strojowi wybierając się do nas: kobietę, która pije, zawsze zdradzi jakiś jeden kosmyk. Ten wzrok, jakim mamusia patrzyła na pijaczkę, która ponadto miała może jakiś pociąg, skłonność do Szymona! „To nie do wiary, co lu- dzie w sobie kryją" — musiała myśleć. To nie do wiary, że pani Duport znalazła się tutaj, w na- szym domu. — Pani zna mojego syna Alaina? Pani Duport zwróciła ku mnie swoją maskę, martwą pomimo oczu ptasich czy krowich, przy- 55 wodzących na myśl owoc jakiegoś mitologicznego skrzyżowania. Nie spuszczając ze mnie wzroku odparła, że Szymon często jej o mnie opowiadał. Wówczas dziekan rzekł, że na pewno może mówić o wszystkim w mojej obecności, trzeba, żebym o wszystkim wiedział. Ale pani Duport już nie chciało się mówić. Wpatrywała się we mnie wiel- kimi oczyma świętej krowy. Należała do gatunku, w którym wiem, że budzę apetyt. Ksiądz dziekan zrelacjonował mi więc pokrótce, z czym pani Duport przyszła: Szymon, być może, w ciągu roku uzyska dyplom w Paryżu, gdzie do- stanie posadę w sekretariacie partii radykalnej, przy ulicy Valois; ale za owym parawanem krył się plan, który pani Duport wyśledziła, a który przewidywał maksymalne wyzyskanie wszystkich wspomnień Szymona z jego pobytu w niższym i (wyższym seminarium. Z każdego z tych wspom- nień zdaniem pana Duport można będzie masę wy- dobyć. Kazał pożyczyć sobie Szymona notatki z wykładów, studiował najdokładniej podręczniki historii i filozofii. — Jakże Szymon mógł się na to zgodzić? — Wmówiono w niego, że przejrzenie takich ze- szytów prymusa w klasie przyczyni się wydatnie do jego nominacji. Tutaj wtrąciła się pani Duport: ,,Szymon jest zbyt bystry, aby nie rozumiał, iż popełnia zdradę". Zaprotestowałem: — Szymon nie przypuszczał, że pokazanie ze- szytów szkolnych może pociągnąć za sobą jakieś następstwa. ' • ' Istotnie, co można było z nich wydobyć? Z po- dręczników może, owszem. Podręczniki z mojego gimnazjum, na użytek katolickich zakładów wy- chowawczych, nafaszerowane były pociesznymi zwrotami, których zestaw zrobiliśmy razem z Don- zakiem. W każdym razie nie można uznawać za zdradę wyjawiania czegoś, co i tak było każdemu dostępne. Szymon chciał dotknąć zakazanego owo- cu. Dziekan zapytał, czy mi o tym mówił. — Zrozumiałem, że kości są rzucone. Dziekan się oburzył: — O, nie! On do nas wróci. Potrząsnąłem głową. Szepnąłem: — Jest stracony. — Może stracony dla nas — powiedział gorąco dziekan. — Ale nie zgubiony ten biedny chłopiec, o nie! Zgubiony nie jest. Jakże drogi mi był w owej chwili biedny ka- płan. Zapewniłem go, że myślę tak samo jak on. Co do mamusi, na pewno nie zabierze głosu, do- póki pani Duport tu jest; ale pani Duport jakby przyrosła do fotela, który wypełniała swą masyw- ną postacią. Patrzyła na mnie wcale nie ukrad- kiem: czułem na sobie jej wzrok. Aż mamusia, w każdej sytuacji wiedząca, co się robi, a czego się nie robi, podniosła się i zmusiła do powstania nas także, z wyjątkiem pani Duport, chociaż i ona musiała w końcu zrozumieć, że mamusia daje jej znak pożegnania, osłodzony zdawkowym podzię- kowaniem za informacje, jakich udzieliła. Wreszcie i pani Duport wstała, podeszła do ranie i powie- działa: —,— Niech pan mnie odwiedzi przed końcem wa- kacji. Porozmawiamy o nim. Przeprosiłem, odmówiłem, rok szkolny zaczynał się za dwa tygodnie. — Ależ nie dla pana, już nie tego lata: pan prze- cież zdał maturę. Szymon mi mówił, że zostaje pan w Maltaverne, żeby zapolować na gołębie. A więc rozmawiali o mnie! Takie oto istoty się mną interesowały. Panna Martineau z nikim o mnie nie rozmawia. 57 — Och, ja i polowanie... — No to właśnie będzie pan miał czas. • W uśmiechu mocno zaciskała usta, jak osoby, które muszą skrywać uzębienie. Proboszcz, już zirytowany, powiedział arbitralnym tonem: ,,Od- prowadzę panią, proszę pani" i wyciągnął ją na ganek. Gdy ruszyłem za panią Duport i dzieka- nem, mamusia zaoponowała: „Nie, zostańl" Wró- ciliśmy do salonu. Opadła na fotel, twarz ukryła w dłoniach: żeby się modlić czy wściekać? Zdaje mi się, że próbowała się modlić i walczyła ze wściekłością, która jednak wybuchła. Biedna mamusia, wszystko, co bałem się, że powie, wylało się z niej potokiem. Wyliczyła do- kładnie, ile wydała na Szymona od dziesięciu lat. Im więcej się dla nich robi, tym bardziej cię okra- dają. Och! Dobrze nas w rezultacie naciągnęli! — A chociaż nie, przesadzam, nie naciągnęli mnie, bo nie miałam cienia złudzeń. Jak mówi ksiądz dziekan, trzeba się poświęcać, dawać, i to wiedząc, że się nic w zamian nie otrzyma. — Może to -jest prawda, jeśli chodzi o księdza dziekana — powiedziałem — ale nie dla nas. Nie przejmuj się, wół ci to wszystko odrobi. Mamusia, zaskoczona, spytała: — Jaki wół? — Ano ten stary wół roboczy, Duberc, który zarządza twoimi dziesięcioma folwarkami za trzy- sta franków rocznie i jest jedynym człowiekiem znającym granice posiadłości, tak że gdyby nas dzisiaj opuścił, bylibyśmy zdani na łaskę sąsia- dów... — A czyja to wina, że ty i twój brat jesteście do niczego, że nie potraficie się nawet zaznajomić z granicami... — Doskonale wiesz, że tego się nie da wyuczyć, na to trzeba być człowiekiem miejscowym i spę- dzić tu cale życie. Nieraz sama widziałaś, jak 58 Duberc rąbie w poszyciu leśnym, kopie w miejscu, które się niczym nie odznacza, i nagle spomiędzy pniaków ukazuje się kamień graniczny. Nie umia- łabyś się bez niego obejść. Mógłby cię szantażo- wać, żądać trzy razy tyle, ile mu płacisz, to jeszcze byłoby niewiarogodnie mało. — O, już przesadzasz! Ma mieszkanie, światło, opał, ma mleko, pół wieprza. — No .tak, nie wiedziałby, co robić z pieniędz- mi, których mu nie dajesz. A zatem daje ci pracę darmo. Jęknęła: — Ty zawsze trzymasz ich stronę prze- ciwko mnie... W tym momencie zjawił się znowu dziekan. Odprowadził panią Duport do domu i udał, że idzie dalej, na plebanię. — Ale jeszcze wróciłem, musimy porozmawiać. — W każdym razie nie z tym głuptasem, który chełpił się, że zmieni zamiary Szymona, a teraz je pochwala, mnie zaś odmawia słuszności. — Niczego nie obiecywałem. Wydawało mi się, że wiem, co należy powiedzieć Szymonowi. Nie omyliłem się, ale było za późno. — Tak czy inaczej my zrobiliśmy, cośmy mo- gli, ksiądz dziekan i ja. Mamusia patrzyła na proboszcza. Domagała się od niego aprobaty, wyrazów uznania. Milczał, po- dobny do Szymona przez mocną chłopską budowę kości i swoją chudość: wielki wysuszony szkie- let —-a twarz, którą wciąż ugniatał, przypominała bryłę gliny, z dwojgiem oczu niby szkliste krop- le. Milczał, mamusia nalegała dalej: tak czy nie, czy nie zrobili więcej niż możliwe? Proboszcz odpowiedział półgłosem jednym słowem w na- szym narzeczu, które nie wiem, jak należy pisać: — Beleou (końcowe ,,u" z leciutkim naciskiem, co znaczy „być może"). Tego beleou nie zrozumiał- 59 by żaden wieśniak poza promieniem dwudziestu kilometrów wokół Maltaverne. — Chcieliśmy dać Kościołowi księdza. — Tak nie można stawiać sprawy — powie- dział proboszcz. — Nie dysponujemy życiem in- nego człowieka nawet po to, by je oddać Bogu, zwłaszcza jeśli zależy od nas materialnie. Mogliś- my zrobić tylko jedno, w każdym razie mnie się zdawało, że chcę to zrobić dla Szymona, miano- wicie wyjawić wolę Bożą temu chłopcu, czyli pomóc mu, by się sam w sobie lepiej rozeznał. Uderzyło mnie to, co proboszcz powiedział: „... mnie się zdawało, że chcę zrobić". Nie mogłem się powstrzymać i mruknąłem; „No tak, ale kiero- wały też księdzem inne pobudki". Mamusi znowu „krew uderzyła do głowy". — Przeproś księdza dziekana, natychmiast! Proboszcz pokręcił głową: za co tu przepraszać? Nie obraziłem go. Spojrzałem na niego, zawahałem się, wreszcie powiedziałem: — Cóż, ksiądz dziekan zdaje się miotać podob- nie jak my grając w owej niedorzecznej farsie, trzeba jednak pamiętać o tej zakazanej, zatęch- łej plebanii, gdzie ksiądz dziekan spędza samot- nie wieczory, i o ołtarzu, przy którym odprawia ksiądz rano mszę w niemal pustym kościele. Ksiądz dziekan wie. — Co to ma wspólnego z Szymonem? — za- pytała mamusia. — I pamiętać o przegranej, tej ustawicznie się powtarzającej przegranej, mniej rażącej w spot- kaniach z przeciwnikami niż z rzekomo wiernymi. Bo wrogowie swoją nienawiścią świadczą cho- ciaż, że Kościół potrafi jeszcze budzić namiętne uczucia. Proboszcz mi przerwał: 60 — Lepiej już pójdę, znów zaczniesz pleść od rzeczy, jak to pani mówi. Wstał. W tej chwili wszedł Laurenty. Nie cier- piałem zapachu, jaki bił od niego pod koniec lata, ale ucieszyłem się, że przyszedł. Już samą swą obecnością tworzył atmosferę, w której wszy- stko się rozładowywało. Nic już nie miało znacze- nia poza sidłami, które zastawiał, poza szczenia- kiem Diany, którego tresował zakładając mu kol- czastą obrożę, jak typowy brutal. „Przekonanie, dobre dla hołoty, że istnieje na świecie coś waż- nego..." To sformułowanie Barresa Donzac chęt- nie powtarzał. Powiedziałem; — Odprowadzę księdza dziekana do bramy. Mgła znad strumienia nie dosięgła jeszcze alei. Proboszcz powiedział: — Pachnie jesienią. — Szepnąłem, nie wiem, z litością, czy złośliwie: — Ta długa zima przed księdzem dziekanem... — Nie zareagował. Po chwili milczenia spytał, czy wiem, kiedy Szymon wyjedzie. — Ja ciebie nie pytam. Ale czy wiesz? Nie odpowiedziałem. Nie nalegał, ponieważ jed- nak dochodziliśmy już do bramy, spytałem, czy stale odprawia mszę o siódmej rano. — Czy mogę przyjść jutro służyć do niej księ- dzu dziekanowi? Zrozumiał, chwycił mnie za rękę; będzie czekał. — Przyjdę trochę wcześniej, do spowiedzi. Bo może mamusia też będzie. — Nie, to nie jej dzień. Rzucił tę odpowiedź trochę spiesznie, jakby dla uspokojenia mnie, a także uspokojenia siebie. Nie rozmawialiśmy już do samych drzwi plebanii. Do- piero tutaj rzekł półgłosem: „Omyliłem się". Kie- dy zaś zaoponowałem: „Ależ nie, księże dzieka- 61 nie", powtórzył z naciskiem: „Może się okazać, żem się omylił we wszystkim". — Z wyjątkiem tego, co najważniejsze, księże dziekanie. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Ksiądz dziekan wierzy w to, co robi. Może wlewał ksiądz nowe wino do starych beczek, tych, które mu dano w seminarium. Ale to nowe wino ksiądz dziekan odnawia codziennie, pomimo sta- rych naczyń, pomimo starej teologii, która trze- szczy ze wszystkich stron. Proboszcz westchnął, pociągnął mnie lekko za • ucho, mruknął: „Mały modernista", i dodał ser- decznie: „Do jutra!" Rozdział III Czym była. dla mnie ta msza o świcie i scena między Duberkiem a mamusią, kiedy się dowie- działa, że Prudenty odwiózł Szymona na pociąg do Villandraut, zupełnie zatarło mi się we wspom- nieniach przez to, co wydarzyło się w Maltaverne parę dni później. Od czego jednak zacząć? Widzę siebie któregoś 'z owych wieczorów na drodze do Jouanhaut. Zdaje się, że wschodził księżyc. W każdym razie w moich wspomnieniach księżyc króluje. Cisza była taka, że kiedy przechodziłem most, słyszałem, jak Hure płynie po starych ka- mieniach. Chlupot słabiutki i błogi. O tej porze, przynajmniej jeśli miałem wierzyć moim ulubio- nym książkom, wszędzie spotykały się z sobą jakieś żywe istoty. Ponieważ istniała sceneria, mu- siało się coś rozgrywać. Dlaczego poza mną? Dla- tego, że tylko sceneria bywa nam dana, o wszys- stko inne sami musimy się potrudzić, a ja w wie- ku osiemnastu lat nie miałem siły... Siły do cze- 62 go? Ani żeby umrzeć, ani żeby żyć. Odezwała się ropucha i to mi przypomniało, co mówiła moja babka na parę dni przed śmiercią (święta przecież niewiasta!), ze wolałaby być ropuchą pod kamie- niem niż umierać. Jak gdyby życie ropuchy pod kamieniem nie stanowiło szczęścia, jak gdyby na świecie istniało inne szczęście niżeli ciche przy- zywanie samiczki i przebywanie z nią pod kamie- niami albo w splątanej trawie I Dziś zdaje mi się, że przeczuwałem, iż tej nocy coś się stanie. Chłód strumienia na mojej twarzy był jak oddech śmier- ci... Ale może to sobie wyobrażam. Mamusia przechadzała się w alejce, owinięta szalem. Pewno odmawiała różaniec. Powiedziała mi, że Laurenty źle się czuje, już się położył, więc żebym zachowywał się cicho. — Co to za pomysł, że zmuszasz nas do miesz- kania w jednym pokoju, jakby brakowało pokoi w tej budzie! Nie mogę; zrozumieć, z czym to się u ciebie wiąże. Nie rozgniewała się. Próbowała tłumaczyć: — Nigdy się nie rozdzielaliście. — Boś ty tego chciała, podczas gdy my z Lau- rentym mamy zupełnie różne upodobania i nigdy nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Mamusia jak zwykle zarzuciła mi, że „wszyst- kich uważam za głupich". — W każdym razie — podjęła z nagłą pasją — głupcem jest Szymon. Jak pomyślę o wszystkim, czego się tak z miejsca wyrzekł... — Ależ nie, nie wyrzekł się niczego istotnego. Zachowa to, czego się nauczył, świadectwo ma- turalne... Z wszystkiego, co ci jest dłużny, będą korzystali inni, jeżeli to może cię pocieszyć. — Nie o to chodzi, dobrze wiesz. — Tak czy inaczej ty o tym nie możesz myśleć spokojnie. Los samego Szymona nie interesowałby 63 cię więcej niż kogokolwiek innego, ponieważ go nie kochasz. Nie zechcesz mi chyba wmawiać, że kochasz Szymona? A nawet gdybyś go kochała, tak jak się rozumie kochanie, no, tak jak go kocha pani Duport... — Idź już spać. — Dopiero wtedy los Szymona w wieczności byłby ci doskonale obojętny, bo przecież kocha- łabyś to, co w nim przemijające... Popchnęła mnie ku schodom. — Idź, zachowuj się cicho, żebyś nie zbudził brata, i nie chcę już nic więcej słyszeć... Ten chłopak wpędzi mnie do grobu. Zaprotestowałem, jeszcze za wcześnie na spanie. Przejdę się po parku. — Tylko włóż coś na siebie. Dosyć mam je- dnego chorego. A jak się będziesz kładł, nie otwie- raj okna. Laurenty kaszle. — On często kaszle w nocy — powiedziałem. — Kaszle przez sen. — Skąd -wiesz? Przecież ty się nigdy nie bu- dzisz. — Słyszę go śpiąc. Jestem pewien, że tutaj nie zmyślam, przypo- minam sobie, że i ja przejąłem się tym, co mó- wiłem, i ogarnął mnie nagły lęk o Laurentego, jak gdybym, pragnąc wywrzeć wrażenie na innych, sam również ulegał władzy uroku, który rzucałem, ale mój lęk trwał tylko kilka sekund. Znowu zna- lazłem się w mlecznych ciemnościach księżyco- wego wieczoru, taki, jaki bywam zawsze w owych godzinach: chłonąłem szept Hure, spokojną sze- mrzącą noc, podobną do innych nocy, tę samą światłość, w jakiej skąpany będzie kamień, pod którym nastąpi ostateczny rozkład ciała, co było mną. Czas płynie tak jak rzeka Hure, i ta Hure, zawsze tu obecna, wtedy też tutaj będzie, i będzie 64 płynąć nadal... I to jest tak przerażające, że chcia- łoby się wyć. Jak sobie radzą inni? Czyżby wcale nie wiedzieli? A ja nie wiedziałem, że noc, która się właśnie zaczynała, niosąc z sobą niezliczone agonie... Ale należałoby mówić o tych rzeczach bez fantazjo- wania i sporządzić dla Donzaca dokładne spra- wozdanie, zestawienie faktów. Wróciłem do do- mu. To był ostatni rok, nim mamusia kazała za- łożyć elektryczność. Tylko jedna lampa paliła się jeszcze nad stołem bilardowym. Wziąłem lichtarz i poszedłem do naszego pokoju nad sypialnią ma- musi, pokoju chłopców. Miał dwa okna, był bar- dzo duży, nasze łóżka stały „głowa w głowę", tak że obydwaj z Laurentym mogliśmy spędzić noc razem, wcale się nie widząc, tym bardziej, że on prawie zawsze wstawał o świcie. Kiedy byliś- my dziećmi, wieczorami sen morzył go nawet przy stole, i czasami trzeba go było zanosić do łóżka. Od dwóch lat już ,,latał", jak mówiono, i to ja zwykle spałem, gdy wracał chyłkiem, z butami w ręku. Kiedy się rano budziłem, Laurenty już dawno gdzieś fruwał. Byłem zupełnie zdecydowany otworzyć okno mimo zakazu mamusi. Powietrze było ciężkie. Nie poznawałem zwykłego zapachu Laurentego, za- pachu zwierzęcego, ale zdrowego. Gorączka ma pewną woń, którą od razu wyczułem. Spał nie chrapiąc, lecz oddychał głośno. Zacząłem się roz- bierać, kiedy weszła mamusia w szlafroku, z wło- sami splecionymi w warkocz, zbliżyła się do łóżka Laurentego i dotknąwszy jego czoła i szyi, co go nie zbudziło, powiedziała mi szeptem, że nie będę mógł tutaj spać; Laurenty może jej potrzebować, więc ona prześpi się na moim, ja zaś na jej łóżku. Nie kazałem się prosić i nawet nie rzuciwszy okiem na brata, przeniosłem się do pokoju ma- 5 — Młodzieniec z dawnych lat . 65 musi na pierwszym piętrze, mniejszego niż nasz, bo dwa rogi odkrojono, jeden na ubikację, drugi na szafę; tak utworzyła się alkowa i w niej stało łóżko. Z rozkoszą otwarłem jedno okno i wsunąłem się do łoża, w którym zostałem po- częty. Dziwaczna myśl, urzekająca i nie do znie- sienia zarazem, którą odpędzałem w owym natu- ralnym odruchu, jaki mi został z czasów pełnego skrupułów dzieciństwa, przekonany, że od jednej myśli może zależeć cała nasza wieczność. Aby się pozbyć natrętnie wracającej myśli, uciekłem się do tego, co służyło mi także do powolnego zapadania w sen: zacząłem sam sobie opowiadać, a zawsze miałem jakąś historię w po- gotowiu. Ta, która wtedy właśnie była na war- - sztacie, wydawała mi się zachwycająca. Tego roku po raz pierwszy przeczytałem Blaski i nędze życia kurtyzany z Komedii ludzkiej Balzaka i zrozpaczony, że Lucjan de Rubempre popełnił samobójstwo w więzieniu, wymyśliłem jego dzieje od nowa: Lucjan de Rubempre nie został skompro- mitowany ani uwięziony, Karlosowi Herrerze udał się podstęp, wyłudził od barone de Nucingen sumę, konieczną, by Lucjan mógł poślubić córkę diuka de Grandlieu. Zapobiegałem trudnościom. Dzięki poparciu diuka i Karlosa Lucjan został członkiem ambasady w Rzymie, więc ślub odbył się niemal po kryjomu, w kaplicy ambasady, bez wiedzy Paryża, i wszystko, co mogłoby się ujawnić przeciw Lucjanowi, zostało zażegnane. Wkrótce potem Karlos Herrera postanowił umrzeć i stać się znowu Jakubem Colin, zbiegłym galernikiem, którym był w rzeczywistości. Udał, że ma nowo- twór z rodzaju tych, co to już nie ma nadziei. Ktokolwiek go wówczas widział, uważał, że jego los jest przesądzony. Kazał się operować w pry- watnej lecznicy w Szwajcarii, uzależnionej od 66 bandy. Trup innego pacjenta zmienił się w zwłoki Karlosa, a Jakub Colin ruszył w świat... Ja zaś osuwałem się, zapadałem w sen mocny, głęboki, zaludniony ruchliwym mrowiem, z którego wynu- rzałem się dopiero, gdy mnie musnęły pierwsze promienie, sączące się przez żaluzje. Wtedy jednak zbudziłem się w środku nocy, jak zagubiony w tym nie moim łóżku, które pa- chniało mamusią. Od razu uświadomiłem sobie, że dzieje się coś ważnego. Tak od razu wiedziałem, że to sprawa wielkiej wagi. Ze schodów docho- dziły spieszne kroki, których odgłosu nikt nie myślał tłumić, trzaskały nie pozamykane drzwi. Nad moją głową rozgrywała się tragedia. Lauren- ty? Dodawałem sobie otuchy: szczęknął dzbanek, miednica, pewno wymiotuje. Obróciłem się do ściany. W tym momencie weszła mamusia, świat- ło lampy, którą trzymała w ręku, padało prosto na jej dużą, szarą twarz, potargane włosy. Zatrzy- mała się w progu: — Słuchaj, lepiej, żebyś wiedział... Laurenty do- stał krwotoku, dotąd jeszcze trwa. Są przy nim doktor Dulac i dziekan. Zrobiłem ruch, jakbym chciał wstać, błagała, ażebym już tu dotrwał do świtu. — I natychmiast pojedziesz do panien z Jouan- haut. Trzeba uciekać, uciekać — powtarzała pół- przytomnie. — Odetchnę dopiero, gdy będę wie- działa, że jesteś daleko. — Ale Laurenty... — Nie chodzi już o Laurentego, chodzi o ciebie. — Ale Laurenty, mamusiu? Co z Laurentym? Stała jak skamieniała, wciąż z lampą w ręku, duży siwy kosmyk przecinał jej czoło. Wpatry- wała się we mnie gorączkowo. — Módl się za twego biednego brata, ale na- szym pierwszym obowiązkiem jest odseparowanie 67 ciebie. Oby Bóg pozwolił, żeby nie za póżno» Kiedy pomyślę, że mieszkacie w jednym pokoju, i w Maltaverne, i w Bordeaux, od lat... Jeszcze ubiegłej nocy oddychałeś tym samym powietrzem co on. — Ale jak on, mamusiu, jak Lamenty? — Zrobimy, co w ludzkiej mocy, chyba rozu- miesz. Zaraz jutro odbędzie się konsylium. Po- winieneś jednak wiedzieć... Zawahała się. — Lekarz sądzi... — Urwała, za- częła znowu informować mnie szczegółowo, co po- stanowiła, jeśli chodzi o mnie. Można by mniemać, że to nieszczęście dotyczyło tylko mnie jednego, miało znaczenie i konsekwencje wyłącznie przez związek ze mną. Miałem wyjechać bez bielizny, bez żadnych ubrań prócz tego, które włożę na siebie, ponieważ wszystkie moje rzeczy są w za- każonym pokoju. — Nawet cię nie pocałuję, i oczywiście ani się nie zbliżysz do pokoju Laurentego. Zresztą nie byłby w stanie... Lepiej, żeby ci nie został taki obraz... SfeiłJ — Och, nie ostatni, mamusiu, nie ostatni! — Naturalnie. Dobrze wiesz, że ja zawsze prze- widuję najgorsze. Przyniosę ci kawy. Połóż się. Pozwoliłem sobą kierować, zrobiłbym wszystko, co chciała. Nastraszyła dziewiętnastoletniego chłop- ca, jak straszyła malca, żeby był posłuszny. W Maltaverne był taki pokój i łóżko, w którym umarł dziadunio, a w Bordeaux pokój i łóżko, w którym umarł tatuś. Teraz tu będzie pokój, łóżko, gdzie Laurenty... Nagle oddzielał się on we mnie od tego zera, jakim był jako najgorszy uczeń w klasie, i zaczynał żyć swoim nowym istnieniem. Nigdy nie powiedział słowa na inny fifi temat niż dzikie gołębie albo bekasy, albo zające czy psy. Przygotowywał się do Grignon, lecz rolnictwo, którego uczą książki, było mu równie obojętne jak łacina czy hebrajski. Stale mawiał; „Ja zostanę chłopem naszej rodziny". Ale w Malta- verne niczym się nie zajmował. — Wy wszystko składacie na mnie — wyrzekała mamusia, aczkolwiek nie zniosłaby, gdybyśmy choć w najmniejszym stopniu wścibiali nos w jej sprawy, które w rzeczywistości były raczej na- szymi, jako że Maltaverne należało do nas, ona była tylko prawną opiekunką. Tak błąkały się moje myśli, aż raptem utknęły na tym: „Teraz będę już tylko ja, będę w Malta- verne sam, sam jeden przeciw mamusi". Tak, przyszło mi to do głowy, ale Bóg świadkiem, nie jako powód do radości, ponieważ było wyklu- czone, by i mamusia, maniacko rozkochana w zie- mi, też o tym nie pomyślała, aby i jej podświa- domie to nie poruszyło. Uwielbiała ziemię, ale inaczej niż ja, nienawidziła działów... Donzacowi, dla którego to piszę, nie potrzebuję wyjaśniać, że nic z tego wszystkiego nie krystalizowało się jeszcze we mnie w tę posępną noc, nic nie zostało wyznane, uznane, nazwane. Dostosowuję do tam- tych godzin, które wycisnęły na mnie niezatarte piętno, zarys myśli w takiej postaci, w jakiej je wydzieliłem w ich powiązaniach i układzie pod- czas następnego tygodnia u starych panien w Jouanhaut. Czekając, aż się rozwidni, wyciągnąłem się w ubraniu na łóżku mamusi. Przyszła jeszcze raz, nie przekraczając progu pokoju przyniosła kawę i powiedziała, że Maria Duberc prasuje moją bie- liznę, że będę miał to, co może mi być potrzebne. Mnie pozostanie tylko zebrać książki i papie- rzyska, jak nazywała wszystko, co pisałem. Zdrzemnąłem się. W półśnie usłyszałem turkot bryczuszki Duberca. Weszła Maria z tacą, czarna chusteczka, jakie noszą staruszki, spłaszczała jej głowę — cała była czarna tą połyskliwą czernią kur, miała też ich wystraszone oczy i kurzy ku- perek. Od ucieczki Szymona, w której mu pota- jemnie dopomogli, mamusia nie odzywała się do Duberców, chyba tylko wydając polecenia. Maria zapewniała, że Laurenty teraz wypoczywa, pani od niego nie odchodzi. Doktor sprowadzi zakon- nicę z przytułku w Bazas. Ach, łon piaou moussu LaurentI — jęczała. On był ulubieńcom Duber- ców. Och, lou praoul Tej ucieczki bez spojrzenia na konającego brata nigdy sobie nie daruję. Mamusia stała na straży, aby mi wzbronić wstępu do pokoju, gdzie na mgnienie, przez uchylone drzwi, dostrzegłem w chwiejnym świetle nocnej lampki poprzestawiane meble, rozrzuconą bieliznę. Poddawałem się ule- gle. Wszystko odbyło się tak, jak mamusia po- stanowiła. Mając dziewiętnaście lat pozwalałem się Jej przenosić niby niemowlę. Protestowałem słabo, ona nawet nie słuchała. Mówiła; „Jak tylko kryzys minie, zobaczysz go. Obiecuję ci. Przyślę po ciebie. Będziecie rozmawiali z daleka, powrócą jeszcze piękae dni. Usadowimy go w parku na słońcu. Las jest jeszcze najlepszym środkiem..." Ach, mgła tego wrześniowego ranka, jej za- pach... Ja nie umrę, ja będę żył. Mamusia zdążyła przesłać starym pannom list, w którym donosiła o moim przyjeździe i naszym nieszczęściu. Panna Luiza i panna Adiia czekały na mnie w zamęcie uczuć, niespodziewana uciecha, jaką im sprawiało moje przybycie, mieszała się ze współczuciem i smutkiem. Ale radość brała górę, zwłaszcza u panny Adiii, skazanej na współżycie z głuchą, która „rozumiała wszystko po ruchu warg", o sie- dem kilometrów od miasteczka, w owym zapadłym kącie, gdzie kończyła się jedyna droga, a dalej były już tylko wielkie bezludne landy, aż do oceanu. I my wywodzimy się z jednego z takich starodawnych folwarczków na skraju olbrzymiego pola prosa, lubię o tym myśleć. Tego ranka nad polem dzwoniły skowronki, te skowronki, do któ- rych Laurenty nie będzie już strzelał. O wscho- dzie słońca otworzono dla mnie przestronny po- kój, gdzie pachniało stęchlizną i gdzie, jak wie- działem, ojciec starych panien popełnił samobój- stwo, kiedy zbankrutował, ale nikt nie wiedział, że ja o tym wiem. Położyłem na stole Pascala w opracowaniu Brunschvicga, maszynowy odpis Action Maurycego Blondela pożyczony mi przez Donzaca i Matiere et Memoire Bergsona, i natych- miast poszedłem myszkować w bibliotece „ba- wialni", która za dziecinnych czasów raczyła mnie takim szczęściem, iż wydaje mi się, że ci, co go nie zaznali, nie wiedzą, czym jest cud czytania wtedy, gdy nic z zewnątrz nie mąci gładkiej tafli dnia letnich wakacji, gdy krajobraz rzeczywisty harmonizuje z krajobrazem wymarzonym i nawet zapach domu jest już w nas, taki sam, jaki zo- stanie na zawsze, kiedy od wielu już lat dom prze- stanie istnieć. Wcale nie czytałem Bergsona ani Pascala, ani Roczników filozofii chrześcijańskie), ale Dzieci kapiptana Grania, Tajemniczą wyspę. Bez rodziny. Pokój Laurentego, taki jak go ujrzałem przez uchylone drzwi w posępnym świetle nocnej lampki, tkwił jednak we mnie. Jego obraz na sekundę nie opuszczał mojej świadomości, podsycał trwogę 71 i smutek, ale może i radość, że mam dziewiętnaś- cie lat i tryskam życiem. Posłyszałem, jak panna Adiia, która przy siostrze nabrała zwyczaju krzyczenia na całe gardło, roz- prawia z kucharką: — Jeżeli się to nieszczęście stanie, jakąże partią będzie pan Alain, trzy ty- siące hektarów! — Ano pewnie, tylko póki jego mamusia żyje, to panią będzie ona... — Nie gadaj, mądralo!—krzyknęła panna Adi- la. — Jego mamusia ma własny majątek, prawie tysiąc hektarów, kompletnie urządzony dom w Noaillan i Bóg wie ile pieniędzy w gotówce. — No tak, ale... Wyszedłem, żeby już nie słuchać. Laurenty nie umarł, żył. Mamusia kochała nas obydwu. Po po- łudniu ksiądz dziekan przyniósł wiadomości: — Twoja matka jest jak zawsze godna podziwu. Siedzi przy Laurentym przez część nocy, żeby siostra miłosierdzia mogła się przespać. Postano- wiła nie widzieć się z tobą, nawet z daleka. Godzi się na to poświęcenie. Niestety długo nie trzeba będzie czekać. — Po raz pierwszy tego dnia usłyszałem złowieszczą nazwę ,,galopujące su- choty". Usłyszałem w sobie echo tego galopu, który unosił mojego starszego brata na zawsze w ciemność, gdzie i ja podążę za nim, może nie galopując, lecz stępa; a choć posuwam się tak wolno, w końcu stanę się podobny do starego z Lassus z tymi moimi trzema tysiącami hektarów i zgrają spadkobierców, którzy mnie będą napa- stowali, których będę nienawidził i trzymał od siebie z daleka jak on. Potworność posiadania. Posiadanie, to zło absolutne. W jaki sposób się odeń uwolnić? Chętnie zrzekłbym się dóbr tego świata — nie samego świata, nie tej bezprzytom- nej radości, co rozpierała mi piersi wtedy pod 72 dębami Jouanhaut, podczas gdy galop unosił mo- jego brata w noc, która się nie skończy. • Już od następnego dnia miałem wrażenie, że w domu starych panien oglądam gołym okiem jakby spadłego z nieba bakcyla posiadania: ohyd- ną dziesięcioletnią dziewczynkę, Joankę Seris, ich spadkobierczynię, która z tego tytułu co pe- wien czas spędzała tutaj parę dni i przyjmowała hołdy dzierżawców. Co najdziwniejsze, ów potwór jako jedynaczka miał w przyszłości posiadać je- den z najrozleglejszych majątków na landach, w którym folwarczek starych panien zgubi się niby kropla w morzu. Ale dla tych zgłodniałych ziemi wilków liczył się każdy hektar. Joanka bu- dziła we mnie wstręt. Była blada i nakrapiana, odnosiło się wrażenie, że w miejsce oczu ma także dwa fosforyzujące piegi, pozbawione brwi i rzęs. Półokrągły grzebień ściągał jej z czoła rzadkie włosy. Sprowadzono dzieci dzierżawców, żeby się z nią bawiły. Que diz a mamizelle? Okazywały jej uległość, jak małe muzyki małym bojarom w czasach pańszczyzny. Nazajutrz rano zaraz po obudzeniu usłyszałem, jak panna Luiza krzyczy do panny Adiii: „...przecież nawet nie o dziesięć lat jest od niej starszy. Zaczeka!" Panna Adiia odpowiedziała widać samym ruchem warg, bo nie usłyszałem nic. Głucha upierała się przy swoim: „Nie ożeni się bez pozwolenia matki. Zaczeka, jak długo będzie trzeba..." O Boże! To chodziło o mnie i Joankę. Mówiło się o tym w okolicy, jak ongi o zaręczynach delfina Francji z infantką hiszpań- ską. Ale teraz już tylko ja byłem wytypowany, Laurenty nie dzielił ze mną obrzydłego niebez- pieczeństwa. O tym, że w umyśle mamusi sprawa została przesądzona, nie miałem wątpliwości. Na 73 domiar mała szukała mego towarzystwa, ta ohyda wdzięczyła się do mnie. I ona również o tym myślała. Tego właśnie tygodnia zawstydziłem się własnego nieuctwa, obojętności w stosunku do wszystkiego, co odnosiło się do zagadnień spo- łecznych. Postanowiłem przeczytać Jauresa, Guesde, Proudhona, Marksa... Były to dla mnie tyl- ko nazwiska. W każdym jednak razie wiedziałem lepiej niż oni, co to jest posiadanie. Z tego, że jest okradaniem, mógłbym sobie kpić, ale ono upadla, pomniejsza człowieka. Rozdział IV Po dwóch latach, w Bordeaux, zaczynam nowy zeszyt. O pierwszy błagał Donzac, chciał wziąć go do Paryża, gdzie wstąpił do seminarium des Carmes. Dla niego też zabieram się znowu do pisania dziennika. Dziennika? Nie, raczej opra- cowanej, uporządkowanej relacji z wszystkiego, co dzień po dniu przynosiły nam nasze dzieje, mamusi i moje, w ciągu tych dwu lat — głównie jednak po to, aby spróbować sobie uprzytomnić, kim się stałem od czasu śmierci Laurentego. Kim się stałem? Czyżbym się stał inny? Czy dwudziestojednoletni chłopak, przygotowujący się do dyplomu z literatury w Bordeaux, różni się od młodzieniaszka, jakim wtedy byłem? Jest taki sam, i skazany na to, by już takim zostać, jeżeli nie umrę jak Laurenty. W sekretnych dziejach wielkich landów stary z Maltaverne, którego w so- bie noszę, zajmie miejsce starego z Lassus, i jako starzec osiemdziesięcioletni będzie taką samą istotą ludzką, jaką jestem teraz, a gdy zasiądzie'na progu swego domu, nieruchomy i już jakby ska- mieniały, jakiś młodziutki poeta z roku 1970 bę- dzie mu się przyglądał z daleka. 74 Śmierć Laurentego nie zmieniła mnie, lecz zmie- niła warunki mojego życia. Miesiące cale byłem jak porażony. Mamusia wszystko wzięła na siebie, a jeśli chodzi o mnie, troszczyła się tylko o moje zdrowie fizyczne. Miałem ,,zaciemnienie na lewym płucu". Nie ustawała w zabiegach, aby mnie zwol- nić od służby wojskowej. Cieszyłem się z tego, i umierałem ze wstydy. Zrobiłem się jeszcze bar- dziej dziki i miałem o to do niej żal. Kiedy już odpadł ów niepokój, z każdym dniem bardziej po- chłaniało ją Maltaverne, a ponieważ w tym roku kupiliśmy samochód marki Dion-Bouton, coraz tam zaglądała, chociażby na krótko. Odległość już nie istnieje. Jeszcze zeszłego roku, żeby się dostać do Maltaverne, trzeba się było dwa razy prze- siadać. Transplantacja zaczynała się już w pocze- kalni dworca Południe. Wielkie landy, moja je- dyna ojczyzna, były równie dalekie jak któraś z gwiazd. Dzisiaj wiem, że zaczynają się tuż za rogatkami Bordeaux, i jeśli nic się nie zepsuje w motorze albo nie pęknie opona, możemy w nie- spełna trzy godziny przebyć te sto kilometrów dzielące Bordeaux od Maltaverne. Piszę byle co, żeby tylko nie dotknąć rany ją- trzącej się, odkąd Laurenty zasnął snem wiecznym, Co właściwie zaszło między mamusią a mną? Co jej mam do zarzucenia? Wszystko wzięła w swoje ręce, mnie z wszystkiego odciąża. Gdy jest w Mal- taverne, jak właśnie teraz, mogę korzystać w Bor- deaux ze swobody, o jakiej mało który student mógłby marzyć, mając przy tym do własnej dyspo- zycji kucharkę i lokaja. Jeżeli nie potrafię tego wyzyskać, trudno winę przypisywać mamusi. — Czemu ty nie masz przyjaciół? Czemu nie 75 przyjmujesz zaproszeń albo podpierasz tylko ścia- ny i nie tańczysz? Nie tańczę, tak jak i nie poluję. Zupełnie tak samo... Nie, nic nie jest takie samo. To, co teraz po- wiem, należy już do przeszłości, a nie jest histo- rią, która dopiero się tworzy, aczkolwiek dzieje się nadal. Donzac będzie umiał rozróżnić, co jest dokumentem skomentowanym, wyretuszowanym przeze mnie, a co z dnia na dzień i ze stronicy na stronę kształtuje nieuchronny los. Donzac bę- dzie umiał zinterpretować kłamstwa, wynikające z przeoczenia, i bez mojej wiedzy wydobędzie z nich prawdę — tę prawdę, którą chciałbym jed- nak z siebie wydrzeć, której szukam z pasją mnie samego przerażającą, nie ze względu na siebie, ale dlatego, że tu chodzi o mamusię, że demasku- ję ją powoli, a w miarę jak odsłaniam jej praw- dziwe oblicze, budzi we mnie lęk. Lecz już nie jestem sam. Już nie jestem zdany wyłącznie na nią. Ktoś się pojawił. Ktoś... Zaczęło się to u Barda, księgarza z pasażu łączącego ulicę Sainte-Catherine z placem de la Comedie. Dość późno trafiłem do tej ponurej jaskini książek. Korzystałem stale z księgarni Fereta w alei Inten- dance. U Barda pierwsze miejsca zajmują wydaw- nictwa Mercure de France. Literaturę piękną ota- cza się tutaj miłością. Na wystawie figurują no- wocześni poeci. Zachodziłem tam wracając z uniwersytetu nie- omal codziennie, od tego pierwszego dnia, kiedy zacząłem przerzucać pewną książkę, Amoralista, i jej lektura tak mnie pochłonęła, że aż podskoczy- łem usłyszawszy nad uchem kobiecy głos: — Na- wet jeżeli nie ma pan dużo pieniędzy, radziłabym 76 to nabyć. To pierwsze wydanie, a takie wydania Gide'a... Podniosłem oczy i w półmroku jaskini zobaczy- łem pannę Marię, która prowadzi tu sprzedaż i za- rządza całym sklepem (Bard, szef, prawie nie od- chodzi od kasy, a garbaty subiekt Balege wykonu- je cięższe roboty). Panna Maria nosi czarny far- tuch i stara się być niewidzialna dla wszystkich, z wyjątkiem tych, na których spocznie jej wzrok, tak jak tego pierwszego dnia spoczął na mnie. Jakiż on był... czuły i drwiący zarazem, straszli- wie przenikliwy. Jak wszystkich, którzy mnie ko- chają, przyciągnęło i wzruszyło ją we mnie to, co sprawia, że inni uciekają. Mimo woli oszukałem ją jednak. Tak uwielbiam książki, a kupuję ich tak mało i tak długo się waham, nim się na coś zdecyduję, i żeby już wszystko powiedzieć — tak trudno mi wydać chociażby franka, co więcej jestem tak źle ubrany, zawsze noszę ten sam kra- wat podobny do sznurka, że panna Maria wzięła mnie za biednego studenta. Zdziwiło ją tylko, o czym dowiedziałem się później, że moje palto, mocno wprawdzie zniszczone, szyte było u kraw- ca, a na teczce z pięknej skóry widnieje mono- gram. Ale wyglądałem na to, że kieszeń mam pu- stą. Pomyślała, że pochodzę pewno ze zrujnowanej albo skąpej ziemiańskiej rodziny, i odłożyła dla mnie tomy pierwszych wydań. — Zapłaci pan w przyszłym miesiącu — powiedziała. Od wyprowadzenia jej z błędu nie powstrzyma- ło mnie jakieś niskie uczucie. Może rodzaj wsty- du? Nie, raczej wielka radość, że ja sam wzbudzi- łem jej sympatię, świadomość, że mogłem spodo- bać się dziewczynie tej klasy, która nie wie, iż jestem dziedzicem Maltaverne. Na nielicznych wieczorkach, do których zmusza mnie mamusia, żebym się przyglądał, jak inni tańczą, wiem do- 77 skonale, że one wszystkie przypatrują mi się jed- nakowym wzrokiem; do smokinga przypiętą mam niewidzialną etykietkę: tysiące hektarów landów, kamienice. Wszystkie uśmiechają się w taki sam uległy sposób, robią taki sam wysiłek, żeby roz- mawiać ,,o tym, co się wydaje interesujące". Och, koncepcja „intelektualisty", jaką te idiotki sobie tworzą... Nie, już nie chcę tego rozważać. Wystar- czy, aby Donzac zrozumiał, jak nieoczekiwanie szczęśliwy, od pierwszego dnia, poczułem się dzię- ki tej dziewczynie, patrzącej miłośnie na biedne- go studenta, za jakiego mnie brała. Mój opór przed pokazywaniem się z nią na mieście przy- pisywała obawie, by jej nie skompromitować, gdyż wydawałem się taki anielski, o czym dowie- działem się później i śmieliśmy się z tego razem. Prawdziwej przyczyny jednak Marii nie wyja- wiam, nie jestem zresztą pewien, czy sam ją znam. Niewątpliwie pewną rolę odegrała świadomość, iż z chwilą gdy się znajdziemy za progiem mrocz- nej pieczary księgarni, nie da się długo utrzymać mitu o biednym studencie, lecz najważniejsze było to, że nie oddzielałem jej od księgarni, z którą mi się utożsamiała, tak samo jak nie od- dzielałem panny Martineau od konia. Stanowiło to moją obronę, równocześnie pozwalając mi się Marią cieszyć, jak gdyby dla mnie niewyobrażal- ne były inne uciechy niż napawanie oczu w za- czarowanym półmroku księgarni; nie nastręczał się też żaden problem ze świata zewnętrznego, który mógłby coś skalać i którego na pewno nie umiałbym rozwiązać. Taka sytuacja mogłaby trwać w nieskończoność, ponieważ i Maria się do niej przystosowała, bo harmonizowała z moim obrazem w jej sercu, z tym, co zwała moją cechą nietykalności: no7i me tan- geze. Gdyby nie pewne przypadkowe spotkanie... 78 Ale ja nie wierzę w przypadek, a zbiegi okolicz- ności dowodzą chyba, że nasze życie istotnie by- wa przedmiotem machinacji, Choć była duszą księgarni Barda, szef i Balege nie uważali za słuszne, że pozwala tylu klientom, a między nimi ja byłem najwytrwałszy, przycho- dzić tutaj i miętosić książki, których nie kupo- wali. Wyobrażała sobie księgarnię w ten sam spo- sób co Anatol France W Cieniu wiązów, gdzie opisuje codzienne spotkania pana Bergeret z przy- jaciółmi w księgarni Paillota. Zwierzyła mi się, że musi walczyć, zwłaszcza o mnie, ale i o pew- nego młodego nauczyciela z gimnazjum w Tałen- ce, który spędzał u Barda każde popołudnie we czwartek, jedyny swój dzień wolny od zajęć. A w te właśnie dni ja nie przychodziłem, bo w czwartki zawsze panował tutaj tłok. „Taki sam z niego dzikus jak z pana, nikogo nie zna..." — Ale panią zna — odpowiedziałem gniewnie. Ten gniew wywołał jej uśmiech, myślała, że jestem zazdrosny. Czy tak było naprawdę? W ka- żdym razie zrobiłem się zazdrosny natychmiast, wskutek bolesnej miny, jaką przybrałem: wyda- wało mi się, że człowiek staje się zakochany tak samo, jak według Pascala staje się religijny — „przechylając automat". Zaniepokoił mnie wiek nieznajomego rywala. Był o kilka lat ode mnie starszy. Budził w niej litość swą absolutną samotnością i rozgorycze- niem nie do uleczenia, które zdradzały pewne jego wypowiedzi, jakby już za młodu przeżył jakąś niepowetowaną klęskę. Mówiła o nim z lubością wzmagającą się, w miarę jak okazywałem coraz większy smutek, smutek, którego teraz nie symu- lowałem, lecz odczuwałem rzeczywiście, aż wkrót- ce i Maria już go nie mogła znieść. Byliśmy w tym momencie sami, za półkami książek po zniżonych 79 cenach. Po raz pierwszy ujęła moją rękę i chwilę przytrzymała w swojej. — Gdy pomyślę — rzekła — że nie znam na- wet pańskiego imienia... Znam tylko inicjały, zo- baczyłam na pana teczce. Imię zaczyna się od A... Chyba przecież nie Artur albo Adolf? Może August? — Może Augustyn. Zbliżyłem wargi do jej uszka, szepnąłem „Ala- in", jakby chodziło o jakąś wielką tajemnicę, ona zaś powtórzyła to „Alain", jakby się bała zapom- nieć. Spytałem: — Jak mnie pani nazywa, myśląc o mnie? — Wcale nie nazywam. W dnie, kiedy pan nie przychodził, mówiłam sobie: anioł dziś nie przy- szedł... — Och •— westchnąłem — i pani także? Nagle przypomniałem sobie ten wieczór w Mal- taverne, gdy Szymon do mnie powiedział: ,,0, pan to jest anioł". Że też pomyślałem o nim akurat w momencie, kiedy miał znowu pojawić się w moim życiu! Mnie samemu wydaje się to takie dziwne, że aż podejrzane: może bezwiednie kom- ponuję znowu powieść, nadaję jej kształt. Lecz nie, z pewnością tak to się właśnie odbyło. Przypominam sobie, że ruszyłem do drzwi bez po- żegnania, a Maria szła za mną powtarzając pół- głosem: — Co się panu stało? Nie chciałam pana urazić... — Dziewczyny nie lubią chłopców aniołów — powiedziałem. Staliśmy na progu, tuż przy sobie. W księgarni nie było już ani jednego klienta. — I zresztą słusznie. — Czy dlatego, że bywają źli aniołowie? — zapytała Maria. Zmuszała się do uśmiechu, stara- ła się rozproszyć chmurę. 80 — Nie, złego anioła by kochały, cierpiałyby przez niego... — To zależy od dziewczyny — powiedziała. — Mnie nigdy nie pociągali brutale, proszę pana. Zawsze się ich bałam. — Podczas gdy ze mną czuję się pani bez- pieczna? — Wszystko, co mówię, pana drażni. — A tego belfra z Talence, który przyjeżdża co czwartek, też się pani boi? — Ach, jeśli to z jego powodu pan się dener- wuje... Biedny chłopak, tak mi przykro i boję się, że nie zdołam przed nim ukryć wstrętu, jaki we mnie budzi. Zmuszam się czasem, żeby go wziąć za rękę i nawet przez parę sekund ją po- trzymać, co jest na pewno zasługą. Wręcz nie- wiarogodne, ale on ma przy każdej dłoni sześć palców. Uczucie, jakiego doznaję w zetknięciu z tym czymś miękkim, taką chrząstką... Oparłem się o wystawę. — Szymon? — zapy- tałem. — Szymon jest w Bordeaux? — Pan go zna? Skąd pan go zna? — Czy pani wie, że on i u obydwu nóg ma o jeden palec więcej? No cóż, panno Mario, pro- szę mu w czwartek powiedzieć, że jeden z pani klientów nazywa się Alain i jest aniołem, wten- czas dowie się pani wszystkiego o mnie, o mo- jej matce, moim dzieciństwie, stronach rodzin- nych, które są również ziemią ojczystą Szymona Duberc. Nie będę pani dzisiaj o nim mówił, bo jak to zrobić, nie odsłaniając pani całego mego smętnego życia, a na to bym się nie zdobył. Niech on przetrze drogę... A ja już tylko skorygu- ję jego relację. Opierając się na tym, co on pani powie, będzie mi łatwiej wprowadzić panią w te moje dzieje, dla nikogo zresztą nie ciekawe. Szepnęła: „Poza mną". Zaraz też dowiedziałem S — Młodzieniec z dawnych lat 81 się, jak mało wie o Szymonie, Nie mógł wytrzy- mać Paryża i ledwie uzyskał dyplom, możni pro- tektorzy, którymi się chełpił, dali mu posadę w de- partamencie Bordeaux. — Twierdzi jednak, że tutaj czułby się bardziej samotny niż w Paryżu, gdyby nie ja. — Nie odwiedza rodziców? Tego nie wiedziała. Nigdy o nich nie mówił, tak jakby się wstydził. Pomyślałem sobie, że gdyby przyjechał do Maltaverne, moja matka mu- siałaby wiedzieć, że tam był. Powiedziałem: ,,Zeg- nam", pchnąłem drzwi. Raptem uprzytomniłem sobie, jaki mnie czeka wieczór, i zadrżałem. Co- kolwiek mnie odstręczało od wychodzenia z Ma- rią, nagle przestało istnieć. Wkrótce i tak dowie się wszystkiego o mnie i moich bliskich. Nawet nie spytałem, czy jest wolna, powiedziałem: — Nie trzeba mnie zostawiać samego dziś wieczo- rem. Mamusia jest na wsi. Opuściła mnie. Opo- wiem to pani. — Chciałem Marię zaniepokoić, ale w niej radość wzięła górę nad niepokojem. Powiedziała, żebym jej towarzyszył do domu: „Wskoczę tylko na chwilkę, żeby uprzedzić mat- kę i zmienić suknię". Sklep zamykało się za pół godziny. Umówiliśmy się, że się spotkamy przed Teatrem Wielkim. To było moje pierwsze spotkanie z kobietą, a miałem dwadzieścia jeden lat! Nie czekał mnie samotny wieczór! Wszedłem do kawiarni Bor- deaux i zatelefonowałem do Ludwika Larpe, na- szego kamerdynera, aby go uprzedzić, że przy- prowadzę na kolację znajomą. Wyobrażałem so- bie jego osłupienie. — Jakąś panią, panie Alain? — Tak, panią. — Zdaje mi się, że mamy tylko jeden befsztyk dla pana. — To niech Ludwik otwo- 82 rży puszkę pasztetu sztrasburskiego i przygotuje wino, jakie uzna za stosowne. Czekałem we mgle przed drzwiami parterowego domu, w którym mieszkała Maria przy ulicy L'Eglise-Saint-Seurin, aż zmieni suknię. Kiedy się znów ukazała, oswobodzona z pracy i z mrocznej księgarni, była to ona i nie ona. A ja po raz pierwszy w życiu, pełen dumy, podobny do wszy- stkich innych chłopców, szedłem w ów listopado- wy wieczór, którego zapach pozostanie we mniei będę go czuł do końca moich dni, niecierpliwie chcąc znaleźć się już na placu Gambetty i w alei Intendance, żeby — czy ośmielę się przyznać? — no tak, żeby mnie zobaczono u boku młodej ko- biety. Dlatego też zapytałem Marię: — Czy pa- nią nie krępuje pokazywanie się w alejach w asy- ście młodego człowieka? Bo moglibyśmy przejść bocznymi uliczkami... — Roześmiała się: — Och, wie pan, dla mnie... To raczej pan mógłby uważać, że go kompromituję... — Powiedziałem jej, że po- chodzimy ze wsi, spod Bazadais, w Bordeaux ma- my niewielu znajomych. Należało jednak w ciągu dziesięciu minut, potrzebnych, aby dojść na ulicę de Cheverus, gdzie mieszkałem, przygotować ją, że to komfortowe mieszkanie, kamerdyner... — Wie pani, my mamy dwa tysiące hektarów sosen — powiedziałem głupio. Owa cyfra nie zdawała się robić na niej wrażenia. A ja, idiota, dorzuci- łem: — Nie licząc innych rzeczy. — Nie ma się czym chwalić. — Wcale się nie chwalę, ale ukrywałem to przed panią. Teraz muszę jednak panią uprzedzić... — O, nie, drogi Alain, to zmienia wszystko. Nie pójdę na kolację do domu pańskiej matki 83 podczas jej nieobecności i kiedy ona o tym nie wie. Znam pewną małą restauracyjkę w porcie, Eyrondo, tam pana zaprowadzę. Zaoponowałem, że to niemożliwe, już telefono- wałem przecież do domu, żeby kolacja była jej godna. — Więc pan odwoła, jak przyjdziemy do Ey- rondo. — Nie zna pani Ludwika Larpe, tego naszego kamerdynera. Nigdy się nie odważę... Otworzył już pasztet sztrasburski. Dla niego to prawie świę- tość. A zresztą nienawidzę telefonować. Zrobiłem to dla pani, ale nie mogę się przyzwyczaić. Nie telefonuję prawie nigdy. — I nie wstyd panu? — Owszem, wstyd. Mamusia mi powtarza: choć uważasz się za tak inteligentnego, jesteś godny politowania. — Czas był, żebym się pojawiła. — Budzę w pani wstręt... — Nie, bo mimo owych tysięcy hektarów pan nigdy nie będzie pasował do tego świata, nigdy nie stanie się pan jednym z nich... Widuję ich kil- ku w mojej pracy, niewielu, bo niezbyt lubią czy- tać. Ale jednak mam takich klientów, szukają rzad- kich wydawnictw. Przyglądam im się: lada skle- powa, cóż to za bariera! Słucham, co mówią, obser- wuję z boku, znam ich. — Ale mnie pani nie zna, Mario. Kiedy mnie pani pozna... Zasiedliśmy w głębi restauracji, która musiała być dawniej gospodą marynarzy, a teraz przycho- dziło się tutaj na małże, minogi, prawdziwki w se- zonie grzybów. Maria podeszła do kasy, żeby za- telefonować do mojego domu. Wróciła śmiejąc 84 się tak, jak nie wiedziałem, że potrafi się śmiać. — Proszę się uspokoić. Słyszałam, jak kamerdy- ner wołał do kucharki: „Odwołuje kolację! Do- brze zrobiłem, że nie otworzyłem pasztetu." Uspo- koił się pan? — Jestem śmieszny — powiedziałem żałośnie. Kiedy myślę o tym wieczorze, zdumiewa mnie moja zaciekła potrzeba zwierzeń, brak dyskrecji, z jakim mówiłem o sobie, mówiłem i mówiłem bez końca, jakby ta młoda kobieta czy dziewczy- na, o której nic nie wiedziałem, nie miała co opo- wiadać o swoim życiu, jakby się samo przez się rozumiało, że z nas dwojga tylko ja jestem inte- resujący. Tego wieczoru słuchała, nie stawiając innych pytań prócz takich, jakich mi było potrze- ba, abym się mógł wyzwolić z wszystkiego, co mnie dławiło. — Szymon Duberc powie pani więcej, niż ja bym się odważył... — Ależ jeśli pan sobie życzy, wcale mu o panu nie powiem. Zaprotestowałem, przeciwnie, zależało mi, aby ów wróg, gdyż stał się moim wrogiem, namalo- wał jej obraz Maltaverne jak najczarniejszymi barwami. — Zresztą o mnie nie będzie mówił nic złego, chyba że się zupełnie odmienił: mnie lubił. Po chwili milczenia zapytałem: — Czy przyznał się pani, że kształcił się w se- minarium, już nosił sutannę? — Aha, teraz lepiej rozumiem, dlaczego ma ta- ką minę, jakby był poza nawiasem... Księża go urabiali i przerabiali, a potem przepędzili... Zawahałem się, nim spytałem: 85 — A czy dla pani coś takiego jak religia istnie- je, Mario? — A dla pana, Alain? Pytam, chociaż wiem. Skąd mogła wiedzieć? Powtórzyłem: — A dla pani, Mario? — Powiedziała: — Jeżeli o mnie chodzi, to nie jest interesujące — i dodała: — Dla mnie wszystko się już w życiu rozegra- ło, mam dwadzieścia osiem lat. Chcę, żeby pan znał mój wiek, gdyby przypadkiem przyszło panu na myśl, że jestem zdolna do jakichś marzeń w związku z panem. Zapytałem: — Dlaczegóż by nie? — i nagle wstałem, jakby zdjęty przerażeniem: — Chodźmy jużl — A rachunek, mój mały Alain? Kiedy znaleźliśmy się na chodniku nabrzeża, prawie już opustoszałego, gdzie mijały nas podej- rzane typy, marzyłem, żeby jak najprędzej dojść na plac de la Comedie. Na tych ulicach po ciem- ku często zdarzają się napady, tak po północy. Powiedziała ze śmiechem, że sam wypiłem pra- wie butelkę Margaux, i niezbyt wierzy w to wszy- stko, co jej opowiadałem o Maltaverne. — Trzeba mi wierzyć, panno Mario. Zresztą zorientuje się pani, że takiej historii nikt nie mógłby wymyślić, no i Szymon ją pani potwier- dzi. Do śmierci mojego brata byłem święcie prze- konany, a i wszyscy tak samo, ze ja jestem ulu- bieńcem matki. To przekonanie uszczęśliwiało mnie. Kiedy Laurenty od nas odszedł, wstydziłem się tej myśli, a jednak powracałem do niej z upo- dobaniem: teraz będziemy już tylko we dwoje z mamusią, tak, potrafiłem myśleć o tym, że już nikt na świecie nie stanie między nami. Okazało się zupełnie inaczej: bardzo szybko mogłem się 86 przekonać, że nigdy, w żadnym momencie życia nie czułem się tak od niej daleko, że nigdy nie byliśmy bardziej rozdzieleni. Ale nie stanął mię- dzy nami żaden człowiek. Pani nie uwierzy, jeśli powiem, że były to posiadłości. — Jakie posiadłości? — zapytała Maria z nutą zmęczenia w głosie, nie tyle z zainteresowania, co przez grzeczność. — Nasze, chcę powiedzieć: moje, ponieważ Mal- taverne jest spadkiem po ojcu i ja odziedziczy- łem część Laurentego. Ale mamusia, która tam wszystkim zarządza i której przekazałem cale mo- je uprawnienia, uważa siebie za wszechwładną pa- nią. Oczywiście wiedziałem, jak bardzo kocha może nie samą ziemię w takim znaczeniu, jak ja ją kocham, ale stan posiadania... — Co za ohyda — powiedziała Maria. — Nie, to nie jest tak niskie, jak pani sądzi. To jest pociąg do władzy, do panowania nad roz- ległymi włościami. — I nad ludem niewolników. Wy jeszcze ciągle żyjecie w czasach pańszczyźnianych. Och, niech mnie pan odprowadzi. Boję się wracać sama... — Ależ nie, Mario, ja w całej tej sprawie je- stem po stronie pokrzywdzonych. Naturalnie, od- prowadzę panią, ale proszę mnie jeszcze wysłu- chać: do śmierci Laurentego, i dopóki byliśmy dziećmi, namiętność mamusi przejawiała się tyl- ko w rzadkich okolicznościach. Była naszą praw- ną opiekunką. Zarząd majątkiem uważała po pro- stu za obowiązek stanu. Wszystko, mam wraże- nie, zmieniło się od śmierci mojego brata, od- kąd nabrała pewności, że nie będzie działów, że królestwo nie będzie podzielone. — To potworne. — Bardziej, niż sobie pani może wyobrazić. Jeden z sąsiadów Maltaverne, Numa Seris, tro- 87 chę z nami spokrewniony, posiada majątek drugi co do obszaru po naszym; jest wdowcem, zadrę- czył swoją żonę, umarła ze zmartwień... — Ze zmartwień się nie umiera — powiedziała Maria z rozdrażnieniem. — Jak Numa wytrzymuje te aperitify, kieliszki koniaku, czerwone wino, które wchłania całymi dniami, uważając je za jedyne swe szczęście na tym świecie, to jest tajemnica, która nigdy nie budziła we mnie ciekawości. Dziwiłem się nato- miast, że moja matka u niego bywa. Twierdziła, że musi zasięgać jego rady w sprawach sprzedaży drzewa lub nieporozumień z dzierżawcami, ale dość prędko wykryłem, co ją łączy z tym ohyd- nym typem. Ma on wstrętną córkę, której nie cierpieliśmy obydwaj z Laurentym. Na imię jej Joanka, ale my nazywaliśmy ją Weszką. Pamię- tam, co mi Laurenty powiedział na krótko przed śmiercią: „Mam szczęście, że jestem za stary, żeby się żenić z Weszką. To ty ją poślubisz". Potworny żart nagle stał się groźbą, która nade mną zawisła... — Dlaczego groźbą? Przecież pan nie jest mło- dym dziewczątkiem, które się zmusza do małżeń- stwa; proszę przyznać, że pańska matka ma w pa- nu utajonego sprzymierzeńca, który marzy_ o tym obrzydliwym związku, i tego właśnie sprzymie- rzeńca pan się boi. Stanęliśmy przed jej drzwiami. Trzymała już klucz w ręku. Powiedziała: — Zegnam pana, Alain. Proszę nie przychodzić do księgarni przed piąt- kiem. Najpierw zobaczę się z Szymonem Duberc. Może potem wszystko wyda mi się inne. — Trza- snęły drzwi. Zostałem sam na chodniku wąskiej uliczki dzielnicy Saint-Seurin. Przysiadłem na 88 schodku u wejścia, łokcie oparłem na kolanach i rozpłakałem się. Moja rozpacz nie była udawa- na, a jednak w ścisłym znaczeniu była. Mój ból sam się sobą upajał. Niemniej prawdziwe łzy spływały mi przez palce, prawdziwe łkania dare- mnie usiłowałem powstrzymać. Drzwi za moimi plecami znowu się otworzyły. Wyprostowałem się, ukazała się Maria z lampą w ręku. Jeszcze nie zdjęła kapelusza. Powiedziała: — Na szczęście zobaczyłam pana przez judasza. — Wpuściła mnie przykazując, żebym się zachowy- wał jak najciszej, mimo że sypialnia matki była od podwórza, i wprowadziła do wąskiego pokoju, zapewne salonu. Był zimny i, sądząc po zapachu, nie używany. Parę foteli, przesłoniętych pokrow- cami. Nawet świecznik miał na sobie osłonę. Ma- ria kazała mi siąść obok siebie na kanapie. Wciąż jeszcze płakałem, więc powiedziała: — Jakiż z pana dzieciuch! I to nawet nie chło- pak piętnastoletni. Najwyżej dziesięć lat. Aż ma się ochotę zapytać; no i co, już po tym wielkim smutku? To ona wzięła mnie w ramiona. Przytuliłem twarz do jej szyi. Znieruchomiała, jak gdyby ptak przysiadł jej na palcu, a mnie zdumiewał ów bło- gi spokój, szczęście. Stawiałem pierwsze kroki. Nareszcie pozwoliłem się „dotknąć", w zupełnie dosłownym znaczeniu. Godziłem się na to, że nie będę już „nietykalny". Najpierw otarła mi oczy swoją chusteczką, potem na mgnienie przycisnęła do nich usta, i dłużej już rękę, ręka była chłodna. W pewnej chwili pogłaskała mój policzek: nic więcej. Znowu zacząłem mówić, a ona z cierpli- wością słuchała. — Wstyd mi — rzekłem — że przedstawiłem pani tak okrutny obraz mojej biednej mamusi. Dobrze wiem, co w historii, którą pani opowie- 89 działem, nie wytrzymuje krytyki. Jak pani wytłu- maczyć, kim jest moja matka? Kiedy jedyny raz odważyłem się sam wszcząć z nią rozmowę o jej planach związanych z małą Seris, wyjaśnić przy- czyny mojej odrazy, wcale nie próbowała w nie wnikać, ponieważ, choć może się to pani wy- dać zupełnie niewiarogodne, w najlepszej wierze przekonana jest, że to, co nazywam miłością fizy- czną, nie istnieje dla ludzi pewnego pokroju, do jakich my oboje, ona i ja, należymy, że to jest wymysł powieściopisarzy, że istnieje obowiązek, którego spełnienia Bóg wymaga od kobiety dla przedłużania gatunku i jako rodzaju środka na bestialstwo mężczyzn; nie kryła przede mną, że z tym właśnie najtrudniej jej się pogodzić w ca- łym dziele stworzenia. Przyznałem, że tak ścisłe związanie duszy, zdolnej pojąć Boga, z ciałem o zwierzęcych popędach istotnie rozwiera przed duchem ludzkim otchłań. Obruszyła się gwałtow- nie: to jest próba, z której chrześcijanin winien wyjść zwycięsko, przede wszystkim nie dając się zwieść temu, co opowiadają książki, które dla mnie są treścią życia... „Ale ty jesteś moim sy- nem — dodała — i znam cię, i doskonale wiem, że będziesz tak samo brzydził się tymi rzeczami, tym... Nie możesz wiedzieć..." W tym momencie pomyślałem o moim ojcu, któ- rego wcale nie znałem, najłagodniejszym i naj- bardziej tkliwym z ludzi. Szepnąłem: — Biedny tatuś... — Powiedziała z urazą, prawie szeptem:— O, przysięgam ci, że niczego mi nie oszczędził. Nigdy się nie opierałam. — Powtórzyłem: — Bied- ny tatuś. — Po chwili milczenia spytałem, pamię- tam, matkę, czy nie miałaby wyrzutów sumienia wydając nieszczęsną Joankę w ręce takiego męża jak ja, który na pewno by od niej uciekał. — Ależ chłopcze kochany, to byłoby dla niej szczę- 90 ście. Kiedy ci już da syna, zostawisz ją w spoko- ju, a ona będzie czuła się dumna, że przyczyniła się do powstania włości, które swoim obszarem i jakością ziemi będą przewyższały wszystkie in- ne w okolicach Bazadais i pozwolą jej właśnie, malutkiej Seris, działać dla dobra całej zależnej od niej ludności: jedyna prawowita radość, jaka na tym świecie przypada w udziale kobietom na- szych rodzin... Biedna moja matka; Maria wyraziła zdziwienie, że nie wytknąłem jej wyraźnie tego bałwochwal- czego uwielbienia dla ziemi, tak gorszącego u ka- toliczki równie się afiszującej jak ona. — O, od tej strony może się oprzeć na wielu argumentach, na bardzo konkretnych obowiązkach wobec swego stanu. Dla mamusi zło zawarte jest w owej pożądliwości, której wcale nie odczuwa i która u niej łączy się z odrazą. Nie pojmuje, aby duma z posiadania i panowania mogła wią- zać się z grzechem. Czy kiedykolwiek czytała — chcę oczywiście powiedzieć: rozważała — niektó- re słowa Chrystusa, we mnie budzące drżenie?... Nie, to nieprawda: ja nie drżę bardziej niż ona. Zamilkliśmy. Trochę później szepnąłem: — Co by mamusia powiedziała, gdyby nas tutaj ujrzała? — Nie zimno ci? — Nie, jesteś ciepła jak gniazdo. Maria powiedziała cicho; — „Pierwsze ty z uko- chanych ust". — Poprawiłem: — „Pierwsze tak"... Jeszcze trochę później odgarnęła mi włosy, przytuliła do nich usta, i teraz ja z kolei zacyto- wałem Verlaine'a:„. „a niekiedy całuje cię w czo- ło, jakby dziecię". Trwaliśmy tak przez pewien czas, w zupełnym 91 bezruchu. Nagle wyprostowała się, ujęła moją głowę w dłonie. — Rozstań się z nią! Tak, z twoją matką. Odejdź od niej, zostaw jej wszystko i zacznij żyć sam. Powiedziałem smutno: — Nic nie może sprawić, żeby to wszystko nie należało do mnie. — Jesteś we władaniu swoich włości. Zostaniesz mężem Weszki. Przytuliłem się do niej. Chwilę milczałem i po- wiedziałem: — Jak mam opuścić mamusię? Była dla mnie wszystkim w życiu. Zrozum, moją tragedią jest nie to, że sobie przywłaszcza te posiadłości, tylko że je woli ode mnie. — Czyli, że cię z nimi zdradza! — To jest tak prawdziwe, że może z twoją po- mocą w końcu się jej wymknę. — Cóż ja dla ciebie mogę, biedny chłopcze? Mogę uczynić cię bardziej świadomym, a więc i bardziej nieszczęśliwym, ale nie mogę natchnąć cię wolą, której nie posiadasz.. Zaprzeczyłem, przecież już zmieniła mnie wię- cej, niż mógłbym sobie wyobrazić przed paroma tygodniami. Teraz pojmuję, że szczęście polegało- by na ucieczce od matki, ale nie widzę, jak zdo- łałbym się bez niej obejść, nie będąc w stanie sam zająć się majątkiem. Oczywiście, zależało mi na nim, wcale się tego nie wstydziłem, zależało bardziej niż na czymkolwiek w świecie. Malta- verne było wszystkim, co kochałem. Natomiast ziemie Numy Serisa nie znaczyły nic w moich oczach. Weszka jednak budziła we mnie lęk. Przez całe życie słyszałem, jak matka chełpi się, że za- wsze osiąga to, co sobie zamierzy. Kiedy miała ochotę na jakieś sosny, nieraz czekała latami, ale w końcu zawsze je nabyła. O najmniejszej działce 92 do kupienia notariusz zawiadamiał albo ją, albo Numę Serisa. Prowadzili grę we dwoje, kolejno jedno ustępowało drugiemu. Czułem się najważ- niejszą kartą w ich ostatecznej rozgrywce — kar- tą, na której od śmierci Laurentego matce zależa- ło namiętnie, czego już nie ukrywała, lecz nieraz wybuchało to tak gwałtownie, iż wydawało mi się niepodobieństwem, bym się kiedykolwiek zdołał jej wymknąć. Maria zapytała, ile Weszka ma lat, i uspokoiła się na wiadomość, ze dopiero dwanaście. — Zatem, biedaku mój mały, masz co najmniej siedem, może nawet osiem lat, żeby temu zapo- biec, w pierwszym rzędzie przez ożenek z inną. Weszce wcale by nie zależało, żebyś choć przez chwilę o niej myślał, gdybyś nie był synem swo- jej matki i równocześnie synem tej ziemi, Malta- verne: to one cię trzymają. — Tak, ale teraz tyś się pojawiła. Odsunęła się trochę i zanuciła: ,,Musimy się rozstać. Godzina snu nadeszła", po czym otworzy- ła mi drzwi. Szedłem wielkimi krokami środkiem opustosza- łej ulicy. Ofiarą radości i siły, jaką w sobie czułem, sta- wała się matka. W gruncie rzeczy wyrok, jaki na nią wydałem, ukształtował się już we mnie dużo wcześniej. A oto teraz, wieczorem, wszystko się połączyło: i ja podzielałem odrazę, od której prze- jawienia Maria nie zdołała się powstrzymać, a co więcej, kiedy już moje kroki rozbrzmiewały na naszych starych dostojnych schodach, czułem też niewspółmierny żal do mamusi, że mnie opuściła; żal za to przestępstwo, że nie jestem jej milszy nad wszystko... Ale było coś jeszcze gorszego. Nieskończenie wyżej niż mnie ceniła rozkosz pa- nowania, stara regentka królestwa swego syna — 93 a tego syna z góry składała w ofierze, już go w myślach poświęciła kojarząc z Weszką, bez żadnego usprawiedliwienia, nawet tego, iż nie wie, czym jest miłość fizyczna. Widziała, jak cier- piał mój ojciec. Mój ojciec! Ojcze! Ukochany, chociaż nieznany. Kiedyś, pamiętam, miałem mo- że dziesięć czy dwanaście lat, gdy wracałem wie- czorem z gimnazjum, wpadło mi nagle do głowy, dosłownie opętała mnie myśl, żeś ty nie umarł. Ułożyłem sobie nie wiem już jaką historię, żeś wrócił z dalekiej podróży, że zastanę cię w do- mu. Pędziłem jak szalony roztrącając przechod- niów. Przeskakując stopnie wbiegłem tymi samy- mi schodami, po których teraz szedłem. Mamusia pod chińską lampą przesłuchiwała Laurentego z katechizmu. Fotel biednego tatusia naprzeciw niej był pusty. Ojcze, pozostała z ciebie tylko zawieszona nad łóżkiem mamusi fotografia, po- większenie Nadara... Rozdział V O piątej byłem w księgarni, a chociaż Maria zmar- szczyła brwi, od pierwszego wejrzenia zoriento- wałem się, że zadowolona jest, iż jej nie posłu- chałem; lecz ostatni klienci jeszcze ją nudzili. Powiedziała, żebym przyszedł po nią za pół go- dziny. Padało, pod osłoną parasola obnosiłem mo- je szczęście i dumę. Oglądałem się w szybach wystawowych. Już nie byłem podobny do anioła, ale do chłopca, którego kocha dziewczyna. I to nie byle jaka. Miłość mnie nie zaślepiała: Maria o wiele przerastała swoją pozycję społeczną (to burżuazyjne pojęcie pozycji, jak gdyby było dziw- ne, że Maria góruje nad idiotkami z mojego środo- wiska!). Była bardziej oczytana, niż myślałem, że 94 może być oczytana kobieta: kobiety z mojej ro- dziny poza powieściami z Wydawnictwa Dobrej Książki nie czytały prawie nic. Nade wszystko jednak uderzała v/ niej trafność sądu i to, co mia- ła wspólnego z moją matką: chęć, wola kierowa- nia, a nawet dominowania. Subiekt Balege ma- wiał; „Zęby szef jej nie miał..." Tego właśnie dnia, kiedy się spotkaliśmy pod filarami Teatru Wielkiego, gdzie na nią czekałem z powodu deszczu, i potem zasiedliśmy w kawiar- ni na rogu Esprit-des-Lois, w oparach absyntu, których nienawidzę, wyznała mi w swój przejrzy- sty, nieomal brutalny sposób to, co uważała, że powinienem o niej wiedzieć; — ... co ci już mówi- łam: nie mogłabym żywić żadnej skrytej myśli na twój temat, i nigdy nie będę marzyła o tym, o czym marzą wszystkie młode dziewczyny, kiedy są kochane i zakochane... — Jej ojciec, poborca podatkowy z Medoc (przypomniałem sobie o tej historii) porzucił żonę, zgrał się, sprzeniewierzył parę milionów i powiesił się w jakiejś stodole. Co robić? Co mówić? Nieporadnie ująłem jej rękę, ale ją cofnęła. I dodała rzeczowo: — Ale to jeszcze nie koniec (głosem bezbarw- nym, jakby zeznawała przed sądem, bezpośrednio po tragedii). Pewien przyjaciel rodziców umieścił ją'u Bar- da. — Ten przyjaciel był w wieku mojego ojca, znali się od dziecka. W pierwszym okresie pozo- stał wiernym przyjacielem. Ale okazało się to ponad jego siły, i w końcu musiałam mu zapłacić. Napastował mnie; matka przymykała oczy, a mnie wtedy było wszystko jedno. Nie wyobrażałam so- bie, czym to później będzie. Zdziwisz się; rozu- — ^ 95 miem twoją matkę bardziej, niż mógłbyś przypu- szczać, nie ów bałwochwalczy stosunek do ziemi, ale jej wstręt do spraw cielesnych. Błogosławię cię, ciebie przede wszystkim, że nie jesteś podob- ny do tej sfory psów, co mnie napastowały. Na- wet Balege! Tak, ten garbus. Chełpi się podbojami i naprawdę je miewa. Należała do starego mężczyzny. Przyzwoliła na to. Nie śmiałem podnieść oczu na Marię. Zapyta- łem prawie szeptem: — Kto panią od niego wy- zwolił? — Angina pectoris. Bał się, że umrze. Może płakała, ale nie widziałem jej oczu. Prze- de wszystkim czułem się zażenowany, byłem wstrząśnięty. Powtarzałem z zakłopotaniem: — Niech pani nie płacze. — Ja nie płaczę z powodu tego, co zrobiłam, ale dlatego, że pan znowu mówi do mnie „pani". — O, to nieumyślnie. Słuchaj, Mario, teraz le- piej rozumiem, dlaczego wolisz mnie od innych. Jesteś dziewczyną, która wydana została bestiom, wyrwała im się i teraz już zawsze będzie się ich bała. Nie odpowiedziała, chciała, czułem, powiedzieć mi coś innego. Po dość długim milczeniu odważyła się wreszcie: — Niepokoi mnie także, że jesteś chłopcem katolickim. Alain, czy mam cię odciąć od tego, co jest twoim życiem? Powtórzyłem: — Moim życiem? — Te słowa mnie zdumiały: nie skrupuły, o jakich świadczyły, ale ich trudno uchwytny patos, pewna nuta w gło- sie. Nie uświadomiłem sobie tego w pierwszej chwili, dopiero po godzinie, kiedy wolno wchodzi- łem na schody przy ulicy de Cheverus, poraził mnie, a później do głębi przejął popłoch, jaki 96 Maria we mnte wznieciła. Nie wiązał się on z 'trudnościami natury religijnej, o jakich napom- knęła, ale z tym, ze o nich przypomniała, zasuge- rowała; i raptem, na podeście pierwszego piętra, gdzie pachniało gazem i gdzie nabierałem tchu, powiedziałem głośno: — Nie mówiła szczerze. — Błysnął nagle płomień intuicji. Zacząłem się szamotać. Czy ów dar, którym się chlubiłem, nie był tworem mojej wyobraźni? Albo raczej może Donzac mi go wmówił? Szaleństwem było oszukiwać samego siebie. Próbowałem na- brać otuchy. Przypomniałem sobie słowo po sło- wie wszystko, co Maria mówiła w kawiarni, i jej motywy, powody, ukazały mi się w bezlitosnym świetle: rozmowa przygotowana, to zupełnie oczy- wiste, żebym z jej własnych ust dowiedział się o kradzieży popełnionej przez ojca, o całej tej ponurej sprawie, i jakie miało to dla niej skutki. Teraz już żadna plotka nie mogła jej zagrażać. Zabezpieczyła się. Prawdopodobnie oczekiwała in- nej reakcji z mojej strony w chwili, gdy mnie tym zastrzeli. Czemu dorzuciła zdanie, takie niespo- dziewane: ,,Jesteś chłopcem katolickim..." „Jesteś chłopcem katolickim, chłopcem katolic- kim..." Do licha! Oznaczało to, że poza małżeń- stwem, z czego, jak zapewniała, oczywiście ona rezygnuje, albo raczej: co rzekomo nie przychodzi jej w ogóle do głowy, między nami nic nie bę- dzie możliwe. O tym właśnie należało mnie konie- cznie przekonać. Odpowiedziałem jej lekko, że- by się nie troskała o katolickiego chłopca, pogo- dzi się on z sytuacją grzesznika, do której na swój sposób już się przyzwyczaił. — Tak, Mario, możesz być spokojna: felix cul- pa! Jeżeli kiedykolwiek wina może być winą szczęśliwą... 7 — Młodzieniec z dawnych lat 97 A jednak Maria nie myliła się: nigdy się nie odciąłem od życia sakramentalnego. Myśl o tym była mi nie do zniesienia. Dziwne, że to od- gadła. Skąd mogła wiedzieć? Jak tu uwierzyć, aby kobieta z jej środowiska, robiąca wrażenie tak obojętnej na sprawy religijne jak ona, mogła z nielicznych moich wypowiedzi na ten temat wy- wnioskować, że udział w sakramentach jest mi bardziej potrzebny niżeli chleb i wino nie kon- sekrowane? Ona musiała wiedzieć. Od kogoś się dowiedziała. Od kogo? O Boże, Boże! Na ponurym podeście schodów zrozumiałem to nagle, doznałem olśnienia. Okła- mała mnie. Szymon Duberc musiał zobaczyć mnie W księgarni, o czym nie wiedziałem, i powiedział Marii: „Ja go znam, tego pani biednego studenta, znam go, pani anioła". Są w zmowie. Ostatecz- nie nic nie uzasadniało, by mogła wiedzieć, że cierpię na chorobę chłopców przeświadczonych, iż żadna kobieta nie może ich pokochać dla nich samych. Czy Szymonowi zwierzałem się z tego kiedy? Chyba nie... Ależ tak! Zwierzałem mu się, gdy rozmawialiśmy o jarmarku w Bordeaux, o tych woskowych częściach ludzkiego ciała. „On jej powtórzył. A ona natychmiast ze szczególnym naciskiem zaczęła mówić o swoim wstręcie. Gra w stosunku do mnie na upatrzonego". Powtarza- łem sobie: „Nie masz żadnego dowodu! Padasz ofiarą arabskiego bajarza, który siedzi w tobie i w nieskończoność wymyśla różne historie, aby zapełniać nimi puste miejsca między książkami, jakie czytasz, aby mur bez żadnych szczelin bronił cię przed życiem. Tym razem jednak historia, któ- rą sobie opowiadasz, naprawdę dotyczy ciebie. Prawdziwa jest czy zmyślona? Jaki w niej udział 98 wyobraźni? W którym dokładnie miejscu odtwa- rza rzeczywistość?" Przeszedłem przez salonik mamusi, dzielący na- sze sypialnie. Mimo że od dwóch lat mieliśmy elektryczność, potarłem zapałkę i zapaliłem lam- pę naftową, tę samą, która w dzieciństwie oświe- tlała moje ówczesne lektury, odrabianie lekcji, przygotowania do egzaminów. Usiadłem na łóżku, nie odrywając wzroku wewnętrznego od zespołu faktów, przy których kolejno sobie powtarzałem: „To niczego nie dowodzi..." — nie mogąc się jednak przekonać: tak, Maria starannie przygo- towała dzisiejsze wyznania w kawiarni; tak, mia- ła nadzieję, że upiecze dwie, a raczej trzy piecze- nie przez swoje zwierzenia: zawczasu storpeduje wszystko, co mógłbym usłyszeć na temat jej prze- szłości; przybierała postawę, mającą sprawiać wra- żenie, że nie żywi żadnych skrytych myśli o mał- żeństwie; ale jednocześnie przypomniała mi o ży- ciu sakramentalnym i zakomunikowała, że posta- nowiła go nie burzyć, tak więc, gdybym nie mógł obejść się bez Marii, trzeba by jednak powrócić do myśli o małżeństwie... No tak, mało jednak prawdopodobne, by mogła mieć jakieś nadzieje. •A poza tym istniała przecież jej sympatia do mnie. Tego, wydawało mi się, mogłem być zupełnie pewny. Nieczęsto się podobałem, ale gdy się po- dobałem, wiedziałem o tym. Cudze pragnienia odgaduję nieomylnie. Zauważyłem, że na łóżku leży poczta: gazety, jeden tylko list, od mamusi. Podsunąłem list pod lampę. Nie mam odwagi go przepisać. Po co na- rzucać Donzacowi tę lekturę? Nie interesuje się tego rodzaju spekulacjami. Mamusia opóźniała po- wrót o parę dni. Pisała mi, że gra warta jest 99 świeczki. Numa Sens zrezygnował z kupna Tolo- se, które klasą ziemi przewyższa wszystko w na- szym powiecie (teraz na niego przypadała kolej dokonania transakcji). „Utrzymuje, że nie posia- da potrzebnego kapitału. Ma go, oczywiście, ale myśli sobie, że w rezultacie Tolose i tak jemu przypadnie bez sięgania do kasy, jak Ty poślubisz jego córkę. Nie przywiązuje absolutnie wagi do tego, co mu dałam do zrozumienia na temat Two- jej niechęci do małżeństwa. Oczywiście nie do- myśla się, jak gwałtowną czujesz antypatię. Po cóż go uprzedzać? Mamy przed sobą najmniej dziesięć lat. Możesz się zmienić. Zmienisz się..." Nie istniało nic innego — nawet jej religijność faryzejska i bałwochwalcza, z której zachował się tylko naskórek. Wszystko przeżarte zostało od wewnątrz. Ale wewnątrz nigdy nic nie było. Pa- trzałem na ten pokój, który należał do mnie i w którym moja osobowość nie zaznaczała się ni- czym poza książkami i pismami. Brązowa tapeta, zawsze królująca w naszej rodzinie: ,,Wasza bab- ka uwielbia brązowy kolor". Wszystkie sprzęty w guście Saint-Sulpice: najgorsza brzydota, zro- dzona z braku kultury. Wziąłem z biurka ostatnie fotografie współczes- nego malarstwa, które Donzac przysłał mi z Pa- ryża, ,,żeby kształcić moje oko". Jak jednak wy- tworzyć sobie pojęcie o obrazie, jeśli nie ma ko- lorów? Nigdy nie oglądałem innych malowideł niż „Tintoretto malujący zmarłą córkę" albo „Ka- żdy ma swoją chimerę" Henn Martina z muzeum w Bordeaux, gdzie chroniliśmy się, gdy padało. Nie wiem dlaczego owe błahostki przyszły mi na myśl w tym właśnie momencie, w zamarłym domu, gdzie życie istniało już tylko dzięki dwoj- 100 gu starym służącym, śpiącym teraz w pokoju na poddaszu. Jak za każdym razem, gdy jestem tak nieszczę- śliwy, że bliski śmierci — mówię to dosłownie (bo Donzac wie, że w naszej rodzinie dużo było samobójstw) — ukląkłem przy łóżku i znów się rozpłakałem, ale tym razem wspierając czoło o niewidzialne ramię. Cała moja religijność za- wierała się w tym geście nieszczęśliwego dziecka, tylu innym ludziom wydającym się pewno niedo- rzecznością i przejawem tchórzostwa: zupełnie tak, jakby osaczony jeleń okazywał tchórzostwo, kiedy wpada do jeziora, uchodząc przed psami. A ja wiedziałem, że nastąpi głęboki spokój i że chociażbym żył cały wiek, i gdyby nawet wszyscy filozofowie i wszyscy uczeni wyparli się Chrystu- sa, i gdyby nawet nikt przy Nim nie został, ja trwałbym nadal, nie po to, żeby służyć bliźnim, jak prawdziwi chrześcijanie, nie dlatego, że ko- cham bliźnich jak siebie samego: tylko dlatego, że potrzebne mi jest to koło ratunkowe, bym mógł unosić się na fali, utrzymać się na powierzchni tego okrutnego świata — abym nie zatonął. W takim oto kierunku biegły moje myśli owe- go wieczoru, dopóki klęczałem z twarzą ukrytą w pościeli. Rozczuliłem się. Wróciłem do koncep- cji, która błyskała mi niezliczone razy, a nawet w pewnym okresie, zaraz po pierwszej komunii, zupełnie mnie opętała: wstąpię do seminarium. Ale mamusia bezapelacyjnie orzekła, że nie mam powołania, i zmobilizowała przeciw tym pomys- łom wszystkich księży, z jakimi mogłem się zet- knąć. Dziś mam dwadzieścia jeden lat, nikt nie ma nade mną władzy. Pozbędę się wszystkiego, i to od razu. Oderwę od siebie majątki, zostawię mamusi. Niechże je sobie zabierze; ale by od te- go umarła. Bo jej opętaniem było wieczne dziedzi- 101 czenie, przezwyciężanie śmierci drogą dziedzicze- nia. Gdybym się usunął, zostawali nam tylko ku- zyni... Państwo pożarłoby wszystko. „A poza tym — kończyła zwykle dyskusję — ten problem się w ogóle nie nasuwa. Nie masz powołania, to przecież bije w oczy." Cokolwiek służyło jej na- miętności, nie podlegało dyskusji, biło w oczy. Ale cóż! Należało po prostu odejść, nie ogląda- jąc się za siebie... Boże mój, choć tak bardzo ją kochałem, a ko- chałem ją do szaleństwa, to nie matkę kocham bardziej niż Ciebie. Czuję do niej głęboki żal, który się już nigdy nie da załagodzić. Prawda wygląda tak, że i ja również, tak samo jak ona, wolę od Ciebie Maltaverne, tylko z innych po- wodów niż mamusia: nie chodzi o posiadłości jako posiadłości, o posiadanie w znaczeniu takim, jak ona je rozumie; nie odważyłbym się wyznać tego nikomu poza Donzakiem. Nie mogę odejść od tej ziemi, drzew, od tego strumienia, nieba między wierzchołkami sosen, od tych ukocha- nych olbrzymów, zapachu żywicy i bagien, który dla mnie (to szaleństwo!) jest zapachem moich rozpaczy. Tak sobie myślałem tego wieczoru. Ściągnąłem z siebie ubranie, wcale się nie myłem, zapadłem się w sen, zatonąłem. Rozdział VI Taca ze śniadaniem, rozsunięte zasłony, zza któ- rych wyjrzało blade, ale jakby letnie słońce 102 z dnia świętego Marcina, obudziły mnie — od- mienionego, już nie zrozpaczonego chłopca. Czu- łem w sobie jasność umysłu i oschłość, myśl działała sprawnie, wolna od snu i nocy: wiedzia- łem, co należy zrobić, czy w każdym razie spró- bować. Maria umówiła się ze mną na chwilę przed zamknięciem księgarni: około szóstej miałem tam spotkać Szymona, który również, jak zapewnia- ła, przychodził mniej więcej o tej porze. Zapom- niała jednak, co powiedziała mi dawniej, że Szy- mon spędza w księgarni całe czwartkowe popo- łudnia, przyjeżdża bezpośrednio z Talence, za- raz po obiedzie. Powinienem tedy na niego czy- hać i zatrzymać go, zanim wejdzie do sklepu. To była jedyna szansa dowiedzenia się, czy istniał spisek pomiędzy nim a Marią, i to taki spisek, jaki sobie wyobraziłem. Na pewno będzie się starał mnie okłamać, ale wiedziałem, że nie zdoła. Należał do nikłego grona istot, nad któ- rymi dana mi została władza — władza w sensie absolutnym. To zupełne szaleństwo, co tutaj pi- szę; lecz piszę wyłącznie dla Donzaca, który wie, o czym mówię: „Jest jednym z tych, których fas- cynujesz" — twierdzi. Bardzo szybko dowiem się wszystkiego, jeżeli uda mi się spędzić z nim pół godziny gdziekolwiek, byle nie na ulicy. Ale jakże go spotkać bez pudła? Przyjechawszy z Ta- lence tramwajem będzie szedł piechotą ulicą Sain- te-Catherine. Nie mogę się z nim minąć, jeśli bę- dę czatował od drugiej na rogu Sainte-Catherine i Galeries, chyba że dziś dla przygotowania wspól- nego planu bitwy postanowili razem zjeść obiad... Ale nie, ona poza domem może jadać tylko wie- czorami, w południe nie, ze względu na matkę. Mówiła mi o tym, tak już to między sobą ustali- ły. Matka przygotowuje wspólny posiłek... Więc Szymon spotka się z nią dopiero w księgarni, 103 o drugiej. Wystarczy dość wcześnie stanąć na czatach. Byłem tam już o wpół do drugiej, przy wejściu do Galeries od ulicy Sainte-Catherine. Bardzo tru- dno, mimo tłumu przechodniów, nie zwracać na siebie uwagi. Robiłem wrażenie, że czekam na kogoś, ale także, że czekam na byle kogo: młody człowiek, stojący bez ruchu na chodniku, zawsze jest przynętą. Mógłbym, oczywiście, oglądać wy- stawy, bałem się jednak ryzykować, że przeoczę Szymona. Opanowała mnie jakaś przesadna, na- miętna chęć zobaczenia go, a równocześnie broni- łem się przed tą nadzieją z powodu przesądu, ja- ki mam od dzieciństwa, że nigdy nic nie dzieje się tak, jak się spodziewamy, nie należy niczego układać sobie z góry tak, jak sobie życzymy. A jednak się spełniło; około trzeciej Szymon ukazał się nagle w polu mojego widzenia (on mnie nie widział), sztywny jak zwykle, wyprosto- wany, napuszony, z tą postawą, która imponuje, a której wyuczył się w seminarium, w wysokim kołnierzyku podejrzanej jakości, może celuloido- wym, w miękkim czarnym kapeluszu z szerokim rondem — pedagog od stóp do głów, niewiarogod- nie postarzały. Ileż on miał lat? O cztery starszy ode mnie: dwadzieścia pięć, czy to możliwe? Nie- wątpliwie wyrażenie ,,człowiek bez określonego wieku" w jego wypadku nabierało pełnego sen- su. Przedwcześnie postarzały przez udręki, nęka- jące go od dzieciństwa, cierpienia, w których zawsze był pogrążony, a teraz wyraźnie w nich zatonął. Czy spostrzegłem to wszystko w tym wła- śnie momencie, na pierwszy rzut oka? Nie, zmyś- lam, zmyślam, a jednak musiało to być prawdą. Odkąd go znałem, wydawał się jakby zanurzony w płynie, który go parzył. Na pewno nie jest moim wymysłem osobliwe, kamienne tworzywo, 104 w którym zdawały się rzeźbione jego rysy. I nie jest wymysłem młoda krew, od której, gdy mnie zobaczył, raptownie, na mgnienie zapłonęła ta spopielała twarz, ani uśmiech trwający parę se- kund, a potem nagła panika; — Nie, nie teraz, panie Alain, jeszcze nie teraz — bronił się, gdy wziąłem go za rękę. Domyśliłem się trafnie: nie miał widzieć się ze mną przed spotkaniem w księ- garni. — Chwileczkę, Szymonie, musimy porozmawiać — Nie, ja obiecałem. — Ale Szymon nie wiedział, że mnie spotka. To spotkanie było niezależne od Szymona, ale wynikło z... — Chce pan powiedzieć; z woli Bożej? Nic się pan nie zmienił, panie Alain... Dość na pana spojrzeć. — Bożej? Nie wiem. W każdym razie ja tego chciałem. Czatuję tu od godziny i już Szymona nie puszczę, Marii powie Szymon, co zechce, albo nie powie nic... I nagle, w tej właśnie chwili, natchnienie pod- sunęło mi słowa, na które czekał: — Co nas to obchodzi, Szymona i mnie? Jej sprawa jest czymś zupełnie odrębnym. Chodzi o naszą sprawę, Szymonie, o sprawę Maltaverne, o naszą tajemnicę... Krew znowu zabarwiła jego skamieniałą twarz. Powtórzył: — O naszą tajemnicę, naszą żałosną tajemnicot panie Alain... — Szymonie, zna Szymon może cukiernię Pre- vosta, gdzie się pija czekoladę, o parę kroków stąd, w alei Tournay? O tej porze nie ma w niej nikogo. Zajdziemy tam na chwilę, na jak długo Szymon będzie chciał. Nie opierał się. Doszliśmy do placu Comedie. 105 Odwraca? ku mnie. sztywno osadzoną głowę i mó- wił. Opowiedział, że nie ma nic do zarzucenia panu Duport, dzięki niemu mógł przebyć w Pa- ryżu drugi rok studiów, a dzięki panu Gastonowi Doumergue dostał nominację na nauczyciela dru- giej klasy w gimnazjum departamentu Seine-et- -Oise. — Ale nie brali pod uwagę mojej wymowy. Nigdy by mi na myśl nie przyszło, jakie wraże- nie zrobi mój akcent w Paryżu, zwłaszcza w kla- sie dwunastoletnich chłopców. Nieraz pan przy mnie mawiał: „Lubię tylko drzewa, zwierzęta i dzie- ci", więc radzę, żeby pan wykreślił ten ostatni ro- dzaj. Nie ma pan pojęcia, do czego są zdolne. — Dostał okrutne cięgi. — My z Gironde nią zdajemy sobie wcale sprawy, jakie wrażenie ro- bimy w Paryżu, ledwie otworzymy usta. — Prze- niesiono go tedy do Talence. — Ale nawet w Ta- lence... — Maria obiecała mu pomóc. Znała meto- dę poprawiania wymowy. Pocieszyłem go, że już jest wielka zmiana i jego akcent nie razi. Czy jeździ czasem do Maltayerne? — Gdzie tam! To drogo kosztuje... Ale właści- wie nie, nie o to chodzi. Naprawdę to dlatego, że pani wciąż tam teraz przebywa, zresztą pan sam wie. O mnie nawet nie można przy niej wspomnieć. I zresztą ja też, przepraszam za szcze- rość, dosłownie nie mogę na nią patrzeć... Już nie mówiąc o pani Duport. Ta jest bez przerwy pijana, po prostu się boję. Rodzice przyjeżdżali dwa razy do Talence. Opłaciłem im drogę. Pru- denty był raz, spał w moim pokoju, w moim łóż- ku... Wyobraża pan sobie... Weszliśmy do Prevosta. Rzeczywiście o tej po- rze była tu tylko jedna para popijająca czekola- dę. — Przypomną się Szymonowi podwieczorki u pani Duport — powiedziałem ze śmiechem. Ale on się nie zaśmiał, żarty się go nie imały, już był 106 . nieufny i zjeżony. Pedantycznie smarował chleb masłem, maczał go w czekoladzie, jadł żarłocznie, nic nie mówił. Nie mieliśmy już dużo czasu. — Dziwne, że Maria chciała mnie oszukać — powiedziałem. — Dlaczego ukrywała, że Szymon jej o mnie mówił, że wszystko od Szymona wie... — To dziewczyna, która mówi tylko to, co chce powiedzieć... — I która w stosunku do mnie ma pewne dob- rze ukryte zamiary. Cóż, w rezultacie jestem nie- złym kandydatem na męża. — O! Co pan też... Przecież nie jest wariatka. Za młodego Gajaca, ekspedientka z księgarni? Nawet już pomijając wszystko, co się o niej wie. Zbyt jest na to inteligentna... A poza tym ona pana zna, chociaż raz wyrwało jej się przy mnie (pan jej aby nie powie, że ja powtórzyłem): „Jakbym zechciała tego pańskiego anioła, jakbym go na- prawdę chciała, tobym go miała..." Nawet, zda- je mi się, powiedziała tak: „Jak zechcę, to go będę miała". Ale również dobrze mogło to zna- czyć... Mówił z ustami zapchanymi chlebem i czeko- ladą. Powiedziałem: — No, ale wydostałem się z sieci. — Z jakiej sieci? Nie ma tu żadnej sieci. Ona pana kocha, wie pan? To w każdym razie jest pewne. Byłem nawet dosyć zazdrosny, miałem do pana żal... Nie, nieprawda, nie miałem żalu. W gruncie rzeczy zawsze byłem przekonany, że panu wszystko się należy. Więc zgoda, umówione, spotkaliśmy się w Galeries przy ulicy Sainte-Cat- herine, zresztą to i prawda. Tylko o jednym jej nie powiemy, o tej rozmowie u Prevosta... Zapłaciłem, wstałem. Do księgarni szło się naj- wyżej pięć minut. — Nie uwierzy nam — powiedziałem nagle — 107 tak samo, jak i ja nie wierzyłem. Szymon kła- mie na dwie strony. To, że Szymon ją okłamuje, mogę jeszcze zrozumieć. Ale mnie! Mruknął: „A kto ja dla pana jestem?" Nie od- powiedziałem. Ponieważ wchodziliśmy już do Ga- leries, w ostatniej chwili postanowiliśmy nie ba- wić się w żadne komedie i powiedzieć Marii, w jakich okolicznościach naprawdę się spotkaliś- my. Zobaczyła nas zaraz na progu księgarni, peł- nej czwartkowych klientów, obrzuciła szybkim i przenikliwym spojrzeniem, nie odwzajemniając naszego uśmiechu, i znowu zajęła się nudzącymi ją klientami. Szymon powiedział: — Ona mi tego nie przebaczy. Tak samo jak nie może sobie prze- baczyć ukrywania przed panem, że dzięki mnie wszystko o panu wiedziała. Ale jednak prawda, że spodobał się pan jej wtedy, kiedy myślała, że pan jest biedny. Miała właśnie wolną chwilę i podeszła do nas. Teraz już uśmiechnęła się i zrobiła gest, jakby nas wypychała za drzwi. — Skoro się już spotkaliście, nie macie tu nic do roboty. Ja bym was krępowała. Ponieważ zaprotestowałem i powiedziałem, że wrócimy po nią, gdy zamkną księgarnię, oschle nam zabroniła. Mówiła do nas obydwu, ale na- prawdę patrzyła tylko na mnie. Tylko ja istnia- łem. Dotknęła wskazującym palcem mojego czo- ła: — Jeden Bóg wie, co się tutaj dzieje — po- wiedziała — co też znowu pan sobie umyśli... Trudno! Tak czy inaczej pan Duberc nic panu o mnie nie powie, nic o mnie nie wie. Odwołał ją jakiś klient. Myślałem, że Szymon niedosłyszał, ale wybuchnął gniewem, ledwie zna- leźliśmy się za progiem: 108 — Aha! Nic o niej nie wiem?' Wiem dużo więcej, niż przypuszcza, i o tym, co najbardziej w świecie chciałaby przed panem ukryć i od czego sądzi, że jestem bardzo daleki. Znacznie częściej, niżby się wydawało, przeży- wałem sytuację tego z dwóch, na którego kobie- ta nie patrzy, i budziło to we mnie najwyżej ja- kąś mglistą zazdrość — wcale nie podobną do goryczy, jaka wezbrała w Szymonie, nieomal roz- paczy, bo miał przekonanie, że jego to już zawsze będzie spotykało; — Moja dola to stara Duport. No, żegnam... — Przytrzymałem go za rękę i po- prosiłem, żeby wstąpił ze mną na ulicę de Cheve- rus: ,,Odpocznie Szymon chwilę w moim poko- ju..." Poszedł, ale niechętnie, ze zwieszoną głową. Co on wiedział o Marii? Co insynuował? Nie od- czuwałem bólu. Chciałem po prostu wiedzieć. Tak, żeby się wszystko o niej wyjaśniło. Była to tyl- ko ciekawość, jakby oderwana, obojętna. Ale przepuściłem moment, kiedy Szymon mówiłby przez mściwość. Teraz nie wolno już było niczego ryzykować. Wchodził na nasze schody niemal z namaszczeniem. Zrobiły na nim ogromne wraże- nie. — Owszem — powiedziałem — schody są ni- czego. Przed dwustu laty umieli w Bordeaux bu- dować... Ale te wnętrza! Co myśmy z nich zro- bili! Wprowadziłem go do salonu, w którym Moune- stet, tapicer mojej matki, przystroił, jak mówił, okna mnogością fałdów, chwostów, frędzli i pom- ponów, które Szymona olśniły; — Ależ to wspaniałe! — Ohydne. Niech Szymon sobie przypomni, jak wygląda kuchnia Szymona rodziców,' ta wasza kuchnia z szynkami zawieszonymi u pułapu, du- ży wiejski zegar, bijący jak serce, kredens, uboga 109 prostota glinianych misek, cynowe talerze, zapach mąki i smażonego tłuszczu, lecz przede wszystkim ten święty półmrok, w którym przebywa Bóg, półmrok z obrazu „Uczniowie idący do Emmaus". — Też coś! Zupełnie, jakby pan naprawdę wie- rzył w to, co mówi. — Wnętrze domu mieszczańskiego, takiego jak nasz, to szczyt brzydoty. Jak tylko człowiek ze wsi zaczyna awansować i też chciałby mieć sa- lon, przechodzi do mieszczaństwa, czyli do brzy- doty. Szymon powtarzał; — Też coś! Wprowadziłem go do buduarku mamusi. — To tutaj przebywa nasza pani — powiedział z nutą szacunku i nienawiści. — Dużo nie przebywa. Niech Szymon pomyśli, czym jest moje życie w tym zamarłym domu. My sami zajmujemy całe jedno skrzydło. Ale przyzna- ję, że to ja tworzę pustynię. Zawsze bałem się ludzi... — Zwłaszcza dziewczyn? — Nie więcej niż chłopców. — Ale nie Marii? Bo ona mówi: „Oswajam go..." Po jego wąskich wargach przemknął uśmiech, znany mi od dzieciństwa. — Co takiego Szymon o niej wie, czego Maria się nie domyśla, że Szymon wie? — O, panie Alain, proszę zapomnieć, co mi się przed chwilą w złości wyrwało. Nie byłoby ład- nie, żebym panu opowiadał... Chociaż — dodał — pomogłoby to panu ją zrozumieć. Ona panu nie powiedziała wszystkiego o sobie, ale przez to, co zataiła, mogłaby stać się panu droższa, albo wstrętna... Bo z panem co można wiedzieć? — Kto mógł Szymonowi mówić o niej w Ta" lence? A tu nikogo Szymon nie zna. Nie wierze Szymonowi. 110 — Ano zgoda, dobrze. Niechże pan nie wierzy. Ja pana o nic nie pytam. Zesztywniał. — Ale ja Szymona pytam o wszystko. Niech mnie Szymon poratuje, skoro wie, przez co sta- łaby mi się droższa albo wstrętna. Nie można zo- stawić mnie w takiej niepewności. Co ja będę te- raz sobie wyobrażał? Trwogę odczuwałem rzeczywiście, ale równo- cześnie grałem po to, żeby przełamać jego ostat- nie wahania. I na moich policzkach zobaczył pra- wdziwe łzy, które może by nie popłynęły, gdybym był sam. Taki już jestem. Niech mi Bóg wybaczy. Przypadek, dzięki któremu Szymon zdobył to, co wiedział, nie miał w sobie nic nadzwyczajne- go. Garbaty subiekt Balege mieszkał w dzielnicy Saint-Genes. W czwartkowe wieczory, jak zawsze po zamknięciu księgarni, wracał tramwajem do Saint-Genes, tym samym, który dochodzi do Ta- lence i którym jeździł Szymon. Na początku za- mieniali tylko parę słów. — Ale i jego, tego Ouasimodo, Maria także in- teresuje, opętała go. Mieszka samotnie, bez ro- dziny ani przyjaciół, jestem pierwszą żywą isto- tą, która słucha z zaciekawieniem, a nawet, co odgadł, z nie mniejszym niż jego własne przeję- ciem, kiedy mówi o Marii, a jest w tym niewy- czerpany. Nie będę tutaj na użytek Donzaca odtwarzał ca- łego opowiadania Szymona. Nie będę rekonstruo- wał tej sceny z kłamliwą prawdą „narracji". Dla Donzaca istotna jest tylko informacja, że odkąd 111 się dowiedziałem o nieszczęściach, które zwaliły się na tę dziewczynę i nadal ją przytłaczają, od- czułem ulgę, zrobiło mi się lżej, łatwiej mi jest oddychać. Obecnie, w świetle tego, co Balege zdradził Szymonowi, rozumiem, dlaczego Maria zdawała się przejawiać wyczucie skrupułów prak- tykującego katolika, jakim jestem, i jego zobo- wiązań. Kiedy mi przypominała o praktykach re- ligijnych i o moim przyzwyczajeniu do życia sa- kramentalnego, przynajmniej na początku nie by- ło w tym żadnego wyrachowania, żadnego zamy- słu wymuszenia małżeństwa. Starczyło, że Szy- mon nakreślił jej obraz mego dzieciństwa pełne- go skrupułów, mojej matki i jej hiszpańskiej re- ligijności, przytłaczającej atmosfery Maltaverne, aby ta dziewczyna, która wszystko rozumie, wszy- stko umie wyczuć, pojęła mój dramat, gdyż w ja- kimś sensie bardzo był bliski jej własnego. Cór- ka rozpustnego poborcy podatkowego, była zara- zem córką niezwykle pobożnej matki, religijnej jednak w sposób bardziej chyba światły niż ma- musia. A to dlatego, że pewien wybitny zakonnik, o którym nie powiem nic, co pozwoliłoby Donza- cowi ustalić jego tożsamość, co roku spędzał let- nie miesiące w Soulac-sur-Mer, gdzie mieszkała rodzina Marii. Był kierownikiem duchowym za- równo matki, jak córki. Maria własnowolnie zo- stała jego sekretarką i czymś jeszcze więcej: ulu- bioną uczennicą. Jemu zawdzięcza swoje zainte- resowania intelektualne, kulturę, tak zaskakującą u dziewczyny z prowincji, ale również, zdaniem Balege'a, całkowite w tym okresie życia oddanie— w jej mniemaniu Kościołowi, a w .rzeczywistości człowiekowi. Nie mam oczywiście żadnych podstaw, aby wie- rzyć temu, co może zniekształcając przekazał mi Szymon z gadaniny Balege'a. Dość że wyczułem, 112 iż ów tragiczny odpływ wiary, raptowny odpływ z duszy, którą całkowicie wypełniała, musiał być w wypadku Marii związany z odkryciem (iluż mło- dych katolików to przeżyło!), że święty, któremu w swym mniemaniu zaufali, w rzeczywistości sam był również tylko biedną istotą z ciała i krwi, podobną do innych, gorszą od innych przez tę maskę na twarzy, na którą był skazany i nie mógł jej zerwać. Odwróceni od Boga przez tego, kto ich nawracał... Tak, znałem niejeden taki przy- padek. Ale zaczynam puszczać sobie wodze. Ima- ginuję tutaj to, co tylko podejrzewam. Cóż ja wiem pewnego z całej tej historii? Ze po skandalu ojcowskiego samobójstwa Maria musiała wyco- fać się z pewnych stanowisk, zajmowanych w or- ganizacjach młodzieżowych, którym patronował zakonnik, i że przeżyła to boleśnie; że przyjaciel, który również był penitentem ojca X i jego fana- tycznym wielbicielem, umieścił ją u Barda i po- różnił się z ojcem X z jej powodu. Jak to napraw- dę było, Balege nie może wiedzieć nic pewnego. Choćby między tymi dwoma pięćdziesięcioletnimi mężczyznami, z których jeden całkowicie ulegał drugiemu, nie zdarzyło się nic ponad to, co wy- bucha między dwoma chłopakami w barze czy na ulicy z powodu dziewczyny, wyobrażam sobie, że nie trzeba nic więcej sobie wyobrażać, aby zro- zumieć obecną areligijność Marii, równocześnie zaś, jak dalece, w oparciu o własne doświadcze- nia, pojmuje ona mój dramat osobisty... — I Szymon, i ja — powiedziałem — jesteśmy tak samo jak ona ofiarami faktu, że słowo Syna Człowieczego, Syna Bożego, nie może nam być przekazane inaczej niż przez grzeszników. Ale nie tylko Jego słowo. On się z nimi utożsamia. To jest przyczyną owych niepowodzeń, które trwa- ją od dwóch tysięcy lat. 8 — Młodzieniec z dawnych lat 113 — Pan, panie Alain, ocalił swoją wiarę. — A Szymon? Więc Szymon sądzi, że ją stra- cił? Nie odpowiedział, na chwilę przesłonił twarz swymi obiema potwornymi dłońmi. Westchnął: — Co to znaczy wierzyć? Co znaczy wiarę utra- cić? Myślałem, że ją straciłem. Pan Duport za pośrednictwem jednego ze swoich przyjaciół, pro- fesora Sorbony, kazał mi zrobić zestawienie wszy- stkich dowodów, dla których istnienie Boga jest niemożliwością. Proszę się nie śmiać: nic się pan nie orientuje w naukach współczesnych, panie Alain, ani ja również... — Lecz dla nas dwóch istnieje inna niemożli- wość: żeby w pewnym danym momencie nie zja- wił się ktoś, kto wypowiedział pewne słowa... — Komu się pewne słowa przypisuje. — Tak, i pewne gesty. — My należymy już do ostatnich, którzy przy- wiązują do tego wagę. Pan nigdy nie wychynął ze swojej nory, panie Alain. Gdyby pan wiedział, jak dalece w Paryżu to wszystko przestało już istnieć, jak dalece jest to już sprawa przebrzmia- ła... — Ale my dwaj wiemy, że to istnieje... — Co pan ma na myśli mówiąc ,,to"? To, co pa- nu wpajali od wczesnego dzieciństwa, a mnie pa- kowali do głowy, odkąd wstąpiłem do semina- rium? — Nie, Szymonie: to, co, przeciwnie, ostaje się pomimo owych formuł, owych mechanicznych fra- zesów, tresury, i co nie podlega automatowi, jaki jest w nas... Ale Szymon mnie rozumie. Tylko jeden Szymon może mnie zrozumieć! Zapytał ściszonym głosem, z Ramowanym na- pięciem: — Co sprawia, że pan w to wierzy? 114 Po cóż jednak przedkładać Donzacowi rozmowę uporządkowaną i wycieniowaną, w której zresztą wszystko, co istotne, pochodzi od niego? Chciał- bym odgraniczyć, wyodrębnić z kontekstu to, co miało wagę podczas spotkania z tamtego wieczo- ru i może odmieniło moje życie, co sprawiło, że to życie na zawsze stało się już różne od tego, jakim byłoby, gdyby ów upiór, Szymon, na nowo się w nim nie pojawił... albo raczej nie! Należało- by napisać: co nie dozwoliło, by moje życie prze- obraziło się w chwili, kiedy Maria miała zmienić jego bieg, coś, co sprawiło, że strumyk landyjski wrócił w swoje koryto, między olchy podobne do nieprzedajnych strażników... Jestem pewien, ze tego właśnie wieczoru, nie później, za sprawą Szymona stałem się zdolny traktować moją matkę jak wroga, bo wtedy, w małym saloniku przy uli- cy de Cheverus, Szymon otworzył mi oczy: a już nigdy nie przekroczył jego progu, ponieważ mat- ka nazajutrz wróciła z Maltaverne po nabyciu Tolose. Odtąd co czwartek około czwartej chodziłem do Barda, gdzie Szymon na mnie czekał. Maria w niewoli klientów uśmiechała się do mnie z da- leka. Wychodziliśmy obydwaj z Szymonem, Za- bierałem go do Prevosta. Nie siadałem naprzeciw- ko, żeby nie widzieć, jak macza posmarowany ma- słem rogalik w czekoladzie. Z Marią spotykaliśmy się po zamknięciu księgarni, już nie w jej ulubio- nej kawiarni na rogu ulicy Esprit-des-Lois (od kiedy moja matka wróciła, staliśmy się ostrożni), ale w lodowatym salonie przy ulicy 1'Ćglise Saint- -Seurin. Najpierw jednak trzeba, by Donzac wiedział, co wyznał mi Szymon w ów wieczór, gdy przyszedł 115 na ulicę de Cheverus. Tajemnicę tę jemu powie- rzył brat, Prudenty, opowiedział ją podczas swo- ich jedynych odwiedzin w Talence. Moja matka wcale nie była tak bardzo, jak sądziłem, prze- świadczona o mojej uległości i o własnym ostate- cznym zwycięstwie. W wieku dwudziestu jeden lat mogłem stać się łupem pierwszego spotkanego człowieka, pierwszej spotkanej kobiety. Niebez- pieczeństwo kryło się w tym, że ktoś, zwabiony moim majątkiem, mógł zagiąć na mnie parol. Mój wrogi stosunek do małżeństwa bynajmniej jej nie uspokajał, bo dobrze rozumiała, że małżeństwo stanowiło dla mnie jedyną pewną obronę przed Weszką. Niebezpieczne lata w mniemaniu mamu- si, to były moje studenckie lata w Bordeaux. Wie- działa, że nie byłbym zdobyczą łatwą. Znała siłę bezwładności, jaką przeciwstawiałem wszelkim próbom usidlenia. Ale starczyć mogło jedno spot- kanie, aby zbudził się we mnie mężczyzna podob- ny do innych, gorszy od innych. Dopóki nie wrócę do Maltaverne, nie powrócę na zawsze, nie moż- na było mówić o wygranej. Dopiero gdyby mnie tam wreszcie sprowadziła, gdybym zarzucił tam już kotwicę, spełniłoby się wszystko, co sobie postanowiła. Najważniejsze, jak wyjaśniła staremu Duberco- wi (od niego to Prudenty dowiedział się wszyst- kiego, co przekazał bratu), nie dać się zaskoczyć. „Już nie trzymam go w ręku, powtarzała, czuję, że mi się wymyka." Jeżelibym postanowił się ożenić, według mamusi byłoby najgorzej, gdybym uczynił wybór odpowiedni, nie budzący żadnych zastrzeżeń. Ale nawet wtedy potrafiłaby wyna- leźć jakieś przeszkody nie do pokonania; zawsze się takie przeszkody znajdą. Musiałbym uznać jej veto jako bezapelacyjne. Mimo moich sukcesów w nauce, którymi się pyszniła w dniu rozdania 116 nagród, oceniała mnie według skali wartości, przy- jętej w jej środowisku, identycznej jak ojca Gran- det. We Francji nic się nie zmieniło od czasów Balzaka. „Biedne stworzenie" — oto czym byłem dla matki, mimo wszystkiego, co przeczytałem. Jeślibym się zatem upierał, wycofa się do swo- ich posiadłości w Noaillan i zostawi mnie same- go z dwoma tysiącami hektarów na głowie. To jeszcze nie najgorsze: abym nie miał żadnej od- sieczy, uzyskała od Duberców obietnicę, że wy- prowadzą się w ślad za nią do Noaillan, tak że nie miałbym innego wyjścia jak poddać się, nie mogąc równocześnie obejść się i bez matki, i bez naszego rządcy. Byłoby to dla mojego dobra, oca- liłaby mnie wbrew mojej woli. Jakbym ją słyszał: „Nosiłam cię w moim łonie i będę cię nosić do końca życia". Szymon początkowo mówił tonem obojętnym i jakby z obowiązku: „Powinien pan wiedzieć, pa- nie Alain..." Ale nagromadzona w nim od wczes- nego dzieciństwa uraza do „pani" jęła powoli przebijać z każdego słowa. A jeśli chodzi o moje uczucia... Mamusia wcale nie musiała tu być, że- by wprowadzić mnie w rodzaj osłupienia. Trzy- mała mnie w ręku, miała rację, będąc o tym prze- konana. Wzdychałem: „Nie ma na to żadnego le- karstwa". — Ależ jest, panie Alain, jest lekarstwo. To Maria wpadła na pomysł. Ona pana wyswobodzi, byle się pan zgodził. Uparł się, nie chciał mi nic więcej powiedzieć. To do niej, nie do niego należało wyłożenie mi planu, jaki wymyśliła. Raptem, po chwili milcze- nia, powiedział z nagłą pasją, jakby półprzytom- ny: — Co do mnie, przysięgam, panie Alain, jak- 117 by się pan kiedy znalazł bez rządcy, bez nikogo, no cóż, dobrze pan wie, że znam granice tak sa- mo jak mój ojciec. Niech pan tylko da znak, ja zaraz przylecę. O, tylko niech pan nie myśli, że wszystko rzucę dla pana. Nie, ale zrezygnuję z piekła, jakim jest dla mnie życie w Talence, żeby znowu być w Maltaverne,.. — A Maltaverne to ja. Odwrócił głowę, wstał. — Do czwartku, w księgarni. Słuchałem, jak cichną kroki Szymona na scho- dach, potem jak zamykają się ciężkie drzwi. Ot- rząsałem się z osłupienia, które było na wpół odegrane, czy raczej jakie okazywałem zawsze, kiedy mamusia pojawiała się na scenie. Ale te- go wieczoru, gdy znalazłem się sam, owładnęła mną zimna wściekłość nie tylko na nią, ale i na Marię, że pozwalała sobie na robienie jakowychś planów: wściekłość człowieka, który uchodzi za najsłabszego i budzi w kobietach litość, podczas gdy wewnętrznie przepełniony jest siłą bez gra- nic. ,,Jeszcze zobaczą! Zobaczą!" Co one miały zobaczyć? Najważniejsze — zachować zimną krew. Jednej radosnej rzeczy dowiedziałem się tego wieczoru: że Szymon wszystko rzuci na mo- je pierwsze wezwanie. „Aby uciec z piekła", po- wiedział. Możliwe... Lecz nie zrobiłby tego dla ni- kogo innego. Co by się nie zdarzyło, nie będę sam. Rozdział VII Matka moja wróciła z Maltaverne na trzeci dzień, jeszcze rozogniona batalią, jaką stoczyła, żeby nabyć Tolose; sto hektarów sosen i stuletnich dę- 118 bów, o pięć kilometrów od miasteczka. Numa Se- ris uznał cenę za zbyt wygórowaną. Ona nato- miast przekonana była, że jest to znakomita lokata. Po obiedzie zasiedliśmy przy jej ulubionym ko- minku w małym saloniku. Zapytałem roztargnio- nym tonem, jaki przybieram, gdy w grę wchodzą kwestie tego rodzaju, skąd się wzięły pieniądze, które jej pozwoliły na kupno Tolose. — Och, sięgnęłam do rezerw, zawsze je po- siadam. — No tak: z kopalniaków i tegorocznego zbio- ru żywicy. Nie licząc wyrębu sosen w Brousse... Spojrzała na mnie. Miałem obojętny wyraz twarzy, dobrze jej znany, co ją zapewne uspo- koiło. — Najważniejsze jest — powiedziała — mieć pieniądze, a nie wiedzieć, skąd pochodzą... — Dla mnie to jest ważne. Jeżeli zapłaciłaś za Tolose ze swoich dochodów osobistych z Noaillan, Tolose należy do ciebie. Jeżeli zaś z dochodów Maltaverne... „Krew jej uderzyła." — Co tobie chodzi po głowie? Nasze interesy są przecież wspólne, dobrze o tym wiesz. — Ale nie są wspólne z interesami państwa. Przyznaj, że byłoby niemiło, gdyby kiedyś przy- szło płacić podatek spadkowy z Tolose, która w rzeczywistości należy do mnie. A poza tym nasze interesy nie zawsze będą połączone: nie ślubowałem celibatu. Nie kwapiłem się przerywać milczenia, jakie po tym zapadło. Trwało długo, tak mi się przy- najmniej zdaje. Wreszcie mamusia powiedziała półgłosem: — Ktoś cię chyba buntuje. Kto ciebie buntuje? Zrobiłem najbardziej zdumioną minę, na jaką 119 się mogłem zdobyć. Przypomniałem mamusi, że skończyłem właśnie dwadzieścia jeden lat, i nie potrzebuję niczyjej pomocy, aby się nad pewnymi sprawami zastanawiać. Tutaj już wybuchnęła, za- rzuciła mi niewdzięczność: zarządzała naszym ma- jątkiem ostrożnie i wyjątkowo szczęśliwie, co wszędzie stawiano za wzór, powiększyła go w spo- sób niewiarygodny; jeżeli sobie życzę, może wycofać się do Noaiłłan i nie będzie się do nicze- go mieszała. Zachowałem chłód słuchając tej groź- by. Pokiwałem głową i nawet się uśmiechnąłem. Mamusia wyszła z saloniku, przeszła do swojego pokoju i zamknęła się na zasuwę, zgodnie z nie- zmiennym rytuałem, którego przebieg postanowi- łem tego wieczoru przełamać: nie pójdę, jak zwykle, stukać do jej drzwi i błagać: „Mamusiu, otwórz." Dorzuciłem polano do ognia i siedziałem bez ruchu, w stanie spokojnej desperacji, będącej przeciwieństwem pokoju, jaki daje Bóg i jakiego istnienie już w pewnych momentach życia prze- czuwałem. Lecz co dnia stawał mi się dalszy; albo raczej „dobra tego świata" otaczały mnie coraz grubszą powłoką, a ja zmieniałem się w nieubła- ganego sędziego mojej matki, choć przecież oboje byliśmy zaangażowani w tę rozgrywkę o posia- danie ziemi, która należy do wszystkich i do. ni- kogo, i która nas posiądzie. Tym razem już nie wygra. Mamusia już nigdy nie wygra. Może to przeczuwała. Pamiętam jej okrzyk; — Ktoś ciebie buntuje! — Zaledwie tu zjechała, musiała widać, jak czyniła zawsze, py- tać Ludwika Larpe i jego żonę o moje zachowanie. Kolacja zamówiona dla jakiejś pani, a potem, w godzinę później, przez samą tę panią odwołana telefonicznie — to aż nadto, aby mamusię zbul- wersować. Po chwili to się zresztą potwierdziło. 120 Usłyszałem odgłos zasuwy i drzwi się otworzyły. Nie czekała, aż przyjdę ją przeprosić, robiła pierwszy krok. Usiadła znowu na zwykłym miej- scu na -przeciw mnie, jak gdyby nic między nami nie zaszło. — Zastanowiłam się, Alain. To prawda, że za- pominam, ile ty masz lat, i wciąż cię traktuję jak małego chłopca, którym już nie jesteś. Przejmo- wałam na siebie wszystkie ciężary, ciebie w nic nie włączając. Tyś tego chciał. Ale cóż za szczęś- cie, jeżeli wreszcie zechcesz zainteresować się tym, co będzie twoim obowiązkiem stanu. Nie zawsze będę przy tobie. Umilkła sądząc, że wstanę, by ją ucałować, ale siedziałem nieruchomy i milczący. Wówczas przy- pomniała mi, że do śmierci Laurentego nie zaku- piła ani jednego hektara, ani też nie dokonała najmniejszej lokaty inaczej niż jako nasza prawna opiekunka i w imieniu nas obydwu. Odkąd Lauren- tego nie ma, do nabycia Tolose, chodziło jedynie o drobne skrawki ziemi, zupełnie bez znaczenia. W wypadku Tolose trzeba było działać szybko, ponieważ sprzedawca groził, że się cofnie. Mu- siała podpisać akt i tegoż samego dnia przelać pieniądze, przyznaje jednak, że popełniła błąd działając tak pośpiesznie. Zrobi, co należy, i zwró- ci z własnych posiadłości do kasy Maltaverne sumę zapłaconą za Tolose. — A gdybyś się żenił, Tolose będzie moim pre- zentem osobistym. Ale któż się żeni w wieku dwudziestu jeden lat? — Bo to jest wiek służby wojskowej. To rów- nież zostaje mi oszczędzone: wymigam się od wszystkiego. Może nie od małżeństwa. — Mam nadzieję, że nie. Ani jednym słowem czy gestem nie okazałem, że się zgadzam; nasze milczenie zrobiło się nie 121 do zniesienia. Wstaliśmy i powiedzieliśmy sobie dobranoc. Jeszcze nie wybiła dziesiąta. Przyszło mi na myśl, że oboje, każde w swoim pokoju, będziemy mieli głowę zajętą tą samą istotą; dla mamusi była to nieznana kreatura, którą zaprosiłem wie- czorem, podczas jej nieobecności, i która zmie- niła mnie do tego stopnia, że zażądałem oto roz- liczeń w związku z Tolose; ale dla mnie ta ko- bieta również była nieznana, chociaż przez parę chwil trzymałem ją w ramionach, choć sądziłem, że mnie kocha: okłamała mnie, wiedziała, że o tym wiem, i nie podjęła dotąd żadnej próby, by się dowiedzieć, co się we mnie dzieje... Od spotkania z Szymonem nie byłem jeszcze w księgarni: już całe trzy dni! Maria musiała dojrzeć w tym znak jej potępienia i nie usiłowała walczyć. Dziki gołąb, którego oswoiła, przestra- szył się, odleciał; postara się o mnie zapomnieć. O taką reakcję ją posądzałem. A potem przypom- niałem sobie, co Szymon mówił o planie Marii, żebym nie był skazany na poślubienie Weszki. O planie Marii, ułożonym przez Marię. Postanowiłem milczeć jak grób do czwartku, dnia umówionego spotkania z Szymonem. Ale naza- jutrz wracając z Uniwersytetu już nie mogłem wytrzymać. Próbowałem się oprzeć. Wstąpiłem, jak niemal co dzień, do katedry, która znajduje się na mojej drodze; jest nawet krócej, gdy się przez nią przejdzie. Zwykle zatrzymywałem się dłużej. Nigdzie indziej na świecie nie czułem się tak jak tutaj, bezpieczny od ludzi i jakby spowity ową miłością bezbrzeżną, od której byłem odcięty na wieki, ja, bogaty młodzieniec, który „odszedł 122 r zasmucony, posiadał bowiem bardzo duży mają- tek". Tym razem nie przebywałem tam długo. Posze- dłem ulicą Sainte-Catherine do Galeries Bordelai- ses. Jeszcze nie przestąpiłem progu księgarni, gdy Maria mnie zobaczyła; od pierwszego wejrzenia spostrzegłem, że cierpiała. Cierpienie ją postarzało. To już nie była młoda dziewczyna, ani też młoda kobieta: istota, która cierpiała od lat, ale teraz cier- piała przeze mnie. Dobrze znam, i Donzac rcrwnież, tę cechę mojej natury, nie wiem, czy bardzo oso- bliwą, czy wspólną wielu ludziom, że gdy mi na kimś zależy, pragnę jego cierpienia po to, aby siebie upewnić. Natychmiast odczułem wielki spo- kój, jeszcze nim zamieniliśmy choć słowo. Tylko . ukradkiem uścisnęliśmy sobie dłonie. Powiedzia- łem jej, żeby przyszła do Prevosta, jak tylko będzie wolna, i do tego momentu zabijałem czas wałęsając się niby bezpański pies po krętych uliczkach zamarłych dzielnic Saint-Michel i Sainte" Croix. Później czekałem u Prevosta nad filiżanką czekolady, oddając się bez reszty zwierzęcej ra- dości wypoczynku. Nareszcie weszła. ,,Uróżowała sobie policzki", jakby powiedziała moja matka głosem potępienia. — Nie przyszłam się bronić. Uwierzy pan, w co zechce... Byle nie w to, że powodowałam się niskimi pobudkami. Wiedziałam, że jeśli pan zo- baczy się z Szymonem Duberc beze mnie, nasza sprawa się skończy, nim się rozpoczęła... —Ja również, Mario, okłamałem panią. Oszu- kiwaliśmy się wzajemnie, aby się nie utracić. — Nie traci się tego, co się posiadało. Nie, Alain, ja cię nie straciłam. Nie straciła mnie, lecz chciała mnie ocalić. Uwa- żała, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, jeżeli dla mężczyzny śmiercią jest związanie się 123 wbrew woli z kobietą, która budzi w nim odrazę w takim stopniu, jak Weszka budziła we mnie. Moja matka wiedziała, że czas pracuje na jej ko- rzyść, że każdy wygrany rok zbliża ją do spełnie- nia marzeń, które pieściła w każdej minucie swego życia. — Należy ją ubiec, skoro na szczęście wiemy, od której strony będzie atakować... Najpierw jed- nak, Alain, ponieważ wszystko zależy od pana, musi się pan sam zorientować, czy jest z nami, którzy chcemy go wyzwolić. Szymon Duberc za- pewnia, że pan się zdecydował. Może było tak w wieczór waszego spotkania, a dziś jest już tro- chę inaczej? Starała się pochwycić mój wzrok, ale że sie- dzieliśmy obok siebie, łatwo mi się było uchylić. Powiedziałem, że jestem zdecydowany na wszyst- ko i na nic, ze nigdy nie wrócę do jarzma, z któ- rego duchowo już się wyzwoliłem, ale do mnie musi należeć ocena środków, jakie mi zostaną przedstawione. Nie bardzo wiem, jak się stało, że od tej chwili nasza rozmowa toczyła się głównie wokół Szymona Duberc. Opowiadała mi o nim swobodnie i, mam wrażenie, bez ukrytych myśli, to zaś, co powie- działa, nadało nowy sens propozycji, z jaką wy- stąpił Szymon: że wszystko rzuci nie po to, żeby pójść za mną, „ale uciec z piekła Talence". Biedny Szymon. Piekło nosił w sobie. W Paryżu był o krok od samobójstwa. Tak było zawsze, powstrzymy- wała go jedynie resztka wiary, która w nim prze- trwała i uchroniła go także od wszelkich zakusów jego nowych panów, chcących się nim posłużyć. Próbowali go namówić, by napisał wyznania wiej- skiego chłopaka, sprowadzonego z właściwej sobie drogi przez bogatą dewotkę. Plan książki miał być mu dostarczony, jemu pozostałoby tylko coś w ro- 124 dzaju wypełniania szufladek. Szymon się zbunto- wał, nie nalegano, a ponieważ w sekretariacie pracował ku ogólnemu zadowoleniu, tolerowano go... Nagle wybuchnąłem: — A więc żeby mówić o Szymonie, czekałem na panią przeszło dwie godziny dzisiaj po połud- niu, mordowałem się w labiryncie tych ponurych ulic... — Tak, prawda, mówię panu o nim, bo nie mam odwagi mówić o nas, ponieważ wiem, że pan bę- dzie myślał... Ale jakże by pan mógł to myśleć? Przecież pan wie, czyją jestem córką, o ile lat jestem od pana starsza, jak je przeżyłam, albo raczej co ze mnie zrobiono w ciągu tych właśnie lat... Co starzy mężczyźni ze mnie zrobili. Ochr jaka ja byłam w pańskim wieku, Alain, jaka ja byłam... Nie, teraz na pewno nie grała, bo jeżeli — cóż to za komediantka! Potworne musiało być dla niej moje milczenie. Milczałem nie przez brak wrażli- wości, ale dlatego, że moje słowa dobrze wycho- wanego chłopca, jedyne, jakie mi przychodziły do głowy, byłyby gorsze niż obelgi. Muszę być pewien, powiedziała Maria, że nie włącza się w te konszachty dla jakichś własnych korzyści, poza może przyjemnością w rodzaju tej, jaką nam sprawia uwolnienie muchy, zanim ją pająk pochłonie. I w końcu przedstawiła mi swój plan wojenny: podczas najbliższego pobytu mojej matki w Malteverne zawiadomię ją listownie, że zaręczyłem się z ,,księgarką od Barda". Maria godziła się, bym się nią posłużył, a istotnie na- leżała do • rodzaju kobiet, jakie w mojej matce mogłyby budzić największą zgrozę: jej środo- wisko, wiek, wszystko, co mamusia bardzo szybko wykryłaby o rodzinie i przeszłości Marii — to aż nadto, by mi postawiła kategoryczne ultimatum; 125 ponieważ zaś ja bym się oparł, wycofałaby się do swojego Noaillan i zabrała ze sobą Duberców. W tym miejscu przerwałem Marii; uważałem za niewiarygodne, by Dubercowie oderwali się od Maltę verne: byli z Malteverne zrośnięci jak ostry- ga ze swoją muszlą. Zdaniem Marii z tej strony nie należało się niczego obawiać, stary Duberc wiedział, że chodzi tylko o podstęp mający mnie uchronić od sideł niecnej kobiety miejskiej. On również, jak „wielmożna pani", marzył o przy- szłym panowaniu nad włościami Numy Serisa, i we własnym pojęciu był nie do zastąpienia. Nie miał wątpliwości, że już w pierwszym tygodniu wezwałbym go ż powrotem. Po chwili milczenia zapytałem: •— Czy pani sądzi, że ona temu nie poradzi? Nie zna pani mojej matki. — Znam pana, Alain. Jej siła polega na pań- skiej słabości. Pan jest właścicielem wszystkiego. Pan ma wszystko w ręku, ale ona ma pana. Nie oponowałem. Maria wstała i wyszła sama. Lepiej, żeby nas nie widywano razem. Ustaliliśmy, że znowu we czwartek spotkamy się z Szymonem w księgarni, Mimo że nie spóźniłem się na kolację, mamusia na podeście wypatrywała mojego powrotu. Zo- baczyłem jej dużą bladą twarz wychyloną przez poręcz: ,,No, jesteś!" Już się nigdzie nie oddali, będzie mnie wciąż miała na oku, oto na czym ma polegać jej pierwsza obrona. Skądinąd nie wy- obrażałem sobie, żeby plan Marii dał się urzeczy- wistnić inaczej niż w czasie pobytu mamusi w Maltaverne. O moich zaręczynach powinna do- wiedzieć się listownie. Na powiedzenie jej tego prosto w oczy nigdy bym się nie zdobył. A gdy- 126 bym się nawet zdobył, ryzykowałbym, że mnie od razu przejrzy. Ilekroć próbowałem ją okłamać, zawsze mnis natychmiast zawstydzała. Przez całą tę zimę, chociaż nikomu nie kazała mnie śledzić, nie uciekała się do żadnego szpie- gowania, wiedziała, że co czwartek wracam z ta- jemnej schadzki z nieznanymi jej wrogami. W wie- czory, kiedy Maria czekała za drzwiami od ulicy L'Eglise-Saint-Seurin i wpuszczała mnie do lodo- watego salonu, po powrocie do domu, kiedy bez względu na późną godzinę wchodziłem do matki na rytualny i obowiązkowy pocałunek, nic nie pomagało, że przystawałem najpierw przy umy- walni dla służby, myłem sobie twarz i ręce; matka przytulała mnie do siebie, sprawdzała, czy po- czuje obcy zapach. Co nie znaczy, by kiedykol- wiek o tym ze mną mówiła. Wiedziałem, że wie. Byliśmy wzajem potwornie dla siebie przejrzyści. Zresztą tej zimy miała niezbity dowód, że ją oszukuję. Chociaż nie cierpię tańczyć, przyjmo- wałem bez skrzywienia wszelkie zaproszenia i pra- wie co wieczór wychodziłem w smokingu lub we fraku. Matka przed wyjściem mówiła: „Wszystko mi opowiesz..." i wypytywała mnie po powrocie. Chciała dokładnie wiedzieć, jak się odbyła za- bawa, i bardzo szybko zorientowała się, że nie wiem nic, bo albo wcale tam nie byłem, albo zaszedłem jedynie na chwilę; zresztą bez trudu uzyskiwała potwierdzenie. Zawsze tylko się po- kazywałem na tańcach. I był tez inny dowód: już nie widywała, bym przystępował do komunii, i stale urządzałem się tak, żeby nie chodzić na te same msze co ona. Nawet w Boże Narodzenie zaprosił mnie na wigilię pewien kolega ze wsi. Ludwik Larpe oddawał zawsze pocztę mamusi, osobiście ją sortowała. Nigdy nie natrafiła na żaden podejrzany list. Nie wpadła ani na ślad 127 Marii, ani też Szymona. Obecnie nie wychodzi- liśmy już razem na miasto. Wyrzekliśmy się spot- kań u Prevosta czy w ulubionej kawiarni Marii na rogu ulicy Esprit-des-Lois. Widywaliśmy się albo w księgarni, po jej zamknięciu, w ,,klitce" Marii, albo w salonie przy ulicy L'Eglise Saint-Se- urin. Ponieważ nie było mowy, aby Szymon mógł przekroczyć próg domu przy ulicy de Cheve- rus, więc ja, jeśli pogoda dopisywała, odwiedzałem go niekiedy w Talence. Wynajmował tam pokój z utrzymaniem u pewnej wdowy, w parterowym domu, jakie mieszkańcy Bordeaux zwą szopami. Długo nie mógł pogodzić się z myślą, że ma mnie tam przyjmować: niewiarogodny jest dystans, jaki się utrzymuje między klasami społecznymi za zgo- dą biednych, a często wbrew woli bogatych, któ- rzy wstydzą się swego bogactwa tak jak ja. Pokój był banalny, mahoniowe meble, okna wy- chodziły na ogród proboszcza, dalej biegła droga do Bayonne. Wszędzie czasopisma, książki, nie powieści ani poezje, ale Pascal, Boutroux, auto- biografia Świętej Teresy, Święty Franciszek z Asy- żu Joergensena, tom świętego Jana od Krzyża... Przy pierwszej bytności, gdy zdziwiłem się tymi książkami, powiedział: ,,Uzupełniam wykształce- nie religijne, dzięki panu", i natychmiast zmienił temat. Wtedy zdałem sobie sprawę, że dla niego spełnienie marzenia: on i ja w Maltaverne, to kwestia życia. Marzenie szaleńcze, a przecież mo- żliwe do urzeczywistnienia. Choć z nas trojga on był najbardziej niecier- pliwy, nie uważał za słuszne nalegań Marii, że- by już zaraz przystąpić do działania i żebym wy- mógł na matce pozwolenie na samotny wyjazd do Paryża albo do Nicei, skąd doniósłbym jej o moich zaręczynach. Zdaniem Szymona było ogromnie is- totne, aby bomba wybuchła podczas pobytu matki 128 w Maltaverne, odległego od Noaillan o parę kilo- metrów, tak, by demonstracyjna i natychmiasto- wa przeprowadzka jej i Duberców mogła nastąpić niezwłocznie. Nie będziemy długo czekali; acz- kolwiek matka postanowiła nie zostawiać mnie już samego, musi przecież pojechać do Maltaverne dla załatwienia spraw żywicy i kopalniaków i dla obliczenia sosen z różnych wyrębów. Nie przewidzieliśmy, że mając Diona może wy- jeżdżać o świcie i tegoż jeszcze wieczoru być z powrotem w Bordeaux. Dwukrotnie nocowała w Maltaverne, ale tylko przez jedną noc, więc trudno to nazywać pobytem. Tak upłynął dwu- dziesty drugi rok mojego życia, w ciągu którego niepostrzeżenie i stopniowo Maria zmieniła dzie- cko-anioła w istotę podobną do innych mężczyzn; dziecko jednak istniało nadal, i po chwilach ze- spolenia wracało znowu, wcale nie po to, żeby Marię przeklinać: tuliło się do niej, dawało się ukołysać. W tym roku jedną miałem pociechę — że Szy- mon otworzył serce dla nadziei. Swe przyszłe życie w Maltaverne widział jako ucieczkę w za- cisze, gdzie on i ja, czy byłbym tam obecny, czy nie, będziemy razem szukali, aż wreszcie znaj- dziemy: tak, razem dokonamy odkrycia. Jakiego odkrycia? Mówił, że otworzyłem mu oczy na to, co oczywiste, a mianowicie, że niemal wszystko, czego wrogowie Kościoła nienawidzą w Kościele, istotnie godne jest nienawiści, i zawsze takie było, w każdym momencie dziejów ludzkich, podobnie jak faryzejska religia „pani". Zaciekle atakował formy, które podziwiali inni, jak chociażby Huys- mans, zapamiętały wielbiciel śpiewu gregoriań- skiego. A przecież te zachwyty były równie da- - Młodzieniec 2 dawnych lat 129 remne, jak złorzeczenia. My dwaj wiedzieliśmy, iż w pewnym momencie dziejów Bóg się objawił i objawia się nadal w niezwykłym powołaniu nie- których mężczyzn i kobiet, mających tę cechę wspólną, że bez zastrzeżeń włączają krzyż w swo- je życie. — Co właśnie panu jest niedostępne, panie Alain, bo pan jest bogatym młodzieńcem... Ale mnie nie. Ja jestem biedny i zawsze będę bied- ny. Nie powinien pan dawać mi ani grosza wię- cej, niż pani daje mojemu ojcu. I tak będę prze- cież korzystał z owej łaski oświecenia, jaka na pana spływa, tych natchnień. Ostrzegałem go przed złudzeniem, że istnieją niezawodne metody, aby dotrzeć do Boga w spo- sób wyczuwalny; przypomniałem, że to właśnie ze wszystkiego jest najmniej zależne od naszej woli, i już samo takie pragnienie zdradza, że szukamy uszczęśliwienia, które znowu sprowadzi nas do tego, od czego chcieliśmy uciec. Nic się więc nie zdarzyło. Ponieważ był to mój drugi rok studiów, omijałem wszystkie trudności pod pozorem przygotowań do egzaminu. Maria i Szymon dostosowywali swoje plany strategiczne do okazji, jakich dostarczą wielkie wakacje. Nie mogli pojąć, że chłopak dwudziestodwuletni waha się, nie decyduje na podróż bez matki — i to nie tylko ze względu na przykrość, jaką by jej wy- rządził, ale dlatego, że sam jest jeszcze dzieckiem, które wpada w panikę, gdy matka zostawi je na chwilę w wagonie, wychodząc kupić gazetę: w podróżach bardziej jeszcze niż w codziennym życiu ona wszystko brała na siebie. Ale nigdy nie pomagała mi w studiach, tak jak Maria w ok- resie przed egzaminem pisemnym, kiedy to co 130 wieczór po zamknięciu księgarni spotykałem się z nią przy ulicy L'Eglise-Saint-Seurin. Uzyskałem od matki, że godzina kolacji została przesunięta. Tak upłynął rok, który zgodnie z naszą wolą miał być rokiem dramatu, a nic się w nim nie stało — poza tym, co działo się w nas, w każ- dym z nas, a o czym nie mogę powiedzieć nic, co nie byłoby zrodzone z wyobraźni albo przed- stawione tak, nawet jeśli chodzi o mnie, żeby zainteresowało Donzaca. Wydaje mi się, że mo- ja dusza była jakby przyćmiona, a przygotowania do egzaminów sprawiły, że wszystko inne, nawet Boga, umieściłem na marginesie. Na temat Ma- rii już się nie zastanawiałem, ponieważ cierpiała. Nawet Boga... Tu Donzac znowu odnajdzie swój wpływ. Głosił, że czasami należy udzielać naturze wakacji. Wiedziałem, że Maria jest smutna, bo między nami dwojgiem wszystko się miało skoń- czyć, ale z czasów, kiedy pracowała dla ojca X, zachowała wspomnienie o pewnym mistyku, który zbudował doktrynę opartą na tym, co zwał ,,sa- kramentem danej chwili". Mawiała do mnie: „Ta chwila została mi dana, ty tutaj jesteś i ja jestem, nie patrzę dalej". Niemniej i w tym okresie opadały mnie cza- sem wątpliwości na temat Marii. Okłamała mnie, mogła więc okłamać znowu. Wyobrażałem sobie, że potrafiłaby świetnie odgrywać rolę istoty, któ- ra cierpi przeze mnie, takiej, jaka właśnie była mi nieodzowna po to, bym sam nie cierpiał. Mo- że nie odsłoniła przede mną całkowicie swojego planu. Może krył on w sobie podstęp jej tylko znany i pewnego dnia okaże się, że jestem z nią związany na teraz i na wieczność. Ale miałem się na baczności, nie dam się zaskoczyć, będzie mnie trzymała jedynie na tyle, na ile ja zechcę... Z nas trojga tylko Szymon promieniał nadzieją. . 131 Rozdział VIII Wszystko zaczęło się w momencie, kiedyśmy naj- mniej się tego spodziewali. W lipcu otrzymałem dyplom z odznaczeniem. Ponieważ nie chciałem towarzyszyć mamusi do Dax, gdzie powinna była przeprowadzić kurację, ona też nie pojechała, aby nie tracić mnie z oka, i znaleźliśmy się sam na sam, zresztą niemal ze sobą nie rozmawiając po- za nie dającymi się uniknąć słowami, w Malta- verne, gdzie sierpniowy żar z nieba był prawie nie do zniesienia; stawaliśmy się podobni do ja- kichś nocnych ptaków, co wychodzą z dziupli do- piero o zmroku. Maria, uwięziona w księgarni, pożegnała mnie łzami, ale szaleńczy projekt podsunięty przez Szy- mona dodawał jej, jak mówiła, sił do życia w Bor- deaux, gdzie mnie już nie będzie. Niebawem mia- ła się znów ze mną zobaczyć i wreszcie poznać Maltaverne. Matka zgodziła się dotrzymać obietnicy, danej kiedyś starym Dubercom, że pojadą z nią do Lourdes na pielgrzymkę diecezjalną między sie- demnastym a dwudziestym sierpnia. Mieli pod- różować Dionem, co Duberców najbardziej za- chwycało, choć zarazem budziło w nich lęk; po- nieważ Ludwik Larpe wraz z żoną był na urlopie, zostawałem w Malteverne sam, tylko z Prudentym (ale on był naszym sprzymierzeńcem), zdany na obsługę jego żony, którą poślubił w styczniu, biednej niewolnicy drżącej przed nim ze strachu, która na pewno będzie milczała, jeśli jej nakaże. Mieszczańskie domy miasteczka też prawie opu- stoszały, jako że ich właścicielki, stare owce sku- pione wokół księdza dziekana, powyjeżdżały do Lourdes albo na wywczasy, w góry lub nad mo- rze. 132 Maria i Szymon mieli zamieszkać u Duberców. Dalej nie wybiegaliśmy myślą. Nad tym, co zaj- dzie między nami, a potem miedzy mną a matką, gdy wróci, nie chciałem się nawet zastanawiać. Widziałem natomiast dobrze, że w miarę jak zbli- żała się godzina jej wyjazdu, coraz bardziej ją niepokoiło, że mnie zostawia w Maltaverne same- go. Dlaczego, pytała, nie mogę spędzić tych trzech dni w Luchon, gdzie by do mnie przyjechała, po- wierzywszy Duberców księdzu dziekanowi? Świa- domie odmówiłem dość szorstko, co ją uraziło, przede wszystkim jednak, jak to wiem dzisiaj, ostrzegło, że kryje się za tym jakaś nieczysta sprawa. Utrzymywałem, że z góry się cieszę na to sam na sam z Maltaverne, nieoczekiwanie oswobodzonym od wszelkiego ludzkiego elementu. Już nie nazywała mnie „pleciugą", przyglądała mi się usiłując odgadnąć, co się tai pod tymi nie- dorzecznymi słowami. — A co będziesz robił przez te trzy dni? — Będę spacerował. Pójdę jeszcze raz do sta- rego z Lassus zobaczyć, jaki będę za sześćdzie- siąt lat, kiedy będę starym z Maltaverne. Drżałem, żeby mamusia się nie rozmyśliła, nie wynalazła jakiegoś pretekstu dla odwołania wy- jazdu. Uspokoiłem się dopiero, gdy usłyszałem, że warkot silnika Diona na drodze coraz się bar- dziej oddala, i stojąc na ganku wdychałem z roz- koszą mgłę zapowiadającą skwarny dzień, nie- skończenie długi dzień oczekiwania. Szymon i Ma- ria przyjeżdżali pociągiem wieczornym. Prudenty miał sam jechać na stację i przywieźć ich do Maltaverne krótszą drogą przez zagajniki, pod wieczór zawsze bezludne. Żona Prudentego gruntownie wysprzątała po- 133 kój jego rodziców, zasłała łóżko najpiękniejszą pościelą. Powiedziałem, żeby na wszelki wypadek przygotowała też pokój gościnny w pałacu (jak nazywała nasz dom), gdzie pani będzie wygodniej ze względu na łazienkę. Usłuchała nie okazując zdziwienia. Nie chciałbym w związku z owym wieczorem i nocą napisać tutaj nic, co przypominałoby opo- wiadania, które w gimnazjum budziły zazdrość Andrzeja Donzac. A jednak trzeba, aby ten świa- dek mojego życia wiedział, że była to chwi- la, która to życie rozjaśnia, nadaje mu sens, po- nieważ była to noc grzechu, a przecież i no.c łaski. Wziąłem walizkę i idąc przodem zaprowadziłem ją do gościnnego pokoju, nie pytając o zdanie ani jej, ani Szymona. W jasnej letniej sukience, w słomkowym kapeluszu, była to inna Maria niż ta od Barda, dziewczyna, jakiej nie znalem, a kie- dyś znali ją inni. Tylko przelotnie mnie to zabo- lało. Później zebraliśmy się we troje w jadalni i po- żywiliśmy się szybko i w milczeniu. To ona po- prosiła, żebyśmy się przeszli do parku. Przysta- nęła na ganku. Zarzuciłem jej na ramiona moją starą uczniowską pelerynę. Powoli zeszła ze scho- dów. Powiedziała: ,,Wszystko tu już znam po- przez ciebie. Wszystko jest takie do ciebie podob- ne". Oświadczyłem, że gdyby poczuła się rozcza- rowana, nigdy jej tego nie wybaczę. Znała sosny w Soulac, osmagane przez morze, przy których sosny z Maltaverne przypominają olbrzymów. Trzymałem ją pod rękę, żeby nie ze- szła z alei. — To jest wielki dąb? — Poznała go, choć był podobny do wielu innych, zgodnie z rytuałem przycisnąłem do niego wargi, a po- tem zamieniliśmy z Marią nasz pierwsza pocału- nek. „Co najbardziej lubię w Maltaverne..." Na ten temat byłem wprost niewyczerpany i Maria do znudzenia musiała słuchać o moim wrogim sto- sunku do pięknych miejsc, i o tym, że naprawdę przyroda wzrusza mnie jedynie tutaj, gdzie jestem jedynym, do którego znajduje ona dostęp, tylko do mnie i do ludzi, którzy ją kochają przeze mnie, we mnie. Nie doszliśmy do strumyka, bo łąka pewno była mokra, ale staliśmy nieruchomo i w milczeniu, wsłuchując się w ów szmer cichut- ki a trwający nieprzerwanie i mający tak trwać na wieczność. — Czemu — pytałem Marię — to, czego nie odczuwam nad brzegami wielkich rzek, nawet oceanu, daje mi właśnie ta płynąca woda, na któ- rą jako dziecko puszczałem stateczki wyrzynane z kory sosnowej? Tam daleki jest człowiek od uświadamiania so- bie, jak efemeryczne jest jego istnienie, od wy- czuwania tego nieomal fizycznie. A przecież szmer Hure tego właśnie nauczył małego chłopczyka w owe minione letnie noce, kiedy przystawał, aby wsłuchiwać się w ciszę, wibrującą cykaniem świerszczy i przeszywaną łkaniem nocnych pta- ków, rechotem żab, ciszę, w której uchwytny był najlżejszy szelest gałęzi. Zatrzymaliśmy się pośrodku alei, wsłuchując się w ciszę. Maria powiedziała półgłosem: — Wyda- je mi się, że ktoś tutaj chodzi, słyszę chrzęst igliwia. — Ale nie, to wiatr lub może łasica; nocą tyle zwierząt pożera się nawzajem albo parzy. — A i my cóż robimy innego? A przecież jes- teśmy inni. Tej oto nocy przeżyliśmy chwile, kiedy najbar- dziej może bliscy byliśmy prawdy, którą przeczu- waliśmy oboje (wiem, gdyż rozmawialiśmy o tym długo, stojąc boso na balkonie w porze najwięk- szego uciszenia), że miłość ludzka daje nam przed- smak miłości, która nas stworzyła — niekiedy zaś, jak tej właśnie nocy, dla nas obojga, choćby nie wiedzieć jak była grzeszna, przypomina mi- łość, jaką Stwórca darzy swe stworzenie, a stwo- rzenie żywi dla swojego Stwórcy, i że szczęście, jakie przepełniało i Marię, i mnie, było jakby wybaczeniem udzielonym nam już z góry. Zasnąłem. Obudziło mnie łkanie. Wziąłem ją w ramiona; czemu płakała? W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co powtarzała szeptem: — Już nigdy. Nigdy. — Ależ nie, Mario: zawsze i na zawsze. Obruszyła się: — Sam nie wiesz, co mówisz. Najdziwniejsze, że w tym momencie nie ostało się nic z moich podejrzeń. Oczywistość tego, że doprowadziła mnie, może nie podstępem, na pew- no z miłości, ale przecież doprowadziła do zło- żenia uroczystej obietnicy, iż zwiążę się z nią na zawsze — wobec objawienia, jakim była ta noc, nie grała żadnej roli. Nie ma kłamstwa w szczę- ściu, które dają sobie dwie ludzkie istoty. W ka- żdym razie ta prawda odnosi i odnosiła się do mnie, bardziej może niż do innych chłopców w moim wieku, ponieważ Maria mnie uleczyła, wyzwoliła z jakiegoś niepojętego zakazu. Może na chwilę? Ale nie: na zawsze! Na zawsze! — Widzisz — mówiłem — w naszym planie nie podobało mi się i nawet uważałem za wstrętne właśnie to, że mam okłamywać matkę, wmawiać w nią, że chcę się z tobą ożenić. A teraz, kocha- nie moje, powiem jej patrząc prosto w oczy: ,, Przyprowadzę ci moją narzeczoną..." I to będzie prawda. Płaczesz? Dlaczego ty płaczesz? — Twoją narzeczoną... Masz rację: przynajmniej to okaże się prawdą. Byłam jednak twoją narze- czoną ,,naprawdę", jak mówią dzieci. Zapytałem, czy tej nocy nie była moją żoną „naprawdę". — Tak, tej nocy... Zostanie jednak ta noc. Powiedziałem: — I wszystkie noce, jak długo będziemy żyli... — Koguty z folwarku do folwar- ku dawały znać, 'że świta. Żona Prudentego wkrót- ce pewno wstanie. Maria przed powrotem do swo- jego pokoju chciała jeszcze wyjść ze mną na bal- kon, pomimo mgły, którą gałęzie sosen zdawały się z siebie odzierać. Westchnęła: — Maltaverne, patrzę na ciebie, patrzę, jakbym się bała, że mogę o tobie zapomnieć. Powiedziałem: — „Ktoś idzie aleją". — Wró- ciliśmy do pokoju. Zapewne Prudenty 'albo jego żona. W każdym razie przez mgłę byliśmy nie- widzialni i rozmawialiśmy półgłosem. Uścisnęliś- my się po raz ostatni, w pośpiechu. Wróciła do swego pokoju, a ja z rozkoszą zapadłem w sen, z którego wyrwała mnie żona Prudentego wno- sząc tackę ze śniadaniem. Pani podała już kawę. Zapytałem, czy to ona lub jej mąż chodzili około szóstej przed domem. Nie, to nie oni. Najpew- niej... Zawahała się. „Pani" pozwoliła Joance Sśris bawić się w parku, kiedy pana nie ma. Przycho- dziła tu stale, czuła się jak u siebie. Dziś rano przyszła z pewnością wyciągać więcierze, które zastawiła w Hure z wieczora. — Była tu wczoraj wieczorem? — O, ale się skryła, wcale jej nie było sły- chać. 137 Ubrałem się prędko i zeszliśmy się we troje w kuchni Duberców na naradę. Nie ulegało wąt- pliwości, że moja matka zleciła Weszce śledzić nas i ledwie tu zjedzie, dowie się o wszystkim. Nie mieliśmy już wyboru. Postanowiłem wyje- chać razem z nimi do Bordeaux i Prudentemu po- wierzyć list oznajmiający matce o moich zarę- czynach. Szymon zamieszka ze mną przy ulicy de Cheverus, będzie sypiał w łóżku Laurentego. Pra- wda, że Bordeaux w sierpniu jest nie do wytrzy- mania. Ale zdaniem mamusi „nasz dom przy ulicy de Cheverus to lodownia". Jeżeli akcja będzie się rozwijała tak, jak przewidzieliśmy, skoro tylko matka wraz z Dubercami opuści Maltaverne, osią- dziemy tu i zostaniemy na zawsze. Z nas trojga Szymon zdawał się najbardziej przejęty tym wszczęciem działań wojennych. Mu- siał rozumieć, czym była ta noc dla Marii i dla mnie, ale chyba z tego powodu nie cierpiał. Spędziliśmy ranek w kuchni Duberców, ważąc każde słowo listu, który miał zadać pierwszy cios mojej matce i który Prudenty powinien jej wrę- czyć, gdy tylko wysiądzie z samochodu. Pierwsza wersja, wyłącznie moje dzieło, patetyczna i peł- na wściekłości, w której dawałem upust wszyst- kim moim żalom, zachwyciła Szymona, ale nie Marię, i pozwoliłem się jej przekonać. Zdecydo- waliśmy się na list krótki i poprawny. ,,Przyjmo- wałem tutaj w czasie Twojej nieobecności pewną młodą kobietę, z którą jestem zaręczony i którą jak najrychlej chciałbym Ci przedstawić. Znamy się od szeregu miesięcy. Pracuje u księgarza Bar- da i jest bardzo wykształcona. W młodości los ciężko ją doświadczył..." Wspomniałem smutny koniec jej ojca, o czym matka na pewno wiedzia- 138 la. Szymon zapytał: — Nie boi się pan, że do- stanie ataku apopleksji? — Czułem, że on sam wzburzony jest tymi zaręczynami (aczkolwiek są- dził, iż są całkowicie fikcyjne). Żeby młody Gajac miał się żenić z ekspedientką od Barda! Rzecz tak niewiarogodna, że pani wcale nie uwierzy i zwę- szy jakiś podstęp. Należało się również upewnić, czy Prudenty nie zdradzi. Miał zawsze wielkie ambicje, jeśli cho- dzi o brata. A oto Szymon zamierza wracać do Maltaverne i wszystkie jego dyplomy pójdą na marne. Prudenty, choć starszy od Szymona, nie mógł liczyć na objęcie miejsca po ojcu, jako że nie umiał ani czytać, ani pisać, najwyżej może rachować; ale ten powrót Szymona, jakąż musiał być porażką w jego oczach. Podczas gdy obaj bracia rozprawiali w kuchni, Maria powiedziała, że chciałaby zobaczyć Hure, w nocy słyszała tylko szmer strumienia. Lecz Weszka nas szpiegowała, może pójdzie naszym śladem, kryjąc się za sosnami. Nie mogłem znieść myśli o natknięciu się na tę wstrętną dziewczyn- kę. Byłbym zdolny ją udusić. Maria spytała, czy nie możemy dojść do Hure omijając park. Tak, oczywiście, nie brakowało piaszczystych dróg, gdzie nie było żadnej szansy, że Weszka się może zaczaić. Wyszliśmy. Resztki świeżości utrzymywały się jeszcze wraz z pasma- mi mgły, ale już odezwał się jeden konik polny, odpowiedział mu drugi, trzeci, jeszcze się nie zgrały. Powiedziałem do Marii; — Nie myśl, za zmuszę cię do życia w tym potwornym klimacie. Będziemy się w nim zatapiać tylko w pewnych okresach... — Nie odpowiedziała. Szła z trudem, grzęznąc w piasku. Układanie listu musiało być dla niej okropne. Powiedziała: — Uczucia, jakich twoja matka dozna czytając 139 go... No cóż, słuszne będą i zrozumiałe. Nie wie, że jestem o dziesięć lat od ciebie starsza... I czym byłam przez te lata... I ty czym jesteś... — Czym ja jestem? Gdzież tu zasługa, że się miało dzieciństwo przeciągane tak długo, aż sta- łem się potworem, którego ty zwiesz aniołem? A jeśli chodzi o ciebie, Mario, ci, którzy powinni cię chronić, okazali się drapieżnymi wilkami... Zobaczyłem, że płacze. Byliśmy na łące nad brzegiem Hure. Usiedliśmy na powalonej olsze. Płakała nadal, przytulona do mnie. Powiedziałem: — Uważaj na pokrzywy. — Te pokrzywy dokoła nas miały się zmienić w moim wspomnieniu w miętę, której pachnące liście będę rozcierał w palcach; mizerny strumyk pod olchami, z któ- rych parę już ścięto, będzie mi się kojarzył, jak kojarzył się zawsze, z rozpaczą wieczystego prze- mijania: unosił mnie, jak wszystko, i nie liczyłem się więcej niż kawałki sosnowej kory strugane na statki, któreśmy nań puszczali obydwaj z Lau- renlym. Zaś ta kobieta przy mnie, już teraz nie płacząca, biedne kobiece ciało, które inni wyko- rzystywali, a za którego los ja zgodziłem się wziąć odpowiedzialność do końca mego życia... Mgły się nie rozpraszały, lecz i odrobina słońca, jaka przez nie przenikała, działała przy- tłaczająco. Dzień zapowiadał się burzowy. Może wreszcie spadnie deszcz na landy, zamierające z pragnienia, gdzie co dnia to tu, to ówdzie wy- buchał ogień zaprószony, jak mówiono, przez pa- stuchów; wystarczało jednak, by promień słońca padł na kawałek szkła ze stłuczonej butelki... Ja- każ osobliwa alchemia w mojej duszy przeobra- żała wszystkie te drobne zjawiska bez znaczenia 140 — jak gdyby to, że przeminęły, dawało im pra- wo do przeobrażeń. Czekać godziny odjazdu lepiej było u Duber- ców, gdzie panował chłód. Zamierzaliśmy wsiąść w pociąg na stacji Nizan, o dziesięć kilometrów od Maltaverne. Mieliśmy jechać bryczuszką Pru- dentego. Uprzedziłem Marię, że trzeba wyruszyć, ledwie przełkniemy ostatni kęs, kiedy jest taki upał, że nawet inwentarz zostaje w budynkach. Maria szepnęła; ,,Nawet Weszka." Długa jazda bryczuszką, w słońcu, p drugiej po południu, w chmarach bąków i much, po dro- dze pełnej kurzu i wybojów, to był koszmar, któ- rym kończył się dla nas sen letniej nocy. Siedzia- łem na tylnej ławeczce, obok pocącego się Szy- mona. Trzymałem rękę za plecami Marii, aby ła- godzić wstrząsy. Była sztywna i milcząca, a ja dzięki zdolności wyczuwania tego, czego inny człowiek nie chce wypowiedzieć, wiedziałem, że w jej sercu czarowne Maltaverne z nocy zamieni- ło się w ziemię przeklętą, od której należy ucie- kać nie oglądając się wstecz. Posłyszeliśmy trąb- kę samochodu, potem hałaśliwy warkot motoru. Stara klacz Stella skoczyła w bok. Minęła nas wielka maszyna z potworem w okularach za kie- rownicą. Wzbił taki tuman kurzu, że Prudenty mu- siał na chwilę przystanąć na skraju drogi. Pociąg się spóźnił. Czekaliśmy niemal sami na rozpalonym peronie zapadłej stacyjki, wśród kla- tek, w których kury zdychały z pragnienia. Rozdział IX Maria błagała, żebym nie przychodził na ulicę L'Eglise-Saint-Seurin podczas nieobecności jej matki, przebywającej w Soulac. Mogliśmy widy- 141 wać się do'woli w klitce za księgarnią. Kiedy się wchodziło do naszego domu przy ulicy de Cheve- rus, schody wydawały się miejscem rozkoszy. W ciągu trzech dni, które spędziliśmy we dwóch z Szymonem czekając odpowiedzi od „naszej pa- ni", często wychodziliśmy z saloniku i zasiadaliś- my na stopniach tych lodowatych schodów. Nocami, które były znacznie gorsze niż dnie, wyłaniały się nieprzebrane roje komarów, naj- większych i najbardziej jadowitych, jakie kiedy- kolwiek istniały na tej szerokości geograficznej. Ponieważ ja miałem moskitierę, wystarczało mi upewnić się dobrze, czy żadna drapieżna bestia nie zamknęła się ze mną w klatce. Ale z łóżka Laurentego moskitierę już zdjęto. Nazajutrz zo- baczyłem, że Szymon ma twarz zniekształconą przez ukąszenie w powiekę. Zdziwiło go, że wy- dawałem się tym zmartwiony. — Ależ to głupstwo, panie Alain. Też coś, jak- by się człowiek miał przejmować komarem, ja- kimś bąblem na oku. Mimo wszystko spał dobrze i wyszedł o świ- cie. Na mszę? Nie śmiałem pytać, ale prawdę mó- wiąc byłem tego pewien. Po śniadaniu spotkaliśmy się w księgarni, mrocznej i chłodnej, do której o tej porze rzadko zachodzili klienci. Bard prze- bywał w Arcachon, zdając się całkowicie na Marię. Balege chorował, albo udawał chorego. Na wystawie nowości odkryłem Antologię współczes- nych poetów Leautauda i van Bevera, i robiłem coraz nowe odkrycia. Zwłaszcza pewien poemat niejakiego Francis Jammesa Za kilka dni spadnie śnieg zachwycił mnie, wprost „przeszył" radością, lecz nie mogłem dzielić entuzjazmu ani z Marią, nieczułą na ten rodzaj poezji, ani z Szymonem, w ogóle nieczułym na poezję, który zresztą zna- cznie bardziej i trwożniej niż my wyczekiwał od- 142 powiedzi od „pani". Ponaglał mnie, żeby wracać do domu: — Akurat o tej porze listonosz przy- nosi pocztę. Przecięliśmy ulicę Sainte-Catherine i zeszliśmy wąską uliczką Margaux ku ulicy de Cheverus. Szedłem trochę z tyłu za Szymonem, z myślą za- przątniętą nie wiem już jaką historią, którą sobie opowiadałem, zapatrzony w chodnik. Nagle w uszy uderzył mnie okrzyk pełen przerażenia, choć wy- dany stłumionym głosem: — Nasza pani już jest. Pani przyjechała. Strwożony podniosłem głowę. Tak, Dion, dob- rze znany smok, stał nieruchomo przed drzwiami. Co należało robić? Poradziłem Szymonowi, żeby wracał do księgarni i zaraz ostrzegł Marię. Sam stawię czoło matce i przyjdę do nich, jak tylko będzie to możliwe. Nie kazał się prosić i natych- miast odpłynął. Zazdrościłem mu tchórzliwie, sa- motnie musiałem zmierzyć się z groźnym i roz- wścieczonym bóstwem. Jak mogliśmy być na tyle głupi, by wyobrażać sobie, że nie odpowie inaczej niż listem, nie przewidzieć, że pojawi się tu we własnej osobie i zaraz przystąpi do natarcia? W rzeczywistości nie była to wcale jej pierw- sza reakcja, upłynęły przecież trzy dni od chwili, gdy Prudenty oddał jej nasz list. Bardzo szybko się dowiedziałem, co ją skłoniło do tego, by mnie zaskoczyć przy ulicy de Cheverus. Zaledwie wszedłem do saloniku, gdzie stała, jeszcze w ka- peluszu, przyciągnęła mnie do siebie: — Mój biedny chłopcze. Całe szczęście, że nie przybywam za późno. Była przeświadczona, że to, co mi- powie o tej „kreaturze", oderwie mnie od niej i nie będę już mógł wspominać jej inaczej niż z odrazą. Dowie- działem się, że przez dwa dni była jakby ogłu- 143 szona naszym listem. Potem udała się na plebanię zasięgnąć rady księdza dziekana, i to, czego się tutaj dowiedziała, przekraczało, jak mi oznajmiła, w swojej ohydzie i tak dość ohydną historię po- borcy. Ksiądz dziekan wtedy, gdy skandal wy- buchnął, był wikarym w Lesparre. Podczas lata utrzymywał może nie stałe, lecz dość zażyłe sto- sunki z ojcem X. Dzięki temu poinformowany był o innym skandalu, który nie wybuchnął: skandalu nieporównanie gorszym od tamtego. W oczach mojej matki kobieta, zdolna uwodzić księdza, zakonnika, grzeszyć z nim lub tylko, jak się poprawiła, usiłować z nim grzeszyć (jeżeli rze- czywiście nic tam nie zaszło, jak zapewniali go przyjaciele ojca X — należało wystrzegać się po- pełnienia grzechu bezpodstawnego sądu), taka ko- bieta była opętana, była istotą wyklętą, z którą już sam kontakt musiał zakażać przekleństwem, zupełnie jak choroba wstydliwa a nieuleczalna. — Sam nawet, widzisz, oniemiałeś ze wstrętu... — Ależ nie, mamusiu kochana, ja o tym wie- działem. — Wiedziałeś! Zdumienie odjęło jej mowę. Wiedziałem i chcia- łem dać moje nazwisko tej kreaturze, zapoznać ją z matką, oddać jej Maltaverne, związać się z nią na zawsze? Ukryła twarz w obu dłoniach gestem teatralnym i dobrze mi znanym: — Boże — jęk- nęła — com ci zawiniła? — Ów szept żalu do Bo- ga niemal zawsze towarzyszył takiemu gestowi. I tym razem także. — Postaraj się zrozumieć, mamusiu. Zwróciłem jej uwagę, że to samo wydarzenie wygląda inaczej zależnie od tego, z jakiej strony się patrzy. Zgromadzenie, do którego należał oj- ciec X, zmobilizowało wszystkie siły w jego ob- ronie, zwalając całą winę na nikczemną kobietę, histeryczną dziewczynę, która chciała go zgubić, 144 ale nie zdołała. Takie właśnie echa dosłyszał nasz dziekan. A przecież była to młodziutka dziewczy- na, niezwykle pobożna, żarliwa uczennica ojca Xi którą dotknęło straszliwe nieszczęście i nie miała innego oparcia niż w nim. — Wiem, czym była podczas całej tej sprawy, której ponurych konsekwencji wcale nie znasz: młodą męczennicą. Tak, właśnie męczennicą. I okazała się — dodałem — kobietą, którą mia- łem szczęście spotkać na mej drodze. — Tyś oszalał, mój biedny chłopcze, ona cię doprowadziła do szaleństwa! Nie była już zagniewanym bóstwem, na któreś- my czekali, ale złamaną matką, zgnębioną kato- liczką, raczej umocnioną niż zachwianą w swoich przekonaniach tym, co jej powiedziałem. Zresztą nigdy nie widziałem, by mamusia poddawała się jakimś argumentom, by choć robiła wrażenie, że ich słucha. Zaczęła szukać w torebce chustki, wciąż stojąc na środku pokoju i wpatrując się w potwora, jakim się oto stałem. Wytarła nos, osuszyła oczy. Próbowałem ją przyciągnąć i uca- łować, ale się uchyliła, jakby się bała mnie dot- knąć. Może bała się naprawdę? — Posłuchaj, Alain. Dobrze wiedziała, że jestem opętany, urzeczo- ny, że nic ode mnie nie uzyska, ale już najmniej- sze ustępstwo, jakie mógłbym zrobić dla matki, to pewien czas na zastanowienie, zwłoka, która biorąc pod uwagę mój wiek byłaby wskazana, na- wet gdyby chodziło o zaręczyny normalne, z mło- dą dziewczyną z naszej sfery. Mamusia mówiła nie podnosząc głosu, czuła się na pewnym gruncie. Któż by nie przyznał, że propozycja jest rozsąd- na? Wyraziłem zgodę w dosyć mglisty sposób. — Powiedzmy, rok... Za rok wrócimy do tej sprawy. 10 — Młodzieniec z dawnych lat 145 Poczułem stryczek na szyi. Zacząłem się bronić, przystałem na cztery miesiące, dzielące nas od nowego roku. Cztery miesiące to był jednak czas, aby ochłonąć, zobaczyć, co będzie. Poprosiła, abym ten okres poświęcił jej całkowicie, nie od- dalał się od niej, żebyśmy się już nie rozstawali do Bożego Narodzenia. — Z zastrzeżeniem — powiedziałem na wszelki wypadek — że z początkiem roku akademickiego moja praca może wymagać, abym pojechał do Paryża. — Jaka praca? — Magisterska. — Twoja? Magisterska? Jaka magisterska? — Przecież ci o tym mówiłem. Nigdy nie słu- chasz, gdy mówię ci o mojej pracy. Na temat po- czątków ruchu franciszkańskiego we Francji. Do- radził mi to mój profesor, Albert Dufourcg. Już nie słuchała. Zdjęła kapelusz, wolno wycią- gając długie szpilki. Zapytałem, czy nie zamierza wrócić do Maltaverne. Ależ nie, już mnie nie zo- stawi samego. Depeszowała do Ludwika Larpe i jego żony. Będą tu dziś wieczorem. — A potem wyjedziemy, dokąd zechcesz, albo zostaniemy w Bordeaux. Jestem na twoje rozkazy, jak w gruncie rzeczy byłam zawsze. Co robić? O Boże! Jak mogłem ulec tej dziecin- nej koncepcji (ale ulegliśmy jej wszyscy troje), że siłą rzeczy do planu, jaki ułożyliśmy, dostosuje się rzeczywistość, że wszystko odbędzie się tak, jak myśmy postanowili, że moja matka zareaguje w taki sposób, jak myśmy umyślili, że będzie rea- gowała. — Jeszcze o jedno chcę ciebie prosić, Alain, ale mi nie odmówisz: mianowicie, byś zgodził się 146 zobaczyć z księdzem dziekanem. Będzie tu jutro na obiedzie. Porozmawiasz z nim albo nie. Matka przeszła do swojej sypialni, a ja do po- koju Laurentego, szybko zapakowałem walizkę Szymona Duberc, ściągnąłem bieliznę z łóżka i wepchnąłem ją pod komodę. Z tą właśnie waliz- ką ujrzeli mnie Maria i Szymon, gdy wkroczyłem do księgarni, przybity i spocony. Maria, zajęta sprzedażą Przewodnika po Francji PoSudniowo-Za- chodniej, przyszła wkrótce do klitki, gdzie Szymon zasypywał mnie pytaniami. „Och, Szymonie ko- chany — mówiłem — przysięgam, że nasza pani nie zamierza umierać, wcale nie umarła." Złożyłem im najwierniejsze, na jakie mnie było stać sprawozdanie z tego, co zaszło pomiędzy matką i mną. „Wygrała ze mną, jak zwykle, i tak już zostanie na zawsze..." Maria zaoponowała. — Oj, biedny chłopcze, przecież jeszcze nigdy nie był pan w takim stopniu panem sytuacji, jeśli pan naprawdę tego chce. Nie ma rzeczy, na któ- rą pańska matka się nie zgodzi za cenę zerwania naszych zaręczyn... W każdym razie obecnie, bo nie należy się łudzić, z jednego nie zrezygnuje nigdy, z tysiąca hektarów Serisa, z tego, by je- szcze przed śmiercią zapanować nad tym króle- stwem sosen i piachu, nad tym rozpalonym pie- cem... — Ależ Mario — przerwałem jej półgłosem — jesteśmy zaręczeni „naprawdę". Potrząsnęła głową, a ponieważ Szymon prze- szedł do księgarni, żeby nas zostawić samych, powiedziała: — Tak, tyś w to wierzył, przynajmniej w cią- gu kilku minut naszej nocy. Bądź błogosławiony 147 za tych kilka minut. Ale dobrze wiesz, że to nie było „naprawdę"... — Dlaczego, Mario? Dlaczego? Uczucie ulgi, jakiego doznałem, budziło we • mnie zgrozę. Szymon wrócił do nas, wcale nas nie widząc, pochłonięty własnymi myślami. — Byliśmy idiotami — powiedział. — W pier- wszej chwili myślałem, że Prudenty nas oszukał. Ale nie, nasza pani z pewnością przez parę dni miała taki zamiar, żeby pana szantażować tym, że opuści Maltaverne i zabierze mojego ojca ze sobą. Wie jednak, że nawet .nie wyjeżdżając z na- szej osady można by znaleźć na miejsce po moim ojcu więcej kandydatów, niżby pan zdołał obej- rzeć w ciągu jednego dnia. Jeśli chodzi o to, że ojciec zna wszystkie granice, to oczywiście jest wygodne, ale przecież można posłużyć się kata- strem. — Możliwe też — powiedziałem do Marii — że kiedy moja matka dowiedziała się od księdza dziekana, jaka pani jest, co pani zrobiła z księ- garni Barda, zrozumiała, co umiałaby pani wydo- być z Maltaverne. Mówiąc między nami moja mat- ka ma niezasłużoną opinię kobiety interesu. Jej gwałtowna żądza własności przejawia się w py- sze, jaką w niej budzi posiadanie sosen na pniu, podczas gdy wiele z nich powinno się ściąć, bo próchnieją i tracą na wartości. Gdyby pani stała się właścicielką Maltaverne, znalazłaby pani spo- sób na wydobycie od razu setek tysięcy franków tak, aby przy tym majątek nic nie ucierpiał. A n-a- wet przeciwnie... Spytała mnie ze śmiechem, czy próbuję ją sku- sić, czy wzbudzić w niej żal. A ponieważ się obu- rzyłem, westchnęła: — Ach, pan jest nieodrodnym synem „naszej 148 pani" (i już ciszej:) — w gruncie rzeczy masz równie nieugiętą wolę jak ona. — Tak — szepnąłem spuszczając głowę. — Wie pani, jaka myśl mnie prześladuje? Wiem, do kogo będę podobny w roku 1970. Często opowia- dam, pani o starym z Lassus... Maria wyszła, odwołał ją jakiś klient, ale Szy- mon mnie usłyszał. —— A ja, panie Alain, czym będę w roku 1970? Albo raczej do czego bym doszedł, bo w tych latach zostanie już ze mnie tylko kupka kości. Ja nie byłbym niczym. Gdy tymczasem pan będzie naprawdę żył, nie wiem, co pan przeżyje, ale to będzie życie, o którym będzie można opowia- dać, które pan sam będzie mógł sobie opowiadać, ponieważ mnie, pańskiego świadka, już wtedy nie stanie. I w roku 1970 będzie pan nadal dostawał pierwsze nagrody za wypracowania, zobaczy pan. Ale ja... — No, teraz już wiemy, że znajduje się Szy- mon z powrotem w punkcie, z którego wyszedł. Królestwo, które Szymon we własnym mniemaniu już opuścił, nosił Szymon stale w sobie, i jest ono wszędzie tam, gdzie i Szymon się znajduje. — Przenigdy! — obruszył się z tłumioną pasją, co przy jego wymowie zabrzmiało komicznie. — Tez coś, czy pan sobie wyobraża, że pójdę ich bła- gać, żeby mnie znowu wzięli? Nie odpowiedziałem, ale po chwili milczenia, gdy zauważyłem, że się uspokoił, zapytałem obo- jętnym tonem, czy widuje czasami księdza dzie- kana. Nie, nie widywał go już. — Ale od czasu do czasu pisujemy do siebie. On się mnie nie wyrzekł. 149 — Jutro będzie na obiedzie przy ulicy de Che- verus. Jeżeli Szymon zechce, namówię go, żebyś- my zaszli potem do księgarni, mniej więcej o tej porze... Tym razem Szymon nie wybuchnął i nawet krew lekko zabarwiła jego kamienną twarz, jak pierwszego dnia, kiedy mnie ujrzał na ulicy Sain- te-Catherine. Powiedział: — Bardzo chętnie bym go znów zobaczył,.. ale jako przyjaciela, co? Nie jako kierownika duchowego. To się już skończyło. Już nie potrzebuję nikogo, żeby wiedzieć, co po- winienem robić. — Może nikogo poza nim, Szymonie. Zawsze istnieje ktoś, kto zarówno jeśli chodzi o dobre, jak o złe rozeznaje się w nas lepiej niż my sami, lepiej nas rozszyfrowuje. Dla mnie takim czło- wiekiem był Donzac, potem Maria, a .i Szymon także. — Ja, panie Alain? Ja? Cóż ja panu dałem? — Szymon jest przejrzysty, pomaga mi wierzyć w Łaskę. Pozbawiony wszystkiego, czym ja byłem zasypywany i przytłaczany, aż się zatracę pod ciężarem moich „wielu posiadłości", podczas gdy Szymon... Donzac zrozumie, że nadaję tutaj formę temu, co było treścią naszych wypowiedzi na zapleczu księgarni, gdzie dokonała się między Szymonem a mną nasza pamiętna wymiana: każdy z nas ujrzał jasno i określił, do czego drugi jest powo- łany. Oczywiście, nie od tego dnia zacząłem my- śleć o pisaniu: pisałem właściwie zawsze; lecz od tego dnia myślę, że mógłbym spróbować zo- stać pisarzem choćbym miał sam siebie wydawać. To, co piszę obecnie, jestem w trakcie pisania — mógłbym wydrukować. A ostatni rozdział... Wy- 150 starczyłoby mi strawestować ostatni rozdział Szko- ły uczuć: „Nie podróżował, nie znał melancholii statków oceanicznych, chłodu przebudzeń pod na- miotem, oszołomienia krajobrazem i ruinami, gory- czy zrywanych uczuć. Nie wrócił, ponieważ ni- gdzie nie wyjechał..." Kiedy doszedłem do końca Galeries, spostrzeg- łem, że gwałtowny deszcz po burzy zalewa usz- częśliwione miasto. Przeczekałem do końca ulewy wraz z innymi przechodniami, wszyscy się cieszy- li i głośno dzielili się swoją radością. Ale ja czu- łem się wyzwolony nie tylko przez ten burzo- wy deszcz. Wrócę tutaj jutro, umówiliśmy się na spotkanie. Lecz wyszedłem już z księgarni, wy- szedłem z niej zupełnie. To, dlaczego pewnego dnia tam wstąpiłem, ostatecznie się już wypełnia- ło. Wydobywałem się z Maltaverne i z mego nie- skończenie długiego dzieciństwa i obejmowałem jednym spojrzeniem życie, jakim będę teraz żył, jakie mi Szymon przepowiadał z głębokim przeko- naniem, i oto byłem równie przekonany jak on, równie przeświadczony, i pewien, że nie umrę, chociaż dokoła mnie choroba, która zabrała me- go brata Laurentego, porywała co dnia tylu chłop- ców i tyle dziewcząt, i choć ja także miałem to zaciemnienie na lewym płucu; ale ja nie umrę, ja będę żył, zacznę teraz żyć. Skoro deszcz ustał i mogłem już przejść ulicę Sainte-Catherine i przez Margaux dojść do ulicy de Cheverus, wiedziałem, że dla mnie zamknięcie się z Szymonem w Maltaverne nie wchodzi już w rachubę: wyjadę do Paryża po to, aby mnie spotkało wszystko, co ma mnie spotkać — każda rzecz i każdy człowiek o swojej godzinie. A prze- cież nie utracę nic z owego Maltaverne, skąd się 151 wyrywałem, zabiorę je ż sobą, będzie moim skar- bem, takim samym jak skarb, któryśmy z Lauren- tym zakopywali pod sosną, by go odnaleźć pod- czas następnych wakacji: pudełeczko, w którym było tylko parę kulek z agatu... Donzac będzie miał rację, jeśli nie uwierzy, że wszystko to zarysowało mi się tak wyraźnie zaraz po wyjściu z księgarni, wtedy gdy deszcz po burzy zalewał ulicę Sainte-Catherine; poszcze- gólne jednak elementy owej wizji tkwiły już we mnie — i radości z poczucia, że przekroczyłem próg, że zrobiłem początek, doznaję oto teraz, w miarę jak piszę. Radość! Łzy radości! Wędrów- ka bez kresu, w której nawet burze w gruncie rzeczy będą rozkoszami. Mam dwadzieścia dwa lata. Mam dwadzieścia dwa lata. To i tak okrop- ne, że nie mam lat piętnastu, że nie mam osiem- nastu, najwyższy czas, żeby się zacząć cieszyć. Wiem, że teraz już każdy rok będzie stopniem, po którym będę schodził... Lecz zatrzymuję się na stopniu dwudziestu dwu lat, właściwie tworzę so- bie złudzenie, że się zatrzymuję, bo przecież w istocie ani Hure, ani czas nie zatrzymują swo- jego biegu. Rozdział X Mamusia czekała na mnie na podeście scho- dów, lecz już nie udręczona i zaniepokojona, jak sobie wyobrażałem. Stała przede mną wściekła i sinoblada, taka, jakiej się spodziewałem, kiedy wysiądzie z samochodu, ale wtedy taka nie była. Bóg raczy wiedzieć, co w czasie mojej nieobec- ności doprowadziło ją do tego stanu. •— Ona tutaj spalał Ośmieliłeś się ją sprowadzić 152 i położyć w łóżku twojego biednego bratał Tę szelmęl Jak mogłem tego nie przewidzieć? Ledwie się odwróciłem na pięcie, wszczęła widać polowanie i węch zaprowadził ją prosto do bielizny poście- lowej, niedbale ukrytej pod komodą. — Brudna bielizna, i to jaka brudna! Spałeś w niej także. W domu twojej matki, w łóżku twe- go brata. Czy mogło mi przyjść do głowy, że je- steś zdolny do podobnego bezeceństwa? I jeszcze masz czelność się śmiać, nieszczęsny chłopczel Co ona z ciebie zrobiła! — Ja się nie śmieję, uśmiecham się smutno, że znowu popełniasz twój zwykły grzech bezpod- stawnego sądu. Kobieta, którą znieważasz, wcale jej nie znając, nigdy tu nie była. Przyjm do wia- domości, że gdyby przyszła (chwilę się wahałem), niepotrzebne by nam było łóżko Laurentego. Nie zareagowała. Widocznie nie zrozumiała. — A więc kto nocował w tym pokoju, w tej pościeli? Kogoś tu sprowadził z ulicy? — Kogoś, kogo znasz, mamusiu, kogo znasz od urodzenia. Myślała, że z niej kpię. Kiedy rzuciłem jej na- zwisko Szymona Duberc, na parę sekund onie- miała. — Och, już tylko jego tu brakło. Tego zaprzań- ca! — Utrata wiary nie jest zaparciem się Boga. Kleryk, który opuszcza seminarium, to ofiara fał- szywego kroku. — Przeszedł do wrogów, dobrze o tym wiesz. — A jeśli ci powiem, że w obydwa poranki, które tutaj spędził, chodził na prymarię? Prawdę mówiąc me miałem na to niezbitego do- wodu. Mógł wychodzić o świcie z chłopskiego nawyku. Nie zdołałem się jednak oprzeć pokusie speszenia mojej biednej matki, która w tym mo- mencie wzbudziła we mnie litość. Powiedziałem jej, że należy się cieszyć, nie zaś smucić tym, czego się teraz dowiaduje. — Podczas gdy przeprowadzałaś tutaj rewizję i szukałaś śladów moich zbrodni, spotkałem się właśnie z Szymonem, z którym byłem umówiony, i uzyskałem jego zgodę na to, że się zobaczy z księdzem dziekanem. Ale nie tutaj, nie bój się. Ludwik Larpe w letniej białej kurtce otworzył drzwi i oznajmił; — Podano do stołu. Nie przypominam sobie, abym widział kiedy matkę tak zbitą z tropu jak podczas tego obiadu, zachwianą w swoich pewnikach, w swym zasad- niczym przeświadczeniu, że zawsze ma rację, na każdy temat, a już szczególnie w tym, że ludzie są na pewno tacy, jakimi ich widzi, i nie mogą być inni. Jeśli jej nie oszukałem, jeśli ten mały Duberc co rano chodził na mszę, źle go sądziła. To, co jej opowiadałem o szelmie, łatwo mogła w całości odrzucić i trzymać się utartego wyobra- żenia: naiwny chłopiec, którego usidliła zepsuta kobieta. Kobiety tej nigdy przecież nie pozna. Szymon natomiast pojawiał się znowu. Nigdy zre- sztą całkowicie nie zszedł dotąd ze sceny, pozo- stał tematem spornym pomiędzy dziekanem a ma- musią. Skąd bierze się wszystko, co piszę tu na jej temat, jeżeli nie z mego odczucia wewnętrznego i z pewnego pojęcia, jakie sobie o mamusi urobi- łem? Czyżbym, odkąd prowadzę ten dziennik, pró- bował tylko podsuwać Donzacowi obraz Malta- verne z wyobraźni, równie nierealny jak Pięk- ność czy Bestia albo Czupurek? Jak wyglądała rzeczywistość? Moja matka, której apetyt dopisu- je niezmiennie, zawsze zwracająca ogromną uwa- gę na to, co jej podają, postrach kucharki przez swe bezapelacyjne wyroki, tego wieczoru nie tknęła niczego, ledwie skończyłem posiłek, wyco- fała się do swojego pokoju, zostawiając mi swo- bodę wyjścia z domu. Ale nie wyszedłem, a że nie chciałem uronić ani sekundy z nocy ochło- dzonej deszczem, który spadł po burzy, otworzy- łem wszystkie okna, co ze względu na komary zmuszało mnie do siedzenia po ciemku, bez czy- tania. Lektura do tego stopnia jest wszystkim w moim życiu (nieraz zastanawiam się nawet, czy nie rozgrzeszała mnie ona od udziału w ży- ciu), że może mając dwadzieścia dwa lata wcale bym nie wiedział, co kryje się za banalnym zwro- tem „życie wewnętrzne", gdyby komary mego rodzinnego miasta nie zmuszały mnie często do siedzenia bez ruchu naprzeciw wyiskrzonego pła- tu nieba ponad dachami, zamkniętego w ramie okna. Może nigdy nie wiedziałbym tego, co wiem i co jest tak niewiarogodne, że nie mówię o tym nikomu, bo uznano by mnie za pyszałka albo głup- ca, albo za szaleńca: mianowicie, że słowa ,,Kró- lestwo Boże jest w każdym z was" są prawdziwe dosłownie, i wystarczy tylko zagłębić się w sie- bie, aby się doń dostać. To, czego doświadczyłem owego wieczoru, spra- wia, że jest on pamiętną datą w moim życiu, bo osiągnąłem to Królestwo jak nigdy przedtem, mi- mo że byłem w stanie ciężkiego grzechu — o tym nie mogę wątpić. Byłem zaś wychowany w prze- konaniu, że grzech śmiertelny całkowicie odcina człowieka od Boga, co pobudza winowajcę do tego, by się z sytuacją pogodził, powiedział so- bie: „przepadło to przepadło" i już nie walczył. Tego wieczoru słysząc wezwanie, tak dobrze mi znane, przytłoczony poczuciem winy, uciekłem się do wykrętu Donzaca polegającego na mówieniu sobie: ,,Gdybym był jednym z owych niezliczonych chrześcijan, żarliwych, lecz pozbawionych spowie- dzi, gdyż są kalwinami czy luteranami, prosiłbym o wybaczenie bezpośrednio Tego, kto jest we mnie. Skrucha doskonała, wbrew temu, w co nam każą wierzyć, jest dostępna i nie stanowi wyłącz- nego przywileju świętych, jest dla nas osiągalna w tej samej mierze jak Królestwo Boże: to jest klucz, niezawodnie otwierający jego wrota". Zacząłem tedy rozpamiętywać wszystko, co za- szło pomiędzy mną a Marią, i stwierdziłem, że nie potrafię wzbudzić w sobie żalu, że w moim poczuciu ów grzech nie był winą, lecz łaską, że najgorsze, co mogło mnie było spotkać, to gdy- by żadna kobieta nie wkroczyła w moje życie... Ale nie, wówczas właśnie brak owej kobiety był- by łaską. Teraz już nie ja mówiłem do siebie. Ogarnął mnie głęboki spokój. Chwilami nuciłem sobie pieśń Racin'ea na melodię Mendelssohna, której wyuczono nas w gimnazjum, albo na me- lodię Gounoda, którą wolał ksiądz dziekan: Serca, o Panie, które Cię miłuje, Pokój l ciszę któż w świecie naruszy? Kiedy Twej woli szuka, zbywszy siebie — Jest 11 na ziemi, nawet w samym niebie Szczęście prawdziwsze, większa radość duszy Nad pokój serca, które Cię miłuje?* Rano mamusia nie wstała z łóżka. Okiennice były zamknięte. Migreny, na które cierpiała, wca- le nie przypominały migren innych kobiet. Leża- ' Przeiożyl Tadeusz Mieszkowskl. 156 ła w ciemności, z okładami gulardowej wody na czole. Poleciła mi, żebym ją wytłumaczył przed księdzem dziekanem. Może wyolbrzymiała ból, aby umożliwić nam to spotkanie w cztery oczy, jej ostatnią nadzieję. Dziekan z trudem ukrywał ra- dość, jaką mu sprawiło, że będziemy jedli sami. Jego twarz o obwisłych policzkach, które stale ugniatał niczym miąższ chleba, zazwyczaj stroska- ną i chmurną, rozjaśniło uszczęśliwienie naiwne i dziecinne. Bardzo się jednak zestarzał, jego ton- sura już nie potrzebowała fryzjera; a przede wszystkim wcale się już nie puszył: to zwłaszcza sprawiało, że różnił się od księdza znanego mi w dzieciństwie. Nie miał już takiej wyniosłej, pewnej siebie postawy. Ledwie rozpoczął jakieś aluzje, aby okazać posłuszeństwo dyrektywom „pani" i skłonić mnie do mówienia, uchyliłem się. Zapewniłem go, że matka niepotrzebnie się trapi, że jedna tylko ko- bieta w straszliwy sposób absorbuje moje życie, i to właśnie ona, więc dla mnie istnieje tylko jeden problem: jak by się od niej wyzwolić, choć- by za cenę małżeństwa niedorzecznego w oczach świata. Miałem się na baczności, by całkowicie nie uspokoić księdza dziekana, robić tylko wra- żenie, że jeszcze nic nie postanowiłem. — Ale — ciągnąłem dalej — to nie ja jestem dla księdza dziekana interesujący (ponieważ zaś jął protestować:), chciałem powiedzieć, że w tym momencie nie dla mnie powinien ksiądz skakać do wody, ale na ratunek Szymona, którego zresztą widuję codziennie. Tak, to jest właśnie odpowied- nia chwila, by go wyciągnąć na brzeg; tym razem jednak on już sam pójdzie tam, dokąd się poczuje powołany, ksiądz dziekan winien jedynie asysto- wać, aby mu ułatwić wyjście. Proszę się tylko wystrzegać i pamiętać, że wystarczy napomknąć 157 przy nim o „kierowaniu", a natychmiast się zje- ży. Słuchał z uwagą pełną skromności, bardzo wzru- szającą. Biedny nasz dziekan cały swój gorący a nie wyżyty instynkt ojcowski wyładowywał na tym wiejskim chłopcu, oczywiście nie pozbawio- nym serca, ale stwardniałym i zgorzkniałym, o którym mówił teraz nieprzerwanie; — Ani na chwilę nie straciłem go z oczu, wiesz, zawsze czuwałem nad nim z daleka, choć się wcale nie domyślał. Podczas pierwszej zimy w Paryżu prze- chodził zapalenie płuc. Nawiązałem kontakt z go- spodynią, u której mieszkał, smarowałem jej ła- pę i przysyłała mi komunikaty o jego zdrowiu, po kryjomu, ma się rozumieć. Szymon pomyślałby, że to już jego ostatnia godzina, gdyby zobaczył, że kręcę się koło jego łóżka. Ponieważ moja matka leżała, nic nie stało na przeszkodzie, by dziekan spotkał się z Szymonem raczej przy ulicy de Cheverus niżeli w księgarni. Zgodził się, „tylko trzeba, żeby pani pozwoliła". Kiedy przedstawiłem mamusi naszą prośbę przez uchylone drzwi, przerwała mi głosem, jakim mó- wiła, kiedy się źle czuła: ,,Róbcie, co chcecie, by- lebym ja go nie oglądała". Rozmowa odbyła się w małym saloniku i trwa- ła niemal dwie godziny, po czym Szymon odpły- nął w swoją stronę nie pożegnawszy się ze mną. Uzgodnili między sobą, że jeszcze przez rok zo- stanie w Talence, gdzie proboszcz, „święty ksiądz Moureau", przyjaciel dziekana, miał zająć się Szymonem i przygotować go do powrotu, oczywi- ście nie do seminarium w Bordeaux, ale może w Issy-Ies-Moulineaux. Wymagało to wielu prze- myśleń i starań. Ze swej strony przyrzekłem dziekanowi, że wkrótce ujrzy mnie w Maltaverne: matka dopięła 158 w końcu, że wyraziłem zgodę na wyjazd, ale wy- raźnie niechętnie. Utrzymywałem, że muszę naj- pierw porobić nieodzowne dla mojej pracy notat- ki w bibliotece miejskiej; nie sądzę, by ktokol- wiek mógł się pochwalić, że mnie tam widywał... Otwieram ten zeszyt po upływie dwóch mie- sięcy. To, co przeżyłem, nie dawało się ująć żad- nym opisem, było nie do wyrażenia; pewien ro- dzaj wstydu jest nieprzekazywalny. Cokolwiek zdołam tu powiedzieć, będzie, jak i wszystko dal- sze, jedynie ustawianiem, ujmowaniem w formę. Spróbuję jednak: muszę dotrzymać obietnicy danej Donzacowi... Prawdę mówiąc na co mi pretekst, jaki sobie stwarzam? Jak gdybym nie znajdował przyjemności w ponownym przeżywaniu tego wstydu, godzina po godzinie, aż do końca sprawy, lub raczej do tego rozdziału moich dziejów, który się dopiero zaczyna! Piszę to dwudziestego października, trzymając zeszyt na kolanach, w naszym szałasie do polo- wań na gołębie, w miejscu zwanym La Chicane, o całe kilometry oddalonym od wszystkich fol- warków. Powietrze jest mgliste i łagodne, dzień, w którym powinny być wielkie przeloty, ale grzy- wacze nie lecą; ciepło jest, marudzą jeszcze na dębach i opychają się żołędziami. Widzę z profilu spiczasty nos i wydatną szczękę Prudentego, któ- ry obserwuje szlaki niebieskie między wierzchoł- kami, gdzie pojawią się ptaki, jeżeli się pojawią. Jakiś -dzierżawca gwizdnąwszy najpierw podcho- dzi do Prudentego i pyta: — Passa? palumbes? — Nade! Nade! Podobnie jak Hure, tych parę olbrzymich, roz- łożystych dębów osłaniających nasz szałas dawa- 159 ło mi jakby wyczuwalne poczucie wieczności, w przejmujący sposób uprzytamniało tymczaso- wość, która jest naszym losem. To jeszcze nic, że się jest myślącą trzciną, ale być myślącym owa- dem, i to takim, który choć ma nie wiedzieć jak krótki okres życia przed sobą, zawsze znajdzie jednak czas na spóikowanie — to już jest ohyda. Spróbuję z tego, co się wydarzyło, utrwalić okru- chy, które wydają mi się możliwe do wysłowienia. Nie bywałem w bibliotece miejskiej nie dla- tego, że prawie co wieczór chodziłem na ulicę L'Eglise Saint-Seurin. Z Marią spotykałem się do- piero po zamknięciu księgarni, łatwo więc mog- łem pogodzić to, czego wymagała praca magister- ska, z wymaganiami mojej miłości. Ale w ciągu owych dusznych i wlokących się godzin w mieś- cie, ociężałym od skwaru, nie byłem zdolny do niczego oprócz czekania... Więc cóż z tego? Gdzie tu jest tragedia? To zdarza się wszystkim i każde- mu w pewnym wieku, w pewnych okresach życia. Tak, trzeba być katolikiem, jakim ja jestem, albo być nim w przeszłości, jak Maria, aby mieć przekonanie, że chodzi o więcej niż życie, kiedy ulegamy instynktowi, który zapewnia rozmnaża- nie się żywym gatunkom. Albo raczej trzeba nale- żeć do gatunku katolików bezkompromisowych, z jakich się wywodzę: na ile by sobie pozwolili, nie szukają wymówek. Jeśli się gubią, gubią się z pełną świadomością. O jednym już nie wątpiłem, o dobrej wierze Marii w dniu, kiedy przejawiła lęk, że może mnie odciąć od Boga, a ja przypuszczałem, „że nie mówi szczerze". Wyrzekła się Boga dla siebie, nie dla mnie. Utrzymywała, że powstałem ze stopu, w któ- rym to, co pochodzi od Chrystusa, miesza się <" 160 z tym, co pochodzi od Kybele... Ale jej zdaniem pierwiastek katolicki dominuje: „Nie chciałabym cię zniszczyć" — powtarzała. Oponowałem przy- pominając jej naszą noc w Maltaverne. Czemu, zastanawialiśmy się, teraz jest inaczej? Czemu te niemal cowieczorne ukradkowe powroty na ulicę l/Eglise Saint-Seurin, podczas gdy rozstając się w przeddzień postanawiamy zgodnie, że to już ostatni raz? Czemu te ponawiające się upadki tak mało były podobne do snu naszej letniej no- cy, kiedy to w jednej chwili odsłoniła się przede mną pełnia szczęścia na świecie — jak gdyby nasze dwie dusze uzyskały tego wieczoru, tego jednego wieczoru, pozwolenie, aby zespoliły się z sobą, w chwili gdy zespalały się ciała? A teraz znowu skazany byłem na uczucie odrazy. Kto mnie nauczył odrazy? „Co tobie chodzi po głowie?" — powiedziałaby biedna mamusia. Maria nie była podobna do żad- nej innej może dzięki temu, że ongi była dziew- czyną pobożną. W tym również nie ma kłamstwa: wszystko, co przecierpiała, nieskończenie przera- stało moje udręki. Cierpienie ją postarzało, a ra- czej przywracało jej prawdziwy wiek, podczas gdy ja, jak twierdziła, zachowywałem anielski wygląd — nawet skrzydła miałem nie pomięte, mówiła żartobliwie i smutno. Przy ulicy de Cheverus oczekiwała mnie mamu- sia, krążąc po pokojach z tragicznym wyrazem twarzy, jaki miewała w okresach największych bólów. Przeciągałem, jak mogłem najdłużej, po- zór studiowania w bibliotece miejskiej. Zażądała, bym jej chociaż określił termin naszego wyjazdu. Nie chciałem ustalać żadnego. Po tygodniu prze- stała mnie pytać o cokolwiek i już nie udawała, 11 — Młodzieniec z dawnych lat 161 że pozwala się oszukiwać. Wiedziała, skąd wra- cam co wieczór, i wiedziała, że ja o tym wiem. Umyślnie całowała mnie długo, żeby coś zwiet- rzyć, lecz była ślepa, nie dostrzegała tego, co na- pełniłoby ją radością, gdyby umiała przejrzeć: sądziła, że schwytany jestem w sieć pajęczą, i rzeczywiście byłem — ja, czy raczej moje ciało podczas godzin oczekiwania, i później, na przeciąg paru minut. Ale moja matka absolutnie nie wyczu- wała, że nie było już mowy o tym, abyśmy mieli związać się na zawsze, Maria i ja: z mojej nie- woli w chwili obecnej wnioskowała o niewoli wiecznej. Wychodziłem wieczorami, po kolacji, najedzo- ny i znużony. Mamusia wiedziała, że nie aby grze- szyć: niezmiennie prosiłem, żeby mi towarzyszy- ła. Odmawiała, ale była spokojna. Czasami wra- całem po godzinie, czasami później, jeśli słucha- łem koncertu na powietrzu, jakie dawano na pla- cu Quinconces podczas letnich miesięcy; przeważ- nie jednak poprzestawałem na lodach w kawiarni de la Comedie, albo mimo komarów wałęsałem się po tarasach parkowych, z dala od tłumów stłoczonych wokół dętej orkiestry 57 pułku. Teraz, pod koniec sierpnia, miałem pewność, że nikogo tutaj nie spotkam. Tego jednak wie- czoru usiadłem na ławce, na skraju terasy, gdzie już siedział jakiś młodzieniec z fajką. Ulokowa- łem się możliwie najdalej, nie patrząc w jego stronę. Zagadnął mnie drwiącym tonem: — Ty w sierpniu w Bordeaux? Więc nie wyje- chałeś do Arcachon czy Pontaillac, albo do Lu- chon? Poznałem w nim studenta humanistyki nazwis- kiem Keller, jednego z tych katolików, co to 162 „idą do ludu", członka ruchu Sillon, chłopaka z rodzaju takich, którym działam na nerwy na- wet nie otwierając ust. — Prawdopodobnie dlatego — odparłem pew- nym szczególnym tonem — że mam tu coś lepsze- go do roboty. Mruknął: — U ciebie to nie dziwne. — Gdy przed dwoma laty spotykaliśmy się na uniwersy- tecie, ów apostoł, początkowo oczarowany, pró- bował mi prawić kazania; był to jednak okres, kiedy w moim pojęciu Pod okiem barbarzyńców Barresa dawało odpowiedź na wszystko i dostar- czało mi gotowych sformułowań do obrony przed kolegami ,,o donośnym, obelżywym śmiechu". Przeciwstawiałem im „gładką powierzchnię". Nie odmawiałem sobie tej przyjemności i wobec Kel- lera, który bardzo szybko zaliczył mnie do ga- tunku najbardziej godnego wzgardy na tym świe- cie: do nadętych burżujów. — Co ty o mnie wiesz? — odparłem. — Tylko to, co ci zademonstrowałem, żebyś mi dał święty spokój, jak się też wkrótce stało. Z takim samym powodzeniem mogłem ci był odegrać numer „pięk- na dusza", za czym przepadasz. — No i cóż te twoje maski osłaniają? To nie musi być nic pięknego... — Wcale nie proszę, żebyś patrzał. Zapewne zostało to powiedziane w sposób, któ- ry speszył owego katolika, bo natychmiast pod- jął: — Wybacz, przyznaję, że nie miałem prawa od- zywać się z taką wyższością. Wszyscyśmy bie- dacy. — Oczywiście, Keller, ale od takiego biedaka jak ja, rozpieszczonego, psutego, cierpiącego tyl- ko samolubnie, daleko jest do biedaka jak ty, łaknącego i pragnącego sprawiedliwości. 163 — O, w]iesz, mimo wszystko i ja szukam włas- nych satysfakcji... Powinniśmy się częściej widy- wać — dorzucił z zapałem. — Już ci nie będę pra- wił kazań. Miałem ochotę komuś się zwierzyć. Dusiłem się. Powiedziałem mu: —• Chętni,e, ale przechodzę zły okres. Czuję się bardzo opuszczony przez Boga. Wziął moją rękę i chwilę przytrzymał w swojej. — „Kiedy myślisz, żeś daleko ode mnie, właś- nie wtedy jestem blisko ciebie". Znasz te słowa z Naśladowania? — Ale tu nie chodzi jedynie o oziębłość, osch- łość; ja żyję w grzechu. — W grzechu? — Tak, i kobieta, z którą to czynię, pragnie tak samo jak ja, abyśmy się wyrzekli... Jest jed- nak taka chwila w ciągu dnia, gdy to już nie za- leży ani od niej, ani ode mnie. — "Wiłem, rozumiem — powiedział Keller poważ- nym głosem. — No, cóż, będę się modlił, popro- szę o modlitwy. Jestem bardzo zaprzyjaźniony z przełożoną wizytek. — Och, nie — żachnąłem się. — Nie warto. To przecież bagatela, zupełna bagatela... — Ty to nazywasz bagatelą? Wstałem, przybrałem znowu ton, który na uni- wersytecie tak irytował Kellera: — Owszem, bo jestem pokorny, jeśli chodzi o pokorę nie lękam się porównania z nikim, nie sądzę, by jakikolwiek mój krok mógł mieć naj- mniejsze znaczenie. — A jednak najbłahszy z takich kroków anga- żuje wieczność. Nie wierzysz w to? — Wierzę... Lecz ten nie bardziej niż inny. Naj- gorsze we mnie, widzisz, nie są moje czyny ani nawet myśli, Keller. Najgorsza we mnie jest ta 164 obojętność w stosunku do żaru, jaki owładnął tobą, tak, tobą, katolikiem, ale także i młodymi wojującymi socjalistami, anarchistami... Najgorsza we mnie jest obojętność na cudze cierpienie, go- dzenie się na własne przywileje... — Bo jesteś burżuj, wielki burżuj, trzeba go w tobie uśmiercić. Uśmiercimy go, zobaczysz. — Burżuje są twardzi. I ja pochodzę z tych chłopów landyjskich, co każą pracować swoim starym rodzicom, póki nie zdechną, a jak wezmą małą dziewczynkę na służbę, taką gouge, jak je nazywają w narzeczu, wytrzymać może tylko dla- tego, że to jest wiek, w którym się wszystko znie- sie... Umilkłem zawstydzony, że się wywnętrzam przed tą piękną duszą przypadkowo spotkaną, i wstałem: — Zegnaj, Keller. Nie idź za mną. Zapomnij o tym, co ci powiedziałem. Zapomnij o mnie. — Wyobrażasz sobie, że cię zapomnę? Zoba- czymy się znowu po wakacjach. Obiecaj mi... Biedny Keller. Będzie się modlił, cierpiał za mnie, zmuszał do modlitwy i cierpienia święte niewiasty. Co za szaleństwo! A jednak nic na świecie nie robiło na mnie takiego wrażenia jak świętych obcowanie, ta przekazywalność zasług: mój gniew na niego pochodził stąd, że mieszał się do moich najskrytszych spraw, a ja nie wątpi- łem, iż może wywrzeć na nie wpływ, odmienić ich bieg. Co nie znaczy, bym sądził, że to, co się stało, wiązało się z naszym spotkaniem w Ogrodzie Bo- tanicznym. To, co się zdarzyło, było w porządku rzeczy, mogło, a nawet musiało się zdarzyć: mamu- sia nie wytrzymywała już niepewności i trwogi, czas mijał, musiała zadziałać. Nazajutrz rano, ledwie otworzyłem oczy, wie- działem, że o zwykłej godzinie nie będę_ potrzebo- 165 wał dzwonić do domu przy ulicy L'Eglise Saint- -Seurin, Maria będzie czekała za drzwiami. Nie padało, ale musiało padać gdzie indziej, bo był to dzień wytchnienia. Po południu włóczyłem się więc jak zbłąkany pies po nabrzeżu. Doszedłem do doków. Wróciłem tramwajem, na tylnej plat- formie, w tłoku robotników portowych. Znów się trochę wałęsałem. Zresztą to, co robiłem do wy- czekiwanego momentu, nie ma większego znacze- nia. Około wpół do siódmej Marii nie było za drzwiami, dzwoniłem na próżno. Coś ją musiało zatrzymać. Postanowiłem przejść się jeszcze w po- bliżu, już nie mogłem się opanować. Na dziesięć minut pogrążyłem się w mroku Saint-Seurin, naj- ciemniejszego kościoła w całym mieście, po czym wróciłem pod dom Marii. I w tej chwili ją zoba- czyłem, przechodziła ulicę. Była zdyszana i blada. Wyciągnęła klucz z kieszeni: — Wchodź pręd- ko, — Popchnęła mnie do salonu z zamkniętymi okiennicami. Nim jeszcze zdjęła kapelusz, oznajmi- ła: — Widziałam twoją matkę. — Gdzieś ją widziała? Czy z nią rozmawiałaś? — A tak, wyobraź sobie! Pokazywałam właśnie książkę pewnemu klientowi. Nagle poczułam się skrępowana przez wlepiony we mnie wzrok ja- kiejś pani w czerni, trochę korpulentnej, wygląda- jącej na osobę bardzo zamożną, która weszła przed chwilą. Od różu doznałam wrażenia, że nie jest to zwykła klientka, ale ktoś, kogo ja interesuję, i w tym momencie ujrzałam ciebie, tak, Alain, pojawiła mi się twoja anielska twarz, oddzieliła się od tego dużego władczego oblicza Agrypiny czy może Atalii. Poznałam twoją matkę, tak po- dobną do obrazu, jaki sobie o niej wytworzyłam. ,,Pożerać kogoś oczami", wiesz, to może być do- słownie prawda. Powiedzenie, że mnie pożerała oczami, to jeszcze za mało, ona mnie szarpała. 166 Wydawało mi się, 'że wiem, co znaczy być czy- imś wrogiem. Ale nie, nienawiść, prawdziwa nie- nawiść zdarza się rzadziej niż przypuszczamy; mordowanie człowieka pomału, żeby się dobrze nasycić — gdyby to było bezkarne, teraz już wiem, jak mogłoby wyglądać. — Czy należało pozwolić jej wyjść? Co byś ty zrobił, Alain? Ja uległam pierwszemu odruchowi, po prostu ciekawości. Podeszłam do niej, zapyta- łam tonem możliwie najbardziej zawodowym: „Czym można pani służyć?" Wydała się zasko- czona. Odparła, że wstąpiła tylko rzucić okiem na ostatnie nowości. ,,No tak — powiedziałam — a może także i na mnie?" Wyobrażasz sobie jej minę w tym momencie. „Pani wie, kim jestem?" „Ja wszystko o pani wiem, proszę pani". Zbladła, szepnęła: „On pani o mnie mówi? Nigdy bym się tego po nim nie spodziewała!" Zaprotestowałam: „O, wcale nie dzięki temu, co on mi opowiadał, wiem o pani wszystko, ale dlatego, że pani wy- cisnęła na nim swoje piętno, urabiała go pani i formowała, jest tak bardzo pani dziełem, ciągle jeszcze, nawet teraz, kiedy się już pani wymknie. Wiem o pani wszystko w takiej samej mierze, jak wiem wszystko o nim". Powiedziała: „To są tylko słowa..." identycznym głosem, jakim pewno dawniej nazywała ciebie „pleciugą". Mruknęła groźnie: „Nie sposób rozmawiać w tym sklepie..." „Ale z tyłu jest pokoik. Jeśli pani zdecydowałaby się tam wejść..." Zgodziła się. Poprosiłam Belege'a, żeby przez chwilę zajął się klientami, i wprowa- dziłam twoją matkę do klitki. — Mamusia w klitce? — Tak, wyobraź sobie, znalazłyśmy się w tym kojcu nos w nos, według twojego określenia. Pierwsze słowa, jakie do mnie skierowała, nie har- monizowały z jej furią: widać przygotowała je na 167 zimno, zanim przyszła, i mam wrażenie, że w mia- rę jak mnie nimi częstowała, sama się uspokajała, powoli dostrajała się do ich tonacji. Zapewniła mnie, że nie pozwala sobie na żadne osądzanie mojej osoby, a zresztą tak jej zależy, aby wszystko dobre, co jej o mnie mówiłeś, było prawdą, że bardzo chce w to wierzyć. „Jeżeli jednak jest pani ową istotą wyjątkową, której obraz mi namalował (wbrew jej woli pogarda syczała z tych słów), nie- możliwe, aby kochając Alaina, jak rzekomo pani go kocha, nie przyznała pani, że trudno, by coś gorszego spotkało chłopca dwudziestodwuletniego, a w stosunku do wielu spraw mającego wciąż jeszcze lat piętnaście..." „Miał piętnaście lat, proszę pani, zanim mnie spotkał." ...Znakomicie pojęła, co chciałam przez to powiedzieć, zacisnęła szczęki, ale się pohamo- wała i ciągnęła: „Trudno, by spotkało go coś gor- szego niż małżeństwo z kobietą o tyle od niego starszą i proszę mi darować, jeśli to panią zaboli, ale cóż, kobietą z przeszłością..." „O, tak — przer- wałam — i z teraźniejszością, a dlaczego nie z przyszłością?" Całkiem na zimno starałam się ją zirytować, żeby wygarnęła wszystko. Podjęła znowu: „Czy sądzi pani, że na całym świecie zna- lazłaby się choć jedna matka, której by plany takiego małżeństwa nie przeraziły? Nie będę pani przypominać, co sprawia, że związek między na- szymi dwiema rodzinami jest dosłownie nie do pomyślenia..." „Oczywiście, proszę pani... przede wszystkim dlatego, że ja nie należę do żadnej rodziny. Alain, o, tak, on jest młody Gajac, ty- powy syn rodu..." Przerwałem Marii z irytacją; — Wyśmiewałaś się ze mnie przed moją matką! Chciałaś zabłysnąć, wziąć nad nią górę, pognębić ją, i posłużyłaś się do tego moją osobą! 168 — Tak — powiedziała —' przyznaję, że te po- rachunki sprawiały mi jakąś dziką przyjemność, że z pełną satysfakcją pozwalałam sobie na aro- gancję. Najbardziej aroganckie, co miałam już na końcu języka, byłoby powiedzenie: pani syn prosił mnie o rękę, ale może być pani spokojna, nie ma mowy, żebym się zgodziła. Kocham jego, ale nie jego majątki, którymi się brzydzę, nie środowisko, które budzi we mnie wstręt... Mogłam też przyznać jej, że różnica wieku między nami stanowi istotnie niebezpieczeństwo dla naszego szczęścia, dla mnie jeszcze większe niż dla ciebie. No tak... Ale wte- dy, Alain, odkryłabym karty i zdjęła jej z serca olbrzymi ciężar: natychmiast stałaby się znowu panią twego losu, straciłbyś szansę przetargu, jaką ci darowałam: nie ma rzeczy, na którą twoja matka się nie zgodzi, byłem ja się usunęła. Mu- siałam zatem grać dalej i doprowadziłam tę grę do końca. Początkowo przyznawałam rację, uda- wałam, że trafiają do mnie jej argumenty. Przy- taknęłam, że z punktu widzenia społecznego, a na- wet z każdego punktu widzenia jestem niewątpli- wie wcieleniem żony, jakiej matka jedynaka rów- nie bogatego jak ty nie może sobie życzyć... „Chyba — dodałam — że mogłaby się przydać jako ochrona przed czymś jeszcze gorszym..." — Och — krzyknąłem — nie rzuciłaś jej chyba w twarz tej pasji do ziemi, Numy Serisa, Weszki?! — Nie, nic jej w twarz nie rzucałam, wyłoży- łam to wszystko, ale w taki sposób, żeby nie wyszła trzasnąwszy drzwiami. Pochwaliłam się, że już obecnie zerwałam wszystkie niemal więzy, które cię krępowały, ale stwierdziłam też, że cał- kowicie jeszcze cię nie oswobodziłam; dodałam, że bez trudu mogłabym ci wykazać, iż nie trzeba być czarodziejem na to, aby patrzeć, jak rosną sosny, które przecież rosną same, ani żeby zbie- 169 rac żywicę rękami dzierżawców, a pieniądze pa- kować do swojej kieszeni; zamiast pozwalać pró- chnieć tym drzewom, które od dawna powinny być ścięte i w ten sposób tracić miejsce, które powinno się wykorzystać na nowy siew, nauczy- łabym cię prowadzić prawidłowe wyręby, przy- noszące ci stałe wielkie dochody roczne, z czego wasi dzierżawcy nie mają nic... Ale, dorzuciłam, my to zmienimy i będziemy się dzielili z dzier- żawcami pieniędzmi za wyręby. Tak już sobie postanowiliśmy oboje z Alainem... — To nieprawda — zawołałem — nie okłamałaś jej tak! — A właśnie że tak! Zrobiłam sobie tę przyjem- ność. Ten niedobry głos Marii już parę razy słysza- łem, wyrywał się jej, kiedy dawała czasem upust goryczy, która się w niej nagromadziła w ciągu smutnej młodości, ale trzeba było dopiero spotka- nia z moją matką, ażeby tamy puściły i rozlała się owa fala, która i mnie obryzgała w tej chwili. Nagle znalazłem się po stronie matki. Uprzytom- niłem to sobie po okrzyku, jaki się ze mnie wy- dobył: — No wiesz! Do czegóż ty się mieszasz? — Aha — krzyknęła z wściekłością — to zu- pełnie jak „kto ci powiedział" Hermiony! Ciekawa jestem, czy tak oburza cię obraza, jaka spotkała twoją matkę, czy raczej może ów pomysł, żeby się dzielić z dzierżawcami pieniędzmi za wyrąb so- sen? Czy to nie z obawy, że ja chcę ci może tę kość odebrać, itak nagle pokazujesz mi pazury? Och, ty nieodrodny synu twojej matki! Jak tak, to leć ją pocieszać! Bąknąłem: — Mario, najmilsza... — Chciałem ją do siebie przyciągnąć, ale mnie odepchnęła, zu- pełnie nie panowała nad sobą. 170 — W każdym razie jednego, obawiam się, ty nigdy nie będziesz umiał; brać kobiety w ramiona. Tego się nie można nauczyć. Otrzymawszy ten cios najpierw go nie odczu- łem, stałem nieruchomo, z opuszczonymi rękami. Musiała widać zauważyć, jak się zmieniłem na twarzy, i w mgnieniu oka oprzytomniała. Jęknę- ła: — Alain, malutki mój... — Ale teraz ja z kolei odepchnąłem ją i gwałtownie zatrzasnąłem za sobą drzwi od ulicy. Rozdział XI Pada na dęby w Chicane. Ledwie uchwytny szmer deszczu potęguje odcięcie od świata tego zapa- dłego kąta landów. Za schronienie służy mi ma- lutka jadalnia, zbudowana z bali sosnowych i osłonięta paprociami tak, że zlewa się w jedno z szałasem i nie odstrasza gołębi. Posiada piecyk kuchenny, gdzie Laurenty piekł skowronki, ustrze- lone na polu Jouanhaut; nie lubił polowania na dzikie gołębie, bo to zmusza do siedzenia nieru- chomo. Oto już cztery lata, jak się nie rusza, biedny chłopiec, nie rusza się już to, co z niego zostało. To, co zostało z młodej pełnej życia istoty... Nic nie ma znaczenia. Takie stwierdzenie niewiele pomaga na udrękę, jeśli ją rodzi jakiś fakt konkretny, nieszczęście, które już się stało, jest dokonane, nieodwracalne, które trzeba będzie dźwigać przez te sześćdziesiąt lat życia, jakie dla siebie przewiduję; lecz ja będę usiłował tę udrękę przezwyciężyć, podejmując w moim zeszycie opo- wieść od momentu, gdzie ją przerwałem, na nowo przeżywając tę historię minuta po minucie, aż do ostatniego ciosu, który mnie ugodził. 171 A zatem drzwi Marii zamknęły się za mną: skoń- czone, tym razem na dobre skończone. „Alain, malutki mój!" Jej ostatnie słowa złoszczą mnie zamiast wzruszać. O, nie jestem „twoim malut- kim". Choć jesteś o tyle starsza, nie mogłabyś jednak być moją matką. Schodzę ulicą L'Eglise Saint-Seurin, biegnę do mamusi, może już bliskiej śmierci. Czasami narzeka na serce, często mówi: „W naszej rodzinie umiera się na serce". Ludwik Larpe czeka na podeście i oznajmia, że pani ma migrenę i nie przyjdzie do stołu. Wchodzę bez pukania do jej pokoju. Leży, ale nie po ciemku, jak kiedy bardzo cierpi. Zapaliła lampkę przy łóżku. Jest bardzo blada, uśmiecha się do mnie i wydaje się spokojna. Staram się niczym nie zdra- dzić, ale jakże by mogła nie zauważyć, że je- stem wzburzony? Przyciąga mnie do siebie, a ja wybucham łkaniem jak dawniej, gdy mi wyba- czała po jakimś napadzie złości, i mówiła do mnie: „Ładnie okazujesz skruchę". — Co się stało, moje biedne dziecko?. — Spotkała cię przykrość, wiem. — Ach, już wiesz? Tak, to było nieprzyjemne... ale i przyjemne zarazem. Cóż mnie obchodzi, co ta biedna dziewczyna o nas myśli. Istotne jest, że w gruncie rzeczy, tu trzeba jej oddać sprawiedli- wość, zdała sobie sprawę z dystansu, jaki was dzieli, dystansu nie do przebycia, teraz już jestem spokojna... — Powiedziała ci, że się mnie wyrzeka? — O, może nie tak dokładnie, ale zrozumiałam: zagrała piękną rolę. To ona nie chce twoich pie- niędzy, twoich majątków, twojego burżuazyjnego środowiska. To ona daje ci kosza, rozumiesz? (Roześmiała się, tak bardzo wydawało jej się to komiczne). Ja chętnie się zgadzam. 172 Nic więc nie odbyło się tak, jak mi Maria zre- lacjonowała. Odtworzyła przede mną scenę na wpół wyimaginowaną. Dlaczego? Aby zemścić się za to, że została pobita? Gdyż widocznie tak się skończyło, skoro mamusia wróciła uspokojona. — Tak, jestem uspokojona. O, nie tylko przez jej perorę przeciw wszystkiemu, co uosabiamy w jej oczach, ale również, biedny synku, przez to, że ją widziałam. Przyznaję — dodała natychmiast — że oczy ma bardzo piękne. Tego jej nie można odmówić. Ale wygląda na znacznie starszą, niż jest: to kobieta pracująca, prawda? — Tak — powiedziałem — i dużo przecierpiała. — Och, tego rodzaju cierpienia... Mamusia przezornie ugryzła się w język. Po chwili milczenia zapytałem: — Czy rozmawiałyście o Maltaverne? — No nie... Na tyle bezczelna jednak nie była,' jeśli nie liczyć tej jej napaści na wielkie majątki i wielkich obszarników. — Założyłbym się, że oburzała się na sprzedaż wyrębów, z której zyskiem nie dzielimy się z dzier- żawcami? Postawiłem to pytanie, jakby nigdy nic. Siedząc trochę w. cieniu, obserwowałem dużą bladą twarz, na którą padało światło lampy, nie pojawiło się 4 na niej nic poza zdumieniem. — Co tobie chodzi po głowie? Wyobrażasz so- bie, jaką bym jej dała odprawę, gdyby sobie po- zwoliła... Ale ty nic nie jadłeś, synku kochany. Jest kura w galarecie. Idź, a o mnie bądź spo- kojny, jestem zadowolona. Byłem głodny i jadłem żarłocznie, czemu Lu- dwik Larpe przyglądał się z satysfakcją. Mówio- no, że jako dziecko i później, jako młody chło- pak, byłem chorobliwie wrażliwy, i sam także w to wierzyłem. Tylko ja jeden wiedziałem, w ja- m kiego potwora obojętności mogę się nagle zmie- niać, i to nie tylko w stosunku do innych ludzi, ale nawet do siebie. Dlaczego to na mnie Maria się rozwścieczyła? Dlaczego zemściła się na mnie za to, że mamusia potraktowała ją z góry, dała jej radę tak, jak zawsze radziła sobie z dzierżawcami, ze służbą, z lokatorami, dostawcami, Numą Seri- sem, i bardziej niż z kimkolwiek innym ze swoim nieszczęsnym synem? Może Maria nagle zniena- widziła mnie za wszystko, co ją we mnie zachwy- cało: za moją słabość, za nieuleczalne dzieciństwo? Cóż mi znów chodziło po głowie? Wyrwała się gwałtownie z ostatniego marzenia o szczęściu, które dla niej uosabiałem... A ja? Ja? Leżąc w mgle siatki od komarów słuchałem, jak krwio- żercze bestie brzęczą dookoła. Nie miałem wątpli- wości, że wkrótce pojawią się inne, bardziej groź- ne. Powtarzałem w duchu: a ja? Zaciskałem zęby; o, nie, nie byłem tak wrażliwy, jak oni wszyscy sobie wyobrażali, ani też nie byłem taki słaby.. Po dwóch dniach wyjechaliśmy do Maltaverne. W przeddzień chciałem pożegnać się z Szymo- nem. Umówiłem się z nim w Talence, gdzie mo- gliśmy rozmawiać swobodnie. Nie zdołałem go skłonić, żeby przyjechał w ślad za mną, choć na parę dni. Nie tylko ze względu na „panią", naj- bardziej bał się Duportów. Wyczułem, że jest spo- kojny, odprężony; nazwisko księdza Moureau bez- ustannie powracało mu na usta. Oddał się w ręce księdza Moureau. Wyznałem, że dla mnie takie całkowite jak Pascala zdanie się na kierownika duchowego byłoby jedną z najtrudniejszych rze- czy na świecie, wręcz nie do pomyślenia. Jeszcze rok w gimnazjum już go nie przerażał. Miał to być okres „rekolekcji", jak mówił. Później wstąpi 174 do seminarium w Issy. — Pan będzie już wtedy w Paryżu, będziemy się widywali. — Nie wątpił, że dostanę się do Paryża, że nadal będę obdarzany i zasypywany tym wszystkim, co on zdoła może poznać jedynie przeze mnie, we mnie. Powiedzia- łem żartobliwie, że będzie więc zdobywał świat per procura, i podczas gdy ja będę dążył do wła- snej zguby, on będzie pracował na swoje zbawie- nie. — Na zbawienie nas obydwóch — odparł ściszonym głosem. Nie wiedziałem, że i on także miał mi zadać cios. Zawsze uważałem, że jest nieszkodliwy, nie może zrobić mi nic dobrego ani złego — tak, naj- bardziej nieszkodliwy z ludzi. Nie zamieniliśmy słowa na temat Marii i to milczenie ciążyło w ja- kiś niepojęty sposób. Odkąd pamięcią sięgnę, przy- wykłem słyszeć od mamusi, czujnej i dociekliwej: „Ty coś przede mną taisz". I sam również na- brałem nawyku odkrywania tego, co inni przede mną zatajali. W chwili, gdyśmy się rozstawali, zapytałem Szymona, czy wie, jak stoją sprawy pomiędzy Marią a mną. Owszem, widział się z nią wczoraj. Pożałowałem, że wymówiłem jej imię. Czułem, że ten prostak nie wykaże taktu. Nie wy- kazał go rzeczywiście i powiedział: — Zupełnie jak po wyrwaniu zęba... Ale to lepiej dla was obojga — dodał. — Tak czy siak, nigdy przecież nie wierzyła... Pan ją posądzał, że myśli o mał- żeństwie... Z takiej rodziny, jak ona pochodzi? Niechże się pan zastanowi! Pewno, przy jej inteli- gencji może by zdołała doprowadzić pana do ołta- rza, ale dobrze wiedziała, że to byłoby piekło. Nie jest szalona. Tylko jak by ta historia dłużej się ciągnęła, mogłaby jej zepsuć to, co jest już właściwie sprawą przesądzoną, chociaż niby stary Bard bardzo uważający nie jest. 175 — A cóż ma Bard do prywatnego życia Marii? — No jakże? To już ułożone, w pewnej dziedzi- nie nic między nimi nie było i nic nie będzie. Stary Bard ma siedemdziesiąt lat. Prawdę powie- dziawszy Maria poślubi księgarnię. Faktycznie on zrobił się tam buchalterem, a ona jest duszą. Wie pan, dla niej księgarnia to jest wszystko w życiu. Mógłbym przysiąc, że woli ją od Maltaverne. Wy- starczy posłuchać, jak opowiada o pokrzywach nad Hure, o muchach, o telepaniu się z powrotem bryczuszką, o starej kobyle, którą cięły bąki, o czekaniu na stacji w Nizan... — Któż jednak winien wczuć się w Maltaverne, w te krwawiące sosny, w tę ziemię jałową i zbo- lałą, jeżeli nie ona... — Ale skąd, panie Alain, na to trzeba się tam urodzić, i żeby dziadkowie i pradziadkowie się tam urodzili. Tylko my dwaj... Ona jest miastowa, nie zna nawet ulic, żyje w zamknięciu, a nie na wolnym powietrzu. — Więc Szymon sądzi, że Bard i Maria... — Och, dopiero jak się skończy ruch przed- świąteczny, może koło piętnastego stycznia. — A zatem ja to ostatnie wakacje, na jakie sobie pozwoliła... Swoją drogą potworność. — Wcale nie, ponieważ nic tam nie było i nic nie może być, dla nich to po prostu urządzenie sobie życia... — Zresztą, ho cóż! — wykrzyknąłem. — Przy- wykła do starców. — To źle tak mówić, panie Alain, to źle. — Jacyż ohydni są starcy, jeśli nie trzymają się z dala od młodych istot, wprost obrzydzenie bie- rze, i ci starzy pisarze, którzy mają czelność pisać o tym w swoich książkach, wcale się nie wsty- dzą. Pomyśleć, że była w ich rękach! Ale mnie jednak nabrała. Zawsze tak bywa: kiedy Balege 176 pójdzie na emeryturę, będzie sobie mogła zafun- dować dwudziestoletniego ekspedienta. — Nie, panie Alain, ona pana kochała, kocha nadal. — Pięknie, to będzie kochała dwudziestoletniego ekspedienta, a potem razem zamordują Barda, żeby się mogli pobrać. W gruncie rzeczy to bardzo w stylu Zoli, ta księgarnia w pasażu. — Och, panie Alałn, jak można! To źle tak mó- wić... — Ona zresztą też ma w sobie coś z Zoli: wszystko, czego właściwie nie cierpię. Cóż Teresa Raguin mogłaby zrozumieć w Maltaverne? A je- dnak podobało jej się, wie Szymon, podobało jej się wieczorem, kiedy przyjechaliście, i potem w nocy, ł jeszcze o świcie, dopóki słońce nie za- częło prażyć, kiedy nam się zdawało, że sosny błogosławią nas oboje rozłożystymi konarami... Ale nie, błogosławiły tylko mnie, tylko mnie znały, ona nie miała z nimi nic wspólnego. I nagle wybuchnąłem: — Ma się rozumieć, że jest stworzona dla Bar- da! Zresztą nie jest tak wiele od niego młodsza. — Och, panie Alain! — Z chwilą, gdy kobieta nie jest już prawdzi- wie młoda, przechodzi od razu na drugą stronę, na stronę Barda. Nie wiedziałem, że ból może się we mnie obró- cić w taką furię. — I pomyśleć — krzyczałem — że tylu księży jęczy potajemnie z powodu celi- batu, podczas gdy właśnie najpiękniejsza w ich życiu jest możliwość unikania wszystkich tych psich spraw! A do tego psy są nawet czystsze! — Och, panie Alain, pan mówi od rzeczy, jak często powtarza nasza pani. Ciało jest świętością, przecież pan wie. 12 — Młodzieniec z dawnych lat 177 Wybuchnąłem łkaniem: — Tak, wiem. — Szy- mon nie miał pojęcia, co należy robić i mówić, kiedy taki pan jak pan Alain płacze w jego obec- ności. On od wczesnego dzieciństwa nigdy nie płakał przy ludziach, a nawet gdy był sam. Łzy to jeszcze jeden z moich przywilejów. Opanowałem się prędko, otarłem oczy, przepro- siłem go: to tylko zaskoczenie jej małżeństwem ze staruchem. Już oswajałem się z tą myślą. Po- ślubiała księgarnię, czy to nie najlepsze? Wszystko w porządku... Wsiadłem do samochodu. Z Szymo- nem miałem zobaczyć się na początku roku aka- demickiego. W Dionie cierpienie odezwało się na nowo. Uczucie zupełnie różne od tego, co zwykle nazywałem cierpieniem. Odczuwałem ból fizyczny, fizycznie nie do zniesienia. Ona wiedziała, wie- działa od początku, zafundowała sobie takiego młokosa jak ja, nim zwiąże się na dobre. Kiedy zostanie panią Bard, będzie prowadzić się przy- kładnie. Co to za ból? Nie potrwa długo. Gdybym nie musiał wyjeżdżać jutro do Maltaverne, umówił- bym się z Kellerem, zabrałby mnie do Sillon, może tam kogoś bym spotkał... Powiedział mi: „Sillon to przyjaźń". Ludzie się kochają, i to jest miłość, bez żadnych świństw. Nazajutrz byliśmy już w Maltaverne. Nie chcia- łem słyszeć o Luchon ani o życiu hotelowym, gdzie by to nie było. Mamusia widziała, że jestem nieszczęśliwy, ale to tylko sprawa paru dni, prze- szedłem operację. Musiała nastąpić nieunikniona reakcja. Jeśli zaś o nią chodzi, widziałem, że jest odprężona, jak może nie była od lat, uspokojona jak ktoś, kto dopiero co ocalał z śmiertelnego nie- bezpieczeństwa. Ani przez chwilę się nie domy- ślała, że jeszcze nigdy nie była tak bliska tego, 178 co dla niej byłoby klęską nad klęskami. Nigdy nie była tak bliska jak w okresach między chwilami wytchnienia, które jeszcze bywają mi udzielane. To, co piszę teraz, piszę wyłącznie dla siebie, nawet Donzac tego nie przeczyta, bo nie ma nic bardziej wstydliwego, bardziej godnego pogardy niż kiedy człowiek udaje, że chce umrzeć, ale nie umiera. Nieudane samobójstwo zawsze jest po- dejrzane; lecz jeśli nawet na takie nie można się zdobyć! Już lepiej nie dawać ludziom powodu do uciechy. Niemniej w okresie między wizytą u Szymona w przeddzień wyjazdu do Maltaverne a dniem dzi- siejszym coś nie pozwoliło mi ulec szaleńczemu pragnieniu, by zasnąć na zawsze, owej chęci-nie- -życia, ale co? Nie mam pojęcia, co lekarze wiedzą o tej chorobie, wiem jednak, czym jest nieszczęs- na istota, będąca tylko ogniwem pewnego rodu, której pradziad i stryjeczny pradziad utopili się w lagunie Techoueyre, może na skutek choroby zwanej przez pasterzy pelagrą i popychającej, jak mówią, do topieli każdego, kogo dotknie. Wiem, że ich choroba jest taka sama jak wszystkie cho- roby, których zarodek nosi człowiek w sobie: wy- zwala zabójcze dawki lęku, stanowi jądro naszej istoty od chwili przyjścia na świat, a tai się już w naszym pierwszym kwileniu. Podczas tych ostatnich tygodni spędzonych u boku mamusi jakby odrodzonej, uspokojonej i pozwalającej mi na wszystko, zadającej sobie mnóstwo fatygi, aby mnie karmić rakami i borowikami, doszedłem wewnętrznie do wniosku, że od śmierci odgradzało mnie tylko moje nie- dołęstwo. ,,Ty nie umiesz nic zrobić tymi swoimi łapami — często wzgardliwie powtarzała mi ma- musia — nie potrafiłbyś nawet być tragarzem". Tak, i nawet się zabić. Laguna w Techoueyre 179 dziś już jest za płytka. Jeśli chodzi o trucizny... Co można kupić w aptece bez recepty? Za wielki tchórz, by odważyć się na taką śmierć jak Anny Kareniny, pod kołami pociągu, za wielki tchórz, by skoczyć w przepaść, za wielki tchórz, by na- cisnąć cyngiel. Najosobliwsze, że jedyne, co mi jest nieodzowne, moja wiara w życie przyszłe, zaledwie wchodziła tu w rachubę. Jakby spoza definicji dziecinnego katechizmu, zakazów kazuistów, dobiegał mnie głośny śmiech, który szydzi z nich: ci głupcy utożsamiają z morderstwem akt swobodnego opusz- czenia tego świata... Po pierwsze nie jest ono swobodne, ponieważ to dążenie bywa nam prze- kazywane jak wszystko, co zabija nas z dnia na dzień, od urodzenia do śmierci. Odkąd tutaj wró- ciłem, ziemia Maltayerne jest w moich oczach już tylko tym, czym jest rzeczywiście: jałowymi i ponurymi landami, które w końcu strawi ogień. To mój wzrok je przeobrażał, wzrok o sile magicz- nej. Podobnie z Marią: i ziemia Maltaverne, i Ma- ria na zawsze już zostaną tym, czym są. Straciłem wobec nich moją moc przeobrażania. Zwłaszcza że Maria nie wierzy, abym to z jej powodu chciał umrzeć. Próbuję się modlić, ale słowa, w miarę jak je wymawiam, zatracają wszelki sens, a schronienie poza słowami, do którego tak często się ucie- kałem, przekonany, że to stan kontemplacji, jest już tylko bramą otwartą na próżnię, na nic. Jeszcze raz powtarzam, bywają chwile wytchnie- nia. Z nagła odzyskuję chęć do życia. Wiem, że nie potrwa to długo, ból znów mną owładnie, ko- rzystam jednak z czasu, jaki mi jest dany, ażeby nabrać tchu. W którąś piękną noc wstałem i boso 180 wyszedłem na balkon, gdzie staliśmy z Marią wsparci o balustradę. Tak, było tu przecież, co moje oczy raz jeszcze widziały, to samo niebo, na którym bladły gwiazdy, i czuby sosen zdające się tak niebu bliskie, i moje oczy, które na nie patrzyły, i serce przepełnione rozpaczą. Wszystko niewątpliwie było, kłamałem twierdząc, że nie ma nic, a to, że ja nie miałem już klucza do tego niedorzecznego świata, wcale nie dowodziło, aby on nie istniał. Okresy wytchnienia stawały się coraz częstsze, aż do wydarzenia, które zrelacjonuję — właściwie do tego, co zdawało mi się jedynie wydarzeniem, a było miejscem na mojej drodze, gdzie miałem zostać napadnięty, schwytany za gardło, jak gdyby pokusa samobójstwa była u mnie tylko zwiastu- nem nieszczęścia, mającego spaść na nas lada chwila. Chociaż we wrześniu nikt się już nie ką- pie przy młynie pana Lapeyre, bo woda jest lodo- wata, dzień był tak ciepły, że na wszelki wypa- dek wziąłem kąpielówki. Zapewne tkwiła też we mnie myśl, że tego dnia może uda mi się wreszcie skończyć, gdyż istniały pełne szansę, że będę sam. Wiedziałem, że nie znajdę w sobie odwagi na taki koniec jak Anna Karenina, ale na taki jak Ofelia... kto wie — pewno dlatego, iż zdawałem sobie spra- wę, że instynktownie robiłbym ruchy, które nie dałyby mi pójść na dno. Myślałem o tym mgliście, ' jak o wypadku, który mógłby się zdarzyć. Wy- obrażałem sobie, jak będzie wyglądała rozpacz mamusi, rozpacz Marii. Ludzie powiedzieliby, jak mawiano zawsze: że dostałem skurczu, ataku ser- ca. Świadków by nie było. Zszedłem piaszczystą drogą prowadzącą do mły- na i zauważyłem z niezadowoleniem, że jakiś sa- motny chłopiec kąpie się w stawie. Woda jest tak 181 zimna, że długo nikt w niej nie wytrzyma. Posta- nowiłem tedy zaczekać, póki teren się nie uwolni, i wśliznąłem się pod paprocie, skąd sam niewi- doczny mogłem nie tracić go z oka. Jest jakaś przyjemność trudna do wyznania, ale ja się przy- znaję, w oglądaniu kogoś, kto nas nie widzi, nie wie, że jesteśmy obok, sądzi, że jest sam. W isto- cie to przyjemność boża. Bardzo szybko zoriento- wałem się, że mój kąpiący się chłopiec jest dziew- czyną, tak co prawda smukłą i długonogą, że można się było omylić. Już niezupełnie mała dziewczynka. Zresztą z dziewczynami nigdy nie wiadomo, dziewczyny nigdy nie są dziećmi, dzie- ciństwo zostało im odjęte. Ta musiała być małą dziewczynką, bo kąpała się w trykotowym ko- stiumie, jak chłopiec. Dziewczyna z osady nigdy by sobie na to nie pozwoliła. Wyszła z wody, usia- dła w słońcu na brzegu, żeby się osuszyć, ro- zejrzała się dokoła. Wszędzie pustka i cisza po- łudniowych godzin. Szybko opuściła górę kostiu- mu, niewinnym ruchem obnażyła chudziutkie łopat- ki i piersi, ledwie zarysowane. Uczucie, jakiego wówczas doznałem, to nie to, o co może mnie posądzać Donzac: rozkosz fauna. Nie, małe dziew- czynki jeszcze nie budzą we mnie zdrożnych my- śli. Zupełnie jak gdyby dłoń, która ściskała mi gardło, nagle się rozwarła (gdybym był wiedział!), jak gdyby ktoś położył ręce na moich ślepych oczach, zaraz je cofnął — i nagle przejrzałem. Przecież już jedna taka istota to cud, a na świecie były ich całe miliony — na tym świecie, którego nie znałem, którego zresztą nic ani nikt nie każe mi przemierzać, jeżeli będę wolał siedzieć w po- koju, tam, gdzie są moje książki i gdzie nie ma innych ludzi. Dziewczynka długą chwilę stała w słońcu, a myśl, 182 jaką we mnie zrodziła, tak mało była grzeszna, że patrząc na nią miałem poczucie — cenne za- pewne jedynie dla mnie, i ogarniające mnie za- wsze na widok młodego ciała, jeżeli jest piękne— poczucie oczywistości Boskiego istnienia. Bóg istnieje, chyba widzicie. Ten sam więc głos, krzy- czący mi w ucho: „Wszystko jest tutaj, wszystko jest dostępne, zabij i pożrej..." — ten sam głos podszeptuje również: „Ale ty możesz wybrać, wy- rzec się wszystkiego i szukać Mnie, i to jest właśnie jedyna przygoda". Dziewczynka zniknęła w paprociach i wyszła z nich po chwili ubrana krótko, z włosami ściągnię- tymi do tyłu półokrągłym grzebieniem, trochę za- nadto uwydatniającym czoło, niezbyt ładna, o ile mogłem ocenić z tak daleka. Ale ja wiedziałem, bo widziałem ją rozebraną, że jest piękna, nie pięknością utrwaloną w niektórych rysach, ale taką, która polega na linii, mającej się zatrzeć, związanej z momentem przemiany. Dostrzegłem oto chwilę pomiędzy brzaskiem a świtem, czy raczej między świtem a porankiem — cud, który nie potrwa długo, i już istnieje, choć się jeszcze na- prawdę nie zaczął. Pozwoliłem jej odejść i ruszyłem za nią, lecz z daleka. Szła wyprostowana i poważna niby do- rosła panna, raptem wbiegła w paprocie, wskaki- wała jak kózka, nachylała się podnosząc coś, nie wiem co, i znowu szła dalej. W pewnej chwili zeschły patyk trzasnął pod moim butem. Odwró- ciła się, podniosła rączkę do oczu, aby zobaczyć, kto idzie, i nagle — czyżby mnie poznała? Po- derwała się, zniknęła na zakręcie, a kiedy i ja do niego doszedłem, popędziła widać na przełaj przez las, bo już jej nie zobaczyłem. 183 Rozdział XII Gdy wróciłem z młyna, głowę mając jeszcze za- jętą tą przestraszoną dziewczynką z kąpieli, ma- musia czekała mnie na ganku. Zawołała, że dosta- łem depeszę. Podała mi ją otwartą. — Otworzyłam naturalnie. Od Szymona... Ależ on ma tupet. — Przeczytałem: ,,Konieczne niezwłoczne spotkanie. Proszę depeszować, czy możliwe jutro Talence". — Jeżeli wolno mi coś ci doradzić, zażądaj, żeby najpierw napisał, o co mu znów chodzi. — Nie, nie znam człowieka bardziej powściągli- wego niż on. Musi mieć jakieś bardzo poważne powody. Pojadę jutro rano. Zaraz powiem szofe- rowi. — Oczywiście. To twój samochód i twój szofer. We mgle o świcie koguty z Maltayerne odpo- wiadały kogutom z odległych samotnych folwar- ków. ,,Okrzyk powtarzany przez tysiączne straże." Domyślałem się, że to Maria mnie wzywa i że spotkam ją u Szymona. Nawet nie czułem cieka- wości, postanowiłem uchylić się od wszelkich ro- kowań; z komediantką nie warto udawać, że się wierzy w prawdziwość postaci, jaką odgrywa, choćby grała z największym przekonaniem i naj- zręczniej oszukiwała nawet siebie. Donzac mówi o powieściach Bourgeta, że to groszowa psycholo- gia. Słusznie, i taką właśnie drobną monetą my sobie nawzajem płacimy. Poza tym, mimo że teraz właśnie osiągnąłem pewien etap spokoju, byłem jednak zbyt wyczerpany, nie odczuwałem już nic. W samochodzie śmiałem się sam na myśl, że ze wszystkich moich żalów do Marii zachowało się jedynie to, co powiedziała Szymonowi o pokrzy- wach nad Hure, o muchach, bryczuszce i o stacji 184 w Nizan •— to, że się odżegnała od Maltaverne, niewdzięcznica, niegodna, idiotka. Nie było jej u Szymona, kiedy tam zajechałem, ale miała się zjawić około południa. Bard szalał, ponieważ, jak poinformował mnie Szymon, Maria musiała przerwać pracę. Zabija ją, że nie mogła osobiście mi wyjaśnić owych planów małżeństwa, w jej mniemaniu sprowadzającego się do pewnego układu, żeby księgarnia nie przeszła w obce rę- ce. Szymon przyznał, że trochę w zbyt czarnych barwach odmalował Marii moją wściekłość, kiedy mi oznajmił bez ogródek o tych planach, sądząc, że je znam. — Szymon wszystko powtarza — rzuciłem ze złością. — Zawsze wszystko jątrzy. Dyskrecja jest cnotą, której niestety nie można się nauczyć. Bronił się słabo. Musiał mieć dużo innych grze- chów tego typu na sumieniu. Maria wysiadła z tramwaju trochę przed dwu- nastą. To, co miało lada chwila spaść na mnie jak grom, a wtedy było ode mnie tak dalekie i niewyobrażalne, teraz, kiedy się już stało, nie pozwala mi skupić uwagi na chaotycznej rozmo- wie, jakąśmy z Marią prowadzili w pokoju Szy- mona, gdzie zostawił nas samych. Muszę jednak przyznać ku pochwale Marii, że zaledwie ujrzała moją smutną minę, niepokoiła się już wyłącznie o mnie. Może posiadam dar budzenia w kobie- tach uczuć zatroskanej i strwożonej matki. Ujęła moją głowę w obie dłonie i powiedziała: -— Nie podobają mi się twoje oczy. Przyjmowałem bez dyskusji wszystkie argumen- ty, jakie mi podała odnośnie małżeństwa, jakby mnie to już nie obchodziło. Parę godzin, które mnie dzielą od owych wyjaśnień Marii, od śnia- 185 dania w bistro Talence, gdzie nas Szymon póź- niej zaprosił — tych parę godzin wydaje mi się otchłanią czasu prawie nieskończoną, raną, która przedzieliła moje życie na dwa światy: jak gdyby prawdziwa przyczyna męki została mi z nagła odsłonięta, jak gdyby banalna wiadomość, parę słów pod fotografią w „La petite Gironde", którą mi rano wraz z kawą przyniosła konsjerżka przy ulicy de Cheverus, starczyła, aby jednym pchnię- ciem strącić mnie w próżnię bezdenną, w którą nadal spadam nieprzerwanie. A zatem rano, gdy wypiwszy parę łyków kawy spojrzałem z roztargnieniem na pierwszą stronę dziennika, wydało mi się, że majaczę: ta dziewczę- ca twarz z włosami ściągniętymi z wypukłego czoła, bez uśmiechu, była mi znajoma. To dziew- czynka spod młyna. A poniżej, kursywą: „Joanka Seris wyszła przedwczoraj po południu z domu swojego ojca, pana Numy Seris, i dotąd nie wró- ciła. Przypuszcza się, że to jakaś eskapada, co się już zdarzało. Miała na sobie sweterek w paski, białe pantofle na sznurku, była bez pończoch, włosy ściągnięte półokrągłym grzebieniem". Da- lej następował adres Numy Serisa, numer jego telefonu. To była Weszka. Nim zasiadłem i jąłem przeżuwać i przetrawiać wszystko, co mój trwoż- ny niepokój mógł zaczerpnąć z tej informacji, przez długą chwilę rozmyślałem o figlu, jaki mi ktoś spłatał: więc ja Weszkę widziałem przy mły- nie pana Lapeyre i wydała mi się cudna. Nie mo- gło to być przypadkiem, zbyt dobrze było wyreży- serowane. Jak napisano: „To uczynił wróg..." Tak, wróg ukazał mi ją tak uroczą, ale przeraziła się mojego widoku, uciekła i zniknęła, może już na zawsze. 186 Byłem jedynym świadkiem. Należało bezzwłocz- nie wracać do Maltaverne, ale umówiłem się na dwunastą z Marią i Szymonem. Powiem im wszy- stko i zrobię, co mi doradzą. Niewątpliwie to po prostu jakaś eskapada, nie wiedziałem, że jej się zdarzały: nigdy o niej przy mnie nie mówiono. Dlaczego ze mnie drwisz, Boże mój? Ubrałem się spiesznie, wyszedłem, kupiłem dwa inne dzienniki bordoskie, znalazłem w nich . tę samą fotografię, tę samą notkę; wstąpiłem do hallu rredit Lyonnais i dziennika „La France" przy ulicy Porte-Dijeaux, gdzie wywieszano ostat- nie komunikaty: nic na temat zniknięcia małej Seris. Wróciłem na ulicę de Cheverus. Wyznaję, iż drżałem ze strachu, pociłem się z niepokoju. Stra- chu przed czym? Niepokoju o co? Byłem pewien, że trzeba być przygotowanym na najgorsze. Jeśli zaś to najgorsze się stanie, no cóż, tym razem znajdę już siły i środki, aby przejść na tamten świat. Wróg mnie nie dostanie, choćby jak naj- lepiej funkcjonował jego mechanizm. Zupełnie jakbym obiema rękami trzymał pętlę, jeszcze luźno zawieszoną wokół szyi, lecz zacis- kającą się z sekundy na sekundę. W południe czekałem u drzwi, otworzyłem, nim zadzwonili. Nie wiem, jaką miałem minę. Maria zawołała: — Alain, co się stało? — Nie mogłem mówić, poka- załem im fotografię. No więc co? Już widzieli, najpierw nawet się śmieli. Eskapada... Żachnąłem się: — Nie ma gię z czego śmiać, jestem w to za- plątany. — Alain, tyś chyba oszalał. Zacząłem więc opowiadać im całą historię, nie poznawałem własnego głosu. Już się nie śmieli. Maria powiedziała: — Zjemy obiad, potem poje- dziesz. Jeszcze dziś przed wieczorem ją odnajdą. Złożysz zeznania zaraz, jak przyjedziesz. — Po- 187 nieważ i tak nic bym nie przełknął, Maria zapro- ponowała, żebyśmy poszli na filiżankę czekolady do Prevosta. — Wszystko sprowadzi się tylko do niemiłej konieczności składania zeznań... — I że jej nazwisko dostało się do gazet — wtrącił Szymon. Maria zmierzyła go wzrokiem, wzruszyła ra- mionami i zaproponowała, żebyśmy zaszli do księgarni, skąd zatelefonuje do swego najlepszego klienta, kierownika działu informacji w „La petite Gironde": może wyjadę już uspokojony. Ponieważ o tej porze księgarnia była zamknię- ta, weszliśmy do niej od tyłu. Znajomego Marii nie było w redakcji, ale miała jego numer domo- wy i dość prędko się z nim połączyła. Podała mi słuchawkę. Owszem, jest coś nowego: „Jakiś robotnik zbierający żywicę zobaczył małą, prze- biegała koło niego tak szybko, jak gdyby ją przestraszył ktoś czy coś, czy nawet jak gdyby ją ktoś gonił. Robotnik jest badany bez przerwy. To dopiero jeden świadek, ale..." Wypuściłem słuchawkę z ręki. — Alain, skąd ta panika? — Ten robotnik nie skłamał, biegła, ponieważ się bała. To mnie się tak bała. Mnie, bo dopiero co patrzyłem, jak się kąpała... — Tak, ale w kwadrans później byłeś już w Maltaverne, gdzie ci oddano depeszę Szymona. Czym ty się niepokoisz? Szymon pokręcił głową: — A niechże panią, pani uważa, że nie ma się czym frasować... — Cicho, głupcze! — krzyknęła ze złością. — Niech no pan spojrzy na jego biedną twarz. Chciałam poprosić, żeby mu pan towarzyszył do Maltaverne, ale po namyśle sądzę, że lepiej, aby 188 był sam, niż z panem... A właściwie nie. Ja po- jadę. Pan niech zostanie tutaj do przyjścia Bale- ge'a. Pan mu wytłumaczy... I w razie potrzeby pomoże pan. Będę z powrotem jutro rano. — Tylko co nasza pani powie, jak panią "zo- baczy? — Zobaczy również swojego syna, jedno spoj- rzenie jej wystarczy: zrozumie, nie jest taka jak pan, co nie rozumie nic. Poczułem się wyswobodzony, oddawałem się w jej ręce, nic okropnego nie mogło mnie spotkać, dopóki ona przy mnie będzie. Nabierałem tchu. Samochód toczył się z szybkością idącego czło- wieka po zatłoczonej ulicy Sainte-Catherine. Po- tem zaczynała się droga do Leognan, i już za- raz sosny. Maria wzięła mnie za rękę. Spytała: — Już się nie boisz? — Tak, już się nie bałem, ale wiedziałem, że to znowu wróci. Obecnie rozu- miałem, że nie mogę być podejrzewany, lecz za niespełna dziesięć minut może już nie będę tego pewny. Wtedy może mi się właśnie wydać oczy- wiste, że wszystko mnie obciąża. — Nawet ty, Mario, gdyby cię pytano i gdybyś powiedziała wszystko, co wiesz, byłabyś świad- kiem obciążającym... — Uważaj, kochanie, znów się załamujesz... — Pamiętasz, rano w dzień naszego wyjazdu, kiedy chciałaś zobaczyć Hure i poprowadziłem cię drogą na przełaj, bo wiedzieliśmy, że mała nas śledzi, przypominasz sobie, co ci o niej mó- wiłem? Powiedziałem: „Uduszę ją". — Śniło ci się, Alain. W każdym razie to nie ma znaczenia dla nikogo. — Niemniej gdyby cię pytano, twoim obowiąz- kiem byłoby przypomnieć te zdradzieckie słowa. — Które co zdradzały, poza chwilowym rozdraż- 189 nieniem, jakie ja też odczuwałam, każdy by o,d- czuł... — Wiedziała, że jej nie cierpię, skoro tak się mnie bała, skoro wystarczyło, że mnie poznała na tym zakręcie drogi, by pobiegła w las, gdzie czyhał na nią ten człowiek. — To wina przeznaczenia, jak mówi Charles Bovary, w żadnym razie nie twoja. — Jakiś patyk trzasnął mi pod butem, odwróci- ła głowę i zobaczyła mnie. Mogłem postawić nogę obok tego patyka, i szłaby sobie dalej piaszczystą drogą, aż do Maltaverne. A ja zobaczyłem ją na- gą właśnie w tym momencie, w tym momencie odkryłem, że się co do niej myliłem, że stała się tak różna od małej dziewczynki, którą przezy- waliśmy Weszką, Jak motyl różny jest od po- czwarki... Po chwili milczenia Maria szepnęła: — Jakież to druzgocące dla twojej matki. — W gruncie Keczy rozumiesz ją? Tak, rozumiała. Nie mówiliśmy już nic. Chwi- lami brała mnie za rękę, ściskała lekko, by mi przypomnieć o swojej obecności: — Nie bój się, jestem tu. — Tak właśnie mówiła mamusia, kiedy się bałem w nocy. Maria znała tę moją ułomność, miała okazję obserwować ją z bliska na przykła- dzie jednego ze swoich starców. — Powiedziałeś Szymonowi, że przywykłam do starców... — Na- prawdę wszystko powtarzał. — Tak, wszystko powtarza. Więc istotnie, wi- działam, jak jednego z moich starców o mało nie zabiły koszmary, które sam sobie tworzył. W Villandraut, gdzie zatrzymaliśmy się, żeby wziąć benzynę, ludzie rozprawiali przed garażem. Kiedy szofer zasiadł znów za kierownicą, powie- 190 dział: — Łajdak się przyznał, udusił ją, schował ciało w zagrodzie dla owiec i stamtąd po nocy przewiózł na taczkach do głębokiej jamy w Hure, powyżej młyna. — Obiema dłońmi zasłoniłem twarz, nie po to, by ukryć przed Marią łzy, ale by już nie widzieć tego świata, którego nie mia- łem odwagi opuścić. Mamusia siedziała sama w salonie z zamknięty- mi okiennicami, była dosłownie zdruzgotana i wcale nie zareagowała na obecność Marii. Czy ją w ogóle poznała? — Nie chciałam, proszę pani, żeby jechał sam po ciosie, jaki spadł na niego dziś rano. Spojrzała na mnie czujnie. — To był dla ciebie cios? —>- Tak straszny, że nie możesz sobie wyobra- zić: bo to mnie mała się przelękła, na mój widok wpadła w panikę. Mamusia powtarzała znużonym głosem: — Co ty opowiadasz? — Ale bardzo szybko zaczęła uwa- żać. Kiedy skończyłem, powiedziała: — Teraz, gdy już złapali zbrodniarza, już się przyznał, nie warto, byś w ogóle coś mówił; wszystko to musi zostać między nami. — O, nie! — zaoponowała Maria. — To jest ważne dla tego nędznika, który odpowie głową. Zeznania Alaina poświadczą, że mała rzeczywiście była przestraszona, że wpadła do lasu, że wszy- stko odbyło się tak, jak ten człowiek mówił, a nie uwierzono mu: ta dziewczyneczka zziajana, zdy- szana... — Tak — powiedziałem — zgubiło ją to, że dyszała... Chciałem od razu iść na żandarmerię, ale wed- ług słów mamusi wszyscy byli teraz przy młynie: morderca pokazywał miejsce, gdzie wrzucił ciało. 191 Nie chciałem czekać. To mamusia zapytała Ma- rię: — Pani go nie opuści? Zainteresowałem ich mniej, niż się spodziewa- łem. Trzymali już mordercę i mieli wyłowić zwło- ki- Sierżant, który mnie pytał, zdawał się absolut- nie nie przywiązywać wagi do tego, co uważałem, że winienem powiedzieć o lęku, jaki z pewnością mój widok wzbudził w małej Seris. Dla nich była to już sprawa załatwiona. Po powrocie spałem dwie godziny ciężkim snem. Dowiedziałem się pó- źniej, że przez ten czas mamusia i Maria rozma- wiały o mnie, a raczej Maria starała się usilnie zaniepokoić mamusię na mój temat. Wyczuła wi- dać, że osiągnęła cel, ponieważ wyjechała na sta- cję o, szóstej, już bez widzenia się ze mną. — Ale wyjechała — zapewniła mnie mamusia — zupełnie o ciebie spokojna. Świeżo zbudzony w mamusi niepokój zajmował ją, odwracał trochę jej myśli od zwłok dziecka, które nieustannie miała przed oczyma. W ciągu nocy, którą spędziła przy mnie, w łóżku Lauren- tego, wykryłem, że przywiązana była do małej Seris innymi więzami niż brudne wyrachowanie, jakie jej przypisywałem, że kochała to dziecko bez matki i ono ją kochało. — Ale ty nie wiedziałeś, ponieważ nie wolno mi było o niej mówić, nie mogłeś wiedzieć, jak wielka była jej miłość do ciebie. — Miłość do mnie? — Tak, choć się to wydaje niewiarogodne u dziewczynki dwunastoletniej. Nigdy bym nie myślała, że to jest możliwe, albo co najwyżej mogłabym się gorszyć, gdybym na własne oczy nie obserwowała tego kultu, adoracji przepojonej czułością małego dziecka, a przecież już kobiety 192 — w pełni jednak czystej i niewinnej, to wiem na pewno, bo nie przestawała mówić mi o tobie. Jeżeli zdołam stłumić bunt przeciwko potworno- ści tego, co przeszła ta niewinna istota, to tylko dzięki myśli, że teraz nie czujesz już do niej nienawiści, że po niej płaczesz, że jej nie zapo- mnisz, że nie jest już dla ciebie Weszką... — Ależ chyba nie wiedziała, że nazywałem ją Weszką? — Wiedziała. Nie ja jej to powtórzyłam, jak się domyślasz. Numa Seris dowiedział się od Duber- ców, pewno od twojego kochanego Szymona, i któregoś wieczoru, gdy się upił, powiedział ma- łej. Płakała, jak ona płakała... A teraz płakaliśmy w ciemności oboje z ma- musią, zmagając się z tą sprawą nie do zniesienia, z świadomością, co przeszło to biedne dziecko, biedne dziecinne ciało, tego zbrukania, pohańbie- nia... — Alain, 'ty który przeczytałeś wszystkie ksią- żki, wiesz przecież wszystko, co ludzie zdołali napisać na temat zła, na które Bóg pozwala, kiedy chodzi o takie dziecko, o małą dziewczynkę... dlaczego przed śmiercią jej ciało i dusza wydane zostały na pastwę tej ślepej bestii? Gdzie jest sens takiej męki, której co dnia poddawane są jakieś dzieci? A przecież my wiemy tylko o tym, o czym donosi prasa. Ale ileż dzieci, wszędzie, na całym świecie... Umilkła czekając mojej odpowiedzi. Płakałem nadal nad tym dziecinnym pohańbionym ciałem, którego wszystka woda Hure nie zdoła już obmyć. Wreszcie powiedziałem. — Może zło bywa uosobione. — Wobec tego taka istota gdzieś- jest, została stworzona, obdarzona tą mocą. — Mamusiu, nie masz innej odpowiedzi niźli 13 — Młodzieniec z dawnych lat 193 to Ciało nagie, gdyż było przecież nagie, oplwane, przybite do drzewca, z którego naigrawali się mędrcy, a było Ciałem Pana. Odpowiedź ta dzie- wczyneczka na zawsze już tuli do serca. Teraz i na zawsze. A my wkrótce dowiemy się tego, co obecnie tylko przeczuwamy za każdym razem, kie- dy się jednoczymy z tym Ciałem znieważanym, ukrzyżowanym i wyniesionym do chwały. — Tak, ja wierzę, wierzę. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem, jak szlo- cha, szlocha z miłości. — Kochałam ją, tę malutką, jak nie kochałam nigdy nikogo, nawet ciebie. Mówiłam jej: musisz być wykształcona, ja nigdy o niczym nie mogę rozmawiać z Alainem. W naszych rodzinach nie ma kobiet dla takiego chłopca jak on. Choć więc chodziła tylko do szkoły powszechnej, póki nie otrzymała świadectwa, uczyła się teraz z naszym nauczycielem, który jest bardzo inteligentny, przy- gotowuje się do magisterium z literatury. Uczyła się też łaciny z księdzem proboszczem, który ot- wierał jej umysł na sprawy ciebie interesujące. On również teraz się z nimi zapoznał. Biedny dziekan, nawet nie przypuszczasz, jaki masz na niego wpływ. Nie daję ci usnąć. Trzeba spać, synku kochany. — Dla mnie nie sen jest ważny, ale że jesteś tutaj. Przez pewien czas nic do siebie nie mówiliśmy. Wiatr jesiennej nocy przydawał głosu sosnom Maltaverne, i płakały wraz z nami nad dziewczy- neczką, żywcem wydaną bestii nie po to, by ją pożarła jak dziewicę Blandynę, ale by została naj- bardziej pohańbiona, jak może być pohańbione stworzenie Boże na tym świecie, a jej ostatnie spojrzenie padło na plugawo wykrzywioną twarz... Mamusia odezwała się znowu; 194 — Jeżeli można wierzyć tej osobie (ta osoba, to była Maria), wbiłeś sobie w głowę, że poleci- łam biednej malutkiej śledzić was w czasie mojej nieobecności. Jak mogłeś sądzić, że byłabym zdol- na... Zapewne, mówiłam jej za dużo. Byłyśmy tak z sobą blisko, kiedy przyjeżdżałam do Maltaverne, a ciebie tu nie było! Wiedziała wszystko o moich obawach, odkąd ta osoba weszła w twoje życie. Właściwie mówiłyśmy wyłącznie o tobie. Ale je- żeli malutka podpatrywała was podczas tego po- bytu, nie ja ją o to prosiłam, widać sama z siebie, na własny rachunek. Nigdy bym nie uwierzyła, że jest możliwe, aby dziewczynka w tym wieku mogła być równie zazdrosna jak ona. Mówiła mi, co wycierpiała przez ciebie przez ten wieczór i noc, mówiła mi wszystko. Wszystkośmy sobie mówiły. Dobrze wiesz, że nie byłam zazdrosna. Oddałabym życie za to, byś ją pokochał. Ona wie- rzyła, że ją wreszcie pokochasz, i we mnie budzi- ła tę wiarę. Koszmarne jest, że to była prawda, że ją pokochałeś w godzinę przedtem, nim zosta- ła zgwałcona i uduszona... — Tak, i teraz będę ją kochał, choćbym dożył nie wiem jak późnej starości, będę ją w sobie piastował, będę ją tulił do serca, biedną malutką Weszkę, moją jedyną miłość. Wtem usłyszałem, że mamusia się śmieje. Tak, śmiała się. Powiedziała: — A wiesz, jak mściła się za to, że nazywaliś- cie ją Weszką? Nie nazywała tej osoby inaczej, tylko „haczyk", bo często słyszała, jak się niepo- koję, że ta dziewczyna „zarzuciła na ciebie ha- czyk"... Teraz już milczenie między nami zapadło na dłużej; potem usłyszałem, że matka zasnęła, jej 195 oddech stal się ciężki, nieomal chrapliwy, jak gdyby przedzierał się przez łzy, których jeszcze nie wylała. Ja nie spałem, na nowo przechodziłem w duchu przebytą drogę, a była to droga krzyżo- wa: pierwsza stacja — śmierć mojego brata; dru- ga stacja — ta zgwałcona dziewczynka. Słaby i ta- ki bezbronny, skąd wezmę siły, by postawić choć- by jeden jeszcze krok? Och, wyciągnąć się na gołej ziemi, w dobrze mi znanym zakątku Malta- verne, który nazywałem Pięknością, kiedy byłem mały. Dlaczego Pięknością? Wyciągnąć się i cze- kać, dopóki nie zasnę snem, z którego się nie budzi. Wreszcie zasnąłem. Kiedy się obudziłem, ma- musi już nie było v/ pokoju. Musiała pójść na mszę. Ja nie próbowałem się modlić, nie w od- ruchu buntu, ale dlatego, że takie nieszczęście daje poczucie nieobecności — oczywiście nie bra- ku istnienia, wydaje się jednak niepodobieństwem, aby Ktoś wtedy był, a przecież jest: oto tajem- nica wiary niezniszczalnej w tych, którym dana została jej łaska, wiary, zdolnej ostać się nawet wobec morderstwa dziewczynki, i to morderstwa, o którym już sama myśl sprawiała, że mógłbym wyć monotonnie jak torturowane zwierzę. Każde z nas zaraz po obudzeniu pogrążyło się na nowo we własnym bólu, obwarowało się w nim znowu. Uciekając od dziennikarzy (moje zeznania pojawiły się w prasie), począwszy od tego ranka chodziłem polować na dzikie gołębie: nasza La Chicane jest nie do wykrycia,' zupełnie niedo- stępna. Co prawda, z chwilą gdy morderca zna- lazł się pod kluczem, przyznał się do wszystkiego, na miejsce tej sprawy pojawiały się w gazetach inne. Całe zagadnienie polegało na tym, by zna- leźć siły do dalszego przeżywania mych własnych problemów, do zdecydowania się, w którym pójść kierunku. Maria napisała mi, że powinienem wy- jechać do Paryża, gdy tylko będę czuł się na si- łach: ,,... to, co Twój Barres nazywa ziem, wyr- wanie się spośród swoich, jest jedynym lekar- stwem po ciosie, jaki na Ciebie spadł, jedyną na- dzieją uleczenia. Niewątpliwie wszystko, co się stało, zawsze już w Tobie będzie, gdziekolwiek się znajdziesz., ale może dlatego, że posiadasz dar, który tak podziwiasz u innych — odnajdowania w sobie przeszłości żywej, ekshumowania jej. Tak właśnie myśli o Tobie Szymon, z przekona- niem, które czasem bywa aż nudne, w rezultacie jest jednak wzruszające: »0n kiedyś będzie wiel- ki, zobaczy pani«, powtarza. Za to go zresztą lubię pomimo tych jego gminnych manier, tych cech wynaturzonego chłopa, monstrum, jakie zro- biliście z niego w Maltaverne: on w Ciebie wie- rzy. Nie kocha Cię tak bardzo, jak sobie wyobra- żasz, może czasami nawet Cię nienawidzi, ale w Ciebie wierzy. A przecież ufność, jaką inni w nas pokładają, wskazuje nam naszą drogę. Po Donzacu my oboje z Szymonem wskazujemy Ci Twoją drogę, poza którą nie ma dla Ciebie żadnej drogi prawdziwej. ... Jedyną przeszkodę widzę w osobie Twej mat- ki, i na pewno nie ja będę Ci radziła, żebyś ją zlekceważył. Jeśli odczuwam jakieś wyrzuty su- mienia wspominając naszą sprawę, to właśnie w związku z biedną »panią«, której obraz potwor- nie sobie uprościłam na podstawie tego, jak wy- ście mi ją namalowali. Ty i Szymon. Przypomi- nasz sobie, co mówiłam podczas jej coraz częst- szych wyjazdów do Maltaverne, że »zdradza Cię z twoimi posiadłościami". Więc widzisz, dzisiaj wiemy, że Cię zdradzała z Weszką — bo tutaj wchodziła w grę miłość, aczkolwiek nie było w niej związków ani ciała, ani krwi". Tak, wreszcie zrozumiałem: stara kobieta prze- lała na małą dziewczynkę całą czułość, o którą w ciągu jej długiego życia nikt nie dbał, może po- za mężem, który bez wątpienia budził w niej fizy- czny wstręt, poza mną, ale ja zawsze byłem dla niej istotą niezrozumiałą, innej rasy, mimo że mnie urodziła; samą swą obecnością pogłębiałem otchłań samotności, w jaką biedna „pani" byłaby się zapadła, gdyby nie majątki, które utrzymywały ją na powierzchni, gdyby nie praktyki nabożne, które wytyczały jej dni... Ale istniało to dziecko, którego ja nie cierpiałem, a ono mnie kochało, i ona je kochała. Tak, jeśli chodzi o tę przeszkodę, problem nie polegał na tym, jak ją omijać. Mamusia aprobo- wała mój zamiar wyjazdu do Paryża, prosiła jed- nak, bym jeszcze rok zaczekał. Przyznałem, że mógłbym w Bordeaux prowadzić studia przygoto- wawcze, potrzebne do pracy doktorskiej. Aku- rat ważna była ta praca! Tu szło o moje życie (nareszcie 'Się o tym przekonałem). Należało spró- bować ostatniej szansy, wyrwać się z korzeniami z tej ziemi, gdzie zostałem ugodzony w serce, i dokonać próby przesadzenia, tak zwanego u nas „przepikowania" na obcy grunt — z tą koncepcją, którą zawdzięczam nie tylko Donzacowi, Szymo- nowi, Marii, ale może także ludziom interesu, z ja- kich się wywodzę: z koncepcją wyzyskania mo- jego koszmarnego dorobku, aby niczego nie zmar- nować. „Nic się nie powinno marnować", pow- tarzano nam jako dzieciom, lecz wtedy chodziło o kawałki chleba lub ogarki świec. Teraz tym, co nie powinno się zmarnować, było dla mnie cierpienie, jakie sam przeżyłem i jakiego byłem przyczyną, i była mała dziewczynka zatopiona przez zabójcę w strumieniu, który w moim sercu będzie płynął pod tymi olchami do ostatniego mo- jego tchnienia, była ta matka przytłaczająca i sa- ma przytłoczona. W oparciu o ten oto kapitał trzeba mi będzie żyć. Wszystko, co jeszcze mnie spotka, choćby moja droga była nieskończenie długa, pozostanie na zewnątrz zaklętego kręgu, obrysowanego wokół tej części mojego życia. Mamusia powtarzała: — Co by się nie mówiło, ze smutku się nie umiera. Ludzie nie umierają ze swoich smutków. Nawet jeżeli się nie po- cieszą, i tak nie umierają; ale ja umrę, ja już umieram. Zaczekaj trochę, nie opuszczaj mnie. — Nie mogłem jej odpowiedzieć, że dla mnie, który mam dwadzieścia dwa lata, to nie jest takie proste i należy jednak spróbować żyć. Codziennie zabierałem do Chicane któryś z tomów Balzaca mojego ojca w wydaniu Charpentiera z roku 1839, z którego pewne tytuły nie zostały wznowione w wydaniu kompletnym jego dzieł. Balzac nie jest moim ulubionym pisarzem: jest zbyt prostacki (mówię o stylu). Ale to pisarz, który działa na mnie najbardziej bezpośrednio jako źródło im- pulsu, by nie-chcieć-umierać. Nie cierpię tego ga- tunku ambitnych młodzieńców, jakich opisuje, ich drapieżności; a jednak budzą we mnie chęć, bym ja także spróbował moich szans na drogach, które będą mi właściwe i które muszę wykryć. Na razie znajduję się nadal wewnątrz kręgu: nie jest to jeszcze przeszłość do odtwarzania i prze- kazywania, nie są to przeżycia minione, ale to, co przeżywam tutaj i teraz; jest też mamusia, je- 199 szcze żyjąca, której nie mogę pozwolić umrzeć samotnie z tą wizją uwielbianej i zgwałconej dzie- wczynki o oczach straszliwie otwartych. Powie- działa mi: — W każdej minucie dnia i nocy wi- dzę ją martwą, ale oczy ma rozwarte z przera- żenia. , Codziennie zachodziła do starego Seris, któ- ry pił mniej, niż się obawiała, ponieważ chciał uporządkować swoje sprawy, „nim się poważnie zabierze do picia". — Dasz wiarę — mówiła mamusia — że na po- grzebie, gdzie wszyscy płakali, stary Seris zdawał się wzruszony tylko twoimi łzami. Właściwie to mógłby mieć do ciebie żal, nawet jeżeli nie wie, że mała tyle przez ciebie wycierpiała. Ale nic podobnego! I wiesz, z czym do mnie wystąpił? Żebyśmy dokonali fikcyjnej sprzedaży całego je- go majątku, tak że faktycznie zostałbyś jego spad- kobiercą, spadkobiercą malutkiej... — Za nic na świecie! — żachnąłem się. — Naturalnie — powiedziała mamusia. — Nie może być o tym mowy. Byłam tak pewna twojego stanowiska, że odmówiłam w imieniu nas oboj- ga, pewna, że to pochwalisz. Wówczas zapropono- wał mi sprzedaż rzeczywistą, przy czym on zacho- wałby prawo użytkowania. Ty musisz zdecydo- wać. — Ależ mamusiu, zrobię, co zechcesz. — Co ja zechcę? Ja już nie chcę nic. Sama myśl o jakichś korzyściach z tej śmierci budzi we mnie zgrozę. Posiadłość Serisa zostanie podzielona mię- dzy paru siostrzeńców, a zatem przestanie istnieć. I tego sobie życzę; żeby nie pozostało nic, co do niej należało. Najchętniej bym widziała, żeby się 200 wszystko spaliło. Zresztą Numa Seris sądzi, że tak się naprawdę stanie, W końcu wszystko się spali. — Dlaczego miałoby się spalić raczej teraz niż w bliższej czy dalszej przeszłości, biedna moja mamusiu? Odkąd bije dzwon alarmowy i radzą sobie z ogniem... — Właśnie dlatego, zdaniem Serisa, że za parę lat, jeśli uderzy dzwon, nie poruszy już nikogo; nikogo już nie będzie na folwarkach. Ludziom co- raz trudniej godzić się na to, by żyć niczym wilki w tych zapadłych kątach, karmiąc się czarnym chlebem i kruszadą. Seris powiada, że uczeni ame- rykańscy nie potrzebują już naszej żywicy dla wydobywania z niej ekstraktu terpentyny i coraz mniej będą używali naszych sosen na kopalniaki i podkłady kolejowe. Więc wszystko się spali — powtarzała mamusia z jakąś desperacką satys- fakcją — bo już nie będzie nikogo... A zresztą dlaczego tylko drzewa miałyby być oszczędzo- ne? One także pomrą, żywcem spalone. To lepiej niż... ...Sądziłeś, że ja kocham ziemię dla ziemi. A ja widziałam malutką i ciebie jako panów wszystkie- go tutaj, widziałam siebie czuwającą nad wami obojgiem, nad waszymi interesami, i patrzącą na jej szczęście przy tobie. Kiedy dziekan prawił mi kazania, powtarzał w kółko: „Nie zabierze pani przecież swoich folwarków z sobą!", mówiłam mu; „Ale na śmiertelnym łożu będę się cieszyła wie- dząc, że będą należały do dzieci i że zostawiam je w możliwie najlepszym stanie". Mówiłam dzie- kanowi, że własność jest trwała, prawda, że ma przeciw sobie podziały, ale rozrasta się przez małżeństwa i spadki i drwi sobie ze śmierci. Teraz wiem, że to nieprawda. Ale co jest prawdą, Alain, co jest prawdą? 201 Nie miałem innego wyjścia jak oddać się w ręce Boga, czekać na znak od Niego — ów znak, który będzie może wezwaniem dosłyszalnym jedynie dla mnie — abym nie czekał, aż wybije moja godzina. Było to równoznaczne z absolutnym niebraniem w rachubę tego, co działo się w mojej matce, bez mojej wiedzy i bez jej wiedzy: tak, co dosłownie „działo się" w niej, co się zmieniało i co miało znaleźć wyraz w niespodziewanej decyzji, którą podjęła i która mnie dawała wolność. W dzień Wszystkich Świętych zanieśliśmy kwia- ty małej Seris. Uderzyło mnie, że mamusia nie odmówiła De profundis, jak miała w zwyczaju, każąc nam obydwu, Laurentemu i mnie, klękać na grobie biednego tatusia. ,,Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie..." Czy to patos owego bła- gania mimowolnie dźwięczał w jej głosie? Czy moja własna trwoga do tego głosu się dostrajała? Podczas ostatnich świąt żadne wołanie nie wzbiło się z głębokości otchłani, na której brzegu stała mamusia, stary dąb, jeszcze zielony, ale już ra- żony piorunem. Nie uklękła, nie poruszała war- gami. W drodze powrotnej oznajmiła mi: — Powzięłam właśnie decyzję. Nie pojadę do Bordeaux. Będę czekać tutaj. Więc ty możesz ru- szyć do Paryża, jak mówiła ta osoba, kiedy cię tu przywiozła: ,,Trzeba, żeby się ruszył do Pa- ryża...", powtarzała. — Ale czekać na co, mamusiu? Powtórzyła: — Czekać... — Przypomniałem jej, że nie będzie już nawet księdza dziekana, który miał dokonać żywota w Bordeaux, nie jako pa- sterz którejś z miejskich parafii, czego zawsze 202 pragnął i spodziewał się, ale jako kapelan u za- konnic. — Wiem, a po jego następcy trudno mi wiele oczekiwać. Jeszcze go nie znaliśmy: nie chciał przyjść do nas, dopóki nie odwiedzi w parafii wszystkich, co do jednego, dzierżawców. W grubiański sposób dał do zrozumienia biednemu dziekanowi, że on stanowczo nie zamierza być „proboszczem dla pałacu". — Głód wypędza wilka z lasu — mówiła ma- musia — i już niedługo zobaczę, jak przyjdzie z wyciągniętą ręką, A co do dzierżawców, będą go wzywali, jak to mają w zwyczaju, żeby poświę- cił chlewy. Skądinąd dziekan uważa, że jego na- stępca ma słuszność, że myśmy się mylili, może się okazać, że myliliśmy się we wszystkim. Szła drogą energicznym krokiem, odpowiadając na ukłony, wyważając skinienia głową i uśmiechy stosownie do znaczenia kłaniających się, a prze- cież w tym momencie swego życia przypominała mi muchę, której mój sąsiad w klasie, pokazując dla zabawy degradację Dreyfusa, oberwał łapkę, potem skrzydełko. Tak właśnie mamusię każdy dzień ogołacał z jej pewników. Nic nie było praw- dziwe z tego, w co wierzyła, lecz najbardziej kłamliwe było to, co pomieszała z Prawdą obja- wioną. Nawet jeśli nie była tego w pełni świa- doma, stało się tak oczywiste, że docierało do niej poprzez ponure otępienie istoty, porażonej tragedią dziecka, które kochała najbardziej na tym świecie: wszystko inne mogło jej zostać odjęte, nie odczuwała już nic. — Kiedy nas wszystko zawodzi — powiedzia- łem do niej — kiedy czujemy się opuszczeni, kiedy nadchodzi godzina, która przyjść musi zawsze, dla każdego z nas, gdy my z kolei wzdychamy: 203 „Ojcze, czemuś mnie opuścił?" — to właśnie jest godzina porażki ostatecznej, którą zapowiada Krzyż. Ten Krzyż, który jest jej znakiem szoku- jącym i nie do zniesienia dla istoty młodej albo w sile wieku — aż do dnia, kiedy staje się już nieodłączny, ściśle przywiera do naszego ciała... Mamusia przerwała: — I do naszego serca. Zdumiały mnie te słowa w jej ustach. Skąd mogła wiedzieć, że to zawsze nasze serce bywa ukrzyżowane? Może mamusia, czegośmy nie wie- dzieli, przeżywała wszystko jedynie sercem? Jej czułość dla Joanki musiały poprzedzać inne tkliwe Uczucia, jak gdyby zwiastuny. Próbowałem sobie przypomnieć. Nie mogłem odnaleźć w pamięci nic, może tylko, po śmierci mojego ojca, raz czy dwa razy do roku odwiedziny w naszym starym do- mostwie, w którym nie pojawiał się nikt, pewnej przyjaciółki z klasztoru, Sary M., Irlandki czy Angielki; towarzyszyła jej mała dziewczynka, .„wychowanka", jak powiedziała nam mamusia. Przybywały z daleka niczym ptaki morskie, które burze napędzają ku brzegom w okresach zrówna- nia dnia z nocą. Z przyjściem na świat tej dziew- czynki imieniem Andrea wiązała się jakaś tajem- nica z rodzaju tych, o których mamusia mawiała: ,,To nie dla was". Nic nie było dla nas, ale wszyst- ko zapadało we mnie i nic się już nie zagubi. Ostatnią-walkę w swoim odwrocie podjęła ma- musia prosząc, abym w Paryżu zamieszkał w ośrod- ku studentów katolickich, odpowiedziałem jednak stanowczo, że mając dwadzieścia dwa lata prze- kroczyłem już odpowiedni wiek, a to, że nie znam nikogo w Paryżu, nie tylko mnie nie przeraża, ale właśnie najbardziej pociąga: zacząwszy od ni- 204 czego, spróbować odwiecznie podejmowanego na nowo podboju wielkiego miasta przez młodego chłopca z prowincji, bez żadnych listów poleca- jących w kieszeni. — Ale jak ty będziesz żył? — W zasadzie jak pilny student, uważający, by nie stracić żadnej możliwości. W pierwszym rzę- dzie możliwości stawiam łaskę niektórych spo- tkań. Mamusia zapytała: — Które wychodzą na dobre czy na złe? — To nigdy nie bywa tak proste. Wydaje mi się, że wszystkie nasze spotkania, nawet naj- gorsze, są zrządzeniem. — Cóż ty o tym wiesz, mój biedny głuptasku? Rzeczywiście, cóż wiedziałem? Przecież sam wlasnowolnie wydzielałem sens z moich przeżyć, ustawiałem je według własnych koncepcji, to ja przypisywałem Istocie Nieskończonej ludzkie za- mierzenia — i tylko ja zadowalałem się tym, co wymyśliłem. Mamusia już mnie nie słuchała. Zapytała, jaką sumę będzie mi musiała wysyłać miesięcznie, i nie wyobrażała sobie, bym mógł odpowiedzieć, że nie powinna się w to mieszać: aby dysponować wła- snym majątkiem, nie potrzebuję żadnych pośred- ników. Do ostatka będzie sprawdzała moje wy- datki, będzie spędzała wszystkie niedzielne po- południa nad księgami rachunków. Rozdział XIII Ten wrzesień był cudowny. Mamusia miała towa- rzyszyć mi do Bordeaux, dopomóc w pakowaniu i wrócić sama do Maltaverne, już tak postanowiła, ale powtarzałem jej, że nie chciałbym decydować 205 zawczasu, zostanę przy niej, jeśli uznam za po- trzebne, chociaż w niczym już nie jestem jej po- mocny, co dobrze widzę. Nawet nie udawała, że się opiera. Na dwa dni przed ustaloną datą naszego wy- jazdu poprosiła, żebym jej towarzyszył do młyna pana Lapeyre. Przyznałem się, że i ja myślałem, by raz jeszcze przejść tę drogę, nie czułem się jednak na siłach. — Ale we dwoje — powiedziała — będziemy mogli. Włożyła miejski kapelusz, czarne rękawiczki i otworzyła parasolkę od słońca. Nie nosiła ża- łoby, nie miała prawa nosić żałoby po Joance, z którą nie była spokrewniona, ale w jej ubraniu nie pojawiało się już nic, co mogłoby świadczyć o wakacyjnej swobodzie, jak gdyby malutka nie- boszczka, wciąż obecna w myślach, zmuszała do ustawicznego przestrzegania form. Mamusia, która w codziennym życiu bardzo mało chodziła, kroczyła jakoś dostojnie po pia- szczystej drodze usłanej sosnowym igliwiem. Gdy doszliśmy do młyna, wzięła mnie pod rękę, czego nigdy nie robiła. — To stąd ją zobaczyłem — powiedziałem. — W pierwszej chwili myślałem, że to chłopiec. Przystanęła. Patrzyła na gładką taflę śluzy, nie zmarszczoną najlżejszym podmuchem. Poprosiła, żebym ją zaprowadził w paprocie, w to miejsce, gdzie wtedy siedziałem. — Zdaje mi się, że to tu. Tak, to było tutaj. Stała chwilę, twarzą zwrócona ku uśpionej wo- dzie; nigdy przy nas nie płakała, a teraz zobaczy- łem, że znowu przykłada do oczu wierzch dłoni w rękawiczce. Powiedziała: — Pożycz mi chuste- czkę. 206 — Trzeba już wracać, mamusiu, wrócimy krót- szą drogą. Nie odpowiedziała, wyszła z lasu, zmierzała do śluzy. Nie, niepodobieństwo, by miała tę pokusę. Wziąłem ją pod rękę, ale się wyswobodziła. Jakże długo ciągnęły się minuty, podczas których wi- działem w wodzie zniekształcone odbicie matki w kapeluszu i rękawiczkach, jak chodziła w mie- ście, i tę otwartą parasolkę! — Wracajmy — po- wiedziała w końcu. Ruszyliśmy piaszczystą drogą, która dla małej Sens miała być ostatnią drogą na tym świecie. Musiałem pokazywać mamusi, z jakiej odległości patrzyłem, gdy szła sobie grzecznie albo biegła i bawiła się w biednego Czerwonego Kapturka. — Och — szepnęła — to ten zakręt, ku któremu pobiegła, kiedy cię ujrzała... . — Tak, .,i tędy wpadła w las. Zupełnie jakby się starała odnaleźć trop zwie- rzyny, mamusia wypytywała, nie odrywając oczu od ziemi: — Jesteś pewien, że to tutaj wpadła w las? — Sama dalej nie weszła. Stała bez ruchu, wyprostowana ponad paprociami, twarzą zwró- cona ku sosnom, które widziały... Spróbowałem ująć jej rękę, ale ją cofnęła i nie odwracając głowy rzuciła półgłosem: — To dlatego, żeś ją przestraszył. Gdybyś od- nosił się do niej obojętnie, co byłoby naturalne ze strony chłopca w twoim wieku w stosunku do dziecka, nie przyszłoby jej na myśl uciekać, nic by się nie stało. Na to, żeby się tak przerazić, musiała wiedzieć o twojej nienawiści. — Ależ mamusiu, skąd! Wiedziała, a mogła wie- dzieć jedynie od ciebie, o moim wrogim stosunku do tego małżeństwa, ułożonego z góry dla inte- resu... 207 — To nie było dla interesu. Toś ty aii przypisy- wał takie pobudki. — Nigdy nie mówiłaś nic, co mogłoby mi na- sunąć przypuszczenie, że istniały inne... — Boś ty jej tak nie cierpiał, że nie miałam nawet odwagi wymówić przy tobie jej imienia. Ledwie bym otworzyła usta, zmusiłbyś mnie do milczenia, wyszedłbyś trzasnąwszy drzwiami. Wie- działa, że ją nazywasz tym ohydnym przezwis- kiem. Dlatego umarła. Tak, już była śmiertelnie ugodzona, kiedy wbiegła do lasu. Już dawno zra- niłeś jej serce. — Mamusiu, jesteś zbyt niesprawiedliwa. • Chciałem ją chwycić pod ra.mię, ale odepchnęła mnie nieomal brutalnie i szła sama, a ja w ślad za nią powtarzając; — Zbyt jesteś niesprawiedli- wa, zbyt niesprawiedliwa. — Wtem odwróciła do mnie głowę i rzuciła wyzywająco: — Tak, to ty. Ty... — Jakże możesz nie rozumieć, mamusiu ko- chana, że gdybym ja miał być odpowiedzialny za to nieszczęście, przede wszystkim odpowiedzialna musiałabyś być ty, która zrobiłaś, co tylko mo- żliwe, aby taki chłopak jak ja nabrał obrzydzenia do twoich planów. W przeszłości zawsze decydo- wałaś za mnie o wszystkim, ale przecież miałem jeszcze przed sobą całe życie, mam dwadzieścia dwa lata, i oto nagle okazuje się, że chcesz nim dysponować według swego widzimisię, a co byś teraz nie mówiła, nie chodziło o nic poza mająt- kami Serisa. Nigdy, w żadnym momencie nie mogłem się domyślić twojego uczucia dla tego dziecka... — Ponieważ bałam się, że będziesz się jeszcze bardziej irytował, gdybyś wiedział, że ją kocham... — Więcej niż mnie? Nie odpowiedziała. Wchodziła na ganek Malta- 208 verne, przystając na każdym stopniu. W sfeni Ja- szcze raz mnie odepchnęła. — Muszę zostać sama. Już nikt nie jest mi po- trzebny. Zrozum mnie: nikt. ." ^'^•^^S^^^^S^^ Usłyszałem, jak zamykają się drzwi jej pokoju, i podszedłem do kominka. Zerwał się wiatr, po- ruszyły się gałęzie za oknami, jak gdyby dawały mi znaki. Potężna, stłumiona skarga zlewała się z niemym wołaniem we mnie, z wyrzutem, czy- nionym Bogu z czułością i rozpaczą. Nie zapaliłem lampy. Na co się decydować? Po- wiedzenie, że matka teraz mnie już nie potrzebuje, to jeszcze za mało: moja obecność stała się jej wstrętna. To nie zmieniało faktu, że winienem czuwać nad nią, być w pobliżu na pierwsze we- zwanie. Jej uraza osłabnie, siłą rzeczy będzie mu- siała szukać we mnie oparcia, bo już nikogo poza mną nie ma. Tak, jeśli jednak nie zechce się stąd ruszyć, co się ze mną stanie? Czy spędzimy całą zimę w Maltaverne tylko we dwoje, czy będę sie- dział samotnie przy ulicy de Cheverus, a Ludwik Larpe będzie mnie obsługiwał? Myśli te snuły się bez żadnego związku przez nieokreślony czas, który spędziłem bez lampy przy ogniu, a mrok gęstniał i widziałem już tylko dwie sine plamy moich rąk, spoczywających na chu- dych kolanach, potem zaś usłyszałem ciężkie, po- wolne kroki matki na schodach. Nie była to je- szcze pora posiłku. Wracała więc do mnie. We- szła. Nie wstałem z fotela. Położyła mi rękę na głowie i odgarnęła włosy, jak do wieczornego pocałunku, kiedy byłem dzieckiem; ale tego wie- czoru obeszło się bez pocałunku. Zaczęła jednak mówić do mnie ze słodyczą trochę sztuczną, zu- pełnie do niej niepodobną: — Musimy zapomnieć, cośmy sobie powiedzieli, 14 — Młodzieniec z dawnych lat 209 mój biedny chłopcze. Byliśmy wzajem dla siebie niesprawiedliwi. Swego czasu przykro mi było, kiedy utrzymywałeś, że między nami wcale nie ma wymiany myśli, że nigdy nie prowadzimy roz- mów, tego, co się nazywa rozmową, jak w te- atrze albo w powieściach. No więc teraz, na dro- dze z młyna, powetowaliśmy to sobie. — Tak, wszystko się z nas wylało mimo naszej woli. i — O 'tym, co wylało się z nas, a w każdym ra- zie ze mnie, zapomnij. Szukałam kogoś, do kogo mogłabym mieć żal, winnego, na kogo mogłabym zrzucić odpowiedzialność. I ty również... Wzajem się oskarżaliśmy... — Tak — rzekłem powściągliwie — jak przed sądem przysięgłych dwaj współwinni oskarżają jeden drugiego. Powiedziała: — Przestań. —Nie widziałem jej, ale słyszałem, że płacze. Wstałem, ucałowałem ją, przeprosiłem. — Nic się nie stało z naszej winy, mamusiu: my nie mogliśmy spowodować nic gorszego niż nieporozumienie, które w końcu by się załago- dziło, które załagodziłoby się bardzo szybko, po- nieważ chciałem jak najprędzej dowiedzieć się, kim była dziewczynka kąpiąca się przy młynie, i dowiedziałbym się tegoż jeszcze wieczoru, gdyby nie depesza Szymona... — To by nic w niczym nie zmieniło. Wszystko się już dokonało. — Tak, mamusiu, i ani ty, ani ja nie mieliśmy najmniejszego udziału w tym niewiarogodnym zbiegu okoliczności. Lecz tego rodzaju zbrodnie zawsze popełniane bywają wskutek przypadko- wego spotkania. Zaw-sze .mozn? fwwSs'^^': >Sl?7.ty ta mała poszła inną drogą... Szepnęła: — Teraz już się stało. To się zda- rzyło, to się dokonało. — Zamilkliśmy. Widziałem 210 tylko niewyraźny kształt w fotelu naprzeciw sie- bie. — Słuchaj, Alain, nie żonglujmy słowami i po- mówmy rzeczowo. Jeśli chodzi o ciebie, nie ma co rozważać, trzeba, żebyś wyjechał. Tak będzie lepiej dla nas obojga. Będziesz często do mnie pisywał; listami ludzie się nie drażnią. Będziesz mi opisywał swoje życie, cóż, tę część życia, o której będziesz mógł mi opowiadać. Ja zajmę się twoimi interesami; jeśli się rozchoruję, wy- starczy zadepeszować. Dion będzie czekał na ciebie w Bordeaux, wieczorem możesz być tutaj. — Tak, z daleka łatwiej ci będzie mnie znosić, na nowo do mnie przywykniesz... Jeszcze i tym razem nie zareagowała. Czy w ogóle dosłyszała i zrozumiała? Zapytała: — Nadal zdecydowany jesteś na pojutrze? Tak czy inaczej musisz co najmniej dzień spędzić w Bordeaux... — Nie, mamusiu. Mam tutaj książki, które chcę z sobą zabrać. Samochód odwiezie mnie wprost na pociąg do Paryża. Odchodzi o jedenastej cztery. — Ale prawie wszystkie ubrania są przy ulicy de Cheverus... — Mam tutaj wszystko, co jest potrzebne stu- dentowi, którym zamierzam być w pierwszym okresie i którego nikt nie będzie zapraszał, po- nieważ nikogo nie zna. — Przecież nawiążesz jakieś znajomości... — Może... Ale gdybym miał zacząć bywać w świecie, najpierw muszę się przyjrzeć, jak ludzie ubierają się w Paryżu. Pamiętasz, co przeszedł biedny Lucjan de Rubempre, gdy zjechał do Pa- ryża ubrany według mody z Angouleme? ZapY^crfa scTszońym głosem, tonem, jakim pyta ktoś, kto nie oczekuje odpowiedzi: — Któż to jest Lucjan de Rubempre? 211 — Daj spokój, mamusiu. Przecież czytałaś Stra- cone złudzenia. Dałem ci je do czytania. — Och, dobrze wiesz, że ja nie jestem tobą: z tego, co czytam, nic BIL nie zostaje, przelatuje przeze mnie... Zaczęła grzebać w ogniu, łokciami wsparta o ko- lana, jak to robiła zawsze, aż raptem powie- działa: • — Trzeba będzie zadepeszować do tej osoby, zęby czekała cię na dworcu i wsadziła do po- ciągu. — O, nie, mamusiu, już nie musi mnie nikt wsadzać do pociągu. Zresztą nie cierpię dworców, prawie tak jak cmentarzy. Moje nowe życie roz- pocznie się pojutrze o jedenastej cztery. Odrodzę się o tej godzinie. Weszła żona Prudentego i oznajmiła, że podano do stołu. — I pomyśleć — rzekła mamusia wstając — że chętnie będę jadła, jestem głodna. Siedzieliśmy naprzeciw siebie pod wiszącą lampą, która filowała i pachniała naftą. Nagle ogarnęło mnie uczucie radości na myśl o tym tak bliskim już wyjeździe, wyjeździe do nowego świa- ta, do innego życia. Nie, to nie była radość, raczej niecierpliwość, jaką odczuwa się w tunelu nieskończenie długim i dusznym: trzeba się z niego wydostać za wszel- ką cenę, możliwie jak najszybciej, uciec na za- wsze, nie odwracając głowy, unosząc w sobie cały swój skarb. Matka podniosła się ciężko, zasiedliśmy znowu każde w swoim fotelu. Dołożyła polano do ognia i podciągnęła spódnicę, jak widziałem, że robiła 212 zawsze, by wystawić nogi na ciepło płomieni. Nagle powiedziała nie patrząc na mnie: —— Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że byłoby przyzwoiciej, gdybyś za- wiadomił tę osobę o twoim wyjeździe i podał jej godzinę odjazdu pociągu. — Swoją drogą zabawne, przyznaj, biedna ma- musiu, że to ty... Urwałem w porę, obawiając się przyczynić choć- by w najlżejszym stopniu do jej cierpienia. — Owszem — powiedziała — myślałam o niej niedobrze. Widziałam w niej istotę, która była niebezpieczna dla szczęścia mojej małej dziew- czynki. Nie wyobrażałam sobie, nieszczęsna wa- riatka, że to, co ma zabić jej szczęście, zabije najpierw ją, moją biedną dziecinkę, i jakie to będzie zabójstwo. Wszystko wydaje mi się tak bardzo różne dzisiaj, ludzie, rzeczy... Albo raczej widzę ich takimi, jacy są, nie gorsi ani lepsi. Ach, teraz nie będzie mi już trudno być posłuszną przykazaniu: „Nie sądźcie..." Tak, już nie będę sądziła. Ale poza tym tę osobę znam lepiej, niż myślisz. Nigdy ci nie opowiadałam dokładnie o tym, cośmy sobie powiedziały, ona i ja, przez dwie godziny, kiedy spałeś jak zabity po złożeniu zeznań w żandarmerii. Nie odgrywała komedii, przysięgam ci. Miała w głowie tylko jedno: żebym nie spuszczała cię z oczu, bo uważała, że dolega ci to samo, co obserwowała u zakonnika, który odegrał tak wielką rolę w jej życiu. Zrozumiałam, czym byłaby dla ciebie, czym jeszcze mogłaby być; a teraz co mnie obchodzi, ona czy inna. Byłaby dla ciebie tym, czym ja byłam, opieko- wałaby się tobą, strzegła, nic w zamian nie żąda- jąc. Teraz rozumiem sens tego, coś mi kiedyś o niej powiedział, że przecierpiała więcej niż któ- rakolwiek dziewczyna w jej wieku: przekroczyła 213 granicę, poza którą nie ma już nic; ja choć jestem taka stara, żyłam nadzieją, nienawidziłam wszyst- kiego, co jej zagrażało. Ale teraz... właściwie dlaczego nie ona? Ja przez jakiś czas może jeszcze pociągnę, ale długo to nie potrwa. Zostaniesz sam. Więc czemu by nie ona? — Nie, mamusiu, nie zaczynaj znowu, nie za- czynajmy oboje. Muszę się wyrwać z martwoty, jaką było moje życie tutaj, i wyrwę się. Jeśli bym miał przez to zginąć, im prędzej, tym lepiej. Ale nie, ja będę żył. Będę żył! —-Jesteś niewdzięcznik, zawsze zresztą byłeś. Ta osoba wie o tym teraz, jak ja wiedziałam zawsze. — Tego, co tylko ona mogła mi dać i co mi dała, nie zapomnę nigdy, choćbym dożył najpóź- niejszej starości. Ale zrozum mnie, mamusiu, ja też przekroczyłem pewną granicę, poza którą nie chodzi już o to, żeby być szczęśliwym, lecz żeby zapanować nad życiem. Okazuje się, że tę granicę ja przekroczyłem mając lat dwadzieścia dwa, a ty, gdy ci wybiła sześćdziesiątka. Niewątpliwie to właśnie mówiłem mamusi w przeddzień wyjazdu do Paryża. Ale teraz to już jest literatura. Odkąd prowadzę ten zeszyt, prze- twarzałem wszystko samorzutnie, bez żadnych uk- rytych zamiarów, dlatego tylko, że zawsze byłem pierwszy z wypracowań i dalej szedłem szlakiem pilnego ucznia, jakim byłem. Obecnie nadszedł czas, bym spojrzał śmiało i nie konając ze wsty- du na tę pokusę, jakiej będę mógł ulec, dopiero gdy mamusi już tutaj nie będzie: żeby rezultatem całego tego cierpienia stała się książka, powieść za trzy franki. Nowy zrodzony we mnie człowiek wykaże swoją siłę i odwagę ośmielając się wy- 214 korzystać do własnego sukcesu owe dzieje, które przemienia się w tworzywo książki, powieści za trzy franki. Z tego, cośmy sobie jeszcze powiedzieli w ciągu całego długiego wieczoru, nim ruszyliśmy w mil- czeniu do naszych sypialni (trzymając w ręku te same lampy naftowe z dawnych lat, ponieważ z pierwszego piętra nie mogliśmy zgasić elektrycz- ności), nie pozostało mi w pamięci nic; zapewne poświęciłem temu zbyt mało uwagi, otwartymi oczyma wpatrywałem się bowiem w oczywistość, której nigdy jeszcze nie sprecyzowałem sobie ja- sno: że dla mnie wyrzeczenie się matki i wyrze- czenie się Marii było właściwie nakazem tej sa- mej konieczności; nie wynikało z wrodzonego egoizmu czy okrucieństwa, ani z oschłości w sto- sunku do innych ludzi. To, co wreszcie doszło we mnie do głosu i czemu miałem być posłuszny z zimną konsekwencją, wiązało się z upartym pragnieniem przeżycia, i moje podwójne wyrze- czenie stanowiło jego nieodzowny warunek. Leżąc w lodowatej pościeli, w której długo mu- siałem się rozgrzewać, w tym wiejskim domu, przez całą noc późnej jesieni rozważałem wszyst- ko metodycznie. Naftowa lampa paliła się nadal, lecz- nikły krąg jej światła nie rozpraszał mroku, w którym tonęła sypialnia, mroku sprzyjającego widmom umarłych i żywych; zastanawiałem się, czy absolutny brak wyrazu jakiegoś pokoju hote- lowego w Paryżu zdoła je odżegnać. Co nie zna- czy, żebym się ich bał; ale potrafię żyć owym no- wym, nieznanym mi życiem tylko pod warunkiem, że zmuszę mary, aby we mnie usnęły, nie odcią- gały mojej uwagi od walki, jaką postanowiłem prowadzić. Nie pozostanę sam, wiedziałem o tym. Wiedzia- 215 łem, że będę kochany. Ale zawczasu postanowi- łem, że już nikogo nie będę sobą obciążał. Wy- starczająco się tutaj oczerniam, nie potrzebuję zatem dodawać więcej czarnej barwy do obrazu własnej osoby. Tego wieczoru nie obmyślałem, jak wykorzystywać innych, zmuszać, by służyli memu powodzeniu czy mojej przyjemności. Nie wiem, co Chrystus nazywa grzechem przeciwko Duchowi, który zresztą w Jego oczach był nie do odpuszczenia, ale wiem, zawsze wiedziałem, co jest grzechem przeciw człowiekowi. Malutka Seris, uduszona i zgwałcona, to jedynie plugawy i nie- pomiernie wyolbrzymiony obraz zbrodni ducho- wej popełnianej bezkarnie przez tyle istot ludz- kich, które nie poczuwają się do odpowiedzial- ności, może rzeczywiście nie są odpowiedzialne. Ja, Boże mój, cokolwiek bym uczynił, jestem od- powiedzialny przed Tobą. Będę usiłował na nowo stać się czysty, ponieważ nie mogę się bez Ciebie obejść — och, dobrze to wiem. I Ty wiesz: gdy- bym się urodził w innym środowisku, może mógł- bym obejść się bez tej całej reszty, ale nie bez Ciebie. Taka była treść mojej modlitwy przedostatniej nocy w Maltaverne: szybowałem pomiędzy cza- sem minionym a tym, który miał nadejść, pomię- dzy tym, co przecierpiałem, a tym, co miałem przecierpieć i co wiązało się ze spotkaniami, z po- rażkami, z nieporozumieniami, chorobami, z wy- darzeniami nie dającymi się przewidzieć. Stale myślałem jedynie o moich dziejach osobistych, jak gdyby dzieje Francji zupełnie mnie nie dotyczyły. Biorę znów do rąk ten zeszyt w pokoju równie cichym jak mój pokój w Maltaverne. Okno wy- chodzi na ogród hotelu Esperance przy ulicy de 216 Vaugirard, naprzeciw seminarium des Carmes. Po- mruk Paryża wydaje się bardziej zgłuszony niż szum sosen, miotanych wiatrem w okresach zrów- nania dnia z nocą; jestem spokojny, nie cierpię. Wczoraj rano, niedziela, sprzedawałem po sumie dziennik Sangniera „La Democratie" przed kościo- łem Saint-Sulpice. Poszedłem zapisać się przy Boulevard Raspail nazajutrz po przyjeździe. Takie zajęcie zlecono mi jako wprowadzenie, i to po- mimo mego tytułu magistra, którym mam wra- żenie, pochwaliłem się pierwszy raz w życiu. Zapewne słusznie poddali mnie takiej próbie, była decydująca: więcej mnie nie zobaczą. Przed pięciu czy dziesięciu laty byłbym się pewno na- giął: dzisiaj już za późno. Zatem na razie nic do roboty poza odwiedzaniem bibliotek i zbiera- niem podpisów, chodzeniem na wykłady, jak stu- dent między studentami, tak aby na zewnątrz nie przejawiało się nic z tego, co noszę w sobie i co zapewne nie jest cięższe niż to, co dźwiga wielu z nich — ale ta sprawa obciąża mnie, nie kogoś innego, a ja jestem w stanie niczego z niej nie uronić, nie zagubić niczego z młodości tak różnej od innych, zarazem bardziej zbytkownej i bardziej ubogiej niż jakakolwiek inna, zwłaszcza zaś bar- dziej samotnej; a swoją drogą, chociaż tak mało postaci występowało w tej tragedii, któryż chło- pak miał taką właśnie matkę i który nosi w sercu malutką dziewczynkę, uduszoną i pohańbioną? Ostatnie strony tego zeszytu muszą odpowie- dzieć jasno na pytanie, pozornie całkiem proste, które jednak od przyjazdu do Paryża usiłuję omi- jać. Andrzej Donzac mieszka naprzeciw mojego hotelu w seminarium des Carmes i sądzi, że jestem jeszcze w Bordeaux. Dlaczego nie dałem mu zna- 217 ku? Początkowo liczyłem na przypadkowe spot- kanie, wydawało mi się nieuniknione, jak gdyby ulica de Vaugirard była ulicą de Cheverus. Ucz- ciwie mówiąc obawiam się tego spotkania. Dla- czego? Przecież dobrze wiem, że muszę do niego doprowadzić. Potrzebuję przewodnika w Sorbonie, nie kogoś spieszącego się i obojętnego, ale przy- jaciela takiego jak Donzac, który wie, jaki jestem, i zajmie się mną tak długo, jak będzie potrzeba — w Sorbonie, w bibliotekach, ale także w muzeach. Jestem tu o dwa kroki od Luksemburga, od tej sali Caillebotte'a, gdzie wiem, że Andrzej bywa niemal codziennie, kazał mi przysiąc, że nie pójdę tam bez niego: chce być przy tym, jak po raz pierwszy zobaczę „Balkon" Maneta. Zaczekam, nie śpieszy mi się; ulica Paryża jest ponad wszyst- kie muzea. Co prawda mam bardziej naglący powód do od- szukania Donzaca; chciałbym jak najprędzej do- stać w ręce moje zeszyty, które są u niego. Ach, to najważniejsze. Bo gdyby ogień strawił zgrzy- białe seminarium lub gdyby Donzac nagle umarł... Dzienniki wczesnej młodości, cóż za szaleństwo cale życie stawiać na tę kartę. A jednak to właś- nie czynię. Dzięki Bogu tylko ja jeden na świecie wiem o tym i mogę się śmiać. Muszę też mieć czym zapełniać cztery strony cotygodniowego listu do mamusi. Stany duszy na nic się jej nie zdadzą, trzeba mieć, jak mówi, „coś do opowiedzenia". Do tej pory donosiłem prawie wyłącznie o moim hotelu, pożywieniu, obsłudze. Dwie krótkie odpowiedzi mamusi wiążą się z jej zdrowiem i sprzedażą drzewa. Lecz drążmy trochę dalej. Donzac, przynajmniej na razie, należy do tego podłoża, piaszczystego 218 gruntu, z którego dopiero co się wyrwałem, żeby nie umrzeć. Boję się, że z chwilą gdy się spotka- my, już sama jego obecność może rozproszyć urok, jaki rzuca Paryż. Jak określić ów czar, który mnie upaja tak, że jestem jak pijany? Pławię się w rzece ludzkiej, pozwalam się jej nieść, płynę na powierzchni chodników albo nurkuję do barów w piwnicach, jak Taverne du Pantheon na rogu Boulevard Saint-Michel i ulicy Souffiot. W Bor- deaux byłem młodym Gajac, który bał się ludzi; ale w Paryżu jestem nikim, nieznany, jak tylko istota ludzka może być nieznana, bez nazwiska, skoro już nie można być bez twarzy — a prawda, że od łowców twarzy aż się tutaj roi, ale ich się nie boję, bo w tego rodzaju łowach trzeba, aby zwie- rzyna była też przychylna, jestem zaś pewien, że taki nie będę nigdy. Chodzę tedy nocami tak daleko, jak tylko nogi mogą unieść. O, teraz wiem, dlaczego przez tyle lat zaprawiałem się do marszu w lasach Malta- verne, gdy wykrywałem „wielką sosnę" albo od- wiedzałem „starego z Lassus". W pierwsze wieczory nie przekraczałem Se- kwany. Opierałem się łokciami o balustrady mo- stów, balustrady, które lubię ze względu na to, że Baudelaire i Maurice de Guerin też się o nie opierali, ale również ze względu na tyle postaci z fantazji. Deklamowałem sobie Statek pijany (z Rimbaudem zaznajomiłem się dopiero w tym roku) i Wiktora Hugo, który wyłania się tam z każdego kamienia. A potem pewnego wieczoru przeszedłem wreszcie Sekwanę, i teraz przechodzę ją prawie codziennie. Przy bocznych bramach Lu- wru, we wnękach pałacu, stoją kamienne ławy, na których w nocy nikt nigdy nie siada. Wypoczy- wam przypatrując się tej słynnej, zawsze wynio- słej scenerii... Ale w roku 1907 Stephen Pichon, 219 Briand, Barthou (co prawda i Clemencenu, i Pic- quart.„) — to postacie z krainy Liliputów, miota- jące się w szekspirowskiej scenerii. Wracam ulicą de Rivoli, do Place de la Concorde. I tu jeszcze scena jest nadal pusta, na czas antraktu: w roku 1907 nic się tu nie dzieje. Ale to, co się będzie działo, ja zobaczę, mam przecież dwadzieścia dwa lata. Zawsze byłem opętany historią, lecz o tym nie wiedziałem, Paryż uświadomił mi to opętanie. Wpatruję się w obydwa pałace Gabriela i w ze- brane tu symbole miast, zwłaszcza Strasburga, który zdobią wieńce i zblakłe sztandary, i myślę o tym, co już kiełkuje w owej krainie Liliputów z roku 1907, a co jeszcze zobaczę... Doszedłszy do końca, zatrzymuję się u Webera, . w jedynej wielkiej kawiarni, do której odważam się wejść poza tymi z Ouartier Latin. Nie pozo- stało we mnie nic z wstydliwej obawy przed wydatkami, tak mnie krępującej w Bordeaux. Każę sobie podać tuzin ostryg, pół butelki Mum- ma. Nie bardzo wiem, jaką mam minę ani na kogo wyglądam, ani za kogo mnie biorą. Prawdę mówiąc czy wracałbym tak do Webera, gdyby nie dwie osoby, które zobaczyłem tu pierwszego wie- czoru i zawsze tu widuję? Stara przychodzi pierw- sza. Ma siwe włosy, obcięte na Joannę D'Arc. Tak, stara Joanna D'Arc, do niej jest właśnie po- dobna. Podają jej zimne mięsa i karafkę wina. Pali, wpatrzona w drzwi wejściowe. Druga przy- chodzi trochę przed północą, zmęczona i głodna: z jakiej pracy przychodzi? I ona też jest Joanną D'Arc, ale jasnowłosą i w wieku Joanny D'Arc. Drugiego wieczoru, kiedy ją widziałem, spojrzała na mnie i poznała. Stara obserwowała ją w lustrze. Żeby wrócić, wsiadam w omnibus miejski z ogu- mionymi kołami i latarniami, których kolor wska- zuje, że przejeżdża ulicą Vaugirard. 220 Czasami pogoda jest tak fatalna, że nie mogę wyjść z kawiarni przy Boulevard Saint-Michel. Unikam tylko Harcout ze względu na przesiadu- jące tam prostytutki, nędzne, nachalne i zarażone. W takie wieczory staję się pastwą mojej naj- większej obsesji. Tajemnica zła, która była dla mnie tylko pewnym pojęciem teoretycznym, mro- wi się tu przed moimi oczyma. Odnoszę wrażenie, że bestia, która rzuciła się na małą Seris w lesie koło młyna pana Lapeyre, tutaj snuje się wszędzie, ale każdego potwora zdają się jakby pilnować wszystkie inne, więc. błąka się ze zdartą już ma- ską, z oczami oszalałymi i tymi ohydnymi ustami, które powinno się chować. Nie odważyłem się jeszcze dotrzeć do Mont- martre'u. Z fauną Quartier Latin jestem już obez- nany, mam tu swoje nawyki, ale Montmartre bu- dzi we mnie lęk. Często słyszę, jak o nim mówią w barze Pantheon, gdzie zawsze jest tłoczno i gdzie byle kto do ciebie zagaduje. Odpowiadam chętnie, ponieważ jestem nikim. A potem kładę się około drugiej, zapadam w sen, jakiego nie znałem w Maltaverne, gdzie mnie budziły o świcie koguty. W Paryżu, gdy się ze snu wynurzam, ci, co pracują, od wielu godzin są już przy swoim zajęciu. Za późno na mszę, z wy- jątkiem niedziel. W południe zjadam obiad z in- nymi studentami z tego hotelu: jedyny moment w ciągu dnia, kiedy rozmawiam z ludźmi mnie po- dobnymi, którzy znają moje imię i nazwisko i wie- dzą, z jakiej prowincji przybyłem do Paryża, nie cierpią albo uwielbiają Maurrasa, i są mi tak obojętni, że ich wcale nie widzę. Potem znowu zaczynam się wałęsać; ale celem popołudniowych wypraw bywają kościoły, acz- 221 kolwiek w istocie chodzi o te same wędrówki co w nocy: przychodzę pytać Cię o przyczyny tego, co moje oczy widziały po nocy, Boże. Zaczynam zawsze od Saint-Sulpice, schodząc wąską uliczką Ferou, przy której mieszkał mój ojciec jako stu- dent w ostatnim roku Cesarstwa. I w kościele moja marszruta nigdy się nie zmienia: przystaję zaraz przy wejściu, po prawej, przed freskiem Delacroix. Jestem zarazem i Jakubem, i aniołem: to właśnie ja, zmagający się z samym sobą; gdyż pozornie unoszę się na fali, ale to pozór, jestem sprężony i w napięciu domagam się odpowiedzi, siedząc za głównym ołtarzem, naprzeciw Ma- donny dłuta Pigalle'a, której Donzac nie cierpi, ale ja ją lubię. Przebywam tam, jak długo mogę wytrzymać, po czym wychodzę od ulicy Servan- doni. Skręcam nad Sekwanę i idę brzegiem do Notre-Dame. Pogrążam się tu, tonę jak w ko- ściele Saint-Andre w Bordeaux, lecz historia ludz- ka, jaka się tu rozgrywała, przesłania mi Boga. Niekiedy budzę się przed świtem. Słyszę na bruku koła zapóźnionej dorożki. Wydaje mi się wtedy, że już nic nie może mi się zdarzyć na tym świecie, że już nic mi się nie zdarzy, wszystko już wypite, wszystko zjedzone, że ta noc na bal- konie Maltaverne, z Marią, która mnie kochała, jest wszystkim, co miało być mi dane; że jestem owym żebrakiem, który dostał już jałmużnę i nie może nic więcej oczekiwać od nikogo — nawet od złego losu, bo jeśli chodzi o to, ja także już otrzymałem, co mi się należało, w dniu, kiedy ta mała dziewczynka biegła przede mną po drodze z młyna pana Lapeyre, a potem suchy patyk trzasnął pod moim butem, i ona się obejrzała. A jednak coś mi się zdarzyło, lecz to jest tak 222 mało, że nawet nie wiem, jak zapisać. Wczoraj wieczorem u Webera stara Joanna D'Arc nie po- jawiła się; widocznie chora; nie przypuszczałem, by młoda przyszła, Spoglądałem jednak na drzwi. Weszła o zwykłej porze, usiadła, zagłębiła się w kartę, jakby nie wiedziała, że zamówi zimne mięsa, a potem podniosła oczy, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.