Leopold Staff Poezje Wybrał i wstępem opatrzył Bogdan Zadura Wydawnictwo Lubelskie 1986 "Czylimm nie głupi był, chcąc być jedyny..." Gdzie jak gdzie, ale w poezji subiektywizm jest uprawniony, a skoro tak, to i można chyba nań sobie pozwolić, kiedy się o poezji pisze. Leopold Staff urodził się w roku 1878, a więc bardzo możliwe, że w tym samym, w którym przyszedł na świat Bolesław Leśmian, a jednak w przeciwieństwie do niego był dla mnie poetą współczesnym. Kiedy wychodziła "Wiklina", miałem lat dziewięć, kiedy umierał - dwanaście, kiedy ukazało się "Dziewięć Muz", ostatni, pośmiertnie już wydany tom Staffa - trzynaście. Za mało to, aby być świadomym obserwatorem tych wydarzeń, wystarczająco jednak dużo, by kilka lat później poznawać Staffa tak, jak się poznaje poetów współczesnych; nie poprzez pomnikowe edycje, poezje zebrane czy nawet wybory, a poprzez cienkie i mało efektowne pierwsze wydania tomików, do których trafia się często przez przypadek, o których się mówi, które jeszcze stoją w domowych bibliotekach na łatwo dostępnych półkach, jeszcze nie wypłowiałe, jeszcze nie zakurzone, jeszcze nie zastawione przez książki nowsze. Jeszcze się do nich wraca, już i jeszcze się je cytuje, krążą jeszcze jawnie w krwiobiegu życia literackiego czy kulturalnego. Są, widać je. Mógłbym więc napisać, że Leopold Staff był dla mnie poetą, który zadebiutował "Wikliną" w roku 1957, a nie "Snami o potędze" w roku 1901, o których nic nie wiedziałem. To subiektywne odczucie posiada przypadkiem i głębszą, obiektywną jakby, wymowę - "Wiklina" była bowiem dowodem narodzin poety innego niż ten, którego znali czytelnicy "Snów o potędze", "Dnia duszy", "Gałęzi kwitnącej", "Uśmiechów godzin", "W cieniu miecza", "Ścieżek polnych", "Wysokich drzew", "Barwy miodu" czy nawet "Martwej pogody". Całą bezkształtną masę kruszców drogocennych, Które zaległy piersi mej głąb nieodgadłą, Jak wulkan z swych otchłani wyrzucam bezdennych I ciskam ją na twarde, stalowe kowadło. Grzmotem młota w nią walę w radosnej otusze, Bo wykonać mi trzeba dzieło wielkie, pilne, Bo z tych kruszców dla siebie, serce wykuć muszę, Serce hartowne, mężne, serce dumne, silne. Takich wierszy jak Kowal nie pisywało się w latach pięćdziesiątych, takich jak "Dziwaczny tum" również: W męczarni twórczej, w bólu natężonej mocy Trawiony dzikim ogniem, z obłąkanym czołem, W jeden kolos zlać chciałem nadludzkim mozołem Kształty, barwy i dźwięki mych bezsennych nocy. I niebywały jakiś kościół zbudowałem, Przygniatający groźną potęgą ogromu! Wewnątrz wzniosłem cyklopie posągi, ze złomu Olbrzymich brył wydarte mego dłuta szalem! Na ścianach pędzlem snów swych wypisałem dzieje, Tam męka ma w dziwacznych orgiach barw jaśnieje, A z organów głos płynie moich pieśni ciemnych... Kto tu wejdzie, nie pojmie tych dziwów tajemnych, A ja, co znaczą, odkryć nikomu nie umiem, Bo - twórca - mowy własnej duszy nie rozumiem! Takie wiersze nie mogłyby powstać w roku 1983. A takie jak "W starym domu"? W starym domu poniżej progu Wiodą ciemne schody w dół Do piwnicznej spelunki, Cuchnącej stęchlizną i skwaśniałym winem. Wśród ścian ceglastych jak surowe mięso, Z grynszpanowymi zaciekami pleśni, Świeca osadzona w wydrążonej rzepie Rzuca chwiejne światło na trójkę drabów, /.../ Gracze patrzą to w karty, to na siebie spode łba. Za plecami rudego, zasłonięty jego cieniem, Siedzi trzeci kompan, otulony płaszczem, I palcami daje czarnemu ukradkowe znaki. Milczenie, chwila napięcia. Pachnie kłótnią, bójką, żelazem i krwią... ...A ponad progiem na górze, W ubogiej izbie, w chłodnym świetle dnia, Cichy Baruch Spinoza, Bezkrwisty jak jego Bóg, Siedzi przy oknie zamyślony I szlifuje szkiełka. A takie jak "Przebudzenie"? Jest świt, Ale nie jest jasno. Jestem na pół zbudzony, A dokoła nieład. Coś trzeba związać, Coś trzeba złączyć, Rozstrzygnąć coś. Nic nie wiem. Nie mogę znaleźć butów, Nie mogę znaleźć siebie. Boli mnie głowa. Nie można zapominać, że kiedy je Staff pisał, dla pokaźnej części i poetów, i publiczności czytającej zwłaszcza kwestia, czy wiersze z rymami pisać czy bez rymów, czy wiersz bez rymów jest wierszem, była - w co z dzisiejszej perspektywy uwierzyć dość trudno - problemem wcale, wcale poważnym. Stary Poeta szedł tu wyraźnie z duchem czasu. Swoją praktyką poetycką opowiadał się za pluralizmem form, w dwadzieścia lat później podobne zjawisko zaobserwować będzie można w twórczości Jarosława Iwaszkiewicza. Staff się zmienił, to prawda, lecz nie było w tym pogoni za modą. W wydanym w roku 1936 tomie "Barwa miodu" znajduje się króciutki wiersz zatytułowany "Poeto!": Poeto, gardź oklaskiem mas, Miej za nic sławę! Biegnij wciąż naprzód, wyprzedzając czas, Jak szybkobiegacz kurzawę! Czasami ten czas wyprzedzał, czasami dotrzymywał mu kroku, a czynił to przez blisko sześćdziesiąt lat; wystarczający to powód, aby przypisać mu w dwudziestowiecznej historii polskiej poezji miejsce szczególne, bo i szczególna była rola, jaką w niej odegrał. Był poetą wielu pokoleń, w Snach o potędze posługując się środkami wyrazu charakterystycznymi dla poetyki Młodej Polski, poddawał rewizji i przezwyciężał ograniczenia światopoglądu tej epoki; odchodząc od patosu, uwzniośleń i wielosłowia w stronę konkretu i codzienności torował drogę poetom Skamandra, w ostatnim okresie twórczości porównywany był przez krytykę z Różewiczem, a i przez Różewicza wielbiony. Sandauer nazwał go "feniksem polskiej poezji". Coraz to inny, a przecież... Czy wiersz "Przebudzenie" tak bardzo różni się od "Dziwacznego tumu"? Są to wiersze w innych poetykach pisane, to prawda, wydaje się jednak, że traktują o tym samym. Centralne problemy Staffa pozostawały niezmienne, zmieniała się natomiast forma, w jakiej je wyrażał. Przeczytać Staffa, to wziąć skrócony kurs przemian świadomości poetyckiej i ewolucji form dwudziestowiecznej polskiej poezji. Swoje posłowie do wyboru poezji Staffa, zatytułowanego "Kto jest ten dziwny nieznajomy", wydanego w roku 1963, określał Tadeusz Różewicz jako "próbę dotarcia do dramatu poezji współczesnej, dramatu formy", jako próbę "określenia sytuacji, w której rozwijał się dramat poezji Leopolda Staffa. Dramat żywy, zapładniający". Pisał tam między innymi: "Najszybciej starzeją się utwory, do których zostały użyte kostiumy i maski. I nie omija to największych twórców". Ryszard Matuszewski, autor wyboru z roku 1978, stwierdzał: "Sztuki poza konwencją nie ma. I chociaż nie jest dobrze, kiedy poeta samą biegłością kunsztu pragnie się nam podobać i przy jego pomocy ukryć przed nami swoje własne wnętrze, to jednak triumf odnosi tylko wówczas, gdy dla własnych treści potrafi odnaleźć styl własny. Być może, iż Staff należy dziś w pewnej mierze do poetów przechodzących przez czyściec, jakim jest droga od tej formy uznania i rozgłosu, która towarzyszy poetom współczesnym, do tej, jaka jest udziałem tzw. klasyków. Być może dla niektórych najwyższy jest jeszcze Staff "współczesny", ten ostatni, z "Wikliny" i "Dziewięciu Muz". Wydaje się jednak, że dojrzały i pełny odbiór poety, ten, ku któremu sterujemy i który ma szanse stać się udziałem pokoleń nadchodzących, to przede wszystkim odczucie myślowej i artystycznej wagi oraz historycznej roli Staffa: poety, który wypełniając dorobkiem swym przeszło pół stulecia, był - jak mało kto przed nim i po nim - łącznikiem między tradycją i nowymi prądami liryki naszego czasu". Czemu zestawiam te dwie opinie? Różewicz ma rację, gdy pisze, że utwory, które nie są właściwie wierszami, a określeniem sytuacji poety, takie jak "Przebudzenie", powstające w sytuacjach granicznych, utwory "sprozaizowane", stworzyły poezji - po doświadczeniach, jakie ludzkość przeszła i przechodzi w wieku dwudziestym - możliwość dalszego istnienia i rozwoju. Że uprawianie poetyckiego "tańca", bez względu na to, co dzieje się w nas i dokoła nas, jest tyleż jałowe, co bohaterskie, tyleż optymistyczne, co śmieszne. Takim bohaterskim i optymistycznym poetą był, myślę, Julian Przyboś, bowiem ów specjalny "poetycki" język, o którym mówi Różewicz, to nie jest w moim odczuciu wyłącznie kwestia rymów, ale i metafory, ale i "wysokiego" stylu. Sam na swój sposób patetyczny i pompatyczny nie był autor "Równania serca" najlepszego zdania o poezji Staffa, dostrzegał w niej rymowany zapis impresyj i nastrojów, sentymentalizm i pompatyczność. "Młode pokolenie na emigracji - pisał we wstępie do antologii wierszy londyńskiej grupy Kontynenty - jest antysentymentalne. Powojenna liryka w kraju, ta żywa i rozwijająca się, ta, która się w historii poezji liczy, nie nawiązuje do Staffa i jego uczniów." Tyle dygresji o Przybosiu. Matuszewskiego zaś zacytowałem, bo jak Różewicz też ma rację. Nie ma sztuki poza konwencją. Część wierszy z ostatnich tomów Staffa, które w swoim czasie za takie utwory uchodzić mogły, czytana dzisiaj sprawia wrażenie wierszy konwencjonalnych. Czytam historię I widzę, coś robił Przez tysiąclecia, Człowiecze! Zabijałeś, mordowałeś I wciąż przemyśliwasz, Jak by to robić lepiej. Zastanawiam się, czyś godzien, Aby cię pisać przez wielkie C. Gdyby ktoś chciał zadebiutować tym wierszem w roku 1983, miałby pewnie spore kłopoty. Jak więc to jest? W przypadku debiutanta uważalibyśmy ten wiersz za niegodny publikacji, kwestię w nim poruszoną za tak oczywistą, tak banalną, że niewartą dyskusji, tu zaś nad wierszem tym się zatrzymujemy, do wyboru co prawda go nie włączamy, ale po chwili wahania, nie do końca pewni, czy słusznie, bo jako wiersz Staffa sprawia na nas wrażenie wypowiedzi ważnej. Ważne więc nie tylko to, co się mówi, ale i kto mówi? Wygląda na to, że ważne. Wiersz debiutanta do niczego nas nie odsyła, wiersz Staffa odsyła nas do innych wierszy Staffa, do tych, w których mieliśmy do czynienia z poetyckim "tańcem". Nie ma sztuki poza konwencją. Dzięki kontrastowi jednak między tym wierszem a poprzednimi widać, że nie konwencja jest ważna, a coś poza nią. Ktoś, kto śpiewał, nagle zaczyna mówić. Widać ma powody. Ktoś, kto chciał być inny, nagle mówi jak jeden z wielu, wypowiada rzeczy, które mógłby wypowiedzieć każdy. Już w wierszu Tajemnice z tomu "Ucho igielne" pisał Staff: O, Panie, chciałem wyosobnić siebie, I dzisiaj jestem jako kamień w glebie. Czylim nie głupi był, chcąc być jedyny, Gdy jest jedyny liść każdej rośliny? /.../ I cóż ja umiem i w czym jestem krzepszym, Jeśli nie umiem czuć się pierwszym lepszym? Myślę, że wiedział - nie od początku, ale zrozumiał stosunkowo wcześnie - że poeta jest jednym z wielu i stosunkowo szybko wyzwolił się z bohaterskich póz młodzieńczej - i młodopolskiej - egzaltacji, przebudził się ze snów o potędze, które w jego śnie były zresztą snami o panowaniu nad sobą, nad własną słabością, a nie o panowaniu nad innymi. Może to i - jak często, można się spierać - nudny poeta, ale bez wątpienia poeta mądry. Wybieranie jest zarazem wartościowaniem. Po lekturze wierszy Staffa, a jego dorobek jest olbrzymi, po lekturze tych kilkudziesięciu tysięcy wersów doszedłem do przekonania, że dla wyboru objętości około 10 arkuszy najlepszym rozwiązaniem będzie przyjęcie zasady układu chronologicznego. To, co udało się Różewiczowi, który pokazał Staffa własnego między innymi dzięki specyficznemu skomponowaniu tamtej książki, nie wydaje mi się możliwe do powtórzenia. Z tego, co napisałem wcześniej, powinno wynikać, że cenię twórczość autora "Wysokich drzew" wysoko, ale niechaj będzie to powtórzone jeszcze raz. Cenię tę twórczość wysoko, ale czytając ją odczuwam wszelako dość często żal, wynikający z uczucia pewnego zawodu. Mój Staff prywatny byłby to Staff całych wierszy takich jak "Zmierzch": W polu u drogi rozstajnej Przy rozwalonym wpół płocie, Stoi krzyż prosty, zwyczajny, Taki jak stał na Golgocie. Z rozpostartymi ramiony Przemawia niemą rozpaczą. Czarne obsiadły go wrony, Strząsają pióra i kraczą. Górą chmur niskich kłąb płynie Sinym, żałobnym łachmanem. Co dzień o zmierzchu godzinie Stoję tam z Marią i z Janem. takich jak "Zatarty fresk", jak "Musica prohibita", ale i takich jak wiersze ze szkolnych wypisów: "Deszcz jesienny", "Pierwsza przechadzka", "Podwaliny", Staff "Wieprza i Gnoju", równocześnie jednak i Staff zachowany we fragmentach. Tu posłużę się przykładem jednego utworu. W "Wozie Wielkim..." byłby to Staff dwóch ostatnich strof, nie czterech, a już z pewnością nie drugiej. Byłby to wreszcie Staff kawałków wierszy, ułomków poematów, poszczególnych obrazów niekiedy pojedynczych porównań i metafor. Staff na podobieństwo Safony, z której pozostały okruchy. Choć w jego utworach zachowały się wszystkie litery, wszystkie słowa, odnoszę wrażenie, że jakieś barwy, jakieś treści, jakieś esencje z nich uleciały. Bo nie wszystko w tej poezji wydaje się konieczne, wiele z tych wierszy czyta się tak, jakby miało się przed oczami napis na kamieniu częściowo zatarty. A przecież i te mało czytelne, jakby w nieznanym języku strofy, poematy kogoś kiedyś poruszały i wzruszały. Ten wypreparowany Staff, ta antologia osobista całości, fragmentów, okruchów - którą chcąc nie chcąc układam, bo ona sama układa się w trakcie lektury - to też byłby Staff wielomówny. Z jednej strony poeta kultury, z drugiej - poeta metafizyczny, z trzeciej - poeta codzienności, z czwartej - poeta podejmujący obowiązek reagowania na burze dziejowe czasu, w których żyć mu przyszło. Wiersze społeczne, polityczne, patriotyczne też się w tej antologii znajdują; szlachetna retoryka i patos - choć nie na takie sprawy nastrojona była Staffowa lutnia - brzmią czasem czysto i chwilami zaskakująco współcześnie. Leopold Staff rozmawia z Bogiem, Leopold Staff współczuje bliźniemu, Leopold Staff podróżuje po Włoszech... Ogrody Staffa... Poeta dumy... Poeta pokory... Ileż możliwych rozdziałów w tej wyobrażonej antologii. Robić wybór, to iść na kompromis. To kierować się własnym gustem i smakiem, ale i szacunkiem dla autora. Ja te wiersze wybrałem, a więc i ja biorę za nie odpowiedzialność, podpisuję się pod nimi? Sprawa jest bardziej skomplikowana. Ja te wiersze wybrałem, to znaczy, że w każdym z nich jest coś, co mi się podoba i to coś przeważyło szalę. Ale statystycznie rzecz biorąc z każdych pięciu linijek mogłem włączyć do wyboru tylko jedną. Więc wśród tych utworów, które w książce tej się nie znalazły, sporo jest takich, których mi żal, że musiałem je pominąć. Niektóre odsunąłem w przypływie - małostkowej może - irytacji. I tak na przykład nie znajdzie tu Czytelnik wiersza "Lipy": Odkąd dla Muz i własnej poważnej igraszki, W chłodnym cieniu ochronnej lipy czarnoleskiej, Wyśpiewałeś na lutni swej pieśni i fraszki, Pogodną sztuką z rymem wiążąc rym królewski: Od czterech wdzięcznych wieków i dla wiecznej chwały, Złotej jak miód natchniony w tym pisanym dzbanie, Wszystkie kwitnące stodko lipy w Polsce całej Pachną imieniem twoim, Kochanowski Janie! I nie jest to kwestia konwencji tego wiersza. Należy on do takich utworów Staffa, które są dla mnie utworami ze skazą. W odniesieniu do poety uchodzącego za wzór doskonałości formalnej stwierdzenie takie jest może zaskakujące i cokolwiek ryzykowne. To "Kochanowski Janie!", to nazwisko przed imieniem od tego wiersza mnie odrzuca. Skądinąd w nieskazitelnym sonecie "Kowal" też dopatrzyć by się można pewnej rysy: "z swych otchłani"; myślę, że hipotetycznemu debiutantowi A.D. 1983 owo "z swych" by wytknięto. "Najszybciej starzeją się utwory, do których zostały użyte kostiumy i maski." Zapewne to prawda. Moda nie tylko ubiorów i kobiet dotyczy, w poezji też w zależności od sezonów "nosi się" różne rzeczy. Zapewne Staffowi było do twarzy z poematami z tomu "Żywiąc się w locie" w roku 1922. Zapewne szybciej starzeją się utwory długie niż krótkie liryki. A jednak zdecydowałem się na włączenie "Pieśni wysokiego wichru" i "Przedśpiewu radości" do tego wyboru, chcąc pokazać i takiego Staffa. Chciałem go bowiem pokazać wszechstronnie i tym, co jego własne i niepowtarzalne, ale i tym, co będąc jakby mniej staffowskie, pozwala jednocześnie dostrzec analogie czy współbrzmienia jego poezji z poezją licznych mu współczesnych. Stąd też obecność wierszy, które same w sobie nie budzą specjalnej mojej admiracji, ale bez których trudno byłoby uzmysłowić sobie pokrewieństwa poezji Staffa z poezją przywołanego na wstępie rówieśnika autora "Od jazdu w marzenie" - Bolesława Leśmiana. A skoro mówiliśmy o kostiumach, modzie, sezonach, o tym, co się nosi, posłużmy się jeszcze porównaniem z biżuterią: nawet, gdy jej formy i kształty nie odpowiadają gustom epoki, zachowuje ona swą wartość, gdy wykonana jest ze szlachetnego kruszcu. I taką wartość zachowuje poezja Staffa, nawet gdy zmieniają się kanony nie tylko poetyckie, ale i poczucie normy językowej w potocznym odczuciu. Ten poeta filozoficznej zadumy, poeta podróży, poeta ładu moralnego, nestor i feniks, poeta trudnej pogody i trudnych czasów, ten poeta wciąż jeszcze może się nam przydać. Problemów się nie rozwiązuje. Problemy się przeżywa, Jak dnie, których, gdy miną, już nie ma. Jak szaty zużyte, Z których się wyrosło, Spadają z ramion I w drzwi ostatnie Wchodzisz nagi i wolny Jak świt. Sam Staff wszedł w te drzwi 31 maja 1953 roku. Jego ziemskie pielgrzymowanie, które zaczęło się 79 lat wcześniej we Lwowie, dobiegło kresu w Skarżysku Kamiennej. "Nie znałem w Warszawie nikogo. Słyszałem tylko, że po powrocie z Rosji osiedlił się tam Staff, bóstwo mojej młodości. Do kogóż więc miałem się zwrócić, jeśli nie do poety, który wydawał mi się ojcem poetyckim, którego wiersze umiałem masami na pamięć i o którym myślałem zawsze z podziwem i czułością" - pisał w "Dzienniku poety" Kazimierz Wierzyński, wspominając swoje pierwsze spotkanie ze Staffem w roku 1918. W "Przygotowaniu do wieczoru autorskiego" Tadeusz Różewicz wspominając zaś dziesięcioletnią znajomość z autorem "Martwej pogody", pomieścił i ten wiersz zatytułowany "Znałem boga poezji": Znałem boga poezji Apollina był to stary człowiek z rzadką bródką uśmiechał się łagodnie zamknął zieloną furtkę w sadzie i wszedł w ciszę głębszą a z nim piesek o uszach wspaniałych jak witraże w katedrze bóg poezji mieszkał na nowym świecie 60 i nikt nie wiedział że nazywa się Leopold Staff umarł poszedł jak kamień w wodę ciszy kręgi dokoła rosną większe To, że po tej stronie drzwi zostały prócz tego, co napisał, takie świadectwa, wydaje mi się ważne, one też są cząstką jego spuścizny, z której coś wynika w czasach, w których o życzliwość nie łatwiej niż o czyste powietrze. Bohdan Zadura Ze zbioru "Sny o potędze" (1901) Kowal Całą bezkształtną masę kruszców drogocennych, Które zaległy piersi mej głąb nieodgadłą, Jak wulkan z swych otchłani wyrzucam bezdennych I ciskam ją na twarde, stalowe kowadło. Grzmotem młota w nią walę w radosnej otusze, Bo wykonać mi trzeba dzieło wielkie, pilne, Bo z tych kruszców dla siebie serce wykuć muszę, Serce hartowne, mężne, serce dumne, silne. Lecz gdy ulegniesz, serce, pod młota żelazem; Gdy pękniesz, przeciw ciosom stali nieodporne: W pył cię rozbiją pięści mej gromy potworne! Bo lepiej giń, zmiażdżone cyklopowym razem, Niżbyś żyć miało własną słabością przeklęte, Rysą chorej niemocy skażone, pęknięte. Melodie zmierzchów Autorowi "Melodii mgieł" K. Tetmajerowi Porzućmy groty głuche, gdzie dzień nas zepchnął złoty, Na świat biegnijmy chyże na ziemię zwróćmy loty! Zapada jasne słońce. Szybko jak błyskawice Lećmy dłoniami mrozu zakrywać słońcu lice. W przepaści je zepchniemy, na złoty pył potłuczem I wzlecim popod niebo żurawi ciemnych kluczem. Potem się rozpierzchnijmy na wszystkie świata strony I cicho rozwiewajmy zmierzchowych szat welony. Obleczmy w czarny jedwab jeziora szybę gładką, Biegnijmy czoła szczytów obrzucać cieniów siatką. A gdy spotkamy słońca promień lub blask zbłąkany, Tropmy go przez gór grzbiety, lasy i śpiące łany; A gdy ścigany w wody zwierciadło ciemne wpadnie, Gońmy go wśród fal cichych i w muł zagrzebmy na dnie; Gdy w jar się skryje, wpędźmy w najgłębsze go szczeliny I zasnuwajmy szarą tkaniną pajęczyny. Lećmy, wiotkie i ciche, w sioła, w uśpione chaty, Z serc ludzkich smutków gorzkich wykradać plon bogaty I po błękitów bladej rozrzućmy je roztoczy, Aż od nich całe nieba sklepienie się zamroczy. Potem, znużone, senne, milcząco i powoli Połóżmy się, by spocząć, w bruzdy zoranej roli I patrzmy, jak noc idzie siać ziarna gwiazd złociste, Z których dla marzycieli wzrosną snów kwiaty czyste. Przychodzi do mnie nocą... Przychodzi do mnie nocą, bierze mnie w ramiona I jest mi dobrze, cicho, choć nie wiem, kto ona... Mówi, że są podniebne, zawrotne przełęcze, Gdzie stopy tylko jasne opierają tęcze; Że w skalne pustki schodzi głusza taka cicha, Że słychać, jak rozgrzany głaz żar słońca wdycha; Że pomiędzy leśnymi, dzikimi wykroty Spoczywa zakopany tajemnie skarb złoty; Że są wody umarłe pod zieloną pleśnią W ostępach tak zapadłych, że o wichrach nie śnią; Że nocą ponad ciemne, grząskie trzęsawiska Błękitny lata ognik, migota i błyska; Że nie wszystko odarto z tajni i uroku I jest gdzie duszą błądzić o wieczornym zmroku. Szeptem swym mnie usypia u białego łona I jest mi dobrze, cicho, choć nie wiem, kto ona... Straszna noc Czasem zapada straszna noc, głucha, upiorna... Noc beznadziejna, sina i grozą potworna... Świat odrętwiały ciszy bezdusznej milczeniem Śpi pod snów ołowianych tłoczącym brzemieniem... Gwiazdy w górze lśnią martwe i zimne boleśnie, Księżyc jak biała bryła lodu skostniał we śnie... Czasem zapada straszna noc, upiorna, głucha... W noc taką jęk topielic z toni rzek wybucha; Rosa w kwiatach w jad zmienia swą ożywczą siłę I kwiaty więdną, chorą trucizną opiłe; Kruk, kamienną, grobową ciszą przerażony I trupim blaskiem nocy, w śpiących lasów strony Porywa się i czarnym skrzydłem załopoce, I leci skryć się w ciemną gąszcz... O, straszne noce... A bladzi ludzie w taką noc o śmierci roją, A ci, co marzą, silniej drżącą dłonią swoją Cisną serce tętniące w piersi nazbyt głośno; Ci, co wiedzą, że dzisiaj snem cichym nie posną, I czoło rozpalone wspierają na dłoni, Czują rosę zimnego potu na swej skroni; Ci, którym duszę ciemna, krwawa zbrodnia plami, Z posiwiałymi ze snu budzą się włosami... Głodne psy wyją włócząc się zgrają tułaczą, A małe dzieci strachów się boją i płaczą... Gdzieś w ciepłej izbie ludzie siedzą przy kominie: Nikt nie waży się przerwać milczenia, jedynie Matka oczy na ścianę obróci bezwiednie, Spojrzy i szepnie: "Zegar stanął", i poblednie, I wszyscy zimnym dreszczem wstrząsnęli się trwożnie, A dziewczęta poczęły się żegnać pobożnie... W noc taką gdzieś starucha dźwiga się z barłogu Chora i drży, czy śmierć już nie stoi u progu, I trwożna, chce odegnać bliską chwilę zgonu, I zamawia chorobę czarem zabobonu. W taką noc matkę słabą, wynędzniałą, głodną Czarne rozpacze pędzą ponad topiel wodną: Z rozwianym włosem, z dziećmi ponad wodą kroczy I płaczącym biedactwom zawiązuje oczy, Błądzi po stromym brzegu w północnej pomroce Szukając głębi... Straszne, beznadziejne noce... A gdy dzień wyrwie ludzi z nocnych mąk otchłani, Budzą się smutni; chodzą bladzi, obłąkani, Jak gdyby jakimś ciężkim przytłoczeni ciosem, I słuchają złych wieści szeptanych półgłosem: Że chłop ślepego ojca udusił pod lasem, Aby dobytek jego zagarnąć przed czasem; Że śmierć była tej nocy u pięknej dziewczyny, Co wiła sobie wianek dziś na zaślubiny; Że niewiasta, co Boga prosiła gorąco Długie, bezdzietne lata o płodność rodzącą, Aż w końcu się poczuła matką, wysłuchana, Powiła płód nieżywy... Nie zbłagała Pana... Czasem zapada straszna noc, potworna, głucha... Strwożeni, słabi starce z tchem oddają ducha... Nikt nie klnie, bo się korzy przed Nieznanym z trwogą - Nie modli się, by nie kląć skargą nieprzytomną, I tylko gwiazdy modlą się ciszą ogromną... O, że się jasne gwiazdy wtedy modlić mogą!... O co się zimne gwiazdy wtedy modlić mogą... Słota Deszczem mży brudna, nudna słota, Miarowo pluszcze i chlupota W rytm nieustanny, monotonny, Jakby żebraka jęk przedzgonny. Wszystko oblepia mokra chmura, Szara, wilgotna mgła ponura... Sennym chlupotem mży szaruga Leniwa, ociężała, długa... Nad wodą szarą, mętną, brudną, Rozlaną w bezbrzeż hen bezludną, Na dżdżu potworek siedzi mały, Topielczyk wodą napęczniały. Głowa pożółkła, duża, blada Sennie na piersi mu opada, Jego bezmyślne, tępe oczy Błądzą po chmurnych wód roztoczy. I, osowiały wielką tonią, Uderza w wodę płaską dłonią, I pluszcze, chlapie w wodę mętną, A deszcz melodią mży natrętną. Padają z wolna krople duże W siwe rozmokłych błot kałuże, Sączą się po sczerniałym murze... O rynny tłuką nieskończenie I rozlewają w krąg znużenie I obojętne odrętwienie... Bez końca, sennie i miarowo Deszcz pluszcze ponad moją głową, Kapie, chlupota gdzieś koło mnie... Marzę coś sennie, nieprzytomnie... Na brzegu wody nieskończonej, Nudą szarugi odrętwionej, Myśl moja pada, mdleje, drzemie... Krople dżdżu lecą na me ciemię Bez końca, sennie i miarowo... Topielczyk usiadł nad mą głową, Podnosi łebek swój leniwy, W oczach mu ognik gra złośliwy. Trucizną zgniłych wód nadęty; Patrzy obłędnie uśmiechnięty I ku bezmyślnej swej igraszce Po obolałej mojej czaszce Uderza żółtą, płaską dłonią W takt kropel deszczu, które dzwonią, Lecąc miarowo w wodę mętną, Melodią nudną i natrętną. Zabite drzewo Z ciemnych mojego lasu drzew jedno najcichsze Ukochałem, najbardziej smutne i najwiotsze: Brzozę, co nie szumiała w najszaleńszym wichrze, Zawsze niema, choć wiatru wiew się o nią otrze. Wszystkich innych drzew znałem najlżejsze poszumy, Tylko to jedno tajni swej mi nie otwarło... Próżno je ma tęsknota wśród bladej zadumy Oplata, by w nim duszę ożywić zamarłą. Nie wiał wicher, któremu obudzić je dano... I gniew wstał we mnie... Dłońmi chwyciłem włos brzozy I targnąłem, by wydrzeć choć skargę, jęk grozy... Milczała... Mocą dziką, szaleństwem wezbraną Połamałem ją... Leży zabita mą dłonią... Nie wyszumiała tajni swej... A wichry gonią... Modlitwa Chroń, Panie, wątłą mojej duszy zieleń Od podeptania i martwych spopieleń, Abym wśród życia Ostatniej Wieczerzy Czuł jej aromat balsamiczny, świeży. I niech, rozpięty na krzyżu konania, Nie widzę słońca, co w pomrok się skłania, Lecz niech mi wiara, Matka Boleściwa, Wskaże dal, gdzie się świt nowy odkrywa. Zła chwila Męczą mię jakieś mary pełne ciemnej złości, Mącą mi ciszę, w mroki zapada ma dusza, Chcę śnić sen jakiś jasny, co chmurną myśl zgłusza Dziewczyna konająca marzy o miłości... Nad martwym swoim płodem płacze położnica... Zaraza weszła w chaty śpiące na równinie... Po rzece trup dziewczyny pohańbionej płynie... Ktoś, wzgardziwszy sam sobą, plunął ludziom w lica... Złe sny! Niech jasny błękit w górze się rozpostrze! Cuda chce ryć w onyksie mego dłuta ostrze - Śniły się orłom w klatce bezbrzeża swobodne... Złe, ciemne sny! Chcę marzyć południa pogodne Sierota biedne oczy wypłakała z żalu... Majaczą obłąkani w posępnym szpitalu... Bogowie zmarli Moc zbudziła w nim butę i dumy gniew wraży, Iż nie ścierpiał nad sobą dłoni bóstw ciemięskiej. Wchodzi w świątynię, w sile swej potęgi męskiej, By tych, co nad nim władną, postrącać z ołtarzy. Czuł swą wielkość i wiedział, że sam sobie starczy Być bogiem światowładnym, bo moc w duszy chował. I posągi potrzaskał, obalił na pował - Nie padł grom z twarzy bóstwa skamieniałej, starczej. Bogi zmarły... Powraca ku drzwiom świętokradca I lęk go zdjął, że kiedy otworzy wierzeje, Ujrzy świat przerażony... bo tam skonał Władca!... Przestwór w rozpacznym szale zgrozy skamienieje!... Rozchyla drzwi... otwiera oczy trwogą mętne... Patrzy: Wszystko, jak było... zimne... obojętne... Triumf Przeznaczenie stoczyło bój straszny, ostatni Z człowiekiem. Padł syn ziemi powalony klęską Buntownik wieczny, zmożon bezsiłą niemęską, Próżno w przemocy twardej szamoce się matni. Moc tajna triumfuje. Za buntów przekleństwa Zdusiła w nim, co dumne, możne i naj lepsze - Teraz mu zbite członki w przestworzu rozeprze I do gwiazd je przybije na wieczne męczeństwa. Zawisł olbrzym w przestworzu na gwiazdach rozpięty, Zimny milczeniem dumy, klęską nieugięty. I czuł, że czas już zniszczyć byt męki człowieczej. Szarpnął się i spadają gwiazdy doń przykute... Plączą się, miażdżą... W bezdnie mrokami zasnute Od wieków wytyczony ład runął wszechrzeczy... Echo Wśród swawolnej gonitwy w boru gęstwie starej Usłyszał faun rozkoszne słowo obietnicy Z gorących ust rusałki nagiej, śniadolicej I pobiegł swą radością huknąć w mroczne jary. I tchnął z swej piersi szczęścia szaleństwo ucieszne W fletnię, a dźwięk wylata szklaną, barwną kulą, Spada w jar, gdzie do stromych ścian karły się tulą I patrzą długobrode, zadziwieniem śmieszne. Chwytają bujające dziwo, cud tęczowy I jeden go drugiemu niby piłkę ciska... Kula grzmi echem, tłukąc się o skał urwiska, I łoskotem rozbudza uśpione parowy... A faun wziął się pod boki, porwany zachwytem, I hucząc śmiechem, w ziemię uderza kopytem... Dzwony Chowałem dzwony w piersi mej, ponure, groźne, głuche dzwony, Drzemiące niby w mrocznej mgle dzwonnicy cichej, opuszczonej. Czuwałem trwożnie nad ich snem, bo byłem w sercu pełen lęku, By się nie zbudził śpiący spiż z huraganowym echem jęku; Czuwałem trwożnie nad ich snem tłoczącym, ciężkim jakby ołów, Kochałem bowiem senny czar opustoszałych już kościołów. O, duszo! Czemuś w ową noc, gdy w gruz runęły twe świątnice, Rozpaczą swych zgorzkniałych ust plunęła w zmierzchłych nieb ciemnice? Oślepły blade oczy gwiazd od jadów twej piołunnej śliny I przerażenia ślepy strach widnokrąg ziemi zaległ siny. O, w ową straszną, krwawą noc dzwony się obudziły senne, Gromowej nawałnicy sztorm lejąc w otchłanie sfer bezdenne. Z bezdni, gdzie głuchy leżał mrok, pomruk wydźwignął się ponury, Wyrosło tysiąc nagich rąk, chwyciły silnie dzwonów sznury I rozkiełznany, dziki szał prostuje, kurczy rąk nawałę, Co rwą i szarpią, jakby w strzęp rozrywać chciały światy całe! Szarpiących rąk szatański szał rozdziera pierś broczącą w męce! O, nieznużone w wieków wiek, tysiączne, nagie, silne ręce... Rozkołysane w grozy jęk, w ryk rozszalałe huczą dzwony! Złowieszczy lament dzikich trwóg! Obłęd rozpaczy rozjuszonej! Dławiący w głuszy czyha strach! Ogniste walą z chmur pioruny W miedziane szczyty wzniosłych wież! Pomrok zalały krwawe łuny! Bluźnierczej skargi bunt i gniew! Duszonych starców ciężkie skony! Rozkołysane w grozy jęk, w ryk rozszalałe huczą dzwony! Rozkołysane w grozy jęk, w ryk rozszalałe dzwony huczą! A każdy huk spiżowych płuc bucha brzemienny krwawą tuczą! Morze dymiącej, spiekłej krwi rozlewa w krąg odmęty błotne, Które sięgają już mych ust, jak węże śliskie i wilgotne! Huk każdy ciosem wali w skroń, zbolałą skroń rozmiażdżą, stłuczą! Rozkołysane w grozy jęk, w ryk rozszalałe dzwony huczą! O, dzwony, dzwony, dzwonów huk! Każdy powietrza nikły atom Zmienił się w wściekły, głośny dzwon i skargi swoje wieści światom. Każdy powietrza atom grzmi, burz rozpętanych szał rozlewa I wrzaskiem tysiąckrotnych ech ryki potworne znów odbrzmiewa! Z każdego dzwonu wali grom! Krew bucha z każdej dzwonu czary! Huk! Nieskończoność dzwonów! Jęk! W krąg bezkres dzwonów! Huk w bezmiary! Wszechświat się cały dzwonem stał, a jam jest sercem tego dzwonu! Olbrzymi dzwon brzeg oparł swój o widnokręgi nieboskłonu. Trącony w ruch, rozchwiany w pęd, rozmachem miota się i ciska, Buja nad chmury, spada w dół, szalona, straszna ma kołyska! Ja, serce dzwonu, pełen trwóg- w spazmie przerażeń oszalałem I w stujęzyczny twardy spiż uderzam okrwawionym ciałem! Błyskawicowym lotem gnam. Pęd dech zapiera, świszcze, smaga! Pruję powietrze jakby grom, uderza w dzwon pierś moją naga... Głuszące ryki! Ostry ból! Rozbite ciało spiż rozdziera! Powrotnym lotem jak wichr gnam. Pęd świszcze, smaga, dech zapiera! Pruję powietrze jakby grom, uderzam w dzwon zbolałą skronią... Głuszące ryki, ostry ból! Rany krwi spiekłej krople ronią. Zbolałe ciało broczy krwią. Padają czarne krwi korale W skłębionych huków ciemny wir, w spiętrzone dzikich szałów fale, W pomroku straszny niecą blask, jakby miotane dla igraszek, Świeciły krwawe oczy w mgle ze starczych wyłupione czaszek. I pędzę, gnam i biję w dzwon, struchlały wśród tych ślepych wzroków, I dzwoni tysiąc nagich rąk, i nie mą dla nich pęt ni oków! Rozkołysane w grozy jęk, w ryk rozszalałe huczą dzwony! Złowieszczy lament dzikich trwóg! Obłęd rozpaczy rozjuszonej! Dławiący w duszy czyha strach! Ogniste walą z chmur pioruny W miedziane szczyty wzniosłych wież! Pomrok zalały krwawe łuny! Bluźnierczej skargi bunt i gniew! Duszonych starców ciężkie skony! Rozkołysane w grozy jęk, w ryk rozszalałe huczą dzwony! Idziemy Idziemy drogą kamienistą, twardą I bezsłoneczny mamy strop nad głową, I piorunowych chmur groźbę złowrogą, I usta śpiewne cichych modlitw mową, Duszę miłością sinych dali hardą I głazy ostre, krwawiące pod nogą. Gdy głaz krwią twojej stopy się ubroczy, Pomnij, że jeszcze są chorzy i ślepce, Dla których nie lśni droga w tajni Synaj. Że ci czuć dano ból dróg, które depce Orszak wybrańców, co samotnie kroczy, Schyl skroń, ucałuj głaz, lecz nie przeklinaj. Przewodniczka Idę z tobą przez ciemnych skał turnie... Wiatr miota Zimnym deszczem... Drżę z trwogi... Ty mnie nie odpędzasz, Bo wiesz, że ja - bezsilny, biedny, słaby nędzarz - Na przewodniczkę swego wziąłem cię żywota... Czyś duszą mą? Czyś moim niecofnionym losem?... Wiedź mnie! Ominiem skały, lodowców gołoledź I przepaści, gdzie serce musi łkać i boleć... Przed rozbiciem ostrzeżesz mnie proroczym głosem... Patrz! Otośmy przybyli na błędne rozstaje... Jak tu straszno... jak dziko... Wiedź mnie w dal, w zacisze... Noc schodzi i rozpaczne całunki rozdaje... Zaciskasz usta... Przemów! Niech twój szept usłyszę Czemu błądzisz przed sobą rękami obiema?... Przebóg! O, przewodniczko, tyś ślepa i niema! Dziwaczny tum W męczarni twórczej, w bolu natężonej mocy Trawiony dzikim ogniem, z obłąkanym czołem, W jeden kolos zlać chciałem nadludzkim mozołem Kształty, barwy i dźwięki mych bezsennych nocy. I niebywały jakiś kościół zbudowałem, Przygniatający groźną potęgą ogromu! Wewnątrz wzniosłem cyklopie posągi, ze złomu Olbrzymich brył wydarte mego dłuta szałem! Na ścianach pędzlem snów swych wypisałem dzieje. Tam męka ma w dziwacznych orgiach barw jaśnieje, A z organów głos płynie moich pieśni ciemnych. Kto tu wejdzie, nie pojmie tych dziwów tajemnych, A ja, co znaczą, odkryć nikomu nie umiem, Bo - twórca - mowy własnej duszy nie rozumiem! Sen nieurodzony Będę tworzył! Rozmachem szaleje mi ramię! Hartownym młotem będzie mi piorun mej siły! Oto szukam olbrzymiej, cyklopowej bryły, By sen mój z ognia wcielić w marmuru odłamie Wybrałem ogrom skalny, głaz ginący w chmurze, Krzyk potęgi zakrzepły w kamienną kolumnę... Bo potrzeba kolosu na me dzieło dumne, Bo sen mój chodzi w świetnej, królewskiej purpurze! Wiem: nikły będzie w głazu skończoność odziany. Nie w ciebie, karla bryło, zaklinać tytany! Nie ma w świecie ogromu godnego mej mocy! Cała ziemia na posąg mego snu za mała!... Uśmiecham się wyniośle... dłoń spada wzdłuż ciała... Hej! śnie nieurodzony, śnie mych wielkich nocy!... Mocarz W kryształowej komnacie na tygrysich skórach Leżę odziany w przepych miękkich, wschodnich tkanin, Ja, bałwochwalca życia, potęgi - poganin - Król rozkochany w słońcu, kwiatach i marmurach. Podnoszę do ust czarę w ametyście rżniętą, Piję na cześć mej mocy, na jej wieczne trwanie! Jeden mój ruch niedbały, a świat nowy wstanie! Wezbrane życie święci we mnie wieczne święto! Nie ma na świecie rzeczy pragnionej przeze mnie. Mam wszystko... Pono są gdzieś ludzie, co tajemnie Trawią się żarem tęsknot... Hej, zwołać ich, raby! Szczęśliwy stać się musi każdy nędzarz słaby! Dam im złoto, klejnoty, kosztowne kobierce I serce moje, wielkie, dobre moje serce! Nadmiar Dusza moja to puchar, co złoto swej treści Przelewa rozpienionym, wezbranym nadmiarem. Dusza moja to wulkan, co ledwo pomieści Lawę prącą swą uwięź pożarnym oparem. Boska to gra - żywioły trzymać na obroży, Rozhukanych szaleństwem rumaków być panem, Chwycić burzę za włosy, spętać - niech się korzy! I władać, jak igraszką, grzmiącym oceanem! Tylko słaby doświadcza czynem swego władztwa. Zbyt wielka jest potęga ma i me bogactwa! Dla ogromu mej mocy w czynie ujścia nie ma. Boska to gra - czuć siły niespożyte, wieczne, Jak snem bezczynu w ciszy śpią bezużyteczne Pod wolą mą, co silną dłoń nad nimi trzyma! Ze zbioru Mistrz Twardowski Pięć śpiewów o czynie (1902) Śpiew piąty (fragment) Prawda jest jedna, choć są prawd tysiące, A każdy swoją ma prawdę jedyną. Patrz pilnie okiem w głębie swe milczące Zwróconym, kędy tajne źródła płyną, Bo nie odgadniesz swem przeczuciem lichem, Jaką ci nagle zjawi się godziną. Chociaż nie błysła jeszcze na twem cichem Błoniu złocistym kwiatem, lada chwila Może wystrzelić cudownym kielichem, Z którego mądrość bladą twarz wychyla. Bo mimo wiedzę twą biedną i marną W najskrytszej toni, którą mrok opyla, Gdzieś zagrzebane w żyzną skibę czarną, Kędyś w pokładach niezbadanych, żywie Dawno przed wieki rzucone jej ziarno. I czas nadejdzie, że patrząc cierpliwie, Dojrzysz ją nagle, jak w północnym cieniu Dostrzegasz gwiazdę na niebiosów niwie, Chociaż jej wzrok twój dotąd w zaślepieniu Nie dostrzegł. Błyśnie tobie, kiedy snami Dobrymi marzysz lub toniesz w cierpieniu, Może gdy dusza twa między gwiazdami Tęsknotą bladą upieszczona leży Lub gdy toń smutku pragniesz zalać łzami. Gdy niespodzianie prawda twa z bezbrzeży Przyjdzie i stanie u twojego boku: Wid niespodziany, nagły nie rozszerzy Strachem zdziwienia źrenicy w twym oku. Bo nie przyleci jak orły rozgwarną Burzą niesione w ognistym obłoku - Z rdzenia twej duszy wykwitnie, gdzie czarną Skibą przykryte, w pomrokach bez świtu Drzemie przed wieki rzucone jej ziarno. Ze zbioru Dzień duszy (1903) Upiór Oni śpią w swoich izbach spokojni jak wczora, A ja biadam i serce mi młotem się tłucze, Bo dziś wieczór zamknąłem świątynię - i klucze Z nieostrożnej mej dłoni wpadły w głąb jeziora... Skroń swą ustroję liściem ogromnym łopucha, Twarz natrę sobie mąką, aby była blada, Ściągnę płaszcz wystrzępiony z żebraczego dziada I pójdę między ludzi, w świat... udawać ducha... Wiatr mi podarty łachman wydmie niby skrzydło Nietoperza... W milczeniu północy ponurem Będę pod ciche chaty skradał się, kosturem Bijąc w uśpione okna, jak trupie straszydło... Przerażę ich! Niech wyją i krzyczą na trwogę, Bylem zgłuszył swe serce, co tłucze się młotem!... Niech ich skroń także zwilży się śmiertelnym potem! Niech nie śpią tak spokojnie, gdy ja spać nie mogę... Deszcz jesienny O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny, Dżdżu krople padają i tłuką w me okno... Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną I światła szarego blask sączy się senny... O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny... Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze Na próżno czekały na słońca oblicze... W dal poszły przez chmurną pustynię piaszczystą, W dal ciemną, bezkresną, w dal szarą i mglistą... Odziane w łachmany szat czarnej żałoby Szukają ustronia na ciche swe groby, A smutek cień kładzie na licu ich młodem... Powolnym i długim wśród dżdżu korowodem W dal idą na smutek i życie tułacze, A z oczu im lecą łzy... Rozpacz tak płacze... To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny, Dżdżu krople padają i tłuką w me okno... Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną I światła szarego blask sączy się senny... O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny... Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny... Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny... Ktoś umarł... Kto? Próżno w pamięci swej grzebię... Ktoś drogi... wszak byłem na jakimś pogrzebie... Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło. Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło, Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić chce próżno... Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną... Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą... Spaliły się dzieci... Jak ludzie w krąg płaczą... To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny, Dżdżu krople padają i tłuką w me okno... Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną I światła szarego blask sączy się senny... O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny... Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie I zmienił go w straszną, okropną pustelnię... Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem I kwiaty kwitnące przysypał popiołem, Trawniki zarzucił bryłami kamienia I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia... Aż strwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu Położył się na tym kamiennym pustkowiu, By w piersi łkające przytłumić rozpacze I smutków potwornych płomienne łzy płacze... To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny, Dżdżu krople padają i tłuką w me okno... Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną I światła szarego blask sączy się senny... O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny... Wędrówka wesołego pielgrzyma Jest w dali miasto tajne, skryte w mgle, W wieńcu ogrodów wiecznej, złotej wiosny Idę ku niemu przez mroki i dżdże, A krok mój lekki i śpiew mój radosny. Choć droga żmudna, uciążliwy szlak, Żądze wędrówki ku niemu nie zginą, Póki choć jeden szczyty kocha ptak, Póki choć jedna łódź płynie głębiną. Na brudnych strzępach poszarpanych chmur Żegluje głucha, ziewająca nuda I popiół strąca z swych obmokłych piór... W rozciekłe błoto rozlewa się gruda. Niebo roztapia szary smutek swój W kałużach... Wierzba garbata przy płocie Chłostana wichrem skarży się na znój, Jęcząc pieśń słotną o chorej tęsknocie. Zmokłe topole w dal wloką się - hen... Czasem poruszą zaspanymi czoły, Kroplami strząsną z siebie słotny sen Szepcąc: "Świat płacze... Czemuś ty wesoły?..." A ja radosny, nowy rzucam śpiew: Zawsze-m wesoły i nic mnie nie smęci. Niewdzięcznik bolom jestem... Znam ich gniew, Lecz im nie daję wdzięczności pamięci Odkąd mi człowiek, jako bratu brat, W twarz patrzy, ledwo ćwierć wieku czas znaczy Jak śmiać się - biczem nauczył mnie świat! Przeto wesoły mój żywot tułaczy... Dalekie miasto gdzieś o tysiąc staj Leży... Już długo wędruję ku niemu... Co dzień przebiegam jakiś nowy kraj Nieznany, jako ja sobie samemu... Wytrwale zdążam i krzepki mój chód... Cóż bardziej nęci nad miasto nieznane? Może u jego jutro stanę wrót Olśniony dziwem - albo i nie stanę. - I posłyszała mej beztroski pieśń Smutna, zmęczona trudem dróg niewiasta... Litością piersi jej wezbrała cieśń: "Wstrzymaj się! Nie ma tam żadnego miasta! Wracam z odległych, tam gdzie zdążasz, stron... Lecz wszędzie pustka, chwast ugor zarasta... Wszędzie tam głusza, słota, lęk i zgon... Tam nigdzie nie ma tajemnego miasta." A jam jej starą ucałował dłoń: Radość mi niosą słowa twe z łez zwite. Gdyby to miasto kto znał, szedłbym-ż doń? Dążę doń przeto, że jest nie odkryte. Nie płacz, że próżno szał gna mię jak liść... Jam rad, że ludzie tam jeszcze nie byli. Mnie ono dotąd czeka... Mam gdzie iść... Bóg spłać wieść twoją, daną w dobrej chwili! Niewiasta leje siwe perły łez: "Szał wieczny twoim zdradnym przyjacielem! A gdy, nim dojdziesz, przyjdzie zgon i kres?" Hej! I to miasto nie jest moim celem! Każdy sam sobie ciągle jeno śni, Przeżywa swoją własną baśń o sobie... Im piękniej złoci mi się cel mych dni, Tym większym drogę swą urokiem zdobię! Tutaj w krąg błoto i słota, i dżdże... Tam cuda, chociaż niewidne i mgliste. A jeśli nie ma miasta, ja je śnię! I to jest zdobycz moja - te sny czyste! Niewiasta biada: "Lecz to jeno cień, A tu jest prawda, ślepcze najbiedniejszy!" Matko! Szczęśliwszy jednak mój jest dzień! Wasz świat prawdziwy, ale mój - piękniejszy! I przeto idę w miasto skryte w mgle, Pośród ogrodów wiecznej złotej wiosny... Idę ku niemu przez mroki i dżdże, A krok mój lekki i śpiew mój radosny... Że mi na oczach sen mój złoty lśni, Przeto pieśń moja nie jęczy w żałobie... Każdy sam siebie ciągle jeno śni, Przeżywa swoją własną baśń o sobie... Odjazd w marzenie Dzwoń, serce moje, na odjazd od brzegów! Uczep się rudych włosów błyskawicy! Czeka cię tysiąc śródgwiezdnych noclegów I nieistnienie kresu ni granicy! Tylem ja wyśnił oślepień, mamideł, Takie szaleństwo przygód, piękno grozy, Że cały zdałem się wichurom skrzydeł I zdjąłem trafom zwalczonym powrozy! Każdy mój dzień był do odjazdów gotów W kraj, co się "Gdzie bądź, byle w bezkres" zowie Bom jest bajeczny ptak dalekich lotów I wiecznie cuda nieuchwytne łowię! Dzikie marzenie, orlica drapieżna, W szpony mnie chwyta! Szczęśliw, żegnam lądy! Toń obietnicą śmieje się bezbrzeżna, Sto przygód knują już zdradzieckie prądy! O, wciąż okrążać nieznane wybrzeża! Nigdy do portu! Nigdy do przystani! Jak cudnie morze gniewem swym uderza, Jak dzielnie smaga łódź wściekłość otchłani! Jak wał wód kipi rozpienionym grzbietem, Jak huczą głębin zawrotne ogromy! Ciszom pogarda moja jest odwetem, A wielbię wirów zdrady i wyłomy! Morze rozpęka rozziewem zachłannym, Grzmi rozpęd wichrów w fal podniebne skoki! Pięście bałwanów zamachem orkannym Druzgocą w wodzie odbite obłoki! Na morze, kędy burza szał swój toczy, Pędź, serce moje, najszczęśliwsze z zbiegów, W dal, bez powrotu, naprzód, poza oczy! Tyle cię czeka śródgwiezdnych noclegów! Pędź, me marzenie, nigdy niepoprawne, Nieuleczalne, zepsute, wybredne! Bo co najcudniej nam we śnie jest jawne, Dzisiaj nam wykraść chce spełnienie biedne! Wyśnionych, naszych własnych światów czystość Wąż wcieleń chwycić chce w swoje pierścienie! Chce nam je unieść aż gdzieś - w rzeczywistość! Pędź, serce, bo me sny ściga spełnienie! Spełnienie czyha na sny moje zgubnie, By w dotykalny kształt wtłoczyć ich wieczność! Białe snów szczęście kocha samolubnie Dziewiczą, czystą swą bezużyteczność! Tylko duch słaby, by wierzyć w sny swoje, Musi je dłoni dotknięciem uderzyć... Ja niemożności nieziszczalne roję, Bowiem w to umiem wierzyć, w co chcę wierzyć! Jam niegdyś w gwiazdy nie wierzył na niebie, Bo przewyższały mą siłę zbyt niską... Lecz gdy marzeniem wybiegłem nad siebie I gwiazdy, odtąd już wierzę we wszystko! Wie podejrzliwa wiecznie ma nadzieja, Że życie chwyta sny, jak sidło ptaki... O, niech mnie wieczna złuda wykoleja Z torów stałości w niepewności szlaki! Pośród rozbujań oceanów grzmiących Jedną modlitwą witam każdy ranek: Proszę o szczęście nieprzewidujących! Tych czeka wiecznie tysiąc niespodzianek! A rzeczywistość moje sny zdobywa! Ja jej zuchwałą wciąż wydaję bitwę, A potem pierzcham i oddal mnie skrywa, Bo kocham ciągłą pogoń i gonitwę! Zwodniczość zmienna, niewierna, niestała, Co nowych przygód wciąż grozi rozruchem, Jest najwierniejszym (bowiem nie jest z ciała), Niezmiennym moim, niezawodnym druhem. Uchodź, śnie, z życia pijanego nudą, Uciekaj w dale bez kresu i końca! Zamieniać siebie wiecznie z każdą złudą To żyć dzień każdy w skrach nowego słońca! Mknę w szczęście zgiełku sprzeczne w sobie swarnie, Niepokojone wciąż zmian kołowrotem, A kiedy widzę już port i latarnię, Znów łódź odwracam na głębię z powrotem! Wiecznie się mijam na doczesnych drogach, By aż w wieczności odnaleźć swą duszę... Skończoność znajdzie duch na ziemskich progach... Dlatego wiecznie siebie szukać muszę!... Więc mi odsuwaj, śnie, cel jak najdalej! Nie daj się spotkać z kresem ni granicą! O, jakim cudem jest życie na fali, Jedną ogromną, ciągłą obietnicą! Uchodź! Wyzywaj losy, kuś przygody! Czeka cię tysiąc śródgwiezdnych noclegów! Tysiąc dni wolnych na bezkresach wody! Dzwoń, serce moje, na odjazd od brzegów! Dzień pracy I Że zapracować sobie potrzeba pogodę I ciszę jasną, ucz się - duszo - od wsi cichych, Od starych krzywych pługów i lepianek lichych, Co kryją już dziesiąte pokolenia młode. Bo ich starości mądrość dostojna jest złotem. A że kto ziemi wiernym być umiał, ten boży: Niech ci chłop namuloną dłoń na czole złoży I pomaże cię świętym utrudzenia potem. I ślubuj twardej pracy wieczne niewolnictwo, Co nie jest jarzmem, jeno dumą i nadzieją Na szczęsne, zasłużone spoczynku dziedzictwo. A kiedy w bezczynności znużenia zadrzemiesz, Przyśni ci się i pracę przypomni ci lemiesz, Boś jest z tych, którzy dzieło ukończyć umieją. II Błogosławiona cisza wieczornej godziny, Gdy już ustają trudem znużone ramiona, Gdy pod ciężarem snopów skrzypią wozów dzwona, A koła żłobią bruzdy głębokie wśród gliny; Gdy jutra czeka zwleczon z szopy pług i brona. I ciemnymi skrzydłami wiać przestają młyny, Gdy syte bydło pędzą do obór dziewczyny, A krowy mają mlekiem brzemienne wymiona. Wtedy nagrodę bierze każdy trud człowieczy, Ziemia swą wdzięczność daje za znój ludzkiej pieczy. - Kto pracował w winnicy, nie jest bez zapłaty. Wtedy bezczynna dusza moja krzepi ręce Na twardy trud i marzy dożynkowe wieńce I jakiejś wielkiej pracy zbiór bujny, bogaty. III W żywiczną zieleń sosen swojej biednej strzesze Stroję czoło, choć krzywa, zapadła i chroma. W wnętrzu jej rozścielona rozzłoci ją słoma, Ściany jej polnych kwiatów woniami owieszę. Dusza ma w dom swój wraca z błąkań, a w uciesze, Bo z plonem cierpliwego dnia pracy. Rękoma Zakrywa zawstydzone oczy, bo się sroma, Że tak nieufnie wiodła na rolę lemiesze, Prowadzą ją mych tęsknot swaty dziewosłębie. Znużona szczęściem pracy wiedzie w dom najcichsze, Pogodne dziecię - radość - chwil dobrych podrzutka. I jak kmieć po roboczym dniu na chaty zrębie Siada patrząc z pogodą, jak poradnia krótka A pilna złotym ziarnem napełnia jej spichrze. IV Może kiedyś po długich dniach cierpliwej pracy, Otworzywszy szeroko swej chaty zawory, Patrzeć będę na pełne stodoły, obory, Z sercem pogodnym, kornym, jak pańscy prostacy. I kiedy słońce chować będzie się za lasy, Zwołam was wszystkich do mnie, tu przed wrota moje: Łaknącego nakarmię, spragnionych napoję I otworzę przed wami wszystkie swe zapasy. I błogosławić będę każdemu, kto wchodzi Pod dach mój z prośbą. Bierzcie! Dla was pracowałem! A kto beze mnie bierze, nie jest mi jak złodziej! Mnie starczy dobre słowo od was i kęs chleba. Jam szczęśliw, żem nauczon przestawać na małem I że mi tych dobytków wszystkich nie potrzeba. V A kiedy Bóg dopuści i grad przyjdzie z tuczą I pościna przedwcześnie bezlitosną kosą Zielone żyto, owies, pszenicę i proso, Choć trzy dni o pogodę lud łka, dzwony huczą: Wtedy z pokorą, której gniewy Pańskie uczą, Opuszczę chatę, nędzarz, w łachmanach i boso, Sławiąc Pana, że kośbę mi wziął złotokłosą, Całą nadzieję moją, synowską i wnuczą. I u chat ludzi dobrej woli, gdzieś na progu, Pokłonię się, powitam cicho: "Sława Bogu", I będę żebrał chleba litosnych sąsiadów; A gdy zelżywe słowo cisną mej siwiźnie, Pójdę dalej, pogodny, modląc się za bliźnie, By Bóg ich strzegł od ognia, zarazy i gradów. Ze zbioru Ptakom niebieskim (1905) Dzieciństwo Poezja starych studni, zepsutych zegarów, Strychu i niemych skrzypiec pękniętych bez grajka, Zżółkła księga, gdzie uschła niezapominajka Drzemie - były dzieciństwu memu lasem czarów... Zbierałem zardzewiałe, stare klucze... Bajka Szeptała mi, że klucz jest dziwnym darem darów, Że otworzy mi zamki skryte w tajny parów, Gdzie wejdę - blady książę z obrazu Van Dycka. Motyle-m potem zbierał, magicznej latarki Cuda wywoływałem na ściennej tapecie I gromadziłem długi czas pocztowe marki... Bo było to jak podróż szalona po świecie, Pełne przygód odjazdy w wszystkie świata częście... Sen słodki, niedorzeczny, jak szczęście... jak szczęście... Matka Jagodna Matka Jagodna, Panienka Maryja, Która owocnym, rodnym drzewom sprzyja, Chodzi po sadzie kwitnącym i śpiewa, Pocałunkami budząc w wiosnę drzewa. Gdzie gałąź ruszy ustami miłośnie, Już pąk kwiatami patrzy w serce wiośnie, Czerwienią wargi zapłoniony młodej, Co wróży płody, osłody, jagody. Nocą wieśniaczki jej śpiew słyszą we śnie, Wieść, aby jagód nie jadły przedwcześnie: Każdą jagodę z ust matce odjętą Da zmarłym dziatkom Panna w jagód święto... Święto Jagodne!... W grze słońca rozpylnej Nieboskłon, ziemi błękitem przychylny, Patrzy, jak Panna biel szat swych rozwiewa, Chodzi po sadzie kwitnącym i śpiewa... Tajemnica fali Z dala, znad wodnej, nieprzejrzanej głębi, Płynę zdyszana i wicher mnie kłębi. Ach! wyczerpana wracam i znużona, By paść brzegowi w kwieciste ramiona. Nie miały na czym odpocząć me usta, Nie kryje wodnic białych topiel pusta, Z dawna po toni nie pływają statki, Cisza śpi drętwa na bezbrzeży gładkiej. Z dziką tęsknotą w pierś wbijam się brzegu, Lecz brzeg odtrąca mnie w powrót, do biegu Tam, skąd szalona biegłam dniem i nocą I dokąd wracać muszę... po co? po co? Ha! ha! Odbijam! Lecz powrócę znowu W kłamstwie mojego za szczęściem połowu! Odpływam, aby wśród tęsknot obłędu Nabrać sił nowych, dzikszego rozpędu! Kłamstwem jest głucha ma żądza miłosna. Śmiechem mi brzegów kwiecistość i wiosna! Dla nieznużonej, wieczyście tułaczej Nie masz mi brzegu, co spoczynek znaczy! Kłamię wpijając usta swe w szczeliny Brzeżne, że szukam snu, szczęścia godziny! Szał mój brzeg kąsa, rwie, gryzie i porze! Rozszerzam morze swe, rozszerzam morze! Sonet szalony Włóczęga, król gościńców, pijak słońca wieczny, Zwycięzca słotnych wichrów, burz i niepogody, Lecę w prześcigi z dalą i złudą w zawody, Niewierny wszystkim prawdom i sam z sobą sprzeczny. Pod gwiezdnym niebem w polu rozkładam gospody. Snem i płaszczem nakryty, śpię wszędzie bezpieczny. U głowy mej zatknięty kij, jak krzew jabłeczny, Rodzi mi kwiat marzenia i owoc swobody. Lekkomyślność śpi ze mną, płocha weselnica, Sakwę, gdziem mądrość chował, przedarła psotnica... W drodze szczęśliwie-m zgubił swą mądrość znużoną. Proszę cię, duszo moja, bądźże mi szaloną, Bo ukradłem nadzieję gdzieś w karczmie przydrożnej! Ciesz się zgubą! Niech będzie przeklęty ostrożny! Ballada druga Straszne widzenie nocne! Bóg nas miej w swej pieczy! Tłum wył: "Spełniony sen nasz i cel naszych dróg!" Wszystko im się skończyło... Biedny szał człowieczy!... Zebrali swoich łanów żniwne plony w stóg... Do śmierci opatrzyli wszelki spichrz i bróg... Oszczędność odmierzyła im zapas zwyczajny Na każdy dzień... Jeść będzie spokojnie syn, wnuk... Niech gardzi sytym szczęściem, kto nie jest sprzedajny!... Precz, chorobo dosytu, z której nic nie leczy! Zabiegliwość wycięła wszelki las, dąb, buk, By drzewa grom nie spalił, co puszcze kaleczy, Nie strzaskał bez użytku wichr dmący w burz róg... Na opał poszła biała tarnina i głóg... Odarty z nieużytku kwiecia - smug rodzajny... Zasób dozgonny... Nikt już nie zasieje włók... Niech gardzi sytym szczęściem, kto nie jest sprzedajny! My, jeśli tańczyć mamy, tańczmy wśród stu mieczy! Gdy spać, to niebezpiecznie, nad bezdnią, bez trwóg! Cieszyć się wszystkim, czemu kto inny złorzeczy, A jeżeli napinać, to najcięższy łuk! A gdy żyjesz bez troski, to zaciągnij dług Na jak największą lichwę! Kruszec złotodajny Rzuć w cudze ręce, choć go twój wyorze pług... Niech gardzi sytym szczęściem, kto nie jest sprzedajny! Przesłanie: Kochanko! Dziś do ciebie przyjdę... Bądź bez sług... Gdy szczęście za mną przyjdzie, niech wstrzyma krok tajny Za drzwiami, podsłuchując... Wzbroń mu wejść przez próg... Niech gardzi sytym szczęściem, kto nie jest sprzedajny... Ballada trzecia Dzień mnie ni noc nie widzi w domowej pieleszy, Bo wędruję w daleki jak dzieciństwo świat... Gdy zbliżam się, dokładam sobie drogi pieszej! Kocham trud zdobywania! Rów, który i gad Przepełznie, przeskakuję w miejscu pełnym zdrad, Gdzie najszerszy a ziemia usuwa się nodze... To zyskam, że nie dojdę ani za sto lat... Ja tylko śmierci pięknej pragnę: umrzeć w drodze!... Przepłacam, gdy kupuję coś... Na przekór rzeszy Trwonię i marnotrawię bez targów i zwad. Lubię mieć gwóźdź cenniejszy od setki lemieszy... Że na wartości zyska rzecz, przepłacam rad... Rozrzutność daje cenę nabytkom miast strat... Marnotrawstwo to skąpiec mych skrzyń... Nie śpię w trwodze, Bo co złodziej mi skradnie, strzec będzie jak brat... Ja tylko śmierci pięknej pragnę: umrzeć w drodze!... W sad, który-m rzucił, złodziej wszedł... Lecz mu rozgrzeszy Gorycz sumienia - jabłek mych słodyczą - sad... I nawet śmiercią moją mój wróg się ucieszy, Co mi kilkakroć próżno sypał w strawę jad... Zagarnie łan mój... Będzie żniwo dla stu chat, Nie dbam, komu... Miecz, który-m wykuł, śmierci swat, Wpadnie w dłoń, nie dbam, czyją... Spełni to, w co godzę: Zdobędzie nowe kraje i narzuci ład... Ja tylko śmierci pięknej pragnę: umrzeć w drodze! Przesłanie: Przyjacielu nieznany! Poznasz mnie ze szat. Wyznam ci: mam przy sobie skarb, bez broni chodzę... Jeśli mnie spotkasz, nożem dźgnij w pierś... Zatrzesz ślad... Ja tylko śmierci pięknej pragnę: umrzeć w drodze... Dzień dzisiejszy Jakaż nam przyszłość?... Jakaż nasza droga?... Zachód krwią spłynął... mrok smutkiem się ścieli... Ktoś się z rozpaczy zaparł swego Boga I potępieni są wszyscy anieli... Szatani serca swe rozpaczą jedzą, Piekło swe krwawym oplwali urągiem... Bóg się przeraził swoją własną wiedzą, Czołem uderzył przed strachu posągiem... I wszechmoc swoją podeptał szalenie, Wieczność swą cisnął w czarny mrok nicości. Chrystus w swe własne zwątpił odkupienie I nie mógł w sercu swym znaleźć miłości... Poszedł u ludzi żebrać sił, otuchy - Ucznie rzucali sieci na jeziorze, Lecz go nie chciały poznać dawne druhy, Szyderstwo jego cisnąwszy pokorze... Matka Bolesna, w obłędzie zgubiona, Dla Syna miała twarz kamienną, głuchą, A Magdalena, rozpuście wrócona, Poszła frymarczyć pokutą i skruchą... W gospodzie dzwonią srebrniki na ławie I pełna wina rozpienia się czasza, A Jan skroń w niecnej zastygłą niesławie Miłośnie oparł na piersi Judasza... I ujrzał Chrystus zaparcie i zdradę, W niewiarę rzucił swe daremne trudy, Gorzkimi łzami zwilżył lica blade I beznadziejny - poszedł... zbawiać ludy... Czarna godzina Zbudzone z snów, wśród chmurnej czoła niepogody, Myśli me w głębie schodzą jak kamienne schody... Ach, wiem... Wielu umarłych było w moim domu, Lecz ich kazałem nocą wynieść po kryjomu... A rano tłumy bladych ludzi były u mnie. Krzycząc kazali płakać mi po każdej trumnie, A kiedym gorzko płakał, płakali nade mną I zatrzasnąwszy wrota odeszli w noc ciemną... Chodź, duszo, z tego domu za ową czeredą... Krzyż biały ktoś nakreślił na czarnych drzwiach kredą... Patrz... Żałobną chorągiew zatknięto na dachu, Kruki spłoszone z drzew się porwały w przestrachu... Nie patrz tak w okna domu z rozpaczy bezsiłą... Zbyt wiele się tam śniło, o, Boże, jak śniło! Chodźmy stąd, a nie mówmy o trupów pogrzebie... O, duszo ma, z nas dwojga ktoś przeżył, dziś siebie... Otchłań kusząca A kiedy siedząc nad nieznaną głębią, Gdzie porzucono nas skutych w łańcuchy Na braci-m spojrzał źrenicą jastrzębią: Ze snu budzili się z ciężkimi ruchy I w mrok nieznanej otchłani patrzali... Ale nikt nie śmiał przerwać ciszy głuchej. Jeno najmłodsi między nami spali, Ale trzymali się przez sen za ręce. Nikt nie znał bezdni, lecz wszyscy się bali. Długo siedzieliśmy w bezradnej męce, Minęły pełnie księżyca i nowie - Aż rzekł brat jeden: "Oto się poświęcę..." A nam włos zgrozą posiwiał na głowie - Lecz całowaliśmy go na żegnanie... Niech się tęsknota o strasznym dnie dowie!... I jął posuwać się brat na kolanie Nad brzeg przepaści... aż legł nad krawędzie I spadł! Pożarły go czarne otchłanie! A my krzyknęliśmy: "Tchórz!" - straszne sędzie, Cześć jego łamiąc nad nim jako miecze - "Zawrót go chwycił i strącił w obłędzie!" W gniewie brat drugi wstał... nad głąb się wlecze... Nad brzeg się zbliża... już wzrokiem dna sięga... - Wtedy zginęło drugie życie człecze... I zginął trzeci, dziesiąty... Potęga Okropna bezdna wciąga i porywa! Wówczas związała nas święta przysięga: Że nigdy więcej żadna dusza żywa Nie spojrzy w otchłań zabójczą, co nęci! Brat brata dzierżył za kajdan ogniwa... W ciszy płakaliśmy druhów dziesięci, Siedząc nad głębią, zbici w trwożnym stłoku, Aż sen nas zmorzył łaską niepamięci... Lecz gdym się zbudził, ujrzałem wśród mroku, Jak gwałcąc nakaz, który ślub nam zadał, Z dziką, obłędną ciekawością w oku Nad straszną krawędź nowy brat się skradał... O radosnej ojczyźnie Jest nas ogromna, cicha, przedziwna rodzina, Gromada obłąkańców z mrocznymi oczami, Co się porozumiewa tajnymi znakami, W których się zamilczenia głębia dopomina. Nie znamy jedni drugich z nazwisk ani twarzy, Jednak mamy o sobie przeczucia i wieści. Majaczymy po nocach słowa dziwnej treści, Szepcząc przez sen imiona sławnych marynarzy... Bo sen nasz na obłędnej tęsknoty wezgłowiu To żegluga po morzach, podróże w odkrycie... Myśli, jak statki w porcie, w ciągłym pogotowiu Czekają hasła w odjazd: na życie w zachwycie! Dusza nasza, jak mapa stara i pobladła, Wróży dziwy każdemu naszych zbudzeń ranu, Zdobycz i niespodzianki - i spod wód zwierciadła Dźwiga wyspy, zielone gwiazdy oceanu... Wiosło, śmiałków rzemiosło, niesie w coraz inne Lądy, gdzie są zaciszne jak miłość ogrody, Gdzie ptaki są radosne jak lata dziecinne, Stawy jak baśnie, groty jak straszne przygody, Węże skrzące jak skarbce królewskie pod ziemią, Muszle jak dna morskiego - w słońcu - zadziwienia, A w olśnieniu południa szczęściem złote drzemią Drzewa-sny, drzewa-śpiewy, drzewa-pozdrowienia... Łódź przybija... Woniami witają przybysza Kwiaty piękne jak dziewcząt najsłodsze imiona. Błękity nieba słońcem błogosławi cisza Pełna duszy Kolumba i snów Robinsona. O dorobku pielgrzymki Na beznadziejny bolów ból skazany: Szukanie szczęścia - wędrowiec tułaczy, W sioło, w rodzinnej chaty wracam ściany. Gromadka wiejskich dzieci mnie osaczy... Próżno szukają spojrzeniem nieśmiałem Gościńców w pustej mej sakwie żebraczej... Ojciec mnie pyta: "Cóżeś począł z całem Życiem? Czyś znalazł gdzie szczęście wśród drogi?" Milczałem patrząc w ziemię i płakałem... A matka pyta: "Czy wnosisz skarb w progi?" "Matko! Skarb w sercu mam... Losom zań dzięki... Żyłem wzgardzony i jestem ubogi..." "Coś czynił?" - pyta siostra ma. - "Piosenki Śpiewałem proste... To tak, jakbym rzeszy - Pielgrzymów stopy mył ranne z udręki..." "Czyś zdobył prawdę choć - brat pytać śpieszy - By mogły dusze omdlałe nią ożyć?" "O, bracie! Prawdą jest, co duszę cieszy... By dzieci, kobiet i chorych nie trwożyć, Uczyłem, że się bóstwo narodziło... "Nie ma go" - mówisz? - Uwierzyć to stworzyć... Uczę, że piękną i dobrą jest siłą Życie... "Kłam!" - wołasz i w twarz mnie-ś uderzył? Przecie sam chciałbyś, by to prawdą było... O, nie broń, abym między ludźmi szerzył, Naukę, którą ma tęsknota śpiewa - I tak nikt moim słowom nie uwierzył... Nie dla przechodniów cień rzucają drzewa Stojące w słońcu..." Ze zbioru Gałąź kwitnąca (1908) Przedśpiew Czciciel gwiazd i mądrości, miłośnik ogrodów, Wyznawca snów i piękna i uczestnik godów, Na które swych wybrańców sprasza sztuka boska: Znam gorycz i zawody, wiem, co ból i troska, Złuda miłości, zwątpień mrok, tęsknot rozbicia, A jednak śpiewać będę wam pochwałę życia - Bo żyłem długo w górach i mieszkałem w lasach. Pamięcią swe dni chmurne i dni w słońca krasach Przechodzę, jakby jakieś wielkie, dziwne miasta, Z myślą ciężką, jak z dzbanem na głowie niewiasta, A dzban wino ukrywa i łzy w swojej cieśni. Kochałem i wiem teraz, skąd się rodzą pieśni; Widziałem konających w nadziejnej otusze I kobiety przy studniach brzemienne, jak grusze; Szedłem przez pola żniwne i mogilne kopce, Żyłem i z rzeczy ludzkich nic nie jest mi obce. Przeto myśli me, które stoją przy mnie w radzie, Choć smutne, są pogodne jako starce w sadzie. I uczę miłowania, radości w uśmiechu, W łzach widzieć słodycz smutną, dobroć chorą w grzechu, I pochwalam tajń życia w pieśni i w milczeniu, Pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu. Wieści morza W dzień biały morze śpiewa, szepce i szeleści, Samemu sobie jeno gwarząc opowieści. Kto się w nie wsłucha, słyszy w jego dziwnym szumie Dalekie, tajne głosy, których nie rozumie. Ale po nocy ciemnej, wśród pomrocznej głuszy Morze prawi wybranym o swej wielkiej duszy. I kto w swej piersi prawdom nieznanym nie przeczy, Umiejąc słuchać głosów niewidzialnych rzeczy, I samotnością łaskę swej jawie wysłuży, Temu morze się zwierza, wieści, z duszy wróży, Iż, utopiony sercem w oszołomnej pieśni, W zachwycie najpiękniejszą bezsenną noc prześni. A gdy upojonemu wiedzą w morskim wietrze Z oczarowań zawrotnych powieki świt przetrze, Co złotą obietnicą słońca się uśmiecha: Ujrzy, jak łowiąc nocy pierzchającej echa Wypływają z dniejących wód tajnej głębiny W sen o pieśni Ariona wsłuchane delfiny. W ruinach świątyni Czym zbłądził między swojej świątyni kolumny, Których czołom czas stary odebrał trud dumny Dźwigania nade mną pował pod niebo Hellady? Kto wwiódł mnie tu szyderczo, abym, gniewny, blady, Na gruzach swej świątyni, padłej w chwastów sploty, Czuł - zbudzony - przedwieczną boskość swej istoty, A stał tak bez wielkości, godnej mieć świątnicę? Jakie me boskie imię było? Jakie lice? Nie pomnę już. Zbyt długo musiałem pić z Lety. I nie wiem, jakie gaje i świętych gór grzbiety Dźwigały me posągi tam, gdzie dziś przeciwne Losy niepamięć szczepią i gaje oliwne, Ni wiem, kto z nieśmiertelnych był mi tajnym wrogiem, Gdym był swych snów pogańskich strąconym dziś bogiem. Moriturus Mający umrzeć witam cię, wielki cezarze, Dumnym skinieniem dłoni! W szmerze i rozgwarze Podziwu wśród orszaku zasiadłeś i jeno Okrzyki na twą chwałę wstrząsają areną Za zgotowane tłumom zapaśne igrzyska. Oliwą namaszczone ciało me połyska, Otoczone w krąg twarzy niecierpliwych murem, Co pieszczą oczy gibkich mych członków marmurem I w młodzieńczym mym ciele bez skaz i przepaski Zgadują przyszłe rany, co sczerwienią piaski. Wypuść, władco, z zwierzyńców swych lwy i tygrysy! Jedno słońce oświeca wawrzyn i cyprysy: Zbrzydło mi już zwyciężać zwierzę, z którym walczę Krótkim mieczem, i zwierzę w tłumie bałwochwalcze, Zbyt podłe, by nędznego twojej krwi szkarłatu Dodać spełzłej purpurze twego majestatu. Otwórz zwierzyńce swoje dzikie, bo mi spieszno Dać tej zgrai z krwi mojej biesiadę ucieszną: Bo przez kły i pazury podarty na ćwierci, Wydrę ci, tchórzu śmierci, podziw dla mej śmierci I w nim pierwszy raz zrównam cezara i tłumy! I wszystkie orły twojej cezarycznej dumy, Co na skrzydłach swych niosły Nike twych legionów, Wypuszczą twą purpurę ze spiżowych szponów, Odlecą precz od ciebie, rozpierzchną się w dali, Ze wstydu - który niechaj na wieki cię pali! - Że pod władztwem twym, kędy dnie duszom się tracą, Ten, który umiał konać, skonać nie miał za co! Maska komiczna Od wieków wmurowana na amfiteatrze, Z uśmiechem na szeregi kamiennych ław patrzę Słysząc w ich opuszczeniu, jak szum w starej muszli, Zamarłe przerażenie widzów, co stąd uszli W trwodze przed grozą gestów i krzykiem patosu Sztuki odsłaniającej tajemną głąb losu. Przeszły tu tłumy widzów, ciąg pokoleń długi, Co duszami, jak łany pod orzące pługi, Litości poddawały się i przerażeniu, By w nieodgadłe oczy spojrzeć przeznaczeniu. Pierzchli w trwodze, ujrzawszy poza pięknolicość Pogodnych kształtów skryte milczenie i nicość, Życie, które zrzuciwszy maski i koturny Jest biedniejsze niż popiół wyrzucony z urny. Lecz ja, choć przewaliły się tu żądz pożogi, Druzgotane tytany, bolejące bogi, Skrytobójczych Atrydów purpurowe dzieje: Ja jedna pozostałam i jedna się śmieję. I choćbyś zszedł kolejno świata strony cztery, Wiedz, jedynie mój uśmiech na ziemi jest szczery, Chociaż pnącze różane czoła mi nie plotą. Oczy me, nieśmiertelną dotknięte ślepotą, Nie mogły nic utracić. Choć wszystko przeminie, Oczom, co nie widziały nic, nic nie zaginie! Mnie jednej ukochania czarodziejskie właście Nie mogły w oczach padać na wieki w przepaście. Choć wiatry wieść roznoszą, że dawno runęło Nieopłakane wieków olimpijskich dzieło, I choć laur po nim szumi żalem, że nie wieńczy Efeba zwycięskiego w dzielności młodzieńczej: Jednak mnie, którą także ten świat z swego łona Wydał w natchnionym szale, mnie jest oszczędzona Prośba, najokrutniejszej z mąk, nadziei siostra, Co próżno przebić niebo chce jak strzała ostra, A wśród wiecznie daremnej, głuchej kona skargi: Oczy moje są puste i bez głosu wargi... Hora tańcząca Dzięki za tę godzinę, gdyś, mych ócz tęsknicą Uproszona, tańczyła dla mnie, tanecznico, Rozwiewając w krąg barwne swe szaty i wstążki. Piękna! Snadź podpatrzyłaś brązowe posążki, Rozpieszczając w przegięciach swoje członki smagłe W ruchy mdlejąco-żądne, ociągliwie-nagłe. Lekko tykając ziemi drobną stopą bosą, Zdawałaś się, że wichry jako mgłę cię niosą; Szum twych szat, w którym szeptał szmer całunków słodki, Owiewał cię, jak brzękiem pszczoły brzęczyzłotki Ścigające wieśniaczkę biegnącą wśród uli; Podrzucane, trzaskały na białej koszuli Paciorki naszyjnika, a za każdym zwrotem Jak kwiat się rozwijała suknia twoja lotem; Gdyś przechylała głowę, w uszach twych pierścienie Dzwoniły o naszyte u ramion kamienie I woniał ciężar włosów twych ujętych w węzły, Jakby w nich dusze wszystkich ogrodów uwięzły. - Tan giął cię: tak się las gnie wonny, dziki, młody, Jako twe ciało gibkiej i leśnej urody; Tańczyły w tobie morza niecierpliwe fale, Całunki pian na czoło wieszające skale; Tańczyły w tobie ognie w wichrach rozkochane, Szały krwi, parne noce w pragnieniach niespane; Tańczyły niezrodzonych uścisków oploty, Rozdrgane pożądaniem obłędnej pieszczoty. Kołys twych biódr, twych członków kręgi nieprzytomne Łkały prośbą o noce rozkoszą ogromne; Niósł cię zawrót, przeczucie odurzeń, zachwytów, A lot pętała rozpacz wszystkich niedosytów I tan opadał w ruchy gniewne, mściwe, harde... Piersi twe, krzepkie, jędrne, wyniosłe i twarde, Wznosiły się w zielonej uwięzi stanika Jak bunt nieposkromiony i tęsknota dzika... Szalało ciało twoje drapieżne i gibkie W ruchach, co, jak grzech słodki, gorące i szybkie; Wyciągałaś wabiące, zachłanne ramiona, Chwytałaś sen i próżnię cisnęłaś do łona; Nieprzytomna, zdyszana, ogniem rozgorzała, Stałaś się wirem szat swych i młodego ciała - - I nagle z barw i kręgów wykwitłaś jak z burzy Cisza, jak perła rosy z serca krwawej róży I stanęłaś spokojna jak piękno, co święci Zwycięstwo swe! I taka żyjesz w mej pamięci: Posąg zakrzepły w krasę najwyższą, jedyną, Trwasz w rozkwicie szat lotnych, tańcząca godzino, Coś zachwycona sobą, jak dziełem nad dzieła, Nie chciała, piękna, minąć i - w locie stanęła! Gaj święty Zmierzch. W gaj święty, gdzie w mroku i ofiarnym dymie Czerwony ogień płonie, jak widma pielgrzymie, Długim sznurem postaci w biel odzianych dążą Matki w jedyną w roku noc. Czcigodna ciążą, Stawia każda powolny krok, błogosławiona Owocem swej miłości w tajemnicy łona, Cicha, choć ufność myśli zasępia cień trwogi. Jawią się znaki nieme i tajne przestrogi, Że w rękach synów więdną ojcowe wawrzyny. Lecz w noc tę dano matkom śnić wielkość i czyny Synów przyszłych: tej łaski doznają ich troski, Iż dusze nie zrodzone będą dziś jak woski Snom ich posłuszne, jako dłoniom dzielność mieczy. Wielkość przyszłości - matek zwierzona dziś pieczy: W biodrach ich, kołysanych gibkim chodem, drzemie Zaród pokoleń długich, wielkich duchów plemię. By tę jedyną w roku noc przy szumie w jodłach Przepędzić, strzegąc ogni, wśród marzeń, na modłach, Idą, jak żagle wichrem, nabrzmiałe nadzieją, W której się twarze przyszłych bohaterów śmieją... Zielony krzew różany... Zielony krzew różany, co swe krwawe róże Pod złoto słońca zwiesza w dół po szarym murze, Dał mi swój kwiat gorący, bym na skroni bladej Miał wieniec świeży podczas wczorajszej biesiady, Na którą zaproszony z Kallistosa łaski Zyskałem przyjaźń tego i nowe oklaski. Gdyśmy, źródlaną wodę z winem z złotej czary Pijąc, brzmień wysłuchali attyckiej cytary A tancerki nubijskie w tkaninie przeźroczej Nagością brązu nasze upieściły oczy, Pan mój i muz miłośnik wstał z trój łoża pierwszy. Prosząc, bym go upoił czarem swoich wierszy. A właśnie podawano skroniom świeże wianki. I patrzyły obecne cezara kochanki Zazdrośnie, gdy wiedząc o mych nocy męce Kallistos wiódł mi ciebie w darze i podzięce, Któraś z książęcym ojca rozdzielona trupem, Triumf wodza zdobiła, z Azji wzięta łupem. Szłaś blada, nienawistnie spoglądałaś ku mnie, Nie zgadując, że mogąc cię gniewnie i dumnie Rózgami, choć oporną, zmusić w moje łoże, Nietkniętej wolność jutro daruję-ć w pokorze. I gdym, nadając słowom tok wdzięczny i rzadki, Miłość jął śpiewać wiersza pieszczonymi spadki, Każda z miłośnic śniła tęsknie, czy nie o niej Spragniona miłość moja miękkim rytmem dzwoni, Szczęściem marzyła koić tęsknoty mej głody, Gotowa wieść mnie nocą w swe duszne ogrody, By tam w swe włosy plątać, pętać w dłonie obie - A tyś przeczuć nie chciała, żem śpiewał o tobie... Gdy syty skarbów... Gdy syty skarbów, własnym bogactwem znużony, Darowywać pragnąłem jako król szalony, Stałaś przy mnie, o, Chryzis, złotowłosa pani, Wsparta o marmurowy, biały słup w przystani. Patrzyłaś na rozlewnych wód płynne manowce I na moje żaglowne, złote trójwiosłowce, Na które niewolników moich pogotowie Znosiło dzbany świetne, drogie złotogłowie, Bisior, szkarłat tyryjski, przepyszne kobierce I bursztyny ciążące jako moje serce. I daremnie szukałem stu pozorów zwłoki: Statki znaku czekały na odjazd z zatoki, Żagle rozpięte drżały, a słońce już nisko Za góry zapadało. A chociaż tak blisko Stałaś przy mnie, nie rzekłaś słowa ni-ś spytała, Komu podarki wiezie ta wyprawa cała, Choć jednym słowem mogłaś ocalić od zgłady Statki, które ma duma rzucała na zdrady Korsarzy, burz, bez celu, bez gwiazdy na niebie, Te skarby, które-m w duszy przeznaczył dla ciebie A gdy ujrzymy się znowu... Kiedyś po długich latach ujrzymy się znowu. Łódź moja będzie w przystań wracała z połowu Pereł, po które rozkaz twój na burz szaleństwo Wyprawił mnie. Żądałaś, by niebezpieczeństwo Było próbą miłości mej, a twym okupem. W zachód różowy łódź ma wracać będzie z łupem: Gdy na wód senność zaczną od skał padać cienie, A morze będzie ciche jak moje znużenie. Wiosło złożę i zwinę żagiel, jak tęsknotę U progu ukojenia. Fale miękkie, złote Nieść mnie będą spokojnie, jak blade godziny, Na których szczęście płynie w wspomnienia krainy. Na brzegu czekać będziesz. A gdy dotknę ziemi, Milczenie będzie naszym powitaniem. Niemi Popatrzymy na skarbów morzu wzięty przepych Zgasłym spojrzeniem oczu od bujnych łez ślepych. Pójdziem, a ty nie spytasz o moje przygody, Gdy na twojego domu wchodzić będziem schody. Aż kiedy w twym ogrodzie pod ciemnymi drzewy Usiądziem chłodząc skronie letnimi powiewy, Choć nie wyrzeknę słowa brzmiącego wyrzutem, Uczujesz nagle w sercu boleśnie ukłutem Żal obłędny, szalony lęk, jak zawrót głowy, Żeś pierwszy lot mych tęsknot na morzół jałowy Skazała, na tych marnych nam skarbów szukania, I przeklniesz dzień, gdym słuchał twego rozkazania, Choć nie zgadniesz, że jutro opuszczę twe progi: Bom, błądząc, nad cię błędne swe pokochał drogi... Zmarszczka Z dumą na czole, zda się, z marmuru wykutem, Myślisz zapewne o mnie z żalem i wyrzutem, Żem nie pojął twych spojrzeń i w spotkania rano Minął cię, choć mieć mogłem bez granic oddaną. Widzisz mię w wyobraźni, jak nad martwą księgą Schylony, zimnej myśli zbroję się potęgą Lub o północy stoję na wieży i w gwiazdy Patrzący, chłodno badam ich wędrowne jazdy, Zbywszy się wszystkich tęsknot, jak pustych omamień, Z sercem skrzepłym, nieczułym i twardym jak kamień. Nie przeczuwasz, że co dzień, o wieczornej porze, W przystani cichej patrzę z tęsknotą na morze, I myślę: Oto wiosna przemija już druga, Jak na tym wód zwierciadle drżała srebrna smuga Po statku, co ją uwiózł krając gładkość toni I zostawiając zmarszczkę wodzie i mej skroni. Willa Samotna Cień, co na miłość naszą padł wieczną żałobą, Był dawno w mym przeczuciu. Pomnisz: szedłem z tobą Wzdłuż muru, zza którego słodko się wychyla Tonąca wśród jaśminów i róż biała willa, Tchnąca marzeniem ciszy i woni głębokiej. Na srebrnym niebie gasły różowe obłoki, Błękitny zmierzch zapadał i byliśmy smutni. Stanęliśmy w zadumie u krat starej wrótni, Patrząc w tajemne mrokiem ogrodu głębiny, Stworzone, zda się, aby wśród nich snuć godziny Szczęścia w niezamąconej i jasnej miłości. Wszystko zdało się czekać żądnych ciszy gości, Tu nam, ściganym trwogą, zdawała się schrona. Ogród tchnął upojeniem. Tęsknotą wiedziona Dłoń ma bezwiednie pchnęła wrota i... opadła. Wrota zamknięte były. I twarz ci pobladła, Bo i ty może wtedy odgadłaś to samo: Że obalony posąg Hermesa, co plamą Na murawie wśród zmierzchu bielał jak płat śniegu, Był jak poseł miłości pogodnej, co w biegu, Chcąc wrota nam otworzyć, runął jak kwiat ścięty, U bramy zostawiwszy nas szczęścia - zamkniętej. O, Kallipygos! 1 O, Kallipygos biała! Wędrowiec, któremu Miłość duszę zmąciła mrokami podziemu, Po długiej drodze z ziemi przybywszy dalekiej, Nieśmiały, trwożny staję przed tobą, przed wieki Nauczoną tajemnic miłości. Nieświadom, Zdany na łup obłędom i tęsknoty zdradom, Pytam cię, klnąc na słońce, twojej chwały świadka, Czym jest wieczna istoty kobiecej zagadka! O, łaskawa! Marzyłem, iż cię zasłonioną Ujrzę, zazdrośnie śnieżne swe kryjącą łono, A oto piękno widzą me oczy śmiertelne, Członki twe nie zakryte i nieskazitelne! Przed źrenicami mymi podniosłaś swą szatę Ukazując mi ciało nagie, w cud bogate. I upadłbym dziękczynny pod twe boskie nogi, Żeś szczodra proszącemu, jako żadne bogi, Lecz czuję, że mi nagość twa ślepi źrenice! Piękność twa jest, by kryła twoją tajemnicę! Odkrywając swą nagość, którą wzrok obdarzasz, Jeno mi swoją skrytość kobiecą obnażasz! 2 Wędrowiec Śpisz, Kallipygos? Zbudź się! Od długich stuleci W bezruchu marmurowym piękność twoja świeci. Szukający miłości, najsmutniejszy z ludzi Szeptem tęsknoty ze snu twardego cię budzi. Ożyj! Śniłem o tobie tak długo! Dziś bliski Jestem ciebie! O, zbudź się na pieszczot uściski, Na rozkosz w nieprzytomnych dni i nocy ciągu. Chłodną twą pierś ogrzeję swą piersią, posągu Biały! Oczy ci zamgli zachwytu opiłość. O, zbudź się, śnie kamienny, na ogień i miłość! Posąg Jakże śmiałeś, śmiertelny, rzec słowo szalone, Dreszczem grozy przejmując me członki uśpione, I z głuszy niepamięci budzić mnie bezkarnie, Która musiałam miłość, najdzikszą męczarnię, Aż do dna poznać bogów wszechwiedzą straszliwą, Nim los mi nieśmiertelność głazu dał nieżywą. Snadź smutnym jest do śmierci beznadziejnie, czyja Boleść zbawienia szuka w mocy, co zabija; Chyba rozpacz cię zmusza, zazdrością bezsenna, Zawidzić mi boskiego szczęścia, żem kamienna. 3 Tu cię spotykam, boska? W neapolitańskiej Ciasnej ulicy! Sama jako pies bezpański, Stoisz na wietrze nocą! Gdzież twoi kapłani I orszak twój w pochodzie, nieśmiertelna pani, Gdzież kapłanki, co szaty nad nagie kolana Uniósłszy biegły w pląsach, lejąc wino z dzbana, Niosąc pochodnie smolne, dłońmi siejąc kwiaty? Choć w zaułku-m cię spotkał, w obce strojną szaty, Gdy mnie śpiewem italskiej zawołałaś mowy, Poznałem cię! Zerwałaś bezruchu okowy, Więc ożyłaś, o, biała miłości bogini, I wyszłaś z obojętnej posągów świątyni, Gdziem cię uwielbił w zimnym kamieniu zakrzepłą. Obudziłaś się ze snu! Masz dłoń życiem ciepłą! O, Wenus nieśmiertelna w swej piękności boskiej, Raczyłaś wyjść z chłodnego marmuru beztroski Ku mnie, któremu jeno ból tęsknoty karmą! Dzięki ci, że me modły nie błagały darmo... Mówisz, że całowałaś już sto ust? Że dreszcze Rozkoszy w sto serc lałaś jako letnie deszcze? Że sto ciał już pieściły twych objęć powoje, Stu ulom niosły słodycz twoje pszczelne roje? Mówisz, że co noc schodzisz na ulicę? W ciemności Opuszczasz tajnie cokół w pałacu piękności, Gdzie cię w posągów białych ustawiono rzędzie, I schodzisz między ludzi, jak we śnie, w obłędzie? Co nocy schodzisz w miasto? Ty, któraś posągiem? Miłość niesiesz, a bierzesz obelgę z urągiem W zapłacie? Jakże dziwne twoich szat gałganki! Musisz się kryć? Więc padł ci srogi los wygnanki? Kędyż są stare bogi piękne tak pogodnie? Czy Olimp w gruzy runął? Mów, przez czyje zbrodnie! Ach, ból ciemny zasępił blask twojej źrenicy! Jesteś, mówisz, boginią zaułku, ulicy? Zapadłoż w zapomnienie twoje boskie miano? Mów, jak zwą ciebie dzisiaj! Grzechem! Kurtyzaną! O, bóstwo poniżone, pohańbione w prochu! Jakże się na cię śmiały wznieść pięście motłochu! Czyś nie jest piękna nawet w swej boleści bladej? Nie sąż upojne piersi twe jak winogrady? Czyż smukłe twoje biodra, kolana i uda Straciły swą pieściwą krągłość? Czyli cuda Objęć twych nie są słodsze nad sen w polu w żniwa? Nie jestże jak sad duszy twoich włosów grzywa, W której barwach zaklęte lśnią wszystkie jesienie? Nie sąż już ust twych miody jako zapomnienie? Czyż nad skarby w pieczarach nie nęci twe łoże? Nie lśniże morze w oczach twych, zielone morze? O, pójdź! Ja, który umiem czcić bóstwa strącone, Na skroń ci miłość moją włożę jak koronę; Wrócę ci czystość dumną; ogni swych tęsknotą Przepalę serce twoje na najszczersze złoto; Obmyję ciało twoje w słonej morskiej wodzie; Obwinę kwieciem nagą twą pierś, jako łodzie Stroją, którzy żyć pięknie bogom poprzysięgli; Urny rozstawię pełne rozżarzonych węgli I nasypię w nie mirry, drogiego kadzidła, By sny twe kłaść na dym ich, jak ptakom na skrzydła; Amfory złote, pełne liści białej róży, Będą wonieć, jak miłość ma, u twych podnóży; Stopy twoje ubiorę w plecione sandały, By jeno po rozsłanej purpurze stąpały; Szatą będzie ci nagie twego ciała piękno, Które wonności lasów żywicznych przesiękną! Pójdź ze mną! Wszak mnie sama przywołałaś głosem! Tyś jest, o której śniłem, zdarzona mi losem! Czemu milczysz zmieniona, smutna i pobladła, Jakby ci ma tęsknota krew wszystką wykradła? Tyś jest, przez którą dusza z tęsknic ma ozdrowieć! - I usłyszałem wyrok nad sobą w odpowiedź: "Nie jam jest, której szukasz, która ci się stanie Jak wino pragnącemu, jak przewiązka ranie. Nie jam jest, która twoją tęsknotę ukoi I da ci klucz do złotych miłości podwoi. Sen twój, pragnieniem twoim z kamienia dobyta, Wrócę w marmur posągu, w chłód bieli spowita. Nie mnie kochasz. Niech złuda z oczu ci opadnie. Nie znalazłeś! I dalej w dzień i noc bezradnie Szukać będziesz! Nie jam jest, którą śniłeś w głuszy. Inny posąg bez skazy kochasz w głębi duszy, Ów zawsze najpiękniejszy, od wieków bez zmiany Leżący dotąd w ziemi, ów - nie wykopany..." Pani z Milo Z dniem każdym coraz smętniej w upadek się chylą Szczątki twej świetnej chwały, boska pani z Milo. Chwast zielony porasta progi twoich świątnic, Nie tykane stopami pielgrzymów i pątnic, Co nieśli ci w ofierze ptaki-dziewosłębie, Parami powiązane miłosne gołębie. Ogień, co na ołtarzu twoim wonny gorzał, Zgasł w popiele i cały świat w miłość zubożał. Czemuż czas bezlitosny z przeznaczeń wrzeciona Wysnuł ci los najsroższy i odjął ramiona, Że nie możesz podeprzeć walących się pował I kolumn, które pająk zniszczenia osnował. Na marmurach twych białych, które burza strąca, Rój zielonych jaszczurek grzeje się do słońca. Nie możesz drew dorzucić ognisku z drewutni, Które kapłani twoi odbieżeli w kłótni O podział danin, słanych ci z krajów dalekich. Nie możesz ku nam ramion wyciągnąć kalekich, Które puchar i złoty dzban dzierżąc z napojem Rozlewały w krąg ongi miłość słodkim zdrojem. Nie możesz wznieść rąk białych w strop nieba wysoki, Błagając ojca bogów, by zmienił wyroki. Oczy twe nam rzucały radość w serca próżne, Jak w gliniane skarbony królewską jałmużnę. Usta twe, nieśmiertelnych uśmiechem pogodne, Kwitnące łask dobrocią, w nasze serca głodne Wnosił promień słońca i słodycz nieznaną, Jak bożek nagą nimfę w jaskinię mchem słaną. Błagaj ojca swojego i matkę Dionę O litość nad swą męką, łaskę i obronę, Byś znów świat złocić mogła mrokami omamion, Ty, która darzyć pragniesz, a jesteś bez ramion! Budzisz się! Ku mnie zwraca się twa słodka głowa... Usta twe drgnęły... z warg twych szeptem płyną słowa: "Jakże cierpię! Nadludzkim spokojem niezmienny Uśmiech mych lic ukrywa łzy i ból bezdenny! Czemuż żyję?! W marmurze mojej piersi cichej Płonie serce, jak w białej róży lampa Psychy. W bieli członków mych tętnią purpurowe śpiewy Mej krwi rozgałęzionej w koralowe krzewy. Czemuż nie chciał grom śmierci i mnie w skroń uderzyć, Zabiwszy jasnych niebian?! Przecz musiałam przeżyć Zgon rówieśnych mi bogów i bogiń rówieśnic? Z dala od bożków polnych, źródlanek i leśnic, Strojących włosy w paproć, winograd i kwiecie, Żyję samotna w obcym mi śmiertelnych świecie. Nie budź starego Fatum, co wieków brzemieniem Znużone nad Olimpu zasnęło zniszczeniem! Niech nie widzi bolesnej krzywdy mego ciała! Wracając mi ramiona, które-m postradała, Jeszcze by podsyciło moją mękę srogą, Że w objęcia stęsknione ująć nie mam kogo..." Dworek Niech mi się przyśni dworek skryty w białych sadach, Z drewnianym gankiem w młodych, gęstych winogradach; W nim staroświecka izba tak spełzła i zbladła, Że siebie nie poznaje już w głębiach zwierciadła; Sprzęty w czystych pokrowców obleczone biele, Bezczynne i poważne jak ludzie w niedzielę; U progu pies patrzący z rozumnym spokojem, Choć łagodny jak dziecko, nazwany Rozbojem... Gdy wyjdę wczesnym rankiem, niech mnie w ganku czeka Na białym stole dobry, miły list z daleka I dal wśród drzew, owianych słonecznym opyłem, Niech mi się wyda krajem, gdzie nigdy nie byłem, By mi było w tym miejscu, nie znanym nikomu, Przedziwnie jak w obczyźnie i słodko jak w domu. Faun podstarzały Późne, pogodne lato złoci pól rozłogi. - Leżąc na miedzy patrzę w dal, faun kozłonogi, Jak w sadach owoc trzęsą dziewczęta na śliwach; Ludzie z sierpami z pola wracają po żniwach; Konie wóz snopów ciągną, a przy koniach łoszę; W chatach do winobrania gotują już kosze, A w ogródkach jesienne zakwitają astry. Nie cieszę się, jak dawniej, ulami, skąd plastry W skwarne południe kradłem oganiając pszczoły I, ukryty bezpiecznie za węgłem stodoły, Wosk wypluwając gęste wysączałem miody, Które jak bursztyn lepki kapały mi z brody. Nie cieszy mnie kusząca nadzieją pasieka Ni słodycz pachnącego macierzanką mleka, Które wprost z krowich wymion ssałem ciepłym zdrojem, Gdym się do dusznej stajni zakradł przed podojem. - U źródła dzisiaj pijąc ujrzałem w przeźroczu Zwiędłą skórę mej twarzy, zmarszczki koło oczu... Dawniej, kiedym dość ptactwa napatrzył się ruchom, Wiotkie skrzydła zielonym obrywałem muchom I na ciernie złośliwe nabijałem osy. A potem pięknie gwizdać uczyłem swe kosy Leżąc pod krzakiem w cieniu i na fletni z trzciny Śpiewając miłość słodką przez długie godziny. Dziś granie me zagłuszy krzykiem każda zięba, Bo mi już w ustach braknie niejednego zęba I fałszywy, chropawy jest dźwięk mej piszczałki. Więc posmutniała dziwnie twarz nagiej rusałki, Którą kochałem długo i w wysokiej trawie Pieściłem dogoniwszy w pościgów zabawie. Dziś biegiem już się męczy moja pierś włochata, Choć rusałka ma, z żalem wspominając lata Dawne, kiedy pod krzakiem w cieniu zasnę z nudy, Siwy, rzadki włos z brody wyrywa mi rudej. Królestwo Był król młody i piękna królowa, O - hej! Którzy wcale królestwa nie mieli. A nazwisko król miał Wartogłowa I królowa to miano z nim dzieli. I oboje się śmiali, weseli, Ten król młody i piękna królowa, Że żadnego królestwa nie mieli, O - hej ! Raz król rzecze: "Królowo małżonko, O - hej ! Jabłko władcze i berło mam w dłoni. Jabłko-m znalazł pod pewną jabłonką, Spadło, wziąłem, bo nikt go nie broni. A to berło me ciebie osłoni, Mnie podeprze zaś w drodze, małżonko, Kostur bowiem dębowy mam w dłoni, O - hej!" Poszli w dal po murawie traw miękkiej, O - hej! A za królem szli jego poddani. Król pieśniarzem był, tworzył piosenki, A piosenki składały hołd pani. Król rzekł: "Oto ci daję ich w dani, O, królowo, na trawie tej miękkiej, Wkoło ciebie uklękli poddani, O - hej!" I odrzecze królowa: "Mam króla, O - hej! Który w darze dworzany mi daje I ramieniem mnie miękko otula. Tu spoczniemy. Przechodzim przez gaje. U stóp moich lśnią czyste ruczaje. Ja miłości oddaję się króla. A zdrój mnie sobie samej oddaje, O - hej!" "Czym mi - rzecze król - sady i bory? O - hej! Mnie owocem są piersi twych pąki. Oczy twoje są dwoma jeziory. Miód z ust piję twych: muszę mieć łąki. W twoich słowach śpiewają skowronki, Twoje włosy przepastne są bory, Wonią gór twoich piersi tchną pąki, O - hej!" Potem władca swym dzieli się światem, O - hej! Jabłko-świat spożył z swoją małżonką. Potem skroń ustroili kniej kwiatem, Złota mieli aż w bród: całe słonko. Wyszli z boru i poszli w dal łąką. Nie ubyło im nic, chociaż światem Król się całym podzielił z małżonką, O - hej! W dal znów król szedł i piękna królowa, O - hej ! Którzy wcale królestwa nie mieli. A nazwisko król miał Wartogłowa I królowa to miano z nim dzieli. I oboje się śmiali weseli, Ten król młody i piękna królowa, Że żadnego królestwa nie mieli, O - hej! Twe złote włosy Włosy twe jak płomienna błyskawicy grzywa, Jak surm mosiężnych świetna, weselna muzyka, Jak uroczyste święto bogatego żniwa, Jak w południe lipcowe spieka słońca dzika. Włosy twe: bursztyn, jedwab, ogień i oliwa, Jesienny niebywały przepych października, W zasobnych miodnych ulach praca pszczół szczęśliwa, Złote szaleństwo wina dla ust biesiadnika. Włosy twe: rozżagwiona rozkoszy pochodnia, Kojące jako morze, kuszące jak zbrodnia... Jak w lesie o zachodzie, zabłądzić w ich złocie! I po wirze upojeń, pieszczot zawierusze Zagrzebać w nich swe usta i upowić duszę Dumną jak sen zwycięzcy w zdobytym namiocie! Zaparcie I przyszedł do mnie Pan mój, ogrodnik jasnowłosy, By zerwać kwiat przedziwny, kwiat wonny mojej duszy. Kazał, bym wzgardził ziemią, co jest jak chwast łopuszy, A kochał tylko Jego, co jest jak pełne kłosy. Rzekł: "Jam jest sad radości, weselna wina czara. Kto kocha mnie, jest różdżką nad królewskimi berły. Bogactwem jest i szczęściem zaparcie i ofiara..." I ślub Mu w dłoń złożyłem jak drogie, rzadkie perły. W grzech kusi powab ziemi! Chcę kochać jeno Pana! Niczym mi zdrój, las, łąka, sad kwieciem sypki białem Ni krasa ciała. - Duszo, upadnij na kolana! I długom tonął w modłach i w Panu myślą trwałem. I gdym w Nim trwał - a była noc księżycowa, biała - W miesięczną noc ma dusza w śnie wyszła do ogrodu, Chłonęła róż zapachy i stopy w zdrój nurzała, I pod ul podsłuchiwać szła pracownice miodu. A potem poszła do wsi, pomiędzy chat opłotki, I w sadzie całowała grusz płodnych stare kory. Do chaty weszła, dłonie w pieszczocie kładąc słodkiej Na piękne, śpiące czoło dziewczyny snami chorej. Potem gładziła dłonią wysokie, chłodne trawy, Kwiat spadły przyciskała do czoła, jak rzecz drogą... A rano, gdym się ocknął, uczułem w świetle jawy Na twarzy łzy... I nie wiem, nie wiem, co znaczyć mogą... Czucie niewinne Łąkami idę. W krąg kwiaty I słychać brzęki pszczelne. W powietrzu modro-złotym Śni próżnowanie niedzielne. Słońce świeci spokojnie, Jak gdyby od niechcenia; Obłoki są tak białe, Jakby nie mogły siać cienia. Ptak śpiewa, jakby nie śpiewać Nikomu ani się śniło. Jest mi tak dobrze na duszy, Jakby mnie wcale nie było. Najpiękniej bowiem jest, kiedy Piękna nie czuje się zgoła I tylko jest się, po prostu Tak, jak jest wszystko dokoła. Po latach Po długich latach pierwszy raz Idę jesienną tą aleją. Jak mija czas, jak mija czas. Pożółkłe liście lip się chwieją I drży na ścieżce modry cień. Z dwu stron dwa rzędy pni czernieją. Na ławkę, o stuletni pień Wspartą, rzuciłem nagle okiem... Tutaj siedzieliśmy w ów dzień... Przeszedłem mimo szybkim krokiem. Wielka godzina Janowi Kasprowiczowi na pamiątkę dni wspólnych I Daremnie mówić o tym... Schodzi ta godzina Zmierzchem... Z zakrytą twarzą przystaje u wrót, A patrzący ku gwiazdom czuje: "Ma rodzina." I nie ma zła ni gniewu, i nie boli trud, I nie masz, kto by krzywdę wyrządził stworzeniu... Cisza powstaje z ziemi, jak opary z wód. U domów dobrzy ludzie siedzą na kamieniu, Żegnają krzyżem czoła na wieczorny dzwon I modlą się za chorych i smutnych w więzieniu. I z ubogimi dzielą dziennej pracy plon, I Bogiem pozdrawiają przechodzących miedzą, I idą na sen czystsi, bielsi w głębi łon, I nigdy nie zapomną już... czego? nie wiedzą... II Daremnie mówić o tym... Czasem, gdy wśród drzew Zmierzch obarcza znużeniem bezbronne konary, Zda się, liść zaszeleścił... To nie wiatru wiew... I znów zalega cisza, i świat zda się stary I wyczerpany bolem niezliczonych lat... Jak litość płaczą nad nim łez gwiezdnych bezmiary. Przychodzi wróg do wroga i płacze jak brat, I morderca całuje chore dzieci w usta, I krzywdziciel prostuje nadłamany kwiat. O rozdawaniu bogactw marzy dłoń oszusta, Wszemu złu i grzechowi położony kres... I znów na chwilę ziemia, jałowa i pusta, Lśni wśród gwiazd jak najczystsza z Chrystusowych łez. III Daremnie mówić o tym... Choć w dzień chodzą drogą, Nie widzą... Lecz zmierzch sny im otwiera i wzrok, A którzy ich widzieli, zapomnieć nie mogą. Milczą cisi, kochają oddale i mrok, Pierwsze gwiazdy wśród słońca zapadłego łuny I cisną serce, jakby chcąc krwi wstrzymać tłok. Nie mówią już: "Miód słodki jest, gorzkie piołuny", Jeno: "Mądrość jest piołun i mądrość jest miód...", A starce szepcą: "Patrzą w głębie, są widuny..." Przez serce im przepływa Mlecznej Drogi chłód, Nieskończoności powiew, dreszcz miłości wieczny I jednocząc się z tajnią nie wiedzą wśród złud, Czy to rozkosz najwyższa, czyli ból serdeczny... Igraszka Wędrowca, który nie wiem, skąd wyszedł ni kędy Dąży, król-mocarz zamknął w ogrodzie i rzecze: "Dzień jeden dane-ć będzie mieszkać tu, człowiecze, I z ogrodem tym związać swe serce przybłędy. Szmatowi temu oddasz swój pot, trud i pieczę, Zaszczepisz na zwilczałych dziczkach rodne pędy I studnię tu wykopiesz, aby zlewać grzędy, Nim w zmierzch twój krok o kiju dalej cię powlecze." Zapomniał o swym ciemnym początku i kresie Ogrodnik jednodniowy, jak o skwarze w lesie, Miłuje drzewa, z śpiewem szczęścia kopie studnię I nie dziwi się nawet, że tak kochać może Ten ogród i nie myśleć o rychłym wieczorze, Jak gdyby wieczność miało trwać jego południe. "Dysputa" Posępnik mnie nawiedził w rano wiosną gwarne, Aby zadać radości mej z życia porażkę. Przyniósł z sobą piszczele dwie i trupią czaszkę I potrząsając głową rzekł: "Wszystko jest marne..." I rzucał słowa ciężkie, żałobne i czarne Na duszę mą, jak sępy na bezbronną ptaszkę, Wyzywając do sporu na myśli igraszkę, Bym poparł słowem radość, do której się garnę. I wyszliśmy na pole. Rzekłem: "Patrzaj! Kłosy Złocą się w słońcu, trawa perli się od rosy, Pogodny błękit ziemię, otula miłośnie. Dzwonią świerszcze, w gałęziach drzew śpiewają ptaki, Szemrze strumień srebrzysty, w zbożu płoną maki..." ...Posępnik śmiał się drwiąco, jam śmiał się radośnie... Pewność Idąc od świtu, z głową odkrytą i bosy, Ległem w sadzie. Znużyła mnie droga taneczna. Błękitne szczęście ranka rozszerza niebiosy, Jak pierś mą słodkich kwiatów miodna woń pasieczna. Nade mną, ogędzona pszczelimi rozgłosy, W śnieżnego kwiecia gwiazdach drży gałąź jabłeczna: Obarczona srebrnymi perły świeżej rosy, Chwieje się na tle nieba niby Droga Mleczna. Jak słodko! Dłoń wyciągam w górę i naginam Niską gałąź kwitnącą do ust, i całuję Chłód płatków... Wpół przymykam oczy... Przypominam... W duszy mej rozjaśniają się tajne zagadki... Zda się, dziecko zbłąkane i płaczące, czuję; Jakby mą dłoń ujęła bezpieczna dłoń matki. Słodycz nocy Noc. Przez rząd smreków, zadumaniem chmurny, Drżą w miękkim niebie srebrne rzęsy gwiazd, Wstrzymanych, zda się, w rozpędzie swych jazd, Wsłuchanych w smukłych wierzchołków szept górny. Łagodny księżyc, ukojenia zwiast, Gra na chat ścianach srebrzyste nokturny. Jak ciepłe serca wśród glinianej urny, U strzech jaskółki śpią w lepiankach gniazd, Pokój na ziemi. Białe polne drogi Marzą, że szczęściu ścielą się pod nogi. Sen ich pobożnie czczą pokłony zbóż. Dusza ma klęka pokornie. Noc blada Nawiedza wiejskie ogródki i składa Komunię rosy w usta sennych róż. Modlitwa żebraka Niedołężnym, szczęśliwym i głupim bełkotem Sławię cię, wielki Panie. Jesteś mi nie znany, Lecz widzieć cię nie żądam. Dość mi są twe łany, Słońce i cień, co chłodzi skroń zwilżoną potem. Mam osła, co mnie nosi, i żebrzę. Łachmany Nie skuszą rzezimieszka. Nie napycham złotem Sakwy. Woda jest chłodna; słodki sen pod płotem I dobry chleb sczerstwiały u progu mi dany. Dzięki tobie, żeś o mnie zapomniał. Opieki Twojej mi nie potrzeba, bo stworzyłeś drogi, A pókim żyw, na świat twój mogę wznieść powieki. Jeśli proszę, by łaska przypadła mi jaka, To, abym w cieniu osła mógł w skwar mieć sen błogi, A w duszy swej pogodę i wolność żebraka. Ze zbioru Uśmiechy godzin (1910) Ogród przedziwny W przedziwnym mieszkam ogrodzie, Gdzie żyją kwiaty i dzieci I gdzie po słońca zachodzie Uśmiech nam z oczu świeci. Wodotrysk bije tu dziwny, Co śpiewa, jak śmiech i łkanie; Krzew nad nim rośnie oliwny Cichy jak pojednanie. Różom, co cały rok wiernie Kwitną i słodycz ślą woni, Obwiązujemy lnem ciernie, By nie raniły nam dłoni. Żywim rój ptaków, co budzi Ze snu nas rannym powiewem, Ucząc nas iść między ludzi Z dobrą nowiną i śpiewem. I mamy ule bartnicze, Co każe w pszczół nam iść ślady I zbierać jeno słodycze Z kwiatów, co kryją i jady. I pielęgnujem murawę, Plewiąc z niej chwasty i osty, By każdy, patrząc na trawę, Duszą, jak trawa, był prosty. Czemu... Czemu w najwyższej szczęścia chwili Smutek na serce pada zawsze? Czemu w zadumę skroń się chyli W południe złotem najłaskawsze? Czyli się splata każdy wianek Z kwiatów rozkwitłych o przymrozku? Czy, jak w kochanki snach kochanek, Śpi smutek w szczęściu, jak miód, w wosku? Czyliż oddzielić się nie może Szczęście od lęku, jak od brzegu Dziewczyna śliczna, co w jeziorze Kąpie swą nagą białość śniegu? Gdzie smutku i radości rubież?... - Zbliż do ust czarę miodów pszczelich, A skroń gałęzią cierni ubierz: Co ci opowie cierń i kielich? "Gdzie pieśń milknąca ze strun skrzypiec Wstępuje w tajny próg milczenia; Gdzie zaród śmierci wkłada lipiec W kwiaty, gdy w owoc je zamienia; Gdzie nadaremnie mąk wspomnienie Chce łzy swe poznać, gdy je brata Ze szczęścia łzami pocieszenie I w jeden sznur perłowy splata; Gdzie dnia i nocy jest granica, Gdy w jednym niebie tarczmi dwiema Lśni w zmierzch twarz słońca i księżyca: Tam jest granica, której nie ma." Gra w piłkę W ogrodzie, gdzie drzew szczyty złoci słońca schyłek, Różowiąc nienaganny, czysty błękit włoski, Dziewczęta w białych szatach, wśród śmiechów beztroski, Rozbawione rzucają krągłe śnieżki piłek. Białe kule szybują bez wahań i myłek, A letni wiatr, dziewczęcych kształtów rzeźbiarz boski, Grę ciał ujawnia, którym, jak nimfom z pogłoski Zamierzchłych bajek znanym, obcy jest wysiłek. Zda się, że marmurowych dryjad lud wesoły Ożył nagle; rzuciwszy kamienne cokoły, I wskrzesił na chwil kilka cudowny sen grecki. A lubieżny, zbudzony z snu sylen zdradziecki Oklaskuje je skryty w poplątane bluszcze, Gdzie fontanna, spadając, jak oklaski pluszcze... Syrena Przy księżycu zarzucał co noc sieci w morze, By w wód głębi, swym własnym czarem zadziwionej, Złowić cudną syrenę, sam przez nią złowiony Dawno w sercu, co dla niej płomieniami gorze, Lecz szydzi zeń przebiegłość wodnej dziwożony, Co igra wciąż w krąg matni w zalotnej przekorze, A wpadłszy w nią umyka i znów kryształ porze Przegryzłszy oczka tkani cierpliwie plecionej. Rybak zwątpił w rozpaczy. Rzucił sieć i połów I wyciął fletnię z trzciny, by ciężkie jak ołów Serce uskrzydlać szczęściem śpiewu przy fal szumie. I pocieszył się pieśnią. Gra, gdy księżyc świeci, A syrena latając wśród szwarów sieci Płacze żałośnie, że ich naprawić nie umie. Narcyza Włos szafranem barwiony przeplótłszy bursztynem Przepaski, podkreśliwszy źrenice zielone Modrym cieniem, wśród bieli lic usta czerwone Namaściła gorętszym niźli krew karminem. I śnieżne, jak jej zęby kwitnące jaśminem, Ciało skąpawszy w mleku, cudo rozdwojone Piersi natarła sokiem fiołków i, zasłonę Wziąwszy przeźroczą, ręce pokropiła winem. I w oczach mężów hołdu czytała zachwyty Dla najpiękniejszej, jaką widzą nieb błękity, Jedynej, niezrównanej z niczym, co zna życie. Aż stanąwszy nad źródłem, cudniejsza niż wiosna, W śmiertelną toń skoczyła z rozpaczy, zazdrosna, Że jest cud drugi równy: jej własne odbicie. Tajemnica chleba i wina I Stałem na polnej drodze koło Męki Bożej Jedna ręka odbita od nagiego ciała, Nad tłumem, co się w lęku u stóp krzyża korzy, Groźnie na rdzawym gwoździu w powietrzu się chwiała. I pieśń, która rzuciwszy na świat klątwę, trwoży Bezlitosnymi sądy i zemstą tchnie cała, Płynęła z beznadziejną krwią zachodniej zorzy, Z której, jak z krwawej chusty, śmierć patrzyła biała. O, nie takim Cię, Mistrzu, kocham i czczę Ciebie, Coś nie niższy miłością niż słońce na niebie: Świeci wszystkim, nikogo gniewnie nie przeklina. Pszeniczne, złote łany i Słodkie winnice Piękniej mi objawiają Twoje tajemnice W darach życia, w postaci Twej chleba i wina. II Nie! Nie do sprawiedliwych, co na śmierć cię żeną, Lecz do cię przebaczenia Mistrz przyszedł, o łotrze, Któremu usta Jego, konając, najsłodsze Słowo rzekły miłości, spłaconej krwi ceną. Nie do bogatych pychą zimnej cnoty, jeno Do ciebie, nierządnico, której nikt nie otrze Dziś łez, jak włosy twoje, od pajęczyn wiotsze, Otarły Jego blade stopy, Magdaleno. Pogardzonych ukochał ten święty wyrzutek, Co nie znał złych ni winnych, jeno serca smutek I łzy, którymi każda zakwita godzina. I marzył wśród Wieczerzy Ostatniej Rozpaczy, By, nie mogąc łez zleczyć, choćby ten prostaczy, Najprostszy pozostawić dar chleba i wina. III W domu pogardzonegoś wieczerzał celnika, Od nieczystej niewiasty wodę piłeś z dzbanka, Nierządnicyś odpuścił grzechy i kochanka, A łotrowiś dał słowo, które raj odmyka. Łotr, nierządnica, celnik i Samarytanka To najcudniejsze róże Twojego kwietnika, Grona winnicy, kędyś zrównał robotnika Ostatniego z tym, który pracował od ranka. O, bo Ty wiesz, że głębsza niż wina i cnota Jest tajnia duszy ludzkiej i serca tęsknota, Ku której z dalaś przyszedł jak dobra nowina. I że serc prawdę, miłość, tylko miłość rodzi, Jak słońce z ziemi prochu i próchna wywodzi Najcudniejszy, radosny dar chleba i wina. Przytułek Szare jest niebo, szare nasze włosy I szara nasza beznadziejna dola. Gdzieś pono niegdyś stały w złocie kłosy, Pono na świecie są lasy i pola. Bo nas już wkoło jedynie otula Nagich i zimnych, jak grób, murów wapno Białe jak chłodna, śmiertelna koszula, Którą niedługo na piersiach nam zapną. O, piersi pełne kaszlu i tęsknoty Do zdrowia rzeźwych, smereczanych polan, Gdzie by się dowlec do słońca pieszczoty Wśród drżenia starczych i bezsilnych kolan! Lecz wkoło jesień. Nie ma już jaskółek! Po szybach szary deszcz kroplami bębni... Jak szczęśni winniśmy być, że w przytułek Wreszcie dobiliśmy, starce bezzębni. Lecz może jeno w naszym sercu płacze Słota nad zwiędłych dni pustym ugorem, Może chmurami są jeno rozpacze, Co nad strapieniem naszym płyną chorem. Może nam błękit niebiosów zbrzydziły (Że nie widzimy nieba, co się złoci) Oczy wpatrzone wciąż w błękitne żyły Rąk naszych, wzdęte od mozołów kroci. O, bośmy byli jako ci, co noszą Przez życie całe drwa na opał z lasu, Jakąś zakrzepłą, zimową pustoszą, By aż do śmierci nie mieć grzać się czasu. Nie miały czasu nasze biedne żądze Wytchnąć od pracy wśród wiosny uniesień, A nim nam wywczas otwarł swe wrzeciądze, Żądze umarły i nadeszła jesień. Żyliśmy w trudzie nazbyt długie lata, Lecz jeszcze dłuższe dnie w doli niezmiennej, A radość marna była jak zapłata - Rzadka jak ludziom biednym chleb codzienny. Czasu nie mieliśmy, by być szczęśliwi, By żyć - lub jeno, by pot z czoła ścierać, I czas dopiero mamy, gdyśmy siwi, Ach, czas dopiero na to, by umierać. I żadna litość nam już nie pomoże Na niepocieszne nasze beznadzieje. Nie dla snów słodkich czeka nas tu łoże, Lecz byśmy święte w nim wzięli oleje. Dnie nasze puste jak łan, który zżęto, Chore jak owe, senne w noc i we dnie, Doniczki w oknach, co udają święto, A są tak biedne jako dnie powszednie. Nie mamy wspomnień, by je w sercu chować, Jako kobieta swe klejnoty w skrzyni, I wydobywać je, by się radować... A pamięć jeno żalu nam przyczyni. Nieuleczalną zatruta goryczą Nuda usypia nas jak monotonne Rynny, gaduły stare, które liczą Dzwonieniem nasze godziny przedzgonne. O, blade siostry miłosierdzia, smętne Narcyzy sali szpitalnej, osłodźcie Nam czarę, której usta tak niechętne, Bo smaku wina nie czujemy w occie. Jak czczo nam, chociaż jadła do sytości, Jak twardo, chociaż tak miękka opieka, Jak zimno, chociaż piec grzeje nam kości. Nic nas prócz smutku i śmierci nie czeka! Nikt nie odwiedza nas, ni ptak z poddasza! Nie mamy druhów już, siwizną srebrni... Nie ludzie winni, jeno starość nasza, Żeśmy tak bardzo już im niepotrzebni... Najopłakańsze to w doli ponurej, Że nawet miłość, mocna i wszechwładna, Wstąpiwszy w nasze obojętne mury, Opuszcza ręce, biedna i bezradna. I jest nie sercu podobna, lecz prawu, Ścisła jak zegar, zimna jak powinność; Duszy nie tyka nam, jak ogień stawu, Tyka nas jeno chłodna dobroczynność. Zbyt mądre wszystko to nam, których myśli Są zdziecinniałe już, trwożne i głupie. Lecz choć już skronią ku grobom-śmy zwiśli, Nie dajcie myśleć nam wciąż o swym trupie! Wszak nic nie chcemy! Wiemy, żeśmy starzy, Że szloch nam musi wstrząsać piersią wiotką, I chcemy, by nam łzy ciekły po twarzy, Lecz nam pozwólcie choćby płakać słodko. Dajcie nam małe hodować ogródki, Chować gołębie i żywić króliki, By trochę życia rozpędzało smutki, Trochę młodości słodziło żal dziki. Dajcie nam dzieci, słodkich towarzyszy, By nam śpiewały pieśni swe po płocku, By srebrne brody nasze, w wzruszeń ciszy, Nad złotem włosów ich trzęsły się w szlochu. Nie mamy wnuków, co by szczebiotały, Każąc zapomnieć, że nam w duszy próżno, Nie wlepiać w zegar źrenicy struchlałej, Gdzie nam godziny każdej już zbyt późno... Łzy Nic to, nic. Dusza zniesie wszystko, co znieść trzeba. Wiemy to, od dzieciństwa się tego uczymy, Że nie na to są gwiazdy, aby brać je z nieba. O smutki ocieramy się, które jak dymy W krąg się kładą; o boleść, co się chyłkiem czai Za węgłem - żałobniki my i dróg pielgrzymy. I już w końcu nie dziwne łzy i nikt nie tai, Że nawet nie tak ciężkie, by go znieść nie można, Jest życie. Przyzwyczai się myśl, przyzwyczai. Jak rodzące się dziecię odbiera położna Na świat przezorną dłonią, tak każdy dzień nowy Cichymi dłońmi dusza przyjmuje ostrożna: Wiedząc, że tu nie wieniec go czeka godowy, Że rodzi się na boleść, znoje i znużenie, Że go otoczą inne dnie smutne jak wdowy. A jednak nie poskąpią mu słońca promienie Złota swego ni łąka kwiecia, ni las śpiewu Ptaków, ani tęcz cudnych chmury i marzenie. Znoje, pot i tęsknota rodzą z swego siewu Znoje, pot i tęsknotę wieczystą za zmianą, Ale sen koi serce tchnieniem swego wiewu. Wiemy to, od dzieciństwa uczym się co rano... Aż w noc jakąś poczujesz, żeś się nagle o wiek Postarzał i na głowie włosy ci powstaną... Jeno w tej chwili jednej nie otwieraj powiek, Nie patrz, nie pytaj: "czemu?", i niech Bóg cię strzeże Pomyśleć jedno słowo, jedno słowo: Człowiek. Bo zawrót głowy chwyci cię jak dzikie zwierzę I zatoczysz się niby wariat-pijanica, Rozszerzając źrenice w okropnej niewierze! Bo w słowie tym ci błyśnie, jakby tajemnica Dostojna i straszliwa, że na moc, wesele I szczęście urodziła syna ziem-rodzica. I że straszliwa, ślepa krzywda... - O, za wiele Słów niebezpiecznych zna język ludzki! Zbyt łatwa Jest mowa, chociaż iskry w niej śpią jak w popiele. Uczym się wciąż i nawet drobna wie już dziatwa, Że nie tak ciężkie życie, a łzy nie dziwota... Jeno dzień dziś tak cudny i myśl mi się gmatwa... Dzień ten nazbyt ma w sobie rozkoszy i złota, Zbyt szczęśliwe się zdają dzisiaj drzewa w sadzie, Wiatr, ptaki, dal i stare psy śpiące u płota. I niebiosa, i fale z brzegami w naradzie - ...A może winne temu nocne oczy moje Lub to, żem się urodził późno: w listopadzie. Łzy są zbyt częste, aby rodzić niepokoje W sercu. Dusza przywyknie. Nie tak ciężkie życie... Lecz czemuż na gościńcu tu stoję i stoję?... Na przydrożnym kamieniu tym zaszedłem skrycie Człowieka, co ukrytą miał twarz w dłonie obie. Gdy odjął je, widziałem: łzy ciekły obficie. W niejednym miejscu-m widział i w niejednej dobie Płaczących. Dolę ludzką znieść można, choć smutna. Łzy płyną w dzień narodzin, łzy płyną w żałobie. Pieluchy niemowlęce i śmiertelne płótna Z jednego lnu utkali niewiadomi tkacze. Lecz nigdy mnie, jak dzisiaj, zgroza tak okrutna Nie chwyciła na prostą tę myśl: człowiek płacze! Ziemia dziewicza Jako pas szmaragdowy między dwa błękity Morza i nieb na brzegu ujęty miłośnie, Stał ogród wiosennymi wezbrany rozkwity. Bogaty jak pierś morza, które w księżyc rośnie, Piękny, jako są jeno rzeczy; których nie ma, Śpiewał wonią i szumem o cudzie i wiośnie. Fontanny traw rodziła gleba czarnoziema, Wśród których czarodziejskie, miodowe konicze Wróżyły jeno szczęście listkami czterema. Róże tam kwitły pełne jak pieśni słowicze, Lilie słodkie jak miłość, fiołki jak uśmiechy, Konwalie jak nadzieje nigdy niezwodnicze. Źródła tryskały nieba błękitnymi echy, Odbijając w swej głębi wolne jak śpiew loty Ptaków, które w powietrzu szaleją z uciechy. Ranki były rozkoszne tam jako pieszczoty, Zmierzchy ciche i ufne jako obietnice, Co wróżą wschód zachodom, kwiatom owoc złoty. Nocą księżyc całował w wodzie swoje lice, A gwiazdy zaręczały się z perłami rosy, Łowiąc w wodach swe siostry, gwiazdy-topielice. I znów ranek rozplatał swe słoneczne włosy, Niósł ziemi pozdrowienie w drżącym światła pyle, Budząc w gniazdach i liściach drzew dziękczynne głosy. Jak do ust usta, lgnęły do kwiatów motyle, Z serc ziół spowiedzie miodne wypijały pszczoły I mdlały w słońcu drzewa w rozkosznej bezsile. I niewinny, pogodny, szczęsny i wesoły Kwitł ogród i chwaliło życia cud od wieka Młode, wolne stworzenie i święte żywioły. Aż oto, jak cień chmury płynącej z daleka, W tę zgodę rozśpiewaną i spokój szczęśliwy Padł rozdźwięk, gdy zbłąkany krok przywiódł człowieka. Na kwiaty padł bladością jakby dreszcz lękliwy, Bo się z piersi człowieka wydarło westchnienie, A z oczu łza i źródeł zmąciła blask żywy. I nagle śpiewne ptaki zapadły w milczenie I schyliły się głowy jaskrów i stokrótek, Jakby im zaciążyło nagle nieb sklepienie. Gniotąc człowiecze serce, przygniótł wszystko smutek I nagle słońce czoło przysłoniło chmurą, Uczuwszy się jak w obcym gdzieś domu podrzutek, I w krąg stało się zimno, niemo i ponuro, I pierwszy ból, z ust ludzkich wyrwawszy się skargą, Zawiał zimnym przymrozkiem nad szczęsną naturą. I poznał człowiek z lękiem, że ból, który żarł go, Nieuleczalny wiecznie jest i jest z nim wszędzie. I płacząc jął się modlić morzu drżącą wargą: O spokój wyzwolenia, po męce w obłędzie... A morze, wysłuchawszy go, wzięło w głąb fali I w dal trupa powiozły piany jak łabędzie. I nagle, jakby wiosna powróciła z dali, Odżyły lilie, fiołki, konwalie i róże Radością, w której tysiąc tęcz cudem się pali. I zaśpiewały źródła i ptaki w lazurze, I pszczoły, jako ziarna z rąk siewcy lecące, Jęły knuć słodkie spiski w kwiatów barwnej chmurze. I motyle jak śliczne kwiaty latające Zaroiły się wirem ponad ziemią żyzną, I radość życia święte poślubiła słońce. Człowiek jest raną życia, śmierć zgojoną blizną. W młodych oczach żeglarza... W młodych oczach żeglarza, który dla ciebie, dziewczyno, Raz na brzeg nasz przybywszy z kupcami tkanin jedwabnych, O swej miłej ojczyźnie i słodkich siostrach zapomniał, Śmierć ujrzałem i wolę stanowczą w szczękach zaciętych I odgadłem, żeś miała dziś z nim ostatnią rozmowę. Szedł ku skale, co patrzy w morze zabójczym urwiskiem I skąd nigdy nie wrócił, kto szedł tam z czołem schylonym. Nie wstrzymałem go: boleść ma prawo szukać ukojeń. Kiedym wrócił do domu, o wrótnię swoją oparte Wiosło jego znalazłem, którego z nikim nie dzielił. Zrozumiałem. W umarłych tablicę nowe-m wrył miano. I przychodzę do ciebie, coś mnie przeniosła nad niego, Aby wziąć cię w ramiona, piękną i smukłą jak wiosło, I radować się z tobą, po długich nocach tęsknoty, W serc spokoju. Albowiem wszelkie niewinne jest szczęście. Zarywając wśród sadów wczasu... Zażywając wśród sadów wczasu dostojnej starości, Po podróżach dalekich, gdzie poznał lasy i morza, Obyczaje narodów różnych i przygód doświadczył: Słucha ojciec sędziwy posła, co kurzem dróg skryty, Zadyszany od biegu, nowinę przyniósł od granic, Że wróg sąsiad zuchwałą grozi przechwałką najazdu Jego ziemic zoranych pługiem szerokim i lśniącym. Zmarszczył starzec brwi siwe i pięści władne zacisnął, Z żalem jakby w krąg patrząc na pola pięknie uprawne I winnice pagórków, którym zagraża zniszczenie. Lecz wnet rzucił spojrzenie na swe domostwo obszerne, Gdzie mu dzieci rodziła piękne małżonka czcigodna, I gdy ujrzał nas, synów dziewięciu, silnych i nagich, Jak ostrzyliśmy krótkie miecze o próg marmurowy, Z ust mu buchnął szeroki śmiech, jak wodospad obfity, Spływający po rzece brody srebrzystej i długiej. Przyjacielu mój... Przyjacielu mój, z którym jeden na bóstwa ołtarzu Wieniec wspólny złożyłem z ślubem bezzgonnej przyjaźni! Wiedz: w ogrodzie, którego ziemia mi droższa się stała O popioły twe wiotkie, na wonnym stosie spalone, Postawiłem wśród mirtów zieleni hermę twą białą, By mi piękną twą głową, koroną boskich twych członków, Przypominała twe ciało, wyższe od niebian pięknością. Na cokole kazałem wyryć dwie dłonie złączone, Godło związku naszego, którego śmierć nie rozluźni: U stóp bowiem posągu, obok twej tarczy i miecza, Które śmierć na jałowość gnuśną pokoju skazała, Na bezczynność niesławną miecz własny-m złożył i tarczę, By, nieśmiertelnej już sławy wraz z tobą zyskać nie mogąc, Najstraszniejszy śmiertelnych podzielić los: zapomnienie. Ruiny Palatynu Smętek niewysłowiony pogody ruin bezwiednych Sercem moim owładnął, gdym o zachodzie dziś wstąpił W twój przez ziemię zazdrosną pożarty pałac, Auguście. Dane-ć było, co jeno najnieliczniejszym przypadło W boskim życia udziale: szczyt osiągnąłeś potęgi I na ziemi okręgu stanąłeś stopą wszechwładną. W karle z kości słoniowej siedząc wyniośle, dzierżyłeś Wodze świata całego. Jednego zdobyć nie mogłeś, Czego nikt nie zdobędzie: dzieła trwałości i trwania. W mocy najwyższej poczuciu darmoś się trudził dla sławy, Dumnej płyty nagrobnej, nad którą żądza pamięci Całe życie pracuje. Czyny twe płaskorzeźbione Starły z niej ciche podeszwy wieków w wytrwałym pochodzie, A twe imię, co miało rozbrzmiewać chwałą spiżową, Znane jest jeno zbłąkanym w gruzy kochankom milczenia. Aby zaćmić, cokolwiek było przed tobą i będzie, Wzniosłeś budowli rząd pyszny jak bruzda czoła twojego Lub ruch ręki wielmożny, co wciąż po nowe triumfy Na śmierć rzucał zaciężne orły marsowych legionów. Gmachy twe dzisiaj pod ziemią, chociaż wyziory w sklepieniach Ten-ci sam ukazują błękit spokojny, a zieleń Bujna niemych ogrodów, co się rozsiadły na górze, Zwiesza w głębie zamarłe ziół obojętną ciekawość. W pomrok twej biblioteki, przez otwór stropu okrągły, Blada róża złotawa rzuca w głąb płatki więdnące, W które czas, współpracownik każdego dzieła ludzkiego, Mającego dopiero w ruinie wieczne skończenie, Większą mądrość wpisuje, niż w karty twych pergaminów Zaginionych wpisali czczeni przez ciebie mędrcowie. Pod cyprysem, co ciemny ruinie w niebie panuje, Ozłocony wieczornym słońcem, co wszystkim zachodzi, Niewidoma Sybilla próżno wyczytać się stara Z księgi - w której stulecia pozacierały już znaki - Imię twoje i prawdę, którą byś, dzisiaj zbudzony, Sam też może usłyszał w skwirze zmierzchowych jaskółek - Nie o tobie, Auguście, ach, nie o tobie świegocą! - I, raz wtóry trud mając podjąć, poniechałbyś dzieła, Myśląc, o czym bogdaj by nigdy nie myśleć tworzącym: Niechaj nie trwa ni chwilę, co być wieczyste nie może. Chcesz upominku ode mnie... Chcesz upominku ode mnie, dziś kiedy żegnać się mamy, By przypominał mnie tobie, bracie i sztuki wybrańcze. Daję-ć kamień: bo świat ci także nic nie da innego. Jeno ja cię obdarzam złomem marmuru bez skazy, Białym jako step śnieżny, co go krok nie tknął wędrowca. Znam twe serce płomienne i mądre, zimne twe dłuto. Kuj w tej bryle sny swoje, czyste, szlachetne jak ogień, Uwieczniając je kształtem w chłodnym, nieczułym kamieniu. I nie zważaj, jeżeli oko ciekawe przechodnia, Żaru duszy nie czując uczuje jeno chłód głazu. Bowiem kiedyś nagrodą będzie ci boską, gdy nad nim, Wzruszonymi palcami po zimnym błądząc marmurze, Skrytą łzę Michał Anioł jakiś oślepły uroni. Rozkaz Ten łan po prawej, Panie, bratu memu Daj pod pszenicę. Ten z lewej pod żyto Daj mojej siostrze. Żyzność czarnoziemu Da im plon bujny i zbiórkę obfitą. Niech pobudują chaty pełne słońca I niech tam z szczęściem i potomstwem siedzą. A mnie, o, Panie, co nie znam dróg końca, Obdarz biegnącą wśród tych łanów miedzą. Bowiem jest wąska, jako trumna zwłokom. Lecz dla niemrącej duszy biegnie prosto, Jako tęsknota ku górnym obłokom, Gdzie mnie głód nieba gna wieczystą chłostą. Daj im, o, Panie, łan z prawej i lewej, Mnie jeno miedzę. Na krótkie postoje Dość mi jej. Muszę iść w kraj mej spodziewy, Nie z tego świata jest królestwo moje. Nocą cień wielki jawi się koło mnie: Lewicę kładzie na mem biednem, człeczem Sercu litośnie - lecz prawą niezłomnie W gwiazdy wskazuje, jako rozkaz mieczem. Ze zbioru W cieniu miecza (1911) Curriculum Vitae Dzieciństwa mego blady, niezaradny kwiat Osłaniały pieszczące, cieplarniane cienie. Nieśmiałe i lękliwe było me spojrzenie I stawiając krok cudzych czepiałem się szat. Młodość ma pierwsze skrzydła swe wysłała w świat, Kiedy nad wiosnę milsze zdały się jesienie. Więc kochałem milczenie, wspomnienie, westchnienie I plotłem chmurom wieńce z swych kwietniowych lat. Dopiero od posągów, od drzew i od trawy, Z którymi żyłem długo wśród dalekich dróg, Nauczyłem się prostej, pogodnej postawy. I kiedym, stary smutku dom zburzywszy w gruzy, Uczynił z siebie jeno wschodom słońca próg, Rozumie mnie me serce i kochają Muzy. Kto? Piosnka, która śpiewa, Która się uśmiecha, Leci między drzewa, Budzi w liściach echa... Piosnka, która płacze I która się żali, Niesie swe tułacze Łkanie z jękiem fali... W jednej brzmi nadzieja, W drugiej trwoga drżąca. Jam jest struną. Nie ja - Któż więc o nią trąca? We dwoje 1 Z dwu stron naprzeciw siebie z dali Wyszliśmy, młodzi, z ufnym czołem. Nie rzekłszy słowa idziem społem, Jakbyśmy dawno już się znali. I każde wierzy, jak w znak z nieba, Że drugie pewno wie, gdzie kroczym - Ku cudom jasnych łąk uroczym - Skoro i pytać nie potrzeba. I żadne troską się nie biedzi, Choć milcząc idziem przez bezdroże. Lecz niemy spytać się nie może, Kto nie wie, nie ma odpowiedzi. 2 Choć pod twej piersi bielą gładką Serce swe żywe pogrzebałem, Odkąd me serce jest twym ciałem, Własne mi serce jest zagadką. Gdy patrzę w twoje oczy duże, Gdy cię tęsknotą oszołomień Spowijam, jestem jako płomień, Który się ślizga po marmurze. To samo przy twych ust dotyku Wzruszenie, tajnej czar potęgi, Przejmuje mnie, co wobec księgi W niezrozumiałym mi języku. 3 Jak dom tajemny, gdzie zasuwa Zamknęła drzwi i okiennice, są piersi twojej tajemnice, U których ma tęsknota czuwa. I nęcą, kuszą twoje usta Milczącym czarem tego domu, Który nie znany jest nikomu, Chociaż głąb jego - może pusta. I może strwonię życie, święte W wiosennie młodych dni zaraniu, Na próżnym jeno kołataniu Przeto, że drzwi te są zamknięte. Wstecz nie odwracaj twarzy bladej, Silnie mnie dłońmi dzierż obiema. Cóż, że za nami są stóp ślady, Kiedy przed nami śladów nie ma? Lecz może kwiat paproci złoty Jest przeto szczęściem w ciemnym borze, Że wciąż go szuka wzrok tęsknoty, A nigdy znaleźć go nie może? Będziem nocami iść. W świt ciche Oczy skrywajmy dłońmi szparko. Z miłości przeto zmarła Psyche, Że poszła w tajny mrok z latarką. Dziecku o czarnych oczach Kiedy cię na kolana wezmę i przygarnę Twą głowę, dziecię z twarzą o bieli opłatka, Na której uśmiech bawi tak krótko i z rzadka, Jakby wszystko tak wcześnie już było ci marne: Rozumiem, czemu patrzy tak na ciebie matka, Której wzrok zalęknioną przypomina sarnę. O, dziecię! Smutek kryją twoje oczy czarne I marszczyć się już uczy nad nimi skroń gładka. Jeśli masz z tych być, którym tajny los proroczy Czarno na świat czarnymi patrzeć każe oczy I w cieniu widzieć ziemi tej czary królewskie: O, nie ucz się pacierza o dar zdrowia, chleba I szczęścia, jeno ręce podnosząc do nieba Módl się co dzień gorąco - o oczy niebieskie! Tryptyk sztuki włoskiej I Venezia W głębi na smukłym słupie lew świętego Marka Na błękitnym tle nieba i modrego morza, Na którego laguny przedwieczorna zorza Kładzie się barw polewą, głęboka i żarka. Zśród koronek pałacu skamieniałych doża Kroczy, gdzie śni o Wschodzie Bucentaura barka, Co rytmicznymi skrzydły zgodnych wioseł, szparka, Kraje miękkie jedwabie wodnego podłoża. A z brzegu patrzy Tycjan, co słońca promienie Miast włosia wprawił w pędzel, światłem nawet cienie Malując i zmieniając w słodycz morze słone. A szum fali chwytają muszle mozaiki, Szum, którego o zmierzchu dnia słuchał Giorgione, On, który oblókł w ciało barw duszę muzyki. II Firenze W niebo ucieka wieżą chmurna Signoria, Przerażonych wód falą w dal umyka Arno, Wlokąc, niby widm zmarłych karawanę czarną, Cienie smutnych cyprysów, i krwawy brzeg mija. Bo w Mieście Kwiatów straszna walk domowych żmija Podniosła z sykiem żądła swą głowę bezkarną I zimne skrzydła śmierci w objęcia swe garną Dziś zabitego, jutro tego, co zabija. Wśród zgrozy jeden tylko cichy i spokojny, Patrząc - jak myśl o wieży - w nieb obłoki, Giotto Śni o owocach i druhu, co z dala od kraju, Tułacz, wygnany z Piekła bratobójczej wojny, Przez Czyściec mąk, jak ogień palących tęsknotą, Zaszedł do Beatryczy słodkich stóp, do Raju. III Roma Władcze lico świątyni twej, Opoko-Piotrze, Dźwigają ziemskie słupy, co w swej rzymskiej pysze Depcą z wzgardą pokorę i modlitwy mnisze, Hardych kolumn pogańskich bliźnie siostry młodsze. Nie drżą, chociaż opodal wściekłą burzą dysze Sykstyński sen, co ciała jak chmury najwiotsze Rzuca w niebo, rozpaczny, że nigdy nie dotrze Tam, gdzie prasiła twórcza tajne słowo pisze. Jak czoło mędrca, gdzie śpi owładnięta groza, Lśni kopuła piotrowa, jak apoteoza Snów Michała Anioła i myśli papieża: Mistrz dzierży dłoń Juliusza uściskiem przymierza I patrzą na się, smutni wiedzącym milczeniem, Że piękność doskonała jest jeno kamieniem. Capri Na morzu wyspa górska: miniatura Tatr, Jeno że Morskie Oko, miast w środku, jest wkoło I miast smreczków, tyrsami winnic wstrząsa wiatr, Jak niewidzialny tancerz, co pląsa wesoło. Musiał spocząć pod drzewem, bo wachlarze palm Chłodzą go; snadź zarzucił za nimfą pościgi. Pojednawcze oliwki w sen nucą mu psalm, A nagość swych owoców odsłania liść figi. Łyskliwy, wonny cytryn i pomarańcz sad, Które się przeplatają z sobą na przemiany, W liściach swych jednocześnie chowa śnieżny kwiat I owoc: cytryn złoty, pomarańcz miedziany. Pinia niby parasol roztacza swój szczyt, Janowce jak poduszki złote lśnią wśród trawy. Kaktusy, do zielonych placków na swój wstyd Podobne, między siwe kryją się agawy. Jak pełen cudnych kwiatów i zieleni kosz, Gdzie łańcuch domów niby kostki cukru skrzy się, Leży wyspa, ujęta pod niebiosów klosz, Na morzu jak na gładkiej, szafirowej misie. I cudnie jest, gdy w morzu tonie słońca krąg I jaskółki w nieb cichym świegocą błękicie, Zupełnie jak nad senną równią naszych łąk, A w trawie świerszcz tak samo gra jak w polskim życie. Faun studzienny Teraz, gdy na omdlałym w suszy horyzoncie Legła w żar rozpalona słońcem lipca spieka, Gdym studni wśród drzew dopadł, przybywszy z daleka Teraz mi, chłodne wiewy, poszumem owiońcie Tego fauna, co stoi w leśnym parku kącie, A z ust mu marmurowych szemrząco wycieka Srebrzystej, cienkiej strugi nieustanna rzeka W konchy, by z nich spłynąwszy zniknąć w traw zaplącie. Mówcie mu, gdy gorączkę gasić będę w zdroju, Że nie zna on mąk drogi: skwaru, potu, znoju, Stojąc pod chłodną pieczą starych drzew i cienia. Lecz usta jego, śpiewnym wód wymowne gwarem, Darząc kruże kamienne krynicznym nadmiarem, Rozkoszy gaszonego nie znają pragnienia. Smutek szczęścia I Zgodną różnych zieleni mieniąca się gamą W zachodzącego słońca głębokim zestroju, Spoczywa ziemia w złotej pogody spokoju, Ujęta ukojonych niebios senną ramą. W załomach skał, we wzgórzy falistym wykroju, Gdzie srebrnofioletową blask przygasa plamą, Zda się, nie cień śpi chłodny, ale szczęście samo, I szczęśliwy się każdy kamień zda w wyboju. Ciche drzewa tak prosto stoją, jakby w świecie Nie było nic, co zgina i łamie, i gniecie, I cisza swej błogości nawet się nie dziwi. A w zieleni lśnią domy bielą tak niewinne, Jak gdyby były wewnątrz święte i gościnne I jak gdyby w ich ścianach mieszkali szczęśliwi. II Czyli znasz smutek szczęścia? Późne popołudnie, Gdy słońce, które w zachód kłonić się poczyna, Niby ciepłego brązu poważna patyna, Spokojną ziemię stroi pogodnie i cudnie? Światło tak ciche, że się w krąg zdaje bezludnie, Pada, jak ów w dzieciństwa dniach blask od komina, Co czynił pokój złotym jak dziwna kraina Baśni słuchanych w zmierzchu ożywionym złudnie. W krąg błogość pogrążona w tak wielkiej zadumie, Jak zamyślony smutek jedynie być umie: Żaden liść nie drgnie, żadne źdźbło się nie zachwieje; Szczęście takie głębokie, że prawie aż boli... I ziemia śni w najsłodszej, boskiej melancholii, Jakby zbyt pięknie było na to, co się dzieje. Pamięć dzieciństwa Ilekroć dusza moja, dumaniom swym wierna, W zieleń drzew mnie zawiedzie, gdzie słodkimi echy Świegot ptaków napełnia świeże liści wiechy, A w górze lśni spokojnie głąb nieba niezmierna: Zbłąkane wśród gałęzi słoneczne uśmiechy Zdaje się skrywać smutkiem jakaś troska bierna, Cisza zdaje się dziwnie łzawo-miłosierna, A śpiew ptaków brzmi jakby bezradne pociechy. I nie wiedziałem długo, skąd ten smętek wzrasta. Aż wspomniałem, że pierwszy raz mnie, dziecię miasta, Zawiedziono w przyrodę w żałobie: na cmentarz. Tam pierwszy raz ujrzałem łzy i wolne drzewa, Usłyszałem, jak matka płacze i ptak śpiewa, I dotąd mnie ta chwila pyta: czy pamiętasz? Mali ludzie I Symbol Kocham was, mali ludzie, i szarzyznę smętną Dni i izb waszych, w których trumna czy koleba Nie odwraca wam myśli od grosza i chleba, Zarobionego pracą pilną, acz niechętną. Nieświadomość wyryła wam bezducha piętno Na czole, co nie wznosi się do gwiazd i nieba, Bo żadnej krasy życiu waszemu nie trzeba I duszę na czar piękna macie obojętną. Lecz choć jesteście, zda się, tak ślepi i głusi Na wszystko, co urokiem snu i marzeń kusi W dal cudu i zachwytu, ku przyrodzie-matce: I wy macie krainę poezji, choć biedną, I chowacie w swej duszy tęsknotę bezwiedną: Skrzyneczkę z owsem w oknie swym i ptaszka w klatce. II Zmierzch niedzielny na moście Twoja zdyszana praca długiego tygodnia, Która przy heblu czy też wśród kuźni hałasu Rozmawiać z duszą własną nie daje ci czasu, Rękom każąc być wszystkim, czym możesz być co dnia, Ustaje dnia siódmego. Lecz czar pól ni lasu Nie wywabia cię z miasta. Li izba gospodnia Gości cię nieprzytulnie, obco, jak przechodnia, A myśl głuszy ci piwo, fajka i huk basu. Lecz gdy niedziela mija i zmierzchu godzina Świąteczna o powszednim jutrze przypomina, Wracasz do dom i dziwna schodzi na cię chwila: Zaduma cię na moście przez poręcz przechyla I w mgle zachodu patrzysz w fale ciemnej rzeki, Jak w nieprzeczutych własnych tajni świat daleki. III Dusza Sama nie wiesz, dziewczyno biedna, jaką bliznę Snów niezaspokojonych i tęsknot za blaskiem Kryjesz w sercu, jak chowasz pod skrzyni zatrzaskiem Korale za sprzedaną braciom ojcowiznę. Wieko kufra, wyciętym z gazety obrazkiem Wylepione, twych marzeń stanowi ojczyznę. Zresztą pierzesz i mokrą rozwieszasz bieliznę Lub wodzisz po niej pilnie gorącym żelazkiem. Że w nim jest dusza, wszystko to, co wiesz o duszy, I przez dzień cały nawet myśl cię nie poruszy, Że jest coś jak sen o czemś dalekiem, nieznanem. I dopiero z poddasza o szarym wieczorze Patrzysz w cichą ulicę i w gasnące zorze Z okna, co jest twą książką i twym fortepianem. IV Kieszeń Wychowane w wilgotnej, stęchłej domu sieni Dziecko miasta, któremu ogrody i baśnie Obce są, a znajome jeno w domu waśnie Jątrzące się wśród biedy, której nic nie zmieni; Dziecko ludzkiego ula, co dla trosk-szerszeni Zbiera w dzień miód niesłodki znoju, nim w noc zaśnie I wraz z słońcem w śnie myślą nie marzącą zgaśnie, Dziecko! ty jednak chowasz świat w biednej kieszeni. O, bajeczna poezjo kieszeni chłopięcej, Co kryje w sobie dziwów drogocennych więcej Niż dno morza, rupieci różnych skarbce całe: Kamyki, sznurki, szkiełka, pióra zardzewiałe I kredki kolorowe, gdzie snom jeno znane Śpią stubarwne pejzaże nie namalowane. Jeńcy Michała Anioła (Grota w Giardino Boboli we Florencji) Kamienie cierpią... W obcej ich tragicznej doli, W niegodnej, by cierpienia cud mieścić wyniosły, W stalaktytowej grocie ogrodu Boboli: Cztery widma kamienne w cztery kąty wrosły, Jak oskarżenia słane w cztery świata strony, Jakiejś okropnej tajni i zagadki posły. Ciosane z gruba w głazie, jak sen niedośniony, Poniechane snadź w chwili gniewu czy zawodu Przez mistrza, co z nich nie zdjął ostatniej obsłony, Skazawszy je na niebyt na progu porodu - Patrzą jak w grób wkopane żywcem potępieńce, Jakby dyszące jeszcze topielce spod lodu. Ciała napięte w strasznej wysilenia męce, W rozpacznym buncie dzikiej, ciemięskiej bezsiły, Kipią wezbraniem mięśni w nadludzkiej udręce. Ścięgna, które się w grudy twardych guzów zbiły, Daremnie usiłują przerżnąć się przez szyby Nieprzenikliwe głazu, co im wrasta w żyły. Kształt bioder, łon i piersi, potężny jak gdyby Ciało zwycięstwa, w podłej niewoli się wije Nóg, rąk i głowy, które głaz ściska jak dyby. Jeńcy-ż to? Czyje moce narzuciły, czyje, Białemu marmurowi rzemiosło czerwone Kata, które czyniły Laokona żmije? Jeńcy-ż to? Jakie bogi dzikie i szalone Kazały pięknu nędzą być, sile rozpaczą, Że marmury się zdają jak sól od łez słone? Kto uczynił, że głazy cierpią, a nie płaczą Szmerną, źródlaną ulgą skamieniałej Nioby, Której sny w zapomnieniu żadne nie majaczą? Lub są-ż to zmarłych bogów olimpijskich groby, Zwłóki niebian spowite w śmierci prześcieradła, Którym Mojra odmawia cyprysów żałoby? O, żadna jeszcze męka nigdy nie pobladła Tak bolejącą bielą, jak te ciała z głazu, Na które niezbłagana, tajna klątwa padła. Straszny bój musiał toczyć się tutaj z nakazu Dzikich sił, straszna klęska i pogrom w niemocy! Nawet słońce nie wgląda tu blaskiem topazu... Nigdy białość nie kryła w sobie tyle mocy! Nigdy marmur tak nie był stalą i kajdanem, Kamień tak bardzo sercem i taki sierocy! O, duszo moja, uniż się kornym kolanem... Kamienie mówią męki bolesnym wyrzutem Do tego, co obecny tutaj, jest ich panem I co serce swe krwawił i zabił swym dłutem. Kamienie mówią: Jakaż zemsta okrutna, za co pełna żółci Zielonej złość nas męczy w gniewu wściekłym szale! O, ramię me potężne, kto przeguby skuł ci? Oczy, kto rzucił na was ślepoty blachmale, Wszczepiwszy wam wpierw złote przeczucie światłości, Tchnąwszy w was wiedzę, że są lazury i dale? Biada nam, biada! Kształt jest początkiem wolności! Przeklęty, który białe zapłodniwszy łono Zabił je, ostawiwszy w mogile wnętrzności Żyjący płód! Przeklęty, kto ręką szaloną Napisał słowo: Wolność! na więziennym murze, Każąc nam być źrenicą i własną zasłoną! Przeklęty, który przypiął skrzydła jak dwie burze Do jarzma okutego otroka i czoło Cierniom wieńca mu kazał zdobić w krwawe róże! Nie było nas i dla nas nie było nic wkoło. Był sen bez snu i martwy niebyt, co jest niczem. Nie śniły o nas Parki nad życia kądziołą. Tyś stawił bolesną nicość przed obliczem Żywota i tęsknoty w okrucieństw rozpuście. Tyś wcielił nas zaklęciem woli tajemniczem. Wulkanie, coś wyrzucił nas, bryły! Oszuście, Coś nam dał przeczuć piękna kształt nieskazitelny, By nas w niedoskonałe pogrążyć czeluście! Kto nie jest, jest jak szczęśnik w żywot nieśmiertelny Wierzący, co nie będzie oszukany złudą, Mrąc nierozczarowany, choć jest pył popielny. Lecz tyś nas wywiódł z śmierci w wolne życia cudo, A spętałeś nas. wiecznym wolności zakazem I dałeś pierś, by bardziej cierpieć, wielkoludą. Czemuś nas wyśnił w głębiach snu, co gadał głazem I krzyczał ku bezdeni nieb młota językiem, W rytm serca twego w marmur bijąc ciosu razem? Kto-ć kazał nas z kamienia dobyć niewolnikiem, A nie cielesną pieśnią w boskiej Niki szacie, Która w przelocie sandał opina rzemykiem? Czemuś nie efebiczną hermą, srogi kacie, Wywołał nas z martwoty, choć dziewiczy kamień Ukrywa w sobie wszystkie kształty i postacie? Raczej nas młotem swoim na biały proch zamień, Jak śmierć ciało na popiół rozkłada na nowo! Wyrwij nas z niedościgu żądz i snów omamień! Milczysz, szatański Boże, marmurów Jehowo, Piorunów śpiących w młocie straszny Adonaju, Krzywdzicielu szyderczy z źrenicą surową! Na martwoty i życia każesz nam rozstaju Stać wiecznie w ruchu, co się z kamienia wydziera, By nigdy się nie wydrzeć do światłości raju! Przeklęty bądź, że gwiazda piękna złotoszczera Świeciła ci, lecz myśl twa, co zgodę zakłóca, Uczyniła cię chmurą, co światło odbiera Od słońca, a na ziemię ponury cień rzuca! Głos ducha: Tytanicznie cierpiący, żyję w was, jak wprzódy Żyłem w swym własnym ciele, o, moje kamienie, Ja, twórca wasz, com stworzył z głazu całe ludy. I dwa nieba stworzyłem, co w swoje sklepienie Zbierają modlitewnych próśb kościelne śpiewy, I własne niebo twórcze stworzyłem: cierpienie. O, niebo me piekielne! Snów najbielsze mewy, Wzbiwszy się pod zuchwałe twoich sklepień łuki, Rzucają czarne plamy, jak rozpaczy siewy. Białych gołębic cienie są czarne jak kruki, Cóż dopiero me myśli, jak orły-krwiożerce Wpite dziobem w me serce, jak w kark wilczej suki. Cierpię w was! W każdym głazie cierpi moje serce. Tyle serc miałem, ile jest głazów na świecie, A każde świat mieściło w swej krwawej rozterce. Najkrwawszy ból, w objawień natchniony podniecie, Nierozdzielnym się mego życia stał udziałem, Który na skroń wybrańców wieniec z cierni plecie. Najwyższą doskonałość w zachwycie widziałem! Dany mi był sen Boga, a siły człowieka... Nikt tak nie kochał ciała i nie gardził ciałem! Mówcie wy, których skarga na mój gniew narzeka, Kto mnie wyśnił i wydał z łona tajemnicy, Z nicości, co mnie kryła jak oko powieka? Mówcie, kto zdjął przepaskę z mej ślepej źrenicy, By na chwilę ukazać jej przeboskie piękno I kazać śnić je potem ślepotą w piwnicy? Gdzie kat? Dzikie ramiona me się nie ulękną Wznieść młota, godząc w jego piersi jak w kowadło, Aż mi wykutym słowem zaklęcia odjękną! Młot mój był wiecznym buntem, który w nieodgadłą Bramę zagadki bije, lecz dzikimi ciosy - Widziałem - żem tłukł jeno złud ziemskich zwierciadło. Brat cyklopów, wyzwałem niewzruszone losy, Piętrząc stropy obłoczne na zuchwałym tumie, Zaludniając nowymi bogami niebiosy. Jakże gardziłem ziemią, zdany górnej dumie, Palowi, ach! na który człowiek sam się wbija Wnętrznościami, by konać wysoko, nie w tłumie! Całe życie konałem tak i nie przemija Konanie me: w was będę konać wiekuiście Na swych snu gruzach, w których mąk lęgnie się żmija. Na gruzach snów i dzieła, które los jak liście Rozmiótł, na gruzach duszy... Kto zmiażdżył mnie w duszy? Kto podeptał ją? Czyje gniewy i zawiście?! Jam jeńcem w was. Przez odruzg, co się z głazu kruszy, Przedzierając się młotem do piękności Boga, Dobywałem człowieczą niemoc z głazu głuszy... Rzuciłem was w kamiennych okowach u proga Kształtu! Bom chciał w was spętać swoje sny bezsenne, By w więzach legła z wami ma tęsknica sroga! Serca i snu nie mogłem wcielić w nieodmienne Kształty wydarte bieli czystego kamienia: Bo niezgłębione serce me jest i bezdenne. A obłok nigdy swego nie dogoni cienia. Wieczorem Głęboka, senna cisza niemego wieczora Zeszła na ziemię. Niby na błękit jeziora, Wypłynął na niebiosa, jako łabędź śnieżny, Pełny księżyc i rozlał srebrny blask bezbrzeżny Na lasy, w których gąszczach czarny mrok się smuci. Brzemię cienia, którego wiew żaden nie zrzuci, Obarcza drzew znużonych bezsilne konary, Które się uginają jak strudzone bary Pracowników idących na spoczynek cichy. Jak głowy ich, owisły rośnych ziół kielichy... Zda się, życie po długim, ciężkim dnia wysiłku Uległo i poddało się, z słońcem na schyłku, Znużeniu, i zwiotczało jak zbyt długo pracą Napięte mięśnie ramion, co w zmierzch siłę tracą I wzdłuż bioder spadają z ulgą, wreszcie wolne. Rozluźnia się, rozwiewa wszystko jak mgły polne, Wyzwala się z mozołu twardego skupienia, Wyczerpane, i w słodycz zapada wytchnienia. Jeno tobie nie wolno poddać się i ulec, Serce moje. Jak twarde jarzmo i hamulec, Myśl twa własna nad tobą wieczną strażą czuwa, A spoczynku ci wrota zapiera zasuwa, Którąś samo przybiło na swych wrót zaworze I, zamknąwszy na głucho, rzuciło klucz w morze. Trzymaj się hardo, śnie mój, czołem swem wysokiem, Nie ugnij się kolanem ani cofnij krokiem. Niechaj będzie, co wolą wybraliśmy własną. W ten dzień, gdy się zdawało, że już gwiazdy gasną, Gdy na piersi bezwładnie chyliły się głowy, Jakby jutro i nigdy dzień nie miał wstać nowy, Gdy w popiołach na smutku jałowej rubieży Zdawało się, że nikt już nie zbuduje wieży, Nikt nie wyśle spojrzenia ni śpiewu nad chmury, Nikt nie uplecie wieńca, nie utka purpury; Że morze jest zbyt gorzkie, niebo zbyt dalekie, Sen złudą jeno, skrzydła chore lub kalekie, A jawa marny pozór, zasłona rozdarta, Nieuleczalnie kłamna i trudu niewarta: Tęsknota nasza młoda jak poranne zorze, A stara jako wicher i góry, i morze, Tłumiąc w piersi swe własne obawy i łkanie, Nie mając chleba w sakwie ani wody w dzbanie, Choć droga była twarda i przepaść zawrotna, Poszła w dal bez podpory, zachęty, samotna, I upadłszy przed słońcem ukrytym w błękicie, Zaprzysięgła mu miłość swą i całe życie. Szliśmy długo, o, serce me, i wciąż idziemy Wśród ludzi i kamieni w obojętnej, niemej, Niegościnnej dziedzinie, gdzie dusza nie widzi Progu, który zaprasza, jeno wzrok, co szydzi, Jeno wzrok, co nie ufa, wzrok, co podejrzywa, I dłoń, co drzwi zamyka i okna zakrywa. Lecz my z pieśnią na ustach, z wargi pozdrowieniem Idziem, choć mrok osłania ziemię snem i cieniem, I uśmiech zostawiamy swój przy każdej bramie, Nawet w zmierzch tak posępny, co zgina i łamie. Ileśmy już przeżyli zmierzchów! Ileż razy! Gdy na duszy mrok leży jak mogilne głazy, Gdy ból całuje ogniem zmierzch naszego czoła I załamuje ręce myślom, a noc woła: "Ugnij się, serce, ugnij! Pracujesz najemnie W pługu, co orze ugor! Trud mija daremnie! Ziarna rozmiotły burze wśród wichru niesnasek, A to, co w ziemię rzucasz, to jedynie piasek, Który w oczy ci rzuca wiatr i złość na psotę, A wzrok oślepion myśli, że to gwiazdy złote! Co siejesz, to nie perły muszlom wykradzione, Ale łzy twoje własne, gorące i słone! Poddaj się, serce, poddaj! Złam miecz na kolanie I z krzykiem proś o pardon, proś o zmiłowanie. Rozluźnij uporczywe, zaprzysięgłe palce! Rzuć miecz złamany, tępy! Musisz ulec w Walce I paść ku pastwie kruków i psów poniewierce. O, poddaj się, ulegnij, ślepe, wierne serce!" O, wtedy ścisnąć pięście, zaciąć niemo wargi, Dźwigać się hardo czołem i nie wydać skargi; O, piąć się po krzemiennej, nagiej, stromej skale Z usty popękanymi w suszy i upale; Nie mieć cienia dla czoła ni dla wargi źródła, Kędy by pierś płonąca w spoczynku ochłódła; Chwytać się dłonią drżącą najuboższej trawy I całować w niej życia wielki dar łaskawy, I twardo stać na serca własnego wyłomie, Bronić wstępu zwątpieniu, co czyha kryjomie; Martwych mórz popielnymi musieć żyć owocy, Wiedząc, że znikąd dłoni i znikąd pomocy: A wzrok nadzieją, wiarą wysyłać w błękity, Cieszyć się, że choć szczyty są, wysokie szczyty, Bez serca, bez miłości, lecz podniebne, dumne, Jeżeli nie dla życia, to na głaz na trumnę, Na głaz, który gdy ziemia nocą skryje oko, Na piersi padnie, kamień, co leżał wysoko... I kiedy by się chciało, pięścią bijąc w ciemię, W nieutulonym, dzikim żalu paść na ziemię I twarz ukrywszy w trawie chłodnej i wilgotnej, Płakać strasznie, szalenie, w rozpaczy samotnej: Wówczas miast dłoni, co są dobre i kochane, Zimny jeno na serce kłaść głaz jak na ranę I duszę swą rozrzucać w krąg w uśmiechów siewie - Ile kosztuje uśmiech taki, ach, nikt nie wie! Ale my wiemy, duszo. Mówią o ubóstwie Nędzy, ale my znamy w przepychu i mnóstwie Ubóstwo gorsze. Mówią o smutku w żałobie, My wiemy, jak być może blada skroń w ozdobie Róż szkarłatnych, co czynią czoło jeszcze bledszem. Znamy samotność, co nam jest chlebem, powietrzem, Swobodą i więzieniem. Wiemy, ilekrotnie Pogoda jest śmiertelnym znużeniem w samotnie Milczącym opuszczeniu, w bezsilnej godzinie Po burzy rozpaczliwej, dzikiej targaninie. Ach, znamy siedmiobarwną beznadziejność tęczy, Kiedy się ją znalazło miast pewnej poręczy. Wiemy, ilekroć śpiewna lekkomyślność nasza To jeno na odwagę pita wina czasza, Którą chłoniem, gdy w północ zbłąkani i sami Idziem nad ziejącymi bezdnem przepaściami. Lecz podjęliśmy mężnie wysiłek junaczy I trwamy. Co dzień w oczy patrzymy rozpaczy I każem jej giąć czoło pokłonem pokory I pozdrawiać tron słońca i gwiazd srebrne dwory. Co dzień niewiary zimnej dłoń ujmujem czarną I każemy jej w ziemię rzucać jedno ziarno, Ziarno, którym jest jeno nasze serce własne. I nic nie chcemy, jeno mieć to światło jasne, Które słońce rozdaje królom i żebrakom, Jeno śpiew, który życie daje wiatrom, ptakom I drzewom, i potokom i by myśl w nas młoda Była święta jak góry i piękna jak woda, I aż do śmiertelnego w płótna upowicia Nie chcemy nic od życia, prócz miłości życia. A gdy me życie, które - jak każde - jest smutkiem Mroku o radość światła walczącym, po krótkiem, Choć długiem wędrowaniu stanie, gdzie godzina Śmierci czeka jak wieczna wędrowców gościna; Gdy ustom, które żyły z słonecznego mleka, Zgon poda kielich nocy i zmierzchnie powieka: Wówczas w wieczór ostatni, co choć spadnie cieniem, Złoty będzie poranka jasnego wspomnieniem, Niech na me serce smutek położy się starczy, Jako mrący wojownik na pękniętej tarczy. Pod krzyżem Był wieczór letni: godzina, co godzi I jedna jawę dnia z nocy marzeniem, Cicha słodyczą ostatniego słońca, Co w sen się kłoniąc, skośne blaski rzuca Na pól różowe ściernisko, po którym Przeszła dopiero srebrna żeńca kosa, Jak sierp księżyca po niebios zagonie, I zostawiła poza sobą długie Fale poległych kłosów i woń chleba. W łagodnie zmierzchłej dali słychać ciche Gwary wsi dobrej, kędy po dniu pracy Troski się dzienne na spoczynek kładą, Jako się kładą siwe dymu smugi Na ziemię, sennie ze strzech się snujące, A ukojona cisza słodko gędzie Podzwonną dniowi pieśnią skrytych świerszczy. Na dróg rozstaju pustym i odludnym Na czarnym krzyżu wisi uwieńczony Cierniami Chrystus nagi i samotny I w oddal patrzy gasnącą źrenicą Tak beznadziejnie smutno i rozpacznie, Jakby nad krzyżem już nie było nieba, A pod tym niebem wielkiej, pięknej ziemi. Pod krzyżem w niemej zadumy postawie, Wsparty ramieniem o męczeńskie drzewo, Młodzieniec nagi i cudownie piękny Stoi w kwitnącej siłą ciała wiośnie, W koźlęcej jeno skórze na ramionach, Z gałęzią winną w kędzierzawych włosach I fletnią z trzciny w opuszczonej dłoni, I z dziwnie smętnej pogody uśmiechem, Głosem pieściwym jak powiew w winnicy Mówi objąwszy pień krzyża ramieniem: "Bracie! Wysoko tak przybili ciebie, Że chcąc cię objąć uściskiem miłości, Której uczyłeś słowem i cierpieniem, Muszę ramieniem swym opleść twe drzewo, Jak je oplata wino, które posiał Czas u stóp krzyża i które, wyrósłszy, Pędem najwyższym dziś sięga ci serca. Kochałem drzewa, winorośl i trzcinę, Wszystko, co żywi się wodą i słońcem, Rośnie i szumi na wietrze, i śpiewa. Owoce-m kochał i zbóż sypkie ziarna, W które swą duszę złotą słońce wlewa I daje ludziom spożywać ją chlebem, Nieb pocałunkiem całując ich serca, A w winie niesie pozdrowienie życia - Jak ty żegnałeś ich chlebem i winem. Zwierzęta-m kochał ciche i łagodne, Pstrą tygrysicę i gibką panterę, Co z wesołymi moimi pochody Szły za mym tyrsem, posłuszne i ciche. Kochałem śpiewy, śmiech, radość i młodość, Których tyś nie chciał kochać, może przeto, Żem, nazbyt młody wówczas, nie rozumiał, W tańcu i szału, i śpiewu nadmiarze, Pomazan wina czerwonym osadem, Że wino słodycz, lecz i gorycz kryje, Bowiem słodyczy nadmiar jest piołunem. Lecz i jam cierpiał prześladowań męki, I ja leżałem w zimowym grobowcu, I nauczyła mnie boleść mądrości... A mądrość ślepe otwarła mi oczy, Które się zlękły widząc, przebudzone, Że ciągle jeszcze bolejesz na krzyżu, Że rany w boku nie pokryła blizna, A cierń twej skroni nie zakwitł różami. Czy nikt ci nie chciał pomóc? Nikt zdjąć z krzyża? Mogliż tak długie wieki bezlitośnie Patrzeć na twoją mękę i konanie, A nikt oliwą ran ci nie namaścił? Mogliż wciąż paść się ofiarą twej męki I nie dać ożyć ci, nie wskrzesić ciebie, Nie zbawić w sercu ofiarą radości? Idąc ku tobie zbierałem po drodze Słowa i myśli ludzkie i poznałem, Że ludzie muszą być źli lub szaleni, Bo opłakują zmarłych, a nie płaczą Własnej młodości, co kona znękana, Otruta czadem najświętszego smutku. Więc sam przyszedłem, aby zdjąć cię z krzyża, By wyjąć gwoździe z twoich stóp i dłoni I skroń miast cierniem ubrać winogradem. Przyszedłem do cię, bo chwila naszego Przyszła przymierza. Widzisz? Żniwo wkoło! Brzemieniem snopów obciążone wozy; Winograd zwisa wezbraną jagodą, Jak piersi pełne słonecznego mleka; Ule są ciężkie od słodkiego złota, Jak niegdyś twoje usta miodopłynne; Owoc dościgły kłoni się ku ziemi, Jako ku tobie dojrzałe me serce. Spójrz ku mnie! Deszcze ciepłe, co me nagie Ciało zwilżają kroplistą pieszczotą Chmury żywiącej w parne noce letnie, Zmyły już ze mnie ślad mętnego moszczu. W zimowym grobie, jako ty, leżałem, Męka bolesnej zrównała nas śmierci. Niechaj nas zrówna także szczodre życie, Co mnie słodycze dało, tobie boleść, Mnie wieniec winny, tobie oplot z cierni, Mnie śpiewną fletnię, tobie łzy milczące. Bracie mój smutny! Daj mi dłoń zranioną, W którą włożono ci szyderczo trzcinę, Byś pustym, wietrznym tym królował berłem. Patrz! Jam ją podjął, pociąłem na fletnię I dzisiaj trzcina, która niewzruszenie Pod ust twych bladych westchnieniem milczała, Żyje i śpiewa pod mych warg oddechem, Słodko jak miody, co się kryły w wosku, Którym zlepiłem nierówne piszczałki... A wzorem moich piszczałek stworzone Organy świątyń twych grają twą chwałę, W muzyce duszę mą jednocząc z twoją. Niech trzcina w pieśni miłości nas złączy, Jak już, łączyła twój ból i mą mądrość." Był wieczór letni. Na miękkich niebiosach Wykwitły cicho złotych gwiazd źrenice, Nadziemskie świadki ziemskiej, świętej chwili, Co godzi jawę dnia z marzeniem nocy I srebrne kwiaty tęsknoty otwiera Dla rosy przeczuć i dla nasion cudu I czyni ciszę modlitwą natchnienia. A pośród ciszy, która stapia ziemię Z bezkresem niebios, Chrystus podniósł czoło I zdjąwszy rękę z krzyżowego ćwieka I wieniec cierni zrzuciwszy ze skroni, Podał dłoń z słodkiej dobroci uśmiechem Pięknemu u stóp swoich młodzianowi, Który nań patrzył z miłosnym zachwytem. I zstąpił z krzyża ku niemu, i złożył Na czole jego długi pocałunek, Głęboki jako życia tajemnica. I przyjął z trzciny wyrzezaną fletnię I wieniec z wina chłodny jak cień w skwarze. A ów, koźlęcą przepasany skórą, Dźwignął krzyż krzepko na młodzieńcze bary I obaj, wziąwszy się wzajem za ręce, W świat polną drogą poszli zgodnym krokiem... I pod gwiazdami rozległa się w ciszy Cudna pieśń fletni: o snach i tęsknocie, O łzach i śmiechu, szczęściu i cierpieniu, I echem niosła się hen w dal, po łęgach, Święta jak dźwięki pobożnych organów, Wielka jak życie, głęboka jak serce... Czas idzie Tłum, który wszelkiej małości jest rady I nienawidzi szczytów i gwiazd krasy, Rozbił namioty jarmarcznej biesiady. I wznosząc dzikiej radości hałasy, I w biodra bijąc się, i klaszcząc w dłonie, Wył skacząc: "Oto rozstrzygły się czasy! Co było dumnie wielkie, leży w zgonie, Co grzmiało tętnem zdobywczych stuleci, Jak pierś rozbite jest i jak łódź tonie. Nasz dzień nastąpił, naszych żon i dzieci, Zdeptany orła lot i mądrość węża, Milczą prorocy i wątpią poeci. Przestał się hardo wznosić mąż nad męża, Ostatnie buntu zamarły korzenie, Nikt się nie chwyci tęsknot ni oręża. Złoto i spokój będą odtąd w cenie. Rozczarowały się sny i zamiary Serc mocnych, w które padło zniechęcenie." I jęli śpiewać w uciesze, i dary, I pocałunki słali sobie wzajem, I pokrajali na suknie sztandary. I częstowali się jak korowajem Rozpaczą męki tych, co w serca człecze Zwątpili, zżarte jak drzewa liszajem. Nie było pieśni, by szła na odsiecze, Myślom, co słysząc, że milczą rozkazy Pytały: "Mogąż bić serca i miecze?" Prorocy zmilkli, a wsparci o głazy Wodzowie sami pytają się: "Czyli Zostały jeszcze kędyś drogowskazy?" A tłum radował się upadkiem chwili, Że lęk i trwoga niewiarą urzeka Tęsknotę, co się na czyn już nie sili. Ale już tajnie idzie ten z daleka, Co wie - był bowiem sam i na pustyni - I mówi: "Idzie czas! Milczenie czeka. Nie wierzcie głuszy. Serc tęsknota wini Każdą godzinę, że próżna wyrasta. Lecz jeden pozór różne rzeczy czyni. Słyszcie! Czas idzie do złotego miasta! Nikt nie wie, co się milczeniem otula... Jednako dziewięć miesięcy niewiasta W łonie żebraka nosi, jak i króla!" Ze zbioru Łabędź i lira (1914) Spokój serca Wstanę w poranek blady, gdy w niebie perłowem Przez mgły lśnić będzie słońce jak opal półsenny. Pragnienie u krynicy ugaszę studziennej I pójdę w pole ścieżką, z sercem jakby nowem. Spotkanego wędrowca uczczę dobrym słowem, Kamień usunę z drogi przechodniów codziennej I odwiązany róży krzew wysokopienny Przytwierdzę znów do pala zwiędłem łykiem płowem. I krocząc w świetle białym pod siny pas boru, Stanę czasem, by spojrzeć na jaszczurkę zwinną Lub na ptaki płynące za chmurą w dal nieba. I z myślą, że daleko jeszcze do wieczoru, Ku zachodowi będę iść z duszą dziękczynną, Spokojny, jakbym wiedział już, jak żyć potrzeba. Wyznawcy Dzisiaj z was nikt, zaiste, nie zdradzi Chrystusa Za trzydzieści srebrników szalonego Żyda. Lecz cześć dlań w sercach waszych równą mi się wyda Hańbą, jak gdy ulicznik śmieje się z garbusa. Obraz Boga w skarlałych duszach to ohyda! I srebrnikami zdrady, choć nie w nich pokusa, Są hostie przyjmowane wargą u obrusa Ołtarzów, które kryje złocista absyda. Jeśli ideał w lichej piersi się uboży, A wielka myśl li tym jest, co człowiek z niej tworzy, O, nikczemne, sromotne zjawiły się znaki! Posłuchajcie! Codziennie nocą, błotnym łanem, W szarudze, w wichrze, zziębły, okryty łachmanem Chrystus głodny się skrada w pole kraść ziemniaki! Tchórz, co się boi... Tchórz, co się boi spojrzeć nagiej prawdzie w oczy, Niech o wrodzonej ludziom dobroci rozprawia I, przystrojony w pióra pożyczane pawia, Przed zwierciadłem próżności z pyszną dumą kroczy. Poznałem dzikie zwierzę leśne, co objawia Swobodnie żądzę żeru i we krwi się broczy. Niech wobec niego kryje się w jaskiń pomroczy Człowiek, syn niecny fałszu, zdrady i bezprawia. Stek podłości! I jeśli co te błota wiry Mogło przerobić w glinę zdatną na człowieka, To li nasz sen, gwiazd synów: Łabędzia i Liry. A w tak bezkresnych dalach cel wcielenia czeka I nie masz nam podpory ni cienia dla głowy, Jeno ten kij wędrowny i , wieniec laurowy. Nie zapomniało serce... Nie zapomniało serce moje i pamięta: Miłość mi dała jeno gorycz i szaleje, Ziarno mych siewów zżarła epoka przeklęta, A laur mój podeptała zawiść, co nie sieje. I choć świt zmierzchom, wiosna jesieniom nie dnieje, Dusza moja, spokojnie niebu uśmiechnięta, Przyjmuje chwile, niegdyś piękne, jak nadzieje, Dziś z gniazd strącone wichrem bezpióre pisklęta. I cóż, że głupca zgorszy, zadziwi szaleńca, Że nie uginam czoła, choć stoję bez wieńca? Lata-m zdobywał ciebie, wyniosła pogodo! Posągu wypalony bólem z serca gliny! Dziś umiem patrząc w szczęście, co spłynęło z wodą, Czuć radość najskromniejszą, radość bez przyczyny. Trącam o ciebie, struno. Trącam o ciebie, struno bolesna pamięci, Grająca ciszą zmierzchu, wonią sianożęci. We wspomnieniu dom biały, dwa klonowe drzewa, Wieczór letni, w gałęziach ptak, co słodko śpiewa. To wszystko, co zostało po was, szczęścia chwile: Dwa drzewa, ptak, co śpiewa... nic... a tyle... tyle... Pawie W strzyżonym twoim parku stożki i szpalery Odwrotnie odbijają się w niemym dziś stawie, Gdzie ziać przestały wodą z paszcz trytony cztery, Odkąd odeszłaś z słodkich tych miejsc niełaskawie. Z odbitą ręką wznosi się posąg Cerery Z trawnika w ciepłych mirtów zielonej oprawie. Zda się, wiatr tu oniemiał nawet i drzew szmery Jedynym śladem życia są dwa twoje pawie. Jeden, zielony w zmiennych tęcz barwnej zamieszce, Legł niedbale na mchami zapuszczanej ścieżce, Jak szal jedwabny, co ci spadł z ramion w przelocie. Drugi, śnieżny, nad stawem na nimf usiadł grocie, A ogon jego spływa bujny i wspaniały Ku nieruchomej wodzie, jak wodospad biały. Ars consolatrix Jak swe urocze ujawniasz oblicze, Łabędzią szyję i śnieżne ramiona, Tak też odkrywasz, dumnie niespłoniona, Wyniosłe, młode swe piersi dziewicze. Po cóż ma piękno ich skrywać zasłona, Gdy, nagie, nazbyt aż są tajemnicze, Chowając boskiej rozkoszy słodycze, Która jest ustom mym przez cię wzbroniona? Niezastąpiony, nigdy niepowtórny Cud twego łona jest mi wnętrzem urny, Której zamkniętej treści nie posiędę. Lecz oszołomny zachwyt mnie upoi, Ilekroć, od cię odszedłszy, pić będę Z czary odlanej na wzór piersi twojej. Młodość Szara, wielka kamienica, Pokój, dywan, koń drewniany, Z okien: wozy, tłum, ulica, Raj podwórza zakazany. Barwne książki z obrazkami, Jawa w śnie i sen wśród jawy, Strych, co jak głąb kniei mami, Strach, przygody i wyprawy. Nagle błysk, zaduma, drgnięcie, Starej księgi jakaś karta, Podejrzenie, brwi ściągnięcie, Ciekawości rdza niestarta. Gdzieś na świat wybita szyba, Dreszcz, niepokój przedwiosenny, Wiew odwilży... Może... chyba... Czemu?... Znak pytania plenny. Potem wylot z miejskiej cieśni, Wieś, sad w kwiecie, stosy wierszy, Sen, co drugi raz się nie śni, Miłość, pocałunek pierwszy. Zawrót głowy, słońce-chmura, Deszcz-pogoda, kwiecień życia, Serce jasne - twarz ponura, Droga w kwiatach - gest rozbicia. Pierwsza szczypta holu, błota, Gdzieś nieznaczna rysa w murze, Cierń, krzyk duszy, łza, tęsknota, Wolność, nowy świat, podróże. Widnokręgi, krajobrazy, Sztuka, piękno, wir zawrotny. Upojenie, ludzie... skazy, Myśl i pierwszy dzień samotny. Cisza: znak niezrozumiany, Bunt, gniew, przewrót, przełom, żmije... Skąd te blizny? Skąd te rany?... I godzina męska bije. Już? Tak prędko? Co to było? Coś strwonione? Pierzchło skrycie? Czy się młodość swą przeżyło? Ach, więc to już było... życie? Lubię parowóz chyży... Lubię parowóz chyży, lecz dla jego świstu Nie wyklnę nuty słowiczej Ni dla lamp elektrycznych w noce z ametystu Światłości gwiazd tajemniczej. Praktyczny wiek przemyślne bóstwo trzeźwej wiary Osadził dumnie na tronie. Lecz ja, o, świecie, broniąc jeszcze pieśni starej Świętej młodości twej bronię. Kochać i tracić... Kochać i tracić, pragnąć i żałować, Padać boleśnie i znów się podnosić, Krzyczeć tęsknocie "precz!" i błagać "prowadź!" Oto jest życie: nic, a jakże dosyć... Zbiegać za jednym klejnotem pustynie, Iść w toń za perłą o cudu urodzie, Ażeby po nas zostały jedynie Ślady na piasku i kręgi na wodzie. Choć pięść i przemoc rządzi... Choć pięść i przemoc rządzi, kędy myśl szlachetna Władała w chwale ongi, Choć nienawiść jest bogiem, a miłość bezdzietna I piękne li posągi; Choć zdrada płaci ufność, krzywda czyha zdradnie I jad ma każda strzała, A kto otwarcie walczy, wie, że skrycie padnie I zhańbi go nawała: Jakże ci słabnąć, duszo, i nie iść spokojnie W dal pod odwagi wodzą, Gdy krew swej krwi dające na żer strasznej wojnie Kobiety rodzą? Zdobywca Jeśli śnić, to poczęcia szalone, olbrzymie! Pożądać - to bez miary! Ramieniem skrzydlatem Sięgać, gdzie nawet dzwonów nie doleci imię! Gwiazdy siostrami swymi, orła zowię bratem! Bowiem oczarowała mnie rzecz niemożliwa, Lecz moją duszą stała się i moim światem! Na zew jej drgnęła myśl ma dumna jak lwia grzywa I w lot znalazła posłuch w woli, wiernej służce, Która czeka napięta, czujna, jak cięciwa. Łagodny sen nie stawa już przy mej poduszce, Roją mi się zuchwalstwa wydziercy, odkrywcy! Cóż mnie straszycie, chmury, w piorunów pogróżce? Przestrogę biorą tchórze, spokojność leniwcy! Nie ma za upojenie me zbyt wielkiej ceny! Na skrajach horyzontu każdego zdobywcy Majaczy widmo wyspy: cień Świętej Heleny. Ze zbioru Tęcza łez i krwi (1918) Pochody Kto świadkiem był, widoku nigdy nie zapomni! Kiedy szli karnym krokiem, zbrojni i ogromni, Pod niebem, co pod mglistym nalotem opalu W pogodzie swojej kryło dziwny wyrzut żalu, A przyroda spokojem złociła się słońca, Serce bezsilnym pięknem swym rozdzierająca. I szły szyki, szeregi, pułki i gromady, Co opróżniły z mężów miasta, wsie, osady, Bez przerwy, bez ustanku, bez chwili wytchnienia, Wszystkimi drogi, całe ludzi pokolenia, I zaczął się ogromny ten pochód pochodów, Niewidziana, olbrzymia Wędrówka Narodów. Stały zboża na polach, dochodziły żniwa - Oni szli przez tę ziemię niby ława żywa. Zżęto pola, z drzew zwiędłe opadały liście - Oni szli w dżdżach jesieni groźni uroczyście. Ziemię zbieliły śniegi, a oni po śniegu Szli ciągle, szyk za szykiem, szereg po szeregu. I powróciła wiosna w zielonej oprawie - Oni szli jeszcze, jeszcze, już po nowej trawie. Z ziemi swej stratowanej i osieroconej Wszystkimi szli drogami na trzy świata strony Mundurami trojakich kolorów obciśli, Choć jednej były barwy ich krew, łzy i myśli. Aż przeszli... I na długie tygodnie, miesiące Nastała cisza ciężka, milczenie gniotące. Czasem na widnokręgu, pośród modrej pustki, Błyśnie z mgły, jak powianie pożegnalne chustki, Róża białego dymu i huk głuchy trzasku: Błędny strzał w rolę, jakby ptak trzepał się w piasku. Po wsiach jeno kobiety i dzieci, i starce... Kryją się, nie wychodząc ku wspólnej pogwarce. Spytany, nikt się wieścią z obcym nie podzieli, Jakby nic nie wiedzieli zgoła, nie słyszeli. Darmo pytać o pułków, co tędy szły, miano - Udają, jakby wszystko dawno zapomniano. Nie zdradzi się nadzieja w nikim ni obawa, Nie znajdzie się, kto powie, że wie, o co sprawa. Kto z mieszkańców, z kim poszedł, nie dowiesz się w chacie, Wystrzegają się wspomnieć o synu, o bracie, Nikt nie przyzna, że słyszał grzmiące głucho działa, Strony wskazać nie waży się, gdzie bitwa wrzała, Zda się, że wszyscy weszli w nawyku koleje... A jednak czuć w przestworzu, że tworzą się dzieje. W zastoju zda się życie i dusza gromadzka I płynie czas bez zmiany... Aż nagle, znienacka, Pewnego dnia: najpierwsi zaczynają wracać!!! Ślepiec, co nie iść zda, się, lecz ziem stopą macać, Kroczy z wyciągniętymi poprzód siebie dłońmi, Jakby błogosławieństwo odprawiał nad błońmi, Z zawiązanymi oczy, niby parlamentarz... A za nim, o, widoku! ciał żyjący cmentarz! Oto rzesza widm wraca zbiedzona, wychudła... Lecz nikt nie baczy ludzi, jeno szczudła, szczudła! Puste, powiewające na wietrze rękawy! O, synowie zwycięstwa! O, wybrańce sławy! Wy, coście nieśli bronie, sztandary i czyny, Niezdolni już do czynu, chwiejni jako trzciny, Tak to wracacie, chorzy, znędzniali, osłabli, Ach, nie pod triumfalnym łukiem własnej szabli! Chwała szczudłom! Cześć pustym rękawom powiewnym! Potężne zdrowie, kłoń się tym członkom niepewnym! Przenigdy dosyć hołdu, dosyć chwały blasku! Nigdy dosyć długiego echami oklasku! By ten, dla kogo podziw dziś brzmi życiodajny, Jutro nie był już jeden z zbyt wielu, zwyczajny; By ten, dla kogo podziw dziś brzmi życiodajny, Żebrakiem nie był mijan przez nas przed kościołem W lat kilka, gdy już płomię zapału ochłódło, Bo przyszłoby w drzwi nasze pukać samo szczudło, I ku hańbie i zgrozie naszej, rękaw próżny Wyciągnąłby się ku nam po datek jałmużny! O, narodzie! Przy uczcie tej, gdzie krew jest winem, Ich jest najpierwsze miejsce! Ich pierwszym wawrzynem Uwieńcz i wznieś pod niebo na cokole bar twych! Najgodniej - nie w ugięciu i nie na kolanie - Uroczyście uczcijmy ich dziś przez powstanie Z martwych. Legiony Nad całą ziemią polską sprzecznych haseł głosy Przeciągają, mkną chmury jak kiry, jak krepy I przelatują ciemne, ważące się losy. A w dole, depcąc pola zamienione w stepy, Dwie ławy wojsk, zwróconych przeciw sobie czołg, Jako ruchome ściany, przesuwa bój ślepy. Jako dwa gór łańcuchy, dwa wrogie żywioły Prą naprzód, to się cofają wstecz z chwilowych stanic; Jak dwa zjeżone kolców stałą ostrokoły, Jak płoty, w swym uporze nie baczące na nic, Grodzą ziemię obręczą swych ciał i oręża, Szukając bez wytchnienia swej ojczyźnie granic. I gdy na siebie godzą piersią w pierś, mąż w męża, Ojczyzna, zda się, kurczy jako serce w holu, Do przestrzeni ich trupem zasłanej się zwęża. Bo brat zabija brata na rodzinnym polu, W bliźnie łona kieruje cios żelaznych cierni, Wśród wspólnych zagród, które goreją w okolu. Z przeciwnych stron? Dla własnej krwi bezmiłosierni? W imię ojczyzny jednej? Szalejąc w obłędzie? Któremu z haseł wierni? Któremu niewierni? Nad bratobójstwo rąk swych wyżsi i nad sędzie, Za wolność w śmierć ofiarną idą po kolei, Posłuszni sercom swoim, nie grzmiącej komendzie. Ach! Żołnierze to własnej najwyższej nadziei, Nadziei, której dzisiaj tragedia na imię! Wynurzają się z wrogich głębokich transzei, Cali w ogniu i w ranach, w boleści i w dymie, Mając w przeciwnych piersiach - jednych modlitw zgodę, A w oczach widmo jednej tęsknoty olbrzymie! Za sen swych dusz jedyny, ojczyzny swobodę, W strasznym krzyku natarcia, co wstrząsa bezbrzeżem, Zawodzą nieśmiertelną do Wolności Odę! Świadczą, z kim są związani hasłem i przymierzem, Nawet w obcych mundurach walcząc w barwach Ziemi! - Każdy, zrodzon oraczem, kona jej żołnierzem: Strzelając z klęczek, zda się, kolany zgiętymi Przeprasza - i wśród śmierci niskiego pokłonu, Na twarz padając, nim go martwota oniemi, U ojczyzny za braci krew prosi pardonu! Ptactwo w czas wojny W tej roku porze, Kiedy w powietrzu czuć powiew wiosenny, Zwykło powracać przez dalekie morze, Szlakiem wędrówki od wieków niezmiennej, Ojczystych naszych pól śpiewne bogactwo, Wędrowne ptactwo, Ażeby niwy zbudzone rozpieśnić, Rozdzwonić lasy radosną otuchą, Serca nadzieją rozmarzyć, roześnić. Dzisiaj na polach przeraźliwie głucho... Choć wiosnę czuć, Choć się już jawi w mgłach na nieboskłonie, Choć pękającej łozy gorzkie wonie Wołają drużbie swej śpiewaczej: "Wróć!", Choć wyzwoliły się z lodu ruczaje I fala ptakom dźwięczny ton podaje, Nigdzie lotnego nie widać przybysza. Na niezmierzonych polach niema cisza... Od zgliszczy wsi spalonych i od ruin miast, Gdzie nie zostało ptakom nawet śladu gniazd, Odgłosy odstraszyły je wojny okropnej. Lot ich, odwieczną tęsknotą pochopny, Dymem i hukiem odpędziły działa, Groza spłoszyła je pośród podróży, Precz odegnała. Oto nazajutrz po niszczącej burzy, Która się tędy przewabiła wczora Z mordem, pożogą i szałem topora, Dziś znowu cisza, bez głosu, bez ruchu, Jako w przededniu strasznego wybuchu. Dokąd ci wracać, wysoki skowronku, Co do orki o pierwszym budzisz chłopa dzionku? Okropni tu przeszli oracze Śmiercionośnymi stopy, Zorali ziemię straszliwymi pługi, W głębokie, niby dół mogilny, smugi, Na wszystkie strony. Bruzdami ich są przekopy, A ziarnem ich kartacze, A żniwem zgony, zgony! Dokąd ci wracać, słowiku natchniony, Piewco miłości marzącej i świętej? Twój gąszcz zaciszny - wydęty! Nie czas dziś serca społem łączyć, Lecz je rozdzielać, krew z nich sączyć! Dziś twoi młodzi, piękni, silni Śmierć polubili i zwą się Mogilni I śpią w uścisku mocnym, nierozdzielnym, W uścisku wroga śmiertelnym. Dokąd ci wracać, jaskółko radosna, Strzało nowiny wieszczącej, że wiosna? Miast ciebie inne tu strzały Z nowiną śmierci latały I wprost godziły w serce żywe rzesze, Spaliły twoje przytulne podstrzesze, Z chaty, co z tobą gościną się dzieli, Zostały czarne pieczęcie zgorzeli. Dokąd ci wracać, przepiórko niebogo? Gdziekolwiek bądź Spojrzysz: ugory, odłogiem śpi niwa, Nie było siewu i nie będzie żniwa... Kędy ci wzywać i kogo: "Pójdźcie żąć! Pójdźcie żąć!" Byli tu z kosą straszni żeńce, Skosili męże i młodzieńce, Ciał zostawili krwawe snopy, W spichrz mogił je złożyli w kopy. Dokąd ci wracać, poważny bocianie, Polskich słomianych strzech święty Florianie, Sam, zda się, pełen bezpieczeństwa dzbanie Z wygiętym długiej szyi uchem... Swych opiekuńczych skrzydeł puchem Cudze w obczyźnie chaty odziej. Bo z dymem poszła twa stodoła, Nie ma ni gdzie ustawić koła, Ni w pustce znajdzie się kołodziej. Dokąd ci wracać, kukułko wróżebna, Komuś potrzebna? Daremnie będziesz ludzi szukać, By długie życie im wykukać. Chyba na wspólnym siędziesz grobie, By, niby płaczka bolesna, Obliczać trupom i sobie, Ile lat śmierć im wydarła przedwczesna... Po dniach huczących śmierci zawieruchą Nigdzie ptasiego śpiewnego przybysza, W krąg niezmierzony przeraźliwie głucho, Na nieobjętych polach niema cisza... A jednak w ciszy, co te pola niemi, Jedno się ptactwo tai na tej ziemi: Czarne orły dwugłowe, Dwuznaczne, dwulicowe, Chytre strażniki zaborczego szału, Co pilnowały zbrodni trójpodziału, Wraz z granicznymi słupy obalone, Patrzą bezsilnie, zdeptane, zdumione, Zgadując strasznej ciszy tajemnicę: Że znikły, znikły tej ziemi granice! W niesamowitej, wstrząsającej ciszy Czujna ich trwoga dreszcz potężny słyszy: Ta ziemia, w głuszy nadzieją brzemiennej, Pracuje w sobie, jak świat przedstworzenny! Ta wiosna, której hasłem jest: milczenie, Dojrzewa niemą męką w odrodzenie! A z granicznymi słupy obalone, Czarne orły dwugłowe, Dwuznaczne, dwulicowe, Patrzą bezsilne, błędne, przerażone Na niepojętą dla nich tajemnicę: Że znikły, znikły polskich ziem granice! Miałeś ty, ludu... Miałeś ty, ludu polski, zawsze opiekunów, Co, ganiąc cię, że w izbie mieszkasz wraz z chudobą, Dbali, abyś nie porósł w brud i mech kołtunów, I nawet wyręczyli cię w rządzeniu sobą. Takież ci to, wbrew tobie, stworzyli wygody I zaprzątać ci niczem nie dali się inszem, Jeno byś zadowolon żył jak twoje trzody I za bezczynność płacił bezsilności czynszem. Dziś znów z trzech stron zjechali w gości, by w twym domu Zaprowadzić ład, który do łask dawnych dodasz, Jeno ty nie wiesz, czy masz dziękować i komu? Bo nie ma się u siebie gdzie podziać gospodarz. Świadczą ci swe najlepsze chęci wśród słów kroci, Uściski obiecują, jeno że zbyt ciasno; Przebaczają ci nawet w wielkiej swej dobroci, Że zdołałeś oddychać dotąd piersią własną. Troszczą się o cię, radzą o tobie bez ciebie, Tak, że ty, lud karmiący, ty, chleba mnożyciel, Na własnej roli żyjesz o łaskawym chlebie, Nowy, w chudej nagości poszczący, Jan Chrzciciel. Zaprawdę! Jak on, chadzasz z twardym krzyża znakiem I ochrzciłeś swą ziemię własnej krwi Jordanem, Ziemię, co jest dziś cała gorejącym krzakiem, W którym się duch twój zjawić chce swym własnym Panem. A wśród najezdnych rządców kędyż masz ojczyznę, Gdy twymi nie są własne, wszem otwarte wrota? Skurczyła się dziś cała w twego serca bliznę, Lecz jest wielka jak dusza twa i twa tęsknota. O, ziemio pozbawiona siewców i oraczy, Wtrącona w nędzę ruin, sieroctwa, wdowieństwa! Chociaż wdziałaś żałobę, lecz nie znasz rozpaczy, Jeno hart cierpliwego i ufnego męstwa. Ojczyzno nawiedzona ogniem i żelazem, Pośród zgorzeli czarnych tego mąk ogrojca Jesteś tym cudnym młodej kobiety obrazem, Co w czas głodu swą piersią karmi starca-ojca! O próg zwęglony wspierasz głowę obolałą I na ból błogosławisz swoich synów plemię. Lecz choć ci wszystko wzięto: wszystko ci zostało, Gdy nad sobą masz niebo, a pod sobą ziemię! O, ludu polski! Zbawi cię największa święta! Podniesie cię z padołu twej głębokiej troski Ziemia twoja, brązowa i mieczem pocięta, Jak oblicze Najświętszej Panny Częstochowskiej Przełom Urodziły się te dziwy Bóg wie skąd! Było już źle okropnie, ponad miarę! Rozpacz Boga wzywała przed sąd, Co zdał się głuchy na ból i ofiarę! I walą się gmachy, które stawiały wieki, I powstają gmachy, które wieki burzyły! Podnoszą się z bezwładu kaleki, Chodzą własnymi siły! Padają w proch tronami wywyższeni I podźwignięci są niewolni i niscy! Zło przegniło u własnych korzeni! Rzecz się stała większa niż my wszyscy! Przesilają się wieki w jednej godzinie! Rosną zdarzenia ludzkiej nie znane pamięci! Tyrania ginie! Wolność swój triumf święci! Przyszły na świat potworne burze i wichrzyce Urodzone w dusz najtajniejszej otchłani! Z podziemnych mroków ukazują lice Olbrzymowie nowi i nieznani! Zadrżały zbudowane na twardej opoce Gwałt, bezprawie, obłuda, dwulicość! Stulecia zgromadziły swe wszystkie przemoce, Aby wykazać ich podłość i nicość! Przetarto nam oczy krwi rosą, Zadzwoniono nam spiżem na jutrznię! Zwyciężają Łazarze nago i boso, Jak trzciny pokłoniły im się wrogie włócznie! Na wolność dzwonią w całym świecie! Staje się rzecz przez nikogo nie śniona! Osty polne rodzą róży kwiecie, Krzak cierniowy rodzi winne grona! Zwycięża duch bez działa i karabinu! Gnębiciele idą gnębionych oswobodzić! I to jest klątwą złego czynu, Że musi dzisiaj dobro rodzić! Dopełniła się czasów cierpliwość! Krew i ogień wrzody ziemi leczą! Przemówiła głośno sprawiedliwość! Uciśnionym Bóg śpieszy z odsieczą! Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą! Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą! Łańcuch twych kajdan stał się tym łańcuchem, Na którym z lochu, co był twą stolicą Lat sto, swym własnym dźwignęłaś się duchem. Nie przyszły ciebie poprzeć karabiny Ni wiodły za cię bój komety w niebie, Ni z Jakubowej zstąpiły drabiny W pomoc anioły. Powstałaś przez siebie! Dzisiaj wychodzisz po wieku z podziemia, Z ludów jedyny ty lud czystych dłoni, Co swych zaborców zdumieniem oniemia, Iż tym zwycięża jeno, że się broni. Ducha wspomnieniem ich ci nie rozsierdzę, Żyłaś miłością, nie zaś zemsty żołdem, Choć serce twardsze masz niż Flandrii twierdze, Co ci przyznano nowym pruskim hołdem. Ty, broniąc siebie wbrew wszelkiej nadziei, Broniłaś jeno od czarnej rozpaczy Wiary, że wolność, prawo, moc idei Nie jest czczym wiatrem ust, ale coś znaczy. Duchową bronią walczyłaś i zbroją, O którą pękał każdy cios obuchem. Więc dziś myśl każdą podłóż ziemią swoją I każdą ziemi swej piędź nakryj duchem. Żadne cię miana nad to nie zaszczycą, Co być nie mogło przez wiek twą ozdobą! Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą! Lecz czymś największym, czym być można: Sobą! 1914-1917 Nadużyli słów wielkich! W zezującej, krętej Mowie, co zaraziła trądem prawdy wnętrze, Jak liczmany rzucili hasła przenajświętsze Dla celów gry szalbierczej, dla chytrej przynęty. Z trzech stron krzyknęli: "Wolność!" Na najwyższym piętrze Wież zatknęli swobody sztandar rozwinięty, By potem wytoczonej krwi ciemnymi męty Zgasić wskrzesłych zapałów ognie naj gorętsze. Lecz przeciw własnej piersi zdradnych dobrodziejów Obrócił się karzący, tajny palec dziejów I upiór wywołany wstał z pomroków toni. I janusowa postać zbudzonej wolności, Zwracając ku nam jasną twarz sprawiedliwości, Patrzy na świętokradców obliczem ironii. Przejdą ciągnące łańcuchem... Przejdą ciągnące łańcuchem zbyt długim, Przeminą czasy ciężkich losu chłostań I jutro powie jednym: "Precz!", a drugim Powie: "Pozostań!.' Tych, co wiązali przyjaźnie, przymierza Po to jedynie, by były niezgody, Ażeby rzucać, jak zwierzę na zwierza - Całe narody; Tych, co sprawili, że nienaruszonem Li to zostało, co ziemię bezwiedną Dzieli, że świat dziś, który był zagonem, Jest miedzą jedną; Tych, którzy ludzkość chcieli skryć w tornistrze, Przepędzi jutro wężami Eumenid, By nie widziało ich słońce najczystsze, Gdy wstąpi w zenit! Przelecą górą, Huny i Mongoły, A my jak kłosy pod wiatru powianiem, Ugięci nisko, podniesieni się czoły I prostsi wstaniem! Ojczyzno nasza Ojczyzno nasza, Matko bolesna! Spełniona czasza Łez i bezkresna Męka stuleci, Która cię truła! Nad tobą świeci Wolna kopuła! Twe święte serce, Gdzie wbite siłą Przez trójmordercę Siedem mieczy tkwiło, Na lud twój, który U stóp ci klęczy, Zlewa dziś z góry Siedem barw tęczy... Ze zbioru Ścieżki polne (1919) Zwózka Sprzymierzone z plemieniem pszczół w pracy zakonie, Miodową je gościną chętnie darzą kłosy, Ucząc się ziarnem tęsknić ku śpichrzów skarbonie, Jak one w barć składają swe słodkie donosy. Więc w opiekuńczej ciężkich swych skarbów obronie Strasząc wąsem próżniacze rozbójniczki, osy, Odganiają natręty i, dościgłe w plonie, Kuszą swym złotym blaskiem srebrny połysk kosy. I nazajutrz zuchwałe miodów rabuśnice Widzą pola zmienione w ścierń jak czarów gusłem, A drogą wozy wiozą żyto i pszenicę... I gniewa je, gdy chłop się snopami rozczula, Które w pasie, jak osy, ściśnięte powrósłem Z wideł w stodoły wrota lecą jak do ula. Chleb Wiecznie tak samo jeszcze jak za czasów Piasta, Po łokcie umączone ręce dzierżąc w dzieży, Zakwasem zaczyniony chleb ugniata świeży Przejęta swym odwiecznym obrządkiem niewiasta. Gdy wedle doświadczenia niechybnych probierzy, Nazajutrz ugniot miary właściwej dorasta, Pierzyną ciepłą kryje pulchne ciało ciasta, Kędy cierpliwie pory wypieku doleży. I uklepawszy w płaskie półkule miąższ miękki W gorący piec je wsuwa na długiej kociubie, Skąd roztaczając zapach kuszący i miły Wychodzą wnet pożywne, razowe bochenki, Brunatne i okrągłe - ku piekarki chlubie - Jak widnokrąg zoranych pól, co chleb zrodziły. Trójca pól jesiennych Pola ogłuchły. Wczora pełne gwaru, Brzęku kos, śmiechów i śpiewu dożynek, Dzisiaj zapadły w sen jak mocą czaru, W cichy spoczynek. Sposępniał w ściernisk szarości popielnej Zagon rozległy, opuszczony, goły. Łany są jakby po uczcie weselnej Sprzątnięte stoły. Jest jak nazajutrz po świątecznych godach: Ranek nieraźny, oniemiały, ślepy. Jeno gdzieś w dali po wiejskich zagrodach Klekocą cepy. Pies na łańcuchu nawet nie zaszczeka I gnuśnym członkom w budzie szuka dogód. Czasami tylko poranny z daleka Zapieje kogut. A już za pługiem wychodzi na rolę, Nie wyłuskawszy jeszcze ziaren z snopa, Troska o jutro, która orze pole I czoło chłopa. Ziemia, co ludziom przyniosła zbóż plony, Raczy też wierne oraczowi ptaki: Po pokłośnicach zbierają i wrony Tłuste pędraki. I ciągnie orszak w porządku niemylnym, Trójca pól naszych, świeżym bruzdy torem: Koń w pługu, za nim zgięty chłop, pod pilnym Wrony dozorem. Brona Słońce za wzgórze się chyli I senną ziemię ozłaca. O, wielka ciszo tej chwili, Gdy duch się zmierzchem wzbogaca! Na nieboskłonie dnia pomnym Ciemną sylwetą się czerni Chłop na swym koniu ogromnym Wlokącym bronę po ścierni. Co krok koń ciężkim łbem kiwa, Z trudem stąpając pod wzgórek. Spod kopyt jego się zrywa Stado spłoszonych przepiórek. Wół W bezstrunnej rozwidlonych twoich rogów lirze Milczy hymn niemy pracy. Roboczym nawykiem Kroczysz z wolna, pod jarzma twardego dotykiem, Z ciszą ziemi i duszy chłopskiej w wiecznym mirze. Dzień witasz hasłem znoju: przeciągłym porykiem, I gdy potężny kark twój i mocarne krzyże Lśnią potem w blasku słońca jak posągu spiże, Sam jesteś najwznioślejszym mozołu pomnikiem. W czcigodnej swej powagi ciężkim majestacie, Jak starożytne bogów zwierzęcych postacie, Miłość i cześć człowieka wziąłeś po nich w spadku: Choć z pokorą, co patrzy z łagodnych ócz tobie, Synowi Człowieczemu-ś oddał je przy żłobie, Jak jest na wigilijnym odbite opłatku. Podój W oborze, podle krowy, która słomy snopiec Depcąc chlasta ogonem śród cierpliwej bójki Z muchami łechcącymi ją z bzyczeniem rójki W łzawe oczy i w nozdrza, chcąc do żywa dopiec: Dziewczyna hożej krasy, a mocna jak chłopiec, Wprawnymi ruchy ręki uważnej i czujkiej Pociąga napęczniałych, ciężkich wymion dójki, Dzierżąc, na niskim zydlu, pośród kolan skopiec I gdy ciecz mleczna tryska i z sykiem się pieni, Rozlewając woń ciepłą i zapach ziół świeży, I napełnia naczynie, wzbierając po wręby: Mleczarka w jej gęstości i złocie odcieni Wita skarb masielnicy jutrzejszy i szczerzy Do śniegu przyszłych serów śnieżne jak ser zęby Gęsiarka Z czteroletnią powagą, w spódniczce po bose Stopki i w kaftaniku na wyrost, to wąską Drepce miedzą, to znowu brodzi młaką grząską, Z rannym świtem, nim słońce traw osuszy rosę, Krasą krajką przeplótłszy lnianowłosą kosę, Z kromką chleba w chusteczce za pasa przewiązką, Dłoń prawą uzbroiwszy wierzbiny gałązką, W lewej wlecze za sobą źdźbło złocistokłose. Sznur gęsi, z których każda jak łódka się słania, Sunie jak szereg białych znaków zapytania: Czy dziecko ich pilnuje, czy one je wiodą Jak na śnieżnym łańcuchu, by ustrzec przed szkodą, I odwracając szyję u każdego skręta, Czy nie zgubiło z dłoni pastuszego pręta. Staw Gdy jeszcze resztką mrozu szronią się poranki, Ruń ledwo się wypierza, a na stawie kaczki Wśród odbić chmur, jak pośród kry błędnej tułaczki, Ślizgają się, by śniegiem ubielone sanki: U wybrzeża wysoko podkasane praczki, Barwne jak Wielkanocy - już rychłej - kraszanki, Klaszczą wesoło w płótna raźnymi kijanki I płoszą żółtodzióbe, żarłoczne pływaczki. Gdy kaczora po szybie wód puszczają śmiałki Płaskimi kamykami, wśród plusku i śmiechów, W dziewki rozgrzane w chłodzie pilnymi zabiegi: Wśród bieli chust i piany zda się, że rusałki Piorą dla przyszłej zimy, a na letni przechów, Odwilżą zabrudzone zeszłoroczne śniegi. Żuraw Wyższy nad strzechy chałup, wśród sadów i muraw, Drewniany strażnik studni, skąd człek i chudoba Piją, na jednej nodze stoi chudy żuraw. Wideł, w których kołysze się, skrzydła wzniósł oba I jakby z pól wyglądał ludzi, pręży szyję, Dzierżąc gotowe wiadro w długim kiju dzioba. Na rozkaz ludki schyla kark i z głębi pije, A czując na swym grzbiecie głaz ciężki jak praca, Czerpie jedyne dobro wszystkich i niczyje; Rychło do góry z pełnym czerpakiem powraca I obficie rozdziela słodkie skarby wody, Bo wie sam, czym znój-ciężar i ochłoda-płaca, On, zgodna, równa waga trudu i nagrody. Kogut Purpurowego hełmu uwieńczony chwałą, W ogniu piór, gdzie grą wszystkich odcieni się przędzie Gama barw, od zórz świtu po nocy krawędzie, Dogląda biegu słońca pod niebios powałą. I czujny jak sumienie Piotrowe noc całą Śpi bacznie, w budziciela strażniczym urzędzie, By przed brzaskiem otrąbić hejnału orędzie, Ażeby słońce pory wschodu nie przespało. Zegar wsi, zwiastun trudu i prorok niepogód, Hasłem nadziei wita ranek pracy kogut, Gdy z blednącym pomrokiem wczas ma się do końca. Stojąc na złotym gnoju, blaskami połyska Jakby czerwony płomień nocnego ogniska, Co przygasa w obliczu wschodzącego słońca. Wieprz Racząc się chętnie truflą i leśnym korzonkiem, Ponad wszystko przenosi błoto i pomyje, Spełniając tym zadanie żywota, że tyje Brzuch zakończony krętym i śmiesznym ogonkiem. Przedmiot takiego wstrętu, że serce niczyje Nie wzrusza się, gdy w targu dzień z kwikiem i chrząkiem, Za tylną nogę ciągnion, za upór, postronkiem, W umorusane połcie bierze gęste kije. Jednakże niechlujnego tego życia świadki Zapominają wzgardę swą i nikt nie zdole Wstrzymać oskomy, która wzbiera w ustach ślinką, Kiedy te utytłane w kałuży pośladki Legną na wielkanocnym, poświęconym stole Różową, zdobną w bukszpan i gwoździki, szynką. Gnój Czcigodny gnoju, dobroczynne łajno, Tchnące, jak znojna najmity pazucha I nowa skóra chłopskiego kożucha, Ostrej tężyzny siłą życiodajną! Żyzności łaskę kryjesz w sobie tajną I ciało ziemi łaknie twego ducha. W tobie nadzieja pól i wsi otucha, Bo czynisz siejbę stokrotnie wydajną. Zdrowiem z obory kiedy bijesz mlecznej, Masz dziką świeżość potęgi odwiecznej, Którą się brzydzą mieszczuchowie słabi. Lecz czarnym bogom pracy, gdy im w lica Dymisz w świt chłodny, niby kadzielnica: Pachniesz jak wszystkie wonności Arabii! Pies w słońcu Ostapowi Ortwinowi, przyjacielowi psów i mojemu Dzień cały na żelaznym upięty łańcuchu, Przepędza czas niechętnie, w niecierpliwej nudzie, To zębcami białymi kłapnie się po udzie, Tępiąc muchy pasące się w sierści kożuchu. Aż w noc, gdy mu nad mieniem pieczę zdadzą ludzie, Przykład wierności czujnej, arcywzór posłuchu, Skupiwszy całą duszę w swym węszącym cuchu Zbiega zagrodę, snowi wróg i słomie w budzie. Nie by był nagrodzony strawy kąskiem, Lecz że sam jest wcielonym, żywym obowiązkiem... I gdy w niedzielę wiejscy świętują prostacy, On wyciągnięty w słońcu, dysząc na kształt miecha, Z wywieszonym jęzorem dumnie się uśmiecha: Spokojne wsi sumienie po spełnionej pracy. Wyżeł Jak niechybne dojrzałej jesieni oznaki, Gdy ścierń pozłaca brązem doliny i wzgórki, Wychodzą w pola, puste po rojnych dniach zbiórki, Myśliwy z psem szukając łowieckiej poszlaki. Strzelec, wsłuchany w wiatru świst w lufach dwururki, Ostrożną stopą czujnie kroczy przez buraki Za wyżłem, co zatacza koła i zygzaki Po zagonie pachnącym wietrznymi przepiórki. Nagle pies staje... Pada strzał... I zlękły szarak Umyka, co sił w skokach, wpadając w tatarak, Którym zarasta w dole bliskie polne źródło. I gdy strzelec beztroską zlekceważa pudło, Pies, zachowując zaszczyt wytropienia cały, Wciąga w nozdrza dym prochu, kadzidło swej chwały. Kartoflisko Pod niebem, co jesiennym siąpi kapuśniakiem, Na sejm zlatują wrony w żałobnym zespole I z krzykiem krążą nisko nad kobiet orszakiem, Rozpinając swych skrzydeł czarne parasole. A robotnice w twardym, cierpliwym mozole, Okryte - każda innym - barwistym wełniakiem, Dziobią pilnie motyką ziemniaczane pole, W miękkiej ziemi stopami zaparte okrakiem. Pośród mgły i szarugi, przemokłe do nitki, Grudy grzęd rozgarniają schylone najmitki I spod zeschłych badyli i płytkich korzeni Zbierają krągłe bulwy, jak jaja spod kwoki, I rzucają je w wiadro lub ceber głęboki, Co głucho grzmią jak bębny na odmarsz jesieni. Ze zbioru Sowim piórem (1921) Piosenko moja... Piosenko moja cicha, Jedyne szczęście moje Na twardym świecie! Słodziej wiew pól nie wzdycha Ani rozkoszniej szumią ciemnoleśne zdroje, Ni wonniej pachnie kwiecie. Piosenko moja słodka, Jedyna ma miłości, Bo mnie minęła I nigdy już nie spotka Tamta druga, co ziemię zmienia w Raju włości I w Raju się poczęła. Piosenko moja jasna, Jedyne moje mienie I me bogactwo! Z tobą mi izba ciasna Jest szersza niźli komnat królewskich sklepienie, Niż dumne berła władztwo. Piosenko moja prosta, Jedyne moje zdrowie. I ducha siło! Czym ból i losu chłosta, Gdy przez ciebie w wieczystej odżywiam odnowie Nad zmarłych snów mogiłą? Piosenko moja wierna, Jedyna moja cnoto, Bo nie mam innych... Jak siostra miłosierna, Ty mnie przed sądem Boga zbawisz swą tęsknotą Spośród najbardziej winnych! Czytelnicy Zmierzchem, gdy gaśnie blask słonecznej kuli, Nad brzegiem wody, gdzie drzew widma mdleją, Marzy młodzieniec, spragnioną nadzieją Całując karty powieści o Julii. I gdzieś o setki mil, parku aleją Krocząc samotnie, dziewczyna najczulej Tę samą księgę do swej piersi tuli, Szepcąc z słodyczą oddania: "Romeo!" Ta sama książka, chwila i tęsknota Otwarła duszom ich miłości wrota, Gdzie wszedłszy razem w swych wiosen ozdobie, W objęciu wspólnym przeżyły ekstazy Pierwszych upojeń, nie znanych dwa razy, Choć się nie znają ni wiedzą o sobie. Północ Smutek mając za druha, pustkę za sąsiada, A samotność za siostrę, co wiecznie mi bliska, W izbie swej u komina patrzę w żar ogniska, Co płonie, fantastyczne jak krwawa ballada. Za oknem noc milcząca i czarna, jak zdrada, Do ślepych szyb murzyńską, płaską twarz przyciska, Gdy na wietrze jesiennym głucho wyją psiska, Jakby węsząc śmierć, która dom okrąża, blada... Sprzęty, z którymi zżycie się wiąże mnie wspólne, Zda się, kupią się bliżej mnie w grono zatulne, Gdy dreszcz chłodny przebiega wzdłuż grzbietu jak mrówki... I spoglądam z zapartym tchem w zegaru lice, Gdzie na północ zbiegają się nieme wskazówki, Już zaciskane z wolna złej Parki nożyce... Światy Gdyby świat widział jeno całą swoją sławę W dziełach rąk waszych, wojny synowie nieczyści, Którzy hańbicie piękno wawrzynowych liści, Krwawymi dłońmi kładąc je na czoło krwawe; Gdyby za całą musiał wystarczyć nam jawę Przesycony chuciami zysku i korzyści Krąg zatoczony mieczem mściwej nienawiści: Jakież by życie było nędzne i plugawe! Czym wasze dzikie myśli, szczęk zbrój, dział warcz Czym siła wasza wobec jednego westchnienia, Które w ciszy z Chrystusa dobyło się łona! Czym surmy waszej mocy, które brzmią po świecie, Wobec złotego dźwięku pszczół, co na Hymecie Na wargach uśpionego siadały Platona! Los Dla siebie los nas stworzył dwoje, Lecz nas rozdzielił traf żywota I twe słodycze nie są moje, Nie mój twój uścisk i pieszczota. Żyjemy jeno w snach o sobie, Gdzieś na wyżynach ponad światem, Gdzie nawet uśmiech jest w żałobie, Gdzie zimno wiosną jest i latem. Róż szczęsnym kwieciem nie wieńczone, Lecz nad łzy wyższe i dumniejsze, Sięgają w niebo po koronę Gwiazd serca nasze nietutejsze. Tam się kochamy bladzi, niemi, Oczarowani przez cisz głusze, Jak jeszcze nigdy się na ziemi Dwie ludzkie nie kochały dusze. Niechaj tęsknoty wiecznej siła Przepoi istność naszą całą, By miłość bólem nagrodziła To, czego szczęście nam nie dało. Czara z Thule Napój wszystkim znaczony - Żebraki to czy króle - Chciałem wypić z złoconej, Przedziwnej czary z Thule. Przez winne zrodzon szczepy Sok tajny jest w pucharze, Los go rozdziela ślepy - Króleśmy czy nędzarze. O, dumne wargi moje! Chciałem żądzy mej głodnej Napój nad wsze napoje Dać w czarze trunku godnej. Pierwszy napój podany Odrzuciłem wyniośle, Bo był kubek drewniany, W którymś przyniósł go, pośle. I gdym spojrzał nań srodze, Jako padł mi pod nogi, Sok wina po podłodze Ciekł złocisty i drogi. Gdym znów polował w kniei, Odtrąciłem z tej winy Napój drugi z kolei, Że rozturchan był z gliny. Trąciło go me strzemię I na trawy zielone Wylało się na ziemię Młode wino czerwone. Aż gdy, złowion w snów sieci, Tonę w oczu jej czarze, Los mi napój śle trzeci W złotym z Thule pucharze. Chwytają go me pięście I do wargi podnoszą: O, kielichu, daj szczęście, Pój mnie wieczną rozkoszą! Lecz na Boga! O, biada! Treść puchara osłodźcie! Oto warga ma blada Tonie w żółci i w occie! Kielich szczęścia marzony Gorycz i piołun skrywa! O, śnie serca szalony, O, dolo nieszczęśliwa! Piersi z pragnienia giną, Wargę dzikie żrą bóle! O, słodkie życia wino! O, gorzka czaro z Thule! Zachód Niechaj z nas dwojga żadne drugiego nie wini: Po szepcie pocałunków dzikich jak płomienie Zapadło między nami głębokie milczenie, Które miłość smutniejszą, duszę głębszą czyni. Niskie wieczorne słońce zachodzi za nami: Patrzym wstecz na swą drogę przebytą od wschodu I widzimy, owiani pierwszym tchnieniem chłodu, Że cienie nasze większe są niźli my sami... Gdy czytać będziesz... Gdy czytać będziesz wieczorem te słowa I skroń pochylisz nad zadumą zwrotki, Wiedz, że w ich szarej prostocie się chowa Czar tobie obcy, dla mnie dziwnie słodki. Jak echa zgłuchłe, cienie chłodem skrzepłe, Biorą na siebie wspomnień płaszcz żebraczy Me łzy wstydliwe, mej krwi krople ciepłe, Lecz wyglądały inaczej, inaczej... Ze zbioru Żywiąc się w locie (1922) Pieśń wysokiego wichru Pozdrawiam ciebie górnym pozdrowieniem, Krążący ponad przepaściami zguby Na wielkich skrzydłach potęgi, o, wichrze, Co wstrząsasz siedzib zmurszałych kadłuby I niewidzialnym olbrzyma ramieniem Wyrywasz dęby zgrzybiałe z korzeniem, Dna wód spleśniałych odwalasz najcichsze, Wdzierasz się w martwych uroczysk ostępy, Mącąc spoczynek i sen budząc tępy Kłód, które toczy suchotnicze próchno, Z burzą, szaloną twoich pląsów druhną, Wpadasz na drogi i ponad gościńcem Zawodzisz czarci taniec wściekłym młyńcem, Dźwigasz się w górę szarym kurzu lejem, Ulatasz w niebo z zdobytym trofejem Uwiędłych liści i w swobodzie halnej, Nieujarzmiony niczym, triumfalny, Porywasz chmury za tragiczne włosy, Zamiatasz nimi niebiosów powałę I przerażone wlokąc, oszalałe, W puch roztrzaskujesz je o gór kolosy - Pozdrawiam ciebie! Od nizin przychodzę, Smutny, zwątpiały, otruty tchem dolin, Gdzie, jak zgłodniały, upiorny Ugolin, Jadłem w rozpaczy ścierw własnego serca! Od nizin idę, Po okropnej drodze Wstrętu, od padlin pola, co uśmierca płuca wyziewem zatęchłym w ohydę! Jakże jest niskie, co być wielkie miało, Gdy kłamstwo toczy jak rak prawdy ciało, Kiedy żre siłę plugawa szpetota Tchórzliwej zdrady i chytrej obłudy, Kiedy moc nie zna piękna i dobroci, Kiedy potęga buduje tron z błota Na podwalinie z trupich czaszek kroci, Trąc na purpurę swą skrzepłej krwi grudy, Kiedy zatruto czyste źródło życia, Kiedy miłości ognisko wychłódło I żył zalane posoką zagasło, Aż się zabójcze nienawiści hasło Stało modlitwą ranną i wieczorną! Okropne rzeczy widziałem! Potworną Noc sądu! Czeluść piekła się otwarła, Gdzie ludzie ludziom skakali do gardła, Zębami sobie wzajem szarpiąc szczęki, Szponami z łon swych wydzierając jęki, Rżeli jak konie, jako psy szczekali, W ogniu, w obłokach dymu, w gradzie stali, A nad zamieszki tej szatańską mątwą Wisiało niebo gniewne czarną klątwą! Na zgruchotanym stoimy dziś świecie, W którym ujrzało swoją twarz stulecie. Oto podobien owoc swemu drzewu! Oto dowodzi plon wartości siewu, Który wiek rzucał ziarnem w świata rolę! Nicość rozpaczna! Jedno śmierci pole! Kwitnącej ziemi straszliwe kalectwo! Dzieł cmentarzysko! Okropne świadectwo Wybuch w mocy szalonej i dzikiej, Co zgruchotała na szczęty pomniki Własnej wielkości, rozmiótłszy jej ślady Wśród melancholii grozy i zagłady, Owiane smutkiem mroku i żałobą... Czyliż moc wyrok wydała nad sobą? Czyż potępiła swą treść samosądem? Istotę wszelkiej potęgi i siły? Czyż zarażona zwyrodnienia trądem, Sama uznała się godną mogiły? Czyliż to świata schyłek i upadek, W który go własne wtrąciło zniszczenie? Dni wstrząsających grozą żywy świadek, Jeszcze smak zaschłej krwi czuję na wardze... Jest we mnie gorycz, krzyk, wstręt, potępienie, Zbolały jestem, przeklinam i gardzę! Nie! Wolę smętne pustki osowiałe Gór, gdzie się włóczy samotność odludna Nad przepaściami śmierci - kędy żmudna Ścieżka, piętrząca wzwyż skałę na skałę, Wiedzie w wielkości, światy skamieniałe - Kędy ponure, zranione granity Pogardą nizin chronią się w błękity! Niech mówi za mnie niemy kołys sosny, Co smukłą kibić chwieje w rytm żałosny I chyli ciemną swą, żywiczną głowę Pod ciężką dolą swego opuszczenia, Gdy wichr z wichrami prowadzi rozmowę O konieczności twardej wyrzeczenia, Którego imię: siła! Świat cię grzebie, Lecz jakże ja cię mam potępić, siło, Kiedy cię kochać morze mnie uczyło, Opiewające wiecznie samo siebie, Które w odbitym swoją głębią niebie Druzgoce huczne, zhasane bałwany, Rodząc z ich zguby kwiat niewinnej piany? Jakże pogardzę tobą, o, potęgo, Gdym jest związany miłości przysięgą Z gwiazdami, które w sprzęgłach swojej mocy Świat w wieczność niosą i w mroku posępie Rodzą przeczyste, święte światła nocy? Kocham cię, siło! Jakże cię potępię? Nie, nie! Po stokroć nie! Nie chcę złorzeczyć, Nie chcę przeklinać, nienawiści krzykiem Przyczyniać ziemi jadu! Nie chcę przeczyć Odwiecznym prawom ruchu, w których walczy Tajemne życie wciąż młode i nowe! Nie jestem dumny, lecz i niewolnikiem Nie jestem tępej pokory padalczej, Co szarym kurzem syci serca głody I w zastój wprawia wielkie ducha wody, Gdzie się w ciemnościach dech twórczy unosi... Dla snu nie żywię cześci bałwochwalczej, Która ślepoty tępe szczęście głosi... By patrzeć w chmury choć, muszę wznieść głowę! Precz, jęku łzawy i skargo w żałobie! O, w chmury, w szczyty, ku orłom, ku tobie, Gór samotniku, o, wichrze wyżynny! Inną mi śpiewaj pieśń! Hymn graj mi inny! Na nagich turni skalistym cokole Obmyj mnie w swoim szlachetnym żywiole! Oczyść mnie z błota bagiennej topieli W krysztale twojej źródlanej kąpieli! Owiej mnie chłodnem, błękitnem powietrzem, Coraz to wyższem, rzadszem, dalszem, bledszem! Szum! Wiej! Za szaty szarp, targaj za włosy! Wymierzaj we mnie zamachy i ciosy! Dmij w moje płuca w wściekłej zawierusze, Przewiej mi piersi, serce, myśli, duszę! Nie po spoczynek gnuśny, wywczas senny, Przychodzę w wyże twej pustki kamiennej, O, niespętany, przepotężny wiewie! Kocham trud twardy, nie drżę przed cierpieniem! Chcę piąć się, wdzierać po mchu, kosodrzewie, Czepiać się stopą, piersią i ramieniem Ścian prostopadłych, przebijać obłoki! Chcę walki, jeno czystej i wysokiej! Nie drżę przed tobą, ziemi wichrzycielu I napowietrznej ciszy mącicielu, Nieposkromionej burzy wieczny zdroju, Siewco zamieszki, źródło niepokoju! Niepokoiłem się przez życie całe, Przez dni dzieciństwa jak trzcina niestałe, Przez dni młodości wiecznie szukające, Kędy jest prawda nowa, nowe słońce. Pieluchą wieku upowity ciasną, Niepokoiłem się o wielkość własną, O wielkość cudzą, o duszę, o Boga I najcenniejszym we mnie jest ta trwoga O skarb żywota boski, niewysłowny... O, wichrze zmienny jak ja i gwałtowny, Jako ja chwiejny, niezrównoważony, Napełniający wszystkich drzew korony Tajemną mową nienazwanych rzeczy, Które nie mają jeszcze swego miana, Które nie mają jeszcze swego lica, Które w najskrytszej swojej chowa pieczy Otchłań przyszłości ciemna i nieznana: Nie zrodzonego jutra tajemnica. Naprzeciw ciebie dusza ma wychodzi, Co wiecznie w bolach swoje jutro rodzi... Ożyw ją tchem swym, umacniaj, krzep, stężaj Ramiona, serce-ć otwieram na ścieżaj! Zza nieboskłonów, spoza horyzontów Gór potrzaskanych jak umarłe czasy Prawieków, które poległy w rozgromach, Spośród falistych splątów i rozplątów Sinych łańcuchów, co w swoich załomach Kryją przepaści i odwieczne lasy, Nadciąga z wolna, z oddala, z oddala, Majestatyczny zew twojego śpiewu... Zrazu jak pomruk tłumionego gniewu, Który się z bezdna niemoty wyzwala, Jak głuchy mamrot ciemnego olbrzyma, Który się budzi z ciężkiego snu nocy I na gniot zmory w półjawie się zżyma: Bucha wark nagły, krótki, pełen mocy, Niesamowity... Twoja pierwsza fala... Groźna zapowiedź, co ciszę nastraja Na ton skupionej uwagi, czuwania Pełnego dreszczów i oczekiwania I uroczysty posłuch w krąg zagaja... Znieruchomiały i zwarły się bory, Zgęszczając wieczne swych cieni wieczory... Źdźbło żadne nie drgnie... Obłok zabłąkany Przyległ do szczytu, oniemiał i słucha... Potok, co w skokach biegł z urwistej ściany, Zajęczał, urwał, stracił nagle ducha, Zawisł w powietrzu i w trwodze, bezwiednie, Skoczył i w pył się roztrzaskał w bezednie... Orzeł, co koło zataczał w błękicie, Wstrzymał pęd w równo szybującym locie, Przerzucił skrzydła i w ostrym zawrocie Spadł strzałą w gniazda skalnego ukrycie. Jeno na zwierzchnim cyplu skały nagiej, Na powitanie gędźby wiatru szczytnej, Samotna sosna, pustelnica, pierwsza Głowę ugięła w pokłon czołobitny, Szukając próżno dawnej równowagi... I płynie fala nowa, głębsza, szersza... Od dna przepaści, gdzie z jękiem boleści Rozbitej strugi doleciał strach wieści O przebudzeniu wichru, ledwo chwytny Szmer idzie trwożnej, zmieszanej drzew rzeszy, Która hołd drżącej pokory nieść śpieszy Na przyjście górnych przestworzy mocarza I echo głuche ze czcią się rozgwarza I z wolna gaśnie, zanika, umilka... Mija z zapartym tchem wieczność czy chwilka? Lecz oto zamiast spodziewanej grozy, Przed którą świerki skał i dolin brzozy Drżały dygotem, słodycz przenajczystsza. Płynie spod dłoni powietrznych strun mistrza. Nie pomyślane, nie przeczute dziwa! Niewidnych chórów gędźba się odzywa, Muśnięć najczulszych pajęcza tkanina W akordy splata się... czar się zaczyna... Posłuchajcież mi tej boskiej muzyki Sfer kryształowych! Czuj! Natężaj uszy!... Urok się leje przez górskie przesmyki I upojeniem napełnia pierś głuszy. Przemiękkich palców tajemniczy dotyk Przebiegł smrekowych drzew pobożny gotyk, Rozchwiał misternie rzeźbione igliwie, Gładzi je miękko i głaszcze pieściwie. Westchnęły z ulgą dusze drzew stuletnie: Nucą łagodnie aksamitne fletnie I szczęściem łkają uniesienia skrzypiec... Jak szum pszczół, które w lipach żywi lipiec, Z wnętrz borów, których promień nie prześwietli, Wioną marzące zwierzenia basetli... Sto głosów wzdycha, śpiewa, płacze, skomli Sapaniem kobzy i bąkaniem dromli... Hejnał z fanfarą na dwóch szczytach staje I grają trąby, surmy, szałamaje!... A nad wszech dźwięków wybujałą gęstwą, Jak ich kopuła i błogosławieństwo, W wszechogarnieniu miłosnem, łaskawem, Płyną szerokim, otchłannym popławem W psalm religijny wezbrane organy, Rosną w pełń, w nadmiar, w potop niewstrzymany I z synaicznym, gromowym patosem, Majestatycznym huczące odgłosem, W niebiosa pędzą rozszalałą fugą, Lejąc się w wieczność przeciągle i długo! Nieznane, żywe wniebowzięcie pieśni! Zachwyt, o jakim ziemska rozkosz nie śni! Góry, odziane w sinych mgieł habity, Wstępują w błogie zbawienia błękity! Mistycznyż pochód to procesji mniszej Czy ekstatycznie śpiewne fale ciszy? O, porywają mnie! Niosą w przestworze! Przez bezgraniczne szczęścia płynę morze! W nagłej ziemskiego ciężaru utracie Rozszerzam skrzydła na świata połacie... Wznoszę się! pieśń mnie coraz wyżej niesie! Ziemia mi ginie sprzed źrenic w bezkresie... O, jeszcze wyżej! W dziedziny zawrotne! W oczach się mąci! Wnet zenitu dotknę! Pieśń w coraz wyższe ogniwa się wiąże... O, nie doścignę jej! Już nie nadążę Strzelistym tonom, co coraz szaleńsze Mkną coraz wyższe, subtelniejsze, cieńsze! Na nucie, którą słuch ledwo już chwyci, Wisi me życie, na pajęczej nici! Oddycham niebem eterycznie czystem I pierś się moja zatchnęła zachłystem... Pieśń wyżej leci... i duch wyżej łaknie! Czekajcie, dźwięki! O, tchu! tchu mi braknie! O, głosy śpiewne, przystańcie na chwilę! Niech się po jeden ton stracony schylę: Gdzie ziemia? Gdzie jej smutek i wesele? Już nie rozróżnię ich, już nie rozdzielę... Rozkosz i boleść w jednym hymnie tonie! O, słyszę życia i śmierci harmonię! Falo najwyższa! O, falo dziewiąta! Wnet się tajń świata akordem rozpląta! Wnet ją zrozumiem... O, bliskości błoga! Widzę zagadkę! Najskrytszą myśl Boga! Pojmę ją! Boże przekraczam granice! Jeszcze krok jeden! Spojrzę Bogu w lice... O, wszechzachwycie! Wiedzo! Objawienie! Pieśni, gdzie pierzchasz? W milczenie?... Milczenie! O, graj! Niech Boga z tajni wyspowiadam! Dzierżcie mnie, skrzydła! Słabnę... Spadam! Spadam! Ach! Pod zawrotnym, obłędnym szafirem Wiatr się zakręcił, zakotłował wirem I, wsłuchanego w harmonię anielską, Za pierś mnie chwycił i jak zgasłe cielsko Umarłej gwiazdy, w wściekłości upuście Strącił mnie w głuchych przepaści czeluście! Cisnął w dno z grzmotu huczącym hałasem! Zawichrzył drzewa, zachwierutał lasem, Wstrząsnął odwiecznych gór potężnym trzonem I rozpasanym, hulaszczym cyklonem, Budząc w krąg grozę, przerażenie, przestrach, W stu opętanych wybuchnął orkiestrach! Las jęczy, stęka, wyje, huczy, trzeszczy: Pnie i konary łamie wiatr złowieszczy! Próżne błagania, lamenty i modły! Bite obuchem w pierś padają jodły, Walą się z ziemią wyszarpane świerki, W dół odkruszone lecą skał wysterki... Powietrze smaga sto pletni, sto biczy! Hallali! Wicher psy spuścił ze smyczy! W kniej samo serce przebojem się porze! Ha! Czarny strzelec poluje po borze! Szczekotem krwawe rozgrały się sfory, A on za nimi, z dzirytem, przez bory! Na śmierć zaszczuję! Nic się nie obroni! Nie dość mu jeszcze: "Do koni! Do koni!" Krzyknął zaklęcie i z płanetnych szlaków W pościg przybywa mu stado rumaków! On w sto bachmatów gna ogarów tropem, Znów z kniej wypada przez góry galopem! Tabun zawichrzył przestwór grzyw zamętem I świat napełnił huczącym tętentem, Młotem z kowadła gór kują kopyta, Sypią się iskry, granit wściekle zgrzyta, Wichr przełęcz zmienia w wóz i w czarów grozie Gna na płomiennym, błyskawicznym wozie! Grzmot kół, skaczących po szczytach gór, dudni, Łoskoty budząc w przepaściach jak w studni! Piekielna jazda! Szatańska uciecha! Wóz miażdży turnie na tysiączne echa, Które, jak gromy, kawał za kawałem Walą się w bezdeń rozbitym w piarg miałem. Rzucony o ziem, ogłuszon łoskotem, Przypadłem ciałem pod świeżym wykrotem... Zapieram w twardy żwir bary i łokcie, W krzemienie wpinam krwawiące paznokcie, Wytężam wszystkie moce, wszystkie siły! W grube korzenie pęcznieją mi żyły, W konary mięśnie, w głaz ścięgna i kości! Walczę z uporem odwetu, wściekłości! Zrastam się z turnią w krewieństwie rodzimem! Jestem żywiołem! Jestem gór olbrzymem! Wichr szarpie, targa, gryzie moje ciało... Nie sobą jestem już, lecz puszczą całą! W mchy się owijam i w kniej leśnych ciemnie! Te szczyty, stoki, urwiska są we mnie! To już nie góry, lecz me skalne łono! Bory się stały mych włosów koroną! Nie trawy targa wiatr, lecz moje trzewa! Z serca wyrywa mi z korzeniem drzewa! Wydarł udarem strasznym głaz ze stoku I oto rana otwarta w mym boku! Kęs ciała wydarł mi spod biódr zawoja! Ta błyskawica ruda to krew moja! Darmo mnie, wichrze, chwytasz w ramion kleszcze! O, ból okropny! O, dosyć! O, jeszcze! O, wściekła męko! O, zmagań rozkoszy! Dzikie zapasy w burzliwej pustoszy! O, huki! Świsty! O, gromy! O, chmury! Me serce większe jest niż wszystkie góry! Starczę za ziemię! Za świat cały stanę! O, szczęście siły! O, szczęście nieznane! Pierś moja dysze z świszczącym szelestem... Przemagam ciebie, wichrze! Górą jestem! Sępie żyjący mą krwawą wątrobą, Teraz się tobą pasę! Jestem tobą! Wysysam z ciebie dech, wypijam moce! Rozwijam skrzydła! Piórami łopocę! O, jak się prężą nagie biodra moje! Jakże potężne są mych żeber słoje! Wchłonęły ciebie me potężne płuca... Jakież westchnienia moja pierś wyrzuca! Burz wybuchami dmą moje oddechy! Szaleję! Targam odwiecznych drzew strzechy! Wstrząsam górami jak osiki listkiem! O, szczęście walki! Z czym? Z niczem i z wszystkiem! Z rozpaczą przeciw rozpaczy! Z nicością Przeciw nicości! Z nędzą i słabością Przeciw słabości! Z trwogą przeciw trwodze! Walić, co gnuśne i ustało w drodze! Walczyć! Nie w zemście i nie w nienawiści, Lecz jak huragan zrywa strzępy liści, By wiosna nową wzrosła latoroślą! Walczyć z uciechą, o, walczyć z radością, Nie z klątwą, która złorzeczy, przeklina, Lecz z piersią pełną miłosnego wina! O, zgiełku pragnień! Namiętności wirze! Żądzo, co niesiesz w jutro skrzydła chyże! O, lecieć, kędy naszych tęsknot droga, Choćby nie spotkać dobra, piękna, Boga, Nad własnym bolem ulatać mogilnym: Jak dobrze cierpieć, kiedy się jest silnym! Nic nie wyklinać z swojej doli męskiej! Kochać upadki, uwielbić swe klęski! Z radością stygmat męki nieść na czole! W woli nieznanej uznać swoją wolę! O, być swobodnym w swobodzie, w sprzeczności! Umieć być wolnym w bezbrzeżu wolności! O, szerokiego tchu! O, nieb obszaru! Nieskończoności i słońca bezmiaru! Rozwinąć wszystkie swe błędy i cnoty Jako sztandary, jak dwóch skrzydeł loty, Co niosą w jeden nienaganny zenit! Pęd swój uchyżać wężami Eumenid! Nie bacząc, klęska-li czy triumf czeka, Uwierzyć w życie, w los, w siebie, w człowieka! O, jakże rosną w walce siły męstwa! Ileż klęsk bardziej płodnych niż zwycięstwa! Cóż być triumfu zbytnią może ceną? Nie ma przegranej, są zwycięstwa jeno! Niewiaro, byłaś głodem wiary zawdy! Zwątpienie, byłoś mi potrzebą prawdy! Chcę ciebie, wiaro, wzywam, widzę ciebie! Wierzę, bo jestem i jest słońce w niebie! Przez trupy niewiar! przez zwątpień wyłomy! Przez zgliszcza, burze, zniszczenie i gromy! Tęsknoto, wichrze, leć, przewódź i prowadź! O, cierpieć w męce, a męce panować! Burzyć się wiecznie, a nad burzą władać! Lecieć na szczyty i z szczytów upadać, By wzlecieć wyżej, nad wszystkie wyżyny, W cel niewiadomy, a jednak jedyny! Rzec patrząc na swe cierpienia minione I przyszłe: "Bądźcie mi błogosławione!" Ponad przepaście lecąc i bezedno, Tęsknoto-wichrze, wszakże myśmy jedno! Te rumowiska skał, te drzew ruiny, Są-że to twoje czy też moje czyny? Kto pokrył ziemię żałoby całunem? Czyś ty tu szalał, czyli ja, piorunem? Czy głębszy niźli ty i ja ów jeden Szał, co nas rodzi?... Zburzyłem już Eden, Swój Raj - owocu żywota łakomy... Wszakże spaliłem gród pięknej Sodomy Ogniem swe winy i siarki ukropem... Potem swą ziemię zniszczyłem potopem... I odtąd wiecznie tworzę i wciąż niszczę... Skąd dziś ten cmentarz wkoło? Skąd te zgliszcze Nad własną duszą szalałem jak sępy! Wszak to mojego życia krwawe strzępy! Mych lat umarłych łańcuchy i stoki! Oto zabite mej miłości zwłoki! Oto trup mego szczęścia się spopiela! Oto perzyny mojego wesela! Kto zabił mego serca przeszłość jasną? Tyś to uczynił? Nie! Ja dłonią własną, Którą krew ciemna dotąd jeszcze plami... Dlaczego? Jaki cel? Nie wiemy sami! Jeno czujemy, że nas siła pędzi Przez łąki życia ku śmierci krawędzi, By widzieć czasem, powstrzymawszy kroku, Niebo odbite w własnych łez potoku... I żyć dla życia szaleńczej radości, I żyć dla wielkiej, nadludzkiej miłości! Być wichrem i przez wichr niesioną słomą, Którą Ten widzi, któremu wiadomo! Wichrze! wspomnieniem tej najwyższej chwili, Gdy duch natchnieniem w Boga się przesili, Ujmując wieczność w jedno okamgnienie, Słyszę to samo w tobie wieczne tchnienie, Co przed czasami, zanim świat był, było I jest prawieczną, ciemną, twórczą siłą! O, ziemio, ziemio! O, tragiczna kulo U nogi ducha! Choć cię w puch swój tulą Skrzydła anioła, żelazne kajdany, Co cię z nim wiążą, zadają mu rany. I gdy cię stopy jego w górę niosą, Ociekasz cała ich skrwawioną rosą, Wylaną w walce i zmaganiu starem Wolnego lotu z bezwładnym ciężarem. I póki w niebo duch niesie cię w pędzie, Krwią jego wiecznie twój glob krwawić będzie! Dmij wichrze, który wstrząsasz wielkie lądy I wody ducha! pochwyć mnie w swe prądy! Chcę krzyczeć, tarzać się z tobą po chmurach, Przeganiać echa po pustkach i górach! Cóż, że padają w gruzy ziemi szczyty, Gdy ty grasz przyszłość siłą twej trąbity! Cóż znaczą słońcu chmur wędrowne cienie, Kiedy kochamy dalekie przestrzenie, Szeroki, wielki dech, Potężny życia śmiech, Który się śmieje ponad mogiłami I z śmierci śmieje się, i z nas, i z nami, Do tego, czego nigdy nie wypowiem I nie dotęsknię nigdy aż do końca I co jest mocą, młodością i zdrowiem, Wielką radością i nadmiarem słońca I co z głosami cierpień i rozbicia Jest jeno jednym wiecznym hymnem życia, Póki są wichry, dale i nadzieje! I nie ma klęski, są jeno trofeje! Przedśpiew radości Na gruzach ziemi, na ruinie świata, Na martwych zgliszczach miast i wsi popiele, Których okropne szarzeją zgorzele; Z pól zaścielonych białą siejbą kości Ludów, co poszły w zgon, brat obok brata, Oto was wzywam do wielkiej radości! Podnieśmy serca jako wina czasze! Wzwyż! Wbrew żałobie biją serca nasze Namiętnym tętnem potęgi i dumy! Dytyrambiczny szał się w nas rozpienia! Dzikie zawrotne rytmy uniesienia, Niby bachantek szalejące tłumy, Na pijanych stopach, z obłędu rozpętem, Pląsają hucznie gromadą taneczną! Świat cały jest dziś uroczystym świętem I nawet smutek nasz ma twarz świąteczną! Jak wymaluję ono malowidło Nieporównanych czasów, co się stały? Za pędzel wezmę dzikie orła skrzydło I zarys świetny, olbrzymi, zuchwały Zakreślę takim potężnym zamachem, Z jakim on spada na łup drżący strachem! Linij szerokich pożyczyć mi trzeba Od bezbrzeżnego horyzontu nieba, A barw od krwawych zórz, w których umiera Zachód wspaniały jak śmierć bohatera! Nie! Raczej z serca ludzkiego potęgi Zaczerpnę, bowiem serce widnokręgi Dziś rozszerzyło swe za widny otok Nieboskłonowy i taki krwi potok Wylało z siebie, że z jego zapasu Mieczowe pióro dziejowego czasu Gorącą żywych szkarłatów purpurą Wymalowało tę kartę ponurą I wielką grozy człowieczej i mocy, O jakiej nawet nie śnili prorocy! Po ziemi przeszła śmierć wielkimi kroki, Jak chodzą siedmiomilowe obłoki, Gdy wicher gna je w posuwiste jazdy; Śmierć niezliczona jak piasek i gwiazdy, Jako grad gęsta i jako chwast bujna, Jak zbir bezsenna i jako pies czujna, Jako powietrze niewidna, tajemna, A wszechobecna: podziemna, nadziemna, Nieobliczona, stała i konieczna, Oczekiwana, nagła, palna, sieczna, Nocna i dzienna, bez kształtu i twarzy, Czyniąca dzieło szalonych szafarzy! Stało się, świecie, o czym z dawien dawna Była w Prorokach przepowiednia sławna, Stało się ono żywota przekleństwo, O którym było w Piśmie podobieństwo: Jak niektóremu człekowi porosło Pole i żniwo obfite przyniosło, A on rozmyślał w sobie: "Co uczynię? Nie mam, gdzie plon bym taki zmieścił mnie." I rzekła dusza jego w sobie dumna: "Oto rozwalę stodoły i gumna I wybuduję je większe we troje, By tam zgromadzić wszystko dobro moje." I rzekł do duszy swej: "Duszo bogata, Oto masz wiele dóbr! Na długie lata Już my od trudu i trosk niezawiśli. Odpocznij, jedz, pij i bądź dobrej myśli!" Ale nie słyszał przestrogi: "O, głupi! Oto tej nocy złodziej spichrze złupi I wziąwszy pług twój, konia, klacz i źrebię, Duszy się twojej upomni od ciebie I to, co w ślepej ufności obłędzie Nagotowałeś, czyjeż jutro będzie?" Ślepe szaleństwo człowieczego rodu! Widząc, że obłok ciągnie od zachodu, Mówicie: "Będzie gwałtowna ulewa" - I tak też bywa... Kiedy wiatr zawiewa Od południowej krainy lecący, Mówicie: "Będzie czas spieki gorący" - I tak też bywa... Wiecie o pogróżce Deszczu i suszy, lecz, ślepce i głuszce, Byliście twardzi dla znaków i głosów, Które wołały z ziemi i niebiosów Niedolą czasów do serc, w których szatan Mieszkał, przymierzem zła z wami pobratan I z którym, kary nie baczący bliskiej, Na worach złota knowaliście spiski, Jako pisklęta pod skrzydłem kokoszy, Ogrzani pierzem zbytku i rozkoszy, Ufni, że oczy pomst was nie dostrzegą! I tak się stało jak za dni Noego: Jedli i pili, weseli, zuchwali, Brali niewiasty, za mąż wydawali, Aż w korab Noe wszedł i jego plemię I przyszedł potop i wytracił ziemię! I tak się stało jako za dni Lota: Kupcząc, sprzedając wśród gorączki złota, Bezpieczni, pewni w swej żądzy łakomej, Szczepili drzewa, budowali domy, Aż Lot z Sodomy wyszedł stopą szparką I spadł deszcz ognia i spalił ją siarką! Tako się stało i wam, obłudnicy! Coście mówili w wielkiej tajemnicy, W mroków i schowków najgłębszych skrytości, Jest usłyszane w południa światłości; A coście w ucho szeptali w komorze, Jest obwołane na dachach, na dworze! I oto w gniewie, w złorzeczeniu, w klęciu, Gdzie w jednym domu było razem pięciu, Niezgoda jawi się i rozerwanie: I trzech przeciwko dwom, dwóch przeciw trzem stanie, Ojcowie przeciw synom i synowie Przeciwko ojcom, i brat brata zowie Wrogiem. I płonąc wściekłością i szałem, Każdy jest wrogów otoczony wałem I napierany zewsząd i ściśnięty, Niewolniczymi zagrożony pęty, Żagwią pożaru i żelazem wojny I nie masz, kto by zwał siebie: Spokojny. I jest w obliczu gromu, niebios posła, Zrównana z ziemią każda rzecz wyniosła, Miasto i sioło poległo w zniszczeniu I nie pozostał kamień na kamieniu. A kto na dachu był, a miał naczynie W domu, nie schodził, by je zabrać ninie; A kto na roli był, nie wracał doma, By, co zostawił, ratować rękoma. Gdzie dwaj na łożu spali chwili onej, Jeden był wzięty, drugi ostawiony; A gdzie dwaj mełli u młyńskiej posługi, Jeden był wzięty, a ostawion drugi; A gdzie na polu dwaj sprawiali łany, Jeden się ostał, drugi był zabrany. I była w onych dni zamęcie grzmiącym Biada brzemiennym i piersią karmiącym! Wtedy wzywając z krzykiem dobroczynnej Litości niebios i śląc ku nim modły, Jak zwierz zawyje w szale: "Jam niewinny!", Wszelki człek zgniły, nikczemny i podły Czując, że boży gniew starga go w strzępy, Ale gdzie ścierwo jest, tam są i sępy. Krwawych błyskawic płomienne straszydła Zatrzepotały jak przestrachu skrzydła, Zatrzepotały wśród niebios sklepienia Jako powieki ślepe z przerażenia I chichot ognia rozdarł niebios lice Śmiechem, jakim się śmieją czarownice, Twarz rozdzierając od ucha do ucha. I zaszumiała wściekła zawierucha! Śmiejcie się, krwawe, rozżagwione łuny, Klaskajcie w ręce, szydercze pioruny, Zatańczcie, pomsty rozjuszone czarty! Pękły szwy świata! Nieboskłon rozdarty Jako świątyni kosztowna zasłona! Trzęsieniem ziemi gleba odwrócona, Świat zadygotał straszliwą chorobą I nic nie stoi, i nikt nie jest sobą. Dzień sądu! Kędyż jest sędzia, co sądzi? Oto wydaje wyrok człek, co błądzi! Własnego dzieła swojego nieświadom, Wyrok sam sobie wydał i sąsiadom. Jak gdyby ziemię - jego rąk robota Zrobiła do cna niegodną żywota, Każdą piędź ziemi granatami skopał I co zbudował, przeznaczył na opał, Zażegłszy z czterech stron dziką pochodnią. I uznał wszystko, co uczynił, zbrodnią, I wszystko zmienił w popioły i zgliszcze I ten, co tworzył, wołał z dumą: "Niszczę!" Niszcząc się wzajem jak wrzody ohydne, Zwalczają w sobie straszne zło niewidne, Które się przez nich iściło i iści, Przez nich, przeklęte syny nienawiści! Jakaż wokoło okropności rewia! Idąc, za sobą wloką własne trzewia, Gryzą się, tępią wściekłych wilków zgrają, Wyją jak piekło i w piekle konają. O, niesłychane katusze i bole! Ziemia zmieniona w jedno rzezi pole, W czarnej katowni warsztat niezaznany, W niewysłowioną widownię cierpienia, Kędy się takie w pierś odbiera rany, Od jakich żyją całe pokolenia! Zamilknij, jęku sierot i wdów płaczu! O, śmierci, czarny, wysoki trębaczu, Który z tysiącznych gardzieli armatnich Huczysz na trwogę, przy rzężeń ostatnich Charczeniu, grajże triumfu fanfarę! Niechaj zagłuszy wszystkie pieśni stare, Którymi żałość utyska cmentarna, Bowiem żałoba nasza nie jest czarna, Lecz purpurowa ode krwi przepychu, Jak purpurowe jest wino w kielichu, Które pijemy na żywota uczcie. O, surmy, grajcie! O, trąbity, huczcie Idącym naprzód w niezliczonym szyku! Śmierci, ponury, groźny pułkowniku, Prowadź w pożogi i dymu zamętach Wielkie gromady w karnych regimentach, Które od losu masz w srogim zarządzie, Aby na wielkim narodów przeglądzie, Przechodząc w wieczność ukrytą za zgonem, Sprezentowały broń przed Boga tronem, Prosząc o pardon, że w bliźniej krwi bratniej Z plam myły ziemię w kąpieli obiatniej... Więc tak się pisze nowe dzieje świata! Rękoma we krwi nurzanymi brata, Kiedy o trawę chłodną je ociera Ze wstrętem strasznym ten, który umiera, Ażeby, czyste od ziół i od rosy, Wznieść je z westchnieniem konania w niebiosy, Gdzie nieskalane, niewinne błękity Bratają dusze krwawe z swą świętością, Bowiem boleści szczyty, jak gór szczyty, Tykają nieba, które jest miłością. Nowego Boga, starym obyczajem, Solą przyjęliśmy łez, trupów chlebem, Na progu czasów, co były rozstajem Pomiędzy ziemią i pomiędzy niebem, A które ręką kary dzisiaj jedna Z sprawiedliwością tajna moc bezwiedna. Świat, co się w zniszczeń rozpada obłędzie, Bóg jak zepsute rozbiera narzędzie, Jako dom, w którym już mieszkać nie można, Bo budowała go dłoń nieostrożna Na bagnie, biorąc nań, miast głazu, próchno, I nim noc minie, wichry go rozdmuchną. I myśl tajemna, która w mrokach drzemie, Gniewem kilofów swych rozsadza ziemię Na budowlanych ciosów nowe bryły... Słuchajcie! Miłość jest uśmiechem siły, Kiedy nienawiść - jej smutkiem, chorobą. Sępy wyżarły w nas, co jest wątrobą, I pozostanie nam serce jedynie, Nie dom budujmy sobie, lecz świątynię, Gdzie każem świętych tęsknot jasnowidom Podpierać stropy jak kariatydom. Oto was wzywam do wielkiej radości! Powietrze pełne jest jutra! Przyszłości Ptaki przylotne, mknąc przez dale sine, Na skrzydłach niosą znów dobrą nowinę, By wrócić ziemi jej radosne lice. Obezwładnione zostaną prawice, Co po to wzięły od prawa swe imię, Aby bezprawie czynić w ognia dymie I w krwawej rzezi, którą przemoc sławi. A po lewicy siędą ludzie prawi, Po tej lewicy, gdzie w szat jasnych bieli, Wrogim prawicom wytrąciwszy bronie, Usiądzie miłość, siostrzyca niedzieli, Bowiem i serce jest po lewej stronie. Na jakich górach, na jakich wyżynach Postawim bóstwu naszemu ołtarze? Wszystko, co niskie, ostawmy w nizinach I wznieśmy w górę nadzieje i twarze. O, sadźmy drzewa, co mkną w błękit dumny, Budujmy wieże, te w niebo pociski, Wznośmy strzeliste, wysmukłe kolumny I górnolotne, śpiewne wodotryski, Wszystko, co wznosi się i co wzwyż leci, I co bezwładność i ciężar uśmierca, Podnieśmy w niebo, co miłością świeci, Myśli i czyny, i dusze, i serca. O, złotych słońca promieni - żyjącym! Złotego piasku zmarłym na mogiły! O, przebaczenia zbrodniom, krwi i złości! Ave brzemiennym i piersią karmiącym! Słuchajcie! Miłość jest uśmiechem siły! Oto was wzywam do wielkiej radości! Tryptyk ewangeliczny I. U studni I kiedy Pan, niosący miłowania słowo, Szedł do miasta Samarii, które Sychar zowią: Był sam, bo ucznie jego, rybakowie prości, Łaknąc poszli do miasta nakupić żywności. A była cembrowana tam studnia przy drodze I siadł na jej krawędzi Pan spracowan srodze. Kraina, która w dali mgłami błękitniała, Była w skwarze słonecznym wapienna i biała I jakby wśród niemego nad sobą zadziwu, W zachwycie dojrzewania, szła cała ku żniwu. Jeno srebrne oliwki i miedz sykomory Cień modry na olśnione rzucały ugory. I pragnął Pan suchymi, pobladłymi usty, A czas to był około dnia godziny szóstej. I niewiasta z Samarii, koronując młode Czoło swe dzbanem, przyszła ku studni po wodę. Której, gdy przystanęła opodal po troszę, Onieśmielona, rzecze Pan: "Daj mi pić, proszę." Tedy niewiasta rzekła mu, Samarytanka: "Jakoż ty, będąc Żydem, chcesz napoju z dzbanka Od niewiasty krwi obcej i we wzgardzie mianej? Żydowie nie obcują ze Samarytany." Odpowiedział Pan na to i tak rzecze do niej: "Niewiasto, gdybyś znała ten dar bożej dłoni, Gdybyś wiedziała, kto jest, kto przemawia do cię I "Daj mi pić" powiada w suchych warg spiekocie: Zaprawdę ci powiadam, ty byś go prosiła, A dałby tobie wodę, w której żywa siła." Rzekła niewiasta: "Panie, toć nie masz czerpaka, A studnia jest głęboka; i skąd woda taka?" Odrzekł Pan, w głąb wskazując przez studni krawędzie: "Każdy, kto pije wodę tę, znów pragnąć będzie; Lecz kto by oną wodę pił, którą w czas spieki Podam mu, ten już pragnąć nie będzie na wieki." Rzekła niewiasta: "Dajże mi tej wody, Panie, Abym już nie pragnęła ni tu na czerpanie Chodzić musiała!... Oto przejaśnionym wzrokiem Przewidziałam i widzę, że jesteś prorokiem! Na tej górze swych bogów czci mych ojców plemię; Ty mówisz, że ich trzeba czcić w Jeruzalemie." Rzecze jej Pan: "Niewiasto! Nowy się zaczyna Żywot. Zaprawdę, wierz mi, że idzie godzina, Gdy ani na tej górze, ni w Jerozolimie Chwalić i czcić będziecie wielkie Boga imię." Odrzecze mu niewiasta: "Wiem-ci ja, że przyjdzie Ten, który nam oznajmi wszystko w jasnowidzie; Drogi w śnie już mu ścielą się pod stóp obuwie." Rzecze jej Pan: "Jam jest ten, który z tobą mówię..." A wtem uczniowie jego wrócili z oddali I że z niewiastą mówił, tym się dziwowali. Wszakże żaden z nich nie rzekł, choć myśl miał zdziwioną: "O co się jej pytałeś?", lub: "Co mówisz z oną?" I zostawiła wiadro swe ona niewiasta, I, zadumana, z wolna wracała do miasta. A tymczasem prosili go najbliżsi z uczni: Mówiąc: "Jedz, Mistrzu, bowiem łakniesz od dnią jutrzni." A on im rzekł: "Mam-ci ja pokarm ku jedzeniu, O którym wy nie wiecie..." I trwali w milczeniu... II Jawnogrzesznica I kiedy Pan raniuczko przyszedł do kościoła, Zgarnął się doń lud wszystek i stanął dokoła. A On uczył je, siadłszy wśród świątyni chłodu, Gdzie od drzwi bił blask słońca, w cień, słupem z ogrodu. I oto czarną plamą w olśnione wierzeje Weszli gwarnie uczeni w Piśmie faryzeje. Wiodąc pośród złorzeczeń, w zelżywych słów mnóstwie, Niewiastę, którą zastał ktoś na cudzołóstwie. I postawiwszy oną w tłumie ludzi wielu Pośrodku, rzekli głośno: "O, nauczycielu! Niewiastę tę, pobladłą tak i zasromaną, Na samym cudzołóstwa uczynku schwytano. Kamienować nam takie, wedle praw Mojżesza. A co ty powiesz na to? Niechaj słyszy rzesza." A tak doń powiadali, kusząc go w tej chwili, Aby go przed zwierzchnością potem oskarżyli. I gdy ścichłszy czekali odpowiedzi, niemi: Pan schyliwszy się pisał coś palcem na ziemi. Tedy widząc, że milczy i nie zważa na nie, Natarczywiej już swoje wznowili pytanie. Więc Pan, z litością wielką i smutkiem w uśmiechu, Podniósłszy się rzekł do nich: "Kto z was jest bez grzechu, Niech pierwszy kamień na nią rzuci dłońmi swemi." I schyliwszy się pisał znów palcem na ziemi, Co kiedy usłyszeli, nieczyści w sumieniu, Z świątyni wychodzili, po jednym, w milczeniu; Nasamprzód owi, którzy najpierwsi i przedni Byli w starszyźnie, potem mniejsi i pośledni; Tak że sam Pan pozostał jedynie u końca I niewiasta pośrodku świątyni stojąca. I nie widząc nikogo, prócz niewiasty owej, Rzekł Pan: "Z tych, co skarżyli cię twardymi słowy, Żaden cię nie potępił, niewiasto? Gdzież oni?" Odrzekła cicho: "Żaden, Panie." A Pan do niej "Ani ja cię potępiam. Idź i nie grzesz więcej." A z dworu słychać było słodki śpiew ptaszęcy I powiał wiatr z ogrodu, od drzwi jasnych w blasku, Zmiatając grzech przez Pana zapisany w piasku... III Maryja i Marta I przyszedł Pan szóstego dnia przed Wielkanocą W dom Łazarza, którego swego słowa mocą Wskrzesił z martwych i dźwignął z mogiły rozwartej. A był ów bratem sióstr swych, Maryi i Marty. I radował się Łazarz w sercu swym, że żyje Przez Pana, co miłował Martę i Maryję. Tedy sprawił wieczerzę, by Mu była chwała, Zasię Marta do stołu im posługiwała. Wszakże jej siostra, Maria, siadła u stóp Mistrza Słuchając słów, gdzie słodycz mieszkała najczystsza. Lecz Marta, roztargniona przez swe zaprzątanie Około rozmaitych posług, rzekła: "Panie! Patrz, siostra mnie ostawia tak, że sama łożę Wszelki trud gospodarski. Każ, niech mi pomoże." Odpowiadając rzecze jej Pan: "Marto, Marto! Kłopoczesz się o rzeczy, o które nie warto. Jednego trzeba. Maria wybrała w tym względzie Lepszą cząstkę i ta jej odjęta nie będzie." Maria, wstawszy na słowa dobrej wieści posła, Alabastrowy słoik z izby swej przyniosła Z maścią szpikanardową, kosztowną i płynną, I rozbiwszy go w drżącej dłoni, z czcią powinną Wylała drogocenny płyn na głowę Pana, A dom woń napełniła niewypowiedziana. Potem klękła u Jego stóp i balsam drogi Trwoniąc rozrzutnie Pańskie namazała nogi I zmywając je łzami, tłumiąc łkania głosy, Stopy Jego swoimi ocierała włosy. Co widząc i wskazując skorupy słoika Niektóry z uczni, co był za współbiesiadnika, Rozgniewał się i rzecze: "Po co ta utrata Maści, za którą wielka mogła być zapłata? Bowiem funt maści takiej woni i rozkoszy Mogło się sprzedać drożej niż za trzysta groszy I mogło się, to rozdać wśród ubogich w mieście." I gorsząc się szemrali przeciwko niewieście. Odrzekł Pan czytający w sercach ludzi skrycie: "Dobry czyn uczyniła. Przecz się jej przykrzycie? Albowiem zawsze macie ubogie na świecie, Mogąc im dobrze czynić, kiedykolwiek chcecie. Ale mnie nie będziecie mieć wśród siebie zawsze." I na Marię spojrzenie zwrócił najłaskawsze. Gdy uczeń, co żałował cennej słoja treści, Szedł Pana za srebrników zaprzedać trzydzieści: Maść, przez Marię strwoniona, świat po jego końce Wonią swą napełniła i lat dwa tysiące. Ze zbioru Ucho igielne (1927) Odchodzącego dnia chwała... Odchodzącego dnia chwała codzienna Ma siłę twórczą w widnej na błękicie Nadziei jutra, która jest niezmienna I w Bogu wiecznie rozpoczyna życie. Przygasa chwila pogodna zachodu. Na nieskalanie czystym tle lazuru Jedyny obłok lśni, równy od spodu, W górze kłębiący się falą konturu, Jak marmurowy kształt śpiącego Boga, Który w lenistwie błogiego znużenia, W nieskończoności modrego rozłoga, Spoczął po sześciu żmudnych dniach stworzenia Do niego modlę się. Niedosięg nieba I cisza zmierzchu, który wszystko złoci, Każą mi mówić tylko to, co trzeba, W obliczu śmierci i Boga dobroci. Serce pożąda li jednego kęsu Chleba miłości, który jest mi dany, I dziś już słowo "Szczęście" nie ma sensu, Kiedy o szczęściu sen jest zapomniany. Rana od strzały w piersi, wszystkim jawna, Czy rana w sercu, której nikt nie wyzna, Z dawna doznane, uleczone z dawna, Zniknęły do cna i pobladła blizna. Jest jednak, Panie, jeszcze pamięć chwili, Gdy nieść kazałeś coś, co spadło z ramion. Kamień? A może pamięć już się myli? Skrzydła? A może duch złudą omamion? Ty wiesz, o, Panie! Nie jestem subtelny, Nie umiem włosa rozszczepiać na czworo, Ale wie duch mój, że jest nieśmiertelny I że płomienie wieczności w nim gorą. Trawy, którymi wiatr cichy kolebie, Śmieją się ze mnie, wiedzące i zdrowe, Żem wieczność w Tobie odpychał od siebie, Jakbym chciał duszę swą skrócić o głowę. Wszystko się śmieje ze mnie, że Twą chwałę Pragnąc poniżyć, rozwiać w ułud dymie, Pisałem z głupią pychą przez b małe Wielkie, potężne Twoje, Boga, imię. Szukałem Ciebie w chmurach, na niebiosach I na tej niskiej, pełnej grobów glebie I dzisiaj widzę, w radosnych łez rosach, Że Bóg był bliższy mnie niż ja sam siebie. I wiem to jedno, że gdy mnie ułożą, Na sen wieczysty, żmudnego pielgrzyma, Natenczas ujrzę wieczną światłość Bożą Zamkniętymi na wieki oczyma. Zmierzch Jak groźnie, jak surowo Przemawiasz do mnie, Panie, Wieczorem, gdy Twe słowo Zawiesza nad mą głową Ciemności tych otchłanie! Jak mówisz do mnie smutnie Swą krwią, w zórz mrących mroku, Którą nasz grzech okrutnie Wyzwał, a Tyś rozrzutnie Wytoczył z swego boku! O, bądź mi dobroczynny W litości swej wszechmocy! Ach - ongi jasny, inny - Do dna się czuję winny Ciemności tej i nocy! * * * Jeżeli tłumów karmiłeś narody, Które się zbiegły z pobliża i z dali, Pięcią ryb, chociaż niedowiarstwem mali, Byli, a jednak nasycili głody; Jeżeliś, Panie, na wzburzeniu wody Śród uczniów, co twej bliży nie ufali, Słowem swym rozruch uspokoił fali, Iż nikt, co lękał się, nie doznał szkody; Czyż być nie może, królu wszech stuleci, Abym ja, który płynę w kruchej łodzi I którym burza niekiełznana ciska, Nie miał być z Twoich apostolskich dzieci I przejść do Ciebie po mych win powodzi, Choć, jak Piotr, Twegom zaparł się nazwiska? * * * Jak Ciebie, Panie mój, gwoździe do krzyża, Tak mnie do Ciebie miłość ma przybiła I nie oderwie mnie już żadna siła Od Twojej mocy, co - słaba! - omdlewa. Jakaż mi strona: czy prawa, czy lewa U boku Twego? Nie wiem, byle miła Dusza ma Tobie, Męczenniku, była, Co jeno łaski Twojej się spodziewa. Nie wzniosłem, jak ów z Arymatei Człowiek, ciężkiego krzyża na Twej drodze, By Twe podzięki odebrać naj słodsze. Ale nie tracę, o, Panie, nadziei I grzeszne serce me nie żyje w trwodze, Boś z lewej strony dojrzał serce w łotrze. * * * Nie karz mnie Sądem Ostatnim! Czyż będzie Wiecznie, jak było: piekło, czyściec, raje? Zginąż ci, którym cnoty nie dostaje, Bo żyli często w przewinie i błędzie? Czemuż być mają zbrodniarze i Będzie? Przecie na każdej drodze są rozstaje. Jakoż nad grudnia mróz przenosić maje, A ponad kruki śnieżyste łabędzie? Pozwól, by były w Twym bogatym sadzie Jabłka rumiane, jako i zielone, Byś nie rozróżniał ich w nagan przytyku. Nie siedzę, Panie, w Twoich świętych radzie, Lecz proszę: "Zatroszcz się także o one Dziczki w Twym sadzie, Dobry Ogrodniku." * * * Nie jam jest, Panie, winien chwili, kiedy Marłeś. Nie ja Cię wiodłem na Golgotę, Nie jam podburzył motłochu ciemnotę I dłonie na Cię wzniósł zbirów czeredy. Tyś nas wybawił za nic z grzechu schedy. Lecz jeśli włosy Magdaleny złote Miały zasługę przez jej czynną cnotę, Jak Weroniki chusta barwy kredy: To jam powrozem biernym, który skuł Ci Ramiona; pletnią, którą Cię smagano; Cierniem, co skroń Ci wieńczyła nim zbrodnia; Podaną Tobie z octem gąbką żółci; Tą kością, którą o Twą szatę grano; Krzyżem, na którym do dziś konasz co dnia. * * * Patrzyli z oczu ogromną dziwotą. Pasterze - owiec porzuciwszy straże - O, trzej królowie! gdyście Panu w darze Przynieśli mirrę, kadzidło i złoto, Lecz, o, Melchiorze, Kacprze, Baltazarze! Tajnej mądrości słynęliście cnotą I z swych uczonych ksiąg doszliście oto, Że się w Betlejem cud boski ukaże. Cóż to wielkiego, Magowie ze Wschodu, Żeście odkryli po roku podróży Pana na sianie, między bydłem, gnojem. Gdy ja, bez gwiazdy szczególnej przewodu, Znalazłem Boga - błądząc wiele dłużej - W jeszcze podlejszej stajni: w sercu swojem. Sąd Salomona Wielki król izraelski, władnący Szelomoh, Syn Dawida i żony Uriasza, Betsaby, On, który głąb mądrości przeniknął kryjomą, On, któremu padł do stóp hołd królowej Saby, On, co Chananejczyki wrogie ugiął w boju I zawarłszy przymierze z Persy i Araby, Warowniami granice swe utwierdził w znoju, On, co w Jerozolimie wzniósł Bogu świątnicę. Nazwawszy się po trudach wielkich: "Mąż Pokoju" - Zasiadł w szkarłatnej szacie swą świetną stolicę: Gdy przyszły dwie niewieście, stanęły w przekorze Przed jego licem, kłótne, sprzeczne wszetecznice. I jedna rzekła: "Panie! Swe skargi ci złożę. Słysz! Ja i ta niewiasta w jednym domu stoim I porodziłam z łona swego w jej komorze. I oto wydarzyło się w trzy dni po moim Połogu, że zarównie niewiasta ta zległa, Jako ci tu przysięgam, a świadkiem Elohim. I byłyśmy dwie tylko społu i ścian cegła, A nikt obcy tam nie był... I wtedy się stało, Że syn jej umarł w nocy, bowiem go przyległa. A gdym spała i niebo k'północy się miało, Ona wstawszy syneczka mi wzięła tajemnie I swojego złożyła przy mnie, martwe ciało. Gdym się zbudziła rano, a świt spłoszył ciemnie, Chciałam dać ssać mojemu; lecz wtedy znachodzę, Przypatrując się w świetle: to nie ten, co ze mnie!" Wówczas druga niewiasta, sprzeciwiona srodze, Woła: "Nie tak to było! Mój syn jest ten żywy, A twój syn jest ten zmarły! Ja żywego rodzę!" A pierwsza w oporności klnie się zapalczywej: "Twój syn jest ten umarły, mój ten, który żyje!" Tak bezwstydnie przed królem spór wiodły zgiełkliwy. Król wstał i rzecze: "Której tedy dziecię czyje? Ta mówi: "Mój syn żywy, a twój jest umarły!..." A druga: "Twój jest martwy, mój żyw!" O, złe żmije, Długo się przeć będziecie? o swą słuszność żarły?" Rzekł do dworzan: "Przynieście miecz! Spory jałowe! Niechaj miecz przetnie to, co same by rozdarły!" I przynieśli dworzanie przed króla i owe Kłótnice miecz, i rzecze im król: "Dla równości Przetnijcie dziecię. Każdej damy zeń połowę! Niech mają sprawiedliwość wedle swojej złości! Niechaj nie żywie dziecię, byle były górą!" - Lecz istnej matce drgnęły litosne wnętrzności. Nie bacząc na rzekomą, sporną matkę wtórą, Woła: "Nie zabijajcie go w żadnym sposobie! Niech dziecię żywie! Matkę niech ma byle którą!" Ale tamta krzyczała: "Choć będę w żałobie, Jeśli nie ma być moje, niechby je zabili! Raczej niech go nie będzie ani mnie, ni tobie!" Król wzniósł dłoń, wstrzymał wyrok, czeka - do tej chwili... Idą gościńcem... Idą gościńcem ludzie biedni, Niosą w węzełkach chleb powszedni. Po twardej utykają grudzie Bardzo ubodzy, smutni ludzie. Każdy ma starą, zdartą szatę I na ramieniu swym łopatę. Dokąd to, ludzie, tak was wielu Podąża? Do jakiego celu? - Idziemy w trudzie i mozole, Ażeby kopać bożą rolę. Idziemy kopać ugór boski, By w nim pogrzebać nasze troski. Idziemy kopać boże darnie, Aby pogrzebać swe męczarnie. Jesteśmy ludzie bardzo chorzy I sami sobieśmy doktorzy. Samiśmy własnych mąk lekarze, Lekarze, co się zwą grabarze. Uleczym siebie ziemi warstwą, Łopata oto nam lekarstwo. - Jak zwie się wasza boleść sroga? - Nie mamy Boga! Brak nam Boga! Tajemnice O, Panie, chciałem wyosobnić siebie, I dzisiaj jestem jako kamień w glebie. Czylim nie głupi był, chcąc być jedyny, Gdy jest jedyny liść każdej rośliny? Panie, co trawą objawiasz się polną, Czy mnie za Tobą objawiać się wolno? W najotchłanniejszej, najgłębszej potrzebie, Nie chcąc być drugim, ja wzywałem... Ciebie. Kiedy mnie zbrudził męt życia plugawy, Ja, jak wśród braci, kładłem się wśród trawy. Chciałem mieć własne drogi, obcym wrogi; A czy Ty zwracasz którą z gwiazd z jej drogi? Chciałem się dumnie wyodrębnić, Panie, A drżę, gdy spadnie włos, co mi odstanie. Pragnąłem w pysze być sam: jeden sobie, A drżę, gdy myślę, że sam legnę w grobie. I cóż ja umiem i w czym jestem krzepszym, Jeśli nie umiem się czuć pierwszym lepszym? Gdy mówi do mnie dziecię lat dwunastu, Ja się przyglądam jak obcemu miastu. Kiedy kobieta mówi - (o, poeto!) - Czyż ci nie wstydno nie czuć się kobietą? Czyliż nie byłem jak najciaśniej ciasny Dla własnej duszy, gdym chciał być swój własny? Do tego doszło, Panie, że gdy widzę Oczy błędnego psa, wstydzę się, wstydzę! Bo gdy nic z jego ócz poznać nie umiem, Jak siebie, wszechświat i Boga zrozumiem?! O, tęsknoto! O, tęsknoto! O, oczekiwanie! (W białej izbie, w wiosenne zaranie, Anioł głosił Marii zwiastowanie.) O, pragnienie, co nigdy nie chłódnie! (U niewiasty z Samarii, nad studnię, Żebrać wody Pan przyszedł w południe.) O, ufności, jak gorzka twa czasza! (Na obliczu, które pot krwi zrasza, Pocałunek zdradziecki Judasza.) O, miłości, zarodzie mąk dziki! (W tłumie mściwe wznoszącym okrzyki Twarz na białej chuście Weroniki.) Betula Dolorosa Siny, chłodny strumień w dal się snuje, Brzoza czoło ku niemu nagina: Matka Boska Bolesna całuje Sine, chłodne ciało swego Syna. Gniazdo w cierniach Chryste, wiszący na przydrożnym krzyżu! Na nic Twe męki Ogrojca, Kalwarii, Podana gąbka z żółcią, rozpacz Marii, Gdy Ci wbijano w bok oszczep ze spiżu. Człowiek odwrócił od Ciebie twarz ciemną I, zatwardziały w swej zbrodni i złości, Klaszcze w dłoń, pełen pysznej zelżywości, Krzycząc: "Umarłeś śmiercią nadaremną!" Jednak nie! Męka Twa nie była próżną, Jeśli w korony Twej cierniach ptak lichy Zwił gniazdo, śpiewem kołysząc w sen cichy Pod krzyżem głowę żebraka podróżną. Pomnicie? Pomnicie? Była radość, której służą Pogoda, cisza, praca. Te rzeczy nigdy się nam nie powtórzą, Jak życie nie powraca. Ach, nie umiano zrozumieć, ocenić Słodkiego słowa: "Pokój!" Szaleniec krzyknął: "W obóz świat przemienić! Weź nóż! W lód serce okuj!" Ach, i okuli! O, dobrze okuli Ziemię w ból i katusze I przemienili, i do dna zatruli I serca nam, i dusze. Snadź przeznaczenia ludzi nic nie zmieni: Jako błądzili, błądzą - I zawsze tworzą jedynie rządzeni A niszczą ci, co rządzą. Aż świat wszem obrzydł i obmierzło życie Hańbione tak nikczemnie. Wreszcie uczuli: "Dość!" - Westchnęli skrycie Do ciszy, lecz daremnie! Zbyt wiele było krwi i gromu huków, Świat zabiegł na pochyłość. Może dopiero wnuki naszych wnuków Poczują, co to miłość? Ach, kiedyż wymrze nasze pokolenie, A po nim drugie, trzecie, Albowiem padły zbyt okropne cienie Na całe to stulecie. Nie dożyjemy już - o, biada, biada! Ni ciszy, ni pogody! Co dzisiaj żyje, jak trup się rozkłada I nie ma żadnej szkody. Będziemy z tych, o których się nie pomni; Za których się nie modli! Na samą o nas myśl krzykną potomni: "O, podli, podli, podli!" Prawda Klęczący u zapartej labiryntu bramy Tłum, podnosząc las ramion, wołał z wielkim płaczem: "O, zjaw się, prawdo! Wieki już ciebie czekamy! Życie u stóp twych kładziem z łez naszych haraczem. Przyjdź i przynieś pociechę, ulgę i nadzieję! Ciebie jedynie sercem pragniemy żebraczem!" I oto nagle pękły spiżowe wierzeje I w progi naga postać stanęła surowa I rzekła: "Kto mnie woła i z tęsknot chorzeje? Jam jest prawda, co w mroku najgłębszym się chowa. Niechaj odwieczna wasza modlitwa się ziści. Jam jest, która zagadki nić z przęśli swej snowa. Kto mnie wybierze, będzie, jako drzewo z liści Odarte i przez śpiewne opuszczone ptactwo, Próżen marnego zysku i błahej korzyści. Kto pójdzie za mną, rzuci piękność i bogactwo, Zaszczyty, cześć, ozdoby, stroje, pełne skrzynie I obmierznie mu rozkosz i sława, i władztwo. O, pójdźcie, co mnie, prawdę, kochacie jedynie, Nie pragnący nic nadto, bym była wam panią! Wstąpcie w mą bezkorzystną, przeczystą świątynię!" I odeszła w mrok... Ale nikt nie poszedł za nią. Kolęda Niedobrze się, niedobrze dzieje w mgłach, w dżdżach zimy! Myśl mamy złą, markotną, niemrawą, stroskaną, Lecz dziś, gdy Gwiazdka błysła, w głos zgodnie nucimy: Oj, siano! Oj, siano! Niedobrze jest, niedobrze! Brud, błoto, ulewa... Patrzymy, co się dzieje, i w lęku truchlejem, Lecz uparta nadzieja dziś w duszy nam śpiewa: Betlejem! Betlejem! Noc dzisiaj się przesila, noc najdłuższa w roku. Może się też przesili męka, co nas nęka? Zawodzim co sił w płucach, z dzikim ogniem w oku: Stajenka!!! Stajenka!!! Wybacz, Dzieciątko drogie, najmilejsze z dziatek! Grzeszniśmy! Wszyscy winni! Aleśmy nie zwierze. Duszę Tobie oddajem jak mienia ostatek, Pasterze, pasterze! Mędrcy-ć przynieśli mirrę, złoto i kadzidło, A my od wilków gorsi? Nie damyż nic Tobie? Czyliśmy to podlejsi i gorsi niż bydło: Wół z osłem przy żłobie? Czyż gorsiśmy niż wszystkie pogany, celniki, Judasz, faryzeusze i jawnogrzesznica? Dziwię się, że Cię proszą za nami, grzeszniki, Józef i Dziewica! Pokaż no, Panie Jezu, żeś Pan nad panami! Żeś darmo się nie rodził, żeś tu nie przybłęda! Czy chcemy, czy nie chcemy, zrób porządek z nami - Kolęda! Kolęda! Ze zbioru Wysokie drzewa (1932) Wysokie drzewa O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa, W brązie zachodu kute wieczornym promieniem, Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa, Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem. Zapach wody, zielony w cieniu, złoty w słońcu, W bezwietrzu sennym ledwo miesza się, kołysze, Gdy z łąk koniki polne w sierpniowym gorącu Tysiącem srebrnych nożyc szybko strzygą ciszę. Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa, Z których widmami rośnie wyzwolona dusza... O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa! Wolność Ciasno mi, Panie, na kolumnie Pychy samotnej, gdzie choć stoję, Trwam sztywny, jakbym leżał w trumnie, I są spętane ruchy moje. Wolności pragnę ponad wszystko! Daj mi szerokie pole kołem, Bym mógł przed Tobą klękać nisko I jeszcze niżej hołd bić czołem. Noc Niebo, jak Chrystus ranami, Gwiazdami podziurawione, Spowite, jako w przepaskę Biódr, w Mlecznej Drogi zasłonę. On ciemny, On niewidoczny, Jak na sczerniałym obrazie, Jeno blachami srebrnymi Jaśnieje w nocy ekstazie. Odsyłacz Ty jesteś Inkunabuł, co majuskułami Gwiazdozbiorów tłoczony, czcionek swych zodiakiem Niepojęte zagadki powierza nocami Mnie, który jestem lichym, najdrobniejszym makiem: Tym drukiem, jaki tylko w mądrych księgach bywa U spodu koło gwiazdki, która z tekstu spadła, Jak w sierpniu z Drogi Mlecznej zlatuje prawdziwa Na ziemię, wytrącona z niebios abecadła. Na nieskończoną, wieczną w dół zepchnięty karę, Wyzuty z wiedzy nieba, pamiętam o niebie, Odsyłam do Cię rozpacz, zwątpienie, niewiarę I nie znacząc sam przez się nic, objaśniam Ciebie. Judasz Splątana jest zagadka moja, jak ten stryczek, Co pętlicą zacisnął się wkoło mej szyi W wieczór, gdym ucałował twój blady policzek I naznaczył go śliną jadowitej żmii. Tam wiszę na gałęzi suchej u postronka, Wiatr kołysze mym trupem, aż ręka przechodnia Odetnie go. Tymczasem dusza ma się błąka Samotna, zrozpaczona. Skądże mi ta zbrodnia? Wszak nad wszystko kochałem cię, mistrza i pana, Gotowy za cię życie swe oddać w potrzebie. Głowa moja pragnęła, jak jasna skroń Jana, Spoczywać na twej piersi. I jam zdradził ciebie? Tyś zdradził. Zamąciłeś życie moje do dna. Brud lgnie do brudu, czystość ciąży do czystości, A chociaż ciebie dusza ma nie była głodna, Tyś świętością swą sycił podłość mych wnętrzności. Byłem brzydki, cherlawy, rudy, brudny bardziej Niż łachman, co, zetlały, z biódr żebraka spada, I ten gałgan dziś twoją białą szatą gardzi. Lecz niech sumieniu memu nikt nie krzyczy: "Zdrada!" Kochałem tylko pieniądz, lichwą i oszustwem Porałem się pytając, gdzie i kto co kupi, Ciułałem grosze cudzą nędzą i, ubóstwem, Nienawidziłem ludzi, bo podli, źli, głupi; Bo są z tego samego, co i ja, nasienia, A znałem siebie do dna, jak i swoich braci, Co jednacy zostaną w wieczne pokolenia I miecz ich nie wybije ani trąd wytraci. Gardziłem tym sobaczym robactwem przyziemnym, Co się ludzkością zowie i bliźnim się mieni, I chciałem ich prześcignąć w plugastwie nikczemnym, By zohydzić człowieka do najgłębszej rdzeni. Mord, wojna, okrucieństwo, łotrostwo, grabieże, Fałsz, zemsta i nienawiść, kłamstwo i wszeteczność, Oto pognój, skąd człowiek swój początek bierze I w którym grzęznąć będzie, jak w bagnie, po wieczność. Wtedy ty się zjawiłeś, piękny, dobry, cichy, Ucząc, aby nie zdeptać nadłamanej trzciny, Dzielić się jedną szatą, nie znać gniewu, pychy, Kochać czystość, pokorę i wybaczać winy. Mówiłem: "Oto człowiek, co się gniewu trwoży, Człowiek, który nie zbacza nigdy z prawej drogi, Człowiek, co nie zabija, co nie cudzołoży, Który zło dobrem płaci i kocha swe wrogi." Mówiłem: "Oto człowiek nieskalany, święty! Więc nie każdy być musi Zwierzęciem wśród zwierząt, Nie musi szukać uciech, gdzie błoto i męty, czyniąc jedynie krzywdę, zdzierstwo, gwałt i nierząd." Świat wydał mi się nagle piękny i wesoły I nowym złote słońce, co nad głową świeci. Kochałem, jak kochały twoje apostoły, Śpiewałem, jak prorocy i wielcy poeci. Nagleś nam jednej nocy zwierzył w tajemnicy, Żeś Syn Boży! Bóg!!! - Nie mam więc w tobie tu brata? Ojcem nazwałeś Jahwe strasznego z bożnicy, Mówiąc, że twe królestwo nie jest z tego świata. Więc wyparłeś się ziemi, steku win i brudów! Więc człowiek może ścierwem być tylko i grzechem! Przesądziłeś człowieka. Nie chcę twoich cudów! Zawyłem z bólu, gorzkim zaniosłem się śmiechem. O, nie wskrzeszaj mi zmarłych, nie lecz paraliżu, Nie wracaj słuchu głuchym ani ślepym wzroku! Nie na ziemi twe miejsce, lecz wyżej, na krzyżu! Bóstwem swym potępiłeś człowieka, proroku! Więc aż Bogiem być trzeba, by mieć świętą duszę Popiołem posypałem skroń jak po pogrzebie. W twarz cię pocałowałem. Niech Saduceusze Na krzyż cię wbiją! Skonaj na wzgórzu! Żyj w niebie! Niechaj pęknie zasłona w świątyni! Niech ziemi Otworzą się wnętrzności w zrozpaczeniu srogiem. Wydałem cię, trup dzisiaj z oczyma zgniłemi, Że, święty, nie człowiekiem byłeś, tylko Bogiem! Jeśli istnieje Poznałem prawdę i, potężnym wzniosem W niedoścignione dźwignięty wyżyny, Ponad pozorem stanąłem i losem. Nagle wyzbyłem się człowieczej gliny I bezgraniczny spokój znieczulenia Przejął mnie boskim zdrętwieniem morfiny. Znikły wahania, zawody, zwątpienia, Już mi ciekawość i tęskność nie znana, Lęki, obawy, sny, próżne marzenia. Obcy mi odtąd przypadek i zmiana; Pozażyciowy i pozamogilny, Mam pewność, która na wieki mi dana. Obojętnością potężny i silny, Głuchy na wzloty, porywy, zapały, Bezbłędny jestem już i nieomylny. Trwam nie trwożony przez złudy i szały, Nie zakłócany namiętnością, żądzą, Kiedy pode mną tam, na ziemi małej, Ludzie - szczęśliwi! - błądzą. Przechadzka niedzielna Gdy po tygodniu żmudy, mdłej jak stęchła kasza, Przyjdzie wreszcie niedziela, w pochodzie nieszybka, Wylega, ze suteren, z oficyn, z poddasza Tłum szary, coświąteczna miast wielkich wysypka. Wypełza z nie wietrzonych, mrocznych zakamarków, Tchnących ckliwą sennością, ziewaniem, niemocą, I ciągnie na nieszpory lub do miejskich parków, Tylko przeto, że w domu nie ma zostać po co. Lecz wynoszą w ulicę atmosferę moli, Powietrze, co zaduchem zanosi i gniecie, I próżno chcą szat zmianą coś zmienić w swej doli, Nie mając prócz roboty, co robić na świecie. Krok ich się do chodników jak do lepu klei, Jakby za karawanem szli w błocie jesiennym, Oddani przyjemności z miną beznadziei, Jak na niemej przechadzce w podwórzu więziennym. Małżonek kroczy tępo obok cnej połowy, Przy rodzicach przychówek męski i niewieści: Urodzone sieroty, niezamężne wdowy, Powieści bez tytułu i bez żadnej treści. Rozwiewa im pieszczone cały tydzień złudy Morderczyni okrutna nadziei, niedziela, Obnażycielka pustki, stręczycielka nudy, Którą szafuje hojnie i wszystkich obdziela. Przypomina się jutro. Milcząc myślą o nim I o nowym tygodniu, dławiącym jak zmora, Ponurym jak skład węgla, podłym jak anonim Nigdy nieodgadłego, chytrego autora. Mija niedziela, święto miejskiej melancholii. - Tłum, co jeszcze bez celu snuje się czas krótki, Rzednie wreszcie i wsiąka z westchnieniem, powoli W ciemne bramy swych domów jak w codzienne smutki. * * * Któż wie, co warte me siewy, Które ciskałem na grudę? O, pieśni moje, o, śpiewy, Żniwo me skąpe i chude. Na skale siałem i piasku, Lecz ziarno zdrowe i czyste, I wróci ze mnie ślad blasku W ogromne słońce wieczyste. Znużony sercem i duchem, Spokojnie złożę w sen ciało I jak chłop czarnym kożuchem Ziemią owinę się całą. Nad brzegiem Żwirem brzegu idąc ponad rzeką, Przystanąłem nagle jak przykuty. Zmarłe szczęście błysnęło wspomnieniem I przez setną część żyłem minuty. Niebo złotą dogasało zorzą Konającej spokojnie pogody. W niemym mroku siedziałem tam długo I rzucałem kamienie do wody. Jesień Zanim wietrze zimowy, po raz pierwszy muśniesz Różową twarz kobiety ostrzejszym podmuchem, Już troskliwie pomyślał o niej czujny kuśnierz, Otulając jej szyję ciepłym futra puchem. W powietrzu drży niepokój tajemny. Niesłusznież? I miasto zabiegliwym ożywia się ruchem Zwożą węgiel, kartofle, kapustę. Nie uśniesz, Aż zatkasz okno watą, jakby było uchem... Na chodnikach śnieg drobny wiedzie z kurzem taniec. Wyżeł, strojny w obrożę i szczelny kaganiec, Ma widok dla myśliwskiej swej duszy niełatwy, Patrząc, wzrokiem boleśnie aż nietriumfalnym, Na wiszące nad drzwiami, w sklepie kolonialnym, Gotowe już bez niego, tłuste kuropatwy. Zachód Zachód rozlał na niebie ocean purpury I bucha w zapalczywym na głuchy świat gniewie. Od krwawej żagwi słońca zajęły się chmury, Jak stos kary w płomieni niszczycielskich śpiewie. Noc czarna pełznie za mną, zbliża się, jest przy mnie I przerażeniem ślepym truchleje ma dusza, Jakby w ostatnim, własnym swym, ognistym hymnie Spalała się na wieki lutnia Orfeusza. Wiosna W powietrzu wieją upojenia szumy, Spod zasp śniegowych, spod lodowych płyt, W młodzieńczym szale piękności i dumy Ziemia odsłania swój dziewiczy wstyd. Pól się zielone śmieją obietnice I prężne sokiem, nagie ciała drzew Liśćmi się kryją, jak pierwsi rodzice, Gdy dreszcz rozkoszy obudził w nich krew. Wulkan Pełen złotej potęgi, dzikiej ognia siły, Wybuchem burz przez wieki w wściekłym wrzałem szale, Przewalałem w swej głębi białej lawy bryły, W grozie grzmotów i wstrząsów i w płomienia chwale. W zgliszcze i popiół poszła ma moc ogniopłynna I tu, gdziem ział okrutnie bezpłodną ruiną, Pożywny owoc rodzi cicha, dobroczynna Oliwka i za ręce podtrzymuje wino. Ustronie Zielone stawu szkło, Zielony trawy plusz, Błękitu w głębi tło. Spoczynek tu dla dusz, Gdzie cichnie wspomnień zło I milkną echa burz. Świat znika jak za mgłą... Istnieje tylko już Zielone stawu szkło. Zielony trawy plusz. Jabłoń Rozłożysta jabłoni, hojna i wesoła! Gdy słońce, jak oliwa złota, gęsta, tłusta, Oblewa ciebie - kusisz ramiona i usta, Jak kobieta, co oczy ku swym piersiom woła. Szczepiąc w zmysły łakomstwo, zachłanność dokoła, Płoniesz i wabisz, nęcisz jak żądzę rozpusta, A byle włóczykija, lenia drapichrusta Cudownym czarodziejstwem zmieniasz w apostoła. Bosy, odziany w łaty, dziury i łachmany, Leży, w zachód sierpniowy, twym cieniem skąpany. W sadzie, tym wieczorniku ponad wieczorniki. Przenikają go boskie, ponadziemskie moce, A słońce nad nim jabłek rozpala owoce, Niby Ducha Świętego ogniste języki. Bonaccia Władysławowi Kozickiemu Morze ogromne, nieprzejrzane morze, Rozlane ciężko bez kresu i granic, Śpi nieruchome w upalnym przestworze, Głuche na wszystko i nieczułe na nic. Ponad bezwładem modro-złotej szyby Błękit przeczysty jedna tylko plami Brzemienna chmura sykstyńska, jak gdyby Duch się unosił boży nad wodami. A ja, olśniony blaskiem tej godziny Poprzez zasłony opuszczonych powiek, Leżę jak szczęsna gruda złotej gliny, Zanim z niej został ulepiony człowiek. Gołębie Pod Kampanilą, w lazur rwącą Lagun Miasto, Gdzie maszty powiewają flag trójbarwną glorią, Przechadzam się pogodnie- pod ramię z Historią, Z obrazu Weroneza zbiegłą blond niewiastą. Cyklopi wykuwają godzinę dwunastą, Szafirową jak wieża ich. Quadri i Florio - Praktyczniej niż teorią, piękna alegorią - Częstują dając lody, mazagran i ciasto. Wtem zagrzmiały orkiestry dętej instrumenty, Złote w słońcu, jak wieże i jak Marek Święty, I nagle z Prokuracyj i z Dożów Pałacu Tłum gołębi z łopotem zrywa się wzwyż placu, Niby dźwięki z trąb w nieba buchające blaski I darzące się same hucznymi oklaski. Sasso di Dante Wieczorem we Florencji na Piazza Duomo, Kiedy zachód napełnia miasto zmierzchem złotym, Nie zwracając uwagi twarzą nieznajomą, Spotykają się co dzień Dante z Buonarrotim. Spowici w ciemne płaszcze, rzucają przelotem Dookoła spojrzenia wzruszone i czułe: Jeden patrzy na wieżę, o której śnił z Giottem! Drugi na macierzystą Piotrowej kopułę! Potem u stóp Arnolfa, jak ludzie po znoju, Siadają i wróceni na chwilę, z ukrycia Orku, rodzinnym murom, w pośmiertnym spokoju Wspominają z tęsknotą dawne smutki życia. Znak Poznałem w żmudnym pochodzie, że przeto Prawda jest prawdą, iż jej szukam wiecznie. Lecz o zachodzie zachwiałem się w sobie, O znak nieb prosząc, bym wytrwał bezpiecznie. Milczały nieba. I kiedym zwątpiały - W słońcu, co kryło się za równin niżem - Oba ramiona rozłożył bezradnie, Cień mój na ziemi położył się krzyżem. Niedawno Trzymam się lewą ręką ziemi, Trzymam się prawą nieba. Kurczę obie ręce ku piersi: Bo mi na sercu złączyć je potrzeba. Sięgam pamięcią w przeszłość, Nadzieją w przyszłość wypadków: Odkądś na ziemię przyszedł, Chryste, miałem Kilkudziesięciu dziadków. Sam dwóch pamiętam: dziada, pradziada, Przez wszystkich mnie doszły Twe wieści, O ileż młodsze od starych piramid, Co mają wieków czterdzieści. Dwadzieścia z wieków tych mam w sobie, W postaci Wina i Chleba. Trzymam się lewą ręką ziemi, Trzymam się prawą nieba. Kowal słoneczny A świat dziś był - że Boże strzeż! Miasto w najbielszy dzień, W południe, Jak gdyby wpadło w ciemną studnię... Nie było widać nawet wież! Spodem spleśniały, brudny cień, Gdzie spojrzysz - wzdłuż i wzwyż, i wszerz Mgła lepka, gęsta jak śmietana, A dołem błoto po kolana... Człowiek jak osowiały zwierz, Z oczyma raba i najmity, Snuje się gnuśny i przybity... Mdleje otucha w nim, odwaga, Życie mu jak egipska plaga, Myśl cierpka, gorzka jakby zgaga... Nienawiść jątrzy się i złość... A dzień się kończy!... Dość! O, dość! O, wyjrzyj, słońce! Choć na chwilę Błyśnij! Niech tobą wzrok posilę! Młotami światła mroki powal! Kowadła blasku, w skrach rozpłońcie! ... I na ospałym horyzoncie Przebudził się Słoneczny Kowal: Pochwycił ciemność na kowadło I coś runęło, coś upadło... W mrok szary rzucił popłoch, strachy, Potargał chmur ohydne łachy I zaczął walić ogniem w gmachy! Miota brąz, złoto, miedź, mosiądze, Jak zwariowany król pieniądze! Ciska płomienie, błyski, blaski, Godzi w wież wniebosiężne kaski, Okuwa szyby, mury, dachy W oślepiająco lśniące blachy, W zorze, pożary i pożogi... Pałace palą się jak stogi, Jak stogi siana, brogi słomy Płoną kopuły, wieże, domy! Ziemia się pali! szczyty płoną! Świat cały ognia jest koroną! Zwalczony mrok, odwieczny wróg! Otwiera swoje łono Bóg! Na chwilę? Aż nadejdzie noc? Nie! Potężniejsza ognia moc! Skradnę goi Schowam na dno w serce I nie dam przepaść ni iskierce! Będzie się wzmagać, będzie róść! Kowalu, młot rac jeszcze spuść! Promienia ostatniego gwóźdź Wbij we mnie! Ogień wkuj mi w duszę! Bo płonąć muszę! Płonąć muszę! Pochwała Głowo, dzwonnico kryształowych myśli W przyłbicy włosów Z jasnego złota albo czarnej stali! Szerokie nieba sklepionego czoło, Na którym wisi rozpięty orzeł brwi! Oczy, pawie jeziora górskie, W których się kąpią nagie bóstwa snów! Nosie, dwuskrzydły gryfie węchu, Ślepy i czujny w sfinksowym wietrzeniu! Uszy, labirynty zawiłe, W których nie zbłądzi nigdy nimfa Echo! Usta, różo dwulistna, Trzydziestodwuperłowa, Która przemawiasz wonią miłości, Mądrości miodem I piorunami burz! Brodo, stopniu pierwszy i ostatni Ku purpurowej komunii pocałunku! Gardło, źródło śmiechu i śpiewu W przepastnym wąwozie śmiertelnego rzężenia! Szyjo, gibka, obrotna łodygo, Na której spoczywa dumający kwiat głowy! Ramiona, wagi równoważące Na szalach rąk Czyny radości i smutku, Palmy i miecze! Piersi, dzbanie podwójny, W którym faluje Zawsze żywa woda oddechu! Brzuchu, tarczo nieobronna Przemożnych narzędzi i przewodów życia! Biodra, liro wysmukła, Na której wygrywa pieśń miłości Młodość i żądza! Uda, słupy kościelne, Dźwigające ruchomą świątynię ciała! Kolana, gibkie sprężyny biegu i skoku, Klęczniki hołdu w obliczu wielkości! Stopy, pięciowiosłowe łodzie pędu I podwaliny trwania silne jak przysięgi! Bądź pochwalone, ciało, Drogocenne naczynie ducha, Amforo nieprzepłacona, Która przez wszystkie czasy i wieki, W kolejności zmiennej a nieprzerwanej, Nosisz w sobie z dumą i pokorą Krew przelaną na krzyżu I miłości wino, Duszę Hektora, Platona I Franciszka z Asyżu! Zegar słoneczny Horas non numero nisi serenas Pani Ninie i Ludwikowi Morstinom Wśród zieleni trawnika, na deszczu i skwarze Stojący w starym parku, Chwalisz się, zegarze Słoneczny, że ze wszystkich na świecie jedyny Liczysz tylko pogodne, szczęśliwe godziny. Jakże to? Już nie mówiąc, że w przechwałce gaśnie Zasługa, godzin szczęścia ty nie licz nam właśnie. Czemuż to skąpstwo, które liczy, gdy wydziela Słodkie chwile miłości, przyjaźni, wesela? Na domiar, choć już łaska twoja nas nie cieszy, Niedomówieniem skrytym twoja chwalba grzeszy: Wskazówka twa, godziny pogodne licząca, Nie liczy tych, co płyną nam w cieniu, bez słońca. Alfabet morza Tęskniąc za ziemią fala głosi swe rozpacze Surm i trąb wrzawą, skrzypiec żalami i fletu, Szumi, szemrze, szeleści, szepcze, łka i płacze, Jęczy, wzdycha wszystkimi dźwięki alfabetu. Aż gdy na śmierć zniżona przewlekłą rozłąką, W objęciach lądu wreszcie omdlała przylega, Kona wzdłuż brzegu długą pian srebrnych koronką, Pisząc w piasku: omega, omega, omega. Święcone Wielkanoc, co jednoczy szynki i kiełbasy Z wdziękami tulipanów i hiacyntów, stwarza Między tym, co jest wrogie sobie po wsze czasy, Raz do roku harmonię za oknem masarza. Przeciwieństwo dwóch światów (co idą o lepsze W nienawiści, w wieczystym ze sobą rozstaju): Ducha, co wielbi kwiaty, brzucha, co czci wieprze, W zgodę się nieskalaną zaokrągla w jaju. I korzenne gwoździki, zdobiące tak ślicznie Wędlinę wraz z borówki zimowymi krzaki, Najodleglejsze kraje łączą symbolicznie: Nasze polskie zagaje z półwyspem Malakki. Wiec Stłoczona ciżba: głowy, głowy, głowy; Potwór słuchania głodny, tysiącuchy. Plac się wydaje jak lep papierowy, Który pstrzą gęsto przyklejone muchy. Milczą zachłannie: mówca na trybunie Głos swój w nich ciska kułaków rozmachem, Strzela słowami, piorun po piorunie, Aż rykną: "Hura!", zdartym chrypy łachem. Znikły z głów ciemne kapeluszów grzyby, Jakby posłuszne czarodziejskiej różdżce - I morze nagich ramion lśni, jak gdyby Ziarnisty kawior w otworzonej puszce. Oszczędny W tygodniu niwelator dźwiga geometry, Czerwono-białe słupki, centymetr na szpuli. W niedzielę w garniturze, w krochmalnej koszuli, Nosi melonik, chustkę na sercu i getry. Ale oszczędny, uciech kinowych nie dzieli, Nie oddaje się płatnej, kosztownej zabawce; W lunaparku nie buja w niebo na huśtawce, Nie jeździ na żyrafie czy lwie w karuzeli. Nieco skąpy, by sercu wyszukać bogdankę, Unika też kompanii alkoholem ciętej; Co najwyżej wypije trzeźwo w budce szklankę Sodowej wody, co ma smak nogi ścierpniętej. Ze zbioru Barwa miodu (1936) Zachód jesienny Przeszłość jak ogród zaczarowany, Przyszłość jak pełna owoców misa. Liści opadłych złote dywany, Winograd ognia strzępami zwisa. Zmierzch, jak dzieciństwo, roztacza cudy, Barwne muzyki miast myśli przędzie. Nie ma pamięci i nie ma złudy. Wszystko jest prawdą. Wszystko jest wszędzie. Sok purpurowe rozpiera grono Na dni jesiennych wino wyborne. Wszystko dziś piękne było. Niech płoną Rudoczerwone lasy wieczorne. Złe przykazania Trudny i twardy będzie, poeto, twój urząd Czuwania w śnie o brzasku, A ślad twój tak nietrwały jak trop ptasich nóżąt Na lotnym, wietrznym piasku. Przeszukaj lotem ducha dal wielomilową, Jak zwrotnikowy pasat, Zdobywaj co dzień Boga i siebie na nowo I nie miej nigdy zasad. Zaprzysięgniesz swą wiarę, ukochasz rojenia, Wiecznie niewierny dnia hasłu, Poznasz wszystkie zawody, gorycze, cierpienia, Lecz ci nie wolno mieć zasług. Aż wszyscy w najsławniejszym bezimiennych rzędzie Cześć i nagrodę znajdziecie W wiekach tak bardzo późnych, że już liczb nie będzie, I nie na jednym już świecie. Harmonia Miałem wielkie pogody i chmurne niewczasy. Krok mój, zdobywczy niegdyś, zmienia się w obrończy Nie wróżą mi zwycięstwa me z czasem zapasy. Zostaje prosta prawda, że wszystko się kończy. Lecz chociaż zgasło lato i jesień wnet minie, Zmierzch mi się nie uśmiecha w rozdźwięku udręce. W sobie zestrajam sprzeczny ten świat, Apollinie, Boś chyba po to tylko dał mi lutnię w ręce. Ars poetica Echo z dna serca, nieuchwytne, Woła mi: "Schwyć mnie, nim przepadnę, Nim zblednę, stanę się błękitne, Srebrzyste, przezroczyste, żadne!" Łowię je spiesznie jak motyla, Nie, abym świat dziwnością zdumiał, Lecz by się kształtem stała chwila I abyś, bracie, mnie zrozumiał. I niech wiersz, co ze strun się toczy, Będzie, przybrawszy rytm i dźwięki, Tak jasny jak spojrzenie w oczy I prosty jak podanie ręki. Śpiew Człowiek, co winien jest, że ogród raju Zmienił na drogę boleści pątniczą, Gdzie jest spotkanie każde na rozstaju, A dni bez męki za radość się liczą, Nieurodzajem gdzie każdy użątek, Zawodem każda nadziei otucha, A kresem płaczu nowych łez początek, Co z serca wiecznie wezbranego bucha - Człowiek ten za to ma dziś taką chwilę, Że mu zazdroszczą tęczowe motyle; Że nakłaniają doń słuch źdźbła mietlicy, Aby dojść jego dziwnej tajemnicy; Że się zlatują doń wiatry swawolne, Zrozumieć tego i pojąć niezdolne; Że nawet świerszcze umilkły w zdziwieniu I same swemu dziwią się milczeniu, I nasłuchują, zdumione, ciekawie: Iż oto człowiek ten legł sobie w trawie I śpiewa! Do muzy Mam pewność niezachwianą, wierzę uroczyście, Muzo, com ci nie przestał służyć i hołdować, Że mi się kiedyś, cudna, zjawisz osobiście, Ażeby mi za trudy moje podziękować. Lub może twa uraza skargę mi wytoczy, Żem nie był ciekaw ciebie, natchnień mych przyczyno, Albowiem nie widziałem cię nigdy na oczy I nie wiem, czy brunetką jesteś, czy blondyną. Powód jest, ale - przebacz! - nie lubię się smucić. Chociaż bez ciebie, boska, lecz dla ciebie żyję. Więc przybądź i jeżeli chcesz mi co zarzucić, Zarzuć mi ręce na szyję. Nadzieja Opuszczasz mnie. Zmierzch w izbie szary. Niechętnych nie wstrzymuję gości. Mówisz: mrok kusi do niewiary? Jest czymś dalekim od miłości? Dajesz mi dłoń na pożegnanie, Widząc, że lampa ma przybladła, Nie wyjdę z nią, by rzucić tobie Na drogę gorycz mego światła. Zbyt doświadczona dusza moja, Wiedząc, co warte i niewarte, Jest niespokojna i ciekawa, Jak okno w czarną noc otwarte. Dnia oddal mglista, nierzetelna Dotknęła oczy me niemocą I oszałamia mnie nadzieją Niespodziewana przyjaźń z nocą. Świat Nie tracić ani chwili, na wieki gasnącej! Co krok zdejmuje podziw i ogarnia trwoga! Świat, tak bliski a obcy, jest zdumiewający Jak dla dziecka w kołysce jego własna noga! W każdym miejscu i czasie głód wnętrze przeszywa! Wpijać się, wsysać, wżerać, wchłonąć, wykorzystać! Żądza nieustępliwa, rozkosz zapalczywa: Tutaj żyć, tutaj umrzeć i tutaj zmartwychwstać! Ani chwili wytchnienia! Praca sercem, głową: Wszystko się z sobą stapia i w siebie przecieka. W wysiłku, w trudzie, w męce, ciągle i na nowo Człowiek uczy się Boga, a Bóg znów człowieka. Los Boży W sierpnia otchłannie bezmiesięczną noc, Gdy świat biczują meteorów grady, W błyskawicowych mgnieniach Boża Moc Twarz ukazuje z mroku. Bóg jest blady. Z oblicza Jego tchnie zgroza i strach Trwania przez wieczność samotnie, bezdomnie. Bóg poprzez gwiezdny, niezliczony piach Z nieskończoności chce przedrzeć się do mnie. Lecz w niebo bije mej tęsknoty głos, Jak o obłędu nieobjęte ściany. I to jest Boga niewzruszony los, Że musi wiecznie być nierozumiany. Most Tyś mi obiecał obraz doskonały, A jednak w każdej nieproszonej porze Świat mi rozbijasz jak posąg w kawały I mieszasz we mnie pustynię i morze. Z wysiłkiem sprzęgam odczynione złudy, By widzieć strzępy i sprzeczne ogniwa. I niecierpliwią mnie te próżne trudy: Bo jakaś prawda musi być prawdziwa! Zrywam zasłonę dnia, co mnie czaruje, Aby się przedrzeć pozorów zasiekiem Na ten most straszny i boski, gdzie czuję, Że mniej i więcej jestem niż człowiekiem. Słońca wieczorny blask w rzece Dumając o istocie Twej i Twoim dziele, W mozole, co się w księgach opylonych grzebie, Badano Cię tak bardzo, zgłębiano tak wiele, Że w końcu się zaczyna nie rozumieć Ciebie. Spiętrzono z myśli górę mądrości uczoną Wśród nocy na ślęczeniu spędzanych bezsennie I dociekając cudu Twego, przeoczono Cud największy, że cudy dzieją się codziennie. Czasem słońca wieczorny blask w rzece, jak słowo Objawienia, olśniewa wiedzą tajemnicy I przez chwilę Twój wszechświat zda się jednakowo Prosty i niepojęty, jak ziarno pszenicy. Dajmonion Nie dawaj mi wskazówek, Bo mam swe niepokoje Stroskane jak przednówek, Ale i żniwo swoje. Mam widmo-towarzysza, Choć go nie dotknę ręką, On serce me ucisza, On je obdarza męką. Przygnębia mnie i krzepi, Czasem snem, czasem jawą, Nie mówi, gdzie iść lepiej, Na lewo czy na prawo. Tu dobrze, tam niezgorzej, Uda się lub nie uda - Zawód mnie mało trwoży I nie przeraża złuda. - Nie pyta, czy ma dusza Pijana snem się słania, Rozsądnym być nie zmusza I szału nie zabrania. Jest przy mnie każdej chwili, W spoczynku czy w pochodzie, I choć mi brok się zmyli, Jestem ze światem w zgodzie. Darmo jej szuka wszędy, Kto myśli, że na świecie Są tylko prawdy i błędy. Jest jeszcze trzecie. Zenit W wysokich, chłodnych obłokach, Co nieruchomo płyną, Upajająca pogoda, Jak w śniegu mrożone wino. Trzeźwieję zachwyceniem, Wzbity w natchnienie święte, I bystry przeraźliwie, Pojmuję niepojęte. Przenikam jasnowidczo Najlżejszy ciszy szelest I czuję ekstatycznie, Czym wszystko jest i czym nie jest. Depcę złe duchy, demony Obłędu i złudy cienie I rosnę sam - szalony, Ciemny jak Objawienie. Prośba I złuda, i prawda boli, Jawa się ze snu natrząsa. Nędzarzy mrących w niedoli Krzywda, jak wściekły pies, kąsa. Świat: dzieło zhańbione Boga, Doskonałości ruina. Z jutra wylęga się trwoga I życiem śmierć się zaczyna. Lecz choć przekleństwem jest chwila, Ciężka jak łez stulecie, I czyn się po to wysila, Aby nieść klęskę na grzbiecie; Choć słusznie smaga gniew twardy Tych, którzy chodzą w mądrości, Odejmij mi pychę pogardy I daj pokorę radości. Biedaczyno asyski! Biedaczyno asyski, któryś kochał brata Trędowatego, nędzarza, Zbrodniarza, Kumając się z hołotą, I w wilki wklinał miłosierne duchy! Świat jest bogaty, kiedy chleb je suchy. Nie zubożyło nic tak bardzo świata, Jak złoto. Kiedyś, gdy na coś znów miłość się przyda - Choć my legniemy w śmiertelnej koszuli, Co skryje serca rany - Wnucy, wcielając wreszcie jasnowida Śnienia wróżebne, Będą ze złota kuli Kajdany, Już niepotrzebne. Przedwiośnie Przemija szarość wielkopostna, Budzi się ziemia letargiczna. Połowa marca. Idzie wiosna, Nie tylko już astronomiczna. Po gorzkich żalach wnet się ocknie Świat długo chmur okryty kwefem. Lśnią szyby czyste wielkanocnie I w słońcu pachnie już Józefem; Józefem, lilią i bocianem, Który coroczną wróci drogą I na swem kole odzyskanem Stanie chorągwią laskonogą. Stary rynek Księżyc z cieniami łamie się w kryształy sine Na starej wieży rynku, którego niczyja Nie tyka stopa. Głucho. Tylko co godzina Twardymi ciosy młota zegar czas zabija. A w zaniedbanym domu po przeciwnej stronie, Gdzie chwilami szemrzący tynk ze ścian się wali, Miłość daremnie czeka na pustym balkonie Kochanków, co się w życiu nigdy nie poznali. Kelner idealny Jeszcze jako pikolak nad pikolakami Zwracał na siebie gości uwagę i twarze, Gdy zbiegając z bufetu wygrywał nogami Nieprześcignienie szybkie na schodach pasaże. Z czasem tak swoją sztukę posiadł doskonale, Że osłupienie budził w najstarszych bywalcach, Gdy, wyfraczony, w pędzie przynosił na salę Tuzin bomb piwa w każdych pięciu palcach. Kiedy go w biegu zawiódł śliski stopień zdradny, - Fiknął z bombami kozła, zerwał się na nogi Z triumfem, że kropelki nie uronił żadnej, I odtąd nie chciał nigdy już znać innej drogi. Raz gdy niósł wódki flakon i butelkę wina, Stłukł w koźle szkło! Dość było losowi igraszek! Lecz nie! Bo już na stole - jakaż gości mina! - Wódka i wino stały na baczność bez flaszek. Ze zbioru Martwa pogoda (1946) * * * Kto jest ten dziwny nieznajomy, Co mnie urzeka swoim gusłem? Rozrzuca mnie jak wiązkę słomy I znów związuje mnie powrósłem. Ogniem przepala moje ciało, Duszę mi toczy, jak czerw sprzęty, Spać mi nie daje przez noc całą, A jednak wstaję wypoczęty. Łagodnym zmierzchem mnie weseli, Gdy radość mego dnia się kończy. Jak rozstaj drogi moje dzieli I jak most brzegi moje łączy. Zagadka By rozwiązać zawiłą zagadkę istnienia, Ukrytą w niedościgu ponadgwiezdnych stropów, Skorzystam dziś z chytrego podszeptu natchnienia, Kiedy Bóg powędrował aż do Etijopów. Nie wie o niej z mądrości pożółkły pergamin Jak czaszka, zawiedziona wszechwiedzy skarbnica. Milczy o niej uparcie pisany gwiazdami Ciemny dokument nieba z pieczęcią księżyca. Nie mogły mnie też o niej pouczyć, niestety, Sybillińskie witraże oprawione w ołów, Gdzie w ciągu wieków spełzły prorocze wersety, Płynące falistymi wstęgi z ust aniołów. Więc wzbiję się w najwyższą siódmych niebios mrocznię, Gdzie męka ma spod grzechów świętość mą wyzwoli I z pratablicy tajną odczytam wyrocznię Przy świętojańskim blasku własnej aureoli. Sen Tej nocy wszystko tchnęło wonią okolicy, W której dzieciństwo moje szukało przytułku I, myślą z niezdobytej wygnane stolicy, Tuła się w nadobłocznych pustkach obu półkul. Tej nocy wszystko śniło milczeniem zaułku, Gdzie gitara i sztylet na bruku ulicy Pomną rozpacz młodości, na mostu przyczółku Wpatrzoną w śmierć Ofelii, srebrnej topielicy. O, milczeć! o, nie budzić strzaskanego chóru Posągowych efebów i dziewic z marmuru, Z bezkrwawymi ranami w kanaryjskich biustach By jękiem mym z letargu ocknąć się nie mogli, Lunatycznego nieba wystygły hieroglif Palec milczenia trzyma na zamarzłych ustach. Święty Sebastian Odarty z pozłocistej zbroi pretoriańskiej, Przytroczony do drzewa i przez pełnych buty Zbirów na smukłym ciele strzałami pokłuty, W nienagannej piękności, jak posąg pogański. Kona święty Sebastian, nagi rycerz pański, I w górę wzrok unosi mgłą śmierci zasnuty, W niezachwianej stałości trwać gotów dopóty, Aż się rozpłynie duszą w światłości niebiańskiej. I gdy, omdlały, członki łabędzimi zwisa W powrozach, wycieńczony męczeńskimi rany, Bielejąc od upływu krwi świętej bez ceny: Marzy sennie o losie boskiego Odysa, Co na morzu do masztu, jak on, przywiązany, Słuchał, jak w dali cudnie śpiewają Syreny. Arkana Gdy beztroskie jak kwiaty, lekkie jak ptaków loty Zachwyty serca mego wyśpiewać chcę radośnie, Daj mi jak rzeka giętkie, tęczowe jak klejnoty, Najrzadsze porównania, obrazy i przenośnie. Twoje sprawy są trudne, ich waga myślom ciąży Jak twarde, ostre jarzmo, co kark ugniata wołu, I człowiek im nie sprosta, i orzeł nie nadąży, I lew nad księgą przy nich omdlewa od mozołu. Więc kiedy się twój obłok nad duszą mą rozpostrze, Podaj natchnieniu memu, co mówić się ośmiela, Słowa najpokorniejsze, najlichsze, najprostsze, Bo nimi napisana została Ewangelia. Znad ciemnej rzeki... Znad ciemnej rzeki wiatr przylata I mglistych wspomnień woń przynosi. Pamięć maluje przeszłe lata, Jak raj anielski dawni Włosi. Potem kask, miecz i pęd podróży, Płomień na ostrzu smukłej dzidy, Kiedy chadzałem w szatach burzy I żeglowałem do Kolchidy. Dzikie porywy i zapędy, Zuchwałość butna i wyniosła... Wreszcie manowce, winy, błędy I połamane leżą wiosła. W ruinach pająk sieci snuje, Czas każe płacić wiosny długi. Lecz nie żałuję, nie żałuję! I wszystko spełniłbym raz drugi. Bo coś w szaleństwach jest młodości, Wśród lotu, wichru, skrzydeł szumu, Co jest mądrzejsze od mądrości I rozumniejsze od rozumu. Zatarty fresk Ciekawość mnie i troska dręczy nieustanna; Co robi owa śliczna morelowa panna, Która przybrawszy postać boskiego anioła, Wiatr lotu zachowała w krnąbrnych puklach czoła I wznosząc wzrok zarazem i sarni, i orli, Z natchnionego nakazu Melozza da Forli, W tunice miodopłynnej, w włosów aureoli, Trącała struny smukłej jako jej dłoń wioli; Aż swej własnej muzyki niebiańskimi tony Porwana, w swe ojczyste uleciała strony, By w mej pamięci barwą owocu trwać samą, Jak na zatartym fresku: morelową plamą. Zmierzch Ludzie wracają z pola, psy szczekają w dali, Wśród chałup jak opryszki skradają się cienie. Rzeka jak nóż szeroki błyszczy barwą stali I ze zmierzchem na ziemię kładzie się zwątpienie. Woły kroczą cierpliwie, ciężkie jak ich praca, Owce tłoczą się tłumnie, jak wcielona trwoga. Tylko drzewa, choć zachód od dołu je skraca, Ognistymi szczytami mocno wierzą w Boga. B. L. Podnieść ramiona ciężkie do modlitwy Trudno, bo zorza zachodnia jest gorzka, Nie zostawiając na jutro nadziei. Na pustej drodze leży dzban rozbity, Z którego napój cenny wsiąka w ziemię, A nigdzie choćby jednych ust spragnionych. Odchodzi niema pieśń i widać w mroku Jedynie długie, rozpuszczone włosy. Noc księżycowa Błądzimy pośród bezkresów, Wśród niepojętych pustkowi, O, siostry-gwiazdy, nie dalsze Niż człowiek jest człowiekowi. Choć się tak bardzo różnimy, Na wiecznej snu bezgranicy Pomiędzy nami i wami Nie ma, o, boskie, różnicy. Po czarnej nocy nieznanej On was rozproszył i nas też... Wysoko czuwa w milczeniu Księżyc spokojny jak pasterz. Jak często... Jak często, płosząc posępne cienie, Powracam myślą w lata najmłodsze, Gdy świat był jasny jak przebudzenie, A kwaśne jabłka były najsłodsze; Kiedy się śniły wielkie przygody: Dzielnie w słabszego stanąć obronie Lub tonącego wydobyć z wody, Lub rozbiegane zatrzymać konie. Kusiła dziuplą wierzba garbata, Nęciła każda szpara w parkanie, Lecz nocą strach brał przed końcem świata Lub że kraść dzieci będą Cyganie. I winy były w małych zuchwalcach, Ale ich nie tknął jeszcze ślad błota, I atramentu plamy na palcach Były jedynym brudem żywota. Wenus Ona jest, ona żyje: wieczysta kobieta. Rozkoszną jej urodą źrenice weselcie! Spoczywa na obrazie mistrza Tintoretta, Śpiąc z dłonią łabędziego ramienia na delcie. I ujrzysz ją, w znużeniu po pracy omdlałem, Kiedy - marzeniem sobie bliska i daleka - Majaczeje o zmierzchu srebrnym nagim ciałem, Wyciągnięta na łące jak łagodna rzeka. Anadiomene Urodziłaś się z morza spienionej otchłani, Z gromowładnego ojca życiodajnej woli I schnąc na słońcu, o, słodka gorzkich głębin pani, Lśniłaś na białym ciele kryształkami soli. I wspomnieniem żywiołu twego miłość darzy, Gdy, tuląc ukochaną wśród rozkoszy łoża, Kochanek na gorącej szczęścia łzami twarzy W upojnym pocałunku znajduje smak morza. Pogoda późnej już jesieni Pogoda późnej już jesieni Słoneczny miód na ziemię zlewa. Liście się złocą w sto odcieni. Powiewa wiatr i szumią drzewa. Rozkosz najsłodsza i okrutna Upaja serce bezlitośnie. Nieba głąb blada jest i smutna, Jak w dniach starości myśl o wiośnie. A drzewa nie przestają szumieć: Nadziei pieśń czy wyrzeczenia? Serce daremnie chce zrozumieć, Gdzie nie ma nic do rozumienia. Ranek niedzielny W niedzielnym słońcu poranka Drogi są cichsze i pustsze. Świat zda się we śnie widziany, Jakby odbity był w lustrze. Urokiem świętej godziny Ziemia się w zjawę przemienia I błękit boski przepaja Czarowna nicość marzenia. Na łąki, pola, na gaje, Na chaty z sady niskiemi Spływa anielska pogoda I pokój ludziom na ziemi. Czy mi się zdaje, że widzę Stojąc na wzgórza wierzchołku, Że z palmą w ręce ktoś w dali Jedzie na małym osiołku? Syn marnotrawny Nie było ciebie długo, tak długo. I oto, Jakbyś był znowu, nagły, niespodziany odruch Każe mi do pnia drzewa tulić skroń z tęsknotą, Na klęczkach, jak ku twemu ojcowskiemu biodru. O, nie żądam od ciebie dowodu ni znaku, Tylko rosą czystości powieki mi pomaż, Bom przejrzał i dotykam w każdym kwiecie maku Żywej rany w twym boku, najwierniejszy Tomasz. Jesteś blisko, wciąż bliżej: krążysz po kryjomu Wkoło mnie, wyczuwalny na pół, niemal jawny, By wkraść się we mnie jak w sień rodzinnego domu, Jak gdybyś to ty właśnie był syn marnotrawny. Jak mogłem się dopuścić nieludzkiego czynu, Wypędzając cię, Ojcze mój, z serca, jak wroga? "Choć wszechwiedzący, tego sam nie wiem, mój synu. Wszystko jest w mocy Boga, prócz bojaźni Boga." Musica prohibita Kiedy noc natarczywa, a tak niedostępna, Rozszerza w nieskończoność ciemności pierścienie, Jak bezlitośnie kusi cię otchłań posępna, Muzyka zakazana: nieludzkie milczenie. Spośród na wieki niemej harmonii oprzędu Wyrywa się jedynie westchnieniem okrutny Dysonans, głuchy człowiek, arcydzieło błędu, Który dostraja w sobie Bóg: słuch absolutny. Lot Żyję pod groźbą, Żyję pod gniewem I walczę prośbą, Bronię się śpiewem. Wznoszę modlitwę: Mój ból i klęski. Wygrywam bitwę, Jestem zwycięski. Ginie męczarnia I pęka sidło, W lot mnie zagarnia Anielskie skrzydło. Słońcem się żarzę, Błękit mnie mrozi. Chłodny nektarze! Chlebie ambrozji! Łasko miłości! Dziwo i cudo Na wysokości! O, altitudo! Przymierze Zaciągasz nad mą głową noc, Ciemną kurtynę. Omdlewa we mnie światła moc: Zagasnę, zginę. Zewrzyj się wkoło mnie i zgęść Powłoką czarną. Niech ściśnie mnie twa twarda pięść, Jak żywe ziarno. Choć w miazgę zetrze wszechmoc twa Mą myśl i ciało, Przymierze moje z tobą trwa I będzie trwało. Marzyciele I znowu nadszedł wiek żelaza, Wnuk nieodrodny troglodyty, Węglem z pieczęcią rybopłaza Karmiąc w jaskiniach głód niesyty. Teolog rzezi i pożogi, Ziemie i ludy rąbie, gromi. Świat w szpony szkodnik wziął dwunogi, Mistrz militarnej anatomii. Ledwo gdzie popiół zgliszcz ostygnie, Nowy lont w oczach mu się pali. W dzikiej gorączce i malignie Mózg roi uczty z krwi i stali. Jeśli utonąć już w obłędzie, Ocal swe, duszo, człowieczeństwo I w zrozpaczonych skrzydeł pędzie Wzbij się w najwyższe gwiazd szaleństwo. Wóz Wielki... Wóz Wielki mnie tam nie dowiezie: Bo chcę najdalej uciec stąd I stanąć aż na Betelgezie, Rzuciwszy ziemi jad i trąd. Lecz mocno jest zamknięty Farys W więzieniu czasu, choć bez wrót, Gdy wiek zaraził militaryzm, Żelazem ropiejący wrzód. Niech huczy tępa soldateska, Krok twardy w bruk wbijając miast. Nad głową milczy toń niebieska, A w nocy srebrna cisza gwiazd. Po drogach zbój zastawia sidła I pola ryje czarny kret... Wysoko szumią wolne skrzydła, W gęstwinie brzmi miłosny flet. Dłoń się bezsilna zaciska... Dłoń się bezsilna zaciska daremnie, Lecz krew w zdeptanym sercu nie ochłódła. Zniewaga godzi tym okrutniej we mnie, Żem słyszał głosy i piłem u źródła. Dzień po dniu w smutku i żałobie kona, Ażeby budzić rozpacz o świtaniu. Panie, wyciągam ku tobie ramiona, Jak je wyciąga pływak ku pływaniu. Może przepłynę wśród klęski i wojny Z pomocą twoją przez ten czas ponury I będę jeszcze cichy i spokojny Jak ten, co idzie z piszczałką przez góry. Nad światem... Nad światem zawisł ciężar, bezlitosne brzemię. Ach, trud codzienny przestał być codziennym Życie życiem, plemieniem ludzkim ludzkie plemię. Tylko zbrodnia jest zbrodnią, kał kałem, brud brudem. Otchłań pociąga otchłań i ginie w otchłani. Nie ma chleba ni wina, miłości, uśmiechu. Nikt nie ujdzie z rozwalin, nie znajdzie przystani Kłąb robactwa się tuczy na ścierwie i grzechu. Nie wytępi zarazy miecz ni deszcz ognisty, Lecz choć świat cały czeka zguba i zatrata, Człowiek cierpiący musi prześwięty i czysty Pozostać w moim sercu dla zbawienia świata. W tych czasach... W tych czasach, kiedy boleść i wstyd duszę pali, Kiedy świat cały tonie w podłości jak w bagnie, Człowiek, który w rozpaczy rzekł: "Spójrz i idź dalej", Ach, jakże mało już pragnie. Po złych nocach, szalonych mordem i grabieżą, Kiedyś ze snu obudzić się w godzinie wschodu I na słońce i zieleń niewinną i świeżą Otworzyć drzwi do ogrodu. Nie bierz imienia... Nie bierz imienia bólu nadaremno. Niechaj za ciebie łkają szumem drzewa, Niech wiatr tułaczy wzdycha nocą ciemną I płacze szara jesienna ulewa. Skarga samotnych nie znajdzie pomocy Ani się cudzym podeprze ramieniem. Sam sobie byłem latarnią wśród nocy, gam w skwarnej drodze byłem sobie cieniem. Mądrość stulecia, Wielka Paranoja, Peanu swoich bałwochwalców słucha. Zapada wieczór. Tajemnica moja Ma usta tylko dla Bożego ucha. Mitologia Nie pamiętam gór. Dawno ich już nie widziałem. Pewnie znikły i pono wyschły wielkie morza. W niskich bagnach odbija się zachodnia zorza I oświeca mrok klęski, co stała się ciałem. Konają pola, rodzą się tylko cmentarze, Pioruny zamieniły w gruz świątynie miasta, Modlitwy szept w przekleństwo rozpaczy urasta, A w kostnicy pijani śmieją się grabarze. Zdejmcie wędzidła świętym rumakom. Powrozem Spętane, nie pogonią - skubiąc trawę w rowie. Wyłupiono bogini mądre oczy sowie I ogień na ołtarzu zgaszono nawozem. Na drodze ciemne błoto. W niebie szara chmura. A gościńcem, skazany na żywot tułaczki, Idzie kulawy anioł wlokąc ciężkie taczki, W których leżą wydarte z jego skrzydeł pióra. Głazy leżące Głazy leżące w ruinie, Pomne zburzonej swej chwały, Chcą znów się spiętrzyć w świątynię. Drzewa szczytami smukłemi Pną się w tęsknocie zuchwałej, Ażeby uciec od ziemi. W sercu swem ciemnem i prostem Zwierzęta Żłobu zostały Jedynym do Boga mostem. Człowiek był. Spoczął pod darnią. Tłuszcza zalewa świat cały. Diogenes chodzi z latarnią. Tak. Bóg opuścił ziemię... Tak. Bóg opuścił ziemię naszą! Spadł na nią klątwy jego gniew. Dnie gorzkie bolą, noce straszą, Szaleje pożar, płynie krew. Bóg zginął z bólu i pogardy, Rozbiwszy swojej łaski dzban W skrzące odruzgi, w gwiazd miliardy, Liczne jak ćwieki Jego ran. A ludzka bestia hula dzika, Zhańbiwszy w sobie boży czyn, Brudna jak ucho spowiednika, Pełna występków, zbrodni, win. Lecz chociaż rozpacz pierś oniemia I ginie świat od klęsk i kar, Błogosławiona jest ta ziemia, Gdzie Bóg urodził się i zmarł. Nad ziemią noc... Nad ziemią noc i wielka cisza, Bliska, a sercu tak daleka! W ciemności budzi się strach ślepy I wyobraźnia, wróg człowieka. Bogi, demony i centaury Czynią straszliwe dzieło kata. Patrzę ze zgrozą i rozpaczą W przerażający cud wszechświata. Pod nieskończonych nieb otchłanią Ziemia w zniszczeniu i rozbiciu. Nie bluźni tylko ten, kto widział Światła niebieskie raz w swym życiu. O, miłosierdzie! Błyskawico! Rozdzierający noc promieniu! Przyzywać ciebie nie przestanę, Póki nie zbudzisz łez w kamieniu, Choćbym w ciemności wieczność całą, Bez snu, nadziei i obrońcy, Tak czekać miał, zwrócony twarzą Ku gwieździe nigdy nie wschodzącej. Pierwsza przechadzka Żonie Będziemy znowu mieszkać w swoim domu, Będziemy stąpać po swych własnych schodach. Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu, Lecz wiatr już o tym szepce po ogrodach. Nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska. Nie płacz. Co prawda, łzy to rzecz niewieścia. Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska. Wyjdźmy z tych pustych ulic na przedmieścia. Mińmy bezludne tramwajów przystanki... Nędzna kobieta u bramy wyłomu Sprzedaje chude, blade obwarzanki... Będziemy znowu mieszkać w swoim domu. Wystawy puste i zamknięte sklepy. Życie się skryło chyba w antypodach. Z pudłem grzebyków stoi biedak ślepy... Będziemy stąpać po swych własnych schodach. Ty drżysz od chłodu. Więc otul się szalem. Bez nóg, bez ramion, w brunatnej opończy, Młodzi kalecy siedzą przed szpitalem. Widzisz: już pole. Tu miasto się kończy. Zwalone leżą dokoła parkany, Dziecko się bawi gruzem na chodniku, Kobieta pierze w podwórku łachmany I kogut zapiał krzykliwie w kurniku. Kot się pod murem przeciąga leniwo, Na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem... Znowu w sklepiku zjawi się pieczywo I znów zabrzęczą rano bańki z mlekiem. Przejdą dni ciężkie klęski i rozgromu I zapomnimy o ranach i szkodach... Będziemy znowu mieszkać w swoim domu, Będziemy stąpać po swych własnych schodach. Zmartwychwstanie Janinie i Tadeuszowi Stępniewskim Dziś jest Twój czas, jak nigdy, Panie, Bardziej, niż kiedyś zdziałał cud W wino zmieniając wodę w Kanie, Gdyś brał z rąk Jana chrzest w Jordanie I gdyś przez chleba rozmnażanie Karmił na puszczy głodny lud; Gdyś ruszonego paraliżem, Niewiastę, co Twej szaty skraj Tknęła, uleczył swym pobliżem I gdyś, przebity włóczni spiżem, Ukaranego z Tobą krzyżem Łotra prowadził w boski raj. Jednak świat wzgardził Tobą, Chryste, Umęczył Cię i zamknął w grób, I nie uwierzył, gdyś przeczyste Ciało swe w niebo wzniósł wieczyste, Zsyłając uczniom swym ogniste Języki, by szli w ślad Twych stóp. Lecz Ty, wzgardzony tak sromotnie, By znikł wątpienia wszelki cień, Odżywasz, Panie, nie sromotnie, Ale cieleśnie i istotnie Powstajesz z martwych tysiąckrotnie Na każdym miejscu i co dzień. Oplwany, bity, katowany, Pojony żółcią z wroga rąk, Okryty straszliwymi rany, Cierniami ukoronowany, Nie chciałeś w losie swym odmiany Ni przerwy w paśmie swoich mąk. Byli Ci bliscy i znajomi Ci, których smaga krzywdy dłoń, Szukali Ciebie chorzy, chromi, Głusi i niemi, niewidomi, Smutni jak Ty, jak Ty bezdomni, Coś nie miał, gdzie by złożyć skroń. Lecz świat odpycha Cię z uporem, Dziś bardziej niż za wszystkich lat, I jest okrutnym dzieckiem chorem, Co się otruło muchomorem, Złudzone jego szat kolorem, Nie wiedząc, że w nim skryty jad. Więc nie w purpurze jego chwały, Którą nikczemny dmie się wiek, Powstajesz wielki i wspaniały - Lecz w poniżonych hańbie całej, Zelżony, marny, lichy, mały, Jak kiedy rózgą zbir Cię siekł. Bo to nie prości już ubodzy, W których się zjawia Twoja moc, Lecz jednoręcy, jednonodzy, Jeńcy-żebracy, ślepcy mnodzy, Których wiódł dawniej pies na wodzy, Dziś biały kij i czarna noc. I to już nie paralitycy, Których spuszczano w dół przez dach, Lecz po szpitalach, na ulicy Albo na słomie gdzieś w piwnicy Mrący z tyfusu i gruźlicy, Upiory, które budzą strach. Oto ogromny lud nędzarzy, Których pożera chłód i głód, Ci, których bije pięść po twarzy, I nieszczęśliwsi od Łazarzy, Sini więźniowie, młodzi, starzy, Których żołdacki kopie but. Oto są Twoi pognębieni Wśród okropności klęsk i gróz. I serce Twe ich ważność ceni; Jak suki, która się oszczeni, Nikt nie wyrzuca z domu sieni, Kiedy na dworze deszcz lub mróz. A psy są Tobie dziś potrzebne, Potrzebne Tobie są dziś psy, Bardziej niż nam koszule zgrzebne, Niż chłopskiej biedzie klacze źrebne, Niż Tobie pieśni me chwalebne, Nasze modlitwy, nasze łzy. Bo psy pilnują Twego domu, Warują pyskiem u Twych bram, Ażeby nie dać wejść nikomu, Kto by chciał chyłkiem, po kryjomu Wnieść brud podłości, piętno sromu I butnie się panoszyć tam. Świat chce Cię zdeptać w naszym duchu I nie chce prawdy Twoich słów, Jak nigdy nie dał im posłuchu Ów Malchus, chociaż jego uchu, Które Piotr w gniewnym ściął odruchu, Przyrosnąć rozkazałeś znów. Więc wstajesz męką i chorobą W wielkiej Nędzarza chwale swej. Gdy świat się własną struł wątrobą I skrywa wszystko w krąg żałobą, Ty nie nad nami, lecz nad sobą, O, Chryste Panie, litość miej. Ze zbioru Wiklina (1554) Astrolog Astrolog zamknął na klucz wieżę: Poobcinał kometom ogony, Wyrzucił oknem klepsydrę i czaszkę I poszedł na maskaradę. Tam spotkał jeźdźca czarnego, Który rzekł: "Bracie, Życie ubiegło mego konia. Sprzedałem go w karczmie Cyganom. Spłać swoje długi jego złotą uzdą." Potem astrolog tańczył z dogaressą I grał w kości z grubym kardynałem, Zasztyletował czterech Borgiów I wypił rzekę małmazji. Świt zastał go przy swędzie świecy. Aby odczadzić ciężką głowę, Zarzucił płaszcz na ramię I fuknął: "Przejdźmy się na chwilę Po Wiekach Średnich." Nikt tam dla niego nie miał czasu, Wszyscy byli bardzo zajęci: Bertold proch właśnie wynajdywał, Krzysztof na mapie szukał Ameryki... Astrolog wrócił. Mijając ogród i sadzawkę, Chciał podpatrzyć Zuzannę w kąpieli, Lecz dostrzegł tylko białego kucharza I dziewkę, która przy kurniku Oskubywała gęś na obiad. Idąc w zadumie na mszę ranną, Wstąpił do sklepu antykwarza, Gdzie się zasiedział do wieczora. Szukaj palety świętego Łukasza, Pieść elzewiry i aldyny, Owijaj w czarny jedwab skrzypce. Wenecja, patrząc na laguny, Odpływa z okrętami w dal. Rzęsa Janowi Parandowskiemu W starym, zapuszczonym parku Stałem nad stawem Pokrytym grubym kożuchem rzęsy. Myśląc, Że woda była tu niegdyś przejrzysta I dziś by być taka powinna, Podjętą z ziemi suchą gałęzią Zacząłem zgarniać zieloną patynę I odprowadzać do odpływu. Zastał mnie przy tym zajęciu Mędrzec spokojny O czole myślą rozciętym I rzekł z łagodnym uśmiechem Pobłażliwego wyrzutu: "Nie żal ci czasu? Każda chwila jest kroplą wieczności, Życie mgnieniem jej oka. Tyle jest spraw arcyważnych." Odszedłem zawstydzony I przez cały dzień myślałem O życiu i o śmierci, O Sokratesie I nieśmiertelności duszy, O piramidach i pszenicy egipskiej, O rzymskim Forum i księżycu. O mamucie i wieży Eiffla... Ale nic z tego nie wyszło. Wróciwszy nazajutrz Na to samo miejsce Ujrzałem nad stawem, Pokrytym grubym zielonym kożuchem, Mędrca z czołem wygładzonym, Który spokojnie, Porzuconą przeze mnie gałęzią, Zgarniał z powierzchni wody rzęsę I odprowadzał do odpływu. Wkoło szumiały cicho drzewa, W gałęziach śpiewały puki. Fale Nimfa spała nad źródłem i teraz jest sama Wodą, w której się obłok odbija różowy. Daremnie platan liści swych ruchomą plamą Sili się ukryć w cieniu jej powab widmowy. Fale zmienne, igrając, słoneczne pierścionki wwlekają na chwiejne kędziory jej włosów I w cielistą mozaikę łamią płynne członki, Stopione drzew szmaragdem z turkusem niebiosów Na brzegu porzucona leży fletnia z kory. Z śmiercią pasterza zmilkły w niej miłosne duchy I złote pszczoły w nieme wglądając otwory Próżno w głębi szukają miodu pieśni głuchej. Nadzieja Zapragnąłem wyczytać w zodiaku Swoje losy i dolę żywota, Alem nigdy nie otrzymał znaku, Czy się spełni dni moich tęsknota. Po minionych złych deszczach i burzy Powracają burze i złe deszcze, Ale ciągle nadzieja mi wróży, Że to, czego czekam, przyjdzie jeszcze. Zostawiłem dni moje otworem, Bo mam w duszy pewność tajemniczą: Radość przyjdzie z winogron słodyczą, Przyjdzie późną jesienią, wieczorem. Ciężar Miałem pleciony kosz, Chciałem weń włożyć owoce, By je przechować na zimę, A może miał to być chleb. W nocy ktoś włożył mi w kosz kamienie, Ciężkie i twarde, Które nie miały posłużyć nikomu, Tylko obarczyć mi grzbiet. Lecz wezmę ten kosz na plecy, Poniosę te kamienie, Poniosę je do końca, Aż tam. Podwaliny Budowałem na piasku I zwaliło się. Budowałem na skale I zwaliło się. Teraz budując zacznę Od dymu z komina. Dymy Julianowi Tuwimowi Na przedzmierzchową miasta wrzawę Dymów pokłada się zasłona, Słońce zachodzi wielkie, krwawe I złe jak serce faraona. Po piramidach mrówczej pracy Gnuśnieją kłody rąk z rozkoszą. Prostują zgięty grzbiet garbaci Worami, które przez dzień noszą. Kalendarz kartkę z siebie zdziera, Wieczór spokoju w domu czeka, Zielona furtka się otwiera, Mój czarny piesek na mnie szczeka. Piosenka Każą mi wejść na wieżę I dąć w trąbę mosiężną, Sławić groźne rycerze, Krwawe boje orężne. Lecz wieże się zwaliły I zardzewiały trąby. Słychać wkoło zgrzyt piły, Ktoś coś ciosa, coś rąbie. A właściwie to wcale Grać na trąbie nie umiem, Mogę jeszcze od biedy Coś zabrzdąkać na drumli. Więc w ogródku, jak ptaki, Nucę przy płocie śpiewkę, Bo tam sadzą ziemniaki I siać będą marchewkę. Gwiazda Świeciła gwiazda na niebie, Srebrna i staroświecka. Świeciła wigilijnie, Każdy zna ją od dziecka. Zwisały z niej z wysoka Długie, błyszczące promienie, A każdy promień to było Jedno świąteczne życzenie. I przyszli - nie magowie, Już trochę postarzali - Lecz wiejscy kolędnicy, Zwyczajni chłopcy mali. Chwycili za promienie, Jak w dzwonnicy za sznury, Ażeby śliczna gwiazda Nie uciekła do góry. Chwycili w garść promienie, Trzymają z całej siły. I teraz w tym rzecz cała, By się życzenia spełniły. Wiatr koczowniczy Dawno już został utracony eden. Szły czasy w kwiatach i czasy w popiele. Lecz zawsze lśniło północnych gwiazd siedem. Tyle lat czekał Jakub na Rachelę. Szła obiecana ziemia i zburzenie, Ażeby powstał dzień po klęskach tylu, Na który wieki pracuje westchnienie: Gniew, koczowniczy wiatr starszy od Nilu. Zmierzch W polu, u drogi rozstajnej, Przy rozwalonym wpół płocie, Stoi krzyż prosty, zwyczajny, Taki, jak stał na Golgocie. Z rozpostartymi ramiony Przemawia niemą rozpaczą. Czarne obsiadły go wrony, Strząsają pióra i kraczą. Górą chmur niskich kłąb płynie Sinym, żałobnym łachmanem. Co dzień o zmierzchu godzinie Stoję tam z Marią i z Janem. Portret Był ten sam zawsze, Chociaż o coraz innej twarzy, O coraz innym imieniu. I lat jego kolejność Sprzeczała się z czasem. Żaden mistrz nie mógł w jednym głazie Oddać jego podobieństwa, Więc podawali sobie jego postać Z ręki do ręki, Jak lampadeforzy pochodnię. Przedstawił go mistrz antyczny W silnym, nagim atlecie, Który w nachylonej postawie Ma cisnąć w przyszłość dyskiem; Lecz zapatrzył się w cel taki daleki, Że dysk od dwóch tysiącleci Nie odrywa się od jego dłoni, Która zastygła w jałowym, Nie spełnionym zamiarze. Wyrzeźbił go potem Donatello, Rycerza z Or San Michele, Gdzie nie nagi, lecz zbroją okryty, Opiera się na tarczy Przekreślonej krzyżem. Ale przyrosła mu do dłoni włócznia Zwrócona ostrza płomieniem do góry, Kiedy u jego stóp na ziemi Wiło się zło o paszczy smoczej. Aż go utrafił Michał Anioł Młotem miażdżąc Marmurowy ochłap trupiego ciała, Które podtrzymuje pod ramiona Matka Bolesna, Gdy syn jej nie mógł udźwignąć Własnej nieludzkiej świętości. W starym domu W starym domu poniżej progi Wiodą ciemne schody w dół Do piwnicznej spelunki, Cuchnącej stęchlizną i skwaśniałym winem. Wśród ścian ceglastych jak surowe mięso, Z grynszpanowymi zaciekami pleśni, Świeca osadzona w wydrążonej rzepie Rzuca chwiejne światło na trójkę drabów, Żołdaków czy rzezimieszków. Dwaj siedzą oświetleni przy stole Na prostych ławach naprzeciwko siebie; Mają na sobie skórzane kaftany Pod migocącymi blachami zbroi, Przy boku rapiery i kordelasy, Na głowie zawadiackie kapelusze Z kogucim piórem. Obaj rozczochrani, Jeden czarny, drugi rudy, Z krwią nabiegłymi oczyma, Trzymają w rękach zatłuszczone karty, Sięgając od czasu do czasu po cynowy kubek, Który napełniają z miedzianego dzbana. Gracze patrzą to w karty, to na siebie spode łba. Za plecami rudego, zasłonięty jego cieniem, Siedzi trzeci kompan, otulony płaszczem, I palcami daje czarnemu ukradkowe znaki. Milczenie, chwila napięcia. Pachnie kłótnią, bójką, żelazem i krwią... ... A ponad progiem na górze, W ubogiej izbie, w chłodnym świetle dnia, Cichy Baruch Spinoza, Bezkrwisty jak jego Bóg, Siedzi przy stole zamyślony I szlifuje szkiełka. Żywa Nike z Akropolu W zamierzchłych dni pajęczynie Żyjesz, młodości ma: śpisz. To tylko, co martwe, nie ginie Zaklęte w granit lub spiż. Me serce cię czule pozdrawia, O, cudna, choć ślady masz skaz, Jak Nike, co trzewik poprawia Sponiewierana przez czas. Quandoque bonus dormitat Homerus Jestem w datach, kiedy się umiera, Z coraz większym czas goni pośpiechem, I tęsknota, klucz, co nie otwiera, Sama z sobą żegna się z uśmiechem. Lecz nie minie wbrew sobie nadzieja. Jutro kryje dziwy nieznajome I popłynie dalej epopeja, Chociaż zdrzemnie się na chwilę Homer. Nazajutrz Odszedł majowy orszak młody Z wiosenną wrzawą i uciechą, Zabrał ze sobą śmiech i pieśni, A mnie zostawił tylko echo. Jest właśnie ta przedranna chwila, Kiedy świt czysty, świeży, boski, Wykwitający z pąku nocy Jest lżejszy niźli dzienne troski. I jest ta radość niezmierzona, Chociaż tak bardzo krótko trwa, Gdy jestem cichy i spokojny, Jak gdybym głaskał głowę psa. Ogrodnicy W parku łagodni ogrodnicy Rozpylaczami koszą grządki Hiacyntów i storczyków. Taka jest moc nawyku! Bo pomną, jak to ongi Kropili z lepszej broni W kamienne koronki Gotyckich wież i wieżyczek. Od tych dni dzieli mnie już wiele drzew, Wśród których szedłem przez ogrody, I upłynęło tyle wody, Jakby to była ludzka krew. Tymczasem nawodniona Sahara Rozkwitła cała jak jeden sad. W nocy księżyc podlewa go rosą I w mgle tancerka tańczy boso, Wśród kwiatów sama jak kwiat. We dnie, pod gołym niebem goły, W słońcu opala się mój brat. Ale ma trupa oczodoły. Trzy miasta Trzy miasta małe, Tak małe; że mogłyby wszystkie Zmieścić się w jednym... Nie ma ich na mapie, Zburzono je czasu wojny, Bo mieszkali w nich ludzie Pracowici, cisi, Miłujący pokój. O, bracia letni, obojętni, Czemu z was nikt tych miast nie szuka? Jakże jest biedny człowiek, który O nic nie pyta. Nów Stałem w słońca zachodzie jak płomień Rudozłoty, wysoki i chwiejny. Za mną leżał szlak drogi przebytej, Jak ja pusty, martwy, beznadziejny. A przede mną piętrzyło się wzgórze, Jak nadzieja, wiara, obietnica. Choć spóźniłem się o pięć stuleci, Tam powitam młody nów księżyca. Gdy o zmierzchu ponad moją głową Noc zaczęła swój trupi lot sowi, Na tym wzgórzu rozstałem się z sobą I podałem rękę księżycowi. Ze zbioru Dziewięć Muz (1958) Pean Nie ściszajcie mi tłumikiem wielkiego Peanu, Błagam was: "Nie ostrugujcie ryby z oceanu!" Dajcie mi szerokie pole, trudno wciąż iść miedzą. Może to mój wiersz ostatni, a diabli go wiedzą. Kiedy dzieją się wciąż potężne gusła i czary, Trudno dziwić się, że śpiewak nie utrzyma miary. Kiedy dnie przestały dawno jeździć na ślimaku, Trudno jest na Pegazowym nie wierzgać rumaku. Wszystko wznosi się i rośnie, choć leżało w gruzach, Myśli moje się krzątają w robotniczych bluzach. Wieże biegną w niebo, w jutro pędzą wszystkie drogi, Drzewa, chmury, rzeki, góry, toż to wszystko bogi. Gdy zwycięski rytm wybijam na lirze pogańskiej, Już nie jestem olimpijski ani franciszkański. Gdy w błękicie letnim płyną chmury nad mą głową, Widzę, jak się przechadzają tam Jowisz z Jehową. I wybucham, odurzony dni pięknem i chwałą: Wszystkie bogi są prawdziwe i jest ich za mało. List Pytasz mnie, jak się czuję. Tak, jak czuć się może Człowiek dość pełnoletni w końcu listopada, Gdy w niebie zmierzch pochmurny i błoto na dworze, A za oknem bez przerwy deszcz ze śniegiem pada. Lecz zbyt o dnia i roku nie troszczę się porę, Bo po słocie pogoda idzie wieczną zmianą, Więc też o wschodzie słońca piszę wiersz wieczorem, A nokturny w słoneczne grywam tylko rano. I jestem zawsze ufny i pełen pewności, Czekając niezachwianie tej chwili jedynej, Gdy ujrzę, że na świecie są same radości, I zegar naraz wszystkie wskazuje godziny. Poeta subtilis Rozdwoiłem się na cztery części. Pomyślicie może, żem szalony, A ja robię tak coraz to częściej I podwajam cztery świata strony. Nie wiem, jakim wyrazić to stylem, Że tak zmyślny i subtelny jestem. Czy opiewać to dziwo daktylem, Czy uwiecznić może anapestem. Lecz daktyle u nas się nie rodzą, Anapestów też jada się mało. Toteż ludzie po prostu się głodzą I już wielu doszczętnie zgłupiało. Ja też jestem jak zbłąkana owca I wciąż czekam, aż analfabeta Da mi kawał czarnego razowca, By odżywił się swe mnie poeta. Paganini "Gdyby można napisać Westchnienie Do zmierzchu i zachodnich łun I zagrać je na skrzypcach bez strun, To byłoby najczystsze wcielenie Tego, co nigdy się nie wciela, Najsmutniejszego duszy mej wesela." Tołstoj Tołstoj uciekł od smutku, Miał wszystko, więc nie miał nic. Idę radośnie w skwarze dróg, Właściciel swego cienia. Mowa Nie trzeba rozumieć śpiewu słowika, Aby się nim zachwycać. Nie trzeba rozumieć kumkania żab, Aby się nim upajać. Rozumiem mowę ludzką, W której są słowa obłudne, co kłamią. Gdybym jej nie rozumiał, Byłbym największym poetą. Odys Niech cię nie niepokoją Cierpienia twe i błędy. Wszędy są drogi proste, Lecz i manowce są wszędy. O to chodzi jedynie, By naprzód wciąż iść śmiało, Bo zawsze się dochodzi Gdzie indziej, niż się chciało. Zostanie kamień z napisem: Tu leży taki a taki. Każdy z nas jest Odysem, Co wraca do swej Itaki. Przebudzenie Jest świt, Ale nie jest jasno. Jestem na pół zbudzony, A dokoła nieład. Coś trzeba związać, Coś trzeba złączyć, Rozstrzygnąć coś. Nic nie wiem. Nie mogę znaleźć butów, Nie mogę znaleźć siebie. Boli mnie głowa. Natchnienie To nie głos Ducha Świętego, z wysoka, Lecz nagła burza krwi w żyłach! Gdy ci w rękach i w nogach puls dziko uderzy, Wzmóż się zawrotnie na siłach. Przelatującą uchwyć w dłoń błyskawicę, Rzuć się wichrowi na szyję I śmiej się jak dziewczyna, kiedy o trzy kroki Piorun się w ziemię zaryje. W drodze Tyleśmy przeszli mąk, Tyleśmy przecierpieli. Patrz na modzele rąk, Nic dość nas nie weseli. Gdzież obiecany raj, Ów złoty wiek nad wieki? O sto tysięcy staj Jednako wciąż daleki. Serce jak zwiędły liść. Gdzież zachwyt, pląsy, tany? - Wszak wiesz, że trudniej iść Po ziemi już zoranej. Przed burzą Strzelił co siły Bicz błyskawiczny. Przebiegł przez żyły Prąd elektryczny. Niebo nade mną Chmurą znów czarną. Głucho i ciemno, Duszno i parno. Serce bez tętna, Drzewo bez tchnienia. Cisza namiętna. Orgia milczenia. W parku W ogrodzie zwiędłej zieleni Stoją nimfy z marmuru i bożki Wśród drzew strzyżonych w stożki. Jakże jest gorzki Zapach przeszłości i jesieni. Gdyby posągi chodzić umiały, Jakże by piękny był świat ten cały. Gdyby posągi się uśmiechały, Jakież by snuły myśli pogodne W obojętności swej białej. Ale one nie mają krwi w żyłach, Którą by w gniewie przelały, Jak ludzie, Co śniąc o cudzie Idą po grudzie W znoju i trudzie, Z rękami czarnymi, Znużeni, Podobni do cieni Olbrzymi. I tak jest piękniej. O zmierzchu Stoję nad brzegiem jeziora, Co jest błękitne jak niebo Z tą samą gwiazdą na środku. Horror vacui Z pustki się zrodził I w pustkę zdąża, I sam jest pustką. Czego pożąda Pustka jest strachem, Lękiem, obawą, Więc ją zagłuszyć Krzykiem i wrzawą. Pustka jest próżnią, Jamą ponurą, Przepastną studnią, Otchłanną dziurą. On sam jest pustką W sobie i strachem, Bezdennym lejem, Więc beznadzieję Zatkać chce łachem. Z pustki zrodzony Widzi z rozpaczą Pustkę u kresu, Co nie ma celu I w nicość płynie. I przerażenie Gwałci pustynię! Swój strach przed śmiercią Chce wybić klinem I szał zagłady Nazywa czynem. Nie mogąc myślą, Myśli uranem, Myśli wodorem. Aeroplany I artylerie, Twarde motory I złe bakterie, Całą graciarnię, Co go tumani, Rzuca bezładnie W dziurę otchłani, Aż rośnie góra, Ale zostaje Wciąż dziurą dziura Nienasycona. Strach strachu pastwą! Nie ma sposobu Zasypać grobu I nie uleczy Złota choroby Rdzawe żelastwo. Brzuch napastnika Zachłanna próżnia, Co od śmietnika Gwiazd nie odróżnia, Ma swoje gwiazdy Na wietrznej fladze, Lecz zakażone Złota zarazą. A ma i pasy, Które pętają Podstępnie czasy, Jakie nastają. Aż pasy pękną I gwiazdy żywe Ukażą piękno Jutra prawdziwe. A w owym pięknie Po wszystkie czasy Piersi odetchną, Jak szumią lasy. 1 I 1955 Księżyc Pewien profesor do mnie przyszedł, Uczony nieskończenie. Rzekł, że ogromne dzieło pisze, W którym wyszydza księżyc i natchnienie - Tu wykładam - powiada - wszystko, Rozwiązany jest każdy problemat. Zamieszaj w mym tyglu kopystką: Zagadki żadnej już nie ma. - Ładna jest - mówię - wszechwiedza, Ale ładna jest i tajemnica. Jest także neutralna miedza, Ale lubię wzdychać do księżyca. Znamy tylko jedno z jego lic. Co jest po drugiej jego stronie? - Tego nie wiem, drogi Akteonie. - Kto nie wie wszystkiego, ten nie wie nic Ludwika Wawrzyńska Ma Polska pięciuset poetów O wielkich talentu zaletach. Szukają wierszem bohaterów W swoich i obcych gazetach. Aż w Warszawie na ulicy Włościańskiej Pożar! Drewniane baraki gorą! Nauczycielka Ludwika Wawrzyńska Uratowała z ognia dzieci czworo. Poparzona, przypłaciła to życiem. Z honorami pochowano jej ciało. Różni ludzie płakali wzruszeni, Pięciuset poetów milczało. 21 II 1955 Mickiewicz Skrzepły spiżowym swym bezruchem Pomnik wyrazić go nie zdoła, Jak cierpiał, żył w pustkowiu głuchem, Co milczy: Jedźmy, nikt nie woła! Jeśli chcesz dotrzeć doń po śladach Ksiąg jego, wyzbądź się nadziei. W pierwszych nie znajdziesz go balladach Ani w ostatniej epopei; Ani gdzie w wodzie echo bliźnie Powtarza szczyty skał lozańskich; Ani gdy myśląc o ojczyźnie Szarpał się w gusłach szarlatańskich. On cały jest z swym niemym smutkiem, Ze swym pielgrzymim, twardym bolem Pomiędzy szarym Nowogródkiem I czarnym Konstantynopolem. Chwila Że mija? I cóż, że przemija? Od tego chwila, by minęła, Zaledwo moja, już niczyja, Jak chmur znikome arcydzieła. Chociaż się wszystko wiecznie zmienia I chwila chwili nie pamięta, Zawsze w jeziorach na przemiany Kąpią się gwiazdy i dziewczęta. Faun Zgrabny faun marmurowy W pląsającej postawie Gra na fletni, bez głowy, Co leży obok w trawie. Leży z plamami pleśni Patrząc niemo w strop nieba I świadczy, że do pieśni Głowy wcale nie trzeba. Poeci, choć drzew chłodu W dzień skwarny są spragnieni, Nie chodzą do tego ogrodu, Jak gdyby obrażeni. Prometeusz Wstawszy raz lewą nogą z łóżka Jowisz srogi Zwołał na zgromadzenie olimpijskie bogi I rzekł: "Mam tego dosyć! Niech Herkules rusza I wyzwoli natychmiast z pęt Prometeusza, Bo czy się wam podoba to, czy nie podoba, Obrzydła mi już tego pyszałka wątroba I ten orzeł, co mu ją wieczyście wyżera, I łańcuchy, i dzikie skały, et caetera." I poszedł, aby rozkuć go, Herkules z młotem, Lecz Prometeusz na to: "Ani mowy o tem, Nie tykaj kajdan, niech ci się nawet nie marzy! Czy nie widzisz, jak mi z tym Kaukazem do twarzy?" Stojąc sam Stojąc sam na milczenia progu, Tracę na zawsze twoje imię, Druga osobo dialogu, Wiecznej mgławicy pseudonimie. Problemy Problemów się nie rozwiązuje. Problemy się przeżywa, Jak dnie, których, gdy miną, już nie ma. Jak szaty zużyte, Z których się wyrosło, Spadają z ramion I w drzwi ostatnie Wchodzisz nagi i wolny Jak świt. Wiosna Siedzę w ogrodzie. Wszystko jest stare odwiecznie. Słońce, drzewa, kwiaty. Tylko ja jestem młody, Jak własny wnuk, Jak wielu wnuków, Bo jest ich tłum. Śmieją się ze mnie. Ja też. Wieczór Leżę na łodzi W wieczornej ciszy. Gwiazdy nade mną, Gwiazdy pode mną I gwiazdy we mnie. Dos Moi Pou Sto Chcę się dostać do nieba, Lecz mam za krótką drabinę. O co ją oprzeć nad ziemią? Ach, byle dotrzeć do chmur! Wczesne lato Tak nagle przyszło pełne lato I zawróciło wszystkim głowy. I czar czerwcowy jak świat stary Zdaje się niebywale nowy. Śpiewem zanoszą się słowiki, Bzu duszne wonie biją zewsząd I dziko wpada wiatr spragniony W ramiona rozchylonych dziewcząt. Krzywda Mój mądry piesek Przeżył swe krótkie życie Nie wiedząc nawet, Że świat jest zagadką. O jesieni Już jesień. Liść na drzewie rzednie, Jeszcze ostatnim złotem gore, A z nim spokojnie gaśnie, blednie, Co nie umiało umrzeć w porę. Pogodny schyłek dnia łagodzi, Co myśl mąciła bałamutna, I w serce miłościwie schodzi Radość tak cicha, że aż smutna. Rób coś Zewsząd tak ciasne widoki. Trudno rozszerzać horyzont, Wiec zaokrąglam horyzont! Zaokrąglam!! Siostry syjamskie Nieskończoność i Nicość, Dwie siostry syjamskie, Urodziły jednego boga. Zdarzenie Podarłem w gniewie białą kartę I w piec rzuciłem cztery rymy, Co się nie chciały sprząc uparte, I bure z nich powiały dymy. I gdy mnie otrzeźwiła proza, Nagle z czarnego kałamarza Strzeliła śnieżna tuberoza. To się czasami w życiu zdarza. * * * Ostatni z mego pokolenia Drogich przyjaciół pogrzebałem. Widziałem, jak się życie zmienia, I sam jak życie się zmieniałem. Człowiekam kochał i przyrodę, W przyszłość patrzyłem jasnym okiem, Wielbiłem wolność i swobodę, Zbratany z wiatrem i obłokiem. Nie wabił mnie spiżowy pomnik, Rozgłośne trąby, huczne brawa. Zostanie po mnie pusty pokój I małomówna, cicha sława.