Michał Rusinek Muszkieter z Itamariki Powieść historyczno_kolonialna Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1996 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw Zn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z Wydawnictwa "Państwowy Instytut Wydawniczy", Warszawa 1972 Pisał R. Duń Korekty dokonały M. Schoeneich_szymańska i U. Maksimowicz `tc Słowo wstępne Powieść "Muszkieter z Itamariki", będąca sama w sobie odrębną całością fabularną, jest w istocie drugą częścią mojego cyklu historycznego o Krzysztofie Arciszewskim. W pierwszej części pt. "Wiosna admirała" starałem się ukazać warcholską młodość przyszłego podróżnika i zdobywcy Brazylii, początki jego rycerskiej służby w ojczyźnie, jak i nakreślić w zarysach społeczno_polityczne tło siedemnastowiecznej Polski za czasów Zygmunta III. Natomiast "Muszkieter z Itamariki" to powieść o tematyce historyczno_kolonialnej poświęcona najbardziej burzliwemu i najpełniejszemu w chwałę okresowi życia Krzysztofa Arciszewskiego, porze zwycięstw i zmagań, jakie były jego udziałem na ziemi brazylijskiej i w Holandii. Jest to jednocześnie i czas jego klęski, zgotowanej mu podstępnie przez Holendrów, a głównie przez wielkorządcę Brazylii, ks. Maurycego de Nassau. Obie powieści nie miały być kroniką żywota wielkiego Polaka. Nie leżało w moim zamiarze biec za losami głównego bohatera z kronikarską, biograficzną skrzętnością. Byłoby to zaprzeczeniem beletrystycznego charakteru książki, tworu wyobraźni autorskiej, wspartego na materiale historycznej prawdy. Pisząc ten cykl pominąłem świadomie dziesięć lat z życia bohatera (1623_#1633), jakie dzielą od siebie akcję "Wiosny admirała" i "Muszkietera z Itamariki". Owa luka to czas, kiedy młody Arciszewski przebywa w różnych krajach europejskich i pełni rolę korespondenta ks. Krzysztofa Radziwiłła, swego dawnego chlebodawcy. Losy Arciszewskiego w tym okresie, niewątpliwie też ciekawe, nie dorównują bogactwem przygód i przeżyć brazylijskim jego dziejom, nie należą do najchlubniejszych kart żywota wielkiego Polaka i nie one zdobyły dlań nieśmiertelną chwałę. Niemniej jednak warto i z tymi - też burzliwymi - latami Arciszewskiego zaznajomić nieco czytelnika. Arciszewski po skazaniu go na banicję za zabicie sąsiada opuszcza granice Polski. Widzimy go odtąd w różnych państwach europejskich i na licznych ówczesnych dworach, póki za stałe miejsce swego pobytu nie obrał Holandii, kraju o wielkiej wtedy tolerancji religijnej, do którego napływali wygnańcy z innych państw prześladowani za sprzyjanie reformacji. Arciszewski_arianin natrafia tu na przyjazną dla siebie atmosferę, zaciąga się pod sztandary holenderskie i zacząwszy od najniższego stopnia dosługuje się coraz większej chwały żołnierskiej. Obowiązki ma wtedy rozliczne. Jest żołnierzem, kształci się w sztuce artyleryjskiej i w inżynierii, a równocześnie spełnia różne żmudne zlecenia Radziwiłła, któremu zresztą zawdzięczał wyjazd do Holandii. Otrzymuje od magnata zasiłki na kształcenie się i wysługuje mu się za to nadsyłaniem częstych relacji politycznych i wojskowych, dotyczących wielu krajów europejskich. Sporo miejsca w jego listach zajmują interesujące informacje o stosunkach panujących wtedy w Holandii, Anglii, Hiszpanii, Francji, Niemczech, o przygotowywanych wojnach czy planach władców europejskich. Nie szczędzi w listach wiadomości o inżynierii, o wynalazkach zagranicznych z zakresu nowoczesnego uzbrojenia, o intrygach dworskich, stanie nauk, szkół i wychowania w zagranicznych krajach. Te wszechstronne informacje zastępowały Radziwiłłowi czasopisma w dzisiejszym ich rozumieniu. Dzięki sumienności Arciszewskiego Krzysztof Radziwiłł wiedział niekiedy o ważnych sprawach polityki zagranicznej więcej z listów swojego korespondenta niż król polski z doniesień własnych wysłanników. Niektóre z tych listów są dla nas niejasne, a często nawet zupełnie niezrozumiałe. Zdarzają się w nich miejsca pisane tajnym pismem, umówionym między Radziwiłłem a jego dworzaninem. Czasem bywają to przestawione litery, używane w odmiennym układzie niż alfabetyczny, niekiedy znowu cyfry zastępujące zgłoski. Np. w liście z Hagi, noszącym datę 26 czerwca 1624 roku, Arciszewski tak oto pisze: "A że na te listy responsu dotąd nie mam, w tej materii więcej teraz pisać nie mogę czekając na wiadomości od Waszej Książęcej Mości, Pana mojego miłościwego. Tego tylko dokładam, że ci, których_em był aż do responsu Waszej Książęcej Mości zawiesił, bardzo sobie na późną wiadomość utyskują, jako mianowicie: 64865, 956089, 697775, 616676788760, także i malarz, który się na wystawienie owych konterfektów hactenus bardzo preparował, a nie wie, jeśli to continuować czy nie, siebie wspominając, który jak kania dżdżu w nędzy swej upatrując ręki Waszej Książęcej Mości tak długiej przewłoki sobie nie obiecowałem." Z listów takich można domniemać, że Radziwiłł zlecał Arciszewskiemu jakieś tajemne funkcje, których dziś nie sposób w pełni wyświetlić. Tak jednak czy inaczej, pewne jest, że Krzysztof Radziwiłł zamieszał swojego korespondenta w poważną intrygę związaną z elekcją króla polskiego, przewidywaną na wypadek śmierci podstarzałego Zygmunta III. Sprawa następstwa tronu wywoływała za życia Zygmunta III spory i podniecała umysły. Magnateria i zależna od niej szlachta zarzucała królowi, że pragnie złamać nieszczęsną, a tak przez szlachtę cenioną, elekcję viritim, jedną z przyczyn późniejszego upadku Polski i zamyśla ustalić za swego żywota syna Władysława następcą tronu. Magnaci, widząc w ustanowieniu dynastii wzmocnienie władzy królewskiej i częściowe uszczuplenie swych wpływów, atakują króla za te zamierzenia. Staje więc i Krzysztof Radziwiłł w obronie wolnej elekcji, ona bowiem dawała mu poważną szansę mącenia w razie śmierci króla. Zarzuca Zygmuntowi sposobienie syna na tron królewski, a tymczasem sam uczestniczy w próbie znalezienia za granicą następcy po Zygmuncie III. Jego nadzieje zeszły się z zamiarami kardynała Richelieu, który upatrzył tron polski dla Gastona Orleańskiego, brata Ludwika XIII. Trzeba wspomnieć, że jest to okres tzw. wojny trzydziestoletniej w Niemczech (1618_#1648), która podzieliła Europę na wrogie obozy. Kraje katolickie, m.in. Polska i Hiszpania, sprzyjały cesarzowi, po stronie protestantów niemieckich stają przede wszystkim Szwedzi pod wodzą króla Gustawa Adolfa, Holandia, walcząca wtedy o wyzwolenie spod jarzma hiszpańskiego, a także i Francja rządzona przez kardynała Richelieu. Ów najsprytniejszy w tych czasach polityk, nie krępując się żadnymi względami religijnymi, pragnie osłabić Hiszpanię i Niemcy i sprzymierza się z ich wrogami, a więc i z Holandią. Nie zaniedbuje przy tym żadnej okazji, by zdobywać wpływy również w krajach sprzyjających cesarzowi niemieckiemu. Godną zabiegów wydaje mu się myśl obsadzenia tronu polskiego przez Gastona Orleańskiego. Tak więc wszechwładny we Francji kardynał, arystokraci francuscy i niektórzy magnaci w Polsce porozumieli się między sobą i usiłowali zawczasu przygotować grunt pod elekcję nowego króla. Radziwiłł, mając za sobą bezowocność długich zabiegów o życzliwość dworu warszawskiego w okresie panowania Zygmunta III, nie wierząc w korzystną dla siebie zmianę w przypadku, gdyby syn Wazy zasiadł na tronie, przyłącza się do tych międzynarodowych knowań na rzecz Gastona Orleańskiego. Zasłużony skądinąd dla kraju, choćby przez osiągnięcia w wojnie polsko_szwedzkiej, (1621_#1622), Krzysztof Radziwiłł wolał popierać Francuza jako kandydata do tronu, w nadziei, że będzie miał później szanse większych wpływów na dworze. Nie zapominajmy, że nieustannie mąciła mu spokojny sen sprawa wielkiej buławy litewskiej, odmówionej mu przez Zygmunta III, jak i nie zaspokojone ambicje poszerzenia swych włości. Utrzymuje więc Radziwiłł konszachty z dworem francuskim, i to właśnie za pośrednictwem Arciszewskiego i jego współtowarzysza, niejakiego Kochlewskiego, szlachcica pochodzącego z województwa sieradzkiego. Kochlewski, podobnie jak Krzysztof, był arianinem i dworzaninem Radziwiłła do specjalnych zleceń. I on korzystając ze szkatuły Radziwiłła kształcił się w Amsterdamie a nawet - podobnie jak Arciszewski - próbował poetyckiego pióra, chociaż z mniejszym powodzeniem. Nie mamy bliższych informacji, jakie zlecenia wykonywali za granicą obaj wysłannicy. Faktem jest, że zaplątali Radziwiłła w dziwną kabałę. Oto bowiem sojusznicy Zygmunta III w Niderlandach przechwycili własnoręczne listy Arciszewskiego i Kochlewskiego potajemnie wysłane do Polski. Pisma te nie zachowały się, o ich treści można jedynie wnioskować z wielu następstw, które za sobą pociągnęły. Zygmunt III miał niewątpliwie w ręce oryginały lub ich kopie, nadesłane mu przez infantkę Izabelę, dzięki której dowiedział się i o innych szczegółach, związanych z zagranicznymi knowaniami magnata, przeciw kandydaturze Władysława Wazy na tron polski. Rozpoczęła się obszerna korespondencja między zaprzyjaźnionymi dworami, Zygmunt III dokładał wielkich wysiłków, by mieć w ręku niezbite dowody przeciw Radziwiłłowi. Wysyłał w tej sprawie kurierów i prosił infantkę Izabelę, by mu nie tylko przesłała pisemne dowody zdrady popełnionej przez Krzysztofa Radziwiłła, ale też postarała się uwięzić Arciszewskiego i Kochlewskiego. W archiwum starych akt w Brukseli dochował się list Zygmunta III pisany w tej sprawie do infantki. Brzmi on następująco: "Najjaśniejsza księżno, najmilsza nam krewno! Uważaliśmy za szczególny dowód przychylności ku nam Waszej Książęcej Mości, iż staraniem Waszej Książęcej Mości wykryte zostały zdradliwe praktyki przeciwko nam, prowadzone przez niektórych naszych poddanych. Za co powtórnie Waszej Książęcej Mości najpilniejsze składamy podzięki, tym bardziej że rzecz ta naszej osoby się tyczyła. Przecież jeszcze o znakomitszą łaskę Waszą Książęcą Mość upraszamy. Gdy bowiem pismo przysłane nam od Waszej Książęcej Mości do przekonania obwinionego wtedy dostateczne być może, gdy się jeszcze coś jaśniejszego wydobędzie od tych osób, co zdradę przeciw nam knowały, potrzebne jest, byśmy mieli w naszym ręku jednego lub drugiego, Krzysztofa Arciszewskiego lub Piotra Kochlewskiego, czego - mamy nadzieję - z łatwością dopniemy, bo wymienione osoby zwykły przejeżdżać kraje Waszej Książęcej Mości i w nich zabawiać. Prosimy więc Waszą Książęcą Mość, byś rozkazała w tajemnym więzieniu ich zamknąć, śledztwo wykonać i nas o tym zawiadomić... Dan w Warszawie, dnia 7 kwietnia 1628... Zygmunt król" Zabiegi króla nie przyniosły skutku, infantce bowiem nie udało się uczynić zadość królewskiemu życzeniu. Tak jednak czy inaczej, pewne jest, że Arciszewski spełniał za granicą sumiennie rolę poufnego ajenta księcia birżańskiego, nie bardzo zapewne tymi funkcjami urzeczony, skoro stale marzyło mu się o służbie wojskowej, artylerii i marynarce. Wysługiwał się magnatowi z konieczności, odwdzięczając się w ten sposób za niezbędne środki utrzymania, na dodatek nędzne, skoro czytamy w jego listach pełne goryczy skargi, "że grosza biednego przy duszy, wszystko pofantowawszy, nie mam, a przy tym takem w potrzeby wszystkie obnażony, że uszanowawszy uszy Książęcej Mości, i butów całych nie mam". Ówczesne warunki życia wygnańców z kraju były widać dość żałosne, skoro dalej mówił Krzysztof dosadnie: "Tu tylu exulantów, że godni ludzie kucharzami chcieliby zostać, kiedy by miejsce mieli." Tyle mając trosk i obowiązków na głowie młody Arciszewski nie zapomina o swoich żołnierskich i inżynierskich upodobaniach. Kształci się w artylerii, inżynierii lądowej i w marynarce i robi znaczne postępy w swych studiach, skoro szczyci się w jednym z listów, że "nie będzie się wstydził tej sztuki nie tylko w Polsce, ale i między tutejszymi mistrzami". W latach tych zaciąga się do wojska holenderskiego i walczy dzielnie pod Bredą i Herzogenbusch, bijąc się pod sztandarami niderlandzkimi przeciw Hiszpanom. O bitwach tych, o oblężeniu Bredy przez Hiszpanów, o uzbrojeniu wojsk nieprzyjacielskich, o wyglądzie i oblężeniu obozów pisze obszernie w listach do swojego birżańskiego opiekuna. Opisy te nacechowane są wielką spostrzegawczością, barwnym piórem i wszechstronnością obserwacji. Walczy w imię sprawy holenderskiej, ale czasami denerwują go jego współtowarzysze broni, bo chciałby widzieć w nich więcej dzielności i stanowczości w działaniach wojennych, na które - jego zdaniem - łożą wiele kosztów, a za mało odwagi. Pod Bredą i Herzogenbusch dał się poznać jako doskonały żołnierz, toteż w roku 1627 i 1628 uczestniczył już jako znany z odwagi oficer holenderski w bitwach pod twierdzą hugenotów Roszelą, obleganą wtedy przez kardynała Richelieu wespół z Holendrami. Zasłużył się w tej kampanii wojennej głównie jako artylerzysta dowodzący częścią oblężniczej floty niderlandzkiej. Blokada Roszeli, odcięcie twierdzy od posiłków księcia Buckingham, zjednało mu sławę znakomitego stratega. Od tej chwili dostaje szereg propozycji od różnych władców ówczesnej Europy. Ciągnie go do siebie Wallenstein, hr. Aldringen, to znowu zabiegają o niego Francuzi, książęta niemieccy itd. Arciszewski waha się. Dość ma już nędzy i niedawnych trosk związanych z łaską księcia Radziwiłła, chciałby uwolnić się od tej zależności i stać się panem swojej woli. Nie skusił go jednak ani Richelieu, ani Wallenstein, czy awanturniczy książęta niemieccy. Wierny jest nadal Holandii, którą uważa za swą drugą ojczyznę. Daje się więc pozyskać na wyjazd do Nowego Świata, choć zrazu niezbyt go uwodzi ta egzotyczna wyprawa, o której oczywiście wtedy nie wiedział, że ona właśnie uwieńczy mu czoło najwyższą chwałą. "W tej rozterce - czytamy w jego zwierzeniach - wpadłem na parszywą decyzję, żem wziął u Holendrów do Ameryki, którą oni West_indią zowią, kompanię i wsiadłem na okręt z katarem niesłychanym i tak słaby, że przed chorągwią swoją iść nie mogłem." W takim oto zdrowiu wyjechał na podbój Brazylii w dniu 16 listopada 1629 roku. W przytoczonym wyżej wyznaniu Arciszewskiego znajdujemy określenie "West_india" (Indie Zachodnie). Cóż to słowo oznaczało i jakie wiązały się z nim problemy siedemnastowiecznego świata? Spróbujmy bodaj w największym skrócie zaznajomić się z dziejami holenderskiej kolonizacji. Odkrywcami, a często jednocześnie zdobywcami Nowego Świata, czyli w ówczesnym pojęciu Indii Zachodnich, byli przede wszystkim Hiszpanie. Odkrycie nowych lądów przyniosło im wiekopomną chwałę, jednakże splamili się podbojami i barbarzyńskim okrucieństwem, z jakim wytępili ludy amerykańskie i ich starą kulturę. Nieco inaczej rozpoczęli swoją mocarstwową i kolonialną epokę Holendrzy, idący w ślad za Hiszpanami. Ten mały, uzdolniony i skrzętny naród kupców myślał zrazu nie tyle o nawracaniu podbitych plemion, ile raczej o wzmożeniu swojego zamorskiego handlu i rozbudowie przemysłu. Holendrzy, mieszkając na małym skrawku niewdzięcznej i nieurodzajnej ziemi, pełnej wydm i zalewisk, nauczyli się szanować pracę, widząc w niej podstawę rozwoju swojego państwa. Wydzierali morzu coraz nowe skrawki ojczystej ziemi, doprowadzili do wysokiego poziomu uprawę ubogich równin holenderskich. Skupili wiele pracowitego wysiłku na wyrobie sukna, płócien, dywanów i przedmiotów fajansowych, z których między innymi zasłynęło miasto Delft. Jako kraj przymorski rozwinęli sztukę żeglarską do tego stopnia, że na początku XVII wieku posiadali fantastycznie wielką flotę morską, liczącą ponad 20.000 statków. Na początku siedemnastego wieku podejmują na szerszą skalę próbę zdobycia kolonii. W tym celu zakładają między innymi w 1602 roku Niderlandzką Kompanię Indii Wschodnich, mającą objąć w posiadanie Archipelag Malajski. Kompania ta stanowiła w istocie związek najbogatszych miast holenderskich, jak Amsterdam, Middelbourg, Delft, które złożyły olbrzymie kapitały kupieckie przeznaczone na akcję kolonialną, a więc na zorganizowanie floty, zaciąg żołnierza, budowę portów i osiedli, stacji morskich dla okrętów Kompanii. Kapitał zakładowy Kompanii wynosił około siedmiu milionów guldenów holenderskich. Flota wojenna Holendrów zaczyna działać na dalekich morzach. Admirał Houtman zajmuje Archipelag Sundajski i wyspy Molukki. Drugi z wielkich żeglarzy niderlandzkich, admirał Warwick, zdobywa na Portugalczykach "perłę Oceanu Indyjskiego", Wyspę Celebes, i zakłada kolonię holenderską na Jawie. W wyprawach tych Holendrzy walczą głównie z Portugalczykami, a dzięki łagodniejszemu zrazu systemowi rządzenia, pozyskują sympatię plemion miejscowych. Ówczesne Chiny, nienawidzące najeźdźców europejskich, których miały dotąd sposobność poznać głównie na przykładzie Portugalczyków, wchodzą w stosunki handlowe z tolerancyjnymi Holendrami. Niderlandczycy zawierają z Chińczykami układy handlowe i wprowadzają swych ajentów handlowych do portów chińskich, koreańskich, japońskich i na wyspę Formozę. Sprytni kupcy wiedzą, że wyniszczenie ludności kolonialnej doprowadzi w następstwie do zubożenia krajów i utrudnienia produkcji, dbają więc dla swych celów o podnoszenie gospodarcze zdobytych krajów, zakładają porty i warsztaty pracy na ówczesną modłę europejską. Już w roku 1619 przystępują do budowy portu i miasta Batawia na Jawie, które staje się później stolicą Indii Holenderskich. Nie znaczy to jednak, by działalność Holendrów miała wyłącznie na celu rozwój zdobytych krajów. Głównym bodźcem ich polityki był oczywiście zysk płynący z opanowanego przez nich handlu. Osiągnął on fantastyczne rozmiary. Kompania Wschodnioindyjska wypłacała swoim udziałowcom olbrzymie procenty od włożonych kapitałów, sięgające w niektórych latach 63% udziału. Dla utrwalenia tych zysków i ochrony żeglugi Holendrzy dbali i o militarną kontrolę podbitych ziem. Utrzymywali na Pacyfiku silną armadę wojenną, liczącą około dwustu statków wojennych, których pokłady roiły się od kilkunastu tysięcy uzbrojonych żeglarzy. Nie ograniczając się do zaciągu własnego żołnierza zbroili tubylców i ćwiczyli ich pod dowództwem holenderskich oficerów. Dzięki szybkiemu rozwojowi Kompanii Ostindyjskiej, Holandia rosła w potęgę morską i stawała się w tym czasie jednym z najbogatszych krajów świata. Jest rzeczą dla nas prawie nie do wiary, że w tak odległych wiekach suma obrotów rocznych małego na dodatek narodu dochodziła do jednego miliarda guldenów. Powodzenie Kompanii Wschodnioindyjskiej, bogactwa, jakie w koloniach zdobywały miasta holenderskie, zachęciły chciwych i obrotnych kupców znad Amsteli do nowej akcji. Postanowili założyć drugą kompanię dla zdobywania ziem i zysków na zachodniej półkuli świata, na lądzie Ameryki, głównie Południowej, opanowanej już przez Hiszpanów i Portugalczyków. Dalekowzrocznym Holendrom chodziło w tym wypadku o dwa cele. Jeden - to chęć poszerzenia swych posiadłości, drugi - niszczenie Hiszpanów, z którymi byli od szeregu lat w wojnie. Wprawdzie już w roku 1587 wysłali statki handlowe do brzegów Brazylii w nadziei, że uda się im zdobyć pokojowo bazy dla przyszłej akcji kolonizacyjnej, ale ówczesny król Hiszpanii i Portugalii, Filip II wydał zakaz wpuszczania ich na ziemię brazylijską. Dopiero w trzydzieści kilka lat później, w roku 1621, założono drugą kompanię, tzw. Westindyjską. I tym razem napłynęły do kasy zakładanej spółki kapitały wielkich miast niderlandzkich: Amsterdamu, Rotterdamu, Hornu, Groningen, Utrechtu i innych. Kompania Zachodnioindyjska, podobnie jak jej rywalka, Kompania Wschodnioindyjska, zaczęła swą działalność z kwotą siedmiu milionów guldenów, która już po kilku latach wzrosła do trzydziestu pięciu milionów. Na czele owej organizacji polityczno_handlowej stanął zarząd, tak zwana Rada Dziewiętnastu, która wzięła swą nazwę od liczby zasiadających w niej dyrektorów. Kompania zbudowała nową flotę, zaciągnęła żołnierzy i żeglarzy różnorodnych narodowości i naznaczyła początek akcji kolonialnej na rok 1624. Od brzegów Amsterdamu odpłynęła ku dalekiemu światu silna armada, posiadająca pod swymi pokładami 500 armat i ponad trzy tysiące żołnierzy. Wyprawę prowadzili doświadczeni admirałowie Willeken i Piotr Heyn. Jednakże nie osiągnięto głównego celu. Holendrzy opanowali na krótki czas miasto Sao Salvador (Bahia), ale wkrótce musieli z niego ustąpić pod naciskiem Portugalczyków. Admirałowie obłowili się wprawdzie na morzu, łupiąc statki hiszpańskie i portugalskie, nie zdobyli jednak ani kawałka lądu. Nie po to jednak kupcy holenderscy umieścili olbrzymie sumy w kasie Kompanii, by później zrezygnować ze swoich apetytów. Zwiększono wysiłek organizacyjny i przygotowano flotę trzy razy potężniejszą niż poprzednie, bo liczącą 70 okrętów wojennych, i zwerbowano 7000 żołnierza. Dowództwo na morzu objął admirał Adrianszon, a na lądzie pułkownik Weerderbruch. Flota ta w sześć lat po poprzedniej wyprawie dobiła do wybrzeży Brazylii i rozpoczęła atak na stolicę kapitanii Pernambuco. Teraz rozpoczynają się wieloletnie boje o Brazylię, w których uczestniczy Krzysztof Arciszewski. W chwili gdy rozpoczyna się akcja "Muszkietera z Itamariki", Arciszewski jest już po raz drugi w Brazylii. Niedawne jego zwycięstwa na Ziemi Prawdziwego Krzyża, bo i tak nazywano Brazylię, ustaliły o nim opinię znakomitego wodza. Zarząd Westindyjskiej Kompanii mianuje go pułkownikiem wojsk holenderskich i powierza mu dowództwo nad wszystkimi siłami wojskowymi w Brazylii. Po przybyciu na ląd Nowego Świata, Arciszewski oddaje z własnej woli ten zaszczyt staremu towarzyszowi wypraw brazylijskich, pułkownikowi Schkoppemu, w praktyce jednak jest duszą wszystkich działań i planów wojennych. Wygrawszy szereg bitew z wojskami hiszpańsko_portugalskimi, zdobywa coraz nowe punkty oparcia i gdy czytelnik otworzy karty powieści, znajdzie go pod murami twierdzy Arrayal. Nie będę odkrywał dalszych losów Arciszewskiego, bo odtąd wchodzą one w akcję powieściową, wprowadzone do niej z największą ścisłością historyczną, na jaką stać było moje pióro. Odtwarzając beletrystycznie losy tej niezwykłej postaci pragnąłem ukazać na przykładzie Brazylii rozwój akcji kolonialnej Holendrów, jej zrazu odrębny charakter w porównaniu do działalności dawniejszych konkwistadorów (zdobywców) hiszpańskich i ich następców, jak i nakreślić szybkie degenerowanie się systemu kolonizacyjnego. Zrazu wyrozumiali dla podbitych ludów Holendrzy zaczynają już za czasów Arciszewskiego wprowadzać rządy coraz większego ucisku i ekonomicznego wyzysku ludności. Panoszy się rabunkowa gospodarka, mnożą się akty przymusu, defraudacje i grabieże mienia państwowego. Nasz rodak, wierny swojemu ariańskiemu światopoglądowi, popada w spory z zarządem kolonii i z gubernatorem, księciem Maurycym de Nassau, gdyż staje w obronie zasad praworządności na zdobytych terenach i nawołuje publicznie, by kolonialni władcy dbali raczej o rozkwit Brazylii niż o swoją kupiecką Kompanię. Koniec końców przegrywa tę walkę i musi opuścić Brazylię, niemniej jednak i ta klęska nie pomniejsza jego chwały. Dla nas pozostała po nim pamięć wielkich czynów, jak i jasno z jego losów wynikająca nauka, że chleb zdobywany na obcym żołdzie jest czarny i gorzki, choćby był okupiony najwyższą chwałą. A teraz otwórzmy pierwszą kartkę książki. Niech w miejsce kronikarskich informacji przemówią do czytelnika żywe postacie. Autor Część pierwsza Ziemia Czerwonego Drzewa Rozdział I Pod płótnami namiotu było parno. Mimo że tarcza słońca stała wysoko nad rzeką Afogadas i miało się ku południowi, dławiąca wilgoć płynęła z ziemi i powietrza. Mokre płaty pełzały nawet po wewnętrznych ścianach namiotu. Siedzący blisko wejścia szpakowaty major Hinderson odchylał raz po raz dłonią kołnierz pod szyją, próbując wpuścić za kark rzeźwiejszą strugę. Ale zamiast chłodu odczuł tylko żar własnego potu, buchający spod koszuli. Kapitan Christians, choć dwadzieścia lat młodszy od Hindersona, miał krew o wiele zimniejszą. Stał w zapiętym kaftanie, nie zdradzając żadnego zmęczenia uciążliwą aurą. Patrzył poprzez uchylone płótna namiotu na zewnątrz i słuchał rzadkich, dalekich strzałów muszkietowych i zawziętego stuku młotów. Widział stąd jak na dłoni grupę półnagich żołnierzy uwijających się przy budowie tęgiej, na półtorej piki wysokiej palisady. "Dobry żołnierz, do muszkietu i do siekiery" - myślał z dumą o swych rodakach. W głębi namiotu majaczył wielki cień kapitana Poena. Choć żeglarz miał ziemię twardą, a nie okręt pod stopami, stał swym zwyczajem rozkraczony, jak na pokładzie statku "Zeerobbe". Obojętny na stuk młotów i na dalekie odgłosy strzałów, wachlował się pierzastym kapeluszem, by wywołać wokół twarzy złudzenie morskiego wiatru. Od czasu do czasu patrzył wymownie w stronę siedzącego na ławie towarzysza dalekich wypraw morskich, kapitana Westfalingera. Obaj przecież woleliby znajdować się w tej chwili na głównym grachcie Amsterdamu lub choćby nawet na kanale pełnej życia Batawii niż na tym okrutnie dzikim pustkowiu Ziemi Czerwonego Drzewa. Cóż więc dziwnego, że Poen, żeglarz z krwi i kości, którego zawsze nękał widok lasu, a ożywiał blask oceanu, był piekielnie znudzony. Mówił wzrokiem do siedzącego naprzeciw druha morskiego: "Piekielny kraj. Czas już najwyższy, byśmy poszli stąd i ściągnęli ku pełnemu morzu nasze statki." Stał nieruchomo, pełen zniecierpliwienia. Zbyt przecież długo czekali na chwilę, kiedy podniesie głowę znad stołu ten ponury brodacz, pułkownik obcego pochodzenia. Czyżby, u licha, rysownik map geograficznych, z którym dowódca tak długo gawędzi nad papierami, był ważniejszy niż kapitanowie holenderskich statków? Ale niedługo już czekali. Pułkownik Arciszewski podniósł głowę i spojrzał przenikliwie w zaczerwienioną twarz pochylonego nad mapą geografa. - Berke Peters, do diabła z taką robotą. Twój szkic nie jest dokładny. Rzeka Afogadas podchodzi tęgim łukiem pod twierdzę Arrayal i znów oddala się na południe. W twoich niechlujnych gryzmołach to jakby zaraz za redutą majora Hindersona uciekała wprost ku oceanowi. Nie chciało ci się jeszcze raz wsiąść w łódź i przemierzyć tego kawałka drogi? - Byłem tam, wasza dostojność, przysięgam! Nie inaczej biegnie ta ohydna rzeka. - Rysownik podniósł nabrzmiałą twarz i próbował patrzyć szparkami oczu w dowódcę. - Mylisz się, a przy tym wino, jak zwykle, wieje od ciebie na pięć kroków. Wsiądź mi zaraz w łódź i sprawdź brzegi. Nie bój się, strzały z Arrayalu nie dochodzą do nurtu rzeki. Jeśli mi dzisiaj wpuścisz do pyska bodaj jedną kroplę, popamiętasz! Arrayal też trzeba dokładniej obrysować. Na północy pominąłeś domy plantatorów... - Spalone są, wasza dostojność. - Wiem, że spalone, bo oczy mam, ale mury, u licha, nadal stoją. Mur też służy za obronę. Dziś wieczorem przyjdź mi ponownie z papierami. Berke Peters zwinął szybko rulony, chwycił je pod pachę małpimi ruchami długich rąk i opuścił skwapliwie namiot. - Ledwie się trzyma na nogach - mruknął Arciszewski do oficerów. - Nie wiem, dlaczego pułkownik Schkoppe wychwalał tego pijanicę jako dobrego rysownika i geografa. - Pułkownik Schkoppe, sterany wiekiem człowiek, nie zawsze godny wiary - powiedział Hinderson mozoląc się z lepiącym się do karku kołnierzem. Christians uśmiechnął się filuternie. Poen stał jak przedtem ponury, z bujającym się w ręce kapeluszem. Westfalinger sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej rude pasemko suszonych liści. - Darujcie - zaczął Krzysztof - że dłużej zabawiłem nad mapami, ale sprawa to ważna i pilna. W tej chwili szturmem nie będziemy brać Arrayalu, bo nie na wiele by się to zdało. Wódz Hiszpanów Albuquerque ma liczniejsze wojska, prochów sporo i może tańczyć wokół twierdzy, jak chce, z każdej strony. Dopóki jego watah nie odpędzimy od Arrayalu, a twierdzy nie otoczymy szańcami, będziemy tylko liczyć zwłoki ubywających nam żołnierzy. Twierdzę trzeba obłożyć fortami, a potem wydławić w niej załogę. - Od rzeki już odcięci naszymi dwiema redutami - napomknął Hinderson. - Mojej nawet nie atakują. - Ale fort kapitana Ernsta co dzień w opałach - wtrącił Christians. - Właśnie, Ernst! - zasępił się Krzysztof. - Nawet nie wezwałem go na naradę, bo musi pilnować fortu. W ciągłym on zagrożeniu, dzień w dzień opędza się przed podjazdami Albuquerque'a i nasyłanymi przez niego oddziałami indiańskimi. - Z tymi też niełatwa sprawa - dorzucił Hinderson. - Camaron chwilami groźniejszy niż sam Albuquerque. Ten Indianin jeszcze nie wierzy, że z nami jego prawdziwa wolność, nie z Hiszpanami. Tak czy inaczej, jeśli z drugiej strony Arrayalu nowego fortu nie wystawimy, kapitan Ernst niedługo w swych szańcach wytrzyma. - No tak - mruknął porucznik Foultons, żylasty żołnierz, ponury i małomówny. Przytaknął także Hinderson i Christians. Natomiast obaj żeglarze słuchali słów pułkownika z wyraźną obojętnością. Arciszewski wstał, rozpostarł ramiona i piersi oblepione białą koszulą. Półrozebranemu, bez kaftana, ciążyło w dzisiejszym skwarze nawet to płótno na barkach. - O tobie myślałem - zwrócił się do Christiansa - patrząc przed chwilą na rysunki Petersa. Zbudujesz w ciągu trzech dni nową redutę po wschodniej stronie twierdzy, na strzał pistoletu od rzeki. Wzgórze tam jakie takie. - Dziękuję, wasza dostojność! - uradowany Christians pokazał w uśmiechu białe zęby. Była w błysku tych kłów duma i radość. Wiedział przecież, jak trudne dostaje zadanie. Miał budować fort pod ostrzałem dział z Arrayalu, w nieustannej walce z myszkującą po lasach piechotą hiszpańsko_portugalską. - Christians! - Krzysztof trzymał rękę na jego ramieniu - wiem, żeś łatwy do szaleńczego boju, ale ludzi na stracenie ja nie mam. Bez pomocy dział okrętowych szańców tam nie usypiesz, chyba, że chcesz krwią rydle polewać. Potrzeba wielka - zwrócił się w stronę obu żeglarzy - by wasze statki stały jeszcze trzy dni na rzece i prażyły z tej strony w chaszcze, poza budujący się fort. Poen przestał się wachlować kapeluszem. - Galeony nasze na morzu, a tu tylko dwa statki pomniejsze. Działa na nich nietęgie... Z rzeki nie dosięgną murów twierdzy. Arciszewski ściągnął brwi. Cóż za nowiny mówi mu Poen? Każdy tu wie, nawet ten prosty muszkieter, co stoi na warcie przed namiotem, że falkonet z brzegu rzeki do twierdzy nie doniesie. - Nie o bicie w twierdzę mi chodzi, tylko o osłonę, o wstrzymywanie piechoty hiszpańskiej w czasie sypania fortu. Westfalinger upchnął językiem kulką tytoniu między dziąsła a policzek i spojrzał pytająco na Poena. Coś, widać, wyczytał w jego twarzy, bo rozłożył ręce gestem niepewności. - Trzy dni? - pokiwał głową. - Mamy rozkaz admirała Lichthardta tylko dostawy do działań lądowych podwozić i ku morzu wracać. Statki już wyładowane i gotowe pod żagiel. Niestety, wasza dostojność, nasze miejsce nie tutaj, flota u brzegów morskich potrzebna. - Trzy dni czas to przecie niewielki. Zważcie, że zdobycie Arrayalu to sprawa najważniejsza - major Hinderson popatrzył trochę nieufnie na żeglarzy. - Flota nasza nie odpowiada za działania na lądzie - ciągnął Westfalinger - choć, oczywiście, każde zwycięstwo wasze nas cieszy. Jeśli o Arrayal chodzi, nie nasza to sprawa, powiem jednak, że zdobycie tej twierdzy wydaje się ponad siły, zbyt ona daleka od morza, dostawy trudne. Czyż nie lepiej brzegi zdobywać i spychać wrogów w głąb lądu? Takie jest zdanie naszego admirała. Krzysztof przygryzł wargi. Brała go chęć, by im teraz ostrzej odpowiedzieć, ale trzeba się było hamować. Kapitanowie floty nie byli pod jego rozkazami, dowodził nimi admirał Lichthardt. - Każda rada jego dostojności admirała dla nas bardzo cenna - zaczął z udanym spokojem - choć on na wodach, a ja na lądzie dowodzę. Działania wszakże nasze powinny być wspólne. Pamiętajcie, że pod wyspę Itamarikę podpłynęliśmy na waszych dzielnych galeonach, ale któż ziemię wziął szturmem? Mój koń i mój żołnierz. A bez zdobycia fortów na wyspie stalibyśmy tam dotąd w polu lub trzeba by nam było wracać na wasze galeony. By ziemią władać - trzeba ją fortyfikować. Tym razem ani Poen, ani Westfalinger nie śpieszył się z odpowiedzią. Ów Polak, nie bardzo przez nich obu lubiany, pochwalił tu przed chwilą holenderską flotę, choć i swoje zasługi wspomniał godnie. Nikt mu zresztą nie odbierze sławy zdobycia Itamariki i zatknięcia na niej zwycięskiego holenderskiego sztandaru. Jego chwałą, że tu, na brazylijskim lądzie, ginęli dzień w dzień Hiszpanie i Portugalczycy, wrogowie Stanów Holenderskich i Kompanii. Na krótki moment nastało milczenie w namiocie. Dały się donośniej słyszeć dalekie odgłosy strzałów. W tejże też chwili zadrgały mokre płótna i głuchy wybuch wepchnął strugę powietrza pod płachty. Christians pierwszy z obecnych złowił uchem te odgłosy. - To kapitan Ernst odpowiada. Znów, widać, podchodzą. - No tak - mruknął Foultons. - Niestety, za mało ma ludzi, choć wytrzymał dotąd wszystkie ataki - zasępił się Hinderson. Krzysztof chwilę nasłuchiwał. Wystrzał działa nie powtórzył się. - Wiem, że załoga fortu dzielna, ale Ernst ma nie tylko zbyt mało żołnierza, ale brak mu i silnego armatniego ognia. Najwyższy czas, by go odciążyć i z drugiej strony twierdzy usypać nowy szaniec. No więc jakże, kawalerowie? - Krzysztof zwrócił się znów do żeglarzy. - Christians musi dziś w nocy zacząć budowę swej twierdzy. Chwila ostatnia. Poen nachylił się do Westfalingera, mówił coś z cicha do niego. Westfalinger żuł tytoń, ruszał nieco wolniej szczękami. Arciszewski patrzył w obu zimnymi oczyma i czekał na odpowiedź. Nie od dzisiaj miał podobne kłopoty na głowie. Ileż to już razy dokuczała mu owa dwoistość dowództwa, z którą nie mógł się pogodzić. Inne rozkazy na lądzie, inne na morzu, a przy tym brak między wodzami porozumienia. W istocie żadnemu z tych żeglarzy nie miał prawa wydać rozkazu, a przecież tylko wtedy dopiąłby sprawnie swego i zacisnął pierścień wokół Arrayalu. Od chwili, gdy zdobył Itamarikę, gdy wespół z pułkownikiem Schkoppem, stojącym w tej chwili pod drugą twierdzą hiszpańską, Nazareth, dowodził lądowymi wojskami, zawsze mu doskwierał ów brak wydatnej pomocy ze strony armady. Ileż to już razy bywało, że fluty i galeony wysadzały jego żołnierzy na ląd, zwalały na brzeg broń, żywność i proch i cofały się na morze. Gdy szła w puszczę i biła się ofiarnie sterana piechota i nieliczna konnica, załogi okrętów pozostawały bezczynne na swych pokładach. Jakże więc mógł iść w głąb kraju odbierać Hiszpanom Brazylię, skoro żołnierz przy największym trudzie zdolny był oddalić się od brzegu morza na cztery dni marszu, bo na dłuższy nie mógł udźwignąć żywności na plecach. Toteż Krzysztof zdobywał dotąd tylko nadmorskie porty i miasta, ale w głębi ziemi brazylijskiej panoszyła się nadal krwawa władza hiszpańsko_portugalska. Albuquerque i hrabia Bagnuolo, dowódcy Hiszpanów i Portugalczyków, po staremu trzymali ludność w lęku, głosząc, że chwilowe to tylko zwycięstwo holenderskiego pułkownika. Teraz stał od dwóch tygodni pod największą twierdzą portugalsko_hiszpańską, Arrayalem, bo na szczęście można było spławną rzeką zaopatrywać żołnierza. Ale dopiero zdobycie twierdzy, osadzenie się głębiej w lądzie, mogło, jego zdaniem, utrwalić zwycięstwo i uniezależnić nieco wojsko lądowe od floty. Patrzył więc na obu żeglarzy z pewnym rozgoryczeniem. Wiedział aż nadto dobrze, skąd się bierze ich niechęć do zatrzymania statków na kotwicy. Niedawne to bowiem czasy, kiedy na tych właśnie żeglarzy i na ich admirała spływała niepodzielna sława zdobywania nowych ziem dla Kompanii Zachodnioindyjskiej. Teraz im nie w smak, że muszą dzielić chwałę z pułkownikiem obcego pochodzenia, który chciał władać lądem, zdobywał miasto po mieście, fort za fortem, osiedle po osiedlu. Co więcej, chyba dobrze tkwiło im w pamięci, że nie miał za sobą żadnej klęski, a z flotą różnie bywało. Który żeglarz holenderski nie wiedział, jak to ich poprzedni admirał, Adrian Pater, straciwszy w bitwie z Hiszpanami całą flotę, owinął się w żagiel i skoczył w ocean, by nie patrzyć na klęskę ostatniego galeonu. Wreszcie Westfalinger pokręcił się na ławie i powiedział: - Jakże nam, mości pułkowniku, zostać bez zgody admirała? Oficerowie Arciszewskiego spojrzeli porozumiewawczo po sobie. Przejrzysty był wykręt żeglarza. Wiedziano przecież, że w znacznie ważniejszych sprawach działali bez zgody admirała. Nowa chmura spłynęła na niebieskie źrenice pułkownika. Nie patrząc na żeglarzy zwrócił się Do Christiansa: - Skoro statki nie mogą pozostać na rzece, musimy na sobie polegać. Kapitanie Christians, twoja dzielna kompania z muszkietem w jednej, a oskardem w drugiej ręce usypie nowy szaniec. - Tak jest, wasza dostojność! - W głosie oficera była duma i radość. Zdawał się być szczęśliwy, że bez pomocy statków ma wykonać zadanie. W tej chwili poza płótnami, tuż przy budującej się palisadzie, zerwał się jeden i drugi okrzyk. Ustał na chwilę stuk siekier i młotów. Przed wejściem do namiotu zaryły się kopyta wstrzymanego konia. Żołnierz z twarzą upapraną w glinie, pokryty czerwonym kurzem, meldował w pośpiechu wprost z siodła: - Wasza dostojność, kapitan Ernst wzywa pomocy. Hiszpanie w pierwszym szańcu naszej reduty. Chyba ze dwie setki tych psów wyszło z lasu. Kapitan Ernst ranny. Nie możemy wytrzymać. Zakotłowało się pod namiotem. Jak kto stał, wyskakiwał przed płótna. Nie było czasu dopinać pasów czy porywać z ław kapeluszy. Christians był pierwszy na siodle. Równocześnie dobiegali koni Arciszewski i Hinderson. Nawet Poen i Westfalinger chwytali za uzdy uwiązane przy palisadzie konie i wskakiwali na kulbaki. Arciszewski, bez kaftana, w białej koszuli, tyle że z pasem i rapierem, siedział już w siodle i krzyczał w bok, w stronę palisady: - Foultons! Uformuj piechotę i najszybszym marszem pod fort. Wszyscy konni za mną! Niewiele było tych konnych, kilkadziesiąt jazdy. Ale żołnierz był stary i wyborny, na tej ziemi już w boju wprawny, bo pod buławą Arciszewskiego brał Olindę i Recif, bił się w lasach palmowych Itamariki. Zadudniło wzdłuż palisady. Jeden za drugim jeździec wypadał w las przylegający do kwatery, by za chwilę pędzić wyrąbaną w puszczy uciążliwą pikadą. Wąska to była ścieżka, zaledwie na jednego konia, niemal co kilka dni zarastająca na nowo. W tej gęstwinie niełatwo było pośpieszyć, choć koń już wprawny w przebieganiu gąszczy umiał sobie radzić z gmatwaniną korzeni, sznurami zwisających lian i wszelkimi zasadzkami tropikalnej flory. Reduta kapitana Ernsta oddalona była od głównej kwatery nie więcej niż na dwa strzały pistoletu. Jej tylne fortyfikacje podchodziły blisko lasu, czoło zaś, najeżone szańcami, stało na wprost dalekiego Arrayalu. Od twierdzy oddzielały fort czerwone wydmy i rudozielone wyspy gęstego chwastu. Za chwilę konie wypadły z wąskiej ścieżki i skupiły się w gromadę na wolniejszej przestrzeni przed lasem. Widać stąd było leżący niżej czworobok szańca i dymy od strzałów nad nim się unoszące. Od wschodniej strony nacierała hiszpańsko_portugalska piechota. Chyba pół kompanii przeszło już fosę, wdarło się na wał i spychało Holendrów w głąb fortu. Najzaciętsza walka toczyła się na narożnym szańcu, u stóp palisady. Było tam jedno kłębowisko, dym, huk i wrzawa. Może groźniejszy niż strzały muszkietów, dobiegał stamtąd nieustanny i coraz tęższy stuk siekier i rydli. Spory oddział Murzynów, Mulatów i Indian, nawoływany przez krępego, wrzaskliwego sierżanta, ciął toporami i wyważał do fosy bele ostrokołu. - Rozbili palisadę! - krzyknął pędzący obok Krzysztofa Christians. Zaraz po tych słowach zdziwił się, że pułkownik, zamiast pędzić wprost do bramy fortu, wykopanej w potężnym jego wale, zwalnia biegu konia. Zdumiał się nie tylko rwący do przodu młody Christians, ale i szpakowaty Hinderson, a nawet obaj kapitanowie poruszyli się niecierpliwie na siodłach, wstrzymując konie. Arciszewski przez krótką chwilę się wahał. Miał dwie drogi do wyboru. Jedna od tyłu fortu wprost do jego bramy. Ale wtedy trzeba by zsiąść z koni i stawać ręka w rękę przeciw napierającej piechocie stojącej już na szańcu. Drugi szlak był o wiele bardziej ryzykowny: obiec z zewnątrz pół fortu i wpaść na atakujących Hiszpanów. Było tam z półtorasta piechoty, a jeszcze w dali majaczył wychodzący z lasu oddział indiański. Ale właśnie ich widok wpłynął na decyzję Krzysztofa. "Jeśli to Camaron - myślał w tej chwili błyskawicznie - piechota Foultonsa, nawet gdy w porę nadejdzie, będzie miała z nim wiele kłopotu." Trzeba było działać ryzykownie i szybko. Pochylił się na siodle. - W prawo, co koń wyskoczy! Zatoczył rapierem i prowadził swój oddział wokół fortu tuż przy fosie. Szlak tu był ubity i gładszy, bo zryta przed tygodniem ziemia zaschła na skorupę i przywaliła wszystkie krzewy i chwasty. Gdy dragoni okrążyli fort, piechota hiszpańska zobaczyła nadbiegające konie. Pierwszy dostrzegł konnicę sierżant z orzechową twarzą, stojący na wyniosłości wału przy rozłupywanej palisadzie. Zaczął wydawać nagłe rozkazy, wrzeszczał na swych Murzynów i próbował odwrócić front oddziału, ale we wrzawie niewiele go słyszano. Już zresztą razem z kurzawą i końmi leciał ochrypły okrzyk Holendrów: - Śmierć Hiszpanom! - Śmierć Hiszpanom! - zawołał Krzysztof, Christians, Poen i Westfalinger, i każdy pędzący jeździec. Zaraz za tym bojowym wezwaniem Hinderson, cwałujący obok Arciszewskiego, posłyszał drugi okrzyk pułkownika w innym, nie holenderskim języku: - Bij! Zabij! Ile to już razy słyszał Hinderson te złowrogie słowa w ustach dowódcy, a przecież zawsze na ich dźwięk dostawał gęsiej skórki na karku i twarzy. W takich chwilach jakby nie poznawał wodza. Zdawało mu się, że spod holenderskiego hełmu pułkownika, znad białej kryzy wyrasta twarz nie tak sama, półdzika, oczy zapalają się ruchliwymi iskrami, równie szybkimi jak błyskawiczne ruchy śmiercionośnego rapiera. Słyszał ten okrzyk i widywał tę twarz i płonące oczy w wielu już bojach na Itamarice, pod Olindą, u stóp fortu San Francisco. - Bij! Zabij! - Śmierć Hiszpanom! Jedni z Hiszpanów wpadali na oślep w fosę, drugich, jak cięciem kosy, kładziono równo w wielkie trawy. Potykały się na trupach konie, podrywały łby i szły ku niedalekiemu narożnikowi fortu, gdzie wokół wywalonej palisady wrzała najzaciętsza bitwa. Po leżących w fosie belkach piął się nieustannie sierżant_mulat ze swym oddziałem. Wspomagająca go grupa Hiszpanów, nie strwożona atakiem jazdy, siekła dalej zawzięcie szamotającą się w wyłomie załogę fortu. Przez szczerbatą szczękę palisady widać było rudy kurz, rudy dym i stłoczony oddział załogi fortecznej. Jasnowłosy kapitan Ernst stał okrakiem przy dziale i machał nieustannie szpadą. Jego poszarpany czarny kaftan to ginął wśród mundurów, to znów wyrywał się nad głowy. Wrzawa i dym kotłowały się, kłębiły się ręce i nogi, uderzenia siekierą i rapierem. Ani dojrzeć było, co się dzieje za wałem. Naraz któryś z Holendrów na szańcu, by ciąć wygodniej z góry w hełmy i w szyje, wskoczył na działo. Stanąwszy okrakiem na osiach, zamiast machać piką, krzyknął na całe gardło: - Pułkownik Artischau na szańcach. Hura! - Hura! - odpowiedzieli ochrypłą wrzawą muszkieterzy. Ten okrzyk przebiegł nad głowami hiszpańskich piechurów, skoczył poza palisadę. Rąbiącym ostrokół Mulatom zaczęły opadać siekiery. Jedni jeszcze machali ostrzami, drudzy szukali w nadbiegającej jeździe znanego im buraczkowego kaftana i czarnej, rozwianej nad kołnierzem brody. Nie dojrzeli wprawdzie kaftana, ale białą, wzdętą jak żagiel koszulę i błyskawiczne ruchy rapiera. - Cristoforo Polaco! - krzyknął któryś z żołnierzy i opuścił siekierę. Stojący obok niego na wale sierżant_Mulat rąbnął go na odlew w kark. - Stul pysk, tchórzu! Stać, stać, do pioruna! Oni na koniach fosy nie przeskoczą. Naprzód, bij w palisadę! Któż by go jednak słuchał. Mulaci rzucali muszkiety i siekiery, wpadali do fosy. Próbowali uciekać rowem na tyły fortu, ale przeszkadzały im niedawno zrąbane belki. Zakotłowało się w dole i na wale. Wiatr odwrócił tuman kurzu i teraz na samym brzegu fosy pokazał się gniady koń i rozwiana, pękata koszula. Śniada twarz ze zwichrzonymi wąsami czerniała nad tą bielą. - Cristoforo Polaco! Santa Maria! Już ten okrzyk rósł, dudnił w mokrej fosie, uciekał po wypalonym jak glina szańcu. Nawet przedarł się dalej w wysokie trawy, na przedpola fortu. Major Hinderson i Christians, obaj żeglarze admirała Lichthardta i każdy jeździec jechał coraz gładziej po padających ciałach. Piechota umykała w las. Na przedpolu, między fortem a twierdzą Arrayal, uciekająca kompania wpadła na idący z pomocą oddział indiański. Nie zdążono rozwinąć nowego ataku, bo skłębiły się obie piechoty. - Cofaj się, Camaron! Za późno! Tam Cristoforo Polaco! - wołali uciekający Portugalczycy. Już nie było składu i ładu, rozbite oddziały uchodziły w las, inne biegły ku bramom Arrayalu. W tej chwili z niedalekich chaszczy po prawej stronie lasu zaczęła wybiegać piechota holenderska pod dowództwem Foultonsa. Rozsypywała się błyskawicznie w półkole, zataczała żelazną, ruchomą obręcz. Bijąc nieregularnie z muszkietów, zaczęła oczyszczać pole. Krzysztof stojąc na odbitym szańcu ścierał pot płynący strugami ze skroni i patrząc na piechotę Foultonsa mówił: - Już jest? Cóż to za oficer, ten Foultons! Potrafi pędzić swą kompanię niewiele wolniej niż konie. Za chwilę grupa oficerów siedziała w głębi fortu w cieniu przewiewnego dachu utkanego z liści palmowych. Lekki, ale wciąż parny, palący oczy wiatr wpadał między bambusowe słupy szałasu. Major Hinderson, cały zlany potem, rozpinał swój parujący kaftan. Przy siedzącym na ziemi Ernście klęczał obozowy cyrulik i wiązał mu poranioną, już obsychającą z krwi łydkę. Kapitan Westfalinger sięgał do kieszeni po brunatne, suche włókienka i gniótł je w nową smakowitą kulkę. Poen stał swoim zwyczajem rozkraczony i ścierał z palców o pień bambusa resztki krzepnącej krwi. Krzysztof siedział pośrodku na ławie. Jakby schudł przez te pół godziny, bo mokra koszula oblepiła mu się wokół torsu. - Ernst - mówił do rannego - trzy dni trzeba wytrwać, dopóki Christians nie usypie nowej reduty po drugiej stronie Arrayalu. Ludzi niewiele mogę ci dać i ze dwa moździerze każę ci przetoczyć. A jakże tam rana? Ernst chciał powstać, ale cyrulik więził mu nogę w swych rękach. - Dziękuję, wasza dostojność. Rana niewielka i na szczęście w nogę, a noga tu w forcie nie tyle mi potrzebna co ręce - mówił uśmiechnięty. - Zresztą da Bóg, że i na takiej nodze wejdę w mury Arrayalu. - Wejdziemy, tylko wprzód twierdzę szańcami otoczę, bo ludzi na rzeź nie mamy. Spojrzał na stojącego w kącie szałasu Poena i Westfalingera: - Dziękuję wam za udział w potyczce, zwłaszcza że nie pod moimi jesteście rozkazami. Poen, który od początku rozmowy słuchał wszystkiego z miną trochę zawstydzoną, wskazał ręką na swojego towarzysza z floty: - Pułkowniku Artischau, widziałem przed chwilą, jak tu u was gorąco. Nie wiem, jak tam kapitan Westfalinger, ale mój statek pozostanie na rzece do czasu usypania szańca. Westfalinger nie przestawał gnieść tytoniowego liścia, który układał mu się niezgrabnie w jeszcze drgających od zmęczenia palcach. - Zabawa tu nie najgorsza, to jasne... Cóż, chyba admirał Lichthardt cierpliwie odczeka naszą zwłokę. Ale skwar! Nie zazdroszczę wojowania w tym piekle. Krzysztof podniósł się z ławy. Wąsy długie jak wiosła poruszyły mu się w uśmiechu. Spod gęstych, wełnistych brwi wybiegło bystre, jasne spojrzenie. Obaj żeglarze dopiero teraz zauważyli, że te oczy, tak niedawno ponure, skryte pod krzaczastymi brwiami, mają blask niebieski, głęboki jak toń jakże znanego im morza. - Dziękuję wam. Nie od dzisiaj wiem, że Ich Wysokie Potęgi Stany Holenderskie mogą być dumne ze swych żeglarzy. Rozdział II Gdy dosiadali z powrotem koni, słońce przechyliło się już poza wieże twierdzy. Oślepiający żar nie pozwalał patrzyć otwartymi oczyma na dalekie bastiony. Jedynie przez zmrużone powieki można było dojrzeć wyostrzone cieniami obronne mury i płaskie dachy Arrayalu. Na forcie kapitana Ernsta uwijali się żołnierze znosząc z szańców ostatnich rannych, oczyszczając wały i fosy z porzuconych pik, toporów i łuków. Poza północnym szańcem fortu, bliżej kokosowego lasu, widać było gromadę ujętych w potyczce Indian i Murzynów, a pośród nich jaśniejszego na twarzy sierżanta. Stali ze związanymi na plecach rękami, nie tyle przerażeni swym położeniem, co otępiali, całkiem już zdani na łaskę wiadomego im losu. Kilku holenderskich piechurów z załogi fortu mocowało między dwiema gałęziami długi drąg ze stryczkami. Wysoko nad drągiem stały żałobne pióropusze palm, nieruchome w ciszy parnego powietrza. Kapitan Ernst, przed chwilą podsadzony na konia, jechał stępa obok pułkownika, odprowadzając oddział ku rudej jak spalona glina drodze. Gdy minęli most na fosie, przyłożył dłoń do czoła i spojrzał pod słońce. - Dwunastu, wasza dostojność. Ten krępy to sierżant Fernandez. Mieliśmy go już kilka razy na karku. Teraz wraz z innymi wisielcami lepiej niż moje działa będzie odstraszał portugalską piechotę. - Widzę tylko Czarnych i Indian. Hiszpanów żadnych nie ujęto? - Hiszpanów ani Portugalczyków żywych nie brano, zresztą biją się zawsze do upadłego. A ci, zapędzeni do rąbania naszych palisad, gdyśmy się już przejechali po Hiszpanach, rzucili siekiery i klękali przed żołnierstwem. Sierżant tylko nie prosił pardonu, rannego go wzięto. Ani Poen, ani Westfalinger nie zwracali uwagi na te słowa. Oczy ich zabawiły zaledwie krótką chwilę na kołyszących się stryczkach. Wiadomo, dla półnagich dzikusów wystarczy powróz z łyka trzcinowego. Tam na drugiej półkuli, w bitwach na Jawie, nawet drągów nie wieszano, bo zbyteczna to robota. Po prawdzie, to i fortów tam nie bywało. Hinderson i Christians nie byli tak obojętni. Obaj kołysali się na siodłach i spoglądali na twarz Arciszewskiego zdając się wcale nie dziwić, dlaczego dowódca zawraca w tej chwili konia i zamiast ku wyciętej w lesie pikadzie kieruje cały oddział w stronę grupy skazańców. Wiedzieli, że pułkownik lubi sam przesłuchiwać jeńców. - Kapitanie, chcesz ich wieszać? - Krzysztof zwrócił się do Ernsta. Oficer był zaskoczony pytaniem. - To Czarni. Dotąd zawsze, proszę waszej dostojności... Przecież Rada w Recifie... A poza tym, jeśli wolno przypomnieć, tydzień temu Portugalczycy powiesili tuż przy bramie naszego muszkietera... - Nie żołnierze go powiesili, ale uciekający do Arrayalu plantatorzy. - Jeden wart drugiego. Krzysztof nachmurzył czoło. Zdziwienie w głosie Ernsta miało swoje uzasadnienie. Dotąd obowiązywał rozkaz dawnego dowództwa ogłoszony przez Radę rządową w Recifie, nie znający łaski dla Murzynów i tubylców stających po stronie portugalsko_hiszpańskiej. Co innego przecież żołnierz hiszpański czy piechur portugalski, co innego czerwony Tupajos, czy czarni niewolnicy przywiezieni z afrykańskich brzegów. - Tu dowództwo w moich rękach - powiedział Krzysztof niespodzianie. Jakby nie rozumieli sensu tego powiedzenia. Każdy z oficerów, nawet żeglarze Lichthardta wiedzieli, że pułkownik Arciszewski formalnie tylko, z własnej woli podlega staremu pułkownikowi Schkoppemu. W praktyce Arciszewski dowodził wszystkimi oddziałami, jemu bowiem Rada Dziewiętnastu w Amsterdamie powierzyła dowództwo wojsk lądowych. Konny poczet przystanął przed jeńcami. Na widok tylu jeźdźców półmartwy szereg skazańców poruszył się. Zwierzęco niewinne, sarnie oczy Murzynów nabrały zbudzonego na nowo lęku. Niedawno przecież widzieli te same konie tratujące kompanię portugalską. Ci sami jeźdźcy rozbijali przed godziną w puch nieustraszonych Hiszpanów i Portugalczyków. Jedynie znajdujący się na skraju szeregu, przyodziany z hiszpańska sierżant nawet się nie poruszył. Upaprany po biodra w glinie, stał rozkraczony, w poszarpanym kolecie, z owisłym udartym rękawem. Zwęził powieki, bo i w jego twarz biło słońce z ukosa, i patrzył nienawistnym wzrokiem w gniadego konia Krzysztofa. - Umiesz po hiszpańsku? - Krzysztof rzucił pytanie w tym języku. Sierżant nie odpowiadał. - Umie, wasza dostojność. Przecież to pies hiszpański - wołał z gałęzi drzewa jeden z holenderskich żołnierzy. - To Fernandez, dziki Mulat. Nad rzeką Una wyciął w pień oddział naszych żołnierzy. Sierżant nie poruszył wargami, ale w jego oczach zapaliła się mściwa radość z posłyszanych słów. Ściągnął łuki brwi i próbował poruszyć uwięzionymi w tyle rękami. - Słyszę, że rozumiesz ten język. Dlaczegóż boisz się do tego przyznać? Tchórzliwy nie jesteś, bo i ja cię poznaję po tym rękawie. Widziałem, jak zacięcie stawałeś przeciw naszym koniom. Dlaczego bijesz się po stronie Albuquerque'a? Ernst naparł koniem na sierżanta. - Mów, zanim zawiśniesz na gałęzi. Ostatni raz w życiu wolno ci poruszać językiem w gębie. Murzyni stali nieruchomo. Tylko oczy latały im jak czarne owady. W każdej twarzy można było wyczytać lęk i pytanie: "Powieszą czy jeszcze na tortury przedtem wezmą?" Jeden pośród nich - nieco już obielony siwizną na skroniach, stał z przymkniętymi oczyma i poruszał bezszelestnie ustami. Modlił się. Sierżant szarpnął więzami. - Nienawidzę was! - syknął. Wypchnięta przy tych słowach dolna szczęka nie cofnęła się i nawet po wypowiedzeniu słów wyrażała niemą pogardę. - Ty psie! Jeszcze syczysz jak żmija! Do kogo tak mówisz? - huknął Ernst. - Spokojnie, kapitanie! - Krzysztof podniósł łagodnym gestem rękę. - Dlaczego nienawidzisz Holendrów? - Zburzyliście Olindę, palicie wsie i miasta. Wieszacie nas za to, że żyjemy na tej ziemi. - Szkoda czasu, powiesić, mości pułkowniku. Słuchać tego nie można! - wtrącił Poen, już znudzony rozmową. Pilno mu zresztą było wejść na pokład swego statku i pociągnąć dżinu po niedawnym utrudzeniu. Arciszewski udał, że jego słów nie słyszy. Żołnierze, którzy już uczepili drąg między drzewami, zeskoczyli na ziemię i stanęli przed skazańcami. Szpakowaty Murzyn patrzył nadal w ziemię i mówił coraz szybciej modlitwę. - Hiszpanów wolisz, bo ci żołd płacą i każą ćwiczyć tych Murzynów, choć sam wiesz, że żołnierz z nich nie najlepszy. - Nie dla żołdu się biję - odpowiedział hardo żołnierz. - A dla jakiejże przyczyny? - Z nową wojną tu przyszliście i jeszcze plugawicie naszą świętą wiarę. Oficerowie poruszyli się z oburzeniem na siodłach. Poen splunął przed siebie. Westfalinger sięgnął do kieszeni i zaczął kręcić w palcach nową kulką tytoniu. Jeden i drugi miał ochotę wyrzucić z gardła stek nacierających obelg, ale powstrzymał ich widok skupionej twarzy Krzysztofa. Wiedziano, że pułkownik nie lubił, by mu przeszkadzano. - Ci Murzyni skąd? Z klasztoru w Pajuca? - Krzysztof spytał niespodzianie. Murzyni, posłyszawszy nazwę siedziby, skąd zaciągnięto ich do wojska, spojrzeli w twarz Krzysztofa zaskoczeni. Blask w ich oczach stał się mniej płochliwy niż przedtem, pojawiła się w nich ciekawość. - Byli dawniej na klasztornych plantacjach - potwierdził z pewnym zdziwieniem sierżant. - Ochrzczeni? - Tak, wasza dostojność. - Sierżant nawet się nie spostrzegł, że pierwszy raz okrasił swą odpowiedź tytułem. - Twoje mnichy z klasztoru w Pajuca głoszą, że miłują człowieka jak siebie samego. A chyba wiesz, że jest tam u nich kilkudziesięciu Murzynów niewolników i ze stu Indian żyjących w coraz cięższej niewoli. - Mnichowie też pracują - powiedział Fernandez głosem nieco zgaszonym. Na miejsce niedawnej zaciętości wypływał na jego twarz grymas jeszcze większego zdumienia. Nie rozumiał, do czego rozmowa zmierza. - Powiedz, za kogo się bijesz, za mnichów w Pajuca czy za Hiszpanów w Sao Salvador? - Biję się... z wami. Krzysztof posłyszawszy w głosie Mulata pewne wahanie, roześmiał się na cały głos. Ten śmiech jakby pobudził umysł jeńca. Sierżant zrozumiał w mig, że wyraził się nie dość przekonywająco. Podrażniony śmiechem znienawidzonego wodza Holendrów, straszliwego w ręce i znanego z bezwzględności, o którym uczyli go zakonnicy i oficerowie hiszpańscy, że to uosobienie szatana, plugawiącego świętą wiarę katolicką, zdobył się na dawny, nienawistny ton. Szarpnął związanymi rękami. - Ojca mojego po zdobyciu Olindy wsadziliście do lochu i dotąd w nim gnije. Wieszajcie prędzej mnie i moich Murzynów! Wieszajcie prędzej, psy heretyckie, coście nawet ręce skrępowali, byśmy znakiem krzyża życia nie pożegnali. Bóg was za to pokarze swoim ognistym mieczem. Któryś z żołnierzy podskoczył ku niemu i grzmotnął go pięścią w orzechową twarz. - Jak śmiesz szczekać, czarny kundlu! Stoisz przed pułkownikiem Artischau! - Stój! Skrępowanego bijesz? - skarcił Krzysztof. - Rozwiązać im wszystkim ręce! Zaskoczeni niespodziewanym rozkazem, Holendrzy popatrzyli po sobie oniemieli. Ale ów moment instynktownego oporu trwał niewiele dłużej niż mgnienie oka. Wiedzieli, że nie może być jednej chwili zwłoki w wykonaniu rozkazu. Przyskoczyli do skazańców i jęli pospiesznie rozpętywać trzcinowe łyka na ich rękach. Widząc to Westfalinger zaczął cmokać pośpiesznie tytoń. Christians urwał ciche poświstywanie. Nawet Hinderson zdawał się nie rozumieć sytuacji. - Pierwszy raz widzę coś podobnego - mówił z cicha Poen do Ernsta. Nad niedalekim fortem dymił ogień z kuchni i rozmazywał się w nieruchomym, tropikalnym powietrzu. Żadnego strzału nie było słychać. Rój moskitów krążył nad skrajem lasu zionącego zgniłą, naparzoną wilgocią. Konie ze spuszczonymi łbami stały nerwowe, nawet niechętne sięgać pyskami ku bujnej, parującej trawie. Krzysztof odczekał, póki nie uwolniono jeńców z więzów, i teraz dopiero zaczął spokojnym głosem: - Sierżancie Fernandezie! Bijesz się nie za swoją sprawę. Służysz Hiszpanom, którzy od stu lat nasycają waszą krwią brazylijską ziemię i sieją na niej ogień. Rabują wszystkie plony, palą fazendy lub każą na nich pracować pod batem. Tymczasem na fermach naszej Westindyjskiej Kompanii lud może uprawiać trzcinę cukrową i sprzedaje ją z wolnej ręki. Wiesz zresztą, i twoi ludzie wiedzą to samo, że inaczej jest na plantacjach klasztornych w Pajuca. Zanim na nowo oszołomiony tymi słowami Fernandez zdobył się na jakąś odpowiedź, Krzysztof, ku zdziwieniu wszystkich żołnierzy i oficerów, kończył: - Pójdziesz wolny i weźmiesz ze sobą tych Murzynów. Jeśli mnie nie zrozumieli, powtórz im, coś słyszał. Niech wracają, gdzie chcą, byle nie do hiszpańskich szeregów, i niech głoszą, jak tu z nimi postąpiono. Odtąd nie wolno wieszać wziętych do niewoli Indian ani Murzynów, ani mieszańców, żadnych Brazylian, jeśli się zdradą nie posłużą. Wszyscy palmierzy, którzy się zgłoszą do moich kwater, będą zatrudnieni na holenderskich plantacjach za opłatą. Ale każdy z was schwycony ponownie z bronią w ręku, będzie przez moich żołnierzy rozstrzelany. I ciebie, gdy po raz drugi staniesz przeciw wojskom holenderskim, nie minie nasza kula. Jak się nazywa twój ojciec trzymany w lochach Olindy? Sierżant zadrżał. Pod jego orzechową skórę wpłynęła żółta bladość. - Mój ojciec, wasza dostojność... tak jak i ja... Fernandez Piaz... - bełkotał niewyraźnie. - Christians! - Jestem, wasza dostojność! - Za najbliższym pobytem w Olindzie upomnisz się o tego starca. Krzysztof już skręcał konia. Jeszcze z siodła krzyknął: - W tej chwili puść ich wszystkich w las! Niech wiedzą, że walczymy tylko z Hiszpanami. - Dziwne obyczaje. - Poen pochylił się do Westfalingera ściszając głos aż do ledwie dosłyszalnego szeptu. Muszkieterzy cofnęli się w bok, może nawet w tej chwili bardziej niż jeńcy zaskoczeni. Ale już nie mieli w ruchach żadnego wahania. Wiedzieli, że Arciszewski, który oto zwalniał na ich oczach znienawidzone "czarne bydło", mógł równie dobrze rozstrzeliwać własnych niesubordynowanych żołnierzy. Zresztą byli mu ślepo posłuszni nie z samego strachu, ale z głębokiego podziwu dla nieustraszonego, zwycięskiego dotąd wodza. Fernandez nadal nie wierzył. Jakby sprawdzając treść posłyszanych słów, prostował z chrzęstem uwolnione z więzów palce. Jeszcze zresztą czuł w zdrętwiałych przegubach rąk ucisk ostrego trzcinowego powrósła, choć dłonie miał już wolne. Murzyni, dalej niepewni życia, skupili się koło niego w zbitą gromadę. Pomału zaczęli się cofać poza pnie drzew spiętych szubienicznym drągiem i patrzyli spode łba to na żołnierzy, to na konie. Nagle, jakby na czyjś niedosłyszalny rozkaz, puścili się pędem w głąb lasu. Za nimi szedł samotny Fernandez, zanurzony prawie po pas w trawach. W pewnej chwili przystanął jakby przed przeszkodą i pochylił się ku chwastom. - Patrzcie! - zawołał Poen. - Ten łajdak gotów się odwrócić i rzucać na nas nowe wyzwiska. Mylił się Poen. Fernandez urwał zwisający mu z ramion rękaw, rzucił go w chwasty i poszedł szybkim marszem naprzód. Krzysztof skierował swój oddział ku kwaterze. Grupa oficerów i dragonów jechała za nim w milczeniu. Poen cmokał i mruczał do Wesfalingera: - Postępuje jak szalony. Nie po to nasi żeglarze zostawili swe trupy w Zatoce Wszystkich Świętych. - Nic nie rozumiem - przytakiwał Westfalinger. - Ciekaw jestem, co na to powie admirał Lichthardt i Rada Kompanii w Recifie. Nie daj Boże, by te dzikusy przestały się nas lękać. Będą nas wtedy rżnąć z zasadzki jak baranów. Nie chcę prorokować, ale dzicy będą jeszcze jeść pieczeń z tego polskiego pułkownika. Nawet major Hinderson, któremu już żar tak nie doskwierał, bo dzień miał się ku schyłkowi, a szara zieleń niebosiężnych drzew wydychała z siebie nieco chłodu, kiwał głową w zadumie. On jeden wszakże nie taił swego zdziwienia. Jadąc stępa tuż za koniem Krzysztofa, przeczekał, póki pikada nie poszerzyła się na szerokość dwóch jeźdźców, potem zrównawszy konie zagadnął: - Wasza dostojność, nie wiem, co na nich lepsze - miękka ręka czy stryczek? Indianie Camarona ćwiartują naszych schwytanych żołnierzy. - Toteż nasi biją się z nimi do ostatniego tchu. Ale, kochany majorze, nawet i to nie najważniejsze. Nie walczymy z Brazylianami, tylko z Hiszpanami... Może czas pokaże... Rozdział III Twierdza Arrayal była dalej nie do zdobycia. Przystępu do niej broniła natura i człowiek. Dość wyniosłe wzgórze nad obszerną kotliną pod murami piaszczystą, dalej pokrytą niskimi zaroślami, panowało na odległość muszkietowego strzału nad odsłoniętą przestrzenią. Twierdza miała przy tym przemyślaną budowę, nadaną przez portugalskich inżynierów. Mury wrzynały się dziesięcioma klinami w piach i tworzyły nieco spłaszczoną gwiazdę najeżoną bastionami. Żadnego nie było dostępu, bo jeszcze fosa, głęboka na półtorej piki, wiła się wokół murów, a pośrodku niej stał wysoki wał ziemny, ubity prawie na kamień, zeskorupiały od deszczów i spiekoty ognistego słońca. Wódz wojsk hiszpańsko_portugalskich Albuquerque pozostawił w murach fortecy sporo dział, wiele beczek prochu, jak i olbrzymią na te czasy, ponad tysiąc ludzi liczącą załogę, nieźle zaopatrzoną w żywność. Nie byle jaki także oficer dowodził obroną Arrayalu, bo dzielny Andrzej Marin, dla którego nic to było wypadać nocą czy dniem spoza warownych bram i niepokoić holenderskie forty usypane wokół fortecy. Zresztą co pewien czas sam Albuquerque atakował od tyłu szańce holenderskie. Wszelako wszystkie już drogi prowadzące do Arrayalu były przez Arciszewskiego odcięte. Otoczył twierdzę wieńcem pięciu redut, z których każda miała inne zadanie, choć wszystkie zbudowano w celu ostatecznego wydławienia załogi Arrayalu. Na północnym cyplu owego pierścienia redut stał fort kapitana Verdoesa. Jedynie tam było wzgórze równe wyniosłością Arrayalowi, tyle że zbyt odległe od twierdzy. Kapitan Verdoes mógł więc dalekonośnymi półkartaunami i dwunastofuntowymi działami bić w oblężone mury. Nie groziła mu wprawdzie żadna wycieczka Marina, ale za to reduta jego musiała dość często wytrzymywać na sobie ataki podchodzącego z lasów Albuquerque'a. Reduta majora Hindersona, najwcześniej zbudowana, stała po przeciwnej, południowej stronie Arrayalu, tuż przy rzece Afogadas, nazwanej tak od stojącego na jej brzegu osiedla i zamku tego samego imienia. Szaniec Hindersona, usypany z wielką stratą żołnierza, kiedy jeszcze wojska Albuquerque'a stały po lewej stronie rzeki, należał teraz do najbezpieczniejszych umocnień wojsk Arciszewskiego, bo załoga Verdoesa odcięła od północy armię hiszpańsko_portugalską. Hinderson miał obecnie za zadanie zabezpieczać dowóz amunicji i żywności ze statków i z barek nadpływających nurtem rzeki. Trzy inne reduty usypano blisko twierdzy. Od wschodu, w odległości mniejszej niż nośność muszkietu, leżał ze swą załogą prawie pod gołym niebem, tyle że za palisadą i rowem, kapitan Christians. Znosił ulewy brazylijskich deszczów i zaledwie pod szałasem z liści krył się przed płomiennym żarem słońca. Jedynie nocą miał tu trochę wytchnienia, sypiając na zmianę ze swymi żołnierzami w naprędce wykopanych lochach, które za dnia niszczyły nieustannie hiszpańskie działa. Ale Christians miał najcelniejszych muszkieterów, więc mógł dzień w dzień zza krzaków swego szańca nękać Hiszpanów na murach. Każdy jego żołnierz wycinał na kiju bambusowym kreski, licząc celność swych strzałów. I sam Christians też palił z muszkietu, pogwizdując swe ulubione piosenki znad Amsteli. Zachodni, czworoboczny szaniec Ernsta odcinał Arrayal od lasów, skąd podchodziły niekiedy oddziały hiszpańskie i kolumny krajowców pędzone przez zdobywców Ziemi Świętego Krzyża. Od ostatniej potyczki Ernst już nie miał tylu trosk na głowie, bo dostał trzy nowe moździerze, które wprawdzie więcej robiły huku niż spustoszenia, ale odstraszały wypady z lasów, jak i wycieczki z twierdzy. Ataki te stały się zresztą mniej uciążliwe, bo reduta Christiansa, tak bliska twierdzy, mogła w każdej chwili zagrozić opuszczonym murom. Krzysztof miał pod bezpośrednim dowództwem piątą redutę, swoją zarazem kwaterę. Dowodził stąd całym oblężeniem i wznoszeniem fortów, z których ostatni, szósty, czekał jeszcze na zbudowanie. Tak szczelny pierścień szańców był mu potrzebny, by nie marnować żołnierzy w krwawych szturmach. Naglony pisemnie z Recifu przez radców Zachodnioindyjskiej Kompanii do pośpiechu w zdobywaniu twierdzy, opierał się ich woli. Mając niewielkie wojsko, bo raptem nieco więcej żołnierza, niż liczyła załoga Arrayalu, nie urządzał szaleńczych szturmów na mury fortecy, lecz zaciskał ją przemyślnie redutami. Dwunastego dnia po odpłynięciu statków Poena i Westfalingera czaty znad rzeki przyniosły do kwatery nową wiadomość. - Wasza dostojność, barka pod flagą holenderską na rzece. - Barka? Któż tam, u licha? - zdziwił się Krzysztof. Zazwyczaj przybijały statki z dowozem chleba i amunicji, ale nadpływały z wielkim opóźnieniem, na ogół nie częściej jak raz na miesiąc. A tu niedawno przyszły przecież dostawy na statkach Poena i Westfalingera. - Żołnierze, którzy na wodzie strażują, mówią, że bardzo nieładowna, bogata z wyglądu. Chyba ktoś z Rady w Recifie... - Daj znać, gdy podpłyną! Po wyjściu muszkietera Krzysztof spojrzał pytająco na zebranych w namiocie oficerów. Było ich trzech w tej chwili: Hinderson, częsty gość na kwaterze, bo dowodził całkiem już bezpieczną redutą, Bayert, młody porucznik z pucołowatą twarzą, i ponury Foultons. Hinderson, zmęczony jak zawsze dusznością powietrza, zaczął matowym głosem: - Widać ich dostojnościom stęskniło się za nami. Może sami chcą popróbować szturmu? - uśmiechnął się zgryźliwie. - Skorzy oni do tego, tylko że naszymi rękami. - Żarty żartami, ale pewnie będą nam głowę suszyć, byśmy podesłali posiłki pułkownikowi Schkoppemu. - W ich głowach i to się może urodzić. Raczej nam zdałoby się więcej żołnierza niż Schkoppemu. Nazareth wątła twierdza. Zobaczymy, z czym przybywają. Nie będziemy sobie zawczasu głowy kłopotać, wracajmy do naszej sprawy. - Krzysztof pochylił się nad zwisającą ze stołu wielką kartą. - Ten pijak Peters znowu mnie zawiódł. Mój rysunek może niedołężny, ale w obliczeniach pewny. Kawalerowie, potrzebna nam szósta i ostatnia reduta, na pół pistoletu od twierdzy. Zadanie równie trudne jak Christiansa, ale będziemy otwierać ogień z dział i szachować obrońców Arrayalu. Z chwilą usypania ostatnich szańców zaczniemy szturmy na twierdzę. Przerwał i popatrzył na dwóch młodych oficerów, Bayerta i Foultonsa. Na oko stanowili przeciwieństwo. Pulchny na twarzy Bayert miał skórę nawet niewiele opaloną w porównaniu z brązowymi, kościstymi szczękami Foultonsa. Pomyślał przez chwilę: "Który z nich? Foultons pewniejszy. Gdyby była potrzeba, własnymi rękami wykopie szaniec. Ale bardziej tu w kwaterze potrzebny." Zwrócił się Do Bayerta: - Popatrz, na zachód od spalonych domostw trzeba wznieść wysoki wał, za nim ustawić nasze oblężnicze machiny... Bayert słuchał zaskoczony. Gładkie policzki zapłoniły mu się jak u dziecka. Do tej chwili, urażony w swej ambicji, bo miał jej więcej niż wojennego sprytu, zazdrościł młodszemu od siebie Christiansowi dowództwa wysuniętej do przodu reduty. Teraz dostawał zadanie od tamtego jeszcze trudniejsze. Budować fort na pół strzału pistoletu od murów fortecy, to bynajmniej nie fraszka. Rozsunął szeroko buty i powiedział nawet z przesadną dumą: - Dziękuję waszej dostojności za wyróżnienie. Krzysztof popatrzył na niego z ukosa. - Nie wyróżnienie to, lecz rozkaz. Równie dobrze mógłby to zrobić Foultons. Bayert stropił się nieco, ale wiedział, że żadnego już słowa nie można tu powiedzieć. - Teraz rozważmy plan uderzenia. Za tydzień pójdziemy do szturmu. Majorze, my obaj poprowadzimy atak od rzeki i od mojej kwatery, jesteśmy bowiem na wprost bram Arrayalu. Kapitan Ernst ma doborową piechotę i puszkarzy. Jego zadaniem będzie... Słuchali nachyleni. Hinderson opuścił ku mapie twarz pokrytą bruzdami. Długi nos oficera zdawał się dziobać wyrysowane na szkicu bastiony twierdzy. Bayert już nie mógł bardziej zmrużyć szparek swoich oczu, bo gdy nachylił twarz, obrzękła mu całkiem skóra lśniących policzków. Nie wiadomo, jakim cudem jego wzrok przeciskał się przez wąskie szczeliny powiek. Od czasu do czasu poruszał się niecierpliwie, by bodaj na chwilę nastawić ucho ku wejściu i uchwycić głosy przylatujące znad niedalekiej rzeki. Dziwne mu się wydawało, że dowódca zapomniał o zapowiedzianym przyjeździe barki. Toteż on pierwszy zauważył ruch poza płótnami namiotu. - Wasza dostojność, zdaje się, że już przybyli... - Kto? - Ich dostojności radcowie z Recifu. Krzysztof nie podnosząc głowy znad stołu rzucił mimochodem. - Kawalerze, dla ciebie ruch poza namiotem ważniejszy niż plan uderzenia? Bayert znów się stropił i pośpiesznie pochylił nad mapą. Z jakimże jednak zdumieniem słuchał w tej chwili słów Krzysztofa. - Foultons, gdy od jutra ty - podkreślił Krzysztof wymownie - obejmiesz dowództwo nad szóstą redutą, usypiesz tu wał wysoki na dwie piki. - Tak jest, wasza dostojność - wykrztusił Foultons. Na twarzy jego nie drgnął żaden muskuł. - Za wałem ustawisz machiny oblężnicze, bo od ciebie wyjdzie najtęższy atak na Arrayal. Żołnierzy masz doświadczonych. Gdy Bayert gryzł wargi z zawstydzeniem, po brzydkiej twarzy Foultonsa przebiegał teraz radosny uśmiech. Pojaśniały mu oczy i ich blask pokrył całą brzydotę ostrych rysów. - Dziękuję, wasza dostojność. W tej chwili poruszyły się płótna. Żołnierz stojący u wejścia zameldował donośnie: - Ich dostojnoście radcowie z Recifu. Meldunek był spóźniony. Już stała w wejściu cała gromada. Nawet nieco pociemniało, bo postacie wchodzących dygnitarzy odcięły namiot od światła, a jeszcze pojawił się u wejścia cień olbrzymich jedwabnych parasoli niesionych nad głowami dostojników. - Mości pułkowniku, nawet przed kwaterą nas nie witasz? Mówił te słowa ekscelencja Stauhouver, najbardziej wpływowy z członków Rady Kompanii. Ale choć głos radcy nasycony był urazą, Krzysztof nie zdradzał żadnego zakłopotania. Tego brzuchatego kupca znał dawno, od chwili, gdy go razem z trzema innymi radcami Kompanii wiózł morzem z Amsterdamu do zdobytego przez siebie w poprzedniej wyprawie Recifu. Pyszałkowaty kupiec drażnił go od pierwszej chwili swym zachowaniem i zadufaniem w sobie. Choć znał się najlepiej na wszelkim handlu - od jedwabi ostindyjskich począwszy, na cukrze i czerwonym drzewie brazylijskim kończąc - to nawykiem nieuka lubił udawać znawstwo i w wielu innych sprawach. I żeglarstwo jakoby było mu nieobce, i artyleria, dowodzenie żołnierzem, miewał nawet naiwne pomysły strategiczne. Toteż Krzysztof posłyszawszy jego głos skrzywił wąsem, jakby odpędzając sprzed twarzy moskita, i podniósł ociężale głowę znad papierów. Zobaczywszy jednak, że i drugi radca, jego dostojność Carpentier, wchodzi do namiotu, ożywił się. - Witam was, dostojnoście. Darujcie, panowie, że nie oddałem przed kwaterą honorów należnych tak znacznym gościom, ale nie raczyliście, panowie, wcześniej powiadomić o przyjeździe... - Zaskoczyć chcieliśmy, mości pułkowniku, czy też hulatyka tu nie za wielka, bo wiwaty ze szańców słychać o milę - żartował Carpentier witając się serdecznie z Krzysztofem. - Co dzień mam taką zabawę, bo w Arrayalu nie mniej prochów niż u nas. - No właśnie, przygrywacie sobie wzajemnie do tańca. Niestety, smutna to zabawa, bo jeno jedna płeć w obozie. Stauhouver, który tu wszedł nadęty, był najwyraźniej zgorszony poufałym tonem rozmowy. - Żarty żartami, wasza dostojność - karcił Carpentiera - ale wiadomo, że nie o nasze persony tylko chodzi. Żołnierz gotów nie doceniać władzy Kompanii, skoro wita się nas tu bez należnego szacunku. - Mogę zapewnić waszą dostojność, że żołnierze moi czczą Kompanię w osobach swych dowódców. Ja tu przed nimi reprezentuję holenderską władzę. A żołnierz już taki jest, że ceni buławę i rapier. Siadajcie, dostojnoście i darujcie, że z miejsca zapytam, bo czas wojenny, jakiej to ważnej sprawie zawdzięczam tak zaszczytną wizytę? Stauhouver nie kwapił się z odpowiedzą, chcąc swą wstrzemięźliwością podkreślić, że nie po to przybył, by mu zadawano pytania. Mniej powściągliwy był Carpentier: - Mości pułkowniku, pierwszy nasz obowiązek powtórzyć słowa zaufania, jakie ma Rada Kompanii do waszej dostojności, do jego dowództwa i dzielności. Kompania wie, ile twojej osobie zawdzięcza... Rzecz jednak w tym, że dość długo już nie mamy raportów o stanie oblężenia. Stauhouver oparł na kolanach ręce i dodał: - I o ruchach wojsk Albuquerque'a niewiele wiemy. - Czasu tu na pisanie nie mamy. Albuquerque odparty od twierdzy, oblężenie zamknięte - powiedział Krzysztof krótko, prawie bagatelizująco. - Oblężenie! - Stauhouver zaczął stukać palcami po kolanie. - Czy oblężeniem Arrayalu zniszczymy wojska Albuquerque'a? - Dotąd myśmy chodzili za nim po puszczy, a on, kiedy chciał, krył się w Arrayalu. Gdy zdobędziemy twierdzę, role się całkiem zmienią. Już się zresztą zmieniły. Hiszpanie w polu, a my w szańcach. Niedawno chodziliśmy jak uparte mrówki między morzem a wąskim skrajem lądu. Tyle dało się ujść, na ile strawy i prochu udźwignął koń i żołnierz. Takie wojowanie mogłoby się ciągnąć latami. - Brzeg oczyszczać - to rola naszej armii. Brzeg zająć - to jakby obręcz zacisnąć wokół Hiszpanów. Wtedy nasze statki mogą brać zewsząd transporty. Handel, mości pułkowniku, to dla Kompanii rzecz najważniejsza. Ot co! - Nie za pilnowanie handlu, jeno za bicie Hiszpanów biorę swój żołd od Kompanii. Biję ich tam, gdzie najsilniejsi. Zdobywszy Arrayal będziemy władać wielkim szmatem ziemi, damy dowód trwałości naszej władzy i pozyskamy Brazylian. Oni nie z miłości do Hiszpanów, ale ze strachu przed nimi dotąd ich władzy słuchają. - Racja - przytaknął dość wątłym głosem Carpentier w obawie, czy mu i tego Stauhouver za złe nie weźmie. - Twierdze i miasta mieć w swych rękach - rzecz niewątpliwie słuszna - potwierdził Stauhouver - ale koszty, koszty, mości pułkowniku! Ogromne wydatki obciążają Kompanię. Oblężenie trwa już drugi miesiąc. Transporty, żywność, prochów wiele... - Czas to znikomy, gdy się stoi wobec takiej twierdzy. Ekscelencjo, żołnierza zbyt dużo nie mamy - wtrącił Hinderson. - Czterdzieści dwa żagle, fluty i galeony to mało? - Galeony... - nachmurzył się Krzysztof. - W tym właśnie sęk, że one nie pod jednym dowództwem. Dwadzieścia pięć jachtów i okrętów leży bezczynnie z kilku tysiącami załogi na wodach pod Bahią. Cóż mogą zdziałać bez lądowego żołnierza? Dopóki naczelne dowództwo nad armią lądową i flotą nie będzie powierzone jednej głowie, Holandia nie opanuje Brazylii. Stauhouver zrobił minę znawcy, jakby zaskoczonego tak pochopnym powiedzeniem. - Sama flota objęła w posiadanie Jawę i Borneo, Celebes i Ceylon. - Ba! Nie zaprzeczam, ale przeciw komu walczyła? Kraje te były bezbronne. Lud nagi, nie uzbrojony i dziki stanął przeciw muszkietom. Nie zapominajcież, wasze dostojnoście, że tu wojujemy z Portugalczykami i Hiszpanami. Arrayalu z galeonu nie weźmie. Ale gdyby tak nasza flota wysadziła na ląd żołnierza, choćby pod Bahią, Albuquerque czy Bagnuolo nie mógłby tu krążyć wokół nas z całą siłą ani pozostawić ponad tysiąc żołnierza za murami Arrayalu. Tymczasem cała armia holenderska służy jedynie za skład amunicji i do ochrony handlowych statków. Dla nas użyteczne są tylko statki pomocnicze, zdolne wpływać na wody większych rzek. Gdy podejmujemy jakieś zadanie w głębi lądu, flota musi pozostawać bezczynna, a my oczekując dostaw broni i żywności musimy się trzymać brzegu jak kaczka rowu. Albuquerque dobrze wie, ile możemy udźwignąć na plecach, i już wiele razy wciągał nas w głąb lądu. Ledwie gdzie dojdziemy, to już tchu w ludziach niewiele i pusto w żołądku. I dlatego mówię stale to samo - dopóki nie będziemy mieli jednego dowództwa nad żołnierzami i bodaj nad częścią floty, niewiele tu zrobimy. W tym także przyczyna, że chcę twierdzę mieć na oparcie tyłów. I wierzajcie mi, wasze dostojnoście, nie ruszę się stąd, dopóki nie wezmę Arrayalu. Carpentier słuchał cierpliwie, w duchu potakując, bo zawsze potakiwał, ilekroć ktoś mówił z wielkim przekonaniem. Zachowywał się tak i na tajnych posiedzeniach radców Kompanii, w rozmowach z despotycznym Stauhouverem i u siebie w domu. O tym zresztą mógłby najwięcej powiedzieć sam Stauhouver, który znał jejmość małżonką radcy, mającą w każdej sprawie bardziej stanowczy sąd od męża. Choć więc zawsze uległy wobec Stauhouvera, tu, przy tak głośnym dowódcy, czuł się mniej zależny od woli i wpływów potężnego kupca kręcącego Radą w Recifie. Zresztą nie tylko cenił, ale i lubił Arciszewskiego. Podobał mu się ten wódz mający w sobie tyle dzielności i odwagi, przymiotów, za którymi radca Carpentier całe życie tęsknił. Był także kupcem, choć o ileż mniej szczęśliwym w transakcjach niż napchany złotem Stauhouver, ale równie jak majątek imponowała mu cudza sława rycerska, męskość i stanowcza decyzja. Nic z tych cech nie posiadał, choć zawsze go urzekały. W Radzie Recifu znalazł się w zespole ludzi myślących nie o sławie i wielkości, nie o chwale Holandii, ale o doraźnych zyskach z akcji kolonialnej. Bywało jednak, że i on zdobywał się na heroizm własnego sądu. Czasem na naradzie w Recifie spierał się na temat stosunków w nowo zdobywanej ziemi ze swymi współtowarzyszami, z Wetkinsem, Van Ceylenem czy nawet z tym tu pękatym komisarzem od dostaw wojskowych, Stauhouverem. Stauhouver, przeciwnie, nie cenił żadnych cnót nie dających się przeliczyć na floreny. Cenił jedno - cyfry. Umiał więc przede wszystkim liczyć ładunki statków odpływających z Recifu do Amsterdamu, mierzyć pojemność magazynów pod Olindą i Bahią czy też kontrolować wydatki związane z rozwojem handlu Kompanii. - Koszt oblężenia olbrzymi - mówił teraz. - Żołnierz wyłącznie na utrzymaniu naszych magazynów. Zważ, drogi pułkowniku, że wojsko twoje, odkąd siedzi tu w szańcach, nie zdobywa żadnej strawy w terenie. Powstało poruszenie w namiocie. Foultons, poderwany oburzeniem, połknął jakieś nie wypowiedziane słowo. Tylko Bayert zdawał się nic nie widzieć, jakby był stąd daleko myślą. Krzysztof popatrzył zimnym wzrokiem na napuszonego radcę. - Poruczniku Foultons, przywołaj pierwszego lepszego żołnierza, niech przyniesie chleb, który tu jemy. Nieoczekiwane to było zlecenie. Foultons rzucił rozkaz przed namiot. Hinderson uśmiechnął się z zadowoleniem i już mu krew odbiegła z twarzy. - Nic nie rozumiem... - zdawał się dziwić Stauhouver. - Zaraz wasza dostojność zrozumie. Otóż jest - Arciszewski brał z rąk muszkietera kawał ciemnego jak glina chleba. Rozłamał go na pół i pokazał. - Ziemia jaśniejsza niż to spieczone błoto. Oto, co nam wasza dostojność przysyła na flutach, i to raz na cztery tygodnie. Nie wiem, jakim sposobem koszt naszej krwi można równać z ceną takiego jadła. Wasza dostojność - mówił z wyraźnym przekąsem w głosie - jako komisarz od dostaw, zapewne nie wie, jak nas oszukują wojskowi dostawcy z Recifu. Stauhouver wziął do rąk chleb, obwąchał go, zdawał się dziwić niepomiernie. - Oszukują, to jasne. Płacimy za przednie pieczywo. To łajdactwo! - mówił głośno, by wszyscy słyszeli jego oburzenie. Żołnierz zgarniał pokruszony chleb i zabierał się Do wyjścia. - Czekaj! - rozkazał Krzysztof. - Popatrzcie, wasze dostojnoście, na jego buty. Rozciapane w błocie, zżarte przez czerwoną glinę. Czy wasza dostojność - mówił znów tylko do Stauhouvera - nie wie, że w Brazylii trzy dni ulewy, a jeden dzień niedżdżysty? Całymi tygodniami żołnierz stoi w wodzie na szańcach. Mierzymy tu w kubłach ilości spadającego dżdżu, bo i aurę trzeba badać na tej ziemi. Przez sześć miesięcy naciekło wody na wysokość muszkietu. Chyba wystarczy, by buty z nóg spadały. Stauhouver chował instynktownie lśniące kamasze pod ławę. Niewiele je jednak skrył, bo otłuszczone kolana nie puściły łydek do tyłu. - Przykro słuchać, mości pułkowniku. Ostre to oskarżenie naszych władz w Recifie... - Mówiono przed chwilą, że koszt naszej krwi zbyt wielki, więc odpowiadam jako dowódca tego dzielnego wojska. Domagam się lepszej strawy, ubrań i uczciwych dostaw dla żołnierzy. Jeśli tego nie dostanę, złożę raport do burmistrza Amsterdamu albo do Rady Dziewiętnastu. Droga to jednak będzie ostatnia. Stojący za Krzysztofem oficerowie podnieśli dumnie głowy. Nie byle jaki dowódca mówił w ich imieniu do wysokich przedstawicieli rządu. Ich pułkownik to nie tylko postrach Hiszpanów i krajowców, ale wódz troskliwy o żołnierzy, sam chodzący w niewiele lepszych od muszkieterskich butach, sypiający, gdy potrzeba, pod gołym niebem. I ten sam, co i oni, chleb jedzący. Carpentier patrzył od dłuższej chwili w ziemię. Zawstydzony, nie zabierał głosu. Dobrze wiedział, gdzie leży przyczyna niedostatku żołnierza. Ten tu przecież kupiec amsterdamski, najbogatszy z członków rady, zarządzał dostawami. Wiele można by o tym mówić, a w każdym razie niełatwo byłoby się doliczyć, ile złota zbijał na swym stanowisku. Wystarczyło porównać ten chleb z pieczywem, jakie jadła załoga Recifu. Inny tam piekło się na pokaz dla nielicznego żołnierza stolicy, inny wożono barkami do obozów. Carpentier jednak był za sprytny, a i za mało stanowczy, by swym zachowaniem zrazić potężnego Stauhouvera, choć formalnie byli sobie równorzędni. Toteż uchylając się od dyskusji nad dostawami zaczął z innej beczki: - Oblężenia zdjąć nie możemy i nie po to zresztą przybyliśmy. Skoro, jak jego dostojność pułkownik Artischau mówi, koniec oblężenia zbliża się ku nam niechybnie, więc da Bóg, niebawem zejdzie nam i ta troska z serca. Inne jeszcze sprawy tutaj nas sprowadziły. Doszły do Rady wieści, że wasza dostojność, trochę na własną rękę, zbyt pobłażliwie traktuje dzikich stojących przeciw nam u boku Hiszpanów. Rada obawia się, że wyniknie stąd mniejsza lękliwość plemion przed siłą naszej Kompanii i Ich Potęg Stanów Jeneralnych Holandii. Admirał Adrian Pater, Panie świeć nad jego duszą, wieszał pochwyconych Indian czy zdradzających nas Murzynów i samym strachem oczyścił brzegi Brazylii. Krzysztofowi nieobce były w dotychczasowej jego tułaczce brazylijskiej różnorakie pretensje Rady, więc go te słowa nie zaskoczyły. Posłyszawszy jednak nazwisko admirała uśmiechnął się gorzko i z poczuciem wyższości przerwał: - Admirał Pater robił to samo co jego poprzednicy. Ostry i nieugięty był wobec kolorowych i bezbronnych, ale przeciw Hiszpanom i Portugalczykom niczego tu nie zdziałał. Tyle że, jak przystało na dzielnego dowódcę, z honorem zginął. Dobrał trafny argument, wszyscy spochmurnieli. Każdy tu przecież pamiętał o haniebnej klęsce admirała Patera u brzegów Pernambuco. Admirał stracił wtedy szesnaście galeonów. Stauhouver nie bardzo wzruszył się tym wspomnieniem. Z chwilą gdy rozmowa zeszła z tematu chleba i butów żołnierskich, nabrał z powrotem pewności siebie. Podniósłszy głowę zaczął: - Tak czy inaczej, mości pułkowniku, więźniów z niewoli wypuściłeś. Od tej chwili Murzyni na plantacjach będą łby podnosić, choć i tak z tego czarnego bydła niewiele pracy można wydobyć. - Praca na plantacjach cukrowych, to nie moja troska, choć dobrze wiem, i to waszym dostojnikom nie szkodzi zapamiętać, że człek szanowany lepiej pracuje niż bity. Murzynów wolno puściłem i nie zawiodłem się w swych przewidywaniach. Przedwczoraj zbiegło ku nam z lasu kilkunastu Czarnych. Już wiedzą, że miejsce ich po naszej stronie, że my nie tacy, jak im głoszą o nas Hiszpanie i misjonarze. Stauhouver się ożywił. - Przechodzą na naszą stronę? Ach, to nowe i ważne... to bardzo ważne, pułkowniku. Niewolników brak na plantacjach, a Murzyn na fermie bardziej wydajny niż Tupajos, co jeno węszy, jak uciec z pracy na roli. Wasza dostojność, ile razy przyjdzie barka z żywnością, trzeba odstawić palmierów do Recifu, pod mój zarząd... Krzysztof rozłożył ręce z udaną bezradnością. - Do budowania szańców u mnie potrzebni, a niektórzy i pod muszkietem nauczą się chodzić. Z bronią lub kilofem w ręce, pod moim dowództwem, będą się czuć bardziej wolni niż na plantacjach. Złe iskry nabiegły w oczy Stauhouvera tak szybko, jak rodzące się nagle cyfry w jego głowie. - Zaraz, zaraz... proszę waszej dostojności, spróbujmy się dogadać. Za każdą głowę można by jakąś sumę ustalić... Plantatorzy chętnie zapłacą. - Wasza dostojność raczy pamiętać, że nie dla łapania niewolników ja tu w lasach stoję. Stauhouver zagryzł wargi. W duchu pomyślał o naiwnej uczciwości tego dowódcy, tak różnego od wszystkich jego poprzedników. By nic nie stracić ze swej powagi dygnitarza, powiedział wymijająco, niemniej jednak wyniośle: - Widzę, że zarząd Kompanii musi i tej sprawie czas poświęcić. Nie można zmieniać porządków i postępowania z tubylcami bez naszej zgody, mości pułkowniku. Od tych spraw jest Rada w Recifie. - Jako dowódca sił wojskowych sam odpowiadam za wojenne działania. Moje prawo postępować z jeńcami czy ochotnikami według potrzeb wojennych. Stauhouver pokręcił się na ławie, zabrakło mu argumentów. Wiedział, że nie Rada w Recifie mianowała tego krnąbrnego pułkownika, ale centralny zarząd Kompanii w Amsterdamie, Rada Dziewiętnastu, ludzie jeszcze bardziej odeń wpływowi. Na dodatek w przebiegłym umyśle kupca powstał w tej chwili domysł, że Arciszewski musi coś więcej wiedzieć o tych dostawach dla wojska i pewnie dlatego tak ostro występuje. Ba, przecież przed chwilą nawet groził, że się odniesie do Amsterdamu. Teraz Carpentier uznał, że pora na jego wystąpienie. - Jak z Murzynami postępować, przyszłość okaże, myśmy tylko chcieli poznać twoją opinię, mości pułkowniku, bo o wszystkim nam wiedzieć trzeba. Osobiście uważam, że używamy armat i muszkietów z konieczności, podobnie jak Ostindyjska Kompania na Malajach. Wiadomo, że handlem, gospodarką rozumną trzeba nam sprzęgnąć te kraje z Niderlandami. Ale na razie wszystko mąci wojna z bestialskimi Hiszpanami. Ostatnią tedy jeszcze poruszę sprawę. Szpiegowie nasi z Madrytu donieśli, że król Filip zazdrości nam powodzenia w Brazylii i przygotowuje nową flotę. Poza wszystkimi innymi względami pilne nam i z tej przyczyny jak najszybsze zdobycie Arrayalu, by wojska skupić bliżej brzegu. - Zwykłem zaczęte dzieło do końca prowadzić. Da Bóg, że twierdzę w niedługim czasie zdobędziemy, a rzeczą floty będzie, jeśli nadejdą posiłki hiszpańskie, pilnować ich na morzu. Gdyby, na nasze nieszczęście, zeszli ze statków na ziemię, wtedy już moja, a nie admirała Lichthardta będzie z nimi sprawa. A teraz, skoro wasze dostojnoście zaszczycili swą obecnością nasz obóz, może zechcą obejrzeć bodaj jedną redutę i przyjrzeć się żołnierzowi? - Otóż to właśnie! - poderwał się skwapliwie Carpentier, ucieszony, że drastyczna rozmowa przeszła bez większego sporu. Bo cały czas, sprzyjając w duchu Arciszewskiemu, lękał się, by mimo woli nie narazić się Stauhouverowi. Rozdział IV Dymy nad murami Arrayalu kłębiły się nieustannie. Na redutach Arciszewskiego nie szczędzono prochu. Biły w twierdzę moździerze Ernsta, półkartauny z fortu Verdoesa, dalekonośne działa z odległej reduty Hindersona. Christians nękał oblężonych małymi falkonetami i celnymi strzałami muszkietów. Foultons ustawiał już machiny poza wyniosłym wałem swego szańca. Żółte opary siarki, buchające z granatów, tłoczone ku ziemi spiekotą powietrza, bardziej dławiły Portugalczyków niż wybuchy dział nie zawsze celnych i nie dość silnych, by kruszyć potężne obwarowania twierdzy. Andrzej Marin nie dawał za wygraną. Rył rowy pod Arrayalem, poszerzał kazamaty, krył w nich amunicję i rannych, spędzał na nocleg do lochów swoich osmalonych dymem żołnierzy. Kanonada trzęsła ziemią i powietrzem, pomnażała się echem w lasach palmowych, ginąc dopiero poza nimi, na spalonych przez Albuquerque'a plantacjach cukru i ryżu. Osiem najeżonych narożników twierdzy tonęło raz po raz w dymie, zrudziałym, napuchłym od palącego nieustannie słońca. Czasem zarys kasztelu zapadał się przed oczyma oblegających, znikał w obłokach nieruchawej kurzawy, a tylko postrzępione pióropusze palm, wyższe ponad dymy, zdawały się płynąć na rdzawej chmurze, niby skrzydła gigantycznego ptactwa. Kruszyły się mury i ginął żołnierz za żołnierzem, padał puszkarz przy dziale i muszkieter przy umykającej z rąk lufie, ale Andrzej Marin nie poddawał miasta. Co więcej, jeszcze i teraz nie zawsze siedział w murach. Bywało, że wypuściwszy swych konnych pikinierów poza bramę fortecy, podchodził wycieczkami pod reduty, dławił w zarodku próbne szturmy. Wtedy oddziały portugalsko_hiszpańskie ścierały się z Holendrami w polu a często dotkliwie połamawszy im szyki uciekały nie pobite pod ochronę wałów i bramy. Losy oblężenia wahały się przy takiej dzielności obrońców. Arciszewski klął na nieregularne dostawy amunicji i żywności, tym częściej opóźniane, że cisza była w powietrzu i żagle statków idące morzem ku rzece stawały się nieruchome, wiotkie jak zwykłe płótna. Cóż zaś znaczyły małe transporty łodziami, zawsze niedostateczne dla dwutysięcznego wojska. Zachodziła niekiedy obawa, że głód może zagrozić bardziej dotkliwie oblegającym niż oblężonym, bo na dodatek podjazdy Albuquerque'a i hrabiego Bagnuola krążyły nieustannie wzdłuż wybrzeża. Obaj hiszpańscy dowódcy, nie mogąc z zewnątrz atakować redut, palili plantacje i resztki dobytku po wsiach brazylijskich, puszczali z dymem nawet najmniejsze fazendy, otaczając pustkowiem wojska holenderskie. Arciszewski wstrzymywał się z generalnym szturmem. Każdy żołnierz padły na tej ziemi była to przecież strata niepowetowana. Nie otrzymując od roku żadnych posiłków z Holandii, wspomagał nieco swe siły zgłaszającymi się coraz częściej pod jego opiekę Indianami i Murzynami, palmierami. Ale jedni nadawali się tylko do zwiadów i podjazdów, a nie do dział i muszkietu, drudzy do prac fortyfikacyjnych. Doświadczony już żołnierz kolonialny, wytrawny wódz, Arciszewski nie kwapił się z atakiem. Wojna w Brazylii to nie dawne młodzieńcze boje w Europie pod Bredą, Kropimuzją czy kurlandzką Mitawą. Co innego nawet były ataki jazdy pod Roszelą, kiedy to dowodził holenderską rotą. Jakże niepodobne do tych były boje na ziemi starej Europy, owe harce i starcia w półzbrojach i szyszakach, zmagania w polu ramię w ramię. Leżał i wtedy w szańcach, dowodził bateriami dział, ale nie było nad nim zwrotnikowego słońca, za nim nieprzebytych dżungli, przed nim uciążliwych, czasem trzystukilometrowych marszów wzdłuż wybrzeża. Tu dziki Camaron mógł podejść z pół tysiącem szybkonogich Indian, zebranych spośród plemion Ges i Tupi, i kryć się błyskawicznie w najgęstszej puszczy, przez którą koń się nie przecisnął, a człowiek musiał rąbać toporem drogę dla siebie i objuczonego wierzchowca. Niekiedy nie miał tu żadnego bojowego znaczenia wleczony z trudem falkonet, który grzązł w rozciapanej ziemi lub stawał uwięziony splotem korzeni, zeskorupiałych chwastów i lian, wplątany w sieć zdradliwą, czyhającą na osie i koła. Tylko zajęcie Arrayalu mogło utwierdzić wojskowe panowanie nad terenem. Każde bowiem zdobyte obwarowane osiedle przynosiło wypoczynek i ulgę żołnierzowi, dawało ochronę Brazylianom, tym oczywiście, co uznawszy władzę Holendrów chcieli w ich sile znaleźć opiekę i obroną przed znienawidzonymi Hiszpanami. Toteż Krzysztof o wiele bardziej cenił zdobywanie osiedli i fortów niż nawet wielkie, w polu wygrane bitwy, zwycięstwa chlubne, ale dające w wyniku władzę na pustym, pozbawionym mieszkańców lądzie. Z początkiem czerwca 1635 roku zdecydował się na podjęcie poważniejszych szturmów na Arrayal. Miał już gotowe nie tylko szańce, ale i zbudowane według swych planów machiny. Trzy dni bił z wszystkich fortów na mury, czwartego zwołał ostateczną naradę sztabu. - Naprzód poharcujemy jazdą. Pierwszy wyjdzie w pole Christians - mówił do oficerów. - Wypuścisz trochę piechoty i wyprowadzisz swoje dwadzieścia koni. Marin jak zawsze pchnie za mury chorągiew, by zetrzeć się z nimi na przedpolu. Wtedy wyskoczy Bayert z kilkunastu końmi. Gdy ich trochę poturbujemy i wepchniemy z powrotem w mury, Foultons wysunie machiny za szańce. Na koniec urządzimy atak z wszystkich redut, podszedłszy rowami już blisko twierdzy podprowadzonymi. Gdy nastał oślepiający świt, który tu jawił się błyskawicznie po czarnej jak czeluście piekielne nocy, gdy jeszcze nieco chłodu płynęło z gęstwy odwiecznych lasów, kapitan Christians wyprowadził część swej piechoty z rowów i puścił dwadzieścia koni niby na harce. Piechota przypadła do traw i rozszerzającym się łukiem podchodziła z wolna ku twierdzy. Bayert stał już przed palisadą głównej kwatery ze swym niewielkim konnym oddziałem i patrzył przez szparki powiek na czerwone bramy Arrayalu, ostrzelone poziomym słońcem. Stękał koń pod zażywnym oficerem, jeszcze po nocy nienawykły do ciężaru jeźdźca. Bayert był to żołnierz dość tępy, choć nie można mu było odmówić dzielności. Wykonywał ściśle zlecenia, ale w chwilach krytycznych brakowało mu zmysłu inicjatywy. Bił się i szedł naprzód, w zapamiętaniu bojowym zapominając, kiedy się cofać, kiedy powstrzymać od dalszej walki swych żołnierzy. Dziś miał w uszach jeden rozkaz Arciszewskiego. Jeśli konnica wyjdzie z bram Arrayalu, trzeba popędzić ukośnym szlakiem między holenderską piechotą a twierdzą i rozbić lub wepchnąć z powrotem dragonów poza bramy. Toteż gdy za chwilę opadł most nad fosą Arrayalu i wyskoczył stamtąd oddział konnych, Bayert ani chwili nie czekał, choć zdałoby się nieco cierpliwości, by wywieść konnicę hiszpańską dalej od twierdzy. - W konie! Uderzaj! - krzyknął do dragonów i już rył kopytami ziemię. Poderwał swój oddział i w tumanie kurzu nie widział, że z bram Arrayalu wypuścił Marin drugą kolumnę. Ta poszła łukiem pod las, by za chwilą wziąć w nożyce pędzący oddział Bayerta. Krzysztof stał z zapasową grupą jeźdźców pod palisadą swojej kwatery. Miał tu zaledwie kilkanaście koni, nie tyle do boju, ile do utrzymania łączności z redutami. - Ile elegancji w nim, tyle głupoty! Pawi syn, psiadusza! - klął na głos, patrząc na ścierającego się już w polu Bayerta. - Tych przed sobą rozbije, ale z boku na kark mu wjadą. Potyczka wątłych oddziałów jazdy niewielkie miała tu znaczenie. Były to raczej harce dla podtrzymania ducha bojowego. Krzysztof znał jednak dobrze duszę żołnierza. Pierwsze, choćby małe, zwycięstwo to zapał i zagrzanie do walki. Rozbicie zaś dragonów Bayerta przez Hiszpanów to niewątpliwe wzmocnienie zaciekłości obrońców. Tymczasem Bayert roztarł czoło nieprzyjacielskiego oddziału i wrzynał się w jego głąb, ale lada chwila miała go dopaść portugalska chorągiew spod lasu. Nie było czasu do stracenia. - Za mną! - Krzysztof zatoczył buławą. Skoczyło za nim kilkanaście koni. Za chwilę dopadli nieprzyjaciela i starli się z oddziałem pędzącym na Bayerta, który jakby niczego wokół siebie nie widząc, pchał konie w przód, coraz bliżej bramy, ku spuszczonemu mostowi na fosie. Może się łudził, że zanim most podniosą, dopadnie wejścia do fortu. Na wale niedalekiej reduty stojący przy lufach Ernst chwytał się za głowę i krzyczał rozwścieczony. - Głupi Bayert! Jak posłyszy szczęk szabli, to oleju we łbie ani kropli! - Ale już wołał uradowany: - Brawo, Christians! Bo i Christians przeskakiwał ze swoimi końmi przez rowy zapchane własną piechotą i szedł na pomoc Bayertowi. Tymczasem dragoni Arciszewskiego łamali pierścień Portugalczyków. Nie było to łatwe zadanie. Zanim ich dopadli, sypnęły muszkiety z wałów i zwaliły kilka koni. Zmąciła się jednolitość ataku. Starli się koń w koń i utonęli w kurzawie gliny rozpylonej kopytami. Ale właśnie nadbiegło dwadzieścia koni Christiansa i Holendrom udało się rozbić przeciwników na dwie strugi. Jedna, zwarta, uciekała galopem ku murom, druga, odcięta od wałów twierdzy, nieliczna, lecz bardziej skotłowana, nie mogła wykonać dogodnego zwrotu. - Christians! - krzyknął Krzysztof - spychaj ich w las! Niech tym razem nie wrócą już do Arrayalu! Cóż to za dureń, ten Bayert! Sam spiął konia i skręcił w bok od pomykających przed nim zadów końskich. Z lewej strony, między fortem Ernsta a twierdzą, widać było otoczonego przez trzech jeźdźców Bayerta. Słaniał się na siodle. Jeszcze ścinał w lewo i prawo, ale ręka chodziła w stawach miękko i niepewnie. Tylko błyskawiczne działanie mogło mu przynieść pomoc, toteż Krzysztof położył się na koniu i już w pół minuty siedział na karkach rajtarów. - Uciekaj! - krzyknął prawie w ucho Bayerta. Była to ostatnia po temu chwila. Porucznik miał twarz żółtą, bezkrwistą, po udartym rękawie płynęła strużka krwi. Obłapił ręką szyją konia i puścił się galopem wprost na szaniec Ernsta. Ale i wodzowie miewają chwile nieszczęśliwe. W tym bowiem momencie Krzysztof, spychający dwóch rajtarów z siodeł, zadrżał i pochylił się do przodu. Na plecach poczuł grot piki. - Stój! - leciał nad nim hiszpański okrzyk. Ręka poderwała rapier i ramię odwróciło się do ciosu. Było za późno. Nie tylko pika nacierała pod łopatkę, ale i lufa pistoletu w lewej ręce rajtara wymierzona była wprost w głowę pułkownika. - Oddaj broń, Cristoforo Polaco! Bóg wydał cię w moje ręce. Sierżant, który to mówił, patrzył w twarz Krzysztofa zdecydowanym, nie wahającym się wzrokiem. Jeden ruch, a wypali z pistoletu. Tylko w boju, w obliczu śmierci, mogą przelatywać tak błyskawiczne wahania i decyzje, jakie w tej chwili przeszyły mózg Krzysztofa. Było do wyboru: albo ruszyć rapierem i spaść z konia z roztrzaskaną od wystrzału twarzą, albo oddać szpadę i pistolety. Krzysztof opuścił miękko rękę. - Na białą broń stawaj starym rycerskim zwyczajem... - Kula pewniejsza, mości pułkowniku. - Portugalczyk nie cofając lufy odbierał od jeńca szpadę i pistolety. Gdy już wpiął broń pod siodło, uchwycił za uzdę Krzysztofowego konia, dał swej kobyle ostrogi i popędził ku bramie fortecy. Do murów było nie więcej jak sto sążni. Rajtar trzymał lufę skierowaną w plecy bezbronnego jeńca i nie dawał wytchnąć obu koniom. Na murach dopiero teraz rozeznano sytuację. Gdy zobaczono bezbronnego pułkownika w znanym tu wszystkim buraczkowym kaftanie, zwycięski okrzyk wzbił się na wałach: - Cristoforo Polaco ujęty! Hura! - Hura! Artischau w niewoli! Wpadający w zgiełku na zwodzony most oddział konnych Portugalczyków nie zrozumiał wrzawy. Ten i ów posłyszał nazwisko pułkownika, więc z jeszcze większym pośpiechem rwał na bramę. Kilku próbowało odwrócić się, ale w ciasnocie miejsca był to zamiar ponad siły. Na przedpolu twierdzy, pod lasem, pierwszy Christians spostrzegł ujęcie pułkownika. Przerażony, poderwał się i cwałował na pomoc z kilku jeźdźcami, ale miał przed sobą zbyt wielką przestrzeń. Może dosięgnąłby tam strzałem z pistoletu, lecz jakże tu bić w pędzącego na koniu sierżanta, skoro trzymał się blisko Krzysztofa. - Przepadło! Kryste Panie! Prędzej, szkapo, prędzej, na miły Bóg! - Christians dyszał z przerażenia i wbijał ostrogi w mokry brzuch kobyły. Dostrzegł ujęcie Krzysztofa i kapitan Ernst z wysokości swego szańca. Pot oblał go w jednej chwili. Oficer kręcił pośpiesznie działo, by wycelować w bramę. - Ruszać się, do pioruna, wy niemrawe kundle! - wył, bo nie krzyczał, popychał żołnierzy, sam obejmował rozgrzaną lufę. Ale żołnierze, oszołomieni tak tragicznym losem swego wodza, stracili zimną krew. Zamiast skupić całą uwagę na dziale, jeden i drugi biadał: - Boże święty, pułkownik wzięty do niewoli! - Baba, nie oficer z Bayerta! Ernst bił ich po karkach. - Cicho! Działo nastawiać! Wsuwaj! zapłon! Daj lont! I na innych fortach z tej strony twierdzy, na szańcach Foultonsa i Hindersona, piechota osłupiała. Nie do wiary było, że to chyba ostatni raz widzą na koniu swego pułkownika, że jeszcze piętnaście, dziesięć sążni i zwycięski sierżant wepchnie jeńca w bramę Arrayalu. - Christians, Christians, Santa Maria... - szepnął Foultons. Ale całkiem oczywiste już było, że Christians, choć jego konie kładły się na brzuchach, ani pół drogi na czas nie przebiegnie. - Boże święty, niemożliwe, by tak nędznie zginął - szeptał Hinderson. - Choćbym ruszył do szturmu, nie uratuję pułkownika. Niemożliwe, niemożliwe! - zakrywał twarz kościstą dłonią. Tymczasem na murach Arrayalu szaleli Portugalczycy. Cristoforo Polaco! Cristoforo Polaco w niewoli! Hura! - wołali i pierwszy raz to imię brzmiało w ich ustach nie lękiem, lecz radością. Krzysztof, zdany na łaskę losu, siedział skulony na koniu, przygarbiony i dziwnie mały. Jakby już uszła z niego wszystka siła wodza. Zdawał się zapadać w głąb siodła, gnieciony huraganem okrzyków, coraz bliższą, ochrypłą wrzawą żołnierzy. - Wiwat, sierżancie Rebello! Hura! - krzyczano na murach. Słyszał to i pochylał się jeszcze niżej. Sierżant, upojony zwycięstwem, zwolnił nieco biegu, bo już tak się zbliżyli do murów, że można było rozeznać twarze żołnierzy, dostrzec świecący pas i kapelusz stojącego na bastionie Marina. Dowódca twierdzy podniósł szpadę ku niebu i krzyczał z całym żołnierstwem, półprzytomny ze szczęścia; - Wiwat, sierżancie Rebello! Nie! Wiwat poruczniku Rebello! Arciszewski miał głowę poniżej ucha kobyły. - W imię boże! - szepnął do grzywy końskiej. - Nagle wyszarpnął zza pasa buławę. Skręcił się jak spirala. Odwinął. Potężny cios spadł na skroń Portugalczyka i głowica buławy ugrzęzła wewnątrz mózgu. Jeden bryzg krwi i niedoszły porucznik Rebello leciał jak wór z siodła, wisiał już na strzemionach. Tym razem osłupiała załoga Arrayalu. Krzysztof na oczach oniemiałych Hiszpanów zdarł konia, urósł z powrotem w siodle. Krzyknął: - Andreas Marin! Dziś jeszcze będziesz w moich rękach! Zielony na twarzy Marin opuszczał podniesiony rapier. - El diablo, el diablo! Szatan, szatan! To nie człowiek, lecz szatan! - gryzł do krwi swe wargi. - Santa Madonna, Santa Madonna! - szeptali przerażeni Hiszpanie. Krzysztof już pędził w tumanie kurzawy, zrywał w bok konia, by zmylić celność strzałów. Za chwilę ściskał w biegu spoconą rękę Christiansa. Ktoś tam przytomniejszy na murach palił już z muszkietu, ale nawet strzału słychać nie było. Jedna bowiem zwycięska wrzawa zerwała się teraz na szańcach Ernsta i Foultonsa, na wałach Hindersona, w rowach podchodzących skrętami pod twierdzę. Wylatywały w górę czapki, piki, grudy zeskorupiałej ziemi. Co kto miał w ręce, rzucał w niebo i krzyczał: - Niech żyje pułkownik Artischau! - Wiwat nasz wódz, Artischau! Artischau!... Niezwyciężony Artischau! Kapitan Ernst przytknął lont. Gruchnęło działo. Kłąb kurzu i rumowia zakrył bramę Arrayalu. Już biegły rozkazy pułkownika: - Trąby na alarm! Wszystkie działa! Szturm na całej linii! Buchnęły ogniem moździerze i kartauny. Zakurzyły się dymami lufy muszkietów. Burza okrzyków wyrosła ponad nieruchome pióropusze palmowego lasu. Foultons wyprowadzał machiny zza wałów. Nigdy żołnierze nie mieli tyle co teraz siły w gardłach, muszkieterzy i puszkarze takiej celności w strzałach, konie, co na nowo pędziły do boju, tyle krwi w pęcinach i żyłach. Machiny oblężnicze szły równo i o wiele śpieszniej, niż to kiedykolwiek dało się przewidzieć. Tego dnia zwycięski wódz Holendrów wchodził poza mury Arrayalu. Gdy jego żołnierz piął się drabinami na wały, gdy już rozwalał bramy, pułkownik Artischau wstrzymał zaczynającą się rzeź - poddawano twierdzę. Tejże nocy wypuścił ze zdobytego Arrayalu Andrzeja Marina i jego dzielną załogę. Pokonanym pozwolił bić w bębny i rozwinąć nie odebrane im chorągwie. Rozdział V W twierdzy Arrayal zniosła niedawno trudy oblężenia nie tylko załoga hiszpańsko_portugalska, zresztą z tysiąca dwustu ludzi stopniała pod koniec do trzystu, ale i spora grupa cywilnej ludności. Był też w obrębie murów oddział Indian, który w czasie oblężenia przedarł się z obozu Albuquerque'a do twierdzy, niosąc na barkach kilkadziesiąt worków mąki i cukru dla bohaterskiej załogi. Oprócz wątłej liczby mieszczan osiedla, głównie rzemieślników i pomniejszych kupców portugalskich, pochwycono w Arrayalu kilkudziesięciu bogatych plantatorów zbiegłych ze swych fazend lub przymusowo spędzonych w mury twierdzy przez cofające się wojska Albuquerque'a. Nielicznych mieszkańców osiedla obdarował Krzysztof wolnością wziąwszy od nich przysięgę, że będą posłuszni nowej władzy. Natomiast Indian, owych przemytników żywności i plantatorów wsadził do lochów i trzymał pod strażą Christians, który z rozkazu Krzysztofa obsadzał rowy i oczyszczał miasto. Krzysztof nie obchodził uroczyście swego triumfu, jak to było w zwyczaju owych czasów. Na drugi dzień po zajęciu miasta, odebrawszy przysięgę wierności od mieszkańców, rozdzielił między żołnierzy wino, którego sporo beczek udało się wydobyć z ukrycia w lochach, i zasiadł wśród oficerów przy pospólnym z wojskiem posiłku. Naokoło jego szałasu z wielkolistnych gałęzi pienił się wesoły gwar żołnierstwa, zawsze skorego do beztroski, nawet wśród dymiących jeszcze zgliszcz i pogruchotanych domostw. Żołnierze pozrzucali hełmy, pasy, niekiedy wierzchnie okrycia i wesoło gwarząc siedzieli w cieniu poszczerbionych domów miasta i drzew ocalałych w oblężeniu. Widnokrąg był zresztą nieco zachmurzony i po niedawnym skwarze napływało z lasów trochę chłodu. Wilgotny wiatr z lekka orzeźwiał i przepędzał poza miasto kwaśny swąd popiołów i dławiący zapach rogu, bo głównie bydlęcymi skórami gaszono niedawno pożary. Żołnierz, upojony zwycięstwem, korzystał skwapliwie z chwilowego wytchnienia. Jeśli cokolwiek mu dokuczało, to chyba jedno - bezwzględny zakaz rabunku, tym dotkliwszy, że wydano go w ostatniej chwili, tuż przed zdobyciem twierdzy, w momencie już tak bliskim łupu. Zrazu ten i ów sarkał po cichu, że wódz zbyt łagodnie postąpił z Portugalczykami, którzy poddali twierdzę, gdy już nie mieli bram w swoich rękach. Ale i ten cichy żal do wodza utopiono szybko w gąsiorach wina. Oficerowie zebrani przed szałasem dowódcy niewiele różnili się dziś od żołnierzy. Byli też półrozebrani, podchmieleni, urzeczeni błogością wytchnienia po szturmie i tylotygodniowych trudach oblężenia. Patrzyli z pobłażaniem po wałęsających się grupach muszkieterów, słuchali wiwatów, czasem rzucali kilka słów do tego lub owego żołnierza, który odznaczył się w niedawnym szturmie. W pewnej chwili Hinderson wskazał ręką na krępą postać rysownika, chodzącego z kubkiem w ręce od kompanii do kompanii, przepijającego, z kim się nadarzyło. - Popatrzcie, ten ma dziś używanie. - Więcej on i w czasie oblężenia stracił czasu nad gąsiorem niż nad rysunkami. Ale dziś to chyba już nikt nie powstrzyma pijanicy - odpowiedział Krzysztof z pobłażliwym uśmiechem, bo nie pora była na jakiekolwiek karcenie żołnierzy. - Zwłaszcza że dzięki niemu pijemy to wino. Nikt by tych beczek nie znalazł, gdyby nie Berke Peters - zaśmiał się Christians. - Co mówisz? Jego to zasługa? - Nikt nie ma takiego węchu do wina jak Peters. Gdyśmy zamykali jeńców do lochów, wziął któregoś z nich na spytki i wykrył beczki. - A wszyscyśmy myśleli, że wino z flut hiszpańskich - dziwił się Hinderson. - Przecież to hiszpańskie, na tyle mogę ufać swemu podniebieniu. - Hiszpańskie, ale zwieźli je tutaj ze swych fazend bogatsi plantatorzy. Jeden z nich właśnie wygadał się przed Petersem. - Wino winem, ale przypomniałeś o jeńcach. Że plantatorzy trochę strachu w lochach się najedli, nie szkodzi, bo uciekając poniszczyli swe dobytki, byśmy głodni chodzili wokół Arrayalu. A Indianie, których wziąłeś pod straż, skądże są? - Z oddziału Camarona. Zawzięte diabły, nielękliwe i butne, godne stryczka lub kuli. - Hm, słyszałeś mój rozkaz wydany jeszcze na forcie Ernsta? - Tak jest, wasza dostojność, toteż nie powiesiłem ich na gałęzi, ale wsadziłem dla pewności do lochu. Choć nasz żołnierz rad by widzieć stryczki na ich gardłach, bo wspomagali załogę. Ogłosiliśmy przecież na początku oblężenia, że każdy, kto się przedrze do twierdzy, będzie wisiał... - No tak, prawdę mówisz... - Krzysztof zawahał się. Indian, których uwięził Christians, nie wzięto do niewoli w boju, z bronią w ręku. Gdyby tak było, nie miałby wątpliwości, jak postąpić - puściłby ich wolno razem z załogą Marina. Ci jednak wdarli się do twierdzy wbrew wyraźnemu jego ostrzeżeniu. Żaden z Hiszpanów czy Portugalczyków nie zdobył się na takie bohaterstwo, jedynie grupa Indian, umiejących chodzić po puszczy bezszelestnie jak jaguar, wśliznęła się do twierdzy. Niedługo jednak poddawał się wahaniom. - Indian puścisz natychmiast, bo to lud wolny tej ziemi. Niech poznają, co to prawo łaski. Zresztą, nie wyobrażam sobie, by wiedzieli o ostrzeżeniu, jakie obwieściliśmy Hiszpanom. Nadto, gdybyśmy ich powiesili, Albuquerque zacierałby ręce z radości. Mógłby trąbić, że zdobywszy miasto wieszamy Indian po dawnemu. Puść ich wolno i przykaż, by nie stawali po stronie Hiszpanów. Może przyjdzie czas, że zrozumieją, gdzie ich miejsce w tej wojnie. Żołnierze niech nie sarkają, bo taki oto mój rozkaz. - Twoja wola, wasza dostojność. Za chwilę Christians, wypuściwszy za bramę niewielki oddziałek indiański, stanął znów przed Krzysztofem. - Wasza dostojność, tak zrozumieli rozkaz, jak przewidywałem. Zrazu nie wierzyli w swą wolność, ale gdy ich puściłem poza bramę, szli pewni siebie i dumni. Nawet rzucali na nas obelgi, i to z całą bezkarnością, bo strzelać zakazałem. - Nauka to mnichów idących u boku hrabiego Bagnuola i Albuquerque'a. Coś im odpowiedział? - Nie ja, tylko Berke Peters, bo on zna trochę ich mowę. Powtórzył, co kazałem: "Wódz nasz nie boi się Boga ani Hiszpanów. Moglibyście wisieć lub być zapędzeni na fazendy, ale daruje wam wolność, bo nie z wami wojuje." Hinderson kiwał głową powątpiewająco. - Nie wierzę, by do tych dzikusów trafiały rozumne słowa. Ciemne plemię pogańskie, mimo że chwalą Chrystusa, którego im braciszkowie ubierają w pióra indiańskiego wodza. - Cierpliwości, majorze. Wpływ na nich Hiszpanów i misjonarzy oparty głównie na sile, na grożeniu piekłem i wieczną karą. Ale masz rację, jacy to tam chrześcijanie. Uciekają z fazend jezuickich, giną w puszczy i popadają ponownie w pierwotną dzikość, a niekiedy i w ludożerstwo, choć to jedyne zło, którego ich braciszkowie szczerze oduczają. Cierpliwości, majorze. Nasz przykład może na nich więcej podziałać niż krwawe okrucieństwo. Ale cóż ten Peters? - Krzysztof znów zwrócił uwagą na kręcącego się pod szałasem rysownika. - Jednak nie tak spity, jak myślałem. Choć wino niezłe w piwnicach wywąchał, ho, ho, nos ma dobry. Zawołajcie Petersa. Rysownik nadbiegł skwapliwie, jakby czekał na wezwanie. - Jestem, wasza dostojność. - Wino przednie dla nas zdobyłeś, więc mi dziwno, że na nogach jeszcze stoisz. - W służbie teraz nie piję, proszę waszej dostojności, a od samego rana ją pełniłem pilnując więźniów w lochu i teraz jeszcze wywodziłem poza bramy uwolnionych Indian. - Otóż to właśnie. Powtórz mi dokładnie, co mówili odchodząc. Berke Peters przymrużył napuchnięte powieki i zaczął z wielką skwapliwością. - Nędzne to plemię, wasza dostojność. W ich ustach tylko nienawiść do nas, chytrość i obłuda. Ośmielili się powiedzieć, że kara boska nie minie waszej dostojności. Wołali: "Przyjdzie na was śmierć i zaraza, spłoniecie w ogniach piekielnych." - Dobrze ich mowę rozumiesz? - Nauczyłem się jej przez te kilka lat, które tu spędzam na obczyźnie. Słów zresztą używają niewiele, więc nietrudne było to zadanie. Potrafię się z nimi porozumieć nie gorzej niż mnichowie z Pajuca... Nawet z tego sznura, który mi wpadł w ręce, mogę coś niecoś zrozumieć. - Sznur? - zdziwił się Krzysztof. Przybliżyli się i inni oficerowie. Christians spoglądał na Petersa jakby z niedowierzaniem. Berke Peters rozwijał w palcach dwułokciowy powróz pełen dziwnych węzłów, obwieszonych to krótszymi, to dłuższymi kawałkami włókna. Rysownik przebierał postronke w palcach jak różaniec i mówił: - Są to ich słowa: "Śmierć białemu wodzowi." Ale te inne węzły... nie wiem dokładnie, co by oznaczały... Widzi wasza dostojność zawieszone przy sznurach małe i większe kamyki? Myślę, że to może ilość dział, które wprowadziliśmy do Arrayalu. Krzysztof słuchał ze skupioną uwagą. Berke Peters pijaczyna, ale człowiek niegłupi. Pułkownik Schkoppe, oddając mu go przed dwoma laty, mówił wiele dobrego o zdolnościach rysownika, którego zaciągnął na wyprawę za namową jednego z mistrzów miedziorytników w Amsterdamie. Tyle tylko, że pił, a wtedy i rysunki kreślił niedokładne i pobieżne. Mimo tych myśli oglądał sznur z powątpiewaniem. - Nie bardzo chce mi się wierzyć, by ludzie z plemienia Ges i Tupi umieli się bodaj znakami na sznurze porozumieć. - Ojcowie jezuici, którzy jako misjonarze obiegli tę ziemię, wiedzą o takim piśmie. - Słyszałem i ja, ale to podobno po tamtej stronie Indii umieją nie tylko na sznurze, ale i na kamieniu pisać. Tu nigdy śladu czegoś podobnego dotąd nie widzieliśmy. Jeśli jednak, jak myślisz, jest to ich dziwaczne pismo, komuż chcieli je przekazać? Skąd to w ogóle wziąłeś? Berke Peters znów zwęził zaczerwienione powieki i mówił skwapliwie: - Jest w lochu wśród plantatorów i mnich pewien, człeczyna wielce nam życzliwy, bo on to beczki wina mi wskazał. Od niego i ten sznur dostałem. - Tym bardziej nie rozumiem... - Bo rzeczywiście, proszę waszej dostojności, sprawa powikłana. Indianin myśląc, że go niechybnie powiesimy, wyspowiadał się przed zakonnikiem i dał mu to powrósło, by, gdy wyjdzie, oddał je Camaronowi. Ale braciszek, człeczyna zacny, dał mi je, by pokazać waszej dostojności... - To i mnich hiszpański jest wśród jeńców? - Arciszewski zwrócił się z zapytaniem do Christiansa. - I to jeszcze nam życzliwy? Niepodobna. - Jest, pułkowniku - potwierdził Christians. - Człowiek to na oko niepozorny i ledwie zipiący, bo w czasie oblężenia wygłodzony. Tymczasem Berke Peters spieszył z dalszymi wyjaśnieniami: - Jest, jest, proszę waszej dostojności, braciszek ladaco. Trzęsie się tam w piwnicy i klepie pacierze myśląc, że i jego wraz z plantatorami stryczek nie minie, choć podobno tylko służbę bożą tu pełnił. Mówił mi nawet, by się za nim do waszej dostojności wstawić, łaskę dla niego wyprosić... Nie gorszy on, powiada, niż Indianie, chrześcijanin, powiada... - Skoro twierdzę poddano i załoga żołnierska z bronią w ręku wyszła, nikogo nie myślę śmiercią karać. - Zakonnik, proszę waszej dostojności, to poczciwina w chudej opończy, ale tych kilku plantatorów warto przydusić, bo nie chcą wydać ludzi, co nam żołnierza przed bramą obwiesili... Wypierają się, że to nie oni, lecz muszkieterzy Marina. Zresztą wielcy to jacyś bogacze brazylijscy, okupem chcą uratować swe gardła. - Przyprowadź ich tu wszystkich! - Do usług, wasza dostojność! - Berke Peters poderwał się skwapliwie z miejsca. Za chwilę stała przed szałasem grupa wystraszonych, dość dostatnio przyodzianych ludzi. Nieśli przed sobą spory brzęczący worek. Kilku było białych, jeden stary Metys i ów mnich z twarzą żółtawą, w habicie sięgającym aż po kostki tkwiące w butach niepomiernie dużych w stosunku do tak wątłej postaci. - Skąd jesteście? - Krzysztof zadał pytanie zakładnikom. - Z okolicznych fazend, wasza dostojność. - Dlaczego schroniliście się do twierdzy, zamiast pozostać w swych osiedlach? Prawdę mówić, bo jeśli łżeć zaczniecie, na tortury wezmę. - Klniemy się Bogiem, wasza dostojność, że kłamstwo z naszych ust nie wyjdzie. Siłą nas zapędzili żołnierze tego psa Albuquerque'a. Na naszych oczach palili domostwa i cukrownie. My Brazylianie, wasza dostojność, język tylko mamy z nimi wspólny. Ale Bóg tak chciał, byśmy za łaską waszej dostojności uwolnili się od portugalskich diabłów. Żyć w pokoju chcemy, wasza dostojność. Nie wierzył. Znał już dobrze brazylijskich plantatorów. Ufni w siłę wojsk Albuquerque'a, sprzyjali mu na ogół. Bywało, że kryli się po lasach z całym dobytkiem, a nawet napadali zdradziecko na czaty holenderskie. Przed Albuquerque'em podawali się zawsze za Portugalczyków, schwytani przez Holendrów - udawali Brazylian. - Wielu zostało po dziś dzień na fazendach i włos im z głowy nie spadł. Słysząc jego ostry ton, umilkli. Jedynie Metys, który stał dotąd bez słowa, powiedział: - Każdy żołnierz hiszpański czy portugalski straszył, że wszystko puszczacie z dymem, że gwałcicie żony, topicie dzieci, że hańbicie krzyż święty, a Brazylian wieszacie na gałęziach. Nie tyle siłą nas tu zapędzili, ile ze strachu przed wami uciekliśmy za mury twierdzy. - Kto z was widział ostatnimi czasy Brazylianina wziętego przez nas z fazendy i powieszonego przez żołnierzy? Mówcie, prawdy nikomu za złe nie wezmę. Zakładnicy zaprzeczali pośpiesznie głowami. Siwy Metys znów się odezwał: - Widzieliśmy jednego na gałęzi, gdy uciekaliśmy ku twierdzy. Powieszono go nad rzeką Afogadas. - Prawdę mówisz, ale to zdrajca był, co w naszych szeregach myszkował na stronę Hiszpanów. Dla zdrajców zawsze u mnie sznur gotowy. Foultons, który przed miesiącem uchwycił owego szpiega poza fortem Hindersona i powiesił na gałęzi, poruszył się teraz na ławie. Utkwił wzrok w nieruchomej twarzy Berke Petersa, jakby chciał zmusić Go do mówienia. Peters, zniewolony tym spojrzeniem, powiedział szybko, z zakłopotaniem: - Nie był to Brazylianin, ale nasz żołnierz, Holender. Na własne oczy widziałem, jak mu zakładano zasłużony stryczek. Choć nikt Petersa o to nie zapytywał, odpowiedź jego nie wydała się dziwna, przeszła mimo uszu. - A ty skąd jesteś i jak się tutaj znalazłeś? - Krzysztof zwrócił się teraz do mnicha. Braciszek stał dotąd skromny, skulony, z opuszczoną głową i splecionymi nabożnie dłońmi. Gęsty, zaniedbany zarost nadawał jego twarzy wyraz ascetyczny. Cała postać nie zdradzała jednak żadnego niepokoju, a raczej skupienie w sobie, czujność uwagi. Posłyszawszy pytanie podniósł zmęczone powieki ku górze i wtedy można było dojrzeć w jego oczach utajony, rozmyślnie gaszony błysk inteligencji. - Wasza dostojność, przybyłem z klasztoru w Pajuca, który ślubował wierność waszej dostojności i rządowi w Recifie. Zbierałem w puszczy te oto korzenie - wskazał na sakwę pełną suszonych liści i zeschniętych pędów. - Lekarstwo to dla ułomnych dzieci indiańskich... Oblężenie zastało mnie w mieście, do którego przybyłem na spoczynek. Służbę bożą jedynie tu pełniłem. - Ojcem jesteś czy_li tylko braciszkiem? - Ja sługa jeno w klasztorze, wasza dostojność. Nie mam się czym wykupić z niewoli, ale Bóg w niebie ci policzy, jeśli mnie wolno puścisz. Krzysztof słuchał uważnie, patrząc nieco podejrzliwie na sakwę leżącą u stóp mnicha. Zakonnik dostrzegł to spojrzenie, pochylił się szybko ku ziemi i rozwiązał worek. Istotnie, były tam suszone rośliny i korzenie. - To wszystko, proszę waszej dostojności, co ja, sługa boży, mam przy sobie. Wyjął spory rozczapierzony korzeń. - Męczennica to, proszę waszej dostojności, passiflora. Korzeń w kształcie krzyża, więc na chwałę Męki Pańskiej tak nazywany. Lekarstwo cudowne na różne choroby. Rzadkość niebywała, której od lat szukałem, by leki z niej wyciągnąć. Jeżeli wasza dostojność nie pogardzi... tu, w tych gorących błotach, choroby wszelakie... - Schowaj z powrotem, skoro naprawdę chorych ludzi chcesz leczyć. Żołnierze oblegali wokoło szałas wodza. Padały słowa zadziwienia, to znowu przymówki, pokpiwania i złośliwe dowcipy pod adresem braciszka i wystraszonych plantatorów. Nad wszystkim górowało jednak zaciekawienie. Każdy wychylał głowę, by spojrzeć i ocenić zawartość ciężkiego worka crusadów, położonego przez plantatorów u stóp Krzysztofa. - O ile wiem - Arciszewski zwrócił się znów do zakładników - fazendy wasze przez nas nie spalone. To Albuquerque puszczał z dymem plantacje, by nas otoczyć pustką i głodem. Ale on na szyję pobity, noga jego z powrotem tu nie postanie, nie ma już w swych rękach ani jednego fortu w całej kapitanii. Wymagam więc od was posłuszeństwa dla holenderskiej władzy, która da wam obronę przed zemstą Hiszpanów. Okup jednak złożycie, skoro nikt nie chce wyjawić, kto powiesił mojego muszkietera. Ile tego złota? - My niewielcy cukrownicy, wasza dostojność... Dziesięć tysięcy crusadów. Hiszpanie, proszę waszej dostojności, wycisnęli z nas, co mogli... - Za mało. Puszczę za to rodziny wasze, ale was zatrzymam, póki drugie tyle nie dacie - mówił ze sztucznie nasrożoną miną. Ani chwili nie wątpił, że przebiegłych kupców stać na znacznie większą sumę. Chyba bowiem wszystko złoto, jakie mieli, przywieźli tu ze swych majątków. Plantatorzy spochmurnieli. Coś poszeptali między sobą, wreszcie jeden wyjąkał: - Wasza dostojność bardzo dla nas ciężki, a my ludzie spokojni i niewinni. Bóg nam świadkiem, że z wielką naszą krzywdą moglibyśmy jeszcze dodać... pięć tysięcy crusadów. Skończyło się jednak na dwu workach po dziesięć tysięcy złota. Ku ogólnej wesołości żołnierzy zakładnicy przynieśli je za chwilę z lochu i położyli u nóg Krzysztofa. Wódz uciszył gestem dłoni wesołość. Podniósł się z trzcinowego krzesła i powiedział donośnym głosem: - Żołnierze, nie dałem brać łupu w mieście, bo nie dla rozboju dowodzę, choć wiem, że wasza krew nędznym tu żołdem opłacana. Christians, rozdzielisz po sześć sztuk złota każdemu żołnierzowi, rannym wypłacisz po dziesięć i po tyleż wszystkim oficerom. Ledwie to żołnierze posłyszeli, radosna wrzawa wstała wokół szałasu. - Wiwat pułkownik Artischau! - Wiwat nasz wódz! Z tobą, pułkowniku, na śmierć i życie! Wśród wrzawy słychać było i inne, pojedyncze okrzyki, pełne niepomiernego zachwytu: - Dla siebie nie wziął ani jednej sztuki złota. - Tak było na Itamarice. - Wielki wódz, nigdy nie ukrzywdzi żołnierza. Niech żyje Artischau! Gdy Christians ustawiał łańcuch żołnierzy i brzęczał wyjmowanymi z worka pieniędzmi, Krzysztof zagadnął braciszka z klasztoru w Pajuca: - Mnichowie jezuiccy raczej są za Hiszpanami niż za mną. Ale klasztor w Pajuca uznał moją władzę i jak dotąd nic przeciw mnie nie zawinił. Nie wiem, czyś tylko z korzeniami wędrował, ale znaj łaskę i wielkoduszność narodu, z którego pochodzę, chociaż i tam, w ojczyźnie mojej, mnichowie przeciw takim jak ja stawali. Idź wolno i zbieraj korzonki, jeśli naprawdę leczysz nimi mieszkańców tej ziemi. - Niech Bóg odpłaci waszej dostojności za łaskawość. Za chwilę plantatorzy i ich rodziny wyszli z bram Arrayalu. Braciszek Manuel dreptał za nimi w swoich wielkich butach, i w powłóczystej opończy, skulony, grubo starszy w powściągliwych ruchach, niżby sądzić można było z jego wzroku bystrego i gorącego. Odprowadziło ich poza ostatni bastion twierdzy kilku żołnierzy wysłanych z rozkazu Arciszewskiego. Eskortę przy jeńcach prowadził jako tłumacz rysownik Berke Peters. `tc Część pierwsza Ziemia Czerwonego Drzewa (cd.) Rozdział VI Arciszewski niedługo zabawił w zdobytym Arrayalu. Nieskory był do upajania się zwycięstwami, a tym bardziej ostrożny dziś, kiedy wojska Albuquerque'a po utracie twierdzy odeszły w kierunku Nazarethu. W ciągu trzech dni dał wytchnąć żołnierzom. Czwartego dnia zostawił w twierdzy pokaźną załogę pod dowództwem Verdoesa, a z resztą wojska ruszył pod Nazareth. Powitany tam hucznie przez oddziały pułkownika Schkoppego, od wielu tygodni oblegającego bezskutecznie warownię, połączył z nim swe siły i po jednym huraganowym szturmie wszedł w mury miasta. Dwie zatem największe twierdze kapitanii Pernambuco były w rękach Holendrów. Generał Albuquerque, zepchnięty ku morzu, mając na dodatek odsłonięte tyły, starał się cofnąć pośpiesznie pod mury ostatniej nadmorskiej twierdzy, Porto Calvo, by się połączyć z drugą armią portugalską pod dowództwem hrabiego Bagnuolo. Ale Arciszewski nie dawał mu wytchnąć w drodze, spychał go aż w nadmorskie lasy, pędził niemal samym brzegiem morza, przecinał drogi i dostawy, opóźniając połączenie się obu wojsk hiszpańsko_portugalskich. Albuquerque, pozbawiony dwu twierdz i tak częstego dawniej w nich wytchnienia, odcięty od dróg i osiedli, musiał teraz krążyć po pustkowiach. Nareszcie zaczęła bardziej zdecydowanie działać flota holenderska. Admirał Lichthardt, zawiadomiony barką przybrzeżną o położeniu pobitych wojsk portugalskich, podniósł żagle swych galeonów i wylądował z częścią załogi pod Barra Grande. Podczas gdy Arciszewski pędził Albuquerque'a i szarpał jego tyły, Lichthardt niszczył forpoczty Bagnuola. Wojska hiszpańsko_portugalskie błąkały się po puszczy jak spłoszone stada, niezdolne do przyjęcia poważniejszej bitwy. W istocie tylko część wojsk zdołała się wycofać w pobliże potężnych murów Porto Calvo, reszta musiała umykać na północ, kryć się w bezbrzeżnych pustkowiach Ziemi Prawdziwego Krzyża. Arciszewski stanął obozem blisko morza, między Porto Calvo a Pajucara. Mógł teraz dać dłuższe wytchnienie swym żołnierzom, zwłaszcza że nadchodził listopad, najskwarniejsza i nieco suchsza pora, w której każdy marsz nękał utrudzonego piechura. Urządził obozowisko na dłuższy pobyt, rozstawił na milę flankowe czaty pod dowództwem Bayerta, Christiansa i młodszych poruczników: Finkretta, Werwensa i Niholsa. Większe siły z Hindersonem na czele, zatrzymał w głównej kwaterze. Czas zbrojnego wypoczynku zużywał na podtrzymanie bojowej gotowości swych ludzi. Z Ernstem, najprzedniejszym ze swych artylerzystów, odbywał narady, siedział nad szkicami nowej broni. Jeszcze bowiem przed laty w Amsterdamie, opłacając sowicie naukę u rusznikarzy i prochowników, próbował robić odlewy rozrywających się petard, spędzał dni i noce nad konstruowaniem dwudziestolufowego działa, które podpatrzył w Europie pod Roszelą. W bojach i marszach na brazylijskiej ziemi nie było czasu na robienie prób i doświadczeń. Tylko na dłuższym, "zimowym" postoju mógł wracać do dawnych planów i zamierzeń. A obok tego wszechstronność umysłu dowódcy, dbałego o swych ludzi, zniewalała go do troski o każdy ważniejszy szczegół obozowego życia. Bo i o to trzeba było zadbać, jak żołnierz je, jak sypia, czy chleb w porę nadchodzi, czy maty dla rannych i rekonwalescentów są nie poszarpane i suche. - Foultons - mówił do ponurego oficera, któremu zlecił teraz pilnowanie dostaw dla wojska i wyprawiał go niekiedy do Recifu - widzę, że chleb nadal przysyłają lepki jak błoto lub kruchy jak zeskorupiała glina. Mąki nie chcą dawać. Co ci powiedział Stauhouver w Recifie? - Że nigdy nie zgodzą się, byśmy sami piekli chleb w obozie. - Czym to tłumaczy? - Arciszewski musiał jak zwykle ciągnąć Foultonsa za język. - Gadają, że zboża stale brak, no i transport chleba łatwiejszy niż dostawa mąki. Już miał urwać, ale wyczuł w oczach wodza nakaz mówienia. - Rozrachunek, mówił, prostszy z chleba niż z mąki. - Rozrachunek, do pioruna. Skrupulatni ci kupczykowie w liczeniu, ale na swoją korzyść. Gdybyśmy sami piekli chleb, żołnierz nie jadłby takiej gliny. - Nie jadłby. - Ale nie na to cię posłałem, byś tylko gadał ze Stauhouverem, zwłaszcza że siła twoja nie w gębie. Trzeba było wybadać, czy prawda, co mówią o braku mąki. A gdzież cukier, który urzędnicy Kompanii konfiskują co dzień wśród plantatorów? Od wielu miesięcy nie dostaliśmy ani worka... - Wybadałem, magazyny pod miastem pełne mąki i cukru. Transporty idą, ale nie dla nas... - Otóż to właśnie... Dla kogo? - Niełatwo dociec... Krzysztof oburzał się i na to. Wszechwładni radcowie w Recifie bardziej dbali o swoją kieszeń niż o potrzeby żołnierza. Gdy on tu nasycał krwią ziemię brazylijską, rąbał drogi w nieprzebytych puszczach, rzucał mosty pontonowe na rzekach, sypał forty i szańce, ich dostojnoście w Recifie tylko liczyli zdobyte przez niego obszary i zwiększające się zyski Kompanii. Każdy z nich zbijał pieniądze, bo i Stauhouver z wszystkimi swoimi krewniakami, których pościągał do Brazylii, i Wytkins, i Harrimans. Nie tylko radcowie napychali kieszenie, ale rodziny i krewni bogaczy, przybłędy wszelakiego gatunku, ich pośrednicy, wyżsi urzędnicy czy celnicy Kompanii. "Może jeden Carpentier - myślał Krzysztof - mniej ma od nich jeśli nie chciwości, to sprytu i mniej obrotności w handlu i matactwach." To on przecież poparł kiedyś na radzie wniosek Arciszewskiego, by zbytnio nie obciążać kontyngentami pomniejszych plantatorów trzciny cukrowej. Niechby odczuli, że władza holenderska nie tylko nie krwawa jak hiszpańska, ale i wyrozumiała dla ludności. - Jeden Carpentier inny - myślał. - Gdyby on był na miejscu Stauhouvera, żołnierz mój jadłby lepszą strawę. Na takich to troskach upływały powolne dni skwarnego listopada. Czasem zmęczony obozowymi kłopotami, które więcej nadszarpywały nerwów niż wszelkie akcje bojowe, szedł samotnie ku dalekiemu brzegowi morza, by zaskoczyć rozstawione warty lub pogadać z pierwszym lepszym napotkanym żołnierzem. Niekiedy siadywał na urwistej skarpie wybrzeża, między rachitycznymi korzeniami drzew słonowodnych i tłumił swe troski patrząc to na dalekie żagle statków Lichthardta, nierzadko sunące po horyzoncie, to na przypływ czy odpływ morza. Widywał co dnia tę ziemię, morze i brzeg poderwany przypływami, ale i ziemia, i niebo, i morze za każdym razem ukazywały mu swą zmienną nowość. Co dzień inny bywał zapach brzegu morskiego, inny miewały kolor podmulone urwiska, skołtuniałe lasy mangrowiowe, pnącze wełnianej gęstwy zwisające nad usypiskiem rudej ziemi. Różnorako pachniało jezioro zamulonego chaszczu, jednego dnia utopione w przypływie, innego dźwigające się spod ucisku odpływającego nurtu. Gdy parło morze, trawy uwięzione w piachu pomiatały zielonymi grzywami, bezskutecznie tnąc zalewający je żywioł sztyletami liści, nieugiętych do ostatniej chwili swego nadwodnego bytowania. Raz morze zwyciężało, kładło pokotem trawy, brało pod siebie piach i wydmy, szło po wyrwiskach aż po palczaste korzenie mangrowii i stawało kołyszącym się zalewem u brzegu wielkolistnych, niezwyciężonych koron. To znowu w porze odpływu brzeg spychał wody na morze, oddychało wydobyte z topieli wybrzeże. Zwykle lubił tu siadać w porze pełnego przypływu. Wzrok jego biegł wtedy po przestworzu powiększonego morza, leżącego pod bezchmurnym, nieustannie słonecznym niebem. Gdzie sięgnąć było okiem, nie widziałeś teraz bagien ni chaszczów, znikąd nie biegła woń przegniłego mułu, tylko las wiekowy prężył pochylone konary, pozbawione teraz krzywonogich korzeni utopionych w fali. Jak sięgnąć okiem, po łuku zatoki falista grzywa lasu drgała nad błękitną wodą jak krzaczasta brew strzegąca źrenicy oceanu. Dziś jednak odpływały wody, powstawało zamulone bagno na brzegu. Ohydna woń surowizny, gotującej się w słońcu, wypełzała z kotliny i już szalał nad nią męczący bzyk owadów. Każdej innej pory uciekłby z tego brzegu, by unieść w inne miejsce węch Europejczyka, ujść stąd z odrazą. Ale dziś naświetlone słońcem, odkryte korzenie mangrowii skupiły jego uwagę. W jakże innej był krainie. Pierzaste korony potężnych drzew odpychały się od bagien szczudłami swych niezliczonych krogulczych korzeni, brunatnych, żółtych, łysych jak biały kamień. Przyglądał się pniom i myślał. Przecież tej mocy korzeni, szponów odartych z kory nieustannym podgryzaniem fali, potężny las mangrowiowy zawdzięczał swe wielowiekowe życie, a brzeg lądu siłę swej niewzruszonej opoki. By tam w górze bujał swobodnie zielony płomień nieznanego drzewa, ta naga palisada korzeni musiała co dnia dźwigać na sobie ciężar nieustannej walki z falą, z wiekuistą siłą burzy, z wiatrem, ulewą i słońcem. Patrzył z coraz większym zdumieniem, jakby tu był pierwszy raz i tego wszystkiego dotąd nie widział. - Walka, ustawiczna walka... Tu z boku, u jego stóp wyrastał jeden, drugi i trzeci korzeń to wzdęty, to łukiem prężący się w stronę morza. Czasem kosmaty jak ramię małpy, to znów nagi jak piszczel odarty ze skóry. Rozkraczone u dołu, rozrastały się pobok głównego pnia, by dziesięć łokci wyżej związać się w jedną garść pod koroną drzewa. Dziwił się owej mądrości drzewa wspartego na napowietrznej palisadzie korzeni. Zdumienie jego rosło, gdy widział, jak pod wpływem wiatru odrywają się u wysokiego pnia dłuższe od dłoni kiełki rośliny i lecą pionowo w dół. Jeden wpadał w muł, czepiał się życiodajnego podłoża w nadziei, że puści tam korzeń i utrwali swój młody byt u brzegu urwistego stoku. Mniej szczęśliwe pędy zdawały się na łaskę wiatru czy rozkołysanego nurtu, by jak rozbitek huśtać się na fali i czekać, kiedy przyjdzie im opaść na życiodajny brzeg lądu. Patrzył na to bujne, walczące życie i ogarniało go zwątpienie. Choć tak bogata była ta flora, choć świeciło jej słońce wspaniałe, jakiego daremnie szukałby nad łąkami Warty czy lasami Nietaskowa, choć od wielu już lat przemierzał nie tylko nadbrzeżne mangrowiowe lasy, ale pospołu z żołnierzem rąbał drogi w niebosiężnych selwasach, czuł się tu wiecznie obcy, sterany na wędrówce w cudzej ziemi. Kimże bowiem był, jeśli nie taką oto gałązką oderwaną od pnia, rzuconą poprzez morza na inną ziemię, na której żył, walczył, błąkał się jak rozbitek, ale w nią nie wrastał. - Walka, wszędzie walka... Szedł przez Brazylię w ustawicznej walce, z prochem w krócicy, z końmi i wozami, z działami cudem przetaczanymi od szańca do szańca, po drogach lada jakich, po wyrębowiskach w nienawistnej puszczy, bagnach i ostępach. I cóż zdziałał? Niszczył Hiszpanów i Portugalczyków wierząc, że wojuje w imię dobrej sprawy. Tępił przecież najeźdźców, którzy od stu lat zakuwali tę ziemię w obrożę fortów, dławili działami i prochem spłoszoną ludność. W imię krzyża i swych kupieckich szkatuł handlowali nie tylko cukrem, złotem rabowanym na fazendach, czerwonym, bezcennym w Europie drzewem, ale nawet, bo i to się już zaczynało, człowiekiem... Rysował dziś końcem szpady linie i kółka na wilgotnym piachu przed swoimi butami, szukając w myślach pociechy. "Służę dobrej sprawie. Kompania Westindyjska urodziła się w Amsterdamie, wśród wyrozumiałego, światłego narodu. To nie to samo, co drapieżna władza króla Filipa i jego krwawych ministrów. Oni kropią święconą wodą swe szpady, by gładziej wchodziły w gardła Tupajosów i Holendrów, troskliwi o zbawienie swej duszy chrzczą Indianki i zaraz po chrzcie rzucają je na maty swych namiotów." Służy Kompanii, ale nie Stauhouverowi i jemu podobnym. Służy ziemi brazylijskiej. Pędzi stąd Hiszpanów szczycących się, że wieszają tubylców, palą ich drewniane bałwany, uczą dzikusów ludzkości i praw chrześcijańskich. Słusznie bije tu Hiszpanów, bo kłamstwo po ich stronie. Nie nauczają praw ludzkich, ale picia dżinu i nakładają jarzmo niewolnictwa na nieszczęsnych Brazylian. "Ja puszczam wolno nawet wziętych z bronią w ręku Murzynów." Mimo tej pociechy wahanie nasycało jego myśli. Na wielkich, zdobytych przez niego szlakach nie wszystko działo się według jego woli. Miał wpływ tylko na swego żołnierza, na te kilka tysięcy ludzi ślepo mu oddanych. Toteż jego żołnierz oduczał się tępić Brazylian, odwykł od rabunku, bo każdy rozbój karany był najsurowiej. Odkąd Krzysztof w drugiej już wyprawie do Nowego Świata został wodzem lądowej armii, nie oddawał nawet jeńców do Recifu, niepewny, jak tam z nimi kupiecka Rada postąpi. Niestety, nie miał tu pełnej władzy, zależny był od floty, od dostaw, od zarządu Kompanii w Recifie, który często nie sprzyjał jego zamiarom, robił utrudnienia. Wystarczało, by mu wstrzymali dostawy dla wojska, a już musiał borykać się ze swym losem w puszczy, bez broni, prochu i żywności. Przestał rysować koła na piasku. Wstał i popatrzył na dalekie żagle admirała Lichthardta. "Gdybym miał pełną władzę, zarówno nad żołnierzem, jak i flotą! Inaczej musieliby ze mną rozmawiać radni w Recifie!" Z takimi oto myślami wracał za chwilę w stronę kwatery. Przed pierwszym namiotem zastąpił mu drogę uśmiechnięty Christians. - Jesteś, co tam nowego? - zdziwił się obecnością oficera, przebywającego stale na drogach w okolicy Porto Calvo. - Nowości sporo, wasza dostojność! Przede wszystkim przeszły na naszą stronę nowe oddziały indiańskie... - Dzięki Bogu! - Ludzie, których dziś przyprowadziłem, mówią, że ich królik Janduy prowadzi do naszej kwatery trzystu Indian aż znad Rio Grande. Plemię to nienawidzi szczepu Camarona. A poza tym i tam już doszła wiadomość o Murzynach wypuszczonych z fortu Ernsta. - Zaczynają rozumieć, że my inni niż Hiszpanie. Gawędząc szli w stronę namiotu dowódcy. - Nie wiem, wasza dostojność, jaki będzie twój sąd o ostatnim moim postępku. Ale wiodąc tu owych Tupajosów uchwyciłem na drodze do Porto Calvo transport mąki i cukru, dwieście pięćdziesiąt worków. Nie przywiodłem go jednak do kwatery, trzymam na razie pod strażami w lesie. Krzysztof przystanął. Widział w uśmiechniętych oczach Christiansa tajemnicze, chytre błyski. Nie bez przyczyny, widać, trzymał w lesie, z dala od obozu, ów zdobyty transport. - Portugalski dobytek? - Christians ściszył głos, bo szli w tej chwili przez gromadę biwakujących żołnierzy. - Gdyby tak było, wasza dostojność! Ale to transport holenderski. Myślałem zrazu, że dostawa dla naszego obozu. Nawet ucieszyło mnie, że widać rajcowie w Recifie godzą się, byśmy sami wypiekali chleb dla żołnierza. Okazało się jednak, że wozy szły do portu, a nie do naszej kwatery. - Towar Kompanii?... zdziwił się Krzysztof, już się jednak domyślając, o co chodzi. Christians, oficer nietępy, jakżeby się ważył konfiskować własność Kompanii. - Sprawa wydała mi się niejasna. Konwojenci prowadzący dostawę wzbraniali się przed moją kontrolą, zasłaniali się Kompanią, powoływali na Stauhouvera, grozili nawet skargą do Recifu. - Papiery mieli? - Mieli, nawet z podpisem komisarzy w Recifie. Ale jednego z eskorty wziąłem na spytki. Nastraszony stryczkiem już wiszącym na gałęzi, wszystko wyśpiewał. Cukier załadowali w magazynach wojskowych będących pod zarządem Stauhouvera, a z mąką jest jeszcze inaczej. To przednia mąka z młynów w Recifie, przeznaczona na wypiek chleba dla naszego żołnierza. Od dawna już nią handlują, wymieniają na mieloną kukurydzę i otręby, z których pieką dla nas zakalce. - Psubraty! - Tak i ja myślę. Jak wasza dostojność każe postąpić z transportem? - Wprowadzisz wozy i muły do obozu. Cukier rozdamy żołnierzom, bo go od pół roku nie widzieli, choć tyle cukrowni na tej ziemi. Mąkę niech kuchmistrze zaraz wezmą pod opiekę. Nie sztuka piec chleb, skoro na popasie stoimy. - A co z konwojem i pachołkami? - Puść ich wolno! Powiedz, że zatrzymujemy towar, bo kradziony. Niech to powtórzą w Recifie. - Filuterny błysk zapalił się w oczach dowódcy. - Zobaczymy, co powie Stauhouver, dość chytry i szczwany, bo umiał ukryć swe łajdactwa. Choć nie sądzę, by nam darował tak znaczną stratę. Pierwszy raz od wielu miesięcy pachniał w obozie świeży pszeniczny chleb. Żołnierz był syty, szczęśliwy, wypoczęty. Jedynie Krzysztof ze swymi zaufanymi oficerami oczekiwał z niecierpliwością, jakie napłyną relacje z Recifu. Tymczasem radca Stauhouver, wbrew przewidywaniom Krzysztofa, nie dawał o sobie znaku życia. Dopiero po kilku tygodniach, ku niezmiernemu zdziwieniu dowódcy i oficerów, zawitał do obozu nowy transport żywności, ładunek chleba o urzekająco zdrowym zapachu, jakim niedawno pachniały bochenki pieczone w obozie. Konwojent transportu stanął przed Krzysztofem i oświadczył: - Jego dostojność Stauhouver polecił mi zawiadomić wasze dowództwo, że opóźnienie w dostawach wynikło wskutek grabieży na drogach. Jakiś luźny oddział przejął niecnie mąkę przeznaczoną do wypieku. Dalsze transporty będą regularne i z takiej jak ta wyborowej mąki. - Powtórz jego dostojności, że cieszy nas ta decyzja - odpowiedział Krzysztof nie siląc się nawet, by ukryć kwapiący się na usta uśmiech. Gdy został sam na sam z oficerami, powiedział poufale: - Stauhouver wielki spryciarz. Zląkł się, że wyjawimy jego niecne łajdactwa. Daje więc pod strachem lepszy chleb, ale w duchu na pewno myśli, że przyjdzie czas, kiedy się nim udławię. Zobaczymy, kto mądrzejszy, panie radco polityczny! Rzucił to zdanie w przestrzeń i szedł beztroski wśród biwakujących żołnierzy, ciesząc się ich sytością. Rozdział VII Przeor Augustyn szczycił się troską o swój klasztor w Pajuca. Zaraz po świcie, kiedy jeszcze ranny chłód pozwalał przyśpieszyć kroku, obchodził troskliwie wszystkie gospodarcze budynki, stajnie i obory, zachodził do kuchni, piekarni, po czym brał szpadel i szedł do ogrodu. Skłaniała go do tego pieczołowitość o podtrzymanie swego zdrowia, jak i chęć dania dobrego przykładu, choć o tej porze w polu i w ogrodzie jeszcze niewielu było wychowanków klasztoru, pracowitych Murzynów czy bardziej leniwych Indian. Pochylony nad ziemią niszczył zapamiętale wyrastające co dzień chwasty, pełł grządki i patrzył z radością w mądrych oczach, jak spieczona ziemia ciemnieje i oddycha pod zbawiennym uderzeniem jego łopaty czy motyki. Wyrywając twardy oset lub kosmaty chwast razem z korzeniem i pękatą grudą ziemi odczuwał błogie zadowolenie i ulgę. Można by je porównać z doznaniem duchowego oczyszczenia, które przeżywał niekiedy chłostając sznurem na pokutę swoje ciało. Inaczej bywało, gdy szarpnąwszy ręką widział w swej garści jedynie nać chwastu lub jego bladawy, wpół tylko urwany korzeń. Wtedy wpadał w pasję, pchał szpadel w zaskorupiałą glebę, podważał go pociśnięciem sandała i odwracał całą skibę opornej ziemi. W takich chwilach miewał w oczach złe błyski, nawet klął półgłosem. Później, oparłszy obie dłonie na stylisku łopaty, wzdychał pośpiesznie, przeraziwszy się swej niedawnej złości: - Na Twoją chwałę, Panie. Obcierał skroń połą habitu i już uśmiechnięty patrzył na oczyszczony pas tłustej, świeżo spulchnionej ziemi, na zieleń samotnie teraz stojących pędów mięty, balsamu i na ciemniejsze od innych i błyszczące liście róż pączkujących. Dziś mówił do pochylonego obok niego siwego ojca Sebastiana: - Gdy wróci brat Manuel, zdziwi się niepomiernie, jak przez te dwa tygodnie zazieleniły się grządki. Bo to właśnie nie tylko ojciec Augustyn i ojciec Sebastian, ale i nieobecny w klasztorze brat Manuel lubił pielęgnować grządki leczniczego ziela i kwiatów, szczepić wino, a także naparzać z ziół soki, mieszać wszelkie roztwory, by stworzyć przeróżne kompozycje leków, smaków i zapachów. Ojciec Sebastian, mimo swej sędziwości czerstwy jeszcze i rumiany, westchnął głęboko: - Co dzień go oczekujemy i nadzieja maleje, choć każdego wieczora proszę Pana o jego powrót. Chwilami lęk mnie bierze, czy mu się coś złego tym razem nie przytrafiło. Nie daj, Panie Boże, jakiegoś nieszczęścia! Zacny to wielce, świątobliwy i dzielny sługa boży, brat nasz Manuel. Ojciec Augustyn słysząc te pełne zwątpienia słowa prostował się. Wbijał łopatę w ziemię i z zadowoleniem odczuwał, jak mu napływa krew w członki, a krzyż i ramiona nasycają się krzepkością płynącą z niedawnego zmęczenia. - Bóg z nami, nie z Holendrami, ojcze Sebastianie! - Amen - przytakiwał zakonnik. - Ale czasem szatan za wolą boską działa i dlatego niepokoję się o brata Manuela. Protestanckie siły pod wodzą tego przybłędy antychrysta mają teraz same zwycięstwa za sobą. Od chwili gdy zdobył twierdzę Arrayal i Nazareth, i to Nazareth, mój Boże, mianem miejsca świętego nazwany, wódz hiszpański Albuquerque wielce jest wycieńczony. - Bóg wszechmocny doświadcza, by potem jeszcze bardziej dotkliwie ukarać heretyków Holendrów. Jeśli chodzi o brata Manuela odprawiliśmy wczoraj na jego intencję nabożeństwo, więc wierzę, że Opatrzność nas wysłucha i może brat nasz jeszcze dziś będzie przy naszym stole. Zna drogi leśne z Porto Calvo, a zresztą miał przy sobie mapę, którą dostał od tego zacnego człowieka z Arrayalu. - To prawda, brat Manuel człowiek mądry, doświadczony i ostrożny. Daj Boże, by się spełniły słowa waszej świątobliwości. - Opatrzność czuwa wyraźnie nad nim, skoro uszedł wtedy spoza murów Arrayalu. A pamiętasz, ojcze, jak nam mówił? Niewiele brakowało, by zginął śmiercią męczeńską z rąk heretyckiego żołdactwa. Już nie pracowali tego dnia w ogrodzie. Obeszli najbliższe pole trzciny cukrowej, pobłogosławili Indian i Murzynów, zachęcając ich do zbożnej pracy, i wracali ku klasztorowi cienistą drogą ozdobioną grzywiastymi pióropuszami drzew. - To dziwne, że sam dźwięk tego mefistofelowego nazwiska - mówił znów ojciec Augustyn - tak oddziaływa na ludzi, rzuca na nich szatańskie uroki. Już nawet nasi Murzyni gadają po cichu między sobą, że na widok pułkownika żołnierz zapomina władać ręką i muszkiet wypada mu z dłoni. Posłyszawszy to kiedyś mimochodem, skarciłem ich i wezwałem do skruchy i pokuty. Ten płochliwy lud gotów sobie jeszcze upodobać w naszym wrogu. Lepiej by było, gdyby ich wieszał na gałęziach jak jego poprzednicy, jak Lichthardt... Ojciec Sebastian pochylił się w tej chwili i podniósł leżący na drodze żółty owoc w kształcie nieforemnej gruszki. - Jakże bogata i piękna ta przyroda - szepnął prawie do siebie. - Ileż soczystości w tym słonecznym boskim plonie. Ojciec Augustyn popatrzył na owoc caju złocący się w ręku ojca Sebastiana, potem przerzucił karcący wzrok na twarz starego mnicha. Zakonnik posmutniał i wrócił do poprzedniej rozmowy: - Tak czy inaczej, proszę waszej świątobliwości, dzielny to jakiś pułkownik ów Artischau. Brat Manuel na własne oczy widział, jak wódz Holendrów pod samymi murami Arrayalu wyrwał się z niewoli. Nie podobały się i te słowa przeorowi. Przystanął i z miną jeszcze bardziej karcącą zapytał: - Dzielny, powiadasz, ojcze? - Jakże inaczej to nazwać? - Szatańską moc nazywasz, ojcze, dzielnością? Mnich Sebastian spuścił głowę i człapał milczący po piachu. Ojciec Augustyn szedł obok, także bez słowa i wachlował się urwanym liściem paproci. - Choćby nawet odważny, bo prawda, z dzielnego i chrześcijańskiego narodu pochodzi, to wróg nasz największy, skoro jest na luterańskim żołdzie i wszelaką różnowierczą hołotę trzyma w swych szeregach. Zbieranina to z całej Europy, bo gdy tam, na starej ziemi, wiara nasza coraz szersza i mocniejsza, oni pod jego chorągwie na Nowy Ląd uciekają. A przecież Bóg tak chciał, byśmy tu wcześniej przyszli i krzewili bogobojność, chwałę Ojca świętego i króla hiszpańskiego. Ojciec Sebastian był, chyba ze starości swej, zbyt przekorny, bo znów z cicha napomknął: - Może Bóg miłosierny sprawi, że powrócą tu wojska hiszpańskie. Dopóki jednak władza Holendrów nad nami, musimy roztropnie z nimi postępować. I to trzeba mieć na uwadze, że pułkownik Artischau uszanował nasze plantacje i swobody. - Toteż w przemyślnej cichości tu pracując, musimy na wszystko mieć baczne oko. A ludziom naszym i ciemnocie po wsiach okolicznych trzeba przypominać, że chwilowy to tylko czas przewagi bezbożników i wrogów Kościoła. Ojciec Augustyn nie mylił się. Miał, widać, dobre przeczucie, a może umiał obliczać czas wędrówki brata Manuela. Jeszcze bowiem przed schyłkiem tego dnia brat furtian posłyszał za palisadą przy bramie niecierpliwe kołatanie. Przyłożywszy ucho do szpary w belkach ostrokoło poznał matowy głos oczekiwanego przybysza. - Ojciec Manuel? Chwała Najwyższemu! - Chwała na wysokości! Brat Manuel oddał mu muła i wielce utrudzony szedł w stronę świecących już okien klasztoru. Za chwilę zdejmował pośpiesznie mokry, cuchnący od potu habit i nędzne szarawary, w których wyglądał nie lepiej od poganiacza mułów czy drwala. Kładł ostrożnie w kącie celi swój nieodstępny worek z korzonkami i suszonymi liśćmi, mył się i parskał z rześkością. Nie minął jeden pacierz, gdy odświeżony, w schludnym habicie, siedział w klasztornym refektarzu naprzeciw ojca Augustyna, Sebastiana i kilku zakonników. Przeor kreślił znak krzyża nad mosiężnymi misami i patrząc współczująco na wychudłą, znędzniałą twarz Manuela mówił: - Naprzód posil się, boś zdrożony. Manuel był istotnie tak zmęczony, że tylko przegryzł coś niecoś, bo raczej pragnienie niż głód mu doskwierało. Toteż widząc, jak ojciec przeor nalewa mu chłodne wino ze zroszonego glinianego dzbana, podziękował spojrzeniem i powiedział: - Bóg zapłać, bo nie tylem głodny, ile spragniony. Odbieżeli mnie w drodze powrotnej obaj słudzy i musiałem przez kilka dni sam się przedzierać przez puszczę. - Wierne sługi daliśmy ci do drogi - zdziwił się przeor. - Wierni oni i chrześcijanie dobrzy, ale póki na naszych plantacjach pilnowani. Gdy powąchali puszczy, odbieżeli mnie. Bóg był łaskawy i ten pistolet strzegł, bo inaczej to może by mnie i na rożen wzięli, jak ojca Pedro... - Panie, świeć nad jego duszą! - westchnął przeor i na chwilę wszyscy zamilkli. Każdy wspomniał w myślach ze zgrozą szkielet ojca Pedro znaleziony kilka miesięcy temu poza rzeką Una, w wiosce indiańskiej, do której jeździł od dwóch lat nawracać i chrzcić Indian. Rozpoznano szkielet i szczątki spalonego ołtarza, który ojciec Pedro trudem własnych rąk stawiał u stóp wyniosłej palmy. Ojciec Augustyn pierwszy umknął pamięcią od tego wspomnienia. - Dzikie to plemię, przez Boga kolorem skóry naznaczone. Ale ci dwaj ludzie byli już dwa lata w naszej i bożej służbie. Bogobojnie się sprawowali. - Sam ich chrzciłem - zadziwił się i posmutniał ojciec Sebastian. - Ręce opadają, gdy się takie rzeczy słyszy. Niesiemy im wiarę, oduczamy zabobonów i nagości, uczymy bogobojnego jednożeństwa. I cóż stąd, mniej nam oni wierni niż Czarni. Nastąpiło krótkie milczenie. Przeor kazał sprzątać misy, dał innym mnichom do zrozumienia, że wieczerza skończona. - Ręce opadać nie mogą, bo szatan zawsze czuwa - powiedział surowo. - Ucieczka wiernych sług na pewno za podszczuciem ludzi sprzyjających pułkownikowi Artischau. Mówże więc teraz, drogi ojcze Manuelu, co nam przynosisz z Porto Calvo. Czy hrabia Bagnuolo w dobrym zdrowiu? Ojca Manuela odbiegło już niedawne zmęczenie, więc rozłożył swobodnym ruchem ręce i podjął spokojną, rzeczową opowieść: - W najlepszym, wasza świątobliwość, choć nieco przygnębiony ostatnimi bitwami. Koleje losu jednak zmienne, więc nowe nadzieje wstępują w hiszpańskie dowództwo. Przybyłem w samą porę, a może to Opatrzność umyślnie tak drogę moją poprzez czaty Holendrów opóźniła, bo właśnie trafiłem na przyjazd galeonów z Madrytu. - Nie inaczej, tylko boska w tym ręka, nam sprzyjająca. Mówże, skoro nowe wieści masz wprost z Madrytu. Ojciec Manuel mówił swym roztropnym beznamiętnym głosem. Wiadomości o klęskach hiszpańskich i portugalskich dotarły u schyłku sierpnia do Madrytu i wywołały tam wielkie poruszenie. Jego majestat król Filip IV już nawet nosił się z zamiarem odwołania Matiasa Albuquerque'a, upatrując na wyprawę Fadrika z Toledo jako nowego dowódcę potężnej armady. - Dzięki Bogu, dzięki Bogu! - westchnął uradowany ojciec Augustyn. Zbyt się jednak pospieszył, bo brat Manuel wstrzymał jego radość podniesieniem dłoni. - Niestety, Fadrik nie przyjedzie do Brazylii. - Nie rozumiem... - Fadrik z Toledo już w więzieniu. Minister Olivarez wtrącił go do lochu za to, że nie chciał płynąć do Ziemi Prawdziwego Krzyża ze zbyt szczupłą armadą. Bo tam wiedzą o szatańskim szczęściu Cristoforo Polaco. Fadrik więc rozpoczął targi z ministrem, zażądał kilkunastotysięcznej armii uważając, że tylko wtedy raz na zawsze wymiecie stąd Holendrów i tego przeklętego ucznia Socyna. - Mądre słowa powiedział - potwierdził milczący dotąd ojciec Sebastian. - Dziwne, że nie dał mu posłuchu dostojny Olivarez. - Tak by się wydawało, że Fadrik lepiej oceniał sytuację w kolonii niż sam królewski minister. Ale widać uznano to za zbytnią płochliwość niedoszłego wodza i osadzono go w więzieniu. Hiszpanie nie nawykli do lękliwości. Poza tym Fadrik może zbyt dużo wiedział o klęskach w Brazylii, więc mógłby wywołać zamieszanie w Madrycie. A może ważniejsze to, że Fadrik z Toledo nie pochodzi z tak znamienitego rodu jak Don Louis de Roxas Borgia. - Książę Lerma? Ród to znamienity i na dodatek przyjazny Rzymowi i jezuitom. Więc cóż ten Borgia? - podniecony przeor nalał znów wina dla większej zachęty ojca Manuela. - Książę Don Louis de Roxas to cała nadzieja Brazylii. Mianowano go admirałem i głównodowodzącym naszych wojsk dla kolonii. - Ojciec Manuel podniósł twarz znad stołu, oczy mu się ożywiły. - Generalissimus de Roxas przypłynie niebawem do Brazylii z wielką armadą. Wiedzie morzem trzydzieści okrętów wojennych. Oby Bóg był łaskaw tej podróży i nie szczędził pomyślnych wiatrów. Nowa chwała przed nami. Wszyscy trzej wyprostowali się, zapominając w tej chwili o zakonnej skromności. Nawet w starczych oczach ojca Sebastiana pojawiły się dumne iskry. Przecież mówiono tu o flocie hiszpańskiej, o sile wszechpotężnej, której sława jeszcze krążyła po wodach wszystkich oceanów świata. Niedoczekanie dla Holendrów, co się ośmielali od pół wieku utrudniać niezwyciężony marsz Hiszpanów naokoło świata. Niewiele brakowało, by ojciec Augustyn powiedział na głos stare hiszpańskie przysłowie: "Gdy się Hiszpania rusza, cały świat drży w posadach." Ale po co je było teraz głosić, blask we wszystkich oczach mówił to samo. Ojciec Augustyn powiedział więc z bogobojną skromnością. - Chwała Najwyższemu! Żyje jeszcze wielka flota hiszpańska. Wracają czasy świętej srebrnej armady. Miecz hiszpański poniesie nadal wiarę i kulturę chrześcijańską na nowo odkryte ziemie. Tak nam dopomóż Bóg! Ale nie utrzymał pokory w oczach, zapłonęły na nowo wcale nie bogobojnymi iskrami. Były chyba tak gorące w tej chwili, jak złowieszczy błysk wzroku spod hełmu Korteza czy Pizarra, gdy pierwszy raz strzelali w nagie, przerażone ludy Azteków i Inkasów na zachodnich krańcach Nowego Świata. Z taką samą zapewne dumą hiszpańską musiał patrzyć ze szczytu Andów konkwistador Pedro de Valdivia, jadący na pogrom Chile z mieczem w ręce i obrazem Madonny zaszytym w siodło konia. Podobny żar nie gasł i w oczach Manuela, choć jego głos był już pokorny, bo tak się godziło, rozważnie i spokojnie, składać relację przed przełożonym bractwa. - Książę de Lerma, a po kądzieli, bo i to warto nam wiedzieć, książę de Gamia, wielki to żołnierz i wódz. Pamiętam go, gdy był jeszcze kapitanem we Flandrii. On to wsławił się zdobyciem wyspy San Martino, będąc jeszcze wtedy oficerem, a później generałem armii naszego łaskawcy króla Filipa. Człowiek to w sile wieku, nieustraszony. Za miesiąc, najdalej za dwa, jego galeony przybiją do brzegów Pernambuco, a wtedy zobaczymy, co się stanie z flotą Lichthardta i z heretyckimi wojskami. Już bliski dzień, kiedy spadną laury z czoła Cristoforo Polaco. - Ojciec też go już określa takim mianem? - uśmiechnął się przeor posłyszawszy ironię w głosie zakonnika. Uradowany wiadomością, nachylił znowu dzban. - Utkwiło mi to przezwisko, gdy jeszcze byłem w Arrayalu. Bogiem a prawdą, trudno zapomnieć takiej chwili. Do dziś widzę, jak ujęty w niewolę Artischau uderza buławą w głowę tego nieszczęsnego sierżanta. - Nie dalej jak rankiem dzisiejszego radosnego dnia, wspomniał o tym ojciec Sebastian. Imię Artischau niechaj będzie przeklęte. Wszędzie trzeba nam głosić, że to szatańska, chwilowa przewaga holenderskiego wodza. Już nawet niektórzy z naszych Murzynów plotkują, że podobno widziano wtedy cień Antychrysta siedzący z tyłu za nim na koniu. Ojciec Sebastian uśmiechnął się gorzko i spojrzał ponad głową Manuela w otwarte, ciemne okno. Sięgnął ręką ku świecom i urwał osmolony koniec knota. Światło oczyściło się, choć na krótką chwilę nieco osłabło. Ojciec Manuel patrząc trochę ironicznie na siwe skronie ojca Sebastiana, rozgniatał smakowicie językiem rozlewającą się cierpkość wina, od której jędrniały i jakby naoliwiały się wyschnięte szczęki. Z uczuciem znacznego zadowolenia z siebie spojrzał teraz na obu mnichów, bo ileż jeszcze miał im do powiedzenia. Odbył trud dalekiej podróży nie po to tylko, by dowiedzieć się o żeglowaniu armady de Roxasa. - Skoro ojcowie uważacie, że ważne przynoszę wiadomości, to wędrówka moja nie poskąpiła mi i innych jeszcze ciekawości. Dowiedziałem się dość niezwykłych rzeczy o pułkowniku Artischau. Myślę, że nawet nie wiedzą o tym Holendrzy. Na pewno sam się tym przed nimi nie pochwalił. - Ojciec Manuel pierwszy raz od chwili przybycia uśmiechnął się beztrosko. Obaj mnisi odjęli kubki od ust. Uśmiech Manuela zapowiadał coś niezwykłego. - Ciekawość nas porywa, ojcze... - Artischau to naprawdę półszatan, a przy tym niezwykły człowiek. Jego siła nie tylko w sarmackiej odwadze i w ręku... Nie wiedzieliśmy na przykład dotąd, że bił się po stronie kardynała Richelieu. Ot co, ojcowie, nie byle jaka wiadomość? Ojciec Sebastian aż otworzył usta. Niewiele w tej chwili brakowało, by i sam przeor utracił na chwilę powagę zwierzchnika. Już miał zrobić pośpieszny znak krzyża na czole, ale brat Manuel podążył dalej z opowieścią: - Artischau jako artylerzysta i oficer wspomagał wojska jego świątobliwości kardynała Richelieu pod Roszelą, walczył wtedy po stronie uczciwej, katolickiej sprawy, przeciw protestantom... Onże to ostrzeliwał zbuntowane miasto i flotę księcia Buckingham idącego przeciw kardynałowi. Artischau po zdobyciu Roszeli burzył mury i fortyfikacje miasta hugenotów z taką samą wściekłością, jak tu obraca w perzynę forty hiszpańskie. Toteż jego świątobliwość kardynał Richelieu wielce sobie cenił tego Polaka... - Cenił? - wtrącił pośpieszne pytanie ojciec Sebastian. - Wtedy! - podkreślił krótko ojciec Manuel. Posłyszawszy akcent tego słowa ojciec Augustyn westchnął z ulgą, bo i on nie chciał rozbrajać się ze swej wrogości w stosunku do zwycięskiego pułkownika. - Czy tylko za ową bitwę pod Roszelą jego świątobliwość miał tyle serca dla pułkownika Artischau? Trochę dziwne mi się wydaje, by jakiś mimo wszystko podrzędniejszy oficer mógł tak utkwić w pamięci wielkiego polityka. Ojciec Manuel rzucił ukośne, pełne uznania spojrzenie na przeora. - I ja tak myślę. Jego świątobliwość ceni dzielnych żołnierzy, ale jeszcze bardziej ludzi zdolnych, a za takiego uważają ojcowie nasi w Madrycie pułkownika Artischau. Ten człowiek zna pół Europy, był na najprzedniejszych dworach. Za namową kardynała i swego dawnego opiekuna na Litwie działał na rzecz księcia andegaweńskiego Gastona Orleańskiego, którego jego świątobliwość upatrzyła na tron w Warszawie jeszcze przed śmiercią nieodżałowanej pamięci najpobożniejszego z królów chrześcijańskich, króla Zygmunta III. - Wielki król! Panie, świeć nad jego duszą! On to naszych ojców popierał w swoim królestwie, by wzmogli pobożność wśród polskiego narodu i tępili licznych tam kacerzy. Wielkie serce miał król Zygmunt dla świętej pamięci ojca Hozjusza. Ale jeśli się nie mylę, już trzy lata temu król ów pomarł i niestety, nie Gaston zasiadł na osieroconym polskim tronie. - Otóż to, kardynał Richelieu nie osiągnął swego celu, a nawet wyparł się wszystkiego. Listy wszakże bardzo cenne w tej sprawie posiadają ojcowie jezuici. - Ach tak? Jakież to listy? - znów zdziwił się przeor patrząc wprost z uwielbieniem w twarz tak obrotnego ojca Manuela. Dzielny to przecież i roztropny człowiek, ten niepozorny na oko zakonnik. Niby pracowita pszczółka nazbierał w Porto Calvo tyle cennych i słodkich jak miód wiadomości. - Ojcze Manuelu, wino stare i wzmacniające, a tyś wielce zdrożony. Przełknij i mów dalej, bo ciekawość nas pali. Manuel ledwo zamaczał usta, bo pijanicą nie był. Tyle wysączył wina, ile było potrzeba dla wzmożenia osłabłej krwi i ochłodzenia gardła. - Listy te, szyfrem pisane, kompromitują pułkownika. Wątpię też, żeby się pochwalił nimi przed władzami holenderskimi. Można by łatwo, gdyby było potrzeba, wywnioskować z nich... - ojciec Manuel szukał przez chwilę w myślach właściwego słowa - że działał przeciw własnej ojczyźnie, przeciw swemu prawowitemu królowi, wbrew rycerskiemu obyczajowi. Bogobojny monarcha król Zygmunt III własnoręcznie pisywał do Brukseli, do jej wysokości infantki hiszpańskiej Izabeli, by uwięziła dzisiejszego pułkownika Artischau i odesłała go do Polski. Ale sprytny Artischau uniknął uwięzienia, heretycy go, widać, na czas ostrzegli. Na szczęście, listy przezeń wysłane pochwycili nasi ojcowie i przekazali je wtedy na dwór świątobliwego polskiego króla. - Czyli że te pisma w Warszawie? - westchnął z rozczarowaniem łatwowierny ojciec Sebastian. Ojciec Manuel uśmiechnął się pobłażliwie. Uśmiech ten przejął z jego ust na swoje wargi i przeor Augustyn, bo już wszystko zrozumiał. Toteż zakonnik Manuel mówił teraz wyłącznie w stronę ojca Sebastiana: - Przewidujący ojcowie oryginałów infantce oczywiście nie dali, jeno odpisy wiernie skopiowane, które później poszły do Polski. - Ach tak? Ale jeszcze niezupełnie rozumiem, co nam to teraz daje? - zapytał ojciec Sebastian. - Ojcowie z Madrytu radzą - ciągnął Manuel - by pułkownika Artischau nie tylko bić orężem, co niebawem książę de Roxas z wielką swą dzielnością rozpocznie, ale i niszczyć słowem prawdy o nim głoszonym. Roztropnie działając można by sławę jego imienia pomniejszyć wśród możnych i wpływowych Holendrów. Bo już za bardzo w niego wierzą, a jego władza i zdolności gorsze dla nas niż dowództwo jakiegoś innego wodza, Holendra z krwi i kości, o kupieckiej, łatwiejszej duszy. Artischau arianin, wyznawca kacerza Ariusza i bluźniercy Socyna, opętaniec, który rozwiązłość wśród ludu niewolnego wprowadza, przeciąga Indian i palmierów na swoją stronę. Dojdzie do tego, że każdy wierny nam dotąd na naszych plantacjach Tupajos ucieknie pod jego opiekę. Daj Bóg, by książę Don Louis de Roxas pobił pułkownika Artischau w otwartym boju, ale i my musimy działać, pomagać rycerskiemu księciu. Trzeba i to mieć na uwadze, ojcze Sebastianie, że my, zakonnicy, z armat nie strzelamy. - Bywało i to - szepnął z cicha przeor. - Jakże więc działać - zapytał ojciec Sebastian i rzucił zdziwionym okiem na ascetyczną mnicha Manuela. Niczego tam nie odczytawszy przerzucił spojrzenie na zamyślone, półprzymknięte oczy przeora. Ale ojciec Augustyn nie uznał jeszcze, by pora było wypowiadać swe ostateczne zdanie. Zresztą znał dobrze Manuela. Gdyby mnich nic już więcej nie miał do powiedzenia, powieki jego inne byłyby niż w tej chwili, nie tak w skupieniu przymknięte. - Cóż jeszcze, pracowity ojcze? - Rzecz mi pozostała chyba ostatnia. Artischau, o czym dotąd nie wiedzieliśmy, to wygnaniec z własnego kraju, imfamis skazany na karę śmierci. Zamordował nieszczęsnego sąsiada, i to za to tylko, że tamten, też dawny sekciarz, ale wcześniej natchnięty duchem bożym, nawrócił się i w Trójcę Świętą z powrotem uwierzył. Artischau zgładził go niecnie. Ci bowiem polscy kacerze to nawet mieczem tępiliby wiernych, choć udają, że w oręż nie wierzą. Otóż i to trzeba nam głosić, jakiż to rycerz bez skazy ów Artischau, skoro bogobojnego sąsiada napadł w lesie i jak baranowi gardło mu poderżnął. - W imię Ojca i Syna! - przeżegnał się ojciec Sebastian. - Szatanem naprawdę opętany. Teraz dopiero ojciec Manuel otworzył szeroko oczy, usunął łokcie ze stołu i oparł je wygodnie na poręczach rzeźbionego fotela. - To wszystko, ojcze przełożony. Trud mój skromny na chwałę świętego naszego bractwa ofiaruję. Przeor objął dłońmi jego głowę. Były w tym geście uznanie i podzięka najbardziej czuła i wymowna. Ojciec Sebastian nie pamiętał, by za swój pracowity i ciężki trud w ogrodzie czy w szkole klasztornej, jak i za znój przy kociołkach z naparzonymi ziołami, poczuł kiedykolwiek na swej skroni ciepło dłoni przeora. Ale gdzież jego pracy równać się z trudami i rozumem ojca Manuela, przedzierającego się z podróżną sakwą i pistoletem w ręce przez brazylijskie gąszcze, bagna i pikady. Mnich Manuel oprócz Boga nie bał się przecież nikogo: ani wart holenderskich, puszczy przepastnej, bagien ni jaguara. Gdy było potrzeba, nie wahał się dławić własnoręcznie żmij i śliskiego cielska żarariki. Ojciec przeor podniósł teraz ręce ponad świece lichtarza. Zwichnęły się pionowe języki świateł. - Aż nadto wiele wiemy o pułkowniku Artischau. Rękę i głowę ma tęgą, więc nie daj Boże, by zawładnął całkowicie sercami tych chciwych holenderskich kupców, którym za tani żołd się wysługuje. Już przecież za jego namową przybijają do drzew ogłoszenia, że pogan indiańskich i Brazylianów wszelkiej maści tępić nie będą, za lud wolny ich uważają. Bóg miłościwy łaskaw, że De Roxas płynie z tak wielką armadą, przed którą zadrżą wody brazylijskie i ta, przez nas objęta, bogata ziemia. Ale choć wielka jest siła królewskiej armady, wielka bitność wojsk hiszpańskich i portugalskich, w naszej wierze wychowanych, to jednak obowiązkiem naszym osłabiać pułkownika Artischau, tępić i niszczyć jego imię, i to u samego źródła jego władzy. Trzeba, by te wszystkie niecności, o których nam donoszą z Madrytu, dotarły choćby do niektórych członków westindyjskiej Kompanii w Pernambuco... - Do Holendrów pójdziemy, do naszych największych wrogów i mącicieli w wierze? - zaniepokoił się ojciec Sebastian i rozszerzył zdziwione oczy. - Żadna droga do celu nie hańbi. Do Holendrów, ojcze Sebastianie, byle nie do Carpentiera, bo to tchórz pod spódnicą swej żony siedzący i pełen lęku przed każdym, co ma siłę, więc i przed pułkownikiem Artischau. Nie wydaje mi się też, by można dotrzeć do Harrimansa czy Bodeheriusa, bo oni w Artischau jak w tęczę zapatrzeni. Ale na przykład Lichthardt czy Stauhouver... Jak myślisz, ojcze Manuelu? - Lichthardt? - ojciec Manuel skrzywił usta, jakby odpędzając złośliwego moskita. - Admirał, jak słyszymy, wprawdzie w nie najlepszej komitywie z pułkownikiem, ale to dzielny i honorowy żeglarz. Raczej pirata w nim dusza niż plotkarza. - Zawsze mądre twe zdanie, ojcze Manuelu! Przyznam się, że mówiąc to nazwisko i ja miałem nieco wątpliwości. Pozostaje nam tedy Stauhouver. Ten równie chytry, jak obrotny i podstępny. Dla handlu zaprzeda własną duszę. Ucieszy się z każdej wiadomości przyciemniającej imię Artischau. Podobno koty drą ze sobą - ojciec Augustyn zniżył głos. - On jeden zresztą z całego rządu uprawia już po cichu handel niewolnikami, choć Rada za namową pułkownika co innego głosi. Stauhouver na pewno będzie za tym, by zniknął stąd ów, jakże to... Cristoforo Polaco. - Myślę, że książę de Roxas, skoro taki wielki wódz, pokona w boju tego Polaka - dorzucił z nienaturalną skwapliwością ojciec Sebastian. - Nikt nie wątpi, ale i o to nam zadbać trzeba. Ojcze Manuelu, odpoczniesz kilka dni i nowa czeka cię wyprawa. - Każde twoje zlecenie, ojcze przeorze, to dla mnie radość i nadzieja zasługi dla bractwa. Na to habit włożyłem, by służyć dobrej sprawie. A Opatrzność jeszcze wskazała swym palcem, bym pełnił naszą zaszczytną misję tu właśnie, na dzikiej ziemi oświeconej blaskiem znaku Pańskiego, Krzyża Chrystusa Pana, i pod twoim, tak pełnym rozwagi przełożeństwem. Ojciec Sebastian, który siedział na wprost ciemnego okna, podniósł w tej chwili wyżej głowę. Oczy zajaśniały mu bogobojnie. Oto widział na niebie jasny, świecący krzyż rozstawiony między framugami. Znał jego położenie z wieczora, o północy i przed świtem, bo często, gdy wszyscy ojcowie spali, wychodził na grządki ogrodu słuchać szelestu liści i nocnego lotu nieznanych, tajemniczych ptaków żeglujących jak widma nad łanem trzciny cukrowej ku niedalekiej puszczy. - Północ, wasza wielebność - powiedział. - Lewe ramię Krzyża dotyka już szczytu kokosowej palmy stojącej u wrót palisady. Brat Manuel wielce utrudzony, wczasu mu potrzeba. Przeor Augustyn poruszył się, trochę zakłopotany. - Istotnie, pora spóźniona, ale już niedługą chwilę zatrzyma nas tutaj obowiązek. Musimy z ojcem Manuelem rozważyć, w jaki sposób podać wiadomości Stauhouverowi. Poza tym jeszcze jedna troska odsuwa dziś sen ode mnie... Mnichu Manuelu, jak nazywa się ów geograf, który ci życzliwym był w Arrayalu? - Ów chciwiec i pijanica? Berke Peters, ojcze wielebny. - Pijanica, mówisz?... takiemu to złoto cięgiem potrzebne, bo wino nie woda, nie można go czerpać w studni. Wspomniałeś o nim w Porto Calvo? - Wie już o nim hrabia Bagnuolo. Ucieszył się wielce z naszej myśli i oczekuje wyników. Jeśliby się udało, by Berke Peters, a niegłupi on jest, pomylił zręcznie szlaki w rysunkach, to ani chybi, że oddziały Artischau muszą trochę pobłądzić w puszczy... Na razie pułkownik stoi w obozie, bo pobiwszy Albuquerque'a sam panuje nad całym terenem. Oczywiście, do czasu, póki nie wyląduje jego dostojność książę de Lerma. - Otóż to właśnie. Twoje zatem zadanie, pracowity, nieutrudzony ojcze Manuelu... Obaj jezuici pochylili się ku sobie i mówili z cicha, choć podnieconym szeptem. Stary ojciec Sebastian tylko słuchał. Ogarniała go już senność, bo choć mało wczasowania potrzebował, ale o tej właśnie porze zawsze zasypiał. Jakże jednak poddać się było owej niepokonanej potrzebie, skoro ojciec przeor siedział naprzeciw. Mnich Sebastian rozszerzał tedy oczy, aż go szczypały powieki, jakby podsypane gorącym piachem. Patrzył z wysiłkiem w otwarte okno refektarza. Widział ramię pochyłego, gwiaździstego krzyża, coraz bardziej zwisające, utopione w czarnym baldachimie palmy, i żeby nie usnąć, mówił w myśli pacierze. Nic już nie rozumiał, z coraz cichszych słów ojca Augustyna. Odmawiał modlitwę w chwili, gdy zakonnicy Manuel i Augustyn obliczali roztropnie i oszczędnie, ile złota wart jest ten pijanica Berke Peters... Rozdział VIII Z końcem listopada 1636 roku, o porze ostrego brzasku armada Don Louisa de Roxas, księcia de Lerma, księcia de Borgia, ujrzała rafę Recifu stojącą przed fortem tego samego miana. Trzydzieści dwa bojowe okręty pod flagą króla Filipa nastawiły swe uzbrojone, ciemne cielska w stronę Brazylii. Na wszystkich wyciągniętych jak szyje żurawi bukszprytach opadły dziobowe żagle. Piętrowe rufy okrętowe, rzezane misternie w dębie, otwarły rzędy graniastych okien i postawiły lufy. Rozkraczony przy burcie Don Louis de Roxas skinął rękawicą na kapitana admiralskiego galeonu: - W imię Boże, na chwałę jego królewskiej i katolickiej mości króla Filipa daj salwę w stronę lądu! W niedługi czas chmura dymu padła na mangrowiowe lasy. Radcowie w niedalekim Recifie zbiegli się pospiesznie na naradę. Pałac rządowy nad brzegiem morza nie widział dotąd na swych korytarzach tak gwałtownego pośpiechu. Przeskakując po dwa schody pajęczymi nogami biegł chyłkiem Carpentier, przyspieszał wojskowego kroku Van Ceylen, siwy, ale jeszcze sprężysty, z szyi i chudej postawy podobny do wyciągniętego strusia. W nie dopiętym, błyszczącym jedwabiście płaszczu kolebał się z zadyszką bryłowaty Stauhouver. Niewiele zostało dziś dostojnych ruchów w postaci jego dostojności. Komisarz do spraw wojskowych utracił spokój wyrachowanego kupca i wbiegał blady na salę obrad. Dopiero zobaczywszy tam stojącego przy oknie admirała Lichthardta westchnął z pewną ulgą. - Bóg łaskaw, że już widzę waszą dostojność, cała nadzieja w tobie, admirale! Siadajmy, siadajmy, dostojnoście, nie ma ani chwili do stracenia. Wskazywał miejsca członkom Rady, zapraszał admirała w pobliże swego krzesła. Usiedli wszyscy skwapliwie - Van Ceylen, de Wirth, Carpentier i inni. Tylko Lichthardt i jego prawa ręka, Poen, zachowywali spokój i udawali powolność ludzi wojennych, nieskorych do zaniepokojenia. Narady odbywały się dość chaotycznie, nawet bez zwykłego ceremoniału. - Haniebnie nas zaskoczyli - mówił zasapany Stauhouver. - I to w takiej chwili, w takiej chwili! Większość załóg naszych statków w porcie, a nie na pokładach. Radźmy, panowie, radźmy! Co robić, mości admirale? Lichthardt jednym uchem słuchał biadań, drugim nadstawiał uważnie na odgłosy zza okna. "To nawet dziwne - myślał - że Don Louis pochwalił się działami i stoi nadal bez strzału." Jednocześnie z tą pociechą ogarniała go wściekłość na samego siebie. Po jakie bowiem licho puścił wczoraj żeglarzy na ląd. Połowa żołnierstwa pijana siedziała w spelunkach, a zresztą, jakby ich teraz na oczach Don Louisa przewiózł szalupami na pokład okrętów stojących na redzie? - Trzeba poczekać. Gdybym teraz wysłał pośpiesznie czółna z załogami, dopiero ucieszyliby się Hiszpanie spostrzegłszy, że statki mam ogołocone. Powieszę tego durnia Eyssensa, bo jakże patroluje na wodach? Posłałem przed chwilą barkę z kapitanem Westfalingerem, by dać rozkazy flocie i niebawem sam popłynę do mego galeonu, wysłuchawszy wpierw waszych dostojności. - Nieszczęście, nieszczęście - biadał Stauhouver - że żołnierz nie na pokładach, ale w mieście. Nie po to mamy załogi, by hulały w spelunkach, ale by pilnowały brzegów Brazylii. Admirał popatrzył na niego z wyrzutem. - Żeglarz też ma swe prawa... Gdybym nawet załogi miał na statkach, cóż bym począł z dwunastoma żaglami, które tu mam, w Recifie, przeciw tak potężnej flocie? - Ale co robić, co robić, mości admirale? Lichthardt rozparł się w karle i rozłożył ręce. - Żagle, które tu mam, okręty to zresztą nie najtęższe. "Mauritius", "Tygier", jacht "Tamarica", "Salamander", "Fauna", statek "Vleermuys" kapitana Westfalingera i pomniejsze krypy. Większe galeony, jak "Terhoele" i "Valheren", pilnują przecież ładunków pod Bahią. Mówiłem to, do pioruna, dawno i pisaliśmy listy do Amsterdamu, by nie oddawać okrętów "Nassau", "Pożar Troi" i "Griffen van Amsterdam". Carpentier przytaknął. Stauhouver pogłaskał nerwowo łańcuch na szyi. Dobrze wiedział, że "Pożar Troi" i "Nadzieja" poszły miesiąc temu niby to po broń do Amsterdamu, a w istocie z ładunkami cukru. - Kompania ma różne zadania - bąknął. - Ale, proszę waszej dostojności, nie pora nam utyskiwać. Rada, rada potrzebna! - Na morzu z nimi bitwy podjąć nie możemy. Umiem liczyć, proszę waszej dostojności. Jeden ich galeon "Neapolitaen" ma sześćdziesiąt dział i chyba z pół tysiąca załogi. Wszystko tedy, co można postanowić, to czekać, nawet strzału nie dawać, i kryć statki poza rafę Recifu. Nie dociekną, ile tu mamy floty. Nie słychać zresztą żadnej kanonady, więc może Bóg da, że nie zaatakują naszej armady, zwłaszcza że nie w porę przybyli. Wiatru żadnego i odpływ morza w całej pełni. Z okien pałacu można było widzieć niektóre okręty Don Louisa. Flota nie zbliżała się, krążyła w sporej odległości od brzegu. De Roxas istotnie nie był pewien, co się kryje poza długim masywem rafy. - Ale coś trzeba przedsięwziąć, dostojnoście! - Stauhouver nie zaznał jeszcze spokoju. Lęk go brał i o własną skórę, i o magazyny pod stokiem Olindy, zapełnione aż po krokwie cukrem i stosami czerwonego drzewa. Nie prowadził ich pod swoim nazwiskiem, bo jako wysoki urzędnik Kompanii nie mógł trudnić się na własną rękę interesami, ale od czegóż byli różni krewni jego dostojności, drżący teraz jak i on o swe bogactwa. - Skoro na morzu spotkać się z nimi na razie nie możemy - zaczął Poen - pozostaje bitwa na ziemi, choć Bóg jeden wie, gdzie wylądują. Cała rzecz w tym, by im utrudnić lądowanie. Carpentier nie słynął w Radzie ani z odwagi, ani z samodzielnego sądu. Choć nienawidził Stauhouvera za jego pyszałkowatość i bogactwa, zawsze starał się wyczekać na jego zdanie. Dziś jednak widząc, że Stauhouver stracił niemal wszelką inicjatywę, nabrał otuchy i uznał za stosowne powiedzieć choćby krótkie własne zdanie. - Innymi słowy, mówi nam kapitan Poen, że jedyna nadzieja w pułkowniku Artischau... Lichthardt nastroszył wąsy. Przez bliznę na prawym policzku przebiegł mu nerwowy skurcz. Czarne brwi zeszły się bliżej, nastroszyły. - Nadzieja zarówno w wojsku lądowym, jak i we flocie. Będziemy śledzić każdy ruch nieprzyjaciela i tropić go aż do miejsca lądowania. Może uda się wziąć ich w dwa ognie - ja z galeonów, Artischau z lądu. Zaraz po naradzie wyślę jacht "Tamarica", by wodami przybrzeżnymi dotarł do obozu pułkownika. - Otóż to właśnie - pokwapił się Carpentier. - Ba! - żachnął się Stauhouver. - Pułkownik Artischau! Licho wie, gdzie go szukać. Podobno przed kilku dniami był w swej kwaterze w Peripuera. Ten wódz nie pyta się o zdanie naszej Rady, zwykł chodzić swoimi szlakami i wedle swojej woli poczynać. To samo zresztą było pod Arrayalem. Gdyby nie nasz przyjazd, nie wiadomo, jak by tam wypadło i kiedy się skończyło oblężenie... Carpentier w pierwszym odruchu spojrzał z cichą pogardą na pucołowatą twarz Stauhouvera. Dobrze wiedział, jaki wpływ na decyzję pułkownika miało nieudane wystąpienie Stauhouvera w kwaterze pod Arrayalem. Ale że na własne oczy widział raport pisany kilka miesięcy temu do Holandii, w którym Stauhouver przypisywał sobie znaczny udział strategiczny w zwycięstwie, zgasił nieopatrzny błysk w oczach i spuścił potulnie głowę. Admirałowi też nie w smak poszły słowa zadufanego w sobie radcy. Ścierpiałby je, gdyby chodziło tylko o osobę nieobecnego na sali Arciszewskiego. Ale przytyk radcy miał szersze znaczenie. Poderwało żeglarza, że ci kupcy zasiadający w urzędzie uzurpują sobie prawo dyrygowania dowództwem, manewrowania siłami wojskowymi. Zaczął więc z dostojeństwem w tonie: - Każdy wódz za swe działania odpowiada. Ponosi klęskę lub zdobywa dla siebie chwałę. Pułkownik Artischau ma prawo wedle swej woli chodzić po lądzie jak ja po morzu. Jeśli mój jacht nie znajdzie go pod Peripuera, to popłynie do Rio Grande. Na to jest flota, by pływała. Wasze dostojnoście, czas mi opuścić zebranie. Lada chwila może się wzmóc ruch żagli Don Louisa. Don Louis de Roxas nie miał dokładnych wiadomości o stanie floty holenderskiej skrytej poza rafą, nie znał także położenia wojsk holenderskich, bo dotąd żadna jego barka nie podeszła do lądu na zwiady. Nie czekając tedy na przypływ morza podniósł z powrotem żagle. Zakolebały się dwupiętrowe, pozłociste rufy jego statków, wiatr, choć słaby, wpłynął ponownie na bukszpryty i grotmaszty. Wydęły się nad podkładami białe obłoki płócien. Ogromne brzuchy galer buchnęły o wodę i flota, chwyciwszy wiatr z Nordostu, ruszyła na południe. Admirał Lichthardt pchnął jacht "Tamarica" na poszukiwanie głównej kwatery Arciszewskiego, a jednocześnie spędzał pospiesznie swe załogi z ulic i loszków portu. Trąbił po ulicach alarmy, bił w bębny, wywieszał flagi sygnalizacyjne i u schyłku dnia doprowadził flotę do porządku. Przed świtem podniósł kotwicę na wszystkich okrętach i trzymając się na znanych mu dobrze prądach przybrzeżnych płynął z dość sporą szybkością. Bez trudu ubiegł żeglującego dalekim morzem Don Louisa i zarzucił kotwicę w zatoce Peripuera. Dla szybkiego przepatrzenia lądu wybrał się osobiście z kilku barkami. Z jakimże jednak zdziwieniem napotkał czaty Arciszewskiego, a za chwilę ujrzał i jego działa zatoczone na okoliczne pagórki. Nie widząc przy brzegu wysłanego wcześniej jachtu "Tamarica" myślał: "Albo "Tamarica" była tu wcześniej i już odpłynęła, albo ten Artischau ma węch niezwykły. Chyba duchem świętym wie o ruchach floty de Roxasa." Siedząc za chwilę w towarzystwie Arciszewskiego pod koronami niebosiężnych drzew, nie mógł w pierwszej chwili powstrzymać się od słów uznania: - Mości pułkowniku, gratuluję pośpiechu. Dziwne mi tylko, że nie widzę w przystani jachtu, który wysłałem, by uprzedzić o flocie de Roxasa. - Żadnego statku tu nikt nie widział. Gdybym zresztą czekał na wiadomości z Recifu, dziwne byłoby moje wojowanie. Ruchy floty Don Louisa śledzimy z lądu od dnia wczorajszego. Nocnym marszem przeszliśmy pod Peripuera, bo to zatoka dobra do lądowania. Bóg poszczęścił, że u tych brzegów zeszła się wasza flota z moimi wojskami. Don Louis już tutaj nie wyląduje. De Roxas istotnie nieskory był do lądowania. Dostrzegłszy żagle holenderskie, zostawił na redzie kilka statków, by pilnowały ruchów nielicznej floty Lichthardta, i podniósłszy żagle znowu znikł na horyzoncie. - Diabeł, za dużo ma galeonów - mówił Lichthardt. - Teraz na pewno pójdzie pod Pavossan, by tam kpić z naszej floty i z waszych armat lądowych. - Nie wiem, czy pod Pavossan, wasza dostojność - powątpiewał Arciszewski. Radzono tego dnia aż do późnego wieczoru. - Gdziekolwiek teraz wyląduje - mówił nachmurzony Krzysztof - widzę, że skoro nie możecie go zaatakować w bitwie na pełnym morzu, na moje barki spadnie cały ciężar walki. Nie wiem, ile jest żołnierza na jego galeonach, ale myślę, że nie mniej niż cztery tysiące. A ja, mości admirale, mam niespełna dwa tysiące ludzi. Jedyne wyjście - utrudnić mu lądowanie. - Nikt nie odgadnie, dokąd po nocy skierował swe żagle - wtrącił Poen żując kulkę tytoniu. - Pod Pavossan - powtórzył uparcie Lichthardt pochylony nad mapą. - Wiatr mają ku temu najdogodniejszy. Krzysztof nie kwapił się uznać trafności tego przypuszczenia. Skinął na Petersa stojącego służbiście w rogu namiotu. - Jaki brzeg pod Pavossan? - Brzeg tam do wylądowania wojsk nader dogodny. Myślę, że wie o tym Don Louis, bo ma pewnie starych żeglarzy. Jest tam zresztą galeon "Neapolitaen", który zna bardzo dobrze te ziemie, był w poprzedniej wyprawie. - A dlaczego nie mieliby przybić pod Alagoa? - Lichthardt posłyszawszy te słowa Krzysztofa machnął lekceważąco ręką. Berke Peters natomiast pochylił się nad mapą i powiedział z nieoczekiwanym zakłopotaniem: - Może lądować i pod Alagoa... - Byłeś tam czy tylko z mapy to mówisz? - Byłem, wasza dostojność. Szlak tam nawet odkryłem, nakreślony tu przeze mnie na mapie. Kilku najbardziej zaufanych oficerów Arciszewskiego stało w milczeniu wokół stołu. Nieruchomy Foultons miał w świetle kagańca rysy twarzy jeszcze bardziej brązowe i kościste niż za dnia. Słuchał, choć nie zamierzał tu z własnej woli powiedzieć bodaj jednego słowa. Nie od planów był, lecz od bitew i najszybszych marszów, z których słynęła w wojsku holenderskim jego kompania. Major Hinderson wodził palcem po mapie. Jego kciuk posuwał się po papierze zawile, błądząc za jakąś, rysującą się w kształcie pytajnika, myślą. Nagle dłoń jego zbiegła się z wskazującym palcem Krzysztofa na skrawku brzuchatego brzegu, dwie piędzi powyżej linii Tropicus Capricorni. Krzysztof podniósł głowę, spojrzał przyjaźnie w skupione oczy Hindersona, jaśniejące pod obłoczkami siwych brwi. - Zdaje się, majorze, że nie tylko los wodzi nasze palce po karcie, ale i słuszny domysł. Mości admirale, naszym zdaniem Don Louis wziął kurs w stronę Alagoa. Znając przebiegłość Hiszpanów i ich tutejszych popleczników przypuszczam, że Don Louis wie już o położeniu naszych wojsk lądowych. Nie wyobrażam sobie, by się dotąd nie przekradli ku niemu Tupajosi Camarona lub choćby braciszkowie klasztorni, bo i oni umieją, gdy potrzeba, ruszać wiosłami. Raczej nie pójdzie pod Pavossan, bo już wie, że tam są na postoju regimenty pułkownika Schkoppego. Lichthardt trochę się nadął. Uraziło go, że te szczury lądowe chcą już mieć nawet węch morski lepszy od niego. - Ja przy swoim obstaję. Jeśli wiatr pozwoli, spróbuję nocą podnieść kotwicę i mimo rozstawionych statków Don Louisa przejść pod Pavossan. - Warto byłoby, admirale, podjąć jednolite działania. Tylko połączone siły mogą przeszkodzić lądowaniu Hiszpanów, a przy tym poważnie nadwerężyć wroga. Wierzę, że pójdą pod Alagoa. Skoro, jak przypuszczam, zasięgnęli już języka z lądu, to poradzono im to miejsce. Teren to najbliższy regimentu Albuquerque'a, który ledwie dycha wyczekując posiłków. Mości admirale, dajcie się przekonać - wy morzem, a my lądem. Wyślę pod Alagoa dwie kompanie, a główne siły pozostawię tu w odwodzie, między Peripuera a Pavossan, i w razie potrzeby... - Twoja wola, mości pułkowniku. Ja idę pod Pavossan... - Lichthardt był nieustępliwy. Krzysztof dał pokój daremnym namowom i po niedługiej już chwili dowódcy rozstali się wśród objawów pozornej grzeczności. - Dalej sami - powiedział Krzysztof z goryczą do oficerów i znowu przywołał Petersa. - Peters, widzę tu na mapie dwa szlaki przez ciebie narysowane. Któryż z nich dogodniejszy dla nocnego marszu żołnierza? Peters, rozpalony na twarzy, bo blask kagańca padał mu wprost na policzki, pochylił się nad mapą. - Linia pojedynczo kreślona wiedzie przy samym brzegu morza w piaskach i krzewach mangrowiowych. Szlak to wielce poszarpany, długi i uciążliwy, bo brzeg wije się wężowo. Dla pośpiechu żołnierza ta oto droga łatwiejsza. Wyznaczyłem ją swego czasu przy pomocy wiernych nam Tupajosów. - Już ją kiedy przebyłeś? - Tak jest, wasza dostojność. - Koń przejdzie? - Z trudem. Pieszy marsz pewniejszy. - Ile czasu trzeba na przejście pod Alagoa? Rysownik skupił myśl, sięgając w swoją pamięć. Liczył: - W dobrym marszu powinno wystarczyć chyba... pół doby. Zrazu droga znana żołnierzowi, potem wyrąbana w lesie pikada. Od dopływu Uny teren mniej dogodny, lesisty i bagnisty... Peters mówił pośpiesznie, urywanymi zdaniami. Głos wiązł mu chwilami w gardle. - Piłeś? - Broń Boże, wasza dostojność! - Wierzę, bo ręka ci drży. Gdy się nasączysz winem, ruchy masz spokojniejsze, ale we łbie siano. - Tak jest, wasza dostojność. - Peters potwierdził nawet z ulgą. Krzysztof rozważał chwilę słowa Petersa i jednocześnie rzucał wzrokiem po twarzach oficerów. Do szybkich marszów Foultons nieoceniony. Będzie pędził swą kompanię do upadłego. Mimo to w ogień za nim pójdą, bo choć mruk, wiedzą, jak dzielny i dbały o swych ludzi. - Noc grudniowa krótka - zwrócił się do niego - lato w całej pełni. Jak myślisz, można marszu przyśpieszyć? - Można, wasza dostojność. - Weźmiesz więc dwie kompanie i pójdziesz pod Alagoa. Musisz tam stanąć przed południem, chociaż, jeśli wcześniej przybiją do lądu, może być za późno. Peters będzie ci towarzyszył, bo szlak nowy i trudny, bez przewodnika można błądzić. Jeśli dostrzeżesz lądujące wojska, zaczniesz je niepokoić muszkietami, a do mnie pchnij natychmiast konnego gońca. Pójdę wtedy z większymi siłami. Jeśli brzeg i morze gołe, wracaj, bo będziesz potrzebny pod Pavossan. - Tak jest, wasza dostojność. - Nie daj Boże, byś się spóźnił, bo we dwie kompanie nie uderzysz na tą potęgę. Wtedy urwij im języka i wracaj duchem do mnie. Nie marudź, czasu mało. - Mało, wasza dostojność. Foultons oddał pożegnalny ukłon. Kto znał Foultonsa, nie miał wątpliwości, że nie dopuści ani chwili zwłoki w wykonaniu rozkazu. Rozdział IX Za chwilę dwie kompanie muszkieterów, objuczone żywnością na cztery dni, były gotowe do drogi. Noc zapadła parna. Ledwie żołnierze przywdziali mundury i powiązali juki, już czuli pot pełzający po skroniach i barkach. Porucznik Foultons chodził długimi krokami wśród ustawiających się szeregów, sprawdzał liczbę, instruował krótkimi zdaniami sierżantów, wyznaczał tylne czujki do marszu. - Gdzież Berke Peters? Czas już w drogę - zapytał w pewnej chwili. Rozglądał się niecierpliwie. Przecież nie tak dawno Berke Peters stał przed nim informując, że jeszcze tylko mapy zbierze i na pobudkę stanie przed szeregiem. - Mości poruczniku - sierżant Hick podszedł do Foultonsa. - Widziałem Petersa pół pacierza temu. Gotów był do drogi. Myślę, że i mapy miał już przy sobie. - Gdzież go więc licho poniosło? - Chyba poszedł w las... Te suszone ryby już niejednemu dogodziły. - Peters! Peters! - zaczęto wołać w stronę ciemnej ściany lasu. Foultons obracał językiem nie wypowiedziane klątwy. Bo, do pioruna, każda minuta była droga. Patrzył po mrocznej polanie, biegł okiem od ogniska do ogniska. Któż by dociekł, jaki tam stek wyzwisk kłębił się między gardłem a zębami oficera. Nareszcie zakotłowało się poza najdalszym ogniskiem. Odezwały się nawoływania i natarczywe okrzyki, ale już biegł podniecony Peters. Dopinał pasa, wpychał za pazuchę pozwijane rulony. - Jestem, panie poruczniku - wołał wystraszony. - Musiałem map poszukać. - W lesie? - Foultons przeszył go wzrokiem. - Małe oczy rysownika zaczęły latać płochliwie. Znalazłszy w myślach wykręt, spojrzał prosto w ciemną twarz Foultonsa. - Nad mapami zabawiłem sporo czasu, a teraz potrzeba chwyciła, mości poruczniku. Od tej cuchnącej wody kiszki się skręcają. - Ty przecież wina więcej chlejesz niż wody - zaśmiał się sierżant Hick. - Pociągnąć poszedł, wasza dostojność. - Chuchnij! - burknął Foultons dosiadając już konia. - Twoje szczęście, żeś nie chlał. - Berke Peters istotnie nie pił dziś wina. Z ust buchał mu tylko żar wywołany niedawną zadyszką. - Do ust nie wezmę, wasza dostojność, choćby mi kiszki skręcało. Zagrano pobudkę i ruszyli w las. Zrazu droga była wszystkim znana i jako tako dogodna. Wiodła wprost na południe i miała skończyć się po dwóch trzech godzinach. Wtedy czekał ich marsz przez teren nieznany, lesisty i bagnisty, zaczynający się od wytkniętej na mapie, nie nazwanej jeszcze żadnym mianem, rzeki. Był to ów najkrótszy szlak w stronę Alagoa, który wyszukał niedawno na mapie Krzysztof wespół z Berke Petersem. Foultons liczył, że pierwszy odcinek drogi zrobi w niedługi czas, a reszta nocy i ranek starczy mu na przemarsz przez puszczę i zarośla. "Gdy staniemy nad ową rzeczką - myślał Foultons kiwając się na siodle - będzie świt. Da Bóg, że przed południem zobaczymy wydmy pod Alagoa. Dojdę wcześniej, niż wylądują." Dobrą godzinę jechał na koniu, bo póki droga była dogodna, lustrował rozciągniętą w długiego węża kolumnę. Widząc, że żołnierz w marszu trzyma się dobrze, że idzie wesoło i sprawnie, zsiadł z konia i przepuściwszy Petersa szedł za nim. Konia kazał teraz prowadzić żołnierzowi, bo piechotę mając pod sobą nie zwykł był bez potrzeby korzystać z oficerskich wygód. Wypoczęty wierzchowiec mógł być zresztą zawsze niezbędny do zwiadów i łączności z kwaterą pułkownika. Myślał i o tym, że skoro mieli za niespełna trzy godziny wejść w trudniejszy teren, koń w drodze bardziej się umęczy niż piechur. Berke Peters szedł przodem. Gdy przygasała pochodnia i zarys postaci przewodnika ginął pośród cieni, padało od czasu do czasu jedno słowo wymawiane przez Foultonsa zawsze z tą samą czujnością: - Peters! W zaroślach odzywał się donośny głos rysownika: - Jestem, poruczniku! Pikada dalej wycięta. Dobrze idziemy! Peters odkrzykiwał z całego gardła, wydawało się nawet Foultonsowi, że zbyt głośno, bo wilgotny oddech lasu niósł każde słowo czysto i daleko. Choć głos Petersa brzmiał donośnie i stanowczo, to krok jego człapiący wśród korzeni był raczej chwiejny. Jeśli nogi nie miały rześkości, to chyba tylko dlatego, że mimo niesionej nad głową pochodni, ciemność pełzała pod drzewami i każde stąpnięcie stawało się niepewne. Rysownik odwiódł wprawdzie kurek nabitego pistoletu, którym można by ubić i postraszyć jaguara, gdyby odważył się podejść bliżej mimo chrzęstu gałęzi i dymu płynącego z palącej się szczapy, ale cóż by zrobił Berke Peters, gdyby tak but jego nadepnął znienacka łeb jadowitej żarariki czy któregoś z tysiąca nieznanych płazów i gadów żyjących w niezbadanym, przepastnym gąszczu? Ubijali tu przecież za dnia żołnierze przeróżne omierzłe straszydła, zwierzęta nigdy nie widziane na starej ziemi. Co chwilę pocierał ręką kosmate sukno wiszącego u pasa gąsiorka, jakby chciał tym gestem uciszyć kuszący bulgot wstrząsanego wina. To znów głaskał czubek zatkanej szyjki, by tłumić rozparzony, odurzający zapach, woń o tak szatańskiej, uwodzicielskiej sile. Kusiło go już parę razy, ale jak na zawołanie przychodził wtedy z pomocą jego wątłej woli głos Foultonsa: - Peters! Odpowiadał okrzykiem na okrzyk i cofał przerażony rękę z gąsiora, przesuwał ją wyżej pasa, na rękojeść pistoletu. W głowie jednak huczało dziś jak nigdy, może nawet bardziej niż po wypiciu całego garnca. I to dziwne, że w tej chwili nie myślał o błyskach w ślepiach jaguara, o sznurach lian, prędze jadowitego węża czy zwierzętach i drzewach_ludojadach. I nie o czekającej niebawem drodze przez bagna, gdy zniknie pod butami szlak korzeniasty i twardy. Myślał o Amsterdamie. O uliczce przy Nieuwe Markt i o stojącym tuż przy bramie Św. Antoniego nędznym kramie z kolorowymi płótnami. Tam po dziś dzień, nawet o tej porze roku, w czasie mroźnego, a nie skwarnego, jak tutaj, grudnia, stał za ladą pochylony nad zwojami płócien brodaty, sześćdziesięciopięcioletni jego ojciec. Może śnieg tam już prószy i zimny wiatr dmie od zatoki ku Amsteli, ale stary na pewno nie zamyka przedwcześnie swego straganu. Jeśli zdrów po dziś dzień, co daj mu Panie Boże, bo już rok minął, jak przyszła do Petersa ostatnia z Holandii wiadomość, przywieziona przez statek "Mauritius" wraz z nowymi muszkietami, prochem, a zarazem nowymi rylcami i matami. Mówił mu bosman z "Mauritiusa", że jeszcze wtedy, zeszłego listopada, przychodziła do kramu starego Petersa Dora Tieman, niezamężna - to najważniejsze, ważniejsze niźli wszystko - niezamężna Dora Tieman, by pytać o Berke Petersa, niedoszłego geografa. Dora Tieman - te słowa pachniały teraz w puszczy, niosły w sobie woń traw kołyszących się nad brzegiem Oudezijds_kanału. Szedł przez las, a widział tamto miasto, oświetlone pochodnią czerwone mury St. Antonienswaag, jej pięć spiczastych jak grot wieżyczek i rude ściany uliczki Bloedestraat. Jakby spod korka gąsiora płynął urzekający, a przecie zgniły w istocie, zapach grachtów amsterdamskich, wzdłuż których chodził dawniej Peters obok zapatrzonej w niego dziewczyny. Jakby był teraz przed nim nie czarny, niebosiężny las, ale dwuokienne smukłe domy rodzinnego miasta czy bogate pałace, pod którymi biegał ongiś niosąc pod pachą zwoje chropowatego papieru i czerwone blachy do pracowni swego mistrza - miedziorytnika. Tam u niego uczył się ciąć cynowe i miedziane płyty, przenosić na nie misternie szkice i rysunki. Nie swoje oczywiście, choć ileż razy brała go chęć chwycić za igłę i ryć na kosztownej blasze według własnej woli, za lotem swej młodzieńczej wyobraźni, wszystko, co się widziało za dnia na mieście. Czy to wieże starego kościoła Ouderkerk, czy pałac księcia orańskiego, czy nagie maszty tysiąca okrętów w porcie. Ba, rysować nawet szkic miasta, jego mury i kanały, muskać na płycie igłą dziesiątki mostów nad Amstelą czy mizerne holenderskie wzniesienia, które na mapach miały zawsze kształt krecich pagórków. Marzyło się wtedy Petersowi być nie tylko miedziorytnikiem, ale i wielkim geografem, bo dlaczegóż nie wolno mu było sięgać po sławę Mercatora, mistrza niezrównanego, co glob ziemski umiał znaczyć kątami, czy choćby mistrza Bleuw, jeszcze dziś żyjącego, którego to właśnie mapy brazylijskie miał teraz wpięte za pas. Jakże dumna byłaby wtedy z niego Dora Tieman! "Czeka na mnie" - pomyślał z pociechą i szedł dalej trzeźwy przecie, a oszołomiony, może dlatego oszołomiony, że trzeźwy. Pamięta, co do niej mówił, gdy siadywali nad brudną wodą Singlu na wprost chlupiących burt statków przeróżnych. Dobrze pamięta, więc wierzy w jego powrót, przychodzi pod kram ojca, wypytuje żeglarzy u stóp czarnych murów Schreijestoren - Wieży Płaczek. - Boże Święty, pókiż tego czekania? - szepnął sam do siebie. - Jak dotąd nic się nie spełniło z tylu danych jej obietnic. Nic nie rozkwitło z pęku tak pachnących nadziei. Gdy werbowano ludzi na nową wyprawę brazylijską, gdy u jego mistrza szukano rysownika, zaciągnął się do szeregów pułkownika Schkoppego. Jakże się cieszył, gdy po dwóch latach przeszedł pod dowództwo Arciszewskiego, o którym już wtedy trąbiono w Recifie, że on jeden, nikt inny, tylko Artischau przepędzi Hiszpanów z brazylijskiego lądu. Nikt inny, tylko on zawładnie krajem, gdzie nie srebro, jak w kraju Korteza, ale złoto, szczere złoto można kupić za byle paciorki, wypłukać z piachu. A nawet gdyby go nie znaleźć, to w jeden rok, w kilka miesięcy - bo i to naganiacze w Amsterdamie mówili - każdy żołnierz miał tu zebrać fortunę z samego łupu na Brazylianach czy w zdobytych portugalskich fazendach. I cóż miał po wielu latach wojowania, po tylu nocach ślęczenia nad szkicami i mapami? Oto ten gąsiorek z winem, który na dodatek, poza fasowanym sikoniem, musiał co dnia napełniać za ostatnie miedziaki pozostałe z żołdu. Pułkownik Artischau dzielny i wielki wódz, ale cóż z chwały służenia pod jego dowództwem, skoro nawet lichego łupu brać nie pozwala? Tak było na Itamarice, tak nad Rio San Francisco, w Nazareth, w Arrayalu, gdzie tyle bogactw nagromadzono. Gdyby nie ojciec Manuel, który za wolą Opatrzności się nadarzył, nie byłoby w sakwie jednej sztuki złota i tego łyku orzeźwiającego trunku. Pomyślał o gąsiorze i poczuł pod nosem drażniący, kwaśny bukiet wina. - Peters! - posłyszał za sobą głos, tym razem daleki, biegnący spoza niewidocznych w ciemności krzewów. Odwrócił się mimo woli. Ostry, zwisający z góry liść paproci uderzył go w twarz kolczastymi palcami. W jednej chwili uleciało z głowy wszystko - port amsterdamski, kram ojca przy portowej bramie i zamglony obraz Dory, który jaśniał niedawno w czeluściach puszczy. - Idę naprzód, wasza dostojność! Pikada wycięta. Droga wolna! W puszczy zaczęło jaśnieć. Wąskie pasemko nieba, pojawiające się czasem nad głową Petersa, szybko siniało. Palczaste liście paproci, czuby palm wszelkiego gatunku nabierały w szybkim tempie zieloności. Bielały korzenie pod stopami, uschłe sznury lian stawały się widoczne. Jasność wstawała nagle, bo takie szybkie były tu świtania. Więc chyba szli już dobre trzy godziny, było daleko po północy. "Porucznik Foultons - myślał Peters - nie daje wytchnąć żołnierzowi, bo chce dojść do Alagoa jak najwcześniej przed południem. Uradzili przecież, że marsz powinni ukończyć w dwanaście godzin, ale któż to w puszczy może dokładnie drogę obliczyć?" Rysownik skrzywił z lekka krótkie rdzawe wąsy, pomacał zatknięty za pas rulon mapy. Mocno wpięta, tkwiła tam pewnie. Dotknął kapoty, by sprawdzić, czy szeleści pod suknem drugi papier, ukryty zapobiegliwie przed okiem ludzkim? "Już całkiem widno" - pomyślał, zgasił pochodnię i przyśpieszył kroku, by się oddalić od stuku nóg i szelestu gałęzi za sobą. Rozpiął kaftan, wyjął pośpiesznie twardy papier i śledził na nim znaki mnicha Manuela. Zgadzało się. Niebawem podejdą pod bród potoku i wtedy pojawi się na prawo step trawiasty, a z lewej zostanie las, przez który wiedzie skrót w stronę Alagoa. Foultons oficer dobry, ale dość tępawy. Łatwo w niego wmówić, że ten właśnie szlak przez trawy jest dogodniejszy i szybszy. Gdy się pojawią bagna, trzeba znów skręcić ku północy i okrążyć, okrążyć... a wtedy... Jakby posłyszał głos Manuela, ten sam surowy i jednocześnie gorący szept, jakim go żegnał przed paru godzinami w lesie. - Wtedy to, nie wcześniej jak przed wieczorem, dojdziecie do Alagoa. Nikt ci nie dowiedzie błędu, a dzięki tobie wódz chrześcijański Don Louis wyładuje okręty. A ty, Berke Peters, nie tylko przysłużysz się świętej sprawie, ale... Słyszał oszałamiające słowa i czuł na sobie przenikliwe oczy mnicha, zielone jak ślepia jaguara, które widywał nieraz w puszczy. Wzrok Manuela świecił nadal, wśród krzewów, a gorący uścisk jego ręki parzył jeszcze dotąd jak te krążki złota, których słodki ciężar czuł Peters w woreczku na szyi.. Rozgrzana sakiewka łachotała po włosach na piersiach, przylepiała się do spoconej koszuli. Peters szedł coraz szybciej, rozgarniał dłońmi nawisające liście i znów miał złudzenia. Przed oczyma ukazywał się nie tylko trzos, który miał przy sobie, ale i drugi, o ileż cięższy, który ojciec Manuel trzymał w swej podniesionej ręce. Za tamten, Boże jedyny, można by nie tylko opłacić naukę u mistrzów nad Amstelą, ale nawet założyć własny warsztat miedziorytniczy. - Mieszkać i pracować razem z Dorą... Pot oblał go w jednej chwili. Nadzieja zysku tak blisko, dziś lub najdalej jutro, za kilka dni, gdy się na nowo spotka z świątobliwym mnichem. "Dla wiary chrześcijańskiej wszystko - pomyślał. - Przecież ja nie luteranin jak Artischau i jak większość żołnierzy w naszych szeregach. Ja nie bogacz, jak kupcy z Recifu, co wysyłają całe ładunki na statkach do Amsterdamu. Dla nich bogactwa, a dla mnie suchy chleb wojenny, moskity, marsze i te podarte buty. Nawet sierżant Hick zmienia raz na dzień koszulę, a moja gnije od tego wstrętnego brazylijskiego powietrza." Myślał tymi samymi słowami, jakie niedawno mówił mnich Manuel, zabiedzony zakonnik w szarej opończy, który tu wiarę krzewił wśród indyjskich plemion, podobno własnoręcznie stawiał ołtarze we wsiach indiańskich, zbierał korzenie i leczył chorych dzikusów. Świątobliwy, ofiarny mnich Manuel. Ileż miał racji, gdy mówił, że żołnierz holenderski walczy nie o swoją sprawę. Bo któż się tu bogacił, komu służył Berke Peters? I któż tu w ogóle lepszy? Hiszpanie, którzy chrzczą Indian, czy kupcy holenderscy budujący sobie pałace w Recifie? Wszyscy oni jednacy bogacze. Nagle jedno imię wypłynęło w pamięci. Christoph Artischau..." Myśl zmąciła się na nowo. Wódz dzielny, prawy, nieskazitelny. Wiedzieli o tym żołnierze, wiedział i Peters. Łupów nie daje, ale i sam nie bierze. Sypia, gdy potrzeba, na gołej ziemi. Gdy brakło chleba pod fortem Bom Jesu, odsunął ostatnie bochenki przyniesione dla niego i oficerów i oddał je rannym żołnierzom... W Arrayalu rozdał wojsku dwadzieścia tysięcy talarów, choć to dla niego przynieśli ów worek portugalscy kupcy. Berke Peters szedł ciężkim krokiem i przypominał sobie wszystkie zwycięstwa i wielkoduszne postępki pułkownika. - Ale cóż z tego? - mówił szeptem do siebie. - Bijemy Hiszpanów i rąbiemy puszczę. Ręce mam jak drwal, a nie rysownik. Peters nienawidził puszczy, zgnilizny bagien brazylijskich, lian pełzających jak węże, moskitów i tej wiszącej codziennie nad głową, rozpalonej słońcem blachy nieba. Nie po to, u licha, tu przybył, by grzęznąć wśród korzeni i trzęsawisk, czuć małość swą pod liśćmi gigantycznych drzew, większymi od rozpostartych skrzydeł kondora. Do licha, nie było tu złota ani łupu, ani sreber, które zwoził do Amsterdamu byle żeglarz, ani drogich kamieni, które miało się zrywać z szyi Tupajosa czy tego parszywego ludu Ges, noszącego kolorowe pióra w polepionych tłuszczem kudłach. Nigdy dotąd nie widział u nich czegoś do złota podobnego, bo choć chrześcijanin, nie zawahałby się zerwać swego szczęścia z szyi czerwonoskórego. Bajdurzyli żeglarze w Amsterdamie i namawiacze z Kompanii Westindyjskiej. Wszystko kłamstwo! Na karkach i szyjach Tupajosów, na barkach plemienia Ges i Tupi, na ramionach zabłąkanych tutaj najdzikszych Karaibów widywał tylko łuk, kości u pasa i zatrute dmuchawki, a nie żadne drogocenności godne uwagi Europejczyka. Tylko ten tu robił bogactwo, kto miał okręty, cukrownie i wyręby czerwonego drzewa. Potarł czoło. Znów kuszący dreszcz przeszedł całe ciało. Nie! Jedyna droga nie tędy przez las, ale przez chaszcze i trawiasty step ku bagniskom. Ojciec Manuel ma rację. - W imię Boże! Powiedział to półgłosem i potknął się na wyprężonej pętli korzenia. Przeraziły go własne słowa. - W imię czyje? Nie! Nie! Na trzeźwo tego nie potrafi. Sięgnął po gąsiorek i zaczął pić całkiem już mdłe, nagrzane wino. Gulgał z łapczywością. Nie czuł ani smaku, ani nie zdawał sobie sprawy z ilości połykanych chaustów. Szum uderzył do głowy. W tejże chwili odezwała się za Petersem puszcza: - Peters! - Jestem, wasza dostojność! - dławił się pospiesznym łykiem. - Czekam już nad potokiem. Wasza dostojność, znalazłem nowy szlak! - wołał ochrypłym głosem i chował pośpiesznie pod kaftan mapę mnicha Manuela. Foultons nie dawał w drodze wytchnąć żołnierzowi. Zarządził wprawdzie jeden krótki postój, ale przez resztę czasu szedł niestrudzenie na czele wijącego się w puszczy szeregu. Popędzał Petersa, zdany na łaskę jego przewodnictwa, i ciągnął za sobą swą kompanię. Sierżant Hick szedł trop w trop za rozciągniętym w lesie wężem piechurów, zamykając ariergardą całą kolumnę. Dawno już minął świt i uszło sporo ranka, a nie było owego piaszczystego szlaku, który jeszcze w namiocie Arciszewskiego obiecywał odnaleźć Berke Peters. Przeciwnie, gęstniała puszcza, czasem gubił się zarośnięty trop leśny. - Cóż to za szlak, do pioruna? - klął Foultons i patrzył podejrzliwie na Petersa. Berke z zamglonymi już oczyma stał przed nim i robił na piersiach znak krzyża. - Przysięgam, że dobrze prowadzę. Najkrótsza to droga do Alagoa. Niech Bóg pokarze Hiszpanów! Zdążymy, wasza dostojność! Znów się oddalał do przodu, brnął w gęstwinie, ciął niekiedy nożem chwytające za piersi zdradzieckie sznury tropikalnych roślin. Żołnierze upadali z gorąca i zmęczenia. Na szczęście, stała się rzecz rzadka o tej porze roku - niebo zawlokło się chmurami. Nie było żaru słonecznego, ale zamiast niego buchała z drzew i z przygniłego podszycia dławiąca duszność. Nie wiedziało się teraz, czy to jeszcze ranek, czy blisko południa, bo udręka marszu myliła każde obliczenie. A jedyny przewodnik, słońce, nie chciało teraz ani na chwilę wypełznąć zza chmury. Foultons był uosobieniem nie tylko mrukliwości, ale i spokoju. Szedł z żelazną wolą przez puszczę. Nie śpieszył nerwowym i niecierpliwym marszem, ale utrzymywał równomierny, rozumny pośpiech. Wziąwszy miarowe tempo jeszcze przed kwaterą dowódcy, nie wzmacniał go ani nie osłabiał. Znał dobrze leśny chód żołnierza i wybrał dla swej wyprawy właściwą, nie morderczą chyżość. Jeszcze w kwaterze obliczył, że jeśli stanie nie później jak godzinę po północy nad rzeką, to resztę drogi powinien osiągnąć nie w dwanaście, ale w dziesięć godzin, i wtedy zdąży uprzedzić lądowanie Don Louisa. Któż zresztą mógł dokładnie przewidzieć porę lądowania? Jeśli Hiszpan miał dobre wiatry, to mimo że omijał rafy i mielizny, szybszy był na morzu, niż Foultons w lesie. A może, nie daj Bóg, jeszcze wczoraj podpłynął do Alagoa? Dlatego każda godzina była droga. Tylko bowiem w czasie lądowania mógł Foultons atakować dobijające szalupy, zaskakiwać wysiadające na ląd oddziały i wezwać główne siły pułkownika. Jeśli jednak Hiszpanie zajmą brzeg, nikt we dwie kompanie boju z nimi wszcząć nie może. Żywa noga nie wróciłaby do kwatery. Od dłuższego czasu Foultons, mający przed sobą chmurne niebo, popadał w roztargnienie. Czas nie mierzony słońcem wydawał się płynąć znacznie szybciej. Zrównał się z Petersem. - Peters, jak daleko? - Godzina, może dwie godziny... Foultons czegoś nie dowierzał. Popatrzył przenikliwie. - Nie łżesz? - Przysięgam, wasza dostojność. Oficer jeszcze nie dawał wiary. Tknięty przeczuciem, chwycił rysownika za bufiasty rękaw i spojrzał w zielone, trochę zamglone oczy Petersa. - Piłeś? - Piłem, bo duszno, ślina zasycha. Dławi, dławi mnie, proszę waszej dostojności. Ale przysięgam, Bogiem się klnę, że dobrze prowadzę. Foultons patrzył tak przenikliwie, że Berke Peters spuścił powieki. - Jeśli zawiedziesz, jeśli spóźnimy się, gałąź... rozumiesz? Mimo tej groźby, wypowiedzianej dla przestrogi, oficer uwierzył. Cofnął się do czoła oddziału i szedł po staremu niestrudzenie za tropem Petersa. Minęło nie więcej jak pół godziny, gdy las zaczął się przerzedzać. Dmuchnęło od przodu słonawym, bardziej rześkim powietrzem. "Chyba już blisko morza. A niewiele brakowało, bym przestał ufać temu pijanicy" - odetchnął Foultons. Za chwilę wyłoniło się nadbrzeżne wzgórze. Nie inaczej, byli w pobliżu Alagoa. Ustąpił im z oczu gąszcz i ciasnota puszczy, otwarł się niezmącony, białawy jak cienkie mleko bezmiar morza. Gdzieś tylko na krańcach horyzontu wychyliło się z chmur jaśniejsze tło nieboskłonu. Jakby za kataraktą płynęła za mgłami gałka słońca. "Dziesiąta" - pomyślał Foultons i pierwszy raz od chwili wymarszu pojawił się na jego ustach uśmiech. Brzydka twarz oficera pojaśniała, nabrała urody. - A ja myślałem, Peters... żeś zbłądził... Berke spuścił oczy. Poczuł strugę potu spływającego po włochatych piersiach. Dwa szybkie strumyki leciały jak zimne mrówki od szyi, zbierały się w drażniące grono kropli pośrodku torsu, tuż pod przylepionym do ciała trzosem. Ale ledwie uszli kilkanaście kroków i wychylili głowy spośród mangrowii Foultons poczuł śmiertelny pot na skroniach. - Wojsko Don Louisa! - krzyknął. Widać stąd było nie tylko kilkanaście żagli na morzu, pękate burty i piętrowe rufy okrętowe, ale cały rój żołnierzy krążących po nadbrzeżnych piachach. Ostatnie czółna przybijały do plaży. Potężny galeon stał opodal wyniosłego cypla. Po zrzuconym pomoście staczano już ostatnią broń i ładunki. U stóp urwanego nad brzegiem wzgórza stało kilkadziesiąt koni. Widać, niedawno je na ląd wysadzono, bo jeszcze ostrożnie wąchały pyskami ostre, słonowodne trawy. - Za późno! O Boże! - Foultons giął z wściekłości gałąź mangrowii. Berke Peters patrzył z jeszcze większym przerażeniem na hiszpańskie oddziały, na niezliczone gromady żołnierzy biwakujących na piachu. Było już na brzegu chyba ponad trzy tysiące ludzi. Jakby oślepił go ten widok. Osłupiały, nie patrzył na brzeg morza. Schylił głowę i spode łba śledził złe iskry w oczach Foultonsa. - Za późno! - syknął oficer. - Za późno, o Boże! - powtórzył jak echo Peters. Wszystko wypite wino uderzyło mu nagle do głowy. Teraz dopiero tracił przytomność. Oko słońca wpłynęło znów za chmury. Pociemniało niebo, zbrudniało morze. - To wieczór, a nie ranek, Kryste Panie! - jęknął Peters. Głos jego był niesamowity, nieprzytomny. Zanim oniemiały Foultons otworzył usta, rysownik rozszarpał kapotę na piersi. Zerwał ze szyi worek, wyciągnął mapę Manuela zza pasa. - Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem. Bóg mi świadkiem! Mnich Manuel, ale nie ja... Nie szedłem przez bagna, Kryste Panie! Rzucił sakiewkę i papiery, skoczył w dół urwiska, w wysokie trawy. - Peters! Mózg ci się pomieszał. Peters, pijanico! Hej, Peters, wracaj, psi synu! - Foultons wołał półgłosem. Ani krzyczeć tu nie można było, ani biec za oszalałym Petersem. Zanim oficer spostrzegł się, zanim przywołał żołnierzy, by wysłać ich w chaszcze, wszelki ślad po Petersie zaginął. - Nie do wiary, łajdak, łajdak! Niech go diabli porwą! - Foultons tłumił w sobie przekleństwa i próbował nadaremnie dociec, co przywiodło Petersa do tak szaleńczego czynu. "Co to jest, do pioruna? Zdrada czy szaleństwo?" - pytania latały po głowie Foultonsa. "Cóż on plótł o jakimś wieczorze? Dziesiąta rano, nie później. Na czas przybyliśmy, ale hiszpańskie diabły chyba jeszcze wczoraj lub o samym świcie zaczęły lądowanie." Zsuwał się z urwiska ku swym oddziałom zły i wzburzony, przy tym wściekły na samego siebie, że nic nie rozumie z całej sytuacji. Rozdział X Don Louis de Roxas, książę Lerma, siedział na swym białym arabie i patrzył na obóz rozłożony po wydmach i zaroślach. Przejeżdżał pośród biwakujących kompanii Kastylijczyków, pozdrawiał podniesioną ręką oddziały neapolitańskie, uśmiechał się w odpowiedzi na wiwaty i sprawdzał okiem stan żołnierza. Świetnie wyglądały jego awanturnicze kompanie. Żołnierze, osmaleni wiatrem oceanu, wypoczęci w czasie długiego rejsu, byli weseli, hałaśliwi. Wszystkich radowało dotknięcie stopą nadmorskiego piasku, bo niedawna, tak długa chwiejba na pokładach dała im się we znaki. Gapili się na nadbrzeżne wzgórza, na lasy potężne i pokłębione, jakich nie widzieli nawet ci, co tu przybyli wprost spod stóp ojczystych Pirenejów. Ktoś łamał wielkolistne osty i dziwił się, że ostre jak z blachy, inny nawoływał towarzyszy, by patrzyli na wielkiego, twardszego niż puklerz żółwia. Byli wśród nich i tacy, co by się im nic dziwnym wydać nie powinno, znali bowiem malaryczne puszcze na drugiej indyjskiej ziemi, lasy Jawy czy wrzaskliwe targi na kanale portowym Batawii, ale ta ziemia była przecież inna niż tamta. Pokrzykiwali, pukali na próbę z muszkietów, błyskali wyczyszczonymi grotami kopii. Konie, wyzwolone od chwiejby statków, rżały podniecone, rwały kopytami piach pod korzeniami mangrowii, prychały uciesznie, kłując pyski o sztywne trawy sięgające im aż pod brzuchy. Muszkieterzy siedzieli wokół stożków ustawionej broni, podgarniali rękami piach, kpiąc i dziwując się, że ani ziarnko złota nie sypie się przez palce. Ci jedli, tamci sączyli rozdane im wino, gadatliwi, pełni życia i nadziei. Byli przecież w połowie swego celu. To, co słyszeli przy werbunku w kastylijskich i andaluzyjskich miastach, o czym aż do znudzenia gawędzili niedawno pod rejami statków, miało niebawem stać się osiągalne. Widzieli na razie przed sobą tylko piach i popielatą zieleń lasów nieruchomych, nawet nie szumiących, ale gdzieś poza wybrzeżem Nowej Ziemi czekają na nich niezmierzone bogactwa. Złote i srebrne deszcze, woda tocząca piachy srebrzyste. Gdzieś tam są owe indyjskie pałace, złote kopuły, srebrne mury, schody do świątyń kute z topazu i jaspisu. Bo podobno tutaj taki sam kraj jak tam, z drugiej strony tego niezmierzonego lądu, gdzie były złotodajne ziemie, srebrne łuki i złote strzały dzikusów. Ba, opowiadali mnichowie w Madrycie, że są nawet ludy o skórze z prawdziwego srebra, złotowłose, naprawdę złotowłose dziewczęta, które się chrzci, a potem prowadzi pod wielki krzew nieznanej rośliny. Wraca się sytym rozkoszy i z puklami szczerego złota w garści. Są i takie dziewice, co nie jedzą, lecz żyją samym zapachem, bo kwiaty tu podobno takie, że albo żywią człowieka, albo zabijają. - Na własne oczy widziałem na Jawie - mówił jakiś wąsaty sierżant - drzewa o ludzkim czy diabelskim rozumie. Położył się raz pod takim drzewem muszkieter, co za dużo wypił dżinu, a do rana objęło go drzewo gałęziami jak ramionami. Siny był jako to morze, co je tu widzicie. Żegnali się krzyżem, ale nie bali. Gdyby bojaźń mieli w sercu, żadna wieść o największych skarbach nie przywiodłaby ich tutaj. Ale Bóg tak chce, by Jego władzę tu poszerzać, a przy tym wzbogacić ubogiego żołnierza. Iluż z nich obiecywało garście pereł swoim żonom i żegnających im kochankom. Iluż marzyło, by za rok wrócić z wyprawy z workiem srebra i złota, zadziwić bogactwem niedowiarków z Lizbony i Madrytu. Wielu z nich jawnie czy w cichości swego serca ślubowało w ciemnych kaplicach kastylijskich, że nie tylko będą wieszali pogan, ale, gdy Bóg poszczęści, to piątą część z przywiezionych skarbów, jak Pizarro czy Kortez, złożą na świątobliwe cele. Na to przecie nie żyjący już papież Aleksander VI wyznaczył linię podziału na nieznanej mu ziemi amerykańskiej, by jedni po tej, drudzy po tamtej stronie wielkiej wody chrzcili ludy, puszczali z dymem ich drewniane bóstwa, rozbijali młotami srebrne ołtarze. De Roxas patrzył na rozhukane obozowisko i na swą błyszczącą armadę stojącą nieruchomo na wodach. Pieścił okiem strzeliste maszty, reje ogołocone z płócien, brązowe pękate cielska statków nurzających się lekko w fali jak piersi kąpiących się gigantycznych ciemnoskórych bogiń. Nie bez zadowolenia patrzył też na czterech wisielców huśtających się na belkach jego admiralskiego galeonu. Oto pierwsi pochwyceni Indianie, których przywiedli mu z rana żołnierze, by ozdobić statek swego dowódcy. Wieszali ich zresztą w bardzo uroczystej chwili, gdy książę Lerma, podobnie jak wielki konkwistador Balboa, mówiąc bogobojną modlitwę wchodził w morze z mieczem i krzyżem w ręce, by jeszcze raz świadczyć przed żołnierstwem, czyja to woda i czyja ziemia, z której niebawem będzie uciekał w popłochu ów wódz Holendrów, lichy szlachcic polski Artischau, panoszący się od lat w Ziemi Czerwonego Drzewa. Don Louis nie wiedział, co to sprzeciw i opór. Któż by się mógł oprzeć Hiszpanowi pomazanemu przez papieża i króla. Dwie siły idą za nim: wielka Hiszpania i habit, który rozgrzeszy każdy mord i zbrodnię. Jak wszyscy jego poprzednicy wierzył, że każda ścięta głowa wroga, każdy zduszony Indianin, wszystkie zgliszcza i popiół, jakim posypie ziemię brazylijską, wzbogacą jego osobistą chwałę, chwałę króla hiszpańskiego, chwałę watykańskiej władzy. Oto Bóg wybrał naród hiszpański, by krwią i mieczem zawładnął południem i północą Europy, południem i północą obu Ameryk. Mordować, strzelać i palić, łupać na drzazgi drewniane bałwany indiańskie, rozbijać w puch heretyckie wojska holenderskie, które jedynie z woli szatana wyrwały się spod miecza hiszpańskiego na bagnistych polach Niderlandów i tutaj także brużdżą. Z jaką tedy chlubą i rozkoszą będzie niebawem jego żołnierz rozbijał tu łby Holendrów i Brazylian, bo jednakiego diabła warci. Jakby już widział swych żołnierzy grających uciętymi łbami w narodową zabawę hiszpańską "pelotę". Grali głowami holenderskimi w Niderlandach, mogą i tutaj, na brazylijskiej ziemi. A wszystko na chwałę Hiszpanii, na chwałę księcia de Roxasa, na chwałę króla Filipa. Przez jeden moment przebiegł w myślach pyszałka obraz dworu królewskiego w Madrycie. Król rozpustnik i tępak, ale przecie król, królowi wszystko wolno. Wspominał i wszechwładnego ministra Olivareza, chciwca i łapownika, któremu musiał posłać szkatułkę z tysiącem pistolów, by dostać nominację na admirała. Ale wszystko się wróci, trzos z powrotem spuchnie, gdy oto rozlegną się na tej ziemi wołania o łaskę padających na kolana Holendrów. I pułkownik Artischau też położy mu u stóp swoje zrabowane bogactwa, bo chyba nie dla głupiego żołdu tu wojuje? Teraz patrzył po wybrzeżu i rosła mu duma w sercu. Cieszył widok rozległego obozowiska, a przecie jeszcze nie skończyło się lądowanie. Przybijały nowe okręty z załogą hiszpańsko_portugalską spod Porto Calvo. Albuquerque, zostawiwszy hrabiego Bagnuolo z częścią wojsk na tyłach oddziałów Arciszewskiego, schodził w tej chwili z pokładów, by jeszcze bardziej wzmocnić potęgę de Roxasa, służyć mu swym wojennym w Brazylii doświadczeniem. Za chwilę obaj wodzowie pozdrawiali się przy wiwatach obu połączonych armii. Oddawali sobie wojskowe honory z przesadną południową elegancją, by żołnierstwo wokoło zebrane poznało wzajemny szacunek i przykładną zgodę obu wodzów. Witali się żołnierze, sierżanci i oficerowie, wymieniali na znak przyjaźni rapiery i szpady. Jedynie tylko niedawno sprowadzony z fluty oddział murzyński Mulata Fernandeza stał na uboczu, osamotniony jak grupa trędowatych. Gdy obaj wodzowie zbliżali się do namiotu de Roxasa, biegnący przodem oficer, krzyknął w stronę Fernandeza: - Cofnij tych czarnych diabłów, ich pot śmierdzi na milę. Wódz nasz, książę Lerma, nie po to przybył na tę ziemię, by wąchać odór dzikusów. Sierżant Fernandez zacisnął zęby i cofnął swój oddział jak najdalej w zarośla. Spoza chaszczy nie mógł teraz dojrzeć nie tylko twarzy hiszpańskiego księcia, ale nawet jego butów. Słyszał jedynie wrzawę i okrzyki, bębny, bijące na wiwat. W namiocie obaj dowódcy usiedli naprzeciw siebie. De Roxas oddalił adiutantów, rozparł się na trzcinowym, skrzypiącym krześle. - Senior jeneral, oddaliście pół Brazylii pod władanie Westindyjskiej Kompanii - zaczął z miejsca już innym tonem niż poprzednio, gdy na oczach wojska witał się z Albuquerque'em. Portugalczyk zmarszczył czoło. Klin czarnych włosów zesunął mu się aż po same brwi nad piwnymi oczyma. Albuquerque rzucił spod powiek ostre, przenikliwe spojrzenie. - Bijemy się tutaj dzielnie, ale Holendrzy mają nad sobą nie byle jakiego wodza. Artischau to szatan w ludzkiej skórze, nieustraszony wódz. Don Louis wydął lekceważąco wargi. - Nie znam tego kraju, ale zabawiłem wiele czasu nad mapami. Oddaliście wszystkie ważniejsze twierdze... Bom Jesu, Nazareth... Arrayal przede wszystkim, twierdza to podobno najpotężniejsza w Brazylii. - Arrayal bronił się trzy miesiące. Dowódca Andreas Marin oddał twierdzę zupełnie wycieńczony. Z tysiąca dwustu ludzi załogi zostało mu tylko trzystu. - W trzy setki ludzi markiz Pizarro zdobył potężny kraj Atahualpy, ochrzcił, a potem udusił cesarza. Skoro już Marin bronił się trzy miesiące, dlaczegoż na odsiecz waszą się nie doczekał? - Odsiecz przyjść nie mogła. W pułkowniku Artischau krew polska i dzielność tego narodu. Sprytny wódz inżynier i artylerzysta. Otoczył twierdzę pierścieniami redut, nie było żadnego dostępu. Poza tym Holendrzy, zapatrzeni w tego Polaka, biją się z odwagą dotąd nie znaną. - Drugi już raz hrabia powołuje się na dzielność wroga, którego nazwisko ledwo przez gardło przechodzi. A przecież wiem, że to zwykły kondotier, najemny oficer, podobno nawet bez klejnotu. - Szlachcic to, dawny dworzanin wielkich rodów w Polsce. - Ród w każdym razie nieznany i szlachectwo podobno wątpliwe. Wielkie rody polskie znamy przecież w Hiszpanii. Zwykły to awanturnik, zwycięski, gdy przewagę ma po swojej stronie. Obecnie siły jego w porównaniu z naszymi znacznie słabsze. - Nigdy nie wiadomo, gdzie on uderzy, jakiej użyje broni. Gdy potrzeba, buduje machiny nowoczesne, używa też działek lekkich, łatwo przez puszczę przenośnych. Senior jeneral, radzę waszej dostojności nie lekceważyć tego wroga. Potrafi kilkaset mil poprowadzić pieszo żołnierza i od razu staje gotowy do boju. De Roxas jakby tego nie słuchał. Wachlował się liściem palmy i jednocześnie myślał: Albuquerque tyle że nazwisko ma wielkie, bo ze znakomitego rodu, ale daleko mu do jego przodków_zdobywców. Siedzi tu latami i niczego nie dokonał. Przeciwnie, stracił posiadane dawniej przez Hiszpanów kapitanie, słusznie popadłszy za to w niełaskę jego królewskiej i katolickiej mości króla Filipa i wszechpotężnego ministra Olivareza." A Don Louis de Roxas, przeciwnie, jeszcze teraz miał w uszach rozmowę z królem madryckim, jeszcze teraz słyszał niedawne wiwaty i tu, i tam, na brzegu hiszpańskim, gdy wsiadał na admiralski galeon. Wtedy pod łopocącym żaglem czuł w sobie tę samą dumę, co i dziś, gdy stał na ziemi brazylijskiej z urwanym liściem palmowym w ręce. Któż, jak nie on, książę Lerma, książę Borgia, będzie nowym Kortezem, co wziął na łańcuch cesarza indyjskiego Montezumę? A przecież ów Artischau to nie Montezuma. Machnął liściem wokół twarzy, aby odpędzić nawet tę myśl. Tamci dzielni i nieustraszeni zdobywcy, choć jak i on Hiszpanie, byli to ludzie podłego urodzenia. Pizarro został markizem, gdy podbił Atahualpę. Kortez dopiero za dwa worki pereł wręczonych królowej doczekał się jakiegoś tytułu, będąc przedtem jeno piratem wojującym z bezbronnymi dzikusami. On książę i rycerz sławny, admirał potężnej floty, wódz całego brazylijskiego wojska. Ileż będzie tu mógł dokonać, ile ziemi zagarnąć? Tam, na północy, czekają na niego wody Amazonas, nurty Orinoco, nad ich brzegami kraje wielkie, bogate, drugie złotodajne Peru czy druga srebrnonośna Rio de la Plata. "Santa Madonna" - westchnął w duchu, tłumiąc swe marzenia. Nagle zapytał znienacka: - Iluż żołnierzy ma Artischau? - Około dwóch tysięcy - odpowiedział z pewnym zawstydzeniem Albuquerque. - Rozłożeni są między Porto Calvo a Camaragibi. - Żołnierz mój zetrze go w jednej bitwie, oczywiście z twoją pomocą, hrabio - dodał wspaniałomyślnie - bo znana mi dzielność waszych żołnierzy, Portugalczyków. Któż by nie cenił narodu, co podobnie jak my obiegł świat poruszeniem swych żagli. My, Hiszpanie, pamiętamy dobrze, że zanieśliście miecz chrześcijański do Afryki, Indyj i na Molukki. Senior, nie neguję twojej dzielności, który nosisz nazwisko wielkiego Alfonsa Albuquerque'a. Don Louis zrobił przy tych słowach gest elegancji. Jego ręka popłynęła falująco pod pierś Albuquerque'a. Portugalczyk podniósł głowę. Piersi, w których niedawno dławił swą niechęć wobec Hiszpana, wezbrały teraz ulgą. Don Louis de Roxas to nie tylko dzielny rycerz, ale i pełen szlachetności, skoro tu wspomniał o wielkim przodku Albuquerque'a, co pierwszy z żeglarzy europejskich pił wodę z rzeki Ganges. Bo i Albuquerque miał wielkich przodków. I on mógłby tu sypać nazwiskami zdobywców nowych światów. Czuł się nie byle jakim pułkownikiem. Stała za nim sława nie tylko Albuquerque'a, ale i Vasco da Gamy, Cabrala i wielkiego Magalhaes, co pierwszy odkrył drogę dookoła świata. Któż jak nie jego rodak zatknął na tej ziemi brazylijskiej portugalski sztandar w pamiętnym roku świętym tysiąc pięćsetnym? Ale de Roxas nie po to przed chwilą raczył wspomnieć na zasługi Portugalczyków, aby się równać z Albuquerque'em. Odczekał chwilę i powiedział: - Ale daruj, hrabio, tu na ziemi brazylijskiej nie spisaliście się tak, jak na Celebesie, czy na Molukkach. Ten polski kondotier, co morza niewiele powąchał, pędzi was z wszystkich portów. Gdybyśmy na czas nie przybyli, nie wiem, czyby i Sao Salvador z rąk waszych nie odbili. Cała niedawna ulga umknęła z piersi Albuquerque'a w jednej chwili. Ledwie mógł teraz ścierpieć te niespodziane, dokuczliwe słowa. Jakim bowiem prawem dumny de Roxas, co jeszcze puszczy nogą nie dotknął, kąsa uszczypliwymi słowami? Albuquerque trzy lata bił się z Arciszewskim, trzy lata wieszał jeńców i zdrajców przechodzących na stronę Holendrów - Indian i kolorowych Brazylian, mieszańców wszelkiej maści, Metysów i Mulatów, w których żyłach płynęła krew dziewic indiańskich i murzyńskich i tyleż krwi oficerów portugalskich. Albuquerque miał za sobą niezliczone marsze, boje i utarczki, egzekucje na buntującej się ludności, a ten tu nowy wódz siedzi w nie wypłowiałym jeszcze jedwabiu, w butach, które bagien nie widziały, i nadyma się, ufny w swą potęgę. Taka w nim pycha jak i tam na Półwyspie Iberyjskim, gdzie najeźdźcy Hiszpanie gnębią rycerski naród portugalski. Podniósł dumnie twarz: - Wojska miałem za mało, cudów nikt nie dokaże. Szczęście, że wasza wysokość przywiódł tak liczne zastępy, choć jeszcze raz to mówię: nie radziłbym lekceważyć pułkownika Artischau. Wojuje z nami nie tylko muszkietem, kopią i działem, ale i karność w jego szeregach wielka, żołnierze w wodzu zakochani. Co więcej, przechodzą na jego stronę plemiona tubylcze, jak i przywożeni przez nas Murzyni. Królik Tupajosów już w jego obozie. U nas tylko wierny królowi i Hiszpanii dzielny Indianin Camaron. - Nie w dzikich plemionach nasza potęga. Choć i to dziwne, że na jego stronę przechodzą. Dlaczegóż on milszy im niż Hiszpanie? - Bo ogłasza wolność dla pogan, oddaje Brazylianom zdobyte na nas fazendy. Niedawno nawet Murzynów przestał wieszać, co zdaje się nie w smak jego zwierzchnikom. Admirał Lichthardt, by nie być podobnym do pułkownika Artischau, odwrotnie, coraz chętniej teraz zdobi swe statki wisielcami. Tak czy inaczej, imię Artischau z dnia na dzień tu potężniejsze. Czasem samo jego pojawienie się z podniesionym rapierem w boju mąci nasze szeregi. Jeśli książę łaskaw posłuchać, to jest w obozie przywieziony ze mną sierżant kolorowego oddziału, który był w bitwie pod Arrayalem i uszedł z niewoli holenderskiej, spod stryczka na jednym z fortów. Poza tym wierny ten żołnierz zna puszczę najlepiej z moich ludzi. De Roxas miał dumę hiszpańskiego księcia i porywczość swego narodu, ale nie brakło mu rozsądku wodza. Każda wiadomość, nawet z ust sierżanta, mogła się przydać przed zamierzonym planem marszu i bitwy. Klasnął w dłonie na adiutanta. - Caballero, przyprowadź mi tu sierżanta Fernandeza. Za chwilę, zdziwiony niezwykłym wezwaniem, sierżant stał u wejścia do namiotu i oddawał ukłon należny wodzowi. Zobaczywszy orzechową twarz Fernandeza nieco spłaszczoną, i rozdęte chrapy jego nosa de Roxas skrzywił z niesmakiem usta i nachylił się do Albuquerque'a: - Murzyn? Fernandez zrozumiał to pytanie. - Nie Murzyn senior jeneral, Brazylianin - odpowiedział hardo. - Nikt ci pytania nie zadawał. Milczeć przed dowódcą. Jakie tu u was porządki? - de Roxas uderzył dłonią w poręcz krzesła. Fernandez zamilkł i patrzył w iskrzący się rubinami szeroki pas de Roxasa przerzucony przez ramię. "Zdejmie go - myślał jednocześnie w duchu - gdy mu się brzuch spoci w czasie pierwszego marszu." De Roxas mówił coś z cicha do Albuquerque'a. Nie pojmował, że Mulat ma tu rangę sierżanta. Portugalczyk rozkładał ręce i coś wyjaśniał nie podnosząc głosu, ale mimo to trzy słowa dobiegły uszu Fernandeza: - Oddział murzyński, kolorowy... Rozumiem. Któż by inny miał węch tak tępy, by dowodzić Czarnymi? - Don Louis uśmiechnął się szeroko, błysnął białymi końskimi zębami. - Słyszałem, żeś był w niewoli u pułkownika Artischau. Dlaczego cię nie powieszono? - Pułkownik Artischau puścił mnie wolno i razem ze mną dziesięciu moich Murzynów. Powiedział, że nie wiesza Brazylian, Indian ani Murzynów... - Tylko Hiszpanów i Portugalczyków, co? - Tego nie mówił. Ale każdy wie, że Artischau bije tylko wojska króla Filipa. - I tyś uwierzył w takie brednie, w łaskawość okrutnego Polaka? Mulat zawahał się, jak odpowiedzieć. - Uwierzyłem w to, że mnie wolno puścił, bo żyję. Nie kazał przecież powiesić. Wróg to nasz, ale wódz wspaniałomyślny... - Nagle duma wezbrała w Mulacie, dodał z godnością: - Czarna skóra mu nie śmierdzi. De Roxas zmrużył oczy i zmierzył sierżanta przenikliwym wzrokiem. - Co tu słyszę, Artischau pies i heretyk. Puszcza wolno, bo się boi kary boskiej i naszego miecza. Dlaczegóż nazywasz go wspaniałomyślnym? - Prawda to. Powiedziałem mu stojąc już pod stryczkiem, że nienawidzę Holendrów, bo wieszają Brazylian i mojego ojca trzymają w lochach Olindy. Myślałem, że za to wcześniej od innych mnie powiesi, a on puścił wolno. Przed miesiącem mój ojciec wrócił na fazendę, uwolniony na rozkaz pułkownika Artischau. De Roxas, czerwony na twarzy, po raz trzeci nachylił się do hrabiego Albuquerque'a i znowu o coś pytał. Portugalczyk zaprzeczył energicznym ruchem głowy. - Gdzież są owi Murzyni, co byli razem z tobą schwyceni na forcie pod Arrayalem? - Ośmiu w drodze mi uciekło, nie chcąc wracać do szeregów, dwóch służy nadal w mojej kompanii. De Roxas zaśmiał się, zaczął się bawić białą kryzą kołnierza. - Ach tak! Jakaż więc dyscyplina u ciebie, skoro twoi żołnierze cię nie słuchają? Mulat nie rozumiał, do czego zmierza pytanie. Ściągnął brwi, próbując skupić myśli. Brązowa skóra na jego czole sfałdowała się w ciemniejsze, hebanowe zmarszczki. - Byłem bez broni. A zresztą Cristoforo Polaco zabronił nam wracać do obozu. Mówił, że gdy po raz drugi znajdzie nas w szeregach, każe rozstrzelać bez pardonu. De Roxas wstał. Podniósł wysoko ramiona. Albuquerque miał wrażenie, że książę wyciągając ręce wdziewa na siebie nową skórę. - Rozumiem, hrabio Albuquerque. Artischau puszcza z niewoli, by zachęcać do zdrady. Ci Murzyni mówią teraz po wsiach o łaskawości wroga pewnie z jeszcze większym zapałem niż ten tu kolorowy mieszaniec. - Zwrócił się do Fernandeza: - Lepiej by było, gdybyś zawisł na stryczku, niż ratował nędzne życie z rąk wroga i teraz go wychwalał. Wiedzą o tym żołnierze, że cię puścił z niewoli i że za jego przyczyną uwolniono twego ojca? - Wiedzą, wasza wysokość. Dlaczegóż miałbym to ukrywać? - No tak, ładne porządki. De Roxas przeszedł się po namiocie, coś rozważał. Nagle stanął pośrodku i powiedział stanowczym, władczym głosem: - Pójdziesz zaraz z tego namiotu i odszczekasz przed kompanią wszystko, coś im przedtem naplótł. Powiesz, żeś się pomylił. Ojciec twój już dawno przez pułkownika Artischau powieszony. - Jakże to mówić, wasza książęca mość... Ojciec siedzi na fazendzie... Don Louis nie dał mu skończyć. - Rozkaz, rozumiesz? Jeśli rozkazu nie posłuchasz, każę twoim własnym Murzynom oćwiczyć cię na oczach żołnierstwa. Widziałeś moją armadę i te tu wojska? - wskazał ręką na wejście do namiotu. - Za tydzień będzie wisiał na gałęzi twój łaskawca, Cristoforo Polaco. Nie po to masz zaszczyt służyć w armii jego królewskiej i katolickiej mości króla Filipa, pod moim od dzisiaj dowództwem, by gadać głupstwa do żołnierzy, ale by strzelać z muszkietu. Idź i odwołaj przed kompanią, coś niepotrzebnie nabredził, ogłoś, że nie ma bardziej łajdackiego dowódcy jak pułkownik Artischau. Mulat się nie ruszył. - Czemu stoisz? - Daruj, wasza książęca mość. Grzech to mówić kłamstwo o własnym ojcu. Chrześcijaninem jestem, od dziecka uczono mnie tej wiary. Rozwścieczony Don Louis szarpnął ręką za pas i nie patrząc już na Fernandeza, powiedział do Albuquerque'a: - Hrabio, nie rozumiem, przecież to zbuntowany żołnierz. I z takimi chciałeś bić Holendrów? Klasnął zamaszyście w ręce. Zanim Portugalczyk zdążył odpowiedzieć, między płótnami stanął przyboczny oficer generała. Don Louis powiedział zimnym, nie znającym oporu głosem dowódcy: - Ten Czarny nie jest od tej chwili sierżantem. Każesz mu wymierzyć baty na oczach kompanii i włączysz go jako piechura między jego Murzynów. Ogłosisz przy tym wojsku, że kłamał przed naczelnym wodzem, jak kłamał niedawno przed nimi. Jego ojciec powieszony w Olindzie na rozkaz pułkownika Artischau, a ten łotr mówi, że wolność dostał od Holendrów. Albuquerque, rozjuszony jak indyk, podniósł się z krzesła. Brązowa twarz stała się nagle fioletowa, oczy nabrały czarnego blasku, jaki miewa szkliwo na węglu. - Mój to sierżant, wasza dostojność... wierny żołnierz, skoro wrócił do obozu... Niedawno atakował stanowisko kartaunów pod Porto Calvo. Senior jeneral... nic nie rozumiem... sierżant spod mojego dowództwa... Warta popychała żółtego jak wosk Fernandeza. W pierwszej chwili zdawało się, że sierżant rzuci się na Don Louisa i przegryzie mu gardło nad cienkim batystowym kołnierzem. Wbrew jednak temu, co było w jego wilczym spojrzeniu, Fernandez zwiesił głowę i wyszedł ciężkim krokiem z namiotu. Don Louis de Roxas stanął naprzeciw Albuquerque'a, położył mu miękko rękę na ramieniu: - Mój zacny hrabio! Daruj, ale od dzisiaj ja mam naczelne dowództwo. Skończył się czas przegrywania bitew z pułkownikiem Artischau, którego niebawem będziemy obaj widzieć powieszonego na murach samego Recifu. Gdybym tu na czas nie przyjechał, ten Cristoforo Polaco zbuntowałby całą Brazylię. Najjaśniejszy pan, jego królewska i katolicka mość Filip IV, wiedział, kogo posyła na wyprawę. Rozdział XI Foultons pchnął konnego gońca do Arciszewskiego i zrazu nie wycofywał swych kompanii spod Alagoa. Mając żywności na cztery dni, nakazał rozdawać żołnierzom uszczuplone racje, by jak najdłużej być w pobliżu nieprzyjaciela. Krążył przez dwie doby wokół obozu de Roxasa, krył się w lasach, nie pozwalając żołnierzom wypalić z muszkietu i próbował prowadzić wywiad. Liczył oddziały hiszpańskie, konie, wozy i działa, choć niełatwo to przychodziło, bo znaczna część obozu skryta była poza wyniosłym półwyspem Jaragoa, najeżonym grzywami nadbrzeżnego lasu. Na dodatek, na drugi dzień ruch floty za półwyspem wzmógł się, nadpłynęły nowe żagle Albuquerque'a. Rozległy się huczne wiwaty i jeszcze bardziej zaroiło się wybrzeże. Foultonsowi nie udawały się wszelkie próby uchwycenia języka. Obóz Don Louisa leżał w dole na piaskach, otoczony zewsząd czatami. W dzień nie można było podkraść się pod nieprzyjaciela. Nie dawała ku temu sposobności i krótka noc brazylijska, bo wielka obręcz ognisk otaczała całe obozowisko. Po dwóch dniach, wściekły, że niczego nie dokazał, jeńca żadnego nie wziął, a na dodatek nie odnalazł Berke Petersa, policzył resztę żywności i gotował się do powrotnej drogi. Tuż przed samym wymarszem podszedł na dogodniejsze wzgórze, bliskie morzu. Kazał wspiąć się na drzewo młodemu żołnierzowi i sprawdzić, czy nadal stoją pod cyplem półwyspu żagle Don Louisa i Albuquerque'a. - Powiązane reje, wasza dostojność. Galeony stoją na tym samym miejscu. - Wszystkie statki? Żołnierz liczył maszty, zdawał głośno relację. Cała połączona flota stała na redzie. Naraz pobiegł wzrokiem ku brzegowi. - Wasza dostojność - wołał z drzewa, nagle podniecony - część Hiszpanów rusza, wstaje gęsty kurz za półwyspem. O, widać kilku konnych i oddział muszkieterów. Foultons wspiął się szybko na drzewo. Oczy miał nie najlepsze, ale stąd dzieliła go od brzegu niezbyt wielka odległość. - Wychodzą! Patrzył z pewnym zadowoleniem. - Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt... - Tam z nimi znaczny jakiś oficer - mówił z wyższej gałęzi żołnierz. - Widzę doskonale, wasza dostojność... kapelusz z białymi piórami, kamienie świecą na szpadzie. "Wysyłają zwiad w kierunku Peripuera. Może wnet ruszy cały obóz?" - myślał Foultons zsuwając się pośpiesznie z drzewa. - Poczuł teraz jakie takie zadowolenie z siebie. Nie darmo leżał przez dwa dni w chaszczach w niebezpiecznej bliskości nieprzyjaciela. Nie bez potrzeby kazał się kryć żołnierzom, nie palić ognisk, nawet bronią nie szczękać. Gdyby w jakikolwiek sposób dał znać o swej obecności, nie wysyłaliby tak małego oddziału z obozu. Przywołał sierżanta Hicka. - Plaża wije się dość szeroko, bo czas odpływu. Drogę mają łatwiejszą, ale okrężną. Idąc jednak nadbrzeżnym lasem w kilku żołnierzy możesz im dorównać. Ja zajdę od strony strugi, którą mijaliśmy onegdaj. Jeśli Bóg da, chwycimy wreszcie dobrego języka. Nakazał ludziom jeszcze większą czujność i zaczął przekradać się poprzez gąszcze. Szybsze przebycie szlaku mangrowiowego w dwie kompanie było nie do pomyślenia, łatwo by ich wyprzedził oddział hiszpański idący piachem nadmorskim, ubitym po niedawnym odpływie. Ale Foultons nie na to szedł onegdajszej nocy krok w krok za Petersem, by nie spamiętać topografii okolicy. Szlak, którym teraz kluczył, powinien go za kilka godzin wyprowadzić na brzeg rzeki, uchodzącej dość rozlewnie do oceanu. Skręciwszy jej brzegiem ku morzu mógł nadrobić sporo czasu i dotrzeć niepostrzeżenie ku nadmorskim wydmom. Znów więc pędził z niezwykłym pośpiechem żołnierza, własnym nożem ciął liany, przedzierał się przez bambusowy gąszcz i przed zachodem słońca dotarł do szerokiej strugi potoku. Pora była niedeszczowa, więc i woda w rzece nie sięgała wyżej kolan. Szedł dalej to nurtem, to trawiastym brzegiem i przed wieczorem stanął nad morzem. Sprawdził piach od chaszczów aż po pluskającą z lekka falę. Nie było ani śladu kopyta czy ludzkiej stopy. Zadowolony z marszu, rozłożył się ze swym oddziałem wśród traw pod pochyłym stokiem nadbrzeża i czekał. Nasłuchiwał przejmującego skwiru twardego sitowia, świergotu wszelkiego ptactwa i kojącego plusku fali, bo wiatru nijakiego nie było. Dopiero po dobrej godzinie posłyszał daleki pisk dzikiego gołębia. Ten skrzek, choć ginący wśród innych odgłosów puszczy, powtarzał się regularnie, coraz bliżej. "Hick" - uśmiechnął się Foultons i popatrzył na kołyszące się pobok niego trawy. Leżeli tam żołnierze. Ten i ów wystawiał opaloną twarz z sitowia i nasłuchiwał. Każdy z nich znał ów leśny sygnał sierżanta. Za chwilę ucho przyłożone do ziemi podało nową wiadomość. Zbliżał się głuchy, nierównomierny stukot kopyt, ciapiących po wilgotnym piachu. Foultons wyczekał do ostatniej chwili z zimnym, kamiennym spokojem. Uderzył, gdy zobaczył Hiszpanów tuż przed sobą. Pierwsza salwa z muszkietów zwaliła cztery konie. W tej samej chwili Hick wypalił z tyłu do grzęznących w piachu, niczego nie przewidujących piechurów. Zaskoczony z dwu stron oddział hiszpański skotłował się i rozpierzchł, uciekał pomieszany za wzgórze. Zanim zapanował tam jaki taki ład, Foultons wyskoczył z traw na ławicę przybrzeżnego piachu. - Nie strzelać! Dowódcę brać mi żywcem spod konia. Wszedł z powrotem w wodę, zniknął w nieprzeniknionym gąszczu i po nowym dziesięciogodzinnym marszu stanął nad ranem w kwaterze Arciszewskiego. Oczekiwano go tutaj z utęsknieniem i niepokojem, bo czterodniowa nieobecność kompanii nie wróżyła nic dobrego. Toteż zobaczywszy wyłaniające się z puszczy nietknięte oddziały Foultonsa przywitano je serdecznymi okrzykami. Arciszewski nie był tak uradowany jak żołnierze. Siedząc w towarzystwie przybyłego niedawno statkiem Carpentiera, słuchał z zasępieniem lakonicznego raportu Foultonsa. W całości potwierdzała się wiadomość przyniesiona przez gońca, że flota de Roxasa wyładowała na ląd żołnierza, i to bez jakiejkolwiek przeszkody ze strony holenderskiej floty. - Mówiłem - zwrócił się do Carpentiera - że dopóki flota będzie chodziła samopas i raczej strzegła kupców i ich transportów niż mojego żołnierza, nigdy nie wyprzemy stąd Hiszpanów i Portugalczyków. Słyszy wasza dostojność, że de Roxas nie rozbija floty na mniejsze grupy, ale stoi całą swoją siłą pod Alagoa. A rząd w Recifie rozprasza wciąż nasze statki, by pilnowały transportów w St. Elex, w Bahii, w Recifie. - Carpentier był dziś sam, więc raz po raz przytakiwał: - We mnie ma wasza dostojność zawsze przyjaciela i wielbiciela swych talentów, ale cóż ja mogę wobec przewagi radnych w Recifie? Uważają, że nie należy atakować, lecz bronić się, manewrować, dopóki Stany Holenderskie nie przyślą nowych, zapowiedzianych wojsk pod wodzą księcia de Nassau. - Jeszcze trzeci wódz będzie - mruknął Krzysztof, choć wiadomość nie była mu obca. - Nie tyle wodzów nam potrzeba, ile jednolitego dowództwa. Jakże teraz myślą w Recifie, że sam w dwa tysiące piechurów powstrzymam wojska de Roxasa i Albuquerque'a? Słyszycie, jaka przewaga po ich stronie? Foultons, który nie wszystko jeszcze zdążył opowiedzieć, dopiero teraz wtrącił: - Przewaga wielka. Przywiodłem znacznego jeńca, oficera... mówi niestworzone rzeczy. - Masz jeńca? A dawajże go prędzej - prawie jednocześnie krzyknął Arciszewski i Carpentier. Za chwilę oficer hiszpański stał przed Krzysztofem i rozglądał się niepomiernie zdumiony. Jeszcze w Madrycie mówiono mu cuda o tym rzekomo półdzikim, nieustraszonym Polaku, a i tu, w Alagoa, gdy przybiła pierwsza barka Albuquerque'a, słyszał przesadne plotki o holenderskim dowódcy. Tymczasem miał przed sobą skromnie odzianego, średniej przy tym postawy, wąsatego żołnierza. Nie widział w nim nic strasznego - bo cóż, zbłocone buty dowódcy, pludry baniaste, wypłowiałe jak u zwykłego piechura, i nieco bogatszy od wszystkiego, zrudziały jak stare złoto kaftan. Poczuł się pewniejszy siebie, dumny ze swoich aksamitnych szarawarów, kolorowego, lśniącego koletu i wysokich safianowych butów z nie odpiętymi jeszcze ostrogami. Arciszewski obejrzał go od tych butów, dopiero co porysowanych w gąszczu leśnym, aż po świecący pas i kryzę nad koletem. Lekki uśmiech przemknął mu pod wąsami, bo jakby widział przed sobą samego de Roxasa, pewnie też chodzącego w piórach, łańcuchach, z nabijanym rubinami pasem. - Jakie twoje imię i kim jesteś w armii hiszpańskiego wodza? Oficer wypalił śpiewnym, wartkim jak młynek akcentem: - Hector de la Calce, szlachcic z Neapolu. We flocie mam tytuł sierżanta_majora, z płacą sześćdziesiąt pięć crusados miesięcznie i z ośmioma dziennie racjami mięsa. Krzysztof znów się uśmiechnął. Znaczna ranga, ale chwali się z miejsca, by go nie wzięto za byle oficerka. Pensją i racjami mięsa oceniają tam dzielność? - A ile mięsa dostaje u was żołnierz? - Dwie racje na dzień. - Nie dziwne nam twoje racje ani sześćdziesiąt pięć crusados. U mnie żołnierz i oficer mają tę samą ilość mięsa i chleba. Ile żołnierzy wysadzono w Alagoa? - Trzy kompanie moich Neapolitańczyków, tysiąc Kastylijczyków, pod wodzą Juana Nortis. Tysiąc Portugalczyków pod generałem Diaz D'andrado. Są dzielni rycerze: major Ximenes, Josepho de Curtis i wielu innych. Poza tym przybył do nas dawny wódz Matias Albuquerque. - Ile nowych dział stoczono na ląd z pokładów? - Dwadzieścia, reszta została na galeonach. - Przysięgniesz, że to prawda? Włoch widząc, jak miny siedzących przed nim oficerów stają się coraz bardziej chmurne i zasępione, podniósł smagłą twarz i spojrzał gorącymi oczyma. Butny i pewny siebie, nawet nie czekał na nowe pytania. - Przysięgnę, jako i to mogę zaprzysiąc, że na własne oczy widziałem rozkaz jego królewskiej i katolickiej mości króla Filipa. Ogłoszono go w Madrycie, we Włoszech i w Niemczech, wzywając rycerstwo na nową wyprawę. Jego królewska mość wyśle tu niebawem drugą armadę z ośmiu tysiącami żołnierzy i dwoma tysiącami żeglarzy, bo cała ta ziemia musi wrócić pod jego panowanie. Koniec waszej władzy w Brazylii. Krzysztof popatrzył spode łba na upstrzonego oficerka. Jakiś to panek z wielkiego rodu, silniejszy pewnie w gębie niż w ręce. Znał takich nie tylko tu, ale i na dawnej swej ziemi, na dworach polskich królewiąt. - No i cóż więcej, kawalerze? Jakąż jeszcze zgotujecie nam zgubę? - Cóż więcej? Pan mój miłościwy, w którego imieniu szpadę tę noszę, w wielkiej teraz zażyłości z królem angielskim, bo jego córę syn króla Filipa bierze sobie za żonę. Dwanaście angielskich galeonów wiezie księżniczkę do Hiszpanii. Jakże wy tedy myślicie oprzeć się sile takich dwóch potęg świata? - Nie śluby na dworach mnie interesują. Jaki jest plan wodza waszego de Roxasa? - Jego wysokości księcia Lermy? Plan prosty - zetrzeć was w pierwszej bitwie. Krzysztof znów się uśmiechnął pobłażliwie. - To jego marzenie i nadzieja, a ja o plan pytałem. Chcę wiedzieć, czy zbudujecie fortyfikacje w Alagoa, czy też staniecie do otwartego boju. - Bój czeka was niebawem, bo jak najwcześniej chciałby de Lerma, wódz mój i rycerz waleczny, donieść o waszej klęsce najjaśniejszemu panu, królowi Filipowi. Od dziś żołnierze mają ciągnąć sprzęt i działa w stronę Pavossan. - Nawet za miesiąc swych dział nie przeciągniecie... Znasz, kawalerze, Brazylię? - Nie znam, ale dla Don Louisa de Roxas nie ma żadnych przeszkód. Ten szlak zresztą, na którym mnie z zasadzki pochwycono, nadaje się do szybkiego marszu. Jeszcze i drogę pod działa zbuduje książę de Roxas. - To wszystko? - Wszystko. - Dziękuję ci, majorze. Teraz przysięgniesz na Ewangelię, że wszystko prawdziwe, co zeznałeś. Hector de la Calce skinął głową i za chwilę kapelan obozowy, predykant Osterdagh, odbierał przysięgę od jeńca. Po wyjściu majora de la Calce zebrani w namiocie niewesołe mieli miny. - Pyszałkowatość u nich wielka, ale siłę mają potężną - zaczął Hinderson. - W sumie ponad pięć tysięcy żołnierza - dopowiedział Carpentier - czyli że rację ma Rada w Recifie. Bitwy przyjąć nie można. Trzeba cofać wojska pod stolicę. - Nie o tym myślę, lada dzień zresztą bitwa nam nie grozi, skoro drogi mają budować. Ale ledwie stanęli na tej ziemi, już wszystko nieomal wiedzą o naszym położeniu, o naszych brakach i sile. Albuquerque mniej miał o nas wiadomości, niż ma ich po kilku dniach Don Louis. Szpiegów mamy wokoło. Nie przysiągłbym na to, że nie będą jeść mąki z Recifu, jeśli postoją tu ze dwa tygodnie. - Mości pułkowniku! - oburzył się Carpentier. - A któż wysyłał transporty nawet do Sao Salvador? Niech wasza dostojność nie protestuje, bo, na miły Bóg, nie jego chciałem urazić. Może nadejdzie właściwy czas na te wyjaśnienia. Foultons od dłuższej chwili silił się sam z sobą, by zabrać głos, ale że zbyt przykrą rzecz miał jeszcze do ogłoszenia, ociągał się. Nie od dzisiaj jednak znał go Arciszewski, by nie wyczuć dręczących wahań w oczach oficera. - Foultons, jeńca pochwyciłeś znacznego, za którego by i trzydziestu naszych dali, gdyby ich mieli w niewoli. Ale widzę, że jeszcze coś masz w zanadrzu. - Mam, wasza dostojność... nie tyle do powiedzenia, ile do pokazania. Sięgnął za pas i położył na stole pomięty rulon i woreczek Berke Petersa. Widząc, że gest ten niczego nie tłumaczy, wykrztusił: - Berke Peters uciekł. - Czegóż tego nie mówisz, do pioruna? Kiedy? - Przed czterema dniami, spod Alagoa. - Cóż to za papiery i pieniądze? - nachylał się nad stołem Krzysztof i Hinderson. Foultons zdawał relację zwięźle, po żołniersku. Opowiedział pokrótce o marszu w stronę Alagoa, o dziwnym zachowaniu się Petersa, gdy zobaczył, że wojska de Roxasa już wylądowały. - Nic nie rozumiem - dziwił się Arciszewski. - Pijany był? Nie pilnowałeś pijanicy? - Szedłem krok w krok, wasza dostojność, trzeźwy był. Może pod koniec drogi zaglądnął do gąsiorka. Foultons opowiadał o momencie ucieczki, nie znajdując jeszcze i teraz na to żadnego wyjaśnienia. - Mości pułkowniku, widząc wojsko Don Louisa rzucił worek, te papiery i wpadł w gąszcz. Szukaliśmy go całą dobę. Chyba targnął się na życie, skoczył w morze, sam nie wiem - ze strachu czy z pijaństwa? Hinderson wysypywał portugały z woreczka i liczył. Carpentier kiwał głową, nic nie rozumiejąc. - Dziwne - zaczął Krzysztof - dwie jednakie mapy geografa Bleuwa? Tę oto miał przy sobie Berke Peters. Pamiętam linie znaczone jego piórem... Zaraz, zaraz, szliście tą drogą... las kokosowy, pikada, plantacje trzciny cukrowej... rzeka i szlak dalej nieznany. - Tą drogą, wasza dostojność, na czas przybyliśmy... I na drugiej mapie był podobny szlak, wyznaczony drżącą linią piórka. Ten jednakże wił się przed rzeką w bok, ku zachodowi, w białe, puste pole karty. - A tu inny szlak! - wykrzyknął Krzysztof. - Foultons, nie widzisz, że kierunek marszu zbliża się do bagien ciągnących się aż do San Francisco? Pochylili się we trójkę. Niełatwo było wyznać się na mapie posiatkowanej dziesiątkami trójkątów i linii promienistych, biegnących o dziesięć stopni poniżej Linea Aequinoctalis. Wpatrzywszy się w promień mapy nakreślony jak struna, od północno_wschodniego krzyża karty aż po Gwiazdę Południa na lewym skraju, można było rozpoznać odchylanie się obu szlaków. - Fałszywa droga! Cóż za łajdak ten Peters. Foultons, dlaczego nie mówisz, że szliście złą drogą i dlatego spóźniliście się o dzień marszu pod Alagoa? - Nie, wasza dostojność, stanęliśmy godzinę wcześniej, niż było przewidziane. Żołnierz szedł niestrudzenie, na kolana padał... - W to wierzę... Ale dalej nic nie rozumiem... Peters zdrajca, na służbie Albuquerque'a? Niczego nie docieczono. Nie ulegało wątpliwości, że Peters miał fałszywą mapę przy sobie, choć znów i to było nie do wiary, dlaczego w takim razie przeszedł właściwym szlakiem pod cypel Alagoa. Krzysztof wysłuchał wszystkich domysłów, wreszcie zakończył: - Widać dobrze go pilnowałeś, więc nie mógł pogubić was w bagnach i puszczy. Opatrzność nad tobą czuwała. Nic innego, tylko z samego strachu cisnął te pieniądze i rzucił się w przepaść. Tak czy inaczej, sprawy tej płazem nie puszczę. Trzeba wzmóc czujność w obozie. Ogłosimy o ucieczce Petersa i za znalezienie go żywym czy umarłym wyznaczymy nagrodę. Trupa nawet, jeśli znajdą, powieszę dla przykładu na gałęzi. Ani chwili nie wątpię, że ręka w tym braciszków z któregoś hiszpańskiego klasztoru. A tymczasem rząd w Recifie każe nam widzieć w nich lojalnych wobec Holandii mnichów. Wszystko stąd, że już niektórzy kupcy handlują z nimi cukrem i świecidełkami dla Tupajosów. Tylko jedna ręka może zaprowadzić porządek i spokój w tym nieszczęsnym kraju. Nawet Carpentier przytaknął, pewny siebie, bo nie było tu jego dostojności radcy Stauhouvera. `tc Część pierwsza Ziemia Czerwonego Drzewa (cd.) Rozdział XII Przez dwa tygodnie upalnego grudnia oba przeciwne wojska nie próbowały podjąć poważniejszych ataków. Don Louis de Roxas oszańcował się na kwaterze pod Alagoa, a jednocześnie rąbał wiekowe drzewa, rzucał je w bagna, by zbudować jaką taką drogę dla swych wojsk, a zwłaszcza artylerii. Arciszewski miewał teraz często wizyty komisarzy w osobie Carpentiera czy Stauhouvera, znosił się za ich pośrednictwem z Radą w Recifie, przedstawiając swe defensywne plany obronne polegające na ustawicznym ruchu wojsk, bo nikt w tej chwili nie wierzył w pobicie połączonych sił de Roxasa, Albuquerque'a i Bagnuola. Krępowany władzą wszechpotężnych kupców pienił się, przekonywał o słuszności swych wojennych zamierzeń, ale niełatwo przychodziło przekonać Radę Kompanii. Radcowie Kompanii, w lęku o własne skóry i nagromadzone w stolicy i portach bogactwa, upierali się, by cofać zawczasu wojsko przed sposobiącym się do bitwy de Roxasem, zamknąć je w murach Arrayalu, Nazarethu, a zwłaszcza Recifu, i tam czekać na posiłki z Holandii. - Jedyny ratunek to działać odwrotnie - przekonywał z uporem Krzysztof. - Zamiast rozbijać wojsko na załogi i dusić się w oblężonych murach, trzeba skupić jak najwięcej żołnierza, nękać nieprzyjaciela podjazdami, wciągać go w puszczę. My bardziej niż oni doświadczeni na brazylijskiej ziemi. Radzę nagromadzić jak najwięcej żywności w Arrayalu i w Nazaareth, zasilać stamtąd żołnierza, a de Roxas niech kołuje po puszczy. Jedno mi tylko dziwne, skąd Don Louis, mimo że pali plantacje, posiada tyle żywności. Może już niektórzy holenderscy kupcy handlują z naszym wrogiem za pośrednictwem Brazylian. Będę więc rekwirował każdy transport żywności nie idący dla mojego żołnierza. Poruszanie podobnych spraw mitygowało trochę radców. Ustępował nawet Stauhouver, godząc się na plany wojskowe Krzysztofa, byle nie wywoływać wilka z lasu. Ernst więc burzył pośpiesznie forty nie nadające się do obrony, podkładał prochy pod szańce i mury. Christians krążył nieustannie na szlaku Porto Calvo_Peripuera i chwytał kupieckie transporty idące dla wojska de Roxasa. Nad fortami zamienionymi w zgliszcza przez Ernsta grzmiały wybuchy min i petard, a na plantacjach wokół obozu Don Louisa unosił się bez przerwy dym palącej się trzciny cukrowej suchej i dojrzałej o tej najgorętszej porze lata. Arciszewski utrzymywał nadal swą kwaterę pod Peripuera i mimo nieustających nacisków Rady nie cofał się pod mury Recifu. Posyłał co dzień podjazdy pod obóz de Roxasa, niszczył oddziały budujące szlak wzdłuż morskiego brzegu i oczekiwał obiecanych z Holandii posiłków. Ale żaden żagiel nie przybijał do brzegów brazylijskich, choć wejście do portu Recifu bronione było nadal przez flotę admirała Lichthardta. W czasie tego zbrojnego oczekiwania na ruchy Don Louisa przyszedł dzień wigilijny, dzień największego skwaru na spalonej ziemi brazylijskiej. Pokładły się spieczone trawy, a głębia puszczy dyszała odurzającym warem, zionęła wilgotnym, naparzonym powietrzem. U schyłku dnia siedział Krzysztof w towarzystwie Hindersona, przed wejściem do swego namiotu. Major w oblepionej na piersiach koszuli był prawie bliski omdlenia, pocierał szpakowate, mokre skronie i biadał: - Stokroć wolę porę deszczową niż ten piekielny grudzień. Gdyby wypadła nam bitwa o tym czasie, byłoby to istne piekło. - To samo chyba myśli i de Roxas, skoro nie rusza swego obozu. Pewnie mu już zresztą wywietrzało z głowy zbudowanie drogi dla dział, bo w ciągu miesiąca niewiele szlaku zdołał przetrzebić. Nie taki to zresztą porywczy Hiszpan, jak by się zdawało. Widzę, że chce ruszyć na nas przygotowany z całą potęgą, a wtedy może i trzeba będzie cofnąć się pod Recif. - No tak, bitwa z taką siłą nierówna. Zwłaszcza gdyby przetoczył działa. Obaj mówili o de Roxasie, ale było to daremne zaprzątanie uwagi. Myśl ulatywała gdzie indziej. Hinderson patrzył od czasu do czasu na niego wzrokiem prawie nienawistnym. Podobnie zasępieni jak oni siedzieli żołnierze wokół namiotu, wszyscy pochmurni, nierozmowni. Dzień chylił się ku końcowi, ale najwątlejszy nawet powiew chłodu nie płynął od morza w stronę obozu. - Taki to wieczór wigilijny... - westchnął Hinderson. Arciszewski wtulił głowę w oparte na kolanach dłonie i patrzył w rude trawy i zbielałe korzenie. Wolał to niż widok osowiałych żołnierzy i siwych, smutnych oczu Hindersona. Nagle zgasł szybko dzień i pojawiła się gwiazda. Daleko w głębi lasu, wśród biwakujących żołnierzy, podniósł się trochę niepewny głos. Ktoś śpiewał kolędę. Kilku żołnierzy zaczęło dość ponuro wtórować. Ten śpiew przywieziony tutaj z dalekiego, zimnego kraju, brzmiał niesamowicie i jakby bluźnierczo pod parnym, duszącym niebem. Jakże nucić kolędę, gdy pot się leje z czoła, buty zzute, a rozszalałe w skwarze chmary komarów bzykają nad głowami. Krzysztof podniósł wyżej dłonie i nakrył nimi uszy. Hinderson poszedł za jego przykładem. Gdzieś daleko, pośród rozsiadłej gromady żołnierzy, dał się słyszeć nowy, gardłowy głos. Nie do wiary - Foultons śpiewał! To było najbardziej nękające, szarpiące za serce, nieznośne jak cały dzień dzisiejszy palący wspomnieniami. Powietrze dławiło. Każdy oddech to znikoma ulga, raczej połykanie nagrzanej waty. Daremnie szukałbyś w przestrzeni bodaj leniwego wiatru, jakiej takiej złudy rzeźwości. Nieruchoma spiekota, ściskająca za piersi, skradająca się do oczu pod powieki. O kilka kroków od Hindersona któryś rozebrany do pasa piechur pociągał wino z gąsiorka tak głośno, że gruby gulgot z jego gardła dobiegał do uszu majora. - Zwariować przyjdzie - westchnął Hinderson. Krzysztof posłyszał szept i jeszcze głębiej zatopił wzrok w ziemię. Nie gorączka i pragnienie trawiły go w tej chwili. Szumiało w głowie. Silił się, by o czymkolwiek myśleć, ale niepodległa woli wyobraźnia uciekała stąd, spod kokosowego lasu, z roju moskitów i skwaru, za ocean. Z ciężarem w sercu leciał w dół, w przepaść pamięci, na tamtą leżącą pod nogami półkulę. W ośnieżone lasy sosnowe, w puszystą zimę boskiego narodzenia. Przygniatał butem popielatą brazylijską trawę, nienawistną, wiecznie żywą, to gnijącą, to na nowo rozrosłą, nigdy nie znającą snu pod iskrzącym, dającym wytchnienie, kojącym śniegiem. Po cóż, u licha, żołnierze śpiewali? By jeszcze bardziej krajało się serce, że nie ma tu zamarzłych stawów Rybienka, po których hula teraz wicher i szarpie spódnicami dziewcząt biegnących z opóźnieniem do domu? Żeby widzieć tuż obok - przerażenie ogarnia! - panią matkę kładącą siano pod obrus i słyszeć tęgi głos Eliasza, Bogusława i swój, trzech stojących kołem przy matce chłopów dorosłych, a śpiewających jak pacholęta? Na oknach lód, w kątach okiennic zatoki śnieżne, nadmuchany puch... Przed domem olodzona cembrowina studni... Śnieg, śnieg siadający równo na stopnie ganku, wciskający się smugami do sieni... Nie wszystko jeszcze. Nagle wyrósł w uszach skrzyp sań, zadyndały dzwonki na szyjach koni wyrzucających białe pecyny spod kopyt. Gdzież to woźniki lecą w taką mroźną zimę? Buczyński szlak, sosny, strzeliste wieże śniegu, wiatr prószy w sanie, w kożuchy i... w jej przymrużone, uśmiechnięte oczy. - Wina! - krzyknął na całe gardło. Stojący obok sierżant Hick ledwie zrozumiał okrzyk, a przy tym nie miał pod ręką żadnego gąsiora. Niesamowity głos wodza zaskoczył go. Nie wiedział, czy wpaść do namiotu i szukać tam wina, czy biec do taborów. Gulgający pod drzewem żołnierz zdobył się na odwagę i poskoczył. - Jeśli łaska, wasza dostojność... - podawał własny gąsiorek. Krzysztof wypił do dna, cisnął naczynie pod nogi muszkieterowi. Popatrzył zamglonym wzrokiem na sierżanta. - Czemuż stoisz jak gapa! Wina, mówię! Wytoczyć pięć beczek dla żołnierzy i dawać tu gąsiorki? Cóż tak niemrawo wszyscy łazicie do pioruna! Rozkaz przebiegł szybko po obozie. Ożywiły się osowiałe grupki żołnierzy. Już wyważano z dołów zakopane beczki, toczono baryłki, wiwatowano na cześć pułkownika. - Lżej, trochę lżej... - Krzysztof patrzył z pewną ulgą na ożywionych żołnierzy. Przywołał Foultonsa i dał mu znak ręką, by nie śpiewał, a nalewał wina. Chwycili więc za kubki - Krzysztof, Hinderson, Foultons i inni oficerowie. Spośród sztabowych brak było tylko Christiansa, będącego ze swym oddziałem poza obozem. Każdy zaś kto tu był, oficer czy żołnierz, pił teraz łapczywie dość chłodne wino, przypominające smakiem tamtą ziemię, z której przypłynęło kiedyś na okrętach Lichthardta. Hinderson chwycił powietrze w płuca. - Czwarty już rok spędzamy ten dzień pod zwrotnikiem, a z roku na rok nie lżej, a ciężej. - Piekło, nie zima - powiedział Foultons. Ernst rozluźnił pas na ramieniu i zaczął pogwizdywać ulubioną piosenkę Christiansa, która pachniała grachtem Amsterdamu. Chodził z kubkiem wśród żołnierzy, szukał swoich puszkarzy i prochowników, przepijał z nimi, zachęcał ich do wtórowania. Tego właśnie wieczoru, gdy już zaczęto rozpalać ogniska, rozległy się w lesie okrzyki warty. Zrazu ich nie rozeznano, ale nie były to zwykłe nawoływania straży. - Kapitan Christians, kapitan Christians! - zaczęto wołać pod lasem. - Skądże by o tej porze? - dziwił się Krzysztof. Christians miał postój swej kompanii daleko poza obozem, na szlaku w stronę Pajuca. Ale już żołnierze siedzący przy dalszych ogniskach zaczęli wołać jeden przez drugiego: - Berke Peters! - Berke Peters z powrotem w obozie! Ten i ów biegł w tamtą stronę wołając: - Zdrajcę Petersa prowadzą. Mamy go! Mamy go! Christians wyrwał go szatanowi z piekła! Tłum żołnierzy, skupiony wokół przybywającego oddziału, zbliżał się we wrzawie do dowódcy. Berke Peters szedł z pochyloną głową. Jego dawniej kolorowe, teraz postrzępione pludry miały jedną barwę gliny i kurzu. Od dawna nie golona twarz była czarna i wychudła na szczapę. Równie kościste jak policzki miał palce oparte na wetkniętym za pas pistolecie. Spojrzawszy na ten pas Foultons pomyślał: "Dlaczegóż Christians nie odebrał mu broni? Nic nie rozumiem." Tuż obok Petersa szedł w stronę oficerów drugi przybysz, mniej wynędzniały, choć w równie wyszarzałym stroju. Krótki, przystosowany do leśnych marszów habit odsłaniał nagie łydki zakonnika i plecione z włókna trepki. Gdy stanęli przed grupą oficerów, Krzysztof uciszył wrzawę podniesieniem ręki i zagadnął Christiansa: - Gdzie ująłeś tego zdrajcę Petersa? - Nie ująłem, wasza dostojność, sam podszedł nocą pod moje straże. Uciszyło się wokoło. Christians wskazał na zabiedzoną postać rysownika. - Niech zresztą mówi sam za siebie, wiele ma do powiedzenia. Berke Peters jak stał, tak opadł na kolana. - Daruj, wasza dostojność, wielce winienem, ale przysięgam, nie zdradziłem... Przysięgam na krzyż i Trójcę Świętą. Szatan tylko kusił... przez nich... - wskazał na mnicha - ale Bóg mi świadkiem, żem nie zdrajca. Niech mnie piekło pochłonie, jeśli kłamię. - Z wyczerpania mówił urywanymi strzępkami zdań: - ...porucznik Foultons i te mapy... sakiewka paliła w ręce... klnę się Bogiem... - Wstań z kolan i mów spokojnie! Berke Peters podniósł się z trudem, próbował wydobyć z siebie głos, ale tylko zapiszczał jak ochrypły kogut. - Dajcie mu łyk wina, bo nie ustoi. Któryś z żołnierzy podskoczył i podał mu czarkę. Rysownik chwycił ją drżącymi rękami i łykał z trudem małe hausty. - Mów, coś nabroił? - Kusili, kusili pieniędzmi i bogactwem... mnich Manuel, którego poznałem jeszcze w Arrayalu podkradał się pod nasz obóz, namawiał, by fałszować mapy, zwodzić żołnierzy na bagna. Dawał judaszowe złoto i obiecywał nawet całą fazendę: Mówił, że służąc waszej dostojności służę szatanowi. A z nim - Bogu wszechmocnemu, Pannie Marii i Świętej Trójcy... Nie strapiony tym wcale mnich Manuel przymrużył oczy i szepnął w kołnierz swego habitu: - Laudetur Sancta Trinitas! Berke Peters nabierał tchu, mówił coraz składniej. Bił się w piersi wyznając, że zrazu im uwierzył. Obiecał zmylić szlak oddziałów Foultonsa, a potem wydać Hiszpanom mapy, wyjawić przed Don Louisem wszelkie potrzebne mu wiadomości o wojsku i uzbrojeniu żołnierza. - Ale Bóg strzegł, cofnąłem się od zdrady. Nie zmyliłem szlaku, nie usłuchałem szatana w habicie. - Gdzie byłeś trzy tygodnie? - Do dnia onegdajszego ssałem trzcinę cukrową i czatowałem na braciszka pod Pajuca, bo go nie było w klasztorze. Jadłem korzenie i resztki chleba przysiągłszy sobie, że raczej zginę z głodu, niż wrócę do obozu bez szpiega. Od Murzynów na plantacjach klasztornych dowiedziałem się, że wszyscy zakonnicy zjadą się na pewno na święto Bożego Narodzenia. Doczekałem się, wasza dostojność, uchwyciłem go i tu przywlokłem, by dodać w ręce waszej dostojności. Braciszek to sprytny i wytrwały w swych wywiadach. Wracał właśnie z Alagoa od Don Louisa. Przeszedł prawie wszystkie nasze posiadłości - Camaragibi, Porto Calvo, Capivaribi, Malta de Brezil. Miał przy sobie te oto papiery... Nie on jeden krąży po wybrzeżu, bo wyznał, że i braciszek Cosma, i prowincjonał z Paraiby... Haniebne obelgi o tobie głoszą, wasza dostojność. Peters skończył. Stał spokojniejszy, z podniesioną głową, na nogach już ustałych, nie dygocących jak przedtem. - Bóg mi świadkiem, że wszystko powiedziałem, a teraz proszę o twoją łaskę, wasza dostojność. Przecierpię każdą karę. Odwrócił się i spojrzał na posępne twarze milczących żołnierzy. - Darujcie, przyjaciele! Nie jestem zdrajcą, jestem jak i wy Holendrem. Nikt nie rzucił żadnej obelgi. Wszyscy patrzyli na Foultonsa, który podchodził do rysownika. - Peters, nie inaczej o tobie myślałem. Wtedy był przecież ranek, a nie wieczór. - Wiem, umysł mi się pomieszał. Przestaję myśleć, gdy piję. Tak małomówny zawsze Foultons odwrócił się do Krzysztofa i jeszcze powiedział: - Wasza dostojność, ja go nie winię za zdradę. Krzysztof powstał z miejsca. - Mnichu Manuelu, popatrz na tego człowieka. Nawet pijanicy przeciw mnie nie zbuntujesz. - Bóg rozstrzygnie - powiedział spokojnie zakonnik. - Nie walczymy z Bogiem, tylko z Hiszpanami. Myśleliście, że skoro on papieżnik, to za wami pójdzie. I cóż wam wyznał - że jest Holendrem. Berke Peters, wina twoja w dużym stopniu zmazana. Odpokutujesz ją w pierwszej bitwie, stając w niej nie jak dotąd z mapami u mojego boku, ale z muszkietem w dłoni. Jedynie krwią naprawisz swoje błędy. Dać mu jeść i zaopatrzyć w mundur muszkietera. Wyrok tak łagodny i nie hańbiący spodobał się żołnierstwu. Sierżant Hick, stojący kilka kroków od Petersa, wyrzucił rękę w górę i krzyknął: - Niech żyje nasz pułkownik, wódz wielki i sprawiedliwy! Wiwat Artischau! Zahuczało przed namiotem nową wrzawą. Okrzyk dobiegł do dalszych szeregów, murzyńskich i brazyliańskich. I tam krzyknięto: - Wiwat Cristoforo Polaco! Arciszewski stał wśród okrzyków w milczeniu. Gdy wrzawa trochę nacichła, podziękował skinienem ręki żołnierzom, a do oficerów powiedział: - Cała wina po stronie klasztoru w Pajuca, który ślubował wierność i posłuszeństwo władzy holenderskiej. Wprowadźcie mnicha Manuela do mojego namiotu! Rozdział XIII Przesłuchiwany w namiocie braciszek Manuel odpowiadał zrazu z pozorną skruchą na pytania, wcale jednak nie starając się uniewinniać. Leżały przed nim zresztą listy Don Louisa do mieszkańców Recifu, Porto Calvo, Paraiby, Capivaribi i Goyany, do klasztorów rozsianych w kapitanii Pernambuco i Bahii, do Todos Santos. W pismach tych wódz hiszpański nawoływał do buntu przeciw Holendrom, do palenia ich plantacji, niszczenia dróg i do masowej ucieczki z fazend pod ochronę wojsk hiszpańsko_portugalskich. Mnich wyznał, że działa zgodnie ze swym sumieniem, jako poddany króla Filipa i wierny sługa Kościoła, którego misje wcześniejsze od wojsk holenderskich, bo stanęły sto lat temu na ziemi brazylijskiej. Potwierdzał, że był w osiedlach wspomnianych przez Petersa, co zresztą wynikało z przyłapanych przy nim papierów, ale jakoby zachodził tam ze słowem bożym, z pociechą dla utrudzonych długotrwałą wojną wiernych, rozdawał opłatki świąteczne pieczone w klasztorze w Pajuca. Listy też przenosił, ale treści ich nie znał. Nie tyle też chciał zjednać Berke Petersa, ile on sam po pijanemu narzucił mu się ze swoją gotowością zdrady i sporządzenia kopii map geograficznych. Gdy Arciszewski zażądał od niego, by przysiągł na Ewangelię, mnich odmówił. Pokora jego zmieniła się w tej chwili w pychę i oświadczył, że wobec ludzi innej wiary, wrogów jego Kościoła, nie będzie składał żadnej przysięgi. Poderwał się wtedy z ławy Hinderson i Ernst, nie wypowiedziane przekleństwo otwarło na chwilę usta Foultonsowi. - Obraża nas, pułkowniku - mówił Christians. - Na jawnym szpiegostwie uchwycony, ma jeszcze czelność drażnić nas swą jezuicką pychą! - Nie pycha, ale pokora i bogobojność mówi przeze mnie. Obrządku swego bronię, a was Bóg skaże, jeśli mi włos z głowy spadnie. - Gdybym chciał, mógłbyś już zawisnąć grubo wcześniej na gałęzi przy murach Arrayalu, ale puściłem cię wolno, bo się mnichów nie boję - przypomniał Arciszewski. - Bóg by przyjął tę ofiarę - Manuel złożył nabożnie ręce na piersiach - i sprawił, by ręka de Roxasa mnie pomściła. - Nagle podniósł głowę i powiedział mentorskim tonem: - Pułkowniku Artischau, otwierasz krwawą ranę na tej ziemi. Spokojny był dotąd lud brazylijski chroniony przez ramię hiszpańsko_portugalskie, uczony przez nas ludzkości i wiary w jedynego Boga. My, a nie wy, ogłosiliśmy prawa dla Indii. Krzysztof uśmiechnął się ironicznie. - Są one na papierze w Madrycie, na pośmiewisko prawdy. - Myśmy tu pierwsi przyszli, poświęcili tę ziemię, chrzcili Indian, oduczali grzechu i zbrodni... - Strachem boskim i lufą muszkietu. - Prawda, że i tak, jeśli trzeba było. A nawet tym oto sznurem - mnich oparł rękę na biodrach - tym powrozem jeszcze dziś trzeba smagać dzikich Tupajosów, dzikszych od nich Karaibów, których chrzciłem będąc jeszcze nad rzeką Amazonek. Źle robi, kto im pozwoli zapominać o strachu, bo z powrotem popadają w wielożeństwo i bałwochwalstwo. Tylko strach boski i twarda ręka może ich wychować. Mamy już wielu wiernych i posłusznych, żyjących w bojaźni bożej, pracujących na fazendach i plantacjach ku pożytkowi chrześcijańskiego świata. Bijąc Hiszpanów niszczycie sami siebie, swego ducha europejskiego i chrześcijańskiego. Gdzie indziej prowadzi wasza droga. Idźcie tam, gdzie jeszcze noga Europejczyka nie stanęła, w selwasy, nad wielkie wody gorącej północy, nad Orinoco, w głąb dorzecza Amazonek, i tak, jak i my, niszczcie dzikość, tępcie pogaństwo! Tam budujcie forty i szańce! Krzysztof, mimo oburzenia swych oficerów, słuchał cierpliwie kazania, nie przerywał mnichowi. Gdy braciszek skończył, odpowiedział mu z pewną ironią: - Jeśli tak mówisz, dlaczegóż to na nas, Europejczyków, pędzicie niektórych wodzów Indian? Któż to jest Camaron u boku Albuquerque'a? Manuel zrobił znak krzyża na piersiach. - Don Camaron Filipe wziął chrzest w naszym kościele w Pajuca i w nim poślubił żonę swą donię Clarę. Choć Indianin dostał od króla portugalskiego szlachectwo. - I nazwisko Camaron, miano małego kraba. Miano nieważne. Chrześcijanin to, choć kolorowy. - Chrzcicie ich i dajecie im broń do ręki. Nawet i o godną żonę dla Camarona zadbaliście. Dzielna ta donia Clara. Tak czy inaczej, szybkie miewasz argumenty. A dlaczegóż to w klasztorze w Pajuca trzymacie kilkuset ochrzczonych niewolników? Taką to wolność przynosicie na Ziemię Prawdziwego Krzyża? Mnich się nie stropił. Przeciwnie, dostał ognia w oczach i mówił z głębokim przekonaniem: - My budujemy im ołtarze i nauczamy zbożnej pracy. Dotąd mieli w rękach tylko łuki i kamienne toporki. Pułkowniku Artischau, widzisz ich tylko w bitwach lub na zwiadach, nie znasz dzikich ludzi, wśród których już piętnaście lat tutaj żyję. Lud to chyba przez szatana rządzony i dlatego ma taki straszliwy wstręt do pracy. Jakże trudno ich nauczyć choćby tego, że siejąc nie znane im przedtem ziarno mogą zbierać bogaty plon i dla swych chlebodawców. - O to drugie przede wszystkim wam chodzi. - Zawsze jest pan i sługa, jeden drugiego naucza i wspólne tworzą dzieło, bo w jednej jesteśmy służbie bożej. Nasz trud misjonarski oświeca już Indian i uczy mądrości na tej ziemi. Co rozsądniejsi wśród nich słuchając słowa naszego widzą, że puszcza daje im nędzny zwierzęcy żywot, a praca na roli budzi w nich człowieczeństwo. Na własne uszy słyszałem, a było to jeszcze na północy Nowego Świata, jak jeden z wodzów indiańskich mówił do swojego plemienia: "Czyż nie widzicie, jak blade twarze żyją ze ziarenek zboża, a my z mięsa? A mięso to potrzebuje więcej czasu niż trzydzieści księżyców, aby urosło, i nadto jest go niewiele. Czyż nie widzicie, jak te ziarenka, które biali do ziemi wrzucają, większy niż stokrotny plon im przynoszą? A nasze mięso, z którego żyjemy, czyż nie ma aż czterech nóg do ucieczki? My zaś, którzy gonimy za nim, mamy dwie zaledwie. A tymczasem ziarna białego człowieka zasiane do ziemi zostają i pięknie wyrastają. Toteż plemię białych siewców ziarna wytępi plemię jedzących mięso..." - Prawdęś w tej chwili powiedział. Braciszek na chwilę umilkł. Może umyślnie zrobił pauzę, bo widząc wokoło zasępione twarze oficerów odnosił wrażenie, że niedawne jego słowa zapadły głęboko w serca słuchaczy. Podniesiony tym na duchu, wzmocnił głos i ciągnął dalej: - Pułkowniku Artischau, mamy już wielu nawróconych Indian tak myślących jak ów wódz plemienia Irokezów. Przyjmując wiarę katolicką chcieliby siać ziarno i żyć w pokoju na tej ziemi, której ciszę ty mącisz strzałami armatnimi. Przeszkadzasz nam tępić wśród pogan ich zwierzęcą naturę i budzić ducha w dzikim człowieku. Zarzucasz nam, że mamy w Pajuca ochrzczonych niewolników, a tymczasem są tam w istocie wierzący ludzie, a nie dawni leśni drapieżcy. I to jest wolność, jaką im przynosimy. Krzysztof uśmiechnął się ironicznie. - Słyszałem takie sądy i w naszej starej Europie. Jarzmo nakładane na człowieka nazywacie wolnością. - Lud to jeszcze ciemny, ciemniejszy nawet niż chłopi na naszych dawnych ziemiach. Wolność zaś może być tylko dla tych, którzy mają pełne światło w sobie. Inaczej, zdziczeje świat i Kościół. - Otóż to właśnie, dajecie odrobinę wiedzy, a potem dusicie każdy wzrost ludzkiego rozumu. Potrzebni wam nie ludzie pełni światła, ale ciemni siewcy ziarna i hodowcy trzciny cukrowej na waszych plantacjach. Ani ojciec, ani ja niewiele o Bogu możemy powiedzieć, bo któż przejrzy jego nieskończoną wielkość? Więc lepiej imienia Jego tu nie wspominać. Brat zapewne dobrze wie, bo wasi ojcowie wszystko wiedzą, że wyznaję nauką braci Polskich i Czeskich, której nienawidzicie za to, że uczciwiej niż wy czci Krysta Pana. W mojej wierze nie masz w Chrystusie ani Greka, ani Murzyna, ani Hiszpana, ani Holendra... Przez moment jakby smuga mgły przemknęła Krzysztofowi po oczach. Pamięć uciekła nagle spod płócien namiotu w dawne lata. Spostrzegł się, że mówi słowami nieżyjącego ojca, ministra ariańskiego kościoła. Żeby zgasić wspomnienie, mogące go wprowadzić w zakłopotanie przed podwładnymi, a zwłaszcza przed tym nędznym szpiegiem w habicie, podniósł się z ławy, poprawił pas i kolet. - Dość już dysputy. Szpiega hiszpańskiego, a nie misjonarza mamy przed sobą. Christians! Weźmiesz oddział żołnierzy i odstawisz jeńca do Recifu. W obozie na nic nam niepotrzebny. Zdasz sprawę przed członkami Rady. Niech posłyszą, jak to wierni są naszej władzy braciszkowie z Pajuca i z Paraiby. Wracając wstąpisz do ojca przeora w Pajuca i powiesz, że jeśli jeszcze jeden z nich wysunie nogę poza klasztor, wypędzę ich wszystkich z cel i odstawię do lochów w Recifie. - Bóg osądzi i rozstrzygnie! - Powiedział dumnie Manuel. - To samo mówił, gdy wychodził z Arrayalu - zauważył Christians. Następne dni w obozie Holendrów biegły w coraz większym zdenerwowaniu. Wysyłane przez Arciszewskiego podjazdy przynosiły niepokojące wiadomości. Don Louis de Roxas w tempie znacznie szybszym niż przedtem budował drogę w stronę Peripuera, planując atak ludźmi i działami na obóz Arciszewskiego. Poza tym wszystkie wojska obu hrabiów, Albuquerque'a i Bagnuola, przewożone pod ochroną potężnej floty Don Louisa, połączyły się już z nim w jedną potężną armię. Dziesiątego stycznia wrócił z Recifu Christians. Spełnił wydane mu polecenie, odstawił Manuela do Recifu, po drodze nastraszył zakonników w Pajuca, ale jednocześnie przywiózł zdecydowane polecenie radców. - Flota Roxasa - mówił - podniosła kotwice i płynie wzdłuż wybrzeża. Admirał Lichthardt nie może już dotrzeć pod Peripuera, bo Hiszpanie mają wielką przewagę. Ponieważ żaden nowy transport broni i żywności nie może być dostawiony do obozu, uradzono stanowczo, byśmy cofali się natychmiast pod Recif. Wiadomość o zaczętej przez flotę Roxasa blokadzie, jak i decyzja Rady, przygnębiła Krzysztofa i oficerów. Sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Bez dostaw żywności morzem można tu było wytrwać zaledwie dni kilkanaście. - Skąd mają pewność, że siła hiszpańska ruszy w naszą stronę? Cóż by to był za wódz z Don Louisa, gdyby nie zostawił załóg w Bahii i w Alagoa? - Statki wywiadowcze miały przynieść tę wiadomość. - A nie mówiono o posiłkach z Holandii, o których słyszę od wielu miesięcy? - Christians rozłożył ręce. - Nikt ani nie pisnął. Nie kwapi się ku nam książę de Nassau. - Rozumiem. Arciszewski przeszedł się po namiocie chmurny i wściekły. Wszystko inaczej się układało niż niedawno myślał. Gdyby radcowie umieli utrzymać bodaj łączność morzem i nadsyłali mu transporty. Gdyby Lichthardt odważył się wyjść na pełniejsze wody i turbować flotę Hiszpańską, można by jeszcze spróbować szczęścia na lądzie. Niestety, jakże teraz z dwoma tysiącami żołnierza ruszy przeciw tylu tysiącom wojska de Roxasa? Nawet większych dział nie może przetoczyć, więc bez osłony floty, bez artylerii, z samymi muszkietami i pikami będzie rzucał się na przeważające siły? - Doprowadzili do tego, że istotnie musimy się cofać pod przeklętą Olindę. Nikt o głodzie bić się nie potrafi. Na drugi dzień przyniesiono nowy meldunek. Sierżant Hick, krążący na zwiadach pośród szlaków prowadzących pod obóz Don Louisa, poinformował: - Wasza dostojność, obóz ruszył. Czoło prowadzi Camaron. - Zaczyna się, to i dobrze - powiedział Krzysztof. - Niezbyt jednak dzielny ten de Roxas, skoro Indian wysuwa do przodu. Co wiesz o artylerii? - Zaczęli toczyć działa, droga przez najcięższy teren gotowa. Krzysztof odbył naradę ze swoim sztabem. Postanowiono cofać się od ranka dnia następnego. Tymczasem jeszcze tego dnia przed wieczorem dało się słyszeć niedaleko obozu kilka strzałów. Dziwne się przy tym wydało, że odgłos ognia przybiegł właśnie z tej strony, w którą przed godziną poszedł na zwiady oddział Foultonsa. "Do pioruna, czyżby Foultons zawiódł?" - pomyślał w pierwszej chwili Krzysztof, Foultons bowiem pilnował obozu od wschodniej strony, gdzie zresztą teren chroniony był dość wartkim potokiem i nie przebytą gęstwiną. Nie rozumiano sytuacji. Oficerowie wypadli na środek obozu, odezwały się pośpieszne nawoływania, głos bębnów i powstał ogólny rozgardiasz. Strzały nagle ucichły. Na ten czas przybiegł na mokrym jak foka koniu Foultons. Zarył kopytami przed samą kwaterą. - Oddział brazyliański przechodzi na naszą stronę. Murzyni i Metysi. Ostrzeliwaliśmy ich, ale wystawili białą flagę. - Kto dowodzi? - Sierżant Fernandez, ten, co był przez nas schwycony na szańcu pod Arrayalem. Już wchodziła otoczona żołnierzami Foultonsa kompania brazylijska. Dziwny to był oddział, na pierwszy rzut oka zbieranina różnej maści. Część ludzi mundurowych, część półnagich. Gdzieniegdzie błyszczały piki i muszkiety, kolety hiszpańskie, to znów widać było ledwie odzianych łuczników o tłustych włosach, spadających im w kosmykach na ramiona. Twarze były różnokolorowe, ale w świetle płomieni padających z ogniska wszystkie głowy zdawały się być brązowe, ciemne, jednolite. Na czele szedł z kapeluszem w ręce sierżant Fernandez. Zobaczywszy grupę oficerów i stojącego pośród nich Arciszewskiego wypalił z pistoletu w czarne niebo nad ogniskiem i krzyknął: - Niech żyje wódz nasz, Cristoforo Polaco! - Hura, Cristoforo Polaco! - powtórzyli Mulaci, Murzyni i Metysi. - Hańba naszemu wrogowi de Roxasowi! - Hańba psu hiszpańskiemu! Sierżant rozstawił tuż przed Krzysztofem swe uciapane w glinie buty i meldował: - Oddają pod rozkazy waszej dostojności moją kompanię. Prawda i sprawiedliwość po waszej stronie. Moi żołnierze śmierdzą księciu Don Louisowi. Zdegradował mnie i włączył w szereg tych piechurów, za to, że mówiłem prawdę o tobie, mości pułkowniku! Wysłano nas jako forpocztę pod dowództwem hiszpańskiego diabła, porucznika Don Alvaro. Dzięki wiernym moim ludziom już wisi na gałęzi. Wasza dostojność uwolnił mojego ojca z lochów Olindy, ale nie dalej jak wczoraj de Roxas kazał go z powrotem szukać na fazendzie i uwięzić. Przyłożył rękę do niedużego krzyża wiszącego mu pod kołnierzem i zawołał: - Wrogowie tego krzyża to Hiszpanie! Śmierć Hiszpanom! Powtórzono okrzyki. Padały nie tylko z ust Murzynów, ale i Holendrów. Gdy się uciszyło, zachrypnięty Fernandez mówił pośpiesznie: - Wojsko don Louisa o półtora dnia drogi od waszego obozu. Ruszyli wszyscy Kastylijczycy i Neapolitańczycy. Kilka kompanii zostało w Alagoa... - Działa daleko? - Dwadzieścia armat wywiedli, ale ugrzęzły na milę od Alagoa. Najcięższe działa zostały u cypla Jaragoa. - Bez armat idą? - Tak jest, wasza dostojność. Żołnierza dużo, ale nie obeznany z puszczą. Camaron na przedzie. Gromada oficerów skupiła się gęściej wokół Fernandeza. Podeszli bliżej i inni - Nihols, Finkerett, Gilberts, pucołowaty Bayert, blady, schorowany Brandes. - Idzie sam de Roxas czy także Albuquerque i Bagnuolo? - Albuquerque w niełasce u króla i księcia de Roxasa. Odszedł dziś z małym garnizonem do Sao Salvador. - A Bagnuolo? - Bagnuolo razem z de Roxasem. - Iluż więc obliczasz przy de Roxasie? - Ponad trzy tysiące Hiszpanów, Kastylijczyków i Neapolitańczyków, sześćset Indian pod dowództwem Camarona. Arciszewski nie zadawał już pytań. Liczył. Ma dwa tysiące ludzi, ale bardziej doświadczonych niż tamten. Trzynaścieset muszkietera, czterystu pikinierów, około trzystu Indian pod wodzą Janduya i pięćdziesiąt wybranej jazdy. Ma, co więcej, dwa lekkie przenośne działka, zbudowane według własnej konstrukcji. Przeszły już próbę, nie sprawiły zawodu. Jeśliby Opatrzność była łaskawa, może by się dało nawet wbrew woli radców z Recifu podjąć bitwę? Spojrzał na słońce. Chyba jeszcze godzina do zachodu. Między Camaragibi a Pavossan jest teren równiejszy, rzeka z tamtej strony. Pole nie najgorsze do bitwy. Nie trzeba nawet pospieszać, aby dojść na skraj puszczy i czekać. Wystarczy ruszyć stąd po północy. Już się nie wahał. - Christians! Cofniesz forpoczty mające iść do Recifu. Zostajemy tu. O północy ruszymy naprzeciw de Roxasa. Żołnierz niech śpi parę godzin w rynsztunku. - Tak jest, wasza dostojność! - Nareszcie! - odetchnął Foultons. - Sierżancie Fernandezie! Pójdziesz w czołowym oddziale pod dowództwem porucznika Foultonsa, by od dnia dzisiejszego bić największych wrogów swej ziemi. Słuchaj, co mówię! Twoi żołnierze mają tę samą krew co moi piechurzy, takie samo bije w nich serce. Książę de Lerma odebrał ci rangę sierżanta, choć wiem, jak dzielnie się biłeś na forcie pod Arrayalem. Od ciebie zależy, czy będziesz w niedługim czasie porucznikiem swej brazylijskiej kompanii. - Niech żyje Cristoforo Polaco! Hura! Z nim nasza Brazylia! - znów krzyknęli kolorowi żołnierze. Krzysztof oddał im pozdrowienie podniesieniem dłoni i wszedł do namiotu. Rozdział XIV Płomień w kagańcu wiądł coraz bardziej. Szamotał się niekiedy w jaśniejszych podrygach i znowu dogorywał. Jakby to nie był płomień, ale błysk świadomości, to wstający, to gasnący w omdlewającym umyśle. Krzysztof odłożył mapę. Plan podejścia pod wojska de Roxasa i zamysł szaleńczej bitwy był już dawno gotowy, jeszcze wieczorem z grubsza omówiony z dowódcami. Teraz pracowała już tylko wyobraźnia. Co innego papier z narysowanym szkicem, co innego rzeczywista bitwa z nie dającymi się nigdy przewidzieć niespodziankami. Pierwszy raz w ciągu kilkuletniej kampanii na wodach i brzegach brazylijskich nie był pewny zwycięstwa. Przy tak przeważających siłach nieprzyjacielskich mogła zawieść w ostatecznym wyniku nawet największa dzielność żołnierza, największe doświadczenie dowódcy. Ruszył się wiatr, zafalowały płótna namiotu. Znów ocknął się płomień kaganka. Żółte, dymiące światło zaczęło się chwiać nieprzytomnie. Na płachtach namiotu pojawiły się koliste zatoki cienia, baniaste, rudo oświetlone puchlizny. Nad dach napłynął z puszczy świszczący szelest. - Ulewa jeszcze na dodatek? Wyjrzał przed namiot. Nad obozem rozpościerało się ciemne, granatowe jezioro o poszarpanych lasami brzegach. Chmur nie było. Gwiazdy świeciły jeszcze ostrzej niż z wieczora. Krzyż Południa wychylał nad pióropusze palm swoją wysoką, najsilniejszą gwiazdę. Dalej na wschodniej stronie nieba płynął ku lasom pochylony gwiazdozbiór. Okręt. Żołnierze spali pokotem. Gdzieniegdzie tylko migotały groty strażujących pikinierów. Na krańcach obozowiska paliły się nisko w trawach czujne wartownicze ognie. Żołnierz stojący na straży przed namiotem wodza wyprostował się, dając swą postawą znać, że czuwa. Jego wbita w ziemię pika stała pionowo, nieruchoma. - Czuwasz? - Czuwam, wasza dostojność. Pobok nich rozlegało się wśród traw senne chrapanie. Czasem stuknął but, niekiedy skrzypnęła pod głową naładowana kaleta. Świst nocnych ptaków, o locie zdradzieckim, jedwabistym, przecinał czarnymi strzałami powietrze wiszące nad śpiącym obozem. - Niech śpią jeszcze z godzinę. Sen to wszystko, co mogę im dać przed tą niepewną bitwą. Na szczęście, ulewy chyba nie będzie. Znów popatrzył w gwiaździste niebo, które jeszcze teraz, po pięciu latach brazylijskiej włóczęgi, wydawało się obce, niekochane. Daremnie szukałby na nim Wielkich i Małych Wozów, Oriona i Wenery, których blask patrzył dawniej na niego, stojącego jak i dziś w obozie, tylko że pod Mitawą, Bredą, Roszelą, lub gdy chodził wieczorem wśród doków amsterdamskiego portu. Wrócił do namiotu, usiadł z powrotem na macie w nadziei, że może na chwilę się zdrzemnie. Sen jednak nie przychodził. Nadwątlone w tropikalnym klimacie serce kołatało nierówno, bardziej kulejąco niż wszystkich dawniejszych nocy. - Nawet na chwilę nie zasnę. Poczuł w sobie pierwsze uderzenie lęku. Nie była to bojaźń przed jutrzejszą, choćby najbardziej krwawą bitwą z Don Louisem. To serce, zbyt szybko dziś kołatające, było nadal nieustraszone, boju żadnego się nie strachające. Lękał się więc nie bitwy, ale siebie samego, swego nadwątlonego zdrowia. Bo ten puls pod siwiejącym na skroniach włosem był dziś uciskający, tamujący wszelką pogodną myśl, dłonie zaś gorące, jakby ściskał w nich niewidzialne płomienie. - Cóż tak zaciskam palce? - zdziwił się spostrzegłszy, że obie pięści ma stwardniałe, palce w skórę wbite, a kciuki w garści zamknięte. Rozluźnił dłonie, westchnął ciężko. To powietrze takie nieznośne, noc naparzona żarem stycznia. Stąd takie nerwy napięte i to walenie obuchem w skronie. Nie znał dawniej tego niezwykłego niepokoju ani na Itamarice, pod Olindą, pod Bom Jesu, ani nawet pod murami Arrayalu, gdy jako jeniec zbliżał się ku bramie twierdzy, z ręką wspartą niecierpliwie na buławie, której ten naiwny sierżant nie odebrał. Takiego kołatającego lęku nie miał w piersiach i dawniej, w pierwszych swych bojach, gdy leżał pod Mitawą, przywalony drgającym brzuchem dogorywającego konia, spod którego go Łukasz wyciągnął. "Łukasz, Boże święty, nawet nie pamiętam, jak jego twarz wyglądała. Ale nie o tym myśleć, nie o tym. Wszystko teraz, tylko nie tamto." Podparł się ręką i choć ze snu już zrezygnował, zmówił wieczorny pacierz. Ale i to nic nie pomogło. - Aż do pobudki tak przesiedzę - powiedział do siebie na głos po polsku, jakby w tej chwili dźwięk własnej mowy był mu potrzebny. Pociągnął łyk wina ze stojącego przy macie gąsiora. Smak był omierzły, ciepławy. Zamiast orzeźwić gardło, wywołał w ustach lepką, gorącą ślinę. Parna noc zwrotnikowa zaglądała nadal przez rozsunięte płótna namiotu. Na skrawku nieba, w górnym rogu rozpostartych płócien, żeglował nieustannie wielki, utopiony w granatowej toni wszechświata Okręt. Krzysztof poczuł nieodpartą chęć zaprzątnięcia uwagi jakimś wysiłkiem mózgu. Czuł, że tylko narzucona sobie dyscyplina myślenia może mu przywrócić spokój. Sięgnął do stojącego za matą puzdra i wyjął plik papierów. Nawykłe do długiego uśpienia w zaciszu związanego zwoju, szeleściły opornie, umykały z rąk, wracając uporczywie do kształtu twardego rulonu. Zdjął wiszący nad głową kaganek, postawił go obok siebie na zydlu. Zaczął czytać. Jego to własne były słowa, pogubione w myślach. Pamiętał je pół na pół, ale z każdym wierszem dzwoniły coraz równiej, czasem wcześniej niż z papieru wyłaniały się z pamięci. Z cichego czytania przeszedł w szept i już nawet zaczął mu do ust napływać dławiący, słodki smak ojczystego słowa. Czytał i dał się uwodzić zapomnieniu. Uczepiony białej karty własnych strof, niby rozbitek chwytający się zbawiennego, pozostałego mu żagla, płynął na nurcie mowy, upojony dźwiękiem własnych słów ułożonych w języku, którego od lat już nie używał, ale nim myślał, nim się modlił, nim klął lub wydawał w bitwach okrzyki radości. "Nie wiem, jaką bym cześć mógł oddać łasce Twojej,@ żeś w niepodobnym razie sam strzegł duszy mojej,@ pod mitawskimi wały, w oczach wojska wszego@ zdrowiaś odjąć Szwedom nie dopuścił mego.@ Choć mnie złożył wśród Szwedów koń mój ustrzelany,@ choć mnie gnietli - a przecie żaden nie dał rany...@ Nie odejmowano mnie, a wżdy nie związali...@ Wyszedłem..."@ Podniósł wzrok od papieru i szczęśliwy, że pamięta, jął mówić bez patrzenia na kartę: "...jak to? Nie wiem? Wszyscy - co patrzali,@ nie mogli się wydziwić Twojej Opatrzności,@ żem z tej ucieczki w ziemskie nie poszedł ciemności."@ Wsparł ręce na karteluszu, jakby pieścił dłonią litery. To czytał, to odgadywał zapomniane strofy. Smutek płynął z kart, pachniała z nich tęsknota, ale serce nie było już tak samotne, biło mocno i uciszało się rytmem czytanego wiersza. "Jako rok coraz nowe mnóstwa liścia rodzi,@ a te zaś zima morzy, tak się z nami wodzi...@ Co wiek, to nowe ludzi następują roje,@ ale zielone lata śmierć jak mróz wnet poje.@ Od frasunków siwiejem, chorujem i schniemy,@ żeby się nędzy odjąć, raczej śmierć połkniemy.@ Jak nawy morzolotne wiatry roztrącają,@ tak swymi wały w ludzi bystro uderzają@ odmiany na ich nurty złożone ku sobie,@ drży rozum, cierpnie władza ludzka w każdej dobie.@ Niedawnom się urodził, a na połym siwy,@ jużem i czerstwość stracił, wzrok już mam rzewliwy,@ a jeszczem swego płota na świecie nie grodził,@ jeszczem w pokoju nie jadł..."@ Myśl zawisnęła chwilę nad bolesnymi słowami. Jeszcze w pokoju nie jadł, własnego płota nie grodził. Żałość to najmocniejsza. Kraje na koniu przebiegał, morza wielokrotnie przepływał, żył w dymie dział, sypiał idąc w marszach, rył oblężnicze szańce, bił palisady, ale swojego płota nie grodził. Nie znał spoczynku, radosnej ciszy swego domu. A i to szczęście jedyne - sława - towarzyszyła mu wśród ziem obcych, wśród ludzi obcych, dla cudzej, nie ojczystej chwały. Ręką Opatrzności rzucony w puszcze i bagna brazylijskie jak ów liść, kiełek pędu, który kiedyś oglądał u stóp mangrowca. Ujął w ręce zwisające mu na biały kołnierz pukle szpakowatych włosów, twardych jak wiązki drutów, podparł się dłońmi i jeszcze bardziej utonął w urodzie własnego wiersza, w śpiewnej mowie oszałamiającej czystym dźwiękiem. "Cierpiemy lękając się Twojej Wszechmocności@ i temu smutny nasz wiek tak prędko trawiemy,@ jako znikome słowa, co w płaczu mówiemy.@ A Ty, żyjąc bez skazy, wieki nad wiekami@ nieprzerwanymi, Panie, spinasz ogniwami..."@ Łza zakręciła się w oku. Roztarł ją śpiesznie po policzku. Jak dobrze, że noc głucha i że nikogo nie ma w namiocie. Łza w oku Cristoforo Polaco? O wstydzie! Nikt by jej nie zrozumiał. Nawet kochany Hinderson, gdyby ją postrzegł, nie odgadłby, z jak daleka przypłynęła pod powiekę. Strofy urwały się. Ostatni czarny wiersz stanął na żółtej wydmie pustego papieru. Żałość ogarnęła, że skończyły się tak kojące słowa. - Boże, nawet mową swą nie mówię już lata całe. Gdyby nie ten papier, który czasem ze mną rozmawia, języka ojców moich bym zapomniał. Stary żołnierz poczuł dreszcz zimna spływający od skroni do serca. I teraz nowy, silniejszy od tamtego lęk zakradł się pod przyćmione płótna namiotu. Czyliby to było przeczucie nieznanego jutra, jutrzejszego świtu, który niebawem wstanie, pokryje siwą mgłą i rudym blaskiem Krzyż jaśniejący na niebie? Uciekać od nocy brazylijskiej, od namiotu, od bicia swego serca - w tamten świat! Za mało jeszcze tych słów czytanych, pachnących ziemią ojczystą, szpilkowym lasem, tamtym kłosem spływającym ku dolinom Warty. Tamtym niebem, po którym jadą nocami ku wieczności rozstawione na połowie wszechświata koła wiekuistych wozów. Chwycił pośpiesznie za pióro. Pisał. Pisał i mówił do siebie na głos, już nie szeptem, ale głośno, odważnie, nie wstydząc się przed samym sobą na nowo odkrytej w sobie mowy. "Uleciałeś mi, gruncie wesela prawego.@ Uciekłaś mi osłodo sumienia wolnego.@ A po tobie, chociam tam, gdzie na lutniach grają,@ gdzie dobra myśl, kędy śmiech czy kędy śpiewają,@ dźwięk mimo uszu leci, a mól je ukryty@ serce smutne i mieni w żółć obiad obfity.@ Rwie wciąż we łbie i choć mnie z sobą kto zawabi@ tam, gdzie droga dla wczasu ściany swe jedwabi,@ choć na okręt budowny, choć na konia wsiędę,@ troski z okrętu, troski z siodła nie pozbędę."@ Tęskny smutek sączył się spod pióra, opływał szumem skronie. Strofy układały się gładko. Wierna swojemu synowi mowa przychodziła mu z pomocą. Bo to mowa własna, inna niż ów obcy, gardłowy skrzek, którym dowodził, którym wydawał rozkazy, chwalił i ganił żołnierzy, wymierzał kary czy nagrody. Jedna była wartka i grzmiąca, mowa siły, druga to już tylko śpiew zbolałego serca, miłość i upragnienie. Za namiotem odezwał się senny głos warty. Przez krótki moment wcale tego nie słyszał, jakby nawet nie rozumiał, skąd się tu biorą holenderskie słowa. Ale już przytomniał. Na dworze zdawało się świtać. Wymarsz lada godzina. Niebawem trzeba kazać trąbić i zrywać ze snu żołnierza. Niebawem bitwa, szczęk broni i wybuchy muszkietów... A może... przebóg Kryste Panie, może jutro poczuje na piersiach kopyta konia Don Louisa! I wtedy czarna noc, utrata dawnych i dzisiejszych lat, zapomnienie wszelkiej troski i krzywdy. I nawet nie zmyje się zbrodni, jakiej wtedy z pijaną watahą dokonał na swym sąsiedzie. Jeszcze raz umaczał lotkę w inkauście i pisał z gwałtownym pośpiechem: "Wszyscy, coście me skromne obyczaje znali@ i na brzydką odmianę słusznieście spluwali,@ odpuśćcie. Padłem srogo, a żałujcie raczej,@ nie z złej woli, lecz bardziej poszło to z rozpaczy.@ Ja Boga przeprosiwszy pozwolę wam na to,@ niech na ciele karanie winne cierpię za to.@ Wy, jeśli o mej krwawej śmierci zasłychniecie,@ sprawiedliwości to więc boskiej przypiszecie.@ A jeśli o mym zdrowiu będziecie słychali,@ ze mną będziecie Pańską litość wyznawali.@ A ja z nadzieją Bożą tam idę, gdzie srogie@ nastąpiły krwie chciwe na się wojska wrogie.@ Co bądź, to bądź! Tobie, Boże, mój Obrońca,@ ufam, Zdawco i złego, i dobrego końca."@ Zwinął rulony. Odetchnął głęboko. Serce biło równo i spokojnie. Czuł się nawet wypoczęty, bardziej krzepki niż z wieczora. Od wejścia napływał powiew chłodniejszego powietrza. Krzysztof uchylił płótna. Rozkraczony żołnierz drzemał oparłszy na pice splecione dłonie. - Nie czuwasz? - Czuwam, wasza dostojność. Głowa tylko przyciężka. - Zbudź trębaczy! Niech w tej chwili grają pobudkę! Rozdział XV Dzień 17 stycznia 1637 roku miał się ku końcowi. Żołnierz, maszerując bez wytchnienia od świtu do zachodu słońca, przeszedł już dobre trzy mile, a jeszcze nie pojawiła się wytknięta na planie rzeka, do której mieli dotrzeć przed zmierzchem. Jej nurt, cel dzisiejszego marszu, miał być nie tylko oparciem w razie bitwy, ale i krzepić spragnionego żołnierza. - Dziwi mnie, że Foultons nie daje żadnego meldunku - mówił Krzysztof jadący obok Hindersona. - Powinien już dawno osiągnąć brzeg. - Strzałów żadnych nie słychać, Foultons żołnierz subordynowany. Wasza dostojność zakazał nawet jednego strzału. - Przewagę ma ten, kto atakuje znienacka. Niech staną od razu wobec całej naszej siły. Im później wypadnie nam starcie, tym lepiej. Działka nasze nieco opóźnione w drodze, choć Ernst dokonuje cudów przy ich toczeniu. Idąca przodem awangarda pod dowództwem Foultonsa i Niholsa minęła już dawno pierwsze czaty nieprzyjacielskie, nic zresztą o tym nie wiedząc, bo niełatwo było w gąszczach i na bezdrożach odkryć nieliczne straże hiszpańskie. Doświadczony i zawsze spokojny, zimny jak kamień Foultons nie tyle zawiódł, ile zmyliła go puszcza. Przeszedł mimo oddziałów hiszpańskich i dopiero nad samą rzeką, szczęśliwy, że dotarł szybko do wody, natknął się na większe siły Don Louisa de Roxasa. Ostrzelany znienacka, cofnął się dość bezładnie znad rzeki, rozsypał swą rotę i dopiero po godzinie zebrał ją jako tako do kupy. Wracał pośpiesznie, zły, wyzywając sam siebie: "Cap jestem, nie oficer. Ile razy idę pod ten przeklęty obóz de Roxasa, chyba szatan mnie wodzi." Po tym nie wypowiedzianym na głos zdaniu połknął grad przekleństw i przedzierał się spiesznie z powrotem. W kilku słowach zdał relację Arciszewskiemu i zakończył zdeprymowany: - Do rzeki już nie dojdziemy. Hiszpanie ją obsadzili. Zarządzono natychmiast oszczędne zużywanie zapasowej wody. Żołnierz był do takich rozkazów przyzwyczajony. Tym razem jednak zakaz był bardziej niż zwykle uciążliwy, bo mieli za sobą szybki marsz i dzień pełen upalnego żaru. Szczegółowy plan bitwy nie dał się tu nigdy dokładnie przewidzieć. Dróg bitych ani szlaków wyraźnie wytkniętych prawie nie było. Według przewidywań Arciszewskiego terenem zbrojnego spotkania powinna teraz być pagórkowata przestrzeń rozpostarta pod Camaribi. Leżące na południu bagna nie mogły ani dla jednej, ani dla drugiej strony dawać jakiegokolwiek oparcia. Arciszewski zmuszony był jednak nieco zmienić swój zamiar. Skoro do rzeki nie dojdzie, trzeba mu dotrzeć do pierwszych rozleglejszych kotlin, ulokować się na wzgórzach i tam, zależnie od ruchów de Roxasa, powziąć ostateczny plan uderzenia i rozegrania bitwy. - Noc niebawem zapadnie, ale marszu wstrzymać nie możemy. Fernandez, weź swoją kompanię i idź przede mną nie dalej jak pół godziny drogi. Obsadź wzgórze i czekaj bez strzału. Z nadejściem nocy podeszły ku sobie, i to dość niespodzianie, czołowe oddziały obu wojsk. Forpoczta prowadzona przez Fernandeza dostrzegła mimo gęstego mroku piechotę myszkującą na skraju lesistego wzgórza. Sierżant zgodnie z rozkazem nie dawał ani jednego strzału i przepuścił mimo siebie spory poczet nieprzyjacielski. Kompania hiszpańska idąca trochę na oślep w gęstym mroku podeszła przypadkowo i niepostrzeżenie aż na tyły holenderskie, między ariergardę prowadzoną przez Christiansa a puszkarzy Ernsta ciągnących niestrudzenie swe działa. Ciemność była tak gęsta, że żołnierze hiszpańscy prawie pierś w pierś zetknęli się z muszkieterami Christiansa. Jedni i drudzy rozeznawali się w nagłym przerażeniu. - Hiszpanie! - Holendrzy! I tu, i tam padały chaotyczne okrzyki. Zaskoczeni Hiszpanie dali ognia na chybił trafił. Christians odpowiedział na lewo i na prawo, w las. Wśród obu oddziałów powstało nieopisane zamieszanie; nikt nie wiedział, przeciw komu staje i do kogo pali. Rąbano na wiatr ostrzami, opędzając się sztychami niekiedy od własnego towarzysza broni. Idący z tyłu Ernst nie pojął w ogóle sytuacji. Zmyliła go wrzawa i hiszpańskie okrzyki. Myśląc, że to silny oddział nieprzyjacielski i że rozgorzała pełna bitwa, rozciął kolumny wojsk holenderskich i zatrwożony o bezpieczeństwo swych dział, które tak ważną rolę miały odegrać w walce, zarządził salwę muszkietów do przodu. Salwa Ernsta wprowadziła w błąd Christiansa i idący przed nim oddział Brandesa. Obu oficerom ani przez myśl nie przeszło, że puszkarze ciągną już taka blisko za piechotą. Odwrócili swe szyki i rozpoczęli strzelaninę przeciw własnym puszkarzom. Gromada Hiszpanów, popadłszy w tak wielki chaos i strzelaninę, zaczęła uciekać z powrotem w las. Byłaby się zawiązała bezładna, bratobójcza walka w ciemnościach, gdyby nie zimny spokój Krzysztofa. Posłyszawszy strzały domyślił się skąd się wzięło tak wielkie zamieszanie. Był pewny, że silne oddziały hiszpańskie nie mogły przejść nie dostrzeżone aż na tyły. W kilka minut znalazł się w samym środku kłębowiska. - Christians, Brandes, oszaleliście? To swoi, na miły Bóg! Odgarniał ręką muszkiety, rozwścieczony do ostateczności. - Nie strzelać! Durnie sobacze! Czy diabeł was opętał? Biegł od drzewa do drzewa, bił kułakami ogłupiałych żołnierzy, wyrywał im lufy z garści. - Stójcie, psiekrwie, w siebie bijecie! Wreszcie głos wodza, wszystkim znany, podziałał. Zaprzestano bezładnej bójki. Niewidzialny oddział hiszpański przycupnął jak stado myszy i ucichł. Ani jednego strzału... Ale ten przypadek wprowadził niepokój w całe wojsko, rozpleniły się złe przeczucia. - Niedobry znak - szeptali do siebie żołnierze. - Sami zraniliśmy trzech puszkarzy. - Opatrzność nam nie sprzyja. Iluż musi mieć żołnierzy de Roxas, skoro aż na tyły nasze zachodzi? To samo myśleli i poturbowani Hiszpanie. - Iluż ich jest - skoro tylu strzałami powitała nas awangarda? - szeptali przerażeni, powracając z tą myślą na łeb, na szyję ku głównym siłom de Roxasa. Oddziały Arciszewskiego szły naprzód osowiałe, niepewne, pełne obawy, że lada chwila puszcza odezwie się zdradzieckimi strzałami. Ginęła w wojsku otucha, która towarzyszyła mu w dotychczasowym marszu. Niebawem wychylił się księżyc zza lasów i nieco oświetlił pole. Byli na skraju kotliny otoczonej wieńcem kopiastych wzgórz. Pośrodku doliny wznosiła się długa grobla, przegięta jak dwugarbny wielbłąd. Na bliższej wyniosłości, do której podchodziło czoło wojsk Arciszewskiego, stał w tej chwili oddział Fernandeza. Południowa grobla, odległa na pół wiorsty, zabłysnęła w świetle księżyca setkami pik, luf, tysiącem lśniących, podkręconych hełmów. - Wojsko de Roxasa! - odezwały się okrzyki wśród pierwszych szeregów holenderskich. Wzgórze było okazałe i łyse, obłe jak spłaszczony worek rzucony w kotlinę. Dzięki temu ukształtowaniu terenu, wojska de Roxasa, rozpostarte na szerokiej nasadzie grobli, robiły wrażenie ogromu. Pośrodku stał las pikinierów, z lewej i z prawej strony rozstawione były chorągwie piechoty, wyciągnięte w kolumny szerokie na kilkadziesiąt sążni. - Popatrz, majorze! - mówił Krzysztof do Hindersona. - Ulokował się nieźle na tym wzgórzu. - Dogodniejszą i szerszą ma groblę, szyki rozwinięte. - Gdybyśmy tam szli, uderzyłby całym frontem i chwycił nas jak pająk w sieci. - Niestety, wasza dostojność, my nie rozwiniemy więcej jak setkę w szeregu. - Może i to dla nas za dużo... - zamyślił się Arciszewski. - Zresztą zobaczymy, czasem można się udławić nadmiarem bezczynnych ludzi. Stropiony Hinderson kiwał głową powątpiewająco. Oblał go zresztą pot, a w takiej chwili major nie był zdolny do żadnej optymistycznej myśli. Ukazujące się coraz trwalsze światło księżyca sprzyjało obu wojskom. Zarówno Krzysztof, jak i don Louis de Roxas mogli teraz rozeznawać pozycje, oceniać wzajemne szanse. Arciszewski rozstawiał pośpiesznie swe oddziały. - Nie ma rady. Będziemy stać w pogotowiu, choć przysiągłbym, że de Roxas odczeka aż do świtu. Puszcza bardziej mu obca niż nam, a poza tym żaden rozsądny wódz nie podejmie boju w tych ciemnościach, zaś za głupca go nie uważam. Czekali. Żołnierz holenderski był podenerwowany. Po niedawnej niefortunnej utarczce na tyłach przyszło na niego nowe przygnębienie. Ilość wojsk de Roxasa była imponująca, a wrażenie to potęgował okazały szyk oddziałów. Lśniły tam mundury i hełmy, broń wszelka, jeszcze przecież nie użyta do boju na ziemi brazylijskiej. Nie dość gaszone pragnienie pogłębiało niepokój holenderskich żołnierzy. Pili resztki mdłej i nagrzanej wody, z goryczą myśląc o nurcie rzeki, która biegła poza tyłami wojsk de Roxasa. Każdy z piechurów zanurzyłby teraz z rozkoszą zakurzony łeb i kark w strumieniu. Potem można by się bić nawet z tą przeważającą siłą. Było dobrze po północy, kiedy do Krzysztofa, siedzącego w głębi kolumny, obok ukrytych tu działek Ernsta, podszedł Hinderson. - Takiej nocy nie pamiętam. Powietrze dławi jak kneblem. Co będzie, gdy słońce wstanie? Krzysztofa zadziwiły nie tyle te słowa, ile ton zwątpienia w głosie Hindersona. - Gdy słońce wstanie, będzie bitwa. Majorze, wiem, że nie o pogodzie chcesz ze mną porozmawiać. Hinderson się nie zmieszał. Zbyt dobrze znał swego dowódcę, by taić przed nim wątpliwości. - Nie będę ukrywał, że bitwa niepewna. Żołnierz upadły na duchu jak nigdy. Przysłuchiwałem się tu i ówdzie, wasza dostojność... - W których oddziałach najbardziej zgorzkniały? - Pod komendą Niholsa i Bayerta. U Brandesa też ludzie ponuro wyglądają. - Myślę, że sami oficerowie wprowadzają ten nastrój. - Nie przeczę, bo i oni niepewni bitwy. Wybaczy wasza dostojność, że powiem szczerze, czego podjąłem się w ich imieniu. Kilku oficerów uważa, że może lepiej wycofać się bez szwanku, póki noc czarna. Księżyc nam sprzyja, zachodzi za chmury. Słowa te, choć dotkliwe, nie były dla Krzysztofa całkowitą niespodzianką. Oko wodza dostrzegło już przedtem nie najlepszy nastrój żołnierza. Ale żeby mówił to właśnie Hinderson? Spokojny, prawy i dzielny. No tak, on jeden mógł sobie pozwolić na wypowiedzenie tak przykrych zastrzeżeń. Gdyby ktokolwiek inny odważył się w ten sposób wystąpić, nie dowodziłby od tej chwili swym oddziałem. - A ty, majorze, jakiego jesteś zdania? - Zawsze miałem to samo co wasza dostojność, ale dziś... Los nam nie bardzo sprzyja. - Rozumiem - zasępił się Krzysztof. - A jak Christians i Foultons? - Ci zawsze chętni do boju. - I ja, wasza dostojność - Ernst podniósł się z lufy działa. - Przestrzeń do nich niedaleka. Niewiele muszę kuśtykać na swej nodze, zaś marsz do tyłu mnie męczy. I po jakiego diabła szedłem w tę stronę? - Czyli że trzech na dwunastu - Krzysztof liczył swych dowódców w pamięci. - No i ja jeszcze, jeśli mnie w ogóle liczycie. - Wasza dostojność!... - Hinderson przymrużył oczy od nagłego ukłucia bólu. - Ja z tobą, pułkowniku, choćby przyszło wszystko, co najgorsze... - Czyli czterech, a ze mną pięciu - Krzysztof uciął rozmowę. Wstał, zaczerpnął więcej powietrza. - Towarzysze! A jednak nie będziemy się cofać. Cofanie się po takim trudzie to całkowite załamanie żołnierza. Nie stanie już potem do żadnej bitwy z de Roxasem. Nasz odwrót to panika po wsiach i fazendach. Nawet poganiacze wołów popędzą jutro swe stada pod obóz don Louisa. Powrót - to przegrana bitwa. Ale jeśli Bóg da nam szczęście rozbić to wypucowane wojsko, utrwalimy na całe lata władzę Holandii w Brazylii. Nigdy nie dałem tyłów nieprzyjacielowi, więc nie widzę i dziś powodu uchylać się od bitwy. Szanse jej nierówne, ale ileż razy bywały nierówne. De Roxas ustawił się w trzy korpusy i myśli z całym impetem na nas uderzyć. Tylko że impet na tej grobli rzecz to może być wielce zawodna. - Nasz żołnierz w małych kolumnach. Może dlatego mniej pewnie się czuje? - zagadnął Hinderson. - Otóż właśnie w tym nie słabość nasza, a przewaga. Przestrzeń ciasna i górzysta, tylko małymi hufcami można tu atakować. Będziemy się nawet nieco cofać w ten lej ku lasowi. A i dwa działka Ernsta, ustawione pośrodku, mogą zaskoczyć de Roxasa... Dotąd o nich nie wie. Zarzucił pas przez ramię i zaczął z grupą oficerów obchodzić uszeregowane, stojące w milczeniu oddziały. Przemawiał do żołnierzy nie siląc się na wielkie, patetyczne słowa, ale rzeczowo objaśniając plan czekającej ich bitwy. Przekonywał z zimnym spokojem, słuchał uwag oficerów i starszych żołnierzy. Spokój, z jakim padały jego słowa, zaczął się powoli udzielać żołnierstwu. - Zwyciężaliśmy zawsze - mówił - większe od nas wojska i nikomu z was to nie dziwne. Patrzcie, rozstawili się jak na paradę i myślą, że błyszczeniem hełmów przestraszą starych brazylijskich żołnierzy. Nam doskwiera pragnienie, ale popatrzcie na nich. Jeszcze bitwy nie ma, a już tam fruwają chusty. Pot się im ze łbów leje od samego stania w tych zbitych szeregach. Istotnie, widać było, jak ciężko umundurowani żołnierze hiszpańscy poprawiają co chwila hełmy, muszkiety i pasy. Najtrudniej było podnieść na duchu stojący na pochyłości grobli oddział Brandesa, w którego szeregach brakło dwóch ludzi ranionych w niedawnej potyczce nocnej. Porucznik próbował nadrabiać miną, ale stał przygnębiony, pełen złych przeczuć. By stojący obok żołnierze nie słyszeli jego słów, mówił z cicha do Arciszewskiego: - Daruje wasza dostojność, lęku we mnie nigdy nie było. Ale dziś ta duszna noc nasyca mnie niepokojem. Niechby już zaczęła się bitwa, czekanie najgorsze... czekanie nas dobija. - Czekać chyba niedługo przyjdzie, lada chwila świtanie. Świt istotnie wstał nagły, choć chmurny i ciężki. Na pustej grobli dzielącej oba wojska i pobok niej, w kotlinach, leżała dymiąca, nieruchoma mgła. Wzgórza były już nieco czystsze. Na łysym wybrzuszeniu grobli obsadzonej przez don Louisa można było teraz dojrzeć w całej okazałości hiszpańsko_portugalskie wojsko. Stało tam dziesięć olbrzymich batalionów, zwartych, bez żadnych luk w szeregach. Linia była nieco zębata, bo trzy oddziały pikinierów pchnięto w tył, a sześć kompanii muszkieterów wysunięto do przodu. Na lewym skrzydle, już na pochyłości grobli, stał spory oddział jazdy hiszpańskiej; znacznie dalej za nią, na wyniosłości pod lasem, widać było kilku jeźdźców na bogato osiodłanych koniach. - De Roxas, de Roxas! Patrzcie, tam oto stoi ten pies hiszpański! - wołał na swym skrzydle Fernandez i wskazywał dłonią grupę konnych pod lasem. - Gdzie? Gdzie? - rozległy się wśród żołnierstwa okrzyki. Już widziano czarnego wypieszczonego konia o skórze lśniącej, jakby polanej oliwą. Od barwy wierzchowca odcinał się czerwony czaprak ze zwisającymi złotymi frędzlami, które migotały w pojawiających się smugach słońca. Rozparty na siodle Don Louis de Roxas wyglądał równie okazale i błyszcząco jak jego upstrzony koń. Miał na sobie pozłociste szarawary, nad siodłem lśniła stalowa, wyczyszczona półzbroja. Na odkrytej głowie Hiszpana, bo była bez szyszaka, powiewały krucze, sfalowane włosy. Zawieszony na rękojeści szpady kołysał się pozłocisty jak spodnie kapelusz z czerwonym, płomiennym pióropuszem. Niedługo jednak zatrzymano uwagę na bogatej postaci Don Louisa, bo już na drugim skrzydle holenderskich oddziałów odezwały się nowe krzyki. Były zajadłe i dla większości żołnierstwa niezrozumiałe. - Camaron! Camaron! On też na koniu, jaguar hiszpański! - I ta suka, donia Clara! To oddział Tupajosów Janduya rzucał obelgi w stronę kolumny indiańskiej stojącej po drugiej stronie wzgórza. Widać tam było kilkuset półnagich Indian, uzbrojonych w muszkiety i łuki, a pośrodku dwa konie. Na jednym wódz plemienia Camaron w mundurze hiszpańskim, ale z piórami na głowie, na drugim jego żona w butach z cholewami, w szarawarach i błyszczącej kolczudze na piersiach. Krzysztof przyglądał się uważnie przeciwnemu wojsku i dowódcom. De Roxasa widział po raz pierwszy. Twarzy z tej odległości nie można było dokładnie dostrzec, ale strój i nabijany kamieniami pas wskazywał wyraźnie na wodza. Obejrzawszy pozycję wroga Krzysztof nachylił się Do Hindersona i Foultonsa: - To dziwne, że ustawił się ze sztabem na osobnym wzgórzu. Widać, nie zamierza osobiście uczestniczyć w boju. - Pewny siebie, bo wojska ma do syta. Widowisko chce mieć z naszej bitwy. Foultons skinął tylko głową i patrzył półprzymkniętymi oczyma. Zdawał się mierzyć odległość między wyniosłością, na której stały konie don Louisa, a głównym szykiem hiszpańskim na grobli. "Trochę za dalekie od frontu swych wojsk wybrał stanowisko" - Myślał, głosu z siebie nie wydając. Oba wojska nadal czekały. De Roxas, mając dogodne wzgórze do obrony, zdawał się kusić ku sobie Holendrów. Patrzył w bok na główną groblę, zadufany we własną siłę, zwłaszcza że w przeciwieństwie do swych szyków widział naprzeciw drobne oddziały Holendrów stłoczone, jak mu się wydawało, na wąskiej grobli. Z miejsca, na którym stał, nie mógł zauważyć dość pokaźnej rezerwy pod dowództwem Christiansa i oddziału dragonów stojącego poza pochyłością wzgórza, wśród krzewów sporej wysokości, podchodzących pod niebosiężny las. Teraz, przy dziennym, jasnym już świetle, don Louis de Roxas nabierał jeszcze większej pewności siebie. Z wywiadów i zeznań szpiegów brazylijskich wiedział, że Arciszewski ma pod sobą około półtora tysiąca ludzi, ale tak na oko, ze wzgórza, nie mógł się doliczyć i tysiąca. Jedna zresztą i druga liczba nie była groźna dla jego ponad trzytysięcznego wojska, które przywiódł na groblę. Obejrzenie pola bitwy natchnęło go nową pychą. Przywołał przybocznego oficera, kapitana Josepha de Curtis, i pokazał na przeciwległe wzniesienie: - Nie będziemy tak stać w spiekocie, bo to straszydło polskie, o którym tyle się nasłuchaliśmy, nie myśli z nami zaczynać. Trzeba ich zrzucić z grobli i wgnieść w puszczę. Zanim jednak hrabia Bagnuolo przypuści główny szturm środkiem grobli, niech no te Holendry wystrzelą ku nam trochę prochu, bo tam każdy trzyma palec na muszkiecie. Zejdziesz z dwoma kompaniami w dół i zaczniesz ich ostrzeliwać, ściągać na siebie uwagę. Na wzgórze nie idź, bo cię zgniotą, ale z dołu bij w nich, ile wlezie. Możecie w krzakach poleżeć. Zobaczymy, co na to odpowiedzą. Oddział Kastylijczyków zaczął się spuszczać po łagodnej pochyłości grobli w dół, by podejść pod lewe skrzydło holenderskie. - Zaczyna się! - Ernst przy działach zatarł ręce. - Czekaj! - napomniał Krzysztof i już wracał na skrzydło ku stojącym tam oddziałom Foultonsa, Fernandeza i Brandesa. - Czekać! Niech mi żaden nie pociąga za cyngiel! Około setki Hiszpanów biegło już dołem parowu. Kapitan Curtis zbliżywszy się na odległość strzału zaczął ściśle wykonywać polecenie swego wodza. Rozsypał żołnierzy w krzakach i rozpoczął dość ostrą pukaninę. Najbardziej narażony na kule Foultons położył na ziemi rząd piechurów. Zlegli w trawach i Murzyni Fernandeza. Berke Peters, piechur u boku Foultonsa, pilnował wraz z dowódcami żołnierzy, by którego nie skusiła chęć strzału, a każdego przecie swędziała ręka, by wycelować w ten czy ów hełm widoczny spoza chaszczy. Joseph de Curtis, wystrzeliwszy sporo naboi, pukał nieco rzadziej, rozgoryczony, że mu nawet nie odpowiadają. Raz po raz oglądał się poza siebie, czekając niecierpliwie, kiedy zacznie się pełna bitwa. Widział orszak don Louisa pod lasem, stojący jak przedtem samotnie na pagórku. Przed sobą mógł dojrzeć pochyłość wzgórza i tylko chwasty u szczytu, wśród których krył się Foultons, Brandes i Fernandez ze swymi ludźmi. - Ani jednego strzału z nich nie wytrzęsie. Ki diabeł? Z kamienia ci Holendrzy? Chyba już mają kilku rannych. Nie mylił się. Dwóch ludzi Foultonsa i trzech z kolumny Brandesa leżało już w trawach z postrzałami w obojczyki i ręce. Gdy odciągano ich na tyły, Brandes zbladł i mruknął do siebie: - Nic nie rozumiem, dlaczego leżymy jak żaby przycupnięte w trawach. Ale na głos powtarzał co innego do żołnierzy: - Cofaj rękę z muszkietu! Ani strzału! Pułkownik Artischau wie, co robi. Słowo Artischau działało na nich wzmacniająco. Usuwali palce z panewek i czekali patrząc na stojącego opodal wodza. Krzysztof był pełen zimnego spokoju, rozsiewał go nawet wśród żołnierzy. Gdy kosmyk włosów zaplątał mu się poza ucho i zaczął jak natarczywa mucha łachotać w szyje, Arciszewski przywołał najbliższego żołnierza. Zdjął kapelusz i mruknął: - Wepchnij no ten kołnierz pod kaftan, bo włosy mi się plątają. A przypomnij później, bo zapomnę, niech mi zaraz po bitwie przyjdzie cyrulik i przytnie kudły. - Według rozkazu, wasza dostojność! - żołnierz zaśmiał się na całe gardło. Gdy muszkieter układał biały płat płótna na szyi pułkownika, najbliżsi żołnierze patrzyli zdziwieni, rozweseleni. Krzysztof przecisnął się przez szeregi ku działkom Ernsta. - Jednak głupi ten don Louis, choć mówiono, że rycerz dzielny. Niedoczekanie ich, byśmy za wcześnie zaczęli schodzić w dół lub psuli amunicję - mówił patrząc zimno w dal na zielony baldachim drzewa zwisający nad strojnym koniem de Roxasa. Jeszcze czekał. Dopiero gdy już całkiem ucichły strzały, cykane coraz rzadziej przez oddział Curtisa, położył z lekka rękę na ramieniu Ernsta. - Sam mi wymierz w to drzewo. - W drzewo czy w Don Louisa? - Górą, mówię, w drzewo. W oczach Ernsta zaczęły pląsać Filuterne błyski. Przyłożył lont. Huknęło. Niebieski dym pokrył zielony płomień drzewa nad koniem don Louisa. Gdy chmurka spłynęła głębiej w las, ukazały się spłoszone konie. Don Louis trzymał swojego skaczącego bieguna krótko za cugle. - Do diabła, spudłowałem! - żachnął się Ernst. - Drzewo stoi. - Głupstwo, nie o to chodziło... Patrz, jak się Don Louis szarpie na koniu. Nie puści płazem tego wyzwania. Skoro wie, że mamy działka, przypuści natychmiast atak. Jeszcze nie skończył tych słów, gdy od sztabu don Louisa przebiegł konny goniec na groblę. Z góry, po niewielkiej pochyłości, zaczął się spuszczać szwadron jazdy. Nieznaczna pochyłość z tej strony dawała dość dogodny zjazd dla cwałujących koni. Była ich chyba niecała setka, przeciw którym miał Krzysztof zaledwie kilkadziesiąt jeźdźców stojących na tyłach, poza kompaniami Hindersona. Ani myślał posyłać swej jazdy w kotlinę naprzeciw liczniejszemu szwadronowi. Zresztą dziwny wydawał mu się Rozkaz Don Louisa. Jazda nie mogła się przecież wedrzeć na górę, na wąski, a przy tym dość spadzisty brzeg grobli. - Puścił ją na paradę lub chyba po to, by nam od lasu zaszła tyły. Za dużo masz wojska, de Roxasie, na tak wątły teren. Ku zdziwieniu żołnierzy zeskakiwał z konia, oddawał uzdę pierwszemu z brzegu muszkieterowi. - Trzymaj go w pogotowiu. Sam stanął między kompanią Brandesa. - Foultons, Fernandez, Brandes! Idziemy na dół. Majorze Hindersonie, stój z wszystkimi kompaniami na grobli. Czekać, aż front podejdzie. Tylko tu na grobli nasze zwycięstwo. A sądzę, że lada chwila uderzą. Trzy roty zesuwały się w dół brzegiem grobli po piaszczystej pochyłości porosłej kępkami kolorowych ostów. Krzysztof szybkimi rozkazami rozsypywał oddziały w półksiężyc i trzymając się pośrodku spadzistego upłazu zaczął ostrzeliwać jazdę. Tabun skłębił się nieco. Nawet gdy padło kilka ugodzonych koni, jazda nie poszła w rozsypkę. Nieco rozrzedzona szła naprzód i jak przewidywał Krzysztof, chciała dokonać nader trudnego manewru - wspiąć się po piachach ku skrzydłu wojsk holenderskich. Ale nawisły tu piach sypał się pod kopytami, niektóre konie klękały. Muszkieterzy Krzysztofa mieli teraz sposobność do bardziej celnych, pojedynczych strzałów. Konnica, nie mając nic w pustym polu do działania, zaczęła skręcać w bok, wzdłuż grobli. - Jednak próbują na tyły. Niech idą, nie wiedzą, że tam większe urwisko. Jednocześnie w górze, na samej grobli, odezwały się bębny i jeszcze głośniejsze trąby. Hiszpanie pod dowództwem Bagnuola rozpoczynali generalne czołowe uderzenie piechotą. Sześć pieszych kompanii ruszyło równo i zwarcie szerokim szykiem do ataku. "Nareszcie!" - pomyślał Krzysztof. Teraz wydobył zza pasa buławę, jakby od tej dopiero chwili rozpoczynał dowództwo w bitwie. - Foultons, Fernandez i Brandes! Jazda hiszpańska niech sobie idzie na tyły, niczego tam nie dokona. A wy w lewo, po pochyłości. Rozbijcie Curtisa i po jego karku pnijcie się na to wzgórze. Może przepłoszycie stamtąd orszak Don Louisa! - krzyknął i już biegł z powrotem na groblę. Na wale zaczynała się nierówna, niezwykła bitwa. Piechota Don Louisa plunęła dość silnie z muszkietów i szła pośpiesznie do ataku. Hinderson, mimo kilku rannych, wytrzymywał, stał z oddziałami nieruchomo. Dopiero w ostatniej chwili, mając już Hiszpanów na pół strzału przed sobą, kazał wystrzelić pierwszym szeregom, ale nie ruszył ani kroku naprzód. "Zimny jak lód" - myślał z zadowoleniem Krzysztof już dobiegając prawego skrzydła szyku. W tej chwili gruchnęły przez umyślną lufę wśród piechoty holenderskiej dwa strzały Ernsta. Zakurzyło się na grobli. W pierwszych szeregach hiszpańskich zwaliło się na kolana kilkunastu żołnierzy. Spychano ich szybko z wydmy, by nie tamowali pośpiesznego marszu, i dalej szła naprzód zwarta hiszpańska piechota. Starli się. Już nie było słychać trąb ani bębnów, tylko dwa rozjuszone ryki, które wraz z czerwonym kurzem poderwały się pośrodku grobli. - Śmierć Holendrom! Bij, zabij, w imię Boże! - zawołali Hiszpanie. - Śmierć Hiszpanom! Bij, zabij, w imię Boże! - odpowiedziały zachrypłe, wysuszone gardła Holendrów. Dwa chrześcijańskie wojska siały kulami i już wbijały w siebie piki, szpady, rapiery - wszelkie mordercze żelazo. Zahuczało zajadłą wrzawą w brazylijskiej puszczy, obudziły się niesamowitym echem niebotyczne, wiekowe lasy. Jedni i drudzy rycerze starej ziemi, odkrywcy i zdobywcy brazylijskiego lądu, cięli się wzajem po karkach, szyjach i obojczykach, szukali ostrzami dostępu do swych gardeł, wbijali błyskawicznie sztychy w krtań przeciwnika. W imię Boże, jak krzyczeli, w imię handlu czerwonym brazylijskim drzewem, bezcennym cukrem brazylijskim, srebrem łupionym na fazendach. W imię banków amsterdamskich i skarbca króla Filipa. U lewego boku wojsk Don Louisa szedł z zawieszonym na piersiach krzyżem, ochrzczony krwią i święconą wodą, Camaron. Walczył o swój hiszpański mundur i o trzy pióra na spiczastej głowie i jak jego dowódca z Iberyjskiego Półwyspu, wrzeszczący po hiszpańsku wołał w języku swego plemienia: - Śmierć psom niewiernym! Śmierć Holendrom! Donia Clara, o twarzy błyszczącej jak rdzawy bursztyn, wznosiła swą lekką szpadę i wołała w narzeczu plemienia Tupi: - Śmierć podpalaczom lasów i sadyb! Śmierć sługom szatana! Na prawym skrzydle wojsk Arciszewskiego wódz Tupajosów celował ze starego holenderskiego muszkietu, rozsypywał po grobli swych długowłosych, płaskogłowych Indian i krzyczał ku północnej stronie puszczy: - Śmierć Camaronowi! Śmierć jaguarowi! Bij, morduj! W imię Boże! Ale gdy różnorodne żołdactwo, kondotierzy wszelakiego typu, uciekinierzy z własnych krajów, Neapolitańczycy, Kastylijczycy, Hiszpanie i Portugalczycy, Niemcy, Szkoci i Holendrzy bili się z nawyku swego krwawego zawodu, dla żołdu i łupu, ci właśnie Indianie, otumanieni przez jednych i drugich, wojownicy z plemion Ges i Tupi, Tupajosi i Tupinambasi idący po tej czy tamtej stronie, walczyli o co innego. O dawną ciszę swych pampasów, nie zakłócany wystrzałami spokój puszczy, w której był przedtem jeden tylko wróg - jaguar i żarariki, krokodyl w zamulonej rzece, ryby drętwy, od których dotknięcia martwiał kręgosłup. Niektórzy z nich, czerwoni przybysze z północy, choć już nosili pasy skórzane i muszkiety, krzyże i różańce, jeszcze dziś w skrytości ducha dziwili się, że ci biali zabijają się dla samego okrucieństwa, a nie, jak pozwalało prawo puszczy, by spożyć słodkie mięso wroga. Tymczasem na dole Foultons, Brandes i Fernandez zwartymi oddziałami nacierali na kompanię Curtisa, rozrzedzali jej szeregi i pięli się z wolna w stronę wzgórza zajętego przez poczet Don Louisa. Wzgórze u szczytu z rzadka pokryte drzewami, na stoku było bardziej zalesione pełne przy tym ostów. Utrudniało to ruchy zarówno Kastylijczykom, jak i Holendrom zmuszonym walczyć w zaroślach. Co więcej, zieleń i chwasty kryły coraz głębiej w sobie oba wrogie oddziały ścierające się w tej chaotycznej potyczce. Nie mogła ona mieć dużego znaczenia dla wyników toczącej się na grobli wielkiej bitwy, z obu tedy stron nie zwracano prawie uwagi na pogubionych w gęstwinie żołnierzy. Ale Foultons każde zlecone mu zadanie spełniał karnie, z wolą zwycięstwa. Kazano iść na wzgórze, więc szedł bez wahania. Parł pierwszy naprzód. Tylko Fernandez z kilku Murzynami i Berke Peters mogli mu dotrzymać kroku, bo przebijał się równo i nieustępliwie, choć szedł pozornie ciężko jak bawół. - Naprzód! - wołał raz po raz ochrypłym głosem i atakował rozrzuconą, cofającą się piechotę Curtisa. - Naprzód! - powtarzał za nim Fernandez, Berke Peters i cała rozsypana kolumna. Berke Peters nie należał do najdzielniejszych ludzi w wojsku Arciszewskiego. Zbyt dużo wahających myśli chodziło mu po głowie, by serce było mężne i nieustraszone. Nie umiał poddawać uwagi, wszystkich zmysłów i mięśni nakazowi mordu i walki. Jeśli nawet piął się teraz obok Foultonsa w górę, to raczej z tej przyczyny, że wolał być w pobliżu najdzielniejszego z oficerów. Choć mierzył z pistoletu, choć widział raz po raz ciała Hiszpanów słaniających się pod szybkimi cięciami Foultonsa, nachodził go złowrogi lęk, że i jego tułów może się tak potoczyć po pochyłości wzgórza, między osty. Dech mu zapierało w piersiach i dziesiątki przerażonych myśli uciskało mózg, gdy idący tuż przed nim Fernandez raz po raz dźgał szpadą ku przodowi, a potem jeszcze kopał ciało hiszpańskiego piechura z okrzykiem: - Giń, psie przeklęty! Jeszcze jeden na chwałę pułkownika Artischau! Widząc dzikość w oczach Mulata, jego wywinięte wargi i białe błyszczące zęby, Berke Peters dostawał dreszczy na całym ciele. Raz czuł falę gwałtownego strachu, to znów, gdy spojrzał na zimną, kamienną twarz Foultonsa, napływała mu w serce nagła odwaga. Rzucał się w przód, ciął swym rapierem w podnoszące się tuż przed nim ramię Hiszpana czy Włocha, trafiał dokładnie w miejsce, gdzie było potrzeba, poniżej zwisającego na ukos pasa lub też pod okap hełmu. Wtedy ze zwierzęcą tępotą patrzył, jak spada podkręcony szyszak, a buty zgładzonego wroga kopyrtają się w rudym, wzburzonym piachu. To dziwne, że nie widział krwi przed swoimi oczyma, ale tysiące szalejących w mózgu obrazów, jakby to on ginął, a nie wróg przeklęty. Co się z nim działo? Przed oczami majaczyły osty na wzgórzu, pokrywała się mgłą piechota hiszpańska i jak z błysku kling wytryskiwała nad wszystko przerażona twarz Dory Tieman. I widział w swych oczach nie puszczę i nie osty, ale brzeg Zuidersee i szkielety masztów nad Amstelą. - Na Boga - szeptał - ranny jestem czy co? Otwierał szerzej oczy, nabierał trzeźwej świadomości, by znowu odbijać cięcie lub chrypieć radością, gdy Foultons błyskawicznym krzyżowaniem szpady zgarniał ostrza sponad jego głowy. Wtedy oblany zimnym potem szeptał: - Drugi raz bym już miał szpadę w brzuchu, gdyby nie porucznik. O Boże! Ale już słyszał ponury bas Foultonsa nad sobą: - Brawo, Peters! Spokojnie! Spokojnie! Po jakiego diabła machasz, gdy nie trzeba. Fernandez! Bierz tego na lewo, a ty przepadnij, czarny diable! Foultons nabijał Hiszpana na rapier. Peters rzucał się w przód i nabierał na nowo otuchy. Tuż obok niego zwinny Fernandez raz po raz wysuwał się do przodu. Przeskakiwał chwasty i dopadłszy piechura krzyżował z nim broń lub szybciej niż tamten wybijał mu szablę z ręki. Nawet gdy żołnierz rozkładał ręce i klękał na kolana, Mulat syczał: - Nie ma pardonu. Odwracał się wtedy do swych Murzynów i by utkwiło im to w pamięci, wołał na całe gardło: - Nie ma pardonu! Śmierć psom Don Louisa! Śmierć Hiszpanom, którym śmierdzi nasza czarna skóra. Naprzód! Taki okrzyk najbardziej przerażał Berke Petersa. Bo jeden zły sztych, jedno potknięcie na czepiającym się, chwytliwym jak kleszcze oście i... nie ma pardonu. Śmierć albo życie. Żywy oddech w piersiach albo knebel piachu w pokrwawionych szczękach. Naprzód! Życie i chwała! Bo i ta myśl rodziła się wśród innych, już nad wszystkimi górowała. Od dzisiaj nikt nie spojrzy na niego lekceważącym, nieufnym wzrokiem. Nikt, nawet w żarcie, nie przypomni nędznej niedawnej przeszłości. Bo kpili niektórzy, z wyraźną pogardą nań patrzyli, choć pułkownik Artischau wymierzył nie hańbiącą karę. Tylko ten żylasty oficer, u którego boku teraz idzie, nie dał odczuć najmniejszej nawet niechęci. Jeden Foultons wstawił się za nim u dowódcy. Więc Peters dostawał gęsiej skórki na twarzy i krzyczał: - Dla Foultonsa! Dla pułkownika Artischau! Dla Amsterdamu! Dla ciebie, Doro, śmierć psom Don Louisa! Czuł coraz szersze bicie serca, wielkiego, rozrosłego. Nie znał dotąd takiej mowy własnej krwi, ściskającej mu gardło. I ręka działała coraz sprawniej... Foultons widząc, że jego piechota idzie dzielnie naprzód, że drzewa coraz rzadsze, a tam na szczycie stoi nadal orszak oficerów de Roxasa, poczuł w sobie niezmożoną potrzebę rzucenia wielu słów. Zaczął krzyczeć na lewo i prawo: - Brawo, Peters! Nikt dotąd nie wiedział, że z ciebie tęgi żołnierz. Bij w tamtego, a tego puszczaj na mnie. Fernandez! Jeszcze mamy przed sobą dwadzieścia sążni. Żołnierze, na wzgórzu konie Don Louisa. Naprzód! Niech żyje Holandia! Daleko za sobą na grobli, widział teraz bitwę prawie dwóch tysięcy ludzi. Jedna zwarta ciżba, jeden tuman kurzu, najeżony tysiącem błysków stali, podnoszących się i spadających z nagła rąk, szpad i toporków przecinających chmurę snującego się po grobli dymu. Wynik tej masakry jak dotąd wydawał się niepewny, a raczej na korzyść Hiszpanów. - Artischau cofa się - powiedział do siebie Foultons i zamilkł w jednej chwili. Ale nawet jeden zwrot głowy do tyłu był w takim boju nieopatrzny. Foultons zahaczył butem o splot korzeni, pochylił się do przodu, stracił panowanie nad swym ciałem. Berke Peters poczuł śmiertelny dreszcz na karku. Widział przed sobą pochylony korpus Foultonsa, a naprzeciw, nad krzakiem, wymierzoną lufę hiszpańskiego pistoletu. - Przez Bóg żywy! Poruczniku! Krzyknął. Rzucił się całym ciężarem ciała w stronę ostu. Najdalej jak mógł wyciągnął do przodu sztych rapieru. Dotknął zaledwie twardych jak blacha liści krzaka. Z przeciwka buchnął strzał. Berke Peters rozwarł usta do krzyku, ale wydał jedynie rozpaczliwy charkot. Leciał brzuchem ku ziemi, kładł się jak przewrócony wór na krzaku. Krew zalała mu oczy i usta, puściła się uszami. Nic nie widział. Ani ostu przed sobą, słońca nad wzgórzem, mgieł nad Fischmarkiem Amsterdamu. Jedno było - plama czerwona w oczach, ciemność w mózgu. - Peters! Kryste Panie! Ty głupcze! Cóż z tego, że porucznik Foultons ryknął jak zraniony byk, że już trafił rapierem nad biały kołnierz Hiszpana? Berke Peters kopał butami rudą glinę. Umierał. Byli pod szczytem wzgórza, trzydzieści kroków od koni Don Louisa. Dostrzeżono ich, gdy wyskakiwali spoza krzaków. Wśród grupy oficerów powstało nieco zamieszania, choć nikła liczba wyłaniających się postaci nie zapowiadała wielkiego niebezpieczeństwa. Don Louis wpychał spokojnie za pas perspektywę. Nie przeraził go bynajmniej widok kilku skaczących przez chwasty piechurów Fernandeza, ale popadł w wściekłość, że ma przed sobą czarne twarze Murzynów i na dodatek nie widzi jeszcze swoich Kastylijczyków. - Caramba! - zaklął. - Gdzież jest, do pioruna, Joseph de Curtis? Tam wygrywam bitwę, a on mi tu przepuszcza pod nos taką hołotę? Ale właśnie wyskakiwał z lasu cofający się oddział Curtisa, pokrwawiony, w pludrach już postrzępionych. Oficer skupiał swych żołnierzy i krzyczał: - Wasza książęca mość, uciekać na groblę! Ja ich tu zatrzymam. Jeżeli potrzeba, trupem padnę. Teraz dopiero konni oficerowie rozeznali lepiej sytuację. Curtis miał u swego boku tylko kilkunastu ludzi, a z zarośli wyłaniało się Coraz więcej holenderskich hełmów. - Na groblę, na groblę, wasza książęca mość, krzyczeli podnieceni oficerowie. Pole do wycofania się było dogodne. Wystarczało dać ostrogi koniowi. Ale książę Don Louis de Roxas nie był tchórzem podszyty. - Oszalałeś, caballero? Iluż ich jest? Przed Murzynami zresztą żaden de Roxas nie uciekał. Z koni i za drzewa! O walce z siodeł istotnie nie było mowy. Tęgie pnie drzew, stojące u pochyłości wzgórza, nie pozwalały manewrować końmi. Don Louis i oficerowie zeskakiwali pośpiesznie na ziemię. Już zza drzew wypalili kilka strzałów. Były celne. Biegnący obok Foultonsa zadyszany Brandes wyrzucił w powietrze ręce i puścił rapier między trawy. Drugi potknął się i osunął wzdłuż pnia muszkieter Murzyn, który szedł dotąd krok w krok przy Fernandezie. - Dalej tak! - krzyczał de Roxas. - Wybijemy tych diabłów. Trzecia i czwarta kula położyła trupem sierżanta Hicka i trębacza z kompanii Brandesa. Następna, z lufy Josepha de Curtis, gwizdnęła Foultonsowi przez rękaw i syknęła za porucznikiem w trawach. Ale jeszcze dym jak niebieska wstążka wisiał na lufie pistoletu Curtisa, gdy Foultons wbijał swą szpadę tuż pod pas oficera. - Trzeci już za Petersa - liczył z zaciśniętymi zębami. Fernandez uskakiwał zza jednego pnia poza drugi. Miał na przegubach ręki i na rękawie krew, ale pistolet dotąd nie wystrzelony. Oszczędzał go do ostatniej chwili, zwłaszcza teraz, gdy widział przed sobą Don Louisa, księcia Lerma, księcia de Borgia, któremu śmierdziała w Alagoa czarna skóra. Poznawał na nim ten sam błyszczący półpancerzyk, te same pozłociste szarawary przetykane iskrzącą się nicią, w jakich widział go w namiocie pod cyplem Jaragoa. - Santa Madonna! Santa Maria! Pomóż - szeptał półprzytomnie. - Pomóż, Jezus i Maria, a potem, choćbym padł tu trupem, choćby trupem. Santa Maria... Modlił się o śmierć wroga i patrzył gorejącymi, oszalałymi oczyma na wychylający się raz po raz zza drzewa pozłocisty rękaw i nogawice jego książęcej mości. Wymierzył nie w głowę, bo skryta była za konarem, ale powyżej uda, może w udo, gdy na mgnienie oka wychyliło się na muszką lufy. Palnął. - O Boże! - westchnął, rozczarowany, widząc, jak nogi w żółtych pludrach stoją nadal twardo poza konarem. Don Louis wypalił z pistoletu. Nieprzytomny żądzą zemsty Fernandez nawet nie czuł, jak kula szarpnęła mu ramię. - Santa Madonna, pomóż! - syczał dalej przez zaciśnięte zęby. Ale w tej chwili nie wiadomo który z Holendrów trafił celnie. Żółte pludry księcia de Roxasa zaczęły wiotczeć, nogi podginały się w kolanach. Wtedy Fernandez, nieprzytomny ze szczęścia, wyskoczył zza krzaka. Nie baczył już na strzały i miotające się w powietrzu rapiery. - Giń, psie przeklęty! Prawa ręka Fernandeza zjechała ukośnie wzdłuż drzewa i ostrze szpady weszło miękko jak w wór w brzuch jego wysokości. Skoczył Foultons i czterech najbliższych muszkieterów. Jeden na Don Juana Nortis, drugi na Ximenesa, inni na adiutantów. - Generał zabity! Santa Madonna! - krzyknęli Hiszpanie. Don Louis dogorywał leżąc twarzą na ziemi. W rozgardiaszu bitewnym nikt nie zauważył, jak wódz hiszpański kreśli omdlewającą ręką znak krzyża na trawie i całuje to miejsce oddając ostatnie tchnienie. Mimo upadku swego wodza Hiszpanie nie upadli na duchu. Juan Nortis ostrym sztychem puścił krew z ręki Foultonsa i wepchnął go z powrotem za drzewo. Major Franciszek Ximenes rąbał bezlitośnie dwóch ledwie już dyszących od utrudzenia Mulatów Fernandeza. Na polanie za laskiem pojawiło się kilka pędzących koni. To Neapolitańczycy z rezerw hrabiego Bagnuola pędzili cwałem na odsiecz. Dalej za nimi biegł co sił z pomocą spory oddział piechoty. - Z powrotem na dół! - krzyczał Foultons i wycofywał co szybciej swą kompanię. - Fernandez, czego ty jeszcze chcesz? Na dół, do jasnego pioruna! Bo ani jeden z nas żywy tu nie zostanie. Kompania wycofywała się ku dolinie. Na grobli ustępowały krok za krokiem szeregi holenderskie. Coraz ciaśniejsze było pole walki. Rozstawione szeroko oddziały hiszpańskie szły naprzód, ale zaczynały gnieść się i tłoczyć. Żołnierze na skrzydłach musieli się zsuwać po pochyłości wzgórza. Hinderson, walczący pośrodku szyku, nawoływał raz po raz żołnierzy: - Bij i cofaj się! Krok za krokiem! Niech się dławią w ciasnocie. Wykonywał ściśle rozkaz Arciszewskiego, wciągał Hiszpanów w coraz węższe gardło grobli. Krzysztof dwoił się i troił. Wymieniał oddziały. Na miejsce potrzebionych Brazylian, posyłał starych, doświadczonych piechurów, których prawie wszystkich znał po imieniu z czteroletnich bitew na amerykańskiej ziemi. Gdy porucznik Finkerett, pchnięty rapierem, stoczył się z grobli na spadzistą szkarpę piachu i powstała groźna wyrwa w jego śmiertelnie zmęczonej kompanii, Krzysztof wpadał w to miejsce z zapasowym oddziałem Gilbertsa, wycinał własnym ramieniem półkolistą przestrzeń wokół siebie i załatawszy dziurę już biegł z rapierem na środek placu boju, pod bok Hindersona. - Hinderson, jeszcze chwilę do tyłu. Potem, pamiętaj, dasz mi lukę dla koni. Ale i hrabia Bagnuolo, dowodzący atakiem na grobli, nie próżnował. Jego damasceńska stal błyszczała nie tylko w chwilach wydawania rozkazów. To stawał w szeregu, ciął z wprawą starego wojennego wygi, to dodawał otuchy swym żołnierzom i znowu dopadał stale podchodzących rezerw. Zdawał sobie sprawę z tego, że Arciszewski chce go ściągnąć na coraz węższy grzbiet grobli, ale był pewny, że zanim uda się manewr przeciwnika, przewagą swego żołnierza rozbije zwartość jego szeregów. Co więcej, otucha rosła w nim, gdy widział, że na pochyłości wzgórza, po lewej stronie wału, łamią się szeregi Tupajosów i dzielny Camaron lada chwila może uderzyć z flanki na cały szyk holenderski. Szedł więc coraz ostrzej samym środkiem grobli, na czele doborowej kompanii, z którą bił się już pod Bahią i St. Elex. Zaczynały falować szeregi Gilbertsa, co dopiero wprowadzone do boju, omdlewały ręce żołnierzom w środkowym szyku Hindersona. Na dodatek nikt jeszcze nie wiedział, ani po jednej, ani po drugiej stronie, że wódz naczelny Hiszpanów Don Louis kona w tej chwili w paprociach, więc nie miało to najmniejszego wpływu na postawę bojową żołnierzy. Bagnuolo machał coraz pewniej stalą i krzyczał do swych oddziałów: - Cofają się! Bij, morduj! Śmierć heretykom! Naprzód, w imię krzyża i króla Filipa! Santiago! Cierra Espana! Wtórowali mu oficerowie: - Camaron zwycięża! Hura! Naprzód, za króla Filipa! Santiago! Walka wrzała. Mdlały ręce i nogi. Pryskały łamane rapiery. Z żołnierzy parował kwaśny pot i zaduch, w którym pławiły się rozszalałe szarańcze owadów. Lada moment mogły omdleć całe szeregi. W tej właśnie chwili Krzysztof podejmował ostatni, prawie rozpaczliwy wysiłek. Dopadł zapasowej, najsilniejszej kompanii piechurów, pod wściekłym już od bezczynności Christiansem. - Christians! Ostatnia chwila! Napatrzyłeś się do syta. W imię Boże, schodź na pochyłość i wzmocnij oddziały indiańskie. Camaron gotów nam rozwalić tyły. Istotnie, Camaron na pochyłości grobli był teraz równie groźny, jak cały szyk Bagnuola na środkowym placu boju. Jego płaskogłowe i krótkonogie plemię umiało ze zwierzęcą sprawnością trzymać się na spadzistym piachu, dokonywać zwinnych, błyskawicznych ruchów. Mniej liczni, choć równie zwinni Tupajosi Janduya padali coraz gęściej między osty. Tego jednego Krzysztof nie przewidział. Cofając się osłabiał siłę uderzenia Bagnuola, bo jego skrzydła z konieczności schodzące na pochyłość stawały się mniej groźne, ale bynajmniej nie umniejszał przez to bocznego naparcia Camarona. Jedynie zimna krew dowódcy i szybkość działania mogła tu jeszcze coś zaważyć. Toteż gdy Christians głosem donośnym jak dzwon wzywał do boju swą kompanię i już spadał na karki pierwszych łuczników Camarona, Krzysztof dopadł stojącej poza szyją grobli nielicznej jazdy, dotąd nie wprowadzonej do boju. Czterdziestu dragonów siedziało od początku bitwy na siodłach jak na rozżarzonych blachach. Czekali na ten moment. Jakżeby nie miała przyjść chwila, kiedy ich pułkownik pokaże Don Louisowi atak swojej niewielkiej, ale wprawnej konnicy. Krzysztof już siedział na siodle, przecinał szablą złote od słońca powietrze. Zadęło dwóch trębaczy. - Hinderson! Luka dla koni! - Luka dla koni! Luka dla koni! - rozległy się okrzyki. Hinderson rozsunął błyskawicznie centrum swych oddziałów. Ku nieopisanemu swemu zdziwieniu Portugalczycy Bagnuola zobaczyli, jak wśród holenderskich muszkieterów rozwiera się nagle jakby ruchoma brama. Kilkadziesiąt łokci przed nimi zakurzyła się wydma. Wzburzał się piach pod kopytami rwących koni i rosła w oczach gromada pędzących dragonów. Na skrzydle fruwał czerwony jak zastygła krew kaftan dowódcy. I wtedy Holendrzy i Portugalczycy, Kastylijczycy i Neapolitańczycy, żołnierze walczący po obu stronach, posłyszeli ów niezrozumiały okrzyk w obcym języku, a straszniejszy, bardziej gromki, niż wszystkie holenderskie hasła bojowe czy przekleństwa: - Bij! Zabij! Jezus, Maria! - Santa Maria! - powtórzyli zaskoczeni Hiszpanie. W omdlewających muszkieterów holenderskich wstąpiła nowa siła. - Artischau! - krzyczeli jedni przez drugich. - Artischau atakuje! Hura! Skłóciły się i pomieszały okrzyki. Oba walczące na grobli skrzydła holenderskie skoczyły z nową furią na piechotę Don Louisa. Tu krzyczano: - Artischau! A tam już podawali sobie z ust do ust Portugalczycy: - Cristoforo Polaco! Cristoforo Polaco! Ten składał sztych, ów szeptał modlitwę, tamten jeszcze uderzał, ale jaki to był cios, skoro przerażenie tłumiło ruch mięśnia, kurz dławił, zalepiał oczy, ziemia na grobli dudniła. Wyszkolona z polska jazda wbiła się klinem w osłupiałą piechotę hrabiego Bagnuola. Pękła zwartość hiszpańskich oddziałów. Muszkieterzy zeskakiwali w bok ze wzniesienia, ryli butami po sypkim, uciekającym piachu. Środkowe szeregi, stłoczone, wyczerpane dwugodzinną walką, padały w tył, na muszkiety, na piki własnych towarzyszy broni. Raz po raz w tym kotłowisku słychać było błagające wezwania: - Santa Madonna! Daruj życie! - Santa Madonna! Nie zabijaj! Ernst puścił nowe dwa strzały na nasadę grobli, zakrył dymem ostatnie idące do boju roty hiszpańskie. Z boku, z lewej strony od nieckowatej kotliny, wchodziła na wydmę piechota Foultonsa i Fernandeza. Razem z nimi wpadł na groblę nowy okrzyk: - De Roxas nie żyje! Bij Hiszpanów! Na drugim stoku wzgórza Christians ze swą wypoczętą piechotą kładł na wydmie półnagich łuczników Camarona, walił z siodła rannego wodza plemienia. Donia Clara przeskakiwała na koniu leżącego w glinie, broczącego krwią męża i wznosiła oszalały okrzyk: - Naprzód! na psów niewiernych! Bóg z nami, szatan z nimi! Czerwona od krzyku napierała koniem na swoich własnych łuczników i cięła z góry w nagie karki Indian idących pod holenderskimi rozkazami. Miotała zwichrzonymi włosami czepiającymi się łusek kolczugi, siekła nieprzytomnymi błyskami szpady, ale zwinni Tupajowie Janduya już osaczali jej ludzi, przybijali nożami do ziemi znienawidzone, wrogie im plemię Camarona. Któż z nich myślał, że nóż był holenderski, muszkiet hiszpański, a ziemia pod nimi jak żar, jak brazas, czerwona jak ich skóra brazyliańska. Na grobli Portugalczycy, bez tchu i głosu w suchych jak wiór bambusowy gardłach, machali jeszcze beznadziejnie bronią, pękały wyschnięte wargi i omdlewały ręce. W przerażeniu gubił się właściwy sztych, noga osuwała się po sypkim piachu. A potknąć się - znaczyło dać plecy pod kopyta dragonów. Padali więc na kolana, koziołkowali po wydmie szarpani przez osty i kolczaste chaszcze. Kopyta koni szły naprzód, piechota na skrzydłach nacierała... Kurz, czerwony jak dym nad paleniskiem, gęstniał w pałającym słońcu, zakrywał miażdżoną armię Don Louisa. Hrabia Bagnuolo cofał resztki rozbitych wojsk na tyły grobli, w ciemny, odwieczny las... W pół godziny oddziały holenderskie, oczyściły pole, wpędziły w lasy resztki wojsk hiszpańskich i stanęły nad rzeką. Ucichła bitwa, żołnierz dopadł pluszczącej zimnej wody. Arciszewski przeczekał wiwaty szalejącego z radości żołnierza, uformował wszystkie oddziały nad rzeką. Przywołał kapelana obozowego Jana Osterdagh i polecił mu odmówić modlitwę. Gdy ucichł głos kapelana, Krzysztof powstał pierwszy z kolan. Nakazał ręką ciszę. - Dziękuję wam, żołnierze. Zwyciężyliśmy wroga Holandii i wroga tej nieszczęsnej ziemi. Niech żyją Ich Potęgi Stany Holenderskie i wolna od Hiszpanów Brazylia! Odpowiedziało mu tysiąc okrzyków. Powtórzyło je echo puszczy. Wtedy znów uciszył wrzawę i podniósł rapier: - Na chwałę Brazylii i Stanów Holenderskich, wszystkie kompanie ognia! Na trzeci dzień przed wieczorem wojsko Arciszewskiego podeszło wolnym marszem pod Peripuera, niosąc stu ciężko rannych i około pięćdziesięciu zabitych. Gdy żołnierze wylegli na brzeg morza, zobaczyli ze zdziwieniem kilkanaście żagli holenderskich. Niebawem dowiedziano się od żeglarzy, że admirałowie hiszpańscy, już posłyszawszy o klęsce swoich wojsk i śmierci wodza, zmienili pierwotny zamiar. Zamiast płynąć wzdłuż przewidywanego zwycięskiego szlaku Don Louisa w stronę Recifu, skierowali swe statki na Sao Salvador, by tam dać ochronę niedobitkom hiszpańsko_portugalskim. Toteż flota holenderska mogła wpłynąć bez bitwy na wody pod Peripuera. Admirał Lichthardt powitał salwą z dział zwycięskiego pułkownika, po czym zabrał na statek zwłoki padłych w boju Holendrów. Za kilka dni miał jeden z okrętów odpłynąć do brzegów Europy z radosną wieścią dla Westindyjskiej Kompanii, z żałobną dla rodzin zabitych żołnierzy. Jedno z ostatnich spoczęło na pokładzie ciało Berke Petersa. Wnieśli je dwaj nowo awansowani oficerowie - kapitan Foultons i lekko ranny porucznik Fernandez. Położyli je obok pokrytych gliną, sponiewieranych w bitwie zwłok Brandesa. Nie inaczej wyglądał Berke Peters w swych zakurzonych pludrach, w poszarpanych kaftanie upstrzonym pękami nawbijanych ostów. Leżał na wznak z otwartymi oczyma patrzącymi w gwiaździste niebo. Na jego martwą twarz nie padało dzisiaj światło gwiazd świecących nad kramem przy Antonienswaag i nad dachem domu Dory Tieman w rybackiej dzielnicy Amsterdamu. Oczy te były tak przerażone i smutne, prawie żywe, że Foultons klęknął przy trupie i położył mu na powiekach dwa duże pesety. Było to wszystko, co zdobył rysownik na wyprawie po brazylijskie złoto. Rozdział XVI Szybki jacht wysłany z Peripuera zawiózł do Recifu wiadomość o zwycięstwie. Rada Kompanii, nie chcąc zrazu wierzyć w prawdziwość meldunku, później nie posiadała się z radości. Nawet Stauhouver, który do niedawna forsował z uporem projekt cofania się wojsk aż pod Recif, odetchnął z ulgą, pomyślawszy o nagłym wzroście bezpieczeństwa swoich magazynów. Nie pamiętał w tej chwili, że nowe zwycięstwo pułkownika psuło mu inne w stosunku do niego plany, bo wskutek sławy rosnącej wokół niezwyciężonego wodza malała szansa ograniczenia jego samodzielności. Stauhouver był jednak zbyt sprytny, by ujawnić niechęć do pułkownika w chwili, gdy dzięki niemu mógł wstrzymać pośpieszne i tak kosztowne przerzucanie magazynów, nie troskać się o swój dobytek i własną skórę. Pierwszy więc wyraził w imieniu Rady zachwyt nad rozgromieniem wojsk Don Louisa de Roxas, pierwszy podał projekt urządzenia w Recifie tryumfu dla Arciszewskiego. Wyraził nawet chęć udania się w podróż do Amsterdamu, by złożyć raport Radzie Dziewiętnastu o klęsce Hiszpańsko_Portugalskiej. Tryumf zwycięskiego wodza odbył się z wielką paradą na rynku Recifu. Nie było zresztą na brzegu brazylijskim bardziej godnego i piękniejszego miejsca dla tak podniosłej uroczystości. Wyczyszczone, odświętnie odziane roty holenderskie, oddziały brazylijskie, murzyńskie i indiańskie, przeprawione spod Peripuera na statkach Lichthardta, zeszły na brzeg Pernambuco wśród wiwatującej ludności stolicy. Witały je okrzyki rozentuzjazmowanych mieszkańców miasta, bębniły bębny i biły moździerze. Ze starych, prawie stuletnich wież kościelnych górnego miasta Olindy odezwały się dzwony głoszące chwałę wojsk stojących na oślepiająco białym placu. Wojsko swobodnie uszeregowane zajęło wielką przestrzeń. Christians, zamykając lewe skrzydło, stał w cieniu podchodzącego tu lasu kokosowego, a Foultons i Fernandez docierali ze swymi piechurami prawie po brzeg wpadającej do morza rzeki Beberibe. Z tyłu, na wielkiej granatowej toni, pod smugą koralowej rafy, równej, jakby przez inżynierów wyciętej z granitowego bloku, ustawiły się żagle Lichthardta. Żołnierz stał w spiekocie słońca, słuchał mów pochwalnych, strzałów artylerii okrętowej i sam bił wiwaty z muszkietów, bo nikt tu dziś prochu nie oszczędzał. Bogacze z Recifu, kupcy holenderscy, suto odziani mieszczanie stolicy znosili srebrne tace i czary, ustawiali je u stóp wodza Holendrów, przed jego wyzłoconym karłem rzeźbionym mauretańską sztuką. Sypały się na srebrne blachy crusady i holenderskie floreny, padały sztuki złota z rąk plantatorów i fabrykantów cukru, spokojnych już o los swego dobytku i handlu. I Stauhouver nie żałował trzosa, rzucił ku podziwowi tłumu dwie garście złotych dukatów. - Na chwałę dzielnego wodza Holendrów w Brazylii! - powiedział przy tym, spojrzawszy dumnie po gawiedzi. Gdy brzęk ostatniej monety upadł na ciężkie już tace, Krzysztof wśród nowych wiwatów wojska rozdawał sztuki złota żołnierzom. Radcowie stali wkoło i patrzyli coraz bardziej zdziwieni. Ich błyszczące floreny, dukaty, crusady i pistole ginęły w szarawarach i koletach muszkieterów. Odkryły się do czysta błyszczące w słońcu misy i zostały na nich tylko cztery srebrne podkowy, rzucone przed chwilą przez najbogatszego z plantatorów, zakupione przezeń od żeglarzy wracających z peruwiańskich brzegów Ameryki. Gdy żołnierz liczył i pieścił jeszcze ciepłe krążki, koniuszy obozowy bił srebrne podkowy pod kopyta gniadego konia zwycięzcy. Tego też dnia Stauhouver, widząc taką radość wodza i wojska, posłał do klasztoru na cyplu Olindy list uwiadamiający straż, że uwięziony ojciec Manuel może wyjść spokojnie poza miasto i udać się Do swego klasztoru w Pajuca. Choć pismo mówiło, że zwolnienie jest aktem łaski i ma przyczynę w wielkiej radości miasta, radca Stauhouver doradzał przez gońca, by braciszek wymknął się chyłkiem poza mury i nie wszedł przypadkiem na oczy podchmielonych żołnierzy zwycięskiego pułkownika, biwakujących wokół stołów i beczek. Uczta trwała do świtu, kiedy to podniesiono żagle dwóch statków dowodzonych przez Poena i Westfalingera. Na jednym z nich, wraz z transportem brazylijskiego cukru, płynęły do Europy ciała bohaterskich Holendrów. Na drugim odpływał jego dostojność radca Stauhouver, by donieść Stanom Holenderskim i Radzie Dziewiętnastu o świetnych zwycięstwach w wojnie prowadzonej z ramienia Westindyjskiej Kompanii. Co więcej, podjął tak daleką i uciążliwą podróż jeszcze i w tym celu, by zawieźć do Amsterdamu tekst uchwały Rady Brazylijskiej, ogłoszonej w czasie tryumfu. Postanowiła ona wznieść w Pernambuco pomnik_obelisk ku czci pułkownika Cristophle ab Artischau Arciszewskiego. Nawet wiózł gotowy tekst napisu, wyjęty z własnego przemówienia, który chciano wyryć na pomniku, wzniesionym pro cultu tribuno militum, prudentissimo, fortissimo, felicissimo. Miał przekazać władzom amsterdamskim i drugi wniosek Rady, by - wobec ustalenia się władzy holenderskiej w Brazylii - Rada Dziewiętnastu raczyła zamianować wielkorządcę Brazylii, gubernatora ziem zdobytych. Gdy żagle statków wzdęły się i biała piana zasyczała u dziobów okrętów, Carpentier siedzący pod gołym niebem, za mokrym od rozlanego wina stołem, mówił do Krzysztofa i podochoconych oficerów: - Nie poznaję jego dostojności Stauhouvera. Jakby się odmienił. Całkowicie utracił dawną oziębłość dla waszej dostojności. Oto, jak działa na ludzi sława i powodzenie. Choć tajne były nasze wczorajsze narady, powiem w zaufaniu, że i radca Stauhouver z największym przekonaniem wypowiadał się za tym, by właśnie waszej dostojności powierzono zaszczyt wielkorządcy. - Dziwne byłoby, gdyby inaczej postąpiono - wtrącił Hinderson. - Któż więcej niż nasz pułkownik zdziałał na tej ziemi. Zdrowie waszej dostojności, niech Bóg nie szczędzi nadal powodzenia. Każdy Holender może być tylko dumny ze służby pod takim wodzem. Krzysztof podziękował uśmiechem, uścisnął dłoń starego towarzysza bitew. Nalał wina i spojrzał dokoła po szerokim placu, pełnym jeszcze żołnierskiego gwaru. - Nic mnie tak nie cieszy jak widok rozbawionych żołnierzy. Dla nich to piękny dzień i zasłużona chwała. Ważniejsze niż mój tytuł i zaszczyty byłoby, gdyby radca Stauhouver przywiózł tu nowe oddziały, bo dla wielu żołnierzy zbyt to już długa włóczęga po brazylijskiej ziemi. Pora im wracać do ojczyzny. Zaskakujące, a zarazem smutne wydały się te słowa Carpentierowi i oficerom. - A wasza dostojność nie tęskni? - spytał nieopatrznie Bayert. Inni skarcili go spojrzeniem. Krzysztof rozłożył ręce. - Dla mnie nie ma powrotu... Jedynie ta ciężka służba na obczyźnie. Hinderson, znający nieco szczegółów z życia dowódcy, pochylił głowę, już całkiem w ostatnich miesiącach posiwiałą. Sięgał po kubek i pił wolno ciepłe czerwone wino. W smaku poznawał, że urodziło się na ziemi europejskiej, może nawet pod znanymi mu z dawnych bitew wzgórzami. Arciszewski niedługo zabawił w swoim mieszkaniu w Recifie, do którego czterech gołych ścian zaglądał raz na kilka miesięcy, w rzadkich chwilach, gdy go wzywano na posiedzenie Rady. Po dwóch niespełna tygodniach pobytu wyruszył z całym obozem z powrotem na południe, by ostatnie miesiące brazylijskiego lata i jesieni, dogodne do marszu wojsk, strawić na utarczkach z hiszpańskimi niedobitkami. Raz podchodził pod Barra Grande i pędził kilka kompanii Albuquerque'a, to znów przepatrywał lasy nad rzeką Una, szukając przy sposobności miejsca na leże zimowe dla wojska. To znów, widząc małą ruchliwość floty Lichthardta, spędzał po staremu całe tygodnie z Ernstem nad próbami obmyślanych przez siebie petard podwodnych, którymi miał nadzieję blokować wody nadbrzeżne przed galeonami hiszpańskimi W obliczu zbliżającej się zimy, która miała niebawem sprowadzić nieustanne ulewy, wybrał na kwaterę wybrzeże rzeki Serinhaim. Nurt jej był nawet w porze lata spławny, mogły po nim pływać nie tylko ożaglowane tratwy Tupajosów, zbite z pni kokosowych, ale i mniejsze barki morskie zaopatrujące żołnierza. Rozbiwszy obóz wysyłał podjazdy dla ochrony ludności i fazend przed rabunkowymi bandami hiszpańskimi. Bardziej doświadczonym oficerom zlecił szkolenie coraz częściej zgłaszających się pod jego rozkazy Brazylian. To znów budował drogi nadbrzeżne, łączył mostami szlaki wiodące ku stolicy Pernambuco. Jednocześnie kończył próby odlewania petard. Gdy wreszcie z końcem czerwca pierwsza zbudowana lada jakim obozowym sposobem mina wybuchła na rzece Serinhaim, uszczęśliwiony Krzysztof wyprawił Ernsta do rady w Recifie z modelem petardy i z planem jej produkcji. Wśród takich to wojenno_obozowych prac spędzał gorącą, dżdżystą zimę brazylijską 1637 roku. Żadne wiadomości z Amsterdamu nie nadchodziły, radca Stauhouver od szeregu miesięcy nie powracał do Brazylii. Rozdział XVII Raz po raz biła biała piana. Była bielsza niż kryza pod gładką jak aksamit twarzą księcia Maurycego de Nassau Siegen. Rozpryskiwała się na dziobie okrętu, a jej perlisty grad opadał niekiedy na cholewy wodza stojącego przy burcie admiralskiego galeonu. Książę de Nassau, wsparty na rzeźbionej grzywie drewnianego smoka wyciągającego łeb nad spienioną wodę, patrzył na bliski już ląd. Okiem znawcy i miłośnika przyrody oceniał wspaniały widok. Siedem wieżyc kościelnych na wyniosłym cyplu Olindy kłuło błękitny i czysty jak łza nieboskłon. Skrzydlate czuby palm, jak stado kondorów zatrzymanych w locie nad miastem, wachlowały błękit nieba. Gdy wzrok schodził z iglic kościelnych i palm ku brzegowi morza, trafiał na dachy domów i dziesiątki masztów stojących w przystani Recifu. Stąd mogło spojrzenie płynąć na północ czy południe po nieskazitelnej zieloności wybrzeża. Książę mrużył oczy, sycił swój smak estety widokiem kolorowego miasta i zieleni brzegów. Zadumany, podziwiał ów ląd i przyrodę i przyrównywał w wyobraźni ten żywy obraz do płócien holenderskich mistrzów, jakie miał na ścianach swego pałacu w Amsterdamie. Stojący obok księcia kapitan Poen żuł w milczeniu kulkę tytoniu, nie przeszkadzając żadnym słowem utopionemu w zadumie dostojnikowi. Milczeli stojący za księciem nowo mianowani tajni radcowie Witkins i Van der Dusse, dawny radca Stauhouver, lekarz przyboczny, sekretarze, uczeni i reszta dworu, który wyległ na pokład, by patrzeć na zbliżającą się ziemię. Nowy gubernator Brazylii łowił wzrokiem urodę widzianego przed sobą świata. Prawdę mówił mu geograf Bleuw, radca Stauhouver i żeglarze znający tę ziemię. Kraj to urodziwy, choć całkiem pierwotny. Jak okiem sięgnąć, widać było tylko te kilka wież kościelnych, rozstawione rzadko budynki i spienioną zieleń puszczy. Mrużył oczy i myślał: "Ozdobię ten kraj pałacami, wzniosę tu mury i domy równie wspaniałe, jak budowle nad singlami Amsterdamu. Pobuduję tu kościoły i drogi, sprowadzę mistrzów naszych, by na swych miedziach i płótnach oddali piękno wzniesionych przeze mnie świątyń, muzeów, doków i żagli stojących u brzegów brazylijskiego lądu. Może piękniejsze stworzą dzieła niż miedziorytnicy, których admirałowie Ostindyjskiej Kompanii zawieźli do Batawii." Jeszcze noga jego nie stanęła na lądzie, a już czuł się jedynym jego panem. Tajni radcowie, stojący w tak wielkim uszanowaniu tuż za nim, i tamci w Recifie, koledzy tego chytrego Stauhouvera, to przecie odtąd nie żaden rząd kolonii. Dwór to raczej dla honoru nassauskiego domu. A jedyna władza - ta oto ręka wsparta na drewnianej grzywie złoconego smoka. Nie kim innym był przecież, ale gubernatorem mianowanym przez Radę Dziewiętnastu, a zarazem przewodniczącym Rady w Recifie, z decydującym głosem. I jeszcze wodzem wszystkich wojsk lądowych i morskich. Miał prawo mianowania urzędników i oficerów, a jeśli chodzi o ważniejsze stanowiska, to choć Wysoka Rada zastrzegła sobie ich powoływanie, nigdy inaczej przecież nie postąpi, tylko zgodnie z jego wolą. "Siedem tysiący florenów miesięcznie" - pomyślał i uśmiechnął się ironicznie. Wielki to pieniądz, który tytułem zasług przyrzekła mu Kompania. Ale cóż to jest dla tak znacznego dostojnika? O wiele większe nadzieje dawały mu owe dwa procent od zdobyczy, wytargowane od rządu. Suma nieprzewidziana, nęcąca, mogła róść do nieograniczonej wysokości. Ale książę de Nassau myślał w tej chwili nie tylko o pieniądzach. Chciwy był zarówno własnych zdobyczy, jak i sławy, pomnożenia glorii swego rodu. Choć miał lat niewiele ponad trzydziestkę, to mógł się już szczycić trzynastu latami wojowania. Jako siedemnastoletni młodzieniec chrzcił ojcowską szpadę w niemieckiej wojnie, a ledwie broda i wąsy obrosły jako tako, zbyt pulchną zresztą twarz, w dwudziestym roku życia zdobył już stopień dowódcy regimentu. Miał za sobą bitwy w roku 1627, zdobycie Grot i Bois de Duc w armii stadhoudera Fryderyka Henryka Orańskiego, oblegał Maastricht w 1632 roku, bił Pappenheima i brał szturmem na białą broń fort Schekkenheim. Nie byle jakie dzieło wojenne. Cóż to więc dla niego walczyć teraz z niedobitkami Hiszpanów i Portugalczyków, przerzedzonych już przez owego dzielnego pułkownika Artischau. Spojrzał w tył na dwanaście okrętów wojennych płynących za admiralskim galeonem. Gdy do wojsk Arciszewskiego dołączy oddziały wiezione teraz na statkach, gdy wzmocni swymi galeonami flotę Lichthardta, żaden piechur hiszpański nie pojawi się na lądzie brazylijskim. Dla tej niezmierzonej ziemi wiezie nie tylko broń i nowego żołnierza, ale swój umysł strategika, gospodarza, władcy kolonii. Pod jego rządami zapanuje tu spokój, zakwitnie dobrobyt, ożyje jeszcze ruchliwszy handel. A ileż tu pola dla uczonych, architektów, którzy mu towarzyszą! Cofnął wzrok z horyzontu, oglądnął się poza siebie. Poruszył się dwór, sekretarze i radcowie. Nawet pastor Franciszek Plante przerwał pośpiesznie znaki krzyża, jakie zataczał przed chwilą w powietrzu witając smugę lądu. Ale nie ku niemu skinął ręką książę Maurycy. Wykwintny ruch jego ręki przywołał kogoś innego z grupy uczonych, skupionych przy burcie galeonu. Za chwilę jego wysokość kładł drugą wypieszczoną dłoń na ramieniu szpakowatego, nieco przygarbionego człowieka, w długiej, od stóp do głów czarnej opończy. - Popatrz! Takich puszcz i takiego nieba nie widziałeś nigdy dotąd. Wyobrażasz sobie, jak w tej zieleni kokosowych lasów zajaśnieją ściany pałacu? - Zaiste, wasza wysokość, natura daje tu wspaniałe ramy dla każdej budowli. Nic piękniejszego jak palmy zaglądające w okna komnaty. Przy tych słowach przyrodnik Pizon z Leydy pochylił z uszanowaniem głowę. Książę ciągnął dalej, cały dwór nadstawiał ucha, bo sycząca piana tłumiła głos dostojnika. - Każę z Amsterdamu wozić kamień ciosany i w dwa lata postawimy tu pałac, jakiego nie widziała dotąd Brazylia. Ba, nie tylko kamień, sprzęty tu najpiękniejsze zwieziemy, ksiąg także sporo. Drogi Pizonie, będziesz miał w pałacu pięknie wyposażoną pracownię. - Wasza dostojność zawsze dla mnie wielce łaskaw. Książę, ucieszony z aktu okazanej, a nic w istocie nie kosztującej go łaski, uśmiechnął się ujmująco. Skinął na Franciszka Plante. - Nie zazdrość Pizonowi! Jezuici byli tu przed nami i zbudowali te strzeliste wieże. Ale ty musisz mieć piękniejsze, potężniejsze od nich świątynie. Teraz pastor Plante pochylił się z wdzięcznością do kolan jego wysokości, dziękując za łaskawe słowa. - Bóg oświecił Radę Dziewiętnastu, skoro tak wielkiego pozyskała dla Brazylii człowieka - wtrącił Stauhouver, chcąc swym napomknieniem zwrócić uwagę księcia i na potrzeby handlu brazylijskiego. I jemu odpowiedział książę ugrzecznionym uśmiechem. Grymas jego twarzy był wielce obiecujący. Zdawał się mówić, że nad sprawami kupieckimi czas będzie obszerniej, ale później się rozwodzić. Na razie rzucał zdawkowe słówka na lewo i na prawo. Do lekarza, do dwóch architektów, do kapitana Poena. - Jak myślisz, chyba pora obwieścić nasz przyjazd. Uderz z dział, niech posłyszą w Recifie, że przybył nowy gubernator. Za chwilę huk armat rozpruł nieruchome brazylijskie powietrze. Sfrunęły przerażone mewy z pokładu. Od przystani w Recifie płynęły już ku flocie dwie barki. Tego dnia po gorącym powitaniu księcia przez Radę Recifu, wszystką ludność miasta, wyległą na ulice, załogę wojskową i żeglarzy statków stojących na kotwicy Stauhouver, chcąc podkreślić swą zasługę pozyskania dla Brazylii tak dostojnego gubernatora, urządził sutą ucztę na cześć wielkorządcy. Zasiadła za stołami obok księcia Maurycego cała Rada Kompanii, dwór dostojnika i co ważniejsi oficerowie. Po przeciwnej stronie gubernatora zajęli miejsce bakałarze, admirał Lichthardt i kilku jego kapitanów. Zastawy, która pokryła stół, nie powstydziłby się w swym amsterdamskim pałacu i sam książę Maurycy. Były przysmaki wszelakie: przednie wina hiszpańskie i węgierskie, owoce dziwaczne, które pierwszy raz w swym życiu widział i smakował dwór księcia. Lśniło pod mięsiwami kute srebro, dzwoniły tace i puchary misternie rzeźbione. Ku niewysłowionej dumie gospodarza książę brał od czasu do czasu co bogatszy kielich, oglądał go z zaciekawieniem pod światło. Raz poznawał hiszpańską robotę, raz arabskie fatmy na tacach, to znów przykuwały jego wzrok kształty dziwacznych figur na umieszczonej pośrodku, najbogatszej z wszystkiego, pękatej czarze, z której patrzyły niesamowite wielkookie maszkary. - Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Niezwykła to, choć wyraźnie pogańska robota - dziwił się ku uciesze olśnionego Stauhouvera. Bogacz, choć odczuwał w sercu błogą próżność, zdobył się na akt skromności. - To cudactwo, wasza wysokość. Wśród dzikusów, których tu sumienia i uczciwości ludzkiej uczymy, nigdzie wasza wysokość nic ciekawego nie znajdzie poza łukiem czy skrytobójczą dmuchawką. Do zwierząt, nie do ludzi podobni. Czarę tę zdarzyło mi się kupić od przygodnego pirata, co wracał z peruwiańskiego brzegu. Podobno służyła do pogańskich religijnych procederów. Skoro ta maszkara podoba się waszej wysokości, wstydziłbym się, gdyby odtąd stała na moim stole. Jeśli łaska, to po tej skromnej uczcie, na której ku radości całego mego domu goszczę tak dostojnego gościa, sługa mój odniesie to cudactwo do mieszkania waszej wysokości. Książę niby to wzbraniał się, ale zdradził go uśmiech zadowolenia. W rozjaśnionej twarzy widać było radość zbieracza, uszczęśliwionego posiadaniem tak cennego nabytku. - Wiele sztuk do tej podobnych znalazłoby się Tu i ówdzie na fazendach hiszpańskich, choć co im tylko w ręce wpadnie, na srebro przetapiają. - Stauhouver nachylił się poufnie do ucha wielkorządcy. - Niestety, nasz dotychczasowy dowódca, jak już waszej wysokości mówiłem, łupem się brzydzi i wszystko u wrogów pozostawia nietknięte. - Pułkownik Artischau, wszyscy mi to mówili, żołnierz prawy... - Broń Boże, bym jego uczciwość kwestionował, ale zbyt łaskawy dla pobitych. Bywa nawet, że czasem surowszy dla swoich niż dla Brazylian. - Ciekaw jestem pierwszego z nim spotkania, choć jeśli mnie pamięć nie myli, raz go przelotnie widziałem w Amsterdamie. Szkoda, że nie przybył na moje powitanie i na dzisiejszą ucztę. Przy winie łatwiej poznałbym cnoty tak dzielnego rycerza. - Gdybyśmy nawet z samego rana posłali po niego barkę, nie zdążyłaby go zawiadomić. Zwykle on w polu, w kwaterze nie zawsze go można zastać. Poza tym Recifu, jak i narad z nami nie lubi... - Żołnierz, to jasne... Trochę zdziwiła Stauhouvera pewna przekorność księcia. W Amsterdamie o wiele bardziej skwapliwie słuchał wszelkich uwag o Arciszewskim. Radca pomyślał, że zbyt głośno wypowiada swe słowa i może to krępuje księcia. Ściszył głos: - Dzielności pułkownika i jego wielkich cnót nikt by nie ośmielił się podawać w wątpliwość. Tylko że charakter ma ten człek wielce przykry, a przy rządzeniu zdobytym krajem nastręcza sporo kłopotu. - Zniżył głos do całkowitego szeptu: - Człowiek to zresztą małego urodzenia i zbyt awanturniczej przeszłości. Książę odpowiedział półgębkiem. - Pamiętam, coś mówił jeszcze w Amsterdamie, od jakiegoś mnicha posłyszawszy. Podobne relacje jeszcze skądinąd do mnie doszły. Ale wasza dostojność trochę nieostrożny. Kto to jest ten pucołowaty jegomość, co nam się tak uważnie przygląda? Stauhouver wydął bagatelizująco wargi. - Członek Rady, Carpentier. Człowiek mało tu wpływowy i dość tępy. Wielki zwolennik pułkownika... - Ano właśnie... Książę przyjął bardziej swobodną postawę, bo już zbyt długo gawędzili półgłosem, i podniósł kielich. - Mówimy tu z jego dostojnością o pułkowniku Artischau, żałując wielce, że go nie ma między nami. Wielka chwała tego męża znana w całej Holandii i dlatego, choć nieobecny, wypijmy, dostojnoście, jego zdrowie. Pułkownik Artischau niech żyje! - Niech żyje! - powtórzył cały stół. Stauhouver przeczekał gwar i teraz on podniósł kubek. - Wypiliśmy zdrowie naszego dzielnego pułkownika, którym szczyci się Brazylia. Ale dzięki łaskawości jaśnie oświeconego księcia de Nassau, który raczył do nas przybyć, przychodzi pora nowej chwały Kompanii, nowego rozkwitu ziem holenderskich w Indii Amerykańskiej. Niech żyje jego książęca mość, nasz gubernator, wódz znamienity! - Stauhouver po raz drugi już dzisiaj wznosił toast na cześć księcia de Nassau. Wiwatowano, książę dziękował, odpowiadał tkliwym uśmiechem każdej napotkanej oczyma twarzy. Zataczał kielichem półkola nad stołem, by okazać gest wielkodusznego pana. Nie wstając odpowiadał: - W ręce boskiej i w dzielności naszego oręża cała przyszłość moich i waszych rządów. Bóg mi świadkiem, że przybyłem z nadzieją poszerzenia granic naszych posiadłości. Musimy iść na północ i na południe, pod Sao Salvador, nad Rio de la Plata. - Hic est argenteus fluvius! - krzyknął podchmielony już geograf jego wysokości. Znów brzęknęły kielichy. Potrącali się nimi na pomyślność dworzanie i pastor, lekarze i dwaj bracia Pizonowie, admirał Lichthardt i jego przyboczni kapitanowie. Powstała taka wrzawa, że Stauhouver mógł bez sznurowania ust wrócić do poufnej rozmowy z księciem. - Wasza książęca mość wymienił przed chwilą Sao Salvador, owo mocne gniazdo hiszpańsko_portugalskie. Otóż moim obowiązkiem uprzedzić, że Artischau będzie odradzał tę wyprawę. - O, coś nowego! Dlaczegóż to? - Zawsze był jej przeciwny, a teraz tym bardziej. Nie będzie chciał dzielić sławy nawet z tak wielkim, jak wasza dostojność, wojownikiem. Po twarzy księcia Maurycego przebiegł uśmiech lekceważenia. Dostrzegł go uszczęśliwiony Stauhouver, więc jeszcze raz podsycił słowem: - Mówię z całym przekonaniem, że to butny i nader trudny człowiek. Książę zdawał się być już znudzony. - Nie pomnisz, radco, że co innego książę domu orańskiego, co innego szlachcic małego rodu, i to wygnany ze swego kraju. Głośno o nim w tej chwili w Amsterdamie i nawet drukują, jak wiesz, foliały, ale nie zrówna go to z przedstawicielem wysokiego rodu. Nie wyobrażam sobie, by pułkownik Artischau o tym nie pamiętał i w czymkolwiek sprzeciwiał się mojej woli. Zresztą, drogi radco, nie tylko dziś będziemy mieli sposobność mówić o tym wszystkim. Wiesz, jak wielce cenię twoją znajomość tutejszych stosunków. Stauhouver aż się zachłysnął z radości. - Wasza książęca mość! Od tej chwili jeszcze większy mój szacunek dla tak życzliwego pana. Rozdział XVIII Dopiero w tydzień potem odbyło się spotkanie pułkownika z wielkorządcą. Arciszewski dowiedziawszy się o mianowaniu księcia de Nassau na stanowisko, którego on godny się uważał, popadł w gorycz do całego świata. Podzielali jego zawód i oficerowie, choć wstrzymywał się przed nimi od oznak niezadowolenia. Zaproszony do Recifu, nie kwapił się z wyjazdem, by bodaj w opieszałości na wezwanie mieć nieco satysfakcji. - Nie myliłem się - mówił do Hindersona żegnając się z nim na pokładzie barki, którą wybierał się do stolicy kolonii. - Stauhouver nie na darmo siedział tyle miesięcy w Amsterdamie. Pełno go tam było w Radzie Dziewiętnastu, w Izbie Mozy i Middelbourgu, bo wszędzie ma swoich popleczników. Z góry wiedziałem, że nie w mojej sprawie on tam pojechał. - Pozostaje nam siedzieć po staremu w puszczy i czekać na łaskawe transporty - przytakiwał major. - Niedoczekanie ich, bym się tak męczył jak dotychczas, mając coraz więcej nad sobą zwierzchników. Gdy po niedługiej podróży morskiej schodził na ląd w Recifie, książę de Nassau powitał go z nieoczekiwaną serdecznością. Nie tylko Stauhouver, ale i życzliwi Arciszewskiemu członkowie Rady, jak Carpentier, Bodeherius, Morthamer, dziwili się honorom, jakie wielkorządca oddawał pułkownikowi. Stanąwszy przed frontem swoich nowo przybyłych oddziałów książę Maurycy wygłosił mowę pochwalną na cześć Arciszewskiego. Oświadczył w niej imieniem Stanów Generalnych i Kompanii, że obejmując władzę nad zdobytymi ziemiami uważa za swój pierwszy obowiązek uczcić pułkownika Artischau wzniesieniem obelisku_pomnika na rynku Recifu, by pamięć wielkich jego zwycięstw trwała tu przez następne pokolenia. Krzysztofa, choć tu zjechał zły i chmurny, zjednało z miejsca wielkoduszne zachowanie się gubernatora. Sprawdzało się, co słyszał o nim przed laty, kiedy był jeszcze w Amsterdamie, że to człowiek wielkich manier, ceniący wprawdzie osobiste dostojeństwo, ale nie tępy pyszałek, jakich wielu, podobnych synom magnackich rodów w Polsce, było i w Holandii. Nie chcąc pozostawać dłużnym, w pięknej, choć po żołniersku zwięzłej mowie oddał i on honory wielkorządcy, wychwalał przed wojskiem ród Nassauczyków i dotychczasowe, znane mu, bojowe zasługi księcia Maurycego. Na ostatek wzniósł okrzyk na cześć gubernatora. Stauhouver, oczekujący innego spotkania obu wodzów, stał za księciem osowiały, a już popadł w całkiem zły humor, gdy tego jeszcze dnia Maurycy de Nassau zaprosił Arciszewskiego na poufną rozmowę w cztery oczy. Obaj dowódcy zasiedli w bogato urządzonym skrzydle gmachu Rady, które oddano na mieszkanie wielkorządcy do czasu wzniesienia gubernatorskiego pałacu. Książę częstując Krzysztofa przywiezionym przez siebie starym tokajem mówił: - Pułkowniku Artischau, wszystko, com mówił przed rycerstwem na rynku, nie tylko z obowiązku poszło, ale i z serca. Kompania, jak i naród holenderski doceniają zasługi tak zacnego dowódcy. - Zaszczyt to dla mnie wielki. - Przysłano mnie tutaj jako generalnego gubernatora, byśmy razem z waszą dostojnością utrwalili władzę holenderską w Brazylii. Nie samym wszakże odtąd orężem należy nam tutaj działać; moje zadania są rozliczne i wszechstronne. Nie jedno już o stosunkach w Brazylii słyszałem w Amsterdamie na Radzie Dziewiętnastu, sporo dowiedziałem się i tutaj w pierwszych dniach pobytu, ale dopiero twoje zdanie, żołnierza i dowódcy, będzie dla mnie najcenniejsze. - Zrobił gest wielkiej elegancji. - Nie wierzę, by mi kupcy mogli powiedzieć rzeczy ciekawsze niż żołnierz i dowódca, zwycięzca wojsk hiszpańsko_portugalskich. - Wielce pochlebne to dla mnie słowa, wasza wysokość. - Arciszewski nabierał coraz większego serca do rozmówcy. Maurycy nalewał wciąż tokaja. - W tej chwili ciekaw jestem innych spraw, dotyczących kolonii, zwłaszcza że wasza dostojność, jak wiem, nie zawsze ma to samo zdanie co przemyślni i ruchliwi kupcy naszej Kompanii, członkowie Rady. O wojskowych jednak sprawach będziemy mieli czas i później porozmawiać, zresztą pułkownik ma tu nade mną przewagę doświadczenia, więc nie myślę robić zamieszania w dowodzeniu. I to spodobało się Krzysztofowi. Zaczął tedy dość szeroko rozprawiać. Mówił o ziemi brazylijskiej, o jej bogactwie, wiecznych tu troskach i kłopotach. Znał dobrze kraj, bo dotknął stopą tylu zdobytych przez siebie prowincji - Dergipe del Rey, Itamarica, Paraiba, Rio Grande, Siara i Pernambuco z Olindą i Recifem, których wieże i port widać było w tej chwili przez okna gubernatorskiej świetlicy. - Najbogatsze to, wasza wysokość, ziemie brazylijskie. Sama kapitania Pernambuco posiada około dwustu czynnych cukrowni. Wielkie to już bogactwo, dostarczające Kompanii około trzystu tysięcy florenów. Gdyby nie ustawiczne wojny, jakie nas dotychczas nękały, można by znacznie powiększyć plantacje trzciny cukrowej, budować nowe cukrownie, z których byłby wielki pożytek i dla Holandii, i dla brazylijskiego kraju. Cóż, kiedy brak ludzi, a ci, co tu są, nie bardzo ku pracy chętni, nawet z plantacji uciekają. - W czymże tego przyczyna? - Jak wasza wysokość zapewne wie, bo z człowiekiem światłym mam do czynienia, ludność tu różnoraka. Bodaj nigdzie na świecie nie ma takiej mieszaniny, istna wieża Babel. Portugalczycy i Indianie, Hiszpanie i Holendrzy, Murzyni i mieszańców co niemiara. Indiańskich szczepów tyle, że się trudno w nich rozeznać, bo i ludy Ges i Tupi, Tupajosi i Tupinambasi, na pozór wszyscy sobie podobni, a w istocie o innych obyczajach, innych bóstwach, a zwłaszcza języku. Wśród ludzi białych znaczna część różnowierców uciekłych przed prześladowaniami z ojczystych krajów europejskich, a przy tym cała zgraja przybyłych tu chciwców, handlarzy, szarlatanów, oszustów, ludzi żądnych nie chwały, lecz łupu. Niektórzy, doszedłszy nieprawnie do wielkich majątków, panoszą się rozbuchani, inni staczają się w dół, niczego nie widząc poza dżinem, który tu spustoszenie robi i wśród ludności indiańskiej, bo przede wszystkim picia gorzałki ją nauczono. Przywieziono im dżin i choroby, obudzono w nich chciwość na widok krążka złota. Od tego przyjezdnego motłochu uczą się nie cnót, ale zbrodni. Dorobkiewicze, czując za sobą poparcie niektórych członków Rady Kompanii, uważają ziemię brazylijską za miejsce nieograniczonego rabunku. Żołnierza swego pilnuję i niczego mu tknąć nie pozwalam, bo nie po to pędzimy stąd barbarzyńców hiszpańskich i portugalskich, by tak samo jak oni postępować. Tymczasem co dnia dzieją się tu łajdactwa nie chwałę, ale hańbę przynoszące Kompanii Westindyjskiej. Książę skupiał uważnie wzrok na ogorzałej twarzy pułkownika, śledził nie tylko słowa, ale nawet każdy grymas jego ust czy policzków. Ten żołnierz mówił z serca, z przekonaniem, bez cienia obłudy. Więc gubernator dolewał wina, sam także wychylał kubek i słuchał z jeszcze większą uwagą. - Indianie to lud wolny tej ziemi, a nasi kupcy i wielcy plantatorzy zapędzają ich na siłę w niewolę, robią z nich nędzne chłopstwo wprzęgane do jarzma na modłę obyczaju w ojczyźnie. Bywa więc, że zbuntowani palą fazendy i uciekają w puszczę. Choć według naszego prawa wolnymi są, łapie się ich potajemnie i zaczyna się już handlować jak bydłem. Sam przyłapałem kiedyś transport niewolników sprzedany do Rio Grande przez wysokich dygnitarzy z Recifu. Na niektórych plantacjach urzędnicy konfiskują bezprawnie cukier, a na dodatek, kontyngentów tych nie widzi ani żołnierz, ani mieszczanin w osiedlach. Tam, gdzie nie ma mojego żołnierza w pobliżu, zajeżdża niekiedy na dawne portugalskie dwory, już nam sprzyjające, uzbrojona służba co chytrzejszych dostojników, rabuje żywność, meble, srebra wszelakie, których tu sporo bywa w dawniejszych posiadłościach. Wasza dostojność raczy popatrzyć choćby przez to okno. Niektóre z tych oto okazałych domów i pałaców zbudowano nie za własne pieniądze, ale z okradania mieszkańców i skarbu państwowego. Żołnierz mój często głoduje, a jednocześnie rosną bogactwa handlarzy, celników i diabli wiedzą jakich pośredników, krewniaków i pociotków wyższych urzędników. Wasza wysokość musi tu wiele zmienić, śledztwo trzeba by wszcząć przeciw znacznym nawet personom. Książę słuchał, wstrzymywał się na razie od wypowiedzenia swego zdania. Dowiadywał się istotnie rzeczy niezwykłych, o których nic dotąd nie wiedział. Nie tak różowo wyglądały stosunki w kolonii, jak mu mówiono w Amsterdamie, jak zwłaszcza słyszał od radcy Stauhouvera. - Buduje się tylko domy bogaczy w Recifie - mówił dalej Krzysztof - a w innych kapitaniach i miastach wszystko po staremu. O umocnieniu kraju Rada nie che myśleć, żałując na to grosza, a przecie, choć niedawno rozgromiłem armię de Roxasa i Albuquerque'a, co będzie, gdy nowe tu zjadą hiszpańskie załogi? Radziłbym wzmocnić fortami Porto Francisco i Rio San Francisco, zbudować drogi i forty przy rzece Mesiguappe. Wtedy może spokojniej pod naszą opieką rozwijać się prowincja Rio Grande. Podniecony Krzysztof mówił coraz goręcej, roztaczał własne plany uporządkowania kraju, nad którymi z dawna przemyśliwał, ale sam ich nie mógł w życie wprowadzać. - A Sao Salvador? - zapytał nagle książę Maurycy słysząc, że Krzysztof zbacza na sprawy wojenne. - Sao Salvador twierdza to silna i w znacznej od nas odległości. Nie kusiłem się dotąd o jej zdobycie, bo tylko przy ścisłym współdziałaniu wojsk lądowych i floty można by jej popróbować. A tymczasem tego tu brak, proszę waszej wysokości. Piechur sobie, a żeglarz sobie. Poza tym, choć żołnierzem jestem, wydaje mi się, że naprzód trzeba uporządkować prawa i wolności tutejszych ludów, zjednać je dla władzy holenderskiej. Tą bronią więcej można zdziałać niż ustawicznym strzelaniem z muszkietów. Koniec końców o Brazylię chodzi... Podniecony nie dostrzegł, jak po twarzy Maurycego przebiegał w tej chwili ledwie dostrzegalny uśmiech. Księciu przypomniały się bowiem niedawne słowa Stauhouvera. Artischau miał istotnie całkiem niezwykłe spojrzenie na sprawy brazylijskie. Z większą gorączką mówił o potrzebach ludności brazylijskiej niż o interesach holenderskich. Może w wielu swych wywodach miał zdrowy sąd o potrzebach kolonii, ale jeśli na przykład chodzi o wyprawę pod Sao Salvador? "Przecież w tamtym kierunku - myślał książę - należało poszerzać władzę Holandii." Mimo wahań, w co wierzyć, a czemu nie ufać w słowach Arciszewskiego, chciał jak najwięcej od niego posłyszeć. - Nader cenne są to relacje, choć od niektórych uszy puchną. Gdy się rozejrzę w kraju, przyjdzie czas jeszcze o tym i owym nieraz porozmawiać i zasięgnąć rady waszej dostojności. Jedna wszakże rzecz w tej chwili najbardziej mnie niepokoi, bo o tym ani słowa nie wspomniano mi w Amsterdamie. Że grabieże bywają, tom się nie dziś narodził, by się dziwić. Ale mówiłeś tu, pułkowniku, że nawet dygnitarze miejscowi patronują tym niecnościom, sami uprawiają liche procedery i rabują grosz państwowy. Któż to był taki najbardziej chytry i łapczywy? - Wielu jest, proszę waszej wysokości... - Krzysztof odpowiedział wymijająco. Książę odkrył przyczynę tej wstrzemięźliwości. "Nie tak niezręczny, jak sądziłem - pomyślał, nie chce tu mieszać nazwisk, bo mi jeszcze nie ufa." Skierował więc rozmowę na temat radców rządowych. Wychwalał ich po kolei, jakoby ich już dobrze poznawszy, wreszcie dotarł do Stauhouvera. - Uderzyła mnie postać komisarza od spraw wojskowych. Wydaje mi się, że to zdolna i dzielna persona Kompanii. O ile wiem, dzięki niemu udało się zdobyć twierdzę Arrayal, od czego zaczęły się dalsze zwycięstwa, a choćby ów wspaniały sukces waszej dostojności nad Don Louisem de Roxas. Mówiąc to śledził uważnie, jak Arciszewskiemu napływa fala krwi do twarzy. Nie uszło też uwagi jego wysokości, że palce pułkownika ściskały teraz z całą mocą złotą podstawą kielicha. - Wasza wysokość, słów w ustach brak, by wyrazić oburzenie. To, co słyszę, wprost nie do wiary. Stauhouver zdobył Arrayal? Czy już zgłupieli w Amsterdamie? - Z palca nie wyssałem. Przywiozłem tu zresztą kilka druków wydanych ostatnio w Amsterdamie, w których o tobie, pułkowniku, jest wiele miłego. Dobrze, że przypadek o tym przypomniał... Podszedł do drugiego stołu i przeglądał leżące tam księgi, odwracał skrupulatnie kartki. Gest, z jakim dotykał drukowanych stronic, był czuły i pieściwy. W ten sposób mógł trzymać w ręce drukowany foliał tylko człowiek zamiłowany w lekturze. - Proszę, choćby ten ustęp o oblężeniu Arrayalu, nader zresztą ciekawy. Krzysztof brał książkę z jego rąk podniecony, ale i z wyraźnym wzruszeniem. Nie czytywał tu żadnych dzieł, bo skąd je było wziąć na pustkowiach nowo zdobytej ziemi. Obok tedy zaprawionej goryczą ciekawości rodziło się na jego twarzy także i uczucie podziwu. Jakże skrzętni ci Holendrzy, naród troskliwy o swe dzieje. Z jakim pośpiechem wydają druki nawet o tak dalekich bojach. Myśl ta odbiegła go, gdy zaczął przebiegać drukowane wiersze. To uśmiechał się zjadliwie, to szarpał nerwowo mięśniami policzków, jakby odczuwając nawet fizyczne ukłucie na widok czytanej treści. Nie do wiary było, nie do wiary! Jak wół przecież napisane, że Stauhouver tyle dał z siebie dzielności i rozwagi przy oblężeniu Arrayalu, że zmusił twierdzę do poddania się. Uderzył dłonią w karty książki. - Czytać nie można. Same tu niecności i łgarstwa. "W tych pismach wspomniano o mnie jakby o zbytecznym jakimś przydatku. Owoce wszystkich moich usiłowań przypisano osobistości, która mając jedynie nadzór nad żywnością oprócz tego w żadnej sprawie nie miała udziału. Sądzę, że ani dalekie podróże, ani wierna służba, ani ciągłe poświęcenie nie mogą ustalić sławy mojej, dla której wszystko poświęciłem." - Tak nie mów, pułkowniku, sława twoja wielka i doceniona. Krzysztof był zbyt wzburzony, by na to odpowiedzieć. Jeszcze bolały przeczytane słowa. Jakże niewdzięczni ludzie! Więcej tu o Stauhouverze nie tylko dlatego, że sam nałgał, ale że Holendrzy skwapliwsi widzieć zasługi po stronie swych rodaków niż u obcego im pochodzeniem dowódcy. "Kłamstwo, jedno kłamstwo!" - powtarzał w duchu. - Nie rozumiem, proszę waszej wysokości, jakim prawem drukuje się tak fałszywe relacje? Przypisuje się chwałę człowiekowi, który tu znany ze swych nieprawości. - Nieprawości? Ależ, wasza dostojność... - podsycał książę. - Nie zwykłem ja ludzi poza oczami oskarżać, ale skoro on na łgarstwie jedzie, niechże prawdą za kłamstwa odpłacę. To jego dostojność Stauhouver przez swych naganiaczy zaczyna prowadzić handel niewolnym ludem, jego to właśnie nielegalne transporty mąki i cukru przechwycili moi żołnierze. Jeśli ludzie tego pokroju będą zasiadali w Radzie Kompanii, nie do rozkwitu, ale ku zgubie powiedziemy Brazylię. Nie będzie różnicy między nami a Hiszpanami. Wstrzymał się, by więcej nie powiedzieć. Bo jakże tu wyżalać się ze wszystkiego przed nowym wielkorządcą? Jeszcze pomyśli, że to on spodziewał się nominacji na gubernatora kolonii. Ale któż, u licha, lepiej od niego zna ten nieszczęsny kraj? Może kupcy i bankierzy w Amsterdamie? Gdyby miał pełniejszą, a nie tylko wojskową władzę, pokazałby, co należy zmienić w Brazylii. Wtedy przede wszystkim nie zagrzałby miejsca w Radzie Stauhouver ani jemu podobni, choćby mieli za sobą nie wiadomo jakich amsterdamskich bankierów. Niecność byłaby sądzona jako niecność. Na twarzy księcia nie drgnął ani jeden muskuł. Maurycy de Nassau z lodowatym spokojem śledził wzburzenie pułkownika. "Porywczy, choć prawdomówny człowiek - myślał - słusznie mówili, że w boju nieustraszony, ale do żadnej polityki niezdolny. Każda myśl jego przejrzysta i prosta." Uchwyciwszy ten rys charakteru u rozmówcy, doznał rozbrajającej ulgi. Odczuł nieprawdopodobną wyższość nad siedzącym naprzeciw niego żołnierzem. Mówili, że Artischau trudny do posłuchu, to od razu widać. I że ciężki do współpracy, ale to już wielka przesada. Po jednej rozmowie można poznać, że łatwiej go zgryźć niż orzech. Bieg każdej jego myśli bardziej równy w locie niż promień lecącej strzały. Ma to pewnie przyczynę w jego dość nędznym urodzeniu i w tej ariańskiej wierze, religii prostaków chcących przewracać porządek świata na modłę Ewangelii. Uśmiechnął się beztrosko, nalał wina w kielichy gestem dostojniejszym niż przedtem, bardziej pańskim. - Wiedziałem, drogi pułkowniku, że trzeba mi od rozmowy z tobą zaczynać rządy w Brazylii. Otwarłeś mi oczy na wiele spraw, przemyślę wszystko, bo z rozwagą należy mi działać. Niestety, ja też jestem zależny od Rady w Recifie, choć mi dano w niej głos podwójny. Będę miał oczywiście na oku i radcę Stauhouvera, tylko widzi mi się, powiem w zaufaniu, że z nim nie taka prosta sprawa. No tak... - niby to się zamyślił - nie możemy tu rządzić jak Hiszpanie, nasze nieszczęście ich naśladować... Wyciągnął do Krzysztofa rękę. - Dziękuję waszej dostojności, z całego serca dziękuję. Od dziś będziemy obaj dzielić troski i trudy wojenne. Pilno mi tedy dowiedzieć się, jak rozstawione w tej chwili wojska nam przeciwne, jakie są jeszcze załogi nieprzyjacielskie i co nam przedsięwziąć wypada. Od tej chwili pogrążyli się obaj w mapach. W miarę jak wybiegał z ust Arciszewskiego wartki, żołnierski tok słowa, zapalał się i książę de Nassau, zdjąwszy z siebie skórę polityka. Słuchał z coraz większym podziwem i myślał: "Zastanawiające. Byłem pewny, że mnie od pierwszego spotkania znienawidzi jako nowego gubernatora i swego dowódcę, bo pewnie różne miał tu nadzieje, a tymczasem już widzę w jego oczach wierność i rodzące się przywiązanie. Polityk do niczego, ale dowódca i żołnierz przedniej wagi. Nie wiem, co pocznę z tym człowiekiem, bo mimo wszystko wielce on cenny dla Holandii." Rozdział XIX Arciszewski wrócił do swego obozu nad rzeką Serinhaim z sercem o wiele lżejszym niż to, które ciążyło w piersiach, gdy płynął na spotkanie z księciem Maurycym. Wbrew przewidywaniom znalazł w wielkorządcy nader miłego i życzliwego sobie człowieka. Ujęła go rycerska postać księcia, miękkość jego obejścia i honory, jakie de Nassau okazał swemu gościowi. Pierwsze miesiące władzy nowego gubernatora upłynęły w obopólnej zgodzie dowódców. Maurycy pozostawiał Arciszewskiemu niezależne jak przedtem dowództwo podległych mu wojsk i nawet zdawał się słuchać jego rad. Zgodne współżycie obu dowódców przysporzyło Holendrom nowych sukcesów. Gdy książę de Nassau podszedł pod mury nie zdobytego dotąd Porto Calvo, Arciszewski wylądował ze swymi oddziałami pod Barra Grande, by ułatwić wielkorządcy atak na twierdzę. Krzysztof bił oddziały hrabiego Bagnuola nad brzegami rzeki Una, a książę Maurycy rozpoczynał szturm na mury twierdzy, by zmusić gubernatora Porto Calvo, Miguela Gilersona, do poddania miasta. Po piętnastu dniach oblężenia de Nassau wchodził w mury Porto Calvo, a niestrudzona piechota Arciszewskiego pędziła w puszczy rozbite roty hiszpańsko_portugalskie. Każdy dzień przynosił uszczerbki w wojsku hiszpańskim. Oczyszczała się z wroga prowincja Pernambuco, która odtąd miała stać się przedmiotem szczególnej troski wielkorządcy. De Nassau, spokojny o wojskowe bezpieczeństwo kraju, rozpoczynał swoje administracyjne rządy. Odbywał narady z budowniczym Piotrem Posto, planował nowe miasto naprzeciw Recifu. Rozkazał burzyć starą Olindę, a z jej murów wznosić pierwsze budowle nowego osiedla, które miało przyjąć od niego imię Mauritstadt. To znów przywoływał przyrodnika Pizona z Leydy i radził z nim, w jaki to najszybszy i najbardziej malowniczy sposób otoczyć nową dzielnicę wymyślnymi parkami, szpalerami palm, alejami drzew cytrynowych i pomarańczowych. Przesiadywał w towarzystwie architekta Piotra Posto i jego brata, artysty malarza Franciszka Posto, kreślił z nim plany pałaców, ich wnętrz i luksusowych urządzeń, by stolica kolonii nie wstydziła się swych budowli przed macierzystym Amsterdamem. Nie minęło kilka miesięcy, gdy robotnicy wszelkiej maści, biali i czerwoni, Mulaci i Metysi, Indianie i Murzyni, spędzeni z lasów i z plantacji, zaczęli burzyć mury Olindy, staczać ciosane kamienie, by jak najprędzej szły w górę dwa pałace jego wysokości. Mury jednego rosły wśród owych co dopiero wyznaczonych, a już sadzonych przez pracowitego Pizona alej pomarańczowych. Nie byle jaka przecież miała to być rezydencja, gmach potężny, o dwóch rozległych skrzydłach. I dwie planowano na niej wieże, strzelające w niebo na chwałę wielkorządcy. Jedna z turm miała być czatownią, strażującą nad Recifem i okolicą, drugiej wyznaczono rolę latarni morskiej, która by nocą witała zawijające do portu coraz liczniejsze statki holenderskie, dowożące żołnierza, niewolników murzyńskich z Afryki, świecidełka dla dzikich i marmury dla świetlic jego wysokości. Zaledwie mury pałacu Vriborg zaczęły się wznosić ponad piach przybrzeżny, zapobiegliwy budowniczy książę Maurycy kazał rzucać most z Recifu w stronę Capibariby, by rozszerzać miasto i wznosić drugi pałac książęcy - Boa Vista. Rosło miasto; wzdłuż wyznaczonych szlaków ustawiały się coraz nowe budowle kupców, właścicieli statków, inżynierów rozbudowujących warsztaty okrętowe, jak i wielkich plantatorów. Każdy z nich chciał mieć nie tylko szereg fazend i niezmierzone obszary plantacji, ale i reprezentacyjny dom w stolicy. Powstawały przedmieścia pełne magazynów i składów, port błyszczał rufami coraz większych i coraz ładowniejszych statków, jak przystało na flotę ogarniającą już pół świata swymi handlowymi liniami. A pułkownik Artischau tropił po staremu w puszczy niedobitki wojsk hiszpańskich, szukał brodów, wycinał drogi w lasach, stawiał forty i czekał na transporty żywności. Wieczorami siadywał wśród grona swych oficerów. Obcierali pot ze skroni, narzekali na nowe i stare niewygody, wierząc jednak nadal niezłomnie, że służą dobrej sprawie - początkom nowej Brazylii pod rządami Nassauskiego domu. Krzysztof nie tylko wierzył w swoją misję wyzwalania kraju spod barbarzyńskiego jarzma wojsk króla Filipa, ale ją niezłomnie urzeczywistniał. Pędził hrabiego Bagnuola, brał w niewolę jego Indian, rozbrajał ich i puszczał wolno, nakazując powrót na fazendy, lub patrząc przez palce, jeśli woleli powrót na łono puszczy. Po staremu przepędzał urzędników z Recifu ściągających z ludności kontyngenty zboża i cukru, rozstrzeliwał dla przykładu prowodyrów band rabunkowych, a nawet własnych żołnierzy, jeśli się odważyli grabić fazendy i niepokoić wsie brazylijskie. Toteż coraz goręcej witano go w zdobytych osiedlach czy zabezpieczonych od rozboju wioskach brazylijskich. Imię pułkownika Artischau, tak straszne dla dowódców i muszkieterów Albuquerque'a i Bagnuola, inaczej brzmiało w ustach wyzwolonej z hiszpańskiego ucisku ludności. Powtarzano je z czcią i serdecznością. Wolno puszczani palmierzy głosili coraz szerzej wielkoduszność pułkownika, widząc w jego osobie i orężu ochronę przed bezprawiem i wyzyskiem. Krzysztof pędził tu nadal życie niestrudzone. Przemierzał uciążliwe szlaki od Recifu po Barra Grande, wzdłuż rzeki Una i Serinhaim, od Peripuera po St. Agostino nad wodami San Francisco i Zatoki Wszystkich Świętych, by pilnować porządku i spokojnego snu Brazylii wyzwolonej spod władzy hiszpańskiej. Co pewien czas zdawał gubernatorowi sprawę ze swych działań i osiągnięć, ciesząc się w duchu, że i książę Maurycy rządzi surowo, bezwzględną ręką, nie licząc się z rozbuchanymi radcami Kompanii. Gubernator bowiem tępił zrazu handel niewolnikami, potwierdzał wszelkie decyzje Arciszewskiego, jeśli chodziło o ochronę ludności, nie utrudniał mu dowództwa poświęciwszy swój czas na budowę mostów i pałaców w Recifie. Atoli w połowie roku zaczęły się pojawiać coraz częstsze oznaki dawnego bezprawia. Patrolujące nad brzegami oddziały Arciszewskiego przynosiły niezwykłe meldunki. Raz stawał przed nim Christians i mówił: - Uchwyciłem transport uwięzionych Indian i rozpuściłem ich wolno. - Ilu ich było? - Ponad setka ludzi. Mieli być następnego dnia wysłani statkiem kapitana Poena do Gojany. - Czyje w tym ręce? - Wiadomo, wasza dostojność, krewni Stauhouvera. - Niesłychane! Na nowo się panoszą. Trzeba nam donieść o tym księciu Maurycemu. - Kiedy z tym właśnie cały kłopot. Żołnierze prowadzący transport wyznali, że są z oddziałów księcia de Nassau. Rozbroiłem ich i puściłem wolno. Jeśli Opatrzność przeprowadzi ich przez puszczę, opowiedzą sami w Recifie, co ich spotkało. - Nie wierzę, by tę eskortę dano za wiedzą księcia - zaprzeczył Krzysztof, bez wielkiego jednak przekonania. Innym razem porucznik Fernandez przyjechał na spienionym koniu. - Wasza dostojność, podeszło pod moje warty dwóch Murzynów dawnych naszych jeńców, zwolnionych dzięki waszej łaskawości. Zostali schwyceni przez załogę admirała Lichthardta i sprzedani na plantację Witkinsa. Nie minęło dwa tygodnie, gdy znowu Foultons schwycił transport cukru skradzionego w magazynach Kompanii pod Barra Grande. - Musiałem stoczyć niemal formalną bitwę z ochroną przemytu, bo wzbraniali się oddać ładunek. Urzędnika, który mi ranił muszkietera, kazałem powiesić na gałęzi. Zdarzyło się, że podeszli pod obóz wysłańcy ludności zasiedziałej już od lat w Brazylii i prosili pułkownika o pomoc i ochronę przed nadmiernym kontyngentem, jaki chciał z ich wsi zedrzeć rabunkowy oddział egzekucyjny, nie wiadomo przez kogo nasłany. - Gdyśmy wzbraniali się dać, puścili z dymem trzy zagrody. Ratuj, wasza dostojność, bo przyjdą i wszystko nam spalą. Krzysztof klął, oburzony na nową samowładzę dygnitarzy z Recifu. Dziwiąc się niepomiernie, jak to wszystko może się dziać pod okiem tak wielkodusznego gubernatora, brał swój niewielki oddział konnicy, dopędzał rabującą bandę, zawracał konie i wozy, oddawał zrabowane zboże zrozpaczonym Brazylianom. Wróciwszy do obozu pisał raporty do gubernatora i biadał przed oficerami: - Nic nie rozumiem, zaczyna się po dawnemu. Widać, książę de Nassau, zajęty budową miasta, siedzi wśród budowniczych i artystów, a Stauhouver i jemu podobni hulają jak przedtem. Jeśli tak dalej pójdzie, znienawidzą nas tu tak samo jak Hiszpanów. Oficerowie przytakiwali. Tylko Fernandez, nachmurzony, mówił z powątpiewaniem i z rodzącą się w duszy goryczą: - A może, proszę waszej dostojności, jego wysokość sprzyja temu wszystkiemu? - Nie może być! Książę zawsze potwierdza słuszność mojego postępowania. Dobrze wie, że jeśli oburzymy przeciw nam ludność, stracimy przede wszystkim ręce do pracy. Kto tylko będzie mógł, ucieknie z plantacji. - Póki wasza dostojność tu jest, nikt nie ucieknie - mówił z głębokim przekonaniem Fernandez. W porze deszczowej, w połowie czerwca, gdy wojsko pułkownika obozowało blisko morza, przybił do brzegu statek "Vleermuys". Kapitan Westfalinger oznajmił Arciszewskiemu niespodzianą decyzję księcia Maurycego. - Jego wysokość książę de Nassau przysłał mój statek, by dowieźć waszą dostojność do Recifu. Czekają tam na waszą dostojność listy pilne i ważne. - Listy? - zdziwił się Krzysztof. - Wszystkie, jakie dotąd przychodziły, dostarczano mi do obozu. - Pisma szczególnej wagi. Pieczętowane i tajemne, tylko do rąk własnych może je książę oddać. Poza tym chciałby odbyć z waszą dostojnością nader ważną naradę. Niczego więcej nie można było wydobyć z ust żeglarza. Rozkładał nieporadnie ręce, zapewniając, że tyle wie, co powiedział. Z jego słów i wyjątkowej dziś uprzejmości można było wnioskować, że raczej przyjemne miały Krzysztofa spotkać w Recifie wiadomości. Sam fakt, że zamiast małej barki, którą zwykle płynął do Recifu, przysłano mu jeden z najokazalszych statków holenderskich, potwierdzał te domysły. Arciszewski zdał jak zwykle dowództwo Hindersonowi i wsiadł na statek. Na pokład wziął z sobą Christiansa i Foultonsa. Przez wiele godzin, które spędził na statku, silił nadaremnie umysł, by dociec, co to takiego oczekuje go w Recifie, do którego zawsze niechętnie się udawał, nie lubiąc narzucać się ich dostojnościom. Męczyła go tam obłuda Stauhouvera, jak i własna wstrzemięźliwość słowa, bo nie mógł zdecydowanie ujawnić łajdactw niektórych członków Rady. Dopływając do Recifu zaczął tracić nadzieję na jakieś pomyślne wiadomości. - Nic tam miłego mnie nie oczekuje - mówił do Christiansa i Foultonsa. - Teraz ceremoniały wielkie panują w stolicy i dlatego z takimi honorami nas wiozą. Myślę, że wylezie tam na jaw sprawa przechwytanych przez was transportów, więc dobrze, że was wziąłem ze sobą. Gdy będzie potrzeba, nie wahajcie się wypowiadać bez osłonek całą prawdę. W porcie Recifu przywitali ich dworzanie księcia z rzucającym się w oczy uszanowaniem i dworską elegancją. - Jaśnie oświecony książę Maurycy czeka na tak drogiego gościa u siebie. Prosił, by wasza dostojność wprost ze statku przybył do pałacu i u niego zagościł. Było prawie południe, gdy wchodzili do siedziby gubernatora w dawnym jego mieszkaniu, bo nowy pałac, choć miał już dosyć wysoko wyprowadzone wieże, był jeszcze w stanie budowy. Książę de Nassau, urzekająco uprzejmy, wyszedł na schody gmachu i z rozłożonymi rękami witał przybyłych. - Witajże nam, drogi pułkowniku! Tęskno mi już za tobą. Zbyt to rzadki gość u nas w Recifie. Szeroki uśmiech na twarzy księcia i te słowa tak serdeczne zaskoczyły Krzysztofa. "Albo taki obłudny - myślał - albo istotnie nic złego nie chowa w zanadrzu." Jeszcze bardziej się zdziwił, gdy znalazłszy się wraz ze swymi oficerami na pokojach księcia, zastał tam kilku tajnych radców, a nawet nadskakującego dziś Stauhouvera. - Nic nie rozumiem - szepnął do Christiansa. - Stauhouver też tutaj? I przed nim, gdy zajdzie potrzeba, nie wahać mi się z żadnym słowem. Zasiedli w bogatych karłach krytych aksamitem i skórą, przywiezioną przez księcia z Amsterdamu. Gubernator zaczął: - Drogi pułkowniku, nie zapraszałbym cię do siebie, i to z takim pośpiechem, bo wiem, co to służba w obozie. Zniewoliły mnie jednak nader ważne przyczyny. Staną ci się niebawem jasne, gdy okażę listy. Skoro jednak tak rzadko tutaj cię widzimy, radzi byśmy przedtem posłuchać, jakie tam wieści z głębi kraju. O ile wiemy, spokój w kapitanii Pernambuco, bo dzielność twa i twoich żołnierzy trzyma w karbach resztki nieprzyjaciela. - Słusznie wasza wysokość chwali żołnierza od lat już tutaj żyjącego w bojach i utrudzeniu. Prawda to, że dzięki niemu panuje jaki taki spokój w prowincji. Daruje jednak książę i siedzący tu radcowie, że powiem parę słów prawdy. Nie żołnierz hiszpański czy portugalski dla nas w tej chwili groźny, ale rodzący się na nowo nieporządek w Brazylii. Urwał, by sprawdzić, jakie wrażenie wywołają te słowa. Carpentier swoim zwyczajem spuścił powieki i patrzył w stół, akcentując neutralność. Radcowie Van Ceylen i Harrimans słuchali z zaciekawieniem. Stauhouver zawiesił całą uwagę na twarzy księcia i czekał prawdopodobnie na jego replikę. Książę pieścił dłonią kępkę brody, nie większej od kosmyka włosów, i zdawał się nie być zaskoczony. Odpowiedział z niezmąconym spokojem: - Ostre to słowa, ale myślę, że nie bez przyczyny je tutaj powiedziano. Słuchamy chętnie waszej dostojności. Zaczął więc Arciszewski mówić pokrótce o rabunkowej gospodarce w kolonii, bezprawiach wyższych urzędników, o przyłapanych transportach kradzionego towaru, to znów o chwytaniu wolnych Indian i sprzedawaniu ich na plantacje, o wyniszczaniu ludności, której on co dzień ogłasza nietykalność dobytku. - I cóż stąd? Gdy ja chcę co zbożnego do skutku doprowadzić, ludzie chciwi grosza wszystko zepsują i wypaczą. Widzę, jak tu wasza dostojność dba o rozwój miasta, jak poszerza port i wznosi nowe budowle, bo wystarczy okiem rzucić, gdy się zejdzie z pokładu. Ale urzędnicy, wielcy kupcy i plantatorzy chcieliby workami złota się obstawić. Uważają kolonię za miejsce swej nieprawej grabieży i szybkiego wzbogacania się. Jeśli tak dalej pójdzie, znienawidzi nas tutaj cała ludność, i to bardziej niż łupieżców spod znaku króla Filipa. Nie wymieniał jeszcze nazwisk; chował je w zanadrzu na wypadek, gdyby ktoś śmiał mu oponować. Od czasu do czasu zerkał na Stauhouvera rozpartego wygodnie w karle, dziwiąc się spokojowi bogacza. Stauhouver czuł się dziś pewny siebie, ufny w opiekę jego wysokości. On to właśnie widząc, że nikt nie zabiera głosu po Krzysztofie, zaczął mówić: - Zawsze ceniliśmy zdanie waszej dostojności, choć bywały między nami niejakie różnice. Obowiązkiem naszym i naszych żołnierzy dbać przede wszystkim o Holendrów, co nie znaczy oczywiście, by kraj miał być rabowany. Ale bywa, że wojsko zatrzymuje legalne transporty, jak to zdarzyło się pod Peripuera. - Transport szedł do klasztoru w Pajuca, który nam już dawniej zalał sadła za skórę. Jeśli dobrze wiem, Kompania z jezuitami jeszcze nie handluje. Cokolwiek zresztą byśmy im dostarczyli, pójdzie do wojsk Bagnuola... Mogę zarówno ja, jak i moi oficerowie przytoczyć tu różne przykłady... Posłyszawszy te słowa Foultons zżókł na twarzy, nagle stroskany, że może przyjdzie mu mówić. Natomiast Christians czekał z filuternym uśmiechem na znak pułkownika. Wtem książę Maurycy podniósł dostojnie rękę, kojąc gestem powstające wzburzenie. - Niestety, transport szedł do klasztoru za moją zgodą, mości pułkowniku. Braciszkowie, ślubując nam ponownie wierność, prosili o dostarczenie towarów. Zgodziłem się, raczej na próbę, ale skoro wysyłają po cichu dostawy wojsku Bagnuola, słusznie postąpił wasza dostojność wstrzymując taki handel. Darujcie jednak, panowie, nie po to prosiłem pułkownika, by o gospodarce Brazylii rozprawiać. Nie pora też, byśmy poruszali jakiekolwiek drażliwe sprawy wobec tak miłego gościa, zwłaszcza że zaszczytne mamy mu przekazać wiadomości. Oto są listy, proszę waszej dostojności. Jeden z Rady Dziewiętnastu, drugiego treści nie znam, bo na twoje imię pisany. Zanim wszakże rozerwiesz na nim pieczęcie, wysłuchaj, co pisze Rada Kompanii z Amsterdamu. Książę powstał po tych słowach dość majestatycznie ze swego miejsca. Za jego przykładem podnosili się radcowie i Krzysztof ze swymi oficerami, równie jak on zaskoczonymi nagłą zmianą toku rozmowy. - Pamiętam, pułkowniku, pierwszą z tobą rozmowę, gdyśmy się w Recifie witali. Użalałeś się wtedy, dbając słusznie o twą i twych żołnierzy zasługę, że nie doceniają cię w Izbie Mozy i Amsterdamu. Że komu innemu, nazwiska nie pomnę - utknął na moment, by pogłaskać szpic bródki i dać przemknąć uśmiechowi pod wąsem, przypisuje się niektóre chlubne zwycięstwa w Brazylii, choćby pod twierdzą Arrayal... Dbam i ja o żołnierską dumę, dlatego łatwiej niż kto inny cię zrozumiałem. Więc i decyzja, którą za chwilę przeczytam, choć nie wyszła tylko z mojego orędownictwa, moje w niej skromne chęci, by waszej dostojności nagrody za chwałę przysporzyć. Oto, co pisze do nas Wielka Rada Kompanii... Zaszeleścił papierami i zaczął czytać. Słuchali w milczeniu. Stadhouder, namiestnik Holandii, i Rada Dziewiętnastu, bo w imieniu obu władz było pismo, chcieliby widzieć w Amsterdamie wielkiego wojownika, zdobywcę ziem brazylijskich, pułkownika Christophle Artischau, by uczcić go upamiętnieniem zwycięstw tak znacznych i zasług wiekopomnych. Zarząd Kompanii Westindyjskiej bije w tej chwili ku czci wielkiego wodza Holendrów w Brazylii srebrne medale, którymi chciałby nagrodzić zdobywcę Itamariki i Pernambuco, Castello Reale i Porto Calvo, zwycięzcę nad wojskiem Don Louisa de Roxas. Chciano by nadto jego chwałę upamiętnić drukiem i sztychami, które mistrzowie amsterdamscy ku czci wodza przygotują... Arciszewski słuchał w skupieniu. Choć z ust księcia padały słowa pełne dostojeństwa, nie czuł z tych pochwał i zaszczytów zadowolenia. Pierwsze wrażenie zaprawione było nawet goryczą. Z wielkimi wprawdzie honorami, ale odwołują go z Brazylii. Na pewno w tym ręka księcia. Za jego, sam to przecie mówił, propozycją wymyślono cały ten ceremoniał honorowego wyświecenia go z Indii. Patrzył w wypukłe powieki gubernatora, w twarz zimną i niewzruszoną, próbując bezskutecznie dociec, jaki ma związek książę de Nassau z tekstem czytanego orędzia. Myślał pośpiesznie, jak się zachować, gdy niebawem skończy się czytanie pisma. Czy dziękować serdecznie wielkorządcy, czy też odpowiedzieć wykwintną złośliwością. Słyszał ostatnie słowa: - Ich Potęgi Jeneralne Stany Holenderskie cenią sobie wielce zasługi Pułkownika Artischau i w jego rękach zostawiają decyzję, czy pragnie nadal pełnić służbę dla dobra Holandii i Kompanii Westindyjskiej, czy też, skoro najjaśniejszy król Polski Władysław IV wzywa go do ojczyzny, inaczej zamierza postąpić. Gdyby nawet jego wola była wrócić do wielkiego Królestwa Polskiego, Stany Holenderskie pragnęłyby go przedtem uczcić tryumfem w Amsterdamie. Całe niedawne wahanie uciekło z głowy Krzysztofa. Wszystka gorycz umknęła z serca. Mylił się, książę de Nassau nie uknuł przeciw niemu żadnej intrygi. "Ojczyzna się o mnie upomniała" - dreszcz przebiegł mu po twarzy. Król Władysław pisał w jego sprawie do Stanów Holenderskich... Pierzchły wszystkie niedawne myśli. Zawładnęła nim ta jedna tylko - król i ojczyzna! Dosłyszeli w tamtej ziemi idący zza oceanu dźwięk jego imienia. A przecież o tym marzył brodząc tyle lat w piachach brazylijskich, ustawiając przeciw fortom kartauny, zatykając holenderską flagę na murach zdobytych twierdz i portów. Nawet w bitwach zapominał holenderskich okrzyków i wołał ku zdziwieniu żołnierzy hasłem bojowym swej ojczystej mowy. Pędząc na czele holenderskiej jazdy słyszał zawsze szum tamtych bitew, szczęk broni i stuk kopyt pod Kropimuzją, pod Rygą, pod Mitawą... Już wszyscy po kolei ściskali mu rękę - książę de Nassau i Carpentier, Van Ceylen, Christians i Foultons, a nawet jakiś uroczysty, prawie rozanielony Stauhouver. - A oto list jego majestatu króla Władysława IV - książę de Nassau podawał spory pieczętowany pakiet. - Proszę, jeśli wasza dostojność zechce nam zdradzić treść pisma, posłuchamy skwapliwie słów tak wielkiego monarchy. Usiedli wszyscy z powrotem i Krzysztof zaczął łamać pieczęcie. Wosk lepił mu się do palców, okruchy pieczęci padały na spodnie. Śpieszył się, bo przecież wszystkie oczy skupione były na jego grubych, żylastych dłoniach. A jeszcze i cisza jakby makiem zasiał. "Najzacniejszy, wielce nam miły..." Od razu chwyciły za gardło pierwsze słowa. Twardy zgrzyt opornego w palcach papieru zamienił się w niedosłyszalny dla innych, ale jakże głośny dla niego dźwięk ojczystego słowa. Zbladł od tego czytania. Doznawał wrażenia, jakby z uszu spadała jakaś od lat narosła głuchota. Czytał po cichu, ale przecież słyszał, czuł mowę w rytmie bijącego śpiesznie serca. Słowa były tak głośne i żywe, jakby tuż obok stał król jegomość i sam to wszystko mówił. A przez okna wpływał chyba nie brazylijski żar, ale łagodny wiatr z szuwarów na wiślanej wyspie. Gdy papier zaczął mu dygotać w ręce, spojrzeli z szacunkiem na ciche dostojeństwo jego twarzy. Z rysów Stauhouvera odpłynęła przebiegłość kupca i nawet jego oczy zdawały się widzieć teraz nie port w Recifie, ale kołyszące się wiatraki w rodzinnym Zaandamie. Bo i on, i wszyscy tu obecni odczuli wzruszenie, z jakim w tej chwili zmagały się utkwione w liście oczy nieustraszonego żołnierza brazylijskiego, Christophle Artischau. By nie przeciągać tak męczącego milczenia, zaczął: - Darujcie, panowie, spróbuję przetłumaczyć... Choć w waszej mowie już tak nie będzie brzmiało... Król Władysław IV wspominał zasługi rycerza, oddane dla chwały obcych mórz i lądów, jego talent wojenny, doświadczenie i zwycięstwa, które dawno już budziły zachwyt w ojczyźnie. Jego majestat uważał, że miejsce takiego wojownika nie na obcych ziemiach, ale w kraju, gdzie mógł służyć nadal dla dobra króla i Rzeczypospolitej. Więc wzywał go na zaszczytny urząd generała nad armatą koronną lub admirała budującej się floty. Ofiarowywał nie tylko zaszczyty, ale i bogactwa znaczne, przyznawał spore królewszczyzny jako zachętę do powrotu. O jednym król ani słowem nie wspomniał - o dawnej banicji Krzysztofa i jego ariańskiej wierze. `tc Część Pierwsza Ziemia Czerwonego Drzewa (cd.) Rozdział XX Miasto Amsterdam, wdzięczne zwycięskiemu wodzowi Holendrów, powitało Krzysztofa z objawami niezwykłej serdeczności. Znów słuchał trąb, wiwatów, mów pochwalnych, które głoszono na starym placu Damrak, zatłoczonym tłumem skrzętnych i ruchliwych amsterdamczyków. Burmistrz Albert Conrady wieszał na szyi zwycięskiego wodza złoty łańcuch, Rada Westindyjskiej Kompanii wręczyła mu bite na jego cześć srebrne medale. Ze wzruszeniem brał Krzysztof do rąk ciężkie i większe niż dłoń krążki srebra. Rozrzewniał go nie tyle ich blask i waga, ile wyryty przez amsterdamskiego mistrza wizerunek na plakiecie. Oto na obliczu medalu widział swój obelisk z herbem Prawdzic, skrzyżowaną broń wszelaką, proporce, kopie, halabardy, hełm i kołczan ze strzałami, i szczegół najbardziej urzekający - własny szkic bitwy z Don Louisem de Roxas. "Jakże przemyślny i wdzięczny naród ci Holendrzy! - myślał. - Z raportów do Kompanii wzięto mój ułomny szkic bitwy i tu go na srebro przeniesiono." Rumienił się na oczach dyrektorów Kompanii i czytał biegnący w otoku napis: Victricem accipe laurum. Przyjmij laur zwycięski. Oko biegło za tekstem, migotały srebrnym blaskiem uroczyste słowa: Heroi Generis Nobilitate armorum et litterarum scientia longe praestantissimo Christophoro ab Artischau... Societas Americana... W dowód wdzięczności i ku uczczeniu na pamiątkę wieczystą... Pierwsze dni pobytu w mieście były pełne chwały. W jednym dniu stał wśród tłumów na placu Damrak, w drugim pod światłami pałacu Kompanii Westindyjskiej, na uroczystym zebraniu Rady Dziewiętnastu, trzeciego zasiadał pośród ich Wysokich Potęg Stanów Jeneralnych. A jeszcze następnych dni czytywał w nowaliach holenderskich opisy swoich brazylijskich bitew, przyjmował wizyty mistrzów amsterdamskich, chcących szkicować portret wodza Holendrów w Brazylii, przenieść na miedzioryt rysy twarzy niezwykłej, brodatej, tak niepodobnej do mieszkańców znad Amsteli. Gdy wreszcie huczne dni chwały dobiegły końca, spotkała go może najmilsza ze wszystkich przyjemności - geograf amsterdamski Johannes Bleuw przyniósł mu najnowszą mapą Brazylii, wydaną ku upamiętnieniu jego zwycięstw. Podziękował mistrzowi z całego serca za żmudny jego trud, bardziej gorąco niż dyrektorom Kompanii za medale, a burmistrzowi za łańcuch, i powiesiwszy mapę na ścianie swego mieszkania cieszył się jej widokiem. Kolorowa karta jakby otwierała okno w murze, na którym wisiała, ukazywała znane lasy i rzeki, bagna i puszcze. Wszystkie nazwy zmieniały się w barwne obrazy, bo każdy znak, nakreślony pracowitą ręką mistrza, był żywym wspomnieniem brazylijskiego lądu. Przychodził schyłek jesieni, więc trzeba było z gorączkowym pośpiechem przygotować odjazd na dwór króla jegomości. Odbywał wizyty, żegnał się z dostojnikami Kompanii i czekał niecierpliwie na statek odpływający do Gdańska. Pewny, że po raz ostatni w życiu chodzi nad kanałami Amsterdamu, odbywał długie spacery, przyglądał się z nienasyceniem olbrzymiemu miastu, by wszystko, co godne pamięci, utkwiło w niej na zawsze. Bywało, że chodząc Damrakiem, rojnym Fischmarkiem czy pod murami Nieuwe Kerku słyszał niekiedy swoje nazwisko wypowiadane przez przechodniów ze czcią i zaciekawieniem, a wtedy zamiast dumy czuł w sobie jakieś pokorne zawstydzenie płynące z jego skromnej ariańskiej duszy. Kościoła ariańskiego w Amsterdamie nie było, bo choć miasto skupiało wyznawców rozlicznych wyznań religijnych i ono nie darzyło Braci Polskich szczególniejszymi względami. Zachodził więc niekiedy do protestanckich, pokrewnych mu wiarą kościołów, by przed odjazdem bogobojnie zakończyć swe dni na obczyźnie i oddać pod opiekę Opatrzności los czekającej go podróży. Takiego to dnia dowiedział się od ministra zboru menonitów, że właśnie przybył z Polski arianin Andrzej Wiszowaty. Dopytał się skwapliwie o jego adres i szedł z bijącym sercem na ulicę Bloedestraat, by uścisnąć dłoń przybyłego z kraju rodaka. Nie znał go dotąd osobiście, ale któryż z Braci Polskich nie wiedziałby, że Andrzej Wiszowaty to bratanek słynnego teologa krystiańskiego, Benedykta Wiszowatego. Toteż gdy wszedł do mieszkania szlachcica, zaraz po serdecznym powitaniu mówił do niego: - Daruje waszmość, że zachodzę, ale każdy Polak na obczyźnie to swój druh i ceremoniałów nam tutaj nie potrzeba. Widywałem zacnego stryja waszmości i w Śmiglu, i w domu nieboszczyka ojca mojego. Szlachcic był uradowany zaszczytną dla niego wizytą. Brał Krzysztofa w ramiona, wspominał o rozgłosie, jakim w Polsce cieszy się imię wielkiego podróżnika i wodza. To znów, zachęcany przez Krzysztofa spragnionego wiadomości z kraju, opowiadał mu barwnie, a mimo to trochę wstrzemięźliwie o wydarzeniach w Rzeczypospolitej, o dworze króla jegomości, o ostatnich sejmach. Posępniał przy tym, głos mu się niekiedy załamywał. Niepokoiło to Krzysztofa. - Widzę, że waszmość w niewesołych przybyłeś tu nastrojach. Dawno, jeśli można zapytać, gościsz nad Amstelą? - Od kilku dni tu bawię, a jeszcze mnie ból trawi. Gdyby brat w drogę do Warszawy się nie sposobił, to i więcej powiedziałbym. A tak, to ochoty nie chcę odbierać. - Nie rozumiem. Mówże waszmość jasno, bo już mnie niepokój gryzie. Wiszowaty był wstrzemięźliwy. Wahał się, czy wszystko co miał na języku, powiedzieć Krzysztofowi. - Brat przecież list królewski w zanadrzu masz i do kraju ci pilno. Jeśli wolno wiedzieć, wysłałeś już odpowiedź na dwór warszawski? - Bogiem a prawdą to nie, bo myślę, że pismo niewiele wcześniej ode mnie dopłynie. Ale mówże, waszmość, co ci siedzi na wątrobie? - Hm, list jeszcze nie wysłany? Może tedy i lepiej, byś waszmość wszystko wiedział, co należy. Wiszowaty, jeszcze pełen wahania, przeszedł się po pokoju, wreszcie stanął przed Krzysztofem. - Miałem bratu nie mówić, bo jedno, żeś w kraju ze swą chwałą i doświadczeniem potrzebny, a po drugie widzę, jak ci oczy łzami zachodzą, gdy o ojczyźnie mówię. Piętnaście lat włóczęgi to olbrzymi szmat czasu. Ale z żołnierzem i wodzem wielkim, a nie z płochliwą panną mam do czynienia. Otóż wiedz, waszmość, że jedziesz do kraju, z którego ja co dopiero musiałem uciekać... - W imię Krysta Pana! Mówże, panie Andrzeju! - Król jegomość przysiągł przed Rzecząpospolitą wolności religijne i żaden z nas, krystian, słowa złego na niego nie powie. Niestety, król jak król, władzy ma za mało, a tłum magnatów i głupiej szlachty na nowo łeb podnosi. Boją się krystiańskiej wiary, nie w smak im nasze potępianie zbytku i to, że wolność dla ludu głosimy. Mnichowie jezuiccy, choć u króla niewiele dziś znaczą, podburzają tłumy. Ileż razy, kochany bracie, widziałem, jak palili nasz krystiański katechizm, uważając go za kacerskie narzędzie! - Bywało to i dawniej, ale mów, waszmość, co cię do wyjazdu skłoniło? - Smutny los, jaki gotują tam Braciom Polskim. Czy wiesz, waszmość, że szkoły w Rakowie już nie ma? - Nie do wiary, panie Andrzeju. Mówże, bo to na dodatek szkoła, w której nauki pierwsze brałem. - Zburzona miesiąc temu i szkoła i drukarnia. To samo w Lublinie. Tłum podszczuty przez klechów sponiewierał świętości, zniszczył wieloletni nasz trud, pohańbił ministrów i bakałarzy. Palili księgi wrzeszcząc, że niszczą gniazdo szatana, siedlisko anarchii i głupoty. Pomyśl, waszmość o naszych szkołach tak mówić, o szkołach tak światłych... Wiszowaty przykrył twarz dłonią i umilkł. Krzysztof nie przerwał ciszy, bo wiadomości były tak niezwykłe, tak nieoczekiwane, że nie mógł ochłonąć. Powtarzał tylko w myślach w gorzkiej zadumie: "Kryste Panie! Kryste Panie! Jakże nas nienawidzą!" - Powiedziałem, boś waszmość pytał, a i mnie język niepotrzebnie swędział... - Lepiej tak, niżbym z zawiązanymi oczyma wracał do ojczyzny. A cóż na to król jegomość? - Mówili, że król wielce oburzony. Ale cóż król, nie sam rządzi w Rzeczypospolitej. Ja wolałem umknąć, bo serce się krajało i patrzeć było nie sposób. Nie frasujże się, waszmość, bo ani przez myśl nie przeszło, bym ci wyjazdu odradzał... - Lepiej tak, lepiej tak - powtarzał Krzysztof. Tego dnia wracał do domu krokiem ciężkim i powolnym. Zblakły nadzieje i poszarzał nagle świat. Nie było urody nieba ani nie bawił widok wspaniałego miasta. Myśli coraz czarniejsze krążyły po głowie, z serca uciekała niedawna radość na powrót do ojczyzny. Nogi ciężkie jak ołów potrącały suche, opadające liście, a myśli biedziły się jednym pytaniem: "A może król jegomość, król jegomość?..." Rozdział XXI Siedział z głową ciężko wspartą na zaciśniętej pięści. Utkwione w inkauście pióro czekało cierpliwie, kiedy ujęte w niezgrabne palce żołnierza zacznie zapełniać pismem rozłożony kartelusz. Ale niełatwa to była decyzja - pobudzić do ruchu pochyloną lotkę. Wahał się. Ręka podpierająca głowę chciałaby ściskać nie czoło, ale myśli pod nim pierzchające. Bo za wiele ich, a trzeba było wybrać najgodniejsze królewskiej uwagi, ale także swej godności nie uchybić. Majestat majestatem, lecz nie byle dworak czy pochlebca miał pisać list do króla. Władysław IV, wielki syn niemrawego ojca, król światły i wyrozumiały. Już drugi raz trudził się, by wzywać listem Krzysztofa do kraju, słać pismo lądami i dalekim morzem, tym razem aż do brazylijskiej kwatery. Co więcej, król to wielkoduszny i mądry, niepomny nawet na banicję i ariańską wiarę Krzysztofa. Ale dlaczego żadnych gwarancji w piśmie nie dawał? Czy tedy wierzyć pismu królewskiemu? Zwykle jabłko niedaleko pada od jabłoni. Władysław jako królewicz różnił się wielce od swego ojca, skrępowanego habitem. Z wielką nadzieją zagorzali wrogowie Zygmunta czekali na objęcie tronu przez jego syna. Choćby i Radziwiłł, który teraz podobno marszałkiem sejmu został, a w jakich to niełaskach był przedtem na dworze króla nieboszczyka. Inny to pewnie król, skoro inny niż ojciec był dawny królewicz. Ale gdy monarchą został? Co innego czupurny młodzieniec, co innego władca, otoczony zgrają magnatów, purpuratów i biskupów, umiejących chwycić w sidła nawet najbardziej ambitny, łaknący niezależności charakter. Umaczał pióro. "Po stokroć padam do nóg Majestatowi Waszej Królewskiej Mości, Pana Mojego Miłościwego, prosząc o odpuszczenie, że poniewolnie ważę się listem, a jeszcze obszernym bawić Majestat Waszej Królewskiej Mości Pana Mojego Miłościwego. Wiem, że na listy królewskie posłuszeństwem, a nie pismem odpowiadać trzeba... Ale nie mając u dworu takich, na jakich by się zupełnie spuścić mogło... niewola przymusza i do pióra udać się każe. Krótko zważając tak ciężko o mnie nalegające listy i do księcia Jegomości Orańskiego, i do Occidentalnej Kompanii, uważając przy tym list własny Waszej Królewskiej Mości, Pana Mojego Miłościwego, do siebie przed trzema laty jeden, a teraz znowu drugi aż do Brazylii samej przesłany, wciąż oceniając obietnice, że niechybnie albo generalstwo nad artylerią, albo admiralstwo na morzu spotkać mnie miało, rozbierając asekurację ręką własną Waszej Królewskiej Mości, Pana Mojego Miłościwego, pisaną, pieczęcią własną potwierdzoną i z własnej woli, bez niczyjego przyczynienia się przez tak wielką przestrzeń lądów przesłaną... inaczejem nie rozumiał, jeno, że mię Wasza Królewska Mość, Pan Mój Miłościwy, do posług swych koniecznie potrzebować raczył. Owo mając to, co się nadmieniło, a więcej Panu przyrodzonemu i ojczyźnie obowiązanym będąc niż obcym, śmiało porzuciłem zarobki moje w tych krajach na chleb i na sławę. Porzuciłem ludzi tych, u których mi Bóg błogosławił, którzy mię z płaczem zatrzymywali, i przez dwa tysiące mil przedarłem się znowu nazad do Europy, ślubując, aby oddać się do posług Majestatu Waszej Królewskiej Mości, Pana Mojego Miłościwego. Lecz właśnie, gdym z okrętu do Niderlandu wysiadł, doszły mię wprzód wieści i skrypty ludzi różnych, że w Polsce religie rugują i ariany już stamtąd wyganiają." Odetchnął. Ciężko było pisać do króla ową zasłyszaną prawdę. Gdy już jednak słowa te były napisane, wiedział, że żadna wątpliwość go nie skłoni, by papier podrzeć i zdanie zmienić. Myśli bowiem dojrzałej i napisanej, podobnie jak wypowiedzianej, cofać nie przystoi. Król mu ofiaruje wielkie rycerskie zaszczyty, ale ani słowem nie wspomina, czy przyjmując godność nie trzeba będzie głowy pokłonić przed jezuitami, wyprzeć się wiary ojców i wszystkiego sumienia. A przecież nie zmienił się, ani na jotę od swych zasad nie odstąpił przez taka długi ciąg żywota, bo myślał - tylko ta religia była czysta, ona jedna chciała w życie wprowadzić przykłady Ewangelii, zasady równości bliźniego, poprawić człowieka i taką samą być w ustach, co i w czynie. A tymczasem tam w ojczyźnie każdy biskup czy kanonik głosi kazania o równości. Woła: - Kochaj bliźniego jak siebie samego! - ale gdy zejdzie z ambony, garncem zboża nie podzieli się z ubogim. Głosi hymny o Bogu, ale ich sam nie słyszy. "Cóż wiedzą oni o Bogu - pomyślał - cóż wiedział o nim król Zygmunt III i cóż wie jego majestat Władysław IV, skoro i on, jak mówią, nie pozwala na rozkwit wiary Braci Polskich?" Korciło, by i o tym napisać. Umaczał pióro: "Urodziłem się z rodziców ariańskich i... wedle rozumu i sumienia mego, znam to, że o Bogu arianie częściej myślą niż religie insze... Jeślibym miał o to na inkwizycję w Polsce przychodzić, na nieszczęście moje do ojczyzny wracałbym się. Jeżeli tedy kto na świecie, tedybym i ja też był ciekaw wiedzieć, co by był Bóg. Lecz w tym ratować mnie nie mogły wszystkie kupy ani pogańskich filozofów, ani chrześcijańskich teologantów. Wszechmocności, mądrości i sprawiedliwości Opatrzności boskiej i rządów Jego napatrzyłem się oczyma, namacałem się rękoma jako wszyscy insi, co troszeczkę tylko rozumieli, a o Istotności Jego dokładnie niczegom się dowiedzieć nie mógł. A na ostatek, nie tylko i o tak wielkiej rzeczy nikt mnie informować nie mógł - czym bym był ja sam i czym dusza moja, nie rzekąc, żebym miał wiedzieć, co by był Bóg. A jeśli to przechodziło umysł mój, a podobno wszystkiego świata, co za wina moja? Zda się, jakby się już uprzykrzyła Bogu nieszczerość ludzka w wiarach, wszystkie namiętności płaszczykiem religii przykrywająca, że teraz wojnami religijnymi Bóg karze. Obserwowałem też dawno, że w takich dziejach nigdy nie chodziło o religię, lecz o władzę. Wiem, że matką Korony Polskiej jest religia katolicka. W niej się porodzili rodzice moi, nim się do ariaństwa udali. Orszak niemały krewnych moich w niej w Polsce jeszcze żyje. Na niej, jak na fundamencie jakim, zasiadły prawa i rady koronne wszystkie, że by to nie tylko człowiek, ale też i bezecny nieprzyjaciel ojczyzny swej być musiał, to by jej politycznej powinności i przodowania wszelkiego nie dopuszczał. Równie jak kto inszy, tak i ja za nią, respektem całości Ojczyzny, powinienem gardło nieść przeciwko każdemu tak wewnętrznemu, jako i postronnemu nieprzyjacielowi." Wstrzymał pióro, jeszcze raz przeczytał ustęp i zawahał się. Może by król lub jego ministrowie dociekli z tych słów, że gotów wiary ariańskiej odstąpić? Trzeba więc co prędzej jasno wypisać. "Lecz jeśliby Ichmościowie Panowie duchowni na sumieniu mi gwałt czynić zechcieli, przyjeżdżać nie miałbym po co... Jeśli im to wszystko złe, co nie z katolickiej paszy, toć by i ze stajni potrzeba wygnać konie tureckie, na których i sami Ichmościowie księża biskupi przecie jeżdżą, a nie dziw, bo lepsze bywają niż z jezuickiego stada. Bieda by też to była wielka, jeślibym Ichmościów osobno o to pytać miał, czy mnie chcą, czy mnie nie chcą. Nierad bym w Polsce więcej miał panów nad Waszą Królewską Mość, Pana Mojego Miłościwego..." Znowu urwał, wracał okiem po papierze i czytał. Cieszyło ostatnie jasno wypowiedziane zdanie. Niech król jegomość wie, że on ani doradców królewskich, ani ichmościów duchownych, senatorów i książąt, ani magnatów nad sobą nie zniesie, jeno naczelną władzę w państwie, majestat królewski, tam tam przecie niewiele szanowany. Pozostała jeszcze do odparowania w liście sprawa może nie najważniejsza, ale dotkliwie na sercu leżąca. Tam w Warszawie myślą, że skoro on tyle sławy pozyskał, skoro pełnił służbę w bogatej Kompanii, Na drugiej półkuli, z której worki złota poniektórzy wodzowie i zdobywcy wywieźli do swej ziemi, to pewnie i u niego trzos pękaty, bogactwa niezmierzone. Wspominając więc tekst listu z Warszawy uśmiechnął się gorzko, choć nowa duma napływała do serca. "Piszą - myślał - czybym pieniędzy nie pożyczył i o jakieś krezusowe sumy mnie posądzają, jakbym nie żołnierzem był, ale rabusiem i łupieżnikiem. W głowie im tam nie postaje, bym tu równie ubogim był, jak w kraju dawnym, choć mi się w pas kłaniają. Bo tam byle starosta drze skórę z własnego narodu, zapędza lud w jarzmo niewolnicze i z roku na rok porasta w złoto." Wspomniało się w tej chwili, ile to łupów wojennych brał dla siebie choćby sam Radziwiłł. Jak zabiegał o starostwa za zdobycie Mitawy. A cóż to Mitawa wobec ziem przez niego w Brazylii zdobytych? Nie tylko Radziwiłł, ba, królowie nie wzdragali się łupić zwyciężonych. Jakiż to haracz ściągał z mieszczan Gustavus w zdobytej Rydze! Pochylił się nad stołem i pisał dumne słowa: "Pytano się też tam i o pieniądzach u mnie, jeślibym w niezapaśnym i jeślim choć stem tysięcy talarów wygodzić mógł. Tych nie mam i rzadko te dwie rzeczy pospołu chodzą - sława dobra i pieniądze wielkie. Dlatego obierając sławę nie miałem czasu nigdy za pieniędzmi ubiegać się. Mieli tu ci panowie dowodów tego dosyć i dla nich mnie sobie tym bardziej ważyli, żem się nie bawił nigdy łupami i zdobyczami żadnymi. W Arrayal, iż mi człowieka jednego dobrego obwiesili byli Hiszpanie, gardła swe okupując dali mi byli dwadzieścia tysięcy talarów twardych. Nie tykając się ich dałem je na podział rycerstwu. Z tego, co się kiedykolwiek nawinęło, nie brałem nic albo ledwie co, gdy drudzy kościelne srebra bez wstydu szarpali. Ja, gdziekolwiekem się obracał, nie szukałem ich nigdy i nie pozwalałem nikomu przy mnie będącemu dotykać się najmniejszej rzeczy. Urzędów nie sprzedawałem, alem ich dawał tym, co ich godnymi byli, skąd nie mogłem róść w pieniądze. Jakoż i dotąd, byle mnie Bóg przy sławie zostawować raczył, miły by mi był koniec żywota taki, jakim ze świata zeszedł Epaminondas, Thebanorum dux, po którym wszystkiego ruchomostwa rożen tylko jeden a kocioł w kuchni znaleziono. In summa, jeśli mnie Wasza Królewska Mość, Pan Mój Miłościwy, w Polsce mieć zechcesz, nie panem, ale chudym bardzo pachołkiem widzieć mię będziesz raczył i dawać mi trzeba będzie niewiele, przynajmniej chleb powszedni. Wszak tam dosyć w Polsce takich, z których, kiedy by złotogłowy i sobole zdjęto, w ciele i animuszu wszystkim tyle by było rady i odwagi, ile w miechu grochowinami napchanym... Najniższe poddaństwo oddaję w miłościwą łaskę Waszej Królewskiej Mości, Pana Mojego Miłościwego. Krzysztof Arciszewski" Odłożył pióro. Wziął w rękę kubek i posypał papier szeleszczącym piachem. Uśmiechnął się nawet widząc, jak z górnej części kartelusza spada suchy piasek na deskę stołu, a zaś zatrzymuje się u dołu karty na owych "złotogłowiach i sobolach i miechu grochowianym". Słowa te jakby obrosły szarą, popielatą pleśnią, bo nie wszystek proch spadł z inkaustu wrósłszy w mokre litery. - Z tych słów to się król jegomość najbardziej ucieszy, ale chyba nie kanclerz i sekretarze. Jakby widział w tej chwili twarz Władysława IV, młodzieńczą, bo taką przecie pamiętał z loszku na Starym Mieście w Warszawie. Wyobrażał sobie jednocześnie nachmurzone oczy kanclerza Ossolińskiego, gdy mu to król pokaże. Choć ten przecie człek światły i nie do siebie chyba weźmie zjadliwe słowa. Nasycała go słodka duma. Prawdę napisał. Prawdę napisał i królowi i biskupom, i posesjonatom. Senatorom, bogaczom wypalił w liście, co im się należało. Puste to bowiem łby, grochowinami napchane, tyle że siła ich w pieniądzu, w olbrzymich połaciach ziemi. Ale któż z nich równy mu dzisiaj sławą i prawością sumienia? Może książę Radziwiłł, może Zbaraski, choć nie wiadomo, czy żyje, a i potomków przecie żadnych nie zostawił. A może sam Ossoliński? Światły, ale cóż by o nim wiedziano, gdyby nie zrzucał złotych podków z kopyt swego konia, gdy jeździł w poselstwach z ramienia króla jegomości. Podniósł się znad stołu. Od morza przybiegł wschodni wiatr, zatelepał okiennicami. Krzysztof wyprostował ramiona, niedawno zgarbione, nad tak żmudnym listem. Wciągnął powietrze i westchnął z wielką ulgą. "Ojcze Eliaszu, Panie, świeć nad jego duszą, jakże szczęśliwe były twoje rady. Tylko w prawości człowieka imię jego wielkie." Czuł w sobie niezmącony spokój, jeszcze większe moralne zmężnienie. "Jeśli mnie takim chcą, pojadę i przysięgnę na wierność królowi jegomościowi. Ale list mój, jak chciałem, raczej odmową niż zgodą na królewskie pisma. Król królem, ale panowie nie ścierpią mnie po tej całej wypisanej prawdzie." Część druga Przysięga Ojczyźnie Rozdział I Nagle posłyszał za drzwiami jakiś hałas. Podniósł z zadziwieniem głowę znad stołu. Głosy rozmawiających wydawały mu się znane, choć nie mógł ich w żaden sposób skojarzyć z postaciami. Rozpoznawał dobrze tylko głos swego służącego, ale po schodach szły chyba trzy osoby. Słychać było przy tym jakiś nierównomierny stuk butów. Jedna z nadchodzących osób utykała na nogę. Gdy wyłowił uchem ten szczegół z ogólnego hałasu, popadł w podniecenie. "Czyżby to krok?... Nie, niemożliwe... To byłoby wprost nie do wiary" - przeczył w myślach już rodzącej się nadziei. Był tak zaskoczony, że otwarł drzwi, zanim w nie zastukano. W ciemnym korytarzu majaczyły obok łysawej głowy służącego jeszcze dwie twarze. Jedna z nich była smagła, opalona, z czarną spiczastą bródką dziobiącą białe tło zapiętego pod szyję kołnierza. - Ernst! Boże święty! Ściskał starego towarzysza broni, potrząsał jego ramionami w bufiastym kaftanie. - I wasza dostojność? Przepraszam, w mroku nie poznałem. Radcę Carpentiera niełatwo było zresztą rozpoznać. Miał na sobie bogaty strój z sobolowym kołnierzem, którego nigdy nie nosił w tropikalnym klimacie Brazylii. Wielki czarny kapelusz ocieniał mu całkowicie gładkie jak porcelana policzki. - Witajże nam, wasza dostojność. Dwa tysiące mil do ciebie płynęliśmy. - Carpentier zdejmował kapelusz, ukazywał w uśmiechu swoją pucołowatą twarz. - Do mnie płynęliście? Ernst nic nie mówiąc kuśtykał w stronę stołu, przyglądał się dość skromnej izbie i stercie papierów rozłożonych w nieładzie. - Nad papierami wasza dostojność? - dziwił się nie ochłonąwszy ze wzruszenia, jakie wywarło na nim powitanie z pułkownikiem. - Plan wojenny czy może szkic nowego działa? Zakłopotany Krzysztof składał pośpiesznie papiery, piętrzył je na rogu stołu. - Nie, panowie, tym razem nieco inna sprawa, choć i to bitwa o Brazylię. Piszę memoriał o porządkach w kolonii. Carpentier wykrzyknął radośnie: - Wiedziałem, wiedziałem! Pamiętasz, kapitanie, co mówiłem na statku? Nie inaczej jest, nie inaczej. Bez myśli o Brazylii nie może tu w murach Amsterdamu żyć wasza dostojność. Nie może, jak mi Bóg miły. Wiedzieliśmy to dobrze i dlatego, pułkowniku, jeśli nie pierwsze, to, by uczciwie powiedzieć, drugie nasze kroki zaraz po przyjeździe do ciebie, wasza dostojność. Wczoraj przybyliśmy z Pernambuco i dziś nas tutaj widzisz. Ledwie zdążyliśmy złożyć raporty w gmachu Kompanii. - Bylibyśmy tu nawet wcześniej, ale adresu nie znaliśmy - dodał Ernst. - Zaszczyt to dla mnie duży, ale jakiejże to sprawie zawdzięczam serdeczny wasz pośpiech? - Nie tylko serdeczność tutaj nas pędziła, ale i sprawy nader ważne, ważne i smutne... Zanim jednak Carpentier, sposobiący się do dłuższego wywodu, wypowiedział, o co chodzi, Ernst wypalił w jednym zdaniu: - Kolonia zagrożona, wasza dostojność. - Jak to? Nie rozumiem... Wielki wódz rządzi teraz Brazylią. Ernst spojrzał na Carpentiera, usiłując powściągnąć swą niecierpliwość, bo już miał ochotę ostro, bez osłonek, po żołniersku wszystko opowiedzieć. Ale Carpentier nabierał oddechu. - Otóż tak, wasza dostojność... zaczynał już kwitnąć dobrobyt Brazylii. Jego książęca mość gubernator de Nassau zadbał wielce o rozwój kolonii. Nie poznałbyś, drogi pułkowniku, dawnego Recifu, tak dalece przyczynił się do wzbogacenia miasta. Nowe gmachy, place, urządzenia. Zacni inżynierowie i architekci rozepchnęli ciasne miasto... - Widziałem, z jakim rozmachem zaczynał. - Ale niestety, Hiszpanie nie próżnowali, a wasza dostojność wie, jak niełatwi do zgryzienia. Łaźnię nam sprawili - wtrącił Ernst. Carpentier nie był z tych skrótów Ernsta zadowolony, cmoknął i mówił dalej: - Książę, mąż światły i dzielny, myślał oczywiście przede wszystkim o budowlach, gospodarstwie kraju, o handlu... Krzysztofowi przebiegł po twarzy ledwie dostrzegalny uśmiech. - Zawsze o to Rada w Recifie naciskała. - W Radzie jak w Radzie, głosy zawsze różne. Wie dobrze wasza dostojność, że bywałem najczęściej twojego zdania. "Jeśli nie było przy tym Stauhouvera" - pomyślał Krzysztof, ale nie kwapił się wyrządzać gościowi jakiejkolwiek przykrości. Zresztą pożerała go ciekawość, więc słuchał niecierpliwie. - Admirał Lichthardt ranny - mówił pośpiesznie Ernst. - Na rozkaz księcia de Nassau uderzył ośmioma galeonami pod Os Ilheos... Siły miał za małe, i co... łaźnia, jak mówiłem... - Mości pułkowniku - Carpentier zaczynał bardziej otwarcie - żołnierz teraz w Brazylii rozpuszczony. Żeglarze Lichthardta mniej byli skłonni do walki niż do łupiestwa, i cóż z tego wynikło? Ledwie nieznaczna część załóg uszła na okręty, reszta wybita lub w niewoli hiszpańskiej. - Niesłychane. - Jeszcze nie wszystko - wtrącił Ernst. - Nie lepiej spisał się sam książę Maurycy. Powiódł nas pod Sao Salvador, uwierzywszy szpiegom, że tam wielkie spory między Albuquerque'em a hrabią Bagnuolo. Popróbował resztek floty i wszystkich sił lądowych, by zdobyć miasto. Czterdzieści dni leżeliśmy jak szczury w szańcach pod twierdzą. Ileż było szturmów na bramę św. Antoniego! Daremny przelew krwi, wasza dostojność, i nic więcej. Lanie, aż się kurzyło. Ludzie ginęli jak muchy, padł Christians. - Christians, w imię Ojca i Syna... Ta wiadomość była ze wszystkich najboleśniejsza. Słuchał prawie ze łzami w oczach o śmierci towarzysza broni. O tym, jak szedł czwarty już raz na bramę Św. Antoniego, jak postrzelonego w szyję niósł do obozu Foultons z Fernandezem. - Ostatnie jego słowo to było imię waszej dostojności - mówił ściszonym głosem Ernst. - Sam słyszałem, jak mówił: "Brakło wśród nas pułkownika Artischau. Bez niego zawsze klęska." - Nie mówcie, serce się kraje. Zakrył twarz rękami i już w tej pozycji słuchał gorzkiej opowieści z ust Ernsta. - Zabity Verdoes i Nihols, raniony Fernandez i Foultons, ale obu Opatrzność uratowała i znów przy broni chodzą. W niewoli był Hinderson, wykupiony później za jeńców... - Niesłychane, niesłychane... Ernst wyliczał dalej rannych i poległych co dzielniejszych żołnierzy. Każde nazwisko spadało na Krzysztofa bolesnym ciężarem. Oficer mówił o ustawicznych porażkach księcia, o przegranych bitwach. Znów wracał do najcięższej klęski do Sao Salvador. - Jak nigdy dotąd mieliśmy tam kupę ludzi, siedem tysięcy żołnierza, i mimo to klęska za klęską i hańba. Nie pamiętam takiej ucieczki jak spod murów Sao Salvador. Wstyd przyznać, ale nie zdołaliśmy nawet zabrać z pola walki połowy zabitych i rannych. - Boże święty, w czymże przyczyna tak strasznych nieszczęść? Carpentier rozłożył bezradnie ręce. - Nie pora biadać nad nieszczęściem. Gubernator wycofał się na okręty i teraz skupia na nowo swe siły. Przybyliśmy z ramienia Rady Brazylijskiej szybkim statkiem Poena po nowe posiłki, bo czas po temu ostatni. Wczoraj zdaliśmy relację w zarządzie Kompanii, a dziś przychodzimy do ciebie, wasza dostojność, nie z naszej tylko woli, lecz i z polecenia Kompanii. Proszą, byś przybył na dzisiejsze nadzwyczajne zebranie. Będziemy radzić nad tak ciężkim położeniem. Ernst słuchając słów Carpentiera kiwał głową z wyraźnym powątpiewaniem. Gdy radca skończył, kapitan wstał, przyjął żołnierską postawę. - Narady niewiele pomogą. Żołnierz w Brazylii domaga się jednego - powrotu waszej dostojności. Każdy piechur mówi, że tylko pułkownik Artischau może oczyścić Brazylię z Hiszpanów. - Przyjacielu, miłe dla ucha takie słowa, ale przecie tam większy i dostojniejszy wódz ode mnie... - Nie neguję jego dostojeństwa, książę z największego rodu holenderskiego. Ale prawda prawdą. Odkąd rapier waszej dostojności przestał błyskać w pierwszych szeregach, żołnierz czuje się samotny, podupada na duchu. A jeszcze Indianie zaczęli przechodzić na portugalską stronę, bo nasi z powrotem ich wieszają na masztach galeonów i na drzewach. - Odeszli Tupajosi? - Janduy ze swoim szczepem jeszcze po naszej stronie. Kompania Fernandeza też nadal wierna. Ale każdy z nas wie, że jeśli nie wróci pułkownik Artischau, wszyscy przejdą pod hiszpańskie znaki. W tobie widzieli nie tylko wodza, ale i sprawiedliwego obrońcę. Kraj znowu bez ochrony żołnierza, dalej łupiestwa, rabunki, zaczyna się istne piekło... Chaos... Carpentier próbował łagodzić wrażenie słów Ernsta. Nie wszystko widział w tak czarnych barwach, choć i on był zdania, że jedyny ratunek w powrocie dawnego wodza, w posiłkach pod rozkazami Arciszewskiego. Tego dnia stanął Krzysztof przed Radą Dziewiętnastu. Przyjęty z niezwykłymi honorami zasiadł w wielkiej komnacie gmachu Kompanii i słuchał gorączkowych obrad, komplementów kierowanych przez dyrektorów w jego stronę. Znów chwalono jego dzielność i talent dowódcy, wspominano nawet posłów, którzy niedawno zabiegali o pozyskanie pułkownika dla zagranicznych wojen i wypraw. Odwoływano się do jego rycerskości i chwały brazylijskiej. Raz po raz słyszał wypowiadaną przez zebranych nadzieję, że wobec położenia, w jakim znalazła się kolonia, dawny jej zdobywca wróci do służby w Kompani i jak przedtem olśni Brazylian swymi bojowymi czynami. Dwie godziny słuchał w milczeniu, od czasu do czasu rzucając wzrokiem po zebranych, wśród których obok Carpentiera i Ernsta siedział jeszcze kapitan Poen. On to właśnie najbardziej przyciągał uwagę Krzysztofa. Żeglarz z wyraźnym bowiem niesmakiem słuchał lamentów nad stanem kolonii i omierzłych mu pochwał dawnego dowódcy wojsk lądowych, który tak przyćmił żeglarską chwałą brazylijskiej floty. "Choć mnie tu chwalą - myślał Krzysztof - nie wszystkim to w smak. Poen, który woził transporty Stauhouvera, siedzi tu jak na rozżarzonym węglu. Ci zaś bogacze, zalęknieni o swe plantacje, cukrownie i składy farbiarskiego drzewa, mówią w kółko o konieczności mojego powrotu i posiłkach myśląc, że znowu będę krwią swą i wiernych mi żołnierzy wspomagał ich krętactwa. Potrzebne im posiłki, nie zmiana porządków w Brazylii." Ale nieobce mu były tajniki polityki w tym kraju. Wiedział, że nawet tu na sali zasiedli jawni lub cisi zwolennicy dwóch obozów - poplecznicy domu orańskiego i bardziej liberalni republikanie. Jedni z nich chcieliby widzieć Holandię agresywną i zbrojną, zjednoczoną pod władzą stadhoudera z domu orańskiego, drudzy zawsze skłonni bronić zaciekle autonomicznych praw sfederowanych stanów. Wszakże i to nie było mu obce, że ci z prawej i ci z lewej strony to zarazem naród karny i skrzętny, a nie warcholska polska szlachta, która dopiero w ostatnim niebezpieczeństwie nadrabiała swe błędy. Tymczasem Ich Potęgi Stany Holenderskie, choć działające podobnie jak sejm polski na zasadzie jednomyślności, choć i tam istniało prawo weta, zawsze dochodziły do zgody, ilekroć szło o wzrost i rozkwit Holandii. Takie pojęcia, jak żeglarz, flota czy kolonia, brzmiały jednakowo w ustach zwolenników domu orańskiego czy republikanów. Jedni i drudzy wymawiali słowo handel bez wstrętu tak powszechnego wśród polskich szlachciurów. Przeciwnie, nawet słyszeli w nim głos przyszłości, w nim widzieli rozkwit swego państwa, chwałę Niderlandów i fantastyczny wzrost swych bogactw. Umieli liczyć, ile złota przyniosą warsztaty sukna i kobierców w Leyden, Haarlem i Utrechcie, ile pieniędzy wpłynie do kraju za porcelanę z Delftu, poszukiwaną na całym świecie, wiedzieli dobrze, co to ładunek trzcinowego cukru, drzewa brasilos, czy transporty z Batawii. Wstawszy ze swego krzesła oddał ukłon burmistrzowi Albertowi Conrady i zaczął: - Miłościwy Panie i Wysoka Rado! Wystarczy mi spojrzeć z tych okien na tysiące masztów w porcie, niezliczone załogi statków i na wasz stutysięczny Amsterdam, bym pamiętał, do kogo mówię. Z dalekiej ziemi polskiej do was przed laty przybyłem i wiele się od was nauczyłem. Cenicie prawo, zbożny, pracowity czyn, waszą zasługą odkrycie wielu nowych światów. Wasza historia roi się od nazwisk dzielnych admirałów, wśród których błyszczy dotąd imię Hautmana, Warwicka czy dziś nam żyjącego Trompa. Ale wspomnijcie, że Warwick, co objął w wasze posiadanie Celebes i Jawę, bił znienawidzonych Portugalczyków, ale nie wieszał, jak oni, nagich, bezbronnych Jawajczyków. Jeśli handlujecie z Chinami i porty żółtego ludu otwarto wam bez jednego strzału, to dlatego, że wasi admirałowie nie płynęli na oceany, by tylko niszczyć, wyludniać, rabować bogactwa krajów. Dopiero ćwierć wieku upłynęło od chwili, gdy wasi rodacy wbili pierwsze pale przy budowie kanałów w Batawii, a dziś, jak słyszę, kwitnie bogactwem ów port i nie potrzeba tam prowadzić ustawicznej wojny. Co innego dzieje się w Brazylii. Słyszałem tu tak wiele pochwał, że chwilami uszy puchły i trzeba je było zamykać. Cenię swoją rycerską służbę i nie dla rozgłosu chwytam przez całe swe życie za szpadę. Wiecie dobrze, wasze dostojnoście, żem odrzucił zaszczytne propozycje kardynała Richelieu, choć już pod Roszelą w jego znakach chodziłem, tylko dlatego, że jego oręż nie zawsze służy czystej sprawie. Odmówiłem mu swej służby dowiedziawszy się, że jego świątobliwość nie wzbrania się przed żadną niecnością, skoro brata króla polskiego Jana Kazimierza, wezwanego na tron portugalski, uwięził i w lochach trzyma. Nie dla żołdu tedy służę i żadne potrząsanie kiesą przed oczyma mnie nie przynęci. Każdy żołnierz - jak słyszę, do dziś o mnie w Brazylii pamiętający - dobrze wie, że nawet żadnego łupu nigdy nie brałem. Dowiaduję się, że Bóg nie szczęścił jego wysokości księciu de Nassau, i ziemia brazylijska wzywa mojego powrotu. Zanim jednak zgodę swą wypowiem, muszę przed waszymi dostojnościami wyłożyć, o czym bezskutecznie i przed Radą w Recifie mawiałem, i o czym słyszał ode mnie i jego dostojność książę de Nassau. Chcę mówić o przyczynach nieporządku na amerykańskiej ziemi. Klęska w kolonii to wynik złej, rabunkowej polityki radców holenderskich w Brazylii. "Brazylia zbyt wielką ma rozległość, by ją Kompania mogła zaludnić i utrzymać własnymi środkami." Ziemia ta ma swój lud, wprawdzie żyjący jeszcze w dzikości, ale na nim musi się wesprzeć nowy ład i porządek. Tymczasem ludność ta, która już przechodziła na naszą stronę, ufając łagodności naszego rządzenia, bom jej nie tępił i nie unicestwiał, popada teraz w niewolę i jarzmo, żyje w głodzie i nędzy, ucieka z fazend i rąk do pracy brakuje. Kupcy holenderscy, troskliwi jedynie o własny zysk, wyciskają ostatni pot z mieszkańców, dławią laboradorów, odbierają z plantacji mąkę po niesłychanie niskiej cenie, często rabują bezprawnie plony. Mógłbym tu wyliczyć, ile wyłapałem nielegalnych transportów cukru, zboża czy nawet niewolników. Ilu kradzieżom i łajdactwom się napatrzyłem. Ile razy zaś głosiłem inny porządek, przytakiwano mi, ale w rzeczy samej niczego nie naprawiono. Miłościwy Panie i Wysoka Rado, ufam, że nie dla zysku zdobyto tę ziemię, ale dla chwały Holandii. Trzeba kolonię zagospodarować, wprowadzić do niej ludzkie prawa, oddać tej ziemi wszystko, czego nas tu wieki w Europie nauczyły. I dlatego, darujcie, dostojnoście, muszę otwarcie powiedzieć - Brazylia holenderska ważniejsza nawet niż wasza Kompania. "Kompania może upaść, byle Brazylia rozkwitła." Powiedział te słowa stanowczo, choć spokojnie, i przerwał. Nabierał oddechu, badając jednocześnie wrażenie, jakie wywoływał tak niesłychanym powiedzeniem. Przewodniczący Rady, burmistrz Albert Conrady, patrzył w niego wcale nie zaskoczony, raczej olśniony. Carpentier spuścił głowę i zdawał się wysuwać uszy ponad szpakowate włosy, by słyszeć, jaka teraz nastąpi replika. Kilku radców zaszeleściło papierami. Z prawej strony długiego stołu dały się słyszeć ciche wprawdzie, ale już protestujące pomruki. Padł też głośniejszy syk Poena: - Niesłychane, niesłychane! - W tej sali nikt do nas tak nie mówił - powiedział któryś z radców. Nie powstała jednak wrzawa, bo zbyt spokojni i wyrachowani siedzieli tu ludzie. Burmistrz Conrady odczekał chwilę, powstał i uciszył zebranych. - Wasze dostojnoście! Niech mówi pułkownik Artischau, choćby i ciężko nam było słuchać. Zamilkli. Carpentier, nabrawszy otuchy ze słów burmistrza, podniósł z powrotem głowę. Krzysztof mówił: - Darujcie, dostojnoście, moją szczerość, bo nie zwykłem prawdy w bawełnę owijać. Pochodzę z kraju, w którym najboleśniejsze rzeczy mówi się, gdy potrzeba, nawet w oczy jego majestatowi królowi polskiemu. Słyszę tutaj o potrzebie wysłania posiłków i o florenach, jakie mi się przyrzeka w razie nowej mojej, trzeciej już, do Brazylii wyprawy. Ale nie o floreny mi chodzi. Ważniejsze dla mnie prawo samodzielnego dowodzenia i uznania mojego poglądu na przyszłość ziemi zdobytej. Cenię sobie wielce tak zaszczytną od was propozycję, gotów jestem odbijać na Hiszpanach ziemie utracone, ale tylko jako wódz pełen władzy na morzu i lądzie brazylijskim, a nie pułkownik podwładny komukolwiek, choćby to był nawet dostojnik z domu orańskiego. Inaczej, co dobrego mój żołnierz krajowi przyniesie, panowie kupcowie wniwecz dla swej kieszeni obrócą. Ja puszczę wolno jeńców indiańskich czy murzyńskich, by byli świadectwem naszej prawdziwie chrześcijańskiej ludzkości, a panowie kupcowie schwycą ich przez swych pachołków i nawet jezuitom gotowi sprzedać na fermy. Żołnierz mój może bić tylko Hiszpanów i dawać ochronę ludności, a nie ściągać z niej kontyngenty. Poza tym bez jednolitego dowodzenia będziemy tylko nękać marszami żołnierza, raz tu, raz tam dopadać wroga. Bo gdy my gdzie dojdziemy, flota się cofnie. Żołnierz mój będzie przelewał krew, a żagle nasze, zamiast dawać mu ochronę i zaopatrzenie, będą wozić ładunki panów radców z Recifu. Słyszę, że i pod Sao Salvador ważniejszy był rabunek niż dobywanie miasta. Kapitan Poen przestał żuć gałkę tytoniu i wepchnął ją za policzek. Zmarszczył czoło, ale nie kwapił się do jakiejkolwiek odpowiedzi, jakby nie miał żadnych argumentów. Dyrektorowie Kompanii siedzieli chmurni i zasępieni. Jeden Ernst patrzył otwarcie w oczy pułkownika, pod jego krzaczaste brwi, przytakiwał spojrzeniem każdemu słowu. Niebawem Krzysztof skończył i usiadł z nastroszonymi wąsami. Nie miał w tej chwili żadnej wątpliwości, że za chwilę skończy się cała narada. Nie ścierpią prawdziwości jego słów i tak ambitnie postawionych warunków. Myśleli zapewne, zresztą wyczuł to w ich niedawnych przemówieniach, że go pozyskają podwyższeniem żołdu, dadzą dowództwo posiłkowych wojsk i w charakterze podkomendnego gubernatora de Nassau wyślą pośpiesznie do Brazylii. Albert Conrady uniósł się w całej okazałości. Zabrzęczały ciężko złote łańcuchy, promień światła prysnął z chwiejącego się na piersiach złotego godła burmistrzowskiej władzy. Radcowie odetchnęli. Już z dostojeństwa ruchów burmistrza odgadywali ostrą replikę, jaka niebawem spadnie na kark hardego pułkownika. - Cierpkie tu padły słowa, nigdy u nas nie słyszane. Ale nie na to biliśmy niedawno medale ku czci tak zasłużonego dla nas wodza, by teraz nie wysłuchać jego słów gorzkich, w imię dobrej sprawy wypowiedzianych. Atoli wobec tych warunków sami żadnej decyzji podjąć nie możemy. Izba nasza Amsterdamska musi odbyć naradę z Izbą Mozy. Wszelako, by sprawę jasno mieć przed oczyma, chcielibyśmy wiedzieć: czy wasza dostojność wypowiedział ostatnie swe słowo? Czy bez pełnego dowództwa na lądzie i morzu nie podejmie wyprawy? Pytanie zaskoczyło wielu z obecnych. Poen zdawał się być zdruzgotany. Jakże to w ogóle można było pomyśleć, by dowództwo nad flotą miał sprawować nie holenderski żeglarz, z których co drugi miał za sobą sławę dalekich wypraw morskich, tylko ten niezły wprawdzie artylerzysta, dobry jeździec, ale przecież szczur lądowy, dawny muszkieter z Itamariki? Niektórzy z dyrektorów zrobili miny po kupiecku skryte, by nie można było poznać, jaki sąd mają w tej chwili i jak ich nęka niepokój o zagrożony dobytek w Brazylii. Czekano na odpowiedź Krzysztofa. Znów wstał i wsparty rękoma na stole mówił pewny siebie: - Zaszczyt to dla mnie wielki, że w takim spokoju wysłuchano słów moich i z miejsca mi nie zaprzeczono. Tedy oświadczam: gotów jestem nadal przelewać krew dla holenderskiej flagi i ponosić wojenne trudy, ale pod warunkiem, że będę dowodził flotą, którą mi przydacie, wszystkim żołnierzem wziętym na galeony i wszystkimi dawnymi moimi rotami w Brazylii. Dowództwo moje może się nie rozciągać na siły stojące pod dowództwem księcia de Nassau, z którym to wielkiej sławy wojownikiem możemy na równych prawdach działać ku pożytkowi wyprawy. Rozumieli, co to znaczy. Mówił, że chce być równorzędnym dowódcą, w istocie jednak będzie miał przewagę swych sił nad gubernatorem de Nassau, skoro przypłynie z nową flotą i żołnierzem, a wojska księcia przetrzebione. Radcowie umieli dobrze liczyć. Z miejsca przebiegły im po głowie cyfry niedobitków Maurycego. Niewielkie to już były wojska. Jedynie flota księcia mogła mimo klęsk być liczniejsza od tej, jaką zamierzali wysłać z posiłkami. Zaczęły się poufne szepty i pomruki. Burmistrz Conrady, który tu przecież nie sam decydował, łowił uchem nastroje, sam nie umiejąc w duchu orzec, czy nie zbyt wysoka to cena udziału Arciszewskiego w wyprawie. - Zhardział od czasu, gdy król polski o niego się upomniał - szepnął do siedzącego obok niego Carpentiera. - Inni posłowie też mu przewrócili w głowie. Ale roztropny milczek Carpentier, mając naprzeciw siebie Arciszewskiego i Ernsta, nieskory był nawet do wyraźnego potaknięcia. Odpowiedział wymijająco: - Miłościwy panie, położenie naszych wojsk w Brazylii nader zagrożone. Tego dnia niczego nie postanowiono. Albert Conrady zamknął posiedzenie, uprosiwszy przedtem Arciszewskiego, by do czasu wypowiedzenia się obu połączonych Izb Mozy i Amsterdamu nie zaciągnął się w służbę obcych mocarstw. W połowie lata 1638 roku Rada Kompanii popadła w nowy popłoch. Statek "Vleermuys" pod kapitanem Westfalingerem przyniósł hiobową wiadomość o nowej dotkliwej klęsce wojsk księcia de Nassau. Gubernator cofnął się aż pod Recif, zamknął w fortach i alarmował o posiłki. Losem kolonii zaniepokoiły się teraz Ich Wysokie Potęgi Stany Holenderskie i sam stadhouder Fryderyk Henryk. Pod jego to wpływem Zgromadzenie Dziewiętnastu, nie widząc innego ratunku, zaprosiło ponownie Krzysztofa Arciszewskiego na walną naradę. Tym razem pułkownik Artischau wychodził z pałacu Westindyjskiej Kompanii z dwoma zaszczytnymi tytułami. Zamianowano go generałem artylerii i admirałem sił morskich w Brazylii. Do godności przydano mu tajne zalecenia, pozwalające wpływać na losy holenderskiej Brazylii. Rozdział II Pora świtu na bezmiarze oceanu miała w sobie coś z tajemnicy i lęku. Smuga mgieł, cofająca się leniwie z dziobu statku ku cichym dziś falom, niechętnie odkrywała bezbrzeże popielatego żywiołu. Nieboskłon jeszcze tego samego koloru co mgły i woda, uwięziony w oparach, nie umiał się wyzwolić z jednolitej szarości, nabrać własnej zwycięskiej barwy. Tajemnica zbliżającego się brzasku czaiła się za bukszprytem galeonu. Długi przód okrętu, spiczasty jak dziób żurawia, pisał łuki na mgle, próbując rozgarnąć szarą topiel powietrza i wody, znaleźć przed galeonem więcej światła i widoczności. Jaki to przyjdzie dziś ranek i dzień, jaki wiatr niebawem powieje, co ukaże horyzont? Czy żeglarz, ledwie widoczny w swym bocianim gnieździe, jak ćmiel pnia uczepiony, zobaczy niebawem pierwsze rafy u brzegów brazylijskiego lądu? Od kilku dni powinna się była pojawić ziemia. Kapitan Buysman umiał obliczać chyżość swego galeonu, badać kołowrotem przebytą drogę, odmierzać ruch swego statku w stosunku do rozpiętego nad nim szlaku gwiazd, więc pewny był, że są już na wodach niedalekich lądowi. O prądach, które spychają jego statek, wiedział mniej niż o gwiazdach i logu. Ale nawet gdyby i te nurty podwodne, uciekające ludzkiej uwadze, pchały go wbrew wiatrowi, to i tak lada dzień powinien z mgieł rannego brzasku wyłonić się upragniony cel podróży - trzeci kolor między niebem a wodą - ciemny, tęższy od lotnych żywiołów sznur lądu. Brzask nie trwał długo. Poszarzał i zbrązowiał kadłub admiralskiego galeonu. Urosły nad statkiem trzy maszty, już się pokryły stożkowatą siecią lin i sznurowych drabin. Już i ćmiel na szczycie, siedzący w koszu jak poczwarka, zamienił się w człowieka, płynącego nad sześciu chmurkami bielejących żagli. Wywyższyła się dwupiętrowa rufa statku i między latarniami stanęły drewniane, potężne rzeźby. Zalśniły łby lwów holenderskich, zjeżone grzywy i zakręcone kity ogonów. Sześć żagli, pękatych jak gigantyczne pierzyny, sześć olbrzymich bań płóciennych zdawało się teraz płynąć bez więzi nad pokładami, bo u góry żadnych lin jeszcze nie ujrzałbyś. Niewidzialna też była sama iglica fokmasztu. Toteż jak ptak wolny zdała się płynąć swobodnie nad galeonem flaga admirała Artischau. Niebo toczyło cichą walkę z rozpostartym pod nim żywiołem. Wyzwalało się z sinej topieli, roztaczało swą kolorową odrębność. Utwierdzone u dołu rudą smugą, wznosiło się od niej ku górze, by wyznaczyć granice świtu między niebem a ziemią. Bezmiar wód nie ustępował w tej walce i on też roztaczał na zagięciu swej toni rdzawą zaporę, by jak najpóźniej odkryć krańce swego wodnego obszaru. Niebo było silniejsze. Ścierało rudą smugę spalonej nocy, nie wiadomo skąd wypuściło nad nią dwa zwycięskie dymki. Coraz bielsze, coraz jaśniejsze, już tak tęgie jak grzbiet nisko lecącej mewy, już różowe na podbrzuszu, unoszące się na ciepłym tchnieniu powietrza. Brzask wstał, świecił promienistym okiem. Buchnął płomieniami zwycięski, patrzący z góry na ocean martwy jak oko topielicy. Krzysztof stał samotnie na rufie admiralskiego galeonu, patrzył w uciekające szare wody i świt z tyłu za statkiem wstający. Oparty o mosiężny cokół latarni, śledził ów brzask na wschodzie, od którego pomykało na zachód jego dziewięć wojennych okrętów. Co dzień z rana goniło go wstające słońce, co dzień wieczorem jego statek żeglował ku zachodzącej krwawej tarczy. Czy jeszcze i dziś spędzą całą dobę na morzu? Śpieszyło mu się ku lądowi. Dwa miesiące morskiej podróży to czas dostateczny, by tęsknić za stałym lądem, za świeżą źródlaną wodą, za wysokopiennym lasem. Nie tylko o tym myślał w tej chwili admirał floty Ich Wysokich Potęg Stanów Holenderskich i generał artylerii. Świt pchający go ku brazylijskiemu brzegowi napędzał do głowy niepewne, nawet chmurne myśli. Mieli dać armadę z dwudziestu bojowych okrętów, a dali zaledwie osiem. Dobrze, że choć przybyła ta barka hiszpańska zdobyta pod Isle de Togo. Galeony spore i nośne, na niektórych po czterdzieści dział wystawało spod podniesionych klap na burtach. Ale nie tylko ilość sił, z jakimi płynął do Recifu, napawała troską admirała. Najważniejsze, jak go tam przywitają. Książę de Nassau, skoro go Hiszpanie przyparli do fortów oczekuje na pewno nie nowego admirała, ale posiłków, statków, dział i podkomendnych. Radca Carpentier, który odsypia teraz nocną chwiejbę na morzu, miał dość zakłopotaną minę, gdy salwa dział biła im na pożegnanie w porcie amsterdamskim. "Chociaż Carpentier z nich wszystkich najbardziej mi życzliwy i może właśnie dlatego jego po mnie wysłali. Człowiek słaby staje zawsze po stronie silniejszego, więc trudno mu będzie teraz wybierać. Tacy jak on ludzie liczą się tylko z władzą." Władza? To pojęcie osaczało w tej chwili umysł wodza. Nie po to przecież jechał, by tylko bić z dział okrętowych czy w nowych marszach przebiegać nadbrzeżne puszcze brazylijskie. A już na pewno nie w tym celu, by zbuntowanymi Brazylianami jak nietoperzami obwieszać maszty swych galeonów. Tak by może chciał Stauhouver i Van Ceylen, bo wtedy łatwiej mogliby zdzierać kontyngenty zboża i cukru z brazylijskich plantatorów. Na szczęście, gubernator kolonii, książę de Nassau, to człowiek z innej gliny. Nie poszczęściło mu się w boju, ale Boże Święty, co innego bitwy w Europie, co innego podjazdy i marsze w dzikim jeszcze kraju. Chyba jednak wziął trochę w karby kupców tamtejszych i rozbuchanych radców, przygniótł im karku stanowczą, choć delikatną dłonią. Tak myślał na pociechę, ilekroć jednak wspomniała mu się zatroskana twarz Carpentiera, wątlała cała otucha. A jeszcze kapitan Poen! - Poen, do kaduka! - mruknął na głos. Jednocześnie oglądał się, słysząc czyjeś kroki za sobą. - Kto tam? - Bosman Schort, wasza dostojność. Idę wygasić latarnie. Krzysztof odsunął się od burty zły, że mu przerwano samotność. Żeglarz wspiął się na cokół, odmykał mosiężne zasuwy latarni i tłumił palący się w nich olej. - Przywołaj tu do mnie kapitana Buysmana. A czy kapitan Ernst śpi jeszcze? - Od rana na nogach. Któż by dziś spał, mości admirale, skoro pewnie ląd zobaczymy. Gdy bosman odszedł, Krzysztof rozejrzał się po widnokręgu. Już widać było pod promieniami szybko wznoszącego się słońca statki rozrzucone szeroko po kolistym horyzoncie. Najdalsze z nich przypominały wątłe łupiny orzecha. - Tylko Poen nie płynie za moim pawilonem. Łotr, już od Cap Finister nie posłuchał wezwania. Ogarnęła go nowa fala wściekłości. Niech tylko przybiją do Recifu! Zbuntowany Poen pozna na swojej skórze pierwszy wyrok admirała Artischau. Ten butny żeglarz jeszcze kilka lat temu nad rzeką Afogadas robił kwaśne, krnąbrne miny. Nie dogadza piratowi admirał obcej narodowości, dowódca o żelaznej ręce, skłonny bez mrugnięcia powieki rozstrzelać żołnierza za łup i rabunek. W tej chwili podeszli ku Krzysztofowi Buysman i Ernst. Buysman był dowódcą admiralskiego galeonu. Zaangażowany niedawno na wyprawę brazylijską, oddany pod dowództwo nowego admirała, pełnił z wyjątkową dyscypliną swą służbę. To on pierwszy, gdy zmieniali przed miesiącem kurs pod Cap Finister, splunął za burtę widząc, jak żagle "Zeerobbe" nie usłuchały rozkazu. - Wasza dostojność, z dział do niego wypalić! - syczał wtedy przez szczerbate zęby do ucha Krzysztofowi. Niewiele też brakowało, by Krzysztof wydał taki rozkaz. Ale jakże było zaczynać swoją admiralską służbę od wystrzałów do burty własnego galeonu? - Rozprawimy się z nim w Brazylii - powiedział udając zimną krew przed żeglarzem. - Jeśli do niej w ogóle dopłynie. Diabeł wie, co siedzi we łbie takiego łotra. - Nie gdzie indziej on pożegluje. Statek "Zeerobbe", zmieniwszy kurs na Zatoce Biskajskiej, zginął zrazu na horyzoncie. W ciągu kilku tygodni raz i drugi wynurzyły się jego cztery maszty na południowym nieboskłonie i co prędzej umknęły z pola widzenia. Atoli nie dalej jak wczoraj, tuż przed wieczorem, dostrzeżono go znów, tym razem z przodu, na pochyłości oceanu. Wyprzedzał już wtedy flotę Krzysztofa, zmierzając szybkim kursem ku południowemu zachodowi. Dziś Buysman stanąwszy za Krzysztofem zaczął od tego właśnie: - Szukam łotra od samego rana. Przeczekałem mgły, ale mimo jasnego świtu nigdzie przed nami nie widać żadnego masztu. - Najszybszy z naszych okrętów, więc nic nie poradzisz. Jak myślisz, chyba Recif już niedaleko? Zobaczymy dziś rafę? - Myślę, że przed samym południem. Tym razem Buysman nie mylił się. Gdy słońce stanęło pionowo nad żaglami statku, powitano okrzykami ziemię. Wynurzyła się jak szary niepozorny płacheć i z każdą godziną żeglowania wyciągała coraz dłuższe ramiona obejmując granatową, niezmierzoną w swym ogromie tarczę Atlantyku. Gdy załoga nacieszyła się widokiem ziemi, gdy pastor okrętowy pobłogosławił zjawiający się ląd i uczczono radosną chwilę beczką wina wytoczoną spod pokładu, Krzysztof przywołał znów Buysmana. - Morze spokojne i wiatr dogodny. Trzeba posłać ludzi pod Recif, by nam przynieśli wiadomości, gdzie flota hiszpańska i czy wejście do portu wolne. Może, zamiast zawijać do przystani, trzeba nam będzie zaraz uderzyć na hiszpańską armadę. Wyślij więc tę barkę hiszpańską, którą wzięliśmy pod Isle de Togo, bo szybsza ona niż statek. Staniemy na redzie, kilka mil od brzegu. Dano sygnały i barka poszła na zachód. Jej wielkie żagle, poderwane wiatrem, pchały ją szybkim kursem. O zachodzie słońca flota podeszła na odległość mili ku lądowi i zarzuciła kotwice. Barka wróciła z Recifu następnego dnia o świcie. Dowodzący nią bosman meldował: - Oczekują nas w porcie. Nigdzie w okolicy wroga. Flota hiszpańska stoi teraz pod Barra Grande i Sao Salvador. Rada chciałaby widzieć waszą dostojność przed południem. - Terminy mi już wyznaczają, ho, ho! Z kim rozmawiałeś? - Przysłano z tym zleceniem jakiegoś majora, nazwiska nie mówił. Ale, proszę waszej dostojności, przynoszę wiadomość ciekawszą od tamtej. Okręt "Zeerobbe" stoi już w porcie. - Kiedy przypłynął? - Pół doby przed nami. - Ciekawym, do czego się ten nikczemnik tak spieszył? Do lochu czy na szubienicę? Po odprawieniu żeglarza Krzysztof zwrócił się do stojących przy nim Buysmana, Ernsta i Carpentiera: - Słyszeliście, jakie z lądu dają nam już rozkazy? - Nie rozkaz, proszę waszej dostojności, chyba zaproszenie - łagodził Carpentier. - Inaczej ja to rozumiem. Cóż, u licha, robi Poen w Recifie? - Chyba go książę z miejsca uwięzi za łamanie dyscypliny - oburzył się Ernst. - Choć nie wiadomo, co nałgał. - Tak myślisz? A może nawet nie łgał, tylko z prawdziwymi o nas wiadomościami tak się kwapił. Krzysztofa osaczyły nowe przeczucia, bardziej gorzkie niż z rana. Nie najlepiej zaczynało się wieść u brzegu Brazylii. Jeszcze nie przybili do lądu, a już radcowie z Recifu po staremu próbują wydawać mu zlecenia. Chyba nie wiedzą, że płynie do Brazylii nie dawny pułkownik, podkomendny gubernatora, ale admirał i głównodowodzący wojsk lądowych. Ale właśnie dlatego trzeba im z miejsca pokazać, że nie posłucha wezwania. - Buysman! Myślę, że nie zawiniemy do Recifu ani w południe, ani wieczorem. - Jak wasza dostojność rozkaże! - Buysman na razie nie rozumiał, o co admirałowi chodzi. - Niech radcowie zjedzą bez nas swój obiad. Jeśli Bóg pomoże, napadniemy znienacka flotę hiszpańską pod Barra Grande. Wylądowalibyśmy za kilka dni w Recifie mając za sobą pierwszą zwycięską bitwę. - Mieliśmy już jedną pod Isle de Togo. - Tamta to potyczka morska, nie bitwa. Krzysztof trzymał flotę na redzie ze zwiniętymi żaglami. Jeszcze wahał się, w którym kierunku podać kurs dla galeonów. Wyprawa pod Barra Grande nęciła go z dwóch przyczyn. Nie posłuchawszy wezwania z Recifu utarłby nosa radcom, a jednocześnie podjąłby pierwsze większe działania na morzu. Zachęcała do tego wiadomość, że flota hiszpańska rozdzielona teraz na dwie części, bo stoi pod Sao Salvador i Barra Grande. Jeżeli szczęście dopisze, byłby to dobry początek. Gdyby potem stanął z wizytą w Recifie, inne miny mieliby radcowie i gubernator, który nie tak dawno sam czmychał spod Sao Salvador. Stanął na dziobie okrętu z oczyma utkwionymi w morze. Nie tyle myślał, ile marzył o mogącym go czekać zwycięstwie. Chęć natychmiastowego działania osaczała go coraz bardziej. Nie przybijać na razie do portu, nie kłaniać się zawczasu księciu ani wielkiej Radzie. Okazać akt samodzielności podejmując decyzję natychmiastowego skierowania armady na południe. Już widział w duchu zakłopotane twarze radców i chmurę na czole księcia Maurycego na widok ginącej z horyzontu floty. Gdy już pewny był, co postanowił, położył rękę na ramieniu Ernsta. - Trzeba od pierwszej chwili pokazać im, że nie jesteśmy dawnymi piechurami, czekającymi na łaskę panów radców... Buysman, kierunek na S~udwest, płyniemy pod Barra Grande. Nie skończył. Z bocianiego gniazda na przednim maszcie galeonu rozległy się w tej chwili alarmujące okrzyki. Wychylony z kosza żeglarz machał rękami i wołał na cały głos ku pokładowi. Tu na dziobie nie było słychać postrzępionego wiatrem okrzyku. Ale już biegł bosman Schort. - Wasza dostojność, Westfalinger płynie ku Recifowi! - Co, do pioruna! Skoczyli do samej burty. Krzysztof przykładał do oka perspektywę. Rozedrganymi od wściekłości palcami szarpał kołnierz miotający się na wietrze, przeszkadzający mu w ruchach. - Plugawiec! Okręt "Vleermuys", płynący od samego Amsterdamu na lewym skrzydle floty, miał w tej chwili nadęte wszystkie żagle. Wykorzystując dość silny, dogodny wiatr z Nordostu, pruł fale, malał i uciekał w stronę lądu, zbliżał się pośpiesznie ku zarysom rafy leżącej naprzeciw Recifu. Wezwać go sygnałami! Wykonano rozkaz, Westfalinger nawet nie odpowiedział. - Buysman! Dać ognia z lewej burty. - W niego? - Nie w niego, do pioruna. Daj ogień ostrzegawczy! Wykonanie niespodziewanego rozkazu musiało trwać pewną chwilę. Buysman skoczył pod pokład, zapędził do dział puszkarzy. Podniesiono linami kwadratowe klapy okienne nad lufami czterech dział z lewej burty. Buysman wydawał pośpiesznie rozkazy: - Ładuj! Przybij! Daj lont! Celuj ponad burtę "Vleermuys". Jeśli podpalicie nosa tej świni Westfalingerowi, dostaniecie po garncu wina. - Uwaga! Przyłóż lont! Przyłożyli. Szarpnęła się drewniana laweta, zapiszczały naciągnięte liny. Galeon się zakołysał. Dym zakrył okna kazamat, popłynął smugą aż po grotżagiel. Ale już odkryła się oślepiająca toń morza i ukazała zmalały do wielkości niecki okręt "Vleermuys". Żagle wydymały się nad nim nietknięte, olbrzymie, przytłaczające swym ogromem cały zarys burty. - Nie słucha, kundel. Cel w olinowanie! Ładuj! Przybij! Dawaj lont! - wrzeszczał czerwony, owiany dymem Buysman. W ciemnej podpokładowej kazamacie zniknęła jego broda, a tylko oczy, oświetlone strugą słońca wpadającego przez rozwarte okiennice, świeciły jak węgle. Krzysztof był równie wzburzony jak Buysman, choć wszystką wściekłość skupił we wzroku, a nie w słowach. Rozszerzył chrapy nosa i wdychał kwaśnawy, siarkowy zapach spalonego na darmo prochu. Okręt "Vleermuys" krył się już poza wyniosłą rafę, stojącą jak czarny mur przed portem. - Ernst - mówił Krzysztof stłumionym głosem - to jakaś dziwna z nami zabawa... Te dwa psy zmówiły się przeciw mnie... Kpią w żywe oczy z dowództwa. - To haniebna zdrada. Nic nie rozumiem, admirale. - Ja rozumiem. Śmierdzi im wszystkim nowy admirał. Ale czekajcie, zabawa dopiero rozpoczęta. Buysman! - Jestem, wasza dostojność. Dałem po pysku puszkarzom, bo się kręcili jak w mazi. Byłbym tej rudej małpie zdmuchnął grotżagiel. Psia jego mać! - Buysman, nie kazałem strzelać w galeon. W tej chwili daj sygnały! Niech podniesie żagle cała flota. Płyniemy nie na Barra Grande, ale wprost do Recifu. Muszę wziąć w łyka obu zbuntowanych kapitanów. - Tak jest, wasza dostojność, sam im w gęby napluję. Zawrzało na wszystkich statkach. Reje i wystające nosy bukszprytów zaroiły się mrówczym ruchem żeglarzy. Zrywano uwięzione liny, spuszczano z powrotem zgniecione w wały płótna. Cała armada pokryła się obłokami nadymających się żagli, urosła, zolbrzymiała. Na masztach admiralskiego galeonu zakwitły jeszcze wyraźniej na tle bieli płócien kolorowe flagi. Ogłoszony kierunek żeglowania ucieszył wszystkie załogi. Pojaśniały opalone twarze żeglarzy, zabłysły radośnie oczy. Do stolicy, do portu! Nie na bój, ale na wytchnienie po tylu dniach nużącej chwiejby. Ucieszyli się i puszkarze niedawno wepchnięci pod pokłady, jeszcze nie rozumiejący, dlaczego kazano im zapalać lonty i psuć proch przeciw własnym okrętom. Żeglarz w koszu bocianiego gniazda podnosił ręce ku górze i krzyczał radośnie ku pokładowi: - Do portu! Hura! Nawet złocone łby lwie i ptasie na dziobach flut i galeonów zdawały się śmiać radośnie, wykręcając szyje ku brzegowi. Wielka rafa Recifu zagradzająca wejście do portu, ów naturalny łamacz fal, rosła w oczach żeglarzy, wyzbywała się półniebieskiej, rozpylonej poświaty, czerniała. Już było na niej widać spadziste rysy, krwawe, zapalone słońcem ściany i zielone grzywy na zboczach. Cieszyli się utrudzeni żeglarze, wiwatowali muszkieterzy, na wesoło już przeklinający chwiejbę statków, brak stałej opoki. Za dwie godziny port, lądowanie i ziemia pod nogami! Za dwie godziny wino w gospodach Recifu, dziewczęta gorące od żaru, picie, radość i spoczynek, powracające uczucie siły w całym ciele. Żeglarze zaczynali śpiewać, huczało na pokładach i w ciemnych kazamatach podpokładowych, z których wyłaniali się coraz nowi żołnierze. Tylko Krzysztof stał nieporuszony, z rysami na ściągniętym czole. Przeciwnie Ernst, uśmiechał się, żadnej chmurki nie mając na obliczu. - Wasza dostojność - podszedł bliżej ku dowódcy - za parę godzin będą w naszych rękach oba zbuntowane diabły, Poen i Westfalinger. A potem... To "potem" pełne było otuchy i wiary w wodza. Błysk oka oficera wielce obiecywał. Oto niebawem staną na lądzie, a za kilka dni wśród dawnych towarzyszy broni, choć nie wiadomo, gdzie są teraz regimenty Hindersona. Gdy połączą się z nimi nowe siły Arciszewskiego, gdy flota pod dowództwem zwycięskiego wodza będzie stale pod ręką, gdy od Recifu do Peripuera, od Rio San Francisco do Sao Salvador po rzekach Una, Serinhaim, Paraiba i tylu innych pobiegnie wieść o przybyciu dawnego pułkownika, dziś generała i admirała, żołnierz holenderski w Brazylii znowu pokaże, co potrafi. - Wiem, co chcesz powiedzieć, bo wiernyś mi oficer, jako i tamci starzy towarzysze w puszczy. Ale jeszcze nie jesteśmy nawet w porcie, a tobie już nadzieje mącą w głowie. Mnie jednak nie wydaje się, byśmy tu mieli zbyt łatwe życie. Przeczucia niespodzianek, nękające go od dawna, a zwłaszcza dziś, o porze ponurego świtu, już się niestety sprawdziły. Po Poenie ten łajdak, Westfalinger. Zrobili mu afront niesłychany, haniebny, i to na pewno nie z własnej tylko chęci. Nie do pomyślenia było, by mogli pozwolić sobie na tak krnąbrne zuchwalstwo, gdyby nie mieli za sobą cichej zachęty ze strony Rady w Recifie, a licho wie, czy i nie przyzwolenia samego księcia de Nassau. Ale nie tylko te troski miały spotkać u brzegów Brazylii nowo mianowanego admirała. Gdy galeony zaczęły się wychylać poza rafę Recifu, gdy już dzioby statków wykręciły się ku widocznemu portowi, armada Arciszewskiego doczekała się niebywałego powitania. Ledwie dziób admiralskiego okrętu stanął na wprost niedalekiego już wzgórza Olindy, gruchnęła nie wiadomo skąd salwa w stronę armady. Zaskoczony Buysman biegł w dymie z przerażonym okrzykiem: - Hiszpanie? Ki diabeł? Wszyscy puszkarze pod pokład! - Zwariowałeś Buysman, skądże tu Hiszpanie? Czekać! - krzyknął ku niemu Krzysztof. - Niech się dym rozwieje. Zrazu powstał popłoch na pokładzie admiralskiego galeonu. Dalsze okręty, jeszcze zakryte skałą Recifu, wykręcały co prędzej stery. Nigdzie jednak nie było widać nieprzyjacielskiej floty. W porcie dały się teraz dostrzec uwięzione przy molach statki kupieckie, wszystkie ogołocone z żagli. Martwe ich maszty stały pionowo jak odarte z gałęzi suche szkielety niebosiężnych sosen. Wprawne oko Buysmana dostrzegło na dalekim krańcu portu zarys stojącego na kotwicy "Zeerobbe". Nigdzie jednak nie było widać pękatej rufy statku "Vleermuys". Ledwie dym się rozwiał, uderzyły nowe strzały. Celniejsze i silniejsze. Tym razem flaga admirała poleciała w morze wraz z kawałkiem masztu. Zakołysał się kosz bocianiego gniazda, ale nie uszkodzony wisiał dalej na maszcie. - To nie Hiszpanie, do pioruna! - ryczał Buysman. - To zdrada! Zdrada! Afront, wasza dostojność! Zrywają nam pawilony. Admirale, wypalę ze wszystkich dział tę skorupę Poena. To świnia! Chciał biec pod pokład, pluł przed siebie i kopał liny zahaczające się o buty. - Stój, ja dowodzę! - mówił zzieleniały Krzysztof. Z policzków zbiegła mu wszystka krew, oczy zapaliły się zimnymi błyskami, jakie miewa zielony ogień na węglu. - Stój, do pioruna! Nie widzisz, że "Zeerobbe" ma klapy zamknięte? To nie Poen strzela. Z innych dział do nas bito. Wsparł się dłońmi na sznurowanej poręczy galeonu, wbił wzrok w niedaleki port i szukał, szukał, skąd dano wystrzał ku niemu. Może tam zza rafy... niewidoczny Westfalinger... może z lądu? Twarz miał szarą, bez jednej kropli krwi, palce u rąk zimne jak sople. Mówił coś przez zęby, ale sykiem tak cichym, że stojący obok niego Ernst ledwie zrozumiał: - Czekaj, mości książę. Jeszcze nie skończony między nami rachunek. Rozdział III Jeszcze nie stali na cumach w przystani, gdy Krzysztof przywołał Ernsta. - Jak tylko zejdziemy na ląd, weźmiesz oddział muszkieterów i pójdziesz pod statek "Zeerobbe". Przyprowadzisz mi kapitana Poena. - Tak jest, wasza dostojność. W porcie oczekiwał na admirała tłum mieszkańców, żeglarzy, gapiów i miejskich wyrostków. Ciżba krzyczała i wiwatowała, oglądając z zaciekawieniem burty statków i schodzących na ląd pierwszych żołnierzy i żeglarzy mocujących cumy przy palach. Wszystkich zdziwiło, że nie ma żadnego pocztu wysłanego przez Radę czy gubernatora na powitanie floty. Dopiero po chwili wysunęła się spoza gapiów trzyosobowa grupka. Jakiś wypucowany oficer, z połyskliwym pendentem, z nieskazitelnej białości kryzą od szyją i wyczyszczonymi na glanc butami, podszedł ku schodzącemu na ląd Krzysztofowi. - Wasza dostojność - mówił - jestem tu z rozkazu jego wysokości księcia de Nassau, gubernatora kolonii. W imieniu jego wysokości witam waszą dostojność przybywającą z tak znacznymi posiłkami. - Ach, Bayert, na majora wyrósł przez te kilka miesięcy? - mruknął zdziwiony Ernst. Krzysztof udawał, że ani jednego, ani drugiego nie słyszy. Trzymał chwilę bez odpowiedzi stojącego na baczność oficera, jakby go nie poznając, a jednocześnie mówił do Ernsta: - Bierz tych ludzi i wykonuj, co rozkazałem. Wątpię, czy go znajdziesz na pokładzie. - Teraz dopiero zwrócił się do Bayerta: - Kawaler teraz na dworze księcia? - Tak jest, wasza dostojność. - Dziwne to powitanie, kawalerze - umyślnie mówił w ten sposób, nie wymieniając żadnej rangi. - Z dział do nas bijecie? Oficer zrobił zdziwione oczy. - Te strzały wszystkich zaskoczyły. Nic z tego nie rozumiem, proszę waszej dostojności. - Toteż nie od ciebie oczekuję wyjaśnień. Książę de Nassau w pałacu? - Prosił, by wasza dostojność przybył do niego o piątej po południu. Książę de Nassau musiał, niestety, z samego rana wyjechać do obozu pod Recifem. Mam w jego imieniu zawiadomić, że witałby sam zaszczytnego gościa, ale skoro ważna potrzeba mu nie pozwoliła, czeka na waszą dostojność zaraz po swoim powrocie. - Nie ma księcia? - zdziwił się Krzysztof. Pewny był dotąd, że to z woli gubernatora zgotowano mu tak haniebne powitanie. - A radni też w obozie? - Tego nie wiem. Ja ze dworu jego wysokości. - To widać - bąknął Krzysztof spojrzawszy na nienaganny, modny strój dawnego swego oficera. - Jego książęca mość prosił, aby wasza dostojność odpoczął w swym dawnym mieszkaniu i przybył do pałacu koło piątej. Mam rozkaz towarzyszyć waszej dostojności i służyć mu wszelkimi ułatwieniami. - Dawne mieszkanie? - przyszło się znowu zdziwić Krzysztofowi. - Nie zwykłem ja czas spędzać w swych pokojach, ale skromne i odległe to pomieszkanie, a tu widzę całe szeregi nowych gmachów. - Tak jest, proszę waszej dostojności. Toteż pomieszkanie to tylko na początek, bo przybycie waszej dostojności tak nagłe i nieoczekiwane, że nie zdążono locum upatrzeć. Oficer był układny i nawet nieźle mu dziś patrzyło z oczu. Tyle że zmienił się bardzo od roku. Dawniej nie miewał tak wygolonej twarzy, wykrochmalonej kryzy i świecących jak lustro butów. Widać, wypucował się dziś dla oddania honorów przybywającemu dowódcy. - Mieszkanie nie ucieknie. Widzisz zresztą, że nie wszystkie jeszcze galeony przy palach. Statki nadal przybijały. Powiększał się szum, gwar i rwetes wokoło. Z pokładów schodziły na ląd na razie tylko nieliczne szeregi, oficerowie i oddział przyboczny nowozaciężnych muszkieterów. Żołnierze, witani okrzykami, napastowani przez gapiów, skupiali się na skraju mola tuż za grupą oficerów. - Wasza dostojność - mówił Buysman nadal czerwony jak burak, nie zwracający uwagi na otoczenie - gdzież, u diabła, wepchnął swe pudło Westfalinger? Lisia, a nie żeglarska dusza. Nie widzę ścierwa ani w porcie, ani na redzie. Chyba krąży, diabeł, poza rafą na południu. Minęło nie więcej jak pół godziny, gdy ukazał się Ernst wracający ze swym oddziałem. Szedł śpiesznie, prawie nie utykając na nogę, co mu się zdarzało w chwilach większego podniecenia. - Mości admirale, nie wpuścili nas na statek. Oddział muszkieterów na molo chciał nas przywitać ogniem. Powiedzieli, że kapitana nie ma na statku, a poza tym bez papierów księcia de Nassau wstęp do tamtej części zabroniony. - Dziwiłbym się, gdyby było inaczej. Poen nie buntowałby się na morzu, gdyby nie czuł za sobą poparcia władz w Recifie. Bayert pośpieszył z wyjaśnieniem: - Zakaz ten nie od dzisiaj. W tamtej części przystani magazyny z bronią i prochem. Budują się nowe fortyfikacje. - I dlatego tam właśnie stanął na kotwicy mój okręt ze zbuntowanym dowódcą? Oficer popatrzył okrągłymi oczyma. Nie wiedziało się, czy udaje, czy istotnie jest zaskoczony wiadomością. - Kapitan Poen przybył tu wczoraj rano, podobno wysłany przez waszą dostojność. Tak mówią wszyscy w Recifie. - Kawalerze, a nie wiesz ty przypadkiem, dlaczego nie ma go w tej chwili na pokładzie? - Istotnie, zeszedł dziś rano z pokładu. - Widać, wiedział, że płazem mu nie puścimy. Buysman! - Jestem, wasza wysokość. - Który z twoich ludzi potrafi dowodzić statkiem? Stary żeglarz, zaskoczony pytaniem, wahał się. Małe oczy stanęły mu na chwilę nieruchomo. - Celcius dobry, zna te wody jak własną kieszeń... Albo Schort, admirale, młodszy, ale doświadczony na lądzie i morzu. Był ze mną na Molukkach. - Ten, co wolał płynąć z nami niż z admirałem Trompem? - Właśnie. - Pamiętam go spod Isle de Togo. - Ten, ten, admirale. - Przywołaj go co prędzej. Nie trzeba było wiele szukać. Bosman z galeonu Buysmana stał obok, za kołem oficerów, gawędząc z przygodnymi gapiami. - Schort! - mówił Krzysztof. - Słyszałem coś niecoś o tobie od kapitana Buysmana, a poza tym widziałem cię, jak wchodziłeś na barkę hiszpańską pod Isle de togo. Weźmiesz pięćdziesięciu żołnierzy i wejdziesz siłą na statek "Zeerobbe". Wyprowadzisz go z portu i staniesz z nim na naszych tyłach, na redzie. Wartownikom powiesz, że z rozkazu admirała Artischau przychodzisz pilnować statku. Gdyby było trzeba, przetrzep im skórę. - Przetrzepię, wasza dostojność. Choć sprawa niełatwa, na statku Poena starzy jego żeglarze. - Jeśli się dobrze spiszesz, nie będę szukał innego kapitana dla "Zeerobbe". Bosmanowi zaiskrzyły się oczy. Gdzieżby minutę temu przeszło mu przez myśl, że może zostać kapitanem wspaniałego okrętu. Schort bez wystrzału z muszkietu przeszedł ze swym oddziałem warty portowe. Wbrew jego przewidywaniom załoga statku, widząc spory oddział wojska i stojące w porcie galeony Krzysztofa, nie wzbraniała wejścia na pokład. Za chwilę zaczęto na rozkaz bosmana odpinać cumy i rozwijać kilka żagli "Zeerobbe". Dziób wykręcał się w bok od portu. - Statek wraca na swoje miejsce - mówił z ulgą Krzysztof do milczącego Bayerta. - Teraz, kawalerze, możemy iść do mojego mieszkania. Odprowadzani przez tłum szli sporą grupą pod pochyły stok Olindy, w stronę domu, który zajmował Krzysztof w czasie poprzedniej wyprawy do Brazylii. Gdy weszli do izby, uderzył ich żałosny widok. Mieszkanie było prawie ogołocone z mebli, lada jako urządzone, okna powybijane. Nawet dach domostwa przeświecał tu i ówdzie. Krzysztof stanął pośrodku izby i spojrzał spode łba na Bayerta. Oficer rozłożył ręce z zakłopotaniem. - Nie moja wina, wasza dostojność. Dziś z rana wezwał mnie Stauhouver i polecił towarzyszyć waszej dostojności do tego pomieszkania. Nie wiedziałem, w jakim ono stanie. Któż by przypuścił?... Znów nie było jasne - kpi, udaje głupiego czy też mówi szczerze, sam wszystkim zaskoczony. Przez moment Krzysztof stał nachmurzony pośrodku izby. Zostać w tej nędznej dziupli, zastawionej kilku ławami i rozbebeszonym łożem, czy też wracać na galeon? - Kawalerze - zaczął nagle z ironicznym uśmiechem - ciekaw jestem, gdzie ty teraz sypiasz i prasujesz swoje krochmalone koronki? Oficer stropił się i zaczął niewyraźnie bełkotać: - Wasza dostojność wybaczy... jestem przybocznym oficerem jego wysokości księcia de Nassau. - Widać to. Ale pytam, gdzie sypiasz? - Kwatera moja w pałacu gubernatora. - Domyślałem się. Tedy masz drogę prostą i niedaleką. Strać mi się natychmiast z oczu, bo jeszcze chwila, a każę ci pucować te podłogi. Zanim osłupiały oficer oddał ukłon i skierował się ku wyjściu, Krzysztof zwrócił się do Ernsta: - I tu nas cyrulik ogoli, a więcej nam na razie nie potrzeba. Nasze miejsca po staremu nie w murach, ale w bitwach. Rozpacz bierze, co tu za porządki. Widziałeś tę drogę do pałacu księcia? Wysadzili ją palmami i kwietnikami, a i ten bęcwał Bayert, com go przepędził, wyczyszczony jak na paradę. Nie pytałem go, ale przysięgnę, że dureń nie wie nawet, gdzie w tej chwili wojska hiszpańskie albo nasze dawne regimenty. Wie, jak się tańczy na salonach księcia. - Smutne to wszystko, admirale. - Lada chwila się wyjaśni. Pogadamy z ich dostojnościami. Rozdział IV Książę de Nassau nawet jednym nieopatrznym poruszeniem brwi nie chciał zdradzić, ile zdrowia kosztuje go dzień dzisiejszy. Siedział naprzeciw Stauhouvera osowiały, nieco już przyciężki na swój młody jeszcze wiek. Przedwcześnie otyła twarz była zmęczona, nieruchoma. Mała bródka pod owisłą wargą księcia zdawała się być sztucznym, przylepionym do twarzy kosmykiem. Ale mimo otyłości wielka twarz Maurycego de Nassau była męska, myśląca. Bystrości i skupienia nadawały jej długie oczy, podkrążone głębokimi łukami. Źrenice półpokryte powiekami zdawały się umykać pod rzęsy, by ukryć prawdziwy blask wejrzenia. Słuchał odwrócony bokiem do Stauhouvera. Od czasu do czasu podnosił powieki i patrzył przed siebie z niedostrzegalnym dla radcy celem spojrzenia. Czy był nim sztych mistrza wiszący przy ramie okna, przestawiający fragment amsterdamskiego portu, czy też widok za oknem - owe nagie maszty floty nowo przybyłej do Brazylii? A może wzrok czułego na piękno znawcy oceniał w tej chwili urodę rozpostartego przed pałacem krajobrazu, błękit nieba, granatową toń morza, soczysty cień pomarańczowego drzewa? Stauhouver, wyczerpawszy niedawno swe wynurzenia, czekał cierpliwie na odpowiedź. Nie chciał przerywać księciu chwilowej zadumy, ale wrodzona ciekawość kupca nie pozwoliła mu zbyt długo tonąć w milczeniu. Więc zaczął: - Wszystkiego mogliśmy się tutaj spodziewać, ale nie takiego obrotu rzeczy. Zaskoczyła nas Rada Dziewiętnastu. - Czym? - zapytał książę zdając się nie rozumieć słów radcy. - Swoją decyzją. Na nasze utrapienie przysłano nam tego człowieka. Książę spuścił wzrok z okna, popatrzył w oczy Stauhouvera. - Posiłki były nam potrzebne, no więc cóż, są posiłki. - No tak, wasza dostojność, posiłki posiłkami... Stauhouver zaczynał się niepokoić. Uraziła go małomówność księcia. Gdy wczoraj słuchali obaj relacji Poena, książę nie miał takiego nieruchomego oblicza. Stauhouver umiał czytać w ludzkich twarzach, bez tej sztuki nie byłby dzisiejszym Stauhouverem. Widząc wczoraj zimne błyski w piwnych oczach księcia i ledwie widoczne trzy fałdy na jego czole odkrywał wzburzenie, jakie rodziło się w duszy gubernatora na wiadomość o przyjeździe Arciszewskiego, zaszczyconego tak wielkimi godnościami. Chyba książę de Nassau nie zapomniał słów, które wypowiedział wczoraj do Poena: - To pomyłka, nie o nowego admirała zwróciliśmy się do Holandii. Kapitanie Poen, jesteś dalej pod moim dowództwem. Stauhouver czekał i myślał. Po cóż, u licha, dziś właśnie książę wybrał się na przejażdżkę do lichego fortu pod Recifem? Nigdy dotąd nie nachodziła go chęć podejmowania tak nieciekawych wycieczek. Jasne, że nie chciał widzieć wpływającej do portu floty i być świadkiem dość niezwykłych wypadków, jakie miały się wydarzyć. "Wydarzyły się" - pomyślał Stauhouver z ironią i czekał w milczeniu, dotknięty wstrzemięźliwością słowa u księcia. "Człowiek wielkiego rodu - snuł dalej swe myśli - ale, u licha, od kogóż jak nie od nas bierze swój niebywale wysoki żołd? Sześć tysięcy florenów to nie w kij dmuchał. Niewiele wprawdzie miesza się do spraw kupieckich Kompanii, ale zbyt dumnie patrzy na Radę. Jakby to nie on, ale Rada żyła z jego łaski. Ostatecznie Holandia zawdzięcza swoją chwałą i potęgę nie tylko rycerskości domu orańskiego, ale i naszym pieniądzom." Trudno mu było dociec, jaką myśl poddaje rozwadze książę de Nassau, ale jakżeby miał o czym innym myśleć, jak nie o nowo mianowanym admirale, który za chwilę wejdzie tu do komnaty. Naraz pierzchły wszystkie jego wątpliwości. Posłyszał nieoczekiwane pytanie gubernatora: - Rada niepokoi się o wolność handlu? Uważa, że Artischau może krępować swobody kupieckie? - Przed chwilą obszernie wyłożyłem swoje obawy. Większość Rady na pewno będzie tego samego zdania. Istota naszego działania to handel, handel, wasza wysokość. Nasze linie żeglugowe... - Istota i w czym innym - przerwał książę. - Jesteśmy tu po to przede wszystkim, by poszerzyć władzę Ich Wysokich Potęg Stanów Jeneralnych. Dla przyszłości Holandii musimy wyprzeć z całego kontynentu amerykańskiego Hiszpanów, najzaciętszych naszych wrogów. Stauhouver nie lubił wielkich słów, uważał je za frazesy. "Do rzeczy, do rzeczy, mości książę - chciałby powiedzieć - poszerzanie wpływów to pieniądz, statki, komunikacja, nowe plantacje i cukrownie, a przy tym wzrost żołdu dla jego wysokości." Nie zdradziwszy, co myśli, rzucił zdawkowo: - Tak jest, wasza wysokość, jesteśmy tu dla wielkości Holandii. Obaj siedzący naprzeciw siebie Holendrzy wiedzieli, co reprezentują. Należeli przecież do najbardziej pracowitego i przedsiębiorczego narodu świata. Zarówno książę de Nassau, jak i Stauhouver mógłby bez zająknienia wymienić olbrzymią ilość portów świata, w których stały w tej chwili żagle holenderskiej floty. Dwadzieścia tysięcy statków to przecież bez przesady cały las masztów, gdyby je razem na morzu ustawić. Uniosłyby się wtedy nad oceanem całe chmury żagli i stada fruwających, kolorowych flag Kompanii Wschodnio_ i Zachodnioindyjskiej, barw Amsterdamu, Middelbourga i Delftu. Jeden i drugi wiedział, czego dokonał ich mały, uzdolniony naród. Mogli sięgnąć po pierwszą lepszą mapę świata Mercatora czy Orteliusa i niemal po ciemku wytyczyć na niej palcem szlaki holenderskie, obiegając świat przez Atlantyk i Pacyfik, wokół Arabskiego Półwyspu, wzdłuż Indii i Chin, to znów do brzegów rzeki Hudson i co dopiero założonego tam Nowego Amsterdamu. Stauhouver mógł jeszcze dokładniej niż jego wysokość obliczyć, że ich stary Amsterdam skupił w swych murach więcej złota i towarów niż tak butna ongiś Wenecja czy dumna ze swej żeglarskiej sławy Hiszpania, już wypierana z dalekich zakątków świata. Dla Stauhouvera nie były obce żadne cyfry. Mógł każdej chwili doliczyć się obrotów jednej czy drugiej Kompanii, sięgających już miliarda florenów, a kto wie, czy nie potrafiłby, nawet tu będąc, w Brazylii, podać w przybliżeniu zawrotnych ilości złota skupionych w banku amsterdamskim, największej kasie świata. Jakiż by to był członek Kompanii, gdyby mu umykały spod rachunku tak ważne sprawy finansowe. Stauhouver umiał liczyć, widzieć i słyszeć. Książę de Nassau szczycił się jeszcze większymi umiejętnościami - umiał, gdy potrzeba, nie widzieć i nie słyszeć. Otóż to! Stauhouver po dziś dzień nie był pewny, a już minęło sporo czasu od przybycia księcia, czy gubernator wie dokładnie o tajemnych obrotach wysokiego członka Rady. Cukier i czerwone drzewo wysyłał zresztą nie pod swoim nazwiskiem; od tego miał kuzynów sprowadzonych do Brazylii. Przemycali oni jeszcze i inny złotodajny towar, "drzewo hebanowe", liczone nie na wagę, ale na sztuki zdrowych i jędrnych ciał murzyńskich. "Chociaż - myślał w tej chwili - i sam książę de Nassau wysyła na swoją rękę statki pirackie do Gwinei... Książę albo nie wie, albo udaje, że nie wie o moich interesach, ale jak dotąd tym się nie interesuje. Co by jednak było, gdyby dał wolną rękę bezwzględnemu Artischau, uczciwemu głupcowi, którego cała siła w tym, że gardzi pieniędzmi." - Tak czy inaczej, wasza wysokość - próbował ciągnąć księcia za język - dotąd nie widzieliśmy jego nominacji. To, co doniósł nam Poen, przechodzi ludzkie wyobrażenie. Musimy zawczasu podjąć działania, i to w samej Radzie Dziewiętnastu w Amsterdamie. Jeśli już przysłali nam Artischau w tak wysokiej randze, to niechby przynajmniej ograniczyli jego władzę, bo to człowiek nader ambitny i niebezpieczny. Już na początek ostro sobie poczyna. Wasza dostojność wezwał go na godzinę piątą po południu, a pora ta dawno minęła. Księcia ukłuły te słowa. Sam o tym przed chwilą myślał. - Że ambitny, to wiem, bom przecie poznał tego Polaka. Oni tam w Polsce wszyscy tacy. Poczucie honoru bardzo cenione w tym narodzie. - Ledwie wpłynął do portu, a już jak udzielny władca sobie poczyna - podsycał Stauhouver. - Obsadził siłą okręt "Zeerobbe". Kapitan Poen nie ma słów oburzenia. Czuje się kapitanem podległym waszej wysokości a nie - zawahał się, jak powiedzieć - pułkownika Artischau. Maurycy skrzywił usta. "Gdy za chwilę przyjdzie tu Artischau - myślał - to z tym Poenem będzie najbardziej kłopotliwa sprawa. Westfalinger lis wytrawniejszy, dotąd nie zawitał do przystani. Spokojnie odpłynie pod rozkazy Lichthardta." Wtem pokojowy otwarł drzwi i zapowiedział: - Jego dostojność admirał Artischau i jego dwaj przyboczni oficerowie. - Nareszcie! - wytchnął z ulgą Stauhouver. "Z asystą do mnie przychodzi" - pomyślał książę. Natomiast głośno powiedział do dworzanina: - Jeden jest tutaj w Brazylii admirał. Admirał Lichthardt. - Taki tytuł padł z ust samego... pułkownika Artischau. - No tak - przytaknął Stauhouver. Krzysztof wszedł do komnaty po żołniersku, ze znaczną swobodą w ruchach. Jego krok sprężysty nie harmonizował z utykaniem Ernsta i kaczkowatym chodem Buysmana. - Witamy waszą dostojność, z całego serca witamy. - Książę de Nassau rozkładał kordialnie ręce, spędzał szybko z twarzy niedawne chmury i nabierał dworskiej elegancji. - Od listopada z utęsknieniem czekaliśmy na posiłki. Major Bayert informował mnie, że żołnierz, który z waszą dostojnością przybył, pierwszorzędnie wygląda. Wasza dostojność daruje, że sam nie witałem w porcie tak długo oczekiwanej floty, ale brak czasu nie pozwalał. Wyciągnął ramiona, miękkim gestem wskazywał rzeźbione mauretańską sztuką karła. Usiadł Krzysztof i Ernst, Buysman tylko niezgrabnym protestem rąk wymówił się od siedzenia. Zrazu wymieniali grzecznościowo zdania. Ciążyły one Krzysztofowi, natomiast z ust księcia wybiegały lekko i układnie. Stauhouver zamilkł oczekując na chwilę rzeczowej rozmowy. Zbyt dobrze znał charakter Arciszewskiego, by nie wiedzieć, że niedługo potrwają towarzyskie ceremoniały. Nie mylił się. Arciszewski uchwycił pierwszy nadarzający się moment: - Wolałbym o czym innym zaczynać rozmowę z waszą wysokością, ale afront, którym mnie powitano z brzegów Brazylii, nie pozwala bawić się w grzeczności. - Afront? Ależ, wasza dostojność... coś niecoś słyszałem powróciwszy po południu do miasta... - Afront niesłychany, który dotąd budzi oburzenie żołnierzy i oficerów. Niełasym na witania, ale nie ścierpię, by mnie zasypywano przy lądowaniu zdradzieckimi strzałami i zrywano mi pawilony. - Wasza dostojność... - Rzecz to niebywała w mojej dotychczasowej służbie, a już całkiem haniebna w stosunku do nowej godności, w jakiej tutaj przybyłem. Maurycy zrobił zdumione oczy. - Nic o tym nie wiem - powiedział z tak udaną niewinnością w głosie, że niełatwo było dociec, ile w tym prawdy, ile ironii. Nie wie o strzałach w porcie czy o nowej godności dawnego pułkownika? - mówiono mi tylko, że pomieszkanie dano waszej dostojności nie oporządzone. - Nie pojmuję, jak to wszystko mogło się stać bez wiedzy waszej wysokości. A krzywd tych sporo. Odbieżeli mnie na wodach ze swymi statkami kapitan Westfalinger na "Vleermuys" i kapitan Poen na "Zeerobbe". Jeden dotąd nie zawinął do portu, ale Poen, zbuntowawszy się na morzu, wpłynął wczoraj do Recifu i dostał ochronę wojsk waszej wysokości. Domagam się kary na niego, kary na Westfalingera, który jak sądzę, popłynął pod ochronę admirała Lichthardta. Proszę też o najsurowszy sąd nad ludźmi, którzy wydali zdradziecki rozkaz strzelania do mojego galeonu. Mimo rosnącego wzburzenia zamilkł i utkwiwszy nieruchome spojrzenie w nalanej twarzy gubernatora czekał na odpowiedź. Pewny był, że dumny książę nie ścierpi stanowczych słów i odpowie mu słowem cierpkim i urażonym. Takiej też odpowiedzi księcia oczekiwał Stauhouver, uszczęśliwiony, że rozmowa staje się coraz bardziej drażliwa. Chyba teraz książę Maurycy jak najostrzej rozprawi się z Arciszewskim. Tymczasem Maurycy wstał z krzesła, podszedł do Krzysztofa i ku zdziwieniu wszystkich położył mu dłoń na ramieniu. - Niesłychane, niesłychane i jakie to bolesne dla tak znakomitego rycerza. Przed dwoma godzinami wróciłem z fortu pod Recifem i zaledwie jakieś tam słuchy doszły mnie o wszystkim. Może radca Stauhouver, który był w tym czasie w mieście, objaśni waszą dostojność - zwrócił się jakby nawet z pewną urazą do Stauhouvera. Radca nie mógł wyjść z nagłego oszołomienia. Czyżby książę de Nassau chciał zwalić wszystko na niego? Przecież nie on kazał strzelać do okrętów, bo nawet nie miał prawa wydawać takich zarządzeń. Kto by tu zresztą ośmielił się strzelać w galeon Arciszewskiego, gdyby nie miał rozkazu samego naczelnego dowódcy? Zaczął z pewnym zakłopotaniem: - Istotnie, strzały tu wszyscy słyszeliśmy i dotąd brakuje nam słów oburzenia. Słyszałem, że wszczęto już dochodzenie, kto tak niefortunnie się pomylił. Zdaje się, że wystrzelił któryś ze statków wartowniczych, wziąwszy z daleka wasze żagle za flotę hiszpańską. Mgły były nad Recifem... - Nie takie, by nie widzieć znaków i barw na flagach. Zresztą, wysłałem barkę do portu, więc widziano, że nadpływam. Całe miasto wyległo, by witać galeony. - Miasto wiedziało, ale widać nie zdołano powiadomić statków wartowniczych na redzie. Kapitan Buysman stojący za krzesłem Arciszewskiego nie mógł dłużej wytrzymać. Wypalił tubalnym głosem: - Cóż by to byli za żeglarze, gawrony chyba i ślepcy bez oczu. Nikt inny, tylko Westfalinger do nas strzelał, a potem uciekł jak tchórz na morze. Zmówił się, rabuś, z tym zdrajcą Poenem. Co tu dużo gadać, proszę waszych dostojności, jednego i drugiego na gałąź. - I ja tak myślę - potwierdził Krzysztof. - Dlatego proszę waszą wysokość o ukaranie obu kapitanów. Żądam odebrania im rang, osadzenia ich w więzieniu i oddania pod sąd wojskowy. Nie myślę kłopotać się brakiem dyscypliny we flocie. Ton był ostry, wymagający natychmiastowej satysfakcji. W podobny sposób nie mówiono dotąd do księcia Maurycego. Ale gubernator miał dyplomatyczny talent oziębiania swej krwi i ukrywania wzruszeń. Odpowiedział i tym razem spokojnym tonem: - Przykre to słowa, ale przyczyna, która je z tą ostrością z ust waszej dostojności wydobywa, dotkliwa i nie do ścierpienia przez żadnego dowódcę. Karność w wojsku to sprawa pierwszorzędnej wagi, nie możemy dawać złego przykładu. Zadośćuczynienie waszej dostojności w pełni należne. Jeśli jednak chodzi o Poena, inaczej on niż wasza dostojność sprawę nam przedstawił. Podobno obaj z Westfalingerem nie są pod rozkazami waszej dostojności, a traktowano ich jak podwładnych. Stauhouver odetchnął pełną piersią. - Otóż to! - potwierdził szybko. - Pod czyim tedy byli dowództwem, jeśli można zapytać? - Krzysztof zdawał się tracić zimną krew. - Poen twierdzi, że obaj należą do floty admirała Lichthardta, a tylko wracali z galeonami waszej dostojności. Wszystko w tym, wybaczy wasza dostojność, że choć radzi jesteśmy z powrotu tak znacznego dowódcy, dotąd nie wiemy, w jakim charakterze widzimy tu waszą dostojność. - Trochę dziwne to pytanie - Krzysztof był już wyraźnie wzburzony - skoro radca Carpentier będący od kilku godzin na lądzie chyba miał czas zawiadomić panów o decyzji Rady Dziewiętnastu, powziętej za wolą Stanów Jeneralnych. Powierzono mi godność admirała i dowódcy dawnych i nowych moich wojsk lądowych. Statki "Zeerobbe" i "Vleermuys" wymienione w dokumencie jako podległe mojemu dowództwu. - Wierzymy, ale radzi byśmy widzieć dokumenty - wtrącił Stauhouver. Ernst poruszył się z oburzeniem na krześle. Buysman bąknął pod nosem niezrozumiałe przekleństwo. - Nie zwykłem ja chodzić na wizyty z papierami - zaczął Krzysztof. - Nominację moją i umowę z Kompanią przedstawię na posiedzeniu Rady. Nie dla przedkładania moich papierów dziś tu przybyłem, ale by się upomnieć o wymiar sprawiedliwości na ludzi haniebnie sobie ze mną poczynających. Z trudem zdobył się jeszcze raz na zimną krew i powiedział te słowa z jakim takim spokojem. Pogardzał Stauhouverem, jego wścibstwem i nieufnością, ale wobec wstrzemięźliwie i taktownie, jak mu się wydawało, zachowującego się księcia nie chciał wzniecać kłótliwego nastroju. Książę de Nassau czuwał zresztą nad tokiem rozmowy. Znowu znalazł ton miękki i łagodny: - Nie powiem, by nam były potrzebne dokumenty, rycerskie słowo ważniejsze niż papier. Czyli że Poen i Westfalinger pod rozkazami dostojności? - Tak, wasza wysokość. - Haniebnie tedy i wbrew rygorom postąpili. - Książę wstał przy tych słowach, poprawił lśniący, zwisający mu z ramienia pendent. - Jako głównodowodzący wszystkich sił holenderskich w Brazylii nie zniosę takiego warcholstwa. Arciszewski był zaskoczony. Czyżby książę istotnie stawał w jego obronie? Dlaczegóż jednak wspominał tu tak dosadnie o dowodzeniu wszystkimi siłami brazylijskimi? Zanim się zdążył nad tym zastanowić, de Nassau ciągnął dalej: - Każę natychmiast wezwać pod sąd wojskowy Poena i Westfalingera. Sprawiedliwości i dyscyplinie wojskowej stanie się zadość, ręczę swoim honorem. Klasnął w dłonie na pokojowego i kazał przywołać majora Bayerta. Gdy oficer wszedł, zadał mu z miejsca pytanie: - Gdzie znajduje się w tej chwili kapitan Poen? Oficer wahał się, co odpowiedzieć. Przecież książę wie doskonale, przed godziną o to pytał. Skoro jednak stawia pytanie, potrzebna mu odpowiedź chyba dla jakichś przemyślnych celów. Już otwierał usta, ale uprzedził go Stauhouver: - Poen korzysta z mojej gościnności. Bywa u mnie często razem z admirałem Lichthardtem. - Aresztować natychmiast Poena nie bacząc, daruje wasza dostojność, że jest w tej chwili pod dachem dygnitarza Kompanii. Radca Stauhouver nie był zresztą świadom, komu daje gościnność. Skoro tylko Westfalinger przybije do przystani, wziąć go także natychmiast pod straż i odstawić do więzienia pod Olindą. Polecam przeprowadzić energiczne śledztwo, by wykryć, kto się ośmielił strzelać w nasze galeony. Jeśli nie będziemy karać niesubordynowanych żołnierzy, zaczną się przeciw mnie buntować nawet wyżsi oficerowie. Ostatnim słowo nadał ton stanowczy, wiele mówiący. Stauhouver dostrzegł ten odcień w głosie gubernatora, natomiast umknął on uwagi Krzysztofa i jego oficerów, zaskoczonych tak nieoczekiwanymi decyzjami księcia. Cała dotychczasowa podejrzliwość Krzysztofa zgasła w mgnieniu oka. Ogarnęło go nagłe zawstydzenie. Jakże pochopnie oskarżał w duchu tak prawego i rycerskiego człowieka., Wyciągnął obie dłonie do gubernatora. - Dziękuję waszej wysokości z całego serca. Niechże odtąd nie będzie między nami ani słowa na temat tej przykrej sprawy. - Rycerzem jestem, jako i wasza dostojność. - Jeszcze raz dziękuję. Rad bym teraz posłuchać, jeśli łaska waszej dostojności, jakie na mnie i na moich żołnierzy czekają tu potrzeby. Nie po to moi ludzie grali w kości przez dwa miesiące na pokładach, bym im zbyt długi dawał wypoczynek. Po opuszczeniu komnaty przez uradowanego Ernsta i Buysmana, jak i całkiem stropionego Stauhouvera, książę Maurycy zasiadł z Krzysztofem nad mapami, by w cztery oczy radzić o wojskowych bolączkach holenderskiej Brazylii. Rozdział V Planu jakiejś generalnej akcji wojennej na razie nie podjęto. Wielkorządca de Nassau i radcowie w Recifie niewiele wiedzieli o ruchach wojsk nieprzyjacielskich, bo oczekując z dawna posiłków prowadzono jedynie defensywne działania i skupiano wszystkie wojska w okolicach kapitanii Pernambuco, dość dobrze ufortyfikowanej. Najlepiej obsadzone żołnierzem były tereny wokół Alagoa, gdzie stały dawne oddziały Arciszewskiego. Musiał tedy Krzysztof zdać się przede wszystkim na własny spryt wojenny. Następnego dnia po naradzie w pałacu gubernatora zostawił w Recifie trzy okręty: "Samsona", "Troję" i "Zeerobbe", a z resztą floty popłynął na południe. "Zeerobbe" pod dowództwem Schorta pozostał na wyraźne życzenie księcia, który uważał, że załoga potrzebna będzie sądowi wojskowemu w celu przesłuchania. Krzysztof, pełen dobrej myśli i nadziei, wysadził pod Alagoa lądowego żołnierza i połączył się z dawnymi chorągwiami pod dowództwem Hindersona. Powitanie starych towarzyszy broni było po żołniersku serdeczne. Gdy Krzysztof wchodził w koło dawnych oficerów i muszkieterów, lasy pod Alagoa zahuczały gromkimi okrzykami. Stare, przetrzebione już regimenty stały wyprostowane w szeregach, z rozradowanymi twarzami, choć w butach ledwie trzymających się nóg, w kaftanach wypłowiałych od dżdżu i zwrotnikowego słońca, poszarpanych niekiedy w strzępy. Krzysztof słuchał wiwatów i strzałów, patrzył ze wzruszeniem na całkiem już srebrzystą szczecinowatą czuprynę Hindersona, na wychudzone i świecące jak oliwki w słońcu brodate twarze muszkieterów. Nie pytał wiele, widząc biedę dawnych swych regimentów. Po pludrach i kaftanach, po łatanych pasach muszkieterów poznawał całą udrękę żołnierza. Z rozciapanych butów i wynędzniałych twarzy odczytywał niedawne marsze i klęski. Gdy szedł wśród szeregów i rzucał współczującym wzrokiem na zbiedzonych żołnierzy, gdy zatrzymywał się niekiedy i z trudem rozpoznawał sczerniałą twarz piechura, żołnierzom jaśniało w oczach. Oto mieli nareszcie przed sobą dawnego ukochanego wodza, już czuli jego troskę o każdą potrzebę. W uradowanych duszach żołnierskich było i inne uczucie. Oto bowiem przed chwilą major Hinderson, meldując się przed dowódcą, witał go jako generała artylerii i admirała floty. W oczach każdego muszkietera można było wyczytać jedną myśl: nie opuścił nas wtedy, odjechał tylko, by wrócić jako nasz generał i admirał. Będą nowe buty i mundury, i nowa chwała żołnierska. Toteż krok w krok za przeglądającym oddziały Krzysztofem szedł tęgi, coraz mocniejszy okrzyk: - Wiwat jenerał Artischau! - Wiwat admirał Artischau! Hinderson idący obok Krzysztofa mrużył oczy, bo szczypały go powieki. Nabierał przy tym bardziej żywych ruchów, lekkości w mięśniach i elastyczności kroku, nasycał się nową energią u boku towarzyszącego mu dowódcy. Za generałem postępowała grupa oficerów, dawnych i nowo przybyłych z Holandii. Ci ostatni patrzyli z pewnym zdziwieniem na dość niedbale uformowane szeregi, na ich znędzniały wygląd, przeczący wszystkiemu, co słyszeli w Amsterdamie o dobrobycie żołnierza w Brazylii, o obfitych tu łupach. Gdy po przeglądzie grupa oficerów zasiadła w namiocie, Hinderson wytchnął całą piersią: - Nareszcie, nareszcie, wasza dostojność! Bogu dzięki, żeśmy doczekali tej radosnej chwili. - Niewiele już brakowało - dodawał Gilberts - byśmy bez butów i prochu z głodu wyginęli w puszczy. Opowiadali o walkach pod Sao Salvador, o bezcelowych marszach, o wiecznie zmiennych zarządzeniach Rady. - Jego wysokość książę Maurycy bankietuje w Recifie, a z nas byłyby wnet pieczenie dla Indian. Nie najlepsze zresztą, bo tygodniami całymi nie jadaliśmy chleba, proszę waszej dostojności. - Indianie z powrotem przeciw Holendrom? - Niektóre oddziały jeszcze z nami, ale jak je utrzymać, skoro sami ledwie dychamy. Buntują się i sami Brazylianie, bo wojsko księcia nie tyle do boju zdatne, co do ustawicznych egzekucji. Za twoich czasów, wasza dostojność, ludność na roli była spokojna, pewna bezpieczeństwa, a jeszcze i na wojsku zarabiała. Pamiętają do dziś, że płacono im po pięćdziesiąt soldów za miarę zboża, więc siali je i zwozili chętnie do magazynów. Tymczasem Rada w Recifie zaraz po odjeździe waszej dostojności obniżyła cenę na dwadzieścia cztery soldy, a teraz już zboże za darmo siłą rekwirują. Toteż dawniej witano nas we wsiach, a dziś każdy chłop patrzy na człowieka w mundurze jak na jadowitą żmiję. Dowiadywał się Krzysztof niesłychanych rzeczy. Wystarczyło niespełna dwa lata, by porządki w kolonii zmieniły się tak gwałtownie. Z jednej strony niefortunne próby wojenne księcia de Nassau wycieńczyły wojsko i przerzedziły jego szeregi, z drugiej rozpanoszona władza kupców z Recifu doprowadzała kolonię do upadku. - Głód tu wszędzie, wasza dostojność, ludność porzuca pracę na roli. Wśród cukrowników trochę lepiej, ale i tam rodzi się już upadek. Toteż Hiszpanie zacierają z powrotem ręce. Nasze stare regimenty po dawnemu karne, ale żołnierze przywiezieni przez księcia Maurycego to zbieranina z całego świata, rozpuszczona i luzem chodząca. Bywa, że musimy niekiedy atakować rozbójnicze bandy żołnierskie dla własnego i ludności tubylczej bezpieczeństwa. - Rozbito jedność naszych regimentów - biadali oficerowie. - Kompanie pomniejszono. Bywa w nich niekiedy poniżej setki ludzi. Wielu starych żołnierzy poprzydzielano do rot księcia Maurycego. Regiment kolorowego żołnierza rozbito na kilka oddziałów. Część poszła pod Recif, część zapędzono do pracy na plantacjach. - A porucznik Fernandez? - Fernandez, generale, nie jest już porucznikiem. - Cóż znowu? - Nie dalej jak pół roku temu przyszło szereg rozkazów księcia. Nie uznano nominacji Fernandeza i nadano mu z powrotem rangę sierżanta, jaką miał w wojsku Albuquerque'a. Krzysztof słuchał tych zwierzeń z coraz większym wzburzeniem. - Niesłychane, wierzyć się nie chce! Gdzież teraz Fernandez? Porzucił służbę? - Ufa nam po dawnemu mówiąc, że nie dla rangi stoi po naszej stronie. On jeden wierzył, myśmy już tracili nadzieję, że wasza dostojność powróci, by z powrotem nami dowodzić. Gdyby tę wiarę stracił, myślę, że by go już dawno nie było w naszych szeregach. - Przywołajcież go co prędzej! - Nie ma go w obozie, wróci ze swym oddziałem u schyłku dnia. Co dzień czatuje na szlakach, polując na awanturnicze bandy napadające wsie brazylijskie. Starzy towarzysze broni wyżalali się do syta przed ukochanym wodzem. Ten mówił o biedzie żołnierskiej, tamten o niepoczytalnych zarządzeniach radców. Dowiadywał się jeszcze Krzysztof to o zburzeniu kilku fortów, których utrzymanie jakoby zbyt było kosztowne, to o ściąganiu żołnierzy szańcowych do robót budowlanych przy pałacach w Recifie, to o upokorzeniach niektórych oficerów, których widać uważano za zbyt przywiązanych do dawnego dowódcy. - Największa krzywda spotkała Foultonsa. Gdy kilka miesięcy temu schwycił nielegalną kontrabandę żywności, ładowaną na statki w Peripuera, wezwano go do Recifu, uwięziono i skazano na obniżenie żołdu. Dowodzi wprawdzie po staremu kompanią, ale nie ma już poborów kapitańskich. - Gdzie jest w tej chwili? - Stoi nad rzeką Una i pilnuje spławów drzewa. - Foultons? Celnika z niego zrobili, do licha? - Krzysztof stawał się zielony na twarzy. - Co te łajdaki wyprawiają? Ileż kłopotów i udzierań się czeka tu na mnie! Tak to słuchał, oburzał się i walczył z nękającymi go niepewnościami. Jak teraz potoczą się wypadki, ile będzie trzeba podjąć walk wcale nie wojennych, sporów z władzami w Recifie? Wszystko tu wywrócone niemal do góry nogami. Widocznie książę de Nassau i Stauhouver pewni byli, że on tu już nigdy nie wróci. - Opatrzność mnie oświeciła, żem się w Amsterdamie domagał pełni władzy. Inaczej zrobiliby tu ze mnie popychadło. Stawały się coraz jaśniejsze przyczyny dziwnego powitania go w Recifie, ale zarazem zaniepokoiła coraz większa zagadka, czemu zawdzięczał tak zaszczytną nominację w Amsterdamie? Co skłoniło Radę Dziewiętnastu do tej decyzji? Jedno zdawało się nie ulegać żadnej wątpliwości, że tak wielkie godności dano mu wbrew życzeniom rządu w Recifie. Widać, nie liczono się w Amsterdamie z opinią gubernatora i Rady Brazylijskiej. A może właśnie część Rady działała na przekór księciu? "Carpentier - przyszło mu na myśl - a może i Bodeherius?..." Ci dwaj byli zapewne cichymi przeciwnikami obecnych rządów kolonialnych. "Jeden z nich - myślał Krzysztof - to człowiek prawy, choć lękliwy, drugi wprawdzie obrotny, ale mniej wpływowy niż komisarz od spraw wojskowych i może o to zazdrosny. Carpentier, to pewna, nienawidzi w duchu Stauhouvera za zbyt szybki wzrost jego bogactw. Bywało, że na dawnych jeszcze posiedzeniach Rady wypowiadał niekiedy samodzielne zdanie. Poza tym jeden i drugi należeli do grupy kupców, których posiadłości znajdowały się w południowych kapitaniach, daleko od Recifu. W ich tedy osobistym interesie leżało jak największe bezpieczeństwo kraju, panowanie nad odległymi przestrzeniami. Tymczasem po klęsce księcia pod Sao Salvador obszary te wpadły z powrotem w ręce wojsk króla Filipa i nie Carpentier i Bodeherius, ale kupcy portugalscy spławiali stamtąd barki z cukrem i sągami drzewa brazilos. Tak czy inaczej, w przeciwieństwie do Rady Dziewiętnastu w Amsterdamie, tutaj większość radców będzie przeciwko mnie. Już ich całkiem po swojemu urobił gubernator." Niechęć do księcia stawała się teraz równoważna ze wstrętem do Stauhouvera i poniektórych członków Rady. Pogardzał w duchu dygnitarzami kupieckimi, z nawyku polskiego czując nad nimi wyższość szlachcica i żołnierza. Nienawidził ich za obcą mu chciwość złota, nienasycenie w zbijaniu bogactw, za krętactwa handlowe. Dawniej sam siebie niekiedy oskarżał, że zbyt surowo ocenia rolę cywilnych radców Kompanii, bo oni właśnie popierali wyprawy odkrywcze, łożyli na nie pieniądze, nie cofali się przed trudem żeglowania i mimo wszystko nieśli cywilizację na dalekie ziemie. Oni budowali drogi i miasta, przystanie i urządzenia portowe, za ich staraniem rosły plantacje trzciny cukrowej, budowały się cukrownie, powstawały w nowych osiedlach warsztaty, tkalnie, mola portowe i mosty, niezbędne dla rozwijającego się handlu. Nawet zakładali już papiernie i drukarnie: sam przecież powielał w nich ogłoszenia wzywające ludność portugalską do posłuszeństwa. Niemniej jednak znając matactwa handlowe Stauhouvera, nienasyconego groszoroba, nastrajał się i do innych kupców nieżyczliwie. Czuł w sobie dumę żołnierza nie skalanego łupiestwem ani rabunkiem. W stosunku do gubernatora miał inną postawę. Cenił poznaną jeszcze w Europie rycerskość księcia, wykształcenie, gładkość obejścia, a jednocześnie żywił niechęć ubogiego szlachcica do magnata otoczonego kupą dworaków, pyszniącego się swym rodowym dostojeństwem. Toteż słysząc teraz o bezwzględnych zarządzeniach wojskowych godzących w dawnych jego oficerów, nabierał żółci. Jasne było, że przemyślne decyzje księcia zmierzały do tego, by gasić dawną chwałę pułkownika Artischau. "To tak zawsze, gdy się jest żołnierzem z krwi i kości, a nie politykiem i statystą." - Dałem się okpić gubernatorowi - wyżalał się przed Hindersonem. - Myślałem, że to głównie Stauhouver psy na mnie wiesza, bo pamiętam, jaki mi zawsze był wrogi, a tymczasem wszędzie widzę rękę samego księcia. Przeczuwając, że tu kiedyś powrócę, lub może z samej nienawiści do dawnej chwały naszych regimentów, chciał je przetrzebić i przemieszać ze swoimi wojskami. Mówiłem wam, że mój galeon przywitano działami, a potem udawano baranków i obiecano ukarać winnych. Kogóż tu karać, skoro, na miły Bóg, teraz widzę, że strzelano z przyzwolenia jego wysokości. Oficerowie przytakiwali. Hinderson, nawykły do wypowiadania ostrożniejszych sądów, kręcił z niedowierzaniem głową: - Niemożliwe, wasza dostojność, książę wódz to znamienity i rozumny, choć niezbyt tu szczęśliwy. Jakżeby się nie cieszył z przybycia tak potrzebnych posiłków? - Z posiłków na pewno się cieszy, ale moja nowa władza mu nie w smak. Znasz mnie, kochany majorze, więc wiesz, że nie po to werbowałem ponad dwa tysiące żołnierzy, puszkarzy i żeglarzy, by słuchać teraz, co mi z Recifu zatrąbią. Pochylił się ku oficerom i mówił poufale: - Drodzy towarzysze, tak nas razem związały boje i żołnierska dola, że nie godzi się, bym przed wami taił, jakie oprócz nominacji dostałem zlecenia Rady Dziewiętnastu i burmistrza Conrady. Nie trzeba nam się zbytnio liczyć nawet z samym księciem de Nassau, bo tam w Amsterdamie dobrze wiedzą, w jakie kłopoty wpędził ziemię brazylijską. Trzeba mi nie tylko wojować, ale i wpływać na uporządkowanie kraju, przywrócić bardziej prawe obyczaje w stosunku do ludności i wojska. Nie będzie to łatwa sprawa, ale nie myślę rąk załamywać. Przede wszystkim dopilnujcie mi jutro, by zaraz z rana stawił się przede mną Fernandez. W sprawie powrotu Foultonsa i jego kompanii trzeba mi będzie którego z was wysłać do gubernatora. Nie ścierpię, by poniewierano moimi oficerami. Od jutra, da Bóg, zaczniemy tu działać. Oficerowie ucieszyli się z tej poufnej wiadomości, tylko Hinderson z nagła posmutniał. Próbując jednak ukryć zasępienie powiedział skwapliwie: - Hiszpanów bić, proszę waszej dostojności... a wszystko będzie wtedy inaczej. Rozdział VI Od następnego dnia Arciszewski zabrał się do dzieła. Naprzód wypisał listy do Rady i gubernatora domagające się transportów żywności, nowego zaopatrzenia żołnierzy, nadesłania butów i mundurów. Opisał katastrofalną nędzę swych oddziałów, brak prochów i amunicji. W formie jeszcze spokojnej, ale godnej swego nowego stanowiska zażądał natychmiastowego powrotu dawnych oficerów do oddziałów. Domagał się przede wszystkim oddania pod jego dowództwo Foultonsa, skazanego niemal na bezczynność, bo do pilnowania drwali i spławu drzewa, do czego - jak Krzysztof pisał - byle pachołki wystarczą, a nie jeden z najdzielniejszych oficerów. Razem z listami wysłał rozkaz dla statków zostawionych w Recifie, by załadowawszy żądane transporty podążyły natychmiast pod Alagoa. Cała wprawdzie flota nie bardzo była mu w tej chwili potrzebna, ale wolał ją mieć bliżej swego obozu, a nie w pobliżu armady podległej gubernatorowi. Tego też dnia kazał wyładować z okrętów wszelkie zapasy. Jeszcze raz dokonał przeglądu regimentów i sam przydzielał bardziej obszarpanym czy półbosym żołnierzom nowe kaftany i buty. Żywności na statkach nie za wiele było, ale mimo to zlecił wyładowanie kilkudziesięciu worków mąki. Ten zwłaszcza transport znosili żołnierze z pośpiechem i radością, łaknąc tak rzadko widzianego w obozie chleba. Po południu stanął przed Krzysztofem Fernandez ze swym wynędzniałym oddziałem. Z dreszczem wzruszenia na wychudzonej twarzy, szary, wypłowiały od stóp do głów, meldował: - Mości generale! Nie tak wyglądamy jak za dawniejszego dowództwa waszej dostojności. Ze stu dwudziestu moich ludzi pozostało niespełna osiemdziesięciu. Dziewięciu zginęło pod Sao Salvador, kilku zmarło z odniesionych ran, a dwudziestu odwołano do Recifu na rozkaz gubernatora. Muszkiety zamienili na rydle i siekiery i poszli pod bat na plantację. Ci oto, co przy mnie, nie uciekli, bo obiecywałem przybycie waszej dostojności, w duszy coraz mniej w to wierząc, coraz mniej, proszę waszej dostojności. Głos mu się załamał. Stał wpatrzony w Krzysztofa, nieruchomy, choć chęć go brała poprawić resztki munduru. Wstyd mu było tego poszarpanego kołnierza, łatanych na kolanach pludrów, wytartego już całkiem pasa. - Nic nie mówisz, że ci odebrano stopień porucznika? Fernandez przełknął ślinę i nabrał z powrotem tchu: - Nie dla stopnia biję się w szeregach holenderskich... Choć daruje wasza dostojność, jeśli prawdę powiedzieć... Wstrzymał słowa, by nie za wiele z ust wybiegło. Ale nie było dla Krzysztofa tajemnicą, co Fernandez miał na myśli. Chciał chyba powiedzieć, że tak samo postępowali z nim władcy z Recifu jak dawniej oficerowie de Roxasa. - Wiem o wyrządzonej ci krzywdzie, ale skoro wróciłem, to da Bóg, inne tu będą teraz porządki. - Moja sprawa nie najważniejsza, proszę waszej dostojności. Dotkliwsza jest krzywda Murzynów na brazylijskiej ziemi. Z dnia na dzień zresztą coraz większa ich liczba żyje w upodleniu. - Coraz większa liczba? Nie rozumiem. Sam mówiłeś przed chwilą, że masz ich mniej w swych szeregach. Fernandez zaprzeczył ruchem ręki. Nie o żołnierzy mu chodziło. - Przez ten czas, co waszej dostojności tu nie było, nawieźli sporo nowych niewolników. Książę de Nassau wysyła statki do Afryki i setkami zwozi tu Murzynów... - Książę de Nassau? Cóż ty mówisz, Fernandezie? Może to radca Stauhouver? Mulat nieco się stropił. Wstrzymał gotowe już słowa i popatrzył z pewnym zakłopotaniem na oficerów, jakby wahając się, czy wobec nich mówić całą prawdę. Wyręczył go Hinderson, słuchający dotąd w milczeniu. - Tak jest, wasza dostojność, prawdę mówi. Zapomnieliśmy o tym powiedzieć waszej dostojności, a może nawet i wstyd nam było... Mów, co wiesz, Fernandezie, nikt ci tego za złe nie weźmie. - Powszechna to tajemnica, proszę waszej dostojności, że książę de Nassau handluje z piratami. Za złapanego w lasach na Gwinei Murzyna płaci im po dziesięć florenów, a w portach brazylijskich urządza targi i bierze po dwieście florenów za głowę. Teraz Czarni są w cenie, proszę waszej dostojności - zakończył z ironią Fernandez. - Nie do wiary, czyżby to wszystko była prawda? - Niestety - po raz wtóry potwierdził Hinderson. - Sprzedano w ten sposób ponad trzy tysiące ludzi. Dochód nie byle jaki, ponad pół miliona florenów... Krzysztof popadł w zadumę. A więc już i książę de Nassau wziął się za taki proceder? Przywożenie niewolników murzyńskich z Afryki było od dawna praktykowane, nie zabraniało tego prawo, głoszące - wprawdzie tylko na papierze - jedynie wolność Indian, jako pierwotnych mieszkańców Brazylii. Nie wolno jednak było trudnić się tym handlem, jak i prowadzić jakichkolwiek interesów na własną rękę dygnitarzom Kompanii, a zwłaszcza gubernatorowi. A tymczasem sam książę Maurycy nie zawahał się sięgnąć po tak haniebne zyski? "Miliony - myślał Krzysztof - zarabiane na barbarzyńskim handlu? Do czegóż wiedzie kolonię jego wysokość?" Był tak zaskoczony, że stał naprzeciw Fernandeza bez słowa. Dopiero po chwili spostrzegł się, że zbyt długo trwa jego milczenie. - Dziękuję ci, że mimo krzywdy, jakiej ci nie szczędzono, wytrwałeś przy nas razem ze swoimi ludźmi. Ale czas to jeszcze wojenny, różne bywają koleje losu, poruczniku Fernandezie! Na twarzy Mulata pojawiła się gęsia skórka. Jego czarni żołnierze w poszarpanych koletach stali wyprężeni, olśnieni słowami Krzysztofa, choć wielu zrozumiało tylko tytuł przywrócony swemu dowódcy. - Majorze! - Krzysztof mówił do Hindersona dość donośnym głosem, by go słyszały dalsze oddziały - niech dziś jeszcze kancelaria obozu wypisze nominację dla porucznika Fernandeza. Nie zatwierdzili wtedy mojej decyzji, ale od dzisiaj ja sam tutaj nominuję. Od jutra wypłacać mu żołd należny prawdziwej jego randze, a co do strat za miniony czas, jeszcze pogadam z dostojnościami w Recifie. Wszystkich tych ludzi ubrać mi w nowe buty, choć nie butami i żołdem winna być nagrodzona wierność twego oddziału, Fernandezie! Mulat, poczuwszy na ramieniu rękę Krzysztofa, zadrżał na całym ciele. Przemógł wzruszenie i krzyknął: - Tylko z tobą, mości generale! Niech żyje generał Artischau, wódz Brazylian! - Niech żyje! - odkrzyknęli Mulaci, powtórzyli oficerowie. Okrzyk biegł dalej, powtarzany przez starych żołnierzy brazylijskich i nowo przybyłe oddziały. Nie minęło kilka dni, gdy Arciszewski rozpoczął dalekie wywiady i próbne marsze. Główna kwatera stała nadal w Alagoa, ale kompanie podchodziły coraz dalej, ku wsiom i osiedlom, roznosiły wieść o przybyciu dawnego wodza. Statki pod dowództwem Buysmana zaczęły docierać do ujścia San Francisco. Wysadzały na ląd oddziały piechoty, wspomagały je działami w potyczkach i zabierały z powrotem na pokłady. Ożywione nową otuchą regimenty, wzmocnione przywiezionym z Holandii żołnierzem, zaczęły odbywać coraz dalsze wyprawy. Hinderson w dwie setki ludzi oczyścił z luźnych oddziałów hiszpańskich przestrzeń nad dolną Una, Gilberts poszedł nad Rio Ipajuca i przepędził stamtąd zasiedziałą od roku jedną z rot portugalskich. Wszystkie te ruchy wojsk i floty ożywiały żołnierza, wzmacniały jego ufność w wodza i już zaczynały siać postrach wśród oddziałów hiszpańsko_portugalskich. Pełny wszakże wymarsz obozu miał Krzysztof podjąć dopiero po całkowitym rozpoznaniu sił i stanowisk nieprzyjaciela. W połowie kwietnia ze znacznym opóźnieniem stanęła pod Alagoa wezwana z Recifu część floty. Przywiozła nieco zaopatrzenia dla wojska i ku powszechnej radości wysadziła na ląd kapitanów Foultonsa i Ernsta. W szarych oczach Foultonsa jaśniała radość na widok wodza, ale jak zwykle, niewiele słów można było z niego wydobyć. Wszystko o sobie powiedział zwięźle, w jednym zdaniu: - Pół roku dowodziłem nie wojskiem, ale cieślami. Nie wiem, po co nosiłem szpadę u boku, proszę waszej dostojności. Natomiast Ernst przywiózł całą furę nowości. - Mości generale, wiadomości wiele, ale jedna gorsza od drugiej. Przede wszystkim, na drugi dzień po odpłynięciu waszej dostojności z Recifu książę de Nassau wysłał do Amsterdamu statek "Nadzieja". Wybadałem, że wsiadł na pokład kurier jego wysokości. - Kuriera tak skwapliwie wysłali? - I mnie to wydawało się nader dziwne. Bayert naiwny, więc go wziąłem na spytki i wygadał, że kurier powiózł do Amsterdamu pismo księcia protestujące przeciw mianowaniu admirałem waszej dostojności. - Nie do wiary... choć już wszystko możliwe. Mów dalej, nie dobiją mnie takie wiadomości. - Kapitanowie Poen i Westfalinger stanęli istotnie przed sądem i skazano ich na areszt. Niedługo jednak siedzieli, bo już na drugi dzień ich zwolniono. - To mi i kara, do pioruna! Z czyjego rozkazu wyrok cofnięto? - Jego wysokości. - Jakżeby mogło być inaczej. Mów dalej. - Westfalinger wrócił na swój statek natychmiast po zwolnieniu, natomiast Poen chodził dwa tygodnie bezczynny. W przeddzień mojego wyjazdu zdarzyła się rzecz nie do wiary. Nadpłynęły okręty Lichthardta i obstawiły statek "Zeerobbe", stojący wtedy na cumach. Kazano zejść z pokładu kapitanowi Schortowi. Ernst przerwał, bo znowu powstał ogólny pomruk oburzenia. - Spokojnie, towarzysze, niczemu już się nie dziwię. Jak postąpiłeś? - Stawiłem się natychmiast z protestem w pałacu gubernatora, ale książę nie raczył mnie nawet przyjąć. Radcowie Van Ceylen i Stauhouver oświadczyli mi, że statek "Zeerobbe" przydzielono z powrotem do floty admirała Lichthardta, z którą przybył przed laty do Brazylii. Tego też dnia wprowadzono Poena z honorami na pokład. - A Schort? - Uwięziony. Bronił się dzielnie, zranił nawet kilku żołnierzy Lichthardta. - Haniebne, haniebne! Oficerowie, znający z opowiadań Krzysztofa jego żałosne przygody w Recifie, objawiali coraz bardziej rosnące wzburzenie. Hinderson pocierał dłonią szpakowatą skroń, nie dając wiary słowom Ernsta. Fernandez nie wahał się rzucać raz po raz ostrych słów pod adresem księcia. Foultons tylko nie dziwił się niczemu, bo już doświadczył na własnej skórze wielu krzywd i upokorzeń ze strony despotycznej władzy gubernatora. Krzysztof hamował w sobie gotującą się wściekłość. - Spokojnie, panowie, trzeba nam wysłuchać wszystkiego do końca. Mów dalej. - Zażądałem cofnięcia rozkazów i niewiele brakowało, by i mnie wzięto pod areszt. Tyle uzyskałem, że dano mi wyjaśnienia na piśmie. Oto papiery. Ucichło, Krzysztof rozłamywał pieczęcie jego wysokości gubernatora. Jasny wosk spadał mu na cholewy. By udać przed podwładnymi jaki taki spokój, strzepnął z pludrów okruchy pieczęci i rozpostarł twardy jak skóra papier. Zanim zaczął czytać, rzucił okiem na podpis. - Cóż to? Nawet listu do mnie nie raczył podpisać? Oficerowie patrzyli z uwagą na jego pochyloną nad papierem twarz, coraz bardziej ciemniejącą. Widzieli, że już skończył czytanie, ale palce trzymały nadal twardy skraj papieru, jakby lada moment miał zmiąć pismo w jeden szpargał. Nie mieli wątpliwości, że jeszcze mgnienie oka, a szeleszczący zwitek poleci w kąt namiotu. Pomylili się. Krzysztof przycisnął dłonią pismo na kolanie i milczał. Nie dająca się zwalczyć potrzeba wyrzucenia z siebie szeregu klątw przeszkadzała mu myśleć. Toteż nie myśli, ale ich strzępy przebiegały mu chaotycznie po głowie. Łajdaki, ledwie wylądował, a już cała zmowa przeciw niemu. Niegodziwiec książę de Nassau... Radcowie to kupa posłusznych błaznów. Kto to wymyślił? Van Ceylen, stary struś? Chyba mu coś rozum pomieszało? Patrzył z wściekłością na papier przytłoczony do kolana, na widoczny u czoła pisma uwłaczający tytuł: - "Do komisarza artylerii..." Komisarz artylerii? Przecież, u kata, ma w swej szkatule nominację, wie o niej dobrze de Nassau i nie może nie wiedzieć radca polityczny, dotknięty podagrą Van Ceylen. Van Ceylen, którego dziś jeszcze tytułują admirałem, choć od lat nie dowodzi ani jedną barką. Któż tu ważniejszy, do diabła, gubernator de Nassau czy burmistrz Albert Conrady i cała Rada Dziewiętnastu, a nawet holenderskie Stany Jeneralne, co się domagały mianowania nowego dowódcy wojsk i admirała i jak najśpieszniejszego wysłania go do Brazylii! Kto, u licha, zaciągnął na nową wyprawę dwa tysiące żołnierza? Radcowie w Recifie, pudrowany książę czy Krzysztof Arciszewski? Dla czyjego imienia zaciągali się żołnierze, nie wiedzący nawet o istnieniu jego wysokości gubernatora kolonii? Czy te durnie w Recifie myślą, że będą kręcić nim jak kot ogonem? Wstał z ławy. - Drodzy towarzysze broni! - zaczął zimno, choć w głosie drgała utajona wściekłość. - Nie pomaszerujemy, jak myślałem, w tych dniach na południe. Tak dalej być nie może, spotyka mnie afront za afrontem. Przed tygodniem uwięzili Schorta, żeglarza mnie podległego, jutro gotowi wsadzić do lochu każdego z was, jeśli go poślę do tej kupieckiej nory ze zleceniem nie podobającym się księciu. Widzę, o czym mi już wspominaliście, że łajdactwa w tym kraju przebrały miarę. Darujcie, nie będę zwierzał się ze szczegółów, bo mi wstyd przed wami, ale ten list przysłano jako rozmyślną obrazę. Wydaje mi się tu polecenia, bym oddał niektóre swoje oddziały do lichych robót lądowych. Śmiech bierze, bo nawet trębacze im potrzebni. - Na dwór książęcy - mruknął znowu Foultons. - Pisze poza tym jego wysokość, że Schort, mianowany przeze mnie... przez pomyłkę... tymczasowym dowódcą statku, opierał się wysokim władzom... że brany do więzienia ośmielił się chwycić za pistolet. Pytam się, który z was oddałby dowództwo swej kompanii? - Tylko na twój rozkaz, wasza dostojność! - Innemu kula w łeb! - Rozkazu takiego żaden z was nigdy ode mnie nie dostał i nigdy nie dostanie, bo wiem, jakich mam oficerów. - Haniebnie sobie w Recifie poczynają - mówił z goryczą Hinderson. - Pomiatają mną, moimi żołnierzami i oficerami. Nie chcą nas mieć za wojsko, ale za oddziały egzekucyjne do ściągania kontyngentów. Czy uwierzycie, że nie dalej jak wczoraj przyłapałem kilka pisemnych rozkazów, które książę de Nassau posyła wprost do moich oddziałów? Z regimentu Swaera, stojącego nad Rio Pajucara, zabrano z polecenia księcia wszystkich doboszów. Przyjechał po nich z rozkazem gubernatora sam Bayert. - Haniebne, haniebne! Ten się księciu wysługuje. - Wnet po nas przyjdzie z rozkazami. - Niedoczekanie! Krzysztof przeczekał oburzenie oficerów. - Ale dość tego, towarzysze. Wiem, że wierni mi jesteście, godni najwyższego zaufania, więc nie mam przed wami tajemnic: przysłano mnie tutaj nie tylko jako generała artylerii i admirała tych dziewięciu, com je przez ocean przeciągnął, okrętów. Mam zlecenie Rady Dziewiętnastu przejmować całkowitą władzę wojskową w Brazylii i nikogo pod tym względem nie słuchać, bo gdy mnie nie stało, zbyt dużo krwi poszło tu nadaremnie. Nie ścierpię żadnych afrontów i mącenia mi w dowództwie. Majorze Hinderson, pozostaniesz w obozie objąwszy za mnie dowództwo, a ja jutro o świcie popłynę do Recifu, by stanąć przed księciem i jego Radą. Trzeba mi i tym papierem przed oczyma im poświecić. Dajcie znać Buysmanowi, by galeon "Troja" gotowy był jutro do drogi, Fernandez i Foultons pojadą ze mną. Niech tam książę widzi, że przywracam do honoru upokorzonych przezeń oficerów. - Wasza dostojność myśli tylko "Troję" przygotować pod żagle? - odezwał się z nagłym zaniepokojeniem Hinderson. - Parady mi nie potrzeba... choć dziwi mnie twoje pytanie. - Mogą... nie oddać statków "Zeerobbe" i "Vleermuys". - Oddadzą, gdy wyłuszczę przed pełną radą wszystkie moje uprawnienia. Pewny jestem, że nie każdy z nich zna szczegóły mojej nominacji. Wielu nadal mi sprzyja, choćby Carpentier. Był razem ze mną na posiedzeniu Rady w Amsterdamie. - Jednak proszę mi wierzyć, Admirale... - napierał. - Czy ja wiem? Może i dobra to myśl... Popłynę "Troją", bo szybka, a chcę zastać zbuntowane statki w Recifie. Dwa galeony, "Amsterdam" i "Mauritius", pójdą ze mną. Staną na drugi dzień, to wystarczy. Reszta floty musi tu leżeć na wodach, bo nie wiadomo, czy już hiszpańska armada za nami nie węszy. Koniec końców, nie na bitwę przecie popłynę, tylko by bronić słusznej sprawy, i to przed holenderskimi władzami. Majorze, praworządność waszego narodu zawsze świeciła mi przykładem. Ochłonąwszy ze wzburzenia zasiadł wśród oficerów i wydawał szczegółowe rozkazy na czas swej wyprawy. Naradzając się z najwierniejszymi podwładnymi rzucał niekiedy krótkie spojrzenia na smutną twarz Hindersona. Była teraz zwiędła i obwisła, zatroskana dręczącymi myślami. Dociekał bezskutecznie przyczyn przygnębienia, jakie tchnęło z całej postawy oficera, wreszcie uspokoił się nie wypowiedzianym na głos stwierdzeniem: "Starzeje się Hinderson... zjadła go Brazylia, a przecież daleko mu jeszcze do sześćdziesiątki." Niemniej jednak aż do późnej nocy, gdy leżał w namiocie, wspomnienie zatroskanych oczu Hindersona utrudniało mu pogrążenie się we śnie. Rozdział VII Radca Carpentier miał dziś dzień chyba najcięższy w życiu. Nie znał dotąd ani tak kuszących ponęt, ani tak nękających rozterek. Od chwili dzisiejszego spotkania z admirałem Arciszewskim nie mógł z jaką taką ulgą odetchnąć, bo serce utraciło spokojny rytm. Biegało tak spiesznie i chaotycznie jak natrętne myśli w głowie jego dostojności. Od trzech godzin siedział zapadnięty w fotel. Dręczyły go ciężkie, ale i kuszące wahania. Wielka głowa radcy zanurzyła się aż po uszy w ramiona, szukając w nich podparcia, bo szyja wydawała się za wątła, by utrzymać przyciężki mózg. Na dodatek, od zwilgotniałej potem koszuli płynęły ku policzkom radcy nieustannie fale coraz bardziej wzmagającego się ciepła. A przecież noc już była i przez okno napływało od morza chłodniejsze niż za dnia powietrze. Nic to nie pomagało. Carpentier czuł, jak mokry kołnierz koszuli oplata mu wężowym uciskiem szyję. - Stauhouver krętacz i łajdak. O sobie tylko myśli - powiedział do siebie szeptem, by w dźwięku własnego głosu posłyszeć potwierdzenie tak oczywistej prawdy. Te słowa, już nie wiadomo, który to dzisiaj raz, dodały nowego bodźca nadziejom. Znowu wracały przetrawione niedawne rozważania. Admirał Artischau, posiadał, rzecz to oczywista, poparcie Rady Dziewiętnastu. Za nim był burmistrz Albert Conrady i obie Izby Mozy i Amsterdamu. Któż jak nie Carpentier przebiegał przed kilku miesiącami mosty na grachtach Amsterdamu, krążył między ratuszem a siedzibą Westindyjskiej Kompanii w sprawie pozyskania generała na wyprawę? Był wtedy na Radzie i słyszał warunki wysuwane tak odważnie przez Arciszewskiego, a później na własne oczy widział, z jaką to ufnością i wiarą dygnitarze Kompanii wręczali nowemu dowódcy zaszczytne dyplomy. Czyli Amsterdam będzie za generałem Artischau. Nie na to bito medale, mówiono tryumfalne mowy, postawiono nawet w Pernambuco kamienny obelisk, by później lekceważyć zdobywcę Ziemi Czerwonego Drzewa. I tu, poza sobą, na półce, miał radca Carpentier trzy amsterdamskie druki wychwalające zasługi dzielnego Polaka. Bo niełatwo giną z pamięci takie słowa, jak Itamarica, Olinda, Porto Calvo, Arrayal, Serinhaim, i wiekopomna bitwa z Don Louisem de Roxas. No tak - zapalał się w myślach - niczego podobnego nie ma za sobą książę de Nassau. Owszem, ma haniebną ucieczkę spod murów Sao Salvador, która tyle żółci przysporzyła Kompanii Westindyjskiej. No i jeszcze budowę swych pałaców i alei w Recifie, uczty w siedzibie letniej Boa Vista. Sam Carpentier spijał tam przednie wina przywożone z Europy na statkach transportowych jego wysokości czy też dostarczane przez usłużnego Stauhouvera. O, ten zawsze chętny wzbogacić piwnice jego wysokości szczodrym podarunkiem. - Stauhouver stary lis. On i bankierzy w Amsterdamie znają się jak łyse konie... Nikt takiego nie rozgryzie. Wciąż ta uporczywa myśl dławiła wszystkie inne. Mimo to radca Carpentier nie tracił jeszcze nadziei. - A gdyby tak Van Ceylen? Van Ceylen napisał niestety ów list do generała. Na pewno zrobił to z polecenia księcia, ale chyba nie w smak mu poszło pisanie takiej epistoły. Gdy się na dodatek dowie o owych tajnych poleceniach Rady Dziewiętnastu, jakie ma za sobą generał Artischau? Nie, Van Ceylen za stary, postać mimo wszystko niepewna. A w takim razie Ghysselin, a może van der Dusse, Harrimans - o, Harrimans! Albo de Wirth czy Bodeherius? Bodeherius był zawsze pełen zachwytu dla pułkownika Artischau. W myślach przebiegały nazwiska, przed oczyma ukazywały się coraz inne twarze radców. Uwaga Carpentiera skupiła się dłużej na Morthamerze. Ten nienawidził z całej duszy księcia, bo miał z nim niejeden spór. Pocierał ręką twarz i patrzył przed siebie na dopalające się świece. Nie widział jednak ani kopcących płomieni, ani rozlazłych sopli wosku sięgających aż do spodu świecznika. Nie zdawał sobie sprawy z czasu, jaki upłynął od chwili, gdy pożegnawszy jejmość małżonkę zasiadł w fotelu. Dotrzymawszy słowa danego Arciszewskiemu po tym tak niesłychanym z nim spotkaniu, nawet żonie nie powtórzył treści rozmowy. Udał przed nią, że musi dzisiejszy wieczór spędzić nad ważnymi papierami w związku z jutrzejszym nagłym posiedzeniem Rady. Jakże jednak miał pamiętać o czasie, o despotycznej jejmości i niemal o całym otaczającym go świecie, skoro tak kuszące napastowały go podniety? Jutro na posiedzeniu Rady generał Artischau uderzy ostro w gubernatora i w życzliwych księciu radców rządu. Że dotrzyma postanowienia, że wystąpi stanowczo i odważnie, że nie cofnie się przed żadnym oskarżeniem, w to radca Carpentier wierzył święcie. Artischau to siła charakteru, dzielność nie tylko w ręce, ale i w słowie. Pojutrze, jeśli będzie potrzeba, okręt "Mauritius" wypłynie na ocean i zawiezie ową niesłychaną skargę wprost do burmistrza Conrady. Wydaje się całkiem pewne, że tam potwierdzą swą niedawną wolę i jawnie się wypowiedzą, kto ma ostatecznie zająć pierwsze miejsce w Brazylii. Chyba ten, co ją zdobył, co ją na pewno z powrotem na Hiszpanach odbije, bo co do tego Carpentier nie miał też żadnej wątpliwości. A miejsca dla dwóch wielkich wodzów tutaj za mało, władza wojskowa może być tylko w jednym ręku. Kolonia to, a nie ziemia starej Europy. "Pizarro i Almagro..." - przypomniało się nagle Carpentierowi. Był człowiekiem światłym, wiedział, jak to bywało w koloniach wśród zdobywców. Wprawdzie działo się to w poprzednim wieku, ale nauka w las nie idzie. Pizarro, nie chcąc dzielić chwały i bogactw z towarzyszem swych wypraw, Almagro, zabił swego rywala. No i cóż, sam zginął z ręki jego żeglarzy. Albo Albuquerque, wielki przodek portugalskiego dowódcy. Niezwyciężony Albuquerque umarł ze zgryzoty na wiadomość o utraceniu łaski króla. Więc i ten, co tu stracił łaskę i poparcie wszechwładnych Izb Kompanii, zniknie z brazylijskiej ziemi. Jakże tedy nie mają działać intrygi, gdy chodzi o tak przemożną słodką władzę? Ten lepszy, kto zwycięża, którego łaska może przepuszczać wolno lub tropić naładowane cudzym bogactwem statki. "U boku admirała Artischau... - Poprawił się szybko w myślach: - u boku generalissimusa Artischau można by dojść do olbrzymich wpływów, dorównać bogactwami, ba, przewyższyć Stauhouvera." A u boku księcia de Nassau cóż znaczył trzeciorzędny radca Carpentier, który musi pierwszy zdejmować kapelusz nie tylko przed Stauhouverem, bo temu wszyscy się kłaniają, choć go nienawidzą, ale nawet przed Van Ceylenem, przed Morthamerem? Jeśli na dodatek te dwa galeony generała Artischau staną jutro wieczorem pod Recifem? Wtedy nawet nie trzeba wysyłać żadnych listów do Amsterdamu, bo radcowie od razu wywąchają, czyje tu będzie od tej chwili pierwszeństwo. Staną za generałem Artischau... "Staną za nim czy nie staną?" Nie mógł usiedzieć, podniósł się. Wraz z ruchem mięśni napływała i nowa odwaga do myśli. W tej chwili wiedział, nie miał już żadnych wahań, był pewnym, po czyjej stronie jego miejsce. On był świadkiem nominacji Artischau w Amsterdamie, wie najlepiej, jakie wódz postawił warunki. Pamięta zdecydowane stanowisko Alberta Conrady. Gdyby teraz spytano go o zdanie, nie miałby chwili wahania i wypaliłby, że racja po stronie admirała i generała Artischau. Oświadczyłby wręcz, że winien książę de Nassau, który utracił połowę kolonii, nie uszanował decyzji Rady Dziewiętnastu, której on i cały rząd w Recifie ma posłusznie podlegać. Winien krętacz Stauhouver i wszyscy jego krewniacy buszujący po Brazylii. Nie pod rządami despotycznego księcia przyszłość tego kraju, jego dobrobyt, swobodny rozwój handlu, a przy tym i przyszłość takich uczciwych, takich z gruntu uczciwych, takich prawych i odważnych - smakował słowa - członków Rady, jak jego dostojność Carpentier. "Zaraz z rana pójdę do Harrimansa i Bodeheriusa. Artischau ma rację. Ich trzeba zmówić, staną za nim. Zrozumieją i zgodzą się, że słuszność i prawo po stronie admirała Artischau, nie generalissimusa Artischau." Dyszał. Piersi spocone falowały pod koszulą. Sięgnął po wino, którego nie tknął chyba od godziny mimo tak dusznego powietrza. Wypił i odetchnął z ulgą, a ręka odstawiająca kielich uderzyła mocno szkłem o deskę stołu. Czysty, niespodziewany brzęk rozległ się głośno po izbie. Zadzwonił triumfująco i jeszcze bardziej podniecił i tak już szalejące myśli w głowie radcy. Podniesiony na duchu powziętą przed chwilą decyzją, niemal rozzuchwalony nagłym wzrostem energii, Carpentier rozciągnął szeroko ramiona, poczuł nawet potrzebę przegięcia w tył swego krzyża, i rozłożywszy dłonie powiedział do siebie na głos: - Zwycięstwo, zwycięstwo! Za dwa dni inne życie i wreszcie wolne, odważne słowo na posiedzeniach Rady. Można będzie bez zmrużenia powiek patrzyć w świecący pysk Stauhouvera, wygarnąć mu w same ślepia wszystkie jego łajdactwa. Nagle zaczęły mu wyskakiwać z głębi pamięci dziesiątki oskarżeń i zarzutów, które można będzie rzucić przeciw Stauhouverowi. Knowania przeciw pułkownikowi i generałowi Artischau, handle potajemne, statki wysyłane z "drzewem hebanowym" aż do Rio de la Plata, okradanie wojska, zakupywanie za bezcen terenów, puste magazyny wojskowe, chleb pieczony z robaczywej mąki... - Od jutra, od jutra... - szeptał oszołomiony wizją dni najbliższych. - Od jutra nie potrzeba będzie udawać, że każde słowo Stauhouvera i księcia de Nassau godne zawsze pochwały i uznania, że każda decyzja Rady słuszna, że zbawienna dla Kompanii i Brazylii, choćby było odwrotnie. - Cóż za radość mówienia prawdy! - znowu powiedział całkiem głośno, upojony powziętą decyzją. Nie posłyszał miękkiego szelestu pantofli stąpających po podłodze. Zwrócony twarzą do okna, które dawało mu jakby widok na dzień jutrzejszy, nie zobaczył stojącej we drzwiach żony. - Cóż to? Do siebie już mówisz? Odwrócił się, przerażony niespodziewanym głosem. Zanim zdążył coś odpowiedzieć, podeszła ku niemu jeszcze wyższa niż zwykle, jakaś dostojnie powłóczysta, w zarzuconym na ramiona szlafroku. Wzrokiem badawczym, który sprawiał mu zwykle większą przykrość niż lekceważące spojrzenie Stauhouvera, popatrzyła na dopalające się świece osiadłe w stopionym łoju. Pociągnęła nosem pełne swądu powietrze. - Ileż ty godzin tu siedzisz? Cóż za zaduch. Cały dom wnet spaliłbyś, nawet o tym nie wiedząc. Poczuł nagle lęk, jakby go przyłapała na gorącym uczynku. Nawet gdy nie miał wobec żony żadnego przewinienia, popadał niekiedy przed nią w obawę, że samo jego zachowanie może wywołać podejrzenie. - Późno, rzeczywiście... Już miałem gasić świece. - Mówiłeś przedtem, że masz coś pisać. A tu nawet papierów prawie nie widzę - spojrzała podejrzliwie na stół, to znów w oczy męża zaczerwienione od kopcących świateł. Nie uszedł jej uwagi i poblask potu na wielkim jego czole. - Widzisz, moja kochana... ja nie tyle miałem pisać, ile... przejrzeć dokumenty... - mówił skrzeczącym głosem. W jego głowie zmalały wszystkie niedawne myśli. Strach przed gderliwą żoną stłumił niedawną bujność wyobraźni. Zawsze tak upadał na duchu, kurczył się w sobie, poczuwszy karcące oczy żony. - Co się z tobą dzieje? O czym myślałeś tyle czasu? Jeszcze minutę temu, gdy ją znienacka zobaczył, gotów był do obrony swej samotności, nawet do zuchwalstwa wobec jędzy, do wszczęcia z nią awantury. Bo to ona zawsze wszystkiemu winna, zawsze dokuczliwa, wciąż trzeba siebie oskarżać, a jej przyznawać rację. Zawsze gderająca, utyskująca na jego rzekomą niezaradność, niezdolność do inicjatywy, do przedsiębiorczości. A w istocie któż, jak nie ona, hamuje rozwój jego indywidualności? Dziś właśnie, w przededniu tak szalonych nadziei, czuł się w prawie ostro ją zaatakować. Nadarzała się jedyna w jego życiu pora, by śmiałością decyzji pokazać, co potrafi, jakie drzemią w nim niewyżyte siły, jakie umie budzić wokół siebie nadzieje. Gdyby jej to tak wszystko powiedzieć, zdradzić przed nią tak niesłychane zamysły? Od jutra przecież tylko Artischau i on, radca Carpentier, najbardziej wpływowy członek rządu, który przewidział, po czyjej trzeba stanąć stronie... Czuł na sobie dociekliwe, nieufne oczy żony. Śledziła jego twarz nabrzmiałą, koszulę mokrą od potu. Poprawił co prędzej kołnierz, zapinał guziki, bo jeszcze o tych włochatych piersiach gotowa przypomnieć. - Późno, rzeczywiście... - powtórzył z cicha. Potarł czoło. Nie, nic jej nie powie. Ona nigdy go nie zrozumie. Nie wierzy w jego uśpione siły, właśnie przez nią uśpione siły. - Miałem pisać, ale, ja wiem... - mamrotał - chyba zdrzemnąłem się. Masz rację, że tu bardzo duszno. Nigdy nie przyzwyczaję się do tego ohydnego powietrza. Kłamstwo się nie udało. Pani Carpentier zbyt dobrze znała męża. Może właśnie dlatego pastwiła się nad nim, podświadomie gnębiła w nim każdą próbę inicjatywy, pogrążała go w ustawiczne zalęknienie. Przez chwilę próbował mierzyć się z nią wzrokiem. Pragnął wzmóc wiarę w swoje słowa, wesprzeć niewinne kłamstwo buntującym się błyskiem oka. Z dobrze ukrywanym zadowoleniem wytrzymywała ten wzrok pozornie jeszcze stanowczy. Coś przecie, u licha, nowego, coś niezwykłego działo się w głowie męża. Zaskoczona rzadkością sytuacji poczuła spotęgowaną ciekawość, niepokój w całym ciele. Ale radca Carpentier, wbrew nadziejom żony, nie wytrzymał jej wzroku, spuścił oczy. Odczuła boleśnie odradzającą się w nim ślamazarność, ale nie dawała za wygraną. Może jednak jest w tym człowieku jakaś naprawdę męska stanowczość? - Siądź no, mój drogi - powiedziała z nieoczekiwaną miękkością głosu i podsunęła dla siebie drugie krzesło. - Widzę, żeś bardzo zgnębiony i coś ukrywasz przede mną, a któż jest dla ciebie lepszym przyjacielem niż żona? - Ale, kochanie... ty jedyna! - E, nie o to chodzi. Mój drogi, przeczuwam jakieś nieszczęście wiszące nad nami. Zawsze mówiłam, że tak niemrawego jak ty człowieka Stauhouver kiedyś zniszczy. Nazwisko kolegi z Rady, padające tu znienacka, wstrząsnęło Carpentierem. Wiedział, że choć żona nie lubi Stauhouvera, zawsze stawia mu go za przykład. - Stauhouver? Cóż ty znowu? Żyję z nim w najlepszej zgodzie. - Ty zawsze w zgodzie z każdym, kto cię nie szanuje i na tobie ujeżdża. Mów otwarcie, nad czym tu po nocy ślęczysz? - Ależ, droga, ty zawsze to samo. Niczego przed tobą nie ukrywam. Po prostu jutro ciężkie zebranie przed nami. - Nigdy nie siadywałeś tu godzinami przed żadną Radą. I tak niewiele masz tam do powiedzenia. Pobudzała go słowami, ale nie odnosiła pożądanego skutku. Zamiast podniecać energię męża, gasiła ją każdym słowem. Carpentier już nawet w duchu się nie oburzał. Niedawny płomień w jego głowie, palący, że aż oddech wstrzymywało, tłumił się szybko, jakby nakryty szarą, wilgotną płachtą. Myślał już tylko o jednym - jak wyjść z kłopotliwej sytuacji, jakich użyć słów, by nie urazić żony. - Nie gniewaj się, kochana, sprawy naprawdę ważne... Wiesz przecież, że był dziś u mnie generał Artischau... Wiedziała dobrze. Co więcej, przez cały wieczór wymawiała sobie, że niepotrzebnie przesiedziała dzisiejsze popołudnie poza domem. Wizyta generała, przybyłego w czasie jej nieobecności, imponowała pani Carpentier, choć w tym, co opowiedział zdawkowo mąż przy kolacji, nie znalazła zbyt ciekawych wiadomości. Cóż ją mogły obchodzić sprawy mianowania muszkieterów w puszczy lub transportów żywności, bo tyle, koniec końców, dowiedziała się od męża. Teraz nie mogła sobie darować chwilowego uśpienia swej przenikliwości. Zbyt łatwo dała się z wieczora pozbyć zdawkową relacją z wizyty generała. Poprawiwszy się na krześle, zaczęła: - Pół Recifu wie, że był u ciebie ów brodaty generał. Widziałam, jak wyrostki miejskie biegały za jego koniem aż na most Beberibe. Ten człowiek imponuje wszystkim, od naszych stajennych Murzynów począwszy, na gubernatorze de Nassau skończywszy. I tyś, widzę, przez niego stracił pół nocy w tym fotelu. A przy kolacji bąknąłeś mi ledwie coś niecoś. Ty już nic nie szanujesz swojej żony. - Ależ, kochanie, sprawy to nudne dla kobiet. - Zawsze uważasz mnie za gęś, a tymczasem beze mnie nic mądrego w życiu nie podjąłeś. Czymże ci nasączył łeb ów ponury brodacz? Gdy czuję na sobie spojrzenie tego człowieka, zawsze mnie dreszcz przechodzi. Wydaje mi się, że zjadłby mnie na gorąco jak Karaib, z którymi podobno w puszczy obcuje. Carpentier uśmiechnął się nieswojo. - Cóż ty mówisz, kochana? To człowiek znacznego umysłu, wielki człowiek, ho, ho, a że żołnierz, no to tak wygląda. - Nie rozumiesz mnie, nie powiedziałam o nim nic złego. Na ludziach się znam. Przy jego boku są tylko dwie drogi: do wielkiej chwały lub na szubienicę. Carpentier zadrżał. Jakim cudem odkrywała jego własne myśli? Nie dawniej jak przed godziną mówił do siebie tymi samymi słowami. - Naprawdę masz oczy jasnowidza... - spojrzał prawie zachwycony na jej piękną w tej chwili, choć nieco już postarzałą twarz. - Niezwykły człowiek ten Artischau... Wypowiedział to nazwisko pełen nowego zachwycenia. Powróciły gorączkowe myśli. Gdyby jutro z rana, to jest właściwie już dziś z rana, pójść do Harrimansa lub do Bodeheriusa?... Gdyby z nimi omówić, a wieczorem stanąć na Radzie po stronie nieustraszonego Polaka... Przecież cały Recif, gdyby było potrzeba, wszystkie garnizony pod Porto Calvo, oddziały nad Paraibą... książę de Nassau ustąpi zresztą przed samą Radą, jeśli większość wypowie się przeciw niemu. Zaczął zwierzać się przed żoną z niedawnej nawałnicy uwodzących go nadziei. Podniecał się, wstawał z krzesła, to znów ostudzony trzeźwym, choć zaciekawionym wzrokiem żony siadał i roztrząsał przed nią wracające wątpliwości. Pasja, z jaką mówił, zaczęła oddziaływać na żonę. Pani Carpentier też dostawała wypieków, była niemal olśniona faktem, ile to nadziei urodziło się nagle w głowie jej flegmatycznego męża. Były chwile, że czuła się porwana roztaczaną przez niego wizją przyszłości. Już się widziała u boku męża, jak na wspaniałym statku witają mury Amsterdamu, jak spogląda z dumą na znajome żony bankierów. To znów zdawało się jej, że tutaj, w Recifie, idzie u boku męża aleją drzew pomarańczowych prowadzącą do pałacu gubernatora, a Van Ceylen, Harrimans, ba, sam Stauhouver, jeśli w ogóle będzie tu istniał, pierwszy jej nadskakuje. Ale gdy wspomniała kamienną twarz księcia de Nassau i widok jego bogatego dworu, odczuwała podobnie jak mąż nagły przypływ niepewności i lęku. Ale choć porywana wyobraźnią, nie traciła trzeźwości. Gdy Carpentier zapalał się swym własnym słowem, gdy gubiąc sprzed oczu rzeczywistość zdawał się mieć już wszystko poza sobą, jakby nie było żadnych przeszkód i cały nowy układ władz w Recifie był już sprawą rozwiązaną, pani Carpentier stygła. Pamiętała nawet o tym, by przygnieść knot opadły z sykiem na lichtarz i włożyć w lepką miazgę łoju nową świecę. W pewnej chwili wstała, by przymknąć pchniętą przez powiew wiatru okiennicę. - Słucham, słucham, mów dalej - powtarzała wracając na swoje krzesło. Ale choć zachęcała, głos zmordowanego myślami Carpentiera wątlał, opadał. Słuchała barwy tego tonu uważnie, niczemu się już nie dziwiąc. Ten człowiek, wedle jej rozumienia, nigdy nie był zdolny nie tylko do jakiejś szaleńczej decyzji, ale do zwykłej męskiej wytrwałości postępowania. Nie przeszkadzała mu teraz w rozsnuwaniu planów, ale i nie hamowała wątpliwości. Gdy Carpentier dostał zadyszki, a zmęczona jego twarz zwiędła i spłowiała, pani Carpentier patrzyła w męża z coraz większym, źle ukrywanym politowaniem. Jej wzrok zdawał się mówić: "Gdy się wyśpi, opadnie go cała energia. Nigdy do niczego niezdolny. Wszystko, co mówi, to resztka energii, którą go nasycił generał Artischau." - O jednym nie pomyślałeś. Kto to jest Artischau, a kto książę de Nassau, spokrewniony z domem orańskim. Gdyby nawet chwilowo wyszedł zwycięsko z sytuacji, co będzie, gdy się Amsterdam do tego wmiesza? - Myślałem. Ale przecież na własne uszy słyszałem, jakie mu dano upoważnienia. Rada Dziewiętnastu w ogień za nim pójdzie - przesadzał. - Zresztą, księciu Maurycemu krzywda się nie stanie, z honorami stąd odejdzie. Jeszcze raz mówię, że generałowi dano wielkie upoważnienia... - Bo tego, widać, żądał ów ambitny szaleniec. Myślisz, że gdy przyjdzie do ostatecznego rozstrzygnięcia, to Holandia wyprze się swego syna, księcia de Nassau? Nie ma chyba porównania między tym żołnierzem z puszczy, szlachcicem nieznanego rodu, a wielkim domem nassauskim. Widziałeś pałace gubernatora w Recifie i jego siedzibę w Amsterdamie? Carpentier nie odpowiadał. Stygł pod lodowatym wzrokiem żony. - Z ciebie nigdy nie będzie ani wielki kupiec, ani wielki polityk. Chodź już spać. Jak się wyśpisz, rano na zimno postanowisz. Nie czekając na odpowiedź wzięła do ręki świecznik. Gest był znaczący, nie znoszący żadnego oporu. Carpentier szedł za żoną, wlokąc za sobą wielki cień padający na izbę, w której niedawno płonęły tak palące wizje, jaśniejsze niż światło okapanych świec. Wszedł za żoną do sypialni półsenny, nic nie myślący. Długo zdejmował piekące, przylepione do stóp buty. Czuł jedno w tej chwili - ulgę uwolnionych z uwięzi napęczniałych nóg i błogi chłód pościeli. Leżącego ogarniał leniwy bezwład, powstawała pustka w głowie, dzięki której zasypiał co dnia niemal błyskawicznie, wcześniej niż jejmość pani Carpentier. Rankiem dnia następnego wstał pełen energii i pewności siebie. Jadł pośpiesznie śniadanie, za obfite jak na jego tuszę przystało, i patrzył niecierpliwie na stary pozłacany zegar. Nie było jeszcze godziny ósmej, gdy ucałowawszy żonę w policzek dość mocno, by nie być posądzony o pozorną tylko czułość, zawołał przez okno gromkim głosem na Murzyna: - Gdzie jesteś, do pioruna? - Słucham waszej wielmożności. - Nie widzisz, jaka z rana spiekota, a trzeba mi wyjść na miasto. Skwar był wielki, więc nieodstępny służący Carpentiera musiał nieść parasol nad głową jego dostojności radcy politycznego, udającego się z ważnymi wizytami na miasto. `tc Część druga Przysięga Ojczyźnie (cd.) Rozdział VIII Gdy Krzysztof wszedł do pałacu, zdziwiła go panująca na korytarzach cisza. Dawniej przed każdym zebraniem Rady można tu było spotkać kilka osób, zwłaszcza że chłód był większy w przedsionkach niż w komnatach. Zwykle krążył tu w swym atłasowym czarnym stroju Stauhouver, zawsze obrotny, ruchliwy, chcący każdą wolną chwilę wykorzystać do załatwienia interesów. Lubił chodzić pod łukowatym sklepieniem krużganków i Van Ceylen, odwlekający chwilę wejścia na salę, bo nienawykły był do zbyt długiego siedzenia na zebraniach. Dziś nawet polerowane drzwi z czerwonego jak płomień drzewa, prowadzące do sali obrad, były przymknięte. "Czyżby zebranie już zaczęto?" - pomyślał Krzysztof przyspieszając kroku, w nagłym zaniepokojeniu, że może porę zebrania pomylił. "Ale gdzież tam. Cóż mi po głowie chodzi? - uspokoił się w jednej chwili - przecież czekano na mnie u wejścia." Dworzanin w barwach przybocznej służby księcia szedł za nim od samej bramy pałacu, niosąc wysoko nad głową lichtarz z płonącymi świecami. Gdy pokojowy otwarł drzwi do świetlicy, Krzysztof zobaczył wszystkich członków Rady siedzących już za wielkim stołem. - Pozdrowienie waszym dostojnościom! - rzucił powitanie w głąb komnaty. - Witamy, witamy! - odpowiedziało mu kilka głosów. Podchodząc do wolnego krzesła liczył okiem zebranych. Z wyjątkiem księcia byli wszyscy. Na wprost drzwi siedział Van Ceylen, siwy jak gołąb, przerastający o głowę rozpartego obok przysadkowatego Harrimansa. Z prawej strony Van Ceylena widać było kabłąkowate barki van der Dussego i łysą głowę de Wirtha. Jeszcze dalej siedział Bodeherius ze zmiętą twarzą ascety czy pastora, tuż obok ciemnowłosy, w czarnym kolecie Morthamer. Trójkąt gęstej grzywy schodzący mu prawie nad same brwi i ta czerń w stroju nadawała mu wygląd kruka. Tyłem do drzwi usadowił się Stauhouver, wsparty jedną ręką na poręczy sąsiedniego pustego krzesła, czekającego na gubernatora de Nassau. Po przeciwnej stronie siedzieli asesorowie i sekretarze. Krzysztof skłonił się i usiadł. Rapier stuknął o nogę krzesła. Ten metaliczny dźwięk broni zawstydził trochę Krzysztofa. Wydał się zbyt głośny i mimo woli umyślny, a przecież przez głowę mu nie przeszło, by szczękać tu żołnierskim rynsztunkiem. Toteż ucieszyło go, że w tej chwili poruszył pod stołem swoją szpadą Van Ceylen. Zdawało się to być przypomnieniem, że jest na sali i druga osoba przy broni. - Czołem waszym dostojnościom! - powtórzył Krzysztof siadając na swoim miejscu. - Czołem, czołem, witamy, mości generale! - odpowiedziało kilka głosów. Najdonośniej dał się słyszeć głos Stauhouvera. Radca uśmiechnął się nawet w stronę Krzysztofa, rozlawszy po twarzy sztuczny grymas. Jednocześnie dał znak ręką pokojowemu, by zawiadomił gubernatora, że Rada już w pełnym komplecie. Krzysztof dopiero teraz zauważył siedzącego na krańcu stołu Carpentiera. Asesor odpowiedział szybkim skinieniem głowy i pospiesznie zatopił niewyspaną twarz w papierach. Była trupio blada mimo rudego światła padającego z olejnych lamp na ścianach i z wysokich świec płonących w lichtarzu na stole. "Cóż on taki skulony jak mysz? - zastanowił się Krzysztof. - Nawet nie raczył czekać na mnie w korytarzu, by bodaj jednym słowem objaśnić, co załatwił i z kim rozmawiał." - Takiej duszności jak żyję nie pamiętam. Ten maj gorszy od upalnego stycznia! - de Wirth poruszył łysą głową. - Ulewa przyjdzie - dopowiedział Bodeherius. - A jakże tam, proszę waszej dostojności, w waszych puszczach pod Alagoa? - Brodzimy już dawno w błocie, choroby znów nawiedzają żołnierza - odparł zdawkowo Krzysztof. Rozmowa się nie kleiła. Mimo kilku wymienionych nawzajem zdań panowałoby tu krępujące milczenie, gdyby nie tubalny głos Harrimansa gawędzącego na osobności z Morthamerem. Krzysztof, jak siadł ponury, tak siedział. Nie widział żadnego powodu do wszczynania konwencjonalnej gadaniny. Nie zamierzał mizdrzyć się komplementami do tych łysych, szpakowatych i kędzierzawych radców, upstrzonych łańcuchami i złotem, ufnych w swe bogactwa. Trzymał oburącz położony przed chwilą na stole rulon papieru i patrzył spode łba. Jedni z obecnych zaprzątnięci byli papierami, inni przyjęli postawę ludzi udających zadumę, a w istocie zmęczonych zbyt długim czekaniem na otwarcie obrad. Carpentier nie pozwalał uchwycić swego wzroku i grzebał uporczywie w pismach. Pewną ulgę sprawiło Krzysztofowi, że Bodeherius rzucił ku niemu uprzejme i życzliwe spojrzenie, przydając do tego miękki uśmiech swej myślącej twarzy. - Wszystkiego zazdroszczą ludzie waszej dostojności - zaczął z serdecznym akcentem w głosie - ale ja, Bóg mi świadkiem, najbardziej tęsknię za jednym - za taką rześkością i zdrowiem, jakie widać u waszej dostojności. Na dodatek w jednym wieku, zdaje się, jesteśmy. - Dziękuję za łaskawe słowa. Ale to tylko pozory zdrowia, bo służba nie drużba, człowiek zawsze na powietrzu - odpowiedział Krzysztof. Jednocześnie nabierał przeświadczenia, że Bodeherius życzliwym pytaniem akcentuje, po czyjej stanie stronie. "Ten wie. Był u niego Carpentier." Skierował wzrok na Harrimansa. Radca odczuł spojrzenie i poruszył tęgim karkiem. Jakoś nieswojo przymrużył oczy i zaczął stukać palcami po stole, wygrywając niemą melodię. Ale ten właśnie stuk, zdający się bagatelizować siedzącego obok Stauhouvera i Van Ceylena, dał Krzysztofowi do myślenia. "I ten wie, będzie za mną. A spryciarz Carpentier, szczwany lis, umyślnie nosa nie podnosi znad stołu." Najbardziej zastanowiła go postawa Stauhouvera. Kupiec nie zdradzał żadnego zdenerwowania ani podniecenia, rzucał nawet przymilne pytania. "Siedzi pewny siebie - myślał o nim Krzysztof - jak na wszystkich poprzednich zebraniach. Ufny w księcia, niczego nie przewiduje." Za chwilę stuknęła w drzwiach laska marszałka dworu i wszedł do sali książę Maurycy. Był dziś bogato odziany. Nad połyskliwym kaftanem, haftowanym złotą nicią w bujne liście, jaśniała wokół szyi księcia biała piana weneckiej koronki. Pod nią opadał ciężki złoty łańcuch, zakończony kołyszącą się rubinową klamrą. U boku księcia wisiała szpada w lekkiej pochwie błyskającej kunsztownie rytym srebrem. Od bogatej rękojeści wybijanej kamieniami pryskały ostre ognie. Wszyscy wstali na powitanie. Usłużny Stauhouver dotknął poręczy pustego krzesła. Był to gest symboliczny, bo jedną ręką nikt by tego olbrzymiego karła z miejsca nie poruszył. Nie było to zresztą potrzebne, bo fotel stał w dogodnej od stołu odległości. Niemniej jednak Stauhouver chciał okazać, że zawsze skory do usług dla jego wysokości. Gdy książę rozsiadł się w karle, uciszyło się wokół stołu. Carpentier oderwał wzrok od papierów i jak słonecznik zwrócił swą twarz w stronę jaśniejącego blaskiem gubernatora. Harrimans przestał bębnić palcami po lśniącej jak szkło mahoniowej płycie stołu, a Morthamer wzniósł czarny trójkąt włosów nad czołem. Gubernator powitał zebranych. Wspomniał jak zawsze o ważności dzisiejszych obrad, poświęconych głównie sprawom wojskowym Kompanii, rzucił kilka gładkich słów w stronę siedzącego naprzeciw Krzysztofa i kończył zagajenie: - Zwołaliśmy tę nadzwyczajną Radę na życzenie dowódcy naszych wojsk, Krzysztofa Artischau, który uskarżał się w liście, że pomylono mu tytuły. Nazwano go komisarzem artylerii, choć pełni obowiązki generała, a nie komisarza. Pismo to wyszło pod moją nieobecność z podpisem jego dostojności, Van Ceylena, choć, nie kryję, że treść była mi wiadoma. Niestety, tytułu nie dopatrzono. Myślę, że w przyszłości nie będziemy przysparzać mimowolnych afrontów tak przez nas wszystkich cenionemu i zasłużonemu dowódcy. Rozszedł się szmer uznania dla uprzejmych słów księcia. - Dziękuję waszej wysokości! - Krzysztof skłonił głowę i słuchał. Tytuł tytułem, sprawa oczywiście nie bez znaczenia, ale nie tylko o tytuł chodziło w liście doręczonym wczoraj gubernatorowi. Ale już książę ciągnął dalej: - Istnieją wszakże i inne przyczyny, dla których jego dostojność Artischau czuje się dotknięty, więc korzystając z jego rzadkiej tu obecności dajmy na wstępie posłuch jego żalom. Dotąd mówił ze spuszczonymi powiekami, nakrywającymi cebulaste gałki jego oczu. Teraz uznał za stosowne podnieść je i skierować zimny wzrok na Krzysztofa. - Wasza dostojność wrócił do Brazylii po dwu nieomal latach, więc zapewne dziwią go obecne porządki i nowe, za wolą wysokiej Rady wydawane zarządzenia. Wszystko wszakże, co dotąd postanowiliśmy, uradzono z najwyższą troską o dobro kraju i bezpieczeństwo naszej władzy na brazylijskiej ziemi. Nie znane mi są bliżej przyczyny jakichś nowych uraz waszej dostojności, choć jako wódz naczelny wszystkich wojsk holenderskich w Brazylii rad bym pierwszy o wszystkim wiedzieć. Zdanie to ukłuło w uszy Krzysztofa. Książę wytrącił mu już pierwszy argument z podstępnym tytułem listu, a teraz z miejsca przypomina, że jest naczelnym wodzem wszystkich oddziałów. Nadal udaje, jakoby nie wiedział o całkowitej wojskowej niezależności Arciszewskiego. Przy tym ton, jakim w tej chwili mówił, przeczył jego grzecznym słowom. Nie był to już głos przewodniczącego Rady, ale wielkorządcy, prawie despoty, mającego dla pozoru i osobistego dostojeństwa radę przyboczną, posłuszną jego woli. Książę Maurycy dostrzegł ową chmurę nadpływającą na czoło Krzysztofa, bo znów nadawszy barwie swego głosu aksamitną miękkość dodał: - Wasza dostojność, oto pora, by członkowie Rady z twoich żołnierskich i szczerych ust posłyszeli o troskach, z którymi do nas przybywasz. Krzysztof powoli wstawał. Gdy prostując wygrzany w palcach rulon zaszeleścił papierem, wśród radnych powstało zaciekawienie. Podnieśli głowy znad stołu. Van Ceylen wygiął strusią szyję do tyłu, a Morthamer skupił się w sobie nieruchomo jak zaczajony kruk. Stauhouver robił wrażenie człowieka mobilizującego nie tylko całą swą uwagę, ale wszystką zimną krew. Splótł na piersiach ręce, krępując świadomie własne gesty. Nastała prawie całkowita cisza, w której słychać było świszczący oddech skulonego Carpentiera. Rozległ się krótki dźwięk szabli uderzającej o brzeg krzesła i ucichło. Ów jakby złowrogi szczęk uciął ostatnie odgłosy w zamarłej sali. Cisza podnieciła Krzysztofa. Oto wszyscy radni gotowi go wysłuchać z większym uszanowaniem i zaciekawieniem niż mówiącego przed chwilą księcia. - Wasze dostojnoście - zaczął z całkowitym spokojem. - Nikt chyba na tej sali nie może powątpiewać, ile szacunku żywię dla jego wysokości księcia Maurycego de Nassau Siegen jako do sławnego rycerza. Jego ekscelencję poznałem osobiście podczas oblężenia Burg ob Zoom. Podziwiałem w niejednokrotnych oblężeniach świetne czyny oręża jego domu, a zwłaszcza dwóch najdzielniejszych w chrześcijaństwie wodzów, świętej pamięci Maurycego i jego wysokości księcia Orańskiego Henryka, obecnie panującego. Wszyscy to wiedzą, że gdy jako pułkownik wojowałem w Brazylii, był tamże i jego ekscelencja w charakterze generała. Służyłem mu z całego serca aż do mego odjazdu, z najwyższym jego zadowoleniem. Uważałem jego ekscelencję za pana wielce ugrzecznionego i form łatwych do tego stopnia, że mi przykro było rozstać się z nim, gdy mnie powoływał do służby Jego Majestat król polski. Wszystkich ujęły tak godne i spokojne słowa. Van Ceylen patrzył z podziwem w Krzysztofa. Łysy de Wirth i Bodeherius rzucili jakby z wymówką wzrokiem na obwisłą twarz Carpentiera. Asesor chyba pod wpływem tych spojrzeń oderwał oczy od stołu i jakby nie wierząc własnym uszom mrużył nieustannie powieki. Z pewnym niepokojem patrzył na splecione ręce Stauhouvera, na jego prawie martwą twarz, w której niczego nie mógł wyczytać. Jedna myśl biegała teraz po głowie spłoszonego radcy: "Boże święty, czyżby Artischau zmienił w ostatniej chwili swoje zamiary? Przecież nie takie miał mieć przemówienie! Gdzież ten atakujący memoriał?" Obcierał spoconą twarz i słuchał Krzysztofa, mówiącego właśnie o tym, jak to odrzucił wezwanie króla polskiego, bo ziemia holenderska, która mu dała przytułek, szanuje jego ariańskie wyznanie i sumienie, czego nie był pewien w swej ojczyźnie. "I o tym przecież wczoraj nie wspominał. Co się dzieje?" - bladł przerażony Carpentier. Doznał nieco ulgi, gdy spostrzegł, jak Krzysztof rozkłada rulon papieru. Wprawdzie mówił dalej nie zaglądając do tekstu, ale czuło się, że z papieru czerpie teraz swe myśli. - "Teraz po raz trzeci na moje nieszczęście jestem w Brazylii. Bóg mi świadkiem, nie ja winienem, że od czasu niefortunnej wyprawy jego wysokości pod Sao Salvador żołnierze pozwolili sobie wynurzać głośno życzenie, abym wrócił do służby i przybył z pomocą jego ekscelencji, co było również powtórzone i ze strony mieszkańców. Nie moje to były starania. Stany Jeneralne i Rada Dziewiętnastu w Holandii powierzyły mi zaszczytne miano admirała i generała artylerii wojsk w Brazylii, myśląc zapewne, że rozgłos mego oręża i wierność dla mej drugiej ojczyzny na nowo przysporzy jej chwały..." Carpentier odetchnął, bo już słyszał początek znanego mu z grubsza tekstu. Odtąd śledził z zadowoleniem Stauhouvera, z którego twarzy zniknęła w tej chwili niedawna obojętność. Pewniejszy siebie, zacisnął splecione na piersiach dłonie, po których ślizgały się żółte języki światła, padające z lichtarza. Ucieszyło też Carpentiera, że książę Maurycy ściągnął nieco brwi i słucha odtąd z miną urażoną. - Tymczasem choć tak mnie tu pożądano, jakże mnie przywitano? Dobrym słowem czy też wypalonymi z zasadzki zdradzieckimi strzałami, których przyczyny i sprawców dotąd nie wykryto, jakby tu nie było w mieście władz żadnych ani straży, a głucha puszcza, gdzie zza pnia do człowieka biją. Wypada mi tu przypomnieć, choć rzecz to wszystkim znana, o niecnym zachowaniu się kapitana Poena, co już od przylądka Cap Finister nie chciał płynąć za moim pawilonem, i kapitana Westfalingera, wcale nie zacniejszego oficera niż tamten. Pytam się waszych dostojności, jak tych kapitanów ukarano? Dla pozoru wyznaczono im jednodniowy areszt, lecz zaraz ich z mocy decyzji władz tutejszych zwolniono. Nie od dziś chodzę przy szpadzie i przy buławie, bym nie wiedział, jak będzie wyglądała dyscyplina wśród żołnierstwa, gdy się oczywistych zdrajców nie będzie srogo karało. Mówił z coraz większym podnieceniem. O Schorcie i o ponownym mianowaniu Poena, o afrontach stale czynionych, o braku dostaw i wyniszczaniu żołnierza. - "Codziennie muszę znosić, iż z mego regimentu przenoszą żołnierzy do innych regimentów... W niektórych moich kompaniach, które miały dawniej stu pięćdziesięciu ludzi, pozostaje obecnie zaledwie stu żołnierzy. A stało się to w przeciągu niespełna dwumiesięcznego mego pobytu w Brazylii. Cóż się stanie po upływie dwóch miesięcy i po latach czterech? Książę rozdaje awanse i miejsca wakujące w moim regimencie. Krążą tu wszędzie rozkazy, ale nie ode mnie. W tych rozkazach przypisuje książę, że tego lub owego żołnierza przeznacza do służby okrętowej lub do robót lądowych, a rozkazy te spełnia się bez rozważenia, czy są potrzebne lub właściwe. Dobosze i trębacze oddalają się i nie są przez innych zastępowani..." Nabrał tchu, bo miał teraz wypowiedzieć najcięższe słowa. Podniósł ciemną jak mosiądz twarz, porysowaną cieniami świateł, i patrząc z góry na koło zgorzkniałych radców mówił z dumą: - Zapomniano w tej sali, że nie jestem już pułkownikiem Artischau, który ma bić się w puszczach, głodzić z konieczności żołnierza i czekać jak zmiłowania cudzej łaski. Jestem admirałem floty i generałem, nikomu nie podległym. Przysłano mnie, by ratować zagrożoną kolonię i objąć nadzór nad wszystkimi działaniami wojennymi. "Postanowiłem sobie żyć i umierać jak uczciwy żołnierz i nic nie czynię z ujmą mej godności, i dlatego oświadczam, jeśli tym nieporządkom kres położony nie będzie, jestem zdecydowany donieść o tym Stanom Jeneralnym..." Przerwał. Nikt nie poruszył nawet głową. Nagle zgrzytnęły nogi krzesła pod wielkim korpusem księcia. Gubernator, mimo nakazów, jakie sam sobie narzucał, stracił zimną krew. Poderwał się z karła z brzękiem ostróg i łańcucha na szyi: - To, co tu słyszę, przechodzi wszelkie oczekiwania. Jakim prawem tak się do mnie przemawia? - Prawem głównodowodzącego, mianowanego przez Stany Jeneralne Holandii. Wasza dostojność, widać, nie pomni tekstu mojej nominacji. Nie wszyscy panowie radcowie znają ten dokument, więc oto jest, publicznie go okazuję. Nikt nie wyciągnął ręki, by rzucić okiem na papier. Jeden Van Ceylen zakołysał głową i spojrzawszy zdziwionymi oczyma w purpurową twarz Arciszewskiego mówił szeptem do siebie: - Nic nie wiedziałem... nic nie wiedziałem... Carpentier, cały zamieniony w słuch, uchwycił ten szept. Przeraził się. Jeśli Van Ceylen tak zaskoczony, to może i inni. Niepewny, jaki obrót przyjmie rodząca się już awantura, bladł coraz bardziej. - Dokument ten niejasny - mówił książę de Nassau skrzecząc, jakby gryzł orzechy. - Chyba oszaleli w Amsterdamie oddając władzę w ręce tak szalonego generała. To anarchia! - Wasza dostojność nie panuje nad słowem! - Krzysztof poderwał się z krzesła. Zakołysał się świecznik na stole, skołtuniały płomienie świec i rzuciły rdzawy poblask na brodatą twarz generała. Krzysztofowi pociemniało w oczach. Carpentier skurczył się i zbladł, a Stauhouver, siedzący obok księcia, cofał się zapobiegliwie w bok, razem z krzesłem. Gdy zadzwoniły mosiężne kółka na pasie Krzysztofa, wszyscy byli pewni, że lada moment ten nieustraszony w boju żołnierz, nie znoszący cierpkich słów i obelg, wyrwie rapier z pochwy i trzaśnie przez stół nad świecami w białą kryzę księcia. - Wasza dostojność! - krzyknął de Wirth. Krzysztof trzymał jedną rękę na głowicy szpady, a drugą naciskał deskę stołu i mówił zduszonym głosem: - Powtarzam! Wasza dostojność nie panuje nad słowami! Miejsce, na którym stoi pałac waszej wysokości, polane jest krwią z tego oto ramienia. Wysoka Rado! Jakim prawm omawianie porządków i niekarności w wojsku, potępianie bezprawnych rozkazów i powoływanie się na wolę Ich Wysokich Potęg Stanów Jeneralnych nazywa się tutaj anarchią? Wasza dostojność cofnie natychmiast te słowa... albo... Zawiesił pytanie i czekał ku przerażeniu co najmniej połowy zebranych. Cisza zaległa tak całkowita, że słychać było syk oleju w lampach. Osłupiały Carpentier nie mógł chwycić oddechu. Pierwszy opanował się książę de Nassau. - Słowo zbyt ostre padło z moich ust, przyznaję. O anarchię nikt waszej dostojności nie posądza. Ale słowa tu powiedziane ukłuły aż do szpiku kości. Zajmijmy miejsce, niech się Rada wypowie! Usiedli z rumotem krzeseł, szabel i butów. Dyszeli jeszcze. Książę opuścił powieki i siłą woli zmusił się do spokoju. Starał się teraz jak najtrzeźwiej myśleć: "Wariat, przy którym i ja tracę zimną krew. Ależ to bałwan, nie polityk. Gdyby wiedział, że w tej chwili flota admirała Lichthardta zbliża się do Recifu i niebawem przypilnuje jego "Mauritiusa" może by się opamiętał... Śmieszny człowiek! Wydaje mu się, że trzaskiem szabli może coś załatwić z Maurycym de Nassau! Pyszałek, pyszałek i głupiec. Spokojnie, spokojnie, książę!... Ten prostak będzie miał za chwilę całą Radę przeciw sobie. Zresztą kupczykowie i bez tego wiedzą, po czyjej stronie siła. Carpentier i Stauhouver rozgłosili przecież wśród poniektórych siedzących tu durniów, co potrzeba..." Gasił w sobie resztę wściekłości i nawet wydobył na pucołowatą twarz coś w rodzaju uśmiechu. - Żołnierze my obaj, nie do rady, lecz boju - powiedział chytrze - dwaj wodzowie żyjący taką samą troską. W tym, co słyszeliśmy, niewątpliwie wiele prawdy, choć nader dla nas przykrej. Trzeba nam więc zwrócić uwagę na nadużycia w wojsku, na nieoględne rozkazy, a żołnierzy zabranych przez pomyłkę z regimentów waszej dostojności oddać do dawnych szeregów. Wiele tych spraw dzieje się bez mojej wiedzy, a potem na mnie całe odium... - Bez wiedzy? - zawiesił pytanie Van Ceylen, ale tak cicho, że książę nie posłyszał. Krzysztof, zaskoczony słowami gubernatora, zamilkł. Doznał nawet uczucia zawstydzenia. Zbyt ostro wystąpił. Nie było jego zamiarem obrażać tak cenionego w Holandii dostojnika, a tylko bronić swych praw, bez których nie widział możności działania. Jeśli kazał Buysmanowi płynąć dwoma galeonami pod Recif, to też nie w celu jakiegokolwiek zbrojnego zamachu, tylko by wesprzeć swą powagę, podkreślić swe admiralstwo na morzu. Siedział więc teraz skwaszony w oczekiwaniu, jak się narada potoczy. Dlaczegóż jednak wszyscy uporczywie milczeli? Nie odzywał się ani Carpentier ani Harrimans, ani Bodeherius? Czyżby nie stać ich było na jedno odważnie wypowiedziane zdanie? Naraz odetchnął z ulgą. Prosił o głos Bodeherius. - Słyszeliśmy tu o sprawach smutnych i bolesnych, ale na to jest nasza Rada, by padały na niej, gdy potrzeba, zdania szczere, a nawet i bolesne, bo tylko wtedy wypełnimy sumiennie nasz obowiązek dla dobra Holandii i ziemi brazylijskiej. Cenimy jego ekscelencję księcia de Nassau, jak i wszyscy znamy godne wieczystej chwały czyny generała Artischau. Spór, który tu powstał, niechże urodzi z siebie wielki pożytek. Widzę go w jednym - w zgodnym działaniu i wzajemnym wyrozumieniu, bo tylko wtedy dobra rada. Wszystkim nam leży na sercu dobro tego kraju i rozwój naszej Kompanii, która już od lat kilkunastu godnie rywalizuje ze starą Kompanią Ostindyjską. Przypomnę, że latami całymi mieliśmy tu ciężki orzech do zgryzienia: zdobywanie wysp i przylądków, nieustanne walki z Bagnuolo, z Albuquerque'em, z potężnym Don Louisem de Roxas. Bywały tu, proszę waszej wysokości, chwile, gdy niewiele brakowało, byśmy stracili najważniejsze kapitanie. Gdyby nie dzielność i wiedza wojenna ówczesnego pułkownika Artischau i jego żołnierzy, na pewno nie byłoby nas dziś na tej sali. A i teraz Hiszpanie siedzą nam na karku i wielce się rozpanoszyli. Skoro tedy jego dostojność Artischau, odrzuciwszy wezwanie wielkiego i potężnego króla polskiego, przybył tu do nas z nową armadą, nic nam nie pozostaje, jak tylko cieszyć się z jego powrotu i ułatwiać mu wykonywanie zaszczytnych nowych zadań. Wasza wysokość - zwrócił się bezpośrednio w stronę księcia - ubolewać mi przychodzi, że dopiero dziś się dowiedziałem o woli Rady Dziewiętnastu i Ich Potęg Stanów Jeneralnych, które wysyłając tu generała Artischau postanowiły oddzielić władzę wojskową od cywilnej... - Pełnej Rady dotąd nie było - bąknął gubernator. - Szkoda wielka, że jej nie zwołano. Krzysztof słuchał tych odważnych słów z coraz bardziej rosnącym sercem. Nie zawiódł się. Oto pierwszy staje za nim jeden z najstarszych członków rady. Dlaczego jednak Carpentier milczy, a nawet słucha słów Bodeheriusa jakby przerażony? Carpentiera istotnie ogarniał w tej chwili lęk. Jeśli Bodeherius bez uprzedniej namowy staje po stronie generała, co będzie z resztą członków Rady? Dlaczego Stauhouver krzyżuje ręce na piersiach, umyślnie uwięziwszy w sobie wszystkie słowa? Dlaczego nic nie mówi? Ale Stauhouver właśnie wstawał ze swego fotela. - Darujcie, wasze dostojności, że i ja powiem słów kilka, choć z nieco innej materii. Kompania nasza istnieje od lat piętnastu. Koszt, włożony w wyprawy, wyniósł już sumę zawrotną - czterdzieści pięć milionów florenów, nie licząc dwakroć sto tysięcy florenów, które płacimy Stanom Jeneralnym za samo zdobywanie brazylijskiej ziemi. W ciągu onego czasu wyparliśmy wprawdzie Hiszpanów, zdobyliśmy na nich około pięćset okrętów, ale w dochodach z towarów osiągnęliśmy zaledwie trzydzieści milionów. Sumy wielkie, ale, każdy to widzi, za małe w porównaniu z naszym wkładem. Członkowie naszej Kompanii złożyli swój grosz i oszczędności, by mieć szybszeÁĂ dochody. W czymże tedy przyczyna wszystkiego? Mówiłem to wiele razy. Za czasów dawnego pobytu pułkownika Artischau tak przez nas wszystkich cenionego, niezmierny był koszt utrzymania żołnierza. Bo skoro i łupów nie brano, i nie ściągano kontrybucji z mieszkańców, wszystek wydatek na żołnierza ciążył na naszej szkatule. Bywało, że gdy my polecaliśmy ściągać kontyngenty zboża i cukru na zdobytych terenach, to pułkownik Artischau odmawiał nam zawsze użycia do tego żołnierza przez nas opłacanego. Cóż tedy będzie, jeśli generał Artischau zacznie stawać w obronie tubylczej ludności, chronić ją przed zarządzeniami naszej władzy cywilnej. A któż, jak nie ta ludność, powinien ponosić koszty wyzwolenia z jarzma hiszpańskiego! Pytam się o to waszych dostojności. Przytaknęli prawie wszyscy. Nawet Carpentier, ku zdziwieniu Krzysztofa, patrzył z niemym uznaniem w usta Stauhouvera. Książę de Nassau siedział jak sfinks, nieruchomy, napuchnięty na twarzy osiadłej w puszystej kryzie. Stauhouver zadał pytanie, ale nie oczekiwał odpowiedzi, mówił pospiesznie dalej: - Ubożeją kupcy holenderscy ściągani przez nas do Brazylii. Handel nie osiągnął tego rozkwitu, jakiego oczekiwaliśmy, bo ustawicznie nam tłumaczono, że trzeba go hamować ze względów strategicznych. A przecie nie dlatego utrzymujemy wojsko, by się nam mieszało do gospodarki i do spraw handlowych. Nie widzę też żadnego powodu, by ludność murzyńska, w Afryce przez nas zakupywana i przywożona z wielkim kosztem i z niebezpieczeństwem naszych żeglarzy, miała się tutaj rozleniwiać i nie pracować na swych chlebodawców. A przecież, dopóki jego wysokość książę de Nassau nie zasiadł na swym gubernatorskim urzędzie, Murzyni uciekali z plantacji i jeszcze dostawali broń do rąk od naszych regimentów. - Nie rozumiem, po co się mówi to wszystko - burknął Krzysztof. - Po to, proszę waszej dostojności, że dwa miesiące starczyło, byśmy znów słyszeli, że łapie się nasze transporty niewolników murzyńskich, choć to towar na równi z koniem i mułem. Że się ich włącza jak dawniej w szeregi, znajdując na to jedyne tłumaczenie, że żołnierza za mało... Rada szanuje nominację waszej dostojności, ale musi czuwać, by i jej zarządzenia były przez dowódców szanowane. - Bywają złe i nieludzkie zarządzenia, jak bywają ludzie nieludzcy. Stauhouver puścił to mimo uszu i zmierzał do końca, już zerkając na księcia. Zamknięty w sobie de Nassau zdawał się w ogóle nie słuchać. Myślał w tej chwili o jednym: skoro wiatr nader pomyślny, chyba admirał Lichthardt stoi już poza rafą Recifu? Na przepłynięcie tego kawałka morza wystarczy pół doby. Zaczęli przemawiać po kolei inni radcowie. Każdy z mówców wygłaszał jakby z góry przygotowane przemówienie, które zahaczało o dawne sprawy kolonii, a jednocześnie wychwalało zalety księcia de Nassau. Krzysztof słuchał pochlebstw kierowanych w stronę nadętego gubernatora i patrzył na mówiących z uczuciem rosnącej pogardy. Nie liczył na ramola de Wirtha, na Ghyselina czy tego tępaka o twarzy konia, van der Dussego. Ale, u licha, nie otwiera gęby Carpentier ani Harrimans, ani Morthamer. Czyżby, wbrew jego nadziejom, wszyscy byli przeciw niemu zmówieni? Ogarnął go niepokój i żal do samego siebie. Zbyt pochopnie postąpił, bo żołnierz z niego, a nie lis, jak każdy z siedzących tu naprzeciw. To spryciarze, tchórze, handlarze i pochlebcy... Naraz posłyszał głos Stauhouvera: - Słyszeliśmy tu zarzuty, że działamy jakoby podstępnie i nieufnie. Tymczasem dzięki życzliwym i wiernym nam ludziom dowiedzieliśmy się, że wasza dostojność oczerniał nas przed Radą Mozy i Amsterdamu, oskarżając cały rząd w Brazylii... Oto odpis dokumentu, który już znają niektórzy radcowie polityczni, jego wysokość książę de Nassau. Stauhouver pokazywał pożółkły papier. Nachylał się ku niemu zaciekawiony Bodeherius i Morthamer. Inni zdawali się już znać tekst dokumentu. Zaskoczony Krzysztof skupiał pośpiesznie myśli: "Jakże to... chyba to przywiózł Poen... a może sam Carpentier? Czyżby Carpentier był takim samym łajdakiem jak większość zebranych? I co jest, u kata, w tym papierze? Nie dokument to zresztą, ale jakieś intryganckie pismo." Zbyt ambitny był, by odczytywać tekst, już zresztą wszystko rozumiał. Większość Rady jest zwerbowana przeciw niemu. Jakże niecnie postąpił Carpentier! On ich ostrzegł i zwąchali się ze Stauhouverem. Co go oślepiło, że rozmawiał wczoraj z tym pantoflarzem i lizusem. Teraz już tylko może jeden Bodeherius postąpi zgodnie ze swym sumieniem. Ale jakimże prawem pomiatają tu jego uczciwością i jawnemu wystąpieniu w Amsterdamie nadają cechy hańby i podstępu? Powstał z nie hamowanym już oburzeniem. Wsparł się rękami na stole i rąbał mocnym, pewnym siebie głosem: - Jego dostojność mówi z palca wyssane rzeczy. Kłamie ten papier, jeśli w nim to, co słyszę. Wszystko, co wypowiedziałem na Radzie Dziewiętnastu, uczyniłem jawnie, zgodnie z moim honorem i na życzenie Wielkiej Rady. Nie taję niczego i gotów jestem wszystko tu powtórzyć. Skoro jakimiś pismami chce się mnie osłabić, to i ja mam nie zmyślone, ale prawdziwe argumenty. "Moje przybycie było tak nieprzyjemnym jego ekscelencji, że skorzystał z pierwszego kuriera, by okrętem przesłać Stanom Jeneralnym żądanie uwolnienia mnie od służby, jakkolwiek pozornie udawał jak najbardziej zadowolonego z mego przybycia." Odkrycie tego podstępu zaskoczyło wszystkich. Książę zbladł, brakło mu nagle słów, bo tylko rozłożył ręce i krzyknął: - Znów mnie obrażają! - Prawda nie może obrażać. Nie cofam, co powiedziałem. Mówię jako żołnierz, a nie polityk czy krętacz. Wy tu mówicie o milionach i florenach, ale ja nie dla cudzych worków złota się biję i nie po to ponownie tu przybyłem. Zrozumcie to, wasze dostojnoście! Mam na nowo bić Hiszpanów, burzyć ich szubienice i forty, by ta ziemia, uwolniona przez Holendrów, żyła w pokoju i szczęściu. Wiecznie słyszę te obmierzłe słowa: pieniądze, Kompania, transporty, handel i handel, więc niechże będzie raz powiedziane, co już mówiłem przed burmistrzem Conrady i przed Radą Dyrektorów, i tam uszanowano moje słowa: "Kompania może upaść zupełnie, byle Brazylia rozkwitła." Powstało powszechne szemranie. Stauhouver dostał zwycięskich błysków w oczach. Carpentier, jeszcze i teraz niepewny ostatecznego wyniku narady, to bladł, to żółkł, zależnie od tego, jak silne i z czyich ust padały tu argumenty. Zaczęły w tej chwili pryskać knoty w płomieniach świec. Van Ceylen krztusił się od wzbijającego się swądu. Jego mała głowa trzęsła się na chudej, strusiej szyi. Krzysztof nie zwracał uwagi na pochrząkiwania i rosnącą wrzawę. Dosyć już miał trzymania swych słów na uwięzi. - Co by się stało z waszą Kompanią, z waszymi składami cukru, z magazynami i statkami, gdyby nie zjawił się tutaj przed wami Krzysztof Arciszewski? "Czyż nie byłem w tym kraju wcześniej niż wasze dostojnoście? Pamiętam czasy, gdy wielcy radcowie, widząc zbliżającego się nieprzyjaciela, nie opatrzywszy swych magazynów umykali haniebnie z Brazylii. Ani patriotyzm, ani dobro Kompanii, ani honor, ani nakazy jego wysokości stadhoudera nie były w stanie ich zatrzymać. Zostawili oni Arciszewskiego, by się bił sam w tym kraju... Gdyby żołnierz lub wódz tak postąpił, powieszono by go jako uciekiniera i zdrajcę... A gdy oręż mój i krew mojego żołnierza oczyściły kraj, to właśnie wielcy radcowie chełpili się tym, że dostarczali żywności i środków do prowadzenia wojny, a nawet uważają, że to oni zdobyli kraj ze wszystkimi cukrowniami i dochodami, o które przedtem się nie troszczyli, na które tylko z daleka patrzyli. A gdy kraj został zdobyty, uciekinierzy ci - wysunął rękę w przód, ponad płonący lichtarz, jakby wszystkich tu siedzących równał, i zatrzymawszy ją na wprost Stauhouvera kończył: - uciekinierzy ci powrócili i jak muchy obsiedli cukier brazylijski. Nie będę wymieniał nazwisk, ale tacy radcowie polityczni to piąte koło u wozu, które jak tu widzę, dworuje tylko jego ekscelencji i... Nie zaniedbuje być w jego orszaku. Lecz nie takie jest zadanie rządu." - Niesłychane! Coś podobnego! Haniebne słowa! - odezwały się okrzyki. - Po raz trzeci obraża, słuchać tego nie można! - krzyknął książę de Nassau. - Ten człowiek wszystkich nas miesza z błotem. - Jeszcze raz mówię - nie obraza, lecz prawda. - Nie wolno zapominać, że jestem księciem de Nassau i gubernatorem tego kraju! Na miły Bóg, któż to tak do mnie mówi, dawny muszkieter z Itamariki? - Nie hańba dla mnie, że mnie się tutaj nazywa muszkieterem, choć wiadomo, że jako kapitan zdobywałem tę wyspę... - Kapitan czy muszkieter dla księcia de Nassau to wszystko jedno. - Dla księcia de Nassau tak, ale nie dla Stanów Jeneralnych i holenderskiego narodu. Mam zresztą prawo uważać się za jednego ze zdobywców tej ziemi, a w tej chwili za wodza wszystkich wojsk holenderskich w Brazylii. - Anarchia! Ten człowiek zapomina, przed kim stoi. Dla niego nie istnieje żadna zwierzchność i żaden rozkaz władzy. Anarchia! - Nie ja wydaję rozkazy sprzeczne z honorem dowódcy. Nie ja buntuję muszkieterów i każę strzelać puszkarzom przeciw holenderskiej flocie i nie ja też wysyłam statki pirackie do Gwinei. Kto tu prowadzi do anarchii, do utraty kraju? - Hańba! Hańba! Wasze dostojności, co się tutaj dzieje? To człowiek szalony! - książę de Nassau nie miał już tchu, syczał przez zęby. Podniósł się zamaszyście, zapominając o wypozowanym dostojeństwie. - Jakże się dziwić, proszę waszych dostojności, że takiego człowieka wypędzono z własnej ojczyzny. Że go ścigano listami gończymi po całej Europie. Za bunt przeciw własnemu królowi, za morderstwo na własnym sąsiedzie. To nie rycerz i szlachcic, ale awanturnik! Krzysztof zzieleniał. Szarpnął za rękojeść. Tym razem żelazo wyśliznęło się aż do połowy pochwy. - Na miły Bóg! - krzyknął półprzytomny. - Wasze dostojności! wasze dostojności! - rozkładał ręce przerażony de Wirth. Krzysztof pochylił się w stronę księcia. Na twarzy zadrgały mu wszystkie muskuły. Osłupiałym radcom zdawało się, że jeden moment, a błysną nad stołem ostrza rapierów, bo i książę de Nassau szarpał za rękojeść. Arciszewski nadludzkim wysiłkiem woli stłumił w sobie szalony zamiar. Patrzył w nalaną twarz księcia i mówił kotłującym się w gardle głosem: - Prawda to, żem wyszedł z własnej ojczyzny, bo tam wielu było podobnych waszej wysokości, choć inne nosili i nie mniejsze miana. Błąd mojej młodości przypominacie mi w nagrodę za to, żem własną krew oddał na pożytek Holandii. Przeczuwałem, że mi to kiedyś wypomnicie. Mości książę de Nassau, jestem szlachcicem, ale nie w szlachectwie moja zasługa, jeno w tej krwi, którą zamiast mojej ojczyźnie oddałem wam, na pożytek Holandii. Głos mu zadrgał tak bolesną nutą, że na niektórych kupców podziałały te słowa. Bodeherius patrzył niemal olśniony. Nawet Carpentier zapomniał, w jakiej w tej chwili znajduje się tutaj roli. Stauhouver gryzł wargi i wzywał księcia wzorkiem do jak najszybszej repliki. Ale gubernator, blady w tej chwili jak ściana, nie mógł zdobyć się na żadne słowa. Podniósł się wysoki struś Van Ceylen, ten tak od niedawna znienawidzony przez Krzysztofa autor haniebnego listu. - Prawda! Prawda po twojej stronie, generale Artischau! Kto zapomina o cnotach waszej dostojności, przynosi krzywdę drogiej naszemu sercu Holandii. Krew dla nas przelaną zawsze szanujemy. Choć tak godne było to wystąpienie, Krzysztof go nie słyszał. Nic już nie słyszał. Szum w głowie i pogarda dla radców tamowały wszelką uwagę. - Słowa, które tu przeciw mnie padły z ust księcia de Nassau, niegodne są rycerza. Wasza wysokość i radni widzieli na własne oczy list mojego miłościwego pana, króla polskiego. Nie jestem pohańbiony ani wzgardzony w mojej ojczyźnie. Zadano mi tutaj największą krzywdę w życiu i czekam na jej naprawienie. Żądam szacunku i uznania pełnych praw moich, nadanych mi przez Holandię. Żegnajcie, wasze dostojności, radźcie odtąd beze mnie! Ku nieopisanemu zdumieniu wszystkich zebranych skłonił się i wyszedł szybkim krokiem. Rozdział IX Po wyjściu Krzysztofa zapadła cisza. Wszyscy starali się ukryć swe zakłopotanie, by nie dać księciu odczuć jakiegokolwiek niesmaku, ale był to wysiłek daremny. Słowa Arciszewskiego jeszcze żyły na sali. Dopóki ciężkie, żołnierskie kroki odchodzącego słychać było w głębi korytarza, panowało milczenie. Każdy czuł potrzebę zapełnienia ciszy jakimś słowem, ale nikt się nie kwapił do zabrania głosu. Raczej czekano na księcia, którego wystąpienie wydawało się nieuniknioną potrzebą. Nie mylono się. Książę skupiał swój intelekt, a jednocześnie próbował gasić płonące wzburzenie. Widząc, że cisza zbyt długo się przeciąga, podniósł się ociężale z fotela, by z wolna wstając czasu nieco zmitrężyć, i westchnąwszy głęboko, zaczął: - "Miłościwi panowie i przyjaciele! Nie od dzisiaj dopiero rozpoczynam służbę w Stanach Zjednoczonych Niderlandzkich i w Kompanii Westindyjskiej. Trwa ona już lat dwadzieścia, naprzód pod rozkazami Stanów Jeneralnych i księcia Oranii, a następnie w Kompanii, i nigdy z powodu niej nie podlegałem jakim bądź zarzutom. Przysięgę, jaką złożyłem, mam zawsze przed oczyma i w sercu jako wskazówkę czynów moich. I nigdy, da Bóg, nie dojdzie do tego, abym czci, jaką winienem memu imieniowi i sumieniu domu mojego, najmniejszy chciał przynieść uszczerbek." Po tym dumnym przypomnieniu swojego pochodzenia wskazał gestem lekceważącym na pozostawione przez Arciszewskiego papiery i już innym wywodził tonem: - "Gdy jednak rozważam, jakie Artischau ma skryte zamiary i jakie przywiózł ze sobą instrukcje, zlecenia i nominacje, wydaje mi się, że muszę być w jakimś podejrzeniu, jakbym się zachowywał niewłaściwie i źle swój urząd pojmował. Z decyzji Dyrekcji Kompanii wynika, że była źle powiadomiona o stanie kolonii i tutejszych porządkach i dlatego przysłano Artischau, aby on wszystkiemu zaradził, choć to jest jedynie i wyłącznie moim obowiązkiem." Zaczęły się teraz ciche i ostrożne szepty. Stauhouver protestował oburzonymi gestami, wstrzymując się od głośnych wypowiedzi, by żadnym słowem nie mącić myśli księcia. Carpentier zaprzeczał energicznie głową. Morthamer i Harrimans coś szeptali do siebie. Jeden Bodeherius nie zmienił zasępionych rysów twarzy, nie zdradził się żadnym gestem. - "Wszystko - oburzał się książę - cokolwiek mówił Artischau, jest oskarżeniem przeciwko mnie skierowanym. Głosi przecież wyraźnie, jakoby przybył tutaj nie po to, by służyć pod moimi rozkazami, ale by kontrolować moje czynności, być wywiadowcą przy moim boku i do szkoły po naukę mnie posyłać. Spodziewam się jednak, że według waszego, panowie, przekonania, mogę się obejść bez takiego nadzoru i że ani władza moja w Holandii, ani wy, dostojnoście, nie dopatrujecie się w moich czynach niczego takiego, co by czyniło ujmę honorowi wodza." - Ależ, wasza wysokość! - oburzył się teraz już głośno Stauhouver. - Wasza dostojność, na miły Bóg! Proszę nam oszczędzić nawet słuchania tak uwłaczających przypuszczeń. - Carpentier aż się wpół podniósł przy tych słowach. - Taki wódz znamienity! Inni siedzieli w milczeniu. Van Ceylen spojrzał wymownie na Carpentiera, jak gdyby mówiąc oczyma: "A Sao Salvador? A stałe klęski i ucieczki?" Książę, spokojniejszy już i pewny siebie, pozwalał, by jak najwięcej padało tu okrzyków. Wysunąwszy pierś ku przodowi spojrzał z góry na wszystkich zebranych i dalej mówił: - "Bez przechwałki mówiąc, ja jeden tylko pracą swoją i staraniem, i narażaniem życia własnego sprawiłem, że Brazylijskie Państwo Niderlandzkie utrwalone zostało... czyż to tedy nie zuchwalstwo, jeśli Artischau - stale unikał tytułu przy tym nazwisku - poważa się pismo swoje, w którym mnie tak oczernia, czytać publicznie, jakby się lękał swych rumieńców, gdyby tylko ustnie swoje potwarze przytaczał?" Napinał głos i mówił z coraz większą swadą o rzekomym niebezpieczeństwie, jakie może sprowadzić niekarność i zuchwalstwo Krzysztofa. Zaczął też sypać jak z rękawa przykładami, jakimiś niezwykłymi incydentami, przy czym nikt z obecnych nawet się nie zdziwił, dlaczego książę nie przytaczał ich w obecności Arciszewskiego. - "Jeden puszkarz z Itamariki poważył się głośno oświadczyć, że odtąd nie zna ani księcia, ani Rady, lecz jedynie jenerała Artischau. Inny porucznik z regimentu Artischau, któremu oddany był mój własnoręczny rozkaz, nie usłuchał go oświadczywszy, że musi naprzód zasięgnąć opinii swego generalissimusa. Słyszeliście, panowie? Swego generalissimusa." Udał, że oburzenie wstrzymało mu oddech, i popatrzył po sali. Ale zbyt krótką zrobiwszy pauzę, by wzbudzić wiarę w szczerość swego oburzenia, ciągnął: - "Wszystko to są początki niekarności, która może doprowadzić do otwartego buntu. Wobec tego nastręcza się pytanie, czy podobna znosić nadal takiego człowieka? Czy można ścierpieć, aby pod moim bokiem znajdował się człowiek tak niespokojnego charakteru, i to w kraju, który co dopiero zaczął się prawidłowo rozwijać i który dotychczas nie znał wewnętrznego rozkładu? Rząd ten jest organizmem o jednej tylko głowie. Mnie powierzono dzieło główne, wszystko inne jest podrzędne. Nie ścierpię nikogo, kto by mi wolę swoją chciał narzucać. Ów kawałek brazylijskiej ziemi nie może znosić dwóch jednocześnie rządców. Jeśli nie będziemy działać ręka w rękę, lecz rozsiewać tylko niesnaski i swary, ten kraj rozpadnie się na kawałki..." Teraz już siedzieli z głowami pochylonymi, przybici pychą wielkorządcy i jego dyktatorskim tonem. Jedynie Carpentier nie zdejmował wzorku z twarzy księcia, olśniony jego butą i siłą. - "Z tego wszystkiego wynika, że musicie, panowie, oświadczyć stanowczo, czy ja mam Artischau ustąpić, czy on mnie i kto z nas ma wrócić do Holandii. Innego wyjścia nie widzę. Odejdę na chwilę, aby was pozostawić samych własnej waszej rozwadze." Skłonił się z elegancją pełną dumy i kierował się ku wyjściu. Podskoczył Stauhouver i próbował go zatrzymać, ale książę zaprzeczył ruchem głowy. - "Zostawiałem zawsze Radzie swobodę głosu, tak czynię i obecnie." Ledwie się drzwi przymknęły, Stauhouver powiedział z miną niby to zgorzkniałą: - Wasze dostojnoście, przykry to dzień w naszej Radzie. Pierwszy raz nam się zdarzyło, że opuścił zebranie jego wysokość. Jakże bolesna to dla nas chwila. - Pierwszy raz zrobił to i generał Artischau - wtrącił Bodeherius. - Otóż to. Prowokujące zachowanie się generała zmusiło jego wysokość do wyjścia. Co innego wszakże dowódca obcego pochodzenia, co innego książę z orańskiego domu. Wszyscy znamy jego takt, sąd spokojny w każdej sprawie, godne zachowanie się w każdym momencie, czego nie można powiedzieć o zapalczywym szlachcicu polskim, który często działa niezgodnie z naszą Radą, nie uznając, jak i dziś, żadnej władzy nad sobą. Przeciwnie, książę zostawił nas samych, byśmy w jego nieobecności dali mu zadośćuczynienie, zwrócili honor... - Sprawa trudna i nie tak prosta, jak się waszej dostojności wydaje. Spór to między dwoma godnymi siebie żołnierzami - napomknął Van Ceylen. - Dla mnie sprawa jasna - Stauhouver nie dawał się zbić z tropu, choć niepokoiła go postawa Van Ceylena. - Z jednej strony mamy Holendra wielkiej sławy i wielkiego imienia, z drugiej obcokrajowca na naszym żołdzie. Gdy książę sprzyja wszystkim naszym poczynaniom, dba o rozwój Kompanii i handlu, Artischau buntuje ludność kolonii, wprowadza niekarność w wojsku, utrudnia rozkwit kraju. Słyszeliśmy wszyscy, jak tu mówił przed chwilą: "Kompania może upaść." - Ale i dodał: "byle Brazylia zakwitła". Brazylia to druga Holandia - wtrącił Bodeherius. Przez cały czas przemówienia Stauhouvera Carpentier czuł na twarzy jego zniewalający wzrok. Wił się w sobie i czekał. Ale nie po to pobiegł z samego rana do domu Stauhouvera, by teraz cofać Się z obranej drogi. Jeśli odczuwał od czasu do czasu drętwe zimno w poduszkach palców leżących na papierze, to z tej tylko przyczyny, że zaniepokoiło go stanowisko Bodeheriusa i Van Ceylena. Bo gdyby tak jeszcze kilku innych radców stanęło po stronie generała Artischau? Gdyby na dodatek Buysman zdążył wprowadzić oba statki do portu, zanim pojawi się admirał Lichthardt? Ale tak czy inaczej, nie było już dla Carpentiera odwrotu. Czekał więc w niepewności i milczał. Wstał Morthamer, który do tej chwili nie powiedział ani słowa. - Nie jestem ja przeciw księciu, bo któż by nie szanował tak wielkiego dostojnika. Ale wymaga od nas decyzji, do której w istocie nie mamy prawa. Nie leży w naszej mocy żadna zmiana woli wielkiej Rady Dziewiętnastu. Jestem za tym, by nakłonić księcia i generała do polubownego załatwienia sprawy, albo w najgorszym razie, odnieść się Do Rady Dziewiętnastu i czekać na decyzję. - Otóż to, otóż to! - podchwycił Bodeherius. - Trzeba pamiętać, co zdziałał dla Holandii generał Artischau. Nie zapominajmy też, że potrzebny nam tutaj w Brazylii ze swoimi wojskami, skoro pół kraju już utraciliśmy. Książę - pan oświecony, zrozumie, skoro ochłonie. Proponuję więc poprosić go, by dalej nam przewodniczył. Wtedy wezwiemy i generała Artischau. Porywczy, ale gdy wróci, obaj wyciągną ku sobie ręce. - Dobra rada! Dobra rada! - zaczęto zewsząd przytakiwać. - Wezwać ich, niech zgoda zapanuje. Choć Stauhouver próbował protestować, a i Carpentier nie przyłączał się do większości, uradzono poprosić księcia i podjąć próbę polubownego załatwienia sporu. Wysłano więc sekretarzy i czekano z dużym napięciem na powrót księcia. Ku zdziwieniu wszystkich zamiast księcia de Nassau stanął we drzwiach błyszczący jak na paradzie major Bayert. Zatrzymał się w połowie mięsistego dywanu i wyrecytował: - Jego wysokość czeka na jedną odpowiedź? Kto godniejszy dla Rady, książę de Nassau czy - to są słowa jego wysokości - muszkieter z Itamariki, kondotier na żołdzie holenderskim. Książę de Nassau ma nadzieję, że wasze dostojnoście nie każą mu zbyt długo czekać na odpowiedź. Nadął swą pulchną, wygoloną twarz, oddał żołnierski ukłon i wyszedł. Ich dostojnoście słuchali w milczeniu jego sprężystych, a przy tym trochę pajacowatych kroków. - Dano nam haniebne ultimatum - powiedział ponurym głosem Bodeherius. - Już oficerowie mówią do nas na Radzie! - obruszył się zgorszony Van Ceylen. - A poza tym, do czego to już dochodzi? Zdobywcę Itamariki nazywa się pogardliwie muszkieterem. Tak to czcimy naszych dzielnych ludzi? Jeden Stauhouver, rozpromieniony, patrzył z udanym współczuciem po pochylonych, osowiałych twarzach. Jakże celnym wydał mu się afront uczyniony przez księcia całej Radzie. Przysyłanie oficera dawało wyraźnie do zrozumienia, że książę nie myśli się liczyć z Radą, której przed chwilą niby to oddał sąd nad rozstrzygnięciem sporu. - Odradzałem poprzedniej decyzji, i cóż, miałem rację. Wypomniano nam, że nie widzimy różnicy między obu wodzami... Jeśli więc nie chcemy urazić jego wysokości... Nie skończył. Gdzieś daleko, na zewnątrz pałacu, odezwała się salwa dział. Zadzwoniły otwarte okna i skurczyły się płomienie świec na lichtarzach. - Co to? Na miły Bóg? Generał Artischau? - krzyknął przerażony Carpentier. Zerwał się z miejsca i biegł ku oknom pałacu. Powstało zamieszanie. Harrimans, de Wirth i milczek van der Dusse skoczyli ku drzwiom. - Co to? co to? - krzyczeli w pusty korytarz. Powstali z miejsc oniemieli Van Ceylen i Morthamer. Jeden Stauhouver siedział w fotelu nieruchomy. Za chwilę wrócił z korytarza Harrimans. - To admirał Lichthardt wpływa z flotą do portu. Działa nadbrzeżne, na rozkaz księcia de Nassau, witają admirała. Popatrzono z niedowierzaniem po sobie. Dziwne to przywitanie. Przecież Lichthardt przypływa tu niemal co miesiąc i nigdy nie było takiego obyczaju. - Wszystko rozumiem - powiedział Van Ceylen do Morthamera. - Przypominają nam, kto dowodzi siłami wojskowymi w Brazylii. Carpentier dostał kolorów na trupiej do niedawna twarzy. Nabrał tchu i powstał: - Wasze dostojnoście! Zbyt długo zwlekamy z naszą uchwałą. Jego wysokość gotów stracić do nas zaufanie. Decyzja łatwa i prosta. Myślę, że już wszyscy jesteśmy do niej gotowi. Nie ma żadnego porównania między jego wysokością księciem de Nassau a buntowniczym generałem. Chodzą słuchy, że gotów działa przeciw nam nastawić i objąć dyktatorskie rządy w Brazylii. Wtedy nieszczęście dla Kompanii i dla kupców holenderskich. Dzikie plemiona Ziemi Prawdziwego Krzyża będą nosić generała Artischau na rękach, a nami ozdobią palmy i szubienice! Wszystkie nasze sprawy związane jedynie z imieniem księcia Maurycego de Nassau, z wielkorządcą Brazylii, z naszym dostojnym panem i władcą. I dlatego pozwólcie, panowie, że przeczytam projekt uchwały, który przed chwilą nakreśliłem. Gdy czytał, wszyscy słuchali w grobowym milczeniu. Nikt nie zgłosił zastrzeżeń i uchwała przeszła jednomyślnie. Ostatni podpis kładł pod nią Bodeherius. Widać było, jak mu drżała przy tym ciężka ręka, a pióro ciągnęło po papierze zniekształcony, koślawy podpis. Tym razem pobiegł do księcia Stauhouver z Carpentierem. Gubernator dał chwilę na siebie czekać, wreszcie wszedł z obu radcami i majorem Bayertem. Zobaczywszy oficera Van Ceylen znów szepnął pod wąsem: - Jeszcze i teraz potrzebny... Książę, nie zajmując miejsca za stołem, stanął i czekał. Powstała cała Rada. Stauhouver odsunąwszy papier na długość ramienia, bo wzrok miał już nie najlepszy, zaczął czytać głosem pełnym namaszczenia. - "Dnia 20 maja, horis pomeridianis. Szlachetni panowie wysokiej i prywatnej Rady, jak również radcy polityczni, po dokładnym rozważeniu sprawy pułkownika Artischau, mając na względzie brak wszelkich podstaw do obelżywego i potwarczego wystąpienia ze strony tegoż przeciw jego ekscelencji... przewidując nadto fatalne następstwa, jakie mogłyby się ujawnić w razie dalszego pozostawania w kraju niechętnego i zawistnego Artischau przy tak wysokiej godności - mając nadto na uwadze, że sprawa między ekscelencją a Krzysztofem Artischau jest tego rodzaju, iż jeden spośród nich usunięty być musi i że nie ma miejsca dla porównania między osobą Artischau i jego ekscelencją... z tych wszystkich przyczyn członkowie Rady jednomyślnością zdań postanowili przychylić się do życzenia jego ekscelencji i stanowią..." Książę słuchał końcowych słów orzeczenia z przymkniętymi powiekami. Jego twarz, widoczna w półcieniu padających świateł, nabierała zimnego błysku polerowanego mosiądzu. Gdy Stauhouver skończył odczytywać nazwiska podpisanych, gubernator otworzył oczy. Przywołał na swą twarz najmiększy, na jaki go stać było, uśmiech i powiedział: - Nie zawiodłem się na waszych dostojnościach oddając ich niczym nie skrępowanej woli sąd w tak haniebnej sprawie. Stauhouver i Carpentier pokłonili uniżenie głowy. Książę, nie czekając na niczyje słowa, odwrócił się do stojącego za nim Bayerta: - Majorze! Teraz na ciebie kolej! Rozdział X Izba była nędzna. Jej wnętrze różniło się od namiotu chyba tylko tym, że obdrapane mury były wokoło zamiast płócien. Środek zajmował stół dość spory, od ścianami stały drewniane zydle, a w rogu zaścielone derką łóżko. Żółta mapa Brazylii wisiała na szarej ścianie, a tuż obok lampka oliwna migotała lichym światłem. Raz pękał błysk, raz znów więdnął płomień osiadając w głębi mosiężnej misy. Krzysztof siedział pochylony na krześle i patrzył pod nogi stołu. Prostokątny cień pląsał po podłodze. To ścieśniał się, to znów rozlewał szeroko, posłuszny grymaśnemu płomieniowi lampy. Czasem wypełzał aż do połowy wysokości ściany i pokrywał mrokiem zasępione twarze dwu oficerów siedzących naprzeciw Krzysztofa. Czerniały wtedy całkowicie policzki Fernandeza, a oczy Foultonsa mogły bardziej dociekliwie śledzić zasępionego wodza. Co się działo pod kędzierzawą czupryną generała, jakie myśli i zamiary borykały się ze sobą? Czy rodził się w niestrudzonej głowie wielki zamysł, czy jeno gorycz i zawód panowały tam wszechwładnie i ciężarem swym ciągnąły głowę generała ku ziemi? Fernandez miał poza tym co innego na myśli. Cały czas obserwował okno, skupiał wzrok na dalekich, żółtych światełkach, drgających w ciemnościach, nie wiadomo - na brzegu morza czy w porcie? Nie dawniej jak godzinę temu on pierwszy zobaczył za oknem cztery pryskające błyski. Przybiegły wcześniej niż wystrzały dział okrętowych, które później wszyscy trzej usłyszeli. Gdy dowiedzieli się za chwilę od strażujących w ogrodzie muszkieterów murzyńskich, że to wiwaty na cześć wpływającej floty Lichthardta, Fernandez od tej chwili już nie zaznał spokoju. Nie spuszczał portowych świateł z oka, a nawet uchem łowił, co się dzieje za oknem. - I co? - szepnął teraz do niego Foultons. - Nic - odparł z cicha Fernandez. - Stoją na kotwicach. Krzysztof nie słyszał szeptu. Nawet gdyby był głośniejszy, nie dotarłby do jego świadomości. Cała uwaga i pamięć ogarnięta była roztrząsaniem niedawnego sporu w pałacu rady. "Polityk ze mnie tak celny jak pijany puszkarz." Uczciwie, ale głupio postąpił napierając równocześnie na księcia i radnych. "Chociaż nie - poprawił swą myśl - więcej dostało się księciu. I słusznie. Ma tu same klęski za sobą. O tym kupczykowie nie zapomną. Bez moich wojsk niczego on nie dokona. Jeśli tedy trzeźwo rozważą, jeśli wspomną, że mam Radę Amsterdamską za sobą i Stany Jeneralne, i burmistrza Conrady? Kupczykowie umieją liczyć. Dotrą chyba do tej prawdy, że tylko uznanie pełnego mojego dowództwa może przywrócić zdobycze w kolonii, a jeszcze, jeśli Bóg wspomoże, poszerzyć holenderskie posiadłości. Beze mnie, bez moich wojsk, to chyba nadal klęski, wałęsanie się wojska, jaka taka obrona w zacieśnionych fortach. Co wtedy będzie z ich cukrowniami i plantacjami?" Może zbyt ostro wystąpił, ale przecież, na miły Bóg, książę dokuczył, ile wlazło. Nie wahał się rzucać tylu oszczerstw i jeszcze nazwał muszkieterem. Mimo to szkoda, że nie potrafił bardziej spokojnie replikować. Jakże nędznie wypadłby wtedy książę ze swą pychą i despotycznymi manierami. Tak czy inaczej, kto komu bardziej ubliżył, kto knuje, kto podważa cudzą władzę i narusza honor? Oni, książę i Stauhouver, bo nie cała przecie Rada. De Wirth człowiek spokojny i rzeczowy, Morthamer mimo wszystko zdolny do bezstronnego sądu. A Bodeherius? A nawet w tym tępym strusiu Van Ceylenie obudziła się godność osobista. W istocie, poza Stauhouverem nikt nie jest na śmierć i życie związany z księciem. Wszyscy mu w duchu nie bardzo chętni, przecież rok temu domagali się posiłków pod wodzą Arciszewskiego. Któż, jak nie Carpentier, wysłany z ich ramienia, zabiegał o to w Amsterdamie? - Wiedziałem, że Carpentier tchórz, ale żeby aż do tego stopnia? Nie, niemożliwe. A jednak, zamiast do Bodeheriusa czy Harrimansa, poszedł, łajdak, do Stauhouvera. Fernandez poruszył nogami zydla. - Wasza dostojność! - Co? - zdziwił się Krzysztof zapomniawszy, że siedzą tu obaj oficerowie. - Czekamy na rozkazy. - Jakie rozkazy? Idźcie, gdzie chcecie. Zostawcie mnie z mymi myślami. Niebawem przyjdą tu posłańcy z Rady. Gdy oficerowie wyszli, przeszedł się po izbie zadowolony z samotności i dalej myślał: "Stauhouver miał dziś bezczelną minę. Bliski on księciu, ale oparcia w Radzie nie ma. Rozpanoszył się razem z gubernatorem, bo nie było tu trzeciej siły, nowego dowódcy, nowej floty i wojska. Nie lubią go. Zbyt znają jego krętactwa, choć udają, że ich nie widzą." Paliła go coraz większa ciekawość, jak tam radzą podczas jego nieobecności. Książę może się zawstydził, człowiek mimo wszystko dworski i nie lada polityk. Sprawę na zimno rozważy i znajdzie przyzwoite wyjście z sytuacji. Duma w nim wielka, jak u wszystkich wielkich i starych rodów, ale dobrze wie, że i on przecież zależy od Rady Dziewiętnastu, od niej ma swój wysoki urząd. Zachciało mu się afrontów, ale przyparty do muru musi uznać wolę Amsterdamu. U nich inaczej niż w naszej Rzeczypospolitej. Inaczej? Ta myśl utkwiła wśród innych niby kolący oset. "Radziwiłł i de Nassau" - powstało nagle porównanie. Pyszni możnowładcy, nieokiełznani w swej bucie i sile. Dobry jesteś, gdy im się wysługujesz. Jednemu był potrzebny, gdy przewąchiwał szlachtę po warszawskich loszkach, a później urabiał dla Radziwiłła dwory włoskie i francuskie. Gdy jego syna Janusza woził po Leydzie, gdy pisał sążniste relacje o artylerii niemieckiej i holenderskiej i śledził intrygi króla Zygmunta za granicą. Bez tego cóż by był wart dla Radziwiłła, choć i to prawda, że dzięki niemu kształcił się w Amsterdamie, uczył się oblężniczych fortelów, lania działa, a nawet próbował securite chodzić pod wodą i badać, czyby się nie dało wystrzeliwać podwodnych petard. A książę de Nassau? Cóż znaczy u niego żołnierska zasługa, niezdolna zastąpić trzosa i wielkiego urodzenia. Tamten knuł przeciw królowi, nie liczył się z sejmem i z senatem. Ten knuje przeciw woli Stanów Jeneralnych, za nic sobie waży wolę miłościwego pana Holendrów, stadhoudera Fryderyka Henryka. Nawet z postawy sobie podobni. Wstają i siadają jak nieruchome bryły. Daremnie szukałbyś szczerego uśmiechu na jednej i drugiej twarzy. Poza zimnymi oczyma ukryta zawsze każda prawda, wszystkie myśli utajone za powiekami. Czasem tylko błysk oka, nieposłuszny woli, co innego mówi niż słowa. A przy tym jakaż u obu wprawa w odkrywaniu cudzych myśli, jakaż siła zniewalania drugich do szczerości. Po cóż tedy wystąpił z całą otwartością, odkrył od razu wszystkie karty, zaatakował naraz i księcia, i radnych? "Dureń, dureń. Z krętaczami nie wolno szczerze i otwarcie. Śmieją się potem z człowieka. Nigdy się tego nie oduczę." Ale właśnie po tych słowach przyszło olśnienie. Dlaczego się wstydzi i sam siebie poniża? Zalety i cnoty swe gani, by się przyrównać do obłudników, łgarzy, a handlarzy honorem i sumieniem? Na miły Bóg, któż tu sprawiedliwie i zacnie postąpił, on czy ta sfora trzymana przez księcia na łańcuchu? Kto bronił prawdy przed kłamstwem i obłudą? Po czyjej, do pioruna, stronie honor, a po czyjej podstęp i niecność, podłe procedery? - Nie, niemożliwe, żeby niecnie ze mną postąpili. Nawet Van Ceylen stanął w mojej obronie. Poza tym zależy im na mojej flocie i tych trzech tysiącach żołnierza. Ocknął się i wyprostował. Teraz dopiero posłyszał jakiś hałas za oknem. Zaszeleściły suche liście. Ktoś potykał się i padał. Jednocześnie utonął w ziemi czy w liściach jeden i drugi krótki okrzyk murzyński. - Do licha, upiła się dżinem warta Fernandeza! Podskoczył do okna. Gdzieś w ciemności, poza pniami, posłyszał przerażony, zdławiony w zarodku okrzyk: - Generale Artischau! "Kryste Panie! To głos Foultonsa?" Okrzyk złamał się i zapadł w liście. Gruchnął za oknem jeden, drugi i trzeci strzał. Muszkiety i pistolet. Dźwięk szabli zgrzytał tuż pod framugą, na murze. Krzysztof pchnął stół i biegł ku przeciwnemu kątowi izby po wiszący tam pas, krócicę i szpadę. Nie zdążył. W wyszarpniętych z uwięzi drzwiach stał wysoki oficer z wymierzoną w izbę lufą pistoletu. Jednocześnie wsunęły się do izby dwa muszkiety. Major Bayert mówił zdyszanym, zakłopotanym głosem: - Mam rozkaz aresztować waszą dostojność. - Mnie? Czyś ty oszalał? - Tak jest, wasza dostojność. Rozkaz jego wysokości księcia de Nassau. Proszę nie stawiać oporu. Rozkaz to dla mnie nader przykry, ale muszę go wykonać. Skamieniały Krzysztof stał bez ruchu. Krok od siebie widział wymierzone trzy czarne lufy. Był bezbronny, w kaftanie tylko i w rozpiętej koszuli, sztywnej od potu. Nie o braku jednak żelaza w ręce teraz myślał. Wystarczyłby mu jeden ruch, by chwycić za pierwszą z brzegu lufę muszkietu i śmignąć przez łeb Bayerta lub jego bladych, przerażonych swą rolą, żołnierzy. Żaden z nich nie wystrzeliłby, to pewna. Oburzenie jednak było tak gwałtowne, położenie tak nie do wiary, że nie myślał szarpać się z żołdakami. Nie bitwa to przecie, ale haniebne najście domu. Jutro będzie wisiał ten dureń major Bayert, który ośmielił się wykonać tak haniebny, łotrowski rozkaz. - Precz stąd! To bezprawie! Jutro powieszę cię, głupcze, na gałęzi. Żołnierzom zadrgały lufy. Bayert zbladł, patrzył przerażony na usuwające się ku ziemi muszkiety. - Wybaczy wasza dostojność, rozkaz jego ekscelencji księcia de Nassau... Na dworze słychać było ucichający szczęk broni, ginące odgłosy biegnących ludzi. O ramy okna stuknęły dwa spiczaste hełmy z podwiniętymi okapami. - I tam już posłałeś swych siepaczy? Myślisz, ptasi łbie, że generał Artischau będzie uciekał przed tobą przez okno? Kim ty jesteś, żołnierzem czy oprawcą? - Wasza dostojność! - Słuchać, gdy mówię. Z rozkazu gubernatora nie wolno uwięzić nie tylko mnie, ale nawet żadnego z moich piechurów. - Rozkaz wydany po myśli uchwały Rady. Oto tekst postanowienia, który kazano mi doręczyć. Oficer podawał rulon. Krzysztof nawet nie wyciągnął ręki. - Naprzód spuść lufę, durniu jeden z drugim, boście zapomnieli, przed kim stoicie. Żołnierze postawili muszkiety. Stropiony Bayert wsuwał za pas pistolet. - Teraz dawaj ten szpargał. Krzysztof rozwinął rulon. "Dnia 20 maja, horis pomeridianis. Szlachetni panowie wysokiej i prywatnej Rady, jak również radcy polityczni..." Czytał i oczom nie wierzył: "...jednomyślnością zdań przychylili się do życzenia ekscelencji, stanowią: Krzysztof Artischau wsiądzie na okręty gotowe do odpłynięcia i odesłanym będzie do ojczyzny. Powstrzyma się odtąd od wykonywania dowództwa w obojgu piastowanych urzędach i żadnego już odtąd nie otrzyma." Skończywszy siadł ciężko na ławie. Nie do wiary było, co przeczytał, przechodziło grozę najpotworniejszych domysłów. Może to tylko nowe jakieś łajdactwo ze strony samego księcia? Nie, przeczyły temu podpisy. Odczytywał je z rosnącym oburzeniem i pogardą. Bodeherius, de Wirth, Harrimans, Van Ceylen, Stauhouver... Nawet Morthamer i Carpentier, Carpentier, ten pełzający robak. Hańba! Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, ogarnął go śmiech ironiczny. Był tak gwałtowny i niespodziany, że struchleli obaj żołnierze, a twarz Bayerta stała się przezroczysta jak błona. Gdyby Krzysztof trzeźwo w tej chwili myślał, wyczułby, że wystarczy dać stanowczy rozkaz muszkieterom, a natychmiast schwycą na kark oficera i wyrzucą go za drzwi. Mir imienia Artischau urzekał przecież nawet żołnierzy podległych księciu de Nassau. Ale jeszcze nie wierzył w oczywistość, a zwłaszcza w wykonanie tak hańbiącego wyroku. - Wielka Rada to czereda głupców i tchórzów. Weź ten szpargał i odnieść ich dostojnościom. Albo zgłupieli, albo oszaleli. Nie zdają sobie sprawy z tego, że jestem dowódcą mianowanym przez Radę Dziewiętnastu i przez jego wysokość miłościwego pana Holandii. To zdrada, która się skrupi na ich głowach. Cisnął rulon pod nogi Bayerta i przymrużywszy oczy zadał mu nieoczekiwane pytanie: - Kawalerze! Nie przypominam sobie, gdzie ty się biłeś na tej ziemi? - Wasza dostojność, byłem w bitwie z Don Louisem de Roxas... - E, to już wyrzuć ze swej pamięci. Gdzie jeszcze? Stropiony oficer bełkotał: - Byłem z jego wysokością... pod Sao Salvador... - Ach, i za to zostałeś majorem? Widzę, że chód masz dobry, skoro na piechotę uszedłeś z księciem spod Sao Salvador aż po Recif. - Mości generale! Krzysztof machnął ręką. - Nie udawaj mi tu obrażonego. Widzę, że lepiej umiesz mierzyć ze swego pistoletu w dawnego dowódcę niż w Hiszpanów... Pamiętam cię pod Arrayalem... Bayert stropił się, nagłe zawstydzenie oblało mu twarz. - Wasza dostojność raczy wybaczyć... rozkaz taki... ja przecież... - Mów dalej, co ci kazano, bym wiedział, za co cię powiesić, gdy się stanie zadość sprawiedliwości. - Mam rozkaz ustawić warty wokół domu. Kordon już zatoczony. - A co zrobiłeś z moimi ludźmi, podkradłszy się jak Karaib pod mój dom? Gdzie Fernandez? - Murzynów u bramy ujęliśmy. Fernandez wymknął się z rąk, nie wiem, czy go ujęto. - Foultons? - Ranny. - Wy łajdaki! Strzelacie do najdzielniejszych oficerów holenderskich. Precz z moich oczu! Jak ci kazano być psem na łańcuchu, to waruj pode drzwiami. Bayert cofał się bez słowa ku drzwiom. - Broń muszę zabrać, proszę waszej dostojności. - Weź ją, boś już zapomniał, jak pachnie żelazo czyszczone w krwi hiszpańskiej. Daj powąchać i księciu de Nassau. Powiedz mu, że tego papieru nie przyjmuję. Żądam, by przyszli tutaj przedstawiciele Rady. Niech mają odwagę stanąć przede mną. Gdy oficer ściągał pistolety i rapier ze ściany, Krzysztof patrzył z niemą pogardą. W skroniach i pulsie uczuł gwałtowne bicie krwi. Stukot serca chwytał za gardło i dławił jak wtedy, w pamiętną noc przed bitwą z Don Louisem. - Hańba, hańba, Kryste Panie. Przecież to Holendrzy, naród tak zacny... - szeptał do siebie przyciskając dłonią rozkolebane serce. Rozdział XI Po wyjściu Bayerta stał chwilę pośrodku izby. Nadstawiał ucha. Słyszał rozkaz oficera zwrócony do żołnierzy i stuk muszkietów opuszczanych na posadzkę tuż za drzwiami. Doznał nieznacznej ulgi, jaką dawała samotność. Siadł na ławie miękko i bezwładnie. Wyciągnął ciężkie, ale dlaczegóż tak utrudzone nogi? Przecież żadnego marszu nie odbył. Nawet rozgrzane buty miały ciężar ołowiu, więc zesunął je, pchnął pod łóżko i poczuł w stopach odrobiną błogiego chłodu. - Resztę zdrowia mi zjedli, sobaki! Bezsiła zakradła się i do myśli. Nie był w tej chwili zdolny do wściekłości ani buntu. Odchyliwszy głowę do tyłu, patrzył otwartymi oczyma na przeciwległą ścianę, gdzie wisiała jedyna ozdoba izby: pergaminowa, pożółkła mapa brazylijskiego lądu. Zrazu widział tylko jej sfalowany prostokąt zaczerwieniony od chybotającego się światła. Czy to pełzał po niej półcień, czy też poruszał ją powiew powietrza wpadający przez uchylone okno, bo dolna, zwisająca część mapy zdawała się kołysać. Siedzący w prawym rogu mapy pulchny amorek, wynurzający się z kresek miedziorytu, ożywiał się w tym ruchu, drgał najwyraźniej. Różowiły się od blasku świecy jego gładkie jak jabłka pośladki. Na lewej stronie pergaminu, bardziej oświetlonej, widać było misternie obrysowany medalion, nad nim fragment zębatego muru i siedzącego nad herbem przysadzistego lwa. To jedno właśnie dostrzegł. Prawdzic. Dziwny miał herb i zawołanie. Prawdzic. Skromny, upadły jego ród szczycił się od wieków tym hasłem i jego treścią. Nie znał przecież kłamstwa ojciec Eliasz, stojący na boskim sądzie, nie znała pani mateńka, żaden z braci ani stryjowie z Chudomina czy Dobrogoszczy, owi Tobiasze, Hektory, Sebastiany z Arciszewa. Więc cóż dziwnego, że i on zawsze szczery, rąbiący wszystką prawdę w oczy, bez wykrętów, podstępu, obłudy? Jakże zresztą kłamać, gdy się chce żyć według Ewangelii, zgodnie z sumieniem prawdziwej wiary krystiańskiej? Cenił go żołnierz własny i zwyciężony, bo nie miała do wodza przystępu żadna myśl niecna, kręta, umykająca od rzetelności. Jaką jednak wartość mogła mieć ta cnota dla ich dostojności i księcia, skoro nawet tak wielkie zasługi pohańbili? Tam u nich, przeciwnie, wszechwładne było kłamstwo, podstęp, intryga. Ich nędzny świat to pieniądze, ładunki statków, przekupstwa, myśl węsząca za największym zyskiem i wyzyskiem, miliony, miliony, którymi Stauhouver mierzy wszelkie ludzkie osiągnięcia, które książę de Nassau zbija na czarnym handlu, prowadzonym wespół z piratami. Cóż dla nich choćby ta mapa świata? Szlaki naładowanych rabunkiem okrętów, drogi pływających flut, których każdy rejs w tę czy w tamtą stronę dawał się przeliczać na krocie tysięcy holenderskich guldenów, czy portugalskich crusadów. A dla niego owe skrzyżowane linie na żyłkowanych piórkiem wodach to kierunek żołnierskiego trudu. Punkty na pękatym brzegu Brazylii to dla nich porty i magazyny, giełdy cukrowe i spichlerze, ujścia rzek niosących na swym nurcie tratwy bezcennego czerwonego drzewa. A w jego pamięci owe misterne kółka, z rzadka nanizane na falistą nić brzegu, to forty, źródła wody dla spragnionego żołnierza, miejsca zaopatrzenia w broń czy żywność. A co im w ogóle mówią owe olbrzymie, nie zapisane białe plamy, ciągnące się od żyłkowanego brzegu w głąb nieznanego lądu? Ba, dla księcia de Nassau to jednak tylko białe plamy. Uśmiechnął się gorzko. Oto tu wzdłuż linii prowadzącej od skrzydlatej ryby po czerwony krzyż na lądzie jest szara, nawet nie zielona puszcza, o stalowym kolorze liści, o gałęziach grubszych niż tułów konia. Trzypiętrowe tam, skłębione ławice drzew, bo las stoi nad lasem, drugi nad pierwszym, trzeci nad drugim. Jeszcze dziś można by tam znaleźć cięcia własnego noża, śladów toporów, i to nie tylko z rąk piechura, bo i Christiansa, i Foultonsa, i Hindersona i Verdoesa, Ernsta i Gilbertsa, Finkeretta i tylu innych oficerów. Biała plama papieru posiada tam miejsca i punkty, których nie znał geograf Bleuw, a które już zna Krzysztof Arciszewski i jego żołnierze. Tu było pole bitwy, na którym padł nieżyjący od lat brat Hindersona. Tam znowu leży po dziś dzień przysypany kupą ryżowego chrustu grób czterdziestu żołnierzy, których nie dało się przenieść ku brzegowi morza, przez trzysta mil, przez gmatwaninę lian i korzeni, chwytających za gardło, rękaw i muszkiet. Cóż dla kupców owa biała pustynia na mapie, skoro już nie umieją czytać widniejącego tu słowa Arrayal? Dzisiejszy Arrayal to już nie sześć redut, wspinanie się na mury, ukrop padającej smoły i huk dział rozwalających bramę bronioną przez dzielnego Andrzeja Marina - ale składy cukru, miejsce zamieszkania celników i postoju komisarzy jadących po kontyngenty. A każdy żołnierz z dawnych regimentów dziś jeszcze na dźwięk słowa "Arrayal" słyszy walące się palisady, widzi rów, z którego wywlekał rannego toporem towarzysza broni. Cóż ci handlarze cukru wiedzą o zasychającym z braku śliny gardle, o lęku przed głosem jaguara i o krzyku bitewnym, jaki słychać, gdy się umie widzieć na mapie groblę z wojskami Don Louisa? - Pogarda! To jedno słowo, półgłosem powiedziane, pokryło wszystkie myśli, wydało sąd ostateczny o sprawie. Pogarda, dla ludzi niewdzięcznych, ludzi małych i podłych. Rozpiął koszulę, bo duszność pięła się od serca ku szyi. Nic nie pomagało. Wstał w nadziei, że zmuszenie się do drobnego nawet fizycznego wysiłku rozbudzi w nim, niezdolnym do głębszego oburzenia - energię. Chodził wkoło stołu, usuwał krzesła, wykonywał bezmyślne czynności. Pustka! Znowu stanął przed mapą. Czymś trzeba zająć myśl, bo oszaleć przyjdzie od bezwładu i duchowego zdrętwienia. Spojrzał na lwa z podniesionymi pazurami, na tarczę swego herbu i na misterny napis mistrza Bleuwa. Czytał: "Brasilia. Prudentissimo heroi Christoforo ab Artischau Arciszewski nuper in Brasilia per triennium Tribuno militum, prudentissimo, fortissimo, felicissimo, tabulam hanc prono cultu excudebat Johannes Bleuw." Palił ten napis, kłuł w oczy. Przypominał boje minione i chwałę, i ten i tamten świat, Amsterdam, medale bite ku czci fortissimi tribuni drukowane o wyprawach dzieła, obelisk, który jeszcze w tej chwili stoi na rynku Recifu. A może dziś każe go burzyć książę de Nassau? Pogarda! Nie było innego słowa. Cóż za niecność, jakże łajdacko z nim postąpiono! Przecież to nie do wiary, niemożliwe! Łudził się, że się wszystko lada chwila odmieni. Opamiętają się i jeszcze dziś przeproszą. Zrozumieją, że jeśli potrzymają go tutaj dłużej, to dowiedzą się o tym regimenty pod Alagoa. Tam Hinderson, Ernst i inni... I Buysman... Jeśli wpłynie dziś w nocy ze swymi dwoma galeonami?... Ten nie zawaha się walić w sam pałac gubernatora, gdyby przyszła potrzeba. Wtedy sami radcowie opuszczą księcia de Nassau. Pierwszy opamięta się ten łach, bo nie człowiek, Carpentier. A Van Ceylen? Mimo wszystko rycerska w nim dusza. Posłyszał stuk muszkietów w korytarzu. Powstał tam nowy gwar. Słychać było kroki kilku osób. "Już idą. Może chcą naprawić swój błąd? Chyba wszystko powtórzył im Bayert?" Siadł na łóżku, bo bicie osłabionego serca stawało nierównym tętnem w gardle. Pot ogarnął niemal całe ciało, od bosych nóg aż po zmierzwione na skroniach włosy. Żołnierz uchylił drzwi. W półmroku izby pojawiły się trzy osoby. Na przedzie łysy de Wirth i czarny kruk Morthamer. Z tyłu za nimi krył się ledwie widoczny w mroku Carpentier. De Wirth i Morthamer patrzyli z niedowierzaniem na skromną izbę zdobywcy Brazylii, pierwszy raz będąc w jego mieszkaniu. Widok nędznego urządzenia i półrozebranego generała, w koszuli, z rozciągnionymi na podłodze nie obutymi nogami, podziałał na nich jeszcze bardziej przygnębiająco. Wahali się, czy wejść do środka, czy też stać w drzwiach, na progu. Ocknął się Morthamer i pociągnął za ramię Carpentiera, widać umyślnie, by asesor był jawnym, nie utajonym świadkiem rozmowy. - Wasza dostojność, daruj, że cię nachodzimy, i to o tak późnej porze. Zresztą taka była twoja wola, mości generale... - wykrztusił Carpentier. Krzysztof nie odpowiedział ani słowa. Patrzył ponad głową przygarbionego asesora w ciemne zarysy twarzy Morthamera. - Mości generale! Przychodzimy z polecenia Rady Prywatnej i Politycznej. Wiemy, że orzeczenie Rady znane już waszej dostojności. - Carpentier chrząknął i nie podnosząc oczu patrzył w dół, pod łóżko, na leżące w nieładzie buty Krzysztofa. Tchu mu zabrakło. Z jakąż ulgą posłyszałby teraz jakąkolwiek odpowiedź Arciszewskiego, bodaj dźwięk jego głosu, słów kilka, które pozwoliłyby tajnemu radcy nabrać nowego oddechu, natchnąć jego skrzeczący głos bardziej ludzkim dźwiękiem. Niczego nie posłyszawszy musiał mówić dalej, był przecież autorem rezolucji. - Jego wysokość książę de Nassau i członkowie Rady orzekli, że wasza dostojność opuści Brazylię... pojutrze... w poniedziałek. Statek będzie czekał w porcie zaraz po wschodzie słońca... De Wirth przestępował z nogi na nogę. Morthamer przez cały czas bełkotu Carpentiera pociągał bezmyślnie dłonią po już zarośniętej od rannego golenia, szorstkiej jak tarło twarzy. Gdy wreszcie głos Carpentiera ucichł, i znowu nie było żadnej odpowiedzi, Morthamer nie mógł dłużej ścierpieć krępującej ciszy. - Generale... musieliśmy... Nie wytrzymał bez słowa i de Wirth. - Wasza dostojność będzie mógł zabrać na pokład kilku ludzi ze swej służby i... cały swój dobytek. Słuchał w milczeniu, ze ściągniętymi brwiami. Pogarda! Z jaką gwałtownością śpieszą się ci tchórze! Obstawili strażami, więżą jak psa i jeszcze uwięzionego się boją. Zostawiają mu zaledwie dwie noce i jeden dzień, tyle, ile potrzeba, by statek był gotów do drogi. Łajdaki! Można by w tej chwili podnieść się z łóżka i palnąć pięścią w plugawy pysk Carpentiera. Szkoda ręki. - Wasza dostojność raczy nas zrozumieć... jakże bolesna nasza rola... Nie było innego wyjścia - mówił Morthamer, chcąc bodaj kilku słowami odróżnić się od Carpentiera. Krzysztof teraz dopiero wstał z łóżka. Przerażony tym ruchem Carpentier zbladł i cofnął się za czarny kaftan Morthamera. W nagłej niezaradności swych ruchów, potrącił wystający zza drzwi muszkiet piechura. Odskoczył w bok, jeszcze bardziej spłoszony. Krzysztof nie patrzył na plugawca, na jego latające płochliwe oczy. Podszedł bliżej do Morthamera. - Przeklęty dzień, w którym ufając Holendrom przybyłem do Brazylii. Dla was przeklęta będzie chwila, kiedy odpłynę na skutek waszego haniebnego wyroku, a moja noga i mój oręż zniknie na zawsze z tej ziemi. Obym był złym prorokiem - będziecie na ostatnich okrętach unosić stąd swoje dusze. Pchnął ręką półprzywarte drzwi, deska stuknąła o muszkiety. Gest był wymowny. Tajni i polityczni radcowie Kompani wycofali się w milczeniu poza lufy muszkietów, w ciemny, zatęchły korytarz. Kolby opadły z powrotem na posadzkę poza drzwiami. Rozdział XII Świt, jak wszystkie tu wschody i zachody, spadł znienacka, Ciemne niedawno morze rozlało się krwawym, kolistym bezmiarem. Pożółkł piach na brzegu, zazieleniły się nieprzejrzane burzany. Stanęła u brzegu morza zielona fala mangrowiowych lasów. Po lśniących, mokrych od mgieł i pluskającej wody deskach pomostu szedł ponury oddział gubernatorskiej straży. Było to kilkunastu ludzi w czarnych, pękatych pludrach, w żółtych cholewach, rozwartych jak wazony, i w podkręconych jak pirogi hełmach. Pośrodku gromady, bez pasa i rapieru, szedł admirał Arciszewski i dwaj Murzyni niosący na bambusowych drągach cały dobytek wodza wojsk holenderskich w Brazylii - skrzynię obitą mosiężnymi blachami. Major Bayert prowadził ten niezwykły oddział do skraju pomostu stękającego od uderzeń fali. Stała tu barka z jednym czarnym masztem, gołym jak wbity w ziemię muszkiet. Pękaty tułów tego mizernego statku, szary i rozeschnięty przepuszczał czerwone włókna wschodzącego słońca. Przylepiona do rufy, głęboko od starości osiadła, piętrowa kajuta robiła wrażenie raczej rozchwierutanej szopy niż pomieszczenia dla żeglarzy. I na pokładzie była już straż jego dostojności gubernatora kolonii, pilnująca kilku półnagich ludzi wtaczających beczki pod pokład. Krępy szyper stał za sznurem burty i on jeden nie zdawał się zwracać uwagi ani na pracujących żeglarzy, ani na pilnujących statku żołnierzy. Przysłoniwszy ręką czoło wpatrywał się w nadchodzący oddział. Gdy zobaczył rozwiany kaftan Arciszewskiego, jego twarz ciemniejszą niż belki obmokłego pokładu, rozkraczył nogi na baczność. - Cześć waszej dostojności! Krzysztof popatrzył gorzko na żeglarza. "Schort kapitanem tej łupiny? I on zapłacił za wierność prawemu swemu dowódcy?" - Na co ci przyszło, Schort? - mówił wchodząc drabiną na pokład. - Łupinę nam dali zamiast galeonu. Na pewną śmierć nas wysyłają. - Wolę z waszą dostojnością na krypie niż z tymi oprawcami na galeonie. Dopłyniemy i na tym, admirale. - Nie mów tak, przykro słuchać. - Dopłyniemy, wasza dostojność. Na przekór podłym psom, co zapomnieli już, że są Holendrami. Wstyd mi za nich. Jeszcze przyjdzie czas, że będziemy ich pławić jak kaczki w tej zatoce. Są jeszcze Stany Holenderskie i miłościwy pan nasz, stadhouder Fryderyk Henryk. Krzysztof zobaczył nagle, że obok Schorta stoi wyprężony, siwy na skroniach żołnierz i patrzy w niego służbiście wyblakłymi oczyma. - A tyś kto? - Puszkarz Heindrik z Itamariki. Wyrzucili, bo mówiłem, że mam jednego tylko dowódcę... - Wiem... wiem, mój drogi. Wierny z ciebie żołnierz. I tobie przyszło na zgubę. - Nie zguba to, ale radość płynąć z waszą dostojnością. Schort zagłuszył te słowa nowymi okrzykami. - Bayert, ty bawidamku, umarłbyś ze strachu na tej krypie przy pierwszym porywistym wichrze. Bayert udał, że nie słyszy. Myślał o jedny, by jak najprędzej skończyć to mało zaszczytne i męczące eskortowanie więźnia na statek. Krzysztof znów się gorzko uśmiechnął. Śmiesznie i bezsilnie brzmiały słowa Schorta z pokładu pływającej trumny. - Gorszej i haniebniejszej barki dla mnie nie znaleźli? - mówił do Bayerta. - W orzeczeniu Rady była najwyraźniej mowa o statkach, którymi mam odpłynąć. - Taki rozkaz księcia de Nassau. Niech wasza dostojność nie ma do mnie żalu. - Zaszczytne ty miewasz rozkazy. Generalstwo ci się patrzy za taką służbę. - Krzysztof próbował kpić, ale i na złośliwość brakło energii. Schort rzucał obelgami i pluł w stronę pomostu. Wiedział zresztą, że nic mu nie grozi, bo musiał, jako skazaniec, prowadzić to rozklekotane pudło. Toteż machnął lekceważąco ręką. - Mości admirale, szkoda słów. To dowódca oprawców, nie żołnierzy. Z jego rozkazu dano nam tylko cztery beczki wody i kilka worków sucharów. Myślą, szczury, że jeśli nas wiatry nie złamią, to głód i pragnienie zamęczy. Niedoczekanie wasze, przeklęte psy. Hej, liny odwiązuj, by jak najprędzej stracić z oczu te gęby. Schorowany i przybity Krzysztof niezdolny był już do żadnych kpin ani do jakiegokolwiek sprzeciwu. Jakiż zresztą mógłby tu być sprzeciw? Wczoraj jeszcze, gdy kłuło w sercu i leżał w łóżku półprzytomny, prosił za pośrednictwem straży, by odłożono na kilka dni wyjazd. De Nassau odmówił, nie pozwolił nawet na zabranie dobytku pozostawionego w kwaterze pod Alagoa. Jasne, że bał się jakiegokolwiek opóźnienia, bo przewidywał, co się będzie działo w obozie, jeśli dotrze tam wiadomość o wyroku. Choć Fernandez idąc lądem na pewno jeszcze nie doszedł, a statki Buysmana zatrzymane w drodze przez Lichthardta. - Łajdak Carpentier! - westchnął. Dwie nie przespane noce wyczerpały go zupełnie. Gdy przed chwilą wchodził po drabinie na pokład, musiał z nadmierną ostrożnością stawiać swe buty na deskach, bo drgające łydki, nieposłuszne woli, były wiotkie i niepewne. Jeszcze dziś rano, gdy go z zamroczenia, bo nie ze snu, zbudzono, ubierał się machinalnie, niemrawo, myśląc, by jak najprędzej wyprowadzili, zawiedli, gdzie chcą, i zniknęli z oczu, dozwolili zasnąć snem twardym, dającym zapomnienie całej hańby i upokorzenia, krzywdy tak palącej, że przez te kilkadziesiąt godzin przetrawiła na popiół wszelki ogień buntu, zdolność do oburzenia. Wszystko do odjazdu było gotowe. Murzyni wnieśli skrzynie i zeszli z powrotem na pomost. Muszkieterzy strażujący na pokładzie, zesuwali się po drabinie na ląd. Major Bayert, szczęśliwy, że już dobiega końca niezaszczytny jego obowiązek, ustawił swój egzekucyjny oddział. Czerwony od ruchu i kotłującej się w nim wściekłości Schort klął na swą nieliczną załogę, podobnie jak i on sprowadzoną wczoraj z więzienia. Sam ściągał cumy poza burtę, kręcił bloki w pośpiechu, chcąc jak najprędzej uwolnić się od widoku żołdaków Bayerta. Tęsknił już do tego, by wraz z pierwszą chwiejbą uwolnionego z uwięzi statku, ze zgrzytem zbutwiałych burt, poczuć ułudę swobody, wolność, jaką daje nieogarnione przestworze oceanu. Jak najprędzej stracić z oczu nie tylko hełmy żołnierzy de Nassau, jedwabiste pludry Bayerta, ale cały widok, port, niewdzięczną ziemię brazylijską, obie wieże pałacu jego dostojności. Nawet ogień, mimo świtu, palący się jeszcze na latarni morskiej, był mu wstrętny i nienawistny. - Hiszpanom, a nie Holendrom, będzie ona niebawem świecić. Psia ich mać! Krzyczał, by rozwijano żagle, gdy właśnie na bitej drodze wiodącej spod gubernatorskiego pałacu powstał tuman kurzu. Kilku jeźdźców pędziło galopem w stronę pomostu. - Stać! Stać! Czekajcie! - wołał Bayert w stronę załogi, przeczuwając coś niezwykłego. - Co u kata! - zaklął Schort, niezdecydowany, czy puszczać już krypę na wodę, czy wstrzymywać nadal liny. - Admirale, nic nie rozumiem, jakiś poczet konny w barwach gubernatorskich. Krzysztof uniósł się ze skrzyni, obrócił twarz w stornę portu. Widok koni dobiegających pomostu zadziwił go nieco, ale nie wprawił w żadną nadzieję. Jeśli to nawet jakaś zmiana decyzji jego wysokości, to chyba na gorsze, a nie na lepsze. Może przyszło im nagle do głowy powiesić czy rozstrzelać zamiast wysyłać nawet na nędznej łupinie, bo śmierć na niej wydała im się nie dość pewna. Może po nocnej pijatyce w pałacu księcia opadł radców lęk, co to będzie, jeśli admirał na rozklekotanej krypie dopłynie do Amsterdamu i stanie przed Stanami Jeneralnymi Holandii? - Schort! Puszczaj żagle, płyniemy! Heindrik z Itamariki, stojący na ostatnim cyplu rufy, rozeznawał zbliżających się Do pomostu ludzi. - Wasza dostojność! - krzyknął ochryple. - To kapitan Foultons. Foultons w poszarpanym kaftanie bez pasa i broni, z ręką na temblaku zsiadał z konia i szedł szybko pomostem w otoczeniu straży. W minutę potem sierżant prowadzący nową eskortę stał przed Bayertem u brzegu pomostu i meldował donośnym głosem: - Ten zbuntowany oficer nie przyjął przed chwilą ofiarowanej mu z powrotem przez księcia szpady. Ośmielił się powiedzieć, że miejsce jego u boku generała Artischau, a nie pod dowództwem jego wysokości. Z rozkazu księcia załadować go na statek! Foultons z zaciśniętymi szczękami, bez jednego słowa, wchodził drabiną na pokład. Odepchnął żołnierza, śpieszącego mu z pomocą, i trzymając się jedną ręką sznura piął się po drabinie. - Hura! Hura! - wołał Schort, wychylał się przez burtę i podawał ramię Foultonsowi. - Widzicie, psy jedne, że żaden rycerski człowiek nie chce pozostać z wami! Mości kapitanie, witamy! Krzysztof już obejmował drżącymi ramionami Foultonsa. Oficer stał na baczność na mokrych deskach pokładu. Utkwił oczy w twarzy swego dowódcy i nie mówił ani słowa. - Foultons, Foultons! Dla mnie rzuciłeś im szpadę pod nogi? - Krzysztof ściskał go, przytulał twarz do kościstych szczęk i mówił zgorzkniały, roztrzęsiony ze wzruszenia: - Foultons, schodź z pokładu! Na tej łupinie śmierć pewna, śmierć pewna, drogi przyjacielu... - Wasza dostojność... - Foultons zaciął się, bo jakby już za dużo powiedział. - Śmierć była zawsze naszym towarzyszem. Nigdy nie biłem się dla kupców, tylko dla waszej dostojności. Stało się coś niezwykłego. Foultons wypowiedziawszy aż tyle słów, poczuł potrzebę jeszcze silniejszego rozbudzenia swego języka. Podniósł obandażowane ramię, wolne od uścisku Krzysztofa, i krzyknął w stronę pomostu ku stojącemu tam Bayertowi i eskorcie! - Wiwat admirał Artischau, zdobywca brazylijskiej ziemi! Bayert, ty zielona kukło w prasowanych pludrach, powtórz te słowa księciu de Nassau! Żołnierze! sprezentować broń, odpływa admirał Artischau! Załoga powtórzyła okrzyk. Żołnierze Bayerta opuścili machinalnie kolby i stali wyprężeni, z rozdziawionymi gębami. Major pocierał nieporadnie ręką po pasie. Wreszcie i on wyciągnął szpadę. Na pokładzie stary puszkarz Heindrik z Itamariki stał na baczność i płakał. Wzdął się pierwszy żagiel i skrzypnęły rozeschnięte burty krypy. Gruby plusk odepchnął statek od brazylijskiego brzegu. Żywioł, któremu musieli powierzyć swój los, był grymaśny i nieubłagany, tający swe zamiary. Raz koił samotnych żeglarzy łagodną chwiejbą fali i pomyślnym wiatrem, raz miotał się wokół burt, wściekły i bezlitosny. Zamiatał kruchą barką po fali jak liściem rzuconym na wodę, rwał liny i naginał reje ku morzu, szarpał chlustami wody przywiązane do burt i masztów ciała marynarzy. Bywało, że wypłukiwał zmurszałe deski, wyrywał dziury, gdzie się dało, by wyrzucić spod pokładu uwięzione tam beczki z wodą. Tłukł nimi o zwietrzałe belki starego statku, choć nigdy nie udało mu się wyszarpnąć ich z uwięzi i rzucić w ocean owego najcenniejszego skarbu żeglarza - zapasu słodkiej wody. To znów mieszał w jeden spieniony kocioł wodę, powietrze i skaczący w pianie statek, zakrywał na kilka dni gwiaździsty krzyż na niebie, gubił sprzed oczu załogi światło i kierunek, by zwieść nieustraszonego kapitana łupiny. Ale Schort i jego skazańcza załoga nie ulękli się tylu igraszek. Szyper wiązał wyjące żagle, bił haki w wzdymające się deski pokładu, kładł się niestrudzenie na prętach miotającego się steru i w każdej minucie szaleńczego rejsu walczył z burzą swym mięśniem, młotem, liną i jedyną siłą swego okrętu - dziobem wspinającym się na falę, na mgłę i na pianę. Żywioł był grymaśny jak zbudzony tytan. W pierwszym tygodniu podróży dął w żagle pomyślnym wiatrem, w drugim miotał płótnami, w trzecim zatapiał wszystko w mgłę i kipiącą topiel, by znów w piątym nagrodzić bohaterstwo żeglarzy ciszą i wytchnieniem. U schyłku takiego to właśnie dnia, po tygodniu zawiei, mgieł i nie przeniknionych okiem nocnych ciemności, otwarło się nad żeglarzami granatowe, jaśniejsze niebo. Tego wieczoru kapitan Schort, brodaty jak wszyscy, tak już zarośnięty na twarzy, że poszarpany w nici kołnierz splatał mu się w jeden kołtun z kędzierzawą brodą, stał na lewej burcie barki i zatapiał wzrok w granatowe jezioro nieba. Naraz zadrżał na całym ciele. Jakby tysiące mrówek ulęgło mu się w kędzierzawej brodzie i w czuprynie, obiegło skórę od karku po cholewy. Odwrócił się w stronę pokładu i krzyknął ku środkowi okrętu: - Jest! Jest! W imię Ojca i Syna, widzę! Admirale, jest już na niebie! Starzy żołnierze i żeglarze Krzysztof, Foultons i Heindrik z Itamariki, przybiegli do Schorta. Bledli wszyscy i jakby krew w nich stawała, gdy wzrok wybiegł na niebo, za drżącą ręką Schorta. Na czystą, nieogarnioną w swej głębi zatokę nieba wyjeżdżały dwa koła Wielkiej Niedźwiedzicy. Schort klęknął w kałuży wody na pokładzie, przygięły się kolana wszystkich patrzących żeglarzy wód dalekich, żołnierzy spod Bom Jesu, Nazareth i Arrayalu. Schort patrzył w Gwiazdę Północną i modlił się do niej uszczęśliwiony jak dziecko. Pół ziemi opłynął i odtąd będzie go prowadził ku północnemu wschodowi Wóz świecący, a nie ponury Krzyż Południa. Uściskali się wszyscy i od dnia tego z nową siłą wiązali liny, zatykali każdą szczelinę w statku, liczyli kwarty pozostałej im słodkiej wody. W szóstym, pogodnym tygodniu podróży zeszywali podarte żagle, w siódmym zmniejszali do połowy ilość wydobywanych ze skrzyń sucharów, w ósmym ułożyli w koi śmiertelnie osłabionego żołnierza z Itamariki, któremu spadająca reja przygniotła obie nogi. Ale rankiem następnego dnia znów klęczeli na deskach pokładu i odmawiali modlitwę. Na horyzoncie zobaczyli jakby wąski dymek pełzający na nieboskłonie. Nie żaden to był dym ani smuga mgły, zwodzącej oko żeglarza, ale zarys pierwszej wyspy Azorów. Tego też dnia wypili ostatnie kwarty zapasowej wody. Gdy z postoju na wyspie wrócili na statek, pozostało im jeszcze dwa tygodnie podróży, ale już byli syci i napojeni, zaopatrzeni w strawę, mieli wypełnione na nowo beczki. Sześćdziesiątego dnia żeglowania zobaczyli szary płacheć lądu. Mógł to być piach usypany w wydmy nad brzegiem lub pokryty sinością dali las szpilkowy. Schort, który swymi modrymi oczyma umiał więcej widzieć niż ktokolwiek z załogi, zobaczył jednak nie tylko smugę, ale i ostry kolec dźwigający się ponad zamglonym lądem. - Tercheling! - szepnął. Nie mylił się. Kamienny stożek wiatraka rozrzedzał mgły i tężał, wrastał coraz wyraźniej w nieboskłon. Wszyscy patrzyli w milczeniu na wyspę, grodzącą wejście do Zuider Zee. Schort własnoręcznie przetaczał zęby sterowego koła, zmieniał nieco kurs, bo jeszcze kilka godzin żeglugi, a pokaże się po prawej burcie wyższy niż tamten stożek. I pokazał się. Schort sterując mądrze utrafił czarną linią swego grotmasztu w dwie wyłaniające się z przestrzeni wieże. Jedna to potężny, nowo zbudowany Westerkerk, a nieco w prawo jeszcze bardziej cieszący oko, grubawy, przysadkowaty słup z czerwonego jak stara krew kamienia. - Schreijestoren! - krzyknął szyper. Krzyk szedł z ust do ust. Wraz ze zwinnym wspinaniem się żeglarzy po linach piął się na maszty starej krypy. Krzysztof trzymał za rękę nieruchomego jak kamień Foultonsa. Schreijestoren, prastara amsterdamska Wieża Płaczek, rosła na horyzoncie... Rozdział XIII Znędzniały i wyczerpany wrócił Arciszewski z jedną skrzynią swego dobytku do dawnego mieszkania na Kaisergrachten. Przywitały go te same ponure ściany, ten sam stół i krzesła ustawione po kątach izby. Spojrzała na niego ta sama tarcza uśpionego od pół roku zegara, pamiętającego chwilę, kiedy burmistrz Leydy wręczał go Krzysztofowi jako dar w czasie uroczystego triumfu. Za oknem stały te same nieporuszone dęby nad kanałem, przeglądające się w brudnozielonej wodzie. Po kamiennym śnie pierwszej nocy zbudziły go dzwony z Nieuwe Kerku. Wstał z jaką taką otuchą, szczęśliwy, że ma grunt stały pod nogami. Wyjął ze skrzyni resztki swego dobytku, przyodział się dostatnio, przewiesił przez ramię stary, nieodstępny w bojach brazylijskich pendent z rapierem i wyszedł nad wody kanału. Choć była druga połowa lipca, rześki wydał się ranek, nieco dziś mglisty i wilgotny. Inne niż na dalekiej ziemi brazylijskiej było tu powietrze, inne niebo i inny oddech nasycał płuca i piersi. Wąskie dwuokienne domy, ustawione jak piechota w zbitych szeregach, pięły się piętrami wysoko ku górze. Jedne w hełmach spiczastych, inne ucięte, zębate, jakby nieskończone, żyjące nadzieją jeszcze wyższego wzrostu. Jedne pyszniły się urodą, rzeźbionych białych fasad, inne wolały szczycić się zimnym spokojem kształtów, użytkowym zamysłem swych mądrych budowniczych. Na wszystkich sterczały u szczytów drewniane czy żelazne belki, niby grubawe wrzeciona, na które nanizano naprężone sznury. Liny spadały w dół aż ku pokładom barek i szkut z nagimi rejami. Odarte z płócien maszty robiły wrażenie wysuszonych szkieletów, które utraciły pulchne mięśnie żagli. Nawet krzyku nie było tu wiele, choć i w górze pod dachami domów, i tu, na dudniących pokładach, uwijali się ogorzali, półnadzy ludzie krzątający się przy blokach, skrzyniach i beczkach, przy sprzęcie wszelakiego rodzaju. - Inni ludzie - mówił do siebie i szedł coraz raźniej wzdłuż kanałów. Omijał dziesiątki kamiennych schodków, zapraszających do każdego domu, przechodził łukowate mostki, wspięte nad drgającą jak jedwab wodą, i już był na wale nabrzeżnym w cieniu dębów. Czasem przystawał i jak dawniej patrzył współczująco na szczyt najwyższego drzewa. U dołu dąb roztaczał szeroką, grubolistną koronę, a w górze zmarniały konar usychał, wystawiał ku niebu obeschnięty piszczel. "Za wysoko wyrosło. Korzenie sięgnęły aż do słonej wody" - myślał wszystkim się interesując. Nawet widok wiszącego na szczycie drzewa ogrodnika, tnącego uschłą gałąź, cieszył go, jak cieszyło całe miasto, nasycone holenderską skrzętnością i rozumnym spokojem pracy. "To inni Holendrzy, to naprawdę Holendrzy" - myślał przeciwstawiając spostrzeganych tu ludzi tamtym brazylijskim kolonizatorom, przedsiębiorczym spekulantom, krętaczom bez skrupułów. Widać ziemia tamta, kraina nieprzebranych bogactw, uwodziła nadzieją zysków i ściągała do siebie mniej uczciwych ludzi. Pierwsze swe kroki skierował do gmachu Izby Amsterdamu, którą przed rokiem opuszczał z taką chwałą. I dziś wszedł do pałacu pełen otuchy, by za chwilę wracać po szerokich, zaścielonych kobiercami korytarzach z uczuciem pierwszego zawodu. Zastał tylko dwóch podrzędniejszych radców Izby, zgłosił przed nimi ustną petycję, ale nie osiągnął na razie żadnego wyniku. Przyrzeczono mu jedynie audiencję przed pełną Radą Dyrektorów Kompanii. Następnych dni podjął drugą próbę. Wybrał się z ustną skargą na dwór jego wysokości stadhoudera Fryderyka Henryka. Ale i ten krok nie przyniósł zrazu żadnego osiągnięcia. Dostojnika nie było w Amsterdamie, bo stał w obozie wojennym, prowadząc wyprawę przeciw Hiszpanom. Krzysztof złożył więc pisemną skargę, którą obiecano wysłać pierwszym kurierem do kwatery stadhoudera. Znów wrócił przygnębiony do ponurego mieszkania nad grachtem i zasiadł przy swym dębowym stole na wprost wąskich, przyprószonych okien, by oddawać się rozmyślaniom. Samotne to były rozterki, bo kogóż miał teraz przy sobie? Jedyny sługa, dawny żołnierz z Itamariki, zajęty potrzebami gospodarskimi, pół dnia spędzał na mieście, bo ledwie włóczył stłuczonymi reją nogami. Foultons, jeszcze nie władający sprawnie ranną ręką, trzeciego dnia po wylądowaniu rozstał się z dawnym dowódcą, udając się do rodziny w Leyden. Żegnając się niewiele mówił, ale jedno i bez jego słów było pewne, że będzie czekał na dzień przywróconej chwały swego dowódcy. Schort pił z żeglarzami w piwnicach na Damraku i pojawiał się raz na dzień, by dowiedzieć się o bezskutecznych zabiegach Krzysztofa. Psioczył wtedy na Kompanię i wracał z powrotem do loszków w porcie. Dzień po dniu umykał, nic się nie działo. Krzysztof wił się w czterech ścianach jak więzień, to znów pisał sążniste skargi, listy i petycje - do Izby Amsterdamu, do Izby Hagi, do burmistrza Alberta Conrady. Zewsząd odpowiadano mu wymijająco, radząc czekać, czy to na powrót stadhoudera, czy na posiedzenie Rady Dziewiętnastu. "Co w tym jest? - zadawał sobie pytanie. - Niedawno bili w bębny, mówili mowy pochwalne, a dziś nikt nie chce wypowiedzieć się jasno w mojej sprawie. Czyżby się wszyscy przeciw mnie sprzysięgli?" Nic nie rozumiał. Dopiero pod koniec lipca stało mu się wszystko nieco jaśniejsze. Oto pod wieczór jednego dnia wpadł do mieszkania Krzysztofa podchmielony Schort. - Wasza dostojność - mówił w samych drzwiach - przydybałem tego łajdaka. - O kim mówisz? - O Poenie, wasza dostojność. - Poen w Amsterdamie? - Był, ale już go nie ma, w tym cały sęk. Przybił do przystani z początkiem lipca, dwa tygodnie wcześniej od naszej łupiny, i na trzeci dzień odpłynął. Toteż nie widzieliśmy "Zeerobbe" w porcie, choć po ciemku poznałbym maszty tej pirackiej krypy. - Więc cóż ciekawego w tym wszystkim? - Bosman Poena zeszedł ze statku, bo już ma dość Brazylii, i pije tu od miesiąca. Wczoraj go dopadłem i wlałem w niego pół gąsiora dżinu. Wygadał. Ruszyli z Recifu dokładnie dzień przed naszym wyjazdem. Poen wiózł pospieszną pocztę księcia de Nassau do Rady Dziewiętnastu i Stanów Jeneralnych w sprawie waszej dostojności. Diabli wiedzą, co tam było w ich niecnych listach, ale myślę, że chyba wszystko na opak, proszę waszej dostojności. Wiadomość dawała wiele do myślenia. Po wyjściu Schorta Krzysztof bił się pięścią w czoło, sam siebie obrzucał obelgami: - Ależ dureń! Dureń i głupiec! Jakże naiwny z niego człowiek! Wysłuchiwał układnych dygnitarzy Kompanii, czekał na odpowiedź z Hagi czy z obozu stadhoudera, nie wpadłszy na to, że już przed jego przybyciem dotarła tu intryga księcia de Nassau. Jakże niecnie musiano przedstawić w papierach cały zatarg, skoro dotąd nikt nie dał posłuchu jego skargom i listom. Na drugi dzień pobiegł znów do pałacu Kompanii, natarł ostro na spotkanych kilku radców i zażądał odczytania mu pism księcia de Nassau. Przyparci do muru okazali mu listy. Wzburzony zasiadł w kancelarii Kompanii i z wypiekami na twarzy czytał wypowiedzi księcia, od których włosy stawały dęba na posiwiałych skroniach. Gubernator pisał o wielkiej krzywdzie, jakiej rzekomo doznał od Arciszewskiego i od Kompanii, która "wraz z nadesłaną nominacją Arciszewskiego, powzięła decyzję, iż dla zapewnienia porządku wszystko mu odtąd podlegać winno". Oburzał się, "że generał Artischau dał swoim postępowaniem do poznania, że przysłany został nie tylko dla objęcia swego urzędu, ale by i nad wszystkimi działaniami moimi rozciągał nadzór". Oskarżał dalej Arciszewskiego o rzekome obelgi i oszczerstwa, brak karności i skłonność do buntów. "Artischau - pisał - narusza nietykalność Stanów Jeneralnych twierdząc, że nie spełniają tego, co czynić się zobowiązały. A wszakże i potężny król hiszpański ulega ich sile, a potęga ich całemu światu jest znana". Krzysztof pocierał twarz i nie wierzył własnym oczom. Ale przecież miał przed sobą słowa pisane własnoręcznie przez księcia: "Uczyłem się tyle i wiem, że należy postępować według woli zwierzchności. Lecz jeśli sprawy idą tak, że pomyślność zwierzchności i ogółu mają być na szwank narażone, to wolę już czynić tak, jak u starodawnych Rzymian zwykł był postępować Cornelius Piso, który nigdy nie trzymał się literalnego brzmienia rozkazów, lecz postępował stosownie do konieczności. W długiej podróży niepodobna jest trzymać się zawsze jednego traktu. Rządzimy Brazylią, jak okrętem na morzu, stosując się do pogody i kierunku wiatrów... Nie zmieniamy rozporządzeń, lecz stosujemy je do okoliczności." "Wysoka Rada wyrozumiawszy z mego oświadczenia, że ja żadną miarą z osobą, która mi tak dotkliwie ubliżyła, dla ocalenia mego honoru służyć nadal nie chcę i nie mogę, wreszcie mając na względzie, że jeden z nas musi koniecznie ustąpić... postanowiła zwolnić Arciszewskiego i pierwszym okrętem odesłać go do ojczyzny. Bez wątpienia przybywszy tam usiłować będzie ubarwić swą sprawę, lecz ufam, że Wasze Wielmożności prawdę od fałszu odróżnić zdołacie." - Straszne, straszne! - powtarzał po wyjściu z gmachu Rady i ogarnęła go nowa gorycz. Rozpacz to była bezsilna. Któryż bowiem z radnych Amsterdamu, Hagi i Mozy po przeczytaniu takich listów podpisanych przez członka potężnego domu orańskiego kwapiłby się stawać po stronie skrzywdzonego admirała? Jasne, że Rada Dziewiętnastu, zamiast brać go w obronę, kluczyła teraz, unikała z nim zetknięcia, odraczała terminy swych narad. Nie wiedział nawet, że zacierała pośpiesznie ślady dawnej swej decyzji. Któregoś bowiem dnia zginęły kopie jego nominacji, a z foliału posiedzeń Rady wydarto karty zapisane niedawną wiekopomną uchwałą o generalissimusie Christophle Artischau. Jeszcze jednak łudził się, wyczekiwał na zaproszenie Rady i patrzył przez okno swej izby na sunące leniwie maszty barek. Poznawszy intrygę księcia, unikał teraz ludzi i trawił czas na bezskutecznych rozmyślaniach. Nie pojawiał się już Schort, bo za usilną namową Krzysztofa zaciągnął się do wojsk rosnącego w chwałę Maartena Trompa, by z tym najdzielniejszym wówczas admirałem uczestniczyć w nowej wojennej kampanii przeciw Hiszpanom. Foultons napisał z Leyden dwa zwięzłe listy, równie nieporadne w treści, jak graślawe w kaligrafii, bo pisane ku zasmuceniu Krzysztofa lewą ręką. U boku Krzysztofa pozostał jedynie kulawy Heindrik z Itamariki. Krążył między Fischmarkiem i Kaisergrachtem, znosił ryby i smażył je, w nadziei że pobudzi apetyt swego pana. Wyłudzał wino od żeglarzy lądujących pod Schreijestoren i biegł z nim skwapliwie do domu, by podsycić kubkiem malagi znękanego, coraz bardziej pogrążonego w smutku zdobywcę Ziemi Prawdziwego Krzyża. Krzysztof przestał krążyć po schodach pałaców nad Amstelą, wystawać w przedsionkach ratusza, nie poszukiwał już życzliwych mu dawniej wysokich radców Kompanii. Nie golił się, nie zakładał pasa ani szpady i całymi godzinami siedział apatyczny w zimnych ścianach swej izby. Wyjście na ruchliwe, stutysięczne miasto, sprawiało mu teraz niewymowną przykrość. Raził tłum ludzi, gwar na Damraku, ścisk na mostach, bicie kościelnych dzwonów. Każdy statek wpływający do portu nasycał mu serce rozdzierającym bólem. Wszędzie wokoło był ruch, krzątanina, bogate, pełne nadziei życie. Każdy człowiek miał tu wyznaczone miejsce w bijącym mechanizmie wielkiego miasta, na każdej twarzy widziało się celowość pośpiechu i potrzebę ruchu, a on jeden odczuwał swą nieprzydatność. Jakby był starym wyszczerbionym kółkiem wrzuconym ze splotu trybów bijącego życiem miasta. Już po miesiącu czuł się wzgardzonym nieużytkiem, podobnym do wałęsających się po nabrzeżu włóczęgów portowych, przesiąkniętych zapachem potu i dżinu. Ale właśnie tam od czasu do czasu zachodził. Wśród tej gawiedzi nikt go nie znał, choć bywało, że patrzyli nieufnie na kryzę jego kołnierza i tępo brzękającą pochwę rapieru. Dopóki wlókł się przez nikogo nie poznawany, samotny, w jedynym towarzystwie swych czarnych myśli, odczuwał w długich spacerach pozorną ulgę. Pewnego jednak wieczoru przechodząc pod omurszałym murem Nieuwe Kerku posłyszał za sobą wymowny szept. Odwrócił się instynktownie i spostrzegł pękatego szlachcica pochylonego do uszu dziesięcioletniego chłopca. Wtedy dobiegły go dwa ściszone, ale mówione ze czcią słowa: - Christophle Artischau! Oblał się rumieńcem i przyspieszył kroku, by jak najprędzej skryć się za narożnik kościoła. Chciał uciec od nich, od małego chłopca i szlachcica, od nacierających wspomnień. Ale krew pulsowała w skroniach i dźwięk posłyszanego własnego imienia szumiał wciąż w uszach. Christophle Artischau! A tam w puszczy Cristoforo Polaco. Jeszcze żyje tu imię i nazwisko, ale nie ma człowieka, nie ma jego działania. Oszukali, wypędzili jak psa, puścili jak skazańca na bezbrzeża oceanu. Posłali na pewną śmierć, bo znają, jak nikt na świecie, prawa tego żywiołu, skoro nim rządzą, ujarzmiają dziesiątkami tysięcy ładownych, uzbrojonych galeonów, flut i barek. Cóż za haniebny los zgotowała mu ziemia, dla której zdobywał porty i wyspy, burzył hiszpańskie forty, pędził po lasach wystraszone pułki Albuquerque'a, Bagnuola, de Roxasa! "Jakże to niewdzięczny - myślał zgorzkniały - ów naród kupców, nigdy niesytych bogactwa." Czy naród? Nie! Bronił się jeszcze przed potępieniem całej holenderskiej nacji. Ten kraj znacznej wolności sumienia, do którego wędrowali wygnańcy religijni z całej Europy, przygarnął go, dał mu imię i władzę. Uczcił go swego czasu, uszanował jego dzielność i poświęcenie. Któż był winien jego krzywdy. Nie naród. Nie ci przecież ludzie, których widział na mieście, nie żeglarze co dzień wpływający do przystani, nie żołnierze ćwiczący na polach za ostatnim singlem Amsterdamu. Nikt z tych szarych ludzi nie wie nawet do dzisiaj, gdzie jest teraz Artischau, którego przed dwu laty czczono na ulicach miasta. Nawet żaden dotąd druk nie ogłosił jednej wiadomości o jego powrocie. Wszystko okryte wielką tajemnicą przez dyrektorów Kompanii, przez milczące w jego sprawie Stany Jeneralne. Wszystko przytłumione przez dworskie intrygi domu nassauskiego. - Milczą jak zaklęci - gryzł wargi i długimi krokami mierzył wytartą podłogę izby. - Milczą, nie odpowiadają na listy, chcą mnie utopić w zapomnieniu. Pogarda im, pogarda, pogarda... Ale choć uporczywie powtarzał to słowo, nie sycił ducha żadną siłą. Przeciwnie, zamiast energii napływał mu w umysł jakiś hamowany bolesny szał, jedna wściekłość na samego siebie. Jakiż głupi był wtedy, że nie wyciągnął szpady! - Gdyby on tu był, gdyby zjechał! Boże jedyny! "Poradziłbym się szpady, z której by się według prawa rycerskiego wymówić nie mógł, bo wzbraniającemu się na pierwszym spotkaniu wolno by w łeb strzelić!" Już mu nie chodziło w tej chwili o powrót do swych godności, ale o sam rycerski honor. Klął się przed Bogiem, że gdyby po raz trzeci powinęła się noga Holendrom w Brazylii, nie ujrzałaby go ziemia brazylijska. Odrzuciłby wszelkie najbardziej zaszczytne propozycje. Nie chciał już żadnej u nich służby, wyrzekał się Brazylii i wypraw, ale pragnął z całej duszy chwalebnego wyjścia z haniebnej sytuacji. Bo co powiedzą w kraju, w prawdziwej jego ojczyźnie, w której, jak dotąd, szeroko głoszone jego męstwo i zdobyczne wyprawy? Król przecież wtedy pisał... Pod koniec sierpnia chwycił jeszcze raz za pióro. Nie żaden list miał teraz pisać, bo honor nie pozwalał już zgłaszać dalszych skarg i petycji. Przyszła myśl nowa, zamiar odwołania się do opinii, nie do władców i dyrektorów, nie do izb kupieckich czy Stanów Jeneralnych, ale do całego holenderskiego narodu, do tych ludzi, których widywał nad brzegami ruchliwych kanałów, na placach amsterdamskich, do najszerszego ogółu. Apologia! To słowo ogarnęło wszystką pozostałą jeszcze energię. Oto trzeba publicznie ogłosić skargę, stanąć jawnie przed narodem holenderskim i przed innymi nawet narodami w obronie swych praw, swego imienia. Zacinał lotkę i pisał. Płynęła spod pióra historia krzywd brazylijskich, ból najdotkliwszy. W uszeregowanych wierszach pisma pojawiały się odkryte, jasno wyłożone knowania księcia de Nassau i radców z Recifu. Oburzał się na pogwałcenie praw w stosunku do jego osoby, na niedotrzymanie umów, nielegalną degradację i fałszywe oskarżenie go o wrogość wobec Stanów Holenderskich. Pióro rozgrzewało się, kreśliło coraz bardziej godne i dumne słowa: "Dlaczegóż miałbym milczeć? Dlaczego cierpieć, pracować w pocie czoła, będąc narażonym każdej chwili na niebezpieczeństwo śmierci wtedy, gdy inni kradną bezkarnie pod osłoną mego imienia i narażają nawet i wojsko moje na straty? Orzekli, że w stosunkach jego ekscelencji z Arciszewskim doszło do tego, że jeden z nich ustąpić musi i że nie ma żadnego porównania między jego ekscelencją a Krzysztofem Arciszewskim. I w ten sposób uczyniono zadość życzeniu jego ekscelencji, zwolniono Arciszewskiego i odesłano go odpływającym okrętem... Skądże jednak czerpie jego ekscelencja władzę chcenia czy niechcenia czegokolwiek według własnego upodobania? Przywileju tego nie mają najwięksi cesarze i królowie tego świata. Gdy wstępują na tron, przedstawia się im przywileje, statuta i prawa, które zaprzysiąc winni i do nich się stosować. Jego ekscelencja, zarówno jak i my wszyscy mieliśmy statuta i przywileje Kompanii, prawidła, według których mieliśmy kierować naszą wolą. Tymczasem ekscelencja zboczył z drogi właściwej i nikt się nie znalazł, co by go ostrzegł, oświecił, odradził użycia siły, hańbiącej powagę zwierzchności. Twierdzą panowie Rady, że nie ma porównania między osobą jego ekscelencji a Arciszewskim. Pozwalam sobie odpowiedzieć, że nawet przy takim przypuszczeniu nie wolno im było wbrew mojej nominacji podjąć uchwały rzucającej na mnie hańbę, odpędzającej mnie za morza jak psa, i to pomimo mego osłabienia i choroby..." Gdy tak przelewał całą żółć na papier, widział się z powrotem na owym haniebnym posiedzeniu Rady, patrzył w umykające przed jego wzrokiem oczka Carpentiera, kamienne rysy Stauhouvera i ociężałe łby radców, posłusznych jego wysokości. "Radcy polityczni nie byli moimi właściwymi sędziami, gdyż nie jestem mężem politycznym ani mieszczaninem, ani mieszkańcem Brazylii, ani człowiekiem wolnym, ani obcym, ani kupcem, ale żołnierzem! Procedura sułtana tureckiego w sprawie zwykłego kryminalnego przestępcy, nie była nigdy bardziej podłą od tej, do jakiej uciekli się radcowie, nie pojmujący, ile krzywdy tym wyrządzili poczuciu sprawiedliwości. Ci ludzie pogwałcili wolności ojczyste. Mogę zapewnić, że gdyby książę życzył sobie, skazano by mnie wedle jego woli na śmierć, i to śmierć hańbiącą, i nie znalazłbym obrońcy. Jak już powiedziałem, wielcy radcy, jeśli chodzi o znajomość rzeczy, posiadają tylko znajomość handlu lub udają głupich i nieświadomych... Stali się piątym kołem u wozu i kłaniają się tylko jego ekscelencji, nie zaniedbując bywać w jego orszaku. In republica libera voces debent esse liberae. Tylko Bóg jest rozdawcą wszelkiego dobra. Lecz ten Bóg zakazuje zakładać kaganiec na pysk wołu, gdy podczas sianożęcia, jakim kłosem pożywić się pragnie... Pielęgnuje się konia aż do jego zgonu... Miecz, który służył w zaszczytnej walce, przechowuje się z czcią u potomków i okazuje z szacunkiem wszystkim pragnącym go obejrzeć. Ci, którzy pracowali w pocie czoła, ci, którzy odnosili zwycięstwa ofiarą własnej krwi, są czczeni i nagradzani. I z tej to przyczyny Kompania i wysokie władze posunęli mnie w randze, byłem bowiem w rzędzie pierwszych, co zdobyli Brazylię i wydali ją w posiadanie Holandii. Ludzie, którzy za moim drugim przybyciem do Brazylii siedzieli zamknięci w fortach, nie śmiejąc ze strachu głowy wynurzyć, pozyskali dzięki mnie sto trzydzieści tysięcy mil wybrzeża z obszarem tak szerokim, jak tylko chcieli sięgnąć ku puszczom, a wroga ani śladu... I cóż, opuściłem służbę biedny, podczas gdy oni, wzbogacając się moim trudem, nawet bez pieniędzy, dobili się bogactw i w nagrodę postąpili ze mną tak haniebnie, jak nikt nie postąpił. Żaląc się na gwałt, dokonany na mojej osobie przez brazylijskich radców, domagam się zaĂdośćuczynienia honorowi i wynagrodzenia szkód, domagam się aktu sprawiedliwości w imię zasady, że kto polegając na waszym słowie, umowach i podpisach poświęcił krew swą Holandii, nie powinien być krzywdzonym przez Kompanię. Domagam się w imię sprawiedliwości cofnięcia hańbiącego mnie wyroku, domagam się świadectwa nieskazitelnej mojej służby, abym mógł z pomocą bożą jak najprędzej zwrócić się tam, gdzie mnie oczy poniosą." Pióro zawisnęło w powietrzu, ręka drżała. Myśl pracowała jeszcze, badając, czy dość jasno i wyczerpująco przelał cały swój ból i całą swą krzywdę na papier. - Chyba wszystko - westchnął. Chwycił jeszcze za pióro, by położyć jak zwykle podpis "Christophle Artischau", w brzmieniu, jakie podawał na wielu raportach i listach wysyłanych do Kompanii. Wstrzymał jednak pióro, położył inny podpis: "Krzysztof z Arciszewa Arciszewski." Olśniony widokiem własnego nazwiska w dawno już nie słyszanym brzmieniu, wstał od stołu. Odetchnął całą piersią, poczuł w płucach zdrowe, sycące powietrze. Rozdział XIV "Apologia", powielona w licznych egzemplarzach, zaczęła docierać wszędzie. Przedrukowana w ówczesnych nowaliach obiegła Amsterdam i inne miasta holenderskie, jej rozgłos wybiegł poza granice Niderlandów. Czytywano ją na dworach władców ówczesnego świata, pojawiła się i w rękach sekretarzy królewskich w Warszawie. W Holandii budziła różne oddźwięki. U jednych rodziło się oburzenie na decyzję rządu w Brazylii i na samowolny wyrok księcia de Nassau, u innych, bliskich orańskiemu domowi, "Apologia" wzniecała zawiść do obcokrajowca ośmielającego się tak ostro występować przeciw domowi nassauskiemu i potentatom kupieckim Holandii. Rada Dziewiętnastu miała z "Apologią" sporo kłopotu, ale nadal wahała się podjąć jakąkolwiek decyzję. Dopiero gdy jeden z gdańskich statków przywiózł nowe listy w sprawie pohańbionego dowódcy, odbyło się jeszcze jedno tajne posiedzenie Kompanii. Krzysztof nie wiedział ani o listach, które napływają w jego obronie do Kompanii i do Stanów Jeneralnych, ani o tajnych posiedzeniach Rady. Czytywał tylko od czasu do czasu w amsterdamskich pismach to jątrzące, to broniące go relacje. Czerpał z nich teraz jaką taką otuchę. Któregoś dnia, ku nieopisanemu zdziwieniu Krzysztofa, pojawił się w jego mieszkaniu przedstawiciel rady i w słowach nad wyraz uprzejmych zaprosił go na tak długo oczekiwane zebranie Rady Kompanii. - Nie rozumiem tego wezwania. Późno raczono się namyślić! - Daruje wasza dostojność, ale nie umiem na to odpowiedzieć. Mam tylko złożyć zaproszenie i upewnić się, czy wasza dostojność raczy przybyć do pałacu Rady. Zebranie nader ważne, przewodniczyć będzie jego wysokość burmistrz Albert Conrady. W jego tedy imieniu mam zaszczyt zaprosić waszą dostojność na dzień jutrzejszy. Przyjął zaproszenie i od tej chwili aż do następnego popołudnia głowił się, by dociec, w czym leży przyczyna tak niespodziewanego wezwania. W nocy sen mu uciekał z powiek, bo dziesiątki natrętnych przypuszczeń krążyło po głowie. Nowy sąd będą nad nim odbywać czy też opamiętali się i chcą naprawić krzywdę? Przywrócić mu honor? Ale skądże - bronił się przed tak cieszącym domysłem. - To pewnie nowe intrygi uknuł rząd w Brazylii. Może de Nassau przybył osobiście do Amsterdamu i pragnie zetknąć się z nim oko w oko? Nie, i to niemożliwe. Gdzieżby książę odważył się spojrzeć mu otwarcie w oczy. A może będą żądać odwołania zarzutów ogłoszonych w "Apologii"? Otóż to właśnie, to najpewniejsze. Z takimi myślami wstępował następnego dnia na schody gmachu Kompanii. Mile go zaskoczyło, że już w pierwszym korytarzu czekali na niego dwaj asesorowie Rady, układni, nadmiernie ugrzecznieni. "Coś nowego - myślał - zbyt wielka tu elegancja. Niedawno prawie się ze mną nie witali. Może znów przegrywają bitwy w Brazylii?" Wprowadzony przez asesorów wszedł do oświetlonej rzęsiście sali. Rada była w komplecie. Wszyscy siedzieli na tych samych miejscach jak wtedy, gdy go wezwano po zaszczytną nominację. Wszedłszy z godną postawą, rzucił wzrokiem dość swobodnie po zebranych, szukając burmistrza Amsterdamu, Alberta Conrady. Do niego, choć mu był dawniej tak życzliwy, żywił teraz najgłębszy żal, bo mimo zgłaszanych petycji dostojnik miasta nie raczył go ani razu wezwać na audiencję. Conrady, w sobolowym płaszczu, obwieszony łańcuchami, uniósł się ze swego krzesła. Mimo sędziwego już wieku przyjął najprostszą, na jaką go stać było, postawę i zaczął: - Wasza dostojność zbyt długo czekał na to posiedzenie. Tak już jednak jest, że Rada naszej Kompanii zwykła podejmować decyzje po gruntownym zbadaniu każdej sprawy. Wielkie zaś morza, jakie nas dzielą od naszych posiadłości, często nie pozwalają nam na pośpiech w rozważeniu wydarzeń powstałych na dalekich naszych ziemiach. Nienawykli zaś jesteśmy wyrażać naszej woli nie zasięgnąwszy wszelakich ku temu niezbędnych wiadomości. Niektórzy z radców słuchając tych słów z trudem ukrywali uśmiech zakłopotania. Każdy tu przecież wiedział, jak szybko umiała decydować Kompania w sprawach handlu, żeglugi czy nowych wypraw zdobywczych. Krzysztof mrużył oczy i słuchał. - Wasza dostojność przybył do nas przed laty z wielkiego swego kraju, którego przyjaźnią się szczycimy, a potęgę jego panów zawsze szanujemy. Nieobce nam tedy są głosy wielkich mężów tego państwa, dające jeszcze raz świadectwo twojej, wasza dostojność, dzielności i szlachetności. Proszę przeczytać listy z dworu warszawskiego nadesłane do Ich Wysokich Potęg Stanów Jeneralnych, a nam niedawno przekazane. Sekretarz miał już gotowy przed sobą plik dokumentów. Dostrzegłszy skinienie ręki burmistrza rozłożył jeden z papierów. Czytał: "Wierność Arciszewskiego w wykonywaniu rozkazów, dzielność umysłu w niebezpieczeństwach, sprawność w działaniu, nieposzlakowana w rozmaitych życia okolicznościach uczciwość i to, co ludziom ozdobionym takimi cnotami zwykło towarzyszyć - nieodmienne we wszystkich czynach szczęście, wszystko to przezeń zużyte zostało nie tylko na wasze dobro, prześwietne Stany Holenderskie, ale i na dobro wielu prowincjom rozrzuconym po całym świecie. Po tylu wyprawach świetnie odbytych po raz trzeci do Brazylii wysłany życie, mienie i nadzieje swoje służbie waszych wielmożności poświęcił... Dlatego też ufamy, że nie dozwolicie, aby jakąkolwiek plamą została splugawiona jego cześć, którą sobie zdobył poświęceniem, tyloma nadludzkimi dziełami i niebezpieczeństwami, na jakie się wystawiał... Dan w Warszawie, 21 listopada 1639. Krzysztof Radziwiłł pan na Birżach i Dubinkach, Świętego Cesarstwa Rzymskiego książę, wojewoda wileński, wielki hetman litewski, mohylewskiej ekonomii posesor, bystrzycki starosta." Krzysztof nie wierzył uszom. Gdyby trzeba było cośkkolwiek powiedzieć w tej chwili, nie wykrztusiłby jednego słowa. Nim jednak zdołał ochłonąć z pierwszego wrażenia, sekretarz sięgnął po drugi papier. Czytał: "Nie wątpimy, że Prześwietnym Wielmożnościom i panom pamiętne są: znakomita względem was wiara tudzież zasługi urodzonego Krzysztofa Arciszewskiego, niedawno mianowanego jenerała artylerii wojsk brazylijskich. W sprawie jego do Was, Wielmożności Wasze, udać się uważaliśmy za właściwe, ufając, iż u Waszych Dostojności nie braknie zrozumienia dla jego zasług i cnoty. Po dokonanych tylokrotnie świetnych czynach po raz trzeci do Brazylii wysłany, doznał tego rodzaju losu, który cudzoziemcowi walczącemu na obcej ziemi nowym i niespodzianym musi się wydać... Dlatego prosimy, abyście nie oddalali go, może wbrew waszym intencjom odtrąconego, po tak dotkliwie doznanej zgryzocie, skoroście dotychczas tak świetną otaczali życzliwością i u wielkich książąt Europy rozgłoszeniem jego dzielności ozdobili... Waszych wielmożności najoddańszy przyjaciel do usług gotowy Stanisław Koniecpolski wielki hetman koronny Krzysztof stał oniemiały ze zdumienia. Oszołomiła go niespodziana treść tych listów, łacińską mową pisanych. Jak to? Stamtąd, z jego ojczyzny, przyszły tu w jego sprawie pisma? Kto je spowodował? Przecie nie sam Radziwiłł z własnej woli ani nie Koniecpolski. Dwaj wielcy hetmani tak dbają o jego honor? Niemożliwe! Chyba król, chyba król Władysław IV kazał się o niego upomnieć. Błyskawiczne domysły przebiegały mu po głowie. Jednocześnie rodziły się pomieszane uczucia - duma i czarna gorycz. Upominano się o niego, ale czyżby dopiero wtedy, gdy się wielcy magnaci za nim wstawili, miał się doczekać jakiegoś zadośćuczynienia? Jego własna zasługa, jego wielkie imię nie było dość godne, by ci brzuchaci, wyzłoceni radcowie Kompanii powzięli sprawiedliwą decyzję? Pewnie coś z tych myśli rysowało się na jego twarzy, bo wszyscy skupili na niej zaciekawiony wzrok. Dostrzegł te dociekliwe spojrzenia, więc co prędzej przywoływał wyraz spokoju na swe rysy. Nie myśleć, nie myśleć, słuchać tylko. Burmistrz Conrady już otwierał usta. - Takie oto listy utwierdziły dawną wiarę Kompanii w szlachetność postępków waszej dostojności. Rada Dziewiętnastu, działając za wolą Ich Wysokich Potęg Stanów Holenderskich, orzekła cofnąć i unieważnić wyrok Rady w Recifie, powzięty w zbyt gwałtownym i nieprzemyślanym pośpiechu, i przywraca honor i tytuły waszej dostojności. To wszystko, admirale i generale Artischau. Z tymi słowami Conrady wyciągnął dłoń ku stojącemu nieruchomo Krzysztofowi. Zapadła cisza. Radcowie nie spuszczali wzorku z woskowej, żółtej od płomieni świec twarzy generała. W każdym spojrzeniu była niecierpliwa ciekawość. Co teraz powie, jak się zachowa? Krzysztof przez krótki moment, który wydał się wszystkim długą, męczącą chwilą, opanowywał wzmożone bicie swego serca. Niech to, co powie, nie zadrga w gardle najlżejszą nutą wzruszenia i wdzięczności. Jakimś cudem zdobył się na głos mocny i spokojny, nieco tylko stłumiony. - Choć tak późno, sprawiedliwości stało się zadość. Dziękuję waszym dostojnościom. Przywrócony do honoru, oddaję waszym dostojnościom akt zaszczytnej, a tak bolesnej w skutkach nominacji. Walczyłem o swój honor, ale nie o powrót do służby w wojsku holenderskim. W dniu, w którym przed moim mieszkaniem w Brazylii postawiono straże z muszkietami, postanowiłem nigdy już nie służyć w holenderskich barwach. Pokłon waszym dostojnościom i tobie, miłościwy panie. Odchodząc życzę Ich Potęgom Stanom Holenderskim, by wasz oręż zdobywał nadal chwałę w Brazylii. Wyjął zza pasa pożółkły akt nieszczęsnej nominacji, oddał godny ukłon zebranym i położywszy papier na stole wyszedł żołnierskim krokiem z sali. Rozdział XV Miesiąc po miesiącu upływał odtąd w bezczynności. Chwilami przerażał Krzysztofa pośpiech, z jakim zanikały w nim wszelkie zainteresowania, chęć czynu. Wydawała mu się nieprzydatna tak wprawna we władaniu bronią ręka, jakby usychał mózg nie pracujący nad żadnym planem bitwy, ruchem wojska, dowozami prochu i żywności lub szkicem budowy fortu. Broń u pasa była teraz jedynie na pokaz, jako nieodłączna część żołnierskiego stroju. Zdarzało się nawet, że wychodząc na miasto zapominał przewiesić pas przez ramię i dopiero na schodach cofał się z powrotem do mieszkania, zawstydzony wzrokiem Heindrika, niemal przerażonego tak znacznym zaniedbaniem w ubiorze swego dawnego dowódcy. Najwięcej przesiadywał w swej izbie, łudząc się, że uda mu się wrócić do dawnych zamiłowań pisarskich. Próbował twórczości poetyckiej, szukając daremnie w niej zapomnienia. Wszystko, co napisał, miast cieszyć napawało lękiem i niewiarą w swe siły. Miął więc zapisane papiery i rzucał je na palące się głownie w kominku. Pastwił się nad własnym dziełem śledząc, jak płomień pożera żółty papier i ulatuje w komin płacheć sadzy - czarna, spopielała dusza niedawnego dzieła. I mógł tak stać przed gorejącą jamą komina długie chwile, bezmyślny, odrętwiały, niezdolny nawet do zmiany swej pozycji, bo najmniejsza decyzja wymagała nieprawdopodobnej siły woli. Był chory. Doznawał niedowładu nie tylko myśli, ale mięśni i członków. Tracił sprężystość ruchów, a stawy w łokciach i nogach odmawiały posłuszeństwa. Co dzień z rana musiał walczyć z dolegliwością i dopiero w ciągu dnia nawykał do tępego, nieustępliwego bólu. Gdzieś jeszcze w organizmie błąkała się resztka energii, więc przywoływał do siebie lekarza Knoffeliusza, to znów posyłał kulawego Heindrika po cyrulików i kazywał sobie puszczać z żył nadmierną ilość krwi, rzekomo mu niepotrzebnej. Łudził się, że z jej upustem odzyska dawną lekkość członków, jasność myśli, chęć działania. Nie tyle jednak całe kubki upuszczanej krwi pomagały zdrowiu, ile wiara, że to jedyny środek na zwalczenie choroby. Odzyskiwał nieco otuchy, trochę sił i znów przemyśliwał, jak podjąć walkę ze straszliwym wrogiem - widmem bezczynności. Na nowo rozkładał papiery, zasiadał przy stole, by pisać dziwne, jak na żołnierza, dzieło - rozprawę o leczeniu podagry. Podniecał się własnymi wywodami, popadał w maniactwo. Ku bolesnemu zdziwieniu Heindrika znów puszczał sobie krew, mierzył jej gęstość, ustawiał filiżanki i oceniał w nich zmianą koloru, szybkość krzepnięcia, po czym spisywał swe cudaczne doświadczenia. Zaczęła go przez jakiś czas urzekać ta praca, więc znosił, jakie się dało zdobyć, księgi, zaczytywał się w pracach medyków amsterdamskich i cieszył się, że rośnie zapisany foliał. Heindrik podpatrywał ukradkiem pracę swego pana. Choć obca mu była sztuka czytania, domyślał się, nad czym się głowi dawny zdobywca Brazylii. Czasem podchodził do pochylonego nad stołem Krzysztofa i podsuwając smażoną rybę czy gąsiorek z winem mówił niby od niechcenia: - Wasza dostojność, wino hiszpańskie. - No to cóż, że hiszpańskie? - mruczał czekając, by jak najprędzej sługa wyniósł się z pokoju. - Smakować powinno przednio, bo zdobyte przez żeglarzy admirała Trompa. - Ach, Tromp? No i cóż, że wygrał bitwę pod Olendo? - odpowiadał przydając słowom machinalny gest dłonią. Ale uwagi Heindrika spełniały powierzoną im rolę. Krzysztof przypominał sobie, jak to przed kilku tygodniami słyszał strzały i wrzawę w porcie, huk bębnów nad kanałami, którym wiwatowano na cześć zwycięskiego Maartena Trompa. Nawet nie wyjrzał przez okno, w duchu szczęśliwy, że choroba trzymała go w czterech ścianach domu. Innym razem sługa wpadał do izby z rozmyślnym, udanym podnieceniem: - Wasza miłość, statków coraz więcej przybija do portu. Dawno już takiego ruchu nie było. Choć kulawiec jestem, lubię tak stać i patrzeć. Życie na nowo we mnie wchodzi, gdy wiatr dmuchnie w ślepia, a w uszach zaszumią żeglarskie przekleństwa. Krzysztof udawał, że tego wszystkiego nie słucha, ale jakby budził się z odrętwienia. Stygł już przy pracy nad swą "Epistula de podagra curata" i wymykał się od czasu od czasu z ciasnoty mieszkania na miasto. Zaczynał oddawać się poprzedniemu nawykowi włóczęgi po porcie i przesiadywania na pustkowiach za miastem czy na brzegach Amsteli poza ostatnią bramą Amsterdamu. Można go było teraz widywać wpatrzonego godzinami całymi w rów zielonej wody pod bramą Antonienswaag. Nad czarnym nurtem kanału szkliła się lepka jak oliwa woda, topiąca w sobie cień pięciu starych wieżyc bramy aż po ich spiczaste hełmy. Czasem śledził w wodzie lot gołębi czy wróbli, przelatujących z dachu wieży na omurszałe gzymsy, wędrujących z dziur w murze ku gałęziom klonów rozpostartych nad wodą. Dopiero gdy jakaś łódź swym dziobem lub rybak uderzeniem wędki złamał taflę nurtu w kanale i pogarbił ją w koliste fałdy, Krzysztof odrywał wzrok od wody. I dziwił się nie wiedząc, gdzie się znajduje, na jakim brzegu stoi, po co w ogóle przyszedł. - Niepotrzebny! - mówił do siebie z cicha i szedł kilkadziesiąt kroków dalej, by znów wrastać w ziemię i popadać w zadumę. Zdarzało się, że stał tak, dopóki nie ściemniała woda, nie zginęły w niej barwy domów i dachów i nie zaświeciły w granatowej głębi dwa lub trzy pryski gwiazd wiszących nad kanałem. Wtedy, tkwiąc nieruchomo w cichym zaułku miasta, podnosił w górę głowę, szczęśliwy, że nikt go tu nie może zobaczyć. Nie wiadomo, jakich gwiazd szukał nad kanałem, Mlecznej Drogi, Krzyża czy Wozu, Okrętu czy Rycerza. Czy chciał widzieć światła niebieskie, jakie błyszczą nad pokładem galeonu płynącego z Olindy do Bahii, czy też szukał w przestrzeni nie tyle świateł, co głosów, szumu drzew, pochylonych nad rzeką Serinhaim lub Uną, wiatru świszczącego wśród nadbrzeżnych mangrowiowców, pasatu zrywającego piach na brzegach pod Alagoa? Niepotrzebny! Dławiło to twierdzenie. Dla jakiej sprawy pół życia swego poświęcił? Pół życia, szesnaście lat bojów na obcych ziemiach. Gdzie jest sprawiedliwość i prawo? Tam w ojczyźnie ich nie było i tu w istocie nie ma. We wszystkim podły, niecny rachunek. Póki był potrzebny, to i wielki, pełen chwały - każdy mu się w pas kłaniał, każdy sam wchodził na oczy, by pokazać swój uśmiech, gest przyjazny, gotowość do każdej usługi. Gdy, choć z honorem, wykreślił się z rachunku, czymże został? Sława i dzielność szły w zapomnienie, uczciwość nie miała żadnej ceny. Kimże był? Autorem pisaniny o podagrze? Włóczęgą amsterdamskim, ubogim szlachcicem, szarakiem bez odrobiny władzy i wpływów, biedakiem bez własnego domu, służby i wygód? Wszystko stąd, że tam, w dawnej swej ojczyźnie, nie dobił się żadnego majątku, a tu dla nich niewart był teraz i tyle, co byle dworzanin magnacki lub bogacący się mieszczuch znad Amsteli, właściciel kutrów rybnych, handlarz porcelany, czy szlifierz diamentów. Tylko urodzenie i wielki pieniądz, nic innego nie wchodzi do stałego rachunku. Nagle pomyślał z goryczą: "Nie ma urodzenia ani poddaństwa, Bóg z jednej gliny ulepił. Nie masz w Chrystusie ani Greka, ani Moskwicina, ani Polaka, ani Holendra. W czynie człowieka jego wielkość i chwała." Ten głos nieżyjącego od lat ojca zaczął teraz często powracać i nękać, przypominać wszystek zawód życia. Zgorzkniały, krzywił z ironią usta i mówił prawie na głos: - Jest urodzenie i jest poddaństwo. Co innego Polak czy Holender. Co innego Krzysztof z Arciszewa, co innego jego wysokość książę de Nassau! Polak i Holender. Zaciskał zęby i klął w duchu, by za chwilę połapać się z wielkim przerażeniem, że bluźni. Wywołuje ducha swego ojca, przywraca głos jego naukom i przeczy im, zadaje kłam prawdzie, w którą dotąd wierzył, bluźni przeciw najukochańszym słowom, zasłyszanym na ziemi polskiej w ariańskim kościele w Śmiglu i w nietaskowskiej izbie. Mimo goryczy wracał uporczywie myślą ku tamtym czasom, głosom napływającym z przeszłości. I wtedy nie szumiały klony nad rowem Antonienswaag, nie zwidywały się szerokoskrzydłe palmy nad fortami Arrayalu, ale pachniał gaj rybienkowski, kołysały się przed oczyma jabłonie pod oknami Nietaskowa. "Tęsknię, coraz bardziej tęsknię." I nie było nad głową szumu żagli, ginął sprzed oczu widok dymiącego kartauna, uciekały z wyobraźni brazylijskie puszcze. Jedno dławiło - tęsknota za ojczyzną. Wszystko tu obce i niepotrzebne. I to miasto ze swą starą kulturą, pełne mistrzów i przedsiębiorczych żeglarzy, tłumne od wielkich nazwisk, o które dobijały się największe dwory europejskie. Obce to miasto odkrywców, genialnych kupców i budowniczych, mistrzów rylca i pędzla, szlifierzy diamentów. Miasto, po którym chodził wśród swego orszaku admirał Tromp i Ruyter, pyszni ze swej sławy zwycięzców, i wielki budowniczy Kaiser, wyrywający nowe kanały. I ci inni, cisi mistrzowie w czarnych opończach, niosący pod pachą rulon czy płótno, którzy mieli w przyszłości odnieść nad światem największe, nieśmiertelne, zwycięstwo tego narodu. "Wszystko jednak obce - myślał - choć tak wspaniałe i bogate." I znów uciekał przed samym sobą, wykradał się aż na sam brzeg portu, pod Schreijestoren, czy do starych doków. Patrzył na maszty i kolorowe pawilony, nadaremnie szukał bandery z godłem uzbrojonego w miecz ramienia. Nie bywało jej tutaj, więc gdy zobaczył choćby gdańską chorągiew, drżał na całym ciele i oczy się łzawiły. Krył wtedy twarz przed amsterdamskimi wyrostkami zaglądającymi mu w wilgotne oczy i ze skołatanym sercem szedł z powrotem do swej izby. Takiego to dnia, późną jesienią, wracał z wędrówki po porcie do domu. Wieczór był chłodny i chmurny. Listopadowe ciężkie niebo zdawało się uciskać dachy i wieże, mgła przysiadała nad czarnym szkłem kanałów. Na Fischmarku zamykano kramy, toczono ostatnie beczki, rozchlapane wszędzie kałuże dławiły węch lepkim odorem. O tej porze wszystko tu pośpiesznie uprzątano, czyszczono plac targowy, bo ludzie tego miasta żywili wstręt do wszelakiego nieładu i lenistwa. Z głową wsuniętą aż po uszy w kołnierz, minął ruchliwy o tej porze gracht Voorburgwal. Za mostem przywitały go wieczorne dzwony niedalekiego Oudekerku i cichy korowód ludzi wychodzących z kościoła. Umknął w bok od tłumu i deptał żółte liście miotające się na brzegu kanału. Człapiące buty skręciły same w bok, bez nakazu woli umiały już szukać kierunku. Nie zdając sobie sprawy z odbywanej drogi wszedł w cichy wąwóz ulicy św. Jana i z tym samym odrętwieniem jak zwykle znalazł się na schodach domu, w którym mieszkał. Na górze, za skrętem wypolerowanej od uchwytu rąk poręczy, posłyszał skrzypnięcie podłogi. Ktoś patrzył z wysokości piętra, nasłuchiwał. - Wasza dostojność - posłyszał głos Heindrika - gość czeka. - Jaki gość? - spytał bezbarwnie, nie spodziewając się żadnej niezwykłości w swym monotonnym życiu. - Przybysz z daleka. Czeka już dwie godziny. - Heindrik nawoływał gorączkowo. Dopiero teraz się podniecił. - Z daleka? Foultons? Niemożliwe. Hinderson? Ktoś chyba z tamtej półkuli. Przyspieszył kroku i stanął w otwartych drzwiach swej izby. W półmroku majaczył cień stojącego człowieka. Lampa paląca się w rogu izby oświetlała z tyłu całą postać. Jedynie puszyste włosy na skroniach srebrzyły się oprószone poświatą. Ciemniejsze od siwej czupryny sumiaste wąsy i broda spływały na kołnierz buraczkowego żupana. Przez moment, krótszy niż mgnienie powiek, ogarnął Krzysztofa lęk zdziwienia. Ojciec Heliasz! Na miły Bóg, rozum już całkiem oszalały... Nawet posłyszał głos ojcowskiemu podobny, drżący i głęboki: - Krzysztofie! Padł w rozwarte ramiona brata i trząsł się jak w febrze. Szlochał. Wstrząsało się nie tylko całe ciało, ale wzburzała się i pamięć. Jaśniało w mózgu i w błyskawicznym locie rozwijały się wspomnienia - szesnaście lat życia, nie żadne zresztą lata, bo cały wiek tęsknoty, męki i zapomnienia. - Heliasz, Kryste Panie! Dwaj starzy ludzie drżeli objęci wzajem ramionami. Przyciskali serce do serca, to znów odsuwali się na odległość ramion, oślepieni swym widokiem, nie wierzący, że się widzą, że w odmiennych starych rysach odnajdują młode twarze, dawne uśmiechy, dawny blask oka. Heindrik z Itamariki, skamieniały na progu otwartych drzwi, patrzył z rozwartymi ustami. Gdyby nie stał na tym miejscu, nigdy by nie uwierzył, że zobaczy kiedykolwiek w swym życiu wielkie łzy płynące po twarzy generała. Krzysztof siedział naprzeciw brata i zakłopotany jak dziecko patrzył w jedwabisty żupan Eliasza, zapięty pod samą szyję. Pieścił wzrokiem szerokie, rozrosłe barki brata, włos siwy, gęsty i prężny jak szczecina, nos orli, jeszcze ostrzejszy niż dawniej. Wchłaniał z jego postaci nie tylko każdy szczegół, ale i zapach tamtej ziemi. Zdawało mu się, że w ubiorze brata, w jego powichrzonych włosach czuje woń pól pszenicznych Rybienka i melancholijnych wiklin nad Wartą. Słuchał po raz dziesiąty o ostatnich, znanych mu tylko z listów chwilach ojca i pani mateńki, o zgonie brata Bogusława. Było to bolesne, ale i kojące. Nic by zresztą tak szybko nie zbliżyło ich z powrotem ku sobie, nie cofnęło tylu minionych lat, jak ta właśnie pierwsza opowieść o domu i rodzinie. Toteż niewiele czasu minęło, gdy już wydawali się sobie tacy sami jak dawniej, z tym samym uśmiechem pod wąsem, z tymi samymi gestami, z takimi jak dawniej charakterystycznymi pochyleniami głowy. - Krzychu, mowa tylko ci się zmieniła - mówił Eliasz. - Heliaszu! Całymi latami jej nie używałem. Jeśli nią mówiłem, to sam do siebie, by dźwięku nie zapomnieć. Daruj, że czasem nawet mylę słowa. Mów, mów jak najwięcej, ty mów, Heliaszu! Nie pojmiesz, ile radości w takim słuchaniu. Eliasz patrzył na brata z roztkliwieniem. Rozumiał, dlaczego wzrok Krzysztofa tak w niego wpatrzony. Czuł to spojrzenie na swych ustach, z których Krzysztof chciał nie tylko słyszeć, ale niemal pić każde wypływające słowo. Toteż Eliasz mówił nawet z pewnym zażenowaniem, bo przecież nie on, ale właśnie Krzysztof wprawny był dawniej w pięknym słowie, on to od chłopięcych lat, czemu jeszcze stary ojciec się dziwił, układał rymy dźwięczne, zdania ozdobne i nad wiek mądre. - Słyszeliśmy w Warszawie o twojej sławie i bojach, o wyprawach dalekich na morza nam nie znane. Ów medal wybity przez Olendrów widziała na własne oczy jeszcze pani mateńka, choć już wtedy na śmiertelnej leżała pościeli, bo w miesiąc potem pomarła. I pan nasz miłościwy, król Władysław, dziwował się wypisanej tam twojej chwale i zaszczytom. Zawsze u niego jesteś w wielkim szacunku, choć powrotu do kraju na list królewski odmówiłeś. Krzysztof przerwał te pochwały. - Nie pora tego słuchać. Olendrzy naprzód uczcili, a potem haniebnie opuścili. Dali mi armadę i tytuły, wiwatami z armat mnie tu żegnali, a potem co? Jak psa wypędzili... Wyżalał się przed bratem najszczerzej, najserdeczniej. Otwierał przed nim najbardziej skryte swe bóle i znów z rozkoszą słuchał nieskażonego dźwięku mowy ojczystej wybiegającej z ust Eliasza. - Wiedzą o tym w naszym narodzie, wie i król jegomość. Słych o twojej krzywdzie obiegł i dwór warszawski. Król miłościwy pamięta, ile chwały przyczyniłeś Olendrom, ile i Rzeczypospolitej dodałeś swym imieniem splendoru. - Minęło, Heliaszu. Cóż znaczę siedząc w tej dziupli nad cuchnącym kanałem? Eliasz jakby na to czekał. Uśmiechnął się pod wąsem, wyciągnął rękę i oparł ją na ramieniu brata. - Krzysztofie, trochę mnie dziw bierze, że nie pytasz, po co tu zjechałem. - Daruj! szczęście, że cię widzę, przygasiło mi cały rozsądek. - Nie tylko jako brat twój serdeczny przyjechałem, by cię po tylu latach uścisnąć. Od niedawnego czasu sekretarzuję miłościwemu panu na warszawskim dworze... Krzysztof, zaskoczony tymi słowami, rozłożył ręce. Był w tym geście wyraz podziwu. - Wielki nasz król, Krzysztofie, król wojenny. Od lat myśli o wielkiej flocie polskiej i nowoczesnej armadzie. Oto najjaśniejszy pan przez moje usta po raz drugi przyzywa cię do kraju, byś sobą cudzych kątów nie wycierał, krwi swej nie marnował dla olenderskich kupczyków. Człek na obczyźnie, choćby wszystką krew wylał, cały umysł wysilił, potąd w glorii, póki tam potrzebny. Nikt nie neguje twojej chwały, ale ktokolwiek od ojczyzny stroni, jaka tam ona jest, krzywdę jej wielką przynosi. - Banicję na mnie orzekli... - Nikt już nie pamięta. Król dawno wybaczył, bo nie siedzi jak ojciec pod jezuicką sutanną. Najjaśniejszy pan ofiaruje ci zaszczyty i wielką chwałę w ojczyźnie. Czas, mówił do mnie, by rzucił obczyznę i wrócił do ziemi, która go urodziła. Król nasz chce widzieć inną niż jego ojciec Rzeczpospolitą, potężniejszą, bardziej na świat obróconą. Chce sposobić morską armadę, działa, nowe arsenały, by nie tylko jazda, ale żeglarz, szyper i puszkarz bronił ścian ojczyzny. Krzysztof dostawał rumieńców na twarzy, słuchał z coraz większym wzruszeniem. - Mówisz, że król z jezuitami nie trzyma? Czy prawda to, Heliaszu? - Domyślam się, o co ci chodzi. Wiary naszych ojców i ja się nie zaparłem, a mimo to królowi sekretarzuję. Pamiętam, dlaczegoś wtedy do kraju nie wrócił, przekładając wyprawę do Indii nad ojczystą służbę. Otóż król nasz, pan wielkoduszny i wyrozumiały, żadnej religii nie tępi, byle mu w rządach nie mąciła. Więc i z Braćmi Polskimi teraz zgoda, bo król nie przydeptany biskupim pantoflem. - Prawda to wszystko, Heliaszu? - Klnę się Bogiem. Dawniej przecież, za życia króla nieboszczyka, nie bywało, by Brat Polski mógł trzymać pióro na królewskim dworze. - To prawda. Wszystko, co mówisz, wprost nie do wiary. Brat mój serdeczny to mówi, usta najbardziej wiarygodne. Ale magnaci i królewięta na pewno po staremu mącą. Poniewierają jak i tu uboższym szlachcicem, a ja przecież, drogi Heliaszu, tyle wszystkiego mam, co w tej izbie widzisz. - Król wie z twego dawnego listu, żeś tu do bogactwa nie doszedł. Więc abyś nie musiał się żadnym panom kłaniać, ofiaruje ci ziemi sporo, ekonomię lubuską i bytomską. A i to kazał wspomnieć, co ci na sercu leżało, że żadnych panów nad sobą cierpieć nie będziesz. Jeden będzie twój pan, król jegomość. Król miłościwy wielką dumę ma w sobie, więc powiada: nie zniosę już, by takie talenta wielkie mając tułał się po świecie, gdzie mu kamieniem za służbę i za krew zapłacili. Na pierwszą wiadomość o twoim nieszczęściu, którą otrzymaliśmy z twej tak godnej "Apologii", wezwał hetmana Koniecpolskiego i hetmana litewskiego Radziwiłła, zlecił im pisać listy do Stanów Holenderskich, by wiedziały Olendry, żeś nie włóczęga bezdomny, ojczyznę swoją masz, która za krzywdą twoją stawa... - To król kazał napisać? Tak i ja myślałem. - Król, Krzysztofie. Gdzieżby tam hetmani sami za pióro się porwali. Choć Radziwiłł, by prawdę rzec, zawsze w tobie widział dzielnego i utalentowanego rycerza. W ojczyźnie miłej i teraz nie najlepiej się dzieje, bo we łbach królewiąt po staremu pycha i chciwość, ale przy takim królu, da Bóg, władza rządu się wzmoże, ojczyzna w siłę urośnie i dlatego, drogi bracie, jedna dla ciebie droga - ojczyzna. Ojczyzna! Słowo jedyne, źródłem nie zastąpione, padło z ust Eliasza ostatnie. Jego dźwięk obiegł ściany i trwał nad pochyloną w cichym dostojeństwie głową Krzysztofa. Rozdział XVI Dwudziesty ósmy kwietnia trzynastego roku panowania króla Władysława IV, był dniem ciepłym i jasnym. Zieleniły się już dęby i topole przy murach Zamku Królewskiego w Warszawie. Stado gołębi zrywało się z czerwonych dachówek Bramy Krakowskiej i żeglowało jak wielka ruchliwa armada po niebieskim nad miastem oceanie, wśród białych pierzastych wysp rozciągających się nad Kępą i wschodnimi krańcami Warszawy. Wtórowały gołębiom trzpiotowanym lotem złośliwe i gadatliwe wróble siedzące na ostrych gzymsach marmurowej kolumny stojącej pośrodku placu, która od dwóch już lat wystrzelała kamiennym masztem ponad Zygmuntowski Zamek. Przez bramę wiodącą do Zamku wjeżdżała co chwilę jakaś bogata kolasa, lub stukał kopytami to jeden, to drugi poczet konny, upstrzony bogatymi czaprakami, kitami na łbach końskich i kolorowym strojem jeźdźców. Na piechotę niewielu tam wchodziło. Piesi byli tylko gapiowie - mieszczuchy i wyrostki, straganiarki Starego i Nowego Miasta, które odbiegły swych kramów, by popatrzeć na zjeżdżających się senatorów. Było tu pod kolumną także sporo szarej szlachty, niegodnej, by wejść na królewskie pokoje. Wszyscy nastawiali ucha, kręcili się w miejscu, by jedno podpatrzyć, drugiego posłuchać. Toteż szaraczkowa szlachta, chcąc się wyróżnić od mieszczan, rozmawiała głośno, szczycąc się znajomością przyczyn dzisiejszej uroczystości na Zamku. - Na drugiej półkuli był, wiesz, waszmość, w Indiej. - Znaczy się pod nami czy jak? - drugi szlachcic rozdziawiał gębę i wskazywał z gestem niewiary między swe rozstawione buty. - Nie inaczej, jasno prawie. Gdy tu słońce świeci, to tam noc. - Waszmość też do mnie mówisz jak do dziecka. Mam wierzyć, że tam na głowach chodzą? I co ich trzyma, chciałbym wiedzieć, przecie w dół polecą. - Toteż mówię waszmości, że teraz śpią, a nie chodzą. - Też prawda! Jakiś chudy mieszczanin z przemyślnymi oczyma słysząc to nie mógł powstrzymać języka: - Ziemia ciągnie, proszę waszych dostojności. - Szlachtę rozumu będziesz uczył, łyku sobaczy! - burknął szlachcic i już patrzył na wjeżdżającą bogatą karocę. Z drugiej strony Kolumny Zygmunta mówiono na ten sam temat: - Wielki żołnierz! Pół Brazylii zawojował. Na morzach się bił i w puszczach. - Gadają, że podobno buławą łby dzikusom rozbijał. - Znaczy się, tęgi chłop, herkulesowa w nim siła. - Gdzie tam! Widziałem go dawniej, a i teraz, jak tu przed godziną wjeżdżał. Na oko człek sobie zwykły, ot jak waść, jak szlachcic poniektóry. - To go waszmość znasz? Ho, ho, zacna koligacja! - Przed kilkunastu laty widziałem go w Warszawie. Skrybował u księcia Krzysztofa z Litwy. Nikt nie wspominał o dawnej banicji Krzysztofa i o jego ariańskiej wierze. W sali poselskiej plotkowano o tym samym. Każdy, kto coś wiedział o wielkim podróżniku i wodzu, chwalił się tym przed sąsiadem. Jeśli zabłąkał się w głowie szlachcica byle jaki strzęp wiadomości o dalekich krajach, był pośpiesznie i z pewną dumą głoszony. I tutaj, wśród posesjonatów i senatorów, nikt nie mówił o ariańskiej wierze Krzysztofa. Sława, którą przywiózł do ojczyzny, rozgłaszana od dawna przez króla i kanclerza, przyćmiła całkiem jego młodzieńcze dzieje w kraju. Zresztą, skoro król wyznaczył mu ekonomię lubuską i bytomską, to i nie pora była wspominać niezbyt chlubną młodość rycerza. Wielu z czekających na uroczystość bogaczy widziało w nim już nie tylko wielkiej sławy żołnierza, ale ziemianina na sporym kawale roli. Tylko wojewodzic Lubomirski pochylił głowę do księdza Maquarta i mówił półszeptem: - To mi dziwne, wasza wielebność, że król arianina na taki wysoki urząd sadza. Najjaśniejszy pan, król nieboszczyk Zygmunt III, chyba w trumnie ze snu bogobojnego wytrącony. Ksiądz Maquart, który lat temu dwanaście stał u wezgłowia konającego Zygmunta III, rozłożył bezradnie ręce. Wspomniał zresztą w tej chwili sparaliżowanego, ledwie już dychającego króla, przy którego wezgłowiu trzymał zapaloną loretańską gromnicę, w czasie gdy nuncjusz papieski odmawiał litanię za konającego. I jeszcze dziś brzmiały księdzu Maquartowi w uszach słowa odczytywanego królewskiego testamentu: "My chcemy uroczyście wyznać i oświadczyć, iż jak żyliśmy, tak umieramy w świętej wierze katolickiej rzymskiej, że wierzymy w to wszystko, w co Kościół święty wierzyć każe, w konsylium trydenckie, we wszystkie synody i kanony kościelne. Przeciwnie, nie wierzymy i brzydzimy się tym wszystkim, co Kościół święty potępia i odrzuca." - Tak jest, wasza miłość - powiedział zasępiony ksiądz. - Król Zygmunt brzydziłby się arianinem, choćby o największej sławie. A ten przecie na dodatek dla heretyków zdobywał Brazylię, niszczył tam wojsko i galeony zaprzyjaźnionego z nami jego królewskiej i katolickiej mości króla Filipa. Widać jednak tak los i Bóg chciał, bo powiem waszmości na ucho, com od posłów zagranicznych w Giełdzie posłyszał. Teraz, gdy Arciszewskiego w Indiej nie stało, sami Portugalczycy biją na łeb na szyję holenderskich heretyków. Podobno już na skrawku ziemi zostali i ku morzu są spychani. Arianin nie arianin, ale niech sobie Olendry dobrze teraz w brodę plują, że go dowództwa pozbawili. - Ejże, wasza miłość, czy to prawda? - Poseł hiszpański mi mówił. Co więcej, ów Nassauczyk, co naszemu Arciszewskiemu admiralstwo odebrał, już jest wyświecony z Brazylii. - Czyli co im Arciszewski dobył, to im teraz na marne pójdzie - dodał wojewodzic Lubomirski. Mówili, co zasłyszeli. Któż z nich mógł więcej wiedzieć o bojach w Brazylii. A nie plotki to były, lecz prawda. Bo właśnie Ziemia Czerwonego Drzewa umykała spod stóp Holendrom. Wojska portugalskie zdobyły Alagoa, zajmowały prowincję po prowincji, a wódz Brazylian Camaron wchodził poza zdobyte bramy Porto Calvo. Ów najdzielniejszy z Indian zatykał na zdobytych murach sztandar portugalskiej Brazylii, mający wisieć nad miastem przez wszystkie następne wieki. W tej chwili w świetlicy królewskiej uciszyło się. Drzwi się rozwarły i marszałek dworu wprowadził orszak królewski. Niewielki to zresztą był poczet, bo wojenny król ceremoniałów nie lubił. Weszło więc oprócz króla i marszałka kilku dworzan, dwóch sekretarzy królewskich i kanclerz Ossoliński z kamienną twarzą sfinksa. Tuż za odzianym w srebrnobłękitny żupan kanclerzem szedł sekretarz króla jegomości Eliasz Arciszewski, a obok niego szarowłosy, ze ściągniętymi, krzaczastymi brwiami Krzysztof z Arciszewa. - Nic do siebie niepodobni - szepnął znów gadatliwy wojewodzic Lubomirski. Kto znał Krzysztofa z dawnych lat, kto go nie znał, każdy patrzył teraz w niego zaciekawiony, pełen zdziwienia. Twarz generała była wątła, nawet nie opalona, postać ledwie średnia, strój aż rażący prostotą. Żółte buty artyleryjskie z tęgiej, na potrzeby obozowe dogodnej skóry, pludry z grubego, choć miękkiego falendyszu. Kaftan miał na sobie nieco zdobniejszy, buraczkowy, przecięty na ukos od ramienia ku biodru ciemnożółtym jak buty pendentem. Rapier generała miał pochwę błyszczącą, ale jakby z przepalonej od słońca stali, z rękojeścią wytartą, wyślizganą od częstego ujmowania w ręce. Wielki kapelusz zwisał Krzysztofowi z lewej dłoni i zamiatał piórem po purpurowym, tkanym w liście bizantyjskim kobiercu. Gdy cała sala uciszyła się, niemal zamarła w bezruchu, kanclerz Ossoliński, odczekawszy na znak królewski, zaczął od tronu mowę. Nie mowa z pamięci głoszona to była, ale czytanie słów uroczystych z rozpostartego pergaminu. Akt był długi, wspominał boje inflanckie Arciszewskiego, bitwy pod Bredą i Roszelą. Jego wyprawy indyjskie i wszystką sławę zagraniczną. Słuchali w skupieniu: - "Urodzony Krzysztof z Arciszewa Arciszewski, wsławiony bojami na lądach królestw i poza ich brzegami, zahartowany tylu niebezpieczeństwy, żołnierz, któremu od młodzieńczego wieku niestraszne były ognie bitewne, stanął przed Naszym obliczem godny za swe czyny bohaterskie naszego królewskiego uczucia... Od prostego żołnierza rozpoczął służbę wojskową i doprowadził ją do szczytów tak wielkiej doskonałości, że wszedł w grono owych najbardziej nieustraszonych rycerzy, z którymi sam Mars obcuje. Trzy razy dotarł do Indii, do najdalszych zatok i mórz, zwycięsko pokonawszy nawałnice i burze, i tak niezwykłą chwałą okrył imię swoje i naród, że zdobył i piastował urząd admirała. Stawał wśród wielu niebezpieczeństw, a zwycięstwa jego daleko i szeroko rozsławiły oceany i Indie, pełne jego czynów. Dobiwszy do ojczystych progów, uczczony uznaniem obcych, niechaj nie myśli, że w ojczyźnie będzie pomniejszona jego sława, którą okrył obce państwa oraz i polskie kraje. Aby cnót swych rycerskich nie oddał spoczynkowi i gnuśności, lecz by w swoich męskich latach zasługiwał się dla dobra Naszego i Ojczyzny, postanawiamy nadać mu urząd najwyższego przełożeństwa nad armatą Królestwa Polskiego..." Gdy kanclerz skończył, rozległ się Pogwar podziwu i uznania. Niedługo trwał. Jak nagle powstał tak nagle zgasł, jakby zdmuchnięty powiewem wiatru z okien. W tej bowiem chwili rozległ się ostry brzęk wyjmowanej z pochwy stali. Jednocześnie niedawny wódz Holendrów w Brazylii, przyklęknął na jedno kolano. Dotknął wyciągniętego ostrza szpady i mówił głosem równym i twardym, jakby miał przed sobą nie tłum senatorów w jedwabistych deliach, nie biskupów w purpurze, obciążonych łańcuchami, ale szary, wyciągnięty w linię szereg muszkieterów jak wtedy, nad brzegiem brazylijskiej rzeki, gdy klęczał z wojskiem po bitwie z de Roxasem. - "Ja, Krzysztof Arciszewski, przysięgam Najjaśniejszemu Panu, Panu Mojemu Miłościwemu, Władysławowi IV, królowi polskiemu, i potomnym, następującym królom polskim, Koronie Polskiej, iż na tym urzędzie przełożeństwa nad armatą wiernym będę i pieniądzmi publicznymi, sobie powierzonymi, wiernie, według woli Jego Królewskiej Mości i Korony Polskiej szafować będę, i wszystkie pożytki publiczne, urzędowi memu należne, według możności będę upatrywał, szkód przestrzegał, i one oddalał. Tak mi Panie Boże dopomóż i Jego Święty Krzyż." Skończył. Brat Eliasz stojący obok kanclerza był blady jak płótno. Cisza w komnacie trwała. Za oknem królewskiej świetlicy płynął w tej chwili żagiel. Nawoływali się oryle. Okrzyki wpadły do sali, przebiegły nad pochyloną głową Krzysztofa z Arciszewa. Dźwięk ich był jasny, srebrzysty, inny niż nawoływania wart i żołnierzy nad rzeką Una i Serinhaim. Nota bibliograficzna W "Muszkieterze z Itamariki" sięgnąłem do dojrzałego wieku bohatera, zwłaszcza do jego chwały brazylijskiej i służby pod sztandarami Niderlandów i Westindyjskiej Kompanii. Odległość epoki, w której żył wielki żołnierz i podróżnik, jak i egzotyczność terenu akcji wysunęły przed piszącym szereg trudności. W przezwyciężaniu ich pomogły mi zarówno źródła polskie, wprawdzie dość jednostronnie ukazujące postać znakomitego wodza i żeglarza, jak i materiały obce, te znowu oświetlające ujemnie końcowy okres działalności brazylijskiej Arciszewskiego. Niemal wszyscy badacze dziejów zdają się nie doceniać postępowych dążności Arciszewskiego, wynikających z jego głębokiej wiary ariańskiej, która kazała mu być wrogiem barbarzyńskiego systemu kolonialnego, jaki po konkwistadorach hiszpańskich przejmowali Holendrzy na zdobytych ziemiach Nowego Świata. Taki właśnie sąd o Krzysztofie Arciszewskim nasuwa się na podstawie jego listów, memoriałów i raportów, których fragmenty w tekście cytuję. Żałuję bardzo, że mimo usilnych starań nie mogłem w Polsce dotrzeć do dzieła docenta historii na uniwersytecie w Leydzie J. C. Warnsicka, który w latach przedwojennych wydał po holendersku monografię o K. Arciszewskim, tym dla nas ciekawszą, że jak z recenzji o tej książce dociekłem, autor staje całkowicie po stronie wielkiego Polaka i potępia gubernatora de Nassau, a z nim rząd brazylijski, za niecne postąpienie z Arciszewskim. Powieść "Muszkieter z Itamariki" jest tworem wyobraźni pisarskiej, główne wszakże zdarzenia związane z losami Arciszewskiego, jak i prawie wszystkie postacie powieściowe i przydane im nazwiska wydobyłem ze źródeł i opracowań poświęconych dziejom bohatera i holenderskiej kolonizacji. Chcąc podkreślić autentyzm ważniejszych wypowiedzi, pochodzących z dokumentów, a wygłaszanych przez główniejszych bohaterów mojej książki, przytoczyłem je w dosłownym brzmieniu - najczęściej w tłumaczeniu A. Kraushara, niekiedy we własnym - zawsze opatrując te miejsca cudzysłowem i unikając nużących czytelnika odsyłaczy. Miejsca te pochodzą z listów Krzysztofa Arciszewskiego, księcia de Nassau, Radziwiłła, Koniecpolskiego, z pism Arciszewskiego do Rady Kompanii w Brazylii, do Rady Dziewiętnastu w Amsterdamie, z protokołów i wyroków Rady, z "Apologii" Arciszewskiego, z jego poezji, aktów nominacyjnych, roty przysięgi itp. Przy sięganiu po cytaty, jak i w pracy nad całością książki, wielką usługę oddały mi niżej podane dzieła. Powołuję się na nie z obowiązku autorskiego, jak i w nadziei, że mogą przydać się niejednemu czytelnikowi, który chciałby zdobyć pełniejszą wiedzę o losach Arciszewskiego i środowisku, w jakim przyszło mu działać. Aleksander Krauschar: "Dzieje Krzysztofa z Arciszewa Arciszewskiego, admirała i wodza Holendrów w Brazylii, starszego nad armatą koronną za Władysława IV i Jana Kazimierza", Petersburg 1893. F. Max. Sobieszczański: "Krzysztof z Arciszewa Arciszewski. Życiorysy znakomitych ludzi wsławionych w różnych zawodach", Warszawa 1851. Beauchamp: "Histoire du Br~esil", Paris 1815. Netscher: "Les Holandais au Br~esil". H. W. Van Loon: "Dzieje zdobycia mórz". F. A. Kirkpatrick: "Zdobywcy Ameryki". Kazimierz Piwarski i Władysław Konopczyński: "Wojny religijne i absolutyzm". Wielka Historia Powszechna. Ullsteins Weltgeschichte. "Geschichte der Neuzeit. Das religiose Zeitalter 1500_#1650", "Histoire de la Marine", Paris 1934. Rufino Blanco Fombona: "Zdobywcy Nowego Świata". Aleksander Humboldt: "Podróże po Afryce i Ameryce". Dr Tadeusz Dybczyński: "Ameryka Południowa". Jerzy Ostrowski: "Brazylia". Stanisław Bełza: "Holandia". Eugeniusz Kwiatkowski: "Zarys dziejów gospodarczych świata". Paulo Setubal: "O principe de Nassau", Sao Paulo 1949. "Annales Missiologicae" - X. Jan Rzymełka: "Krzysztof Arciszewski, pierwszy Polak w Brazylii, walczący z katolickimi misjami tego kraju". "Świat Parański", czasopismo polskie w Brazylii, rocznik 1924: Artykuły X. Jana Rzymełki o Botokudach, zapatrywaniach Indian amerykańskich itp. 11) 21) 31) 41. l1.1.1.1.1.1 rI.A.1.a o 3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 1 DDDDDDDDDDDDDDDDD