Lucy Maud Montgomery Dziewczę z sadu Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1991 Przełożyła z angielskiego Władysława Wielińska Tłoczono w nakładzie egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Pzn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9, pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa: "Optimus", Warszawa 1989 Pisał A. Galbarski, korekty dokonały D. Jagiełło i Kopińska Młodzieńcze zamiary Wczesne słońce wiosennego poranka zalewało światłem złocistym jak miód i jak miód łagodnym czerwone, ceglane budynki college'u w Queenslea oraz otaczające je boiska. Jego promienie poprzez nagie, okryte pąkami klony i wiązy rzucały na ścieżki delikatne rysunki, złote i brązowe, budząc pieszczotliwie do życia żonkile, które wychylały się z ziemi pod oknami garderoby dziewcząt. Kwietniowy wiaterek, świeży i łagodny - przywiany jakby znad rozłogów wspomnień, a nie z mrocznych ulic miasta - szumiał w wierzchołkach drzew i kołysał pędami bluszczu, spowijającego front głównego budynku. Wiatr ten śpiewał o wielu rzeczach, ale każdemu, kto go słuchał, wydawało się, że słyszy pieśń najbliższą swemu sercu. Studentom, którym "Karol Stary", dostojny dyrektor college'u w Queenslea, wręczył właśnie dyplomy w obecności podziwiającej ich rzeszy rodziców, sióstr, narzeczonych i przyjaciół, śpiewał on zapewne o radosnych nadziejach, błyskotliwym powodzeniu i wielkich czynach. Śpiewał o młodzieńczych marzeniach, które nie spełnią się może nigdy, a które mimo to snuć warto. Niechaj bowiem Bóg ma w swej opiece tego, kto nie żywił nigdy podobnych marzeń - i nie opuszczał swej Alma Mater bogaty w zamki na lodzie, jako właściciel licznych włości na księżycu. Człowiek taki został pozbawiony prawa, należnego mu z urodzenia! Tłum wypłynął z wejściowego hallu i rozproszył się po boisku, niknąc w pobliskich uliczkach. Eryk Marshall i Dawid Baker poszli razem. Pierwszy otrzymał dyplom wydziału humanistycznego, będąc przy tym najlepszym z uczniów. Drugi zaś przybył, by wziąć udział w zakończonej dopiero co uroczystości, zaś wyróżnienie Eryka napawało go dumą. Łączyła ich obu dawna, wypróbowana i trwała przyjaźń, chociaż Dawid był o dziesięć lat starszy od Eryka wiekiem, a o sto lat znajomością walk i trudności życiowych, które postarzają człowieka o wiele szybciej i skuteczniej, niż przemijanie czasu. Zewnętrznie obaj mężczyźni, mimo, iż łączyło ich pokrewieństwo, byli zupełnie do siebie niepodobni. Eryk Marshall wysoki, barczysty, muskularny, szedł krokiem lekkim, swobodnym, który świadczył o niewyczerpanej sile i energii. Był on jednym z tych mężczyzn, na widok których bardziej upośledzeni śmiertelnicy nie mogą oprzeć się zdziwieniu, czemu wszystkie dary fortuny przypadły w udziale jednej osobie. Był nie tylko zdolny i przystojny, lecz posiadał ów nieokreślony osobisty urok, zupełnie niezależny od zewnętrznej urody czy zalet umysłu. Miał spokojne, szaroniebieskie oczy, ciemnokasztanowe włosy o złotym połysku - gdy padło na nie światło słońca - oraz wydatny podbródek. Był synem człowieka bogatego i miał za sobą pogodną młodość oraz wspaniałe widoki na przyszłość. Uważano go za człowieka trzeźwego, nie ulegającego żadnym romantycznym mrzonkom i rojeniom. - Obawiam się, że Eryk Marshall nie popełni nigdy czynu nierozważnego - wyraził się o nim jeden z profesorów, który zwykł był wypowiadać dosyć zagadkowe sentencje. - Lecz jeśli uczyni to kiedykolwiek, uzupełni jedyny swój brak. Dawid Baker był niski i krępy. Miał ciemne oczy, bystre i przenikliwe, a twarz pociągającą mimo brzydkich, nieregularnych rysów. Zabawne skrzywienie ust stawało się zależnie od jego woli żartobliwe, ironiczne lub ujmujące. Głos brzmiał na ogół cicho i melodyjnie, jak u kobiety, ale nieliczne osoby, które widziały Dawida, ogarniętego słusznym gniewem i usłyszały dźwięki, wydobywające się wówczas z jego ust, nie śpieszyły, by go ponownie wyprowadzić z równowagi. Był on lekarzem, specjalistą chorób gardła i strun głosowych i zaczynał cieszyć się sławą w kraju. Był członkiem sztabu lekarskiego College'u Medycznego w Queenslea i szeptano sobie, że niebawem zostanie powołany do Mc Gill, aby objąć tam poważne stanowisko. Swój sukces wywalczył sobie poprzez trudności i przeszkody, które odstraszyłyby większość ludzi. W roku, w którym urodził się Eryk, Dawid Baker był gońcem w wielkim składzie okręgowym Marshall i Spókła. W trzynaście lat później, wyróżniony zaszczytnie, uzyskał dyplom College'u Medycznego. Wówczas pan Marshall, który łożył na jego naukę tyle tylko, ile ambitny chłopak godził się przyjąć, wysłał go na dalsze studia do Londynu i Niemiec. Dawid zwrócił z czasem wydane na niego pieniądze co do grosza, lecz nie przestał żywić głębokiej wdzięczności dla tego zacnego, szlachetnego człowieka, a syna jego kochał miłością więcej niż braterską. Z bacznym, żywym zainteresowaniem śledził postępy Eryka w College'u. Teraz, gdy Eryk ukończył wydział humanistyczny, pragnął, aby poświęcił się studiom prawniczym lub lekarskim. Toteż doznał wielkiego zawodu, gdy Eryk postanowił ostatecznie pracować u ojca. - Marnujesz swoje zdolności - mruczał Dawid, gdy podążali razem do domu. - Jako prawnik zdobyłbyś rozgłos i wybiłbyś się. Twój język, łatwość formułowania myśli, to cechy adwokata i sprzeciwiasz się po prostu Opatrzności, chcąc posługiwać się nim w celach handlowych. Krzyżujesz niezręcznie zamiary losu. Gdzie twoje ambicje, człowieku? - Na właściwym miejscu - roześmiał się Eryk. - Są inne niż twoje, ale w tym naszym młodym, zasobnym kraju znajdzie się pole dla wszelkiego ich rodzaju. Tak, wstępuję do firmy ojca. Przede wszystkim było to jego serdeczne życzenie odkąd przyszedłem na świat i zawiódłby się boleśnie, gdyby się stało inaczej. Chciał, abym ukończył college, gdyż jest zdania, że każdy człowiek powinien otrzymać takie wykształcenie, jakie może osiągnąć, ale teraz, gdy zdobyłem je, pragnie mieć mnie w swej firmie. - Nie sprzeciwiłby się, gdybyś chciał poświęcić się czemuś innemu. - O nie. Ale rzecz w tym, Dawidzie, że ja tego nie pragnę. Nie cierpisz interesów, więc nie możesz pojąć, że ktoś mógłby je lubić. Wielu jest na świecie prawników - aż zbyt wielu może - ale nie będzie nigdy nadmiaru porządnych, uczciwych ludzi interesu, gotowych podjąć się rzeczy poważnych dla dobra ludzkości i rozbudowy swego kraju, projektować wielkie przedsięwzięcia i przeprowadzać je rozumnie i odważnie, kierować i zarządzać, stawiać sobie wielkie cele i osiągać je. Ale dam temu lepiej spokój, bo robię się gadatliwy. Ambicje, człowieku! Nie mogę ich wprost opanować! Chcę, by okręgowy skład Marshall i Spółka stał się znany od oceanu po ocean... Ojciec rozpoczął pracę jako ubogi chłopak z folwarku w Nowej Szkocji. Stworzył placówkę, znaną już teraz w całej prowincji. Chcę rozwijać ją dalej. Za pięć lat będzie znana na wybrzeżu, za dziesięć w całej Kanadzie. Pragnę, aby firma Marshall i Spółka odegrała poważną rolę w handlu Kanady. Czyż nie są to ambicje równie chwalebne, jak gdybym usiłował dowieść w sądzie, że czarne jest białe, lub odkrył nową chorobę o dziwacznej nazwie, ku udręce biednych istot, które umarłyby inaczej spokojnie w błogiej nieświadomości tego, co im dolegało? - Jeśli zaczynasz robić kiepskie dowcipy, to lepiej zmieńmy temat - rzekł Dawid, wzruszając ramionami. - Z równym skutkiem mógłbym przypuścić, sam jeden, atak do twierdzy, co starać się odwieść cię od raz powziętego zamiaru. Ależ ta ulica dała mi się we znaki! Co też skłoniło naszych ojców, aby wznieść miasto na stokach wzgórza? Nie jestem już taki rześki i szczupły jak dziesięć lat temu, w dniu otrzymania dyplomu. Skoro mowa o dyplomie, ileż to dziewcząt było na twoim kursie! Ze dwadzieścia, jeśli się nie mylę. Kiedy ja kończyłem studia, były na naszym kursie tylko dwie panny - pierwsze w ogóle studentki. Niemłode, bardzo srogie, kanciaste i poważne. I nawet za swych najlepszych lat nie potrzebowały z pewnością zaglądać często do lusterka. Ale wiesz, były to bardzo wartościowe niewiasty - o tak, bardzo. Sądząc po tym szeregu dziewcząt dzisiaj, czasy zmieniły się, biorąc odwet. Była tam jedna studentka, nie mogąca mieć ponad lat osiemnaście - cała jak ze złota, płatków różanych i kropel rosy. - Wyrocznia przemawia głosem poety - zaśmiał się Eryk. - To Florencja Percival, najlepsza matematyczka. Uważana jest przez wielu za najpiękniejszą na swoim kursie. Ja jestem odmiennego zdania. Nie przepadam za jasnowłosą, dziecięcą urodą - wolę Agnieszkę Campion. Czy zauważyłeś ją? Wysoka, ciemnowłosa z warkoczami i twarzą niby barwny kwiat o aksamitnym puszku. Ukończyła z wyróżnieniem wydział filozofii. - Zauważyłem ją - rzekł Dawid z naciskiem, obrzucając przyjaciela przenikliwym spojrzeniem. - Przyjrzałem się jej wyjątkowo uważnie, bo ktoś za mną wyszeptał jej imię, dodając, że panna Campion to prawdopodobnie przyszła pani Erykowa Marshall. Wobec tego nie spuszczałem z niej oczu. - To plotki - oświadczył Eryk, a w głosie jego zabrzmiało niezadowolenie. - Agnieszka i ja jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale nic poza tym. Lubię ją i podoba mi się bardziej, niż wszystkie znane panny. O ile jednak istnieje przyszła pani Erykowa Marshall, nie spotkałem jej dotąd. Zresztą nie zacząłem jej nawet szukać, ani nie zamierzam w ciągu najbliższych lat. Mam inne sprawy na głowie - zakończył lekceważącym tonem, za który - nikt nie mógł wątpić - poniesie kiedyś zasłużoną karę, o ile Kupido nie był równie głuchy jak ślepy. - Spotkasz pewnego dnia swą przyszłą żonę - oświadczył Dawid krótko. - I wbrew twej pogardzie ośmielę się przepowiedzieć, że o ile los nie ześle ci jej niebawem, wybierzesz się wkrótce sam na poszukiwanie. A teraz mała rada, o synu twej matki! Uzbrój się w zdrowy rozsądek, starając się o żonę. - Czy myślisz, że mógłbym się go wyzbyć? - zapytał ubawiony Eryk. - Nie dowierzam ci - rzekł Dawid, potrząsając z powagą głową. - Prócz nizinnej, szkockiej krwi, masz w sobie również trochę krwi celtyckiej po babce, góralce. A nie wiadomo nigdy, jak wpłynie to na mężczyznę i do czego go doprowadzi, zwłaszcza w sprawach sercowych. Możesz równie dobrze stracić głowę dla jakiejś głupiej, czy swarliwej kobietki, która pociągnie cię urodą i unieszczęśliwi na całe życie. Zapamiętaj sobie proszę, że gdy wybierzesz żonę, zastrzegam sobie prawo wydania o niej szczerego sądu. - Wydawaj jakie chcesz sądy, ale ostatecznie rozstrzygnie moje zdanie, ono jedynie. - Tam do licha! Ty uparta latorośli upartego rodu! - mruknął Dawid, patrząc nań serdecznie. - Wiem o tym, i tak długo nie będę o ciebie spokojny, aż nie zobaczę cię ożenionym z odpowiednią dziewczyną. Łatwo ją znaleźć. Na dziesięć dziewcząt w naszym kraju dziewięć nadaje się do królewskich pałaców. Ale zawsze trzeba się liczyć z tą dziesiątą. - Jesteś nielepszy od bajkowej "Przezornej Alicji", która martwiła się przyszłością swych nie narodzonych dzieci - oświadczył Eryk. - Niesłusznie się z niej śmiano - powiedział Dawid poważnie. - My, lekarze, wiemy coś o tym. Może martwiła się zanadto, ale w zasadzie miała rację. Gdyby ludzie troszczyli się więcej o swe nie narodzone dzieci, przynajmniej na tyle, by zapewnić im należyte dziedzictwo, tak pod względem fizycznym, jak umysłowym i moralnym - a nie martwiliby się o nie po ich urodzeniu, byłoby o wiele przyjemniej żyć na świecie, a rasa ludzka osiągnęłaby większy postęp w jednym pokoleniu, niż udało się jej to przez całe dzieje. - Jeśli zaczynasz dosiadać swego ulubionego konika, o dziedziczności przestaję z tobą dyskutować, Dawidzie. Co zaś do tego, abym się pośpieszył i ożenił, czemuż... Eryk miał już na ustach słowa: "Czemu ty sam nie dasz mi przykładu i nie wyszukasz sobie odpowiedniej żony?" Ale powstrzymał się. Wiedział, że życie Dawida kryło jakiś dawny ból, którego nawet uprzywilejowany przyjaciel nie powinien był dotykać nieodpowiednimi żartami. Zmienił więc swe pytanie na: - Czemu nie zostawisz tej sprawy bogom, do których ona należy. Myślałem, Dawidzie, że wierzysz mocno w przeznaczenie. - Owszem, do pewnego stopnia - powiedział Dawid ostrożnie. - Wierzę - jak mówiła jedna z moich ciotek - że co się ma stać, to się stanie, a co nie ma się stać, zdarza się czasami. I właśnie takie niepożądane wydarzenia psują bieg rzeczy. Eryku, uważasz mnie za starego zrzędę, ale znam świat lepiej niż ty i wraz z Arturem Tennysonem wierzę, iż "nie ma na ziemi bardziej przebiegłego władcy nad młodzieńcze uczucie dla dziewczyny". Chciałbym widzieć cię bezpiecznym miłością kobiety wartościowej i to jak najprędzej. To wszystko. Żałuję, że panna Campion nie jest twoją wybraną. Podobała mi się. Musi być dobra, dzielna i prawa, a ma oczy kobiety, której miłość warto zdobyć. Poza tym jest z dobrej rodziny i otrzymała staranne wychowanie i wykształcenie - trzy rzeczy niezbędne, gdy chodzi o wybór kobiety, która ma zająć miejsce twej matki, mój przyjacielu. - Masz rację - rzekł Eryk niedbale. - Nie mógłbym ożenić się z kobietą, nie odpowiadającą tym warunkom. Ale jak powiedziałem, nie kocham się w Agnieszce Campion - i gdybym się kochał, byłoby to daremne. Jest właściwie zaręczona z Larrym Westem, pamiętasz Westa? - Ten szczupły, długonogi chłopiec, z którym przyjaźniłeś się tak bardzo przez dwa pierwsze lata w Queenslea? Co się z nim stało? - Musiał opuścić college po dwóch latach ze względów finansowych. Dobija się wykształcenia własnymi siłami. Przez dwa ostatnie lata był nauczycielem w jakiejś zapadłej miejscowości na wyspie Księcia Edwarda. Zdrowie nie bardzo biedakowi dopisuje - nie był nigdy zbyt silny, a uczył się bez wytchnienia. Od lutego nie miałem od niego wiadomości. Pisał wtedy, iż obawia się, że nie będzie mógł dotrwać do końca roku szkolnego. Mam nadzieję, że nie da się jednak chorobie. To taki szlachetny człowiek i wart nawet Agnieszki Campion. No, jesteśmy na miejscu. Wejdziesz, Dawidzie? - Nie mam dziś czasu. Muszę iść do północnej dzielnicy, do pacjenta, który ma niezwykłą chorobę gardła. Nikt nie może dojść, co to takiego. Wszyscy doktorzy łamią sobie nad tym głowy i ja także. Ale dojdę co mu jest, byleby tylko żył wystarczająco długo. Los rozstrzyga Stwierdziwszy, że ojciec nie wrócił jeszcze z college.u, Eryk udał się do biblioteki i usiadł, by przeczytać list, który znalazł na stole w hallu. List był od Larry'ego Westa. Już po pierwszych kilku wierszach twarz Eryka utraciła wyraz roztargnienia. Odbiło się na niej zaciekawienie. - Eryku, zwracam się do ciebie z prośbą - pisał West. - Otóż wpadłem w ręce Filistynów - czyli doktorów. Nie czułem się zbyt dobrze przez całą zimę, ale trzymałem się, mając nadzieję dotrwać do końca roku szkolnego. W zeszłym tygodniu moja gospodyni - święta w okularach i perkalowej sukni - spojrzała na mnie przy śniadaniu i powiedziała z wielką łagodnością: "Musi pan pojechać jutro do miasta i zasięgnąć porady lekarza". Pojechałem zgodnie z jej nakazem. Pani Williamson trzeba słuchać. Ma niemiły zwyczaj uprzytamniania człowiekowi, że to, co ona mówi, jest zupełnie słuszne i że byłoby doprawdy niemądrze, nie zastosować się do jej rady. Człowiek wie, że jutro będzie sam tego zdania, co ona dziś. W Charlottetown udałem się do lekarza. Opukał mnie, obejrzał, przykładał różne przyrządy i wsłuchiwał się. A w końcu oświadczył, że muszę przerwać pracę "natychmiast, od razu" i wyruszyć czym prędzej w okolice, gdzie nie ma wiosną, jak na wyspie Ks. Edwarda, północno_wschodnich wiatrów. Do jesieni nie wolno mi zupełnie pracować. Tak brzmiało jego orzeczenie, a pani Williamson je popiera. Będę uczył jeszcze do końca tego tygodnia. Potem rozpoczynają się trzytygodniowe wakacje wiosenne. Chciałbym, żebyś przyjechał tu i objął moje miejsce w lindsayskiej szkole na ostatni tydzień maja i cały czerwiec. Kończy się wówczas rok szkolny i będzie wielu nauczycieli, ubiegających się o tę posadę, ale teraz nie mogę znaleźć odpowiedniego zastępcy. Mam kilku uczniów, którzy przygotowują się do egzaminów wstępnych do Akademii Królowej i nie chciałbym sprawić im zawodu lub pozostawić ich na łasce jakiegoś trzeciorzędnego nauczyciela, mającego skąpe wiadomości z łaciny, a jeszcze mniejsze z greki. Przyjedź i obejmij szkołę do końca roku, ty wypieszczone dziecię dostatku. Bardzo dobrze to ci zrobi, gdy przekonasz się, jak bogatym czuje się człowiek, zarabiając 25 dol. miesięcznie własnym trudem, bez niczyjej pomocy! Ale bez żartów. Mam nadzieję Eryku, że będziesz mógł przyjechać, bo do nikogo poza tobą nie mogę się zwrócić. Praca nie jest ciężka, choć wyda ci się zapewne jednostajna. Rozumie się, że ta mała osada farmerów na północnym wybrzeżu jest miejscowością bardzo spokojną. Wschód i zachód słońca to najciekawsze wydarzenia dnia powszedniego. Ale ludzie są tu poczciwi i gościnni. A wyspa Ks. Edwarda w czerwcu to coś, czego nie widuje się często, chyba że w pięknych snach. W stawie są pstrągi, a na przystani znajdziesz zawsze starego rybaka, który zabierze cię chętnie na połów homarów lub ryb. Zostawię ci moje mieszkanie. Będzie ci tam wygodnie i niedaleko do szkoły. Pani Williamson to najmilsza istota na świecie i jedna z tych staroświeckich gospodyń - nie do opłacenia - które raczą człowieka mnóstwem tłustych potraw. Mąż jej Robert, czyli Bob, jak go zwą powszechnie mimo jego 60 lat, to typ jedyny w swoim rodzaju. Zabawny stary gaduła, lubiący wygłaszać dowcipne uwagi i wtykać wszędzie swój nos. Wie wszystko o każdym mieszkańcu Lindsay na trzy pokolenia wstecz. Williamsonowie są bezdzietni, lecz Bob ma starego kota, który jest jego ulubieńcem i dumą. Kot ten nazywa się Tymoteusz i tak trzeba go wołać i mówić o nim. Jeśli dbasz o dobrą opinię u Roberta, nie powinieneś nazywać przy nim jego ulubieńca "kotem" lub choćby "Tymkiem". Nie przebaczyłby ci tego nigdy i uważałby, że nie nadajesz się na kierownika szkoły. Zajmiesz mój pokój, niewielką izdebkę nad kuchnią z sufitem, który opada z jednej strony odpowiednio do nachylenia dachu i o który uderzysz głową niezliczone ilości razy, dopóki nie nauczysz się pamiętać o jego istnieniu. Znajdziesz również lustro, które zmniejszy ci jedno oko do rozmiarów ziarnka grochu, nadając drugiemu wielkość pomarańczy. Braki te wynagradza natomiast wielka ilość ręczników. Pokoik ma też okno, wychodzące na zachód, skąd będziesz oglądał codziennie lindsayską przystań i zatokę, cudownie piękną. W chwili, gdy piszę, słońce zachodzi ponad nią i widzę "morze ognia i płynnego szkła". Statek odpływa, niknąc w złocie i czerwieni widnokręgu. Wielkie, ruchome światło na krańcu wybrzeża za przystanią zapłonęło właśnie. Mruga i rzuca błyski, niby sygnał alarmowy, "wysłany z czarodziejskiej krainy spoza spienionych fal niebezpiecznych mórz". Zadepeszuj, czy możesz przyjechać i jeśli tak, bądź w Lindsay 23 maja. Pan Marshall_senior wszedł do pokoju w chwili, gdy Eryk w zamyśleniu składał otrzymany list. Pan Marshall wyglądał raczej na duchownego lub filantropa niż na bystrego, sprytnego i trochę surowego, chociaż sprawiedliwego i uczciwego człowieka interesu, jakim był w istocie. Miał okrągłą, różową twarz, siwe wąsy, piękną siwą głowę i wydatne usta. Jedynie w jego niebieskich oczach tlił się błysk, który sprawiał, że człowiek, chcący okpić go przy załatwianiu interesu, namyśliłby się dobrze, zanim spróbowałby to uczynić. Łatwo było stwierdzić, że Eryk odziedziczył urodę i wyróżniającą się postawę po matce. Jej portret wisiał na ciemnej ścianie między oknami. Umarła młodo, gdy Eryk miał dziesięć lat. Mąż i synek byli do niej głęboko przywiązani, a szlachetna, wyrazista i tchnąca słodyczą twarz na portrecie świadczyła, że kobieta ta była godna ich miłości i czci. Tę samą twarz, tylko o rysach męskich miał Eryk. Kasztanowate włosy okalały jego czoło w podobny sposób. Zaś oczy przypominały zupełnie oczy matki, zwłaszcza gdy był poważny i gdy pojawiał się w ich głębi podobny wyraz tkliwej zadumy. Pan Marshall był bardzo dumny z wyróżnienia Eryka w szkole, ale nie zamierzał mu tego okazać. Kochał syna ponad wszystko na świecie i pokładał w nim nadzieje i ambicje. - No, dzięki Bogu, już po wszystkim - oświadczył, siadając w swym ulubionym fotelu. - Czy program uroczystości nie był interesujący? - zapytał Eryk, myśląc o czym innym. - Większość była nic nie warta - rzekł ojciec. - Jedyne, co mi się podobało, to łacińska modlitwa, którą odmówił "Karol" i te ładne dziewczęta, podchodzące kolejno po swoje dyplomy. Łacina, oto moim zdaniem, język nadający się do modlitwy - przynajmniej jeśli ktoś ma taki głos, jak nasz "Karol Stary". Słowa płynęły gładko i sam ich dźwięk przenikał mnie do głębi. A dziewczęta wyglądały jak kwiaty, nieprawda? Najładniejsza była, moim zdaniem, Agnieszka. Słyszałem, że masz wobec niej poważne zamiary. Mam nadzieję, że to prawda? - A niech to! - rzekł Eryk na wpół gniewnie, na wpół ze smutkiem. - Zmówiliście się z Dawidem, by skłonić mnie do małżeństwa, choćby wbrew mojej woli? - Nie poruszałem wcale tej sprawy z Dawidem - zapewnił pan Marshall. - NIe lepszy jednak jesteś od niego. Całą drogę z College'u do domu nie szczędził mi odnośnych pouczeń. Ale czemu tak ci pilno, tatku, bym się ożenił? - Bo pragnę mieć w domu jak najprędzej kogoś, kto stworzy w nim prawdziwe ognisko domowe. A nie mieliśmy go od czasu śmierci twej matki. Dosyć mam już gospodyń. I zanim umrę, chciałbym widzieć twoje dzieci na moich kolanach, Eryku. Jestem już starym człowiekiem. - Cóż, twoje życzenie jest zrozumiałe, ojcze - powiedział Eryk łagodnie, spojrzawszy na portret matki. - Ale nie mogę przecież pójść i ożenić się tak, z miejsca. Obawiam się też, że nawet w dzisiejszych czasach nie miałoby sensu ogłoszenie, iż szukam żony. - Nie kochasz się w nikim? - zapytał pan Marshall z miną człowieka, który puszcza cierpliwie mimo uszu puste żarty młodzieży. - Nie. Nie spotkałem jeszcze kobiety, która by przyśpieszyła bicie mego serca. - Nie rozumiem doprady, jacy wy, młodzi, jesteście dzisiaj - mruknął ojciec. - Zanim doszedłem do twego wieku, kochałem się ze sześć razy. - Owszem, mogłeś "kochać się". Ale nie kochałeś nigdy żadnej kobiety, dopóki nie poznałeś mojej matki. Wiem o tym, ojcze. A stało się to dopiero, gdy nie byłeś już pierwszej młodości. - Jesteś zbyt wymagający. W tym rzecz. - Nie przeczę. Jeśli ktoś miał taką matkę jak moja, wymaga bardzo dużo od kobiety. Ale dość o tym. Przeczytaj, proszę, ten list. Od Larry'ego. - Hm! - mruknął pan Marshall, przeczytawszy list. - No i cóż, pojedziesz? - Tak, o ile nie masz nic przeciwko temu. - Sądząc z tego, co pisze Larry, będzie tam dosyć nudno. - Prawdopodobnie. Ale nie jadę tam w poszukiwaniu wrażeń, tylko chcę pomóc Larry'emu i zobaczyć wyspę. - Jest rzeczywiście warta tego - przyznał pan Marshall. - Gdy jestem latem na wyspie Księcia Edwarda, rozumiem starego, szkockiego wyspiarza, którego spotkałem kiedyś w Winnipeg. Opowiadał stale o "Wyspie". Raz ktoś zapytał go: "O jakiej wyspie pan mówi?" Spojrzał na owego ignoranta, po czym rzekł: "No przecież o Wyspie Księcia Edwarda! Jakaż tu jest inna wyspa?" Jedź więc, skoro masz ochotę. Potrzebny ci odpoczynek po tej orce przed egzaminami, zanim weźmiesz się do pracy u mnie. Ale uważaj, chłopcze, abyś czego nie zbroił. - Nie wyobrażam sobie, abym w takiej miejscowości jak Lindsay miał wiele sposobności - zaśmiał się Eryk. - Dla próżnujących rąk diabeł znajdzie tyleż zajęcia w Lindsay, co gdziekolwiek indziej. Największa tragedia, o jakiej słyszałem, wydarzyła się na folwarku, odległym o piętnaście mil od kolei, a o pięć od najbliższego składu. Spodziewam się jednak, że jako godny syn twej matki, zachowasz się, jak przystało porządnemu człowiekowi i dobremu chrześcijaninowi. Najgorsza rzecz, jaka może ci się przytrafić - według wszelkiego prawdopodobieństwa - to to, że jakaś niemądra niewiasta pościeli ci na noc w pokoju gościnnym. A wówczas niech Bóg ulituje się nad tobą! Nowy nauczyciel Pewnego popołudnia miesiąc później Eryk wyszedł ze starego, bielonego wapnem budynku szkolnego w Lindsay i zamknął drzwi, na których wyrżnięte były niezliczone litery. Drzwi te, z podwójnych desek, mogły oprzeć się wszelkim atakom oraz pociskom, na jakie byłyby wystawione. Uczniowie Eryka rozeszli się przed godziną, lecz on pozostał, aby przygotować ćwiczenia z łaciny dla tych, którzy byli bardziej zaawansowani w nauce. Słońce rzucało z ukosa ciepłe, żółte smugi przez gęstwinę klonowego lasu, znajdującego się po zachodniej stronie budynku, a mroczna, zielona przestrzeń pod drzewami rozkwitała złociście. Dwie owce skubały bujną trawę w odległym kącie boiska. Dzwonek u szyi krowy, pasącej się gdzieś w lesie, dźwięczał cicho i melodyjnie w kryształowym powietrzu, które pomimo swej łagodności zachowało jednak pewną orzeźwiającą surowość i ostrość właściwą kanadyjskiej wiośnie. Wydawało się, że cały świat pogrążył się w tej chwili w miłym, niczym nie zakłóconym świecie. Obraz ten tchnął sielskim spokojem. "Aż zbyt sielskim" - pomyślał młody człowiek, wzruszając ramionami, gdy stanął na zniszczonych schodkach i spojrzał dookoła. Zastanawiał się, jak zdoła wytrzymać tu cały miesiąc i uśmiechnął się z lekka. "Dopiero by się ojciec śmiał, gdyby wiedział, że mam już tego dość" - pomyślał, idąc przez boisko ku długiej, czerwonawej drodze, biegnącej obok szkoły. "No, w każdym razie jeden tydzień już minął. Przez pięć dni zarabiałem na życie, a to coś, czym nie mógłbym się dotąd pochwalić, choć mam już dwadzieścia cztery lata. Bawi mnie ta myśl. Za to nauczanie w lindsayskiej powiatowej szkole nie jest stanowczo zabawne - a przynajmniej nie w takiej jak ta, gdzie uczniowie sprawują się przesadnie grzecznie i nie ma nawet tradycyjnego urozmaicenia, jakim byłoby ukaranie nieznośnych, wrzaskliwych chłopaków. W tutejszej instytucji wychowawczej wszystko idzie jak w zegarku. Larry musiał mieć doprawdy wybitny dar uczenia i organizowania. Czuję się tylko trybem w sprawnie działającej maszynie, która porusza się sama. Wiem jednak, że są uczniowie, którzy nie pojawili się dotąd w szkole i według tego, co o nich słyszałem, niełatwa z nimi będzie sprawa. Może oni wniosą pewne ożywienie. No i jeszcze kilka takich wypracowań jak Janka Reid, a moja praca zawodowa nabrałaby uroku." Śmiech Eryka obudził echo, gdy skręcał na drogę u stóp stromego wzgórza. Na dzisiejszej lekcji zadał swym uczniom z czwartego oddziału wypracowanie na temat dowolny. Janek Reid, rozsądny, rzeczowy malec, całkowicie pozbawiony poczucia humoru, usłuchał rady, udzielonej mu szeptem przez łobuza, sąsiada w ławce i wybrał temat "Zaloty". Twarz Eryka drgała od śmiechu, ilekroć przypomniał sobie w ciągu dnia zdanie, którym Janek rozpoczął. "Zaloty, to rzecz bardzo przyjemna, ale wiele osób posuwa się w tym za daleko". Dalekie wzgórza i lesiste wyżyny wyglądały lekko i powiewnie, przybrane w delikatne, wiosenne szaty. Młode klony, pokryte zielonymi liśćmi cisnęły się aż na skraj drogi po jednej stronie, a za drzewami ciągnęły się szmaragdowe pola, skąpane w słońcu, ponad którymi przesuwały się cienie chmur. Daleko poniżej pól drzemał spokojnie błękitny ocean wzdychając we śnie szumem, brzmiącym nieustannie w uszach tych, którzy mieli szczęście narodzić się tam, skąd dochodzi jego głos. Od czasu do czasu spotykał Eryk chłopca na koniu, bosego, w barwnej koszuli, albo gospodarza, który jechał wozem i witał nauczyciela skinieniem głowy, wołając wesoło: - Dzień dobry panu! Młoda dziewczyna o różowej, okrągłej twarzy, z dołeczkami na policzkach i o ładnych, ciemnych oczach, pełnych nieśmiałej zalotności, minęła Eryka, a spojrzenie jej mówiło wyraźnie, że nie byłaby wcale przeciwna zawarciu bliższej znajomości z nowym nauczycielem. W połowie drogi w dół zbocza spotkał Eryk wlokącego się powoli, starego siwka, zaprzężonego do wozu, który pamiętał zapewne lepsze dni. Powoziła kobieta. Sądząc z jej wyglądu była to jedna z tych bezbarwnych istot, które nie zaznały serdecznego wzruszenia w całym swym życiu. Zatrzymała konia i skinęła na Eryka sękatą rączką wyblakłej parasolki o sterczących drutach. Młody człowiek usłuchał wezwania i podszedł. - To pan jest nowym nauczycielem? - zapytała. Eryk potwierdził. - Dobrze, że pana spotkałam - rzekła kobieta, podając mu rękę w bardzo wycerowanej, bawełnianej rękawiczce, która kiedyś musiała być czarna. - Wielka to szkoda, że pan West wyjechał. To był naprawdę dobry nauczyciel. Najpoczciwszy w świecie człowiek, muchy by nie skrzywdził. Ale mówiłam mu zawsze, ile razy go widziałam, że musi być chory. Pan to wygląda zdrowo, o tak - chociaż nie zawsze można sądzić po wyglądzie. Miałam brata, taki był jak pan i zginął w katastrofie kolejowej w młodym wieku. Mam chłopaka, którego przyślę panu do szkoły w przyszłym tygodniu. Powinien był pójść już teraz, ale zatrzymałam go w domu, żeby mi pomógł przy sadzeniu kartofli. Bo jego ojciec nie chce pracować, nic nie robi i nie można go zapędzić do roboty. Sandy - na imię ma Edward Aleksander, po obu dziadkach - nie ma chęci do nauki. Nie lubi szkoły. Ale będzie chodził, bo uważam, że czas, aby nauczył się czegoś więcej. Wiem, że będzie pan miał z nim kłopot. Jest głupi jak but, a uparty jak osioł króla Salomona. Ale niech pan pamięta, że trzymam z panem. Ile razy będzie potrzeba, spraw mu pan porządne lanie i przyślij mi przez niego parę słów na karteczce, a dołożę mu drugie tyle. Są ludzie, co biorą zawsze stronę swych dzieci jak się w szkole zdarzy awantura, ale ja do nich nie należę i nigdy nie należałam. Na Rebekę Reid może pan zawsze liczyć. - Dziękuję. Nie wątpię w to - powiedział Eryk swym najbardziej ujmującym głosem. Twarz jego ani drgnęła. Uśmiechnął się dopiero, kiedy mógł to uczynić bezpiecznie. I pani Reid odjechała, doznając łagodniejszego niż zwykle uczucia. Trudy i bieda, znoszone przez długie lata oraz przeżycia z mężem, który nie chciał słyszeć o pracy, uczyniły jej serce twardym, mało wrażliwym wobec przedstawicieli odmiennej płci. Ale zachowanie się młodego nauczyciela podobało jej się. Eryk znał już z widzenia większość mieszkańców Lindsay. Lecz u stóp wzgórza natknął się na mężczyznę i chłopca, których widział po raz pierwszy. Siedzieli na nędznym, staroświeckim wozie i poili konia w potoku, szemrzącym radośnie w zagłębieniu pod małym drewnianym mostkiem. Eryk przyjrzał im się z pewnym zaciekawieniem. Różnili się zupełnie od ogółu mieszkańców Lindsay. Zwłaszcza chłopak wyglądał stanowczo na obcokrajowca pomimo wełnianej koszuli i spodni z samodziału, stanowiących, zdaje się, zwykłe odzienie do pracy miejscowych chłopaków. Był on gibki i smukły, miał pochyłe ramiona i chudą, jedwabisto gładką, brunatną szyję, którą osłaniał rozpięty kołnierzyk koszuli. Włosy jego były gęste, lśniące i czarne, a ręka zwisająca z wozu, niezwykle długa i wysmukła. Twarz o rysach pięknych, choć trochę grubych, była barwy oliwkowej, tylko policzki okrywał mocny rumieniec. Usta miał czerwone i kuszące jak u dziewczyny, a oczy wielkie, czarne, o miłym spojrzeniu. Był w ogóle niezwykle urodziwy, lecz twarz miała wyraz posępny. Chłopak ten przywodził Erykowi na myśl jakieś stworzenie o wężowych czy kocich ruchach, wygrzewające się na słońcu z leniwym wdziękiem, ale gotowe w każdej chwili do nieoczekiwanego skoku. Towarzysz jego był to mężczyzna lat około 65_#70. Miał stalowoszare włosy, długą, gęstą i siwą brodę, twarz o ostrych rysach i głęboko osadzone, orzechowe oczy, ocienione krzaczastymi, najeżonymi brwiami. Był najwidoczniej wysoki, ale przygarbiony, bo wyglądał niepozornie i raczej odpychająco. Na zaciśniętych ustach o surowym wyrazie uśmiech nie gościł chyba nigdy. Tak, myśl o uśmiechu nie kojarzyła się z tym człowiekiem i wydawała się w najwyższym stopniu niedorzeczna. A jednak twarz jego nie miała w sobie nic odpychającego, przeciwnie, przyciągała uwagę Eryka, który chlubił się swą znajomością fizjonomii. Był on przekonany, że człowiek ten nie jest zwykłym lindsayskim farmerem, wesołym i gadatliwym, jak ci, których dotąd spotykał. I jeszcze długo po tym, gdy stary wóz, wlokąc się pod górę, oddalił się wraz z dziwacznie dobraną parą, Eryk widział przed sobą mężczyznę o surowej twarzy i gęstych brwiach oraz czarnowłosego chłopaka o czerwonych ustach. Pogawędka przy wieczerzy Dom Williamsonów, u których mieszkał Eryk, wznosił się na szczycie następnego wzgórza. Erykowi było tam tak dobrze, jak przepowiedział Larry. Williamsonowie, na równi z pozostałymi mieszkańcami Lindsay, uważali Eryka za biednego studenta z Kolegium, który szedł przez życie o własnych siłach, podobnie jak Larry West. Eryk pozostawił ich w tym mniemaniu, chociaż nie przyczynił się doń niczym. Gdy Eryk wrócił ze szkoły, Williamsonowie siedzieli w kuchni przy wieczerzy. Pani Williamson była ową "świętą w okularach i perkalowej sukni", jak ją nazwał Larry i Eryk lubił ją bardzo. Była to drobna, siwowłosa kobieta. Na szczupłej, łagodnej twarzy o szlachetnych rysach widniały głębokie ślady przeżytych cierpień. Mówiła ona zazwyczaj niewiele, przy czym nie posługiwała się nigdy wiejską gwarą. Jedyną rzeczą, która zastanawiała zawsze Eryka było, że ta kobieta poślubiła Roberta Williamsona. Uśmiechnęła się po macierzyńsku do Eryka, gdy usiadł przy stole, powiesiwszy swój kapelusz na bielonej ścianie. Brzozowy gaj, widoczny za oknem, jaśniał w zachodzącym słońcu migotliwą wspaniałością barw, a w gęstym poszyciu tworzyły się za każdym podmuchem wiatru złociste fale. Robert siedział na ławie naprzeciw młodego nauczyciela. Był to niewysoki, chudy staruszek w zbyt obszernym ubraniu. Mówił głosem piskliwym i cienkim, jak i on sam. Drugi koniec ławy zajmował Tymoteusz, układny i łaskawy, ze śnieżną piersią i białymi łapkami. Robert dzielił się z nim każdym kęsem, a Tymoteusz jadł łagodnie, mrucząc na znak podzięki. - Czekaliśmy na pana, jak pan widzi - odezwał się Robert. - Coś pan dziś późno wraca. Zatrzymał pan któregoś z chłopców? Kiepska to kara dla nich i dla pana. Nauczyciel, którego mieliśmy cztery lata temu zamykał chłopców w szkole, no i szedł sobie do domu. A za godzinę musiał wracać, żeby ich wypuścić - o ile jeszcze tam byli. Bo zdarzało się, że ich nie zastawał. Tomek Ferguson wywalił kiedyś drzwi i wydostał się. Wstawiliśmy potem nowe, z podwójnych desek, którym nie dali rady. - Zostałem dłłużej, bo miałem trochę roboty - rzekł Eryk krótko. - I rozminął się pan z Aleksandrem Tracy. Był tu. Chciał się dowiedzieć, czy pan gra w szachy. Powiedziałem mu, że tak, więc zostawił dla pana karteczkę, żeby pan przyszedł do niego któregoś wieczora i zagrał z nim. Tylko nie wygrywaj pan za często, choćbyś pan mógł. Musi pan z nim dobrze żyć, bo on ma syna, który może panu nawarzyć piwa, jak zacznie chodzić do szkoły. O, Seth Tracy to urwis, któremu psoty milsze są niż jadło. Próbuje wojować z każdym nowym nauczycielem i dwóch wygryzł po prostu ze szkoły. Ale w panu West trafiła kosa na kamień. Za to z chłopakami Wilhelma Tracy nie będzie pan miał najmniejszego kłopotu. Sprawują się dobrze, bo matka powtarza im każdej niedzieli, że pójdą prosto do piekła, jak nie będą grzeczni. To skutkuje. Czemuż pan nie je? Przecież pan wie, że nie zapraszamy do jedzenia tak, jak pani Adamowa Scott, kiedy ma stołowników: "Pan już pewnie nie będzie tego jadł? - ani pan? - ani pan?" Matko, Alek opowiadał, że stary Jerzy Wright używa sobie za wszystkie czasy. Jego żona pojechała odwiedzić siostrę w Charlottetown, więc jest sam na gospodarstwie po raz pierwszy, odkąd się ożenił przed czterdziestu laty. No i korzysta ze swobody, jak powiada Alek. Pali fajkę w bawialnym pokoju i przesiaduje do jedenastej, czytając różne powieści. - Czy nie spotkałem pana Tracy? - zapytał Eryk. - Taki wysoki mężczyzna o siwych włosach i mrocznej, surowej twarzy? - Nie. Alek jest wesoły i tęgi, a rosnąć przestał zanim jeszcze na dobre zaczął. Domyślam się, że mówi pan o Tomaszu Gordon. Widziałem go, jak jechał drogą. Co do niego nie ma obawy, żeby zanudzał pana zaproszeniami. Tak, Gordonowie nie są towarzyscy, o co to, to nie. Matko, przysuń panu herbatniki. - A co to za chłopak z nim jechał? - zapytał Eryk z ciekawością. - Neil - Neil Gordon. - Szkockie imię, a ta twarz i oczy... Spodziewałbym się raczej, że nazywa się Giuseppe, albo Angelo. Chłopak wygląda na Włocha. - No nic w tym dziwnego, bo też nim jest. Trafnie pan odgadł. Tak jest proszę pana, Włoch. I trochę za wiele ma w sobie z Włocha, myślę, żeby się to mogło podobać przyzwoitym ludziom. - Skądże ten włoski chłopak o szkockim imieniu wziął się tutaj, w Lindsay? - Ano widzi pan, to było tak. Będzie temu lat dwadzieścia dwa - dwadzieścia dwa matko, czy dwadzieścia cztery? Nie, dwadzieścia dwa - bo to było w tym samym roku, kiedy urodził się nasz Jim. A gdyby był żył, miałby biedak dwadzieścia dwa lata. Otóż proszę pana, dwadzieścia dwa lata temu zjawiło się tu dwoje włoskich handlarzy wędrownych. Roiło się wtedy od nich w okolicy. Nie było dnia, żebym nie poszczuł psem przynajmniej jednego. Tych dwoje to było małżeństwo. Zaszli oni do Gordonów i kobieta zległa tam. Jana Gordon wzięła ją do domu i zaopiekowała się nią. Na drugi dzień kobieta urodziła dziecko i umarła. A mężczyzna zbiegł, zabierając swój tobół i nie widziano go odtąd więcej. Dziecko pozostało na opiece Gordonów. Radzono im, aby oddali je do przytułku - byłoby to najrozsądniejsze. Cóż, kiedy Gordonowie nie lubili słuchać rad. Stary James, ojciec Tomasza i Jany żył jeszcze wtedy i powiedział, że nie wyrzuci dziecka ze swego domu. Był to człowiek samowolny i lubił rządzić. Ludzie mawiali, że ma żal do słońca, bo nie wschodzi i nie zachodzi według jego woli. Dość, że dziecko zostało u nich. Ochrzcili je, dając mu na imię Neil. Dbali o chłopca. Posyłali go do szkoły, brali ze sobą do kościoła i chowali go jak swego. Niektórzy ludzie uważają, że byli dla niego za dobrzy, a to nie zawsze wychodzi na dobre z takimi przybłędami, bo "co we krwi, wyjdzie zawsze na jaw", jeśli pozostawić temu swobodę. Słyszałem, że Neil jest obrotny i dobry pracownik. Ale tutejsi ludzie nie lubią go. Mówią, że można mu ufać najwyżej, póki się go ma na oku. To pewne, że jest strasznie porywczy i jak chodził do szkoły, omal nie zabił chłopca, do którego czuł niechęć. Zaczął go dusić, aż tamten zsiniał na twarzy i musiano odciągnąć Neila siłą. - Ależ, ojcze, wiesz przecież, że dokuczali mu okropnie - wtrąciła pani Williamson. - Biedak nacierpiał się porządnie, kiedy chodził do szkoły. Dzieci przezywały go i obrzucały czym popadło. - O tak, zalały mu porządnie sadła za skórę - przyznał jej mąż. - Neil gra bardzo pięknie na skrzypcach i lubi towarzystwo. Chodzi często do przystani. Ale powiadają, że jak nie ma się do kogo odezwać, staje się mrukiem. Nic dziwnego, będąc u takich Gordonów! Wszystko to dziwacy, jakich mało. - Ojciec, nie powinieneś tak mówić o sąsiadach - zganiła Roberta żona. - Ech, matko, toć wiesz, że mówię prawdę - gdybyś tylko chciała być szczera. Cóż, kiedy ty jesteś taka, jak stara ciotka Nancy Scott. Nie zganisz nikogo, chyba, że już koniecznie musisz. Wiadoma to rzecz, że Gordonowie nie są tacy, jak inni, nie byli nigdy i nie będą. Jedyni to chyba dziwacy, jakich mamy w Lindsay, nie licząc starego Piotra Cooka, który chowa dwadzieścia pięć kotów. Pomyśl pan tylko! Biedne myszy nie mają tam co robić. Ale poza tym, to nie ma wśród nas dziwaków, a w każdym razie, nie zauważyliśmy jakoś, aby byli. Za to muszę przyznać, że jesteśmy bardzo nieciekawi. - A gdzie Gordonowie mieszkają? - zapytał Eryk, który przywykł trzymać się pewnej kolejności pytań, poprzez zbaczające na manowce gawędy Roberta. - Tam dalej, pół mili od drogi do Radnor, oddzieleni gęstym lasem od reszty świata. Bywają tylko w kościele - o, tam zawsze - ale nigdzie więcej i nikt nie przychodzi do nich. Jest tam stary Tomasz, jego siostra Jana, siostrzenica ich, no i Neil. Dziwni to ludzie, mrukliwi, drażliwi. Nie cofnę tego, matko. No, daj swemu staremu filiżankę herbaty i nie zważaj na to, co plecie. Ale kiedy już mowa o herbacie, czy wiesz, że Adamowa Palmer i Jimowa Martin, były w zeszłą środę razem na herbacie u Fosterowej Reid? - Co ty mówisz? Myślałam, że się gniewają - zauważyła pani Williamson, zdradzając odrobinę kobiecej ciekawości. - A jakże, a jakże. Tylko, że obie wybrały się do pani Foster jednego dnia. I żadna nie chciała wyjść, żeby nie ustąpić drugiej. Więc zostały, siedząc w dwóch przeciwległych końcach pokoju. Pani Foster powiada, że nie spędziła jeszcze nigdy tak przykrego popołudnia. Mówiła to do jednej, to do drugiej. A one rozmawiały z nią o sobie nawzajem. Pani Foster powiedziała, iż myślała, że zostaną cały wieczór, bo żadna nie chciała iść do domu przed drugą. W końcu Jim Martin przyszedł, pytając o żonę. Myślał, że ugrzęzła po drodze w bagnie. No i poszły sobie nareszcie. Ale pan nauczyciel nic nie je. Niech pan nie zważa na mnie, wziąłem się do jedzenia jeszcze zanim pan przyszedł, no i pilno mi do roboty. Mój chłopak poszedł dziś do domu. Słyszał o północy krakanie kruka, więc chce się dowiedzieć, kto umarł w jego rodzinie. A wie, że ktoś musiał umrzeć. Słyszał już raz nocą krakanie kruka, a na drugi dzień dano mu znać, że umarł jego krewniak w Souris. Matko, jeśli pan nauczyciel nie chce już więcej herbaty, to dasz może trochę śmietanki dla Tymoteusza? Urocze zjawisko Eryk wyszedł tego dnia na przechadzkę przed zachodem słońca. O ile nie udawał się na wybrzeże, lubił dalekie wędrówki przez lindsayskie lasy i pola pełne kwiecia. Większość domostw Lindsay wznosiła się wzdłuż głównej drogi, biegnącej równolegle do wybrzeża, albo też w pobliżu sklepów na tak zwanym "Rogu". Za nimi ciągnęły się pola, przechodząc w pustkowia lasów i pastwisk. Eryk skręcił na południowy zachód od domu Williamsonów. Po raz pierwszy wybrał się w tę stronę i podążał żwawo naprzód, rozkoszując się urokami, jakie lato roztaczało wokół niego na ziemi, niebie i w powietrzu. Odczuwał je silnie, radował się nimi i poddawał im się tak, jak każdy człowiek nie zepsuty i zdrowy. Zachodzące słońce przebijało rubinowymi strzałami mroki jodłowego lasu, w którym właśnie się znalazł. Ruszył długą, czerwonawą aleją. Brunatne podłoże uginało się miękko pod stopami. A kiedy wyszedł spomiędzy drzew, oczom jego ukazał się widok, który go zadziwił. Przed nim leżał sad, najwidoczniej zaniedbany i opuszczony. Sady nie zamierają jednak łatwo. I ten oto, który kiedyś był zapewne ślicznym zakątkiem, zachował swą urodę i teraz. Nie stracił nic ze swego piękna pomimo łagodnego smętku, co przenikał go, zda się - smętku spowijającego wszystkie miejsca, które były ongiś widownią radości, zabaw, młodego życia, gdzie serca biły żywo, krew krążyła szybciej, oczy jaśniały i rozbrzmiewały wesołe głosy. Cienie tych uczuć i przeżyć trwają niejako w swych dawnych przybytkach przez wiele lat. Sad był długi, rozległy, otoczony starym, rozwalonym płotem z desek, które słońce spaliło na kolor srebrzystoszary w ciągu wielu minionych lat. Wzdłuż płotu rosły w równych odstępach wysokie, sękate sosny, a wieczorny wiatr, łagodniejszy niż ten, co wiał nad pachnącymi grzędami Libanu, śpiewał w ich wierzchołkach pieśń starą jak świat, mającą moc przenoszenia duszy wstecz ku zamierzchłym czasom. Od wschodu rósł gęsty, sosnowy las. Najpierw młode drzewka, ledwie wychylające się spomiędzy trawy, potem stopniowo coraz wyższe, aż do strzelistych weteranów leśnej gęstwiny - zwarte i równe, tworzące jakby spadzisty, zielony mur, tak cudownie jednolity, że powierzchnia jego wydawała się sztucznie przystrzyżona. Większa część sadu była zarośnięta bujną trawą. Lecz w tym końcu, gdzie stał Eryk, zobaczył czworobok, wolny od drzew, który był zapewne kiedyś ogrodem kwiatowym. Znać było jeszcze dawne ścieżki, o brzegach wyłożonych kamykami i wielkimi krzemieniami. Rosły tam dwa krzaki bzu. Jeden kwitnący fioletowoczerwono, drugi biało. Pomiędzy nimi znajdowała się grządka, na której kwitły gwiaździste narcyzy. Najlżejszy podmuch wiatru rozpylał ich silny, przenikliwy zapach w powietrzu, przesiąkniętym rosą. Pod płotem rosły krzewy róż, lecz na róże było jeszcze zbyt wcześnie. Dalej ciągnął się właściwy sad, trzy długie rzędy drzew, rozdzielone zielonymi alejkami, a każde drzewo było okryte cudownym, różowym kwieciem. Czar tego zakątka owładnął nagle Erykiem silniej, niż cokolwiek dotąd. Eryk nie podlegał romantycznym nastrojom. Lecz ów sad przyciągał go nieznacznie, wabił ku sobie i Eryk nie miał się już nigdy wyzwolić z jego uroku. Wszedł do sadu przez dziurę w płocie i tak, nie wiedząc o tym, udał się na spotkanie wszystkiego, czym życie miało go obdarzyć. Ruszył środkową alejką, pomiędzy długimi, wijącymi się gałęziami, które okrywało delikatne kwiecie o różowych środeczkach. Gdy doszedł do południowego krańca sadu rzucił się na trawę w rogu płotu, gdzie rósł jeszcze jeden krzak bzu, a wokoło paprocie i fiołki. Z tego miejsca widział część domu, odległego o jakieś ćwierć mili; szary dach wychylał się z ciemnego, jodłowego lasu. Sprawiał wrażenie ponurej, samotnej siedziby i Eryk nie wiedział, kto ją zamieszkiwał. Ku zachodowi widok był rozległy; na dalekie pola, oraz mgliste, błękitnawe przerwy między wzgórzami. Słońce zachodziło właśnie i zielone łąki w oddali tonęły w złocistym świetle. W poprzek długiej doliny, pogrążonej w cieniu, wznosiły się jakby wzgórza, zalane promieniami zachodzącego słońca, a na niebie utworzyły się jeziora barwy szafranu i różu. Opadająca rosa orzeźwiła powietrze, przepojone zapachem mięty, bijącym z grządki, na którą Eryk stąpnął. W pobliskim lesie gwizdały raszki, dźwięcznie, łagodnie, urywanie. "Jest to prawdziwe siedlisko dawnego spokoju", zacytował Eryk, patrząc wokoło zachwyconym wzrokiem. "Mógłbym usnąć tutaj, śnić i mieć widzenia. Co za niebo! Czyż może być coś cudowniejszego niż ten delikatny, kryształowy błękit na wschodzie i te wątłe, białe obłoki, podobne do koronki? Jakże upajająca i oszałamiająca jest woń bzów! Ciekaw jestem, czy można by się odurzyć tym zapachem. A te jabłonie! Ale co to?". Eryk zerwał się, nadsłuchując. Poprzez ciszę, zmieszane z szumem wiatru wśród drzew oraz nawoływaniem raszek, podobnym do głosu fletu, przypłynęły cudowne tony muzyki, tak piękne i niezwykłe, iż Eryk powstrzymał oddech w zdziwieniu i zachwycie. Czy śnił? Nie, słyszał naprawdę dźwięki skrzypiec, na których grał ktoś natchniony przez ducha harmonii. Nigdy jeszcze nie słyszał podobnej muzyki i wyczuwał instynktownie, że ta melodia rozbrzmiewała po raz pierwszy. Miał wrażenie, że ta cudowna muzyka dobywała się wprost z duszy niewidocznego skrzypka, wypowiadającej się po raz pierwszy tymi lekkimi, delikatnymi tonami - duszy oczyszczonej ze wszystkiego, co zmysłowe i ziemskie. Była to melodia nieuchwytna, dziwnie odpowiadająca porze i miejscu. Brzmiało w niej westchnienie wiatru w lesie, poszept traw, kiedy opada na nie rosa, czyste myśli lilii, radość kwiatów jabłoni. Zawierała w sobie dawny śmiech, śpiew, łzy, wesołość i szloch, jakich świadkiem był ten sad za minionych lat. A prócz tego słychać w niej było żałosny krzyk skargi, jak gdyby istoty uwięzionej, rwącej się ku wolności i pragnącej się wypowiedzieć. Z początku Eryk słuchał jak urzeczony, bez ruchu i w milczeniu, przejęty zdumieniem. Następnie ogarnęła go zupełnie zrozumiała ciekawość. Któż w Lindsay mógł tak grać na skrzypcach? I kto grał w ten sposób właśnie tu, w tym starym, opuszczonym sadzie? Wstał i poszedł długą białą alejką, powoli i jak najciszej, nie chcąc przerwać grającemu. Skoro dotarł do wolnej przestrzeni ogrodu, przystanął pod wpływem ponownego zdumienia. Pod wielkim, rozłożystym krzakiem bzu stała stara, krzywa, drewniana ławka. Na ławce siedziała młoda dziewczyna, grająca na starych, brunatnych skrzypcach. Oczy jej spoglądały w dal. Nie zauważyła Eryka. On zaś stał chwilę, patrząc na nią. Obraz jej utrwalił się w jego wzroku, aż po najdrobniejszy szczegół i nie mógł już być wymazany z pamięci. Aż po ostatni dzień swego życia Eryk Marshall będzie mógł przywołać widok, jaki ujrzał wówczas - ciemna zieleń jodłowego lasu, sklepienie nieba, jaśniejące łagodnym blaskiem, poruszane wiatrem kiście bzu, a w tym otoczeniu dziewczyna na starej ławce, grająca na skrzypcach. W ciągu dwudziestu czterech lat swego życia spotkał on setki ładnych kobiet, mnóstwo przystojnych i kilka naprawdę pięknych. Ale pojął od razu ponad wszelką wątpliwość, że nie widział nigdy ani nie wyobrażał sobie istoty tak czarownej jak to dziewczę z sadu. Uroda jej była tak wyjątkowa, że w chwili pierwszego zachwytu zabrakło mu po prostu tchu. Każdy rys jej owalnej, podobnej do kamei, twarzy tchnął wyrazem bezwzględnej, niepokalanej czystości, jaką widujemy u aniołów i Madonn na obrazach starych mistrzów - czystości wolnej od najlżejszej ziemskiej zmazy. Gęste, kruczoczarne włosy, przedzielone nad czołem, spływały na ramiona w dwóch ciężkich, lśniących warkoczach. Oczy miała niebieskie, lecz Eryk nie widział nigdy oczu o takiej bartwie. Był to odcień, jaki miewa morze w spokojnym, łagodnym świetle, które następuje po pięknym zachodzie słońca. Oczy te jaśniały jak gwiazdy, zapalające się nad lindsayską przystanią, kiedy gasła wieczorna zorza; przesłonięte były długimi, czarnymi rzęsami, a ponad nimi znaczyły się łuki delikatnie nakreślonych brwi. Cera jej miała czystą i delikatną barwę płatka białej róży. Bladoniebieska sukienka, bez kołnierzyka, odsłaniała wysmukłą szyję. Rękawy były odwinięte powyżej łokci i może najpiękniejszą w całej jej postaci była ręka, wodząca pewnie smyczkiem - harmonijna w kształcie i wielkości, biała, o różowych paznokciach. Długa, zwisająca kiść bzu dotykała lekko włosów dziewczyny, rzucając ruchomy cień na twarz, podobną do kwiatu. Było w niej coś bardzo dziecięcego, choć musiała mieć za sobą z osiemnaście słodkich wiosen. Zdawało się, że gra na wpół świadomie tak, jakby myślami była daleko w pięknej krainie niebiańskich snów. Ale teraz oderwała wzrok od "ogni zachodzącego słońca" i spojrzenie jej pięknych oczu padło na Eryka, stojącego bez ruchu, tuż przed nią, w cieniu jabłoni. I nagle zaszła w niej zatrważająca zmiana. Wszelki ślad rumieńca znikł z jej twarzy, poczęła drżeć jak lilia, chwiejąca się na wietrze. - Przepraszam panią - odezwał się Eryk pośpiesznie. - Przykro mi, że przestraszyłem panią. Ale grała pani tak pięknie, że zapomniałem o tym, iż pani nie zauważyła mojej obecności. Proszę mi wybaczyć. Urwał zaniepokojony, bo zrozumiał, że twarz dziewczyny wyrażała przerażenie - nie przestrach dziecinnie nieśmiałej istoty, która sądziła, że jest sama, ale najprawdziwsze przerażenie. Zdradzały to jej drżące, zbielałe wargi i szeroko otwarte, niebieskie oczy, które wpatrzyły się w oczy Eryka z takim wyrazem, jaki miewają dzikie stworzenia, schwytane w potrzask. Zabolało go, że kobieta mogła patrzeć w ten sposób na niego, który tak bardzo poważał zawsze kobiety. - Proszę się nie bać - rzekł łagodnie, jak do dziecka, chcąc rozproszyć jej obawy. - Nie zrobię pani nic złego. Jest pani zupełnie bezpieczna. I przejęty pragnieniem, by ją uspokoić, uczynił mimo woli krok naprzód. Wówczas ona zerwała się i nie wydawszy dźwięku, uciekła z sadu. Przez dziurę w płocie od północy wypadła na dróżkę, biegnącą skrajem sosnowego lasu, nad którą dzikie czereśnie tworzyły łuki, bielejące mgliście w zapadającym zmroku. Zanim Eryk zdołał się opamiętać, stracił ją z oczu pomiędzy sosnami. Nachylił się i podniósł smyczek. Czuł się głupio i było mu przykro. - Czy mnie zaczarowano? - rzekł do siebie z pewnym zniecierpliwieniem. "Czy to możliwe, aby była tutejszą dziewczyną? I dlaczego, na Boga, widok mój tak ją przeraził? nIe uważałem się za człowieka szczególnie szpetnego, ale ta przygoda nie zwiększy z pewnością mej próżności. Może dostałem się do zaczarowanego sadu i zostałem przemieniony w potwora? Tak, ten zakątek ma w sobie coś niesamowitego, jeśli się nad tym zastanowić. Wszystko może się tu zdarzyć. Nie jest to zwykły sad, w którym mają rodzić się jabłka na sprzedaż, to oczywiste. I im prędzej stąd umknę, tym lepiej." Rozejrzał się jeszcze raz, uśmiechając się niewyraźnie. Światło dnia gasło szybko i sad był pełen ciszy i miękkich, rozpościerających się cieni. Zdawało się, że mruga sennymi oczyma, radując się dziecinnie zakłopotaniem młodego człowieka. Eryk położył smyczek na ławce. "No cóż, nie pójdę przecież za nią. To bezcelowe. I nie mam nawet do tego prawa. Ale wolałbym, doprawdy, żeby nie uciekła z tak widocznym przerażeniem. Takie oczy jak jej, powinny wyrażać jedynie serdeczną ufność. Czemu - czemu - czemu tak się przestraszyła? I kto - kto - kto to może być?" Przez całą drogę do domu, mijając pola i pastwiska, które zaczynało srebrzyć światło księżyca, rozważał tę tajemnicę. "Zaraz... Zaraz... - przypominał sobie. - Williamson opowiadał mi któregoś wieczora o lindsayskich dziewczętach. Jeśli dobrze pamiętam, powiedział, że w powiecie są cztery ładne dziewczyny. Jak się nazywają? Flora Woods, Melissa Foster - nie, Mellissa Palmer - Emma Scott i Jennie May Fergusson. Czy może być jedną z nich? Podobne przypuszczenie jest oczywistą stratą czasu i nie prowadzi do niczego. Ta dziewczyna nie może być żadną Florą, Melissą czy Emmą, a Jennie May nie biorę w ogóle pod uwagę. Tak, działają tu jakieś czary. Jestem tego pewny. Lepiej więc zapomnieć o wszystkim." Eryk stwierdził jednak, że było to niemożliwe. Im bardziej starał się zapomnieć, tym lepiej pamiętał. Śliczna twarz dziewczęcia stawała mu wciąż przed oczami, a otaczająca ją tajemnica nie dawała mu spokoju. Wiedział wprawdzie, że pytając Williamsonów o dziewczynę, znajdzie prawdopodobnie rozwiązanie zagadki, lecz ku własnemu zdziwieniu stwierdził, że trudno mu się na to zdobyć. Nie mógł pytać Roberta Williamsona, który wymieniłby zapewne imię dziewczyny wśród powodzi drobnych plotek, tyczących jej samej, oraz wszystkich jej krewnych, aż po trzecie i czwarte pokolenie. Jeśli kogoś zapyta, to panią Williamson. Chciał jednak wyjaśnić tajemnicę sam, o ile to się da. Miał poprzednio zamiar udać się następnego popołudnia do przystani. Jeden z rybaków obiecał wziąć go na połów. Lecz zamiast tego znowu powędrował nazajutrz polami na południowy zachód. Odnalazł sad z łatwością - a obawiał się prawie, że go nie znajdzie. Był to ten sam zakątek, wonny, zarosły trawą i nawiedzany przez wiatry. Nie zastał tam jednak nikogo, a smyczek znikł z ławki. "Może wróciła tu po niego przy świetle księżyca" - pomyślał Eryk i wyobraźnia stawiała mu przed oczy wiotką, dziewczęcą postać, skradającą się z bijącym sercem wśród cieni drzew i blasku księżyca. "Ciekaw jestem, czy przyjdzie tu dziś, czy też wystraszyłem ją na zawsze. Ukryję się w tym gąszczu jodeł i poczekam." Czekał dopóki się nie ściemniło, lecz w sadzie nie zabrzmiały tony skrzypiec i nikt się nie zjawił. Zawód, jakiego doznał, był tak bolesny, że go to zdziwiło, a co więcej - zaniepokoiło. "Cóż za niedorzeczność przejmować się do tego stopnia tym, że dziewczyna, którą widział przez pięć minut, nie zjawiła się! Gdzież podział się jego zdrowy rozsądek? Mężczyzna lubi popatrzeć na ładną twarz - to rzecz zrozumiała. Lecz czyż to, że jej nie zobaczył było dostatecznym powodem, aby życie wydawało mu się teraz nudne, jałowe i bezcelowe?" Nazwał się głupcem i poszedł do domu niezadowolony z siebie. Znalazłszy się w swym pokoju, wziął się zapamiętale do rozwiązywania równań algebraicznych, postanowiwszy wybić sobie z głowy wszelkie daremne rojenia o zaczarowanym sadzie, bielejącym w świetle księżyca i o jego długich alejach, rozbrzmiewających tonami muzyki duchów leśnych. Następnego dnia wypadała niedziela i Eryk był dwukrotnie w kościele. Ławka Williamsonów była jedną z bocznych w głębi kościoła i ci, co w niej siedzieli, mieli twarze zwrócone ku całemu zgromadzeniu. Eryk przyglądał się każdej dziewczynie i kobiecie wśród obecnych, lecz nie dojrzał twarzy, która niby gwiazda przyświecała jego pamięci na przekór sile woli i zdrowemu rozsądkowi. Zobaczył Tomasza Gordona, siedzącego samotnie w swej długiej, pustej ławce w głębi kościoła. A Neil Gordon śpiewał na chórze, zajmującym pierwszy rząd galerii. Neil miał głos silny i melodyjny, choć nie szkolony, który wzbijał się ponad głosy innych śpiewaków, bardziej nikłe, przeciętne i głuszył je. Ubrany był starannie w wełniany szaroniebieski garnitur z białym kołnierzykiem i krawatem. Ale Eryk pomyślał leniwie, że nie było mu w nim tak do twarzy, jak w codziennym ubraniu, w jakim widział go po raz pierwszy. Wystrojony zbyt odświętnie, wyglądał pospolicie i odbijał silniej od swego otoczenia. Przez dwa dni Eryk nie pozwalał sobie myśleć o sadzie. W poniedziałek wieczorem wyjechał na połów, a we wtorek poszedł zagrać w szachy z Aleksandrem Tracy. Aleksander wygrał wszystkie partie z taką łatwością, że stracił raz na zawsze wszelki szacunek dla młodego Marshalla. - Grał, jakby myślał nie wiadomo o czym - skarżył się żonie. - Nie będzie z niego szachisty - nigdy w życiu. Dzieje Kilmeny W środę po południu Eryk wybrał się znów do sadu. I tym razem doznał zawodu. Wrócił sięc do domu, postanowiwszy zapytać otwarcie o wyjaśnienie tajemnicy. Szczęście było dlań łaskawe, gdyż zastał panią Williamson samą. Siedziała w kuchni przy oknie od zachodu i robiła na drutach długą, szarą skarpetkę. Popatrzyła na Eryka ze spokojną serdecznością wielkimi oczyma o szczerym spojrzeniu. Lubiła pana Westa, lecz Eryk zjednał ją sobie bardziej, gdyż oczy jego były podobne do oczu małego synka, którego pochowała przed wielu laty na lindsayskim cmentarzu. - Proszę pani - odezwał się Eryk z udaną obojętnością. - W zeszłym tygodniu zaszedłem przypadkiem do starego, opuszczonego sadu, tam za lasem. Uroczy, dziki zakątek. Czy nie wie pani, do kogo on należy? - Myślę, że to dawny sad Connorsów - odpowiedziała pani Williamson po chwili namysłu. - Zapomniałam o nim zupełnie. Będzie ze trzydzieści lat, odkąd Connorsowie opuścili Lindsay. Dom ich i stodoły spaliły się, więc sprzedali ziemię Tomaszowi Gordon i przenieśli się do miasta. Oboje już nie żyją. Pan Connors był dumny ze swego sadu. Niewiele było wówczas sadów w Lindsay, choć teraz prawie każdy ma sad. - Jakaś młodziutka dziewczyna grała tam na skrzypcach - powiedział Eryk, stwierdzając z niezadowoleniem, że musiał się przemóc, aby wspomnieć o niej i że krew napłynęła mu przy tym do twarzy. - Przelękła się bardzo, zobaczywszy mnie i uciekła, chociaż nie sądzę, bym uczynił lub powiedział coś, co mogłoby ją przestraszyć. Nie mam pojęcia, kto to mógł być. A pani nie wie? Pani Williamson milczała chwilę. Odłożyła robotę i spoglądała przez okno, jakby rozważając poważnie jakąś sprawę. W końcu odezwała się, a w głosie jej brzmiał ton żywego zainteresowania: - Przypuszczam, że była to Kilmeny Gordon, proszę pana. - Kilmeny Gordon? Siostrzenica Tomasza Gordon, o której wspomniał pani mąż. - Tak. - Trudno mi uwierzyć, by ta dziewczyna mogła należeć do rodziny Gordonów. - Jeżeli nie Kilmeny, to nie wiem, kto to mógł być. W pobliżu sadu nie ma innego domu, a słyszałam, że ona gra na skrzypcach. O ile to ona, udało się panu zobaczyć kogoś, kogo niewiele osób w Lindsay widziało. A i tych parę nie widziało jej z bliska. Ja sama nie widziałam jej nigdy. Nic dziwnego, że biedaczka uciekła. Nie przywykła do widoku obcych. - Rad jestem, jeśli to był wyłączny powód jej ucieczki - rzekł Eryk. - Przyznam się, że przykro mi było widzieć dziewczynę tak przestraszoną moim widokiem, jak ona. Zbladła okropnie i nie wyrzekłszy słowa, uciekła przerażona. - No, odezwać się w każdym razie nie mogła - powiedziała pani Williamson spokojnie. - Kilmeny Gordon jest niema. Eryk milczał chwilę, zaskoczony. "Ta piękna istota dotknięta takim kalectwem? Okropność!" I jednocześnie doznał dziwnego uczucia osobistego żalu i rozczarowania. - A więc nie mogła to być Kilmeny Gordon - zaprzeczył w końcu. - Dziewczyna, o której mówię, grała cudownie na skrzypcach. Nigdy nie słyszałem podobnej muzyki. To niemożliwe, by głuchoniema tak grała. - Ależ nie jest wcale głucha, proszę pana - odpowiedziała pani Williamson, patrząc przenikliwie na Eryka przez szkła okularów, po czym podjęła znów swą robotę. - To właśnie dziwne. Chociaż wszystko, co się jej tyczy, dziwniejsze jest jedno od drugiego. Słyszy zupełnie dobrze, rozumie wszystko, co się do niej mówi. Ale sama nie mówi wcale i jak opowiadają, nie mówiła nigdy. Co prawda, to nikt wiele o niej nie wie. Jana i Tomasz nie wspominają nigdy o siostrzenicy i Neil nie chce o niej mówić. Może pan być pewny, że próbowano go pytać, ale nie można z niego wydobyć słowa o Kilmeny i wpada w złość, gdy się nalega. - Dlaczego nie można o niej mówić? - zapytał Eryk niecierpliwie. - Cóż to za tajemnica ją otacza? - Smutne to dzieje, proszę pana. Myślę, że Gordonowie uważają jej życie za rodzaj dopustu Bożego. Co do mnie, uważam, że chowano ją okropnie. Gordonowie, to bardzo dziwni ludzie, panie Eryku. Pamięta pan, robiłam mężowi wymówki, kiedy tak powiedział, ale to prawda. Dziwnie bardzo postępują. I pan widział naprawdę Kilmeny? Jak ona wygląda? Słyszałam, że jest ładna. Czy to prawda? - Moim zdaniem jest bardzo piękna - rzekł Eryk krótko. - Ale jak ją wychowano? I dlaczego? - No, właściwie to mogę opowiedzieć panu całą tę historię. Kilmeny jest siostrzenicą Jany i Tomasza Gordonów, córką ich młodszej siostry, Małgorzaty. Stary James Gordon pochodził ze Szkocji. Jana i Tomasz urodzili się w Starym Kraju i przyjechali tu jako małe dzieci. Gordonowie nie byli nigdy zbyt towarzyscy, jednak zachodzili niekiedy do sąsiadów, a i ci bywali u nich. Byli to ludzie dobrzy i uczciwi, tylko trochę dziwacy. Pani Gordon umarła w kilka lat po przybyciu do Lindsay, a w cztery lata później James Gordon pojechał do Szkocji i wrócił z drugą żoną. Była dużo młodsza od niego i bardzo ładna, jak mi matka często opowiadała. Była serdeczna, wesoła i lubiła życie towarzyskie. Odkąd przybyła, dom Gordonów zmienił się zupełnie. Nawet Jana i Tomasz rozruszali się i ożywili znacznie. Kochali swą macochę, jak mi mówiono. Ale w sześć lat po wyjściu za mąż druga pani Gordon umarła również. Umarła po urodzeniu Małgorzaty. Mówią, że Jamesowi o mało serce nie pękło. Małgorzatę wychowała Jana. Ona i Tomasz ubóstwiali po prostu dziewczynkę, a ich ojciec także. Znałam niegdyś dobrze Małgorzatę Gordon. Byłyśmy rówieśniczkami i trzymałyśmy się razem w szkole. Przyjaźniłyśmy się bardzo, dopóki nie zerwała ze wszystkimi. Była zawsze trochę dziwną dziewczyną, ale lubiłam ją; jednak wiele osób odnosiło się do niej z niechęcią. Taka już była. Wzbudzała w ludziach albo nienawiść, albo miłość ku sobie. Wyrosła na bardzo ładną pannę - wysoką i postawną jak królowa. Miała długie i grube, czarne warkocze, a mocno czerwone usta i policzki. Każdy, kto ją zobaczył, oglądał się za nią. Zdaje mi się, że pyszniła się trochę swoją urodą. I była dumna - ach, jaka dumna! Chciała zawsze przodować we wszystkim i lubiła okazywać swoją przewagę. Była przy tym ogromnie stanowcza. Skoro raz coś postanowiła, nie odstąpiła od tego na włos. Lecz serce miała gorące i szlachetne. Śpiewała cudownie i była bardzo zdolna. Wystarczyło jej rzucić na coś okiem, a już się tego nauczyła. Lubiła też ogromnie czytać. Kiedy o niej opowiadam, staje mi tak żywo przed oczyma, jaką była, jak wyglądała, co mówiła i robiła - widzę każdy jej ruch. Wydaje mi się prawie, że jest tu w pokoju, a nie na cmentarzu. Proszę zapalić lampę. Czuję się jakoś nieswojo. Eryk wstał i zapalił lampę, trochę zdziwiony niezwykłym u pani Williamson zdenerwowaniem. Taka była zawsze spokojna i opanowana! - Dziękuję panu. Teraz jest lepiej. Nie będzie mi się już wydawało, że Małgorzata jest tu i słucha tego, co mówię. Przed chwilą wrażenie to było tak silne! Uważa pan pewno, że zatrzymałam się zbyt długo przy Małgorzacie, ale dochodzę już do Kilmeny. Nie zamierzałam mówić tyle o Małgorzacie, lecz opanowała jakoś moje myśli. Otóż Małgorzata ukończyła szkołę, wstąpiła do Akademii Królowej i dostała dyplom nauczycielki. Zdała bardzo dobrze, ale wiem od Jany, że płakała przez całą noc po ogłoszeniu wyniku, bo nie zajęła pierwszego miejsca. Potem zaczęła uczyć w szkole w Radnor. I tam poznała Ronalda Frasera. Małgorzata nie miała dotąd nigdy kawalera. Gdyby chciała, mogła mieć każdego z lindsayskich chłopaków. Ale nie spojrzała nawet na żadnego. Mówiono, że nikt nie był dla niej dość dobry, lecz to nieprawda. Ja znałam powód, bo rozmawiałyśmy z Małgorzatą nieraz o tych rzeczach, jak to zwykle między dziewczętami. Nie uznawała chodzenia z chłopcem, o ile to nie był ktoś, kto podobałby się pod każdym względem. A takiego nie było w Lindsay. Ronald Fraser był nietutejszy, pochodził z Nowej Szkocji i mało co o nim wiedziano. Był wdowcem, choć całkiem jeszcze młody. Prowadził sklep w Radnor i powodziło mu się dobrze. Był naprawdę przystojny i miał miły sposób bycia, który kobiety lubią. Opowiadano, że wszystkie dziewczęta w Radnor kochały się w nim. Ale i najgorszy jego wróg nie mógł powiedzieć, że się z nimi zadawał. Nie zwracał na nie uwagi. Gdy tylko zobaczył Małgorzatę, zakochał się w niej i ona w nim. Następnej niedzieli przyszli razem do kościoła w Lindsay i wszyscy mówili, że będzie z nich para. Małgorzata wyglądała prześlicznie tego dnia. Trzymała zwykle głowę do góry, ale tym razem nachyliła ją z lekka, a oczy miała spuszczone. Ronald Fraser był bardzo wysoki, blondyn, oczy miał niebieskie. Tworzyli najładniejszą parę, jaką zdarzyło mi się widzieć. Lecz staremu Gordonowi, Tomaszowi i Janie nie podobał się Fraser. Widziałam to jasno, kiedy byłam raz u nich, a Ronald odprowadził Małgorzatę w piątek wieczór z Radnor do domu. Małgorzata mogła zrobić z nimi prawie wszystko, co chciała, tacy byli z niej dumni i tak ją kochali. Uprosiła ich więc w końcu. Ojciec opierał się najdłużej, ale ostatecznie ustąpił i zgodził się, aby wyszła za Ronalda Frasera. Wesele było huczne - zaproszono wszystkich sąsiadów. Małgorzata lubiła zawsze pokazać się. Ja byłam druhną. Pomagałam jej ubierać się, ale trudno jej było dogodzić, bo chciała wyglądać jak najładniej - dla Ronalda. Piękną była panną młodą. Cała w bieli, z czerwonymi różami we włosach. Nie chciała białych kwiatów; mówiła, że przypominają jej zanadto kwiaty żałobne. Wyglądała jak malowanie. Widzę ją w tej chwili wyraźnie taką, jaką była owego wieczora. Rumieniła się i bladła na przemian, patrząc wzrokiem pełnym miłości na Ronalda. Jeżeli kiedykolwiek dziewczyna kochała mężczyznę całym sercem, to czyniła to Małgorzata. We mnie budziło to prawie lęk. Uwielbiała go tak, jak powinno się uwielbiać jedynie Boga, proszę pana. A to bywa zawsze ukarane, sądzę. Zamieszkali w Radnor i przez krótki czas wszystko szło dobrze. Małgorzata miała ładny dom, była wesoła i szczęśliwa. Ubierała się pięknie i przyjmowała sporo gości. A potem - zjawiła się pierwsza żona Frasera, która go odszukała. Nie umarła wcale, jak się okazało. Stał się okropny skandal! Straszne rzeczy, ile było gadania i plotek. Każdy, kogo się spotkało, opowiadał co innego i trudno było dojść prawdy. Niektórzy twierdzili, iż Ronald wiedział przez cały czas, że jego żona żyje i oszukał Małgorzatę. Ale nie posądzam go o to. Przysięgał, że nic nie wiedział. Podobno nie był bardzo szczęśliwy z pierwszą żoną. Jej matka wywoływała nieporozumienia pomiędzy nimi. Potem żona pojechała do matki, do Montrealu i jak zawiadomiono Ronalda, umarła tam w szpitalu. Może dał temu zbyt pochopnie wiarę, ale jestem pewna, że uwierzył naprawdę. Żona twierdziła, że umarła inna kobieta tego samego nazwiska i kiedy ona dowiedziała się, iż Ronald uważa ją za umarłą, postanowiła wraz z matką pozostawić go w tym mniemaniu. Lecz usłyszawszy o jego powtórnym ożenieniu się uznała, że lepiej, by znał prawdę. Cała ta sprawa była dość dziwna i nie można mieć ludziom za złe, że nie uwierzyli w to zbyt skwapliwie. Ja nie wątpiłam nigdy w jej prawdziwość. Małgorzata myślała inaczej. Była przekonana, że Ronald oszukał ją i wiedział dobrze, iż nie może uczynić jej swą prawowitą małżonką. Straciła do niego zaufanie i znienawidziła go tak silnie, jak przedtem kochała. Ronald wyjechał z pierwszą żoną i w niecały rok później przyszła wiadomość o jego śmierci. Podobno pękło mu po prostu serce. Małgorzata wróciła do domu ojca. Od dnia, kiedy przekroczyła jego próg, opuściła go dopiero, gdy wyniesiono ją w trumnie trzy lata temu. Żywa dusza nie ujrzała jej więcej. Poza jej własną rodziną. Wybrałam się do niej, ale Jana powiedziała mi, że nie chce mnie widzieć. Postępowanie Małgorzaty było niemądre. Nie uczyniła przecież nic złego. I wszyscy żałowali jej i gotowi byli dopomóc w miarę możliwości. Lecz myślę, że współczucie raniło ją równie głęboko, jak uczyniłaby to przygana, bo była tak dumna. Powiadają, że ojciec przyjął ją źle. Jeśli to prawda, postąpił niesprawiedliwie. Jana i Tomasz też bardzo odczuli nieszczęście siostry. Znajomi, którzy bywali u Gordonów, przestali wkrótce zachodzić do nich, gdyż zrozumieli, że nie są mile widziani. Stary James Gordon umarł tej jeszcze zimy. Nie podniósł już nigdy głowy po tym skandalu. Zrzekł się od razu piastowanej w kościele godności i nikt nie zdołał go skłonić do cofnięcia tego postanowienia. Kilmeny urodziła się na wiosnę, lecz nie zobaczył jej nikt, prócz duchownego, który ją ochrzcił. Nie brano jej nigdy do kościoła, ani nie posyłano do szkoły. Rozumie się, że nie zdałoby się to na nic, posyłać ją do szkoły, skoro była niema. I Małgorzata nauczyła ją pewno wszystkiego, czego tylko mogła. Ale to, że nie brano jej nigdy do kościoła, było okropne. I że trzymano ją z daleka od dzieci i młodzieży. I wstyd to doprawdy, że nie uczyniono nic, aby przekonać się, dlaczego nie mówiła i czy nie dałoby się jej uleczyć. Małgorzata Gordon umarła trzy lata temu i całe Lindsay było na jej pogrzebie. Lecz nikt jej nie zobaczył. Wieko trumny było przyśrubowane. Nie ujrzano też Kilmeny. Byłabym ją chętnie zobaczyła ze względu na Małgorzatę, ale Małgorzaty nie chciałam widzieć. Widziałam ją po raz ostatni, jako pannę młodą, gdyż zaraz po weselu wyjechałam na jakiś czas z Lindsay i kiedy wróciłam do domu, stał się właśnie ten skandal. Pamiętałam Małgorzatę dumną, szczęśliwą i nie mogłabym patrzeć na jej martwą twarz i straszną zmianę, jaka musiała w niej zajść. Myśleliśmy, że może po śmierci matki, Tomasz i Jana nie będą trzymali Kilmeny ciągle w domu. Ale zawiedliśmy się. Przypuszczam więc, że zgodzili się z Małgorzatą, by ją tak chować. Często żal mi było biednej dziewczyny i uważam, że rodzina postąpiła niesłusznie wobec niej, nawet jeśli jej kalectwo miało tajemniczą przyczynę. Życie jej musiało być bardzo smutne. Oto dzieje Kilmeny, proszę pana. Opowieść moja wydała się panu pewnie długa. Ale kiedy tak opowiadałam, przeszłość dla mnie odżyła. Jeżeli pan nie chce, by pana zanudzano pytaniami o Kilmeny Gordon, niech pan lepiej nie wspomina, że pan ją widział. Eryk wcale nie miał takich zamiarów. Dowiedział się wszystkiego, czego chciał, a nawet jeszcze więcej. "A więc ta dziewczyna wplątana jest w smutny dramat - rozmyślał, udając się do swego pokoju. - I jest niema! Co za szkoda! Kilmeny! To imię pasuje do niej. Jest równie urocza i niewinna jak bohaterka starej ballady: - "Piękną była Kilmeny". Następny wiersz jest mniej odpowiedni, gdyż oczy jej nie patrzyły bynajmniej ze spokojnym opanowaniem, a w każdym razie nie wówczas, kiedy mnie dostrzegły. - Usiłował nie myśleć o dziewczynie, lecz na próżno. Wspomnienie jej pięknej twarzy miało w sobie moc przyciągającą, której nie mógł się oprzeć. Następnego wieczora wybrał się znowu do sadu. Najpiękniejsza z kobiet Skoro Eryk wyszedł z jodłowego lasu i znalazł się w sadzie, serce jego zabiło mocno, a krew uderzyła mu gwałtownie do twarzy. Pośrodku kwiatowego ogrodu zobaczył Kilmeny, nachyloną nad grządką narcyzów. Widział tylko jej jasny, dziewczęcy profil. Przystanął, nie chcąc spłoszyć jej znowu. Gdy podniosła głowę, spodziewał się, że drgnie i ucieknie, lecz nie uczyniła tego. Przybladła tylko z lekka i stała bez ruchu, przypatrując mu się bacznie. Widząc to, podszedł powoli ku niej i kiedy był tak blisko, iż słyszał jej przyśpieszony oddech, dobywający się z rozchylonych, drżących warg, rzekł bardzo łagodnie: - Proszę się mnie nie bać. Przychodzę jako przyjaciel i nie chciałbym niepokoić pani, ani narzucać się jej. Wahała się jakby przez chwilkę. Potem sięgnęła po małą tabliczkę, która wisiała u jej paska, napisała coś szybko na niej i podała mu ją. Przeczytał słowa, skreślone drobnym, wyraźnym pismem. - Nie boję się już pana teraz. Mama mówiła mi, że wszyscy obcy mężczyźni są bardzo źli i niebezpieczni. Ale nie wydaje mi się, aby pan był taki. Myślałam dużo o panu i żałuję, że uciekłam wtedy. Czytając to, zdał sobie sprawę z jej całkowitej niewinności i prostoty. Spojrzał uważnie w jej oczy, wciąż jeszcze zmącone i rzekł: - Za nic na świecie nie uczyniłbym pani krzywdy. Nie wszyscy mężczyźni są źli, chociaż niestety, jest wielu takich. Nazywam się Eryk Marshall i jestem nauczycielem w tutejszej szkole. A pani jest pewnie Kilmeny Gordon? Grała pani tak pięknie owego wieczora, że odtąd stale pragnąłem móc usłyszeć panią. Czy zagrałaby mi pani? Nieokreślony lęk znikł tymczasem z jej oczu i nagle uśmiechnęła się. Był to uśmiech wesoły, dziewczęcy, nieodparty, który rozjaśnił jej spokojną twarz, niby promień słońca, muskający pogodną toń jeziora. Następnie napisała: - Żałuję bardzo, ale nie mogę dziś grać. Zostawiłam skrzypce w domu. Przyniosę je jutro po południu i zagram panu, jeżeli pan zechce. Chętnie zrobię panu tę przyjemność. Znów ów ton niewinnej szczerości! Jakim była dzieckiem - pięknym, nieświadomym dzieckiem - które nie umiało zupełnie ukrywać swych uczuć. Lecz czemuż miałaby je ukrywać? Były tak piękne i czyste, jak ona sama. Eryk uśmiechnął się do niej równie szczerze. - Nie umiem wypowiedzieć, jak bardzo bym pragnął. Jeśli będzie ładnie, przyjdę na pewno jutro po południu. Ale w razie mgły lub niepogody, proszę zostać w domu. Zagra mi pani kiedy indziej. Czy dałaby mi pani parę kwiatków? Skinęła głową, znowu z lekka się uśmiechając i poczęła zrywać narcyze, wybierając starannie najpiękniejsze. Przypatrywał się z zachwytem jej wdzięcznym, gibkim ruchom. Każdy z nich był poezją. Wyglądała niczym uosobienie Wiosny - jakby wcieliły się w nią wszystkie lśnienia młodych liści, blask poranków i przemijająca słodycz kwiatów tysiącznych wiosen. Kiedy podeszła ku niemu rozpromieniona z rękami pełnymi kwiatów, przyszedł mu na myśl wiersz ulubionego poety: "Czerwonobiały kwiat,@ co lekko z opadających wychyla się osłonek,@ oto, przy Bożym gościńcu jedyna dla mnie dziewczyna."@ W następnej chwili ogarnął go gniew na samego siebie. Ostatecznie była tylko dzieckiem - i to dzieckiem, żyjącym z dala od ludzi wskutek smutnego kalectwa. Nie powinien pozwalać sobie na niedorzeczne myśli. - Dziękuję pani. Narcyze to najczarowniejsze kwiaty, jakimi wiosna nas darzy. Czy pani wie, że białe narcyzy nazywają się po łacinie poeticus? Na twarzy jej odbiło się zaciekawienie i zadowolenie. - Nie, nie wiedziałam - odpisała. - Czytałam nieraz o narcissus poeticus i zastanawiałam się, jak też wygląda. Ale nie przyszło mi na myśl, by mógł to być mój drogi biały narcyz. Kocham bardzo kwiaty. To moi dobrzy przyjaciele. - Jak mogłaby pani nie żyć z nimi w przyjaźni? - rzekł Eryk. - Może pani usiądzie tu na ławce - gdzie siedziała pani owego wieczora, kiedy panią tak przestraszyłem. Nie miałem pojęcia, kim pani jest. Chwilami myślałem, że śniła mi się pani tylko, chociaż - dodał półgłosem tak, iż go nie słyszała - nie mógłbym ujrzeć we śnie równie czarującej istoty. Usiadła na ławce obok niego, patrząc mu śmiało w twarz. W spojrzeniu jej nie było zuchwałości - a jedynie całkowita, dziecięca ufność. Gdyby w jego sercu taiło się coś złego - jakaś myśl podstępna - do której nie chciałby się przyznać, nie ukryłaby się ona przed tymi oczyma i musiałby się jej zawstydzić. Lecz on mógł patrzeć w nie bez obawy. Potem Kilmeny napisała: - Przestraszyłam się bardzo. Uważał mnie pan pewno za strasznie głupią. Ale nie widywałam mężczyzn, oprócz wuja Tomasza, Neila i handlarza jaj. A pan jest inny - ach, zupełnie, zupełnie inny. Bałam się wrócić tu następnego dnia. A jednak miałam ochotę przyjść. Nie chciałam, by pan myślał, że jestem dzika. Rano posłałam Neila po smyczek. Nie mogę obejść się bez smyczka. Jestem niema, wie pan? Czy panu przykro? - Tak, i to bardzo, ze względu na panią. - Miałam na myśli, czy wolałby mnie pan, gdybym mówiła tak, jak wszyscy? - Nie. Pod tym względem nie stanowi to dla mnie żadnej różnicy, Kilmeny. Ale czy pozwoli mi pani mówić sobie po imieniu? Spojrzała na niego zdziwiona i napisała: - A jak miałby mi pan mówić? Przecież nazywam się Kilmeny. Wszyscy mówią mi po imieniu. - Ale ja jestem człowiekiem zupełnie obcym dla pani. Może życzy pani sobie, abym mówił jej panno Gordon? - O nie. Nie chcę - napisała szybko, a twarz jej przybrała wyraz zakłopotania. - Nikt mi tak nie mówi. Nie czułabym się wtedy sobą. A pan nie wydaje mi się obcym. Dlaczego nie miałby mi pan mówić Kilmeny? Czy istnieje jakiś powód? - Żaden, o ile mi pani pozwoli. Śliczne ma pani imię - właśnie takie, jakie pani powinna mieć. - Cieszę się, że podoba się ono panu. Czy pan wie, że dano mi imię mojej babki, która nazywała się tak, jak bohaterka pewnej ballady? Cioci Janie nie podoba się moje imię, chociaż lubiła moją babcię. Ale cieszę się, że panu podoba się moje imię i ja także. Obawiałam się, że nie będzie mnie pan lubił dlatego, że jestem niema. - Wypowiada się pani za pośrednictwem muzyki. Twarz jej wyraziła zadowolenie. - Jak pan to dobrze rozumie - napisała. - Tak, nie mówię i nie śpiewam jak inni ludzie, ale moje skrzypce mówią za mnie. - Czy pani sama komponuje to, co pani gra? - I widząc, że nie zrozumiała jego pytania, Eryk wyjaśnił: - Miałem na myśli, czy ktoś nauczył panią tej melodii, którą pani wtedy grała. - Nie. Zagrałam ją, siedząc tu i rozmyślając. Tak było zawsze. Gdy byłam mała, Neil nauczył mnie trzymać skrzypce i smyczek, a reszty nauczyłam się już sama. Moje skrzypce należały dawniej do Neila, ale podarował mi je. Neil jest bardzo miły i dobry dla mnie, ale wolę pana. Niech mi pan opowie coś o sobie. Z każdą chwilą Kilmeny budziła w nim większy podziw. Jakże była urocza! Każdy jej ruch, sposób patrzenia, trzymania głowy - wszystko w niej było takie naturalne, niewymuszone, a jednocześnie czarujące. I jak łatwo można się było z nią porozumieć, pomimo tego, że była niema. Pisała tak szybko i wprawnie, a oczy i uśmiech nadawały jej ruchliwej twarzy tyle wyrazu, że nie odczuwało się prawie wcale braku głosu. Siedzieli w sadzie, dopóki długie, słabe cienie drzew nie dosięgły ich stóp. Słońce tylko co zaszło. Dalekie wzgórza odcinały się purpurowo na tle bladoszafranowego nieba po zachodniej stronie oraz przejrzystego błękitu od wschodu. Z tej strony, nad sosnowym lasem, widniały chmury białe, spiętrzone wysoko na podobieństwo śnieżnych gór, a ich zachodnie brzegi gorzały różowym blaskiem, niby szczyty Alp o zachodzie słońca. W górze było jeszcze zupełnie jasno - jasnością niezmąconą, nieskażoną żadnym cieniem. Lecz na dole, w sadzie, światło dnia znikło już prawie, ustępując miejsca zielonemu półmrokowi, który był przepojony zapachem kwiatów jabłoni i mięty oraz balsamiczną wonią sosen. Eryk opowiedział Kilmeny o sobie i o życiu w wielkim, nieznanym jej świecie, który zaciekawiał ją żywo, jak każdą młodą dziewczynę. Zadawała mu wiele pytań - pytań jasnych i wyraźnych, które zdradzały, że miała już o tym określone pojęcia i poglądy. Lecz widać było jasno, że nie uważała tego życia za coś, w czym mogłaby brać kiedykolwiek sama udział. Zainteresowanie jej było zainteresowaniem spokojnym, z jakim słuchałaby opowieści o baśniowej krainie lub o wielkim państwie, które znikło dawno z powierzchni ziemi. Eryk przekonał się, że czytała wiele poezji oraz książek historycznych, a także kilka podróżniczych i biografii. Powieści nie znała natomiast nawet ze słyszenia i nie wiedziała, co to słowo oznaczało. Co ciekawsze, miała sporo wiadomości z dziedziny polityki i bieżących wydarzeń, dzięki tygodnikowi, który prenumerował jej wuj. - Za życia mamy - napisała - nie czytałam gazet ani wierszy. To ona nauczyła mnie czytać i pisać. Przeczytałam całą Biblię wiele razy i kilka książek historycznych. Po śmierci mamy, ciocia Jana dała mi wszystkie jej książki. Miała ich bardzo dużo. Były to przeważnie nagrody, które dostała, kiedy chodziła do szkoły, a niektóre otrzymała od swego ojca. Czy pan zna historię moich rodziców? - Tak. Pani Williamson opowiedziała mi ją. Była ona przyjaciółką pani matki. - Jestem rada, że słyszał pan tę historię. Jest bardzo smutna i nie chciałabym jej opowiadać, a znając ją, lepiej pan wszystko zrozumie. Ja dowiedziałam się o tym przed samą śmiercią mamy. Opowiedziała mi wtedy wszystko. Zdaje mi się, że przypisywała ojcu winę za całe nieszczęście. Ale przed śmiercią doszła do przekonania, że była niesprawiedliwa wobec niego, gdyż on wierzył w śmierć żony. Powiedziała mi, że umierając, ludzie widzą wszystko o wiele jaśniej, więc zrozumiała swą omyłkę w stosunku do ojca. Chciała powiedzieć mi jeszcze wiele innych rzeczy, lecz nie zdążyła już, gdyż umarła tej samej nocy. Dopiero w długi czas potem, zdobyłam się na przeczytanie jej książek. I wówczas wydały mi się piękne. Była to jak gdyby muzyka, wyrażona słowami. - Przyniosę pani kilka książek do czytania, jeśli pani chce - rzekł Eryk. Jej wielkie, niebieskie oczy rozbłysły zaciekawieniem i radością. - O, dziękuję. Bardzo bym chciała. Przeczytałam swoje tyle razy, że umiem je prawie na pamięć. Rzeczy naprawdę piękne nie mogą się sprzykrzyć, ale czasem miałabym ochotę przeczytać coś nowego. - Czy nie czuje się pani nigdy samotna? - O nie! Skądże? Mam zawsze dosyć roboty. Pomagam cioci Janie przy gospodarstwie. Umiem bardzo wiele rzeczy - kreśląc szybko te słowa, spojrzała na niego z dumą. - Umiem gotować i szyć. Ciocia mówi, że jestem bardzo dobrą gospodynią, a ona nie jest skora do pochwał. A kiedy jej nie pomagam, mam moje kochane skrzypce. Nie potrzebuję innego towarzystwa. Ale lubię czytać i wiedzieć o wielkim dalekim świecie, o tym, co się tam dzieje i o ludziach, którzy tam żyją. Musi tam być naprawdę cudownie. - A czy nie chciałaby pani pojechać i zobaczyć te cuda na własne oczy i poznać owych ludzi? - zapytał z uśmiechem. Zorientował się jednak, że dotknął ją, choć nie rozumiał czym. Schwyciła ołówek i napisała pośpiesznie i z taką stanowczością, że wydawało się prawie, jakby wykrzyknęła te słowa namiętnie na głos. - Nie, nie nie! Nie chcę wyjeżdżać z domu. Nie chcę widzieć obcych, ani żeby oni mnie widzieli. Nie zniosłabym tego. Eryk sądził, że należało może przypisać to świadomości kalectwa. Chociaż nie była pod tym względem, jak się wydawało, przewrażliwiona. I pisząc swe uwagi, czyniła niejednokrotnie wzmianki o nim. A więc przyczyną był może cień, ciążący nad jej urodzeniem? Czy w swej niewinności zdawałaby sobie jednak z tego sprawę? Młody człowiek doszedł w końcu do wniosku, że był to po prostu chorobliwy lęk wrażliwego dziecka, wychowanego w niezwykłych i nieodpowiednich warunkach. Wreszcie cienie, coraz dłuższe, ostrzegły go, że czas iść do domu. - Nie zapomni pani przyjść jutro zagrać mi? - zapytał, wstając niechętnie. Odpowiedziała szybkim, lekkim skinieniem lśniącej, ciemnej głowy oraz wymownym uśmiechem. Patrzył za nią, gdy szła przez sad. "Księżycowej urody i jak on lekko stąpając", a potem drożyną, wysadzoną dzikimi czereśniami. Na zakręcie przy sosnach zatrzymała się i skinęła mu ręką. W domu zastał Eryk Roberta, posilającego się w kuchni chlebem i mlekiem. Gdy młody nauczyciel wszedł gwiżdżąc, uśmiechnął się do niego przyjaźnie. - Był pan na przechadzce, co? - zapytał. - Tak - odpowiedział Eryk i zupełnie bezwiednie wyrzekł to zwykłe słowo głosem tak radosnym, że wyczuł to nawet Robert. Pani Williamson, która krajała chleb na końcu stołu, odłożyła nóż i bochenek. Spojrzała na młodzieńca, a w oczach jej pojawił się wyraz lekkiego zaniepokojenia. Zastanawiała się, czy był w sadzie Connorsów - i czy spotkał znowu Kilmeny. - Nie natrafił pan chyba na kopalnię złota? - zażartował Robert. - Bo taką ma pan minę. U bramy raju Gdy Eryk przyszedł nazajutrz po południu do starego sadu Connorsów zastał Kilmeny, oczekującą go na ławce pod krzewem białego bzu. Skrzypce spoczywały na jej kolanach. Ujrzawszy go, ujęła je i poczęła grać delikatną, zwiewną melodię, w której brzmiał jak gdyby śmiech kwiatów. Skończywszy, opuściła smyczek i spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Policzki miała zarumienione. - Co panu ta muzyka powiedziała? - napisała. - Mniej więcej coś w tym rodzaju - odpowiedział Eryk i uśmiechnął się, dostosowując do jej wesołości. - Witaj mój przyjacielu. Piękny dziś dzień. Niebo jest błękitne, a kwiaty jabłoni pachną słodko. Wiatr i ja przebywaliśmy tu we dwoje; wiatr jest dobrym towarzyszem, a jednak rada jestem, żeś przyszedł. W taki dzień, jak ten, dobrze jest żyć i przechadzać się po pięknym, białym sadzie. Witaj, mój przyjacielu. Klasnęła w dłonie. Przypominała zadowolone dziecko. - Bardzo pan pojętny - napisała. - Właśnie to chciałam wyrazić. Rozumie się, że nie myślałam tymi samymi słowami, ale tak czułam. Czułam, iż cieszę się, że żyję. A kwiaty jabłoni, biały bez i drzewa radują się razem ze mną, że pan przyszedł. Pan jest pojętniejszy niż Neil. Przeważnie nie może zrozumieć mojej muzyki, a ja jego. Czasami budzi ona we mnie strach. Wydaje mi się, że jest w niej coś niemiłego, co usiłuje mną owładnąć, a od czego pragnę uciec. Myśl o tym, że ów urodziwy chłopak, niskiego pochodzenia, widywał Kilmeny codziennie, rozmawiał z nią, siedział razem przy stole, mieszkał pod jednym dachem i że takie współżycie wytwarzało między nimi poufałą zażyłość - myśl ta była mu niemiła. Nie chciał o tym myśleć i wyciągnął się na trawie u nóg dziewczyny. - A teraz - rzekł - proszę mi grać. Będę leżał i słuchał pani gry. "I patrzył na panią" - mógłby dodać. Nie potrafiłby powiedzieć, co było większą przyjemnością. Zachwycał się jej pięknością, cudowniejszą od najbardziej uroczej, widzianej na obrazach. Twarz jej była nieskazitelna w barwie i linii. A gra jej przenikała mu do duszy. To dziecko, mówił sobie, ma wielki talent. Lecz talent ów marnował się zupełnie. I Eryk przyłapał się na tym, iż myślał z urazą o ludziach, będących jej opiekunami. Oni ponosili odpowiedzialność za jej dziwne życie. Uczynili dziewczynie wielką, niepowetowaną krzywdę. Czyż mieli prawo skazywać ją na takie życie? Kto wie, czy nie można było wyleczyć jej, gdyby zajęto się tym w porę. Obecnie było prawdopodobnie za późno. Przychodząc na świat, otrzymała od natury królewski dar urody i talentu, lecz samolubne i niewybaczalne ich zaniedbanie pozbawiło go wszelkiej wartości. Co za cudowną melodię wyczarowywała ze starych skrzypiec - na przemian wesołą i smętną, radosną i smutną, melodię, jaką mogły śpiewać gwiazdy poranne, przy której mogły pląsać wróżki, igrające wśród zielonych wzgórz lub na żółtym piasku, melodię, która mogła żalić się nad grobem pogrzebanej nadziei. Następnie dźwięki popłynęły jeszcze łagodniejszym strumieniem. Słuchając ich, Eryk pojął, że cała dusza i istota dziewczyny ujawniały się w tej muzyce - piękno i czystość jej myśli, sny dzieciństwa i dziewczęce marzenia. Nie taiła niczego. Nie mogła też zapobiec ujawnieniu swych uczuć, gdyż czyniła to nieświadomie. Wreszcie odłożyła skrzypce i napisała: - Zagrałam, jak umiałam, aby zrobić panu przyjemność. Teraz kolej na pana. Czy pamięta pan, co mi pan wczoraj obiecał? Dotrzymał pan? - Eryk podał jej dwie przyniesione książki - współczesną powieść i tomik wierszy, których nie znała. Co do pierwszej, wahał się trochę, lecz książka była tak piękna i wartościowa, iż sądził, że nie naruszy w najlżejszym stopniu jej niewinności. Co do wierszy, nie miał żadnych wątpliwości. Wypowiedział się w nich jeden z tych wielkich, natchnionych duchów, które przechodząc przez życie, czynią z miejsca swego urodzenia i pracy prawdziwie Błogosławioną Krainę. Przeczytał jej kilka wierszy. Potem opowiadał jej o swych szkolnych latach i przyjaciołach. Chwile mijały bardzo szybko. Cały świat przestał dla niego istnieć poza tym sadem cienistym, gdzie opadały płatki kwiatów i szumiał wiatr. W pewnej chwili, gdy opisywał jej jakieś szkolne wyczyny, podczas niezliczonych waśni między fuksami a starszymi uczniami, klasnęła swoim zwyczajem, w dłonie i roześmiała się głośno. Był to śmiech jasny, dźwięczny, srebrzysty. Zadziwiło go, że mogła tak się śmiać, będąc niemą. Co pozbawiło ją głosu i czy nie dałoby się jej wyleczyć? - Kilmeny - odezwał się poważnie, po namyśle, patrząc na nią, gdy tak siedziała, a czerwonawe światło słońca rzucało poprzez gałęzie bzu jak gdyby garść rubinów na jej nieosłoniętą, ciemną głowę - czy mogę zapytać panią o okoliczności pani kalectwa? Nie będzie pani przykro mówić o tym ze mną? Potrząsnęła głową przecząco. - O nie - napisała. - Rozumie się, iż żałuję, że jestem niema, ale przywykłam do myśli o tym i nie boli mnie ona wcale. - A więc, proszę mi powiedzieć... Czy pani wie, dlaczego pani nie może mówić, chociaż cieszy się pani pełnią zdrowia i zdolności umysłowych? - Nie mam pojęcia, dlaczego. Zapytałam raz mamę. Powiedziała mi, że to kara, zesłana na nią za ciężki grzech, jaki popełniła. A wyraz jej twarzy był taki dziwny, że przestraszyłam się i nie mówiłam o tym więcej ani z nią, ani z kimkolwiek innym. - A czy żaden doktór nie badał pani strun głosowych i języka? - Nie. Pamiętam, że kiedy byłam bardzo mała, wuj Tomasz chciał pojechać ze mną do doktora, do Charlottentown, aby przekonać się, czy nie można by mnie leczyć, ale mama sprzeciwiła się temu. Powiedziała, że nie zda się to na nic. I zdaje mi się, że i wuj tak myślał. - Śmiech pani jest taki naturalny. Czy może pani wydać jeszcze jakiś inny głos? - Tak, czasem. Gdy jestem zadowolona, albo przestraszona, wydaję lekkie okrzyki. Ale tylko, kiedy o tym zupełnie nie myślę. Jeżeli staram się wydać głos, to nie mogę tego uczynić. Wydało się to Erykowi jeszcze bardziej niezwykłe. - A próbuje pani czasem mówić, wypowiadać słowa? - nalegał. - O tak. Bardzo często. Wypowiadam słowa w myśli tak, jak je słyszę wymawiane przez innych, ale nie mogę wyrzec ich głośno. Proszę nie patrzeć na mnie tak smutnie. Jestem zupełnie szczęśliwa i nie odczuwam tak bardzo tego, że nie mówię - może tylko wtedy, gdy nie mogę nadążyć ze spisywaniem moich myśli. Niektóre ulatują mi w tym czasie. Muszę panu jeszcze zagrać, żeby pana rozweselić. Roześmiała się ponownie, ujęła skrzypce i jakby przekomarzając się z nim, zagrała krótką i figlarną melodię. Patrzyła na Eryka ponad skrzypcami świetlistymi oczyma, wyzywając go do wesołości. Młody człowiek uśmiechnął się. Lecz wyraz zamyślenia powracał na jego twarz jeszcze kilkakrotnie w ciągu tego dnia. Szedł do domu, pogrążony w myślach. Wypadek Kilmeny był stanowczo niezwykły. Im dłużej nad nim rozmyślał, tym bardziej wydawał mu się zagadkowy. "Przecież to doprawdy szczególne, że może wydawać głos tylko wtedy, gdy o tym nie myśli - zastanawiał się. - Chciałbym, aby Dawid mógł ją zbadać. Ale przypuszczam, że to wykluczone. Ci jej srodzy opiekunowie nie zgodzą się nigdy na coś podobnego". Wzór kobiecości Przez następne trzy tygodnie Eryk Marshall miał wrażenie, iż żyje życiem podwójnym, tak odmiennym jedno od drugiego, jak gdyby posiadał dwie różne osobowości. W jednym był sumiennym, gorliwym nauczycielem w lindsayskiej szkole powiatowej; rozprawiał o teologii z Robertem Williamsonem; bywał u rodziców swych uczniów i w uroczystym stroju spożywał z nimi kolację, chodził czasem na wiejskie tańce i nic o tym nie wiedząc, siał spustoszenie w sercach lindsayskich dziewcząt. Lecz to życie było jakby snem tylko. Żył naprawdę jedynie w tym drugim, które spędzał w sadzie, zarosłym trawą, gdzie chwile ociągały się niejako, rozmiłowane w tym zakątku, a czerwcowe wiatry igrały swobodnie wśród jodeł. Tutaj spotykał się codziennie z Kilmeny. W tym starym sadzie upływały im wspólnie godziny cichego szczęścia. Razem przemierzali krainę dawnego romantyzmu. Czytali razem książki i rozmawiali o wielu rzeczach. A kiedy im się to sprzykrzyło, Kilmeny brała do ręki skrzypce i sad rozbrzmiewał jej czarownymi, fantastycznymi melodiami. Przy każdym spotkaniu przenikało go uczucie radosnej niespodzianki, gdy uprzytamniał sobie jej piękność. Z dala od niej, wydawało mu się niemożliwe, aby była tak piękna, jaką pozostała mu w pamięci. Lecz ujrzawszy ją znów, stwierdzał, że jest jeszcze piękniejsza. Nauczył się odnajdywać w jej oczach wyraz nietajonej radości, który zapalał się w nich na dźwięk jego kroków. Przychodziła prawie zawsze pierwsza i widać było, że cieszy się, iż przyszedł. Okazywała szczere rozradowanie dziecka, które wita miłego towarzysza zabaw. Za każdym razem była w innym usposobieniu. Raz poważna, to znów wesoła, pełna godności, lub zamyślona. Ale zawsze czarująca. Stary ród Gordonów mógł sobie być dziwaczny i osobliwy, lecz miał chociaż tę jedną latorośl, w której wszystko było wdziękiem i harmonią. Serce i umysł, które nie zetknęły się z brudem świata, były równie piękne jak jej twarz. Niema i wychowana z dala od ludzi, odgrodzona od życia tym podwójnym osamotnieniem, nie poznała jego brzydkich stron. Była bystra i zdolna. Często też uwagi jej tryskały dowcipem i humorem. Potrafiła być kapryśna - a nawet czarująco przekorna. Niewinna złośliwość przebłyskiwała czasem w niezbadanej głębi jej niebieskich oczu. Ironia nie była jej również obca. Wobec mało znaczącego przejawu młodzieńczej zarozumiałości czy męskiej wyższości, umiała przyciąć Erykowi uszczypliwym zdaniem, skreślonym jej ładnym pismem. Przyswajała sobie szybko, skwapliwie i gruntownie myśli zawarte w czytanych wspólnie książkach, wybierając zawsze najpiękniejsze i najprawdziwsze, a odrzucając błędne, kłamliwe i bez znaczenia z niezawodną intuicją, która budziła podziw Eryka. Władała jakby włócznią Ithuriela, który badał nią wszystko, oddzielając śmiecie od złota. Z zachowania i wyglądu była jeszcze dzieckiem, lecz raz po raz przejawiała się w niej prawdziwa kobieta. Przelotny wyraz twarzy, znaczący uśmieszek zawierały całą kobiecą wiedzę i odwieczną mądrość. Eryka zachwycał sposób w jaki się uśmiechała. Uśmiech rodził się zawsze gdzieś w głębi jej oczu i zalewał jej twarz, niby skrzący się potok co wypływa z mroku na światło słońca. Młody człowiek dowiedział się o niej wszystkiego. Opowiedziała mu swe skromne dzieje z całą swobodą. Wspominała często wuja i ciotkę, do których była wyraźnie bardzo przywiązana. O matce pisała rzadko. Eryk pojął nie tyle z tego, co pisała, ile z tego, co przemilczała, że Kilmeny kochała wprawdzie matkę, lecz bała się jej trochę. Nie istniała pomiędzy nimi swobodna, piękna zażyłość, łącząca matkę i dziecko. O Neilu pisała z początku często. Lubiła go widocznie. Później przestała wspominać o nim. Z cudowną bystrością dostrzegała i rozumiała każdą przelotną zmianę wyrazu w twarzy, czy głosie Eryka, zauważyła więc może to, z czego Eryk nie zdawał sobie sam sprawy - że przy wzmiankach o Neilu, wzrok jego stawał się chmurny i posępny. Raz zapytała go naiwnie: - Czy tam w świecie jest wielu ludzi takich, jak pan? - Ależ, tysiące - roześmiał się Eryk. Spojrzała na niego poważnie, po czym zaprzeczyła szybkim, stanowczym ruchem głowy. - Wątpię w to - napisała. - Niewiele wiem o świecie, ale sądzę, że nie ma tam dużo takich ludzi, jak pan. Pewnego popołudnia, gdy dalekie wzgórza przywdziały purpurową szatę, a złocista mgła wypełniała przerwy pomiędzy nimi, Eryk przyniósł do sadu cienką, zniszczoną książkę, zawierającą historię miłosną. Po raz pierwszy czytał Kilmeny tego rodzaju utwór, gdyż w pierwszej powieści, jaką jej przyniósł, temat miłości był poruszony tylko z lekka, stanowiąc sprawę drugorzędną. A to był piękny romans, ślicznie napisany. Czytał go Kilmeny leżąc w trawie u jej nóg. Słuchała obejmując kolana rękami, a oczy miała spuszczone. Opowiadanie było niedługie i kiedy je skończył, zamknął książkę i spojrzał pytająco na swą towarzyszkę. - Czy podoba się pani? Sięgnęła powoli po tabliczkę i napisała. - Owszem, podoba mi się. Ale było mi także przykro. Nie wiedziałam, że człowiekowi może się podobać coś, co sprawia mu przykrość. Nie wiem dlaczego było mi przykro. Wydało mi się, że utraciłam coś, czego nigdy nie posiadałam. Niemądre uczucie, prawda? Ale wie pan, nie zrozumiałam dobrze tej książki. Mowa w niej o miłości, a ja nie wiem nic o miłości. Mama powiedziała mi kiedyś, że miłość jest przekleństwem i powinnam modlić się, abym jej nie zaznała w swym życiu. I wyrzekła to z taką powagą, że uwierzyłam jej. A pańska książka uczy, że miłość jest błogosławieństwem. Najcudowniejszą i najwspanialszą rzeczą w życiu. Komu więc mam wierzyć? - Miłość - miłość prawdziwa - nie jest nigdy przekleństwem, Kilmeny - rzekł Eryk poważnie. - Istnieje też miłość fałszywa, będąca przekleństwem. Może twoja matka sądziła, iż poznała właśnie takie uczucie i że ono zniszczyło jej życie. I tak popełniła omyłkę. Nie ma na świecie - ani też w niebie - jak sądzę - nic tak prawdziwie pięknego, cudownego i błogosławionego jak miłość. - A czy pan kochał kiedy - zapytała Kilmeny. Porozumiewając się przy pomocy pisma, nie mogła bawić się w omówienia, lecz wyrażała się wprost, co było niekiedy kłopotliwe. Pytanie to zadała z całą prostotą, bez żadnego zakłopotania. Nie znała żadnego powodu, dla którego nie miałaby rozmawiać z Erykiem o miłości tak, jak o innych sprawach, o muzyce, książkach, podróżach. - Nie - odpowiedział Eryk - szczerze, jak mniemał. - Lecz każdy z nas ma jakiś ideał i spodziewa się spotkać go kiedyś. "Ideał kobiecy z młodzieńczych marzeń". Sądzę, że i ja mam swój w jakimś tajemnym, niedostępnym zakątku mego serca. - Pański ideał kobiecy będzie pewno piękny, jak bohaterka tej książki? - O tak. Kobieta brzydka nie mogłaby mi się podobać - rzekł Eryk, śmiejąc się i usiadł. - Nasze ideały są zawsze piękne, bez względu na to, jakimi okażą się w rzeczywistości. Ale słońce już zachodzi. Czas mknie po prostu w tym czarodziejskim sadzie. Przypuszczam, że pani zaczarowuje mijające chwile. Pani imienniczka z ballady była dziewczęciem niezwykłym, o ile dobrze pamiętam. Siedem lat, spędzonych w krainie duszków, było dla niej tym, czym pół godziny na powierzchni ziemi dla zwykłych ludzi. Pewnego dnia obudzę się, przekonany, że byłem tu godzinę i spostrzegę, że jestem starym człowiekiem o siwych włosach, w zniszczonym ubraniu, podobnie jak w baśni, którą czytaliśmy onegdaj. Czy pozwoli pani ofiarować sobie tę książkę, nie mógłbym już nigdy czytać jej w innym miejscu niż tu. Byłoby to profanacją. Książka ta jest stara, Kilmeny. Nowa, pachnąca sklepem, nie nadawałaby się dla pani, choć byłaby najpiękniejsza. Była własnością mojej matki, która czytała ją i lubiła. O widzi pani - oto są jeszcze zasuszone płatki róż, które do niej włożyła. Napiszę tu pani imię - to śliczne, wdzięczne imię, jakby stworzone dla pani - "Kilmeny z Sadu" i datę pięknego, czerwcowego dnia, w którym przeczytaliśmy ją razem. A kiedy pani na nią spojrzy, przypomni pani sobie mnie i biały pąk, rozchylający się na krzaku obok pani oraz szelest wiatru w wierzchołkach jodeł. Podał jej książkę, ale ku jego zdziwieniu, potrząsnęła głową i zarumieniła się. - Nie chce pani przyjąć tej książki? Dlaczego? Sięgnęła po ołówek. Tym razem nie pisała szybko jak zwykle, lecz zupełnie powoli. - Proszę nie gniewać się na mnie. Nie potrzebuję niczego, aby pamiętać o panu, bo nigdy pana nie zapomnę. Ale wolałabym nie przyjąć tej książki. Nie chcę czytać jej po raz drugi. Jest o miłości, a po cóż mam wiedzieć o miłości, nawet jeśli jest taka, jak pan mówi. Nikt mnie nie pokocha. Jestem zbyt brzydka. - Pani! Brzydka! - wykrzyknął Eryk i byłby wybuchnął śmiechem na tę myśl, lecz spojrzawszy na jej odwróconą twarz, spoważniał. Malował się na niej wyraz bolesnej goryczy taki, jaki widział już przedtem, gdy zapytał ją, czy nie chciałaby zobaczyć świata na własne oczy. - Kilmeny - rzekł ze zdziwieniem - przecież pani nie uważa się chyba naprawdę za brzydką? Skinęła głową, nie patrząc na niego, po czym napisała: - Och, wiem, że jestem brzydka. Wiem o tym od dawna. Mama mówiła mi, że jestem bardzo brzydka i że nikt nie zechce na mnie patrzeć. To bardzo przykre. Świadomość mojej brzydoty boli mnie bardziej niż to, że jestem niema. Uważa pan pewno, że to bardzo niemądrze z mej strony, ale tak jest. I dlatego nie wracałam przez tyle dni do sadu, nawet kiedy przezwyciężyłam już swój strach. Nie mogłam znieść myśli, że pan będzie uważał mnie za brzydką. Dlatego też nie chcę nigdzie bywać, ani widywać ludzi. Patrzyliby na mnie tak, jak patrzył kiedyś handlarz jaj, gdy z ciocią Janą podeszłam do jego wozu na wiosnę, po śmierci mamy. Tak się we mnie wpatrywał! Wiedziałam, że to dlatego, iż wydawałam mu się tak brzydką i odtąd chowałam się zawsze, ile razy przyjeżdżał. Usta Eryka zadrgały. Pomimo współczucia dla istotnego cierpienia, widniejącego w jej oczach, nie mógł oprzeć się uczuciu rozbawienia, tak niesłychana była myśl, że ta piękna dziewczyna uważała się zupełnie poważnie za brzydką. - Ależ, Kilmeny, czy widząc się w lustrze, uważa się pani za brzydką? - Nie przeglądałam się nigdy w lustrze - napisała. - Nie widziałam nawet, że taka rzecz istnieje. Dopiero po śmierci mamy, przeczytałam o tym w książce. Wtedy zapytałam ciocię Janę, a ona powiedziała, że mama stłukła wszystkie lustra w domu, kiedy byłam jeszcze niemowlęciem. Ale widziałam moją twarz odbitą w łyżkach i okrągłej, srebrnej cukiernicy cioci. I jest brzydka - bardzo brzydka. Eryk ukrył twarz w trawie. Nie był w stanie powstrzymać się od śmiechu, ale nie chciał za nic, aby Kilmeny dostrzegła, że się śmieje. Owładnęła nim jakaś przekorna zachcianka i nie pośpieszył wyjaśnić jej prawdy, choć takim był pierwszy jego odróch. Zamiast tego rzekł powoli, skoro odważył się wreszcie spojrzeć na nią. - Nie uważam, by pani była brzydka, Kilmeny. - Kiedy ja jestem tego pewna - zaprzeczyła. - Nawet Neil tak uważa. Mówi, że jestem dobra i miła, ale gdy go zapytałam, czy wydaję mu się bardzo brzydką, odwrócił głowę i nie odpowiedział nic, więc wiem jakiego jest zdania. Ale nie mówmy o tym więcej. Bo odczuwam wtedy żal i nie mogę się już niczym cieszyć. Zagram panu coś na pożegnanie i proszę się nie obrazić, że nie chcę przyjąć pańskiej książki. Czułabym się nieszczęśliwa, czytając ją. - Nie obrażę się - odpowiedział Eryk - i myślę, że przyjmie ją pani kiedyś - gdy pokażę pani coś, co chciałbym, aby pani zobaczyła. I niech się pani nie przejmuje swoim wyglądem. Piękność nie jest wszystkim. - Lecz znaczy wiele - napisała naiwnie. - Ale pan lubi mnie, chociaż jestem taka brzydka, prawda? Lubi mnie pan, dlatego, że ładnie gram? - Lubię panią bardzo, Kilmeny - rzekł Eryk i zaśmiał się. Lecz w głosie jego zadźwięczała bezwiedna tkliwość. Kilmeny wyczuła to i sięgnęła po skrzypce, uśmiechając się z zadowoleniem. Grała też, gdy odchodził i przez całą drogę mrocznym, pachnącym żywicą, jodłowym lasem dźwięki jej muzyki towarzyszyły mu, niby jakiś niewidzialny, opiekuńczy duch. - Piękna Kilmeny! - szeptał - i Boże drogi, to dziecko sądzi, że jest brzydkie. Ona, mająca twarz bardziej uroczą od jakiejkolwiek twarzy, wyśnionej przez artystę. Osiemnastoletnia dziewczyna, która nie spojrzała nigdy w lustro! Ciekaw jestem, czy istnieje taka druga w którymkolwiek z cywilizowanych krajów świata! Kto wie, czy Małgorzata Gordon była całkiem przy zdrowych zmysłach? dziwne, że Neil nie powiedział Kilmeny prawdy. Może nie chce, by ją poznała. Eryk spotkał Neila kilka dni wcześniej na wiejskiej zabawie, gdzie chłopak przygrywał do tańca na skrzypcach. Z ciekawości zawarł z nim znajomość. Z początku Neil był rozmowny i uprzejmy. Lecz gdy tylko Eryk napomknął zręcznie o Gordonach, wyraz jego twarzy i zachowanie uległy zmianie. Stał się czujny, podejrzliwy, prawie wrogi, a spojrzenie wielkich, czarnych oczu sposępniało. Pociągnął smyczkiem po strunach tak, jakby chciał zakończyć rozmowę, dobywając z nich niemiły dźwięk. Jasne było, że od Neila nie będzie się można niczego dowiedzieć o Kilmeny i jej srogich opiekunach..nv Zmącenie wód Pewnego wieczora pod koniec czerwca pani Williamson siedziała w kuchni przy oknie. Robota na drutach leżała nie tknięta na jej kolanach. Nie zwracała też uwagi na Tymoteusza, chociaż zwinął się pieszczotliwie u jej nóg na dywaniku i mruczał głośno. Wsparła głowę na dłoni i patrzyła przez okno ku dalekiej przystani. "Muszę z nim pomówić - rozmyślała - choć przykra to dla mnie rzecz. Nie lubię wtrącać się do cudzych spraw. Moja matka mawiała zawsze, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto, nie wynika z tego nic dobrego. Ale uważam to za swój obowiązek. Byłam przyjaciółką Małgorzaty i powinnam chronić jej córkę w miarę mych możliwości. Jeżeli pan Marshall pójdzie tam znowu, aby się z nią zobaczyć, powiem mu, co o tym myślę." Na górze Eryk gwizdał, chodząc po swym pokoju. Po chwili zszedł. Myślał o sadzie i dziewczynie, która będzie tam na niego czekała. Mijając niewielkie frontowe drzwi, usłyszał, że pani Williamson woła go. - Panie Eryku, proszę wejść do mnie na chwilę. Eryk wszedł do kuchni. Pani Williamson spojrzała na niego prosząco. Na jej zwiędłych policzkach ukazał się rumieniec, a głos jej drżał. - Panie Eryku, chciałabym pana o coś zapytać. Może będzie pan uważał, że wtrącam się do nie swoich spraw. Ale nie pytam, aby się wtrącać. O nie! Tylko uważam to za swój obowiązek. Rozważałam tę sprawę długo i wydaje mi się, że powinnam pomówić z panem. Czy wybiera się pan znowu do sadu Connorsów, aby spotkać się z Kilmeny? Przez chwilę rumieniec gniewu płonął na twarzy Eryka. Nie tyle słowa, ile ton, jakim pani Williamson je powiedziała, zaskoczył go i wywołał jego niezadowolenie. - Tak - rzekł chłodno. - I cóż z tego? - W takim razie - oświadczyła pani Williamson bardziej stanowczo - muszę panu powiedzieć, że nie postępuje pan dobrze. Podejrzewałam przez cały czas, że pan tam chodzi codziennie, ale nie wspominałam o tym ani słowem, nikomu. Nawet mojemu mężowi. Proszę mi jednak powiedzieć, czy wuj i ciotka Kilmeny wiedzą, że spotykacie się w sadzie? - No tego - ja - ja - nie wiem - rzekł Eryk trochę zmieszany. - Ale pani Williamson, nie podejrzewa mnie pani chyba o żadne złe, czy krzywdzące zamiary wobec Kilmeny? - Broń Boże. Pomyślałabym tak o niejednym mężczyźnie, ale nigdy o panu. Nie przyszłoby mi nawet na myśl, by pan mógł wyrządzić rozmyślnie krzywdę jej, czy też jakiejkolwiek innej kobiecie. A jednak może pan ją skrzywdzić. Niech pan się tylko zastanowi. Bo jestem pewna, że nie pomyślał pan o tym. Kilmeny nie zna świata ani mężczyzn i gotowa myśleć za wiele o panu. A to mogłoby ją unieszczęśliwić, bo nie ożeni się pan przecież z dziewczyną, która jest niema. Nie powinien więc pan widywać się z nią tak często i to w ten sposób. Niech pan przestanie chodzić do sadu. Młody człowiek wyszedł bez słowa z kuchni i udał się na górę do swego pokoju. Pani Williamson podjęła z westchnieniem swą robotę. - No, Tymoteuszu, jestem zadowolona, że się już rozmówiłam - rzekła. - Przypuszczam, że to, co powiedziałam, wystarczy. Pan Marshall jest młodzieńcem szlachetnym, tylko trochę nierozważnym. Teraz, kiedy otworzyłam mu oczy, jestem pewna, że postąpi, jak powinien. Nie chcę, by córka Małgorzaty była nieszczęśliwa. W kuchennych drzwiach pojawił się Robert i przysiadł na schodkach, by wypalić spokojnie wieczorną fajkę. Wypuszczając kłęby dymu, opowiadał żonie o starszym Tracy, o kawalerze Marii Alicji Martini, o nagrodzie, jaką Jake Crosby wyznaczył za jaja, o ilości siana zebranego z łąki na wzgórzu, o cielęciu starej Molly, z którym miała kłopot i o zaletach kur z rasy Brahma i Plymouth Rock. Pani Williamson nie słuchała go prawie i wtrącała niekiedy jakieś słowo na chybił trafił. - Co się stało naszemu nauczycielowi, matko? - zapytał wreszcie Robert. - Słyszę, że chodzi tam i z powrotem po swoim pokoju, jakby był uwięziony. Nie zamknęłaś go chyba przez pomyłkę? - Może martwi się zachowaniem Seth~a Tracy w szkole? Pani Williamson wyraziła to przypuszczenie, gdyż wolała, aby jej gadatliwy mąż nie domyślał się prawdy o Eryku i Kilmeny. - Głupstwo. Nie ma się czym przejmować. Seth da spokój, jak się tylko przekona, że nie poradzi nauczycielowi. A dobry z niego nauczyciel - jak rzadko. Lepszy nawet od pana Westa, a to nie byle co. Opiekunowie szkolni spodziewają się, że pozostanie na dalsze półrocze. Chcą go o to zapytać jutro, na szkolnym zebraniu i podwyższyć mu płacę. Na górze zaś, w małym pokoju na poddaszu, Eryk Marshall znajdował się we władzy przemożnego i najsilniejszego wzruszenia, jakiego doznał w życiu. Przemierzał pokój tam i z powrotem, zaciskając usta i ręce. Wreszcie padł wyczerpany na krzesło, przy oknie, walcząc z naporem uczuć. Słowa pani Williamson zerwały zwodniczą zasłonę. Stanął twarzą w twarz wobec świadomości, że kocha Kilmeny Gordon miłością, która pojawia się tylko raz i nie mija. Dziwił się, iż mógł być tak długo ślepy. Zrozumiał, że pokochał ją od pierwszego razu, gdy ujrzał ją tam w starym sadzie, w majowe popołudnie. I wiedział, iż musi wybrać jedno z dwojga, albo przestać bywać w sadzie, albo pójść tam jako starający się i oświadczyć się o rękę Kilmeny? Światowa przezorność, będąca dziedzictwem po licznych pokoleniach rozważnych przodków o trzeźwych umysłach, silna była w Eryku i nie poddał się on łatwo ani też prędko nakazom swej miłości. Przez całą noc staczał walkę z nowymi uczuciami. Groziły one zagłuszeniem "zdrowego rozsądku", którego Dawid nakazywał mu nie wyzbywać się, gdy będzie starał się o żonę. Czyż małżeństwo z Kilmeny Gordon nie byłoby czynem nierozsądnym pod każdym względem? Z kolei wezbrało w nim i opanowało go coś silniejszego, większego i bardziej żywotnego, niż mądrość lub nierozwaga. Kilmeny, piękna, niema Kilmeny, była jak pomyślał raz mimo woli, tą "jedyną" dla niego dziewczyną. Nic ich nie rozłączy. Nie mógł znieść nawet myśli o tym, że miałby nie zobaczyć jej więcej. I śmiał się sam z siebie, iż brał w ogóle pod uwagę podobną możliwość. "O ile pozyskam miłość Kilmeny, poproszę o jej rękę" - postanowił, patrząc przez okno w stronę ciemnego wzgórza na południowym zachodzie, za którym znajdował się sad. Na niebie jaśniały jeszcze gwiazdy, lecz odblask świtu, pojawiającego się na wschodzie, srebrzył już wodę w zatoce. - Kalectwo jej uczyni mi ją tylko droższą. Nie mogę pojąć, że miesiąc temu nie znałem jej wcale. Wydaje mi się, że była zawsze częścią mego życia. Ciekaw jestem, czy moja nieobecność zasmuciła ją - o ile czekała na mnie. Czy żywi dla mnie jakieś głębsze uczucie? Jeśli tak, to nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy i moim wdzięcznym zadaniem będzie nauczyć ją, czym jest miłość, a żaden mężczyzna nie miał uczennicy bardziej uroczej i niewinnej. Na dorocznym szkolnym zebraniu opiekunowie poprosili Eryka, aby pozostał w Lindsay jako nauczyciel do końca roku. Zgodził się bez wahania. Tegoż wieczora wstąpił do pani Williamson, gdy zmywała w kuchni naczynia. - Idę do sadu Connorsów, pani Williamson, zobaczyć się z Kilmeny. Spojrzała na niego z wyrzutem. - Cóż, proszę pana, nie mam nic więcej do powiedzenia. I sądzę, że gdybym nawet miała, nie zdałoby się to na nic. Wie pan jednak, co o tym myślę. - Mam zamiar ożenić się z Kilmeny, o ile zdołam pozyskać jej uczucie. Wyraz zdumienia pojawił się na twarzy poczciwej kobiety. Patrzyła chwilę badawczo w spokojne, szare oczy Eryka i na stanowczy wyraz jego ust. Po czym odezwała się głosem niepewnym: - Czy uważa pan, że to mądrze? Kilmeny jest, zdaje się, ładna. Wiem o tym od handlarza jaj. I nie wątpię, że to dobra, miła dziewczyna. Ale nie nadaje się na żonę dla pana - przecież jest niema. - Nie stanowi to dla mnie żadnej różnicy. - A co powie pańska rodzina? - Mam tylko ojca. Skoro zobaczy Kilmeny, zrozumie. Ona jest dla mnie wszystkim. - A więc nie ma o czym mówić, dopóki pan jest tego zdania - odpowiedziała pani Williamson spokojnie. - Na pana miejscu miałabym pewne obawy. Ale wy młodzi, nie myślicie nigdy o tych rzeczach. - Moją jedyną obawą jest, że nie pokocha mnie - rzekł Eryk poważnie. Pani Williamson obrzuciła przystojnego, barczystego młodzieńca bacznym spojrzeniem. - Wątpię, by znalazło się wiele kobiet, które powiedziałyby panu "nie". Życzę panu powodzenia w pańskich zamiarach, chociaż nie mogę oprzeć się myśli, że postępuje pan nierozważnie. Mam nadzieję, że nie będzie pan miał przykrości z Tomaszem i Janą. Nie wiadomo nigdy jak oni postąpią, tak się różnią od innych ludzi. Ale niech pan usłucha mojej rady i pójdzie do nich od razu. Niech się pan nie spotyka z Kilmeny bez ich wiedzy. - Rozumie się, że zrobię tak, jak mi pani radzi - rzekł Eryk poważnie. - Byłbym to uczynił wcześniej. Nie pomyślałem o tym po prostu. Może już wiedzą... Kilmeny mogła im powiedzieć. Pani Williamson potrząsnęła stanowczo głową: - Nie, proszę pana. Nie uczyniła tego. Gdyby o tym wiedzieli, nie pozwoliliby jej nigdy spotykać się z panem w sadzie. Znam ich zbyt dobrze, abym mogła przypuścić coś podobnego choć przez chwilę. Niech pan pójdzie do nich i powie im to, co pan mnie powiedział. Tak będzie najlepiej. I strzeż się pan Neila. Gotów spłatać panu brzydkiego figla, jeżeli tylko będzie mógł - jestem tego pewna. Nie można ufać tym obcokrajowcom - a on jest tak samo obcy, jak jego rodzice - chociaż chowano go nie inaczej, niż nasze dzieci. Wyczuwam zawsze tę jego obcość, kiedy widzę go, śpiewającego w kościele. - Nie obawiam się Neila - rzekł Eryk lekceważąco. - Nic dziwnego, że kocha Kilmeny, któż mógłby jej nie kochać. - Przypuszczam, że każdy młody człowiek, który jest taki, jakim młody człowiek powinien być, powie to samo o swojej wybranej - zauważyła pani Williamson z lekkim westchnieniem. I gdy Eryk wyszedł, patrzyła za nim z niepokojem, dopóki nie znikł jej z oczu. "Miejmy nadzieję, że wszystko skończy się dobrze - rozmyślała. - I że on nie popełnia wielkiego błędu, a jednak - obawiam się czegoś. Kilmeny musi być bardzo ładna, skoro go tak oczarowała. No cóż, niewiele to pomoże, że będę się tym martwiła. Wolałabym jednak, aby nie był nigdy trafił edo tego sadu i nie spotkał Kilmeny." Zakochany Kilmeny była w sadzie, gdy Eryk nadszedł. Przystanął na chwilę w cieniu jodłowego lasu, aby pomarzyć, patrząc na jej piękność. Sad zalała ostatnio powódź kwitnącego kminku i Kilmeny stała wśród tego morza koronkowego kwiecia, falującego wokół niej na wietrze. Miała na sobie skromną niebieską sukienkę, tę samą, w której zobaczył ją po raz pierwszy. Jedwabny strój nie mógłby uwydatnić lepiej jej urody. Uwiła sobie wianuszek z na wpół rozchylonych białych pąków róż i włożyła go na swe ciemne włosy, gdzie delikatne kwiaty nikły przy pięknie jej twarzy. Skoro Eryk przedostał się do sadu przez dziurę w płocie, pobiegła mu na spotkanie, uśmiechnięta, wyciągając ku niemu ręce. Ująwszy dłonie Kilmeny, spojrzał jej w oczy tak, że po raz pierwszy nie wytrzymała jego wzroku. Spuściła oczy, a gorący rumieniec zabarwił biel jej policzków i szyi. Serce Eryka zabiło żywiej, gdyż rumieniec ten był pierwszym zwiastunem rodzącego się uczucia. - Cieszy się pani, że przyszedłem? - zapytał cichym, znaczącym głosem. Skinęła głową i napisała z pewnym zakłopotaniem. - Tak. Dlaczego pan pyta? Przecież pan wie, że cieszę się zawsze, gdy pan przychodzi. Obawiałam się, że pan nie przyjdzie. Nie przyszedł pan wczoraj i było mi bardzo smutno. A w sadzie nie było już wcale miło. Nie mogłam nawet grać. Próbowałam, ale skrzypce łkały tylko. Czekałam dopóki się nie ściemniło, a potem poszłam do domu. - Żałuję bardzo, że sprawiłem pani zawód. Nie mogłem przyjść wczoraj. Kiedyś powiem pani dlaczego. Zostałem w domu, aby nauczyć się czegoś nowego. Przykro mi, że odczuła pani moją nieobecność - a raczej cieszy mnie to. Czy rozumie pani, jak ktoś może doznawać przykrości i radości z tego samego powodu? Skinęła ponownie głową. Odzyskała swą zwykłą swobodę. - Dawniej nie zrozumiałabym tego, ale teraz rozumiem. Czy nauczył się pan już? - O tak i to dokładnie. A skoro zrozumiałem wszystko dobrze, przekonałem się, że to cudowna rzecz. Muszę nauczyć tego kiedyś i panią. Usiądźmy na ławce, Kilmeny. Chcę pani coś powiedzieć. Ale najpierw, czy dostanę od pani różę? Kilmeny podbiegła do krzewu i po starannym namyśle, wybrała prześliczny, na wpół rozkwitły pąk i zerwała go dla Eryka. Pąk był biały, lekko zaróżowiony. - Dziękuję pani. Jest tak piękny jak - jak pewna moja znajoma. Na twarzy Kilmeny pojawił się przy tych słowach wyraz zamyślenia. Skierowała się ku ławce, idąc przez sad ze zwieszoną głową. - Kilmeny - odezwał się Eryk poważnie - chcę poprosić panią o coś. Pójdziemy do pani domu i przedstawi mnie pani wujowi i ciotce. Podniosła głowę i wpatrzyła się w niego z niedowierzaniem, jak gdyby zażądał od niej czegoś zupełnie niemożliwego, a kiedy zrozumiała, widząc jego poważną minę, że nie żartuje, w oczach jej pojawił się wyraz trwogi. Potrząsnęła głową nieledwie gwałtownie, czyniąc jak gdyby namiętny, podświadomy wysiłek, aby przemówić. Po czym schwyciła ołówek i napisała z gorączkowym pośpiechem: - Nie mogę tego zrobić. Niech mnie pan o to nie prosi. Pan tego nie rozumie. Gniewaliby się bardzo. Nie chcą, aby ktokolwiek bywał u nich. I zabroniliby mi przychodzić tutaj. Och, pan nie chce chyba tego naprawdę? Erykowi było żal Kilmeny, gdyż spojrzenie jej wyrażało smutek i zmieszanie. Ująwszy jej smukłe dłonie w swoje ręce, rzekł jednak stanowczo. - Owszem, Kilmeny, chcę tego. Nie powinniśmy spotykać się tu, tak, jak to czyniliśmy, bez wiedzy i zgody pani opiekunów. Pani nie może tego zrozumieć, lecz proszę wierzyć temu, co mówię. Patrzyła w jego oczy pytająco, żałośnie. To, co w nich wyczytała, przekonało ją widocznie, pobladła bowiem silnie, a na twarzy jej pojawił się wyraz przygnębienia. Uwolniwszy swe ręce, napisała powoli: - Muszę panu wierzyć, skoro pan mówi, że nie powinniśmy tego robić; ale nie wiedziałam, że rzecz tak przyjemna, może być czymś złym. Lecz jeśli tak jest, nie będziemy się tu więcej spotykali. Mama mówiła mi, żebym nie robiła nigdy rzeczy złych. Nie wiedziałam, że w tym jest coś złego. - Pani nie postąpiła źle. To ja zawiniłem trochę, bo wiedziałem lepiej, a raczej powinienem był wiedzieć. Nie pomyślałem po prostu - jak powiadają dzieci. Pewnego dnia zrozumie pani wszystko. A teraz, chodźmy do wuja i ciotki. Pomówię z nimi i potem będziemy mogli spotykać się swobodnie, czy tu, czy gdzie indziej. Potrząsnęła głową. - Nie - napisała. - Wuj i ciotka każą panu odejść i nie wracać więcej. I nie pozwolą mi przychodzić tutaj. Nie będę przychodziła, jeśli nie powinnam, ale do nich nie ma po co iść. Nie wspominałam im o panu, bo wiedziałam, że zabronią mi widywać się z panem. Lecz teraz żałuję, skoro było w tym coś złego. - Muszę pójść do nich - oświadczył Eryk stanowczo. - Jestem przekonany, że obawy pani nie sprawdzą się, gdy wyjaśnię wujowi i ciotce wszystko. Kilmeny, bynajmniej nie pocieszona, napisała: - Pójdziemy więc, skoro pan nalega, ale wiem na pewno, że to bezcelowe. Tylko nie dziś, bo nie ma ich w domu. Wyjechali do Radnor po zakupy. Pójdziemy jutro. A potem nie zobaczę pana więcej. Dwie wielkie łzy spłynęły z jej pięknych, niebieskich oczu i padły na tabliczkę. Usta Kilmeny drżały jak u dziecka, któremu zbiera się na płacz. Odruchowo, Eryk objął ją i przyciągnął ku sobie tak, iż głowa jej opadła na jego ramię. A gdy wsparta o niego, zapłakała cicho i żałośnie, przywarł ustami do czarnych, jedwabistych splotów, przystrojonych wianuszkiem z pąków róż. Nie widział dwojga gorejących oczu, które patrzyły na niego spoza płotu. Płonął w nich szalony gniew i nienawiść. To Neil Gordon, skulony pod płotem, śledził ich, zaciskając ręce i dysząc ciężko. - Kilmeny, moja droga, proszę nie płakać - rzekł Eryk tkliwie. - Zobaczymy się znowu. Obiecuję to pani, cokolwiek by się stało. Nie sądzę, by wuj pani i ciotka byli tak nierozsądni, jak się pani obawia, lecz gdyby nawet, nie przeszkodzą mi spotykać się z panią. Młoda dziewczyna podniosła głowę i otarła łzy z oczu. - Nie zna ich pan - napisała. - Zamkną mnie w moim pokoju. Zawsze mnie tak karali, gdy byłam mała. I zrobili to raz, nie tak dawno temu, gdy byłam już duża. - W takim razie jakoś panią uwolnię - zaśmiał się Eryk. Zdobyła się na uśmiech, ale bardzo słaby. Przestała płakać, nie odzyskała jednak humoru. Eryk opowiadał coś wesoło, a ona zamyślona i roztargniona, nie słuchała go prawie. A kiedy poprosił ją, by zagrała, potrząsnęła głową. - Nie potrafię zagrać dziś żadnej melodii - napisała. - Pójdę do domu. Boli mnie głowa i nie mogę jakoś zebrać myśli. - Dobrze, Kilmeny. Tylko proszę się nie martwić, mała dziewczynko. Wszystko będzie dobrze. Nie podzielała widocznie jego pewności, bo zwiesiła znowu głowę, gdy szli razem przez sad. Przy drożynie, wzdłuż której rosły dzikie czereśnie, przystanęła i spojrzała na niego z wyrzutem, podczas gdy jej oczy napełniły się łzami. Wydawało się, iż żegna się z nim bez słów. Ulegając odruchowi czułości, którego nie mógł pohamować, Eryk objął ją ramieniem i ucałował jej czerwone, drżące usta. Kilmeny szarpnęła się w tył, wydając lekki okrzyk. Palący rumieniec opłynął jej twarz. W następnej chwili uciekła szybko, ciemniejącą drożyną. Słodycz tego mimowolnego pocałunku pozostała na wargach Eryka i upajała go, gdy podążał ku domowi. Wiedział, że pocałunek ów uczynił z Kilmeny kobietę. Czuł, że oczy jej nie spojrzą już nigdy w jego oczy, z taką jak dotąd niezmąconą szczerością. Kiedy spojrzy w nie następnym razem, zobaczy w nich świadomość tego pocałunku. Tego wieczora Kilmeny pozostawiła za sobą w sadzie swe dzieciństwo. W pętach miłości Udając się nazajutrz do sadu, odczuwał Eryk pewne zdenerwowanie. Nie wiedział jak go przyjmą Gordonowie, a to, co o nich słyszał, było stanowczo niezachęcające. Nawet pani Williamson, kiedy uprzedził ją, dokąd się wybiera, patrzyła na niego jak na kogoś, zamierzającego stawić czoło lwu w jego jaskini. Nie umiała powiedzieć mu nic lepszego, jak tylko, że spodziewa się, iż nie będą zbyt nieuprzejmi. Eryk liczył, że zastanie Kilmeny w sadzie, choć spóźnił się zatrzymany przez jednego z opiekunów. Nie dojrzał jej jednak nigdzie. Doszedł aż do dróżki wysadzonej dzikimi czereśniami, lecz skręcając na nią, zatrzymał się nagle, przestraszony. Zza drzew wyszedł Neil Gordon i stanąwszy przed nim, mierzył go płonącymi oczyma. Usta miał skrzywione pod wpływem gwałtownego wzburzenia tak, iż w pierwszej chwili nie mógł dobyć głosu. Eryka przeniknął lęk, gdyż zrozumiał natychmiast, co zaszło. Neil wykrył, że on i Kilmeny spotykali się w sadzie i doniósł o tym Tomaszowi i Janie Gordon. Młody człowiek uświadomił sobie, jak źle się stało, że wydarzyło się to, zanim zdążył z nimi pomówić. Opiekunowie Kilmeny uprzedzą się do niego jeszcze bardziej. Gdy tak rozmyślał, gniew Neila znalazł nagle ujście w potoku gwałtownych słów. - Przyszedł pan znowu, aby się z nią spotkać! Ale nie ma jej tu - nie zobaczy jej pan więcej! Nienawidzę pana - nienawidzę - nienawidzę... - Głos jego przeszedł w przeraźliwy krzyk. Postąpił o krok naprzód, z wściekłością, jakby chciał rzucić się na Eryka. Ten spojrzał mu w oczy bez drgnienia, ze spokojnym wyzwaniem, o które dziki jego gniew rozbił się niby spienione fale o skałę. - A więc naraziłeś Kilmeny na przykrość, Neilu? - odezwał się Eryk wzgardliwie. - Szpiegowałeś ją pewno. I powiedziałeś jej wujowi i ciotce, że widuje się tu ze mną. No cóż, wyręczyłeś mnie tylko. Zamierzałem powiedzieć im to sam, dziś wieczorem. Nie wiem, jakie kierowały tobą pobudki? Zazdrość o mnie? Czy złośliwość wobec Kilmeny? Jego pogarda podziałała na Neila skuteczniej, niż uczyniłby to jakikolwiek przejaw gniewu. - Niech pana o to głowa nie boli - mruknął chłopak ponuro. - Nic panu do tego, co zrobiłem i dlaczego. I nie ma pan także po co łazić tutaj. Kilmeny nie przyjdzie tu więcej. - W takim razie zobaczę się z nią u niej w domu - rzekł Eryk ostro. - Neilu, zachowując się w ten sposób, okazałeś się niemądrym i niesfornym chłopcem. Idę właśnie do wuja i ciotki Kilmeny, aby wyjaśnić im wszystko. Neil zabiegł mu drogę. - Nie - nie - niech pan tam nie idzie! - błagał. - Och, proszę pana, niech pan odejdzie! Zrobię dla pana wszystko, co pan zechce. Kocham Kilmeny. Kochałem ją zawsze. Dałbym za nią życie. Nie mogę patrzeć na to, gdy pan tu przychodzi, aby mi ją odebrać. Jeśli pan to zrobi - zabiję pana! Chciałem zabić pana wczoraj, gdy zobaczyłem, jak pan ją pocałował. O tak, widziałem pana. Śledziłem was, szpiegowałem - jeśli pan woli. Poszedłem za nią - podejrzewałem coś. Była taka inna - taka zmieniona. Nie chciała nosić kwiatów, które dla niej zrywałem. Zapominała jakby o tym, że istnieję. Wiedziałem, że coś stanęło między nami. A to pan. - Tu zaklął. - O, pożałuje pan tego! Podniecał się, wpadając znów we wściekłość - niepohamowaną wściekłość włoskiego wieśniaka, gdy natrafia na przeszkody w urzeczywistnianiu swych serdecznych pragnień. Zerwała ona wszelkie hamulce, nałożone przez wychowanie i środowisko. Pomimo gniewu i doznanej przykrości poczuł Eryk współczucie dla Neila. Neil był jeszcze bardzo młody, a czuł się nieszczęśliwy i nie panował nad sobą. - Neilu, posłuchaj mnie - rzekł spokojnie. - Mówisz niemądrze. Nie od ciebie zależy, kto ma być lub nie, przyjacielem Kilmeny. Opamiętaj się i wracaj do domu jak przyzwoity człowiek. Nie boję się wcale twoich pogróżek. I będę wiedział, jak mam z tobą postąpić, gdybyś się nadal wtrącał do moich spraw i nie dawał spokoju Kilmeny. Nie należę do osób, które można tym odstraszyć. Powstrzymywana siła w jego wzroku i głosie podziałała hamująco na chłopaka. Neil odwrócił się niechętnie i mruknąwszy jeszcze jedno przekleństwo, znikł w gęstwinie sosen. Eryk poszedł dalej dróżką, wijącą się skrajem lasu do siedziby Gordonów. Pomimo swego zewnętrznego opanowania, był trochę przejęty tym nieoczekiwanym i przykrym spotkaniem. Na myśl o Kilmeny serce jego biło żywiej. Co się tam z nią działo? Sprawozdanie Neila, o tym co wiedział, było z pewnością przesadne i nieścisłe i jej krewni musieli się bardzo na nią gniewać. Biedactwo! Przyśpieszył kroku, zapominając prawie o spotkaniu z Neilem. Nie przywiązywał wielkiego znaczenia do gniewnego wybuchu zazdrosnego chłopaka. Ważniejsze było, że swą nierozwagą naraził Kilmeny na przykrości. Wkrótce młody nauczyciel znalazł się przed domem Gordonów. Dom był stary ze zwisającym okapem i dymnikami, pokryty gontami, które wystawione przez długie lata na wiatr i słotę, przybrały ciemnoszarą barwę. Okna dolnego piętra były zaopatrzone w wyblakłe, zielone okiennice. Za domem był las, a niewielkie podwórze od frontu było starannie utrzymane, choć rosła na nim tylko trawa. Niskie drzwi wejściowe oplatał natomiast bujny krzew wczesnej, pnącej róży, pękiem krwawoczerwonych kwiatów stanowiąc niezwykłe przeciwieństwo do ogólnej szarzyzny otoczenia. Usiłował on niejako opanować ponury, stary dom, aby wnieść doń nieznaną tu radość i życie. Eryk zapukał do drzwi, zastanawiając się, czy nie ukaże się w nich Kilmeny. Ale w chwilę później otworzyła mu starsza kobieta, cała sztywna od rąbka ciemnej sukni, aż po czubek głowy, o włosach czarnych, które pomimo kilku szarych nitek były jeszcze gęste i bujne. Miała pociągłą, bladą twarz, trochę zniszczoną i pokrytą zmarszczkami, lecz odznaczającą się pewnym surowym pięknem rysów, którego ani wiek, ani zmarszczki nie zatarły całkowicie. A głęboko osadzone, jasnoszare oczy umiały widać patrzeć życzliwie, chociaż w tej chwili zmierzyły Eryka z nie tajoną niechęcią. Prosty krój sukni uwydatniał kanciastość postaci. Lecz ruchy jej i postawa były pełne godności, która podobała się Erykowi. W każdym razie wolał jej szorstkość, pozbawioną uśmiechu, niż pospolitą gadatliwość. Uchylił kapelusza. - Czy mam zaszczyt mówić z panną Gordon? - zapytał. - Jestem Janina Gordon - odpowiedziała kobieta sucho. - Chciałbym pomówić z panią i pani bratem. - Proszę wejść. Usunęła się na bok i powiodła go ku niskim, brunatnym drzwiom na prawo. - Niech pan wejdzie i spocznie. Pójdę po Tomasza - rzekła chłodno i wyszła na dwór przez hall. Eryk wszedł do bawialnego pokoju i usiadł, jak mu powiedziano. Znajdował się w najbardziej staroświeckim pokoju, jaki zdarzyło mu się widzieć. W zestawieniu z tymi solidnymi stołami, których drewno ściemniało ze starości i stało się lśniące, garnitur miękkich mebli z bawialnego pokoju pani Williamson wydawał się rażąco nowoczesny. Malowaną podłogę zaściełały okrągłe dywaniki z plecionki. Na stole, stojącym pośrodku, znajdowała się lampa, oraz leżała biblia i kilka książek teologicznych, mających tyleż lat, co i meble. Na ścianach, wyłożonych do połowy drewnem, a powyżej obitych ciemnymi, wzorzystymi tapetami, wisiały wyblakłe sztychy, przedstawiające przeważnie osoby o wyglądzie duchownych, w perukach, płaszczach i pasach. Lecz nad wysokim czarnym kominkiem w czerwonym blasku, jaki zachodzące słońce rzucało przez okno, wisiał portret, który przykuł uwagę Eryka, usuwając w cień całą resztę. Było to "kredkowe" powiększenie z fotografii, przedstawiające młodą dziewczynę. I pomimo prostego wykonania stawało się łatwo ośrodkiem zainteresowania w tym pokoju. Eryk domyślił się od razu, że musiał to być portret Małgorzaty Gordon. Nie przypominał wprawdzie wdzięcznej, uduchowionej twarzy Kilmeny, lecz w zarysie brwi i podbródka zaznaczało się nieomylne podobieństwo. Twarz na portrecie była bardzo piękna. Małgorzata miała widać ciemne, aksamitne oczy i piękną cerę. Eryka czarował jednak raczej wyraz twarzy niż jej piękno. Nie widział dotąd nigdy twarzy, świadczącej o większej i bardziej nieugiętej sile woli. Małgorzata Gordon nie żyła i spoczywała w grobie. Portret był dziełem tanim, bez artystycznej wartości, przy tym oprawiony w okropną pluszową i złoconą ramę. A jednak moc bijąca z tej twarzy, panowała wciąż jeszcze nad otoczeniem, jakąż musiała więc być potęga takiej indywidualności za życia? Młody człowiek zrozumiał, że ta kobieta mogła i przeprowadzała wszystko to, czego chciała, nieugięcie i nieustępliwie. Narzuciłaby swe życzenia wszystkiemu i wszystkim wokół siebie, urabiając ich według swej woli, wbrew im samym i bez względu na ich sprzeciw. Wiele w wychowaniu i usposobieniu Kilmeny stało się dla niego zrozumiałe. "Gdyby ta kobieta powiedziała mi, że jestem brzydki, uwierzyłbym jej - pomyślał sobie. - I to nawet mając lustro, które przeczyłoby temu. Nie przyszłoby mi nigdy na myśl, by zaprzeczyć jej lub poddawać w wątpliwość to, co by powiedziała. Dziwna siła, jaką tchnie ta twarz, jest doprawdy niezwykła w zestawieniu z pięknem młodzieńczych rysów. Duma i upór, oto jej cechy charakterystyczne. No, Kilmeny nie przypomina wcale matki z wyrazu, a bardzo mało z rysów". Wejście Tomasza i Jany Gordon przerwało jego rozważania. Tomasza odwołano widocznie od pracy. Skinął tylko głową w milczeniu, po czym usiadł wraz z siostrą naprzeciwko Eryka. - Przyszedłem do pana, panie Gordon, w sprawie pańskiej siostrzenicy - rzekł Eryk bez wstępów, pojmując, że z tym srogim rodzeństwem najlepiej przystąpić od razu do rzeczy. - Spotkałem pańskiego - spotkałem Neila Gordona w sadzie Connorsów i dowiedziałem się, że powiadomił pana o tym, iż widywałem się tam z Kilmeny. Umilkł na chwilę. Tomasz Gordon skinął ponownie głową, lecz nie odezwał się i nie spuszczał spokojnego, przenikliwego wzroku z zapłonionej twarzy młodego człowieka. Jana siedziała bez ruchu w wyczekującej postawie. - Obawiam się, że na tej podstawie powziął pan niekorzystne mniemanie o mnie - podjął znów Eryk. - Nie sądzę jednak, bym na to zasłużył. Jeśli pan pozwoli, wyjaśnię wszystko. Spotkałem pańską siostrzenicę przypadkowo w sadzie, trzy tygodnie temu i usłyszałem ją grającą. Muzyka jej zachwyciła mnie i odtąd zacząłem przychodzić po południu do sadu, aby jej posłuchać. Nie przyszło mi na myśl, bym czynił jej tym jakąkolwiek krzywdę. Uważałem ją po prostu za dziecko i to dziecko podwójnie dla mnie święte, wskutek swego kalectwa. Lecz ostatnio... ostatnio... doszedłem do przekonania, że nie postępuję całkiem uczciwie, zachęcając ją do podobnych spotkań. Wczoraj wieczorem poprosiłem Kilmeny, aby poszła ze mną do państwa i przedstawiła mnie panu i swej ciotce. Bylibyśmy przyszli zaraz, lecz państwa nie było w domu. Wobec tego umówiliśmy się na dziś. - Powiedziała nam to samo - odezwał się Tomasz Gordon powoli, silnym, dźwięcznym głosem. - Nie uwierzyliśmy jej. Ale pańskie słowa zgadzają się z tym, co ona mówiła. I zaczynam sądzić, że byliśmy dla niej zbyt surowi. Lecz to, co mówił Neil, brzmiało nieładnie i rozgniewało nas bardzo. Nie mamy powodu, by dowierzać zbytnio obcym mężczyznom. Być może, iż nie miał pan nic złego na myśli. Skłonny jestem w to wierzyć. Ale te spotkania muszą się skończyć. - Mam nadzieję, że pozwoli mi pan widywać pańską siostrzenicę, panie Gordon - rzekł Eryk pośpiesznie. - Czy mógłbym odwiedzać ją tutaj? Nie wymagam, aby pan nabrał do mnie zaufania jedynie na podstawie moich własnych zapewnień. Mogę się powołać na osoby, zajmujące poważne stanowiska w Charlottentown i Queenslea. Jeśli pan zwróci się do nich... - To zbyteczne - rzekł Tomasz Gordon spokojnie. - Wiem o panu więcej, niż pan sądzi. Znam dobrze pańskiego ojca ze słyszenia i poznałem go nawet kiedyś. Wiem, że jest pan synem człowieka zamożnego, chociaż zachciało się panu być nauczycielem w wiejskiej szkole. Lecz skoro nie zdradzał się pan z tym, pomyślałem sobie, że nie chce pan, aby wszyscy wiedzieli, jak się rzecz ma naprawdę, no i milczałem także. Nie słyszałem o panu nic złego i nic też złego nie myślę, teraz kiedy wiem, że nie namawiał pan Kilmeny, aby spotykała się z panem bez wiedzy swych bliskich. Nie jest pan jednak odpowiednim towarzyszem dla niej mimo wszystko, a raczej - tym bardziej. Im rzadziej będzie pana widywała, tym lepiej. Młody człowiek o mało nie zerwał się z krzesła, chcąc zaprzeczyć Tomaszowi z oburzeniem. Przypomniał sobie jednak w porę, że może mieć jedynie wtedy nadzieję zdobycia Kilmeny, gdy doprowadzi jej wuja do zmiany zdania. Jak dotąd poszło mu lepiej, niż się spodziewał. Nie wolno mu zniweczyć zniecierpliwieniem i brakiem rozwagi tego, co już osiągnął. - Dlaczego pan tak uważa, panie Gordon? - zapytał, opanowując się z pewnym wysiłkiem. - No, najlepiej stawiać sprawę jasno. Gdyby pan tu przychodził i widywał często Kilmeny, zaczęłaby może myśleć zbyt wiele o panu. I podejrzewam, że trochę złego już się stało. A potem pan wyjedzie i ona zostanie ze złamanym sercem, gdyż odczuwa wszystko głęboko. Była dotąd szczęśliwa. Wiem, że ludzie mają nam za złe sposób, w jaki była chowana, ale nie wiedzą oni wszystkiego. Tak było dla niej najlepiej - wziąwszy wszystko pod uwagę. I nie chcemy, aby ją ktoś unieszczęśliwił. - Ależ ja kocham pańską siostrzenicę i pragnę się z nią ożenić, o ile zdołam pozyskać jej wzajemność - odezwał się Eryk spokojnie. Tym razem słowa jego wytrąciły ich w końcu z równowagi. Oboje drgnęli i wpatrzyli się w niego, jakby nie dając wiary świadectwu swych uszu. - Ożenić się! Z Kilmeny! - wybuchnął Tomasz niedowierzająco. - Nie mówi pan tego chyba poważnie. Przecież ona jest niema. - Nie wpływa to na moją miłość dla niej, chociaż boleję nad tym głęboko ze względu na Kilmeny. Mogę tylko powtórzyć to, co już powiedziałem, panie Gordon. Pragnę, aby Kilmeny została moją żoną. Tomasz pochylił się naprzód z widocznym zakłopotaniem i utkwił wzrok w podłogę, ściągając krzaczaste brwi i uderzając końcami stwardniałych palców, jednym o drugi. Był najwidoczniej zaskoczony nieoczekiwanym obrotem rozmowy i wahał się, co odpowiedzieć. - A co pański ojciec powiedziałby na to? - zapytał w końcu. - Ojciec mój twierdził zawsze, że mężczyzna powinien żenić się według własnego upodobania - rzekł Eryk z uśmiechem. - Gdyby miał ochotę zmienić zdanie, sądzę, że widok Kilmeny nawróciłby go. Ale ostatecznie rozstrzyga przecież w tej sprawie moje zdanie? Ukończyłem studia i nie lękam się pracy. Mogę zapewnić Kilmeny utrzymanie za parę lat, nawet gdybym musiał polegać wyłącznie na własnych siłach. Daj mi pan tylko możność zdobycia jej - to wszystko, o co proszę. - Nie wiem, czy to będzie dobrze, proszę pana - rzekł Tomasz, potrząsając głową. - Rozumie się, że pan... pan... - chciał powiedzieć "kocha", lecz szkocka powściągliwość zatrzymała się uparcie przy tym strasznym dla niej słowie - że panu podoba się teraz Kilmeny, ale jest pan jeszcze bardzo młody, a młodzieńcze upodobania są zmienne. - Moje nie zmieni się - przerwał Eryk gwałtownie. - To nie jest upodobanie, panie Gordon. To miłość, pojawiająca się w życiu tylko jeden jedyny raz. Tak, jestem młody, ale wiem, że nie ma dla mnie innej dziewczyny - tylko Kilmeny i - nie będzie nigdy. Nie mówię tego nierozważnie, bez zastanowienia. Przemyślałem tę sprawę wszechstronnie. A wynik jest jeden: kocham Kilmeny i chcę tego, do czego każdy uczciwy mężczyzna - kochający kobietę prawdziwie, ma prawo - chcę mieć możność zdobycia jej wzajemności. - No cóż! - Tomasz Gordon odetchnął głęboko, westchnął prawie. - Być może... Skoro takie są pańskie uczucia... Nie wiem... bywają rzeczy, którym nie należy się sprzeciwiać. Może nie powinniśmy... Jano, co mu odpowiedzieć? Jana Gordon nie odezwała się dotąd ani słowem. Siedziała sztywno wyprostowana na krześle, pod patrzącym uporczywie portretem Małgorzaty, sękate, zniszczone pracą ręce zaciśnięte były mocno na rzeźbionych poręczach, a oczy jej przywarły do twarzy Eryka. Z początku patrzyły nieufnie i wrogo, ale w miarę, jak rozmowa postępowała naprzód, traciły stopniowo ten wyraz i spojrzenie ich stało się prawie łagodne. Teraz, gdy brat zwrócił się do niej, pochyliła się naprzód i odezwała się z żywością: - Czy pan wie, że na urodzeniu Kilmeny ciąży plama? - Wiem, że jej matka była niewinną ofiarą bardzo smutnej omyłki, proszę pani. Nie uznaję istotnej winy tam, gdzie nie było świadomie wyrządzonej krzywdy. Zresztą, gdyby nawet, Kilmeny nie byłaby temu winna i nie zmieniłoby to w niczym moich uczuć dla niej. Wyraz twarzy Jany Gordon uległ nagłej zmianie, która przeobraziła ją zupełnie. Surowe usta złagodniały, a szare oczy opromieniła powstrzymywana czułość. - A więc - rzekła prawie radośnie - skoro nie zraża się pan ani tym, ani jej kalectwem, czemuż mielibyśmy panu odmówić. Może pańscy znajomi powiedzą, że nie jest pana warta, ale ona jest... jest... - dorzuciła nieledwie wyzywająco. - To dobra dziewczyna, szczerego serca i nie znająca zła. Jest wesoła, roztropna i niebrzydka. Słuchaj Tomaszu, niech będzie tak, jak pan sobie życzy. Tomasz Gordon wstał, jakby uważał, że wobec tego rozmowa jest skończona, a on zrzucił z siebie odpowiedzialność. - A więc dobrze, Jano, jeśli uważasz, że to rozsądnie. Niechaj Bóg czuwa nad panem tak, jak czuwa nad nią. Dobranoc panu. Zobaczymy się znowu. Może pan przychodzić kiedy i na jak długo pan chce. Ale ja muszę wrócić teraz do roboty. Zostawiłem konie w polu. - Pójdę na górę i powiem Kilmeny, że może zejść - rzekła Jana spokojnie. Zapaliła lampę na stole i wyszła z pokoju. W chwilę później zjawiła się Kilmeny. Eryk wstał i podszedł żywo ku niej, lecz ona podała mu tylko rękę z wdziękiem i godnością i choć patrzyła mu w twarz, unikała jego wzroku. - Widzi pani, że miałem jednak słuszność - rzekł Eryk, uśmiechając się. - Pani wuj i ciotka nie odprawili mnie. Przeciwnie, byli dla mnie bardzo mili i zgadzają się, bym widywał panią, gdzie i kiedy chcę. Kilmeny uśmiechnęła się i podeszła do stołu, by napisać na swej tabliczce: - Ale wczoraj gniewali się strasznie i nagadali mi okropnie. Taka byłam przerażona i nieszczęśliwa! Uważali, zdaje się, że zrobiłam coś bardzo złego. Wujek powiedział, że nie spuści mnie już nigdy z oczu. Gdy ciocia Jana przyszła na górę i powiedziała mi, że pan jest tutaj i mogę zejść, ledwie mogłam w to uwierzyć. Patrzyła na mnie przy tym tak jakoś dziwnie. Poznałam, że nie gniewa się już wcale. Była jakby zadowolona, a jednocześnie smutna. Ale cieszę się, że nam przebaczyli. Nie przyznała się, jak bardzo była rada i jak się czuła nieszczęśliwa na myśl, że go więcej nie zobaczy. Wczoraj jeszcze opowiedziałaby mu wszystko szczerze i bez zastrzeżeń. Lecz wczoraj odległe było dla niej o lata całe - lata, w ciągu których przejęła swe dziedzictwo kobiecej godności i powściągliwości. Pocałunek, jaki Eryk wycisnął na jej ustach, to co usłyszała od wuja i ciotki, łzy wylane po raz pierwszy w bezsenną noc - wszystko połączyło się - aby ujawnić jej własną istotę. Nie śniło się jej nawet, że kochała Eryka Marshalla lub, że on ją kochał. Lecz przestała już być dzieckiem, w którym można widzieć tylko miłego towarzysza. Stała się - chociaż zupełnie nieświadomie - kobietą, o którą należy starać się i zdobywać ją - kobietą, wymagającą z łagodną, wrodzoną dumą należnych jej hołdów. Urocza dziewczyna Eryk był odtąd stałym gościem w domostwie Gordonów. Stał się wkrótce ulubieńcem Tomasza i Jany, zwłaszcza tej ostatniej. Polubił ich oboje, gdy przekonał się, że pod powłoką zewnętrznych dziwactw byli to ludzie prawdziwie wartościowi i szlachetni. Tomasz Gordon był zadziwiająco oczytany i mógł zawsze dotrzymać Erykowi pola w dyskusji, skoro tylko zapalił się dostatecznie, aby stać się wymownym. Eryk ledwie go poznał, ujrzawszy go po raz pierwszy tak ożywionym. Jego przygarbiona postać wyprostowała się, zapadłe oczy rozbłysły, twarz zapłonęła rumieńcem, głos zabrzmiał donośnie, niby trąbka, a z ust jego popłynął potok słów, który porwał cięte dowodzennie Eryka, niby źdźbła słomy, unoszone na falach górskiego strumienia. Eryk był niezmiernie rad z własnej porażki, lecz Tomasz zawstydził się, że zapomniał tak dalece o zwykłej powściągliwości i ograniczał potem przez tydzień swe uwagi do słów "tak" i "nie", albo w ostateczności do krótkiego stwierdzenia, że zanosi się na zmianę pogody. Jana nie poruszała nigdy w rozmowie spraw, tyczących się Kościoła i państwa. Uważała, że przekraczają one zakres zainteresowań kobiety. Lecz przysłuchiwała się z czujnym zainteresowaniem w oczach, gdy Tomasz i Eryk zarzucali się wzajemnie faktami, statystyką i poglądami, a w rzadkich wypadkach, kiedy przewaga była po stronie Eryka, uśmiechała się z chytrym zadowoleniem. Neila widywał Eryk nieczęsto. Młody Włoch unikał go, a gdy spotkali się przypadkowo, przechodził obok niego, patrząc ponuro w ziemię. Eryk nie przejmował się wielce zachowaniem się chłopaka. Natomiast Tomasz Gordon, rozumiejąc pobudki, które skłoniły Neila do wyjawienia tego, co zobaczył w sadzie, oświadczył Kilmeny bez ogródek, że nie powinna odnosić się do Neila, jak do równego sobie, co czyniła dotychczas. - Moja droga, byłaś zbyt dobra dla chłopaka i przewróciło mu się w głowie. Trzeba mu wskazać jego właściwe miejsce. Obawiam się, że wszyscy byliśmy dla niego za dobrzy. Większość sielankowych godzin, jakie Eryk spędzał z Kilmeny, upływała jednak w starym sadzie. Ogrodowa jego część była teraz jednym gąszczem róż - róż purpurowych, jak słońce o zachodzie, różowych, jak pierwszy rumieniec jutrzenki, białych, niby śnieg na szczytach gór - róż w pełni rozkwitłych i róż w pąkach, których piękno przewyższała jedynie urocza twarz Kilmeny. Ich płatki opadały, tworząc jedwabiste stosy wzdłuż starych ścieżek lub przywierały do bujnej trawy, wśród której leżał Eryk i marzył, podczas gdy Kilmeny grała. Eryk postanowił sobie, że gdy zostanie jego żoną, nie zaniedba niczego, aby rozwijać jej cudowny talent. Jej zdolność wyrażania uczuć pogłębiała się i wzrastała, zdaje się, z każdym dniem w miarę, jak rozwijała się jej dusza, a serce dojrzewało, nadając tym uczuciom nowe odcienie i bogactwo. Każdy dzień był dla Eryka jak gdyby stronicą natchnionej idylli. Nie marzył nigdy o tym, by miłość mogła być tak potężna, a świat równie piękny. Zastanawiał się, czy świat jest dość rozległy, by pomieścić jego radość, a wieczność dosyć długa, by mogła wyczerpać tę radość. Całe jego życie ograniczało się obecnie do tego sadu, gdzie starał się pozyskać serce swej ukochanej. Wszystkie inne ambicje, plany i nadzieje ustąpiły miejsca dążeniu do tego jedynego celu, którego osiągnięcie wzmogłoby ich wartość tysiąckrotnie, podczas gdy klęska pozbawiłaby je racji istnienia. Dawny jego świat wydawał mu się daleki, a sprawy tego świata poszły w zapomnienie. Ojciec, dowiedziawszy się, że objął szkołę w Lindsay na rok, napisał mu list, wyrażający zdumienie, zapytując go, czy oszalał. Czy może wchodzi w grę jakaś dziewczyna - pisał - aby przykuć cię na rok do takiej dziury jak Lindsay. Miej się na baczności, Eryku. Byłeś dotąd zawsze rozsądny. A mężczyzna musi popełnić choć jedno głupstwo w życiu i skoro nie uczyniłeś tego w latach chłopięcych, może ci się to przydarzyć teraz. Dawid napisał również, czyniąc mu wymówki z większą powagą. Nie wyraził jednak podejrzeń, jakie z pewnością żywił - w to Eryk nie wątpił. "Poczciwy Dawid! Drży ze strachu, że robię coś, czego nie mógłby pochwalić, ale nie powie słowa, aby skłonić mnie do zwierzeń". Nie mogło pozostać długo tajemnicą w Lindsay, że "Pan Nauczyciel" bywał u Gordonów "w poważnych zamiarach". Pani Williamson zachowała milczenie o tym, co wiedziała. Gordonowie nie powiedzieli nic nikomu, a jednak wieść się rozeszła, wywołując zdziwienie, zdumienie oraz mnóstwo gadaniny. Jedna, czy dwie niebaczne osoby, odważyły się wyrazić samemu nauczycielowi, jakiego są zdania o jego rozumie, lecz po raz drugi już nie wracały do tematu. O Kilmeny krążyły setki pogłosek, wielce przesadnych, w miarę jak podawano je z ust do ust. Potrząsano znacząco i poważnie głowami i większość osób uznała, że to wielka szkoda. Nauczyciel był miłym młodzieńcem. I mógłby chyba wybrać sobie dziewczynę jaką chciał. A tu masz, zawrócił sobie głowę tą cudaczną, niemą siostrzenicą Gordonów, którą wychowano jak pogankę. Cóż, jak mężczyzna zaczyna szukać żony, nie wiadomo nigdy, kogo sobie upatrzy. A widać, że Neil Gordon nierad z tego, o nie! Strasznie był smutny i ponury ostatnimi czasy i nie chciał śpiewać w kościele. Takie oto słychać było uwagi i ploteczki. Dla dwojga młodych w starym sadzie nie miało to najmniejszego znaczenia. Kilmeny nie wiedziała nawet nic o tym gadaniu. Lindsay było dla niej światem tak samo nieznanym, jak rodzinne miasto Eryka. Myśli jej błądziły swobodnie po królestwie wyobraźni, lecz nie stykały się nigdy z drobnymi przejawami rzeczywistości, od której odgradzały ją wyjątkowe warunki, w jakich żyła. Rozwinęła się wśród nich, podobna do pięknego kwiatu, jedynego w swoim rodzaju. Bywały chwile, gdy Eryk żałował prawie, że nadejdzie dzień, kiedy będzie musiał zabrać ją w świat z tej samotni, do której małość i zło nie miały dostępu. A świat ów okazywał się przy bliższym poznaniu takim samym Lindsay - w większych tylko rozmiarach, ale o jednakowej ciasnocie uczuć, myśli i poglądów. Eryk pragnął zachować Kilmeny na zawsze dla siebie w tym starym sadzie, osłoniętym jodłami, gdzie kwitły róże. Pewnego dnia pozwolił sobie na spełnienie zachcianki, jaką powziął, gdy Kilmeny powiedziała, że uważa się za brzydką. Wstąpił do Jany i poprosił ją, by mu pozwoliła kupić do ich domu lustro, aby mógł być pierwszym, który ujawni Kilmeny jej zewnętrzny wygląd. Jana miała z początku pewne wątpliwości. - Od szesnastu lat nie mieliśmy w domu lustra, proszę pana. I nie było ich nigdy więcej, niż trzy - jedno w pokoju gościnnym, mniejsze w kuchni i lustro Małgorzaty. Stłukła je wszystkie w dniu, kiedy dostrzegła, że Kilmeny będzie ładna. Mogłam była kupić lustro po jej śmierci. Nie pomyślałam jakoś o tym. No i nie potrzeba, aby dziewczyna mizdrzyła się ciągle przed lustrem. Lecz Eryk tłumaczył i dowodził tak przekonywająco, że w końcu Jana oświadczyła: - No, dobrze, rób pan, jak pan uważa. Przeprowadziłby pan to zresztą i tak. Bo należy pan do ludzi, co zawsze dopną swego. Ale to nie to samo co człowiek, który musi zawsze postawić na swoim. - Bogu dzięki - dodała po cichu. W następną sobotę wybrał się Eryk do miasta i kupipł lustro, które mu się bardzo podobało. Kazał je dostarczyć do Radnor, skąd Tomasz przywiózł paczkę do domu, nie wiedząc, co zawiera, gdyż Jana uważała, że nie trzeba mu tego mówić. - To prezent dla Kilmeny od pana Eryka - wyjaśniła bratu. Po podwieczorku wyprawiła siostrzenicę do sadu, a Eryk przekradł się do domu Gordonów, idąc gościńcem, a potem boczną drożyną. Następnie wraz z Janą wypakował lustro i zawiesił je w bawialnym pokoju. - Nie widziałam jeszcze tak wielkiego lustra - rzekła Jana z powątpiewaniem, jak gdyby nie ufała, mimo wszystko, jego połyskliwej głębi i bogato ozdobionej ramie. - Mam nadzieję, że nie uczyni jej próżną. Kilmeny jest bardzo ładna, ale może lepiej dla niej, by o tym nie wiedziała. - Nie przyniesie jej to żadnej szkody - zapewnił Eryk z ufnością. - Jeśli przekonanie o swej brzydocie nie wpłynęło ujemnie na dziewczynę, nie uczyni tego wiara we własną piękność. Jana nie zrozumiała jednak tej uwagi. Wytarła starannie odrobinę kurzu z gładkiej powierzchni i patrząc na bynajmniej niepiękne odbicie, jakie tam ujrzała, zamyśliła się, marszcząc czoło. - Nie mogę pojąć, dlaczego Kilmeny przypuszcza, że jest brzydka. - Powiedziała jej to matka - odezwał się Eryk z pewną goryczą. - Ach tak? - Tu Jana rzuciła szybkie spojrzenie na portret siostry. - Więc to dlatego? Małgorzata była dziwną kobietą. Uważała widocznie, że jej własna uroda stała się przyczyną nieszczęścia. A ona była urodziwa. Ten portret nie jest dobry. Nie podobał mi się nigdy. Był zrobiony zanim poznała Ronalda Frasera. Żadne z nas nie uważało wtedy, by podobieństwo było wielkie. Ale w trzy lata później - o tak, wówczas, było zupełne. Twarz jej nabrała właśnie takiego wyrazu. - Kilmeny nie jest podobna do matki - odezwał się młody człowiek, spoglądając na portret z tym samym uczuciem oczarowania i niechęci jednocześnie, z jakim patrzył nań zawsze. - Czy jest podobna do ojca? - Nie bardzo, choć przypomina go w niejednym. Wdała się w babkę - matkę Małgorzaty. Ona także nazywała się Kilmeny. Była przystojna, miła i dobra. Kochałam ją bardzo. Umierając, powierzyła mi swe maleństwo. Prosiła abym była mu matką. Starałam się nią być. Ale jednak nie mogłam ochronić jej życia od zgryzoty i myślę czasem, że nie zdołam ochronić również Kilmeny. - Będzie to moim zadaniem - rzekł Eryk. - Nie wątpię, że uczyni pan wszystko, co pan będzie mógł. Ale może się zdarzyć, że w końcu zazna zmartwienia właśnie przez pana. - Nie z mojej winy w każdym razie, ciociu Jano. - O nie. Nie mówię, że będzie pan temu winien. Lecz serce moje miewa niekiedy złe przeczucia. Cóż, jestem starą, niemądrą kobietą. Rób pan, jak pan uważa. Może pan przyprowadzić Kilmeny i pokazać jej to cacko, skoro pan chce. Nie będę się do tego wtrącała. Jana udała się do kuchni, a Eryk poszedł po Kilmeny. Nie zastał jej w sadzie. Znalazł ją dopiero po dłuższym poszukiwaniu. Stała pod bukiem w polu za sadem, oparta o płot, przyciskając ręce do policzków. Trzymała w rękach białą lilię, zerwaną w sadzie. Nie podbiegła ku niemu, gdy szedł przez pastwisko, jakby to uczyniła dawniej. Czekała bez ruchu, aż znajdzie się tuż przy niej. Na pół czule, na pół ze śmiechem zaczął Eryk deklamować wyjątek z ballady o jej imienniczce: "Kilmeny piękna, Kilmeny miła,@ powiedz, ach powiedz, gdzieżeś chodziła?@ Szukaliśmy cię długo, po polach i gajach,@ w ciemnej pieczarze i przy ruczajach.@ Jakżeż ta biała szata zdobi cię mile!@ Skądże to niesiesz róż tak pięknych tyle,@ Kilmeny piękna, Kilmeny miła,@ powiedz, ach powiedz, gdzieżeś chodziła?"@ Tylko że ma pani w rękach lilię, a nie róże. Ale mogę mówić dalej i przytoczyć dwa następne wiersze: "A ona wdzięcznym spojrzeniem nas darzy,@ nie ma jednak uśmiechu na jej twarzy."@ Czemu patrzy pani tak poważnie? Kilmeny nie miała przy sobie tabliczki, więc nie mogła odpowiedzieć. Lecz Eryk odgadł po wyrazie jej oczu, że przeciwstawiała z goryczą piękności bohaterki ballady swą własną domniemaną brzydotę. - Chodźmy do domu, Kilmeny. Chcę pani coś pokazać. Nie widziała pani jeszcze nigdy, czegoś równie uroczego - odezwał się, a w oczach jego jaśniało chłopięce zadowolenie. - Proszę włożyć muślinową sukienkę, tę, którą pani miała na sobie zeszłej niedzieli i upiąć włosy tak, jak wtedy. Niech pani nie czeka na mnie i pobiegnie prędko. Tylko proszę nie wchodzić do bawialnego pokoju, dopóki nie przyjdę. Chcę narwać trochę lilii. Gdy Eryk wrócił do domu Gordonów z naręczem białego kwiecia o długich łodygach, które kwitło właśnie w sadzie, Kilmeny schodziła po wąskich, stromych drewnianych schodach, zasłanych pasiastym, ręcznie tkanym chodnikiem. Ciemne drzewo i mrok starego hallu uwydatniały wspaniale jej cudowną urodę. Miała na sobie kremową sukienkę, która należała kiedyś do jej matki. Nie poczyniono w niej żadnych zmian, gdyż w domu Gordonów nie stosowano się do mody i Kilmeny była przekonana, że sukienka jest bez zarzutu, a było jej ślicznie w tym pięknym, stylowym stroju. Niewielkie wycięcie odsłaniało okrągłą, białą szyję, a rękawy były długie, bufiaste; piękne jej ręce wychylały się z nich, niby kwiaty ze swych osłon. Długie warkocze upięła Kilmeny wokół głowy na kształt korony. A z boku zatknęła białą różę. "Oddał szczęście, bogactwo@ którem został obdarzony,@ za jeden pocałunek@ na ustach jej złożony."@ - powiedział Eryk szeptem, patrząc na Kilmeny, gdy schodziła. Głośno zaś rzekł: - Niech pani weźmie te lilie do ręki, tak, aby kwiaty opadły pani na ramię - o, w ten sposób. A teraz proszę podać mi rękę i przymknąć oczy. I nie otwierać ich, aż powiem, że można. Powiódł ją do bawialnego pokoju, przed lustro. - Proszę spojrzeć - rzekł wesoło. Kilmeny otworzyła oczy i spojrzała prosto w lustro, gdzie niby uroczy obraz w złotej ramie zobaczyła odbicie swej postaci. Chwilę trwała w oszołomieniu, po czym zrozumiała wszystko. Lilie wysunęły się z jej rąk na podłogę. Pobladła i z lekkim mimowolnym okrzykiem przesłoniła twarz rękami. Eryk odsunął je gwałtownym ruchem. - Kilmeny, czy uważa się pani i teraz za brzydką? Oto zwierciadło wierniejsze, niż srebrna cukierniczka ciotki Jany. Niech pani patrzy. Czy wyobrażała sobie pani kiedy istotę piękniejszą, niż pani sama, śliczna Kilmeny? A ona zapłoniła się teraz, rzucając ukradkiem nieśmiało, promienne spojrzenie w lustro. Uśmiechając się, ujęła tabliczkę i napisała naiwnie. - MyśLę, że jestem ładna. Nie umiem panu powiedzieć jak się z tego cieszę. To takie okropne wierzyć, że się jest brzydką. Można pogodzić się ze wszystkim, ale z tym nigdy. Było mi zawsze tak samo przykro, ile razy o tym pomyślałam. Ale dlaczego mama powiedziała mi, że jestem brzydka? Czy była naprawdę tego zdania? A może wyładniałam, kiedy dorosłam. - Matka pani przekonała się pewnie, że piękność nie zawsze jest błogosławieństwem, więc uważała, że lepiej, aby pani nie wiedziała, iż została nią pani obdarzona. A teraz wróćmy do sadu. Nie marnujmy w domu tego wyjątkowego wieczora. Dzisiejszy zachód słońca będziemy pamiętali przez całe życie. A lustro pozostanie tutaj. Jest pani własnością. Tylko proszę nie przeglądać się w nim zbyt często, bo ciotka Jana nie będzie z tego zadowolona. Obawia się, że stanie się pani próżna. Kilmeny roześmiała się swym melodyjnym śmiechem, który budził w Eryku zawsze to samo zdziwienie, że będąc niema mogła tak się śmiać. Po czym rzuciła ręką pocałunek swemu odbiciu w lustrze i skierowała się ku drzwiom. Idąc do sadu, spotkali Neila. Przeszedł obok nich, patrząc w inną stronę, lecz Kilmeny zadrżała i przybliżyła się odruchowo do Eryka. - Nie rozumiem wcale, co się dzieje z Neilem - napisała gorączkowo. - Nie jest wcale miły, jak dawniej i czasem nie odpowiada, gdy do niego mówię. I patrzy na mnie tak dziwnie. A poza tym jest ponury i stawia się wujowi i ciotce. - Niech się pani nie przejmuje Neilem - odpowiedział Eryk niedbale. - Prawdopodobnie jest zły z powodu tego, co mu powiedziałem, gdy się przekonałem, że śledził nas. Wieczorem przed udaniem się na górę, Kilmeny wśliznęła się do bawialnego pokoju, aby przejrzeć się raz jeszcze w tym cudownym lustrze przy słabym świetle trzymanej w ręce świeczki. Stała tam jeszcze, pogrążona w marzeniach, gdy w cieniu drzwi ukazała się surowa twarz ciotki Jany. - Czy rozmyślasz nad tym, jak ładnie wyglądasz? Ale pamiętaj, że pięknym jest ten, kto pięknie czyni - odezwała się z mimowolnym podziwem, gdyż dziewczyna, której oczy jaśniały, a policzki były zarumienione, wyglądała tak pięknie, że patrząc na nią nawet Jana nie mogła pozostać obojętna. Kilmeny uśmiechnęła się z lekka. - Postaram się pamiętać o tym - napisała. - Ale tak się cieszę, że nie jestem brzydka, ciociu. To chyba nic złego, że się z tego cieszę, prawda? - Nie dziecko, nie sądzę - przyznała ciotka. - Mając ładną twarz, należy być za to wdzięcznym; któż może wiedzieć o tym lepiej, niż ten, co nie posiadał nigdy urody. Pamiętam dobrze, że nie byłam ładna i za młodu. Pan Marshall uważa, że jesteś bardzo piękna - dodała, patrząc przenikliwie na siostrzenicę. Kilmeny drgnęła i twarz jej spłonęła szkarłatnym rumieńcem. Rumieniec ten i wyraz, jaki zabłysnął w jej oczach wyjaśnił Janie wszystko, co chciała wiedzieć. Z tłumionym westchnieniem powiedziała siostrzenicy dobranoc i wyszła. A Kilmeny pobiegła na górę do swego ciemnego pokoiku, wychodzącego na las i rzuciła się na łóżko, kryjąc pałającą twarz w poduszkę. Słowa ciotki ujawniły jej ukrytą tajemnicę własnego serca. Zrozumiała, że kocha Eryka Marshalla - a świadomości tej towarzyszył dziwny niepokój. Bo czyż nie była niema? Przeleżała aż do świtu, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w ciemność. Zmiana nastroju Przy następnym spotkaniu zauważył Eryk zmianę u Kilmeny - zmianę, która go zaniepokoiła. Kiedy zaproponował, by poszli do sadu wydało mu się, że przystała na to niechętnie. Następne dni utwierdziły go w jego spostrzeżeniach. Coś stanęło między nimi. Miał wrażenie, że Kilmeny oddaliła się od niego tak, jak gdyby za przykładem imienniczki z ballady przebywała siedem lat w krainie, "gdzie deszcz nie pada nigdy ani wiatr nie wieje" i powróciła wolna oed wszelkich ziemskich uczuć. Eryk spędził z tego powodu ciężki tydzień, lecz postanowił położyć koniec niepewności i postawić sprawę jasno. Pewnego popołudnia, siedząc z nią w sadzie, wyznał jej swą miłość. Był już sierpień, na polach dojrzewała pszenica. W sadzie zapadł wcześniej delikatny, fioletowy zmierzch, jakby stworzony dla miłości, a z oddali dochodził szum wzburzonego morza, bijącego o skaliste wybrzeże. Kilmeny siedziała na ławce tam, gdzie zobaczył ją po raz pierwszy. Grała mu, lecz nie była zadowolona ze swej muzyki i marszcząc lekko czoło, odłożyła skrzypce. A może bała się grać - bała się zdradzić, ujawniając w muzyce swe nowe uczucia. Trudno było temu zapobiec, przywykła bowiem od tak dawna przelewać wszystkie swe wzruszenia w jakąś melodię. Konieczność powściągania się drażniła ją, a smyczek stał się nieposłusznym narzędziem w jej ręku. W tej chwili pragnęła - bardziej niż kiedykolwiek - móc mówić. Słowa osłoniłyby ją i zataiły to, co niebezpieczne milczenie mogło zdradzić. Cichym, poważnym głosem powiedział jej Eryk, że kocha ją - że pokochał od pierwszego wejrzenia, kiedy zobaczył Kilmeny w starym sadzie. Mówił nieśmiało, lecz bez obawy, gdyż sądził, że ona go kocha i nie spodziewał się odmowy. - Kilmeny, czy chcesz być moją żoną? - zapytał w końcu, ujmując jej ręce. Młoda dziewczyna słuchała, nie patrząc na niego. Z początku rumieniec okrył jej twarz, lecz teraz pobladła silnie. Kiedy skończył i czekał na jej odpowiedź, wyrwała mu nagle swe ręce i zakrywszy nimi twarz, zalała się łzami, szlochając bezgłośnie. - Kilmeny, najdroższa, czy cię zatrwożyłem? Przecież widziałaś z pewnością, że cię kocham. Czemuż mnie nie kochasz? - rzekł Eryk obejmując ją ramieniem i usiłując przyciągnąć ku sobie. Lecz ona potrząsnęła smutnie głową i zaciskając usta, napisała: - Tak, kocham pana, ale nie zostanę nigdy pańską żoną, dlatego, że jestem niema. - Och, Kilmeny! - odezwał się Eryk z uśmiechem, pewny wygranej. - Nie stanowi to dla mnie żadnej różnicy. Wiesz dobrze, najmilsza, że to nie ma najmniejszego znaczenia. Bylebyś ty mnie kochała. Młoda dziewczyna potrząsnęła jednak ponownie głową. Na bladej twarzy pojawił się wyraz wielkiej stanowczości. - Nie, to nie wystarcza - napisała. - Wyrządziłabym panu wielką krzywdę, wychodząc za pana i nie uczynię tego, gdyż zanadto pana kocham, aby zrobić coś, co byłoby ze szkodą dla pana. Pańscy znajomi uważaliby, że postąpił pan bardzo nierozsądnie i mieliby słuszność. Rozmyślałam nad tym wiele, odkąd zrozumiałam wszystko ze słów ciotki Jany. I wiem, że postępuję słusznie. Przykro mi, że nie zrozumiałam wcześniej, zanim mnie pan tak bardzo pokochał. - Kilmeny, cóż za niedorzeczność uroiłaś sobie w tej swojej kochanej, czarnej głowie. Czyż nie wiesz, że unieszczęśliwisz mnie na całe życie, jeśli nie zechcesz być moją żoną? - Tak się panu zdaje teraz. I wiem, że będzie panu ciężko z początku. Ale potem wyjedzie pan i po pewnym czasie zapomni pan o mnie. A wtedy przekona się pan, że miałam słuszność. I ja będę bardzo cierpiała, lecz lepsze to, niż gdybym miała zmarnować panu życie. Niech pan nie nalega i nie prosi, gdyż nie zmienię swego postanowienia. Mimo to Eryk nalegał i prosił. Z początku cierpliwie i z uśmiechem, tak, jak się przekonuje kochane, lecz niemądre dziecko, a potem z całą powagą, gwałtownie i zapalczywie, skoro zaczął zdawać sobie sprawę, że Kilmeny nie żartuje. Wszystko na próżno. Młoda dziewczyna bladła coraz silniej, a oczy jej zdradzały, jak dotkliwie cierpiała. Nie próbowała nawet przeczyć mu, słuchała tylko cierpliwie, ze smutkiem i potrząsała głową. Żadne jego dowodzenia, prośby i błagania nie zdołały zachwiać jej postanowieniem ani o włos. Nie tracił jednak nadziei. Nie mógł uwierzyć, by było ono nieodwołalne. Był przekonany, że jej miłość dla niego zwycięży ostatecznie i wrócił do domu bynajmniej nie przygnębiony. Nie rozumiał, że opierała się tak stanowczo jego naleganiom właśnie dzięki sile swej miłości, podczas gdy żywiąc uczucie mniej głębokie, uległaby im może. I dlatego była nieustępliwa, nie chcąc uczynić tego, co uważała za wyrządzenie mu krzywdy. Dawne, smutne dzieje Następnego dnia wybrał się Eryk znowu do Kilmeny i ponowił swe prośby, lecz również na próżno. Wszelkie jego tłumaczenia i dowodzenia były bezskuteczne wobec jej smutnej stanowczości. Skoro musiał w końcu uznać, że nic nie zdoła zachwiać jej postanowienia, zwrócił się w swej rozpaczy do Jany Gordon. Wysłuchała go ze współczuciem. Była najwidoczniej bardzo zawiedziona. Gdy skończył, potrząsnęła głową. - Ogromnie mi przykro. Nie umiem panu wyrazić jak bardzo. Spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Co tam, spodziewałam się! Modliłam się o to. Tomasz i ja starzejemy się. Od dawna już gnębi mnie myśl - co będzie z Kilmeny, gdy nas nie stanie. Odkąd pan zaczął bywać u nas, miałam nadzieję, że znajdzie w panu opiekuna. Lecz skoro Kilmeny powiada, że nie wyjdzie za pana, obawiam się, że nie odstąpi od tego. - Ależ ona mnie kocha! - wykrzyknął młody człowiek. - I gdyby pani i jej wuj pomówili z nią... spróbowali ją przekonać... może potrafiliby państwo wpłynąć na nią... - Zrobimy to, rozumie się, ale to nic nie pomoże. Kilmeny jest tak samo stanowcza jak jej matka, kiedy sobie coś umyśli. Była zawsze dobra i przeważnie posłuszna, ale ze dwa razy przekonaliśmy się, że potrafi być uparta. Po śmierci jej matki chcieliśmy wziąć ją do kościoła. Nie dała się namówić. Wtedy nie rozumieliśmy dlaczego. Ale teraz domyślam się, że to dlatego, iż uważała się za brzydką. Nie chce wyjść za pana, bo kocha pana bardzo. Obawia się, że będzie pan żałował, iż ożenił się z niemową. Może ma i słuszność... - Nie mogę się jej wyrzec - oświadczył Eryk z uporem. - Trzeba coś przedsięwziąć. Może dałoby się ją uleczyć jeszcze i teraz? Czy myślała pani kiedy o tym? Przecież nie badał jej żaden lekarz, który mógłby ocenić jej przypadek? - Nie, proszę pana. Nie byliśmy z nią nigdy u lekarza. Kiedy zaczęliśmy się obawiać, że nie będzie w ogóle mówiła, Tomasz chciał pojechać z nią do Charlottentown, aby ją zbadano. Martwił się okropnie, gdyż był bardzo przywiązany do dziecka. Ale Małgorzata nie chciała o tym słyszeć. A z nią na próżno było się spierać. Mówiła, że dziecko ponosi karę za grzech, jaki ona popełniła i żadne starania tu nie pomogą. - I państwo ulegliście wobec tak chorobliwego urojenia? - zapytał zniecierpliwiony Eryk. - Proszę pana, nie znał pan mojej siostry. Musieliśmy ulec. Nikt nie mógł się jej przeciwstawiać. Dziwna to była kobieta - straszna pod pewnymi względami od czasu swego nieszczęścia. Baliśmy się jej sprzeciwiać, ażeby nie postradała zmysłów. - A czyż nie mogliście zawieźć Kilmeny do doktora bez wiedzy matki? - To było niemożliwe. Małgorzata nie puszczała jej od siebie ani na krok, nawet kiedy dorosła. Zresztą, prawdę mówiąc, to i my sami nie wierzyliśmy bardzo w to, aby można było uleczyć Kilmeny. Bo przyczyną jej kalectwa był grzech. - Ciotko Jano, jakżeż ciotka może mówić coś podobnego? Jakiż tu był grzech? Wasza siostra sądziła, że jest prawowitą żoną Ronalda Frasera. O ile on wiedział, że tak nie jest, a nie ma na to dowodu - to on popełnił grzech. Ale nie wierzy ciotka chyba, aby jego niewinne dziecko miało pokutować za to? - Nie miałam tego na myśli, proszę pana. Małgorzata zawiniła czym innym. A chociaż nie lubiłam nigdy Ronalda, muszę oddać mu sprawiedliwość - jestem pewna, że kiedy żenił się z Małgorzaatą uważał się za człowieka wolnego. Nie, chodzi tu o rzecz inną, o wiele gorszą. Dreszcz mnie przenika, ilekroć o tym myślę. Och, proszę pana, Pismo Święte powiada słusznie, że dzieci cierpią za winy ojców. W całej tej księdze nie ma słów prawdziwszych. - Cóż to wszystko znaczy, na miłość boską? - wykrzyknął Eryk. - Proszę mi powiedzieć. Muszę znać całą prawdę o Kilmeny. Niech mnie ciotka nie dręczy dłużej. - Opowiem panu, chociaż będzie to rozdrapywaniem dawnej rany. Żadna osoba żyjąca nie wie o tym, prócz mnie i Tomasza. I kiedy usłyszy pan wszystko, zrozumie pan, dlaczego Kilmeny nie mówi i dlaczego nie da się zapewne nic dla niej uczynić. Nie zna ona prawdy i niech jej pan tego nigdy nie powie. Nie nadaje się to dla niej, zwłaszcza, że dotyczy jej matki. Proszę mi obiecać, że nie powtórzy jej pan tego, cokolwiek by zaszło. - Obiecuję. Niech ciotka mówi... Niech ciotka mówi - rzekł młody człowiek gorączkowo. Jana zacisnęła ręce na kolanach, jak gdyby chcąc zebrać siły do podjęcia przykrego zadania. Wyglądała bardzo staro w tej chwili. Bruzdy na jej twarzy pogłębiły się i uwydatniły bardziej. - Siostra moja, Małgorzata, była dziewczyną dumną i hardą. Ale nie chciałabym, aby pan sądził, że była niemiła. O, nie. Byłoby to krzywdą wobec jej pamięci. Miała wady jak my wszyscy, ale serce gorące i była wesoła, żywa. Kochaliśmy ją wszyscy. Wnosiła radość i szczęście do naszego domu. Tak, proszę pana, zanim spadło na nią nieszczęście, Małgorzata była ujmującą dziewczyną. Śpiewała od rana do nocy, niczym skowronek. Być może rozpieściliśmy ją trochę - i pozwalali zbyt często, by robiła to, co chciała. Cóż, zna pan dzieje jej zamążpójścia za Ronalda Frasera i wie pan co się stało później, więc nie potrzebuję o tym mówić. Znam, a raczej znałam dobrze Elżbietę Williamson i wiem, że cokolwiek panu powiedziała, była to tylko szczera prawda. Ojciec nasz był człowiekiem bardzo dumnym. Tak, proszę pana. I Małgorzata odziedziczyła dumę nie po kim innym. Nieszczęście jej było dla niego wielkim ciosem. Kiedy się o nim dowiedział, nie odezwał się do nas ani słowem przez trzy dni. Siedział w kącie, zwiesiwszy głowę i nie tknął jedzenia, ani picia. Był przeciwny temu, by Małgorzata wyszła za Ronalda i kiedy powróciła sromotnie do domu, nie zdążyła jeszcze przekroczyć progu, gdy zaczął jej wymyślać. Widzę ją w tej chwili, jak stoi w drzwiach, blada i drżąca, trzymając się ramienia Tomasza, a wyraz smutku i wstydu w jej wielkich oczach przemienia się w gniew. Słońce zachodziło właśnie i przez okno padł czerwony promień wprost na jej pierś, niby krwawa plama. Ojciec powiedział jej coś obelżywego, proszę pana. I chociaż to mój ojciec - muszę powiedzieć, że był zbyt surowy dla niej, złamanej nieszczęściem. Nie zawiniła przecież niczym prócz odrobiną uporu w sprawie swego zamążpójścia. Lecz ojciec sam tego pożałował. Tak, słowo to nie padło jeszcze z jego ust, a już go żałował. Lecz zło stało się. Nie zapomnę nigdy wyrazu twarzy Małgorzaty! Prześladuje mnie jeszcze teraz po nocach. Tyle w nim było gniewu, oburzenia i wyzwania! Ale nie odpowiedziała nic. Zacisnęła ręce i poszła bez słowa do swego dawnego pokoju, powstrzymując się jedynie siłą woli, aby nie wypowiedzieć gwałtownych uczuć, które się w niej burzyły. I od tego dnia, proszę pana, aż do urodzenia Kilmeny, nie wyrzekła słowa. I nie mogliśmy jej niczym ułagodzić. A byliśmy dla niej dobrzy, serdeczni i nie czyniliśmy jej żadnych wymówek. Siedziała w swym pokoju i wpatrywała się w ścianę takim okropnym wzrokiem. Ojciec błagał ją, żeby się odezwała i przebaczyła mu, ale ona nie dała nawet poznać po sobie, że go słyszy. Nie doszłam jeszcze do najgorszego, proszę pana. Ojciec zachorował obłożnie. Małgorzata nie odezwała się do niego. I pewnej nocy - a było coś około godziny jedenastej, gdy Tomasz i ja czuwaliśmy przy nim, nagle ojciec powiedział: "Jano, idź na górę i powiedz małej - nazywał tak zawsze pieszczotliwie Małgorzatę - że umieram i chcę, żeby przyszła do mnie i przemówiła, zanim odejdę z tego świata". - Poszłam, proszę pana. Małgorzata siedziała w swoim pokoju - a zimno tam było i ciemno - wpatrując się w ścianę. Powtórzyłam jej słowa ojca. Nie drgnęła nawet. Prosiłam i płakałam. Zrobiłam to, czego nie uczyniłam dotąd wobec żadnej ludzkiej istoty - uklękłam przed nią i zaklinałam ją na zmiłowanie, jakiego spodziewała się dla siebie, aby zeszła do naszego umierającego ojca. Nie chciała, proszę pana! Nie poruszyła się, ani nie spojrzała na mnie. Musiałam wstać, zejść na dół i powiedzieć staruszkowi, że ona nie przyjdzie. Tu Jana Gordon załamała ręce. Wspomnienie to było dla niej prawdziwą męką. - Kiedy ojciec to usłyszał, rzekł tylko bardzo łagodnie: "biedna mała, byłem dla niej zbyt surowy. Nie należy brać jej tego za złe. Ale nie mogę stanąć przed jej matką, dopóki nasza mała nie przebaczy mi, że ją tak skrzywdziłem. Tomaszu, pomóż mi wstać. Muszę pójść do niej, skoro nie chce przyjść do mnie". Widzieliśmy, że nie ma co mu się sprzeciwiać. Podniósł się z łoża śmierci, a Tomasz pomógł mu przejść przez hall i po schodach. Szłam za nimi ze świecą. Ach, proszę pana, nie zapomnę tego nigdy - te straszne cienie, jęk wichru na dworze i ciężki oddech ojca. Tak doprowadziliśmy go do pokoju Małgorzaty. Stanął przed nią cały drżący, a siwe włosy opadały mu wokół zapadniętej twarzy. I prosił Małgorzatę, by mu przebaczyła - przebaczyła i odezwała się do niego jednym bodaj słowem, zanim stanie przed jej matką. I nie uczyniła tego - proszę pana, nie uczyniła! Głos Jany przeszedł nieledwie w krzyk. - A jednak chciała przemówić, przyznała się potem, że chciała. Lecz upór był silniejszy. Opanowała ją jak gdyby jakaś zła moc, nie dając jej się odezwać. Z równym skutkiem mógł ojciec zwracać się do obrazu. Och, straszne to było i okrutne! widziała, że ojciec umiera i nie wyrzekła słowa, o które prosił. Oto był jej grzech, proszę pana - za ten grzech padła klątwa na nie narodzone dziecko. Gdy ojciec zrozumiał, że nie odezwie się, przymknął oczy i byłby upadł, gdyby go Tomasz nie podtrzymał. "Jesteś okrutna, moja mała" powiedział tylko. Były to jego ostatnie słowa. Tomasz i ja sprowadziliśmy go na dół, ale zanim doszliśmy do jego pokoju, oddał ostatnie tchnienie. W miesiąc po tym urodziła się Kilmeny i kiedy Małgorzata przytuliła do piersi swoją dziecinę, wyzwoliła się spod władzy złej mocy. Przemówiła, rozpłakała się i była znowu taka jak dawniej. Ach, jak płakała. Błagała nas, abyśmy jej przebaczyli. Przebaczyliśmy jej chętnie i z całego serca. Lecz ten, wobec którego zgrzeszyła najciężej, odszedł i żadne słowo przebaczenia nie mogło dojść jej z grobu. Moja biedna siostra nie zaznała już nigdy spokoju sumienia. Ale była dobra, łagodna i uległa dopóty - dopóki nie zaczęła się obawiać, że Kilmeny nie będzie mówiła. Myśleliśmy wtedy, że postrada zmysły. I właściwie to nie była już odtąd nigdy zupełnie normalna. A teraz wie pan wszystko i jestem rada, że już skończyłam. Otóż Kilmeny nie mówi, ponieważ jej matka nie chciała mówić. Eryk słuchał tej niesamowitej opowieści z twarzą pobladłą ze zgrozy. Był przerażony ponurym tragizmem tego bezlitosnego prawa, będącego najokrutniejszą i najbardziej tajemniczą rzeczą na Bożym świecie, a nakazującego, ażeby niewinny ponosił karę za grzech winnego. I chociaż zamierzał walczyć przeciwko temu, wkradło się do jego serca smutne przekonanie, że wiedza ludzka będzie istotnie bezsilna wobec kalectwa Kilmeny. - To, co mi ciotka opowiedziała, jest straszne - odezwał się posępnie. Powstał i zaczął chodzić niespokojnie tam i z powrotem po ciemnej, zacienionej kuchni, gdzie się znajdowali. - I jeśli uparte milczenie matki spowodowało rzeczywiście to, że Kilmeny jest niema, obawiam się, iż tak, jak ciotka powiada, nie da się tu nic zrobić. Ale może ciotka się myli. Mógł to być po prostu dziwny zbieg okoliczności. Może dałoby się ją uleczyć? W każdym razie trzeba spróbować. Mam w Queenslea przyjaciela, który jest doktorem, bardzo wybitnym specjalistą chorób gardła i narządów głosowych. Nazywa się Dawid Baker. Sprowadzę go tu, żeby zbadał Kilmeny. - Niech pan robi, jak pan uważa - zgodziła się Jana, lecz głos jej nie wyrażał najsłabszej nadziei, tak, jak gdyby pozwalała Erykowi próbować rzeczy zupełnie niemożliwej. - Trzeba będzie powiedzieć doktorowi Bakerowi co jest przyczyną kalectwa Kilmeny, a raczej, co uważacie za przyczynę. Przez twarz Jany przebiegł skurcz. - Czy to konieczne, proszę pana? Ciężko to opowiadać taką rzecz obcemu. - Proszę się nie obawiać. Powiem mu tylko to, co jest ściśle konieczne, aby zrozumiał należycie ten wypadek. Wystarczy, gdy będzie wiedział, że Kilmeny jest niema, zapewne dlatego, iż przez kilka miesięcy przed jej urodzeniem stan umysłu jej matki był chorobliwy, przy czym zachowywała ona uparte milczenie pod wpływem pewnej głębokiej osobistej urazy. - Dobrze, niech pan robi tak, jak pan uważa, że będzie najlepiej. Widać było jednak wyraźnie, że Jana nie wierzyła, by jego starania dały jakikolwiek wynik. Twarz Kilmeny zaróżowił natomiast blask nadziei, kiedy Eryk powiedział jej, co zamierza przedsięwziąć. - Ach, czy myśli pan, że mógłby przywrócić mi mowę? - napisała skwapliwie. - Nie wiem, Kilmeny. Mam nadzieję, że tak i wiem, że uczyni on wszystko, co jest w ludzkiej mocy. Czy obiecujesz wyjść za mnie, najdroższa, jeśli cię uleczy? Skinęła głową. Ten drobny, poważny ruch miał w sobie uroczystość świętej obietnicy. - Tak - napisała. - Jeśli będę mówiła jak inni, wyjdę za pana. Orzeczenie Dawida Bakera W następnym tygodniu przybył do Lindsay Dawid Baker. Przyjechał po południu, kiedy Eryk był w szkole. Powróciwszy do domu, Eryk stwierdził, że w ciągu godziny Dawid zdobył serce pani Williamson, zaskarbił sobie łaski Tymoteusza i zasprzyjaźnił się z Robertem. Dawid przyjrzał się przyjacielowi ciekawie, gdy znaleźli się obaj sami w pokoiku na górze. - No, Eryku, chciałbym dowiedzieć się o co chodzi. Czy masz jakieś nieprzyjemności? Piszesz do mnie, zaklinając mnie w imię przyjaźni, abym przyjechał natychmiast. Zgodnie z tym zjawiam się niezwłocznie. I zastaję cię w doskonałym zdrowiu. Wytłumacz mi, czemu zwabiłeś mnie tutaj. - Chcę cię prosić o przysługę, którą tylko ty możesz mi oddać, Dawidzie - odezwał się Eryk spokojnie. - Nie chciałem wdawać się w szczegóły listownie. Poznałem w Lindsay młodą dziewczynę, którą pokochałem. Poprosiłem ją, aby została moją żoną, lecz chociaż nie jestem jej obojętny, odmówiła mi, ponieważ jest niema. Chcę, abyś ją zbadał i stwierdził przyczynę jej kalestwa i czy da się je uleczyć. Słyszy doskonale i jest zupełnie zdrowa i normalna pod każdym innym względem. Ażebyś mógł zrozumieć lepiej ten wypadek, opowiem ci najważniejsze wydarzenia z jej życia. Po czym zaczął swą opowieść. Dawid Baker słuchał poważnie, z uwagą, nie spuszczając oczu z twarzy przyjaciela. Nie zdradził niczym zdziwienia, ani też niepokoju jaki odczuł, dowiadując się, że Eryk zakochał się w dziewczynie niemej, o dziwnej przeszłości. Niezwykłość wypadku Kilmeny obudziła jego zawodowe zainteresowanie. Wysłuchawszy całej historii, wsunął ręce w kieszenie i począł przechadzać się po pokoju. W końcu stanął przed Erykiem i odezwał się: - A więc zrobiłeś to, czego się obawiałem przez cały czas. Nie kierowałeś się zdrowym rozsądkiem przy wyborze przyszłej żony. - Jeśli nawet tak było, to kierowałem się czymś lepszym i szlachetniejszym, niż zdrowy rozsądek - rzekł Eryk ze spokojem. Dawid wzruszył ramionami. - Niełatwo ci będzie przekonać mnie o tym, Eryku. - Owszem, zupełnie łatwo. Mam jeden argument, który przekona cię od razu - a jest nim sama Kilmeny Gordon. Lecz nie czas teraz rozprawiać o tym, czy postąpiłem mądrze, czy też nie. Chcę wiedzieć - co sądzisz o wypadku, jaki ci opowiedziałem? Dawid zamyślił się, ściągając brwi. - Nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Jest bardzo ciekawy i niezwykły, ale nie jedyny w swoim rodzaju. Słyszałem o wypadkach, że wpływy działające przed urodzeniem dziecka, wywołały podobny skutek. Ale nie przypominam sobie w tej chwili, czy którykolwiek z nich został uleczony. Nie mogę nic powiedzieć, dopóki jej nie zbadam. Nazajutrz rano Eryk udał się z Dawidem do Gordonów. Gdy zbliżali się do sadu, przypłynęły ku nim poprzez pachnący żywicą jodłowy las dźwięki muzyki - było to jak gdyby namiętne wołanie, pełne smutku i skargi, a jednocześnie pełne cudownej słodyczy i przejmującej wymowy. - Co to? - wykrzyknął Dawid zdziwiony. - To Kilmeny gra na skrzypcach - odpowiedział Eryk. - Ma wielkie zdolności muzyczne i improwizuje przepiękne melodie. W sadzie Kilmeny powstała z ławki, idąc na ich spotkanie. Jej piękne, świetliste oczy były szeroko rozwarte, a twarz zarumieniona pod wpływem podniecenia, wywołanego nadzieją i jednocześnie obawą. - O Boże! - szepnął Dawid. Nie mógł ukryć swego zdumienia i Eryk uśmiechnął się, widząc to. Nie uszło bowiem uwagi Eryka, że do tej chwili uchodził w oczach Dawida za człowieka niezupełnie przy zdrowych zmysłach. - Kilmeny - rzekł - oto mój przyjaciel, doktor Baker. Kilmeny uśmiechnęła się i podała Bakerowi rękę. Stojąc w blasku porannego słońca obok grządki swych siostrzyc, lilii, była tak piękna, że można było oniemieć na jej widok. Dawid, któremu nie brakło bynajmniej pewności siebie i który był na ogół wymowny w towarzystwie kobiet, skłonił się przed nią w milczeniu, onieśmielony, niczym uczniak. Lecz Kilmeny była czarująco swobodna. W jej zachowaniu nie było śladu zmieszania, a tylko pełna wdzięku nieśmiałość. Eryk uśmiechnął się, przypominając sobie swe pierwsze spotkanie z nią. I zdał sobie nagle sprawę jak wielkie uczyniła postępy od tego czasu i jak bardzo się rozwinęła. Uczyniwszy ręką zapraszający ruch, skierowała się młoda dziewczyna ku drożynie, wysadzonej dzikimi czereśniami, a obaj mężczyźni poszli za nią przez sad. - Eryku, ona jest niewypowiedzianie piękna! - odezwał się Dawid półgłosem. - Wczoraj, jeśli mam być szczery, byłem dosyć niepochlebnego zdania o twoim rozsądku. A teraz ginę z zazdrości. To najbardziej urocza istota, jaką zdarzyło mi się widzieć. Eryk przedstawił Dawida Gordonom i pośpieszył do szkoły. Na bocznej dróżce natknął się na Neila i prawie, że się przeraził błysku nienawiści, jaki dojrzał w oczach młodego Włocha. Lecz chwilowa trwoga ustąpiła miejsca litości. Twarz Neila wychudła i wynędzniała. Oczy zapadły się i błyszczały gorączkowo. Postarzał się jak gdyby o lata całe od dnia, gdy Eryk zobaczył go po raz pierwszy nad strumieniem. Pod wpływem niespodziewanego odruchu współczucia młody nauczyciel przystanął i wyciągnął rękę do chłopaka. - Neilu, czy nie możemy żyć w zgodzie? - rzekł. - Przykro mi, że jestem przyczyną twego cierpienia. - W zgodzie! - Nigdy! - rzucił Neil gwałtownie. - Odebrałeś mi pan Kilmeny. Będę pana zawsze nienawidził. I odpłacę się panu jeszcze. Oddalił się szybko, a Eryk poszedł do szkoły, wzruszywszy ramionami i przestał myśleć o tym spotkaniu. Dzień wydał mu się nieskończenie długi. Kiedy wrócił do domu na obiad, Dawida jeszcze nie było. Dopiero wieczorem, gdy wszedł do swego pokoju zastał przyjaciela wyglądającego oknem. - No więc? - rzekł niecierpliwie, skoro Dawid obrócił się ku niemu, zachowując jednak milczenie. - Cóż mi powiesz? Nie trzymaj mnie w niepewności. Nie zniosę tego dłużej. Dzisiejszy dzień wydał mi się wiekiem. Czy stwierdziłeś, co jest przyczyną kalectwa Kilmeny? - Przyczyny nie ma żadnej - odpowiedział doktor Baker powoli, opadając na krzesło przy oknie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jedynie to, co mówię. Wszystkie jej narządy głosowe są w zupełnym porządku. I co się ich tyczy, nie ma żadnego powodu, aby nie mogła mówić. - No więc czemu nie może mówić? Czyżbyś sądził, że... że... - Sądzę, że nie zdołam wyrazić mego wniosku trafniej, niż powtarzając słowa Jany Gordon. Kilmeny nie mówi, ponieważ jej matka nie chciała mówić. Oto wszystko. Przyczyna jest natury psychicznej, a nie fizycznej. Wiedza lekarska jest bezsilna w tym przypadku. Istnieją w moim zawodzie wybitniejsi specjaliści ode mnie Eryku, ale jestem przekonany, że gdybyś zasięgnął ich rady, powiedzieliby ci to samo, co ja, ni mniej, ni więcej. - W takim razie nie ma nadziei - rzekł Eryk z rozpaczą. - Nie możesz nic dla niej uczynić. Dawid zdjął z oparcia krzesła szydełkową serwetkę, wyobrażającą skradającego się lwa i rozpostarł ją na kolanach. - Nic nie mogę dla niej uczynić - powtórzył, wpatrując się chmurnie w tę artystyczną robótkę. - Wątpię, by ktokolwiek zdołał ją uleczyć. Ale nie twierdzę bynajmniej, że nie ma dla niej nadziei wyzdrowienia. - Słuchaj, Dawidzie, nie jestem usposobiony do rozwiązywania zagadek. Wypowiedz się jasno i nie dręcz mnie. Dawid zmarszczył czoło w niepewności i wetknął palec w dziurkę, będącą okiem króla zwierząt. - Nie wiem, czy potrafię wyrazić ci to jasno. Nie jest to całkiem jasne dla mnie samego. Ma się rozumieć, że to tylko moja własna, mglista teoria. Nie mogę przytoczyć faktów, które by ją potwierdziły. No, krótko mówiąc, uważam za możliwe Eryku, aby Kilmeny zaczęła kiedyś mówić - o ile zapragnie tego dość silnie. - Zapragnie! Ależ, człowieku, ona pragnie tego tak silnie, jak tylko można chcieć czegoś. Kocha mnie całym sercem, a nie wyjdzie za mnie, ponieważ jest niema. Czy sądzisz, że ktokolwiek mógłby goręcej pragnąć mówić, niż młoda dziewczyna w tych warunkach? - Tak, ale nie mam na myśli tego rodzaju pragnienia, niezależnie od jego siły. Myślę o nagłej, gwałtownej, namiętnej potrzebie wypowiedzenia się, jednocześnie fizycznej i psychicznej, dość potężnej, ażeby zerwać niewidzialne okowy, pętające jej mowę. O ile by się zdarzała okoliczność, która wywołałaby tego rodzaju silne pragnienie, wierzę, że Kilmeny przemówiłaby, a gdyby raz przemówiła, byłaby odtąd zupełnie uleczona - tak, byle wypowiedziała choć jedno słowo. - Wszystko to wydaje mi się bardzo niedorzeczne - odezwał się Eryk niepewnie. - Przypuszczam, że ty masz pojęcie o czym mówisz, ale ja nie. A w każdym razie znaczy to w praktyce, że nie może ona żywić żadnej nadziei - no i ja też. Nawet jeśli twoja teoria jest trafna, gdzież prawdopodobieństwo, że zdarzy się okoliczność o jakiej mówisz? Kilmeny nie zostanie więc nigdy moją żoną. - Nie dawaj tak łatwo za wygraną. Bywały wypadki, że kobieta zmieniała swe postanowienie. - Ale nie taka kobieta jak Kilmeny - rzekł Eryk ze smutkiem. - Powiadam ci, że posiada nieugiętą wolę i wytrwałość swej matki, chociaż nie ma w niej ani śladu egoizmu lub dumy. Dziękuję ci, Dawidzie, za życzliwość i dobre chęci. Uczyniłeś wszystko, co było w twej mocy. Mój Boże, czym by to było dla mnie, gdybyś zdołał ją uleczyć! Eryk padł na krzesło, wzdychając ciężko i ukrył twarz w dłoniach. Chwila ta była dla niego bolesna jak śmierć. Sądził, że jest przygotowany na rozczarowanie. Nie zdawał sobie sprawy jak silna była jego nadzieja, dopóki ta nadzieja nie została mu całkowicie odebrana. Dawid westchnął, kładąc szydełkową robótkę na miejsce. - Jeśli mam być szczery, Eryku, myślałem sobie wczoraj, że jeśli przekonam się, iż nie uda mi się uleczyć tej dziewczyny, będzie to najlepsze rozwiązanie sprawy dla ciebie. Ale odkąd ją zobaczyłem, dałbym sobie uciąć prawą rękę, byle móc uczynić coś dla niej. Tak, to żona dla ciebie - gdybyśmy tylko zdołali przywrócić jej mowę! I na pamięć twej matki! - Tu Dawid uderzył pięścią w parapet okienny z taką siłą, że wstrząsnął futryną - jest to żona dla ciebie bez względu na to, czy będzie mówiła, czy też nie - żebyśmy tylko mogli przekonać ją o tym. - Nie przekonamy jej. Nie, Dawidzie, straciłem ją. Czyż powiedziałeś jej to, co mnie? - Powiedziałem, że nie mogę nic dla niej uczynić. Nie wspominałem o mojej teorii, gdyż nie miałoby to celu. - Jak to przyjęła? - Bardzo spokojnie i odważnie - z wdziękiem wielkiej damy. Ale wyraz jej oczu - Eryku, doznałem uczucia, że popełniłem zabójstwo. Pożegnała mnie, uśmiechając się żałośnie i poszła na górę. Nie widziałem jej więcej, chociaż zostałem na obiedzie, zaproszony przez pana Gordona. Osobliwa to para, ci starzy Gordonowie. Podobali mi się jednak. Mocne charaktery o stałych zasadach, wierni w przyjaźni, a zawzięci jako wrogowie. Żałowali, że nie mogę uleczyć Kilmeny, ale widać było wyraźnie, iż Tomasz Gordon uważał moje usiłowania za wtrącanie się do wyroków przeznaczenia. Eryk uśmiechnął się bezmyślnie. - Muszę tam pójść i zobaczyć się z Kilmeny. Wybaczysz mi, prawda Dawidzie? Masz tu książki. Poczytaj sobie. U Gordonów zobaczył się Eryk jednak tylko z Janą. Powiedziała mu, że Kilmeny jest w swoim pokoju i nie chce go przyjąć. - Spodziewała się, że pan przyjdzie i zostawiła mi to dla pana. Jana wręczyła mu karteczkę. Zawierała niewiele słów i widniały na niej ślady łez. Panie Eryku - przeczytał - proszę nie przychodzić więcej. Nie powinniśmy się widywać, gdyż byłoby to jeszcze bardziej bolesne dla nas obojga. Musi pan wyjechać i zapomnieć o mnie. Kiedyś będzie mi pan wdzięczny za to. Będę pana zawsze kochała i modliła się za pana. Kilmeny - Muszę się z nią widzieć - oświadczył Eryk rozpaczliwie. - Ciotko Jano, proszę mi dopomóc i powiedzieć jej, że muszę pomówić z nią. Proszę tylko o chwilkę rozmowy. Jana potrząsnęła głową, lecz udała się na górę. Wróciła niebawem. - Kilmeny powiada, że nie może zejść. A pan wie, jaka ona jest stanowcza. Żadne prośby tu nie pomogą. I uważam, iż ma słuszność. Skoro nie chce wyjść za pana, lepiej dla niej, by pana nie widywała. Eryk zmuszony był wrócić do domu, nie otrzymawszy żadnej innej pociechy. Nazajutrz rano odwiózł sam Dawida na stację, gdyż była to sobota. Nie spał całą noc i wyglądał tak źle, że przyjaciel zaniepokoił się o niego. Dawid pozostałby chętnie kilka dni w Lindsay, lecz groźny stan zdrowia jednego z pacjentów wymagał jego szybkiego powrotu. Na peronie zamienił z Erykiem uścisk dłoni. - Rzuć tę szkołę, Eryku i wracaj do domu. Nic tu już nie wskórasz, a zamartwisz się na śmierć. - Muszę zobaczyć się raz jeszcze z Kilmeny, zanim wyjadę - brzmiała odpowiedź Eryka. Po południu poszedł do Gordonów. Ale wynik tych odwiedzin był taki sam, jak poprzedniego dnia. Kilmeny odmówiła widzenia się z nim, a Tomasz powiedział poważnie: - Panie Eryku, pan wie, że pana lubię i żałuję, iż Kilmeny tak postanowiła. Może ma jednak słuszność. Widywałbym pana chętnie często i będzie mi pana brak. Ale powiem panu otwarcie, że tak, jak sprawy stoją obecnie, lepiej, aby pan nie przychodził tu więcej. Nic to nie pomoże, a im prędzej przestaniecie oboje myśleć o sobie, tym lepiej dla was. A teraz idź pan i niech Bóg ma pana w swej opiece. - Czy pan wie, czego pan ode mnie żąda? - rzekł młody człowiek ochrypłym głosem. - Tak jest, wymagam od pana rzeczy niełatwej, dla pańskiego dobra. Kilmeny nie rozmyśli się. Wiemy już z doświadczenia, jaką może być wola kobiety. Cicho Jano, nie płacz. Jakież wy, kobiety, jesteście niemądre! Czy myślisz, że łzy zmyją taki czyn? Nie zmażą one grzechu, ani skutków grzechu. Straszne to, jak grzech rozrasta się i rozpościera, a w końcu niszczy niewinne życie, nieraz w długi czas po tym, gdy grzesznik odszedł już zdać sam sprawę przed Bogiem. Proszę pana, jeśli pan usłucha mojej rady, rzuci pan szkołę w Lindsay i powróci jak najprędzej do Queenslea. Zerwane okowy Eryk udał się do domu blady i posępny. Nie przypuszczał nigdy, by człowiek mógł tak cierpieć, jak on cierpiał obecnie. Co miał począć? Wydawało mu się niepodobieństwem wieść życie dalej - czym miało być życie bez Kilmeny? Ból szarpał jego duszę, pozbawiając go sił, a młodzieńcza nadzieja przemieniły się w jego sercu w gorycz i żal. Nie potrafił nigdy potem powiedzieć, jak przeżył tę niedzielę i w jaki sposób pełnił w poniedziałek swe zwykłe obowiązki. Przekonał się, ile człowiek może przecierpieć i mimo to żyć dalej i pracować. Miał wrażenie, że ciało jego jest automatem, poruszającym się i mówiącym bez współudziału jego woli, podczas gdy zamknięty w nim udręczony duch doznawał mąk, które wycisnęły na nim niezatarte piętno. Z tej ogniowej próby Eryk Marshall wyszedł już jako mężczyzna, który pozostawił za sobą na zawsze swe lata chłopięce i patrzył na życie oczyma, sięgającymi w jego głąb i poza nie. We wtorek po południu odbył się w powiecie pogrzeb i zgodnie z miejscowym obyczajem, dzieci w szkole nie miały lekcji. Eryk poszedł do sadu. Nie spodziewał się zastać tam Kilmeny, gdyż przypuszczał, że będzie unikała tego miejsca, aby go nie spotkać. Lecz nie mógł przebywać z dala od sadu, chociaż myśl o nim była jedną więcej udręką. Erykiem miotały dwa sprzeczne uczucia. Pragnął gwałtownie nie zobaczyć go więcej, a jednocześnie nie mógł pogodzić się z tym, by odjechać i opuścić ów dziwny, stary sad, gdzie poznał swą ukochaną i starał się o nią, gdzie widział, jak rozwijała się i rozkwitała w jego oczach, niczym rzadki kwiat i w krótkim czasie trzech miesięcy stała się z prześlicznego dziecka jeszcze bardziej uroczą kobietą. Idąc przez pastwisko koło lasu natknął się na Neila Gordona, który robił płot. Chłopak nie spojrzał, gdy Eryk go mijał, lecz wbijał w dalszym ciągu paliki w ziemię. Przedtem Erykowi żal było Neila. Obecnie zdał sobie sprawę, że odczuwa dlań sympatię. Czy Neil cierpiał tak, jak on cierpiał? Młody nauczyciel widział w nim teraz współtowarzysza niedoli. Sad drzemał cicho w silnych, gorących promieniach wrześniowego słońca, które posiadały niejako moc zgęszczania wszelkich woni, jakie lato nagromadziło w lesie i polu. Kwiatów było teraz niewiele. Większość lilii, które kilka dni temu królowały tak okazale wzdłuż środkowej ścieżki, zwiędła. Trawa zeschła się, była nierówna i zapuszczona. Tylko po rogach płonęły niby pochodnie wysokie kwiaty nawłoci, a tu i ówdzie pochylało się kilka ciemnopurpurowych astrów. Sad zachował swoisty, niezwykły powab, podobnie jak pewne kobiety, które otacza atmosfera dawnej piękności i które nie utraciły nic z wrodzonego, niezniszczalnego czaru, chociaż młodość ich dawno przeminęła. Eryk przechadzał się po sadzie smutny i zgnębiony a w końcu usiadł na pochylonej żerdzi płotu w cieniu zwisających gałęzi jodły. Tutaj oddał się bolesnemu rozpamiętywaniu, pełnemu gorzkiej słodyczy, przeżywając na nowo wszystko, co wydarzyło się w tym sadzie, odkąd spotkał tu po raz pierwszy Kilmeny. Był tak pogrążony w myślach, że nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, co się wokół niego działo. Nie słyszał więc za sobą odgłosu skradających się kroków w jodłowym lesie. Nie widział nawet Kilmeny, która nadchodziła powoli i ukazała się na zakręcie dróżki, wysadzonej dzikimi czereśniami. Młoda dziewczyna przyszła do sadu, chcąc ukryć swą boleść - o ile to było w ogóle możliwe. Nie obawiała się spotkać tam Eryka o tej porze dnia, gdyż nie wiedziała, że w powiecie istniał zwyczaj przerywania nauki na czas pogrzebu. Wieczorem nie poszłaby nigdy do sadu, choć tęskniła za nim nieustannie. Sad i wspomnienia - oto wszystko co jej obecnie pozostało. Wydawało się, że przez tych kilka dni przeżyła lata całe. Piła z kielicha bólu i cierpienia. Twarz miała bladą i wychudłą. Sine, przezroczyste cienie widniały pod wielkimi, myślącymi oczyma, z których zniknął wyraz dziewczęcej wesołości i rozmarzenia, a ból, znoszony z poddaniem się nadał im osobliwego uroku. Tomasz Gordon potrząsnął głową z niepokojem, spojrzawszy na nią tego ranka przy śniadaniu. "Nie przetrzyma tego - pomyślał sobie. - Nie pobędzie długo na tym świecie. Biedactwo! Może tak będzie dla niej najlepiej. Ale dałbym wiele, aby ten młody Marshall nie był nigdy zaszedł do sadu Connorsów, ani do naszego domu. Och, Małgorzato, Małgorzato, to straszne, że twoja córka ma płacić za grzech, popełniony zanim przyszła na świat". Kilmeny szła powoli dróżką, jakby we śnie, nie zwracając na nic uwagi. Skoro znalazła się przy otworze w płocie, gdzie drożyna wchodziła w sad, podniosła głowę i zobaczyła Eryka, siedzącego w cieniu drzew po drugiej stronie sadu. Miał głowę schyloną, wspartą na dłoniach. Kilmeny przystanęła i krew rzuciła jej się gwałtownie do twarzy, a w następnej chwili odpłynęła, pozostawiając twarz bladą jak papier. Wyraz zgrozy - nieopisanej, śmiertelnej zgrozy - pojawił się w jej oczach tak, jak ciemne cienie chmur odbijają się w dwóch błękitnych stawach. Za Erykiem stał Neil, przyczajony, sprężony do morderczego ciosu. Nawet z tej odległości widziała Kilmeny wyraz jego twarzy oraz to, co trzymał w ręce i w nagłym przebłysku zrozumienia, uświadomiła sobie znaczenie tego. Wszystko to utrwaliło się w jej mózgu, niby na kliszy fotograficznej. Wiedziała, że zanim dobiegnie przez sad, aby ostrzec Eryka dotknięciem ręki, będzie za późno. A przecież musi go ostrzec... Musi... Musi! Przemożne pragnienie dobycia głosu wezbrało w niej i zalało ją niby fala morska, znosząc wszelkie zapory z nieodpartą siłą. Kiedy Neil wzniósł szybkim i mściwym ruchem siekierę, którą trzymał w ręce, Kilmeny rzuciła się naprzód przez dziurę w płocie. - Eryku, Eryku obejrzyj się... Obejrzyj się za siebie! Młody człowiek porwał się zaskoczony, zdumiony, gdy krzyk ten rozległ się w sadzie. Nie zdawał sobie zupełnie sprawy, że to Kilmeny go woła, lecz odruchowo usłuchał nakazu. Obejrzał się i zobaczył Neila, który nie patrzył na Eryka, lecz obok niego, na Kilmeny. Twarz młodego Włocha była szara jak popiół, a oczy jego wyrażały przerażenie i niedowierzanie, tak jak gdyby nadprzyrodzona siła przeszkodziła mu w wykonaniu morderczego zamiaru. Siekiera, leżąca u jego nóg tak, jak ją upuścił pod wpływem niewypowiedzianego strachu, usłyszawszy krzyk Kilmeny, zdradziła Erykowi wszystko. Zanim jednak Eryk zdołał się odezwać, Neil zawrócił, krzyknął przeraźliwie głosem podobniejszym do głosu zwierzęcia niż istoty ludzkiej i uciekł w mrok jodłowego lasu, jakby go ktoś ścigał. W chwilę później Kilmeny padła w ramiona Eryka. Twarz miała zroszoną łzami i rozjaśnioną uśmiechem. - Ach, Eryku, ja mówię!... - Ja mówię! Czy to nie cudowne! Eryku, kocham cię... Kocham cię! Neil sam znajduje wyjście To cud! - powiedział Tomasz Gordon ze czcią. Były to jego pierwsze słowa od chwili, kiedy Eryk i Kilmeny, trzymając się za ręce, wpadli do mieszkania niby dwoje dzieci, upojonych radością i zdumieniem i opowiedzieli zdyszanym głosem rzecz całą jemu oraz Janie. - Och, nie, jest to bardzo niezwykłe, ale nie żaden cud - rzekł Eryk. - Dawid mówił mi, że może się tak stać. Tylko nie miałem nadziei. Gdyby tu był, wytłumaczyłby wam wszystko. Tomasz Gordon potrząsnął głową. - Wątpię, by on, czy ktokolwiek inny mógł to wyjaśnić, proszę pana. Ja uważam to za cud. Podziękujmy Bogu kornie i ze czcią, iż uznał za stosowne zdjąć klątwę z niewinnej. Niechaj wasi doktorzy tłumaczą to, jak chcą, nie będą na pewno bliżsi prawdy. Ja widzę w tym rękę Bożą. Jano, wydaje mi się, że śnię. Czy Kilmeny mówi naprawdę? - Naprawdę, wujku - odpowiedziała Kilmeny, rzucając Erykowi spojrzenie pełne zachwytu. - Nie wiem, jak to się stało, ale uczułam, że muszę przemówić i przemówiłam. A teraz jest to takie łatwe. Wydaje mi się, że mogłam zawsze mówić. Mówiła naturalnie i swobodnie. Jedynie odpowiednia modulacja głosu sprawiała jej niejaką trudność. Chwilami brzmiał on zbyt wysoko, to znów zbyt nisko. Ale wyczuwało się, że opanuje go wkrótce całkowicie. Głos miała piękny - bardzo czysty, miękki i melodyjny. - Ach, jak się cieszę, że pierwszym słowem, które wypowiedziałam, było twoje imię, najdroższy - szepnęła do Eryka. - A co będzie z Neilem? - zapytał Tomasz Gordon, otrząsając się z trudem z podziwu, w jakim był pogrążony. - Co zrobimy, gdy wróci? Niewesoła to sprawa pod tym jednym względem. Eryk zapomniał prawie o Neilu pod wpływem przemożnego zdumienia oraz radości. Świadomość, że uniknął nagłej i gwałtownej śmierci, nie owładnęła dotąd jego myślami. - Musimy mu przebaczyć, panie Gordon. Wiem, jakie uczucia żywiłbym względem człowieka, który odebrałby mi Kilmeny. W swym bólu uległ złemu porywowi, lecz pomyśl pan, ile stąd wynikło dobrego. - No tak. Nie zmienia to jednak strasznej prawdy, że chłopak żywi w sercu mordercze zamiary - i byłby pana zabił. Wszechmocna opatrzność nie dopuściła, by popełnił dzisiaj zbrodnię i skierowała zło ku dobremu. Lecz zawinił on zamiarem i myślami. A my przywiązaliśmy się do chłopca, wychowaliśmy, jak własne dziecko i kochaliśmy go mimo wszystkich jego wad. Ciężka to rzecz dla nas i nie wiem, co mamy uczynić. Nie możemy przyjąć go tak, jakby się nic nie stało. Nie będziemy mogli mu już nigdy zaufać. Lecz Neil Gordon rozstrzygnął sam swoją sprawę. Kiedy Eryk powrócił tego dnia do domu, zastał Roberta Williamsona przy kredensie, raczącego się kawałkiem chleba z serem po jeździe na stację. Tymoteusz siedział na stole w swym strojnym aksamitnym futerku i spożywał z powagą smaczne kąski, rzucane mu przez Roberta. - Dobry wieczór panu. No, rad jestem, że pan jakoś raźniej wygląda. Mówiłem żonie, że to pewnie tylko zwykła sprzeczka zakochanych. Martwiła się panem. Ale nie chciała dopytywać się. Ona nie należy do tych osób, które czują się nieszczęśliwe, nie mogąc wtykać ustawicznie nosa w cudze sprawy. Ale cóż się tam stało dziś wieczorem u Gordonów, proszę pana? Eryk spojrzał ze zdziwieniem. O czymże mógł się Robert tak prędko dowiedzieć? - O czym pan mówi? - zapytał. - No, my tam na stacji, domyślaliśmy się, że coś musiało zajść, jeśli Neil Gordon pojechał w taki sposób na wycieczkę. - Neil pojechał! Na wycieczkę! - wykrzyknął Eryk. - Ano tak. Przecież pan wie, że pociąg wycieczkowy odszedł dziś wieczorem. A w nocy przesiądą się na statek. Od nas pojechało ze dwunastu chłopaków. Staliśmy sobie przed stacją i gwarzyliśmy, a tu Lincoln Frame zajechał pędem, a z bryczki wyskoczył Neil. Wpadł do kasy, kupił bilet i wsiadł do pociągu, nie zamieniwszy z nikim słowa. A chmurny był jak noc. Takeśmy się zdziwili, że żaden z nas nie odezwał się, aż gdy go już nie było. Lincoln nie wiedział wiele. Neil przybiegł do niego o zmroku, a wyglądał, jakby uciekał przed policją. Chciał sprzedać Lincolnowi czarnego źrebaka za sześćdziesiąt dolarów, jeżeli Lincoln zawiezie go na stację tak, aby zdążył na pociąg wycieczkowy. Źrebak był własnością Neila i Lincoln miał na niego dawno ochotę, tylko Neil nie chciał przedtem słyszeć o tym. Teraz więc Lincoln skorzystał ze sposobności, a ponieważ chłopak przyprowadził źrebaka ze sobą, zaprzągł natychmiast i zawiózł Neila na stację. Nie miał on żadnych rzeczy przy sobie i przez całą drogę nie puścił pary z ust. Domyśliliśmy się, że musiał pokłócić się z Tomaszem. Czy wie pan co o tym? A może był pan tak zajęty swoją dziewczyną, że nie miał pan ani uszu, ani oczu dla czegokolwiek innego? Eryk zastanowił się szybko. Doznał wielkiej ulgi, dowiedziawszy się o wyjeździe Neila. Nie wróci on więcej i tak było najlepiej dla wszystkich. Robertowi trzeba powiedzieć choć część prawdy, bo będzie i tak wkrótce wiadome, że Kilmeny mówi. - Owszem, były dziś pewne nieprzyjemności u Gordonów - odezwał się młody nauczyciel spokojnie. - Neil zachował się bardzo źle i przestraszył okropnie Kilmeny - tak dalece, że wydarzyła się rzecz doprawdy zadziwiająca. Kilmeny zdołała przemówić i teraz mówi doskonale. Robert odłożył kawałek sera, który niósł do ust na końcu noża i wpatrywał się ze zdumieniem w Eryka. - W imię Ojca i Syna!... A to ci dopiero nadzwyczajna rzecz! - wykrzyknął. - Czy pan mówi poważnie? Czy też próbuje pan zakpić ze mnie, starego? - Nie, panie Williamson. Zapewniam pana, że to szczera prawda. Doktor Baker mówił mi, że jakiś nagły wstrząs mógłby ją uleczyć i tak się stało. A co do Neila, sądzę, że nie wróci więcej i uważam, iż dobrze zrobił. Nie chcąc rozprawiać dłużej o tej sprawie, Eryk wyszedł z kuchni. Idąc na górę do swego pokoju, usłyszał, jak Robert mruczał sam do siebie w bezradnym zdumieniu: - Jak żyję, nie słyszałem czegoś podobnego - jak żyję... A ty, Tymoteuszu, słyszałeś kiedy? Ci Gordonowie to nieobliczalni ludzie - co do tego nie ma dwóch zdań. Żeby nawet chcieli, nie potrafią postępować tak, jak inni. Muszę zbudzić matkę i opowiedzieć jej o tym, bo inaczej nie zasnę. Ostateczne zwycięstwo Teraz, kiedy wszystko ułożyło się szczęśliwie, Eryk chciał porzucić szkołę i wrócić do rodzinnego miasta. Prawda, zobowiązał się "na piśmie", że obejmuje posadę nauczyciela na rok. Lecz wiedział, że opiekunowie zwolnią go, jeśli postara się o odpowiedniego zastępcę. Postanowił pozostać do wakacji jesiennych, które wypadały w październiku, a potem wyjechać. Kilmeny obiecała, że pobiorą się na wiosnę. Eryk prosił o wcześniejszy termin, lecz odmówiła z łagodną stanowczością, a Tomasz i Jana poparli ją. - Muszę nauczyć się wielu rzeczy zanim będę mogła wyjść za mąż - powiedziała Kilmeny. - I chcę przyzwyczaić się widywać ludzi. Odczuwam jeszcze pewien lęk, ile razy widzę kogoś obcego, chociaż zdaje mi się, że tego nie okazuję. Będę chodziła do kościoła z wujem i ciotką, a także na zebrania Towarzystwa Misyjnego. I wuj powiada, że pośle mnie tej zimy do miasta do jakiejś szkoły, o ile byś się na to zgodził. Eryk wyraził natychmiast swój sprzeciw. Kilmeny w szkole! Nie mógł po prostu myśleć o tym bez śmiechu. - Nie rozumiem dlaczego nie może nauczyć się wszystkiego czego jej potrzeba, równie dobrze po wyjściu za mąż, jak przedtem - wyrzekł przed jej wujem oraz ciotką. - Ale my chcemy mieć ją u siebie jeszcze przez zimę - wyjaśnił cierpliwie Tomasz Gordon. - Będzie nam jej okropnie brak, gdy wyjedzie, proszę pana. Nie rozstawaliśmy się z nią nigdy, ani na jeden dzień, jest naszą jedyną radością. Bardzo to miło, że pan powiada, iż będzie nas odwiedzała kiedy zechce. Ale to zupełnie co innego. Będzie wtedy należała do pańskiego świata, a nie do naszego. I tak być powinno - nie chcielibyśmy, aby stało się inaczej. Ale pozostaw nam ją jeszcze przez jedną zimę. Eryk ustąpił, choć niezbyt chętnie. - Ostatecznie - pomyślał sobie - Lindsay nie jest znów tak daleko od Queenslea, a istnieją przecież statki i pociągi. - Czy napisał pan już o wszystkim swemu ojcu? - zapytała Jana z niepokojem. Nie, nie uczynił tego jeszcze. Ale wróciwszy do domu, skreślił dokładne sprawozdanie z całego lata i wysłał je ojcu. Pan Marshall senior odpowiedział na list, zjawiając się osobiście. W parę dni później zastał Eryk po powrocie ze szkoły ojca, siedzącego w czyściutkim, wymuskanym bawialnym pokoju pani Williamson. Sprawę listu poruszyli jednak dopiero po kolacji. Skoro znaleźli się sami, pan Marshall odezwał się bez wstępów. - Eryku, cóż tam z tą dziewczyną? Mam nadzieję, że nie zrobiłeś głupstwa? Bo coś mi się to nie bardzo podoba. Dziewczyna, która była niema od urodzenia i nie posiada prawa do nazwiska ojca - dziewczyna wiejska, wychowana w takiej miejscowości jak Lindsay! twoja żona będzie musiała zająć miejsce twej matki - a matka była kobietą wyjątkową. Czy uważasz, że ta dziewczyna jest tego godna? To niemożliwe! Dałeś się zwieść ładnej twarzy, świeżej wiejskiej urodzie. Spodziewałem się, że wynikną jakieś przykrości z tej twojej zachcianki, aby objąć tutaj posadę nauczyciela. - Poczekaj ojcze, aż zobaczysz Kilmeny - rzekł Eryk i uśmiechnął się. - Hm. To samo powiedział mi Dawid Baker. Otrzymawszy twój list, poszedłem od razu do niego, gdyż wiedziałem, że musi być jakiś związek pomiędzy tym listem, a tajemniczym pobytem Dawida w Lindsay, co do którego nie mogłem wydobyć z niego słowa ani prośbą, ani groźbą. Powiedział mi tylko: "Niech pan poczeka, aż pan pozna Kilmeny Gordon". Dobrze, poczekam do tej chwili, ale pamiętaj, że będę patrzył na nią oczyma człowieka sześćdziesięciopięcioletniego, a nie dwudziestoczteroletniego młodzieńca. I jeśli nie jest taka, jaką twoja żona powinna być, wyrzekniesz się jej, albo też będziesz sobie sam radził w życiu. Jeśli zechcesz bowiem popełnić głupstwo i zmarnować sobie życie, nie przyłożę do tego ręki. Eryk zagryzł wargi, lecz rzekł tylko spokojnie: - Chodź ze mną, ojcze. Pójdziemy teraz do niej. Udali się okrężną drogą, gościńcem. Nie zastali Kilmeny w domu. - Jest w sadzie - wyjaśniła Jana. - To jej ulubione miejsce i spędza tam cały swój wolny czas. Lubi uczyć się w sadzie. Ojciec i syn usiedli i rozmawiali chwilę z Tomaszem i jego siostrą. Wyszedłszy od Gordonów pan Marshall odezwał się: - Ci ludzie podobają mi się. Gdyby Tomasz był taki, jak Robert Williamson nie czekałbym nawet, aby zobaczyć twoją Kilmeny. Ale oboje Gordonowie są bez zarzutu - szorstcy i małomówni, ale znać dobry ród - oraz wrodzoną szlachetność i siłę charakteru. Tylko powiem szczerze, że mam nadzieję, iż twoja ukochana nie ma takich ust, jak jej ciotka. - Usta Kilmeny są niby ucieleśniona pieśń miłosna - odpowiedział Eryk z zapałem. - Hm - zauważył pan Marshall. - No - dodał po chwili bardziej pobłażliwie - byłem także poetą przez sześć miesięcy mego życia, kiedy starałem się o twoją matkę. Kilmeny czytała, siedząc na ławce pod krzewami bzu, gdy weszli do sadu. Powstała i podeszła nieśmiało na ich spotkanie, gdyż odgadła kim był wysoki, siwy pan, towarzyszący narzeczonemu. Gdy się zbliżała, Eryk zauważył z uczuciem radosnej dumy, że nie wyglądała nigdy bardziej uroczo. Miała na sobie sukienkę ulubionego, niebieskiego koloru, uszytą ładnie i skromnie, tak, jak wszystkie jej sukienki. Uwydatniała ona przepięknie linie jej smukłej, wiotkiej postaci. Lśniące, czarne warkocze upięte były wokół głowy, a zdobiące je dwa dzikie astry jaśniały przy nich, niby bladopurpurowe gwiazdy. Twarz jej była lekko zapłoniona pod wpływem podniecenia. Kilmeny wyglądała jak młodziutka księżniczka w błyszczącej koronie, którą tworzyły czerwonawe promienie słońca, padające poprzez listowie starych drzew na jej głowę. - Ojcze, oto Kilmeny - odezwał się Eryk z dumą. Młoda dziewczyna podała panu Marshallowi rękę, szepcząc nieśmiało słowa powitania. On zaś ujął tę rękę i przytrzymał ją w swojej, wpatrując się tak uważnie i przenikliwie w twarz Kilmeny swemi bystrymi oczyma, że nawet jej szczere spojrzenie nie wytrzymało tego wzroku. Po czym przyciągnął ją do siebie i złożył z powagą delikatny pocałunek na jej białym czole. - Moja droga - rzekł - cieszę się i jestem dumny, że zgodziłaś się zostać żoną mojego syna - a moją bardzo kochaną i szanowaną córką. Eryk odwrócił się szybko, chcąc ukryć wzruszenie. Twarz miał rozjaśnioną jak człowiek, który widzi swą przyszłość w najpromienniejszych barwach.