John Steinbeck O ludziach i myszach SAWW Poznań 1993 PWZN Print 6 Lublin 1998 Tytuł oryginału: "Of Mice and Men" Przedruku dokonano na podstawie pozycji wydanej przez SAWW Poznań 1993 `st Od wydawcy Żaden człowiek nie jest samoistną wyspąĎ każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu,Ď jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi,Ď Europa będzie pomniejszona tak samo,Ď jak gdyby pochłonęło przylądek,Ď włość twoich przyjaciół, czy twoją własną.Ď Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie,Ď albowiem jestem zespolony z ludzkością,Ď przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon:Ď Bije on tobie.Ď John Donne Ten fragment wiersza angielskiego poety z przełomu Xvi i Xvii w. stanowiący motto powieści jednego z najgłośniejszych pisarzy Xx wieku, Ernesta Hemingwaya chcielibyśmy wykorzystać w podobnej intencji w serii Arcydzieł Literatury Światowej adresowanej do wszystkich, którzy szukają w literaturze odpowiedzi na pytania nieodłącznie związane z ludzką świadomością. Literatura w tej czy innej formie towarzyszy człowiekowi niemal od zarania dziejów i jeśli odrzucić z niej to wszystko, co stanowi znak czasu, zawsze próbuje rozstrzygnąć podstawowe problemy egzystencji. Dotyczą one niezmiennie życia, śmierci, miłości, szczęścia i odpowiedzialności, sensu i bezsensu, jednym słowem całej struktury otaczającej nas rzeczywistości. Literatura z właściwym sobie instynktem wie - wbrew poglądom unaukowionym i stechnicyzowanym - że to co istotne stanowi zaledwie połowę zagadnienia, zaś na całą prawdę w równej mierze składa się to co istotne i to co nieistotne. Recepty na stworzenie arcydzieła, podobnie jak wybitnego talentu nie ma. Nie liczy się czas ani miejsce, nagrody i wyróżnienia, uznanie krytyków, obfitość dorobku pisarskiego, a często nawet tematyka utworu. Są pisarze, którzy wkraczają do salonu Arcydzieł Literatury jedną jedyną książką. Czasami bywa to dzieło obszerne, wielotomowe, jak w wypadku "Poszukiwania straconego czasu" Marcela Prousta, niekiedy zaledwie kilkadziesiąt stron zapisu zmagań starego człowieka z rybą (Hemingway). Choć mówią, że bardziej jest się dzieckiem swego czasu niż swego ojca, w wypadku niektórych dzieł literackich upływ wieków wydaje się bez znaczenia. Nawet dziś bardziej porusza rozpaczliwa, nieszczęśliwa miłość rzymskiego poety Katullusa, dzieje Tristana i Izoldy, Ginevry i Lancelota, losy Wielkiego Gatsby'ego i Wokulskiego niż całej plejady heroin i herosów spod znaku Harlequina i rewolucji seksualnej. Zaś agenci różnej maści "jawni, tajni i dwupłciowi", jakie mają szanse dołączyć do króla Marka i rycerzy Okrągłego Stołu? Przez stulecia prym wiodła literatura francuska, pod koniec Xix wieku przyszła kolej na angielską, połowa wieku Xx należy do literatury amerykańskiej. Nie znaczy to wcale, że arcydzieła nie powstają na obrzeżach tzw. centrum kulturalnego, żeby wspomnieć choćby "Ullissesa" Joyce a lub "Sto lat samotności" Marqueza. Bohaterowie arcydzieł bywają skrajnie wysublimowanymi intelektualistami i artystami (M. Proust, T. Mann), mordercami (M. Camus, F. Dostojewski), żołnierzami (Hasek, Heller), wreszcie zwykłymi szarymi ludźmi drepczącymi pod obdrapanymi murami kamienic najobrzydliwszych uliczek Dublina (Joyce) lub najemnymi robotnikami rolnymi na zapadłych farmach (Faullcner, Steinbeck). Świat, w którym żyją, czasami ma wymiar zupełnie realny, kiedy indziej paradoksalny (Vonnegut, Heller) lub całkiem baśniowy (Tolkien). Jednak wszystkie te rozmaite i różnorodne książki łączy jedno: króciutki, zawarty najczęściej między wierszami błysk geniuszu, który pozwala przez chwilę poczuć, że oto stoimy wobec tajemnicy ludzkiej egzystencji i podglądamy strukturę wszechświata. Że oto ktoś ukazał nam właśnie swoisty - zamknięty i kompletny - system filozoficzny, który bez skomplikowanych terminów, logicznych zabiegów i prób niwelowania nie dających się pogodzić przeciwieństw odpowiada na podstawowe pytania o byt, o sens, o wartość. Sami pełni wahań, pytań i wątpliwości zdecydowaliśmy się na wydawanie inaugurowanej właśnie serii dla tych wszystkich, którzy nieciekawi kto zabił, ani czy ona w końcu mu uległa, ślęczą także w bezsenne noce nad kartkami książek, tropiąc owo nikłe światełko prawdy mocniejszej niż tysiąc słońc. Nikt z nas nie jest w tym szukaniu samoistną wyspą; tak było, jest i miejmy nadzieję będzie w przyszłości. O Johnie Steinbecku W "Małym słowniku pisarzy angielskich i amerykańskich" (Wiedza Powszechna. Warszawa 1971Ď) pod hasłem "John Steinbeck" można znaleźć następującą notkę: "Był postępowym liberałem pełnym sympatii dla proletariatu wiejskiego i miejskiego, choć nigdy nie identyfikował się z żadną konkretną partią polityczną. Tym większym zaskoczeniem, bolesnym, a zarazem budzącym zdecydowany protest, był wyjazd Steinbecka w charakterze korespondenta wojennego do Wietnamu, skąd przysyłał reportaże aprobujące amerykańską agresję w tym kraju, co dobitnie kontrastowało ze stanowiskiem ogółu amerykańskich pisarzy i intelektualistów". Nie ma sensu znęcać się dziś nad autorem tego komentarza, ani nawet ujawniać jego nazwiska (wścibskich odsyłam do wymienionego "Słownika"). "Słownik" jest jednak nadal w użyciu, a wraz z nim kilka fałszywych stereotypów, utrwalających różne obiegowe sądy na temat niektórych anglojęzycznych pisarzy, które niepostrzeżenie zweryfikował czas. Należy do nich, na przykład, przekonanie, że Steinbeck najpierw był postępowy i lubił wiejski proletariat, a potem pojechał zrzucać na niego bomby w Wietnamie. W ojczyźnie pisarza także narosło wokół jego osoby i twórczości wiele nieporozumień, a przyznanie mu Literackiej Nagrody Nobla w 1962 roku wcale nie wywołało tam entuzjazmu. Część krytyki uważała, że o twórczość nie dorównuje poziomem poprzednim amerykańskim noblistom. Steinbeck był zresztą często oceniany po obu stronach Atlantyku na tle Hemingwaya i Faulknera - albo jako Hemingway z domieszką dziwacznego mistycyzmu, albo jako kalifornijski Faulkner, któremu brakuje technicznego mistrzostwa, żeby przetworzyć wściekłość i wrzask robotników rolnych z Kalifornii w prawdziwie monumentalne dzieło. Dokument i folklor Twórczość Johna Ernsta Steinbecka (1902-1968Ď) łączy się z jednym geograficznym regionem Stanów Zjednoczonych - z doliną Salinas w środkowej Kalifornii. Tutaj też rozgrywa się akcja jego noweli "O myszach i ludziach" (1937Ď), gdzie znajdujemy charakterystyczne dla twórczości pisarza realia: środowisko sezonowych robotników rolnych, którzy na przemian wędrują, pracują za 50 dolarów miesięcznie i snują edeniczne marzenia, brutalnie konfrontowane z rzeczywistością. Pojawiające się co jakiś czas nazwy geograficzne, takie jak góry Gabilan, przypominają, że miejsce akcji nie jest bynajmniej fikcyjne, lecz można je odszukać na mapie Kalifornii. Ta dokumentalna precyzja oraz czerpanie z kalifornijskiego folkloru tworzą wręcz znak firmowy pisarza urodzonego w Salinas w roku 1902 i silnie związanego ze swoimi rodzinnymi stronami. Dziadek Steinbecka nosił nieco dłuższe nazwisko - Grossteinbeck - i był Niemcem z okolicy Dusseldorfu. Do Stanów Zjednoczonych przyjechał, co ciekawe, z Jerozolimy, gdzie towarzyszył bratu, luterańskiemu misjonarzowi. W nowej ojczyźnie zastała go wojna secesyjna i chcąc nie chcąc musiał włożyć mundur armii konfederackiej. Domową rzeź udało mu się jednak przeżyć i wkrótce po zwolnieniu z wojska ruszył z rodziną do Kalifornii. Historia ta, przetworzona i opowiedziana od nowa, znalazła swoje odbicie w sadze rodzinnej, napisanej przez wnuka Herr Grossteinbecka w 1952, "Na Wschód od Edenu". Za jej dalekie echo można też chyba uznać obsesyjnie powracający niemal w każdej powieści pisarza motyw poszukiwania ziemi obiecanej. Pisarstwo Steinbecka nie jest autobiograficzne w tym samym sensie co, na przykład, twórczość Hemingwaya. Autor "O myszach i ludziach" nie przemawia w swoich powieściach w pierwszej osobie, przetwarza siebie samego w literacką fikcję, nie siada przy jednym stole z George'em i Lennie'em. Opisuje jednak niemal wyłącznie rzeczywistość, którą zna z własnego doświadczenia; rzeczywistość o konkretnych cechach geograficznych i społecznych. Czasem, na przykład w "Gronach gniewu" (1939Ď), posługuje się bezpośrednio technikami reportażu. Pisząc raczej o robotnikach niż o klasie robotniczej, nie musi korzystać z tekstów źródłowych; sam imał się różnych zajęć: był dozorcą plantacji nad jeziorem Tahoe, zbieraczem owoców, aptekarzem, pchał taczki z zaprawą na budowie Madison Square Garden. Pracował też jako reporter w nowojorskiej gazecie, skąd, jak dowiadujemy się z pewnym zaskoczeniem od niego samego, został szybko zwolniony. Nie wiadomo, jakimi kryteriami kierował się nowojorski pracodawca, ale najwyraźniej epizod ten nie zraził Steinbecka do faktograficznej drobiazgowości przy konstruowaniu fikcji literackiej. Wiele lat później, pisząc swoją słynną opowieść o wędrówce rodziny zubożałych farmerów z Oklahomy do Kalifornii, Steinbeck, nie przymuszony już materialną koniecznością, jedzie do Oklahomy, przyłącza się do rzeszy robotników ciągnących na zachód i dociera do Kalifornii, gdzie pracuje razem z nimi w polu. Jego towarzysze podróży to, podobnie jak fikcyjna rodzina Joadów, "Oakies" - mieszkańcy Oklahomy, którzy w czasie Wielkiego Kryzysu tracą swoje gospodarstwa i ruszają do słonecznej Kalifornii, gdzie pracy ma być ponoć pod dostatkiem, a dojrzałe owoce spadają same do rąk. Nic więc dziwnego, że "Grona gniewu" tchną autentyzmem, wzmocnionym dodatkowo przez obecność paradokumentalnych rozdziałów, nie należących bezpośrednio do powieściowej fabuły. Autentyzmu tego nie brakuje też noweli "O myszach i ludziach", opartej na równie bezpośredniej obserwacji języka i zachowań wędrownych robotników w dolinie Salinas, gdzie pisarz wielokrotnie pracował na plantacjach bawełny i w sadach owocowych. Lata dwudzieste to w biografii Steinbecka trudny okres, wypełniony wyczerpującą pracą fizyczną na rozmaitych posadach i uporczywym, niezmordowanym pisaniem. W 1929 roku ukazuje się drukiem jego pierwsza powieść, "Złota czara", fikcyjna historia życia pirata Henry'ego Morgana. Romans ten, w którym pełno pirackich skarbów, brodatych korsarzy i ognistych kobiet, miał pewnie przy nieść autorowi jeśli nie sławę, to przynajmniej pieniądze. Nie przyniósł ani jednego, ani drugiego. Następne dwie powieści, "Pastwiska niebieskie" (1932Ď) i "Do nieznanego boga" (1933Ď), też pozostają nie zauważone. Sukces przychodzi dopiero w roku 1935 wraz z powieścią "Tortilla Flat". Steinbeck rozwija w niej w pełni swój talent folklorysty, opisując fikcyjną społeczność kalifornijskich Latynosów o nazwie "paisanos", osiadłych w pobliżu Monterey. Swoją luźną, epizodyczną strukturą oraz lekkim tonem książka przypomina powieść łotrzykowską. Steinbeck przedstawia galerię latynoskich ekscentryków, którzy odznaczają się sympatyczną niechęcią do ciężkiej pracy oraz zamiłowaniem do jedzenia, picia i weselenia się we wszystkich okolicznościach. Choć "paisanos" wchodzą czasem w konflikt z prawem, nie są przestępcami. Wesołkowie z "Torilla Flat" żyją w idyllicznej przestrzeni ludowej gawędy, która niewiele ma wspólnego z okrutną często rzeczywistością kalifornijską, opisywaną przez Steinbecka w innych powieściach. Jego twórczość jest jednak stylistycznie bardzo zróżnicowana; oprócz epickich sag można w mej znaleźć także ludyczne komedie z rodzaju "Tortilla Flat", gdzie pisarz w sposób nieskrępowany, bezpośredni przedkłada proste przyjemności życiowe nad sukces w społeczeństwie ogarniętym żądzą posiadania, wolność nad własność, wielki spokój nad wielki zysk. Trudno jednak zarzucić mu tworzenie złudzeń, że świat dobrodusznych "paisanos" to tylko utopijna wizja pastwisk niebieskich, niemożliwy raj na ziemi. Od rytuału do mitu Nie trzeba być szczególnie wnikliwym czytelnikiem, żeby w powieściach Johna Steinbecka dostrzec pod warstwą lokalnego folkloru i realistycznego szczegółu coś więcej, znacznie więcej. Czasem do głębszych pokładów znaczeniowych prowadzi niespodziewany zwrot dialogu, czasem zaskakujący opis lub scena. W noweli "O myszach i ludziach" rolę taką pełni powracający refren: co jakiś czas Lennie skłania George'a, żeby ponownie opowiedział mu, jak będzie wyglądało ich wspólne życie na własnej, wymarzonej farmie. Nie tylko treść, lecz także forma tej opowieści jest sztywna i niezmienna; kończy się zawsze słowami o braterstwie i solidarności a każde odstępstwo od ustalonej formuły spotyka się z protestem Lennie'ego. Niepostrzeżenie sen dwóch prostaków o własnym kawałku ziemi zamienia się w religię, a George obejmuje rolę jej kapłana, który raz po raz, aczkolwiek niechętnie, odprawia święty obrządek. Krytycy zwracają czasem uwagę na dramatyczną fabuły: w pewnym momencie, kiedy bohaterowie dopuszczają do spółki Candy'ego, wraz z jego 350 dolarami oszczędności, mrzonka staje się całkiem realną możliwością. Możliwość ta wcale nie znika po tragicznych wydarzeniach pod koniec książki, czego George wydaje się jakby nie zauważać. Candy ma przecież nadal 350 dolarów oszczędności. Trzeba jednak pamiętać, że w trakcie opowieści upragnione ranczo przestaje być zwykłym przedmiotem kupna. Bez Lennie'ego, swojego jedynego wyznawcy, George nie może zrealizować snu o ziemi. Przypomina Mojżesza; który stracił swój naród i nie ma kogo prowadzić do obiecanego Kanaanu. Steinbeck zawsze irytował się, ilekroć któreś z wpisanych przez niego w realistyczną fabułę znaczeń nie zostało właściwie odczytane. Nagła popularność książki "Tortilla Flat" ucieszyła go, ale też nieprzyjemnie doświadczyła. W liście do wydawcy skarżył się: "Myślałem, że zarys mojego arturiańskiego cyklu zostanie łatwo zauważony, że wszyscy rozpoznają mojego Gawaina, Lancelota, króla Artura i Galahada... Najwyraźniej nie jest to dość jasne". Na pierwszy rzut oka zestawienie ludowych prostaczków z rycerzami okrągłego Stołu wydaje się zaskakujące. Autor nie szczędzi jednak czytelnikowi całkiem bezpośrednich wskazówek. Przygody "paisanos" z "Tortilla Flat" rzeczywiście nakładają się na fabularną strukturę legend o królu Arturze, a dociekliwy czytelnik bez większego trudu wskaże na szczegółowe zbieżności i podobieństwa. Legenda arturiańska pojawia się u Steinbecka nie tylko w "Tortilla Flat" i nie jest to wynik zupełnie przypadkowej lektury. Przypomnijmy, że twórczość pisarza kształtowała się w latach dwudziestych, z dala od wielkich ośrodków życia literackiego, w domku dozorcy nad jeziorem Tahoe a nie w Paryżu, gdzie być może w tym samym czasie Hemingway dyskutował o życiu i literaturze z Ezrą Poundem. Niemniej książki, które czytał młody Steinbeck, były często tymi samymi lekturami pokoleniowymi, które omawiano z ożywieniem w paryskich kawiarniach. Należała do nich niezmiernie popularna w literackich kręgach lat dwudziestych książka Jesse Weston "Od rytuału do romansu" (1920Ď), uwypuklająca kulturotwórcze znaczenie legendy o św. Gralu, Królu Rybaku i Ziemi Jałowej. Śledząc związki arturiańskich legend ze starożytnymi kultami płodności, Weston opierała się na religioznawczym studium Jamesa Frazera pt. "Złota gałąź", kolejnej lekturze obowiązkowej awangardy literackiej lat dwudziestych. Wystarczy przypomnieć, jak zawrotną karierę zrobił w literaturze amerykańskiej, powstałej po wielkiej, apokaliptycznej wojnie, motyw ziemi jałowej, od poematu T. S. Eliota do symbolicznych obrazów z powieści Francisa Scotta Fitzgeralda "Wielki Gatsby" (1925Ď) i Ernesta Hemingwaya "Słońce też wschodzi" (1926Ď). Z pewnością, żeby czytać Steinbecka z intelektualnym pożytkiem, nie trzeba koniecznie znać etnologicznego dzieła Frazera. Fascynacja pisarza kultami i mitologią pierwotnych cywilizacji rzuca jednak więcej światła na pojawiające się czasem w jego powieściach zagadkowe sceny i zachowania bohaterów, nie zawsze dostatecznie umotywowane przez naturalistyczną narrację. Farmer z powieści Do nieznanego boga, na przykład, skądinąd chrześcijanin, otwarcie składa ofiary staremu dębowi i czci skałę, która znajduje się na jego posiadłości. Nie dość na tym, nie mogąc doczekać się deszczu po długotrwałej suszy kładzie się na skale i rytualnie podcina sobie żyły. Jego krew użyźnia wypaloną ziemię, a on sam przyjmuje rolę króla-ofiary z prymitywnych kultów płodności, opisanych szczegółowo przez Frazera. Trudno nie zgodzić się z pewnym recenzentem, który nazwał powieść Do nieznanego boga "współczesnym suplementem do Złotej gałęzi". Inna zaskakująca scena: w zakończeniu powieści "Grona gniewu" rodzina Joadów napotyka umierającego z głodu człowieka. Jedna z bohaterek, młoda matka, która właśnie straciła dziecko, karmi mężczyznę własną piersią. Epizod ten wywołał zresztą oburzenie części czytelników, zarzucających Steinbeckowi albo skrajny naturalizm, albo wręcz przeciwnie - skłonność do przedstawiania zachowań nienaturalnych. Pisarz bronił się, wskazując na źródła folklorystyczne i literackie oraz na symboliczny wydźwięk końcowej sceny, która w jego zamyśle miała być szczególną eucharystią, momentem ostatecznego triumfu życia, braterstwa i ludzkiej wspólnoty. Pod naturalistycznym reportażem Steinbecka o robotnikach w Kalifornii ukrywa się zatem niemal zawsze mit - animistyczny, chrześcijański, literacki. Wskazują na to dobitnie same tytuły wielu jego powieści, zapożyczone z innych dzieł literackich lub z Biblii. Tytuł noweli "O myszach i ludziach" pochodzi, na przykład, z wiersza Xviii-wiecznego poety szkockiego, Roberta Burnsa. Mit nie jest dla Steinbecka elementem dodatkowym, zewnętrzną dekoracją: służy mu raczej jako ironiczny kontrast i komentarz do rzeczywistości, nadając jej przynajmniej pozór trwałego, niezmiennego znaczenia i awansując prostych farmerów z Oklahomy i Kalifornii do rangi bohaterów wielkiego, kosmicznego dramatu. Człowiek w grupie "Jako członek grupy człowiek nie jest już sobą, lecz staje się komórką w organizmie, który w niczym go nie przypomina, tak samo jak nasze komórki w niczym nie przypominają nas samych". Zdanie to nie pochodzi od któregoś ze znanych nam klasyków kołchozowego kolektywizmu, lecz z powieści Steinbecka "W wątpliwej walce" (1936Ď). Tego rodzaju oświadczenia, przedkładające zbiorowość nad jednostkę oraz robotniczo-chłopska tematyka większości jego utworów przysporzyły pisarzowi sporo pochlebnych ocen w ojczyźnie Lenina i Trockiego. Wspomniana opowieść o strajku robotników na plantacji, zorganizowanym przez partię komunistyczną, wydawała się dobitnym sygnałem, że idea światowej rewolucji całkiem nieźle przyjmuje się wśród postępowych towarzyszy amerykańskich. Steinbecka trzeba jednak czytać uważnie. Walka klas na kalifornijskich plantacjach jest dla niego od początku wątpliwa, tak samo jak obraz partii komunistycznej, który wyłania się z powieści. Pewna jest natomiast walka dobra ze złem, Szatana ze wszechmogącym Bogiem. Pewne jest też to, że raj na ziemi, jak sugeruje tytuł zapożyczony z poematu Miltona, został przez człowieka bezpowrotnie utracony. Partia jawi się tu jako demoniczny kusiciel robotników, nęcąc ich obietnicą sprawiedliwości społecznej i powszechnego dobrobytu w zamian za bunt przeciwko nieludzkiej wszechmocy pracodawców. Pisarz znów wprowadza nas w przestrzeń mityczną, całkowicie zdeterminowaną i określoną: wynik buntu aniołów jest przecież z góry przesądzony. Jednostka staje się tylko niewiele znaczącą komórką w zbiorowym organizmie partii, który nie kieruje się już indywidualnymi motywami, takimi jak dążenie do sprawiedliwości czy dobrobytu, lecz biologicznym instynktem walki, pokonania innego zbiorowego organizmu. Taka wizja społeczeństwa ma z pewnością więcej wspólnego z poglądami Darwina niż Lenina. Steinbeck rzeczywiście interesował się biologią. W pewnym momencie życia był nawet współwłaścicielem laboratorium biologicznego, które prowadził razem z wieloletnim przyjacielem, zawodowym zoologiem. W roku 1941 pisze książkę "Morze Corteza", rodzaj zbeletryzowanego dziennika z podróży po Pacyfiku, której celem było zbieranie próbek i preparatów dla wspomnianego laboratorium. Obserwacje zoologa-amatora stają się pretekstem do filozoficznych rozważań na temat świata i ludzi. Niektórzy czytelnicy dostrzegali w "Morzu Corteza" radykalną zmianę światopoglądu pisarza i porzucenie agrarnych ideałów z "Gron gniewu" na rzecz konserwatywnych zapatrywań. Tymczasem Steinbeck tylko rozwija tutaj w pełni, bez żadnych niedomówień, swoją hierarchiczną wizję świata, której ślady można łatwo odnaleźć w jego pozostałych książkach, także w "Gronach gniewu". W Morzu Corteza dowiadujemy się wprost, że państwo jest dla pisarza pojedynczym organizmem i jako takie stanowi część organizmu wyższego rzędu - ludzkości, która z kolei jest częścią składową biosfery. Cały świat to pojedynczy, żywy organizm. Teoria ta prowadzi Steinbecka do przekonań, które czytelnik, upatrujący w autorze za namową "Małego słownika pisarzy angielskich i amerykańskich" "postępowego liberała", może bez wahania nazwać konserwatywnymi teorie, że bezrobocie jest konieczne; że wojna to cenny symptom schorzenia światowego organizmu; że głód i choroby są potrzebne jako czynniki hartujące jednostkę w walce o przetrwanie. Oprócz biologii i teorii Karola Darwina specyficzny kolektywizm Steinbecka ma jeszcze jedno źródło: amerykańską tradycję literacką. Wizja świata jako organicznej jedności jest bowiem zbieżna z poglądami głoszonymi w Xix wieku przez głównego ideologa amerykańskiego romantyzmu Ralpha Waldo Emersona. Kiedy jeden z bohaterów Gron gniewu, kaznodzieja Jim Casey, oświadcza, że dusza każdego człowieka jest cząstką jednej wielkiej duszy, w rzeczywistości powtarza tylko pogląd Emersona, że świat przeniknięty jest boskością, a świadomość jednostki uczestniczy w transcendentnej jedności Wszechduszy. W takim świecie tożsamość każdej rzeczy określa odniesienie do wyższego szczebla bytu; komórka jest przede wszystkim częścią organizmu, a kalifornijski robotnik częścią amerykańskiego państwa. Naturalny krajobraz staje się symboliczną mapą, a ludzka osobowość elementem kosmicznej zbiorowości. U Steinbecka problem człowieka w grupie ma zatem przede wszystkim wymiar metafizyczny, a dopiero później społeczny. Pisarz bardziej skłonny jest snuć przypowieści o myszach i ludziach, niż wykładać z pasją o położeniu klasy robotniczej w Kalifornii w roku 1937; opowiadać o nostalgii za utraconym rajem raczej, niż roztaczać wizje społecznej utopii. Tęsknota za Edenem Bez wątpienia pisarstwo johna Steinbecka można wywieść z wielu intelektualnych źródeł. Jego mitologicznym fundamentem pozostaje jednak Biblia, a zwłaszcza jeden biblijny archetyp o dwóch nazwach: Eden i Kanaan, nieosiągalna kraina ziemskiej szczęśliwości, Ogród utracony przez Adama i obiecany Mojżeszowi. Czym innym jest bowiem Kalifornia, do której zmierza rodzina Joadów w Gronach gniewu, odtwarzając w czasie Wielkiego Kryzysu historię biblijnego exodusu? Czy trzyczęściowy podział opowieści na opis suszy w Oklahomie, wędrówkę przez Stany Zjednoczone i pełne gorzkich rozczarowań życie w Kalifornii nie odpowiada dokładnie dziejom ludu wybranego od ucisku w Egipcie, przez drogę do Ziemi Obiecanej po osadnictwo w zamieszkałej przez wrogie narody krainie Kanaan? W powieści roi się od szczegółowych odniesień i aluzji fabularnych. Część z nich jest wierną rekonstrukcją biblijnych zdarzeń, część zaś celowym "wykoślawieniem" literackiego pierwowzoru. Pamiętamy, na przykład, że Mojżesz jako niemowlę przeżył rzeź nowo narodzonych dzięki temu, że został puszczony rzeką w skrzynce z papirusu. U Steinbecka pod koniec powieści Joadowie umieszczają w skrzynce po jabłkach (!) martwego noworodka i puszczają go z prądem rzeki, Mit znów posłużył pisarzowi jako gorzki komentarz do współczesności. Nie ma nadziei na nowego Mojżesza. Nie ma powrotu do Edenu. Niczym innym jak niemożliwym do odzyskania Ogrodem jest też ranczo pełne królików, o którym marzą George i Lennie w noweli "O myszach i ludziach". Co prawda, Eden ma tutaj jasno określoną cenę: 600 dolarów, ani mniej ani więcej. Niewiele to jednak zmienia "Nikt nigdy nie trafia do nieba", oświadcza w pewnym momencie jeden z bohaterów i trudno o lepsze oddanie fatalistycznej atmosfery, w jakiej toczy się ta tragiczna i ponura przypowieść. Nagrodę Nobla Steinbeck dostał w roku 1962 przede wszystkim za powieści napisane w pierwszym okresie życia, w Kalifornii. W 1943 pisarz przenosi się do Nowego Jorku, jakby pod prąd kierunku wędrówki rodziny Joadów. Na pewno nie ma w tym żadnego symbolicznego znaczenia, ale trudno nie zauważyć, że właściwie wszystko, co Steinbeck napisał w Nowym Jorku, jest tylko nikłym odbiciem jego powieści z okresu kalifornijskiego, tętniących żywym mitem i bogactwem znaczeń. W roku 1952 pisarz podejmuje literacką próbę powrotu do własnego Edenu, a przynajmniej do swojej pierwotnej, rodzinnej przestrzeni. Postanawia napisać monumentalne dzieło na temat doliny Salinas w Kalifornii, które będzie jego życiowym osiągnięciem. O rezultat można się długo spierać, wskazywać wady i słabości "Na wschód od Edenu", dwupokoleniowej sagi rodziny Trasków, osnutej wokół biblijnej historii Kaina i Abla. Tymczasem za chwilę mamy pogrążyć się w lekturze zupełnie innej opowieści. Czy jednak rzeczywiście zupełnie innej? Cały świat bohaterów Steinbecka, rodziny Trasków i rodziny Joadów, Lennie'ego i George a położony jest przecież na wschód od Edenu, w krainie przyznanej Kainowi, w pobliżu miasteczka, którego nazwa brzmi zawsze Soledad (hiszp. - samotność). Jarosław Sokół Kilka mil na południe od Soledad rzeka Salinas toczy swe głębokie i zielone wody w stronę wzgórz. Przemyka przez lśniące w słońcu żółte piaski i ogrzana tworzy wąską zatokę. Z jednej strony opadają ku niej złociste i skaliste zbocza gór Gabilan, a drugi brzeg, od strony doliny, porastają drzewa - wierzby świeżo zielone z każdą wiosną, ale zachowujące na opadających ku ziemi gałęziach ślady zimowych powodzi, i białe, nakrapiane sykomory, pochylające się łukowato nad wodą. Piaszczysty brzeg pod drzewami pokrywają grubą warstwą liście tak wysuszone, że szeleszczą nawet, gdy przebiega między nimi jaszczurka. Wieczorem z zarośli wychodzą na wygładzony przez wodę piasek króliki, krzyżują się też tu ślady nocnych wędrówek kojotów, psów z pobliskich farm jeleni, przychodzących po zapadnięciu zmierzchu napić się wody. Wiedzie tu, pomiędzy wierzbami i sykomorami, ścieżka wydeptana przez chłopców z farm, przychodzących wykąpać się w zatoce, i ubita zmęczonymi stopami wędrowców schodzących wieczorem z autostrady, by rozbić obóz w pobliżu wody. Pod rosnącą nisko nad ziemią poziomą gałęzią olbrzymiej sykomory leży popiół wielu ognisk. Wierzch gałęzi jest wytarty aż do połysku przez tych, którzy na niej siadali. Pod wieczór tego skwarnego dnia liście poruszył delikatny wiatr. Cień zaczął piąć się po zboczu w stronę szczytu wzgórza. Króliki, siedzące na piaszczystym brzegu, wyglądały jak małe, szare, kamienne rzeźby. I wtedy od strony stanowej autostrady dobiegł odgłos kroków, depczących suche liście sykomor. Króliki bezszelestnie zniknęły w zaroślach. Czapla ciężko wzbiła się w powietrze i poszybowała w dół rzeki. Przez tę chwilę, zanim nad zieloną zatoką pojawili się dwaj mężczyźni, miejsce sprawiało wrażenie wymarłego. Mężczyźni posuwali się ścieżką gęsiego, ale nawet gdy zeszli z niej, przystanęli jeden za drugim. Obydwaj ubrani byli w drelichowe spodnie i drelichowe marynarki z mosiężnymi guzikami. Mieli też takie same czarne, bezkształtne kapelusze i obydwaj nieśli przewieszone przez ramię zrolowane koce. Pierwszy był żwawy i niski, miał niespokojne oczy osadzone w ciemnej twarzy o ostrych rysach. Każda część jego ciała była wyrazista - małe, silne ręce, smukłe ramiona i chudy, kościsty nos. Drugi stanowił jego przeciwieństwo - masywnej budowy, z przygarbionymi, szerokimi plecami, o twarzy bez wyrazu, z dużymi, bezbarwnymi oczami. Stawiał kroki ciężko, powłócząc nogami jak niedźwiedź. Ramiona nie kołysały się, tylko zwisały bezwładnie. Po wyjściu na otwartą przestrzeń pierwszy mężczyzna przystanął tak gwałtownie, że postępujący za nim o mało nie wpadł na niego. Zdjął z głowy kapelusz, zebrał palcem pot z tej strony, która styka się z czołem, i strząsnął kroplę na ziemię. Jego masywny towarzysz zrzucił koc z pleców, padł na ziemię i zanurzył usta w zielonej tafli wody. Pił długimi łykami, parskając jak koń. Niski mężczyzna podszedł do niego zdenerwowany. - Lennie - powiedział ostro - Lennie, na Boga, nie pij tak dużo. Lennie parskał nadal, łykając wodę. Niski pochylił się nad nim i potrząsnął go za ramię. - Lennie, będziesz chory, jak ostatniej nocy. Lennie zanurzył całą głowę, a gdy wyprostował się i usiadł na brzegu, woda kapała mu z kapelusza na niebieską marynarkę i ściekała po plecach. - Jest dobra - rzekł. - Łyknij trochę, George. Napij się porządnie. - Uśmiechał się uszczęśliwiony. George rozsupłał rzemień i rzucił delikatnie swój koc na brzeg. - Nie jestem pewien, czy to dobra woda - powiedział. - Wygląda coś muliście. Lennie zanurzył swoją wielką łapę i zaczął, poruszając palcami, rozpryskiwać wodę. Kręgi odbiły się od drugiego brzegu i wróciły. Przypatrywał się im. - Patrz, George! Patrz, co zrobiłem. George klęknął na brzegu, zaczerpnął dłonią wody i napił się. - Smakuje dobrze - przyznał - chociaż wygląda na stojącą. Nigdy nie powinieneś pić stojącej wody, Lennie. Ale ty, jak masz pragnienie, napiłbyś się ze ścieku - dodał z rezygnacją. Chlusnął sobie wodą w twarz, zgarnął dłonią z brody i rozprowadził po szyi. Potem założył kapelusz, podniósł się i usiadł, obejmując rękami kolana. Lennie, który przypatrywał się George'owi, zaczął go naśladować. Podniósł się, podciągnął kolana, objął je rękami i spojrzał, by upewnić się, że przyjął taką samą pozycję. Opuścił nieco kapelusz na oczy, tak samo jak George. George z niechęcią przypatrywał się wodzie. Powieki miał zaczerwienione od słońca. - Moglibyśmy dojechać do samej farmy - powiedział ze złością - gdyby ten kierowca autobusu, psia jego mać, w ogóle wiedział, o czym gada. "Taa, to tylko kawałek wzdłuż drogi" powiedział. "Mały kawałek..." Do diabła, to były prawie cztery mile! Mógłby nas podwieźć pod samą bramę, ale nie chciało się temu leniwemu sukinsynowi. Ciekawe, czy chciało mu się zatrzymać w Soledad? Wywala nas i mówi "Taa, to tylko kawałek..." Założę się, że było więcej niż cztery mile. Pieprzony upał. - George - Lennie popatrzył na niego nieśmiało. - Czego chcesz? - Dokąd idziemy, George? Niski mężczyzna trzepnął dłonią w rondo kapelusza i warknął: - Jużeś zapomniał? Znów mam ci powtarzać?! Jezu Chryste, co za pieprznięty głupek! - Zapomniałem - powiedział łagodnie Lennie. - Próbowałem zapamiętać, jak Boga kocham, że próbowałem, George. - Dobra, dobra. Powiem ci. I tak nie mam nic innego do roboty. Będę ci mówił, ty będziesz miał co zapominać, a ja będę miał znowu co mówić. - Próbowałem i próbowałem - powiedział Lennie - ale nic z tego nie wyszło. Za to pamiętam o królikach, George... - Do diabła z królikami! Czy tylko to zapamiętałeś, o królikach? Dobra. Teraz słuchaj i musisz to zapamiętać, bo inaczej napytamy sobie biedy. Tkwiliśmy w rynsztoku na ulicy Hovarda i gapiliśmy się na tę tablicę... pamiętasz? Twarz Lennie'ego rozjaśnił uśmiech. - Jasne, George, pamiętam... ale... co my tam robiliśmy? Pamiętam, że przechodziły dziewczyny i powiedziałeś... powiedziałeś... - Do diabła z tym, co powiedziałem! Pamiętasz, jak poszliśmy do Murraya i Ready'ego, a oni dali nam karty pracy i bilety na autobus? - Tak, George, teraz sobie przypominam - jego ręce powędrowały szybko do bocznych kieszeni marynarki. - George - powiedział cicho. - Nie mam swojej karty. Zgubiła mi się... - Nigdy jej nie miałeś, ty głupi sukinsynu! Ja mam obydwie. Czy myślisz, że dałbym ci twoją kartę? Lennie uśmiechnął się szeroko, z ulgą. - Ja... ja myślałem, że wsadziłem ją do bocznej kieszeni. - Znowu wsunął rękę do kieszeni. George spojrzał na niego ostro. - Coś wyjął z kieszeni? - Tam nic nie ma - odparł chytrze Lennie. - Wiem, że nic nie ma. Masz to w ręku. Pokaż, co tam chowasz. - Naprawdę nic, George, przysięgam... - No dalej, dawaj to! Lennie odsunął zaciśniętą pięść od George'a. - To tylko mysz. - Mysz? Żywa mysz? - Nieee, zdechła mysz, George. Nie zabiłem jej, przysięgam. Znalazłem. Znalazłem już zdechłą. - Dawaj ją! - Och, pozwól mi ją mieć. - Dawaj ją!!! Zaciśnięta dłoń Lennie'ego powoli poddała się poleceniu. George wziął mysz i rzucił w krzaki na drugim brzegu. - Po co ci zdechła mysz? - Mogłem ją głaskać kciukiem, gdyśmy szli - odparł Lennie. - Taa, nie będziesz głaskał myszy, gdy idziesz ze mną. A pamiętasz, dokąd teraz idziemy? Lennie zaskoczony ukrył ze wstydem twarz między kolanami. - Znów zapomniałem... - Jezu Chryste - powiedział z rezygnacją George - No tak... słuchaj. Będziemy robić na farmie, jak wtedy, gdy wróciliśmy z północy. - Z północy? - Z Weed. - O tak, pamiętam. Z Weed. - Farma, na którą idziemy, jest jakieś ćwierć mili stąd. Musimy się rozmówić z gospodarzem. Teraz słuchaj - ja dam mu nasze karty pracy, a ty nie będziesz nic gadał. Będziesz tylko stał i ani słowa. Jeśli on odkryje, jaki z ciebie przygłup, nie dostaniemy roboty. Ale jak najpierw zobaczy, jak robisz, a dopiero potem posłucha, jak gadasz, to nas weźmie. Chwytasz? - Pewnie, George. Pewnie, że chwytam. - Dobra. Teraz, gdy pójdziemy pogadać z gospodarzem, co masz robić? - Ja... ja... - Lennie myślał. Skupienie ściągnęło mu brwi. - Ja... mam nic nie gadać. Tylko stać. - Dobry chłopak. Elegancko. Powtórz to sobie ze dwa, trzy razy, żebyś nie zapomniał. Lennie cicho mamrotał do siebie: - Mam nic nie gadać... mam nic nie gadać... mam nic nie gadać. - Dobra - powiedział George. - I nie będziesz się tak źle zachowywał, jak wtedy w Weed. - Jak w Weed? - Lennie spojrzał zdziwiony. Ech, o tym też żeś zapomniał! Co nie? Ale nie będę ci tego przypominał, bo znów zaczniesz to robić. Przez twarz Lennie'ego przebiegł błysk olśnienia. Wywalili nas z Weed! - wyrzucił z siebie tryumfalnie. - Diabła tam, wywalili... - skrzywił się George. - Samiśmy zwiali. Szukali nas, ale nie dorwali. - To pamiętam, a jak! - zachichotał uszczęśliwiony Lennie. George wyciągnął się na piasku i podłożył skrzyżowane ręce pod głowę. Lennie postąpił dokładnie tak samo, ale podniósł głowę, by upewnić się, czy przyjął identyczną pozycję. - Boże, ileż z tobą kłopotów - powiedział George. - Gdybym nie musiał ciągnąć cię w ogonie, wszystko szłoby tak ładnie i gładko. Mógłbym sobie lekko żyć i może miałbym nawet dziewczynę. Lennie przez chwilę leżał i nie odzywał się, a potem rzekł z nadzieją w głosie: - Będziemy robić na farmie, George. - Racja. Pojąłeś to. Ale spać będziemy tu. Mam swoje powody. Dzień zaczął teraz szybko uciekać. Tylko szczyty gór Gabilan błyszczały w promieniach słońca, uchodzącego z doliny. Przez zatokę przemknął wąż wodny, z głową wystawioną jak mały peryskop. Trzciny kołysały się lekko pod wpływem prądu. Gdzieś na autostradzie pokrzykiwał mężczyzna, a drugi odpowiadał mu. Lekki wiatr zaszeleścił w liściach sykomor i zaraz ucichł. - George, czemu nie pójdziemy na farmę i nie zjemy kolacji? Tam mają teraz kolację. George przewrócił się na bok. - Nic z tego. Mnie tu dobrze. Jutro pójdziemy do roboty. Widziałem po drodze młockarnię. Znaczy się, będziemy dźwigać worki z ziarnem, aż nam flaki wyjdą na wierzch. Dziś w nocy chcę poleżeć tutaj i rozglądnąć się. Podoba mi się tu. Lennie podniósł się na kolana i spojrzał na George'a. - To nie będzie dziś kolacji? - Jasne, że będzie, jeśli nazbierasz trochę suchych patyków wierzbowych. Mam w węzełku trzy puszki fasoli. Ty przygotujesz ognisko. Dam ci zapałki, jak już nazbierasz patyków. Podgrzejemy fasolę i będzie kolacja. - Lubię fasolę z sosem pomidorowym - powiedział Lennie. - Nie mamy sosu pomidorowego. Idź nazbierać drewna. I nie marudź za długo, bo zaczyna zmierzchać. Lennie dźwignął się i zniknął w zaroślach. George leżał jak przedtem i zaczął sobie pogwizdywać. Nagle usłyszał odgłos rozpryskiwanej wody, dobiegający z kierunku, w którym poszedł Lennie. Przestał gwizdać i zaczął nasłuchiwać. - Biedny sukinsyn - powiedział cicho i po chwili zaczął znowu gwizdać. W tym momencie z zarośli z trzaskiem wyszedł Lennie. Niósł jedną, małą, wierzbową gałązkę. George usiadł. - Dobra - powiedział ostro. - Dawaj tę mysz! Lennie przybrał wypracowaną, niewinną pozę. - Jaką mysz, George? Nie mam żadnej myszy. George wyciągnął rękę. - No już! Dawaj ją tu! Nie próbuj mnie nabierać. Lennie zawahał się, cofnął i spojrzał na zarośla, jakby miał zamiar tam poszukać schronienia. Oddasz mi ją, czy mam cię walnąć? - zapytał zimno George. - Co mam ci oddać? - Dobrze wiesz, do diabła! Dawaj tę mysz! Lennie powoli sięgnął do kieszeni. Głos mu się łamał. - Nie wiem, czemu nie mogę jej mieć. To niczyja mysz. Nie ukradłem jej. Leżała na ścieżce. George nadal trzymał wyciągniętą rękę. Powoli jak terier, który nie chce przynieść swojemu panu piłki, Lennie przybliżył się, cofnął, znowu się zbliżył. George zniecierpliwiony strzelił palcami i na ten odgłos Lennie położył mu mysz na dłoni. - Nie zrobiłem nic złego, George. Tylko ją głaskałem. George wstał i cisnął mysz, jak mógł najdalej, w ciemniejące zarośla. Potem podszedł do wody i umył ręce. - Ty głupku! Myślisz, że nie zauważyłem, że masz mokre nogi po tym, jak przechodziłeś przez rzekę, by ją złapać? - Usłyszał szloch Lennie'ego i odwrócił się. - Ryczy jak dzieciak. Jezu Chryste! Taki wielki chłop jak ty! Usta Lennie'ego zadrżały, a w oczach pojawiły się łzy. - Och, Lennie - George położył rękę na jego ramieniu. - Nie zrobiłem tego bez powodu. Ta mysz już śmierdziała. A poza tym zdusiłeś ją, głaszcząc. Dostaniesz nową mysz i pozwolę ci ją zatrzymać na chwilę. - Lennie usiadł i opuścił głowę. - Nie wiem, gdzie można dostać inną mysz. Pamiętam panią, która mi je dawała, wszystkie, jakie miała. Ale tu nie ma tej pani. - Pani, hę? - odezwał się z drwiną George. - Nawet nie pamiętasz, kim była ta pani. To twoja ciotka Klara. I przestała ci je dawać, bo zawsze je dusiłeś. Lennie spojrzał na niego ze smutkiem. - Były takie małe - usprawiedliwiał się. - Głaskałem je, a one gryzły mnie w palce, więc trochę ściskałem ich główki, a one zaraz zdychały. Takie były małe. Chciałbym, żebyśmy mieli króliki, George. One nie są takie małe. - Do diabła z królikami! Nie można ci dać do łapy żadnej myszy. Ciotka Klara dała ci kiedyś gumową, ale nie chciałeś się nią bawić. - Nie dało się jej tak dobrze głaskać - odparł Lennie. Promień zachodu słońca dźwignął się znad szczytów, zmierzch zagościł w dolinie i półmrok objął wierzby i sykomory. Wielki karp wystawił głowę z wody, łyknął powietrza i zagłębił się tajemniczo, pozostawiając falujące na toni kręgi. Ponad głowami znowu zatrzepotały liście i bazie wierzbowe, poniesione przez wiatr, osiadły na powierzchni zatoki. - Przyniesiesz wreszcie to drewno? - zapytał George. - Za tą sykomorą leży pełno gałęzi, wyrzuconych przez prąd. Zabierz się do nich. Lennie obszedł drzewo i wrócił z naręczem suchych gałęzi i liści. Rzucił je na miejsce starego ogniska i ruszył po więcej. Tym razem przyniósł już dosyć. Ponad wodą prześlizgnął się gołąb. George podszedł do stosu i podpalił suche liście. Ogień objął patyki i zaczął buzować. George rozwinął węzełek i wyjął trzy puszki fasoli. Postawił je obok ogniska tak, by nie dotykały ich płomienie. - Wystarczy tej fasoli na czterech mężczyzn - powiedział. Lennie spojrzał na niego ponad ogniem. - Lubię ją z sosem pomidorowym - upierał się. - Obejdzie się bez sosu - wybuchnął George. - Zawsze chcesz tego, czego nie mamy. Dobry Boże, jakież lekkie byłoby życie, gdybym był sam. Znalazłbym robotę, pracował i nie miał żadnych problemów. Żadnych, a pod koniec miesiąca zgarnąłbym swoich pięćdziesiąt dolców, poszedł do miasta i miał czego dusza zapragnie. Taa, mógłbym siedzieć w burdelu całą noc. Nażarłbym się tego, na co mam ochotę, opiłbym się w hotelu albo gdziekolwiek indziej. I mógłbym to robić przez cały pieprzony miesiąc. Kupiłbym sobie galon whisky, wynajął łazienkę albo grał w karty... Lennie przyklęknął i spojrzał przez ogień na rozeźlonego George'a. Jego twarz była nieruchoma z przerażenia. - A co mam? - George wstał z wściekłością. - Mam ciebie! Nie utrzymasz się w żadnej robocie, a ja na tym tracę. Wywalają nas. Przez ciebie ciągle łażę po całym hrabstwie. Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Narobisz gnoju, źle się zachowujesz, a ja muszę cię z tego wyciągać - zaczął prawie krzyczeć. - Ty głupi skurwysynu! Przez ciebie cały czas ładuję się w jakieś gówno! - Przyjął ton przedrzeźniających się dziewczynek. - Chciałem tylko pomacać sukienkę tej dziewczyny... Chciałem tylko pogłaskać ją jak mysz... Skąd ona, do diabła, miała wiedzieć, że chciałeś tylko pomacać jej sukienkę?! Zaczęła się wykręcać, a ty ścisnąłeś ją, jakby była myszą. Narobiła wrzasku i musieliśmy chować się do rowu i siedzieć tam cały dzień, bo chłopcy nas szukali. A potem wyleźć po ciemku i wiać z hrabstwa. I cały czas to samo, cały czas... Chciałbym cię wsadzić do klatki, dać milion myszy, tobyś dopiero miał ubaw! - Nagle opuściła go złość. Spojrzał na przestraszoną twarz Lennie'ego po drugiej stronie ognia i wbił zawstydzony wzrok w płomienie. Było już zupełnie ciemno, ale ogień oświetlał pnie drzew i wykrzywione gałęzie ponad głowami. Lennie wolno i ostrożnie obszedł ognisko, aż znalazł się obok George'a. Kucnął na piętach. George obrócił puszki z fasolą drugą stroną do ognia. Udawał, że nie zauważa bliskości Lennie'ego. - George - szepnął bardzo delikatnie. Żadnej odpowiedzi. - George! - Czego chcesz! - To tylko wygłupy, George. Nie chcę sosu pomidorowego. Nie jadłbym go, nawet gdyby był tu obok. - Gdyby tu był, tobyś dostał. - Ale bym nie ruszył, George. Zostawiłbym wszystko dla ciebie. Mógłbyś polać sobie nim fasolę, a ja nawet bym go nie tknął. George ciągle spoglądał ponuro w ogień. - Gdy sobie pomyślę, jakie bez ciebie miałbym klawe życie, to aż dostaję na łeb. Nie mam spokoju. Lennie nie zmienił pozycji. Patrzył w ciemność za rzeką. - George, czy chcesz, żebym sobie poszedł i zostawił cię samego? - Dokąd ty, do diabła, mógłbyś pójść? - Mógłbym. Poszedłbym w góry i znalazł jakąś grotę. - Taa?! A co będziesz jadł? Masz taką sieczkę w głowie, że nawet nie znajdziesz nic do jedzenia. - Coś tam znajdę. Nie muszę jeść takiego dobrego żarcia z sosem pomidorowym. Będę się wylegiwał na słońcu i nikt mnie nie skrzywdzi. A gdy złapię mysz, nikt mi jej nie weźmie. George spojrzał na niego szybko i przenikliwie. - Byłem podły, nie? - Jeśli mnie nie chcesz, mogę iść w góry i znaleźć grotę. Zawsze mogę odejść. - Nie, słuchaj, ja tylko tak żartowałem, Lennie. Chcę, żebyś został. Z tymi myszami idzie o to, że zawsze je dusisz - przerwał. - Powiem ci, co zrobię, Lennie. Dostaniesz ode mnie szczeniaka, gdy tylko nadarzy się okazja. Może go nie udusisz. To lepsze niż mysz. I możesz go mocniej głaskać. Lennie poczuł swoją przewagę. Nie dał się złapać na przynętę. - Jeśli mnie nie chcesz, tylko powiedz, a pójdę sobie w tamte góry. O tak, prosto w góry, i będę sobie żył. I nikt mi nie weźmie myszy. - Chcę żebyś został - powiedział George. - Jezu Chryste, ktoś gotów cię wziąć za kojota i zastrzelić, gdy będziesz sam. Nie, zostań ze mną. Ciotka Klara, nawet jeśli nie żyje, nie chciałaby, byś był sam. - Opowiedz mi, tak, jak to robiłeś wcześniej - odezwał się chytrze Lennie. - O czym? - O królikach. - Nie rób ze mnie głupka - odburknął George. Lennie zaczął prosić: - No dalej, George, opowiedz, proszę George,... Tak jak wtedy. - Rajcuje cię to, nie? Dobra, powiem ci, ale jak zjemy kolację. Brzmienie głosu George'a stało się głębsze. - Faceci, tacy jak my, co pracują na farmach, to najbardziej samotni faceci na świecie - wymawiał słowa rytmicznie, chociaż powtarzał je już wiele razy. - Nie mają rodziny, nie mają swojego miejsca. Przychodzą na farmę, pracują na akord, a potem idą do miasta i puszczają całą forsę. I ani się obejrzysz, jak szukają roboty na innej farmie. Nie mają o co zaczepić swojej przyszłości. Lennie był uszczęśliwiony. - O tak, tak. Teraz powiedz, jak to jest z nami. - My mamy do kogo otworzyć gębę i nie musimy siedzieć w knajpie i puszczać forsę jak ci, co nie mają gdzie iść. Inni mogą iść do paki i gnić tam, i nikt nie da za nich złamanego grosza. Ale nie my. - Ale nie my - wtrącił Lennie. - A czemu? Bo... bo ja mam ciebie, a ty się mną opiekujesz, a ty masz mnie i ja się tobą opiekuję, ot co! - Uśmiechnął się zachwycony. - Znasz to na pamięć. Możesz sam opowiadać. - Nie, ty mów. Ja trochę zapomniałem. Opowiedz, jak to będzie. - Dobra. Kiedyś zbierzemy forsę i będziemy mieli mały domek i parę akrów, i krowę, i kilka świń, i... - I będziemy żyć z tego, co da ziemia - krzyknął Lennie. - I będą króliki! Dalej, George, opowiedz, co będziemy mieli w ogrodzie, i o klatkach z królikami, i o zimowym deszczu, i o piecu, i o śmietanie na mleku, co jest tak gruba, że można ją kroić... Opowiedz o tym, George! - Czemu sam nie opowiesz? Wiesz o wszystkim. - Nie... ty mów. To nie to samo, jak ja mówię. Dalej, George, mów, jak będę dbał o króliki. - Taa - powiedział George. - Będziemy mieli dużą grządkę z warzywami oraz kojec dla królików i kurczaków. A gdy zimą będzie padał deszcz, powiemy "do diabła z robotą", rozpalimy w piecu i usiądziemy sobie, słuchając, jak krople biją o dach... Głupoty! - Wyciągnął scyzoryk. - Już wystarczy. Wbił ostrze w jedną z puszek, wykroił denko i podał ją Lennie'mu. W ten sam sposób otworzył drugą. Wyjął z kieszeni marynarki dwie łyżki i przesunął jedną w stronę Lennie'ego. Usiedli przy ognisku, napchali usta fasolą i zaczęli ją żuć. Kilka ziaren wysunęło się z ust Lennie'ego. George zaczął gestykulować, trzymając łyżkę. - Co powiesz, gdy jutro gospodarz cię o co zapyta? Lennie przestał żuć i przełknął. Na jego twarzy malowało się skupienie. - Ja... ja... nic nie powiem. - Dobry chłopak. W porządku. Może ci się polepsza. Gdy będziemy mieli tych kilka akrów, pozwolę ci doglądać królików. Zwłaszcza, jeśli będziesz pamiętał tak jak teraz. Lennie zachłysnął się dumą. - Będę pamiętał - powiedział. George zaczął znów obracać łyżką. - Słuchaj, Lennie. Chcę, żebyś rozejrzał się i zapamiętał to miejsce. Możesz to zrobić? Farma jest niecałe ćwierć mili stąd. Trzeba tylko iść w dół rzeki. - Jasne - rzekł Lennie - mogę to zapamiętać. Przecież nie zapomniałem, że mam jutro nic nie gadać. - Oczywiście, że nie zapomniałeś. Teraz słuchaj, jeśli znowu napytasz sobie jakiej biedy, tak jak zwykle, chcę, żebyś przyszedł właśnie tu i schował się w krzakach. - Schował się w krzakach - powtórzył powoli Lennie. - Schował się w krzakach, dopóki po ciebie nie przyjdę. Możesz to zapamiętać? - Jasne, że mogę, George. Schować się w krzakach, dopóki nie przyjdziesz. - Ale ty nie zrobisz nic złego, bo jak tak, to nie pozwolę ci doglądać królików - George rzucił pustą puszkę w zarośla. - Nie będę robił nic złego, George. I nie otworzę gęby. - Dobra. Przynieś swój koc bliżej ogniska. Będzie się tu dobrze spało, patrząc w górę na liście. Nie dokładaj już do ognia. Niech wygaśnie. Rozpostarli swoje koce na piasku, a w miarę jak przygasało ognisko, zmniejszał się krąg światła, zniknęły powyginane gałęzie i tylko nikły poblask wskazywał, gdzie znajdują się drzewa. Z ciemności odezwał się Lennie: - George, śpisz? - Nie. Czego chcesz? - Będziemy mieli króliki różnej maści, George? - Jasne - mruknął sennie George. - Czerwone, niebieskie i zielone. Miliony królików. - I puszyste, takie jak widziałem na targu w Sacramento, George? - Jasne, że puszyste. - Bo ja nie mogę odejść od ciebie i żyć gdzie indziej w grocie. - Za to możesz iść do diabła! - odparł George. - Zamknij się! Czerwony żar jarzył się jeszcze na węglach. Na wzgórzu od strony rzeki zawył kojot, a z drugiej strony odpowiedziało mu szczekanie psa. Liście sykomor szeptały, poruszane łagodnym, nocnym wiatrem. Barak był długim, prostokątnym budynkiem. Od środka ściany wybielono wapnem, ale podłoga została nie pomalowana. W trzech ścianach znajdowały się małe, kwadratowe okna, a w czwartej mocne drzwi z drewnianym skoblem. Pod ścianami stało osiem prycz - pięć zasłanych kocami, a trzy przykryte tylko workami z sianem. Nad każdą pryczą przybita była otwarta skrzynka na jabłka, pełniąca rolę półki na osobiste rzeczy właściciela legowiska. Na półkach pełno było małych przedmiotów, takich jak: mydła, brzytwy, talk i ilustrowane magazyny, za którymi przepadają robotnicy na farmach, kpią z nich, ale w skrytości ducha wierzą w to, co tam wypisują. Było też trochę lekarstw, małych flakoników i grzebieni. A na gwoździach wbitych w boki skrzynek wisiały krawaty. Pod jedną ścianą stał mały, czarny, żeliwny piec z rurą strzelającą prosto w sufit. Na środku pomieszczenia znajdował się duży, kwadratowy stół zasłany kartami i obstawiony skrzynkami, na których siadali grający. Około dziesiątej rano przez jedno z bocznych okien wpadały naładowane kurzem promienie słońca, w których w tę i z powrotem krążyły jak spadające gwiazdy muchy. Drewniany skobel podskoczył i drzwi otworzyły się. Stanął w nich stary, wysoki mężczyzna o przygarbionych plecach. Ubrany był w błękitny drelich i w jednej ręce niósł wielką szczotkę. Za nim wszedł George, a za George'em Lennie. - Gospodarz spodziewał się was tej nocy - powiedział stary. - Pieklił się, że nie było was tu rano. - Podniósł prawą rękę, ale z rękawa zamiast dłoni wysunęło się coś w kształcie zaokrąglonego, drewnianego klocka. - Możecie wziąć te dwa łóżka - powiedział, wskazując na dwie prycze obok pieca. George podszedł i rzucił koc na worek ze słomą, udający siennik. Zerknął do swojej skrzynki i wyciągnął z niej małą, żółtą puszkę. - Co to jest, do diabła? - Nie wiem - odparł stary. - Tu pisze, że to zabija wszy, pluskwy i inne paskudztwo. Coś ty nam dał za wyra, do cholery? Nałapiemy wszy jak króliki. Stary przesunął szczotkę i przycisnął ją ramieniem do ciała. Drugą rękę wyciągnął po puszkę. Uważnie przeczytał napis na etykietce. - No, taa. Powiem wam - odezwał się w końcu. - Ten gość, co tu ostatni spał, to był kowal. Diablo wesoły koleś i czyścioch, jakiegoście nie widzieli. Mył ręce nawet po jedzeniu. - To skąd na takim wszy? - George zaczął okazywać zdenerwowanie. Lennie położył swój koc na sąsiedniej pryczy i usiadł. Wpatrywał się w George'a z otwartymi ustami. - Powiem wam - rzekł stary. - Ten kowal nazywał się Whitey, to był już taki gość, że zawsze tego używał. Nawet jak nie było wszy. Dla pewności. Kapujecie? Powiem wam, co robił: gdy obierał gotowane ziemniaki i zobaczył jaką małą, czarną dziurkę, to ją wydłubywał, a jak na jajku była czerwona plamka, to ją zeskrobywał. Inaczej by nie ruszył. Nawet odszedł stąd z powodu żarcia. Taki to był gość. Czyścioch. Ubierał się na niedzielę, nawet gdy nigdzie nie szedł. Zakładał krawat i siedział tu w tym krawacie. - Nie jestem przekonany - powiedział George. - To mówisz, że czemu odszedł? Stary schował puszkę do kieszeni i potarł wierzchem dłoni zarośnięte policzki. - Taa, poszedł sobie, jak to się odchodzi. Powiedział, że to przez żarcie. Nosiło go. Nic innego, tylko żarcie. Powiedział tylko jednego wieczoru "daj mi moją dniówkę", jak to się mówi. George podniósł swoje posłanie i zajrzał pod spód. Uważnie oglądał płótno worka. Lennie podniósł się i zrobił to samo ze swoim siennikiem. W końcu George wyglądał na zadowolonego. Rozwinął koc i zaczął układać w szafce swoje rzeczy - brzytwę, kostkę mydła, grzebień, buteleczkę z pigułkami, ręcznik i skórzaną opaskę na nadgarstek. Potem starannie zasłał pryczę. - Wygląda, że gospodarz będzie tu za chwilę - odezwał się stary. - Był nielicho wściekły, gdy was rano nie było. Przyszedł akurat, gdyśmy jedli śniadanie i mówi: "Gdzie są, do diabła, ci nowi I zrugał stajennego. George wygładził posłanie i usiadł. - Zrugał stajennego? - zapytał. - Taa, to Murzyn. - Uhm, Murzyn. - Taa, ale porządny gość. Koń go kopnął i ma przetrącony grzbiet. Gospodarz zawsze go ruga, gdy się wścieknie. Ale ten stajenny ma to gdzieś. Dużo czyta. Ma u siebie książki. - A gospodarz, jaki to facet? - To miły gość. Czasem dostaje na łeb, ale jest w porządku. Powiem wam, wiecie, co zrobił na święta? Przyniósł tu galon whisky i mówi: "Wypijcie se chłopcy. Boże Narodzenie jest tylko raz do roku". - Do diabła, cały galon whisky?! - Pewnie! Jezu, aleśmy mieli ubaw! Chłopcy wypuścili w nocy Murzyna, a za nim pobiegł taki konus, Smitty. Był już nieźle nawalony. Chłopaki nie pozwolili mu kopać, więc ten Murzyn go dostał. Smitty mówił, że gdyby dali mu kopać, toby zatłukł Murzyna na śmierć. Ale chłopcy powiedzieli na obronę Murzyna, że ma przetrącony grzbiet - przerwał i zaczął szukać w pamięci. - Potem chłopcy poszli do Soledad i tam zrobili piekło. Ale ja jużem tam nie poszedł. Nie mogłem ustać na nogach. Lennie właśnie skończył słać swoją pryczę, gdy skobel na drzwiach znowu podskoczył. Na progu stanął niski, masywny mężczyzna. Ubrany był w spodnie z niebieskiego drelichu, flanelową koszulę, czarną, rozpiętą kamizelkę. Za paskiem, po obu stronach blaszanej, kwadratowej klamry, trzymał zatknięte kciuki. Głowę przysłaniał mu przybrudzony, brązowy stetson, a na nogach miał buty na wysokim obcasie, z ostrogami, aby podkreślić to, że nie jest robotnikiem. Stary zerknął na niego i zaczął przesuwać się w stronę wyjścia, pocierając dłonią policzki. - Te chłopaki właśnie co przyszli - rzucił i przemknął obok gospodarza na zewnątrz. Gospodarz wszedł do pomieszczenia szybkim, krótkim krokiem otyłego mężczyzny. - Napisałem do Murraya i Ready'ego, że potrzeba mi dwóch ludzi na dzisiaj rano. Macie wasze papiery? George sięgnął do kieszeni, wyjął dokumenty i podał je gospodarzowi. - To nie jest wina Murraya i Ready'ego. Tutaj piszą, że mieliście się stawić do roboty dzisiaj rano. George spuścił wzrok na swoje buty. - Kierowca autobusu nas wyrolował. Musieliśmy iść dziesięć mil. Powiedział, że to tu, a to nie było tu. A rano nie mogliśmy złapać okazji. Gospodarz spojrzał z ukosa. - Taa, wysłałem do roboty przy jęczmieniu o dwóch ludzi mniej. I nie ma nic, czym mógłbym was zająć aż do obiadu. Wyciągnął z kieszeni notes i otworzył w miejscu założonym ołówkiem. George spojrzał znacząco na Lennie'ego, a ten kiwnął głową na znak, że rozumie. Gospodarz poślinił ołówek. - Jak się nazywasz? - George Milton. - A ty? - Nazywa się Lennie Small - odpowiedział George. Nazwiska znalazły się w notesie. - Dzisiaj mamy dwudziestego. Dwudziestego o dwunastej - gospodarz zamknął notes. - Gdzieście już pracowali? - W okolicach Weed - odpowiedział George. - Ty też? - zwrócił się do Lennie'ego. - Taa, on też - odparł George. Gospodarz wskazał palcem na Lennie'ego. - Nie jest zbyt gadatliwy, co? - Nie gada dużo, ale za to dobrze pracuje. Jest silny jak byk. Lennie uśmiechnął się do siebie. - Silny jak byk - powtórzył. George zerknął na niego i Lennie zawstydzony tym, że się zapomniał, spuścił głowę. Nagle gospodarz rzekł: - Słuchaj no, Small - Lennie podniósł głowę. - Co możesz robić? Przerażony Lennie spojrzał na George'a, szukając u niego pomocy. - Może robić wszystko, co mu się każe - powiedział George. - To dobry parobek. Może nosić worki z ziarnem, może prowadzić kultywator, może robić wszystko. Trzeba tylko dać mu spróbować. - Czemu gadasz za niego? - gospodarz zwrócił się w stronę George'a. - Co ty próbujesz przewalić? George wtrącił głośno: - Nie mówię, że on jest bystry. O nie. Ale to diabelnie dobry robotnik. Może podnieść czterystufuntową belkę. Gospodarz powoli wsunął notes do kieszeni. Zatknął znów kciuki za pasek i spoglądając z ukosa na George'a, zapytał: - Co ty mi tu chcesz wcisnąć? - Hę? - Pytam, jaki masz w tym interes? Zabierasz mu jego wypłatę? - Nie, jasne, że nie. Dlaczego pan sądzi, że go roluję? - Bo nigdy nie widziałem, żeby jeden facet tak się troszczył o drugiego. Chciałbym wiedzieć, jaki masz w tym interes. - On jest... moim kuzynem. Gdy był mały, koń kopnął go w głowę - odpowiedział George. - Powiedziałem jego starej, że będę o niego dbał. To porządny gość. Tylko nie jest za bystry. Ale zrobi wszystko, co mu kazać. Gospodarz zatrzymał się w pół obrotu. - Taa, Bóg mi świadkiem, że nie trzeba rozumu do noszenia worków. Ale nie próbuj mnie kołować, Milton. Mam na ciebie oko. Dlaczego odszedłeś z Weed? - Robota się skończyła - odparł szybko George. - Jaka robota? - Myśmy... myśmy kopali szambo. - W porządku. Ale nie próbuj mnie wykołować, bo i tak nic z tego nie będziesz miał. Widziałem już wcześniej takich mądrych. Po obiedzie dostaniecie robotę przy ziarnie. Będziecie nosić worki z młockarni. Dołączycie do ekipy Slima. - Slima? - Ta. To taki wysoki parobek. Poznacie go przy obiedzie. Zrobił gwałtowny zwrot i ruszył do drzwi. Ale zanim wyszedł, przystanął i popatrzył na nich przez dłuższą chwilę. Gdy ucichły jego kroki, George odwrócił się do Lennie'ego. - Miałeś nic nie gadać! Miałeś trzymać ten swój ozór za zębami i pozwolić mi mówić. Do diabła, o małośmy nie stracili roboty. Lennie beznadziejnym wzrokiem wpatrywał się w swoje ręce. - Zapomniałem, George. - Taa, zapomniałeś. Zawsze zapominasz, a ja muszę potem wyłgać się za ciebie. - Usiadł ciężko na pryczy. - Teraz będzie miał na nas oko. Musimy bardzo uważać, żeby nam się coś nie wypsnęło. Musisz trzymać gębę na kłódkę - zakończył ponuro. - George? - Czegóż znowu? - Mnie nie kopnął w głowę żaden koń? - Byłoby diabelnie wielkim szczęściem, gdyby cię kopnął - odparł złośliwie George. - Ileż byłoby wtedy mniej kłopotów. - Powiedziałeś, że jestem twoim kuzynem, George. - Taa, ale kłamałem. Strzeliłbym sobie w łeb, gdyby tak było naprawdę. Przerwał na chwilę, podszedł do otwartych drzwi i wyjrzał. - Mów, do diabła, czemu podsłuchujesz?! Stary powoli wszedł do baraku. W ręku trzymał szczotkę. Za nim człapał owczarek, szary na mordzie, o bladych i ślepych ze starości oczach. Pies dowlókł się pod ścianę i położył pod nią, pomrukując cicho. Zaczął lizać swoją, jakby wyżartą przez mole, sierść. Stary obserwował go, dopóki się nie uspokoił. - Nie podsłuchiwałem. Stałem sobie minutkę w cieniu i czochrałem psa. Właśnie żem skończył porządki w pralni. - Wsadzasz nos w nie swoje sprawy - powiedział George. - Nie lubię, jak ktoś pakuje się w mój interes. Stary uważnie przesunął wzrok z George'a na Lennie'ego i z powrotem. - Dopiero, co żem przyszedł. Nie słyszałem, o czym żeście gadali. Nic mnie to nie obchodzi. Facet na farmie nie słucha nigdy i nie pyta za wiele. - I dobrze robi - odparł ułagodzony George - jeśli ma zamiar dłużej popracować. - Był zadowolony z wyjaśnień starego. - Usiądź tu na chwilę. Cóż to jest, do diabła, za stary kundel? - Mam go od szczeniaka. Boże, jaki to był za młodu dobry owczarek. - Postawił szczotkę pod ścianą i potarł dłonią zarośnięte siwizną policzki. - Jak wam się podoba gospodarz? - To niezły gość, w porządku. - Tak, jest w porządku - zgodził się stary - jak do niego dobrze podejść. W tym momencie do baraku wszedł drobny, młody mężczyzna, o opalonej twarzy, piwnych oczach i kędzierzawych włosach. Na lewej dłoni miał założoną roboczą rękawicę i tak jak gospodarz nosił buty na wysokim obcasie. - Nie widzieliście mojego starego? - zapytał. - Był tu z minutę temu, Curley - odpowiedział stary. - Pewno poszedł do kuchni. - Spróbuję go złapać - powiedział Curley. Przesunął wzrok ponad nowo przybyłymi i zatrzymał zimne spojrzenie najpierw na George'u, a potem na Lennie'em. Zgiął ręce w łokciach i zacisnął dłonie w pięści. Zesztywniał i sprężył się w sobie. Patrzył z napastliwością i wyrachowaniem jednocześnie. Lennie skurczył się pod wpływem tego spojrzenia i nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Curley zbliżył się do niego ostrożnie. - Wy jesteście ci nowi, na których czekał mój stary? - Dopiero co przyszliśmy - powiedział George. - Niech ten duży gada. Lennie'ego skręciło z zakłopotania. - A jeśli nie chce mu się gadać? - zapytał George. Curley odwrócił się gwałtownie. - Musi odpowiadać, gdy się do niego mówi. A ty po kiego diabła się wtrącasz? - Przyszliśmy razem - odparł chłodno George. - Ach, to tak... - To tak - George zamarł w napięciu. Lennie rozpaczliwym wzrokiem szukał u niego ratunku. - I nie chcesz, żeby ten duży gadał, nie? - Może mówić, jeśli chce coś powiedzieć - George skinął na Lennie'ego. - Dopiero cośmy przyszli - powiedział cicho Lennie. Curley starał się spojrzeć na niego z góry. - Następnym razem odpowiadaj, gdy się do ciebie mówi. Odwrócił się do drzwi i wyszedł, ale jego ręce ciągle były lekko zgięte. George obserwował go, a potem odwrócił się do starego. - Powiedz, co za giez go ukąsił? Lennie nic mu nie zrobił. Stary spojrzał ostrożnie w stronę drzwi, aby upewnić się, że nikt nie słucha. - To syn gospodarza - powiedział cicho. - Jest silny w rękach. Stawał kiedyś na ringu. W wadze lekkiej, ale ma parę w rękach. - Niech sobie ma parę w rękach - powiedział George - ale nie musi się czepiać Lennie'ego. Lennie nic mu nie zrobił. Co on do niego ma? Stary zastanowił się. - Taa... powiem wam, co... Curley lubi mniejszych od siebie, a nienawidzi większych. Cały czas rwie się do bitki z dużymi facetami. A że nie jest duży, więc dostaje z tego wariactwa. Znacie takich małych gości, zawsze się czegoś czepiają. - Jasne - przytaknął George. - Widziałem już wielu takich. Ale ten Curley lepiej niech się nie pomyli co do Lennie'ego. Lennie nie jest taki zręczny, ale ten śmieć, Curley, może oberwać, gdy się będzie go czepiał. - Taa, Curley jest prędki w rękach - przyznał mimochodem stary. - Nigdy nie wydawał mi się w porządku. Jakby naskoczył na większego od siebie i sprał go, to wszyscy powiedzą: "Ten Curley to fajny gość". Ale jak większy da wycisk Curleyowi, to powiedzą temu dużemu, że powinien bić się z kimś równym sobie i może nawet go złoją. Nigdy nie uważałem, że to jest w porządku. Wygląda, jakby Curley nie dawał nikomu szansy. George przyglądał się drzwiom i rzekł złowieszczo: - Niech lepiej uważa na Lennie'ego. Lennie nie jest bokserem, ale jest mocny i szybki, i nie zna reguł. Podszedł do stołu i usiadł na skrzynce. Zebrał kilka kart i zaczął je tasować. Stary przysiadł na drugiej skrzynce. - Nie powtarzaj Curleyowi tego, co gadałem. Obedrze mnie ze skóry i nic go to nie obejdzie. Nie wywalą go, bo jest synem gospodarza. George przełożył karty, wyciągał jedną po drugiej, odwracał, przyglądał się i rzucał na kupkę. - Ten Curley wygląda mi na niezłego skurwysyna - powiedział. - Nie lubię takich małych facetów. - Na mój gust, ostatnio stał się jeszcze gorszy powiedział stary. - Ożenił się parę tygodni temu. Żona mieszka w domu gospodarza. Wygląda, że stawia się jeszcze bardziej, od kiedy jest żonaty. - Może się popisuje przed żoną - mruknął George. Stary nabrał ochoty na plotki. - Widziałeś rękawicę na jego lewej dłoni? - Taa, widziałem. - Ona jest napchana wazeliną. - Wazeliną? Po diabła? - Powiem ci, czemu... Curley mówi, żeby mieć dla żony delikatną rękę. George uważnie przyglądał się kartom. - To zbyt brudne sprawy, by o nich rozpowiadać - powiedział. Stary poczuł się pewniej. Wciągnął George'a w brudy i mówił dalej, bardziej konfidencjonalnie: - Poczekaj, aż zobaczysz żonę Curleya. George znowu przełożył karty i zaczął wolno układać pasjansa. - Taa? - zapytał od niechcenia. - Taa, ładna, ale... George przyglądał się kartom. - Ale co? - Ale ma chcicę. - Co? Dwa tygodnie po ślubie i ma chcicę?! Może dlatego Curley chodzi, jakby miał mrówki w gaciach. - Widziałem, jak robiła oko do Slima. Slim jest szefem parobków. To diablo fajny facet. Nie musi nosić butów na wysokim obcasie, by się pokazać. I widziałem, jak puszczała oko do Slima. Curley tego nie widział. I do Carlsona też robiła oko. George udawał, że nie zwraca uwagi na to gadanie. - Wygląda, że będziemy tu mieli niezły ubaw. Stary wstał ze skrzynki. - Wiesz, co myślę? George nie odpowiedział. - Myślę, że Curley wziął sobie za żonę kurwę. - Nie pierwszy - powiedział George - i nie ostatni. Stary ruszył w stronę drzwi. Jego wiekowy pies podniósł łeb, rozejrzał się, z trudem dźwignął swoje cielsko i poczłapał za nim. - Muszę naszykować miski do mycia dla chłopców. Przyjdą lada moment. Wy będziecie nosić worki? - Taa. - Nie powiecie Curleyowi tego, co gadałem? - Nie, do diabła. - Tak, mój panie, przyjrzyj się jej, a zobaczysz, czy to nie kurwa. - Przekroczył próg i wyszedł w jasne słońce. George, rozłożył karty po trzy na kupce. Odwrócił je, zebrał cztery trefle i położył na asa. Słońce rzucało przez okno na podłogę kwadratowy snop światła, przez który muchy przelatywały jak iskry. Z zewnątrz dochodził dźwięk podzwaniających uprzęży i skrzypienie osi wozów. Dokładnie słychać było wołanie: - Stajenny! Sta - jenny. - I potem - Gdzie jest, do diabła, ten cholerny Murzyn!? George zaczął układać pasjansa, ale zebrał karty i odwrócił się do Lennie'ego. Lennie leżał na pryczy i patrzył na niego. - Słuchaj Lennie, nie zagrzejemy tu miejsca. Mam stracha. Będziesz miał kłopoty z tym Curleyem. Widziałem już takich gości. Myśli sobie, że cię nastraszy i będzie chciał dać ci wycisk, jak tylko nadarzy się okazja. Oczy Lennie'ego napełniły się przerażeniem. - Nie chcę kłopotów - poskarżył się. - Nie pozwól, żeby mnie bił, George. George podniósł się, podszedł do pryczy Lennie'ego i usiadł. - Nienawidzę takich skurwysynów - powiedział. - Widziałem już ich wystarczająco dużo. Stary ma rację, Curley nie daje nikomu szansy, zawsze wygrywa - zamyślił się na chwilę. - Jeśli doczepi się do ciebie, Lennie, stracimy robotę. Nie mylę się. On jest synem gospodarza. Słuchaj, spróbuj trzymać się od niego z daleka. I nie odzywaj się. A jak tu przyjdzie, od razu idź - na drugi koniec baraku. Zrobisz to Lennie? - Nie chcę kłopotów - powiedział Lennie. - Nic mu nie zrobiłem. - Ale to nie ma znaczenia, jeśli Curleyowi przyjdzie ochota udawać boksera. Trzymaj się od niego z daleka. Zapamiętasz? - Jasne, George. I nie będę nic gadał. Głosy nadchodzących robotników stawały się coraz wyraźniejsze. Brzęczały łańcuchy uprzęży, skrzypiały hamulce, konie biły kopytami w twardą ziemię. Grupy mężczyzn nawoływały się i odpowiadały sobie. George, siedzący na pryczy Lennie'ego, zmarszczył w zamyśleniu czoło. - Jesteś wściekły na mnie, George? - zapytał nieśmiało Lennie. - Nie na ciebie. Wścieka mnie ten skurwysyn, Curley. Myślałem, że trochę tu zarobimy, może ze sto dolarów... - przyjął rozkazujący ton. - Trzymaj się od niego z daleka, Lennie. - Jasne, że tak, George. Nie pisnę ani słówka. - Nie daj się mu sprowokować, ale jak ten skurwysyn będzie się ciebie czepiał, to mu pokaż. - Co mu pokazać, George? - Ech, nieważne. Wtedy ci powiem. Nienawidzę takich facetów. Słuchaj Lennie, jeśli będziesz miał kłopoty, to pamiętasz, co masz robić? Lennie oparł się na łokciu. Na jego twarzy malowało się głębokie zamyślenie. Spojrzał smutnym wzrokiem na George'a. - Jeśli napytam jakiej biedy, to nie pozwolisz mi doglądać królików. - Nie o to mi idzie. Pamiętasz, gdzie spaliśmy tej nocy? Nad rzeką? - Taa, pamiętam. Jasne, że pamiętam. Mam tam iść i schować się w krzakach. - Aż po ciebie przyjdę. I żeby cię nikt nie widział. Schowaj się w krzakach nad rzeką. Powtórz to. - Schować się w krzakach nad rzeką, schować się w krzakach nad rzeką. - Jeśli wpadniesz w kłopoty. - Jeśli wpadnę w kłopoty. Na zewnątrz zaskrzypiały hamulce. - Stajenny, stajenny! - rozległo się wołanie. - Powtórz to sobie Lennie, to nie zapomnisz - powiedział George. Obaj mężczyźni spojrzeli na drzwi, gdy wpadający przez nie prostokąt światła został rozcięty. W drzwiach stała dziewczyna i zaglądała do środka. Miała pełne, uszminkowane usta, szeroko rozstawione oczy, a jej twarz pokrywał gruby makijaż. Paznokcie u jej rąk pomalowane były na czerwono, a włosy opadały w lokach, jak sznury kiełbasek. Ubrana była w domową, bawełnianą sukienkę, czerwone pantofle ozdobione pomponami z czerwonych, strusich piór. - Szukam Curleya - powiedziała. Jej głos miał nosową barwę. George odwrócił wzrok i znowu spojrzał na nią. - Był tu przed chwilą, ale poszedł. - Och - założyła ręce na plecach i oparła się o futrynę, wyginając do przodu ciało. - Wy jesteście ci nowi, co dopiero przyszli, nie? - Taa. Wzrok Lennie'ego przylepił się do jej ciała, i chociaż nie sprawiała wrażenia, że to zauważyła, lekko się zmieszała. Zaczęła przyglądać się swoim paznokciom. - Curley bywa tu czasami - wyjaśniła. - Ale teraz go nie ma - powiedział ostro George. - Jeśli go nie ma, to chyba pójdę poszukać gdzie indziej - powiedziała żartobliwie. Lennie patrzył na nią zafascynowany. - Jeśli go zobaczę, to powiem, że go szukasz - rzucił George. Uśmiechnęła się figlarnie i wyprężyła ciało. - Nie można nikogo winić, że kogoś szuka - powiedziała. Zza jej pleców doleciał odgłos zbliżających się kroków. Odwróciła głowę. - Cześć Slim - powiedziała. - Cześć, ślicznotko - odezwał się zza drzwi Slim. - Próbuję znaleźć Curleya. - To widać nie bardzo się starasz, bo przed chwilą wchodził do waszego domu. Przestraszyła się nagle. - Pa, chłopcy - zawołała w głąb baraku i wybiegła. George spojrzał na Lennie'ego. - Jezu, co za zdzira. A to sobie Curley wziął żonkę. - Jest ładna - powiedział, broniąc jej, Lennie. - Taa, i wcale nie daje tego po sobie poznać. Ktoś już odwalił robotę za Curleya. Idę o zakład, że można jej dać na odczepnego dwadzieścia dolców. Lennie ciągle gapił się na drzwi. - Jezu, jaka ona ładna. Uśmiechał się zachwycony. George spojrzał na niego i gwałtownie szarpnął go za ucho. - Słuchaj ty głupi sukinsynu! - powiedział ostro. - Nie wolno ci nawet spojrzeć na tę kurwę. Nie obchodzi mnie, co ona gada i co robi. Widziałem już takie zarazy, może zaprowadzić cię jak nic prosto do pudła. Więc zostaw ją w spokoju. Lennie starał się uwolnić z ucisku. - Przecież nic nie zrobiłem, George. - Nie, nie. Ale gdy stała tu w drzwiach i zadzierała kieckę, toś się gapił na jej nogi. - Ale nie myślałem o niczym złym George. Przysięgam. - Więc trzymaj się od niej z daleka. Ona jest jak potrzask, jakich mało widziałeś. Niech ją szturcha Curley. Sam się w to wpakował. Rękawiczka pełna wazeliny - George skrzywił się z obrzydzeniem. - On pewno je surowe jaja i pisze, żeby mu przysłali opatentowane lekarstwa. Lennie krzyknął nagle: - Nie podoba mi się tu, George. To nie jest dobre miejsce. Chcę stąd iść. - Musimy tu zostać, dopóki nie zarobimy. Nic na to nie poradzę, Lennie. Wyniesiemy się stąd tak szybko, jak to możliwe. Nie podoba mi się tu, tak samo jak tobie. - Podszedł do stołu i zaczął stawiać nowego pasjansa. - Nie, wcale mi się tu nie podoba - powiedział. - Chwila, moment, a wyniosę się stąd. Jak zarobimy kilka dolarów, to pojedziemy do American River i poszukamy złota. Możemy zarobić po parę dolarów dziennie, a może i trafimy coś grubszego. Lennie zwrócił się do niego pełen zapału. - Chodźmy George. Wynośmy się stąd. Tu jest nie tak. - Musimy zostać - uciął George. - A teraz zamknij się, bo nadchodzą chłopcy. Z pobliskiej łaźni dobiegały odgłosy płynącej wody i brzęk miednic. George przyglądał się kartom. - Może powinniśmy się umyć? - powiedział. - Aleśmy nie robili nic takiego, żeby się ubrudzić. W drzwiach stanął wysoki mężczyzna. Pod pachą trzymał wygniecionego stetsona i zaczesywał do tyłu długie, czarne włosy. Tak jak inni ubrany był w niebieskie drelichowe spodnie i marynarkę. Gdy skończył czesać włosy, wszedł do baraku. W jego sposobie poruszania się znać było dostojeństwo, przynależne królom i mistrzom swojego fachu. Był szefem parobków, księciem farmy potrafiącym powozić zaprzęgiem dziesięciu, szesnastu, a nawet dwudziestu mułów za pomocą jednej pary lejców. Mógł zabić muchę siedzącą na dyszlu jednym trzaśnięciem bykowca, nie dotykając przy tym muła. W jego postawie była taka stateczność i spokój, że wszyscy milkli, gdy zaczynał mówić. Cieszył się tak dużym poważaniem, że jego zdanie przeważało, niezależnie, czy mówiono o polityce, czy o miłości. Taki był Slim, szef parobków. Z jego pooranej twarzy nie można było odczytać wieku. Mógł mieć trzydzieści pięć lub pięćdziesiąt lat. Słyszał więcej niż mówiono do niego, a powolny sposób wysławiania się akcentował nie myśli, ale zrozumienie, wykraczające ponad nie. Ręce, duże i szczupłe, poruszały się tak delikatnie, jak dłonie tancerza w świątyni. Wygładził zmięty kapelusz, przedzielił przez środek i założył na głowę. Popatrzył z sympatią na nowych. - Na zewnątrz jest jaśniej - powiedział miękko. - Tutaj nic nie widać. Jesteście ci nowi? - Właśnieśmy przyszli - powiedział George. - Będziecie nosić worki? - Tak powiedział gospodarz. Slim usiadł na skrzynce naprzeciwko George'a. Zaczął przyglądać się wyłożeniu, choć karty były odwrócone. - Mam nadzieję, że traficie do mnie - jego głos był bardzo łagodny. - Mam u siebie dwóch takich śmierdzieli, co nie odróżniają worka z ziarnem od niebieskiej piłki. - A wy, chłopcy, młóciliście już jęczmień? - Tak, do diabła - odparł George. - Nie ma o czym gadać, ten wielki sukinsyn tutaj, może dźwignąć na raz więcej ziarna niż niejedna para. Lennie, który podążał za rozmową, wodząc oczami to po jednym, to po drugim, uśmiechnął się po tej pochwale. Slim spojrzeniem wyraził uznanie dla George'a za ten komplement. Pochylił się nad stołem i strzelił w blat luźno leżącą kartą. - Chodzicie razem, chłopcy - jego ton był przyjacielski. Zapraszał do poufałości, ale jej nie wymuszał. - Jasne - odparł George - dbamy o siebie nawzajem. Wskazał kciukiem na Lennie'ego - Nie jest zbyt bystry, ale to diablo dobry robotnik i fajny kumpel, chociaż nie za bystry. Znam go od dawna. Slim popatrzył na George'a przenikliwie i przesunął wzrok wyżej. - Niewielu facetów chodzi razem - powiedział jakby do siebie. - Nie wiem, czemu. Może na tym przeklętym świecie jeden boi się drugiego. - O wiele przyjemniej jest łazić z gościem, którego się zna - powiedział George. Do baraku wszedł potężny mężczyzna z wielkim brzuchem. Z wyszorowanej głowy ciągle kapała mu woda. - Cześć Slim - rzucił i przystanął, by przyjrzeć się George'owi i Lennie'emu. - Ci chłopcy właśnie przyszli - rzekł Slim, dokonując jakby prezentacji. - Miło was widzieć - powiedział wielki. - Nazywam się Carlson. - Ja jestem George Milton, a to Lennie Small. - Miło was widzieć - powtórzył Carlson. - On nie wygląda na małego - zaśmiał się cicho ze swojego dowcipu. - Zupełnie nie wygląda - powtórzył. - Chciałem cię zapytać Slim, co z twoją suką? Nie było jej rano pod twoim wozem. - Oszczeniła się w nocy - odpowiedział Slim. - Miała dziewięć szczeniaków. Cztery zaraz utopiłem. Nie mogłaby tyle wykarmić. - Więc masz pięć? - Tak, pięć. Zatrzymałem największe. - A co z nich może wyrosnąć? - Nie wiem - odparł Slim - pewno jakieś owczarki. Takie się koło niej kręciły, gdy się paliła. Carlson ciągnął dalej: - Masz pięć szczeniaków, taa... Wszystkie chcesz zatrzymać? - Nie wiem. Trzymam je teraz, by wypiły mleko Lulu. Carlson zamyślił się i powiedział: - Słuchaj no, Slim, tak sobie pomyślałem... Ten pies Candy'ego jest już tak diablo stary, że z trudnością łazi. I śmierdzi jak cholera. Zawsze, gdy wlezie do baraku, czuć po nim ze dwa, trzy dni. Czemuż by nie ugadać Candy'ego, by zastrzelił swego psa i nie dać mu szczeniaka na wychowanie. Ten jego pies śmierdzi na milę. Nie ma zębów, jest prawie ślepy, nie może żreć. Candy karmi go mlekiem, bo nic innego nie przełknie. George wpatrywał się w Slima. Na zewnątrz rozległy się uderzenia w metalowy trójkąt. Z początku wolne, potem szybsze i szybsze, aż dźwięki zlały się w jedno dzwonienie. Urwały się tak nagle, jak rozpoczęły. - Idziemy - powiedział Carlson. Za drzwiami słychać było głosy przechodzących w grupie mężczyzn. Slim wstał wolno, z dystynkcją. - Chodźcie lepiej, chłopcy, póki jest jeszcze coś do jedzenia. Za parę minut mogą już nic nie zostawić. Carlson odstąpił, by przepuścić Slima w drzwiach i wyszli. Lennie podniecony spojrzał na George'a. Ten zebrał karty do kupy. - Taa - powiedział. - Słyszałem. Poproszę go, Lennie. - Żeby był brązowo-biały - krzyknął rozgorączkowany Lennie. - Wstawaj, chodźmy na obiad. Nie wiem, czy ma brązowo-białego. Lennie nie ruszył się ze swojej pryczy. - Poproś go zaraz, George, bo może zabić ich więcej. - Jasne, chodź już. No, wstawaj. Lennie zwlókł się z pryczy, wstał i obydwaj ruszyli do drzwi. Ledwo stanęli na progu, do baraku wpadł Curley. - Nie widzieliście tu gdzie dziewczyny? - rzucił ze złością. - Jakie pół godziny temu - odparł chłodno George. - Co ona tu, do diabła, robiła? George stał, spoglądając na wkurzonego kurdupla. - Powiedziała, że ciebie szuka - mruknął obraźliwie. Curley sprawiał wrażenie, jakby pierwszy raz widział George'a. Zmierzył go wzrokiem od góry do dołu, oczy mu błyszczały. - To gdzie poszła? - zażądał w końcu odpowiedzi. - Nie wiem - rzekł George. - Nie patrzyłem za nią. Curley spojrzał na niego spode łba, odwrócił się i wybiegł. - Wiesz, Lennie - powiedział George - boję się, że sam się rozprawię z tym skurwysynem. Nienawidzę tego typa. Jezu Chryste! Chodź, bo nie zostanie nic do żarcia. Wyszli za drzwi. Cienki promień słońca kładł się pod oknem. Z oddali dobiegał brzęk naczyń. Po chwili wiekowy pies wlazł, kulejąc, przez otwarte drzwi. Popatrzył łagodnymi, na pół ślepymi oczami. Pociągnął nosem i położył się z mordą między łapami. Curley znowu wpadł na próg, przystanął i zerknął do środka. Pies podniósł łeb, ale spuścił go na podłogę, gdy Curley okręcił się na pięcie i wybiegł. Chociaż na zewnątrz jaśniało jeszcze zachodzące słońce, a jego promienie wpadały przez okna, w baraku panował już mrok. Zza otwartych drzwi dobiegały głuche odgłosy gry w podkowę i towarzyszące jej okrzyki uznania lub kpiny. Slim i George razem weszli do ciemniejącego baraku. Slim podszedł do wiszącej nad stołem, osłoniętej blaszanką żarówki i wkręcił ją. Blat zalało jasne światło, a klosz z puszki sprawiał, że obejmowało ono stożkiem tylko okolice stołu, pozostawiając narożniki pomieszczenia w półmroku. Slim usiadł na skrzynce, a George zajął miejsce naprzeciw niego. - To nic takiego - odezwał się Slim. - I tak musiałbym większość z nich utopić. Nie musisz mi za to dziękować. - Może to i dla ciebie nic takiego - powiedział George - ale dla niego to diablo dużo. Jezu Chryste, nie wiem, jak zmusimy go do spania tutaj. Będzie chciał spać z nimi w stodole. Będzie problem z powstrzymaniem go, żeby nie wlazł do skrzynki ze szczeniakami. - To nic takiego - powtórzył Slim. - Miałeś co do niego rację. Może nie jest za bystry, ale jeszcze nie widział takiego robotnika. Jego partner przy młócce mało nie wyzionął ducha. Nikt nie mógł dotrzymać mu tempa. Jeszczem nie widział takiego silnego gościa. George odezwał się z dumą: - Powiedz tylko Lennie'emu, co ma robić, a zrobi to, byle nie trzeba było kombinować. Sam sobie roboty nie wymyśli, ale jak mu kazać, to zrobi. Z zewnątrz dobiegały odgłosy podkowy uderzającej o żelazny słupek i radosne okrzyki. Slim odsunął się nieco, tak że jego twarz znalazła się w cieniu. - To zabawne, jak ty i on trzymacie się razem - delikatnie nakłaniał do zwierzeń. - Co w tym śmiesznego? - odparł, broniąc się, George. - Nie wiem. Rzadko kiedy faceci chodzą razem. Nie zdarzyło mi się jeszcze takich spotkać. Wiesz, jak jest z najemnymi robotnikami. Przychodzą, dostają swoją pryczę, pracują miesiąc i odchodzą sami. I nie wyglądają, jakby ktokolwiek inny ich coś obchodził. Więc to trochę śmieszne, że taki bałwan jak on i taki spryciarz jak ty chodzicie razem. - On nie jest bałwanem - odparł George. - Jest głupi jak diabli, ale nie jest wariatem. A ja, gdybym był taki sprytny, to nie młóciłbym jęczmienia. Gdybym był bystry i odrobinę sprytniejszy, to miałbym własny, mały kawałek ziemi i sam zbierałbym plony, zamiast harować na cudzym. - George zamilkł. Chciał się zwierzyć. Slim nie zniechęcał go do tego, ani nie zachęcał. Siedział cicho gotowy wysłuchać. - To nic śmiesznego, że razem chodzimy - powiedział w końcu George. - Urodziliśmy się w Auburn. Znałem jego ciotkę Klarę. Wzięła go, gdy był dzieckiem i wychowywała. A gdy umarła, Lennie poszedł ze mną do roboty. I jakoś tak przywykliśmy do siebie. - Uhum - mruknął Slim. George spojrzał na Slima i zobaczył wpatrzone w siebie spokojne i uduchowione oczy. - Śmieszne - powiedział. - Miałem z nim kupę uciechy. Robiłem mu kawały, bo jest za głupi na to, by dać sobie radę. Był za głupi nawet na to, by połapać się, że robię mu kawały. Miałem ubaw. Przy nim to wyglądam na bardzo sprytnego. Robi to wszystko, co mu każę. Gdybym mu kazał skoczyć w przepaść, toby skoczył. Ale po jakimś czasie już nie miałem z tym ubawu. Nigdy się za to na mnie nie wściekł. Mogłem mu ciosać kołki na głowie, a on nie podniósł na mnie nawet palca, chociaż mógłby połamać mi wszystkie kości. - George zaczął mówić jak na spowiedzi. - Powiem ci, czemu przestałem. Pewnego dnia kilku facetów stało nad brzegiem Sacramento. Poczułem się taki ważny i mówię do Lennie'ego: "Skacz". A on wskoczył, ale nie umiał pływać. O mało się nie utopił, zanimśmy go wyciągnęli. I był tak cholernie wdzięczny, że go wyratowałem. Zupełnie zapomniał, że to ja mu kazałem skoczyć. Od tego czasu już nie robiłem mu takich kawałów. - To porządny gość - powiedział Slim. - Facet nie potrzebuje rozumu, by być w porządku. Czasem wydaje mi się, że jest na odwrót. Tacy mądrzy spryciarze wcale nie są porządni. George zebrał karty i zaczął stawiać pasjansa. Z zewnątrz dochodziły odgłosy bieganiny. Promienie zachodu ciągle rozjaśniały kwadratowe okna. - Nie mam rodziny - powiedział George. - Widziałem facetów, którzy chodzili sami z farmy na farmę. To im nie robi dobrze. Niewiele mają uciechy. A po jakimś czasie robią się źli. Szukają tylko okazji do bitki. - Taa, robią się źli - potwierdził Slim. - Tak źli, że nie chcą z nikim gadać. - Z Lennie'em często cholernie trudno wytrzymać - powiedział George. - Ale jak się przyzwyczaić do chodzenia z facetem, to potem trudno się od niego odczepić. - On nie jest zły - dodał Slim. - Widzę, że nie jest ani trochę zły. - Jasne, że nie jest zły. Ale ciągle pakuje się w jakieś kłopoty, bo jest cholernie głupi. Tak jak wtedy w Weed... - przerwał nagle i zamarł w pół gestu, odwracając kartę. Zerknął niespokojnie na Slima. - Nie powiesz nikomu? - Co narobił w Weed? - zapytał spokojnie Slim. - Ale nie powiesz? Nie, nie mógłbyś... - Co narobił w Weed? - zadał ponownie pytanie Slim. - Zobaczył dziewczynę w czerwonej kiecce. On jest tak cholernie głupi, że zawsze chce dotknąć, jak mu się coś podoba. Tylko chce dotknąć. Więc pomacał tę jej cholerną kieckę, a ona zaraz narobiła wrzasku. Od tego zupełnie go skołowało i chwycił ją, bo tylko to umie robić. A ta dziewucha darła się i darła. Po chwili usłyszałem jej wrzaski i przybiegłem, ale Lennie tak się przestraszył, że jeszcze mocniej ją chwycił. Walnąłem go w łeb sztachetą, to w końcu puścił. A miał takiego pietra, że inaczej trzymałby ją dalej. Wiesz, jaki on jest silny. Slim patrzył, nie mrugnąwszy powieką. - I co się stało - kiwnął wolno głową. George ostrożnie wyłożył rząd kart. - Ta dziewucha zwiała zaraz i poleciała do sądu z pyskiem, że została zgwałcona. Chłopcy w Weed szykowali się już, by zlinczować Lennie'ego. Więc schowaliśmy się w rowie i przesiedzieliśmy pod wodą cały dzień. Tylko głowy wystawiliśmy w trzcinach... A w nocy zwialiśmy. Slim przez chwilę siedział w milczeniu. - Nie skrzywdził tej dziewczyny? - zapytał w końcu. - Nie, do diabła! Tylko ją nastraszył. Też bym się bał, gdyby mnie chwycił. Ale nie zrobił jej nic złego. Chciał tylko pomacać jej sukienkę, tak jak chce przez cały czas głaskać szczeniaki. - On nie jest zły - powiedział Slim. - Złego gościa wyczuję na milę. - Jasne, że nie jest zły, i może zrobić wszystko... Do baraku wszedł Lennie. Miał na sobie swoją niebieską marynarkę, narzuconą na ramiona, i poruszał się lekko przygarbiony. - Cześć Lennie - powiedział George. - Jak ci się podoba ten szczeniak? Lennie odpowiedział bez tchu: - Jest brązowo-biały, tak jak chciałem. Podszedł prosto do pryczy, położył się twarzą do ściany i podgiął kolana. George zdecydowanym ruchem odłożył karty. - Lennie - powiedział ostro. Lennie odwrócił głowę i zerknął znad ramienia. - Czego chcesz, George? - Mówiłem ci, żebyś nie przynosił tu szczeniaka. - Jakiego szczeniaka, George. Nie mam żadnego szczeniaka. George podszedł szybko do niego, chwycił za ramię i odwrócił. Sięgnął i wyciągnął szczeniaka, którego Lennie chował na brzuchu. - Oddaj mi go George - Lennie podniósł się szybko. - Odniesiesz tego szczeniaka z powrotem do innych - powiedział George. - Powinien spać ze swoją matką. Chcesz go zabić? Ledwo co się urodził w nocy, a ty zabierasz go od reszty? Odniesiesz go albo powiem Slimowi, żeby ci go nie dawał. Lennie wyciągnął błagalnie ręce. - Oddaj mi go George. Zaniosę go z powrotem. Nie chciałem go skrzywdzić. Przysięgam, że nie. Chciałem go tylko trochę pogłaskać. George oddał mu szczeniaka. - Dobra. Odnieś go szybko i nie waż się więcej go zabierać. Zabijesz go, zanim się spostrzeżesz. Lennie poczłapał do drzwi. Slim nie poruszył się. Spokojnym spojrzeniem odprowadzał Lennie'ego. - Jezu - powiedział - on jest jak dzieciak, czyż nie. - Taa, jak dzieciak. I psoci tak jak dzieciak, tylko że jest silniejszy. Założę się, że nie przyjdzie tu dzisiaj spać. Będzie spał w stodole, obok skrzynki ze szczeniakami. Ale, niech tam. Nie zrobi nic złego. Na zewnątrz zrobiło się już prawie ciemno. Stary Candy wszedł do baraku i ruszył w stronę swojej pryczy, a za nim człapał jego wiekowy pies. - Cześć Slim. Cześć George. Nikt z was nie grał w podkowę? - Nie lubię grać co wieczór - odparł Slim. Stary ciągnął dalej: - Nie macie może kapki whisky? Bolą mnie bebechy. - Nie mamy - odparł Slim. - Sam bym się napił, gdybym miał, choć mnie nie bolą kiszki. - Cholernie mnie boli - powiedział Candy. - To od tej przeklętej cebuli. Wiedziałem, że tak będzie, zanim ją zjadłem. Z mroku panującego na podwórku wszedł wielki Carlson. Ruszył na przeciwny koniec baraku i zapalił drugą, osłoniętą żarówkę. - Ciemno tu jak w piekle - rzucił. - Jezu, jak ten Murzyn rzuca podkową! - Jest dobry - powiedział Slim. - Jest bardzo dobry - odparł Carlson. - Nie daje nikomu szansy - przerwał i wciągnął powietrze. Pociągając nosem, popatrzył na psa. - Boże święty, jak ten pies cuchnie! Wywal go stąd, Candy. Nic tak nie śmierdzi jak stary pies. Powinieneś go stąd wywalić. Candy przewrócił się na pryczy. Wyciągnął rękę i pogłaskał psa. - Jestem z nim przez cały czas i nie czuję, jak śmierdzi - powiedział, usprawiedliwiając się. - Taa, ale ja czuję - powiedział Carlson. - Smród wisi w powietrzu, nawet jak sobie pójdzie. - Podszedł ciężkim krokiem i spojrzał na psa. - Nie ma zębów. I jest cały powykręcany od reumatyzmu. Nic ci po nim, Candy. I jemu też nic po sobie. Dlaczego go nie zastrzelisz? Stary skulił się. - Taa, diabli! Mam go tak długo. Od szczeniaka. Pasłem z nim owce - powiedział z dumą. - Nie widać tego po nim teraz, ale to był najlepszy owczarek, jakiego widziałem. - Widziałem u gościa w Weed teriera airedale'a, który pasał owce - odezwał się George. - Nauczył się tego od innych psów. Carlson nie dał się zbić z tropu. - Słuchaj, Candy, ten pies już tylko się męczy. Jeśli weźmiesz go i strzelisz z tyłu w łeb - pochylił się i wskazał palcem - O tu, to nawet nie poczuje, co go uderzyło. Candy rozglądał się nieszczęśliwie. - Nie - powiedział. - Nie mógłbym tego zrobić. Mam go zbyt długo. - On już nic nie ma z życia - upierał się Carlson - a cuchnie jak sto diabłów. Powiem ci, co zrobię. Wyręczę cię. Zastrzelę go za ciebie. Candy opuścił nogi z pryczy. Zaczął nerwowo pocierać zarośnięte siwizną policzki. - Przyzwyczaiłem się do niego - powiedział - mam go od szczeniaka. - Taa, ale nie robisz mu przysługi, trzymając go przy życiu - powiedział Carlson. - Słuchaj, suka właśnie ma młode. Założę się, że Slim da ci jednego na wychowanie, co nie Slim? Slim patrzył spokojnym wzrokiem na psa. - Taa, powiedział - dostaniesz szczeniaka, jeśli chcesz. - Sprawiał wrażenie, jakby wyduszał z siebie słowa. - Carlson ma rację, Candy. Ten pies już się tylko męczy. Sam chciałbym, żeby mnie ktoś zastrzelił, gdy będę już starym niedołęgą. Candy spojrzał na niego żałośnie, bo to, co powiedział Slim, traktowane było jak prawo. - Może go to zaboli? - zasugerował. - Mogę się nim dalej opiekować. - Zastrzelę go tak, że nic nie poczuje - powiedział Carlson. - Przyłożę lufę, o tu - wskazał palcem - dokładnie z tyłu. Nawet nie drgnie. Candy przesuwał spojrzenie z twarzy na twarz, szukając pomocy. Na zewnątrz zrobiło się już całkiem ciemno. Do baraku wszedł młody robotnik. Wysuwał do przodu pochylone ramiona i stąpał ciężko na obcasach, jakby niósł niewidzialny worek zboża. Podszedł do swojej pryczy i rzucił kapelusz na półkę. Wziął z niej strzępy magazynu i przyniósł do światła nad stołem. - Pokazywałem ci to, Slim? - Co? Młody odwrócił magazyn, położył na stole i wskazał palcem okładkę. - O tu, przeczytaj. - Slim pochylił się. - No, czytaj - powiedział młody - czytaj głośno. - Drogi Panie Redaktorze - czytał wolno Slim. - Czytam Pański magazyn od sześciu lat i uważam, że jest najlepszy. Podobają mi się opowiadania Petera Randa. Myślę, że on umie przywalić Dajcie więcej takich kawałków jak "Czarny Jeździec". Zwykle nie piszę listów, ale napisałem do Pana, żeby powiedzieć, że lepiej wydać te dziesięć centów na ten magazyn niż na coś innego. Slim spojrzał pytająco. - Dlaczego kazałeś mi to czytać? - Czytaj dalej - odparł Whit. - Przeczytaj nazwisko pod spodem. Slim przeczytał: - Z życzeniami powodzenia William Tenner. - Znowu spojrzał na Whita. - Czy dlatego miałem to przeczytać? Whit gwałtownie zgarnął magazyn ze stołu. - Nie pamiętasz Billa Tennera? Pracował tu trzy miesiące temu. Slim zastanowił się. - Taki mały... - zapytał - prowadził kultywator? - To on - krzyknął Whit. - Ta, to on! - I myślisz, że ten list on napisał? - Wiem to! Siedzieliśmy tu kiedyś i Bill właśnie co dostał ten swój magazyn. "Napisałem do nich list" - powiedział - "Ciekawe, czy wydrukują?" Ale nie było go w tym magazynie. Billy powiedział: "Może później"... I widzicie, wydrukowali go! - Wygląda, że masz rację - powiedział Slim. - Jest tu napisane czarno na białym. George wyciągnął rękę po magazyn. - Mogę rzucić okiem? Whit odnalazł to miejsce, ale nie oddał George'owi magazynu. Wskazującym palcem pokazał fragment tekstu. Potem podszedł do swojej szafki i ostrożnie położył tam magazyn. - Ciekawe, czy Bill to czytał? - powiedział. - Razem żeśmy robili na tym kawałku grochowego pola. Prowadziliśmy kultywatory. To był cholernie fajny facet. W czasie całej rozmowy Carlson nie odzywał się. Ciągle patrzył na psa. Candy obserwował go z niepokojem. W końcu Carlson rzekł: - Jeśli chcesz, to zaraz uwolnię tego starego diabła od cierpienia, i będzie po wszystkim. Nic mu już nie zostało. Nie może jeść, jest ślepy, nie może nawet łazić, żeby go nie bolało. - Ale nie masz strzelby - powiedział z nadzieją Candy. - Do diabła, tam... nie mam... Mam lugera. Nawet nie poczuje... - To może jutro... - powiedział Candy - poczekajmy do jutra. - Jakie to ma znaczenie? - powiedział Carlson. Podszedł do swojej pryczy, podniósł materac i wyciągnął spod niego rewolwer. - Skończmy z tym zaraz. Nie możemy spać razem z tym cuchnącym psem - powiedział i wsadził broń do kieszeni. Candy długo spoglądał na Slima, oczekując zmiany wyroku. Ale Slim nie zareagował. W końcu Candy cicho i z beznadzieją w głosie powiedział: - Dobra, weź go. Nie spojrzał na psa. Położył się na wznak na pryczy, wsadził skrzyżowane ręce pod głowę i wlepił wzrok w sufit. Carlson wyciągnął z kieszeni kawałek rzemienia. Pochylił się i zawiązał go psu na szyi. Wszyscy z wyjątkiem Candy'ego obserwowali go. - Chodź, chłopcze - powiedział łagodnie. - No chodź... Nawet tego nie poczuje - zwrócił się przepraszającym tonem do Candy'ego. Candy nie odpowiedział ani nie poruszył się. Pociągnął za rzemień. - No chodźże. Stary pies dźwignął się sztywno, powoli na nogi i poddał się ciągnącej go delikatnie smyczy. - Carlson - powiedział Slim. - Co? - Wiesz, co zrobić? - A niby co, Slim? - Weź łopatę - rzucił krótko Slim. - Jasne! Wiem - wyprowadził psa w panującą na zewnątrz ciemność. George podszedł do drzwi i zamknął je, opuszczając cicho skobel na miejsce. Candy leżał ciągle wpatrując się w sufit. Slim powiedział głośno: - Jeden z moich prowadzących mułów ma skaleczone kopyto. Trzeba będzie posmarować smołą. - Jego głos ciągnął się. Na zewnątrz panowała cisza. Umilkły kroki Carlsona. Cisza objęła pomieszczenie. I trwała. George zaśmiał się. - Założę się, że Lennie jest teraz w stodole przy szczeniaku. Nie pojawi się tu, skoro dostał szczeniaka. - Candy, dostaniesz takiego szczeniaka, jakiego zechcesz - powiedział Slim. Candy nie odpowiedział. W baraku znowu zapanowała cisza. Nadciągnęła z ciemności i objęła całe pomieszczenie. - Chce ktoś zagrać w karty? - zapytał George. - Zagram trochę z tobą - odparł Whit. Usiedli naprzeciwko siebie przy oświetlonym snopem światła stole, ale George nie zaczął tasować kart. Strzelał nimi nerwowo o blat, tak że ten odgłos zwrócił uwagę wszystkich. Spojrzeli na niego, więc przestał. Cisza znowu opadła na barak. Minęła minuta, i następna. Candy leżał, ciągle wpatrując się w sufit. Slim popatrzył na niego przez chwilę, po czym spuścił wzrok na swoje ręce. Potarł jedną o drugą i położył na kolanach. Nagle pod podłogą rozległo się ciche skrobanie. Wszyscy z wdzięcznością zwrócili oczy w tę stronę. Tylko Candy uporczywie patrzył w sufit. - Słychać, jakby tam był jaki szczur pod podłogą - powiedział George. - Powinniśmy zastawić łapkę. - Co on do diabła tak długo tam robi - przerwał mu Whit. - Rozdaj karty, bo inaczej sobie nie pogramy. George zebrał karty i zaczął przyglądać się ich wierzchniej stronie. Na pomieszczenie znowu opadła cisza. Z oddali dobiegł odgłos wystrzału. Wszystkie głowy zwróciły się szybko w stronę starego. Ten przez chwilę jeszcze patrzył w sufit, potem przewrócił się na bok, twarzą do ściany i zamarł w takiej pozycji. George głośno potasował karty i rozdał je. Whit wyciągnął tabliczkę do zapisywania i odkreślił stare wyniki. - Wygląda mi, że naprawdę przyszliście tu do roboty, chłopcy - powiedział. - A bo co? - zapytał George. Whit roześmiał się. - Przyszliście w piątek. Do niedzieli macie dwa dni roboty. - Nie rozumiem, o co ci idzie - odparł George. Whit znowu roześmiał się. - Zrozumiesz, jak się trochę powłóczysz po wielkich farmach. Chłopcy, którzy chcą się tylko rozejrzeć, przychodzą w sobotę po południu. Dostają kolację, trzy posiłki w niedzielę i śniadanie w poniedziałek nie kiwnąwszy nawet palcem. Ale wy przyszliście do roboty w piątek w południe. Musicie robić półtora dnia, nieważne, czy się wam spodoba, czy nie. George spojrzał na niego uważnie. - Chcemy tu trochę posiedzieć. Mamy zamiar z Lennie'em zarobić trochę grosza. Drzwi otworzyły się gwałtownie i ukazała się w nich głowa stajennego. Twarz Murzyna szczupła, poorana cierpieniem, o cierpliwym spojrzeniu. - Panie Slim. Slim podniósł wzrok z Candy'ego. - Co? Oo..., cześć Crooks. Co jest? - Powiedział pan, żeby zagrzać smały na kopyto muła. Już jest gorąca. - Jasne, Crooks. Zaraz pójdę i posmaruję mu. - Mogę sam to zrobić, jeśli pan chce. - Nie, zrobię to sam - Slim wstał. - Panie Slim - odezwał się Crooks. - Taa? - Ten wielki facet kręci się w stodole przy pańskich szczeniakach. - Ta, nie zrobi im krzywdy. Dostał ode mnie jednego. - Pomyślałem, że powiem panu - odezwał się Crooks. - On wyciąga je i trzyma. To nie jest dla nich zbyt dobre. - Nie skrzywdzi ich - powiedział Slim. - Już z tobą idę. George podniósł wzrok: - Jeśli ten sukinsyn za bardzo wariuje, to wykop go stamtąd, Slim. Slim wyszedł za stajennym z baraku. George rozdał karty, Whit podniósł swoje i sprawdzał, co dostał. - Widziałeś już tego nowego dzieciaka? - zapytał. - Jakiego dzieciaka? - No, nową żonę Curleya. - Taa, widziałem ją. - No i czyż to nie jest zwykła kurwa? - Nie przyglądałem się jej - odparł George. Whit gwałtownie odłożył karty. - No to uważaj i miej oczy otwarte. A dużo zobaczysz. Ona niczego nie chowa. Nigdy jeszcze takiej nie widziałem. Przez cały czas strzela okiem do każdego. Założę się, że nawet do stajennego. Nie wiem, o co jej, do diabła, idzie. George zapytał ostrożnie: - Były jakieś kłopoty, odkąd tu jest? Było jasne, że Whita nie interesują jego karty. Odłożył je, a George zaczął układać pasjansa - siedem kart w pierwszym rzędzie, sześć na górę, nad nie pięć... - Wiem, o co ci chodzi - odparł Whit. - Nie, jeszcze nie było. Curley ma mrówki w gaciach, ale to wszystko. Gdy tylko chłopaki się pokażą, ona zaraz przylatuje. Szuka Curleya albo mówi, że coś tu zostawiła... Wygląda, jakby nie mogła utrzymać się z dala od chłopów. A Curley ma mrówki w gaciach, ale nic się jeszcze nie stało. - Ona jeszcze narobi biedy - powiedział George. - Będzie z nią jeszcze wielka bieda. Przez taką najłatwiej trafić do paki. Ktoś odwali to, co powinien robić Curley. Farma pełna facetów to nie jest dobre miejsce dla takiej dziewczyny, zwłaszcza takiej. - Jeśli chcesz się zabawić - powiedział Whit - to chodź z nami jutro wieczorem do miasta. - A co tam robicie? - No..., to co zwykle. Idziemy do starej Susy. To cholernie fajna buda. A Susy trzymają się żarty. Tak, jak ostatnio, gdyśmy weszli na ganek w sobotę, Susy otworzyła drzwi i krzyknęła: "Załóżcie coś na siebie, dziewczyny, bo idzie szeryf". Ale nigdy nie mówi świństw. Ma pięć dziewczynek. - A ile to kosztuje? - zapytał George. - Dwa i pół dolara. Ale możesz sobie łyknąć za parę groszy. U Susy można też posiedzieć. Jeśli facet nie chce iść na górę, to może posiedzieć sobie na krześle, walnąć dwie lub trzy whisky i tak mu zleci dzień, a Susy nie powie złego słowa. Nie wywali go kopniakiem, jeśli nie chce panienki. - Może pójdę i się przyłączę. - Jasne! Chodź z nami. Tam jest cholernie wesoło. Susy zawsze robi kawały. Tak jak kiedyś powiedziała: "Znam ludzi, którzy myślą, że jak położą strzęp dywanu i postawią przyćmioną lampę przy patefonie, to już umieją prowadzić uczciwy burdel". Piła do domu Klary. I dalej mówi: "Ja wiem, czego wy chłopcy chcecie. Moje dziewczynki są czyste i nie dolewam wody do whisky". Mówi: "jeśli który chce popatrzeć sobie na przyćmioną lampę i nic z tego nie mieć, to wiecie, gdzie iść". I powiada: "A jak ktoś to lubi, to potem chodzi na wygiętych nogach, jak ci faceci dookoła". - Klara prowadzi inną budę? - zapytał George. - Taa - odparł Whit. - Ale nigdy tam nie chodzimy. Klara bierze trzy dolce i trzydzieści pięć centów za drinka. I nie jest taka dowcipna. A u Susy jest czysto i można posiedzieć. Nie łaź nigdzie indziej. - My z Lennie'em chcemy zarobić trochę grosza - powiedział George. - Mogę pójść, usiąść i walnąć kielicha, ale nie będę tracił dwóch i pół dolara. - Facet czasami musi się zabawić - odparł Whit. Drzwi otworzyły się i weszli Carlson i Lennie. Lennie poczłapał do swojej pryczy, usiadł na niej, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Carlson sięgnął pod pryczę i wyciągnął swoją torbę. Nie patrzył na Candy'ego, który ciągle leżał odwrócony twarzą do ściany. Wyjął z torby wycior i puszkę z oliwą. Położył to wszystko na pryczy, wyciągnął rewolwer, przekręcił magazynek. Z komory usunął łuskę i zaczął czyścić bębenek wyciorem. Gdy trzasnął spust, Candy odwrócił się na chwilę, popatrzył na broń i znowu odwrócił się do ściany. - Nie było tu jeszcze Curleya? - rzucił od niechcenia Carlson. - Nie - odparł Whit. - A coś go gryzie? Carlson zatrzasnął bębenek. - Szuka swojej starej. Widziałem go, jak latał tu i tam. Whit dodał z przekąsem: - Traci pół swojego czasu na szukanie jej, a przez resztę czasu ona lata za nim. Do baraku wpadł gwałtownie Curley. - Nikt z was chłopcy nie widział mojej żony? - Nie było jej tu - odparł Whit. Curley groźnie rozglądał się po wnętrzu. - Gdzie, do diabła, jest Slim? - Poszedł do stodoły - rzucił George. - Miał posmarować smołą chore kopyto. Ramiona Curleya opadły i podskoczyły. - Dawno temu poszedł? - Jakieś pięć - dziesięć minut. Curley wyskoczył na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi. Whit wstał. - Oj, warto by to zobaczyć - powiedział. - Curley jest napalony, inaczej nie zaczynałby ze Slimem. A Curley ma szybkie ręce. Dostał się do finału Złotej Rękawicy. Nawet gazety o tym pisały. Ma wycinki. Zamyślił się. - Ale lepiej niech zostawi Slima w spokoju. Nikt nie wie, na co Slima stać. - Czy myśli, że Slim z jego żoną...? - zapytał George. - Wygląda, że tak - odpowiedział Whit. - Ale Slim nic do niej nie ma. Tak myślę. Ale chciałbym zobaczyć tę awanturę, jeśli będzie. Chodźcie. - Ja zostaję - powiedział George. - Nie chcę się w nic ładować. Lennie i ja chcemy zarobić forsę. Carlson skończył czyścić rewolwer, schował go do torby i wsunął ją pod pryczę. - Chyba się przejdę i rozglądnę trochę - powiedział. Stary Candy leżał nieruchomo, a Lennie ze swojej pryczy spoglądał uważnie na George'a. Gdy za Carlsonem i Whitem zamknęły się drzwi, George zwrócił się do Lennie'ego: - Co ty sobie myślisz? - Nic nie zrobiłem, George! Slim powiedział, żebym lepiej nie głaskał szczeniaków. Powiedział, że to nie jest dla nich dobre. Więc przyszedłem tu. Byłem dobry, George. - A mówiłem ci... - powiedział George. - Ta. Ale ich nie skrzywdziłem. Trzymałem mojego na kolanach i głaskałem. - Czy widziałeś, jak Slim wychodził ze stodoły? - Jasne. Powiedział mi, żebym lepiej już więcej nie głaskał szczeniaka. - Widziałeś tę dziewczynę. - Tę dziewczynę Curleya? - Taa. Czy przyszła do stodoły? - Nie. Nie była tam. - I nie widziałeś, jak Slim z nią gadał? - Niee. Jej nie było w stodole. - Dobra - powiedział George. - Myślę, że chłopcy nie zobaczą żadnej bitki. A jeśliby kiedy się bili, to trzymaj się od tego z daleka, Lennie. - Nie chcę się bić - powiedział Lennie. Podniósł się z pryczy i usiadł przy stole naprzeciw George'a. Prawie automatycznie George potasował karty i zaczął stawiać pasjansa. Robił to powoli, z namysłem. Lennie przyglądał się kartom, obracał je i patrzył z drugiej strony. - George, dlaczego to samo jest z obydwu stron? - zapytał. - Nie wiem - odparł George. - Tak już je robią. Co Slim robił w stodole, gdy go widziałeś? - Slim? - Taa. Widziałeś go w stodole i mówił ci, żebyś nie głaskał szczeniaków. - No, tak... Miał puszkę ze smołą i pędzel do malowania. Nie wiem, po co. - Jesteś pewien, że ta dziewczyna nie przyszła tam, tak jak tutaj dzisiaj. - Nie. Nie przyszła. George westchnął. - Dobry burdel, to jest zawsze dobry burdel - powiedział. - Facet przychodzi, może się upić i wywalić z siebie wszystko na raz, i w porządku. I wie, ile za to zapłaci. A tutaj, to jak nic prosta droga do pudła. Lennie z podziwem podążał za jego słowami i lekko poruszał ustami, jakby sam mówił. George kontynuował: - Pamiętasz Andy Cushmana, Lennie? Chodził do szkoły podstawowej. - Ten, którego stara robiła dla dzieciaków gorące ciasteczka? - Taa. Ten sam. Możesz zapamiętać wszystko, jeśli da się to zjeść. - George spojrzał ostrożnie na wyłożone karty. Wyciągnął asa i położył na niego dwójkę, trójkę i czwórkę karo. - Andy siedzi w San Quentin przez kurwę. Lennie bębnił palcami po stole. - George? - Co? - George, jak dużo czasu trzeba, żebyśmy mieli nasz dom i ziemię i żebym mógł doglądać królików? - Nie wiem - odparł George. - Musimy zebrać razem kupę forsy. Znam takie jedno małe miejsce, które można tanio dostać, ale nie za darmo. Stary Candy odwrócił się wolno. Oczy miał szeroko otwarte. Ostrożnie patrzył na George'a. - Opowiedz o tym miejscu, George - powiedział Lennie. - Dopiero co ci mówiłem zeszłej nocy. - Ale powiedz jeszcze raz. - Dobra. Tam jest dziesięć akrów. I mały wiatrak, i dom, i kurnik... Jest kuchnia i drzewa owocowe, jabłonie, wiśnie, brzoskwinie, morele, orzechy... Jest miejsce, by wysiać koniczynę, i woda, by ją podlewać, i chlewik... - I króliki, George. - Nie ma jeszcze królików, ale łatwo mogę zbudować klatki, a ty będziesz karmił króliki koniczyną. - Cholera, będę - powiedział Lennie. - Jak Boga kocham, że będę. Ręce George'a przestały przekładać karty. Głos stał się cieplejszy. - Będziemy mogli mieć kilka świń. I wybuduję wędzarnię taką, jaką miał dziadek. A kiedy zarżniemy świniaka, będziemy mogli uwędzić bekon, szynkę i zrobimy kiełbasę i wszystko inne. A gdy łososie ruszą w górę rzeki, to nałapiemy ich ze sto i zasolimy albo uwędzimy. Będziemy mogli jeść je na śniadanie. Nie ma nic lepszego niż wędzony łosoś. Jak będą owoce, to je zaprawimy, i pomidory też; to nic trudnego. Na każdą niedzielę zabijemy kurczaka albo królika. Może będziemy mieli krowę albo kozę. I śmietana będzie tak diablo gęsta, że będzie można kroić ją nożem i jeść łyżką. Lennie patrzył na niego z otwartymi szeroko oczami. Candy czynił to samo. Lennie powiedział cicho: - Będziemy żyć z tego, co da nam ziemia. - Jasne - odparł George. - Będziemy mieli wszystkie warzywa w ogródku, a jeśli zachce się nam wypić whisky, to sprzedamy trochę jajek, mleka lub czegoś tam. Będziemy tam żyć. Będziemy należeć do tego miejsca. Nie będzie już żadnego łażenia po świecie za robotą i żadnego żarcia pichconego przez japońskich kucharzy. Nie, panie, będziemy mieli swój własny dom i nie będziemy już spali w baraku. - Powiedz o domu George - błagał Lennie. - Będziemy mieli mały dom i pokój tylko dla nas. A w małym, grubym, żeliwnym piecu będziemy zimą rozpalali ogień. Nie ma tam tak dużo ziemi, żeby trzeba było ciężko pracować. Może sześć, może siedem godzin dziennie. Nie będziemy musieli dźwigać worków z jęczmieniem po jedenaście godzin. A gdy sami zasiejemy, to też sami zbierzemy. Będziemy wiedzieli, co wyrośnie. - I króliki - wtrącił Lennie. - Będę dbał o nie. Powiedz, George, jak to będzie. - Jasne, wyjdziesz na zagon koniczyny i nazrywasz jej pełny worek, a potem wsadzisz ją do klatek królików. - A one ją skubią, ach, jak skubią - powiedział Lennie. - Tak jak to one. Widziałem to. - Co jakie sześć tygodni będą młode, więc będziemy mieli dość królików do jedzenia albo na sprzedaż. I będziemy mieli kilka gołębi, żeby latały nad wiatrakiem, jak to było, gdy byłem mały. - Spojrzał nagle na ścianę ponad głową Lennie'ego. - I to wszystko będzie nasze własne. I nikt nie będzie mógł nas wyrzucić. A jak się nam kto nie spodoba, to mu powiemy: "Idź do diabła" i, na Boga, będzie musiał się wynieść. A gdy przyjdzie przyjaciel, to będziemy mieli dodatkowe łóżko i powiemy: "Czemu byś nie mógł zostać na noc?". I będzie mógł się wyspać. Będziemy mieli setera, parę kotów, ale będziesz musiał uważać, by koty nie zagryzły młodych królików. Lennie ciężko westchnął. - Jakby się próbowały dobrać do królików, to im skręcę przeklęte karki. Zgniotę na miazgę... - i mrucząc do siebie, zaczął wygrażać przyszłym kotom, które mogły dobrać się do przyszłych królików. George siedział zachwycony obrazem, który odmalował. Gdy Candy przemówił, obydwaj podskoczyli, jakby przyłapano ich na robieniu czegoś karygodnego. - Czy wiecie, gdzie jest takie miejsce? - zapytał Candy. George stał się ostrożny. - Może i wiem - powiedział. - Co ci do tego. - Nie musisz mi mówić, gdzie to jest. Może być gdziekolwiek. - Jasne - odparł. - Racja. Nie znalazłbyś tego przez sto lat. George spojrzał na niego podejrzliwie. - Taa, mógłbym je kupić za sześćset dolców. Staruszkowie, co to mają, już nie pociągną długo, a starej potrzebna jest operacja. Powiedz, co to ciebie obchodzi? Nic do nas nie masz. - Nie jestem za dobry z tą jedną ręką - powiedział Candy. - Straciłem ją tu, na farmie. Dlatego dali mi robotę przy sprzątaniu. I dali mi dwieście pięćdziesiąt dolców odszkodowania za rękę. I mam pięćdziesiąt odłożone w banku na dzisiaj. To daje trzysta dolców, a jeszcze pięćdziesiąt przyjdzie pod koniec miesiąca. Powiem wam, o co mi idzie. - Pochylił się do przodu. - Myślę, że mógłbym pójść z wami, chłopcy. Wkładam w to trzysta pięćdziesiąt dolców. Nie jestem za dobry, ale mogę gotować, podsypać ziarna kurom i trochę pogrzebać w ogrodzie. To jak będzie? George przymknął do połowy oczy. - Muszę o tym pomyśleć. Zawsze chcieliśmy zrobić to sami. Candy przerwał mu. - Zrobię testament i zostawię wam moją część, jakbym wykitował. Nie mam krewnych ani nikogo. Macie jaką forsę? Bo może dałoby się to kupić już teraz? George splunął na podłogę. - Mamy wszystkiego dziesięć dolców na dwóch. - Potem dodał, zastanawiając się głośno. - Słuchaj, jeśli razem z Lennie'em będziemy robili przez miesiąc i na nic nie będziemy wydawać forsy, to zarobimy sto dolców. To razem będzie czterysta pięćdziesiąt; z tym można by się już rozbujać. Ty i Lennie moglibyście zacząć, a ja znalazłbym robotę i zarobił resztę. A wy sprzedawalibyście jajka lub coś takiego. Zapadła cisza. Patrzyli na siebie zachwyceni. Coś, w co nigdy naprawdę nie wierzyli, stawało się prawdą. - Jezu Chryste, założę się, że moglibyśmy to dostać - powiedział George nabożnie. Jego oczy były pełne zachwytu. - Naprawdę moglibyśmy to dostać. Candy siedział na brzegu pryczy i pocierał nerwowo kikut. - Miałem wypadek cztery lata temu. Rychło mnie wywalą. Jak nie będę mógł już sprzątać baraku, oddadzą mnie do przytułku. Może, gdy dam wam swoją forsę, pozwolicie mi grzebać w ogrodzie, gdy będę już do niczego. Będę zmywał talerze i karmił kurczaki. Ale będę u siebie i będę pracował na własnym. - Ciągnął z żalem. - Widzieliście, co zrobili z moim psem. Powiedzieli, że jest do niczego i sam nie ma nic z życia. Gdy mnie wywalą, chciałbym, by mnie kto zastrzelił. Ale nic takiego nie zrobią. Nie mam dokąd iść, i nie dostanę już żadnej roboty. A będę miał jeszcze trzydzieści dolców, gdy będziecie gotowi stąd odejść. George wstał. - Więc zróbmy to! Dostaniemy tę ziemię i będziemy tam żyć - powiedział i usiadł. Wszyscy trwali w bezruchu, oczarowani pięknem rzeczy, która pojawiła się w ich myślach i miała nadejść w przyszłości. George powiedział w zachwycie: - A gdyby do miasta przyjechał cyrk albo był tam jarmark, albo mecz, albo diabli wiedzą co - Candy kiwał głową z aprobatą - nie będziemy nikogo pytać o pozwolenie. Powiemy: "idziemy tam", i pójdziemy. Wydoimy krowę, podsypiemy ziarna kurom i pójdziemy. - I damy trochę trawy królikom - wtrącił Lennie. - Nigdy bym nie zapomniał o ich karmieniu. Kiedy to zrobimy, George? - Za miesiąc. Równo za miesiąc. Wiecie, co zrobię? Napiszę do tych starych, że bierzemy to. A Candy wyśle sto dolarów zadatku. - Jasne - powiedział Candy. - A mają tam dobry piec? - Bardzo dobry. Na węgiel lub na drewno. - Wezmę mojego szczeniaka - dodał Lennie i założę się, na Boga, że mu się tam spodoba. Z zewnątrz dobiegły głosy. George powiedział szybko: - Tylko nikomu ani słowa. Tylko my trzej i nikt więcej. Mogą nas wywalić i nic nie zarobimy. Zachowujcie się tak, jakbyście mieli do końca życia targać wory z jęczmieniem. A potem, nagle któregoś dnia weźmiemy wypłatę i zwiejemy stąd. Lennie i Candy skinęli potakująco głowami i uśmiechnęli się zachwyceni. - Nie powtarzaj nikomu - upomniał sam siebie Lennie. - George - powiedział Candy. - Taa? - Powinienem sam zastrzelić mojego psa, nie, żeby robił to ktoś obcy. Drzwi otworzyły się. Wszedł Slim, zaraz za nim Curley, a po nich Whit i Carlson. Slim pokrzykiwał, jego ręce były umazane smołą. Curley trącał go w łokieć. - Slim, to nic takiego - powiedział - tylko cię zapytałem. - Taa, pytasz mnie za często - odparł Slim. - Mam już dość, do jasnej cholery. Jak nie potrafisz upilnować swojej żony, to ja mam co, do diabła, robić? Zejdź ze mnie. Chciałem ci tylko powiedzieć, że nic takiego nie myślałem - powiedział Curley. - Wydało mi się tylko, że może ją widziałeś... - Czemuż jej nie powiesz, by siedziała w domu, gdzie jest jej miejsce? - rzucił Carlson. - Pozwalasz jej włóczyć się obok baraków i tylko patrzeć, jak wymknie ci się to z rąk i nie będziesz mógł nic zrobić. Curley odwrócił się ty stronę Carlsona. - Ty się do tego nie mieszaj, chyba że chcesz wyjść na dwór. Carlson roześmiał się. - Ty pieprzony śmieciu! Chciałeś nastraszyć Slima i ci nie wyszło. Slim ciebie nastraszył. Jesteś tchórzliwy jak żaba. I nie obchodzi mnie to, że jesteś najlepszym bokserem w hrabstwie. Chodź na dwór, a rozwalę ci ten głupi łeb. Candy z radością dołączył się do ataku na Curleya. - Rękawica z wazeliną - powiedział z niesmakiem. Curley spiorunował go wzrokiem, a potem przeniósł spojrzenie na Lennie'ego. Lennie ciągle uśmiechał się do myśli o własnej farmie. Curley doskoczył do Lennie'ego jak terier. - Z czego się, do diabła, śmiejesz? Lennie spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem. - Hę? Wtedy Curley wybuchnął. - Chodź, ty wielki sukinsynu! Wstawaj! Żaden wielki skurwysyn nie będzie się ze mnie naśmiewał. Pokażę ci, kto jest tchórzem! Lennie spojrzał na George'a, oczekując pomocy, wstał i zaczął wycofywać się. Curley przyjął pozycję do ataku. Walnął Lennie'ego lewą pięścią i rozkwasił mu nos prawym prostym. Lennie krzyknął z przerażeniem. Z nosa ciekła mu krew. - George! - krzyknął. - Niech on mnie zostawi! Przystanął, bo dotknął plecami ściany, a Curley naskoczył na niego, bijąc pięściami po twarzy. Ręce Lennie'ego zwisały bezwładnie, był zbyt przerażony, by się bronić. George zerwał się na nogi, krzycząc: - Dołóż mu, Lennie! Nie daj się tak tłuc! Lennie zakrył twarz swoimi wielkimi łapami i rozpłakał się z przerażenia. - Zatrzymaj go, George - krzyknął. Wtedy Curley uderzył go w brzuch, tak że Lennie'emu zabrakło tchu. Slim podskoczył do niego. - Ty brudny, mały szczurze - krzyknął. - Ja ci pokażę! George wyciągnął rękę i powstrzymał Slima. - Poczekaj chwilę - krzyknął. Po czym złożył ręce przy ustach i wrzasnął: - Dołóż mu, Lennie! Lennie opuścił ręce z twarzy i wzrokiem szukał George'a. Curley wyrżnął go pod oko. Wielka twarz zalała się krwią. George znowu wrzasnął: - Mówię, dołóż mu! Curley właśnie wyprowadzał nowy cios, gdy Lennie złapał go za rękę. W ciągu następnej minuty Curley rzucał się jak ryba na wędce, a jego zaciśnięta pięść zniknęła zupełnie w wielkiej łapie Lennie'ego. George rzucił się w ich stronę. - Puść go, Lennie, puść go! Ale Lennie z przerażeniem patrzył na zwisającego z jego ręki, miotającego się małego człowieka. Krew spływała po twarzy Lennie'ego, nad jednym okiem zwisała rozcięta powieka. George wymierzał mu policzki jeden po drugim, ale ręka ciągle pozostawała zaciśnięta. Curley był blady i kurczył się, jego sponiewierana głowa opadała bezwładnie. Stał krzycząc, ale Lennie nie puszczał jego pięści. George wrzeszczał w kółko: - Puść go, puść go, Lennie! Slim, pomóż mi, bo ten facet straci dłoń. Nagle Lennie zwolnił uścisk. Kucnął pod ścianą. - Kazałeś mi, George - powiedział z żalem. Curley usiadł na podłodze, spoglądając ze zdziwieniem na zmiażdżoną dłoń. Slim i Carlson pochylili się nad nim. Slim wyprostował się i z przerażeniem pomieszanym z podziwem spojrzał na Lennie'ego. - Musimy go zabrać do lekarza - powiedział. - Wygląda, jakby miał pogruchotane wszystkie kości. - Nie chciałem - zapłakał Lennie. - Nie chciałem mu zrobić krzywdy. - Carlson, przygotuj dwukółkę - rzucił Slim. - Zawieziemy go do Soledad, tam go opatrzą. Carlson wybiegł. Slim zwrócił się do popłakującego Lennie'ego. - To nie twoja wina. Ten śmieć sam się napraszał. Ale, Jezu, omal nie stracił dłoni. Slim wybiegł i po chwili wrócił z kubkiem wody. Podniósł go do ust Curleya. - Slim, teraz nas wywalą - powiedział George. - Musimy zarobić. Czy stary Curleya nas wywali? Slim uśmiechnął się chytrze. Klęknął przy Curleyu. - Jesteś na tyle przytomny, że słyszysz, co mówię? - zapytał. Curley kiwnął głową. - To słuchaj - mówił dalej Slim. - Ręka wkręciła ci się w maszynę. Tak było. Jeśli nie powiesz nikomu, co się stało, my też nie powiemy. Ale jeśli się wygadasz i spróbujesz wywalić tych chłopców z farmy, to my opowiemy wszystkim, jaki dostałeś wycisk. I dopiero będą się śmiali. - Nie powiem - odparł Curley, starając się omijać wzrokiem Lennie'ego. Dwukółka zaterkotała na zewnątrz. Slim pomógł Curleyowi wstać. - Chodź. Carlson zawiezie cię do lekarza. - Wyprowadził go za drzwi. Umilkły odgłosy odjeżdżającego powozu. W tym momencie Slim wrócił do baraku. Spojrzał na Lennie'ego, który, ciągle zalękniony, siedział przykucnięty pod ścianą. - Pokaż mi ręce - poprosił. Lennie wyciągnął je przed siebie. - Boże wszechmocny! Nie chciałbym się tobie narazić - powiedział Slim. - Lennie się zestrachał - wtrącił George. - Nie wiedział, co robi. Mówiłem wam, że nikt nie powinien z nim zaczynać. Nie, mówiłem to Candy'emu... Candy kiwnął głową. - Racja, tak mówiłeś - powiedział. - Dziś rano, gdy Curley naskoczył na twojego przyjaciela pierwszy raz, powiedziałeś "Niech on lepiej nie wariuje z Lennie'em, jeśli nie chce, by stała mu się krzywda". Tak powiedziałeś. - To nie twoja wina - George zwrócił się do Lennie'ego. - Już nie musisz się bać. Zrobiłeś to, co ci kazałem. Może lepiej idź do łaźni i umyj twarz. Wyglądasz, jakbyś wyszedł z piekła. Posiniaczone usta Lennie'ego wygięły się w uśmiechu. - Nie chcę kłopotów - powiedział. Ruszył do drzwi, ale na progu odwrócił się. - George? - Co? - Ciągle mogę karmić króliki? - Jasne, nie zrobiłeś nic złego. - Nie chciałem zrobić nic złego. - Taa. Idź już, do cholery, umyj sobie gębę. Murzyn Crooks, stajenny, miał swoje legowisko w składzie z uprzężą - małej szopie dostawionej do ściany stodoły. Z jednej strony pokoju znajdowało się małe okno z czterema szybami, a z drugiej zbite z desek drzwi prowadzące do stodoły. Jego legowiskiem była długa skrzynka napchana słomą, na której leżało parę koców. Na ścianie okiennej wisiały naprawiane właśnie chomąta i pasy nowej skóry, a pod oknem półka z przyborami rymarskimi - zakrzywionymi nożami, szydłami, kłębkami nici i małą, ręczną maszyną do szycia. Na kołkach wisiała niekompletna uprząż, chomąto z wyłażącym z niego końskim włosiem, złamany orczyk i łańcuch do zaprzęgu w skórzanej osłonie. Nad pryczą Crooksa umocowana była skrzynka po jabłkach, a w niej znajdowały się butelki z lekarstwami dla niego i dla koni. Stała tam też puszka ze smarem i blaszanka ze smołą z wystającym pędzlem. Na podłodze leżały jego rzeczy osobiste. Będąc sam, mógł je tak zostawiać, a jego kalectwo i posada stajennego sprawiały, że był tu dłużej od innych i zgromadził więcej osobistych przedmiotów, niż mógłby zabrać ze sobą. Crooks był właścicielem kilku par butów, pary gumiaków, wielkiego budzika i strzelby jednorurki. Miał też książki - postrzępiony słownik i ledwo trzymający się kupy egzemplarz Kodeksu Cywilnego Stanu Kalifornia z 1905 roku. Na specjalnej półce nad jego pryczą leżało też kilka zaczytanych magazynów i parę równie brudnych książek. Obok półki, na wbitym w ścianę gwoździu wisiały duże okulary w złotych oprawkach. Pomieszczenie było zamiecione i czyste, bowiem Crooks był dumny i trzymał się z dala od innych. Zachowywał dystans, co sprawiało, że inni nie spoufalali się z nim. Jako że miał przetrącony grzbiet, chodził lekko wykrzywiony w lewą stronę. Oczy miał głęboko osadzone i z tego powodu sprawiały wrażenie, jakby błyszczały intensywniej. Cienkie wargi noszące ślady cierpienia były jaśniejsze od reszty twarzy zrytej głębokimi, czarnymi zmarszczkami. Była sobotnia noc. Przez otwarte drzwi, prowadzące do stodoły, słychać było odgłosy poruszających się koni, stukot kopyt, żucie trawy, brzęk łańcuchów. Pomieszczenie stajennego ogarniało żółte światło małej żarówki. Crooks siedział na pryczy. Koszulę miał wypuszczoną z tyłu na spodnie. W jednej ręce trzymał butelkę z mazidłem, a drugą nacierał sobie krzyże. Strząsał parę kropel na różową dłoń, sięgał pod koszulę i rozcierał je na plecach. Napiął z tyłu mięśnie i po kręgosłupie przebiegły mu dreszcze. Bezszelestnie w otwartych drzwiach stanął Lennie i zaczął się przyglądać. Jego wielkie plecy prawie wypełniły całą futrynę. Przez chwilę Crooks nie zauważył go, ale gdy podniósł wzrok, zesztywniał i na jego twarzy pojawił się groźny grymas. Wyjął rękę spod koszuli. Lennie uśmiechem zapraszał do zawarcia znajomości. Crooks powiedział ostro: - Nie masz prawa wchodzić do mojego pokoju. To jest mój pokój i nikt, poza mną, nie ma prawa tu wchodzić. Lennie przełknął ślinę, a jego uśmiech stał się jeszcze bardziej przymilny. - Nie chcę nic zrobić - powiedział. - Przyszedłem popatrzeć na mojego szczeniaka. I zobaczyłem światło - usprawiedliwiał się. - Taa, mam prawo palić światło. Wyjdź z mojego pokoju. Ja nie mam czego szukać w baraku, a ty nie szukaj niczego u mnie. - Czemu nie masz czego szukać w baraku? - zapytał Lennie. - Bo jestem czarny. Oni tam grają w karty, ale ja nie mogę grać, bo jestem czarny. Mówią, że śmierdzę. Więc powiem ci, że dla mnie to wy wszyscy jesteście śmierdziele. Lennie opuścił bezradnie ręce. - Wszyscy poszli do miasta - powiedział. - Slim i George, i wszyscy. George powiedział, że mam tu zostać i nie napytać biedy. Zobaczyłem światło... - Dobra, czego chcesz? - Nic, tylko zobaczyłem światło. Pomyślałem, że mógłbym wejść i usiąść. Crooks spojrzał na Lennie'ego, sięgnął za siebie, wziął okulary, założył je, mocując pałąki za różowymi uszami i spojrzał jeszcze raz. - Nie wiem, co ty w ogóle robisz w stodole - narzekał. - Nie jesteś koniuchem. A po cóż miałby tu przychodzić parobek. Nie jesteś koniuchem i nie masz nic do roboty przy koniach. - Szczeniak - wyjaśnił Lennie. - Przyszedłem zobaczyć mojego szczeniaka. - Przyszedłeś zobaczyć szczeniaka, więc nie właź tam, gdzie cię nie chcą. Lennie przestał się uśmiechać. Wykonał krok w głąb pokoju, ale opamiętał się i cofnął do drzwi. - Popatrzyłem sobie trochę. Slim powiedział, żebym za dużo ich nie głaskał. - Taa, przez cały czas wyciągasz je z pudła - powiedział Crooks. - Aż dziw, że suka nie przeniosła ich gdzie indziej. - O..., ona się nie złości. Mnie pozwala. - Lennie znowu wsunął się do pokoju. Crooks przybrał surowy wyraz twarzy, ale uśmiech Lennie'ego udobruchał go. - Wejdź i usiądź na chwilę - powiedział. - Dopóki nie będziesz chciał iść i zostawić mnie samego, możesz tu siedzieć. - Jego ton stał się nieco bardziej przyjacielski. - Wszyscy chłopcy poszli do miasta, co? - Tylko nie Candy. Siedzi w baraku, ostrzy ołówek i liczy. Crooks poprawił okulary. - Liczy? Co może liczyć Candy? - Króliki - prawie krzyknął Lennie. - Jesteś wariat - powiedział Crooks. - Jesteś głupi jak but. O jakich królikach ty pleciesz? - O królikach, które będziemy mieć. I ja będę ciął im trawę i dawał wody, i wszystko inne. - Wariat - powiedział Crooks. - To nie wina tego faceta, z którym chodzisz, że trzyma cię na boku. - Ja nie kłamię - odparł cicho Lennie. - Chcemy to zrobić. Znaleźć kawałek ziemi i żyć z tego, co ona urodzi. Crooks usadowił się wygodniej na pryczy. - Siadaj tam - zaczął. - Usiądź na skrzynce z gwoździami. Lennie przysiadł. - Myślisz, że kłamię - powiedział. - Ale ja nie kłamię. To wszystko prawda, spytaj George'a. Crooks oparł czarny podbródek na różowej, wewnętrznej stronie dłoni. - Chodzisz razem z George'em? - Jasne, on i ja wszędzie chodzimy razem. Crooks kontynuował: - Czasem on mówi, a ty, do diabła, nie wiesz, o czym gada. Czy nie tak? - Pochylił się, świdrując Lennie'ego wzrokiem. - Taa, czasami... - On mówi, a ty nie wiesz, do diabła, o czym. - Taa, czasami, ale nie zawsze. Crooks przesunął się na brzeg pryczy. - Nie jestem Murzynem z Południa - powiedział. - Urodziłem się tu, w Kalifornii. Mój stary miał farmę kurczaków, jakieś dziesięć akrów. Białe dzieciaki przychodziły się bawić do nas, a ja chodziłem czasem bawić się z nimi, i kilka z nich było całkiem fajnych. Mojemu staremu to się nie podobało. Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Ale teraz wiem. - Zawahał się, a gdy zaczął znowu mówić, jego głos był łagodniejszy. - Nie było żadnych kolorowych w promieniu paru mil. I teraz nie ma żadnej murzyńskiej farmy, tylko jedna rodzina mieszka w Soledad - roześmiał się. - Jak coś powiem, czemu to jest murzyńskie gadanie? - Ile czasu minie, nim szczeniaki tak dorosną, że je można będzie głaskać? - zapytał Lennie. Crooks znowu się roześmiał. - Facet może mówić do ciebie i mieć pewność, że tego nie wypaplasz. Parę tygodni, a będą już duże. George ma rację. On gada, a ty nic nie rozumiesz pochylił się do przodu. - To tylko takie murzyńskie gadanie, Murzyna z przetrąconym grzbietem. To nic nie znaczy, widzisz? Nie zapamiętałbyś tego. Napatrzyłem się już na to - jeden gość mówi do drugiego i nie robi różnicy, czy tamten słucha lub rozumie. Idzie o to, że gadają, albo siedzą i nie gadają. To nie robi różnicy, żadnej różnicy. - Jego podniecenie wzrosło tak, że zaczął klepać dłońmi kolana. - George może ci pleść różne bzdury, ale to nie ma znaczenia. To tylko gadanie. Ważne, by być z innym facetem. To wszystko - przerwał. Jego głos stał się łagodny i przekonujący. - Powiedzmy, że George już nie wróci. Powiedzmy, że obraził się i już nie chce wracać. Co wtedy zrobisz? Lennie powoli skupiał uwagę na tym, co usłyszał. - Co? - zapytał. - Powiedziałem, że George, przypuśćmy, poszedł wieczorem do miasta i już nigdy o nim nie usłyszysz. - Crooks szykował się do prywatnego zwycięstwa. - Przypuśćmy, że tak będzie - powtórzył. - Nie zrobi tego - krzyknął Lennie. - George nie zrobiłby czegoś takiego! Jestem z nim już długo. Wróci dziś w nocy. - Ale wątpliwości zaczęły brać górę. - Myślisz, że mógłby... Twarz Crooksa rozjaśniła przyjemność zadawanego cierpienia. - Nikt nie może powiedzieć, co facet zrobi - zauważył spokojnie. - Powiedzmy, że chce wrócić, ale nie może. Że został zabity albo ranny i nie może. Lennie usilnie próbował go zrozumieć. - George nie zrobiłby czegoś takiego - powtórzył. - George jest ostrożny. Nie zostanie ranny. Nigdy nie został, bo jest ostrożny. - Ale, przypuśćmy, przypuśćmy, że nie wróci. Co wtedy zrobisz? Twarz Lennie'ego ściągnął strach. - Nie wiem. Co ty gadasz? - krzyknął. - To nieprawda. George nie jest ranny. Crooks świdrował go wzrokiem. - Chcesz, żebym powiedział, co będzie? Wsadzą cię do wariatów. A tam założą ci obrożę jak psu. Nagle w oczach Lennie'ego pojawiło się szaleństwo. Wstał i ruszył groźnie w stronę Crooksa. - Kto zranił George'a? - zapytał. Crooks wyczuł niebezpieczeństwo, które zawisło nad nim. Przesunął się w głąb pryczy, by zejść z drogi Lennie'emu. - Tylko tak gadam - powiedział. - George nie jest ranny. Nic mu nie jest. Na pewno wróci. Lennie stał nad nim. - To czemu tak gadasz? Nikt nie powinien gadać, że George'a zranili. Crooks przesunął okulary i potarł palcami powieki. - Siadaj - powiedział. - George nie jest ranny. Lennie wrócił na swoje miejsce na skrzynce z gwoździami. - Nikt nie powinien gadać, że George'a zranili - mruknął. Crooks powiedział delikatnie. - Może teraz zrozumiesz. Ty masz George'a. Wiesz że wróci. A przypuśćmy, że nie masz nikogo. Przypuśćmy, że nie możesz iść do baraku i zagrać w karty, bo jesteś czarny. Jakbyś się czuł? Przypuśćmy, że siedzisz tutaj i czytasz książki. Oczywiście, możesz grać w podkowę, dopóki się nie ściemni, a potem musisz czytać książki. Książki są nic niewarte. Facet musi mieć kogoś, żeby być blisko niego - jęknął. - Można zwariować, jak się nie ma nikogo. Nieważne, kim jest ten kumpel, jak długo jest. Powiem ci - krzyknął. - Powiem ci, jak facet jest sam, to choruje. - George wróci - upewniał samego siebie drżącym głosem Lennie. - Może już niedługo. Lepiej pójdę zobaczyć. - Nie chciałem cię wystraszyć - powiedział Crooks. - On wróci. Mówiłem tylko o sobie. Facet siedzi tu sam całą noc, może czyta książki, może myśli lub coś takiego. Czasem myśli sobie i nic nie wskazuje; czy to jest tak, czy tak. Może, gdy coś zobaczy, to nie wie, czy to jest dobre, czy nie. Nie może zapytać innego faceta, co on o tym myśli. Nie może powiedzieć. Nie może z niczym porównać. Widziałem tu różne rzeczy. Nie byłem pijany. Nie wiem, czy to było we śnie. Gdyby tu ktoś był, to by mi powiedział, że spałem i wszystko byłoby w porządku. Ale ja nie wiem. - Crooks popatrzył w okno. - George nie pójdzie sobie i nie zostawi mnie - powiedział żałośnie Lennie. - Wiem, że tego nie zrobi. Stajenny ciągnął dalej rozmarzonym głosem: - Pamiętam, jak byłem małym dzieciakiem na farmie mojego starego. Miałem dwóch braci. Zawsze byli ze mną, zawsze we trzech. Spaliśmy w jednym pokoju, w jednym łóżku, zawsze we trzech. Mieliśmy grządkę truskawek, zagon koniczyny i przeganialiśmy z niej kurczaki w słoneczne poranki. Mój brat siadał na płocie i patrzył na nie, to były białe kurczaki. Lennie stopniowo zaczął zwracać uwagę na słowa Crooksa. - George powiedział, że będziemy mieli zagon koniczyny dla królików. - Jakich królików? - Będziemy mieli króliki. - Jesteś wariat. - Ty też. Zapytaj George'a. - Jesteś wariat - rzekł z pogardą Crooks. - Widziałem setki takich gości, chodzących drogami, przychodzących na farmy z tobołkiem na plecach i z tym samym gównem w głowie. Setki takich. Przychodzą, odchodzą, a każdy ma ten swój mały kawałek ziemi w głowie. Ale żaden z nich, do diabła, nigdy go nie będzie miał naprawdę. Tak jak z niebem. Każdy chce mieć mały kawałek ziemi. Przeczytałem dużo książek. Nikt nigdy nie trafił do nieba i nikt nie dostał swojego kawałka ziemi. Mają go tylko w głowach. Gadają o tym cały czas, ale mają go tylko w głowach. - Przerwał i spojrzał przez otwarte drzwi. Konie poruszyły się niespokojnie, brzęknął łańcuch. Jeden z koni zarżał. - Wygląda, że ktoś tam jest - powiedział Crooks. - Może Slim? Slim przychodzi tu czasem, dwa trzy razy w nocy. Jest prawdziwym szefem. Dogląda swojego zaprzęgu. - To ty Slim? - krzyknął. Odpowiedział głos Candy'ego: - Slim poszedł do miasta. Nie widziałeś tu gdzie Lennie'ego? - Tego wielkiego gościa? - Taa. Nie widziałeś go gdzie? - Tu jest - rzucił krótko. Wrócił na pryczę i położył się. W drzwiach stanął Candy. Drapał się po kikucie i oślepiony przez światło zaglądał do wnętrza. Nie zdradzał ochoty, by wejść. - Powiem ci, Lennie, wyliczyłem wszystko, co do królików. - Możesz wejść, jeśli chcesz - rzucił z irytacją Crooks. Candy wyglądał na zakłopotanego. - Nie wiem... Jak mnie zapraszasz... - Wejdź. Skoro każdy tu włazi, to możesz i ty - Crooks z trudem pod złośliwym tonem ukrywał zadowolenie. Candy wszedł, ale ciągle był zakłopotany. - Masz tu całkiem miłe miejsce - powiedział do Crooksa. - To musi być przyjemne mieć pokój tylko dla siebie. - Jasne - odparł Crooks - i kupę gnoju pod oknem. To wspaniałe. - Mówiłeś coś o królikach - wtrącił nieśmiało Lennie. Candy przesunął się pod ścianą obok złamanego orczyka i ciągle skubał się po kikucie. - Jestem tu już od dawna - powiedział. - I Crooks jest tu od dawna, a jeszcze nigdy nie byłem w jego pokoju. - Chłopcy nie bywają zbyt często w pokojach kolorowych - rzekł ponuro Crooks. - Nikt tu nie był oprócz Slima. Slim jest szefem. Candy szybko zmienił temat. - Slim to najlepszy parobek, jakiegom widział. Lennie zwrócił się w stronę starego. - A króliki - nalegał. Candy uśmiechnął się. - Obliczyłem to. Możemy na nich trochę zarobić, jak się do tego porządnie zabierzemy. - Ale będę ich doglądał - wtrącił Lennie. - George obiecał, że będę. Crooks przerwał brutalnie: - Wy tak się tylko nabieracie. Gadacie o tym diablo dużo, ale i tak nie dostaniecie ziemi. Będziecie tu tyrać, aż was nie wyniosą w skrzynce. Cholera, widziałem już wielu takich. Lennie, odejdziesz, i za jakie dwa, trzy tygodnie znów będziesz na drodze. Tak jakby każdy facet miał we łbie kawałek ziemi. Candy ze złością potarł policzek. - My, do diabła, zrobimy to. George powiedział, że zrobimy. Mamy forsę. - Taa? - powiedział Crooks. - A gdzie jest teraz George? W mieście, w burdelu. I tam puszcza waszą forsę. Jezu, widziałem to już tyle razy. Widziałem zbyt wielu facetów, którzy mieli w głowach tylko kawałek ziemi. A nie mieli więcej, niż by im się w ręku zmieściło. - Wszyscy chcą mieć kawałek ziemi - krzyknął Candy. - Nie za duży. Coś, co byłoby ich. Coś, gdzie mogliby żyć i nikt by ich stamtąd nie wywalił. Nigdy nic takiego nie miałem. Do diabła, uprawiałem ziemię prawie wszystkim w okolicy, ale to nie była moja ziemia. A gdy zbierałem to, co zasiałem, to nie były moje zbiory. Ale zrobimy to i damy radę. George nie puszcza forsy w mieście, forsa jest w banku. Ja, i Lennie, i George. Będziemy mieli własny pokój. Będziemy mieć psa i króliki, i kurczaki. Będziemy mieć trochę zielonej kukurydzy, i może krowę albo kozę. Przerwał oczarowany tą wizją. - Mówisz, że macie forsę? - zapytał Crooks. - Tak, cholera. Prawie całą forsę. Brakuje nam tylko trochę. Ale zarobimy ją przez miesiąc. George ma już upatrzony kawałek ziemi. Crooks wyciągnął rękę do tyłu i dotknął swojego przetrąconego grzbietu. - Nigdy nie widziałem gościa, któremu to by się udało - powiedział. - Spotkałem facetów, co prawie wariowali na punkcie ziemi, ale jak zebrali trochę forsy, to zaraz tracili w burdelu albo przegrywali w black jacka. - Zawahał się. - Jeślibyście chłopcy szukali kogoś, kto będzie robił za nic, tylko za utrzymanie, to dajcie mi znać. Nie jestem takim kaleką, żebym nie mógł robić jak inne sukinsyny, jeśli będę chciał. - Nie widzieliście, chłopcy, Curleya? Wszyscy odwrócili głowy w stronę drzwi. Stała w nich żona Curleya. Jej twarz pokrywała gruba warstwa makijażu. Usta miała lekko rozchylone, oddychała głęboko, jakby biegła. - Nie było tu Curleya - odparł cierpko Candy. Ciągle stała w drzwiach. Palcem wskazującym i kciukiem jednej ręki skubała paznokcie drugiej. Uśmiechała się delikatnie. A jej oczy wędrowały z twarzy na twarz. - Zostawili mnie tutaj samą, słabiutką - powiedziała wreszcie. - Myślicie, że nie wiem, dokąd poszli? Nawet Curley? Wiem, gdzie są... Lennie patrzył na nią zachwycony, ale Candy i Crooks unikali jej wzroku. - Skoro wiesz - powiedział Candy - to po co pytasz? Spojrzała na nich rozbawiona. - Śmieszna rzecz - powiedziała. - Jak złapię jakiego faceta sam na sam, to jest do rzeczy. Ale niech ich będzie choćby dwóch, to nie chcą gadać. Jakie to głupie. - Przestała się bawić palcami i położyła obie ręce na biodrach. - Boicie się jeden drugiego, ot co. Każdy z was boi się, że inni coś mu zrobią. Po chwili Crooks rzekł: - Może lepiej idź zaraz do domu. Nie chcemy mieć kłopotów. - Tak, nie narobię wam kłopotów. Czy myślicie, że nie lubię pogadać z kimś przez chwilę, że lubię gnić w domu przez cały czas? Candy opuścił kikut na kolano i zaczął go pocierać delikatnie drugą ręką. Powiedział tonem oskarżenia: - Masz rację. Nie wolno ci włóczyć się z innymi facetami, bo napytasz biedy. Dziewczyna aż podskoczyła. - Jasne, że mam męża! Wszyscy go znacie. Elegant z niego, nie? Cały czas tylko gada o tym, co zrobi z facetami, których nie lubi, a nie lubi wszystkich. Myślicie, że mogę wytrzymać w pokoju z facetem, który gada, jak dołoży lewym prostym, a potem prawym sierpowym? "Raz, dwa" mówi. "Raz, dwa i gość leży". - Przerwała, a w miejsce rozgoryczenia pojawiło się na jej twarzy zaciekawienie. - Nie wiecie, co stało się z jego ręką? Zapanowała pełna zakłopotania cisza. Candy chrząknął i spojrzał na Lennie'ego. - Taa, Curley, jemu się ręka wkręciła w maszynę, psze pani. Zgniotło mu rękę. Popatrzyła przez chwilę i roześmiała się. - Bzdury! Co mi tu próbujecie wcisnąć? Curley zaczął coś, czego nie dokończył. Wypadek przy maszynie! Bzdury! Czemu już nie gada, jak to raz - dwa kogoś załatwi, od kiedy mu zgniotło rękę? Kto to zrobił? Candy powtórzył ponuro: - Wkręciła mu się w maszynę. - Dobra - rzekła z pogardą. - Dobra, kryjcie go, jeśli chcecie. Co mnie to obchodzi. Myślicie dumie, że jesteście diablo dobrzy? Czy macie mnie za dziecko? Powiem wam, że mogłam pojechać stąd z objazdowym przedstawieniem. Nie jednym. Pewien gość powiedział, że mógłby mnie nawet wsadzić do filmu. - Była tak oburzona, że ledwo łapała oddech. - Sobotni wieczór. Każdy coś robi. Każdy. A ja co? Stoję tu i gadam do bandy głupków - Murzyna, idioty i zawszonego barana, bo nie ma nikogo innego. I to mi się musi podobać. Lennie patrzył na nią z otwartymi do połowy ustami. Crooks wycofał się za mur swojej murzyńskiej godności. Ale w Candym zaszła zmiana. Wstał nagle i kopnął skrzynkę z gwoździami. - Wystarczy - powiedział ze złością. - Nikt cię tu nie prosił. Nikt. Powiem ci, nawet nie wiesz, kim my jesteśmy. Nie masz dość rozumu w tym swoim kurzym móżdżku, żeby pojąć, że nie jesteśmy takimi typami, co to nic nie znaczą. Powiedzmy, że nas wywalisz. Powiedzmy, że tak zrobisz. I myślisz, że trafimy na autostradę i będziemy szukać takiej samej dorywczej roboty jak tu? Nie wiesz, że mamy własną farmę i własny dom. Nie musimy tutaj siedzieć. Mamy dom i kurczaki, i drzewa owocowe, i miejsce tysiąc razy lepsze od tego. I mamy przyjaciół - ot, co mamy. Może kiedyś baliśmy się; że nas stąd wywalą, ale to było kiedyś. Mamy swoją własną ziemię, jest nasza i możemy sobie tam pójść. Żona Curleya roześmiała się. - Bzdury - powiedziała. - Widziałam już wielu takich jak wy. Jak tylko macie dwie półdolarówki do kupy, to zaraz kupujecie za to whisky i jeszcze wyliżecie dno kieliszka. Znam takich. Twarz Candy ego robiła się coraz bardziej czerwona, ale zanim skończyła mówić, zapanował nad sobą. Do niego należało ostatnie słowo. - Mogłem przewidzieć - powiedział spokojnie. - Lepiej żebyś wzięła stąd swoją kieckę i sobie poszła. Nie mamy ci już nic więcej do powiedzenia. Wiemy, co mamy, i nie obchodzi nas, czy ty o tym wiesz, czy nie. Więc lepiej się stąd zbieraj, bo Curley może nie być zachwycony tym, że jego żona siedzi w stodole z taką "zwykłą hołotą". Powiodła wzrokiem po twarzach, ale wszyscy unikali jej spojrzenia. Najdłużej przypatrywała się Lennie'emu, zanim ten zakłopotany nie spuścił oczu. Nagle zapytała: - Skąd masz te sińce na twarzy? Lennie spojrzał jak winowajca. - Kto, ja? - Tak, ty. Lennie spojrzał na Candy'ego, szukając u niego pomocy, po czym spuścił wzrok na kolana. - Ręka mu się wkręciła w maszynę - powiedział. Żona Curleya roześmiała się. - W porządku, w maszynę. Pogadam z tobą później. Lubię maszyny. - Zostaw go w spokoju - wtrącił się Candy. - Nie zawracaj mu w głowie. Powiem George'owi, co mówiłaś. George nie chce, żebyś kręciła się koło Lennie'ego. - Kto to jest George? - zapytała. - Ten mały gość, z którym przyszedłeś? Lennie uśmiechnął się uszczęśliwiony. - To on - powiedział. - To ten facet, i on pozwoli mi doglądać królików. - Jeśli tylko tego pragniesz, mogę ci sama dać parę królików. Crooks podniósł się z pryczy i stanął z nią twarzą w twarz. - Mam już dość - powiedział ozięble. - Nie masz prawa wchodzić do pokoju Murzyna. Nie masz prawa w ogóle się tu włóczyć. Teraz wynoś się, wynoś się, i to już. Jak tego nie zrobisz, powiem gospodarzowi, żeby ci zakazał przyłazić do stodoły. Zwróciła się do niego z lekceważeniem. - Słuchaj czarnuchu - powiedziała. - Wiesz, co mogę zrobić, jeśli się nie przymkniesz? Crooks wlepił w nią pełen beznadziei wzrok, usiadł na pryczy i skurczył się w sobie. Pochyliła się nad nim. - Wiesz, co mogę zrobić? Crooks malał w oczach i przyciskał się do ściany. - Wiem, psze pani. - Więc pilnuj swojego miejsca, czarnuchu. Mogłabym, do diabła, kazać powiesić cię na drzewie tak szybko, że nawet nie byłoby to zabawne. Crooks skurczył się tak, jakby go już nie było. Żadnej istoty, osobowości, nic, co można by lubić lub nie. - Tak, psze pani - powiedział bezbarwnym głosem. Przez chwilę stała nad nim, czekając na jakiś ruch, na coś, co pozwoliłoby jej naskoczyć na niego. Ale Crooks siedział w bezruchu, ze wzrokiem zwróconym w głąb siebie, ukrywając tam to, co mogłoby go zranić. W końcu zwróciła się do pozostałej dwójki. Stary Candy patrzył na nią zafascynowany. - Jeśli to zrobisz, to powiemy - rzekł spokojnie - powiemy, żeś się dostawiała do Crooksa. - To powiedz i idź do diabła - krzyknęła. - Nikt cię nie będzie słuchał, i wiesz o tym. Nikt cię nie będzie słuchał. Candy uspokoił się. - Nie - przyznał - nikt nas nie posłucha. - Ja chcę, żeby tu był George - załkał Lennie. - Ja chcę George'a! Candy podszedł do niego. - Nic się nie bój - powiedział. - Słyszałem, że chłopcy już wracają. George zaraz będzie w baraku. - Odwrócił się do żony Curleya. - Idź teraz lepiej do domu - powiedział spokojnie. - Jak zaraz pójdziesz, to nie powiemy Curleyowi, żeś tu była. Zwróciła się do niego ozięble. - Nie jestem pewna, czy coś słyszałeś. - Lepiej nie igraj - odparł. - Jak nie jesteś pewna, to lepiej uważaj. Zwróciła się do Lennie'ego. - Dobrze, że nawaliłeś trochę Curleyowi. W końcu trafiło na niego. Czasami sama chciałabym go stłuc. - Wymknęła się przez drzwi i zniknęła w ciemnościach stodoły. Gdy przechodziła przez nią, rozległ się brzęk łańcuchów, kilka koni zarżało, kilka tupnęło kopytami. Crooks powoli wychodził z ochronnej skorupy, którą się otoczył. - Czy to prawda, że słyszałeś, jak chłopcy wracają? - zapytał. - Ta, słyszałem ich. - Ja nic nie słyszę. - Brama zaskrzypiała - powiedział Candy i podszedł do okna. - Jezu, jak ta żona Curleya cicho chodzi. Pewno ma w tym dużą wprawę. Crooks zmienił temat. - Lepiej już idźcie - powiedział. - Nie wiem, czy chcę, żebyście tu dłużej siedzieli. Kolorowy musi mieć jakieś prawa, chociaż mu one nie leżą. - Ta suka nie powinna tak mówić do ciebie - powiedział Candy. - To nic - odparł znudzonym tonem Crooks. - Wyście tu przyszli i posiedzieli - tak, że o tym zapomniałem. Ale ona miała rację. W stodole rozległo się rżenie koni, brzęk łańcuchów i ktoś zawołał: - Jesteś tam Lennie? - Ta, George - krzyknął Lennie. - Jestem tu. Tu właśnie. W ciągu sekundy George pojawił się w drzwiach. Jego spojrzenie pełne było nagany. - Co ty tu robisz w pokoju Crooksa? Nie powinieneś tu być. Crooks przytaknął. - Mówiłem im, ale i tak wleźli. - Czemuś ich nie wyrzucił? - A tam - machnął ręką Crooks - Lennie to równy gość. Teraz powstał Candy. - Och, George, liczyłem i liczyłem, i wyszło mi, że możemy zarobić nawet na królikach. George popatrzył spode łba. - Chyba mówiłem wam, żeby o tym nikomu nie gadać? Candy był załamany. - Nikomu o tym nie mówiłem, tylko Crooksowi. - Dobra, chłopcy, wynoście się stąd - powiedział George. - Jezu, wygląda, że nawet na chwilę nie mogę odejść. Candy i Lennie ruszyli w stronę drzwi. Crooks zawołał: - Candy? - Taa. - Pamiętasz, co mówiłem o pieleniu i innych takich robotach? - Taa, pamiętam - odparł Candy. - No to zapomnij o tym - rzekł Crooks. - Tak sobie tylko żartowałem. Nie chcę wcale iść z wami w tamto miejsce. Trzej mężczyzni wyszli. Gdy przechodzili przez stodołę, konie znowu zarżały i zabrzęczały łańcuchy. Crooks siedział przez chwilę i patrzył na drzwi, potem sięgnął po butelkę z mazidłem. Podniósł koszulę na plecach, strząsnął parę kropel na różowe wnętrze swojej dłoni i zaczął powoli smarować krzyże. W jednym końcu wielkiej stodoły leżała wysoka sterta siana, a nad nią z koła pasowego zwisały mechaniczne widły. Siano, jak górskie zbocze, opadało ku drugiemu końcowi stodoły, pustemu jeszcze i czekającemu na nowy pokos. Po bokach widoczne były żłoby, a pomiędzy ich sztachetami ukazywały się końskie łby. Było niedzielne popołudnie. Wypoczywające konie żuły wolno resztki siana, grzebały kopytami, uderzały pyskami o deski żłobów i pobrzękiwały łańcuchami. Przez szpary w ścianie stodoły wpadały promienie popołudniowego słońca i kładły się smugami na sianie. Słychać było leniwe brzęczenie much. Z zewnątrz dochodziły odgłosy podkowy, uderzającej o słupek i okrzyki mężczyzn grających, dopingujących i pokpiwających sobie. W stodole było leniwie i ciepło, a brzęczenie much tylko podkreślało panującą w niej ciszę. Był w niej tylko Lennie. Siedział na sianie obok skrzynki stojącej pod żłobem w tej części stodoły, która była jeszcze pusta. Siedział na sianie i patrzył na leżącego przed nim małego, zdechłego szczeniaka. Lennie długo przypatrywał się mu, potem wyciągnął wielką rękę i zaczął go głaskać od czubka głowy do ogona. Powiedział delikatnie do szczeniaka: - Dlaczego musiałeś zdechnąć? Nie jesteś taki mały jak mysz. Nie trąciłem cię mocno. - Podniósł głowę szczeniaka, popatrzył na jego mordkę i powiedział do niej - Jak George dowie się, że zdechłeś, to może nie pozwolić mi doglądać królików. Wyskrobał mały dołek, położył w nim szczeniaka i przykrył go sianem. Ale ciągle wpatrywał się w kopczyk, który uklepał. - To nie jest nic takiego, żebym musiał uciec i schować się w krzaki. Och, nie. To nic takiego. Powiem George'owi, że był już zdechły, jak go znalazłem. Wykopał szczeniaka i przyglądał się mu dokładnie, głaszcząc od głowy do ogona. Powiedział zasmucony: - Ale George będzie wiedział. On zawsze wie. Powie: "Ty to zrobiłeś i nie próbuj mnie nabierać". I powie: "Tak, za karę nie będziesz doglądał królików". Nagle wezbrała w nim złość. - Do diabła z tobą! - krzyknął. - Czemużeś zdechł? Nie jesteś tak mały jak mysz. - Złapał szczeniaka i odrzucił go od siebie. Odwrócił się. Przysiadł na piętach, objął rękoma kolana i szeptał: - Teraz nie będę już karmił królików. Teraz on mi nie pozwoli. - Kołysał się w przód i tył. Z zewnątrz dobiegł brzęk podkowy, która uderzyła o żelazny słupek i towarzyszące temu okrzyki. Lennie wstał, podniósł szczeniaka i położył go na sianie. Usiadł. Znowu zaczął go głaskać. - Nie byłeś taki duży - powiedział. - Mówili mi i mówili, że nie jesteś duży. Nie wiedziałem, że zdechniesz tak łatwo. - Pogłaskał szczeniaka za uchem. - Może George'a to nie obejdzie - powiedział. - Taki przeklęty mały sukinsyn to nic nie znaczy dla George'a. Żona Curleya weszła od strony ostatniej przegrody dla koni. Weszła tak cicho, że Lennie nie zauważył jej. Miała na sobie jasną, bawełnianą sukienkę i pantofle z pomponikami z czerwonych strusich piór. Twarz miała umalowaną i, tak jak ostatnio, cienkie kiełbaski loczków opadały z jej głowy. Podeszła bardzo blisko, zanim Lennie spojrzał i dostrzegł ją. Zatrwożony zagarnął pośpiesznie palcami siano i przykrył nim szczeniaka. Popatrzył na nią ponuro. - Co tam masz, chłopcze? - zapytała. Lennie popatrzył na nią wzrokiem pełnym wściekłości. - George mówił, żebym się trzymał od ciebie z daleka, nie gadał ani nic. Roześmiała się. - George rozkazuje ci we wszystkim? Lennie spuścił wzrok na siano. - Powiedział, że nie będę doglądał królików, jak będę gadał, albo co. - Boi się, że Curley się wścieknie - powiedziała spokojnie. - Taa, Curley ma rękę na temblaku, a jak się będzie wtrącał, to możesz mu złamać drugą. Nie wciśniesz mi kitu, że to był wypadek przy maszynie. Ale Lennie nie dawał się w to wciągnąć. - Nie, pani. Nie będę gadał, ani nic takiego. Klęknęła na sianie obok niego. - Słuchaj - powiedziała. - Wszyscy chłopcy są zajęci grą w podkowę. Jest dopiero czwarta. Nikt nie opuści gry. Dlaczego nie mogę pogadać z tobą? Nigdy z nikim nie rozmawiam. Czuję się taka samotna. - Taa, ale ja nie mam się odzywać do ciebie, ani nic. - Jestem samotna - powtórzyła. - Ty możesz rozmawiać z innymi, a ja nie mogę z nikim, z wyjątkiem Curleya. Inaczej on wariuje. Jakbyś się czuł, gdybyś nie mógł z nikim pogadać? - Ale mi nie wolno - powiedział Lennie. - George boi się, że napytam biedy. - Co ty tam chowasz? - zmieniła temat. Całe nieszczęście zwaliło się znowu na Lennie'ego. - To tylko szczeniak - powiedział ze smutkiem. - Mój mały szczeniak. - I zgarnął z wierzchu siano. - Ale on jest zdechły - krzyknęła. - Był za mały - powiedział Lennie. - Tylko się nim bawiłem... tak, jakby on chciał mnie ugryźć... a ja jakbym chciał klepnąć go... i stało się. I zdechł. - Nie masz się co martwić - pocieszała go - to tylko kundel. Tu dookoła pełno jest takich kundli. Łatwo dostaniesz innego. - Nie o to idzie - wyjaśnił z żałością w głosie. - George nie pozwoli mi teraz doglądać królików. - Czemu nie? - Powiedział, że jeśli znowu zrobię coś złego, to nie pozwoli mi doglądać królików. Zbliżyła się do niego i zaczęła mówić uspokajającym tonem. - Nie bój się rozmawiać ze mną. Posłuchaj, jak chłopcy krzyczą na zewnątrz. Gra idzie o cztery dolary i nikt jej nie opuści, zanim się nie skończy. - Jakby mnie George zobaczył, że tu siedzę i gadam z tobą, toby mi zrobił piekło - powiedział ostrożnie Lennie. - Powtarzał mi... Na jej twarzy pojawił się gniew. - Dlaczego wszyscy tak mnie traktują? - krzyknęła. - Czy nie mam prawa odezwać się do nikogo? Kim oni myślą, że jestem, co? Jesteś miłym facetem. Nie wiem, czemu nie mogę z tobą pogadać. Przecież nie zrobię ci nic złego. - Ale George mówi, że wpakujesz nas w jaką biedę. - Głupoty - powiedziała. - Jaką ja ci mogę zrobić krzywdę? Wygląda, jakby nie było wśród nich nikogo, kogo obchodziłoby, jak ja żyję. Powiem ci, nie przywykłam do takiego życia. Mogłabym coś ze sobą zrobić - powiedziała ze smutkiem. - I może to zrobię. - Wyrzucała z siebie słowa z pasją, chcąc przekazać to, co czuła, nie bacząc, czy słuchający jej nadąża za nimi. - Mieszkam tu, w Salinas - mówiła. - Przybyłam tu, gdy byłam dzieckiem. Był tu objazdowy teatr i jeden aktor powiedział mi, że mogę z nimi pojechać. Ale moja stara nie chciała mnie puścić, bo miałam tylko piętnaście lat. Ale chłopcy mnie chcieli. Gdybym z nimi poszła, to nie żyłabym tak jak teraz. Lennie głaskał szczeniaka. - Będziemy mieli mały kawałek ziemi, i króliki - wyjaśnił. Ona jednak nie pozwoliła sobie przerwać, mówiła dalej pośpiesznie. - Innym razem spotkałam faceta, który był w filmie. Poszłam z nim na dancing do Riverside Palace. Powiedział, że zrobi ze mnie aktorkę, że jestem taka naturalna. Jak tylko wróci do Hollywood, napisze do mnie w tej sprawie. - Spojrzała na Lennie'ego, żeby zobaczyć, jakie to na nim zrobiło wrażenie. - Nigdy nie dostałam tego listu - ciągnęła. - Cały czas myślę, że moja stara go ukradła. Taa, nie mam zamiaru siedzieć tutaj, gdzie nie ma dokąd iść, gdzie nie mogę zrobić nic ze sobą i gdzie kradną ci listy. Zapytałam ją, czy go ukradła, a ona powiedziała, że nie. No i wyszłam za Curleya. Spotkałam go tej samej nocy w Riverside Palace - przerwała. - Słuchasz? - Ta? Jasne. - Nikomu tego wcześniej nie mówiłam. Może nie powinnam. Nie lubię Curleya. To nie jest dobry facet. - Ponieważ zaczęła się zwierzać, przysunęła się jeszcze bliżej Lennie'ego. - Mogłam być w filmie i nosić te fajne ciuchy - takie same jak one tam noszą. I mogłam siedzieć w wielkich hotelach, i robiliby mi zdjęcia. A jakby była premiera, to bym sobie na nią poszła i mówiłabym przez radio i to nie kosztowałoby mnie ani centa, bo byłabym aktorką. I miałabym te wszystkie fajne ciuchy. Bo ten facet powiedział, że mam talent. - Spojrzała na Lennie'ego i wyciągnęła rękę w teatralnym geście, żeby pokazać mu, jak potrafi grać. Zgięła nieco palce, pozostawiając najmniejszy lekko, dystyngowanie odchylony. Lennie westchnął głęboko. Z zewnątrz dobiegł brzęk podkowy i wrzawa głosów. - Ktoś zaliczył punkt - powiedziała żona Curleya. Promienie światła podnosiły się, w miarę jak opadało słońce. Wspinały się po ścianie nad żłobami i końskimi łbami. - Może jakbym wziął tego szczeniaka i schował go, to George by się o niczym nie dowiedział - rzekł Lennie. - I wtedy bez kłopotu mógłbym karmić króliki. Żona Curleya powiedziała ze złością: - Czy nie myślisz o niczym innym, tylko o królikach? - Będziemy mieli kawałek ziemi - wyjaśnił cierpliwie Lennie. - Będziemy mieli dom i ogród, i zagon koniczyny, ta koniczyna to dla królików, i wezmę worek i nazrywam do niego koniczyny, i dam ją królikom. - Czemu tak wariujesz na punkcie królików? - zapytała. Lennie zastanawiał się przez chwilę, zanim zdobył się na odpowiedź. Przysunął się bliżej, aż znalazł się dokładnie naprzeciwko niej. - Lubię głaskać coś miłego. Kiedyś na targu widziałem takie długowłose króliki. I one były takie miłe, wiesz. Czasami nawet głaszczę myszy, ale nie ma z tego nic dobrego. Żona Curleya odsunęła się nieco od niego. - Myślę, że jesteś kopnięty - powiedziała. - Nie, nie jestem - zaprzeczył Lennie. - George mówi, że nie jestem. Lubię głaskać coś miłego, delikatnego. Poczuła się trochę spokojniej. - Taa, któż nie lubi - powiedziała. - Każdy lubi. Ja lubię jedwab i aksamit. Lubisz dotyk aksamitu? - Jak jeszcze - Lennie roześmiał się uszczęśliwiony. - Mam kawałek. Pani dała mi kawałek, a ta pani to była moja ciotka Klara. Dała mi go, całkiem duży kawałek. Chciałbym mieć go przy sobie - zafrasował się. - Zgubiłem go. Nie widziałem go już długi czas. Żona Curleya roześmiała się. - Jesteś kopnięty - powiedziała. - Ale miły z ciebie facet. Jak duże dziecko. Ale można się połapać, o co ci idzie. Czasem, gdy czeszę włosy, to je głaszczę, bo są takie miękkie. - Pokazała, jak to robi, przeciągając palcami od czubka głowy. - Niektórzy mają twarde włosy - powiedziała, prawiąc sobie komplement. - Weź Curleya. On ma włosy jak druty. Ale moje są miłe i delikatne. - Chwyciła dłoń Lennie'ego i położyła na swojej głowie. - Dotknij ich i zobacz, jakie są delikatne. Wielkie palce Lennie'ego zaczęły pieścić jej włosy. - Nie potargaj ich - powiedziała. - Och, jakie miłe - powiedział Lennie i pogłaskał je mocniej. - Jakie to miłe. - Uważaj, potargasz je - krzyknęła ze złością. - Przestań, bo mnie potargasz. - Wykręciła gwałtownie głowę, ale palce Lennie'ego pozostały wczepione w jej włosy. - Puszczaj - krzyknęła. - No, puszczaj! Lennie wpadł w panikę. Jego twarz wykrzywiła się. Krzyczała nadal, więc drugą ręką zakrył jej usta i nos. - Proszę, nie - zaczął błagać. - Och, nie rób tego, George się wścieknie! Gwałtownie szarpnęła się w jego uścisku. Nogami kopała siano i wykręcała ciało tak, by się uwolnić. Z zasłoniętych dłonią Lennie'ego ust wydobył się zgłuszony krzyk. - Och, proszę, nie rób nic takiego - błagał. - George powie, że zrobiłem coś złego. Nie pozwoli mi doglądać królików. - Odsunął nieco dłoń, spod której wydobył się ochrypły krzyk. W Lennie'em zaczęła wzbierać złość. - Przestań - powiedział. - Nie chcę, żebyś się darła. Wpakujesz mnie w biedę, tak jak powiedział George. Przestań! - Ale nie przestała się wyrywać, a jej oczy były szeroko otwarte z przerażenia. Potrząsnął nią ze złością. - Przestań się drzeć - powiedział i potrząsnął ponownie. Jej ciało drgnęło jak ryba na wędce i znieruchomiało. Lennie skręcił jej kark. Spojrzał na nią i ostrożnie zdjął rękę z jej ust. Opadła bezwładnie. - Nie chciałem ci zrobić krzywdy - powiedział. - Ale George by się wściekł, tak się darłaś. Gdy nie odpowiedziała, i nie poruszyła się, klęknął i przybliżył się do niej. Podniósł jej rękę, a gdy puścił - opadła. Przez chwilę sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Zrobiłem coś złego. Znów zrobiłem coś złego - wyszeptał ze strachem. Przerzucał rękami siano, aż częściowo zakrył ciało. Z zewnątrz dochodziły krzyki mężczyzn i dźwięk podkowy trafiającej w słupek. Po raz pierwszy Lennie uświadomił sobie, że poza stodołą coś się dzieje. Kucnął na sianie i nadsłuchiwał. - Zrobiłem coś naprawdę złego - powiedział. - Nie powinienem był tego robić. George będzie wściekły. I... - dodał - i schować się w krzakach, aż po mnie przyjdzie. Lennie podszedł i spojrzał na martwą dziewczynę. Obok niej leżał szczeniak. Lennie podniósł go. - Wyrzucę go - powiedział. - I tak już narobiłem dość złego. Schował go pod marynarkę, podszedł ostrożnie do ściany i przez szparę spojrzał na graczy. Potem zaczął skradać się w stronę ostatniego żłobu i zniknął. Promienie słońca powędrowały już w górę ściany i stodołę wypełniało teraz łagodniejsze światło. Żona Curleya leżała na plecach, przykryta do połowy sianem. W stodole było cicho i taka sama popołudniowa cisza objęła farmę. Nawet metaliczny brzęk podkowy, nawet głosy grających mężczyzn przycichły. W stodole, jakby w zapowiedzi zbliżającego się zmierzchu, zaczęło się ściemniać. Gołąb wyleciał przez otwarte wrota, zatoczył koło i wleciał z powrotem. Zza ostatniej przegrody dla koni wyszła wysoka i chuda suka, z ciężkimi, zwisającymi sutkami. W połowie drogi do skrzynki ze szczeniętami poczuła zapach trupa żony Curleya i zjeżyła sierść na grzbiecie. Zawyła cicho i wskoczyła do skrzyni pomiędzy szczeniaki. Żona Curleya leżała do połowy przykryta żółtym sianem. Cała jej nijakość, niezadowolenie, plany na przyszłość i pragnienie zwrócenia na siebie uwagi zniknęły z jej twarzy. Wyglądała miło i sympatycznie, a jej twarz była słodka i młoda. Teraz jej różowe policzki i pomalowane karminową pomadką usta sprawiały, że wyglądała jak pogrążona w lekkim śnie. Loki, przypominające małe kiełbaski, rozłożyły się na sianie. Usta miała otwarte. Jak to bywa, chwila, która nastała, zawahała się jakby i trwała znacznie dłużej niż powinna. Umilkły dźwięki i ustał ruch na znacznie, znacznie dłużej niż chwilę. Wtedy czas stopniowo zaczął się budzić i powoli ruszył naprzód. Konie zaczęły grzebać kopytami po drugiej stronie żłobów i zadźwięczały łańcuchy. Głosy mężczyzn na zewnątrz stały się głośniejsze i wyraźniejsze. Zza ostatniej przegrody dla koni dobiegł głos Candy'ego. - Lennie? - zawołał. - Hej, Lennie, jesteś tu? Wyliczyłem jeszcze więcej. Powiem ci, co możemy zrobić. - Stary Candy pojawił się na końcu stodoły. - Lennie - zawołał jeszcze raz. I w tym momencie przystanął i zmartwiał. Potarł kikutem zarośnięte policzki. - Nie wiedziałem, że tu jesteś - zwrócił się do żony Curleya. Gdy nie odpowiedziała, podszedł bliżej. - Nie powinnaś tu spać - rzekł z naganą w głosie. Podszedł jeszcze bliżej i - O, Jezu Chryste! Popatrzył bezradnym wzrokiem i potarł brodę. Odskoczył i szybko wyszedł ze stodoły. Ale stodoła ożyła. Konie grzebały kopytami, rżały, skubały słomę z podściółki i pobrzękiwały łańcuchami, do których były przywiązane. Po chwili Candy wrócił, razem z George'em. - Co takiego chciałeś mi pokazać? - zapytał George. Candy wskazał na żonę Curleya. George wytrzeszczył oczy. - Co jej jest? - podszedł bliżej i jak echo powtórzył słowa Candy'ego - Jezu Chryste! Klęknął obok i położył rękę na jej sercu. Gdy w końcu wstał, powoli i sztywno, jego twarz była twarda i spięta, jakby drewniana. Oczy były takie same. - Kto to zrobił? - zapytał Candy. George popatrzył zimno na niego. - Coś ci przychodzi do głowy? - zapytał. Ale Candy nic nie odpowiedział. - Powinienem był wiedzieć - powiedział George tonem pełnym beznadziei. - Tak mi się zdaje, że w głębi serca wiedziałem to. - Co teraz zrobimy, George? - zapytał Candy. - Co teraz zrobimy? George długo zwlekał z odpowiedzią. - Myślę, że trzeba go dorwać i zamknąć. Nie można mu dać uciec. Ten biedny skurwysyn umrze z głodu. - Próbował sam siebie pocieszyć. - Może, jak go zamkną, to nie będą go źle traktować. Ale Candy sprzeciwił mu się gwałtownie. - Lepiej, żebyśmy mu dali zwiać. Nie znasz Curleya. Curley gotów go zlinczować. On gotów go zabić. George obserwował usta Candy'ego. - Taa - powiedział w końcu. - Racja. Curley to zrobi. I inni też. Odwrócił spojrzenie na żonę Curleya. Candy zaczął mówić gorączkowo: - Ty i ja możemy dostać ten kawałek ziemi, czyż nie, George? Możemy tam iść i żyć spokojnie, czy nie? Zanim George odpowiedział, Candy spuścił głowę i wbił wzrok w siano. Wiedział. - Myślę, że wiedziałem o tym od początku - powiedział cicho George. - Myślę, że wiedziałem, że nigdy tego nie zrobimy. Ale on tak lubił słuchać o tym, że sam zacząłem myśleć, że może się uda. - Więc wszystko skończone? - ponuro zapytał Candy. George milczał a po chwili odpowiedział: - Będę robił przez miesiąc i dostanę swoje pięćdziesiąt dolców i pójdę do jakiegoś parszywego burdelu. Albo pójdę do knajpy i będę siedział, aż wszyscy wyjdą. A potem wrócę i będę robił następny miesiąc i dostanę znów pięćdziesiąt dolców. - To taki równy gość - przerwał Candy. - Nie myślałem, że zrobi coś takiego. George ciągle wpatrywał się w żonę Curleya. - Lennie nigdy nie zrobiłby tego bez powodu - powiedział. - Cały czas robił coś złego, ale nigdy bez powodu. - Wyprostował się i zwrócił wzrok na Candy'ego. - Słuchaj. Powiemy chłopcom. Oni go znajdą i przyprowadzą. Nic innego nie można zrobić. Może nie zrobią mu krzywdy. Nie pozwolę im skrzywdzić Lennie'ego! - Powiedział ostro. - Teraz słuchaj. Chłopcy mogą pomyśleć, że maczałem w tym palce. Teraz pójdę do baraku. Po minucie ty przyjdziesz i powiesz o niej, a ja pójdę z nimi, jakbym nic wcześniej nie widział. Zrobisz to? Wtedy chłopcy nie pomyślą, że mam z tym coś wspólnego. - Jasne, George, jasne, że to zrobię - odparł Candy. - Dobra. Daj mi parę minut, a potem przylecisz, jakbyś ją dopiero co znalazł. Idę. - George odwrócił się i szybko wyszedł ze stodoły. Candy odprowadził go spojrzeniem. Popatrzył potem wzrokiem pełnym rozpaczy na żonę Curleya i stopniowo jego żal i gniew zaczęły znajdować ujście w słowach. - Ty przeklęta zdziro! - mówił z nienawiścią. - Zrobiłaś to, nie? I jesteś teraz zadowolona. Każdy wiedział, że wszystko możesz pochrzanić. Nie było z ciebie nic dobrego, nawet teraz nie jest, ty wszawa kurwo. - Zaszlochał, jego głos zadrżał. - Mogłem grzebać sobie w ogrodzie i zmywać chłopakom talerze. - Przerwał i zaczął znowu, jakby śpiewał starą śpiewkę. - A gdyby przyjechał cyrk, albo byłby mecz baseballa, poszlibyśmy na to, powiedzielibyśmy "Do diabła z robotą" i poszlibyśmy. I nikogo byśmy się nie pytali. I byłyby świnie i kurczaki... a zimą... mały piec... i padałby deszcz... a my sobie tam siedzimy. - Oczy zaszły mu łzami, odwrócił się i wyszedł powoli ze stodoły, pocierając zarośnięte policzki kikutem dłoni. Z zewnątrz przestały dochodzić odgłosy gry. Podniosły się pytające głosy, tupot biegnących stóp i mężczyźni wpadli do stodoły. Slim i Carlson, młody Whit. Curley i Crooks trzymali się w pewnej odległości. Po nich wszedł Candy, a na końcu George. George miał na sobie zapiętą na guziki niebieską, drelichową marynarkę i czarny kapelusz zsunięty mocno na oczy. Mężczyźni podbiegli do ostatniej przegrody. Ich oczy napotkały leżące w ciemności zwłoki. Przystanęli, zamarli i patrzyli. Slim podszedł szybko, pochylił się i chwycił ją za nadgarstek. Długim palcem dotknął policzka, a potem przesunął dłoń i zmacał lekko skręconą szyję. Gdy wstał, mężczyźni stłoczyli się dookoła i pękło milczenie. Curley nagle ożywił się. - Wiem, kto to zrobił! - krzyknął. - Ten wielki skurwysyn to zrobił. Wiem, że to on. Wszyscy inni grali wtedy w podkowę. - Wpadł w furię. - Dorwę go. Wezmę strzelbę i sam zabiję tego wielkiego skurwysyna. Wypruję mu flaki. Chodźcie chłopcy. - I wybiegł jak opętany ze stodoły. - Wezmę mojego lugera - powiedział Carlson i też wybiegł. Slim zwrócił się cicho do George'a. - Myślę, że to zrobił Lennie - powiedział. - Ma skręcony kark. Lennie mógłby to zrobić. George nie odpowiedział, ale powoli kiwnął głową. Kapelusz miał tak zsunięty, że całkowicie zakrywał oczy. Slim mówił dalej. - Może było tak, jak sam opowiadałeś, jak w Weed... George znowu skinął głową. Slim westchnął. - Myślę, że musimy go złapać. Gdzie mógłby pójść, jak sądzisz? Wyglądało, jakby pozbieranie słów zajęło George owi trochę czasu. - Mógł pójść na południe - powiedział. - Przyszliśmy z północy, więc mógł pójść na południe. - Myślę, że go złapiemy - odparł Slim. George podszedł bliżej. - Czy moglibyśmy go przyprowadzić i żeby oni go zamknęli? To wariat. Nie zrobił tego rozmyślnie. Slim przytaknął. - Możemy - powiedział. - Jak ominiemy Curleya, to możemy. Ale Curley chce go zastrzelić. Ciągle jest wściekły za swoją rękę. A jeśli go zamkną, zwiążą i wpakują do klatki? To nie będzie dobrze, George. - Wiem - odparł George. - Wiem. Nagle wbiegł Carlson. - Ten sukinsyn ukradł mojego lugera! - krzyknął. - Nie ma go w mojej torbie. Za nim wpadł Curley. W zdrowej dłoni trzymał strzelbę. Był już opanowany. - W porządku, chłopcy - powiedział. - Murzyn też ma strzelbę. Weź ją, Carlson. Gdy go zobaczycie, nie dawajcie mu szansy. Strzelajcie w sam brzuch. Zaraz się skręci. - Ja nie mam strzelby - odezwał się podniecony Whit. - Ty pojedziesz do Soledad, po gliny - powiedział Curley. - Wilts jest zastępcą szeryfa, ruszaj się. Zwrócił się podejrzliwie w stronę George'a. - Idziesz z nami, koleś? - Taa - powiedział George - pójdę, ale słuchaj, Curley. Ten biedny skurwysyn to wariat. Nie strzelaj do niego, on nie wie, co zrobił. - Nie strzelać?! - krzyknął Curley. - On ma pistolet Carlsona, oczywiście, że go zastrzelimy. - Może Carlson zgubił pistolet - powiedział miękko George. - Widziałem go dziś rano - odparł Carlson. - Nie, ktoś go wziął. Slim stał, patrząc na żonę Curleya. - Curley, może lepiej zostaniesz tu, przy żonie - powiedział. Curley zaczerwienił się. - Idę - powiedział. - Mam zamiar sam wypruć flaki z tego wielkiego sukinsyna. Chociaż mam tylko jedną rękę. Chcę go dopaść. Slim zwrócił się do Candy'ego: - Ty tutaj zostań z nią. Reszta niech lepiej idzie. Wyszli. George przystanął na chwilę obok Candy'ego i razem patrzyli na martwą dziewczynę, dopóki Curley nie zawołał: - Ty, George! Trzymaj się z nami, bo inaczej pomyślimy, żeś w tym maczał palce. George ruszył powoli, ciężko powłócząc nogami. Gdy wszyscy wyszli, Candy przysiadł na sianie i przypatrywał się twarzy żony Curleya. - Biedny sukinsyn - powiedział cicho. Kroki odchodzących stawały się coraz cichsze. W stodole stopniowo zapadał mrok, konie w swoich przegrodach grzebały kopytami i podzwaniały łańcuchami. Candy położył się na sianie i zakrył oczy rękami. Późnym popołudniem nad głęboką, zieloną zatoką rzeki Salinas panowała cisza. Słońce opuściło dolinę i zaczęło wspinać się po zboczach gór Gabilan. Ich szczyty były różowe od jego blasku. Na taflę wody, pośród nakrapianych sykomor padał przyjemny cień. Wąż wodny prześlizgnął się po powierzchni, poruszając głową jak peryskopem to w jedną, to w drugą stronę. Przepłynął przez zatokę prosto pod nogi stojącej nieruchomo na płyciźnie czapli. Jej szyja i dziób wykonały jeden bezszelestny ruch i chwyciły węża poniżej głowy. Jego ogon miotał się wściekle, gdy zniknął w dziobie. Daleki podmuch wiatru zaszumiał i przeszedł po wierzchołkach drzew jak fala. Liście sykomor odwróciły się na swoją srebrną stronę, a te suche i brązowe, leżące na ziemi, przesunęły się nieco. Małe zmarszczki, wywołane lekkim podmuchem, przeszły jedna za drugą po wodzie. Wiatr zamarł tak szybko, jak nadszedł i miejsce znowu objęła cisza. Czapla stała nieruchomo na płyciźnie i czekała. Następny mały wąż wodny przepływał przez zatokę, poruszając głową jak peryskopem. Nagle w krzakach pojawił się Lennie i wyszedł niewiele ciszej od niedźwiedzia. Czapla uderzyła skrzydłami powietrze, odbiła się od tafli wody i poszybowała w dół rzeki. Mały wąż wodny ukrył się w trzcinach na brzegu zatoki. Lennie podszedł cicho do brzegu, kleknął i zaczął pić, prawie nie dotykając ustami wody. Mały ptak zaszeleścił pomiędzy suchymi liśćmi sykomor i Lennie gwałtownie odwrócił głowę, wytężając cały słuch i wzrok w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. Zobaczył ptaka, uspokoił się, opuścił głowę i znów zaczął pić. Gdy skończył, usiadł na brzegu, bokiem do zatoki, by mieć na oku wyjście ze ścieżki. Podciągnął kolana, objął je rękami i oparł na nich brodę. Światło opuściło dolinę i w miarę, jak wspinało się na szczyty, dodawało im coraz więcej blasku. - Cholera, założysz się, że nie zapomniałem? - powiedział cicho. - Schować się w krzakach i czekać na George'a. - Zsunął kapelusz na oczy. - George zrobi mi piekło - powiedział. - George powie, że chce być sam i nie będzie mnie już ciągać ze sobą. - Odwrócił głowę i spojrzał na błyszczące szczyty wzgórz. - Mogę stąd zaraz iść i znajdę jakąś grotę - powiedział i ciągnął dalej ze smutkiem. - I nie będę nigdy już jadł sosu pomidorowego, ale co tam. Odejdę, odejdę... Wtedy w głowie Lennie'ego pojawiła się mała, tęga staruszka. Nosiła okulary z grubymi szkłami i ubrana była w pasiasty fartuch z kieszeniami z czystego, wykrochmalonego płótna. Stanęła przed nim, ujęła się pod boki i popatrzyła na niego surowo. Następnie odezwała się głosem Lennie'ego. - Mówiłam ci, mówiłam - powiedziała. - Mówiłam. George to porządny chłop i dba o ciebie. Ale ciebie to nic nie obchodzi. Robisz ciągle coś złego. Lennie odpowiedział jej: - Próbowałem, proszę ciotki Klary. Próbowałem, próbowałem i nic z tego nie wyszło. - Nie pomyślałeś nawet o George'u - ciągnęła dalej głosem Lennie'ego. - Cały czas był dla ciebie taki dobry. Gdy miał kawałek placka, to zawsze dawał - ci pół, albo i więcej. A gdyby miał sos pomidorowy, to dałby ci wszystek. - Wiem - powiedział żałośnie Lennie. - Próbowałem, ciociu Klaro, próbowałem i próbowałem. Przerwała mu. - Mógłby sobie ułożyć życie, gdyby nie ty. Mógłby wziąć swoją wypłatę i przepuścić wszystko w burdelu albo pójść do knajpy i grać w karty. Ale on się troszczył o ciebie. Lennie jęknął z rozpaczy. - Wiem, ciociu Klaro. Pójdę zaraz w góry i znajdę sobie grotę, i będę tam żył, i nie będę już kłopotem dla George'a. - Tylko tak gadasz - powiedziała ostro. - Zawsze tak gadasz, a wiesz, cholernie dobrze, że tak nie zrobisz. Będziesz wisiał przy George'u, i Bóg wie, co wyrabiał. - To może i lepiej, jak sobie zaraz pójdę - powiedział Lennie. - Teraz George nie pozwoli mi doglądać królików. Ciotka Klara odeszła, a na jej miejscu pojawił się w głowie Lennie'ego olbrzymi królik. Usiadł na tylnych łapach, strzygł uszami i marszczył nos tuż przed nim. Też mówił głosem Lennie'ego. - Doglądać królików - odezwał się z pogardą. - Ty głupi sukinsynu, nie nadajesz się nawet do lizania butów królikom. Zapomniałbyś i zostawił je głodne. To byś zrobił. A co na to powie George? - Nie zapomniałbym - powiedział głośno Lennie. - Diabła tam, nie zapomniałbyś - odparł królik. - Nie jesteś wart tego kopa, co cię pośle do piekła. Bóg świadkiem, że George robił, co mógł, żeby cię wydostać z biedy, którą żeś narobił. Ale nie dało to nic dobrego. Jak myślisz, że George da ci doglądać królików, to jesteś zwyczajnym głupkiem. Nie da ci. Wygrzmoci cię kijem jak diabli, ot, co zrobi George. Lennie odpowiedział wojowniczo: - Nic podobnego. George nie zrobi nic takiego. Znam go od... zapomniałem, ale nigdy nie podniósł na mnie kija. Jest dla mnie dobry. Nigdy nie będzie podły. - Wygrzmoci cię - mówił dalej królik. - Wywali cię do diabła i pójdzie sobie, a ty zostaniesz sam. - Nie zrobi tego - krzyknął wściekle Lennie. - Nie zrobi nic takiego! Znam George'a. On i ja chodzimy razem. Ale królik w kółko powtarzał to samo łagodnym głosem. - Zostawi cię, ty głupi skurwysynu. Zostawi cię samego. Zostawi cię, ty głupi skurwysynu... Lennie zakrył uszy dłońmi. - Nie, mówię ci, że nie! I krzyknął: - George! Och, George! Z krzaków wyszedł cicho George i królik wskoczył z powrotem do głowy Lennie'ego. - Czemu się drzesz, do diabła? - zapytał cicho George. Lennie padł na kolana. - Nie zostawisz mnie George. Wiem, że nie... George podszedł bardzo blisko i usiadł obok niego. - Nie. - Wiedziałem to - krzyknął Lennie. - Nie jesteś taki. George milczał. - George? - zapytał Lennie. - Taa? - Znowuż zrobiłem coś złego? - To nie robi różnicy - odparł George i zamilkł znowu. Słońce oświetlało tylko krawędzie samych szczytów. Cień w dolinie był błękitny i łagodny. Z daleka dochodziły okrzyki nawołujących się mężczyzn. George odwrócił głowę i przysłuchiwał się im. - George - powiedział Lennie. - Taa... - Nie zrobisz mi piekła? - Zrobić ci piekło? - Jasne, tak jak zawsze to robiłeś. Tak: "Jakbym nie miał ciebie, to wziąłbym swoich pięćdziesiąt dolców i..." - Jezu Chryste, Lennie! Zapomniałeś o wszystkim co się stało, ale zapamiętałeś każde moje słowo. - A nie mówiłeś tak? George otrząsnął się. Powiedział matowym tonem: - Gdybym był sam, życie byłoby takie proste. - Jego głos był monotonny, bez żadnego uczucia. - Znalazłbym robotę i nie miał żadnych kłopotów przerwał. - Mów dalej - powiedział Lennie. - A gdy przyjdzie koniec miesiąca... - A gdy przyjdzie koniec miesiąca, będę mógł wziąć swoich pięćdziesiąt dolców i... pójść do burdelu... - znowu przerwał. Lennie spojrzał na niego prosząco. - Dalej, George. Nie będziesz mnie już wyzywał? - Nie - odparł George. - Mogę sobie pójść - powiedział Lennie. - Mogę sobie zaraz pójść w góry i znajdę grotę, jak mnie nie chcesz. George znowu otrząsnął się. - Nie - powiedział. - Chcę, żebyś tu został ze mną. - Opowiedz tak, jak to robiłeś przedtem - poprosił Lennie. - O czym? - O innych facetach i o nas. George zaczął: - Faceci tacy jak my nie mają rodziny. Zarabiają marne grosze i przepuszczają to. Nie mają nikogo na świecie, kto kiwnąłby dla nich chociaż palcem... - Ale nie my - krzyknął uszczęśliwiony Lennie - opowiedz o nas... George zamilkł na chwilę. - Ale nie my - powiedział. - Bo... - Bo ja mam ciebie, a... - A ja mam ciebie. Mamy siebie nawzajem i troszczymy się o siebie - krzyknął tryumfalnie Lennie. Wieczorny podmuch wiatru przeleciał nad zatoką, poruszył liśćmi i zmarszczył zieloną toń. Tym razem z bliższej odległości dobiegły okrzyki mężczyzn. George zdjął kapelusz. Rzekł drżącym głosem: - Zdejmij kapelusz, Lennie. Powietrze jest tak miłe. Lennie posłusznie zdjął kapelusz i położył przed sobą na ziemi. Szybko nadciągał wieczór, a cienie w dolinie stawały się coraz bardziej błękitne. Wiatr przyniósł trzask łamanych w krzakach gałęzi. - Powiedz, jak to będzie - poprosił Lennie. George nadsłuchiwał odgłosów z oddali. Był skupiony, jak przy załatwianiu interesu. - Popatrz za rzekę Lennie. Opowiem ci tak dokładnie, że prawie to zobaczysz. Lennie odwrócił głowę i wpatrywał się w ciemniejące zbocza gór Gabilan po drugiej stronie zatoki. - Będziemy mieli mały kawałek ziemi - zaczął George. - Sięgnął do bocznej kieszeni i wyciągnął z niej lugera Carlsona, odbezpieczył go i położył na ziemi za plecami Lennie'ego. Spojrzał na tył jego głowy, w to miejsce, gdzie kręgosłup łączy się z czaszką. Znad rzeki dobiegł męski głos, a ktoś inny mu odpowiedział. - Mów - powiedział Lennie. George podniósł rewolwer drżącą ręką, ale odłożył go z powrotem na ziemię. - Mów - prosił Lennie - jak to będzie. Będziemy mieć mały kawałek ziemi. - Będziemy mieć krowę - zaczął George. - I może świnię, i kurczaki... i mały zagon koniczyny, tam gdzie równa ziemia. - Dla królików - krzyknął Lennie. - Dla królików - odparł George. - I ja będę doglądał królików? - Ty będziesz doglądał królików. Lennie roześmiał się radośnie. - I będziemy żyć z tego, co da ziemia? - Tak. Lennie odwrócił głowę. - Nie, Lennie. Patrz za rzekę, jakbyś to prawie widział. Lennie usłuchał. George spojrzał na pistolet. W krzakach rozległ się trzask łamanych pod ciężarem kroków gałęzi. George odwrócił się i spojrzał w tym kierunku. - Dalej, George. Kiedy to będziemy mieć? - Już niedługo. - Ja i ty? - Ty... i ja. Każdy będzie dobry dla ciebie. I nie będzie już więcej kłopotów. Nikt nikogo nie skrzywdzi, ani mu nic nie ukradnie. - Myślałem, że jesteś wściekły na mnie, George - rzekł Lennie. - Nie. Nie, Lennie. Nie jestem wściekły. Nigdy nie byłem wściekły i chcę, żebyś o tym wiedział. Głosy zbliżały się. George podniósł rewolwer i wsłuchiwał się w nie. - Zróbmy to teraz - błagał Lennie. - Chodźmy tam zaraz. - Jasne, zaraz. Pójdę tam. Pójdziemy. George podniósł broń, wyprostował rękę i przyłożył lufę do głowy Lennie'ego. Dłoń drżała mu gwałtownie, ale powaga jego twarzy spłynęła na rękę. Pociągnął za spust. Huk wystrzału przetoczył się do wzgórz i z powrotem. Lennie drgnął i osunął się prosto na piasek. Leżał bez ruchu. Przez ciało George'a przebiegł dreszcz, spojrzał na rewolwer i odrzucił go. Potem usiadł na brzegu, opodal miejsca po ognisku. Krzaki wypełniły się okrzykami i tupotem biegnących ludzi. - George - rozległ się głos Slima. - Jesteś tu, George? Ale George siedział nieruchomo na brzegu wpatrzony w prawą rękę, którą odrzucił broń. Grupa mężczyzn wypadła na otwartą przestrzeń. Na przodzie biegł Curley. Zobaczył Lennie'ego leżącego na piasku. - Dorwał go, na Boga! Podszedł i przyjrzał się Lennie'emu. Potem odwrócił się w stronę George'a. - Prosto w tył głowy - powiedział cicho. Slim podszedł do George'a i usiadł blisko niego. Bardzo blisko. - Nie przejmuj się - powiedział. - Facet czasami musi tak zrobić. Ale Carlson stanął za George'em. - Jak to zrobiłeś? - zapytał. - Zrobiłem to - rzucił krótko George. - Miał mój pistolet? - Tak. Miał twój pistolet. - Zabrałeś mu go i zastrzeliłeś, czy tak? - Tak, tak było - prawie wyszeptał George. Wzrok miał wlepiony w prawą dłoń, tę, w której trzymał broń. Slim pociągnął go za łokieć. - Chodź, George. Powinniśmy się napić. George pozwolił pomóc sobie wstać. - Taa, napić się. - Tak trzeba było - powiedział Slim - przysięgam, że tak trzeba było. Chodź ze mną. Poprowadził George'a do wylotu ścieżki i ruszyli w stronę autostrady. Curley i Carlson spoglądali za nimi. - Jak sądzisz, do diabła, co gryzie tych facetów? - zapytał Carlson.