Maria Starzyńska Legenda lat czterdziestych Instytut Wydawniczy Pax 1974 Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski Wszystko ułożyło się pechowo. Kiedy przyrzekł Kurtowi wspólne spędzenie wakacji, nie przypuszczał, że sprawy zajdą aż tak daleko. A kiedy byli już razem, gdy jak na złość stał się akurat w tym okresie gościem Kurta, gościem przyjmowanym i hołubionym, którego każde życzenie chce się spełnić - nie potrafił zdobyć się na powiedzenie: "To ja wyjeżdżam". Prawdę mówiąc powody do takiej decyzji istniały w świecie. Tu, między nimi, ciągle ich nie było, choć czasem się o nie starał. Potrafił powiedzieć coś takiego, na co Kurt powinien był zareagować. Kurt jednak milczał. Nigdy nie podniósł rzuconej w jego stronę rękawicy. Odwracał głowę i mówił o czym innym. I wobec tego znów trzeba było ustąpić. Na szczęście, czy - słuszniej chyba - na nieszczęście, ustępował chętnie. Wlokła się za nimi kilkuletnia znajomość, którą nawet kiedyś gotów był nazywać przyjaźnią, i okazało się, że owe istniejące w świecie przyczyny nie były jeszcze dostatecznie mocne, aby to, co ich łączyło, przekreślić. Studiowali razem na Sorbonie. W lecie każdy wyjeżdżał do siebie, jesienią spotykali się znowu. Na wykładach, ćwiczeniach, obiedzie, w kafejce. Spoglądali w stronę tych samych dziewcząt i lubili tych samych kolegów. Rozmawiali ze sobą pożyczonym językiem najpierw, ot tak, w przejściu, później coraz częściej i dłużej. Potem zamieszkali bliżej siebie i poczuli się w tym obcym kraju prawie jak w domu. I to była pierwsza przyczyna wszystkiego złego; i licho wie, jakie były dalsze: Pewnie można by w końcu się ich doszukać, skoro w czasie poprzednich wakacji Halina powiedziała tonem, w którym zabrzmiały wyraźnie nuty niedowierzania i niechęci: "Ależ ty prawie przyjaźnisz się z tym Niemcem". Uprzytomnił sobie wówczas, że nigdy nie myślał o Kurcie jako o Niemcu, że tam, we Francji, wszelkie narodowościowe pojęcia w codziennym życiu trochę się zatarły. I znowu zaczął podejrzewać, że w pewnym momencie obaj je po prostu odsunęli. Mieli zawsze nie kończącą się ilość tematów do rozmowy, tematów, osadzonych w ich własnym, francuskim życiu i - być może podświadomie - nie sięgali po dalsze. Z całą pewnością nie myślał o Kurcie kategoriami "Niemiec" i uwaga Haliny trochę go ukłuła. Tyle że uwaga była ze wszech miar słuszna, bo kiedy nadeszły wakacje, te wakacje, które jak obiecał, miał spędzić u Kurta - wtedy już coraz trudniej było o tym nie pamiętać. Ale Kurt stanął na straży. Był tu gospodarzem i widać złożył sobie uroczyste przyrzeczenie, że zrobi wszystko, aby jego od dawna zaproszony gość czuł się jak najlepiej. Gasił radio i wmawiał w nich obu, że warkot samolotów jest tylko odgłosem dalekiej burzy. A kiedy echo przemówień wodza Rzeszy zaczęło dobiegać już zza ścian - wymyślił ów pobyt w lesie. Wzięli namiot, ustawili go nad jeziorem i znów Witold zaczął odkładać powiedzenie: "To ja wyjeżdżam" z dnia na dzień. Zresztą pogoda była wspaniała, byli młodzi, zdolni, mieli przed sobą całe życie i wiele sobie po nim obiecywali. Obaj. I może w gruncie rzeczy owej nadciągającej burzy mimo wszystko nie brali poważnie. Zwłaszcza że tu był spokój. Okrągły księżyc przeglądał się w jeziorze nieruchomym jak lustro, a jedynym głosem, jaki dał się słyszeć, było kumkanie żab. Tę ich monotonnie powtarzającą się w jednej frazie melodię przerwał Kurt. - Tutejsi twierdzą - powiedział - że patrzenie w wodę w czasie pełni przynosi nieszczęście. Była pełnia, a oni stali na brzegu wpatrzeni w swoje lustrzane odbicia. Witold roześmiał się, a Kurt dodał: - Trudno: Jeżeli ma już nadejść, podzielę je z tobą. Zastanawiam się tylko, czy przysługuje nam prawo wyboru. Odbicia w wodzie były bliźniaczo do siebie podobne. - Wątpię - odpowiedział Witold. - W możliwości wyboru byłoby już złagodzenie sprawy. Nie mamy wyboru, los sam postanowi i wykona a my będziemy musieli się temu poddać. Kurt pochylił się, podniósł grudkę ziemi i rzucił w wodę. Sylwetki zamazały się i rozpłynęły. - Ale jeżeli zacząłeś już o nieszczęściu - ciągnął Witold - jeżeli już zdecydowałeś się tak nieostrożnie na poruszenie tego tematu, to powiedz mi, jak się będziemy obaj czuli, jeśli istotnie pewnego dnia wybuchnie wojna. Kurt schylił się po następną grudkę, ale już jej nie podniósł, tylko zastygł na moment w tym pochyleniu. - No proszę - ponaglił Witold - odpowiedz, nie rób uników, skoro już na ten temat zaczęliśmy mówić. W oczach Kurta pojawiła się nagle złość - zwęziły się, stały się prawie czarne. I to także wprawiło Witolda w zadowolenie. Odsunął się o krok i wyobraził sobie Kurta w mundurze. Starannie, część po części ubrał go w myślach w czarny mundur, i niemal przeraził się: miał ochotę go uderzyć. - Idiota - powiedział tymczasem Kurt. Powiedział to przymilnie, po polsku. Bo - to mu też trzeba lojalnie przyznać - uczył się tego języka wytrwale i z samozaparciem. Nie dla siebie zresztą, dla Witolda. Dobrze wiedział, że Witoldowi, który niemiecki znał wybornie, sprawia to satysfakcję. - To cała twoja odpowiedź? - A jakiej, do licha, oczekujesz? No tak. Jaka w ogóle mogła być odpowiedź na tego rodzaju pytanie? Pytanie z gatunku tych, których się nie powinno zadawać. Tyle że Witold był uparty i że niepotrzebnie chyba pozwolił swojej wyobraźni na ubranie Kurta w esesmański mundur. I nie wiadomo dobrze, czym by się ta kolejna przyjacielska gawęda skończyła, gdyby nie fotografia Haliny. Wysunęła się nagle z kieszeni szarpniętej marynarki i znalazła się w rękach Kurta. - Oddaj. - Zaraz; czekaj, przecież ci jej nie ukradnę. Wpatrywał się w tę fotografię, a fakt, że ją trzymał i że się na nią gapił, Witold potraktował prawie jak świętokradztwo. Zwłaszcza że Kurt, który dał sobie chwilowy urlop od sterczenia na baczność, popełnił kolejny błąd. Powiedział z uznaniem. - Rasowa nordyczka. Witold wyrwał mu więc fotografię. A Kurt dobrze wiedział, że jest za późno na cofnięcie tych słów, które miały być zresztą najszczerszym i największym komplementem. Idąc za oddalającym się Witoldem mówił szybko, jakoś zgrabnie znajdując polskie słowa i prawie się nie zacinając: - Jest bardzo ładna, to chciałem ci powiedzieć. Chciałem cię też zapytać, czy to przez nią wracałeś z wakacji taki rozmarzony, ale możesz mi nie odpowiadać, bo już wiem. I właściwie powinienem ci przypomnieć, że znalazłeś się w sytuacji przymusowej. Przyjąłeś moje zaproszenie, przyjechałeś tu do mnie i teraz - słowo honoru - nie pozostaje ci nic innego, jak zaprosić mnie. Witold zatrzymał się, odwrócił. Kurt nie miał na sobie żadnego munduru, mówił po polsku, jakby tym językiem posługiwał się na co dzień, i był gotów zrobić wszystko, żeby w dalszym ciągu nic się nie zmieniło. Witold przez chwilę zastanowił się, skąd bierze się w Kurcie aż tyle dobrej woli, czy nie jest to przypadkiem już na wyrost poczucie winy, ale pocieszył się, że może nigdy nie zdarzy się okazja, żeby dowiedzieć się, co byłoby, gdyby coś w świecie naprawdę się zdarzyło. A Kurt natychmiast wychwycił w nastroju Witolda gotowość do zawieszenia broni, bo - pewniejszy siebie - dodał jeszcze: - Proponuję na Boże Narodzenie. Z notatnika starego Łempickiego 1 października 1939 roku. - Dzisiaj Niemcy oficjalnie weszli do Warszawy. Pierwszych żołnierzy niemieckich widziałem wczoraj. Byłem przygotowany na taką chwilę już od trzech dni, od momentu podpisania kapitulacji; a raczej wyobrażałem sobie, że jestem na to przygotowany. Jestem dość stary, by wyzbyć się złudzeń i nauczyć się sztuki przewidywania, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy do przewidzenia nietrudne; ale gdy stałem i patrzyłem, jak idą, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jest tylko bardzo męczący i bardzo zły sen, z którego za chwilę się pszebudzę. Nie budziłem się jednak, a oni szli i byli coraz bliżej. Było cicho, tylko te buty. Oni koszmarnie maszerują. Szli ulicą pełną gruzów, potłuczonego szkła, pod zerwanymi drutami przewodów tramwajowych. Kiedy ja szedłem tędy w dzień po kapitulacji - było tu jeszcze pełno trupów: ludzi i koni. Trupy już uprzątnięto. Wielokrotnie podczas działań przebywałem tę drogę: Śródmieście - Bielany. Mój starszy syn Andrzej pracował w szpitalu w Śródmieściu. Trzeciego dnia wojny, wtedy kiedy jeszcze cieszyliśmy się, że Anglia i Francja nam pomogą - poszła do tego szpitala również moja córka Krystyna. Musiałem być na Bielanach przy żonie i młodszym synu. Musiałem być przy tamtych w Śródmieściu także. Chodziłem z Bielan do Śródmieścia, przenosiłem nowiny, notowałem każdy zniszczony spalony dom na tej trasie. Po poniedziałku 25 września trudno już było notować pojedyncze domy. Nalot trwał wtedy osiem godzin. Pocieszaliśmy się z żoną i Stefem, że szpitala nie zbombardują. Zbombardowali. Ale Krystyna i Andrzej żyją. Powiedziałem im wtedy, że kapitulacja musi nastąpić lada dzień. Wzruszyli ramionami i zacząłem żałować, że to powiedziałem. Mieli własne zdanie. Kiedy 27 ustały działania, Andrzej wytłumaczył mi, że to zawieszenie broni, podczas którego trwają pertraktacje, dotyczące czynnego przystąpienia do wojny Anglii i Francji. Chciałem w to również uwierzyć jak oni, ale mi się nie udało. Przestraszyłem się tylko, że może być mi bardzo trudno z nimi się porozumieć. Przedwczorajsza odezwa generała Rómmla wyjaśniła sprawę: "W wyniku podpisanej kapitulacji, począwszy od godz. 12 dnia 29 września, wojska niemieckie mogą rozpocząć wkraczanie do Warszawy". I jeszcze: "Losy wojny są zmienne. Liczę więc, że ludność Warszawy, która bohaterskim zachowaniem swoim udowodniła głęboki patriotyzm, przyjmie fakt wkroczenia wojsk niemieckich, ze spokojem; godnością i równowagą ducha". Wczoraj widziałem ich po raz pierwszy. Dziś siedzimy wszyscy, razem z Krystyną i Andrzejem, w domu. I wiemy, że dzisiaj już miasto należy do nich całkowicie. Tylko że jeszcze ciągle nie potrafimy zdać sobie z tego w pełni sprawy. 2 Z odrapanego, pełnego jeszcze dziur po kulach, i połatanych deskami okien domu straszyła wielka, świecąca, złota papuga. Reklama kawiarni, w której nie można jednak dostać prawdziwej kawy. Naprzeciwko domu był przystanek i tłum ludzi, skulonych, szarych, okropnych. Zobaczyła go wśród tego tłumu właśnie. Nawet nie dlatego, że był w czarnym mundurze i tą czernią odbijał od szarości tła, zobaczyła, ponieważ szukała go zawsze i wszędzie. - Herr Diethl! Zdawała sobie sprawę, że rozmowa będzie krótka, jak zawsze, że Kurt powie jej kilka układnych zdań, że na koniec uśmiechnie się obowiązkowym uśmiechem i odejdzie, nie oglądając się za siebie, jakby wiedział, że wytrwale za nim patrzy; doskonale zdawała sobie z tego sprawę, zdołała się nawet do tego przyzwyczaić na tyle, że nie sprawiało to już przykrości ani zawodu. Przeciwnie. Lubiła te krótkie spotkania, te nieobowiązujące, układne rozmowy, a może lubiła po prostu na niego patrzeć. - Zazdroszczę panu - powiedziała. - Wyobrażam sobie, że ma pan masę pracy i drugie tyle obowiązków. Chciałabym móc coś robić. Cokolwiek. Bo nudzę się tutaj, nie, nie nudzę, ja duszę się w tym mieście! Czuję się sama, a nie lubię samotności, jestem młoda, a skazano mnie na życie staruszki. Wojna jest sprawą mężczyzn, dlaczego więc tak bardzo odbija się na nas? - Moje obowiązki - odpowiedział na to Kurt - mają na celu jak najszybsze zakończenie wojny, a co za tym idzie, umożliwienie pani powrotu do właściwych jej lat. Taki był i w ten sposób z nią właśnie rozmawiał. Do tego też zdążyła się przyzwyczaić. - Nie sądzę - powiedziała ostrożnie - aby to był dobry temat do żartów. - Ja również. - Nie sądzę - ciągnęła dalej - aby pan lubił żartować. - Ma pani rację. - A ja lubię. Lubię żartować, śmiać się i bawić. Tego mnie także pozbawiono. - Miejmy nadzieję, że na krótko. Ktoś przeszedł blisko nich, potrącił Diethla i odsunął się szybko, ze strachem. Nie cierpiała ludzi, w oczach których był wieczny strach. Pod złotą papugą był również złocony napis w języku, którego nie rozumiała. Nie rozumiała wielu rzeczy, łącznie z faktem, że mąż nie potrafił uchronić jej ani siebie przed tym wygnaniem. - Okropny kraj - skarżyła się - straszne miasto i koszmarni ludzie. Podczas pierwszych tygodni codziennie płakałam. Ale potem uwierzyłam, że Opatrzność czuwa nad każdym człowiekiem i że w najgorszych warunkach podaruje mu coś, dla czego warto jest istnieć. Nawet tu. Wsiadając do samochodu dodała jeszcze: - Nie zdziwiłabym się, gdyby pan dotychczas nie zauważył, że na świecie jest już wiosna. Z notatnika starego Łempickiego 26 maja 1940 roku. - Niemcy posuwają się coraz dalej. Utrata reszty Belgii i Francji staje się coraz bardziej prawdopodobna, choć nie chce się w to wierzyć. Niemcy zdobywają tereny i zapasy wszelkiego rodzaju towarów. A dyplomacja aliancka tymczasem szykuje kupienie (za jaką cenę?) neutralności Włochów. Jedyna pociecha to rozszerzające się naloty na Niemcy, sięgające podobno aż do Lipska. "Warschauer Zeitung" pisze o wizycie Franka w Radomiu, gdzie był na uroczystości otwarcia wyższego sądu niemieckiego. Będziemy go pewnie mieli niedługo i w Warszawie. Chleb pozakartkowy kosztuje ciągle po 2.50 za kg. Masło - 28 zł. Ceny materiałów włókienniczych dochodzą do dziesięciokrotnie wyższych od przedwojennych. Szukała go także podczas uroczystości związanych z przyjazdem do Warszawy gubernatora Hansa Franka. Sprawiła sobie na tę okazję - berlińskim zwyczajem - nową suknię i uparła się, że pojedzie na dworzec. Herman von Leiden ustąpił, ponieważ ustępował jej zawsze i we wszystkim. Wsiadła więc razem z nim do samochodu i pojechali pustymi ulicami, zdobnymi w zwieszające się z każdej latarni chorągwie, znaczone czarnym, połamanym krzyżem: Zapytała: "Dlaczego tu tak pusto?" - mąż spojrzał na nią i uśmiechnął się pobłażliwie jak do dziecka, nigdy nie traktował jej dostatecznie poważnie, a w każdym razie ona tak to odczuwała. Powiedział: "Obawiam się, że panowanie nasze w tym kraju nikomu nie sprawia radości. A ponieważ nie możemy rozwiązać sprawy oddaniem szesnastu milionów strzałów w plecy szesnastu milionom Polaków, musimy - w każdym razie na początku - uważać, żeby przypadkiem im się nie zamarzyło użyć broni". Okna domów były szczelnie pozamykane. Zawstydziła się swego pytania. Na rogach ulic stali żandarmi i patrzyli w te okna. Powiedziała: "Chciałabym, żebyśmy nie musieli żyć tu zbyt długo", a Herman von Leiden odparł natychmiast: "Mam nadzieję, że załatwimy całą tę hecę dostatecznie szybko". Nie wiedziała dokładnie, co miał na myśli, ale o to nie zapytała. Byli już na dworcu i tu poczuła się raźniej. Von Leiden zgubił się gdzieś, a raczej ona się o to postarała; miała przecież ogromnie ważną rzecz do zrobienia. Przesuwała się między szeregami żołnierzy, wspinała na palce, rozglądała. Nie mogła jednak nigdzie znaleźć Kurta. To ją w końcu odnaleziono, tylko, że nie Kurt, a Johann Schmuland. Pochylony nieco w jej stronę z pół uśmiechem; a pół grymasem powiedział: "Proszę się nie obawiać, jest na pewno". Nie odpowiedziała. Nie lubiła Schmulanda nigdy, w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek. Mówiono o nim, że odgaduje ludzkie myśli i czasem okazywało się to prawdziwe. Odeszła. Generalny gubernator przyjechał, wygłoszono mowy, wzniesiono okrzyki, kilka razy zdawało się jej; że, widzi z daleka sylwetkę Diethla, ale za każdym razem myliła się. Tłum śpiewał: Deutschland, Deutschland über alles, las rąk wyciągał się do góry. Ktoś potrącił ją tak silnie, że straciła równowagę. "Heil! Heil!" - wołali żołnierze. Patrząc na nich, myślała: "Szybko wygrają tę wojnę: Wówczas wrócimy do siebie. Wszyscy. On także". Potem przypomniało się jej, że przez ostatnie lata mieszkał w Paryżu. "W takim razie - myślała - ja także tam pojadę. Tylko ta wojna... wojna musi się skończyć." Nie znalazła Kurta. Nowa suknia okazała się niepotrzebna. W powrotnej drodze w samochodzie było pełno. Mężczyźni cieszyli się. "Wyglądają tak - pomyślała - jakby wojna była dla nich rzeczą konieczną do życia." Ktoś ;mówił: "Mnie nie przeraża ta cała propaganda okropności, którą tak hojnie szafują na zachodzie. Polacy sami ściągnęli na siebie swój los: Wcześniej czy później i tak musielibyśmy skasować tę Polskę". Radość wzmogła się. Hilda odwróciła głowę i w najbliżej jadącym samochodzie dostrzegła szeroką twarz Bergmana. Jeśli Kurt jedzie, powinien być właśnie tutaj: - Czy podoba się pani to miasto? Diethl siedział w następnym samochodzie w towarzystwie Schmulanda i Hansa Müllera. Teraz widziała go już wyraźnie. - Słucham? - Czy podoba się pani to miasto? Nie patrzyła na pytającego i nie myślała, o czym mówi. Odpowiedziała jednak: - Nie. - Mnie także nie, Może przyjdzie chwila, kiedy nie będzie tu na co patrzeć. Pomyślała: "Jak niszczy się miasto?" I pomyślała jeszcze: "Niech oni się o to martwią, byle zrobili to dostatecznie szybko". Z notatnika starego Łempickiego 22 czerwca 1940 roku. - Dzisiaj ogłoszony został oficjalny komunikat. Faktem jest, że Niemcy są już pod Paryżem. Miasto ma się bronić, ale czy - sądzę po dotychczasowej postawie wojsk francuskich - można mieć na to nadzieję. Siedzimy od 8 wieczorem w domu. Godzina policyjna. Jesteśmy zbyt niebezpieczni, aby pozwolić nam na nocne spacery. Zapalenie światła to automatycznie czarne zasłony na oknach. "Jak w grobie" - powiedział w pierwszych dniach okupacji Stef. I tak już zostało. 23 czerwca 1940 roku. - Paryż skapitulował. Poddał się chyba bez jednego strzału. Słyszy się głosy oskarżające marszałka Petaina o zdradę. W Warszawie skrajne przygnębienie. Jedynie dzisiejszy "Warschauer Zeitung" stwierdza, że Polacy są z klęsk francuskich zadowoleni. Nie z przyjaźni do Niemców, ale z tego, że kraje zachodnie, lepiej przecież wyposażone i uzbrojone od Polski, nie potrafiły się skutecznie bronić. Nie jest to pozbawione pewnej gorzkiej prawdy. A więc Francja się już nie liczy. Należy się chyba przygotować na wojnę dłuższą, niż kiedykolwiek przewidywaliśmy. 12 sierpnia 1940 roku. - Zauważyłem patrole już rano, kiedy szedłem do pracy. Było ich znacznie więcej niż normalnie. Około 11 wyszedłem znowu na miasto. Już za najbliższym rogiem ostrzeżono mnie: "Łapią". W pierwszej chwili nie bardzo mogłem zrozumieć. Ale to okazało się proste. Łapali. Tak jak dawniej hycle łapali bezdomne psy. Niemcy łapali młodych mężczyzn, nieraz bardzo młodych, po 16 lat. Na przymusowe roboty do Niemiec. Mężczyźni niemieccy są na frontach, ktoś musi pracować w fabrykach i na roli. Poraził mnie strach o Andrzeja. Na szczęście nie wychodził tego dnia z domu. 15 września 1940 roku. - "Warschauer Zeitung" zachłystuje się od kilku dni wiadomościami o ogromnych nalotach, jakimi nękają Anglię. Podobno w obronnych walkach powietrznych biorą udział również polskie dywizjony. Wojska włoskie zaatakowały Egipt. Wojna przeniosła się tym samym na teren Afryki Północnej. 13 października 1940 roku. - Trwa przesiedlanie Żydów do getta. Idą z tobołkami, wystraszeni, oznaczeni opaską z sześcioramienną gwiazdą. Krystyna przyniosła skądś wiadomość, że w najbliższym czasie getto ma być zamknięte. Kiedy parę tygodni temu wydane zostało zarządzenie, że Żydzi mogą jeździć tylko w przyczepnych wagonach tramwajów, Andrzej ze śmiechem opowiadał, jak jego kolega jeździ na tylnej platformie pierwszego wagonu, a jego narzeczona, Żydówka, na przedniej - drugiego. "Patrząc na siebie przez szyby i rozmawiają na migi." Z upływem czasu coraz mniej stawało się to śmieszne. Andrzej zapytał: "Ale co właściwie mają zamiar z nimi zrobić, jeśli ich stłoczą na tych kilku ulicach i zamkną?" Nie wiem, co mają zamiar zrobić z Żydami, nie wiem, co mają zamiar zrobić z nami. Wiem jedynie, że od czasu, kiedy w grudniu ubiegłego roku za dwu zabitych Niemców rozstrzelano stu niewinnych ludzi - można spodziewać się wszystkiego. Po prostu - boję się. 28 października 1940 roku. - Wybuch wojny grecko-włoskiej. 24 listopada 1940 roku. - Węgry, Rumunia i Słowacja przystąpiły do "paktu trzech". 31 grudnia 1940 roku. - Krystyna dzisiaj zbuntowała się: "Właściwie dlaczego nie urządzimy sobie Sylwestra? Mieszkanie jest, płyty są, chętni też by się znaleźli". Krystyna ma 20 lat, Andrzej jest o 5 lat starszy. "Nie - stwierdził. - Jednak nie." Zrobiło mi się ich nagle żal. Nie wiedziałem, kogo bardziej. Czy jej - za ten nagły bunt, czy jego za ten dorosły rozsądek. 15 stycznia 1941 roku. - Anglicy rozpoczęli ofensywę w Abisynii. Wojna rozciąga się coraz bardziej. Nas otaczają ciemności. Nie mogę się do nich przyzwyczaić. Pomalowane na niebiesko żarówki niczego nie rozjaśniają. Wczoraj nie trafiłbym do domu, gdyby Stef nie wyszedł po mnie. Śmiał się, widząc, jak błądzę po ciemku wzdłuż jednakowych siatek i bliźniaczo podobnych furtek. On porusza się w ciemności jak kot. 1 marca 1941 roku. - Bułgaria przystąpiła do"paktu trzech". 6 kwietnia 1941 roku. - Niemcy napadli na Jugosławię i Grecję. Andrzej powiesił na ścianie w swoim pokoju olbrzymią mapę Europy. Czarne chorągiewki znaczą na niej drogę Niemców. Obszar, jaki zajmują, jest coraz większy. 3 Zatrzymał się na postoju i prawie natychmiast miał pasażera. Wtłoczył mu się do rikszy, mały i spasły, a tak ciężki, że Janek ledwie zdołał poruszać pedałami. To nie był najlepszy pomysł z tą rikszą, ale w momencie, kiedy postanowił, że będzie zarabiał, nic innego nie przyszło mu do głowy. Jeżdżenie na rowerze było jego jedyną konkretną umiejętnością. - Róg Alei i Marszałkowskiej. Janek skręcił w Zielną i okrąglak poderwał się na siedzeniu. - Dlaczego tędy? Dlaczego pan skręca? Dlaczego nie jedzie pan prosto Żelazną? - Jakiś transport tamtędy wieźli, zator był jak jasna cholera - skłamał gładko Janek i okrąglak przysiadł znowu, chociaż nieco ostrożniej i chyba stał się nawet odrobinę lżejszy. Odcinek Żelaznej między Srebrną i Alejami był miejscem, gdzie Janek był po raz ostatni 25 września. Tego dnia rano pobiegł do swojej ciotki, a kiedy wrócił - domu, z którego wyszedł, już nie było. Kilkanaście godzin spędził na kopaniu gruzów po to, aby stwierdzić, że rodzice z całą pewnością nie żyją. Od tego czasu tamtędy nie przechodził. Dojeżdżali już do Marszałkowskiej i okrąglak znowu nabrał wagi. Janek spocił się. Chodnikiem przechodziło dwóch Niemców, pasażer z rikszy ukłonił im się tak nisko i tak serdecznie, że Janek miał wielką ochotę wyrżnąć go w prosięco okrągłą mordę. Kiedy na skrzyżowaniu pokłócili się wreszcie o zapłatę, Janek mógł już spokojnie zajrzeć do kawiarni. Zawsze tam był przed otwarciem, pomagał ciotce w porannym porządkowaniu, potem otwierał żaluzje i stojąc w otwartych drzwiach nasłuchiwał zbliżających się kroków Wandy. Bo najpierw było słychać drobny, rytmiczny stukot drewnianych pantofelków, a potem zza rogu wyłaniała się długa, cieniutka w kostce noga, uniesiona nieco za wysoko jak na - bądź co bądź - ruchliwą ulicę. Wreszcie jego oczom jawiła się sama Wanda, w krótkiej spódniczce, ściągniętej w pasie do tak minimalnych rozmiarów, że zawsze zastanawiał się, czy ona w ogóle może oddychać. Ciotka twierdziła jednak, że tak, i dodawała niezmiennie, że Wanda była dość obiecującą uczennicą baletowej szkoły. No, tę szkołę także na niej było widać! Podobnie zresztą było z ciotką. Obie poruszały się po ziemi tak, jakby trochę miały płetwy, a trochę skrzydła. Promień słońca odbił się od wielkiej złotej papugi i na chwilę oślepił Janka. Ten szyld był naprawdę okropny, ale został tu na jego własną zresztą interwencję. Tłumaczył: "Ciociu, to ptaszysko jest tak straszne, że każdy zatrzyma się, żeby je dokładnie obejrzeć. No, a jak się zatrzyma, to i wejdzie do środka". Ustawił rikszę, przyczesał spadający na oczy kosmyk włosów i otworzył boczne drzwi. Ciotka już była. Zobaczył ją tak, jak widywał zawsze o tej porze: wysoką i bardzo szczupłą, ginącą w pustej sali między stolikami, czarną na tle kolorowych serwet. Włożyła tę czerń w dniu, kiedy dostała list, którego fragment oboje znają na pamięć: "...Lecieliśmy w kluczu, miałem go po swojej prawej stronie, kiedy zjawili się Niemcy. Usłyszałem jeszcze jego rozkaz: Atakujemy, chłopcy, a w chwilę potem zobaczyłem słup ognia. Samolot dosłownie rozleciał się w powietrzu"... Ano oboje zostali w jakiś sposób sierotami, więc też i ciągną razem tę wojnę. - Ciociu, uważaj. Wsiada mi do rikszy takie spasione bydlę. Pytam: "Kto ty jesteś?" A on mi na to: "Volksdeutsch cwany". "Jaki znak twój?" "Krzyż złamany." "Kto cię stworzył?" "Zawierucha." "Co cię czeka?" "Gałąź sucha." Dobre, co? Roześmiała się. Poprawiła jeszcze jakąś serwetę, ustawiła również krzesełka. Potem przyjrzała się uważnie salce. Była w tym jej spojrzeniu troska dobrego gospodarza i była również duma. No bo, trzeba przyznać, stworzyła coś, co - jeśli Bóg da - pozwoli jakoś przetrwać tę wojnę im i nie tylko im. "Złota Papuga" stała się czymś w rodzaju instytucji dobroczynnej. Bo wprawdzie kapitanowa Wysocka była niższa rangą, jednak to u niej przecież była zatrudniona i majorowa Łukowiecka, i sama nawet pułkownikowa Skalska. Ta pierwsza oburzyła się swego czasu: "Stasiu, tyś chyba oszalała, przecież ja nie mam najmniejszego pojęcia o pieczeniu ciastek, a ty - wybacz - nie będziesz umiała poprowadzić kawiarni". Okazała się raczej złym prorokiem, bo po upływie kilku miesięcy kawiarniani klienci - raczyli się jej ptysiami i napoleonkami, które w niewielkim tylko stopniu ustępowały wyrobom pułkownikowej Skalskiej. - Słuchaj, Janek - w głosie ciotki zabrzmiała nagle nagana. - Ciebie ta riksza kiedyś wykończy. Jeśli nawet w głębi ducha gotów był przyznać jej rację, to przecież głośno nie potwierdziłby tego nigdy; uważał, że musi zarobić na siebie sam. Ciotka wprawdzie proponowała mu prowadzenie księgowości w kawiarni, ale przy jego zdolnościach do rachunków niewiele by z tego wyszło. I tak - zostawała tylko ta nieszczęsna riksza. - Chcesz herbaty? - zapytała. - Na skórkach? - Oryginalnych, z jabłka, ususzonych specjalnie dla ciebie. Na zapleczu trzasnęły znowu drzwi. Elżbieta Łukowiecka weszła do kawiarni z wielkim pudłem ciastek. - Jeżeli mnie Janek nie zacznie wozić rikszą, będę dostarczać ciastek do jakiejś bliższej kawiarni - zagroziła. - Zmiłujcie się. Kilka kilometrów dziennie to już nie na moje siły. Przyniosłam tylko ptysie i napoleonki. Na pączki nie starczyło mi smalcu. Zresztą ta kartkowa marmolada jest ohydna. Chyba już nawet nie z marchwi, a po prostu z brukwi. Wiesz - przypomniała sobie - na ten miesiąc udało mi się kupić tylko pięć dodatkowych kartek. Nasz administrator miał jakieś kłopoty, pewnie domeldował od razu za dużo nie istniejących lokatorów. Ewa przyniesie pączki, dzwoniłam do niej. Usiadła, wyciągnęła przed siebie nogi i zaczęła je masować. Janek zapytał po cichu: "Może ja?" Ciotka skarciła go wzrokiem i zaczęła rozplątywać sznurek z paczki. - Wczoraj dostałam list - ciągnęła Łukowiecka. - Mało pisze o sobie. Ciągle pyta, jak my sobie radzimy - podniosła oczy. Były zaczerwienione i zmęczone. - Jędrek pisał mu w ostatnim liście, że piekę i sprzedaję ciastka, ale on nie uwierzył - roześmiała się. - Sama w to niedawno nie mogłam uwierzyć. Jestem okropnie zmęczona. Major Łukowiecki także nie wrócił, ale co tydzień dostawała od niego listy na blankiecie "Kriegsgefangenenpost". Pani Wysocka przyłapywała się czasem na ogarniającym ją uczuciu zazdrości. Myślała wtedy: "Mogłabym pisać do niego, żeby się nie martwił, że daję sobie radę..." Janek mocował się z żaluzjami. Otworzył je wreszcie i przez okno zajrzało słońce. Kawiarnia rozweseliła się i nabrała barw. Stał, oparty o framugę uchylonych drzwi, z nonszalancką miną i kosmykiem włosów, które - dopiero co starannie przyczesane - teraz znowu opadły na oczy. Wszystko było tak jak zawsze. Stukot bucików, noga i cała Wanda. Jak by tu zrobić, żeby choć raz gdzieś z nią potańczyć? - Dzień dobry pani, mamy dzisiaj piękny dzień. - Wiosna. Wszedł za nią do kawiarni i jeszcze tutaj przypatrywał się z satysfakcją jej ruchom. Łukowiecka mówiła: - Jeżeli wojna nie skończy się w tym roku, oszaleję. Jędrek biega gdzieś całymi dniami, nie mam czasu w ogóle go przypilnować. Całe szczęście, że zaprzyjaźnił się ostatnio z tym najmłodszym Łempickim... Tu majorowa urwała gwałtownie, bo wprawdzie nie najmłodsza, ale średnia latorośl Łempickich zjawiła się w drzwiach. - Cześć, Janek. - Cześć, Kryśka. - Zatrzymaj swoją ciotkę, niech tak nie ucieka przede mną. Pani Wysocka zatrzymała się i z nie ukrywaną urazą spojrzała na Krystynę. A potem uśmiechnęła się. No bo - nie dało się ukryć - dziewczyna stanowiła jej prawdziwą zmorę. Prowadziła pogardzaną przez Janka księgowość kawiarni i - wbrew cichym życzeniom, jej właścicielki - robiła to z niezwykłą skrupulatnością. A pani Wysocka, podobnie jak jej siostrzeniec, miała widać rodzinną niechęć do przedmiotów ścisłych. - Jak ojciec? - zapytała przymilnie. - Jak to on. Siedzi i pisze. Poproszę o ostatnie rachunki. - A mama? - Dziękuję, zdrowa. Andrzej i Stef także. Poproszę o... - A... a... O Boże, nie jestem wcale pewna, czy mam wszystkie. - Ja jestem natomiast pewna, że nie. W związku z tym będzie sobie pani musiała przypomnieć. Janek chichotał, spoglądając na nieszczęśliwą minę ciotki. Krystyna z rozbawieniem potrząsała ciemną, krótko przystrzyżoną czupryną, na temat której już chyba w czwartej gimnazjalnej Smutny ułożył płomienny poemat. Usiadły gdzieś przy bocznym stoliku. Łukowiecka w dalszym ciągu masowała obolałe nogi, a Wanda układała ciastka na tacach. - Pomogę pani - ofiarował się wspaniałomyślnie, a ona pomyślała: "Nareszcie". Chwilę układali ciastka w milczeniu. Potem Janek poczuł, że jest głodny, ale uznał, że to byłoby głupio teraz tak po prostu wziąć ciastko i zjeść. - Wie pani, o czym dziś myślałem? - utknął, zaczął więc inaczej: - Pani musi ślicznie tańczyć. - Och, nie tańczyłam już całe wieki. - Ja też. Już nawet dobrze nie wiem, czy tak naprawdę umiem tańczyć. Wanda odwróciła się. Zobaczył duże, ciemne oczy i bardzo białe zęby. Śmiała się. - Och, dalibyśmy sobie radę. No tak, tylko w jaki sposób? Odniósł wrażenie, że Wanda jakby czekała na jakieś zaproszenie. Do licha! - Janek - dobiegło od stolika osamotnionej już Krystyny - dlaczego Haliny jeszcze nie ma? - Ja jej nie pilnuję - oburzył się. Kątem oka dostrzegł na sobie podejrzliwy wzrok Wandy i to mu trochę pochlebiło. Odrzucił z czoła kosmyk włosów i anielskim tonem zwrócił się do ciotki: - Ciociu, czy Halina dziś będzie? - Będzie - wyręczyła ją w odpowiedzi Wanda - tylko się spóźni, jak zwykle. Pani Wysocka położyła przed Krystyną jakieś odnalezione rachunki i notatki, wręczyła pieniądze Elżbiecie i odwróciła się w stronę drzwi, u których dzwonek rozbrzęczał się z rzadko spotykaną siłą. Do kawiarni wtoczyła się Józiowa, zaczerwieniona z wysiłku, w brudnej chustce zawiązanej pod brodą. Przewróciła po drodze tobołkami dwa krzesła i sapiąc opadła na trzecie. Damski personel kawiarni otoczył ją natychmiast zwartym kołem i Janek pomyślał, że nikt tu chyba nie jest witany z równymi honorami. Ciotka: "Tak się martwiłam, czy się pani Józiowej coś złego nie przytrafiło". Elżbieta: "Przecież miała być pani wczoraj". Wanda: "Pamiętała pani o moim zamówieniu?" Krystyna: "Tę mąkę dla mnie pani ma?" Cały ten kwartet zabrzmiał jednocześnie i trzeba przyznać, że zarówno w tonie, jak i w treści również był całkowicie zgodny. Potem jeszcze nastąpiły pojedyncze dodatki w rodzaju: Wanda: "Rozpłaczę się, jeśli pani nie przywiozła". Krystyna: "Nie mogę patrzeć na kluski z razowej mąki. Umrę z głodu, a nie będę ich jadła". Ciotka: "Przez pół nocy pani mi się śniła, pani Józiowa". Łukowiecka oszczędziła sobie dodatku. Zostawiła Wandę z rozpaczą w oczach, Krystynę z rękami tragicznie wzniesionymi do góry i zabrała się do rozwijania tobołków trzęsącymi się z niecierpliwości rękami. Józiowa odsapnęła raz jeszcze, Janek miał wrażenie, że pozostały tobołek lekko się wówczas odtoczył, i zaczęła: - Urządzili obławę w Koluszkach. Jak mi jeden żandarm, żeby z piekła nie wyjrzał, kosz z jajami zabrał... - Ojej - przeraziła się Elżbieta - to nie ma pani jajek? - Mam - wargi Józiowej rozciągnęły się w zwycięskim uśmiechu. - Jeszcze tak nie było, żebym powiedziała "przywiozę" i nie przywiozła. Mam jajka. Mam mąkę dla panny Krysi i kawałek ślicznego mięska dla Wandzi, wszystko mam, co paniusiom potrzeba. A jajeczka jak złoto. Gdzie indziej je miałam jeszcze schowane. Ja ich znam. Jak znaleźli kosz, to i myśleli, że wszystko. A to nie wszystko! Ciasteczka będą, jak złoto. Żebym nie była taka gruba, to sama bym zjadła ze trzy. Halina weszła, kiedy zajęte były podziwianiem przywiezionych wiktuałów i przekładaniem jajek. Była, jak zawsze, w granatowej sukience z białym kołnierzykiem i - jak zawsze - miała potargane jasne włosy. Wanda pomyślała z niechęcią: "Ma ich tyle, że pewnie trudno je rozczesać". Głośno powiedziała: - Wszystko już jest przygotowane. Ale Halina nie raczyła nawet powiedzieć "przepraszam" mimo że spóźniała się nagminnie i nieprzyzwoicie. Zdaniem Wandy Halina Brzezińska w ogóle nie nadawała się na kelnerkę. Jajka zostały przełożone, Józiowa wyprostowała się i wytarła spoconą twarz. "To na piątek mąkę - powtarzała nowe zamówienie - słoninę i rąbankę. Strasznie dużo. Na rąbankę szkopy bardzo łase." Teraz dopiero zauważyły Halinę. Krystyna zawołała: - Cześć, jak się masz! Czekałam na ciebie. Janek dodał: - Ja też miałbym do ciebie to i owo. Uprzedziła ich pani Wysocka: Jakimś niecierpliwym, nerwowym ruchem pociągnęła ją na bok. - Nie mogłam się ciebie doczekać - powiedziała zniżonym głosem. - Muszę ci coś bardzo ważnego powiedzieć. Rozejrzała się po kawiarni i pociągnęła dziewczynę jeszcze dalej. - Zauważyłaś go chyba sama. Wysoki, ciemny, nosi skórzany płaszcz... Wiesz chyba, o kogo chodzi? - nie doczekała się odpowiedzi i ciągnęła dalej: - Wczoraj przyszedł przed samym zamknięciem. Nie było już prawie nikogo, Wanda była zajęta, więc ja podeszłam do niego. Mówi po polsku. Nawet nieźle, ale z fatalnym akcentem. I zamiast normalnego zamówienia poprosił, żebym usiadła. Powiedział, że ma do mnie jedno pytanie. Przestraszyłam się. Byłam ogłupiała ze strachu. Wtedy zapytał... o ciebie. Kim jesteś, jak dawno tu pracujesz. A potem powiedział: "Proszę się nie obawiać. Z mojej strony jest to zwykłe, prywatne zainteresowanie". Był bardzo uprzejmy i nawet przedstawił się. Zapamiętałam oczywiście jego nazwisko. Kurt Diethl. Na niemieckich rangach się nie znam, ale wydaje mi się, że jest to jakiś wyższy oficer. Halina podniosła głowę. Miała szare oczy, które w tej chwili niczego nie wyrażały. - Dziękuję pani - powiedziała - zastanowię się nad tym. Nie chciałabym przez jednego gestapowca pozbywać się posady u pani. Gdyby jeszcze coś takiego zaszło, proszę mi o tym powiedzieć. - Naturalnie. Nie upłynęło nawet dziesięć minut, kiedy wszedł do kawiarni. Był w szarym płaszczu, wyglądał na dwadzieścia parę lat. Miał pociągłą twarz, ciemne oczy i gładko przyczesane czarne włosy. Przeszedł między stolikami, usiadł pod oknem i zamówiwszy u Wandy kawę, rozłożył przed sobą "Berliner Zeitung". Zanim jednak zabrał się do czytania, oczy jego obiegły cały lokal, jakby kogoś szukały. 4 Krupnik zaczął kipieć i pani Brzezińska zdjęła garnek z ognia. Przyglądała mu się przez chwilę, jakby ważąc jakąś doniosłą decyzję, wreszcie ruchem pełnym desperacji wrzuciła do niego kawałek wędzonej słoniny. Zapach zwabił do kuchni Kazika. Stanął w progu i węszył jak psiak. - Czyż nie powiedziane jest w Piśmie świętym - przypomniał - że co masz zjeść dzisiaj, zjedz jutro? - Po pierwsze nie w Piśmie świętym, a po drugie nie wtykaj nosa do garnków. Napełniła talerze i razem zanieśli je do pokoju. Rzadko się zdarzało, żeby mogli tak wspólnie zjeść obiad. - Widzicie, jak miło - zachwalała - a wy zawsze biegacie, nie wiadomo gdzie i po co, chyba żeby mnie zrobić na złość. Pan Brzeziński odłożył "Nowy Kurier Warszawski" i powiedział jak co dzień: - Cała redakcja powinna po wojnie wisieć. - Więc po co czytasz? Ale pan Brzeziński zaczął już o czym innym: - Mówią, że Niemcy dogadali się z Jugosławią i Jugosławia przystąpiła do "osi". Wszystko przez to, że Anglicy są tacy niemrawi. Bo przedtem twierdzili, że właśnie tamtędy, przez Grecję i Jugosławię będą się chcieli przedostać na kontynent. Jak tak dalej pójdzie, to całe życie będą się tylko zastanawiać, nigdy tu nie przyjdą. - Chleb dzisiaj był zupełnie spleśniały - przypomniała sobie pani Brzezińska. - Nie do jedzenia. Lepka, ohydna bryła. Może by czasem piec w domu? Tylko z czego? Mogłabyś kiedy przynieść mąki z tej twojej kawiarni. Halina kiwnęła głową. Pani Brzezińska pomyślała, że jej córka odzywa się teraz tylko w razie zupełnej konieczności. - Ja nie rozumiem - ciągnął starszy pan - jak to się dzieje, że wszystkie państwa tak się tych Niemców boją. Przecież my sami, pierwsi, cały miesiąc... A oni - wstyd powiedzieć. - Bo my to my - wyjaśnił Kazik. - A w ogóle tata ma przestarzałe wiadomości. Na wojnie to, tata wie, rano zwycięstwo, a wieczorem klęska. W Jugosławii był podobno zamach stanu i całe szwabskie układy diabli wzięli. - Skąd wiesz? - JPP. Jedna pani powiedziała. Mamo, czy na drugie będzie konina? Kazik miał jasną czuprynę, błękitne oczy i nieodłączny uśmiech. Cieszył się zawsze i ze wszystkiego. Halina siedziała milcząca, zamyślona, daleko od ich spraw i słów. "Nie rozumiem - myślała pani Brzezińska - nie wiem, dlaczego jest taka. Życie jest życiem i zawsze ma swoje prawa, nawet teraz, w czasie wojny. Nie można stawać nagle obok życia, zwłaszcza jeśli ma się dopiero dziewiętnaście lat." - Odpisałaś Marii? Musiała powtórzyć pytanie po raz drugi, zanim córka podniosła na nią oczy. Pytanie zresztą było właściwie retoryczne, odpowiedź na nie była znana już od dawna, w oczach Haliny była niechęć, w tonie matki nagana. - Odpiszę. Nie mam teraz czasu. - Nigdy nie masz. Tuż po wybuchu wojny pisywały do siebie często. Przez miesiąc, dwa, może trzy... Potem Halina przestała oczekiwać listonosza, czytała listy Marii spokojniej, odpisywała na nie coraz rzadziej. "To niemożliwe - myślała pani Brzezińska - żeby zapomniała. Nie zapomina się tak szybko. A może właśnie zapomina się, gdy ma się dziewiętnaście lat?" Teraz Halina przestała pisywać zupełnie. Tylko od Marii przychodziły czasem jeszcze pozdrowienia, życzenia świąteczne i gdzieś na dole, w postscriptum, powtarzało się lakoniczne stwierdzenie: "U nas nic nowego", i pytanie: "Może u was jest jakaś wiadomość?" Wiadomości nie było żadnej i nikt już w jej nadejście chyba nie wierzył. - No dobrze - powiedziała pani Brzezińska. - Ale co mogło się z nim stać? Halina odstawiła talerz. Miała ciągle w oczach przykrą, obcą niechęć. - Był w Niemczech - wyjaśniła. - Mówiłam to już mamie tysiąc razy. Zamarzyło mu się mieć niemieckiego przyjaciela i razem z nim spędzić wakacje. Był w Niemczech, kiedy wybuchła wojna - powtórzyła gniewnie - i mogło się zdarzyć tysiąc rzeczy. I niech już mama da wreszcie temu spokój! - Ale do jego siostry mogłabyś czasem napisać. - Mamo! Odsunęła krzesło i wstała. Pani Brzezińska wstała także. - Ach tak - powiedziała. - Bardzo dobrze, nareszcie się wyjaśniło. Tylko to chciałam wiedzieć. Był Witold, pięknie. Nie ma Witolda - jeszcze lepiej. Jest, jak mu tam, no, ten, co wydzwania do ciebie codziennie, a jeszcze jego noga u nas nie postała. Kazik, jak on się nazywa? - Tadeusz. - O właśnie. Jest jakiś Tadeusz i znowu jest pięknie. I dlatego wstyd ci, napisać do Marii. Wstyd ci, że tak szybko jej brata zapomniałaś i jeszcze szybciej rozejrzałaś się za następnym. A jeżeli Witold żyje? Jeżeli wróci? Halina - powiedziała błagalnie - ja go tak lubiłam, ja się tak cieszyłam, że będzie moim zięciem. Halina, może on jednak wróci... Nie mogła zobaczyć twarzy córki. Zakrywały ją całkowicie jasne, potargane włosy. - Dlaczego - wybuchnęła na koniec - dlaczego ty się nigdy nie uczeszesz! Tadeusz nie miewał tego rodzaju pretensji. Jedyne zastrzeżenie, jakie zgłosił kiedyś do jej włosów, to była sprawa ich koloru. "Niedobrze - powiedział - jesteś bardzo charakterystyczna z tą masą jasnych kudłów. Bardzo łatwo cię zapamiętać. Wolałbym, żebyś miała włosy zwyczajne, związane w pytkę z tyłu głowy. Miałem kiedyś sąsiadkę, którą rozpoznawałem tylko w momencie, kiedy stała w progu swojego mieszkania. Chciałbym, żebyś ty tak wyglądała." Ponieważ jednak dopatrzył się w niej widocznie innych zalet - została jego łączniczką. Wdrapywała się codziennie na czwarte piętro, a kiedy otwierał, wołała głośno: "Och, kochany". Dwie starsze panie, mieszkające obok - spoglądały na nią z dezaprobatą. Powiedziały kiedyś: "Muzykę nastawiają, żeby ich nie słyszeć. - I dodały: - Wstyd". Z początku istotnie było jej trochę wstyd. Potem przyzwyczaiła się. Do wszystkiego podobno można się przyzwyczaić, nawet do tych idiotycznych płyt. Tadeusz mówił: - Musisz pojechać jutro na wieś. Zawieziesz tam chłopaka. Spotkasz się z nim na dworcu przy kiosku z gazetami o trzeciej. Podejdzie do ciebie z papierosem w ręku i zapyta: "Czy ma pani zapałki?" Odpowiesz: "Przed chwilą zapaliłam ostatnią i wyrzuciłam nawet pudełko". Chłopak jest spalony, musisz uważać. Płyta jęczała: So, wie das blonde Katchen... Halina zastanawiała się, czy dwie starsze panie stoją teraz z uchem przytulonym do ściany. Tadeusz mówił: - A dzisiaj musisz być jeszcze u Łempickiego. Powiesz mu, że melina Jurka jest spalona, a sam Jurek wpadł. Niech Łempicki spróbuje załatwić coś z Worczakiem. Płyta utknęła i Halina nastawiła inną: Jak pantera, co w złotej klatce śpi... - Daj znać Smutnemu, żeby do odwołania nie nocował w domu. Czy jeszcze jakiś adres Jurek znał? ...Pręży swój złocisty grzbiet... - Pralinki. - No to i Pralinka niech się wyniesie. - Jurek jest na Szucha? - O ile wiem, tak. Płyta zacharczała. Tadeusz powiedział: - Patefon nam się psuje. - Nie, to chyba szpilki trzeba częściej zmieniać. ...Szkoda twoich łez; dziewczyno, wszystko ma swój kres, dziewczyno... Było jeszcze coś, co ona miała do powiedzenia. Zwlekała z tym już dostatecznie długo. Nie umiałaby nawet powiedzieć, dlaczego aż tak długo. "Chętnie bym tego w ogóle nie powiedziała" - odkryła nagle. Rozejrzała się po pokoju. Był duży, nieprzytulny, kawalerskie mieszkanie na wyjątkowy okres. "Ciekawe - myślała - czy kiedyś dowiem się, kim naprawdę jest Tadeusz." Żar miłości sczezł - płakała płyta, przez okno zaglądało słońce, szyba była brudna i na podłodze było pełno kurzu. - Kurt Diethl - powtórzył Tadeusz. - Zapamiętam sobie to nazwisko. Dom przy ulicy Brzozowej 16 nie różnił się niczym szczególnym od innych staromiejskich kamieniczek stojących tu od lat. Mały i brudny, spoglądał na świat miniaturowymi okienkami, a na parterze zapraszał do warsztatu-sklepiku mizerniutką wystawą zatłoczoną śrubkami, kluczykami, kłódeczkami, szpargałami, których przeznaczenie trudne było do odgadnięcia. Tadeusz w każdym razie nie potrafił tego zrobić. Wszedł do sklepiku, było ciasno i mroczno, siwy ekspedient w okularach i granatowym, brudnawym fartuchu powiedział na jego widok: "Czeka tam" i wskazał na przeciwległe drzwi. To była zresztą zbyteczna wskazówka, Tadeusz dobrze wiedział, co ma tu robić. Nie przyszedł tu po raz pierwszy i pewnie nie ostatni. Pokoik, do którego wszedł, był także mały i mroczny. Gdzieś w głębi, zza drewnianej ściany dolatywał stukot młotków i rozmowa. Tadeusz zapytał: - Czy przedstawił pan moją prośbę Czarnemu? - Owszem - ton odpowiedzi był bezbarwny i zdawkowy, ale Tadeusz już do tego przywykł. Czekał, czy nie usłyszy czegoś więcej. Korn jednak milczał. Wobec tego zapytał ponownie: - A jaka jest odpowiedź? - Taka jak przedtem. - To znaczy? - Chyba ją pan pamięta, panie kapitanie? Jeżeli Korn zaczynał tytułować go kapitanem - znaczyło, że jest niezadowolony. Niezadowolone z tej rozmowy były jednak obie strony. - Nie wyobrażam sobie - powiedział Tadeusz, starając się mówić możliwie najspokojniej - żebym mógł pracować nie znając swego tak bliskiego współpracownika. - Wystarczy, że on zna pana. - Czy to znaczy, że zamierza zachować incognito? Długą twarz Korna wykrzywił grymas uśmiechu. - Nie jestem tak dalece poinformowany o zamiarach Czarnego, panie kapitanie. Patrzył na Tadeusza, kołysał się na krześle, wysoki i bardzo chudy, z twarzą wykrzywioną ciągle tym grymasem złośliwego uśmiechu. Tadeusza ogarnął niepokój. "Nie potrafię mu zaufać - myślał. - Nie mogę zrobić nic bez niego, a mówię mu o wszystkim wbrew sobie. Rozumiem zasady konspiracji, nie rozumiem jednak ostrożności, za którą można zapłacić." Korn milczał, należało oczekiwać, że sam z własnej woli się nie odezwie. "Mam pecha - pomyślał jeszcze Tadeusz. - Zdaje się, że wdepnąłem w historię, z której się chyba nie wygrzebię." Było to jego najświętsze przekonanie od momentu, kiedy nagle, z niewiadomych przyczyn wyrwano go z istniejącego i działającego już układu, by skierować tu, na Brzozową 16, gdzie czekał na niego chudzielec z długimi rękami i spojrzeniem pełnym powątpiewania. "Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że miał powiązania nie tylko z podziemiem." Nie było człowieka, któremu mógłby te swoje wątpliwości i podejrzenia przekazać. Był skazany na tego właśnie. "A przecież - myślał dalej - odpowiadam nie tylko za siebie... I nie wiem, co robić." Korn zdawał się nie mieć tych wątpliwości. Ciągle kołysał się na krześle, złośliwie zadowolony. Tadeusz zapragnął wyjść. Tyle że miał coś jeszcze do powiedzenia i musiał to powiedzieć, bo nie miał innej możliwości. - Od pewnego czasu do "Złotej Papugi" przychodzi pewien Niemiec. Ostatnio zainteresował się moją łączniczką. Jest to Hauptsturmführer SS Kurt Diethl. - Kurt Diethl? Rozkołysane krzesło utknęło w miejscu, a wyraz zadowolonej złośliwości ustąpił miejsca niedowierzaniu i niechęci. W sąsiednim pokoju rozmowa stała się głośniejsza. Korn utkwił wzrok gdzieś ponad głową Tadeusza. - Kurt Diethl - powtórzył. - Sprawdzi się, oczywiście... Chociaż sądzę, że to nie ma większego znaczenia. Zdaje się, że ta pańska łączniczka to po prostu ładna dziewczyna. Na stole, przy którym siedzieli, leżał gruby francuski klucz. Tadeusz miał niekłamaną ochotę cisnąć nim w głowę Korna. Pod sufitem wisiał obrazek Matki Boskiej, a pod nim paliła się czerwona lampka. Tadeusz był pewien, że kiedy tu wchodził - żarówka w lampce nie świeciła. W sąsiednim pokoju ktoś mówił łamaną polszczyzną, wtrącając od czasu do czasu niemieckie wyrazy. Korn uznał tym razem za stosowne odezwać się: - Nie możemy odmówić naszych usług Niemcom. Jeden z nich szczególnie upodobał sobie nasz zakład. Dorobiliśmy mu kiedyś klucze do niezwykle skomplikowanego zamka. Niemiec za ścianą powiedział: "Dziękuję", potem: "Do widzenia", trzasnęły drzwi, lampka zgasła. - To znak, że ktoś wchodzi? - zapytał Tadeusz. - Niezupełnie - odpowiedział nagle gadatliwy Korn. - Nie zapaliła się na przykład, kiedy wchodził pan, panie kapitanie. Znów mroczny, ciasny sklepik, ekspedient w okularach pochylony nad ladą, na ladzie otwarty poplamiony bloczek rachunkowy. A za szybą oddalająca się postać wysokiego mężczyzny w czarnym mundurze. Niepokój, który nie opuszczał Tadeusza, wzrósł. 5 Sklep jubilerski w czasie wojny był dobrym źródłem dochodu. Ludzie sprzedawali wiele rzeczy i często potrafili zadowolić się połową wartości. Józef Worczak jako właściciel sklepu jubilerskiego potrafił świetnie odróżnić klientów, którzy chcą mieć pieniądze natychmiast, mniej, byle już, od tych, którzy jeszcze mogą czekać. Sprzedawać także było komu, zwłaszcza od czasu, kiedy jeden pokój w swoim mieszkaniu odnajął Rudolfowi Schmidtowi, oficerowi Wehrmachtu. Dla najeźdźców wojna jest zawsze dobrym interesem. Łempicki należał do klientów kłopotliwych. Pieniądze potrzebne mu były już, znał jednak dobrze zarówno wartość sprzedawanych rzeczy, jak i granicę, przy której mógł się upierać. Czasem zresztą nie żądał w ogóle pieniędzy. Te transakcje były prawdziwie lukratywne, wkraczały jednak w dziedzinę życia, od której Worczak chciał stać jak najdalej. Lukratywność zwyciężała, dlatego Łempicki w dalszym ciągu zjawiał się w jego sklepie, a Worczak starał się jego sprawy załatwić. - O kogo chodzi? Łempicki wymienił imię i nazwisko. Złapany z bronią, jest na Szucha. Złapany dwa dni temu. - Dwa dni temu... I z bronią. Nie wiem, czy w ogóle warto zaczynać. - Niech pan obejrzy, co przyniosłem. Znał wartości. Naszyjnik i kolczyki. Piękna, stara, koronkowa robota, stare złoto. Oczywiście, warto zaczynać i warto się postarać. "Jeśli to sprzedam - pomyślał Worczak - kupię coś takiego Jance. Coś bardziej współczesnego, a równie cennego. Żeby wszyscy mówili: To było zbyt drogie, aby mogło być prawdziwe" Jeździł od czasu do czasu do niej do Lipnik, a ona z początku prosiła: "Tatusiu, wolałabym być z tobą w Warszawie!" Zawsze robiło mu się jakoś ciepło, kiedy to słyszał. Tłumaczył: "Tu będziesz bardziej bezpieczna". Ostatnio nie mówiła już o Warszawie. Widać przyzwyczaiła się. A może trochę za rzadko tam jeździł, znacznie rzadziej, niżby tego sobie życzył. Interesy trzymały go w mieście. - Spróbuję. Podoba mi się ten komplet. Schmidtowi podobał się także. Siedzieli we dwóch w pokoju Niemca, przy wspólnej kolacji, przyszykowanej przez Worczaka, pili angielską gorzką i palili cygara. Na stole, między talerzami, wędliną i kieliszkami leżał naszyjnik i kolczyki. - Nie myślałem - powiedział Schmidt - że w ogóle w Polsce bywają takie rzeczy. Stara, piękna robota: - Pana żona jest brunetką - przypomniał Worczak: - A to tylko dla brunetki... Byłoby jej w tym do twarzy. - A co pan za to chce? - O, tyle co nic. Umilkli. Worczak znów napełnił kieliszki, wypili. Schmidt zaczerwienił się, otarł chustką czoło, był gruby, szybko się pocił. - Dostałem dzisiaj list - wyznał. - Żona pisze, że Greta przygotowuje się do matury. Uczy się, na świat nie wygląda, tylko się uczy... Na archeologię chce pójść. I skąd jej się takie coś wzięło? Kopać w ziemi, szukać skorup i starych kamieni. Ona jest bardzo zdolna. Od samego początku na samych najlepszych. Może takie kopanie jest ciekawe, ale pieniędzy to nie da. - Tym bardziej trzeba pomyśleć o jej przyszłości. Schmidt przyjrzał mu się. - Pan jest niegłupim człowiekiem, panie Worczak - powiedział z uznaniem. - Szkoda pana na te wasze warunki. W innym kraju inaczej by się panu żyło. - Nikt nie wybiera kraju, w jakim wypadnie mu żyć - powiedział Worczak ostrożnie. Nie cierpiał wiecznych opowieści o Grecie. Jego Janka nie uczyła się za świetnie i chciała być po prostu i zwyczajnie nauczycielką. - Kiedyś - ciągnął Schmidt - jak jechałem na urlop, kupiłem jej naszyjnik, cudo, grosze kosztowało, a sprzedałem za sumę piętnastokrotnie większą. Sprzedałem, bo ledwie na to spojrzała. Nosiła na swetrze coś takiego, na co trudno było patrzeć. Kości, rozumie pan, kopię naszyjnika sprzed iluś tam lat zrobionego z kłów czy czegoś takiego. Prawie nie spojrzała na ten mój... - Ale ten - podsunął Worczak - ten to dobra lokata gotówki. - Więc co pan za to chce? Napełnione kieliszki, żeby się dobrze wiodło, nie ma to jak gospodarz, który zna się na wódkach, zakąska, wędlinka, ogóreczek... - Jedną taką sprawę załatwił mi już pan niedawno... Gul, gul, gul, z butelki do kieliszków, ta jego Greta jest pewnie brzydka jak siedem grzechów, a Janka to dziewczyna jak krew z mlekiem. - Po co pan się miesza do takich spraw, Herr Worczak? - Bo to jest dla mnie wyjątkowo dobry interes. Teraz jest, proszę pana, świetna koniunktura na dobre uczynki. Napije się pan piwa? Przyniosłem je z myślą o panu. Z notatnika starego Łempickiego 5 maja 1941 roku. - Wojna toczy się raczej niemrawo. Jakby w oczekiwaniu na jakąś wielką zmianę. Z obozu w Oświęcimiu nadeszła do Warszawy wielka partia zawiadomień o zgonach. Według jednych wersji więźniowie zorganizowali tam głodówkę, na którą Niemcy odpowiedzieli rozstrzelaniem co dziesiątego, według innych są to zgony naturalne, związane z panującymi tam warunkami. Tylko zawiadomienia wysyłane są partiami. Istnieją ludzie, dla których wojna stworzyła nowe, niezwykle sprzyjające warunki robienia dobrych interesów. Jednego z nich popieram sam. Pamiętam, kiedy byłem u niego po raz trzeci czy czwarty - przyszła kobieta. Miała dwie obrączki, nic więcej. Odburknął jej: "Niech mi pani nie zawraca głowy". A ona: "Proszę, ja nic za to nie chcę przecież wiem, że panu się pewnie nie uda, ale niech pan weźmie, proszę, niech pan je tylko weźmie". Czekałem, co zrobi. Wziął. Kto wie, może się nawet i dowiadywał? Ale może wziął obrączki i za piętnaście minut zapomniał o całej sprawie... W domu od kilku dni zauważyłem walające się wszędzie jakieś kolorowe sznurki i kawałki ohydnej ceraty. Dziś zobaczyłem, że moja żona robi z tego torby i sprzedaje. Podobno robi je już od dawna i na każdej zarabia 5 złotych, a to równa się mniej więcej cenie jednego kilograma kiepskiego mięsa lub ćwierć kilograma masła. Nie wiem co prawda, jak mogło się zdarzyć, że zobaczyłem te sznurki i ceraty dopiero dziś. 6 - Czy ma pani może zapałki? - Przed chwilą zapaliłam ostatnią i nawet wyrzuciłam pudełko. - Nie szkodzi. Ja mam przy sobie jeszcze dwa. Halina przyjrzała się uważnie stojącemu przed nią chłopcu. Wyszedł przed chwilą z przelewającego się tłumu mizerny, z rozgorączkowanymi oczami, wystraszony. Pół roku temu organizowała jego spotkanie z Andrzejem, kiedy przez Jurka usiłował dostać się do organizacji. - Pociąg mamy za dziesięć minut - powiedziała. - Na peronie dam panu papiery. A teraz proszę uważać: nazywa się pan Antoni Gaczek. Ja jestem Krystyna Kowalska, pana narzeczona, jedziemy zawiadomić o naszym ślubie pana kuzynkę, Julkę Wojtyńską, która mieszka w Lipnikach. Proszę powtórzyć. Posłusznie powtórzył, a potem poszedł za nią. Wsunęła mu rękę pod ramię, prowadziła w popychającym się i spieszącym wiecznie tłumie, odsuwała od stojących koszy i tobołków, starała się nawet uśmiechnąć. Naprzeciw nich pojawiło się kilku Niemców. Antek szarpnął rękę. Miała ochotę na niego krzyknąć. Powiedziała tylko: - Spokojnie. - I dodała: - Nie wolno się ich bać. Do końca nie wolno się ich bać. Tylko wtedy można coś zrobić. Drzewa przybliżały się, wyolbrzymiały, wchłonęły go między siebie. Szedł, nie trzymając się drogi, na przełaj przez las, który miał mu się stać domem. Był opalony, miał spłowiałe od słońca włosy i niewiele ponad dwadzieścia lat. Pod nogami chrzęściły jeszcze resztki zeszłorocznych liści, rosło bagno i złociły się kaczeńce. Było cicho i spokojnie. Wiosna i słońce. No i wojna. Wojna istniała także. Jeszcze pół roku temu nazywał się Władek Korzycki. Teraz jest porucznikiem Wroną. Przyjął ten konspiracyjny pseudonim z nadzieją, że może zdoła te czarne paskudztwa polubić. Pół roku temu mówił do swego ojca po prostu "tato", potem usłyszał, że są wprawdzie ojcem i synem, ale fakt ten powinni zachować wyłącznie dla siebie. Teraz mówił więc: "Panie kapitanie", a kapitan Artur zwracał się do niego per: "Poruczniku". To prawdopodobnie było słuszne, może nawet z jakichś względów konieczne - porucznik Wrona czuł się jednak chwilami jak okradziony. Las zgęstniał, kaczeńce rozzłociły się jeszcze bardziej, mech pod nogami ostrzegawczo zamlaskał. Przeskoczył po kilku kępach znów na twardy grunt. Poprzez ptasi koncert słychać już było wieś, która utożsamiała mu się z wielką chałupą Julki Wojtyńskiej. Przez pół roku zdążył się do nich przyzwyczaić, a nawet je polubić: i Julkę, i chałupę. Chałupa była stara i brzydka, Julka młoda, ale równie brzydka. Rodzice jej zginęli we wrześniu, w starej chałupie została sama. Jakimi drogami właśnie tutaj zawędrowała grupa, mająca za zadanie stworzenie oddziału partyzanckiego - Wrona nie wiedział i nigdy o to nie pytał. Nie należało pytać. Miał słuchać i nie myśleć za wiele, jak to w wojsku. Bo - jak by na te sprawy nie patrzeć - znalazł się w wojsku. Tyle że bez munduru. I bez przygotowań - od razu na wojnie. Dom Julki leżał na skraju wsi, wciśnięty między pierwsze drzewa puszczy. Jeden krok i już las. A teraz - jeden krok i już chałupa. Skrzypiące drzwi, sień, a potem niska ciemna kuchnia. Warowała tu Julka, wieczny strażnik, westalka, strzegąca płomienia na kuchennym piecu i bezpieczeństwa tych, którzy rozgościli się w jej domu. Zza drzwi dobiegały jakieś głosy. Dziewczyna powiedziała: - Z Warszawy przyjechali. Przez uchylone drzwi zobaczył wysoką sylwetkę dowódcy. Podszedł bliżej, Tygrys stał, z charakterystycznym dla siebie pochyleniem całego ciała do przodu, tak właśnie - myślał Wrona - jakby się czaił i za chwilę miał skoczyć na pojawiającego się przed nim wroga. Tyle że tym razem nie było przed nim żadnego wroga, był wymizerowany chłopaczyna, który z trudem utrzymywał się na nogach i z jeszcze większym trudem mówił: - Mieliśmy uciekać razem. Przestraszył się. Ja skoczyłem, myślałem, że on też... Nocowałem dwa dni w bramach, zanim dotarłem do punktu i złapałem kontakt... Głos mówiącego był schrypnięty. Postać była Wronie zupełnie nie znana. Cofnął się. - Kto go przywiózł? - Łączniczka. Poszła do kapitana Artura, bo ten nowy jest chory. - Zostanie u nas? - Chyba tak. Rosół mu gotuję. A łóżko już przygotowałam. Powiedział: - Juleczko, jesteś nieoceniona - i cichcem wdrapał się na schody. Zobaczył Halinę na górze. Rozmawiała z jego ojcem, a raczej z kapitanem Arturem. Włożył dwa palce da ust i gwizdnął przeciągle. Odwróciła się. - Cześć! - Cześć! Wydała mu się znacznie ładniejsza niż obraz, jaki od pewnego czasu nosił w myślach. "Cholera, gdybym ją przedtem znał, nikt nie zmusiłby mnie do siedzenia na tej zasranej wsi." Głośno powiedział: - Pan kapitan powinien się jak najszybciej zająć tym tam na dole, póki go Tygrys służbowo całkiem nie wykończy. Słowo honoru, chłopak wygląda, jakby jutra miał nie doczekać. Ja panu kapitanowi wszystkie narzędzia przyniosę. Patrzył chwilę za schodzącym ojcem, potem przeniósł wzrok na Halinę. - Nie masz pojęcia - wyznał - ile mi oni sprawiają kłopotu. - A ty im. - Skąd wiesz? Roześmieli się. Halina powiedziała: - Lubię tu przyjeżdżać. Czuję się zawsze, jakby mi znienacka podarowano dzień albo dwa wakacji. Od obowiązków, a nawet od strachu. To pewnie głupie, bo w końcu wszędzie można wpaść, ale tutaj wydaję się sobie tak bezpieczna, jakby w ogóle nie istniała wojna i nie było Niemców. - Zostań. - I cóż bym tu robiła? Pochylił się w jej stronę. Zobaczyła tuż przed sobą bardzo jasne, szeroko otwarte oczy. - Daję ci słowo honoru, że byś się nie nudziła. Odsunęła się. Zbiegła po schodach. Z kuchni Julka nawoływała: "Zsiadłe mleko na stole!" Chłopak leżał już w łóżku, był nieprzytomny. Mamrotał: "Nazywam się Antoni Gaczek, jadę zawiadomić o swoim ślubie Julkę Wojtyńską... Nazywam się Antoni Gaczek..." Tygrys zauważył: - Wolałbym mówiąc szczerze, żeby Tadeusz za bardzo nie przyzwyczaił się do przysyłania tu wszystkich, z którymi nie bardzo wie, co zrobić. Ja mam mieć partyzantów, a do tego nie każdy się nadaje. Halina na wszelki wypadek wycofała się do kuchni. Wrona zapytał: - Kiedy obejrzysz nasze przyszłe lokum? - Znaczy co? - Znaczy las. Na stole pojawił się talerz dymiących kartofli. Halina poczuła głód. - Ale wtedy - uprzytomnił sobie nagle Wrona - pewnie przestaniesz do nas przyjeżdżać. Bo i gdzie? Dokąd? Jak nas znajdziesz? Nie zdążyła odpowiedzieć. Tygrys stanął w otwartych drzwiach. Był wysoki, dobrze zbudowany i potrafił poruszać się cicho jak kot. Miał też coś kociego w szarych przeświecających zielonkawymi ognikami oczach. Wrona pomyślał, że są momenty, kiedy szczerze i serdecznie nie znosi swego dowódcy. Na podwórzu zaparskał koń, znak, że Ralf wrócił z pobliskiego miasteczka. Koń był smukły, lśniąco-brązowy, wypielęgnowany i nie nadawał się do zwykłej pracy. Przywodził na myśl barwne tradycje ułańskie, szedł lekko na wysokich, cienkich nogach. "Założę się o całą moją partyzancką przyszłość - myślał Wrona - że na pierwszym zakichanym mokradle, w które wleziemy, połamie się, a wtedy chciałbym widzieć takiego bohatera, który go zastrzeli." Ralf wyciągnął wiadro wody ze studni i postawił przed koniem. Wrona podskoczył do otwartego okna: "Idioto! - wybuchnął. - Nie widzisz, że jest zgrzany?" Ralf podniósł głowę. Halina zobaczyła z daleka ciemną, niemal cygańską twarz. "Trzeba go hartować!" Wrona przeskoczył już przez parapet. "Spróbuj tylko!" Koń zatańczył, podniósł łeb i zarżał radośnie. Ralf objął go za szyję. "Słyszysz, Tiki, ten dureń myśli, że ja mógłbym ci zrobić krzywdę. Ja tobie..." Odszedł kilka kroków, rozpędził się, skoczył. Tiki pochylił łeb, jakby ugiął się nieco pod jeźdźcem, wyprężył i pobiegł, Ralf stał na grzbiecie konia z rozkrzyżowanymi rękami, Julka spokojnie karmiła za progiem kury, było leniwie, cicho, jakby z dala od wojny, było tak, jakby wojny w ogóle nie było. - Halina - rozległ się głos Wrony - Halina, siedziałaś kiedy na koniu? - Aha - przypomniał sobie nagle Tygrys - powiedz Tadeuszowi, że Jacek się zgodził. To bardzo ważne, nie zapomnij. Z notatnika starego Łempickiego 16 maja 1941 roku. - Miasto jest jakby podzielone na trzy części. Jedna jest otoczona murem, szczelnie zamknięta i żyjąca swoim autonomicznym życiem, choć nie jestem pewien, czy słowo "żyjąca" jest tutaj najbardziej odpowiednie. Murów strzegą wartownicy bardzo dobrze uzbrojeni. Andrzej wiecznie powtarza pytanie: "Ale co mają zamiar z nimi zrobić?", na które nikt nie potrafi odpowiedzieć. Być może dlatego, że staje się to coraz bardziej jasne. Byłoby dobrze, gdyby stało się jasne nie tylko dla nas. Dla całego świata. Świat nie może zostać obojętny, jeśli się o tym dowie. Na swoją dzielnicę Niemcy wybrali oczywiście najładniejszą część miasta. Aleje Ujazdowskie, Szucha. 6 Sierpnia... Wiszą tam flagi z czarnymi krzyżami, ulice mówią po niemiecku, pełne są hałasu i kszykliwej radości. Stały się nagle obce, jakby nie nasze. Na wiele z nich nie mamy zresztą wstępu - w każdym razie dobrowolnie. Ta trzecia część - to my. Nie jest najbezpieczniejszą rzeczą chodzenie dzisiaj po ulicach, ja jednak często, po wyjściu z pracy, idę po prostu przed siebie, patrzę na to miasto i na ludzi i zadaję sobie pytanie: jak zdadzą egzamin, przed którym nagle stanęli? Czy byli do niego w ogóle przygotowani? Zaczęli go chyba dobrze. Wygrali tę pierwszą potyczkę, jaką była próba stworzenia w Polsce rządu kolaboracyjnego. Udało się w Czechosłowacji, we Francji, w Norwegii... My nie mamy ani Hachy, ani Quislinga. Ale jaką cenę będziemy musieli za to zapłacić? 7 Pokój Adolfa Heinzelmanna przypominał z jednej strony oranżerię, z drugiej - akwarium. Wyłamywała się z tego wisząca przy drzwiach klatka z bajecznie kolorową papugą i stojący w rogu barek pełen szkła: pełnego i pustego. - Zapewniam panów - mówił gospodarz mieszkania - że nie zdarzyło się jeszcze, aby w domu zabrakło mi dla przyjaciół czegoś ekstra dobrego. I tylko jeden człowiek zdaje się tego zupełnie nie dostrzegać, a jest nim mój najbliższy sąsiad, Kurt Diethl. Czekali właśnie na niego. Miał być czwartym do brydża. Wieczory były długie, najbliżsi daleko, karty były właściwie pretekstem do gawędy, do odpoczynku, a czasem po prostu do wspólnego pomilczenia, przerywanego karcianymi okrzykami: trefl, pas, kontra... Oprócz Adolfa Heinzelmanna czekał na tego brydża sam szef Kurta: Artur Bergman, oraz młody, niedawno przyjęty do SS i niedawno skierowany do Warszawy - Hans Müller. Adolf Heinzelmann mówił: - Zdaję sobie w pełni sprawę ze wszystkich zalet Hauptsturmführera Kurta Diethla jako pracownika twojego wydziału, Artur. Wiem, że określenia: niezastąpiony, nieoceniony, doskonały jeszcze nie wyrażają całkowicie tego, co chciałbyś o nim powiedzieć. Ale wierz mi, że tutaj prywatnie, w domu, na co dzień przydałby mi się ktoś, kto nie byłby wiecznie w postawie na baczność. Jestem nim zmęczony. Jego pokój jest taki sam jak on. Cela zakonnika-ascety. Tylko zamiast świętych Pańskich na ścianie wisi Führer. - Heil - poderwał się Müller. Karty leżały na stoliku. Nie niecierpliwili się, czekanie na Kurta było sprawą tak częstą, że zdążyli się już do tego przyzwyczaić. W pokoju było przyjemnie ciepło, przytulnie i jakoś domowo. Siedzieli, trochę rozleniwieni, przyglądali się kwiatom, kolorowym rybkom w akwarium, kołyszącej się sennie papudze. Przyglądali się napełnionym kieliszkom. - Mieszkał tu przedtem pewien as kontrwywiadu - przerwał milczenie gospodarz. - Kiedy znalazł się na Szucha, odrzucił wszelkie ludzkie propozycje, a na pierwszym oficjalnym przesłuchaniu rzucił się na śledczego z krzesełkiem. Kiedy go w końcu rozbroili, nie nadawał się już do dalszego przesłuchania, nie nadawał się w ogóle do niczego. Tak więc odziedziczyłem to mieszkanie, a aktu jego uroczystego poświęcenia dokonała nasza nieoceniona przyjaciółka pani Hilda von Leiden. Oczywiście jestem pewien, że zauważyliście, jakim wzrokiem patrzy ostatnio na mojego zakonnego towarzysza? Bergman: - Leidenowie są bardzo dobrym małżeństwem. Heinzelmann: - Nie przeczę. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że oprócz cech dwudziestowiecznego zakonnika i wiecznej postawy na baczność Kurt Diethl jest wyjątkowo przystojnym mężczyzną, czego na przykład nie można powiedzieć o mnie, w związku z czym piękna Hilda szuka nie mojego, lecz jego towarzystwa. Kurt Diethl stanął w drzwiach. Powiedzieli za niego to, co słyszeli w takich wypadkach zawsze: że "niezwykle ważne sprawy", a Heinzelmann dodał, że innych w życiu Kurta nie ma, i rozdali karty. Gra była dość monotonna. Atuty gromadziły się w rękach Kurta. Müller gorączkował się i przegrywał, Bergman grał źle, Heinzelmanna gra w ogóle niewiele obchodziła. Heinzelmann lubił mówić: - Jeden z moich przyjaciół jest w Czechosłowacji, w Pradze. Zupełnie co innego. Miasto nie zniszczone, ludzie prześcigają się w uprzejmościach. Gdyby nie partyjny obowiązek, poprosiłbym o przeniesienie. Müller: - Cieszę się, że jestem właśnie tutaj. Uważam, że przysłanie na najtrudniejszą placówkę jest zaszczytem. Heinzelmann: - Naturalnie. Mimo jednak tego zaszczytu ominęły cię już dwa awanse. Kurt skończył robra. Oparł się o poręcz krzesła i tasował karty. "Jak kuglarz" - pomyślał Müller. Głośno powiedział: - Nie pracuję dla awansów. Nie zwrócili na to uwagi. W ogóle niewiele mu uwagi poświęcali. Kurt zapytał: - Widziałeś się może dzisiaj z Schultzem, Adolf? Bergman, nagle ożywiony, odpowiedział szybko: - Naturalnie, rozmawiałem z nim; jego kariera oficera śledczego szybko się chyba skończy. Przez chwilę patrzyli na siebie. Oczy Kurta wyrażały niedowierzanie. - Zatłukł go? - Zatłukł. Heinzelmann napełnił kieliszki. Nastrój odpoczynku i rozleniwienia gdzieś zniknął. Kurt ciągle tasował karty i widok ten wprowadził Müllera w nieopisaną złość. Bergman poczerwieniał na twarzy, spocił się i wytarł czoło chusteczką. - Człowiek Czarnego - powiedział Kurt. Odłożył wreszcie karty, wypił i zaklął. Bergman: - Chciałbym, żeby Schmuland znowu był z nami. Heinzelmann: - Widziałem tego chłopaka po śmierci. Nie wydaje mi się, aby go Schultz po prostu zatłukł. Głowę miał całą, jedynie ucho trochę naderwane i przeciętą brew. Klatka piersiowa nie zgnieciona, na całym ciele tylko powierzchowne obrażenia. Nie... Nie, panowie, nie wydaje mi się, aby umarł przez Schultza. Pytanie zadane zostało przez trzech pozostałych równocześnie: - A co? - Albo miał przy sobie truciznę, albo została mu przez kogoś dostarczona. Müller poderwał się z miejsca po raz drugi: - Wykluczone! Na Pawiej pracują sami wypróbowani ludzie. Nie ma mowy o przemyceniu trucizny. Rewizję robią też bardzo dokładnie i... - Wiesz co, Hans? Jest takie polskie przysłowie, że "każda pliszka swój ogonek chwali". Powinieneś je znać - czarne oczy Kurta zmrużyły się złośliwie. - Jeśli nie znasz, zapytaj swojej ciotki. Mieszka, zdaje się, pod Bytomiem... Twarz Müllera zrobiła się czerwona, potem purpurowa. Zawsze tak było, ilekroć ktoś wspominał jego nieszczęsne rodzinne powiązania z Polską, a Kurt Diethl robił to wyjątkowo chętnie. - To nie ma nic do rzeczy - stwierdził sucho. - Ja tylko mówię, że znam swoich ludzi. - Hans - zapalił się Kurt - w takich sprawach nie można być niczego pewnym. Ja tamtych ludzi wprawdzie nie znam, ale za swoich także głowy bym nie dał. Żyjemy w czasach, kiedy ryzykiem jest ufanie komukolwiek. Wykluczasz przemycenie trucizny? Musisz być chyba ślepy! A grypsy, które przesyłają więźniowie, a wiadomości, które ma polskie podziemie, a które były podawane, zdawałoby się, w gronie najpewniejszych ludzi, w zamkniętym pokoju na Szucha? Nic ci to nie mówi? Nie bądźmy naiwni, panowie, jestem pewien, że taki polski Czarny miałby na ten temat niejedno do powiedzenia. Hans Müller siedział z opuszczoną głową. Ani jednym spojrzeniem nie dał po sobie poznać, jak bardzo go to, co usłyszał, poruszyło. Bergman znowu wyciągnął chustkę i znów wytarł czoło. - Kurt ma słuszność - powiedział. - Myślę, że my wszyscy jeszcze nie doceniamy tego człowieka. Jest bardziej niebezpieczny, niż nam się wydaje. Rozdane już karty leżały w nieładzie na stoliku. Jedna z nich spadła i Heinzelmann schylił się po nią. - Chciałbym zobaczyć tego chłopaka - powiedział nagle Kurt. - Jest na Pawiej? - Nie. Umarł u nas zaraz po przewiezieniu na przesłuchanie. Leży w podziemiach. Poszli do podziemi jeszcze tego samego dnia. W pustym korytarzu kroki ich odbijały się jękliwym, zduszonym echem. Za przejrzystymi drzwiami z kraty, na drewnianych ławkach siedziały trzy osoby: stara, tęga kobieta, dziewczyna i chłopak. - Nazywają tę celę tramwajem - powiedział Kurt. Zatrzymali się. Hans Müller stanął również. Chłopak odwrócił się i spojrzał na nich. Był rudy i brzydki, a z jego oczu wyglądał strach. Potworny, przekraczający ludzką wytrzymałość. Strach krzyczał z włosów, z oczu, z twarzy, z całej postaci. Ten strach sprawiał, że chłopak drżał, dygotały mu nogi i ręce, przerażonymi oczami żebrał o zmiłowanie. - Ten powie wszystko - odezwał się Kurt. - To, co wie, i nawet to, o czym nie ma pojęcia. Chciał odejść. Powstrzymały go słowa Müllera. - Ten zrobi wszystko. - Co masz na myśli? - Powiedziałem już. Znowu stali. Oni po jednej stronie krat, dygocący chłopak - po drugiej. Od krat szło zimno, zimno ciągnęło od murów. Z daleka rozległ się krzyk, potem przeszedł w długi, przejmujący skowyt. Chłopiec skulił się, a im się zdawało, że za chwilę zacznie krzyczeć jeszcze nie z bólu, a ze zwierzęcego strachu. Kobiety siedziały niewzruszone. Dziewczyna miała głowę nisko zwieszoną na piersi. Z opuszczonej ręki kapały na podłogę czerwone krople. - Nie lubię - powiedział Kurt. - Nie cierpię nieporządku. Odeszli. Echo nie towarzyszyło teraz ich krokom, zagłuszał je ów wibrujący skowyt. "Właściwie - zastanowił się Kurt - w pewnym momencie przestaje się widzieć różnicę, człowiek czy już nie człowiek..." Strażnik otworzył im celę. Nieostrożnie badany przez Schultza chłopiec leżał pod ścianą. - Trup jak trup - zirytował się nagle, nie wiedzieć czemu, Müller. - Uparłeś się, żeby go obejrzeć, jakbyś trupa w życiu nie widział. Podszedł, trącił zwłoki nogą i odwrócił je na wznak. - Dlaczego chciałeś go zobaczyć? - powtórzył. Kurt nie odpowiedział. W celi było mroczno, skowyt urwał się nagle. Zabrakło im tego skowytu. Nasłuchiwali, czy nie odezwie się znowu, ale w korytarzu zaległa cisza. - Chodźmy - powiedział Kurt. - Już? - Już. Chciałem go zobaczyć, zobaczyłem. Wyszli na korytarz. Drzwi wejściowe otworzyły się i trzech żandarmów wprowadziło chłopca. Miał może piętnaście, a może szesnaście lat. Zatrzymał się. Pchnięty - poleciał po schodach daleko w dół. Nie mógł wstać. Kurt Diethl przyglądał mu się chwilę, a potem roześmiał się głośno. Śmiech poszedł gdzieś do góry, a potem echem powrócił. Hans Müller wstrząsnął się, jakby przejęty nagłym dreszczem. 8 Andrzej Łempicki przechylił się w stronę bujanego fotela, w którym drobna figurka Jasnej wyglądała jeszcze bardziej dziecinnie niż zwykle. - Uprzedzałem cię, co znaczy amerykański zakład. - Ale nie było mowy o rzeczach niewykonalnych. - Przysięgam ci, że jak cię pocałuję, to zmienisz zdanie. Jasna nie odpowiedziała. Miarowo bujała się w fotelu. Krystyna zapytała zza biurka: "Dzieci złote, jak się pisze: spadochroniarz?" Janek bąknął, że powinna poprosić o zwrot pieniędzy wydanych na jej edukację. Słowo "edukacja" wywołało nagłe wspomnienie szkolnych ławek, pustego miejsca obok, bo Smutny przez co najmniej połowę lekcji siedział na podłodze, pogrążony w niezupełnie obowiązkowej lekturze, Kazika, tłumaczącego profesorowi matematyki, że jemu - zatwardziałemu humaniście - tajniki liczenia na nic w życiu się nie zdadzą. Nigdy nie przypuszczał, że te wspomnienia mogą stać się tak rzewne. Położył obolałe od pedałów rikszy nogi na krzesełko stojące obok. Nie przepadał kiedyś za szkołą i nie uczył się celująco. Co prawda taki Smutny nie uczył się wcale. Mówił, że nauka jest dobra dla zwykłych śmiertelników, ale nie dla ludzi genialnych. Może i był genialny, bo nie wiadomo, jakim Bożym cudem jednak z klasy do klasy zdawał. Od czasu do czasu w przystępie pedagogicznych załamań nauczyciele zadawali stereotypowe pytanie: "Co z was wyrośnie?" Ano, niepotrzebnie się martwili na zapas. Janek wozi rikszą volksdeutschów i panie podejrzanej konduity, a Smutny... Smutny grywa na pianinie w "Złotej Papudze". Od dawna nikt już nie pamiętał, jak Smutny naprawdę się nazywa, nikt też nie pamiętał, kto go w ten sposób ochrzcił. Teraz Janek uśmiechnął się do siebie na wspomnienie wezwań: "Smutny, do tablicy". Wyciągnął wygodniej obolałe nogi. Było cicho, chciało mu się spać. Andrzej usiadł okrakiem na parapecie. Matka w ogródku zrywała sałatkę z grządek. Przypomniał sobie, jak przed wojną śmiała się z tych, którzy zakładali w swoich ogródkach zagonki z warzywami. Ona wtedy sadziła tylko kwiaty. Teraz nie ma ich wcale. Każdy skrawek ziemi musi być wykorzystany w sposób pożyteczny. "Biedna mama" - pomyślał. Krystyna złożyła papiery. - Na dziś dosyć - oznajmiła. - Zarządzam pół godziny absolutnego próżniactwa, bo potem muszę iść do drukarni. - Przeszła przez pokój i usiadła w fotelu obok Jasnej. - Panowie będą nas bawić. - Służę - wyrwał się Janek. - Jedna staromiejska kumoszka poszła do spowiedzi: "Kiedy słyszę samolot niemiecki, to nie mogę wytrzymać i przeklinam: żebyś kark skręcił, draniu..." "O, tak nie można, moje dziecko - mówi ksiądz - to nie po chrześcijańsku. Trzeba mówić: Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie". A w tym roku nie będzie jasełek dla dzieci. Niemcy zabronili z powodu braku głównych aktorów. Bo to: Pan Jezus w getcie, Matka Boska w Nazarecie, osioł w Rzymie, diabeł w Berlinie, trzej królowie w Londynie - nie ma komu występować. Pewien jegomość załatwia sprawę kenkarty. "Nazwisko?" "Schultz". "Imię"? "Henryk". "Gdzie się pan urodził?" "W Berlinie." "Jest pan Niemcem?" "Nie, Polakiem." "Gdzie się urodził pański ojciec?" "W Berlinie." "A matka?" "W Berlinie." "To jest pan bezwarunkowo Niemcem." "Panie - woła zniecierpliwiony Schultz - jeśli kura zniesie jajko w chlewie, to koniecznie z niego ma się wylęgnąć świnia?" - A ten o bliźniętach słyszałeś? - wtrącił Andrzej. - Nie? W klinice położniczej rodzą się bliźnięta. Jedno z nich wysuwa podejrzliwie nos, potem zwraca się do brata: "Wracamy, dziś łapanka". - Fajny - Janek roześmiał się. - Zawsze mnie śmieszy, choć już dziesięć osób opowiadało mi go jako najnowszy. Jasna śmiała się, wsparta o ramię Krystyny. Miała głowę oplecioną jasnymi warkoczami. Pół roku temu przyprowadził ją Tadeusz jako nową kolporterkę. Pół roku temu Andrzej pomyślał: "Jakie to fajne stworzenie". Na ścieżce wiodącej od furtki do domu ukazał się Łempicki z Haliną. Było coś w postaci ojca, że Andrzej przestraszył się nagle: "Zdaje się, że było za spokojnie". Zeskoczył z parapetu i wyszedł im naprzeciw. Łempicki powiedział: - Worczakowi nie udało się. Za późno. W pierwszej chwili Andrzej nie zrozumiał. Potem, kiedy już pojął, o czym ojciec mówi, nie mógł uwierzyć. Patrzył z tak ogromnym zdumieniem, że Łempicki zdecydował się powiedzieć głośno i dostatecznie wyraźnie: - Jurek nie żyje. - Rozumiem - odpowiedział Andrzej. Właściwie mógł się tego spodziewać. Mógł się tego spodziewać już w momencie, kiedy kilka dni temu dowiedzieli się, że Jurek i Antek zostali aresztowani. Antkowi udało się uciec. Zawsze był bardziej zdecydowany, może odważniejszy, a Jurek... Zapytał: - Kiedy? - Podobno wczoraj. Jak przewieźli go na drugie przesłuchanie. - Więc było pierwsze? - Było. Pierwsze przesłuchanie. Pierwszy człowiek z jego grupy. Jutro, pojutrze może być następny. Na to także powinni być przygotowani. Łempicki mówił: - Dasz znać Smutnemu i Pralince, żeby nie pokazywali się jeszcze w domu. Myślę też, że chłopcom powiesz o wszystkim dopiero wówczas, gdy przyzwyczają się do myśli, że Jurek może już nie wrócić. Z sąsiedniego pokoju dobiegł śmiech. Andrzej wrócił do swojego: "Było za spokojnie". Łempicki skierował się ku drzwiom. Zatrzymało go pytanie Haliny: - Powiedział coś? - Chyba nie. Drzwi otworzyły się. Do pokoju wpadł Kazik Brzeziński, a za nim Smutny: - Słyszeliście najświeższą nowinę? Hess uciekł do Anglii. Wyobrażacie sobie, jaki to musiał być kapitalny obrazek? Obcy samolot na horyzoncie, ma na skrzydłach swastykę, ale obok powiewa biała flaga. Trzeba pozwolić na lądowanie. W międzyczasie telefony: Halo, halo, czy pan minister do spraw niezmiernej wagi? How do you do, sir, tu departament niespodzianek... Samolot jest już na lotnisku. Drzwiczki otwierają się, dostojni Anglicy stoją wyprostowani, bo ich zwyczajnie zatkało. Jestem Rudolf Hess, panowie - powiada przybyły i wyciąga do nich przyjazną dłoń. Opowieść Smutnego wywabiła wszystkich z pokoju Krystyny. Śmiech. Nie tak dawno i Jurek śmiał się razem z nimi. Smutny stał pośrodku pokoju, kłaniał się, niczym aktor po skończonym przedstawieniu. Jasna oparła się o framugę drzwi, jeden z jej warkoczy odpiął się i opadł na ramię. Wpatrzony w ten zwisający warkocz Andrzej myślał o zasadach konspiracyjnego życia, do znudzenia wbijanych na wykładach. "...Nie syp. To cię nie uratuje. Gestapo nigdy jeszcze z wdzięczności nie zwolniło nikogo. Stwierdzono natomiast, że im kto więcej mówi, tym więcej na nim wymuszano, aby - natrafiwszy na słaby charakter - jak najwięcej wycisnąć..." - Adolf Hitler zmuszony był do wysłania w świat wezwania: SOS, uciekł pies, nazywa się Rudolf Hess, odprowadzić sukinsyna za nagrodą do Berlina. "...Mało mów. Im mniej będziesz mówił w zeznaniach, tym mniej będzie sprzeczności. Obmyśl sobie taki sposób zeznawania, żeby nie było w nim żadnego adresu, żadnego nazwiska i jak najmniej szczegółów z twego życia. Jeśli już musisz wymieniać nazwiska, wymieniaj nieżyjących..." Teraz można wymieniać Jurka. Smutny skłonił się raz jeszcze. Posypały się domysły: dlaczego? Po co? Zjawiły się nadzieje: może wojna się skończy. Kazik zapytał Janka: "Jak to! Jeszcze jesteś tutaj? Nie pobiegłeś do "Złotej Papugi" podzielić się wspaniałą wiadomością z... ciocią Wysocką?" Janek: "Wszyscy latacie do "Złotej Papugi", czego się przyczepiłeś akurat do mnie?" "...Pamiętaj, że uzupełniając zeznania przedłużasz bicie. Natomiast uporczywie trzymając się tego, coś powiedział przed biciem - skracasz je. Ludzie maltretowani w więzieniach często mówią, że męki bicia łagodzi uporczywe, głośne powtarzanie jakiegoś słowa czy zdania." Rzucona poduszka musnęła zaledwie Kazika po ramieniu, trafiła natomiast w niewielki stolik, zrzucając z niego kryształowy wazon. Andrzej spojrzał na leżące na podłodze szczątki. "Jak Jurek - przebiegło mu przez myśl. - Zupełnie jak Jurek." - Zawsze się was błazeństwa trzymają! - krzyknął nagle. - Zachowujecie się, jakbyście mieli po dziesięć lat. Zostaw to, do cholery! - syknął przez zęby, widząc, że Janek pochyla się nad szkłem. - Zostaw - powtórzył ciszej - niech leży... I wynoście się stąd. Wszyscy. Chcę zostać sam. Nie został sam. Halina wróciła od drzwi. - A jeżeli - zapytała - ktoś nie chce, żeby go bili? Jeśli się tego bardzo boi, że strach przesłania wszystko inne? Co wtedy? 9 Kawiarniany dzień podobny był do wielu innych. Sala pełna od rana do wieczora, pani Wysocka zajrzała rano i zniknęła, Halina zajrzała po południu i także zniknęła; kawa, herbata, ciastka; proszę pani, dlaczego ta herbata jest taka okropna, czy naprawdę nie możecie postarać się o coś innego? Proszę pani, ja już tak długo czekam... Trzy panie, dwóch panów, a tam zakochani, i tu także zakochani; rachunek, proszę; proszę pani, czy mogę dostać ściereczkę, wylała mi się herbata... Wojna ciągnie się, miała skończyć się już dawno, a lata lecą, wojna trwa i życie schodzi na parzeniu kawy i podawaniu jej ludziom, także tym zakochanym. Oni nie wrracają pewnie do pustego pokoju. Pójść czasem do kina, potańczyć, wieczory czerwcowe są ciepłe, pachnące, tego żadna wojna nie zdoła zmienić. Wyjechać za miasto, daleko, z kimś miłym... Janek nigdy nie ma czasu. W każdym razie dla niej. - Proszę pani. Rudy chłopiec siedział przy stoliku sam: Był brzydki. I w oczach miał coś, co sprawiło, że powiedziała: - Zaraz zamykam. Uśmiechnął się przepraszająco. - Wypiję szybko. Jeszcze chyba dobry kwadrans do zamknięcia. Przyniosła kawę. Powiedział: - Musi być pani bardzo zmęczona. Cały dzień na nogach. Skinęła w milczeniu głową. Skwapliwie poderwał się i podsunął jej krzesełko. - Niech pani na chwilę usiądzie. Będzie mi bardzo miło. Nie miała najmniejszego zamiaru siadać, ale rzeczywiście była zmęczona. Kawiarnia powoli pustoszała. Rudy, bardzo brzydki chłopiec powiedział: - To przykre tak zawsze samemu. Pewnie pani zauważyła; wszyscy tu zawsze przychodzą z kimś, a ja... Zawsze przychodził sam. Od paru dni - codziennie. - Proszę, niech pani usiądzie. Choć na chwilę. Usiadła. Zapaliła nawet podanego papierosa. Zakrztusiła się. Rzadko paliła. Ale było jej żal chłopca, może dlatego, że był taki rudy i brzydki, a może dlatego, że był także sam. - Pani nie wie jeszcze, co to jest wojna - powiedział rudy. Obruszyła się. - Pan za to wie. Był jeszcze brzydszy, kiedy mówił: - Może wiem - i dodał: - Chciałbym nie wiedzieć. Poczuła nagły przypływ sympatii do tego nieznajomego. Poskarżyła się: - Co z tego, że otacza mnie dużo ludzi. Podaję im kawę, to wszystko. A potem kawiarnia pustoszeje, zamyka się i zostaję sama. Jak palec. Ile razy prosiłam Halinę.. . - To ta blondynka? - ...żeby się gdzieś ze mną wybrała, czy choćby wpadła do mnie pogadać; w końcu pracujemy tu razem, ale skąd, nigdy. Rozumie pan? Nigdy. Ani ona, ani Krystyna, nie mówiąc już o... - urwała. Oparty na łokciu i z brodą na zwiniętej pięści wpatrywał się w nią z natężeniem, jakby bał się, że coś z tych jej słów może uronić; dawno nikt tak jej nie słuchał, to było miłe, nawet jeśli słuchacz był rudy i brzydki, ważne, że w ogóle był. - A może ta pani Halina - podsunął nagle - ma jeszcze jakąś inną pracę? I stąd tak mało czasu? - Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Sama słyszałam, jak kiedyś mówiła, że nie cierpi tej pracy, ale jest tu, żeby mieć "Arbeitskartę". Przychodzi tu zresztą jak z łaski, cała praca spada na mnie. - Myślałem o czymś innym. Przyszło mi do głowy, że może ta pani zajmuje się czymś... niezupełnie oficjalnym. Wanda Filipowicz spojrzała na chłopca z zaciekawieniem. Powiedziała wolno: - Ona nie handluje niczym, o ile wiem. - Ach nie, nie to. - Więc co? Milczenie. Rudy chłopiec zwijał i rozwijał róg leżącej na stoliku gazety. W kawiarni było już prawie pusto. Znużenie wróciło z podwójną siłą. Poskarżenie się na swój los niczego nie zmieniło. Zwłaszcza że chłopca nie interesowała jednak sprawa jej samotności, chodziło mu o coś zupełnie innego, czego z kolei ona nie była ciekawa. Wstała. Wyciągnął rękę, jakby chciał ją jeszcze zatrzymać, nie usiadła, wstał więc także, zaczął mówić szybko, przyciszonym głosem, choć nikogo w pobliżu nie było: - Jesteśmy oboje młodzi, a czujemy się bardzo samotni, czujemy się jakby niepotrzebni. Tak być nie powinno. Nikt nie powinien być poza nawiasem. Ani pani, ani tym bardziej ja, choćby dlatego, że jestem mężczyzną, a ci są potrzebniejsi... Rozumie pani? - Nie. Drzwi kawiarni otworzyły się. Janek Reszczyński przeszedł przez pustą salę wolnym i umyślnie niedbałym krokiem. - Przepraszam, że pani przeszkadzam... - Nie przeszkadza mi pan - przerwała. Rudy wyszedł zza stolika i zbliżył się do Janka. Powiedział: - Właśnie miałem pannie Wandzie przypomnieć, skąd mnie zna. Mieszkałem w Łodzi naprzeciwko jej domu. Spotykaliśmy się niemal codziennie, a rozmawiamy po raz pierwszy dopiero dziś. Czasem wojna zbliża nieoczekiwanie ludzi... Mieszkała w Łodzi, to prawda. Ale nigdy w życiu nie widziała tego rudego, mogłaby przysiąc. Nie zaprzeczyła jednak. Twarz Janka trochę złagodniała. Rudzielec wyciągnął do niego rękę i przedstawił się. Potem zauważył: - Zasiedziałem się. Ale tak się miło rozmawiało. Mogę wpaść jeszcze jutro pogadać? Spojrzał na nią trochę jak spiskowiec. Chce być sąsiadem z Łodzi, niech będzie, głupio tak przecież byłoby rozmawiać z zupełnie nieznajomym. Skinęła głową. Od przystanku szła jeszcze wolniej niż zwykle. Do godziny policyjnej brakowało tylko kilku minut, ale nie przyspieszyła kroku. Przeciwnie. Zatrzymała się przed dyskretnie oświetlonym niebieskimi żarówkami kinem. Pod szklaną gablotką z fotosami aktorów na murze umieszczony był napis: "Same świnie siedzą w kinie, a bogatsze - to w teatrze". Nie mogła zrozumieć, kto, kiedy i po co robił podobne napisy. Nie była w kinie już chyba ze dwa lata i poszłaby chętnie. Gdyby tylko miała z kim. Przeklęta godzina policyjna. Gdyby nie to, może Janek odprowadziłby ją do domu. A tak... zasunął żaluzje na kawiarniane okna i drzwi, powiedział: "Ciotka jutro nie przyjdzie, bo trochę chora", powiedział jeszcze: "No, to do widzenia", ona odpowiedziała: "Do widzenia", no i rozeszli się w dwie strony; niech licho porwie wojnę, godzinę policyjną. Niemców! Przekręciła klucz w zamku i zapaliła lampę w przedpokoju. W tej samej chwili drzwi przeciwległego mieszkania otworzyły się i w smudze światła Wanda zobaczyła Cześka. "Udali mi się sąsiedzi" - pomyślała z nagłym przypływem czarnego humoru. Głośno powiedziała: - Niech się pan tak nie czai. Chce pan pogadać, proszę... Mogę dać panu nawet kawy. To jedno, co potrafię robić, parzyć i podawać kawę. Kiedy weszła do pokoju z tą kawą i zobaczyła go, siedzącego w fotelu i czekającego na nią - poczuła nagłe ściśnięcie serca. Nie lubiła Cześka. I on chyba także za nią nie przepadał. Ale istniała godzina policyjna, wieczory były długie i jakoś trzeba było je zapełnić. - Niektórzy grają w karty - powiedziała. - Przychodzą do "Złotej Papugi" takie cztery paniusie. Mieszkają widać w jednym domu, bo całymi wieczorami grają w brydża. I tak im to już weszło w krew, że nawet w dzień o niczym innym nie mówią, tylko o tym brydżu. Pan gra w brydża? - Nie. Ale nawet jakbym grał... Jest nas tylko dwoje. To za mało. Zakrztusiła się, bo Czesiek palił jakieś ohydne papierosy. Jednego za drugim. Tkwił potem bez końca ten papierosowy zapach w pokoju, wywietrzyć go nie było można. Usiadła. Była senna. Myślała o Janku, myślała o tym, że za chwilę po raz setny usłyszy historię, której wolałaby nie słyszeć nigdy. Pomyślała: "Już mnie to męczy". Mówił: ...Bał się Niemców jak ognia. Żył spokojnie; do niczego nie chciał się mieszać. Powtarzał: "Byle tylko przeżyć". Pani też tak często mówi. I co z tego? Przyszli wieczorem, kiedy najlojalniej w świecie czytał w fotelu niemieckiego szmatławca. Zabrali go. Nie pozwolili się nawet ubrać. - Nie może pan o tym zapomnieć? - Nie mogę. Za dwóch zabitych Niemców - stu ludzi. Stu. Nad ranem, kiedy jeszcze nie dniało, poszedłem tam, gdzie zostali rozstrzelani. Leżeli wszyscy w śniegu... czerwonym. A w tym stosie trupów ktoś jęczał. To był mój brat. Przywlokłem go do domu. Ukradkiem, jak złoczyńca. Umarł, nim zrobił się dzień. Baliśmy się z matką pochować go. Następnej nocy wykopaliśmy dół w ogrodzie, nie postawiliśmy nawet krzyża. Niemcy wiedzą, co robią. Nie tylko giniemy. Boimy się tak bardzo, że stajemy się po prostu podli. Myślała: "Nie chcę, żeby mi o tym opowiadał. Nie chcę tego słuchać. Nie chcę". - Czasem żałuję, że nie było mnie wtedy w domu. Żyję, a nie potrafię żyć. Życie to tylko czekanie na swoją kolej... znowu za nic. - Niech pan pije. Wystygnie panu ta kawa. Siedział w fotelu, skulony, zmięty, blady, w szarym obłoku dymu. "Są ludzie, którzy się nie boją, a może tylko nie pokazują tego, a może jeszcze nie widzieli, nie wiedzą, co to jest wojna. Dlaczego tamten rudy powiedział, że on wie? Może też widział? Ale ja nie chcę nic wiedzieć o wojnie, niech ten Czesiek nie przychodzi, nie opowiada, niech da mi zapomnieć, skoro sam zapomnieć nie potrafi..." - A może woli pan herbatę? Nie odpowiedział. W mieszkaniu na górze rozległ się hałas. Jakby ktoś przewrócił z rozmachem stołek lub krzesło. Potem słychać było kroki szybkie i bezładne. Czesiek podniósł głowę. Nasłuchiwał. - Niech się pan nie przejmuje, ona tak hałasuje nawet głęboką nocą. Wstał. Pomyślała z nadzieją, że może pójdzie. Potwierdził to: - Matka czeka pewnie z kolacją. Hałasy na górze przybrały na sile. - Słyszy pan? Zupełnie, jakby była sama na świecie, nie liczy się z innymi. - Może jest sama na świecie - powiedział. - Mało to teraz takich "samych"? - Potem dodał: - Pójdę już. Niech pani się nie gniewa. Ja wiem, że panią nudzę. Zamknęła za nim drzwi z dużą ulgą. Oparła się o nie i zamknęła na chwilę oczy. Słyszała kroki Cześka, które nie zatrzymały się naprzeciwko. Ze zdumieniem stwierdziła, że Czesiek wchodzi po schodach piętro wyżej. A na górze mieszkała tylko hałaśliwa sąsiadka. - Nie pij, z twoimi płucami... - Tobie też nie zaszkodziłoby, gdybyś się napił... z twoimi myślami. - Z czego się śmiejesz? - Z nas. Z tego, żeśmy się spotkali. Czy to nieszczęścia mają taką moc przyciągania? - Nie wiem. Daj spokój. - Nie mogę. Oboje nie możemy "dać spokoju". Wyobrażasz sobie kogoś, kto obserwowałby nas z boku? Miałby chyba wrażenie, że słucha dwóch zepsutych płyt, które zacięły się na tej samej melodii i powtarzają ją w kółko. Najpierw ja: Mieliśmy się pobrać w trzydziestym dziewiątym na Boże Narodzenie. Nie zdążyliśmy. Potem ukrywał się tu u mnie, w tym pokoju. I stąd go zabrali. Była zima, mróz na dworze, a on nie zdążył nawet włożyć palta. Wybiegłam za nim z tym paltem. Potem wezwali mnie do gestapo. Kazali patrzeć, jak go biją. Kazali mi mówić. Gdybym wiedziała cokolwiek... wydałabym chyba samego Pana Boga. Ale nie wiedziałam nic. Potem byłam tam jeszcze raz i jeszcze raz. Wtedy już mnie nie poznał. Wróciłam tu, a on tam został. Ile razy to już słyszałeś? - To nie ma sensu. - Nie ma. Od tamtej pory już nic nie miało sensu i nic go mieć nie będzie. Nie wierzysz zresztą w swoje słowa, bo ty także zaciąłeś się w tym samym miejscu. Przyszli do domu wieczorem, czytał "Nowy Kurier", lojalnego szmatławca. Była zima, mróz na dworze, matka wybiegła z paltem... - Ile razy to już słyszałaś? Nie odpowiedziała. Przymknął oczy. Leżeli obok siebie, blisko, bardzo daleko. Można człowieka zabić, pozostawiając żywym? Dziewczyna sięgnęła po kieliszek. Chciał powiedzieć: "Brońcia, przestań", ale nie powiedział, bo to także nie miało sensu. - Są tacy, którzy się nie boją. Pracują w podziemiu... - To nie ty. Ty byś nie potrafił. Ciągle pamiętałbyś o tym, że za ciebie jednego mogłyby zginąć setki zakładników. - Masz rację, pamiętałbym o tym. - Nie potrafisz żyć w świecie, na którym istnieje zbiorowa odpowiedzialność... Napij się, Czesiek... z twoimi myślami. Zrobimy przerwę w naszych melodiach, zanim zaczniemy je na nowo. Najpierw ja: Mieliśmy się pobrać na Boże Narodzenie... Z notatnika starego Łempickiego 22 czerwca 1941 roku. - O trzeciej nad ranem Niemcy uderzyli na Rosję. Hitler określił to jako operację mającą za zadanie "ocalenie świata". A Frank wydał odezwę: "Obywatelki i Obywatele GG. Sami wiecie, co macie sądzić o Rosji Sowieckiej. Nie dajcie się wprowadzić w błąd fałszywymi pogłoskami, lecz bądźcie pewni bezpieczeństwa pod ochroną miecza niemieckiego, który potrafi zniweczyć odwiecznego wroga chrześcijańskiej cywilizacji". 2 września 1941 roku. - Wczoraj ulice Warszawy wyglądały jak wymarłe. Druga rocznica wybuchu wojny zaznaczona została pustymi ulicami. Zasłonięte okna, ludzie w domach. Żałoba. Społeczeństwo zawsze skłonne do tysiąca różnych zdań - zespolone nagle całkowicie. Można złamać poszczególnych ludzi, trudno to zrobić z całym narodem. W nocy był nalot. Radzieckie samoloty zrzuciły kilka bomb na dworzec i jakąś fabrykę. Nie schodziliśmy do piwnic. Obserwowaliśmy walkę radzieckiego samolotu z kilkoma niemieckimi myśliwcami. Patrzyliśmy, jak usiłował uciec z krzyża reflektorów, które znalazły go na niebie i wiodły - lśniący, wyraźny cel. Nie udało mu się. Andrzej powiedział: "Któregoś dnia karta się jednak odwróci. Wtedy przegrają. Muszą przegrać". Tymczasem jednak od wybuchu tej nowej wojny minęło zaledwie trochę ponad dwa miesiące, a Niemcy zdążyli sforsować Dniepr, przerwać linię Stalina, zająć dużą część Ukrainy i - jak podały gazety - zamknąć pierścień wokół Leningradu. Patrząc teraz na mapę Andrzeja i na czarne chorągiewki można zapytać: "Gdzie tych Niemców nie ma". 10 Tego dnia Halinie Brzezińskiej dziwnie się wszystko nie wiodło. Drzwi pod wskazanym przez Tadeusza adresem otworzyła jej jakaś kobieta i na pytanie: "Przepraszam, czy tu się robi zabawki na choinkę?" - odpowiedziała: "Nie. My robimy pończochy. Czysto wełniane. Chce pani? To nie była dobra odpowiedź. Prawidłowa odpowiedź powinna brzmieć: "Tak, ale ostatno zabrakło nam materiału". Dopiero wtedy miała oddać paczkę Tadeusza. Spróbowała: - Może jednak jest tu ktoś... - Przecież mówię, że robimy tylko pończochy. Trzask zamkniętych drzwi zakończył dyskusję. Halina zeszła ze schodów. Miała uczucie przykrego niepokoju. W domu - po prawie kilkutygodniowej przerwie, kiedy zdawało się, że już zapomniała - matka znowu wróciła do sprawy korespondencji z Marią. "Nie mówię, żeby często, ale nie napisać nawet na jej imieniny, nawet zwykłych życzeń nie wysłać... Sama musisz przyznać, no przyznaj, Halina, że to wstyd." Może i wstyd, może Marii jest przykro. Może jeszcze dziś czeka na te listy, nie czekając już nawet na żadną wiadomość. Czeka na nie, jak na zaszyfrowane byle jakimi słowami zapewnienie: "My także pamiętamy". Przed wyjściem na ulicę zatrzymała się, jakby w obawie, że ktoś tam na nią może czekać, nikt nie czekał, ulica nie zwracała na nią uwagi, zajęta własnymi sprawami. "Najświeee... nowiiii... Hitler spaa... z drabiii..." Gazeciarz potrącił ją i pomknął dalej. Obejrzała się. Z okien kamienicy nikt nie wyglądał. Gdyby zresztą nawet wyglądał, i tak by tego nie zdołała zauważyć. Przypomniało się jej nagle opowiadanie jednej z łączniczek, jak odpowiedziano jej gdzieś z wyraźnym zniecierpliwieniem: "Proszę pani, my jesteśmy spokojni ludzie, a tamci od tych... kołnierzyków mieszkają nad nami". Przy czym to "kołnierzyków" powiedziane było ze złośliwym naciskiem. Wsiadła do tramwaju. Patrząc na przesuwające się za oknami rzędy domów, zadała sobie po raz setny pytanie: "Dlaczego nie potrafię wysłać do niej nawet najzwyklejszych życzeń?" Drewniana poprzeczka oddzielała pierwszy przedział ławek od pozostałych. "Nur fur Deutsche". "Witold Głowacki spędzał ostatnie wakacje w Niemczech razem ze swoim jakimś tam niemieckim przyjacielem. Jak zachowuje się niemiecki przyjaciel, w momencie gdy staje się wrogiem?" Tramwaj kołysał. Ludzie wrzucali do torby konduktora pieniądze. Tego się przestrzegało. Biletów nie brał nikt. Tego się także przestrzegało. Halina wyobraziła sobie nagle rząd warszawskich konduktorów stojących przed niemieckimi zwierzchnikami; z ramion każdego zwisała pusta torba, jakby żaden z nich nikogo swoim tramwajem nie przewiózł. Oczywiście wszystkie wozy były z reguły zatłoczone do granic możliwości i Niemcy musieli to widzieć, ale może przyzwyczaili się do różnych dziwnych rzeczy, jakimi co pewien czas częstowała ich Warszawa. Na ulicy powstało nagłe zamieszanie. Tramwaj szarpnął i Halina poleciała do przodu na tę drewnianą poprzeczkę. Gdzieś z bocznej ulicy wybiegł gazeciarz i na chwilę uwiesił się stopni: "Łapią! Uciekać!" Już go nie było. Tramwaj pustoszał. Ale niewielu tylko udało się uciec, Niemcy byli już blisko, otoczyli go ze wszystkich stron, nie było drogi odwrotu. Halina oparła się mocniej o poprzeczkę, w tym samym jednak momencie podpory zabrakło, zapora została odpięta i czyjś głos powiedział: "Fraulein Halina! Co za miła niespodzianka. Guten Tag. Dzień dobry". Inny głos zauważył: "Niektóre dziewczyny są dzisiaj bezwstydne". Halina patrzyła na uśmiechającego się Kurta Diethla i myślała: "Mam przy sobie paczkę Tadeusza. Nie wiem nawet, co w niej jest". Kurt wprowadził ją do pustego przedziału dla Niemców. Uprzytomniła sobie, że trzymał ją przez cały czas za rękę. Chciała wrócić znów za poprzeczkę, ale zastąpił jej drogę. Był ciągle uśmiechnięty, jakby to spotkanie było od dawna oczekiwane, jakby było to spotkanie z kimś, kogo się dobrze zna i czyj widok sprawia prawdziwą przyjemność. Żandarmi byli już wewnątrz. "Arbeitskarte... Arbeitskarte..." Ręce wprawnie przesuwają się po kieszeniach. Chłopak w jasnym płaszczu przechodzi coraz dalej i dalej za ludzi. "On też ma jakąś paczkę. Jak ja. I boi się - jak ja." - Proszę - usłyszała znowu ostry głos Kurta. - Niech pani usiądzie. "Arbeitskarte... Arbeitskarte... Schneller..." Chłopiec już nie miał za kogo się cofnąć. Halina zobaczyła tylko jego papierowo bladą twarz i ręce żandarma. Potem odwróciła oczy. Usłyszała odgłos uderzenia i krzyk. Zamieszanie. Usiadła. Miała wrażenie, że paczka Tadeusza rośnie w kieszeni. Żandarmi wyrzucili chłopca na zewnątrz, potem do czekającej "budy". "Muszę coś zrobić. Nie mogę się tak dać... Tak głupio." - Cieszę się, że panią spotkałem. Kurt Diethl usiadł obok. Przed oczami miała lśniące guziki jego munduru. "A może - pomyślała nagle - może przy nim nic mi się nie stanie?" - Jadę do "Złotej Papugi" - powiedziała z nagłym zdecydowaniem. - Spóźnię się. Ten tramwaj tak strasznie długo stoi... Spróbowała uśmiechnąć się, ale nie była pewna, czy się jej to w pełni udało. Tymczasem Kurt zaproponował: - Może wysiądziemy? Przez tę chwilę, kiedy schodziła za nim po stopniach tramwaju pomiędzy żandarmami, którzy nie interesowali się ani jej arbeitskartą, ani zawartością kieszeni - Kurt wydał się jej prawie sympatyczny. Na chodniku sytuacja zmieniła się w sposób zasadniczy. - Spieszę się. Do widzenia. - Idę w tę samą stronę. Tamci Niemcy zostali już poza nią. Powoli opanowała się. Niebezpieczeństwo mogło już teraz grozić tylko ze strony tego, który stał obok. Podniosła oczy. Pomyślała, że Kurt Diethl nie odejdzie, póki nie powie jej, co ma do powiedzenia. Pomyślała, że ich przypadkowe spotkanie musiało kiedyś nastąpić, tego właściwie spodziewała się od dawna. - Należą się pani pewne wyjaśnienia... nie, to nie jest to słowo, nie jestem jeszcze zbyt mocny w waszym języku. Raczej zwierzenia. Pani mi się bardzo podoba. Spojrzała na niego znowu. Szybko, ukradkiem. Nie uśmiechał się, mówił to zupełnie poważnie. Zaczęła się znowu bać. Nie patrzyła na mijanych ludzi, patrzyła w płyty chodnika. Kurt mówił dalej, starannie dobierając słowa: - Należy pani do rasy, którą my, Niemcy, cenimy najbardziej: Jest pani typową nordyczką. To przypadek, że urodziła się pani w tym kraju. Wiele rzeczy jednak można, jeśli już nie zmienić, to chociaż naprawić. Przyspieszyła kroku. Wyciągnął rękę i zatrzymał ją. Dotknięcie było lekkie, zabolało jak uderzenie. Głos Kurta zmienił się, stał się nieledwie liryczny. - Kiedy byłem jeszcze młody, kiedy jeszcze studiowałem, byłem po raz pierwszy w życiu zakochany. Bardzo śmiesznie zakochany w dziewczynie, która miała chyba szesnaście lat. Marzyłem, że gdy dorośnie, będzie moją żoną... Nie wiem, gdzie jest teraz ta moja mała ukochana i jaka jest teraz. To będzie bardzo banalne, co powiem, ale wyobrażam sobie, że gdyby była wówczas starsza, to wyglądałaby jak pani, Fraulein Halina. Obok nich nie było nikogo. Ludzie omijali ich starannie, z daleka patrzyli ze zdziwieniem, strachem. Halina czuła szybkie, bolesne bicie serca. Pomyślała: "Gdybym mogła go uderzyć... może by mi przeszło to, co jest teraz we mnie". Głośno zapytała: - Po co pan mi to wszystko opowiada? - Ponieważ chciałem, żeby pani o tym wiedziała. Tylko wiedziała, nic więcej. Oboje mówili przyciszonymi głosami, chociaż te słowa padały niemal w pustce. - Chcę, aby pani również wiedziała - powiedział jeszcze Kurt - że stanowi dla mnie coś cennego. I że może pani zawsze liczyć na moją pomoc. Życie tutaj będzie trudne... Proszę nie patrzeć na mnie z takim zdumieniem, to nie jest altruizm z mojej strony. Bezinteresownie służę tylko mojej ojczyźnie. Z notatnika starego Łempickiego 8 grudnia 1941. - Wczoraj Japończycy zaatakowali Pearl Harbour na Hawajach, największą chyba na Pacyfiku bazę wojenną Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj gazety oficjalnie podały, że Japonia wypowiedziała Stanom Zjednoczonym wojnę. Gazety podały również fragment wypowiedzi Goebbelsa, w którym było takie zdanie: "Rosja jako potęga militarna przestała właściwie istnieć". Tymczasem inne wiadomości sygnalizują, że Armia Czerwona ruszyła właśnie do kontrofensywy zimowej i że błyskawiczne tempo Niemców, z jakim wkroczyli na ich ziemie, zostało zatrzymane. Zima to atut dla Rosji. 11 grudnia 1941 roku. - Niemcy i Włochy wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym. Wojna objęła już drugą półkulę. 11 Józiowa nie potrafiła wyobrazić sobie - nawet w przybliżeniu - obszaru, jaki zajęli już na świecie Niemcy i ich sojusznicy, nie wymieniłaby żadnego miasta, o które toczyły się walki i które padło; znała za to dokładnie wszystkie mieściny na swojej drodze spod Ostrołęki do Warszawy. Wiedziała, na której stacji Niemcy będą czekać na pewno, a przez którą można przejechać względnie bezpiecznie. Wiedziała, że w niedzielę najlepiej wsiadać w środkowe wagony, bo Niemcy zaczynają swoje polowanie od początku i końca pociągu, a w pierwszych dniach tygodnia - odwrotnie, koniecznie należy wsiadać w ostatni wagon, Niemcy czasem tam w ogóle nie zdążą zajrzeć. Wiedziała również i to, że teraz - przed świętami - podróż będzie znacznie gorsza, bo w poszukiwaniu jedzenia na wigilijny stół wyruszyli na wieś także ci, którzy przez cały rok zadowalają się kluskami z razowej mąki i marmoladą z brukwi... Myślała o tym, owijając się ciasno pętami kiełbas i połciem słoniny, przyglądała się, jak Kowalczukowa przykrywała starannie jajka grochem: "Szkopy grochu nie uważają, to dla nich nie jedzenie", było ciemno, czwarta godzina rano, mróz, Józiowa naciągnęła bluzkę, ledwie weszła na te kiełbasy i słoninę, owinęła się z wierzchu chustką. - Oj, męczą się teraz te ludziska - westchnęła nagle Kowalczukowa. - Jezu, miej nad nami miłosierdzie i daj tego wszystkiego koniec bliski. Ostrożnie nieś pani te jajka. Bo żeby się nie potłukli. - Co to, pierwszy raz jadę? Zostańcie, Kowalczukowa, z Bogiem. - Jedźcie z Bogiem, Józiowa. Jakby był mój stary, toby jeszcze was podwiózł. Ale pojechał z kontyngentem. Na małej stacyjce było rojno. Kosze, walizki, tobołki, podniecenie i strach tych, którzy "pierwszy raz", spokojne oczekiwanie tych, którzy drogę tę - jak Józiowa - przemierzali wiele razy i sądzili, że nic ich już zaskoczyć nie może. Pociąg spóźnił się blisko trzy kwadranse, zmarzli w szarzejącym, mroźnym powietrzu, za to w wagonach było ciepło, grzali się wzajemnie, poprzytulani ciasno do siebie, podrzemywali, siedząca pod oknem kobieta kołysała miarowo kwilące niemowlę. Józiowa wcisnęła się w jakiś kąt i przysiadła na czyjejś walizce. ...W pociągu jest tłok, Przytulnie, bo zmrok, Zaczyna się więc sielanka... - Pani to chyba nie ze szmuglem - pochyliła się ku Józiowej szczupła kobieta o wychudzonej twarzy - bo taka pani spokojna. Słoninka i schab Spod serca kap-kap, W walizce jest też rąbanka. - A pani pierwszy raz? - Właściwie drugi. Za pierwszym byłam niedaleko, koło Radomia. Ale prawie nic nie przywiozłam. - A kto jeździ pod Radom?! Kobieta nerwowym ruchem splatała i rozplatała dłonie. Nie była jeszcze stara, tylko wyraźnie sterana pracą lub cierpieniem, a może jednym i drugim. - Pani w ogóle nie powinna się za to brać - zawyrokowała Józiowa. - Do tego trzeba mieć mocne nerwy, no i trochę smykałki. - A jak żyć? Męża pół roku temu zabrali na roboty. Ojcu na wojnie obie nogi oberwało i siedzi teraz w domu, a troje dzieci na ręce człowiekowi patrzy. Samemu można nie jeść albo zjeść byle co, ale jak dzieci są głodne, to ja... ja nie mogę... W wagonie zrobiło się poruszenie. Ludzie spoglądali trwożnie na piętrzące się na półkach walizy, inni wyglądali oknem w kierunku zbliżającego się miasta. Czekają czy nie? - Uważaj pani, żeby cię nie zamkli - przestrzegała jeszcze Józiowa. - Zrobili taki specjalny obóz dla szmuglujących. Jakby co, trzymaj się mnie. Oczywiście czekali. Gdy tylko pociąg zwolnił biegu, zaczęli wskakiwać na stopnie. Okrzyki "Aussteigen", "Arbeitskarte" i "Was ist das?" zaczęły się mieszać z wyjaśnieniami i krzykiem podróżnych. - To nie moja walizka, jak Boga kocham! Proszę arbeitskartę, ja służbowo! - Nie ma co grzebać, patrz pan, brudna bielizna do samego dna. - Królu złoty, królu kochany, choć jeden kawałek zostaw, to dla chorej! O Jezu, co ja teraz zrobię! Ktoś wypchnięty z wagonu upadł na peron, rozległ się brzęk tłuczonego szkła i niemieckie przekleństwa. Zajeżdżające pod stację budy hamowały z piskiem. Józiowa nie czekała na moment, kiedy Bahnschutze znajdą się blisko. Z zadziwiającą zręcznością jak na swój wiek i tuszę, poprawioną jeszcze kiełbasami, wyrzuciła paczki przez okno, potem sapiąc i stękając wygramoliła się przez nie sama i zsunęła ciężko w stertę śniegu. - Tutaj - zawołał czyjś głos. Wczołgała się z trudem pod wysoką towarową lorę, stojącą na sąsiednim torze. Nawiany z obu stron śnieg zakrywał ją przed oczami nadbiegających wartowników. - Dzień dobry, pani Józiowa - wysapał chłopak, gramolący się tuż za nią. - Ostro się dziś wzięli. Widzi mi się, że postoimy z godzinę. Jakby ruszał, skacz pani od razu i łap toboły, będę rzucał. Pociąg ruszył istotnie dopiero po upływie dobrej godziny. Było w nim teraz znacznie luźniej, za to na peronie piętrzyły się stosy walizek, koszyków i zawiniątek, nad którymi stali ludzie. Rozluźniło się również w przedziale, do którego wróciła Józiowa. Wzrok jej padł na rozełkaną kobietę. To z nią właśnie poprzednio rozmawiała. - Zabrali? Kobieta podniosła załzawione oczy. - Ja naprawdę nie na handel. Chciałam dla dzieci... Dziecko pod oknem zaniosło się krzykiem. Józiowa przysiadła. Kiełbasy dusiły ją, była zmęczona i przygnębiona. - W drogę z dzieckiem się wybierać to prawdziwy krzyż pański. Nie ma pani z kim zostawić? - Mieć, mam, owszem. Ale specjalnie go ze sobą wiozę - matka poklepała brudny becik, w który owinięte było dziecko - bo przynajmniej przewiozę wszystko bezpiecznie. W pierzu i w pieluchach szkopy jeszcze nie szukają... ...Słoninka i schab Spod serca kap-kap, W walizce jest też rąbanka... Dworzec Wschodni przywitał nadjeżdżający pociąg zacinającym w szyby ostrym śniegiem. Ludzie zbierali tobołki, wysuwali się na korytarz; jak najszybciej wysiąść, znaleźć się w domu, ogrzać, pochwalić przywiezionym cukrem czy mięsem lub poskarżyć na prześladujący pech, na los, na to psie życie... - Czekaj pani! Zapłakana kobieta odwróciła się. Józiowa wydobyła z kosza zawiniątko i wyciągnęła w jej stronę. Twarz jej przybrąła wyraz nagłego zakłopotania. - Weź to, pani. Przyda się na święta: Kobieta cofnęła się. - Ależ... z jakiej racji? - Z żadnej racji. Każden musi coś jeść w święta. A pani ma jeszcze dzieciaki na karku. - Józiowa podniosła głos: - Bierz, pani i nie gadaj tyle. Trochę mąki na ciasto, cukrem i słoniną nie podźwiga się pani. A na przyszłość bądź pani ostrożniejsza, po co szwabom gęby napychać? No; bierz pani, wszyscy już wysiedli i na nas czas. Wesołych świąt. 12 Wigilia zaznaczyła się jaśniejszą plamą na ścianie po sprzedanym obrazie. Plamy nikt nie zauważył, a wigilia zapowiadała się dobrze. Pani Łempicka już dawno postanowiła nie przejmować się tego rodzaju stratami, ale nie mogła poradzić sobie z uparcie wracającą myślą: "Co będzie, jak sprzedam ostatnią cenną rzecz z domu?" Myślą tą podzieliła się z córką, ale Krystyna popatrzyła na nią ze szczerym zdziwieniem: "Wiesz, mamo, żebyśmy do końca wojny mieli tylko takie kłopoty". Na wigilię - zdaniem pani Łempickiej - zaproszono zbyt wiele gości, co w tych czasach nie było rzeczą najbezpieczniejszą, ale tą myślą nie dzieliła się już z nikim. Podobnie starała się nie widzieć, jak jej najmłodszy Stef, razem ze swym serdecznym przyjacielem, małym Jędrkiem Łukowieckim, myszkowali po kuchni i garnkach na długo przed podaniem wigilijnej kolacji. Stef i Jędrek uczyli się na tajnych kompletach, a pozostały czas spędzali na nie najbardziej wskazanych - jej zdaniem - zajęciach. Malowali na murach napisy, gazowali kina i sklepy niemieckie, a ostatnio szczycili się zmuszeniem fotografa do usunięcia z wystawy wszystkich zdjęć Niemców. Pani Łempicka usiłowała kiedyś zwrócić swemu mężowi uwagę na fakt, że wojna nie jest sprawą dzieci, ale to niczego nie zmieniło. Stef i Jędrek w dalszym ciągu plamili farbą jedyne, mocno już wyrośnięte ubrania, - mąż... Zygmunt Łempicki niewiele mówił o wojnie. O wojnie pisał. Spędzał nad swym notatnikiem wszystkie wolne chwile. "Kiedyś komuś może to być potrzebne". Ona podejrzewała jednak, że jest to potrzebne przede wszystkim jemu samemu. Sprawa należenia całej właściwie rodziny do organizacji pozostawała daleko poza strefą jakiejkolwiek dyskusji. Dyskusja mogłaby się zacząć, gdyby nie pracowali. Kiedyś próbowała przekonywać: "Jest wojna, wiem o tym, ale czy nie sądzisz, że należałoby zrobić wszystko, aby życie wyglądało możliwie jak najbardziej normalnie?" Odpowiedział: "Nie sądzę. Jest wojna i jesteśmy na froncie trochę innego rodzaju, niż zwykliśmy go widzieć. To wszystko". Czasami w domu istotnie czuła się jak na froncie. Dom był pełen obcych ludzi, ulotek, broni, wiecznego pośpiechu i napięcia. Myślała: "Jak długo można być na froncie?" - Mamo! Stół już rozstawiony - zameldował Andrzej. Był tego dnia podejrzanie elegancki. "Zupełnie - pomyślała - jakby chciał się komuś specjalnie podobać. Ale komu?" - I już nawet stoi na nim butelka z autentycznym bimbrem. Stef, nie zjedz wszystkiego ciasta. Wziął dwa półmiski i skierował się do pokoju, gdzie Jasna pomagała Krystynie w ubieraniu choinki. Jeszcze ostatnie, najważniejsze pociągnięcia. Jasna miała na sobie zieloną sukienkę, zupełnie jak igły na choince. Wyglądała jak pensjonarka. "Zadziwiające stworzenie" - pomyślał Andrzej. Głośno powiedział: - Mogłabyś mi pomóc. - Ja? - Ty. Ty. Spójrz do lustra, jak by ci było do twarzy z tym półmiskiem w garści i ze mną u boku. W lustrze zobaczył skierowany na siebie wzrok Tadeusza. Była w nim niechęć. Tadeusz nie lubił świąt. Mówił: "W święta trudno jest być samemu". Dlatego właśnie poprosili do siebie na wigilię wszystkich samotnych: Elżbietę Łukowiecką, której mąż siedział w Oflagu, a syn teraz razem ze Stefem buszował w kuchni, Ewę Skalską, której mąż także siedział w Oflagu, chyba nawet w tym samym co Łukowiecki. "Do licha - myślał Andrzej - nie chciałbym siedzieć za drutami ze świadomością, że ona została sama." Ewa stała przy pianinie, miała twarz jak z portretu, piękno i prostota w figurze, w ruchach, w stroju, w uśmiechu... Elżbieta Łukowiecka mówiła, że bardzo jest zmęczona. Zawsze zresztą o tym mówiła. Ewa nie skarżyła się nigdy. Elżbieta nie lubiła ostatnio spoglądać w kierunku lustra i zdecydowanie drażnił ją widok Ewy. Bo lata, które przeszły, zdawały się jej w ogóle nie dotykać. - Bo ciebie to wszystko bawi - wystąpiła z nagłym oskarżeniem. - Bawi cię pieczenie ciastek, zdobywanie cukru i masła, noszenie pudełek! Ty nie traktujesz tego wszystkiego, co się stało, poważnie. Nawet te drewniaki nosisz tak, jakbyś się z tego śmiała. A mnie się chce płakać. Ewa nie odpowiedziała. Otworzyła wieko pianina i zaczęła brzdąkać. Motyw kolędy... A może to Chopin? Długie smukłe palce, wszystko w tej kobiecie jest bez skazy, jakby wymodelowano ją na wzór. Samotność. Jak długo można być samotnym? Andrzej przeniósł wzrok na Jasną. Wspięta na palce wieszała coś na choince. Pochylił się do jej ucha. - Ogromnie się cieszę - powiedział - że ty jeszcze jesteś samotna. Jasna zachwiała się, szklana bombka spadła na podłogę i rozsypała się. - Bardzo dobrze - pochwalił Andrzej. - Pamiętaj, że szkło tłucze się na szczęście. Zawsze na szczęście. Dzwonek do drzwi, następni samotni: Pralinka i Niefortunio, chłopcy z jego grupy. "Chociaż - myślał Andrzej - gdyby to ode mnie zależało, nigdy bym Niefortunia do organizacji nie przyjął; miły chłopak, ale nie na wojnę, na wojnie trzeba działać, a nie zastanawiać się za wiele, nie dzielić każdego włosa na czworo, nie patrzeć zawsze na drugą stronę zjawiska." - Chodźcie - powiedział głośno - i koniecznie pochwalcie choinkę. Moja siostra jest bardzo łasa na pochwały. Okna były już zasłonięte, w pokoju było cicho i przytulnie. Pralinka przełknął gryzionego cukierka i zawołał: - Cześć, Krystyna. Jaka piękna choinka, prawie jak przed wojną. - Cześć, Pralinka - odwzajemniła się. - Co słychać u Wedla? - Pan pracuje u Wedla? - zainteresowała się Elżbieta. Pralinka wyciągnął w jej stronę garść cukierków. - I tak, i nie - odparł enigmatycznie. - Niech się pani poczęstuje, wedlowskie. Ja właściwie to pracuję w gestapo. Wyciągnięta po cukierki ręka zawisła w powietrzu. Ewa przerwała rozmowę i spojrzała z niekłamanym zainteresowaniem na krępego, rumianego chłopca o dobrotliwym wyrazie twarzy. - Pracuje pan w gestapo? - powtórzyła. - I tak się pan do tego głośno przyznaje? - Bo to jest całkiem legalne, proszę pani - wyjaśnił. - Żadnych tajemnic ani podwójnego życia. Moja firma delegowała mnie do sprzedawania na Szucha swoich wyrobów. Mam taki bufet na kółkach jak lodziarze. Niemcy okropnie lubią słodycze. Mogę śmiało powiedzieć, że jedzą mi z ręki. Proszę - dłoń powędrowała tym razem w stronę Ewy - nadziewane czekoladki. Te lubią specjalnie. - Musi pan mieć mocne nerwy - zauważyła. Pralinka nie odpowiedział. Włożył do ust kolejnego cukierka. Krystyna zastanowiła się: "Nie wiem, jak on może jadać normalne rzeczy, jeśli bez przerwy wcina te swoje słodycze". Niefortunio stanął po drugiej stronie pianina. - Bardzo chciałbym umieć grać - powiedział. - Wyobrażam sobie, że to może jakoś człowieka, bo ja wiem, uspokoić, pogodzić nawet z tym, co dzieje się na świecie, może zresztą nie pogodzić, bo zgodzić się z tym nie można, ale po prostu móc patrzeć na to z jakiegoś dystansu. Urwał. Andrzej pomyślał, że od dawna Niefortunio nie wygłosił tak długiej oracji. - Jeśli myśli stają się zbyt męczące - odpowiedziała Ewa - siadam i zaczynam grać. W pokoju zjawiła się pani domu. - Mamo, zdejmij fartuch - przypomniała Krystyna. - Proszę państwa, siadamy. Andrzej, rozsadzaj gości. Zabrał się do tego z nagłym zapałem. Matka przyglądała mu się ostrożnie. Koło kogo usiądzie sam? No tak, koło tej małej. Czyżby ona właśnie?... Usiedli. Cisza. Każdy pogrążony we własnych myślach. Każdy samotny ma przecież kogoś w świecie, blisko czy daleko. Andrzej spojrzał na siedzącą obok niego dziewczynę z jasnymi warkoczami. "Czy także teraz myśli o kimś?" Jasna patrzyła na Tadeusza. Przyglądała mu się szeroko otwartymi, błękitnymi oczami, a Tadeusz zdobył się nawet na oszczędny, wigilijny uśmiech. Pan Łempicki wziął talerzyk z opłatkiem. - To są już trzecie święta - powiedział - nie myśleliśmy na początku, że będzie ich aż tyle. Następne... żebyśmy mogli następne już bez tych zasłon na oknach. Już w wolnej... Elżbieta rozpłakała się. - Jak pomyślę - wyłkała - jak pomyślę o nich tam, za drutami... - Też mają teraz swoją wigilię - powiedział Tadeusz - i życzą sobie tego samego, co my. Żeby była ostatnia w niewoli. - A ja - powiedziała nagle Jasna do Andrzeja - ja nie wierzę. Mnie się zdaje, że ta wojna nie skończy się nigdy. - A jeśli ci dam męskie słowo honoru, że nie potrwa już długo, uwierzysz? Roześmiała się. Wstali. - Będę ci życzył - powiedział jeszcze Andrzej - dobrego męża. I przystojnego. Żebyś miała z nim dużo kłopotu. Będę ci życzył takiego męża, jak ja na przykład. Pani Brzezińska życzyła córce powrotu Witolda. - Zobaczysz, zobaczysz, Halina, że on się jeszcze gdzieś znajdzie. Tak różnie czasem bywa na wojnie. Ja w to głęboko wierzę i nie mogę zrozumieć, dziecko moje, ja naprawdę nie mogę zrozumieć, dlaczego ty tak szybko zwątpiłaś. Synowi życzyła: - Chciałabym, synku, żebyś był szczęśliwy. Tak bardzo tego bym dla ciebie chciała, a tak się boję, że wojna to nie najlepszy okres do tego, by być szczęśliwym. Mężowi: - Żebyśmy doczekali końca wojny, wszyscy, tak jak jesteśmy. Dokoła była cisza, tylko gdzieś z dołu dochodziły dźwięki kolędy. W żelaznym piecyku zgasło i w pokoju było teraz bardzo zimno. Brońcia leżała na niezasłanym łóżku i patrzyła w sufit. "Mieliśmy się pobrać na Boże Narodzenie. Nie zdążyliśmy. Przyszli po niego. Był mróz. Zimno. Jak teraz..." Kiedyś było inne życie. Wigilia, choinka, prezenty. Tamto życie dotyczyło kogoś innego. Nie jej. Tamto życie skończyło się w dniu, kiedy przyszli tutaj. Był mróz. Siedzieli oboje przy piecyku i ogrzewali sobie ręce. Usłyszała kroki na schodach. Ciężkie kroki. Szły coraz wyżej, były coraz wyraźniejsze. Powiedziała: "Nie, to nie do nas. Bo któż by?" Do drzwi zastukano, nie, to nie było pukanie, to było walenie, zerwał się, powiedział: "Niemcy". To rzeczywiście byli Niemcy. Zabrali go, a potem kazali patrzeć, jak go biją. "Mieliśmy się pobrać na Boże Narodzenie. Nie zdążyliśmy..." Kroki na schodach. Powolne i ciężkie. Kto o tej porze może iść po schodach? Idą coraz wyżej, są coraz wyraźniejsze. "To nie tutaj, któż może tu przyjść?" Zatrzymują się, stukanie do drzwi. Nie! - Czego ty wrzeszczysz, Brońcia, zgłupiałaś do reszty, czy co? Myślałam, że ducha wyzionę na tych piekielnych schodach, mogłabyś mieszkać trochę niżej. A zimno tu u ciebie, że pies by zawył. - Pani Józiowa! - No ja. Co się tak gapisz? Józiowej nie widziałaś? Nie mogłam przyjść wcześniej, bo musiałam zjeść kolację z moimi. A teraz chcę jeszcze zjeść z tobą, bo pewnie siedzisz cały dzień o suchym pysku. Jedzenie przyniosłam, nie martw się. Wyjęła z torby opłatek, rozstawiła talerze na stole. - Życzę ci, żebyś nabrała wreszcie rozumu i przestała się mazać - powiedziała uroczyście, żebyś nabrała wreszcie rozumu i przestała się mazać - powiedziała uroczyście. - Życie, Brońcia, to bardzo cenna rzecz i szkoda nim tak bez sensu szastać, zwłaszcza jak się ma dwadzieścia lat. Potem się żałuje, a to już mądry Polak po szkodzie... Zanocuję u ciebie, bo nie mam ochoty leźć po nocy w łapy żandarmom. No, czego się mażesz, tak ci żal dla mnie kawałka łóżka? Brońcia nie odpowiedziała. Przytuliła policzek do szorstkiej twarzy starej kobiety i płakała. A bardzo dawno już nie płakała. Z notatnika starego Łempickiego 31 grudnia 1941 roku. - "W wyniku działań, zmierzających do przejścia z systemu wojny ruchomej na system wojny pozycyjnej, celem skrócenia linii frontu, wojska nasze dokonały operacji odwrotowych". Przepisałem to zdanie z oficjalnego niemieckiego komunikatu, ponieważ za wszelką cenę chciałem znaleźć na zaczęcie tego nowego roku coś, co zawierałoby choć odrobinę optymizmu. Mizerny to optymizm, wiem, ale jeśli ciągle, dzień po dniu czytamy, że idą, że naprzód, że zwyciężają - jakikolwiek cień, zarys, groźba tego cienia - musi cieszyć. Słowo "cieszyć" jest tu jakoś nie na miejscu, brzmi obco. Nie pasuje do lat wojny. To tylko moje dzieci i ich rówieśnicy potrafią się jeszcze cieszyć, jakby to wszystko wokół nich było ot taką "wielką draką". Może przyjęli tę postawę instynktownie, jako samoobronę, może w ten sposób kiedyś o wojnie myśleli i nie chcą myśleć inaczej? Może to w końcu dobrze dla nich, że tak właśnie myślą... 13 Niemcy bawili się. Bawili się w restauracjach, kawiarniach, cieszyli się w domach. Podczas tego Sylwestra żaden z nich jeszcze nie myślał, że cokolwiek mogłoby się zmienić. Mieli za sobą wszystko: siłę, porządek, rację, szczęście, powodzenie, mieli nawet Boga, wydrukowanego na klamrach pasów. Nieśli ze sobą Nowe Wielkie Życie, tworzyli Nowy Wspaniały Świat, oni - wybrani spośród wszystkich narodów. Mieli prawo dobrze bawić się tej nocy. Hilda von Leiden była w Cafe Clubie. Tańczyła. Kolorowe confetti, rozciągnięte serpentyny; "pani pięknie wygląda", "jak pani wspaniale tańczy", "jakie to szczęście móc panią tak trzymać w ramionach", kieliszki, musujące wino, śpiewaczka na podium, wskazówki zegara nieuchronnie zbliżają się do wspólnego punktu, do godziny dwunastej; to niemożliwe, żeby nie przyszedł, musi przyjść, musi wznieść razem z nimi chociaż ów noworoczny toast, jeżeli już nie chce się razem z nimi bawić, "pani pięknie tańczy", "pani wspaniale wygląda", można z góry przewidzieć, co każdy z nich powie, tak bardzo zajęci są zwycięstwami, że zapomnieli już, jak się zdobywa kobiety, jeszcze tylko pół godziny, wszyscy już są, to przecież najwspanialszy, najważniejszy, najbardziej radosny bal, śpiewaczka śpiewa o miłości, nikt tu o miłości nie myśli, są przepełnieni szałem zwycięstwa do końca, do ostatniej kropli; pójdę stąd, jeśli nie przyjdzie, musi przyjść, jeszcze tylko kwadrans, "jaką ma pani wspaniałą kreację", tak, mam wspaniałą kreację, jestem niezwykle piękna, doskonale tańczę i szczęściem jest trzymanie mnie w ramionach, "Hildo, jesteś zmęczona, nie opuściłaś ani jednego tańca, odpocznij", jeszcze dziesięć, jeszcze pięć minut... Nareszcie! Kurt Diethl stanął w drzwiach sali w ostatnim blasku gaszonych świateł. Dwanaście uderzeń gongu. A potem okrzyk "Heil!" i las rąk. I znowu: "Heil! Heil! Heil!" aż do utraty tchu. Toasty, wiwaty, brzęk tłuczonego szkła, radość rozsadzająca piersi, wyzwalająca ten wielki, jednobrzmiący krzyk "Heil!", uściski ramion, przeszłość, przyszłość, wszystko jest ich, wszystko do nich należy, oni - Niemcy ponad świat. "I żeby w Generalnej Guberni zniszczyć to, co jeszcze do zniszczenia zostało!" Zniszczyć! Już, zaraz, za chwilę. Zetrzeć, wtłoczyć w ziemię, przekreślić, zamazać. "Stwórca powierzył nam wielkie dzieło. Musimy mu sprostać. We wszystkim, co czynimy, musi nam zawsze stać przed oczami los Europy, choćby czasem było nam trudno coś przeprowadzić. W imię dobra ludzkości i wielkich Niemiec. Heil!" "Heil! Nie będzie za trudnych rzeczy. Wszystkiemu podołamy, na wszystko się zdobędziemy, wszystko zrobimy, my wybrani, my najlepsi, my powołani! Przed niczym się nie cofniemy. Heil! Heil! Heil!" Stała obok Kurta, kiedy wzniósł kieliszek i powiedział: - Nieistotne jest, jak się zwycięża. Istotne jest samo zwycięstwo. Historia wybacza zwycięzcom, cokolwiek by zrobili. Za nasze zwycięstwo, panowie! - Na pohybel wrogom - Wrona podniósł napełnioną szklankę i patrzył, rozbawiony, na swych towarzyszy: - Przez myśl wam nie przeszło, że będziecie tak spędzać Sylwestra. A dzięki komu? - Dzięki tobie - przyznał w imieniu wszystkich Ralf. - Dokonałeś prawie cudu. Tygrys odstępujący od raz powziętego planu to rzecz tak nieprawdopodobna, że do dziś jeszcze w nią nie uwierzyłem. No, pijemy, chłopaki. - Cyk! - Pod szybki koniec tego bajzla! Wrona usiadł wygodniej. Sylwester. Który to już na tej wsi? Usłyszał głos Ralfa:"Wrona, jeszcze szklaneczkę?" Skinął potakująco głową. Zaczęli tworzyć oddział niemal we trzech: Tygrys, Artur, no i on. Dzisiaj oddział wygląda już całkiem poważnie. Ilu nas jest? Mniejsza z tym. Tygrys od czasu, kiedy ściągnął swego przyjaciela - Białego, stał się zupełnie innym człowiekiem. Każdy chce mieć przy sobie kogoś bliskiego. Skądś losy przygnały Ralfa o cygańskiej twarzy i akrobatycznych zdolnościach. "Założę się - myślał Wrona - że występował kiedyś w cyrku." Któregoś dnia zgłosił się Długi z ofertą: "A jakby co, panie majorze, to ja jestem kierowcą, może się przydać". Właśnie dziś się przydaje. Borowik to chyba brat Długiego. Nie wiadomo na pewno, bo nie należy się sobą zbytnio interesować. Potem przychodzili inni i jeszcze inni, nie sposób było nawet spamiętać wszystkich. Wyzdrowiał przewieziony przez Halinę chłopak, Antek... Aha, Halina! Ciekawe, co robi podczas tego Sylwestra, czy spędza go z kimś? Ile będzie jeszcze takich Sylwestrów na wsi, w lesie? Siedzieli w niewielkiej izbie oświetlonej chybotliwym płomieniem świecy. Murowany barak służył niegdyś za skład narzędzi rolniczych. Dziś stanowił skład amunicji. "Panie majorze - wzdychali - tak pod bokiem, tyle prochu!" Kilka dni temu zdecydował się: "Przygotujemy akcję. Na Nowy Rok". Wpadli z entuzjazmem. Tylko Wrona... Wrona ośmielił się nagle mieć własne zdanie na ten temat. - Dlaczego akurat w Nowy Rok? Że święto? Owszem. Niemcy będą odsypiać Sylwestra, ale będą na miejscu. A jak który będzie miał solidnego kaca, to i spać nie będzie. Ruch w okolicy większy. Tylko Sylwester, panie majorze. Za noc sylwestrową ręczę jak za siebie samego. Wszędzie chlają, szwaby będą opijać zwycięstwa na wszystkich frontach, za każdy front jeden kieliszek - już wystarczy... Jestem przekonany, że całego interesu będzie pilnować dwóch, najwyżej trzech żandarmów, reszta nie wytrzyma i urwie się gdzieś. Tylko Sylwester, panie majorze! Mówił wprawdzie do Tygrysa, ale patrzył na Białego, jako że Biały Jack - tak go nazywali w oddziale był jedynym człowiekiem, który mógł mieć jakikolwiek wpływ na dowódcę. Po niespełna tygodniu od jego przyjazdu wiadomo było: chcesz załatwić coś z Tygrysem, idź do Białego. Tygrysa bali się. Białego chętnie nosiliby na rękach. Miał czas zawsze i dla każdego, nie było dlań rzeczy nieważnych czy nieinteresujących. "Do diabła - zżymał się Tygrys - rozpuszczasz mi oddział." "Trzymasz go tak twardą ręką - odwzajemniał się Biały - że w sumie zyskujemy jakąś rezerwę." - Tylko Syłwester - upierał się Wrona, błagalnie wpatrzony w twarz Białego. Biały Jack unikał jednak jego spojrzenia, chodził po izbie, wyglądał przez okno, czymś wyraźnie zdenerwowany; kapitan Artur w ogóle umył od całej sprawy ręce, uznając widocznie wyraźne sprzeciwianie się rozkazowi dowódcy za objaw karygodnego zachowania, niegodnego nawet takiego żołnierza, który nigdy nie nosił munduru. "Biedny tata - myślał Wrona - boję się, że nigdy nie będę dobrym żołnierzem, boję się, że zawsze powiem: nie, jeśli będę przekonany, że mam rację." Ralf przysłuchiwał się żebraninie Wrony z klasyczną obojętnością, było mu zupełnie wszystko jedno, kiedy załatwią ten magazyn, czyścił lśniącą i tak broń, miał tę swoją spłuwę jak zawsze na najwyższy połysk, przeglądał się w niej, gładził, chował, wyjmował znowu i znowu chuchał; Tygrys przysłuchiwał się temu monologowi - jak zawsze z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, i im dłużej się nie odzywał, im dłużej słuchał, bez zmarszczki, ruchu ręki, najmniejszego bodaj drgnienia powiek - tym bardziej Wrona upierał się, jak kozioł, jak muł stanął na tym Sylwestrze i nie chciał postąpić centymetra dalej. W tym właśnie momencie kapitan Artur odsunął z pasją stołek i wstał. Powiedział coś na temat zarozumiałej szczeniackości. "I to rodzony ojciec" - pomyślał z goryczą Wrona. Tygrys zapytał: - A co myślisz o projekcie porucznika Wrony? - Jestem przeciwny. - A ty? Ralf ocknął się z zamyślenia i odsunął na chwilę broń. Nię patrzył na Wronę, kiedy powiedział: - Uważam, że powinno być według planu. Wrona obiecał sobie, niemal przysiągł, że nie będzie mógł nigdy więcej spokojnie spać, póki nie da mu w mordę. - A ty? Biały Jack odwrócił się od okna. Był szczupły, bardzo wysoki i niezwykle młodzieńczy. Spojrzał teraz na Wronę, w jego oczach było zakłopotanie, było coś jakby prośba o wybaczenie. "Wszyscy przeciwko mnie, durnie czy tylko subordynowani?" Biały Jack, ociągając się, powiedział: - Jestem przeciwny. Wrona zawrócił i poszedł do drzwi. Miał ochotę kląć najobrzydliwszymi wyrazami. Usłyszał za sobą: - Poruczniku! Zatrzymał się. - Ja jeszcze nic nie powiedziałem! No tak, to prawda. Tygrys jeszcze nic nie powiedział. Wrona odwrócił się w stronę dowódcy, zawsze jednakowa twarz. - "No, mówże wreszcie, daj mi te trzy dni karniaka, pozbaw mnie kierowania akcją, cokolwiek, ale niech ten cholerny obrządek się skończy." - Zgadzam się na Sylwestra - powiedział Tygrys. Wrona miał wrażenie, że świat zakręcił się, stanął przez chwilę do góry nogami, a potem, podrygując, wrócił na swoje miejsce. Zasalutował, stuknął obcasami i już go nie było. A w ciemną grudniową noc, tuż przed jedenastą, wyjechała ze wsi ciężarówka i skierowała się na błońską szosę. I Wrona miał rację: magazynu pilnowało jedynie dwóch żandarmów, przy stole zastawionym sylwestrowo-noworoczną kolacją. - Kiedy się urodziłem, była burza - powiedział Ralf. - Trzasnął piorun, mama się przestraszyła i przyszedłem na ten Boży śliczny świat o tydzień za wcześnie. Baby ze wsi mówiły, że będę miał burzliwe życie. To mi przypomina, że czas na nas, kochani, bo jak się zasiedzimy, to możemy wysiedzieć coś niedobrego. Dopili stłukli szklanki, ot tak, dla fasonu, i wyszli. Ciszę, jaka zapanowała po ich wyjściu, mąciło jedynie równomierne tykanie zegara. A w okrągłą tarczę, po której poruszały się wskazówki, wpatrywał się szeroko otwartymi oczami siedzący pod ścianą Niemiec. Pod jego nogi sączyła się czerwona strużka z rozbitej szklanki i razem z inną czerwoną strużką tworzyła krzepnącą kałużę. Oczy Niemca były nieruchome, zastygłe w wyrazie ogromnego zdumienia. Drugi leżał przy wyjściu. Ralf odsunął go nogą. "Cholera - pomyślał nagle Wrona - gdyby tak można było wojować bez zabijania." Ładowali ostrożnie, wolno, choć bardzo chcieli się spieszyć; ładowali wytrwale, każdy granat, nabój był dla nich na wagę nie złota: życia. "Chłopaki, macie pojęcie, ile oni tego tu mają?" - Koniec, chłopaki, dosyć, wiejemy! Ralf obszedł Wronę z daleka, ustawił wewnątrz wozu jeszcze jedną skrzynkę i wskoczył do środka. - Starczy - zgodził się potulnie. - Wsiadajcie, chłopaki. Przeturlali się po wyboistej drodze, wydostali się na szosę. - Nikt nie miał na święta tyle choinek, co my - roześmiał się Długi. - Takie choinki, jakie święta - uzupełnił filozoficznie Wrona. Poczuł się zmęczony i zamarzył o zaśnięciu w prawdziwym łóżku. - Samochód za nami. Goni nas! Odwrócił się szybko. Światełko rosło z sekundy na sekundę. - To osobowy, durniu. Nie goni nas, tylko szybko jedzie. Co robić? - Jechać. Jechać, zwyczajnie jechać. Ciemny Chevrolet był już bardzo blisko, zrównał się, wyprzedził, a potem nagle zaczął hamować. Z okienka wysunęła się ręka, dająca znak zatrzymania się. - Panie poruczniku... "W razie czego - myślał Wrona - niewiele sobie pożyją w tym nowym roku. My też. Mamy cały arsenał. Wystarczy dla wszystkich." - Zatrzymaj się. Stój, mówię. Otworzył drzwiczki. - Was ist denn los? - Fahren wir gut nach Litzmannstadt? - Ja. Gut. - Danke schön. Gute Nacht. Długi machinalnie puścił sprzęgło. Przed nimi ciemny Chevrolet zniknął na zakręcie. - Cholera, że to człowiek tak się czasem własnego cienia przestraszy - wyznał nagle. W niespełna pół godziny później Wrona znowu stuknął obcasami przed Tygrysem. - Panie majorze, melduję przywiezienie z magazynu wojskowego dziesięciu skrzynek broni i sześciu z nabojami. Czy pan major chciałby zobaczyć? Wszystko jest w szopie. Na widok wchodzącego dowódcy debatujący nad skrzynkami chłopcy wyprostowali się. W świetle migających latarek widać było malujący się na ich twarzach wyraz oczekiwania. Za taką robotę należy się pochwała... Tygrys pochylił się nad pierwszą skrzynką. Kiedy podniósł głowę - chłopcy cofnęli się odruchowo. Zbyt dobrze go znali, by nie wiedzieć, że takie nagłe zmarszczenie brwi nie wróży nic dobrego. Borowik przysunął się do brata. - Co jest, jak rany? Tygrys podchwycił to pytanie: - Właśnie, co jest? Wrona! Wrona wpatrywał się w skrzynkę jeszcze dłużej. Chłopcy daremnie usiłowali odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Powoli rozlewało się na niej coraz głębsze zdumienie. Nim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi otworzyły się i od progu dobiegł głos Ralfa: - Otwórzcie tę pierwszą skrzynkę, chłopaki! No, otwórzcie! Urządzimy sobie prawdziwego Sylwestra. Tylko ani pary z gęby, bo jakby tak major... Sprawiłem wam niespodziankę, jak się pat... - urwał wpół słowa. Tygrys odwrócił się od nieszczęsnej skrzynki i stanął w kręgu światła. Milczenie. Chłopcy przysunęli się i osłupiałym wzrokiem spoglądali na równiutki rząd poustawianych w skrzynce półlitrowych butelek. Ralf zdecydował się. - Melduję się do ukarania - wyprężył się jak struna. - Ale... - zawahał się - gdyby tak pan major nie odmówił... kropelkę na ten mróz... przy święcie to i generałowi wypada wypić za zdrowie wiernych żołnierzy. To byłby dla nas zaszczyt, bo my wszyscy pana majora... - Ralf! - Wrona odsunął się nagłym ruchem. - Panie majorze - mówił szybko, uważając widocznie, że nie ma czasu do stracenia - to nie miało miejsca nigdy przedtem i już się nie powtórzy. Ręczę za to słowem. Gdyby coś takiego jeszcze raz, to niech ja... niech mnie... - Nie miałem szczęścia, ot co - wyjaśnił ponuro Ralf. I znowu stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Tygrys rozejrzał się po szopie, a potem skierował ku drzwiom: - Umieśćcie to wszystko w piwnicy. Za kwadrans mam mieć u siebie klucz. - W progu zatrzymał się. - Jutro obejrzę wszystko dokładnie, przy tych latarkach nic prawie nie widać. Nazajutrz jednak Tygrys również nie obejrzał przywiezionej amunicji. Rankiem przyjechał z Błonia łącznik z rewelacyjną wiadomością, że do magazynu broni przybył oddział żandarmerii. Niemcy zostawili samochody opodal bocznicy kolejowej, otoczyli barak, kryjąc się w pobliskich krzakach i czekali. "Czekali tak, panie majorze, prawie do południa, licho wie na co. Wreszcie wyszli z ukrycia i wleźli do środka. Panie majorze, darli się i klęli tak, że we wsi było słychać..." Chłopcy chodzili pijani radością. Tak wystrychnąć szwabów na dudków byle kto nie potrafi. A im się udało. Porucznikowi Wronie chętnie uwieńczyliby głowę laurowym wieńcem; to przecież on prosił i błagał o przesunięcie terminu. "Bo macie pojęcie, chłopaki, jaka byłaby jatka, gdybyśmy tak rzeczywiście w ten Nowy Rok?" I w tym miejscu właśnie radość opuściła porucznika Wronę całkowicie. Odszedł od chłopców, schronił się między najbliższymi drzewami i tam właśnie natknął się na Tygrysa. Spojrzeli na siebie, było wiadomo, że myślą o tym samym. Tygrys nie mówił nic, Wrona nie potrafił milczeć: - To przypadek, panie majorze. Nic innego tylko parszywy przypadek. Nikt ich przecież nie mógł uprzedzić. - A jednak czekali. - No przecież nie mogli wiedzieć. - A jednak czekali - powtórzył swoje Tygrys. - Przecież jeśliby ich kto uprzedził... jeśliby im powiedział, powiedziałby również, że przyspieszyliśmy akcję. - Może nie zdążył. Umilkli. Z daleka dolatywał gwar. Chłopcy ciągle szaleli z radości. Między drzewami przemknął Tiki. Ralf stał mu na grzbiecie i z dzikimi okrzykami wywijał karabinem. Tygrys patrzył w ziemię. Wrona przełknął głośno ślinę. W gardle odczuwał jakąś nieprzyjemną suchość. Miał ochotę podejść do Tygrysa, poklepać go po ramieniu czy zrobić coś z tych rzeczy, które robi się zwykle, gdy chce się kogoś pocieszyć, tkwił jednak na miejscu, wiatr poruszył gałęzią drzewa i strząsnął śnieg. - Oczywiście masz rację - powiedział nagle Tygrys. - O planowanym terminie wiedziałeś tylko ty, Artur, Ralf i Biały. Wyobrażam sobie, że żaden z was nikogo o tym nie informował, ani chłopców, ani tym bardziej kogoś innego. Wobec tego jest jasne, że to musiał być jakiś parszywy przypadek. "Rany boskie - myślał Wrona - on wcale nie wierzy w to, co mówi, on w tej chwili zupełnie nie wie, co ma o tym myśleć i co z tym fantem zrobić. Cholerny świat..." Było zimno, Wronie marzły ręce, miał na razie dość akcji, strzelaniny i Niemców. "Spróbuję namówić ojca - zdecydował się - żeby urwać się do Julki na domowy, świąteczny obiad." Z notatnika starego Łempickiego 2 lutego 1942 roku. - Dzisiaj aresztowali nauczycieli ze szkoły Stefa. Wrócił zupełnie roztrzęsiony. "Wielka draka" uderzyła nagle w niego w sposób bardzo bolesny. Siedział przy stole, za wszelką cenę starał się nie płakać i powtarzał w kółko: "Tak chciałem, żeby nie było dzisiaj klasówki z matematyki. Szedłem do szkoły i myślałem, żeby coś się stało, cokolwiek, no i stało się. Pudel powiedział: "Do widzenia, chłopcy..." tato, on tak stał między czterema Niemcami, taki mały, w okularach, tato, myśmy tyle razy się z niego wyśmiewali, powiedział nam: "Do widzenia, chłopcy, nie zapomnijcie odrobić lekcji". Ten Niemiec go pchnął i spadły mu okulary i ja je chciałem podnieść i nie mogłem ruszyć się z miejsca, a on powtórzył: "Nie zapomnijcie odrobić lekcji". Tak jakby go to w ogóle jeszcze mogło obchodzić." Nie umiem nikogo pocieszać. Mogłem jedynie powiedzieć Stefowi, że każdy z tych małych nauczycieli w okularach dobrze wiedział, na co się codziennie naraża, ale uznałem, że musi sobie z tą sprawą sam poradzić. Mnie zresztą od pewnego czasu zaczęła prześladować inna myśl: że jeśli wojna potrwa jeszcze długo, Niemcy mogą zniszczyć za dużo jak na życie jednego narodu. 14 Halina postawiła na stoliku dwie filiżanki z kawą i spojrzała na Niefortunia z lekkim niepokojem. Nie znała chłopca, z którym siedział, a pochwycone urywki rozmowy nie pozostawiały wątpliwości co do tematu, jaki ich pochłaniał. - ...o podziemnej organizacji? Widzisz, do czasu tego nieszczęśliwego wsiąknięcia nigdy jakoś o tym nie myślałem. Nie mam zadatków na bohatera, chciałem po prostu spokojnie przeżyć wojnę. - Rudy chłopiec rozejrzał się po kawiarni. - Dziś jednak powiedziałem sobie, że nie może być o tym mowy. Tłukli mnie tam i męczyli dosłownie za nic. I to chyba było najgorsze. Dziewczyna wykupiła mnie za forsę. Może się w końcu zorientowali, że naprawdę nic nie znaczę i nic nie wiem. Dzwonek przy drzwiach rozbrzęczał się i do kawiarni wszedł Kurt Diethl w towarzystwie dwóch kolegów. Na widok czarnych mundurów rudy drgnął, skulił się i cofnął z krzesłem w kąt. Mówił teraz jeszcze ciszej: - Może ty znasz kogoś, kto ma jakieś kontakty? Niefortunio pochylił głowę. Kątem oka patrzył za oddalającą się z wolna Haliną. Myślał, że wiele dałby za to, aby ona była w tej chwili na jego miejscu. Nie nadawał się do takich spraw. - Zastanowię się - bąknął. - To znaczy... popytam. Spotkamy się przecież jeszcze? - Mam nadzieję. Przychodzę tu często. Mam teraz masę czasu. Poznałem tu nawet jedną z kelnerek; byliśmy sąsiadami w Łodzi. Nie ma jej dzisiaj. Ani Janek, ani Kazik nie znali rudego chłopca. Dopiero Smutny był w stanie poinformować Halinę, że to podobno jakiś szkolny kolega Niefortunia. Halina: - Bo oni rozmawiają o organizacji, rozumiesz? Smutny: - Kobieto, a kto dzisiaj o czymkolwiek innym rozmawia? - Właśnie - przypomniał sobie Janek - słyszałem, że szykuje się dla nas jakaś fajna robótka w fabryce broni. Podobno opracowali jakiś prototyp i trzeba opóźnić produkcję. Smutny, czy ty zawsze musisz chodzić między stolikami tak, żeby wszyscy się za tobą oglądali? Kazik: - Och, jak się Tadeusz zacznie zastanawiać i dzielić każdy włos na czworo, to za dwa miesiące się do tego nie weźmiemy albo i wcale nie, bo dojdzie do przekonania, że się nie opłaca. Smutny: - Nie muszę się starać, żeby się wszyscy za mną oglądali. Jestem tu dostatecznie popularnym artystą. Męczy mnie to nawet: Przecież, jak zagram jakieś rzewne tango, to nawet szefowa roni łzy do kawy. Halina: - Moglibyście się zainteresować, czego ten rudy chce. Nie przejęli się jednak tą sprawą. Smutny popatrzył na łączniczkę dowódcy z dezaprobatą, oznajmił: "No, to idę koncertować" i ruszył w kierunku pianina nucąc: Zagraj, Antoś, tango, przecież lubisz grać... Janka ogarnęły nagle ponure refleksje: "Nie znam się na muzyce, ale mówiąc szczerze, nie lubię słuchać, jak Smutny gra te taneczne kawałki. On się do tego nie nadaje. Słowo honoru, że on się urodził na prawdziwego artystę, a nie - z przeproszeniem - na grajka". Odeszli. W pokoiku na zapleczu kawiarni Elżbieta Łukowiecka wyjmowała ciastka. Skarżyła się: - Nigdy nie przypuszczałam, że będę musiała tak pracować. Przez to człowiek się dwa razy szybciej starzeje. Wyjęła lusterko, przejrzała się i szybko schowała je z powrotem. Z kawiarnianej sali dochodził gwar i dźwięk muzyki. Kazik stanął przy oknie i wyglądał przez szparę w czarnej zasłonie. Ostatnio wpadał co pewien czas w takie idiotyczne zamyślenie. - Zwariowałeś - wybuchnął Janek - Niemców nam chcesz na głowę sprowadzić? Smutny grał: To jesień deszczową drogą kroczy... Elżbieta oparła głowę na rękach. Janek pomyślał, że należałoby powiedzieć jej coś na pociechę, coś miłego, nie umiał jednak znaleźć właściwych słów. Kazik oderwał się od zasłony. - O, do licha - powiedział ze sztucznym ożywieniem - to przecież nie może trwać długo. Któregoś dnia obudzi się pani i będzie wszystko tak, jak dawniej... - Nie umiem być sama - żaliła się dalej Elżbieta. Drzwi od korytarza otworzyły się i weszła Ewa Skalska z dwoma wielkimi pakami. Kazik poderwał się, ale nim zdążył podbiec, Ewa postawiła je już na stole. Stanął więc pośrodku pokoju, z opuszczonymi rękami, jakiś zmieszany i niepotrzebny. Pani Wysocka wsunęła głowę przez drzwi: "Janek, daj mi prędko napoleonki", a Ewa powiedziała: "Przyniosłam właśnie świeże". - Tyle ludzi uciekło - mówiła z wyrzutem Łukowiecka - a on dał się zamknąć... Twój też - zwróciła się z nagłym oskarżeniem do Ewy. - Nigdy nie odznaczali się zaradnością. Pozwolili, żeby Niemcy wygrali wojnę, dali się im zamknąć i skazali nas na takie życie. Ewa zdjęła palto, spojrzała na Elżbietę i roześmiała się. Kazik wpatrzył się w jej twarz. Stał ciągle pośrodku pokoju jak wmurowany, tak długo, aż - zauważywszy ten natrętny wzrok - przestała się śmiać. Pani Wysocka znów upomniała się: "Janek, co z tymi napoleonkami?" i Janek wyruszył z pełną tacą. Od stolika Niemców dobiegło nawoływanie. Halina raz jeszcze obejrzała się na Niefortunia i rudego. "Szkolny kolega..." - Oni się już złoszczą - powiedział ktoś cicho, wskazując na Niemców. Powiedziała: "Nie szkodzi". Podeszła do stolika. Należało powiedzieć: "Bitte?", ale to już przekraczało jej siły, nie potrafiła się na to zdobyć. Stanęła ze wzrokiem utkwionym w sufit. Myślała: "Jeżeli oni częściej będą tu przychodzić, diabli wezmą moją posadę, nawet pani Wysocka nie będzie trzymać takiej kelnerki jak ja". Usłyszała: - Niebrzydka jest ta kelnereczka. Tego nie powiedział Diethl, to powiedział któryś z jego towarzyszy. Halina poczuła krew nabiegającą do policzków. Kurt powiedział po polsku: - Kawa, wino i ciastka. Odeszła. Stanęła przy bufecie i obejrzała się. Przypomniał się jej dzień, kiedy Kurt Diethl przyszedł tutaj po raz pierwszy. Było to prawie rok temu, w jakiś kwietniowy czy majowy wieczór. Po słonecznym dniu zerwała się gwałtowna burza. Kawiarnia była prawie pusta, pani Wysocka parzyła kawę przy bufecie, Halina stała przy oknie i przyglądała się potokom wody płynącym pustymi ulicami. W pewnej chwili do kawiarni weszło dwóch ociekających wodą esesmanów. Wyższy spojrzał na nią, miała wrażenie, że chciał coś powiedzieć, wyciągnął rękę; w twarzy Niemca było coś, co ją zastanowiło, nie wiedziała jednak co, zwłaszcza że odwrócił się z wolna, powiedział coś do swego towarzysza i obaj usiedli przy najbliższym stoliku. Tylko że potem stał się tu częstym gościem. Smutny grał: Spotkamy się na Nowym Świecie, dla ciebie tam mieszkanko mam... Halina ustawiła na tacy kawę, wino i ciastka i ruszyła w swoją katorżniczą drogę. Heinzelmann przechylił się trochę do przodu. - Niebrzydka jest ta kelnereczka - powtórzył. - Ale wygląda tak, że nie radzę zaczynać - zauważył Kurt. Heinzelmann miał jednak własne zdanie na ten temat. - One wszystkie są łagodne jak kokoszki i zastrachane jak zwierzątka. Zresztą... sam zobaczysz. Halina podeszła. Rozstawiła filiżanki i kieliszki. A kiedy odwróciła się, Heinzelmann wyciągnął rękę. W chwilę potem rozległ się głośny policzek, i w kawiarni zaległa cisza. Ktoś siedzący blisko drzwi podniósł się i szybko wyszedł. Cisza narastała, stawała się nieznośna... Niech że wreszcie coś się stanie! Żeby ta cisza przestała dzwonić... I nagle - rozległ się wybuch głośnego śmiechu. Kurt Diethl przechylony w krześle zaśmiewał się, krztusił się ze śmiechu, ocierał sobie oczy i wyciągał rękę w stronę Heinzelmanna: - Patrzcie na jego minę... Zastrachane zwierzątko i potulna kokoszka... To było bajeczne. Niech żyje znajomość kobiet Adolfa Heinzelmanna... - Ha, ha, ha - zawtórował mu Schmidt, wyciągając z kieszeni kraciastą chustkę. Coś pękło i rozsypało się w tym śmiechu. Heinzelmann oderwał wreszcie wzrok od Haliny, Smutny zaczął grać. Halina uciekła. - Nie denerwuj się - tłumaczyła pani Wysocka. - Już im złość minęła. Jak wychodziłam, śmieli się wszyscy. Idź do domu, Elżbieta cię zastąpi... Pojawienie się nowej kelnerki Heinzelmann przyjął klaśnięciem w ręce. - Spróbować znowu? - Chcesz sprawdzić, ile ich mają w zapasie? - spytał Kurt. - Czy lubisz symetrię? Heinzelmann nie odpowiedział. Zapalił papierosa, rozsiadł się wygodniej i przyglądał się stojącej niedaleko Elżbiecie Łukowieckiej. Smutny wybrzękiwał jękliwą melodię Ostatniej niedzieli, kawiarnia opustoszała trochę, do godziny policyjnej było już niedaleko. Adolf Heinzelmann wstał nagle, przeprosił swych towarzyszy i zaczął przesuwać się między stolikami w kierunku, gdzie odwrócona bokiem do lustra stała Elżbieta. Widziała go wyraźnie, jak szedł, wysoki, bardzo chudy i tak bardzo brzydki. Wiedziała, że idzie do niej, chciała odejść ale nie odchodziła, przyglądała się w lustrze swojej sukience, zbyt już obcisłej, swoim włosom, zbyt dawno nie farbowanym... - Chciałem zapłacić. Odwróciła głowę. Wyjął portfel i otworzył go. Gruba paczka banknotów. - Będę jutro o piątej w "Paradisie". Przy wejściu proszę zapytać o stolik Adolfa Heinzelmanna. Adolfa Heinzelmanna, niech pani nie zapomni. Można by już nigdy nie piec ciastek... Zamknął portfel i schował go do kieszeni. Skłonił się. - Do jutra - powiedział. - Do jutra - odpowiedziała machinalnie, nie wiedząc dobrze, co mówi. Smutny skończył grać i - odprowadzony mizernymi oklaskami - zajrzał na zaplecze. Halina siedziała nad szklanką bledziutkiej herbaty, ciągle jeszcze bardzo zdenerwowana. Stanął i klepnął ją po plecach. - Wszystko prawidłowo - powiedział. - Dziś mieliśmy inauguracyjne mordobicie, a niedługo będzie tu czysty Meksyk. - Nie wygłupiaj się. - Mówiąc szczerze, miałem wielką ochotę wtrącić się; na przykład zacząć tłuc lampy, ale ten czarny facet mi przeszkodził. On zupełnie nie potrafi wczuć się w atmosferę draki... Halina uśmiechnęła się słabo. Janek rechotał jak za najlepszych szkolnych czasów. Pani Wysocka mówiła do Ewy: "Wolałabym, żebyś wszystkie faworki ty upiekła. Mimo najszczerszych chęci Elżbieta sobie z tym nie poradzi..." - Jeżeli będziesz robić tak dalej - kontynuował Smutny - to goście będą się pchać do nas drzwiami i oknami. Zwłaszcza, jak wywiesimy na drzwiach napis: "Tu bije się Niemców po pysku". - Powiem jej - ofiarowała się Ewa. Narzuciła palto, otworzyła drzwi i skierowała się między stolikami w stronę Elżbiety. - Należałoby tylko dla porządku ustalić dni. Proponuję środy i piątki. A teraz spływaj, bohaterko, do domu. Kazik cię odprowadzi, Kazik, hej, Kazik... Kazik jednak nie słyszał. Oparty o framugę drzwi patrzył na kawiarniane stoliki, na Elżbietę, przyglądającą się sobie w lustrze, i myślał o nie znanym sobie pułkowniku Skalskim, który dał się zamknąć w Oflagu i którego żona pozostała w Warszawie. 15 Worczak wyjął przepustkę i pokazał ją żandarmowi. Żandarm miał nieruchomą twarz, która nie nabierała życia nawet wówczas, gdy podnosił karabin i strzelał. A to zdarzało się tak często, że może mu już po prostu spowszedniało. Brama otworzyła się, a potem zamknęła ze zgrzytem. Dobrze mieć świadomość, że można za nią z powrotem wyjść. Ludzie, którzy otaczali teraz Worczaka, tej świadomości nie mieli. Ich za bramę mógł wyprowadzić jedynie specjalny rozkaz. "Będziecie żyć tak długo, ile wam pozwolimy, i zdechniecie wówczas, gdy wam każemy, ani wcześniej, ani później". W większości stosowali się do tego, tylko niektórzy próbowali umknąć niemieckiemu porządkowi i padali od kul pod murami domów, w których szukali ocalenia. "Bracia, bracia, wpuśćcie te dzieci." W nieszczęściu i strachu człowiek ratując siebie nie ogląda się na innych, pędzi naprzód z dłońmi pełnymi złota nie patrząc, co zostawia za sobą. Jeść, mamo, jeść. Nie ma dla was, dzieci moje, ani dachu, ani jedzenia; zamknijcie oczy, może raz jeszcze, ten ostatni, przyśni wam się stragan z rybami za Żelazną Bramą, do ryb, państwo kochane, do rybek świeżych, pachnących; przyzba w drewniaku, kawał chleba z masłem; jedz, Icek, ty jedz, ty zobacz, jak ty wyglądasz; do ryb, do rybek świeżych... Jeść, mamo, jeść... Kiedyś ręce wyciągały się, teraz przestały. Tu każdy myśli o sobie, o sobie, o sobie, tu życie jest na kilogramy, na tony złota, tu ludzi jest bardzo dużo, a złota za mało, ciągle za mało; Icek patrzy rozgorączkowanymi oczami z bladej wychudłej buzi, do ryb świeżych, do rybek pachnących... kropla mleka, kęs chleba, bracia, bracia, dlaczego wy nie słyszycie, jak Icek krzyczy, nie ma siły wydobyć z siebie płaczu, ale krzyczy. Dlaczego wy tego nie słyszycie; Icek umiera, leży na zatłoczonej ulicy, nikt nie zatrzymuje się przy Icku, cóż jego życie, małego synka handlarki ryb, chyba tylko żydowski policjant potrąci go nogą, bo ma być porządek, bo Icek nie w porę umarł... Bracia, bracia, dlaczego pozwoliliście, by umarł?... Worczak pchnął osłonięte firanką drzwi i wszedł do środka. Duża sala zastawiona była stolikami, w głębi obok bufetu widniało puste w tej chwili podium dla orkiestry. Pachniało kapustą i wódką. Zbliżył się do bufetu, ujął leżącą na ladzie łyżeczkę i zastukał w stojącą obok butelkę. Prawie w tej samej chwili do bufetu zbliżyła się wysoka, chuda dziewczyna, ubrana w brudny szlafrok. Spod ópadających czarnych włosów spojrzały na niego ogromne, podkreślone jeszcze błękitnawymi cieniami oczy. - Ojciec jest? - Czemu nie ma być? Jest. Ale załatwia rachunki. Głos miała niski i schrypnięty. Brzydki. - Za dużo pijesz - powiedział, sam nie wiedział właściwie po co. - Nie powinien się pan dziwić. Nasz dzień rozpoczyna się wieczorem. Przychodzą Niemcy, trzeba pić... Kiedy człowiek nie śpi do rana, trzeba pić... Tańczę, śpiewam i piję. Jakoś żyć trzeba. - Zawołaj ojca. Nie ruszyła się z miejsca. Oparła się o ladę i podniosła ku niemu mizerną twarz. Przypomniał ją sobie nagle taką, jaką zobaczył kiedyś wieczorem, kiedy po raz pierwszy przyszedł ze Schmidtem do "Baru Cygańskiego" - w lśniącej czerwonej sukni, brzęczącą kolczykami i masą bransoletek, z wyzywającym uśmiechem na umalowanych ustach. "Każdy chce jakoś żyć." - Czego chcesz? - zapytał. - Mówią - zaczęła - że będą wywozić z naszej ulicy. Mężczyzn. - To możliwe - przerwał jej brutalnie. - Ale co możesz na to poradzić? - Mnie chodzi o jednego - zniżyła głos. - Pan nie wie, że ja mam narzeczonego. - Ty? - Pan się dziwi? Ale mam narzeczonego. Panie Worczak, pan mi pomoże? Wyciągnęła ręce, przeraźliwie chude i białe. Mówiła teraz prawie szeptem: - Ja go tu nie mam gdzie ukryć. U was można by wyrobić lewe papiery. Ja wiem, że takie są. On nie wygląda na Żyda. Pan mógłby to załatwić. Za pieniądze można dużo załatwić. Pomyślał: "Jak wiele jest takich próśb, takich marzeń, takiego wyczekiwania?" Chciał zapytać, czy wie, że za to kula w łeb. Nie zapytał. Te słowa były za wielkie albo za małe. Poszperała w fałdach szlafroka. - To moje - powiedziała. - Niech pan weźmie. Ciężka złota bransoletka. - Co szkodzi wziąć? - kusiła. W głębi trzasnęły drzwi. Odsunął szybko jej rękę. - Schowaj to - powiedział. Zobaczył przerażenie w jej oczach, rozpacz. - Schowaj to - powtórzył. - Mnie moich interesów wystarczy, na tobie ich robić nie będę: Wszedł Goldberg. Z ołówkiem, notesem i z rachunkami w ręku. Zawsze wszystko liczył, liczy i teraz. Może nawet własną śmierć, kiedy zgłosi się po niego, zatrzyma jeszcze, oceni, wyceni, podliczy, zapisze, co jest winna, co ma, zbilansuje, podsumuje zyski i straty i może nie zauważy nawet, kiedy rachunki w jego rękach zmienią się już na pozaziemskie. - Czy przyniósł pan wszystko? - Słonina, mięso, wędliny. - A reszta? Czemu pan nie siada, panie Worczak? A ty - zwrócił się do córki - czemu nie dasz panu napić się czegoś? Podsunął Worczakowi krzesło i sam usiadł obok. - Potrzeba mi jeszcze wielu rzeczy - powiedział. - Trzeba mi zwłaszcza dużo cukru i kartofli. - Sięgnął do kieszeni i wyjął niewielkie pudełko. - Pan mnie zaraz powie, że panu coraz trudniej tu coś dostarczać. A ja panu powiem, że dam już zaraz zadatek. Duży zadatek. Ja bym panu, panie Worczak, dał nawet od razu wszystko, bo ja panu ufam, gdyby... gdyby mi pan obiecał przywieźć większy transport samochodem. - Samochodem? - Ja znam takiego, co panu da samochód. Ja dam jego adres. Pan tylko postara się o przepustkę. I tym samochodem zabierze pan ten perski dywan, on się panu podobał, ja to widziałem. No, jak? Ma ten cały rachunek doskonale ułożony i wyliczony. Wie, co wydaje, wie, co zyskuje. Wymierza to w dniach życia swojego i Miry, czarnej, chudej tancerki z "Baru Cygańskiego", do którego przychodzą Niemcy. Bo Goldberg chce wierzyć, że za pieniądze można zmienić nawet dawno wydany rozkaz: "Ten naród musi zginąć". On może nawet w to jeszcze wierzy. - No jak, panie Worczak? Kiedy zamknął za sobą drzwi baru, zatrzymał się i wciągnął w płuca głęboki haust powietrza. Było pełne kurzu i zapachu brudnych zatłoczonych mieszkań, ale po dusznym barze wydawało się niezwykle świeże. Kiedy miał już ruszyć, ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się. Mira nie odezwała się i on nic nie powiedział. Może dlatego, że oboje doskonale znali ten dialog, jaki mógłby toczyć się między nimi. Ciężarówka. Tą ciężarówką mógłby wyjechać za bramę. Dziewczyno, przez całe życie zajmowałem się robieniem interesów. Wojna stwarza do tego wyjątkowo dobrą koniunkturę, ale to, co mi proponujesz, nie jest interesem i nigdy dla nikogo interesem nie będzie. Bo nie ma ceny, równającej się ludzkiemu życiu. Mojemu życiu, dziewczyno. Ciebie oczywiście moje życie obchodzi niewiele więcej niż pyłek kurzu z tej brudnej ulicy, na której stoimy. Obchodzi cię on, ten twój wybrany, gotowa byś była narazić życie moje, szofera, mojej córki, moich sąsiadów, dziesiątki istnień, aby ratować tamto jedno. Może byś nawet nigdy o tych, którzy za to jedno uratowane życie zginęli, nie pomyślała. A gdyby on zginął razem z nami - myślałabyś tylko o nim. Rozumiem cię, dziewczyno, ja rozumiem nawet prawo, które każe ci stawiać takie żądania, takie propozycje; ja rozumiem, dlaczego nazywasz to interesem. Myślisz: może zginiesz ty, twoja rodzina, twoi sąsiedzi, ale uratuj tego jednego, uratuj, uratuj, uratuj, dla mnie ważniejszy on jest niż wszystko inne, bo pomyśl... jest ta jedna szansa na tysiąc, że może się uda. Ja to wszystko dobrze rozumiem, dziewczyno... Ludzie popychali ich, aż zagnali pod mur domu. Leżała tam sterta pościeli, stał stołek, a na nim siedział starzec i modlił się. Mira drżała. - Zmarzniesz w tym szlafroku - powiedział Worczak. A kiedy odwróciła się i chciała odejść, dodał jeszcze: - Dam ci znać. Gdyby coś wyszło z tym samochodem. Nie powiedziała "dziękuję" i on na to zresztą nie czekał. Miał jeszcze coś do załatwienia. Chłopiec nie znał wychodzącego za bramę mężczyzny. Zobaczył go po raz pierwszy może miesiąc temu, może trochę dawniej. Mężczyzna przyglądał mu się wtedy chwilę, potem podszedł do sterty kamieni i położył na niej jakąś paczkę. Chłopiec otworzył tę paczkę. Był w niej chleb. Od tej pory, ile razy zjawiał się ów nieznajomy, tyle razy na stercie kamieni zostawała paczka z chlebem, czasem z kawałkiem słoniny. Mężczyzna kładł ją ukradkiem, jakby bał się albo wstydził. Nie odezwał się do chłopca nigdy, a i chłopiec nie odważył się podejść do niego, żeby powiedzieć "dziękuję". Tyle tylko, że zawsze czekał i na stercie kamieni znajdował chleb. Tak jak dziś. 16 Przewidywania Kazika, że Tadeusz uzna akcję w fabryce broni za niepotrzebną, tym razem nie sprawdziły się. Nie od Tadeusza zresztą to zależało. Otrzymał lakoniczne polecenie zniszczenia opracowanego prototypu. "Gdybyście dobrali się do jakichś planów, notatek, kopii, niszczcie wszystko" - mówił Tadeusz. Rozpracowaniem akcji zajął się Andrzej, a Kazik i Janek zapowiedzieli w domach pilny wspólny wyjazd. "O tej porze? Dokąd?" "Odpocząć - odpowiedzieli zgodnie. - Człowiek pracuje i pracuje, zmęczył się." Z notatnika starego Łempickiego 10 lutego 1942 roku. - Kiedy wszedłem dzisiaj do pokoju, uderzyła mnie jakaś zmiana. Przez długi czas nie mogłem dojść, na czym polega. A to była po prostu jaśniejsza plama na ścianie. Zapytałem: "Sprzedałaś?" Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i trochę z niepokojem: "Kochanie - powiedziała - już trzy dni temu. Buty Stefa składały się z samych dziur". Trzy dni temu. Na murach naszej fabryki namalowane już dawno żółwie nabrały nowej barwy. Nocą musiały zostać odnowione, przypominano hasło: "Pracuj jak żółw". Mój zastępca zapytał mnie niedawno: "Czy nie przychodzi ci czasem do głowy, że ludziom to może za bardzo wejść w krew?" Zapytałem żony: "To tak źle z nami?" Uśmiechnęła się, ma ten błogosławiony dar uśmiechania się w najtrudniejszych nawet chwilach: "Mój drogi, ileż wy zarabiacie, a ile wszystko kosztuje?" A potem wróciła do tematu, który już zaczynała kilka razy, a od którego ja zawsze konsekwentnie uciekam: "Czy naprawdę Andrzej nie mógłby praktykować? On przecież zapomni wszystko, czegokolwiek się nauczył". Andrzej idzie swoją własną drogą. Wybrał ją, nie pytając nikogo, oprócz siebie, o zdanie. Medycyna się na niej nie mieści. Robi to, co uważa za najpotrzebniejsze i jedynie ważne. Nie mam nic na ten temat do powiedzenia. Kierownikiem produkcji był Gustaw Kendschorek, volksdeutsch tym gorliwszy, że bardzo niepewny niemieckiego brzmienia swego nazwiska. Nie miał łatwego życia z robotnikami i kto wie, czy chwilami nie żałował swojej decyzji. Robotnicy byli jednomyślni w wyborze gałęzi; jaka będzie dla niego najodpowiedniejsza, byli jednomyślni w nieróbstwie - jemu na złość, byli w ogóle przeraźliwie jednomyślni we wszystkim i wszelkie próby zrobienia jakiegokolwiek w tym wyłomu spełzły na niczym. Kendschorek wiedział, że po hali produkcyjnej kursują nielegalne ulotki, ale nigdy nie zdołał nikogo na gorącym uczynku przychwycić, wiedział, że robotnicy przekazują sobie wiadomości nielegalne słuchane przez radio, że - co najgorsze - szerzą komunistyczną propagandę. Huknął kiedyś na całą salę: "A czy wiecie wy, barany, co to naprawdę jest ta czerwona zaraza ze wschodu? To przecież gorsze, gorsze... - rozpaczliwie szukał określenia - to przecież dużo gorsze niż Niemcy". Popatrzyli na niego najpierw z politowaniem, a potem gruchnęli śmiechem. Za boki się trzymali ze śmiechu. Gustaw Kendschorek nienawidził hali, nie cierpiał robotników, bał się Niemców i chwilami miał dość całego życia. Od czasu do czasu wzywał go sam naczelny i pytał: "Długo tak pozwolicie tym polskim świniom żarty sobie z pracy urządzać?" Ostatnio naczelny dyrektor stał się szczególnie przykry: "Ostrzegam was, Kendschorek, że jeśli teraz zdarzy się w fabryce jakikolwiek sabotaż - wy osobiście będziecie za to odpowiadać. Wy, Kendschorek". W fabryce musiało dziać się coś szczególnie ważnego, tego Kendschorek mógł się domyślić bardzo łatwo, ale - należało się obawiać - mogli się tego domyślić także robotnicy. "Jeżeli zdarzy się jakikolwiek sabotaż - krzyczał Kendschorek chodząc wzdłuż i wszerz hali - wszyscy, jak tu jesteście, pójdziecie do obozu!" A potem tłumaczył, prosił, jakby istotnie mogli go zrozumieć: "Ludzie, czy ten jeden nie wysłany cekaem zmieni losy wojny? Pomyślcie nad tym i nie narażajcie mnie ani siebie". Robotnicy patrzyli na niego, znilczeli. Myśleli swoje, zawsze swoje i tylko swoje. Przyjście dwóch nowych natchnęło Kendschorka pewną myślą. Wyglądali na inteligentnych i takich, co to można się z nimi dogadać. Już na drugi dzień wezwał ich do siebie na rozmowę. Ale młodzi ludzie niczego nie rozumieli. Spoglądali na Kendschorka szeroko otwartymi oczami uśmiechali się niepewnie i mieli tak głupie miny, że kierownik produkcji musiał zmienić zdanie o stopniu ich inteligencji i machnął ręką. Na nich i na swój pomysł. Owa rozmowa jednak sprawiła, że z kolei hala przyjęła nowych z dużą dozą nieufności."Nie wyglądają na to, żeby przedtem pracowali rękami - mówili. - I zachowują się jakoś tak, że nie wiadomo, co myślą." A już gdy ciemnowłosego Marczaka przyłapano na pogawędce i przyjacielskim paleniu papierosów z jednym z pilnujących fabryki Ukraińców - nieufność przybrała na sile. "Kapusie?" - pytali siebie robotnicy. "Wczoraj - opowiadał któryś - szperali w koszu od śmieci. Jak zapytałem, czego szukają, powiedzieli bezczelnie, że niedopałek wrzucili i boją się pożaru." I hala postanowiła być ostrożna, jako że - wiadomo było - w fabryce działo się coś ważnego. Janek i Kazik spotkali się daleko za fabrycznym przejazdem kolejowym. - Czołem, panie Zieliński. - Kłaniam się, panie Marczak. Nie domył pan rączek i w ogóle zajeżdża pan smarem. - Zaniedbam wprawdzie trochę naukę - rozważał Janek - ale za to ileż nabiorę praktyki. Nareszcie będę wiedział, co to jest winkiel i do czego służy sztamajza. - Co dziś ustaliłeś? - Że naczelny inżynier nosi klucze zawsze przy sobie. - A zatem? - A zatem, moim zdaniem, należy go porwać i zabrać klucze. - Jeszcze nigdy nikogo nie porywałem - zmartwił się Kazik. Wsiedli do jakiegoś przypadkowego tramwaju, pojechali w drugi koniec miasta. Tego wymagały przepisy bezpieczeństwa. Wyskoczyli między przystankami, stwierdzili, że nikt za nimi nie skakał, przeszli kawałek drogi, wsiedli w jakiś inny tramwaj i wreszcie mogli spokojnie usiąść przy stoliku w "Złotej Papudze". - Jak myślisz, uda się? - Człowieku, musi się udać. Halina przyniosła im lurę zwaną kawą. Nie mieli pojęcia, czy wie o ich specjalnych zadaniach, czy nie, nie mówiła o tym i oni także milczeli. Smutny coś pobrzękiwał i nie zwracał na nich uwagi. - Chciałbym, żeby to już było poza nami - marzył Janek. Z pokoiku na zapleczu wyjrzała pani Wysocka i po chwili była już przy nich. - Musisz iść do Ewy Skalskiej, Janku - prosiła. - Nie było jej już dwa dni, nie wiem, co się z nią dzieje, boję się, żeby coś się nie stało. Proszę cię, zrób to dla mnie i idź tam zaraz. - Ależ, ciociu... - Janek wpadł w wyraźną rozpacz. Popatrzył na zegarek, potem gdzieś w głąb sali, wreszcie na panią Stanisławę. - Ciociu, ja... Ja mam ważne sprawy, nie mogę. Już wiem. Kazik, jesteś moim przyjacielem? No jesteś, prawda? Wobec tego pójdziesz do pani Skalskiej. Do widzenia, ciociu, nie martw się, on to prawie tak jak ja. Uścisnął rękę Kazikowi, musnął ustami policzek pani Wysockiej i już go nie było. W tym samym czasie tylnymi drzwiami wysunęła się z kawiarni Wanda Filipowicz. Kazik zatrzymał się przed domem i spojrzał w górę. Dobrze znał ten dom i te okna. Wiosną i latem były zwykle szeroko otwarte. Stojąc gdzieś w zakamarku bramy naprzeciwko - można było słuchać, jak Ewa gra. Czasem można było ją zobaczyć, jak stawała o zmierzchu w oknie i patrzyła: Zawsze była sama. Nikt jej nie odwiedzał i ona ograniczała swoje wyprawy do zaniesienia ciastek do kawiarni. Kazik czasem chciał, czasem pragnął zobaczyć, że ktoś do niej przychodzi; myślał, że może przejdzie mu wówczas ów ucisk gdzieś w okolicy serca, który pojawił się tak dawno i którego nie mógł się pozbyć. Ale nikt nigdy do Ewy nie przychodził i Kazik - wbrew samemu sobie - był z tego powodu szczęśliwy. Bo wiedział, że to nieprawda, że tylko tak się oszukuje, że ów ucisk nie przejdzie nigdy... Któregoś dnia omal nie wpadł przez to idiotyczne wystawanie pod jej domem. Zamyślony nie bardzo wiedział, co się dokoła niego dzieje. Usłyszał dopiero: "Panie, a pan co? Zakochany?" Była łapanka, trzeba było uciekać. Tylko że on był naprawdę zakochany. Po raz pierwszy w życiu. Teraz też grała. Okna były wprawdzie zamknięte, na ulicy był przedwieczorny gwar, tym głośniejszy, że za chwilę zostanie stłumiony godziną policyjną, ale Kazik nauczył się wychwytywać te dźwięki spośród wszystkich innych. Za chwilę wejdzie tam, zadzwoni, Ewa podniesie się od pianina, odgarnie ręką włosy, pomyśli: "Kto to może być? O tej porze?" Potem podejdzie do drzwi, zatrzyma się na moment, wyciągnie rękę do klamki - Ewa ma piękne ręce i oczy, duże, spokojne, smutne oczy - i otworzy drzwi. "Co wtedy powiem? Aha, mam powiedzieć, że pani Wysocka..." Wszedł do bramy. Kilka dni temu zatrzymał się przed bramą razem z nią. Widział, jak wychodziła z kawiarni z olbrzymią paką mąki. Dla niego nawet była ciężka. Dogonił ją wtedy na ulicy. Był mróz, ciemno, tylko księżyc iskrzył się, jakby był czymś podświetlony. Wziął tę paczkę. Ewa spojrzała wówczas na niego ze zdumieniem, powiedział szybko i zdziwił się, że nie mógł poznać własnego głosu: "Chcę pani pomóc, nic więcej." Trzymał tę paczkę, stali naprzeciw siebie, nie wyobrażał sobie nigdy, że kobieta może być aż tak piękna, ucisk gdzieś w okolicy serca stał się mocniejszy, dusił, dławił, nie pozwalał oddychać, płatki śniegu zatrzymały się na włosach Ewy, wyglądały jak małe czarodziejskie gwiazdki, powiedziała: "Nie chciałabym, aby widziano mnie na ulicy właśnie z panem". Powiedziała tak i zmieszała się nagle, odwróciła na moment od niego oczy, ale rumieniec, który przemknął przez jej twarz, sprawił, że zrobiło mu się gorąco, choć przecież był mróz. "Dlaczego właśnie ze mną?" - zapytał - i gotów był to pytanie powtarzać po tysiąc razy: "Dlaczego właśnie ze mną, specjalnie ze mną?" Nie odpowiedziała i wtedy pomyślał, że może jednak widziała go, sterczącego pod tym jej domem, i zrobiło mu się głupio i jakoś wstyd i jednocześnie cieszył się, że go może widziała. Ktoś zaczął zbiegać ze schodów, i Kazik zadzwonił. Usłyszał za drzwiami kroki i miał ochotę uciec. Ewa otworzyła drzwi i cofnęła się o krok. - Pan? Była w jakiejś luźnej domowej sukience, sprawiało to wrażenie intymności, zaczął bohatersko: - Przyszedłem, bo pani Wysocka prosiła, żeby Janek, a Janek nie mógł... - zakończył znacznie mniej bohatersko: - To ja już pójdę. Powiem, że wszystko jest w porządku. Nie odchodził jednak. I ona stała, oparta o te otwarte drzwi, był przekonany, że najchętniej zamknęłaby je przed nim, nie miał jednak siły, żeby zrobić krok do tyłu, powtórzył tylko swoje: - To ja już pójdę. I znowu się nie ruszył. Powiedziała więc: - Proszę. Skoro pan już jest, niech pan wejdzie. Nie należy podobno przyjmować gości w otwartych drzwiach. Wszedł. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, była wisząca na ścianie fotografia. Mężczyzna w mundurze. Jest teraz w Oflagu. Kazik pomyślał, że naprawdę powinien wyjść. Natychmiast. Ewa o czymś zaczęła mówić, usiłowała nadać niespodziewanej wizycie zwykły gościnny charakter. Robiła w tym kierunku niezliczone wysiłki. Nie udało się - odpowiadał lub odpowiadał monosylabami, wpatrzony w każdy jej ruch, w każdy gest; kręciło mu się w głowie, myślał: "Chyba jestem chory". Zrezygnowała. Odgarnęła ręką włosy, był to ruch, który znał na pamięć z najdrobniejszymi szczegółami. "Ma pan rację - przyznała - niech pan już pójdzie." Wydało mu się, że jest spłoszona czymś, że unika jego wzroku. "Tak - powiedział, ale i teraz nie ruszył się z miejsca. - Naturalnie, muszę iść." "Godzina policyjna" - przypomniała, a on powtórzył: "Tak, godzina policyjna". 17 Rudolf Lange był naczelnym inżynierem w fabryce karabinów. Pracował zwykle dużo, ostatnio więcej niż kiedykolwiek. Żądanie było jasne: ulepszyć. Czas na opracowanie prototypu ogromnie krótki. W dodatku ci ludzie tutaj... Ci ludzie nie nadawali się do pracy. Jeżeli samemu nie dopatrzyło się, nie dopilnowało najmniejszego drobiazgu, wszystko zaczynało się rozlatywać. Rudolf Lange czuł się zmęczony i teraz, kiedy praca w swojej pierwszej fazie była skończona - postanowił jeden dzień odpocząć. Umówił się z żoną, że wróci z fabryki wcześniej i pojadą gdzieś za miasto. Była wiosna i drzewa zaczynały się już zielenić i chociaż trudno było pod tą Warszawą znaleźć jakieś przyjemne miejsca, to przecież kilka godzin odpoczynku mu się należy, choćby gdzieś na Bielanach, nad Wisłą. Rudolf Lange zbierał papiery, myślał o swoim domku w ogrodzie niedaleko Berlina, myślał o spokojnych dniach, kiedy nie było wojny i nikt nie kazał mu się spieszyć. Zamknął metalowe drzwi safesu. Zabezpieczały dorobek kilkumiesięcznej wytężonej pracy. Klucze schował do kieszeni, zawsze nosił je ze sobą, to było jego zdaniem, bezpieczniejsze niż zostawianie ich pod opieką tępo wyglądających strażników ukraińskich. Przez okno zaglądało słońce. Wyjechać i odpocząć, choć kilka godzin. Samochód stał jak zwykle koło bramy. Kiedy jednak drzwiczki otworzyły się - Rudolf Lange cofnął się. Przy kierownicy siedział nie znany mu młody człowiek o szczupłej, inteligentnej twarzy. Na widok wahania Langego uczynił ręką zapraszający gest: - Proszę wsiadać, panie inżynierze. Woźniak zwolnił się dzisiaj. Jego żona miała jakiś wypadek, więc pobiegł do domu czy do szpitala nawet... Był tak zdenerwowany i tak się spieszył, że nie zdążył pana o tym powiadomić. Prosił, żebym ja... Jestem dobrym kierowcą, proszę się nie bać, nic złego pana ze mną nie spotka. Uśmiechnął się miłym, ujmującym uśmiechem. Lange wsiadł i auto ruszyło. Kierowca pomachał Ukraińcowi przepustką i już był za bramą. - Pracuję tu od tygodnia - wyjaśniał młody człowiek. - Jeżdżę na ciężarówce, ale że Woźniak musiał tak nagle, a nie było nikogo wolnego, więc zwrócił się do mnie, bo akurat schodziłem ze zmiany. Nawet nie zdążyłem zjeść obiadu. Bardzo chciałbym jeździć na osobowym, bo niech pan inżynier sam powie, czy ciężarówka do mnie pasuje? Odwrócił głowę. Rudolf Lange zobaczył znów tę szczupłą twarz i połyskujące okulary. Chciał zwrócić mu uwagę, że podczas jazdy nie należy tyle mówić, ale niemczyzna nowego kierowcy w porównaniu z Woźniakiem była prawie nieskazitelna i Rudolf Lange zdobył się na wspaniałomyślność milczenia. - Jestem bardzo staranny w pracy, doskonale prowadzę i potrafię dbać o wóz - reklamował się młody człowiek. - Gdyby pan inżynier zechciał mnie poprzeć? Nazywam się Johann Krauze. Czy zapisać panu moje nazwisko? Bo w takim nawale spraw, jakie pan inżynier ma na co dzień, to naprawdę trudno wszystko spamiętać. - Nie trzeba. Młody człowiek znów na chwilę odwrócił się i znowu błysnęły okulary. Niewątpliwie miał rację, ciężarówka do niego nie pasowała. - Ja potrafię wyczuć wóz... Słucham, jak gra silnik, wychwycę każdy zgrzyt. O, tak jak teraz na przykład. Janek i Kazik stali na przystanku tramwajowym, tuż przy skraju chodnika. Przejechały już trzy tramwaje, ale oni nie wsiedli. Kazik przymknął oczy i podniósł twarz w stronę słońca: było jeszcze bardzo młode, nieśmiałe, wiosenne. Janek miarowo przechadzał się wzdłuż chodnika tam i z powrotem i nerwowo patrzył na zegarek. Smutny miał już dziesięć minut opóźnienia. - A jeżeli w ogóle nie przyjadą? - Przyjadą. Kazik nie otworzył nawet oczu i Janek poczuł do niego gwałtownie zrodzoną niechęć. Ruszył znów w swój coraz szybszy marsz po chodniku. Kazik powiedział: "Uspokój się", ale Janek chodził dalej, zdenerwowany, z kosmykiem brązowych włosów, opadających na twarz. "Zachowuje się tak, jakby się umówił z tą swoją czarnulą z kawiarni i boi się, że może z tego nic nie wyjść; fajna dziewczyna, ten Janek zawsze ma szczęście" - Kazik westchnął i odwrócił twarz do słońca, zazdrościł Jankowi i równocześnie wiedział doskonale, że swojego nieszczęścia nie zamieniłby na wszystkie wspaniałości świata; powtórzył swoje: "Przyjadą", myśląc o czymś zupełnie innym. - A jeżeli on się nie dał Smutnemu nabrać? - Człowieku, na Smutnego każdy się nabierze. Tu Kazik otworzył oczy i - nagle ożywiony - oświadczył: - My sami uwierzylibyśmy we wszystko, co by Smutny wymyślił, a cóż dopiero biedny Lange... Co on może wiedzieć o Smutnym? Nadjeżdżający samochód zatrzymał się tuż przy krawężniku. Janek nerwowym ruchem odrzucił z czoła kosmyk włosów, Kazik wsunął ręce w kieszenie. Rudolf Lange pochylił się w stronę swego nowego kierowcy: - Coś nie w porządku? - zaniepokoił się. Kierowca nie odpowiedział. Trzasnęły drzwiczki i wewnątrz wozu znalazło się dwóch młodych ludzi. Równocześnie coś nieprzyjemnie twardego dotknęło Niemca gdzieś w okolicy łopatki. Lange poczuł strużki potu, ściekające po plecach. Ten, który dotykał go spluwą, coś powiedział, ale jego niemczyzna była tak kiepska, że sam z niej zrezygnował. - On mówi - pospieszył z wyjaśnieniem kierowca - żeby pan inżynier był łaskawy siedzieć bardzo spokojnie, nie ruszać się, a już niech Pan Bóg broni krzyczeć. Lange zobaczył teraz jego twarz w lusterku. Pomyślał: "On nie pasuje do ciężarówki, nie pasuje w ogóle do zawodowego kręcenia kierownicą. Jak mogłem się na to nabrać?" Wydusił z siebie: - Co chcecie zrobić? W odpowiedzi twarz kierowcy w lusterku rozjaśniła się uśmiechem, tylko że nie był to dobry uśmiech. Jechali w milczeniu za miasto, skręcili między drzewa nadwiślańskiego lasku, tam właśnie, gdzie Lange wybierał się na swój parogodzinny odpoczynek. Janek rozglądał się uważnie, każde zarośla wydawały mu się odpowiednie i prawie w tym momencie - do niczego. Myślał: "Czy Smutny naprawdę znalazł tu coś bez pudła?" A potem przypomniał mu się Wąwóz Pięciu Wagarowiczów i uspokoił się nagle, no bo jak mógł o tym zapomnieć? Smutny niewiele musiał się wysilać, żeby znaleźć wprost wymarzone miejsce... Samochód skręcił wreszcie i zatrzymał się - no tak, to tutaj. Janek rozejrzał się z rozrzewnieniem, można sto razy przejść obok wąwozu, ich wąwozu, i w ogóle go nie zauważyć. - Klucze - powiedział Kazik po polsku - szybko. Klucze. - On mówi - wyjaśnił znowu łagodnie Smutny - żeby pan inżynier był łaskaw oddać klucze od kasy pancernej. I to szybko. W tym momencie Rudolf Lange zapomniał o strachu i krzyknął, a raczej zawył, i chciał rzucić się na swego nowego kierowcę, któremu tak haniebnie dał się nabrać, ale nie zdołał nawet zrobić jednego kroku. Leżał związany, zakneblowany, patrzył bezsilnie na zwieszające się nad nim gałęzie, na których zaczynały formować się już młodziutkie, brązowe pąki i na oddalające się nogi trójki młodych ludzi. A potem na chwilę zobaczył jeszcze szczupłą twarz w okularach; rzekomy kierowca przyklęknął na chwilę nad brzegiem wąwozu i - przechylony w dół - zawołał: - Nazywam się Krauze, niech pan nie zapomni! Z Andrzejem spotkali się w pobliżu przejazdu kolejowego. Było już późno i na niebo wtoczył się księżyc, jak na złość pełny i bardzo jasny. Kazik zauważył, że taki wieczór jest dobry dla zakochanych, ale z akcją może by należało zaczekać. Przeskoczyli jednak przez mur zaraz za budką strażnika. Przycupnęli przy ścianie. W dyżurce była cisza. - Śpi - szepnął Janek. - W dzień pije, wieczorami przysypia. Chwilę jeszcze stali i Janek pomyślał nagle o Wandzie. I o Wąwozie Pięciu Wagarowiczów. "Tam by nas nikt nie znalazł. Tam nikt by nie przeszkadzał." I jeszcze: "Zaraz będzie lato". Usłyszał: "Lecimy" i poleciał. Przemknęli przez chodnik do budynku sekcji tajnej. Znali tę drogę doskonale. Przez miesiąc pracy wyuczyli się jej na pamięć, wkuli ją na rzymską piątkę, mogliby odpowiadać z niej wyrwani z najgłębszego snu. Budynek był czarny i tylko strzegący go Ukrainiec palił papierosa i ten ognik był z dala widoczny. Drugi strażnik stał w pobliżu, oparty o mur. Chłopcy objęli ich szybkimi spojrzeniami, a potem popatrzyli na siebie. Twarze mieli teraz czujne i skupione. Kazik wyciągnął rewolwer. "Najważniejsze podejść - powtarzał w duchu Janek - ostrożnie, żeby nie spłoszyć. W razie czego Kazik tego w budce, a ja... Boże, spraw żeby się obyło." Obyło się. Dobrze podeszli i po chwili obaj strażnicy leżeli związani w dyżurce, a z tablicy rozdzielczej zniknął pęk kluczy. Spoconymi rękami Janek nie mógł otworzyć drzwi, i Kazik nawymyślał mu od oferm, niedołęgów i tchórzy. Właściwie niewiele brakowało, a byliby się pobili przy tych drzwiach. Przywołał ich do porządku jakiś szmer. Przywarli do ściany i znieruchomieli. Ale to była tylko gałąź, którą wiatr stukał w okna. Wreszcie weszli do środka. Ślepa latarka wyłowiła szerokie, solidne biurko i szafę. Kazik odsunął fotel i usiadł. "Nigdy nie zostanę dyrektorem" - zawyrokował, a Janek zachichotał. Pomyślał, że chciałby już mieć tę całą hecę za sobą. Zniszczyli papiery, a potem rozbili model. A kiedy leżał już w szczątkach na podłodze, Janek zaczął go kopać z zapamiętaniem. Potem odetchnął głęboko, uśmiechnął się i zapytał: - No? Na ile to zrobiliśmy? A Kazik odpowiedział z przekonaniem: - Na pięć z plusem. Bo jeszcze ciągle takimi właśnie kategoriami myśleli. Zaalarmowana przez panią Lange policja długo szukała jej małżonka. Dopiero rano w mieszkaniu inżyniera zadzwonił telefon. Jakiś nieznany głos poinformował panią inżynierową, że męża jej należy szukać w lesie pod Młocinami. O godzinie dziesiątej pani Lange układała do łóżka dygocącego z pasji męża, który szczękając zębami powtarzał obłąkańczo jedno nazwisko: "Krauze". Z notatnika starego Łempickiego 21 kwietnia 1942 roku. - Na froncie czy raczej na frontach żadnych zmian na korzyść. W Afryce front tkwi gdzieś pod Agedabią, 7 kwietnia Anglicy skapitulowali na Sumatrze, 10 Amerykanie na Filipinach. W Warszawie sytuacja z miesiąca na miesiąc staje się coraz groźniejsza. Ciągle słyszy się o nowych aresztowaniach. Człowiek boi się myśleć, że to koło wojny zaciska się coraz mocniej, że w końcu ściśnie wszystko. 14 maja 1942 roku. - Nie wiem, jakim cudem dzieci te wydostały się zza muru. Wiem, że zapukały do naszych drzwi. Nie prosiły o nic. W każdym razie do nas nie powiedziały słowa. I myśmy się nie odezwali. Chłopiec był młodszy, miał może pięć, może sześć lat, dziewczynka pewnie dziesięć. Stały, trzymając się za ręce, ona miała chusteczkę na głowie. Pamiętam. Nie zapomnę do końca życia. Dzieci stały po jednej stronie progu, ja z żoną po drugiej. Patrzyliśmy na siebie. Potem zobaczyłem ręce żony podające im jedzenie i usłyszałem swój własny, drewniany głos, mówiący "wejdźcie". I groza możliwości tego ich wejścia sprawiła, że przez chwilę nie widziałem nic, jakby sień, próg i te dzieci zakryły się jakąś czernią. A kiedy czerń zniknęła - dzieci na progu już nie było. Po twarzy Anieli płynęły łzy, jedna za drugą, gęste i wielkie. Gdzieś słychać było jakieś kroki. I nie wiem, czy te kroki je spłoszyły, czy same podjęły decyzję odejścia, bo były dorosłe, doroślejsze niż my, były stare straszliwą wiedzą i okrutnym doświadczeniem. Odeszły. I to odejście sprawiło, że - w każdym razie dla mnie - dzieci te stoją tam przy drzwiach i patrzą - ciągle... Wieczorem przed położeniem się spać Aniela zawsze modli się. Dzisiaj nie zmówiła zwykłego pacierza. Nie wiem, czy wstydziła się przed Bogiem naszego strachu, czy nie potrafiła pojąć Jego racji każącej podejmować decyzje dzieciom. 18 W dżdżysty poranek z podmiejskiego pociągu przyjeżdżającego do Warszawy z Żyrardowa wysiadło trzech mężczyzn. W podniszczonych ubraniach wyglądali na robotników zdążających rano do pracy. Nie byli jednak robotnikami i nie jechali do pracy. Stali na skrzyżowaniu Alei i Marszałkowskiej, rozglądali się na wszystkie strony, jakby widok tych ulic był dla nich zaskoczeniem. Wynikiem tych oględzin było wreszcie jedno sformułowanie: "Cholera". Mieściło się w nim i zdumienie, i zaskoczenie, i żal, i rozczarowanie, mieściło się to wszystko, co przez miesiące niewoli, jakie mieli poza sobą, zdążyło narosnąć i teraz wydostało się na światło dzienne. Roman Krzycki oderwał wzrok od wiszących rzędem flag ze swastykami, pomyślał: "Chyba jakieś święto, że tego tu aż tyle". Miał szczerą ochotę splunąć i opanowanie tego odruchu przyszło mu z niejakim trudem. Głośno powiedział: - Gramy w marynarza. - Zwariowałeś? Roman pomyślał, że Paweł w podniszczonej starej kurtce Zygmunta wygląda jak przebrany. Ostatnio zresztą ciągle wyglądał jak przebrany. Przebrany w mundur i ustawiony w szeregu; z odebraną bronią zamknięty w baraku, jakby chłopiec z dobrego domu bawił się w wojnę. Ta zabawa jednak nie pasowała do Pawła i nie szła mu nadzwyczajnie. Szczególnie te druty. Te druty były nie do zniesienia. - O co gramy? - zapytał Zygmunt. Od czasu ucieczki Zygmunt Szeja całkowicie poddał się rozkazom Romana, mimo że poprzednio - w wojsku - był rangą wyższy i on raczej powinien dowodzić. Tak nakazywały żelazne obozowe kanony. Uznał jednak, że porucznik Krzycki jest zupełnie wyjątkowym dowódcą i zdania tego nic nie było w stanie zmienić. - Mamy trzy adresy - wyjaśnił Roman. - Tych Łempickich... - To pewni ludzie? - Skalski za nich ręczył. Łempiccy mieszkają na Bielanach. Jazdę na Bielany wylosował Paweł. Popatrzył na zatłoczony tramwaj, powiedział z podziwem: "Jakim cudem ci ludzie tak wiszą dookoła tych wagonów?" Po chwili wisiał już sam, zaczepiony jedną nogą na buforze, a Roman wrzeszczał ze środka chodnika: "Nie spadnij", bo od najmłodszych lat, od tak dawna, jak sięgał pamięcią, zawsze opiekował się Pawłem i zawsze się o niego bał. - Wszystko jest inne - zawyrokował Zygmunt. - Nawet Niemcy nie przypominają tamtych naszych z Oflagu. - Przyzwyczaimy się do tych... - odpowiedział Roman. Obejrzał się za przechodzącą dziewczyną. Miała drewniane, śmiesznie wycięte buciki i wysokie, szczupłe nogi. - Nie rozumiem - powiedział, wiedziony jakimś szczególnym skojarzeniem - dlaczego ten Skalski nie zdecydował się na ucieczkę... Widziałeś jego żonę? - Nie, ale on po prostu nie wierzył, że nam się uda. - O Boże - westchnął nagle Roman. Pod murem trójka dzieci śpiewała: Dnia pierwszego września roku pamiętnego Wróg napadł na Polskę z kraju sąsiedniego. Zygmunt dał im wysupłane z kieszeni pieniądze. Byli już na miejscu. - Poczekasz tu na mnie - oświadczył znowu Roman. - Jeden człowiek zawsze mniej zwraca uwagę. Przyjdę po ciebie. Zniknął w bramie, a Zygmunt wszedł do knajpy. Była prawie pusta, tylko w jednym jej kącie piło kilku kolejarzy. Pachniało samogonem. Zygmunt usiadł blisko okna, zamówił herbatę i zajął się obserwacją ulicy. Ciągle jeszcze nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że jest w Warszawie, że jest na wolności. Wpatrywał się w bramę, gdzie zniknął Roman, i w pewnym momencie złapał się na szczególnym uczuciu... czegoś w rodzaju uwielbienia. Bo to było zupełnie nieprawdopodobne. Kiedy Roman pierwszy raz wystąpił z projektem ucieczki, takiej ucieczki, nawet go nie wyśmieli, tak cała sprawa wydała się niedorzeczna. Ale Roman powtarzał to uparcie, przez wiele długich wieczorów uporczywie kładł im to w "zakute łby". Pierwszy złamał się Paweł; powiedział któregoś dnia nieśmiało: "A może on jednak ma rację, może Niemcom tak samo jak nam nie przyjdzie do głowy, że tak można uciekać?" Kelnerka przyniosła pachnącą skórkami jabłek herbatę. Zygmunt ciągle wpatrywał się w bramę. To już było takie przyzwyczajenie. Tam też godzinami potrafi stać i patrzeć tępo w jakiś punkt... za drutami. Choroba drutów, każdy z Oflagu ją przechodził. Dla niektórych bywała śmiertelna: ich trupy pozostawały na tych drutach. Z daleka wyglądały jak łachmany. Pomysł był właściwie genialny w swojej prostocie. Z Oflagu przewożono czasem grupki więźniów na rozprawy sądu wojskowego. Ponieważ odległość była niewielka, towarzyszył im zawsze jeden lub dwóch konwojentów. "Ja was poprowadzę - powiedział Roman. - Mundur wypożyczę w charakterze rekwizytu teatralnego, dokumenty podrobią koledzy z obozowej kancelarii, a po niemiecku mówię lepiej niż niejeden z nich." No i poprowadził. Wyprowadził ich zza drutów, zza których - zdawało się - nie było wyjścia. "Jeszcze dwa dni temu - myślał Zygmunt - były obozowe prycze, baraki, strażnicy i druty." Jeszcze dwa dni temu mówił: "Tu za drutami", dziś zmieniło się to w sposób zasadniczy, dziś jest: "Tam - za drutami". Tam pozostał pułkownik Skalski, tam za drutami jest major Łukowiecki, których żonom przywieźli listy. Dlaczego oni sami nie uciekli? To było rzeczywiście takie proste, tak rozpaczliwie proste. Żadnemu z Niemców, którzy im sprawdzali dokumenty, nie przyszło do głowy, że coś może być nie w porządku, bo przecież nigdy tak się z obozu nie ucieka. Zygmunt czuł zawrót głowy, który nie opuszczał go od momentu wyruszenia. Myślał o chwili, kiedy Roman wspaniale prezentujący się w niemieckim mundurze z drewnianym - o Boże, wspaniale drewnianym - karabinem, urządził na stacji prawdziwe piekło, że dla jeńców, których przewozi, nie zarezerwowano specjalnego przedziału. Truchleli wtedy obaj z Pawłem ze strachu, ale Roman nie przeholował, wszystko było tak, jak być powinno; prawdziwy konwojent urządziłby awanturę, musiał więc to zrobić i on. Potem wejście do domu, postać matki, zdumiony okrzyk: "Zygmunt". Dlaczego ten Roman tak długo nie wraca? Roman szedł wolno po schodach. Mieszkanie Łukowieckiej było na drugim piętrze. Kiedy był już na ostatnim stopniu, drzwi otworzyły się i stanął w nich jakiś mężczyzna. Był wysoki, bardzo chudy i uderzająco brzydki. Na ramieniu miał przewieszony czarny skórzany płaszcz i ten płaszcz właśnie sprawił, że Roman zatrzymał się nagle i zaczął poprawiać sobie but. Tamten zamknął za sobą drzwi, przekręcił klucz i schował do kieszeni. Kiedy przechodził obok schylonego Romana, skierował na niego spojrzenie bladoniebieskich, sennych oczu. Potem wolno zszedł na dół. Roman pomyślał: "Przeprowadziła się". Ale podszedł jednak do drzwi. "Elżbieta Łukowiecka."Uczuł nagłe nieprzyjemne ściśnięcie w gardle. Przed oczami stanął mu major Łukowiecki, gdy dawał mu list do żony. Przypomniał sobie chwilę, kiedy major pokazywał mu jej fotografię - jedyną, jaką posiadał. Ze złośliwą, gorzką satysfakcją Roman pomyślał: "Jak to dobrze, że nie mam żony". Zawrócił. Siedzieli naprzeciw siebie, oddzieleni powierzchnią stołu. Siedzieli tak już pół godziny. Rozmowa nie kleiła się, choć pani Łukowiecka mówiła dużo, ogromnie dużo. "Aż za dużo" - myślał Roman. Za to Ewa Skalska nie mówiła prawie nic. A on sam? Właściwie to on powinien mówić, opowiadać, po to przecież tutaj przyszedł. Tylko że... Właśnie. Od początku tego spotkania bąkał coś bez większego sensu tak samo, jak pani Łukowiecka zalewała ich potokiem słów bez sensu. Po wrażeniu, jakie wywarła na nim jego pierwsza niefortunna wizyta, nie zdobyłby się chyba na powtórne odwiedzenie żony majora Łukowieckiego, gdyby pani Łempicka nie zmusiła go niemal do tego. "List to jest nic. Pan, żywy człowiek stamtąd, to coś zupełnie innego. Wyobrażam sobie, jak się Elżbieta ucieszy." Elżbieta właśnie cieszy się. Mówi o mężu, o swoim małżeństwie, o synku. Wspomina dawne lata. Cieszy się, oczywiście. Roman jednak nie może się oprzeć wrażeniu, że kiedy po raz pierwszy usłyszała, skąd przybył, w oczach jej zabłysło na krótką chwilę niemal przerażenie. - Jacy byliśmy wtedy szczęśliwi, prawda, Ewo? - Tak. Elegancka suknia, modne uczesanie niewątpliwie ufarbowanych włosów, mocny makijaż, efektowna kobieta po czterdziestce, która jeszcze może się podobać. - Mój Boże, nigdy nie przypuszczałam, że to się tak wszystko ułoży. To okropne zostać nagle zupełnie bez nikogo. Prawda, Ewo? - Tak. Żonie pułkownika Skalskiego także dotychczas nie powiedział nic, jakby naprawdę nic do powiedzenia nie było. Przypomniał mu się moment, kiedy dochodził do małego domku pana Szei. Zygmunt twierdził, że nie starczy mu nocy na opowiadanie. Gdy jednak po pierwszych zdumionych powitaniach i łzach radości padło z ust jego ojca pierwsze pytanie: "No i jak tam było w Oflagu?" - nieoczekiwanie dla samych siebie stropili się wszyscy. O to samo zapytała go teraz Ewa, a on nie wiedział, co powiedzieć. Bo co ci ludzie tutaj mogli wiedzieć o drutach, o chandrach, o straszliwej tęsknocie, o tym, że czasem człowiek odczuwał ulgę, gdy w areszcie mógł być przez pewien czas sam. Obozowe problemy stały się tutaj dla niego samego jakieś małe i śmieszne. Odważanie porcji kartofli, żeby były idealnie równe, kłótnie o zardzewiały gwóźdź, o kubek, "panie majorze, melduję posłusznie, że porucznik Krzycki wspólnie ze swoim bratem zrabowali mi z szafki dwa metry drutu z izolacją... poruczniku Krzycki, zawiadamiam was, że sprawa o dwa metry drutu z izolacją, który zginął z szafki kapitana Szei, oddana została do rozpatrzenia sądowi koleżeńskiemu, poruczniku Krzycki, wyrokiem sądu koleżeńskiego w sprawie... zapadłym w dniu..." Spojrzał na Ewę. Powiedział: - Trzeba było stwarzać sobie problemy, jak najwięcej, żeby nie myśleć. Właściwie nie mogliśmy myśleć, bo wszystkie myśli dotyczyły tego, co zostało. Spojrzenia ich spotkały się. Zobaczył, jak twarz Ewy powlokła się rumieńcem. Zmieszał się. Znowu zapadło niezręczne milczenie. I znowu przerwała je Łukowiecka: - Ma pan rację, ta rozłąka jest okropna. Niech pan pomyśli, całe życie ma się człowiek na kim oprzeć, a nagle zostaje sam i musi sobie jakoś radzić. Tak, wam tam na pewno nie było łatwo, to znaczy, im tam na pewno nie jest łatwo, ale tutaj... Pan nawet nie ma pojęcia, jak wygląda życie tutaj, a przecież trzeba się jakoś urządzić, żeby to wszystko przetrwać. Pomyślał, że nie powinna się skarżyć. Zdaje się, że ona umiała się jakoś urządzić. Wyszedł razem z Ewą. Na półpiętrze odwróciła się do niego. - Chciałam pana o coś zapytać. - Słucham. - Jak pan tu wrócił... Pomyślał pan, że to wszystko jest inne niż dawniej, prawda? - Tak. Tak pomyślałem. Ale to chyba nie jest prawda. Nie mogło się zmienić wszystko. Wracając człowiek coś z tego, co zostawił, musi przecież znaleźć. - Kiedyś też tak myślałam. Ale boję się, że to właśnie nie jest prawdą. Że nie można nigdy, jak to ktoś powiedział, "dwa razy wstąpić do tej samej rzeki". Życie płynie, coś ze sobą zabiera, coś przynosi i niby jest wszystko jak dawniej, a jednak rzeka jest już inna... Byli już na ulicy. Nadjechał tramwaj i Ewa wsiadła. Stał patrząc w ślad za oddalającymi się wagonami. Ogarnęło go nie dające się przezwyciężyć uczucie przygnębienia. 19 Chłopiec z rudymi włosami, który wmówił w Wandę, że jest jej sąsiadem z Łodzi, szedł w stronę "Złotej Papugi". Było ciepło i rudy pocił się. Było rano, ale czuł się zmęczony. Od pewnego czasu ciągle czuł się bardzo zmęczony. Niewidomy żebrak grał na skrzypcach, a mały chłopczyk śpiewał: Siekiera, motyka, piłka, szklanka, W nocy nalot, w dzień łapanka, Siekiera, motyka, bimber gwóźdź, Dam górala i mnie puść. Rudy przeszedł obojętnie obok tej pary. Nie miał pieniędzy. Zastanowił się, jak jego sytuacja materialna będzie wyglądała jutro, i teraz wreszcie uśmiechnął się. Był to paskudny uśmiech, bez cienia wesołości, uśmiech zaprawiony żółcią. Od niedawna dopiero nauczył się tak uśmiechać, wielu rzeczy zresztą nauczył się od niedawna. Kiedy wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwi kawiarni, wróciło znów to uczucie, które ściskało serce i nie pozwalało oddychać. Przygryzł wargi, ale nie poczuł bólu. Może dlatego, że bólu, tego najzwyczajniejszego, ordynarnego bólu, wyrywającego z płuc zwierzęcy ryk, skowyt czy jęk, tego bólu właśnie nie zaznał. Nie uderzyli go ani razu, nie wyciągnęli nawet ręki. Kazali mu tylko patrzeć. Godzinami siedział w pokoju przesłuchań. Patrzył, jak tłukli, kopali, przypiekali ogniem, miażdżyli palce, wyrywali paznokcie, widział to wszystko, widział nieprzytomne z bólu oczy, popuchnięte od uderzeń wargi, widział krew, krew, krew, słuchał krzyków, skowytów, jęków i ciągle czekał. Czekał, kiedy zaczną. Ale nie zaczynali. Kazali mu znowu patrzeć i słuchać. Ciągle myślał, że to już, że teraz właśnie jest jego kolej, że ten, który się zbliża, to właśnie jego oprawca, ale to jeszcze nie było to, znowu musiał tylko patrzeć, znowu słuchać. Zaczął błagać: "Zacznijcie. Już nie mogę". Nie zaczęli. Przez dwa tygodnie był w pokoju przesłuchań. Krzyki prześladowały go w nocy. Do dziś je słyszy, do dziś śnią mu się tortury, do dziś widzi nieprzytomne oczy. Potem powiedzieli: "Wybieraj". Wybrał. Pomyślał: "Jeszcze mógłbym się cofnąć". I zapytał siebie: "Dokąd?" Zobaczył znowu salę, usłyszał krzyk. Nie nadawał się na bohatera. Nie potrafił cierpieć. I nie chciał cierpieć. Bał się, panicznie bał się bólu. Pytanie: "Czy ty się boisz?" - zadał również Korn siedzącemu przed nim Czarnemu. A Czarny, jak to Czarny, nigdy nie udawał bohatera, odpowiedział: "O rany, człowieku, boję się chwilami jak wszyscy diabli, ale co mam robić?" To prawda. Co niby miał robić? Korn w milczeniu pokiwał głową, a potem uśmiechnął się złośliwie, tak jak często się uśmiechał, pomyślał, że to przecież on kazał Czarnemu robić to, co robił, i pomyślał z ponurą satysfakcją, że trwa to znacznie dłużej, niż mógł przypuszczać w najśmielszych snach. Myślał: "Jeżeli przeżyjemy to całe draństwo, nawet nie będziemy mogli o tym opowiadać. Wnuki powiedzą, że dziadkom króliki po głowach skaczą. Ludzie nie będą w stanie uwierzyć w to, co było naprawdę". Głośno zapytał: "Co masz?", bo Czarny miał coś ważnego. "Jest bardzo charakterystyczny - mówił - zupełnie rudy, więc łatwo go zidentyfikować. Mały, chudy. Ma specjalne polecenia. Musicie go mieć na oku i nie dać mu złapać żadnych kontaktów..." Korn opuścił ręce i kiwał nimi miarowo jak skrzydłami wiatraka. Z dołu, z piwnicy dolatywał leciutki szum. Produkowali tam granaty, miotacze płomieni i naboje. Robili to z najdziwniejszych, najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy. "O właśnie - przypomniało mi się, że potrzebuję tysiąc kółek do kluczy. Będziemy z nich robić detonatory", ludzka pomysłowość zdaje się być zupełnie nieograniczona, zdziwienie w oczach Czarnego, choć przecież przyzwyczaił się do nieoczekiwanych poleceń, zamówień, pomysłów. Korn dalej machał rękami. Patrzył na Czarnego, myślał o rudym chłopcu, który wyszedł z gestapo i ma specjalne polecenia, i myślał o tych tam na dole, o ich żmudnej, kosztującej maksimum wysiłku pracy, dającej tak wiele i tak niewiele zarazem, naznaczonej od swego początku - piętnem śmierci. "Nie - odpowiedział na pytanie Czarnego - pracowników mi tu nie brakuje. Śmieją się, że z takim arsenałem prędko by się Niemcom nie poddali." Pochylił w stronę Czarnego długą chudą twarz, wykrzywioną teraz gniewnie: "Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz, skoro wyszedł tydzień temu? A jeśli już złapał kontakt? A jeśli to robi właśnie teraz?" Czarny nie odpowiedział. Do Korna nie należało mówić o żadnych trudnościach, zwłaszcza wtedy, gdy był zły. Czarny wstał. Zameldował, co miał do zameldowania, za chwilę pożegna się i odejdzie, tak jak żegnał się i odchodził wiele razy. Zawsze wracał. Może przyjść taki dzień, że nie wróci. "Uważaj na siebie choć trochę", chciał powiedzieć Korn, ale nie odezwał się. Nie należało mówić takich rzeczy. Nie powiedział nic, a Czarny pożegnał się i odszedł. Rudy otworzył drzwi kawiarni, wszedł do środka i usiadł przy stoliku. Pianino stało zamknięte, w kawiarni było jeszcze pusto, Wanda poprawiała przed lustrem uczesanie. Halina przyniosła rudemu filiżankę kawy, powiedziała: "Proszę cierpliwie poczekać", zadzwoniła do Tadeusza, ale jeszcze nie było go w umówionym punkcie, zrobiła przegląd spraw, które miała do załatwienia; trzeba zawiadomić uciekinierów z Oflagu, aby przygotowali się do drogi, porozumieć się z Wroną, który po nich przyjechał, no i załatwić z rudym. Dzwonek przy drzwiach zadźwięczał przeraźliwie, bo Kurt Diethl miał zwyczaj bardzo szeroko otwierać drzwi. Za nim wszedł Rudolf Schmidt. Usiedli w rogu salki przy otwartym oknie. Było coraz bardziej gorąco. Wanda przerwała studia przed lustrem, przeszła tanecznym krokiem przez salkę. Niemcy zażądali kawy. Rudy chłopiec rozłożył przed sobą gazetę i udawał, że czyta. Do kawiarni weszło jeszcze kilka osób. Wanda stawiała kawę na stoliku Niemców, kiedy drzwi znów otworzyły się z trzaskiem i stanął w nich porucznik Wrona. Kurt Diethl przerwał rozmowę ze Schmidtem i skierował zaciekawione spojrzenie na chłopca. Wrona zaszedł Halinie drogę w momencie, kiedy odwróciła się od bufetu z tacą w ręku. Pochylił się i pocałował ją. Pani Wysocka roześmiała się: - To znaczy umieć wykorzystywać sytuację. Oddaj tę tacę, Halinko, ja zaniosę. Halina widziała wyraźnie czarne oczy Kurta. Poczuła złość. Odsunęła się szybko od Wrony. - Kto cię upoważnił do tak bezczelnego zachowywania się? - Czas - odparł natychmiast. - A jeżeli już mówimy o bezczelności, to może powiesz mi, kto upoważnił ciebie do tego, żeby zostawiać mi kartkę tylko ze służbowymi wiadomościami, co? Jeżeli uważasz, że się tym wykpisz, to się bardzo mylisz. Idziesz dzisiaj ze mną na autentyczną randkę do bielańskiego lasku. - O czwartej musisz jechać. - Chwała Bogu godzina mego odjazdu zależy tylko ode mnie. Nie pojadę o czwartej, a jak się ze mną nie umówisz, pójdę do pierwszej lepszej knajpy i schlam z rozpaczy jak nieboskie stworzenie. Jak się potem co stanie, to będzie tylko twoja wina, więc? - Władek - powiedziała - chętnie się z tobą zobaczę... - Nie bujasz? Pomyślała: "Chyba bujam". Głośno powiedziała: - Nie. Mam teraz trochę spraw do załatwienia, a potem możemy się spotkać. Czekaj na mnie o trzeciej... - Na przystanku koło Łempickich. - Dobrze. Skierowała się w stronę stolika, gdzie wytrwale czekał na nią rudy chłopiec. Zatrzymała się przy nim. Wyglądał jakoś biednie i strachliwie. Uśmiechnęła się do niego. - Zaraz idziemy. Mam zawsze dziesięć spraw do załatwienia równocześnie, dlatego tak długo pan czekał. Wtedy właśnie znów poczuła wzrok Kurta. Natrętny i zły. - Cóż ty dzisiaj jesteś taki nieprzytomny? - powiedział Schmidt. - Kurt, nie słyszysz, co się do ciebie mówi. Gdzie znowu idziesz, Kurt? Kiedy stanął przy bufecie, usłyszał kilka urywanych słów, które mówiła do telefonu jasnowłosa kelnerka: - Będę z nim za jakieś pół godziny. Tadeusz, czy nowe sztywne kołnierzyki są ci potrzebne? Miękkie? Tak. Dobrze. - Co panu podać? - powtórzyła po raz trzeci pani Wysocka. - Nie podać - zaprzeczył. - Chcę zapłacić. Wyszli niemal równocześnie z Haliną i z jej rudym towarzyszem. Jak i dlaczego potem stało się to wszystko, Halina nie umiała nigdy opowiedzieć. Było to zbyt nagłe i zbyt niespodziewane. Rudy znalazł się obok Kurta, potrącił go chyba, bo Niemiec powiedział: "Uważaj, jak chodzisz, smarkaczu!" Miał twarz wykrzywioną złością, jak odbitą w krzywym lustrze. Potem obaj znaleźli się na ziemi, Halina chciała krzyknąć, opanowała się jednak, zatkała sobie usta ręką, cofnęła się pod ścianę. Rozległ się strzał, potem drugi, ulica błyskawicznie opustoszała i następny obraz Halina pamiętała już bardzo dokładnie. Była wciśnięta w mur tuż pod obrzydliwym szyldem "Złotej Papugi". Na pustej ulicy stał Rudolf Schmidt z rewolwerem w dłoni, Kurt podnosił się z ziemi, podtrzymując rękę, a na chodniku dziwnie skurczony leżał rudy chłopiec. - Chciał cię zabić! - wołał Schmidt do Kurta. - Ta świnia chciała cię zabić! Kurt ciągle trzymał się za rękę. Była na niej krew. Ubranie leżącego było także czerwone, między nim a Kurtem leżał rewolwer. Nigdy jeszcze porucznik Wrona nie widział Haliny tak zdenerwowanej. Kiedy wysiadła z tramwaju na przystanku koło Łempickich, robiła wrażenie niezupełnie przytomnej. - Na miłość Boską, co się stało? Szli obok siebie wąskimi ścieżynkami bielańskiego lasku. Było gorąco. Był upał. Wrona przewiesił sobie marynarkę przez ramię. Na tych ścieżynkach leśnych poczuł się znów jak w domu. Pomyślał: "Okazuje się, że do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić". Halina opowiadała, jak to miała rudego chłopca, szkolnego kolegę Niefortunia, zaprowadzić do Tadeusza i jak to na ulicy przed kawiarnią zabił go Niemiec. - Nie wiem, nie mam pojęcia, jak to się stało. Szłam z nim, a ci Niemcy wyszli za nami i nagle rudego nie było już przy mnie, potrącił zdaje się jednego z tych Niemców, Niemiec krzyknął na niego, potem obaj upadli i rudy strzelił. Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego rudy do niego strzelał? Co mu przyszło do głowy? Skąd miał broń? - A ty? Jak ty uciekłaś? - Ja? - Na Wronę spojrzały spłoszone, szare oczy. Nie. To znaczy... Utknęła. Nie wiedziała, jak ma to powiedzieć. Nie myślała wtedy o ucieczce. Była jak sparaliżowana. Pierwszy raz zabito przy niej człowieka. To Kurt stanął obok niej i powiedział: "Pani nie miała z tym nic wspólnego". A potem dodał ciszej: "Uciekaj". - Halina - Wrona chwycił ją za ramiona i potrząsnął. Powiedziała: - Pomyśl. Zabili go, zanim zdołał wejść do organizacji. Wronę jednak nic nie obchodził zabity chłopak. Obchodziła go Halina. Od dawna już obchodziła go znacznie więcej, niż by sobie tego życzył. I teraz przestraszył się. Pomyślał, że każdej chwili może jej się coś stać, i miną długie dni, zanim wiadomość dotrze do niego do lasu, pomyślał, że powinien być tu przy niej, aby jej bronić, pomyślał także, że kategorycznie zabroniłby jej należenia do organizacji, prowadzenia do Tadeusza rudych chłopców i wiecznego narażania się, że gdyby tylko powiedziała jedno słowo, że chciałaby, aby był przy niej - niech diabli porwą Tygrysa, niech się wścieka kapitan Artur - zostawiłby całą partyzantkę, ostatecznie tu też by się przydał, a coś się człowiekowi od życia należy, nawet jeśli jest wojna, do licha z wojną, nie można co dzień pamiętać tylko o tym, że jest wojna. Halina, Halina, powiedz coś, masz takie włosy, że człowiek myśli tylko o tym, żeby zanurzyć w nie twarz, masz takie ramiona, że człowiek chciałby je objąć, Halina, powiedz coś, tyle czasu czekałem na taką chwilę, tyle czasu do takiej chwili tęskniłem... - Oszalałeś? No tak. To nie była widocznie ta chwila. Może jeszcze nie ta, a może tak ma być, że o tym wszystkim myśli tylko on, w końcu jej te sprawy mogą w ogóle nie obchodzić, w końcu ona może myśleć tak, owszem, ale o kimś innym. Wrona poczuł ogarniającą go falę złości, pasji prawie, no, niechby dostał takiego w swoje ręce, kiedyś ją o to pytał, opowiedziała mu jakąś bajeczkę o studencie, który przyjeżdżał na wakacje z Paryża i któremu przysięgła miłość. Student zniknął gdzieś na początku wojny, do licha, pewnie by go teraz w ogóle nawet nie poznała, jeśli dziewczyna ma tyle złości w oczach odpychając czyjąś rękę, to dlatego, że chciałaby, aby to była inna ręka. Czyja? Kurt Diethl powiedział: "Uciekaj", ale ciągle jeszcze nie ruszyła się z miejsca. Pochylił się wolno i podniósł ten leżący między nim a rudym rewolwer. Schmidt powtórzył: "Ta świnia chciała cię zastrzelić". Zupełnie, jakby zaciął się na tym zdaniu. Koło chodnika zahamowało z piskiem jakieś auto. Wyskoczyli Niemcy. Jeden podbiegł do niej. Kurt wówczas uśmiechnął się. Z tym - niesłychanie ujmującym, o jaki by go nigdy nie posądzała - uśmiechem, podszedł do niej i ujął ją pod rękę. Powiedział: "Ta pani była z nami. Z tym, co się tu stało, nie ma nic wspólnego". Niemiec zasalutował i zajął się leżącym. Kurt ciągle trzymał ją pod rękę. Zdawało się jej, że nie będzie zdolna postąpić kroku. Schmidt powtórzył swoje, tym razem w nieco zmienionej wersji: "Ta świnia chciała go zabić". Halina spojrzała wtedy na Kurta. Powiedziała po polsku: "To nieprawda". Odpowiedział: "Pani o tym wiedzieć nie może. Nie znała go pani". - Wracamy? - zapytał porucznik Wrona. 20 Gdy Wrona wydostał się z Żoliborza, dodał gazu. Ciężarówka z napisem "Browar w Błoniu" podjeżdżała już do pierwszych domów Bielan. Siedzący na górze pod plandeką Roman i Paweł rozmawiali. Obok nich stała beczka, w której, owinięta starannie w słomę, umieszczona była broń. - Nie lubię takich zamkniętych pudeł - powiedział Roman. - Zaraz przypomina mi się ten parszywy obóz. Na wsi będzie miał człowiek przynajmniej jakąś przestrzeń życiową. I odżywimy się może trochę. Paweł roześmiał się. Roman pomyślał, że jego brat dawno już nie śmiał się w ten sposób. Jakby i jego śmiech był zamknięty za drutami, a teraz wydostał się na wolność. Roman poczuł nagle, że ma ochotę śpiewać, tańczyć, a może po prostu krzyczeć z radości; wyciągnął rękę i wyrżnął nią Pawła po plecach, Paweł niewiele myśląc zrobił to samo, wybuchnęli śmiechem, zaśmiewali się patrząc na siebie, przyglądając się sobie wzajemnie, jakby widzieli się tu po tej stronie na nowo, jakby na nowo się odnajdywali. - Pomyśl - powtórzył swoje Roman. - A to było takie proste. Gwałtowny wstrząs rzucił ich na tylną ścianę auta i przewrócił beczkę z amunicją. Usłyszeli zmieszane głosy. Niemieckie przekleństwa zagłuszały dochodzące do nich strzępki słów Wrony. Roman wyjrzał. Zobaczył stojący w poprzek jezdni niemiecki samochód ze stłuczoną lampą i zgniecionym błotnikiem przed otwartą na oścież bramą Instytutu Wychowania Fizycznego. Pomyślał: "Stąd musiał wyjechać. Pełnym gazem". Głośno rozkazał: "Skaczemy". Skoczyli. Drogę zagrodziła im jakaś postać w mundurze. Roman uderzył całym zamachem ramienia w połyskujące spod czapki okulary. Postać zachwiała się i cofnęła, podnosząc obie ręce do twarzy. Zobaczył, jak Wrona uderzeniem kolby przewrócił na ziemię drugiego Niemca. Rzucili się między pierzchającymi z ulicy przechodniami w stronę ogródków otaczających najbliższe wille. Wrona wołał: - W ogrodzeniach przecięte siatki... Musimy kluczyć... Szybko. Po chwilowej konsternacji Niemcy rzucili się w pościg. Z bramy Instytutu wybiegło kilkunastu żołnierzy. Krzyki pogoni słyszeli coraz bliżej. Rząd ogródków skończył się. Przebiegli na ukos małą uliczkę. Trzask i głośne plaśnięcie o chodnik. Jedno, drugie, trzecie... Roman pomyślał: "Mierzą w nogi. Chcą nas dostać żywcem". W biegu mignęła mu sylwetka Wrony. Nie zwalniając kroku strzelał co chwila za siebie. - Halt! Halt! - krzyczeli Niemcy. Uciekali coraz szybciej, prawie na oślep. Kule uderzały o chodnik coraz gęściej. Roman poszukał oczami Pawła. Biegł pierwszy. Samochód wyjechał zza rogu uliczki, w którą mieli skręcić. Wyjechał tak niespodziewanie, że Paweł w ostatniej chwili zdołał uskoczyć spod kół. Niemcy wyskakiwali z samochodu jeszcze w biegu. - W prawo! - krzyknął Wrona, ale drogę zabiegły im tu nowe postacie, z tyłu zbliżali się coraz bardziej goniący. Roman wyszarpnął granat z kieszeni i cisnął za siebie. Błysk, wybuch, tuman kurzu i Niemcy pozostali trochę w tyle. Skręcili za najbliższy róg, przebiegli ogródek, potem drugi, przed nimi zaczernił się rząd karłowatych sosen. Roman potknął się o wystający z ziemi korzeń i przewrócił zdzierając skórę z dłoni. Rozejrzał się. Wrona wyglądał zza rogu domu, a Paweł... "Gdzie jest Paweł? Na litość Boską, gdzie jest Paweł?" Biegł ostatni, aż do chwili, gdy wybuch granatu oślepił go i odrzucił. Przed nimi ulica była pusta. Przebiegł kilka kroków, gdy nagle coś zapiekło w prawym ramieniu, a po chwili w nodze. Przeraził się."Podziurawią mnie jak sito " Nie wiedział, dokąd pobiegł Roman. Niemcy przestali strzelać, ale byli coraz bliżej, Paweł uciekał coraz wolniej. Opleciona winem furtka była uchylona. Wbiegł do ogródka, a potem na jakąś klatkę schodową. Piwnica była otwarta, więc zsunął się w dół po schodach. Oparł się o zimny mur. Myślał z nagle zrodzoną nadzieją, że może nie zauważyli. Zauważyli. Słychać już było ich szybkie kroki i gorączkowe głosy. Pomyślał: "Chyba to już koniec. Chyba nikt mnie już stąd nie uratuje". I za chwilę: "Nie dam się im". Schody były wąskie, takie na jednego człowieka. Paweł przyklęknął i oparł się o kant muru. Czekał. - Hier! Hier! Strzelił. Trafił. Ciemniejąca na tle jasnego prostokąta drzwi postać zachwiała się i stoczyła prawie pod jego nogi. Spojrzał na trupa i ucieszył się, że Niemiec stoczył się razem z karabinem. Ramię piekło coraz bardziej i w bucie chlupotała krew. Zacisnął zęby. U wejścia znów pojawiła się postać. Za nią druga. Wsuwały się teraz w otwarte drzwi znacznie ostrożniej. Paweł strzelał, aż w pistolecie zabrakło naboi, wtedy sięgnął po karabin zabitego Niemca. Karabin był przeraźliwie ciężki i Paweł przestraszył się, że nie zdoła go udźwignąć. Podniósł go jednak. Tylko że wtedy właśnie wychylił się za bardzo zza załomu muru i Niemcy trafili go znowu. Upadł. Wiedział, że nie zdoła zatrzymać już żadnego z nich, wiedział, że coś sobie postanowił, ale nie mógł sobie przypomnieć. Nad nim coś huczało, jakieś głosy czy kroki, policzek miał przytulony do czegoś zimnego. Wtedy mu się przypomniało. Miał się im nie dać. W rękach trzymał ciągle niemiecki karabin. Podsunął się nieco wyżej, tak aby lufa dotykała głowy. Pociągnął za cyngiel w momencie, kiedy rozpaczliwie zapragnął żyć. Tej nocy długo świeciło się za zasłoniętymi szczelnie oknami mieszkania Łempickich. Wrona roztrzęsionym głosem relacjonował po raz dziesiąty chyba wypadki popołudnia, a Roman pakował w piwnicy paczki bibuły. Kiedy Łempicki zaproponował mu tę pracę - spojrzał na niego najpierw ze zdumieniem, a potem z nienawiścią, wreszcie powiedział: "Ani mi się śni. Nic mnie nie obchodzi wasza bibuła, dajcie mi spokój". Ale Łempicki był uparty. I w końcu Roman poszedł. Składał równiutko, po dziesięć sztuk, owijał papierem, wiązał sznurkiem, ciasno, żeby paczki były jak najmniejsze. Piekły go oczy, w głowie miał szum i zawrót, powtarzał bez przerwy: "To przeze mnie, to przeze mnie, przeze mnie"... - Robisz sobie wyrzuty za coś, czego nie mogłeś zmienić - powiedział Łempicki. - To nieprawda, ja namówiłem go do ucieczki. Za drutami przeżyłby wojnę. A tu... Ja namówiłem go do wyjazdu do lasu. Myślałem, że tam będzie bezpieczniejszy. Ja... Zaczął nagle mówić obcemu właściwie człowiekowi o Pawle, jak go chował, jak się troszczył o niego, jak się o niego bał, jak zawsze starał się, żeby mu było dobrze; powtarzał w kółko te same zdania, te same słowa, myśląc jednocześnie, że tamtego to wszystko nic nie obchodzi, mimo to mówił dalej, chciał zmęczyć się tym mówieniem, chciał chyba coś od siebie odsunąć, ale to wracało ciągle nieznośnie dręczące. - Pan nie wie, pan nie ma pojęcia - powiedział - co to znaczy stracić w ten sposób jedynego brata, jedynego przyjaciela. Pan o tym nie ma pojęcia. Łempicki uśmiechnął się. Niewesoły był to uśmiech. - Wiem, co znaczy stracić brata, bo tu często płaci się wysoką cenę za życie na tej ziemi. Straciłem go w czasie pierwszej wojny światowej. Granat ranił go w brzuch. Przez cały dzień wisiał na zasiekach z drutu kolczastego, a ja siedziałem w okopie i patrzyłem. Kiedy na chwilę cichł ogień, słyszałem, jak krzyczał. A teraz każdej chwili może zginąć moja córka lub któryś z moich synów. Wy tam, w obozie, nie mieliście pojęcia, czym jest dalszy ciąg wrześniowej wojny, zobaczysz to dopiero tutaj. I zobaczysz, że tu jest bardzo mało czasu na żal, rozpacz czy wyrzuty sumienia. - Kiedy ja nie mogę... - Nie radzę ci używać tego słowa. Zapomnij o nim. To nieaktualne słowo sprzed wojny. Z notatnika starego Łempickiego 20 czerwca 1942 roku. - W miejscowości Treblinka w województwie lubelskim od blisko dwóch tygodni trwają prace przy budowie nowego wielkiego obozu. W "Kurierze" znowu całe szpalty nekrologów: "Nabożeństwo żałobne za duszę zmarłego odbędzie się jutro; o dniu pogrzebu nastąpi zawiadomienie po nadejściu drogich prochów". Prochy te przychodzą coraz rzadziej. A i te, które rodzina otrzymuje, są raczej symboliczne. Tyle, że także kogoś, kto zginął w Oświęcimiu. 21 - Fraulein Halina, chciałem pani powiedzieć dzień dobry - zaczął Kurt. - Chciałem pani powiedzieć również i to, że włosy pani są dziś piękniejsze niż kiedykolwiek. Obejrzała się nerwowo. W panującym gwarze kawiarni nikt nie mógł tego usłyszeć. Kurt położył na stoliku gazetę i odsunął krzesełko. Nim usiadł, powiedział jeszcze: - Mam nadzieję, że cieszy się pani, widząc mnie w pełni sił i zdrowia. Mam nadzieję również, że oceni pani odpowiednio moje starania, żeby pani i ta urocza kawiarnia nie poniosły żadnego szwanku z powodu tego niefortunnego wydarzenia. - Nie prosiłam o to. - Myślę jednak, że to się pani przydało. Myślę również, że nie będzie pani na przyszłość zawierała tak niepewnych znajomości. - Co mam podać? - Doprawdy - powiedział zmartwionym głosem ogromnie mnie peszy pani rola. Chętnie zamieniłbym się z panią, chętnie ja podałbym pani tę herbatę czy kawę i myślę, że zrobiłbym to znacznie lepiej. Nie mówiąc już o smaku tego, czym mnie pani częstuje. - Więc czemu pan tu przychodzi? - Pani o tym świetnie wie, Fraulein Halina. Odeszła. Kiedy podchodziła do bufetu, najpierw gdzieś z daleka, a potem coraz bliżej dał się słyszeć przeciągły jęk syren alarmowych. Pojedyncze najpierw, jakby nieśmiałe - łączyły się ze sobą i zawodziły płaczliwie na pustoszejących ulicach. Ludzie zaczęli podnosić się od stolików. Halina nie zeszła do schronu. Od pierwszych wrześniowych nalotów nie istniała siła, która by ją do tego zmusiła. Odczuwała niemal histeryczny lęk przed myślą, że mogłaby zostać przysypana. "Wolę zginąć" - mówiła. Pani Wysocka wiedziała o tym, rzuciła więc tylko na odchodnym: "Uważaj na siebie", przypomniała jeszcze: "Zasuń żaluzje" i Halina została sama. Pogasiła światła, zasunęła żaluzje i uchyliła drzwi. Wyjrzała na ulicę. Widziała niewielki skrawek nieba między dwoma rzędami kamienic. Gdzieś rozległa się głucha detonacja. Na odgłos kroków odwróciła się. Powrót Kurta nie zdziwił jej, była przekonana, że przyjdzie. Znów detonacja. Kurt stanął obok niej i spoglądał na ów skrawek nieba. - Czasem zastanawiam się - powiedział - jak to się właściwie z nami dzieje. Stwórca ofiarował nam przecież tylko jedno, króciutkie życie i dał nam wolną wolę. Powiedział: możecie korzystać i możecie się wyrzekać. Jak to się dzieje, że mając to jedno życie zupełnie nie potrafimy z niego korzystać. Że tworzymy tyle wartości, które stawiamy ponad to właśnie życie. I jeszcze się tym szczycimy, zwłaszcza teraz. Kolejny wybuch był już znacznie bliżej. Kurt mówił dalej: - Ja także powiedziałem sobie: ojczyzna, reszta nie ma prawa się liczyć. Ale czasem daję sobie urlop. Wtedy przychodzę tutaj, do pani. Znów bliżej. Halina wsłuchiwała się w jego głos i w warkot nadlatujących samolotów, i nie była w stanie zebrać myśli. Czy Kurt żartował z niej, czy z siebie? - Nieraz zastanawiałem się, dlaczego tak bardzo mi się pani podoba. Właściwie często się nad tym zastanawiam. I myślę, że gdyby nie to, co nas dzieli, gdyby wystarczyło wyciągnąć rękę, gdyby tylko ode mnie zależało, może na pani miejscu byłby ktoś inny. Pocieszam się w ten sposób. Bo nie wystarczy wyciągnąć ręki. Może dlatego jesteśmy tak bardzo sobie bliscy. - My? - Tak... Mówił coś dalej, ale słowa jego zagłuszył warkot nadlatujących samolotów. W chwilę później wśród brzęku tłuczonych szyb do wnętrza kawiarni wdarł się gwałtowny podmuch. Niósł z sobą tumany kurzu i ostre kawałki szkła. Halina straciła grunt pod nogami, potem poczuła ogromny ból i zapadła w ciemność. Ocknęła się z omdlenia z uczuciem ogromnego ciężaru w głowie. Głowę tę ktoś unosił i czyjeś ręce przyłożyły jej do ust coś wilgotnego. W oddali huczały samoloty i odzywały się detonacje. Zamknęła oczy, a po chwili otworzyła je znowu. Obraz nie rozwiał się - Kurt nie zniknął, był naprawdę, przy niej, chciała się podnieść, ale nie znalazła na to dość siły, było ciemno i gorąco, na twarz jej coś kapnęło, uniosła nieco głowę: - Pan jest ranny. - Głupstwo. Nieoczekiwanie odezwała się w niej siostra miłosierdzia. Odzyskała siły i wstała. - Niech pan zdejmie kurtkę - powiedziała. - Przyniosę wody. Rozpiął mundur i rzucił na jakieś przewrócone krzesło. Prawy rękaw koszuli przylepiony był do ciała. - Znajdzie się tu jakaś apteczka? - zapytał. - Bandaż czy coś w tym rodzaju? - Tak - odparła machinalnie, uwagę jej bowiem przyciągnęło coś, co wysunęło się z kieszeni munduru i leżało na podłodze. Była to legitymacja jakiegoś klubu sportowego. Ale za celofanową okładką tkwiło coś jeszcze. Przypomniała sobie nagle swoje rozstanie z Witoldem. Wtedy poprosił: "Podaruj mi coś. Nie, nie fotografię... Coś, co byłoby cząstką ciebie. Podaruj mi na przykład kosmyk włosów. Włosy to jest coś, co masz najładniejszego, wszystko chyba stało się przez te twoje włosy". Za celofanową okładką legitymacji Kurta był lok jasnych włosów. Widocznie miłość zawsze przemawia tymi samymi słowami i ma takie same rekwizyty. Człowiek może czuć się czasem jak okradziony. Rzewna historyjka, którą opowiadał jej kiedyś Kurt Diethl, nabrała nagle wszelkich cech prawdziwości. Ciekawe, czy Witold, jeśli żyje, także mówi kobietom: "Pani mi się bardzo podoba, bo przypomina mi moją pierwszą miłość"? Przesunęła ręką po oczach. Kurt był już przy niej. - Nie może pani patrzeć na krew? - zapytał. Nie odpowiedziała. Patrzyła na stojącego przed nią mężczyznę inaczej niż zwykle. Widziała go po raz pierwszy bez munduru; miał wysoko zawinięte rękawy, a koszulę rozpiętą na piersi. Po ręku ciekła wąska strużka krwi. - Niech się pani nie martwi - powiedział znowu. Bardzo powierzchowne draśnięcie. A swoją drogą, czy nie sądzi pani, że to miejsce nie jest dla mnie zbyt szczęśliwe? I że czas byłby, aby wreszcie spotkało mnie tu coś miłego, co mógłbym potem wspominać w czasie długich dni, kiedy pani nie widzę? Pomyślała: "Jak mundur bardzo zmienia człowieka". - Ciągle mi pani nie odpowiada. Uczono mnie kiedyś, że kiedy kobieta milczy, oznacza to, że mówi "tak". Pomyślała: "Ta twarz. Co jest takiego w tej twarzy?" Stał przed nią, ciągle uśmiechnięty, nieco ironicznie, ale uśmiech ten był tylko powierzchownym przykryciem czegoś, co coraz wyraźniej zdobywało sobie prawo pierwszeństwa, oddychał szybko, jakby czymś zmęczony, milczała ciągle, więc i on przestał mówić, stali obok siebie w tym mroku, w tej zupełnej samotności, zapomnieli, że jest nalot, że gdzieś rozwalają się domy, może giną ludzie, nie obchodziło ich nic, jakby świat nagle zatrzymał się i nie miał się już nigdy ruszyć z tego miejsca. Halina nie poruszyła się, nie drgnęła nawet i on także stał nieruchomo, jakby bał się, że może coś spłoszyć, tę ciszę, to zauroczenie, może to pochylenie jej jasnej głowy... Przeciągły jęk syren. Odwoływano alarm. Cisza pękła i rozsypała się, Halinie zdawało się, że prawie widzi, jak coś rozkrusza się na drobne, bardzo drobne kawałeczki. Odsunęła się. - Niech pan już idzie. Powoli zapinał mundur. Pomyślała raz jeszcze: "Jak mundur bardzo zmienia człowieka". Skłonił się jej, znów uśmiechnięty, nieodgadniony, jak zawsze: - Do widzenia, Fraulein Halina. To był dla mnie wyjątkowo piękny dzień. 22 Zygmunt Szeja nie pojechał do lasu. Został w Żyrardowie i twierdził, że podobnie, jak nie przyszło Niemcom do głowy, że w ten sposób można uciekać, nie pomyślą także, aby go szukać w rodzinnym miasteczku. Ale od powrotu do domu minął chyba miesiąc i Zygmunt zaczynał się poważnie niepokoić. Nie bał się, że mogą go znaleźć, miał bowiem nadzieję, że już go w ogóle nie szukają, ale niepokoił się o swoją pracę. Załatwiono mu kontakt z człowiekiem, którego nazywano Bartkiem, i praca Zygmunta ograniczała się do wykonywania jego dość nieskomplikowanych poleceń: wymiany paczek czy listów - to było wszystko. A nie o takiej pracy marzył, uciekając z Oflagu. Bartek ponadto nie pozwolił mu mieszkać u rodziców, Zygmunt odnajmował więc mały pokoik u pary staruszków, nie znał nikogo i chodząc wielkimi krokami po pokoju powtarzał sobie w kółko, że był skończonym durniem zostając w Żyrardowie. Był przekonany wówczas o tym, że wiadomości, które docierały do Oflagu o pracy polskiego podziemia, były mocno wyolbrzymione, a oni sami rozdmuchiwali je jeszcze bardziej. Był w tych dniach o tym najświęciej przekonany i o tym właśnie myślał, kiedy Bartek zapukał do jego drzwi. Wszedł i od progu zapytał: - Ma pan co wypić? Zygmunt posłusznie napełnił dwa kieliszki. Wypili. Bartek zażądał następnego i Zygmunt znowu nalał już trochę zdziwiony. Wypili. Trzeci kieliszek Bartek wypił sam, niewiele troszcząc się o gospodarza. Siedział wsunięty w krzesełko, miał wytartą na łokciach marynarkę i dwie tłuste plamy na spodniach. - Powierzam wam wykonanie wyroku. Zygmunt spojrzał zaskoczony. Z początku myślał, że to żart, ale twarz Bartka nie miała nic z żartami wspólnego. Przełknął głośno ślinę. - Jutro wieczorem - ciągnął Bartek - będzie pan czekał naprzeciwko kina. Będzie trzech ludzi obstawy. Za piętnaście siódma nadejdę z jednym facetem. Tego faceta... - Szpicel? - Tak. Następnego dnia Zygmunt próbował robić wiele rzeczy. Usiłował czytać, chciał napisać list do Oflagu, nic z tego nie wychodziło. W południe poszedł się przejść. Szedł szeroką drogą wzdłuż lasu i pełnymi haustami wdychał rozgrzane powietrze. Wieczorem miał zabić człowieka. Dokładnie o godzinie pół do siódmej zajął swoje stanowisko na cmentarzu. Nie potrzebował długo czekać. Łączniczkę, która wręczyła mu broń, widział już kilkakrotnie. Powiedziała tylko: "Tutaj dacie mi ją z powrotem" i odeszła. Wsunął rewolwer głęboko do kieszeni i ruszył w kierunku kina. Po chwili zauważył po przeciwległej stronie łączniczkę w towarzystwie nie znanego mu człowieka. Pomyślał: "Obstawa". W pobliżu kina kręciło się sporo dziewcząt i chłopców, przesuwając po nich spojrzeniem zastanawiał się, kto z nich stanowi jeszcze jego obstawę. W pewnym momencie, przyszło mu na myśl, że nie powinien się tak rozglądać na wszystkie strony. Odwrócił się udając, że przygląda się zdjęciom w gablotce. Za plecami usłyszał głośny stuk butów. Obejrzał się. Dwóch niemieckich żołnierzy zatrzymało się obok niego. Wpatrywał się w zdjęcia aktorów, ale nie widział ich. W Oflagu także byli Niemcy, ale Niemcy tutaj byli zupełnie inni. W Oflagu też tak czasem stali obok niego, ale wówczas on nie miał w kieszeni rewolweru. Zerknął na zegarek. Bartek powinien już nadejść. Niemcy śmieli się głośno. Jeden z nich powiedział coś do Zygmunta, potem roześmieli się jeszcze głośniej i odeszli. Zygmunt gonił wzrokiem od jednej postaci do drugiej. Nie, Bartka wśród przechodniów ciągle jeszcze nie było. Coś go pchnęło w plecy. Odwrócił się z przekleństwem. Zobaczył krzywo naciągnięty beret na krótko obcięte włosy i półotwarte usta, chwytające głośno powietrze. Dziewczyna nie powiedziała nawet "przepraszam", potykając się na nierównym bruku pobiegła dalej. Zatrzymała się przed przytuloną do siebie parą: łączniczki i jej towarzysza. Chwilę rozmawiali, potem podali sobie ręce i rozeszli się w różne strony. Łączniczka skierowała się do Zygmunta. Sercem targnął nieokreślony niepokój. Dziewczyna była już blisko. Nie wiedział, co powinien zrobić, stał więc nieruchomo i czekał. Gdy zrównała się z nim, usłyszał: "Proszę iść za mną". Nic nie rozumiał. Pomyślał nagle, że cała ta historia jest tylko urządzonym przez Bartka egzaminem, nigdy nie było żadnego szpicla i on nie miał wykonywać żadnego wyroku, i ogarnęła go złość. Widział grube warkocze idącej przed nim dziewczyny, upięte z tyłu głowy w koszyczek. Była rozpaczliwie młoda, nie miała jeszcze chyba osiemnastu lat. Kilka razy uchwycił jej spojrzenie, obiegające ulicę. Było w niej coś takiego, co mąciło nakreślony obraz "egzaminu". Zwolniła nagle i zatrzymała się. - Bartek wsiąkł. Wsiąkł? Nie rozumiał. Co to znaczy? - Szpicel zdążył swoje zrobić. Wydał Bartka. Nie może pan wracać do siebie, Bartek znał pana adres. Mój także znał. Musimy się ulotnić... Olśniło go nagłe zrozumienie. Oparł się o drzewo. - Ma pan tu jakąś melinę? - Rodziców. - Odpada. Pójdziemy razem. Zabawkę niech pan odda, dla mnie to zwyczajna rzecz, a pan tak wygląda, jakby miał na czole napisane: w kieszeni spluwa. Chodźmy. Ale nie ruszyła się jeszcze. - Kiedy pomyślę - powiedziała - że Bartek sypie... Nie była już taka młoda, jak sądził w pierwszej chwili. Rudi Lorenz biegł przez korytarz prawie nieprzytomnie. Na szczęście Diethl był sam. Stuknął przed nim obcasami i wyprężył się jak struna. Było powszechną tajemnicą, że dla Lorenza Kurt Diethl był wzorem wszystkich zalet, cnót i zdolności, powszechnie również było wiadomo, że jeśli można było w ogóle mówić o jakiejkolwiek słabości Kurta Diethla, to był nią właśnie Scharführer Lorenz. Ten dziewiętnastoletni członek partii, który niedawno jeszcze musztrował najmłodszy narybek w Hitlerjugend, zawsze wywoływał na twarzy Diethla uśmiech aprobaty. - Herr Hauptsturmführer - wyrzucił z siebie - ten człowiek z Żyrardowa zeznał, że był przedtem w Warszawie i słyszał wiele o Czarnym. Zeznał też, że w Żyrardowie znajduje się skład broni, podał adres. - Nazwiska? - Nie podał. - Czemu przerwano przesłuchanie? Rudi Lorenz zmieszał się. - Nie mogliśmy go docucić. - Stuknął obcasami. - Boję się, Herr Hauptsturmführer, że już nie będzie można go w ogóle docucić. - A wiesz, jaka powinna być główna cecha oficera śledczego? - Tak jest, wiem. Cierpliwość. - No właśnie. Zatem pozostaje nam tylko skład broni, mimo że ten człowiek wiedział coś o Czarnym. Pojmujesz, Rudi, tę różnicę? - Tak jest, Herr Hauptsturmführer. - Powiedz, proszę, w jaki sposób masz zamiar załatwić sprawę ze składem broni? W tym samym mniej więcej czasie w warsztacie Hipolita Kowalskiego zadzwonił telefon. Dobrze znany Kornowi głos powiedział: "Trzeba natychmiast pojechać po zamki do Żyrardowa, bo nabywca chce mieć je już dzisiaj w nocy". W nowym lokum, gdzie umieściła go ładna łączniczka, Zygmunt niedługo miał spokój. Przybiegła do niego już następnego popołudnia. Była bardzo blada. - Bartek sypie - rzuciła od progu. - Idziemy. - Gdzie? - Przenieść broń. Dziś w nocy mają przyjechać Niemcy - informowała zdyszanym szeptem. - Musimy ich uprzedzić. - Niemcy? Skąd wiadomo, że przyjadą? - Dali znać z Warszawy - uśmiechnęła się nagle. - Zabieramy broń, zaminujemy i jak Niemcy otworzą drzwi, to wylecą w powietrze. A w gestapo będą myśleli, że razem z nami. Dobry pomysł, co? W bramie domu, pod szyldem "Mleczarnia Alojzego Brzózki", stał oparty niedbale o framugę zarośnięty mężczyzna z papierosem przylepionym do wargi. Kiedy Zygmunt z dziewczyną podeszli, zagrodził im nagle drogę. - A znają państwo historię o siedmiu znakach? - zapytał. - Nie - odparła dziewczyna - ale mamy nadzieję, że nam ją pan opowie. A w ogóle to nie wygłupiaj się, Jasiek, bo nie ma czasu. - Nie denerwuj się - uśmiechnął się szeroko - i powiedz na dole, że furmanka już czeka. W piwnicy krzątało się trzech ludzi. Ładowali broń w banie do mleka. Z Zygmuntem i dziewczyną nawet się nie przywitali. Jeden z nich zawołał tylko: - No, bierzcie się do roboty. Za godzinę nic tu nie może być! Punktualnie o godzinie pół do ósmej wieczorem spod mleczarni Alojzego Brzózki wyruszyły dwie furmanki załadowane konwiami. W ślad za nimi podążył sam Alojzy Brzózka z niewielką walizką w ręku. W domu pozostali jeszcze czterej mężczyźni i dziewczyna. Na zewnątrz, mimo że słońce dawno zaszło, stał ciągle brudny, zarośnięty człowiek, palił papierosa i od czasu do czasu spluwał przez szczerbę w górnej szczęce. - Teraz na lewo - rzucił Rudi Lorenz. Z zaciekawieniem przyglądał się małym uliczkom, brudnym, obdrapanym kamienicom i dziwił się, że w tych walących się domkach mógł zrodzić się opór. - Stop. Na ulicę wysypali się żandarmi. Jedno mocniejsze kopnięcie otworzyło bramę. - Żywcem brać! - przypomniał Rudi. Zniknęli we wnętrzu. Rudi czuł odrobinę przyspieszone bicie serca. Była to pierwsza poważniejsza akcja, którą prowadził. Spojrzał na zegarek: było dziesięć po jedenastej. Zniecierpliwiony wyszedł z auta i ruszył w kierunku bramy. W tej samej chwili rozległ się wybuch. Domek zatrząsł się, a potem opadł, łagodnie i miękko, jakby zrobiony był z papieru czy zapałek. Przez chwilę niósł się jakiś krzyk, a potem małe miasteczko znów zatonęło w ciszy. Kierowca samochodu otarł twarz, pokaleczoną rozbitą szybą, i dopadł do leżącego na chodniku Lorenza. Kiedy ciągnął go w stronę samochodu, wykrzywione usta młodego hitlerowca szepnęły: "Bandyci! Łotry! Samobójcy!" 23 Kapało z drzew, z dachu stodoły, kałuże rozlały się szeroko przed leśniczówką. Roman przysiadł na zwalonym pniu. Miał nadzieję, że słońce osuszy to wszystko, zanim on się całkiem załamie. Pomyślał, że deszcz pada tu częściej niż gdziekolwiek na świecie, i że wszystko jest zupełnie inaczej. Inaczej niż w obozie, inaczej, niż było kiedyś, inaczej, niż to sobie wyobrażał. W drzwiach stodoły porucznik Wrona czyścił karabin i sprzeczał się z Lutkiem Zawadą. Lutek miał zaledwie piętnaście lat i dla Romana było rzeczą zupełnie niepojętą, jak można go było przyjąć do oddziału. Że sierota? Mało to sierot żyje nie w partyzantce? Lutek miał długie, dawno nie strzyżone włosy i bezczelne oczy. Latał z lasu do wsi i ze wsi do lasu, w dzień, w nocy, o świcie, w deszcz, w upał, zawsze tak samo idiotycznie roześmiany. "Poleciałem, panie poruczniku, tą krótszą drogą, przez bagna", "Lutek, do diabła, tyle razy mówiłem ci, żebyś tamtędy nie chodził, raz się pomylisz, źle skoczysz i co?" "Panie poruczniku, ja nie z tych, co to źle skaczą." Roman wyjął papierosa. Za drutami nie było z papierosami tak łatwo. Wiecznie brakowało tytoniu, brakowało nawet jego namiastek. Zapalił. Z leśniczówki wyszedł Tygrys i Biały Jack. Było coś denerwującego w tej ich przyjaźni. "Pewnie dla mnie - zreflektował się Roman. - Ja także kiedyś szedłem do Pawła, ze wszystkim, cokolwiek się zdarzyło, dobrego czy złego..." Biały zatrzymał się. Romanowi zdawało się, że zobaczył w jego oczach troskę. To było możliwe, Biały Jack interesował się ludźmi, nie tylko żołnierzami. Ale Roman nie lubił być przedmiotem niczyjej troski. - Daj zapalić. Zostawiłem gdzieś swoje. Roman niechętnie wyciągnął papierosy. - Będziemy mieli gości - powiedział Biały Jack. Przysiadł obok, podniósł twarz w stronę słońca i przymknął oczy. - Z samej stolicy. Uważam, że szef powinien wydać z tej okazji wielki bankiet. Ale to się po nim nie pokaże, wobec tego powinniśmy to zrobić my. - Znaczy kto? - Ktokolwiek. Choćby ty czy ja. - Ja - wtrącił Lutek - jestem specjalistą od urządzania bankietów. Ja i moje dziewczyny. "Jego dziewczyny" to była Julka Wojtyńska i Janka Worczakówna. Dziewczyny gospodarzyły we wsi, pomagały w organizowaniu pożywienia, pielęgnowały chorych i robiły jeszcze mnóstwo innych rzeczy, które Romana nie obchodziły. Dziewczyny pamiętał zresztą dość słabo, przyjechał wieczorem rozklekotaną furmanką do wielkiej chałupy, gdzie właśnie gospodarzyły. Ach, nie, był tam jeszcze Antek, który ożenił się z Julką Wojtyńską i - jak niedawno oznajmił Lutek - mieli nawet mieć dziecko. "Podczas wojny - myślał Roman - dzieci, nie, nie powinno się mieć dzieci podczas wojny." Julka była brzydka. "Wsiowa" - myślał Roman. Ta druga, ta Janka Worczakówna, nie wyglądała na wsiową. Miała ładne drobne rysy i licho wiedziało, skąd wzięła się w tej zakazanej wiosce na skraju puszczy. "W niej się śmiertelnie kocha najbogatszy gospodarz naszej wsi, Bożałek - informował go kiedyś Lutek. - Ale gdzie mu tam do niej. Ona zresztą już sobie wybrała kawalera." Wtedy właśnie zawsze wtrącał się porucznik Wrona: "Czy ty nie masz, smarkaczu, innych spraw?" No i tym samym wyjaśniał, jakiego kawalera wybrała sobie "miejska" panna. "Tylko - myślał Roman - co mnie to wszystko obchodzi." - Będziemy ich szkolić - powiedział Biały Jack. - Urządzi się ostre ćwiczenia w strzelaniu. Bo tak na co dzień to oni podobno ćwiczą się w piwnicach. - Kto? - zdumiał się Roman. - No ci, ze stolicy, którzy przyjadą tu lada dzień, może nawet lada godzina. Tego nie wiem, bo Tygrys uważa, że tajemnica rzecz święta, nie należy się nią dzielić, jeśli się nie musi naturalnie, nawet z bliskim przyjacielem, no i - bądź co bądź - zastępcą. - Biały roześmiał się, było w tym uśmiechu trochę rozrzewnienia, trochę pobłażania. - Ale on zawsze taki był. Jeszcze w powszechniaku... Roman spojrzał na Białego i uśmiechnął się słabo. Pomyślał, że z Białym przyjemnie się rozmawia, przyjemniej może niż z innymi. Z początku nie umiał określić, dlaczego tak się dzieje. Od niedawna znał już odpowiedź. Po prostu Biały Jack miał jakiś życiorys i lubił czasem o sobie opowiadać. Wiadomo było, że chodził razem z Tygrysem do szkoły, wiadomo było, że miał żonę Austriaczkę, którą podobno bardzo kochał, wiadomo było, że grywał w tenisa, był nawet jakimś mistrzem, wiadomo było wiele mniej lub więcej istotnych rzeczy, które sprawiały, że człowiek stawał się bliski. Za drutami wszyscy wiedzieli o wszystkich absolutnie wszystko. Kłócili się, obrażali wzajemnie, nie mogli nieraz na siebie patrzeć, ale byli sobie bardzo bliscy. Ci tutaj robili wrażenie, jak gdyby ich życie zaczęło się dopiero teraz, jakby urodzili się w dniu, kiedy zjawili się w lesie. Roman chciał opowiadać im o Oflagu, o ucieczce, o kolegach, ale nikt go o to nie pytał, chciał dowiedzieć się, kim są ci różni ludzie zebrani tutaj, ale nikt mu o niczym nie mówił. Czasem jeszcze tylko Ralf... Ralf lubił wieczorami opowiadać, jak to udało mu się uciec Niemcom. Dwa razy czy nawet więcej, ale Tygrys podobno miał o to do niego pretensję. "To już jest przesada - myślał Roman. - Jak dowódca nie ma za wiele do roboty, to właśnie zajmuje się takimi głupstwami." Po kilkunastu dniach zmienił jednak zdanie. Zaczął odnosić niejasne wrażenie, że coś w oddziale jest nie w porządku. Nie umiałby określić, na czym to polegało, ale było to coś w rodzaju stanu wyjątkowego. Niby nic się nie dzieje, ale ten spokój jest tylko pozorny. Pomyślał więc: "To może dlatego nie mają tych życiorysów" - ale nie poczuł się przez to mniej samotny. Tadeusz z chłopcami przyjechał w dwa dni później. Roman nie brał udziału w szkoleniu, przypadła mu "zaszczytna" - jak z niechęcią myślał - funkcja zorganizowania kolacji dla szarży. "Wiesz, Roman - przypomniał Biały Jack - urządzisz ten bankiet, o którym rozmawialiśmy. Dostaniesz do pomocy Lutka i jeszcze jednego smarkula, którego tu nam znowu zwalili na głowę. Niedługo zamienimy się w przytułek." Smarkul istotnie nie wyglądał na wiele starszego od Lutka. Na pytanie, jak ma na imię, odpowiedział: "Kawka". "Ja pytam - zirytował się Roman - jak naprawdę masz na imię." "Kawka" - odpowiedział smarkul. Miał szczupłą śniadą twarz i rzęsy długie jak dziewczyna. Robił wrażenie zalęknionego, ale zwijał się przy tej kolacji całkiem dziarsko. "Ile ty masz lat, Kawka?" - zapytał Roman. Chłopak odparł: "Jak powiem, że dziewiętnaście, to nie uwierzysz, jak powiem, że szesnaście, to zaczniesz jęczeć, że zamieniacie się w przedszkole". "Jeszcze jeden bez życiorysu" - pomyślał Roman. Poczuł, że jest głodny, i zatęsknił, aby bankiet się rozpoczął. "Sztab" w osobach Tygrysa i Tadeusza jadł kolację w leśniczówce. - Chodź - powiedział Tygrys - zjemy u mnie, musimy mieć choć trochę czasu dla siebie. - Przyznaję - dodał Tadeusz - że dość zabawnie się to wszystko ułożyło. Odwiedzam cię od czasu do czasu w jakiejś leśnej chałupie, ale muszę przyznać, że te wizyty są dla mnie jedynym wypoczynkiem. - Jesteś zmęczony? - Nawet nie, nie mam zresztą na to czasu. Tylko chwilami mam niejasne uczucie, że działa za mnie, mówi i nawet myśli zupełnie ktoś inny, nie ja. Okna leśniczówki były szeroko otwarte. Powietrze po deszczu nasycone wilgocią, zieleń stała się pełniejsza, bardziej świeża. Na podwórzu Ralf czesał konia, a Lutek zmywał pod studnią garnki. Z daleka słychać było śpiew: Dziś do ciebie przyjść nie mogę, zaraz idę w nocy mrok, nie wyglądaj za mną oknem, w mgle utonie próżno wzrok... - A ja jestem zmęczony - wyznał Tygrys. Wstał i podszedł do okna. Przysiadł na parapecie, wyjął papierosy, rzucił jednego Tadeuszowi, zapalił sam. - Doszedłem do przekonania, że nie nadaję się na żołnierza. To szczególne, prawda? Dziad nasz walczył w powstaniu, ojciec walczył podczas wojny i chodził obwieszony dystynkcjami i orderami, jakby tak poszperać w rodowodzie, to pradziad i prapradziad na pewno walczyli także, bo tak już układają się dzieje tego kraju i dzieje żołnierskich rodzin. Wychowano nas na żołnierzy i nigdy dotąd nic przeciw temu nie miałem. - A teraz? - Mam wrażenie, jakby moje partyzanckie życie rozpoczęło się pod złą gwiazdą. ...Po co ci, kochanie, wiedzieć, że do lasu idę spać, dłużej tu nie mogę siedzieć, na mnie czeka leśna brać... - Kawka, Kawka, pomógłbyś przy tych cholernych garnkach! Tygrys wrócił od okna i usiadł przy stole. Tadeusz patrzył na jego ściągniętą, ostrą twarz, pomyślał, że jego brat postarzał się przez te miesiące spędzone w lesie, pomyślał, że wygląda tak, jakby potrzebował jakiejś pomocy, ale że tej pomocy dać mu nie będzie w stanie. Powiedział z nagłą goryczą: - Możliwe, że jesteśmy już zbyt starzy. Jeśli ma się dwadzieścia lat, jak oni wszyscy, to się nie ma problemów. Nie dostrzega się ich tak dalece, że mnie to chwilami aż przeraża. Codzienne narażanie się z racji przynależności do organizacji jest sprawą normalną, zwyczajną, tak bardzo zwyczajną, że dziwi, jeśli ktoś nie należy. Ma się ochotę zapytać: jak to, jesteś młody, zdrowy, w pełni sił i nic nie robisz? Z początku, kiedy tworzyła się moja grupa, próbowałem ich pytać: dlaczego chcesz pracować w konspiracji? Uważałem, że powinni sobie z tego dobrze zdać sprawę, żeby to nie było zwykłym podszeptem chwili, w końcu ryzykuje się wszystkim, cokolwiek ma się na tej ziemi. Ale szybko przestałem pytać. Odniosłem wrażenie, że oni wiedzą to wszystko znacznie lepiej, ale - jak powiedziałem - nie ma dla nich problemów. Są w konspiracji, bo tak w tej chwili musi być, koniec sprawy. Lutek pracował już w towarzystwie. Patrząc na szczupłą postać Kawki Tygrys zapytał: - I nie zabierzesz stąd tej dziewczyny? - Nie, w tym przebraniu do złudzenia przypomina chłopaka. Nie mam co z nią zrobić w Warszawie. Zresztą... uparła się, żeby tu przyjść. Tiki zarżał i podskoczył do góry. Kawka podniosła się i podeszła do niego. Tygrys przypomniał ją sobie taką, jaką widział ostatni raz, tuż po wojnie, kiedy po ucieczce z transportu jenieckiego ukrył się u jej rodziców. Byli jego starymi przyjaciółmi sprzed wojny i ich małą, ciemnowłosą córkę znał od dziecka. Tylko że wtedy był u nich po długiej przerwie. I zamiast długonogiej dziewczynki zobaczył dziewczynę o prześlicznych włosach i aksamitnych oczach. Nie przypominała tego wyrostka w zbyt luźnym ubraniu, poklepującego konia. Rodzice Kawki zabrani zostali do Oświęcimia. Ocalała, bo była wówczas u koleżanki. Niemcy czekali na nią także, ale dozorczyni uprzedziła: "Niech panienka ucieka, są tam na górze". Uciekła. A kiedy stanęła przed Tadeuszem, zażądała kategorycznie: "Chcę do pana brata. Chcę być z kimś, kogo znam i do kogo mam zaufanie. Mam chyba do tego prawo". W dawnych przedwojennych czasach Tygrys bawił się z nią piłką, ofiarował jej kiedyś olbrzymią lalkę z zamykanymi oczami. "To jej najbardziej ulubiona zabawka" - mówiła matka, a mała dodawała, patrząc na Tygrysa: "Bo od ciebie". "Zdaje się - pomyślał Tygrys - że gdyby wówczas ktoś powiedział mi, że razem będziemy w partyzantce, roześmiałbym się mu w twarz." Daleki głos śpiewał: W pole wyjdź któregoś ranka, na snop żyta ręce złóż i ucałuj jak kochanka, ja żyć będę w kłosach zbóż... - O właśnie - podchwycił Tygrys - w kłosach zbóż. Użyźniajmy tę ziemię, nie mamy innego wyjścia. Tylko dlaczego ja mam być tym, który musi mówić: pójdziecie tam, zrobicie to, jeśli wiem, że mogą już nie wrócić... To było właśnie na początku mojej partyzanckiej kariery. Mieszkałem wówczas w sąsiedztwie dróżnika, miał młodziutką żonę i małego, dwuletniego synka. Któregoś dnia miał przejeżdżać niemiecki pociąg z amunicją. Dostaliśmy wiadomość, zaminowaliśmy tory. Kiedy przyszedłem do dróżnika, zobaczyłem, że jego żona razem z małym przygotowana jest do drogi. "Jedzie do matki - wyjaśnił dróżnik. - Matka zachorowała, trzeba się śpieszyć, załatwiłem, że wsiądzie do tego pociągu, co teraz będzie przejeżdżał. On się nigdzie nie zatrzymuje, będzie szybko na miejscu." Nogi się pode mną ugięły. Ona chwyciła małego na ręce, a ja chciałem zawołać: "Nie jedźcie, ludzie, nie jedźcie". W drzwiach stał niemiecki kolejarz, nie mogłem powiedzieć wyraźnie, zacząłem dawać dróżnikowi znaki, powiedziałem nawet niby żartobliwie, że jeżdżenie takimi pociągami nie jest bezpieczne, ale nie zrozumieli. Wyszła razem z Niemcami, wyszedłem za nimi i ja, sądziłem, że jeszcze uda mi się jej coś powiedzieć, ale tuż za drzwiami zatrzymali mnie. "Nie wolno zbliżać się do pociągu." Stanąłem, a ona poszła z tym dzieckiem na ręku. Wsiadła. I pociąg ruszył. Ciągle widzę ją, jak wsiada z tym małym na ręku, jak oboje machają rękami ojcu i mnie... Mnie żegnają także. Ciągle ją widzę. I ciągle mam to uczucie, że wysyłam ludzi na śmierć. I jestem tym zmęczony, bardzo zmęczony. Bo nie potrafię przeprowadzać wiecznych wojennych rachunków, co bardziej się opłaca. Na miłość Boską, każde życie się liczy! Drzwi otworzyły się, wszedł Wrona i postawił na stole lampę. Tygrys powiedział: - Wolałbym, żebyście nie palili zbyt wielkiego ogniska. - Tak jest, panie majorze. Zawrócił na pięcie, stuknął obcasami, wyszedł. Tygrys przykręcił trochę knot. - A poza tym - powiedział - jestem przekonany, że mam w oddziale zdrajcę. Myślę, że to wystarczy jak na jednego dowódcę. Drzewo skwierczało, iskry strzelały wysoko, dym unosił się aż po korony drzew, a potem opadał faliście. Chłopcy siedzieli wokół, trochę zmęczeni, trochę rozleniwieni, przyglądali się sobie wzajemnie. zaciekawieni, jak to jest tu, jak to jest tam. - Jest jedna rzecz, której nie rozumiem - powiedział Andrzej. - Wy tu tak tkwicie prawie całkiem oficjalnie. Przecież o was wie cała okolica, wiedzą chyba i Niemcy. - Zaraz ci to wytłumaczę - ofiarował się natychmiast Smutny. - To było tak. Kiedy oddział się tu zainstalował, major wsiadł w furmankę sołtysa i zasunął do Błonia. Podjechał z szykiem pod gestapo z przyboczną menażerią i pruje do komendanta. "Jest pan tu od tego - ryczy - żeby oczyszczać teren z partyzantów, prawda?" "Prawda" - odpowiedział komendant. "Also. Więc my jesteśmy właśnie partyzanci. Bardzo nam się w tej okolicy podoba, bo sucha, więc chcemy spędzić tu pewien czas. Jakby to panu nie odpowiadało, to możemy pójść gdzie indziej, ale jak nas nie będzie, to nie będzie pan miał z kogo terenu oczyszczać i wyleją pana z posady. A tak, będzie pan nas tępił do końca wojny i tym sposobem jakoś wspólnie przeżyjemy tę całą drakę." Chłopcy śmiali się. Nawet Roman zdołał się uśmiechnąć. Kawka dała mu specjalną - jak twierdził - porcję grochówki z mięsem i na trochę życie wydawało się możliwsze. - Ale jak to jest naprawdę? - upominał się Andrzej. - Naprawdę - wyjaśnił Wrona - to Niemcy istotnie wiedzą o naszym istnieniu, nie wiedzą jednak dokładnie, gdzie jesteśmy ani - co najważniejsze - jakie są nasze siły. Sądzę, że właśnie dlatego nie atakują nas otwarcie. - Chociaż ostatnio zrobili na nas... - wyrwał się Długi, ale pod spojrzeniem Wrony urwał. "No tak - pomyślał Roman. - Coś tu musi być nie w porządku, oni się czegoś boją. A Ralf zacznie zaraz opowiadać, jak to uciekał z gestapo. Nie daruje sobie tego, mogę się założyć o wszystko, co posiadam." - Było nas wtedy trzech - opowiadał Ralf. - Ja, jeden taki z Warszawy i jakiś kupiec z Błonia. Siedział za sacharynę. Był taki gruby, że utknąłby nam w okienku. Więc musieliśmy go zostawić. Prosił tylko, żeby go związać, żeby się Niemcy na nim za bardzo nie odegrali. Związaliśmy go, a sami chodu przez to wypiłowane okienko. Spotkałem niedawno w Błoniu tego kupca. Mówił, że komendant więzienia i tak mało go nie zakatrupił. Opiliśmy to spotkanie... Kiedy potem drugi raz uciekłem, Niemcy rozpisali za mną listy gończe. Wykombinowałem ich kilkanaście i chyba z dziesięć dni się nimi podcierałem. A ten drugi raz, to było tak... Z notatnika starego Łempickiego 19 sierpnia 1942 roku. - Krystyna wróciła z podróży z wiadomością o masakrze, jaką Niemcy urządzili w radomskim getcie. Ta robota zapowiadała się jak wszystkie inne, może była mniej poważna, bardziej bezpieczna, a równie konieczna. Potrzebowali pieniędzy. Ustalili, że pancerny samochód z pieniędzmi z banku przejeżdżał przez szosę w pobliżu Lipnik w każdą środę i sobotę koło godziny drugiej. I teraz właśnie czekali na niego. Siedzieli we trzech na rozesłanym płaszczu, grali w karty i - jak zawsze - przegrywali do Ralfa. "Chłopie, przyznaj się, byłeś w cyrku czy nie byłeś? Szachrujesz przy kartach czy nie szachrujesz?" Automaty leżały obok, tylko wyciągnąć rękę. Akcją dowodził Wrona. Od czasu pamiętnej nocy sylwestrowej zyskał szczególne uznanie u Tygrysa. Wydawało się, jakby major był spokojniejszy o wyniki akcji, kiedy prowadził ją właśnie on. Teraz także - mimo że całą sprawę uważali właściwie za głupstwo - Tygrys zawyrokował, może nawet już trochę z przyzwyczajenia: "Dowodzenie obejmie porucznik Wrona". W tej chwili jednak Wronę niewiele interesowała cała ta sprawa. Obchodziło go wyłącznie zagadnienie, czy Ralf uczciwie wygrywa, czy szachruje w jakiś przedziwny sposób. To Długi zwrócił w pewnej chwili uwagę: - Panie poruczniku, powinni już być. A Wrona: - Odczep się. - I znów swoje: - Ralf, zakładamy się, że jak przeżyjemy wojnę... Ralf: - Ja przeżyję. Jedna Cyganka mi wróżyła, że będę miał niezwykle burzliwe, ale za to bardzo długie życie. - Zakładamy się o dziesięć litrów wyborowej, że po wojnie zaczniesz występować w cyrku. A jak zaczniesz, wtedy ja... Długi: - Panie poruczniku. Borowik gwiżdże. Wrona wyjaśnił, gdzie ma gwizdanie Borowika, i powrócił do gry. Borowik jednak niecierpliwił się. Siedział po przeciwległej stronie drogi na załadowanej słomą furmance, a kiedy nikt nie zareagował na jego sygnał, zlazł z niej i stanął nad grającymi. - Może coś nawaliło? - Coś ty, głupi? Pancerka z forsą będzie nawalać? - Silnik ma taki sam jak wszystkie. Na drodze pojawiła się dziewczyna. Niosła w ręku kosz z grzybami. Ralf poprosił: - Może dla nas będzie tego trochę? - Przez was to w ogóle nic w lasach nie można zbierać - roześmiała się. - Wszystko, co złe dzieje się we wsi, to przez nas - wtrącił Wrona gorzko. - Żyliby sobie cicho i spokojnie, a tak, licho nas przyniosło i spokój diabli wzięli. A to noclegu potrzebujemy, a to po jedzenie przychodzimy, a to jakąś akcyjkę zrobimy i wieś musi się za nas tłumaczyć. - Nie mówiąc już o tym, że chłopskim synom odbieramy dziewczyny. "Ja chcę ją uczciwie, jak Pan Bóg przykazał, do ołtarza poprowadzić. A wy co?" Bożałek, najbogatszy gospodarz we wsi, kawał chłopa, lekko przygarbiony, niedźwiedziowaty, wszyscy wiedzieli, że Janka Worczakówna od dawna, od pierwszych dni, kiedy ojciec przywiózł ją do Lipnik, aby tu, na wsi, była bezpieczna, oddalona od wojny i jej spraw, że ta Janka, miejska, ładna dziewczyna podobała się Bożałkowi. Cóż, kiedy Jance nie zależało ani na spokoju, ani na bezpieczeństwie, ani na Bożałku, ani na jego pierwszorzędnym gospodarstwie. Związała się przyjaźnią z brzydką Julką Wojtyńską, związała się pracą z leśnym oddziałem Tygrysa, związała się potajemnymi wycieczkami do lasu z porucznikiem Wroną. "Wy rzucicie i pójdziecie, i nawet o niej nie będziecie myśleć. Zostawcie ją" - prosił Bożałek, a Wrona ominął go, nie uraczywszy nawet spojrzeniem, potrącił nogą jakiś kamień, zły, bo Bożałek miał rację, ale jego racja go nie obchodziła; szedł naprzód, a Bożałek przestał prosić, zaczął wołać: "Uważajcie! Bo na takich jak wy też się znajdzie lekarstwo!" Wtedy także Wrona się nie zatrzymał, bo wieś gadała i narzekała czasem na nich, ale wieś poszłaby za nimi w ogień, wieś by się ich nie wyrzekła, dla wsi byli Polską i to wystarczyło za wszystko. Słowa Bożałka wróciły do niego dopiero teraz, nie wiedzieć dlaczego; wróciły z całą ostrością, natrętnie. Wstał, zapomniał już o kartach, zapomniał o cyrkowej sławie Ralfa, spojrzał na zegarek, już znowu był skupiony, uważny, gdzieś w środku czuł nieokreślony niepokój. - Borowik, Długi na stanowiska! Ralf, wróć. Wracaj, do jasnej cholery, pogotowie alarmowe! Jeżeli za trzy minuty pancerka... Urwał, nasłuchiwali wszyscy. Z oddali zbliżał się warkot motoru coraz wyraźniej. Przyczaili się. Borowik wyjechał na szosę w momencie, gdy samochód wypadł zza zakrętu. To było dobrze obliczone - załadowana słomą furmanka zatarasowała dokładnie całą jezdnię. Samochód musiał się zatrzymać. Tylko zamiast niemieckich przekleństw, jakich się spodziewali, usłyszeli równy, miarowy terkot. Seria z automatu przeleciała po furmance i po prostu ścięła Borowika. Potem poleciała po pobliskich krzakach. Jedna, druga, trzecia. Było to tak nagłe i tak niespodziewane, że nie zdołali odpowiedzieć nawet jednym strzałem. Ralf chwycił Wronę za ramię i krzyknął: "Do rowu! Skacz! Skacz, idioto!" Ale Wrona nie był już w stanie nie tylko skoczyć, ale zrobić nawet najmniejszego kroku. Zobaczył czubki drzew, które nagle rozchwiały się, kołowały, wpadły w powolny bolesny taniec, potem pochyliły się w jego stronę, stawiając przed oczy wykrzywioną twarz Ralfa, wreszcie zaczęły spadać. Spadał razem z nimi w ciemność. Tiki rżał niespokojnie. Rzucał łbem, trząsł grzywą, przestępował z nogi na nogę. Nie chciał jeść. nie chciał pić. Nie dał się nikomu dotknąć. "Chory" - zawyrokowali chłopcy. Tylko Lutek miał na ten temat własne zdanie, którym zdecydował się po wielu namysłach podzielić z Tygrysem: - Panie majorze, melduję posłusznie, że według mnie stało się coś złego z Ralfem i ten koń to wie, bo konie zawsze takie rzeczy wiedzą. Biały Jack roześmiał się, ale Tygrys zupełnie nie miał ochoty do śmiechu. - Dobrze - powiedział Lutkowi. - Możesz odejść. Zostali sami i Biały Jack położył Tygrysowi rękę na ramieniu: - A ja mogę się z tobą założyć, że wstąpili po drodze do Lipnik i zatrzymali się tam trochę. - To nie Wrona. - Wrona. Wrona. Właśnie on. Jak tylko ma okazję, a nawet i bez okazji... Robota była dziecinnie prosta, co mogło się stać? Nie przywiązywali do niej wagi i nie spieszą się. Może zjemy kolację? Jestem głodny jak wilk. Wyszedł. "Gdybym mógł mieć jego spokój" - marzył Tygrys. Wieczór był chłodny, i Tygrysa przejął dreszcz. - Hej tam - zawołał za przyjacielem - zamów w kuchni coś gorącego! - Człowieku - odparł gdzieś z mroku Biały - już niosą - i ciszej: - A może byśmy wypili po jednym, słowo daję mam autentyczny francuski koniak i najgłębsze przeczucie, że ci to dobrze zrobi. - Skąd masz koniak? - Skąd? - w oczach Białego zapaliły się błyski. - Jak by ci to powiedzieć? Dostałem od jednego niemieckiego dygnitarza w dowód uznania i przyjaźni. Wiesz już? Wypili i zgodnie z zapewnieniem Białego świat przestał Tygrysa straszyć. Aż do chwili, kiedy z Lipnik przyjechał kapitan Artur i powiedział, że w Lipnikach ich nie było. Wtedy Tygrys zarządził: - Trzeba pojechać sprawdzić. - Panie majorze - przestrzegał służbowo Biały Jack - jeśli coś się istotnie z nimi stało, w co wątpię, to wyprawa może być niebezpieczna. Niemcy mogą urządzić zasadzkę. - Waszą rzeczą będzie to ustalić. Wtedy właśnie po raz drugi zameldował się Lutek: - Panie majorze, tego konia trzeba było przywiązać, ja nie to, żeby straszyć, ale coś chyba jest nie w porządku. - Pójdziesz do jasnej cholery, panikarzu! - huknął na niego Biały. Lutek najeżył się, potrząsnął nie strzyżoną czupryną i odburknął: - Jeszcze nie wiem, czyje będzie na wierzchu. - Dowodzenie obejmie Biały Jack - Tygrys wydawał rozkazy. - Weźmiesz kilku ludzi i pojedziesz na miejsce akcji. Weź Artura - dodał - może się przydać. Zresztą, jeśliby Wrona... - urwał i dodał szybko: - Jedź już! Wrócili prędzej, niż by się mógł tego spodziewać. Położyli przed nim dwa trupy: Długiego i Borowika. Wrona także leżał jak martwy, tyle że dawał jeszcze słabe oznaki życia. Ralfa nie było. - Przeszukaliśmy kawał lasu - relacjonował Biały - ale nie znaleźliśmy go. Boję się, że Niemcy mogli go wziąć. Wrona wyglądał na zabitego, pewnie dlatego go zostawili. Tygrys patrzył na leżących. Myślał: "Znowu wysłałem ludzi na śmierć". To byli bracia, ten Długi i Borowik. Rodzice gospodarzyli w dalekiej wsi - mieli tylko ich dwóch. Trzeba by ich zawiadomić, ale jak to zrobić? Napisać, jak zawsze z wojny, z frontu: "...poległ na polu chwały"? Czy ten ich las to także jest front i pole chwały? Zobaczył Kawkę zarzucającą coś białego na sklecony z desek stół. Będą ciąć Wronę. Pomyślał: "Żaden lekarz nie podejmuje się operacji kogoś ze swojej rodziny. Ale tu nie ma wyboru. Artur jest sam i musi pokroić swego syna, to jego jedyna szansa". Kawka poruszała się szybko, sprawnie. Tygrys patrzył na trupy, a potem zdawało mu się, że widzi znowu młodą kobietę z dzieckiem na ręku, które - wychylone zza ramienia matki - macha maleńką rączką: "Herr Hauptmann, chcę coś powiedzieć tej kobiecie". "Nie jedź. Zostań. Ten pociąg wyleci w powietrze." Kobieta zawraca. "Was ist los?" "Nie pojadę. Przypomniało mi się..." wraca." "Nie pojedziecie? Dlaczego nie pojedziecie? Tak wam zależało na tym wyjeździe, prosiliście, błagaliście, a teraz... Co wam powiedział ten człowiek?" "Herr Hauptmann..." - tak wtedy zaczął. Ale nie powiedział nic więcej. Nie mógł powiedzieć. Wysłał ją razem z tym dzieckiem na śmierć. A teraz znowu posłał ludzi na śmierć. "Polegli na polu chwały..." Wrona otworzył oczy. Były szkliste i nieprzytomne, ale kiedy Tygrys pochylił się, usłyszał kilka nieartykułowanych dźwięków, a potem dość wyraźny szept: "Nie przypadek. Jak wtedy... Jak..." Szept zamazał się, rozpełzł w jęku, Wrona znów stracił przytomność. Wyjęli z niego trzy kule. I dopiero w godzinę po operacji kapitan Artur powiedział Kawce: "Dziękuję. Byłabyś dobrym lekarzem". Kawka nie odchodziła od łóżka rannego, zwilżała mu wargi, badała tętno, obmywała twarz. Nad ranem wsunęła się do szałasu Tygrysa. - Żyje - powiedziała. - To mocny chłopak, może wytrzyma. - Podniósł na nią oczy. - Majaczy - mówiła dalej. - Ciągle mówi o zdradzie. Wspomina Jankę i Bożałka. Myślę, że powinien pan o tym wiedzieć. Kiwnął głową. Pomyślał, że oczywiście powinien o tym wiedzieć, tylko co z tym dalej robić? Zapytać Bożałka, o co? O akcji sylwestrowej Bożałek przecież nie wiedział. Nie zdradza się zresztą w ten sposób. "Wiele dałbym za to, żeby wiedzieć, co czuje zdrajca patrząc na trupy Długiego i Borowika." - Przyniosłam trochę mleka - powiedziała jeszcze Kawka. - Proszę, niech pan wypije. Postawiła przed nim kubek. Machinalnie podniósł go do ust. Mleko było gorące, dobre. "Jeśli ktoś zdradza oddział, dlaczego robi to w taki sposób? Dlaczego nie powie od razu, ilu nas jest, gdzie kwaterujemy, jakie mamy siły, ile broni... A może Niemcy o tym wszystkim już świetnie wiedzą i teraz urządzają sobie zabawę w kota i myszkę?" Kawka stała ciągle. Miała w oczach wyraz ni to troski, ni obawy, licho wie, co jeszcze było w tym jej spojrzeniu, rozzłościła go nagle, nie wiedział dobrze, czemu poczuł się rozpaczliwie bezsilny, a nie znosił bezsilności, poczuł się bezradny, a nigdy bezradny nie był. - Czy ty wiesz, dziewczyno - cedził słowa przez zęby - że siedzimy w norze jak myszy, i wydaje nam się, że jesteśmy bezpieczni... - A przy norze jest kot - dokończyła Kawka. - W każdej chwili możesz stąd odejść. - Dziękuję. Jeśli uznam, że nie odpowiada mi już dłużej rola myszy, skorzystam z pozwolenia pana majora. Stuknęła obcasami. Z nagłą przykrością stwierdził, że niezwykle szybko nabrała męskich ruchów, że bardzo udatnie odgrywa swoją rolę. - Inaczej to wszystko wygląda, niż sobie wyobrażałaś prawda? - Nic sobie nie wyobrażałam. Po prostu chciałam tu być. - No, zajrzyj do Wrony. Kawka istotnie miała rację. Wrona był mocnym chłopakiem, a kapitanowi Arturowi nie drgnęła ręka, kiedy go kroił. Po tygodniu można już było mieć nadzieję, że będzie żył. A kiedy całkowicie odzyskał przytomność, wróciła znowu sprawa, która teraz wracała ciągle, natrętnie, która właściwie nie opuszczała oddziału: to nie mógł być przypadek. - Mówiłeś cały czas o Bożałku - przypomniał synowi Artur. - Podejrzewasz go? Władek, bądź dorosły. Wszyscy są dokładnie poinformowani o twoim romansie, a Tygrys... - Wiem. Tygrys chciałby, żebyśmy codziennie na dzień dobry i dobranoc powtarzali sobie: ojczyzna, walka i służba albo odwrotnie: służba... - Władek. ...walka i ojczyzna. Nie, ojcze, ja ani się z tego nie śmieję, ani nie mam mu tego za złe. Każde z tych słów znaczy dla mnie i bez jego przypominania dostatecznie dużo. Tylko czasem przychodzi myśl, że właściwie to całe życie jest diabła warte, że w każdej chwili można zginąć. - A ja ci powiem, że zazdrość to wyjątkowo zły doradca. I że zginęło trzech ludzi. - Dwóch - poprawił Wrona. - Ralf żyje, mogę się założyć o pięć litrów czystej. On się im tak łatwo nie da, a zresztą Cyganka wróżyła mu długie życie. - Śpij lepiej. - Nie mogę być bez przerwy poważny - wyjaśnił Wrona. - Zwłaszcza, jeśli pomyślę, że wśród nas może znajdować się zdrajca. Tato, przecież to można nie pozbierać się ze śmiechu. Wrona miał rację wierząc we wróżby Cyganek, bo któregoś dnia nagły wrzask chłopców wywabił Tygrysa z szałasu. Wrzaskiem tym witali Ralfa, który - może trochę mizerniejszy niż poprzednio - zjawił się zdrów i cały w oddziale. - Skoczyłem do rowu, ale w tym właśnie momencie dostałem postrzał w nogę. Dlatego mnie dostali. Mnie jednego, bo tamci trzej... - Wrona żyje. Ralf otworzył usta, potem wyjąkał: - O rany! O rany! - Robiło wrażenie, że rzuci się Tygrysowi na szyję z radości, że zdjął mu jakiś ciężar z serca. - Wrona żyje! Panie majorze, mogę iść do niego? - Czekaj. To powiedział Biały Jack. Powiedział to jakoś ostro i nieprzyjemnie. Ralf zatrzymał się. - Nie powiedziałeś nam jeszcze, jak to się stało, że znowu jesteśmy razem. Tygrys pomyślał, że słowa te zabrzmiały prawie tak jak oskarżenie. Ralf jednak nie uchwycił tego, nie chciał uchwycić, był bardzo daleki od myśli o jakichkolwiek oskarżeniach. - Och, bo to właściwie nie ma o czym mówić - wyjaśnił. W więziennym szpitalu, do którego się dostał, pielęgnowali go niczym w dobrze płatnej, prywatnej klinice. Leczyli i - przede wszystkim - pilnowali. Żeby przypadkiem sobie czegoś nie zrobił nie udzieliwszy przedtem informacji. Dzień i noc ktoś przy nim siedział, a czasem zaglądał sam naczelnik więzienia. - Pozdejmowali listy gończe. Tak mi powiedzieli. Kiedy myślałem o tym, robiło mi się słabo. Pocieszałem się tylko myślą, że do trzech razy sztuka, a to właśnie trzeci raz. No i ta Cyganka... Z początku nie wiedziałem, co zrobię, wiedziałem tylko jedno: nie mogę dopuścić, żeby ze szpitala pójść do celi. To byłby koniec. Zacząłem udawać, że jestem bardziej chory, niż rzeczywiście byłem. - A potem? - Dziecinnie łatwe. Trochę ryzyka i to wszystko. Na wszelki wypadek trzymali mnie w separatce. W nocy pilnował mnie wartownik. Kiedy czułem, że mam już dość sił, postanowiłem spróbować. Zresztą, co miałem do stracenia? A jak się kogoś zaskoczy, trochę drzemiącego, w nocy... Ściągnąłem z niego ubranie. Wyszedłem. Znowu listy gończe pewnie porozwieszają. Mogę już iść do Wrony? Po jego odejściu zapanowało milczenie. Tygrys wyjął papierosa, Biały Jack podał mu ogień. Zapalili. Gdzieś w lesie, może na pobliskiej łące grały świerszcze. "Świerszcze w domu, nieszczęście za progiem." Tygrys nie mógł sobie przypomnieć, kto to mówił. Czy stara służąca, która wychowała Tadeusza i jego, czy kobieta, która w każdy piątek przynosiła ser i jaja. Biały Jack usiadł i ułamanym ołówkiem coś kreślił na stole. Kilka razy spojrzeli na siebie, ciągle nic nie mówili, nie potrzebowali zresztą mówić, znali się dostatecznie dobrze, wiedzieli, że obu ich prześladuje pytanie, o którym chcieliby zapomnieć, którego chcieliby się pozbyć, bo podejrzewać Ralfa, to tak, jakby podejrzewać Wronę, kapitana Artura, siebie. - Za dużo poszlak przemawia przeciw niemu - powiedział wreszcie Biały, a Tygrys polecił: - Trzeba przenieść radiostację. Tak, żeby nikt o tym nie wiedział. Tak, żeby na pewno nie wiedział o tym Ralf. Biały skinął głową. Zgadzał się z tą decyzją, pochwalał ją. Biały zdążył zestarzeć się już podczas tych leśnych miesięcy. - Do diabła - wybuchnął nagle Tygrys - nigdy ci nie daruję, że tak długo zastanawiałeś się nad przyjściem tutaj! - Nie urodziłem się na żołnierza jak ty. Jestem spokojnym, małym człowiekiem bez zadatków na bohatera. No i chciałem przeżyć tę wojnę. Jeśli nie robi ci to wielkiej różnicy, to życie jako takie mi odpowiada i nie chciałbym się z nim zbyt wcześnie rozstawać. Chcę żyć, Michał. Podniósł głowę i uśmiechnął się, a uśmiech ten zabolał Tygrysa, zabolał go zwyczajnie i zupełnie prywatnie. - Chcę żyć - powtórzył Biały - a niewiele szans mi tu dajesz. - Jak innym. - Zgoda. W pierwszej czy drugiej klasie przysięgaliśmy sobie przyjaźń na życie i na śmierć. - W trzeciej. - Zawsze byłeś drobiazgowy. Nie miałem zamiaru tu przyjeżdżać. Ale istniała ta przysięga. Na śmierć... Przyjdzie nam tu pewnie zginąć - razem. Zawsze mówiłem, że nie trzeba w życiu składać żadnych przysiąg. Tego właśnie wieczoru Antka nie było w domu. Julka posłała łóżka, sprzątnęła kuchnię i zaczęła powoli szykować się do snu. Była zadowolona, że radiostacja została przeniesiona do jej chałupy. Choć Janka siedziała w tej chwili w piwnicy, czuła jej obecność, a bardzo nie lubiła zostawać teraz sama. "Chociaż - myślała - teraz właściwie nigdy nie jestem sama. Teraz - nie." Położyła ręce na brzuchu. Ludzie mówili, że podczas wojny nie należy mieć dzieci. Nie zgadzała się z tym. Wojna przyniosła jej śmierć rodziców, ale przyniosła jej także Antka. Jeśli więc przyniosła miłość, nie wolno niszczyć jej owoców. Przeszła przez sień i przez otwartą klapę zajrzała do piwnicy. Usłyszała cichy, równomierny szmer radiostacji i zobaczyła pochyloną głowę Janki. Kilka dni temu odwiedził Jankę ojciec. Przywiózł jej nową garsonkę i piękny naszyjnik. Janka pytała: "Jeśli sprzedam naszyjnik i dam pieniądze dla oddziału, a ojcu powiem, że go zgubiłam, czy to będzie grzech?" Ucałowała ojca na stacji, kiedy odjeżdżał. "Na szczęście - mówiła - nie plącze się w Warszawie w żadne organizacje. Prowadzi interesy i to mu całkowicie zabiera czas." Mówiła "na szczęście", ale Julka nie była pewna czy to jest zupełnie szczere. - Kończ już! - zawołała w głąb piwnicy. - Idziemy spać. Późno. Przyszykowała wodę do mycia. Janka wygramoliła się z piwnicy. - O Boże - powiedziała - Julka, jakaś ty gruba! Ty chyba urodzisz bliźniaki. Roześmiały się. Nie miały własnego rodzeństwa i czuły się jak siostry. "Nie mam pojęcia - martwiła się zawsze Janka - jak to będzie po wojnie. Ty tu, a ja w Warszawie. Nie wyobrażam sobie tego." Julka poprawiła kopcącą świecę i wtedy właśnie usłyszała ten dźwięk. Zatrzymała się. Spojrzała na Jankę. Janka usłyszała to także, bo twarz jej zrobiła się o ton bledsza. Warkot samochodów. W uśpionej wiosce mogło to oznaczać tylko jedno: Niemców. - Do nas? - Do nas. świeca znowu zaczęła kopcić. Janka podeszła do stołu i zgasiła ją. - Uciekaj - powiedziała do Julki. - Uciekaj gdziekolwiek, może zdążysz. - Odsunęła rolety i wtedy uświadomiła sobie, że nie było już mowy o żadnej ucieczce. Samochody były tuż tuż. omiatały drogę jaskrawym reflektorem. Po omacku znalazły siebie. Trzymając się za ręce zeszły do piwnicy. Zatrzasnęły za sobą klapę. Wyjęły ukrytą broń i przysiadły na jakiejś skrzynce, ciasno przytulone, choć miejsca było dosyć. - Kopie - powiedziała o swym nie narodzonym Julka. Usłyszały ciężkie kroki na górze, a każdy z nich zdawał się uderzać tępo w głowę, usłyszały krzyki, wezwanie do poddania się i grzmot przewracanych mebli. Julka myślała: "Może Antek wróci, może zobaczy, może ich zawiadomi, może Antek nas uratuje, Boże daj, żeby nas uratował, moje dziecko, ja przecież mam mieć dziecko, ja chcę urodzić to dziecko, ja chcę je chować, ja chcę z nim razem żyć..." Janka myślała: "Chyba już stąd nie wyjdziemy. Boję się". Kroki nad ich głowami zatrzymały się przy klapie. A potem zobaczyły snop światła. Janka pomyślała jeszcze: "Boże, tak bardzo chciałabym żyć." Przytuliła się do Julki jeszcze mocniej, a potem podniosła rękę z rewolwerem i strzeliła. Dokładną relację przyniósł Tygrysowi Lutek. Zjawił się w środku nocy, okopcony dymem, i trzęsącym się, schrypniętym głosem relacjonował: - Wywlekli je na podwórze, Julka nie żyła. Wołali to głośno. Wołali, że nie żyje i kopali ją. Tego trupa Julki kopali, panie majorze. A potem podpalili dom i ją tam wrzucili. A Janka jeszcze żyła, bo wlekli ją za ręce do samochodu. Panie majorze, panie majorze, czy jak matka umrze, to dziecko umiera z nią razem, czy jeszcze żyje? Bo oni kopali ją po brzuchu i potem do tego ognia... Tygrys nie odpowiedział. 24 W mieszkaniu było przyjemnie chłodno. Worczak usiadł na fotelu, wyciągnął przed siebie nogi i przymknął oczy. Był zmęczony. Na dworze panował niezwykły - jak na jesień - upał, ustokrotniony jeszcze w murach getta zaduchem tłoku, strachu i śmierci. Śmierć dosięgła znienacka starego Goldberga mimo gromadzonych sztuk złota, które ją miały oddalić, a może od niej uchronić. Stary Goldberg nie podobał się przechodzącemu Niemcowi. Zwyczajnie coś mu się w tym rasowym Żydzie nie spodobało, a za niespodobanie się Niemcowi w tych czasach trzeba było drogo płacić. Niemiec podszedł do Goldberga i wziął go za jego siwą brodę, wpatrzył się w jego twarz chudą, długą, o okrągłych, ciemnych, lekko wyłupiastych i zawsze jakby trochę wilgotnych oczach; potem puścił tę starczą brodę, strzepnął ręką, jakby dotykał gada, wykrzywił się ze wstrętem, z odrazą, no i zastrzelił Goldberga. A kiedy stary upadł, kiedy osunął się i leżał na chodniku, chudy i kościsty - twarz Niemca wygładziła się w poczuciu ulgi, odwrócił się i odszedł sprężystym, żołnierskim krokiem. Taki był koniec starego Goldberga. A Mira wieczorem włożyła swoją czerwoną suknię, wsunęła brzęczące bransolety na ręce, umalowała usta w wieczny uśmiech i poszła tańczyć. Worczak myślał, że nie pójdzie, ale poszła. Wirowała w tańcu, szeleściła suknią, pokazywała nogi, kłaniała się i pochylała, a Niemcy śmieli się i klaskali, i bawili się, bo po to był "Bar Cygański" i po to Mira w nim tańczyła. Worczak był zmęczony. Zawiózł ciężarówką Goldbergowi wielki transport żywności, ale Goldberg już z niego nie skorzystał. Wywiózł tą ciężarówką zrolowanego w dywan narzeczonego Miry, ale już na trzeci dzień zabili go, kiedy usiłował przerzucić coś do getta przez mur. Został piękny, wspaniale puszysty perski dywan, ale Worczak nie położył go w pokoju, bo jakoś przestał mu się podobać. Sprzedał go. Miał pieniądze, zdawało mu się nawet, że ma nadmiar tych pieniędzy, że jest zmęczony również ich posiadaniem, i pomyślał, że chciałby odpocząć, że nie odpoczywał już bardzo dawno, że chyba nigdy dotychczas nie miał chwili wytchnienia. Odpoczynek skojarzył mu się ze wsią, wieś przybrała konkretny kształt Lipnik i jego niedawnej wizyty u Janki. "Pojadę tam - postanowił. - Zrobię sobie urlop i pojadę do Lipnik. Będę jadł wiejskie masło i pił zimne zsiadłe mleko, a wieczorem będziemy siedzieć z Janką nad rzeką i patrzeć w księżyc." Wstał. Zdawało mu się, że na samą myśl o odpoczynku odzyskał siły. Przeszedł do przedpokoju i wyjął walizkę. Wrzucił do niej ręcznik, piżamę i kilka koszul. Ogarnęło go przyjemne podniecenie. "Zdaje się - pomyślał - że mam dość wojny, tego miasta, mam dość getta i nie chcę już nigdy widzieć umalowanych w uśmiechu ust Miry." Ktoś zadzwonił. Za drzwiami stał Łempicki. Był gościem bardzo nie w porę, przypominał o sprawach, od których Worczak chciał dać sobie urlop. Powiedział więc szybko, bez wstępów: - Wyjeżdżam. Nie poradzę panu nic, choćby zamknęli na Szucha całą Warszawę, łącznie z Pyrami i Otwockiem. Łempicki miał coś niedobrego w twarzy, ni to zakłopotanie, ni to żal, pewnie ktoś władował się w nieliche tarapaty. - Niech pan im powie - poradził Worczak - tym pana znajomym, żeby przestali się w to bawić, to będą mieli spokój. Ja też chcę mieć spokój. Żegnam pana. Łempicki jednak nie odchodził. Sterczał w tym progu, nieporuszony, z martwą twarzą, i ten upór, z jakim wparł się w próg, doprowadził Worczaka do pasji. - Niech pan wyjdzie! - krzyknął i miał ochotę krzyczeć jeszcze głośniej. - Nie chcę wiedzieć, po co pan przyszedł! Rozumie pan?! - Pan to musi wiedzieć. Łempicki powiedział to cicho i tak spokojnie, że Worczaka coś ukłuło śmiertelnym niepokojem. - Pańska córka jest w Błoniu w gestapo. Usłyszał. Ale musiał to sobie kilkakrotnie powtórzyć jak trudną do zrozumienia lekcję: "W Błoniu w gestapo, w Błoniu w gestapo...", potem odwrócił się i poszedł w głąb pokoju, a za nim Łempicki, ten gość nie w porę, ten człowiek, proszący o życie dla innych, w końcu zatrzymali się i Worczak powiedział: - Zabijacie dziewczyny i chłopców, którzy jeszcze powinni chodzić do szkoły, Wy, nie Niemcy... Wy! Tego samego dnia po południu wysiadł w Błoniu z zatłoczonego pociągu wysoki, barczysty mężczyzna. Chwilę rozglądał się po peronie, a potem poszedł w kierunku wyjścia do miasteczka. Przy budce biletera zatrzymał się i o coś zapytał, potem oddał bilet i odszedł. Bileter patrzył za nim długą chwilę. W domu pod numerem, o który pytał nieznajomy, znajdowała się siedziba niemieckiej Sicherheitspolizei. Nagie, białe ściany, trzy puste łóżka, piekący ból i głowa ciężka jak wypełniona ołowiem. Brzęczenie much i jęk jakiś, nie wiadomo: czyjś czy jej własny. Piwnica, strzelanina, pożar, potem droga w podskakującym na wybojach samochodzie, muchy brzęczą głośno, rozpaczliwie, czyjeś ręce, lodowata woda i głosy, które pytają, niecierpliwią się, pytają, pytają... Podniosła z ogromnym wysiłkiem rękę i otarła czoło. Pomyślała o ojcu, o jego zadowolonej twarzy i mocnych, szerokich ramionach. "Będziesz tu bezpieczna, córeczko, z daleka od wojny..." Ciągłe brzęczenie much i ten jęk, chyba jej własny, jest przytomna, a więc zaczną pytać, będą pytać, o wszystko pytać, nazwiska, miejsca, kto, gdzie, i znów nazwiska... Uciec od tych pytań, od brzęczenia much, od własnego jęku. Ale nie ma ucieczki, przyjdą dziś, jutro, nie ma ratunku. Będą pytać, będą bić. Skąd wziąć siły, żeby nic nie powiedzieć? Nie ma sił. Trzeba uciec, uciec. Jedyną drogą, jaka pozostała. Janka uniosła się i zaczęła szarpać opasujące ją bandaże. Ale gaza przylgnęła mocno do przyschłych ran i nie dawała się oderwać. Szarpnęła z całej siły. Zabolało. Zaczęła płakać. Szarpnęła znowu, szarpała ciągle, aż ostatni biały strzęp został jej w ręku, a ciepła fala krwi zalała ciało. Potem opadła na łóżko. Straciła poczucie czasu. Ból ustępował, jakby spływał razem z krwią i łzami. Przestała w końcu płakać, ciało zaczęło ogarniać odrętwienie, prawie przyjemne, poprzedni strach odleciał, poczuła się spokojna i bezpieczna; chłopcy na pewno martwią się o nią, a nie wiedzą, że ona teraz właśnie Niemcom ucieka. Była już noc, bardzo cicha i bardzo pogodna. W okna świecił księżyc, ten sam, co nad Lipnikami srebrzy łąkę i odbija się w wodzie pod lasem. Czy dusza może wrócić na miejsce, które kocha? Chłód. Usiłowała wyciągnąć rękę, aby szczelniej nakryć się kocem, ale ręka opadła bezwładnie, a potem znieruchomiała. Worczak długo stał pod drzwiami, szukając klucza. Gdy go znalazł, klucz wyśliznął mu się z ręki i upadł na kamienną posadzkę. W tej chwili drzwi otworzyły się, jakby stojący za nimi Schmidt nasłuchiwał jego kroków. - Czekałem na pana, Herr Worczak. Worczak wszedł do środka i postawił na podłodze walizkę. Potem spojrzał na swego sublokatora. Był to moment, o którym myślał przez całą swoją powrotną podróż. Tęsknił do tego momentu, jakby wykrzyczenie w nalaną, dobrze odżywioną twarz Niemca całej tragedii, jaką los mu zgotował - mogło przynieść ulgę. Marzył o tej chwili, rozmyślał, jak zaciśnie pięści i uderzy w twarz człowieka, którego przyjął pod swój dach, z którym pił, załatwiał interesy, którego - śmiech powiedzieć - nawet lubił. Za każdym obrotem kół, zdawało się, wzrasta w nim nienawiść, ale to uczucie pozwalało istnieć, pozwalało wrócić. I teraz właśnie nadszedł moment wymarzony i oczekiwany, nadeszła chwila wykrzyczenia nienawiści, zaciśnięcia pięści i uderzenia. Worczak stał w półmrocznym przedpokoju, patrzył w szeroką twarz sublokatora i nie znajdował w sobie nic z owych odczuć w pociągu. Człowiek, który stał przed nim, był mu całkowicie obojętny. Worczak nie chciał do niego ani mówić, ani go uderzyć, nie chciał nic, jakby z tą nagle zrodzoną i nagle umarłą nienawiścią spłynęły z niego wszystkie inne uczucia, dobre i złe. Pomyślał, że chętnie napiłby się wódki. Schmidt zapytał: - Czy nie napiłby się pan ze mną, Herr Worczak? Wódka czekała już w pokoju na stole - omszała, pękata butelka, zachęcająca nalepka, obok dwa kieliszki, ustawione równo obok siebie, w szeregu, "po żołniersku" - pomyślał Worczak. Pomyślał jeszcze, że - jakimś szczególnym zbiegiem okoliczności - Schmidt zgadywał dziś jego życzenia. Napełnił te dwa kieliszki i wypił jeden po drugim, a potem zaraz zrobił to Schmidt. Zrobił to bardzo podobnie, takimi samymi mechanicznymi ruchami. Worczak pomyślał, że chciałby położyć się i zasnąć, i obudzić z cudownym przypadkiem amnezji, która pozwoliłaby mu nie myśleć o niczym, co było. Powiedział: "Moja córka nie żyje", a Schmidt, który tego dnia uwziął się, żeby go we wszystkim naśladować, odpowiedział natychmiast, jak echo: "Moja też". I z początku treść tego zdania nie przeniknęła do świadomości Worczaka. Wiele wieczorów przecież przegadali przy tym stole o swoich córkach. I ów refren "moja też" powtarzał się wielokrotnie. "Moja córka nie płakała po nocach, jak była mała", "Moja też"; "Moja córka była najładniejszym dzieckiem", "Moja też"; "Moja córka mnie bardziej kochała niż żonę", "Moja też", "Moja też", "Moja też." Brzmiał ten refren całymi wieczorami, przerzucali sobie to zdanie nad stołem, popijali je wódką i czasem, po kilku kieliszkach mieli ochotę pokropić je łzami. Worczak powiedział: "Moja córka nie żyje", a Schmidt odpowiedział słowami codziennego refrenu: "Moja też , i wpatrzony w oczy Worczaka dodał cicho, żałośnie jakoś i wcale nie po niemiecku: "Zginęła w czasie nalotu. Żona też. Dostałem telegram". Usiedli. Zrobiło się ciemno, ale nie zapalali światła i nie zasłaniali okien. W butelce było już pusto. Siedzieli, patrzyli na siebie, nie mówili nic. Bo i co tu było już teraz do powiedzenia? Na drugi dzień Schmidt poprosił o wysłanie go na front wschodni. Worczak pomyślał, że to coś w rodzaju wojennej formy samobójstwa, ale rozumiał Schmidta. Sam nie miał do dyspozycji frontu wschodniego, nie myślał o żadnych formach samobójstwa, a przecież zrobił coś bardzo podobnego. Po raz ostatni poszedł do getta. Było rano i Mira miała na sobie znowu ten sam, od wieków chyba nie widzący mydła szlafrok. Wolał ją w tym szlafroku niż w brzęczących czerwieniach. Powiedziała: "Myślałam, że pan już tu nie przyjdzie". On też tak sądził. Myślał, że jej już nigdy nie zobaczy. A będzie ją widywał co dzień, co godzinę, bo tak postanowił: - Wyjdziesz kanałami. Zdawało mu się, że zemdleje. Opanowała się jednak. - Utlenisz sobie włosy. I przetrwasz tę wojnę. Może ty ją chociaż przetrwasz. Kiedy szedł w stronę bramy, zatrzymał się przy kupce kamieni. Chłopczyk siedział na nich, jak zawsze. Był mały i wychudzony, a czarne włosy zakrywały mu twarz. Oparta o mur głowa i bezwładnie opuszczone ręce nadawały mu wygląd śpiącego. Ale nie spał. Spod czarnych kędziorów spływała ciemna strużka krzepnącej krwi. Worczak patrzył na niego długo. Potem spojrzał na paczkę, którą trzymał w ręku... Pachniała chlebem. Z notatnika starego Łempickiego 30 września 1942 roku. - Dziś usłyszałem, że w niektórych obozach lekarze niemieccy przeprowadzają eksperymentalne operacje na więźniach. Mimo wszystko nie wierzę w to. Zdołaliśmy się przekonać, że Niemcy do wielu rzeczy są zdolni, ale do tego - nie. 26 - Znowu wychodzisz? - powiedziała pani Brzezińska. Kazik odwrócił się do niej. Zawsze lubił się śmiać, a od pewnego czasu robił wrażenie, jakby ustawicznie odbijało się w nim słońce. Pan Brzeziński odsunął gazetę i powtórzył swoje sakramentalne: "Nie wiem, jak oni to mogą drukować. Że te maszyny nie popękają od takich kłamstw". "On znowu gdzieś leci" - poskarżyła się pani Brzezińska. "Młody jest. Co ma tu siedzieć ze starymi." Kazik narzucił płaszcz i już go nie było. Wsunął ręce w kieszenie i szedł szybko, przepychając się między ludźmi, spieszącymi się tak samo jak on. Niebo było szare, a drzewa ogołocone z liści. Październik. W powiewach wiatru czuć już zapowiedź zimy, a w ostatnich cieplejszych promieniach słońca wspomnienie lata. - Pan kupi kwiatki. Ostatnie w tym roku. Pan kupi. Narzeczona się ucieszy. Zatrzymał się. Ciężkie głowy astrów chwiały się w wyciągniętej ręce sprzedawczyni. Uśmiechnął się. - Ostatnie, mówi pani? Ewa już była. Siedziała przy kawiarnianym stoliku, samotna i tak piękna, że na chwilę musiał zatrzymać się, zamknąć oczy i powiedzieć sobie: "Jest. Naprawdę jest. I czeka na mnie". Była to od pewnego czasu jego codzienna modlitwa, którą powtarzał natychmiast po obudzeniu, powtarzał przed zaśnięciem, powtarzał przez cały dzień. "Jest. Naprawdę jest. I czeka na mnie, tak jak ja zawsze czekałem na nią i tylko na nią, i ciągle na nią czekam." Położył na stoliku pęk kwiatów. Powiedział: - Ostatnie w tym roku. Wzięła je i zanurzyła w nie twarz. - One są pierwsze, nie ostatnie - sprostowała - pierwsze od ciebie. Kelnerka postawiła przed nimi dwie szklanki. Odeszła. Kazik pochylił się nieco do przodu. - Powiedz - poprosił - powiedz, że to prawda. Że jesteś, że istniejesz i że przyszłaś tu po to, żeby spotkać się ze mną. O Boże, powiedz to. Miał intensywnie niebieskie oczy, których spojrzenie towarzyszyło jej wiernie od momentu, kiedy go po raz pierwszy spotkała. Pomyślała w nagłym popłochu: "Jak to się stało, że przyszłam tutaj spotkać się z nim?" I natychmiast, jakby w odpowiedzi, spadły na nią te wszystkie chwile, kiedy patrzyli na siebie, nie mówiąc słowa, te nieliczne wieczory, kiedy pod cudacznymi nieraz pretekstami zdobywał się na przyjście do niej, kiedy siedzieli w dwóch różnych kątach pokoju i niewiele do siebie mówili; kiedy grała mu, a on stał, zasłuchany, aż nadszedł ten wieczór, kiedy ocknęła ich dopiero godzina policyjna i Ewa powiedziała: "Nie może pan iść. Zabiją pana", a on patrzył na nią jakimiś obcymi oczami i mówił: "Niech mi pani pozwoli odejść. Niech mnie pani nie zatrzymuje w ten sposób. Nie mogę zostać, tak zwyczajnie zostać". Mówił tak, a jego oczy błagały jeszcze o to jedno "zostań". Nie powiedziała. Usłyszała najpierw trzask drzwi, a potem przez otwarte okno dobiegły jego kroki z ulicy. Z głową na parapecie, wsłuchana w te oddalające się kroki, jedyne na opustoszałej ulicy, myślała, że muszą je słyszeć wszyscy Niemcy. Było jej zimno, czuła, że drży, że szczękają jej zęby... kroków nie było już słychać. "Boże, ustrzeż go. Daj, żeby doszedł do domu, żeby nic mu się nie stało" i - w jakimś okrutnym pomieszaniu wszystkiego - przysięgała: "Nigdy go już tak nie wypędzę. Nigdy już". Kazik mówił coś do niej. Podniosła na niego oczy, pomyślała, że jest bardzo młody i że ona przy nim czuje się także młodo, jakby życie dopiero się zaczynało. - Chodźmy gdzieś - powiedział. - Jest jeszcze trochę słońca. Pójdziemy na puste ulice, może pozwolisz mi się wziąć pod rękę. Dalszy ciąg był już na ulicy. - Kiedyś słyszałem, że miłość polega na pragnieniu zestarzenia się z ukochanym człowiekiem. No więc - nie gniewaj się - strasznie chciałbym być zgrzybiałym staruszkiem, będę siedział obok bujanego fotela, w którym ty będziesz w okularach robić na drutach. Ewo, czy umiesz robić na drutach? Od Wisły poderwał się lekki wiatr. Przytuliła się mocniej do Kazika. Przez materiał płaszcza poczuła kształt wypukłej paczki. Pomyślała: "Bibuła". Chciała powiedzieć: "Nie noś tego, nie narażaj się", ale wydała się w tej prośbie sama sobie śmieszna i żałosna. Będzie nosić te bibuły, będzie nosić rewolwery i granaty, choćby co dzień klękała przed nim, prosiła, błagała i groziła. Nic nie znaczy ona i jej słowa wobec tego przedziwnego nakazu, przekreślającego wszystko inne. Będzie nosić i będzie się narażać, bo jest w nim coś silniejszego niż ona, niż miłość, niż szczęście, niż własne życie wreszcie. Budę z Niemcami zobaczyła pierwsza. Wyjechała zza rogu i zatrzymała się ze zgrzytem. W chwilę później zza przeciwległego rogu wyjechały trzy inne. Kiedy Kazik w ogóle zdołał zorientować się, co się dzieje - Ewy już przy nim nie było. Pchnięcie kolbą odrzuciło go na ścianę domu. Tuż nad sobą usłyszał: "Hande hoch!" To "Hande hoch" wybijało się ponad krzyk, zamieszanie, warkot motorów i zgrzyt hamulców. Czyjeś ręce zaczęły obmacywać mu kieszenie. Na moment zapomniał o wszystkim, nawet o bibule. Ewa, gdzieś jest Ewa? - Ausweiss. Wyciągnął go z kieszeni i podał, nie patrząc nawet na stojącego przed nim Niemca. Jak w tym tumulcie ludzi i mundurów kogokolwiek znaleźć? Kolejne pchnięcie kolbą odrzuciło go na bok. Chciał wrócić, ale czyjaś ręka przytrzymała go za płaszcz. "Panie, na co pan jeszcze czeka? Panie, chodź pan, jak nas puścili, bo się jeszcze rozmyślą. Panie." Odtrącił nieznajomego. Postąpił kilka kroków w kierunku jezdni, w pobliże kordonu ludzi w mundurach. Człowiek szedł ciągle za nim i szarpał go za płaszcz: "Chodź pan, co pan wyprawia?" Kazik chciał mu się wyrwać, ale nieznajomy trzymał go mocno. "Puść pan!" "Nie!" Chciał mu powiedzieć, że nie odejdzie stąd, póki nie znajdzie Ewy, przecież gdzieś tutaj musi być. I jak to się w ogóle stało, że zniknęła. Na czole poczuł kropelki potu. Sięgnął po chusteczkę i na moment przestał cokolwiek widzieć. Bibuła. Gdzie podziała się paczka z bibułą? Z mgły wynurzył się najpierw karabin, potem człowiek w mundurze, potem Ewa. Stała na samym brzegu budy. Do piersi przyciskała pogniecione astry. "Ostatnie kwiaty". Auto ruszyło i Ewa podniosła ręce. Jakby w symbolicznym pożegnaniu, przesłanym gdzieś w przestrzeń, bo nie mogła go widzieć za tym kordonem zielonych mundurów. Stojący obok Niemiec krzyknął coś i zasłonił ją sobą. - Panie, nie można tak stać i stać. Miejże pan rozum! Idziemy. No, chodź pan już, biedy tylko mi pan napyta. Ciągle ten nieznajomy. Kazik przestał się już wyrywać. Pozwolił mu się prowadzić bezwolnie po wyludnionej ulicy. Nie mówił nic i tamten też się nie odzywał. Prowadził tylko tego jasnowłosego chłopca troskliwie, jak ojciec, chociaż go nigdy dotychczas nie widział i nigdy więcej nie miał go spotkać. Nigdy również Halina nie chciała przypomnieć sobie wyrazu twarzy swego brata, kiedy wrócił tego dnia do domu i zachrypłym, niepodobnym do swojego głosem błagał: - Niech coś zrobią. Niech ją wydostaną! Niech ją od nich wydostaną... Nic nie można było zrobić. Już w kilka godzin po łapance Ewa Skalska została wywieziona do Ravensbrück. 26 Kiedy Elżbieta Łukowiecka wróciła tego smutnego październikowego dnia do domu, była już prawie ósma. Zamknięte dokładnie drzwi oznajmiły, że Jędrka jeszcze nie ma. Ostatnio niewiele przesiadywał w domu, ale o tej porze był zawsze. "Natrę mu uszu, jak wróci - postanowiła: - Robi się coraz bardziej rozpuszczony." Na podłodze koło drzwi leżał złożony papier. Schyliła się i podniosła dobrze znaną kopertę z nadrukiem "Kriegsgefangenenpost". Nie lubiła ostatnio otrzymywać listów od męża. Czytanie ich odkładała na termin możliwie najpóźniejszy, odpisywała niewiele i rzadko. Zarówno otrzymywanie, jak i pisanie listów budziło nieprzyjemne poczucie winy, przypominało o istnieniu kogoś, o kim starała się myśleć jak najmniej, o kim starała się nie myśleć w ogóle. Ta druga kartka leżała na stoliku pod lampą. Była napisana krzywo, widocznie w pośpiechu. Treść jej była lakoniczna i przeraźliwie jasna: "Nie mogę mieć matki, która chodzi ze szwabem. Nie szukaj mnie. Dam sobie radę". Przeczytała kartkę drugi raz, a potem trzeci. Potem zobaczyła, że kartka drży jej w ręku, podskakuje i podryguje śmiesznie, tak że słowa zamazują się i zasnuwają mgłą, nie trzeba ich zresztą czytać, dostatecznie dobrze wbiły się w pamięć, będzie je widziała ciągle do końca życia. Upadła na tapczan i płakała, jak nie płakała już od wielu lat, jak nie płakała w dniu wybuchu wojny, jak nie płakała na wieść o tym, że jej mąż został za drutami, jak nie płakała nigdy. Czasem myślała o tym, co zrobiłby Jędrek, ale Jędrek był dla niej ciągle małym chłopcem, dla którego problemy życiowe zamykały się jeszcze w prymitywnych sprawach jedzenia, ubrania i snu. Chciała, aby miał dość jedzenia, aby nie chodził oberwany i mógł spokojnie spać. Chciała tego również dla siebie. Dla nich obojga. Okazało się jednak, że Jędrkowe pojęcie życia i jego spraw jest znacznie szersze, niż myślała. Osądził ją i nie zawahał się przed głodowaniem, marznięciem i brakiem snu; nie zawahał się i poszedł. Dokąd? Zobaczyła go, błąkającego się gdzieś po ulicy, jak bezdomny psiak czy kot. Czy potrafiłaby mu wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, dlaczego to zrobiła? Czy potrafiłaby wytłumaczyć to samej sobie? Godzina policyjna. Nie może nawet wyjść, żeby go szukać. Gdzie go zresztą szukać? Czy dzwonić do znajomych, czy pytać ludzi na ulicy: "Nie widzieliście dwunastoletniego chłopca, który uciekł od matki, bo matka..." Właśnie. Co mówić ludziom? Pomyślała: "Nigdy już nie zobaczę Heinzelmanna, nie mogłabym na niego spojrzeć". Narzuta była mokra od łez. Ciągle nie miała siły, by wstać i zrobić cokolwiek. Wypłakiwała z siebie swój strach, bezradność, wstyd, ból, swoją rozpaczliwą samotność. O jakiejś godzinie poderwał ją telefon. Może Jędrek. Ale to nie był Jędrek. Głos, który powiedział: "Dobry wieczór", był jej dobrze znany. Ścisnęła mocno słuchawkę, zdawało jej się, że słyszy bicie własnego serca. Pomyślała: "Powiem mu. Teraz mu powiem, że nie mogę więcej na niego patrzeć". Powiedziała: "Dobry wieczór". Głos w słuchawce zapytał, czy jest zdenerwowana. Pomyślała: "Powiem mu. Powiem mu, że przez niego straciłam syna, że nie wiem, czy go odzyskam, czy potrafię mu wytłumaczyć, czy zrozumie". Powiedziała: "Nie jestem zdenerwowana". - Mam wolny wieczór - oznajmił Adolf Heinzelmann. - Myślę, że moglibyśmy się gdzieś wybrać. Przyjdę po ciebie. Ścisnęła słuchawkę jeszcze mocniej. "Powiem mu" - zapłakało w niej coś w środku, zapłakało żałośnie i zupełnie beznadziejnie. - Dobrze - odpowiedziała. - Będę czekać... Brońcia szła szybko Marszałkowską w stronę domu. Było zimno, porywisty wiatr wdzierał się przez każdą nie zacerowaną dziurę w wysłużonym palcie. Mroczne ulice wyglądały widmowo, a przemykający się ludzie przypominali złe duchy. Brońcia była w jednym ze swoich ponurych nastrojów, miała najgorszy ze złych dni. Myślała: "Mam w domu jeszcze trochę wódki. Położę się, będę patrzeć w sufit, brudny i popękany, będę słuchać wiatru..." Myśli urwały się, coś im przeszkodziło. Zatrzymała się, obejrzała za siebie. - Może "Kurier"... - powtórzył nieśmiały głosik. Chłopak nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat, ale tyleż mieli przeważnie warszawscy gazeciarze. Patrzyła na niego, nie zdając sobie wyraźnie sprawy, dlaczego nie odchodzi i dlaczego ma ochotę wdać się z nim w gawędę. - Nie sprzedałeś zbyt wiele! Chłopiec zmieszał się. - Nie mam jeszcze wprawy. - Niedawno zacząłeś? - Dopiero trzy dni. Umilkli. Brońcia nie odchodziła, a i chłopiec stał w miejscu, skulony, zziębnięty, z wysuwającymi się spod pachy gazetami. - Rodzice pozwalają ci? - zapytała, ot tak, żeby o coś jeszcze zapytać. Odpowiedział szybko: - Ojciec jest w obozie. - A matka? Obrzucił ją szybkim nieufnym spojrzeniem. - ...Nie mam matki. Miała wrażenie, że teraz odejdzie, ale znowu nie odchodził. Zwinął dłonie i zaczął w nie chuchać. - A gdzie mieszkasz? Powinieneś już iść do domu. Milczenie. - Gdzieś przecież musisz mieszkać. Milczenie. Brońcia zrobiła krok do tyłu. Zatrzymała się. Chłopiec chuchał w dłonie, a potem je rozcierał. Ulica pustoszała. Wiatr porwał jakieś papiery i roztańczył je w powietrzu. Pomyślała: "Co mnie w końcu obchodzi jakiś chłopiec, którego ojciec jest w obozie, który nie ma matki, nie potrafi sprzedawać gazet i nie ma gdzie mieszkać, mało to takich dzieci? Znów postąpiła krok w tył i znów się zatrzymała. Pomyślała o swoim mieszkaniu i zrobiło się jej nagle żal, że ma popękany sufit i nie wiadomo, czy będzie czym napalić w piecyku. Wyciągnęła rękę. - Chodź - powiedziała do chłopca. - Nie bój się, jakoś sobie poradzimy. Następnego dnia złożyła wizytę Józiowej. - Niech się pani na mnie nie gniewa, ale jakby pani miała... trochę mięsa. Cukru i mąki. Niedużo, ale koniecznie. Józiowa wytarła ręce o fartuch i patrzyła na Brońcię w milczeniu. Dawno jej takiej nie widziała. Oczyszczony płaszcz, uczesane włosy... - Nie zapłacę teraz. Teraz jeszcze nie mam. - Nie ma o czym mówić. - Wódki - ciągnęła dalej Brońcia - nie potrzebuję. Skończyłam z piciem. Chciałabym natomiast... - zawahała się, podeszła do najbliższego krzesła i usiadła. - Pani zna tyle osób, pani Józiowa, może można by jakąś stałą pracę dla mnie. Rozumie pani, muszę teraz pracować. - Nie - odpowiedziała z najgłębszym przekonaniem Józiowa - nie rozumiem. - Muszę pracować - poderwała się Brońcia z krzesła - muszę mieć stałe zarobki, bo ja mam dziecko. Teraz z kolei usiadła Józiowa. - Wszelki duch pana Boga chwali - wystękała. - Brońcia, opamiętaj się, czyś ty już ze szczętem oszalała? - Aha, byłabym zapomniała. Czy może pani pójść ze mną na Kercelak? Muszę kupić niedrogo jakieś stare łóżko. To chłopiec, pani Józiowa; Jędrek ma na imię. Z notatnika starego Łempickiego 16 października 1942 roku. - Dzisiaj Niemcy powiesili pięćdziesięciu ludzi i pozostawili ich na pokaz, na zastraszenie, nie wiem zresztą na co. Andrzej widział tych, którzy wisieli na Woli w okolicach Dworca Zachodniego. Powiedział: "Był wiatr i oni kołysali się". Zapytałem, po co tam chodził. Odpowiedział, że trzeba to wszystko zobaczyć na własne oczy. Inaczej można w to nie uwierzyć. 25 października 1942 roku. - W odwet za powieszonych 16 października Warszawa była wczoraj świadkiem trzech zamachów: na drukarnię "Nowego Kuriera Warszawskiego" i dwie restauracje niemieckie: "Mitropa" na Dworcu Głównym i przede wszystkim na "Cafe Club". Do wnętrza lokali wrzucono granaty. Podobno zginęło kilkunastu Niemców. 27 Ewa rozejrzała się po zatłoczonej izbie. Wydała się jej nierealna jak zły sen. Ale nie była snem. Wszystko było prawdziwe. I droga, nie kończąca się droga w bydlęcych wagonach, i druty, za które ją prowadzili, i korytarz, w którym kazali się jej rozebrać, i ubranie, pasiaste, tragiczne ubranie; które na nią włożyli, i szczęk nożyczek, którymi obcięli jej włosy, i barak, który stał się jej przeznaczeniem. Jak długo trzeba czekać na śmierć? Najgorsze były noce, w czasie których sen nie chciał przyjść i zamknąć zaczerwienionych powiek, a ciemności kładły przed nią obrazy przeszłości i przyszłości, plączące się w okrutnej, przerażającej mieszaninie, która chwytała za gardło i dusiła. A poprzez to wszystko przebijała blada jak papier twarz Kazika, która na moment mignęła jej w tamtym tłumie, i jego niebieskie oczy, w których otwarła się wówczas przepaść. I jeszcze astry. Astry, które zwiędły i które w końcu wypadły z osłabłych rąk. Na twarzy leżą zlepione od łez krótkie jasne włosy. Ten pasiak jest pewnie po kimś, kogo zabili. W odległości około dwudziestu kilometrów od obozu w Ravensbrück znajdowało się ogromne sanatorium Hohenlinden, przed wojną przeznaczone dla gruźlików. Teraz, na rozkaz Hitlera, przemieniono je na sanatorium chirurgii urazowej. Na jego czele stał prof. dr K. F. Gebhardt SS-Brigadeführer, jeden z przybocznych lekarzy samego Führera. Wsiadał właśnie do samochodu wraz ze swym asystentem, oficerem SS dr. Katzerem. - Ravensbrück - rzucił w stronę kierowcy, a następnie odwrócił się w stronę swojego towarzysza. Na jego twarzy malował się wyraz ulgi i szczerego zadowolenia. - Ciągle się bałem, że mi coś w ostatniej chwili wypadnie, a chciałem być obecny chociaż przy wyborze materiału. Bo musicie zwrócić na to szczególną uwagę, wybrać materiał jak najświeższy i nie osłabiony. - Wczoraj przyszedł nowy transport - wyjaśnił lakonicznie Katzer. W oddali pojawiły się druty. Profesor Gebhardt ściszył głos: - Po wykorzystaniu natychmiast likwidować. Nie chcę, żeby powstał wokół tego niepotrzebny krzyk. - Od chwili, kiedy w ogóle zacząłem interesować się medycyną - powiedział wolno Katzer - byłem wyznawcą tezy, że nauka bardzo często stoi w miejscu , tylko dlatego, że robimy doświadczenia na materiale, który się do tego zupełnie nie nadaje, chociaż właściwego jest pełno. - I dodał: - Humanitaryzm jest skierowany w całkowicie niewłaściwym kierunku. Profesor powiedział: - To prawda. Właściwe pojmowanie świata i jego praw jest jeszcze w powijakach. - Skalska Ewa. Podniosła się i stanęła pod ścianą obok trzech innych kobiet, których nazwiska poprzednio zostały odczytane. Za nią stanęło ich jeszcze sześć; obok Ewy młodziutka, piętnastoletnia chuda dziewczynka, która kurczowo uchwyciła się jej ręki, ale uważna blokowa pejczem przywołała tę rękę do porządku. Rzędem, równo jedna za drugą wyszły z baraku przez mroczne korytarze w stronę bunkra. Przed nim stała opasła, czerwona na twarzy, lśniąca od tłuszczu niemiecka kucharka. Popatrzyła na nie i wybuchnęła śmiechem: - No, przyjdę ja jeszcze zobaczyć, jak będziecie dziś zdychać koło mojej świniarni. Znów jedna za drugą, równiutko, jak w wojsku weszły do bunkra. Drzwi zatrzasnęły się. Zostały same. Milczenie. A potem płacz, cichutki, strachliwy, dziecinny płacz piętnastolatki: "Mamo, mamusiu..." Nie potrafiły jej pocieszyć. Bo i jak? Ewa oparła się o ścianę, zimną i wilgotną. Przed oczami wirowały koła. Duże, coraz większe i coraz więcej. Powiedziała: - To chyba już. Milczenie. A potem: - Żeby tylko od razu dobrze trafili. Nie chciałabym się męczyć. - Wyszłam z domu po mleko. Synek spał jeszcze. Nie wiedziałam, że widziałam go ostatni raz... Nie doczekał się tego mleka. - Mamo. Mamusiu... - Czy ktoś za to wszystko kiedyś odpowie? - Jeżeli nawet, to i tak nam z tego nic nie przyjdzie. Ani nam, ani naszym bliskim. Żadna siła z grobu nas nie wyrwie. - Boję się. - Oni chcą, żebyśmy się bały. - Czy wszystkie dzieci, które nie mają matki, są nieszczęśliwe? Bo ja, wiecie, nie miałam matki. Było mi całe życie czegoś brak. I mój synek... Milczenie. - Pomódlmy się. Potem możemy nie zdążyć. - ...I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Ale czy można, czy doprawdy można odpuścić? - ...Módl się za nami teraz i w godzinę śmierci naszej. Samochód zatrzymał się. Profesor Gebhardt uścisnął wyciągniętą rękę Lagerführera. Od pewnego czasu dobrze układała im się współpraca i profesor był z tego człowieka zadowolony. Lagerführer zameldował: - Zatrzymałem egzekucję do przyjazdu pana profesora, zgodnie z życzeniem. Potem poprowadził ich przez podwórze. Stały na nim dwie ciężarówki, a na nich kilka zbitych z prostych desek trumien. Coś się w tym nie podobało Gebhardowi, bo zatrzymał się i zapytał: - A gdzież je chowacie? Odpowiedź przyszła natychmiast: - Zwłoki się pali, panie profesorze. W tym je tylko wywozimy. Odpowiedź była w pełni zadowalająca; spokojnie można było iść dalej. Przed drzwiami bunkra zatrzymali się, Lagerführer nasłuchiwał chwilę. Wewnątrz było cicho i spokojnie. Weszli. Dziesięć kobiet ustawiło się równo, po żołniersku pod ścianą. Obaj lekarze przechodzili wolno wzdłuż tego szeregu, każdą poddawali dokładnej lustracji. Od gołych nóg aż po zamarłą w bolesnym wyrazie twarz. Było cicho. Tylko ich kroki odbijały się od betonowych sklepień i wracały dudniącym echem. - Diese - powiedział doktor Katzer. A Lagerführer: - Wie heisst du? - Ewa Skalska. Znów dalej wzdłuż szeregu nieruchomych kobiet. - Diese. - Deine Name und Vorname. - Marta Bojarska. Kazano im wystąpić. Jeszcze ostatnie oględziny, zwłaszcza nóg, a potem blokowa przeprowadziła je znów tymi mrocznymi korytarzami w stronę kancelarii. Dwie młode, zdrowe, przywiezione w ostatnim transporcie kobiety. Zamknięto je w małym pokoiku obok kancelarii. W drzwiach zgrzytnął klucz. Spojrzały na siebie z lękiem. - Co z nami zrobią? - Nie wiem. - Myślałam - szepnęła Ewa - że to już koniec. Ale na szybką śmierć widocznie trzeba zasłużyć. - Usiadła na brzegu stojącej pod ścianą ławki. - Boję się. Czegoś się strasznie boję. Usłyszały warkot motoru, rzuciły się w stronę okna. Było niewielkie, zakratowane, zdołały jednak zobaczyć, jak tamte jedną za drugą załadowano na ciężarówkę. Obok tych skleconych z desek trumien. Stały długo przy oknie, choć ciężarówka zniknęła im z oczu, a potem umilkł warkot motoru. Stały aż do chwili, kiedy usłyszały trzy kolejno po sobie następujące serie strzałów. Wtedy uklękły. - Wieczne odpoczywanie... - Wszystko przygotowane, kolego? - Tak, panie profesorze, możemy zaczynać. Ubrany w biały fartuch i gumowe rękawice doktor Katzer stał obok umywalni. Lekarka obozowa, Berta Hofmeister, porządkowała jeszcze narzędzia. - Proszę wprowadzić. Do pokoju weszła Ewa. Była zupełnie naga. Przed chwilą dwie gorliwe blokowe zdarły z niej pasiak. Weszła i zatrzymała się o krok za progiem, z twarzą zupełnie martwą. Nie zjawił się na niej ani strach, ani rumieniec wstydu. Zdawała się nie widzieć stojących przed nią mężczyzn. Doktor Katzer również na nią patrzył. W przeciwieństwie jednak do niej - on widział ją doskonale. - To przesada - powiedział. - Nam są potrzebne tylko nogi. Berta Hofmeister wyjęła z szafki coś białego i rzuciła w stronę Ewy, ale ona nie wyciągnęła ręki. - Włóż to - powtórzyła kobieta w lekarskim fartuchu. Zdawało się, że Ewa nie słyszy nic z tego, co do niej mówiono. "Nie widziałem nigdy tak pięknej kobiety" - pomyślał nagle doktor Katzer. Odwrócił się: - Szybciej. Słyszał za sobą jej wolne kroki. Gdyby nawet potem żyła - nogi jej nigdy już nie byłyby takie jak teraz. Ale... nie będzie żyła. Nie może żyć. Świat nie zechce zrozumieć: że postęp tego wymaga. Za chwilę położą ją na stole, przykryją białym prześcieradłem, zarzucą tampon na twarz. Znowu gwałtownie się odwrócił. Nie była już naga. Stała obok stołu operacyjnego, wpatrywała się kolejno w narzędzia, słoiki, stół, wreszcie skierowała wzrok na Katzera: Była w niej okropna świadomość tego, co ją czeka ale nie było żebrania o litość. W oczach stojącej kobiety była godność człowieka, której nie mogła zabić ani sytuacja więźniarki, ani nagość przed oczami obcych ludzi, ani rola królika doświadczalnego dla postępów Trzeciej Rzeszy. Ostra stal precyzyjnie przesuwa się w dół, pozostawiając za sobą długi szkarłatny ślad. Na twarzy Ewy leży tampon, Berta Hofmeister mierzy ciśnienie. Doktor Katzer pracuje skupiony, uważny, ze zmarszczonymi brwiami. Szkarłatne płaty odchylają się na boki. Odsłaniają proste mocne kości. Hofmeister podaje narzędzia. W ciszy pokoju rozlega się stuk. Stuk młotka o dłuto oparte na kości. Suchy trzask, znów stuk i trzask. Suchy trzask łamanych kości. Profesor Gebhardt pochylił się nad stołem. - Chyba wystarczy - powiedział. Na stole operacyjnym leży trzeci z osiemdziesięciu sześciu królików doświadczalnych: Ewa Skalska. Jest głęboko uśpiona. To dobrze, że nie może teraz widzieć swoich skrwawionych, połamanych nóg. Obudziła się z uczuciem, że wraca z bardzo daleka. Chciała podnieść głowę, ale była tak ciężka, że dźwignąć ją było zupełnie niepodobieństwem. Poruszyła wargami. Wydobył się z nich ledwie dosłyszalny, nieartykułowany szept. Jak dobrze, że światło jest zgaszone. Oczy powoli, z trudem zaczynają coś rozróżniać w otaczającej ją ciemności. Obok ktoś jęczy. Przejmujący, długi, bolesny jęk. Nogi. Jak bolą nogi. "Gdzie jestem?" Ewa mozolnie podsunęła łokcie do góry, usiłując się podnieść. Ciężar ciała był jednak zbyt duży, a ból w nogach stał się nie do zniesienia. Spróbowała poruszyć nimi, ale to też było niemożliwe. Ktoś obok jęczał coraz głośniej. Oczy przyzwyczajone już do ciemności wyławiają powoli otaczające kształty. Drewniane ściany, drewniane prycze. Drzwi naprzeciwko otworzyły się, wdarł się przez nie snop światła. Ewa zobaczyła postać kobiety w białym fartuchu. Zmęczony umysł prześwietliła nagła błyskawica: Operacja... Zamknęła oczy. Pragnęła umrzeć, lecz młody zdrowy organizm walczył o życie mimo jej woli. Dokoła niej na takich samych pryczach leżały inne króliki doświadczalne niemieckiej nauki. Wszystkie operacje dokonywane były na nogach. Wracały z sali operacyjnej z nogami w gipsie lub z opatrunkami. Przez bandaże po kilku dniach zaczynała przesączać się krew z ropą. Rany piekły i bolały potwornie. Po każdej operacji gorączka chorych sięgała czterdziestu stopni. Kobiety rzucały się, majaczyły... Nikt im nie przychodził z pomocą. Trzy razy dziennie zjawiała się tylko na chwilę blokowa, żeby koło każdej pryczy postawić czarną kawę, kawałek twardego chleba i brukiew. Wlokły się godziny, dnie, tygodnie. W baraku było coraz zimniej. Ewa Skalska myślała o niespożytych siłach, które są w człowieku. W dzień rozmawiały ze sobą. Opowiadały o rodzinach, przeżyciach. - Byłaś tak długo nieprzytomna - mówiła do Ewy Marta Bojarska. - Bałam się o ciebie. Majaczyłaś. Ciągle kogoś wołałaś. Czy Kazik to twój mąż? - Mąż... Ewa Skalska nie mówiła wiele o sobie. Któregoś wczesnego grudniowego dnia do baraku, w którym leżały jego "króliki", przyszedł doktor Katzer. Tego dnia zdjęto Ewie gips z nóg. Tego dnia zawieziono ją po raz drugi na salę operacyjną. Po dwu godzinach rzucono ją nieprzytomną na pryczę. Leżącej obok Marcie zrobiło się słabo. Pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać piekło. Mijały godziny, Ewa jęczała. Zaczęła wymiotować. Marta usiłowała przywołać którąś z blokowych. Na próżno. Jęki Ewy zaczęły przechodzić w krzyk. Chore wtulały głowy w słomiane poduszki. zakrywały się brudnymi kocami. Żeby nie słyszeć, skoro nie można pomóc. Nastała straszna noc. Żadna z nich nie zasnęła ani na minutę. Ewa jęczała ciągle, głośno, chrapliwie. Nie wymiotowała już. Leżała w tym potwornym brudzie, śmiertelnie chora, pozostawiona sama sobie. Godziny dłużyły się, rozciągały w nieskończoność. Za oknami świecił księżyc. Marta Bojarska modliła się. Była to jej najżarliwsza modlitwa w życiu. Za Ewę. O świcie Ewa uspokoiła się nagle. Marta z trudem przechyliła się w stronę jej pryczy. Patrzyły na nią szeroko otwarte oczy. Wielkie, wpadnięte w głąb, ale przytomne. - Marta. - Tak, kochanie... - Przysięgnij mi... - głos wydobywał się z ogromnym trudem. - Jak przetrzymasz, wyjdziesz... odszukasz chłopca... Nazywa się Kazik Brzeziński. Powiesz mu, że zginęłam wtedy w tej pierwszej egzekucji, razem z nimi. Wtedy. kiedy miałam zginąć... Przysięgnij, że nic innego nie powiesz. - Przysięgam. - Kazik Brzeziński... Nie zapomnij. Kiedy o godzinie szóstej rano blokowa weszła do baraku, Ewa nie żyła. Z notatnika starego Łempickiego 1 listopada 1942 roku. - Dzisiaj jest święto umarłych. Odpowiedni dzień na pisanie żałobnych listów. Tylko jak? W jaki sposób napisać przyjacielowi: "Twoja żona nie żyje" Siedzę nad pustą kartką papieru już od pół godziny i nie przychodzą mi do głowy żadne słowa. Nie tak dawno musiałem powiedzieć Worczakowi, że jego córka jest w gestapo, teraz wiadomość dla Skalskiego. Jeśli tak dalej pójdzie, zyskam szczególną specjalność; ludzie będą bać się listów ode mnie i moich nieoczekiwanych odwiedzin. 3 listopada 1942 roku. - Nareszcie. Czarne chorągiewki na mapie Andrzeja zatrzymały się. We wrześniu Niemcy ogłosili komunikat o zajęciu Stalingradu. Andrzej wetknął tam chorągiewkę, ale w październiku cofnął ją. Walki pod Stalingradem trwają do dziś i układ sił wygląda już inaczej. "Założę się o wszystkie pieniądze - powiedział Andrzej - że nie pójdą dalej." W Afryce gen. Montgomery ruszył w październiku do generalnej ofensywy. Siły niemieckie zostały rozbite. Prawie boję się myśleć, że los tej wojny może wreszcie naprawdę się odwrócić. 30 grudnia 1942 roku. - Wiedziałem, że to nastąpi, czułem to od pierwszej chwili, kiedy tylko Warszawa została poruszona tą sprawą. Może w jakiś sposób czekałem na ten moment. Aniela czekała na pewno. Niemcy zapragnęli wprowadzić na tereny GG swoich kolonizatorów. Wybrali do tego celu Zamojszczyznę. W nocy z 27 na 28 listopada otoczyli wieś Skierbieszów, wezwano ludność do opuszczenia domów w ciągu 15 minut. Za tą wsią poszły następne. W odwet za wysiedlenie - odezwali się partyzanci. W odwet za akcje partyzanckie - na porządku dziennym stało się pacyfikowanie wsi. Rozstrzeliwanie ludzi, palenie domów..: Wysiedlonych kierowano do obozu w Zamościu. Tam następował podział na kategorie. Najlepsza do pracy w Rzeszy, najgorsza - myślę, że po prostu na śmierć. Matkom odbierano dzieci. Dzieci także dzielono na kategorie. Najlepsza do Niemiec (na zniemczenie?), najgorsza... Wczoraj podobno na bocznicy Dworca Zachodniego zatrzymał się pociąg. W zapieczętowanych wagonach były dzieci. Właśnie z Zamojszczyzny. Nie wiem tylko, jakiej kategorii... Nie wiem, jaką drogą, ale wiadomość obiegła natychmiast Warszawę: że kolejarze odbili wagony; że można było te dzieci zabrać. Dzwoniłem do jednego znajomego pracownika kolei, bał się rozmawiać. Powiedział tylko, żebym przyjechał. Pojechaliśmy. Dworzec Zachodni oblężony był przez tłum. Dostałem się jednak jakoś do tego znajomego. Był zdenerwowany. Bali się Niemców. Pociągu nie było. Miał podobno zatrzymać się gdzieś w okolicach Wschodniego. "Nie można tak - wołał - co ci ludzie wyprawiają! Niemcy się wściekną i nas wszystkich także stąd wywiozą!" Pojechaliśmy na Wschodni. Ludzi było mniej. "Niemcy nie wpuścili pociągu - poinformował nas inny kolejarz. - Ale ja wiem, gdzie on jest. Trzeba poczekać." Czekaliśmy. Mróz dochodził do 20 stopni. Aniela powiedziała: "Przecież te dzieci zamarzną". Zdaje się, że było to jedyne zdanie,, jakie powiedziała podczas tego czekania. Po dwóch godzinach kolejarz wsadził nas w jakąś ciężarówkę i pojechaliśmy. Właściwie to nie wiem, dokąd nas zawieźli. Wiem tylko, że była to jakaś malutka stacyjka, na której panował niezwykły ruch. Ludzie w milczeniu, ukradkiem wbiegali na tę stacyjkę i wynosili na rękach - często płaczące - zawiniątka. Aniela także płakała. To jest chłopczyk. Ma może 3, może 4 lata. "Jeszcze całkiem nie zamarzł" - powiedział ten kolejarz. Zapytałem, czy dużo zamarzło. "Oj dużo!" Ma obustronne zapalenie płuc. Powtarza obłędnie tylko jedno słowo: "Mama". 31 grudnia 1942 roku. - Andrzej nie odchodzi od niego nawet na krok. Aniela zapaliła świeczkę przed obrazem Matki Boskiej. Przez cały dzień Andrzej nie wziął nic do ust: 1 stycznia 1943 roku. - Aniela poszła do kościoła już o 6 rano. Myślałem o tych dzieciach wydartych matkom i o tych matkach, którym wydarto dzieci. Chciałem pozbyć się tych myśli, ale nie mogłem, Andrzej wyszedł na chwilę z pokoju. "Zasnął - powiedział. - Ma na imię Jacek. Matkę zabili. Zapytałem: "Uda ci się?" "Nie wiem, tato. To za dużo na czteroletnie dziecko. A tak chciałbym, tak chciałbym..." Postarzał się nad łóżkiem tego malca o kilka lat. 2 stycznia 1943 roku. - Umarł. 28 Kiedy wyjrzała przez okno, Łempicki już czekał na dole, obok niego stał Andrzej. Wyższy od ojca, smuklejszy, miał ręce wsunięte w kieszenie, okupacyjny nawyk ludzi, noszących przy sobie broń. Przejrzała materiały, które miała zanieść do drukarni; codzienna porcja: referaty opracowywane przez Komendę Główną, wyjątki z raportów komendantów okręgów - w potocznej nazwie "śmietnik". Zwinęła je, wsunęła do torby, zarzuciła płaszcz i już była na dole. - Co się stało, pani redaktor - powitał ją natychmiast Andrzej - spóźniła się pani zaledwie o dziesięć minut. Drukarnia została ostatnio przeniesiona, Łempicki miał być jej przewodnikiem. - A ty - zapytała Andrzeja - ty też jedziesz z nami? - Oczywiście - odparł natychmiast. - Gdzie ty Kaja, tam ja Kajus. Do czasu naturalnie, aż będzie odwrotnie. Wsiedli do tramwaju. Szarpnął i Jasna znalazła się w ramionach Andrzeja. Zobaczyła blisko siebie jego twarz. Odsunęła się szybko. - Zimno ci? Dostrzegła w jego oczach niepokój. Pomyślała, że już bardzo dawno nikt się o nią nie niepokoił, i skarciła się za tę myśl. - Wyobrażałam sobie kiedyś - wyznała - że będę słynną dziennikarką, uganiającą się po świecie z aparatem fotograficznym i notatnikiem. Usiłuję polubić swój śmietnik, który składam, porządkuję i odnoszę do drukarni, ale mi się to nie udaje. - Czemu nie piszesz? - zapytał. - Czego? - Reportaży, pamiętnika, czegoś w tym rodzaju. Czemu nie robisz zdjęć? Tych powieszonych na przykład albo nie zbierasz możliwie dokładnych relacji z Zamojszczyzny... O tych dzieciach, o pociągu. Tematów na kopy. A potem, po wojnie na wagę złota. Tramwaj znowu szarpnął i znowu poczuła na ramionach jego dłonie. - Myślę również - mówił dalej - że powinnaś jak najczęściej urządzać swoje wieczorki artystyczne. Zespół masz wszechstronny: Smutny gra, ta czarna z kawiarni od Janka tańczy, a ty deklamujesz jak sam Jaracz albo Węgrzyn... Roześmiała się. Zadowolony z siebie mówił dalej: - Kiedy zorganizowałaś to po raz pierwszy, miałem wrażenie, że nie pozbieramy się od śmiechu. Jak w dziewiętnastowiecznych salonikach: dziewczę wychodzi na środek, kłania się i deklamuje. Ale okazało się, że wcale nie miałem ochoty się śmiać. I że ja, stary cynik, bo wszyscy lekarze są z natury swego zawodu cynikami, byłem wzruszony i byłem ci wdzięczny. Patrzyła na niego również z wdzięcznością. Była przywiązana do tych swoich wieczorków, które urządzała w mieszkaniu Łempickich z okazji świąt narodowych, w rocznice wybuchu wojny... Przypominały sprawy i słowa, na które normalnie nie było ani czasu, ani miejsca. Ostatni był już dość dawno: 11 listopada. Siedzieli wszyscy w dużym pokoju Łempickiego, zasłonięte czarno okna oddzielały ich od świata, w pokoju było jasno, ciepło, jakoś miło i przytulnie, wojna na ten wieczór odeszła, stała się prawie nierealna. Na stole leżał stos pączków przyniesionych ze "Złotej Papugi" i tylko Kazik... Kazik nie mógł słuchać gry Smutnego. Wstał i wyszedł z pokoju, siedział sam gdzieś na górze, a Halina prosiła: "Dajcie mu spokój... Zostawcie go samego, jeśli chce być sam . Jasna mówiła wtedy wiersze. Mówiła: Warszawa śpi, ale ma oczy otwarte. W każdej godzinie rodzi się czyn... Mówiła: Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy. Niech trwa. I wszyscy słuchali, i była cisza, i było w nich coś, czego nikt nigdy zniszczyć nie zdoła. - Wysiadamy - przypomniał Łempicki. Drukarnia mieściła się na samym krańcu Marymontu. Z zewnątrz wyglądała zupełnie niewinnie: niewielki, odrapany domek, nie różniący się niczym od sczerniałych z wilgoci baraków tej części miasta. Domek składał się z małej, ciemnej sionki i dwóch izb. Oficjalnie mieściła się w nim pralnia, co wyraźnie potwierdzały dwie krzątające się przez cały dzień przy balii dziewczyny. W kuchni znajdował się mały schowek na rupiecie, oddzielony od reszty krzywymi drzwiczkami. W nim właśnie mieściła się w podłodze klapa, przez którą schodziło się do piwnicy. Jasna otworzyła drzwi, wpuszczając do rozgrzanej pralni strumień zimnego wiatru. Dziewczyny pozornie nie zwróciły na nią większej uwagi, Jasna wiedziała jednak, że widzą i słyszą wszystko doskonale, gotowe w razie najmniejszego nawet niebezpieczeństwa nacisnąć specjalny guziczek, który tam na dole rozlegnie się alarmowym dzwonkiem. Wtedy maszyny staną. Ich wibracje udzielały się ziemi i to głuche, stłumione dudnienie, rozpoznawalne nawet z daleka, stanowiło najczęstszą przyczynę wszystkich drukarnianych wpadek. Zeszła po wąskiej drabinie do piwnicy. Lampki umieszczone nad maszyną drukarską, stołem zecerskim i korektą rzucały tylko poszczególne okrągłe plamy żółtego światła, pogrążając resztę w jeszcze większym mroku. Postacie pracujących raczej się wyczuwało, niż widziało. Jasna, która patrzyła na nich, nie potrafiłaby określić rysów twarzy żadnego z pracowników drukarni. Złożyła "śmietnik" na korektorskim stoliku. Miała wyjść; gdy na górze, pod niskim betonowym sufitem zabrzęczało coś przeciągle i zgrzytliwie. W tym samym momencie zgasło światło i ustały obroty maszyny. Trzech mężczyzn wyciągnęło rewolwery. Zgrupowali się w kącie przy małych żelaznych drzwiczkach. Brzęczenie ustało. Stali teraz w zupełnej ciszy i ciemności, wpatrzeni w malutkie, okrągłe światełko, jarzące się nad drabinką nikłym, czerwonym punkcikiem - jedyną łączność ze światem. Za sobą mieli zapasowe wyjście, prowadzące do ukrytego wśród krzaków kanału odwadniającego. Było dobrze zamaskowane, wiedzieli jednak, że w razie otoczenia domu stałoby się nieprzydatne. Wtedy pozostałyby tylko rewolwery. Mieli ich trzy. Jasna słyszała za sobą powolny, ciężki oddech Dziadka, starego kierownika drukarni, i bicie własnego serca. Było tak głośne, że - zdawało się - muszą je słyszeć wszyscy. Przyłożyła do niego rękę. Nie powinni wiedzieć, że się boi. Pracują tu przecież długie godziny, podczas gdy ona wpada tylko na chwilę... Z góry doleciało znów brzęczenie. Czerwone światełko zgasło, zapaliły się za to lampki, które wydały się teraz olśniewającą iluminacją. Dziadek wyciągnął z kieszeni wielką kraciastą chustkę i wytarł starannie okulary. Jasna spojrzała na jego zwiędłą, pełną zmarszczek twarz. Pomyślała: "Gdyby przyszło uciekać, ten człowiek by stąd nie wyszedł. Ma przeszło siedemdziesiąt lat". Dwie dziewczyny na górze spojrzały znowu na nią obojętnym wzrokiem. Obie były korpulentne i rumiane, miały czerwone od wody dłonie. Jasna nie wiedziała, kim są, jak się nazywają, co myślą. Wiedziała tylko, że stanowiąca "pokrywkę" drukarni pralnia jest naprawdę ich jedynym źródłem utrzymania. - Co to było? - spytała. Jedna z dziewcząt rozłożyła starannie fałdy prasowanej sukni. - Patrol - powiedziała. - Przechodzili niedaleko. Teraz już spokój. "Spokój" - powtórzyła w myśli Jasna, chwytając uchem lekkie, ale nieustanne drżenie pod stopami i poczuła mimowolny podziw. Nawet nie dla tamtych na dole, ale dla tych. dwóch młodych kobiet, obserwujących bezustannie ulicę poprzez duszne opary mydlin. Na dworze było przeraźliwie zimno. Jasna przeszła kilkanaście metrów i zatrzymała się przed apteką. Chwilę zastanawiała się, weszła. Przy telefonie stało kilka osób, ale cierpliwie poczekała na swoją kolejkę. Nakręciła numer. Odezwał się męski głos: "Słucham?" Zapytała: "Czy mogę przyjść?" Odpowiedział: "Nie. Dzisiaj nie". Wydawało się jej, że mówił coś więcej, ale już tego nie słuchała. Kiedy wyszła znów na ulicę, miała wrażenie, że powietrze jest jeszcze bardziej mroźne. Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszała słowo: "Przyjdź", ale musiało to być bardzo dawno, bo prawie nie pamiętała. Z notatnika starego Łempickiego 6 stycznia 1943 roku. - Zadziwiająca rzecz. Aniela powiedziała dzisiaj do mnie: "Słuchaj, co zrobimy, jeśli Andrzej będzie chciał się ożenić?" Zapytałem: "A skąd ci to przyszło w ogóle do głowy?" Uśmiechnęła się tajemniczo, a ja pomyślałem, że kobiecego charakteru żadna wojna nie jest w stanie zmienić. Powiedziała: "Mój Boże, przecież jest zakochany". "W kim, na Boga?" "W tej małej, Jasnej." Powiedziałem, że to oczywista bzdura, Andrzej nie mógł być zakochany w Jasnej. Ale tego samego dnia jechałem razem z nimi tramwajem. Myślę, że przedtem nie zwróciłbym na to uwagi, ale po tym powiedzeniu Anieli patrzyłem na nich, a raczej na Andrzeja. Niewiele pamiętał o mojej obecności w wagonie. Czas wojny sprowadza szczególne komplikacje. Chciałem powiedzieć Anieli, że nie warto zastanawiać się nad tym, co zrobimy, bo Andrzej nie może się z nią ożenić. Chciałem to samo zresztą powiedzieć Andrzejowi. Nie powiedziałem. Mogę mieć tylko nadzieję, że to nic poważnego. Że nie trafiło zbyt głęboko. Tylko to mogę zrobić. Sabotaż i akcje, rozpoczęte w noc sylwestrową, trwają nadal. Wyleciało w powietrze sześć mostów i tory kolejowe, zniszczono kilka stacji, wysadzono tunel kolejowy w Warszawie. Dzisiejszy dzień przeszedł stosunkowo spokojnie. Oby tak było i jutro. 29 Następny dzień to był dzień 7 stycznia 1943 roku. Dworzec Zachodni w Warszawie tonął w mroku, zwiększonym jeszcze przez sypiący śnieg. Wśród wirujących płatków ledwo można było dostrzec przyćmione światełka semaforów. Po opustoszałych peronach kręciło się jedynie kilku Niemców. Dyżurny ruchu spojrzał na zawieszony nad wejściem do tunelu zegar. Była za kwadrans dziesiąta. Wskazówki przesuwały się naprzód w przedziwnie wolnym tempie. "Jeszcze cała noc" - pomyślał z niechęcią. Odwrócił się tyłem do złośliwie powolnego zegara i rozcierając zmarznięte dłonie zaczął przechadzać się wzdłuż peronu. Nie mógł doczekać chwili, kiedy przyjedzie ten zapowiedziany transport broni, można będzie wtedy wejść do ciepłej dyżurki. Nie trzeba będzie - tak jak teraz - pilnować gołych szyn, bo nawet mniej ważne pociągi zostały z powodu tego transportu odwołane. Dyżurny ziewnął: Nie słyszał zbliżających się kroków, które stłumił miękki śnieg. Gdy czyjaś dłoń ujęła go znienacka pod ramię, drgnął i odwrócił się gwałtownie. Panna Lusia dyżurowała w jedynej czynnej kasie na dworcu Warszawa Zachodnia. Dochodziła godzina dziesiąta, kiedy ktoś zastukał w okienko. Była wściekła na tego intruza, miała ciekawą książkę i dzisiaj, kiedy miał przyjechać ten transport, nie przewidywała żadnych klientów. Po drugiej stronie okienka stał wysoki szczupły Niemiec. - Wohin? - spytała. Oczy jej zrobiły się okrągłe z przerażenia. Podniosła ręce, wypuszczając z bezwładnych palców blankiet biletowy. Zgrzyt hamującego samochodu zbudził dróżnika drzemiącego w budce przy przyjeździe. Przetarł oczy i zerknąwszy machinalnie na zegar, wskazujący dziesięć minut po dziesiątej, wyszedł. Za zamkniętym szlabanem majaczyły w ciemności ulicy Kolejowej dwie przykryte ośnieżonymi plandekami ciężarówki. Drzwiczki pierwszej otworzyły się i wychylił się z nich kierowca. - Aufmachen! Podniósł posłusznie szlaban, ale samochody nie ruszyły. Do dróżnika podeszło dwóch ludzi w niemieckich mundurach. Obaj trzymali w rękach rewolwery. Było kilka minut po jedenastej, gdy oświetlona jedynie dwiema niebieskimi żarówkami lokomotywa wtoczyła się na teren dworca, a po kilkunastu minutach potoczyła się dalej - na wschód. Na bocznym torze pozostały trzy odczepione ostatnie wagony. - Bitte, Zigaretten. Spod nisko nasuniętego daszka żołnierskiej czapki padło na mówiącego spojrzenie zimnych, stalowych oczu. - Nie wolno palić, Herr Unteroffizier. Papierosy powędrowały z powrotem do kieszeni. "Ależ służbista" - pomyślał z niechęcią Unteroffizier Schultz o kierowniku ekipy transportowej. Kierowcy dwóch ogromnych ciężarowych aut z przyczepami, na które żołnierze przeładowywali broń z pozostawionych wagonów, przechadzali się wolno przytupując zmarzniętymi nogami. - Kalt - mruknął Unteroffizier Schultz. Jeden z kierowców wyciągnął właśnie z kieszeni jakąś torebkę, wyjął coś z niej i zaczął jeść. Unteroffizier Schultz poczuł, że jest głodny. Widocznie jego wzrok musiał to bardzo wyraźnie mówić, bo kierowca podszedł do niego i - rozjaśniając uśmiechem rumianą twarz - wyciągnął rękę z torebką. - Bitte, sehr gut - głos jego był niewyraźny, tak jakby jeszcze wszystkiego nie przełknął. Żołnierze pracowali szybko, sprawnie i prawie w kompletnym milczeniu. Dwóch ludzi niosło właśnie jakąś ciężką skrzynię. Mimo dojmującego zimna im było wyraźnie gorąco. Jeden był nawet z gołą głową. Przechodząc obok Schultza potknął się o szynę, zachwiał i skrzynia ciężko opadła na ziemię. - Jasna cholera! - krzyknął najczystszą polszczyzną. Unteroffizier Schultz otworzył szeroko oczy i spojrzał na swego towarzysza. Tamten odwrócił w jego stronę kamienną twarz. - Volksdeutsch - powiedział tonem wyjaśnienia. A potem dodał jeszcze: - Klnie zawsze po polsku. Ale ja go tego oduczę. W ostatnim zdaniu zabrzmiało coś takiego, że Schultz odsunął się o krok. Jasnowłosa kasjerka przewróciła kartkę i pogrążyła się w dalszej lekturze. Powieść musiała być pasjonująca, bo dziewczyna miała wypieki. Nic więc dziwnego, że na widok interesanta podniosła głowę z wyraźną niechęcią. - Wohin? - rzuciła w stronę zielonego munduru za okienkiem, ale w odpowiedzi usłyszała śmiech Niemca. Znów podniosła głowę i poczuła, że czerwieni się jeszcze bardziej niż przedtem. - No wiesz, Tadeusz - powiedziała. - Nigdy nie przypuszczałam, że się ciebie w takim momencie żarty trzymają. - Nigdy nie przypuszczałem - odparł tym samym tonem - że ty potrafisz w takim momencie zapomnieć o Bożym świecie przy jakimś parszywym kryminale. Nie złość się, Halina, przyszedłem ci powiedzieć, że masz genialnego brata, co najmniej tak genialnego jak ty sama, a... Nagle urwał. Ciszę torów przeciął jakiś trzask, łomot, szczęk czegoś walącego się, a zaraz potem wściekłe krzyki. Bez jednego słowa Tadeusz zniknął z poczekalni. Wspaniała była robota. Kiedy Tadeusz pierwszy raz przedstawił im plan działania - zdawało się Niefortuniowi, że jest on niemożliwy do wykonania. Jak to? Sterroryzować całą obsługę dworca, obsadzić wszystkie stanowiska własnymi ludźmi - jednym słowem wziąć cały dworzec na kilka godzin w swoje posiadanie? I rąbnąć przy tym Niemcom trzy wagony broni? To zakrawało na szaleństwo. A jednak... Od dwóch prawie godzin Dworzec Zachodni jest całkowicie w ich rękach. Obsługa leży powiązana i dobrze strzeżona. Pół godziny temu przejeżdżał osobowy pociąg. Wysiadało z niego kilku Niemców, zeszli do tunelu, oddali bilety... Zaraz, kto tam jest przy odbieraniu? Smutny? Nie, Smutny jest w nastawni. Wszystko jedno zresztą. Niefortunio wyciągnął nogi, oparł się wygodniej i przymknął oczy. To trochę tak jak kiedyś w chłopięcych zabawach na podwórku. Biegał w papierowym hełmie z drewnianym karabinem w garści i wołał groźnie: "Śmierć wrogom!" Niefortunio miał chwilami wrażenie, że papierowy hełm i drewniany karabin zostały, a jego dawny okrzyk nikogo dziś nie przestraszy. Za oknem było ciemno, a szybę zaklejał sypiący od kilku godzin śnieg. W cieple idącym od żelaznego piecyka myślał, jak to kiedyś będzie opowiadał wnukom o tej akcji na dworzec. A oni będą słuchać jak bajki, jak sensacyjnej opowieści, ciekawej, ale nieprawdziwej. "Bo nieprawdziwe są te czasy" - myślał Niefortunio. Głowa poleciała niżej. Myśli splątały się. Niefortunio zobaczył przed sobą wielki papierowy hełm i usnął. Rozlegający się łomot porwał dosłownie Andrzeja od wagonów. W głowie miał wtedy tylko jedną myśl: "Ta dupa Niefortunio". Zobaczył go, drżącego i przerażonego, naprzeciw czterech Ukraińców, którzy doskakiwali doń z zaciśniętymi pięściami, i rzucali pod jego adresem obelgi, wobec których epitet, jakim obdarzył go w myślach Andrzej, zdawał się być komplementem. Obok nich leżała wywrócona ciężarówka na szczątkach szlabanu. Stojący przy zgniecionej masce kierowca mozolnie owijał rękę chusteczką. Postać Andrzeja wyrosła przed nimi w momencie, kiedy Ukraińcy skierowali się do domku dróżnika do telefonu. - Halt! - krzyknął. Miał wrażenie, że wszystko w nim drży z wściekłości. Ukraińcy zatrzymali się natychmiast. Nie potrafił nigdy potem powtórzyć tego, co wówczas mówił. Nie powtarzał tego także Niefortuniowi przez wrodzoną skromność. Faktem jest jednak, że kiedy Tadeusz dopadł do miejsca przeładunku - żołnierzom niemieckim pomagało czterech przerażonych Ukraińców. Andrzej stał oparty o ścianę wagonu, palił papierosa i nie spuszczał oka z nowych pracowników. - Alles gut - rzucił krótko w stronę swego zwierzchnika. Z notatnika starego Łempickiego 15 stycznia 1943 roku. - Po akcji na Dworcu Zachodnim rozpoczęła się szczególnego rodzaju zabawa. Niemcy wywiesili plakaty, że "w ciągu trzech dni ludność Warszawy zapłacić musi karę w wysokości 150 mln złotych za popełnione przestępstwo". Warszawa kontrybucję zapłaciła, ale Niemcy nie cieszyli się nie długo. W momencie przewożenia pieniędzy do banku na Placu Zamkowym zostały one odbite. Żeby nie było wątpliwości, sprawcy potwierdzili to pisemnie: "Kwitujemy odbiór 150 mln zło- tych - Armia Krajowa". Wobec tego kolejno głos mają Niemcy. Rozlepiają afisze: "Nagroda 5 mln złotych dla każdego, kto naprowadziłby na ślad sprawców napadu". Wezwanie nie pozostaje bez echa. Niemcy otrzymują zgłoszenie: "Zwracam się niniejszym z gotowością udzielenia jak najdokładniejszych szczegółów całego zajścia. Stojąc na kolumnie widziałem wszystko od początku do końca. Z nagrody rezygnuję na rzecz biednych miasta Warszawy. Stawiam jednakże jeden warunek. Wyjaśnień udzielę wówczas, kiedy mnie bez użycia drabiny pocałujecie w d... Zygmunt III Waza, król." Drugi list, jaki otrzymali, ogłaszał nagrodę 10 mln złotych za wskazanie możliwości przejęcia następnego transportu pieniędzy. 20 stycznia 1943 roku. - Od pewnego czasu życie staje się prawie niemożliwe. We wszystkich dzielnicach trwają potworne łapanki. Niemcy zaczęli stosować niesamowity terror. Obławy są na ulicach, w tramwajach, w kolejce EKD, w niedzielę łapali nawet ludzi wychodzących z kościoła. W tej chwili nie ma to już zupełnie charakteru branki na roboty. Łapanki mają charakter wyraźnie represyjny. Niemcy chcą za wszelką cenę zastraszyć. Zabierają starych, kobiety, dzieci. Złapanych wywożą gdzieś w zaplombowanych wagonach. Bez przerwy dzwonią telefony, ludzie ostrzegają się wzajemnie, żeby jak najmniej wychodzić z domu. 21 stycznia 1943 roku. - Trwa swego rodzaju wyścig. Coraz pomyślniejsze wiadomości ze wszystkich frontów z jednej strony i coraz straszniejsze warunki w kraju - z drugiej. Ceną tego wyścigu są nie tysiące, ale setki tysięcy istnień ludzkich. Wypadki wojenne toczą się już szybko, ale czy zdążą? 22 stycznia 1943 roku. - Dla nas nie zdążyły. Andrzej nie wrócił dziś do domu. 30 Polecenie wyjazdu do Krakowa Halina przyjęła niemal z wdzięcznością. Nie było bardziej niebezpieczne niż zwykła jazda warszawskim tramwajem, a odrywało na dwa dni od nieznośnej, pełnej przygnębienia atmosfery, jaka ogarnęła placówkę po zniknięciu Andrzeja. "Żeby chociaż wiadomo było, co się z nim stało" - myślała Halina. Stary Łempicki przygarbił się, Krystyna ze zdwojoną energią zajęła się swoim kolportażem, Janek objął opuszczone stanowisko i wszystko musiało wrócić do normalnego trybu. Zapowiedziano pociąg i Halina wyszła na peron. Jak zawsze był piekielny tłok. Jakiś mężczyzna silnym odrzutem ramienia odepchnął ją i Halina przestraszyła się, że nie wsiądzie. Wtedy właśnie czyjaś ręka pociągnęła ją w drugą stronę i w chwilę później siedziała w przedziale pierwszej klasy, mając za jedynego towarzysza podróży Kurta Diethla. Wydawał się niezwykle zadowolony z tego spotkania. Krzątał się po przedziale, powiesił palta, kilkakrotnie dopytywał się, czy jest jej wygodnie, czy ciepło. Siedziała wtulona w kąt miękkiej ławki z rzadkim poczuciem bezpieczeństwa. "Przez najbliższych kilka godzin - myślała - nic mi nie grozi. Mogę odpocząć od strachu." Kurt widocznie myślał o tym samym, bo powiedział nagle: - Co za niecierpiącą zwłoki sprawę ma pani w tym Krakowie? Jest okres, w którym należy spokojnie siedzieć w domu i jak najmniej poruszać się po mieście. Odpowiedziała: - Nie widzę różnicy. - Zebrała się na odwagę i dokończyła: - Mogą człowieka złapać wszędzie, na schodach własnego domu i wywieźć, nie wiadomo dokąd. - Do obozu - poinformował uprzejmie Kurt. - W chwili obecnej na ogół wszyscy kierowani są do obozów. Mówiłem pani kiedyś, że życie tu będzie ciężkie. Jesteście trudnym narodem, w stosunku do którego należy stosować specjalne środki. Zwłaszcza teraz, kiedy sytuacja na frontach uległa chwilowo pewnej niekorzystnej dla nas zmianie. Musimy uważać, żeby naród polski nie wykorzystał tej sytuacji i nie sprawił nam jakiegoś niepotrzebnego kłopotu, na przykład wybuchem powstania. Zdaje się, że jesteście specjalistami od nieprzemyślanych powstań. Zastanowiła się: "Dlaczego on mi to wszystko mówi?" - Proszę mi wierzyć - ciągnął Kurt - że sprawy postępowania z tak trudnym materiałem jak Polacy są przedmiotem dyskusji, a nieraz i ożywionych polemik wśród nas samych. Zdajemy sobie sprawę, że czasem odpowiedzialność może ponieść również jednostka niewinna, choć są i tacy, którzy twierdzą, że nie ma w tym kraju niewinnego Polaka. Co pani o tym sądzi? - To niezwykle interesujące, co pan mówi. - Cieszę się, że pani tak do tego podchodzi: Pozwala mi to mieć nadzieję, że uda nam się porozumieć. Milczała. Wobec tego mówił dalej: - Oczywiście tysiące rozstrzelanych Polaków, wśród których, jak powiedziałem, może zdarzyć się osoba niewinna, to dużo. Ale jeśli porównamy to z ofiarami krwi, które naród niemiecki ponosi każdego dnia i każdej godziny, to przecież nie ma żadnego znaczenia. Wojna wymaga ofiar, a nie my ją zaczęliśmy. Europa jej wymagała. Otworzyła usta, ale zaraz zamknęła je z powrotem. - Muszę stwierdzić z prawdziwą przykrością, że Polacy są narodem perfidnym. Od końca ubiegłego roku, kiedy front nasz zatrzymał się, a na niektórych jego odcinkach trzeba było dokonać pewnych operacji odwrotowych, wykorzystują każdą sytuację, żeby absorbować tutaj nasze siły. Jakieś zamachy, wysadzania pociągów, kradzieże broni, to niby drobne, niewiele znaczące sprawy, ale te akcje specjalne, które jesteśmy zmuszeni tu przeprowadzać, wymagają opracowania planów i wykonania ich odpowiednimi ludźmi. Ale nie odpowiedziała mi pani na moje pytanie, co za niecierpiący zwłoki interes ma pani w Krakowie... Przyglądała mu się uważnie. Poczucie bezpieczeństwa gdzieś zniknęło. Nie umiała znaleźć w tej rozmowie odpowiedniego dla siebie miejsca. Była przekonana, że w całej tej, patetycznym tonem wygłoszonej prelekcji, jakiej wysłuchała, był ściśle określony cel. Nie wiedziała - jaki. - W Krakowie? - powiedziała. - Jadę na wesele mojej kuzynki. Urwała. W zapasie było jak zwykle nazwisko, adres i jeszcze kilka innych szczegółów. - Sama? - Jak pan widzi. - Życzę pani dobrej zabawy. - Dziękuję. Wymiana uprzejmości skończyła się. Halina pomyślała: "Przecież nie wiem, do kogo i po co jadę. Wiem tylko, że to bardzo ważne. Tadeusz powiedział: Zrób wszystko, żeby dostarczyć tę wiadomość. To bardzo ważne". Oparła głowę o brzeg ławki i na chwilę przymknęła oczy. Domyślała się, że polecenie wyjazdu łączyło się ze spotkaniem Tadeusza z Inżynierem, jakie niedawno miało miejsce. Nie lubiła domyślać się czegokolwiek, bezpieczniej było wiedzieć jak najmniej. Myślała: "Inżynier wpadł na trop czegoś bardzo ważnego. Ale czego?" Usłyszała znowu głos Kurta. - Tak się złożyło, że nie jest pani pierwszą przedstawicielką swego narodu: którą znam nieco lepiej. To znaczy... jest pani niewątpliwie pierwszą kobietą. Ale kiedyś, jeszcze przed wojną, miałem kolegę, nawet dość bliskiego kolegę, który był także Polakiem. Studiowałem wówczas we Francji i tam właśnie poznaliśmy się. Mówię pani o tym nie tylko dlatego, że to był pani rodak, ale dlatego także, że był mi, jak już powiedziałem, bardzo bliski. Mieliśmy wiele wspólnych upodobań, przyzwyczajeń, nawet chyba byliśmy do siebie podobni. - Mam wrażenie - Halina skorzystała z chwilowej przerwy - że ma pan specjalny talent do opowiadania historii, które są w danym momencie dla pana odpowiednie. - A jednak to prawda - powiedział. Wbrew jej przewidywaniom nie rozgniewał się. - To jest prawda i serdecznie żałuję, że nie wiem, co dzieje się z nim teraz. Myślę, że nawet w tych dość szczególnych dla nas obu warunkach przyznałby się do dawnej przyjaźni. Witold Głowacki był zawsze człowiekiem prawdomównym. - Kto? Uświadomiła sobie, że wstała. - To niemożliwe - powiedziała, siadając z powrotem. - No, niechże pan powie, że to nieprawda. - Nie rozumiem pani. O co chodzi? Nie wierzy pani, że miałem takiego kolegę? Wiele dałbym za to, żeby się z nim jeszcze spotkać. Wprawdzie los postawił nas po dwu stronach barykady... - Chwileczkę. - Słucham. - A kiedy widział go pan po raz ostatni? Odpowiedź nie przyszła od razu. - Nie pamiętam dobrze. Było to chyba pod koniec czerwca trzydziestego dziewiątego roku. Wyjeżdżałem wówczas do matki. - A Witold? - Nie przypominam sobie, jakie on miał plany. Ale dlaczego właśnie tak się pani zainteresowała tym człowiekiem? - Ponieważ ja również znałam Witolda Głowackiego. - Ach tak? No, proszę. Mamy wspólnych znajomych. Więc jednak coś nas łączy. To może pani krewny? - Nie... Znajomy. - Dużo starszy od pani. Nie odpowiedziała. - Pani także nie wie, co się z nim w tej chwili dzieje? - Nie. Zaginął gdzieś na początku wojny. Słyszałam, że spędził lato za granicą. Z jakimś swoim niemieckim przyjacielem. Ale pan widział go ostatni raz w czerwcu... - A gdzie spędzał te wakacje? - Tego nie wiem. Wiem tylko, że go nie ma. Bo gdyby - Gdyby był? Halina w mroku nie widziała dokładnie twarzy Kurta... - Witold miał jasne włosy - powiedziała bez sensu: - A tak. Śmieli się często z nas, że gdyby nie różnica w kolorze włosów, moglibyśmy uchodzić za bliźniaków. Ale nie powiedziała mi pani jeszcze, co by się stało, gdyby Witold był... Nie odpowiedziała. Wróciło nagle przypomnienie pustej kawiarni i mężczyzny idącego w jej kierunku po potłuczonym szkle. Wróciło wspomnienie kosmyka jasnych włosów za celofanową okładką. Takiego samego... - Czy mam powiedzieć za panią, co byłoby? - Głos Kurta dobiegał do niej jakby z bardzo daleka. - Po prostu odnalazłby panią i starałby się być przy pani, tak? I teraz nie odpowiedziała. Kurt zapalił papierosa. - Gdyby był... - powtórzył. - Jakże to tęsknie zabrzmiało. Ale go nie ma. Tak się złożyło na moje, czy, daj Boże, na nasze nieszczęście, że jesteśmy tylko my: pani i ja. Dręczy panią zapewne ciekawość, dlaczego użyłem słowa "nieszczęście". Proszę sobie wyobrazić: nie ma wojny, spotykamy się gdzieś w świecie... - Jest wojna. - A jakże. I myśmy się spotkali. Poczuła się nagle, nie wiedzieć czemu, bardzo zmęczona. Świadomość czasów, w jakich przypadło jej żyć, spadła na ramiona nieznośnym ciężarem. Człowiek siedzący naprzeciw miał także zmęczoną twarz. "Jego coś boli" - pomyślała i przestraszyła się, że myśli o nim w ten sposób. - Proszę się zastanowić - powiedział znowu Kurt - możemy zginąć, jutro albo pojutrze. I nic nie będziemy o sobie wiedzieć. Staniemy przed Najwyższym Sędzią. a On zapyta: "Czy jesteście pewni, że mieliście słuszność, przekładając wszystko inne nad siebie samych?" Co Mu odpowiemy? Kręciło jej się w głowie. Chciała, żeby był już Kraków, żeby mogła wysiąść, myślała, że nie będzie miała dość siły, żeby wstać. Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, zobaczyła ciemną głowę Kurta pochyloną do jej kolan. Zobaczyła ze zdumieniem, że delikatnie, nieśmiało, gładzi jego włosy. Przeraziła się tego odruchu i szybko cofnęła rękę. Człowiek, dla którego odbyła tę podróż i któremu doręczyła ów bardzo ważny meldunek, był niski, drobny, miał rzadkie włosy i bezbarwne okulary na równie bezbarwnych oczach. Wszystko w nim było właściwie bezbarwne. Mógł mieć zarówno trzydzieści, jak pięćdziesiąt lat. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie człowieka nieporadnego, a nawet gapowatego. Poruszał się wolno i niezdarnie, wiecznie coś potrącając, i uśmiechał się przepraszająco. W tej jego nieporadności było coś irytującego. Halina myślała: "Nie rozumiem, do czego może być potrzebny tego rodzaju człowiek". Przedstawiła mu się: "Halina". Odpowiedział: "A ja Armand". Z notatnika starego Łempickiego 30 stycznia 1943 roku. - Armia feldmarszałka Paulusa skapitulowała pod Stalingradem. Paulus został wzięty do niewoli. Kilka dni wcześniej ruszył wreszcie front leningradzki. Po 17 miesiącach bezskutecznego oblężenia - zniesiono blokadę wygłodzonego miasta. Niemcy zażądali składania futer i ciepłych ubrań dla żołnierzy walczących na froncie "ze wschodnim barbarzyńcą". Na murach pojawiły się natychmiast rysunki żołnierza niemieckiego w damskim futrze z mufką i podpisy: "Chociaż z futer macie gacie, jednak wojny nie wygracie". 31 Wnętrze dworcowej restauracji było brudne i ciemnawe, w porównaniu jednak z szalejącym na dworze wiatrem i zacinającym deszczem wydawało się oazą przytulności. Mężczyzna strząsnął krople wody z uniformu Bahnschutza i zbliżył się do bufetu. - Coś na rozgrzewkę. Bufetowa nalała kieliszek wódki. Niepozorny człowieczek wypił i rozejrzał się niepewnie po salce. Potem wyciągnął papierosa i zaczął przeszukiwać pozostałe kieszenie. Robił to nieporadnie, przyglądająca mu się bufetowa nie miała żadnych wątpliwości, że zapałek nie znajdzie. Nie znalazł ich rzeczywiście. Znowu rozejrzał się i podszedł do siedzącego w kącie kolejarza z zapalonym papierosem. - Mogę prosić o ogień? - Proszę - mężczyzna potarł zapałkę i wyciągnął rękę z migocącym płomykiem. Trzymał ją w lewej ręce, prawą bowiem spowijał bandaż. Człowieczek zapalił i skłonił głowę w niemym podziękowaniu. - Nad morzem - powiedział bezbarwnym głosem - strasznie krzyczą mewy. - To nie mewy. To rybitwy. - Nie wiedziałem, że jest między nimi różnica. - Niewielka - siedzący odłożył papierosa i wskazał puste krzesełko. - Proszę. Zje pan co? - Chętnie. Coś gorącego. Po chwili bufetowa stawiała na stoliku przyjemnie pachnące parówki. Młodszego kolejarza znała nieźle. Był czas, kiedy przychodził "Pod Mewę" prawie co dzień. Ostatnio towarzyszył mu inny kolejarz, z którym pił naprawdę koncertowo. Teraz jednak zamiast wódki zamówił tylko piwo. - Dawno pan u nas nie był - zauważyła. - Jeździłem z transportami drzewa. Uśmiechnęła się i odeszła. Zostali sami. Chwilę milczeli. Człowieczek zaczął jeść parówki, tamten popijał piwo. Wpatrzony w resztki osiadłej na brzegach kufla piany, powiedział wreszcie, bardziej może do siebie niż do człowieczka: - Małe samolociki bez pilota. Startują zawsze o zmierzchu. Nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd. I w ogóle nie wiadomo, czy to samolociki... Człowieczek jadł ciągle swoje parówki, całkowicie nimi zajęty. Bufetowa przeszła obok, zapytała, czy dobre, i usiadła za ladą. Ziewnęła. Nic się tu nie działo. - On tu będzie? - zapytał nagle człowieczek. - Tak. Ma słabą głowę, a lubi pić. Pochodzi z Bremy, a tam podobno jest świetna wódka. - Dobrze. - Mam was poznać? Człowieczek wytarł starannie talerz kawałkiem chleba. Nie robił wrażenia, jakby się nad czymkolwiek w ogóle zastanawiał, i tamten poczuł się zniecierpliwiony. Odsunął kufel i powtórzył o ton głośniej: - Mam was poznać? Człeczyna wyjął chustkę i wytarł nos, a potem spojrzał na swego towarzysza. Miał bezbarwne oczy, pozbawione - zdawałoby się - jakiegokolwiek wyrazu. - Może nie - powiedział - sam spróbuję. Jak mi nie wyjdzie, wtedy się zastanowimy. W godzinę później młodego kolejarza już w barze nie było. Przy stoliku w kącie pozostał tylko niepozorny człowieczek, pogrążony w czytaniu gazety. Siedzący opodal niemiecki kolejarz rozrywał jakąś kopertę. Bufetowa postawiła przed nim parówki, jako że nic innego na gorąco nie było, i ćwiartkę wódki. - A pan się nie napije? - zwróciła się do człowieczka. - Na taki ziąb to nie zaszkodzi. Odłożył gazetę. - Napiłbym się - powiedział - ale samemu jakoś nie idzie. Zresztą nie macie tu na pewno takiej wódki, jaką robią w Bremie. Człowiek popsułby sobie smak. Kolejarz odwrócił głowę z nagłym zainteresowaniem. - Pan był w Bremie? - Urodziłem się tam. - To jest pan moim krajanem - ucieszył się tamten. - Ma pan rację, po naszej żadna wódka nie smakuje. Więc pan się tam urodził... Brema, mój Boże. Niech pan się przysiądzie - zaprosił. - W tę psią pogodę przyjemnie z kimś pogadać. Zwłaszcza z tego samego miasta. Brema, co to za miasto. Bufetowa przyniosła już trzecią butelkę wódki, a oni ciągle jeszcze wspominali rodzinne strony. - Mogą bombardować Bremę - kolejarz uderzył pięścią w stół. - Mogą bombardować Hamburg, nawet Berlin, to nic. I tak jeszcze im pokażemy. Człowieczek pokręcił karcąco głową. - Niech pan nie mówi o tym tak głośno - upomniał. Kolejarz zmieszał się, na jego twarzy odbił się niepokój. - A o czym mówiłem? - zapytał niepewnie. Znów weszło kilku kolejarzy, a wraz z nimi przypomnienie wiatru i siekącego deszczu. Człowieczek napełnił kolejne kieliszki. - W Bremie - powiedział stanowczo - nigdy nie ma takiej psiej pogody. - Pochylił się do towarzysza: - Ja wolałbym, żeby jednak nie bombardowali. Z tym... wie pan, to przecież jeszcze nic pewnego. Jak to u nas. Lubi się czasem niektóre rzeczy mówić na wyrost. - Nic pewnego? Przecież próby już skończone i produkcja idzie pełną parą. Ja wiem. Wiem na pewno - powtórzył widząc powątpiewający uśmiech tamtego. - Przecież jeżdżę tam ciągle, więc obija się o uszy to i owo. - Jeździsz... - łokieć mizeraka zsunął się ze stołu. - Nie to, co ja. - Może mógłbym panu pomóc. Mizerak machnął ręką. - Pan to jeździ - powtórzył - a ja próżnuję. Teraz, kiedy każdy jest potrzebny. A pan dokąd jeździ? - No tam... Na wyspę. - Na wyspę - powtórzył człowieczek. Ziewnął, zdjął okulary i przetarł zaczerwienione oczy. - To co - zapytał sennie - robi się to gdzieś na równiku? Kolejarz poczerwieniał. - Do diabła! Z Bremy jesteś, a już się wstawiłeś. Dlaczego właściwie jesteś bez pracy? Pomóc ci? Ale mizerak obruszył się. - Nie. Na równik jeździć nie będę. - Nie śpij - kolejarz szarpnął go za ramię. - Nie na żaden równik, głupcze. Tu jeżdżę, kawałek na Świnoujście. Tam... - Cii - ocknął się człowieczek. Nasadził okulary i usiłował się wyprostować. Ktoś znowu wszedł przed chwilą i usiadł przy sąsiednim stoliku. Człowieczek chwycił swego sąsiada za rękę. - Cicho! - upomniał - nigdy nie wiadomo, kto słucha. Kolejarz rozejrzał się niepewnie i powtórzył: - Mógłbym panu pomóc. - Ale ja mogę tylko na krótkich trasach. Zdrowie mi już nawala. - No właśnie. A tu robota jest dla pana. Świnoujście - Zimnowitz. - Cicho... Kolejarz znów rozejrzał się. Goście przy sąsiednim stoliku nie wydali mu się podejrzani. Machnął ręką. - Bracie - powiedział - mogą nawet i słuchać, nic im z tego nie przyjdzie. Tego nikt nie znajdzie. Nawet jakby i coś wiedział, nie znajdzie. A zresztą, kto nas tu usłyszy? To w ogóle wstrętne miasto ten Królewiec, chciałbym choć na tydzień pojechać do Bremy. Wiesz co? wypijmy bruderschaft. Ty z Bremy, ja z Bremy, to jakby sąsiedzi. I nie martw się, załatwię ci tę robotę. Mam na imię Ernest, a ty? - Armand. Bufetowa spojrzała na nich znad wycieranych kieliszków. Pomyślała: "Jak to głupio wygląda, gdy się chłopy całują". 32 "Czuję się nieźle, mimo że ostatnio dużo chorowałam. Dlatego właśnie nie pisałam do Ciebie tyle czasu. Teraz będę już pisać regularnie. Pytasz, co robię, jak żyję? Jak dawniej. Ostatnio wzięłam się za klejenie torebek na lekarstwa, dostarczam je do aptek. Co zaś do Jędrka... nie pisałam tak długo również dlatego, że właśnie z nim miałam kłopoty. Widzisz, Jędrek..." Pióro zawisło na chwilę nad urzędowym blankietem. Potem odłożone potoczyło się po stole, a zmięty blankiet spadł na podłogę. To już drugi. Ma jeszcze trzy. Jeszcze trzy nie odpisane listy, pełne rosnącego niepokoju. Na któryś z nich musi wreszcie odpowiedzieć. Elżbieta Łukowiecka sięgnęła znów po pióro. Co napisać? Co można napisać od czasu ostatniej bytności Heinzelmanna - od chwili, kiedy popatrzył na chustkę, zakrywającą szczelnie jej ogoloną głowę, a potem... wyszedł. Tak po prostu, bez słowa, bez pośpiechu, jak wychodzi się ze sklepu, gdzie nie ma towaru, który chciałoby się kupić. Czy można napisać o dniach, które spędziła zamknięta w mieszkaniu? "Chorowałam ostatnio..." Tak, była chora ze wstydu, z upokorzenia, ze strachu o przyszłość. I jeszcze Jędrek. Co napisać o nim? Już piąta. Doznała chwilowej ulgi. Nie można teraz pisać, trzeba odnieść torebki. Aptekarz miał dziś zapłacić. A jutro musi dostarczyć dziesięć celofanowych pasków. I tak ciągle, dzień po dniu. Podniosła się, nałożyła płaszcz i przygładziła odrastające włosy. Z lustra spojrzała na nią twarz obcej kobiety. Starej, zmęczonej kobiety o zaczerwienionych oczach i bladej cerze. Kiedy na ulicy ogarnął ją zwykły gwar i ruch - poczuła się nieco lepiej. Jakiś przebiegający gazeciarz pchnął ją tak mocno, że omal nie straciła równowagi. Źle owinięta paczka wysunęła się z rąk, torebki rozsypały się po chodniku. - Uważaj, jak chodzisz, smarkaczu! - krzyknęła nieledwie ze łzami. Chłopak zatrzymał się i zaczął zbierać rozsypane torebki. - Przepraszam, trochę się pobrudziły, ale te - ciągle pochylony wyciągnął rękę - czyste jak łza. Na pociechę dam pani prasę gratis, "Kurier" z najważniejszymi zwycięstwami. Aż się dusza raduje, jak człowiek to sobie poczyta. - Wyprostował się i sięgnął po gazetę. - Oto... - zaczął podnosząc głowę, w tym samym jednak momencie umilkł i cofnął się gwałtownie. Przez długą chwilę Jędrek Łukowiecki i jego matka patrzyli na siebie bez słowa. Przed Elżbietą stał nie mały, trochę rozpieszczony i bezradny chłopiec, ale szczupły, zawadiacki i bardzo pewny siebie wyrostek, sprzedający gazety. Nie było w nim nic z syna, który pozostawił poplamioną kartkę i którego szukała tak rozpaczliwie. - Jędrek... Ktoś popchnął ją na brzeg chodnika: - Uważaj pan, jak chodzisz, dobra? - krzyknął Jędrek. - Jędrek... Przypadł do niej nagłym ruchem. Dawnym, dziecięcym. - Mamo! - Coś robił do tej pory? Gdzie mieszkasz? Tak strasznie się martwiłam... tak okropnie... Jak mogłeś, Jędrek, jak mogłeś? Pochylił głowę. Usta ściągnęły się nagle w nowym, nie znanym jej wyrazie uporu. - Nie mogłem inaczej - wymamrotał. - Widzisz, mamo, ja... - Jędrek - krzyknęła nie zważając na płynący obok tłum - ty wrócisz teraz. prawda? Synku... Dlaczego tak patrzysz? Łagodnie, ruchem dorosłego człowieka, który nie chciałby sprawić bólu, zdjął jej ręce ze swoich ramion. Potem podał jej pozbierane torebki. - Zawiń je - powiedział. Patrzyła za nim, kiedy oddalał się szybko, przerażona tym, że straci go znowu, teraz już bezpowrotnie. Potem machinalnie ruszyła naprzód, ściskając wetknięte w rękę torebki. "Teraz - pomyślała bez sensu - mogę napisać, że Jędrek ma się dobrze." A Jędrek pobiegł dalej. Wywijał gazetą i wołał głośno, jakby krzykiem chciał zagłuszyć wspomnienie spotkania, o którym myślał czasem, a którego się bał. Wbiegł na Plac Teatralny. Był tego przedpołudnia ruchliwy i zatłoczony jak zawsze, choć ludzie spieszyli się bardziej niż zwykle, bo ostry, zacinający śniegiem wiatr dawał się we znaki. Z zawieszonej na przystanku tramwajowym "szczekaczki" ochrypły głos ogłaszał najnowsze rozporządzenia władz niemieckich na terenie GG. Głos niósł się ponad całym placem, ale nikt mu nie poświęcał większej uwagi. Jędrek zatrzymał się i zaczął liczyć gazety. Pozostało ich już niewiele. Jak dobrze pójdzie, niedługo powinien skończyć i wysypać przed Brońcią zarobione groszaki. "Widzisz, Brońcia - znowu powie - ja wiem, że masz ze mną dosyć kłopotów i dosyć wydatków. Chociaż w ten sposób ci pomogę." - Nadajemy wiadomości z frontu - oznajmił megafon. - Niezwyciężone szeregi armii III Rzeszy... Nadjechał tramwaj. Ludzie rzucili się do niego, ignorując armię III Rzeszy całkowicie. - Miejsc nie ma, wagon rusza! - wołał konduktor. Wagon jednak nie ruszał. Bo oto nagle w niemieckiej "szczekaczce" rozległy się gwałtowne trzaski, przez które przebił się podniecony młody głos: - Tu radiostacja Armii Krajowej. Nadajemy najnowsze wiadomości z frontu. Otoczona wczoraj, drugiego lutego, przez pierścień wojsk radzieckich IV Armia niemiecka skapitulowała w rejonie Stalingradu. Wzięto do niewoli ponad dwieście tysięcy jeńców, w tym dwudziestu czterech generałów i feldmarszałka Paulusa. Bitwa o miasto jest skończona, najlepsza niemiecka armia uderzeniowa przestała istnieć. Ze stojącego tramwaju wychylił się motorniczy i konduktorzy, pasażerowie stłoczyli się na pomostach, żeby nie uronić żadnego słowa. Na przeciwległym chodniku zaczął gromadzić się tłum, powiększony przez wysiadających z tramwaju. - To nasi - głosy wahały się między zdumieniem a radością. - Nie wierzcie kłamliwym komunikatom niemieckiego szmatławca! - wołał z góry młody głos. - Niemcy zaczynają przegrywać, i przegrywać będą ciągle. W megafonie znów zachrypiało i nagle popłynęły z niego dźwięki bardzo znajome, a nie słyszane już ogromnie dawno: Jeszcze Polska nie zginęła... Grając Mazurka Dąbrowskiego płyta była stara i zdarta, ale słuchającym wydała się najpiękniejsza na świecie. Marsz, marsz, Dąbrowski... Z wylotów ulic wybiegły patrole. Tramwaje, riksze i samochody ruszyły pospiesznie, przechodnie zaczęli się rozchodzić. Wszystkie twarze wyglądały tak, jakby padł na nie promień słońca, choć śnieg sypał ciągle, grzebiąc gdzieś na dalekim froncie resztki niezwyciężonej armii feldmarszałka Paulusa. 33 Jeden ze stojących w bramie żandarmów spojrzał na swych towarzyszy, potem w wąską uliczkę Starego Miasta. To obserwowanie ulic było na ogół nudne, zwłaszcza tutaj i o tej porze. Nieliczni przechodnie, po większej części kobiety z koszykami, nie wyglądali podejrzanie. - Idziemy dalej - powiedział. W tej chwili jednak zza najbliższego rogu wyszło dwóch młodych ludzi i żandarmi bez słowa cofnęli się w głąb. Młodzi ludzie zbliżyli się i weszli do domu naprzeciwko. Po upływie kilku minut ukazała się trzecia postać. Chłopak szedł wolno, gryząc drożdżowe ciastko. Przed bramą, w której stali Niemcy, wepchnął w usta ostatni kawałek, a potem zniknął we wnętrzu tej samej co tamci - kamienicy. Potem ulicą znów przeszło kilka kobiet, za nimi nadszedł czwarty chłopak. Zatrzymał się przed wystawą sklepową i długą chwilę oglądał rozłożone za szybą zegarki. Potem wyjął portfel i zaczął starannie przeglądać jego zawartość, jakby badał, czy starczy mu pieniędzy na kupno tego, który sobie upatrzył. Trzej żandarmi wyszli z bramy i zbliżyli się do niego, nim zdołał uczynić najmniejszy choćby ruch. Po dzwonku za drzwiami przez chwilę panowała cisza i Janek przestraszył się. Podniósł pytające oczy na Kazika, ale oto rozległy się powolne kroki, człapiące rozdeptanymi pantoflami. Kazik odsunął go nieco na bok, a sam stanął tuż przy drzwiach. Wtulił się w nie prawie, aby móc skorzystać z najmniejszej choćby szpary, żeby wejść. - Kto tam? - Gazownia. Chwilę stali w napiętym oczekiwaniu. Rozległ się szczęk odsuwanej zasuwy, jednej, drugiej, drzwi uchyliły się i Kazik już był za progiem. Janek widział przez chwilę tylko jego plecy. Potem zobaczył wyciągniętą rękę z rewolwerem, który przyłożony był do opiętej szlafrokiem piersi kobiety. Uprzytomnił sobie, że swój rewolwer ciągle jeszcze ściska w kieszeni. Wyjął go i także skierował w stronę kobiety. Miał w głowie zupełną pustkę. Pomyślał: "Ja się chyba do tego wszystkiego po prostu nie nadaję". Usłyszał niecierpliwy szept Kazika: "Chustka, idioto, szybko". Zobaczył, jak Kazik wolną ręką wykręcił kobiecie ręce, i zrozumiał, że ma jej zawiązać usta. Żeby niepotrzebnie nie wrzeszczała. No więc wyciągnął chustkę, bo to było przewidziane wszystko, miał przy tym wrażenie, że sam stoi gdzieś obok i widzi kogoś, kto jest niby nim, i ten ktoś szamoce się z kieszenią, spluwą i chustką, i ma ręce jak z drewna i chustka nie trafia na usta, i kobieta coś mamroce ale wtedy Kazik z zaciętym wyrazem twarzy przyciska mocniej spluwę i kobieta milknie. Ma wreszcie zawiązaną tę chustkę i Janek widział, jak temu drugiemu, który jest nim, zjawiły się na czole krople potu, grube i świecące, i jak Kazik wepchnął kobietę do łazienki, zamknął drzwi i strzepnął ręce. Andrzej któregoś dnia nie wrócił do domu i ich placówka, najmniejsza z konspiracyjnej struktury, została bezpańska. I właściwie to należała się chyba jemu, Jankowi, chyba to tak nawet było, że na początku on był jakoś niepisanym następcą Andrzeja. Ale teraz Tadeusz przyjrzał się im obu i wybrał Kazika. No i chyba miał rację - myślał Janek - choć głupio się do tego przyznać, i pogodzić się z tym. Ale chyba miał rację. W drzwiach naprzeciwko stanął wysoki mężczyzna. Kazik obrócił się błyskawicznie. - Ręce do góry. Janek widział wyraźnie twarz Kazika. Dobrze znaną twarz szkolnego kumpla. - Ależ panowie - wyjąkał ten, który wszedł. - Ja... U mnie. Taki sam wyraz jak w tej chwili zjawił się na twarzy Kazika wówczas, gdy Tadeusz powierzył im wykonanie wyroku. Po prostu radość. Zwykła, okrutna radość. - Spokojnie - powiedział Kazik. W jego głosie brzmiały tony niemal aksamitne, Jankowi dotychczas zupełnie nie znane. - Pan Szajer, prawda? Pan się chyba spodziewał naszej wizyty, nie? Przepraszam wobec tego za zaskoczenie. Może jednak wejdziemy do pokoju, porozmawiamy... - postąpił krok dalej. - No proszę... Mężczyzna cofnął się. Wąskie okno wychodziło na podwórko. Wszystko w porządku. Mury grube, nieakustyczne. "Solidna budowa - przemknęło przez głowę Janka. - Wszystko w porządku, tylko dlaczego Kazik się z tego cieszy?" - Stanąć pod ścianą. Mężczyzna posłusznie cofnął się we wskazanym przez Kazika kierunku. Wzniesione do góry ręce zaczęły się trząść. - Ja nie rozumiem - wyjąkał - jeśli panowie chcecie pieniędzy, dam wszystko, co mam. Sporo. Ja... Kazik odpowiedział na to jednym słowem, całkowicie przecinającym dyskusję. Ruchem rewolweru wskazał Jankowi biurko i Janek znów przypomniał sobie, że w planie była także rewizja. Podszedł do biurka i zdziwił się, że o nic się w drodze nie potknął. Potem zaczął wyrzucać z szuflady papiery. Kazik czekał, nie poganiał go i Janek był mu za to wdzięczny. Czuł, że się nawet trochę uspokoił. W każdym razie krople potu gdzieś zniknęły. Uspokoił się na tyle, że mógł stwierdzić: - Nic ciekawego. - Aha - powiedział Kazik uprzejmie - kontakty z gestapo na gębę. Lepiej bez dowodów na piśmie. A nasze pisemko pan spalił? - Głos Kazika przestał już być uprzejmy. - Ale w głowie zostało, nie? - O czym pan mówi? Co z gestapo? Ja... Kazik wyprostował się. - Chodzi o ostrzeżenie - wyjaśnił. - Mam na myśli papierek, który dostał pan przed miesiącem, a który przestrzegał, że współpraca z gestapo może mieć smutny koniec. Mężczyzna krzyknął coś i wtedy Kazik strzelił. Janek usłyszał jeszcze jeden strzał. i jeszcze jeden, a potem głos Kazika: "Szkoda naboi", i westchnienie ulgi. Pralinka zatrzymał się na półpiętrze. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. "Zaraz będzie po krzyku" - pomyślał. Poszperał w kieszeniach i skrzywił się z niezadowoleniem, bo znalazł tylko dwie marne miętówki. Za kilka minut wyjrzy na ulicę i poczeka, aż Smutny zdejmie okulary. Fatalnie Smutnemu bez okularów. Zdjęte okulary to znak, że wszystko jest w porządku. Janek i Kazik będą czekać na górze, aż zakaszle. Dziecinnie łatwe. Gdzieś nad jego głową znów stuknęły drzwi. Kroki zatrzymały się piętro wyżej. Pralinka wsunął miętówkę do ust i podszedł do okna. Spojrzał w górę, ale nie dostrzegł nikogo, spojrzał w dół i schrupał miętówkę, a potem zbliżył twarz jeszcze bardziej do brudnej szyby. Patrzył na ulicę bardzo uważnie, ale nie mylił się. Ulica była pusta. Smutny zniknął. Janek i Kazik zbiegli z góry równocześnie prawie z pojawieniem się żandarmów. Pierwszy zobaczył ich Pralinka, i ledwie zdążył krzyknąć: "Niemcy", jak Kazik już strzelał. Stał, przytulony do załomu klatki schodowej, i pruł tak, jakby miał cholernie dużo nabojów. Janek zaczął szarpać go rozpaczliwie za rękaw marynarki: "Zostaw trochę, zostaw", Kazik pociągnął go za rękaw, zbiegli na dół, znów strzały, Janek zobaczył za plecami jednego z żandarmów szczupłą sylwetkę Smutnego, wycelował i pewnie dobrze nie trafił, jednak Smutnemu udało się odskoczyć, wybiec z bramy, więc Janek strzelił znowu i znowu, Kazik pociągnął go za sobą, bo musieli się stąd wydostać, za wszelką cenę umknąć z tej bramy. Wreszcie ulica. Janek biegł na końcu. Usłyszał za sobą pacnięcie w chodnik. Potem drugie i trzecie. Obejrzał się. Byli blisko. Nie zwalniając strzelił za siebie. "Byle do rogu - przebiegła myśl. - Uliczki są krótkie. Byle do rogu." Coś uderzyło go w udo. Zapiekło. Róg ulicy był tuż. Ból zatrzymał go chwilę na miejscu. Poderwał się, pobiegł; w trzasku wystrzałów nie usłyszał nadjeżdżającego samochodu. Cofnął się w momencie, gdy potrącił go błotnik. Samochód stanął. Oddzielił go od chłopców. Janek upadł. Usłyszał znów serię strzałów. Chciał się podnieść, ale stało się to nagle bardzo trudne. Nad głową zamajaczyły postacie w hełmach. "Koniec" - pomyślał. Gwałtowny zakręt rzucił Janka na drzwi samochodu. Hamulce zgrzytały na asfalcie. Pochwyciły go twarde ręce i wywlokły z auta. Szucha. Krew pulsuje w skroniach jak żarna wielkiego młyna. "Szucha. Nie mogę nic powiedzieć. Nic. Czy udało im się uciec?" I jedno natrętne, przebijające się przez wszystko inne: "Będą mnie bili. Będą bili". Janek patrzył prosto w oczy siedzącego za biurkiem esesmana. Niemiec był młody. Nie miał chyba jeszcze dwudziestu lat. Przyglądali się tak sobie jak dwaj bokserzy na ringu. Mieli bardzo podobne ciemnobrązowe oczy. "Wyduszę z ciebie wszystko" - postanawiał Rudi Lorenz. "Nic ze mnie nie wydusisz" - powtarzał sobie Janek. Pierwsze pytania bez odpowiedzi. Pytania ponawiają się. Odpowiedź znowu nie przychodzi. Rudi Lorenz daje znak czekającym żandarmom. Po półgodzinnym biciu Janek zemdlał. Czekał na tę chwilę, kiedy tylko zaczęli. Dobry był przecież każdy moment przerwy. Ocknął się pod strumieniem lodowatej wody. Leżał w małym pokoiku na betonowej posadzce. Woda tamowała oddech w piersiach, rozsadzała płuca, dławiła. Na próżno usiłował ją połykać. Zaczął się krztusić. Całe ciało piekło, jakby leżał na gorejącym stosie. Zachłysnął się. "Nic nie wiem" - wyjąkał. Po dwóch godzinach badania Rudi Lorenz pienił się z wściekłości. Każde uderzenie podnosiło w nim pasję. A leżący przed nim ludzki strzęp milczał. Rudi wiedział, że wydostanie z niego wszystko i tak, ale chciałby już. Już: Po tych godzinach badania Janek prawie zupełnie przestał myśleć. Nie wiedział też, czy lepiej jest mdleć, czy być przytomnym. Kiedy był przytomny, ciało rozrywały mu uderzenia mocne, odmierzone, jakby biła maszyna. Kiedy tracił przytomność, dusiła go lodowata woda: Gdy Rudi osobiście zaczął podkutymi butami deptać mu dłonie, nie mógł już prawie jęczeć. Uleciało gdzieś nawet pragnienie śmierci. Przez zalewającą oczy krew widział wszystko jakby z bardzo daleka. I tylko spuchnięte wargi powtarzały niemal mechanicznie jak wyuczoną na pamięć modlitwę: "Nic - nie - wiem... Nic - nie - wiem... Nic - nie - wiem..." Wiadomość o złapaniu Janka dotarła do Korna jeszcze tego samego dnia. Z Czarnym jednak zdołał się skontaktować dopiero po upływie trzech dni. Czarny zresztą - jak to Korn przewidywał - wiedział o całej historii a, co więcej - czego już Korn nie przewidział - wystąpił z planem odbicia chłopca. - Będą go przewozić z Szucha na Pawiak - wyjaśnił. - Wtedy trzeba spróbować. - Trzyma się? - zapytał Korn. - Trzyma - powiedział Czarny. - To mocny chłopak. Sam Czarny natomiast nie trzymał się najlepiej. Wyglądał na zmęczonego, postarzał się i zmizerniał. Korn poczuł nagły niepokój. Trudności z uzyskaniem kontaktu trwały zbyt długo i wystąpiły w tak ostrej formie po raz pierwszy. Zapytał: - Czy coś się stało? - Nic prócz przyjazdu Schmulanda - odparł Czarny. - W celu? - Do zadań specjalnych. Wpatrzył się w czerwoną lampkę zawieszoną pod wizerunkiem Matki Boskiej. - Schmuland nosi na piersiach ryngraf ze świętym Jerzym i rozpracowuje ludzi bez cienia zahamowań, litości czy skrupułów. Ktoś kiedyś przypomniał mu, że Bóg nakazał być miłosiernym nawet dla wrogów. Schmuland wyjaśnił, że Niemcy, naród wybrany, nie mają wobec Boga zobowiązań. Korn pomyślał, że jeżeli Czarny mówi tak wiele, to znaczy, że się boi, i zaczął bać się także. 34 Czarny miał dobre źródła wiadomości, bo Johann Schmuland, człowiek o "węchu policyjnego psa", istotnie przyjechał do zadań specjalnych. "Jeżeli złapiemy nić, to ta nić urywa się natychmiast. To nie może być przypadek, a jeśli nie jest... Jeśli nie jest, to Czarny musi mieć w gestapo swoje wtyczki, których nikt dotychczas nie potrafił rozpracować." W gronie pracowników Bergmana Johann Schmuland był człowiekiem mało znanym. Na przyjęciu jednak, jakie na drugi dzień po przyjeździe urządził dla swych starych i nowych znajomych, już po kilku kieliszkach wszyscy poczuli się jak u siebie w domu. Wytworzona niemal od razu przyjacielska atmosfera była zresztą głównie zasługą suto zastawionego stołu, gospodarz bowiem pił mało, a mówił jeszcze mniej. Siedział wygodnie oparty i paląc papierosa za papierosem przyglądał się uważnie swoim gościom. "Heinzelmann... Lubi teatralne gesty, wygodę, ale również i ryzyko. Szczególne połączenie. Cóż wiem o Heinzelmannie? Jaki był dawniej? A teraz - jakaś polska kochanka. Żona wojskowego. Ciekawe. Hermann von Leiden... Stara niemiecka arystokracja. Ten ma naprawdę niewiele wspólnego z partią. Partia i Leiden to nieszczególnie dobrana para. Po prostu zwykły mezalians. Hermann von Leiden ma młodą piękną żonę. Oboje chcieliby jak najmniej wiedzieć o wojnie. Bergman... Może szkoda czasu o nim myśleć? Chociaż - któż to może wiedzieć. Duże czerwone ręce. Potrafią bić, lubią jednak bardzo liczyć pieniądze. Czy przyjaciele Czarnego to ludzie idei czy interesu? Hans Müller... Ciekawe, czy jest istotnie tak głupi, na jakiego wygląda. A może udaje? To także system, i to doskonały. Jest młody, ambitny i zazdrosny o stanowiska. Ach, racja. Ma ciotkę pod Bytomiem. Interesujące. Diethl... Co temu można zarzucić? - Papieros znakomicie ułatwia myślenie. - Chyba tylko to, że nic mu nie można zarzucić. Mądry. Bardzo mądry i bardzo zdolny. Któryś z nich czy z ich podwładnych? Bo to przecież tutaj rwą się nici. A sprawy, w których nawet się nici nie złapało? Akcje świetnie pomyślane, bezczelne, bezkarne." Papieros zgasł. Przed Schmulandem zapalniczka Müllera. Podlizuje się? Schmuland zapalił. Ręka Müllera lekko drży. Nerwy? - No to napijmy się, panowie. Radio gra skoczną melodię popularnego fokstrotta. Czerwona ręka Bergmana uderza miarowo, rytmicznie o kant stołu. - Uważaj, Artur, szkoda ręki. Kurt Diethl uśmiechnął się. Jego uśmiech jest czasem nieznośny. "Wiem. Już wiem, co można mu zarzucić - Johann Schmuland nalał nowy kieliszek. - Jest razem z nami, a jakby poza nami." - Ogromnie tęskniłem za tobą, Kurt - powiedział żartobliwie. - Ty wiesz, jak ja lubię mądrych ludzi. - Tak jak ja. Stuknęli się kieliszkami. "W czym leży jego siła? - Schmuland wrócił do rozmyślań. - Czyżby w tym, że bez starania, bez zachodu i pochlebstw zdobywa sobie ludzi? Ależ nie. Jego się nawet nie lubi..." Kurt Diethl wziął do ręki butelkę. - Moi panowie - powiedział głośno - zebraliśmy się, żeby uczcić powrót naszego starego towarzysza, którego nieraz tęsknie wspominaliśmy. Mówię prawdę, Johann. Ty wiesz, że nigdy nie kłamię. Pamiętam nawet, jak kiedyś, w przystępie zwątpienia we własne siły, wzdychaliśmy do ciebie. Panowie. Wznoszę toast za powodzenie dzieła Johanna Schmulanda. Brzęk kieliszków. Już wstawiony Bergman objął Schmulanda i ucałował głośno w oba policzki. - Zdychali albo uciekali. Jeździliśmy na gotowe i nie zastawaliśmy nic. Johann, nawet Kurt powiedział, że to jest straszny człowiek. Kurt, pamiętasz tego pierwszego szczeniaka, który pisnął, że jest od Czarnego i zaraz potem się wykończył? - Pamiętam. Usiłowałem wam wówczas udowodnić, że szukamy za daleko. Ale Hans Müller zbijał moje wywody, a wy mu uwierzyliście. Ja jednak jestem niepoprawny. Ciągle sądzę, że szukamy za daleko. Johann, może ty przyznasz mi rację? - Nie doceniasz naszego kontrwywiadu, Kurt. - Słowa... - I wierzysz w to, że wśród ludzi partii znajdzie się zdrajca? - Za kogo mnie masz, Johann? Skończyłem już piętnaście lat, i to dawno. Powiem ci natomiast co innego. Mówiono mi, jak jechałem do Polski, że to naród głupich, tchórzliwych, brudnych ludzi. Mówiono mi: tyfus i Żydzi, chamstwo i smród. - I co? - Nie tylko to. - Do czego prowadzisz? - Jestem rozgoryczony. Tego narodu głupich, brudnych, prymitywnych ludzi nie potrafimy sobie podporządkować. Na chwilę zapadło milczenie. Johann Schmuland wyciągnął nowego papierosa. - Wojna jeszcze nie skończona. - Nam to mówisz? Schmuland zaciągnął się dymem. - Polacy - powiedział - to bardzo śmieszny naród. Są jak koty. Do kota można strzelać, strzelać i jeszcze żyje. Ale wszystko jest jednak kwestią czasu i ten kot też wreszcie zdechnie. Poza tym takie już jest prawo tego świata, że słabszy musi ustąpić silniejszemu. Czy w to też przestałeś wierzyć, Kurt? - Polityka i wojna nie są kwestią wiary. - Czepiasz się słów. Heinzelmann ziewnął nagle. - Kurt - powiedział błagalnie - czy ty naprawdę nigdy o niczym innym? Czy ja zawsze muszę słuchać tej samej płyty? Zmiłuj się, przecież ja z tobą mieszkam. Jesteś taki nudny na co dzień, bądź inny chociaż od święta. Kurt odsunął się gwałtownie od stołu. - Odezwał się niemiecki patriotyzm - powiedział zniżonym głosem. - Masz rację, Adolf. Front się cofa, po ulicach tego podbitego miasta my, panowie i władcy, boimy się czasem chodzić. Przez te lata nie potrafiliśmy zdusić oporu. Przeciwnie, on z każdym dniem narasta. Schmuland wpatrywał się w podnieconą twarz Kurta. Pomyślał: "A może zrobić to wspólnie z nim? Mógłby mi dużo pomóc..." Myśl tę jednak natychmiast odrzucił. Podejrzany jest każdy, absolutnie każdy, a więc także i Kurt Diethl. - Napijmy się - powiedział głośno. - Napijmy się za powodzenie naszych zamierzeń. Wbrew twoim przewidywaniom, Kurt, mnie się jednak zdaje, że przyjdzie taki dzień, kiedy uchwycimy nić, która się już nie zerwie: 35 We wnętrzu więziennej karetki było ciemno. Jeden z więźniów siedział skulony, obejmując rękami podciągnięte pod brodę kolana: Drugi leżał na wznak. Był to towarzysz ostatniej nocy Janka, spędzonej na Szucha. Janek nie wiedział, kim był, nie mógłby nawet określić w przybliżeniu jego wieku. Wybite zęby, rozbity nos i czarna plama skrzepłej krwi zamiast oka uczyniły z jego twarzy bezkształtną maskę. Z ust wyrywał mu się teraz nieustanny skowyt, który doprowadzał Janka niemal do obłędu. Samochód zjechał z asfaltu i podskakiwał na nierównej jezdni. Każdy wstrząs przynosił Jankowi nowy, nieznośny ból. Nie miał pojęcia, dokąd jedzie, ale przestało go to interesować. Po trzech dniach spędzonych na Szucha zobojętniało mu właściwie wszystko. Nie pragnął już nawet śmierci. Przestał bać się rąk wywlekających go z celi, przestał bać się bicia. Pozostał tylko jeden strach. Paniczny strach przed - człowiekiem. Kiedy i jak skończyło się pierwsze badanie, nie wiedział. Gdy zabierano go na następne, zaświtał mu w głowie pomysł, który wydał mu się jedynym środkiem ratunku. Na biurku gestapowca leżał rewolwer. Gestapowiec był zapalczywy, nie potrafił nawet ukryć miotającej nim pasji. Janek postanowił sprowokować Niemca, by go zastrzelił. Ale próba nie powiodła się. Młody gestapowiec pienił się, wrzeszczał i bił, lecz nie zabijał. W pewnym momencie chwycił za rewolwer i Janek zamknął oczy w oczekiwaniu wyzwolenia, ale wyzwolenie nie nadeszło. Niemiec cisnął rewolwer. Nadzieja zniknęła, pozostał ból. Ciągle nowy, coraz silniejszy. Nie do wytrzymania. Miarowy skowyt leżącego wzmógł się. Janek usiłował podnieść ręce, żeby zakryć nimi uszy, ale to było ponad jego siły. Zmiażdżone dłonie przypominały mu znów twarz gestapowca. Twarz, której się panicznie bał. Gdzieś z zewnątrz dobiegły nagle jakieś trzaski. Strzały. Samochód zahamował gwałtownie, siedzący w kącie człowiek przewrócił się, a Janek opadł bezwładnie na kant stojącej obok ławki. Warujący na brzegu Niemcy poderwali się i wyskoczyli. Strzelanina rozpętała się na dobre. Była cudowna, bo zagłuszała ten nieludzki skowyt. A może skowyt w ogóle umilkł? Umilkł, bo kiedy ucichły strzały, Janek, przewieszony przez ławkę, usiłował uśmiechnąć się do siebie. Cisza. Tak bardzo pragnął tej ciszy. Plandeka samochodu podniosła się. Niemcy pewnie wrócili. Janka uniosły czyjeś ręce. A więc to już. Już przyjechali i znowu biorą go na przesłuchanie i znowu będą bili. Zwisł ciężko na niosących go rękach. Czyjś głos nawoływał do pośpiechu i słowa te Janek rozumiał bez wysiłku. Były znane, no tak, bo to były polskie słowa. Ktoś pytał: "A ci dwaj?" Ktoś powiedział: "Rany boskie, człowieku, miałbyś sumienie ich zostawić?" Ktoś inny mówił: "Jezus Maria", i pytał: "Czy on jeszcze żyje?" W przymknięte powieki Janka uderzyło nagłe światło. Otworzył oczy. Zobaczył jakieś domy, ulicę i pochyloną nad sobą twarz. Wpatrzył się w tę, widzianą już chyba kiedyś twarz i nagła błyskawica rozświetliła jego skołatany mózg. Skąd tu się wziął Kazik? I dlaczego płacze? Kiedy Janek ocknął się z gorączkowego snu, nie mógł otworzyć oczu. Ktoś położył mu na powiekach ciężar tak duży, że unieść je było prawie nie sposób. Kiedy mu się to wreszcie udało, ciemności wprawdzie pierzchły, ale została gęsta, nieprzenikniona mgła. Potem zjawiło się wspomnienie samochodu, strzałów i kogoś znajomego. "Zdaje się - przypominał sobie mozolnie - że usiłowali mnie odbić, ale im się to nie udało. A może umarłem i jestem w niebie, bo mi się to chyba należało... Tylko dlaczego tu tyle chmur?" Po dłuższej chwili zaczęły się rysować jakieś zamazane kontury. Mgła rozstępowała się coraz bardziej ukazując nie znany mu pokój. W kącie tkwiła w fotelu jakaś postać z głową opartą o splecione ręce. Uniósł dłonie. Były ciężkie, spowijał je gruby biały bandaż. Wspomnienie podkutych butów było tak realne, że jęknął. Siedząca w kącie postać zerwała się tak gwałtownie, że się przestraszył. Ta twarz także była mu znana. Przyglądał się jej w niemym zdumieniu długą chwilę, zanim powiedział: - Wanda? Kiwnęła głową. Płakała, łzy jedna za drugą kapały na brązowy sweterek. Chciał przestrzec ją, powiedzieć, że sweter się poplami, ale sformułowanie tego było zbyt trudne. Starannie dobierając słowa ułożył pytanie: - Gdzie jestem? - U mnie - wyszlochała Wanda. - W moim mieszkaniu. Potem zaczęła coś mówić przez łzy, ale Janek już tego nie słyszał. Zapadł znowu w gorączkowy sen. Obudził się na drugi dzień zupełnie już przytomny. Czuł się bardzo słaby, ale było mu dobrze. Wanda siedziała na krawędzi łóżka i mówiła: - Kiedy dowiedziałam się, że cię zabrali, myślałam... Mniejsza z tym, co myślałam. Potem Halina powiedziała mi, że cię chcą odbić i że nie mogą cię zawieść do ciotki. Zaproponowałam, żeby do mnie. Zgodzili się. Byłam szczęśliwa, że się zgodzili. Gdzieś na górze trzasnęły drzwi. Rozległy się kroki i głośny chłopięcy śmiech. Janek przymknął oczy. - Tego dnia siedziałam w domu i czekałam. Postawiłam na stole zegarek. Siedziałam i gapiłam się w niego. - Umilkła. Uniósł powieki. - Mów dalej. - Dalej? Kiedy ja ciągle tylko czekałam. Potem zaczęłam jeszcze obgryzać paznokcie. Coś musiałam robić, a nie mogłam robić nic innego. A potem cię przywieźli... Nie wiedzieliśmy, czy będziesz żył. Byłeś nieprzytomny. Potem oni poszli, a ja znów czekałam. Aż się ockniesz. Chłopak na górze opowiadał coś i śmiał się bardzo młodym, dziecinnym prawie śmiechem. - Kiedy przywieźli cię tutaj, spojrzałam w twoją twarz. Ale ty, ty nie miałeś twarzy. A twoje ręce... Owijałam je bandażami tyle razy, a do dziś nie mogę znieść ich widoku: Nie wiedziałam... nie myślałam, że wojna może tak wyglądać. Nie wiedziałam, że śmierć chodzi ciągle koło ciebie, że może zabrać cię w każdej chwili, i ja, i mnie... Mniejsza z tym. Umilkła. Chłopiec na górze zawołał: "Brońcia, fajne, nie?" Kobiecy głos coś mu odpowiedział, ale tego już Janek nie zrozumiał. - Myślę, że przedtem nic nie wiedziałam. I żal mi tamtych dni, kiedy byłam taka głupia, i wiem, że nie potrafiłabym już do nich wrócić. I boję się. - Trzymać mnie tutaj? - zapytał. - Tak - powiedziała szczerze. - Naturalnie, że się boję. Boję się kroków na schodach, boję się głośniejszego stuknięcia w nocy. Boję się także - zawahała się, powtórzyła: - Boję się także chwili, kiedy będziesz już zupełnie zdrów i odejdziesz. Z notatnika starego Łempickiego 19 kwietnia 1943 roku. - Wielkanoc. Święto radości. W kościele śpiewa się "Hosanna" i "Chrystus zmartwychwstał". Te dwa słowa pełne ogromnej treści dziś mają szczególne brzmienie. Także dla mnie. Budzą nadzieję na to, co wydaje się zupełnie niemożliwe. Pozwalają na wiarę, że wszystko, cokolwiek nas spotyka, przeciw czemu się buntujemy, z czym nie potrafimy się pogodzić, co wydaje się nam wreszcie tragiczną niesprawiedliwością - ma swój wielki sens, który dla nas, zwykłych ludzi, jest często zbyt trudny do pojęcia. Stanąłem dzisiaj przed mapą Andrzeja. Od stycznia wiele się już zmieniło. Niemcy cofnęli się na różnych odcinkach, tylko nie miał już kto poprzesuwać chorągiewek. Pomyślałem, że może trzeba by to zrobić, ale wiedziałem, że nie ruszę na tej mapie nic, jakbym miał ręce z ołowiu. Gdyby chociaż wiedzieć, cokolwiek... Z początku każde pukanie do drzwi, każdy dzwonek telefonu wzbudzał nadzieję, że może coś od niego, jakaś wiadomość, kartka, przysyłają przecież takie kartki... Nic. Coś się dzieje w getcie. Od rana słychać było strzały. Stef naturalnie poleciał zobaczyć. Mówił, że mury getta są gęsto obstawione policją, widział wjeżdżające tam budy, a nawet kilka czołgów. W południe pojawiły się nad gettem kłęby dymu. Pożary. Widać tragiczny, ostatni i ostateczny opór. Widać wybór, żeby zginąć w walce. Chyba tylko to. 36 Zobaczyła w bramie dozorczynię i cofnęła się lękliwie. Dozorczyni mówiła do kogoś niewidocznego w głębi: - Nawet bym go o to nie posądzała. Nieużyty był człowiek. Czyjś głos odpowiedział z nutą wątpliwości: - Może to taka kuzynka, co to pani wie... - Nie - zaprzeczyła stanowczo dozorczyni. - On się nią tylko opiekuje. Chora jest. Wyszły. Mogła wyjść także. Ściągnęła bardziej na twarz chustkę, poprawiła okulary. Pomyślała: "Ciągle o mnie rozmawiają". Ulica przeraziła ją, ale przemogła lęk. Musiała pójść. Szła coraz szybciej w stronę Starego Miasta. Dopiero tu trochę zwolniła, jakby w tych ciasnych uliczkach, pełnych bram i zakamarków, poczuła się bezpieczniej. U wylotu Freta zatrzymała się w załomie muru starej kamieniczki. Na Bonifraterskiej żandarmi przechadzali się miarowym krokiem wzdłuż czerwonego muru. W unoszącym się dymie przeświecały czerwone języki płomieni. Syk ich mieszał się z przytłumionymi odgłosami strzałów. Gdzieś w dali rozległ się przeciągły huk, jakby zawalił się dom. Dziewczyna patrzyła na palącą się w pobliżu muru czynszową kamienicę. Znała ją dobrze. Tam, na poddaszu mieszkał ktoś, kto w bardzo ciemną noc żegnał się z nią, zanim opuścił obręb czerwonych murów. Ktoś, kogo sama namówiła, by szukał poza nimi ocalenia. Znalazł śmierć na długo przedtem, nim się o tym dowiedziała. Przymknęła oczy, jakby chciała wywołać pod powiekami jeszcze raz obraz ciemnego pokoiku. Może nie powinna była go namawiać? Ale wtedy znalazłby śmierć teraz - dziś lub jutro. Jak dawno to było? Chyba niedawno, skoro tak bardzo jeszcze boli serce. Czasem wydawało się jej, że wieki także minęły od chwili, gdy z lepkiej, cuchnącej ciemności kanału wyszła na warszawską ulicę. Niewymierny jest czas, który spędziła w mrocznym pokoju. Każdy krok na schodach podrywał serce do szybszego bicia. Potem lustro i obca twarz wpatrująca się w szklaną taflę i zwoje czarnych włosów na podłodze. Z rozwartego gwałtownie okna na piątym piętrze posypało się szkło. Z wnętrza wywalił się kłąb czarnego dymu i na chwilę zasłonił sobą wszystko. Rozwiał się w momencie, gdy kobieta stała już na parapecie. Na tle ognia była widoczna jak na dłoni. Przyciskała do piersi tobołek, z którego wyzwoliły się nagle dwie małe, ledwie widoczne rączki i podniosły do góry jakby w niemym proteście. Kobieta stała przez chwilę nieruchomo. Z wnętrza wysunął się długi czerwony jęzor i polizał jej włosy. Skoczyła. Kto krzyknął? Ona czy tamta? Chyba ona, bo z kiosku z papierosami wychyliła się nagle inna kobieta. Powiedziała: - Niech pani stąd lepiej idzie. To niedobre miejsce. Stoi pani i stoi, a to zwraca uwagę. Tu lepiej nie stać. I lepiej nie patrzeć. O Jezu! Poszła wzrokiem za śladem krzyku. Zdążyła jeszcze zobaczyć przesadzającą mur sylwetkę. Jeden z żandarmów strzelił, nie ruszając się ze swego miejsca, spokojnie, prawie flegmatycznie, jak znudzony zawodnik do zbyt dużej tarczy. Człowiek zatrzepotał rękami i zawisł na murze. Potem zsunął się z niego w dół, wolno i miękko jak worek. Zamknęła oczy. A potem otworzyła je i zaczęła biec. Biegła tak przed siebie bez tchu, bez pamięci, potykając się i dławiąc łzami, które nie potrafiły przynieść ulgi. Biegła stamtąd, z miejsca, które było piekłem, prawdziwym, skwierczącym ogniem, duszącym dymem - piekłem. Nareszcie brama, schody, pokój... - Miro, gdzież ty chodzisz? Nie mówiłaś, że chcesz wyjść. Poszedłbym z tobą, nie chodź nigdy sama. Miro, co się z tobą dzieje? Józek Worczak miał grube rysy, chłodne oczy i zmarszczone gniewnie brwi, ale twarz ta, widziana tyle razy w głębi baru na Nalewkach, wydała jej się teraz najpiękniejsza. Z notatnika starego Łempickiego 4 maja 1943 roku. - Niszczenie Żydów trwa nadal. Przybiera na sile. Gdzieś w okolicy getta znaleziono wziętą przez kogoś trójkę dzieci żydowskich. Zabili je, wsadzając im lufy rewolweru do ust. Wywożeni z getta są często mordowani niedaleko miasta. Najpierw każą im jeszcze kopać dla siebie groby. Pożar w getcie także przybiera na sile. Dymy, ogień i śmierć. Andrzej kiedyś pytał: "Co mają zamiar zrobić z Żydami?" Dziś przyszła na to pełna odpowiedź. Drugiego pytania, jakie wtedy zadawał, boję się teraz postawić. 37 Janek spał. Wanda lubiła te chwile, kiedy spał, wciśnięty nosem w poduszkę, z widoczną jedynie grzywą brązowych włosów. Mogła wtedy siedzieć, wpatrywać się w tę ledwo widoczną spod nasuniętej kołdry głowę i myśleć. Myślała o nim i dawniej, kiedy był tylko najprzystojniejszym chłopcem, jakiego znała, który złościł ją rozmowami z Krystyną i wiecznym brakiem czasu, myślała teraz, kiedy zobaczyła w nim coś, czego nie znała i z czym nie potrafiła się pogodzić. "Nie gniewaj się - mówiła - ale ja nie przypuszczałam, że ty..." Nie traktował swojej pracy konspiracyjnej jako czegoś nadzwyczajnego. Był bardziej dumny z kolegów niż z siebie. "Widzisz - mówił - odbili mnie." Wszystko było normalne, zwyczajne, nawet to, że go katowali. "Wanda, przecież nie tylko mnie, oni się z nikim nie pieszczą. Jak się człowiek dostanie w ich ręce, wiadomo przecież, co go czeka." "I mimo to - pytała - mimo to jesteś w tej piekielnej konspiracji? Boże drogi - mówiła - i ty, i tamci... Janek, przecież ty się musisz bać." "Owszem - przyznał. - Boję się. Ale co z tego?" Strach także był normalny i oczywiste było to, że do tej pracy znów wróci, było oczywiste dla niego, dla wszystkich i tylko ona przez pewien czas była najgłębiej przekonana, że już teraz da temu spokój, że będzie chciał spokojnie przeżyć wojnę, nic więcej, tylko przeżyć. Tak myślała aż do dnia, gdy Janek popatrzył w okno, na ludzi spieszących się, na oblepione tramwaje, i powiedział: "Chciałbym już do nich wrócić. Dosyć już tego próżnowania". Wtedy przeraziła się. "Przecież to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Co z tego, że popsujecie jakąś maszynę czy zabierzecie trochę broni, czy wreszcie zabijecie jakiegoś kapusia? Niemców to guzik obchodzi. Najwyżej za jednego zabiją stu. Tak robią. Są silniejsi, rozumiesz? Sto razy, tysiąc razy silniejsi. Mają wojsko, policję, broń, a wy co?" Przerwał jej: "Właśnie, Wanda, właśnie dlatego, że mają to wszystko, my musimy im co dzień; co godzina mówić, że się na to nie zgadzamy, co dzień im musimy przypominać, że istniejemy, że nie zniszczą nas ani nie zastraszą. Że będziemy się uczyć, choć nam zabraniają, że będziemy walczyć, że nadejdzie taki dzień, Wanda, zobaczysz, że nadejdzie, kiedy diabli ich stąd zabiorą. Wyjdziemy wtedy na ulicę jak prawdziwe wojsko i wtedy oni będą przed nami uciekać, a na to, żeby taki dzień nadszedł, my musimy być zorganizowani, my musimy prowadzić tę walkę na co dzień. Zrozum to, Wanda, to przecież wszyscy rozumieją". Poruszył się na łóżku. Pomyślała, że może śni mu się teraz taki dzień. Nie chciała nic rozumieć. Bała się. O niego, o siebie. Wiedziała, że odejdzie i że nie będzie siły, która by go zatrzymała. "A ja go kocham" - myślała i zachciało jej się płakać. "Janek - przemawiała do tego śpiącego - po co ci to wszystko? Przecież mogą cię znowu złapać i znowu... Janek, przecież ja teraz bym już tego nie zniosła; ja nie wiem, co bym teraz zrobiła. Dlaczego to się wcale nie liczy, że cię kocham?" Trzy strzały, jeden po drugim, były bardzo blisko. Na ulicy pod domem, może nawet na podwórku. Janek, natychmiast rozbudzony, znalazł się przy oknie. Ulica była pusta. Za zakrętem znikła także postać biegnącego człowieka, a zza drugiego rogu nadbiegło kilku żandarmów. Wanda zaczęła się trząść jak w ataku febry. - Schowaj się - odciągnęła Janka od okna. - Na miłosierdzie Boskie, niech cię nie zobaczą. Na ulicy było już zielono od mundurów. Ze zgrzytem zatrzymały się budy. Janek, trupio blady, przysiadł na łóżku. Rozległy się ciężkie kroki na schodach i łomotanie kolbą w drzwi na dole. Słyszała krzyki wywlekanych z mieszkań ludzi i patrzyła na Janka. Na jego ręce. Przestała się trząść. Zrzuciła z siebie szlafrok, naciągnęła sukienkę i płaszcz. - Siedź tu - powiedziała rozkazująco. - Siedź i nie waż się ruszyć, póki nie wrócę... Wyszła z mieszkania w chwili, gdy Niemcy wchodzili na półpiętro. Długo przekręcała klucz w zamku, żeby to dobrze zobaczyli, a potem schowała go do torebki. Jeden z żandarmów podszedł i pchnął ją w dół. Obejrzała się. Dwóch innych wtargnęło do mieszkania naprzeciw, jeszcze inni poszli na górę. Zabity niemiecki oficer leżał w bramie przy ścianie opryskanej krwią. Leżał z roztrzaskaną głową i zupełnie nie wyglądał na nadczłowieka. Ludzie wywlekani z mieszkań gromadzili się na ciasnym podwórku. Praczka z parteru, z wyrazem osłupienia na twarzy, wycierała w wielki fartuch mokre ręce. Stary nauczyciel z pierwszego piętra drżącymi dłońmi poprawiał spadające binokle. Dozorczyni usiłowała kołysaniem uspokoić płaczące niemowlę. Nadchodzili dalsi: szewc z żoną, emerytowany urzędnik z córką, otulona ciemnym szalem wsunęła się w tłum matka Cześka. Może Cześka nie ma w domu? Właśnie idzie. Boże, jaki on blady. Wanda zacisnęła zęby usiłując pohamować ogarniające ją na nowo drżenie. Nie znała dobrze wszystkich lokatorów, nie wiedziała, ilu ich jest. Czy już wszyscy? Nie, idzie jeszcze ta dziewczyna z góry i chłopiec, jej wychowanek. Za nimi Niemcy. Wanda oparła się o ścianę domu. Janka nie ma. A potem znów paraliżujący strach. Ta blada twarz Cześka... Na środek podwórka wszedł oficer. Krzyki żandarmów umilkły. - Kto zabił? Daję pięć minut czasu. - Ochrypły głos wykrzykiwał z trudem polskie słowa. - Jeżeli nie wskażecie mordercy albo nie przyzna się sam, będziecie rozstrzelani. Wszyscy. Ktoś nerwowo zakaszlał, ktoś odwrócił głowę ku bramie, jakby szukając drogi ratunku. Nie odezwał się nikt. Żandarmi ustawili się półkolem wzdłuż muru. - Pięć minut - powtórzył tamten powoli spoglądając na zegarek. Milczenie. - Cztery minuty... Wanda włożyła ręce do kieszeni płaszcza i mocno zacisnęła. Pomyślała: "Jak wyjdzie z mieszkania Janek? Przecież ja mam klucz, a mnie zaraz nie będzie..." - Trzy... Ktoś szeptał koło niej: - Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, Amen. Czyjeś palce ścisnęły ją nagle za ramię. Odwróciła się. Brońcia przytulała jedną ręką do siebie Jędrka, a drugą szarpnęła Wandę za ramię, jakby chciała zwrócić jej uwagę na coś, co właśnie się działo. Wanda rozejrzała się. Brakło jej śliny i suchość w ustach była okropna. Nie miała pojęcia, o co Brońci chodzi, i chciała wyzwolić się spod tych szarpiących palców. Wtedy zobaczyła twarz Cześka. Nie patrzył na nią, nie patrzył na Brońcię - patrzył na nich wszystkich wzrokiem zmatowiałym i nic nie widzącym. - Minuta - powiedział oficer. Wtedy Czesiek wyszedł przed nich, chudy i niezgrabny. Jego matka coś krzyknęła, ale nie zatrzymał się, nie obejrzał. W milczeniu podszedł aż do oficera, zatrzymał się przed nim i powiedział: - To ja... Ja zabiłem. - I znów powtórzył: - Ja zabiłem. Ja. Tylko ja. Przez tłum przeleciał szmer i ucichł równie nagle, jak się zrodził. Niemcy patrzyli na tę zabiedzoną postać z najwyższym zdumieniem. We wzroku oficera pojawił się gniew, zawód, a gdzieś może - starannie ukryty natychmiast - cień podziwu. - Ja zabiłem - powtórzył Czesiek, jakby bał się, że mogą mu nie uwierzyć. Jego matka otworzyła usta jak do krzyku i z wyciągniętymi rękami rzuciła się naprzód. dwóch żandarmów złapało ją za ręce: Szarpnęła się raz i drugi, a potem zwisła bezwładnie. Cześka pchnięto pod mur. Odwrócił głowę. Przez krótką chwilę, zanim rozległy się strzały, Wandzie zdawało się, że chłopiec się uśmiechnął. Z notatnika starego Łempickiego 10 maja 1943 roku. - Niemcy kończą w Warszawie sprawę żydowską. Poza murami getta zaczepiany jest każdy, kto wyda się jakiemuś Niemcowi czy Łotyszowi podobny do Żyda. Wtedy zresztą żadne tłumaczenia nie pomogą. Egzekucja odbywa się natychmiast, na miejscu. Wczoraj świadkami takiej właśnie egzekucji byli Stef i Jędrek. Powiedziałem Stefowi: "Może teraz przestaniesz włóczyć się koło getta". Odpowiedział: "Mylisz się, tato. Będę tam chodził i będę patrzył. Bo ja to wszystko muszę widzieć. Sam muszę widzieć". Akurat wtedy Aniela wróciła ze sklepu. Na wierzchu w koszyku leżały trzy kawałki przydziałowego mydła. Jędrek wziął w rękę, powąchał, powiedział: "Nie można tak na oko ani na węch poznać". "Co poznać?" - spytała moja żona. "No, że to jest z Żydów. - wyjaśnił. - WytaPiają z nich tłuszcz, mieszają z piaskiem i robią mydło. Ale nie można poznać". Kampania afrykańska dobiega właściwie końca. Z Tunisu Niemcy już się wycofali. Tylko że... Spotkałem parę dni temu Inżyniera. Powiedział mi, że to jeszcze nic nie wiadomo. Że Niemcy mają jakąś nową, nieznaną nikomu broń, której użycie może w ciągu kilku dni radykalnie zmienić losy wojny. A ja mam jeszcze jednego syna i córkę. 38 Armand wpatrywał się w leżącą przed nim mapę. Znał ją już właściwie na pamięć. Od pewnego czasu kształtem, w który zamienił mu się świat, była owa wyspa, leżąca ukośnie, wybrzuszona u dołu, zwężona potem niby kobieta w talii, znów rozrośnięta, a wreszcie wyciągająca się na górze w zaokrąglony cypel. Stamtąd właśnie startowały owe samolociki bez pilotów z karłowatymi skrzydłami. wylatywały niezmiennie o zmroku, zawsze w kierunku morza, nie wiadomo dokąd. W dalszym ciągu niewiele było wiadomo, a w depeszach otrzymywanych z Londynu wciąż rosła ilość pytań: "Jakie są wymiary broni? Jaki napęd? Jaki ciężar? Na jaką skalę obliczona produkcja?" Rosły również żądania w rodzaju: "Czy nie udałoby się wywiadowcy-technika wprowadzić do zakładów w Peenemunde? Chcielibyśmy mieć dokładny szkic sytuacyjny zakładów". Armand tłumaczył sobie, że nie powinien się denerwować. Istotne jest, że w końcu uwierzyli. A trochę to trwało, zanim ich uparte, coraz dokładniejsze meldunki o tajemniczych samolocikach przedarły się przez mur niewiary. Wszystko już było: i to, że Niemcy celowo wprowadzają w błąd i liczą, że wróg da się nabrać; i to, że Polacy mają opinię ludzi o bujnej fantazji i chęci imponowania; że cóż to w ogóle za nowa broń te samolociki bez pilota; że niemożliwe... Teraz już nie mówią, że niemożliwe. Teraz chcą czegoś, co rzeczywiście wydaje się niemożliwe. Chcą, aby technik-wywiadowca dostał się do Peenemunde, żeby zajrzał w każdy kąt, a potem im napisał: tu są laboratoria, tu wyrzutnie, tu domy mieszkalne, tu lotniska, tu bombardujcie. Żeby się dostał... Wstał, odsunął firankę i stanął przy oknie. Naprzeciwko był skwer, na ławce siedziała dziewczyna. Często tu siadywała, czasem czytała, czasem nie robiła nic, ot, po prostu siedziała i patrzyła przed siebie, jakby na coś czekała. Czasem towarzyszył jej jakiś oficer niemiecki, a zawsze mały brązowy ratlerek, rozdygotany, na cieniutkich nóżkach, histerycznym jazgotem witający każdego, kto podszedł do dziewczyny bliżej niż na odległość kilku kroków. Ratlerek był obrzydliwy, dziewczyna była śliczna. To było widać nawet stąd, z daleka, z tego okna, przez które obserwował ją Armand. Tym razem czytała. Siedziała wygodnie, założyła nogę na nogę, miała zgrabne skórzane pantofelki, już po tym samym można było poznać, że jest Niemką; psia miniatura dygotała na żwirze alejki. Armand zasunął firankę i wrócił do stołu. Szkic wyspy leżał przed nim jak wyrzut sumienia, jak oskarżenie. Wpatrywał się w ten wysunięty cypel, w literę P, oznaczającą nazwę Peenemunde, nikomu do niedawna nie znanej rybackiej wioszczyny. "Wiesz - mówił po pijanemu Ernest - one lecą od razu do góry, a ty rozglądasz się naokoło, bo wydaje ci się, że gdzieś po bruku toczy się pusta beczka, tak to jakoś obrzydliwie brzęczy." Od pierwszej rozmowy z rzekomym krajanem z Bremy w brudnej knajpie w Królewcu minęło blisko cztery miesiące, a sprawa niewiele posunęła się naprzód. Praca prowadzona na całkowicie obcym terenie była znacznie trudniejsza, niż przypuszczali. Siatkę wielokrotnie trzeba było montować od początku, ludzie ginęli często już w pierwszej próbie dotarcia, nawiązania kontaktu, zdobycia elementarnych informacji. Po każdej takiej wpadce trzeba było zmieniać adresy, punkty kontaktowe, hasła i zaczynać niemal wszystko od nowa. Na odprawach i w czasie spotkań z członkami ekipy Armand robił wrażenie całkowicie spokojnego i nikt nie miał pojęcia, ile spędzał bezsennych nocy na rozmyślaniach, w jaki sposób dostać się na ten niewielki, a tak ważny skrawek wąziutkiego lądu. Czas naglił, decydujące znaczenie mógł mieć każdy dzień, każda godzina. "Może jakiś technik-wywiadowca dostałby się na teren zakładów." Jak? Armand zdołał już nawet dotrzeć prawie do końca owego przewężenia, owej talii zaklętej wyspy - pociąg wjechał na peron i zatrzymał się przed wielką tablicą z napisem "Halt". Dalej były już tylko druty. Zasieki wchodziły do zatoki i spływały do morza; wzdłuż peronu, wzdłuż drutów chodzili żandarmi z psami, Armand pomyślał, że trzeba być ptakiem, żeby dostać się na ten wyciągnięty cypel. Wstał znowu i znowu odsunął firankę. Dziewczyna odłożyła książkę i siedziała teraz nieruchoma, wpatrzona w żwir ciągnącej się daleko alejki. Armand zastanowił się, czy ona również czuje ów ucisk w oczach, zmęczonych wypatrywaniem czegoś, co nigdy może nie nadejść. Ze swoim krajanem z Bremy spotkał się wieczorem w knajpie. Ernest klepał go po ramieniu i traktował niemal po ojcowsku. Od niedawna zwykł był pytać: "Jak to się stało, że ty jeszcze chodzisz po tym świecie?" Armand rozkładał nieporadnie ręce, zdejmował okulary, mrużył swoje krótkowzroczne oczy i wówczas Ernest gotów był wziąć go za rękę i służyć za przewodnika. "Bracie - powtarzał - ty z Bremy, ja z Bremy, musimy się razem trzymać". Armand kilka dni wkuł tę cholerną Bremę na pamięć, bokiem mu wychodziła, ale po kilku kieliszkach potrafił mówić o niej niemal ze łzami. Łzy miały nawet momentami posmak autentyzmu. Był w tym wszystkim tak bardzo żałosny i tak rozpaczliwie bezsilny. Ernest napełnił kieliszki i Armand wyczuł, że za chwilę jego nordycki ziomek coś powie. Coś ważnego. Żeby to przyspieszyć, wyciągnął rękę, przysunął do siebie kieliszek, ale zaczepił nim o coś i rozlał trochę. Potem usiłował to wysuszyć i rozlał więcej. Ernest miał okazję do powiedzenia swojego: "Do diabła, człowieku, jak to się stało, że jeszcze chodzisz po świecie?" Armand uśmiechnął się rozbrajająco i - na wszelki wypadek - odparł: - Ze swoimi jakoś mi zawsze raźniej. Niemiec zasępił się. W jego jasnoniebieskich oczach odbiła się troska, chwilę ważył decyzję, a potem przeciął sprawę krótko i ostatecznie: - Tam już nie dam rady. Tam cię ze sobą zabrać nie mogę. Trudno, bracie, będziesz musiał radzić sobie dalej sam. Nalał, Armand wychylił kieliszek tym razem nic nie rozlewając, miał wrażenie, że widzi, jak Ernestowi wyrastają skrzydła, twarz wyciąga się w dziób i wiedział już, że Ernest pofrunie tam, gdzie trzeba być ptakiem, żeby się dostać. Nerwowo zaczął szukać chusteczki, przeszukał wszystkie kieszenie, zanim ją wyciągnął, wielką, kropkowaną. Wytarł nos, zdjął i przetarł okulary. Potem zaczął chustkę składać wolno, metodycznie, cały pochłonięty tym składaniem. A potem podniósł głowę. Zabiedzony, wystraszony, mizerny człowieczek. Patrzył pozbawionymi wyrazu oczami na siedzącego przed nim kolejarza i mówił płaczliwym głosem: - Ernest, ty z Bremy, ja z Bremy... Czekaj, nie kręć głową. Gdybym miał poparcie, gdyby mnie ktoś wysoko postawiony polecił, gdyby napisał, że może za mnie ręczyć... Ernest... Kiedy wyszedł zza zakrętu ścieżki - czesała właśnie włosy. Włosy miała długie, ładne, zmieniła uczesanie przez te kilka dni, kiedy jej tu nie było, miała też nowy, błękitny kostium; zwykle zresztą ubierała się w jasne kolory. Armand zapytał siebie: "Przywiozła czy nie przywiozła?" Szedł wolno, w obwisłym kolejarskim mundurze, człowiek, o którego można się potknąć i nie zauważyć go w ogóle; żwir skrzypiał pod butami. Chyba go już jednak zauważyła, bo odrzuciła włosy do tyłu i schowała grzebień. Kiedy podejdzie i usiądzie na sąsiedniej ławce, spojrzy na niego obojętnie ślicznymi oczami, które dawno przestały się czemukolwiek dziwić. A przecież, myślał, wolałaby, żeby był młody, wysoki, przystojny, żeby zbliżył się sprężystym krokiem, w mundurze doskonale skrojonym i równie doskonale na nim leżącym, na pewno by wolała. Może nawet kiedyś, kiedy go po raz pierwszy zobaczyła, zapytała siebie w duchu: "To ma być właśnie on?" I może pomyślała: "Ależ z tego nic nie wyjdzie", i jak dotychczas, miała rację. Usiadł, rozbawiony swoimi myślami. Stanowiły obronę przed zbyt silnym napięciem nerwów. Przywiozła? Spojrzenia ich spotkały się na moment. Zastanowił się, czy zdarzy się taka chwila, że będą musieli do siebie przemówić. Przywiozła? Psina zeskoczyła jej z kolan, w pysku trzymała gazetę. Tak się czasem bawiła, jeśli w ogóle taka psia galareta mogła się czymkolwiek bawić. Przywiozła? Przywiozła. Unosił ze sobą to ostemplowane, urzędowe, mające wszelkie cechy legalności pisemko jak najbardziej kruchy i cenny przedmiot. Pisemko, które mogło sprawić, że będzie mógł przefrunąć te druty i zasieki, żandarmów i psy, i znaleźć się za owym przewężeniem, za którym znajdował się zaklęty świat śmiercionośnej tajemnicy. I znowu zaczęło się czekanie. Odbierał od członków grupy raport z najdrobniejszymi nieraz szczegółami, wiązał je ze sobą, tkał z nich misterną koronkę, cieszył się, gdy nitka i wzór zgadzały się ze sobą, i martwił, gdy nieostrożnie utkany fragment trzeba było tworzyć od nowa. Czekał. On i dziewczyna, przesiadująca ze swoją psiną i swoją książką na ławce w parku naprzeciw jego okna. To jej oczekiwanie denerwowało go bardziej niż własne. Ernest pojawił się po tygodniu. Był na lekkim rauszu, usiadł przy stoliku naprzeciw Armanda z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Armand wydawał się jeszcze mizerniejszy niż zwykle, Ernest zresztą zauważył to: "Zmizerniałeś tu beze mnie! To "beze mnie" zabrzmiało jakoś obiecująco, ale Ernest dodał zaraz: "I jak ty sobie będziesz radził?", a to z kolei zapowiadało klęskę. Podeszła kelnerka i Ernest zapytał: - Napijemy się? - Napijemy - odpowiedział Armand. - Albo na rozstanie, albo za dalszą przyjaźń. Być może. Usłyszał śmiech Niemca, poczuł klepnięcie w ramię, a potem gromkim głosem wydaną dyspozycję: - Dwa głębsze. Opijamy przyjaźń. Armand odetchnął, zdjął okulary, przetarł je, spojrzał na Ernesta i powiedział z najgłębszą wiarą w swoje słowa: - Co ja bym bez ciebie zrobił? Otrzymał wreszcie pracę w pociągu kursującym po rozległych stacyjkach zakładów. Pociąg rozwoził robotników. Armand sprawdzał im przepustki. Bo tylko pociąg mógł poruszać się po terenie całych zakładów, ruchy wszystkich ludzi były tu starannie ograniczone, od jednego do drugiego brzegu sektora, ani kroku dalej. W ślad za papierkiem, który otworzył przed Armandem zaklętą bramę z napisem "Halt", dziewczyna przywiozła mu piękne papiery, z których wynikało między innymi, że urodził się w Bremie. Papiery przy najbliższej okazji znalazły się w rękach Ernesta i do reszty stopiły lody. "Staraj się - pouczał Armanda. - Dostałeś dobrą pracę w pierwszorzędnym miejscu, na samej wyspie mózgów niemieckich", bo tak właśnie ją nazywano. No i Armand starał się. W za dużym mundurze zdawał się być ostatnim człowiekiem zwracającym na siebie uwagę. Stał w drzwiach pociągu elektrycznego i przyglądał się przepustkom, kolorowym, wyciętym w kształt elipsy. Już po trzech dniach wiedział, jaki kolor obowiązuje w danym sektorze, i z trudem powstrzymał się od natychmiastowego działania. Patrzył więc dalej, słuchał, wyławiał każde słowo, tworzące jeszcze jeden splot w jego misternej koronce. Czym zwrócił na siebie uwagę Helmuta Heutera - trudno było dociec. Faktem jest, że przez okres, kiedy nie był dostrzeżony przez nikogo, udało mu się trochę zdziałać. Zorientował się w położeniu hal fabrycznych, ukrytych wśród lasu, potrafił rozpoznać je doskonale nawet z daleka, nawet pod siatkami ochronnymi z cieniutkiego drutu, znakomicie imitującymi nadmorską trawę, i tak jak poprzednio sam kształt wyspy, tak teraz jej zagospodarowanie poznawał coraz lepiej. Tylko że to wszystko mało - trzeba było dostać się do miejsca, skąd wystrzelały w niebo samolociki z karłowatymi skrzydłami. Być może Helmut Heuter miał po prostu dobry wywiadowczy nos i - jakby zainstalowaną w sobie igłę magnetyczną - poczuł nagle określony kierunek. Ale Armand nie pierwszy raz był obserwowany, nie mógł więc i tym razem przegapić dyskretnego zainteresowania Heutera. W pierwszym odruchu przyczaił się, ale dość szybko stwierdził, że nie ma już na to czasu, że musi sprawę kończyć natychmiast albo ją przegra całkowicie. Któregoś czerwcowego poranka Helmut Heuter zgubił znienacka swego podopiecznego. Heuter pełnił w zasadzie funkcję kolejarza, a o jego właściwych zadaniach wiedzieli jedynie wtajemniczeni. Mógł się już pochwalić kilkoma istotami, mniej lub więcej winnymi, których istnieniu położył kres. Tu, gdzie panowała wszechwładnie wielka tajemnica, wystarczyło lekko uzasadnione podejrzenie. Armand znalazł się w kartotece Heutera wśród tych bardziej podejrzanych, ale Heuter się nie spieszył. Tu była szansa na coś więcej niż otrzymanie kolejnej pochwały za czujność i obietnicy, że Rzesza tego nie zapomni. Jeździli razem od przystanku do przystanku, czasem nawet ze sobą rozmawiali, czasem zdarzyło im się wypalić po kolejarsku papierosa. Kilka dni przed owym fatalnym czerwcowym porankiem Helmut nie wytrzymał nerwowo i powiedział: - Pomyśleć, że każdy z nas z tym, co wie, byłby już wystarczająco cennym materiałem. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie interesują się tymi, którzy wyjeżdżają stąd... na urlop, na odpoczynek... Armand wziął od niego papierosa. Obejrzał go, przygniótł z jednej i z drugiej strony, potem upewnił się: - Czy mówi pan o wywiadzie? Heuter wyobraził sobie, że gdyby go uderzył, Armand poleciałby daleko za peron. Wydawał się bardzo lekki. - Tak - potwierdził - mówiłem o wywiadzie. Armand nie znalazł zapałek, Heuter mu je podał. Po kilku próbach wreszcie zapalił, zaciągnął się i odparł pełen troski: - Cholera, jak to trzeba uważać. A w kilka dni później zniknął. Wysiedli razem z pociągu na jego końcowym przystanku, właśnie tam, gdzie w tak niewielkiej odległości od dworca znajdowała się najtajniejsza z tajnych części wyspy. Zakręcił się koło bufetu, jakby chciał coś zjeść, a w chwilę później już go nie było. Nie zjawił się przy kontroli pustego pociągu, nie zjawił się kiedy zawiadowca dał sygnał do odjazdu. Ktoś zawołał z otwartego okna: - Heuter! Ale Heuter także nie wsiadł do tego pociągu, został na szerokim, betonowym, z niemiecką starannością zrobionym peronie. Wszystko tu zresztą było staranne i dokładne. Tajemnica też była strzeżona niezwykle starannie i tak dokładnie, że nic nie powinno przedostać się poza obręb wyspy. A jednak to i owo przeciekło, choć ochronę wyspy mózgów opracowano z nieprawdopodobną skrupulatnością. Helmut Heuter, przyzwyczajony dotychczas do spraw drobnych, co do których nie było nawet pewności, czy były w ogóle sprawami, w zniknięciu Armanda poczuł smak niepokoju. Stojąc na środku opustoszałego peronu, wdychał wiatr, przynoszący od morza zapach nadmorskich traw, nie myślał o sobie i swojej drodze wzwyż, lecz o Wielkiej Rzeszy, której wieczne panowanie nad światem miały zapewnić te cudowne, czarodziejskie samolociki. Nie było w nim strachu, że cokolwiek lub ktokolwiek może temu przeszkodzić, bo to w dalszym ciągu było absolutnie niemożliwe - była tylko wzbierająca coraz silniej pasja, że ktoś mógł ośmielić się o takim zagrożeniu pomyśleć. Zapytał bufetową ot, tak dla porządku, ta nie umiała nic konkretnego powiedzieć, nie spodziewał się tego zresztą. Mizerak zniknął, ale można było przewidzieć, gdzie należy go szukać. Można było również szukać go ze spokojem. Jeśli chciał coś osiągnąć, musiał mieć trochę czasu. Heuter przygładził włosy, założył ciemne okulary, bo słońce zawędrowało już całkiem wysoko, i wolno zszedł z peronu. Jakiś pies wyrwał się do niego, ale żandarm przywołał go do porządku podobnym psiemu szczeknięciem, Heuter pokazał przepustkę i ruszył w kierunku rampy, za którą znajdowała się wyrzutnia. Naokoło był spokój, ład i porządek, oślepiające promienie słońca zdawały się pogłębiać ciszę i uspokajać morze. Gdy na nie spojrzał, pomyślał o tej drobinie ludzkiej, tej cholernej mrówce z zaspanymi oczami, i prawie chciało mu się śmiać. Dzień przeszedł spokojnie, a o zmroku owo skrzypiące dudnienie oznajmiło wyspie przygotowanie do kolejnej próby. A potem rakieta wystrzeliła pionowo w górę, przekręciła się i pomknęła w dal, nad morze. Heuter śledził ją przez chwilę, po której stała się pasemkiem, kreseczką, plamką, a wreszcie zniknęła zupełnie. Wtedy sprawdził i odbezpieczył broń, umieścił ją za paskiem tak, żeby w każdej chwili mógł ją dostatecznie szybko wydobyć, i ruszył w stronę peronu, w niewielkiej odległości za Armandem ubranym - nie wiedzieć czemu - w zwykłe ubranie, bez kolejarskiego uniformu, wmieszanym w tłum robotników, którzy skończyli akurat zmianę i szli do pociągu. Nie różnił się niczym od nich. Pokazał przepustkę jak inni, jak inni podszedł do bufetu, jak inni rozgadał się do spotkanego kumpla. Zdawał się nie zwracać na nic uwagi, cały pochłonięty tą rozmową, i zachowywał się tak naturalnie, że w pewnej chwili Heuter prawie miał ochotę powiedzieć sobie: "A może to jednak nie tak. To niemożliwe". Ale charakter jego pracy skłaniał go raczej do usunięcia tego określenia ze słownictwa obowiązujących go pojęć. Co zresztą robił Armand przez te kilka godzin na terenie, który go nie powinien obchodzić, na którym nie miał prawa się znaleźć? Teraz pożegnał się ze swoim kumplem i wsiadł do pociągu. Heuter wsiadł także. Usiadł obok, powiedział: - Dobry wieczór. Myślał: "Dowiozę go do Zimnowitz i tam oddam policji". Armand podniósł głowę, zdjął okulary i znów zaczął je przecierać. Uśmiechnął się przy tym rozbrajająco i żałośnie: - Okulary mi potnieją. Fatalne. - Nie widziałem tu pana dzisiaj. - A nie. Pociąg turkotał, Heuter mówił ściszonym głosem: - Miał pan tam jakieś interesy? - Tak. - No i chyba zezwolenie na wejście na tamten teren. Armand zrobił nieokreślony ruch ręką. - Pewnie miałem. - Ostrożność nie zawadzi. - A nie. - A gdzie pan właściwie był? - Tu i ówdzie - wyjaśnił łagodnie Armand. A potem dodał przepraszająco: - Nie wszystko trzeba mówić, rozumie pan? Heuter kiwnął głową. W tej chwili żałował, że nie pracuje sam w policji. Tej śledczej. Pochylił się nisko nad chudą postacią. - Słuchaj, ty świnio - powiedział dobitnym szeptem - na następnym przystanku wysiadamy. Masz iść przede mną i radzę bez żadnych numerów. Rozumiesz już, co?! Mizerak znowu podniósł głowę. Po raz pierwszy miał oczy szeroko otwarte. Gdzieś zniknęła z nich senność, jakby nabrały barwy. - Dawno - powiedział - dawno już zrozumiałem. Przez chwilę panowało między nimi napięte milczenie, przerwane ostrym: "Wysiadamy" Heutera. Gdy Armand wstał, bardziej przygasły niż zwykle, Heuter pomyślał z mieszaniną złości i politowania: "Biedny, stary głupiec". - Dokąd? - zapytał Armand. - Tam, gdzie powiesz, co trzeba, i oddasz, co masz. Armand znowu skierował na niego spojrzenie teraz szeroko otwartych oczu, pod którym Heuter zmieszał się. Z przeciwległej strony nadjeżdżał pociąg. Peron był wąski, Heuter przestraszył się nagle, że w tłoku coś się może nieprzewidzianego zdarzyć. Krzyknął: - Szybciej! A Armand zapytał spokojnie: - Boisz się tłoku? Stali teraz blisko brzegu peronu, nadjeżdżający pociąg był już także bardzo blisko. Heuter powtórzył: - Ruszaj! - Nie mogę. Boję się... słabo mi - wyjąkał Armand. Nie powinien się na to nabrać! Oczywiście, że nie powinien. Ale ta słabość ze strachu - zdawało mu się - pasowała do tej żałosnej chudziny. Więc też doskoczył do niego, gotów go zawlec jeszcze te kilkanaście kroków, ale wtedy właśnie Armand popchnął go. Ostatnim wyrzutem rąk uczepił się czegoś, to był Armand, wiedział, że Armand go nie wyciągnie, że to raczej on wciągnie go tu za sobą, i to było wszystko, co jeszcze mógł zrobić, bo w tej samej chwili pociąg wjechał na stację. Ernest zobaczył dziewczynę już z daleka. Siedziała na ławce, dokładnie w tym miejscu, jak opisał to Armand. Miała głowę opartą o kant ławki i przymknięte oczy. Opalała się. Zrobiło mu się żal Armanda, tego krajana z Bremy, gdy patrzył na dziewczynę. Teraz nie dziwił się już tym jego wielogodzinnym opowieściom o wielkiej miłości do pięknej, młodej dziewczyny i myślał, że dzieje tej miłości zna pewnie lepiej niż ona sama. Ratlerek siedział na drugim końcu ławki. Kiedy Ernest podszedł - zaczął warczeć. I to także potwierdzało opowieści Armanda. Usiadł obok niej i tłumaczył. Że Armand nie mógł przyjść, że go przenieśli do innej, ważniejszej pracy. Więc prosił jego, Ernesta, swego najlepszego przyjaciela, bo wiedział, że on akurat będzie tego dnia wyjeżdżał. I prosił, żeby to oddać. Że tu jest wszystko dla pani. Spojrzała na kopertę, potem na Ernesta, potem niepewnie wyciągnęła rękę po kopertę. Schowała ją do torebki. - Nie kontrolowana - szepnął konspiracyjnie. Nie drgnęła, patrzyła ze zdziwieniem, więc wyjaśnił: - Takie zwyczaje. Ale powiedziałem Armandowi: "Nie bój się. Tego, co do niej piszesz, nikt nie przeczyta..." Niech się pani nie gniewa, on wiele o pani mówił. Jeśli tak pięknie pisze, jak mówi... będzie pani miała co czytać. Potwierdziła. Spojrzała na torebkę. - Szkoda. Szkoda, że nie on sam. I Ernest poczuł ukłucie, jakby zazdrościł, bo wydało mu się, że tej dziewczynie naprawdę na Armandzie zależy. A dziewczyna podniosła się, podziękowała uśmiechem i niosąc torebkę z kopertą jak skarb zniknęła za zakrętem. O śmierci Armanda pod kołami pociągu dowiedział się dopiero po powrocie. Mówili: "To był cholernie duszny dzień, zrobiło mu się słabo, upadł, a był tłok, więc pociągnął jeszcze tego faceta, co go chyba chciał ratować, Heuter się nazywał, znasz?" Nie znał. Myślał, że musi w jakiś sposób dać znać o tym ślicznej dziewczynie, ale nigdy jej już w tym parku nie spotkał. Czas przynosił nowe wrażenia, nowe znajomości, zacierał obraz starych przyjaciół, a kiedy w pewną sierpniową noc nad wyspę Uznam nadleciały angielskie samoloty - rodak z Bremy był ostatnią postacią, o której w czasie wielkiego bombardowania, niszczącego całkowicie ośrodek niemieckich mózgów - skłonny byłby pomyśleć. Z notatnika starego Łempickiego 13 maja 1943 roku. - Sowiecka ofensywa lotnicza nie jest bynajmniej fantazją, jak niektórzy to sugerują. Dziś w nocy Warszawa przekonała się o tym na własnej skórze. Nalot trwał z górą dwie godziny. Było to zupełne zaskoczenie. Dopiero po zrzuceniu pierwszych bomb rozległy się syreny alarmowe. Rosjanie rzucali z samolotów wiązki rakiet oświetlając całe miasto. Niemcy zresztą sami ułatwili im sytuację, pożary w getcie znakomicie oświetlały wszystkie cele. Rosjanie zrzucali z samolotów ulotki: "Narodzie polski. Zbliża się czas zemsty za wszystkie zbrodnie i okrucieństwa niemieckie wobec narodu polskiego. Armia Czerwona ze Wschodu i wojska anglo-amerykańskie z zachodu szykują druzgocący cios, który złamie grzbiet bestii hitlerowskiej. Wasza walka, wasz czyn może przyspieszyć zwycięstwo nad naszym wspólnym wrogiem". 23 czerwca 1943 roku. Znów był potworny nalot na Niemcy. Tym razem na Nadrenię. Sami Niemcy przyznają się do wielkich strat. Trwają także ogromne naloty na Włochy. 6 lipca 1943 roku. - Miasto jest pod wrażeniem wiadomości o niespodziewanej śmierci gen. Sikorskiego w wypadku samolotowym w Gibraltarze. Na murach pojawiły się nekrologi: "Śp. Generał Broni Władysław Sikorski, Premier Rządu Rzeczypospolitej Polskiej, Wódz Naczelny Polskich Sił Zbrojnych - zginął w służbie ojczyzny w nocy z 4 na 5 lipca 1943 r. - Żałobą okryty, wznosząc modły za spokój duszy Zmarłego, w nierozerwalną łączy się jedność do dalszej walki i zwycięstwa - Naród". 7 lipca 1943 roku - Dzisiaj wrócił Andrzej. Stała pochylona nad grządką marchewki, kiedy usłyszała skrzyp furtki, a gdy podniosła głowę, zobaczyła go; wysoką, chudą sylwetkę, ciemną na tle zachodzącego już słońca. Nie poznała go, tylko coś wewnątrz niej zapaliło się jakimś światłem. Szedł ścieżką w stronę domu wolno, jakby był chory albo bardzo stary, zobaczył ją i zatrzymał się, wtedy chciała krzyknąć, ale nie potrafiła wydobyć z opornego gardła żadnego dźwięku, motyczka wypadła jej z ręki, wyciągnęła te ręce do niego. Nie podbiegł do niej. Myślał: "Co ja im powiem? Dlaczego sobie wszystkiego nie przygotowałem, nie ułożyłem? Muszę przecież coś im powiedzieć, będą pytać, oni także będą pytać, a ja nie mam co powiedzieć. Nie pomyślałem o tym przedtem". - Andrzej! Myślał: "Wróciłem do domu". Powtórzyła: "Andrzej". Miała twarz mokrą od łez. Zazdrościł jej, że potrafiła płakać. Stał ciągle nieruchomo, więc ona w końcu odzyskała siły, podbiegła do niego, zaczęła tulić go do siebie i znów powtarzała: "Andrzej! Andrzej! Andrzej!" Wołała to coraz głośniej, jakby chciała oznajmić wszystkim, że oto wrócił, oto jest, wołała to tak głośno, że otworzyły się drzwi, Andrzeja objęły jeszcze czyjeś ręce i jeszcze czyjeś, wydusił z siebie wreszcie: "Mamo", pomyślał: "Jak ten Stef wyrósł" i "Jak ten ojciec posiwiał", ale myślał to wszystko jakby mimo woli, stwierdzał fakty, które go jakoś dziwnie mało obchodziły, bo gdzieś krążyły ciągle inne myśli, chaotyczne, ale - ubrane w proste słowa - wyrażały radość, że wrócił, i pewność, że nigdy już naprawdę wrócić nie będzie w stanie. Teraz spał. Pod wychudły policzek podłożył sobie dłonie ruchem pozostałym jeszcze z dzieciństwa. Zawsze tak sypiał. Pani Łempicka zasunęła firanki i na palcach podeszła do tapczana. Podłoga skrzypnęła. Drgnął, otworzył oczy. - Sierioża... - szepnął. - To ja, synku. Patrzył chwilę na nią, a potem powieki znowu opadły na oczy. - Prawda - powiedział. - To ty. Pomyślała, że nie powinna mu przeszkadzać w tym śnie, powinna odejść, ale nie mogła. Stała i patrzyła na niego i przypominały się jej długie godziny, jakie spędzała modląc się o jego powrót. Przed obrazem Matki Boskiej w pustym kościele mówiła: "Ty też byłaś matką..." i mówiła: "Wierzę, wierzę, że wróci". I myślała: "To będzie najszczęśliwszy dzień w moim życiu". Wrócił. No i zapytali go w końcu, nawet nie pamięta, kto pierwszy zadał to pytanie; może Stef, bo był najbardziej impulsywny, pytanie zresztą było proste, prędzej czy później ktoś musiał je zadać, tak, to chyba był Stef, przykucnął przy fotelu, na którym siedział Andrzej, wziął go za rękę, jakby chciał sprawdzić, czy to nie sen, a gdy uprzytomnił sobie raz jeszcze, że to naprawdę Andrzej, żywy Andrzej, zapytał: "Ale gdzie ty byłeś przez cały czas?" Wtedy właśnie z Andrzejem stało się coś niedobrego. Powtórzył najpierw: "Gdzie byłem?", i znowu: "Pytasz, gdzie byłem?", i jeszcze raz: "Gdzie byłem, gdzie ja byłem?" Podniósł głos, zaczął krzyczeć: "Gdzie byłem?!" Zobaczyła z przerażeniem jego wykrzywioną, obcą twarz. Wstał, cofnął się pod ścianę, przyglądał się im zwężonymi oczami, w których była złość, nienawiść i strach. Długo zmagał się, zanim się nieco opanował. - Nie pytajcie o nic - powiedział przez zęby. - Nic wam nie powiem. Nic, nic... Ojciec jednak nie wytrzymał. Zapytał, nie krzyknął: - Ale mieli cię Niemcy! A Andrzej: - Niemcy. No to co? - I wypuścili cię? - Wypuścili... Patrzył na nich. Stali naprzeciw siebie. Nagle wśliznęło się między nich coś, jeszcze nie nazwanego, co czaiło się od chwili jego powrotu... Coś z tym trzeba zrobić. Objęła Andrzeja za szyję. - Nie pytajcie, jeśli nie chce mówić - poprosiła. - Nie pytajcie. No więc nie pytali. Ale te nie zadane pytania zamieszkały w ich domu, były ciągle między nimi, zajmowały coraz więcej miejsca, panoszyły się, spychając wszystko inne na dalszy plan. Patrzyła na jego wychudłą twarz, zmatowiałe oczy i mówiła sobie: "To niemożliwe. To nie on". I znów przychodziła pokusa, żeby zapytać, i znów ją zwalczała. Jak długo można żyć i nie zapytać? Andrzej poruszył się na tapczanie. Pani Łempicka oderwała ręce od twarzy i spojrzała na niego. - Mamo - powiedział - czemu płaczesz... teraz? Teraz, kiedy jest już po wszystkim? Już się przecież wszystko skończyło. Jakie wy, matki, jesteście dziwne. Powinnyście płakać wtedy, kiedy się rodzimy... A nie teraz. Z notatnika starego Łempickiego 9 lipca 1943 roku. - Od kilku dni nie mogę spać. Staram się o tym nie myśleć, ale im bardziej się staram, tym więcej myślę. Jest moim synem i muszę mu wierzyć. Chcę mu zresztą wierzyć. Tylko w co? Dziś w nocy Aniela zapytała mnie: "Czy myślisz o Andrzeju?" Bo ona także nie sypia po nocach. Milczałem, więc zapytała: "Co Andrzej powiedział Tadeuszowi?" A ja odpowiedziałem: "Nic. Andrzej nikomu nic nie mówi". To była prawda. Andrzej Tadeuszowi także nic nie powiedział. Siedział naprzeciwko niego, blady, bez uśmiechu, postarzały. Mówił: "Mój powrót nie ma nic wspólnego z tym, o czym myślisz. Gdyby tak było, miałbym na pewno jakąś jedną wspaniałą historyjkę, którą przełknęlibyście bez mrugnięcia powiek. Nie mam nic takiego w zanadrzu. Nie mam także wybitego oka ani śladów tortur. Byłem w obozie i wróciłem stamtąd nie tylko żywy, ale i zdrowy. Mimo to nie jestem w stanie teraz o tym wszystkim mówić. Możesz mi wierzyć lub nie. Możesz mnie także po prostu kropnąć. Jest mi zupełnie wszystko jedno. Nawet mi trochę ciebie żal, bo myślisz, że będziesz miał ze mną kłopot. Widzisz, coś poszło nie tak, jak trzeba. Powinienem był zginąć. Ktoś to przeznaczenie ode mnie odwrócił... I teraz wszystko, co będzie, będzie bez sensu". Z notatnika starego Łempickiego 10 lipca 1943 roku. - Dziś był wielki dzień. Wkroczenie wojsk alianckich na teren Europy stało się wreszcie faktem. Dziś rano alianci wylądowali na Sycylii, równocześnie w kilku punktach wyspy. Wojska włoskie nie stawiają podobno oporu. Walka toczy się tylko z oddziałami niemieckimi. Trudno opisać wrażenie, jakie zrobiła ta wiadomość. Słowo daję, że z satysfakcją i trochę z zazdrością zobaczyłem, że ludzie potrafią się jeszcze bardzo cieszyć. 16 lipca 1943 roku. - Wczoraj rzucono bombę w maszerujący ulicą oddział SA. Brali oni udział w pogrzebie zabitego w poprzednią niedzielę jakiegoś wyższego urzędnika Arbeitsamtu. Skutek bomby był straszliwy. Kilku zabitych, kilkudziesięciu rannych. Niemcy aresztowali mnóstwo osób. Wywiesili obwieszczenie: "W dniu 15 lipca 1943 roku w południe polityczni zbrodniarze rzucili granat ręczny w maszerującą kolumnę SA, przez co pewna ilość członków SA została po części ciężko zraniona. Ponieważ wszystkie dotychczasowe ostrzeżenia niemieckich władz były bezskuteczne, rozstrzelano dziś wraz ze zbrodniarzami szereg Polaków znajdujących się w rękach policji. W przyszłości za każde zamordowanie lub zranienie Niemca przez zbrodniarzy politycznych lub bandytów zostanie pewna ilość Polaków rozstrzelana". Podpisano: "Der SS und Polizeiführer in Distrikt Warschau". Ludzie na ulicach wzruszali ramionami czytając to obwieszczenie. Było przecież tylko potwierdzeniem tego, o czym wszyscy dobrze wiemy. Ja jednak sądzę, że dobrze się stało, że to potwierdzili na piśmie. Bo czasem boję się, że historia gotowa nie uwierzyć, bo - przyznaję - w to, co się dzieje na naszym terenie, nie jest łatwo uwierzyć. 19 sierpnia 1943 r. - Dziś znów spotkałem Inżyniera. Wyglądał jak odrodzony. Zupełnie nie ten sam człowiek, który na wszystkie wiadomości na temat wojny miał tylko jedno do powiedzenia: "Niemcy szykują nową broń". Przyznam, że nie brałem tego specjalnie poważnie. Tymczasem mówiono sporo o wielkim nalocie, jaki miał miejsce gdzieś pod Szczecinem w nocy z 17 na 18 sierpnia. - Łunę widać było podobno przez wiele godzin. Zastanawiałem się wówczas, cóż takiego mogło być tam, pod Szczecinem, myślałem o składach broni... Dziś, kiedy zobaczyłem Inżyniera - wszystko to wreszcie ułożyło mi się w jakąś całość. Tam musieli próbować tę nową broń. "Nie mogłem się tego doczekać - powiedział Inżynier. - Tyle czasu się nad tym zastanawiali, tyle rzeczy chcieli wiedzieć... Ale jak się już zabrali, zrobili to dość dokładnie." 24 sierpnia 1943 roku. - Na murach od kilku dni pojawiają się odezwy: "Do ogółu społeczeństwa polskiego. W bezprzykładnych zbrodniach i nie znanych dotąd w dziejach świata okrucieństwach wróg nie ustaje. Mordowanie setek tysięcy ludzi bezbronnych w krajach podbitych, masowe zabijanie gazami trującymi milionów Żydów w imię zbrodniczej teorii rasistowskiej stara się krzyżacki zbrodniarz maskować i ukrywać przed światem, by nie ściągnąć na siebie gniewu całego świata. A w maskowaniu tym posuwa się tak daleko, że już obecnie wmawia światu, że Polacy współuczestniczą w mordowaniu i rabunkach dokonanych na Żydach. Musimy z tym walczyć. Musimy nie tylko gromadzić dowody niemieckich zbrodni, ale i tworzyć fakty, które stanowić będą najlepszy dokument na kłamstwa ohydnej propagandy niemieckiej". Równocześnie niszczenie ludności żydowskiej trwa z niesłabnącą siłą nadal. W Będzinie, gdzie było skupisko reszty Żydów z całego Zagłębia Dąbrowskiego, śląska i południowej Wielkopolski - dokonano zbiorowej masakry. Dotychczas jeszcze trwa walka getta białostockiego. Zniszczony został obóz w Treblince. Przywiezione nowe transporty Żydów przeznaczone na spalenie rzuciły się na niemiecką straż, wymordowały ją, z obozu uciekło około tysiąca ośmiuset więźniów, a miejsce kaźni zostało spalone. 39 Deszcz, jesienny deszcz, bębni w hełmu stal, Idziesz, młody żołnierzyku, gdzieś w nieznaną dal... Tiki zarżał i potrząsnął gwałtownie łbem. Tygrys poklepał go, ale koń ciągle robił wrażenie, jakby tylko marzył o chwili, kiedy zrzuci go z siodła. Uznawał tylko Ralfa. - On bardzo nie lubi takiej zakichanej pogody - zamamrotał sennie Ralf. Wyciągnęli się w długi sznur, szary, pochylony do przodu. Woda ściekała po czapkach, po szyi, wlewała się do butów. "potop, jak rany, czy co?" Szli z trudem, właściwie to wlekli się, ciągnąc ciężkie od deszczu nogi, kiwali głowami i tylko Antek jak na złość, jak na ironię, jakby go kto namówił i słono zapłacił, śpiewał: ...Gdzieś daleko stąd, mrok zapada znów, ciemna główka twej dziewczyny chyli się do snu... Kawka oparła się o ramię Lutka i wiedli tak siebie nawzajem, partyzanckie dzieci. "Dlaczego ona musiała trafić właśnie tutaj?" - myślał Tygrys. Kilka dni temu zdawało mu się, że wpadł na genialny pomysł. Zaproponował Białemu Jackowi utworzenie samodzielnego oddziału. "Weźmiesz tylko tych, co do których mamy absolutną pewność." "A ty zostaniesz z resztą?" - tamten zapytał. "A ja zostanę z resztą" - odpowiedział Tygrys. Biały Jack uśmiechnął się, ale Tygrys miał niejasne wrażenie, że jego przyjaciel i zastępca w jednej osobie ma ochotę dać mu w zęby. "Powiedz to komu innemu, nie mnie." Ale to nie był głupi pomysł i Tygrys posuwając się teraz ze swym rozwleczonym i znużonym do granic możliwości oddziałem marzył... o ocaleniu. - Daleko jeszcze? - załamał się któryś. - Nogi już do dupy zszedłem na tej zasranej drodze. Tygrys zeskoczył z konia. - Który to nogi do dupy zszedł? Ty? Siadaj na konia. Inna sprawa, że ostatnio mieli trochę wytchnienia. Co prawda nie robili też żadnych prawie akcji i chwilami Tygrys niemal gotów był uwierzyć w to, że tamte wszystkie sprawy rzeczywiście były dziełem jakiegoś parszywego przypadku. Żeby jednak niczego nie zaniedbać, polecił Romanowi roztoczenie specjalnej opieki nad Ralfem. "Masz go mieć ciągle na oku, zwracać uwagę na wszystko, co robi." I rozkaz ten sprawił, że Roman poczuł się jeszcze bardziej głupio niż poprzednio. Nie nadawał się na tajniaka. Tygrys zresztą nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale nie miał i wyboru. Jedynie Roman i Kawka byli całkowicie poza podejrzeniami, jako ci, którzy dołączyli do oddziału już po jego wpadkach. Mógłby wchodzić w rachubę jeszcze Wrona, także poza podejrzeniami; ale Wrona to przecież najbliższy przyjaciel Ralfa. ...Może właśnie dziś patrzy w nocną mgłę i modlitwą prosi Boga, by zachował cię. Wywlekali się z lasu i w oddali zauważyli jakieś zabudowania. "Jak znam Tygrysa - zauważył Ralf - to się tu zatrzymamy." Idący za nim Roman zjeżył się natychmiast: "A skąd on niby ma wiedzieć, że akurat tutaj? Możemy jeszcze turlać się po tym gnoju w nieskończoność". Ralf jednak miał rację. W niespełna godzinę później gospodarzyli już we dworze jak na swoim. Bo też trzeba przyznać, że trzy panie dziedziczki przyjęły ich z niezwykłą gościnnością, posuwając ją do tego, że wieczorem wydały wielkie przyjęcie i bal na cześć chłopców z lasu, których obecność, jak mówiły, przybliża Polskę. I tak wieczorem nie pamiętali już o morderczej wędrówce w zimnie i deszczu. Zapomnieli o zmęczeniu i hasali po wyfroterowanej posadzce wielkiego salonu z wdziękiem nowo narodzonych źrebiąt, obijając się o kibicie trzech dziedziczek, dwóch panien do towarzystwa i zarządzającej domem na dzień ten też dopuszczonej do salonu. - Widzisz - powiedział Tygrys do Kawki - jak bardzo byś się tu teraz przydała w sukience, z długimi włosami, tak jak cię pamiętam. Spojrzała na niego, miała oczy czarne jak węgiel i wielkie jak kartofle. W każdym razie Tygrys tak o nich myślał. Nie odpowiedziała, chuderlawy wyrostek w nieco za dużym ubraniu. Ralf wywijał hołubce z taką werwą i takim szczęściem w oczach, jakby nigdy żadne czarne myśli nie miały do niego dostępu. Najstarsza pani dziedziczka zatrzymała się na chwilę przy Tygrysie. - Sami doborowi chłopcy - powiedziała żartobliwie. Biały Jack krzyknął gdzieś w sali: - Na co czekasz? Proś panią. Rusz się z tego kąta! Ale nie ruszył się. Panią dziedziczkę porwał ośmielony nagle Lutek, a oni zostali znowu we dwoje, oparci każde o swoją framugę drzwi. Patefon grzmiał, kapitan Artur zmieniał płyty, damy zmieniały partnerów. W sąsiednim salonie można było wypić i zjeść, wojna odeszła gdzieś daleko. - Nie myślałem - powiedział Tygrys - że jeszcze potrafią się tak bawić. Potem spojrzał na Kawkę, na to jej zbyt duże ubranie, na te czarne, wielkie oczy i powiedział: - Byłoby zabawnie, gdybyśmy teraz zaczęli tańczyć. Ja i ty. We dwóch. Uśmiechnęła się. Powiedziała: - Szkoda. Nie dopytywał się o nic więcej i Kawka nic nie mówiła. Ralf wyszedł ze swoją partnerką do sąsiedniej sali i Roman natychmiast ruszył za nim. "Biedny chłopiec" - pomyślał Tygrys, a Kawka powiedziała to głośno i dodała: - Zawsze się zastanawiam, czy gdybym nie była kobietą, powierzyłby mi pan to zadanie, czy nie. Nie odpowiedział. Przypomniał ją sobie, kiedy była zupełnie małą dziewczynką w śmiesznych bucikach zapinanych na lakierowany guziczek i kiedy mówiła: "Jak będę duża, wyjdę za ciebie za mąż". I upominała: "Nie miej innej żony". Nie wiedział, dlaczego mu się to przypomniało właśnie teraz, może przez ten niespodziewany bal, może przez ten zdobyty nagle dach nad głową, może przez te melodie płynące z płyt, a może przez to, że on sam na chwilę zapomniał, że są tropioną zwierzyną, której coraz trudniej wywikłać się z nagonki... Dopiero po chwili dotarła do niego uwaga Kawki, zapytał: - O jakie właściwie zadanie ci chodzi? Kawka zaczerwieniła się. - Wiem - powiedziała - babski język. Ale chciałam się panu pochwalić, że takie różne sprawy widzę dobrze, może nawet lepiej niż inni. Może to pan kiedyś oceni. Tańczono białego walca i jakieś radosne dziewczę dygnęło wdzięcznie przed Kawką. Kawka stanęła na wysokości zadania, powiodła dziewczę w tan, a Tygrys popatrzył za nią i wybuchnął śmiechem. Niemal krztusząc się i parskając, wycofał się do sąsiedniego pokoju, tego z zastawionymi stołami. Roman patrzył za nim ostrożnie i z poważnym zdziwieniem, potem pomyślał: "Rany Boskie, dowódca nam oszalał". Ale w tym właśnie momencie Ralf ze swoją damą wyszli, wyszedł więc i on. Klął w duchu. Od czasu bowiem otrzymania tego piekielnego rozkazu wzbogacił swoją umiejętność przeklinania co najmniej stokrotnie. Tygrys usiadł, wyciągnął przed siebie nogi. Stoły były cudownie suto zastawione. Myślał, w jaki sposób mimo kontyngentów, mimo wysokich kar, jakie nakładano na właścicieli ziemi, mimo stanu wyjątkowego ogłaszanego zawsze przy końcu żniw, mimo szmuglu do miast - jedzenie na wsi jeszcze się znajdowało. Sięgnął po kawałek szynki. Poczuł się jak na urlopie, pomyślał, że chciałby tu zostać jak najdłużej. Miał nadzieję, że ten stary, zapuszczony, położony na uboczu, z dala od dróg i Niemców dworek będzie wspominał z tym rzadkim uczuciem nagłego oddechu. Po kilku dniach chłopcy czuli się w majątku jak u siebie w domu. Zwłaszcza że trzy panie dziedziczki zrobiły wszystko, aby tak właśnie się poczuli, starając się nie zwracać większej uwagi na ich niezbyt salonowe maniery. Kiedy Wrona zaproszony na herbatę usiadł w fotelu i oparł zabłocone buty na stylowej kanapce lub gdy w dzień później Roman ugryzł się w język dopiero po oznajmieniu, że ma w dupie całą tę zasraną wojnę, panie udały, że nie widzą i nie słyszą. Przymykały również oczy na tempo zawierania znajomości z dziewczętami z czworaków. Znajomości, które były jeszcze jednym powodem, dla którego chłopcy myśl o opuszczeniu majątku odsuwali jak najdalej. Tygrys zapowiedział im wprawdzie, że nie życzy sobie żadnych "tego rodzaju kontaktów", ale oni byli zbyt młodzi i spragnieni życia, a dziewczęta patrzyły na nich zbyt łaskawym wzrokiem, aby to życzenie mogło być w pełni respektowane. Tygrys zresztą także nie kwapił się ani do opuszczenia majątku, ani do działania, Biały Jack przypominał czasem: "Bój się Boga, człowieku, gotowi jesteśmy przespać tu całą wojnę". A Tygrys pytał wówczas: "Do czego ci się spieszy? Do nowej wsypy, przez kogoś, kogo ciągle nie potrafimy zidentyfikować?" Roman poziewał włócząc się jak cień za Ralfem. Poza mniej lub bardziej zaawansowanymi romansami niczego nie zauważył, bo - jak meldował - "Nie ma nic do zauważenia, panie majorze. Może jak się ruszymy..." - Ruszymy się w najbliższym czasie - pewnego dnia oświadczył Tygrys. - Możesz o tym powiedzieć chłopcom. I uważaj... - Tak jest, panie majorze - Roman stuknął obcasami: - Murowane, będę uważał. A w kilka dni później Kawka przyniosła Tygrysowi kopertę. Była to zwykła, biała koperta, jak tysiące innych, zaadresowana do Kreisleitera Schwartza w pobliskim powiatowym miasteczku. Wewnątrz była złożona na pół kartka papieru, na której ktoś śmiesznie koślawymi literami napisał: "Mój drogi. Wybacz, że tak dawno nie pisałem, ale doprawdy nie było o czym. Od nudy bolą mnie już szczęki. Na szczęście w najbliższym czasie ma nastąpić przeprowadzka, więc coś się wreszcie będzie działo. Opowiem ci zresztą o wszystkim, jak się zobaczymy. Proponuję piątek o 16-tej". Podpisu nie było. Tygrys złożył kartkę, wsunął do koperty, a potem wyjął ją z powrotem. Przeczytał jeszcze raz i znów od początku. Potem zapytał: - Skąd to masz? Kawka zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką. Huknął: - Skąd to masz, u diabła? - Zaraz powiem, panie majorze. Nie zaproszona usiadła. Pochyliła się w jego stronę, mówiła teraz cicho, w głębokim przekonaniu, że to, co ma do powiedzenia, jest przeznaczone tylko dla niego. - Chłopcy nudzili się tu trochę. Jak szli do miasteczka, ambulans sam wpadł im w ręce. Powiedzieli, że grzechem byłoby nie skorzystać. Zabrali pieniądze. - Kto? - Panie majorze... - Kto? - Wrona, Antek i Lutek Zawada. No i ja oczywiście. Worek z listami wyrzucili. Odeszłam z nimi kawałek, ale ten worek nie dawał mi spokoju. Wróciłam. Odciągnęłam go od szosy i przejrzałam. Przeczytałam wszystkie listy adresowane do Niemców. Ten postanowiłam dać panu majorowi. Otwarty list leżał na stole. Kreisleiter Schwartz. "Od nudy bolą mnie szczęki." "Skąd ja to znam?" - zastanowił się Tygrys. "W najbliższym czasie przeprowadzka..." Ściemniło się i z trudem teraz można było odcyfrować koślawe litery. Ktoś pisał niezdarnie zmienionym charakterem pisma. Śmieszna ostrożność przy takiej pewności siebie. "Od nudy bolą mnie szczęki" "Skąd ja to znam?" - mordował się Tygrys. Znów spojrzał na leżącą kartkę. Napadli na ambulans pocztowy. Też z nudów. Przywykli już do napadów. Do postrzelania sobie. Uznali, że jak samo wchodzi w ręce, to można tak na lewo, bez dowódcy, bez rozkazu. Kawka zasunęła rolety. Przez chwilę w pokoju było czarno. Potem rozbłysło światło, słabe, lekko pomarańczowe, jakby dogorywało. Na ścianie widmowo położył się cień Kawki. Pomyślał: "Piątek o 16. A dzisiaj jest czwartek". Głośno powiedział: "Wyślesz ten list. Niech dojdzie, gdzie miał dojść"! Biały Jack grał w karty. Łupili w brydża z kapitanem Arturem i dwiema starszymi dziedziczkami całe wieczory. Tygrys nie cierpiał kart. Zajrzał do salonu, zobaczył ich przy stoliku rozgorączkowanych, wiecznie skłóconych i wycofał się spieszniej, niż wszedł. Nagle stracił ochotę do rozmawiania o znalezionym liście z kimkolwiek, nawet z Białym. Nie dziś. Nie dziś jeszcze. W nocy udało mu się nawet zasnąć mimo uparcie wracającego pytania: "Gdzie ja to słyszałem?" i mimo ciągle wracających planów jutrzejszego dnia. Bo ktoś koślawymi literami napisał: o szesnastej. Ktoś będzie chciał stąd wyjść godzinę, może pół godziny wcześniej. Kto? Piątek wstał uśmiechnięty, słoneczny, rozćwierkany ptakami. Na podwórzu Ralf popisywał się przed gromadą dziewcząt cyrkową jazdą na koniu, Tiki był piękny, lśniący, dobrze odżywiony, wymyty i wyszczotkowany, Roman siedział okrakiem na ławce, wierny Ralfowy cień. "Nic nie mam do zameldowania, panie majorze." "A list? - pytał bezgłośnie Tygrys. - Nie widziałeś, czy Ralf wysyłał kiedy jakiś list?" Lutek rozmawiał z najmłodszą dziedziczką, nie, do diabła, zirytował się Tygrys, Lutek z nią wcale nie rozmawiał, Lutek się do niej wdzięczył, mizdrzył, smarkacz z nią wyraźnie flirtował, a najmłodsza dziedziczka śmiała się, śmiech docierał aż do stojącego w oknie Tygrysa. Gdzie jest Kawka? Do studni przywlókł się zaspany Biały Jack. Pewnie znowu grali do rana. Zrzucił koszulę, a Ralf skoczył z konia na obramowanie studni, dziewczyny chórem zapiszczały ze strachu, że spadnie, ale nie spadł, chwycił wiadro i chlusnął wodą na Białego Jacka. Biały zaparskał, złapał Ralfa za nogi i ściągnął w dół. Zaczęli się mocować, popisywać siłą i zręcznością przed dziewczynami, zbitymi w zachwycone półkole, tylko ta najmłodsza dziedziczka śmiała się całkiem bez sensu. "Sielanka - pomyślał Tygrys. - Taką sielankę będę musiał im przerwać, popsuć, bo to przecież jeden z nich." Słonko piekło, prażyło, doskwierało i oślepiało oczy. Tygrys zbiegł po schodach, i wyszedł na podwórze. Dziewczęta zbiły się w mniejsze półkole, ale nie uciekły. - Rozbestwiło ci się wojsko, majorze - krzyknął na jego widok Biały. - Na zastępcę ci napadają. Był zdyszany, jasne włosy opadły mu mokrymi kosmykami na twarz, odgarnął je szybkim, niecierpliwym ruchem. "Nie będę teraz o tym myślał - postanowił Tygrys. - Dam im i sobie jeszcze te pół dnia." Gdzieś z kąta wyjrzał Wrona, ale na widok dowódcy zniknął znacznie szybciej, niż się pojawił, nieczyste sumienie dało znać o sobie. - Cholernie fajna dziura - zawyrokował Biały. - Mógłbym się stąd nie ruszać. - A kto się bał, że prześpimy wojnę? - Ja, ale to były słowa obowiązku. A teraz mówię prywatnie. Nie do dowódcy, a do starego kumpla. Czy ty wiesz, Michał, ile to już lat? Tygrys roześmiał się, klepnął Białego w ramię, aż zadudniło, Biały nie pozostał dłużny. - Cholernie fajna dziura - powtórzył. - Można zapomnieć, że jest wojna, a o niczym bardziej nie marzę. Punktualnie o drugiej, w czasie obiadu, Lutek zawiadomił wszystkich, że mają za kwadrans stawić się "jak jeden mąż" w starej szopie. Wrona poczuł się nijako, był przekonany, że to nagłe wezwanie dotyczy jego samodzielnie przeprowadzonej akcji. Ale nie chodziło o ambulans, nie chodziło w ogóle o Wronę, Tygrys zachowywał się tak, jakby w ogóle o tej historii nie wiedział. Dowódcy zamarzyło się mieć jeden ze swoich wykładów o taktyce obronnej. Zjawili się w szopie, nikogo nie brakowało, Tygrysowi zdawało się, że twarz Kawki, skulonej gdzieś pod oknem, jest bledsza niż zwykle. - Czy ja też muszę na tym być? - załkał Biały. - Wszyscy - wybuchnął Tygrys. - I Artur, i ty, wszyscy! Nikogo nie może brakować. Przed rozpoczęciem wykładu wezwał do siebie Romana. - Jeżeli w czasie wykładu - powiedział - ktokolwiek wyjdzie, pójdziesz za nim. Gdy zorientujesz się, gdzie poszedł albo gdzie zamierza pójść, zaczekasz na mnie. Masz to zrobić tak, żeby nikt tego nie spostrzegł, rozumiesz? - i dodał: - To bardzo ważne. - Tak jest! Tygrys zaczął wykład. Mówił machinalnie, wieloletni nawyk. Myślał: "Dwadzieścia po drugiej. Do miasta jest około godzina drogi piechotą. Do wsi połowa. Nie, wieś raczej nie wchodzi w rachubę. Niepodobna obliczyć czasu temu, kto wstanie i wyjdzie. Czy jednak ktoś wstanie?" Skierował wzrok na Ralfa. Nie, on nie zdradzał żadnego niepokoju. Nikt nie zdradzał niepokoju... Pół do trzeciej. Przypadkiem znaleziony list. Może to zbyt proste. "Od nudy bolą mnie szczęki" - w tym jednak było coś bardzo znajomego. Wstaje. Nie. Rozparł się tylko wygodniej. Ciemna cygańska twarz była spokojna jak nigdy. Tygrys poszukał wzrokiem siedzącego przy wyjściu Romana. Słyszał własny, monotonny głos, ale sens wypowiadanych zdań przestał docierać do jego świadomości. W szopie zaczęło się robić gorąco. Za dziesięć trzecia. Nikt nie wyjdzie, to przecież byłoby zbyt proste. Kawka wachlowała się kawałkiem udartej gazety. Ralf pochylił się do Wrony. Wstał? Nie. Dlaczego tu tak gorąco? - Wyglądasz na zmęczonego, może cię zastąpię? Tygrys drgnął i spojrzał na siedzącego obok Artura. - Nie. Za pięć trzecia. Uspokoił się nagle. Oczywiście, że nikt nie wyjdzie. Upał przyniesie wieczorem burzę, a oni zaczną znowu wszystko od początku. - Słuchaj, zwolnij mnie, dobrze? Cholernie mnie głowa boli. Gorąco tu jak w piekle. I tak to wszystko znam na pamięć. Skinął głową machinalnie. Był tak pochłonięty własnymi myślami i obserwowaniem Ralfa, że słowa Białego dotarły do niego jak z wielkiej odległości. Nie zwrócił uwagi ani na ich sens, ani na wychodzącego przyjaciela. Usłyszał dopiero hałas odsuwanego stołka. To wstał Roman. I wtedy uświadomił sobie z nagłą, przeraźliwą jasnością, za kim Roman wychodzi. "Ktokolwiek wyjdzie..." A Ralf? Ralf ukradkiem czyścił paznokcie końcem zardzewiałego scyzoryka. Tygrys wstał. - Kapitan Artur dokończy wykład. Wrona i Antek , pójdą ze mną. Zastali go w małym pokoiku błońskiej rudery na poufnej rozmowie z oficerem miejscowego gestapo. Tym, co pozostał tam na podłodze w kałuży krwi. To nieostrożność przychodzić na takie spotkanie bez żadnej eskorty. Musiał być bardzo pewny siebie. I Białego. Bo tyle razy się udawało. Teraz Biały był już z powrotem w oddziale. Zastępca i przyjaciel Tygrysa. Co będzie dalej? Pluton egzekucyjny? Nikt nie chciał o tym myśleć. Nie wszystkie wyroki wykonuje się łatwo. Wrona i Antek stali nieruchomo, zdawało się, że przykuwał ich do miejsca widok Białego Jacka; tyle czasu był między nimi, jak często woleli go od Tygrysa... Pluton egzekucyjny? Byle tylko nie oni... - Możecie odejść. Były to pierwsze słowa, jakie padły od chwili, kiedy niemiecki dygnitarz zwalił się na ziemię. Wyprężyli się służbiście i odwrócili, ale w drzwiach zatrzymali się jak na komendę. Przecież Tygrys nie zostaje sam na sam z Białym Jackiem, ma zostać sam z człowiekiem, który zdradził. - Wyjdźcie, powiedziałem. Wyszli, ale zatrzymali się tuż pod drzwiami. Mieli wrażenie, że żadna siła nie zdoła ich stąd ruszyć. Tygrys wyjął rewolwer. Bez słowa wyciągnął w stronę Białego rękę z tym rewolwerem. A Biały cofnął się. Biały zawsze chciał żyć. Zawsze mówił, że życie ma się tylko jedno. " Każdy ma tylko jedno życie - myślał Tygrys. - Od nudy bolały cię szczęki. Samowolny napad na ambulans pocztowy, znaleziony list i wszystko stało się takie proste: Nie nadaję się na dowódcę partyzanckiego oddziału." Biały cofał się ciągle. Tygrys chciałby go błagać, żeby oszczędził mu chociaż tego wstydu, wie jednak dobrze, że nie będzie w stanie wypowiedzieć żadnego słowa. Ręka stojącego przed nim człowieka wyciągnęła się wreszcie także. Zaczęła drżeć. Drżenie Białego udzieliło się jakby gdzieś Tygrysowi. Biały dotknął rewolweru. Powiedział: - Mogę cię zabić. Tygrys potrząsnął głową. Biały wziął rewolwer. - Chciałbym - powiedział jeszcze Biały - żeby rodzina nie dowiedziała się. Tygrys nie odpowiedział. Biały i tak mógł być pewny, że nikt się nie dowie. Chciał jeszcze chyba coś powiedzieć. Tak, na pewno chciał, bo trochę się pochylił do przodu, otworzył nawet usta, ale nie było już nic do powiedzenia. Tygrys zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Biały leżał na podłodze z rozrzuconymi na boki rękami, jak zawsze, kiedy spał. 40 Dzień 2 września 1943 roku był dniem pierwszych imienin Stefa Łempickiego, obchodzonych wśród dorosłych. Jakoś tak bez fanfar i wielkich zapowiedzi przyjęli go do swego grona. Na stole jak zawsze stał talerz ze stosem pączków od pani Wysockiej, Smutny brzdąkał na pianinie, Krystyna pełniła honory domu, a Andrzej... Andrzej chodził i rozmawiał ze starymi znajomymi, z rodziną, z chłopcami ze swej grupy, z ludźmi, którzy chcieliby od niego tyle usłyszeć. Co im może powiedzieć? Że zbawieniem może być zastrzyk, od którego umiera się bez cierpień? Że tłusty krematoryjny dym ma ostry zapach, a mydła na ludzkim tłuszczu są bardzo dobre? Ci najbliżsi ludzie są dla niego obcy i on stał się obcy dla nich. - No to... zdrowie solenizanta! Wypili, poklepali Stefana po ramieniu. Był już dorosły, w razie wpadki odpowiadałby tak jak oni, nikt nie słuchał nieśmiałych słów pani Łempickiej: "Przecież to jeszcze dziecko", gdzieś się zatarła granica dzieciństwa. Byli zresztą wdzięczni Stefanowi za te imieniny. Dawały okazję do zebrania się tak zwyczajnie, prywatnie, do patrzenia na siebie, do rozmawiania ze sobą. Cieszyli się z tej okazji tak, jakby gdzieś w głębi duszy bali się, że może tych okazji więcej nie będzie. - Twoje zdrowie, Stef. Jasna nie piła. Andrzej nigdy nie widział jej pijącej. Podszedł do niej. Była tak samo drobna i dziecinna jak kiedyś, prawie wieki temu, kiedy przeglądał się z nią w lustrze i mówił: "Spójrz, jak ci do twarzy ze mną u boku". Dziś by już jej tego nie powiedział. Te słowa podobnie jak ona cała należały do świata, do którego nie miał już powrotu. Chciał obudzić w sobie żal za tym czymś, co mogłoby być jego, a co zostało mu zabrane, w momencie gdy tylko to zobaczył. Ale żal nie był prawdziwy, nie stać go było chyba na uczciwy ludzki żal. Patrząc na Jasną pomyślał, że odczuwa do niej niechęć, że jej nie lubi, nie lubi za coś, co nie było zależne ani od niego, ani od niej. - Nie nadaję się do tego wszystkiego - powiedziała nagle z miną skrzywdzonego dziecka. "Ktoś powinien cię wziąć na ręce i przytulić. Ale to nie ja... Nie ja, choć tak byłem tego kiedyś pewny." - Ciągle zastanawiam się - mówiła dalej - jak to jest, kiedy człowiek musi umrzeć. To śni się po nocach. Każdej umieram znowu od początku. Proszę cię, nie śmiej się ze mnie. - Niewiele jest śmiesznych rzeczy na tym świecie, a ta na pewno do nich nie należy. - Śni mi się też, że łapią mnie Niemcy. A ja boję się. Boję się tak bardzo, że mówię o wszystkim, co wiem i czego nie wiem, czego się tylko domyślam, mówię i patrzę na ich ręce, czy nie zbliżają się do mnie. Wydaję wszystkich, ale nie myślę o nich, myślę tylko o tym, żeby mnie nie bili... Naprawdę nie nadaję się - powtórzyła. Milczał. Był kiepskim pocieszycielem, ona zresztą pewnie nie liczyła na żadne słowa pociechy. Po prostu chciała się wyżalić. Poczuł dotknięcie jej ręki. Poprosiła: - Nie gniewaj się. W przedpokoju rozległ się dzwonek. Znieruchomieli. Nikogo już się nie spodziewali. Krystyna pobiegła otworzyć. Andrzej poszedł za nią. To nie był żaden zapóźniony gość. To był człowiek, który przyniósł gryps. Andrzej ujął podany arkusik i wyprostował w dłoni. Czy to naprawdę pisał Cycero? I czy to możliwe, żeby z tego brudnego świstka, który nie wiadomo jak długo tułał się po świecie, mógł jeszcze sączyć się duszący zapach palonych ciał? - Dlaczego nie czytasz, Andrzej? Co z tobą? "Dlaczego nie spisz, Andriusza? Szczo z toboju?" Papier zaczął nagle palić dłonie. Nie sposób go trzymać. Weszli do pokoju. Litery zamazały się przed oczami. Andrzej oddał kartkę siostrze. - Przeczytaj ty - poprosił. "Andrzej. Nareszcie umieram... To także robię na rozkaz. Może, gdyby żyła siostra Jadwiga..." To niemożliwe. - Czytaj dalej - poprosił szeptem. "Czystki w szpitalu były prawie co dzień. W jednej zabrali i ją. Widziałem, jak wlekli ich do komór. Staliśmy na apelu do wieczora. Potem nie było też doktora Dremera. Dziś dowiedziałem się, że się zastrzelił." Andrzej po omacku poszukał za sobą krzesła. Nie znalazł. Stał więc dalej. "To nieprawda, że w chwili śmierci człowiek widzi całe swoje życie. Usiłuję wyobrazić sobie Warszawę, was, ale to mi wcale nie wychodzi. Widzę tylko brudne ściany i rzędy barłogów. Bardzo chciałbym mieć własny grób. Śmieszne, co?" Śmieszne. Prawie tak bardzo, jak Cycero w niezdarnych podskokach na niemieckim przyjęciu. Krystyna płacze. I Jasna? Twarz Janka tak się dziwnie skurczyła i Smutny wygląda, jakby był smutny naprawdę. Och, Smutny ze swymi talentami aktorskimi, ten dopiero świetnie zabawiałby gości obozowego komendanta. - Skąd jest ten gryps, Andrzej? Skąd ten gryps? Nie wiedział, kto o to zapytał. Zapatrzony w wizje, które nagle pojawiły się przed jego oczami, odpowiedział machinalnie: - Z Oświęcimia. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, co powiedział. Patrzyli na niego wszyscy. Patrzyli na niego tak, jak patrzy się na umarłego. Przecież stamtąd nie ma powrotu. Zaczął się śmiać. Kiedy zniknął za drzwiami, Krystyna zerwała się. Smutny chwycił ją za rękę. - Zmiłuj się! - krzyknęła. - Widziałeś, co z Andrzejem! - Widziałem. Dlatego właśnie nie trzeba mu przeszkadzać. W świecie umarłych żywy człowiek jest co najmniej persona non grata. Krystyna odsunęła z czoła czarny kosmyk. - Chodź - powiedziała nagle - napijmy się. Andrzej nie wrócił już do gości. Kiedy w pół godziny później Kazik wsunął się do pokoju, zastał go nad kieliszkiem. Na skrzyp drzwi podniósł głowę. - Wynoś się stąd, ale już. Kazik wyjął papierosy i rzucił w jego stronę. - Trzymaj, pod to się dobrze pije. Masz jeszcze jakiś kieliszeczek? - Powiedziałem, wynoś się. - Rozmawiamy teraz prywatnie, więc nie muszę cię słuchać. Poza tym jestem gościem i proszę o kieliszek. - Masz i odczep się. - Brr, ohyda. - Nie ohydne, tylko mocne. Zatkało cię, co? No to teraz wynoś się i daj mi święty spokój. Kazik napełnił ponownie kieliszek. - Twoje zdrowie. Wiesz, cztery lata temu o tej porze siedziałem z Haliną na dachu naszego domu. Patrzyłem na zachód i opowiadałem jej, jak nasi żołnierze posuwają się ciągle naprzód. A Halina spytała: "Czy wiesz to na pewno? Bo ja dziś słyszałam, że jest zupełnie odwrotnie i że to Niemcy idą na Warszawę". Zacząłem się śmiać i odpowiedziałem, że wiem na pewno. Coś mi mówiło, że nie może być inaczej. Gdyby mi kto wtedy powiedział, że szwaby wejdą do Warszawy i będą tu siedzieć tyle czasu... - Podniósł kieliszek i obracał go w palcach. - Masz rację, to wcale nie jest takie ohydne, tylko śmierdzi. Słuchaj, czy nie wiesz przypadkiem, po jaką cholerę są wojny? - Daj mi spokój. - Nie wiesz, szkoda. Chociaż to by mi i tak niewiele dało. A propos szwabów, zrobiłem dzisiaj małe podsumowanie i doliczyłem się jedenastu... To niewiele. Gdybym miał chociaż tuzin... - To idź i kropnij. Kazik wyjął z kieszeni rewolwer. - Myślisz? Andrzej zerwał się. - Ty durniu jeden! Czego się z tym włóczysz, do cholery? Chcesz, żeby cię ze skóry obdarli, jak cię złapią z tą zabawką? - I tak by mnie nie głaskali. A jak się to ma, to można wszystkiego uniknąć. Nie bądź świnia, Andrzej, mnie też nalej. - Uchlasz się, a potem napatoczysz się Tadeuszowi i zrobi drakę, że się nie pozbieramy. - Wystarczy, jak ciebie zobaczy. Ale nie martw się, tu przecież nie przyjdzie. Twoje zdrowie, Andrzej. A wiesz, że bym z przyjemnością kropnął jakiegoś szwaba. Od rana mi czegoś brakowało. Nie wiedziałem czego, a to tego dwunastego... - Coście się tak zadekowali? - brązowa głowa Janka ukazała się w szparze uchylonych drzwi. - Właź i napij się, tylko ostrożnie, bo to pioruńsko mocne. Kazik napełnił kieliszki i postawił butelkę obok leżącego na stole rewolweru. Wypili. - Andrzej - zagadnął Kazik. - Czego? - Dlaczego trzeba kochać wrogów? Przecież to jest dla człowieka zupełnie niemożliwe. Człowiek może się swego wroga bać albo nienawidzić, innej ewentualności nie ma. - Odchrzań się ode mnie razem ze wszystkimi ewentualnościami, dobrze? - A ty wierzysz w Boga? - Ja - Andrzej odgarnął włosy - ja w nic nie wierzę. - W ogóle? - W ogóle. Kazik nalał Ponownie. Znów wypili. - A wy musicie tak na ponuro? - zaprotestował Janek. - Ty wiesz, Andrzej, że Smutny przymigdala się do twojej siostry? - On się w niej kocha. - Skąd wiesz? - Bo mam oczy. . - Idę - zawyrokował nagle Kazik: - Dwunastego szwaba mi brakuje. - Nigdzie nie pójdziesz - zaprotestował Andrzej. - Nie pozwolisz? - Nie. - Nie pozwolisz mi szwaba kropnąć? - Niebieskie oczy Kazika rozbłysły. - Andrzej, nie złość mnie, bo powiem ci coś, czego obaj będziemy potem żałować. Andrzej! Andrzej jednym susem dopadł Kazika i chwycił go za klapy marynarki. - Co mi powiesz?! Co? - Zwariowaliście?! Interwencja Janka rozdzieliła ich. Stali z dala od siebie ciężko dysząc. - Takim dać wódki! Serwatkę wam pić, a nie bimber: Idźcie lepiej spać. Jesteście pijani jak bele. - Kto jest pijany? - zaperzył się Kazik. - Może ja, Co?! - Ty. I Andrzej także. - Sam jesteś pijany. Andrzej, jak Boga kocham, nie złość mnie. Ja nie zasnę dzisiaj, jak tego szwaba nie kropnę. Andrzej roześmiał się głośno. - Jakiś ty dureń! Naturalnie, że go kropniesz, ale ze mną. Pójdziemy pod samo gestapo. A może się boisz? - Ja? - Pójdziemy pod gestapo, wyjmiemy spluwy i zaczniemy strzelać. Jeden szwab leży, i drugi, i trzeci leży. Zbiegają się wszyscy, a my strzelamy. A oni padają na kupę. Jeden na drugiego. Stos szwabów, rozumiesz? Janek głośno przełknął ślinę. Szeroko otwartymi oczami patrzał na miotającego się po pokoju Andrzeja, na jego bladą twarz, skrzywioną nienawiścią i bólem, bał się. Wiedział, że powinien się wtrącić, uspokoić go, ale był jak sparaliżowany. - Gdzie masz spluwę? - W bibliotece za książkami. Czekaj, tam jest parę granatów. Bierz - odwrócił się - Janek, a ty jak piśniesz komu słowo, to... Czekaj, Kazik. Słowo, że się nie boisz? - Pod hajrem. - Janek. Morda na kłódkę. Wyszli na ulicę. - Słuchaj no. Powiedz mi teraz, coś miał na myśli, jakeś szczekał, że powiesz coś takiego, czego obaj będziemy żałowali. co? - Zaczynasz? - To ty zacząłeś. Chciałeś pewnie powiedzieć, że mnie wypuścili z Oświęcimia, bo poszedłem na kapusia, co? To chciałeś powiedzieć? Kazik zatrzymał się. - Oszalałeś! Chciałem po prostu powiedzieć, że się boisz, tak jak Janek. On od powrotu z gestapo boi się. Myślałem, że ty też. A tamto mi nie przyszło do głowy. Gdyby mi przyszło, zabiłbym cię jak psa. Już dawno. Bez niczyjego rozkazu. - Kazik. - Co? - Morowy facet z ciebie. - Zapalimy? - Zapalimy. Zatrzymali się na skraju chodnika. Przechodząca obok kobieta potrąciła Kazika. - Paniusiu, ostrożnie. Spojrzała na niego i krzyknęła przeraźliwie. W ręku chłopca dostrzegła rewolwer. - Proszę się nie bać, to na Niemców - śmiał się Kazik. Obrzuciła go szybkim spojrzeniem, a potem odwróciła się bez słowa i zaczęła biec przed siebie. - Ostrożnie - wołał za nią chłopiec. - Niech się pani nie przewróci! - Kazik - Andrzej chwycił go za ramię. - No? - Patrz, Niemcy. Z najbliższej przecznicy wyszło trzech żołnierzy Wehrmachtu. Ulica tonęła już w gęstniejącym mroku, więc żaden z nich nie zobaczył rewolweru w ręku zbliżającego się Kazika. Nadbiegający z przeciwnej strony Janek i Smutny dostrzegli go wyraźnie i na widok ten dosłownie wrośli w ziemię. - No, czego stoicie? - głos idącego za nimi Pralinki był przytłumiony. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, obrzucił spojrzeniem ulicę i w tym momencie przełknął coś głośno, jakby się krztusił. - A to chryja - wyjąkał z trudem. Odsunął Janka i nie spiesząc się ruszył w kierunku Kazika. Niemcy byli już bardzo blisko. Pralinka wtoczył się między nich; wołając na całą ulicę najczystszą niemczyzną: - O mein Gott, Hans! Skąd się tu wziąłeś? Urlop masz? Co za spotkanie! Kazik i Andrzej stanęli jak na komendę. Pralinka wyciągnął ręce w ich stronę, serdecznym, opiekuńczym ruchem. - Hans, kopę lat, daj pyska! I schowaj ten rewolwer, Warszawa nie taka straszna, jak się zdaje. Przedstaw mnie koledze. Pan też z Berlina? - Uśmiechnął się szeroko do Andrzeja. - Jaki ten świat jednak mały. Niemcy przeszli obok trójki młodych ludzi. Pozdrowili ich obojętnym podniesieniem ręki. Przez całą drogę powrotną Andrzej i Kazik nie odzywali się. Towarzyszący im chłopcy milczeli także. Dopiero, kiedy znaleźli się w domu, Pralinka wygłosił mowę: - Żeście się uchlali, to ostatecznie nic wielkiego: Wiadomo też, że Kazik zawsze był narwany, więc w pijanym widzie mogą się go trzymać idiotyczne dowcipy. Ale że ty, nasz szef, pozwalasz na takie hece i jeszcze bierzesz w nich udział, to już nie jest całkiem w porządku! Zdaje się, że już troszkę wytrzeźwiałeś, bo masz głupią minę, czemu się zresztą nie dziwię, każdy by miał. Więc uspokój Kazika i powiedz mu, że po pijanemu niedobrze strzelać, bo łapa się trzęsie. A jak go uspokoisz, to go odprowadzę, bo mi po drodze. Z notatnika starego Łempickiego 5 września 1943 roku. - Dzisiaj przyszedł do mnie Worczak. Dawno go nie widziałem; dawno już nie załatwiałem z nim żadnych spraw, coraz trudniej zresztą cokolwiek załatwić. Przyniósł pieniądze. Powiedział, że ma ich dużo, bo wojna to dobry interes, i że nie bardzo wie, co miałby z nimi zrobić. "A wam - powiedział - mogą się przydać. Na kilka granatów, na wykupienie kogoś albo na jakiś pogrzeb..." 9 września 1943 roku. - Warszawa przeżyła dzisiaj prawdziwie wielki dzień. Wszystko dosłownie poszalało z radości. Kapitulacja Włoch. Niemcy mówili o niej przez szczekaczki jako o zdradzie. W gazetach co prawda podawali, że Niemcy są na wszystko przygotowane, ale powodzenie w tej wojnie odwróciło się od nich bezpowrotnie, bo klęska na froncie wschodnim postępuje w coraz szybszym tempie. W Zagłębieniu Donieckim padło wreszcie Stalino, zostało zajęte Krasnoarmiejskoje, Rosjanie posuwają się coraz bardziej w kierunku Dniepropietrowska. 41 Była za dziesięć szósta, a w warsztacie ślusarskim Hipolita Kowalskiego nie było jeszcze jednego pracownika. Ekspedient zajrzał do pokoiku szefa i zameldował: "Jednego nie ma, a za dziesięć minut muszę zamykać. Nie dostanie się". Korn machnął ręką, dziesięć minut, jeszcze zdąży nadejść. Był pochylony nad kartką papieru, liczył coś mozolnie, rozmyślał nad nowym zamówieniem, do którego potrzebne będzie jeszcze jedno pisemko od Czarnego, ale Czarny to załatwi. Odłożył na chwilę ołówek i popatrzył na stojący na półce stary, odrapany budzik. Dochodzi szósta. No nie. Chłopak za chwilę przyjdzie, nic się chyba dzisiaj nie działo na mieście. Czarny załatwi następne zamówienie tak, jak załatwił wszystko, cokolwiek mu się poleciło. To trzeba mu przyznać. Był posłuszny. Dawno temu powiedział: "Czy wiesz, co naprawdę zdołasz zyskać? Wyrzuty sumienia. To wszystko". Tak powiedział, a mimo to zgodził się. No i minęły od tego czasu prawie cztery lata, w które obaj nie wierzyli. Ani Korn, wydając rozkaz, ani Czarny - podporządkowując mu się. Budzik chodził głośno jak traktor. Korn pomyślał, że powinien być zadowolony. Dostał dobrą placówkę. I niezłych ludzi. Udało mu się załatwić kilka spraw. Nauczył się też, że poważne szanse powodzenia mają pomysły nieraz bardzo proste. Jak choćby niedawno z tymi miotaczami płomieni. Trzeba było koniecznie wypróbować ich działanie na odległość. Tadeusz długie godziny spędził wówczas na wybieraniu odpowiedniego miejsca gdzieś w lasach pod Warszawą, nad wyborem najbezpieczniejszych środków transportu, a kiedy wreszcie gotowy plan przedstawił szefowi, Korn po prostu go podarł. A potem, wykrzywiając twarz w tym swoim grymasie, który miał oznaczać uśmiech, powiedział: "Ja rozumiem, panie kapitanie, pan to opracował tak poprawnie, ja to w pełni oceniam, ale zrobimy to inaczej, choć nie sądzę, żeby się ten mój sposób panu podobał". W kilka dni później w komendzie straży ogniowej i w komisariacie policji zgłosił się przedstawiciel niemieckiej fabryki gaśnic "Moto-Stock". Był nim Andrzej Łempicki zmieniony nieco przez okulary i włosy, przyprószone siwizną. Poinformował władze, że płomienie i dym, jakie ukażą się w ruinach domów za kościołem Św. Antoniego, będą spowodowane próbami gaśnic nowego typu, nie należy stosować żadnych środków zaradczych. Krypta i część podziemi kościoła służyły jako magazyn broni. Proboszcz pomagał w miarę swych sił i możliwości. W ruinach za kościołem ustawiono stos drzewa, a obok umieszczono szereg chemicznych preparatów do gaszenia. Próba udała się znakomicie, a Niemcy spokojnie przyglądali się płomieniom i dymowi. Korn, zadowolony z siebie, uśmiechnął się potem zjadliwie w stronę Tadeusza, a Tadeusz, jak wiele miesięcy przedtem, tak i teraz pomyślał: "Dlaczego ja nie mogę, nie potrafię się przekonać do tego człowieka?" A Korn patrząc na niego myślał, że chciałby być po prostu żołnierzem. Tylko żołnierzem i nie wydawać rozkazów, które kiedyś jemu samemu wydawały się zbyt ryzykowne. Czas pokazał, że były słuszne i że w sumie miał rację. Tak się jakoś składało w życiu, że zawsze miał rację, choć nigdy to życie nie przesądzało o jego zadowoleniu z tegoż życia. Nigdy nie układało mu się łatwo. Może nie szukał w nim łatwych spraw. Za dwie szósta. Zaraz trzeba będzie zamykać. Korn podniósł się i zszedł do piwnicy. Stary majster Wąsal, Wilk, Słowik i Janusz byli już na swoich miejscach, przygotowani do całonocnej pracy. Oni także otrzymali kiedyś rozkaz i dobrze wiedzą, jak należy postąpić, gdyby Niemcy kiedykolwiek ich warsztat wykryli. Żaden z nich jednak nie zastanowił się nawet na moment, kiedy Korn pytał, czy jest na taką ewentualność przygotowany. Chwilami odnosił wrażenie, że niemal wszyscy ludzie w tym kraju są na coś takiego właśnie przygotowani. A jak dalece są tego świadomi, no to już można ocenić w ostatecznym momencie. Patrzyli na niego. Cztery pary oczu; a we wszystkich - ten sam wyraz przywiązania. Bo przywiązali się do niego przez blisko dwa lata pracy. Ba, odnosił wrażenie, że po kilku pierwszych miesiącach, w czasie których nic złego się im nie stało, zaczęli w niego wierzyć, jakby to była jego osobista zasługa i jakby byli przekonani, że jeśli tylko będzie z nimi, to nic się im nie stanie. Przywiązali się do jego krzywego uśmiechu i złośliwości, których im nie szczędził. Nikomu ich zresztą nie szczędził. Nawet sobie. - Cześć, szefie - przywitał go Słowik. - Marek zabawił się gdzieś z dziewczyną. Ma taką jedną. Klasa. - A jak było na mieście? - Spokojnie. Wdrapał się znowu na górę. Ekspedient szykował warsztacik do zamknięcia. Była już szósta. Korn wyszedł na ulicę. Spojrzał najpierw w stronę Rynku, potem odwrócił głowę i wtedy właśnie zobaczył Marka. Ściany wybite były grubymi skórzanymi materacami. Dywan tłumił kroki, cały pokój robił wrażenie czegoś z innego, strasznego świata i człowiek w czarnym mundurze miał w sobie coś ze strasznych bajek. - No co? Namyśliłeś się? Marek zdawał się nie słyszeć pytania. Był tu już trzy godziny. Dość, aby został w nim już tylko ból i rozpaczliwy bunt dwudziestoletniego istnienia: "Nie chcę umierać". A Rudi spacerował spokojnie po dywanie. Od czasu do czasu zatrzymywał się przy biurku i podnosił do ust filiżankę z kawą. Wtedy rzucał leniwe spojrzenie w stronę człowieka wyciągniętego na drewnianej ławie. Wykręcone ręce leżącego przypalane są systematycznie papierosami. - No co, masz już dość, czy mamy pracować dalej? - pytał z półuśmiechem. Zatrzymał się w miejscu, gdzie z ławy zwieszała się bezwładnie głowa chłopca, i trącił ją końcem buta. - Dobrze, mamy czas. I Rudi sięgnął po nowego papierosa. Niewiele już w nim zostało z tego zapalczywego, niecierpliwego gestapowca, który wpatrywał się w brązowe oczy Janka Reszczyńskiego. O tamtym okresie nie lubił nawet myśleć: Cóż z niego był wówczas za oficer śledczy? Niecierpliwość i pasja rozsadzały go tak silnie, że kiedyś w napadzie wściekłości rozdeptał niemal na miazgę głowę jakiegoś więźnia. Rudi Lorenz myślał o tym z wyraźnym wstrętem. Prawda, był wówczas o rok młodszy wiekiem i ogromnie młody doświadczeniem. Dziś coś podobnego nigdy by mu się już nie zdarzyło. Nauczył się bowiem podstawowej rzeczy w prowadzeniu śledztwa: cierpliwości. Na roztrzaskanie głowy jest zawsze czas. Chwilę przyglądał się zmaltretowanej chłopięcej twarzy, wreszcie rozkazał: - Wsadźcie mu knebel. Nie lubił krzyków. - Odwróćcie go na wznak. Przeszedł z drugiej strony ławy. Oczy chłopca nie spuszczały z niego ani na sekundę przerażonego spojrzenia. Rudi podniósł nogę w ciężkim bucie i oparł ją między jego nogami. Twarz leżącego ściągnął skurcz bólu i przerażenia. - Jeśli zdecydujesz się mówić - powiedział - kiwnij głową. Jeszcze tylko trochę przycisnąć, a przysporzę światu nowego eunucha. Podludzie nie powinni się mnożyć. Twarz chłopca skurczyła się jeszcze bardziej. Knebel dusił go i dławił. Nim zdążył pomyśleć, co robi - kiwnął głową. Korn stał i patrzył na Marka. Zbyt wiele wiedział o życiu, aby czemukolwiek się dziwić. We wlepionych w siebie oczach chłopca widział rozpacz. Rozumiał ją dobrze. Nie każdy potrafi cierpieć: Kazali mu podnieść ręce do góry, a potem podeszło doń dwóch ludzi. Potrącili go lufą karabinu w plecy. Wtedy ciszę opustoszałej ulicy przerwał gwałtowny krzyk Marka: - Nie!!! Nie! To nie ten. Ja kłamałem: Kłamałem. Ale krzyk urwał się, żandarmi chwycili chłopca i wrzucili do stojącego auta. Popchnięty przy wsiadaniu Korn przewrócił się i rozkrwawił wargę o drzwiczki. Rudi Lorenz spod oka obserwował swego nowego więźnia. Każda upływająca minuta utwierdziła go w przekonaniu, że z tym człowiekiem sprawa nie będzie łatwa. Przygryzł wargi i pomyślał z satysfakcją, że użyje wszelkich sposobów, by wygnać z tej twarzy obojętność. Po kilku minutach auto zatrzymało się przed bramą więzienia na Daniłłowiczowskiej. Kierowca dał sygnał, a Rudi odwrócił się do Marka: - Wysiadaj. Oczy chłopca spojrzały z nadzieją i niedowierzaniem. - Wysiadaj - powtórzył. Korn i teraz nie drgnął. Domyślał się, co nastąpi, ale wiedział, że musiało to nastąpić prędzej czy później. - Pospiesz się - Rudi uchylił drzwiczki auta. Marek wyskoczył i wtedy właśnie rozległ się strzał. Chłopiec stęknął, chwycił się rękami za pierś i runął twarzą na krawężnik chodnika. - Próbował ucieczki - powiedział Rudi Lorenz - musiałem temu przeszkodzić. Wjechali na dziedziniec. Samochód opuścił tylko Rudi Lorenz. Wrócił po upływie kwadransa. Robił wrażenie człowieka, któremu coś się powiodło. Zajrzał do auta i powiedział do Korna z diabelską uprzejmością: - Rozstajemy się. Mam jeszcze coś do załatwienia na Brzozowej. Do zobaczenia. Korn oczywiście nie odpowiedział. Nigdy nie był gadatliwy, a teraz nadszedł moment, kiedy, nie wolno mu powiedzieć nic. Drzwiczki auta zatrzasnęły się. Żandarm, który wsiadł na miejsce Rudiego, rzekł: - Do Bergmana. Cisza stawała się nie do zniesienia. Stali na swoich stanowiskach, tak jak ich powyznaczał Wąsal, i mieli wrażenie, że minuty rozciągają się w nieskończoność. Wiedzieli już, że aresztowano Korna, wiedzieli, że na górze są Niemcy, że nie ma żadnej drogi wyjścia. Ale Niemcy nie rozpoczynali walki. Zdawali się na coś czekać. - A może o nas nie wiedzą? - spróbował Słowik. - Wiedzą - uciął Wąsal. - Wiedzą i na coś czekają. Bardzo chciałbym wiedzieć, na co. W tej samej chwili podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać: dochodził do nich odgłos jakiegoś szumu. - Woda? - szepnął z niedowierzaniem. Nie potrzebował długo czekać na potwierdzenie swego podejrzenia. W kilka chwil potem woda wdarła się gwałtownie do piwnicy. "Jezus!" - zdołał jeszcze krzyknąć Wilk. Wiedziony ostatnim instynktem chwycił w ręce zrobione przez siebie "filipinki". Kiedy Niemcy wyciągali go po upływie kilku godzin z wody, ściskał je w rękach tak silnie, że trudno było mu je odebrać. Rudi Lorenz szedł rano do szarego gmachu przy Alei Szucha bardzo z siebie zadowolony. Cała sprawa udała się jak nigdy. Kiedy wpadł na genialny w swej prostocie plan zatopienia warsztatu broni, drżał z niepokoju, że Bergman nie da na to pozwolenia. Ale na szczęście Bergman uznał, że zatopienie warsztatu to swego rodzaju majstersztyk. Uśmiercić ludzi, zniszczyć zakład - bez jednego strzału - bez ryzyka. Ponadto w celi przy Alei Szucha znajdował się człowiek, w którym Rudi Lorenz pokładał wielkie nadzieje. Złapany chłopak mówił wyraźnie, że słyszał kilkakrotnie pseudonim Czarny. Czy widział go? Nie, nigdy. Rudi wiedział, że chłopak nie kłamał. Doprowadził go do takiego stanu, że wydałby wszystkich. - Halo, Rudi. Aresztowałeś już Czarnego? Rudi odwrócił głowę. Przed nim stał Kurt Diethl. - Sądząc z wyrazu twarzy masz z tym jeszcze niejakie kłopoty - powiedział żartobliwie. - Może się mylę. No, odezwij się, Rudi. - Herr Hauptsturmführer - powiedział Rudi - nie ma pan prawa ze mnie żartować. Oczywiście, nie aresztowałem Czarnego, ale udało mi się przeprowadzić dwie ciekawe akcje. Zdobyłem warsztat, gdzie produkowano broń, i aresztowałem człowieka, który według wszelkiego prawdopodobieństwa był jego bliskim współpracownikiem. Jest u Bergmana. - Warsztat broni? - zapytał Diethl. - A gdzie on był? - Na Brzozowej... myślę - ciągnął Rudi, podniósł przy tym trochę głos, bo Kurt odwrócił się nagle i zagapił gdzieś przez okno - myślę - powtórzył - że wszystko to poszło bardzo dobrze... Kurt ciągle stał odwrócony do niego tyłem. Rudi pomyślał nagle, nie bez pewnej satysfakcji, że jego dawny zwierzchnik jest pełen zwykłej, zawodowej zazdrości: - Kiedy ta dziewczyna - opowiadał więc plecom Kurta - bredziła coś piąte przez dziesiąte, że chłopak należy do jakiejś organizacji, w ogóle tego poważnie nie traktowałem. Rezultaty przeszły moje najśmielsze oczekiwania, chłopak pracował w tym właśnie warsztacie broni. A szef siedzi u Bergmana. Z nim była sprawa prosta, chłopak go wskazał i po krzyku. Dużo gorzej było z warsztatem - Rudi przerwał na chwilę. Kurt milczał, rozpoczął więc opowiadanie od nowa: - Broniliby się przecież, a ja nie chciałem tracić nikogo. Za dużo naszych ginie na frontach, żeby jeszcze umierali w tym zawszonym kraju. Chodziło również o tę ich broń. I wie pan, co wymyśliłem? Kurt milczał. - Kazałem przerwać rury wodociągowe. Potopili się jak szczury. Musi pan przyznać, że to świetny pomysł. Kurt odwrócił się. Miał ściągniętą twarz i błyszczące oczy. Uderzył Rudiego w ramię tak silnie, że młody gestapowiec zatoczył się. - Genialny pomysł - powiedział. - Wróżę ci wspaniałą przyszłość. Więcej takich jak ty... Urwał i Rudi nie dowiedział się, co byłoby, gdyby świat miał więcej takich zdolnych jednostek jak on. Kurt odwrócił się i odszedł. Przed drzwiami Bergmana zatrzymał się, zanim nacisnął klamkę, i wszedł do środka. - Dobrze, że jesteś, Kurt. Pomożesz mi. Nie mam już siły do tego bydlaka. Kurt zdawał się nie słyszeć. Patrzył w oczy Korna, a raczej w oczy tego, co jeszcze z Korna zostało. To coś wisiało za wykręcone pokracznie do tyłu ręce, na "słupka". Pod nim była kałuża krzepnącej krwi. - Badam go już prawie całą noc - poskarżył się Bergman - i nic. Ale nie wyjdę stąd, dopóki nie wyduszę z niego zeznań. Rozumiesz, ty świńskie nasienie! - ryknął podchodząc do zawieszonego człowieka. - Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie powiesz wszystkiego, co wiesz. A wiesz dużo. Chwycił pejcz zakończony ołowianą gałką i śmignął nim przez pierś i twarz Korna. Rozległ się świst i jęk. I znów świst i jęk. I znów... - Artur. Czekaj no, Artur... Mówię do ciebie. Bergman opuścił rękę. - Żeby się człowiek z takim łajnem musiał tyle czasu mordować - poskarżył się znowu, ścierając z twarzy pot. Korn uniósł z wyraźnym wysiłkiem głowę i wlepił oczy w Kurta. Znów długą chwilę patrzyli na siebie. Twarz Diethla była bardzo blada, a na czole pojawiły się kropelki potu. Potrząsnął głową, jakby czemuś przeczył. Wtedy Korn zaczął mówić: - Znam cię. Ty jesteś Kurt Diethl. Jedna z najgorszych szwabskich świń. Pies największego wyrodka ludzkości, jakim jest Hitler. Chcecie się czegoś ode mnie dowiedzieć? Gówno wam powiem. Gówno! Ciebie podobno wszyscy się boją, a ja pluję na ciebie. Pluję. Ty psie! Parszywy, szwabski psie! Ślina spadła na czarny mundur Diethla. Niemiec postąpił krok naprzód. Wyszarpnął rewolwer i wypalił prosto w twarz Korna. W ogromnej ciszy, jaka potem nastąpiła, rozległ się przepojony bezmiernym żalem głos Bergmana: - Kurt! Coś ty zrobił, Kurt! Dałeś się sprowokować jak małe dziecko. Tego dnia Tadeusz otrzymał szczególny telefon. Nie znany mu męski głos mówił: - Z ciotką Kornową jest bardzo źle, obawiam się naj- gorszego. Myślę, że dobrze byłoby, żebyś wpadł do Stasi. Poczułaby się lepiej. I kup po drodze pudełko pralinek. Takie rzeczy osładzają życie. Położył słuchawkę, ubrał się i poszedł do "Złotej Papugi". Miał niejasne wrażenie, że się trochę boi. Pralinka już był. Stał oparty o kontuar i częstował Wandę dropsami. Tadeusz usiadł przy stoliku i rozłożył gazetę. Halina zjawiła się prawie natychmiast. - Pan prosi? - a cicho z niepokojem: - Stało się coś? - Nie zauważyłaś nic podejrzanego? - Nie. - Niech Pralinka tu przyjdzie. Rumiana twarz chłopca była pogodna, jak zwykle. - Czytał pan najświeższe nowiny? - zagadnął, podsuwając jednocześnie egzemplarz "Berliner Zeitung". Na wierzchu leżała niebieska koperta z lakonicznym adresem "Dla Tadeusza". Tadeusz wziął kopertę. List z gmachu gestapo. Ostatecznie tam właśnie "pracuje" Pralinka. Kontakty Czarnego... List był lakoniczny: "K. nie żyje. Ślad urwał się: Proszę być dziś u S. po zamknięciu". Spojrzał na Pralinkę. Chłopiec jadł olbrzymiego wafla. Tadeusz poczuł dziwną suchość w ustach. Miejsce, z jakiego przychodził list Czarnego, było nie do przyjęcia. Reszta zeszła mu właściwie na niczym. Ściskał w ręku klucze od tylnych drzwi kawiarni, które wręczyła mu pani Wysocka, i walczył z chęcią pójścia na Brzozową. Czarny nie pisał, co stało się z warsztatem. Do czasu wyjaśnienia nie należało tam chodzić. Wskazówki zegara posuwały się bardzo wolno. Tadeusz chodził po pokoju tam i z powrotem. O szóstej nałożył płaszcz i wsunął rewolwer do kieszeni. Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze, czarna skrzynka telefonu ciągnęła nieodparcie. Nakręcił numer. Miał nadzieję, że może jej nie będzie. Ale prawie natychmiast usłyszał: "Halo". I jeszcze raz: "Halo". - Kseniu... Teraz z kolei tam zapadło milczenie. Jasna wykrztusiła wreszcie: - To ty? Stało się coś? - Nie - odpowiedział. - Chciałem po prostu usłyszeć twój głos. Pusta, mroczna kawiarnia nie dodawała otuchy. Każdy najmniejszy szmer urastał w niej do spotęgowanych rozmiarów, a monotonne cykanie własnego zegarka wyprowadzało z równowagi. Miał nerwy napięte do ostatnich granic. Kiedy przy wejściowych drzwiach coś stuknęło, cofnął się o krok i wyciągnął rewolwer. Ktoś, ukryty jeszcze w ciemności, powiedział: - Niech pan to schowa, nie ma czasu na głupstwa. Korn nie żyje, więc pan musi zająć jego miejsce. Najwyższy czas, żebyśmy się poznali. Wyszedł z cienia. Tadeusz opuścił rękę z rewolwerem i odruchowo poszukał oparcia za sobą. 42 Artur Bergman nie mówił nikomu o scenie, jaka rozegrała się w czasie przesłuchania Korna. Rozumiał, że każdemu człowiekowi może się zdarzyć jakieś głupstwo, a Kurt mimo swej nieposzlakowanej opinii także miał do tego prawo. Zaszło jednak coś, co ową powściągliwość Bergmana nieco poruszyło. Był to jeden z rozpłakanych jesiennym deszczem dni październikowych. Johann Schmuland siedział w gabinecie Kurta i komentował ostatnie wiadomości z frontu, kiedy drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł Bergman. Jego zwykle czerwona twarz była fioletowa, żyły na skroniach nabrzmiały i wyglądały jak przeciągnięte tuż pod skórą sznurki, machał rękami i mówił przy tym tak dużo i tak bezładnie, że nie można było pojąć, o co chodzi. Kurt wstał i podszedł do niego. Bergman wybuchnął: - To tyś powinien dostać, nie ja. To przecież ty go zabiłeś. Ty! - Co dostać? - To zawiadomienie. Za parę dni przyślą mi wyrok! - Głos Bergmana przeszedł w histeryczny krzyk: - Zabiją mnie, rozumiesz, zabiją! - Mówisz głupstwa. Poruszasz się w dostatecznej obstawie na to, aby ci się nic nie stało. Te głupie pisemka obliczone są na to, żeby adresata psychicznie skończyć. Tak, jak w tej chwili ciebie, Artur. Nie powiesz mi chyba, że się naprawdę boisz. - A właśnie, że się boję - wybuchnął Bergman - bo wiem, że mnie zabiją! A to przecież ty jesteś winien, nie ja. To ty powinieneś dostać. - Dobrze, Artur - powiedział spokojnie Kurt. - Zrobimy wobec tego wielkie i nadzwyczajne zebranie naszego wydziału, bo tu zdaje się grasuje wtyczka podziemia, i ogłosimy, że adresat wyroku jest mylny. Nie sądzisz, że to dobry pomysł? A teraz uspokój się, do diabła, i trzymaj język za zębami. Wiesz dobrze, że nie ma żadnych wykonywanych wyroków podziemia, prawda? - Czarne oczy zwęziły się. - Chyba nie mówiłeś nigdy nic innego... Johann Schmuland stał przy oknie i palił papierosa. Kiedy Bergman był już przy drzwiach, zapytał od niechcenia: - Kogo zabił Kurt? Bergman jednak nie był już usposobiony do dalszej rozmowy. Obejrzał się na Schmulanda i splunął na dywan. Schmuland nie powtórzył pytania. Pokój Kurta opuścił prawie natychmiast po wyjściu Bergmana. Kupił papierosy u rumianego chłopca pchającego wózek z cukierkami i zamknął się w swoim gabinecie. Mijały minuty, kwadranse, minęła godzina, a Johann Schmuland siedział pogrążony w myślach. Potem wstał i podszedł do stojącej w rogu pokoju pancernej szafy. Otworzył ją i spośród leżących tam teczek wybrał jedną, z napisem: "Kurt Diethl". Artur Bergman także zamknął się w swoim pokoju. Wszystkie sprawy kazał odsyłać do swego zastępcy. Nie był w stanie niczym się zająć. Dziesiątki razy wyjmował z kieszeni złowieszczy papierek i dziesiątki razy odczytywał znane już na pamięć słowa. Pamięć przywoływała przed oczy twarze Schultza i Langego; przerażone twarze i błagania o obstawę. Jak żywego miał ciągle przed sobą Burckla. Burckl, cudowna ręka na Pawiaku! Nie wierzył, bagatelizował, mówił, że się nie odważą. Odważyli się. Nie żyją już wszyscy trzej. Burckl zginął tak niedawno, 7 września. W biały dzień zabili go przy zbiegu Marszałkowskiej i Litewskiej. Strzelali z bliska. Gdzieś w tym znienawidzonym mieście jacyś ludzie planują teraz jego śmierć. Są na tyle bezczelni i pewni siebie, że przysyłają mu zawiadomienie. Miał rację Kurt, kiedy mówił, że z tym narodem sprawa nie jest prosta. Podludzie. Ręce robocze Wielkiej Rzeszy. Tak, ale kiedy ma się w kieszeni zapowiedź śmierci, to ręce podludzi stają się straszne. Na skrzyp otwieranych drzwi poderwał się tak gwałtownie, jakby spodziewał się, że to już oni. Ale to nie byli oni. W towarzystwie Schmulanda stał przed nim nowy władca SS na terenie Warszawy, Obergruppenführer SS Franz Kutschera. Z notatnika starego Łępickiego 4 października 1943 roku. - Kilka dni temu podziemna prasa podała oficjalnie wiadomość o wykonaniu wyroku śmierci na SS Oberscharführerze Burcklu, komendancie Pawiaka. Podają również o wykonanych wyrokach śmierci na dwóch osobach: Janie Pilniku, za wydawanie w ręce Niemców obywateli polskich narodowości żydowskiej, oraz Sabinie Bykowskiej, konfidentce gestapo. Akcji takich jest coraz więcej. Coraz groźniej również przedstawia się sytuacja w Warszawie. Do gestapo, po zrobieniu radykalnego porządku w Norwegii i Jugosławii, o czym świadczy jego przydomek "Kat Norwegii i Jugosławii", przybył Franz Kutschera, podobno narzeczony córki samego Himmlera. O jego przeniesieniu do Warszawy mówiło się już od jakiegoś czasu, czas ten nadszedł. W Warszawie krążą plotki o rychłej kapitulacji Niemiec. Ludzie powtarzają to sobie z cudowną uporczywością. Bardzo chcą w to wierzyć. Ja nie wierzę. Będą walczyć. Będą cofać się, jak cofają teraz, i będą walczyć. Będą walczyć jeszcze być może wiele miesięcy i im większe będą ich niepowodzenia, tym bardziej my będziemy stawać się dla nich niebezpieczni i tym bardziej będą chcieli nas sobie podporządkować. Franz Kutschera przyjechał do gestapo i wypowiedział tam swoje credo: - Rozpieściliście, panowie, przez cztery lata ten naród płazów. Postępujecie jak baranki i chcecie, żeby te zwierzęta was słuchały. Mówicie, że to trudny naród? Nie ma trudnych spraw dla Niemców. Mówicie, że usiłują kąsać tu wszyscy? Kobiety i dzieci? Młodzi i starzy? I to też wasza wina. Nie potrafiliście zrobić dotychczas jednej rzeczy, bodaj najważniejszej w tym wszystkim. Nie potrafiliście wbić klina między tych, co zaczynali kąsanie, a resztę narodu. Ja wbiję ten klin. Doprowadzę do tego, że ten, kto chce kąsać, będzie sam. Kąsają kobiety i dzieci, Dobrze. Będziemy bić kobiety i dzieci. Tego wymaga od was naród niemiecki i pamięć tych, którzy tutaj ofiarowali swe życie. Jak ulice tego miasta spłyną ich krwią, nie będzie odważnych na przelewanie naszej krwi. Ja wbiję ten klin! Aż do późnego popołudnia Bergman nie miał czasu na myślenie o kartce, jaką otrzymał. Razem z przybyciem nowego szefa po szarym gmachu jakby powiał nowy wiatr. Stukały maszyny do pisania, pracowały dalekopisy, stenografowano konferencje, przygotowywano się do nowej, ostatniej tym razem akcji, która miała wreszcie zmusić psa, żeby padł i lizał pańskie stopy. Dopiero kiedy znalazł się w aucie - myśli powróciły. Wtulił się głęboko w poduszki samochodu i tylko kątem oka obserwował ulicę. Było mu zimno. Kilka metrów za gmachem gestapo zauważył stojącą przy brzegu chodnika dziewczynę. Podszedł do niej młody człowiek. Bergman wtulił się głębiej do poduszki. Ogarnęła go wściekłość i fala nienawiści do Polaków tak głęboka, że tamowała po prostu oddech. Są na tyle bezczelni, że potrafią umawiać się na randki tu, w niemieckiej dzielnicy, pod okiem gestapo! Och, kazałby natychmiast zatrzymać auto. Odechciałoby się im spotkań na całe życie... Gdyby się nie bał. 43 Na obiad były znowu kluski z razowej mąki i zdołali je zjeść tylko dzięki komentarzom Smutnego, co miało ten skutek, że po zakończeniu obiadu zakomunikował pani Anieli: - Mam nadzieję, że wyciągnie pani z tego właściwe wnioski i że teraz obiady będę miał do końca wojny zaklepane. Jedna Krystyna wyłamała się z ogólnego pogodzenia się z losem i razowymi kluskami. Była bliska płaczu. - Nie mogę. Jestem głodna jak pies, a nie mogę na to świństwo patrzeć! Smutny obiecywał solennie: - Krysiu, uspokój się. Wszystko musi odbywać się planowo. Najpierw kończymy Niemców - tu wyjął rewolwer z prawej kieszeni i przełożył do lewej - potem się pobieramy, ja zostaję światowej sławy artystą i wtedy ty nie tylko pijesz, ale wręcz kąpiesz się w ptasim mleku. - Zlituj się, Smutny. - A nie, kochana. Miłość nie zna litości, a ja się w tobie kocham od lat najszczenięcych. Pomogła matce zebrać ze stołu, a potem poszła razem z wiernie postępującym za nią Smutnym do swego pokoju. Był zamglony październikowy dzień, zrobiło się już szaro. Bąknęła: "Zapaliłbyś światło", ale Smutny udał, że tego nie słyszy. Nie ponowiła żądania, nie lubiła czarnych zasłon na oknach. Usiadła w bujanym fotelu, oparła głowę o jego krawędź i kołysała się miarowo w zapadającym powoli mroku. "Mam już 23 lata" - pomyślała nagle z przestrachem i wiek ten wydał się jej autentycznie sędziwy. "Kiedy skończy się wojna, będę tak stara i tak zmordowana wszystkim, co było, że nikt się we mnie nie zakocha." Myśl ta prześladowała ją coraz częściej. A Smutny, jakby wyczuł, co ją gnębi, dodał jeszcze: - Słyszałaś o zaręczynach Pralinki? - Trudno było nie słyszeć - powiedziała wrogo. - Zaprezentował ją już w "Złotej Papudze", a za kilka dni sprowadzi to dziewczę tutaj. A ponieważ dziewczę jest niczego sobie, to jakbym widziała: rozsiądziecie się naokoło niej i rozgadacie o tym, jacy to jesteście bohaterzy, ilu to Niemców macie na rozkładzie i jakie wspaniałe roboty na koncie. Wszystko według najlepszych wzorów polskiej konspiracji. W sąsiednim pokoju trzasnęły drzwi, słychać było szelest zasuwanej żaluzji, a potem trzask włączonego kontaktu. Przez szparę przesączało się światło i zmąciło mrok. - Chwilami nie mogę na to wszystko spokojnie patrzeć. W niedzielę poszłam ze Stefem na tę ich harcerską mszę do Świętej Anny. Trzeba ci było ich widzieć: ustawieni równiutko drużynami, zastępami, ze szpilkami w klapach, żeby nikt nie miał wątpliwości, że harcerz i że z takiej to a takiej drużyny. A Niemcy tuż obok, na ulicy... Albo ten nasz dom. Dawno już Niemcy powinni... - Odpukaj. Odpukała. Usłyszała cichy śmiech Smutnego. Spojrzała na jego szczupłą postać i połyskujące okulary. Pomyślała, że chłopców ginie więcej niż dziewcząt i że ten ich dziewczyński los wcale nie będzie po wojnie wesoły. Ale do tych myśli nikomu by się nie przyznała. Wstydziła się ich. Patrzyła natomiast na stojącego w mroku chłopca z jakąś nagle zrodzoną pretensją, jakby podświadomą obawą, że on, który jest przy niej od czasu, kiedy tylko jako tako zaczęła poznawać świat, może być przy niej zawsze, a wcale tego nie chciała. - Jeżeli o mnie chodzi, to muszę ci powiedzieć, że obliczem polskiej konspiracji raczej się nie martwię. Z pokoju obok dobiegł słaby stuk, a potem okrzyk pani Łempickiej: - Och, jaka jestem niezdara. - Nie pani jedna - pocieszył ją bas Józiowej. - Mój stary, świętej pamięci, całą dziesiątkę kiedyś stłukł, zanim sobie z dwóch jaj jajecznicę usmażył. Ja przełożę resztę! Pani wyciągnie te kartki, pani Łempicka, coś mam pani do przeczytania. Krystyna przymknęła oczy. Fotel skrzypiał monotonnie. Zdenerwowało ją to skrzypienie. Chciała zatrzymać jego miarowy ruch, ale - rozkołysany - nie dawał się szybko unieruchomić. - Pani słucha, pani Łempicka. Mąkę przełożymy potem. Teraz niech pani słucha. - Głos nabrzmiał przejęciem: W dwa lat dziesiątki nastaną te pory, Gdy z nieba ogień wytryśnie Spełnią się wtedy pieśni Wernyhory - Świat cały krwią się zachłyśnie. - Ja wolę przepowiednię królowej Saby - stwierdził natychmiast Smutny. Krystyna nigdy nie wiedziała, kiedy żartuje, kiedy mówi poważnie, choć znała go już od tak dawna. Gdy czarny orzeł znak krzyża splugawi, Skrzydła rozłoży złowieszcze - Dwa padną kraje, których nikt nie zbawi... - Ale to nie o Polskę chodzi, pani Łempicka, nie. Bo dalej będzie o Polsce... Krystyna zerwała się. Fotel, gwałtownie odsunięty, poleciał w głąb pokoju i zatrzymał się przy ścianie. - O Boże - wybuchnęła. - Nie mogę tego słuchać! Chodźmy gdzieś. - Dlaczego, Krysiu? - zapytał miękko. - A gdybyś na to spojrzała inaczej? Nie przez zmordowanie, strach i załamanie, a raczej przez to drgnięcie, które zjawia się, ilekroć staniesz pod oknem i spojrzysz na ulicę, taką zwyczajną, wiesz, nawet z kocimi łbami, nie szkodzi... - Och, daj spokój. Umilkli. W uchylone okna uderzył silniejszy podmuch wiatru i otworzył je szerzej. Przytłumiony głos Józiowej poprosił: - Teraz niech pani słucha uważnie, pani Łempicka kochana, teraz niech pani słucha: Warszawa środkiem ustali się świata... Przy ostatnim słowie głos zamazał się. Krystyna poczuła gwałtownie narastające ciepło pod powiekami. Mówiła sobie: "Idiotyzm. Jestem zupełna kretynka", ale nie mogła się opanować: Usiadła znowu na fotelu i zapragnęła, żeby Smutny się nie odzywał, żeby nie przeszkadzał... ...Trzy świata rzeki dadzą trzy korony Pomazańcowi z Krakowa. Znała tę przepowiednię, leżała starannie przepisana i schowana na samym dnie szafy. Kartki były już zniszczone od częstego przeglądania. ...Powstanie Polska od morza do morza... To już powiedział Smutny, Józiowa bowiem pochlipywała ze wzruszenia. Krystyna otworzyła oczy. - Znasz to? - Wszyscy znają. Dlaczego ja mam być gorszy? Kiedy wyszedł, stała w oknie i patrzyła za nim, jak biegł przez ulicę, chudy, mały, z rękami wciśniętymi w kieszenie, pogwizdując: Ja w konspirację wierzę, lecz widzę, że jest źle. Jak można w dzień, w papierze, przez miasto nieść ka-be. Ciągle jeszcze zła była, choć już skłonna się uśmiechać. Może po prostu na widok tej ulicy? Zwyczajnej, nawet z kocimi łbami... Z notatnika starego Łempickiego 18 października 1943 roku - Nie wiem, czy potrafię to w jakiś sposób opisać, nie wiem, czy już mam na to dość siły. To nie było łatwe przeżycie. Od kilku dni nastąpiło nie spotykane dotąd nasilenie łapanek. Mniej więcej od godziny dziesiątej do czternastej jeździły po całej Warszawie budy policyjne i zabierały, kto się nawinął pod rękę. Zdarzało się jeszcze czasem legitymowanie, ale to chyba robili tylko jacyś niepoprawni formaliści. Jak brakowało do kompletu, zabierali zupełnie stare kobiety, a nawet dzieci. Byle naznaczony kontyngent się zgadzał. "Łapią" - to było hasło ostatnich dni, ostrzeżenie zza rogów, z tramwajów, z okien. 15 października o łapankach powiedziano przez szczekaczki. Już od ósmej rano chyba co godzinę głośniki nadawały, że w odwet za zamachy na Niemców rozstrzelano siedem osób, których nazwiska wymieniono, a dalszych sześćdziesiąt przeznaczono na zakładników, z których dziesięć będzie rozstrzelanych za każdy zamach na Niemca. No, a następnego dnia wprowadzono to w czyn. Szedłem z Jankiem i Kazikiem Alejami Niepodległości. Rozmawialiśmy o łapankach. Właściwie o niczym innym ostatnio się nie mówiło. Łapanki stały się częścią składową naszego życia, jak stała się nią godzina policyjna, kartki i czarne zasłony na oknach. W pewnej chwili na ulicy zrobił się jakiś niepokój. Janek zawołał: "Łapanka" i rzucił się do ucieczki, ale Kazik zatrzymał go, chłopak robi na mnie wrażenie człowieka o prawdziwie mocnych nerwach. Powiedział: "Nie, to musi być co innego, mam wrażenie, że jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron". Ja też miałem takie wrażenie, ludzie biegli i wracali, miotali się na kawałku ulicy jak w klatce. Nadjechały budy. Pociągnąłem chłopaków do bramy, ale okazało się, że tylko uprzedziłem w ten sposób życzenia Niemców. Wszystkich spędzili do bram, sami ustawili się wzdłuż chodników. Czekali. Janek był biały. drżał. Widziałem, jak Kazik chwycił go za rękę i ścisnął mocno. Nadjechało wreszcie tamto auto. Zatrzymało się prawie naprzeciwko nas. Ludzie, których z niego wyciągano, mieli na sobie papierowe koszule, skrępowane w tyle ręce i zawiązane oczy. W bramie ktoś jęknął, ktoś krzyknął głośno, jakaś kobieta wybuchnęła płaczem. Skazańców ustawili wzdłuż muru, koło siebie. Usłyszałem: "Raz, dwa, trzy cztery..." To Kazik liczył, ilu ich jest. Rozległa się komenda i seria strzałów. Znowu w bramie ktoś krzyknął. Janek dygotał. Miał zakryte oczy. Powtarzał: "Nie! Nie! Nie!..." Dowódca plutonu egzekucyjnego wyjął rewolwer i podszedł do leżących. Każdego potrącał nogą. Strzelił jeszcze kilka razy, dobijał rannych. Chodnik zabarwił się krwią. "Dwudziestu pięciu - powiedział Kazik. - Liczyłem dobrze." Do miejsca egzekucji podjechała nowa buda. Dwóch żandarmów chwytało zabitych za ręce i nogi i wrzucało do środka. Dowódca plutonu stał i patrzył na nas, skurczonych w tych bramach, i na ten czerwony chodnik. Zdawał się mówić: "No co? Dostatecznie makabryczny widok na to, żebyście zaczęli się naprawdę bać?" "Odjeżdżają" - powiedział Janek. Istotnie budy ruszyły. 1 kordon żandarmów załamał się. Powskakiwali na nadjeżdżające auta. Zostaliśmy tylko my - ludzie zagnani do bram, krew na chodniku i rozpryśnięty mózg na ścianie. Nie wiem, jak długo jeszcze trwa cisza, zdawało mi się, że jej nic nie przerwie, ale urwała się nagle, fala ludzka porwała nas, znalazłem się tuż przy tym murze. Kiedy i skąd wzięły się kwiaty, nie umiem powiedzieć, zobaczyłem tylko mnóstwo tych kwiatów, które robiły się czerwone, zobaczyłem płonące świeczki. jakaś kobieta stała oparta o mur, niedaleko miejsca, gdzie prysnął mózg, i łkała przyciskając chusteczkę do półotwartych ust. Ktoś krzyknął, że zbliżają się żandarmi. Zaczęliśmy uciekać. Z daleka zaszczekały karabiny maszynowe. Obejrzałem się. Miejsce egzekucji było już puste. Tylko kobieta przy murze osunęła się na kolana i pochyliła głowę. Wyglądała, jakby modliła się za tych, co zginęli, ale spływająca z pochylonej głowy strużka krwi świadczyła wyraźnie, że i ona do nich należy. 24 października 1943 r. - Wiadomości z frontu zaczynają brzmieć wręcz sensacyjnie, ale nikt się prawie tym nie zajmuje, zbyt wiele dzieje się wokół nas. Publiczna egzekucja w Alejach, której byłem świadkiem, stanowiła - jak się szybko okazało - początek zakrojonej na wielką skalę akcji zastraszenia. Codziennie w jakimś punkcie miasta odbywają się egzekucje, a w okolicach Jagiellońskiej Niemcy urządzili niemal rzeź. Obsadzili kilka ulic i strzelali do każdej postaci, ukazującej się w oknie. Podobnie było na Nowym Świecie, gdzie strzelano do wszystkich, kto tylko zjawił się na ulicy, nie wyłączając dzieci. Wyobrażałem sobie, że tego rodzaju akcja sparaliżuje życie miasta; tymczasem ludzie, wstrząśnięci tym, co się dzieje, w pełni świadomi, że za chwilę oni mogą stać się takimi samymi ofiarami - starają się żyć nadal normalnie. Nawet u nas. Prosiłem moje dzieci, żeby nie wychodziły bez wyraźnej potrzeby: Stef machnął tylko ręką, Krystyna uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: "Mój staruszku, my lepiej wiemy, co mamy robić". A Andrzej... Nie wiem, czy istnieje coś, co jest jeszcze w stanie Andrzejem poruszyć. Chociaż... może nie mam racji. Przed kilku dniami Andrzej powiedział mi coś, czego dobrze nie zrozumiałem, zbagatelizowałem, a co teraz ciągle do mnie wraca i nie daje mi spokoju. Siedział przy stole jak zwykle zamyślony, czy raczej zagapiony, nie reagujący na to, co się dzieje wokół, na kartce papieru rysował coś, co wyglądało jak jakiś najeżony kłębek. Wielokrotnie chciałem zapytać, co to może być, ale... I nagle odezwał się sam. To rzadko się zdarzało, dlatego w pierwszej chwili byłem przede wszystkim zaskoczony tym, że odezwał się, a dopiero potem usłyszałem to przedziwne pytanie: "Czy jesteś pewien, że to, co robimy, jest zupełnie w porządku?" Ponieważ milczałem - mówił dalej: "Oddajemy życie za pewien fakt. Niewiele wiemy o jego kształcie". Powiedziałem ostrożnie, że kształt jest chyba dawno znany. Nie wiedziałem, do czego zmierza. Sądzę, że musiał to pojąć, bo spojrzał na mnie znad tego idiotycznego rysunku, znad tego najeżonego kłębka nie wiadomo czego, uśmiechnął się i w tym uśmiechu było jakieś politowanie, a w każdym razie tak mi się zdawało. Potem opuścił głowę i wrócił znów do swoich myśli jak do swojego świata. 25 października 1943 r. - Wysiedlenia ludności w okolicach Mielca miały - jak się okazuje - zupełnie specjalny cel. Teren miejscowości Blizna-Pustków przerobiono na nowy poligon doświadczalny do prowadzenia dalszych prac nad nową bronią. 44 Telefon nie odpowiadał. Hilda położyła słuchawkę, a potem wykręciła numer jeszcze raz. Nikt nie podchodził. Umówiła się, że o tej porze będzie dzwonić. Umówiła się, że po telefonie mąż po nią przyjedzie, nie chciała wracać sama. Wyszła z kabiny, zajrzała do rozbawionej sali, a potem spróbowała zadzwonić raz jeszcze. Bez skutku. Odszukała w torebce notatnik, a w nim telefon Diethla. Ale jego także nie było. Telefon w gestapo odebrał Rudi Lorenz. Poznał ją po głosie, zapytał, w czym mógłby pomóc. Powiedziała: "Właściwie nic, głupstwo. Nie mogę porozumieć się z mężem. Miał czekać w domu na mój telefon..." Rudi odpowiedział: "Proszę się spokojnie bawić, natychmiast wszystko zostanie sprawdzone". Zapytała jeszcze: "A czy ma pan, numer domowego telefonu Hauptsturmführera Diethla?" "Nie" - skłamał i odłożył słuchawkę. Wziął ośmiu żandarmów i pojechał do mieszkania Leidena. - Nie jestem wcale pewien, czy musiałeś do niego strzelać - powiedział Andrzej, przypatrując się leżącej na podłodze postaci. - Mogłeś sprowadzić sąsiadów na kark. - Ale nie sprowadziłem - stwierdził pogodnie Kazik. Podrzucił rewolwer i złapał go w locie. - Zbyt dużo i zbyt często się teraz strzela, żeby jakiś jeden mizerny strzał mógł zwrócić czyjąś uwagę. A zawsze o jednego Niemca na świecie mniej i zawsze o jakąś jedną mikroskopijną cząstkę człowiekowi lżej na sercu. Przeskoczył leżącego. - Idę pomóc im przy tej szafie, grzebią się jak muchy w smole. Wyszedł do drugiego pokoju. Andrzej zgasił światło, podszedł do okna i odsunął na chwilę zasłonę. Ulica była cicha, pogrążona w ciemnościach, spokojna. Cofnął się. Akcja na Leidena została zorganizowana prawie bez żadnych przygotowań. Od chwili, kiedy Tadeusz otrzymał wiadomość od Czarnego: "W biurku znajdują się papiery dotyczące nowego ośrodka doświadczalnego niemieckiej broni V-1. Natychmiast wykraść" - do wejścia do mieszkania Leidena upłynęły zaledwie trzy godziny. Dlatego też i skład wykonującej akcję ekipy był trochę przypadkowy. Andrzej zastanowił się, nie po raz pierwszy tego wieczoru, czy Tadeusz zlecił mu akcję tylko dlatego, że nie mógł zorganizować jej przy pomocy kogoś innego. Od powrotu z Oświęcimia raczej unikał angażowania go do poważniejszych robót. Oficjalnie mówiło się, że Andrzej ma odpocząć po obozowych przeżyciach. Andrzej jednak doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że Tadeusz mu po prostu nie wierzy. Do akcji nie należało brać Janka. Po ostatniej robocie - wykonaniu wyroku na Bergmanie, poruszał się jak w złym śnie. Egzekucje uliczne odbiły się na nim wyjątkowo mocno. "Kompletnie się rozkleił" - zawyrokował Kazik i Tadeusz zgodził się z tym. Dlatego też w akcji na Leidena oprócz Andrzeja i zawsze niezawodnego Kazika wziął udział Niefortunio i nowy człowiek w grupie, o pseudonimie Zamojski. Kazik wrócił. Zapalił światło i pokój stał się prawie przytulny. Zajrzał do kredensu. - Pewnie się nie zgodzisz - powiedział na widok ustawionych butelek - ale ja bym proponował po jednym... - Nie. Z drugiego pokoju Zamojski zawołał: "Już kończymy", Andrzej odkrzyknął: "Chwała Bogu", poczuł się zmęczony, spojrzał na siedzącego przed nim Kazika; na niebieskie oczy, z których już dawno zginął ich blask, pomyślał, że ten nowy Kazik, ten zły Kazik, tęskniący do niemieckich trupów, jest mu w jakiś sposób bliski, o ile ktokolwiek jeszcze potrafi mu być bliski. - Zastanawiam się - powiedział nagle Kazik - po co właściwie człowiek się rodzi. - Żeby umrzeć. Kazik potrząsnął głową. Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju, szybkimi nerwowymi krokami. - Nie, to nie tak. Zatrzymał się na chwilę przed Andrzejem, ale zaraz podjął znów swoją wędrówkę. - Kończycie wreszcie? - zawołał Andrzej w stronę drugiego pokoju. Kazik znowu zatrzymał się na moment. - Ja myślę - powiedział - że chyba każdy ma na ziemi coś do spełnienia i po to właśnie się rodzi. Jak to spełni, to potem idzie do nieba, a jak nie spełni, to do piekła. Tylko skąd wiedzieć, co to jest? Na przykład ja. Co ja mam do spełnienia w życiu? - Znowu zaczął chodzić po pokoju. - A widzisz, Andrzej, my musimy się spieszyć, bo jakiś szkop nas za wcześnie kropnie i co człowiek powie Panu Bogu? Że bronił ojczyzny? A Pan Bóg powie: "Nienawidziłeś i zabijałeś, a zakazałem tego". Powiem: "Kochałem", a Pan Bóg: "Kochałeś kobietę, która należała do innego, a tego też zabroniłem". Zamojski i Niefortunio, syci chwały, wmaszerowali do pokoju. - Wychodzimy po dwóch - przypomniał Andrzej. - Kazik z Zamojskim, ja... Wtedy właśnie zadźwięczał dzwonek. Znieruchomieli... Rudi Lorenz nieprzerwanie naciskał dzwonek. Już teraz był przekonany, że w mieszkaniu Leidena znajdują się nieproszeni raczej goście. Przed domem ani na klatce schodowej nie spotkali wprawdzie nikogo, ale trudno byłoby się spodziewać "bandyckiej" czujki w niemieckim domu. Osiem par oczu żandarmów patrzyło na niego spod żelaznych hełmów. Długo trwała cisza, zanim rozległy się za drzwiami jakieś kroki. Rudi czekał pełen napięcia. Głos, który odezwał się po drugiej stronie, nie należał do Leidena. - To ja, Lorenz odparł szybko. Drzwi otworzyły się. Nie widać było nikogo. Żandarmi, jeden za drugim, weszli do długiego przedpokoju. Wówczas z trójkąta między drzwiami i załamaniem ściany padł strzał i jeden z żandarmów wypuścił automat z ręki: W tym samym momencie rozpętała się strzelanina. Przedziwna była to walka, przenosząca się z pokoju do pokoju, w ciemnościach, zza drzwi, szaf, spod stołu, walka, w której się strzelało, rzucało krzesełkami, barykadowało meblami. Zamojski zginął pierwszy. Zginął prawie od razu. Otwierając drzwi liczyli, że do mieszkania wejdzie tylko jeden Niemiec, jakiś znajomy Leidena. Weszło sześciu żandarmów, dwóch zostało na klatce schodowej. W odpowiedzi na jego pierwszy strzał seria z automatu podziurawiła drzwi i ukrytego za nimi człowieka jak sito. Zostali we trzech. Kazik na początku walki zdobył automat. Nie cofnął się jak Andrzej i Niefortunio, w głąb mieszkania, tylko przyczaił się w jakimś kącie. W przedpokoju leżały dwa trupy. Zamojskiego i zabitego przez niego żandarma - jemu właśnie porwał automat. Może, gdyby tak uzbrojony wybiegł na klatkę schodową, może udałoby mu się uciec. Ale nie myślał wówczas o ucieczce. Myślał o swoich dwóch towarzyszach, którzy bronili się w głębi mieszkania. Olbrzymia staroświecka szafa przez kilka minut stanowiła dla Andrzeja świetną barykadę. Nie wyszedłby zza niej szybko, gdyby nie to, że przy kolejnym pociągnięciu za spust pistolet nie przemówił. W pokoju był wprawdzie tylko jeden Niemiec, ale za to świetnie uzbrojony. Andrzej ostrożnie wychylił się zza szafy. Czarna lufa uniosła się na wysokość jego głowy, ale nim automat zaterkotał, Niemiec zwalił się na podłogę. - Co się czaisz, do jasnej cholery - wybuchnął Kazik. - Niewiele brakowało, żebym wygarnął do ciebie. Bierz automat i chodu. Był właśnie przy zabitym Niemcu, kiedy usłyszał krzyk Kazika, a potem terkot automatu, nie, dwóch automatów, skoczył w bok i pszywarł do ściany, znów automat, tym razem tylko jeden, Kazik już nie miał siły podnieść swojego. Przez chwilę wpatrywał się w zamazującą się postać Andrzeja, pomyślał, że stało się coś inaczej, niż sobie uplanował, ktoś się nad nim pochylił, a może to on upadł. Teraz wiedział już, że nie udało mu się zabić jeszcze tego jednego Niemca, że nie zdążył zrobić tego, co przez ostatnią chwilę życia było dla niego bardzo ważne, bodaj najważniejsze. Pomyślał: "Nie spełniłem..." i ogarnęła go zupełna ciemność. Kazik zginął drugi. Przez pewien czas Niefortunio trzymał się kurczowo boku Andrzeja. Strzelał wtedy, kiedy Andrzej, krył się tam, gdzie Andrzej, uciekał i zrywał się wtedy, kiedy on, nie słuchając nawet jego krótkich, rwanych poleceń. W paraliżującym strachu stał się cieniem Andrzeja. Gdy biegł za nim, coś mu nagle podcięło nogi. Usiłował podnieść się. Nie mógł. Zawołał: "Andrzej", zawołał jeszcze raz i znowu czekał. Gdzieś rozległo się kilka serii z automatu. Zrozumiał, że musi sobie dać radę sam. Leżał twarzą do ziemi. Odwrócił się na bok. Coś zabolało w okolicach brzucha. Na podłodze czerniła się kałuża krwi. Usiłował chwycić odrzucony po upadku rewolwer. Musiał go dostać za wszelką cenę, za cenę życia. Skurczył nogi, oparł się na nich i usiadł. Z początku nie czuł żadnego bólu. Ucieszył się. Gdy wstał, przez długą chwilę bujał się na nogach, usiłując chwycić równowagę, a potem podszedł dwa kroki w stronę leżącego na podłodze rewolweru. Nachylił się i upadł znowu. Potem poczuł, że coś go gniecie w piersi. To był rewolwer. Strzelanina jakby się przybliżała. Wsunął rękę pod piersi i zacisnął na kolbie. Wstać było teraz znacznie trudniej niż poprzednio. Zrobił to jednak. Nacisnął jakąś klamkę i wtoczył się do środka. Tuż za drzwiami upadł. Rewolwer znowu poleciał gdzieś daleko. Niefortunio wiedział, że teraz go już nie podniesie. Znowu zawołał: "Andrzej" i od strony drzwi odpowiedział mu szept: "Jestem", a potem usłyszał szybkie, ciche kroki zamglonymi oczami wpatrzył się w twarz ostatniego człowieka, którego widział na ziemi. "Andrzej - powtórzył - rewolwer, daj... proszę..." Andrzejowi nie trzeba było tego tłumaczyć. "...Musiałem mu dać ten zastrzyk. Nikt nie potrafił mu pomóc, to była jedyna droga..." - Nie bój się - powiedział. - Nie oddam cię im ani nie zrobię z ciebie samobójcy. Zamknij oczy, Niefortunio; zamknij oczy... Wycelował i ręka mu nie drgnęła. Niefortunio zginął trzeci. Głosy Niemców rozległy się bliżej. Andrzej zatrzasnął drzwi, przysunął do nich stół, rzucił parę krzeseł, a potem dopadł do okna. Otworzył je i wyszedł na występ w murze. Rozejrzał się. Balkon był o piętro niżej, trochę w bok. Skok dość ryzykowny, trzecie piętro, jeśli nie trafi na balkon - zabije się. Oba wyjścia dobre. Skoczył. Trafił. Oparł się rękami o szybę. Ale tu chyba także mieszkają Niemcy? Na dole hamowały jakieś samochody. Obok ktoś mocował się z otwieranym oknem. Andrzeja ogarnęła rozpacz. Wtedy właśnie drzwi balkonu otworzyły się i dziecinny głosik powiedział: "Tutaj". Rudi spojrzał na zegarek. Była czwarta nad ranem. Ostatni z bandytów ciągle był nieuchwytny, jakby rozpłynął się w powietrzu. Rewizje przeprowadzone we wszystkich pobliskich mieszkaniach, bardziej jeszcze dokładnie w mieszkaniach Volksdeutschów niż Niemców, nie dały rezultatów. W mieszkaniu, którego balkon był najbliższy okna ucieczki, robiono rewizję trzykrotnie. Mały, może dziesięcioletni chłopiec, syn pielęgniarki pracującej w szpitalu, był tej nocy w mieszkaniu sam. Cienkim głosikiem mówił, że słyszał strzały, że zbudził się, że wyglądał przez szybę, że zdawało mu się, jakby jakaś postać zsuwała się w dół, po murze. Nie otworzył okna, bo się bał. W pasiastej piżamce chodził za nimi niemal krok w krok. Kiedy wychodzili, podniósł na Rudiego oczy: "Czy oni do dzieci też strzelają?" - zapytał: Rudi pogładził go po głowie. "Nie bój się, złapiemy go" - obiecał, a chłopiec uśmiechnął się, jakby chciał zapewnić go, że wcale w to nie wątpi. Spojrzał znów na zegarek. Usadowił się wygodniej w fotelu i postanowił czekać do skutku. Jeśli nawet istotnie zsunął się na dół, to nie mógł odejść daleko. Wyloty ulic i najbliższe bramy były obstawione. Prędzej czy później muszą go znaleźć. Ale mijały długie godziny, a meldunek o ujęciu ostatniego bandyty nie nadchodził. Schody wydawały się Halinie przeszkodą nie do przebycia. Szła po omacku, potykając się o krawędzie stopni. pragnęła, aby te schody już się skończyły, i równocześnie modliła się, aby iść do domu jak najdłużej. W pokoju zaczłapały pantofle i w drzwiach stanął ojciec. - To ty? Myślałem, że to wreszcie Kazik. Miał w ręku gazetę, Halina pomyślała: "Za chwilę powie, że cała ta redakcja powinna wisieć", stuk garnków w kuchni, wszystko tak jak co dzień, powiesiła płaszcz na wieszaku. "Pójdę stąd - pomyślała. - Nie umiem im tego powiedzieć." - Co ten Kazik wyprawia? - pani Brzezińska wytarła ręce fartuchem i karcąco spojrzała na córkę. - Znowu szalik zostawiłaś w domu. Koniecznie chcesz się nabawić zapalenia płuc? Powiedziałam sobie, że ostatni raz puszczam Kazika na takie wizyty z nocowaniem. Żebym się tak musiała niepokoić. Wytrzyj nogi, nie widzisz, że zapastowałam? Chciałam, żeby wyfroterował tę podłogę. Głodna jesteś? - Nie. - Jak to nie? Pracujesz cały dzień i nie jesteś głodna? Zaraz przygrzeję ci obiad. "Jak ja im to powiem? Dlaczego nie mają żadnego przeczucia, nic? Dlaczego nie spojrzą na mnie i nie domyślą się sami, dlaczego to ja, ja..." - Mamo - powiedziała głośno. Pani Brzezińska odwróciła się. I ojciec odsunął gazetę od oczu. Halina poczuła, że dzwonią jej zęby. Zobaczyła, jak twarz matki zrobiła się nagle blada. - Kazik - powiedziała - brał udział w akcji. Gazeta z szelestem osunęła się na podłogę. Nie mówiła dalej, więc ojciec zapytał: - Złapali go? Potrząsnęła głową. Teraz już wiedzieli. Odwróciła się i pobiegła do swego pokoju, ale nie była długo sama. Ojciec przysiadł na tapczanie, wyciągnął rękę i niezdarnie pogładził ją po głowie. Powiedział: - Nie będziemy mieli nawet grobu. A potem zapytał: - A czy ty, czy ty...? - urwał. Spojrzała na niego oczami pełnymi łez. - Tatusiu, czy można inaczej? Pokiwał głową. Powiedział: - Wymagająca jest ta nasza ojczyzna. Na drugi dzień Tadeusz był już poinformowany przez Czarnego o przyczynach niepowodzenia akcji. Czarny donosił także, że - być może - Andrzej zdołał się uratować. Tadeusz krążył po swoim pokoju, zdawało mu się, że ciągle słyszy głos Andrzeja: "Nie wierzysz mi, a ja nie mogę ci udowodnić, że nie masz racji". Tadeusz bał się, że Andrzej teraz, kiedy tylko on jeden wyszedł cało - nie będzie chciał się nikomu pokazać na oczy. Czekali Łempiccy, czekała Halina, czekali wszyscy, Andrzej jednak nie wracał. Dopiero trzeciego dnia po tragedii u Leidena do mieszkania Brzezińskich przyszedł mały, może dziesięcioletni chłopczyk. Zapytał o Halinę, a kiedy wyszła do niego, podał jej kartkę. Zawierała tylko jedno zdanie: "Muszę się z tobą zobaczyć - Andrzej". Zarzuciła płaszcz i wyszła za chłopcem w milczeniu. Dopiero na ulicy zapytała: - Jak się zdołał uratować? - W windzie - powiedział chłopiec. Spoglądał na nią jakoś nieśmiało i z zażenowaniem. - Jest zepsuta i nikt nie wie, że można się do niej dostać. Oni byli w naszym mieszkaniu trzy razy, bo to prawie obok... - urwał. - Nie chciał nikogo widzieć, mówił, że mu nikt nie uwierzy, bo uratował się sam. - Tyś go uratował - poprawiła. Spuścił głowę. - Mieszkam tu - powiedział z jakimś uporem. - Bo moja matka jest volksdeutschką. Ale ja... ja nie. Siedzieli naprzeciw siebie w niewielkim pokoju. Zasłonięte okna odgradzały ich od świata i dawały złudne poczucie bezpieczeństwa. Andrzej był wychudły, zmieniony jeszcze bardziej niż po powrocie z Oświęcimia, zarośnięty, stary. Schrypniętym, zmęczonym głosem mówił: - Czasem tak jest, że się wszystko sprzysięgnie przeciw człowiekowi. Wiem, że Tadeusz mi nie wierzył, wiem, że własny ojciec patrzy na mnie z wiecznym pytaniem w oczach, i wiem, że teraz nie mogą mi wierzyć tym bardziej. Nie przerywaj. Muszę ci wszystko powiedzieć, skoro się wreszcie na to zdecydowałem. Chciałem sobie z początku po prostu palnąć w łeb, potem pomyślałem, że może zdarzy się inna okazja. Ale mnie śmierć omija. Tadeusz myśli, że wyszedłem z Oświęcimia, bo zgodziłem się na jakąś współpracę. Halina, nigdy nikomu nie opowiadałem tego, co widziałem i przeżyłem w Oświęcimiu. Myślałem, że sobie i ludziom tego oszczędzę. Ale teraz muszę ci to powiedzieć. Ty też pewnie myślisz, że darmo się z Oświęcimia nie wychodzi. Racja. Ktoś za to musiał zapłacić. I zapłacił. Ale to nie byłem ja... Czekaj. Muszę zacząć wszystko od początku. Ale od czego zacząć? Wysiedliśmy z pociągu... Nie, wcześniej. Szliśmy razem z Cyceronem Marszałkowską w stronę placu Zbawiciela. Leźliśmy wolno, nie śpieszyło nam się nigdzie. Nie miałem w kieszeniach spluwy ani żadnej podejrzanej kartki czy bibuły. Mieliśmy eleganckie Kenkarty, każdy nie na swoje nazwisko i nienaganne Arbeitskarty. W ogóle byliśmy dziwnie dalecy od myśli o wojnie, o Niemcach jedna z tych rzadkich chwil, kiedy udawało się nie pamiętać. Było zimno. Właściwie to był cholerny mróz, a Cycero jak zawsze był z gołą głową. Powiedziałem mu: "Idioto. Zapalenia mózgu dostaniesz". A on: "Konował i takie głupstwa plecie". Nigdy nie nosił czapki, mówił, że go włosy grzeją. Może to zresztą była i prawda. Nie wiem, czy pamiętasz, ale Cycero miał fantastyczne włosy, taką jasną, kędzierzawą czuprynę. Przepraszam cię, znałaś go tak samo dobrze jak ja. Pewnie pamiętasz też okulary Cycerona. Były bardzo grube i mocne, nie widział bez nich nic na odległość dziesięciu kroków. W kościele Zbawiciela był właśnie ślub, właściwie było już po ślubie, bo oni oboje już wyszli. Ona miała żałosny, biedniutki bukiecik, a jakaś starsza pani obejmowała na przemian to ją, to znów jego, całowała i płakała. Pamiętam, stanęliśmy, bo - co tu gadać - ślub teraz nie jest taką znowu codzienną rzeczą i Cycero powiedział do mnie: "Zakochałem się. I od razu wiedziałem, że będzie z tego tragedia. Ona też nosi okulary. Przez te przeklęte okulary jeszcze ani razu nie odważyłem się jej pocałować". W budzie znaleźliśmy się z nimi razem. Staliśmy obok, słyszałem, jak dzwoniły jej zęby. A on przytulał ją do siebie tak właśnie, jakby już nigdy nie miał więcej jej przytulić. Bo tego dnia brali wszystkich, jak leci. Nawet tych naszych pierwszorzędnych kart pracy nie oglądali. W wagonie także byliśmy razem: Nigdy nie przypuszczałem, jak wiele ludzi może zmieścić się w jednym bydlęcym wagonie. Byliśmy ściśnięci tak, że nie można było drgnąć, nie można było ruszyć ręką. Było zimno i bardzo duszno. - Po kilku godzinach nie było czym oddychać. Kobiety płakały i modliły się. Ktoś dostał ataku histerii, ktoś zemdlał. Jechaliśmy bardzo długo. W kącie płakało jakieś dziecko. Kobieta - pewnie matka - krzyczała: "Dusi się, udusi się!" Chciałem tam dojść, chciałem przedostać się do tego dziecka, nie mogłem słuchać jego płaczu, ale nie mogłem zrobić kroku. Potem dziecko umilkło, zaczęła płakać matka. Był mróz, a mnie pot ściekał po czole, spływał do oczu. Miałem przed sobą połyskujące okulary Cycerona. Obok ten młody chłopak trzymał w ramionach swoją żonę. Nie odzywali się do siebie. Nie tak wyobrażali sobie swoje pierwsze godziny po ślubie. Myślałem o ich poślubnej nocy w tym bydlęcym wagonie i chciało mi się śmiać. Miałem ochotę wyć ze śmiechu. I bałem się, że jeśli jeszcze trochę puszczę nerwy - dostanę histerii. A potem to chyba był jakiś letarg. Przestało być mi zimno, przestało mi być gorąco. Przestałem myśleć o tym, kiedy skończy się ta jazda. Nie wiedziałem zresztą dobrze, czy pociąg jedzie, czy stoi; było mi wszystko jedno. Po iluś godzinach usłyszałem cichy, ledwie słyszalny szept tej dziewczyny, która niedawno stała przed ołtarzem: "Nie czuję nóg, słuchaj, nie mam nóg". On nic nie odpowiedział, ona nie ponowiła skargi. Pomyślałem obojętnie: odmrożenie. Pomyślałem to tak, jakby zadano mi na egzaminie pytanie, a ja miałem na nie prawidłowo odpowiedzieć. Przyjechaliśmy wreszcie. Czekali na nas żandarmi z psami. Pomyśleć, że zawsze lubiłem psy. Ta dziewczyna nie mogła iść. Zawisła mu na ramieniu, a on ją wlókł. Naokoło były druty, w drutach prąd... to wiesz. Budki strażnicze i dym. Gryzący, ostry, tłusty dym. Czuję go ciągle. Dziecko umarło. Kobieta niosła je na rękach ciasno przytulone do siebie, ale mała głowina z jasnymi włosami leciała w dół, martwa i bezradna i żadne przytulenia już nie pomagały. Zaczęli nas rozdzielać. Mężczyźni na prawo, kobiety na lewo. Ten chłopak wlókł ją ciągle zawieszoną na ramieniu, szarpnęli ją, ale ona uczepiła się konwulsyjnie, zaczęła wołać: "Nie, nie, nie!" To zresztą nie było wołanie, to było wycie. Oderwali ją z kawałkiem jego jesionki, której nie chciała puścić; zwaliła się na śnieg, w ten śnieg szlochała: "To mój mąż, mój mąż", po chwili uciszył ją strzał. Chłopcu jeszcze brzmiały w uszach "...nie opuszczę cię aż do śmierci..." - Został wdowcem szybciej, niż kiedykolwiek mógł przypuszczać. Prędzej, prędzej, bez scen, spokojnie, bo widzicie, jak załatwiamy się z opornymi. Kiedy odchodziliśmy, pamiętam jeszcze, że jeden z psów podbiegł do niej i zaczął lizać krew. A ja zawsze tak lubiłem psy... Zapędzili nas do jakiegoś stojącego na uboczu baraku. Przestaliśmy w nim do rana. W brzasku dnia ledwie poznałem Cycerona. Postarzał się przez tę noc co najmniej o dziesięć lat. Rano przyszli i grupami zaczęli nas wyprowadzać. Szło się do kąpieli. Wchodzili tam ludzie, a wychodzili już więźniowie, z których każdy miał numer wytatuowany na lewym przedramieniu. O taki, zobacz. Bo ja też stałem się numerem: achtundvierziegtausendzweihundertneunundsiebzig. Wychodzili z tej kąpieli w ten cholerny mróz w pasiakach, drewniakach, ogoleni na zero. Nie ludzie już, nie. Byliśmy z Cyceronem w ostatniej grupie. Nadszedł jakiś esesman. Zatrzymał się przed zzieleniałą z zimna i strachu grupką ludzi i zapytał: "Czy jest między wami lekarz?" Nie ruszyłem się. Nie wiem, dlaczego się nie ruszyłem, nie umiem powiedzieć, czy po prostu bałem się, czy był we mnie jakiś wewnętrzny bezwład. Stałem i patrzyłem na tego Niemca. Był szczupły, wysoki, młody. Pomyślałem, że - być może - zdawaliśmy końcowe egzaminy w tym samym przedwojennym roku. Miał pociągłą, taką niezwykle rasową, taką bardzo nordycką twarz i oczy jakieś blade i pozornie bez wyrazu. Nie dziw się, że tak ci go dokładnie opisuję, pamiętam świetnie tę twarz. Nigdy żadnej twarzy ludzkiej tak nie pamiętałem i już tak pamiętać nie będę. Jeżeli nawet na chwilę przymknę oczy, on natychmiast staje przede mną. I tak już będzie zawsze. Ale wtedy nie wiedziałem o tym. Wtedy usłyszałem pytanie: "Ist der Arzt zwischen euch?" Wyobraziłem sobie, że pytający jest także lekarzem, i patrzyłem na niego i to nie ja, przysięgam ci, że to nie ja postawiłem ten decydujący krok naprzód. To Cycero pchnął mnie z tyłu i znalazłem się poza szeregiem. Wtedy on także spojrzał na mnie, jakoś tak szybko i bez większego zainteresowania. I zadał mi jeszcze kilka pytań. Pytania miały sprawdzić moją podstawową wiedzę medyczną. Jakby chciał przekonać się, czy nie oszukuję. Był podejrzliwy, bo widzisz, kilkanaście miesięcy wcześniej odbywała się bardzo podobna scena. Tylko nieco dalej, po stronie kobiet. Także stanął przed takim szeregiem, tylko wtedy nie było zimy. Wtedy było lato, czerwiec, był piękny słoneczny dzień, a dziewczyna, która wysunęła się z szeregu, była jeszcze w barwnej sukni w kwiaty i sama wyglądała jak kwiat. Zapytał: "Czy jest między wami pielęgniarka?", a ona natychmiast stanęła przed nim i - smukła, popielatowłosa - powiedziała szybko: "Ja. Ja Jestem pielęgniarką". Powiedział jej: "Proszę za mną", ale nie szedł pierwszy, ją puścił przodem i patrzył na nią, jak szła pomiędzy barakami, jak mijała pasiaste, łyse postacie, kolorowa, młoda, słoneczna, może nawet zapomniał wtedy o gryzącym, tłustym zapachu dymu, którego nie lubił. To mu trzeba lojalnie przyznać. Dymu nie lubił od początku. Z tych kobiet za nimi zdarto ubrania, nałożono na nie pasiaki i obcięto im włosy. A ona szła, i fala włosów, opadająca nisko na plecy, kołysała się i on patrzył na te włosy i myślę, że wówczas, kiedy powiedział jej: "Pani nie jest przecież pielęgniarką", wówczas też pewnie patrzył na te jej włosy. Zaraz... Zdaje się, że odbiegłem trochę od tematu. Otóż, ponieważ kilkanaście miesięcy temu ta dziewczyna go oszukała, teraz chciał być ostrożniejszy. Po kilku pytaniach stwierdził widocznie, że naprawdę ma do czynienia z lekarzem, powiedział więc również: "Proszę za mną" i w ten sposób rozstaliśmy się z Cyceronem od razu pierwszego dnia. Jemu ogolili głowę, ubrali go w pasiak i drewniaki, ja stałem się swego rodzaju wybrańcem losu. Miałem być więźniem posiadającym funkcję. Po prostu, widzisz, on jej kazał zrobić zastrzyk, ona go zrobiła, ale on już wiedział, że to był pierwszy zastrzyk, jaki zrobiła w życiu. Zapytał: "Dlaczego pani powiedziała, że jest pielęgniarką?", a ona odpowiedziała szczerze i bez dalszych wykrętów: "Chciałam żyć". Ale nie o tym miałem mówić. Wtedy przecież, kiedy szedłem za nim, bo ja szedłem za nim, nie miałem o tej całej historii pojęcia. Szedłem ku swojemu nowemu przeznaczeniu, starając się nie myśleć ani o Cyceronie, który został, ani o dymie, który już wtedy był wszędzie. Lekarz nazywał się Heinrich Dremer. Wprowadził mnie do jakiejś izby i ogarnęło mnie cudowne ciepło. W kącie stało coś w rodzaju piecyka, a w nim trzaskał autentyczny ogień. Poczułem się bardzo słaby. Pomyślałem, że dałbym wiele, aby móc usiąść. Stałem jednak, bo on stał, a ja wiedziałem, że muszę go słuchać. Zawołał: "Schwester Hedwig!" i ona weszła. Nie przypominała kwiatu, raczej cmentarny posąg, taki z szarego kamienia, nagrobkowy. Powiedział: "To jest właśnie lekarz". Ona nie odpowiedziała, ja także się nie odezwałem. Staliśmy tak chwilę we trójkę, ja o krok za nim, ona naprzeciwko, wreszcie on powiedział, że "Schwester Hedwig" wprowadzi mnie w obowiązki, a do niej, że ma to zrobić natychmiast. Potem wyszedł, a my zostaliśmy sami w brudnej izbie, w której było mroczno, bo miała jedno małe okienko, a dychawiczny piecyk dymił. Pomyślałaś teraz, że to prawie preludium do miłosnej opowieści i skarciłaś siebie, że przecież rzecz jest o Oświęcimiu. Otóż nie masz racji, bo będzie i o miłości także. Wtedy oczywiście o tym nie wiedziałem. Wyobraziłem sobie, że ona jest Niemką, i poszedłem za nią na przegląd szpitala. Pewnie nie wiesz o tym, że kiedyś, kiedy w jakiś przedwojenny sposób układałem sobie życie - marzyłem o prowadzeniu szpitala. Okazuje się, że życie spełnia czasem takie marzenia. Bo otrzymałem szpital, cuchnący barak w Oświęcimiu. Pierwszym chorym, którego zobaczyłem, był człowiek ze zmiażdżonymi nogami. Pracował jako tragarz kamieni. Któregoś dnia Niemcy stwierdzili, że wziął zbyt mały kamień, wobec czego załadowano mu na plecy taki, który z trudem uniosło trzech. Zarządzono "biegiem marsz" i popędzano bykowcem po nogach. No więc po kilku krokach kamień przywalił go. Takich pomiażdżonych było więcej. Przybywało ich ciągle. Miałem swój szpital. Cuchnący, zgniły, zatłoczony, pełen jęków i skarg, których słuchanie przechodziło normalną ludzką wytrzymałość. Trzeba było coś w sobie zabić, trzeba było od czegoś w sobie oddzielić się na zawsze, żeby tam istnieć. Zrobiłem to. Zdaje się, że opowiadam ci to wszystko raczej nieskładnie i trochę chaotycznie. Do dziś mam w pamięci ogromnie dużo pojedynczych obrazów, które nie chcą się ułożyć w schludną całość. Obrazy natomiast pamiętam dokładnie. Jak w snach. Wiesz, że śniło ci się coś strasznego, ale pamiętasz tylko koszmarną atmosferę snu i pojedyncze obrazy. Tylko że mnie się to nie śniło, to wszystko istniało naprawdę. A zatem obraz od razu z pierwszego dnia, z pierwszej niemal godziny. Bo pamiętam, że zdołałem zaledwie przejść między jednym szeregiem barłogów i dowiedzieć się, że szpital dysponuje kilkoma tabletkami aspiryny i olejem rycynowym, kiedy w pierwszej izbie pojawili się Niemcy: Schwester Hedwig jakby zapomniała o mnie natychmiast i skwapliwie - tak wtedy pomyślałem - wybiegła im naprzeciw. Ja się nie spieszyłem. Zostałem w części szpitalnej, tyle tylko, że podszedłem bliżej drzwi. Niemcy dopominali się o kogoś, powtarzało się jakieś nazwisko, do izby wszedł także Dremer. Wtedy dopiero ona powiedziała, usłyszałem to zdanie bardzo dokładnie: "Mogę go wydać nawet w tej chwili, ale nie wiem, czy się na coś przyda. Zmarł przed kilkoma godzinami". Jeden z Niemców zaczął wołać, że po to go tutaj przysłali, żeby zrobiono z niego zdatnego do mówienia. Doktor Dremer wyjaśnił, że nie są cudotwórcami. Wyszli - klnąc. Dremer został i zapytał: "Co pani zrobiła?", a ona odpowiedziała: "To, co należało". Miała niezwykle spokojny, opanowany głos. Ale słuchając tego głosu odnosiłem wrażenie, że jest w nim coś z zamarzniętej rzeki, że pod tą lodową powłoką wrze prawdziwy nurt. Myślałem także, że Dremer ją uderzy. Takie robił wrażenie. Ale nie uderzył jej. Zrobił to znacznie później i z zupełnie innych powodów. Teraz po prostu odwrócił się i wyszedł. A myśmy znowu zostali sami i znowu poszedłem między pryczami, aż natrafiłem na tego zmarłego przed kilku godzinami. Na niego i na zbitą ampułkę od zastrzyku. To był ewipan. Bo widzisz... przywieźli tego człowieka właściwie już na granicy śmierci. Skatowanego, z połamanymi żebrami, z pękniętą wątrobą i poleceniem, żeby za wszelką cenę zrobili go zdolnym do mówienia. Bo dużo wiedział. Wiedział również, po co przyszedł do szpitala i co go czeka później. Dlatego kiedy tylko był w ogóle zdolny do sformułowania tej prośby, poprosił: "Niech siostra to załatwi. Ja już nie mam siły. Jeśli do nich wrócę - wydam". Załatwiła, zabiła tego człowieka. Naturalnie wówczas, kiedy znalazłem tę nieszczęsną ampułkę, wiedziałem tylko o tym ostatnim - że zabiła: Nie umiem ci powiedzieć, co się wówczas ze mną stało i skąd wzięła się we mnie ta odwaga, determinacja może raczej, a może było to po prostu przeczucie tego, co było w tym baraku istotne. Powiedziałem, że mianowano mnie tu lekarzem i że bez mojej wiedzy i zgody nie wolno jej zrobić nic. Absolutnie nic. I ona, jakby mnie wtedy właśnie dopiero zobaczyła, uśmiechnęła się. To były niesłychanie rzadkie chwile, można by policzyć je na palcach jednej ręki, dlatego pewnie każdy z jej uśmiechów świetnie pamiętam. No więc ten był pierwszy. I z tym uśmiechem powiedziała po polsku: "Mam na imię Jadwiga". Aha. Od razu też, tego pierwszego dnia, zrobiłem dwie operacje. Kuchennym nożem. Nawet tępym. Udały się. I myślę, że może przez to właśnie natychmiastowe wejście w nadmiar spraw i obowiązków, a może przez koszmarną atmosferę niby snu - nie potrafiłem odkryć tego, co powinno być od razu jasne. Potem pewnie nie chciałem tego odkryć, a kiedy wreszcie nie mogłem się dalej oszukiwać - to już bolało. Pierwszego też dnia poznałem Sieriożę. Rosjanin. Był blokowym naszego szpitalnego baraku. Kiedy Jadwiga zaaprobowała mnie tym swoim pierwszym do mnie uśmiechem, zarzuciła kurtkę na plecy i pobiegła do niego. Zdać relację. A relacja ta brzmiała mniej więcej tak: "Polak z Warszawy. Jeżeli tylko uda się zatrzymać go na dłużej, może będziemy mieć prawdziwy szpital. Jest odważny. Musisz go tylko wielu rzeczy nauczyć, Sierioża". Wielu rzeczy mnie Sierioża nauczył. Start Cycerona był w obozie zupełnie inny. W baraku było ich około trzystu. Na pryczach gnieździli się po kilku. Ja miałem swoją własną. Tylko moją. Najbliższym sąsiadem Cycerona był jakiś Francuz, trafił potem do mnie do szpitala. Wysoki, chudy. Paniczny strach o życie zabił w nim wszystkie inne uczucia. Był znany z tego, że kradł. Sąsiadowi z niższej pryczy skradł kiedyś niedopałek papierosa, a Cyceronowi zabrał pół kromki suchego chleba. Na obozowe warunki to były przestępstwa. Cycero pracował jak inni. Szczęśliwie nie w kamieniołomach. Wracali późnym wieczorem. Apel, nieruchome sterczenie na mrozie. Zawsze po takim apelu kilku przynoszono do nas, zimno, piekielne zimno, sen w śmierdzącym baraku i znów dzień, jak inne. W części obozu, gdzie był Cycero, grasował kapo Wunsch. Nigdy nie bywał trzeźwy. Co pewien czas alkohol doprowadzał go do stanu białej gorączki. Wpadał wtedy do baraku, dzikim wyciem stawiał więźniów na nogi i rozpoczynał swoje polowanie. Polowanie na... wszy. Szedł wolno, z odbezpieczonym rewolwerem między pryczami. prześlizgiwał się wzrokiem po przerażonych twarzach i uśmiechał się. A potem rozlegał się strzał i czyjś rozpaczliwy krzyk. A kapo Wunsch śmiał się: "O jedną wesz mniej... i znowu szedł dalej, wpatrując się w brudne pasiaki. Przeszedł. Ten i ów oddycha z ulgą, ale kapo zawraca. Zobaczyłem Cycerona dopiero po kilku dniach. Nie poznałem go. Przeszedłem obok niego jak obok każdego innego więźnia, ale zawołał na mnie. A kiedy rozmawialiśmy, patrzył na moje włosy, na buty, na moje ubranie. Chciałem mu powiedzieć, że to przecież nie ja sam, to on mnie do tego popchnął, ale nie powiedziałem oczywiście nic. Dałem mu bochenek chleba, którym podzielił się z całym barakiem, i obiecałem, że postaram się uwolnić go z tego baraku. Nie wiem, dlaczego to obiecałem, nie miałem do tego w zasadzie żadnych podstaw. A przecież byłem tego pewny. Uwolniłem go od kapo Wunscha, ale to nie była moja zasługa. I stało się to zresztą trochę później. Po kilku dniach przyszedł do mnie Dremer. Miałem właśnie obchód. Bo chciałem prowadzić ten szpital tak, jak trzeba. Powiedział do mnie: "Proszę, niech pan sobie nie przeszkadza". Tyle że szedł za nami, krok w krok, tyle że wszystkiego słuchał, na wszystko patrzył. Przy którymś z chorych, pamiętam, zatrzymał się dłużej. Zapytał: "Pan go operował?" Powiedziałem: "Tak". W połowie obchodu załamał się. Myślę, że wygnał go smród. Bo długo nie mogliśmy sobie z tym dać rady. Właściwie do końca chyba sobie z tym nie poradziliśmy. Czekał w tej pierwszej izbie. Siedział, palił papierosa i wyraźnie czekał na mnie. Zapytał: "Nie bał się pan w tych warunkach robić operacji?" Jadwiga przekładała coś w szafce aptecznej. Spojrzałem na nią. Nie patrzyła na mnie, patrzyła na Dremera, zdaje się, że to mnie jakoś ubodło. To może trochę śmieszne, było tyle ważniejszych spraw, a przecież to właśnie najbardziej mi się w tym momencie nie podobało. Może dlatego odpowiedziałem: "Bałem się. Ale nie było innego wyjścia". "Rozumiem. Niech pan siada. Widzi pan, ciekawi mnie inna sprawa: ten przypadek wątroby. Co pan z tym zrobił?" Powiedział do mnie: "Niech pan siada", ale nie usiadłem. Stałem oparty o framugę drzwi mojego szpitala, prawie tak, jakbym bronił wejścia do niego. Odpowiedziała za mnie Jadwiga: "Wyleczył go liśćmi aloesu. Nie pamięta pan doktor? Wzięłam przecież od pana doniczkę". Nim wyszedł, powiedział, że jutro wieczorem mam do niego przyjść, że chce ze mną porozmawiać. Nie pamiętam dlaczego, ale jakoś ta rozmowa nie doszła do skutku, minęło znów kilka dni, podczas których dano nam trochę spokoju. Chodziłem między chorymi, rannymi, zbitymi, były ich nie dziesiątki, były ich setki, a chyba wszystkich pamiętam, dla każdego musiałem znaleźć czas, każdego musiałem pocieszyć, do każdego się odezwać. Po pewnym czasie rwali się do tego szpitala. Jak na urlop, jak na obozowe wakacje, może właśnie dlatego doktor Dremer tak bardzo zainteresował się moją osobą. Bo nie zrezygnował jednak z tej rozmowy, wezwał mnie do siebie. A kiedy wszedłem i zacząłem, jak zawsze: "Więzień numer...", przerwał mi, poprosił, żebym usiadł, poczęstował mnie papierosami i powiedział: "Niech pan zapali. Albo może się pan napije. I jedno, i drugie świetnie robi na samopoczucie, a pan jest przepracowany. Chciałem wyjaśnić, że rozmowa nasza ma mieć charakter zupełnie prywatny. Pan mnie bardzo interesuje jako kolega po fachu". Miał niewielki, przyzwoicie urządzony pokój. Trochę kwiatów. Na ścianie wisiał olbrzymi portret Himmlera, boga obozów koncentracyjnych. Choć okno było szczelnie zamknięte, tutaj także dochodził gryzący zapach dymu. Powiedział i starał się być przy tym bardzo miły: "Jesteśmy rówieśnikami. Pan świetnie mówi po niemiecku. Czy pracował pan może w jakimś niemieckim szpitalu?" "Nie". Ponieważ nie paliłem, zapalił sam. Chciałem jak najszybciej stamtąd pójść. Zobaczyłem przechodzącego pod oknem Sieriożę. Bali się o mnie. "Myślałem przed chwilą o tym - mówił dalej Dremer - jak inaczej myśli się o narodzie w całości, a inaczej o jednostkach. Szanuję w ludziach energię, zdolność i odwagę. Te wszystkie cechy pan posiada, niestety. Mówię: niestety, bo gdyby pan był inny, mój stosunek do pana byłby znacznie prostszy." Sierioża zatrzymał się w pobliżu, udawał, że jest czymś zajęty, ale gapił się w okno. Był wysoki, barczysty, nosił tych moich chorych na rękach jak dzieci. Przypuszczam, że ta jego obecność za oknem dodała mi pewności siebie. Powiedziałem Dremerowi, że tę energię, zdolności i odwagę, które tak wysoko ceni, posiada co najmniej połowa tych szkieletów w pasiakach. Powiedziałem: "Zwykły przypadek zrządził, że nie jestem między nimi, lecz siedzę w pańskim pokoju. Czy rozmawiałby pan ze mną tak samo, gdybym był ogolony, głodny i zbity?" Powiedziałem to i wtedy trochę się przestraszyłem, przyznaję. I na przekór sobie dodałem jeszcze: "Jeśli chciał mnie pan do czegoś sprowokować, to się to chyba panu udało". "Chciałem z panem tylko porozmawiać. Jak z lekarzem, nic więcej." Pamiętam, wpatrywałem się wtedy w jego twarz i pomyślałem, że w jakiś sposób ma rację. - Że być może - jest niezłym lekarzem, którego inny niezły lekarz interesuje. Być może w innych warunkach mielibyśmy istotnie sobie wiele do powiedzenia, może w innych warunkach Heinrich Dremer wydałby mi się nawet sympatyczny. No tak, ale nie było innych warunków. Był obóz, a przez szczelnie zamknięte okno wdzierał się ten przeraźliwy zapach, nie pozwalający zapomnieć nawet na minutę, czemu to wszystko tutaj służy. Wstałem. "Nie mamy o czym rozmawiać - powiedziałem. - I nic chyba na to nie poradzimy." Wtedy usłyszeliśmy muzykę. Była bardzo blisko. Wiedziałem już, co to jest. W takt wojskowej kapeli więźniowie tańczyli pod czujnym okiem esesmanów. Tańczyli boso na mrozie tak długo, aż utracili resztę sił i walili się na ziemię. Widziałem już to kilka razy. Dremer pochylił głowę. To też mu trzeba obiektywnie przyznać, że nie lubił tych urozmaiceń obozowego życia. Wbrew wszystkiemu, co się stało, potrafię być wobec niego obiektywny. Chciałem odejść, ale zatrzymał mnie. Powiedział: "Odprowadzę pana. Jest pan potrzebny swoim chorym i nie chciałbym, żeby po drodze stało się panu coś złego". Na progu szpitala czekała na mnie Jadwiga. A kiedy podszedłem, uśmiechnęła się do mnie - to był jej drugi uśmiech. Powiedziała: "Dobrze, że już jesteś, bo bałam się..." Sierioża zawołał z głębi izby: "Dzieciaki - (bo on zawsze nazywał nas dzieciakami) - zdobyłem parę ręczników, a jutro będzie trochę świeżej słomy". Sierioża wielu rzeczy mnie nauczył, ale zdolności zdobywania tych prawdziwych skarbów były dane tylko jemu. Pamiętam, usiedliśmy we trójkę w izbie, ogień palił się, w szpitalu nikt tego dnia nie umierał, nikogo gwałtownie nie trzeba było operować. Siedzieliśmy, było ciepło i zamknięte drzwi zdawały się oddzielać nas całkowicie od reszty obozu. Zdawało mi się wtedy, że coś czuwa nad nami i nie pozwoli tego poczucia bezpieczeństwa rozbić. Rozmawialiśmy o tym, że należałoby nasz szpital poszerzyć, zastanawialiśmy się, jak to zrobić. Sierioża mówił: "Gdyby pozwolili nam chociaż z kilku desek zbudować kryte przejście do sąsiedniego baraku, moglibyśmy stworzyć tam drugi oddział, lżej chorych". Jadwiga łatała jakieś stare prześcieradło. Siedziała tuż, pod mizerną lampką, światło padało na jej pochyloną twarz, połyskiwało w popielatych włosach. To była dla mnie najpiękniejsza twarz kobieca. Słuchałem słów Sierioży, zdaje się, że nawet mu coś odpowiedziałem, ale to był ten moment, kiedy świat przestaje nagle istnieć, nawet nie to, nie przestaje, po prostu zmienia wymiar, to był ten moment, kiedy światem staje się czyjaś pochylona twarz, czyjeś włosy i czyjś uśmiech. Bo Jadwiga poczuła widocznie mój wzrok, podniosła oczy i uśmiechnęła się... To był jej trzeci uśmiech, przedostatni. Myślę, że wszystko jej wówczas powiedziałem. Wtedy właśnie, kiedy patrzyliśmy na siebie i kiedy odpowiadałem Sierioży: "Nie dadzą nam tamtego baraku. Musimy czekać do wiosny. Wtedy będzie można przenieść tu taką starą altanę czy coś takiego, widziałem, stoi za krematoriami". I znowu mijały dni, zwykłe, obozowe dni, codzienna droga między pryczami: Francuzi, Polacy, Rosjanie, Belgowie, Holendrzy, Jugosłowianie, kogo tylko można sobie wymarzyć, i Jadwiga niezmordowanie towarzysząca mi przy chorych, i Sierioża zdobywający ręczniki, prześcieradła, słomę, mydło... Zaraz, jak to było dalej... Nie wiem, czy zauważyłaś, ale mam teraz jedno skandaliczne przyzwyczajenie. Jeżeli tylko mam kartkę papieru i ołówek - rysuję. Zauważyłem też, że rysuję na piasku, na murze, gdziekolwiek, gdzie tylko się da. Ojciec kiedyś nie wytrzymał i zawołał: "Przestań rysować te idiotyczne jeże!" No tak, bo to właśnie coś w rodzaju jeża. Taka trochę bezkształtna kula, kłąb najeżony kolcami... Pamiętam, wracaliśmy z Sieriożą z odprawy i już z daleka zobaczyliśmy Niemców w pobliżu szpitala. Stali półkolem, za nimi zgrupowali się jacyś więźniowie, od czasu do czasu słychać było okrzyki, jakby kogoś do czegoś zachęcano, jakby się o coś spierano, pamiętam, Sierioża spojrzał na mnie, zobaczyłem w jego oczach niepokój, przyspieszyliśmy kroku, kiedy byliśmy bliżej, można się było już dokładnie zorientować, że Niemcy coś obserwują, a kiedy podeszliśmy blisko, prawie do drzwi naszego szpitalnego baraku - zobaczyłem właśnie na śniegu taki kłąb. To był drut kolczasty i z początku sądziłem, że to po prostu olbrzymi zwój drutu. Ale naokoło stali Niemcy, podnieceni, kłócący się o coś, zakładający się, a zwój drutu jakby się poruszył. Usłyszałem wtedy: "Stawiam, że dojdzie", to powiedział jeden z przyglądających się, a inni zaczęli wołać, że nie, że założyć bank. Wtedy zobaczyłem krew. Bo to był człowiek. Nagi mężczyzna, zwinięty w kłąb, ze stopami przy głowie, rękami gdzieś za plecami, ciasno związany drutem kolczastym. Leżał o dwa lub trzy kroki od Niemców. Właściwie nie leżał, poruszał się. Przysięgam ci, że bardzo chciałem wtedy wejść do szpitala i nie patrzeć. Nie mogłem odejść. Usłyszałem głos Jadwigi, taki jak zawsze, spokojny i opanowany: "Powiedzieli, że jeśli doczołga się do szpitala, darują mu życie". No więc czołgał się. Nie, to jest złe określenie. On się toczył. Centymetr po centymetrze przesuwał się w naszą stronę. I to jest także złe określenie. On wbijał w siebie setki żelaznych kolców ciągle, bez przerwy, za każdym najmniejszym drgnieniem, najdelikatniejszym nawet ruchem. Posunął się jeszcze może o pół kroku i znieruchomiał. Któryś z Niemców zawołał: "Wygrałem! Tu zdechnie!" Inny powiedział: "Poczekaj, ten tak szybko nie zrezygnuje". Inni się znowu założyli, byli radośnie podnieceni. Stawiali na połowę, że połowę osiągnie na pewno. Połowę drogi do szpitala. Do mnie. Leżał nieruchomo, a potem znowu drgnął, rzucił się jakoś i przeturlał bodaj o pół obrotu. Jeden z Niemców gwizdnął przeciągle, jakby z uznaniem. Jadwiga mówiła: "To komunista. Straszliwie go męczyli na śledztwie, nic nie wydał. Któremuś przyszła do głowy ta zabawa. Powiedzieli, że jeśli pokaże, że jest komunistą, że ma więcej sił niż inni i doczołga się do szpitala, darują mu życie". Znowu znieruchomiał i pomyślałem, że już się nie ruszy. Ale ruszył się znowu. Tym razem wolniutko, jakby kończyły mu się siły. Sierioża powiedział: "Dojdzie. On tu do nas dojdzie". Była jakaś ogromna pewność w jego głosie i ja w to od razu uwierzyłem. I pomyślałem: "Jak ratować człowieka, który cały jest jedną wielką raną?", a on tymczasem znowu leżał nieruchomo i ja znów zacząłem wątpić. Niemcy podnieśli rejwach. Kłócili się, zakładali o pieniądze. O jakieś spore sumy. Któryś szarpał smycz, bo pies wyrywał się do żywego kłębu, kłąb pachniał świeżą krwią. Znów ruszył. Przechylił się i przez moment zobaczyłem jego twarz, ale to mi nie wystarczyło, żeby znów uwierzyć. Patrzyłem i zdawało mi się, że czuję te wbijające mu się w ciało kolce, ciągle od nowa. Kiedyś słyszałem, że dla zbadania wytrzymałości na cierpienie, zamknięto psa w beczce najeżonej kolcami i spuszczono ją z góry. Pies też bez przerwy nadziewał się na kolce. Ale pies nie miał wyboru. Ten człowiek sam decydował o tym, że kolce się w niego wbijają. To była cena jego życia. Przebył połowę drogi i wrzask Niemców dał mu chyba o tym znać. Darli się tak, że prawie bębenki w uszach pękały. Cieszyli się, że zabawa tak się wspaniale rozwija, podwajali stawki, znalazł się odważny, który powiedział: "Dojdzie, to ścierwo dojdzie do końca". Jakby ten krzyk dodał mu sił, pokonał tę połówkę i znalazł się po naszej stronie, znacznie bliżej mnie niż ich. Sierioża powtórzył swoje: "Dojdzie. Jadźka, szykuj pryczę". Zapytała: "A jeśli nie dotrzymają słowa?" Przeraziłem się. To nie przyszło mi do głowy. Bałem się teraz tego, że nie dojdzie, i bałem się momentu, kiedy dotoczy się pod moje nogi, a któryś z nich wyjmie rewolwer i strzeli. Obejrzałem się. Jadwigi nie było. Pomyślałem, że poszła naprawdę szykować tę pryczę i że to jest chyba za wcześnie. Kłąb znów nie poruszał się i kiedy tak leżał nieruchomo, niczym nie przypominał człowieka. Pies zaczął wyć. Może to wycie znów go zmobilizowało, bo ruszył się, znów tak strasznie wolno, chwilami zdawało się, że porusza się tylko w miejscu. Nie wiem, jak długo już to trwało, tak każda minuta rozciągała się w nieskończoność. Stałem, patrzyłem, poczułem w pewnej chwili, że Jadwiga znów była obok mnie. Nie zapytałem, czy naszykowała tę pryczę, wcale nie byłem przekonany, że będzie potrzebna. Zobaczyłem nagle doktora Dremera. Szedł wolno od strony swego mieszkania i patrzył na powiązanego drutem człowieka. On z tamtej strony, ja z tej. Sierioża powiedział: "Teraz już naprawdę idź, szykuj". Pomyślałem: "Jeżeli nie szykowała pryczy, to gdzie była?" Miał może cztery, może pięć kroków do mnie, kiedy znieruchomiał. Czekaliśmy, ale nie ruszał się. Niemcy umilkli, nawet ten cholerny pies przestał wyć. A on się nie ruszał. Miał odrzuconą głowę, zamknięte oczy, twarz białą jak papier, pomyślałem, że wykrwawił się: W tej ogromnej ciszy Jadwiga szepnęła: "Idź. Już niedaleko. Błagam cię". Nie mógł tego słyszeć, nie słyszał na pewno. A przecież otworzył oczy. Zobaczył nas. Zobaczył w nas wyczekiwanie i może w oczach Sierioży tę olbrzymią wiarę. I może wtedy zrozumiał ten szept Jadwigi. Zwinął się, wykrzywił, nie widziałem i chyba nie zobaczę tyle jakiegoś morderczego zdecydowania w niczyjej twarzy. I Niemcy już nie wrzeszczeli. Myślę, że to jednak przekroczyło ich wyobraźnię. Tego nie przewidzieli. Był już tylko o dwa, może trzy kroki ode mnie. To nie wchodziło w ich rachunki. Nie mieli ochoty ani przegrywać, ani tym bardziej darować mu życia. Skończyła się zabawa, teraz to już była walka. Był śmiertelny pojedynek. Jeszcze krok. Chciałem wyciągnąć ręce, Sierioża szarpnął mnie do tyłu. Zobaczyłem, że Dremer oderwał się od grupy Niemców, przeszedł drogę dzielącą ich i nas, i zdumiałem się, że ta droga jest tak krótka i że przebyć ją można tak szybko. Zatrzymał się przy nas i donośnym, jakimś krzykliwym głosem, jakiego u niego nigdy nie słyszałem, zarządził: - Odplątać go, zabrać, opatrzyć! Na co czekacie?! Myślę, że czekali właśnie na ten rozkaz, bo nawet nie zdołałem się zorientować, jak szybko kolczasty kłąb zniknął sprzed oczu Niemców. Widziałem tylko, że Sierioża miał jakieś narzędzie, którym przecinał drut. I dopiero, kiedy niósł tego człowieka, lekko, swobodnie, jak dziecko, usłyszałem jęk. Wszedłem do baraku. Dremer został w drzwiach pomiędzy nami a grupą esesmanów. Chciałaś pewnie zapytać, czy zdołaliśmy go uratować. Tak. Uratowaliśmy go. Chociaż to znowu nie jest właściwe określenie. Miał w sobie ogromną siłę, niesłychane pragnienie życia. Nie umiał się poddawać. Leżał na pryczy i kiedy zjawiałem się, szeptał: "Żyć! Żyć! Muszę żyć!" Stałem przy nim i zastanawiałem się czasem, co daje tę ogromną moc, tę wiarę w sens ludzkiego istnienia i tę możność walki do końca... Uratowaliśmy go. Wyszedł ze szpitala jako ktoś inny. Baliśmy się, że mogą sobie o nim przypomnieć. Kiedy wychodziłem z Oświęcimia, jeszcze żył. Wtedy ciągle jeszcze w błogosławionej naiwności ducha nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego tak dalece nam się w tym szpitalu wiedzie, dlaczego jakoś tak nikt się do nas nie wtrąca, a my ratujemy ludzi. Może zresztą wyobrażałem sobie, że to jest naturalne. To był ostatecznie szpital. Któregoś dnia jednak komendant obozu urządzał u siebie zabawę. Nie mogłem przewidzieć, że zabawa w jakiś sposób będzie nas dotyczyła. Poszedłem spać jak zwykle, i chyba nic mi się nie śniło. W oświęcimskim obozie nie dręczyły mnie żadne sny. Obudziło mnie szarpnięcie za ramię. To był Sierioża. Powiedział: "Leć natychmiast do szpitala. My z Jadwigą przyniesiemy rannych z zabawy". Sypiałem prawie zawsze w ubraniu. Często trzeba było w nocy wstawać do chorych. Dlatego w szpitalu byłem prawie natychmiast. Właśnie wnosili Cycerona. Był przykryty skórzanym płaszczem Dremera. Bo to była piękna zabawa. Z tańcami, pieśniami, Cygankami, dużą ilością wódki i numerami specjalnymi. Do tych ostatnich należała gra w piłkę nożną przy pomocy więźniów. To znaczy więźniowie pełnili rolę piłek. Jednym z nich był właśnie Cycero. Powiedział mi później, że kiedy go wrzucono do tej sali, gdzie była muzyka, oślepiające światło, kręcące się pary, dekolty, wzniesione kieliszki, okrzyki, kiedy go zaczęli sobie podawać kopniakami jak łachman - pomyślał wtedy, że tak musi wyglądać piekło. Położyli go na stole. Musiałem mu dać krew. Dałem swoją. Moja krew jest dobra dla każdego. Pamiętam, Sierioża owinął mi rękę gumą, a Jadwiga wbiła igłę w nabrzmiałą żyłę - zdążyła się świetnie nauczyć wszystkiego, co powinna umieć wykwalifikowana pielęgniarka, była wspaniałą pielęgniarką. Wtedy drzwi otworzyły się i na progu stanął Dremer. Był bardzo pijany, trzymał się framugi drzwi i chwiał się. "Moglibyście - powiedział - chociaż pozasłaniać lepiej okna do tych nocnych praktyk." Jadwiga wyciągnęła igłę, Sierioża naszykował rękę Cycerona. Dremer zawołał: "Hedwig!" Powiedziała: "Słucham, panie doktorze". Wtedy dopiero spojrzałem na nią i zobaczyłem, że ma na sobie suknię. Prawdziwą suknię. W kwiaty. Chyba wtedy zrozumiałem. Tak, na pewno wtedy, bo następne słowa Dremera nie były już dla mnie niespodzianką: "Kiedy skończycie, przyjdź do mnie". Chciałem powiedzieć, że nie przyjdzie, chciałem krzyczeć, że jej nigdzie nie puszczę, że raczej zabiję jego i siebie. Nic nie powiedziałem. On odezwał się jeszcze i słowa, które były przeznaczone dla niej, skierował wyraźnie do mnie: "Tylko... żebym długo nie czekał". No cóż, tak to było. Skończyliśmy z rannymi, a ona umyła ręce, poprawiła tę swoją śliczną, czerwcową suknię w kwiaty i wyszła z wysoko podniesioną głową. A ja nie mogłem jej zatrzymać. Cycero wyzdrowiał i Sierioża powiedział do mnie, żebyśmy zatrzymali go w szpitalu. "Tu ma szanse przeżycia. jest twoim przyjacielem, masz prawo to zrobić." Pomyślałem wtedy, że moim przyjacielem jest przede wszystkim on, Sierioża. Niewiele o nim wiedziałem, nie mieliśmy czasu na zwykłe, prywatne rozmowy, ale to jedno, że jest moim przyjacielem, wiedziałem na pewno. Aha, byłbym zapomniał, a to przecież ważne. Widzisz, jak bardzo te obrazy mieszają się z sobą, jak nie chcą ułożyć się w gładką całość. Zabiliśmy kapo Wunscha. Zabiliśmy go całkiem prawidłowo, po lekarsku, w szpitalu, a Dremer udawał, że wierzy wszystkiemu, co mu na temat śmiertelnego ataku wyrostka robaczkowego opowiadaliśmy. Nie przychodziło mu to wszystko łatwo i kiedyś, nie pamiętam już w tej chwili dokładnie kiedy, tak się złożyło, że znaleźliśmy się w jego pokoju we trójkę, a nie mieliśmy już między sobą tajemnic - wypominał to. Powiedział: "Hedwig, czy myślałaś kiedyś o tym, że gdyby nie ja, byłabyś jednym z tych pasiastych łachmanów? Wszystko zawdzięczasz mnie. Masz swój szpital, w którym robisz, co chcesz. Dla ciebie zdradzam świętą sprawę Trzeciej Rzeszy i..." Byłem obecny, więc jednak nie dokończył. Jadwiga stała przy oknie, przez które ciągle wciskał się ten piekielny dym, stała z tą swoją posągową twarzą i popielatymi włosami. "Za szpital ci płacę - stwierdziła rzeczowo. - A to, że zawdzięczam ci życie..." Zawahała się, spojrzała na mnie, potem na niego i dokończyła: "Nie jestem pewna, co bym właściwie wolała". Wtedy właśnie ją uderzył. Wtedy ją zbił. Jak psa. A ja stałem i patrzyłem. - I możesz w to nie uwierzyć, ale tak właśnie było - nawet nie chciałem jej bronić, bo ja także miałem ochotę ją zbić. Mimo wszystko nie zostawiłem Cycerona w szpitalu. Nie mogłem. Tego właśnie dnia zabrali Sieriożę. Szykowaliśmy się do obchodu, kiedy drzwi baraku otworzyły się i Niemcy weszli. Nie wiem dlaczego, z początku byłem pewien, że to po mnie. Nawet pomyślałem, że pewnie doktor Dremer ma mnie już dosyć. Ale to nie o mnie chodziło, tylko o Sieriożę. Podeszli do niego, trącili lufą w plecy, stanąłem między nimi, usiłowałem coś tłumaczyć, mówiłem: "To blokowy, dlaczego go zabieracie", jeden mnie uderzył, drugi poprawił, przewróciłem się. W drzwiach, Sierioża jeszcze odwrócił się, coś wołał, ale poza okrzykiem: "Andriusza" nic nie mogłem zrozumieć. Zginął jeszcze tego samego dnia. Wstałem wtedy, otarłem krew z rozciętej wargi. Poczułem się bardzo zmęczony. Jadwiga podeszła do mnie. Nie pamiętam, ale chyba uklękła przy mnie. Mówiła: "Musiało się tak skończyć. Brał udział we wszystkim dobrym, co działo się w obozie. Jeśli dotychczas się utrzymywał, to tylko dlatego, że był tutaj. Ale teraz uciekło dwóch, złapali ich, męczyli. Powiedzieli, że to Sierioża im pomagał. Wiedziałam o tym, ale nic nie mogłam poradzić. Nic. Kiedyś zdawało mi się, że będę tu mogła tyle zrobić, tyle zrobić..." Przez brudne okienko wpadało słońce. Bo to już była wiosna: Załamywało się na szybie i kładło jasną smugą na brudnej podłodze. "Dadzą nam kogoś innego - powiedziała. - Będzie trudniej." Tak, musiała przy mnie uklęknąć, bo pamiętam; że podniosłem ją. Powiedziałem: "Jeżeli myślę o miłości, to nie potrafię myśleć o niej w oderwaniu od nienawiści. Nikogo nie nienawidziłem tak bardzo jak Dremera. I myślę, że oczywiście wiesz, co rodzi taką nienawiść? Uczucie bezsilności. Jestem wobec niego całkowicie bezsilny, całkowicie". Wówczas jeszcze nie wiedziałem o tym, ale tego samego dnia, kiedy zabrali Sieriożę, doktor Dremer został wezwany przed oblicze obozowego komendanta. Znam oczywiście treść tej rozmowy już z relacji, ale mogę ją chyba sobie dobrze wyobrazić. Dremer wszedł, a komendant podsunął mu przed oczy jakiś papier i zapytał: "Czy pan to widział?" "Tak." "Sądziłem, że zaszła jakaś pomyłka. - Myślę, że głos komendanta brzmiał tutaj jeszcze trochę niepewnie. - Niech pan się dobrze przypatrzy tym liczbom. Są przecież przerażające." "Tak? Pod jakim względem?" Bo Dremer dobrze już wiedział, o co chodzi, i grał naiwnie zdziwionego. "Porozmawiajmy poważnie. Wie pan dobrze, gdzie pan jest i po co. W kierowanym przez pana szpitalu bardzo niewielu umiera." Przypuszczam, że Dremer powiedział, że lekarze są po to, aby leczyć ludzi, a tamten oczywiście wyjaśnił, że ludzi - tak, naturalnie, ale nie więźniów, i wygłosił wielki monolog: "Nie wiem, do czego pan zmierza, doktorze; ale wiem, że wszyscy mamy tu ściśle określone zadania do spełnienia i musimy je spełnić, bo tego od nas wymaga Rzesza. Cieszyłem się, kiedy miał pan do nas przyjść - jest pan młody, zdolny, inteligentny. Czy sądzi pan, że pochwalam to wszystko, co tu się dzieje? Wiele dałbym za to, żeby pracowali tu ludzie pana pokroju, a nie tacy Wunsche czy im podobni. Można by to wszystko, co mamy tutaj zrobić, robić w sposób spokojny, no... kulturalny. Wszystkie zresztą wysiłki moje idą w tym kierunku i bardzo liczyłem, że pan mi pomoże. Widzi pan, żyję w ustawicznej obawie, że nie podołam obowiązkom, jakie na mnie nałożono. Niech pan pomyśli: w czterdziestym pierwszym roku pojechałem do Treblinki. Wydajność tego obozu wynosiła pięćset jednostek na dobę (liczby zapamiętałem dobrze). Był to w tym czasie najlepszy obóz. A ode mnie zażądano trzech tysięcy. Sześć razy więcej. I cztery tygodnie na opracowanie planu. Trzy tysiące jednostek dziennie, przecież na to potrzebna jest cała fabryka! Pan już tutaj przyszedł na gotowe. Przebrnąłem przez najgorsze. Kiedy w lipcu ubiegłego roku Reichsführer był tutaj, wyraził mi osobiście słowa uznania. A teraz, kiedy na wschodzie pojawiły się pewne trudności, żądania rosną. Wydajność dzienną należy zwiększać. Te trzy tysiące to już stara historia, dochodzimy do ośmiu tysięcy na dobę. Liczyłem na pana. Transporty Żydów są ogromne. A Rosjanie? Polacy? A budowa następnych krematoriów wlecze się już tyle czasu..." Dremer słuchał tego wszystkiego w milczeniu. Widzisz, znowu obiektywnie muszę przyznać, że - istotnie - on się do tego nie nadawał. Nie miał szczęścia i trafił w niewłaściwe dla siebie miejsce. Jestem pewien, że w Niemczech, na froncie, gdziekolwiek, byłby do końca nieskazitelnym Niemcem. Słuchał tego, co mówił komendant, i myślę, że wtedy powiedział sobie to jedyne słowo w życiu: koniec. Komendantowi oznajmił: "Nie może się pan dziwić, że ma pan współpracowników w rodzaju kapo Wunscha. Na to, żeby pracować w fabryce śmierci, trzeba samemu wyzbyć się człowieczeństwa. Nie można zabijać ośmiu tysięcy ludzi na dobę w sposób spokojny i kulturalny. W ten sposób nie można zabijać nawet zwierząt". Dodał jeszcze: "Jestem zadowolony, że jestem lekarzem. Przede wszystkim lekarzem". A ponieważ znał dobrze obozowe metody - wezwał mnie do siebie zaraz po tej rozmowie. Zabierałem się do kolejnej operacji, kiedy Jadwiga, po raz pierwszy pozbawiona swojego spokoju i opanowania, wbiegła do baraku. "Andrzej, chodź ze mną. Chodź natychmiast." Wlokła mnie gdzieś, pomiędzy barakami, niezdolna oddychać, nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale ten jej strach udzielił mi się także, spotęgował się jeszcze, kiedy zobaczyłem przed sobą próg mieszkania Dremera. Pamiętam, zaparłem się, powiedziałem: "Nie chcę. Po diabła mnie do niego prowadzisz?" On usłyszał nas, bo zjawił się w otwartych drzwiach i powiedział: "Nie dokończyliśmy naszej rozmowy. Prosiłem Hedwig, żeby pana tu przyprowadziła, proszę, niech pan wejdzie". Wszedłem. Na stole stała napoczęta butelka, popielniczka była pełna niedopałków. Pomyślałem z nagłą satysfakcją: "Pan doktor przeżywa chandrę", ale to było coś więcej niż chandra, bo w pokoju był nieład, a na ścianie brakowało wielkiego portretu Himmlera. Zobaczył moje spojrzenie i roześmiał się. To nie był miły śmiech. "Miewam czasem napady wściekłości - wyjaśnił. - Kiedyś pobiłem Hedwig a dziś potłukłem ten portret. I w jednym, i w drugim wypadku nie miałem racji. W ten sposób nigdy niczego się nie załatwi." Nalał sobie kieliszek wódki i wypił. "Powiedział pan kiedyś, że nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. Otóż myli się pan. Mamy. My tylko nie mamy czasu." Nie miałem pojęcia, o czym mówi. Było coś wtedy w jego twarzy, co mnie niemal poraziło. Zaczął mówić: "Za parę godzin opuści pan Oświęcim. Opuści go pan zupełnie legalnie, przez bramę. Mam dla pana wszystkie potrzebne do tego papiery. A przecież do tej wielkiej chwili pozostało już mało czasu, musimy się spieszyć, bo przecież muszę panu wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłem". Chciałem powiedzieć, że mnie to nie obchodzi, że może się wypchać tym łaskawym uwalnianiem mnie, ale nie pozwolił mi dojść do słowa. Mówił dalej: "Oczywiście nie zrobiłem tego dla Hedwig, choć była na tyle bezczelna, że mnie o to prosiła. To są sprawy tylko pomiędzy mną i panem. Chyba pan zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo pana nienawidzę. Co najmniej tak bardzo jak Hedwig mnie. I robię to właśnie tylko dlatego. Chcę, żeby pan miał wobec mnie dług, którego pan nigdy nie będzie w stanie spłacić. Chcę, żeby za panem szedł jak najcięższa kara. Pan nie lubi nierównych rachunków, a rachunki między nami nigdy nie zostaną wyrównane i to będzie moja zemsta". Dziwisz się może, że tak to wszystko doskonale pamiętam? Moja droga, tę całą rozmowę, a właściwie tę jego przemowę, mam wyrytą w pamięci i, choćbym starał się ją co dzień wymazywać, nigdy jej nie zapomnę. Mówił: "Czy nie sądzi pan, że nasze losy splotły się w dość dziwny sposób? Jesteśmy rówieśnikami, mamy jeden zawód, obaj kochamy tę samą kobietę. Ale moja strona barykady jest lepsza. Powinienem panem gardzić, jak gardzi się tymi, których się zwyciężyło. Rzecz w tym, że nie czuję się zwycięzcą. To nie pan, tylko ja przegrałem wszystko. Kiedyś, kiedy właściwie nie wiedziałem jeszcze nic ani o życiu, ani o wojnie, powtarzałem głośno za partią jej wszystkie szczytne hasła. Dzisiaj wiem dobrze, co to wszystko znaczy. Oświęcim można zastąpić słowem - koniec. Koniec i dla mnie. Bo nie potrafię uciec od prawdy. A Hedwig... Ona była już raczej skutkiem niż przyczyną, ale była też chyba tą ostatnią kroplą, która przeważyła. Przez wiele nocy robiła wszystko, cokolwiek mi się zamarzyło, a byłem bardzo wymagający. Wiele dałbym za to, żeby chociaż raz spojrzała na mnie tak, jak patrzy na pana... Za kilka godzin opuści pan Oświęcim. Wróci pan do życia. Będzie pan to zawdzięczał mnie. Tylko mnie. Kiedyś za to zapłacę, a pan nie będzie mógł tego wyrównać". Potem podszedł do okna i otworzył je. Do pokoju wdarła się natychmiast ta straszliwa, cuchnąca woń. Nie wiem, dlaczego wydała mi się jeszcze ostrzejsza niż zwykle. Wyjrzałem. Krematoria dymiły, dym walił w górę czarnym strumieniem. Staliśmy obok siebie w tym oknie, patrzyliśmy na dym, a on miał jakąś wykrzywioną twarz, bo - jak ci już mówiłem - nigdy tego dymu nie lubił. Nie patrzył na mnie, kiedy powiedział: "Chyba teraz właśnie pali się i zmienia w popiół cała pana praca". Bo widzisz... Nie było już szpitala. Nie było nikogo. Ani jednego chorego. Zabrali wszystkich. Kiedy wpadłem do baraku, miałem wrażenie, że od tych pustych prycz powiało chłodem. A potem oni wszyscy zwalili się na mnie, ci moi chorzy, których leczyłem, pielęgnowałem, wracałem życiu, zaczęli wołać "panie doktorze", "panie doktorze", chyba zemdlałem. No a potem wyszedłem. Legalnie, przez bramę. I dopiero kiedy byłem po drugiej stronie, zobaczyłem ją. Stała w głębi, obok Dremera. Uśmiechnęła się... po raz ostatni. Może nie uwierzysz, ale niedaleko odszedłem. Zatrzymałem się, oparłem o jakieś drzewo i patrzyłem: na rzędy drutów, na wieżyczki strażnicze, drewniane baraki, nie kończące się rzędy baraków. Baraki... drewniane prycze ze zgniłą słomą i robactwem, szpital. Mój szpital... Stałem i patrzyłem, tak prawie, jakby mi było żal stamtąd odchodzić. Widzisz, wbrew wszystkiemu, coś takiego we mnie było. Czasem myślę, że po prostu zostawiłem tam siebie. Resztę już wiesz. Jadwigę spalili w krematorium. Któregoś dnia znalazła się w transporcie ośmiu tysięcy. Jedno istnienie ludzkie mniej, jedno więcej, mój Boże, cóż to znaczy. On strzelił sobie w łeb. Z honorem: No, a ja zostałem. To wszystko. Opowiedziałem ci, a ty rób z tą historią, co chcesz, tylko błagam, nie każ mi jej nigdy powtarzać. Nie ja zapłaciłem za mój powrót. Zapłacił on i uciekł przed rachunkami. A teraz widziałem, jak umierał Kazik, musiałem strzelić do Niefortunia. A sam żyję. Rozumiesz? Jakbym był skazany na życie, ale to nie ja się na nie skazywałem. To nie ja... 45 - No, nasze zdrowie, panowie! Wypili. Heinzelmann podszedł do kredensu po nową butelkę, ale nagle obejrzał się na siedzącego przy stole Schmulanda i wrócił. Spojrzał na zegarek. - Kurt znowu się spóźnia - powiedział. - Chodząca punktualność, oprócz tych momentów, kiedy jest czwartym do brydża. Chcieliśmy już zamienić go na kogoś innego, mówiliśmy wówczas o Leidenie, ale Artur powiedział... Heinzelmann urwał. Zapanowało niezręczne milczenie. Schmuland wyjął papierosa i zapalił. Nie było już ani Leidena, ani Bergmana. - Mam już dość siedzenia w tej przeklętej Polsce - wybuchnął nagle Müller. On także spojrzał na Schmulanda. - To znaczy... - poprawił się - to znaczy... - urwał znowu, zmienił temat: - Pamiętasz, Adolf, Bergmana, jak mówił o Polsce na tym przyjęciu, kiedy się poznaliśmy... Który to był rok? Trzydziesty piąty? - Nie, szósty. To było wtedy, jak Herman się ożenił, świetnie to pamiętam. - Heinzelmann znów spojrzał na zegarek. - Już pół godziny. Tak jeszcze nigdy się nie spóźniał. - Kurt był wtedy z wami? - zapytał Schmuland. Heinzelmann pomyślał: "Dlaczego on się tak wszystkim interesuje"? a głośno powiedział: - Kurt wtedy studiował w Paryżu. Widywaliśmy się bardzo rzadko. Zawsze zresztą zadzierał nosa, tak jak i teraz. Hans zna go jeszcze ze szkoły... - Robiliśmy razem maturę, ale nigdy nie byliśmy w przyjaźni. Tutaj go nawet nie poznałem, zmienił się przez te francuskie lata. Mówił szybko, gorliwie. "Zeznawał" - pomyślał złośliwie Heinzelmann. Bał się Schmulanda. On sam zresztą bał się go także. Schmuland ziewnął. - Jeśli Kurt szybko nie nadejdzie, to usnę wam tu za pięć minut. Miałem dziś bardzo gorącą noc. - Z rezultatami chociaż? - Ja rzadko działam bez rezultatów. Ostatnie zdanie Schmulanda jakoś nie nastrajało do rozmowy. Zabrzmiało zbyt znacząco, a może to tylko im się tak zdawało? Wskazówki zegara posuwały się coraz szybciej. Heinzelmann wstał. - Zadzwonię - powiedział. Ale w gestapo nic nie wiedzieli o Kurcie. Hans Müller znowu wyrwał się z czymś zupełnie niepotrzebnym. Powiedział, że oddanie Lorenzowi plutonów egzekucyjnych to rzecz zbyt ryzykowna. - Przecież to jeszcze smarkacz! - Przez Hansa Müllera zawsze przemawiała zazdrość. - Smarkacz - wyjaśnił Schmuland - który wie, czego chce. - Nie będą go słuchali. Schmuland roześmiał się na to i Heinzelmann postanowił wyjść do kuchni, napić się. W drzwiach usłyszał jeszcze słowa Schmulanda: - Ma nieograniczoną władzę nad plutonami i w razie potrzeby nie omieszka z niej skorzystać. Jestem głęboko przekonany, że będą go słuchać. Przechodząc przez przedpokój Heinzelmann zatrzymał się przy telefonie. Zastanawiał się chwilę, a potem nakręcił numer Hildy. Zdawał sobie sprawę z nietaktu, jaki popełniał, ale niepokój o Kurta był silniejszy. Hilda zresztą nie czuła się urażona. - Nie ma go - powiedziała i dodała otwarcie: - Chciałabym, żeby był, ale go nie ma. Odłożył słuchawkę. Pomyślał: "Nie ma i nigdy nie będzie. Nie rozumiem, dlaczego, ale jestem tego pewny". Pomyślał jeszcze: "Nie rozumiem w ogóle tego człowieka, ale nie chciałbym, bardzo nie chciałbym, żeby zginął". Wypił w kuchni jeden kieliszek, a potem drugi. Wódka była dobra i droga, a Schmulandowi nic do tego, skąd ma takie dobre i drogie wódki. W pokoju Schmuland zdawał się drzemać. Dwie talie kart leżały zapomniane na stoliku. - No i co - zapytał Müller. - Nic nie wiadomo? Na odgłos kroków Schmuland otworzył oczy i wyprostował się na krześle. - Myślałem - powiedział znienacka - że piękna Hilda wyjedzie do Berlina. - Nie - zaprzeczył Heinzelmann. - O ile wiem, ma zamiar tu zostać. - Właściwie po co? Hans Müller wykrzywił twarz w uśmiechu, chciał powiedzieć, że ten maiły Lorenz robi Kurtowi konkurencję, ale milczał. Dawno już doszedł do przekonania, że nie należało zbyt dużo mówić. - Godzina - powiedział Schmułand. - To już przestaje być zabawne. - A prosiłem go, żeby nigdzie nie ruszał się sam, żeby sam nie jeździł nawet autem - powiedział wolno Heinzelmann - ale jemu ciągle się zdaje, że go bandyckie kule ominą. - I natychmiast pożałował tego, co powiedział, ponieważ Schmuland zatrzymał się przed nim i zapytał: - Czy naprawdę tak mu się zdaje? - Wielu niemieckim oficerom tak się zdaje - rozgniewał się Heinzelmann. - Tobie też? Umilkł. Heinzelmann postanowił: "Wyciągnę tę butelkę", ale w dalszym ciągu nie ruszał się. Powiedział: - Jeżeli Kurt... Jeżeli Kurta... W tym momencie rozległ się w przedpokoju skrzyp otwieranych drzwi i Heinzelmann poderwał się. W drzwiach zderzył się z wchodzącym do pokoju Kurtem. - Dokąd pędzisz? - Kurt roześmiał się. - Po czwartego do brydża? Głos jego zabrzmiał trochę ironicznie, ale Heinzelmann zdawał się tego nie słyszeć. - Kurt... - powiedział z ulgą. - Dobrze, że jesteś! Czarne oczy spojrzały na niego ze zdziwieniem. - Co się stało? - Cieszę się, że tobie się nic nie stało. Widzisz, Kurt... Spóźniłeś się bardzo i... niepokoiliśmy się o ciebie. No, ale już jesteś, więc wszystko w porządku. Tylko na drugi raz postaraj się chociaż zadzwonić. My też mamy nerwy. Kurt Diethl patrzył na niego w milczeniu. Uśmiech, z którym wszedł do pokoju - zniknął gdzieś. Kurt wydawał się być czymś bardzo zaskoczony. - Niepokoiliście się o mnie? Heinzelmann pchnął go lekko w stronę stołu. - Chodź, miałem ci nie zostawić tego koniaku, ale bierz cię licho, zostawiłem. No, nasze zdrowie, panowie! Diethl odstawił pusty kieliszek. Trzej mężczyźni siedzący przy tym samym stoliku uśmiechali się, a Kurt w ich uśmiechu czytał serdeczną ulgę i radość, że wrócił, że jest znowu z nimi, że nie podzielił losu Bergmana i Leidena. Sięgając po karty doznał uczucia zbliżonego do wstydu. 46 - Pozbyliśmy się szpicla - powiedział filozoficznie Lutek - ale straciliśmy jednocześnie dowódcę. Ot, co. Nikt nie zaprzeczył. Siedzieli osowiali, zmęczeni bezczynnością i beznadzieją w momencie, kiedy - zdawało się - wiszące nad nimi chmury zostały rozwiane. - Jeśli szybko nie ocknie się, nie wiem, co będzie. Nikt nie wiedział, toteż nikt nie podjął rozmowy. Kawka została i podeszła do drzwi. Roman poruszył się niespokojnie. "Jeśli wyjdzie - postanowił - wyjdę za nią." - Cholera jasna - kontynuował swój monolog Lutek - naokoło wszystko aż wrze, a my tu siedzimy na dupie, obżeramy ludzi, którzy pewnie mają nas dosyć, i co wieczór modlą się, żebyśmy raz już wynieśli się, gdzie pieprz rośnie. Kawka wyszła, Roman dogonił ją już na schodach. Zatrzymała się i obejrzała. Jeśli liczył na odrobinę bodaj życzliwości w jej spojrzeniu - pomylił się. Przygotowane starannie przemówienie wydało mu się nagle bez sensu. Odkryli ją we dwóch z Lutkiem. Szli brzegiem zarosłego sitowiem stawu. Lutek zawołał: "Ty, zobacz, dziewczyna się rozbiera!" Wyszła właśnie z wody, był październik i patrząc na nią - Roman poczuł mimowolny dreszcz zimna. Wtedy nie była dla nich Kawką, była zgrabną dziewczyną, która strząsała z mokrych włosów krople wody. Roman wzruszył ramionami: "Dziewczyna jak dziewczyna, co to, dziewczyny nie widziałeś?" A Lutek podniósł na niego szesnastoletnie oczy, wykrzywił się, ni to w uśmiechu, ni to w ironicznym grymasie. Dziewczyna zaczęła ściągać kostium, skryli się więc za krzakiem zgodnie i bez dalszej dyskusji. A potem ubrała się i zaczęła iść właśnie w ich stronę. I wtedy okazało się, że to jest Kawka. Nie zauważyła ich, przeszła obok, a oni pozaszywali się w te krzaki głębiej, głupio przejęci. Lutek zarządził: "Tylko morda na kłódkę. Nikomu ani słowa". A Roman posłusznie kiwnął głową i dopiero po kilkunastu minutach zdał sobie sprawę z faktu jak całkowicie podporządkował się smarkaczowi. Przez kilka dni miał niejasne uczucie, że Lutek go pilnuje, sam się zresztą musiał cholernie pilnować. Teraz stał przechylony przez poręcz schodów, a Kawka spoglądała na niego z narastającą niechęcią w oczach. Pomyślał ze złością: "Psiakrew, oduczyłem się rozmawiać z dziewczynami", powiedział: "Kawka", ale to nie było wiele. Wzruszyła ramionami i zbiegła w dół, a on został jak dureń z tym żebrzącym "Kawka" i wielkim przemówieniem, z którego zdołał wypowiedzieć tylko to jedno słowo. Wrócił. Lutek zakończył swój monolog i teraz popatrzył na swego wspólnika od podglądania zza krzaków z niechęcią. Roman usiadł przy oknie. Zobaczył Kawkę idącą przez podwórze, pomyślał, że wolał tamten okres, sprzed miesięcy, kiedy nic o Kawce nie wiedział. Zapytał siebie równocześnie: "I gdzie, do diabła, ją niesie?" Tygrys siedział na jakimś zwalonym pniaku. Zatrzymała się w odpowiedniej odległości, tak aby jej nie dostrzegł, i przysiadła także. Drzewa pożółkły, jakiś liść oderwał się od gałęzi i spłynął jej na ramię, powolnie i dostojnie. Chciała oprzeć głowę o pień, ale drzewo było ranne, spływało obficie żywicą. Położyła się więc. Od ziemi ciągnęło chłodem. Jesień. Przestraszyła ją nagle myśl o zimie. Nie bardzo umiała wyobrazić sobie zimy w partyzantce. Pomyślała o rodzicach, ale wspomnienie to wydało się jej tak dalekie i tak nierealne, jakby oni nigdy nie istnieli. Następny liść kołował chwilę, śledziła go wzrokiem, dopóki uwagi jej nie oderwał jakiś szelest - zobaczyła, że Tygrys wstał, wyjął rewolwer i odbezpieczył. Poczuła ucisk w gardle, zerwała się. Miała miękkie, uginające się w kolanach nogi, z trudem wyszła z zarośli. Odwrócił się i chwilę się jej przyglądał. Bez zdziwienia i bez gniewu. Powiedział wreszcie: - Znowu tu jesteś. Stała, niezdolna do zrobienia najmniejszego ruchu. - Myślałaś, że się chcę zastrzelić? Nie odpowiedziała. Nie czekał zresztą na odpowiedź. - Siadaj - zaprosił, robiąc ręką szeroki gest w kierunku ziemi, zeschłych liści, kępek zżółkłych traw i pniaka. - Możemy siedzieć razem, skoro i tak zawsze siedzimy niedaleko. Sądziła naiwnie, że nigdy nie odkrył jej obecności. Ciągle nie ruszała się z miejsca. - Siadaj - powtórzył Tygrys. - I dodał: - Nie bój się, nie zabiję się. Nie miałem w ogóle tego zamiaru. Chciałem tylko zobaczyć, jak to jest, gdy człowiek musi to zrobić. Bo ciągle mam wrażenie, że było w tym wszystkim coś złego i że ja... Ja sam powinienem był to zrobić; że to należało tylko do mnie... Usiadła. Oparł się o drzewo. Stary, zmęczony człowiek. - Gdyby nie grał wtedy wieczorem w brydża, powiedziałbym mu o liście. Gdybym nie kazał Romanowi wyjść za "kimkolwiek", do dziś czekałbym na kogoś, kto miał wstać i wyjść i kto tego nie zrobił. Na szczęście grał w karty i na szczęście powiedziałem: "Ktokolwiek". A teraz wiele dałbym za to, żeby ktoś potrafił mi wytłumaczyć, żebym mógł zrozumieć... - Chciał przeżyć wojnę. - Za jaką cenę? - Za każdą. - Nie. To nie mogło być tak proste. Ginęli przecież przez niego ci, z którymi żył, jadł, spał. On nie mógł, on przecież nie mógł... Urwał. Chciała go skłonić do mówienia; czuła, że gdyby powiedział wszystko, o czym myślał bez przerwy, może byłoby mu lżej, nie wiedziała jednak, jak to zrobić. Wszystko wracało do tego jednego zdania: "On nie mógł", choć zdanie było fałszywe, Biały zginął, a razem z nim odeszła historia jego decyzji, którą kiedyś podjął, zginęła z nim razem odpowiedź na pytanie "dlaczego", i Tygrys do końca życia będzie się zastanawiał, czy Biały Jack przyszedł do swego przyjaciela i do chłopców, którzy mu nic nie zawinili, już z gotowym wyrokiem w zanadrzu? Tętent konia usłyszała najpierw Kawka. Z nagłą goryczą pomyślała, że - zapatrzony ciągle we wspomnienia Tygrys gotów jest przegapić nie tylko zwykły, pojedynczy tętent. Łącznik ze wsi zatrzymał się tuż przed nimi. Zobaczyła na twarzy Tygrysa niechęć. Koń był spocony, we wsi musiało się coś stać, Tygrysa jednak to niewiele obchodziło. Podsunęła się bliżej, łącznik zeskoczył. - Panie majorze, panie majorze, Pawlakom dzieci wybili, całą szóstkę. W niespełna pół godziny później byli już we wsi. Trupy dzieci leżały jeszcze koło chałupy, ułożone równo, jedno obok drugiego, według wieku. Kobieta łkała: - Przyszli i powiedzieli: "Dużo macie dzieci, co? Ciężko tyle wyżywić. No to my się postaramy, żeby wam było lżej". Powyciągali je wszystkie i postawili pod chałupą. Padłam temu komendantowi do nóg, po butach całowałam. O Jezu, ludzie się zlecieli, mój stary siekierę na nich wziął, a Józek Walczaków za drąg. Skatowali go tak, że furmanką do szpitala pojechał. A mojego starego za ręce tylko trzymali i mówili: "Przypatrz się, stary, spokojnie..." Zabili wszystkie, wszystkie moje dzieci, a jego, tego Rafałka, zostawili. "Chcecie chować żydowskie dziecko - powiedział ten komendant - to chowajcie, na zdrowie." I śmiał się, jak odchodził, pomiędzy moimi leżącymi dziećmi... Jak wsiedli w samochody i odjechali, to mój stary z tą samą siekierą do Rafałka. Ledwie go powstrzymałam. Co dzieciak winien? Kawka patrzyła na dziecięce trupy, a potem spojrzała na Tygrysa. Z ponurą, bolesną satysfakcją pomyślała, że zobaczył tragedię większą od swojej, choć miara takich wielkości jest trudna do ustalenia; pozbył się swojej apatii, stał się znowu dowódcą. - Niemcy tu wrócą - powiedział. - Musicie uciekać. Kobieta klęczała przy trupkach, miarowo, przecząco potrząsała głową. Kawka poczuła, że robi się jej słabo. Odwróciła się i poszła w głąb obejścia. Sama nie wiedziała, dlaczego chciała znaleźć tę przyczynę wszystkiego złego, tego małego Żydka, znalazła go przycupniętego w kącie obory. - Niemcy tu wrócą - powiedziała - musicie uciekać. Milczał. Podeszła do niego, wyciągnęła rękę. Skulił się. Pogładziła go po kędzierzawej głowie, potem odwróciła się szybko i wybiegła. Płakała. Jedną grupę, pod dowództwem Ralfa, skierował Tygrys w stronę torów kolejowych. Drugą - do miasteczka prowadził Wrona. Oficer SS, specjalista od spraw żydowskich na terenie powiatu, nie spodziewał się żadnej nocnej wizyty, spał mocnym snem sprawiedliwego i nie dręczyły go żadne sny, a strzały, które nagle usłyszał - były jak najbardziej rzeczywiste. Zerwał się, ale nie zdążył nawet sięgnąć po broń. Zabłysło światło i naprzeciw siebie zobaczył kilku uzbrojonych ludzi. - Szkoda - relacjonował potem Wrona - że nie mogliście widzieć miny tego bohatera od dzieci. Wyglądał, jakby się chciał zapaść pod ziemię ze strachu. Powiedziałem mu, dlaczego przyszliśmy... że o te dzieci, o tę szóstkę zamordowanych dzieci. A on - że to niesłuszne, bo on jest niewinny, że on tylko rozkazy spełniał. Rozkazy spełniał, cholera! - Tu Wrona umilkł, rozejrzał się niespokojnie dokoła i ściszył głos: - Ogarnęła mnie wtedy taka pasja, że... tylko mordy w kubeł, boby się Tygrys wściekł, że to nieprzepisowo... Kazałem mu się powiesić. Własnoręcznie, na własnym pasku od spodni. Stałem nad nim i dyrygowałem. A on słuchał, nawykły do słuchania rozkazów, wieszał się i trzeba wam było widzieć, jak się starał, żeby dobrze ten mój rozkaz wykonać. W tym samym czasie chłopcy z grupy, którą dowodził Ralf, leżeli ukryci za piaszczystym wzgórzem i patrzyli na ciągnący się przed nimi tor. W nocnej ciszy narastało powolne, monotonne dudnienie. Stawało się coraz szybsze, głośniejsze, aż przeszło w nieregularny łoskot. Zza zakrętu wynurzyły się niebieskawe przytłumione światła parowozu i niemal równocześnie na końcach lontów wykwitły mdłe ogniki. Wybuch nastąpił w chwili, gdy przytulili głowy do sypkiego piasku. Zerwał się w górę jak wystrzał ogromnego działa, a potem opadł, rozbity na kakofonię trzasków i zgrzytów. Podnieśli głowy. Tor urywał się przed nimi jak przecięty nożycami. Skręcone szyny zagradzały drogę skłębionej masie drzewa i żelaza. Przez mgnienie oka wagony nacierały na siebie jak zmagające się olbrzymy, potem spiętrzyły się i runęły z ciężkim łoskotem w dół. - Załatwiony - powiedział Ralf. Ale to jeszcze nie był koniec. Niemcy musieli się zgłosić po osobę, której życie było prawnie zabronione, i zażądać dalszej odpowiedzialności od tych, którzy to prawo przekroczyli. Nie liczyli na spotkanie z oddziałem Tygrysa, więc potyczka była krótka i ze strony Niemców bardzo krwawa. Oddział Tygrysa, przygotowany do walki, niewiele poniósł strat. Po odrzuceniu Niemców od wsi, Tygrys wycofał swoich chłopców w głąb lasu. Była to jedna z ich najbardziej morderczych i uciążliwych wędrówek. Nie czuli jednak zmęczenia, po raz pierwszy od wielu już dni poczuli się znowu ważni i potrzebni na świecie. Kawka szukała sobie jakiegoś miejsca do ułożenia się do snu, kiedy usłyszała za sobą jakiś szmer. Odwróciła się. Zza pobliskiego krzaka patrzyły na nią wielkie czarne oczy. Postać dziecka była skulona, ale bynajmniej nie gotowa do ucieczki. Przeciwnie. Żydowskie dziecko, o którym w ferworze walki wszyscy zapomnieli, było wyraźnie zdecydowane zostać tutaj. Zostać z kimś, kto wyciągnął do niego rękę i pogładził po kędzierzawej głowie. "No fajnie - pomyślała Kawka. - Jak baba w oddziale, to i dzieci zaraz się znajdą. - Chodź - powiedziała głośno - pójdziemy stawić czoło Tygrysowi. Z notatnika starego Łempickiego 9 listopada 1943 roku. - Dziś odbyły się dwie egzekucje: z samego rana na Ochocie, gdzieś koło Konińskiej, a trochę później na Woli. 12 listopada 1943 roku. - Dzisiejsze egzekucje miały charakter, który śmiało można określić mianem: masowy. Egzekucje odbyły się w kilku punktach miasta. Największa, w której rozstrzelano 50 osób, była na Jagiellońskiej. Tak więc można powiedzieć, że stały się już kolejną częścią składową naszego okupacyjnego życia. Ot, po prostu: na murach pojawiają się czerwone afisze, ludzie stają przed nimi, czytają, czasem ktoś krzyknie w tłumie, zapłacze (zobaczy nazwisko ojca, syna, brata), potem następuje wykonanie owej groźby czy też obietnicy zawartej w czerwonych afiszach, nie umiem znaleźć na to odpowiedniej nazwy, i znów oczekiwanie na następne afisze i znów wykonanie... Podobno jakiś Niemiec twierdził, że gdyby Polacy wiedzieli, co ich czeka, toby się wszyscy potruli. Ale on nie zna Polaków, tak jak zresztą oni wszyscy nas nie znają. Nie będziemy się truć, nie potrafią nas zastraszyć. 24 listopada 1943 roku. - Wczoraj przez cały dzień trwała olbrzymia obława na Żoliborzu. Siedzieliśmy w domu, ponieważ nie można było przedostać się do Śródmieścia. Dziś łapanki objęły pociągi podmiejskie EKD. Ludzi, którzy na widok Niemców wyskoczyli z wagonów - zastrzelono. 47 Andrzej zajrzał do "Złotej Papugi", ale Haliny w kawiarni nie było. Była ostatnio jedyną osobą, której milczącą obecność mógł przy sobie znieść. - Nie była i dzisiaj nie będzie - oznajmiła Wanda. Przysiadł na chwilę przy stoliku. Wanda stała niedaleko, z jakąś bliżej mu nie znaną dziewczyną. Rozmawiały. - Ale jeżeli nie zdecydujesz się na długą - mówiła Wanda - to stanowczo radzę ci biały kostium. Jest jesień, kostium będzie akurat. Na głowie upniesz sobie welonik z woalki. - Nie cierpię kostiumów - odpowiedziała tamta. - Chcę mieć sukienkę. Zawsze marzyłam o sukience, krótkiej czy długiej, wszystko jedno. Chcę, żeby to była sukienka. "Boże - pomyślał z przerażeniem Andrzej - one mówią o ślubie." Przypomniał mu się inny ślub i inna para. Wstał. W drzwiach zderzył się z wchodzącym do kawiarni Jankiem Reszczyńskim. - Cześć. - Cześć. Na widok Janka Wanda zostawiła koleżankę i wybiegła mu naprzeciw. "Chętnie by się za niego wydała - pomyślał Andrzej - tylko on się boi. Biedni ludzie." Wyszedł. Napis "Bar pod Gruszą" jakoś sam wpadł mu w oczy. Pchnął drzwi, gruby barman spojrzał na niego spod oka. - Setkę. Wypił. Podsunął barmanowi stopkę pod następną porcję. Ktoś w kącie sali wołał: - Przegrywają szwaby! Muszą przegrać! Będziemy ich jeszcze lali po mordach. Ja ci to mówię, rozumiesz, Felek?! Ja ci mówię, że będziemy jeszcze lali szwabów po mordach. Cicho? Co cicho? Gdzie ja jestem, żebym był cicho? W polskiej knajpie jestem, co cicho? Andrzej oparł się o bufet i patrzył na siedzących przy stolikach ludzi. Byli pijani lub chcieli być pijani. Tak jak on. On też chciał być pijany. - No, panie, co jest? Długo mam czekać? Drgnął na dźwięk własnego głosu. Barman szybko nalał następną stopkę i skwapliwie podsunął. "Boi się" - pomyślał Andrzej. Miał ochotę chwytać butelki stojące na ladzie i ciskać nimi gdzieś, gdzie by się tłukły z brzękiem i rozsypywały. Jak rozsypuje się wszystko. Odstawił kieliszek i z nagłym skrzywieniem ust pomyślał o Tadeuszu. O swym dowódcy, który chciał wieść ich przez okupacyjne lata prostą ścieżką prawości. Nie pij. Nie kłam. Nie oszukuj. Bądź szlachetny. Walcz, ale nie nienawidź. Zabijaj, ale pamiętaj, że życie jest najwyższym dobrem. Ucz się i wierz, że wszelkie zło przeminie, a dobro i prawda zatriumfują. - A ja ci mówię, Felek, że ich jeszcze w tym roku jasny szlag trafi. I będziemy ich lali po mordach! Co, znów cicho? Czego cicho? - Pan szanowny płaci? - Jeszcze setkę. Znów zabulgotała wódka. Wyciągnął rękę. Wtedy właśnie zobaczył bardzo jasne włosy, grube okulary, bladą, prawie przezroczystą twarz i chorobliwie niemal czerwone wargi. Dziewczyna podeszła do bufetu i stanęła obok niego. Barman powitał ją jak starą znajomą. - Co panienka dzisiaj zabiera? - Pół litra. Zimno jest. Głos niski, przytłumiony. Barman podał jej butelkę. - Na zdrowie stryjowi. - Dziękuję. Odwróciła się. Andrzej zastąpił jej drogę. Drgnęła tak silnie, że omal nie wypuściła butelki. - Mam do pani prośbę - powiedział. Milczała. Barman spoglądał na niego z wyraźnie rosnącym strachem. Andrzej powtórzył: - Niech się pani ze mną napije. Nic więcej. Niedobrze jest pić samemu. Halo, panie starszy, dwie wódki. Nie spuszczała z niego wystraszonych oczu. - Proszę - powtórzył - niechże się pani napije i potem może już pani odejść. Zostanie mi tylko wspomnienie czarno-biało-czerwonej kobiety. Kolor czarny i biały to kolory śmierci. A czerwony to krew. A może być także czasem kolorem miłości. Podniosła kieliszek do ust. Drżenie ręki wprawiało w nieznaczny ruch cztery czarne bransoletki, które wydawały cichy brzęk. Pomyślał: "To jedyne, co można robić: spotkać się i zaraz rozstać. To jedyne". Halina nie była tego dnia w "Złotej Papudze", ponieważ przyjechała do niej Maria, siostra Witolda. Długo rozmawiały i teraz, kiedy Maria pożegnała się już i odeszła - Halina ciągle jeszcze nie potrafiła myśleć o czymś innym. Stała przy oknie. Czarne mundury na ulicach przypominały jej Kurta Diethla. Kurta Diethla - przyjaciela Witolda ze studiów we Francji, człowieka, z którym spędzał ostatnie lato. "Oni się naprawdę lubili" - mówiła Maria. Wybuch wojny zastał Witolda właśnie u Kurta Diethla. Dlaczego Kurt o tym jej nie powiedział? Zapragnęła go nagle zobaczyć, ale Kurt Diethl nie przychodził już do "Złotej Papugi". Bywanie w polskich lokalach mogło być niebezpieczne. Nie widziała go już bardzo dawno. Marii poradziła, żeby napisała do niego, do warszawskiego gestapo. "Przypadkiem wiem - powiedziała - że on jest tutaj. I przecież musi wiedzieć, co stało się z Witoldem. On to musi wiedzieć." Maria napisała, a Hauptsturmführer Diethl odpisał. Halina wielokrotnie odczytywała ten list, w którym wysokimi równymi literami oficer SS donosił w kilku krótkich i suchych zdaniach, że niestety nie może poinformować "gnadige Frau" o dalszych losach Witolda Głowackiego, ponieważ rozstał się z nim w dniu 1 września 1939 roku i od tego czasu nic o nim nie słyszał. Halina była jednak przekonana, że Kurt Diethl nie pisał prawdy. Nie mówił również prawdy. Kurt Diethl kłamał we wszystkim, co dotyczyło Witolda. Tylko dlaczego? Nad listem Marii Głowackiej do Kurta rozmyślała nie tylko Halina - biedził się również Johann Schmuland. Od czasu przybycia do Warszawy dla wypełnienia swego "specjalnego" zadania przeglądał codziennie całą korespondencję ludzi włączonych w krąg podejrzeń. Było to dotychczas zajęcie raczej nudne. Wyjątek stanowił kiedyś list ciotki Hansa Müllera, tej "spod Bytomia", ale dalsze dokładne obserwacje zarówno ciotki, jak i Hansa nie doprowadziły do niczego konkretnego. Dopiero list Marii Głowackiej zaciekawił Schmulanda, i to tak dalece, że któregoś dnia w krakowskim mieszkaniu Marii odbyła się rewizja i Schmuland znalazł się także w posiadaniu odpowiedzi Kurta na ten list. Kurt miał we Francji przyjaciela - Polaka. Ostatnie dwa miesiące przed wybuchem wojny spędzali razem, w Niemczech. Kurt pisał, że rozstał się z nim 1 września 1939 roku i więcej o nim nie słyszał. Tak, 1 września Kurt Diethl zgłosił się w Berlinie, a w dniu 23 października otrzymał wezwanie do Warszawy i w dwa dni później powitano go w Alei Szucha. Co przez ten czas działo się z jego przyjacielem? Czy możliwe, że Kurt istotnie nic o nim nie wiedział? Schmuland zamyślił się i zdał sobie wyraźnie sprawę, że Kurt jest człowiekiem, nad którym zamyśla się coraz częściej. Zapytał siebie: "Jak wyglądało rozstanie tych przyjaciół?" i pomyślał, że odpowiedź na to pytanie może być interesująca. Zabrał papiery i notatki, schował je do szafy pancernej i skierował się w stronę pokoju, gdzie pracował Rudi Lorenz. Swoim zwyczajem nie wszedł do pokoju wprost z korytarza, ale przez pusty zwykle pokoik obok. Dlatego mężczyźni, rozmawiający w pokoju - nie zauważyli go. Rudi Lorenz siedział rozparty na odsuniętym krześle i spod oka przyglądał się stojącemu przed nim na baczność żołnierzowi. Schmuland znał go z widzenia. Był dowódcą jednego z plutonów egzekucyjnych. Lorenz mówił: - Tak, otrzymałem wasze podanie. I chciałbym bardzo wiedzieć, co skłoniło was do złożenia tego rodzaju prośby. Głos stojącego zdradzał wyraźnie zmęczenie. - Pragnę pojechać na front. - Ponieważ? - Ponieważ uważam, Herr Sturmführer, że tam będę potrzebniejszy. - Dlaczego? - Powołaniem każdego żołnierza jest walka na froncie. - Uważacie, że tu, w Warszawie, nie ma frontu? Podoficer spuścił głowę, zmęczonymi oczami obserwował nienagannie wyczyszczone buty siedzącego przed nim chłopca. Rudi mógłby być jego synem, był jednak zwierzchnikiem, który mógł podanie przyjąć lub odrzucić. - Herr Sturmführer, front jest tam, gdzie się walczy. - A tu się nie walczy? - Pragnę zwrócić uwagę, Herr Sturmführer, że jestem dowódcą plutonu egzekucyjnego. A ja urodziłem się na żołnierza. Rudi Lorenz usiadł wygodniej. Stojący w uchylonych drzwiach Schmuland przyglądał się tej scenie z rosnącym zaciekawieniem. - Czy mam rozumieć, że nie odpowiada wam powierzona funkcja? - Pragnę pojechać na front. Ręka Rudiego uderzyła w blat biurka. - Odpowiadać na pytanie! Stojący przed nim człowiek chwilę pasował się z sobą. Wreszcie postąpił krok bliżej i wybuchnął rozpaczliwą skargą: - Herr Sturmführer, pozwolę sobie zwrócić uwagę, że większość żołnierzy mego plutonu jedzie na wykonanie egzekucji w stanie nietrzeźwym. Oni wypijają morze wódki. Herr Sturmführer, w ostatnich egzekucjach strzelaliśmy także do kobiet. Rudi wyjął papierosa i zapalił. Kiedy podoficer przerwał, zachęcił go ruchem ręki: - Mówcie dalej. - Nie nadaję się na dowódcę tego plutonu. Nie mogę. Proszę, błagam o przeniesienie na front. Zapadło milczenie. Rudi patrzył na podoficera z coraz większą uwagą. Zobaczył posiwiałe włosy, zmarszczki dokoła zapadniętych oczu, nieprzyjemne, bolesne skrzywienie ust. Tamten wpatrywał się w niego z takim natężeniem, jakby za chwilę miał usłyszeć wyrok, od którego będzie zależało wszystko. - Na co czekacie? - zagadnął Rudi. - Czy prośba moja zostanie uwzględniona? - Nie. - I to jest ostateczna odpowiedź? Rudi wstał. Oparł się rękoma o biurko. - Tak, ale niepełna. Powiem wam jeszcze, że to, co chcieliście zrobić, nazywa się dezercją. Jesteście tchórzem i dezerterem! To wielka prawda, że nie dorośliście do takiej funkcji, jaka została wam powierzona. Do szczytnej, trudnej, pełnej ofiary i poświęcenia służby! Chcecie iść na front? A ja was pytam, co jest w tym przeklętym mieście, gdzie bandyci strzelają do nas zza każdej kamienicy? Co tu jest, jak nie front właśnie? Ale wy chcecie z tego frontu uciec. I przychodzicie do mnie i opowiadacie, że wasi ludzie piją, a wy nie potraficie z nimi zrobić porządku. I wy nazywacie siebie żołnierzem wielkiego Führera... - Herr Sturm... - Milczeć! Najbardziej niesubordynowani z waszego plutonu zostaną odpowiednio ukarani. Zrozumiano? - Tak jest, Herr Sturmführer. Zasalutował. Szedł w stronę drzwi jak lunatyk, w jego ściągniętej twarzy było coś tragicznego. Najpierw rozległ się trzask zamykanych drzwi, a w chwilę później strzał. Lorenz i Schmuland znaleźli się na korytarzu równocześnie. Dowódca plutonu egzekucyjnego leżał na środku czerwonego chodnika. Rudi powiedział cicho, z wyraźnym zadowoleniem: - Czekałem na coś w tym rodzaju. Wreszcie oczyściło się powietrze. Jeszcze dwóch z tego plutonu pójdzie pod ścianę i będzie można pracować dalej spokojnie. Halo! - zawołał do nadbiegających żołnierzy. - Zabrać go. 48 - No to zdrowie młodej pary po raz pierwszy. Pralinka uśmiechnął się z łagodną aprobatą, jego młodziutka żona uniosła delikatnie kieliszek, a nowo pozyskana teściowa pomyślała z lekkim strachem: "Znowu". Cały ten nagły ślub wytrącił ją trochę z równowagi, ale - chociaż Hania twierdziła, że może wyjść za mąż bez wesela - uznała, że to nie byłby ślub prawdziwy. Urządziła jej to wesele, rodzinie też się to zresztą należało. Była wprawdzie niemile zdziwiona, że zięć zamiast swojej familii przywiódł wcale pokaźną liczbę młodych znajomych, ale kiedy zaczęli się witać, poczuła się nawet trochę onieśmielona. Wszyscy oni byli eleganccy, uprzejmi, inteligentni i bardzo dobrze wychowani. Chłopcy obcałowywali ręce zgromadzonych ciotek, a panny prawiły komplementy jej i wszystkim kuzynkom. Oczarowana pani Pająkowa nie spostrzegła zupełnie, że komplementy i składane na dłoniach pocałunki stawały się tym żarliwsze, im częstsze były ukradkowe spojrzenia rzucane przez gości na zastawiony obficie stół. Kiedy jednak eleganccy goście zasiedli wreszcie do weselnej uczty, za każdym kolejnym "zdrowiem młodej pary po raz pierwszy" panią Pająkową ogarniać zaczął coraz większy niepokój. Każda z doskonale wychowanych młodych panien jadła za cztery, a każdy wytworny młody człowiek pił za dziesięciu. Z lekka osłupiałe spojrzenia ciotek dawały znać wyraźnie, że i nimi miotają podobne uczucia. - Święty Józefie, bomba! Nowo kreowana teściowa podniosła się. Podłużny przedmiot potoczył się między fajansową zastawą i wylądował w pobliżu karafki z wódką. - Józek - zwróciła się ostro do zięcia - co to za dowcipy? Pralinka skierował na nią wzrok pełen niczym niezmąconego spokoju. - To nie żaden dowcip - wyjaśnił uprzejmie - ani bomba. Zwyczajny granat. - Strasznie mi zawadzał w kieszeni - uzupełnił Smutny. - Bo widzi pani... ja na nich zawsze sypiam. - Cooo? - Tak jest najbezpieczniej. Przeważnie kładę je pod poduszkę. - I dużo ma pan tego? - Tutaj tylko ten. A w domu... jak kurzych jaj. Mój dowódca wprawdzie miałby za złe, gdyby wiedział, ale ja uważam, że zupełnie tak samo zabiliby mnie za jeden granat jak za dziesięć. Dlatego trzymam wszystkie razem. A wczoraj właśnie jeden uwierał mnie w głowę, więc wyciągnąłem go i włożyłem w kieszeń. A rano zapomniałem wyjąć. - A jakby tak panu wybuchło? - O, to bym teraz nie był na tym przyjęciu, tylko u bram raju. Janek przechylił się przez ramię Wandy w kierunku zasłuchanej kuzynki. - Niech go pani nie słucha. On jeszcze nie powiedział w życiu słowa prawdy. A Stef: - Ja paniom zaraz objaśnię, jak to działa. To bardzo proste. Trzeba tylko... - Niech pan to zostawi - trzęsąca się ze strachu pani Pająkowa wyprzedziła Krystynę i sama chwyciła granat. - Jezus Maria, to gotowe wybuchnąć naprawdę. I w ogóle, gdyby tak Niemcy... Ty, Józek, to masz pomysły... Matko Przenajświętsza! - Trzymając granat w dwóch palcach ruszyła z nim w stronę kuchni. Pralinka odprowadził ją spojrzeniem, a potem zwrócił się do żony: - Idź i wytłumacz matce, że jeśli to upuści, to będzie naprawdę słaby dowcip, bo teraz nie wypłacają zasiłków dla inwalidów. A, już mama jest - dodał na widok wracającej teściowej. - No to i dobrze, jeśli tylko mama nie położyła go za blisko pieca. Wypijmy zdrowie gości. - Nie, nie: Młodej pary. Po raz pierwszy. Lej, Pralinka! - Dlaczego go tak cudacznie nazywacie? - Bo on jest taki słodki. Proszę go pocałować, natychmiast się pani przekona. - Racja. Racja. Kwaśne wino! - Kwaśne wino! - podjęli chórem. Pralinka objął zaczerwienioną Hanię i przycisnął do siebie. - No i po kłopocie - oznajmił flegmatycznie. - Inaczej mogliby tak wrzeszczeć całą noc. Krystyna, dlaczego nie pozwalasz pić Stefowi? - Przecież on już jest wstawiony, jeszcze po drodze wywoła jaką awanturę. To jeszcze smarkacz. - Rzeczywiście - oburzył się Stef - dla ciebie i mamy zawsze będę dzieckiem. Tobie się zdaje, że ja do końca życia będę tylko pisał na murach i gazował kina. A tego kapusia do wyroku kto podprowadził, co? No, kto? A widzisz. Czas leci, moja kochana. Smutny: - On ma rację. Jest już mężczyzną i kropelka wódki mu nie zaszkodzi. Kochani, zaśpiewajmy pieśń o bimbrze. Szanowne panie tego na pewno nie znają. A w ogóle to pani teściowa coś mało pije - przysiadł się do pani Pająkowej i nim zdążyła zaprotestować, wetknął jej w rękę szklankę wódki. - Tylko do dna. My młodzi, my młodzi, nam bimber nie zaszkodzi... Więc pijmy go litrami, Kto z nami, kto z nami... Po dwóch strofkach piosenka urwała się, wzniesiono następny toast. Ponieważ chłopcy pilnowali teraz skrzętnie, by zarówno kuzynki, jak i ciocie spełniały do dna wszystkie zdrowia, wesołość zebranych gości stawała się coraz hałaśliwsza. Nawet Krystyna przestała zwracać uwagę na to, że jej młodszy brat coraz mniej pewnie siedzi na krzesełku i coraz głośniej dzieli się z siedzącą obok panią swym niemałym zasobem wiadomości o rodzajach broni. Andrzej po wypiciu kolejnego kieliszka pochylił się i pocałował którąś z Haninych kuzynek. Na ten widok oczy pani Pająkowej zrobiły się okrągłe, a Smutny poderwał się i chwycił karafkę: - Ogólny bruderszaft! - krzyknął. - Panie i panowie! Do diabła - napełnił kieliszek i postawił go przed Krystyną - Krysiu, ja z tobą... Wypij ten kieliszek i przysuń mi tę woniejącą salaterkę, a w nagrodę opowiem ci... Pani teściowo, proszę to wypić, bo inaczej pomyślę, że szanowna pani źle życzy swojej córeczce. Za tę gęś mógłbym całować pani stopy. Błagam, niech mi pani pozwoli mówić sobie ciociu. Pani Pająkowa wypiła resztę z podanej jej szklanki i poczuła, że robi się jej coraz goręcej. Jak przez mgłę usłyszała, że jej niecodzienni goście piją po raz pierwszy zdrowie młodej pary, przez jeszcze gęstszą mgłę dostrzegła, że na stole robią się pustki. "Kiełbasy się kończą" - pomyślała z rozpaczą i wstała. Kiedy wróciła z kuchni, nie miała gdzie postawić półmiska z resztą wędliny. Stół był odsunięty pod ścianę, goście zebrani pośrodku, a Smutny stłukł aktualnie drugą płytę. - Tak to bywa, gdy niewinny młody człowiek wypije naparstek wódki. "Przecież nie będą chyba tańczyć" - przeraziła się. Trzecia płyta została zwycięsko założona. - Nie próżnować, tańczyć, nie podpierać ścian! - wołał rozmazujący się w mroku pokoju wysoki młody człowiek. - Kryśka, odczep się wreszcie od Stefa, da sobie radę bez ciebie. Nie całować się, tańczyć. Tańczyć, panowie, raz się żyje... I para za parą, a teraz kółeczko, Smutny, jeszcze raz daj tę płytę, do licha, i raz, i dwa, i trzy, nie wychodzić do kuchni, tam gdzieś jest granat... Panie wybierają panów, nie, kochana, ja nie jestem do wybrania, los przeznaczył mi samotność. I kółeczko... Andrzej stanął przy oknie. Za nim roztańczone koło podrygiwało, podskakiwało, przytupywało, jakby - raz puszczone w ruch - nie mogło się z własnej woli zatrzymać. Roztańczył ich, a teraz odszedł. Światło było zgaszone, więc rozsunął żaluzje, ale za oknem była ciemność. Usłyszał, że ktoś do niego podszedł. To był bohater wieczoru, nowo upieczony małżonek. W utrzymaniu równowagi pomógł mu parapet. Przez chwilę także wpatrywał się w okno, potem powiedział: - Ciemno, cholera. Andrzej potwierdził, znowu chwilę postali w milczeniu, a potem: - Więc to było tak - zaczął Pralinka. - Kazali mi tam popychać ten wózek i cześć, nic się nie działo. Popychałem. Niemcy wcinali te słodkości jak kartofle, nawet dobry był obrót. Mniejsza z tym. Po jakimś czasie wzywa mnie Tadeusz, daje mi zaklejoną kopertę, powiada, żebym przeczytał, zapamiętał i zaraz przy nim zniszczył. Przeczytałem, powtórzyłem sobie trzy razy, bo było łatwe, wziąłem zapałkę, spaliłem, popiół rozkruszyłem, jak nas uczyli. I znowu wszystko było fajnie. Tylko któregoś dnia coś mi się nagle stało. Coś mi zaczęło mówić: "Człowieku, zaczaj się, zobacz, kto". Bo rozumiesz, miałem w pewnych porach zostawiać ten mój kramik sam i wynosić się do wszystkich diabłów. No więc chodziłem sobie do przybytku dla "Herren", siedziałem, wyglądałem przez okno, a potem, kiedy wracałem, czasem było pusto, a czasem coś było. Koperta. Rozumiesz... - A musisz mi to opowiadać? - Muszę. No i jak któregoś dnia przyszło mi to do głowy, nie mogłem sobie dać rady. Nic, tylko zobaczyć! O niczym innym nie mogłem myśleć, po nocach śniło mi się, że się zaczajam, że widzę, jak któryś z tych facetów podchodzi, odwraca się i zawsze, kiedy miałem spojrzeć w jego twarz - budziłem się. I to mnie jeszcze bardziej podbechtywało. Zupełnie jakbym był chory. Rozumiesz? ...A on tuli-tuli-tuli-pany dał, bo te tuli-tuli-tuli pany miał... "Nie palić zapałek, sfajczycie całą chałupę! Komu ciemno? Żadnych świateł..." - Wtedy zacząłem żreć cukierki. Myślałem, że pomoże. Guzik. Nie pomogło, a przyzwyczaiłem się. Człowieku, nie masz pojęcia, jak ja chciałem wiedzieć. Coś się we mnie w środku skręcało od tego chcenia. Skręcało i nie chciało puścić. Nie patrzyli już teraz w czarne okno. Patrzyli na siebie. Twarz Pralinki straciła swój zwykły wyraz pogodnego zadowolenia. Była zaczerwieniona, a w niewielkich zamglonych teraz oczach zjawiło się wspomnienie udręki. - Rany Boskie, ile to czasu trwało! Łbem o ścianę tłukłem i wybić sobie tego nie mogłem. Na nic! Słowo honoru, wiesz, jak to jest w gestapo, to znaczy, możesz sobie wyobrazić... A ja, w ogóle wtedy bez wrażenia, jakby nie istniało. Tylko to jedno: zobaczyć, kto. Parę miesięcy tak z tym chodziłem, majątek przeżerałem tymi zakichanymi cukierkami. No i któregoś dnia dostałem takich skrętów że - myślę sobie - zobaczę. Od razu się uspokoiłem, czas mi się przestał dłużyć, wszystko miałem od dawna świetnie obmyślone. Nadeszła godzina "O", czyli odejścia, tak ją nazwałem dla porządku. Poszedłem do takiego pokoiku sprzątaczki, za załomem muru, ustawiłem wózek zaraz za zakrętem korytarza, zostawiłem sobie uchylone drzwi i czekam. Mało nas, mało nas do pieczenia chleba, jeszcze nam, jeszcze nam męża tu potrzeba... - Tańczyć! - huknął Andrzej i korowód, pogodzony z losem, że będzie bez męża, potoczył się dalej i pocieszył: Teściowej nam potrzeba... - Pusto wtedy było na tym korytarzu. Pośrodku chodnik, taki czerwony, jak do ślubu, tłumił kroki, ale ja mam wycwaniony słuch. Dobrze słyszałem, jak szedł tamtą stroną korytarza, jak podszedł do zakrętu, jak zatrzymał się na chwilę, i pozostał mu jeszcze jeden krok do miejsca, skąd już bym go zobaczył przy tym moim wózku, gdzie te swoje przesyłki zostawiał. No i wtedy - Pralinka rozejrzał się, pomacał kieszenie, wyciągnął jakiś wafelek - wtedy zamknąłem drzwi. - Włożył wafelek do ust, mówił teraz trochę niewyraźnie, głosem zaklejonym ciastkiem. - Zamknąłem drzwi, przysiadłem na jakimś kuble i w ogóle o niczym nie myślałem. Wiedziałem tylko, że zawsze już wszystkie drzwi będę zamykał. Rozumiesz? A jak wyszedłem, to wcale wózka w tym miejscu, gdzie go tak misternie ustawiłem, nie było. On go po prostu przepchał kawałek, gdybym nawet wyglądał, to i tak guzik bym zobaczył! Ot, to i wszystko. Koniec, kropka. Poczęstuj się, ja chyba tak naprawdę to wcale nie lubię słodyczy. Psiakrew, widziałeś, oni gotowi podpalić dom. 49 Tadeusz bywał w willi na Bielanach prawie co dzień, toteż w jego kolejnej wizycie nie było nic nadzwyczajnego. Załatwił bieżące sprawy z Łempickim, postali chwilę w pokoju Andrzeja przed mapą z czarnymi chorągiewkami i miał zamiar już wychodzić, kiedy jakby mu się przypomniało, zapytał: - Krystyna i Jasna jeszcze nie wróciły? - Nie. - Powinny przyjechać przedwczoraj. Nie rozumiem, co je tam mogło zatrzymać. W głosie jego nie było niepokoju, raczej cień niezadowolenia. Andrzej wzruszył ramionami. - Pociągi chodzą przecież, jak chcą - powiedział głośno. - Może były znowu łapanki na kolejach i wyjechały później. - Gdyby przyjechały dzisiaj, daj mi znać. Jeżeli nie przyjadą... - Tadeusz chwilę myślał - jeśli nie przyjadą, daj mi również znać. Pani Łempicka wysunęła głowę z kuchni i zawołała: - Nie odchodź. Dostałam kawałek boczku. Chcę cię poczęstować i raz chociaż zamienić z tobą parę słów. Został. Usiedli przy kolacji i troskliwie dzielili się boczkiem. "Prawie jak opłatkiem." - myślał Andrzej. Pani Łempicka mówiła: - To nie może już długo trwać. No, powiedz, że nie może. - Rosjanie są już blisko. - O Boże! - złożyła ręce. - Może doczekamy. Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Krystyna. Tadeusz odetchnął: nic się nie stało. Jasna pojechała widocznie prosto do domu. Krystyna podeszła do stołu jakoś wolno i niepewnie. - Jasna nie żyje - powiedziała bez wstępów. Do Tadeusza zawsze tak się mówiło. Żądał, by jego podwładni wyrażali się zwięźle. Jasna przysunęła twarz do szyby i przez chwilę obserwowała migający krajobraz. - Dojeżdżamy do Radomia - powiedziała do Krystyny. - Trzeba teraz uważać. - Nie będzie chyba żadnej obławy. Handlarki mówiły, że dziś spokojnie. Pociąg stanął. Obległa go momentalnie ciemna masa szturmującego tłumu. Ponad zamieszanie i krzyki przebił się ciężki krok żandarmów. Przedział, w którym siedziały, był najbliżej drzwi i Niemcy po chwili byli już wewnątrz. Przepowiednie handlarek nie sprawdziły się. Nie zmieniając pozycji dziewczęta zasunęły nogami głębiej pod ławkę walizki - to wszystko, co w takiej sytuacji mogły zrobić - walizki miały wprawdzie podwójne dno, byłoby jednak lepiej, żeby Niemcy nie zauważyli ich w ogóle. - Otwierać! Człowiek, do którego żandarm się zwrócił, nie drgnął. Twarzy jego nie można było dostrzec, zakrywał ją bowiem wciśnięty na oczy brudny kapelusz, postawiony wysoko kołnierz wytartego płaszcza, szalik i okulary. Na okręconych kocem nogach leżała walizka. Człowiek siedział przez cały czas bez ruchu, jakby pogrążony w głębokim śnie. - Otwierać - powtórzył żandarm. Tamten znowu nie drgnął. Jeden z jego sąsiadów pochylił się do zamknięć walizki, ale Niemiec odtrącił go. - Do niego mówię! - krzyknął. Podróżny nie reagował. Drugi z żandarmów porzucił koszyk, w którym grzebał, i zbliżył się również. - Szybciej! - wrzasnął. W przedziale ucichło. Wszystkie oczy zwróciły się na siedzącego, który w dalszym ciągu nie podniósł nawet głowy. Dwaj mężczyźni obok niego wymieniali niespokojne spojrzenia. - On jest chory - powiedział jeden nieśmiało. To, co zaszło, było tak niespodziewane, że stłoczeni w przedziale podróżni na chwilę skamienieli. Żandarm zamachnął się i z całej siły uderzył w pochyloną twarz. Kapelusz i okulary wylądowały na podłodze, a głowa odchyliła się do tyłu. Ze zwojów szalika patrzył teraz na oniemiałych ze zdumienia ludzi różowawy ryj wieprza. Nie wiadomo, kto roześmiał się pierwszy. Po chwili cały przedział trząsł się ze śmiechu. Ludzie trzymali się za brzuchy, a żandarmi zataczali się, ocierając łzy. Dwaj właściciele wieprza machinalnie wciskali mu na łeb niepotrzebny już kapelusz. Kielce przywitały je nieprzyjemną, marznącą mżawką. Szły ulicą, przytulone do siebie, ogrzewając się nawzajem. Może to właśnie ta marznąca mżawka i to wzajemne ciepło sprawiły, że zamiast rozstać się, jak robiły zwykle, postanowiły wszystkie punkty załatwić razem. "Nie przesadzajmy z tą konspiracją - powiedziała Krystyna. - Na taką psią pogodę we dwie raźniej." Kolejne drzwi otworzyły się szeroko, natychmiast po wymienieniu hasła. W ciemności zastawionego gratami przedpokoju Krystyna ledwie rozpoznała znajomą sylwetkę Antoniakowej. Weszły. Antoniakowa nie odezwała się, szła pierwsza, potem Jasna, Krystyna była na końcu. Antoniakowa otworzyła uchylone drzwi kuchni i wtedy Krystyna zobaczyła karabin. To wystarczyło. Nie wiedziała, jak znalazła się w ciemnym trójkącie, utworzonym przez ściany i uchylone drzwi kuchni. Zatrzymała się tam, zanim w ogóle zdążyła cokolwiek pomyśleć, zanim wyraźnie sformułowała to, co się tutaj stało: kocioł. Usłyszała słowa Jasnej: "Gdyby ktoś jeszcze przyszedł, to by był". Z napięciem czekała na głos Antoniakowej, ale gospodyni mieszkania milczała. Potem usłyszała trzask otwieranej walizki, potem odgłosy rozdzierania jej drugiego dna, wreszcie szelest wysypywanego papieru. Potem zapadła cisza. Cisza trwała ogromnie długo. Krystynie zdrętwiały nogi, w głowie czuła monotonny szum, powoli traciła poczucie czasu i rzeczywistości. O jakiejś nieokreślonej godzinie usłyszała znowu głos Jasnej. Prosiła o pozwolenie pójścia do łazienki. W chwilę później przeszła tuż koło jej kryjówki, tak blisko, że Krystyna słyszała jej oddech. Ledwie stłumiła bezrozumne pragnienie wciągnięcia jej również za drzwi. Po chwili usłyszała przytłumiony zgrzyt, jaki wydają zardzewiałe zawiasy. "Okno" - pomyślała w nagłym olśnieniu. W łazience było niewielkie okno, które wychodziło na jakiś dach. Jasna, drobna i szczupła, mogła się przez nie bez trudu przecisnąć. Boże, żeby tylko nie usłyszeli. Usłyszeli. Krótkie łomotanie do drzwi, trzask, a potem seria strzałów. Ktoś w pokoju głośno jęknął, ktoś inny ostro nakazywał spokój. - Durniu, nie trzeba było strzelać. Z umarłych nic nie wydobędziemy. - Jak ją łapać na tym dachu? - I co z nią teraz zrobimy? - Zabierzemy rano razem z resztą. Zegar wybił godzinę dziewiątą. Rano, pójdą stąd rano. Dopiero rano, już rano, mogliby przecież siedzieć jeszcze parę dni. "Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna... Daj, żebym stąd wyszła... Pan z Tobą..." Zegar odliczał godziny, straszliwie powoli, czas wlókł się jak wieczność. Gdy zaczęło szarzeć, Krystyna wpadła w rodzaj gorączkowego półsnu. Ocknęła się dopiero na odgłos licznych kroków. Tuż przy niej jakiś mężczyzna powiedział: - Zapakuj wszystkich do samochodu. Ją też. Ja zapieczętuję drzwi. Przez wąziutką szparę widziała wychodzących. Byli prawie sami mężczyźni. Potem mignęła jej twarz płaczącej gospodyni i zwieszający się z czyichś rąk rozpleciony jasny warkocz. Potem wszystko umilkło. Zanim Krystyna zdecydowała się wyjść zza drzwi, upłynęła jeszcze jedna godzina. Pierwszy krok zrobiła z ogromnym trudem. Stanęła na progu pokoju, na podłodze ciemniała spora plama. Krystyna usiadła. Znowu wrócił szum w głowie. A potem znienacka poczuła głód. Przeszła do kuchni. Jeden z garnków stojących na piecu był pełen zgęstniałej, wystygłej zupy, zaczęła ją łapczywie jeść. Później wieczorem sąsiedzi z dołu usłyszeli ciche stukanie w okno. Stukała kulka papieru zawieszona na sznurku. W pół godziny później pomagali wszyscy spuścić się dziewczynie z balkonu Antoniakowej. Ułożona na starej kanapie usnęła natychmiast. Krystyna umilkła. Usiadła na krześle i owinęła się ciasno połami nie zdjętego jeszcze palta. Nikt nic nie mówił. Dopiero po długiej chwili usłyszeli stuk odsuwanego gwałtownie krzesła. To wstał Tadeusz. Andrzej spojrzał na niego i przestraszył się zmienionej twarzy dowódcy. Łempicki wyciągnął rękę, ale Tadeusz odtrącił ją. W drzwiach odwrócił się, miał ciągle tę obcą, wykrzywioną w jakimś bolesnym grymasie twarz. - Nienawidzę was wszystkich - powiedział. - Wszystkich, którzy żyjecie. Wyszedł. Patrzyli za nim nie rozumiejąc. Usłyszeli dopiero za sobą bezbarwny, jakby nieśmiały głos Łempickiego: - To była jego żona. Z notatnika starego Łempickiego 1 grudnia 1943 roku. - Po kilku dniach przerwy znowu była egzekucja. Na Powiślu, gdzieś koło kościoła na Solcu. Ile osób rozstrzelano - nie wiem. O nowych łapankach jakoś nie słyszałem, ale jestem pewien, że były. Na tyle jednak ludziom spowszedniały, że wieści o nich rozchodzą się niesłychanie powoli i raczej od przypadku do przypadku. Stef przyniósł dzisiaj rozszerzającą się podobno coraz bardziej pogłoskę o tym, że od połowy grudnia ma zacząć się systematyczne niszczenie całej ludności w komorach gazowych: kolejno ulica za ulicą. Stef siedział w kuchni i zastanawiał się, skąd zaczną. "Na pewno od peryferii - mówił - i iść będą w głąb Warszawy, do Śródmieścia." I mówił: "No to chyba nie będziemy czekać i trzeba zacząć strzelać, żeby zginąć w walce. W walce to jakoś tam jeszcze się ginie". Musiałem wyjść z kuchni. Nie mogłem słuchać, jak moje najmłodsze dziecko wybiera rodzaj najlepszej śmierci dla siebie i dla nas. W szmatławcu Niemcy od pewnego czasu zaczęli prowadzić jakąś żałosną propagandę antybolszewicką. Równocześnie z dość dużą energią zabrali się do kopania rowów przeciwczołgowych. Widziałem te roboty na Placu Zbawiciela, na Placu Na Rozdrożu, na Placu Saskim. Bo wprawdzie wypadki na froncie wschodnim nie toczą się z jakąś błyskawiczną szybkością, to przecież Rosjanie ciągle to tu, to tam posuwają się naprzód. Obecnie głównym terenem walk jest Białoruś. Słyszy się również ciągle o nalotach na Niemcy. Głównie bombardowany jest Berlin i Brema. 2 grudnia 1943 roku. - Przedwczorajsza egzekucja na Solcu odbyła się przed kościołem w czasie odprawiania nabożeństwa. Wśród straconych były dwie kobiety i jakieś może dziewięcioletnie dziecko. Dzisiaj nowa egzekucja na Nowym Świecie, blisko Krakowskiego Przedmieścia. Rozstrzelano 34 osoby. 3 grudnia 1943 roku. Egzekucja na Woli, na Bema, na Puławskiej - na ulicy i na sąsiednim placyku. Zginęło 100 osób. 4 grudnia 1943 roku. - Słupy ogłoszeniowe są całe czerwone od ciągle rozwieszanych nowych płacht. Dziś podobno egzekucja odbyła się na Powązkowskiej. 17 grudnia 1943 roku. - Przed kilku dniami odbyła się egzekucja na Placu Teatralnym w ruinach domu. Mówiono, że rozstrzelano tam 200 osób, myślałem, że to liczba przesadzona. Tymczasem dzisiaj pojawiły się afisze, podające nazwiska ofiar, było ich ponad 300. 24 grudnia 1943 roku. - Wigilia. Przyznam się, że po raz pierwszy w moim dość długim życiu myślę o nadchodzącej kolacji z jakimiś wewnętrznymi oporami. Staniemy dokoła stołu, wezmę w rękę talerz z opłatkiem i co powiem: "Żeby ta była ostatnia" i że "Musimy wytrwać", i że "Skończy się wojna i zapomnimy o wszystkim, jakbyśmy obudzili się ze złego snu". Oczywiście, mógłbym to wszystko powiedzieć, tylko że pewnie nie powiem. Spojrzę na Stefa, marzącego o śmierci w walce, na obcą twarz Andrzeja, z którym nie potrafię się porozumieć, i na Krystynę, w której włosach przewijają się srebrne nitki, mimo że ma dopiero 24 lata, na Anielę, która mówi o nich: "Zestarzeli się, zanim stali się młodzi". Będzie jeszcze pewnie Tadeusz, świeży wdowiec. Pobrali się tuż przed wojną i niewiele chyba zdołali być razem. Powiedział mi: "Nie zdążyłem nawet powiedzieć jej, jak bardzo ją kochałem". Mój Boże, jak wielu rzeczy ludzie nie zdążyli zrobić. Jasna... Kiedyś Aniela sądziła, że będzie jej synową. Gdy Andrzej usłyszał, że była żoną Tadeusza, zaczął się śmiać. Wojna stwarza nieoczekiwane komplikacje. Od wielu tygodni wyłączają prąd. Oszczędność. Żyjemy w ciemnościach. I mam ciągle wrażenie, że te ciemności powoli, systematycznie wsączają się w nas. To trwa już zbyt długo. 4 stycznia 1944 roku. - Rosjanie są już podobno gdzieś w okolicach Wilna. 28 stycznia 1944 roku. - Dzisiejsza egzekucja była w samym Śródmieściu. Świadkiem jej był również Stef. Kiedy wróciłem do domu, siedział jak zawsze w kuchni i relacjonował. Sucho, zwięźle, rzeczowo. Na mój widok zawołał: "Ja nie rozumiem, na co my właściwie czekamy? Aż nas wszystkich postawią pod ścianę" Zapytałem: "Chcesz strzelać?" A Stefowi wówczas zaświeciły się oczy. Wstał, podszedł do mnie i powiedział, że czeka na taki rozkaz jak na zbawienie. Ktoś mi kiedyś powiedział, że po wojnie wykreślimy z naszych słowników dwa słowa: miłosierdzie i litość wobec wroga. Patrząc na rozbłysłe oczy mego syna przestraszyłem się, że te słowa już zostały wykreślone. Może nawet nie tylko te. 1 lutego 1944 roku. - Dzisiaj z wyroku Polski Podziemnej zginął Franz Kutschera. Johann Schmuland stał przed zestawionymi krzesełkami, na których leżał Obergruppenführer Franz Kutschera. Człowiek, który przyjechał tutaj, aby za wszelką cenę zdławić polski ruch oporu. Kat Jugosławii i Norwegii, człowiek, którego imię wzniecało paniczny strach. "...Rozpieściliście panowie, ten naród. Ale ja potrafię wbić klin między bandytów, którzy do nas strzelają, a pozostałych, którzy muszą dla nas pracować. Jeśli ulice Warszawy spłyną ich krwią, nie będą przelewać naszej.". W jasnych włosach Kutschery skrzepła krew, krew w kącikach półotwartych ust. Kiedy tak leżał z zastygłym na twarzy wyrazem zdziwienia, wydawał się jeszcze młodszy, niż był w rzeczywistości. Schmuland dobrze wiedział, co się stało, ale nie był w stanie tego zrozumieć. Nie mógł pojąć, że już nigdy nie usłyszy jego energicznego rozkazu, nie mógł zrozumieć, że człowiek, który jednym ruchem pióra podpisywał wyroki na życie tysięcy ludzi - sam nie żyje. Że naród, który on miał złamać, zażądał od niego rachunku i krwawej zapłaty. Że dziś właśnie zakończyła się akcja wbijania w ten naród klina. Tego właśnie Schmuland nie mógł pojąć - rozpaczliwej odwagi narodu, o którym tyle mówiono, ale nigdy nie powiedziano tego, co jest w nim najważniejsze. Patrząc na zabitego zwierzchnika, po raz pierwszy w życiu poczuł strach... Z notatnika starego Łempickiego 5 lutego 1944 roku. - W Alejach Ujazdowskich, w miejscu, gdzie zabito Kutscherę, rozstrzelano 100 osób - już następnego dnia. Nałożono także kontrybucję: 100 milionów złotych, które mamy zapłacić do 1 marca. Przesunięto godzinę policyjną na wieczór i zawieszono wszelkie przedstawienia teatralne. A wczoraj zamknięto kilka ulic i przeszedł nimi kondukt żałobny. Myślę, że te drogie dla Niemców szczątki wywieziono do własnego kraju - spoczynek w Polsce nie był dla nich wskazany. Schmuland nie brał udziału w tych uroczystościach. Wyjechał do Berlina na drugi dzień po śmierci Kutschery i wyjazd ten sprawił, że Kurt Diethl odetchnął z ulgą. Pomyślał, że będzie miał wreszcie kilka dni spokoju. Przez okno zobaczył auto wjeżdżające do bramy. Po chwili żandarmi wyrzucili z wnętrza jakąś skuloną postać. Przymknął oczy. W ostatnich tygodniach czuł wyraźnie, że opuszczają go siły i nerwy odmawiają posłuszeństwa. Trwało to wszystko już zbyt długo. Usłyszał krzyk, a potem brzęk szyby. Z okna naprzeciwko oderwała się jakaś postać i spadła w dół bezkształtna jak worek piachu. W oknie esesmańskie mundury, a tam na dole tylko ciemniejsza plama na szarym kwadracie podwórka. Częsta śmierć więźniów. Wolnym krokiem odszedł od okna. Włożył skórzany płaszcz, przez chwilę stał zamyślony, potem usiadł przy biurku i napisał kilka słów na kartce papieru. A potem, tak jak co dzień przez kilka lat, włożył kopertę do skrytki w pozostawionym samotnie wózku Pralinki i skierował się w stronę schodów. To bardzo dobrze, że Schmuland wyjechał. Potrzeba mu kilku dni wytchnienia przed tym, co będzie musiał w najbliższych dniach postanowić. Trzeba zrobić wszystko, żeby skończyło się dobrze. Tylko że od pewnego czasu przestał w to wierzyć. Pomyślał, że nie wszystkie środki uświęcają cel. Kurt Diethl nie byłby prawdopodobnie tak ucieszony wyjazdem Schmulanda, gdyby wiedział, że w tym właśnie czasie siedział on w pokoju pani Diethlowej, pochylony nad niewielką chłopięcą fotografią. - Tylko ta mi została - powiedziała. - Prosiłam, żeby mi przysłał jakieś swoje zdjęcie, ale... poza wojną nic w tej chwili dla niego nie istnieje - pani Diethlowa wyjęła fotografię z rąk Schmulanda i wpatrzyła się w nią z rozrzewnieniem. - Mój Boże, jak bardzo chciałabym go zobaczyć. To już tyle lat... Wszystko się gmatwa. To wcale nie wykluczone, że ślad okaże się fałszywy. Przyjaciele rozstali się w kłótni. Kurt wsiadł w pociąg jadący do Berlina, Głowacki - wbrew jego woli - pojechał za nim. Wszystko w porządku. Tylko że od tej pory Kurt Diethl nie pokazał się w domu, tłumacząc się w listach matce, że nie ma urlopu. Miał dwa razy urlop. Dlaczego tu nie przyjeżdżał? - Niech go pan ode mnie mocno ucałuje. To bardzo dobry i kochany chłopiec. - Tak, tak - zapewnił, myśląc o czymś zupełnie innym. Z notatnika starego Łempickiego 11 lutego 1944 roku. - Zastanawiam się, czy istnieje mieszkaniec Warszawy, który nie byłby świadkiem jakiejś ulicznej egzekucji. Niemcy rozstrzeliwują ludzi w tak różnych punktach miasta, że chyba pokazali dokładnie wszystkim - jak potrafią zabijać. Dzisiaj, jakby jeszcze tych świadków było im mało, urządzili następny wspaniały pokaz. Wiadomość przyniósł Jędrek Łukowiecki. "O rany! - wołał już od progu. - Dyndają się tak; że strach patrzeć, wiatr jest cholerny." Bo Niemcy na balkonach domu na Lesznie naprzeciwko Sądów powiesili 27 ludzi. Poszedłem tam, poszło tam zresztą tego dnia bardzo wielu. To nie była ciekawość, to proste poczucie obowiązku. Zobaczyć samemu, samemu być naocznym świadkiem! Koło mnie jakaś starsza pani mówiła do kilkuletniego chłopca: "Przypatrz się dobrze i zapamiętaj, że to było dziś, że dwudziestu siedmiu, że tutaj. Ja jestem stara, chora, mogę nie przeżyć, ale ty, jeśli przeżyjesz... pamiętaj". Wisieli równo, jeden obok drugiego z gołymi głowami. Poczułem, że też jestem stary, że boli mnie serce; że to wszystko, co dzieje się tutaj, jest w jakiś sposób odbiciem frontu, niemieckiego cofania się i rosyjskiego parcia naprzód. Ale każdy dzień, przybliżając wolność, przybliża równocześnie możliwość śmierci. 16 marca 1944 roku. - Obydwa fronty są coraz bliżej. I mimo ciągle szalejącego terroru - wydaje się, jakby w ludzi zaczęła wstępować nadzieja. Może to przeczucie wiosny, może słońce, które w południe zaczyna już przygrzewać. We Włoszech był kolejny atak na Monte Cassino, znowu nieudany. Powinni posłać tam Polaków. My jesteśmy jedyni do rozwiązywania spraw zdawałoby się beznadziejnych. Na tym kończy się notatnik starego Łempickiego. W ostatnich dniach marca na próżno czekali go w domu na Bielanach. Wybiła godzina policyjna, a on się nie zjawił, nie zadzwonił, że coś go zatrzymało. Aniela Łempicka modliła się i był w niej strach, że skoro wymodliła syna, to tej drugiej modlitwy zmęczony ludzkimi prośbami Bóg może już nie wysłuchać. Mówiła: "Wiem, że w tej chwili błaga Ciebie o pomoc tyle ludzi, tak dużo ludzi, wiem to, ale proszę, jak wszyscy, ocal go..." Zaczęły mijać dni, jedne za drugimi, a on nie wracał. Czekali na jakąś kartkę, na wiadomość; czasem udawało się wyrzucić z okna zamkniętego wagonu świstek, a także zapisane skrawki gazet czy strzępki pudełek od papierosów były pieczołowicie zbierane i przynoszone pod wskazany adres. Wszyscy dokładnie wiedzieli, czym były dla tych, którzy czekali. Ale do willi na Bielanach nikt żadnej kartki nie przyniósł. Nie przyjęli również paczki na Pawiaku. Aniela Łempicka zrobiła paczkę, zaadresowała "Zygmunt Łempicki" i musiała pogrubić litery, bo wyszły jej jakieś krzywe i drżące, i poszła na Pawią, pod Pawiak, i spotkała tam wiele takich samych kobiet jak ona. Stały blade, z wielkimi oczami wpatrzonymi w bramę lub w zakratowane okna; każda ściskała swoją paczkę i żadna z nich nie wiedziała, czy lepiej, żeby paczkę przyjęli - znak, że jest na Pawiaku, czy żeby powiedzieli, że za tymi murami go nie ma. Łempicka wróciła z paczką. Położyła ją na stole. Pomyślała: "Bóg musi być tym wszystkim zmęczony" i całą siłą woli starała się odsunąć od siebie narastający żal za to Jego zmęczenie. 50 "Umarł Goering i po śmierci dostał się do nieba. Pyta go święty Piotr, ile razy skłamał. Goering mówi, że raz. - No to w takim razie musisz za karę obejść Drogę Mleczną. - Potem umarł Hitler. Przychodzi do nieba, święty Piotr pyta: - Ile razy skłamałeś? - Hitler powiada, że dwa razy. - To dwa razy musisz obejść Drogę Mleczną. - Na końcu umarł Goebbels i przychodzi do nieba z motocyklem. Święty Piotr pyta zdumiony: - Po coś to przyprowadził? - A Goebbels na to: - Bo ja bym wolał pokutę odbywać nie na piechotę." "Przed bramą po ulicy w Warszawie chodzi młody człowiek w butach z cholewami i rękami w kieszeniach kurtki. Chodzi sobie pięć minut, dziesięć, wychodzi z bramy dozorca, przeprasza grzecznie i pyta, czy on nie mógłby przypadkiem spacerować sobie pod inną bramą. Młody człowiek mówi: - Nie mogę, bo się tu z kimś umówiłem: - Po pół godzinie znowu wychodzi ten cieć i prosi: - Panie, idź pan do jasnej cholery spacerować pod inną bramę, coś pan się akurat tej tak uczepił? - A ten wzrusza ramionami i dalej chodzi. Po godzinie cieć wychodzi bardzo już zdenerwowany: - Panie - woła - odczep się od naszej bramy chociaż na chwilę, potem możesz pan wrócić i ganiać tam i z powrotem - Faceta to wreszcie zainteresowało. - Dlaczego - pyta - panu tak bardzo zależy, żebym odszedł? - Mnie nie - mówi cieć - ale w bramie stoi pięciu żandarmów i boją się wyjść." Śmiech. Pociąg wlókł się powoli, nadmiernie obciążony. Halina siedziała wtulona w kąt wagonu. Oparła głowę o twardą ścianę i przymknęła oczy. Głos mówiącego dobiegał do niej jakby z bardzo daleka. Nie rozumiała wiele z tego, co mówił. Myślała o Kurcie Diethlu, którego spotkała - bezpośrednio przed tym wyjazdem - po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. Szła właśnie Marszałkowską, kiedy po drugiej stronie ulicy zamajaczyła jej nagle sylwetka wysokiego mężczyzny w jasnym sportowym płaszczu. Było coś dziwnie znajomego w tej sylwetce. Stanęła i wpatrywała się w nią uważnie, a potem bardziej skurczem serca niż myślą zrozumiała, kogo przypomina. Potrącając przechodniów przebiegła na drugą stronę, a kiedy zatrzymała się przed idącym - nie zobaczyła tego, kogo miała nadzieję czy raczej cień nadziei ujrzeć. Przez długą chwilę Kurt Diethl i Halina przyglądali się sobie w milczeniu. Halina po raz pierwszy widziała go w cywilu i znów, jak kiedyś w kawiarni, gdy na chwilę zdjął kurtkę, pomyślała, że mundur ogromnie zmienia człowieka. Ciągle nic nie mówił, więc ona w końcu zdobyła się na bąknięcie: - To pan. Przepraszam, myślałam... Nie odpowiedział. Robiło wrażenie, że jest wzruszony, a może to wzruszenie było w niej. Powtórzyła bezradnie: - To pan... Odpowiedział wreszcie: - Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek możemy się tak zwyczajnie, przypadkiem spotkać. - Nie po raz pierwszy. Powiedziała to i wydało jej się, że powiedziała coś bardzo niemądrego. Nie wiedziała, dlaczego to miało być niemądre, ale nie zastanawiała się nad tym. Przyglądała się Kurtowi. Ubrała wreszcie w słowa myśl: - Jak mundur zmienia człowieka. - Chodźmy. Poszła za nim posłusznie. Milczeli. Kurt patrzył na nią i ona od czasu do czasu rzucała ukradkowe spojrzenia. Pomyślała: "Zachowujemy się jak głupcy", a Kurt widocznie pomyślał to samo, bo powiedział nagle: - Musi pani wybaczyć; nie byłem przygotowany na spotkanie. Ale tak jest, że jeśli ma się komuś zbyt wiele do powiedzenia, często nie mówi się nic, zwłaszcza jeżeli i tak nie mógłbym pani tego powiedzieć. Chciała zapytać "czego", ale nie zadała tego pytania. Niejasno odczuwała, że nie należy o nic pytać, słowa musiały ich dzielić, milczenie było ich sprzymierzeńcem. Było ciepło, była już prawie wiosna i oni szli tą ulicą, która ich teraz, kiedy był bez munduru, także nie dzieliła. Dopiero, kiedy trzeba się było rozstać, a przedłużali to rozstanie bez słowa, idąc jeszcze do następnego przystanku i znów do następnego - zdobyła się na powiedzenie: - Widziałam się z Marią, siostrą Witolda. I dodała jeszcze: - Dlaczego nie powiedział mi pan o nim prawdy? - Cóż mogę powiedzieć pani o Witoldzie? Że zabrała go wojna? Nie o to przecież pani chodzi. Mógłbym powiedzieć na przykład, że Witold się zmienił... i to tak bardzo, że być może nie poznałaby go pani, ale wszyscy przecież zmieniliśmy się przez te lata. Mógłbym pani powiedzieć jeszcze, że Witold zrobił mi wielką niespodziankę, ale któż w czasie wojny nie robi sobie i innym różnych niespodzianek? Nie umiem pani powiedzieć o Witoldzie nic. Może po prostu dlatego, że nic już o nim nie wiem. Pociąg wjechał na stację. Halina ocknęła się, wstała szybko i przepchnęła się do wyjścia. Był wyjątkowo - jak na marzec - słoneczny, prawie letni dzień. Szła polną drogą, niosąc w ręku swój koszyk po towar. Jej przyjazdy na wieś zawsze miały taki charakter. Wracała, mając w koszyku osełkę masła, trochę mąki, Niemcy często jej to zabierali, ale zaabsorbowani towarem, nie interesowali się już podwójną podszewką palta, gdzie przewoziła meldunki i korespondencję. Dochodziła dwunasta. Na końcu drogi majaczyły już tak dobrze znane chaty wsi. Halina przypomniała sobie ostrzeżenie Tadeusza: "Uważaj na siebie. Nie zdążyli załatwić ci lewych papierów i musisz pojechać z własnymi. Uważaj - powtórzył - bo ostatnio jakoś za bardzo wierzysz w swoją szczęśliwą gwiazdę". Pies zaszczekał zza ogrodzenia, skrzypnęła furtka. - Dzień dobry. Dawno się nie widziałyśmy. Już chyba ze dwa miesiące tutaj nie byłam. Kobieta podniosła na nią oczy, a Halina w tej samej chwili zapytała: - Co się stało? Roman przysunął się bliżej do ogniska i objąwszy rękami kolana utkwił wzrok w płonących gałęziach. Wokół niego oddział powoli przygotowywał się do snu. Antek z chłopcami poił przywiązane do drzew konie. Ralf czyścił ukochanego Tiki, gwiżdżąc przy tym przeraźliwie, Lutek mieszał w zawieszonym nad ogniem saganie gotującą się kaszę. Na tle migocących płomieni wyglądał jak diabeł z bożonarodzeniowej szopki. Roman popatrzył na niego z niechęcią. Od czasu wspólnego odkrycia Kawki Lutek stał się prawie jego drugim ja. "Cholerny szczeniak - myślał czasem Roman - gdyby nie on..." Nie wiedział dokładnie, co byłoby, gdyby nie Lutek, ale faktem jest, że Lutek ze swoją ciągłą obecnością stawał się nie do zniesienia. Przez szpary na pół zapadłej szopy migotało światełko. Od kilku dni zajmował ją Tygrys razem z kapitanem Arturem. Po drugiej jej stronie Kawka chowała swoje dziecko, nad którym pokiwali głowami, powiedzieli: "No tak, tylko tego nam brakowało" i przeszli nad tym do porządku dziennego. Powiew wiatru poderwał z ogniska snop iskier i na chwilę oświetlił całą polanę. Roman podniósł głowę. Z lasem zżył się od tak dawna, że na rozłożony między drzewami partyzancki biwak patrzył jak na wnętrze własnego mieszkania, w którym doskonale zna się każdy kąt. Dla kogoś jednak, kto patrzyłby na tę polanę po raz pierwszy, byłby to widok co najmniej niecodzienny. Drzewa, ciemniejące coraz bardziej w wiosennym mroku, matowe lśnienie ognia na lufach karabinów, buchająca z sagana biała para; czarne sylwetki w dziwacznych ubiorach, w których wojskowe kurtki i płaszcze mieszały się ze zwykłymi ubraniami, zdobycznymi niemieckimi panterkami, a polskie rogatywki z hełmami Wehrmachtu i czarnymi beretami, które odróżniał od zwykłych jedynie wpięty na przedzie orzełek. Było w nich jednak jakieś skoordynowanie ruchów, jakaś trudna do podpatrzenia czujność, która stała się niemal ich drugą naturą. Kawka ułożyła dziecko do snu i wyszła z szopy. Chwilę postała przy ognisku, potem skręciła gdzieś w bok. Roman chciał pójść za nią, ale zobaczył utkwione w siebie oczy Lutka i został. Powtórzył tylko po raz setny: "Cholerny smarkacz!", usiadł wygodniej, a potem położył się na ziemi. Wpatrzył się w ciemne korony drzew, które rysowały na niebie delikatne koronkowe wzory. Pomyślał: "Jak to dobrze, że zima jest już za nami". Zima zresztą była dla nich niemal tragiczna. Niemcy rozwścieczeni wysadzeniem pociągu, przegraną potyczką i paroma śmiałymi akcjami, szli za oddziałem Tygrysa krok w krok. Uratowało ich połączenie się z kilkoma grupami Gwardii Ludowej. W tej dużej grupie przebiedowali najgorsze zimowe miesiące, a na wiosnę oddziały znowu porozchodziły się po wsiach, leśniczówkach i dworkach, gotowe do nowego działania. Kawka wróciła. Przyniosła ze źródełka kubełek wody i postawiła koło ogniska. Roman pomyślał, że chciałby zobaczyć ją w sukience, pomyślał, że chciałby wiedzieć, jak ma na imię, że chciałby wiele różnych rzeczy o niej wiedzieć. Lutek ustawił menażki i Wrona zaczął nalewać kaszę. Lutek porwał dwie i pobiegł zanieść Tygrysowi i Arturowi. Po powrocie kłócił się: "Panie poruczniku, pan nierówno nalewa!" Kawka pomagała rozdawać menażki. Roman manewrował tak, żeby i jemu podała. W tym jednak momencie dał się słyszeć ostrzegawczy gwizd wartownika i prawie równocześnie zagrały karabiny. Las ożywiły odgłosy biegnących, rżenie koni, nawoływania od strony polany i niemieckie krzyki za nimi. Strzelanina przybrała na sile, oddział zgrupował się koło szopy. Wokół panowała ciemność prawie zupełna, ktoś zalał wodą ognisko, które wyrzuciło w niebo kłąb gęstego dymu. W tej chwili karabin maszynowy zaterkotał z bardzo bliska. Uskoczyli za węgły chałupy strzelając na oślep między drzewa. Poprzez świst kul dobiegł do nich przejmujący, długi jęk. Prawie równocześnie zarżał zraniony koń. Wrona wychylony do pół ciała zza węgła cisnął z rozmachem jeden za drugim dwa granaty. Szczęk karabinu maszynowego nagle umilkł. Stojący obok Wrony Ralf roześmiał się cicho, nim jednak zdążył coś powiedzieć, rozległ się tuż przy nich głos Tygrysa: - Cofamy się w głąb lasu. Wrona i Ralf poprowadzą dwa zwiady. Reszta będzie szła za nimi. Jeżeli napotkacie Niemców, natychmiast zawracać do nas. Posuwali się między drzewami powoli, z gotowymi do strzału karabinami. Wrona szedł pierwszy z oczami wytężonymi boleśnie w ciemność. Tuż za nim posuwał się Lutek. Przez chwilę mignęła Wronie między drzewami postać Ralfa. Potem wąska ścieżka skręciła bardziej w prawo i sylwetki posuwających się za Ralfem chłopców wsiąkły w ciemność. Niemców zaczajonych między kępami krzaków u wylotu ścieżki Wrona wyczuł raczej, niż zauważył. Zatrzymał ruchem ręki swoich i posunął się jeszcze kilka kroków naprzód. Tak, byli na pewno. Ukryty za drzewem stał chwilę nieruchomo, oddychając szybko, jakby czymś bardzo zmęczony. Dał znak do powrotu. Kiedy wrócili na polanę, Ralf już był - drogi odwrotu były zamknięte. Niemcy okrążyli ich ciasnym pierścieniem. Wrona wciągnął głęboko w płuca powietrze, ale to nie uspokoiło bijącego nerwowo serca. Zwrócił głowę w stronę Tygrysa. Patrzyli teraz na niego z pełnym napięcia oczekiwaniem. Powiedział: - Jesteśmy okrążeni. Niemcy nie strzelają, bo bardzo zależy im na tym, żeby nas wziąć żywcem. Mamy więc dwie możliwości. Tę właśnie, na którą czekają - poddanie się lub przebicie przez pierścień. Chwilę trwało milczenie. I znowu Tygrys: - O ile was znam, wiem, które wyjście uważacie za słuszne. Jest bardzo ciemna noc. To może się stać naszym atutem. Pójdziemy zwartą grupą. Trzymać się razem. Szanse... nie są wielkie. Ci, którym uda się przebić, muszą dotrzeć do wydm na skraju zagajnika. To strefa zagrożona tyfusem, Niemcy tam nie wejdą. A czekać tylko do świtu, nie dłużej. Wszystko jasne? W milczeniu zaczęli formować ciasne szeregi. Tiki szalał przywiązany do drzewa i Roman nie wytrzymał: "Odwiążże tego konia! Zwariować można, jak się na niego patrzy!" Wtedy właśnie zobaczył Kawkę i to żydowskie dziecko. "Ano - pomyślał - zabawiła się w macierzyństwo i teraz ma za swoje." Ralf odwiązał konia i coś mu szeptał do ucha. - Ruszamy - zawołał Tygrys. Biegli jeden za drugim na długość karabinu, ale już po kilkudziesięciu metrach wpadli między Niemców. Strzały rozległy się nagle jak spod ziemi. Wśród gwizdu kul niemieckie komendy mieszały się z wołaniem Tygrysa, oddział ostrzeliwał się niemal na wszystkie strony. W jakiejś chwili Wrona usłyszał za sobą jęk i odgłos padającego ciała. Zawrócił, omal nie natknął się o Lutka. Pochylił się nad nim. - Cholera jasna, panie poruczniku, kropnęli mnie. Dźwignął go z ziemi. Lutek protestował ochryple, ale Wrona nie słuchał. Bezwładne ciało zaciążyło mu w ramionach. Pod palcami poczuł krew. - Niech pan porucznik mnie zostawi - wyjęczał znów Lutek. Przerzucił go sobie przez ramię i szedł potykając się o korzenie. Usłyszał jeszcze jeden jęk, a potem szept: - Zawsze... zawsze miał pan porucznik ze mną kłopoty. Zza drzewa wyskoczyła jakaś postać. Wrona pchnął lufą karabinu w twarz ukrytą pod hełmem. Postać zachwiała się. Jednocześnie z drugiej strony usłyszał huk, coś gorącego uderzyło w głowę. Podparty karabinem usiłował uczynić jeszcze parę kroków, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Osunął się ciężko na sztywniejące ciało Lutka. W tym właśnie momencie Ralf zawołał: - Rzucę granat i wtedy leć! A posuwający się tuż za nim Tygrys pomyślał machinalnie: "Należy ratować przede wszystkim kobiety i dzieci". Huk. I Tiki jak strzała pomknął w las. - To cyrkowy koń, panie majorze - szeptał gorączkowo Ralf. - To cyrkowy koń, on ich przewiezie. Ale kiedy odwrócił się, nie zobaczył już za sobą Tygrysa. Kiedy chłopka umilkła, Halina długo siedziała bez ruchu z twarzą ukrytą w dłoniach. Przedarcie przez pierścień niemieckich wojsk... Słyszała o tym już wiele razy. Dobrze, jeśli uratują się z tego jednostki. - Powinna pani zaraz wracać - usłyszała głos kobiety. Droga była ta sama co poprzednio, tym razem jednak Halina nie była wrażliwa na uroki wiosny. Stanęła nieporadnie przed chałupami, spomiędzy których wyszła, i wpatrywała się w jeden punkt. Tam właśnie, gdzie na skraju wsi stały dwie budy, a koło nich kręcili się Niemcy. W kilka minut później podawała żandarmom swoją kenkartę, a za chwilę siedziała w budzie mając za towarzyszy pięciu mężczyzn i trzy kobiety. Nie znała nikogo. Przypuszczała, że są to ludzie, którzy znaleźli się dziś we wsi przypadkowo. Usiadła obok jednej z kobiet i spytała możliwie najciszej: "Pani mieszka w tej wsi?" - Nie rozmawiać! - krzyknął żandarm. Po upływie mniej więcej pół godziny sprowadzono jeszcze cztery kobiety i budy ruszyły. Halina przyglądała się w dalszym ciągu towarzyszom tej podróży i poczuła, że powoli zaczyna ogarniać ją strach. Wszyscy zebrani - byli to przeważnie ludzie starsi, wyglądający na zawodowych szmuglerów. Czy jej także uwierzą, że przyjechała tu tylko po żywność? A jeśli przyjdzie im do głowy dopytywać się o to w domu, czy rodzice potwierdzą to zeznanie? Matka chyba oszaleje, jeśli się dowie. W gestapo będą ją bić. Obojętne, co będą mówili czy robili, będzie twierdzić, że przyjechała po mąkę i słoninę. W błońskim gestapo przewidywania jej sprawdziły się. Niemcy ze wszystkich zatrzymanych osób zainteresowali się przede wszystkim nią. Prosto z budy znalazła się na przesłuchaniu. Niemiec siedzący za biurkiem był mały i łysy. Bardzo spokojnie, namyślając się nad doborem odpowiednich słów Halina tłumaczyła, że ma tu znajomych, do których od czasu do czasu przyjeżdża po masło i mąkę. W pewnym momencie Niemiec uderzył w rozłożone przed nim papiery i krzyknął: - Kłamiesz! - Nie - odpowiedziała, starając się bezskutecznie uśmiechać - to prawda. - Kłamiesz - powtórzył. - Rozmawiałem z tymi ludźmi, do których jeździłaś, i oni powiedzieli wszystko. Nie masz co ukrywać. No?! "To on kłamie - pomyślała Halina. - Nie wierzę, żeby zdążyli już od nich to wydobyć. Chce mnie naciągnąć." Z zaschniętego gardła wydobyła swoje uparte: - Ja się już przyznałam, ale ja naprawdę tym nie handlowałam... Ja tylko dla siebie. Wymierzony policzek odrzucił jej głowę do tyłu. - Nie udawaj idiotki! Pytam o twoje kontakty z bandami w lesie. - Jakie kontakty? - wyjąkała. Znowu wyciągnął rękę i znowu rozległ się policzek. Jeden i zaraz potem drugi. Przed oczami Haliny zawirowały czerwono-czarne płatki. - A może jednak wiesz coś o tym? Kiedy przyjechałaś na wieś? - Dziś rano. - Kłamiesz. - Nie, to prawda. Ręka Niemca znowu podniosła się do góry, ale w tej chwili rozległ się skrzyp otwieranych drzwi. Niemiec, który zjawił się w pokoju, był młody i - nie wiedzieć czemu - wydał się Halinie jakąś deską ratunku. Przycisnęła obie ręce do piersi. Zaczęła mówić szybko, zwracając się więcej do przybyłego niż do tamtego za biurkiem. Wyglądała w tej chwili jak przestraszone dziecko. Była zresztą naprawdę przerażona. - Mam starych rodziców. Ojciec mój jest bardzo chory. Od czasu do czasu muszę przywieźć mu coś lepszego do zjedzenia. Dlatego tu czasem przyjeżdżam. I to jest naprawdę wszystko, co mogę na temat mojego przyjazdu powiedzieć. - Tamci ludzie wszystko wyśpiewali! - krzyknął znów Niemiec. - Z kim miałaś kontakty w lesie? Teraz zwróciła się już bezpośrednio do tego, który wszedł. - Ja nie wiem, co tamci ludzie mogli powiedzieć! Chyba coś wymyślili, nie wiem dlaczego, bo przecież z nikim prócz nich się nie widywałam. Milczał chwilę, a potem zagadnął takim tonem, jakby rozpoczynał towarzyską pogawędkę: - Gdzie pani nauczyła się tak dobrze mówić po niemiecku? - Najpierw w szkole, a potem zaczęłam pracować w kawiarni. To jest kawiarnia w śródmieściu Warszawy, przychodzi tam sporo wojskowych, moja szefowa wymagała ode mnie znajomości niemieckiego, więc musiałam się nauczyć. - Dosyć! - zniecierpliwił się tłuścioch, ale ten drugi położył mu rękę na ramieniu. - Każ jej odejść, Karl. Chciałbym ci coś powiedzieć. Odchodząc starannie nastawiała uszu, ale dobiegło do niej tylko kilkakrotnie powtórzone słowo "Warschau". Cela, do której ją zaprowadzono, była bardzo mała. Wysoko pod sufitem miała okienko - jedyny kontakt ze światem. Pod ścianą stała prycza. Usiadła na niej i zaczęła w kółko powtarzać: "Spokojnie. Muszę być opanowana i ciągle mówić to samo. Niczego mi nie udowodnią. Żebym tylko nie powiedziała nic niepotrzebnego". 51 Wiatr przesypywał wolno drobne ziarenka piachu. Roman podparł się na łokciu i palcami mocniej zacisnął krwawiące ramię. Stracił zupełnie poczucie czasu. Wiedział tylko, że las ucichł już dawno i że jest zupełnie sam. Panująca wokół cisza stwarzała wrażenie pół jawy, pół snu, z którego zbudzi go na pewno za chwilę obozowy gwar: trzask zbieranych na ognisko gałęzi, rżenie koni, rozmowy towarzyszy. Bezmiernego milczenia nie przerywało jednak nic. Blade poranne słońce przebijało się już przez opary mgły. Roman nie czuł bólu w krwawiącym ramieniu. ze zdziwieniem uświadomił sobie, że jednak uratował się z tego koszmaru. Jak sen przypomniał sobie chwilę, gdy trafiony w ramię wpadł do jakiegoś dołu; zamroczony uderzeniem o wystający pieniek leżał jakiś czas w półomdleniu. Potem odgłosy walki oddaliły się, a on usiłował wydostać się z dołu po oślizłych od rosy mchach, po których co chwila zsuwał się z powrotem. Kiedy wydostał się wreszcie, natknął się na trupa Antka. Leżał z rozprutym brzuchem i twarzą tak wykrzywioną bólem, że Roman ledwie go poznał. Nie pamiętał, jak długo stał nad nim, a potem, zakrywszy twarz rękoma, zaczął biec na oślep, byle jak najdalej od tego leśnego cmentarzyska. Biegł gnany obłędnym strachem, że pewnie wszyscy, którzy ocaleli, są już na wydmach, że pójdą i zostawią go, a on nigdy nie dowie się, kto się uratował. Wydmy jednak były puste, a on nie był w stanie nigdzie stąd pójść ani o niczym nawet pomyśleć: Usłyszał szelest. Pomyślał w pierwszej chwili, że mu się to tylko zdawało, ale szelest powtórzył się bliższy i wyraźniejszy. Z bijącym sercem uniósł się nieco na łokciach. Pobliskie krzaki poruszyły się i wynurzyła się z nich sylwetka chłopca. Roman opadł na piasek. "Jeśli on ma nadzieję - pomyślał z nagłą niechęcią - że dam się tak wrobić jak Kawka, to się myli." Odwrócił głowę, ostentacyjnie udając, że go nie zauważył. Chwilę czekał, ale żydowskie dziecko nie ruszyło się od tych krzaków, a w każdym razie żaden szelest na to nie wskazywał. Odwrócił się więc znowu, ale chłopiec także ignorował jego obecność. Wpatrywał się z natężeniem gdzieś przed siebie, jakby na coś czy na kogoś czekał. Naokoło było pusto, byli tylko we dwóch, ramię krwawiło Romanowi coraz bardziej, żydowski smarkul był caluteńki. "Jak się to stało?" - zastanowił się Roman, ale właściwie nie był ciekaw odpowiedzi. Dopiero po długiej chwili, w czasie której chłopiec ciągle wpatrywał się w skraj lasu, Roman przypomniał sobie moment, kiedy jak wiatr przebiegł koło niego Tiki z dwoma postaciami na grzbiecie... "No tak - pomyślał sennie. - Trzeba było ratować kobiety i dzieci, kobiety i dzieci, kobiety..." Ocknął się nagle z półsnu, w który znowu zaczął wpadać. Jeśli szczeniak się uratował, no to może i Kawka... Na kogo on tak czeka? Może i Kawka się uratowała... Kształt, który wynurzył się z lasu, poruszał się tak powoli, że - zdawało się - stał w miejscu. Po kilku minutach zbliżył się jednak na tyle, że Roman rozróżnił dwie sylwetki, które niosły czy może raczej wlokły trzecią. Zerwał się i brnąc po kostki w miałkim pyle usiłował biec. Szło mu to jednak bardzo niemrawo i chłopiec wyprzedził go bez trudu. Bo to była Kawka. Trzymała rannego pod jedno ramię, za drugie ciągnął go Ralf. Roman chciał krzyczeć, wołać, wyć z radości, że nie jest sam, że żyją, zdobył się tylko na ochrypłe: "Kawka!" i jeszcze: "Żyjecie!" i jeszcze: "O Jezu!". To było wszystko, do czego w tej chwili był w ogóle zdolny. Kawka odwróciła do niego ściągniętą jakimś ogromnym napięciem twarz, na której strużki potu wyżłobiły kilka jaśniejszych bruzd, i odgarnęła z twarzy zlepione włosy. - To ty - powiedziała. - Żyjesz. To dobrze... Przyklękła obok nieruchomej postaci, którą Ralf ostrożnie układał na ziemi. Ralf po chwili wyprostował się, ale ona została w tym przyklęknięciu. Poprzez krew oblepiającą twarz rannego Roman zajrzał w szklane, półotwarte oczy. - Tygrys - szepnął. - Ależ on już nie żyje. Albo umiera... Kawka uniosła głowę, oczy jej świeciły teraz w brudnej twarzy jak pochodnie. - Nie umiera. On nie umrze, rozumiesz? Mała ręka żydowskiego dziecka wyciągnęła w jej stronę pogiętą manierkę. Chciała wziąć, ale powstrzymał ją ostry głos Ralfa: - Idziemy po Wronę. Sam go nie przytaskam. Jeżeli wahała się, trwało to tylko moment. Wstała i poszła za Ralfem. Roman widział, jak prostowała szczupłe ramiona. Pomyślał: "To znaczy, że i Wrona jeszcze żyje". Przyklęknął i przyłożył ucho do piersi Tygrysa. Serce biło tak wolno i lekko, jakby za chwilę miało ustać. Biło jednak. Usiadł. Chłopiec wylał trochę wody z manierki na jakąś szmatę i zaczął obmywać twarz i ranę na piersiach Tygrysa. Roman poczuł nagle osłabienie tak wielkie, że - zdawało mu się - zemdleje za chwilę. Położył się. Kiedy znów wrócił do pozycji siedzącej, koło Tygrysa leżała druga nieruchoma postać, a po następnych kilku czy kilkunastu minutach znalazła się jeszcze trzecia. Roman spojrzał na tego trzeciego, ale w zmęczonej głowie nie potrafił znaleźć nawet jego pseudonimu. - To i wszystko - podsumował Ralf. - Uratował się jeszcze Świerk, ale on pochodzi z pobliskiej wioski i pewno prysnął do domu. "To wszystko - pomyślał Roman. - Wszystko z całego oddziału... Kobieta, dziecko, trzech konających, jeden ranny, ten, co prysnął do domu, no i Ralf. Ralf zawsze ze wszystkiego wychodzi cało." W tej chwili nieruchoma postać Tygrysa drgnęła, a z ust wydobył się słaby jęk. Roman podczołgał się bliżej dowódcy, z drugiej jego strony klęczała już Kawka. Oczy Tygrysa, ciągle jeszcze nieprzytomne, straciły poprzednią szklaną nieruchomość. Wpatrywali się w te oczy i nagle na dłoń Romana spadła ciepła kropla. Podniósł głowę i wpatrzył się w klęczącą Kawkę, po której twarzy spływały łzy. "Przecież to niemożliwe - pomyślał - żeby żył. A jeśli umrze, to ją to zabije. Wiem na pewno, że ją to zabije." Obmył się w przyniesionej przez malca pełnej wodorostów wodzie, zrobiło mu się znacznie lepiej, siły wróciły niemal całkowicie i zniknął męczący szum w głowie. Pod zmoczoną szmatą nawet ból wiercił mniej w rozdartym ramieniu. Ralf zniknął gdzieś, a teraz przyszedł, niosąc pogniecioną manierkę. Zbliżył się do leżącego Wrony i wylał mu jej zawartość na głowę. - Wódka - wyjaśnił. - Od tego dobrze przysycha. Znalazłem ją przy jednym ze szkopów. Usiadł. Miał poszarpaną i poplamioną krwią bluzę, twarz zmęczoną, ale oczy jak zawsze pełne energii. - Co dalej? - zapytał. Spojrzeli. Najpierw na siebie, potem na żydowskie dziecko, a potem na leżących nieruchomo na ziemi. Chłopiec przysunął się odruchowo do Kawki, kucnął i również znieruchomiał. - Co robimy? - powtórzył swoje Ralf. Ponieważ nikt się nie odezwał, podjął znowu: - W szpitalu w Błoniu nakryją ich zaraz... Myślę, że Niemcy już tam są i czekają, na wszelki wypadek. Znów milczenie. Słońce wznosiło się coraz wyżej. - Więc co? - powtórzył jeszcze raz. - Mamy tak siedzieć tutaj i cierpliwie patrzeć, jak nam skonają? Tygrys znowu jęknął. Kawka, jakby wyrwana tym z odrętwienia, podniosła na Ralfa oczy. - Musisz ukraść jakiś samochód - powiedziała zdecydowanie. - Trzeba ich przewieźć do Warszawy. Kiedy ukradziony samochód wjechał na szosę, była już czwarta po południu. Roman oparł się o podtrzymujący plandekę żelazny pręt i przymknął oczy. Tygrys, Wrona i ten trzeci, którego pseudonim wypadł mu z pamięci, leżeli przykryci bierwionami drzewa, zupełnie cicho i bez ruchu. Z niepokojem myślał, czy wytrzymają podrzuty i konwulsyjne podrygi starej ciężarówki, która sapała, prychała, jęczała i - mimo że Ralf dobywał z niej największych sił - toczyła się z zawrotną szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Podrzucił kilka drewien do kotła, potem jeszcze parę, jakby w nadziei, że zaczną jechać trochę szybciej. Usłyszał ostrzegawczy głos Ralfa: - Uważaj, bo jak zatkasz tę cholerę, to jej już żadna siła nie ruszy. Romana zaczęła ogarniać niczym nie przezwyciężona senność. "To niemożliwe - myślał - żebyśmy z tego wyszli cało. To niemożliwe..." Przypomniał sobie, jak zaraz za zakrętem polnej drogi, którą jechali od wydm, natknęli się na Tikiego. Leżał na skraju lasu. "To był koń - powiedział Ralf. - To był koń..." Ano, było wszystko: oddział, dowódca, broń, walka, plany, sennie poszukał tkwiącego w kieszeni rewolweru. "Masz - wręczył mu go Ralf. - W razie jakby co? rozumiesz?" Kiwnął wtedy głową. To jedno było w tych latach najbardziej zrozumiałe. Zasnął. Samochód stanął tak nagle, że aż wykręcił się trochę w poprzek szosy. - Do Warszawy? - spytał niemiecki głos. Ralf potwierdził. Potem rozległ się jeszcze jakiś rozkaz, i po chwili czyjeś kroki okrążyły wóz. Klapa opadła i dwaj Niemcy wgramolili się do środka. Roman wsunął rękę do kieszeni i położył ją na rękojeści rewolweru. Jeden z Niemców opadł na ławkę naprzeciw Romana z takim rozmachem, że aż trzasnęła ostrzegawczo jedna z desek. Roman wstrzymał na chwilę oddech. W tym momencie Ralf ruszył tak gwałtownie, że drugi z Niemców omal nie wypadł. Siadając, rzucił przekleństwo pod adresem polskich gruchotów i zwrócił się z pytaniem do Romana: - Kiedy będziemy w Warszawie? Roman zawahał się. Za pierwszym pytaniem mogły nastąpić inne, na które byłoby może znacznie trudniej odpowiedzieć. Potrząsnął przecząco głową i wsunął się głębiej w kąt. - Nie rozumiem - powiedział po polsku. Niemcy wzruszyli ramionami, uznali, że wygląda na idiotę. - W tym przeklętym kraju każdy potrafi wyglądać na idiotę, jeśli chce - zauważył nagle ten, który omal nie wypadł. - Człowiek jakby wszedł w stado wilków. Nawet jak się takiemu kaganiec na mordę założy, to jeszcze szczeka. Ten wygląda na idiotę, a nie jestem pewien, czy pod ławką nie wiezie granatów. Roman musiał skoncentrować całą siłę woli, by najmniejszym drgnieniem twarzy nie dać poznać, że rozumie. Pochylił głowę i zmartwiał. Pod ławką, na której siedzieli obaj Niemcy, czerwieniła się plama krwi. - A właśnie - zauważył drugi - czy oni nie wiozą czego w tym drewnie? Wskazujący palec namacał w kieszeni cyngiel. "Jeszcze nie. Nie spiesz się, spokojnie. Zdążysz. Musisz zdążyć." - Zajrzeć? - Zajrzyj. Niemiec wstał. "Jeszcze nie. Trzeba poczekać, aż się schyli. Wtedy, dopiero wtedy. Tamtego najpierw." W tej chwili samochód znowu stanął. Niemiec zachwiał się i opadł z powrotem na ławkę. Dobiegł do nich trzask otwieranych drzwiczek, a potem skrzyp podnoszonej maski. - A tam co znowu? Wyjrzeli, a potem wyskoczyli. Roman teraz dopiero poczuł strużki potu spływające po plecach. Ręka kurczowo ściskająca rewolwer była także mokra. Słyszał teraz głos Ralfa. "Za chwilę któryś zajrzy do szoferki i zobaczy tego Żydziaka. Niemożliwe, żebyśmy wyszli z tego cało." Głosy umilkły, natomiast dały się słyszeć oddalające się kroki. I cisza. Wstał, odchylił plandekę i wyjrzał. Ralf stał przy otwartej masce. - Popsuło się coś? Ralf nie odpowiedział, wyciągnął w stronę Romana rękę z pogiętą manierką. - Łyknij - powiedział łagodnie. Łyknął. Po drugim łyku dojmujące rwanie w ramieniu prawie ustało, a po trzecim w mózgu zrodziła się nadzieja. Podniósł znowu manierkę, ale Ralf wyjął mu ją z ręki. - Dość, bo mi wylecisz z budy. - Potem wyjaśnił: - Przecież nie mogłem wieźć ich do Warszawy... W tym momencie zza zakrętu wypadł czarny Mercedes. Zapiszczały hamulce i samochód wrył się w nagłym skręcie przednimi kołami w piasek, a w tylnych drzwiczkach ukazała się wykrzywiona wściekle twarz grubasa, którego krzyk uprzedził Ralf: - Macie obcęgi albo klucz francuski? - zapytał, wyciągnął rękę. - Myślałem już, że się nie doczekam nikogo na tej szosie. Niech pan szanowny każe kierowcy pożyczyć mi obcęgi, bo muszę być w Warszawie za godzinę. Jak pan może taki piękny nowy wóz oddawać w takie ręce? Toż on o mało na mnie nie najechał i miałby pan nielichy kłopot. Niech pan łaskawie nie wysiada, wyciągniemy zaraz wózek z piachu, tylko niech pańscy ludzie pomogą najpierw mój popchnąć trochę w bok, bo to przecież skandal tak tarasować szosę. Gdy czarny samochód miał już ruszyć, Romanowi nagle wydało się, że wypity alkohol zaczyna płatać nieoczekiwane figle. Nim bowiem drzwiczki zatrzasnęły się, dostrzegł siedzącą między Niemcami jasnowłosą dziewczynę, której twarz wydała mu się znajoma. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że była to łączniczka, która po ucieczce z obozu kierowała ich pierwszymi krokami w Warszawie. Na jedną sekundę oczy ich skrzyżowały się. Nie poznała go. Nic dziwnego, widziała go tak dawno. Kiedy Ralf wpychał go do ciężarówki, wykrztusił: - O rany! Tym Mercedesem wieźli jedną dziewczynę z Warszawy. Znam ją. To łączniczka... Ruszyli. 52 - I ty naprawdę nie miałaś tam żadnych kontaktów? Halina podłożyła obie ręce pod głowę i poprawiła się na więziennej pryczy. - Naprawdę - powiedziała zmęczonym głosem. - Gdyby było inaczej, powiedziałabym ci o tym przecież. - Ja ci o sobie opowiedziałam wszystko. Halina wolno odwróciła głowę i spojrzała na ciemniejące na sąsiedniej pryczy włosy i bladą twarz towarzyszki. Olga Litwinówna była tu już bardzo długo i pobyt ten wyraźnie się na niej odbijał. - Boję się - powiedziała. - Ciągle mi się zdaje, że mnie jutro wykończą. - Co dzień ci się tak samo zdaje. Z korytarza dobiegały kroki spacerujących strażników. Halina przymknęła oczy. Olga mówiła: - Ty nigdzie nie należałaś, nie masz niczego na sumieniu, to może cię puszczą. Ale ja... Halina, proszę cię, mów do mnie, rozmawiaj ze mną. Oszaleję, jeśli będę musiała tylko myśleć. - Mów ciszej. Olga umilkła. Przez zakratowane okienko sączyła się wąska smużka światła. Kroki strażników przybliżały się i zatrzymały na moment, a potem oddaliły znowu. Halina przewróciła się na bok. Bolały ją wszystkie kości. Niemiec, który prowadził jej sprawę, był młody i wyglądał dość łagodnie. Pierwsze przesłuchanie przebiegało spokojnie. Niemiec nie podnosił głosu, nie bił. Powtarzał tylko setki razy te same pytania, pytał o wiele rzeczy pozornie nie związanych z całą sprawą! znów wracał do tego, po co tam jeździła, interesował się, co robiła przed wojną, gdzie pracuje jej ojciec, kto przychodzi do kawiarni i tak bez końca. Po czterech godzinach tej "gawędy" Halina przestraszyła się, że zemdleje albo zacznie głośno krzyczeć. Wyszła z pokoju na zwiotczałych nogach. Myślała: "Chyba nie powiedziałam nic niepotrzebnego". Myślała również, że osiemnastoletnia Olga Litwin, którą przeznaczono na jej więzienną towarzyszkę, została na nią po prostu nasłana. Współwięźniom w celi mówi się często bardzo dużo, bezczynne godziny wloką się w nieskończoność. Halina - mając jakąś szansę wygrzebania się z historii, w którą tak niespodziewanie wpadła - trzymała się uparcie jednej wersji. Wiedziała, że tylko konsekwencja w zeznaniach może ją uratować. Olga Litwinówna więc nie dowiedziała się od niej niczego więcej, niż mogły powiedzieć oficjalne protokoły z dotychczasowych zeznań. Ale podczas długich godzin rozmawiały o wielu innych rzeczach, ponieważ Olga do tych rozmów Halinę niemal zmuszała. Teraz też przewróciła się na pryczy twarzą w jej stronę i zaskamlała: - Mów coś, błagam cię. Halina pomyślała, że chciałaby spać, ale Olga patrzyła jak zbity pies i monotonnie powtarzała swoje: "Proszę cię, błagam, mów coś, opowiadaj coś; o rodzicach, o szkole, o swoim ukochanym, wszystko jedno o czym, ale mów. Nie mogę myśleć. Nie zostawiaj mnie z moimi myślami. Nie mogę spać". Tutaj oczy Olgi nabrały jakichś obcych błysków. Dodała: "Nie mogę spać jak ty". "Mam czyste sumienie - Halina uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Ludzie z czystym sumieniem zawsze dobrze śpią." Nie zasnęła jednak ani nie opowiadała Oldze o szkole, o rodzicach, o pierwszej miłości, ponieważ znów została wezwana przed biurko przesłuchującego ją Niemca. Nie pozwolił jej usiąść. Od rana nie dostała nic do jedzenia. Przesłuchanie rozpoczęło się od nowa. Imię, nazwisko, data urodzenia, imiona rodziców... i tak dalej, aż do punktu: "Po co tam jeździłaś". Minęła godzina, dwie, pod Haliną uginały się nogi. Na pytanie odpowiadała krótko, zdecydowanie i prawie bez wahań. Wyuczyła się tej swojej wersji jak modlitwy. Zastanawiała się, kto w końcu w tym pojedynku zostanie zwyciężony: czy ona w czymś się zaplącze, czy on straci cierpliwość i zacznie bić. Kiedy postawili przed nim jedzenie, otarła ręką czoło. Zapytała, czy może usiąść. Odmówił. Przez czas jedzenia nie odzywał się do niej. Patrzyła na biały, pachnący chleb, taki, jaki ostatni raz jadła przed wojną, i myślała o tym, że w tym gmachu jest Kurt Diethl. Pomyślała o nim z jakimś bolesnym skurczem serca. Wyobraziła sobie, jakoś naiwnie i bez sensu, że wystarczyłoby, żeby tu wszedł, a wszystko byłoby w porządku. Przestałaby się bać. Czekała na ten moment, patrzyła na siedzącego przed nią Niemca, zajętego bez reszty jedzeniem, i nasłuchiwała każdego szelestu. Czas mijał, a Kurt Diethl nie zjawiał się. Niemiec skończył jeść, odstawił puste nakrycie i zaczął przesłuchiwanie od nowa. I znowu Halinie wydawało się, że trwa to wszystko w nieskończoność. Imię, data urodzenia, po co jeździła na wieś, z kim ma kontakty, imiona rodziców... Czas mijał. I jeszcze któryś tam raz: imię i nazwisko, imiona rodziców, co robiła, po co jeździła - aż do utraty tchu. Powróciła do celi zupełnie załamana i jednocześnie jakby opętana jedną myślą: "On tu gdzieś jest". - O co cię pytali? Halina, dlaczego nic nie mówisz? Powiedz coś. Rozmawiały więc: o szkole, koleżankach, kolegach. O dawnych, bezpiecznych przedwojennych czasach, o niemądrych troskach i zabawnych kłopotach. A potem znowu przyszli po Halinę, żeby zabrać ją na przesłuchanie. I kiedy szła przez ciemnawy korytarz w towarzystwie dwóch niemieckich strażników - zobaczyła Kurta. Stał na zakręcie korytarza w towarzystwie Heinzelmanna i kogoś, kogo nigdy w "Złotej Papudze" nie widziała. Bezwiednie zatrzymała się i dopiero na niecierpliwy, podobny do krótkiego szczeknięcia głos strażnika ruszyła znowu. Wydało się jej nagle nieprawdopodobne, że ma tak obok niego zwyczajnie przejść, jakby się nie znali, jakby nie istniały żadne przypadki, które ich zbliżyły, jakby po prostu był takim samym Niemcem jak wszyscy inni. "Jest takim samym i żadna siła tego nie jest w stanie zmienić", i już teraz wiedziała, że trzeba będzie obok niego przejść właśnie tak, jakby był rzeczywiście obcy, ale gdy spojrzała z bliska w jego twarz, zdziwiła się: "On się czegoś boi." Wyobraziła sobie nagle, że widzi go po raz ostatni, odwróciła się i uśmiechnęła się do niego. Jak człowiek idący na śmierć, i który chce powiedzieć: "Trudno", i uśmiechem wyrazić resztę. Przesłuchanie tym razem trwało bardzo krótko. Po kilku podstawowych pytaniach: imię, nazwisko, data urodzenia, imiona rodziców - ktoś zadzwonił. Niemiec powtórzył kilkakrotnie: "Tak". tak... - potem dodał: - Dobrze, za chwilę ją przyślę". Położył słuchawkę, zamknął teczkę z aktami i wezwał strażników. Zorientowała się, że nie wraca do celi. Zakręt korytarza na którym stał Kurt, był już pusty. Strażnik przypomniał: "Nie rozglądać się". Naprzeciw niej, również w towarzystwie strażników, szedł jakiś mężczyzna. Trzymał rękę przy ustach. Przez palce przeciekała krew. Pomyślała: "Ciekawe, jak długo będą się ze mną obchodzić tak delikatnie jak dotychczas". Strażnicy otworzyli jakieś drzwi i wepchnęli ją do środka. W tej samej niemal chwili padło pytanie: - Skąd pani zna Hauptsturmführera Diethla? Johann Schmuland wpatrzył się uważnie w siedzącą naprzeciw dziewczynę. W jej oczach było tyle powagi, co smutku. Nie doszukał się w nich strachu i to było mu raczej na rękę. Poczęstował ją papierosami, a kiedy odmówiła - zapalił sam. Raz jeszcze otworzył teczkę z aktami. Na samym wierzchu leżał niewielki, poszarpany arkusik, na którym drobnymi literkami ktoś pisał: "Opowiadała o przebiegu śledztwa. Nazwała je kulturalne. Powtarzała ciągle to samo, że jechała tylko po towar. Potem rozmawiałyśmy prywatnie. Wymieniła następujące nazwiska: Witold Głowacki..." Dalszych nazwisk Johann Schmuland właściwie już nie czytał. Nie były mu one potrzebne. "Jestem kelnerką w kawiarni - mówiła dziewczyna. - Ten pan przychodził tam czasem." Ten pan to Hauptsturmführer Kurt Diethl. Rozmawiał z nim dzisiaj. - Zmizerniałeś coś, Kurt, za dużo pracujesz, przydałby ci się odpoczynek. To powiedział Schmuland. A Kurt odparował natychmiast: - Każdemu by się przydał. - Masz rację. Wiele dałbym za to, żeby choć na parę dni znaleźć się przy żonie i dzieciach. A twoja matka pewnie tęskni za tobą... Ileż to czasu cię nie widziała? - Od ostatniego urlopu. Schmuland pomyślał, że nici podaje się właśnie przez takie drobne, głupie, nic nie znaczące sprawy. I uśmiechnął się do siebie, a Kurt tego uśmiechu nie widział. Wpatrywał się w przechodzącą korytarzem dziewczynę, tę właśnie, która teraz siedziała naprzeciw jego biurka i która kiedyś znała Witolda Głowackiego, polskiego przyjaciela Diethla. Zapytał: - Kiedy ostatni raz widziała pani Witolda Głowackiego? Wtedy spojrzała na niego, szybko, ukradkiem i poczuła się niepewnie. Schmuland usiadł wygodniej, aksamitnym tonem poprosił: - Opowie mi pani wszystko, co pani wie o tych dwóch ludziach. W celi było ciemno i zimno. Z sąsiedniej pryczy dobiegał oddech Olgi Litwinówny. "Szpicel" - pomyślała Halina z nagłą i gwałtowną nienawiścią. Ale wymieniając przy niej nazwisko Witolda nawet przez moment nie przypuszczała, że może ono kogoś zainteresować. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w sufit. Zbierały się na nim ciągle kropelki wilgoci, i co pewien czas spadały na kamienną posadzkę lub na którąś z prycz. Z korytarza dochodził szczęk kluczy i stukot podkutych butów. Potem nagle z którejś celi dobiegł już nie krzyk, a wycie oszalałego z bólu czy przerażenia człowieka. Olga poderwała się. - Zabierają! - krzyknęła. - Zabiorą i mnie! Halina, ratuj, ja nie chcę umierać. Ale nim Halina zdołała wykrztusić jakieś słowo otuchy, drzwi celi otworzyły się i głos od progu zawołał: - Litwin. Dziewczyna cofnęła się aż do ściany i nieprzytomnymi ze strachu oczami wpatrzyła się w stojących żandarmów. - Nie pójdę! Nie macie prawa. Donosiłam wam, nie możecie mnie zabić. Trzask uderzenia, potem drugi. Trzeci przewrócił dziewczynę na ziemię. Żandarm kopał ją nawet bez zawziętości, raczej ze spokojną systematycznością. Tak długo, aż się zmęczył. Gdy Olgę wywlekli z celi, Halinę chwyciły mdłości, których nie potrafiła opanować. Przechyliła głowę przez krawędź pryczy i wymiotowała. Śmiertelnie znużona skuliła się w rogu posłania i przytuliła do zimnej ściany. Strach, który przyszedł w momencie, gdy Niemiec wymienił nazwisko Witolda Głowackiego, nie opuszczał jej ani na chwilę. Przedtem jeszcze wierzyła, że się stąd wydostanie, dziś straciła nadzieję. Wiedziała, że nie chodzi już o żadne domniemane kontakty z leśnym oddziałem, że została zaplątana w jakąś sprawę znacznie ważniejszą, a zupełnie nieoczekiwaną. 53 Młody człowiek postawił kufer na środku kuchni, powiedział: "No to cześć" i już go nie było. Józiowa wytarła ręce w fartuch, spojrzała na kufer, na dziewczynę, w nieco za dużym płaszczu, jakby pożyczonym od starszej siostry, znów na kufer i powiedziała z uznaniem: - No, paniusia ma przynajmniej trochę dobytku. Ten, co u mnie ostatnio mieszkał, to jedne skarpetki na zmianę miał. Zawsze mu mówiłam: "Pan Tomcio nie dba o siebie". I nie dbał. Jak któregoś dnia poszedł, to i więcej go nie zobaczyłam. Pokój jest tam. Wskazała. Dziewczyna jednak nie ruszyła się z miejsca. Stała pośrodku tej kuchni jak wrośnięta, jak zaczarowana i wgapiała się w Józiową, jakby i ją chciała czymś zauroczyć. Oczy miała ogromne, ciemne, było coś takiego w tych oczach, że Józiowa nagle poczuła się nieswojo, a niełatwo dawała się peszyć. Powtórzyła trochę głośniej i dobitniej: "Pokój jest tam", a gdy dziewczyna znów się nie ruszyła, Józiowa była już pewna, że coś w tym wszystkim jest nie w porządku. Żeby wszystko stało się możliwie jasne, odezwała się: "U mnie nie musi się pani niczego bać, nikt się u mnie nie potrzebował o nic martwić". I dopiero wtedy dziewczyna odzyskała głos: - To przyjmie mnie pani? - No przecież... - Z tym kufrem? Józiowa założyła ręce na brzuchu. - Jak pani tam ma co ważnego, to nie jestem ciekawa. Tylko mówię, że może pani spać spokojnie, nic nie ginie. Dziewczyna kiwnęła głową i otworzyła wieko kufra. Wtedy Józiowa poszukała za sobą oparcia. Dziewczyna powiedziała: - Jeśli pani się nie zgodzi, pójdziemy dalej. Józiowa siedziała na krześle oniemiała. - Dokąd? I dokąd to paniusia pójdzie z tym swoim skarbem? - zaczęła krzyczeć odzyskawszy mowę. - Dokąd pani pójdzie, co? Najlepiej do Józiowej. Rozłożyć ręce i powiedzieć, że pójdziemy dalej. I zmuszać mnie do tego, żebym to ja pokazała drzwi. Chłopiec siedział skulony, Kawka stała obok, gotowa każdej chwili zamknąć wieko kufra. Józiowa przestała krzyczeć, zapytała rzeczowo: - Jadł kolację? - Nie - odpowiedziała Kawka. - No to na co paniusia czeka? Ja mam mu robić? Wtedy Kawka rozpłakała się. Był to jej pierwszy płacz od czasu, gdy po ucichnięciu strzałów brnęła przez las pełen trupów i kiedy znalazła wreszcie Tygrysa, nie dającego żadnych oznak życia. Wtedy także płakała, powtarzając: "Musisz żyć! Musisz żyć!", choć była pewna wówczas, że mówi do nieżywego. Wzięła go pod ręce i zaczęła ciągnąć przez las, w stronę wydm. Był bardzo ciężki, ale wlokła go wytrwale, nogami wygładzała drogę, czasami zdawało się jej, że już nie da rady, ale wiedziała, że musi dobrnąć z nim w bezpieczne miejsce, w miejsce, gdzie oprócz niej i dziecka będzie jeszcze ktoś żywy, kto pomoże. I nadzieje jej spełniły się, bo nagle usłyszała: "Poczekaj, pomogę ci". A potem znów niosła go przez ciemny ogródek Łempickich. Andrzej popatrzył, skrzywił się i powiedział: "Już. Żadnego przewożenia, żadnego szukania, gotować narzędzia, szykować ręczniki". I Kawka miała ochotę całować go po rękach. Był wiosenny wieczór. Ralf wyciągnął do niej rękę: "Cześć."Jesteś najdzielniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek w życiu widziałem. Bywaj zdrowa". Zapytała: "Wracasz", a to było stereotypowe pytanie, wiedziała przecież, że Ralf siądzie natychmiast za kierownicą ciężarówki i pogna z powrotem, odnajdzie niedobitki oddziału i pozostanie w lesie, bo nie potrafiłby już poza lasem żyć. "Cześć, Ralf!" Wcale niełatwe rozstanie. "I pilnuj tego szczeniaka, jak się już w niego wklepałaś", jeszcze raz: "Uważaj na siebie, Ralf". Żydowskie dziecko wtulone w ciemny kąt przedpokoju nie odrywało oczu od drzwi, za którymi zniknął Ralf. - Krystyna i pani Łempicka szykowały wszystko do operacji. - Nie wiem - powiedział Roman - jakim cudem oni przetrwali tę drogę. Przetrwali drogę, znieśli operację i Andrzej zawyroko- wał, że będą żyli. "Mam dobrą rękę - mówił. - Moi pacjenci ginęli nie od mojego noża". Odwołał Kawkę na bok. - Siedzi łączniczka naszego szefa, wolałbym, żeby ich tu nie było, ale nie mam wyboru. W takim stanie nie można ich męczyć, zresztą jestem pewien, że ona nie sypnie. Kawka wpatrywała się w niego jak w zbawcę. Nie była w stanie uwierzyć, że Tygrys, z wyjętą kulą, obandażowany, umyty, leży w łóżku Łempickiego, wygodnie, na razie bezpiecznie, że na drugim łóżku leży Wrona, i że także ma szanse wyjść z tego cało. Czy las, okrążenie, mordercza walka i ta straszna droga aż tutaj, jest już rzeczywiście za nimi? Przysiadła na jakimś krześle, poczuła śmiertelne zmęczenie, usłyszała czyjś głos, proponujący jej kąpiel, a potem głos Romana: - Daj jej jakąś swoją kieckę, prawie będzie dobra. Zobaczyła zaskoczoną twarz pani Łempickiej i okrągłe ze zdumienia oczy Krystyny. Stef zauważył: - O rany, nigdy bym nie przypuszczał, że to dziewczyna. Powiedziała z nagłą goryczą: - A w lesie wszyscy się tego domyślili. Pani Łempicka w dalszym ciągu nic nie mówiła. Stała w drzwiach pomiędzy kuchnią a przedpokojem, więc Kawka zerwała się, podeszła do stojącego w kącie chłopca i powiedziała: - Tylko tę jedną noc, jutro pójdziemy oboje. Niech się pani nie boi. Zobaczyła wtedy, że pani Łempicka płacze, więc powtórzyła błagalnie: - Tylko tę jedną noc. Aniela Łempicka odpowiedziała: - Jeśli chodzi o mnie, możecie zostać, ile chcecie. Kawka wzięła podaną przez Krystynę suknię i znikła w łazience. - Zawsze zastanawiałem się, jak ona wygląda w damskich łaszkach - zwierzył się Roman. Nie poznał jej, kiedy weszła. Wydała mu się niższa, drobniejsza i tak dziewczęca, że dziwił się, jak mógł tak długo nie rozszyfrować tego jej męskiego przebrania. W obandażowanym ramieniu znów zaczęło coś pulsować i wrócił nieznośny kołowrót w głowie. Pomyślał nagle, że może jednak zginął w tym lesie, a te cztery ściany, ciepło, Kawka w zielonej sukience, cisza, to wszystko już dzieje się tam, po drugiej stronie. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Kawki, pomyślał, że Lutek zaraz by na niego naskoczył, ale Lutka przecież nie ma, Lutek został w lesie pełnym trupów, z którego oni się wydostali. - Spać - zarządził Andrzej. - Jutro zastanowimy się, co dalej. Wbrew jego zapewnieniom w nocy umarł ten chłopak, którego pseudonimu Roman ciągle nie mógł sobie przypomnieć. Andrzej siedział przy nim bez przerwy kilka godzin, ale wszystkie wysiłki nie zdały się na nic. Potem wyszedł do ogrodu, wykopał dół pod gruszą i tam go pochowali. A matka pomyślała: "Nie przypuszczałam, że mój ogród stanie się również cmentarzem". Zapytała nieśmiało: "Nie można tam postawić krzyża?" A on odparł: "Nie, ale jeśli już koniecznie chcecie spełnić dobry uczynek, to zapytaj Tygrysa o tego chłopca, może wie coś o jego rodzinie, to kiedyś ją odnajdziesz, i powiesz, gdzie jest jego grób. Będą ci za to szczerze wdzięczni". Pomysł z Józiową wyszedł od Stefa. "Wszystkich znalezionych umieszcza się u Józiowej - wyjaśnił. - Nie widzę powodu, dla którego ich także nie można by tam umieścić." Dlatego właśnie wyciągnęli z piwnicy wielki kufer i Janek Reszczyński wiózł ich rikszą z Bielan do Śródmieścia. Kawka siedziała w za dużym płaszczu Krystyny i myślała, że kufer jest przezroczysty. Bała się, że chłopcu jest niewygodnie, że ma za mało powietrza, prosiła Janka: "Niech pan jedzie ostrożnie. Szybko, ale ostrożnie". W kieszeni płaszcza miała broń. Myślała: "Nie oddam go. Jeśli mielibyśmy zginąć, sama to zrobię". Ale nikt nie zainteresował się zawartością kufra i Janek spokojnie zataszczył go na górę, a Józiowa ucieszyła się, że nowa lokatorka ma trochę dobytku. Dobytek ukryty został w szafie ściennej. Miał tam posłanie, stołeczek i nawet obrazek na drzwiach. W dzień siedział zamknięty, czytał, rysował albo po prostu spał. Życie zaczynało się wieczorem, kiedy wracała Kawka. Wtedy zasłaniała czarnymi roletami okna, zamykała drzwi i chłopiec wychodził ze swego więzienia. Rozmawiali szeptem, bo wobec świata i sąsiadów Rafałek w ogóle nie istniał. Dzień spędzała Kawka przeważnie w willi Łempickich, odbywając swój dyżur przy Tygrysie. Czasami zderzała się z Tadeuszem i wówczas patrzyli na siebie trochę zazdrośnie, jakby bojąc się o swoje do niego prawa. Tadeusz, zresztą był tym, kogo pierwszy zobaczył Tygrys, kiedy znów zaczął dostrzegać świat. Otworzył wtedy oczy, zobaczył Tadeusza, obrzucił spojrzeniem obcy pokój, wsłuchiwał się chwilę w dochodzące głosy i wreszcie stwierdził: - Żyję... Tadeusz powiedział: - Pamiętasz? Wpadłeś kiedyś na ślizgawce w przerębel i dostałeś zapalenia oskrzeli. Miałeś wtedy jedenaście lat, a ja piętnaście. Rodzice siedzieli w Zakopanem, a ja kurowałem ciebie i bardzo się bałem, że wrócą, zanim wyzdrowiejesz. - Teraz też wpadłem w przerębel... Potem zapytał: - Kto? Kto jeszcze? I Tadeusz wymienił. Tygrys pomyślał: "Pięcioro. Z całego oddziału". Zamknął oczy. Zobaczył znowu kobietę, żonę dróżnika z małym dzieckiem na ręku. "Ile ludzi wysłałem na śmierć..." Głośno zapytał: - Kiedy skończy się wojna? Ale Tadeusz na to nie umiał odpowiedzieć. Były momenty, kiedy koniec wojny wydawał mu się w ogóle nieosiągalny. 54 Samochód stał w niewielkim zaułku w pobliżu getta. Smutny palił przy kierownicy, Andrzej siedział obok, Janek z tyłu. Czekali już tak blisko godzinę. Od godziny nie odzywali się prawie do siebie. Byli u kresu wytrzymałości. Za murami rozległ się terkot karabinu maszynowego. Poruszyli się i znów znieruchomieli. - Po mojemu - zakrakał Smutny - to ten numer nie przejdzie. - Stul pysk! Znowu siedzieli kilka minut w milczeniu. Terkot karabinów powtórzył się. - Andrzej - głos Janka wyraźnie się łamał - rany Boskie, chodźmy tam. Ja już nie mogę dłużej. Andrzej odwrócił się, spod daszka niemieckiej czapki oczy świeciły mu zielono jak u kota. - Uprzedzam, że jeśli któryś z was odezwie się jeszcze nie pytany, dostanie w mordę. Janek cofnął się w głąb samochodu. Zapadła znowu cisza. Najpierw mieli ją odbić starym wypróbowanym systemem w czasie przewożenia. Wszystko było gotowe, stali na posterunkach, robota wydawała się już z góry załatwiona. Tyle, że Haliny nie przewożono. Nie wydostała się dotąd za mury gmachu w Alei Szucha nawet na moment. Potem miała być jakaś historia z Pralinką i wózkiem - też się nie udała. I wreszcie dziś. Ostateczny termin. Bo kilkanaście godzin temu ktoś ważny wydał rozkaz, żeby Halina Brzezińska została rozstrzelana w najbliższej egzekucji, jaka ma być wykonana na gruzach getta. - Ci Ukraińcy dostali za mało forsy - zawyrokował Janek. - Oni tego nie zrobią. Andrzej odwrócił się, by spełnić uprzednio daną zapowiedź. W tej chwili przejechał koło nich jakiś samochód, odnieśli wrażenie, że zwolnił na moment, jakby chciał się im lepiej przyjrzeć w tych ciemnościach, i zniknął za najbliższym zakrętem. - Co to? - Janek i Smutny powiedzieli to równocześnie. A Andrzej wyjaśnił krótko: - Gówno! - Nie wygłupiaj się, to mogła być jakaś zasadzka. - Mogła, ale my się stąd nie ruszymy, póki nie zrobimy, co trzeba. I przestańcie wreszcie trzaskać dziobami. Przestali. Andrzej wyciągnął tytoń i skręcił papierosa. Zostało mu to jeszcze z obozowych nawyków. Nie zdołali przygotować odbicia w czasie przewozu na egzekucję. - Ale - według relacji Tadeusza - dwaj Ukraińcy otrzymali telefoniczne ultimatum: albo zrobią to, co im się poleci, albo rozstaną się z życiem szybciej, niż kiedykolwiek przypuszczali. Andrzej przymknął oczy, wyobraził sobie samochód pełen skazańców, bo tak to właśnie miało wyglądać, i głos jednego z Ukraińców: "No, ta już jest gotowa. Z samego strachu". Bo Halina powinna po nasennym proszku upaść na ziemię. Tak właśnie, jakby już po przesłuchaniach, po biciu była gotowa, nie czekając, aż oni sami to załatwią. I śmiech drugiego Ukraińca, a może nawet śmiech Niemców. Gruzy getta, skazańcy wyprowadzani z samochodu, pierwszy Ukrainiec wyrzuca na bok ciało Haliny. Mówi do drugiego: "A popraw jeszcze; żeby przypadkiem nie odżyła". Drugi podchodzi i strzela, potem załatwiają się z resztą. A kiedy ostatnia warstwa trupów jest już przysypana, Niemcy przypominają sobie: "A tamta?" A Ukraińcy odpowiadają: "I tak zgnije!" Ten pierwszy dla porządku przysypuje jeszcze gruzem. Ostrożnie, żeby się nie udusiła. Pamięta o telefonie, wie, a w każdym razie powinien wiedzieć, że człowiek, który mówił takim głosem, spełniłby swoją groźbę. Tak to właśnie powinno wyglądać, tak mniej więcej miało wyglądać, ale czy to się uda? Chłopcy o tych szczegółowych planach nie wiedzieli, dlatego mówili: "Ten numer nie przejdzie". Andrzej plany znał, ale też myślał chwilami: "Ten numer jednak nie przejdzie". Od pierwszej serii strzałów minęło już dwadzieścia minut. Za chwilę będzie można przystąpić do akcji. Zza muru dobiegł stłumiony warkot silników, oddechy chłopców stały się szybsze. Andrzej spojrzał na zegarek. - Idziemy. Przez chwilę postacie Andrzeja i Janka czerniły się ciemniejszą plamą na murze, potem zniknęły po drugiej stronie. Smutny zaklął. Nie miał już ani jednego papierosa. - Trafimy? - Zamknij się. Wznoszące się wokół nich szkielety domów rysowały się na granatowym tle nieba makabrycznymi liniami. Ruszyli, ale po kilku krokach Andrzej zatrzymał się. Znajdowali się na usypisku gruzów, pod nimi czerniła się równa linia ulicy. - Chyba tutaj - szepnął - gdzieś tutaj. Zaświeć. W tym momencie Janek potknął się i zaczął osuwać się w dół. Stuk spadających cegieł rozległ się w ciszy śmiertelnej dzielnicy zwielokrotnionym echem. Przywarowali do ziemi uważnie nasłuchując. - Ostatnia robota, na jaką cię zabieram - Andrzej wycedził przez zęby. Janek usiłował zająć jakąś wygodniejszą pozycję, pod- parł się więc ręką i w tej chwili drugą ręką zdusił wyrywający mu się z ust krzyk: - Jezus Maria! - Co jest? - Zaświeć. Na miłość Boską, zaświeć! Błysnęło niebieskie światełko. - Krew. To dobrze, to tutaj. Co ci jest, do jasnej cholery? Janek z trudem łapał powietrze. Wargi mu drżały: - Trup... Złapałem go za włosy. Nie mogę. Andrzej odsunął go i pochylił się nisko nad cegłami. Niewielka ich warstwa przygniatała zabitego człowieka - był jeszcze ciepły. - Jeżeli zaczniesz wrzeszczeć, zabiję cię. Zatoczył latarką duży krąg. Oparta o kupę gruzu, porzucona tu czy zapomniana, leżała łopata. Podszedł do niej ostrożnie. Znów krąg latarką. I jasne włosy na kamieniach. Przyklęknął, odsunął kamienie, poszukał ręki. Puls bił bardzo słabo. Poczuł się także słaby. Otarł ręką czoło. - Janek - szepnął. Ale Janek nie ruszył się, nie wierzył, że w tym świecie śmierci może być coś żywego. - Same trupy, wszędzie trupy - wyjąkał. Więc Andrzej nie czekał na pomoc, wziął ją sam. Choć była lekka, wydała mu się jakimś ogromnym ciężarem. Ruszył przed siebie, a Janek powlókł się za nim z najgłębszym przekonaniem, że Halina nie żyje, i dopiero kiedy jej jasna głowa opadła w samochodzie na jego ramię, kiedy brudne, zlepione włosy rozsypały się po mundurze - coś się w nim wreszcie wyzwoliło. - Obudź się - szepnął w jasne włosy. - Obudź się, jesteś już z nami. Słyszysz? Nim Smutny ruszył; z ciemności wyłoniło się znów czarne auto, przejechało i zniknęło za zakrętem. - Jedź, psiakrew. Jak się jeszcze raz to auto pokaże, zacznę strzelać. Smutny nacisnął sprzęgło. - Dobry wóz - powiedział z uznaniem. Auto gnało już pustymi ulicami. - Tym wozem wszystko się udaje. To tego Krauzego, pamiętacie? Szwaby mają dobre wozy. Ten, co tu się kręci, to też fajny samochód. Wszyscy gestapowcy takie mają. Ty, Andrzej, czy oni nie dali jej takich proszków na sen, że obudzi się dopiero na sądzie ostatecznym? - Nie, wszystko w porządku. A swoją drogą ten cholerny Czarny ma niezłe chody w gestapo - Andrzej odwrócił się. - No, jak ci tam, Janek? - Już nie dasz mi w mordę, jak się odezwę? - Nie. A jak się Halina obudzi, to ci powiem, że cię może jeszcze kiedyś wezmę na jakąś robotę, ale tylko wtedy, kiedy będzie można trzymać kobiety w ramionach, do tego jesteś jedyny. Tylko, chłopaki, ani pary z gęby do Haliny, skąd myśmy ją wydostali; rozumiecie? Nie musi wiedzieć, że za życia leżała już w grobie. Gdy Halina znalazła się wreszcie na kanapie u Łempickich, Krystyna przyklękła obok niej. - Andrzej, kiedy ona się obudzi? - Niedługo. - Andrzej, ona jest ranna. Patrz ile krwi. Andrzej przypatrywał się chwilę poplamionemu krwią workowi rzuconemu na krzesło. - Nie jest ranna - mruknął niechętnie. - Ja też mam zakrwawione ręce, a nie jestem ranny. Usiadł w fotelu. Napięcie minęło i teraz poczuł się znowu bardzo zmęczony. Wzrokiem poszukał Tadeusza. Stał, oparty o poręcz kanapy, wpatrzony w swoją łączniczkę. Niedawno patrzył tak na nieprzytomnego Tygrysa. "Ciekawe - pomyślał nagle - ile ten człowiek potrafi wytrzymać. My wszyscy pozmienialiśmy się tak bardzo, że staliśmy się prawie innymi ludźmi. Tylko on jest ciągle taki sam". - Tadeusz, dwa słowa. Odeszli na bok. - ...a teraz, dosłownie prawie tuż przed domem, przejechał po raz trzeci - dokończył relację. - Co to było? Czy nie trzeba się stąd likwidować? Tadeusz patrzył chwilę w deski podłogi, a potem uśmiechnął się: - Nie przejmuj się, to tylko Czarny osobiście dopilnowywał roboty. 55 Przechodząc obok domu, w którym mieszkał Kurt, Rudi Lorenz zatrzymał się i przez żelazne sztachety zajrzał do środka. Człowiek w roboczym kombinezonie układał płyty chodnika wiodącego od żelaznej furtki do drzwi: Na pozór nic nadzwyczajnego, kiedy jednak Rudi poszedł naprzód, wyraz jego ściągniętej twarzy przypominał wilka, wietrzącego niebezpieczeństwo. Rudi nie bał się o siebie, ale niebezpieczeństwo, jakie wyczuwał, groziło człowiekowi, dla którego miał głęboki szacunek. Niebezpieczeństwo wyraźnie groziło Kurtowi i Rudi Lorenz błogosławił w tej chwili fakt, że Diethl nauczył go patrzeć, i naturę, że obdarzyła go prawdziwie psim węchem. W gestapo zajrzał do swego pokoju właściwie po to tylko, żeby zdjąć płaszcz i rzucić teczkę na biurko, a potem natychmiast skierował się do pokoju byłego zwierzchnika. - No, co dobrego powiesz, Rudi? Kurt był wyraźnie w dobrym humorze, ale Rudi nie odpowiadał tym samym. Pochylił się ku niemu i powiedział poważnie: - Hauptsturmführer, pan jest w niebezpieczeństwie. Kurt drgnął. - Pan jest śledzony - ciągnął Rudi. - Nigdy bym się nie ośmielił tak twierdzić, gdybym nie miał całkowitej pewności. Zauważyłem to trzy dni temu: Ci ludzie, co układają chodnik, ten nowy mechanik przy pańskim wozie... Herr Hauptsturmführer, musi pan zrobić z tym porządek. Boję się, że te świnie będą chciały pana... - Kto? - Jak to kto? Polacy. W oczach Rudiego na sekundę błysnęło zdziwienie. Kurt kiwnął głową. położył Rudiemu rękę na ramieniu. - Dziękuję - powiedział wolno. - Wierzę ci, masz dobre oczy. I cieszę się, że nauczyłem cię patrzeć. Dziękuję ci, Rudi, jeszcze raz, to była dla mnie bardzo cenna wiadomość. I oczywiście zostawmy to między sobą, na razie. - Tak jest, Herr Hauptsturmführer. Kurt mówił prawdę. Ta wiadomość była dla niego na wagę już nie złota, a życia. Po wyjściu Rudiego usiadł ciężko na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Kiedy Johann Schmuland wszedł do jego pokoju, zastał go jeszcze w tej pozycji. - Siadaj. - Dziękuję, zaraz idę. Chciałem tylko zapytać, co robisz dziś wieczorem. Może zorganizujemy brydża? - Chętnie - odparł natychmiast Kurt. - Przypominam sobie, że ostatnio fatalnie z tobą przegrałem. Najwyższy czas, żebym się odegrał. Johann Schmuland spojrzał na niego uważnie, ale ciemna twarz Kurta była jak zwykle zupełnie nieprzenikniona. - W każdym razie - powiedział bez uśmiechu - byłem, zdaje się jedynym, który dał ci radę w kartach. - Właśnie dlatego teraz chcę wygrać i z tobą. Tego dnia Pralinka wręczył Tadeuszowi niebieską kopertę, była to normalna korespondencja z Czarnym. Ale jej treść sprawiła, że Tadeusz uczuł nagłe ściśnięcie serca. "Muszę się natychmiast likwidować - pisał Czarny. - Ważny jest każdy dzień. Plan musi być opracowany bardzo ostrożnie." Tadeusz zapalił zapałkę i przytknął do niej otrzymaną kartę. Przyglądał się, jak płonęła, kurczyła się i skręcała w czarny rulonik. Potem zapalił papierosa. Chciał myśleć o tym, co zostało mu przed chwilą polecone, ale nie potrafił. Przypomniał sobie ciemne wnętrze pustej kawiarni i siebie z rewolwerem w ręku. Czarny powiedział wtedy, że nie czas na głupstwa. A Tadeusz, któremu zdawało się, że nic go w życiu nie jest w stanie zaskoczyć, wpatrywał się w ciemną twarz stojącego przed nim człowieka i - znany z tego, że nigdy nie zadawał niepotrzebnych pytań - tym razem zapytał: - Kim pan właściwie jest? Mężczyzna w esesmańskim mundurze odpowiedział: - Tajemnicę tej całej historii znał tylko Korn. Wydaje mi się, że lepiej, jeśli nikt więcej na razie znać jej nie będzie. Oczywiście nie jestem tym, kim jestem. Nie lubił mówić ani o sobie, ani o swej pracy. Kiedyś tylko wyznał: - Największa trudność leży w tym, żeby umiejętnie omijać lub wykonywać niewłaściwie to, co człowiekowi polecają, utrzymując równocześnie o sobie opinię niezastąpionego człowieka. A poza tym musisz wiedzieć, że kiedy to zaczynałem, zdawało mi się, że dzięki mnie wojna będzie trwała przynajmniej dwa razy krócej, a Niemcy w Warszawie w ogóle nie będą się liczyć. Niestety, mogłem zrobić bardzo niewiele. Znacznie mniej, niżbym sobie tego życzył: Nie potrafiłem nawet obronić Korna. Mój Boże: Mogłem go tylko zabić, i to dlatego, że mi to kazał zrobić: Kilka dni temu powiedział: - Kończę się. Czuję, że robi się wokół mnie coraz ciaśniej. Okazało się, że miał rację. Tadeusz wyrzucił niedopałek i sięgnął po słuchawkę. Szczęśliwie Andrzej był w domu. - Natychmiast przyjeżdżaj - powiedział: - Bardzo pilne. Ściśnienie serca, które odczuł w momencie czytania ostatniej kartki Czarnego, wróciło znowu: Pomyślał, że Czarny ma mocne nerwy, ale nawet najmocniejsze mogą w pewnej chwili odmówić posłuszeństwa. Kiedy Andrzej wszedł do pokoju, Tadeusz był już spokojny. Powiedział: - Musimy przerzucić pewnego człowieka za granicę: Jest śledzony i dotarcie do niego będzie bardzo trudne: Trzeba to zrobić jak najprędzej. - Nie można go tu schować? - Nie. Niemcy gotowi byliby przewrócić do góry nogami całą Polskę, żeby go znaleźć. - To jest cholernie trudna sprawa: - Wiem, ale to się musi udać. - Kto to jest? - Czarny albo, jak wolisz, Kurt Diethl. Wrona jęknął przez sen. Halina podeszła do niego i ostrożnie zmieniła mu okład na głowie. Chwilę stała przyglądając się wymizerowanej twarzy. Poczuła nagły przypływ czułości do tego chłopca, który podobnie jak ona wrócił jakby już z tamtego świata. Tygrysa zabrał Tadeusz do siebie, ale - jakby los dokładnie dbał o to, by Łempickim nie brakowało kłopotów z obcymi ludźmi - miejsce Tygrysa zajęła teraz ona. Nie pozwolono jej wrócić do domu, Brzezińscy dostali tylko wiadomość, że córka ich żyje, jest zdrowa i w bezpiecznym miejscu. Front zbliżał się coraz bardziej i mogli mieć nadzieję, że ta rozłąka nie potrwa już zbyt długo. Wrona znów jęknął. Wyszła do kuchni po lekarstwo. Andrzej siedział przy stole i kończył obiad. Pomyślała: "Skąd oni biorą jeszcze pieniądze? Sprzedali już chyba wszystko, co mogli sprzedać". Andrzej odstawił talerz i narzucił płaszcz. Ostatnio był wyjątkowo zalatany, jakby działo się coś nadzwyczajnego, ale nic o tym nie mówił i ona nie pytała. - Lecę - powiedział teraz. Kiedy kilka dni temu ocknęła się z nieprzytomnego snu - zobaczyła jego twarz nad sobą. Wtedy zapytała: "Odbiliście mnie?", a Andrzej odpowiedział, że tak, że ją odbili. Zapytała więc: "Kto wam dał znać?" Odpowiedział: "Czarny", a ona wcale nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Była jeszcze trochę oszołomiona i dlatego zadała to ostatnie pytanie, którego już Andrzej nie zrozumiał, zapytała: "Nie tamten?" "Jaki tamten?" - zdziwił się Andrzej. - Nie wiem, kiedy wrócę - dodał jeszcze. Kiwnęła głową. Wyszedł, a ona wróciła do Wrony. Leżał z otwartymi oczami, w których, na jej widok, zjawił się uśmiech. - Pamiętasz - spytał - jak przyjechałaś kiedyś na wieś i urządziliśmy sobie całodzienną wyprawę po lesie? - Pamiętam. - Oczywiście kłamałem wtedy, że mi na to pozwolili, po prostu uciekłem z tobą. Tygrys urządził mi po powrocie służbową drakę, a ojciec prywatną. - Mieli rację. - Ja też miałem rację. Umilkli. Wrona błądził oczami po pokoju. - Odzwyczaiłem się od tego - wyznał. - Najlepsze lata minęły mi na spaniu pod gołym niebem, strzelaniu i lizaniu się z ran. Przez te lata straciłem dom i wszystkich najbliższych. Przez te lata straciłem przyjaciół i zapomniałem wszystkiego, czego mnie kiedykolwiek uczyli. Umiem tylko strzelać. To mało. Pomyślała, że powinna go jakoś uspokoić, pocieszyć, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Pomyślała, że może wystarczy, jeśli tej skargi po prostu wysłucha. - Sądzę - powiedział Wrona - że urodziłem się po to, żeby żyć i kochać, a nie nienawidzić i mordować. Pomyśl. Nawet jeśli to się wreszcie skończy, nawet jeśli przeżyjemy i jakoś ułożymy sobie życie, pozostanie w nas wieczna tęsknota za tym, co mogło być, a co przeszło mimo nas... Zachciało się jej nagle płakać, tak zwyczajnie płakać. Zawstydziła się tego. Wstała: - Mierz gorączkę. Postaraj się mieć poniżej trzydziestu ośmiu. Jeśli będziesz miał więcej, zabronię ci mówić. Posłusznie wziął termometr. - Mój Boże - szepnął - dlaczego nasi praojcowie zamieszkali na tym poligonie i dlaczego my nigdzie indziej nie potrafimy żyć? Rozległ się trzask drzwi wejściowych i głos Andrzeja. Wyszła. Słuchała jego relacji z wypiekami na twarzy. - I co? I co? - pytała co chwila. - Załatwiliśmy już wszystko do tego przerzutu - mówił ściszonym głosem. - Dziś wieczorem powinien być już po tamtej stronie. - Jak wszystko dobrze pójdzie. - Musi pójść. - Rozumiem. Tylko... co ja tam właściwie będę robić? Andrzej obrzucił ją szybkim spojrzeniem. - Nie wiem. To jest polecenie Czarnego. Specjalnie prosił, żebyś była na punkcie przerzutu. Wyszli już na ulicę. Słońce świeciło i Halina zmrużyła oczy. - Tadeusz nawet próbował się temu sprzeciwić, ale Czarny się uparł, twierdził, że ma ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. No, dlaczego nie idziesz? - Andrzej, czy ja znam Czarnego? - Chyba nie. Ale może widziałaś go w gestapo. Bo Czarny chodzi w esesmańskim mundurze. Podniosła rękę do ust. - To jest Kurt... - Diethl. Tak, to on. - I prosił, żebym była? - Tak. - Że ma mi coś ważnego... Andrzej. Chodź szybciej. Dlaczego się tak strasznie wleczemy? 56 Johann Schmuland denerwował się. Upływał dzień za dniem, a ludzie, postępujący jak cienie za Kurtem Diethlem, nie przynosili wiadomości. Żył tak jak każdy z nich. Praca, dom, koledzy... Żadnego kontaktu, żadnych podejrzanych odwiedzin, żadnej podejrzanej rozmowy przez telefon, nic. A przecież trop był właściwy. Wszystkie ślady prowadziły tu i tylko tu. Każdy dzień przynosił coraz większe napięcie nerwów. Schmuland miał czasami ochotę zrezygnować z czekania, pochwycić Kurta, zamknąć w którejś z betonowych cel na Szucha i zmusić do mówienia: Zna dostateczną ilość sposobów przełamywania milczenia opornych. Coraz trudniej było mu odsuwać od siebie tę pokusę. Powtarzał sobie w takich momentach jak nauczoną lekcję, że nici uchwycone tą drogą mogą się okazać bardzo słabe i krótkie. Powtarzał sobie, że nie chodzi tu przecież tylko o zdemaskowanie podwójnej roli Diethla, ale głównie i przede wszystkim o to, co dzięki niemu będą mogli odkryć. Kiedyś, podczas jednego ze wspólnych wieczorów przy brydżu, kiedy rozmowa znów zeszła na wydeptane ścieżki Czarnego w gestapo, Schmuland powiedział: "Za zdradę się płaci. Drogo płaci". Kurt Diethl spojrzał wówczas na niego. Kiedy odezwał się, głos jego brzmiał zupełnie spokojnie i naturalnie: "Masz rację. W gruncie rzeczy, bez względu na to, w imię jakich idei jest popełniana, zdrada zawsze pozostanie zdradą. Szpieg jest tylko szpiegiem. I nigdy, choćby zrobił bardzo wiele, nie będzie bohaterem" Johann Schmuland zmienił ludzi, ale nowi także nie donieśli nic innego. Dni płynęły. Zdawało się, że płyną coraz szybciej. Aż wreszcie nadszedł ów kwietniowy ranek, kiedy Schmuland dowiedział się, że Kurt Diethl chce wyjechać samochodem do Krakowa. Pierwszy odruch - zatrzymać go. Ale już w następnej minucie przyszła refleksja: Niech jedzie, tylko że krok w krok za nim pojedzie ktoś inny. Tego dnia Johann Schmuland także się denerwował. Był prawie pewien, że tym razem Kurt poda mu wreszcie do ręki nić, która go poprowadzi do rozwiązania całej sprawy: Wszystko na to wskazywało. Przede wszystkim to, że Kurt jechał sam i że nikomu nie określił godziny swego wyjazdu: Wysłał za nim swoich najlepszych ludzi. Mógł im całkowicie zaufać. Przeciwnikiem jednak, któremu wypowiedział walkę, był Kurt Diethl, Schmuland zdążył się już przekonać, że był to przeciwnik, którego nie należało lekceważyć. Do pokoju zaczął zaglądać półmrok. Schmuland spojrzał na zegarek. Dokładnie dwie godziny temu Kurt Diethl wyjechał z Warszawy. Dwie godziny. Diethl lubił szybką, nawet brawurową jazdę. Dwie godziny. Dojeżdża już pewnie do Kielc. Doceniał przeciwnika, toteż wóz, który miał jechać w ślad za Diethlem, miał być parę razy w ciągu drogi zmieniony. Po raz pierwszy w Białobrzegach. Jeśli Diethl nawet by zauważył, że ktoś za nim jedzie, w Białobrzegach pozbędzie się tych obaw. Nie może być żadnych niespodzianek. Jeszcze dwie godziny i odezwie się telefon, a głos wysłannika zamelduje, że Diethl jest już w Krakowie. Dzwonek telefonu wdarł się w ciszę półmrocznego pokoju zupełnie nie w porę. Schmuland sięgnął po słuchawkę. - Pod Radomiem nastąpiła kraksa. Najechała na nas ciężarówka. Jestem ranny. Otto nie żyje. - Zatrzymaliście kogoś? - Nie udało się. - A Diethl? - Pojechał. - Rozumiem. Wolno odłożył słuchawkę, wstał i podszedł do okna. Było już zupełnie szaro. Do obitego skórami pokoju nie dobiegał z zewnątrz żaden dźwięk. Zdarzyła się jednak rzecz, której nie przewidział. Teraz zrozumiał wszystko. Zrozumiał, dlaczego ludzie śledzący Diethla nic mu nie przynosili. Kurt musiał wiedzieć, że jest śledzony. Wiedział, że dziś za nim pojadą, i w bardzo prosty sposób się ich pozbył. Wrócił znów do telefonu i wydał polecenie, które powinien był wydać. Za chwilę pobiegną wzdłuż drutów rozpiętych nad Generalną Gubernią meldunki: "Zatrzymać wóz D 18-126, zatrzymać D 18-126". Nie wierzył w skuteczność tej interwencji: Wiedział dobrze, że Kurt Diethl wyśliznął mu się z ręki i że nie ma już sposobu, żeby go zatrzymać. Był mądrzejszy i bardziej spostrzegawczy, niż Schmuland przypuszczał: Nakładając płaszcz pomyślał z nagłym żalem, że nigdy nie dowie się, co skłoniło Diethla do zdrady. Otwierał już drzwi, aby wyjść, gdy po raz drugi zadźwięczał telefon. Nacisnął mocniej pedał gazu i strzałka szybkościomierza podskoczyła natychmiast. Do momentu kraksy i pozbycia się nieproszonych opiekunów bawił się z nimi tą wariacką jazdą. Wyciągnął rękę i poprawił lusterko, ale to, co pozostało teraz za nim, było już tylko mrokiem. W lusterku widział przez moment tylko własną twarz. Własną... Ocieniona daszkiem wojskowej czapki twarz ta stała się przez cztery lata tak dobrze znana, że prawie zatarła w pamięci inną. Przywykł do niej. Przyzwyczaił się do tego zimnego, nieprzyjemnego spojrzenia, do tej nieruchomości rysów. Przyzwyczaił się tak dalece, że uważał naprawdę tę twarz za własną. Sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa i zapalił. Przez cztery lata nie miał czasu na wspomnienia. Unikał ich zresztą świadomie. Były zupełnie niepotrzebne. Dzisiaj jednak, w samotności tej drogi, łączącej dwa rozdziały jego życia, wspomnienia zaczęły się nagle tłoczyć. Po raz pierwszy od bardzo dawna mógł sobie na nie pozwolić. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie odpędził ich. Przyjął je jak dawno nie widzianych znajomych. Mały hotelik na przedmieściach Berlina. Hotelik ma tę dobrą stronę, że nikt tu nie interesuje się niczyimi papierami. Teraz, po prawie trzydziestu dniach pobytu, wszyscy przyzwyczaili się do jego obecności, choć z początku patrzyli nań nieufnie. Nie przeszkadzał jednak nikomu, a tylko to stanowiło tu jakieś nie pisane prawo. - Przyszedłem do ciebie, bo jutro wyjeżdżam. - Dokąd? - Jeśli chcesz, możesz napisać list do rodziny. Wrzucę go do skrzynki. - Jedziesz do Polski? - Coś w tym rodzaju. - Do Warszawy? - Tak. - Musisz mnie zabrać ze sobą. - Żartujesz chyba. Kurt odwrócił się, podszedł do okna i nie patrząc na Witolda powiedział: - Mam mało czasu. Pospiesz się z tym listem. Witold stanął tuż za nim. - Kurt. Ja muszę dostać się do Polski, rozumiesz? Musisz mnie zabrać ze sobą. Możesz przecież to zrobić. Powiedz, że to zrobisz, bo... - tu głos Witolda zniżył się - bo nie odpowiadam za siebie. Kurt odwrócił się. W jego zwężonych oczach zjawił się gniew. - Zapominasz, do kogo mówisz! - krzyknął. - Nie zapominam. Mówię do człowieka, którego kiedyś uważałem za przyjaciela, a który... - Mówisz do oficera SS. - Kurt. - Napiszesz ten list? - Nie. - Tym lepiej. Odwrócił się i skierował w stronę drzwi. Witold zagrodził mu drogę. - Nie wyjdziesz stąd - powiedział - póki nie zgodzisz się zabrać mnie ze sobą. Kurt, nie bądź idiotą. Nie żądam od ciebie nic, czego byś zrobić nie mógł czy nie powinien, nic, co mogłoby splamić twój prywatny honor. Pomyśl, że ty byłbyś w takiej sytuacji jak ja. Zrobiłbyś przecież wszystko, żeby się dostać do swoich. Na miłość Boską, bądźże człowiekiem, Kurt! Czarne oczy Diethla były ostre i zimne. - Powiedziałem, że mam mało czasu. - A ja powiedziałem, że cię stąd nie wypuszczę. - Nie? - Nie. Chwilę mierzyli się wzrokiem. Pierwszy odezwał się Diethl. - Wolałbym, żebyś mnie nie doprowadzał do ostateczności - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Znasz mnie dobrze - odparł tym samym tonem Witold - i wiesz, że nie ustąpię. - Dobrze. Rewolwer błysnął w ręku Kurta. Ponad nim znowu zmierzyły się dwie pary niemal identycznych czarnych oczu. - A wiesz - powiedział Witold - że tego się po tobie mimo wszystko nie spodziewałem. Jesteś zdecydowany zastrzelić mnie? - Wierzę, że do tego nie doprowadzisz. Nie wymagaj ode mnie rzeczy niemożliwych. Już i tak zrobiłem coś niezupełnie zgodnego z moimi zasadami, chciałem zabrać od ciebie ten list. Poza tym jednak nie mogę zrobić nic. Nie mamy ze sobą nic wspólnego. - Szkoda, że sobie wcześniej tego nie uświadomiliśmy. - Tak. To był błąd. A teraz twój kraj zwiedzę bez twojego zaproszenia. Boże Narodzenie spędzę w Warszawie... Aha, chciałem ci jeszcze coś powiedzieć. Tam przecież mieszka ta miła nordyczka, ta twoja... nacjonalistka. - Uważaj, Kurt, bo patrz, co się stanie. Wydarty błyskawicznym ruchem Witolda rewolwer wypadł z ręki Kurta, odbił się i wylądował gdzieś w kącie. Twarz Niemca zrobiła się blada. - Zawsze byłeś w gimnastyce gorszy ode mnie, Kurt! - Śmiech Witolda przypominał trochę zgrzyt. - Teraz możemy rozmawiać dalej, mamy równe siły. Nie zdążył uchylić się. Pięść Kurta trafiła go w podbródek. Zachwiał się, ale natychmiast odzyskał równowagę. Wściekłość i rozpacz przesłoniły mu oczy. Zadawał ciosy prawie na oślep, nieprzytomnie. Do świadomości dotarł dopiero krzyk. Krzyk Kurta, który odrzucony mocniejszym ciosem do tyłu, pośliznął się na gładkiej podłodze i runął na kamienny kant umywalki. W pokoju tykał zegar. Stary, odrapany budzik. Tykanie stawało się coraz głośniejsze, tak głośne jak walenie młotem. Witold przyklęknął i wpatrzył się w znieruchomiałą twarz leżącego. W czarne oczy, utkwione w jeden punkt, które wyglądały teraz tak, jakby były ze szkła. Pierwszą myślą, kiedy uświadomił sobie, że Kurt nie żyje, była chęć ucieczki. Gdy jednak dopadł do drzwi, zreflektował się. Przekręcił klucz w zamku, wyjął go, schował do kieszeni i wrócił do leżącej nieruchomo postaci. "Zabiłem go - pomyślał - zabiłem oficera SS, który miał jechać do Warszawy, którego tam oczekują." Ogarnął go paniczny strach. Za ścianą rozległy się jakieś chichoty, upadło przewrócone krzesełko, zaskrzypiało łóżko. Dokumenty... Nerwowo rozpiął mundur leżącego i wyciągnął portfel. Legitymacja partyjna, dowód, bilet... Bilet do Warszawy. Specjalny, opatrzony pieczęcią z połamanym krzyżem. Chwilę obracał w ręku bilet, wreszcie spojrzał na leżącego. "Gdyby nie włosy, można by nas wziąć za jednego..." Postanowienie dojrzało. Kolor włosów łatwo zmienić. Tak, to jedyny warunek, dający szanse wygranej. Szklane oczy Kurta utkwione w brudny sufit... Witold uczuł nagły skurcz serca: Wspomnienie lata, lasu, beztroski i zapewnień o przyjaźni... Odeszło natychmiast, tak szybko, jak się zrodziło. Nie było już nic poza rozpaczliwą walką o własne życie. Kiedy na drugi dzień rano wszedł na rozkrzyczany, przepełniony wojskiem dworzec, był na skraju przytomności. Przed oczami migali mu co pewien czas ludzie w brunatnych koszulach lub czarnych mundurach, którzy wyciągali rękę do hitlerowskiego pozdrowienia. Miał sucho w ustach, a powietrze wydawało się tak duszne, że nie mógł oddychać. Potknął się o czyjąś paczkę i zatrzymał przed bufetem. - Szklankę wody - zażądał. Tęga dziewczyna uśmiechnęła się. - Proszę, Herr Hauptsturmführer. Woda wlewała się do suchego gardła ożywczym strumieniem. - Jeszcze jedną - powiedział, stawiając pustą szklankę. Dziewczyna napełniła ją znowu. - Pan chyba nie wyjeżdża daleko? - spytała. - Dlaczego? - Nikt pana nie żegna, żadna kobieta nie płacze... Odszedł, wyjął papierosa i zapalił. W tej samej chwili zobaczył nagle naprzeciw siebie wysokiego mężczyznę w czarnym skórzanym płaszczu, który wpatrywał się weń uparcie. Ogarnęło go nagłe gorąco. Odszedł kilka kroków, a potem odwrócił się i znów napotkał uważne spojrzenie spod nisko nasuniętego daszka wojskowej czapki. Podniósł do ust papierosa i tamten uczynił to samo. Wyrzucił go więc i zdecydowanym krokiem ruszył naprzeciw nieznajomego. Tamten zbliżał się także. Przez kilka sekund szli naprzeciw siebie. Wreszcie Witold zatrzymał się i odetchnął głęboko. Tamten uczynił to samo. Nic dziwnego. Był przecież tylko odbiciem jego własnej postaci w dużej lustrzanej szybie. Podszedł jeszcze bliżej i zachłannym wzrokiem wpatrywał się w postać. Nie znał jej. Obce czarne włosy, zacięty wyraz twarzy, nieprzyjemne spojrzenie czarnych oczu. "Boże, jak ja się zmieniłem - pomyślał - skoro nie poznaję sam siebie." Jakiś młody chłopiec z Hitlerjugend stuknął przed nim obcasami i wykrzyknął całą siłą młodych płuc: "Heit'la!" "Heil" - odpowiedział Witold, wyciągając rękę. W serce wstąpiła nadzieja. Byle stanąć w Warszawie. Pociąg wtoczył się na peron. Witold poszedł wzdłuż wagonów do przedziałów pierwszej klasy. Przy drzwiach jakaś kobieta z trudem dźwigała na stopień dużą walizkę. Pomógł jej. - Dziękuję panu. Bagażowych nie ma dzisiaj na lekarstwo, a mój opiekun gdzieś zniknął - miała ładny, melodyjny głos. - Czy pan także jedzie do Warszawy? - Tak. - Cieszę się. Jadę tam do męża. Jestem Hilda von Leiden. A może pan zna mego męża? Nie miał pojęcia, czy zna męża pani von Leiden. Chciał jak najszybciej odejść, ale nie pozwoliła mu. - Ta walizka też jest moja, Herr... - Diethl - wykrztusił. - Nazywam się Kurt Diethl. Klasnęła w ręce. - Och, to ja już o panu słyszałam. Od Adolfa. Wie pan, Adolfa Heinzelmanna. Mówił mi, że pan będzie razem z nimi w Warszawie. Gdzie on jest? - rozejrzała się po peronie. - Będzie bardzo ucieszony, że się już teraz spotkacie. Zeskoczył ze stopni wagonu. - Pójdę go poszukać - ofiarował się schrypniętym nieco głosem. Pani von Leiden uśmiechnęła się. - Niech pan nie zostawia mnie samej, proszę. Wystarczy, że Adolf już mnie porzucił. Zresztą, otóż i on. Adolf! - zawołała. - Mamy towarzysza podróży! Jedzie z nami Hauptsturmführer Diethl. "Koniec" - pomyślał Witold. Jak przez mgłę widział zbliżającego się Niemca, jego długą, bardzo brzydką twarz i rybie oczy. Wreszcie poczuł na ramionach jego ręce i usłyszał głos: - Kawał czasu, co, Diethl? Pokaż się! Zmieniłeś się, ledwie bym cię poznał. No i cóż, droga pani Hildo, czy przesadziłem cokolwiek twierdząc, że to najprzystojniejszy żołnierz Führera? Pani von Leiden uśmiechnęła się, a Witold spojrzał przytomniej na stojącego przed nim Niemca. - Kawał czasu - powtórzył. - Zaraz, ile to już lat? - Czekaj - Heinzelmann zastanowił się. - Widzieliśmy się chyba ostatni raz na zjeździe partii. - W trzydziestym szóstym - podał Witold. - Tak, w trzydziestym szóstym. Potem byłeś tak uwięziony w tej Francji, że własna ojczyzna dla ciebie prawie nie istniała. "Urwę się natychmiast na dworcu" - powtarzał sobie w myślach bez przerwy, wiodąc rozmowę na temat wspólnych znajomych i machinalnie notując w myślach ich nazwiska. Ale na dworcu wszystko odbyło się inaczej. Nim zdążył w ogóle cokolwiek przedsięwziąć, nim zdążył nawet pomyśleć, że jest naprawdę na własnej ziemi, siedział już w samochodzie, który zawiózł go wraz z Heinzelmannem do gmachu przy Alei Szucha. - Hauptsturmführer Kurt Diethl. Podał papiery. W gardle znów podejrzanie sucho. Jakieś drzwi otwierają się, czyjś głos pytał: - Czy ten Diethl przyjechał wreszcie? Witold odwrócił się. Stanął na baczność i wyciągnął rękę. Przed sobą widział grubego Niemca o czerwonej twarzy. "Bergmann" - domyślił się. Długa rozmowa. Ileż ciekawych wiadomości! Witold zapomniał o strachu, chłonął te wiadomości. Pragnął się nimi już natychmiast z kimś podzielić, komuś je przekazać. Bergman mówił, Witold pytał, jeszcze, jeszcze i jeszcze... I teraz już można wyjść. Teraz już nareszcie trzeba uciec. W niewielkim pokoju przylegającym do małego ślusarskiego warsztatu panował mrok. Wysoki chudy człowiek o długich rękach słuchał w milczeniu opowiadania Witolda. Gdy skończył mówić, chudzielec zapytał: - A co zrobiłeś z ciałem? - Zlikwidowałem. Zidentyfikowaliby go od razu. - Dobrze. - Daj mi szybciej jakieś ubranie - ponowił swoją prośbę Witold. - Jeśli pospieszysz się, zdążę jeszcze dziś do Krakowa. Czy rozumiesz, co się teraz u mnie w domu dzieje? Pospiesz się, bo widzisz... przed wyjazdem chciałbym tu jeszcze kogoś odwiedzić, a nie mogę tam pójść w tym cholernym mundurze. Długoręki patrzył na niego w głębokim milczeniu, zdawał się nie słyszeć nic z tego, co Witold teraz mówił: - Myślę - powiedział wreszcie wolno - że nie pojedziesz do Krakowa: ani dziś, ani jutro. Myślę, że nie pójdziesz nikogo odwiedzać w Warszawie. Myślę też, że nie będę ci potrzebował dawać ubrania. - Nie? Na Boga, czyś ty oszalał? - Nie. I nigdy jeszcze chyba nie zdarzyło mi się myśleć jaśniej niż w tej chwili. Słuchaj, musimy coś rozważyć. Znamy się nie od dziś. Ty wiedziałeś, że w takiej chwili jak ta możesz przyjść do mnie i na mnie liczyć, ja także wierzę, że na ciebie można liczyć. Ja teraz nazywam się Korn i dobrze byłoby, żebyś zapomniał, że nazywałem się kiedykolwiek inaczej. I myślę, że organizacja bardzo chętnie widziałaby Hauptsturmführera Kurta Diethla w gmachu przy Alei Szucha. - O czym ty mówisz? - O tym, że jutro rano zgłosisz się do pracy. - Przecież prędzej czy później ktoś mnie pozna! - Ale może to zrobić później niż prędzej. A do tego czasu będziemy mieli cudowne źródło informacji. Sam chyba rozumiesz, Witold, że zmarnowanie takiej okazji byłoby śmiertelnym grzechem. - To szaleństwo. - Mniejsze, niż ci się zdaje. Wszystko zależy od tego, jak dalece ty sam uwierzysz w fakt, że Witold Głowacki przepadł gdzieś bez śladu, a żyje Kurt Diethl. Zapanowało milczenie. Witold patrzył na siedzącego przed nim człowieka, widział jego ręce, kołyszące się wahadłowo wzdłuż chudego ciała, przyglądał się twarzy, znanej zdawałoby się tak dobrze, a przecież widzianej teraz jakby po raz pierwszy, i powoli ogarniał go strach. Od dłuższej chwili słuchał tych jego przedziwnych rojeń, odpowiadał nawet na pytania, ale właściwie w to wszystko nie wierzył, jak nie wierzy się w rzecz przeczącą zdrowemu sensowi, w tym jednak nagłym milczeniu Korna, w wyrazie jego oczu dostrzegł decyzję, która zapadła wbrew wszystkim logicznym przesłankom. Chciał zerwać się, uciec, chciał jak dziecko zacząć stukać się w czoło, aby pokazać Kornowi, jakim jest idiotą; miał ochotę śmiać się z tego całego pomysłu lub tupać nogami ze złości, a przede wszystkim chciał wołać głośno, że się nie zgadza. Że nie ma zamiaru popełniać samobójstwa, nawet dokonanego w tak wymyślny sposób. Że chce pracować w organizacji, to jasne, ale tak, jak każdy normalny człowiek! Że chce być sobą. Właściwie do dziś nie potrafił do końca wytłumaczyć sobie; dlaczego nic z tego wszystkiego wtedy nie powiedział i dlaczego się zgodził. Może dlatego, że Korna słuchało się nawet wbrew instynktowi samozachowawczemu. Bo nie wierzył przecież w powodzenie tej całej, tak bardzo przecież naiwnej, całkowicie nie przygotowanej, przypadkowej, obliczonej tylko na kilka godzin historii. Nie wierzył w to tak dalece, że nie mógł zdobyć się na wyjście stamtąd bez słowa. Że musiał choć jednym zdaniem wyrazić, co naprawdę o tym myśli. Dlatego patrząc w te uparte oczy Korna, powiedział: "Nie przyjdzie ci z tego nic poza wyrzutami sumienia. Ale bądź zdrów i źle mnie nie wspominaj". A Korn, jak zwykle, wykrzywił gębę w swoim pseudouśmiechu, i pożegnał go słowem: "Powodzenia", które sprawiło, że Witold głośno trzasnął drzwiami. Następnego dnia jako Kurt Diethl zgłosił się do pracy i zaczął czekać na pierwszy przypadek, który sprawi, że Korn poczuje wyrzuty sumienia. Ale przypadek nie następował, a raczej stanął po prostu po stronie Witolda, sprawił, że otaczali go ludzie, którzy Kurta nie widzieli wiele lat. Okazało się, że wojna rządzi się własnymi prawami, do których pojęć z okresu pokoju przymierzać nie należy. W każdym razie dzięki sprzyjającym zbiegom okoliczności przepracował w Alei Szucha blisko cztery lata. Wczorajszy dzień był ostatni. Z daleka mignęły dwa niebieskie światełka. Jakiś samochód zbliżył się, przemknął obok i zniknął w mroku. Cztery lata. Cztery lata, w ciągu których nikt poza Kornem nie znał tej tajemnicy. Cztery lata, w ciągu których do rodziny Witolda Głowackiego nie dotarła o nim żadna wiadomość, w ciągu których rzekomy Kurt Diethl korespondował ze swoją matką. Może źródło powodzenia leżało właśnie w owej ścisłej tajemnicy? Powodzenia? Kiedy tak zupełnie niechcący i wbrew samemu sobie rozpoczynał największą grę swego życia, kiedy minęło pierwsze oszołomienie, może kiedy po raz pierwszy pomyślał o sobie "Kurt Diethl", kiedy tak bardzo nieśmiało, prawie jak żart pojawiła się myśl o ewentualnym powodzeniu sprawy; wiara, że może uda mu się popracować pół roku... no, może jeszcze miesiąc dłużej... wydawało mu się wtedy, że przez te pół roku świat i losy wojny będą zależały od niego. Wyśnione, wymarzone, nie uwierzone do końca pół roku rozciągnęło się ośmiokrotnie, a rzeczywistość przekonania o kierowaniu losami wojny mocno ostudziła. Była niezliczona ilość rzeczy, których nie mógł zmienić, którym nie mógł zapobiec ani przeszkodzić. Był w stanie wykonać tak niewielką cząstkę zadania, że czasem zastanawiał się, czy wszystko to w ogóle się opłacało. Kornowi takiego pytania nie zadał. Jego się nie pytało, jego się słuchało... Zawsze. I wykonywało się każdy jego rozkaz. No cóż, pewnie w jego własnych, Kornowych rachunkach oba te rozkazy: i tamten, który skazał go na życie Kurta Diethla, i ten drugi, który kazał mu strzelić - były słuszne. A on był po prostu ich wykonawcą. I to się liczyło, a nie to, co myślał czy czół wówczas. Był zresztą w tej całej historii jeden, dość zasadniczy błąd. Jego własny, prywatny błąd. Przypomniał mu się dzień, kiedy w pustej prawie kawiarni, do której wbiegli ze Schmidtem, chroniąc się przed ulewnym deszczem, zobaczył Halinę. Szare oczy patrzyły z twarzy, otoczonej jasnymi włosami tak samo jak na fotografii, którą oglądali we dwóch nad brzegiem jeziora. Musiał zniszczyć tę fotografię, jak zresztą wszystko, co dotyczyło Witolda Głowackiego. Zostawił sobie tylko ten lok włosów... Zmieniła się, wydoroślała. Spojrzała na niego obcym wzrokiem, w którym nie zapalił się żaden błysk przypomnienia. Nie poznała go. Bo i skądże w tym czarnym mundurze? Patrzyła i widziała przecież przede wszystkim ten mundur. Ogarnęło go jednak wtedy uczucie wielkiej ulgi, ale i równie wielkiej przykrości. Chciał zawołać: "Halina", ale odwrócił się do Schmidta i razem z nim poszedł w głąb sali. Nie powinien był tam nigdy więcej wrócić. Wracał jednak ciągle. Pragnienie zobaczenia jej, usłyszenia jej głosu było silniejsze niż wszystko inne. Przychodził, siadał przy którymś ze stolików i patrzył na nią. Unikała jego wzroku. Starannie schodziła mu z pola widzenia. Powinien był to tak zostawić. Nie zostawił. Zdjął czapkę i położył obok siebie. Przez odsunięte okienko dobiegł zapach lasu. Spojrzał na zegarek i odruchowo nacisnął pedał gazu. Schmuland na pewno zawiadomił już wszystkie placówki, żeby za wszelką cenę zatrzymały jego samochód. Ale on ma już inny samochód i za parę minut będzie na miejscu, a jutro już będzie tam, gdzie żaden Schmuland go nie dosięgnie. Nawet, gdyby całą Trzecią Rzeszę postawił na nogi. Ciekawe, jaką miał minę? Miałby nieco inną, gdyby nie Rudi Lorenz. Ileż czasem zależy od zwykłego przypadku... Znów spojrzał na zegarek. Tadeusz z Haliną już na pewno czekają. Co zrobi Halina, gdy się dowie? I jak jej to właściwie powiedzieć? Za kilka minut wszystko się wyjaśni, za kilka minut można będzie powiedzieć, że Kurt Diethi znajdzie śmierć po raz drugi i wreszcie będzie można być sobą. Sobą? Motor zakaszlał nagle gwałtownie, zakrztusił się i stanął. Zaklął pod nosem, otworzył drzwiczki i podszedł do maski. W tym momencie uświadomił sobie, że zaklął po niemiecku i że myślał również jakąś mieszaniną skojarzeń i pojęć polskich i niemieckich. Przypomniał mu się sierpień trzydziestego dziewiątego roku, kiedy Kurt mówił do niego: "Ty świetnie mówisz po niemiecku". W trzy lata później Adolf Heinzelmann śmiejąc się mówił: "Jak ty już świetnie mówisz po polsku". Skrzyp podnoszonej maski zagłuszył ostrożne stąpanie końskich kopyt. Zbliżające się szmery usłyszał dopiero w momencie, kiedy szedł do bagażnika po narzędzia. Odruchowo sięgnął do pasa, nim jednak zdążył wyjąć rewolwer, coś go uderzyło w piersi. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi wyraźnie między drzewami jakąś postać na koniu. Potem postać zbliżyła się, stała się ogromna, pochyliła się nad nim i powiedziała wąskimi ustami Schmulanda: "Za zdradę się płaci, drogo płaci". Otworzył szerzej oczy. Schmuland zniknął, ale człowiek na koniu był naprawdę między drzewami. W ręku trzymał jeszcze rewolwer. Po chwili człowiek zakołysał się razem z drzewami i zniknął. Zniknęło wszystko. Nawet myśl o tym, że nie zdążył nikomu powiedzieć prawdy. - Ty durniu, po cholerę strzelałeś?! Szkopów nam na kark ściągniesz. - Daj spokój. Wlazł mi po prostu w ręce. Sam jeden przecież grzech byłoby nie kropnąć. - Nie martw się. Zaraz nadjadą inni. Znajdą go i... Wiejmy, póki czas. Jakby jednak na przekór własnym słowom, skierował konia na szosę i pochylił się nad leżącym. - Esesman - mruknął. - Sukinsyn. No; tak czy inaczej, jednego drania mniej. Zawrócił konia i za chwilę tętent ich zginął między drzewami. Tadeusz spojrzał na zegarek, potem podniósł się i wyszedł przed dom. Był pogodny późny wieczór. Lekki powiew wiatru przyniósł ze sobą zapach młodej zieleni. Cichym szumem dawał o sobie znać rozciągający się obok las. Z drugiej strony uciszał się powoli gwar wsi. Od czasu do czasu zaszczekał pies. Wiatr przyniósł drażniący dziewczęcy śmiech. Wrócił. Halina siedziała przy oknie tak, jak ją zostawił. Usiadł naprzeciwko. Od czasu przybycia tutaj zamienił ze swą łączniczką zaledwie parę zdań. Nie miał pojęcia, dlaczego Kurt Diethl tak gwałtownie domagał się obecności Haliny na punkcie przerzutu, teraz jednak zaczął się domyślać. Czyżby rzeczywiście Halina wiedziała o Kurcie Diethlu coś więcej niż on sam? Z daleka dobiegł warkot motoru. Popatrzyli na siebie, a potem wyszli przed dom. Nasłuchiwali chwilę, ale warkot oddalił się i umilkł. Halina oparła się o framugę drzwi. - Powinien już być. - Tak - potwierdziła nie patrząc na niego. - Powinien już być. - A potem dodała: - Fiołki pachną. Skinął głową. - Piękna noc - powiedziała jeszcze. - Taka cisza. Wtedy właśnie tę rozlewającą się wokół ciszę coś przerwało. Gwar, jaki zrodził się we wsi, rósł z sekundy na sekundę. Wydobył się z chałup, rozbiegł po drogach, buchnął płaczem i lamentem. Potem zbliżył się do stojących pod chatą dwojga ludzi i przybrał kształty biegnącej w przerażeniu gromady. Tadeusz chwycił kogoś za ramię. Chłop szarpnął się. - Uciekaj pan! - krzyknął. - Na szosie zabili gestapowca. Przyjadą palić wieś. Tadeusz obejrzał się w stronę Haliny, ale jej już nie było przy drzwiach. Biegła, roztrącając ludzi, w przeciwnym niż oni kierunku, nieprzytomnie, na oślep. Nie próbował jej zatrzymać, pobiegł za nią. - Halina! Halina! Nie odwróciła się. Wbiegła między drzewa. W ciemnościach włosy jej połyskiwały złotą plamą. Biegła potykając się o wystające korzenie i dopiero przed wyjściem na szosę zatrzymała się gwałtownie. Wyszli. Na poboczu szosy był samochód z otwartą maską i człowiek w czarnym mundurze, leżący w kałuży krwi. "Dlaczego?" - krzyknął Tadeusz, choć wiedział, że mu nikt nie odpowie, "dlaczego"? - pytał sam siebie, potem zobaczył, że Halina idzie jakimś chwiejnym, śmiesznym 352 23 - Legenda, krokiem, zobaczył, jak jej kolana zginają się i jak pada na leżącego. Pomyślał: "Powinniśmy go stąd wziąć", ale wiedział, że nie mogą tego zrobić, że tego zrobić nie zdążą. Z ciemności drogi niósł się warkot motorów, zawołał: "Halina!", ale nawet nie drgnęła, pewnie w ogóle nie usłyszała. Obiema rękami obejmowała leżącego tak kurczowo, jakby miała go nigdy nie puścić. Pomyślał jeszcze: "Nawet nie wiemy, kto zginął". Warkot przybliżał się, rósł, smuga niebieskiego światła znaczyła drogę coraz bliżej, Tadeusz chwycił Halinę pod ręce i choć broniła się ze wszystkich sił, zdołał powlec ją w głąb lasu. Samochody były już bardzo blisko. Leżący na szosie człowiek był w mundurze i Niemcy mieli do niego prawo. Dzwonek telefonu dźwięczał natrętnie. Schmuland zamknął na powrót drzwi i podniósł słuchawkę. - Halo. W chwilę potem twarz jego straciła swój zwykły, bezbarwny wyraz. - Ach tak... tak... - powtarzał. Położył wreszcie słuchawkę i wpatrzył się w ciemny blat biurka, jakby się nad czymś głęboko namyślał. Wreszcie podniósł głowę i skierował się do drzwi. Tym razem nic go nie zatrzymało. Tam, gdzie jest śmierć, nie ma już żadnych niespodzianek. Szedł przez korytarz, zmęczonym krokiem. Wszystko poszło nie tak, jak sobie uplanował. Poszło również nie tak, jak uplanował to Kurt Diethl. Kurt Diethl, dziwny człowiek, który tajemnicę swoją zabrał do grobu. Johann Schmuland nigdy nie będzie mógł już postawić znaku równania i nikt nigdy nie będzie wiedział, dlaczego Kurt Diethl zdradził Niemcy. Schmuland zatrzymał się nagle. Naturalnie, dlaczego mu to wcześniej nie przyszło do głowy? Nigdy nikt się nie dowie, że Kurt Diethl w ogóle zdradził. Między Niemcami nie ma zdrajców, a już na pewno nie ma ich między żołnierzami Führera. Uśmiechnął się do siebie. Kurt Diethl potrafi robić mu niemiłe kawały za życia, on odwdzięczy mu się po śmierci. Rachunki zostaną wyrównane. "Za zamach na życie oficera SS, bestialsko zamordowanego na szosie, pod Kielcami, nakazuję rozstrzelanie wszystkich mężczyzn od lat piętnastu, mieszkańców pobliskich wiosek, i spalenie wsi." Rozkaz został wykonany. Kiedy pod niebo płynęły syczące języki ognia, a warkot karabinów maszynowych zbierał szkarłatne żniwo, w Warszawie nad świeżo wykonanym grobem stały szeregi ludzi w czarnych mundurach. Żegnali swego towarzysza, kolegę i przyjaciela, człowieka, z którym żyli i pracowali przez tyle lat. Człowieka, z którym grali w karty, pili wódkę, rozmawiali o wojnie i polityce i tęsknili za ojczyzną. Stoją obok siebie jego najbliżsi współpracownicy i przyjaciele: Schmuland, Heinzelmann, Müller. Wyprężony na baczność Rudi Lorenz nie spuszcza oczu z czarnej trumny. Po raz pierwszy w życiu jest czymś głęboko poruszony. I twarz Heinzelmanna wykrzywia jakiś podejrzany grymas. Hilda von Leiden stoi w tyle, oparta o samotne drzewo. Patrzy na wykopany grób, na czarną trumnę i zwarte szeregi mundurów. Przed oczami ma ciągle obraz mężczyzny o zimnym spojrzeniu czarnych oczu. Jedynego mężczyzny, który naprawdę poruszył jej sercem. Grzmot salwy honorowej przesłonił jej oczy mgłą. Adolf Heinzelmann opuścił nisko głowę. Kiedy trumnę spuszczono do grobu, pochylił się i rzucił na nią pierwszy garść ziemi. Na kieleckiej wsi ustał jazgot karabinów maszynowych i dogasały pożary - na warszawskim cmentarzu przybył świeży grób. "Hauptsturmführer SS Kurt Diethl, gestorben in Mai 1944." 57 Pierwszy dzień sierpnia był również upalny jak ostatnie dni lipca. Dopiero wieczorem można było nieco lżej oddychać. Ale teraz było południe i Halina, po blisko trzydniowym dyżurze przy telefonie, czuła się ledwie żywa. Andrzej zapytał: - No i co? - Nic. Chwilami przestaję wierzyć, że się zacznie. - Zacznie się. Tego jednego możemy być całkowicie pewni. - Rozpiął kołnierzyk, podszedł do okna i wyjrzał. Patrzył na ulice, wystawy sklepowe i domy jakby po raz pierwszy. Kroki żandarmów idących z gotowymi do strzału karabinami wydały mu się jakieś wolniejsze i bardziej ostrożne, a ludzka fala płynęła ku nim niemal wyzywająco. Przypomniała mu nagle wodę piętrzącą się przy tamie, coraz większą i coraz bardziej gniewną. Nic już nie jest w stanie jej zatrzymać, jeszcze trochę: godzina, dwie, trzy, może dzień - i runie w dół, nareszcie wyzwolona. - Swoją drogą - powiedział nagle - przecież Niemcy muszą to widzieć. - Co? - Tę całą koncentrację. Kilka dni temu ogłaszali przez szczekaczki, żebyśmy poszli kopać rowy, a tu nie tylko, że nikt się nie stawił, ale po mieście zaczęli szwendać się ludzie z plecakami i teczkami, jakby cała Warszawa wybierała się na majówkę. Z sąsiedniego pokoju przez otwarte drzwi dobiegł śmiech, a potem zrzędliwy głos Janka: - Rany Boskie! Jeżeli jeszcze wytaszczysz z tego plecaka łóżko polowe i samowar; to cię chyba grzmotnę w ucho. Pralinka wygładził falbanki niewielkiej poduszeczki, ułożył ją na przewieszonym przez krzesło kraciastym pledzie i spojrzał na rozsierdzonego Janka. - Łóżko polowe sprzedałem, a samowaru w ogóle nigdy nie miałem - wyjaśnił. - Ale jeśli tak się interesujesz moim plecakiem, to mogę ci powiedzieć, tylko żebyś nie zemdlał z wrażenia, że mam zapasową panterkę, którą gotów jestem odstąpić za danie mi świętego spokoju. Reflektujesz? - Zapasową panterkę? Rany boskie! Zresztą, guzik mnie wzrusza twoja panterka, rozumiesz? Guzik! - Tak jest. Janek odwrócił się. Przed nim stał szczupły, niewysoki chłopak w postawie pełnej gotowości. - A... Guzik - mruknął. - Czego chcesz? Pod piecem rozległy się chichoty. - On nic. On tylko myślał, że ty masz do niego interes. - Niech idzie do diabła. Rany, skąd masz ten hełm?! Tadeusz wszedł do pokoju i przymknął drzwi. Głosy przycichły. Halina usiadła wygodniej, wyciągnęła przed siebie nogi i wsłuchała się w dudnienie - to dalsze, głuche, którym przemawiał front zza Wisły, i to bardzo bliskie, jakim pogadywały jadące nieprzerwanym sznurem furmanki. - Za kilkanaście minut - powiedział Tadeusz - przyjdzie transport broni. Podszedł do Andrzeja i wyjrzał także. Dzisiaj posuwało się znów wszystko na wschód. A jeszcze kilka dni temu kierunek był zupełnie inny. Odwrót. Furmanki ciągnęły z mozołem, mieszały się mundury. Wehrmacht, Ukraińcy, honwedzi węgierscy, kozacy, poganiali konie schrypniętymi, zmęczonymi głosami. - Ciągle nie ma wiadomości - powiedział Andrzej. - Właśnie. A ja teraz doszedłem do tego, że nigdy jeszcze w życiu na nic nie czekałem. Nigdy. Czekam dopiero teraz po raz pierwszy i jedyny. Aleja Waszyngtona, Zieleniecka, Zygmuntowska, mosty - wszystko to stało się jedną wielką drogą odwrotu. Głodni żołnierze sprzedawali w bocznych uliczkach broń albo wymieniali ją na wódkę. Siedzieli na swoich furmankach otępiali ze zmęczenia, z na pół przymkniętymi powiekami. Jechali między szpalerami ludzi, z których każdy na własne oczy chciał zobaczyć to, co w tych dniach liczyło się najbardziej: odwrót. Odwrotowi przyglądał się z okna śródmiejskiej kamienicy chłopiec z czarnymi kędziorami opadającymi na oczy. Patrzył na żołnierzy w niemieckich mundurach, kiwających się na furmankach, patrzył na tych, którzy przemykali się ulicami szybko i ze strachem, i rzucał pytania gdzieś w głąb pokoju: - Czy to znaczy, że już mnie nie zabiją? A Kawka odpowiadała: - To znaczy również, że już za kilka dni będziemy mogli wyjść na spacer. I chłopiec powtarzał: - Na spacer. Tadeusz cofnął się w głąb pokoju i zamknął okno. Spojrzał na zegarek. - Miałem otrzymać wiadomość od Tygrysa. Nawet nie wiem, czy dobrnął do swoich. Przez drzwi znowu dobiegał gwar. Wysoki głos Guzika powątpiewał: - Pewnie znowu pójdziemy do domu. - A ja myślę, że nie - sprzeciwił się Pralinka. - Proszę, poczęstuj się, ostatnie wedlowskie zapasy. Myślę, że dziś się zacznie naprawdę, ponieważ dziś jest pierwszy. - Idiota. - Nie sądzę. Dowództwo zawsze lubi porządek. Zaczynać powstanie ni z tego, ni z owego na przykład 28 lipca - jak to wygląda! Taka jakaś głupia data, trudno ją zapamiętać. A pierwszy sierpnia to zupełnie co innego. Dzieciom potem w szkole za lat kilkadziesiąt będzie łatwiej... Tygrys dobrnął do swoich. Wysiadł razem z Romanem z trzęsącej się furmanki i obejmował swój nowy oddział. Był chudy, mizerny i na chłopcach nie zrobił najlepszego wrażenia. - Bo wy go jeszcze nie znacie - informował Ralf. - Nie ma lepszego faceta na dowodzenie. Sami zresztą zobaczycie. Siedzieli, niektórzy mieli karabiny, inni nie, broń miała nadejść, była gdzieś zakopana, spod oka przyglądali się przyszłemu dowódcy. Myśleli: "W końcu to nieważne, ile czasu może potrwać takie powstanie. Niemcy się kończą, wiedzą o tym i może nawet wcale nie będą walczyć. Front jest tuż..." - A przywiózł już może jaką prawdziwą decyzję? - pytali. Decyzji jeszcze nie było. - Pan dawno w Warszawie, Herr... przepraszam, jak? - Lorenz. Około dwóch lat. - Ach tak. No i chyba pan nie narzeka. Zawsze to nie front. - Myli się pan, pułkowniku. Tu także jest front, tylko taki, który się nie łamie i nie cofa. Na zwiędłą twarz pułkownika von Eusten wypłynęły ciemne plamy. Rudi Lorenz patrzył na jego obwisłe policzki, zlepione włosy i wysadzone - zapewne skutkiem tarczycy - oczy. Prawie żałował, że pułkownik von Eusten jest również Niemcem: Miło byłoby zobaczyć wyraz tych oczu, gdyby na przykład nadepnąć na tę nadętą twarz. - Może pan pułkownik każe sobie przynieść herbaty? - Tak. Patrzył za odchodzącym młodym człowiekiem, chłopcem prawie, i myślał o wyrazie pobłażliwej pogardy, jaką go obdarzył - jego, weterana jeszcze z poprzedniej wojny. Wyjął papierosa, a kiedy podniósł go do ust, stwierdził, że ręka mu drży. U ręki brakowało dwóch palców. Odmrożenie. Wielu żołnierzy potraciło palce u nóg, zanim się cofnęli. Rudi wrócił. Nie był już sam. Towarzyszył mu Heinzelmann i Schmuland. - Przepraszamy, pułkowniku, przeglądaliśmy meldunki z miasta. - Czyżby robiło się tu niespokojnie? Spojrzeli na siebie. Rudi stłumił westchnienie. Pomyślał: "Ci głupcy się boją. Oni wszyscy boją się, że mogą wybuchnąć tu rozruchy". - To naród urodzonych bandytów - zawyrokował nagle Schmuland. - W tej chwili tylko marzą o tym, żeby wykorzystać... Schmuland urwał. Heinzelmann dokończył: - Układ, jaki się chwilowo wytworzył. Von Eusten był odważniejszy. Podszedł do okna. Patrzył na nie znane sobie ulice i wrogich ludzi. Powiedział wolno: - To mogłoby mieć dla nas fatalne skutki. Schmuland i Heinzelmann nie zaprzeczyli. Rudiego ogarnęła złość. Miał głęboką nadzieję, że nie ominie ich okazja zrównania tego miasta z ziemią. Sam Führer powiedział, że powinno ono zniknąć z powierzchni ziemi. Pomyślał z tęsknotą: "Gdyby teraz wybuchły tu rozruchy... Wtedy mielibyśmy pole do działania..." Pułkownik von Eusten ciągle marzył tylko o tym, by otrzymać jakieś lokum, umyć się i spać. Marzył o tym dla siebie i dla resztek swych żołnierzy. Możliwość wybuchu rozruchów sprawiła, że usiadł z powrotem na krześle i stwierdził, że ma już tej wojny dosyć. Pomyślał: "Może jednak nie, może nic się nie stanie". Stef wpadł na chwilę, ucałował siostrę, krzyknął Andrzejowi: "Cześć!", i: "Mama was całuje, a ja lecę do siebie" i już go nie było. Na dole czekał na niego Jędrek i we dwóch pognali prawie kłusem przed siebie. - Strasznie późno wezwali ich na koncentrację - powiedziała Krystyna. - Mają punkt gdzieś na Woli. Halina, chcesz herbaty? Halina siedziała ciągle przy telefonie, na pół wyciągnięta na krzesełku, z zamkniętymi oczami. Była bardzo zmęczona. Ostatnio w ogóle czuła się nie najlepiej. Wojna kończyła się, a ona jakby tego nie dostrzegała, miała przy tym niejasne wrażenie, że dla niej wojna już została skończona. Trochę wcześniej. Ale o tym także nie chciała myśleć. Zadzwonił telefon. - Hej, kto jeszcze chce herbaty! I odwalcie się od tego okna, jak rany, bo nam szwabów na łeb sprowadzicie, a broni mamy na razie tyle, co pies na... Smutny urwał, bo w drzwiach stanęła Halina, rozejrzała się jakby w poszukiwaniu kogoś i zniknęła. Nim drzwi otworzyły się znowu, minęło kilka minut. A jednak przez ten cały czas nikt nie poruszył się, nikt nic nie powiedział. Wejściu Tadeusza towarzyszyła narastająca, pełna oczekiwania cisza. - Godzina "W" została wyznaczona dziś na piątą. Powtórzymy plan pierwszego natarcia. Coś chrupnęło. To Pralinka zgryzł gwałtownie ssany cukierek. Guzik powolnym ruchem odstawił karabin. Karabin był nieskazitelnie wyczyszczony, a wnętrze lufy lśniło jak lustro. Pani Łempicka stała pośrodku pokoju, potem przeszła do drugiego, zajrzała do kuchni. Willa na Bielanach po raz pierwszy była idealnie cicha. Wydała się Anieli Łempickiej ogromna i prawie obca. Wyszła na ganek, a potem do ogródka. Zrobiony był tu ołtarzyk ku czci Matki Boskiej. W maju ałtarze takie wyrosły wszędzie na każdym podwórku, w każdej bramie. Wieczorami, po godzinie policyjnej, mieszkańcy domów schodzili na podwórka, klękali przed zrobionymi przez siebie ołtarzykami i modlili się: "Królowo Korony Polskiej..." Przeszedł maj, ale ołtarze zostały. Został i ten w ogródku Łempickich. Uklękła przed nim, chciała się modlić, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Gdzieś w mózgu plątało się coś jakby: "Spójrz na tę ofiarę dziecinną, nie tak wielką ni świętą, lecz równie niewinną", ale wiedziała, że to nie są słowa modlitwy. Więc klęczała tylko w pokorze i bez słowa. Wanda postawiła z brzękiem szklankę i spojrzała na panią Wysocką. - Ja tego dłużej nie wytrzymam! - wybuchnęła. - Pójdę na ulicę i zacznę pytać ludzi, albo co? - Uspokój się. - Nie mogę. Coś się przecież dzieje. Czuję to wyraźnie. Niedawno było z tymi rowami... - Przecież nikt nie poszedł ich kopać. - No właśnie. Już się nie boją Niemców... I Wanda zaczęła płakać. - Uspokój się, niemądra, zupełnie, jakbyś rozpaczała, że się przestali bać tych Niemców. - Nie - wyjąkała. - Ja się cieszę. Pani Wysocka spojrzała na zegarek, dochodziła piąta. Pełna zwykle o tej porze kawiarnia świeciła pustką, panowała w niej tylko cisza, nabrzmiała oczekiwaniem na coś, co nieuchronnie nadchodziło. Na szybę padł cień. Zobaczyła dwóch niemieckich żołnierzy. Stali zwróceni twarzami do środka, jakby zastanawiając się, czy wejść. Odwróciła głowę. Oby tylko nie weszli. Postąpili dwa kroki naprzód i nagle ulica rozbrzmiała echem wystrzałów. Pani Wysocka poczuła, jak palce Wandy kurczowo zaciskają się na jej dłoni. Strzały powtórzyły się, spotęgowały, zmieszały z wybuchami granatów. Wybiegła na ulicę. Blask słońca oślepił ją tak, że przez chwilę nie widziała nic. A potem zobaczyła ich - chłopców z biało-czerwonymi opaskami.