Małgorzata Musierowicz Imieniny 1 - Jak by pani zareagowała na wiadomość, że pani sąsiad to homo sapiens? Pytanie zadała - znienacka wyciągając przed siebie mikrofon - pełna kociego wdzięku dziewczynka o stalowoszarych, skośnych oczach i ciemnych lokach do pasa. Profesjonalna pewność, dźwięcząca w jej głosie, zaskakiwała u istoty, która zapewne nie opuściła jeszcze szkoły podstawowej. Nieco z tyłu, jakby dystansując się od tej młodszej, stała urodziwa, dorodna dziewczyna w wieku licealnym. Spod jej miedzianej grzywki zerkały łagodne oczy koloru kasztanów. Ta młodsza, wytwornie blada, ubrana była w czarne paletko z aksamitnym kołnierzem i kokieteryjny kapelusik. Ta starsza - rumiana jak poziomka - w sportową kurtkę polar i dżinsy. Obie piękne panienki stały u wylotu przejścia podziemnego, zwrócone tyłem do majaczącego w oddali dworca Poznań Główny. Była godzina druga po południu; zaczynała się straszna dla tego miasta pora korków i zamętu. Tłumy płynęły nieustannie przez podziemia, schody i chodniki, a tramwaje, autobusy i chorobliwie liczne samochody osobowe nadjeżdżały - hałasując i smrodząc - ze wszystkich stron Ronda Kopernika, zwanego obecnie, jak przed wojną, Kaponierą. Zagadnięta kobieta miała pięćdziesiątkę, żółte włosy i fioletowy beret, wciśnięty na brwi namalowane kredką. Zatrzymała się, postawiła obok nogi torbę, zawierającą zakupy (szampan, krewetki oraz francuskie i holenderskie sery twarde i pleśniowe), po czym spojrzała z zaskoczeniem - lecz nie dalej niż na podsunięty jej mikrofon. - Zareagowała? No, nie wiem - odrzekła. - A co bym miała powiedzieć takiemu? Mało to dzisiaj człowiek musi wyrozumieć i ścierpieć? - Bardzo pani dziękuję - powiedziała uprzejmie kociooka profesjonalistka i wyłączyła mikrofon. Poziomkowa z grzywką nic nie powiedziała, bo właśnie, mocno ściągając szerokie brwi i zaciskając usta, usiłowała stłumić wybuch śmiechu. - A ta sonda to dla kogo? - zainteresowała się pani w berecie. - Dla Borejko-Station - gładko odparła kociooka. - Dzięki. Dzięki. Dzięki raz jeszcze. Kobieta wyostrzyła spojrzenie, oceniając wiek sondażystki. Najwyraźniej pod fioletowym beretem zaczęły się rodzić jeszcze inne pytania - lecz oto nadjechał tramwaj numer pięć, więc kobieta tylko machnęła ręką, porwała swe zakupy i ruszyła w pościg. - No? Może już dość? - zaproponowała starsza dziewczyna. Łagodna i zrównoważona, odnosiła się do kociookiej z siostrzaną opiekuńczością, zabarwioną odrobiną obawy. - Uważaj, Tygrys, bo ci jeszcze kto przyłoży. Ale Tygrys już zdybał następną ofiarę. - Przepraszam, dzień dobry - słowa te zostały skierowane do przesadnie dynamicznej blondynki w purpurowym poncho, która szła, wymachując czarną aktówką. - Co by pani zrobiła, gdyby się okazało, że pani kolega z pracy to homo sapiens? - A! To szczególne pytanie! - syknęła pani z aktówką, zatrzymując się natychmiast i ciskając pełne potępienia spojrzenie zza metalowych okularów. - Wiele to mówi o mentalności naszego zakłamanego społeczeństwa. Zaścianek! Miedzianowłosa wydała ciche stęknięcie, po czym odwróciła się, zgięta w ataku kaszlu. - Czyli co? - kociooka trwała niewzruszenie w postawie pełnej wyczekiwania. - Jak by pani konkretnie zareagowała? - Oczywiście wcale bym nie reagowała! - oburzyła się rozmówczyni. - Nie wtykam nosa w nie swoje sprawy, jak pierwsza lepsza drobnomieszczanka!... ale sekundę! Kto wy właściwie jesteście? Z jakiej szkoły? Dla kogo ten sondaż? Kto wam pozwolił? Z jakiej racji nagabujecie ludzi i... - Pytamy z prostej ciekawości. A ludzie przecież wcale nie muszą nam odpowiadać - łagodząco wtrąciła starsza dziewczyna. Lecz nie na wiele by się zdała ta roztropna mediacja wobec nagle obudzonej podejrzliwości respondentki, gdyby osóbka zwana Tygrysem nie zakrzyknęła: - O, piątka rusza! - dzięki czemu purpurowe poncho wraz z aktówką pokłusowało w dal i już po chwili odjeżdżało na tylnym pomoście tramwaju. - No, uważaj, moja droga: Mam następnego - nieomylny instynkt reporterski tym razem kazał Tygrysowi zaczepić rosłego młodziana w mycce z pomponem i nadętej kurtce. Opalony atleta niósł w wielkiej dłoni czerwone pudełko czekoladek w kształcie serca, zaś ramiona obciążał mu potężny plecak. Kierował się raźno w stronę dworca, a widząc, że ktoś go nagabuje, grzecznie uniósł z ucha słuchawkę walkmana. - Co by pan zrobił, gdyby się okazało, że pański kumpel to homo sapiens? - padło pytanie. - W mordę bym dał - odparł bez namysłu młodzieniec, odpychając mikrofon. - Z drogi, mała, bo się spieszę. Wielkimi krokami zbiegł po schodach i wkrótce dał się widzieć po drugiej stronie, na chodniku ulicy Dworcowej. Tramwaj, którym przybył atleta, odjechał, uwożąc sporą część tłumu, ale kolejna jego partia, drepcząc w błotnistej mazi, pokrywającej dziś miasto, już się szykowała do zapełnienia dziewiątki. Ścisk nieco zelżał, dzięki czemu roześmiane panienki dostrzegły, że na przystanku, w przejrzystej budce z pleksiglasu, rozsiadł się masywny brodacz z kitką, skądinąd znajomy. Szeroki w ramionach, brzuchaty, ubrany w czarny płaszcz-dyplomatkę oraz wojskowe spodnie moro i praktyczne, rozdeptane adidasy, mężczyzna ów tonął w zadumie, zajadając chipsy cebulowe. Wyjmował je po jednym ze srebrzystej torebki, z pietyzmem układał na wysuniętym języku, po czym nagle wciągał to wszystko w kręte chaszcze brody. - Przepraszam, dzień dobry, mała sonda uliczna... - Walentynkowa? - chciał wiedzieć brodacz. - Nie. Jak by pan zareagował na wiadomość, że pański przyjaciel to homo sapiens? - wystawiła mikrofon dziewczynka zwana Tygrysem. - Przyjaźnię się wyłącznie z osobnikami własnego gatunku, figlarko - błyskawicznie odparł brodacz, a jego niewinne, błękitne oczka zamigotały ochoczym szaleństwem. - Czy można wiedzieć, kto wam podsunął tak piekielnie zgrabne pytanko? - Podsunął! Nikt nie musiał nam niczego podsuwać! Sama, osobiście, wymyśliłam to pytanie oraz wiele innych, zapewniam pana. - A dla kogóż to sondujesz tak zajadle, wyszczekany podlotku? - chciał wiedzieć brodacz, przypatrując się dziewczynkom z uwagą człowieka o wszechstronnych i bogatych zainteresowaniach. - Dla Borejko-Station - wybuchnęła perlistym śmieszkiem zapytana. - Pan nas nie poznaje? - Czy was poznaję! - zakrzyknął brodacz. - W życiu bym was nie poznał, gdyby nie kryptonim Borejko-Station. Czyżbyście były... - Tak, tak, to my - nie dała mu dokończyć ta miedzianowłosa, podpowiadając gorliwie: - Róża i Laura. - Córki Gabrysi? - Tak, panie Bernardzie. To my. Pyziakówny. - O, nieskończenie hojna Naturo! - zakrzyknął Bernard; wznosząc modlitewnie ramiona. - Jakże jesteś bezmierna. Pyziakówny! Jak widzę, oddawałyście się intensywnemu rozwojowi i nieoczekiwanym przeobrażeniom podczas mego pobytu we Francji. Wiecie zapewne, że Aniella miała tam półroczne engagement w teatrze eksperymentalnym Coquelicot. Jestem mężem kobiety genialnej. I dobrze mi z tym. Mam życie barwne i ciekawe. Wróciliśmy niedawno, pełni wrażeń, i ona oczywiście rzuciła się w wir pracy, ja zaś popadłem w nastrój refleksyjny, w który z reguły popadam, przebywając na ojczystej równinie. Ulubionym zajęciem moim jest obecnie przesiadywanie na przystankach. - Dlaczego? - zaśmiała się rumiana Róża, a kociooka Laura przytomnie włączyła mikrofon i podsunęła go pod same usta brodacza. Ten ożywił się, wyprostował i z wyraźną ochotą kontynuował wypowiedź: - Przystanki. Cóż, z przystankami wiążą się moje liczne wspomnienia i refleksje. Powróciwszy właśnie do kraju ujrzałem z niedowierzaniem, że - nie wiedzieć, kiedy i jak - przystanki tramwajowe upodobniły się tu do francuskich. Nie rób takiej zdziwionej miny, koteczko o stalowym spojrzeniu. Dziś właśnie uderzyło mnie wspomnienie (to takie typowe dla wspomnień: uderzają bez ostrzeżenia) - przypomniałem sobie mianowicie rok 1988, kiedy to z grupką przyjaciół oraz fanów mej osoby (pamiętacie; jak sądzę, że jestem artystą?) dokonałem happeningu ulicznego o tematyce wolnościowej. Naturalnie zostałem zatrzymany przez patrol Milicji Obywatelskiej i osadzony w areszcie na czterdzieści osiem godzin za zakłócanie porządku i wznoszenie antypaństwowych okrzyków. Rzecz działa się w sytuacji społeczno-politycznej, której wy pamiętać już nie musicie. Happening mój odbywał się pod hasłem "obalcie mury" (i faktycznie, niebawem obalono mur berliński), zaś miejscem akcji był tamten, o, przystanek autobusowy, ten obok postoju mafijnych taksówek. - Tu Bernard Żeromski urwał, wydobył husteczkę ligninową, pokazał gestem, żeby tego nie nagrywać, po czym z potwornym trąbieniem wytarł nos. - Wyrażając się ściślej - kontynuował po przerwie, nachylając się znów do mikrofonu - miejscem akcji była wiata przystanku, wykonana z falistego, ohydnego winiduru w brudnym kolorze cytrynowym. Z tego to daszku wznosiłem okrzyki antyreżymowe. Ale nie chcę tu zbyt wiele opowiadać o swych zasługach dla obalenia systemu. Skupię się jedynie na problemie wiaty. Pamiętam, że wówczas, w roku 1988, obserwując udręczone tłumy współrodaków, pomyślałem: "Kiedy na przystankach pojawią się daszki, pod którymi starczy miejsca dla wszystkich oczekujących, będzie to znaczyło, że nastąpił koniec pewnej epoki, a tym samym kres naszej wspólnej niedoli". Lecz cóż widzę obecnie? Już nie pojedynczy daszek tkwi na przystanku, lecz wykwintne i wygodne obiekty, opatrzone w dodatku obrazami banalnymi może w formie, lecz przyjemnymi w treści - tu Bernard poparł swe słowa gestem, skierowanym ku reklamie bielizny Triumph. - Niestety, w autobusach i tramwajach nadal panuje ścisk. Połączenie tych dwu obserwacji sprawia, że nie umiem określić, w jakim stopniu skończyła się pewna epoka. Stąd ma zaduma. - Tu Bernard umilkł znacząco, demonstrując zadumę przez proste przystawienie kciuka do żuchwy, zaś palca wskazującego - do skroni. - Nawiasem mówiąc - ocknął się po krótkiej, brzemiennej w znaczenie, chwili - czy wasza matka Gabrysia brała wówczas udział w tym happeningu? Bo ja jakoś nie pamiętam. - Niestety, my również nie pamiętamy - odparła Laura zwana Tygryskiem, sprawdzając rutynowo, czy nadal dobrze nagrywa jej magnetofon. - Ale mama często wspomina pana z uznaniem. - Merci - rozpromienił się brodacz. - Uznanie waszej mamy to dla mnie prawdziwy zaszczyt. Wasza matka jest istotą o potężnym ładunku ciepła ludzkiego; co tworzy rzadko spotykaną kombinację z jej stanowczym i niewątpliwie silnym charakterem. Kobiety tak skomponowane zawsze mnie zachwycają. Nawiasem mówiąc, nieprzypadkowy jest fakt, że wasza matka jest przyjaciółką Anielli. Rzecz w duchowym podobieństwie. Gabrysiu! - wzruszył się Bernard do mikrofonu. - Bernard Żeromski pozdrawia cię z całego serca i życzy, byś do samej śmierci, do ostatniego dosłownie tchnienia, a idąc dalej - do grobowej wręcz deski... - tu urwał. - Nie, co ja gadam. Skasujcie to, co teraz powiedziałem, dziewczęta o dużych stopach, typowych dla wyżu lat osiemdziesiątych, przekarmianego odżywkami z zachodnich darów. Skasujcie. Nie jest to wcale zabawne. Cóż, im bliżej czterdziestki, tym mniej zabawne wydają się człowiekowi dowcipy o grobowej desce. W dodatku jakże często zamiar twórczy rozmija się z ekspresją. Im bliżej czterdziestki, tym bardziej. Ponadto, zaczyna mi doskwierać pewna kłopotliwa cecha, nad którą nie panuję: nadszczerość. Laura powtórzyła niezrozumiałe dla niej słowo, a Pyza zażądała uściśleń. - Tak, nadszczerość - przytaknął Bernard Laurze, po czym wyjaśnił Róży: - Jakiś dziwny przymus wewnętrzny skłania mnie do mówienia prawdy, wyłącznie prawdy, i to niezależnie od okoliczności. Ów przymus nie pozostawia mi ani sekundy do namysłu, toteż efekty są kłopotliwe. Ale nic na to poradzić nie mogę. - A Aniella też nie może? - spytała uprzejmie Laura i nie posądziłby jej o złośliwość nikt, kto by nie wiedział, że żona Bernarda była słusznie, powszechnie i od lat nazywana Kłamczuchą. Siostra kopnęła ją w kostkę i Laura umilkła, tłumiąc przekleństwo. Co do Bernarda, chyba nie usłyszał pytania, bo perorował dalej, całkowicie pochłonięty własną wypowiedzią: - Być może ma to związek z pewnym gadulstwem, jakie mnie ostatnio cechuje. Kiedy człowiek mówi bez umiaru, prędzej czy później coś z niego wypłynie. W moim przypadku wypływa prawda. Cóż. Mowa jest srebrem, lecz milczenie - złotem. - Tu Bernard przewrócił oczami, i klasnął językiem o podniebienie. - Lecz wiecie co, moje przytomne podlotki? Czuję emanującą z was twórczą siłę intelektu oraz specyficzny rodzaj wyczulenia na purnonsens. W połączeniu z waszym upodobaniem do pracy eksperymentalnej w tłumie, tworzy to kuszącą ofertę dla prawdziwego artysty. Powiedzcie mamie, że przybędę, by ją zapytać o zgodę. Mam zamiar złożyć wam propozycję współpracy. - O rany! - Pyza spojrzała na zegarek, słysząc wzmiankę o mamie. - Tygrys, biegniemy. Pociąg przyjeżdża za dziesięć minut. - Jaki pociąg? - zainteresował się Bernard. - Uwielbiam pociągi, są takie nieobliczalne. - "Warta" z Warszawy. Mama pojechała odebrać ciotkę Natalię z Okęcia. Ciocia była przez cały rok na Cyprze. - Wielkie nieba, widzę, że naprawdę długo mnie tu nie było - rzekł Bernard, zdumiony. - Natalia? A cóż ona ma wspólnego z Cyprem? O ile wiem, jest polonistką. - Skończyła specjalny kurs i pojechała na Cypr jako pilot-rezydent firmy Scan Holiday - odpowiedziała Pyza z niejaką dumą. - Panie Bernardzie, przepraszamy, ale na nas już czas. - Idę z wami - zdecydował Bernard momentalnie. - Nie przepuszczę takiej okazji. Mam dziś co prawda wielki festyn walentynkowy, ale z drugiej strony - nigdy jeszcze nie widziałem rezydenta firmy Scan Holiday. 2 Niepodobna było pozbyć się Bernarda: ruszył za nimi przez podziemne przejście oraz ulicę Dworcową, zbiegającą ku budynkom stacji węzłowej Poznań Główny pomiędzy szpalerem starych akacji i rdzawymi kanionami torowisk. Obiema stronami jezdni, po wąskich chodnikach, podróżni (byli lub przyszli, a także potencjalni) nieśli swe tobołki, walizki i plecaki. Malownicza postać ekspresyjnego artysty o tubalnym głosie, żywej mimice oraz zamaszystej gestykulacji wzbudzała, w sposób oczywisty, rozbawienie lub wręcz sensację. Pyza zaczęła żałować, że zaczepiły dziś tego Bernarda. Lubił on najwyraźniej być obiektem zainteresowania, z każdym krokiem ożywiał się coraz bardziej i niepokojąca była perspektywa osiągnięcia wraz z nim peronu pierwszego, gdzie oczekiwać miała cała rodzina Borejków z zięciami oraz wnuczętami. - Ale, ale, chwileczkę - przypomniał sobie tymczasem Bernard, gdy już skończył omawiać takie ważkie problemy, jak wejście Polski do NATO lub źle zorganizowany ruch kołowy na poznańskich ulicach. - A powiedzcie mi, co się działo podczas nieobecności Natalii z tym... jakże mu było? ...Filipem, uzdolnionym organistą? Jeśli dobrze pamiętam, byli z Natalią po słowie... - Źle pan pamięta - sprostowała Laura, rzucając mu skośne spojrzenie. - Nie byli. Chociaż my wszyscy uważaliśmy, że jak najbardziej powinni się zaręczyć, a wręcz pobrać, to jednak Nutria... za pozwoleniem, Pyza! Dlaczego mnie kopnęłaś?! - Żebyś tyle nie gadała - syknęła starsza siostra, poirytowana. - Poza tym, mówiłam ci już tysiąc razy, żebyś mnie nie nazywała Pyzą! - Biedaczka w listopadzie skończyła szesnaście lat - wyjaśniła Laura Bernardowi, z całą siostrzaną pobłażliwością. - Ciekawe, co tak się jej nie podoba w tym przezwisku. Ja na przykład nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie nazywano Tygrysem. - Za pozwoleniem! - Pyzie krew uderzyła do głowy. - To może od dziś nazywaj mnie Tygrysem, moja droga. - O, widzi pan, panie Bernardzie? To właśnie miałam na myśli. Tak się zabawnie denerwuje ta nasza Różyczka. - Silence, drapieżne rybki - wtrącił Bernard, ubawiony. - Nie odpowiedziałyście jeszcze na moje pytanie. Czyżby Natalia i Filip definitywnie się rozstali? Byłaby szkoda: Stanowili wręcz uroczą parę. - Nie, nie rozstali się definitywnie; proszę pana - odpowiedziała stanowczo Pyza; starając się wpoić swemu głosowi maksimum chłodu. - Ale zastanawiam się, dlaczego pan o to wypytuje? To przecież wyłącznie ich problem. - Bez wątpienia, prawa i szlachetna jednostko - przyznał Bernard z pewną skruchą, przystając na moment i łapiąc dech. Gdy jednak ujrzał, że dziewczęta ani myślą czekać, aż on się upora z trudnościami oddechowymi, zebrał się w sobie i kolebiącym się truchtem pobiegł dalej. - Jeśli o to pytam, i to w same Walentynki, to wyłącznie dlatego, że jestem ciekawski. Nic mnie tak nie ciekawi, jak te - jakże ludzkie - afekty, subtelne odmiany uczuć, postanowień i obiektów, słowem... - ...słowem, jest pan klasycznym plotkarzem - podsumowała go bezlitośnie Laura. - Moja droga, powiedziałbym, że jest to z twojej strony klasyczna nadszczerość - rzekł Bernard z odcieniem urazy. - Ach? - zdziwiła się Laura. - A więc nareszcie wiem dokładnie, że i ja na to cierpię. - Widzę pociąg - oznajmiła Pyza grobowo. Wpadli na peron pierwszy dokładnie w momencie, gdy zaczęto otwierać drzwi wagonów ekspresu "Warta". Biegnąc, bez trudu dostrzegli w połowie peronu gromadkę rodzinną; jej centrum stanowili babcia Mila i dziadek Ignacy, trzymający za rączki Ignacego Grzegorza. Jego ojciec, Grzegorz Stryba z kolei przytrzymywał go za kołnierz, gdyż Ignacy Grzegorz, tak zwykle zrównoważony, obecnie wyrywał się co sił ku pociągowi. Jak stos miedzianych drucików żarzyła się z daleka nowa fryzura ciotki Idy - szczupłej, eleganckiej i odrobinę jak zwykle znużonej towarzystwem swego sennego męża oraz rozhukanego syna Józinka. Ten ostatni nie zwracał najmniejszej uwagi na pociąg; ważniejsze dlań było, czy zdoła dosięgnąć celnym kopniakiem swego kuzyna Ignacego Grzegorza. Obok stała złotowłosa i urocza ciocia Patrycja, cała w ulubionych błękitach oraz jej mąż Florek - szczupły, wysoki i jak zwykle roześmiany. Otwarły się drzwi wagonu, Ignacy Grzegorz wrzasnął: - Mama!!! i wyrwał się wszystkim trzymającym go rękom, by pognać przed siebie, ku widniejącej na schodach wysokiej, zgrabnej sylwetce w dżinsach. Zaraz za jasną głową mamy powiewały rude jak marchewka loki ciotki Natalii. - Gaba! Gaba! - zakrzyknęła tęsknie babcia, a w tym samym momencie dziadek wzniósł okrzyk identyczny w tonacji i natężeniu: - Nutria! Nutria! Pyza zastanowiła się przez chwilę, jak też rodzinne przezwisko ciotki Natalii może być odbierane przez postronnych - ale zaraz i ona rzuciła się ku drzwiom wagonu. Grzegorz już uwalniał mamę od bagażu, a Ignaś już wisiał na jej szyi. Natomiast Natalia, ledwie zszedłszy ze stopni wagonu, znalazła się niespodziewanie w gorących i szczerych objęciach Bernarda, który dobiegł do niej jako pierwszy i obecnie korzystał z przysługującej mu okazji do wycałowania jej piegowatych policzków. - Wenus Cypryjska! Wenus! Gratuluję aparycji - rzekł wreszcie, odsuwając ją na odległość ramienia i starając się li tylko już wzrokiem wyrażać podziw i czysto estetyczne zadowolenie. - Witaj w domu, Natalio! Witaj w domu! - Bernardzie, na Jowisza, a ty skąd się tu wziąłeś? - zwróciła się doń ze śmiechem mama, jednocześnie ściskając swe najmłodsze dziecko. - Jeśli dobrze pamiętam, mieliście być we Francji? - Dobrze pamiętasz, Gabriello, ideale kobiecości - ciepło odparł Bernard i obdarzył ideał kobiecości wilgotnym pocałunkiem powitalnym. - Wróciliśmy dosłownie trzy dni temu i natychmiast pospieszyłem tu, by was powitać. Uwielbiam pociągi, są takie ciepłe. - Ciepłe? - powtórzyła mama z roztargnieniem, bo już ją ściskały Pyza i Laura. - Boże drogi, dzieci, jak ja się za wami stęskniłam. - Nie było cię tak długo! - z wyrzutem rzekł dziadek; przechodząc mimo. - Tak, całe trzy doby! - dodała babcia. - Gabrysiu, dom bez ciebie jest okropnie pusty. - Okropnie, Gabuniu - przytwierdził dziadek, kiwając głową, otoczoną wianuszkiem kędziorków, z których niektóre były jeszcze rudawe. Jego pociągła twarz, w której dominowały linie pionowe, ułożyła się w wyraz pretensji. - Postaraj się już nigdy nie wyjeżdżać, dobrze? Witaj, witaj moja Nutrio kochana! - Robiłam, co się dało - wytłumaczyła się Pyza w odpowiedzi na spojrzenie mamy, podczas gdy dziadkowie już byli w epicentrum wydarzeń i obcałowywali Natalię. - Przez cały czas ktoś był w domu z dziadkami. Ale wiesz, jak to jest... - Wiem - powiedziała mama, śmiejąc się do niej całą swoją miłą, okrągłą i piegowatą buzią. - Bo zawsze tak samo się czuję, jak ty wyjeżdżasz... Pyza wzruszyła się i już byłaby padła w otwarte ramiona, gdyby nie Laura, która zazdrośnie przysunęła się bokiem i objęła mamę w pasie, patrząc wyzywająco. Dziadkowie wciąż się cieszyli swoją, odzyskaną po tylu miesiącach, trzecią wedle starszeństwa córką; co ciekawe, jej nie czynili żadnych wymówek z powodu tak długiej nieobecności. Wyrażali tylko zadowolenie, że zdążyła w sam raz na imieniny Grzegorza. (Według kalendarza miały one miejsce wczoraj, lecz uroczystość przesunięto na dziś, specjalnie z okazji powrotu podróżniczki.) Ciocia Natalia wyglądała super! - Zwykle blada i eteryczna, teraz była opalona jak nigdy w życiu, na ciemnozłoto, tak że prawie nie było widać jej niezliczonych piegów, a rudy obłok loków zlewał się kolorytem z cerą. Trochę też się zaokrągliła i jakby urosła. Znikła też gdzieś jej zwykła niepewność - poruszała się teraz szybciej, głowę nosiła wysoko i nawet mówiła głośniej, nieco rozkazującym tonem, jakby chciała być dobrze słyszana w całej grupie. Dotarła wreszcie do Pyzy i ucałowała ją serdecznie, wspinając się na palce. - Witaj, moja Pyzuniu kochana - powiedziała. - Witaj, moja kochana ciociu - gorąco powiedziała Pyza, zgniatając ją w uścisku. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo przez ten rok tęskniła za najulubieńszą ze swoich trzech wspaniałych ciotek. Natalia rozumiała ją zawsze najlepiej, bo też i była najłagodniejsza i najbardziej skierowana ku innym. Ciotka Ida, istny dragon w spódnicy, cechowała się ciętym dowcipem i groźnymi skokami nastroju. Najmłodsza z sióstr Borejko, Patrycja, choć przytulna i ciepła jak piecyk, a słodka jak melba, wszystkie uczucia i całą uwagę koncentrowała na mężu swym, Florianie. Dochodziło nawet do tego, że myliły jej się Róża z Laurą, a Ignacy Grzegorz z Józinkiem. - Ależ ty wyładniałaś! A jak schudłaś! - powiedziała z podziwem ciocia Natalia, jakby czuła, że tym właśnie może zrobić największą przyjemność siostrzenicy, która walczyła o linię za pomocą diety owocowo-warzywnej i mlecznej. - Ja teraz, ciociu mierzę tyle samo, co mama - pochwaliła się dziecinnie. - I chciałabym ci powiedzieć, że skończyłam lat szesnaście i że teraz proszę wszystkich, żeby mnie nie nazywali Pyzą. Ostatecznie, mam przecież jakieś imię. - I to ładne - zgodziła się ciotka. - Dziwne to, właściwie, że nikt go nie używał przez tych szesnaście lat. - W szkole tak - wyznała Pyza. - Niektórzy. - To i ja od dziś będę, ale nie gniewaj się, jak czasem jeszcze się pomylę - powiedziała ciocia. - Consuetudo est altera natura* (* Przyzwyczajenie jest drugą naturą.) - dodała, jak to Borejkówna. - Ciociu, a jak ci tam było? Nutria spojrzała na siostrzenicę romantycznymi, szarymi oczami, zawsze jakby pełnymi światła. - To jest oczywiście jedno z piękniejszych miejsc na Ziemi - powiedziała. - Ale ja miałam mnóstwo ciężkiej i nerwowej pracy, długo trwało, zanim na dobre weszłam w swoje obowiązki, miałam mnóstwo porażek i gaf, i - powiem ci w sekrecie - czasem to aż popłakiwałam z tęsknoty. - To dobrze, że tęskniłaś - odparła Pyza. - Tak ma być. Ciociu, a myśmy ci troszeczkę przemeblowały ten zielony pokój, bo do nas przychodzili goście, na przykład nasze koleżanki z klasy i... - Nie szkodzi, nie szkodzi - odparła ciotka. - Wiesz, ja zarobiłam całkiem sporo pieniędzy. Może mi wystarczy na malutkie - malutkie mieszkanko. Tylko jeszcze nikomu nic o tym nie mów, muszę ich do tej myśli przyzwyczaić. Oni nie lubią, jak się odchodzi. 3 Słowo daję, ciocia ma rację - myślała Pyza, nakrywając do stołu w zielonym pokoju. Solenizanci - Grzegorz Stryba i jego syn Ignacy Grzegorz, który, nazwany podwójnie, - na cześć dziada i ojca, obchodził imieniny dwa razy w roku - mieli dziś zostać uhonorowani na równi z Nutrią, toteż dla potrójnego splendoru wydobyto ze skarbca rodzinnego reprezentacyjny serwis w niebieskie kwiatuszki, już co prawda ociupinkę poobtłukiwany (po tym, jak kiedyś dopuszczono do zmywania Nutrię), ale wciąż jeszcze wytworny. - Oni nie lubią, jak się stąd odchodzi: Lubią za to przyjmować nowych członków załogi. Na pokładzie jest ciasno, ale każda osoba wydaje się niezbędna, absolutnie niezastąpiona, przy czym, kiedy znika na trochę, jej obecność trwa, a kiedy powraca - wtapia się w tło niezauważalnie. Co jakiś czas na pokład wchodzi ktoś nowy, statek nieco bardziej się zanurza, ale płynie dalej i zawsze znajdzie się jeszcze trochę miejsca - przy stole i w sercach. Zielony pokój został starannie wysprzątany z okazji powrotu głównej lokatorki. Wymyto okna; wyprano firanki, wyczyszczono elektroluksem stary dywan i jeszcze starszą kanapkę rozkładaną, na której sypiała tu Nutria i - z niewielkim tylko powodzeniem - spróbowano usunąć pokłady książek i czasopism, zalegających swobodnie na oparciach mebli miękkich, stolikach, półkach i etażerkach oraz na części krzeseł i parapetach okiennych. Rozłożono stary dębowy stół, tak, żeby się zmieściło piętnaście osób (nie siedemnaście, jak zwykle, bo Elka, córka Grzegorza, była z mężem Tomkiem w górach, na nartach), i wreszcie przykryto go białym, wielkim obrusem, który od ostatniej wigilii nosił na sobie już nie tylko ślady po barszczyku, ale i po przypaleniu zimnym ogniem. Spoglądając z upodobaniem na ciocię Natalię, Pyza rozstawiała talerze w kwiatuszki, a Ray Charles śpiewał nostalgicznie z małego radia, stojącego na regale z książkami; w owalnym starym lustrze, wiszącym między oknami, mnożyły się refleksy, światła i cienie; za oknami gwizdał ciepły, silny wiatr. Nucąc "Say no more" przemknęła przez pokój Laura - istny elf w minispódniczce, czarnych pończochach i obcisłym sweterku, wykonała podwójny piruet, potem "jaskółkę", wreszcie rzuciła z łomotem na stół pęk sztućców - i poszła sobie. W kącie obok kanapki ciocia Natalia - już po rozdaniu rodzinie cypryjskich prezentów, już po kąpieli, myciu głowy i przebraniu się w wytworną szmaragdową sukienkę z dekoltem - rozwieszała w szafie swoje pachnące, romantyczne bluzki i zwiewne apaszki (to również był jakiś nowy rys w jej charakterze; zwykle wpychała do szafy wszystko jak leci i kolanem dociskała drzwiczki). W fotelu obok siedział dziadek Ignacy z nogą założoną na nogę, wpatrywał się w świeżo odzyskaną członkinię załogi i słuchał jej relacji z podróży Boeingiem nad Morzem Śródziemnym, Turcją i Ukrainą. W kuchni babcia i mama rządziły Idą i Patrycją - dobiegały stamtąd komendy; szczęk oręża, brzęk szkła i od czasu do czasu przeraźliwy łoskot pokrywki, a wszystko to na fali cudownych (och, zbyt cudownych dla kogoś, kto był na diecie owocowo-warzywnej!), zmieszanych aromatów dań imieninowo-powitalnych. Z końca korytarza rozbrzmiewały, pięknie ze sobą zestrojone, trzy głosy męskie: tenor Marka, baryton Floriana i bas Grzegorza. Wszyscy trzej rozprawiali z ożywieniem przy wyszukiwaniu czegoś w Internecie. Z łoskotem drewniaczków zmaterializował się w pokoju Ignacy Grzegorz, ścigany przez kuzyna Józinka (lat trzy i pół). Hamując, Ignaś złapał się rogu obrusa i spowodował, że naczynia przesunęły się niebezpiecznie, a jeden z talerzy spadł na podłogę i się wyszczerbił. - No!!! - krzyknęła na smarkaczy Pyza, ale już jej nie słyszeli; wściekły wrzask Józinka, który doznał zderzenia czołowego z drzwiami łazienki, zlał się z rozpaczliwymi krzykami Ignacego Grzegorza ("Tataaa! Ratuj!") - zabarykadował się, biedak, w łazience i natychmiast zrozumiał, że już nigdy stąd nie wyjdzie, bo nie umie przekręcić klucza w drugą stronę. Tata spokojnie porzucił komputer i po krótkiej dłubaninie wyratował syna z opresji, po czym udzielił obu chłopcom wskazówek i stosownych napomnień; następnie przekazał ich w ręce Idy, która zaserwowała im kolejną porcję zupełnie nie schematycznych nauk o charakterze społecznym; wreszcie zajrzał do kuchni i momentalnie został obarczony wielkim półmiskiem z rybą po grecku (subtelna aluzja powitalna, spreparowana z myślą o Nutrii przez ciotkę Idę). Wpatrując się w ryby z fascynacją, Grzegorz wkroczył do zielonego pokoju. - Gdzie to postawić, Pyzuniu? - spytał. - Grzesiu, ja już nie jestem Pyzunią - przypomniała ojczymowi Pyza. Spojrzał na nią przepraszająco zza okularów. Jego kędzierzawa czupryna i broda wyraźnie już siwiały, ale uśmiech miał nadal młody, jasny i rozbrajający. Pyza bardzo go lubiła. - Wciąż zapominam - powiedział i mrugnął. - Och, och. Wszyscy zapominacie. Widocznie naprawdę więcej we mnie z pyzy niż z róży. - Nie... eee, Różo, nie. Po prostu podlegamy sile przyzwyczajenia. Nie bądź zaraz taka przygnębiona. Trochę cierpliwości. Gdzie postawić te ryby? - Wszystko jedno. - Nie lubię ryb. Biedactwa. - Na środku stołu będzie im najlepiej. - Im już nigdzie nie będzie najlepiej. I nigdy - rzekł Grzegorz posępnie. - Ciekaw jestem, czy w dwudziestym pierwszym wieku ludzkość nadal będzie taka mięsożerna. Horror. Ja myślę, że to się musi zmienić. Mnożą się wszak symptomy, znaki i ostrzeżenia: masowość ruchu wegetariańskiego, wściekłe krowy i te zawirusowane bidule, kurczaki w Chinach, istna hekatomba... - W dwudziestym pierwszym wieku może się okazać, że nawet marchewka ma świat uczuć - wtrąciła Natalia, która była wegetarianką już od kilku lat. - Ja sądzę, że ludzkość przerzuci się na potrawy syntetyczne, w pigułkach i galaretkach. - W galaretkach nie - z przekonaniem rzekł dziadek. - No, może nie w galaretkach. Ale tak czy inaczej, wraz z końcem tego okrutnego stulecia - rzekł Grzegorz - wyraźne są zmiany w poglądach ludzkości. - Optymista - powiedział dziadek ponuro. - Wyraźna jest tylko dekadencja - bąknęła Natalia. - Nasz świat odejdzie w przepaść czasu, skończy się epoka... - Ależ nie będzie tak źle, pulcherrima - wtrącił dziadek z olimpijskim spokojem. - Nie przewiduję jakiejś wyraźnej cezury, jakiegoś rowu tektonicznego pomiędzy światem tego wieku i nadchodzącego. Jak zwykle wszystko odbędzie się płynnie i wszystko się uda, no, chyba żeby doszło do realizacji apokaliptycznych proroctw dziennikarzy, to jest - do zbiorowej amnezji komputerów z okazji roku dwutysięcznego. - To będzie makabra - powiedziała w pędzie ciotka Patrycja, stawiając na stole pachnący czosnkiem, drożdżowy chleb juliański z pieczarkami i cebulą, jeszcze ciepły. - Trzeba będzie zawczasu wyjąć całą forsę z banku, bo przepadnie: komputery zapomną, ile kto miał na koncie. - He, he - wydał śmieszek satysfakcji Ignacy Borejko, który był filologiem klasycznym i bibliotekoznawcą. - Ciekawe, dlaczego mnie to absolutnie nie przeraża. Teraz do pokoju wkroczyła twardym krokiem ciotka Ida, prowadząc obu malców za wywijające się rączki. - Siadać, panowie - zakomenderowała, sadowiąc chłopców na kanapce. - Jest tylko jeden sposób na to, żebyście mogli wziąć udział w uroczystości rodzinnej: wzorowe zachowanie. Od tej chwili, powtarzam, od tej chwili będziecie się zachowywać jak dwa alabastrowe anioły cmentarne, czyli będziecie sobie kulturalnie gwarzyć z dziadkiem i ciocią, zresztą, róbcie sobie, co tam chcecie, byle na siedząco i po cichu. Zrozumiano? - Zrozumiano - padła karna, podwójna odpowiedź. Ida powiedziała "Nnno!", i odeszła, stukając z impetem obcasami. Natychmiast potem Józinek - rumiany osiłek o zamglonych oczkach i ryżej czuprynce uczesanej na jeża - wyrżnął kuzyna w bok z taką siłą, że solenizant sfrunął z krawędzi kanapki i siadł z impetem na podłodze. Tam na moment stracił dech. Kiedy wstał, podjął natychmiastową próbę odwetu. Ponieważ jednak z natury był łagodniejszy i zapewne mniej zdeterminowany niż syn Idy, zamach mu się nie powiódł: Józinek, stabilnie wparty ciężkim tyłeczkiem w tapicerkę, ani drgnął. Wobec tego Ignacy Grzegorz z całą rozwagą dał mu w ucho. Józinek wystrzelił w powietrze jak pocisk i zaatakował kuzyna bykiem w brzuch. - Dużym błędem jest - zauważył spokojnie dziadek Borejko, wpatrując się z zachwytem w dwa krzepkie ciałka wnuków, tarzających się po podłodze jak małe niedźwiadki - sadzanie ich w tak bliskiej odległości od siebie. Na miejscu Idy raczej bym ich rozdzielał możliwie znaczną przestrzenią. Chłopcy, uspokójcie się w tej chwili! Ignacy Grzegorz natychmiast posłuchał rozkazu dziadka i zamarł w bezruchu, wskutek czego Józinek bez trudu powalił go na łopatki i usiadł mu okrakiem na głowie. - Wygrałem - oznajmił. - Ja wygrałem. Widzisz, dziadziuś, że ja wygrałem? Tak, ja wygrałem. Młodszy od Ignasia zaledwie o jedenaście miesięcy, Józinek był od niego i większy, i grubszy, i cięższy - i to mu bez wątpienia dawało przewagę moralną. Siedział teraz na głowie Ignacego Grzegorza - korpulentny, twardy jak jabłuszko i niewzruszony jak Budda, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w szafę. Właśnie wtedy przytłoczony i upokorzony Ignacy Grzegorz, w poczuciu bezgranicznej krzywdy, ugryzł go dotkliwie w pośladek. Natalia, wstrząśnięta potwornym, rozdzierającym wrzaskiem, rzuciła swoje szmatki i złapała poszkodowanego Józinka w objęcia, unosząc go w powietrze z pewnym trudem. - Daj no go tutaj - polecił władczym tonem dziadek i posadził sobie wnuka na kolanie. - Uspokój się, Józefie - rozkazał. - Ja, dziadziu, zawsze ciebie słucham! - pospieszył z zapewnieniem Ignacy Grzegorz, wznosząc na seniora rodu ciemne, mądre oczy. - Ja jestem, dziadziusiu, zawsze bardzo, bardzo uspokojony. To tylko Józinek mnie zaczepia. Nie wiem, dlaczego. Protoplasta rozkazał Ignasiowi, by się zbliżył, i posadził go sobie na drugim kolanie. Kuzyni, znalazłszy się na kościstych, chwiejnych siedziskach, tak przy tym od siebie nieodległych, wymienili zaskoczone spojrzenia. - Porozmawiajmy - rzekł dziadek mediacyjnie. - Czy moglibyście sprecyzować, na czym polega ów konflikt między wami? Wnukowie milczeli z uszanowaniem, nie rozumiejąc, rzecz jasna, o co się tu ich pyta. Quid rei est? * (* O co chodzi?) - dopytywał się dziadek. - Józinku, jest prawdą niezbitą, że Ignaś kocha spokój i ciszę. Nigdy jeszcze nie zaczepił pierwszy nikogo. To ty zaczepiasz. I to głównie jego. Czy jest coś, co cię specjalnie denerwuje w twoim kuzynie, Ignacym Grzegorzu? - Jest - Józinek zawsze udzielał odpowiedzi lakonicznych. - A! Więc jednak. A co cię tak w nim denerwuje? - On - odparł Józinek. - Dobrze powiedziane - zauważył dziadek. - Spiżowa zwięzłość. Zawrzeć istotę sprawy w minimalnej ilości słów - oto ideał wypowiedzi. Natalia zaczęła się śmiać. Radio zaniosło się nagle triumfalną fanfarą z "Szarży lekkiej brygady" i na tym tle dźwiękowym do pokoju wkroczyły, z jednakową energią, obie ciotki, Ida i Patrycja, po czym, w tym samym tempie, wykonały skłon nad stołem i postawiły na nim półmiski z dymiącymi daniami. Zaraz też nadciągnęły z kuchni babcia i mama, zaczęto nawoływać opieszałych mężczyzn, naganiać dzieci do mycia łap, przysuwać krzesła i donosić taborety oraz foteliki obrotowe sprzed biurek i komputerów. Szczególnej urody siedzisko dla solenizanta (krzesło oplecione czerwonymi wstęgami z krepy) ustawiono u szczytu stołu i dziadek Borejko zaraz uczynił uwagę, że ostatnio widział podobne dekoracje w czasach nieboszczyka Władysława Gomułki, w pewnym wiejskim Domu Kultury pod Szamotułami, gdzie zmuszony był dać wykład na temat władzy w starożytnym Rzymie, z okazji dwudziestolecia PRL. Zapytany, jaki też temat wydał mu się na tę okazję stosowny, dziadek wyjaśnił z diabolicznym chichotem, że przedmiotem jego wykładu był Kaligula. Nieliczne, lecz za to wdzięczne audytorium słuchało ze zrozumieniem; czego nie można powiedzieć o miejscowym sekretarzu, który najpierw usnął, a gdy się obudził od braw, kwitujących występ prelegenta, zainaugurował dyskusję zapytaniem, czy na tej Wenus żyją ludzie. Rozlano wonny barszczyk do filiżanek i zaczęto jeść, sławiąc zalety solenizantów oraz talenty organizatorek przyjęcia. Natalia, szczęśliwa i uśmiechnięta, tuląc się do ramienia najstarszej siostry, zajadała chlebek juliański z masłem. Dziadek, w najlepszym z nastrojów, sypał anegdotami, sentencjami i co celniejszymi ze swych przypowieści. Wuj Marek, jakkolwiek nieco senny po dyżurze nocnym, starał się nie zapaść w sen przy stole, zjadał tylko posłusznie to, co mu nakładała na talerz siedząca obok siostrzenica Laura. Natomiast wuj Florian szeptał coś na ucho swojej Patrycji, następnie ona szeptała coś jemu, chichotali i nie jedli nic zgoła, wreszcie zażądali wina i Florek wstał, brzękając w kieliszek widelcem. Wszyscy od razu umilkli i z uwagą spojrzeli w jego szczupłą twarz o szczerym wyrazie i wesołych oczach. - Drogi Grzesiu - rzekł Florian uroczyście. - Pozwól, że w dniu twoich imienin złożę ci najlepsze życzenia, które, rzecz jasna, obejmują i ciebie, kochany Ignacy Grzegorzu. Wasze zdrowie. Piję też zdrowie ojca - tu Florian podjął kielich z winem półwytrawnym musującym - bo chciałbym przy tej okazji przypomnieć dzień, kiedy tu, a dokładniej: w kuchni, przy butli płynu Orange, poprosiłem o rękę Patrycji. Nie spotkałem się z nadmiernym entuzjazmem, gdyż uważano, że musi ona najpierw zdać maturę oraz skończyć wyższe studia, w czym małżeństwo miałoby - zdaniem niektórych - przeszkadzać. Mimo to pobraliśmy się. Pora na mały bilansik. Patrycja zdała maturę i skończyła studia z wyróżnieniem - ciągnął Florian, z satysfakcją odnotowując aprobujące przytakiwania swej teściowej i rozanielone uśmiechy wszystkich czterech sióstr z domu Borejko. - Chciałbym teraz usłyszeć z własnych ust ojca, że wtedy, tego czerwcowego wieczoru sześć lat temu, miałem rację. Chciałbym usłyszeć, że was nie zawiodłem. - Nie zawiodłeś nas, kochany Florianie - przyznał z godnością ojciec Patrycji. - Dziękuję. Mowę moją zakończę oświadczeniem - tu Florek powiódł radosnym wzrokiem po całym zgromadzeniu, jakby się upewniał, czy wszyscy słuchają. - Uwaga, rodzino. Patrycja i ja... cóż, w lipcu będziemy mieli dziecko. Wybuch zbiorowego entuzjazmu zagłuszył nieco Idę, która zerwała się z miejsca, krzycząc: - No, to już doprawdy!!!... - i przedarła się wokalnie przez wszystkie przeszkody, oznajmiając fortissimo: - Chwileczkę! Przecież my chcieliśmy powiedzieć to samo!!! Tylko nie w lipcu, a w sierpniu! Pulpa, dlaczego ty zawsze musisz ze mną rywalizować?! - wśród huraganu śmiechów i gratulacji Ida roześmiała się wreszcie także, pocałowała sennego Marka w ucho i usiadła przy nim, wspierając policzek na jego ramieniu, - Novus fructus, novus luctus* (* Nowe dzieci, nowy kłopot.) - wygłosił, nie całkiem taktownie, wzruszony senior rodu, a Pyza, oszołomiona podwójną nowiną, w całym tym hałasie zdołała zdobyć się na refleksję, że nigdy już chyba nie usłyszą pełnej relacji z pobytu ciotki Natalii na Cyprze. Cokolwiek Nutria miała ciekawego do powiedzenia, nie mogło się równać z nowinami prokreacyjnymi. Zresztą, Natalia zawsze usuwała się w cień, najzupełniej naturalnie, żyła sobie jakoś na uboczu i nikomu nie rzucała się w oczy, ta najbardziej tajemnicza i niezależna z ciotek. Teraz cieszyła się ze wszystkimi, biła brawo, śmiała się do Idy i przytulała siedzącą obok Patrycję. Ale czy nie było jej przykro, że - choć ma już dwadzieścia siedem lat - wciąż jest sama, i że żaden dzidziuś nie czeka na nią w przyszłości? Pyza zapatrzyła się, zamyślona, w ciotkę, a Natalia, która jak zwykle wszystko wyczuwała bez słów, spojrzała jej przez stół prosto w oczy. Zapewne wyczytała na twarzy siostrzenicy jej myśli - jak zawsze zresztą - bo uśmiechnęła się krzepiąco i leciutko pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: "Nic, nic, nie przejmuj się mną". - Czy wy nie słyszycie, że ktoś dzwoni? - zrzędziła babcia, która była zachwycona nowinami i bardzo szczęśliwa, więc, zgodnie ze swoją naturą, starała się tego nie okazywać. - Kto to może być? - zdziwiła się mama. - Ja myślę, Gabrysiu - rzekł dziadek, promieniejąc pysznym humorem - że z całą pewnością dowiesz się tego, gdy tylko otworzysz drzwi. - Cha, cha - odpowiedziała mama. Grzegorz poszedł otwierać. - Robert! - dał się słyszeć w korytarzu jego wesoły okrzyk i wszyscy radośnie, wyczekująco spojrzeli w tamtą stronę - wszyscy oprócz Pyzy, która właśnie patrzała na ciotkę Natalię; i wszyscy oprócz Natalii, która zaczerwieniła się gwałtownie, spuściła oczy, a zaraz potem - zbladła. 4 Oczywiście, kiedy się ma lat szesnaście, nie bardzo jeszcze człowiek zna siebie samego i nie zawsze łatwo mu się zorientować w tej mgle, w której tonie. Mimo to Pyza czuła, że z ciotką Natalią łączy ją bardzo silna więź. Obie podobnie reagowały na świat: cichły w obecności osób energicznych i głośnych, usuwały się, kiedy inni działali. Obie - Pyza i Natalia - nie umiały mówić "nie" i obstawać twardo przy swoim zdaniu. Obie były łagodne i wolały słuchać niż mówić. I obie, Natalia - siostra i Pyza - córka, bezkrytycznie, ufnie i gorąco kochały Gabrielę. Były od niej, po prostu, uzależnione. Wszystkie te podobieństwa sprawiały, że Pyza empatycznie odbierała zarówno myśli i nastroje mamy, jak Natalii. Kiedy więc Robert Rojek - niewysoki, krępy mężczyzna przed czterdziestką - stanął w progu zielonego pokoju, Pyza odczuła, że i mama i ciotka cieszą się na jego widok, lecz każda inaczej. Podczas gdy mama rzuciła się ściskać swego dawnego kolegę, Natalia zachowywała się tak, jakby się go bała. A przecież nie było czego się bać! Robrojek miał najsympatyczniejszą w świecie, ogorzałą twarz dobrego wujaszka, ozdobioną sumiastym wąsem, wierne oczy i szczery, zawsze nieco zakłopotany, uśmiech. Onieśmieliło go to wielkie zgromadzenie. Stał w progu, odziany w swój uroczysty garnitur i białą koszulę z krawatem; zachęcany, poklepywany po plecach i ściskany za ręce, tłumaczył się, sumitował, a jego zakłopotanie znacznie wzrosło, gdy uprzytomnił sobie, że trafił na imieniny. Miał, owszem, kwiaty, ale - rzecz dziwna - bukiet składał się z dwu identycznych wiązanek bladofioletowych irysów. Robert wręczył je babci, po czym zaczął składać życzenia solenizantom, wreszcie, posadzony na taborecie i zaopatrzony w talerz, sztućce oraz kieliszek, wtopił się w gwarną gromadę i już po chwili zdawać by się mogło, że był tu od początku. Siedział obok mamy, ale nie jadł, choć nałożyła mu na talerz górę frykasów. Pyza zauważyła, że Robrojek co chwila zerkał na Natalię, po czym szybko odwracał wzrok. Mama podała mu filiżankę barszczu, zapytała, czy na długo jest w Poznaniu, a on, spojrzawszy znów na Natalię, odpowiedział: - Przyjechałem na krótko, Gabrysiu, miałem tu kilka drobnych spraw do załatwienia... i jedną dużą. Firma? No, dobrze nam idzie, niespodziewanie dobrze. Ja to, wiesz, najbardziej z tego się cieszę, że wspólnik ostatecznie nie okazał się draniem, pospłacał długi, znów jesteśmy na prostej. Myślę, że teraz będę mógł już zabrać córkę do Łodzi, no i w ogóle... zacząć inaczej myśleć... o swoim życiu. - Znów Pyza złowiła spojrzenie jego jasnych oczu i znów skierowane ono było na Natalię, tym razem już otwarcie i szczerze. - Miło mi panią widzieć - powiedział, przechylając się w jej stronę. - Rok to jednak kawał czasu... Natalia, jakoś dziwnie zmieszana, zająknęła się, coś chciała powiedzieć, lecz w tej właśnie chwili Józinek, celując w kuzyna, trafił w nią otwartym kubeczkiem jogurtu. Natalia zerwała się z lekkim okrzykiem, po czym przeprosiła wszystkich i poszła do kuchni, żeby ratować swoją piękną sukienkę. Tymczasem rodzina uznała za stosowne skarcić - cieleśnie i słownie - Józinka (który podniósł gruby, obrażony ryk), a następnie zaznajomić przyjaciela domu z najświeższymi nowinami. Robrojek gratulował więc i dziwował się, jak należało, ściskał dłonie szczęśliwych przyszłych ojców i uśmiechał się do przyszłych matek, a w przerwach oglądał się na otwarte drzwi, jakby oczekiwał, kiedy wreszcie Natalia powróci. Zupełnie, jakby był w niej zakochany... Oczywiście, o ile ona, Pyza, mogła w ogóle w tej sprawie wyrokować. No, nie bardzo mogła, szczerze mówiąc. Cóż ona, nieszczęsna, wiedziała na ten temat? Stan zakochania mogła więc rozpoznawać wyłącznie teoretycznie, przez porównanie z jakimś romantycznym filmem, gdyż ją osobiście stan ten dotąd omijał. Nie było, zresztą, w kim się zakochać. Ani - kiedy. Dostała się, owszem, do liceum, ale z braku miejsc skierowano ją do klasy matematyczno-fizycznej i w efekcie musiała wkuwać jak szalona, żeby się nie skompromitować przed doborową stawką olimpijczyków i prymusów oraz maniaków i mózgowców bez serc, którzy na nieliczne klasowe dziewczyny nie zwracali najmniejszej uwagi, no chyba, że właśnie odpowiadały przy tablicy i kompromitowały się niewiedzą. Na przykład kolega prymus i olimpijczyk, Fryderyk Schoppe, zwany Fryckiem dostawał wtedy regularnych drgawek. Uwaga zresztą wszystkich drogich kolegów mobilizowała się w takich przypadkach natychmiast i śmiechom, żartom oraz docinkom nie było końca, choć dziewczyny przecież nie były takie znów słabe. Pyza podejrzewała, że te kpiny to może być nawet jakiś rodzaj samoobrony ze strony chłopaków. Cóż, niepotrzebnie się bali. Nie byli specjalnie czarujący, przynajmniej nie tak, by ktokolwiek mógł się w nich zakochać. Na przykład kolega prymus Fryderyk Schoppe wyglądał jak typowy młodszy brat i dopiero od niedawna zaczął golić swój złocisty zarost na rumianych policzkach. Dzieciuchy. Niestety, prawda przedstawiała się smętnie: innych chłopców poza dzieciuchami Pyza po prostu nie znała. Zauważyła, że ciocia wychyla się z drzwi kuchennych i przyzywa ją gestem. Jej sukienkę, już oczyszczoną z jogurtu, szpeciła z przodu duża mokra plama. Natalia pokazała na migi, że chce zmienić suknię, więc Pyza wysunęła się zza stołu, żeby się przedostać do ciotczynej szafy w rogu pokoju. Ale już nie zdążyła. Wydarzenia nagle ruszyły z kopyta i w ciągu kilku chwil sytuacja zmieniła się diametralnie. U drzwi znów zadźwięczał dzwonek - szybki, nerwowy, naglący: Natalia wzdrygnęła się nagle i chciała się cofnąć w głąb kuchni, lecz - przynaglona okrzykiem ojca - poszła wreszcie otwierać. I oto do przedpokoju wpadł Filip Bratek z rozwianą czupryną nad beethovenowskim czołem, z chmurnymi oczami i ustami pełnymi głośnych pretensji. - Jesteś! Jesteś! Ty niedobra! Ty... ty... jak można tak człowieka męczyć! Boże... jak ty wyglądasz! - Natalia cofnęła się o dwa kroki przed tą nawałnicą, wpadła plecami na przepełniony wieszak z odzieżą, po czym nie miała już dokąd uciekać. - Taka piękna! - wybuchnął Filip i gwałtownie złapał obiema rękami głowę Natalii, tak że postronnemu obserwatorowi zdawać by się mogło, iż młody człowiek chce Natalię zdekapitować przez zdjęcie jej czaszki z kości atlasowej. - Nic nie powiedziała! Nie napisała! To ja się dopiero... cudem... dowiaduję... - w tym punkcie swej tyrady Filip zdecydował się zasypać Natalię burzą pocałunków. Dwa płaszcze i jeden skafander obsunęły się bezwładnie z wieszaka i padły na podłogę. Tuż za nimi zlądowała parasolka babci. - Śliczny naprawdę widok - z rozmarzeniem powiedziała zapatrzona Laura i szturchnęła Pyzę w bok. Cała rodzina przypatrywała się dość spokojnie tej bogatej w środki scenie miłosnej, zafundowanej im tak niespodziewanie i na tak długo. Tylko Robert wyglądał, jakby ktoś do niego strzelił zza węgła. - Biedaczka zaraz się udusi - rzekł dziadek ze swym zwykłym stoicyzmem. - Może by ją trzeba ratować z tej opresji? - Ależ nie, tato, nie ratuj. Nutria wygląda na zadowoloną - uspokoiła ojca Ida. - W końcu, gorzej już między nimi bywało. - To prawda. Widzieliśmy już niejedno - zgodził się dziadek i sięgnął po półmisek z rybą. - Ciekawe, skąd on się dowiedział o jej przyjeździe. Przecież specjalnie kazała nikogo nie zawiadamiać - powiedział z zastanowieniem Marek, a Laura dostała ataku kaszlu. - Gabrysiu, kto to jest? - spytał szeptem Robert Rojek. - To jest Filip, ukochany cioci Nutrii - pospieszyła z odpowiedzią Laura, zanim mama zdołała znaleźć jakąś odpowiedź. - Nasz nowy wujaszek, jak sądzę. Zawsze mówiłam, że to się skończy ślubem. Oni tak bardzo się kochają. Od lat. Od lat. Babcia zaszurała krzesłem, zaczerpnęła gwałtownie powietrze i chrząknęła. Mama milczała jak głaz. Robrojek także milczał, spuścił głowę i patrzył w swoje splecione ręce. Pyza żałowała go tak, że aż ją ściskało w gardle. - Powiedzcie, że jestem staroświecka - odezwała się gniewnie babcia wstając i przygładzając srebrne włosy. - Ale mnie się to nie podoba. Idę zwrócić Filipowi uwagę... - Mamo, mamo, daj spokój - roześmiana Patrycja pociągnęła ją za rękaw. - Nutria by się gniewała. Robert wstał od stołu, a zaraz też zerwała się i mama, dotykając dłonią jego rękawa. Widać było, że chciałby uciekać, ale przecież nie było stąd innego wyjścia, jak przez korytarz. Musiałby minąć całującą się parę (Nutria bowiem, po pierwszym zaskoczeniu, z zapałem włączyła się do sceny miłosnej) i przecisnąć się pomiędzy nią a lustrem, lub regałami pełnymi książek. Ale to jeszcze nie był koniec. Nagle Filip oderwał się od Natalii, podniósł z podłogi pierwszy lepszy płaszcz, złapał dziewczynę wpół, okrył byle jak i - szarpnąwszy drzwi - wypadł z nią na zewnątrz. Drzwi pozostały otwarte, dzięki czemu słychać było, jak z powolnym łoskotem zamyka się ciężka brama kamienicy. Zaraz potem rozległ się odgłos zapuszczanego silnika i Laura rzuciła się do okna balkonowego. - Cinquecento - zauważyła, patrząc zza firanek na ulicę Roosevelta. - No, jadą. Ależ ruszył! Ciekawe, dokąd ją wiezie. - Mamy do czynienia z klasycznym raptus puellae* (* Porwanie dziewczyny.) - rzekł dziadek z zawodowym zadowoleniem. - Bezwzględnie najlepsza metoda na Nutrię, moim zdaniem - wtrąciła z ożywieniem Ida i nałożyła sobie sałatki jarzynowej. - Dziwne, że Filip aż tak długo znosił jej fochy i brak decyzji. - Oczywiście, że nie należy czekać zbyt długo - podsumował dziadek. - Wszelka zwłoka w podjęciu decyzji uszczupla hipotetyczny okres trwania ich szczęśliwego małżeńskiego związku. Zamknijcie drzwi. Być może oni wrócą niebawem, ale ja muszę dbać o swoje korzonki nerwowe. 5 Robert pożegnał się i wyszedł, choć mama bardzo go zatrzymywała. Stali jeszcze przez chwilę w korytarzu i nic nie mówili. Pyza, której kazano postawić wodę na herbatę, wyszła z gwarnego pokoju i ujrzała, jak mama klepie przyjaciela po łopatce swoim charakterystycznym, krzepiącym gestem; minę jednak miała dosyć rzadką. Robert też nic nie mówił, z namysłem wkładał płaszcz, ale pomylił rękawy. - No, to do widzenia, Gabrysiu - powiedział. - Do widzenia. Miło było was wszystkich, ekhm, zobaczyć. - Robrojeczku, a kiedy znów przyjedziesz? - spytała bezradnie mama. "Nigdy" - odczytała Pyza wyraz twarzy Roberta, ale on sam powiedział tylko: - No, nie wiem. Wyjeżdżam dziś. Jakoś się odezwę. Gdybyś kiedyś była w Łodzi... - Jasne, oczywiście - powiedziała mama, patrząc na niskiego Robrojka z wysokości swego metra siedemdziesiąt pięć. I nagle pochyliła się i objęła go, po czym ucałowała w oba policzki. - No, żegnaj, Gabrysiu - rzekł on spokojnie, po czym na chwilę zatrzymał się w milczeniu. A potem wyszedł. Teraz zostały w jasno oświetlonym korytarzu we dwie - wysoka mama i wysoka córka i wyraźnie było widać, że ta pierwsza ma mokre oczy. Było to coś niezwykłego, ponieważ mama - energiczna, wesoła i dzielna - nie płakała nigdy. Zanim Pyza zdążyła pomyśleć, już obejmowała mamę i przytulała głowę do jej głowy. - Dobra, dobra - powiedziała dzielnie mama, oddając mocno uścisk i na zakończenie klepiąc córkę po łopatkach. - Wracajmy do stołu. Ale jej miła, okrągła twarz o łagodnych ustach i stanowczych brwiach aż się wydłużyła ze zmartwienia. Wróciły obie do pokoju i Pyza zaraz po wejściu dostrzegła, że mama i babcia porozumiewają się spojrzeniami, jakby tylko one dwie znały tajemnicę Roberta. Najwyraźniej jednak nie zamierzały o tym rozmawiać. Mamatylko, przechodząc na swoje miejsce obok babci, musnęła w przelocie jej ramię. Cała reszta rodziny niczego nie zauważyła. Podano tort orzechowy, dzieło Patrycji, i upieczony przez Idę piernik w czekoladzie. Zadzwonił telefon w korytarzu, Ida odebrała i krzyknęła: - Tato! Do ciebie! - więc dziadek przemieścił się z krzesła w pokoju na krzesełko pod lustrem, naprzeciwko wieszaka. - A, panie kolego. Witam - mówił do słuchawki z miłym, roztargnionym uśmiechem. Jednocześnie przechylał głowę równolegle do podłogi, by sprawdzić tytuł apetycznie grubej książki, najwyraźniej całkiem nowej, którą ktoś położył w poprzek na regale. - Dziękuję, panie kolego, dziękuję. - Stwierdziwszy, że nowa książka ("Glenn Gould" Stefana Riegera) jest tą właśnie, którą sam też już nabył i nawet przeczytał, a przeczytawszy ustawił na regale u siebie - dziadek stracił zainteresowanie dla regału Gabrysi i z prostego nawyku czytania oddał się studiowaniu napisu na identyfikatorze, przyczepionym do płaskiej, czarnej aktówki, stojącej pod wieszakiem. - Zgadzam się z panem, kolego, całkowicie. Honos habet opus*. (* Zaszczyt pociąga za sobą obowiązki.) Niewiele osób dzisiaj rozumie to w pełni - tu dziadek wstał i wykonał kolejno trzy zwinne przysiady, podnosząc z podłogi trzy sztuki odzieży, i jedną ręką lokując je na wieszaku. - Tak, dziękuję, dziękuję. Proszę się kłaniać małżonce. - Docent - wyjaśnił, wkraczając do pokoju i ponownie zasiadając za stołem. - Bardzo uprzejmy. Gratulował mi referatu, a przy okazji powiedział słówko o profesorze. Aha, moi kochani. Słuchając ornamentów i girland słownych docenta, zauważyłem, że pan Robert zostawił w korytarzu teczkę. Chyba ktoś powinien mu ją odnieść. - Tak, on przecież dziś wyjeżdża - powiedziała mama. - Tato, nie psuj rodzinnego zlotu - wtrąciła Patrycja, opychając się piernikiem. - Przecież my możemy odnieść teczkę, wracając do domu. - Patrycja i Florek mieszkali wciąż w willi Kowalików przy Noskowskiego, tyle że już nie na zapleczu kwiaciarni, a w dwóch pokojach na parterze, w wynajętym od Mamerta mieszkanku ciotki Lili. W tym samym domu, na poddaszu, wynajmował mieszkanie Robert z córką. - Może być za późno - orzekł dziadek. - Poza tym, wy na pewno prędko nas nie opuścicie: Filip zabrał bowiem twój płaszcz, Patrycjo. Poznałem od razu, że twój, bo brakuje tego najbardziej niebieskiego. - Ha! - oburzyła się Patrycja. - Będę musiała wracać w płaszczu Nutrii. - Nie zmieścisz się - ze smakiem rzekła Ida, zajadając się tortem. - Ida! Jesteś pawianem. - No, o co chodzi, czy już nie mogę stwierdzić oczywistego faktu? - Idź ty z tą teczką, Pyzuniu - poprosiła mama. Na widok jej zmartwionej miny Pyza nie śmiała już napomykać o tym, że ma przecież imię. Zresztą, prawdę mówiąc, rzecz wydała się jej nagle całkiem niegodna uwagi. Wstała posłusznie, choć, prawdę mówiąc, akurat zamierzała posilić się wreszcie jakąś jarzynową sałatką. Przez cały czas kolacji nie wzięła do ust ani okrucha, ale teraz było jej już trochę słabo z głodu. - Ja też chętnie się przelecę! - zapaliła się Laura, błyskając stalowymi oczami i zacierając rączki. - O, nie, nie. Ty lepiej zostań - szybko powiedziała mama. - Ja pójdę z Pyzią - postanowił Ignacy Grzegorz. - Ja też!!! - wrzasnął Józinek, lecz uświadomiono mu, że niedawno zachował się jak nieokrzesany prostak w karczmie i że za karę na pewno nie pójdzie już nigdzie. - Co to jest: karczma? - chciał wiedzieć Ignacy Grzegorz, który nie lubił trwać w ignorancji na żaden temat. - Jest to dawna restauracja, oraz - głównie - pijalnia alkoholu - wyczerpująco wyjaśnił mu dziadek. - Inaczej: oberża, zajazd. Motyw karczmy często jest obecny w literaturze polskiej, zgadnij dlaczego. Ot, chociażby: "Jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanki, swawola, ledwie karczmy nie rozwalą..." - Tato, czy ty pamiętasz, że Józinek ma zaledwie trzy i pół roczku?! - Dlaczego miałbym nie pamiętać, Iduś? Albo to: "Były trzy karczmy, bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki..." - z czego to? - Z "Monachomachii" - odgadła Gabriela, prowadząc Ignasia do korytarza. Ubrała go w skafanderek i czerwoną czapeczkę, podczas gdy Róża wkładała swoją kurtkę. - Bene*. (* Dobrze.) A to: "Między niebem a piekłem, wśród słynnych bezdroży, które lotem pomija starannie duch Boży, stoi karczma, gdzie widma umarłych opojów święcą tryumf swych szałów pijackich i znojów..." - Leśmian! - zawołała babcia. - Brawo, Milu, serce moje. Albo to "Hej tam w karczmie za stołem siadł przy dzbanie Jan stary..." - Mamusiu, co to są pijackie znoje? - dopytywał się Ignacy Grzegorz, podnosząc na matkę swe mądre oczka spod ciemnej, jedwabistej grzywki. - Boże - powiedziała Gabriela. - Idźcie już. Weźcie teczkę. I, Pyzuniu... przespaceruj się z nim porządnie. Biedak przez te imieniny nie wychodził dziś wcale z domu. - "W Polaku męstwo, siła, by tylko trzeźwość była. Jedno, że swe intraty w karczmie kładziem na straty" - gonił za Pyzą dobrze ustawiony głos dziadka, tak wzorowo akcentujący każde słowo. Zatrzasnęli za sobą drzwi gwarnego, ciepłego mieszkania, pełnego śmiechów i okrzyków. Ignacy Grzegorz podał siostrze rączkę i razem zeszli po stopniach ku wysokiej, obszernej bramie, opatrzonej szybkami. 6 Już się ściemniło, chociaż na zachodzie, pomiędzy granatowymi chmurami, siniało słabe światło. Powietrze było ciepłe, prawie wiosenne, mocny wiatr przeganiał spaliny z mrocznych wąwozów ulic. - Patrz, Pyziu, księżyc. Dlaczego jest go pół? Ignacy Grzegorz nieustannie pytał. Interesowało go absolutnie wszystko, najwyraźniej jego umysł cierpiał na potworny głód wiedzy o świecie. Pyza wyjaśniła braciszkowi, dlaczego księżyca jest pół i co to znaczy "faza", ale zaraz potem została zmuszona do tłumaczenia, dlaczego księżyc nie spada. Ciekawa była, jakie też będzie następne pytanie, ale, jak się okazało, nigdy by nie zgadła. - Pyziu, a kiedy się całuje dziewczynę, to po co? Poczuła, że chyba nie stanie na wysokości zadania. - A bo ja wiem - powiedziała. - Spytasz taty, to ci wyjaśni. On wie lepiej. - Tatuś nie całuje dziewczyn. - Całuje. Mamę. - Mama nie jest żadną dziewczyną! - A, skoro tak uważasz... - odrzekła Pyza. - Jak myślisz, ile waży kilo pierza? - Nie wiem - dał się zwieść z tematu Ignacy Grzegorz. - Tyle samo, co kilo żelaza. A teraz chodźmy szybciej, bo jeszcze nam pan Robert wyjedzie. Tak sobie gawędząc na różne życiowe tematy znaleźli się na Moście Teatralnym - jeszcze tu i ówdzie świeżym po odbudowie, lecz na większej połaci zapaskudzonym już sprayowymi gryzmołami, bladymi kserokopiami ogłoszeń o przeróżnych zebraniach, tudzież apelami o niekupowanie futer. Na słupach stylizowanych latarń wymalowano już za pomocą białego sprayu ohydne wyrazy, lecz złotawe, łagodne światło litościwie nie wydobywało napisów z mroku. Ciemny skwer zbiegał w dół po lewej. Zeszli po kamiennych schodkach w owal trawnika, okolonego potężnymi kasztanowcami. Po przeciwległej stronie skweru, za wąziutką jezdnią ulicy Noskowskiego, lśniły spomiędzy czarnych gałęzi światła czterech starych willi, z których jedna należała do Mamertów. Okna poddasza, wynajmowanego przez Robrojka, były rzęsiście oświetlone. Kiedy Pyza i Ignaś sforsowali wąskie schody i zapukali do drzwi, otworzył je nie Robert, a jakiś wysoki, kościsty chłopak, dosyć brzydki, ale miło uśmiechnięty. Za jego plecami widać było jasne wnętrze z kwadratowym stołem. W oparach czarnej kawy, obłożona zeszytami i książkami, siedziała tam młodzież płci obojga, wkuwając historię. Bella, miła, krągła i energiczna córka Robrojka, odrzuciła z rozmachem na plecy jasny warkocz, wstała i podeszła do drzwi ze słowami: - Dobra, Czarek, wracaj i pisz dalej - po czym przywitała Pyzę i jej brata, powiedziała, że ojciec jeszcze nie wrócił, ale spokojna głowa, wróci i na pewno teczkę odbierze przed powrotem do Łodzi. Podziękowała za aktówkę, pogłaskała Ignasia po buzi i tak wyraźnie się spieszyła do nauki, że Pyza, uśmiechnąwszy się ze zrozumieniem, powiedziała "to cześć" i poszła. Trzecia klasa. Uff. Bella uczy się podobno fantastycznie i, jak widać, ciągnie też pół klasy. Jest naprawdę świetna. Cały rok radziła tu sobie sama. Dopiero teraz wróci z tatą do Łodzi. - Uczyli się, prawda? - zauważył Ignacy Grzegorz, kiedy wędrowali - znów trzymając się za ręce - przez ciemny skwer, a Pyza wyobrażała sobie, co by to było, gdyby tak ciocia Nutria wyszła za Roberta Rojka - czy i ona musiałaby wtedy jechać z nim do Łodzi? To już lepszy ten nerwus Filip, bo przynajmniej jest miejscowy. - Tak, Ignasiu, uczyli się - odpowiedziała machinalnie. - Trzeba się uczyć. Trzeba się dużo uczyć - rzekł z powagą Ignaś. - To bywa trudne - ostrzegła go Pyza pod wpływem nagłych wspomnień z lekcji chemii. - Dlaczego? - zdziwił się lekko: - No... zobaczysz. Albo może, kto wie, nie zobaczysz, bo dla ciebie będzie to chyba łatwe. Teraz tak mi się wydaje. - Mnie też - zgodził się przyszły prymus. - Tylko nie bądź takim maniakiem, jak Fryderyk Schoppe. - Mówi się Fryderyk Szopen; Pyziu. - To nie ten. Naucz się czytać. - Ostatnio się nauczyłem - odparł. - Hm? - zdziwiła się siostra. - Czytać? Nie wierzę. Masz cztery lata i trochę. - To co? Nauczyłem się. Znam już wszystkie litery. Teraz je składam i wychodzą słowa. A każde słowo coś znaczy. Tylko nie zawsze wiem, co. - A co ostatnio czytałeś? - zaśmiała się Pyza, zdjęta mimowolnym podziwem. - "Gazetę Wyborczą". Przeczytałem słowo "klonowanie". Nie wiem tylko, co to jest? A ty wiesz? - No; z grubsza. - Co to znaczy: "z grubsza"? - To znaczy, że dokładnie nie wiem. - Ach, tak - rzekł Ignaś. - To tak, jak ja. Trzeba się uczyć. - O, to, to - mruknęła Pyza. - Czyli wróciliśmy do punktu wyjścia. Stanęli na Moście Teatralnym, bo Ignacy Grzegorz lubił z tej wysokości oglądać pociągi, a właśnie jeden - oświetlony ekspress - sunął w stronę Berlina. - Coś gra - powiedział Ignaś. - Aha. Straszne łubudu. Gdzie to jest? - obejrzała się Pyza. - Przed Zamkiem chyba. Nie lubię takiej muzyki. - Ja też. Dobrze nam się rozmawia, co?. - Tak, bracie - odparła Pyza, z czułością patrząc na jego krągłą główke o odstających uszach. Był taki malutki, taki mądry i poważny, i tak mile dziecinny zarazem. Wiatr rozrzucił jego ciemną grzywkę, trzepotał szalikiem. Ciemne, myślące oczy braciszka lśniły rozmarzeniem. - A może ja bym został maszynistą kolejowym? - zdradził się. - Nauczę się prowadzić lokomotywę spalinową... - O, kiedy ty będziesz duży, nie będzie już spalinowych. - A jakie... O! O! - Ignacy Grzegorz zesztywniał z przejęcia, wyciągając rękę: - ooo! Pyza odwróciła się szybko. Po lewej stronie Mostu, za platanami które rosły przed Operą, tryskały w niebo, bez żadnego odgłosu, srebrzyste smugi. Zaraz jednak potem rozległo się charakterystyczne pękanie, a następnie jadowicie zielony parasol sztucznych ogni rozłożył się wysoko, na tle granatowych chmur. Za chwilę wystrzelono kilka purpurowych rac, po nich - kilkanaście małych, głośno gwiżdżących, a wreszcie - znów wielki, purpurowy parasol. - Pyziu, Pyziu, strzelają! Chodźmy tam - braciszek wpadł w ekstazę. - Proszę, szybko, ja nigdy nie widziałem, jak to robią, chodź, chodź, idziemy - ciągnął ją za rękę z niespodziewaną siłą, przebierając w miejscu nóżkami. - Ignasiu, ale ja bym już chciała wracać... głodna jestem, aż mi się w głowie kręci... - ociągała się Pyza, która nie lubiła tłumów, jarmarków, wrzawy i ścisku. - Pyziu, Pyziu... proszę... - Ojejku, no to... na jakiś kwadransik, nie więcej. Dobrze, idziemy! - uległa Pyza. I wcale nie wiedziała, jaki ciąg zdarzeń zapoczątkuje tą jedną decyzją. 7 Przed Gmachem Opery (wyglądał dziwnie i obco, pozbawiony Pegaza na szczycie dachu; zielonego od śniedzi rumaka zdjęto już jakiś czas temu do konserwacji), po drugiej stronie jezdni, jeszcze za obmurowaną prostokątną sadzawką z nieczynną o tej porze fontanną, tłum zalegał trawnik i alejki pod platanami. Pod pomnikiem Mickiewicza, na czarnym, bazaltowym obszarze, z którego wznosił się cokół, trwała jakaś akcja artystyczna, smugi reflektorów przenośnych cięły mrok, wydobywając z niego to gałęzie drzew, to fragmenty oślepionych tłumów, to znów fasadę Collegium Minus. Z daleka nie można było rozeznać, co jest przedmiotem spektaklu, ktoś wydzierał się do mikrofonu, słychać było dudnienie perkusji, znów wystrzelono fajerwerki. Ogromne głośniki ustawione po obu stronach prowizorycznej estrady wzmacniały te radosne odgłosy; lecz tłum stał dosyć bezwładnie i ponuro, nie puszczając się bynajmniej w przewidziane programem pląsy i nie wznosząc bynajmniej przewidzianych programem okrzyków entuzjazmu. Całe wydarzenie miało charakter rozrywkowy i było artystyczną ripostą na Walentynki, ripostą, jak się okazało, pochodzącą od Bernarda Żeromskiego oraz Teatru Eksperyment, którego główną gwiazdą była Aniela Żeromska. W chwili, gdy Pyza i Ignacy Grzegorz zbliżyli się wreszcie do centrum zajścia, przed mikrofonem stała właśnie Aniela i kończyła swą nabrzmiałą uczuciem deklamację erotyku Leśmiana. Czarnowłosa, ubrana w czarną pelerynę z aksamitu i purpurową suknię, wyglądała jak Hiszpanka i z iście andaluzyjskim ogniem wydarła ze swej artystycznej duszy finał wiersza. Gdy zamarła w wystudiowanym bezruchu, została nagrodzona grzmotem oklasków; zaraz też potężny huk wstrząsnął okolicą, w niebo strzeliły kolejno dwie rakiety, oświetlając okolicę deszczem złotych gwiazd, a do mikrofonu zbliżył się Bernard, ubrany we frak i eleganckie botki z żółtej skóry. - Miłość! - powiedział niskim głosem. - Miłość! - powtórzył nieco głośniej, stopniując efekty. - Miłość!!! - zagrzmiał wreszcie. - Bracia! Zakochani! Dziś nasz dzień! Kończymy nasz koncert ogólnym wezwaniem do czynu: tu i teraz, wszyscy, jak tu jesteśmy, spójrzmy sobie natychmiast w oczy, padnijmy sobie, dosłownie w tym momencie, w ramiona, wymieńmy czułe słowa i namiętne pocałunki! ! Rozsądna poznańska publiczność nie kwapiła się do usłuchania jego wezwań, więc zawiedziony Bernard odpalił racę z pistoletu, odczekał, aż białe iskry opadną znad jego głowy na ziemię, po czym, w poczuciu posłannictwa, znów apelował: - Dalejże! Kochać trzeba już, natychmiast, miłości nie wolno odkładać na pojutrze, bo pojutrze może być koniec świata! Kiedy kochać, jak nie w Dzień Zakochanych? Młodzieży! Dorośli! Starcy! Uwaga, odliczam do trzech! Kiedy powiem "trzy" i odpalę purpurową jak serce petardę, każdy mężczyzna, nie wybierając bynajmniej i nie grymasząc, natychmiast siarczyście całuje swą sąsiadkę! Każda sąsiadka oddaje pocałunki! - Ten człowiek zwariował - stwierdziła ze zgorszeniem siwa, tęga pani, stojąca w tłumie pod platanem, przed Pyzą. - W tej chwili idę do domu! - ale nie poszła, może dlatego, że był ścisk. - Raz! - powiedział Bernard, a zmysłowa w założeniu muzyka zadudniła niemile z głośników, zaś tłum zafalował w swej niepewności. - Dwa! - wrzasnął Bernard do mikrofonu, a Pyza zdała sobie sprawę, że w razie realizacji tej wizji artystycznej Bernarda ona sama zostanie ucałowana przez przybrudzonego obwiesia o cwanych oczkach, który popijał piwo, siedząc na oparciu ławki, tuż obok, względnie przez tęgiego chłopca w czapce Chicago Bulls, który, oparty o pień platana, jadł ze smakiem chrupki kukurydziane, kręcąc przy tym głową i biodrami w rytm muzyki. Od pewnego już czasu chłopak ten rzucał na Pyzę to ciekawskie, to znów porozumiewawcze spojrzenia. - Idziemy - powiedziała Pyza do brata. - Robi się nieciekawie. - Zaczęła się wycofywać w niejakim popłochu, wlokąc za rączkę opornego Ignasia. - Trzy!!! - krzyknął triumfalnie Bernard i odpalił petardę w kolorze serca. Wyleciała w powietrze z dzikim wyciem, po czym rozprysnęła się na tysiące purpurowych kresek i gwiazdeczek. Ale zaraz za tym dźwiękiem nastąpił drugi: ogłuszający grzmot, jak od upadku bomby. Potężna eksplozja wyrzuciła w górę słup ognia, z gwizdem wystartowały wszystkie naraz fajerwerki, zgromadzone przy estradzie. Zgasły światła, a nowe wybuchy seryjnie rozdzierały powietrze. Podniosła się nagła wrzawa, tłum się zakołysał, fala paniki przeszła po nim jak pożar. Rozległ się wielki zbiorowy okrzyk trwogi - Pyza została potrącona, przewróciła się pod nogi uciekających. Krzyknęła "Ignaś!", ale jej głos utonął w huku kolejnej eksplozji. Poczuła, że rączka brata wysuwa się gwałtownie z jej dłoni, i groza przez chwilę zaparła jej dech. - Ignaś! - tłum płynął koło niej skłębionym nurtem. Pyza podniosła się szybko z ziemi. Ręce miała w błocie, podobnie jak spodnie na kolanach. Eksplozje urwały się nagle, tylko gryzący dym, gnany wiatrem, zasnuł całą łąkę. Zapaliły się znów reflektory, plac został jako tako oświetlony. W smugach światła przemieszczały się kłęby dymu. Ludzie zatrzymywali się, patrząc po sobie z oszołomieniem. Ignasia nie było. Nigdzie, nigdzie go nie było! Do Pyzy jeszcze nie dotarła cała groza sytuacji. - Ignaś!!! - wrzasnęła znowu. - Ignaś! Gdzie jesteś?! Wokół roił się gęsty tłum, jedni odchodzili, rozmawiając ze wzburzeniem, inni się śmiali, jeszcze inni pchali się, by zobaczyć, co zaszło na estradzie. Musiała tam nastąpić jakaś większa awaria, bo nikt nic nie mówił przez mikrofon, głośniki milczały, za to trwała bieganina i bałagan. - Ignacy!!! - krzyknęła Pyza i dostała dreszczy. Zrozumiała nagle, że ogromny tłum przed nią, za nią i wokół niej, pochłonął Ignasia na dobre. Zaczęła płakać. - Co jest, zgubiłaś tego małego? - spytał koło niej jakiś głos. Pyza odwróciła się gwałtownie - przez chwilę myślała, że ktoś oto przyprowadził jej brata - ale nie, był to tylko ten gruby chłopak. Stał obok, otrzepując kolana i patrząc na nią spod czerwonego daszka czapki Chicago Bulls. - Tak - wyszlochała Pyza. - Co robić? Nigdzie go nie widzę. Niedźwiedziowaty chłopiec, z czarnymi, sztywnymi włosami sterczącymi spod czapki, stał przez chwilę, wahając się, wreszcie odrzucił torebkę po chrupkach, wytarł łapy w spodnie i rzekł: - Poczekaj, no przecież nie mógł odejść daleko. Aż takiej paniki nie było - rozejrzał się bystro. - Wiesz co, stój tu, w tym miejscu, gdzie stałaś, pod drzewem, żeby cię znalazł, jak wróci. A ja się trochę porozglądam. - Nie mogę tu stać, nie mogę nic nie robić, może on zabłądził i po prostu nie umie tu wrócić... - Ale może mu się udać i co wtedy - rozsądnie rzekł grubas. - Ja pójdę do organizatorów - wtrąciła siwa, tęga pani, która, jak się okazało, przysłuchiwała się przez cały czas ich szybkiej wymianie zdań. - Niech powiedzą przez mikrofon, że zaginęło dziecko. - Mikrofony nawaliły - rzekł krótko chłopak. - Ale niech pani rzeczywiście ich powiadomi. - Spojrzał na płaczącą Pyzę i dodał: - Hej, ty... opanuj się. Płacz nic nie pomoże. Uważaj na niego, rozglądaj się i wołaj. Ja idę. - Wrócisz? - wyrwało się Pyzie. Chłopak spojrzał na nią wymownie, popukał się w czoło i rzekł: - No, oczywiście. 8 Kwadrans później Pyza już straciła nadzieję. Nawet nie miała siły płakać. Wciąż na nowo wołała brata, rozglądając się, obracając w miejscu i wytężając wzrok. Siwa pani poszła i nie wracała, tłum rzedł powoli, dym opadał. Nigdzie nie było Ignasia. Trawnik pustoszał, zalany blaskiem reflektorów, i jeśli brat znajdowałby się gdzieś tutaj, dawno byłaby go ujrzała, albo on ujrzałby ją i przyszedł sam, słysząc jej wołanie. Zaczęła chodzić wokół drzewa, zataczając coraz większe koncentryczne kręgi, rozglądając się i wykrzykując co chwila imię brata. Było zimno, mijały minuty i nikt nie nadchodził. Nagle jednak coś się zaczęło dziać: rozległ się długi, przenikliwy, wibrujący dźwięk, po czym głośnik zatrzeszczał i powiedział głosem Bernarda Żeromskiego: - Uwaga, uwaga, zaginął chłopczyk imieniem Ignaś. Uczciwego znalazcę prosimy o doprowadzenie dziecka tu, na estradę. Ignasiu, uwaga, jeśli nas słyszysz, przyjdź tutaj. Ktoś kłusował ku Pyzie przez mrok, więc zamarła w bezruchu. Wreszcie, wpadłszy w pasmo światła; zatrzymał się przy niej, sapiąc ten chłopak. - Nie ma go nigdzie - wyzipał. - Ale teraz powinnaś chyba być przy mikrofonie. Chodźmy. Pobiegli. Ludzi było coraz mniej, tylko na ławkach siedziały jeszcze po ciemku jakieś pary. Na estradzie paliły się światła i Bernard Żeromski rozmawiał z siwą panią, a także, o ile można było z tak daleka zorientować się w sytuacji, dawał jej autograf. Artyści, wciąż jeszcze w szoku po eksplozji, zbili się w zwartą, spanikowaną grupkę, jacyś mundurowi odpytywali Anielę, z dala migało niebieskie światło wozu straży pożarnej. Gruby chłopak pomógł Pyzie wejść na estradę. - Panie Bernardzie, to ja, Pyziakówna - przypomniała się artyście, który najpierw chciał jej dać autograf, a gdy zobaczył, że nie ma na czym, patrzał na nią wzrokiem nierozumiejącym. - To mój braciszek Ignaś zaginął. - O, komplikacjo kosmiczna! - Bernard złapał się za serce. - Gabrysia wie? - Nie. - Dobrze. Poczekaj, zaraz znów zapowiem... a może ty sama chcesz? Pyza skinęła głową, więc podsunął jej mikrofon. - Uwaga, Ignasiu, tu Pyza! Jeśli mnie słyszysz, to przyjdź do mnie zaraz! Ignasiu!... - Jeśli ktokolwiek z państwa widzi w tej chwili koło siebie naszą małą zgubę, imiennika Loyoli... to jest, co ja gadam... chłopca kilkuletniego... - powiedział Bernard do mikrofonu. - ...czteroletniego - podpowiedziała Pyza, wycierając łzy. - Ubrany w żółty skafanderek i czerwoną czapkę z pomponem. - ...niech go przyprowadzi do nas, czeka siostra - Bernard wyłączył mikrofon i dodał: - Na pewno, na pewno, na pewno zaraz się znajdzie. Zawsze na naszych imprezach plenerowych ktoś się gubi i zaraz go odnajdują. Nie płacz, dziewczyno o twarzy zranionej kukułki, to jest, chciałem powiedzieć, sarny. Chwila cierpliwości i zaraz będzie po strachu. Zobaczysz. Ufff... ależ dziś pecha mamy, niech mnie krowy rozdepczą na placek. Taka kolosalna awaria, sprzęt uszkodzony, wszystkie fajerwerki wybuchły naraz, miast w sposób zaplanowany, z wolna potęgować nastrój liryczny... Dobrze, że to się stało dopiero pod koniec imprezy. Lecz baczność, ktoś nadchodzi! Z mroku wyłonił się wózek z gablotką, zawierającą artykuły spożywcze, słodycze i napoje. Pyza doznała rozczarowania. Lecz niesłusznie. Wózek zatrzymał się, a popychający go masywny młody człowiek o gęstej czarnej czuprynie i szerokim uśmiechu, odziany w kraciastą kurtkę, zbliżył się do estrady. Na jego widok właściciel czapki Chicago Bulls, dotąd spokojnie stojący z boku, ożywił się wyraźnie. Zbliżył się do krawędzi estrady, podał rękę temu w kurtce i pomógł mu wejść na górę. - Mój brat Adrian - wyjaśnił Pyzie, która rzuciła się ku nim. - Co ty tu robisz, Darek? - szturchnął brata w bok. Darek oddał mu szturchańca. - Przyszedłem w sprawie chłopca - powiedział. Pyza odruchowo spojrzała w stronę wózka, ale nie było tam nikogo. - On jest chyba u nas w domu - odparł Darek. - Nasza mama go zabrała. Jak się zaczęła ta kanonada, to powstała panika i mały nagle znalazł się obok nas. Schował się, mądrala, za wózek. Ludzie się pchali, wszystko zaczęło wyglądać nieciekawie, no to odjechałem z tym wózkiem. Mały z nami - i nagle powiada, że się zgubił. Mama patrzy, a on ma rozbity nos, krew się leje, pewnie wpadł na coś w tych ciemnościach, albo mu kto przyłożył... Pyza jęknęła. - I mama postanowiła zabrać go do nas, do domu, żeby go opatrzyć. Słuchaj, dziewczyno, nie płacz, no coś ty... przecież dzieciak w końcu żyje, prawda? - i wszystko jest OK. A ty szlochasz, jakby ci cała rodzina wymarła - tu Darek pogrzebał w kieszeni, wyjął paczkę chusteczek ligninowych. - Masz tu - powiedział. - Wytrzyj sobie ten ładny nosek - i spojrzał tak poczciwie, kpiąco i miło zarazem, że Pyza dopiero teraz na dobre się rozczuliła. 9 Bernard oznajmił, że Gabrysia przenigdy by mu nie wybaczyła, gdyby pozwolił jej córce pójść samej w głąb nocy ciemnej, nocy bezgwiezdnej, na poszukiwanie maleńkiego braciszka, i to w towarzystwie dwóch młodzieńców, widzianych po raz pierwszy w życiu. Darek i jego gruby brat, Lucek, spytali na to - z dość czytelną urazą - czy wyglądają może na jakichś cholernych oszustów czy też raczej na zawodowych kidnaperów, lecz Bernard nie udzielił im na to żadnej odpowiedzi, tylko ruszył do Anieli, krzesząc iskry, ucałował obie jej dłonie, a następnie powiadomił ją, że udaje się w pilnej sprawie nieopodal. Słynna aktorka nie była zachwycona; Bernard zostawiał ją z licznymi problemami natury organizacyjnej oraz z policją i strażą pożarną na karku. Jednakże małżonek scedował swe obowiązki w tej materii na inspicjenta teatru Eksperyment, ucałował usta Anieli i już był gotów do czynu. Dotarli na miejsce dosyć szybko. Lucek i Darek mieszkali w blokach przy Norwida, na dziesiątym piętrze. Róża, wciąż nieco zasmarkana, drżąca ni to z zimna, ni to z nerwów, miała uczucie, że to wszystko tylko jej się śni - i ta rozklekotana, odrapana i pogryzmolona winda ze stłuczonym lustrem, odbijającym widmowo jej zapłakaną twarz oraz kitkę Bernarda, związaną złotą wstążeczką; i ten długi, kiszkowaty korytarz z dwuszeregiem sino malowanych futryn; i mały, wstrętny pies, który - na fali okropnego odoru - wypadł, złośliwie ujadając, z otwieranych właśnie drzwi mieszkania numer 105; i wreszcie tabliczka metalowa z numerem 108 i nazwiskiem, jak z bajki: Lelujka. Darek odprowadzał w tym czasie wózek do jakiegoś magazynu, więc to gruby Lucek wyjął z kieszeni klucz i otworzył, po czym zapalił światło w malutkim przedpokoju, mocno pachnącym smażoną cebulą. - Mamuś! - zawołał, ale w odpowiedzi zza oszklonych drzwi wyszedł wysoki, mocno zbudowany chłopak o dumnej postawie i wyniosłej minie, ubrany w same tylko dżinsy. W dużych dłoniach trzymał patelnię z wielką ilością jajecznicy. Gęste, ciemne włosy spadały mu na zarośnięte brwi, słowem - był niebywale przystojny, co każda normalna dziewczyna musiałaby zauważyć od razu, nawet gdyby aktualnie była ciężko strapiona. Młody człowiek spojrzał na Pyzę jasnymi, czujnymi oczami, zdziwił się wielce, po czym, nagle się zawstydziwszy swego gołego torsu, przełożył patelnię z ręki do ręki, zerwał z wieszaka w przedpokoju swoją koszulę, a chcąc się wycofać do kuchni, zawadził łokciem o klamkę i omal nie wywalił jajecznicy na podłogę. - Witaj, ekwilibrysto z klatką piersiową - rzekł Bernard, potęgując tylko zdumienie młodzieńca, po czym podszedł do niego i uwolnił go od patelni. - Niach, niach, świetnie wysmażone - zauważył, napawając się wonią jajecznicy. - Włóż tymczasem koszulę, chłopcze z rumieńcem zakłopotania. Jako młody mężczyzna rozumiem twoje uczucia aż nadto dobrze: jest tu między nami dziewczyna o urodzie kategorii pierwszej. A teraz oddajcie nasze dziecko: Młody człowiek aż osłupiał. - Dziecko? - powtórzył. - Jakie dziecko? - Ależ nasze dziecko, nasze. Moje i tej panienki - niecierpliwie rzekł Bernard, wymachując patelnią. - Doprowadzone tu być miało przez mamusię czcigodnych panów, oczywiście, jeżeli wersja, jaką podali bracia Lucek i Darek (o ile są to w ogóle bracia, w co jednakże nie wątpię, obserwując ich rzucające się w oczy podobieństwo rodzinne) - jest prawdziwa. - Pewnie, że jest prawdziwa - powiedział Lucek, spokojnie zdejmując adidasy i porządnie wieszając na haczyku kurtkę oraz czapkę. - Wiktor, kiedy wróciłeś? Przystojny chłopak, nazwany Wiktorem, oderwał wzrok od Pyzy i zamrugał, jakby dopiero tekst brata sprowadził go pomiędzy ziemskie realia. Szybko wbił pięści w rękawy koszuli, po czym zaczął wciskać jej poły za pasek, mówiąc: - No... przed chwilą. Wiecie co, ja nic nie rozumiem... byłem u kumpla, powtarzaliśmy fizykę, wróciłem, a tu dom pusty. - Mamy nie było? - No, nie. Myślałem, że jesteście wszyscy na tym koncercie... - I byliśmy. Ta dziewczyna zgubiła dziecko. A Darek mówi, że mama zabrała to dziecko do nas. Wiktor spojrzał na Pyzę z niedowierzaniem tak czytelnym, że pospieszyła z wyjaśnieniem: - To mój brat. Ma cztery lata. Naprawdę... go tu nie było? - Nic o tym nie wiem - oświadczył Wiktor. I w tym momencie Pyza zerknęła za jego ramieniem do kuchni - i zobaczyła na podłodze, tuż przy drzwiach, czerwoną czapkę z pomponem. - A! A jednak!... - krzyknęła. Wpadła do kuchni, odpychając Wiktora, podniosła czapeczkę Ignasia i przycisnęła ją do piersi. - Czy to jest nasza czapeczka? - spytał Bernard, odrywając ciepły wzrok od jajecznicy, a podnosząc go na Pyzę. - Czerwona czapeczka z pomponikiem, towarzysząca żółtemu skafanderkowi? - ujrzawszy, że Pyza przytakuje, Bernard dorzucił: - Cóż, sytuacja się zdecydowanie klaruje. Nie wyjdziemy z tego domu bez naszej zguby. Usiądziemy teraz i w ramach protestu zjemy tę jajecznicę i będziemy z całym uporem, na jaki nas stać, czekali na nasze dziecko. Może podejrzani bracia przypomną sobie tymczasem, gdzie je ukryli. Ruszył, zdecydowanym krokiem bojownika o sprawiedliwość, przed siebie, trafnie odgadując, że to pokój stołowy. Zapalił światło, zasiadł przy stole i zażądał sztućców, chleba i herbaty. - Tylko żeby była świeżo naparzona - dodał. - Wiktorze, młodzieńcze z torsem, pozwól tutaj. Siadaj i częstuj się jajecznicą. Nie należę do ludzi, którzy przychodzą ot, tak, bez zapowiedzi i zjadają komuś jego kolację. 10 Średni brat, Darek, wrócił, dosyć zdyszany, gdy jajecznica była już zjedzona, a patelnia wyczyszczona do blasku za pomocą skórki od chleba. Bernard, zadowolony, popijał herbatę z mini konesera, natomiast Pyza, walcząc z nerwowymi mdłościami, kuliła się na krzesełku. Wciąż ubrana w swoją kurtkę (w przeciwieństwie do Bernarda, który rozebrał się do podkoszulka) - Pyza miała dreszcze oraz wielkie oczy. Oburącz trzymała czapeczkę z pomponem, a ściskając ją do bólu palców, usiłowała zapanować nad płaczem, wciąż czającym się gdzieś w gardle. - A! - rzekł Bernard. - To pan, młody człowieku w kratkę. Dobrze znakomicie. Poprosimy pana o wyjaśnienia na temat szczególnie nas interesujący. - Tu Bernard wstał, stłumił cichutko czkawkę, podszedł do Darka (który stał nieruchomo w progu, nie wiedząc, co myśleć) i dźgnął go wyprostowanym palcem w brzuch. - Gdzie nasze dziecko?! - zadał pytanie wieczoru. Darek udzielił odpowiedzi stereotypowej. - To koniec. Ten też nie wie - oznajmił Bernard i plasnął dłonią o ścianę. Zapadła cisza dzwoniąca w uszach, a napięcie skoczyło jak słupek w termometrze. Pyza nagle zatraciła poczucie realności. Coś się jej jakby przestawiło i nie mogła zrozumieć, gdzie ona właściwie jest. Kim są ci wszyscy obcy ludzie wokół? Było jej zimno i źle, bolał ją skurczony nerwowo żołądek, a lęk o Ignasia przyprawiał ją na odmianę o skurcz serca. Kwadratowy pokój balkonowy, w którym się znaleźli, skromnie umeblowany, czyściutki i anonimowy ze swoim stołem, telewizorem i wersalką, wydał się jej nagle dziwny, obcy i przerażający. Podniosła oczy i ujrzała, że sufit szybko zasnuwa się czarnym oparem, a ściany tracą kąty proste. Nagle gęsty mrok ogarnął wszystko i Pyza zemdlała - po raz pierwszy w życiu. 11 - Jakoś długo nie wracają - powiedziała niespokojnie Gabriela - zdejmując ze stołu filiżanki i talerzyki i ustawiając je na tacy. - O kim mówisz? - zainteresował się Ignacy Borejko, który siedział jeszcze nad kawałkiem tortu i kawą, studiując gazetę "Rzeczpospolita"; nie mógł był wcześniej zabrać się do lektury, bo w domu panował imieninowy rozgardiasz. Teraz, kiedy goście już poszli, a Laura udała się do wanny; tłumacząc, że to trochę potrwa, bo ona musi sobie zrobić peeling i zadbać o cerę - nastała cisza, a wraz z nią normalne warunki życia dla człowieka myślącego. - O moich dzieciach, tato, a ty o kim? - odparła Gabriela. - O Natalii i Filipie. - Tak - odparła Gabrysia. - W istocie. A spodziewałeś się ich? kiedy? - Cóż, w każdej chwili. - Sądzę, że sobie jeszcze poczekasz, tato. Chyba zabrakło ci wyobraźni. Dziś jest Dzień Zakochanych. - Tu Gabriela urwała, tknięta nagłym zrozumieniem i współczuciem. - O, mój Boże, biedaczysko. - Kto, ja? - zdziwił się ojciec. - Nie, nie - nic, nic. - Gabuniu, uważam, że Pyza mogłaby już wrócić z Ignasiem. Która to godzina? - Po ósmej. - No, właśnie. Co prawda, jest jakiś festyn pod Collegium Minus. Pewnie tam poszli, co nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Słyszałem w pewnej chwili eksplozję - znów puszczali te prostackie fajerwerki. Koniec stulecia się zbliża i jak zwykle ludzkość nie myśli o niczym innym poza petardami; a cóż dopiero będzie w roku dwutysięcznym? Podobno większość psów w tym mieście doznaje regularnie zawałów serca z przerażenia. Psy nie lubią wybuchów. Ja też. To takie nudne i niebezpieczne. Prasa co dzień podaje, że komuś urwało kończynę, lub wręcz policzek. A ci swoje. - Mogliby już wrócić, Pyza z Ignasiem - powiedziała Gabriela, coraz bardziej niespokojna. - Wrócą. Gabrysia wyniosła tacę do kuchni, gdzie Grzegorz ustawiał naczynia wedle rodzajów. Miał swój skomplikowany, lecz rzeczywiście najszybszy sposób zmywania. - Jakoś długo nie wracają - zauważył, zakasując rękawy i lejąc "Ludwika" do basenu z gorącą wodą. I Gabrysia wcale już nie musiała pytać, o kim on mówi. Przechodząc, położyła rękę na karku męża, a on ją złapał i pocałował. Gabriela szła przecież po kolejną partię naczyń, a tu się nagle okazało, że obejmują się mocno, ona i Grześ, stojąc pośrodku tej zabałaganionej kuchni, wśród stosów naczyń, i że z jednych ramion w drugie przepływa mocna, dobra energia i otucha. - Miłe masz imieniny? - spytała Gabrysia z twarzą przyciśniętą do koszuli Grzegorza. - Ujdzie. Za duży tłok. Zobaczysz, jak ja ci urządzę twoje. Jeszcze dwa tygodnie i zobaczysz! Pocałował ją mocno i zaśmiał się z satysfakcją. Co on knuje? Gabriela zrobiła śmieszną minę i poszła po resztę naczyń. Potem pokręciła się jeszcze po kuchni, pomagając Grzegorzowi, wreszcie zaniosła do pokoju rodziców herbatkę z melisy dla mamy, na dobry sen. Tu panował spokój, ład i półmrok. Mama była już w łóżku, wsparta o wysokie poduszki, z dodatkowym jaśkiem podłożonym pod kark. Podciągnęła szczupłe kolana, okryte kołdrą, i czytała sobie miło, opierając o nie grubą, starą książkę o pożółkłych stronicach, w rozkosznie sfatygowanej okładce. Lampka z abażurem pergaminowym rzucała przytulne, ciepłe światło i odbijała żółte błyski w szkłach maminych okularów. W tym świetle, w tej swojej naiwnej, dziewczęcej koszuli w kwiatuszki, mama wyglądała na młodszą i mniej zmęczoną niż zwykle - może i dlatego, że czytała z zapałem pensjonarki, tak skupiona i przejęta, że cały świat dla niej nie istniał. - Herbatka, madame - powiedziała Gabrysia, stawiając filiżankę na stoliku obok łóżka. Poza niewielkim kręgiem światła reszta pokoju była niewidoczna, słabo połyskiwały tylko złocenia na grzbietach książek, bielały obwoluty. Duży zegar tykał miarowo za wielkim filodendronem. - Co czytasz? - "Krystynę" - odpowiedziała mama. Zdjęła okulary i podniosła jasne oczy na córkę. Gabrysię już po raz któryś w życiu uderzyło, jak czyste, mocne i wszystko rozumiejące jest ich spojrzenie. - I jak, córko? - spytała, zakładając książkę wstążeczką. - Miło było, co? - Gabriela usiadła na brzegu pościeli, wyciągając przed siebie długie nogi. - Prawie, moja droga, prawie. Gdyby nie... - Właśnie. Tak mi go żal. - Twoją cechą naczelną, Gabrysiu, jest nadmierna uczuciowość. Panuj nad tym. Na starość to się może przerodzić w sentymentalizm, a nie ma nic gorszego - ostrzegła ją mama, po czym, rzuciła niedbale: - Czy on coś ci mówił? - Skąd, nigdy. Tylko, widzisz, ja Roberta tak dobrze znam i tyle już lat... Trudno by mu było ukryć cokolwiek, a cóż dopiero rzecz tej wagi. - Bardzo dużej wagi - potwierdziła spokojnie mama. - Obserwowałam to od dawna. Tak jest. - Tak jest. - Czy ona o tym wie? - To się zawsze wie, nie uważasz? Ale on sam na pewno jej nic nie powiedział. Wolał najpierw na jej uczucie... zapracować. - Zły system, jak się okazuje - sucho stwierdziła mama. - Spóźnił się. - Nieodwołalnie. Filip wygrał. Tego Nutrii było trzeba: żeby ktoś ją zaskoczył, żeby zdarzyło się coś gwałtownego i żeby decyzję podjął za nią kto inny. Zobaczysz, jak teraz szybko się pobiorą. - Cóż, mam nadzieję - mruknęła mama. Zawahała się, podniosła oczy. - Jak ona sobie poradzi z poczuciem winy wobec Roberta? Ona nie lubi się oszukiwać, będzie jej ciężko. A poza tym... myślisz, że dobrze się stało? - No, przecież nie wiem, ona wie. To jest w końcu - jak sama zawsze powtarza - jej życie. - I cóż z tego - krótko stwierdziła mama. - Może popełnić błąd nawet z tą świadomością, prawda? I zawsze już potem żałować. - Na to nic a nic nie poradzisz - powiedziała Gabrysia. - Ty, mamuś, zawsze byłaś apodyktyczna, ty uważasz, że można mieć wpływ na wszystko. A tu tymczasem wtrącać się nam nie wolno. Pogódź się z tym. Mama uśmiechnęła się pod nosem i popatrzyła na swoje paznokcie. - Hm, hm... no, no - mruknęła. - Zobaczymy, zobaczymy... jak ty się potrafisz pogodzić... jak przyjdzie co do czego. - No, daj spokój - prychnęła Gabrysia. - Mam jeszcze mnóstwo czasu. Pyza ma dopiero szesnaście lat. - Jak ty miałaś siedemnaście, pojawił się Janusz Pyziak. Gabrysia w jednej chwili zmierzchła, jak zwykle na wspomnienie swego pierwszego męża. - Tak. Pamiętasz, jak mi go odradzałaś od samego początku? I co? I nic nie pomogło twoje odradzanie. Co ma być, to będzie. Ja na pewno nie będę Pyzie niczego radzić. Jakie to szczęście, że ona jest jeszcze takie dziecko i że w ogóle nie myśli o chłopakach. - Córko - powiedziała mama, patrząc na nią z kpiną. - Jak na swoje trzydzieści siedem lat jesteś niesłychanie wprost naiwna. Pyza jest za ładna na to, żeby ją chłopcy zostawili w spokoju. Niedługo się zacznie. A Pyza, moim zdaniem, może nas wszystkich jeszcze zaskoczyć. Wtedy będziesz miała okazję udowodnić, że nie jesteś apodyktyczna i że potrafisz nic a nic się nie wtrącać. 12 Z czarnego oparu wydobył się słabiutki głos, który z wolna, tworząc potrójny rezonans, przebijał się do świadomości Pyzy. - Hej! (hej-hej-hej!) - nawoływał głos, a czarny opar powoli się rozsnuwał. - Dziewczyno (dziewczyno-dziewczyno-dziewczyno!), podnieś no te firanki rzęs! - ktoś dosyć boleśnie poklepywał ją po rękach. Mocne klapsy spadały z obu stron, a kiedy Pyza z trudem podniosła ciężkie i jakby szorstkie powieki, ujrzała przed sobą okrągłe, stroskane oblicze, pokryte czarnym włosiem i - z bardzo bliska - niewinnie błękitne oczęta, wpatrzone w nią z nadzieją. Stwierdziła, że siedzi na wersalce koloru granatowego, a po swych obu stronach ma jakieś niewyraźne sylwetki, które mocno ją klepią po rękach. I jeszcze ktoś był obok - stał naprzeciwko niej, za brodaczem, i z natężeniem się w nią wpatrywał. - Gdzie jestem? - spytała słabo Pyza, nieświadomie cytując królewny ze wszystkich baśni świata. - W niebie - sarkastycznie odparł Bernard Żeromski, któremu ulżyło w sposób widoczny. - A dlaczego mnie tak boli kark? - chciała wiedzieć Pyza. - Bo cię pochylałem do podłogi, omdlewająca piękności. Zapamiętaj sobie: jak jeszcze kiedyś będziesz mdlała, od razu pochylaj jak najniżej głowę, żeby do niej napłynęła krew. Jak tak o tym myślę, to mi się wydaje, że najmądrzej byłoby wręcz stanąć na głowie. Ale, niestety, nie przyszło mi to na myśl o właściwym czasie. Zresztą, gdybym zaczął cię stawiać na głowie... - Ja zemdlałam? - O, tak, księżycowa istoto o rzęsach jak nocne ćmy - rzekł dwornie Bernard. - Autentycznie zemdlałaś i możesz teraz przechwalać się tym w szkole. W dzisiejszych czasach, których jestem notorycznym przeciwnikiem, w czasach tak przepełnionych brutalnością i tak trywialnych, w czasach, gdy subtelność kobieca zanika, podobnie jak męska siła, w czasach pomieszania pojęć i dewiacji, u schyłku dwudziestego stulecia, ty zechciałaś popaść w klasyczne omdlenie, jak romantyczna dziewczyna z epoki gregoriańskiej. To urocze. I jak najlepiej świadczy o twoich hormonach. - Zreflektował się, spojrzawszy na zagapionych braci Lelujków, i zwrócił się do nich innym zgoła tonem: - No, chłopcy, dość mi tego dobrego. Ja wiem, że wam bardzo miło i że jest Dzień Zakochanych, ale sytuacja już się unormowała. Już nie musicie śledzić każdego tchnienia tej uroczej istoty, ani trzymać jej za rączki. Dwaj młodzieńcy, jak gromem rażeni, natychmiast wypuścili dłonie Pyzy, natomiast trzeci, ten najprzystojniejszy, roześmiał się krótko. - Z czego się śmiejesz, głupku? - spytał siedzący z lewej strony Darek. - Z ciebie, głupku - odparł ten, który stał, czyli - jak mu tam było? Wiktor? - Musiałbyś widzieć swoją minę. - A ty swoją - rzekł znacząco Darek. - Uprasza się o spokój - zaznaczył Bernard porywczo. - Dajmy dziewczynie szklankę wody źródlanej, a jeszcze lepiej - kielicha. - Herbaty, herbaty - zakrzątnął się Lucek gorliwie. - Gorącej herbatki! Pyza walczyła z uczuciem nierealności. - Ale co ja tu właściwie robię? - spytała głosem słabym i żałosnym, oglądając ze zdumieniem obcy pokój, lampę pod sufitem, twarze wokół siebie i wersalkę. Nagle jej wzrok padł na czerwoną czapeczkę z pomponikiem i Pyza wydała bolesny jęk. - Ignaś? Gdzie Ignaś? - Boże kochany, znowu się zaczyna - powiedział z niepokojem Bernard. - Klepcie, chłopaki, klepcie, ona się robi niebieska. - To mówiąc złapał dziewczynę za kark i tak gwałtownie przyciągnął jej głowę do podłogi, że Pyza omal nie spadła z wersalki. - Aaa! - wydała z siebie zduszony wrzask. - Puść! Puść! I w tym właśnie momencie trzasnęły drzwi wejściowe, po czym wszedł ktoś, kto - wstrząśnięty ujrzanym widokiem - zdołał tylko zakrzyknąć: - Matko Boska! A co tu się dzieje? Bernard, wciąż podtrzymując głowę Pyzy, nawet się nie obejrzał. - Precz!!! - ryknął. - Nie przeszkadzać!!! - Proszę ją puścić! - zażądał ten sam, słaby, lecz bardzo stanowczy, głos damski. - Chłopcy! Zaraz mi powiedzcie, co wy tu wyrabiacie?! Do Bernarda dotarło, że w ten sposób przemawiać może tylko ktoś wysoce do tego uprawniony, na przykład matka trzech Budrysów. Puścił Pyzę wolno i obrócił się, wykonując ukłon wraz z obrotem, co go omal nie powaliło na podłogę. Ponieważ ją wypuścił z żelaznego uścisku, Pyza mogła się podnieść i złapać oddech. Czerwona, ze łzami w oczach i kaszlem w krtani, skierowała nieprzytomny wzrok przed siebie i pierwszą osobą, jaką ujrzała, była nieduża, drobna i mizerna kobieta w szarym płaszczu i szarym berecie; jej dobra, zakłopotana twarz o zapuchniętych oczach wyrażała kompletne niezrozumienie sytuacji. Kobieta stała w progu, z torebką w zgięciu łokcia, łamiąc ze zgrozą ręce. A za nią - w głębi przedpokoju, pod wieszakiem na ubranie, stał malutki, kochany, najmilszy Ignacy Grzegorz Stryba, i nieśmiało usiłował zajrzeć przez szparę w drzwiach! 13 - No, chwała Bogu, żeśmy wrócili po tę czapeczkę - powiedziała mama Lelujkowa, kiedy już wreszcie sytuacja została szczegółowo objaśniona, wątpliwości rozwiane, Ignaś wycałowany przez uszczęśliwioną siostrę, a Bernard - przedstawiony z imienia, nazwiska oraz wszelkich tytułów do chwały. - Żeby nie ta czapeczka, to już bylibyśmy u was w domu, twoja mama by się martwiła, gdzie ty jesteś, a ty byś się martwiła, gdzie jest mały. Słowo daję, co za historia! - A ja, Pyziu, pamiętałem nasz adres - powiedział z dumą Ignacy Grzegorz. - Pani mnie spytała i ja zaraz powiedziałem: Tak, pamiętam, Roosevelta pięć. Nie wiem, skąd pamiętałem. Ale pamiętałem. Pyziu. - Jak, jak? - ciekawie spytał gruby Lucek. - Jak ty do niej mówisz? Jak ona ma na imię? - Róża - powiedziała Pyza z naciskiem, lecz nacisk ten zdał się na nic, gdyż w tej samej chwili Ignacy Grzegorz powiedział: - Pyza, ale ja na nią mówię Pyzia, bo jak byłem mały, to tak na nią mówiłem - to rzekłszy przytulił się mocno do odzyskanej wreszcie siostry. - Róża to ładne imię - zauważyła pani Lelujkowa. Spojrzała z sympatią na Pyzę i uśmiechnęła się do niej życzliwie. Siedzieli wszyscy w tym samym stołowym pokoju, tyle że stół był już nakryty serwetą, Pyza - do czysta wymyta, i nawet zarumieniona, a pani Lelujkowa podała herbatę z cytryną, chleb z masłem oraz biały ser i szczypiorek. Ignasia dodatkowo uraczono kubkiem kakao. Trzej bracia siedzieli po jednej stronie stołu, wpatrując się ciągle w Pyzę, która siedziała po stronie przeciwnej. Trzymała Ignasia na kolanach i zza jego główki zerkała ukradkiem na Lelujków. Ten przystojny Wiktor był najstarszy. A Lucek, ten gruby, był chyba w jej wieku. Wszystkich trzech łączyło wyraźne rodzinne podobieństwo: byli mocno zbudowani i wysocy, mieli czarne włosy i szerokie brwi, jasne oczy i pociągłe twarze o wydatnych nosach i silnie zarysowanych szczękach. I tak samo swobodnie siedzieli, wyciągając nogi i opierając łokcie na oparciach krzeseł. Mieli też podobne uśmiechy, od których oczy im się robiły wąskie i jakby trójkątne. Ale na tym podobieństwa się kończyły: przystojny był tylko Wiktor, najsmuklejszy z nich, z ładną głową, zdobywczym spojrzeniem i dumnym podbródkiem. Wyraźnie pewny siebie, rozkazujący i opanowany, zrobił na Pyzie ogromne wrażenie. Darek, ten od wózka, ze swoją masywną sylwetką i dużą głową na krótkiej szyi, wyglądał jak trochę nieudana, z lekko przesuniętymi proporcjami, podobizna Wiktora; zaś Lucek był po prostu jego karykaturą: grubawy, pucołowaty, miał dołki w policzkach, fałdy sadełka pod brodą i nawet niewielki brzuszek. Ani przez chwilę bracia nie mogli usiedzieć spokojnie obok siebie - wciąż się popychali, szturchali, kopali pod stołem, a kiedy matka ich skarciła, musieli sobie przynajmniej trochę podocinać. Pyza przypomniała sobie wieczne przepychanki Ignasia z Józinkiem - i postanowiła zaraz po powrocie uspokoić rodzinę, że zachowanie takie nie jest u chłopców niczym nienormalnym; nie wiedziano przecież o tym w domu, który wydawał na świat jak dotąd wyłącznie dziewczynki. Pełne podziwu spojrzenia braci Lelujków bardzo się Pyzie podobały i sprawiały jej dużą przyjemność, ale też ją peszyły, jak niezasłużona pochwała. Nigdy dotąd Pyza nie spotkała się z tak wyraźną admiracją. Z właściwą sobie uczciwością i szczerością wobec samej siebie, zastanawiała się teraz, co mogło być tej admiracji przyczyną. Co było tak interesującego w osobie nieatrakcyjnej, zbyt wysokiej, obdarzonej przez okrutne prawo dziedziczności stopami numer 41, włosami zbyt miedzianymi i twarzą zbyt rumianą oraz prozaiczną? Po namyśle doszła do wniosku, że widocznie Lelujków tak frapuje fakt jej widowiskowego, romantycznego omdlenia: Dlatego, skrupulatnie uczciwa jak zwykle, pospieszyła z wyjaśnieniem: - Prawdę mówiąc, ja nie mdleję zbyt często. Tak naprawdę to mi się to zdarzyło po raz pierwszy w życiu. Lecz wyznanie nie zmieniło niczego: bracia siedzieli nadal zwartą grupą i nie spuszczali z niej zachwyconych oczu: Ich mama, siedząca u szczytu stołu, była tego doskonale świadoma i chyba trochę ją bawiła reakcja synów. Co do Bernarda - po prostu jadł. Jednakże i na niego zaczęła z wolna oddziaływać atmosfera tego zgromadzenia, gdyż, podniósłszy raz oczy znad talerza i oceniwszy sytuację, mruknął zagadkowo: - Kobiety z rodziny B. Ich nieuchwytny urok. To najwyraźniej sprawa genów - po czym ze skupieniem jadł dalej, posypując twaróg szczypiorkiem i solą, a następnie krając go w zgrabne sześciany. - Róża to jest fajne imię - wyrwał się Darek, po czym, speszony, wbił wzrok w podłogę. Zapadła cisza. - Ja... na nas już czas - Pyza powstała raptem z miejsca, stawiając braciszka na podłogę. - Bardzo, bardzo pani dziękuję za opiekę nad Ignasiem i za wszystko - tu odważyła się spojrzeć na chłopców i dodać: - Wam też dziękuję i - już pójdę. Rozległ się nagły rumor: wszystkie trzy krzesła zostały odsunięte jednocześnie i bracia Lelujkowie porwali się na równe nogi. - Odprowadzę cię - powiedział Wiktor, gromiąc wzrokiem braci. - O, tak, wszyscy cię, Różo, odprowadzimy - pospieszył Darek, przydeptując stopę Wiktorowi. - Może nie róbmy takiego tłoku - uprzejmie rzekł Wiktor, kopiąc go w kostkę. - Trzy osoby to nie tłok - zauważył Lucek tonem człowieka praktycznego. - A zawsze będzie nam raźniej. - Tak, tak, już lepiej trzy osoby - dodał Darek ponuro - niż jedna. Bernard niechętnie rozstał się z twarogiem i podniósł się również. - To zadziwiające - zauważył - jak pilnych opiekunów wychowała pani w tym domu. Pożegnawszy uśmiechniętą panią Lelujkową (Ignaś rzucił się jej na szyję), wszyscy ubrali się w przedpokoju w płaszcze lub kurtki oraz szaliki, po czym w tym ciepłym odzieniu musieli stać, czekając, aż Bernard zje resztę sera, do którego znów go pociągnęło. Już w windzie zaczęły się problemy, bo wszyscy nie zmieścili się do jednej kabiny. Trzej chłopcy pojechali więc tą drugą, po czym wypadli z niej, skłębieni, na parterze, akurat w chwili, gdy Bernard przytrzymywał przed Różą drzwi wejściowe. Na dworze Bernard przejął ojcowską opiekę nad Pyzą i Ignasiem, to jest - wziął malca na barana i szedł po lewej stronie damy, jak się wyraził. Drugą stronę Pyza miała tylko jedną, toteż powstała kwestia, który z trzech braci zajmie przy niej miejsce. Podczas przepychanki Lutek pośliznął się na błocie i podciął nogi Darkowi, który z kolei wpadł na najstarszego brata. Wiktor szedł spokojnie, wystawiając tylko na zewnątrz oba łokcie. - Uważaj no, dobra, kluseczko? - burknął. - Sam jesteś kluseczka - warknął Lutek obrażony. - Cicho - uspokajał braci Darek. - Zachowujecie się jak ostatnie... - Mam wielką i nieposkromioną nadzieję - przerwał mu Bernard - że nie będę musiał wypaść z miłego mi nastroju czysto ojcowskiej życzliwości i przyłożyć któremuś z was pod żebra, dla uspokojenia. Po tych słowach bracia zreflektowali się, lecz nie do końca. Przejście przez podwórze pomiędzy blokami i wieżowcami, następnie zaś przemarsz ulicą Norwida oraz Poznańską, było w normalnych warunkach kwestią pięciu minut. Trwało jednakże ponad kwadrans, bo bracia, subtelniej niż poprzednio, ale z uporem, wykonywali swoje przepychanki. Ulica Roosevelta, od krzyżówki z Poznańską zabudowana po jednej stronie pięknymi starymi kamienicami z początków wieku, po drugiej - nowoczesnym torem szybkiego tramwaju, wspartym na potężnych żelbetowych filarach, doprowadziła całe towarzystwo pod bramę numeru pięć, zdobną w dużej urody secesyjne motywy, wstęgi i nawet dwie maski. Zatrzymawszy się tu, Bernard po raz pierwszy tego wieczoru zdradził pewne wahanie. - Ekhm - zaczął niepewnie. - Cóż, myślę, że cię już pożegnam, dziewczyno z dzieckiem, pozostawiając ci niewątpliwą przyjemność powitania rodziny po tak długiej nieobecności oraz powiadomienia jej o bogatych wydarzeniach tego wieczoru. Radziłbym przemyśleć treść komunikatu, jaki wydasz w tej sprawie, istoto ludzka o tajemniczym uroku. Nie zawsze cała prawda i tylko prawda, skądinąd naga, jest najbardziej pożądana. Poddana pewnej drobnej interpretacji, względnie przekazana fragmentarycznie, nie przestaje przecież być prawdą, tyle że mniej rozstraja odbiorcę. Pa! Czeka na mnie żona i bliźniaki, obaj w identycznym wieku lat dziewięciu. Dobranoc całemu towarzystwu. Bonne nuit! 14 Coraz bardziej niespokojna Gabrysia rozmawiała z ojcem; siedząc na skraju krzesła, tak jak ją zatrzymał, gdy przechodziła ze zwiniętym obrusem, który miała zamiar zanieść prosto do pralki. Niespodziewanie przez subtelny ton Ignacego Borejki przebił się gromki głos Bernarda Żeromskiego, wpadający do pokoju szparą w uchylonych drzwiach balkonu. Zdziwiona, podeszła tam, żeby sprawdzić, czy się nie myli, a za nią podążyła Laura w nocnej koszuli (właśnie opuściła łazienkę). Ku swemu najwyższemu zdumieniu obie ujrzały Pyzę z Ignasiem w otoczeniu trzech dorodnych młodzieńców! Stali i rozmawiali w najlepsze, podczas gdy Bernard, jak potężny żaglowiec, pruł powietrze wieczoru, oddalając się pod górę ulicy Roosevelta. Grube głosy zaplatały się wokół ciepłego altu Pyzy, kontrapunktowane cienkimi odzywkami Ignasia; dyskutowali, przerywali sobie wzajemnie, a treścią ich rozmowy, jeśli Gabrysia w swym osłupieniu dobrze słyszała, była specyfika serca matki. - Taka jest specyfika serca matki. - To dokładnie wyrzekł, tonem podsumowania, najwyższy z młodych ludzi, a Gabrysia rzuciła obrus na podłogę, wyjrzała przez okno i powiedziała: - Dobry wieczór wszystkim! Zupełnie jakby piorun strzelił celnie w płytę chodnikową pod ich stopami: zamarli w trwodze, po czym wpatrzyli się w nią wszyscy, jak w wilkołaka, wywołanego tym piorunem, a łaknącego krwi. - No? - spytała Gabrysia, rozśmieszona. - O co chodzi? Pyzu... eee, Różo, przedstaw mi swoich kolegów... sprowadziwszy ich w tym celu do domu, rzecz jasna. Popłoch w szeregach męskich. - O, nie, nie, proszę pani... my nie chcielibyśmy przeszkadzać... zakłócać... - Ależ, panowie - wtrącił Ignacy Borejko, który tymczasem nadszedł z głębi pokoju i, nie posiadając się ze zdziwienia, ujrzał swą najstarszą wnuczkę w licznej asyście męskiej. - Rozumiecie chyba, że wszyscy pałamy chęcią poznania was. Nie jest nam obojętne, z kim nasza Py... Róża przepada na długie godziny wieczoru, zabierając ze sobą małe dziecko, nie wracając na czas i nie uprzedzając nikogo o swym spóźnieniu. Cicha, szybka narada wśród młodzieńców. - Nie, hm... dziękujemy, my już chyba pójdziemy... - wyrwał się wreszcie najgrubszy. - W żadnym razie - rzekł dziadek głosem jak świst klingi. - Proszę panów natychmiast na górę. Najwyraźniej nie spodziewali się aż takiej stanowczości po starszym panu. Potulnie już i bez szemrania ruszyli za Pyzą do bramy, przytrzymali ciężkie skrzydło drzwi i przepuściwszy dziewczynę, poszli gęsiego jej śladem. 15 Mama, ożywiona jak młode dziewczę, zadziwiająco szybko wybiegła do korytarza i z przepraszającym gestem w stronę babci przymknęła drzwi jej pokoju. Laura była podekscytowana. Wpadła do łazienki, migiem zrzuciła nocny strój i przebrała się w poprzedni, imieninowy, następnie przyczesała ciemne, jedwabiste loki i przypudrowała nielegalnie nos, po czym rozpyliła sobie na szyi nieco Aqua di Gio, ulubionego zapachu mamusi. Wszystko to zdołała zrobić niemal w ułamku sekundy tak, że w chwili, gdy Pyza wchodziła w towarzystwie trzech obcych chłopaków i Ignasia, Laura mogła już stać w drzwiach zielonego pokoju (które obejmowały jej smukłą sylwetkę jak rama obejmuje obraz), z ręką na futrynie, a jedną nogą wdzięcznie ugiętą w kolanie, dla uwydatnienia smukłości łydki. Niestety, nikt absolutnie nie zwrócił na nią uwagi. Chłopcy - w tym i ten najprzystojniejszy - patrzyli na mamę. Ignaś podbiegł do niej i rzucił się jej na szyję, jakby właśnie wyłowiono go z lodowatych wód wokół "Titanica". Laura zakasłała lekko, lecz nadal traktowano ją jak powietrze. Zagryzła wargi, urażona. Dziadek nadszedł, posuwając się swym ulubionym krokiem biblijnego patriarchy, względnie senatora rzymskiego. - Cóż, witamy - rzekł mrocznie. - Różo, zechciej nam przedstawić tych panów. - Tak jest, dziadziu - posłusznie odrzekła Pyza. - To jest Wiktor, to jest Darek, a to Lucek. Bracia Lelujkowie. Byli dla mnie bardzo dobrzy i bardzo mi pomogli, kiedy... kiedy... kiedy... - tu wyraźnie utknęła, zalewając się przy tym wyrazistym, gorącym rumieńcem, jak to zwykle Pyza w sytuacjach wymagających choćby minimum dyplomacji. - Kiedy co? - spytała więc cierpko Laura i dopiero tym pytaniem udało się jej ściągnąć na siebie wzrok chłopców. Niestety, nie na długo. Niemal natychmiast wszyscy z napięciem wpatrzyli się w twarz Pyzy, jakby miała ona zaraz wygłosić expose wagi państwowej. - ...kiedy... - tu Pyza rzuciła rozpaczliwe spojrzenie w stronę Laury. Jako dobra siostra Laura musiała, po prostu musiała, ruszyć z odsieczą. - A właściwie dlaczego byśmy nie mieli poczęstować gości tortem, mamusiu? - zawołała pogodnie i nie czekając zgody ni odpowiedzi mamy, zakrzątnęła się wdzięcznie, kierując chłopców ku wieszakowi z garderobą, a następnie wiodąc ich do zielonego pokoju, gdzie obrus leżał na podłodze, ręcznik kąpielowy - na tapczanie, zaś otwarta szafa Natalii ukazywała bogaty zestaw jej bielizny osobistej. Ale od czegóż refleks i błyskawiczna orientacja? Zamknęło się szafę w okamgnieniu, podniosło się ręcznik i upchnęło go za kanapkę, zaś obrus po prostu wrzuciło się na balkon. Tort stał jeszcze w pokoju, na biureczku cioci Natalii, więc się go postawiło pośrodku stołu i już można było usadzić gości tak, by najprzystojniejszy z nich siedział jak najbliżej. Być może Pyza nie takiej pomocy się spodziewała, bo nie wyglądała na zadowoloną. No, no. Niewdzięcznica jedna. Lepiej niech się nie dąsa, bo jeszcze pożałuje. - Przynieś talerzyki, Pyza - poleciła Laura, a starsza siostra usłuchała jej, jak zwykle. Ruszyła do kuchni, teraz dopiero zadowolona, bo uratowano ją od wikłania się w opowieść o dzisiejszych kłopotach, najwyraźniej niemałego kalibru (jeszcze nie wie, że będzie musiała o nich opowiedzieć później Laurze). Pokrajano tort. Ignaś zlekceważył kaszkę i, najwyraźniej naśladując starszych chłopców, z zapałem zabrał się za duży kawał ciasta. Bracia Lelujkowie jedli w imponującym tempie, choć z zachowaniem dobrych manier. Mama - na szczęście dziś wyjątkowo ubrana w coś innego niż dżinsy i odwieczna koszula w kratę - stała z założonymi rękami, z dziwnym wyrazem twarzy wpatrując się w towarzystwo przy stole; miała taką minę, jakby coś ją niesłychanie zaskoczyło, a zarazem rozbawiło i dało powód do refleksji. Ale ona zawsze miała niejednoznaczny wyraz twarzy i Laura często łapała się na myśli, że mama, mimo swego prostolinijnego wyglądu, jasnego, szczerego śmiechu z byle powodu, oraz niezmąconej pogody ducha, jest osobą bardzo tajemniczą, a na pewno - bardziej skomplikowaną, niżby to się mogło wydawać. Dziadek zasiadł majestatycznie na ozdobnym krześle solenizanckim, wznosząc alabastrowe czoło, otoczone, jak u Cezara, wianuszkiem - tyle, że z kędziorków srebrzystych już włosów i - gdy tak patrzał na pałaszujących chłopaków - z chwili na chwilę stawał się mniej patriarchalny. Wreszcie pobłażliwe, miłe rozbawienie zajęło na jego twarzy miejsce uprzedniej surowości. - Miło patrzeć na zdrowy młodzieńczy apetyt - zauważył ciepło. - Gabrysiu, dołóż panom tortu. A ty, Py... Różo, zrób im herbaty. Laura ci pomoże. Laura była oburzona. Ale cóż, dziadkowi nie można było się sprzeciwić, przynajmniej ona całkiem tego nie umiała. Budził w niej mimowolny respekt i - on jeden z całej rodziny - mnóstwo jakiejś zaskakującej czułości. Poza tym, scen przy chłopcach robić nie zamierzała. Wstała i poszła razem z Pyzą do kuchni, gdzie, oczekując na zagotowanie się wody w czajniku bezprzewodowym, usiłowała wyciągnąć z siostry jakieś zeznanie, tyczące wieczoru spędzonego poza domem (szczęściara! I to w Walentynki!). Niestety, Pyza milczała jak zaklęta, gorączkowo wyjmując z szafki filiżanki i talerzyki, oraz w dzikim tempie pucując łyżeczki, zupełnie, jakby od ich blasku zależeć miało jej życie. Wyglądała zastanawiająco: dłonie miała czyste, lecz rękawy całe w błocie, podobnie jak nogawki dżinsów na kolanach. Zarumieniona, roztargniona i cała jakby pogrążona w minionej tajemnicy, Pyza wyglądała niezwykle ładnie. Zirytowana Laura stwierdziła, że chyba umrze z ciekawości, i obiecała sobie, że noc dzisiejsza upłynie jej na przesłuchaniu siostry. Kiedy wróciły do pokoju, chłopcy w ładnym tempie zmiatali dokładkę, a Ignacy Grzegorz, najwyraźniej w fazie mimikry, zaczynał nabierać charakterystycznych cech sposobu bycia gości. Atmosfera wyraźnie zelżała, dziadek opowiadał, jaki źródłosłów ma imię Wiktor i wpadł w zachwyt, dowiedziawszy się, że najmłodszy z braci nosi imię Lucjusz, zaś średni jest Adrianem. Zaśmiał się, usłyszawszy od chłopców, że ich imieniny przypadają kolejno, dzień po dniu, ponieważ, skoro rodzili się wszyscy w marcu, rok po roku, mama postanowiła, że dla oszczędności na prezentach i ciastach należy nadać synom imiona, sąsiadujące ze sobą w kalendarzu. Tak więc wszyscy trzej - Wiktor, Adrian i Lucjusz - urządzają przyjęcie jednego umownego dnia, a jest nim zazwyczaj piąty marca, dzień imienin Wiktora. - I Róży - powiedziała zdziwiona mama, a Pyza zrobiła się rozkosznie malinowa. Jej mina wskazywała wyraźnie, że Pyza uważa ten zbieg okoliczności za nieprzypadkowy i nacechowany jakimś magicznym znaczeniem. Notabene, chłopcy byli najwyraźniej podobnego zdania. Patrzyli na Pyzę z takim denerwującym, cielęcym zachwytem, jakby fakt, że jej imieniny przypadają też na piątego, był jej osobistą, cenną zasługą i wręcz czynem bohaterskim. Na nią, Laurę, absolutnie nie zwracali uwagi. No, dosyć tego. - Ja mam imieniny siedemnastego czerwca - oznajmiła głośno i wyraźnie. - Laura to moje imię. Ono też ma źródłosłów łaciński. Otrzymała roztargnione spojrzenie najgrubszego z chłopców. - Uhm - mruknął i znów się zwrócił, jak namagnesowany, ku Pyzie. - A znów nasza mama - wykrzyknęła Laura - ma imieniny dokładnie za dwa tygodnie. Gabriela! - My mamy jeszcze jednego brata - powiedział tymczasem Adrian do dziadka. - Już dorosły. Ma na imię Jacek. Nie mieszka z nami, bo się ożenił. - Jacek Lelujka? - powtórzyła mama z namysłem. - Chyba go znałam. On był w jednej klasie z Kreską i co dzień razem chodzili do szkoły i razem wracali, dopóki nie zaczęła chodzić i wracać ze szkoły z Maćkiem Ogorzałką. - Nie pamiętam - zbył ten fakt biograficzny Adrian. - Niedługo im się urodzi dziecko. Ciekawe, jak mu da na imię, bo to też ma być w marcu. - Czy imiona nadano wam celowo z myślą o tradycji antycznej? - zainteresował się dziadek, który kiedyś pisał pracę na ten temat. - Nie sądzę - dumnie rzekł Wiktor, unosząc podbródek. - Nasza mama nie bardzo zna się na tradycji antycznej. Nasza mama nie ma wyższego wykształcenia. Za to ma nas. Laura zauważyła, że dziadkowi spodobała się ta odpowiedź, a mama rozbłysła uśmiechem, przysiadła się do stołu i podparłszy pięścią podbródek, przyglądała się Lelujkom, promieniując nieświadomie aprobatą. - Najbardziej znany Lucjusz, jaki przychodzi mi na myśl - głosił tymczasem dziadek, odchylając się na oparcie krzesła solenizanckiego, a ręce opierając o blat stołu - to uczeń stoika rzymskiego Gajusa Muzoniusza Rufusa, pierwszy wiek naszej ery. Lucjusz wsławił się tym jedynie, że stworzył dzieło w języku greckim pod tytułem "Godne pamięci powiedzenia i czyny filozofa Muzoniusza". - Był jeszcze Lucjusz z Patraj, autor opowieści o młodzieńcu zamienionym w osła, naśladował ją potem Apulejusz w "Metamorfozach" - wtrącił mimochodem Wiktor, a uszczęśliwiony i zaskoczony dziadek aż się zwrócił ku niemu całym ciałem i rozkwitł jak róża. - Panie Wiktorze, moje uznanie - rzekł. - To nadzwyczajne. - Nic takiego - wyjaśnił Wiktor. - Jestem w klasie humanistycznej z łaciną. Mama i dziadek filologowie klasyczni nie mogli się powstrzymać od wymiany znaczących spojrzeń. - I wszyscy chodzicie do naszego liceum? Do Żeromskiego? - spytała mama ciekawie. - Nie, nie. Żaden z nas. Ja jestem w "Marynce", Darek w dwójce, a Lucek w siódemce. Do Żeromskiego chodził tylko Jacek - wyjaśnił Wiktor. - Bo rozsądnie jest się rozdzielić - powiedział kpiąco Darek. - Żeby nam nie zagrażała odpowiedzialność zbiorowa, jak który narozrabia. To nasz tata wymyślił, jeszcze jak byliśmy w podstawówce. - Spojrzał na dziadka, po czym dodał wyjaśniająco: - Tata nie żyje. Umarł na zawał, w samą wigilię, sześć lat temu. - I mama odtąd wychowuje was sama - powiedziała ze zrozumieniem Gabriela. - Tak. Ojciec był nauczycielem. Jak umarł, mama poszła pracować u Cegielskiego. Bardzo ciężko pracowała. Teraz udało się jej przenieść z hali montażowej do biura - dodał Lucek. - Oczywiście, nie pozwalamy na to, żeby tylko ona pracowała - dodał Adrian. - Najpierw Jacek nam pomagał, jak byliśmy mali, a teraz już się usamodzielniliśmy. Zainwestowaliśmy w malutkie przedsiębiorstwo... - Jakie tam przedsiębiorstwo, wózek ze słodyczami - przerwał Lucek. - Prowadzimy księgę handlową, więc przedsiębiorstwo - zirytował się na brata Darek. - Jak się dorobimy, może założymy jakiś sklepik. - Nie, sklepik, ty uparty molu, tylko mówię ci, że punkt usługowy! - nie zapanował nad sobą Lucek. Darek nie wytrzymał i wsadził mu pięść pod żebra. - Galerię! - powiedział rozkazująco Wiktor. - Jaką galerię, jaką galerię! - zdenerwował się Lucek. - Warsztat naprawczy! Najlepiej - drobnego sprzętu domowego. - Sam jesteś drobny sprzęt domowy - odpowiedział mu starszy brat. - Jak ty lubisz dłubać w budziku, to sobie dłub, ale nie ryzykuj wspólnego kapitału. Ignacy Borejko spojrzał na nich z zainteresowaniem. - Spory między wspólnikami - rzekł - dobre są tylko w takim stopniu, w jakim poprawiają perspektywy przedsięwzięcia. Niestety, jest naturą wszelkich sporów, że na ogół powodują destrukcję i bałagan. Strzeżcie się tego. A poza tym - pamiętajcie: Fata viam invenient(* * Przeznaczenie znajdzie drogę.) - Wergiliusz - zareagował machinalnie ktoś od drzwi. Babcia stała tam już od pewnego czasu. Chyba bardzo szybko się ubierała, bo guziki sweterka miała krzywo zapięte. Teraz stropiła się, widząc, że przyciągnęła ogólną uwagę. - Witajcie, chłopcy - powiedziała z uśmiechem. - Jestem babcią Róży. Jest też babcią i Laury, ale o tym ani słowa, prawda? Chłopcy zerwali się i kolejno ucałowali jej dłoń, co babcię nastawiło do nich bardzo przychylnie. - Róża, podaj chłopcom jeszcze po kawałku piernika - poleciła. - Bardzo się Idzie udał tym razem. I zanim się Laura obejrzała, już minął kwadrans, potem drugi. Do zielonego pokoju doszedł jeszcze jeden zainteresowany, mianowicie Grzegorz, i tak sobie wszyscy razem siedzieli, śmiejąc się i rozprawiając, i coraz lepiej się czując ze sobą. Jedna tylko Laura czuła się źle; ponieważ ani razu nie spojrzał na nią ten, którego zainteresowania oczekiwała najbardziej: Wiktor. Nic z tego nie rozumiała. Co się dzieje w tym domu? Dotychczas miało się pozycję wiodącą. Pyza, biedaczka, choć pierworodna, a do tego wzorowa córka, wnuczka, siostrzenica i pasierbica, niezawodna pomocniczka mamusi, babci i dziadunia, słowem: klasyczna ofiara, musiała przecież ustępować swej młodszej siostrze w każdej dosłownie okoliczności. Ba! Ma się osobowość, prawda? Co innego Pyzunia: poczciwa; wiecznie potulna, pozbawiona własnej inicjatywy, w najnudniejszy sposób myśląca z reguły najpierw o innych, potem o sobie, ta Pyza zwykle płynęła tylko na fali wydarzeń, które wznieciła Laura. Mało tego: podczas gdy Laura umiała beztrosko balansować na grzbiecie każdej fali, i to w dowolnych warunkach, Pyza całkiem by utonęła, gdyby nie popychała jej młodsza siostra. Taka jest prawda. Trudno. Nikt nie może odpowiadać za cechy, jakimi go obdarzyła natura. Nie można więc mieć Pyzie za złe, że jest słodką i uległą poczciwiną. Ale żeby te właśnie cechy wzbudzały w chłopcach taki entuzjazm? Nie do wiary. Nie inteligencja, nie dowcip, silny, zdecydowany charakter i fantazja? Coś tu się nie zgadzało. A może ja jestem po prostu za młoda? - wpadło jej do głowy straszne podejrzenie. - Może widzą we mnie tylko uczennicę szkoły podstawowej? A może - o zgrozo - widać po mnie, że mam dopiero trzynaście lat? Tak. To musi być to - zdecydowała. - A więc trzeba będzie dołożyć starań, żeby zatrzeć i pozbawić znaczenia te przykre oznaki tak młodego wieku. 16 - Przepraszam, my za długo tu siedzimy - spostrzegł się nagle Wiktor i zerwał się z miejsca. - Ale to dlatego, że bałem się zerkać na zegarek - wyjaśnił z całą szczerością, zwracając się do Róży. Jego bracia zerwali się także. Charakterystyczne dla tych chłopców było, że kiedy znajdowali się w pozycji siedzącej, przedstawiali sobą obraz swobodnego rozleniwienia, natomiast poruszali się z reguły w sposób gwałtowny i szybki. Mieli też zwyczaj wyrywać się z impulsywnymi wypowiedziami, których czasem żałowali. - Bardzo przepraszamy za nasze intru... intruzo... - wyskoczył Lucek, po czym zacukał się i ucichł. - I bardzo dziękujemy za tak miłą... eee ...gościnę - stękał Darek i Gabrysia ulitowała się nad mękami młodości, wstała także, wyciągnęła do nich rękę. - Dobranoc - powiedziała. - Nie siedzieliście ani o minutę za długo - zapewniła ich poważnie. - Było nam bardzo miło poznać braci Jacka. Proszę go przy okazji pozdrowić. No i - wpadajcie do nas, zapraszamy. Nagle speszeni, bracia Lelujkowie odeszli, czyniąc istny Wersal, szeleszcząc skafandrami, następując sobie wzajemnie na adidasy i wpadając na siebie w drzwiach z powodu wykonywania ostatnich obrotów i ukłonów. Kiedy skończyły się te wszystkie ceregiele, wybiegli z ulgą na klatkę schodową i wkrótce Gabrysia usłyszała ich łamliwy tercet na pustej ulicy - uciszając się nawzajem i psykając, oraz wydając ochrypłe rechociki, komunikowali sobie wrażenia z wizyty. Z pewną ulgą stwierdziła, że były one pozytywne, a kto wie, czy nie więcej. Odprowadziła wzrokiem ich oddalające się sylwetki, odwróciła się do wnętrza pokoju i ujrzała dwa oblicza dziewczęce, z których każde nosiło całkiem inny wyraz. Pyza miała nieobecne spojrzenie i wypieki, wskutek czego wyglądała, jakby zaatakowała ją grypa. Laura była spięta i rozzłoszczona jak kotka. Jej trójkątna twarzyczka o wysokich kościach policzkowych była blada, usta zaciskały się w wąską linijkę. Gabrysia uniosła wzrok i trafiła prosto na spojrzenie swojej matki, stojącej obok drzwi. No i co tam? - pytały kpiąco jej oczy. Gabrysia uśmiechnęła się do mamy. Ano nic, moja kochana. Pełny spokój. No, niech ci będzie, że miałaś rację: zaczęło się i to w sam Dzień Zakochanych. Ale, jak dotąd, nie czuję najmniejszej potrzeby, żeby się wtrącać! 17 Kwadrans po dwunastej. Natalii ani śladu. Radio cichutko szemrało, a ponieważ był to, jakimś cudem, jej niegdyś ukochany, potem zapomniany, koncert obojowy Marcella, mama Borejko słuchała z miłym wzruszeniem, opierając głowę o ścianę. Była sama w kuchni, w ogóle - ona jedna jeszcze czuwała. Zupełnie już nie chciało się jej spać. Gdyby nie zrywała się z łóżka, nie ubierała w pośpiechu i, wiedziona ciekawością, nie wychodziła do gości, pewnie byłoby inaczej: udałoby się jej zasnąć nad "Krystyną, córką Lavransa", która, czytana po raz setny w życiu, jak zwykle przynosiła jej spokój i poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony, może trzeba by się jednak przewracać bezsennie w pościeli po tej rozmowie z Gabrysią, o Robrojku. Ach, ta Natalia... co się z nią dzieje? Kiedyż ona wróci? Czy ta dziewczyna zacznie się kiedyś zachowywać w sposób zrównoważony i zrozumiały? Matka wolałaby ją widzieć w bardziej stabilnej sytuacji. Ale cóż, już dawno zrozumiała, że ingerować w życie Nutrii nie należy - przyciskana do muru, zmuszana do decyzji, Natalia wybuchała gniewem, po czym robiła wszystko dokładnie na odwrót, niż by się chciało. Biedny ten Robert. To prawda, Nutria mu nigdy niczego nie obiecywała, ale jakimś cudem on przecież powziął nadzieję. Jednakże nie dla Nutrii stabilizacja i bezpieczeństwo. Ona woli wieczny niepokój i szarpaninę. Cały dom był uśpiony, tylko z małego radia, ustawionego na stole, dobiegała cichutka muzyka: obój wyciągał przejmujące adagio, zawijał zapierające dech sploty, jak wymawiane bez tchu wyznanie - i mama Borejko pomyślała nagle: Wszystko znika w otchłani. Cały smutek i całe szczęście. A muzyka gdzieś tam trwa, na zawsze. Usłyszała szmer i otworzyła oczy. Ujrzała przed sobą męża w rozwleczonej, pasiastej piżamie i krzywo zawiązanym szlafroku. Mrugał oślepionymi nieco, ciemnymi oczami, chociaż na stole kuchennym paliła się tylko mała lampa. Cały w punkcikach światła, przesianych przez abażur, wpatrywał się w żonę bez słowa. Przyspały mu się włosy i teraz sterczały znad uszu jak rogi fauna; jego miła twarz nie wyrażała właściwie żadnych uczuć, a jednak biło od niego dobre, spokojne ciepło. Przez chwilę stał nieruchomo, z wolna skupiając uwagę, tak jakby wsłuchiwał się nie tylko w dźwięki oboju, pnące się na niebotyczne wysokości, ale i w myśli żony. Wreszcie usiadł obok niej na ławie, oparł łysą potylicę o ścianę i, pociągnąwszy nosem, bez słowa przytulił jej głowę do swego chudego ramienia. Siedzieli spokojnie, słuchając, aż dobiegła końca część trzecia. Spikerka zamruczała coś i zaczął się Piąty Koncert Brandenburski. - Obudziłem się, a ciebie nie ma - tak się przestraszyłem. Miałem zły sen. Jak w tym wierszu: "Lodowiec napiera na kredens, przez łóżko pustynny dmie wiatr. Rysa na dnie filiżanki to ścieżka na tamten świat". - Auden - mruknęła machinalnie mama Borejko, przez lata małżeństwa z molem książkowym nauczona bezbłędnego rozszyfrowywania cytatów. - I cóż to takiego strasznego, ty neurotyku. Zawsze to wszystko dobrze wiem na jawie: nasz kruchy domek stoi na wulkanie, a ja i tak zawieszam świeże firanki w oknach. Piekę ciasteczka istotom śmiertelnym. I staram się nawet, żeby to były smaczne ciasteczka. - Będę cię kochał, dopóki żyję - szepnął Ignacy, biorąc jej rękę w swoje chłodne dłonie i ściskając ją mocno. - Cóż, jeszcze żyjesz. I to nieźle - kpiąco mruknęła żona. - Może więc nie ma na razie powodu do tych bezustannych jeremiad... - Bezustannych jeremiad?!... - Tak, i rzewnych pożegnań. Jesteś okropnie melodramatyczny, Ignacy. To mi się kłóci z deklarowanym przez ciebie od lat upodobaniem do stoicyzmu. - Tak powiadasz? - zastanowił się mąż. - O, tak. Za młodu nie byłeś taki skłonny do kiczu. I do użalania się nad sobą. Weź się w garść, bo cię przestanę kochać. - Nie wierzę. Aha, a potem... też się będziemy kochali, Milu - rzekł rozweselony nagle Ignacy Borejko. - Rzecz oczywista, tam nie może być tak, jak u Twaina, pamiętasz? Strasznie się tam nudzili, musieli całymi godzinami, w tłumie innych zbawionych, sterczeć na jakimś ogromnym stadionie, uwierały ich aureole, swędziały skrzydła i wreszcie, w asyście sztywnych aniołów, nadchodził Bóg i miał do nich jakąś niezrozumiałą mowę, zniekształconą przez mikrofony. - Ignacy, ty coś konfabulujesz. Nie tak było. - No; nieważne. Chciałem tylko powiedzieć, Milu, że naszej miłości starczy na całą wieczność. - Znów jakby kicz. W sam raz na Dzień Zakochanych. - Nie dałem ci żadnej walentynki - zachichotał Ignacy. - No, widzisz, jaki ty jesteś. Przejmujesz szmirowate gusta, ale walentynki nie dasz. Nie rozumiem tego twojego głupawego chichotu. Dlaczego nie miałbyś mi dać walentynki? Czy chodzi może o mój wiek? - Ależ nie. Zresztą, ja jestem w tym samym wieku, nie zapominaj. - Mój drogi, patrząc obiektywnie, my jesteśmy jeszcze zupełnie młodzi. - Masz rację, Milu. Co to jest te sześćdziesiąt trzy lata. - No, widzisz. Więc nie dziadziej. - Dziadziejesz, dziadygo dobrodzieju, dziecinniejesz dzień w dzień - zabawił się lingwistycznie Ignacy Borejko. - Zawsze w tobie podziwiałem, Milu, ten talent do cennych diagnoz. - No, to przynajmniej z wiekiem nie zanika, wręcz przeciwnie. Teraz na przykład uważam, że najwyższy już czas iść do łóżka. - To chodźmy, moja miła. - Chodźmy. 18 A jednak nie wszyscy jeszcze spali, choć dom był taki cichy i spokojny. U dziewczynek nie paliła się co prawda żadna lampa, ale nie było ciemno: jedyne okno wąskiego pokoiku wychodziło na ulicę Zacisze, ale z Roosevelta dobiegało tu żółte światło latarni jodowej, ustawionej tuż przy rogu kamienicy. Kiedy się nie zaciągnęło zasłon, rozproszona poświata docierała aż na tapczaniki Róży i Laury, stojące przy najdłuższej ścianie. Jak się człowiek uparł, mógł sobie nawet poczytać przed zaśnięciem. Wiele też było widać, w tej chwili na przykład widać było szeroko otwarte, błyszczące oczy Pyzy, wpatrzonej z rozmarzeniem w sufit, na którym widniały równe kółeczka cienia, rzucane przez oczka firanki. Poczciwa Pyzunia leżała sobie spokojnie jak myszka i zdawało się jej, że wprowadzi siostrę w błąd. Kiedy tuż po kąpieli wypytywało się Pyzę o wydarzenia dzisiejszego wieczoru poza domem, udała okropnie senną, kazała gasić lampę i nawet zaczęła leciutko pochrapywać. Lecz mieszkając w jednym pokoju z siostrą, i to już przez lat trzynaście, Laura nabyła umiejętności rozpoznawania, kiedy Pyza śpi, a kiedy nie. Taka rzecz, jak oddech: teraz Pyza oddychała cichutko, a przez sen - sapała głośno i powoli. Zdarzało się jej nawet wykrzykiwać coś głośno, albo bełkotać jakieś niezrozumiałe strzępki zdań. Zawsze też wierzgała, wierciła się i zrzucała pościel na podłogę. A teraz - bezruch i cisza jak makiem zasiał. - Hej! Przecież wiem, że nie śpisz! - szepnęła gniewnie Laura, siadając w pościeli. Ich tapczany stykały się w nogach, więc twarz siostry, słabo oświetlona od tyłu, była wyraźnie widoczna. - No? Odezwij się! - No, co? - odezwała się, również szeptem Pyza. - Powiesz mi czy nie? - Ale co mam powiedzieć? - Co się dzisiaj wydarzyło. Byłaś u nich? - Tak. - Sama? - Nie, z Bernardem. - Z Bernardem Żeromskim? Jakim cudem? Jak ty ich w ogóle poznałaś? Nikt cię dziś o nic nie pytał, to dziwne. - No, to dlaczego ty mnie pytasz? - odparła Pyza bezczelnie. - Za pozwoleniem, bo jestem twoją siostrą, moja droga, ot co. Jestem twoją jedyną siostrą. Kto, jak nie siostra, powinien wiedzieć o twoich postępkach. - To zabrzmiało jak "o występkach" - bąknęła Pyza, jakby z kpiną. Ta właśnie kpina, ten dowód, że Pyza się emancypuje i zaczyna wkraczać - sama! - do świata dorosłych, wzburzyła Laurę tak, że krew uderzyła jej do głowy. - Nie denerwuj się, moja droga - dorzuciła Pyza, najwyraźniej bagatelizując stan, w jakim znajdowała się jej jedyna siostra. - Po prostu nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło. Ot, wieczór jak wieczór. I dopiero to ostatnie zdanie rozjuszyło Laurę tak strasznie, że cisnęła w Pyzę jaśkiem i w efekcie stłukła wazonik. 19 - Słyszałeś? - Gabriela otworzyła oczy i uniosła głowę z piersi Grzegorza. - Co?... Nnie... nic - zamruczał przez sen. - Śpij... - przyciągnął jej głowę na poprzednie miejsce. - Cśśś... no, już. Gabriela poleżała chwilę, otwierając szeroko oczy, tak jakby to miało jej pomóc w nasłuchiwaniu. - Chyba coś się stłukło. - Pewnie na ulicy... śpij, mała. - Nie. U dziewczynek. - No, to co... - Pójdę zobaczyć. - Nie pójdziesz. Już jest cicho. Zrzuciły coś przez sen. Śpij, kochana - Grzegorz przytrzymał ją mocniej i momentalnie zasnął. Gabriela leżała w ciemności, nasłuchując równego oddechu nad swoim prawym uchem. Pod lewym słyszała, oddalone tylko o parę centymetrów ciała i kości, rytmiczne bicie serca: powolne, mocne tony, spokojny dowód siły i zdrowia. Klatka piersiowa, wraz z leżącą na niej głową Gabrieli, unosiła się w głębokim oddechu i opadała jak fala. Gabrysia zamknęła oczy - i już była na huczącym morzu, pokład statku unosił się i opadał, wydymały się białe żagle, niebo lśniło czystym kobaltem, wysoko krzyczały mewy. Słońce. Wiatr. - Śpij - mruknął Grzegorz przez sen i Gabrysia natychmiast wróciła do rzeczywistości. "Obudzą się rano, wyskoczą z łóżek bosymi nogami na szkło" - podpowiedziała wyobraźnia. - "Nic podobnego" - odparła sama sobie. "Ja wstanę pierwsza". Ale wyobraźnia nie dawała jej spokoju: "Zerwą się w nocy do łazienki, po ciemku nieszczęście gotowe". Hiperrealistyczna wizja rozciętego do kości, krwawiącego ciała, kazała Gabrieli znów unieść głowę. Cholera. Delikatnie wysunęła się z objęć Grzesia. Mruknął z dezaprobatą, ale już nie miał siły wychynąć z odmętów snu. Wymknęła się cicho z pokoju, mijając łóżeczko Ignasia. W korytarzu owiało ją chłodniejsze powietrze: widocznie okno w kuchni jest otwarte. Poszła je zamknąć po ciemku, drżąc z zimna. Wracając, po drodze zabrała zmiotkę i szufelkę. U dziewczynek był spokój. W półmroku zidentyfikowała przyczynę tamtego hałasu: na podłodze obok biurka Laury leżał strzaskany wazonik: żółte, podłużne błyski znaczyły krzywizny szkła. Brr. Pochyliła się, zebrała palcami największe kawałki, a resztę okruchów skrupulatnie zmiotła, dla pewności zataczając szczotką coraz szersze kręgi, wreszcie wyprostowała się i zebrała się do wyjścia, z przyzwyczajenia rzucając kontrolne spojrzenie na śpiące córki. Tygrysek leżał na boku, spod kołdry widać było tylko czubeczek głowy. Pyza, o dziwo, nie była rozkopana. Leżała na wznak, z zamkniętymi oczami i rękami równo wyciągniętymi wzdłuż ciała. Jej oddech był spokojny... zbyt spokojny, pomyślała Gabriela i uśmiechnęła się w półmroku. A wtedy Pyza uśmiechnęła się także! - otworzyła błyszczące oczy i filuternie spojrzała na matkę. Gabrysia prychnęła śmiechem, pokręciła głową, przesłała jej w powietrzu buziaka i - wciąż się uśmiechając - wyszła cicho z pokoju. Prosto na Natalię, która właśnie zjawiła się cicho jak duch i teraz po ciemku wieszała płaszcz Patrycji. - Uff! Aleś mnie wystraszyła - szepnęła Gabrysia, łapiąc dech. - Uważaj, niedojdo, mam tu szkło na szufelce. Ostrożnie - tu Gabriela nastawiła ucha, bo usłyszała chlipanie. - Co jest? Płaczesz? - przestraszyła się. Zaciągnęła Natalię do kuchni. Zapaliła lampkę na stole i przede wszystkim, w przewidywaniu burzliwych reakcji, roztropnie i prozaicznie odłożyła na bok szufelkę pełną odłamków. Istotnie, Natalia od razu zawisła jej na szyi, obejmując siostrę wiotkimi ramionkami i kryjąc twarz na jej ramieniu. - Czego beczysz, co? - natarła Gabriela. - Bo jestem taka szczęśliwa - odszepnęła Natalia, mocząc łzami piżamę siostry. - Co za banalna... - zaczęła bojowo Gabriela, ale nagle okropnie się wzruszyła i głos uwiązł jej w gardle. Odsunęła siostrę na odległość ramienia i spojrzała jej w twarz. Od Natalii bił blask. - Ślub w najbliższym możliwym terminie, za cztery tygodnie - roześmiała się, ocierając oczy i policzki pięściami, jak wtedy, gdy miała lat siedem i siedziała, płacząc, w wannie pełnej wody. - Jak mogłam być taka głupia i tracić cały rok! Po co ja uciekałam na ten Cypr! - Może po to, idiotko nieszczęsna - odparła Gabriela, walcząc z rozczuleniem - żeby teraz móc pojąć, jaka byłaś głupia. Och, Nutria! Bądź szczęśliwa. - On jest młodszy ode mnie. - Wiem. - Złośnik. Wariat. Nerwus. - Jeszcze się przez niego napłaczesz - orzekła Gabrysia. - Wiem. Ale na pewno nigdy nie poczuję się oszukana. On jest samą szczerością, on by nie umiał być podstępny czy zakłamany... a ja tego chyba najbardziej w ludziach się boję. Widzisz, ufam mu bezgranicznie. On jest połową mojej duszy. - Matko kochana, Nutria, w jakie ty banały lecisz - burknęła Gabrysia, żeby już się tak bardzo nie wzruszać. - Tego po prostu słuchać się nie da. Natalia zaczęła się śmiać. - Ależ jutro będzie sensacja w domu! - Nie sądzę - trzeźwo odrzekła Gabriela. - Wszyscy się domyślaliśmy, jaki będzie finał tego raptus puellae. Żal nam tylko Roberta. - Gaba!!! Ja nigdy nie... ja... ani słowa... Ja... on... - No, daj już spokój, nieszczęsna - powiedziała Gabriela surowo, lecz z czułością. - Przecież nie możesz kochać ich obu, prawda? Ktoś musiał przegrać. Szkoda, że to znów on - westchnęła, potargała marchewkowe loki nad czołem siostry. - Jazda, idź spać. Zrobiłam ci łóżko, w nadziei, że jednak dzisiaj wrócisz. Uściskały się i Nutria odfrunęła. Gabriela, której uśmiech jakoś nie chciał dziś opuścić, wysypała szkło do kubła, odstawiła szczotkę, umyła ręce i napiła się wody prosto z kranu. Uff. Co za dzień. Co za noc. Nogi się pod nią ugięły i usiadła na taborecie. Na wprost niej, na ścianie ponad stołem, wisiał odwieczny śmietnik: napisy, hasełka, rysunki i fotografie, których przez lata nie zdejmowano, najpierw z niedbalstwa, potem z przyzwyczajenia, wreszcie - z poszanowania dla tradycji rodzinnej. "Kto mlaszcze, dostanie w paszczę" - ostrzegał najstarszy z napisów, dziś już niemal wyblakły. Wycinanka, przedstawiająca tatusia na traktorze, była wspólnym dziełem Nutrii i Patrycji, z roku 1978. Obrazek z dużą czarną małpą w cyrkowym kapelusiku, dar gwiazdkowy dla dziadziusia, wykonany został przez dziesięcioletnią Pyzunię. Tuż obok wisiała fotografia natchnionego Ignacego Grzegorza, siedzącego na nocniku z pozytywką. A te znów kulfony na papierze w wąskie linie powstały w roku szkolnym 1976/77, kiedy Nutria była w klasie pierwszej: "Gaba, kokam cie". Gabriela roześmiała się i oczy jej zwilgotniały. Nadmierna uczuciowość, która na starość może się przerodzić w sentymentalizm - powtórzyła surowo. - No, już, spokój, idiotko - przykazała sobie i jak zwykle jej to pomogło. Zgasiła światło, pozostawiając w mroku ścianę pamiątek i z ich obrazem pod powiekami wróciła do swego pokoju. Przystanęła po drodze obok śpiącego syna i poprawiła kocyk, zsunięty z jego pleców. Pyza oczywiście nie wie, że mały wszystko wygadał, kiedy po powrocie wskoczył matce w ramiona. ("Mamo, ja się zgubiłem, jak wybuchło, i pani mnie znalazła, i Pyzia płakała, i to była mama tych chłopców"). No i dobrze, niech nie wie. Może sama opowie, a może i nie. Pyza jest mądra, odpowiedzialna i ma charakter. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło i nie ma co biadolić. Może kiedy indziej człowiek by się przeraził, zdenerwował, nakrzyczał - ale przecież nie dziś. Nie w Dzień Zakochanych. Wciąż się uśmiechając, Gabriela wsunęła się do łóżka i podwinęła skraj kołdry pod zziębnięte stopy. Ułożyła głowę tam, gdzie przedtem - znajomy, równomierny stukot powiadomił ją, że wszystko jest w największym porządku. Przez chwilę leżała błogo, nie myśląc o niczym, czując jak jej ciało powoli się rozgrzewa, a powieki zaczynają ciążyć. W półśnie zaczęła liczyć uderzenia serca, tego tuż pod swoim uchem, ale zmyliły się i pomieszały z biciem jej własnego. Pomyślała, że obok stuka jeszcze jedno: Ignasia, a potem zaczęła liczyć, ile tych serc bije w całym domu; i zastanawiać się, czy rytmy ich się pokrywają, i jak by to brzmiało, gdyby nagrać wszystkie na taśmę i odtworzyć jednocześnie. Ech, cuda, cudeńka... Jak on się nazywał? - błysnęło jej poprzez mgłę uciekających myśli i obrazów. - Walt Whitman, oczywiście. "Wszystko, co znam, to wyłącznie cuda..." - jak to było? jak to było?... "Czy stoję pod drzewami w lesie... czy rozmawiam za dnia z kimś, kogo kocham, albo nocą śpię z kimś, kogo kocham..." - jak to było? "Podziw budzące owady w powietrzu... cienka krzywizna wiosennego nowiu... to dla mnie cuda, całość pełna powiązań, a jednak każdy jej składnik odrębny i na swoim miejscu... każdy cal sześcienny przestrzeni jest cudem..." Jakie to piękne - zachwycała się już prawie we śnie. - Codzienny... zwykły... trud - nie, cud!... - myśli się splątały. - Codzienny... zwyczajny... cud... I już spała. Piątek, 27 lutego Gabrieli 1 O siódmej dziesięć Pyza stała przy kuchennym oknie, pijąc mleko i jedząc niskokaloryczny razowiec z niemal przezroczystym płatkiem chudego twarogu oraz kawałkiem papryki. Za oknem był obiecujący poranek; niebo po drugiej stronie ulicy Roosevelta, na wschodzie, różowiało i złociło się ponad z lekka zadymioną panoramą starego Śródmieścia. Wiał silny, wiosenny wiatr, termometr wskazywał prawie piętnaście stopni - jawny dowód na pogłębiające się zmiany klimatyczne, o których była mowa na ostatniej lekcji geografii. Ten luty okaże się zapewne najcieplejszym w historii. Przez uchylone okno napływał zapach świeżej, wilgotnej ziemi i - czy to być może? - krzak bzu na trawniczku przed domem miał już nabrzmiałe, zielone pączki! Siódma piętnaście. Pyza nadal tkwiła w oknie, pijąc powoli mleko (chleb już pochłonęła; nadal była bardzo głodna, ale założyła sobie przecież, że nie przekroczy tysiąca kalorii dziennie). Tego zwyczaju wystawania w oknie nabrała od niedawna, bo przypadkowo zauważyła - i to zaraz nazajutrz po Walentynkach - że poranna trasa braci Lelujków wiedzie ulicą Roosevelta pod górę, do trzech różnych przystanków tramwajowych, z których, w trzech różnych kierunkach, odjeżdżali do szkół. Tamtego, pierwszego po Dniu Zakochanych, poranka, mijając kamienicę numer pięć, bracia Lelujkowie, jak jeden mąż, odwrócili czarne głowy i, dziarsko maszerując, wpatrywali się w okna Pyzy. Kiedy natrafili na nią wzrokiem, zatrzymali się gwałtownie, wpadając jeden na drugiego, wykonali ukłony lub pomachali ręką. Nazajutrz Pyza, stojąc w oknie, pokazała im na migi, że już leci - i w ten prosty sposób udało się im przebyć razem kawałek drogi do przystanków tramwajowych, gdzie Pyza ich pożegnała, udając się do swej szkoły jak zwykle na piechotę. Trzeciego ranka sytuacja się skomplikowała, gdyż do gry włączyła się Laura. Parząc sobie usta mlekiem i omal nie łamiąc nóg na schodach, pognała za siostrą, w biegu wkładając płaszcz i czapkę. Czwartego dnia to Laura stała w oknie, ale Pyza była już gotowa w przedpokoju, o godzinie siódmej trzydzieści, jak obszył. Nigdy dotąd panny Pyziakówny nie wychodziły do szkoły tak wcześnie i tak punktualnie. Spóźnienia ustały, jak nożem uciął. Wyregulował się też rytm wieczornych capstrzyków i porannych pobudek. Wszystko szło jak w zegarku. Przedtem zwykle bywało tak, że rozstawały się z Laurą na Moście Teatralnym i każda szła w swoją stronę, Laura w lewo, koło Teatralki i Opery, a Pyza w prawo, przez Dąbrowskiego i Słowackiego do swego liceum. Obecnie sytuacja się zmieniła: Laura wsiadała do tego samego tramwaju, co Wiktor i jechała z nim, prowadząc wesołą konwersację - najpierw tylko jeden przystanek, a ostatnio nawet już i trzy. Siódma dwadzieścia. Za plecami Pyzy trwał zwykły domowy rozgardiasz: dziadek, pokrzykując, wystukiwał Laurę z łazienki, babcia gotowała kaszkę na mleku, ciskając, jak to ona, pokrywkami. Grzegorz zawzięcie szukał tego samego, co zawsze, niebieskiego puloweru, a mama spokojnie objaśniała Ignasiowi, co to jest Europejska Wspólnota Gospodarcza i co w tym kontekście oznacza termin "wolny rynek" (Ignaś wyczytał go właśnie w gazecie, leżącej na stole). Natalia natomiast, już po śniadaniu i ubrana, biegała nerwowo w poszukiwaniu torebki. Zaraz miała wyjść na spotkanie z ojcem Krzysztofem, dominikanem, który jako wieloletni przyjaciel domu, wprowadzony w meritum sprawy, zgodził się zorganizować w trybie wyjątkowo przyspieszonym tak zwane nauki przedślubne. Czekało ją też mnóstwo roboty ze zdobyciem potrzebnych papierków, metryk, świadectw oraz zaświadczeń. Siódma dwadzieścia dwie. Idą!!! - dzisiaj jakoś wcześniej. Wiktor, jak zwykle, na przedzie, jakby osłaniał dwu młodszych, idących tuż za nim. Maszerują wyrównanym krokiem, machając długimi łapskami w tym samym rytmie. O rety, jaki ten Wiktor przystojny! Pyza odstawiła pusty kubek do zlewu i ruszyła do przedpokoju, gdzie ubrała się w kurtkę polan a na ramiona zarzuciła plecak. Niecierpliwy dziadek doczekał się wreszcie: Laura błyskawicznie opuściła łazienkę i migiem znalazła się w przedpokoju - starannie uczesana, wyświeżona, pachnąca Aqua di Gio i najwyraźniej ozdobiona makijażem! Nikt z rodziny tego nie zauważył, ale i Pyza nie zdążyła zwrócić siostrze uwagi, bo do drzwi zadzwoniono. Obie siostry spojrzały po sobie ze zdziwieniem. Nie taki wszak utrwalił się obyczaj przez ostatnie dwa tygodnie. Laura rzuciła się otwierać; na progu stali wszyscy trzej bracia i uśmiechali się szeroko, a Wiktor wystawiał przed siebie bukiecik frezji. Na widok Laury chłopcy lekko spoważnieli i poprosili o przywołanie mamusi. Przypominało to wstęp do zbiorowych oświadczyn, nie wiadomo było tylko, o czyją rękę. Sytuacja wyjaśniła się, kiedy nadciągnęła zdumiona mama: Wiktor wręczył jej kwiaty i z ukłonem rzekł: - Wszystkiego najlepszego w dniu imienin. - Ach! - zaskoczenie mamy było kompletne. - Chłopcy, jak to miło... ale... skąd wiedzieliście? - Laura mówiła o tym, kiedy po raz pierwszy byliśmy u państwa - wyjaśnił gładko Wiktor. - Wszystkiego najlepszego. - Zdrowia, szczęścia, pomyślności - wyrwał się Lucek. - Jestem naprawdę wzruszona - oświadczyła mama, promieniejąc. - Przykro mi tylko, że nawet nie mogę was zaprosić do środka... i wy się spieszycie, i my. Ale gdybyście mieli czas dziś pod wieczór... to wpadnijcie. Na herbatkę i coś słodkiego. - Och, hm... dziękujemy. Nie chcielibyśmy przeszkadzać... pewnie będą goście - rzekł uprzejmie Wiktor, a oczy uciekły mu z twarzy matki na twarz córki (Pyzy). Potrząsnęła ona z uśmiechem głową, a mama pospieszyła z zapewnieniem, że rodzinny obiad imieninowy ma się odbyć w niedzielę. - Przyjdźcie, chłopcy, dziś wieczorem - zakończyła. - Będzie nam bardzo miło. Wiktor ukłonił się. - Z przyjemnością - powiedział. - Szósta? - Bardzo dobrze - odparła mama. - No, a teraz już lećcie, bo się spóźnicie do szkoły. 2 - Gorąco mi się zrobiło z oburzenia - oznajmił Grzegorz. - Przez chwilę myślałem, że zapomniałaś o naszych planach i że ich zaprosisz na herbatkę po południu. I tak, uważam, szósta to za wcześnie, ale z biedą ujdzie. - Zdążymy, zdążymy, Grzesiu - Gabriela nalała wody do wazonika i wstawiła tam frezje. - Uhm, jak one pachną niebiańsko. Skąd wiedzieli, że to moje ulubione kwiaty? - Wcale nie wiedzieli, tak sobie kupili - cierpko wyjaśnił Grzegorz, odrobinę zniecierpliwiony. - Frezje należą do najtańszych kwiatów, a ty, Gabrysiu, masz skromne upodobania. Trafili przypadkiem. - Na pewno - przytaknęła Gabrysia i zerknęła na niego z ukosa. - Cóż, dzień robi się coraz milszy. - Obok łóżka, po przebudzeniu, znalazła dziś szarlotkę krucho-drożdżową, upieczoną - jak podano na załączonej laurce - przez Pyzę i Laurę, lecz wyraźnie noszącą wszelkie cechy indywidualności twórczej tej starszej córki. Ignacy Grzegorz wręczył mamie laurkę z precyzyjnie wyrysowaną kulą ziemską, oraz idealnie symetrycznym sercem, wykonanym techniką wcierki. Górą szedł napis "Imieniny" wykaligrafowany drukowanymi literami. Kiedy tylko Gabriela wyszła z łazienki, ojciec wręczył jej opakowany w złoty papier "Podręcznik brzuchomówstwa" (Lwów, 1926), wyszperany w antykwariacie przy Starym Rynku, w dziale "varia". Mama dobiegła zaraz po nim ze swoim prezentem: była nim biała azalia, ulubiony jej kwiat doniczkowy. Nowy przekład wierszy Rilkego był natomiast cennym darem Natalii. - A ode mnie - oznajmił Grzegorz, całując żonę przed śniadaniem - dostaniesz w prezencie dzisiejszy dzień. Czekają cię wyłącznie przyjemności. Nic nie będziesz musiała robić. Nie będziesz się niczym martwić. Nikt nie przyjdzie do ciebie z kłopotami i skargami. Żadnych obowiązków i terminów. Dobrze się składa, że piątek to twój dzień wolny, inaczej w żadnym razie nie pozwoliłbym ci iść do Instytutu. - Grzesiu, ja po prostu uwielbiam, jak jesteś takim słodkim tyranem - zakpiła Gabriela, podając mu chleb razowy i masło. - A gdybym tak się nie zgodziła na te wszystkie rozkosze, to zbiłbyś mnie? - Tak. Nahajem. Nahajem po białych plecach - rzekł Grzegorz srogo, odłupując czubek jajka na miękko. - Sienkiewicz - zareagowała mama z kąta obok zlewozmywaka. Coś tam wymierzała i przestawiała z zapałem. - Taki dzień, Gabrysiu, należał ci się od dawna. - Zaraz cię porywam - oznajmił Grzegorz. - Raptus puellae numer dwa. Pożyczyłem malucha od Idy i ty, o nic nie pytając, wsiadasz zaraz, zamykasz oczy i zdajesz się na los. - W maluchu Idy to bardzo a propos. Mam nadzieję - dodała Gabriela z powątpiewaniem - że dojedziemy do celu. - Ja też mam taką nadzieję - rzekł Grzegorz. - To jest, chciałem powiedzieć: z pewnością dojedziemy. Nie było to jednak takie pewne dla Gabrieli, gdy, odziana wytwornie, jak przykazał Grześ, znalazła się we wnętrzu archaicznego pojazdu państwa Pałysów. Maluch miał już swoje lata w momencie, gdy Marek kupił go od fana zespołu The Doors, którą to nazwę zresztą ów poprzedni właściciel wymalował na drzwiczkach zardzewiałego pojazdu, i to z obu stron. Po dobrych paru latach służby maluch się załamał i wtedy oddano go do remontu silnika. Na malowanie karoserii Pałysowie środków już nie mieli, bo zbierali właśnie pieniądze na kupno nowego pojazdu, którym zresztą okazał się też maluch, tyle że nowy. Fiacik The Doors zaczął więc z wolna służyć całej rodzinie. To sprawiło, że już wkrótce wyglądał gorzej niż kiedykolwiek. Wzdychając, Gabrysia zajęła miejsce obok kierowcy i wstrzymawszy się z zatrzaśnięciem drzwi, spróbowała umieścić we wnętrzu swe długie nogi. Wreszcie to się jej udało. Kolana miała pod samą brodą, plecy zgięte w kabłąk. Teraz jednakże wystąpiły trudności z zamknięciem drzwiczek, bo nie bardzo mogła dosięgnąć klamki. Na szczęście nadszedł ożywiony Grzegorz i już miał drzwi zatrzasnąć, gdy z okna kuchni wychyliła się mama, zaciskając pod szyją kołnierz szlafroka i wołając niegłośno a tajemniczo: - A ten kwit? A ten kwit? - Na lodówce, na lodówce - odparł równie niegłośno i równie tajemniczo Grzegorz, a Gabriela uśmiechnęła się na myśl, jak bardzo styl wypowiedzi jednego człowieka wpływa na wypowiedź drugiego. - Jaki kwit? Jaki kwit? - zapytała dla draki, w nadziei, że dane jej będzie usłyszeć jakąś podwójną odpowiedź. Ale nie doczekała się żadnej: Grzegorz wsiadł do samochodu ze swojej strony i wystartował, bez najmniejszych zresztą przeszkód. - No, moja jedyna - rzekł po chwili jazdy, rzucając jej zza okularów dziwnie triumfalne spojrzenie. - Cały piękny dzień przed nami. - Pysznie - odpowiedziała Gabriela i w tej chwili tknęła ją nagła myśl: - Czy ja powiedziałam mamie, że zupa dla Ignasia jest gotowa, w lodówce? - Gabrysiu - rzekł Grzegorz uroczyście, przelatując maluchem przez skrzyżowanie na Moście Teatralnym i prując dalej, ku skrzyżowaniu przed hotelem "Merkury". - Mama znajdzie zupę. A gdyby nawet nie znalazła zupy, to nasz syn jest dość duży, by nie umrzeć z głodu po zjedzeniu na obiad suchej bułki, albo i nawet spleśniałej marchewki. Przestań już, Gabrysiu, mantyczyć i zmień się w beztroską istotę, pędzącą radośnie na spotkanie uroków życia. Ledwie to powiedział, maluch zarzęził boleśnie i silnik jego zgasł. Znajdowali się w tym momencie w okolicy Mostu Uniwersyteckiego, przed hotelem "Merkury", a ściślej: w korku przed skrzyżowaniem, w oczekiwaniu na zielone światło. - Chwileczkę, kochanie - rzucił opiekuńczo Grześ i z uśmiechem słodkiego tyrana, któremu niestraszne są żadne przeciwności losu, wysiadł z samochodu. Przez brudną przednią szybę Gabriela widziała, jak jej mąż nachyla się nad maską malucha, a wiatr odwiewa mu z tego mądrego czoła szopę posrebrzanych loków oraz igra w kędziorkach brody. Broda ta skrywała obecnie wyraz pewnego zatroskania. Zaraz też sylwetka Grzesia znikła za podniesioną maską. Na skrzyżowaniu zapaliło się zielone światło, kolumny samochodów ruszyły ze smrodem i hałasem, a Gabriela westchnęła i jęła się zabawiać poszukiwaniem w pamięci stosownego na tę okoliczność cytatu łacińskiego. Znalazła trzy, a kiedy wpadła na czwarty, ujrzała, jak Bernard Żeromski, kroczący pobliskim chodnikiem, z dużą czarną teką tekturową, przewieszoną na pasku przez lewe ramię, zauważa Grzesia, stojącego przed rozdziawioną maską samochodu. Czując już, co nastąpi dalej, Gabriela uzbroiła się w cierpliwość, przywołała na twarz uśmiech powitalny i obserwowała, jak artysta przerzuca nogę w białym adidasie ponad żółto malowanym łańcuchem, oddzielającym jezdnię od chodnika. Wokół podniosło się gwałtowne trąbienie, samochody zaczęły hamować, wyprzedzać lub przystawać, lecz Bernard, nie zważając na przeszkody, jak na prawdziwego druha przystało, przebrnął najeżoną śmiertelnymi pułapkami jezdnię i wylądował - nie tracąc nic absolutnie ze swego majestatu - obok malucha. Najpierw rzucił się do drzwiczek, otworzył je i dał Gabrieli swój braterski pocałunek. Następnie wcisnął ponad jej głową tekę, tak by wylądowała na tylnym siedzeniu, uśmiechnął się krzepiąco i oznajmiwszy: - Un petit moment, cherie! Przybyłem, a więc już po kłopocie! - znikł za rdzawą klapą na moment więcej niż długi. Gabriela musiała kilkakrotnie powściągać impuls, każący jej pobiec do wciąż bliskiego domu i przekazać komunikat o zupie. Wreszcie obaj mężczyźni wyłonili się zza maski, prezentując miny znużone, lecz pełne satysfakcji. Gabriela złożyła kartkę, na której dla zabicia czasu układała naprędce diakrostych z zaszyfrowanego fragmentu Owidiusza, i schowała ją do torby, wydobywając z niej jednocześnie chusteczki kosmetyczne, nasączone wodą kolońską. Bernard podziękował, wziął chusteczkę i wytarł czoło, ładując się zarazem na tylne siedzenie malucha, od strony kierowcy. Gdy już mu się udało wtłoczyć tam swe bujne kształty, stęknął i dokończył toalety, używając oszczędnie tej samej chusteczki dla starannego wyczyszczenia swych wrażliwych dłoni. Grześ inaczej: przetarł ręce energicznie, wcisnął kulkę ligniny w kieszeń, po czym niecierpliwie zapalił silnik. Rozległ się znajomy ryk, a przestworza zasnuły się kłębami sinych spalin. - No, jedziemy - rzekł Grzegorz z otuchą. - Serdecznie ci dziękuję, Bernardzie. Dokąd cię podrzucić? - A dokąd jedziecie? - My? - rzekł Grzegorz z wahaniem. - A - w nieznane. - Świetnie - ucieszył się Bernard. - Szedłem właśnie w tym samym kierunku. Czy można zabrać się z wami? Grzegorz przygryzł wąsa. Bernard był człowiekiem delikatnym i zaraz coś wyczuł. - A może wy chcielibyście być sami i stary przyjaciel, który pomógł wam uruchomić samochód, będzie was wyłącznie drażnił, irytował i złościł, będzie wam przeszkadzał i sprawi, że stracicie niepowtarzalną okazję do miłego tete-a-tete? - spytał żałośnie. - Skądże, Bernardzie - odparli jednym głosem Gabriela i Grzegorz. - Tak też myślałem - uspokoił się artysta. Poprawił się na siedzeniu w daremnym poszukiwaniu wygody, popchnął wyżej swoją tekę, po czym zwrócił się do Grzegorza z nieśmiałą prośbą o przesunięcie fotela kierowcy odrobinę ku przodowi, co Grzegorz uprzejmie uczynił. Dzięki temu jego nogi znalazły się w pozycji takiejż jak nogi Gabrieli, a jego grzbiet wygiął się w podobny pałąk, bowiem i Grześ nie należał do ułomków. Bernard odsapnął, rozparł się wygodnie i rozrzucił potężne ramiona na boki, po czym zanucił pieśń patriotyczną Nigdy z królami nie będziem w aliansach, nigdy przed knutem nie ugniemy szyi. - Prześladuje mnie ta melodia - zauważył. - Czy zwróciliście uwagę, kochani przyjaciele, na ciekawe zjawisko: melodie, które nas prześladują, korespondują zwykle z aktualnym stanem naszego ducha. - Interesujący pogląd - stwierdziła Gabrysia. - Jak większość moich poglądów - rzekł skromnie Bernard. Przebili się przez zatłoczone Rondo i skręcili w lewo, by znów utknąć w korku, tym razem przed skrzyżowaniem koło Zamku. Tu, w zatrutym obłoku, produkowanym przez dziesiątki pojazdów, stojących ławą z włączonymi silnikami, Bernard odśpiewał pełną piersią pieśń, zaczynającą się od słów: Naprzód, robocza drużyno, o wolność Hiszpanii się bić, dziś może przyjdzie nam zginąć, jutro znów wolnymi być. Ruszyli. Grzegorz skręcił w Aleję Niepodległości, przejechał kilkanaście metrów i zatrzymał się w korku na skrzyżowaniu przy ulicy Fredry. Tuż przed nimi, po lewej, wznosił się gmach Opery, a za nim Most Teatralny prowadził prościutko na Roosevelta. Mijało właśnie pół godziny, odkąd wyjechali z domu. - Raz lipcową nocą ciemną, bum bara, bum bara, bum bara, ba, nasza armia przeszła Ebro, aj Karmela, aj Karmel - wyśpiewywał Bernard na cały głos, a głos miał, przyznać trzeba, piękny, potężny i soczysty, znakomicie również trzymał ton, zaś o jego dykcji nie można było powiedzieć złego słowa. Dlaczego wobec tego jestem taka zirytowana? - zastanowiła się Gabriela. Zerknęła kątem oka na Grzegorza. Gryzł wąsa. Znów ruszyli. Przejechali w dymiącym stadzie kolejne dziesięć metrów, tylko po to, by beznadziejnie utknąć w korku przed gmachem Telewizji. - Bernardzie - odezwał się Grzegorz. - Na podstawie twego repertuaru można by wywnioskować, że silne związki uczuciowe łączą cię z Polską Brygadą imienia Jarosława Dąbrowskiego, walczącą na polach Hiszpanii, a także, zapewne, z osobą Karola Świerczewskiego, pseudo Walter. Czy tak? - Broń Boże, przyjacielu - zareagował żywo Bernard. - Ja tylko byłem członkiem chóru szkoły podstawowej imienia Dąbrowszczaków w latach siedemdziesiątych naszego stulecia. Będąc w liceum natomiast śpiewałem w chórze parafii świętego Jana Kantego, czemu zawdzięczam spory repertuar pieśni patriotycznych i bogoojczyźnianych. Na studiach nie należałem do żadnego chóru, gdyż wtedy już oddałem się bez reszty sztukom pięknym, nie przewidując, że posiądę za żonę artystkę sceniczną i że odtąd z nią będę dzielił pasję teatralną. Cóż, drodzy przyjaciele, mógłbym tak wam śpiewać przez calutką drogę w nieznane, mój repertuar bowiem jest niewyczerpany... ale nie chcę was zamęczać. Powiedzcie mi po prostu, kiedy już będziecie mnie mieli powyżej uszu, kiedy nie będziecie mogli znieść ani jednego tonu, wydanego przez moje, niemiłe wam, gardło, wtedy zamilknę. - Dobrze, Bernardzie - powiedział Grzegorz przez zęby. - Powiemy ci. - Tak, zróbcie to. Niech głośno grzmi nasz twardy krok, światłością zwyciężymy mrok, jesteśmy młodą gwardią proletariackich mas - zanucił Bernard frywolnie, po czym wybuchnął tubalnym śmiechem i trwał w tym stanie, podskakując na siedzeniu, trzęsąc brzuchem i klepiąc oparcie Gabrysinego fotela, aż do kolejnego korka, to jest - okolic pływalni przy Wronieckiej. - Cierpliwości, ukochani przyjaciele - powiedział wtedy pocieszająco. - To jest chyba nasz ostatni postój przymusowy, jeśli naturalnie pojedziemy prosto przed siebie, na Swarzędz, a nie będziemy się pchać na Główną. Czy nie macie wrażenia, że na świecie jest za dużo ludzi? Aha, Grzesiu, czy obieramy kierunek na Warszawę? - Szczerze mówiąc - rzekł Grzegorz - chciałem po prostu wywieźć żonę do lasu koło Pobiedzisk. - A! Rozumiem. To teraz jedziemy na Swarzędz - ucieszył się Bernard. - Cudownie. Znam pewien przemiły skrót za Paczkowem. Skręca się z tej ohydnej autostrady warszawskiej i po niedługiej jeździe przez sielskie pola i niwy dociera się w morenowe okolice leśne. Z raju pięknego miasta wygnana jest niewiasta, dla jabłka skuszonego, przez węża podanego... - zaintonował zmysłowo. - Jan Kanty, jak przypuszczam? - spytała Gabrysia przez ramię. - Jan Kanty. Wędrujże, Ewo, z raju, już cię tu dobrze znają... - nucił aksamitnie Bernard. - Ech, jaka szkoda, Gabrysiu, że nigdy nie byłaś w chórze. Teraz pośpiewalibyśmy sobie na dwa głosy. - Ja byłem w chórze - powiedział Grzegorz z dziwną determinacją - ale nie będę śpiewał z tobą na dwa głosy. Ty już też umilknij, Bernardzie. Tu jest duży ruch i ja muszę uważać. - A! - obraził się Bernard. - Proszę bardzo. Już milczę. I milczał aż do Paczkowa. 3 Wyboistą leśną drogą, pośród białych brzóz i rudych jak wiewiórki sosen, powoli wymijając niebiesko lśniące kałuże i rozlewiska, fiat The Doors dojechał wreszcie pod zgrabny płot z nowych sztachet - i stanął. Za sztachetami widać było, wśród czarnych i mokrych drzew starego sadu, uroczą małą chatkę, świeżo zbudowaną z bali i desek. Był to klasyczny domek kanadyjski ze spadzistym dachem i okiennicami: Wokół niego widniały rabaty bylinowe, zaprojektowane ze znawstwem i smakiem, jak można było wnioskować z pęków zrudziałych liści i łodyg. - O! Po prostu cacko! - powiedziała tęsknie Gabriela, wyglądając przez okno. - Podoba ci się? To dobrze, bo właśnie mam w kieszeni klucz do niego - Grzegorz uśmiechnął się do niej, ale w tym uśmiechu był odcień rezygnacji. - Zbudował to mój kolega. Pożyczył mi domek na dzisiaj. - Jak to naprawdę przepięknie z jego strony - zachwycił się Bernard, który zawsze i wszędzie czyhał tylko na przejawy ludzkiej dobroci, by następnie sławić je i nieustannie wspominać ku pokrzepieniu serc. - Nie każdy chciałby się podzielić swym dorobkiem z trojgiem przyjaciół. - On chciał się podzielić z dwojgiem - sprostował Grzegorz z charakterystyczną dla zawodowych matematyków bezlitosną ścisłością. - Zresztą; czyn nie był tak całkiem bezinteresowny: mam mu za to oczyścić twardy dysk z wirusa, podzielić go na partycje i ponownie zainstalować system. Sporo drań zażądał. Wysiadł z malucha i, wydobywszy klucze, otworzył bramę wjazdową: - Czy ja, budząc się rano, myślałem, że tak mile spędzę dzień? zastanowił się tymczasem Bernard i po krótkiej chwili refleksji odpowiedział sam sobie radośnie: - O, nie. Nie: Nie myślałem: Zapowiadał się dzień szary, nudny i otępiający, dzień zabójczy dla duszy artysty. Jakże mile jestem rozczarowany. Gabrysia stłumiła niestosowny wybuch śmiechu i wysiadła z malucha, prosto w grząskie błoto rozjechanej ścieżki. Na dworze było chłodno i wilgotno, o wiele chłodniej niż w mieście i wilgotniej niż w samochodzie. Ubrana wytwornie Gabriela pożałowała, że nie ma na nogach mocniejszego obuwia oraz że dała się namówić na przywdzianie wieczorowej sukienki, spodnie z grubego jeansu zostawiając w pralce. Jednakże niedługo już miała tego żałować: ujrzawszy ją, balansującą na jednej nodze nad rozległą kałużą, Bernard podbiegł jak prawdziwy rycerz; bez namysłu porwał Gabrielę na ręce i - wbrew jej protestom - prując wodę jak amfibia, przebył obszar akwenu pomiędzy maluchem a gankiem. Grzegorz, schylony nad kłódką, nie zauważył tego zajścia; toteż gdy wreszcie otworzył szeroko drzwi, ku swemu niesłychanemu oburzeniu ujrzał własną żonę, wnoszoną w objęciach Bernarda przez próg, całkiem jakby byli świeżutko po ślubie. Wypuściwszy Gabrielę z ramion, artysta, zdawało się, nadal pozostawał pod wrażeniem minionej bliskości i z rozmarzonym uśmiechem jawiącym się wśród chaszczy brody, ujął Gabrysię za mały paluszek, by podprowadzić ją dwornie do kanapy. - Bernard! - przemówił Grzegorz głosem jak wystrzał z pistoletu. - Tak? - odwrócił się niewinnie artysta: - Zamknij drzwi. Bernard usłuchał bez słowa. Gabriela, siedząc, jak ją posadzono; w centrum skórzanej kanapy, rozejrzała się wokół z ciekawością. Ciepłe wnętrze chatki było rozkosznie zaciszne i urządzone w miłym stylu skandynawskim. Na kominku, zbudowanym z polnych kamieni, za żelazną osłoną, płonął wesoły ogień; szeroki tapczan zdobiła barwna wełniana narzuta w pasy, a pod oknem, w przytulnej wnęce, mieścił się stół, starannie nakryty na dwie osoby. Gabrysia zauważyła czerwony obrus i serwetki z serduszkami i dwie czerwone świece w lichtarzykach; i mały torcik czekoladowy, i ciasteczka w kilku rodzajach, i pucharek z bitą śmietaną. Była także butelka szampana w kubełku z lodem i dwa kieliszki na wysokich nóżkach. Nie było tylko jednego: trzeciego nakrycia, i Bernard, z właściwą sobie praktyczną bystrością, natychmiast to wyłapał. - Ale może w kuchni coś się znajdzie - pocieszył siebie i przyjaciół. Grzegorz nie zareagował na tę aluzję; był dziwnie podminowany. Zdjął zamaszyście kurtkę i powiesił ją na haku w przedpokoju, z taką energią, że oberwał jej wieszak. Następnie dwoma kopnięciami zrzucił buty i nakazał Bernardowi uczynić to samo. Potem poszedł po mokrą ścierkę i usunął z nowiutkiej podłogi błotniste ślady, uczynione przez artystę przy okazji wnoszenia Gabrieli. Bernard zdjął posłusznie adidasy, powiesił czarną dyplomatkę, po czym skierował swe kroki do kuchni, gdzie spenetrował szafki i udostępnił sobie konieczne akcesoria. Przyniósł je do pokoju. Pedantycznie umieścił obok dwu poprzednich nakryć, po czym dostawił jeszcze jedno krzesełko, przeciągnął się rozkosznie i rzekł: - Uhmm... a teraz - długie, powolne biesiadowanie, wymiana myśli i nastrojów, poruszanie w serdecznej, przyjacielskiej atmosferze wszelkich najistotniejszych, najbardziej ważkich tematów naszej współczesności. Ech, to lubię! To są te najpiękniejsze chwile życia. Gabriela uznała, że czas już najwyższy zacząć pocieszać Grzegorza, bo wyglądał tak, jakby zaraz miał wyrżnąć Bernarda bykiem w brzuch. - Bernardzie - powiedziała. - Proszę, pójdź do kuchni i nastaw pełen czajnik wody na herbatę. A kiedy artysta, przesławszy jej czubkami palców subtelnego całusa, wyszedł, zbliżyła się prędko do męża, zarzuciła mu ręce na szyję i szepnęła do ucha: - Wszystko widzę. Mogło być cudownie! - Mogło - odszepnął z żalem Grzegorz. - Byłoby. Dlaczego my jesteśmy tacy wyrozumiali i dobrze wychowani, hm? Dlaczego dowieźliśmy Bernarda aż tutaj? - Właśnie nie wiem. Może go po prostu lubimy? Może nam go żal. Teraz pozostaje nam tylko jedno: robić dobrą minę do końca. - Nie wiem, czy zdzierżę - westchnął Grzegorz. - Wróćmy do domu wcześniej - podsunęła Gabriela, wciąż jednak troszkę myśląc o tej zupie. - Nie, nie. Nie możemy - szybko odrzekł Grzegorz. - Za dużo się natrudziłem, Gabrysiu, żeby to wszystko zgrać i urządzić. I obiecałem sobie, że dziś będę z tobą tańczył, jak prawdziwy uwodziciel. Przygotowałem zestaw utworów z najlepszych lat swingu, tanga i walca. Wiesz, Gabrysiu, że nigdy w życiu bym się nie odważył wystąpić jako tancerz na jakimś balu zbiorowym. Ale tu miał być nasz pierwszy bal, tylko we dwoje. I, jasna cholera... - A kuku!... Czy już można? - figlarnie zawołał Bernard, wsuwając kudłatą głowę przez drzwi kuchenne na jakiejś nienormalnej wysokości. - Nie przeszkadzajcie sobie - dodał. - Tańczcie. Tańczcie do upadłego. Ja wam zrobię herbatki, a może ktoś woli kawę? Kuchnia jest obficie zaopatrzona. Aha, a gdybyś, Gabriello, zarezerwowała jeden taniec lub dwa dla starego przyjaciela, mogłoby to tylko urozmaicić ci i umilić dzień twoich imienin, tak!... prawda ta dotarła do mnie właśnie w kuchni, gdzie spojrzałem na kalendarz. Wiwat, wiwat, wszystkiego najlepszego! - mówiąc te słowa Bernard zbliżył się do Gabrieli, wyjął ją jak bezwolny przedmiot z ramion zaskoczonego męża, przegiął w tył i złożywszy na jej piegowatym policzku jeden ze swych braterskich pocałunków, wręczył solenizantce gałązkę mirtu, uszczkniętą z jakiejś doniczki. - Siadajcie, moi drodzy - zażądał. - Zaraz was obsłużę, jak posłaniec miłości. A potem zapadniemy w miękką głębię kanapy i nareszcie pogadamy do syta. Boże kochany, Gabriello, w twoich łagodnych oczach czytam tyle humanitaryzmu, tyle mądrej miłości bliźniego, że nie oprę się i opowiem ci dzisiaj całe moje życie. 4 O godzinie trzeciej bracia Lelujkowie zasiedli do stołu i spożyli po dwa talerze pomidorowej zabielanej z mnóstwem grubego makaronu kolanka, górę ziemniaków, kotlety schabowe i miskę surówki. - Pycha, mamuś - powiedział Lucek, który jak zwykle zjadł pierwszy, a Wiktor i Darek przyświadczyli grubymi pomrukami. Zjedli, zerwali się, cmoknęli po kolei policzek matki, która siedziała obok i zachwyconymi oczami patrzyła, jak znikają owoce jej trudu, po czym udali się do kuchni, gdzie pomyli po sobie talerze i sztućce. Następnie zamknęli się wszyscy w pokoju Wiktora, gdzie było najwięcej miejsca, choć był to pokój najmniejszy z trzech, w których żyli. W sąsiednim, większym, stało piętrowe łóżko i komputer, kupiony braciom przez Jacka. U Wiktora można było przynajmniej usiąść na tapczanie i na krzesłach, zamiast na podłodze. Zresztą, młodsi bracia bardzo lubili sanktuarium Wiktora. Było tu sporo książek, których nie pozwalał im dotykać przed umyciem łap, była piękna wystawa jego fotografii, i zawsze panował idealny ład, czego niepodobna było powiedzieć o wspólnym pokoju obok, wiecznie pełnym podkoszulków, dresów, tenisówek i bluz oraz walających się o każdej porze pod nogami piłeczek tenisowych. - Musimy się naradzić - rzekł Wiktor, który zaproponował tę konferencję na szczycie. - Chodzi o nasze imieniny. - No? - krótko spytał Darek, który lubił zwięzłość, a nie przepadał z kolei za tym, że Wiktor udaje szefa. - Zbliżają się - rzekł Wiktor. - To wiemy. - Można by zrobić miłą imprezę - ciągnął najstarszy. - Można by - zgodzili się obaj młodsi. - Zaprosić kumpli... - Bezwzględnie. - Albo i nie - dorzucił niedbale Wiktor. - Też racja. Zapadła cisza pełna wyczekiwania. - Można by - znów ostrożnie zaczął Wiktor, spuszczając oczy i zerkając jakoś w bok - zaprosić na przykład... hm, jedną lub dwie osoby, zamiast tego tłumu, co zawsze. Nigdy nie umieją się zachować, nabałaganią, a potem my musimy wysłuchiwać od mamy... - Prawda, prawda; święta prawda - zgodzili się bracia. - Pomyślałem więc... - Wiktor stanął przy oknie, tak że nie widzieli jego twarzy - ...że można by urządzić takie nietypowe imieniny i zaprosić; na przykład, jakąś dziewczynę. - Różę - jednocześnie rozszyfrowali go bracia. - No, przecież, że nie jej siostrzyczkę. Kawał jaszczurki - gniewnie rzekł Wiktor, zły na siebie. - Zresztą - zdecydował się na szczerość - można by w ogóle dać sobie spokój z tym przestarzałym systemem świętowania imienin. Tu jest tak ciasno... można by wyjść z imprezą na miasto. Można by, dajmy na to, ekhm, zaprosić Różę do jakiejś miłej kawiarni. - O! Dobry pomysł - ocenił Darek, ale Lucek nie był zachwycony. - We trzech? - skrzywił się. - Z dziewczyną do kawiarni? Do kawiarni się chodzi we dwoje. Zresztą nie wiem tak naprawdę - po co. - No, właśnie, chodzi się we dwoje - podchwycił Wiktor. - Mógłbym pójść ja, na przykład. Darek zerwał się i złapał go za bluzę na piersiach. - O, ty lisie - warknął. - Teraz wszystko jasne. Teraz rozumiem te długie podchody. A co, nie mogłeś braciom szczerze powiedzieć, że chcesz się z nią umówić? - No, właśnie mówię - bronił się Wiktor. - Nie, nie; ja to z ciebie wyciskam! A skąd wiesz, cholera, że ja bym jej nie chciał zabrać do kina w swoje imieniny? - Bo niczego takiego nie mówiłeś! - burknął Wiktor, czerwony jak rak, i złapał Adriana wpół. - Nie właź na mnie, nie właź na mnie, dobra? - Łapy przy sobie, Wituś, bo ci je odgryzę! - Darek naparł bokiem na brata i docisnął go do regału. Wiktor podciął mu nogę i obaj runęli na parkiet. - Uspokójcie się! - zawołał dla porządku Lucek, po czym z najwyższą przyjemnością zanurkował między braci, by mocować się z nimi, popychać i wymieniać kuksańce. - Co tam się dzieje? - dał się słyszeć głos mamy. Natychmiast się uspokoili i siedli na poprzednich miejscach. - Wracając do rzeczy - rzekł Wiktor, jakby nic się nie stało. - Proponuję, żebyście sobie w tym roku urządzili własne imieniny. Ja chciałbym obchodzić swoje sam... to jest, z Różą. - Ja też bym tak chciał - rzekł zaczepnie Darek. - I ja - zadeklarował się najmłodszy. - No, to ładnie - burknął Wiktor. - Wychodzi na to, że sprzedałem wam niezły pomysł. - No, to co? Niby dlaczego miałbyś mieć monopol, Wituś? Skąd wiesz, z kim ona by wolała spędzić imieniny? - Swoje, zresztą, także... - zauważył Wiktor znacząco. Ta uwaga uderzyła braci. - Faktycznie. Twoja przewaga. Macie imieniny jednego dnia - przyznał Darek. - Teraz sami widzicie. My po prostu musimy je obejść we dwoje. - Albo we czworo - uparł się Darek. - Nie, to kiepski pomysł - wtrącił Lucek. - Ja mam najlepszy: niech każdy z nas obejdzie z nią swoje imieniny. Dzień po dniu. - Mnie się to nie podoba - warknął Darek, patrząc wilkiem na starszego brata. - Tak, ja wiem - spokojnie odparł Wiktor. - Tobie by się podobało, żebyśmy wiecznie byli razem i tłoczyli się wokół niej, bo wtedy... - Co? Co wtedy? Co wtedy? - ...bo wtedy żaden nie byłby z nią sam. - Tu się mylisz - uciął Adrian. - Ja bym tylko nie chciał, żebyś ty był z nią sam. - Czegoś się boisz? - Ja? A czego miałbym się bać? - To przyjmuj pomysł małego: każdy z nas, dzień po dniu, spotyka się z Różą. - Tak, tak. Ty jako ostatni. Będzie największy efekt. - Darek, bo ja ci przywalę! - Cicho - wtrącił Lucjusz. - Pamiętajcie, że jeszcze ona musiałaby się zgodzić. - A, no właśnie. Cóż, tym lepiej. Powie, na kogo się nie godzi. I już będziemy coś wiedzieli - zauważył podstępnie Wiktor. Lucek spojrzał na jednego i na drugiego brata i kpiący uśmiech pojawił się na jego pucołowatej twarzy. - Ona się zgodzi z dobrego serca, taka ona jest. Nie powinniście sobie za wiele wyobrażać. - Nikt sobie niczego nie wyobraża, smarku jeden! - wrzasnął rozjuszony Darek i przyłożył bratu pod żebra. Za chwilę mocowali się wszyscy trzej, na podłodze. W pięć minut później siedzieli już spokojnie. Darkowi krew poszła z nosa, bo nadział się na łokieć Wiktora. Wiktor z boleścią oglądał rozłupany na dwoje kufel, pamiątkę z wycieczki do Pragi. Lucjan miał purpurowe ucho. - Reasumując - rzekł najstarszy - dziś, kiedy ją odwiedzimy, przedstawimy jej nasz pomysł. Jej - i matce, bo matka jest najważniejsza. Wszystko ma się odbyć legalnie i porządnie, żeby nasza mama się nie czepiała. Zapytamy, co pani Gabriela sądzi o naszym pomyśle. Jak się ona zgodzi - zapytamy Różę. Reszta od niej zależy. - Dobra - zgodził się Adrian. - Niech ci będzie. Lucek - co mówisz? - Mówię: O.K. I na tym stanęło. 5 O trzeciej trzydzieści pogoda nad Poznaniem była słoneczna, niebo miało kolor śródziemnomorski, ptaki szalały w gołych platanach przed Operą, a silny, ciepły wiatr niósł podmuchy optymizmu. Filip i Natalia stali, spleceni w uścisku, na rogu Alei Niepodległości i ulicy Fredry, szaliki im trzepotały, włosy wpadały w oczy, fruwając jak chmurki wokół ich przytulonych głów. - Nie mogę się z tobą rozstać - wyznał Filip. - Wciąż się boję, że znów mi znikniesz. Tak jak wtedy. Pożegnałem się z tobą po koncercie, a ty wsiadłaś w samolot i uciekłaś na Cypr. Na cały rok. - Teraz już nie ucieknę, naprawdę. - Będziesz szła przez Most Teatralny, zobaczysz pociąg i zeskoczysz na dach jakiegoś wagonu. I pojedziesz na Ukrainę. - Słowo daję, że na Ukrainę nie chcę. - No.. To pewnie byś chciała do Nowego Jorku. - Też nie, Filipku. - Jeszcze tylko czternaście dni. - T-taak... - odrzekła Natalia z wahaniem. - Wiesz, rodzice mi radzą, żeby tak się nie spieszyć. Jest Wielki Post, nie urządza się wesel w tym czasie. - Jakich wesel? Po prostu weźmiemy ślub i wrócimy spokojnie na nasz strych. Po co nam jacyś ludzie. - Rodzina. - Rodzina będzie przecież na ślubie. Mielibyśmy potem jeszcze siedzieć z nimi, jeść, gadać o niczym i czekać tylko, aż to wszystko się skończy? - Filipku, a może naprawdę poczekać, zrobić ślub na Wielkanoc, jak wszyscy, urządzić weselisko? Filip złapał ją za ramiona, potrząsnął. - Znowu zaczynasz?! Nie. Nie! Nie będziemy już czekać! Czekaliśmy za długo. Czekaliśmy trzy i pół roku, Natalio. To już koniec. Ani dnia dłużej. Przećwiczyłaś mnie tak, że o mało nie osiwiałem. Ja już nie mogę. Ślub za dwa tygodnie, Natalio. Proszę. Za czternaście dni zrobię ci śniadanie. A ty mnie - kolację. A na obiad pójdziemy do tej pizzerii na rogu... - Nie, na obiad ja ci ugotuję kapuśniaku. Z ziemniakami i kminkiem. Zapomniałeś? - Prawda. Kapuśniak. Za czternaście dni. Przyrzekasz? - No... To teraz mnie puść, dobrze? - Nie. - Spóźnisz się na zajęcia. - Są sprawy ważniejsze. - No, już, Filipie. Ja nie żartuję. - Wiem, że nie żartujesz, ale nię mogę cię puścić, nie mogę absolutnie, ponieważ mój potężny instynkt życia trzyma mnie przy tobie. Pocałuj mnie. - Filip, puszczaj! - Ach, tak?! Proszę bardzo. Puszczam cię. Możesz sobie iść!!! - Nie krzycz tak, ludzie patrzą. - Niech sobie patrzą! Co mnie ludzie obchodzą! - Cśśś... - powiedziała Natalia, obejmując go w pasie i przytulając się do jego piersi. - No, już, już - już dobrze. - Dobrze - zgodził się Filip, wzdychając. - To już pójdę na te zajęcia. Ale pamiętaj, przychodzisz po mnie o szóstej! - Gabriela ma dziś imieniny... - Za czternaście dni ja będę twoją rodziną: Już nie musisz tkwić w domu przy każdej okazji. No, lecę - tu Filip po raz ostatni przyciągnął Natalię do siebie, pocałował i puścił wolno. Następnie, idąc tyłem i nie spuszczając z niej oczu, stanął na rogu pod światłami, poczekał, aż zapali się zielone, wyszedł z pieszymi na jezdnię, nadal rakiem, i przebył ją, przez cały czas trzymając Nutrię na uwięzi wzroku. Jakimś cudem udało mu się na nikogo nie wpaść: Zatrzymał się na przeciwległym chodniku. Natalia widziała; że Filip ma jeszcze ochotę odbyć tę drogę w odwrotnym kierunku i zacząć od nowa swoje wyrzuty i zaklęcia. Pomachała mu więc i ruszyła w swoją stronę, pod wiatr, starając się nie obejrzeć ani razu, choć czuła, że w jej plecy wwierca się spojrzenie Filipa. Stanęła dopiero przed willą na rogu, obejrzała się. Tkwił jeszcze w tym samym miejscu. Pomachała mu ręką, a on dopiero wtedy pobiegł w dół Alei. Przeszła na drugą stronę jezdni, gdzie ze Stajenki Pegaza biła woń piwa i rozbrzmiewał głośny łomot. Popatrzyła w dół, na Teatralkę, i stwierdziła, że przed willą Kowalików zaczyna już zielenieć trawa. I naprawdę zielono wyglądały te krzewy, rosnące przy zejściu na kamienne schodki! W tym momencie swej wędrówki zagapiona Natalia wpadła prosto na Roberta Rojka, który - ubrany w płaszcz tweedowy - spieszył z przeciwnej strony Mostu ku schodkom. Zatrzymali się oboje. Natalia spojrzała Robrojkowi w oczy i natychmiast - prędzej, niż zdążyła pomyśleć - uciekła. - Chwileczkę! - usłyszała za sobą głos Roberta. Dogonił ją, chociaż się nie zatrzymała, i stanął przed nią, wzburzony. - Przepraszam, że tak panią gonię... - powiedział, jakby sam zaskoczony swoim zachowaniem. - Ale... chciałbym coś powiedzieć: - Nie, to ja przepraszam... - zaczerwieniła się Natalia. - Zachowuję się bardzo głupio... - Nie, nie... nie, nie - pospieszył Robert tak poczciwie, jakby to ona właśnie została odrzucona i potrzebowała pociechy. - Wszystko jest dobrze, wszystko dobrze - dotknął lekko jej rękawa. - Proszę się nie martwić. Jest w porządku, naprawdę. Natalii łzy nabiegły do oczu. - Wychodzę za Filipa - szepnęła. - Bardzo... gratuluję i - no, tak; nie wiem, co się mówi w takich wypadkach - popatrzał na nią, po czym uśmiechnął się nagle. - Jestem nieobyty. Chyba się życzy szczęścia. - Chyba tak - łzy wymknęły się jednak spod powiek Natalii i ku jej nieopisanej konfuzji, popłynęły szybciutko po policzkach. - Straszny dziś wiatr - zauważył Robert. - No i to ostre słońce. Tak. No, więc... tyle. Życzę pani szczęścia - uśmiechnął się znowu. - Pójdę już. - Proszę pozdrowić Bellę. - Tak, zrobię to. Dziękuję. - Robert stał jeszcze przez chwilę spokojnie, jakby zastanawiając się, co powiedzieć. Wreszcie wykonał ręką jakiś bezradny gest. - Do widzenia - popatrzał na nią, a potem odwrócił się i odszedł, zabierając ze sobą ciepło i słońce: nagle z wściekłym impetem zaczął sypać gęsty grad - ostre, białe bryłki - i Natalia nie miała już czasu myśleć o niczym absolutnie. Musiała szybko uciekać w stronę domu, nie oglądając się i nie zastanawiając się nad niczym. 6 Gabriela siedziała na wygodnej kanapie, piła wino reńskie, które zostało od obiadu (sandacz, kartofelki i sałata), i słuchała Bernarda, podczas gdy Grzegorz szybko zmywał naczynia. Robił to z takim hałasem, że wiadomo było dokładnie, co myśli o całej sytuacji. Bernard tymczasem, rozpocząwszy snucie historii swego życia od czasów powstania styczniowego, przeszedł do opisu swych pradziadów - rolników małorolnych - i dalej do peanu na cześć dziadów, którzy dzięki nieskończonym poświęceniom wyprodukowali pierwsze w rodzinie pokolenie inteligentów; oni to właśnie stali się rodzicami Bernarda i dali mu wszystko, co mogli. Niestety, choć dali aż tak wiele, nie przewidzieli, że droga jego życia nie przebiegnie po linii prostej, a wręcz przeciwnie, snuć się będzie zygzakami, zakolami, a niekiedy nawet i spiralą i będzie obfitowała w przeróżnego rodzaju pułapki, wnyki i matnie. - Jak to zwykle w życiu artysty - dodał z prostotą Bernard, zalecając, by Gabriela przeczytała takie arcydzieła literatury biograficznej, jak "Pasja życia" czy "Miłość niejedno ma imię". Z nich dowie się bez trudu, na czym polega życie artysty. - Czytałam, czytałam za młodu oba te dzieła - pospieszyła skwapliwie Gabriela, mimo woli przejmując ozdobny styl wypowiedzi od Bernarda. - I najdokładniej pamiętam, że specyfika życia artysty polega na, najogólniej mówiąc, ścisłej zależności między jego losem a sztuką, oraz na wprost proporcjonalnym układzie pomiędzy tragizmem a natchnieniem. Im więcej w życiu artysty tragizmu, tym silniejsza jego muza. - Zgadza się, uważna czytelniczko - odrzekł Bernard. - Tak dokładnie jest i w moim przypadku, przenikliwa blondynko. Ponieważ jednak życie szczędzi mi ostatnio przejawów tragizmu, muza moja, muszę tu powiedzieć dość szczerze, przysnęła. Jestem szczęśliwym ojcem i małżonkiem kobiety genialnej. To jest, oczywiście, jestem ojcem, lecz nie kobiety genialnej, a spłodzonych z nią bliźniaków w identycznym wieku lat dziewięciu. Aniella całymi dniami pławi się w kaskadach sztuki scenicznej, lub przynajmniej przebywa na próbach, doskonaląc swój aktorski kunszt, ja zaś z przyjemnością zajmuję się pielęgnacją i wychowaniem naszych kochanych bliźniaków, obaj lat dziewięć. Zajmuję się także domem, piorę, znakomicie gotuję, piekę babki, strucle i zawijańce oraz zmywam naczynia, tak że nie wyobrażasz sobie, Gabriello, jak miłym dla mnie zjawiskiem jest to, że obecnie, zjadłszy ugotowany przez Grzegorza obiad, nie muszę szorować garnków druciakiem, tylko mogę siedzieć tu beztrosko z tobą, patrząc w twe miłe, inteligentne oczy i ciesząc duszę twym uśmiechem, tak pełnym wyrozumiałej dobroci i szlachetnego wdzięku. Grzegorz w kuchni cisnął pokrywką. - Nie idzie mu chyba najlepiej - rzekł konfidencjonalnie Bernard. - Cóż, wracając do rzeczy... o czym to, Gabriello, mówiliśmy ostatnio, zanim zaczęliśmy mówić o mnie? Gabriela otworzyła usta, zamknęła je, potem znów otworzyła i nie umiała udzielić odpowiedzi. - Ach, już wiem - rzekł Bernard. - Mówiliśmy o mnie. Boże kochany, Gabriello, jak cudownie się z tobą rozmawia. A wiesz, dlaczego? Bo ty umiesz słuchać. Otóż (czy można dolać ci jeszcze wina? Nie? To doleję sobie), otóż zastanawiam się, czy w ogóle bycie artystą ma jeszcze sens w dzisiejszym świecie - gdyż, nie oszukujmy się, ukochana przyjaciółko, ostatnie lata, prócz wolności, paszportu w kieszeni, demokratycznych wyborów oraz obfitości towarów w sklepach, przyniosły nam także niemiłą niespodziankę w postaci podłączenia nas do ogólnoświatowego obiegu kultury masowej. I to jest, powiedziałbym, główny powód zasłabnięcia mojej muzy. Moja muza źle się czuje w towarzystwie klopsów MeDonald's, filmowej superprodukcji, komercyjnych mediów, schlebiających najniższym gustom, oraz reklam, propagujących obłęd konsumpcji. Wiem, oczywiście, że mówię te ważkie słowa w obliczu przedstawicielki ginącej klasy inteligenckiej, w obliczu subtelnej znawczyni literatury i sztuki, która doskonale sama czuje, na co schodzi otaczający nas świat. Nawiasem mówiąc, ten proszek "Ariel", o którym tyle się mówi, jest rzeczywiście najlepszy: znikają wszystkie plamy, nawet po oleju silnikowym. Wszedł Grzegorz. - Skończyłem - obwieścił posępnie. - Bardzo ładnie - pochwalił go Bernard. - Pójdź tu, druhu, siadaj z nami. Nie przeszkadzasz nam w najmniejszym stopniu. - Nie śmiałbym przypuszczać - mruknął Grzegorz i wymownie spojrzał na żonę, która, z miłości do niego, z najwyższym trudem opanowała wybuch homeryckiego śmiechu. - Przepadam za rozmowami z tobą - zachęcił Grzegorza Bernard; uśmiechając się z całą życzliwością. - Przypominasz mi zawsze moją ciotkę, chłopkę z zapadłej wsi na Polesiu, która skończyła tylko pięć klas szkoły podstawowej. - Dziękuję - powiedział Grzegorz, a Gabriela nagle wstała i wyszła. - To dlatego, że masz tyle zdrowego, chłopskiego rozsądku - wytłumaczył mu Bernard. W kuchni Gabriela płakała ze śmiechu, zgięta nad zlewem, a Bernard kontynuował swe wywody: - Powiem ci więcej, Grzegorzu. Jako wrażliwy artysta posiadam w pewnym stopniu dar prorokowania. - Jesteś więc, można powiedzieć, wieszczem - wtrącił Grzegorz.: - W pewnym sensie, przyjacielu o ścisłym umyśle - rzekł Bernard prostodusznie - a mój dar proroczy każe mi widzieć przyszłość w najczarniejszych jednak barwach. Już za kilka lat nikt nie będzie się uczył, nikt nie będzie czytał książek... Gabriela słysząc to posępne wieszczenie, spoważniała nareszcie i wróciła do pokoju. - ... nikt nie będzie oglądał obrazów ani chodził do teatru - klarował Bernard ponuremu jak noc słuchaczowi. - W związku z tym nikt nie będzie pisał podręczników, powieści i wierszy, malował obrazów i pisał dramatów. Nie będzie już artystów, którzy tworzą rzeczy pozornie niepotrzebne - tu Bernard wzruszył się i uronił łzę, a Gabrysia spontanicznie pogłaskała go po głowie. - Jedźmy już - powiedział Grzegorz sucho: - Gabrysiu, tu jest torba ze śmieciami. Przypomnij mi, żebym nie zapomniał jej wyrzucić. Aha, jeszcze te butelki. Puste zupełnie, jak widzę? No, jedziemy, dochodzi piąta. 7 Pyza bardzo się denerwowała przed przybyciem braci Lelujków. Oczywiście, przez całe dwie godziny po powrocie ze szkoły sprzątała zielony pokój, odkurzała wykładzinę w korytarzu, układała porozrzucane po całym domu książki i czasopisma oraz biuletyny naukowe i teczki pełne wycinków. Upiekła też drożdżowe bułeczki z orzechami, całe dwie blachy, dzięki czemu w domu ślicznie pachniało. Dłuższy czas spędziła przed lustrem, przymierzając bluzy, bluzki i bluzeczki, oraz pudrując nos, błyszczący jak brylant i zasmarowując korektorem dwa uparte pryszczyki koło ust. Około godziny piątej ktoś zadzwonił do drzwi i kiedy Pyza pospieszyła otwierać, ujrzała na progu dwóch osobników w granatowych kombinezonach firmowych, z papierkiem i wielkim kartonem. - Dźbry - powiedzieli, rozsiewając za każdym poruszeniem odór tytoniu. - Zmywareczka przyjechała, zawołaj mamusię. - Mamusi nie ma - odpowiedziała machinalnie Pyza. - To tatusia. - Tatusia też nie ma. - To kogoś. - Już idę, już idę! - zawołała za plecami Pyzy babcia i podbiegła do drzwi, radosna jak Letni zefirek, zapraszając obu fachowców do środka. Wnieśli karton do kuchni i teraz dopiero Pyza zrozumiała, dlaczego babcia dziś od rana tak się kręciła w tym kącie: lodówka była przestawiona i obok zlewozmywaka utworzyła się luka. W tę to lukę dwaj fachowcy wstawili obecnie białą, pachnącą, nowiutką maszynę do zmywania naczyń, a następnie zamontowali ją sprawnie, przykręcając, jak to ujęli, przedłużkę do baterii kuchennej. Po udrożnieniu odpływu i zakończeniu prac adaptacyjnych obaj panowie wynieśli się, żądając tylko podpisu na kwicie i drobnej kwoty stu złotych za montaż. - To jest prezent Grzesia dla mamy - wyjaśniła babcia, zamykając drzwi za ekipą. - Nie mogę się doczekać, aż wrócą, strasznie chcę zobaczyć jej minę - spojrzała z czułością na zmywarkę. - Pomyśleć tylko, tyle lat mordęgi! Teraz mogę wam już wyznać, że nienawidzę mycia naczyń i nienawidziłam zawsze - a musiałam to robić przez całe życie. Jak to dobrze, że Gabriela już nie musi. - Na ogół to Grzegorz zmywał - zauważyła delikatnie Laura, która właśnie przyszła do kuchni i siadła sobie przy stole, chrupiąc ciasteczka sezamkowe. - Albo ja - powiedziała Pyza bez żadnej złej myśli. - Posprzątajmy te wszystkie kartony i papierzyska - zaproponowała babcia. - Niech tu będzie ładnie, jak przyjadą. Postawcie na stole te wasze prezenty i szarlotki. Mama się ucieszy, to będzie tak świątecznie wyglądało. - Tak, tak... ciekawe, co na tę zmywarkę powie dziadzio - rzekła w zadumie Laura, pochłaniając ciasteczko za ciasteczkiem. - Nie wydaje mi się, żeby wpadł w zachwyt, jak go znam. Babcia przystanęła i spojrzała na Laurę z zaskoczeniem. Wyglądało na to, że nagle tknęła ją myśl podobna. - Hm, cóż - wyrzekła wreszcie, jakby wbrew sobie. - Na pewno mu się spodoba takie udogodnienie. Ale jej głos nie brzmiał zbyt pewnie. Laura oblizała wargi i sięgnęła po następne ciasteczko. Wszedł Ignacy Grzegorz z wielką "Księgą Kosmosu" pod pachą: - Mikołaj Kopernik... - przemówił z zastanowieniem, sadowiąc się przy stole i rozkładając książkę na blacie przed sobą. - Nie wiem, czy on umarł, czy wpadł do czarnej dziury? - ponieważ nie było Gabrieli, nikt nie pociągnął tematu, wobec czego zawiedziony Ignacy Grzegorz zapytał, czy mama prędko wróci. - Lada moment - odpowiedziała Pyza, która taką właśnie żywiła nadzieję. Zbliżała się godzina piąta czterdzieści pięć. - Chyba już zacznę nakrywać do stołu w pokoju - oznajmiła nerwowo. - Babciu, na ile osób? - Mam nadzieję - wtrąciła Laura poprzez ciasteczko - że nie stoją gdzieś w polu. Ten maluch ciotki Idy jest naprawdę do wyrzucenia. - A gdzie jest właściwie dziadek? - spytała niespokojnie Róża, której zaczynało świtać, że sytuacja układa się niepomyślnie. - W bibliotece, oczywiście. Ale obiecał, że wróci na szóstą, choć zebranie zapowiadało się ciekawie. Ja myślę, że przyjdzie najdalej o wpół do siódmej. - Oj, będzie wesoło, będzie - powiedziała Laura grobowo. Czas płynął powoli, a budzik, stojący na lodówce, tykał głośno, jak bomba zegarowa. 8 Z wybiciem godziny szóstej wydarzenia ruszyły jak lawina, albowiem wszyscy przyszli równocześnie. Pierwszy wrócił dziadek. Powiesił palto w korytarzu, zzuł półbuty i powiedział, że pogoda jest paskudna, ludzie skwaśniali i marudni, docent zwłaszcza, świat zaś generalnie chyli się ku upadkowi. Muros erigunt, mores neglegunt* (Wznoszą mury, a lekceważą obyczaje.) - podsumował swe pesymistyczne rozważania, po czym, wchodząc do kuchni, rzekł: - Poproszę o herbatę, gołąbeczko - kierując swe słowa konkretnie do Pyzy, która, nakrywszy już do stołu w zielonym pokoju, teraz biegała nerwowo tu i tam, wykańczając szczegóły i modląc się, żeby mama wróciła na czas. Ale oto właśnie powiało zimnem i wilgocią - trzasnęły zamykane drzwi wejściowe i do kuchni weszli mama i Grzegorz. Byli jacyś zmęczeni, przemoknięci, w nie najlepszych humorach. Wyjaśnili, że spóźnienie ich wynikło z faktu, że maluch znów padł na wznak w okolicach Paczkowa, w szczerym polu, i że, tonąc w błocie, w strugach deszczu przeplatanego gradem, trzeba było reanimować tę przebrzydłą kupę złomu za pomocą pilnika do paznokci oraz długopisu. - No, dobrze, ale już jesteśmy w domu - podsumowała to wszystko mama i z ulgą zasiadła za stołem, zastawionym prezentami. W tym momencie wzrok jej padł na stojący naprzeciwko cud techniki, który właśnie, dziarsko błyszcząc czerwoną lampką, kończył z subtelnym poszumem pierwszą turę zmywania. Mama uniosła się z miejsca, wyciągnęła rękę przed siebie i zapytała: - Co to... co to... co to jest?! Dziadek, który aż do tej pory nie zauważył niczego nowego w kuchni, a właśnie pił herbatę, używając swego ulubionego kubka z krasnalkiem, odstawił go rozważnie na stół, zanim obejrzał się, pytając: - O czym mowa? - i osłupiał, ujrzawszy zmiany, zaszłe w okolicy zlewozmywaka. - To jest, Gabrysiu, zmywarka dla ciebie - powiedział skromnie Grzegorz. - Automat do mycia naczyń. Zobaczysz, jaki zmyślny. - Grzesiu! - mama wydała okrzyk. - Och! Teraz dopiero wszystko rozumiem... ach, Grzesiu, Grzesiu! - i rzuciła mu się na szyję w porywie radości. - Zmywarka? Automat do mycia naczyń? - powtórzył powoli dziadek. - Czy ja dobrze słyszę? - Ignacy! Pozwól na chwilę! - zaczęła babcia stanowczo, ale nic to nie pomogło. Dziadek poczerwieniał, jakby go ktoś obraził i rzekł dobitnie: - "Po prostu używanie tego, co było, a brak pragnienia tego, czego nie było". - są to słowa cezara, Marka Aureliusza, który sypiał na łożu prostym, okrytym skórą, i umiłował wszystko, co zaleca helleński tryb życia. - Naczynia myli mu niewolnicy - bąknęła na boku mama. Miał to być żart dla rozładowania sytuacji, ale nie tak został przyjęty. Dziadek zgromił ją wzrokiem i kontynuował: - Jaka szkoda, że dziś wyrazem ludzkiego istnienia staje się z wolna konsumpcja, czyli całkiem po prostu - nieustanne kupowanie przedmiotów. Czy cały sens naszej egzystencji ma się sprowadzać do konsumowania? Kimże wtedy będziemy? "Łoże proste, okryte skórą"! Ot, co! - Tato - spróbowała znów mama, zerkając nerwowo na Grzegorza i śmiejąc się dla niepoznaki. - Przypomina mi się twoje kazanie o minimalizmie... to sprzed lat. - Moje kazania dały znakomite efekty, jak widzę - palnął krewko dziadek - skoro doczekałem dnia, gdy inwazja konsumpcjonizmu zahacza i o mój dom! Non qui parum habet, sed qui plus cupit, paupere est*. (* Nie ten jest biedny, kto posiada mało, lecz ten, kto pragnie więcej.) - Seneka - mruknęła niechętnie babcia. - Tato, gdybym mógł wtrącić słówko - zaczął Grzegorz, wyraźnie zły - Pozwól, że powiem... - Nie pozwalam - nie pozwolił dziadek. - Jestem dotknięty do żywego. Na naszych oczach totalny rynek niszczy naturalne związki międzyludzkie... - Tato, czy zmywanie naczyń przez jedną osobę, po posiłkach wielu osób, uważasz za przejaw naturalnych związków międzyludzkich? - spytał Grzegorz, siląc się na spokój. - Tak! Nie! - krzyknął dziadek zapalczywie i w tym momeńcie Laura usłyszała to, na co czekała tak wytrwale: dzwonek u drzwi. Wymknęła się więc na korytarz i wpuściła braci Lelujków. Trafili w sam środek awantury, bo, zwabieni głosami, dobiegającymi z kuchni, tam właśnie poszli jak po sznurku. Pyza natychmiast rzuciła się ku nim, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo dziadek perorował zapalczywie, uderzając rytmicznie łyżeczką o blat stołu: - Jak słusznie zauważył profesor Barber, dawniej, w normalnym jeszcze świecie, produkowano przedmioty, żeby zaspokoić ludzkie potrzeby. Dziś stwarza się potrzeby, żeby produkować przedmioty. Miliony ekspertów pracują nad tym, by wmówić człowiekowi, że bez zmywarki będzie nikim! - Nieprawda! - krzyknął Grzegorz, łapiąc się z oburzenia za głowę. - Cóż, za rok będziesz musiał wyrzucić swoją zmywarkę - atakował dziadek - żeby kupić doskonalszą, cyfrową lub wręcz atomową. "Patrz w głąb rzeczy. A żadnej sprawy ani jakość właściwa, ani wartość niech nie uchodzi twej uwagi". Marek Aureliusz. Czy zamiast gonić wciąż nowe potrzeby, nie lepiej usiąść z książką w fotelu, nie lepiej iść z dziećmi na spacer? Porozmawiać z żoną? - Boże miłosierny! - wybuchnął rozgoryczony Grzegorz. - O niczym innym nie marzę niż o rozmowie z moją żoną sam na sam! I kto mi w tym przeszkadza? Przecież nie zmywarka!!! - Słuchajcie, chłopcy, a może my przejdźmy do pokoju, a oni niech dalej się kłócą? - zaproponowała Laura gościom, ale tak głośno, żeby na pewno wszyscy w kuchni ją usłyszeli. To dopiero pomogło. Całe szczęście, bo Pyza, płonąc ze wstydu za swoją rodzinę, omal nie wywierciła wzrokiem dziury w podłodze. - No, cóż, moi drodzy - powiedziała mama do braci Lelujków, którzy spokojnie stali koło drzwi, śledząc tok dyskusji z wielkim i żywym zainteresowaniem. - Musimy was przeprosić i zapewnić, że nie codziennie mamy tu takie sceny. Nie zakończyła się na czas rozmowa na tematy zasadnicze. - Nic nie szkodzi - grzecznie rzekł Wiktor. - Ciekawie było posłuchać. Czy można teraz złożyć pani najlepsze życzenia imieninowe? - tu Wiktor podał mamie zgrabne pudełko czekoladek, mówiąc: - Jeszcze drobiazg od firmy. - Kim jesteście, młodzi ludzie? - zainteresował się złowieszczo dziadek. - Tato! - jęknęła Gabriela, a Pyza, rozpaczliwie ratując sytuację, dorzuciła: - Dziadziu, oni byli już u nas w wieczór walentynkowy. - Ach, w istocie - przypomniał sobie dziadek i stropił się nieco. - Panowie wybaczą, nie poznałem. Byłem nieco rozproszony... - Ładnie powiedziane - mruknęła babcia. - Siadajmy, proszę - dziadek pierwszy dał sygnał i zasiedli wszyscy - oczywiście przy kuchennym stole, który, notabene, tylu już widział absztyfikantów. Na szczęście, wyjątkowo został dziś uprzątnięty i nie było na nim podręczników Laury, miesięczników literackich Natalii, bieżących lektur dziadka oraz gazet wszystkich po kolei członków rodziny. Teraz znajdowała się na nim szarlotka Pyzy i azalia babci. Wystarczyło więc po prostu przenieść wszystkie wytworne nakrycia z pokoju do kuchni, bo o ruszeniu towarzystwa z miejsca nie było nawet mowy - i już można było podawać herbatę. Pyza, wciąż z płonącymi policzkami i uszami, uwijała się wespół z mamą, ustawiając talerzyki i filiżanki, podając dzbanek z herbatą i krając ciasto - bo Laura, naturalnie, siedziała spokojnie za stołem, wpatrzona w Wiktora, i bawiła gości konwersacją. Dziadek usiadł tylko na moment: chrząknął, upił łyk herbaty, po czym przeprosił i, tłumacząc się zmęczeniem, udał się do swego pokoju, a babcia za nim. Grzegorz natomiast zabrał swoją herbatę ze sobą, powiedział, że ma mnóstwo pracy, i poszedł do siebie, rzucając od progu dziwne, pełne bolesnej wymowy spojrzenie, na co mama powstała z miejsca i powiedziała: - I ja was zostawię, moi drodzy. Lepiej wam się będzie rozmawiało w młodym gronie. Ale bracia Lelujkowie nie pozwolili jej odejść tak od razu. - Jeszcze chwileczkę - poprosił Wiktor, wstając także, a Lucek i Darek też zaraz się zerwali, z wielkim szuraniem taboretów. - Chcielibyśmy zaprosić Różę na nasze imieniny - powiedział Wiktor z determinacją. Laura ze stukiem odstawiła filiżankę na spodeczek. - Cóż, bardzo proszę - mama uśmiechnęła się mile. - Zgadzam się. Kiedy? - Problem w tym... - ciągnął z pewnym wysiłkiem Wiktor - że my mamy imieniny dzień po dniu. I każdy z nas chciałby Różę zaprosić osobno. - Trzy torty? - zażartowała mama. - Niekoniecznie torty. Może pójdziemy sobie do kina albo do kawiarni. Program dowolny, tak uzgodniliśmy. - Ciekawy pomysł - zauważyła mama, przygryzając kącik ust, jak zawsze, kiedy chciało się jej śmiać. - No, ale też sytuacja z waszymi imieninami jest nietypowa. - Więc... chcemy panią zapytać o zgodę. - Doceniam to - powiedziała mama rzeczowo. - Zgadzam się. - A ty, Różo? - spytał z godnością Wiktor, ledwie się ośmielając na nią spojrzeć. Pyza chciała zakrzyknąć, że zgadza się, oczywiście, ale powstrzymało ją mocne spojrzenie Laury. Młodsza siostra, blada i napięta, hipnotyzowała starszą wzrokiem. - Chętnie - odpowiedziała Pyza jak przez sen. - Oczywiście... wezmę ze sobą Laurę. - Wcale nie chciała tego powiedzieć, wcale! - a jednak powiedziała. Zdumiewające. Młodsza siostra z ulgą opadła na oparcie krzesła. - Ja też bym chciał iść - proszącym głosem odezwał się nagle Ignacy Grzegorz. - Ja bardzo lubię tych chłopaków, mamo. Trzem braciom wydłużyły się miny. - Nie, nie, Ignasiu. Ty zostaniesz - powiedziała mama stanowczo. - A co do Laury... - Pójdę! - rzuciła Laura krótko i ostro. I, rzecz dziwna, nikt się jej nie sprzeciwił. 9 Solenizantka udała się zaraz potem do swego pokoju, zabierając talerzyk z bułeczkami i szarlotką dla Grzegorza, a goście uznali, że nie wypada im siedzieć zbyt długo. W ogóle, ci bracia Lelujkowie byli nietypowo dobrze wychowani, co zauważyła zaraz babcia, która pojawiła się w kuchni po ciasto i herbatę dla dziadka. - Ma bardzo zły humor po tym swoim wybuchu - powiedziała na stronie do Pyzy. - Przypuszczam, że Grzegorz podobnie. Rolą kobiet w takich wypadkach jest działanie kojące i perswazyjne. Trzeba im pomóc wydostać się ze ślepego zaułka, w jaki się wkałapućkali. Pamiętaj o tym na przyszłość, moja droga. I wyszła z kuchni, niosąc, jak kapłanka Westy, pokój i mediację wraz z szarlotką oraz bułeczkami orzechowymi. A wtedy Laura zaproponowała, by zagrać w makao i, jak się okazało, był to jeden z jej lepszych pomysłów. 10 Grzegorz przyszedł po dwudziestu minutach i trafił na najlepszą zabawę. Cała kuchnia rozbrzmiewała wybuchami śmiechu i okrzykami grających: - Moje! Moje! - Laura! Nie oszukuj! - Ja? Ja nie oszukuję, przenigdy... Młodzież bawiła się w najlepsze i nikt nie pomyślał nawet o tym, co czuje człowiek, który chciał uszczęśliwić swą żonę, a unieszczęśliwił i obraził teścia. Grzegorz pokręcił się po kuchni, z miną chorego psa, po czym stanął pod oknem, z dala od gwaru młodzieży i - założywszy ręce - w smętnej zadumie popatrzał na swój prezent. Otworzył drzwiczki, obejrzał z podziwem suche i lśniące naczynia i sztućce, wyładował je do szafek i szuflad, po czym zamknął zmywarkę, spojrzał na nią przeciągle i westchnął. Odstąpił dwa kroki w tył, znów westchnął i pokręcił głową. Wtedy poczuł, że ktoś stanął obok, kładąc mu rękę na ramieniu. Grzegorz drgnął i odwrócił się - ach! Był to Ignacy Borejko, zagorzały wróg konsumpcjonizmu, przeciwnik zmywarek i totalnego rynku. - Chciałbym cię przeprosić, Grzegorzu - przemówił ten fanatyczny starzec, ten kostyczny bojownik i zapalczywy konserwatysta. - Zareagowałem zbyt gwałtownie, a przecież nie miałem racji. Przynajmniej jeśli chodzi o tę konkretną zmywarkę, która, co oczywiste, przyda się Gabrysi bardzo. Ale, co gorsza, nie miałem racji in merito*. (* W samej treści.) W zapalczywości swojej zapomniałem, że mówię do człowieka podobnych zasad, do człowieka rozumnego i wyważonego. I - do pana tego domu. Proszę, byś to wybaczył zgrzybiałemu ojcu swojej córki... to jest... mojej córki, to jest... ojcu twojej żony. Grzegorz poczuł, że z serca stacza mu się ogromny głaz, i zrozumiał, jaki to ciężar był powodem jego ciągłych westchnień przez ostatnie kilkadziesiąt minut. - Tato - powiedział. - To ja przepraszam. Niepotrzebnie się uniosłem. Ja nawet krzyknąłem! I to na ciebie, pana tego domu. A przecież powinienem cię zrozumieć. Bo ty masz rację - z wyjątkiem tej konkretnej zmywarki - masz rację in merito! - Tak sądzisz? - uradował się Ignacy Borejko, wznosząc rudawe brwi. - Tak, tato. Tak sądzę. - To mnie bardzo podnosi na duchu - wyznał teść, otwierając ramiona. - Uściśnij mnie, synu. - Ostatnimi czasy wyraźnie polubił styl patriarchalny, nawet z lekka staropolski. Grzegorz uścisnął kruche ramiona i ucałował chudy, wygolony policzek. Teść oddał mu uścisk, a wtedy uderzyła ich nagła cisza w pomieszczeniu: młodzież przestała już łupać w karty i obecnie patrzyła na obejmujących się panów tego domu z takim podziwem, jakby demonstrowali tu rozdział z dawnego kodeksu rycerskiego. - Concordia domi, foris pax* (* Zgoda w domu, pokój na zewnątrz.) - pouczył wszystkich obecnych Ignacy Borejko. - Synu, czuję się tak, jakby ogromny głaz spadł mi z serca. - Oryginalne - powiedział Grzegorz i roześmiał się z ulgą. 11 O godzinie jedenastej wieczorem Ignaś jeszcze nie spał, ale Gabrysia pozwoliła mu na ten wyskok; bo przecież jutro wszyscy poleniuchują. Dobrze mu było z rodzicami, w ich szerokim, wygodnym łóżku! Leżał sobie tak, jak lubił, pomiędzy nimi, dwie duże poduszki podpierały mu plecy, a on w skupieniu wodził paluszkiem po literach; po lewej ręce miał tatę, który, w podobnej pozie, tak samo marszcząc brwi i przygryzając wargę, przeglądał jakąś abrakadabrę o komputerach. Czytali sobie we troje, wygodnie i cieplutko, w zupełnej ciszy. Około północy Gabrysia dojechała do ostatniej kropki w swojej arcyciekawej książce ("Trees of the British Islands in history and legends") i z trudem oderwała oczy od fotografii bajecznego dębu Domesday w Ashton Court. Wtedy ujrzała, że Ignaś śpi, z bródką wspartą o mostek, wciąż trzymając przed sobą album o Kosmosie. Co więcej, spał także Grzegorz, w identycznej pozycji, tyle że on miał na nosie okulary, spoza których gorzej widoczne były długie, ciemne rzęsy, takie same jak u Ignasia. Gabriela odłożyła książkę, uklękła na łóżku i zapatrzyła się na śpiących. Bił od nich głęboki spokój. Gdzie są teraz? Którędy wędrują, tak daleko od niej? - zupełnie niespodziewanie miłość podniosła się w niej jak wielka fala, zabrakło jej tchu, a po policzkach popłynęły łzy, jak od nagłego bólu. Usiadła na piętach, zacisnęła zęby i usiłowała się uspokoić. Ale nie mogła. Nagle znów pomyślała o wszystkich swoich bliskich, śpiących w tej chwili i bezbronnych: o Pyzie i Tygrysku na wąskich tapczanikach w ich pokoju; o rodzicach - coraz starszych i coraz bardziej kruchych, mężnie odchodzących, dzień po dniu, ku swojemu przeznaczeniu; o Natalii, takiej szczęśliwej; o Patrycji i Idzie, o ich dzieciach - jeszcze ukrytych przed światem, ale już rosnących, dzień po dniu, i czekających swojego losu, swojego czasu próby i swojego przemijania. Jak wszyscy. Nie ma żadnego "ja", pomyślała Gabriela. Nie ma żadnego "ty", bo sami w sobie nie istniejemy. Swoje istnienie czerpiemy z wzajemnej zależności wszystkich od wszystkich i wszystkiego od wszystkiego. Jesteśmy - jednym. Paluszki Ignasia drgnęły i książka osunęła się na kołdrę. Gabriela wstała z łóżka, pochyliła się i ostrożnie wzięła dziecko na ręce. Bezwładne, ciepłe i miłe ciałko przylgnęło do jej ciała przez sen, ufnie i nieświadomie. Przeniosła go do łóżeczka, ułożyła, okryła starannie. Zgasiwszy górną lampę, podeszła do okna i uchyliła je szerzej na noc. Potem wróciła do Grzegorza. Wyjęła mu książkę z rąk, odłożyła na stolik. Teraz okulary. Ostrożnie. A jednak się obudził. - Spałem? - Tak. Daj, zdejmę okulary. Już. Połóż się, śpij. Zmęczyłeś się dzisiaj - zgasiła lampkę, a Grzegorz objął ją i przez chwilę leżeli w ciszy. - Beznadziejnie się nie udały te twoje imieniny - szepnął wreszcie. - Jak to: nie udały? Było wspaniale. - Akurat. Każdy dał ci taki prezent, jaki sam chciałby dostać... Gabrysia zaśmiała się. - Nie. Każdy dał taki prezent, jaki go najlepiej wyraża. - ...a jedyny prezent naprawdę ci potrzebny wywołał awanturę. - Która się dobrze skończyła. - No, tak, to prawda. Za to nasz wyjazd skończył się idiotycznie. Nie tak miało być. - A czy to wiadomo, jak miało być? Może tak właśnie. - Nie pocieszaj mnie. Dzień się nie udał. Był kompletnym fiaskiem. Gabriela nagle dostała ataku wesołości na samo wspomnienie ciotki z Polesia i zaraz stłumiła śmiech poduszką, ale trwało to tak długo, że zaniepokojony Grzegorz pochylił się nad nią, usiłując dojrzeć, co się dzieje. - No? Jak tam? - spytał. - Och, och, sama nie wiem - wykrztusiła Gabriela. - Przypomniał mi się Bernard... a co jeszcze? Aha, wiem. Ja, widzisz, nie pamiętałam, że mam imieniny, przez tę wieczną gonitwę i zamieszanie. Obudziłam się, zobaczyłam tę szarlotkę i laurkę Ignasia - i już byłam szczęśliwa. Ja przecież niczego nie oczekiwałam! - niczego. A tyle dostałam i wszystko mnie cieszyło i śmieszyło, i wzruszało - wszystko było piękne. Grzegorz milczał długo, szukając słów, a Gabriela chichotała jakiś czas, z głową na jego piersi, aż wreszcie ucichła i leżała spokojnie, równo oddychając. Wtedy Grzegorz znalazł nareszcie właściwe słowa. Ale ona już ich nie słyszała. Spała w najlepsze. Środa, 4 marca. Lucjusza 1 Po ciężkiej - przynajmniej dla Pyzy - klasówce z fizyki nastąpiła ciężka - przynajmniej dla Pyzy - kartkówka z matematyki, po niej - chemia z odpytywaniem, biologia ze sprawdzianem błyskawicznym i wreszcie angielski, a na nim - test gramatyczny. Kiedy przyszło do lekcji historii, Pyza miała wrażenie, że jej mózg przypomina ścięte białko. Siedziała, jak zwykle, tuż obok okna. Słońce grzało i świeciło przez szyby z całą swobodą, albowiem w klasie nie było żadnych zasłon. Zastanawiała się, czy gdyby ją posadzono na kaloryferze, mogłaby się czuć jeszcze gorzej. Chyba nie. Nie była w stanie, nawet z sympatii dla Damba, skupić uwagi na konflikcie biskupa Stanisława z królem, jakkolwiek temat sam w sobie mógł zmrozić krew w żyłach. Za oknem świat rozprostowywał swe zimowe zmarszczki i leczył brzydkie liszaje pod dobroczynnym promieniowaniem przedwiośnia. Zieleń uparcie rozpychała powierzchnię gleby, lub usiłowała rozsadzić ciasne skorupki brązowych pączków na gałęziach. Niebo miało kolor wakacji; puszyste kłęby obłoków sunęły po nim z szybkością autokaru. W klasie tymczasem było duszno i gorąco. Wszystkich ogarnęła apatia, choć przecież Dambo, ulubiony nauczyciel całej szkoły, przenigdy nie nudził; nie umiałby nudzić, z czystego szacunku dla uczniów, nawet gdyby nie był młodzieńcem tak dowcipnym i przenikliwie inteligentnym. Cóż, sam Wincenty Kadłubek, sprowadzony tu dziś na lekcję pokazową (Pyza nie wątpiła, że Dambo dokonałby i tej sztuki) nie wzbudziłby swą osobą cienia zainteresowania w umęczonej młodzieży. Dambo natychmiast to wyczuł. Obrzuciwszy klasę bystrym spojrzeniem, znienacka przerwał wykład i poprosił o otwarcie na oścież wszystkich czterech wielkich okien. Przedwiośnie wtargnęło do klasy jednym potężnym skokiem i wypełniło wszystkie oklapłe płuca. Nawet solenny prymus Fryderyk Schoppe, zwany Fryckiem, zreanimował się, wyprostował zgarbione plecy, jakby go kto huknął w łopatki, i zaczął podskakiwać w ławce, rozsiewając zza grubych szkieł spojrzenia pełne ognia. Dambo momentalnie też się ożywił, zaróżowił, i spojrzał tęsknie na dalekie, lśniące obłoki. Pyza wyobraziła go sobie z plecakiem i gitarą, wędrującego przez góry i lasy. Tak, to był jego styl. Na pewno lubił włóczęgę, ten jasnowłosy dwudziestoparolatek w kraciastej koszuli i pionierkach. W tym roku jednak wakacje spędzi raczej w domu: jak ogłosił niedawno, w czerwcu zostanie ojcem. Lekcja ruszyła z martwego punktu. Dambo z powodzeniem wyłożył, co miał wyłożyć, i zadał, co miał zadać, i można było wyjść na przerwę, w gwar i śmiechy, wypełniające ciemnawe korytarze liceum imienia Żeromskiego. Pyza pogadała chwilę z koleżankami, po czym pociągnęło ją na dwór, więc wyszła, mijając prymusa Schoppe, który stał obok portierni i jadł ogromną bułkę z ziarnem sezamowym. Za szybą woźna, pani Klimasowa, parzyła sobie właśnie herbatę i rozwijała paczkę kanapek. Druga duża przerwa. Pyza też już była głodna. Zabrała ze sobą jabłko i teraz mogła je schrupać. Czterdzieści kalorii. Stanęła na szczycie schodów, przed głównym wejściem, i odetchnęła świeżym powietrzem. Pod ścianą pawilonu sportowego dwie klasy trzecie, poubierane w dresy, czekały na mecz, wystawiając twarze do słońca. Z daleka widać było jasną głowę Belli Rojek, która siedziała z nogami na murku, plecami opierając się o plecy tego dryblasa Czarka. Ten też wyciągał swoje długie nożyska, zakończone wielkimi adidasami. Wyglądali zabawnie, bo oboje mieli nosy w podręcznikach, trzymanych na tej samej wysokości. Strasznie kują ci dwoje, pomyślała Pyza. Reszta trzecioklasistów jakoś nie zdradzała aż takiego pędu do wiedzy. Usiadła sobie na schodach, oparła się plecami o nagrzany mur z czerwonej cegły i zamknęła oczy, wystawiając twarz do słońca. Jakaś pionierska mucha ożyła w cieple i jej monotonne bzykanie - dziwnie wakacyjne - dokonało reszty: Pyza odprężyła się i przez dłuższą chwilę nie myślała o niczym. Mucha nagle zabrzęczała jakoś panicznie, a powietrze przepełniła intensywna woń sezamu. Fryderyk Schoppe, pseudo Frycek, stanął po drugiej stronie wejścia, oparł się o ścianę i, obojętnie wpatrując się w przestrzeń błękitnego nieba, żuł swoje pieczywo, obłożone kiełbasą czosnkową, jak wskazywała kolejna fala zapachu. Już też nie ma gdzie jeść, doprawdy. Zagniewana Pyza przymknęła oczy i usiadła w poprzedniej pozycji. Człowiek nawet nie ma gdzie się odchudzać, pomyślała. Kto inny na jej miejscu może by i kazał Fryderykowi Schoppe iść w dal razem ze swoimi kuszącymi zapachami, ale oczywiście ona zmilczy. Cóż, jeszcze tylko jedna lekcja i będzie można pójść na obiad. Babcia obiecała, że usmaży jej filet z kurczaka, na patelni beztłuszczowej. Do tego będzie kefir, garstka ryżu i miska sałaty, a na deser owoce. Po obiedzie zaś przyjdzie po nią zapewne najmłodszy Lelujka, wedle harmonogramu ułożonego przez Wiktora. Bardzo dobrze, że nie będzie tradycyjnych imienin z tymi obrzydliwymi tortami i z siedzeniem za stołem. Niegrzecznie byłoby odmówić poczęstunku. Coś okropnego, jak to błędne odżywianie się jest rozpowszechnione. Ludzie w ogóle nie mają pojęcia, jak sobie szkodzą, jedząc te wszystkie pyszności, to jest... te wszystkie ciężkostrawne i kaloryczne potrawy. Świeża idea Lelujków miała wiele dobrych stron: dieta, ruch na powietrzu, zmienne warunki wokół. Pyza nie bardzo wiedziała, o czym mogłaby rozmawiać z Lucjuszem Lelujką, i to przez całe popołudnie. Dobrze więc, że Tygrys zabiera się z nimi. Dzwonek na lekcję zaterkotał przeraźliwie i Pyza otworzyła oczy, co sprawiło, że momentalnie ujrzała tuż przed sobą sezamową dłoń wyciągniętą w geście pomocy. Fryderyk Schoppe był bowiem nie tylko prymusem, lecz i dżentelmenem. - Dziękuję - uprzejmie odparła Pyza i wstała o własnych siłach, gdyż, jak wszystkim powinno być wiadomo, nie miała jeszcze stu lat. - Teraz tylko geografia, co? - i pobiegła na ostatnią lekcję z uczuciem, że bliski jest już koniec jej męczarni. Pomyliła się o tyle, że na geografii została wyrwana do odpowiedzi z mapy i zarobiła najzupełniej haniebną jedynkę, gdyż - ku nieopisanej uciesze jednych prymusów, a wyraźnemu zdegustowaniu drugich - nie miała bladego pojęcia, w jakiej z grubsza części świata znajduje się przylądek Hafun. Cóż, nigdy nie należy radować się przedwcześnie, pomyślała, wracając w najgorszym z humorów na miejsce, odprowadzana litościwymi spojrzeniami prymusów i kujonów oraz tych, którzy mapę mieli nie tylko w małym paluszku, lecz wręcz wbudowaną w mózg. Kiedy zaś wyszła ze szkoły po lekcjach, przekonała się, że nie należy również przedwcześnie zakładać, że zje się swojego kurczaka z sałatą. Przed szkołą stała zwarta grupka braci Lelujków, którzy z całą pewnością zwiali dziś z ostatnich lekcji, żeby przybyć na czas pod liceum Żeromskiego. W zwartej grupce, co oczywiste, widać było przede wszystkim Wiktora, którego dumna sylwetka i twarz aktora westernowego sprawiały silne wrażenie na wszystkich po kolei uczennicach, opuszczających, przez jedną wąską bramę, teren liceum. Kinga Koper z klasy Pyzy, nieduża blondynka z warkoczem, aż upuściła książkę u stóp Wiktora (podniósł ją i oddał właścicielce, lecz wzrok kierował ku nadchodzącej Pyzie). Było to bardzo miłe. - Dzień dobry, chłopcy - powitała ich więc serdecznie, a koleżanki z klasy, a zwłaszcza kolega prymus Fryderyk Schoppe, omal nie wpadli na znak stopu; oglądając się, kogo też ona tak wita. - Cześć! - powiedzieli entuzjastycznie bracia Lelujkowie i przyozdobili swe oblicza zachęcającymi uśmiechami. - Chyba coś źle zrozumiałam - zauważyła Pyza. - Zdawało mi się, że umówieni byliśmy po obiedzie. - A, zmieniliśmy plany - oświadczył Wiktor. - Zapraszamy cię na obiad do nas. Mama obiecała, że przejdzie samą siebie. Konsternacja. Pyza za nic w świecie nie przyznałaby się nikomu, a już zwłaszcza chłopakom, że narzuciła sobie dietę odchudzającą, i to tak rygorystyczną, iż sama myśl o tłustym kotlecie schabowym przyprawiała ją o dreszcz zgrozy. - Przecież na mnie czekają w domu - powiedziała wreszcie. - Nie. Już tam wpadliśmy po drodze. Była tylko twoja babcia i kazała ci powiedzieć, że kurczaka da ci na kolację. I że możesz od razu iść do nas, ona nie ma nic przeciwko temu - wyjaśnił Wiktor. - Pochwaliła nas nawet, że jesteśmy tacy grzeczni i o wszystkim ją zawiadamiamy - zaśmiał się Lucek. - Mnie osobiście wydało się, że ona z nas pokpiwa - wyznał Adrian. - Każdy ma to wrażenie - odparła Pyza. - Babcia ma taki styl. No, dobrze, a Laura? - Co: Laura? - Przecież umówiliśmy się, że ją zabierzemy. Lelujkowie wymienili spojrzenia. - Ktoś się umawiał? - bąknęli. - Kto się umawiał? Ach, więc to tak. To o to chodziło! - Róża dopiero teraz przeniknęła ich intrygę. Spławili w ten sposób Laurę; nie chcieli jej. Cóż, w zasadzie mieli prawo... a ona nie bardzo mogła im Tygrysa narzucać, skoro sama została zaproszona do ich domu. Ale było to raczej nieładnie z ich strony. Słońce przygrzewało, samochody kopciły; ptaki się darły, weseli rowerzyści śmigali spod murów liceum pomiędzy samochody na zatłoczonej jezdni, a kolega prymus Fryderyk Schoppe stał - wysoki, chudy i zaczytany - przed słupem ogłoszeniowym, wbijając swój wzrok krótkowidza w afisz zespołu Just 5, co było o tyle zaskakujące, że na przerwach wymądrzał się zwykle, twierdząc, iż nie interesują go żadne idiotyczne zespoły, a z muzyki liczy się jedynie Jan Sebastian B. i może zaledwie trzech jego epigonów, plus Honegger. Minęli prymusa, który, choć tak zajęty plakatem, znalazł jednak czas, by rzucić Róży jedno ze swoich spojrzeń, pełnych wyższości i pobłażania. Następnie przeszli na drugą stronę ulicy - Lelujkowie jak zwykle nie umieli się pogodzić co do tego, który z nich pójdzie po którym jej boku i co ma w tym czasie zrobić ze sobą ten trzeci - i Wiktor zaproponował, żeby wsiąść do tramwaju. - To blisko stąd, jak wiesz, ale szkoda czasu - rzekł. - A tak, w jednej chwili będziemy na Poznańskiej. - Gdybyśmy poszli pieszo - zauważyła, usuwając się nieco z chodnika, by uczynić miejsce przechodzącemu w roztargnieniu prymusowi Schoppe - mogłabym wstąpić do domu po prezent dla Lucka. Nie mam go przecież przy sobie. Lucek przejawił wahanie, lecz starsi bracia oświadczyli, że równie dobrze Pyza może wręczyć swój prezent solenizantowi, gdy ten odprowadzi ją wieczorem do domu. Pyza była niejasno poirytowana. Miała przecież własne zdanie, prawda? I wolałaby, żeby się z nim liczono. Jednakże, z natury potulna, nabrała nawyku podporządkowywania się decyzjom większości. Z latami nawyk ten zakorzenił się w niej tak silnie, że teraz nie zdobyła się na ostrzejszy protest, choć odczuwała, owszem, pewien niepokój na myśl o przewidywanej reakcji młodszej siostry. Posłusznie udała się z Lelujkami na przystanek i już po chwili zatłoczona trzynastka z wymalowaną na burcie reklamą telefonów komórkowych sieci GSM, uwoziła w dal ich czworo, a także - w tylnej części wagonu - kolegę prymusa Fryderyka Schoppe, który, prawie wisząc na metalowej poręczy koło automatu biletowego, czytał nieprzytomnie czasopismo "Świat Nauki", przysuwając sobie stronicę, zadrukowaną petitem, pod samiutkie okulary i zwieszając niemal do ziemi drugą rękę z plecakiem pełnym książek. 2 Zmywarka chodziła w najlepsze, cicho a niezawodnie, zaś Gabrysia, rozparta przy kuchennym stole, w doskonałym nastroju czytała przy jedzeniu, towarzysząc matce, która, po swej stronie stołu, w równie doskonałym nastroju, także czytała przy jedzeniu. Różnica polegała na tym, że matka czytała gazetę "Życie"; a córka - "Rzeczpospolitą". Co do Ignacego Borejki, który właśnie nadszedł z głębi mieszkania, był on w trakcie wnikliwego studiowania "Gazety Wyborczej", swej codziennej strawy. Usiadł przy stole obok Ignasia, zaczytanego w "Misiu", nalał sobie herbaty i sięgnął po ciasteczka "Pieguski". Na zmywarkę nie zwracał już większej uwagi. - Gdzie Natalia? - spytał, zapadając w lekturę. - Brak mi jej przy stole. - Natalia pobiera przyspieszone nauki przedślubne - wyjaśniła mu żona, spoglądając na niego spod okularów. - Nie wiem, czy pamiętasz, ale czternastego oni idą do ołtarza. - Kto? - spytał Ignacy Borejko, zagłębiony w tabelach giełdowych. - Natalia i Filip. - Oczywiście, że pamiętam. Do ołtarza. A gdzie oni będą mieszkać? Czy z nami? - Nie, Ignacy, nie z nami. Filip wyremontował jakieś poddasze. Własnymi rękami. Podobno zrobił z tego istne cacko. - Zwyżka "Vistuli" - zauważył ojciec, uradowany. - Kibicowałem jej ze względu na nazwę. Lubię się zagłębiać w te optymistyczne, abstrakcyjne wiadomości giełdowe. Miłe to i prymitywne, zupełnie nieskomplikowane. W przeciwieństwie do rzeczywistości. A właśnie - a propos - czy będzie jakieś wesele, Milu? - Nie jest przewidywane - odparła żona. - Zdaje mi się, że Nutria cieszyłaby się z jakiejś większej fety, ale pan młody jest innego zdania. Spór trwa. Ignacy Borejko w zadumie poskrobał się po brodzie. - Kiedy się żyje wśród tylu kobiet i dziewcząt - zauważył - człowiek ma wrażenie, że jest wiecznie skąpany w oceanie rozkołysanych sentymentów. Z jednej strony to bywa ożywcze. Ale z drugiej - męczące. Jakby na potwierdzenie jego opinii huknęły drzwi wejściowe i do kuchni wpadła rozgorączkowana Laura, płosząc panujący w niej błogi spokój. - Jest już Pyza? - krzyknęła. - Szybko, szybko, dajcie obiad, niedługo przyjdzie do nas Lucek! - Jaki znów Lucek? - zapytał Ignacy Borejko, robiąc minę człowieka nieustannie wystawianego na nowe próby, zaskoczenia i niechciane znajomości. - Muszę się jeszcze przebrać i uczesać! - Laura go po prostu nie słyszała. Po drodze do łazienki rozpinała płaszcz, zaś torbą z książkami ozdobiła lodówkę. - Tygrysku, ona już tam jest - nieuważnie rzuciła babcia znad gazety. - Kto jest?! Gdzie jest?! - Laura stanęła jak wryta. Wyjaśniono jej przyczyny nieobecności Pyzy i wskazano miejsce obecnego jej pobytu, oraz naświetlono aktualną sytuację. Jednakże w najmniejszym stopniu nie uspokoiło to Laury, a wręcz przeciwnie. Zbladła. Zacięła usta, walnęła pięścią w kredens i zakrzyknęła: - O, nie, nie! To się tak nie skończy! Porwała z kredensu przygotowany już rano prezent dla Lucka, opakowany przez Pyzę we wzorzysty papierek, zapięła płaszcz i ignorując zachęty babci do obiadu, ruszyła bez słowa do drzwi. Biła od niej wściekłość i determinacja. - Tygrysku - powiedział łagodnie dziadek. Zatrzymała się na moment i spojrzała przez ramię. - Czy wiesz, kto to był Marek Aureliusz? Laura spojrzała na dziadka ze zniecierpliwieniem, a na matkę - z triumfem. - Oczywiście. Filozof. Stoik. Cesarz rzymski. Lecę, pa. - Piękna postać - dorzucił dziadek. - Jeden z moich mistrzów. Być może nawet - najważniejszy z moich mistrzów. Mina Laury wskazywała z niezwykłą wyrazistością, jak bardzo jest jej to w danej chwili obojętne. - Pragnął być filozofem, musiał zostać cesarzem - ciągnął dziadek. - "Rozmyślania", dzieło jego życia, powstały z zapisków dorywczych, często na polu bitwy albo w obozie wojskowym. - Dziadku! Ja muszę wyjść! - Tak, wiem, że musisz, moja droga... albo tak ci się wydaje. Laura zacisnęła zęby. - "Rozmyślania" tego wyjątkowego człowieka to jedno z pomnikowych dzieł kultury europejskiej. Poświęć Markowi dwie minuty, bardzo proszę. Siadaj. Laura, gotując się ze złości, usłuchała. - Josif Brodski, wiesz naturalnie, o kim mówię?... - Poeta rosyjski, dysydent, noblista, dwudziesty wiek - skrótowo odpowiedziała Laura. - Otóż Brodski napisał esej "W hołdzie Markowi Aureliuszowi". I w tym eseju... - Dziadziuuuu... - ...nazwał Marka Aureliusza jednym z najlepszych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. I pytał: skoro ta książka nas nie ucywilizowała, cóż tego dokona? Bardzo bym sobie życzył, żebyś w najbliższym czasie sięgnęła po "Rozmyślania" - one ucywilizują każdego, oczywiście pod warunkiem, że je przeczyta, czego Brodski nie uwzględnił. Pyza już od roku ma tę lekturę na nocnym stoliku. - Ale ona zawsze była ucywilizowana - powiedziała Laura kąśliwie. - Dobrze, dziadku, sięgnę po nie, sięgnę, ale na pewno nie w naj - bliższym czasie. - Jaka szkoda. Pilno ci pobiec i narobić głupstw. No, to może poczytaj po powrocie. Gorąco namawiam. Esencja stoicyzmu. Ćwiczenia umysłowe człowieka szlachetnego i samotnego. Forma prosta, styl klarowny. Głębia myśli. Powinno ci się dobrze czytać. - Dziadziu, ale ja jeszcze nie skończyłam "Małych kobietek". - Jedno drugiego absolutnie nie wyklucza. Ale sądzę, że cesarz spokojnie poczeka, aż skończysz z panią Alcott. Na odchodnym - bo właśnie mija druga minuta - zacytuję ci jedną z najkrótszych jego wskazówek: "Skromnie przyjmować, spokojnie tracić". Powtórz, dla utrwalenia. - Skromnie przyjmować, spokojnie tracić - zgrzytnęła Laura, powściągając najwyższe zniecierpliwienie. - Możesz odejść - rzekł dziadek i oddalił wnuczkę rzymskim skinieniem prawicy. 3 Laura wypadła z bramy jak torpeda i mknęła ulicą Roosevelta pod górę. Nie minęły i trzy minuty, jak znalazła się na Mickiewicza. Ostatnia w rzędzie secesyjnych kamienic po lewej stronie była chyba najpiękniejsza: elegancka, rozległa, czteropiętrowa, z uroczą wieżyczką w narożniku spadzistego dachu, z balkonowymi loggiami ukrytymi w cieniu wdzięcznych łuków, z oknami o wytwornych podziałach. Jednakże Laura nie zamierzała cieszyć oczu niuansami architektury. Z wielką prędkością wpadła do ozdobnej bramy i błyskawicznie przebyła szerokie drewniane schody o czterech kondygnacjach. Bez śladu zadyszki znalazła się na poddaszu, wykupionym przez sławną aktorkę Anielę Żeromską. Laura była tu niedawno, z mamą, Pyzą i Grzegorzem, na spektaklu miniteatru domowego (salon, w którym znajdowała się mała scena z kurtyną i nawet zestaw reflektorów). W wielkim mieszkaniu na poddaszu, pięknie urządzonym, było nawet miejsce na mały bankiet dla gości, już po spektaklu (potrawy przygotował własnoręcznie Bernard). Teraz Laura znów stała przed drzwiami, polakierowanymi na purpurowo. Dzwoniło się tu, podnosząc kołatkę, trzymaną w paszczy przez mosiężnego lwa. Za drzwiami, w głębi korytarza, rozległo się stąpanie, drzwi się otworzyły i w progu stanął Bernard, ubrany w żółty fartuszek. Towarzyszyły mu czarnookie, rozpuszczone do niemożliwości bliźniaki, charakteryzujące się bujnymi czuprynami ze spiralnych loków. Jeden z chłopców zwisał ojcu z pleców, drugi dyndał mu na piersi. Na widok Laury Bernard ucieszył się szczerze i ukazał w szerokim uśmiechu wszystkie swe zdrowe, mocne zęby. Jego czarna, szeroka jak łopata broda, upstrzona była drobinkami ugotowanego na twardo jajka oraz kawałkami posiekanego szczypiorku. - Witaj, koteczko o oczach ze stali! - zakrzyknął z pewną nadszczerością na widok Laury, a ona jak zwykle nie wiedziała, czy ma się cieszyć epitetami, jakimi on ją obrzuca, czy raczej się nad nimi zastanowić. - Cóż to cię do nas sprowadza, czyżby znów jakaś sonda? - Nie, dzień dobry, żadna sonda - cierpko odparła Laura. - Przyszłam zapytać pana o adres braci Lelujków. - Trzech rosłych osiłków o mocno rozbudowanym instynkcie opiekuńczym? - przypomniał sobie Bernard. - O! A co, czyżbyście znów zgubiły swoje dziecko, roztargnione siostrzyczki? Jeżeli tak, to naiwnością z waszej strony byłoby (Piotruś, złamiesz tatulkowi obojczyk!) przypuszczać, że ilekroć zgubicie dziecko, tylekroć odnajdzie się ono w apartamentach braci L. Nic dwa razy się nie zdarza, jak pisze poetka, której imię i nazwisko pozostawię twej domyślności. - Boże - jęknęła Laura, zirytowana do ostateczności faktem, że gdzie się nie ruszy, wiecznie ktoś ją częstuje cytatami. - Nie, to nie dziecko zginęło. Zginęła moja siostra, Pyza. Muszę ją natychmiast odnaleźć, to jest sprawa życia i śmierci. - Ba, ba, ba! - zdziwił się Bernard. - Mój ty świecie. Czy istotnie sprawa jest aż tak poważna? - Istotnie jest - zapewniła go Laura, przebierając nogami z niecierpliwości. - Lecz skąd pewność (Pawełku, nie skrzecz), że twoja siostra - dziewczyna o urodzie, jakby nie było, czterogwiazdkowej - udała się tam właśnie? Zważywszy, jak duży jest obszar naszego miasta, że nie wspomnę o suburbiach, powiedziałbym, żeś znacznie zawęziła teren poszukiwań, puklu o wstążkach jak jedwabne pajączki... to jest, chciałem powiedzieć: pajączku o puklach jak jedwabne wstążki, Pawełku, nie gryź tatulka, bo tatulkowi się plęzyk jącze. - Uuu... - wyrwał się Laurze jęk irytacji. - Po prostu ja wiem, że ona jest na imieninach u Lelujków. Nie wiem tylko, jaki jest ich adres. - Cóż... imieniny... - rzekł Bernard w zadumie, skubiąc brodę i znajdując w niej, ku swemu widocznemu zaskoczeniu, zieloną łodyżkę. - Z dużą przykrością muszę ci wyznać, że i ja nie znam adresu braci L. - Starł w palcach szczypiorek. - Wszystko się zgadza. Na obiad mieliśmy jajka faszerowane. Chłopcy je uwielbiają. Bliźniacy jednocześnie pocałowali ojca w uszy. - To do widzenia - warknęła Laura i zrobiła w tył zwrot, gdy nagle tknęła ją myśl zbawcza. - Jednakże był pan z Pyzą u Lelujków, jak słyszałam? - Słyszałaś dobrze, sarno o tygrysim oku - zgodził się Bernard. - To właśnie chciałem ci powiedzieć, gdyś okręciła się w miejscu jak przysłowiowa fryga. Otóż, jedyny sposób, jaki przychodzi mi do głowy w kwestii odnalezienia naszej pięknej Różyczki, to ten, że muszę bezwzględnie udać się z tobą. Trafię do Lelujków bez najmniejszego trudu, dla wzrokowca zadanie takie jest dziecinnie proste. Chłopcy, a teraz zejdźcie z tatulka i jazda do mamulki. Tylko bądźcie grzeczni i cisi jak myszki, bo ona ma teraz swoją godzinkę relaksu. 4 Już kiedy wychodziła wraz z chłopcami z windy, Pyza wiedziała, że będzie źle: chwila ciężkiej próby dla charakteru zbliża się nieubłaganie. Cudowne wonie rozchodziły się falami z mieszkania Lelujków aż na klatkę schodową. Niestety, były wyjątkowo wprost kuszące. Na miejscu okazało się, że pachną zrazy zawijane w sosie grzybowym z kaszą gryczaną i zasmażanymi buraczkami - w sumie grube tysiące kalorii, podane natychmiast po kalorycznej zupie, zabielanej śmietaną. Koperkowy zapach tej zupy spowodował załamanie się Pyzy, i to w jednej krótkiej chwili. Zresztą, pani Lelujkowa była tak miła, gościnna i skromna, że przez gardło by Pyzie nie przeszło nawet słówko odmowy. Próba dla charakteru wykazywała, że Pyza go po prostu nie ma w obliczu pokusy. Pucołowaty Lucek, który był wielbicielem bluesa, nastawił kasetę Johna Lee Hookera "Boom, boom, boom" i przy tym słynnym utworze tytułowym trzej bracia jedli, aż furczało, toteż obiad posuwał się naprzód w wyjątkowo szybkim tempie. Pyza, niewiele myśląc, złapała to tempo, klnąc się w duchu na wszystkie świętości, że będzie pościć od jutra aż do samej Wielkiejnocy. Kończyli drugie danie, gdy przy drzwiach zaterkotał dzwonek. Nie wzbudziło to w Pyzie żadnych podejrzeń, a niesłusznie: Wiktor otworzył i oto całe mieszkanie wypełniło się głośną, intensywną obecnością Bernarda Żeromskiego oraz równie intensywną, choć milczącą - Laury. Siostra ledwo spojrzała na Pyzę. Minę miała ni to obrażoną, ni to oficjalną, ni to z lekka triumfującą. Była też pełna chłodu i najwyraźniej coś knuła. Odwiesili swoje okrycia w przedpokoju i weszli, ona i Bernard, do jadalni, gdzie wspólnie wręczyli Luckowi prezent - ten sam, który Pyza kupiła mu osobiście, za własne kieszonkowe ("Encyklopedia bluesa"). Solenizant, rzecz jasna, ogromnie się uradował, wyrażając wielką wdzięczność i uznanie. Świetnie. Tylko że Pyza już nie miała dla niego prezentu. Cóż, ciekawe, jak to się teraz dalej rozwinie, myślała biedna Pyza, patrząc, jak Bernard i Laura zostają usadzeni za stołem i ugoszczeni tym, co jeszcze zostało z obiadu w szczodrze napełnionych wazach, misach i półmiskach. Jak się mają do tej nowo powstałej sytuacji dzisiejsze plany? Przewidywane było przecież wyjście Pyzy z Luckiem. To ci dopiero. Wyjdą razem czy w towarzystwie Bernarda i Laury? Okazało się jednak, że najmłodszemu Lelujce nie spieszy się bynajmniej do wyjścia. Rzeczywiście, przy stole było miło i zabawnie. Pani Lelujkowa, zachęcona przez Bernarda, przyniosła album rodzinny, w którym, pracowicie powklejane, widniały zdjęcia jej czterech synów. Pucołowatość była wpisana w geny wszystkich chłopców tej rodziny, tyle że z wiekiem im to przechodziło. Najstarszy, Jacek, był co prawda do dziś zwalistym i barczystym drabem, ale wedle najnowszej dokumentacji, nie można by go już nazwać grubym: znacznie też ostatnimi laty wyprzystojniał, w czym było zapewne sporo zasługi drobnej, energicznej blondynki, która tak ciasno przylegała do jego boku na ślubnej fotografii. Wiktor jako dzieciak był jedną wielką kluską, Adrian - klopsem, Lucjan zaś - arbuzem. Uważnie śledząc zmiany na kolejnych zdjęciach, można było wywnioskować, że przełom w procesie przemiany materii miał miejsce u Lelujków gdzieś tak około czternastego roku życia. Kryła się w tym jakaś nadzieja dla Lucka, być może dochodził on właśnie do kresu ostatniej fazy pulchności. Pani Lelujkowa bardzo mile się ożywiła przy oglądaniu tej swojej ulubionej kolekcji i przełamawszy początkowe onieśmielenie stała się wręcz rozmowna, w której to przemianie zapewne niebagatelny udział miał Bernard. Jego barokowy, kwiecisty sposób wysławiania się tylko z początku przytłaczał słuchacza, by następnie udzielić mu się, w różnym zresztą stopniu, zależnie od indywidualnych możliwości. Otóż pani Lelujkowej daleko było do elokwencji pana Żeromskiego. A jednak opowiedziała parę pysznych anegdot - jak podkreślił Bernard - doskonale wkomponowaną puentą, zdradzając tym samym poczucie humoru wysokiej próby oraz dar inteligentnej narracji. Najzabawniejsza - zapewne prawem kontrastu - była opowieść o Wiktorze, który jako czterolatek pragnął zostać księdzem i przyodziawszy się w obrus, związany na szyi, zwykł był chodzić po mieszkaniu z płaskim koszykiem, wyciągając go rytmicznie do gości i powtarzając cicho, lecz z naciskiem: - Zapłać... zapłać... zapłać... Wszyscy ryknęli śmiechem, słysząc tę historię, jeden tylko Wiktor nie był zadowolony: siedział z miną nieco kwaśną i rzucał na Pyzę spojrzenie winowajcy, zupełnie jakby miał się czego wstydzić. Mimo to atmosfera ocieplała się z chwili na chwilę i trudno już było sobie wyobrazić, jak mogło kiedykolwiek nie być przy tym stole Bernarda, z jego zmysłowym ciepłem, nieskończoną wymownością oraz darem towarzyskim i biesiadnym. - Ummm, jakież przepyszne były te zraziki! - zachwycił się właśnie, odsuwając wyjedzony do czysta talerz i gładząc się po okrągłym brzuchu. Ujął też koniuszkami palców dłoń pani Lelujkowej i wzniósł ją do swych obrośniętych ust, muskając następnie jej nadgarstek pełnym uszanowania pocałunkiem. - Jakże jest pani uzdolniona, istoto ludzka o twarzy tak przepełnionej - proszę mi darować nadszczerość - czułością i macierzyńskim czarem. Niespodziewany to, doprawdy, dla mnie zaszczyt, móc ucztować przy tym oto imieninowym stole. Życie artysty nie obfituje bynajmniej, wbrew obiegowym opiniom, w takie, bogate żywnościowo, okazje. Tyle że sam gotuję i piekę; a nawet, powiem szczerze (nadszczerze), jestem nie lada talentem kulinarnym. Zresztą, trudno się temu dziwić. Człowiek utalentowany w jednej dziedzinie często przejawia niespodziewane zdolności w dziedzinach innych. A cóż dopiero mówić o artyście wszechstronnym, jakim, z woli niebios, jestem! Musiałaby pani skosztować moich bułeczek drożdżowych z cebulą i farszem kardamonowo-mięsnym, pani Bogumiło - (pierwszą rzeczą, jaką Bernard z reguły czynił po wejściu na pokoje, było ustalenie imienia pani domu). Na słowa te pani Lelujkowa wyraziła żywe zainteresowanie przepisem, a chłopcy uznali, że można by się przenieść nieco dalej od centrum wymiany myśli i doświadczeń dwóch tak wspaniałych talentów. Zaprosili Pyzę do dziupli Darka i Lucka. Laura, nie czekając osobnego zaproszenia, wstała natychmiast z miejsca i udała się za nimi. Pokój młodszych braci Lśnił czystością i oszałamiał wojskowym wręcz ładem. Wyglądał tak, jakby go sprzątnięto dosłownie przed chwilą, a okna sprawiały wręcz wrażenie jeszcze wilgotnych. W większej części zajęty był przez piętrowe łóżko, zaścielone jak w koszarach. Mieściły się tu jeszcze dwa biurka, a nad nimi - plansze w ramach, z przypiętymi planami lekcji, plakatami i różnorodną drobnicą. Zabawne, jak wyraźnie ukazywały one różnice między braćmi i odmienność ich zainteresowań. Nad biurkiem Lucka wisiała mapa USA; portret McGyvera w d, plakat z Michaelem Ó, członkiem drużyny Chicago Bulls oraz kuriozalna fotografia pomarszczonej, czarnoskórej dłoni o nieprawdopodobnie rozstawionych palcach; jak wyjaśnił Lucek, była to dłoń jego idola, Johna Lee Hookera. Lucek zbierał też muszle, wysuszone rozgwiazdy i minerały, kleił modele samolotów i kolekcjonował pocztówki z widoczkami egzotycznymi. Plakat nad biurkiem Darka był piękną, kolorową reprodukcją słynnego dwunastowiecznego portretu Minamoto Yoritomo, ubranego w geometrycznie załamujące się czarne kimono; spomiędzy fałd kimona wystawała rękojeść miecza. Obok, nad komputerem, wisiały dwa dyplomy Polskiego Związku Karate oraz sentencja, pięknie wypisana na żółtym kartoniku: "Najdłuższy marsz zaczyna się od pierwszego kroku". Pyza była pod dużym wrażeniem, podobnie zresztą jak Laura. Wrażenie odmieniło się nieco, gdy nagle, jak za sprawą złych czarów, ze skrzypieniem uchyliły się drzwi stojącej w kącie szafy i cicho, złowieszczo, wypadł z niej na podłogę ohydny, wielki kłąb spodni, swetrów i podkoszulków oraz skarpet, wepchnięty najwidoczniej na półki w ostatniej chwili desperacji. Lucek i Darek zamienili się na moment w dwa kamienne posągi, po czym najmłodszy runął w stronę szafy, by zatrzeć ślady kompromitacji, starszy zaś wyprowadził szybko obie dziewczyny i otworzył przed nimi drzwi pokoju Wiktora. Ledwie weszły, stanęły jak wryte. Na ścianie przed nimi wisiała cała wystawa pięknych portretów kobiecych i dziewczęcych, pejzaży i fotografii roślin. Wszystkie te zdjęcia były dziełem Wiktora, a w centrum wisiało jedno niezwykłe, czarno-białe powiększenie twarzy, tak mocno skontrastowane, że na bieli skóry rysowały się tylko niecki oczu pod czarnymi krechami brwi, cień pod nosem i kształt ust, wszystko w ciemnym obramowaniu gęstych włosów. I była to twarz Pyzy! Zdumiona Pyza stała przed fotografią, zastanawiając się, jakim cudem Wiktor zrobił to zdjęcie i kiedy? Owszem, zabrał kiedyś do szkoły aparat i przy bardzo słonecznym poranku pstrykał nim, kiedy czekali na zielone światło - ale przecież to nie mogło być to zdjęcie! Zapytany o szczegóły Wiktor wyjaśnił, że wszystko jest kwestią opracowania negatywu w ciemni, i pokazał urządzenie mieszczące się w łazience, na stosunkowo małej przestrzeni. Powiększalnik, dla oszczędności miejsca, został zamontowany na desce, podciąganej pod sufit na bloczkach. Wiktor pracował tu nocami, bo wtedy przynajmniej nikt mu się nie dobijał do drzwi łazienki. Przez najbliższy kwadrans rozwodził się nad rodzajami ziarnistości papieru światłoczułego, wyjaśniał zasady pracy nad negatywem i komponowania kadru, wszystko pasjonujące - oczywiście dla kogoś, kto interesowałby się fotografią i gotów byłby na stojąco słuchać o niej wykładu, głoszonego w ciasnej łazience. Pyza nie była gotowa, czego nie dałoby się jednak powiedzieć o Laurze: słuchała , z takim zachwytem, jakby z ust Wiktora padały lilie oraz fiołki. Zachwyt słuchacza zwykle powoduje u mówcy, w sposób jakże zrozumiały, przypływ elokwencji i narastanie potoku informacji. Rzecz mogłaby się więc przeciągnąć do granic wytrzymałości, gdyby Lucek nie złożył ostrego protestu. - Przepraszam, Wituś - powiedział, stając w drzwiach łazienki. - Ty chyba zapomniałeś, że to moje imieniny? Wiktor chrząknął i przerwał wykład, a Darek zaproponował herbatkę i ciasto. - Po co ciasto, nie zapominajcie, że potem ja Różę zabieram do kawiarni - wtrącił Lucek. - No, to pójdziecie na lody - zadecydował Wiktor. - Na co pójdziemy, to już moja sprawa - odparował Lucek i niby niechcący szturchnął najstarszego brata łokciem w żołądek. Natychmiast otrzymał żartobliwego w intencji kuksańca, od którego aż się zwinął. - Na razie pijemy herbatę - oznajmił Wiktor, w tej samej chwili obejmując poszkodowanego ramieniem. - A to ciasto mojej mamy to jest coś pysznego. Tort cytrynowy z konfiturą z pigwy. No, tak. Tu już Pyza nie mogła się oszukiwać. - Bardzo dziękuję za tort - powiedziała stanowczo, kiedy podsunięto jej talerzyk z apetycznym, złocistym trójkątem. - Powinnam była od razu powiedzieć, że się odchudzam. Mogła sobie darować to wyznanie. Spotkało się bowiem z wybuchem niedowierzania i protestami wszystkich obecnych - z wyjątkiem Laury. Ta śmiało potwierdziła konieczność przeprowadzenia przez siostrę kuracji wyszczuplającej. - Z tym, że zacząć możesz, jak zwykle, od jutra - dodała żartobliwie. Na te słowa Pyza odczuła nie znany jej dotąd powiew buntu i nagle, sama siebie zaskakując, zjadła swój kawałek tortu, wyzywająco patrząc Laurze w oczy. Miała przy tym zadziwiające wrażenie końca jakiejś epoki. - Cóż, idziemy - powiedział teraz Lucek, wstając. Obciągnął bluzę z napisem "Nike" i spojrzał na braci niemal z triumfem. - Zapraszam cię, Różo, do kawiarni - powiedział uroczyście. Laura wstała. - Idę z wami - oznajmiła, jakby to się rozumiało samo przez się. - Bardzo dziękuję za te przepyszne przysmaki - zwróciła się z wdziękiem do pani Lelujkowej. Chłopcy milczeli przez chwilę, a było to milczenie ciężkie i posępne. Bernard nieźle się bawił. - No, dobra - rzekł wreszcie Lucjusz do Laury, wpadłszy na zbawienny pomysł. - Ktoś przecież musi cię odprowadzić do domu. - Ech, odprowadzić ten blady kwiatuszek mogę ja, na przykład zasugerował Bernard. - Albo Wiktor - rzuciła Laura niedbale, lecz z jasnym błyskiem oczu. - Wituś, to racja, odprowadź Laurę - wtrąciła pani Lelujkowa. - Za mała jest, żeby miała sama chodzić po tym blokowisku. - Za mała?! Mam prawie czternaście lat! - zakrzyknęła Laura. - Czternaście lat - orzekł Bernard - to nadal jest ten wiek, w którym panienki oddaje się pod opiekę zacnych wujaszków. Pójdź, zielona wisienko, ruszymy razem w drogę do twego domu. Przy okazji odprowadzania cię, zajrzę do twoich kochanych rodziców. Piekielnie dawno ich nie widziałem. Mam nadzieję, że stęsknili się za mną tak, jak ja za nimi, mianowicie: niewiarygodnie. 5 W efekcie jednak szli razem, Lucek, Pyza i Laura pod opieką Bernarda. Dotarli razem do windy, zjechali razem na parter, razem opuścili budynek i razem ruszyli przez osiedle, kierując się ku skrzyżowaniu Poznańskiej z Mickiewicza. Jednakże tu Lucek stawił opór. - To my już skręcimy - powiedział, wołając wzrokiem, skierowanym do Bernarda, o ratunek. - Daj tę wiotką rączkę, moja uparta kózko - zażądał natychmiast Bernard i ująwszy dłoń Laury, przycisnął ją do serca. - Teraz przejdziemy razem skrzyżowanie, po czym udamy się prościutko do domu. Widzisz, niedoświadczone stworzonko, ci młodzi ludzie zapewne woleliby być przez jakiś czas sami, tylko we dwoje. Dobrze zgaduję, młody brunecie o twarzy nalanej tęsknotą? - zapytał. - Yhy - rzekł krótko Lucek i tym sposobem Laura została osadzona w swych zapędach. Odeszła z Bernardem, oglądając się na Pyzę i miotając z oczu błyskawice. Lucek i Pyza zostali tylko we dwoje. I nagle się okazało, że bynajmniej ich to nie uszczęśliwia. Przeciwnie. Lucek jakoś nagle zrobił się spięty, zdenerwowany, umykał oczami i gorączkowo szukał tematów do rozmowy. Z kolei Pyza dosyć się męczyła takim stanem rzeczy. Ruszyli powoli w górę, ulicą Mickiewicza, i dotarli do skrzyżowania z Dąbrowskiego, wciąż nie mówiąc do siebie nic i nawet na siebie nie spoglądając. Kiedy Luckowi zdarzyło się dotknąć ręki Pyzy przy okazji wymachiwania własną ręką, odskakiwał natychmiast, albo mówił: "Przepraszam, przepraszam!", tak gorąco, jakby właśnie dopuścił się ciężkiego nietaktu: Było to bardzo męczące i niestety również trochę nudne. Dotarli do skrzyżowania Mickiewicza i Słowackiego. Stanęli na rogu. - Hm - powiedział Lucek, patrząc w bok i robiąc minę bywalca. - Najbliższa kawiarnia tutaj to chyba ta w hotelu? - Chyba tak - powiedziała niepewnie Pyza. - Ale dokładnie nie wiem. Ja niezbyt często bywam w takich wytwornych kawiarniach. - Nie lubisz? - spytał Lucek z nadzieją, lecz Pyza odebrała to jako niepokój raczej i pospieszyła z zapewnieniem, że owszem, lubi, i to bardzo, a wręcz pasjami. - Och, och. Chodźmy więc - rzekł Lucek, a mina jego mówiła: "Raz kozie śmierć". Wśród gości kawiarni hotelu "Merkury", mieszczącej się na piętrze, w sali wąskiej i niemiłej, przeważały wymalowane panie w jaskrawych, kusych strojach oraz różne inne indywidua, a za to wyraźnie dawał się odczuć brak ludzi wytwornych. Spora część klienteli składała się z młodych mężczyzn w dresach lub skórzanych kurtkach; tu i ówdzie odzywało się ćwierkanie telefonu komórkowego lub pagera. Rozmowy, prowadzone za pośrednictwem sieci GSM, przeważały w zmieszanym gwarze, wypełniającym salę. - Bierz większą partię, bierz dziesięć kontenerów - doradzał komuś pleczysty trzydziestolatek ze złotym łańcuszkiem na nadgarstku, ubrany w lśniącą nowiutką kurtkę skórzaną. - Co mi tu będziesz gadał, to się sprzeda od ręki. - Może tutaj? - spojrzał niepewnie Lucek, wskazując stolik obok trzydziestolatka; a niedaleko wejścia, tak jakby nawet sama myśl o zapuszczeniu się w głąb tej sali była mu niemiła. Pyza skinęła głową i usiadła na wyściełanym czerwono krześle. Lucjusz także usiadł. Salę wypełniał dym tytoniowy, wiszący pod sufitem jak mgła nad turniami. Żadne z okien nie było otwarte, toteż Pyzę wkrótce zaczęły piec oczy. Leniwym, kocim krokiem nadciągnęła kelnerka w czarnej spódniczce mini i czarnych pończoszkach. Patrząc ciężko spod pokrytych tuszem rzęs, podała dwie karty w czerwonej skórze, zdobnej w złote zawijasy. - Lody? - spytał Lucek niepewnie. - Właściwie to... - powiedziała Pyza. - Ja właściwie... - chętnie by stąd po prostu wyszła, ale przecież tego właśnie powiedzieć jej nie wypadało. - Dobrze, małe lody. Jak najmniejsze. - Kawa? - Ach, nie, dziękuję. Lucek złożył zamówienie. Czas oczekiwania wypełnił swobodną gawędą, czyli innymi słowy plótł, co mu ślina na język przyniosła. Pyza wsparła brodę na ręce i tylko kiwała głową, starając się nie słyszeć tego, co opodal wykrzykiwał do słuchawki pleczysty trzydziestolatek, rozmawiający z kimś w Hamburgu. Rychło dowiedziała się, nie pytając, mnóstwa ciekawych rzeczy o rodzinie Lelujków, gdyż Lucek należał do tych epikurejskich, optymistycznych i pogodnych szczęśliwców, którzy dogadają się z każdym i z łatwością nawiążą kontakt nawet z nosorożcem. Musiał tylko przebrnąć przez początkowe onieśmielenie, w czym Pyza wydatnie mu pomogła, słuchając z uwagą pełną aprobaty. Natychmiast się rozkręcił i zacząwszy od kwestii dymu tytoniowego, którego sam nie lubił, wszedł prosto w opowieść o Wiktorze, który zupełnie nie mógł przebywać w zadymionych pomieszczeniach, bo kończyło się to dla niego paskudną migreną. W ogóle miał skłonności do migren i mama sądziła, że to wina tych chemikaliów fotograficznych. Wiktor marzył o studiach dziennikarskich, widział siebie w przyszłości jako kogoś w typie Egona Erwina Kischa, ale Lucek osobiście wątpił, by ktoś, kogo napadają takie bóle głowy, mógł być szalejącym reporterem. Jedynym skutecznym sposobem na taką migrenę bywa przyłożenie Wiktorowi do karku nagrzanej poduszki elektrycznej, co jest oczywistym dowodem na to, że w naczyniach krwionośnych u podstawy czaszki następuje zwężenie i krew, nie odpływając z głowy w normalny sposób, powoduje jej ból. Lucek osobiście marzy o tym, by zostać lekarzem, zawsze go to interesowało. Jeszcze jak był mały, leczył wszystkie psy i koty z podwórka, a raz nawet uratował sąsiadkę przed krwotokiem tętniczym, bo kiedy sobie paskudnie przecięła rękę przy myciu szyb, to on właśnie, wówczas mały harcerz, założył jej w sposób najzupełniej prawidłowy opaskę uciskową. Ciekawym przypadkiem dla medyka byłby Darek. Darek dostał świra na temat praktyk dalekowschodnich i ma zwyczaj od czasu do czasu medytować. Siaduje wtedy na swoim górnym łóżku ze skrzyżowanymi nogami i rękami ułożonymi na piersi i siedzi tak, nawet nie mrugając, jakieś pół godziny. Kiedyś Lucek położył na łóżku brata swój zeszyt od angielskiego i potem nie mógł go Darkowi wyciągnąć spod tyłka, bo brat kompletnie nie reagował na żadne bodźce. Zresztą, Adrian w ogóle cechował się osobliwymi zwyczajami. Jako dziecko był nader skłonny do bijatyk. Ciągle wpadał w kłopoty, bo się ładował w obronę sprawiedliwości, albo ratowanie pokrzywdzonych, a jak wiadomo sytuacji takich jest na każdym podwórku i w każdej szkole od licha i trochę. Albo na przykład organizował jakąś gromadę i zaraz stawał na jej czele i potem miał z punktu problemy z jakimś zawistnym rywalem, pretendującym do władzy. Właściwie to z powodu tej rywalizacji ciągle tak się kłócą z Wiktorem, bo każdy z nich to w pewnym sensie typ przywódcy, choć pod wieloma względami bardzo się od siebie różnią. Kelnerka przyniosła dwa metalowe pucharki, a w nich niewielką ilość lodów. Były niedobre, wodniste i zbyt słodkie, zalane jakimś dżemem, lecz Pyza zjadła je potulnie, nie chcąc sprawiać solenizantowi przykrości. Nie mogła się jednak oprzeć myśli, że ta wątpliwa przyjemność będzie drogo kosztowała i jego, i ją. Jeśli chodzi o nią, przez dzisiejszy dzień z pewnością przytyje o cały kilogram. - A czy Adrian ma wytyczone plany na przyszłość? - spytała. - Oczywiście - rzekł Lucek. - Wszyscy trzej mamy. Nasz najstarszy brat, no wiesz, Jacek, ciągle nas o to wypytuje i każe nam o tym myśleć. Mówi, że musimy wszyscy trzej zdobyć wykształcenie, bo dziś bez wykształcenia człowiek się nie liczy. Mama wciąż powtarza to samo. Ja się wybieram na medycynę, jak wiesz, a Adrian chce iść na ekonomię, na wydział zaoczny. - Po reformie studia mają być płatne - zauważyła Pyza. - Sama tym się trochę martwię. - Bo nie zarabiasz - rzekł Lucek nieco przemądrzale. - Jak człowiek się przekona, że potrafi zdobyć trochę grosza, to już mu nic nie jest straszne. - Co ja mogłabym robić? Nic nie umiem, nawet geografii. - No, to się naucz. A co, czy już musisz zarabiać? - Nie, no właściwie nie muszę. Mama się ostatnio habilitowała, pisze różne podręczniki i książki. Pracuje też w radio. Ale jednak... ma nas troje. Mają się czym martwić, ona i Grześ. - Grześ to twój tata? - Ojczym. Mojego taty już nawet nie pamiętam. - Umarł, jak nasz? Czy poszedł sobie? - Nawet poleciał. Podobno - do Australii. Lucek milczał chwilę. - To kiepsko - powiedział. - Można trochę zrozumieć charakter tej... Laury... kiedy to się wie. - A co? - nastroszyła się Pyza, zawsze lojalna. - Nie, no nic... niezła z niej pokrzywa, tyle chciałem powiedzieć. Powinna troszkę złagodnieć, bo wszystkich poodstrasza. A taka jest ładna... - tu Lucek chrząknął, po czym pokręcił głową. - No; no, ale też bywa na tym świecie - rzekł tonem starca. - Ja tam nigdy nie zostawię mojej żony, no chyba, że umrę. Nie rozumiem, dlaczego dorośli nie umieją dotrzymać słowa. - Może nie są dorośli. - Na to wygląda. Wiesz co, Róża? Bardzo fajnie się z tobą gada. Jednak coś umiesz, chociaż nie geografię. Roześmiali się oboje. - Nie, z geografią nie jest tak bardzo źle - wyjaśniła Pyza. - Po prostu pojedyncza wpadka. Ale przykra. Okropnie nie lubię tak się kompromitować, bo mamy w klasie takich strasznych kujonów i prymusów... jeden ma nawet stypendium państwowe za swoje cudowne wyniki. Fryderyk Schoppe się nazywa. - Fryderyk Szopen? Ale numer: - Nie, Scho-pp-e. Wszyscy się mylą. - Musi być niezła maszyna. - Chyba jest. Najgorsze, że on jest taki świetny we wszystkim, co robi, i to bez żadnego wysiłku. Geniusz po prostu. - No, no. Tacy geniusze to bywają dziwaczni. U nas w klasie też mamy taki okaz. Dziewczyno, musiałabyś go widzieć. Oczy na słupkach, obłęd w spojrzeniu. We wszystkim musi być najlepszy, bo inaczej umrze. - Nie, nasz Schoppe inaczej: nie musi być najlepszy, ale niechcący jest, rozumiesz. Wyniosły i potwornie zarozumiały z tego powodu. Kompletnie niekomunikatywny. Chcesz z nim czasem pogadać jak z człowiekiem, a ten nic - Bierdiajew albo Spinoza. Oczywiście, historię sztuki ma w małym palcu, o filmie wie wszystko, a na fortepianie gra jak wirtuoz. Żadnej szczeliny w tym pancerzu doskonałości. - Uuu, paskudnie. Moim zdaniem to rynek wymusza - ocenił Lucek trzeźwo. - Silna konkurencja wytwarza wybitne jednostki. Tacy są najgorsi. Nasz geniusz napisał już dwie powieści fantasy i teraz pisze rozprawę teologiczną. Ale gwoździa nie wbije. - A Schoppe wbije. Prymus Schoppe uwielbia sklejać modele zdalnie sterowane. Miał nawet w szkole wystawę swych osiągnięć. - O, to da się lubić. Pewnie się tam w nim wszystkie kochacie. - Co? - obraziła się Pyza. - Co za głupstwo. Czy można się kochać w prymusie? - A skąd ja to mam wiedzieć? - Ja się nie kocham, w nikim, zresztą. - Dobrze - rzekł Lucek z zadowoleniem. - Powiem braciom. I z uśmiechem na swym pucołowatym obliczu obserwował, jak Pyza oblewa się wdzięcznym rumieńcem. Posiedzieli sobie jeszcze pół godziny, a kiedy już byli prawie całkiem uwędzeni, postanowili opuścić ten lokal i udać się spacerkiem do domu. Dochodziła piąta i należałoby pomyśleć o odrobieniu lekcji na jutro. Lucek, który był w pierwszej klasie, przeżywał, jak sam to ujął, trudności adaptacyjne i nie bardzo jeszcze umiał funkcjonować w warunkach licealnych. Męczyło go czytanie lektur na wyścigi, a już analiza wiersza była dla niego istną udręką. Na jutro miał zrobić "Sonety" Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego. Pyzę z kolei czekał jutro koszmarny zestaw głównych przedmiotów ścisłych, plus dwie godziny angielskiego i niemiecki. - Wiesz co, Lucek - wyznała, kiedy szli już oboje do wyjścia. - Ja przedtem powiedziałam nieprawdę. Ja właściwie bardzo nie lubię kawiarni. A raczej - nie lubiłam. Teraz widzę, że może w niej być całkiem miło. - No, no - rzekł Lucjusz. - Dziękuję. A wiesz, co ja ci zdradzę? Że byłem dziś w kawiarni po raz pierwszy w życiu. Miłe było tylko jedno: ty. 6 Ignaś poszedł z tatą po zakupy do "Bączka" i na Rynek Jeżycki, a w tym czasie wpadła Ida z Józinkiem, ubranym w czerwony sweterek, w którym wyglądał niebywale ogniście, zwłaszcza, że jego włosy stawały się codziennie bardziej rude. Była za dziesięć piąta i Ida, która zmieniła pracę (porzuciła mianowicie przychodnię przykliniczną na rzecz poradni specjalistycznej, która powstała na parterze kamienicy numer pięć przy Roosevelta, czyli obok mieszkania rodziców, a nad jej własnym), spieszyła się bardzo. - Zaraz mam godziny przyjęć - ogłosiła. - A Marek się położył, bo chce się wyspać przed dyżurem. Zajmijcie mi się dzieckiem, dobrze? - A jak się czujesz? - zainteresowała się Gabrysia, podnosząc siostrzeńca i sadzając go sobie na biodrze, choć był już z niego kawał klopsa. Józinek to lubił: przylgnął do niej zaraz i objąwszy ją mocnymi łapkami, podniósł ufną, zadowoloną twarzyczkę, całą w uśmiechu. - Na razie rewelacyjnie - odparła Ida, świecąc zielonymi oczami. - Ale murowane, że szlag mnie trafi, jak Marek nadal będzie cierpiał na tę swoją śpiączkę funkcjonalną. Zaraz nam się zaczną, jak przewiduję, standardowe konflikty małżeńskie. Co by tu zrobić, żeby on tak ciągle nie spał? - Zrób mu kawy - doradziła z całą powagą Gabrysia i obie wybuchnęły śmiechem. Najzabawniejsze było, że Józinek im zawtórował z miną człowieka, który dokładnie rozumie, o czym mowa. - Mam apetyt na grzybki w occie - objawiła Ida. - Co by to miało znaczyć? - Dziewczynka - odrzekła mama Borejko z głębokim przekonaniem. - No, rzecz jasna, że dziewczynka - obruszyła się Ida. - Nie wyobrażam sobie, że to mógłby być chłopak. Przecieżby się z Józinkiem pozabijali. - Pozabijali - powtórzył Józinek i wybuchnął śmiechem. - No, lecę - Ida cmoknęła małego w czółko. - Dbajcie mi tu o niego. Dajcie mu podwieczorek, i to obfity, bo my na obiad mieliśmy kluski. - Ble - powiedział Józinek i wywalił języczek. - No, właśnie. Jak widać. Gdzie dziewczynki? - Laura u siebie, w złym humorze. Pyza na pierwszej randce - wyjawiła Gabrysia z uśmiechem. - Boże! - Ida była wstrząśnięta. - Więc to już?! - Co: już? - Już jesteśmy stare?! - Nie my jesteśmy stare, tylko one dorastają. - Na jedno wychodzi. Słuchaj, a zmywarka co, sprawdza się? - Ach, i jak jeszcze! - powiedziały chórem mama i Gabriela. - A tata co? Protestuje? - Już nie. Już się nauczył obsługi i teraz nikomu nie pozwala jej ładować. Twierdzi, że tylko on, powodując się klasyczną logiką, potrafi prawidłowo i ekonomicznie rozmieścić wszystkie rodzaje naczyń. - Mężczyźni! - powiedziała Ida i przewróciła oczami. - Jakże szczególny, szczególny to gatunek. No, to cześć, lecę. Józinku, na Boga, bądź grzeczny, zaklinam cię. Nie bij kuzyna! Przypomniawszy w ten sposób synowi, co jest jego ulubioną rozrywką, Ida zawinęła się i poszła. Gabrysia wycałowała zaraz Józinka, który był najbardziej czuły, skłonny do pieszczot i rozmów zawsze wtedy, gdy jego matka znikała z horyzontu. Oddał ciotce pocałunki, po czym znów ją uściskał ciepłymi łapkami. - Ciociulku, kocham cię - powiedział łaskawie. - Nie, pomyłka, to ja ciebie kocham - przekomarzała się Gabrysia. - A nie, bo ja ciebie. - Pójdziemy do Tygryska? - zaproponowała Gabrysia i, wciąż niosąc siostrzeńca na biodrze, udała się do pokoiku córek, żeby wreszcie pogadać z tą młodszą. Przed półgodziną Laura wpadła bowiem do domu i, nie zaszczyciwszy nikogo ani słówkiem, zamknęła się u siebie i tkwiła tam w groźnym milczeniu. Po uchyleniu drzwi do panieńskiego pokoiku okazało się, że, niestety, wygląda tam jak w karczmie. Laura, w pozie wyrażającej bunt i urazę, leżała na wznak wśród nie uprzątniętej od rana pościeli, ubrana w płaszcz i zabłocone obuwie. Ręce miała podłożone pod głowę, a płonący wzrok utkwiony w suficie. Nawet nie spojrzała, kto wchodzi. - Cześć, Tygrysie! - powiedział wesoło Józinek i zjechał po nodze ciotki jak mała, błyskawiczna winda, po czym podbiegł do tapczanu. Właściwie, całe jestestwo Gabrysi miało teraz ochotę ostro zwrócić córce uwagę, że w butach do łóżka kładzie się tylko skończony niechluj, paskud i barbarzyńca. Lecz doskonale wiedziała, że wygłaszając coś podobnego na wstępie, może by i uratowała pościel, ale z całą pewnością przekreśliłaby szanse porozumienia. Na szczęście - miała ze sobą Józinka. Ledwie na swych krągłych nóżkach dopadł tapczanu, już się na niego wdrapał, już się wyciągnął obok Laury i podłożył sobie ręce pod głowę, jak ona. - Dwa tygrysy! - oznajmił z taką dumą, jakby właśnie udało mu się wyciągnąć je z cylindra. - Posuńcie się, to będą trzy - zażartowała Gabrysia i udała, że" chce się położyć na Józinku. Wtedy on z rozmachem siadł Laurze na brzuchu i zaczął podskakiwać, jakby siedział na sprężystym materacu. - No! Puść! Złaź! - piszczała Laura, śmiejąc się szaleńczo, aż wreszcie wzięła się na sposób i zaczęła łaskotać Józinka pod pachami: Zrobił się wielki krzyk i pisk, z czego skorzystała Gabriela i położyła się obok córki. Burzliwa scena pomiędzy Józinkiem i Laurą dobiegła właśnie końca. Oboje, dysząc i prychając, patrzyli na siebie wyczekująco. - No, jak? - spytała Gabrysia. - Humorek lepszy? Laura natychmiast spochmurniała. - Nie. Nic a nic nie lepszy. Józinek nie doczekał się kolejnej fazy zabawy, więc, zawiedziony, zlazł z tapczanu i poszedł do kącika Pyzy, gdzie jął się bawić jej starymi lalkami (nie wyrzuciła żadnej z nich, wszystkie w doskonałym stanie spoczywały w dolnej szufladzie regału). Gabriela podłożyła ręce pod głowę. - Miło się tak leży - zauważyła. - Chociaż widać przy okazji niespodziewane rzeczy, na przykład rysy na suficie. Tego lata pomalujemy wasz pokój. Widziałam śliczne niemieckie farby emulsyjne, w tysiącu odcieni. Ładny byłby zielony, jak niedojrzały banan. Do tego żółte jak miód zasłonki w fioletową kratkę. I zielone pokrowce na meble. - Miałam inny pomysł - spokojnie odrzekła Laura. - Skoro ciocia Natalia się wyprowadza... czy nie mogłabym spać na jej kanapce? - Dobra myśl - zapaliła się Gabrysia, do której nagle dotarło, że będzie w domu więcej miejsca. - Przenieście się z Pyzą do zielonego pokoju, a ten oddamy Ignasiowi. - Eee. Ja chciałabym bez Pyzy. Chciałabym mieć własny pokój. - Szczerze mówiąc, każdy by chciał. Ale jest nas tu dużo. O co chodzi? Zawsze tak ci było dobrze z Pyzą. - Teraz już nie będzie - odparła Laura ponuro. - Pyza mnie zdradziła. - Przestała cię słuchać - Gabrysia przekręciła się na bok i podparła głowę ręką; patrząc z bliska na subtelną buzię swojej córki, na jej gładkie, wypukłe czoło, kremowy policzek i oko, lśniące jak gładki kamyk w cieniu rzęs. Czy to być może? - ależ tak! Te rzęsy były pomalowane tuszem... Laura milczała z dużą zaciętością. - Poszła na randkę, a ty się złościsz - ciągnęła Gabrysia. - To przecież żadna nowość. Wiadomo było, że ją pierwszą czekają randki, bo jest starsza. - Cóż, to ja byłam pierwsza na randce - bąknęła Laura, patrząc w sufit. - I to już rok temu. Gabrysia zbaraniała, po czym zachciało się jej śmiać. - A może masz żal o to, że cię nie zabrała ze sobą? - spróbowała zgadnąć, przypominając sobie swoje młode lata i swoją zbzikowaną młodszą siostrę Idę, która wypłoszyła absztyfikanta Pyziaka, informując go, że u Gabuni jest właśnie narzeczony. Nie. To jeszcze nie to. Nie trafiła. Laura milczała dłuższą chwilę, wreszcie nagłym rzutem ciała odwróciła się także na bok i także podparła głowę ręką. Teraz jej blada twarzyczka była tuż-tuż, a podłużne, lekko skośne, stalowoszare oczy z dziwnym uporem spojrzały prosto w oczy matki. - Czyją ja właściwie jestem córką? - spytała ostro. - Tygrys! - Gabrysię aż poderwało do pozycji siedzącej. Laura też usiadła, nie spuszczając wzroku z twarzy matki. - To, że twoją, wiem, oczywiście. Po prostu to czuję - powiedziała spokojnie. - Ale kto jest moim prawdziwym ojcem? - Tygrysku, wiesz doskonale, kto - odparła Gabrysia, dziwnie zdenerwowana i jakby nawet przerażona. - Na Boga, dziecko, dlaczego nagle o to pytasz? Przecież wiesz wszystko od dawna, znasz całą historię swojej rodziny. - Za często to tu się o tym nie mówi - chłodno zauważyła Laura: - Zupełnie, jakby było coś do ukrycia. - Nie, Tygrysku. Ja tylko nie lubię złych wspomnień. - Czy to prawda, że mój ojciec nawet mnie nie widział? Gabriela aż zmrużyła oczy, jakby ktoś ją uderzył. O, tak, to była prawda - i bolała dziś akurat tak samo, jak zawsze. - Czy nie wiedział, że mam się urodzić? - drążyła Laura niestrudzenie. Gabriela milczała, szukając najwłaściwszej odpowiedzi, bo zdawała sobie sprawę, jak wielką wagę ma to, co powie. - A może po prostu miał to w nosie? - spytała celnie Laura. Boże, pomyślała Gabrysia i stare, wstrętne uczucie rozpaczy podeszło jej pod gardło jak mdłości. Przemogła się, musiała nawet odchrząknąć. - Nie, nie - powiedziała. - To dziś trudno zrozumieć. Był stan wojenny. Ludzie stąd uciekali, emigrowali... nie mieli nadziei na to, że tu kiedykolwiek będzie wolny kraj... Więc on... też wyjechał. - Jeszcze żyje, prawda? - spytała Laura. - Z pewnością. - I wciąż nie chce mnie znać? - Tygrysku, poczekaj... no, przecież to samo dotyczy Pyzy... - błagalnym głosem powiedziała Gabriela. - Równie dobrze Pyza mogłaby się zadręczać. Ją przecież znał, a jednak wyjechał. - Tak, ale mnie nie był nawet ciekaw - odparła Laura głucho. - To coś oznacza. W tym coś się kryje. Nie rozumiem za dobrze was, dorosłych. Ale to niemożliwe, żeby mój własny ojciec nawet nie był ciekaw, jak ja wyglądam. A może ja po prostu nie jestem jego... Gabriela zacisnęła zęby i szybko ujęła drobną rękę córki. - Dość tego, mała. Przestań wymyślać takie tanie scenariusze. Jesteś córką Janusza Pyziaka. I nie ma w tej sprawie żadnej romantycznej tajemnicy. Przeciwnie, wszystko jest najzupełniej banalne. Laura wpatrzyła się w matkę. W jej napiętej twarzyczce o obcym wyrazie lśniły niebieskawe białka i jasne tęczówki. - Czy ja jestem do niego choć trochę podobna? - Masz jego oczy - powiedziała Gabriela i nagle łzy pociekły jej po policzkach. - I... tak. Jesteś do niego podobna. Laura musnęła szybko powieki końcami palców. - Czy są w domu jakieś fotografie mojego ojca? - Babcia ma zdjęcia ze ślubu - odparła Gabriela, zaciskając znów zęby i ocierając mokre policzki kantem dłoni. - Chcę je zobaczyć. Jeśli jestem do niego podobna... - Laura zawiesiła głos, a Gabrieli nagle się zdało, że w pokoju powiało chłodem - ...to rozumiem, dlaczego mniej mnie kochacie niż Pyzę. - Tygrysku! Skąd ci przyszło... Boże, jak to? To ty myślisz, że my cię mniej kochamy?! - przerażona Gabriela porwała ją w ramiona i przytuliła tak mocno, jak jej serce dyktowało. Ale chyba dyktowało jej zupełnie źle, bo córka wysunęła się z jej objęć, oparła plecami o ścianę i powiedziała, jakby wznosząc przed sobą niewidzialny mur: - Wszyscy wolą Pyzę - jej głos rwał się z emocji, palce splatały się kurczowo. - Wszyscy. Zawsze. Ona jest lepsza ode mnie. Prawda? - Tygrysku, kochanie! - matka wyciągnęła do niej rękę, ale niewidzialna ściana już stała, solidnie zbudowana i nie do przebycia. Laura wymknęła się bokiem z tapczanu i bez słowa wyszła z pokoju. Trzasnęły drzwi wyjściowe, za chwilę łoskot bramy oznajmił, że dziewczynka wybiegła na ulicę. - Ciociulku? - synek Idy stał przed Gabrielą, pokazując popsutą lalkę. - Co ten niedobry Józinek zrobił z lalą, co? No, co on zrobił? Ble! Gabriela porwała go, przestraszonego jej gwałtownością, na ręce i wypadła z pokoju. 7 Było już trochę po piątej, na ulicach duży ruch, na niebie wiosenne chmury, które układały się po zachodniej stronie w różowe pasma i wachlarze. Pyza i Lucek, w najlepszych humorach, śmiejąc się z kawału o blondynce u fryzjera, wędrowali sobie wąskim chodniczkiem obok parkingu, a po przejściu skrzyżowania znaleźli się na szerokim trotuarze Roosevelta, w nowocześniejszej partii tej ulicy. Teraz szli już w chmurze spalin, bo na jezdni stał oczywiście gigantyczny korek pojazdów, oczekujących na przejazd przez Rondo. Po chodnikach szły tłumy i ktoś z dala biegł, biegł jak szalony, roztrącając przechodniów i wlokąc po ziemi kurtkę, której nawet nie założył na siebie. - Ależ... to moja mama! - powiedziała ze zdumieniem Pyza i dokładnie w tej samej chwili wpadła na swoją siostrę Laurę. Laura stanęła jak wryta i wpiła w siostrę przeszywające spojrzenie zmrużonych oczu. - Cześć! - powiedział zdziwiony Lucek; usiłując się zorientować w sytuacji, wyraźnie złożonej. Choć mocno podminowana, Laura na widok Lucka powściągnęła swe emocje. - Kogo widzę - rzekła tonem nieco tylko wyzywającym. - Na Jowisza, czy to znów wygląda tak, jakbym wam się narzucała? - tu urwała nagle, bo właśnie dobiegła do nich mama i położyła Laurze rękę na ramieniu. Była zdyszana. Przez chwilę nie mogła przemówić ani słowa, ale nie z powodu zadyszki. Ta zawsze uśmiechnięta mama, której nic nigdy nie mogło wyprowadzić z równowagi, która w żart obracała największy kłopot i nie bała się niczego, była jeszcze bardziej wzburzona niż Laura. Pyza poważnie się zaniepokoiła, bo w dodatku ujrzała na twarzy mamy ślady łez. - Dziękuję - zwróciła się do Lucka. - Było mi bardzo miło... ale już mnie nie odprowadzaj. Sęp-Szarzyński czeka. Mama wciąż nie mogła wydobyć z siebie dźwięku. Była blada, szybko oddychała i tylko wpatrywała się w Laurę. Lucek ocenił, że istotnie powinien dyskretnie stąd spłynąć, więc zwrócił się szarmancko do Pyzy: - To ja dziękuję za miłe popołudnie - pożegnał grzecznie mamę i Laurę, po czym odszedł, kołysząc się na boki - grubokościsty, solidny i bardzo sympatyczny. Pyza pożałowała, że on odchodzi, bo beztroski nastrój ulotnił się razem z nim i oto zaczęła ją ogarniać pełna napięcia atmosfera, panująca pomiędzy matką a siostrą. - Co się stało? - spytała, wodząc spojrzeniem od jednej do drugiej. Obie zmilczały, tylko mama objęła ramiona Laury. Ta - blada i lodowata - stała sztywno jak słupek. Pyza odruchowo wyciągnęła rękę. - Włóż kurtkę - mruknęła, podając mamie okrycie. - Przeziębisz się. Zdumiała ją ironiczna mina siostry. - No, proszę - powiedziała, nie patrząc na Pyzę. - I o tym nasza Różyczka pomyśli. O wszystkim pomyśli. - Wracajmy do domu - powiedziała mama. Narzuciła kurtkę, jedną ręką, niezgrabnie, jakby się bała puścić ramiona Laury. W milczeniu przeszły trotuar i skrzyżowanie z Dąbrowskiego, w milczeniu zeszły w dół ulicy Roosevelta i w milczeniu dotarły do domu. Pyza przez całą drogę ściskała dłoń mamy, jakby czuła, że musi w nią wlać siłę i otuchę. A mama przez cały czas obejmowała drugą ręką plecy Laury, przyciągając ją do siebie. Nietrudno też było dostrzec, że Laura wyraźnie się odsuwa. Weszły do domu, zdjęły okrycia i buty. Przez uchylone drzwi pokoju po lewej widać było Grzegorza, który tkwił przed monitorem komputera, bez reszty pochłonięty pracą. Kiedy się minęło komódkę z lustrem, stojącą pomiędzy regałami pełnymi książek, można było, przez kolejne otwarte drzwi, zobaczyć pokój dziadków. Przy łagodnym świetle lampy i spokojnej muzyce dziadkowie grali z oczarowanymi wnukami w jakąś loteryjkę. Rzecz dziwna, pomiędzy chłopcami panowała wzorowa zgoda. Wciąż bez słowa mama skierowała się do kuchni, prowadząc przed sobą Tygryska. Pyza ruszyła za nimi, wbrew woli, bo właściwie odpychała ją myśl o wiszącym w powietrzu konflikcie. Ona nie lubiła konfliktów, była od nich wprost chora. Jednakże czuła też, że nie może zostawić mamy - bez pomocy. Laura rzuciła się buntowniczo na ławę pod ścianą, założyła ręce i wbiła wzrok w sufit. Mama, spojrzawszy na nią przelotnie, zaproponowała herbatkę. - Jednak zmarzłam - dodała i wzdrygnęła się gwałtownie. - Brrr! Pyza rzuciła się do czynu, szczęśliwa, że na coś przynajmniej może się przydać, ale przez cały czas, gdy przygotowywała herbatę, wyjmowała z szafki błękitne kubki i zaglądała do czajniczka - czuła na sobie ciężkie spojrzenie młodszej siostry i było jej nieswojo. - Zrób mamusi herbatki, zrób - szyderczo przemówiła Laura. Pyza odwróciła się, spłoszona. - Tobie też? - A dobrze. Mama, milcząc, usiadła przy stole. Pstryknął wyłącznik czajnika i Pyza poderwała się, zrobiła trzy herbaty, przyniosła je do stołu. - Wszystko jak w "Królowej Śniegu" - powiedziała nagle mama. - Okruchy diabelskiego zwierciadła, w oku i w sercu. W jednej chwili odmienia się widzenie i czucie. Wszystko wydaje się głupie, szpetne i złe. Kończy się tak, że człowiek sam siebie nie lubi, sam siebie nie poznaje. Uratować go może tylko miłość. Laura prychnęła szyderczo. Sięgnęła po łyżeczkę i uważnie posłodziła sobie herbatę, po czym zaczęła ją wypijać po troszeczku, nie patrząc na nikogo. - A ja wierzę w miłość - powiedziała mama. - Ona zwycięża zawsze, prędzej czy później. Bo nawet wtedy, gdy się w nią nie wierzy - ona przecież jest. I działa. A jej działanie, tak jak działanie prawdy, jest niezawodne. - Literatura, literatura - odezwała się lekko Laura, wstając i przeciągając się jak kotka. - No, cóż, ja już pójdę, muszę odrobić lekcje. Mam piekielnie dużo zadane. I wyszła. Pyza spojrzała na mamę i nie znalazła ani słowa, którym mogła by ją pocieszyć, nawet gdyby rozumiała, o co tu właściwie chodzi. Zgarbiona, z pochyloną jasną głową i rękami wyciągniętymi na stole, mama wyglądała tak bezradnie, jakby nie była sobą. 8 - Zaczynają się problemy. To dopiero początek, obawiam się. Ale jak do tego doszło? - Mamo - Gabrysia otarła łzy. - Ona sobie ubzdurała, że kochamy ją mniej niż Pyzę. I to jest zabójcze, bo nijak jej nie wytłumaczysz, że się myli. Czy mogę kochać swoje dziecko bardziej, skoro już je kocham najbardziej? Ale widocznie to nie dość. Tylko że jak jej teraz zaczniemy tę miłość jakoś specjalnie okazywać - to dopiero zrobi się podejrzliwa. - Ale ja wciąż nie rozumiem - powiedziała babcia - jak do tego doszło? Coście sobie nagle nagadały? - No, nic, nic! W jednej chwili bawiła się i chichotała z Józinkiem, w następnej już pytała, czyją właściwie jest córką. Zaraz! - To było już po słowach o randce Pyzy. - Lelujkowie. To jasne. Jest zazdrosna. - To za proste. W jednej chwili wypłynęło z niej wszystko, co się odkładało latami. - A ja zawsze wiedziałam, że z Laurą będą kłopoty - wygłosiła babcia. Siedziały przy kuchennym stole, przy małym świetle. Była późna noc, a ponieważ obie nie mogły zasnąć - każda z innego powodu - spotkały się ostatecznie w kuchni, ku zaskoczeniu Gabrieli, która tu właśnie zamierzała nareszcie spokojnie się wypłakać. A skoro tak ją zaskoczono, od razu wygadała mamie, co za troska ją gryzie. - Oj, jest podobna do tego łobuza, jest! Także z charakteru - ciągnęła babcia. - Za to obwiniać nikogo nie można! - oburzyła się Gabrysia. - Wręcz przeciwnie, wręcz przeciwnie, chcę powiedzieć, że teraz czuję się jakoś winna. Mnie to podobieństwo, widzisz, zawsze jakoś przeszkadzało... To nie to, że kocha się ją mniej, tylko - trudniej. Jej sposób bycia... zresztą sama to, Gabrysiu, mówiłaś kilkakrotnie. Kiedy kłamała, kiedy wykręcała kota ogonem, bywała złośliwa, nieobowiązkowa... A pamiętasz, jak zdefraudowała składki PCK? - Kilkakrotnie mówiłam, że jest podobna do Janusza, ale nigdy przy niej! A poza tym, co to za przestępstwa - nic takiego! Nic takiego! W drzwiach kuchni stanął Ignacy Borejko, ubrany w piżamę i szlafrok. - Jeżeli chcecie rozmawiać po nocy o sprawach tej wagi - zauważył, zamykając za sobą drzwi, dotąd otwarte - powinnyście mówić ciszej. Słyszałem każde słowo. Mam nadzieję, że Laura twardo śpi - usiadł przy stole obok żony, a naprzeciwko Gabrieli. - Córko, jeśli dobrze rozumiem, nie wiesz, co robić? - Dobrze rozumiesz. - Nic nie rób - poradził ojciec. - Bądź taka, jak zwykle. Ani bardziej czuła, ani mniej. Kochaj ją nadal po swojemu, zachowuj się tak, jakby się nic nie stało. A resztę zostaw mnie. - Co zamierzasz? - Jeszcze nie wiem - przyznał ojciec, patrząc na Gabrielę poprzez stół. W jego łagodnych brązowych oczach było całe ciepło świata. - Ale będę myślał nad sposobami ratunku. - Tato, ty nie widziałeś jej miny... jej oczu... nie wiem, jak teraz będziemy mogły normalnie ze sobą rozmawiać... - Chyba nie chcesz się obrażać na własne dziecko? - spytała spokojnie mama Borejko. Siedziała, wspierając ostry podbródek na dłoni, zmartwienie rysowało wyraźnie zmarszczki w kątach jej ust. - Tego jednego po prostu ci nie wolno. - Ani myślę się obrażać - zapewniła ją Gabrysia. - Pamiętaj: wolno ci stracić autorytet, nie wolno ci tracić kontaktu. - Mamo, ale... to Laura mnie odpycha. Nawet mam wrażenie, że mnie o coś po cichu oskarża. - Konstruuje sobie klasyczny, podręcznikowy konflikt z matką, - rzekł ojciec Borejko. - Teraz to modne. W każdym filmie amerykańskim bohaterka ma konflikt z matką. (Swoją drogą, co oni zrobili z nieszczęsnego doktora Freuda, istną karykaturę. Ten człowiek chyba się przewraca w grobie dwadzieścia cztery razy na dobę.) Laura znalazła wreszcie powód, dla którego może z tobą walczyć. A gdyby okazało się, że powodu nie ma, to go sobie wymyśli. - O, tato - z oczu Gabrieli znów spłynęły dwie łzy. - Jeszcze niedawno byłam taka szczęśliwa, zadowolona z losu, z siebie, z dzieci, taka pewna, że potrafię je wychować, że wszystko mi się udaje... popatrz, tato, życie każdego nauczy pokory. - Na szczęście tak - rzekł ojciec. - No, Gabrysiu, moje dziecko - wyciągnął rękę i poklepał ją po dłoni. - Miło tak się użalić kochającemu tacie, ale radziłbym już skończyć. To absolutnie nie konstruktywne. Nie poznaję cię. Nigdy nie miałaś zwyczaju, rozczulać się sama nad sobą i nie ukrywam, że budziło to mój szczery podziw. Z tym większym zdumieniem obserwuję, jak wprawiają cię w rozstrój nerwowy pierwsze poważniejsze objawy dojrzewania u twojej córki. Twojej drugiej córki, dodajmy. - Pyza nigdy tak się nie zachowywała - pospieszyła z wyjaśnieniem Gabrysia. - Pyza ma już taką szczęśliwą naturę i żadna w tym jej zasługa wyjaśnił ojciec. - Laura jest charakterem trudnym i żadna w tym jej wina... - Tato, tyle to ja sama wiem... - ...a teraz zatrzasnęła się niechcący w dużym kufrze o ciężkim wieku. Zajmę się dorabianiem klucza. Ona mnie jakoś lubi. Obie kobiety przytaknęły z ulgą. - Myślę - ciągnął Ignacy Borejko - że Laura tęskni za ojcem i zarazem jest na niego zła o to, że odszedł. Nie mając go w zasięgu swojego gniewu - kieruje to uczucie w inną stronę. A jak wielokrotnie zauważyłem, ma skłonność do wyolbrzymiania swoich uczuć. Zwłaszcza tych złych. Efekty mogą robić silne wrażenie na obserwatorach. Sądzę, że nie skończy się na dzisiejszej scenie, będzie jeszcze niejeden bis. Zalecałbym roztropność, cierpliwość i takt. Jest wiele do stracenia. Jednakże bądź dobrej myśli, Gabrielo, Laura nie ma ojca, ale ma dziadka. To już coś. - Ignacy Borejko uśmiechnął się do córki, a ona wyciągnęła do niego ręce i mocno uścisnęła jego chłodne, szczupłe dłonie, w których kości zdawały się obluzowane pod cienką skórą. - Cieszę się, że jeszcze mogę na coś się przydać - powiedział ojciec cicho, uśmiechnął się znów, a pionowe fałdy ułożyły mu twarz w minę wiernego spaniela. - No, a teraz umyj buzię zimną wodą - i jazda do łóżka! Jestem pewien, że będziesz spała jak suseł. Czwartek, 5 marca Adriana 1 Od rana Laura miała gorączkę, a przynajmniej tak twierdziła. Leżała, okryta po czubek głowy, odwrócona plecami do Pyzy, a twarzą do ściany, i odmawiała wszelkich kontaktów. Oświadczyła mamie, że nie idzie do szkoły, bo jest chora, a mama, która zawsze na takie dictum reagowała przyłożeniem dłoni do czoła symulantki, względnie zaglądała jej w gardło i dokonywała demaskacji, dziś wycofała się bez słowa, z miną zakłopotaną i jakby pełną poczucia winy. Pyzie było niemiło, chciałaby zrozumieć, o co tu chodzi; lecz sam fakt, że będzie dziś szła do szkoły w towarzystwie trzech braci i nadętej urazą siostry, nie sprawiał jej specjalnej przykrości. Co nie znaczy, że nie dźgnęło jej poczucie winy, kiedy wyszedłszy z bramy prosto w różowy, rześki, słoneczny poranek, ujrzała trzy uśmiechnięte twarze i trzy pary oczu przepełnionych wiernym zachwytem. - Najlepsze życzenia, Adrianie - powiedziała Pyza, powściągając uśmiech zadowolenia. Darek nie pozwolił jej założyć na ramiona plecaka z książkami lecz przejął go opiekuńczo. - Dziękuję. Dziś mój dzień - zaznaczył, odpychając kolanem Lucka, który poufały i pewny siebie po wczorajszym spotkaniu w kawiarni, zajął samorzutnie miejsce przy lewym boku damy. - Spodziewam się, Różo, że przebiegnie lepiej niż wczoraj. Lucuś złożył nam relację. Zabrać cię do "Merkurego" mógł tylko ktoś tak młody, jak on. Lucek kopnął go w kostkę. - Au! - powiedział Darek. - My spędzimy milsze popołudnie, Różo. Wiktor błysnął złymi oczami, a Pyza poczuła się absolutnie bohaterką dnia. - Co słychać u Laury? - spytał Lucek, wpychając się między Wiktora a Pyzę przy okazji przekraczania ulicy Dąbrowskiego. - Eee... - powiedziała Pyza, która ze swej prostolinijnej natury była zasadniczo niezdolna do kłamstwa. - Została w domu, podobno ma gorączkę. - Pewnie przeziębiła się wczoraj, jak biegła tak rozpięta - zauważył Lucek. - A jak tam mama? - A mama? A mama się nie przeziębiła - wybrnęła zręcznie Pyza. - Aha. No, to ja już tu zostaję - powiedział Lucek, zatrzymując się na wysepce z przystankiem. - Cześć, nasza Różyczko. I uwaga tam na tego prymusa! Tak patrząc z daleka, jakoś go nie lubię. Pyza roześmiała się i pożegnawszy Lucka skinieniem dłoni, przeszła przez Dąbrowskiego do końca jezdni. Tu rozstała się z Wiktorem, który wsiadał do piątki, natomiast Darek niespodziewanie oświadczył, że pójdzie z nią jeszcze kawałek, a właściwie to nawet podprowadzi ją pod samą szkołę, bo ma przecież po drodze, a zresztą to nieszczęsne jeżdżenie tramwajem na wiosnę traci jakikolwiek sens. - Właściwie - dodał - zimą też będę cię tak odprowadzał, nawet w deszcz i zawieruchę. Nie wiem, dlaczego dotąd na to nie wpadłem, przecież ktoś musi dopilnować, żebyś była po drodze bezpieczna... i tego. No, właśnie. Kiedy dotarli pod gmach "Żeromskiego", rozmowa była już tak ożywiona, jak nigdy dotąd. Darek wypytywał Pyzę o szkołę, a na ten temat, jak wiadomo, można mówić bez końca, zwłaszcza gdy się jest pierwszoklasistką i gdy przeżywa się pewne, delikatnie mówiąc, zakłócenia w przyswajaniu wiedzy ścisłej, nie mówiąc już o geografii. Co do Adriana, był w klasie ogólnej z angielskim i najbardziej lubił historię, natomiast z przedmiotami ścisłymi przeżywał codziennie rozliczne trudności. Uważał, że przedmioty te powinny być nieobowiązkowe. Wobec tak nagle ujawnionej całkowitej zgodności poglądów na szereg spraw najzupełniej podstawowych, rozmowa mogłaby się przeciągnąć i do godziny, gdyby nie gęstniejące na chodniku tłumy licealistów. Przed wąską bramą w ceglanym murze, prowadzącą na wewnętrzny dziedziniec szkolny, ciżba tak zgęstniała, że Darek, nie chcąc tamować ruchu, wszedł z Pyzą jeszcze na podwórze i zatrzymał się dopiero u podstawy schodów przed głównym wejściem. - Fajnie, że to dziś mój dzień - rzekł, patrząc na nią z uśmiechem zadowolenia. - Nigdy nie miałem okazji powiedzieć ci, jak bardzo... - O, pardon - powiedział nad uchem Pyzy jakiś znajomy głos. Potrąciwszy Adriana tak, że aż spadł mu z ramienia plecak, zawieszony na jednej szelce, prymus Fryderyk Schoppe zatrzymał się z nogą na pierwszym stopniu schodów. - Może pomóc? - Dzięki, poradzę sobie - niezbyt przyjaźnie odpowiedział Darek, podnosząc plecak, po czym obrzucił prymusa Schoppe spojrzeniem od stóp do głów, ze szczególnym uwzględnieniem tornistra wojskowego, porośniętego rudym włosiem, który to tornister Fryderyk Schoppe otrzymał (jak głosił kolegom-prymusom podczas pogawędek na przerwach) od swego przodka, byłego oficera piechoty w kampanii wrześniowej. Prymus Schoppe nosił się w stylu subtelnie militarnym, nie decydując się, jak tylu innych, na pełny strój amerykańskiej piechoty morskiej lub choćby komandosa polskiego; nie, on ograniczał się do aluzji wojskowych, w sznurowane buty wpuszczone miał spodnie khaki, a resztę stroju utrzymywał zwykle w czerniach lub oliwkowych zieleniach. Ponad kołnierzem bluzy wyrastała, na szczupłej chłopięcej szyi, kształtna głowa z wysokim, pięknie sklepionym czołem, ostrzyżona na złocistego jeżyka. Pacyfistyczne oblicze o wrażliwych ustach i stanowczym podbródku przysłaniały grube szkła, osadzone w masywnych oprawkach okularów. Te okulary ciągle zjeżdżały prymusowi Schoppe z prostego nosa, a on poprawiał je szybkim ruchem kciuka, z tą swoją piekielnie inteligentną i nieco wyniosłą miną. Całość nie była jakoś bardzo odrażająca, ale jednak trochę ciężkostrawna, przynajmniej na pierwszy rzut oka, i Pyza, ujrzawszy Frycka jakby na nowo, oczami Adriana, wcale się nie dziwiła uśmieszkowi tego ostatniego. - Proszę, twój plecak - powiedział Adrian do Pyzy, na co Fryderyk Schoppe zareagował z szybkim refleksem, przejmując teczkę ze słowami: - A to już ja się tym zajmę, w końcu idziemy w jedną stronę, prawda? - to do Pyzy. A do Adriana, protekcjonalnie: - Dzięki, stary, miło z twojej strony. - Tak, jakby miał wobec Pyzy jakieś prawa! Oj, irytujące, pomyślała Pyza niechętnie. Pożegnała się z Adrianem i szybko ruszyła za kolegą prymusem, który kroczył niewzruszenie naprzód, objuczony podwójnym bagażem. Kiedy go dogoniła, spojrzał na nią surowo i spytał: - Co to za jeden, hm? Pyza osłupiała. Jeżeli od początku roku szkolnego Schoppe odezwał się do niej cztery razy, to na pewno w sprawie analizy wiersza lub notatki z polskiego. A! - raz, na wycieczce integracyjnej, coś opowiadał o Leśmianie... a może coś Leśmiana cytował? Nieważne. Surowość, malująca się obecnie w jego wzroku, nie miała żadnych uzasadnionych podstaw. Była całkowicie nieuprawniona. - A co cię to właściwie obchodzi, hm? - spytała Pyza, idąc za nim długim korytarzem, w kolorowym świetle bijącym z wielkich witraży w pseudogotyckich oknach. - Cóż... w końcu jesteś koleżanką z klasy, prawda? - odparł z właściwym sobie niezmąconym spokojem kolega prymus. - O wszystkie koleżanki z klasy tak dbasz? Schoppe zatrzymał się i rzekł z łagodnym rozbawieniem: - Ależ, Pyziakówna, ja o ciebie nie dbam jakoś specjalnie. Natomiast jako dżentelmen zmuszony jestem reagować, kiedy jacyś podejrzani osobnicy spod ciemnej gwiazdy... - Adrian nie jest osobnikiem spod ciemnej gwiazdy - oburzyła się Pyza. - Ach, więc on ma na imię Adrian - powiedział lekko Fryderyk Schoppe. - Coraz lepiej, coraz lepiej - i pokiwał pobłażliwie swoją jasną głową. - No, o co chodzi? - Pyza mimo woli przyjęła strategię obronną i kiedy prymus ruszył ku klatce schodowej, wiodącej na piętro, pobiegła za nim spłoszonym truchtem osoby, która zawiniła. - To bardzo porządny chłopak, z dobrej rodziny... jego bracia też... - Właśnie, bardzo ich dużo, cały rój. Skąd ty ich właściwie wytrzasnęłaś? - z rozbawieniem spytał prymus Schoppe, wkraczając na schody. Pyza za nim. Doszli tak na piętro, po czym skierowali się ku pracowni fizycznej, nieco po czasie, bo wszyscy pierwszoklasiści już weszli, a dzwonek przed chwilą odterkotał swoje. Drzwi pracowni były otwarte, profesor Hajduk jeszcze nie nadszedł; zawsze się spóźniał, chociaż był dyrektorem. Wiecznie go zatrzymywały w sekretariacie jakieś telefony. - Proszę bardzo - Fryderyk Schoppe wręczył Pyzie jej plecak, wyciągając przed siebie wyprostowaną rękę. - No? plecak... - zwrócił jej uwagę, bo Pyza stała bez ruchu, patrząc na niego z wyrazem nieodgadnionym i lekkim uśmiechem. - Dlaczego tak patrzysz? - Tak się zastanawiam... - Pyza dla kurażu dmuchnęła sobie w miedzianą grzywkę - jakim prawem właściwie robisz mi wyrzuty... i dlaczego ja się tak tłumaczę. Zaskoczony prymus stał wciąż w tej samej pozycji, z wyciągniętą ręką, i zdawało się, że i on popadł w zastanowienie na ten sam temat. - Chyba - przemówił wreszcie głosem lekko zachrypniętym - mam prawo... - i urwał. Jego twarz, pozbawiona do tej chwili jakiegokolwiek wyrazu, zaczął powoli zalewać rumieniec. Stał z tym plecakiem, czerwieniał równomiernie i patrzał na Pyzę w popłochu. - Weź to, weź to - przemówił następnie i pozbył się plecaka tak skwapliwie, jakby zawierał on węża. Potem odwrócił się i wojskowym, energicznym krokiem wmaszerował do pracowni fizycznej. 2 - O! A cóż to! - powiedział Ignacy Borejko, zaglądając do pokoju dziewczynek przez uchylone drzwi. - Moja ulubiona wnuczka śpi o godzinie dziewiątej rano? Jak to, nie poszło się dziś do szkoły? Laura, która nie spała, a jedynie wylegiwała się buntowniczo, czytając bez przekonania "Małe kobietki", na przemian z "ABC kosmetycznym nastolatki", spojrzała na dziadka z roztargnieniem. - Miałam chyba gorączkę - wyjaśniła. - Nie można mieć "chyba" gorączki - sprostował dziadek, wchodząc do pokoju. - Albo się ma gorączkę, albo się nie ma gorączki. A więc? - A więc nie miałam gorączki - wyznała Laura i uśmiechnęła się wreszcie. - Za to miałaś klasówkę z matematyki - rzekł dziadek domyślnie. - Skąd wiesz?! - zdumiała się ona, odkładając obie lektury na kołdrę. Była pod sporym wrażeniem jasnowidztwa dziadka. - Logika jest moim hobby - odparł z prostotą Ignacy Borejko. - Logika logiką, ale musiałeś skądś wiedzieć, dziadziu. - Cóż - rzekł skromnie Ignacy Borejko. - Wychowałem po prostu cztery córki - usiadł na krześle, starannie podciągając kanty spodni. Był już w garniturze i błękitnej koszuli z krawatem, wybierał się dziś bowiem do pracy na dziesiątą (miał naradę z docentem). Laura zastrzygła uchem. - Chcesz powiedzieć, że mama i ciotki też się urywały z klasówek? - A, nie - rzekł dziadek z godnością. - Tylko Patrycja. - Mama zawsze była w porządku, co? - spytała Laura na pozór obojętnie, lecz z ukrytym napięciem. - Tak - odparł dziadek z przekonaniem. - Taka już ona jest. Organicznie niezdolna do kłamstwa. Wnuczka cisnęła o ścianę poradnikiem dla nastolatek. - Co innego Patrycja - dorzucił dziadek. - Ta wolała raczej uniknąć przykrości. Twoja mama za to z podniesionym czołem szła na klasówkę i wracała z niedostatecznym. Odważna osoba. Laura z niezadowoleniem poruszyła się w pościeli. - Chyba już wstanę - oznajmiła. - Gorąco w tym łóżku, niewygodnie. - Tak. Nie masz to jak wstać ze świtem, jak skowronek, wymyć się pod prysznicem, ogolić się i ubrać starannie... - Dobrze - powiedziała Laura. - Ogolę się, gwiżdżąc jak skowronek. Roześmiali się oboje. Umyta, uczesana i ubrana Laura pojawiła się w kuchni, gdy dziadek już zaparzył był liściastego Liptona w kamionkowym czajniczku i teraz napełnił swój ulubiony kubek. - Dla ciebie jest jogurt, chrupiąca bułeczka z masłem i pyszny edamski. Wszystko kupiłem osobiście, bo kobiety w tym domu, mając myśli jednostronnie skierowane ku wyższym formom istnienia, z reguły dają sobie wcisnąć stare pieczywo lub ser o smaku dętki. Laura usiadła przy stole i z apetytem prawdziwie zdrowym zabrała się do jedzenia. Dziadek siedział obok, wytworny w każdym calu i pachnący Lawendą Yardleya, popijał herbatę i czytał gazety, od czasu do czasu spoglądając znad szkieł na wnuczkę. Laura zjadła, odniosła bez napominania talerzyk i łyżeczkę do zmywarki, a wracając, musnęła pieszczotliwie ramię zaczytanego dziadka. - Gdzie mama? - spytała. - A gdzieżby. W pracy. Ona nie miała gorączki. - A babcia? - W suterenie, pilnuje Idzie Józinka. Chyba pójdzie z nim na spacer. - Może ja bym też poszła? - Przednia myśl. Wagary powinny być przyjemne. Ładna dziś pogoda. - Dziadziu? - Słucham, carissima*.(*najdroższa) - Jaki był mój ojciec? Dziadek drgnął lekko i odłożył gazetę. - Nie wiem, czyś słusznie użyła czasu przeszłego. Sądzę, że on żyje. - Więc: jaki on jest? Ignacy Borejko nabrał tchu i starannie wyważył odpowiedź: - Nie wiem, jaki jest teraz. Wtedy był młody i - tylko lekkomyślny. Poza tym - miły chłopak. - Mama bardzo go nie lubi. - Mama go kochała. Teraz ma do niego żal. Pozbawił was ojca. - Czy to zły człowiek, dziadziu? - Ależ skąd - pospieszył dziadek. - Nie zbrodniarz, nie sadysta, nie dręczyciel. On tylko nie był w stanie sprostać obowiązkom ojcowskim. Pociągnęło go w świat. To się chłopcom zdarza, nim dorosną. Duży życiowy błąd, powiedziałbym, ale nie zbrodnia. - Dlaczego: życiowy błąd? Może mu tam lepiej niż tu. - Cóż, może i lepiej... ale zawsze musi - choćby nie chciał - pamiętać, że uciekł i że gdzieś na świecie żyją jego dzieci. Sądzę, że z wiekiem coraz częściej będzie o tym pamiętał. - Dlaczego nas nie odwiedza? Nawet nie napisze? - Ba, nie wiem. Może mu tak wygodnie. A może już mu wstyd. - Czy ja jestem do niego podobna? - Och, bo ja wiem... mieszanka genów jesteś. Istny coctail. - Ale... z charakteru? - Chcesz wiedzieć, czy zdolna jesteś do czynu, którego musiałabyś się wstydzić? - Skąd wiesz? - zdziwiła się Laura, po raz drugi już tego ranka. - Intuicja - rzekł dziadek. - Mam ją w dużych ilościach. - No, to jak? - Absolutnie każdy człowiek - powiedział z powagą Ignacy Borejko - jest zdolny do czynu, którego musiałby się wstydzić. Dobrze jest mieć tę świadomość. Sztuka polega na tym, żeby tego czynu jednak nie popełnić. Czyli - nie ulec swojej słabości. Słabość jest rzeczą ludzką. Lecz pokonywanie słabości jest rzeczą ludzką godną podziwu. Zauważ: los lubi na nas zastawiać pułapki i kiedy już nam się wydaje, że wyszliśmy z honorem, że postąpiliśmy właściwie i godnie, pojawia się kolejna pokusa. I znów musimy dokonywać wyboru. Trwa to aż do śmierci, wyobraź sobie. Żadnego wytchnienia. Co myślicieli chrześcijańskich doprowadziło do przekonania, że całe nasze życie jest próbą. Mądrość Wschodu z kolei powiada: "Wielka Droga rodzi wszystkie istoty, jej opatrzność czuwa nad wszystkimi, kiedy przyoblekają materialne kształty, a okoliczności je doskonalą". Być może tak właśnie należy traktować trudności, które życie przynosi: jako coś, co pomaga nam się doskonalić. - Ale czy ja to potrafię? - spytała Laura, która tym razem, ku zdziwieniu dziadka, uważnie słuchała. - Oczywiście. Każdy potrafi. Musi tylko chcieć. Od tego wszystko zależy; od tego, czy chcesz. - Chcę. - A więc potrafisz. - A jeśli będzie mi przeszkadzać... mój charakter? - Każdemu przeszkadza. Ale można nad tym zapanować. - Można? - Tak. - A ja nie zawsze mogę. - Bo się dopiero wprawiasz: Dzień po dniu. Codziennie po troszeczku. Cesarz rzymski Tytus mawiał: "Diem perdidi" *, (* Zmarnowałem dzień.) gdy zdał sobie sprawę, że dzień minął, a on nie uczynił nic dobrego. Godny polecenia system. - Eee tam, te wasze systemy, cytaty. Ta wasza literatura - znudziła się nagle Laura. Chwilę pomilczała, po czym dodała niechętnie: - Oczywiście... czasem się to sprawdza. Dziadek dopił herbatę, powiedział "Sit modus in rebus" * (* Niech będzie zachowany umiar.) i poszedł odstawić kubek do zmywarki. Skontrolował, czy wszystkie naczynia ustawione są logicznie, niektóre umieścił w innej konfiguracji, po czym dosypał proszku do zbiorniczka i zamknął drzwi automatu. Na koniec z lubością przycisnął klawisz wyłącznika. - Fugit hora* (* Czas ucieka.) - oznajmił. - Idę do biblioteki. Powiedziałbym - już z pewnym spokojem. 3 Duża przerwa. Ledwie przebrzmiał terkot dzwonka, zaczęły strzelać drzwi klas, nastąpił teraz wybuch hałasu, tupot i wrzawa. Raz po raz rozlegał się strzał z cięższej artylerii: huk drzwi na parterze, którymi uczniowie wybiegali na boisko. Stamtąd dochodziły już grube ryki; cienkie piski oraz różnorodny gwar. Pyza ze swoim jabłkiem stanęła przy otwartym oknie, w grupie koleżanek. Rozmawiały one o tym neurotycznym egotyku, Leonardzie Di Caprio, w tonacji bardzo gorącej, więc ugodowa Pyza, która nie lubiła się kłócić, a jeszcze bardziej nie lubiła słuchać czegoś, z czym się zasadniczo nie zgadzała, wybrała wyjście trzecie i po prostu ruszyła przed siebie, zatłoczonym korytarzem w stronę schodów. Zbiegła na parter, minęła portiernię i wyszła przed szkołę, gdzie na boisku i podwórzu było dzisiaj bardziej rojno: chłopcy grali w kosza, dziewczyny się opalały, a grupki różnych maniaków biegały truchtem wokół trawnika: Pyza odgryzła kawał jabłka i ruszyła dalej, pod drzewa, gdzie od strony wschodniej ciągnął się stary ceglany murek: Tu było pusto; wierzba zwieszała aż do ziemi cieniutkie, zieleniejące witki. Murek był nagrzany słońcem, choć przesunęło się ono już wyżej po niebie. Pyza siadła sobie wygodnie i gapiąc się beztrosko na niebo przez wierzbowe gałązki, znów ugryzła jabłko. - O! To ty? - powiedział z najwyższym zaskoczeniem kolega prymus Fryderyk Schoppe i Pyza omal nie udławiła się jabłkiem, jak królewna Śnieżka. Prymus, który przywędrował tu również, zapewne także w poszukiwaniu ciszy oraz spokoju, stał naprzeciwko i przyglądał się jej z charakterystycznym dla siebie pobłażliwym rozbawieniem. - Trzeba powiedzieć - dorzucił łaskawie - że te nowe znajomości wyraźnie ci służą: wyglądasz coraz bardziej uroczo. Pyza dostała ataku kaszlu, gdyż zaskoczenie nie chciało jej nijak przejść. Prymus Schoppe prawiący komplementy! - Na Jowisza; świat się kończy. Jednakże nie było to aż tak bardzo niemiłe, jak mogłaby się spodziewać jeszcze wczoraj. Szczerze mówiąc, było całkiem nawet przyjemne. Cóż, każdy komplement jest miły - powiedziała sobie Pyza, usiłując zrozumieć, skąd bierze się to ciepło, które jak różowy obłoczek uformowało się wokół jej serca. - Bardzo dziękuję - odpowiedziała z prostotą; bo nic lepszego nie przyszło jej do głowy, i uśmiechnęła się nieśmiało, a kolega prymus, o dziwo, też się niepewnie uśmiechnął; co go ogromnie zmieniło: w jednej chwili stał się bardziej ludzki i najzupełniej nawet miły. Zaraz jednak albo pożałował; albo się wystraszył, w każdym razie ściągnął ciemne brwi i przybrał na powrót minę profesora fizyki nuklearnej. - No, a na chemii znów ci nie poszło, co? - rzucił oschle. Pod wpływem nagłego, przykrego rozczarowania w Pyzie coś się zerwało z uwięzi. - Za pozwoleniem, Schoppe, nie wiem, dlaczego ty mi zawsze z taką przyjemnością wytykasz moje klęski - powiedziała, jak to ona, łagodnie, lecz z wyraźnym żalem. - Ja się nie pchałam do klasy mat.-fiz., znając swoje predyspozycje. Wpakowano mnie do niej, bo w humanistycznej zabrakło miejsc. Jest mi i tak ciężko, a ty się jeszcze ciągle ze mnie śmiejesz. - Ja się śmieję?! - prymus Schoppe zmienił pozycję stojącą na siedzącą. Przysiadł mianowicie na murku obok Pyzy. - O czym ty mówisz, Pyziakówna, ja naprawdę nie... nie... nie śmieję się z ciebie. - O, nieprawda - palnęła Pyza, rozżalona. - Co dzień idę do szkoły spięta, bo się boję, że znów mi się noga powinie, a ty będziesz psykał albo cmokał ze zniecierpliwieniem, albo wręcz patrzał na mnie z tym swoim pobłażliwym uśmieszkiem... i że się będziesz naigrawał. - Naigra... naigra... nie, no słowo daję! - Schoppe zdenerwował się tak, że aż mu się okulary zapociły. - I to twoje spojrzenie pełne wyższości... - ciągnęła z żalem Pyza. - Przecież ty mną po prostu pogardzasz... a czy naprawdę każdy zaraz musi uwielbiać chemię, żebyś go szanował? - Ja cię szanuję! Ja dlatego właśnie nie mogę słuchać, jak wygadujesz te głupstwa. Mnie to, Pyziakówna, po prostu boli. Dosłownie tak, jakbyś mnie kłuła szpilką. Jakie predyspozycje, ludzie, przecież nie jesteśmy na Politechnice, ten program jest w stanie opanować nawet ktoś o umyśle przeciętnym, a ty masz poziom o wiele wyższy od przeciętnego, pod każdym zresztą względem... - zagalopował się Fryderyk Schoppe. - Ja nie czuję żadnej wyższości wobec ciebie, a jeśli ciągle na ciebie patrzę, to dlatego, że... dlatego że... (no, dobrze, to już powiem...) że jesteś taka ładna - tu Fryderyk Schoppe, usłyszawszy, co powiedział, bardzo się tego przeraził. Zamiast, jak dotąd, patrzeć z bliska w kasztanowe oczy Pyzy, odwrócił wzrok i wbił go w oddalony pawilon gimnastyczny. Powiedział chyba o wiele za dużo jak na swoje obyczaje, bo nagle zerwał się i chciał uciekać, ale kiedy zrobił trzy kroki, coś go pociągnęło do tyłu, i to z taką siłą, że drogę powrotną odbył idąc wstecz. Opadł znów na murek obok Pyzy. - Oczywiście - powiedział surowo - muszę cię w tym momencie przeprosić. Podobne zachowanie nie powinno mieć miejsca w liceum. Jesteśmy tu przecież po to, by zdobywać wiedzę, i przygotowywać się do matury, do studiów wyższych, do funkcjonowania w nowoczesnym społeczeństwie, które wchodzi do Unii Europejskiej, a nie po to, by komplementować koleżanki. - Bezwzględnie tak - zgodziła się Pyza, walcząc ze śmiechem. Prymus Fryderyk Schoppe z nagłą determinacją zdjął okulary i przetarł je rogiem koszuli, ukazując absolutnie rozbrajające, czułe, roztargnione i bezbronne, błękitne jak niebo spojrzenie dziecka. Pyzie natychmiast zmiękło serce. - Ale... - powiedział Schoppe, uśmiechając się łobuzersko i znów zmieniając się niewiarygodnie w tym uśmiechu - nie jest to chyba wykroczenie tak rzadko spotykane. O ile wiem, połowa świata komplementuje szkolne koleżanki. Pyza parsknęła powstrzymywanym dotąd śmiechem, a prymus Schoppe z ulgą jej zawtórował. - To się często zdarza - przyznała. - Ale kiedy na ciebie patrzę z tak bliska... - ciągnął Fryderyk Schoppe, poważniejąc - tracę świadomość tego, że jesteś szkolną koleżanką. Wydajesz mi się zjawiskiem, ucieleśniającym... eee... ucieleśniającym... - włożył okulary i przyjrzał się jej podejrzliwie - sam już nie wiem, co - dokończył niezgrabnie. - Jednakże mogę ci chyba powiedzieć - dorzucił - że będę się starał odnosić do ciebie inaczej. Inaczej niż dotąd. Już nie będziesz musiała... o, dzwonek. Pospiesznie wstali, oboje jednocześnie, i wpadli na siebie. Pyza się zachwiała, dżentelmen Schoppe podtrzymał ją za łokieć - a czas, ta wielkość, jak wiadomo, względna, nagle chyba zwolnił bieg, bo oboje stali tak dłuższą chwilę, nie myśląc o lekcji matematyki, która miała właśnie się rozpocząć, ani w ogóle o niczym. Nic też nie mówili. Pyza walczyła z zaskakującą chęcią złożenia głowy na piersi prymusa Schoppe. On z kolei walczył z okularami, które rozpoczęły zwykłą wędrówkę w dół po jego prostym nosie. Marszcząc go, Fryderyk Schoppe usiłował najwyraźniej skłonić okulary, by wypełzły z powrotem, wbrew prawom fizyki, o których w danym momencie najwyraźniej zapomniał. Rzecz szczególna, odległość między prymusem a Pyzą, początkowo spora, obecnie jakoś nagle się zmniejszyła. Pyza, kierowana zwykłym ludzkim odruchem, po prostu uniosła rękę i troskliwie umieściła nieszczęsne okulary na siodełku nosa Fryderyka Schoppe. - Dziękuję ci bardzo - powiedział on głosem nieco zachrypniętym. - Mam bardzo grube soczewki - wyjaśnił. - Minus cztery i pół. Cóż; wracajmy do klasy. Obawiam się, że już się spóźniliśmy na matematykę. Wiesz chyba, że dzisiaj mamy nowy temat? Słuchaj, gdybyś miała jakiekolwiek problemy ze zrozumieniem lekcji... gotów jestem jeszcze dziś wszystko ci wytłumaczyć - wypuścił jej łokieć z uchwytu, czego Pyzie zrobiło się żal. - Dziękuję, o, dziękuję - powiedziała, nie ruszając się z miejsca. - Chodź - rzekł prymus Schoppe. - Miło tu jest, w tym kąciku... pośród... ee... drzew i innych roślin... i tak dalej... ale nie należy zapominać o czekających nas obowiązkach. A Pyza zachowała się niestosownie, pytając z rozbudzoną nagle ciekawością: - Przyznaj się, byłeś ty kiedyś w życiu na wagarach? Założę się, że byś nie potrafił. Fryderyk Schoppe spojrzał na nią z pewnym zgorszeniem, po czym zastanowił się i rzekł: - Nie miałem okazji. - Ja też nie - wyznała Pyza. - Cóż - rzekł Schoppe z głębokim namysłem. - Jeżeli bym kiedykolwiek w życiu zachował się tak lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie; żeby iść na wagary, to... - To co? - ciekawie spytała Pyza. - To chyba tylko z tobą - dokończył prymus Schoppe i rozjaśnił się szczęśliwym uśmiechem. 4 Aż do dwunastej babcia i Laura przebywały z Józinkiem na Teatralce. Najpierw biegały za nim z górki i pod górkę, bo mały uwielbiał się turlać w dół po stoku toru saneczkowego (obecnie porośniętego świeżą już, młodziutką trawą). Potem usiadły na ławce koło piaskownicy, na placyku zabaw, który był oblężony przez dziatwę z pobliskiego przedszkola. Józinek, nadzwyczajnie zadowolony z towarzystwa całego oddziału średniaków, chętnie przystał na rolę maskotki i pieszczocha tłumów. Noszony na barana, sadzany na huśtawce i kołysany przez macierzyńskie dziewczynki, po prostu rozkwitał w oczach. Wreszcie, czerwony, spocony i promieniejący, wylądował w piaskownicy, wśród żółciutkich, świeżo usypanych zwałów czystego piachu. Tu, przysiadłszy stabilnie na desce obramowania, jął bez skrupułów korzystać z foremek, łopatek i wiaderek przedszkolnych. Praca wrzała, piasek przemieszczał się i zmieniał formy, Józinek przerył się już niemal na drugą stronę usypiska za pomocą li i jedynie prostej łopatki. Słońce przygrzewało, jakby to był nie marzec, tylko maj, powietrze pachniało wiosną, a ptaki trajkotały. Babcia czytała średniowieczny kryminał Ellis Peters "Obrońca w kapturze"; mogła oddawać się tej lekturze wyłącznie poza domem, bo Ignacy Borejko pogardzał kryminałami, nawet ambitnymi, i nie szczędził żonie słów ironii oraz kąśliwych przycinków, gdy widział ją z którymś tomikiem z serii "Mnich". Babcia jednakże zbyt lubiła postać braciszka Cadfaela, weterana wypraw krzyżowych, zielarza i ogrodnika, by oprzeć się pokusie. Teraz przeniosła się z lubością do opactwa Shrewsbury i nie mogło się jej podobać, że Laura, dotąd buntowniczo kiwająca nogami i wpatrująca się w jasne niebo, jakby w oczekiwaniu gromu, westchnęła znacząco i przysunęła się bliżej, by wreszcie zadać pytanie: - Babciu? Słuchasz? - Słucham - odparła Mila Borejko, starając się nie okazać zniecierpliwienia i nie odrywając wzroku od tekstu, w nadziei, że zaraz będzie jej wolno czytać dalej. - Czy nas też tu przyprowadzałaś? To znaczy - mnie i Pyzę? - Oczywiście - odparła babcia. - Byłyście tu niemal co dzień, a to ze mną, a to z dziadkiem, a to z mamą, a najczęściej z którąś z ciotek. ("Tego szczególnego poranka na początku grudnia 1138 roku brat Gadfael stawił się w kaplicy przepełniony spokojem i cierpliwością, dzięki czemu mógł bez zbytniego wzburzenia wysłuchać czytania zniewieściałego brata Franciszka, a także sennego mamrotania brata Benedykta. Wśród szlachetnego ludzkiego gatunku zdarzały się wszak jednostki błądzące w poszukiwaniu mądrości, która pozostawała dla nich nieosiągalną".) - Babciu?... słuchasz? - Słucham. - A kiedy Pyza była malutka, to ojciec z nią tu przychodził, czy tak? - Nie, nie sądzę - odrzekła Mila Borejko, podnosząc wzrok znad książki, zaalarmowana. - Wyjechał, kiedy miała parę miesięcy. Zresztą, on nie chodził z Pyzą na spacery. - Wyjechał... kiedy Pyza miała kilka miesięcy? Kilka miesięcy... - powtórzyła Laura. - To skąd ja się wzięłam? - Proste. Twój ojciec powrócił na krótko w roku osiemdziesiątym czwartym - odparła babcia sztywno. - Wyjechał znów latem, zanim się urodziłaś. Tygrysku, mam wrażenie, że ta rozmowa jest jakaś...: niestosowna. - Niestosowna? Jak to, czy nie mam prawa wiedzieć, kto jest moim ojcem? - rzuciła Laura wrogo. - Masz prawo. Wiesz to od dawna. Co też cię nagle ugryzło... - tu Mila Borejko złapała się na tym, że, poirytowana z wielu względów, i ona zaczyna przemawiać tonem nieprzyjaznym. O, nie; powiedziała sobie. Nie można pozwolić, by się człowiekowi udzieliło coś tak głupiego i zbędnego, jak wrogość. Objęła wnuczkę ramieniem i przytuliła oporne, smukłe ciałko. - Uspokój się - powiedziała łagodniej. - Musisz sobie zdać sprawę, że wchodzisz w burzliwy okres przemian... Laura wysunęła się stanowczo z jej uścisku. - Boże. To po prostu śmieszne - stwierdziła i poklepała się po czole: - Tu, tu! nic się przecież nie zmieniło! Człowiek chce się po prostu dowiedzieć prawdy; a wszyscy mu mówią, że to z winy okresu dojrzewania. Jakieś szaleństwo zbiorowe, słowo daję. Wobec tej logiki babci odjęło mowę. - Wszystko to razem jest jakieś obrzydliwe - ciągnęła Laura. - Jeżeli on jest moim ojcem, to dlaczego wyjechał, zanim się urodziłam? Jaki ojciec zrobiłby coś podobnego? Przecież nie jest zwyrodnialcem ani zbrodniarzem. Dziadzio mówi, że ojciec był miłym chłopcem... Powiedziała ostatnie słowa tak czule i tęsknie, że babci serce się ścisnęło. - Tygrysku - zaczęła - wszystko trzeba widzieć w odpowiednim kontekście... - Tak, słyszałam to już - przerwała Laura. - Stan wojenny i emigracja. I tak dalej. Rozumiem. Ja tylko nie mogę uwierzyć, że ojciec mógłby się dziecka wy... - tu głos Tygryskowi się załamał, a hardy podbródek drgnął. Szybko odwróciła twarz w bok. Babcia, czując łzy pod powiekami, objęła wnuczkę ponownie i mocno przytuliła. Laura szarpnęła się gniewnie, ale nagle przestała się opierać i bokiem, niezgrabnie, przylgnęła do ramienia babci. Pociągnęła nosem i duża łza spłynęła po jej policzku, po czym powoli stoczyła się i kapnęła z podbródka. - To rzeczywiście trudno zrozumieć, nawet nam, dorosłym - przyznała Mila Borejko, patrząc na ciemny ślad, jaki kropla zostawiła na jasnym sweterku Laury, i myśląc: Tak, Januszu, ty to powinieneś zobaczyć! - Ale nie rozpamiętuj tego w kółko i nie gniewaj się na ojca. Był wtedy bardzo młody i bardzo lekkomyślny, a czasy były ciężkie i złe. Lepiej nie osądzać ludzi za to, że ulegli słabości. Nikt nie wie, jak sam by się zachował w godzinie próby. - To dziwne. Dziadek mówi podobnie. Umówiliście się, czy we wszystkim się zgadzacie? - O, nie we wszystkim - sprostowała babcia. - Tylko w tym, co najważniejsze. - Dziadek nigdy by nas nie zostawił. - To prawda - odparła krótko Mila Borejko. - Grzegorz też nigdy by nas nie zostawił. - Tak. - Dlaczego mój ojciec nas nie szuka? Nie odzywa się nigdy? A może on już dawno umarł tam, w tej Australii? - spytała Laura, a babcia odpowiedziała nierozważnie: - Ależ żyje, żyje. Pisuje do swojej siostry w Toruniu. Nawet niedawno ją spotkałam. 5 Czy coś się zmieniło? Na pozór nic. Lekcje przebiegały normalnym trybem, słońce tak samo jak zwykle grzało przez szyby i tak samo, jak co dzień, drużyna klasowych geniuszów bombardowała wiadomościami zachwyconych nauczycieli. A jednak - niedostrzegalne na oko zmiany w zachowaniu prymusa Schoppe sprawiły cud. Na biologii Pyza sama się zgłosiła do odpowiedzi i dostała piątkę, a na polskim po prostu zabłysła, budząc podziw klasy. Fryderyk Schoppe dotrzymał bowiem słowa: nie patrzał na nią w czasie lekcji zupełnie. Za to na przerwie podchodził i mówił coś miłego, albo zabawnego. Był taki poczciwy w chęci wynagrodzenia jej byłych upokorzeń, że Pyza aż się wzruszyła. A za oknem przedwiośnie rozbuchało się na dobre, co rozpraszało nawet prymusów. Co do Pyzy; była już bardzo zmęczona tym żarem, bijącym przez szyby, i czuła, że policzki oraz uszy płoną jej jak pochodnie. Po ostatniej lekcji porwała się i wybiegła z klasy, zapominając o zeszycie od polskiego. Dopiero Schoppe ją dogonił z tym zeszytem i nawet zaproponował, że poniesie jej plecak. - Zawsze nosiłam go sama - odmówiła Pyza z pewnym zdziwieniem. - Zresztą, jak by to wyglądało? - Jak sobie życzysz - zreflektował się Schoppe, lecz towarzyszył jej wiernie do samego wyjścia. Przed szkołą owionęło ich przyjemne, świeże powietrze i bardzo już głodna Pyza pomyślała, że po orzeźwiającym spacerku przez wiosenne ulice dotrze do domu za dziesięć minut i przede wszystkim umyje się chłodną wodą oraz zje wczorajszego kurczaka z ciemnym ryżem. Ale ten kurczak był chyba wyjątkowym pechowcem. Przed bramą czekał nie kto inny, jak Adrian Lelujka - najwyraźniej prosto ze szkoły, bo z plecakiem, lecz dziwnie wyświeżony, pachnący wodą kolońską i bardzo uśmiechnięty: W dużej łapie trzymał bukiecik przebiśniegów, które wręczył Pyzie z wdziękiem niedźwiedzia, mówiąc: - Czternaście stopni! W marcu! Widziałaś coś podobnego? Ucieszona Pyza przyjęła wdzięcznie kwiatki, a w tym czasie Adrian obdarzył prymusa Schoppe roztargnionym spojrzeniem, rzucając w jego stronę krótkie "Hej!" - co zabrzmiało jak "Żegnaj!" Fryderyk Schoppe zmarszczył ciemne brwi ponad oprawką okularów, po czym poprawił je kciukiem i zwrócił się do Pyzy: - Czy idziesz wprost do domu? Bo mógłbym cię odprowadzić. - Róża idzie ze mną, przyjacielu - zakomunikował mu uprzejmie Darek. - Tak? Ja... jeszcze nie wiem - bąknęła Róża, myśląc o kurczaku, który już zapewne rumienił się rozkosznie na patelni beztłuszczowej. - Tak, chodźmy zaraz, chodźmy zaraz - nalegał Darek. - Wsiądziemy tu w tramwaj i za chwilę będziemy na Starym Rynku. - A-ale ja... - marudziła jakoś Pyza. - U ciebie w domu już byłem, jeśli o to ci chodzi - zaraportował śpiesznie Darek. - Twoja babcia powiedziała, że na szczęście jeszcze nie zaczęła smażyć tego kurczaka i że odłoży go do lodówki na jutro. Masz być w domu najpóźniej o szóstej, bo musisz odrobić lekcje, a potem będziecie piec ciasta na twoje imieniny, a nikt nie robi takiej pysznej szarlotki, jak ty. Tak powiedziała. Fryderyk Schoppe podepchnął kciukiem okulary i pilnie słuchał, uczestnicząc w scenie z ujmującą swobodą dżentelmena i kolegi szkolnego. Kiedy Adrian, zniecierpliwiony jego przedłużającą się ponad miarę obecnością, powiedział znowu "Hej!" i ruszył powoli, pociągając za sobą Pyzę, Fryderyk Schoppe w sposób całkowicie naturalny dołączył do nich i słuchał z uwagą, jak Pyza wyraża wątpliwość, czy jazda na Starówkę zaraz po szkole jest rzeczywiście najlepszym pomysłem. Perspektywa zjedzenia obiadu w restauracji "Elite" także jej nie zachwyciła, zaś pomysł na finał (lodziarnia "Arezzo", deser zabaione) wydał się jej nie do przyjęcia. - Poza tym - dodała - pamiętaj, Adrianie, że przez wasz wczorajszy pomysł nie dałam Luckowi prezentu. Dziś ty będziesz poszkodowany, bo prezent dla ciebie zostawiłam w domu. - Czyżbyś miał dzisiaj imieniny? - zwrócił się prymus Schoppe do Adriana, wychylając swe długie ciało, by spojrzeć na idącego po lewej ręce Pyzy. - Tak. A jak zgadłeś? - kpiąco spytał Darek i bardzo się zdziwił odpowiedzią prymusa: - Nie było żadnego zgadywania. Codziennie rano zaglądam do kalendarza, mam tam rozpisany plan dnia. Dzisiaj jest Adriana, Fryderyka, Oliwii. Najlepsze życzenia. - Fryderyka! Dziś Fryderyka! - zdumiała się Pyza. - Co za nadzwyczajny zbieg okoliczności! Wszystkiego najlepszego... Fryderyku. - Cóż, Fryderyku... - mruknął Darek. - To... ja też ci składam... - Dziękuję - prymus Schoppe zerknął na Pyzę znad szkieł. - Czyżby to było jakieś tajemnicze zrządzenie losu? Obejdźmy wspólnie te imieniny. Prawda, że nie ma zbyt wiele czasu z powodu tej jutrzejszej klasówki z chemii, zapowiedzianej tydzień temu... - Jezu!!! - przeraziła się Pyza. - Kompletnie zapomniałam!... - ...ale z największą przyjemnością potowarzyszę wam w tym spacerku. Imieniny to imieniny. Adrian Lelujka wydał z głębi szerokiej piersi coś pomiędzy sapnięciem a jękiem. - O, tak - ochoczo rzekła Pyza. - Jasne, chodź z nami. Prawda, Adrianie, że nie masz nic przeciwko temu? - Nie wiem... to jest - odparł Adrian grobowo. - Mógłbym potem wpaść do ciebie i zrobić powtórkę przed tą klasówką - zaproponował prymus Schoppe tonem obojętnym i rzeczowym. - Wiem, że znalazłyby się milsze zajęcia na wieczór, ale z drugiej strony facetka od chemii jest ostra i na pewno wymyśli coś podchwytliwego... - O, mamo, o mamusiu - przygnębiło Pyzę. - O, Boże, jak dobrze, że mi przypomniałeś o tej klasówce, Schoppe, to jest... Fryderyku... Przecież ją bym sobie w najlepsze spacerowała, cieszyłabym się życiem i wiosną i nic bym nie powtórzyła, a jutro, oczywiście - wpadka murowana. Tak, Fryderyku, to naprawdę świetny pomysł z tą powtórką. Ja nic nie rozumiem z chemii i byłabym ci naprawdę bardzo, bardzo wdzięczna, gdybyś zechciał posiedzieć ze mną dziś wieczorem... Adrian chrząkał raz po razie, jakby mu coś utkwiło w gardle, lecz Pyza tego nie zauważyła, a prymus Schoppe nie zwrócił na owe odgłosy uwagi. Był bowiem wpatrzony w niebo, i to tak, że omal nie wyrżnął nosem w latarnię. Zapytany przez Adriana, dlaczego wpatruje się w niebo, zamiast w grunt pod nogami, wyjaśnił, że jest ostatnio pod ogromnym wrażeniem faktu, iż właśnie zakończyło się wykreślanie pierwszej superdokładnej mapy najbliższej gwiezdnej okolicy Ziemi. Teraz ludzkość będzie mogła przystąpić do poszukiwania śladów życia w Kosmosie, co jest oszałamiającą perspektywą, jak się tak głębiej zastanowić. Zupełnie możliwe, że w ciągu najbliższych paru lat wiedza ludzkości na ten temat zostanie w sposób rewolucyjny poszerzona, i kiedy człowiek o tym myśli - dodał Fryderyk Schoppe, patrząc w niebo - to po prostu musi spoglądać w niebo. - Terabit danych "Hipparcosa" (tak się nazywa satelita Europejskiej Agencji Kosmicznej) - ciągnął Schoppe, wymijając cudem kolejny słup betonowy z latarnią - zawiera odległości i pozycje ponad stu tysięcy gwiazd, obliczone z niespotykaną dotąd dokładnością. Katalog uranograficzny pięciuset lat przestrzeni świetlnej wokół Słońca można nabyć w wersji CD-Rom, polecam ci go, Adrianie. - Chyba nie jest mi potrzebny - oświadczył po namyśle Adrian. - Cóż, mnie też nie. Ale zawsze miło pomyśleć, że istnieje coś takiego. - Ale jak ten satelita mierzył niebo? - spytała Pyza, a prymus Schoppe spojrzał na nią z nagłym uznaniem i powiedział tonem profesora astronomii: - Znakomicie. Brawo. Na niebie nie ma przecież odległości w ziemskim sensie, gdyż nie ma na nim końców. Są jedynie fragmenty łuków. Stanęli na przystanku tramwajowym. Adrian był milczący i ponury, Pyza zafascynowana, a Fryderyk Schoppe w olśniewającej formie. - Jak wiesz - mówił do Pyzy - jeszcze babilońscy uczeni przyjęli, że koło dzieli się na trzysta sześćdziesiąt stopni. Jeden stopień łuku podzielono na sześćdziesiąt małych łuków minutowych, a każdy z nich - na sześćdziesiąt sekundowych. "Hipparcos" - ciągnął Fryderyk Schoppe - wykonał obserwacje gwiazd z błędem równym jednej tysięcznej sekundy kątowej. Z wyciem, jękiem i zgrzytem nadjechał wiekowy tramwaj, dla niepoznaki pokryty barwną reklamą biura turystycznego (wakacje na Wyspach Kanaryjskich, w Tajlandii i Hiszpanii) i Pyza wraz z chłopcami znalazła się wkrótce na chwiejnym pokładzie tego zdezelowanego pojazdu. Ruszył, wyjąc żałośnie i telepiąc się na boki, w stronę Starego Rynku, a prymus Fryderyk Schoppe dokończył swą poprzednią wypowiedź używając obrazowego porównania: - Gdyby ktoś miał tak ostry wzrok, mógłby dostrzec wirusa w drugim końcu pokoju. - Ojejku... - powiedziała nabożnie Pyza, wpatrzona we Fryderyka Schoppe jak w święty obrazek, a Adrian uderzył pięścią w aluminiową poręcz i omal nie złamał sobie palca. 6 - Trzeba mu oddać, że drań naprawdę jest genialny - opowiadał braciom wzburzony Adrian. Było wpół do dziewiątej. Siedzieli w kuchni, przy kolacji złożonej z góry kanapek i trzech półlitrówek kefiru. - Cholerny szachista! Zawsze o parę ruchów do przodu. Wymanewrował mnie tak delikatnie, że Róża niczego nie zauważyła. Uczony, wygadany, grzeczny jak cholera, przez cały czas bez zarzutu... no, obiłbym go jak gruszkę, ale wierzcie mi, nie było za co! - skonstatował boleśnie Adrian i rzucił się do ściany. - Pokażcie no kalendarz - zerwał kartkę i zaraz zmiął ją w kulkę, po czym cisnął w kąt. - Jasne, że nie skłamał. Adriana, Fryderyka, Oliwii. Jest bez zarzutu, świnia! - krzyknął. - Darek! - upomniała go mama z sąsiedniego pokoju. - Przepraszam, mamuś - zawołał Adrian i zaraz ściszył głos. - Uważam, że odbije nam Różę, jak szybko zechce - dodał. - Co ty tam wiesz, chłopcze - Wiktor wyraźnie nie dowierzał. Lucek natomiast żałobnie pokiwał głową. - Od razu jej mówiłem. Od razu - stwierdził - że mi się ten cały prymus nawet na odległość nie podoba. - A jak on wygląda? - zainteresowało nagle Wiktora. - Nordyk - ponuro rzekł Adrian, zwieszając dużą, ciężką głowę. - Typ asteniczny. Dłonie pianisty. - U-uu, niedobrze - ocenił Wiktor. - Grube szkła. Krótkowidz. - O, to już, powiedziałbym, wręcz fatalnie. - To jeszcze gorzej niż fatalnie. Róża jest bardzo... czuła - powiedział Adrian z bólem. - Ma taką czułą naturę, rozumiecie. I ona - moim zdaniem - lubi się kimś opiekować. - Ale - wtrącił Wiktor z nadzieją - nie jest też obojętna na prawdziwe męskie cechy charakteru... - Wituś! - Ten cholerny szachista też je ma - rozwiał iluzje brata Adrian. - Tt-taaak... niedobrze - mruknął Wiktor. - Zgodzę się z tobą, Wituś. Jako humanista nie zaimponujesz jej niczym. A jeszcze do tego masz oko jak sokół, urodę jak Włoch i nie grasz na fortepianie - stwierdził Adrian nie bez pewnej satysfakcji. - Jak siedzieliśmy w "Merkurym" - przypomniał sobie Lucek - to Róża przez dłuższy czas mówiła tylko o Fryderyku. Jaki jest z niego geniusz. - Tak. Spacerek po Starym Mieście też był pod tym hasłem - rzekł Adrian. - Przez cały czas leciały tematy naukowe, opowiadał nam, trzeba przyznać, że ciekawie, drań jeden, o tej cholernej astronomii. - Może łobuz czytał ostatni "Świat nauki" - pocieszył Wiktora najmłodszy brat. Sięgnął do plecaka, stojącego obok drzwi, i podał Wiktorowi czasopismo. - O, masz tu, rzuć okiem. Możesz się obkuć lepiej niż twój rywal. Twój oczywisty rywal. - Tyle, co on w klasie mat.-fiz., to ja nigdy nie będę umiał - podłamał się spektakularnie Wiktor. - A nawet, jakbym wykuł na blachę cały artykuł, to wątpię, żebym jej to wyśpiewał swobodnie i bez pomyłki. - Ale coś ty, ona chyba też wiele z tego nie rozumie - pocieszał go wytrwale Lucek: - O, popatrz tu: "Powrót teorii strun" - widzisz? Patrz to: "Ogólna teoria względności jest sprzeczna z regułami mechaniki kwantowej"... to ją zachwyci: - A, tam - zlekceważył mechanikę kwantową Adrian. - Nie bądźcie śmieszni. Lepszy od prymusa z mat.-fizu faktycznie nasz Wiciu nie będzie. A jeszcze się może, niepotrzebnie, skompromitować. - Rywalizacja braci Lelujków zaczęła, całkiem niepostrzeżenie, przeradzać się w twórczą współpracę dla dobra klanu. - Ten drań przyznał się dziś, że jego stary uczy fizyki w "ósemce". Wiciu, pokaż się jej ze swojej najlepszej strony. Weź ją do muzeum czy coś. - Aha, a prymus zabierze się z wami i wykaże znajomość całej historii sztuki - przestrzegł Lucek. - Muzeum może być, ale na pewno nie w Poznaniu. Wywieź ją za miasto. - O! - Wiktorowi błysnęły oczy. - Świetna myśl. Pożyczę samochód od Jacka. Nie może mi odmówić. - No, to jest jakiś pomysł - zgodził się Adrian bez przekonania. - Ale do jutra jeszcze wiele może się zmienić. Bo zgadnijcie, gdzie ona teraz jest: u siebie w domu. I zgadnijcie, co ona teraz robi: uczy się do klasówki z tym cholernym Fryckiem. 7 Prawda wyglądała jednak nieco inaczej: od godziny szóstej - kiedy to Pyza posłusznie stawiła się w domu, doprowadzona przez aż dwóch chłopców, z których tylko jeden poszedł sobie - do godziny ósmej wieczorem duet naukowy zdołał nie tylko dokonać (w sposób doskonale zorganizowany) starannej powtórki materiału, ale i wyjaśnić kilka istotnych szczegółów na temat właściwości pierwiastków promieniotwórczych, które były biednej humanistce najzupełniej obce i obojętne. Operacja powtórkowa odbyła się w zielonym pokoju, gdzie stworzono duetowi idealne warunki do nauki i pozwolono mu się zagłębiać w bezkresny ocean wiedzy. Ani razu nikt nie zajrzał do pokoju, nawet przez małą szpareczkę, bo Gabrysia żelazną ręką trzymała na uwięzi w kuchni zarówno poirytowaną Laurę, jak i płonącego z ciekawości Ignacego Grzegorza, który też chciał się uczyć, i wreszcie dziadka, który powrócił z biblioteki około szóstej trzydzieści i natychmiast zapałał chęcią poznania nowego absztyfikanta Pyzuni. Dokonawszy tak sprawnej i mieszczącej się ściśle w wyznaczonym czasie operacji intelektualnej Fryderyk Schoppe uśmiechnął się do Róży ponad powierzchnią stołu, zasłanego podręcznikami, zeszytami oraz notatkami, a ona, całkowicie podbita, oddała mu uśmiech z zachwytem i wdzięcznością. - Chyba już pójdę - rzekł wtedy Fryderyk. - O, nie, nie - zaprotestowała Pyza. - To jest... wiem, że się spieszysz... przecież masz dzisiaj imieniny i może nawet gości - dodała ze skruchą. - Ale... może napiłbyś się herbaty i... och, jejku, ty na pewno jesteś głodny. Zwłaszcza że ten placek babci tak pięknie pachnie... - Drożdżowy?... - Drożdżowy. - Cóż - zaczął Fryderyk i westchnął. - Ja... wiesz... ja nie mam dziś imienin - dokończył nieoczekiwanie. - No, jak to? Przecież mówiłeś... - Nie, nie mówiłem. - Ależ... tak! - Pomyłka. Powiedziałem tylko, że dziś Adriana, Fryderyka i Oliwii. Moje imieniny są w listopadzie. - W listopadzie? Niczego nie obchodziłeś w listopadzie. - No, bo klasa jeszcze się nie znała na początku roku szkolnego. - Aha. No... i co z tego wynika? - Hm, z tego wynika, że nie zasługuję dziś na żaden placek. A także, że nie mam dziś żadnych gości. No i jeszcze wynika z tego, że wcale nie muszę tak koniecznie zaraz uciekać... - O, to dobrze - powiedziała Pyza radośnie. I poszła do kuchni po herbatę, a ponieważ placek był już upieczony i właśnie stygł na parapecie okiennym, babcia zaraz nakrajała go pełen talerz, dla uroczego korepetytora, jak to ujęła. W kuchni o tej porze znajdowała się zazwyczaj cała rodzina, więc też Fryderyk, który ufnie ruszył za Pyzą, znalazł się nagle w absolutnym centrum uwagi sześciorga osób pijących herbatę, co go w sposób naturalny silnie speszyło. - Przepraszam - bąknął i dał nogę z powrotem do zielonego pokoju. Tam go odnalazła Pyza, wracając z plackiem i herbatą. Siedział na kanapce Nutrii i czytał Rilkego, zgięty w pół jak scyzoryk, z chudymi kolanami podciągniętymi prawie pod brodę. Książkę trzymał blisko oczu, ustawioną pod dziwacznym kątem, tak by światło dużej lampy padało na kartki. Widok placka oderwał jednak jego uwagę od sfer pozarealnych. Porzuciwszy poezję, zasiadł skwapliwie przy stole i przyjął błękitny kubek z parującą herbatą Assam. - Bardzo mi tu dobrze u ciebie. To twój pokój? - spytał, zdejmując okulary, zapocone parą wodną. - Nie, cioci - odparła Pyza, którą każdorazowo rozczulał widok jego błękitnych oczu, pozbawionych osłony szkieł. - Ale... możemy tu być? - Tak, jej teraz nie ma. To jest wspólny salon i jej sypialnia zarazem. Za dużo nas, żeby ktokolwiek mógł tu mieć własny kąt. Ja mieszkam w klateczce z siostrą. - A ja z młodszym bratem, a siostra obok. Mamy trzy pokoje w blokach. Ciasno jak nie wiem. Dobrze, że brat nie gra na trąbie na przykład, tylko na flecie. Chyba rzucę ten bezsensowny fortepian, tak jak mama. Kiedyś grała bardzo biegle, ale potem ja się urodziłem... no i nazwała mnie Fryderykiem, niestety. - Jakie niestety. Ładne imię. - Daj spokój... przecież wiem, jak to brzmi. Muszę powiedzieć, że mamie nie starczyło wyobraźni. Już w wieku dziesięciu lat dostawałem po prostu piany na ustach, od tego ustawicznego mylenia mnie z Szopenem. Dlaczego ludzie tak banalnie reagują, wszyscy tak samo? - No, przecież wiesz, dlaczego. - Tak, wiem. Złości mnie, że mojej mamie to nie przeszkadza. Tak jakby jej nawet sprawiało to przyjemność. Ma mi za złe, że już nie chcę grać. Ale ja po prostu potrzebuję ciszy. W domu musi być cicho, żeby człowiek mógł się spokojnie uczyć. - Tak, to ważne. U nas jest cicho - powiedziała Pyza i dokładnie w tej samej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadł rozwrzeszczany kłąb rąk i nóg, należących do Józinka oraz Ignacego Grzegorza. Kuzyni mocowali się jak dwaj miniaturowi zawodnicy sumo, wydając przy tym azjatyckie kwiki i stękania. Zaraz potem, kiedy przewrócili lampę stojącą, a żarówka pękła z hukiem, w zielonym pokoju pojawiła się stanowcza Ida i uchwyciwszy obu walczących za karki, rozdzieliła ich z wprawą, wdziękiem i swobodą. Była ubrana w płaszcz, czapkę i rękawiczki, natomiast na nogach miała już kapcie, bo tylko obuwie zdążyła zmienić, zanim w Józinku zagrała krew, atawizmy oraz nagromadzone frustracje. - Co się stłukło? Co się stłukło? - pod pozorem zainteresowania stanem inwentarza domowego przedostała się teraz do zielonego pokoju Laura, rozgorączkowana z ciekawości, a słysząc jej słowa i babcia nadciągnęła z podobną kwestią. Skoro zaś do pokoju wolno było wejść babci, wkroczył tam i dziadek, i nareszcie mógł łakomym spojrzeniem ocenić to, co najbardziej go interesowało: wysokość i szerokość czołowej części czaszki nowego absztyfikanta. Wynik szczegółowych oględzin musiał wypaść zadowalająco, bo dziadek uśmiechnął się z ulgą i zapytał: - Py... Różo, może zechciałabyś mi przedstawić swojego gościa? - Tak, dziadziu, oczywiście - zaczęła Pyza, a jej gość, który już po wkroczeniu Idy zerwał się był nerwowo z krzesła, obecnie stanął niemal na baczność. - Dziadziu, dziadziu, ja wiem, ja słyszałem w kuchni. To jest Fryderyk Szopen! - powiedział z przejęciem Ignacy Grzegorz, wyłaniając się spod stołu i wczepiając w nogawkę dziadka. - Ale to nie jest, dziadziu, tamten Szopen, tylko ten Szopen. Tamten Szopen nie był maniak. - Boże litościwy - jęknęła przerażona Pyza i oblała się czerwienią. - Ignasiu, co ty wygadujesz... - Sama mówiłaś, Pyziu, że Fryderyk Szopen jest maniak i prymus. - To nie jest Fryderyk Szopen - jęknęła Róża, bliska płaczu z powodu banalnych reakcji swej rodziny. Co w tej chwili odczuwa ten biedny chłopak!? - To jest Fryderyk Schoppe, dziadziu, Scho-pp-e, mój kolega z klasy. Był tak dobry, że pomógł mi dziś powtórzyć chemię przed klasówką. - Panie Szoppen, proszę pozwolić, że wyrażę panu wdzięczność - rzekł dziadek serdecznie, usiłując zatuszować oczywistą gafę wnuka. Na szczęście Fryderyk nie połapał się w plątaninie Szopenów i maniaków, być może dlatego, że był nieco przerażony liczbą bujnych osobowości, składających się na plątaninę rodzinną swej szkolnej koleżanki. Liczba ta zresztą znów się zmieniła, gdyż do pokoju wszedł Grzegorz, a za nim Marek Pałys. - Czy ja... nie przeszkadzam? - zwrócił się Fryderyk do Pyzy, cofając się mimo woli o dwa kroki i bezbronnie mrugając oczami. Pyzie zrobiło się go żal: nawet nie spróbował placka! Teraz musiał się witać ze wszystkimi po kolei członkami rodziny, co, jak każdy wie, nie należy do atrakcji, wbrew temu, co na swój temat sądzi rodzina. W każdym razie Fryderyk radził sobie nie najgorzej, jak na te ciężkie warunki. Musiał przecież pojmować jasno, że ten zlot gwiaździsty w zielonym pokoju spowodowany był niepohamowaną ciekawością familii. Dziwne, że nie poczuł się jeszcze jak towar, wystawiony do oceny na targu niewolników. - Nie, Fryderyku, to nie ty przeszkadzasz. To nam przeszkadzają - odpowiedziała Pyza prosto spod serca, najzupełniej zresztą niespodziewanie dla siebie samej i dopiero nagła cisza, jaka zapanowała po tych słowach, uświadomiła jej, że oto ma miejsce mały skandal. Dopiero teraz pojawiła się w progu mama. Nie słyszała, co zaszło, nie mogła słyszeć, inaczej chyba by nie powiedziała tak pogodnie: - No, moi drodzy, a ilu was tutaj? Dajcież Pyzie spokojnie pogadać z kolegą. Jazda, jazda, wychodzimy. Ignaś! - zapraszam cię do wanny, woda już się przelewa. 8 Jednakże, raz ciężko doświadczony, Fryderyk Schoppe nie odzyskał już uprzedniego nastroju błogości. Zjadł, owszem, trzy kawałki placka, wypił herbatę, ale nie zabawił już długo; po dziesięciu minutach zebrał się do wyjścia - Pyzie się zdawało, że siedziałby i krócej, gdyby nie nękała go świadomość, że wychodząc, będzie musiał opuścić tymczasowy azyl i ponownie stawić czoło całej rodzinie. Szczęściem okazało się, że mama przymknęła drzwi kuchni (zwykle stały one "na wciąż otwarte", jak brama w Soplicowie) - mogli więc przemknąć się oboje korytarzem, wypełnionym książkami, aż do wyjścia. Kiedy stanęli przy wieszaku z odzieżą i Fryderyk przywdział swój skafander, Pyza, pod wpływem nagłego impulsu, postanowiła, że przejdzie się kawałek z nim: Jakoś nie mogła pogodzić się z myślą, że biedak, udzieliwszy jej tak skutecznych korepetycji (i to o głodzie), pójdzie teraz sam w mroki wieczoru, jako ostatnie wrażenie z pobytu w jej domu unosząc obraz wrzeszczących i bijących się dzieci, zdolnych wyłącznie do nietaktownych wstawek konwersacyjnych, oraz tłumu nieciekawych dorosłych, którzy wypełnili pokój i oblepili gościa ciekawskimi, a wręcz wścibskimi spojrzeniami. Było już po wpół do dziewiątej, wieczór spokojny i pogodny. Nic nie stało na przeszkodzie, by i ona wyszła sobie, ot tak, na spacerek - należało tylko chyba powiadomić o tym mamę. Ale w tym celu Pyza musiałaby wejść do kuchni i ogłosić to wszem i wobec, a mogła się bez pudła spodziewać, że wszyscy obecni natychmiast wylegliby na korytarz, by pożegnać Fryderyka. Sądząc zaś z dalekich okrzyków i chichotów, jedyna osoba, która mogłaby zachować się taktownie i unormować jakoś zachowania rodziny, kąpała Ignasia w łazience. Nie, nie, pomyślała Pyza, w końcu nie muszę się wiecznie opowiadać i tłumaczyć, dokąd wychodzę, na jak długo i z kim. Zaraz wracam. Nic się nie stanie, jak wymknę się po cichu. Więc wymknęła się po cichu, z Fryderykiem, który co prawda wyraził uprzejme pragnienie pożegnania się z rodziną, lecz nie nalegał zbyt usilnie, gdy go zapewniła, że nie jest to aż tak bardzo konieczne. W istocie, rodzina była zajęta sama sobą, z kuchni dobiegały głośne wybuchy śmiechu i ożywiona wymiana zdań, w tym łacińskich. O ile można się było zorientować, omawiali właśnie kwestię ślubu ciotki Natalii, wspominając zarazem pamiętny dzień wesela ciotki Idy (odbyło się zimą, przy zepsutych kaloryferach). Pyza i prymus, przez nikogo nie zatrzymywani, znaleźli się więc na klatce schodowej i wreszcie na ulicy Roosevelta, pod granatowo-zielonkawym przejrzystym niebem, na którym promieniał delikatny ułamek księżyca. Czeski tramwaj Tatra, lśniąc zielonym i żółtym lakierem, wspinał się cicho w górę ulicy; a poza tym było pusto, zaledwie kilka osób stało na przystanku koło kiosku. - Przejdę się kawałek z tobą - oznajmiła Pyza. - Można? - Będę zachwycony - odparł Fryderyk Schoppe i spojrzał, jak to on, w niebo. - Gdzie ty właściwie mieszkasz? - Przy Słowiańskiej, w górę od parku Sołackiego. - O, to miły spacerek. Po drodze dwa parki i aleja Wielkopolska. - No, to chodźmy. Ja cię potem odprowadzę. Moje okolice nie są zbyt bezpieczne. Ruszyli w dół ulicy. - Ciepło, prawda? - spytała Pyza, wciągając w płuca powietrze, wypełnione nie tylko spalinami, lecz i zapachem wilgotnej, świeżej ziemi i nieuchwytnym, tajemniczym aromatem wiosny, szykującej się do skoku. - O, jaka piękna gwiazda tam, nisko. - Ta mocniej świecąca to Merkury. Za nim, mniejszy i słabiej widoczny, błyszczy Mars. O tej porze roku są wyjątkowo blisko siebie. Ciekawy układ - wyjaśnił Fryderyk. - Dobra widoczność dzisiaj, jak na tę porę roku i śródmieście. Chciałbym teraz się znaleźć - z tobą, oczywiście - w obserwatorium na szczycie wysokiej góry. Byłem kiedyś z ojcem w takim miejscu. Tam są najlepsze warunki do obserwacji gwiazd z Ziemi. Widzi się je w postaci migoczących dysków świetlnych o średnicach równych pół sekundy kątowej. - Och, och. Pół sekundy kątowej? - powtórzyła Pyza z podziwem. - "Hipparcos", o którym ci mówiłem, został wyniesiony poza atmosferę, która, jak wiesz, nieustannie drga, i dlatego mógł obserwować gwiazdy z minimalnym błędem... - Do jednej tysięcznej sekundy kątowej? - upewniła się Pyza, która nie wszystko może dobrze rozumiała, ale za to cechowała się bardzo dobrą i wytrenowaną pamięcią. - Brawo. Tak więc, poruszając się w warunkach mikrograwitacji, "Hipparcos" przejrzał całe to niewiarygodnie czyste, kryształowe niebo - mówił Fryderyk Schoppe, przechodząc wraz z Pyzą, w miejscu niedozwolonym, szeroką dwupasmową jezdnię ulicy Roosevelta i - najzupełniej nieświadomie - biorąc dziewczynę opiekuńczo za rękę. - Dałbym nie wiem co, dałbym dziesięć lat własnego życia, żeby być tam, w tych przestworzach. Tam musi być jak we śnie albo jak w baśni. - Przeszli już tę zupełnie pustą, a przecież tak potencjalnie groźną jezdnię, lecz mimo to Fryderyk nie wypuszczał dłoni Pyzy ze swego uścisku. - Jakby to było dobrze, gdyby człowiek mógł się załapać na pokład takiego satelity. "Hipparcos" obiegał Ziemię, obracając się wokół osi optycznej swojego teleskopu - i obserwował niebo. Jeden taki obieg, po wydłużonej orbicie eliptycznej, zajmował mu dziesięć godzin. W ciągu jednego obiegu obserwował pas nieba szerokości jednego stopnia. Czy możesz sobie wyobrazić, co widzielibyśmy z - mówiąc w uproszczeniu - okienka "Hipparcosa"? A co przez jego teleskop? - Chciałabym tam być, ale z tobą - wyznała Pyza niechcący. - A ja z tobą. Bo, widzisz, w ciągu jednego takiego obiegu on obserwował około dwóch tysięcy gwiazd! - Dwa tysiące gwiazd - powtórzyła z rozmarzeniem Pyza i głęboko westchnęła. Cudowny, romantyczny obraz gwiezdnego pyłu, jaki miała przy tym przed oczami, trochę przypominający najpiękniejsze dzieła Walta Disneya, różnił się z pewnością od naukowej wizji, roztaczającej się w świadomości prymusa Schoppe, lecz mimo to odczuli nagłą duchową jedność. - Tak, Pyziakówna... to jest, Różo - w tym momencie Fryderyk Schoppe zatrzymał się, jak tknięty nagłą myślą, w miejscu i spojrzał z wysokości swego metra dziewięćdziesiąt na Pyzę, która poczuła się przy nim rozkosznie mała. - Zdałem sobie nagle sprawę, że po raz pierwszy użyłem twego imienia. Do tej pory myślałem o tobie wyłącznie jako o zjawisku. - Popatrzał ze zdziwieniem na jej twarz, słabo oświetloną poblaskiem dalekiej latarni, stojącej przy granicy parku. - Róża. Róża. Nie do wiary. Jakie to piękne, piękne imię. Jedyne, jakie do ciebie pasuje. Pyza nic nie odpowiedziała, bo jakoś zabrakło jej zarówno słów, jak i tchu, oraz konceptu. - Dwa tysiące gwiazd, Różo - rzekł Fryderyk Schoppe z lekką chrypką, która nachodziła go chyba w momentach szczególnie brzemiennych w emocje. Potrząsnął głową i uchwyciwszy mocno dłoń Pyzy, ruszył dalej. - Dwa tysiące gwiazd podczas jednego tylko dziesięciogodzinnego obiegu "Hipparcosa"... - "Hipparcos" - powtórzyła marzycielsko Pyza. - Dlaczego tak nazwano satelitę? To ma jakieś antyczne brzmienie. - Wiele nazw w astronomii brzmi antycznie. Ludzkość od zawsze obserwowała przecież niebo, a starożytni mieli znakomitych astronomów. Hipparchos z wyspy Rodos, kartograf nieba, był jednym z nich. Jego prace, jako podstawowe źródło, cytował Ptolemeusz, żyjący jakieś kilkaset lat później. - Między setnym a sto sześćdziesiątym ósmym rokiem naszej ery, w Aleksandrii - tu już Pyza była u siebie. - Brawo, Różo. Hipparcos ustalił dokładniej długość roku słonecznego, ułożył katalog gwiazd stałych, obliczył zaćmienia Słońca i Księżyca, wynalazł nowe instrumenty astronomiczne, między innymi astrolabium. - Które Kopernik trzyma na obrazie Matejki? - upewniła się Pyza. - Kopernik na obrazie Matejki "Rozmowa z Bogiem" trzyma, Różo, przepraszam cię, ale cyrkiel. Astrolabium, jeśli dobrze pamiętam, tam nie ma, albo zwisa gdzieś w tle. - Nie wiedziałam, że ten obraz ma tytuł "Rozmowa z Bogiem". - Nie mogłaś wiedzieć. Ja wiem, bo rodzice mają album Matejki z lat dwudziestych: Po wojnie tytuł obrazu "Kopernik - Rozmowa z Bogiem" okrojono i został tylko "Kopernik". - On tam klęczy i patrzy w niebo, taki jakby... oczarowany - przypomniała sobie Pyza. - Olśniony odkryciem, jakiego dokonał. Obok niego stoi deska z rysunkiem systemu heliocentrycznego - tak jakby właśnie go skończył: To naprawdę piękne: rozmowa z Bogiem - za pomocą zwykłego cyrkla. Równie dobrze możemy przyjąć, że dzisiejsi uczeni rozmawiają z Bogiem za pomocą satelity. Umilkli oboje, stojąc pośrodku parku, zagapieni w niebo; które wznosiło się ponad czubkami bezlistnych drzew jak kopuła z ciemnego szkła. Blade drobinki gwiazd były ledwie widoczne poprzez łunę świateł wielkiego miasta. - Oni wszyscy... - mruknął Fryderyk - oni wszyscy... - a kiedy Pyza zwróciła się ku niemu z pytającym spojrzeniem, wyjaśnił: - Ci wszyscy ludzie, którzy przeminęli z upływem stuleci... Hipparcos, Ptolemeusz, Galileusz, Kopernik... Czy wiesz, że pomiary "Hipparcosa" potwierdziły większość obliczonych poprzednio odległości astrometrycznych, i to z dokładnością do kilku procent? Astrolabium i cyrkiel... Oto, do jakich cudów zdolny jest ludzki umysł. A to jeszcze nie koniec - słyszałaś kiedyś o cefeidach? - Kiedyś - tak - odparła uczciwie Pyza. - To są takie bardzo jasne gwiazdy zmienne. Krzywe ich blasku wykazują ciekawą właściwość: im krótszy okres pulsowania, tym jaśniejsza gwiazda. Cefeidy można obserwować z bardzo dużych odległości i dość dokładnie mierzyć okresy ich pulsacji. Dlatego przyjęto je za probierz odległości we wszechświecie. No, więc "Hipparcos" wykazał, że kilka najbliższych cefeid leży w odległości o dwadzieścia procent większej, niż dotąd sądzono. I wiesz, co to oznacza? - Nie wiem - zgodnie z prawdą odrzekła wpatrzona w niego Pyza. - To oznacza, że wszechświat rozszerza się wolniej, a zatem jest starszy, niż sądziliśmy - powiedział Fryderyk Schoppe, odwrócił wzrok od nieskończoności niebios i zapuścił go prosto w oczy Pyzy. - Nieskończoność. Strumień czasu. Różo. Chciałbym przebyć z tobą ten krótki odcinek Wieczności, jaki jest nam dany. Tych kilkadziesiąt zaledwie lat. Od pół roku jestem w tobie zakochany. Dopiero teraz to sobie uświadomiłem. Niewybaczalna strata czasu. Pyza milczała, ponieważ popadła w nieskończone zdumienie. - Tylko kilkadziesiąt lat naszego pobytu na tym niewiarygodnym statku kosmicznym - na Ziemi. Różo, czy mogłabyś już teraz mi obiecać, że spędzimy ten okres razem? Nie chcę nikogo innego. A ty? - Ja... - wykrztusiła Pyza, przestraszona jak przed skokiem na czarną wodę o nieodgadnionej głębokości. - Ja... ja... ja... może powiem ci jutro, dobrze? Za dnia - była to riposta, przynosząca chlubę jej roztropności i poczuciu realizmu. Inną jest bowiem rzeczą podejmowanie decyzji o wymiarze życiowym - nocą, w obliczu miriad gwiazd oraz galaktyk, a inną - w biały trywialny dzień, kiedy dokładnie widać każdą rzecz i wszystkie jej wady, nawet ukryte. Fryderyk Schoppe, ten geniusz, był tego również świadom. - Przepraszam cię, Różo - rzekł jak prawdziwy dżentelmen - że tak wymuszam na tobie odpowiedź. Ale sama przyznasz, że w obliczu wieczności nasz czas wydaje się dosyć ograniczony. W dodatku wyraźnie osaczają cię swymi zabiegami ci trzej piękni bracia. Oczywiście, patrząc najzupełniej obiektywnie, to ty masz słuszność. Nie należy decydować się pochopnie. Jedno tylko chciałbym wiedzieć zanim odprowadzę cię do domu, Różo. Chciałbym wiedzieć, czy odpowiadasz mi uczuciową wzajemnością... to jest, dla ścisłości: nie umiem tego ocenić na drodze rozumowej, bo też i zapewne tego tak ocenić się nie da. Jeśli chodzi o system komunikacji niewerbalnej, sygnały, jakie wychwytuję, świadczą o tym, że twoje serce żywi dla mnie jakieś cieplejsze uczucia. Czy tak? - Żywi - przyznała Pyza nieśmiało. Na to wyznanie prymus Fryderyk Schoppe zareagował jak prawdziwy mężczyzna: stanowczo ujął twarz Pyzy w obie swe dłonie pianisty i złożył na jej ustach ostrożny pocałunek. Zdawać by się mogło, że podjąwszy tę męską decyzję, do końca nie był pewien, czy jednak nie oberwie zaraz po gębie. Ale nie oberwał. Po pierwsze, Pyza nie byłaby zdolna do tak gwałtownego czynu. Po drugie, w trakcie tego pocałunku okulary zjechały prymusowi na samiutki czubek nosa i serce Pyzy stopniało w ułamku sekundy. Podniosła rękę i poprawiła mu te okulary tak, by spoczęły na właściwym miejscu, po czym pocałowała z kolei jego - przekazując mu w systemie komunikacji niewerbalnej to wszystko, co płynęło z głębi jej, stopionego jak wosk, serca. - Ojejku - powiedział wreszcie Fryderyk Schoppe. I odruchowo spojrzał, jak to on, w niebo. Piątek, 6 marca Róży, Wiktora 1 Zamiast wstać o zwykłej porze, ubrać się i wyjść do szkoły, Laura oznajmiła mamie, że dziś choruje nadal. Ogłosiwszy to, zapadła w milczenie. Mama postała przez chwilę przy jej łóżku, westchnęła i, ciężko strapiona, wyszła bez słowa. I bardzo dobrze, pomyślała Laura. Potem kolejno przychodzili do jej łoża wszyscy członkowie rodziny i prośbą, groźbą lub przymusem usiłowali ją nakłonić do wstania - lecz bez skutku. Przyjęła system biernego, lecz wytrwałego oporu: odwróciwszy się twarzą do ściany, owinięta ciasno kołdrą, jak mumia - bandażem, Laura trwała bez ruchu i bez słowa, dopóki ludzie pracy nie wyszli do swych instytutów i zakładów, a zakłopotana Pyza - do szkoły. Zakłopotana, ha! Bardzo dobrze. A kto wczoraj wieczorem przyszedł szczęśliwy, nieprzytomny z wrażenia, nucąc ciepło melodię "Gwiezdny pył", zatrzymując się w pół ruchu z głupawym uśmiechem i szklistym wzrokiem, oraz nie zwracając najmniejszej, no naprawdę najmniejszej uwagi na swoją siostrę?! Kto kąpał się przez godzinę, śpiewając na cały głos "Strong love affair", a potem położył się do łóżka i leżał, śmiejąc się w ciemnościach do drugiej w nocy i nie reagując ani słowem, ani gestem na jakże zrozumiałe pytania swej jedynej siostry? Zakłopotana! No, może wreszcie coś do niej dotarło. Dobrze jej tak, niech sobie teraz maszeruje z chłopakami do szkoły, przez cały czas czując ciężar swej winy, swej zdrady i swego egoizmu. Skrzypnęły drzwi. Lekkie, szybkie kroczki mogły należeć wyłącznie do babci. No, tak. Teraz się zacznie: Szczerze mówiąc, babci Laura obawiała się najbardziej, ze względu na jej skłonność do kpin i jej sarkastyczny humor, ostry język oraz stanowczość. Z drugiej jednak strony, na wszystkie te cechy milczenie stanowiło zupełnie dobrą odpowiedź. Jednego Laura była pewna: nikt z członków rodziny nie posunie się do brutalnych rękoczynów. A skoro tak, skoro nikt nie zwlecze z niej kołdry, nie wlepi klapsa i nie wyciągnie jej za włosy z łóżka - mogą sobie gadać do woli. Ona na pewno nie wstanie. Nikt chyba na serio nie mógłby przypuszczać, że poszłaby dziś do szkoły, jak zwykle, uczestnicząc od rana w imieninach Pyzy, to jest: oglądając na własne oczy, jak bracia Lelujkowie zasypują Pyzę kwiatami, koncentrują na niej całą swą uwagę, a za nic dosłownie mają jej jedyną siostrę. Babcia podeszła do okna i otworzyła je szeroko, po czym bez słowa przeszła obok tapczanu Laury i, stojąc już w drzwiach, chrząknęła z dezaprobatą. Wyszła. Zaraz potem charakterystyczne odgłosy uświadomiły Laurę, że Ignacy Grzegorz obudził się, został umyty i odsiusiany oraz nakarmiony. Z gadaniny w przedpokoju, tuż za drzwiami, dowiedziała się, że brat idzie z babcią po zakupy na Rynek Jeżycki. Trzasnęły drzwi. Teraz nareszcie mogła wstać. Leżenie w łóżku wcale nie było zabawne, zwłaszcza dla kogoś obdarzonego, jak ona, tak czynną naturą. W dodatku przez otwarte okno wlewało się świeże, rześkie powietrze poranka i sprawiało, że siły witalne w człowieku wzbierały, a coś tajemniczego wzywało go do działania. Świeciło piękne słońce i tuż pod oknem, w krzaku bzu, świergotały zajadle wiosenne ptaki. Wstała i w samej piżamce udała się do kuchni. Była pusta, wysprzątana do czysta. Zmywarka pracowała, szumiąc cichutko, a na stole widniał kubeczek jogurtu i torebka musli. Kiedy Laura wyszła z łazienki, już umyta i uczesana, okazało się, że jogurt przeznaczony był dla ciotki Natalii. Siedziała ona za stołem, ubrana w swoją cypryjską bluzeczkę, granatową w punkciki i spod szopy błyszczących rudych loków spoglądała romantycznymi oczami w dal za oknem. Zupełnie nie zwróciła uwagi na Laurę, pogrążona w swoich myślach, jak to przed ślubem. Mimo wszystko Laura uznała, że irytujące jest, że i tutaj traktuje się ją jak powietrze. Włożyła szlafroczek i zasiadła przy stole z nowym jogurtem, wydobytym z lodówki. - Ciociu - powiedziała. Natalia oderwała wzrok od okna i spojrzała z takim zdziwieniem, jakby nagle przemówiło do niej krzesło. Irytujące, doprawdy irytujące. I to ta ciotka tak się zachowuje? Ta, która wyraźnie i od lat czuła przed Laurą respekt? Którą można było manipulować do woli i straszyć byle czym? - No, cóż tam, Tygrysku? - powiedziała pobłażliwie, patrząc na nią jakby z jakiejś wielkiej wysokości. Denerwujące. - Tak sobie, ciociu, pomyślałam... jak to dobrze, że wuj Filip przyszedł do nas jednak tamtego wieczoru, prawda? - Którego wieczoru? - spytała z roztargnieniem ciocia. - W Walentynki. Nie zawiadomiłaś go przecież, kiedy przyjeżdżasz. Pan Robert wiedział, kiedy wracasz - i przyszedł. Może mu mama powiedziała. Albo babcia - ciągnęła Laura, obserwując z żywym zainteresowaniem, jak ciotka oblewa się gwałtownym rumieńcem i skupia całą uwagę na słowach siostrzenicy. - Ja byłam zawsze po stronie Filipka. No i wiesz, to ja do niego zadzwoniłam, tak jak prosił. Bardzo się ucieszył i powiedział, że jestem kochany dzieciak. Ciotka Natalia upuściła łyżeczkę. Nic nie mówiła, tylko patrzała szeroko otwartymi oczami. Nie była to taka reakcja, jakiej spodziewałaby się Laura. Szczerze mówiąc, zrobiło się jej trochę nieswojo pod tym ciotczynym spojrzeniem. - Gdyby nie ja - dodała więc - mogłoby wszystko potoczyć się inaczej: wujek Filip by nie przyszedł, a pan Robert mógłby ci się oświadczyć. A gdybyś się zgodziła wyjść za niego, nie byłoby tak zabawnie: on nie umie grać w karty, ani wygłupiać się z nami... Ciotka przemówiła nareszcie: - Zadzwoniłaś, bo Filip cię o to prosił? - Tak. Najpierw on do nas zadzwonił i trafił na mnie. Powiedział, że wcale do niego nie piszesz i że on za tobą tęskni i że mam mu natychmiast dać znać, jak się czegoś dowiem. Ciotka milczała, zaciskając usta. - Byłam takim jego małym wywiadowcą - dodała Laura z zadowoleniem. - To była dobra robota. No i mamy teraz ślub, na szczęście nie z panem Robertem. Moja zasługa. Milczenie ciotki zaczęło ją trochę niepokoić. - No, o co chodzi? - spytała obronnie. Ciotka nie udzieliła jej żadnej odpowiedzi. Wstała raptem od stołu i, wziąwszy płaszcz z wieszaka, opuściła mieszkanie, z hukiem zatrzaskując drzwi. Zastanawiające. Ciotka Natalia bowiem nie zwykła zachowywać się głośno. Kiedy zamykała drzwi, ledwie słychać było szczęk zamka i nigdy nie poruszała się po ulicy tak szybko, jak teraz, i to z rozwianym włosem, i rozwianym płaszczem. Ciekawostka. Życie, pomyślała Laura odchodząc od okna, jest jednak pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji, a charaktery ludzkie objawiają niespodziewanie wciąż nowe rysy. Pokręciła głową i zjadła swój jogurt z płatkami. Humor jej się odrobinkę poprawił. 2 Wiktor, Adrian i Lucjusz uczcili imieniny Pyzy, wręczając jej, kiedy tylko wyszła ze swej bramy, po złocistej róży. Ona z kolei, nauczona doświadczeniem dni poprzednich, zabrała dziś z domu swój prezent dla Wiktora (komplet bardzo wytwornych chusteczek do nosa) i ofiarowała mu je na miejscu. Odprowadzona pod samiutką szkołę przez wszystkich trzech braci, dowiedziała się, że Wiktor przyjdzie po nią po lekcjach, czyli o drugiej trzydzieści pięć i że czeka ich wspaniałe popołudnie. - Popatrz, już teraz jest cudowna pogoda - zauważył Wiktor, głęboko zaglądając jej w oczy i ściskając jej dłoń. Nie odpowiedział na jej pytanie, jaki to dzisiaj spacer ją czeka, tylko tajemniczo się uśmiechnął, mówiąc: - Zobaczysz, zobaczysz! Wszyscy trzej, ryzykując spóźnienie na swoje pierwsze lekcje, stali przed ogrodzeniem, powiewając dłońmi i szczerząc białe zęby w optymistycznych uśmiechach, podczas gdy ona wkraczała na szkolne schody, a Fryderyk Schoppe stał już u ich szczytu, czekając na nią i przytrzymując dla niej drzwi wejściowe. - Pełna asysta - zauważył na przywitanie. - Tak, jak mówiłem. Dzień dobry, Różo - uśmiechnął się do niej i wyciągnął rękę. - Pozwól, że poniosę ci plecak, a ty możesz nieść tylko te piękne kwiaty. Dołącz do nich i te, bardzo proszę. Najlepsze życzenia imieninowe - to mówiąc Fryderyk ujawnił bukiecik fiołków, trzymany dotąd za plecami. - Ach, oni jeszcze wytrwale machają - zauważył, oglądając się przez ramię. - Czekam tutaj po lekcjach! - zawołał Wiktor, dokonując karkołomnego zaiste wyczynu mimicznego: jednocześnie uśmiechał się do Róży i wyrażał spojrzeniem pełne lekceważenie dla osoby Fryderyka Schoppe. Jakże niesłusznie go lekceważył. Ledwie weszli do budynku szkolnego, Fryderyk zwrócił Pyzie uwagę, że te piękne róże z pewnością zwiędną bez wody i wpadł na pomysł, żeby złożyć je tymczasowo u pani woźnej, która wetknie je do jakiegoś wiadra czy słoika na cały niezbędny czas. Nie pozwolił natomiast zostawić tam fiołków, wykazując, że są one zaopatrzone w nasączoną wodą ligninę oraz owinięte skrawkiem folii, co z pewnością pozwoli im przetrwać dowolne perypetie. Kiedy pozbyli się tym sposobem róż (w rzeczy samej, były wytwornie długie i sztywne i miały duże kolce), Fryderyk ujął dłoń Pyzy i mówiąc: - Chodź ze mną, o nic nie pytaj - ruszył przez długi korytarz parteru, pełen przemieszczającej się, sennej jeszcze młodzieży, którą elektryzował właśnie dziki terkot dzwonka, wzywającego na pierwszą lekcję. Doszli tak do końca obszernego hallu z witrażami, minęli sekretariat i pokój profesorski, skręcili w jakiś zakamarek, po czym znaleźli się w samym końcu budynku, obok wyjścia przeciwpożarowego. Fryderyk z największym spokojem otworzył drzwi i wyprowadził Pyzę z budynku szkolnego. Znaleźli się na małym skrawku zadrzewionego terenu, tuż obok muru z cegły, za którym słychać już było tramwaje i ruch uliczny. Niewidoczny z okien szkoły, bo przytykający do jej ślepej ściany, trójkątny kawałek asfaltu miał u podstawy wyjście na boisko, a w jednym z boków - furtkę z zardzewiałego żelaza. Furtka była zamknięta na głucho, lecz Fryderyk Schoppe miał do niej klucz i, z pewnym wysiłkiem, odblokował dawno nie używany zamek. - Co ty robisz? - dopytywała się Pyza, lecz on nie odezwał się, dopóki furtka nie ustąpiła. - Widzisz, Różo - powiedział wtedy i podepchnął kciukiem spadające okulary. - Idziemy sobie stąd, na cały dzień. Ty i ja. - Jak to - na cały dzień?! A klasówka z chemii? - To niedopuszczalne - wyjaśnił ze spokojem Fryderyk Schoppe - żebyś we własne imieniny musiała pisać klasówkę z chemii. Napiszesz kiedy indziej. - A inne lekcje? - Darujemy je sobie. Przez sobotę bez trudu nadgonimy materiał: Jestem umówiony z Nowakiem, przyniesie mi jutro rano wszystkie dzisiejsze notatki. - Ale... dlaczego? Dokąd... co my... Fryderyk spojrzał na nią i uśmiechnął się łobuzersko. - Zostałem sprowokowany, Różo. Powiedziałaś: "Zakład, że nigdy byś nie umiał pójść na wagary". Szkoda, że się naprawdę nie założyłem, bo byś przegrała. Pchnął furtkę i wyszli na ulicę. - Na dworzec stąd bardzo blisko - zauważył Fryderyk. - O nic nie pytaj, Różo, pozwól mi zrealizować mój wielki, wagarowy, imieninowy plan. Mam tu zasoby gotówki: wszystko, co zarobiłem przez ostatni miesiąc. - Zarobiłeś? Ty jeszcze, do tego wszystkiego, zarabiasz? - No, muszę. Z nauczycielskiej pensji tata by nas nie wyżywił. Daję korepetycję paru subtelnym humanistom. Fizyka, chemia, matematyka. Gdybym miał więcej czasu, mógłbym na tym zbić prawdziwy majątek. Zadziwiająco wielu ludzi nie ma serca do przedmiotów ścisłych. To fatalne. No, więc środki finansowe mamy. Zdaj się teraz na mnie, wszystko zaplanowałem co do szczegółu i poprowadzę cię teraz w najzupełniej właściwym kierunku. - Dobrze, Fryderyku - posłusznie odpowiedziała Róża i pozwoliła się wziąć za rękę. 3 O ósmej dwadzieścia pięć mieli pociąg do Środy, przedtem jednak Fryderyk odebrał z przechowalni bagażu dwa rowery, damski i męski, kupił konieczne dla ich przewozu karty oraz bilety ulgowe dla nich dwojga. Jeden z rowerów, jak wyjaśnił, należał do mamy, która zgodziła się go wypożyczyć na cały dzień. Jeszcze wczoraj w nocy Fryderyk czyścił go i starannie oliwił po zimowej przerwie. Teraz pojazd powinien chodzić jak zegarek. Kiedy pociąg wtoczył się na zalany słońcem peron, oddali rowery do wagonu bagażowego, a sami zasiedli wygodnie w pustym przedziale, o wagon dalej. - Przed nami wielka przygoda - oznajmił Fryderyk Schoppe, zacierając ręce. - O, doprawdy, Różo, wagary to jednak bardzo dobry wynalazek. Miałaś rację: kiedyś trzeba tego spróbować. Nie mogę się nacieszyć myślą, że kiedy my tu sobie beztrosko odjeżdżamy w dal, cała klasa siedzi, na wpół uduszona w spiekocie, i pisze klasówkę z chemii. - Nie mam tak całkiem spokojnego sumienia - wyznała Pyza, która prawdę mówiąc, najbardziej ze wszystkiego na świecie lubiła być w porządku. - Odpręż się - polecił jej kolega prymus Fryderyk Schoppe. - Nic ci tu nie grozi. Ledwie wyrzekł te słowa, pociąg drgnął, pisnął przeraźliwie i ruszył, a drzwi przedziału się otwarły i wpadł do niego spóźniony pasażer: młody jeszcze brunet o wydatnym nosie, poważnym obliczu i czarnej brodzie, innymi słowy: profesor Jerzy Hajduk, fizyk, osławiony pedant i pracoholik, wychowawca klasy pierwszej mat.-fiz., dyrektor liceum imienia Żeromskiego. Równie dobrze do przedziału mógł był wpaść piorun kulisty lub bomba z opóźnionym zapłonem. Zadyszany dyrektor Hajduk rzucił na półkę swą aktówkę, padł na siedzenie i wyzipał uprzejme "dzień dobry" w bliżej nieokreślonym kierunku. Wreszcie jednak odsapnął i wyostrzył w sposób naturalny wzrok. - O! - powiedział pogodnie. - Kogo widzę? Sytuacja przerosła nawet prymusa Schoppe. Co do Pyzy, siedziała zdruzgotana i przerażona do ostatnich granic; nie była w stanie nie tylko wyrzec słowa, lecz nawet mrugnąć powieką. - No, co z wami? - zdziwił się fizyk. - Fryderyku, odjęło ci mowę? - Mowę? Nie - bąknął zagadnięty. - Dzień dobry, panie profesorze. Pociąg przyspieszył wyraźnie, za oknami przepływały zardzewiałe hale i brudne magazyny przystacyjne. Fryderyk i Róża wymienili spojrzenia pełne paniki. Dyrektor odetchnął głębiej jeszcze raz i zwrócił się do swych wychowanków z pogodnym uśmiechem: - Dokąd to jedziecie, jeśli wolno spytać? - po czym, tknięty nagłą myślą, dorzucił: - Zaraz, zaraz... czy wy nie powinniście być teraz w szkole? Pyza milczała, bielejąc jak spłachetek śniegu, zaś prymus Fryderyk Schoppe zebrał się w sobie i z imponującą męską odwagą odrzekł: - W zasadzie tak, panie profesorze. - Uhm - odparł dyrektor, wyjmując z kieszeni płaszcza świeżą gazetę, złożoną w pół. Spojrzał na stronę tytułową i zainteresowany, już-już miał się zapuścić w lekturę wstępniaka na temat reformy edukacji, gdy nagle podniósł wzrok, jakby sobie coś przypomniawszy, rzucił pytanie: - No, to dlaczego jesteście tutaj? Zapadło milczenie. Dyrektor zerknął na gazetę, podniósł wzrok i niecierpliwie rzucił: - No? Fryderyk Schoppe nabrał tchu i odrzekł: - Bo jedziemy do Środy. - Aha - mruknął dyrektor i zagłębił się w lekturze. Dwoje wagarowiczów spojrzało na siebie wymownie. Przez dalsze dwadzieścia minut jazdy dyrektor czytał, wertując gazetę strona po stronie. Pyza i Fryderyk, siedzący naprzeciwko siebie, pod oknem, wymieniali początkowo spojrzenia pełne grozy, z wolna przechodzącej w coś w rodzaju otuchy, która wreszcie przerodziła się w całkowite rozbawienie. Po pół godzinie oboje musieli już unikać swego wzroku, bo obawiali się, że wybuchną szaleńczym śmiechem. - Bzdury! - mruknął nagle dyrektor Hajduk, uderzając płasko rozpostartą dłonią w jakiś reportaż, właśnie czytany. - Przepraszam - zreflektował się nagle, przypominając sobie o obecności w tym samym przedziale jeszcze dwojga osób, będących jego uczniami. A skoro już sobie przypomniał, powróciła doń refleksja na temat przyczyn ich obecności w pociągu, przy jednoczesnej nieobecności w szkole. Złożył gazetę. - Zatem, do Środy, mówicie? - podjął rozmowę. - Tak, panie psorze - odważyła się Pyza. - Ja też - rzekł dyrektor. - Mam tam matkę. A wy? - A my... a my nie - odpowiedziała głupio Pyza i dopiero widok Fryderyka, który aż się skręcił, żeby nie pokazać wesołości, uprzytomnił jej, co powiedziała. Dyrektor się nie poddawał. - Jakieś ważne sprawy? - pytał dalej - w godzinach lekcyjnych? Zostali więc oto dociśnięci do ściany. Dalej - ani kroku. Cisza. Stukot kół. - Panie profesorze... - zabrał głos Fryderyk. - Zdziwi pana to, co powiem... - O? - zdziwił się już teraz fizyk. - Otóż... Róża ma dziś imieniny. Dyrektor mile się uśmiechnął. - Wszyzstkiego najlepszego - zwrócił się do Pyzy. - Jakoś nigdy nie zwróciłem uwagi na to, że masz takie piękne imię. - Ja też - wyrwało się Fryderykowi. - Zawsze myślałem o niej, jako o zjawisku... Jerzy Hajduk spojrzał na niego z namysłem, potem przeniósł wzrok na Pyzę, i znów spojrzał na Fryderyka: Czy to być może, żeby dyrektor mrugnął? - W pełni zrozumiałe - stwierdził krótko. Uśmiechnął się znów, jakby do swoich wspomnień, popatrzał za okno i roześmiał się nagle. - Wiosna - zauważył. - Jakoś wcześnie w tym roku. Trudno wytrzymać w szkole, co? - a kiedy ujrzał potwierdzenie na twarzach swych wychowanków, dodał, zwracając się do Fryderyka Schoppe: Znam twego ojca. Nie powiem mu ani słowa, na pewno nie mógłby ci darować. Mam nadzieję, że to pierwsze i ostatnie wagary? - I pierwsze, i ostatnie - potwierdził Fryderyk. - Nadrobicie, oczywiście, wszystko, coście stracili. - Oczywiście. Już jutro. - Dobrze - dyrektor wstał. Zbliżali się do celu podróży. - Panie profesorze... przemówił Fryderyk. - Tak? - sięgał właśnie po swą aktówkę, lecz zatrzymał się w pół ruchu, zwracając inteligentną, brodatą twarz ku swemu prymusowi. - Dla ścisłości muszę dodać - ciągnął Fryderyk - że mój ojciec wie o tych wagarach. - Wie?! - Tak jest. Powiedziałem mu wszystko, jeszcze wczoraj wieczorem. - A... on co na to? - zainteresował się fizyk. - Pytam, bo sam mam dzieci, a pewne problemy są, hm, uniwersalne. - A ojciec na to, że owszem, bywają niekiedy sprawy ważniejsze niż nauka. - Twój ojciec tak powiedział?! - roześmiał się nagle dyrektor. - Wiesz, że byliśmy razem na studiach? - Nie wiedziałem. - Kiedy go namawiałem, żebyśmy pojechali na ryby, stary Schoppe odpowiadał: "Nie ma spraw ważniejszych niż nauka". Chyba bardzo się zmienił ostatnio? - E, nie, nie bardzo - uśmiechnął się Fryderyk. - Właściwie, wcale się nie zmienił. Tylko zrozumiał, że naprawdę jest coś ważniejszego niż nauka. Przynajmniej dziś. - A ciekaw jestem, co ojciec napisze ci w dzienniczku? - zainteresował się nagle Jerzy Hajduk. - Nic nie napisze. Zapowiedział, że sam muszę się przed panem usprawiedliwić, i Róża też. - To, słowem, dobrze się złożyło, że jadę do Środy? - Nadzwyczajnie - odparł krótko Fryderyk. - Choć w pierwszej chwili tak mi się nie zdawało. - Nazwij to zrządzeniem losu - zdecydował dyrektor. - No, już stacja. Życzę pięknego i miłego dnia. Miłych, bardzo miłych imienin, Różo. I pozdrów ode mnie swoją mamę. Powiedz jej, że ESD wciąż działa - uścisnął ręce wagarowiczom, a wyglądał, jakby się z trudem powstrzymywał od ucałowania ich z dubeltówki. I ruszył ku wyjściu. Stał jeszcze potem na peronie, kiedy odbierali rowery - wysoki, szczupły i przygarbiony, z tym swoim zamyślonym spojrzeniem spod srogich brwi. Patrzał, jak odjeżdżali po żwirze, ku wyjściu z dworca. Znów go zobaczyli, z bliska, przez ogrodzenie, gdy wyjeżdżali na ulicę; podniósł szybko rękę w geście pozdrowienia, a jego mroczna twarz, zasłonięta w połowie ciemną brodą, rozjaśniła się szerokim uśmiechem. Pokręcił głową, westchnął, znów im pomachał. A potem energicznym krokiem ruszył w swoją stronę. - Nie wiedziałam, że on potrafi tak ładnie się uśmiechać - powiedziała Pyza, zrównując swój rower z wyścigówką Fryderyka. - Żadna sztuka. Na twój widok każdy potrafi - odparł krótko dżentelmen i prymus Fryderyk Schoppe. 4 Wyjechali ze Środy asfaltową szosą, która śmiałym łukiem biegła` ku autostradzie Poznań-Wrocław. Ale nie dotarli aż tak daleko. Fryderyk, który prowadził, pokazał kierunek w prawo i zjechali na piaszczystą drogę, pnącą się wśród rozległych pól o kształtach kwadratów, rombów, prostokątów i trapezów - już z lekka zieleniejących, albo żółtawych, albo ambrowych, z rzadka ozdobionych ażurowym pionem drzewa. Niedawno chyba tu padało. Piasek był wilgotny, w koleinach błyszczały błękitem podłużne tafelki kałuż, a błękit ów miał ten sam odcień, co ogromne niebo, które radośnie promieniało ponad wszystkim. Było coraz cieplej: Słońce grzało już tak mocno, że i Pyza i Fryderyk zdjęli kurtki, kiedy tylko dotarli na szczyt wzgórza. Roztaczał się stąd widok na olbrzymie, płaskie obszary pól, łąk i równo posadzonych wielkich sadów. Daleko nad horyzontem, podkreślonym ciemną linią lasów, gromadziły się obłoki i żeglowały z przesadną nieco godnością w uroczystej ciszy. Powietrze pachniało zawrotnie - świeżo, subtelnie i ożywczo, i prędko wywołało zdrowe rumieńce na twarzach wagarowiczów. - Piękna planetka, co? - spytał Fryderyk z dumą właściciela ogarniając władczym spojrzeniem całą równinę, aż po widnokrąg. - Piękna - zgodziła się Pyza, opierając się o kierownicę roweru. Przez chwilę milczeli, podziwiając niewielki fragment owej planetki, wirującej w rojnych przestworzach. Ponieważ Fryderyk Schoppe znów nadał chwili wymiar kosmiczny, Pyza przygotowała się wewnętrznie na to, że zaraz usłyszy pytanie, zadane wczoraj wieczorem i że zaraz na nie odpowie. Odpowiadała na nie przez całą, na ogół bezsenną noc. Przebiegała myślą minione miesiące i zastanawiała się, jakim cudem prymus Schoppe zdołał przez ten czas zawładnąć jej myślami, wyobraźnią i sercem, nic właściwie w tym celu nie czyniąc, przeciwnie - wykonując raczej kawał dobrej roboty zniechęcającej. Po czym zmienił front - i natychmiast wygrał. Pyza wyrzucała sobie, przez całą noc, swoją nadmierną uległość. Odpowiedź, jaką starannie obmyśliła, była więc dyplomatyczna, wyważona i wieloznaczna. Zamierzała zakomunikować prymusowi Schoppe, że owszem, darzy go wzajemnością - bo to już przecież zdołał zauważyć - lecz żadnych obietnic na temat ich wspólnej przyszłości składać, rzecz jasna, jeszcze nie może. Są za młodzi. Znają się zbyt krótko i zbyt mało. Wszystko jeszcze może się zmienić. I tak dalej. Ale kosmiczna chwila trwała; a Fryderyk Schoppe jakoś nie zadawał swojego pytania. Stał, wysoki, nieruchomy, pogrążony w zadumie i z powagą mierzył przestrzeń zza swoich szkieł. Jego wyrazisty profil rysował się ostro na tle błękitu, słońce lśniło na złocistym jeżyku, zdobiąc wierzch czaszki. Na pewno zapomniał, powiedziała sobie Pyza, czując narastające onieśmielenie. Cóż, jakby nie było, geniusz ten miał na głowie calusieńki Kosmos. Kiedy tak się na niego patrzało, trudno było nie widzieć w tle, za jego sylwetką, nieskończonych miriad gwiazd, słońc, układów słonecznych oraz światów, poruszających się nieustannie w tym bezkresnym przestworze, obracających się, wirujących i płynących po okręgach i elipsach w myśl precyzyjnego planu, niezawodnie i w sposób doskonały. To, że Fryderyk był nieustannie świadom obecności tego ogromu wokół nich, sprawiało, że sam stawał się jakby furtką do innego wymiaru. Pyza patrzała na niego z bezradnym podziwem i nie mówiła ani słowa. Dużo by dała za wiadomość, o czym myśli teraz ta genialna głowa. - Ale jestem głodny - odezwał się w tej samej chwili Fryderyk Schoppe. - Wiesz co? Chodźmy tam, pod to drzewo, widzisz? Usiądziemy sobie na kamieniu i zjemy drugie śniadanie. Ruszył naprzód, prowadząc rower przez wilgotną łąkę. Pyza, posłusznie za nim, śmiejąc się pod nosem. Lecz śmiała się przedwcześnie. Żadna chwila nie była dla prymusa Schoppe nieodpowiednia, jeśli idzie o popularyzację nauki. Pochłonął zaledwie jedną kanapkę z kiełbasą żywiecką, a już zaczął mówić o cząsteczce elementarnej. - To frapujące: ona nie jest całością, która egzystuje niezależnie:, Istnieje współcześnie pogląd, że cząstka elementarna to zbiór powiązań, które wychodzą na zewnątrz i łączą się z innymi elementami. Starożytni sądzili, że wszechświat składa się z trwałych drobin materii, które zachowują się w sposób logiczny. Dziś wiemy, że Świat jest organizmem połączonych zdarzeń, dynamicznym i trwałym... Pyza jadła swoje jabłko i potakiwała, patrząc na niego z uśmiechem coraz bardziej rozrzewnionym. A kiedy urwał, przełknęła kęs i spytała: - A jak byłeś mały, to jakie miałeś włoski? Fryderyk Schoppe zacukał się nieco. - Włoski? A... jakoś nie pamiętam. Czy to nie wszystko jedno? - Nie - odpowiedziała Pyza. - Jeżeli mówię o tym, to dlatego, żeby ci zwrócić uwagę na niezwykłe związki, jakie łączą fizykę współczesną z buddyzmem zen' - kontynuował z rozpędu Fryderyk, po czym, wybiwszy się z transu, dorzucił po zastanowieniu: - Chyba blond. A ty? - Rude. W naszej rodzinie ten kolor przeważa. - A, właśnie! - Fryderyk uderzył się w czoło. - To jest to, co chciałem ci powiedzieć od razu: masz wyjątkowo miłą rodzinę. - Och! - uradowała się Pyza. - Wszyscy są tacy jacyś... intensywni - ciągnął Fryderyk. - I, co naprawdę uderzające, wszyscy się uśmiechają. Bardzo mi się podoba twój dziadek, z tym czołem Cezara. Pyza musiała się roześmiać. - Ty jemu też. - W gruncie rzeczy, cała wczorajsza sytuacja była nieco kłopotliwa... a jednak odniosłem wrażenie miłego ciepła i wyjątkowego... jakby to powiedzieć... spokoju czy raczej: harmonii. - O Boże - powiedziała Pyza. - Bardzo, bardzo, bardzo się cieszę. - Czy miałabyś ochotę poznać dziś moją rodzinę? - spytał Fryderyk? - Tak, bardzo chętnie - odpowiedziała Pyza z prostotą. - Uprzedzam, że to może być odrobinę męczące, głównie ze względu na Wolfganga, mojego brata... - Brat ma na imię Wolfgang? - Nno tak, Różo. Wolfgang Amadeusz, oczywiście. A siostra - Hildegarda. Na cześć Hildegardy von Bingen, mistyczki i zakonnicy, która skomponowała "Pieśni ekstazy". Nawiasem mówiąc, zupełnie cudowna muzyka. Polecam ci. Można kupić CD w sklepie na Prusa. - Jak... zdrabnia się imię twojej siostry? Fryderyk się zaśmiał. - Mówimy na nią po prostu Żaba. - A na brata? - Do niedawna jeszcze był Bączkiem. Ale teraz domaga się, żeby używano jego właściwego imienia. - No, tak, to zrozumiałe. Ile ma lat? - Trzynaście. - A siostra? - Osiem. Dwa mysie ogonki i piegi. Hildegarda, wyobrażasz sobie? Wszystko dlatego, że mamy jakichś dalekich niemieckich przodków. - Dodał Fryderyk i nagle dorzucił z niepokojem: - Chyba ci to nie przeszkadza? - Dlaczego mieliby mi przeszkadzać jacyś przodkowie? - zaśmiała się Pyza i powiadomiła Fryderyka, że rodzina jej dziadka pochodzi z Kresów Wschodnich i ma w swym drzewie genealogicznym przynajmniej trzy różne narodowości, poza polską. - Ha! Oczywiście! Kresy Wschodnie! - zawołał na to z zapałem Fryderyk. - Od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem, jak wchodzisz do auli z łuną na twarzy; wiedziałem, że nie żadna banalna Izabela Scorupco powinna grać Helenę Kurcewiczównę. Ty powinnaś. Pyza uznała, że temat Kresów Wschodnich, zawiera w sobie elementy znacznie bardziej interesujące niż wykład z fizyki. - Dokładnie tak ją sobie wyobrażam - snuł wypowiedź Fryderyk, zapominając o kanapce z serem tylżyckim i pomidorem. - "Wzrostu wyniosłego, rysów pańskich i bardzo foremnych", i rzecz jasna "oczy czarne, aksamitne a łzawe, a mieniące się..." - Fryderyku - przerwała mu Pyza z niezłomną uczciwością. - Moje oczy nie są czarne, a moje włosy są po prostu rude. Oczywiście przykro mi to mówić, ale ja naprawdę nie mogłabym zagrać Heleny Kurcewiczówny, bo (wolę ci to powiedzieć od razu) po prostu ja wcale nie jestem piękna. - A widzisz - Fryderyk na to. - I to jest pierwsza sprawa, co do której się nie zgadzamy. 5 Południe. Radiowy hejnał z Wieży Mariackiej rozbrzmiał w kuchni, i zanikł, co mogło oznaczać tylko jedno: że babcia znów zabrała Ignacego Grzegorza i gdzieś z nim wyszła. Nno. Nareszcie. Laura mogła opuścić swój pokój, który, prawdę mówiąc, silnie jej obrzydł przez to wielogodzinne w nim leżenie i udawanie chorej. Przez ten cały czas za oknem było pięknie i słonecznie, ale jak na złość teraz, kiedy mogłaby się udać na miłą przechadzkę, zaczęło się chmurzyć. Zerwał się także silny wiatr i dmuchał porywiście, wyjąc w szparach i kominach starego domu przy Roosevelta. Po chodniku sunęły papierki i kłęby kurzu. Bardzo szybko pociemniało, chmury przycupnęły niziutko nad dachami i Laura, osoba roztropna, postanowiła, że jednak nie wyjdzie. Taki wiatr lubi zwiastować niemiłę niespodzianki. Napawając się swobodą przeszła po całym domu i wreszcie włączyła telewizor. Obejrzała sobie film pełnometrażowy, co prawda głupi, lecz oglądało się go miło głównie dlatego, że nikt nie kazał natychmiast wyłączać tych bredni, ani też nie kładł jej w uszy, jak zgubny jest wpływ scen pełnych agresji i przemocy na duszę dziecka. Zegar stojący w pokoju dziadków wybił drugą, a zaraz za nim odezwał się ten ścienny, w zielonym pokoju. Pusto, nieprzyjemnię. Wicher za oknem huczał już tak gwałtownie, jakby miał zamiar urwać dach. Zrobiło się niemal zupełnie ciemno i nagle - czy to możliwe? W marcu? - zagrzmiało! Przerażające. Laura nie bała się w zasadzie niczego. Z wyjątkiem grzmotów oraz błyskawic. A tu - proszę - jedno i drugie! Huk jak z armaty na przemian z błyskami, tak przerażającymi, jakby niebiosa przypomniały sobie nagle o wszystkich grzesznikach i postanowiły ich zlikwidować od jednego zamachu. Dreszcz zgrozy przebiegł Laurze po plecach. Nie przypuszczała oczywiście, żeby niebiosa wybrały akurat ten sposób doraźnego wymierzania sprawiedliwości. A jednak... naszła ją mimowolna refleksja na temat złośliwostek, podłostek oraz przeróżnych, wcale nie tak niewinnych żarcików, jakie stały się ostatnio jej specjalnością. Ciekawe, jak to się będzie liczyć w ostatecznym rozrachunku i czy jest jakaś taryfa ulgowa z powodu okresu dojrzewania. O, Boże, znów ta jasność potworna, ten przeraźliwy łoskot, od jednego krańca niebios do drugiego. Wicher taki, że drzewa gną się wpół. Jacyś ludzie usiłują biec po chodniku, ale nie mogą, wiatr zatrzymuje ich niemal w miejscu. O, sypnął grad; bije ostro po szybach i parapetach. Brzęk i łoskot! - ojej, przecież okno w jej pokoju jest uchylone! Pognała tam. Oczywiście. Szyba stłuczona, skrzydło okna uderza o ścianę, firanka powiewa na pół pokoju. Szamocząc się z tym szalejącym skrzydłem nie usłyszała, że ktoś dzwonił do drzwi. Dopiero, kiedy okno zamknęła i wyszła na korytarz, usłyszała to długie przeraźliwe terkotanie dzwonka - zupełnie tak brzmiało, jakby ktoś się na nim po prostu położył. Kiedy szarpnęła drzwi wejściowe, ujrzała, że tak było istotnie: dziadziuś stał, oparty czołem o dłoń, a ta dłoń leżała płasko na przycisku. Dziwny sposób dzwonienia, pomyślała Laura, ale nagle się przelękła, bo dziadzio ani drgnął, choć drzwi stały już otworem. Na schodach było mroczno, nie widziała wyraźnie, o co chodzi, ale i tak dostała dreszczy ze strachu. - Dziadziu? - spytała niepewnie. Nie odezwał się, więc podeszła do niego i dotknęła jego ręki. Aż się wzdrygnęła, tak zimna była ta jego dłoń. - Dziadziu? Powiedział coś słabo i Laura zrozumiała, że źle z nim. Podsunęła ramię pod jego ramię i ujęła go wpół, po czym z wielkim trudem - bo ledwie się poruszał, ciągnąc nogi i czepiając się ścian - wprowadziła dziadka do mieszkania. Ledwie tylko zamknęła drzwi i odcięła się od wichury, gwiżdżącej nawet na schodach, poczuła się bezpieczniej. Ale na krótko. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz dziadka, by zrobiło się jej słabo ze strachu. Oparty o ścianę, trupioblady, stał i najwyraźniej się dusił, oburącz trzymając się za piersi. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł, i Laura przyskoczyła do niego, podtrzymała, bo już - już miał się osunąć na podłogę. Laura drżała z przestrachu, lecz, o dziwo, znajdowała w sobie jakieś zupełnie niespożyte siły. Przewlokła słaniającego się dziadka korytarzem i zdołała jakoś go położyć na tapczanie w jego pokoju. I teraz nie miała pojęcia, co powinna dalej robić: czy szukać jakiegoś lekarstwa, czy wzywać pogotowie? Rzuciła się do telefonu, stojącego w korytarzu pod lustrem, lecz prędko uprzytomniła sobie, że nie zna numeru pogotowia, nie wie też, gdzie jest książka telefoniczna. W tym domu nigdy nie leżała ona na swoim miejscu, to jest - pod blatem stolika w korytarzu, ponieważ każdy z domowników lubił ją mieć w swoim kącie. Informacja! - pomyślała. Trzeba zadzwonić do informacji. Wychyliła się tak daleko, jak pozwalał długi sznur telefonu i zajrzała do pokoju. Dziadek wciąż leżał w płaszczu na tapczanie, blady i zupełnie do siebie niepodobny. Laura poczuła, że strasznie jej żal, że boi się o niego i że nie ma pojęcia, co robić. Zwłaszcza, że numer 913 nie odpowiadał, włączały się jakieś sygnały i nagrane komunikaty, każące czekać na połączenie. Trwało to bardzo długo i Laura w panice rzuciła słuchawkę. Pognała do pokoju dziadka, bo jej się zdawało, że zawołał czy jęknął. Padła na kolana przy łóżku. Grzmot za oknem. Potężna ulewa. Laura nie dosłyszała, co mówi dziadek, więc nisko się nad nim pochyliła. - Serce... serce... - usłyszała wreszcie. - Dziadziu, boli cię? Co mam robić? Jestem sama... - pytała Laura kurczowo ściskając jego dłoń. - Nie boli... - wyszeptał dziadek, otwierając oczy. - Moja ulubiona wnuczka... - powiedział cicho, ale już jakby raźniej. Oddech też odrobinę mu się wzmocnił. - Ostatnia godzina - stwierdził. - A tu jak na złość nie mam pomysłu na ostatnie słowo. Ale to nic - uścisnąwszy lekko dłoń płaczącej wnuczki dodał: - Bądź dobra. Pamiętaj, że dobro na tym świecie zawsze zwycięża, szanuj to i poważaj, a sił swoich używaj zawsze w obronie prawości. Rób wszystko, jak możesz najlepiej, a resztę pozostaw Bogu, nawet człek święty nie uczyni nic ponadto. Laura wybuchnęła płaczem, przejęta do głębi skruchą i miłością. Dziadek położył dłoń na jej głowie i zawahał się. - Uczciwość nakazuje mi dodać - dodał - że usłyszałaś przed chwilą cytat i to z kryminału Ellis Peters, Lauro. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Bardzo mi przykro. Za oknem gruchnął piorun, a wiatr uderzył z nową siłą, niosąc gradobicie. - Marek Aureliusz - jęknął dziadek, a Laura przypadła do niego, by lepiej słyszeć pośród tych piekielnych odgłosów. - Kiedy umierał, trybun zapytał go, jakie hasło wyznacza na najbliższą noc. On odparł: "Spytaj wschodzące słońce, bo ja już zachodzę". Notabene, ostatnie słowa sławnych ludzi zostały zebrane w książce Barnaby Conrada, a przytoczone w "Silva Rerum" Mieczysława Grydzewskiego. Czy wiesz, co powiedział Edison, powróciwszy do przytomności po agonii? - Nie wiem, dziadziu, skąd miałabym wiedzieć - wychlipała Laura. - Powiedział: "Bardzo tam jest pięknie". Uważasz? A mój ulubiony Thoreau, spytany, czy pogodził się już z Bogiem, odparł, że nie pamięta, by kiedykolwiek się z nim pokłócił. A Puszkin, gdy go zapytano, czy chce zobaczyć kogoś ze swych przyjaciół, spojrzał na półkę z książkami i rzekł: "Do widzenia, przyjaciele". A zgadnij, co powiedziała Maria Teresa... - Co tu się dzieje?! - rozległ się od progu głos babci. Przemoczona, wychłostana gradem i wiatrem, i w nie najlepszym wyraźnie humorze, stała tak, jak wpadła w progi domu, wciąż jeszcze osłaniając Ignasia połą swego płaszcza. Niewiele to zresztą pomogło: i on był przemoczony, policzki miał malinowe, a nos jak pomidorek. - Nic takiego, nie denerwuj się, Milu - wyjaśnił dziadek. - Burza złapała mnie na ulicy i w pewnej chwili tak zawiało, że wytworzyła się jakaś beztlenowa nisza. Absolutnie nie było czym oddychać! Omal się nie udusiłem. - Tak, rzeczywiście - przyznała babcia, ociekając wodą. - Było coś takiego. Wir powietrza, jak sądzę... też mi zabrakło tchu. - Mnie też - dołączył się do skarg Ignacy Grzegorz. Babcia zdjęła z niego płaszczyk i kazała mu zmienić obuwie. Dopiero teraz spojrzała na wnuczkę. - Wielkie nieba! - krzyknęła. - A ty co? Dlaczego tak strasznie płakałaś? - Bo dziadzio mi powiedział swoje ostatnie słowo - chlipnęła Laura. - I to było takie piękne... - Nieprawdaż? - ożywił się dziadek. - Ostatnie słowo!? Ignacy, czy to możliwe? Jak mogłeś tak nastraszyć dziecko?! - Jakie dziecko? - obraziła się Laura, a dziadek, też bliski urazy, odpowiedział bardzo godnie: - Miarkuj się, Milu. Czułem się naprawdę bardzo źle, byłem w stanie krytycznym... - Krytycznym?! - powtórzyła groźnie babcia, więc dziadek stonował poprzednie określenie: - No, może nie krytycznym, ale na pewno w fatalnym. - W wypadkach, kiedy czujesz się fatalnie - powiedziała babcia bezlitośnie - masz zażywać swoje lekarstwo, a nie trenować przedśmiertne bon-moty, i to jeszcze cudze, wiem, bo słyszałam, co mówisz i to już od progu. Tygrysku! Pomóż bratu zdjąć buty, bo mu sznurowadła przemokły. Daj mu też suche spodenki i skarpetki. - A kiedy Laura wstała i podeszła do drzwi, babcia musnęła pieszczotliwie jej buzię. - Umyj się zimną wodą - doradziła - to ci nie zapuchną oczy. I nie martw się, dziadek nie jest aż tak bardzo chory. - Zachowała się tak dzielnie - oświadczył Ignacy Borejko. - Kocha mnie. Chciała wzywać pogotowie, tylko nie znała numeru... płakała... - Zawsze wiedziałam, że Laura jest dzielna - powiedziała babcia. - A z pogotowiem to dobrze, że się nie udało. Dość mają dziś roboty. Jak długo żyję, nie widziałam takiej wichury. Aha! Trzeba przykleić do telefonu kartkę z numerem pogotowia. Będzie jak znalazł na przyszły raz. Wyszła, rzucając mężowi spojrzenie pełne czułej irytacji. Laura pomogła braciszkowi rozwiązać buciki i, po namyśle, wróciła jeszcze do dziadka, dyskretnie wślizgując się do jego pokoju, tak, by nie zauważyła tego babcia. Wzniosłe chwile grozy, jakie z nim właśnie przeżyła, sprawiły, że owładnęło nią uczucie dziwnej bliskości. Właściwie, nigdy i wobec nikogo nie odczuwała czegoś podobnego, zawsze przeszkadzała ironia, którą w dużych ilościach produkował jej umysł. Dobrze było raz tego nie odczuwać. Strach o dziadka spowodował też, że zdała sobie sprawę, jak dobrze jest myśleć wyłącznie o kimś innym, zapominając wreszcie o sobie. Rzecz zastanawiająca, jaką to jej przyniosło ulgę. Przysiadła na krawędzi tapczanu i uśmiechnęła się rzewnie do dziadka. Leżał ciągle na wznak, z rękami skrzyżowanymi na piersi, z fiolką leku zaciśniętą w dłoni. Patrzył w zadumie na sufit. - Miałbym coś jeszcze do powiedzenia z tego śmiertelnego łoża - rzekł, zwracając ku niej wzrok. - Skoro tak już leżę i wygłaszam mądrości, Lauro. Powiem ci to, jeśli pozwolisz, bo nie wiadomo czy, gdy wybije kiedyś właściwa godzina, będę w stanie wyrzec coś w miarę składnego i do rzeczy. Nawiasem mówiąc, leżąc tak i rozmyślając, doszedłem do wniosku, że większość tych przedśmiertnych bon-motów, jak je nazwała twoja trzeźwa i sarkastyczna babunia, to falsyfikaty. Zapewne bliscy konstruowali post factum* (* Po fakcie.) jakieś sensowne frazy z tego, co nieboszczyk zdążył wystękać. Laura zaśmiała się krótko i pocałowała dziadka w policzek. Uścisnął jej rękę. - Skup się - nakazał - oto moje ostatnie słowa, dopóki jestem jeszcze zdrów i przy rozumie. - Uniósł się lekko na łokciu dla zaakcentowania swej wypowiedzi i rzekł: - Żyj tak, żebyś w żadnej minucie nie musiała się wstydzić tego, co czynisz. Postępuj tak, jakby przez cały czas patrzał na ciebie ktoś, kto cię kocha, szanuje i jest z ciebie dumny. Laurze znów łzy napłynęły do oczu. - Dobrze, dziadziu - powiedziała. - Postaram się. - Być może tym kimś jest nasz Stwórca - ciągnął dziadek. - Mówię "być może", bo jestem wiecznym sceptykiem, lecz sceptykiem pełnym dobrej woli. A być może są tym kimś cienie naszych najbliższych i naszych przyjaciół. Albo może - tylko ich wspomnienie. Ale przecież i wspomnienia mogą krzepić i pomagać w utrzymaniu formy. Zastanowił się. - Utrzymuj formę - dorzucił. - Dobrze, dziadziusiu. - Swoją drogą, zdałem sobie sprawę - rzekł dziadek, podnosząc się lekko z tapczanu - że nie jestem jeszcze gotów do śmierci, a także do spełnienia zwyczajowego obowiązku seniora rodu: nie mam obmyślonego ostatniego słowa, bo to, co usłyszałaś, było zaledwie szkicem, brulionem. Zacznę teraz prowadzić specjalny kajecik. Będę tam wpisywał wszystkie przedśmiertne bon-moty, jakie mi przyjdą do głowy. Per tatach wybiorę najlepszy i wbiję go sobie w pamięć. Żadnej improwizacji. Przezorny zawsze ubezpieczony. 6 Wiatr zerwał się akurat wtedy, gdy Pyza i Fryderyk wędrowali polami, popychając rowery pod kolejny pagórek. Dmuchnęło tak, że Pyza - choć bynajmniej nie wiotka - straciła równowagę i omal nie padła na nos, w błoto. Ciężkie chmury nadciągnęły błyskawicznie, nie wiadomo skąd i kiedy. Obszar błękitu kurczył się z chwili na chwilę coraz bardziej. Kiedy wagarowicze znaleźli się na szczycie wzgórza, ujrzeli, że cała czasza nieba ponad nimi pokryta jest gęstą i złowieszczą czernią, tu i ówdzie - czy to być może? - rozświetlaną błyskami. - Do licha - rzekł Fryderyk Schoppe, rozglądając się wokół. - Nadciąga niezła pompa, a my jesteśmy pośrodku wielkiego pustkowia. Zdaje mi się, że będziesz miała rzeczywiście urozmaicone imieniny. Mogą się nawet okazać niezapomniane. - Zatrzymał się, podparł swój rower i wydobył z plecaka cienką pelerynę wędkarską, złożoną w kostkę. - Załóż to - polecił. - Ta kurtka z polaru chyba ci szybko przemoknie. - A ty? - Mój skafander dużo wytrzyma. - Fryderyk badał horyzont wzrokiem oficera sztabowego. - Oho, już pada. Rzeczywiście, najpierw pokropił deszcz, a potem sypnęło gradem, zaś uderzenie wichury zaparło im dech w piersiach. - Chodź szybko za mną! - zawołał Fryderyk, naciągając na głowę kaptur i wsuwając jego brzeg tak, by chronił okulary. - Widzisz ten stóg, tam, daleko? Jedyne miejsce, w którym możemy się schronić. Wielka forteca ze zrudziałej i zleżałej słomy, ustawiona pośrodku pola wyglądała na solidny azyl. Kiedy jednak zbliżyli się do celu, wykręcając sobie kostki i grzęznąc wraz z rowerem w wilgotnej grudzie, stóg nie prezentował się jako schronienie pewne. Wicher wyrywał z niego chmury źdźbeł i zdawało się, że cała konstrukcja zaraz uleci w powietrze. Fryderyk oparł rowery o bok stogu i zaczął szybko wygrzebywać jamę w jego podstawie. - Właź tu! - krzyknął, podczas gdy grad zanikł, a na jego miejsce pojawiła się oszalała ulewa. Pyza, której przemokły już nogawki dżinsów, zdjęła szybko pelerynę, chroniącą ją do tej pory, i ukryła się w głębi stogu, a kiedy zaraz potem Fryderyk usiadł obok niej, nakryła ich czworo nóg tą furkoczącą płachtą plastyku. - Jakoś przetrwamy! - krzyknęła mu do ucha, przekrzykując łoskot gromu. - Ale heca, co? Fryderyk troskliwie podciągnął pelerynę tak, by osłaniała Pyzę i w wyższych partiach; dzięki temu sam mókł bardziej. Ale mu to wcale nie przeszkadzało. Przeciwnie, objął Różę ramieniem i, rozpromieniony, rozglądał się po świecie, na ile pozwalało mu jego aktualne położenie. - Niesamowita historia - stwierdził, podziwiając szaleństwa burzy. - Patrz! Patrz tam! - ogromna błyskawica, jak pomarańczowy słup ognia, połączyła na chwilę niebo i pobliskie wzgórze. - Ojejku! - pisnęła Pyza, lecz sama nie usłyszała już swojego głosu, ponieważ ryk gromu zagłuszył wszystko. Kiedy się uspokoiło, słychać było tylko łoskot deszczu. - Nie mam pojęcia, kiedy to się skończy - powiedział Fryderyk. - Wiesz, planowałem to tak, że dojedziemy polami do Koszut, do Muzeum Ziemi Średzkiej, i zjemy obiad. Teraz - cóż, nie wiem, co będzie dalej. Kiedyś ta burza się skończy, ale padać może przez tydzień. - Poczekamy. Tu jest bardzo miło - zaśmiała się Pyza. - Nadal milej niż w szkole? - Fryderyk też prychnął śmiechem. - O, tak - powiedziała Pyza, przytulając się do jego ramienia, bo we wnętrzu stogu było jednak bardzo ciasno. - "Rycz, burzo! Wichrze, potargaj te sznury!" - Co to jest? Nie znam... - zainteresował się prymus Schoppe. - Tadeusz Miciński. - Wiesz co? Zanosi się na godziny ulewy. Zróbmy sobie festiwal wierszy o burzy. - Ojejku, ja nic więcej nie pamiętam. - No, jazda, wysil mózg, humanistko. - Tylko Norwida: "Jużci grom bił na niebie i deszcz lał na padół w wielkie smugi złotych błyskawic na ścianie, jakoby adamaszku żółtego zdzieranie..." - Piękne - zauważył Fryderyk. - Piękne, i nic więcej powiedzieć się nie da. Tak to jest ze wszystkimi najpiękniejszymi sprawami na ziemi. Brak słów. - To po to są poeci. Oni słowa znajdują. - A my ich nie pamiętamy. Ja przypominam sobie tylko to: "Kiedyż się skończy burza klęsk niesyta, kiedyż się skończy to serc naszych drżenie..." - tu Fryderyk umilkł nagle, zdjął okulary i starannie je przetarł, ponieważ deszcz, ciśnięty wichurą, chlusnął mu nagle w twarz. "Serc drżenie" - mruknął. - Dotychczas, kiedy słyszałem podobne zwroty, śmieszyły mnie albo denerwowały. Nagle widzę, że tak to właśnie jest: serce drży. Ilekroć myślę o tobie, serce mi drży. Tak, jakbym czegoś się bał. A przecież się nie boję. Oczywiście, dla takiego zjawiska musi istnieć czysto naukowe wyjaśnienie... - Ale już go lepiej nie wyjaśniaj, Fryderyku - powiedziała czule Pyza. - Chodź, poprawię ci te okulary, włożyłeś je tak, że ci zaraz spadną. 7 Jeszcze o wpół do trzeciej lało. Grzmoty ustały, grad się przemieścił wraz z czarnymi chmurzyskami gdzieś na wschód, ale teraz całe niebo zaciągnęło się równiutko paskudnym, szarym i jednostajnym kolorem. Deszcz - zimny i przykry - padał równym ukosem, bębniąc o dach opla, a Wiktor Lelujka, czekający już od dziesięciu minut, przemarzł tak, że wzięło go kichanie. Przez szum ulewy usłyszał jednak przeraźliwy dzwonek, zwiastujący koniec ostatniej lekcji i wyszedł z samochodu w deszcz, zabierając ze sobą, z myślą o Róży, parasol. Przeskakując przez potoki, rwące chodnikiem, dobiegł do głównego wejścia, pchnął drzwi i stanąwszy koło portierni czekał niecierpliwie. Drzwi klas otwierały się kolejno, wypuszczając osowiałe gromadki, które bez przekonania wędrowały ku wyjściu, by następnie bezradnie stać w drzwiach, powiększając tłok i zamieszanie, i wyglądać na zalany deszczem świat. Wiktor usunął się nieco na bok, ufając, że Róża dojrzy go w tym tłumie. On nie widział jej nigdzie, ale, nie zniechęcając się, czekał cierpliwie. Młodzież, która wyszła dziś z domu w cudowny wiosenny poranek, na ogół lekko ubrana, zapełniała korytarz i hall smętnym, pozbawionym perspektyw tłumem. Po niektórych przyjechali rodzice i dobierali w trybie ratunkowym jeszcze po parę osób, lecz większość czekała, aż ulewa ustanie, lub dzwoniła po taksówki z dwóch ściennych automatów. - Czekasz na Różę? - zagadnęła Wiktora miła blondyneczka z warkoczem. - Nie było ich dzisiaj w szkole. - Ich? - zdenerwował się w jednej chwili Wiktor, który, zanim do dna zrozumiał nową sytuację, już poczuł w ustach smak porażki. - Tak, jej i Fryderyka. W ogóle dziś nie przyszli. - Przyszli - rzekł Wiktor grobowo. - Sam ich widziałem, wchodzili do szkoły. - No, nie wiem, ale na lekcjach ich nie było. - Jesteś pewna? - No, jakże mogę nie być pewna? - odparła blondyneczka, trzepocząc rzęsami. - Cóż... to zbierz grupkę chętnych, porozwożę was po domach - powiedział Wiktor beznadziejnie. - Przynajmniej wiem, po co pożyczałem samochód. 8 Było okropnie zimno. Fryderyk i Pyza, którzy do tej pory, ciasno przytuleni, śpiewali drżącym z zimna dwugłosem wszystkie wspólnie im znane pieśni, piosenki, arie, a nawet fragmenty oratoriów i pasji, teraz odważyli się wyleźć ze swego schronienia, bo deszcz ustawał. Najgorsza nawałnica przesunęła się w stronę Poznania. Fioletowi z chłodu wagarowicze pobrnęli, wiodąc ze sobą oporne rowery, przez grząskie pole, potem wkroczyli na łąkę, nasyconą wodą jak gąbka, by wreszcie znaleźć się na gliniastej, zalanej wodą drodze, wiodącej przez pola. Wedle oceny Fryderyka, który często przebywał tę drogę w czasie niedzielnych wycieczek rowerowych z rodziną, stąd do Koszut było jeszcze około trzech kilometrów. Przejechanie tej odległości w deszczu, nawet po błocie i pod górkę, byłoby wykonalne. Niestety, jechać się nie dało. Rowery można było tylko prowadzić, przebywając kałuże głębokie na pół metra. Bardzo szybko przemokły im nogi, a zimny deszcz przedostał się zmyślnie za kołnierze nieprzemakalnych okryć. Znów zerwał się wiatr i przeszył ich na wylot, jak lodowymi igłami. Pyza zaczęła szczękać zębami, a Fryderyk stracił humor. - Ty się ciężko przeziębisz - powiedział z miną winowajcy zrównując się z nią i patrząc na nią z zatroskaniem zza zachlapanych błotem szkieł. - I na pewno jesteś na mnie zła. - Nie pochlebiaj sobie - roześmiała się Pyza. - To nie ty wywołałeś burzę. Nie martw się, to tylko w tej chwili tak beznadziejnie wygląda. Jestem pewna, że jutro będziemy się z tego śmiać. - Jutro będziesz miała zapalenie płuc - rzekł zmartwiony Fryderyk. - Na pewno nie, jestem bardzo odporna. A za dwadzieścia lat będziemy wspominać ten dzień z przyjemnością, zobaczysz. No, uszy do góry, uśmiechnij się - dodała, szczękając zębami i dygocząc. Fryderyk spojrzał na nią z podziwem. - Nie wiem, czy kiedykolwiek wyraziłem to z całą jasnością - powiedział - ale w tej chwili z całą jasnością to czuję: jesteś cudem natury. Żadna dziedzina nauki nie objaśni, dlaczego jesteś taka... o, brak mi słów. Brak słów - spojrzał na nią bezradnie. - Kocham cię - wyjawił nieśmiało. - Może to nie jest najlepsze miejsce i czas na takie wyznanie... Pyza, której zalewało oczy, omal nie wybuchnęła śmiechem. - Nie jest najlepsze - przyznała. - Ale nie mamy tu altanki z różami pnącymi, więc ostatecznie może być i to. 9 - Dzień dobry - powiedział masywny, ciemny kształt, stojący na progu, w tle mając ciemności klatki schodowej, na której wciąż jeszcze nie wymieniono żarówki. - Czy jest może Róża? - A, to ty, Wiktorze - rozpoznała go Gabrysia. - No, jak to? - słyszałam, że masz ją odebrać ze szkoły, mieliście w planach wspólne popołudnie? - Mieliśmy - przyznał Wiktor posępnie. - Niestety... nie było jej dziś w szkole - rzekł i lekko się stropił, złożywszy ten donos. Gabriela się zaniepokoiła. - Jak to: nie było jej w szkole... Co się stało? - To ten cały Fryderyk Schoppe - doniósł raz jeszcze Wiktor, cierpiąc męki zazdrości. - Jego też nie było cały dzień w szkole. A sam widziałem, jak oboje do niej wchodzili o ósmej rano. - Cóż, Wiktorze... jakby to powiedzieć... wygląda mi na to, że poszli gdzieś we dwoje - powiedziała ostrożnie Gabrysia. - Tak. Na wagary. Szkoda - rzekł Wiktor z goryczą. - Nie tylko ona ma dziś imieniny. Ja też. Wracam do domu, proszę pani. Gdyby się przypadkiem okazało... "Nie okaże się" - zrozumiała Gabrysia z całą jasnością, lecz uprzejmie spytała: - Tak?... - No, to cóż... będę w domu - dokończył z goryczą Wiktor, po czym ukłonił się i odszedł. Gabrysia spojrzała w okno: deszcz aż dudnił. No, cóż, jeśli poszli na spacer, pomyślała, to z pewnością już nie spacerują. Pewnie siedzą sobie w jakiejś ciepłej, przytulnej kawiarence i gadają do upadłego. Przestanie padać, to wrócą. Swoją drogą, mogłaby Pyza zadzwonić, ostatecznie nie co dzień trafia się orkan z gradobiciem i oberwaniem chmury. - Mam nadzieję, że wróci do szóstej? - babcia wyłoniła się z kuchni, ucierając w misce majonez. - Cała rodzina się zejdzie na jej imieniny. - Wróci, wróci - odparła Gabrysia - Pyza to Pyza, mamo. Bądź spokojna. Ona nie zawodzi. Ale, mówiąc szczerze, sama nie była całkiem spokojna. Przeciwnie. Jej wyobraźnia obudziła się i zaczęła pracować. Gabrysia mimo woli stanęła przy balkonowym oknie w zielonym pokoju i zaczęła wyglądać na zalaną deszczem ulicę Roosevelta. Przejechała karetka pogotowia, na sygnale. Gabriela zacisnęła zęby, po czym spojrzała na zegarek. Była dopiero trzecia. 10 Koszuty tonęły w błocie. Była to nieduża wioseczka, z górującą ponad starymi drzewami piękną wieżą osiemnastowiecznego kościółka. Rzadko rozstawione domki - te nowe, podobne do klocków, i te starsze, o spadzistych dachach, przytykające jednym z krótszych boków do budynków gospodarczych, stały wzdłuż asfaltowej drogi. Znów lało, ale zarówno Pyza jak Fryderyk przestali na to zwracać uwagę. Byli tak przemoczeni i tak przemarznięci, że ta odrobina wody więcej nie sprawiała im różnicy. Pyza, okryta wędkarską peleryną Fryderyka, miała mokre nogi i była ogólnie wyziębiona; Fryderyk spoglądał na nią z niepokojem, gdy jechali po asfalcie przez ostatni etap. Choć uśmiechała się i nawet żartowała, twarz miała po prostu siną. Dojechali wreszcie pod bramę w ogrodzeniu, za którym rozciągał się mokry, zimowy jeszcze park. W głębi, doskonale widoczny przez ażurowe drzewa, stał rozłożysty dwór o białych ścianach; stare gonty kryły jego dach i wieżyczki nad przybudówkami alkierzy. - To jest właśnie Muzeum Ziemi Średzkiej. Chodź. - Fryderyk otworzył bramę. Przejechali na rowerach przez park, mijając klomb w kształcie serca, na którym rosły dziesiątki drzewek różanych, jeszcze okrytych malowniczymi chochołami ze słomy, i znaleźli się wreszcie po drugiej stronie budynku, przed drewnianym gankiem, na którym stał okrągły stół i krzesła. W głębi, za małymi szybkami okien, widać było palące się lampy naftowe. Fryderyk ustawił rowery w stojakach obok ganku i ująwszy lodowatą rękę Róży, wprowadził ją po drewnianych schodkach, po czym przycisnął klamkę oszklonych drzwi. Jakie znów muzeum? - pomyślała Pyza, stając w sieni i rozglądając się wokół z uczuciem oczarowania. Znajdowała się raczej w czyimś domu! Było ciepło, pięknie i miło. Szerokie drzwi, obramowane złotobrązową draperią, prowadziły do owalnego salonu z fortepianem. Wszędzie, gdzie spojrzała, widziała piękne, stare meble, obrazy lampy i lustra, bukiety suszonych kwiatów, wianuszki ziół na ścianach, stare książki i czasopisma, koronkowe szale, parasolki i lalki. To nie wyglądało na żadne muzeum! - to był żywy, śliczny dom, zamieszkany przez uroczych zapewne ludzi. Drzwi po lewej były otwarte, dobiegał zmieszany gwar, szczęk naczyń i sztućców i - przede wszystkim - zapach smacznego jedzenia. Po prawej stronie sieni, obok drzwi wiodących do myśliwskiego gabinetu, stało jakieś nieszczęsne, brudne stworzenie w rozwleczonych łachmanach, rozczochrane i fioletowe na twarzy, ociekające wodą i błotem, które gromadziły się wokół jego butów, na czystej podłodze z jasnych desek. - To ja - odkryła z przerażeniem Pyza, a osoba w wielkim lustrze oddała jej grymas. - Boże, nigdy w życiu nie wyglądałam tak ohydnie! - To oni! To oni! - rozległ się nagle głosik z lewej i miła, nieduża dziewczynka w ładnej sukience wybiegła do sieni - po czym, jakby przestraszona, przystanęła. - Żaba! - powiedział Fryderyk. - Jesteśmy. Głosy w pokoju po lewej zmieszały się, ucichły. Zaszurały krzesła i szybkie kroki przyniosły do sieni grubiutką panią w okularach. - Nareszcie! - zawołała, ukazując dołki w pulchnych policzkach. Uśmiech jej zaraz zgasł na widok stanu przybyłych dzieci. - O Boże, aleście wy zmokli, biedaki! - Mamo - przemówił Fryderyk. - Tato - bo brodaty okularnik, wysoki na dwa metry, wyłonił się zza zielonej kotary, osłaniającej drzwi. - To jest Róża. A to, Różo, jest moja rodzina. Przyjechali tu dzisiaj wszyscy, bo mamy taki zjazd, jak co roku. Z okazji urodzin babci. 11 To doświadczenie nie było łatwe. Wyglądająca jak półtora nieszczęścia, brudna, zabłocona, z włosami jak strąki i niebieskim nosem, przedstawiona najpierw rodzicom, potem babci, a potem już calutkiej, licznej rodzinie Fryderyka, Pyza zachowała się jednak jak prawdziwa dama. Z szumem w uszach, z czarnymi płatkami przed oczami, uśmiechała się, potakiwała, udzielała sensownych i miłych odpowiedzi, dopóki mama Fryderyka nie krzyknęła, klaszcząc w ręce: - A dajcież im już spokój, oni są mokruteńcy, ich trzeba ratować! - i ciężka próba dopiero wtedy się skończyła. Pyzę zaprowadzono do łazienki, gdzie mogła umyć się gorącą wodą, uczesać i doprowadzić do porządku. Mama Fryderyka, troskliwa i przejęta, pobiegła w tym czasie do dyrektora Muzeum - bo było to rzeczywiście Muzeum Ziemi Średzkiej, w którym za niedużą opłatą wynajmowano salę na rodzinne uroczystości - i pożyczyła od niego dwa koce. Kiedy więc Pyza skończyła swoje ablucje, kazano jej zdjąć mokre spodnie i buty i owinąć się kocem. Tak przyozdobiona, udała się z powrotem do stołu, zastawionego jadłem oraz świecznikami - i spotkała tam Fryderyka w takim samym wdzięcznym stroju. Posadzono ich obok siebie i dano im jeść (zupa grzybowa z kaszą gryczaną, suflet serowy z koperkiem, ryby smażone i ciasta w pełnym wyborze... za lody oboje zgodnie i spontanicznie podziękowali). Kazano im się napić gorącej herbaty z cytryną i wmuszono po jednej aspirynie. I właściwie nikt już potem nie zwracał na nich uwagi, bo wszyscy gadali głośno, żartowali i śmiali się, jak to w rodzinie, i wznosili szampanem toasty za zdrowie babci (która właśnie dzisiaj kończyła osiemdziesiąt dwa lata). Dzieci biegały i pokrzykiwały, mały Wolfgang grał na flecie, bito mu brawa, jakiś gruby wujek w błyszczących okularach odśpiewał staroangielską pieśń biesiadną, a poetyczna i melancholijna kuzynka ze Swarzędza wykonała romans cygański z towarzyszeniem gitary. Wśród tych miłych ludzi było Pyzie dobrze, radośnie i swojsko. Nigdy, w najśmielszych nawet snach nie przypuściłaby, że czuć się tak będzie, pozbawiona spodni, rajstop i butów, owinięta w bury koc, przy stole, pamiętającym Napoleona Bonaparte, na rodzinnym przyjęciu prymusa Fryderyka Schoppe. Fryderyk patrzał na nią z boku, także już ogrzany, najedzony i zaczerwieniony w tym cieple, zapocone okulary miał niemal na czubku nosa i uśmiechał się, uszczęśliwiony. - Muszę chyba zadzwonić do domu - opamiętała się nagle Pyza. - Chyba tam się mocno niepokoją. - Każdej chwili kuzyni mogą nas odwieźć do Poznania - upewnił ją Fryderyk. - Ale nie spiesz się jeszcze... dobrze? - zajrzał jej w oczy i dodał szeptem: - Pamiętasz chyba, że obiecałaś odpowiedzieć dzisiaj na moje pytanie? - Pewnie, że pamiętam. - Tak dzisiaj zmokłaś i zmarzłaś... ale... niech to nie wpłynie na twoją decyzję. Połóż burzę na jednej szali. A na drugiej niech będzie, że ani razu cię dziś nie pocałowałem. To nie było wcale takie łatwe, Różo, zwłaszcza w tym stogu. Ale właśnie nie chciałem w żaden sposób wpływać na twoją decyzję. Bo ona jest bardzo ważna. Musisz ją podjąć w sposób suwerenny. 12 U Borejków tymczasem pito kawę i herbatę, zajadano się plackiem drożdżowym i czekoladowym ciastem "Królowa Saba". Szarlotki nie było, bo Pyza jej nie upiekła, o czym powiadomiła wszystkich zdegustowana babcia. - Nie wiem, co to za zwyczaje - dodała - żeby solenizantka nie pojawiła się na własnym przyjęciu imieninowym. - Ohydne - przytaknęła babci Laura. - Mam nadzieję, że nic jej się nie stało - dodała babcia, patrząc na Gabrielę, która uśmiechnęła się uspokajająco, jednocześnie zaplatając pod stołem palce rąk i nerwowo postukując o podłogę czubkiem pantofla. - Zniknęła gdzieś z tym uroczym korepetytorem i gdybym jej nie znała, mogłabym się już zacząć obawiać, że zbyt długo nie wraca. - Mamo! - oburzyła się Gabrysia. - Pamiętaj, że mówisz o Pyzie. To nie jest dziecko, które może zachować się nieodpowiedzialnie. - No, rzeczywiście - powiedziała Laura kątem ust. - Pyza jest bardzo, bardzo grzeczna. Jest wzorowa. Rodzina biesiadowała wokół w najlepszych nastrojach, z których jednakże wyłączeni byli Natalia i Filip. Siedzieli nadąsani, bo znów się pokłócili; na samym początku przyjęcia Nutria oświadczyła publicznie, że postanowiła nie spieszyć się tak bardzo ze ślubem, bo czuje, że musi się jeszcze zastanowić, Filip zaś na te słowa zareagował gwałtownym wybuchem oburzenia. Wreszcie zgodzili się to rozstrzygnąć, jak zasugerował dziadek, w mniejszym, o wiele mniejszym gronie, ale humorów już nie odzyskali. Ignacy Borejko czuł się, oczywiście, zupełnie dobrze i teraz z zapałem rozmawiał z Markiem o przypadłościach sercowych wieku dojrzałego. Drugi zięć Borejków, Florian, szeptał coś do ucha Patrycji, a Ida śledziła z niepokojem zachowanie Józinka, który wyraźnie się szykował z atakiem na Ignasia. A gdzie był Grzegorz? - aha, w przedpokoju. Odbierał telefon. Gabriela zerwała się na równe nogi. "Tak, ona" - powiedziało jej spojrzenie męża. Wyszła więc z zielonego pokoju, starając się nie przyspieszać kroku. - Mamusiu - powiedział gdzieś daleko w słuchawce kochany, spokojny, zrównoważony głos jej niezawodnej i rozsądnej córki. - Dzwonię, bo już jest szósta, więc... no, dzwonię, żebyś się nie denerwowała. - Pyzuniu, co się stało? Gdzie jesteś? Jak przeżyłaś tę burzę? - posypały się z Gabrieli pytania, zgodnie ze specyfiką serca matki. - Burzę? - powtórzyła Pyza. - Ach, burzę... w stogu siana, z Fryderykiem... nie, to była słoma. Och, właściwie to nawet nie pamiętam. No, a teraz suszymy spodnie, pijemy szampana i jemy tort z bitą śmietaną. I, mamusiu, nie mów nikomu, no chyba, że dopiero za pięć lat... więc ja, mamusiu, przed chwilą się zaręczyłam. Poznań, kwiecień 1998 1/ 1