Wiesław Majewski Grochów 1831 "Oto dziś dzień krwi i chwały" Listopadowy zmrok okrywał Warszawę. Z okien niewielkiego budynku Szkoły Podchorążych Piechoty padał blask świateł na park łazienkowski. W sali na pierwszym piętrze podchorąży Józef Kowacz miał wykład z teorii szkoły batalionu. Nagle otworzyły się drzwi. Do sali wpadło paru oficerów z Piotrem Wysockim na czele. Przerwał on wykład i zawołał: - Wybiła godzina zemsty! Idźcie na dół, rozbierzcie broń! Podchorążowie wydali okrzyk radości. Kończyło się dla tej młodzieży szare, beznadziejne, koszarowe życie. Kończyły się również ciężkie, nerwowe dni konspiracji, gdyż w każdej chwili groziło wykrycie spisku i tym samym obrócenie wniwecz najszlachetniejszych pragnień i dążeń. Podchorążowie rzucili się do zbrojowni, rozchwytali karabiny i amunicję rozłożoną na wielkiej płachcie. Podobny entuzjazm ożywiał młodych oficerów spiskowych prawie wyłącznie podporuczników i poruczników. Oficerowie ci - to młodzież pokolenia romantycznego, żyjąca tradycjami walk o niepodległość sprzed czterdziestu, trzydziestu i dwudziestu lat; brali w nich udział nie tylko jej ojcowie czy stryjowie, ale nawet bracia lub kuzyni. Los tych oficerów - to bezmyślne parady na placu Saskim. Nie złamało to jednak tego pokolenia. Nie brało ono udziału w wyprawie 1812 roku, wrażenie klęski szybko się zatarło w jego świadomości. "Z epopei napoleońskiej wyniosło tylko jej legendę: poczucie rzeczy wielkich, dokonanych przede wszystkim przez siłę, wyższość moralną". Z lektury, z poezji romantycznej czerpało przekonanie o znaczeniu "siły moralnej łamiącej wszelkie przeszkody". Oficerowie spiskowi rozsiani po całej Warszawie, od Żoliborza po plac Trzech Krzyży, wyprowadzali swe oddziały z koszar i kwater. Rozpoczynało się powstanie listopadowe. W koszarach sierakowskich oficerowie spiskowi wpadali do sal i budzili spoczywających już na pryczach po warcie ubiegłej nocy szeregowców, wołając: - Do broni, bracia! Kto w Boga wierzy, do broni! W innych koszarach przemawiano do żołnierzy: "Dziś rewolucja. Okupimy sobie wolność, nie będziecie uciskani, zrzucimy jarzmo i despotyzm". "Nadeszła chwila zrzucić kajdany od tylu lat znoszone". "Wiarusy - rewolucja". "Czy wiecie, wiara, co dziś nastąpi? Dziś jest powstanie nasze". Podoficerowie i żołnierze - to w dużej mierze dawni chłopi pańszczyźniani, trzymani od lat w twardych ryzach konstantynowskiej dyscypliny, nie wtajemniczeni w spisek - nie reagowali na straszne dla ówczesnego zawodowego żołnierza słowo: "rewolucja" tak, jak należało się tego spodziewać biorąc pod uwagę długie lata tresury. Sprawiali wrażenie, jakby latami czekali właśnie na to słowo. Bez sprzeciwu i oporu wszędzie przystępowali do czynności oznaczających złamanie przysięgi carowi i królowi. Pośpiesznie wstawali z prycz, opatrywali broń. Tak się śpieszyli, że część z nich nie zdążyła nawet włożyć mundurów, lecz tylko płaszcze. Z jaszczyków wyrzucano paczkami naboje na płachty i prześcieradła, od razu rozbierali je szeregowcy. To zachowanie się żołnierzy może dziwić, nie było ono jednak w rzeczywistości takie zaskakujące. Armia Królestwa Polskiego, na której czele stał wielki książę Konstanty, zewnętrznie była upodobniona do armii ancien regime'u stanowiących tak typowe zjawisko dla wojsk powiedeńskiej Europy z fryderycjańskim drylem, z pękami pałek noszonych za idącymi na ćwiczenia oddziałami, by na miejscu wymierzać chłostę. Mimo wszystko w armii tej pozostawało coś, co ją różniło od innych. Rodowód jej sięgał 1794 roku, gdy armią dowodził naczelnik w sukmanie prowadzący do boju chłopów niemal wczoraj oderwanych od pługa, i wiosny 1797 roku, kiedy to Dąbrowski tworzył wojsko z byłych żołnierzy austriackich wciąż uważających się za "ludzi cesarskich". Dąbrowski miał im do zaofiarowania nędzę i głód, podarte mundury, dziurawe buty. Wyrzucono z legionów kij, a jednak żołnierze nie dezerterowali. Mogło się to wszystko udać dzięki olbrzymiej pracy wychowawczej. Dzieło Dąbrowskiego kontynuował Poniatowski. Te tradycje nie wygasły w armii Królestwa. Obok oficerów szafujących pałkami było o wiele więcej przeciwników kar cielesnych. Dokładali oni starań, "aby żołnierzy doprowadzić do jak największego wyrobienia w mustrze nie używając wcale kar cielesnych". Inicjatywa ta dała doskonałe rezultaty. Pod naciskiem opinii tych właśnie oficerów zmiękł i Konstanty. Po dziesięciu latach swych rządów w 1825 roku kary cielesne utrzymał tylko w stosunku do części żołnierzy. Około 1825 roku pozwolił Konstanty "również z inicjatywy oficerów na zaprowadzenie w wojsku obowiązkowej nauki analfabetów". Pałeczkę patriotycznej sztafety pokoleń mogli przekazywać pozostali jeszcze w szeregach żołnierze-weterani armii Księstwa Warszawskiego. Uczucia patriotyczne budzili zapewne i kadeci - ochotnicy spośród szlachty czy inteligencji zaczynający służbę jako szeregowcy, potem nieraz latami jako podoficerowie czekający na powołanie do szkoły podchorążych. Najbardziej patriotycznymi formacjami okazały się 4 pułk piechoty i batalion saperów; żołnierze tych jednostek najostrzej występowali przeciw oficerom stojącym po stronie Konstantego. W obu jednostkach służyli liczni warszawiacy, mieszkańcy miasta o silnych tradycjach walk o niepodległość... Zwarte kolumny najeżone bagnetami przeciągają ulicami Warszawy. Brak im jednak wodza, który by je skupił i rzucił do zwycięstwa. Żaden z poruczników czy kapitanów nie ma dość siły charakteru i talentu, by podjąć leżącą na ulicy buławę. Zapewne myślą, jak tu po nią sięgać, jeśli w Warszawie są żywe pomniki chwały narodowej, ludzie, którzy sterali długie lata w służbie ojczyzny: od wojny w obronie konstytucji (1792) poprzez powstanie kościuszkowskie, krwawą i długą epopeję legionów czy Księstwa Warszawskiego, od Tczewa i Gdańska po Lipsk i Arcis sur Aube. Pozostając pod rządami tyrana, przez długie lata musieli ukrywać prawdziwe uczucia. Gdy tylko jednak wybuchnie powstanie, od razu przyłączą się doń, staną na jego czele. Tak mogli sądzić spiskowcy. Właśnie zarysowała się w perspektywie ulicy wyniosła postać generała w stosowanym kapeluszu, w płaszczu, przepasanego szarfą, na pięknym gniadoszu. To jedna z tych legendarnych postaci: generał Potocki - konspirator sprzed trzydziestu sześciu lat, potem żołnierz powstania kościuszkowskiego, waleczny pułkownik z 1809 roku, brygadier z 1812 roku. Któż lepiej zrozumie podchorążych - powstańców? Już go dopadli, otoczyli, mówią jeden przez drugiego. Dziwne, generał wcale nie objawia entuzjazmu. - Zaklinam cię na miłość ojczyzny, na więzy Igelstróma, w których tak długo jęczałeś, żebyś stanął na naszym czele! - wzywa go Wysocki. - Generale! prowadź nas dalej! - wołali podchorążowie. "Jeden z nich, Nereusz Różański, miał przypaść podobno do jego ręki". Na próżno. Generał odrzekł: - Dzieci, uspokójcie się! W końcu podchorążowie rozstąpili się, Potocki pojechał do Belwederu - do Konstantego. Potocki w pojęciu spiskowców musiał stanowić jakiś niesamowity wyjątek. Ale oto nadjeżdża lubiany komendant szkoły generał Trębicki. Podchorążowie proszą go, aby objął dowództwo. Znowu spotyka ich uparta odmowa, Trębicki ciągle obstaje, że nie złamie przysięgi. Mrok wokół podchorążych gęstnieje. Czy te dwa niespodziewane wyjątki nie stanowią jakiejś niepojętej reguły? Nie dają komendantowi wolnej drogi, zabierają go z sobą. Idą dalej Krakowskim Przedmieściem. Opodal pałacu namiestnikowskiego kolumna podchorążych spotyka generała Haukego i pułkownika Meciszewskiego. Sytuacja wyjaśnia się coraz bardziej. Meciszewski wita ich strzałem z pistoletu, ale razem z Haukem ginie od kul podchorążych. Rzeczywistość wyglądała zgoła inaczej, niż ukształtowała się w zapalonych głowach spiskowców. Wszyscy generałowie i większość wyższych oficerów zdecydowanie wystąpiła przeciw powstaniu. Generałowie: Potocki, Siemiątkowski, Blumer, poprzednio przez tyle lat walczący o niepodległość, teraz próbują uparcie przeciągnąć oddziały na stronę Konstantego i dlatego giną z rąk żołnierzy. Nie powiodło się spiskowcom i z wymarzonym wodzem skupiającym w sobie całą legendę okresu napoleońskiego, z Chłopickim. Udało się go powstańcom odnaleźć w Teatrze Rozmaitości. Do ich gorących nalegań odniósł się niechętnie, jeżeli nie wręcz pogardliwie. - Zastanów się pan, co pan robisz? - odpowiadał podporucznikowi Dobrowolskiemu namawiającemu go, aby stanął na czele powstania. - Generale, nie czas już się zastanawiać! - wołano. - Dajcie mi spokój! - powiedział wreszcie Chłopicki. - Idę spać. - I poszedł... do mieszkania podpułkownika Sobieskiego, gdzie całą noc spędził na rozmowie przy fajce, potępiając brutalnie wybuch. - Półgłówki zrobiły burdę - mówił - którą wszyscy ciężko przypłacić mogą. Mieszać się do tego nie należy... Marzyć o walce z Rosją - jest pomysłem głów, którym "piątej klepki" brakuje. Podobne zdania wygłaszał i Skrzynecki namawiając generała Siemiątkowskiego, aby się czynnie przeciwstawiał powstaniu. W parę dni później Chłopicki został co prawda dyktatorem powstania, ale dlatego, że chciał doprowadzić do ugody z carem. Dyktator Gdy śmierć zabrała Poniatowskiego, Dąbrowskiego, Sokolnickiego, a Kniaziewicz wyjechał za granicę, cała legenda napoleońska wcieliła się w 60-letniego Chłopickiego. Był to mężczyzna wysoki o suchej, ogorzałej twarzy, długie baki zwiększały jeszcze jej naturalną surowość, na czoło spadały mu sfalowane siwe włosy. "Wzrok jego orli, powierzchowność łącząca w dziwnej mieszaninie niby zimną obojętność z pełnem otwartości wylaniem, grzeczność z niejakim odcieniem szorstkości, jego sposób wyrażania się zwięzły i energiczny". Jego odwaga i zimna krew graniczyły z legendą. W czasie oblężenia Tortony, gdy Chłopicki osłonięty nasypem słuchał raportu komendanta, padł przed nim granat. Wszyscy rzucili się wystraszeni na ziemię; jedynie sam Chłopicki nie raczył się nawet odwrócić. Gdy pocisk wybuchł na szczęście nikogo nie raniąc, Chłopicki odezwał się z największym spokojem: - No, jakże przerwałeś, kapitanie, raport. Zawsze na czele swych oddziałów, często nawet bez wydobytej szpady, tylko ze szpicrutą w ręku, prowadził je do boju i to w najgorętszych chwilach, jak podczas zdobywania ulicy Cosso w Saragossie, gdy atakujących legionistów witał grad kul bijących ze wszystkich stron: z barykad, z dachów, z okien, otworów piwnicznych. "W ogniu wpośród największych niebezpieczeństw... dostrzegłeś dopiero całej jego zimnej krwi, całej siły wojennego natchnienia, całej nieustraszoności męstwa. Zdawało się, że w miarę rosnącego niebezpieczeństwa potężnieją władze jego duszy. Zważywszy nareszcie, że Chłopicki prawdziwym był wyobrazicielem honoru i pomimo pozornej opryskliwości samą delikatnością, łatwo pojąć ów wpływ, jaki wywierał na wojsko jego rozkazom podległe". Służbę wojskową rozpoczął Chłopicki w piętnastym roku życia jako szeregowiec. Przypadła ona w głównej mierze na okres nieprzerwanych wojen. Swe tak bogate doświadczenie bojowe zbierał począwszy od Oczakowa (1788), Zieleniec (1792) poprzez dziesięcioletnią epopeję legionową. Nie dane mu było wrócić do ojczyzny, niejako od jej progu zawrócony poszedł znów na nową tułaczkę, na cztery krwawe lata wojny hiszpańskiej. Miał za sobą i kampanię rosyjską 1812 roku. Już w czasie służby w legionach szła za nim opinia Dąbrowskiego jako o oficerze "niezwykłych talentów wojskowych". Generał szybko się na nim poznał i chociaż w formacji pełnej oficerów nadliczbowych piekielnie trudno było o awans, to jednak młody, 27-letni Chłopicki już po roku służby został majorem, a po następnym roku - szefem batalionu. Marszałek Suchet, dowódca Chłopickiego w Hiszpanii, wyrażał się o przyszłym dyktatorze z wielkim uznaniem. Ostatnio opromieniała generała innego rodzaju sława. Z czasów Księstwa Warszawskiego pochodziło wielu walecznych na polach bitew oficerów, którym już jednak nie starczyło odwagi na placu Saskim i znosili upokorzenia ze strony Konstantego. Chłopicki natomiast ostro się przeciwstawił wielkiemu księciu. Gdy doszło do zatargu, od razu wniósł prośbę o dymisję, nie cofnął jej mimo nalegań samego cara Aleksandra. Oprócz tej powszechnej tak wysoko wynoszącej Chłopickiego opinii istniała już współcześnie druga, podchwycona następnie przez historyków. Zarzucano mianowicie Chłopickiemu, że w Hiszpanii przestał być Polakiem i stał się czymś w rodzaju kondotiera. Rzeczywiście może się wydawać, że Chłopicki miał w sobie coś z kondotiera i karierowicza. W 1788 roku służył w armii rosyjskiej. Potem wrócił do wojska polskiego, ale gdy jego regiment w 1793 roku wcielono do armii carskiej, pozostał w służbie rosyjskiej, mimo że czternastu innych oficerów z jego batalionu podało się wówczas do dymisji. W 1813 roku Chłopicki zawzięcie targował się z Napoleonem o awans na generała dywizji i rzucił wojsko, gdy go nie otrzymał. W 1818 roku domagał się od Aleksandra I generał-adiutantury, stawiając to jako warunek powrotu do armii. W 1816 roku zabiegał o protekcję Konstantego dla uzyskania swoich dotacji francuskich z okresu napoleońskiego "aż nadto układnie wobec rozpętanych właśnie brutalnych się znęcań wielkiego księcia nad wojskiem polskiem". Sprawy te były bardziej skomplikowane, niż to się mogło na pozór wydawać. Gdy ojczyzna epoki sejmu czteroletniego wezwie do siebie swych obywateli służących w obcych wojskach, Chłopicki stanie na ten apel w 1790 roku. Gdy rozpocznie się powstanie kościuszkowskie, chociaż schwytanych zbiegów ze swej armii Rosjanie będą łamali kołem w Kijowie, Chłopicki puści się wpław przez Dniestr, by w październiku 1794 roku znaleźć się w armii powstańczej. Gdy w 1798 roku Francuzi wezwą oficerów polskich do zgłaszania się do tworzonej z Włochów legii rzymskiej, wypaczającej ideę legionów, ocierającej się w jakimś stopniu o kondotierstwo, to właśnie Chłopicki wystąpił "imieniem 2 batalionu 1 legii polskiej z oświadczeniem, że żaden Polak do służby rzymskiej nie pójdzie", bo przyszedł służyć tylko w legiach polskich. Dziwny to kondotier, który mając sobie powierzanych tyle samodzielnych komend w Hiszpanii, a z nimi tyle sposobności do grabieży na wzór innych generałów, ba - marszałków francuskich, nie wzbogacił się i zachował pod tym względem czyste ręce. I tak każdy krok Chłopickiego, prowadzący go zdawałoby się do kondotierstwa, nie miał dalszych następstw i kończył się nagłym odwrotem. Karierowicz zniesie wszelkie upokorzenia, by się posunąć o szczebel wyżej czy też, by się utrzymać na już osiągniętym stanowisku, natomiast Chłopickiemu nikt nie mógł tego zarzucić. To prawda, że Chłopicki był piekielnie ambitny. Znał on swoją wartość jako wybitnego oficera i zżymał się widząc, że nie była ona odpowiednio doceniana i wynagradzana. Tu trzeba szukać źródła owych targów o stopień generała dywizji i o generał-adiutanturę. W czasie walk pod Magliano 1 grudnia 1798 roku Chłopicki został wysłany na czele oddziału liczącego 300 ludzi tylko na rozpoznanie, tymczasem korzystając z nocy zręcznie sprzątnął placówki i uderzył na obóz neapolitański od tyłu, rozpraszając 2600 żołnierzy. Pod Nepi batalion współdowodzony przez Chłopickiego śmiałym natarciem na bagnety przełamał szyk nieprzyjaciela rozstrzygając o zwycięstwie. 18 i 20 czerwca 1799 roku pod Trebbią Chłopicki odznaczył się w chaosie klęski. Osłaniał wtedy z "zimną krwią i niezrównanem męstwem" odwrót wyniszczonej dywizji Dąbrowskiego, wyprowadził swój batalion spośród mas nieprzyjacielskich, pono nawet ocalając życie czy wolność samemu Dąbrowskiemu. Pod Castel Franco (1805) Chłopicki zamknął drogę odwrotu jeździe austriackiej, odparł dwukrotną szarżę kirasjerów, następnie wysłał kapitana Poplewskiego, by zaszedł ich od tyłu. 700 kirasjerów wziętych w krzyżowy ogień złożyło broń. Początkowo jako pułkownik, potem już jako generał brygady często Chłopicki w wojnie hiszpańskiej sprawował dowództwo nad samodzielnymi grupami o sile brygady, a nawet dywizji, raz po raz odnosząc zwycięstwa. Były teraz istotne dowody, co jest wart jako dowódca. Pod Mallen (8 VI 1808) ułani nadwiślańscy i Chłopicki z dwoma batalionami oskrzydlili nieprzyjaciela, ich natarcie rozstrzygnęło bitwę. 15 czerwca Chłopicki idący w straży przedniej dociera pod mury Saragossy, spędza Hiszpanów z otwartego pola. 24 czerwca pod Epilą Chłopicki dowodził samodzielnie tysiącem ludzi, zuchwałym natarciem na bagnety piechoty nie oddającej ani jednego strzału rozpędził kilka tysięcy powstańców. Następnie przyszły krwawe dni oblężenia Saragossy: zdobycie klasztoru św. Józefa przez 400 żołnierzy pod wodzą Chłopickiego (2 VII) zyskujące uznanie historyka hiszpańskiego, który pisał, że Polacy walczyli tu "z najwyższym męstwem". 4 sierpnia w dniu szturmu generalnego Chłopicki zdobył klasztor Ingracia, a potem wśród zaciekłej walki o domy wdarł się na ulicę Ingracia. Miasto jednak nie uległo. 20 grudnia 1808 roku podjęto na nowo oblężenie. 27 stycznia 1809 roku Chłopicki znowu zdobywa klasztor Ingracia. Uderzeniem "na lewo na broniące się stanowiska hiszpańskie" zwija ich linię obrony aż po klasztor kapucynów biorąc piętnaście dział. 23 listopada pod Ojos Negros Chłopicki znów samodzielnie dowodzi. Wysyła kilka kompanii woltyżerów, by związać od czoła Hiszpanów zajmujących silną pozycję, a paroma batalionami obchodzi szyk hiszpański decydując o zwycięstwie. W czasie wojny hiszpańskiej Chłopicki miał już za sobą dwadzieścia parę lat służby wojskowej i czterdzieści lat życia, czas teraz na jakieś pierwsze podsumowanie, a trudno mówić - biorąc miarę z epoki - o zrobieniu dużej kariery. Czterdzieści lat życia to w armii napoleońskiej poważny wiek dla generała. Wielu wojskowych w jego latach piastowało już buławy marszałkowskie. A iluż młodszych i gorszych od niego miało szlify generałów dywizji. Rozżarzonej ambicji Chłopickiego nie ochłodził ani stopień generała brygady (1809), ani baronia cesarstwa (1810). Gdy nie otrzymał upragnionych szlif generała dywizji, skorzystał z tego, że był ranny w 1812 roku i wziął urlop, a w końcu 1813 roku podał się do dymisji. Dymisja ta nie musiała być spowodowana tylko urażoną ambicją. Po Lipsku w wojsku polskim szerzyło się zwątpienie, czy jest celowe dalsze trzymanie się orłów napoleońskich. Tacy generałowie jak Sułkowski, Sanguszko opuścili cesarza. Szef szwadronu Chłapowski, który już w czerwcu 1813 roku wziął dymisję, zwierzył się Chłopickiemu w zaufaniu, dlaczego to uczynił. Oto w czasie pertraktacji wiosennych Napoleon gotów był za pokój zapłacić Księstwem Warszawskim. Chłopicki na to "zaklął po swojemu i powiedział, że wolałby tłuc kamienie, niż dłużej służyć temu człowiekowi". Był to prawdopodobnie odruch, wybuch gniewu, o który tak łatwo było u tego choleryka. Potem jednak musiała przyjść refleksja. Chłopicki przeszedł epopeję legionową. Pamiętał traktat między Francją a Austrią w Campo Formio (1797), pierwszy cios w nadzieje legionowe, pamiętał kryzys po pokoju w Luneville (1801), gdy zdawało się, że wszystko stracone. Podali się wtedy do dymisji: Kniaziewicz, Wielhorski, Fiszer, Godebski. Potem Chłopicki przeżył kilka beznadziejnych lat, gdy resztki legionów ginęły jako francuska armia kolonialna za oceanem na San Domingo. Te ciężkie lata zakończyły się powstaniem Księstwa Warszawskiego. Jego ówczesny (z tamtych ciężkich lat 1802-1806) przywódca legionowy - Dąbrowski; i teraz w 1813 roku trzymał się Napoleona, nie zważając na ciężkie ciosy zadane jego ambicji, gdy dowództwo nad szczątkami wojsk Księstwa Napoleon powierzył generałowi Sułkowskiemu - człowiekowi miernych zdolności, którego czyny czy doświadczenie nie mogły być nawet porównywane z zasługami Dąbrowskiego. Z drugiej jednak strony po pokoju w Luneville tracono jedynie nadzieję, natomiast w 1813 roku Napoleon sprzedawał nieprzyjacielowi konkretnie ojczyznę Polaków. Sytuacja była ciężka. Chłopicki był zapewne w głębokiej rozterce i starania o stopień generała dywizji mogły stanowić jakąś namiastkę decyzji, której sam nie umiał podjąć. Chłopicki wstąpił do armii Królestwa Kongresowego, gdy car Aleksander rozbudził nowe nadzieje Polaków na odbudowanie Polski, a samego Chłopickiego awansował do stopnia generała dywizji. Raz zraniony w swej ambicji miał głęboki żal. Stary bojowy żołnierz źle się czuł w armii konstantynowskiej, w której kładziono nacisk na dyscyplinę formalną, rzucano gromy na oficerów i żołnierzy za drobiazgi. Po odejściu Dąbrowskiego i Kniaziewicza koledzy, a nawet zwierzchnicy Chłopickiego nie mogli się z nim równać ani talentem, ani czynami. Wincenty Krasiński - to generał dworak, a Rożniecki - to dobry organizator, mający chlubną kartę jako dowódca pułku, ale jako dowódca dywizji poniósł sromotną klęskę pod Mirem. Sułkowski awansowany został dzięki nazwisku przypominającemu Napoleonowi jego utalentowanego, a poległego adiutanta Józefa Sułkowskiego. Hauke okazał się wprawdzie dzielnym, mężnym i wytrwałym obrońcą Zamościa w 1813 roku, ale nie miał sposobności zabłysnąć większymi talentami dowódczymi. Co innego oznaczały szlify generała dywizji w armii napoleońskiej, które ozdabiały tylu wybitnych oficerów, a co innego w armii Królestwa Kongresowego noszone wespół z tylu miernotami. Dlatego też Chłopickiego w dalszym ciągu ponosiła ambicja. Gdy po czterech latach doszło do jego zatargu z Konstantym, pono o nie zapięty guzik u munduru, Chłopicki, urażony podał się do dymisji, zgadzając się z niej zrezygnować za nominację na generała adiutanta. Ponieważ jej nie otrzymał, opuścił armię. Nagana wielkiego księcia, a potem odmówienie mu żądanego stopnia znowu boleśnie zraniły ambicję Chłopickiego. Nie otrzymując przez dłuższy czas dymisji, a nie chcąc dłużej służyć w wojsku, oświadczył, że jest chory i przez osiemnaście miesięcy nie wychodził z pokoju. To dobrowolne więzienie stanowiło okropną męczarnię dla człowieka nawykłego do ruchu. Po trzydziestu latach, przed śmiercią, wspominał w gronie przyjaciół, że "jeszcze miesiąc tego więzienia, a byłoby - żegnam cię rozumie". Wyjeżdżając z kraju był Chłopicki dwudziestokilkuletnim młodym oficerem, wrócił do Polski na dobre dopiero po siedemnastu latach jako generał po czterdziestce. Czuł się w kraju jakoś obco, a to dobrowolne więzienie jeszcze tę obcość pogłębiało. To osamotnienie stało się dlań okropnym, tragicznym wstrząsem. Wspomina: "Samotność zabijała mnie, a nie było nikogo w Warszawie, co by mnie odwiedzał lękając się narazić. O, nieraz wtedy myślałem, czylim nie zdołał i nie umiał zaskarbić sobie przyjaźni i szacunku ludzkiego? czyli takeśmy znikczemnieli, iż nie znalazłem takiego, który by na tak mało znaczące poświęcenie zdobyć się nie mógł? Te myśli poiły mnie co dzień trucizną". Ten żal do rodaków, którzy go w ciężkich chwilach opuścili, pozostał mu na długo. On to sprawił, że Chłopicki zgorzkniał do reszty. Tę uzasadnioną niechęć do znajomych rozciągnął irracjonalnie na cały naród, nie umiejący według generała docenić jego długoletniej służby i ofiarnie przelewanej dla ojczyzny krwi. Po wyjściu z wojska utrzymywał się z renty francuskiej i to mu chyba podyktowało gorzkie słowa: - Moją ojczyzną jest namiot, wasza ojczyzna nie sprawiła mi butów. Nie prowadził życia towarzyskiego, bywał tylko w salonach Wąsowiczowej, studiował dzieła wojskowe, chodził do teatru. Tyle razy narażał życie na wojnie, nie mógł więc i teraz obejść się bez narkotyku gwałtownego wzruszenia. Obecnie ryzykował swą skromną rentą grając w karty. "Ta namiętność wprowadziła go mimo woli w towarzystwo oficerów rosyjskich, do których większą część swych dochodów przegrywał". Osiemnaście miesięcy dobrowolnego więzienia, potem dwanaście lat bezczynnego życia przeżarło jak rdza tego żelaznego człowieka. Zrobił się z niego mizantrop nie ufający nikomu, otoczony szpiegami dopatrywał się ich wszędzie, zrażony do przyjaciół stał się nieufny w stosunku do narodu, nie umiał uwierzyć w jego siłę. Wystarczyło Chłopickiemu porównać dwa przystępujące do wojny kraje. Rosja liczyła pięćdziesiąt dwa miliony mieszkańców, my tylko cztery miliony. Rosja miała czterysta tysięcy wojska, my zaledwie trzydzieści tysięcy. Liczne rosyjskie fabryki broni produkowały ponad sto tysięcy karabinów rocznie, przeszło dwa razy tyle, ile miała ich armia polska. Rosyjskie ludwisarnie odlewały rocznie setki dział, a u nas w ogóle nie było przemysłu zbrojeniowego. Z czym tu się porywać? Z motyką na słońce? Mógł tylko wzruszać ramionami, gdy mówiono przy nim o szansach polskich. Słowo: Maciejowice nie było dla Chłopickiego pustym dźwiękiem. Przedzierając się przez tyle granicznych kordonów do wojska polskiego zdążył włożyć na nowo mundur tylko po to, aby oglądać kres polskich nadziei na polach Maciejowic. Na tym nie zakończyła się kariera wojskowa Chłopickiego. Przez kilkanaście lat generał przyglądał się z bliska zwycięstwom Napoleona, widział, jak świetne armie mocarstw europejskich rozpadały się pod uderzeniami wojsk, dowodzonych przez "boga wojny". Szedł on również w 1812 roku na Rosję jako generał potężnej armii. Europa jeszcze takiej nie widziała: ponad pół miliona żołnierzy i powyżej tysiąca dział. Uczestniczył w krwawym całodziennym boju pod Borodino: geniusz wodza zniszczył połowę armii rosyjskiej, ale nie zdołał złamać Rosjan. Chłopicki pamiętał dobrze, że później z tej świetnej "wielkiej armii" wróciły tylko strzępy. Żołnierze zahartowani w ogniu tylu bitew zamienili się w zdziczałe bandy obdartusów, uciekających na sam okrzyk: - Kozacy! I te resztki zdołały przecież ujść osaczenia i zagłady tylko dzięki najwyższemu wysiłkowi wodza i żołnierzy. Na tym się nie skończyło. Zwycięskie kolumny dotarły aż do serca imperium - do Paryża. Napoleonowi nie udało się pokonać Rosji, ci tutaj smarkacze: studenci, podchorążowie, chcą sobie z nią poradzić. Takie pomysły mogą się zrodzić tylko w niedowarzonych głowach jakichś tam romantyków. Poeci mogą sobie bujać w obłokach, ale wojna to twarda rzeczywistość, liczą się w niej tylko rzeczy konkretne: działa, karabiny, naboje, suchary, owies. Nic tu nie pomoże ta cała gadanina o kosach. Podobnie jak Chłopicki myślała zdecydowana większość starszyzny, ludzie po czterdziestce czy nawet pod sześćdziesiątkę, rosnący w cieniu złowrogich lat 1794, 1812. Cała przeszłość wojskowa Chłopickiego w jak najmniejszym stopniu przygotowywała go do dowodzenia armią powstańczą. Ten zawodowy żołnierz często oglądał, jak bez większego trudu jego weteranom z legii włoskiej lub nadwiślańskiej udawało się rozpędzić przeważających liczebnie powstańców włoskich czy gerylasów Hiszpańskich, czasem nawet nie kulą, ale samym bagnetem. W tych długich latach Chłopicki nabrał pogardy dla wszelkiego typu ruchawki i oddziałów improwizowanych. W wojsku powstania kościuszkowskiego znalazł się Chłopicki w ostatnich tygodniach jego istnienia. Nie oglądał, jak chłopi wczoraj, oderwani od pługa, brali pod Racławicami armaty, jak ci sami ludzie omal że pod Szczekocinami nie przechylili szali zwycięstwa na polską stronę. Nie widział Chłopicki, jak w chwilach insurekcji warszawskiej pod kulami mieszczan topniały w oczach bataliony starego, świetnie wyszkolonego żołnierza. Chłopicki nie był świadkiem wydarzeń w 1806 roku, kiedy to Dąbrowski w ciągu kilku tygodni stworzył niemal dosłownie z niczego, rozporządzając garścią tylko doświadczonych oficerów, parudziesięciotysięczne wojsko, złożone w lwiej części z żołnierzy, którzy niewiele więcej "umieli niż "nabić i zabić. Pośpiesznie ich douczano niemalże w marszu, na placu boju. Okazało się, że ten świeży żołnierz umiejętnie prowadzony oswoił się dość łatwo z ogniem nieprzyjacielskim "i pod Gdańskiem, pod Frydlandem spełniał swój obowiązek żołnierski wcale nie najgorzej ". Ta wielka wada nie przekreślała jednak tego, że Chłopicki był najwybitniejszym z ówczesnych polskich dowódców. Zimna krew, zuchwałe męstwo - to podstawowe jego cechy jako wodza. Jego odwaga nie była ślepa, ale podbudowana sztuką wojenną. Natarcia czołowe umiał on wesprzeć manewrem oskrzydlającym. Plan działań z początków kampanii 1831 roku wskazuje, że Chłopicki, skromny brygadier napoleoński, miał szerokie horyzonty, umiał uchwycić podstawowe zasady sztuki wojennej "małego kaprala", rzecz, na którą nie zawsze było stać nawet marszałków francuskich - najbliższych przecież współpracowników cesarza. Czy można zwyciężyć? Nie wierząc w zwycięstwo, Chłopicki rozpoczął pertraktacje z carem. Mikołaj domagał się kapitulacji. Wbrew zdaniu reszty czynników rządowych Chłopicki w dalszym ciągu chciał prowadzić rokowania. Gdy deputacja sejmowa zaprotestowała, Chłopicki zagroził dymisją. Proszono go, aby przynajmniej pozostał wodzem naczelnym. - Nie, nie, wodzem nie będę, bo pobitym być nie chcę! - odpowiadał. Poseł Ledóchowski zrobił aluzję do tchórzostwa i zdrady. Rozwścieczyło to Chłopickiego do reszty i wkrótce istotnie złożył dyktaturę. O obraźliwych słowach Ledóchowskiego nie pozwalały zapomnieć dzienniki stale drażniące swymi docinkami Chłopickiego, a nawet powtarzające zarzut zdrady. Krążyły uszczypliwe wierszyki: W szkole Napoleona pół życia przepędził, Walcząc za obce bogi krwi swojej nie szczędził Gdy Polska wszczęła walkę o swą dawną postać, Miał pole zostać wielkim, wolał niczem zostać. Tego wydawałoby się gruboskórnego żołdaka łatwo było boleśnie zranić trafiając w czułe miejsce. Mimo pozorów kondotiera Chłopicki był gorącym patriotą. Rana zadana jego duszy przed dwunastu laty - zdawałoby się zabliźniona - teraz na nowo się zaogniła. Naród, któremu kiedyś poświęcił swe życie, krew, teraz rzucił mu w twarz straszne słowo: zdrajca. Znów jak żółw w swej skorupie zamknął się Chłopicki w sobie. Nie chciał dotrzymywać przyrzeczeń, że będzie doradcą naczelnego wodza. Wściekał się: - Nazywają mnie zdrajcą, a od zdrajcy rada niedobra. W końcu jednak ustąpił. Przyrzekł, iż stale będzie przebywał w kwaterze głównej i wspierał radą Radziwiłła. Sukces tych nalegań nie był pełny. Raz rozjątrzona rana nie zabliźniała się. Paląca gorycz pamięci o stosunku narodu do niego w dalszym ciągu tkwiła w sercu Chłopickiego. Do tego dołączało się jego uparte przekonanie o beznadziejności tej wojny, o tym, że niemożliwe jest odniesienie zwycięstwa. Wszystko to raz po raz jakoś dziwnie paraliżowało jego umysł i zdolności dowódcze. Jeszcze w okresie swej dyktatury Chłopicki przygotował interesujący odporno-zaczepny plan działań. Sądził, że Rosjanie wkroczą do Królestwa dwoma ugrupowaniami rozdzielonymi znaczną przestrzenią. Chłopicki zamierzał, pozostawiwszy grupę osłonową przed siłami głównymi, uderzyć na kolumnę drugorzędną, po czym ruszyć na flankę sił głównych. Przewidywania te okazały się niesłuszne. W rzeczywistości główne siły rosyjskie weszły do Królestwa skupione w jedną wielką masę. W tej sytuacji Chłopicki nie potrafił opracować lub przyjąć jakiegoś nowego planu, który by konsekwentnie wykonywał. Jego rozgoryczenie raz po raz narastało, wówczas "na wszystko się gniewał i dąsał, o niczem radzić nie chciał, ...wszystko dla niego zdawało się być obojętnem, nikogo i niczego słuchać nie chciał". Niekiedy ten stan mijał, wtedy Chłopicki był w dobrym humorze, "mapy rozkładał... ruchy nieprzyjaciela śledził", starał się przewidzieć jego posunięcia, opracowywał plany działań, dostrzegał jakieś możliwości zwycięstwa. Lecz nie trwało to długo, czasem już nazajutrz rozgoryczenie znów brało górę, zły, nasępiony na wszystko machał ręką. Był zdania, że i tak nie ma szans zwycięstwa. Chodziło mu tylko o ocalenie honoru narodu i wojska. Dla Chłopickiego jako starego żołnierza najbardziej haniebnym wydarzeniem była klęska rewolucji neapolitańskiej w 1821 roku, kiedy to armia powstańcza, nie stawiwszy poważniejszego oporu Austriakom, poszła niemal od razu w rozsypkę. Tego chciał bezwzględnie uniknąć, w tym celu wystarczy mu "na placu kilka tysięcy trupa pozostawić", wtedy zbędne będą kunsztowne manewry. Będzie tam chodziło "o podanie tylko potomności nieskalanego polskiego honoru", a "żeby dać się tylko zabić, to każde pole do bitwy jest dobre", najlepsze zaś pod Pragą, "bo Warszawa będzie świadkiem... ona zaczęła wszystko, niechże więc los swój widzi". Nawet gdy nie tak czarno patrzył na przyszłe losy wojny i dostrzegał możliwości zwycięskich zwrotów zaczepnych, stary gracz w karty brał pod uwagę, "że wszystko nas zawiedzie i fortuna sprzyjać nie zechce", że działania nad Narwią czy Bugiem nie dadzą rezultatów i wówczas znów pozostanie nam tylko stoczenie bitwy między Białołęką a Pragą lub na polach grochowskich. Nie mogąc polegać na chimerycznych, zależnych od nastroju Chłopickiego radach Radziwiłł zasięgał zdania u dwóch młodych sztabowców - Prądzyńskiego i Chrzanowskiego. Gdy kończyła się epopeja napoleońska każdy z nich miał ponad 20 lat. Pełnej nadziei ich młodości nie zgasiła klęska wielkiej armii, mogąca się im wydawać jakimś nieszczęśliwym trafem. Lata pokoju, które poświęcili na studiowanie sztuki wojennej, wnikanie w teorię zwycięstw, nie całkiem stłumiły ich młodzieńczy zapał. Wydaje się, że w początkowym okresie powstania nawet sceptycznemu Chrzanowskiemu marzyły się wawrzyny napoleońskie. Teraz uzyskali możność praktycznego zastosowania tego, do czego doszli przez piętnaście lat studiów. Od nich, od skromnych podpułkowników, miały zależeć losy armii. Z gorączkowym pośpiechem przystąpili do tworzenia planów. Po tylu latach szelest papieru miał się zamienić w wojenną rzeczywistość, wypełnioną odgłosem kroków batalionów, stukotem kopyt szwadronów, grzechotem salw karabinowych, hukiem dział. Przewaga Rosjan nie przerażała ich zbytnio, była niewątpliwie groźna, ale do pokonania: "Dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy". Wielki Korsykanin tyle razy bił silniejszego przeciwnika, trzeba tylko umiejętnie zastosować zasady jego sztuki wojennej. Chrzanowski i Prądzyński byli z sobą mocno skłóceni. W początkach Królestwa Kongresowego wydawało się, że przed Prądzyńskim, świetnym, młodziutkim 22-letnim szefem szwadronu ozdobionym Legią Honorową i Złotym Krzyżem Virtuti Militari, o bogatym doświadczeniu bojowym, wyniesionym z czterech kampanii, przedwczorajszym adiutantem, a dzisiejszym zaufanym najwybitniejszego z żyjących polskich wodzów: Dąbrowskiego, otwiera się jak najświatlejsza kariera. Mógł Prądzyński wówczas - w pierwszych latach Królestwa - protegować i to skutecznie swojego podwładnego, skromnego porucznika Chrzanowskiego. Potem przez dwanaście lat Prądzyński jako spiskowiec był aresztowany i więziony, następnie znajdował się w niełasce, nie awansował. Chrzanowski natomiast wspinał się coraz wyżej w swej karierze dochodząc do stopnia równego Prądzyńskiemu. Ambitny Prądzyński patrzył z zawiścią na swego eks-protegowanego. Zdolności Prądzyńskiego, podówczas 16-letniego młodzieńca, doceniał już w 1809 roku książę Józef Poniatowski, w parę lat później poznał się na nich i Dąbrowski. Gdy Prądzyński przebywał w więzieniu, wielki książę Konstanty zlecał mu opracowywanie memoriałów o wojnie z Austrią i Prusami. Teraz i tej dość powszechnej opinii o Prądzyńskim jako o najwybitniejszym z polskich sztabowców zagrażał poważnie Chrzanowski, wysuwający coraz to nowe, interesujące plany. Również i Chrzanowski patrzył złym okiem na swego dawnego zwierzchnika, a obecnego rywala przeszkadzającego mu w realizowaniu jego planów. Obydwaj sztabowcy wysuwali coraz to nowe plany. To jednemu z nich udało się przekonać chwiejnego, niezdecydowanego Radziwiłła do swoich projektów, to znów drugi uzyskiwał przewagę nad swoim rywalem. Odwoływano wtedy wydane już dyspozycje, zaczynano na gwałt realizować plan tego drugiego. To znów Chłopicki burzył te plany wychodząc ze zwykłej roli zniechęconego obserwatora i wybuchając gwałtownym gniewem. Wśród takich swarów, bez podjęcia na serio działań odporno-zaczepnych, doczekano się 19 lutego. U wyjść z Wielkiego Boru Było to przed godziną dziewiątą rano 19 lutego 1831 roku. Dzień był mroźny i pogodny. Słońce oświetlało grupę jeźdźców w okrągłych furażerkach z daszkami, w szarych płaszczach lub granatowych surdutach, wyłaniającą się z Wielkiego Boru w pobliżu przysadzistego, białego budynku z czerwonym dachem - znanej wówczas karczmy Wawer. Spośród kawalerzystów wyróżniał się wyraźnie jeden. Czaprak jego konia pokryty był niedźwiedzim futrem i ozdobiony srebrnymi gwiazdami. Był to pięćdziesięcioparoletni szczupły oficer. Miał gładko wygoloną, chudą, nieforemną twarz o wystających kościach policzkowych, o wąskich, silnie zaciśniętych ustach. Jeźdźcy rozglądali się uważnie po rozciągającej się przed nimi rozległej, ośnieżonej równinie praskiej. Wkrótce na tej samej szosie pojawiło się czoło długiej kolumny piechoty w szarych płaszczach z białymi lub czarnymi pasami krzyżującymi się na piersiach, o żółtych i granatowych kołnierzach, w czarnych wysokich czakach. Twarze żołnierzy były zmęczone, oczy zaczerwienione z niewyspania. Z grupy jeźdźców raz po raz odłączali się oficerowie, dopadali kolumny, która zaczęła się rozłamywać na małe kolumienki batalionowe głębokie na dwanaście szeregów. Rozwijały się one w długą linię po obu stronach szosy. Po dojściu na wyznaczone miejsca bataliony zwracały się w tył, stając twarzą do Wielkiego Boru. Rozległa się komenda oficerów. Karabiny miarowym ruchem opadły z ramion do nóg. Przed zwarte szyki wysunęły się plutony, rozwinęły się wachlarzem w łańcuchy tyralierskie. To 2 dywizja piechoty generała Żymirskiego, owego chudego oficera. Stanowiła ona straż tylną armii polskiej, wycofała się spod Miłosny, i zajmuje teraz stanowiska pod Wawrem. Doświadczony oficer, okurzony dymem bitewnym dziesiątka kampanii, pochodzący z tak już nielicznej wykruszonej przez kule, niedole i czas wiary legionowej - szybko dokonał oceny sytuacji i terenu. Koło karczmy Wawer szosa biegła niezbyt szeroką cieśniną między dwoma bagiennymi zapadliskami. Była tu doskonała pozycja zamykająca wychodzącemu z lasu przeciwnikowi drogę na Pragę. Straż tylna armii mogła na niej powstrzymać przez jakiś czas napierających Rosjan. Zanim zacznie się tu dziać coś ważnego, przyjrzyjmy się bliżej generałowi Żymirskiemu, który odegra wybitną rolę w wydarzeniach 19 lutego. Mając 15 lat zdobył szlify podporucznika w insurekcji kościuszkowskiej. Błysnął widać talentem, skoro w 1797 roku jako osiemnastolatek został kapitanem. Przypadł mu w legionach niewdzięczny los: obrona Mantui zakończona niewolą, potem wyprawa na San Domingo i znów niewola. Był oficerem sztabu marszałka Marmonta w latach 1805-1806, wrócił do kraju i odznaczył się jako szef batalionu w czasie oblężenia Grudziądza (1807) uczestniczył w bitwie pod Raszynem (1809). W 1812 roku jako pułkownik brał udział w działaniach osłonowych Kosińskiego. Za obronę Zamościa w 1813 roku otrzymał Legię Honorową. W armii Królestwa Kongresowego został generałem brygady. Był twardym służbistą, ale też jednym z tych niewielu przedstawicieli starszyzny konstantynowskiej, którzy potrafili zawsze utrzymać się przy własnym zdaniu mimo wybuchów wściekłości wielkiego księcia. Parokrotnie dał tego dowody, gdy powołano go na sędziego wojskowego. Rzecz dziwna, że mimo to despotyczny Konstanty wysoko go cenił. W czasie nocy listopadowej Żymirski niechętnie odniósł się do powstania, swój pułk poprowadził na plac alarmowy, ale na tym poprzestał. Nie chciał ruszyć na miasto i podjąć walki z powstaniem. Z Wierzbna z obozu Konstantego powrócił wraz z Wincentym Krasińskim i Zygmuntem Kurnatowskim. Obaj oświadczyli, że w wojnie przeciw Mikołajowi udziału nie wezmą, a później nawet Krasiński przeszedł granicę i pojechał do Petersburga. Żymirski natomiast oświadczył: "Jestem Polakiem i tam pójdę, gdzie naród i wojsko będzie". W wojnie z Rosją Żymirski niechętnie wziął udział, ale obowiązki spełniał lojalnie, oddając na usługi powstania swe niewątpliwe talenty dowódcze. Chyba ów długotrwały odwrót, w czasie którego dowodził stale strażą tylną, zmęczył go fizycznie i psychicznie. Od strony Grochowa nadjeżdża grupa jeźdźców. Są to, w otoczeniu adiutantów, nominalny wódz naczelny książę Radziwiłł, "ochotnik z brzozową witką" generał Chłopicki i dowódca 4 dywizji piechoty generał Szembek. Za nimi nadciągają kolumny dywizji Szembeka. Chłopicki omawia sprawę zluzowania przez dywizję Szembeka dywizji Żymirskiego do ostatnich granic wymęczonej odwrotem, w obliczu znacznie silniejszego nieprzyjaciela, a zwłaszcza dwudniowymi bojami o głodzie. Dzisiejszy zaledwie kilkugodzinny nocleg wypadł im pod gołym niebem w lesie. O kilka kilometrów, za plecami wojsk polskich, znajduje się serce kraju, ognisko powstania: Warszawa. Chłopicki stale mówił o walnej bitwie, którą tu na tych polach stoczy: nie dziś, to jutro, pojutrze do niej dojdzie. Mały kraik zalewa armia wielkiego imperium. Od dwóch tygodni armia polska cofa się, przeciwnik zajął pół Królestwa, tylko patrzeć, jak zepchnie Polaków do Wisły. Mimo to na twarzach żołnierzy i oficerów dywizji Szembeka maluje się zapał bojowy, wiara w zwycięstwo. Entuzjazm, jaki ogarnął naród i wojsko trzy miesiące temu, nie wygasł dotąd. Grzmijcie bębny, ryczcie działa, Dalej dzieci, w gęsty szyk. Wiedzie hufce wolność, chwała, Tryumf błyska w ostrzu pik. Zapału tego nie przytłumił dzisiejszy odwrót, który zarwał sporą część nocy, a przez pozostałe jej godziny nie wypoczęto dostatecznie na biwaku pod gołym niebem. Wszyscy wierzą w geniusz Chłopickiego - najwybitniejszego teraz polskiego ucznia napoleońskiej szkoły zwycięstw. Cztery dni temu świeżo utworzone szwadrony Dwernickiego rozniosły na szablach i kopytach brygadę niedawnego zwycięzcy spod Bolejeszti - Geismara. Dwa dni temu pod Dobrem kolumny przeciwnika cofały się przed naszymi plutonami tyralierskimi. Zapał ogarniający żołnierzy i oficerów udzielił się nawet starszyźnie konstantynowskiej. Na początku powstania Szembek chciał swój pułk poprowadzić do Konstantego, jego właśni oficerowie zaprowadzili go do obozu powstańczego. Entuzjazm, z jakim przyjęto mimowolnego bohatera, odmienił Szembeka. Przejął się on rzeczywiście sprawą powstania, rwał się do walki. Teraz zapewne zżerała go ambicja, że taki Skrzynecki, wczorajszy pułkownik, uzyskał już sukces pod Dobrem, a on, Szembek, nie zdobył jeszcze w tej kampanii nawet listka wawrzynu. Przyjrzyjmy się bliżej temu generałowi. 43-letni choleryk i pasjonat skłonny był do gwałtownych wybuchów gniewu, ale złość ta szybko mu mijała. Jego pociągła twarz już trochę zaczęła się zaokrąglać, ozdabiał ją niewielki lekko podkręcony wąsik. Czasy Konstantego zniechęciły go do zawodu oficera. - Służyłem wojskowo, bo chciałem emerytury doczekać - mawiał. W stosunku do Żymirskiego stanowił on drugie młodsze pokolenie, które zaczęło swą służbę dopiero w 1806 roku. Obecnie jednak i generał Szembek mało przypomina wyglądem 19-letniego chłopaka z 1807 roku, adiutanta Dąbrowskiego wyróżniającego się zuchwałą odwagą. Podkreślał ją Dąbrowski pisząc w swym raporcie o bitwie pod Tczewem, pierwszej bitwie, w której wziął udział przyszły generał: "znajdując się zawsze pośród najrzęsistszego ognia, miał mundur i czapkę przeszytą kulami". W pół roku później Szembek dowodził oddziałem ochotników - czołowym rzutem grupy szturmującej Biskupią Górę w Gdańsku (2 V.1807). Spora część jego ludzi zginęła, część go opuściła. Nie zrażony tym Szembek z kilkunastoma żołnierzami dotarł do okopów pruskich. Ogłoszenie rozejmu przerwało walkę. W 1809 roku w czasie ataku Austriaków na przedmoście Torunia, gdy ci już wdzierali się na most, Szembek zebrawszy garść ochotników w ostatniej chwili zniszczył część mostu. W 1812 roku Szembek brał udział już jako szef batalionu w działaniach nad Dźwiną w składzie X korpusu. W 1813 roku uczestniczył w obronie Gdańska. Ówczesny komendant miasta generał Rapp w swoich pamiętnikach kilkakrotnie chwali "dzielnego Szembeka" za jego śmiałe wypady i wycieczki. W czasie rozmowy Chłopickiego z Żymirskim Szembek podjechał do generała Józefa Załuskiego, szefa sztabu 2 dywizji piechoty. Wyraził swoje zdziwienie z powodu opuszczenia pozycji pod Miłosną, następnie powiedział: - Za godzinę proszę cię na śniadanie do Miłosny. Z zeznań jeńców Załuski wiedział, że szosą ciągną trzy dywizje piechoty nieprzyjaciela, pod których silnym naciskiem grupa Żymirskiego musiała się cofać wśród ciągłych walk. Z drwiną więc odpowiedział: - Nie jadłszy nic porządnego od trzech dni przyjmuję zaprosiny na śniadanie, ale, wątpię, żeby było w Miłośnie. Załuski, pesymistycznie oceniający polskie możliwości, był zaniepokojony duchem zaczepnym Szembeka, którego odbicie widział w zapale żołnierzy jego dywizji. Podjechał więc do Chłopickiego i zapytał go, "czy istotnie zamyśla tu rozpoczynać atak - dodając - że przed nami jest Dybicz z całą armią". Chłopicki z miejsca przyznał mu rację: "Masz słuszność, nie należy tu atakować". Wczoraj eks-dyktatora zainteresował plan Prądzyńskiego, by zorganizować zasadzkę. Siły rosyjskie szły dwiema kolumnami: starym traktem i nową szosą brzeską. Wzorując się na bitwie pod Hohenlinden (1800), Prądzyński zaproponował, aby uderzyć na północną kolumnę idącą traktem. Szembek ze Skrzyneckim mieli się cofać, aby pociągnąć za sobą nieprzyjaciela aż do Okuniewa, gdzie na prawy bok i tyły Rosjan miała wpaść ukryta w lasach grupa zasadzkowa. W tym czasie Żymirski winien był się cofać z wolna szosą brzeską ku karczmie Janówek i tu stawić zdecydowany opór. Zdawało się, że "lew legionów" - Chłopicki - rozbudził się na dobre. 18 lutego "pierwszy raz wsiada na koń i z Grochowa... udaje się przez Okuniew do naszych forpocztów i stawa na czele dywizji Szembeka". Jednakże wbrew mylnemu poglądowi Prądzyńskiego, że "kolumny rosyjskie postępować będą na równych wysokościach", w rzeczywistości kolumna południowa wroga wysunęła się znacznie bardziej do przodu, a więc nacisk na Żymirskiego przewyższył wszelkie oczekiwania. Szybki odwrót Żymirskiego prowadził do zagrożenia tyłów zasadzki. W tych warunkach Chłopicki wkrótce zrezygnował z powziętego zamiaru. 19 lutego Chłopicki znów popadł w swą zwykłą pełną rozgoryczenia obojętność wobec tej całej zwariowanej sprawy porywania się z motyką na słońce. Chłopicki zamierzał oddać Rosjanom bez walki skraj Wielkiego Boru, a następnie wysunięte oddziały wycofać aż na linię Grochowa i Olszynki. Zdaje się, że generał przyzwyczajony do powolnego marszu nieprzyjaciela nie liczył się z poważniejszym naciskiem z jego strony w tym dniu. Po wydaniu dyspozycji Szembekowi Chłopicki spokojnie odjechał do Grochowa. Wkrótce zsiadał z konia przed swą otoczoną ogrodem kwaterą - piętrowym domem w klasycystycznym stylu o wielkich weneckich oknach i szerokim balkonie. Był to wytworny dworek stanowiący dawniej własność księcia prymasa Michała Poniatowskiego. Rozległą równinę praską od wschodu i północnego wschodu otaczały lasy, wzdłuż nich ciągnął się od Białołęki aż po Saską Kępę pas mokradeł stanowiąc jakby wewnętrzne półkole. Północną część tych bagien piechota podczas przymrozków przebywała bez trudności, nie mogła natomiast przedostać się przez nie (poza drogami) kawaleria i artyleria. Południowe, nadwiślańskie mokradła nawet podczas mrozów nie były łatwo dostępne dla piechoty. Bagna te przecinały suchsze pasma. Jednym z nich biegły od wschodu dwie drogi łączące się w okolicy Grochowa. Były to: stary trakt warszawski i nowa szosa brzeska - stanowiące obecnie dwa szlaki nieprzyjacielskiego najazdu. W pobliżu Grochowa znajdował się niewielki lasek - Olszynka Grochowska: otoczony ze wszystkich stron (oprócz zachodniej) mokradłami, flankował on "każdy ruch nieprzyjaciela posuwającego się starym traktem lub szosą" (suchym pasmem szerokim na półtora kilometra między Olszynką a szosą), zamykał wyjście na równinę praską. Gęsto podszyty, bezdrożny Wielki Bór rozdzielał obie kolumny rosyjskie, mogły się one połączyć dopiero po wyjściu z lasu. Olszynkę obsadzała 1 dywizja piechoty generała Krukowieckiego, z tyłu za nią w odwodzie stała 3 dywizja piechoty generała Skrzyneckiego. Długie linie kolumn batalionowych stały w milczeniu. Dywizja Żymirskiego i znaczna część dywizji Skrzyneckiego już rzeczywiście walczyły. Część dywizji Szembeka była krótko w ogniu. Dla wielu oddziałów będzie to pierwsza bitwa, acz i w nich całą starszyznę od kapitana w górę, część podoficerów, a nawet szeregowców, zwłaszcza w trzecich batalionach, okurzył już dym bitewny w czasie wojen napoleońskich. Tymczasem od wschodu ciągnęły długie kolumny rosyjskie, w takich samych szarych płaszczach i czarnych ceratą okrytych czakach. Dotąd wszystko szło dobrze. Od czasu do czasu napotykano polskie oddziały, żołnierz polski bił się nieźle, ale z jego oporem radzono sobie bez większego trudu. Nawet bój pod Dobrem tylko na cztery godziny zahamował marsz Rosjan, wystarczyło wtedy rozwinąć osiem batalionów, aby Polacy się wycofali. Pod Stoczkiem została rozbita brygada jazdy, ale to mógł być nieszczęśliwy przypadek. Bitwa ta zresztą nie zachwiała nawet zaufaniem Dybicza do niefortunnego dowódcy spod Stoczka - Geismara. Sam to stwierdzał w liście do niego. Feldmarszałek będzie mu dalej powierzał poważne zadania: 17 lutego, w trzy dni po Stoczku, Geismar dowodził strażą przednią lewej kolumny rosyjskiej. Tak więc Dybicz mógł żywić nadzieję na łatwe i szybkie zwycięstwo. Wszystko zdawało się potwierdzać wyrażone parę tygodni temu przez feldmarszałka przekonanie, że "wojna nie będzie trwać dłużej nad piętnaście dni, trzy tygodnie, miesiąc najwyżej". Pewny swego Dybicz posuwał się spokojnie w kierunku Warszawy nie śpiesząc się zbytnio. Na czele armii rosyjskiej szła straż przednia pod dowództwem generała Łopuchina. Feldmarszałek Iwan Dybicz, 45-letni górnośląski Prusak, służący w wojsku rosyjskim od 1801 roku - to doświadczony dowódca. Odznaczył się już pod Austerlitz (1805), Pruską Iławą i Frydlandem (1807). Szlify generalskie uzyskał w 1812 roku jako kwatermistrz korpusu Wittgensteina. W latach 1813-1814 był kwatermistrzem armii. Już w bitwie pod Kulmem (1813) swymi zarządzeniami przyczynił się do zwycięstwa sprzymierzonych. W wojnie tureckiej (1828-1829) objął dowództwo armii w trudnej sytuacji, zwycięstwem pod Kulewczą i śmiałym marszem na Adrianopol przechylił szalę na rzecz Rosji. Jego najbliższy współpracownik, szef sztabu 53-letni wybitnie uzdolniony i energiczny Inflantczyk Karol Toll, już w 1812 roku jako kwatermistrz generalny i jeden z głównych doradców Kutuzowa wywierał wpływ na losy tej wielkiej wojny. Odegrał on dużą rolę w kampanii 1814 roku. W 1829 roku był szefem sztabu Dybicza i miał niemały udział w sukcesach osiągniętych wówczas przez Rosjan. Szembek atakuje Dybicza Tymczasem pod Wawrem odbywa się luzowanie 2 dywizji polskiej, która zaczyna odchodzić w lewo na północ, aby luką między stanowiskami 4 i 1 dywizji wycofać się na tyły. Nagle na szosie pojawiają się jeźdźcy w czakach bez daszków, w granatowych żupanikach, siedzą na niewielkich kudłatych konikach, kołyszą się nad nimi spisy bez chorągiewek. Kozacy! Oni pierwsi z całej armii znaleźli się niemal u kresu tej długiej wyprawy. Oczy ich ogarniają szeroką, ośnieżoną równinę dzielącą ich od celu. Dziesięć batalionów Szembeka (8300 bagnetów) stoi z bronią u nogi. Kanonierzy znajdują się przy odprzodkowanych działach (12 pozycyjnych, 8 lekkich). Z grupy oficerów otaczającej Szembeka odłączają się adiutanci, podjeżdżają do dowódców baterii siedzących na koniach w środku swoich oddziałów. Padają teraz szybkie komendy. Zapalone lonty przybliżają się do zapałów, działa spowijają się obłokami dymu. Kozacy rozpierzchli się na boki. W dali ukazały się zwarte kolumny piechoty rosyjskiej w szarych płaszczach, z zielonymi gałązkami choiny przypiętymi do czarnych czak dla odróżnienia od Polaków. U obu stron jedno- lub dwugłowe orły pokrywa czarny pokrowiec. Czarne pasy krzyżujące się na piersiach i zielone kołnierze wskazują, że są to jegrzy (1 i 2 pułki 1 dywizji piechoty, w sumie 3300 bagnetów). Cztery kolumny batalionowe zajęły stanowiska po prawej i lewej stronie szosy. Okrywający je wachlarz tyralierów i dwa działa pozycyjne ustawione na szosie, ufne w siłę ciągnącej za nimi armii, śmiało otwierają ogień do szyków polskich. W 43-letnim generale o wyglądzie szlagona obudził się na dobre zuchwały porucznik spod Gdańska. Decyduje się dokonać tego, czego nie uczynił ani Skrzynecki, ani Żymirski. Wbrew duchowi instrukcji Chłopickiego przewidujących odwrót na stanowiska pod Grochowem, nie porozumiawszy się nawet ze swym najbliższym sąsiadem - Żymirskim, waleczny impetyk rusza przeciw armii Dybicza na czele swej osamotnionej dywizji. Dołączył do niej jedynie 2 pułk strzelców pieszych (niecałe 2000 bagnetów)tylny rzut wycofującej się dywizji Żymirskiego mijający właśnie 4 dywizję. Szembek wydał rozkazy swej artylerii. Najpierw ruszyła 4 lekka bateria (8 dział) pod dowództwem kapitana Antoniego Najmanowskiego, zapewne oficera Legii Nadwiślańskiej, odznaczonego Legią Honorową. Bateria wysunęła się przed piechotę, dojechała do zakrętu szosy. Na rozkaz oficerów jezdni gwałtownie zawrócili, paszcze dział skierowały się w stronę nieprzyjaciela. Przyskoczyli kanonierzy, odczepili łańcuchy spinające przodki z armatami. Zapewne 2 bateria pozycyjna (12 ciężkich dział) osłaniała swym ogniem ten ruch 4 lekkiej baterii. Dowodził nią doświadczony oficer, podpułkownik Franciszek Piętka, kapitan z czasów Księstwa Warszawskiego, odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i Legią Honorową. Skoro tylko Najmanowski rozstawił działa na nowej pozycji i zaczął ostrzeliwać kolumny nieprzyjacielskie, role się zmieniły. Do armat Piętki podjeżdżają zaprzęgi, potężne konie napinają rzemienie uprzęży, bateria rusza do przodu, staje za Najmanowskim. Kanonada potężnieje. Obłoki białego dymu spowijają baterie. Chociaż Żymirskiego znużył długotrwały odwrót i zniechęcił do walki, to jednak gotów był - jak zwykle - lojalnie spełnić swój obowiązek. Skoro dywizja Szembeka rozpoczęła walkę, nie można jej zostawić samej, w razie potrzeby trzeba ją wesprzeć. Generał wstrzymał odwrót swojej dywizji (6 batalionów, ok. 4500 bagnetów), co więcej - wysłał 3 lekką baterię (12 dział) do przodu. Baterią dowodził kapitan Koryzna, weteran wojny hiszpańskiej, odznaczony Legią Honorową i Krzyżem Virtuti Militari. Podczas gdy Piętka i Najmanowski znajdowali się na prawym skrzydle ugrupowania Szembeka, 3 lekka bateria stanęła na lewym, oba zgrupowania artylerii polskiej wzięły jegrów w krzyżowy ogień. Kule szczerbią szyki rosyjskie. Słychać głosy oficerów: - Szlusuj! Szeregi zwierają się na nowo. Pada generał Afrosimow - dowódca brygady jegrów, ginie jeszcze trzech wyższych oficerów brygady. Na lewym południowym skrzydle rosyjskim widać czerniejące piki kozackie. Szembek zwraca się do Łubieńskiego stojącego opodal z dywizją o osłonięcie jazdą swego skrzydła przed kawalerią nieprzyjacielską. Łubieński wysuwa dywizjon 5 pułku strzelców konnych byłej gwardii (ok. 300 szabel) pod dowództwem 40-letniego pułkownika Józefa Millera, doświadczonego oficera, uczestnika co najmniej trzech kampanii, kapitana z okresu Księstwa Warszawskiego. Gdy artyleria polska zaczęła przesuwać się do przodu, Szembek nakazał swej piechocie formować kolumny do ataku. Wojsko utworzyło prostokąty szerokie na około siedemdziesiąt metrów, głębokie na jakieś dziewięć szeregów, przed nimi stanęli wyżsi oficerowie na koniach, niżsi pieszo, obok sygnaliści: dobosze i trębacze. Rosyjskie "kule armatnie rykoszetując orały nieźle gościniec i strzępiły" polskie szyki. Sam generał ustawiał swe bataliony. Młodzi adiutanci chcieli go w tym zastąpić, nalegając, aby się nie narażał. Szembek jednak ofuknął ich: - No to zginę Monu-bodzieju i cóż z tego! i dalej robił swoje. Przez długą lunetę Szembek uważnie obserwował nieprzyjaciela. Zobaczył straszliwe skutki polskiego ognia artyleryjskiego. Sądził, że już wystarczająco wstrząsnął on przeciwnikiem. Podjechał do 1 batalionu swego dawnego pułku: 1 strzelców pieszych, stanął na jego czele i zawołał: - Chłopcy, teraz pójdziemy naprzód, ale jakby się który z nas w tył oglądał, to mu niech inni w łeb strzelają! Rozległy się dźwięki trąbek, łańcuch tyralierów polskich przesunął się do przodu. W takt głuchych odgłosów bębnów ruszyło pięć prostokątów, najeżonych długimi karabinami o wąskich trójkątnych bagnetach. To bataliony brygady strzelców Szembeka (1 i 3 pułki - ok. 4200 bagnetów) idą do ataku. Na tle zwartego muru szarych płaszczy wyraźnie odcinają się granatowe kołnierze, granatowe i żółte naramienniki i czarne skórzane pasy skrzyżowane na piersiach. Przed szeregami piechoty jadą konno wyżsi oficerowie. 1 pułk strzelców prowadzi podpułkownik Antoni Noffok, kapitan z czasów Księstwa Warszawskiego, odznaczony Krzyżem Kawalerskim Virtuti Militari. 44-letni dowódca 3 pułku strzelców, dawny kapitan z okresu Księstwa Warszawskiego, pułkownik Julian Bieliński to uczestnik wojny hiszpańskiej. Odznaczył się pod Lipskiem obroną bramy Hallskiej, otrzymał za nią Legię Honorową i Złoty Krzyż Virtuti Militari. 3 batalion 1 pułku strzelców pozostał jako asekuracja dział. Cztery bataliony grenadierów i trzy bataliony 2 pułku strzelców pieszych tworzyły odwód dywizji (5300 bagnetów. Zuchwały ruch Szembeka zakończył się sukcesem: straż przednia potężnej armii, która dotarła już do wrót stolicy, zaczęła się cofać. Strzelcy konni pod dowództwem Millera w czarnych czakach, długich szarych płaszczach z żółtymi kołnierzami, na kasztanowatych koniach szarżują na kozaków czarnomorskich (400 szabel) i odrzucają ich. Ataman Własow, raniony, dostał się już do niewoli polskiej, lecz pośpiesznie zebranej garści kozaków udało się odbić swego dowódcę. Piechota rosyjska, przerzedzona ogniem artyleryjskim i straciwszy dowódców zaczęła się cofać. Wbrew pozorom Szembek nie rzucił się na oślep, nie zważając na możliwe skutki. Zuchwały porucznik z 1807 roku spod Gdańska przez długie lata wojen wiele się nauczył. Jego odwagę wspierała obecnie sztuka wojenna. Wiedział, że kolumna rosyjska posuwa się jedną drogą prowadzącą przez cieśninę leśną. W tych warunkach rozwinięcie przez przeciwnika większych sił do walki będzie wymagało sporo czasu. Kalkulował, że zapewne uda mu się rozbić straż przednią, zanim nadejdą siły główne Dybicza. Na wypadek jakiejś niespodzianki rozporządzał Szembek silnym odwodem, który w razie niebezpieczeństwa mógł wesprzeć rzucone do walki bataliony pierwszej linii. Uzyskane powodzenie nie upoiło generała, umiał zachować zimną krew. Wiedział, że miał do czynienia tylko z przednią strażą potężnej armii. W rozległych lasach mogły się przecież ukrywać liczne odwody rosyjskie. Wobec tego kolumny lewego północnego skrzydła polskiego po dotarciu do lasu zatrzymały się. Dalej posunęli się tylko tyralierzy. Nie jest wykluczone, że rozsypano w tyralierkę dodatkowe plutony. Na polu walki pojawił się Chłopicki. Właśnie gdy zsiadał z konia przed swą kwaterą, dobiegł go huk dział Piętki i Najmanowskiego. Z miejsca grupa jeźdźców z eks-dyktatorem na czele ruszyła pod Wawer. Chłopicki przyglądał się natarciu Szembeka. Zanosiło się na to, że można będzie pobić straż przednią nieprzyjaciela. Chłopicki zaakceptował decyzję Szembeka, na którego prośbę kazał Łubieńskiemu ruszyć z jego dywizją jazdy w celu osłonięcia prawego skrzydła 4 dywizji. Sam jednak Chłopicki nie przejawił inicjatywy. Nie przywiązywał, jak się zdaje, większej wagi do tej utarczki. Interesowała go ona chyba tylko dlatego, że miał nareszcie sposobność zobaczyć, jak to jego dywizje spisują się w walce. Niewiele było rzeczy, które by mogły zaimponować staremu mizantropowi. Widział on najlepsze wojsko świata, sam dowodził Legią Nadwiślańską wcieloną przecież do gwardii napoleońskiej. Jego armia stanowiła osobliwy spadek po Konstantym. Ta wymuskana, strojna armia szkolona była przecież nie do boju, lecz do parad. Nacisk na musztrę formalną doprowadzony został do niezwykłych rozmiarów. Oto relacje z parady: we wszystkich ruchach "każdy szereg wydawał się jedną najrówniej wyciągniętą linią. Nogi, piersi, bagnety i pióra na kaszkietach ani jednym strychem nie odłączały się od całości". "Było to coś na kształt baletu w tysiąc ludzi wykonanego". Chłopicki służył przecież w armiach rewolucyjnych niejednokrotnie głodnych i obdartych, które biły jednak doskonale zaopatrzone, świetnie umundurowane, idealnie wymusztrowane armie "tyranów". Z tych względów musiał generał nieufnie patrzeć na armię Królestwa zewnętrznie tak bardzo przypominającą owe wojska ancien regime'u. Armia ta nie widziała wojny od piętnastu lat, a służący w niej starzy, bojowi oficerowie, którzy w niejednej bitwie uczestniczyli, pozapominali wszystko, czego się nauczyli przez długie lata wojen. Konopka, dawny oficer jeszcze z pułku ułanów nadwiślańskich, znajdując się obecnie w pobliżu nieprzyjaciela potrafił ściągnąć do przeglądu wszystkie ubezpieczenia. Ani zwycięstwo pod Stoczkiem, ani kilkugodzinny dzielny opór dywizji Skrzyneckiego pod Dobrem nie przełamały nieufności Chłopickiego. Podejrzliwie przyglądał się swoim oddziałom, jakby lustrował, czy godne są być armią. Pozostał przy drugiej linii Szembeka w charakterze raczej obserwatora niż wodza. Trudno było przewidzieć, że nacisk kładziony na musztrę formalną nie odbije się w jakiejś istotniejszej mierze ujemnie na naszej armii. Osiągnęła ona natomiast niezwykłą szybkość i sprawność ruchów. Któż mógł wiedzieć, że bataliony prowadzone przez sztabsoficerów, kapitanów, a po części i starszych podoficerów napoleończyków, przez zapalną młodzież wyszłą z podchorążówek Konstantego - okażą się godne gwardii napoleońskiej? W lesie toczy się zaciekła walka. Chmury prochowego dymu spowijają las. Tyralierzy rosyjscy wycofują się. Wszystko wskazuje na to, że nie ma większych sił rosyjskich w lesie. Szembek rzuca naprzód swoje bataliony pierwszej linii, każe do nich dołączyć 2 pułkowi strzelców i batalionowi grenadierów (ok. 2800 bagnetów). Teraz już dziewięć kolumn batalionowych (7000 bagnetów) idzie do ataku przeciw sześciu rosyjskim (4700 bagnetów, w tym świeżo nadeszły 5 pułk jegrów - 1400 bagnetów). Huk strzałów wzmaga się. Rosjanie w dalszym ciągu cofają się. Na północ od szosy batalion 1 pułku jegrów (w pobliżu cegielni) w czasie odwrotu w tym trudnym, nieznanym, zarośniętym terenie odbił się od swoich. Już dostrzegli to dowódcy polscy i kierują przeciw niemu dwa bataliony: jeden z 3 i jeden z 2 pułku strzelców. Tym ostatnim dowodził doświadczony major Staniszewski, dawny porucznik z czasów Księstwa Warszawskiego. Batalion rosyjski rozpadł się. W ręce żołnierzy J. Staniszewskiego, G. Jakubczyka, P. Zakrzewskiego i F. Grylowa dostał się sztandar nieprzyjacielski. Odwrót Rosjan przekształcił się niemal w ucieczkę. Zwycięzcy gnali dwa kilometry za rosyjską strażą przednią: Szembek miał szczęście: za czterema czołowymi batalionami jegrów posuwała się długa kolumna jazdy, która w tym leśnym boju stanowiła raczej zawadę niż pomoc, gdyż zagradzała drogę piechocie znajdującej się daleko z tyłu. Dowództwo rosyjskie bacznie śledziło przebieg bitwy. Na odgłos pierwszych strzałów, Pahlen I, dowódca I korpusu, ruszył na pole walki. Wkrótce udali się tam generałowie: Neidhardt - generalny kwatermistrz, i Suchozanet - dowódca artylerii armii. Feldmarszałek Dybicz "właśnie wyjechał z Mińska w swojej czworokonnej dorożce w towarzystwie grafa Tolla", swego szefa sztabu. Gdy usłyszał huk dział, wysłał naprzód Tolla, ażeby zobaczył, co się dzieje. Toll dosiadł konia i ruszył galopem. Po drodze rozkazał wojsku, które napotkał, ażeby przyśpieszyło marsz. Niepokój Rosjan był uzasadniony. Teraz, gdy wywiązała się poważniejsza walka, stało się jasne, że nie doceniono przeciwnika, że popełniono potworny błąd rzucając naprzód tyle jazdy. Przybywszy na plac boju, Pahlen przesunął w lewo na południe obie brygady jazdy zawalające szosę. Tutaj las zajmował mniejszą przestrzeń niż na północ od drogi. Na oczyszczonej szosie pojawiła się 3 i reszta 1 dywizji piechoty (ogółem 10 batalionów). Na razie zdołały się rozwinąć tylko trzy czołowe bataliony (z pułków wielkołuckiego i Kutuzowa, 2400 bagnetów). Całość sił rosyjskich dochodziła teraz do około 7000 ludzi. Znalazło się tu i trochę artylerii konnej. Wszystko to na razie wystarczało. Znużone długim biegiem bataliony polskie zatrzymały się na widok nowego, świeżego przeciwnika. Rosyjska artyleria konna otworzyła ogień. Artyleria dywizji Szembeka pozostała daleko z tyłu, nie nadążyła za zwycięską piechotą. Szembek szybko zorientował się w położeniu: na razie, mimo nadejścia posiłków, Rosjanie rozporządzają niewielkimi siłami. Nakazuje więc kontynuować natarcie. Rozkazuje wesprzeć je artylerią. "Kanonierzy 4 lekkiej [baterii] wciągnęli na wzgórze parę dział i wzięli jedną z baterii rosyjskich w skuteczny ogień boczny". Mimo to czołowe natarcie w ogniu artylerii rosyjskiej grozi dużymi stratami. Nie można było obejść nieprzyjaciela od północy, gdyż oddziały polskie i rosyjskie uwikłały się tam w przewlekły bój leśny, nie wróżący szybkiego rozstrzygnięcia. Ujrzawszy na południu niewielki lasek, Szembek rzucił tam batalion grenadierów i dwa bataliony 1 pułku strzelców, aby pod osłoną tego lasku obeszły z prawa artylerię rosyjską. Dołączył się do nich dywizjon strzelców konnych. Manewr ten od razu przyniósł pomyślny skutek: bataliony rosyjskie z miejsca zaczęły się wycofywać. Znowu zawiodła synchronizacja odwrotu: na placu pozostał 2 batalion 1 półku jegrów. Próbował on dotrzymać placu Polakom. Ruszyły przeciw niemu dwa bataliony Szembeka: 1 batalion 1 pułku strzelców i 2 batalion pułku grenadierów. Grenadierami dowodził podpułkownik Andrzej Kiwerski, porucznik z czasów Księstwa Warszawskiego, odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari. Był też tutaj uczestnik nocy listopadowej Karol Szlegel. Bataliony polskie wzięły w dwa ognie batalion jegrów, który zaczął topnieć w oczach. Polacy postanowili nań uderzyć. O zwycięstwie miał zadecydować bagnet. Tyralierzy osłaniający dotychczas kolumnę w ostatniej chwili przed starciem usunęli się na boki, stanęli na skrzydłach kolumny. Wywiązał się krótki krwawy bój na bagnety. Dwaj świeżo zaciągnięci ochotnicy 1 pułku strzelców, członkowie Towarzystwa Patriotycznego, Maurycy Mochnacki i Adam Gurowski, jedni z pierwszych wpadli w kolumnę nieprzyjacielską. Batalion rosyjski bronił się zaciekle, ale uległ. Trzech żołnierzy z 1 pułku strzelców: Jakub Żużkiewicz, Antoni Maciosek i Józef Radny, w najgęstszym ogniu karabinowym dopadło nieprzyjacielskiego chorążego; ten broniąc sztandaru ginie, strzelcy zabrali mu chorągiew. Lekkie działa pośpieszyły za strzelcami, odprzodkowane otworzyły ogień; spadły na nich jednak pociski konnej baterii Paskiewicza (brata feldmarszałka) asekurowanej przez 5 pułk jegrów. Szembek zatrzymał swe prawe skrzydło, z boku stoją masy kawalerii rosyjskiej, tymczasem na szosie zaczęły się pojawiać coraz nowe bataliony nieprzyjacielskie. Natomiast w lesie na północ od szosy nie pomogły Rosjanom pośpiesznie rzucone trzy bataliony z 3 dywizji, kolumny rosyjskie chwieją się. Zanim zbliżyły się kolumny polskie, załamały się one i rozpoczęły odwrót. Pahlen wprowadził jeszcze do walki dwa bataliony (pułku nowoingermanlandzkiego). Razem ze szczątkami rozbitego batalionu jegrów znajdowało się tu siedem batalionów (5700 bagnetów) przeciw sześciu polskim (4500 bagnetów). Doszło do zaciekłej walki na bagnety. Nikt nie mógł ogarnąć całości pola walki. Las rozrywa związki taktyczne, nie było mowy o regulaminowych szykach. Bataliony rozpadły się na drobne grupki to ostrzeliwujące się, to uderzające na bagnety na analogiczne grupki piechurów przeciwnika. Walczący przesuwali się w którąś stronę. Wprawne oko dowódców batalionów lub kompanii dostrzegało w porę zachwianie się własnych szyków, wspierano je posiłkami. Szale bitwy przechylały się raz na jedną, to znów na drugą stronę. Może w końcu któraś strona wyczerpie odwody lub jakaś grupa przesunie się przez lukę w szyku nieprzyjaciela i osłonięta drzewami znajdzie się na jego tyłach, a może w pewnym momencie impet zwycięzców okaże się tak szybki, że dowódcy nieprzyjacielscy zbyt późno dojrzą swą klęskę, tak że posiłki nic nie pomogą i pokonana linia tyralierów odskoczy daleko do tyłu. W dzisiejszym boju obok tych normalnych czynników walki tyralierskiej w lesie wystąpił dodatkowy element. Młodzi porucznicy i podporucznicy polscy to ta młodzież, która parła do powstania. Prawie wszyscy dowódcy plutonów w trzecich batalionach to byli podchorążowie z nocy listopadowej. W pierwszych i drugich batalionach też znajdowało się wielu poruczników i podporuczników uczestników spisku czy nocy listopadowej. To była ich wojna, oni byli jej inspiratorami i prowadzili ją z całą ofiarnością i odwagą. "Od początku do końca walki naszej w roku 1831 utrzymał się zwyczaj", nie spotykany w armii nieprzyjacielskiej, że zwłaszcza młodzi oficerowie zamiast z tyłu kierować walką tyralierów, stawali na ich czele "i swym przykładem, swą odwagą porywali żołnierzy". Tak prowadzona tyraliera polska spychała Rosjan coraz dalej w las. Jeszcze trochę, jeszcze kilkaset kroków, a inicjatywa jednego polskiego dywizjonera przesądzi o klęsce armii rosyjskiej. Zwycięskie polskie lewe skrzydło stanie mocną stopą między szosą a starym traktem uniemożliwiając korpusowi Pahlena nawiązanie łączności taktycznej z Rosenem. W ten sposób armia rosyjska zostanie rozerwana na dwie części. Marzenia Rosjan o łatwym tryumfalnym wejściu do Warszawy zaczną się rozwiewać. Na plac boju przybył generał o niekształtnej, opasłej twarzy, niewielkich oczach, kartoflowatym nosie, małym wąsiku. Wyraz twarzy nie odzwierciedlał w pełni inteligencji tego wybitnego oficera, był to właśnie Toll. Mocno zarysowany podbródek podkreślał jego dużą energię. Od razu dostrzegł grożące armii niebezpieczeństwo. Wobec tego wszystkie niezaangażowane oddziały, jakie znalazły się w jego dyspozycji, pchnął w celu przedłużenia prawego skrzydła rosyjskiego. Sam stanął na czele trzech batalionów z pułku staroingermanlandzkiego i 4 morskiego (2700 bagnetów). Ledwo ruszył, spotkał generała Suchozaneta, "którego kartaczem w nogę ciężko ranionego z boju unoszono", ten mówi do Tolla: - Karolu Fiedorowiczu, nie chodź dalej, bo tam prawdziwe piekło. Toll nie zważał na to. Zagłębiał się w las i na czele swej grupy zaczął obchodzić prawe skrzydło polskie. Czuwał jednak tutaj doświadczony Żymirski. Uchwycił na czas wzmożenie przez przeciwnika nacisku na ten punkt. Rzucił więc w las 4 pułk strzelców (ok. 2200 ludzi) z granatowymi naramiennikami. Pułk ten zażegnał niebezpieczeństwo osaczenia. Tym razem dziewięć batalionów polskich (6700 ludzi) zaczęło spychać dziesięć batalionów rosyjskich (8400 bagnetów). Lewe skrzydło rosyjskie (2 pułk jegrów) zostało wsparte tylko przez dwa bataliony (3 pułku morskiego) i brygadę strzelców konnych. Grupowało się też tutaj coraz więcej artylerii: były już 36 czy 44 działa. Walka w lesie toczyła się ze zmiennym szczęściem. Rosjanie, obawiając się obejścia przez Polaków ich szyku i odcięcia go od spodziewanego korpusu Rosena, stale wzmacniali nowymi siłami skrajne prawe skrzydło. W pobliżu szosy w centrum w dalszym ciągu znajdował się tylko mocno nadszarpnięty 1 pułk jegrów. Wzmożony nacisk Polaków (może wspartych częścią 4 pułku strzelców) sprawił, że 1 pułk jegrów zaczął się znowu chwiać. Tyralierzy polscy walczący w pobliżu szosy spychali coraz dalej na wschód, do tyłu, tyralierów rosyjskich, już nawet zaczęli wychodzić na skrzydło rozstawionych w pobliżu szosy baterii przeciwnika. Piechurzy błyskawicznie ocenili sytuację, rzucili się na działa, ale książę Gorczakow w porę dostrzegł ten ruch. Cztery skrajne działa z konnej baterii Paskiewicza skierowują lufy w prawo. Lonty lontowniczych pochylają się do zapałów. - Pal! Puszki kartaczy spadają na ziemię, pękają, grad kulek kartaczowych obsypuje piechurów. Polacy zawrócili, chroniąc się w zbawczym lesie. Niedługo jednak baterie rosyjskie cieszyły się spokojem. Zawzięci piechurzy polscy nie dali za wygraną. W głębi lasu walczyli strzelcy 1 batalionu 2 pułku pod dowództwem podpułkownika Stanisława Brzeskiego, kapitana z czasów Księstwa Warszawskiego, odznaczonego Złotym Krzyżem Virtuti Militari i Legią Honorową. Jego strzelcy zaczęli spychać coraz dalej walczących z nimi Rosjan. Przedostali się na szosę, z tyłu za bateriami rzucili się na stojące opodal działa. Tym razem zaskoczenie Rosjan było większe. Ledwo wystarczyło im czasu, aby zaprzodkować działa i uciec z nimi, a i to trzy armaty dostały się w ręce polskie (dwie z nich jednak Rosjanie zdążyli zagwoździć). Jeszcze tylko kilka dodatkowych batalionów, jeszcze wsparcie paru baterii, a Rosjanie zostaną tu złamani i 1 korpusowi Pahlena zagrozi rozcięcie na pół, wówczas odosobnione jego części zostaną rozbite, potem cała armia polska zwali się na nadchodzącego Rosena. Szembek i Żymirski zachowali jeszcze po trzy nietknięte bataliony - ostatnie odwody na czarną godzinę. Jednakże i oprócz nich nie brakuje Polakom ani batalionów, ani baterii. Daleko z tyłu znajdowały się dwie świeże, nietknięte dywizje Skrzyneckiego i Krukowieckiego. Ani ich piechota (17 000 bagnetów), ani artyleria nie zużyły dziś nawet jednego ładunku. Wystarczy tylko wydać rozkaz, a od razu przybędą baterie i najeżone bagnetami kolumny batalionowe runą na znużonych walką Rosjan, którzy i tak już nie bardzo mogą sobie poradzić z dywizjami Żymirskiego i Szembeka. Chłopicki niejeden raz dzisiaj prowadził do boju bataliony Szembeka, jednakże nie pełnił funkcji, w której nikt nie mógłby go zastąpić: nie dowodził armią. Jakoś w dalszym ciągu nie mógł się otrząsnąć ze zniechęcenia, rozgoryczenia, ze swej urazy do narodu i objąć rzeczywistego dowództwa. Czy wciąż nie ufał swojemu wojsku?! Czy też ten dawny brygadier dowodzący w poprzednich kampaniach kilku batalionami nie umiał na razie przyzwyczaić się do roli naczelnego wodza i po staremu w tej swojej pierwszej bitwie, w której kierował armią, myślał kategoriami co najwyżej dywizjonera? Niejako z przyzwyczajenia dowodziłby tylko znajdującymi się w pobliżu i zaangażowanymi w walce dywizjami, zapominając o pozostawionych w drugiej linii. Główny, acz nie zawsze chętnie słuchany doradca Chłopickiego - Prądzyński, również jakoś nie zwrócił mu uwagi, że nadarzyła się doskonała okazja do tego, co planował bez skutku wczoraj: rozbicia jednej kolumny Rosjan przez główne siły polskie. Sposobność tę nastręczyli dziś sami Rosjanie wysuwając tak znacznie do przodu korpus Pahlena. Jednakże Prądzyński, dawny inżynier i oficer sztabu, wybitny teoretyk, był na razie dowódcą "gabinetowym". Mając czas i względny spokój, potrafił obmyślać trafne plany. Inaczej rzecz się miała, gdy został postawiony oko w oko z rzeczywistością pola bitwy i nie mógł spokojnie usiąść i pomyśleć, gdy trzeba było zastanawiać się wśród huku dział, trzasku salw karabinowych, głuchego warkotu bębnów, ostrych dźwięków trąbek, wrzasków komend, jęków rannych. W takich warunkach należało z tego pozornego chaosu pola bitwy pełnego niewiadomych, zaciemnionego mnóstwem drugorzędnych szczegółów, wyławiać istotne sprawy, zaraz i jak najszybciej o nich decydować. Prądzyński tego jeszcze nie umiał. Zamiast układać plany i doradzać Chłopickiemu, kwatermistrz prowadził w bój bataliony strzelców. Uczył się w ten sposób na razie w małej skali kierowania bojem, podejmowania choćby drobnych decyzji. Doświadczenia te już za niecałe dwa miesiące dadzą efekt w bitwie pod Iganiami, teraz jednak wybitna myśl Prądzyńskiego była stracona dla bitwy pod Wawrem, nie miała wpływu na jej ogólny przebieg. Gdy u Polaków nikt nie dowodził i tracono bezużytecznie bezcenne chwile, inaczej wyglądała sprawa u Rosjan. Właśnie teraz (około godziny jedenastej) przybył na pole bitwy niski, krępy generał. Spod sfalowanej romantycznej czupryny przezierało dość wysokie czoło. Surowe oczy, wąskie, zaciśnięte usta i silnie zarysowany podbródek znamionowały energię. To feldmarszałek Dybicz. Od razu udał się na wzgórze, skąd mógł rozejrzeć się w sytuacji. "Z zimną krwią przechadza się, rozmawia z otaczającymi go generałami", wydaje dyspozycje. Na lewym skrzydle 3 pułkowi kazał zastąpić rozbity 2 pułk jegrów. Niespodziewanie Dybicz spostrzegł, że znów się wszystko wali: Polacy tuż obok wzgórza, z którego on dowodził, zdobyli część baterii rosyjskiej. Jeszcze chwila, a z lasu wyłonią się nowe groźne bataliony polskie. Czoło 2 dywizji piechoty rosyjskiej, której kolumna rozciągnęła się do ostateczności w czasie marszu, jeszcze daleko, a tu Polacy grożą rozerwaniem korpusu Pahlena. Jeszcze trochę, a opanują stojącą w centrum na szosie artylerię rosyjską. Zamykając wyjście z lasu nadchodzącym posiłkom, prawe skrzydło Pahlena zepchną w bór na północ od drogi, a kawalerię w lasy na południe od drogi. Feldmarszałek miał pod ręką tylko swoją eskortę: szwadron huzarów, kilkudziesięciu kozaków, batalion saperów. Nie zawahał się jednak, sytuacja była zbyt groźna. Trzeba było wszystko rzucić na jedną szalę. Dybicz pozostawił przy sobie tylko półszwadron huzarów, resztę wysłał przeciw strzelcom. Natarcie się powiodło. Do owego groźnego ataku polskiego, który mógł doprowadzić do rozerwania armii rosyjskiej, doszło zapewne z inicjatywy dowódcy pułku lub batalionu. Wyżsi dowódcy nie nadesłali na czas posiłków, Rosjanom udało się odzyskać działa i zepchnąć Polaków do lasu. Dybicz wciąż czuwał. Energicznymi rozkazami podciągnął do przodu forsownym marszem 2 dywizję piechoty. Wkrótce nadszedł jej czołowy estlandzki pułk (1700 bagnetów). Feldmarszałek wzmocnił nim swoje zagrożone prawe skrzydło. Ciemna ściana lasu pochłonęła i te posiłki. Teraz walczyło tu trzynaście batalionów rosyjskich (ok. 11000) przeciw dziewięciu polskim (6700), Dybicz jednak o tym nie wiedział, trudno mu było ocenić siły przeciwnika osłonięte lasem. Wódz rosyjski nie mógł przewidzieć, czy jego sukces będzie trwały, czy też za chwilę świeże odwody polskie zepchną znowu oddziały Pahlena. Bataliony dywizji Krukowieckiego i Skrzyneckiego wciąż stały spokojnie z bronią u nogi, jakby zapomniane przez dowództwo polskie. Nagle do uszu generałów polskich dobiegł huk dział od strony starego traktu. Nie uchwycona w porę sposobność rozbicia odosobnionej południowej kolumny rosyjskiej minęła bezpowrotnie. Te strzały oznaczały, że do walki wkroczył korpus Rosena. Dopiero po godzinie dwunastej na starym trakcie warszawskim pojawiły się oddziały rosyjskie. Krukowiecki rzucił przeciw nim tyralierów i cztery działa baterii konnej Konarskiego. Od razu jednak odprzodkowane dwanaście dział rosyjskiej straży przedniej zasypało gradem pocisków polskie armaty. Artylerzyści polscy ponieśli duże straty w ludziach i koniach i po kwadransie musieli się wycofać. Generał Włodek rzucił trzy bataliony jegrów na lewo, aby nawiązać łączność taktyczną z Pahlenem. Wkrótce przybył na plac boju i dowódca korpusu - Rosen. Na swym prawym skrzydle w rzadkim lesie rozwinął osiem batalionów (ok. 6,500-6700 ludzi). Krukowiecki wysunął teraz do lasu na wyniosłość panującą nad traktem -Dąbrową Górę - trzy bataliony 5 pułku (2600 bagnetów). Dowodzili nimi doświadczeni oficerowie: pułkownik Walenty Zawadzki i major Paweł Maruszewski. Obydwaj uczestnicy wojny hiszpańskiej. Walczył tu również 40-letni podpułkownik Antoni Wroniecki. Brał on udział w kampaniach 1807, 1809 i 1812 roku. Był to wybitny oficer, uzyskał później w czasie powstania listopadowego stopień generała. 5 pułk polski nagle zaatakował rozwijające się dopiero kolumny rosyjskie. Trzy bataliony (2400 bagnetów), które się pierwsze starły z żołnierzami 5 pułku, uciekły, wpadając na własną artylerię, siejąc popłoch wśród nadchodzących oddziałów. Jednakże Polacy ścigając rozbitych Rosjan nagle znaleźli się jakby w gnieździe os. Z obu ich boków zaczęły się wyłaniać coraz to nowe, świeżo rozwinięte bataliony rosyjskie (6500-6700 ludzi) chcące zmiażdżyć Polaków. Ci jednak wydostali się z tych śmiertelnych objęć. Bez mała godzinę Polacy ostrzeliwali z Dąbrowej Góry podchodzące oddziały rosyjskie. Gdy jednak do jedenastu użytych już w boju batalionów rosyjskich dołączyły cztery nowe (32003300, w sumie daje to 12 200-12 400 ludzi), Polacy zmuszeni byli wycofać się. Odwrotem ich kierował dowódca brygady generał Giełgud. Szlify pułkownikowskie otrzymał młody magnat litewski w 1812 roku dzięki nazwisku i majątkowi, generalskie natomiast dzięki wysłudze lat. Teraz jednak ofiarnie walczy wystawiając się na niebezpieczeństwo. Raniono właśnie pod nim konia. W ciężkich bojach 5 pułk wydobył się z już zaciskającego się pierścienia Rosjan. 3 batalion poniósł najcięższe straty. Jego dowódca major Maruszewski, dwukrotnie ranny, dostał się do niewoli. Oddziały Rosena wysłane na jego lewe skrzydło w celu nawiązania kontaktu z Pahlenem spotkały pułk estlandzki i razem z nim zaczęły obchodzić lewe skrzydło dywizji Żymirskiego. Rosjanie mieli teraz szesnaście batalionów (13000) przeciw dziewięciu polskim (6700). Stopniowo Rosjanie zaczęli brać górę nad Polakami. Krok za krokiem w krwawych walkach na kolby i bagnety lub wśród zaciekłej strzelaniny grupek tyralierskich Rosjanie wypierają Polaków z lasu. Przeciwko trzem batalionom polskim prawego południowego skrzydła (dwa z 1 pułku strzelców, jeden z 1 pułku grenadierów), stojącym na otwartej przestrzeni, skierował się ogień przeważającej części baterii rosyjskich. Bataliony Szembeka zaczęły się wycofywać. Rosjanie stopniowo przesuwają artylerię do przodu. Jej strzały zaczynają sięgać aż do stanowisk dział polskich. Baterie rosyjskie rozstawione na piaszczystych wzgórzach już dzięki swej górującej pozycji miały znaczną przewagę nad polskimi stojącymi na nizinie. Poza tym artyleria rosyjska rozporządzała znacznie większą ilością dział niż polska. Ogień rosyjski dał się więc mocno we znaki baterii Piętki i asekurującemu ją trzeciemu batalionowi 1 pułku strzelców pieszych. "Stojąc za działami w otwartem polu - pisze Patelski - służyliśmy artylerii rosyjskiej za żywy poligon i krwią zwilżaliśmy obficie ławę piaskową. Stać z założonemi rękami przez kilka godzin nieporuszenie, patrzeć gołymi oczyma na łysk ognia lub kłębki dymu, unoszące w powietrzu granaty, słyszeć co chwila jęk lub krzyk przerażenia... było położeniem trudnym dla nas do zniesienia". Bataliony jegrów Rosena zaczęły obchodzić walczące w lesie oddziały dywizji Żymirskiego. Było to zapewne przed godziną piętnastą. Po nadejściu Rosena walka oddziałów polskich straciła sens. Żymirski postanowił wycofać z lasu swoją brygadę strzelecką, gdyż dalsza jej walka oznaczała tylko niepotrzebne straty. Głosy trąbek zwoływały rozproszonych tyralierów. Powoli ściągały plutony i bataliony. Odeszły do tyłu przez luki między batalionami świeżego i nie użytego dotąd 7 pułku liniowego z niebieskimi naramiennikami - ostatniego odwodu Żymirskiego, rzuconego teraz dla osłony odwrotu (2200-2300 bagnetów). Za strzelcami pojawili się jegrzy rosyjscy w szarych płaszczach z zielonymi kołnierzami. Baterie polskie spowił biały dym wystrzałów. Wtórował im ogień tyralierów. Na zachwianych Rosjan uderzyły z bagnetem w ręku kolumny 7 pułku. Nieprzyjaciel nie wytrzymał uderzenia, wycofał się do lasu. Zyskano dzięki temu trochę czasu, brygada strzelców mogła się spokojnie wycofać, przyjść trochę do siebie po ciężkim czterogodzinnym boju leśnym. Strzelcy zatrzymali się na wysokości karczmy Wawer, ich lewe skrzydło znalazło oparcie w dywizji generała Krukowieckiego. Teraz strzelcy odwrócili się. Przeciwnatarcie 7 pułku tylko na krótko mogło powstrzymać parokrotnie liczniejsze bataliony rosyjskie. Łańcuchy ich tyralierów zagęszczały się coraz bardziej, za nimi nadchodziły kolumny. Tyralierzy 7 pułku zaczęli się cofać pod naporem przeciwnika. Powoli odchodziły i bataliony. Dotarły na wysokość brygady strzeleckiej, ta przepuściła za siebie 7 pułk liniowy, przyjmując napastników silnym ogniem swych batalionów i towarzyszących im baterii. Wycofywanie się dywizji Żymirskiego pociągnęło za sobą i odwrót oddziałów Szembeka: rozpoczął się on od północy, od lewego skrzydła. Najpierw zaczął się wycofywać 3 pułk strzelców pieszych, następnie 1 pułk strzelców. Ocalić kawalerię Łubieńskiego Zachęceni odwrotem Polaków Rosjanie zdecydowali się i na swym lewym, południowym skrzydle podjąć działania zaczepne. Na skraju tego skrzydła znajdowała się grupa Osten-Sackena (3600 szabel). Zepchnięta pośpiesznie z szosy, aby nie zagradzała drogi piechocie, pozostawała do tej pory bezczynna. Dopóki Polacy na północnym skrzydle byli wysunięci daleko na wschód, każdy ruch do przodu większych sił jazdy rosyjskiej groził jej, że wpakuje się ona w przysłowiowy worek. Po zachodniej stronie znajdowały się bagna, po wschodniej - Wielki Bór, gdzie jazda w zwartym szyku nie mogła się poruszać. Prostym ruchem do przodu Polacy odcięliby grupie Osten-Sackena drogę odwrotu. Obecnie, gdy Polacy byli wypierani z lasu, już to jeździe rosyjskiej nie groziło. W pierwszej linii, w centrum, znajdowały się trzy bataliony piechoty i 1150 jazdy. Wspierał je ogień czterdziestu dział. Na prawo od tych sił znajdowały się dwa bataliony piechoty i 3600 jazdy Osten-Sackena. Z tyłu za centrum ciągnęła się długa linia kolumn batalionowych 2 dywizji piechoty. Pierwsza linia zaczęła się przesuwać do przodu. Lada chwila nieprzyjaciel uderzy na sześć batalionów Szembeka i dziesięć wspierających je szwadronów. Generał był wyraźnie zaniepokojony tą masą 5000 jazdy rosyjskiej, zagrażającej jego prawemu skrzydłu. Szembek mógł jej przeciwstawić zaledwie 1600 szabel. Dlatego też domagał się od Chłopickiego posiłków w kawalerii. Ten się zgodził, wysłał adiutanta do Łubieńskiego z rozkazem sprowadzenia tu reszty dywizji. Młody szef sztabu dywizji Łubieńskiego kapitan Władysław Zamoyski wysunął co do tej decyzji swoje zastrzeżenia. Znał dobrze teren, polował tu kiedyś z wyżłem. Był zdania, że dywizja znajdzie się jak w pułapce, gdyż będzie miała z tyłu pasmo mokradeł. Widocznie Łubieński niezupełnie dowierzał młodemu paniczykowi, poza tym rozkaz był wyraźny. Kazał więc ruszyć naprzód brygadzie Kickiego, sam zaś pojechał przodem, aby rozejrzeć się w terenie. Brygada Kickiego przeszła już przez cieśninę i ustawiła się za pierwszą linią jazdy. Wkrótce w pobliżu pojawiła się liczna grupa jeźdźców: to Chłopicki w otoczeniu sztabu wracał z pierwszej linii. Zamoyski podjechał doń i poinformował o topografii miejsca. "Zdziwiony Chłopicki kazał sobie podać mapę". Mimo śniegu wprawne oko generała dostrzegało wyraźnie linię mokradeł. Jasne: kawaleria weszła tu jak w pułapkę. Musi się stąd jak najśpieszniej wycofać. Chłopicki wysłał swego adiutanta kapitana Kruszewskiego z odpowiednim rozkazem do Łubieńskiego. Teraz w tej trudnej sytuacji Chłopicki stracił swą zwykłą apatię, znów stał się rzeczywistym wodzem. Przede wszystkim postanowił osłonić odwrót jazdy. W tym celu należało w centrum odrzucić nieprzyjaciela zbliżającego się do cieśniny i zrobić miejsce dla kawalerii Łubieńskiego, aby mogła się spokojnie wycofać. Ponieważ strzelcy Szembeka już od czterech godzin są w ogniu, trudno będzie jeszcze raz rzucić ich do ataku. Ale byli jeszcze przecież nietknięci grenadierzy. Chłopicki podjechał do nich. Jest to postawny mężczyzna w granatowym, długim surducie cywilnego kroju, o siwych włosach. Na głowie ma okrągłą granatową furażerkę z daszkiem. Twarz sucha, surowa. Widzi trzy prostokąty batalionów stojących w milczeniu z bronią u nogi. Wysokie, dorodne, dobrane chłopy - wiadomo gwardia - w czarnych czakach, w szarych płaszczach z żółtymi kołnierzami i czerwonymi naramiennikami. Przed szeregami wyżsi oficerowie na koniach. Jest tu generał brygady Henryk Milberg o pociągłej twarzy okolonej baczkami, z wydatnym prostym nosem. To dawny adiutant i podkomendny Chłopickiego z wojny hiszpańskiej, grosmajor z czasów Księstwa Warszawskiego, odznaczony krzyżami kawalerskimi Virtuti Militari i Legii Honorowej. Jest i pułkownik Franciszek Borakowski, także kapitan z okresu Księstwa Warszawskiego, odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari. Adiutanci rozjechali się do batalionów, które powoli zaczęły ruszać do przodu. Kolumny osłonięte tyralierami szły z szerokimi odstępami jedna od drugiej. Chłopicki jechał za nimi w takiej odległości, by mógł widzieć całość szyku, a jednocześnie w każdej chwili interweniować. Prawe skrzydło Szembeka wycofywało się przez luki w szyku grenadierów; wówczas 2 batalion grenadierów Kiwerskiego dołączył do reszty pułku. Teraz przed piechurami Chłopickiego czernią się na ośnieżonym polu bataliony i szwadrony rosyjskie. Cztery bataliony Polaków (3300 bagnetów) szły przeciwko całej zwycięskiej armii Dybicza, która właśnie zepchnęła dwie dywizje polskie. Prowadził je Chłopicki, nie było w nim jednak determinacji straceńca. Odżył w nim lew Legii Nadwiślańskiej. Kule armatnie przerzedzają bataliony, raz po raz pada komenda: - Szlusuj! W szeregach zamykają się luki po zabitych i rannych. Jedna z rosyjskich kolumn batalionowych wysunęła się do przodu, dostrzegł to Chłopicki, kazał 2 batalionowi ruszyć do ataku na bagnety. Dobosze biją w bębny, batalion biegnie, ale według przepisów regulaminowych zatrzymuje się na sto kroków przed nieprzyjacielem i otwiera ogień. Z obu stron biją mordercze salwy jak do tarcz. Oba wrogie sobie bataliony topnieją w oczach. Krwawa strzelanina zaczęła się przeciągać. Chłopicki był zwolennikiem ataku na bagnety. Jeśli był on zdecydowanie przeprowadzony, powodował w konsekwencji załamanie się mniej odpornego przeciwnika i jego ucieczkę. Niejeden raz temu sposobowi walki zawdzięczał generał swoje sukcesy w wojnie hiszpańskiej. Podjeżdża więc do batalionu, próbuje poderwać żołnierzy przekleństwem. Z całych sił woła: - Naprzód j... w... m... grenadyjery! Nie odniosło to jednak skutku. Chłopicki wysunął się do przodu, chciał stanąć na czele batalionu. Adiutanci zabiegli mu drogę, aby go zasłonić. Rosjanie dali salwę; większość adiutantów straciła konie, zginął jeden z nich, młody Wodziński. Nie wiemy, jak się zakończył ów epizod, zapewne widząc nadchodzące dalsze bataliony grenadierów, czy może skutki szarży Kruszewskiego, batalion rosyjski wycofał się. Dotychczasowe działania polskie zaimponowały Dybiczowi. Stracił nadzieję na tryumfalny marsz. Nie odważył się podjąć zdecydowanych działań. Bataliony i szwadrony posuwały się ostrożnie do przodu. Feldmarszałek bał się mocniej zaangażować swą jedyną siłę na tym skrzydle: 2 dywizja piechoty, zanim nadejdzie 2 dywizja grenadierów. Kruszewski wracał właśnie od Łubieńskiego, gdy dostrzegł w pobliżu parę batalionów rosyjskich. Wydawało się, że już, już zagrożą jedynej drodze odwrotu kawalerii polskiej. Adiutant ruszył galopem, przypadł do podpułkownika Millera, stojącego w pobliżu na czele dywizjonu 5 pułku strzelców konnych, i woła: - Pułkowniku! trzeba szarżować na tę piechotę! Miller zaczął się wymawiać, że siły nieprzyjacielskie są zbyt duże. Kruszewski widząc, że nie przekona doświadczonego oficera, a sądząc, że jego własna decyzja stanowi jedyny ratunek dla dywizji Łubieńskiego, zdecydowanie kłamie, że taki jest rozkaz generała Chłopickiego. Podpułkownik służbista od razu zamilkł i wydał rozkazy do szarży. Długa linia jeźdźców w czarnych czakach, szarych płaszczach z żółtymi kołnierzami, na kasztanowatych koniach ruszyła galopem. Zapewne znajdowali się w stosunku do piechoty przeciwnika nieco z boku, gdyż dopiero w ostatniej chwili zostali dostrzeżeni przez Rosjan. Pierwszy batalion nie zdążył się jeszcze sformować w czworobok, a może nawet stanąć czołem do szarżujących, gdy jeźdźcy już nań wpadli, batalion poszedł w rozsypkę. Większość żołnierzy rzuciła się na ziemię, by uniknąć ciosów szabel. Dywizjon niemal się nie zatrzymując ruszył przeciw drugiemu batalionowi, który już zdążył się sformować w czworobok. Teraz strzelcy konni zostali ostrzelani od czoła i od tyłu przez żołnierzy z rozbitego batalionu, którzy się już popodnosili. Kruszewski stracił swego kasztana, którego przeszyły kule. Strzelcy załamali się, nie doszli do piechoty. Na razie jednak ich działania zahamowały marsz nieprzyjaciela. Przenieśmy się teraz na skrajne prawe skrzydło polskie i cofnijmy się trochę w czasie. Łubieński jeszcze nie dojechał do swych pułków, rozstawionych w pierwszej linii. Szembek obawia się o swoje prawe skrzydło, na którym pojawiły się bataliony i szwadrony rosyjskie. Zanim nadejdzie reszta dywizji Łubieńskiego, próbuje osłonić swoją flankę przy pomocy tych pułków, które były na miejscu. Kazał szarżować dywizjonowi 5 pułku strzelców konnych pod dowództwem 50-letniego pułkownika Bonifacego Jagmina. Ten doświadczony oficer, odznaczony Legią Honorową, od 1813 roku szef szwadronu, niejeden raz brał udział w szarży. Wprawne jego oko dostrzegło teraz, że jedna z rosyjskich kolumn batalionowych wysunęła się z krzaków na równe pole. Otwarła się więc dla jazdy polskiej możliwość rozbicia tego oddziału. Dwa szwadrony 5 pułku strzelców konnych ruszyły do szarży. Plutony środkowe batalionu rosyjskiego wyskoczyły z kolumny i sprawnie zaszły w prawo i w lewo, tylne zwróciły się do tyłu. Szybko powstał czworobok najeżony bagnetami i lufami karabinów na wszystkie strony świata. Strzelcy konni z paru stron ruszają na piechotę, kierując się zapewne na jej najsłabsze punkty: rogi czworoboku. Czworobokiem dowodził doświadczony oficer. Podpuścił jeźdźców na najbliższą odległość. Salwa wyrwała kilkunastu strzelców konnych z szeregu. Reszta kawalerzystów zawróciła i uciekła. Strzelcy nie dali Jednak za wygraną. Ruszyli po raz drugi do szarży. Tym razem niemal cały batalion roznieśli na szablach i kopytach. Zamoyski, oglądając to miejsce, pisze: "można było doskonale po leżących na polu trupach rozpoznać cztery kąty kwadratu i niemal szeregi". 4 pułkiem strzelców konnych stojących na prawym skraju szyku polskiego dowodził 42-letni pułkownik Józef Kamieński, odznaczony Legią Honorową, grosmajor z czasów Księstwa Warszawskiego. Już drugi raz otrzymał od Szembeka rozkaz szarżowania. Gdy odebrał go po raz pierwszy, zżymając się na niewydarzone pomysły zakamieniałych piechurów, starał się spokojnie wyjaśnić sytuację adiutantowi. Jak tu można szarżować, jeśli piechota przeciwnika siedzi w krzakach i nawet nosa nie wytknie. Co innego, gdy wyjdzie w otwarte pole, jak właśnie przed chwilą, i nawinie się pod szable gwardiakom. Nawet nie bardzo wiadomo, jaka siła kryje się w tych krzakach. W tej sytuacji szarża jest szaleństwem. Rozkaz został jednak powtórzony w kategorycznej formie i z przycinkiem, pewnie do odwagi Kamieńskiego. Nie było rady, należało szarżować. Pułk (670 szabel) ruszył w jednej, długiej, rozwiniętej linii. Nad karkami karych koni pochylili się kawalerzyści w czarnych czakach i szarych płaszczach z niebieskimi kołnierzami. Gdy przejechali przez krzaki, nagle tuż przed nimi obok lasku ukazała się grupa piechoty rosyjskiej. Jedna i druga strona była zaskoczona widokiem przeciwnika. Piechurzy próbowali sformować czworobok, ale już Kamieński ruszył swych ludzi do szarży. Gnają jak największym pędem, aby zdążyć, zanim się przeciwnik uformuje. Udało się. Część żołnierzy rosyjskich rozbiegła się na wszystkie strony, część natomiast padła na ziemię. Sytuacja jednak zmienia się jak w kalejdoskopie. Już bowiem wyłania się długa linia szwadronów. Jeźdźcy w takich samych czarnych czakach i szarych płaszczach, ale z szarymi kołnierzami, na gniadych koniach. To huzarzy sumscy (840 koni) pędzą galopem. Strzelcy ruszyli do szarży. Dwie linie jeźdźców zbliżają się do siebie, ale nieprzyjaciel zawrócił i zaczął uciekać. Za rozproszonymi huzarami pojawiła się długa linia ułanów pułku nowoarchangielskiego na siwych koniach (860 koni). Uciekający przedostali się przez luki między szwadronami ułańskimi. Biało-granatowe chorągiewki pochyliły się. Natomiast z tyłu za polskimi strzelcami piechurzy rosyjscy, którzy padli na ziemię lub się rozproszyli, zebrali się na nowo i otwarli ogień. Teraz 4 pułk strzelców konnych zaatakowany z dwóch stron poszedł w rozsypkę. Tylko waleczny major Ignacy Sosnkowski, "oficer bardzo zdatny", kapitan z czasów Księstwa Warszawskiego, odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i Legią Honorową, z garścią strzelców wrąbał się w szeregi ułanów i zginął otoczony. I tak jednak 4 pułk strzelców miał szczęście, gdyż znajdował się tylko o krok od całkowitego osaczenia. Zamoyski podjechał właśnie do pierwszej linii, kiedy strzelcy Kamieńskiego poszli do pierwszej szarży. Ledwo ich linia zniknęła w krzakach, Zamoyski zobaczył, że na wprost przed nim " o jakie tysiąc kroków [ok. 700 m] poczęła wychodzić z krzaków moskiewska kolumna jazdy szwadronami, kłusem". Byli to huzarzy klastyccy w szarych płaszczach z granatowymi kołnierzami na siwych koniach (560 koni) i ułani elizabetgradzcy na karych koniach (860 koni). Kolumna ta "widocznie zamierzała zajść tył naszemu 4 pułkowi strzelców". Rozejrzawszy się wokół, Zamoyski zobaczył opodal za sobą linię lanc o niebiesko-białych proporczykach i jeźdźców w czarnych, wysokich, kwadratowych czapkach i szarych płaszczach z niebieskimi kołnierzami, na karych koniach. Były to dwa szwadrony 4 pułku ułanów (350 koni) pod majorem Antonim Filebornem, oficerem Legii Nadwiślańskiej. W 1813 roku Fileborn został przeniesiony do szwoleżerów. Odznaczony był Legią Honorową i Złotym Krzyżem Virtuti Militari. Szef sztabu krzyknął do ułanów: - Za mną, wiara! ratujmy strzelców! Linia ułanów całym pędem ruszyła naprzód krzycząc: - Hura! "Nie tego żądałem - pisze Zamoyski. - Do nieprzyjaciela odległość była zbyt wielka, by nań z miejsca szarżować", zwłaszcza po niedogodnym terenie. Tak szybka jazda po zaoranym polu tylko zmęczy konie, zanim jeszcze dobiegną do nieprzyjaciela, i wówczas tchu im "nie stanie do skutecznego uderzenia". Ponadto zbyt mało było szarżujących przeciw tej masie jazdy nieprzyjacielskiej, której stale nowe szwadrony wychodziły z krzaków. "Zamiarem moim - pisze Zamoyski - było posunąć się kłusem naprzód tak, aby kolumna nieprzyjacielska musiała przed nami defilować, pozwalając z boku na siebie uderzyć albo też zwrócić się musiała na nas. Nam zaś wystarczało z wolna przed nią ustępować, by ją zaprowadzić na naszą rezerwę i, co było najpilniejsze, nie dać jej odciąć 4 pułku strzelców. Daremne było moje wołanie, zapał wziął górę nad rozwagą, nad wyraźnym nawet rozkazem". Szwadrony ułanów już, już podjeżdżają do nieprzyjaciela; który zwrócił się czołem przeciw nim i zbliżał się krótkim galopem. Polakom zaczęły już ustawać konie, wielu jeźdźców hamowało swe wierzchowce, widząc, z jaką przewagą będą mieć do czynienia. Naraz bez komendy linia ułanów zatrzymała się. "Gdyby Moskale wtenczas śmiało na nas uderzyli, mogli wszystkich wyłapać, bo ich było na każdego z nas zadyszanego kilku świeżych nie przegonionych". Nie jest wykluczone, że pewną rolę mogło tu odegrać zdumienie Rosjan, którzy zbliżywszy się do nieprzyjaciela ujrzeli, że wygląda on identycznie jak oni, jak ułani elizabetgradzcy (860 koni). Takie same proporczyki u lanc, takie same kare konie. Być może jednak dowódcom przeciwnika zabrakło po prostu tak koniecznego w szarży zdecydowania, determinacji. Tak czy inaczej "o jakie pięćdziesiąt kroków od nas podobnie się zatrzymali. Po obustronnym okrzyku: hura! nastąpiła cisza. Ja [Zamoyski] wtenczas do swoich, po minucie wytchnienia: "Teraz, wiara, nie czas się namyślać, nie usłuchaliście mnie przed chwilą, słuchajcież teraz. Teraz nam dotrzeć trzeba koniecznie, inaczej przepadliśmy. Panowie oficerowie, dajmy przykład, idźmy naprzód, za nami, wiara". Jazda "poszła stępa i stępa doszła do linii nieprzyjacielskiej stojącej w miejscu, w głębokim milczeniu, wyrównanej, ściśnionej, jakby zdumionej takiem szalonem męstwem. Szło nas sześciu oficerów przodem, tak że doszedłszy na cztery kroki od moskiewskiej linii ułanów, znaleźliśmy się między dwiema liniami, bo nasza raz jeszcze tu się zatrzymała. Przed frontem nieprzyjaciela żadnego nie było oficera. Spostrzegłem jednego młodziuchnego za frontem, któremu z wytrzeszczonych oczu patrzał strach... Zawołałem na niego: Panie oficerze, a cóż się tam z tyłu kryjesz? prosimy naprzód, ale daremnie. Nie pozostawało jak tylko samemu wcisnąć się do szeregu. Ale ułany moskiewskie, w ściśniętych rotach, skierowali na mnie kilkanaście lanc. Na chwilę nie wiedziałem, jak ten żelazny mur przełamać. Podniosłem w góre pałasz i bokiem pod szereg nadjeżdżając, uderzyłem po lancach tak, iż w nich zrobiłem lukę i wemknąłem się do niej. Naraz uczułem się bezpieczniejszym dla wielkiego ściśnienia, które nie pozwalało lanc przeciwko mnie użyć. Pamiętałem dobrze, że zadaniem oficera kawaleryi jest torować drogę podwładnym, dawać przykład, dlatego powinien on poprzestawać na zasłanianiu się pałaszem od otaczających, nie tracąc czasu na uderzenia. Tak czyniąc - doczekałem się zupełnego zmieszania naszej linii z nieprzyjacielską i uniknąłem wszelkiej rany. Po pierwszej chwili spostrzegłem, że nasi przed przemagającą liczbą wroga poczynają zabierać się do ucieczki. Nie było też nic innego do czynienia, ale tu znowu chciałem ruchowi wstecznemu nadać kierunek, więc wyrwałem się spomiędzy Moskali i spiesznym pędem, wyprzedzając naszych w odwrocie, wołałem: Za mną! i zdołałem kilkunastu zebrać tak, aby goniącego za nami nieprzyjaciela napaść z boku. To się udało zupełnie, bo nieprzyjaciel gonił nieśmiało i nielicznie. Gdy więc mijało nas kilkudziesięciu w rozsypce, uderzając na nich wywróciliśmy kilkunastu, reszta zaniechała pogoni. Ale w tem ostatniem spotkaniu klacz moja od krzyku i zgiełku, a może i od jakiego uderzenia w głowę, zaczęła waryjować. Rzucała sie na oślep między konie. Poznawszy, że szaleje, że kierować nią nie mogę, dałem jej pójść za pierwszą kupką koni naszych, byle nie wpaść między wrogów. Już wtenczas nie było innej rady, jak tylko ze wszystkimi pędem uciekać. Taki to los kawaleryi, po nieskutecznej szarży jedynie tylko pozostaje ucieczka do miejsca, gdzie by się na nowo sformować mogła". W czasie walki jazdy z jazdą również i u zwycięzców dochodzi do zamieszania i rozsypania się szyku. I ułani, i huzarzy Osten-Sackena nie byli na razie zdolni do dalszych działań, potrzebowali pewnego czasu, aby się na nowo uformować. Tak więc szarże Kamieńskiego i Zamoyskiego, chociaż zakończone niepowodzeniami, zapewniły dywizji Łubieńskiego na jakiś czas spokój od południowego wschodu. Od północnego wschodu stoją murem bataliony grenadierów. Pod ich osłoną kawaleria Łubieńskiego odchodziła stopniowo do tyłu poza karczmę wawerską, za rozstawioną tu brygadę strzelecką Szembeka i jego baterie. Na przedpolu pozostali jeszcze tylko grenadierzy i strzelcy konni Kamieńskiego. Ci ostatni naciskani przez jazdę nieprzyjacielską, nie znając okolicy, dali się zepchnąć na zamarzniętą łachę. Utraciwszy kilkadziesiąt koni na załamującym się lodzie, pułk przedostał się na lewy, warszawski brzeg Wisły. Reszta jazdy Osten-Sackena zdążyła się już na nowo uformować po walkach z oddziałami Zamoyskiego i Kamieńskiego. Pojawili się również rosyjscy strzelcy konni: to brygada Geismara rozbita kilka dni temu pod Stoczkiem. Teraz ta masa kawalerii rusza przeciwko osamotnionym grenadierom, już, już zdaje się, że wpadnie na nich. Słychać ostre głosy oficerów piechoty, środkowe i tylne plutony szybko zachodzą na boki i do tyłu z taką precyzją jak na placu Saskim. Nagle zamiast ściśniętych kolumn pojawiają się puste w środku czworoboki najeżone na wszystkie strony świata bagnetami. Dowódcy batalionów stoją konno w ich środku, dopuszczają jazdę na kilkadziesiąt metrów. Teraz pada komenda: - Pal! Czworoboki zadymiły się od salwy. Jazda odskakuje. Chłopicki widzi, że udało mu się osiągnąć wyznaczony cel: dywizja Łubieńskiego zdążyła się już wycofać. Generał nakazuje więc i grenadierom rozpocząć odwrót w szachownicę. Najpierw odchodzi co drugi batalion, dajmy na to 1 i 3, przez ten czas oba pozostałe stoją na swych miejscach gotowe ogniem odeprzeć napad przeciwnika. Po krótkiej chwili cofające się oddziały zatrzymują się, aby osłonić swymi strzałami odwrót 2 i 4 batalionu. I znów historia się powtarza. Uwaga i nerwy dowódców i żołnierzy napięte są do ostateczności, w każdej chwili nieprzyjaciel może ruszyć do szarży. 2 batalion bije się już od czterech godzin. Gdy ruszył do szarży pułk strzelców konnych szefostwa księcia wirtemberskiego, coś w precyzyjnie dotąd działającym mechanizmie batalionu nagle zawiodło. Udało się strzelcom dopaść czworoboku i wrąbać weń. Batalion poniósł ciężkie straty. Podpułkownik Kiwerski i kapitan Borkiewicz dostali się do niewoli. Żołnierze się rozproszyli, pojedynczo przez mokradła przedostali się do swoich. 4 i 2 dywizja piechoty wycofały się w pobliże Grochowa I i II. Krukowiecki, gdy zepchnięto 5 pułk liniowy z Dąbrowej Góry, "rozwinął w Olszynce i na prawo od niej 1 pułk piechoty i swoje dwie baterie pozycyjne. Piechota jego i artyleria, stojąc na nizinie, poniosły tu dość duże straty" od ognia baterii Rosena zajmujących pozycje na wzgórzach. Krukowiecki zdczął wycofywać swoje oddziały spod zasięgu artylerii rosyjskiej. Nie było to najłatwiejsze. Podczas przechodzenia przez bagna lód zaczął się załamywać pod paru działami baterii Łapifiskiego. Piechurzy tylnych rzutów minęli już te armaty, lada chwila nadejdzie nieprzyjaciel. Artylerzyści zbrojni tylko w tasaki nie opuścili dział. Wkrótce przybył im na pomoc podporucznik Konstanty Stadnicki, adiutant Krukowieckiego, z plutonem piechoty, za nim sam dywizjoner z większymi siłami. Saperzy Lisenbartha i Nowosielskiego ofiarnie pod ogniem artylerii przygotowali przeprawy dla armat. "Około godziny szesnastej 1 dywizja piechoty cofnęła się w tył nie zabezpieczywszy nawet Olszynki, która przez pewien czas nie była wcale obsadzona". Wkrótce wszedł do niej 4 pułk piechoty z 3 dywizji "i zastał w niej już tyralierów rosyjskich". Wysłano przeciw nim kompanię z 3 batalionu pod dowództwem kapitana Antoniego Roślakowskiego. Ten świetny oficer to jeden z bohaterów nocy listopadowej, ocalił on arsenał, liczył zaledwie 35 lat, tylko o rok był starszy od Wysockiego, miał jednak za sobą już kampanię 1813 roku. Jego kompania wyparła nieprzyjaciela z Olszynki, przeszła za nim rów zewnętrzny i posunęła się ku wzgórzom na skraju Wielkiego Boru. "Tutaj walka tyralierska ciągnęła się od godziny osiemnastej do późnej nocy". Chłopicki udał się do swej kwatery w Grochowie "i tam z adiutantami rozłożył się w dwóch małych izdebkach na słomie". Polacy stracili 2500 ludzi, nieprzyjaciel 3700. Pierwsze natarcie na Olszynkę (20 II) Jeszcze przed świtem 20 lutego Chłopicki "wyszedł ze swymi adiutantami pieszo, udał się najprzód do bateryi pułkownika Piętki", stojącej na prawo od szosy. "Stamtąd postąpiliśmy aż do ostatnich szyldwachów piechoty, aby obserwować obozy nieprzyjacielskie i sądzić o nich po ogniach". Olszynkę - klucz pozycji - obsadzał w tym dniu 4 pułk piechoty liniowej (słynni czwartacy) - około 2500 bagnetów. Dowodził nim 41-letni major Kazimierz Majewski. Z wojen napoleońskich wyniósł stopień porucznika i Złoty Krzyż Virtuti Militari. Świeżo odznaczył się pod Dobrem. O godzinie ósmej rano na stanowiskach rosyjskich wszczął się jakiś ruch. Pojawiła się liczna grupa jeźdźców. To Dybicz z Tollem i częścią swego sztabu przyjechał rozpoznać stanowiska polskie. "Wjechał na wzgórze przeciwko Olszyny. Gdy Polacy spostrzegli to grono starszyzny", 3 bateria lekka dała do niego ognia. Wystrzał ten stał się jakby hasłem do ogólnej kanonady. Włączyła się do niej artyleria obu stron na całej linii frontu. Strzały zwróciły uwagę Dybicza na Olszynkę. Dostrzegł, że znajduje się ona zbyt blisko jego stanowisk i pozostając "w ręku Polaków, niebezpieczną dla wojska jego stać się może". Nie chciał cofnąć swych stanowisk, "bo by przez to przyznał Polakom zwycięstwo w dniu poprzedzającym", ale nie mógł też z własnej woli "zrzekać się owego pola do nowej bitwy tak krwawo wywalczonego". Nakazał więc Dybicz Rosenowi, ażeby odebrał Polakom Olszynkę. Artyleria rosyjska rozłożona ogromnym półkręgiem na stokach wzgórz - pozycji górującej nad stanowiskami baterii polskich rozstawionymi na równinie - kierowała swój dośrodkowy ogień na Olszynkę. Celnymi strzałami odpowiedziały jej cztery polskie baterie stojące w pobliżu Olszynki, "demontując działa nieprzyjacielskie i wysadzając jaszczyki". Przewaga artylerii rosyjskiej była jednak tak duża, że poniesione przez nią straty prawie wcale nie zmniejszyły intensywności jej ognia. "Grad kul i granatów padał wciąż na Olszynkę, łamiąc gałęzie i druzgocąc drzewa lasku". W końcu Rosen uznał, że już dostatecznie osłabiono nieprzyjaciela; cztery kolumny batalionowe (ok. 3300 bagnetów) "wysuwają się z lasu - spuszczają się z pagórków, suną przez pola ku Olszynie". W pewnej odległości za nimi postępowały następne cztery bataliony (3100 bagnetów). "Dwie baterie polskie stojące na lewo od Olszynki przestają strzelać do dział rosyjskich, zwracają swój ogień przeciw postępującej piechocie i biją to kulami w ściśnięte kolumny, to kartaczami do rozsypanych przed nimi tyralierów". Wkrótce do huku armat polskich broniących ogniem bocznym lasku dołączył się grzechot wystrzałów karabinowych tyralierów polskich z 3 batalionu 4 pułku liniowego dowodzonych przez kapitana Roślakowskiego. Wyróżniali się oni okrągłymi granatowymi furażerkami z żółtym otokiem, bez daszków. Byli to w znacznej mierze starzy, dymisjonowani żołnierze teraz powołani do służby. Znajdowali się wśród nich jeszcze weterani z armii Księstwa Warszawskiego. Służyli także w batalionie rekruci ledwo parę miesięcy temu oderwani od cepów. I ogień tyralierów nie powstrzymał Rosjan, udało im się wtargnąć do lasku. Na tym jednak skończyły się sukcesy rosyjskie. Mimo znacznej przewagi bataliony nieprzyjaciela nie potrafiły sobie dać rady z nielicznymi tyralierami polskimi, zasypującymi zza drzew celnymi strzałami Rosjan. Wkrótce Rosjanie poniósłszy duże straty musieli się wycofać z Olszynki. Rzucone do walki cztery rezerwowe bataliony wtargnęły do lasku, lecz zostały zeń znowu wyrzucone. Tym razem tyralierzy polscy nie przerwali pościgu na skraju Olszynki, ale ruszyli za Rosjanami dalej aż do wzgórz. Mimo to Rosen raz po raz ponawiał natarcia. 3 lekką baterią, z której padł pierwszy strzał tego dnia, dowodził w zastępstwie młody podporucznik Rylski. Niedawno wyszedł on ze szkoły aplikacyjnej. "Bateryja ta, mająca dwanaście dział sześciofuntowych, miała do czynienia z dwudziestu kilkoma działami pozycyjnymi [tj. ciężkimi, dwunastofuntówkami i jednorogami półpudowymi]. W kilku zatem godzinach straciła część swoich ludzi i koni zabitych i rannych. Były jaszczyki wysadzone, lawety strzaskane, zaczynał nawet być brak amunicji. Skrzynecki, widząc ogień tej bateryi słabnący, wysłał [adiutanta] Tomasza Potockiego do Krukowieckiego, stojącego opodal w tyle, wzywając go, ażeby tę bateryją zastąpił przez świeżą. Dwanaście więc dział pozycyjnych (baterii kapitana Bielickiego z dywizji] Krukowieckiego zluzowało Rylskiego, któremu rozkazano, ażeby się udał do parków rezerwowych dla zreorganizowania swej bateryi. Zaledwo trzy kwadranse upłynęły, spostrzeżono wracającego Rylskiego z bateryją zupełnie odnowioną, ze skompletowanymi ludźmi, końmi, amunicją. Sam przybiega do Skrzyneckiego i mówi: Panie generale, bateryja pierwszej dywizyi już nie jest potrzebna. Ja wracam zająć na powrót moje stanowisko". Utrzymał się już na nim aż do końca walki. W końcu około godziny trzynastej wycofano z Olszynki wyczerpanych długą walką czwartaków zastępując ich brygadą Giełguda. Ten wprowadził do lasku batalion Wronieckiego z 5 pułku liniowego (około 600 bagnetów). Znowu bataliony rosyjskie (ponad 6000 ludzi) zaczęły się wdzierać do Olszynki. Możliwe, że świeżo wprowadzone do lasku oddziały polskie nie zdążyły się jeszcze zapoznać z terenem i czuły się tu niepewnie. Gdy Rosjanie zaczęli wypierać Polaków z Olszynki, Giełgud rzucił do walki dwa bataliony 1 pułku liniowego (ok. 1500 bagnetów). Poprowadził je dowódca pułku, 47-letni pułkownik Maciej Rybiński, słynny z zuchwałej odwagi oficer Księstwa Warszawskiego, w przyszłości ostatni wódz naczelny 1831 roku. Był adiutantem Sucheta w 1807 roku. Odznaczył się jako dowódca kompanii w wypadzie na Radzymin, za udział w szturmie Sandomierza (1809) odznaczony został Krzyżem Kawalerskim Virtuti Militari. Jako szef batalionu uczestniczył w krwawym szturmie Smoleńska (otrzymał zań Legię Honorową) oraz w bitwie pod Borodino. W 1813 roku razem z 500 piechurami polskimi walczy do ostatka pod bramą Peterską w Lipsku. 1 batalionem jego pułku dowodził wybitny oficer, 42-letni major Piotr Kiekiernicki, odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, kapitan z czasów Księstwa Warszawskiego, współtowarzysz konspiracyjny Łukasińskiego, uczestniczył w spisku Wysockiego. Rozpętała się zaciekła walka. Dowodzący Polakami wyżsi oficerowie stracili konie od ognia rosyjskiego, kule przeszyły mundur Rybińskiego. W końcu udało się Polakom dopaść przeciwnika; doszło do walki na bagnety. Rosjanie zostali pobici i wyrzuceni z Olszynki. Przyczynił się do tego kapitan Ciechański z 1 pułku liniowego. Zdobył on "stanowczy punkt" Olszynki (zapewne jakieś wzniesienie). Kolumny piechoty rosyjskiej "cofają się w nieładzie, gruchotane kulami i kartaczami dział polskich, palących ciągle wśród największego niebezpieczeństwa, z zimną krwią i celnie, na koniec w dalszym odwrocie rozsypując się prawie pod tym ogniem, kolumny chowają się w lasy, z których wyszły, pozostawiając po sobie szeroki ślad trupami wysłany". Zwycięska piechota 1 i 5 pułku liniowego nie zadowoliła się wyparciem przeciwnika z lasku, ścigała go dalej, dotarła aż w pobliże baterii rosyjskich. Wydawało się, że uda się jej tym samym rozpędem zdobyć armaty. Waleczny Ciechański biegnie w stronę dział. W jego pobliżu rozrywa się puszka kartacza, ugodzony pociskiem ginie. W tej salwie kartaczy załamało się polskie natarcie. Jednocześnie z ostatnim atakiem piechoty rosyjskiej na Olszynkę próbowała obejść lasek z boku i od tyłu (od północy) grupa ułanów 6 dywizji, już się zdawało, że zagrozi baterii pozycyjnej. Kapitan Franciszek Łapiński, dowódca 1 baterii lekkiej, w porę dostrzegł niebezpieczeństwo. Plutony jego baterii sprawnie, kolejno zmieniają front i w miarę przybywania na nowe stanowiska otwierają ogień do jazdy. Puszki kartaczowe rozsypują się nad kawalerią, która zatrzymuje się. W jej szeregach powstaje zamieszanie, pod wpływem przedłużającego się ognia polskiego zamienia się ono w paniczną ucieczkę. Teraz działania zamierają, jedynie kanonada przeciągnie się aż do wieczora. Straty polskie nie przekraczały 500 ludzi, nieprzyjacielskie sięgały 1600. W przeciwieństwie do Rosjan Polacy nie mogli się spodziewać rychłego nadejścia posiłków. Po bitwie pod Wawrem wzmogła się pewność zwycięstwa wojska i to nie tylko żołnierzy czy młodych poruczników po raz pierwszy oglądających wojnę, którzy widzieli uciekającego przed nimi nieprzyjaciela. Podpułkownicy i pułkownicy dostrzegli teraz, jakie perspektywy zwycięstwa otwierały walki z 19 lutego. Nie chcieli się pogodzić z myślą, że mogłyby one przeminąć bezpowrotnie. Może uda się pokonać armię Dybicza. Pułkownicy Prądzyński i Rybiński wysunęli projekt skupienia pod osłoną Olszynki niemal całej piechoty polskiej, obejścia przez nią prawego skrzydła rosyjskiego i zwinięcia frontu przeciwnika: Chłopicki jednak zdecydowanie odrzucił ten projekt uważając go za zbyt ryzykowny. Groźba osaczenia armii polskiej - walka o Białołękę Bitwy pod Wawrem (19 II) i o Olszynkę (20 II) zaskoczyły Dybicza. Okazało się, że zamiast łatwego spaceru czekają go ciężkie, krwawe zmagania. Czołowe natarcie na Polaków nie zapowiadało szybkich, zdecydowanych rezultatów, lecz trudny bój grożący licznymi stratami. Dybicz zdecydował się zaczekać na 1 eszelon korpusu grenadierów. Sądził, że uda się go przesunąć niepostrzeżenie, pozorując, że zamierza się on połączyć z armią główną pod Kawęczynem. W rzeczywistości Szachowski miał przez Białołękę ruszyć ku Bródnu, aby uderzyć na tyły armii polskiej rozstawionej pod Grochowem. Jednocześnie 26 lutego rano gros armii Dybicza miało się przesunąć na północ, aby oskrzydlić stanowiska polskie. III korpus kawalerii miał dołączyć do grupy Szachowskiego. VI korpus piechoty winien był nacierać od strony Kawęczyna. I korpus piechoty, pozostawiając część sił na swoich dawnych stanowiskach, resztą miał obsadzić stanowiska VI korpusu. 23 lutego grupa Szachowskiego przeszła Bugo-Narew pod Zegrzem. W Nieporęcie Szachowski otrzymał "rozkaz Dybicza, aby, o ile zdołał przeprawić swą artylerię, maszerował dalej starą drogą warszawską na Kobiałkę - Białołękę". Dybicz jednak nie poinformował "Szachowskiego o swym planie na dzień 26 (lutego] i o roli, którą przeznaczał jego korpusowi". W celu rozpoznania sił grupy Szachowskiego Chłopicki wysłał 23 lutego rano pułkownika Jankowskiego z dywizją jazdy (2700 koni) i z półtora batalionem piechoty (ok.1200 ludzi). Rano 24 lutego Jankowski podszedł od wschodu, od strony Radzymina, pod Nieporęt. Jazda polska doznała tu porażki. Jankowski wycofał się przez Słupno (koło Radzymina) i Grodzisk. 24 lutego Szachowski ruszył w nakazanym mu kierunku, tzn. wprost na Kobiałkę i Białołękę. Około "godziny trzynastej, gdy znajdował się w odległości dwóch kilometrów od Białołęki", otrzymał rozkaz Dybicza zatrzymania się 24 lutego w Nieporęcie albo "tam, gdzie go rozkaz zastanie". Ponieważ jednak i tym razem feldmarszałek nic nie wspominał o planie działań na dzień 26 lutego i o wyznaczonej w nim roli grupie Szachowskiego, ten zdecydował się "zająć Białołękę, gdyż: a) stanowiła ona południowy klucz ciaśniny... którą posuwała się jego grupa, b) osłaniała drogę na Grodzisk, którą ewentualnie mógł się złączyć z główną armią". Około godziny dziewiątej rano 24 lutego Radziwiłł wysłał do Białołęki II brygadę 1 dywizji piechoty pod dowództwem generała Kazimierza Małachowskiego z rozkazem rozpoznania grupy nieprzyjaciela posuwającej się od północy, "jak również zabezpieczenia odwrotu pułkownikowi Jankowskiemu". "Nie był to zatem z naszej strony żaden poważniejszy zamiar operacyjny, obliczony na pobicie Szachowskiego, ale proste zabezpieczenie boku i tyłów armii polskiej". Stojąc w Białołęce, brygada Małachowskiego zamknęłaby grupie Szachowskiego najkrótszą drogę z Nieporętu na równine praską. Tutaj również mógł Małachowski skutecznie osłonić drogę odwrotu Jankowskiego prowadzącą od Słupna przez pobliski Grodzisk. Około godziny jedenastej Małachowski (ok. 4200 piechoty i 6 lekkich dział) dotarł do Białołęki. Zastał tu 1 pułk jazdy Mazurów (ok. 800 koni) pozostawiony przez Jankowskiego w celu zabezpieczenia swojej linii komunikacyjnej z armią główną. Pułkownik Dobiecki, dowódca tego pułku, nie orientował się, gdzie znajduje się jego zwierzchnik ze swą dywizją, prawdopodobnie miał już jednak jakieś wiadomości o posuwaniu się nieprzyjaciela w stronę Białołęki. Wśród oficerów sztabu brygady wyróżniał się chudy oficer o pociągłej wygolonej twarzy z niewielkimi baczkami, o wydatnym, rzymskim nosie i energicznie zarysowanym podbródku. Głębokie bruzdy na twarzy wskazywały na podeszły wiek. To 66-letni generał brygady Kazimierz Małachowski. Najstarszy wiekiem spośród polskich generałów służby czynnej energią przewyższał niejednego z tych najmłodszych, których jeszcze na świecie nie było, gdy on przed 46 laty w 1784 roku rozpoczynał służbę wojskową. Jego szlak bojowy zaczął się pod Zelwą (1792) i Racławicami (1794), a skończył pod Gabel i Lipskiem (1813). Nie brakowało mu doświadczenia bojowego. Wprawdzie nie zabłysnął jakimś wybitnym talentem, ale nieraz dawał dowody, że potrafi wykonać powierzone mu zadanie nawet w trudnych warunkach. Na czele swojego batalionu osłaniał odwrót nad Trebbią (1799) i pod Maidą (1806). Pod Castel Franco (1805) natarcie trzech batalionów (wśród nich i batalionu Małachowskiego) rozstrzygnęło bitwę. W 1809 roku pod Wrzawami pułk Małachowskiego bronił grobli, a potem kontratakował. W 1812 roku pod Borysowem Małachowski odcięty od sił głównych odbił szaniec zdobyty przez nieprzyjaciela. W dniach 9-10 października 1813 roku dowodził tylną strażą VIII korpusu. 16 października stojąc na czele dywizji piechoty bronił skutecznie linii rzeki Pleissy. Nie przerażała go teraz możliwość starcia z przeważającymi siłami Szachowskiego. Generał rozesłał gidów w celu odszukania Jankowskiego. Małachowski przypuszczał, że dywizja jazdy znajduje się gdzieś w pobliżu drogi, którą posuwa się grupa nieprzyjacielska, proponował więc Jankowskiemu, aby, jeżeli może, zaatakował Rosjan od tyłu, z lasu, wówczas on - Małachowski - uderzy na nich od czoła. Na razie Małachowski zajął Białołękę i uszykował wojsko. Przed wieś wysunął Mazurów. Wieś rozciągała się wzdłuż drogi z północy na południe. Jej północny skraj obsadził generał kompanią piechoty z 6 pułku piechoty liniowej, a dwór znajdujący się na południowym skraju wsi - 2 kompanią. Dalej za wsią stało ukryte półtora batalionu 6 pułku (w sumie 1900 bagnetów). Pułkiem dowodził podpułkownik Joachim Podczaski, weteran kampanii 1809, 1812 i 1813 roku, kapitan z czasów Księstwa Warszawskiego, odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari. Od Białołęki (bliżej jej południowego skraju) na zachód w stronę lasu biegła droga, wzdłuż niej rozstawił Małachowski artylerię i dwa bataliony 2 pułku piechoty liniowej, które stanęły w kolumnach do ataku. W lesie ukrył 3 batalion 2 pułku (w sumie pułk liczył ok. 2500 bagnetów). Prawe skrzydło polskie było odsłonięte i znajdowało się w gołym polu, jakby kusząc przeciwnika do obejścia. Wkrótce jednak nadciągnął od wschodu, od Grodziska, Jankowski ze swoją dywizją jazdy. Zajął on stanowiska na prawym skrzydle, nieco na południe od wsi. Przedłużało się denerwujące oczekiwanie. Przed godziną czternastą nieprzyjaciel pojawił się pod Białołęką. Wkrótce artyleria rosyjska zajęła stanowiska i otworzyła ogień na Białołękę. Ostrzeliwani przez artylerię Mazurzy wycofali się na lewe skrzydło, stając w asekuracji dział. Gdy Polacy odeszli, kozacy atamańscy śmiało ruszyli do wsi. Milczące dotąd chaty i opłotki rozbrzmiały hukiem wystrzałów ukrytych w nich piechurów polskich. Kozacy uciekli. Szachowski (11000 ludzi, 56 dział), widział w Białołęce wyjście z ciaśniny i ważny węzeł drogowy na linii komunikacyjnej wydatnie skracającej trasę do armii Dybicza. Dlatego zdecydował się opanować Białołękę. W pierwszym rzucie rozwinął osiem batalionów i cztery szwadrony, z tego znalazło się w centrum cztery bataliony pułków morskich pod wodzą Mandersterna. Skierował je na wieś. Dwa bataliony i cztery szwadrony huzarów na lewym skrzydle oraz dwa bataliony na prawym skrzydle zachowywały się biernie. Zapewne miały osłaniać grupę szturmową przed atakiem jazdy Jankowskiego lub 2 pułku piechoty. Osądziwszy zapewne, że ogień artylerii dostatecznie już osłabił obrońców wsi, kazał Szachowski ruszyć pułkom morskim na Białołękę. Łańcuch tyralierów osłaniał cztery kolumny batalionowe, razem 3500 chłopa. Idą równym, miarowym krokiem, głuchy warkot bębnów narzuca im jednolity rytm. Za opłotkami, za ścianami domów Białołęki ukryło się 200 grenadierów kapitana Aleksandra Kępskiego, weterana wojny hiszpańskiej, odznaczonego Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari i Legią Honorową. Nerwy żołnierzy są napięte, przeszli oni chrzest ogniowy pięć dni temu pod Wawrem, gdy ostrzeliwała ich artyleria nieprzyjacielska. Teraz jednak czeka ich pierwsza walka z piechotą na bliską odległość. Czernieją długie, zdawałoby się, nie kończące się linie przeciwnika. Podchodzą coraz bliżej, są coraz lepiej widoczni, znajdują się już tylko o sto czy stokilkadziesiąt metrów od wsi, na odległość skutecznego strzału. Komendy oficerów i dźwięki trąbek docierają do najdalej nawet rozstawionych żołnierzy kompanii Kępskiego. - Pal! - pada rozkaz. Opłotki i chaty zadymiły od wystrzałów. Mimo strat Rosjanie wciąż idą naprzód. Długa linia nieprzyjacielska zagięła się. Skrzydła grupy Mandersterna zaczęły obchodzić wieś, Rosjanie zaatakowali obrońców z boku i z tyłu. Jak długo można walczyć przeciwko tysiącom? Powoli kompania ustępuje coraz dalej. Straciła kilkunastu ludzi. Zginął Kępski, przeszyty parunastu kulami, poległ porucznik Zarębski. Prawdopodobnie w głębi wsi wsparły kompanię grenadierów dwie drugie kompanie 1 batalionu. Stosunkowo luźna zabudowa Białołęki zaczyna się - ku południowemu jej skrajowi coraz bardziej zagęszczać. Przewaga rosyjska znów jednak bierze górę. Nie na długo wystarczyło tych dwóch świeżych kompanii. Podpułkownik Podczaski został kontuzjowany. Odbiło się to od razu ujemnie na działaniach we wsi. Zabrakło dowódcy, który by mógł pokierować odwodami. Generał Małachowski znajdował się na lewym skrzydle - ta część szyku rozporządzająca niewielkimi siłami, a rozciągnięta na znacznej przestrzeni stanowiła słaby punkt obrony. Zwarty kompleks zabudowań dworskich w Białołęce i przylegające do niego ogrody tworzyły dosyć silny ośrodek oporu obsadzony przez ostatnią kompanię 1 batalionu: 1 fizylierską kapitana Franciszka Maniniego, w 1813 roku odznaczonego Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari i Legią Honorową. Kompania ta stawiła zaciekły opór. Jak się zdaje, Rosjanie uznali za potrzebne wesprzeć natarcie artylerią, podprowadzając pod folwark cztery działa. Do sukcesu rosyjskiego przyczyniło się chyba zranienie Maniniego. Po utracie dowódcy kompania wycofała się w nieładzie ze dworu. Rosjanie obsadzili jego zabudowania piechotą, ustawili w ogrodzie cztery działa. 3 odwodowym batalionem dowodził doświadczony oficer, eks-kapitan Księstwa Warszawskiego, 41-letni podpułkownik Roman Wybranowski, odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i Legią Honorową. Rozsypał on zapewne w tyralierę jedną kompanię i pchnął ją w celu osłonięcia wycofujących się piechurów. Strzały liczniejszych tyralierów przeciwnika zadawały znaczne straty tyralierom Wybranowskiego. Jednocześnie ogień dział rosyjskich wyrywał krwawe luki w stojącej w zwartym szyku reszcie 3 batalionu. Wybranowski zdecydował się trochę cofnąć batalion, aby nie narażać ludzi na niepotrzebne straty. W pobliżu znajdował się 2 batalion 6 pułku świeżo przybyły z dywizją Jankowskiego. Wybranowski zdecydował się przeprowadzić przeciwuderzenie. Dwa bataliony to już spora siła, a zapewne część Rosjan przy tym zamieszaniu, do jakiego doszło w czasie walki we wsi, rozrywającej poszczególne związki, pozostała daleko z tyłu. Wybranowski zwraca się do oficerów 2 batalionu, którzy chętnie zgadzają się wziąć udział w ataku. 2 batalion uderzył na prawo, na ogród, gdzie znajdowały się działa rosyjskie. Dwie kompanie z 3 batalionu rzucone na lewo zapewne obeszły stanowiska przeciwnika, by zaatakować go z boku. Pozostałe pół batalionu Wybranowskiego prawdopodobnie wiązało od czoła przeciwnika usadowionego we dworze. Nieprzyjaciel był chyba upojony sukcesem: udało mu się zdobyć wieś, Polacy rozbici wycofywali się. Niespodziewanie łańcuch tyralierów polskich dotąd wycofujących się zaczął gęstnieć, a ich ogień gwałtownie się potęgować. Przechodzą teraz do natarcia. Za nimi posuwają się głębokie kolumny. Nim zaskoczeni Rosjanie zdołali się zorientować w sytuacji, już Polacy wdarli się do ogrodu, do dworu, wyrzucili stąd pułki morskie, zdobyli działa, wzięli jeńców. Na placu boju pozostało wielu zabitych i rannych Rosjan. Oszołomieni sukcesem Polacy rzucili się w pogoń za uchodzącymi. Szachowski zdecydował się użyć odwodu: rzucił dwa bataliony suworowowskiego pułku grenadierów, dowództwo nad nimi objął generał Martynow, wspierał je batalion 5 pułku karabinierów pod dowództwem szefa sztabu korpusu generała Hurko (w sumie 2700 ludzi). Stojąc przed suworowowcami, Szachowski kazał im nabić broń. Ci proszą o pozwolenie pójścia od razu na bagnety, bo "suworowowcy nie strzelają". Generał zgodził się. Sam podjeżdża do pobitych pułków morskich i szykuje je na nowo. Siedem batalionów rosyjskich. (6200 ludzi) uderzyło na trzy polskie (ok. 2500 ludzi). Męstwo grenadierów rosyjskich spotkało się z determinacją Polaków, którzy bili się z niezwykłą zaciętością. "Walczono w domach, podwórzach, stajniach, rowach, każda piędź ziemi była broniona zacięcie, strzelano często do siebie z odległości dwudziestu kroków nie ustępując z miejsca; chwytano potem za kolbę i bagnet. Białołęka była zawalona trupami". 1 batalion 6 pułku, ledwie trochę odpocząwszy po swej zaciekłej walce, na nowo został uszykowany i wprowadzony w bój; wspierał bratnie bataliony. Tymczasem Jankowski otrzymuje rozkaz od naczelnego wodza: ma natychmiast wracać do sił głównych. Rozkaz ów stanowi zagadkę. Przecież właśnie dowództwo polskie posyła posiłki dla grupy Małachowskiego, idzie jej już na pomoc Krukowiecki z drugą brygadą. Małachowski starał się wytłumaczyć Jankowskiemu, że zaszło tu jakieś nieporozumienie, które się wkrótce wyjaśni, że do tego czasu nie powinien opuszczać walczących towarzyszy broni, których wysłano właśnie jemu - Jankowskiemu - na pomoc. Nic nie pomagało, 47-letni pułkownik Antoni Jankowski to dzielny, doświadczony oficer, eks-szwoleżer. Otrzymał on dwukrotnie Legię Honorową oraz Złoty Krzyż Virtuti Militari. Nie wyróżniał się jednak talentami dowódczymi. Niedawna choroba (paraliż), po której nie wrócił jeszcze całkowicie do zdrowia, musiała mu odebrać w znacznej mierze energię i inicjatywę. Służbista, ślepo trzymał się litery rozkazu. Długie linie jazdy zaczęły się zwijać w kolumny i odchodzić kolejno na południe. Prawe skrzydło polskie znów jest nie osłonięte. Lada chwila mogły ruszyć oddziały rosyjskie, obejść z tej strony obrońców Białołęki i odciąć im odwrót. Małachowski obawiał się tego. Zresztą i w samej wsi walczące z dwukrotnie przeważającym wrogiem bataliony nie wytrzymały długo, na powrót zostały zepchnięte do dworu. Wkrótce przybył do Małachowskiego adiutant przywożąc od wodza naczelnego rozkaz odwrotu. Tak więc rozkaz dla Jankowskiego to nie była pomyłka, tylko po prostu - zapewne nie wiedząc o połączeniu się obu grup - wysłano rozkazy oddzielnie przez dwóch różnych adiutantów, być może jadących dwiema różnymi drogami. Nie ma rady, niech się 6 pułk wycofuje. Stłoczone w folwarku jego bataliony rozpoczynają odwrót. Z braku koni nie zdołano uprowadzić zdobytych dział. Podczas wychodzenia z ciaśniny ogrodu i podwórza folwarcznego wśród żołnierzy powstaje zamieszanie, stłaczają się w jedną masę. Rosjanie nacierają dalej, za łańcuchem tyralierów widać kolumny bojowe. Grupki tyralierów starały się ofiarnie, za wszelką cenę osłonić odwrót polski. Liczni tyralierzy rosyjscy próbują obejść prawe skrzydło polskie. Natarcia ich na razie odpiera osamotniona kompania kapitana Dobrzyckiego z 2 batalionu. Bataliony polskie jeszcze nie uporządkowały się. Ostrzeliwują je intensywnie tyralierzy rosyjscy. Polakom dawała się też we znaki artyleria, być może podciągnięta już przez Rosjan na pozycje na wschód od Białołęki. Raz po raz podejmowane przez oficerów próby sformowania batalionów 6 pułku nie dały rezultatów. W tym czasie przyjechał szef sztabu dywizji, 37-letni energiczny major Feliks Breański, uczestnik kampanii 1812 roku, późniejszy generał turecki. Udało mu się skłonić jeden szwadron (z 3 pułku strzelców konnych) z dywizji Jankowskiego do powrotu. Ustawił go na prawym skrzydle zabezpieczając flankę 6 pułku. Powrót jazdy natychmiast wywarł duży wpływ na zachowanie się Rosjan. Ustał ruch oskrzydlający ich tyralierów. Breański od razu postanowił wykorzystać to zachwianie się wroga. Podjechał do skrajnego prawego skrzydła piechoty, do jako tako trzymającej się kompanii Dobrzyckiego, polecił kapitanowi skupić swych tyralierów i wykonać natarcie na bagnety na tyralierę rosyjską i jej rezerwy. Już 1 batalion uformował się w kolumnę bojową i wysłał tyralierów. Teraz Breański podjechał do 2 batalionu, panowało tu jeszcze zamieszanie. Dowódca, major Anastazy Oszczekliński, dawny oficer z czasów Księstwa Warszawskiego, zamiast stanąć na czele batalionu i dowodzić nim, schował się do środka szyku i nie wydawał żadnych zarządzeń. Breański wywołał go przed front batalionu i energicznie doprowadził oddział do porządku. Obok Wybranowski uszykował swój batalion. Przy pomocy paru adiutantów Breański wytyczył linię bojową i wprowadził na nią cały pułk. Od stojących w kolumnach bojowych oddziałów odrywają się tyralierzy, zmieniają swoich towarzyszy znużonych długotrwałą walką, osłoną odwrotu. Tyralierzy polscy ruszyli naprzód, zmusili nieprzyjaciela do cofnięcia się. Dowódca szwadronu z 3 pułku strzelców konnych nie chciał dłużej czekać, i tak już się naraził nie wykonując rozkazu, odszedł. Zawiadomiony o tym Małachowski nakazuje Dobieckiemu przerzucić połowę pułku Mazurów na prawe skrzydło w celu zastąpienia wycofującego się szwadronu i osłonięcia flanki 6 pułku piechoty. Odchodzący Mazurzy odsłonili lewą flankę polską. Dostrzegli to od razu dowódcy rosyjscy i zamierzali wykorzystać. Już poprzednio ogień tyralierów i dział rosyjskich nękał 2 pułk. Teraz ogień ten wzmógł się. Dowodzący tu tyralierami polskimi podpułkownik Władysław Płonczyński, weteran kampanii w latach 1807-1813, dowódca 2 pułku, pada śmiertelnie ranny kulą karabinową. Zdemontowane zostają dwie armaty polskie. Teraz Rosjanie pośpiesznie rzucają dwa szwadrony huzarów (300 koni) w powstałą lukę między lasem a szykiem polskim. Długa linia jeźdźców rusza kłusem; nabiera pędu, już idzie galopem, jeszcze trochę, a uderzy z boku na Polaków. Nagle opodal w lesie rozległ się huk wystrzałów karabinowych. To strzela ukryty tutaj batalion 2 pułku pod wodzą majora Karola Żywulta, kapitana z czasów Księstwa Warszawskiego. Padają ranni i zabici huzarzy. Powstaje zamieszanie, huzarzy bezładnymi kupami odstępują do tyłu, kryją się za kolumnami piechoty. Porażka huzarów ostudziła rosyjskie zamiary zaczepne na lewym skrzydle polskim. Mogło ono spokojnie dokonać odwrotu. Na prawym skrzydle polskim napór Rosjan trwa jednak w dalszym ciągu. Oprócz piechoty Szachowski rzucił tu artylerię i jazdę. Tymczasem na drodze pojawiło się czoło brygady Giełguda śpieszącej na pomoc Małachowskiemu. Znajdował się przy niej i sam dowódca dywizji generał Krukowiecki. Widok nadciągających kolumn nie zrobił na razie na Rosjanach większego wrażenia. Krukowiecki kazał wysunąć w stronę nieprzyjaciela cztery działa pozycyjne. Już pierwsze ich wystrzały wysadziły w powietrze jaszczyk rosyjski, spędziły jazdę nieprzyjacielską. Zmrok i nadejście nowych sił polskich zniechęciły Szachowskiego do kontynuowania walki. Piechota rosyjska zawróciła w stronę Białołęki i rozłożyła się przed wsią rozpalając liczne ogniska, ubezpieczając się łańcuchem tyralierów. Polacy stanęli w pobliżu osłonięci tyralierami 2 pułku pod dowództwem kapitana Łyskiewicza. Przez całą noc trwały utarczki tyralierów. Straty rosyjskie "wyniosły 650 zabitych i rannych, nasze do 450". Po otrzymaniu raportów od Małachowskiego i Krukowieckiego późnym wieczorem zwołano w polskiej kwaterze głównej naradę wojenną. Brało w niej udział tylko niewielu oficerów, chodziło głównie o zdanie samego Chłopickiego. Rzecz dziwna, że Chłopicki, tyle przedtem deklamujący o bitwie na przedpolach Pragi, teraz nagle wypowiedział się przeciw jej stoczeniu. Było to mniej paradoksalne, niżby się mogło na pozór wydawać. Gdy przedtem mówił o walce na równinie praskiej, miał na myśli bitwę stoczoną wyłącznie dla ocalenia honoru wojska i narodu. Teraz jednak od kilkunastu dni miał do czynienia już nie z upiorem czy smokiem armii rosyjskiej wytworzonym we własnej wyobraźni, ale z rzeczywistością, z ludźmi, którzy umierali tak jak inni. To, co usłyszał o Dobrem i Stoczku, sprawdziło się pod Wawrem, gdzie na własne oczy zobaczył zupełnie dobrze bijącą się parade armee placu Saskiego. Dzięki temu wszystkiemu z głowy Chłopickiego wyparował zamiar o bitwie mającej być jakimś zbiorowym samobójstwem w obronie honoru, zaczął teraz myśleć o zachowaniu wojska dla przyszłych działań, dla przyszłych zwycięstw. Z wojskowego punktu widzenia sytuacja nie nastręczała Chłopickiemu żadnych wątpliwości: bitwy w tym położeniu nie można było przyjąć i należało się wycofać za Wisłę. Inaczej wojsko walczyłoby mając o kilka kilometrów za plecami wielką rzekę z jedynym mostem na łodziach, w dodatku z silną grupą nieprzyjaciela na flance, gotową do przecięcia ostatniej drogi odwrotu. Tak więc sprawa byłaby prosta i jasna. Pozostawałoby tylko uregulowanie kolejności wycofywania się poszczególnych dywizji, napisanie rozkazów i rozesłanie ich do oddziałów. Rzecz jednak dziwna, że zdanie Chłopickiego, najwyższego przecież polskiego autorytetu wojskowego, nie znalazło aprobaty u członków narady wojennej. Większość z nich, podobnie jak poprzednio Chłopicki, odnosiła się niechętnie do tej wojny nie widząc możliwości zwycięstwa. Nacisk opinii narodu i wojska tak zdecydowanie propowstańczej zmuszał tych ludzi do brania udziału w wojnie, sprawiał, że brakowało im odwagi do występowania ze swoim zdaniem na temat wojny przed szerszym forum. Ten grzech pierworodny miał się teraz zemścić. Ewentualną bitwę na przedpolach Pragi rozpatrywano nie pod kątem, czy jej stoczenie jest wojskowo uzasadnione, ale z punktu widzenia, co opinia publiczna powie, gdy do tej bitwy nie dojdzie. Opinia publiczna stała zdecydowanie za jej stoczeniem. "Zdawało się prawie wszystkim, że godność narodowa, że honor wojskowy, że męstwo i patriotyzm nie dozwalają, aby wciąż przed nieprzyjacielem się cofać i uchodzić". Nastała teraz ostatnia chwila do stawienia oporu: wróg zajął już pół kraju, zagrażał bezpośrednio kolebce powstania - Warszawie. Jak tu wytłumaczyć opinii publicznej wycofanie się za Wisłę bez walki? Padną z pewnością słowa: zdrada, zdrajcy. Epitety te łatwiej znieść, gdy się jest przeświadczonym o słuszności swej drogi, ale ci generałowie, miotający się między swoimi poglądami a naciskiem społeczeństwa, może podświadomie czujący, że w tych określeniach, epitetach "zdrada", "zdrajcy" jest ziarno prawdy, nie mogli się zdecydować wbrew opinii publicznej na wycofanie się bez walki. Gdyby Chłopicki rzucił na szalę cały swój autorytet, wziął na siebie pełną odpowiedzialność, to zapewne przeforsowałby decyzję odwrotu. I on też bał się jak ognia tego epitetu "zdrajca", który dotknął i księcia Józefa Poniatowskiego. Jak tu zresztą ostro występować przeciw stoczeniu bitwy na przedpolach Pragi, o której stale mówił od tygodni, a nawet miesięcy. Nie upierał się więc, wbrew swemu zwyczajowi spokojnie słuchał; uczestnicy narady w ogóle nie wzięli pod uwagę jego zdania i od razu zaczęli się zastanawiać, jak stoczyć bitwę. Położenie było złe. Jak tu rozdzielić siły między dwie grupy: północną (Krukowieckiego) i wschodnią (armię główną). Jeśliby rzucono zbyt słabe siły na północ, Szachowski zepchnie Krukowieckiego i zamknie drogę odwrotu armii głównej. Gdyby natomiast Krukowieckiemu dać więcej wojska, Dybicz rozbije siły główne. A tu w dodatku nie bardzo wiadomo, jakimi siłami rozporządza Szachowski - dowódca korpusu grenadierów. Wydawało się pewne, że ma on przewagę nad siłami Krukowieckiego. Ostatecznie zdecydowano, że nie można skierować większych sił na północ, że Krukowieckiemu musi wystarczyć to, co ma. Otrzymał on rozkaz obserwowania ruchów grupy Szachowskiego. Winien był on strzec traktów idących od Białołęki i od Jabłonny "i tym sposobem osłaniać boki i tyły głównej armii pod Grochowem będącej". Nie wolno mu było podejmować działań zaczepnych, gdyby jednak nieprzyjaciel szedł naprzód, wówczas Krukowiecki miał mu stawić opór. Około godziny dwudziestej drugiej lub dwudziestej trzeciej Dybicz otrzymał raport Szachowskiego o zajęciu Białołęki. Feldmarszałek słał mu rozkaz za rozkazem, żeby nie wznawiał walki, a w wypadku ataku przeważającego nieprzyjaciela od razu się wycofał. Każdy adiutant przywoził mu jednak sprzeczne zarządzenia co do kierunku owego ewentualnego odwrotu: to Szachowski miał się cofać do Nieporętu, to iść na Grodzisk i Marki, aby połączyć się z główną armią. W dodatku feldmarszałek wyrażał niezadowolenie, że Szachowski nie pozostał w Nieporęcie. Szachowski, nie znający planów Dybicza, zgryziony tą niezrozumiałą dla niego naganą, stracił głowę i nie umiał podjąć decyzji. Rankiem 25 lutego Szachowski przyjrzawszy się szykowi polskiemu doszedł do wniosku, że nieprzyjaciel rozporządza przewagą liczebną i przygotowuje się do ataku, wobec tego zdecydował się na odwrót w kierunku Grodziska i Marek. Gdy połączy się z armią główną, przestanie na nim ciążyć ta przeklęta odpowiedzialność za dalsze losy jego oddziału w gąszczu tych niezrozumiałych dyspozycji. "Linia odwrotu biegła tu [w lewo, w bok] niemal równolegle do frontu", w odległości zaledwie 700-800 metrów od niego "prowadziła przez mokradła, po wąskiej grobli, poprzez jeden most na strumieniu". Zgrupowaniem polskim dowodził 58-letni generał dywizji Jan Krukowiecki, mężczyzna o pociągłej twarzy, jakby nieco kanciastej, gładko wygolonej, o wysokim z lekka łysiejącym czole, przenikliwych oczach. Wysunięta nieco dolna warga znamionowała zarozumiałość i upór, szeroko zarysowany podbródek - energię. Osławiony intrygant był jednocześnie doświadczonym oficerem. Służbę wojskową rozpoczął jeszcze w 1786 roku w armii austriackiej. W wojsku Księstwa Warszawskiego odbył kampanie 1809, 1812 i 1813 roku (tę ostatnią jako dowódca brygady) parokrotnie się odznaczając. Rozporządzał on około 13 000 jazdy i piechoty, uszykowanymi w linie, oraz 22 działami. W czasie wieczornych starć patroli 24 lutego Polacy wzięli do niewoli pisarza batalionowego. Udzielił on prawdziwych informacji o istotnych siłach Szachowskiego oraz wyjaśnił, że Szachowski ma się rankiem następnego dnia wycofać do sił głównych. Krukowiecki natychmiast odesłał jeńca (około godziny wpół do dwunastej w nocy) do kwatery głównej z zapytaniem, czy wobec tych wiadomości nie zostanie zmienione jego zadanie. Sztab polski jednak nie dowierzał informacjom jeńca, w dalszym ciągu sądził, że Szachowski rozporządza większymi siłami i dlatego Krukowiecki otrzymał "odpowiedź, że zobowiązuje go bezwzględnie poprzedni rozkaz strzeżenia dróg od Nieporętu i Jabłonny oraz ograniczenia się do działań obronnych". Obecnie chociaż można już było dostrzec odwrót Rosjan, to jednak Krukowiecki nie decydował się ich atakować. Bitwa rozpoczęła się około godziny ósmej ostrzelaniem przez półbaterię polską sztabu Szachowskiego, chciano w ten sposób nie dopuścić do obserwowania polskiego uszykowania. Zapewne dywizji Krukowieckiego młodszych oficerów ogarniał ów zapał patriotyczny tak charakterystyczny dla całego wojska. Na równi z innymi rwali się oni do walki, a teraz obserwowali z niezadowoleniem, jak coraz to inne oddziały przeciwnika - ten zdawałoby się już pewny łup dywizji Krukowieckiego - spokojnie się wycofują poza obręb skutecznego działania Polaków, uchylają się przed nieuchronnym zdawałoby się ciosem. Nic dziwnego, że przy takich nastrojach wojska dowódcy tyralierów prawdopodobnie uznali huk dział za hasło do rozpoczęcia walki i poszli naprzód. Dowódcy pułków stojących w pierwszej linii ruszyli na wsparcie tyralierów nieparzyste bataliony, parzyste, pozostawione w rezerwie, szły za nimi z tyłu w odległości do 400 metrów. Również baterie artylerii posunęły się do przodu. Rozpoczęła się bitwa, Krukowiecki nią nie kierował. Nie skupił on gros sił na prawym skrzydle polskim, aby tu natrzeć najenergiczniej. "Doprowadziłoby to do odcięcia drogi tej części sił Szachowskiego, która nie zdążyła się jeszcze wycofać. Rzeczywiste natarcie podjęte przez jego podkomendnych prowadzone było z silniejszym naciskiem w centrum i na lewym skrzydle. Natarcie polskie rozpoczęło się w ostatniej chwili. Na placu boju pozostały tylko w centrum trzy bataliony karabinierów (2400-2800 bagnetów), a na lewym skrzydle batalion Osten-Sackena i jakaś kawaleria. Prawoskrzydłowy 1 pułk piechoty Rybińskiego początkowo wysunął się do przodu, wkrótce zwolnił, by dostosować tempo marszu do poruszeń reszty szyku. Centrum, i lewe skrzydło wyszły więc teraz na czoło. Major Breański sam prowadził tyralierów 2 i 5 pułku. Na ich czele szli: kapitan Antoni Grabowski z 5 pułku i podporucznik Gostkowski z 2 pułku, wołając: - Niech żyje wolność! Z tyłu za tyralierami szły najeżone bagnetami kolumny batalionowe. Batalion Wronieckiego z 5 pułku wsparty dwoma lekkimi działami Kwaśniewskiego zaczął obchodzić Białołękę od wschodu zagrażając karabinierom odcięciem. Od zachodu z lasu wysunął się batalion 2 pułku. Karabinierzy czy to częściowo, czy w całości sformowani w kolumnę marszową rozpoczęli pośpieszny odwrót do wsi zapchanej jeszcze huzarami i kozakami. Działa Kwaśniewskiego otworzyły ogień. Mimo wysiłków oficerów nie udało się rozwinąć karabinierów w szyk bojowy, wszystko skłębiło się we wsi. Do ognia artylerii dołączyły się strzały tyralierów polskich idących na Białołękę od wschodu, wspierał ich batalion Wronieckiego. Od czoła, od południa, atakował wieś z bagnetem w ręku batalion z 2 pułku. Po krótkiej walce wyrzucono Rosjan z Białołęki. Gdy ogień rosyjskiej baterii stojącej przy grobli zmieszał zwycięzców, Rybiński poderwał swe bataliony do ataku. Odrzucił on przeciwnika i zmusił do wycofania się na północ w stronę Nieporętu. Straty rosyjskie wyniosły 330 zabitych i rannych, 100 jeńców, 1 działo, "nasze doszły do 320 ludzi". Olszynka W czasie przerwy w działaniach Chłopicki nakazał wojsku starym zwyczajem stosowanym przez Poniatowskiego w 1812 roku "na dobrą godzinę przede dniem" występować pod bronią, "do dnia albowiem zwykły się rozpoczynać ataki". Wcześniej jeszcze sam Chłopicki wychodził ze swej kwatery w Grochowie, z domku, "który już sam stał w gołym polu, bo wszystkie inne nawet i okoliczne wioski rozebrane były na opał, tylko kominy smutne sterczały". Chłopicki ze swym sztabem "dla dania przykładu szedł po szosie, jak tylko było można najdalej przed front, tam staliśmy, dopóki dzień rozwiązawszy się zupełnie nie ukazał nam, że w stanowisku żadna zmiana nie zaszła". Tak było i 25 lutego. "Nieprzyjaciel milczał ukryty w głębinach lasu; dalekie ogniska dogorywały na szczytach Dąbrowej Góry, dalej ku Wawrowi snuły się błędne patrole, ale nic nie zapowiadało bitwy; zdawało się jakoby oba wojska, przegrodzone grobami, lękały się zdeptać poległych i że każde z nich cofnęło się do ostatnich krańców swych stanowisk". Olszynkę obsadzały dwa pułki z dywizji Żymirskiego (2 pułk strzelców i 7 pułk piechoty), ich siły główne stały w głębi lasku, jedynie tyralierzy 2 pułku strzelców zostali wysunięci na skraj Olszynki. Za laskiem zozstawiono jako odwód dywizji 4 pułk strzelców i 3 pułk piechoty. Z tyłu za nimi stał odwód główny: 3 dywizja piechoty generała Skrzyneckiego. Dostęp do Olszynki z obu stron "miały osłaniać swym ogniem baterie artylerii ustawionej w głębi" przy drugim rzucie dywizji Żymirskiego, tj. dywizji Skrzyneckiego. Dwie baterie pozycyjne (16 dział) mogły ostrzeliwać dostęp do południowego skraju Olszynki, a dwie baterie lekkie i jedna pozycyjna (32 działa) zagradzały dostęp do północnego skraju Olszynki. Prawe polskie skrzydło znajdowało się o półtora kilometra z tyłu za Olszynką z prawej, południowej strony szosy: stanowiła je 4 dywizja piechoty uszykowana głęboko w trzy rzuty. W pierwszym rzucie rozstawiono trzy baterie artylerii: dwie pozycyjne i jedną lekką (28 dział) "z polem ostrzału na szosę, stary trakt, a nawet przedpole Olszynki". "Dwa korpusy kawalerii [ustawione] w odległości kilku kilometrów za pozycją obronną" stanowiły siłę, którą można było użyć "w każdym kierunku zagrożenia". Wojsko polskie pod Grochowem (bez grupy Krukowieckiego) liczyło 41000 ludzi (28 000 piechoty, 13 000 kawalerii) i 114 dział, natomiast rosyjskie (bez Szachowskiego) - 59 500 ludzi (ok. 13 000 jazdy) i 212 dział. Chłopicki właśnie wrócił z rannej inspekcji do swej kwatery. Akurat wówczas usłyszano huk dział spod Białołęki. W sztabie Chłopickiego znajdował się niski oficer w szarym płaszczu, na wielkiej głowie miał granatową furażerkę, z czarnym otokiem kwatermistrzostwa. Gładko wygolona, owalna twarz, bystre oczy nadawały mu stosunkowo młody wygląd. To podpułkownik Prądzyński. "Z własnego popędu czym prędzej siada [on] na konia i pędzi ku Olszynce, ażeby się przekonać, czy tam wszystko w gotowości". Dojeżdża, przypatruje się uważnie stanowiskom rosyjskim, ale nic podejrzanego nie widzi. Wraca i "zastaje Chłopickiego stojącego przed domem. Od razu, nie schodząc nawet z konia, raportuje mu, że u Rosjan panuje zupełny spokój. "broń w kozłach, ruchu prawie żadnego", "gdy wtem dwunastofuntowa kula rosyjska uderza w domek kwatery naszego sztabu i przerywa raport Prądzyńskiemu". Słychać teraz wyraźnie grzmot wystrzałów dwustu dział rosyjskich. Dybicz całą noc niepokoił się o losy grupy Szachowskiego, bał się, że uderzą na nią przeważające siły polskie i zniszczą ją. Skoro się tylko 25 lutego rozwidniło, Dybicz udał się z kwatery głównej do wojska. Przejechał wzdłuż szeregów swej armii. Sądząc, że dzień ten przyniesie ważne wydarzenia, "nakazał powszechne nabożeństwo. Rosjanie poformowali wielkie czworoboki i rozpoczęła się cicha modlitwa. Dybicz był jej obecnym z swoim sztabem w czworobokach grenadyjerów 2 dywizji... Zaledwo się nabożeństwo rozpoczęło, gdy dały się słyszeć w oddaleniu strzały działowe". Nic innego, tylko Polacy uderzyli na Szachowskiego! Nie ma chwili do stracenia. Dybicz kazał przerwać nabożeństwo, wezwał do siebie generałów i ruszył na Dąbrową Górę, skąd bacznie się przyglądał stanowiskom polskim. Obawiał się, "że nieprzyjaciel osłoniwszy się przeciwko niemu" częścią swych sił, ich gros rzucił na Szachowskiego. Wydało mu się nawet, "że armia nieprzyjacielska cofnęła się trochę w tył i słabiej obsadza Olszynkę". Aby jak najszybciej wyjaśnić położenie, postanowił zmienić swoje pierwotne plany obejścia stanowisk polskich. On, doświadczony wódz, chociaż wiedział, jak ciężkie i krwawe, a stosunkowo mało skuteczne jest natarcie czołowe, mimo to zdecydował się na nie. Na przeprowadzenie manewru trzeba jednak czasu. Dybicz bał się, że tego czasu nie ma, że gdy on będzie manewrował, grupa Szachowskiego zostanie rozbita. Piechota także potrzebowała trochę czasu, aby ruszyć do ataku. Baterie stały gotowe, strzały z ich stanowisk sięgną pozycji polskich. Na całym rozległym froncie armii Dybicza jaszcze dział okryły się białymi obłoczkami dymu. Gwałtowna kanonada trwała 30-45 minut. Pod jej osłoną "I korpus piechoty pozostawiwszy 1 dywizję piechoty... na szosie brzeskiej" obie pozostałe swoje dywizje piechoty przesunął w prawo w pobliże korpusu Rosena. Na gwałt ściągano odwody zza Wawra i Miłosnej. Parę baterii rosyjskich schodzi ze wzgórz na równinę, by móc ostrzeliwać dwie baterie polskie stojące z lewej, północnej strony Olszynki. Baterie polskie odpowiadają im ogniem. Przewaga jednak artylerii rosyjskiej zmusza 3 baterię lekką do opuszczenia stanowiska. Teraz cały ogień nieprzyjacielski kieruje się na osiem granatników 6 baterii pozycyjnej 39-letniego niedosłyszącego kapitana Wincentego Nieszokocia, uczestnika spisku Wysockiego, weterana kampanii 1813 i 1814 roku. Mimo znacznej przewagi rosyjskiej bateria Nieszokocia nie daje się, długi czas odpowiada na ogień rosyjski. Zaczęła się bitwa, która może rozstrzygnąć o losach powstania i doprowadzić do zniszczenia armii polskiej. Gdyby tylko przedwcześnie uległo białołęckie albo grochowskie zgrupowanie polskie, już drugiemu grozić będzie osaczenie i zagłada. Za wszelką cenę trzeba utrzymać Olszynkę, ten klucz pozycji, zamyka ona bowiem wyjście z Wielkiego Boru na równinę praską. Po zdobyciu Olszynki przeważające siły rosyjskie rozleją się po równinie. Gdy huk dział oznajmił o rozpoczęciu się bitwy, Chłopicki ze sztabem wyrusza w stronę pierwszej linii. Staje na szosie, obserwuje przebieg walk. Nikt chyba w całej armii polskiej - może z wyjątkiem Prądzyńskiego - nie zdawał sobie tak dobrze sprawy jak Chłopicki, w jak ciężką sytuację wprowadził armię polską ów atak Dybicza. Wszystkie możliwe a zgubne konsekwencje tego ataku przedstawiał wczoraj na radzie wojennej. Jakże jednak odmienne jest położenie Prądzyńskiego od sytuacji Chłopickiego. Mały podpułkownik nie zostanie obciążony odpowiedzialnością za klęskę, za zagładę armii, Chłopicki - tak. Mimo to generał nie traci zimnej krwi, ba - huk dział jakby mu jej nawet dodawał. Chłopicki "spokojny, przytomny" w gęstym ogniu artyleryjskim "dawał rozkazy pewne, dobitne, bez wahania się, bez radzenia kogokolwiek... wzbudzał zaufanie i męstwo". Wydawało się, że kule nieprzyjacielskie doszczętnie zniszczą wątły olchowy lasek. Chyba już większość obrońców wybito? Około godziny dziewiątej trzydzieści z centrum długiej linii rosyjskiej odłamało się pięć kolumn batalionowych 24 dywizji. Nie czekał ich jednak łatwy spacer. Znalazły się bowiem w krzyżowym ogniu ustawionych z tyłu za Olszynką baterii polskich. Gdy zbliżyły się do lasku na odległość strzału karabinowego, dostały w twarz ogień ukrytych za drzewami tyralierów z żółtymi naramiennikami i granatowymi kołnierzami 2 pułku strzelców. Rosjanie idą jednak naprzód. Napotykają rów otaczający Olszynkę, przechodzą go, zagłębiają się w las. Mimo dużych strat spychają Polaków do tyłu. Nie na wiele przydało się wsparcie tyralierów przez resztę 2 pułku strzelców (w sumie ok. 1600 bagnetów przeciw 3400 Rosjanom). Ogień działowy zadał duże straty temu pułkowi rozstawionemu w pobliżu wschodniego skraju Olszynki, nadwątlił jego ducha, strzelcy zachwiali się. Rosjanie odrzucili Polaków aż do rowu wewnętrznego. Nagle spoza wycofujących się strzelców wyłoniły się nowe kolumny polskie. Żołnierze mieli u szarych płaszczy żółte kołnierze i niebieskie naramienniki. To 7 pułk liniowy (2100 bagnetów). Na jego czele stoi brygadier, 50-letni generał Franciszek Rohland, weteran wojen 1807 i 1809 roku, szef batalionu z obrony Modlina w 1813 roku, odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari. 7 pułk przetrwał kanonadę w głębi lasku nie poniósłszy chyba większych strat. Jego bataliony przeszły przez luki między strzelcami. Ustawiły się za rowem w kolumnach z bronią na ramieniu. Czekają spokojnie na przeciwnika. Przyszedł. Rohland woła: - Dziatwa, ani kroku im dalej, za broń, pal, potem na bagnety! Żołnierze otwarli ogień. Strzelają zza rowu jak zza fosy. Nagłe napotkanie przeszkody (rowu i pojawienie się za nim świeżych oddziałów polskich) doprowadza do zachwiania się Rosjan. Ich ducha bojowego już uprzednio nadwątliły strzały polskiej artylerii i tyralierów. Dowódcy polscy dostrzegli to i poderwali swoje oddziały do ataku na bagnety. Bęben zagrzmiał - krok większy - zbliżać się zaczęto Sto bagnetów na czele sterczy spod ramienia, Na ich ostrzu milionów leżą przeznaczenia, I wrogów rośnie żołnierz w kolumnę ściśniętą. Z stron obydwóch na wiatry chorągwie rozpięto, Z pnkoleniami dzisiaj całe pokolenia Walczyć mają o palmę zwycięstwa, zniszczenia, Dziś triumf albo drugie męczenników święto Więc naprzód? Tysiąc głosów z strony naszej wrzasło! Proch z panewki - zsypali - już biegną - skry broni Widać w kurzu - wróg strzelił - dym zaćmił gdzie oni Wszystko jak w kotle jakim zawrzało i zgasło. (S. Garczyński) Oddziały polskie wyrzuciły nieprzyjaciela z lasku. To jednak dopiero początek walki, w dali widać długie linie batalionów rosyjskich, stoją spokojnie z karabinami u nogi. Od razu Rosen wsparł 24 dywizję sześcioma batalionami z 25 dywizji (ok. 3600 bagnetów, w sumie więc 7000). I te posiłki nie wystarczyły. Ogień piechurów polskich uniemożliwił im wejście do lasku. To rzucanie na Olszynkę tak stosunkowo niedużych sił rosyjskich spowodowane było chęcią rozpoznania, "jakimi siłami nieprzyjaciel obsadza Olszynkę". Około godziny jedenastej Dybicz wsparł prawe skrzydło walczących oddziałów czterema batalionami 25 dywizji (2400 ludzi), a lewe skrzydło czterema batalionami 3 dywizji (2400). Atakujący rozporządzali dziewiętnastoma batalionami (11800 bagnetami). Mieli więc półtorakrotną przewagę nad Polakami (ogółem 8200). Wydawało się, że zniosą osamotnioną dywizję Żymirskiego. Tymczasem Chłopicki spokojnie stał na szosie, palił cygaro; nie poruszył go ani widok pocisków rosyjskich gęsto zasypujących Olszynkę, ani widok tak licznych rannych wynoszonych z lasku, ani przywożone przez adiutantów meldunki o sytuacji w Olszynce. Nie posłał na pomoc ani jednego żołnierza spośród stojących bezczynnie z bronią u nogi batalionów dywizji Skrzyneckiego i Szembeka. Może się wydawać, że znów odżyły stare zadrażnienia między Chłopickim a Żymirskim. Nie znamy ich treści. Wiemy tylko, że obaj odnosili się do siebie mocno niechętnie, Żymirski chyba jedyny w całej armii nie oceniał wysoko talentów dowódczych eks-dyktatora. Musiały się te zadrażnienia ciągnąć od dawna, może jeszcze od czasów legionowych z lat 1797-1802, może od lat 1815-1818. Czy wybitny oficer, Żymirski, nie patrzył z zawiścią na swego kolegę przewyższającego go w latach 1804-1806, 1811-1818 o jeden stopień, a tak nieporównanie wyżej ocenianego, a teraz w opinii narodu wyniesionego wysoko ponad wszystkich innych generałów? Może uważał się za równego mu talentami, których nie mógł dotychczas w pełni okazać światu tylko z braku sposobności? Może skłócony z generałem Chłopicki gotów jest doprowadzić do zagłady dywizji Żymirskiego, aby się zemścić na jej dowódcy? Czy też na nowo ogarnęła eks-dyktatora stara apatia i rozgoryczenie i patrzył obojętnie na bezcelowe wysiłki nie mogące odwrócić losu? A może konieczność stoczenia bitwy w tym idiotycznym położeniu sprawiła, że Chłopicki wrócił do dawnej koncepcji rozegrania bitwy dla honoru wojska i narodu, wymagającej złożenia hekatomby ofiar na ołtarzu sławy i w tym celu zamierzał wykrwawić całe wojsko? Nic podobnego. To, czego nie mógł dokonać widok entuzjazmu narodu, czy namowy przyjaciół, spowodowała ta beznadziejna sytuacja. W Chłopickim obudził się stary lew Legii Nadwiślańskiej. Jego umysł sprawnie szuka sposobu wydostania się z tego położenia, zdawałoby się, bez wyjścia. Takie sytuacje wymagają niekonwencjonalnych środków. I Chłopicki znalazł ów niekonwencjonalny sposób wyjścia. Stworzył plan oparty na przeprowadzonej z zimną krwią kalkulacji. Dlatego też nie porusza go widok poległych i rannych, tak dotkliwych strat dywizji. Ta śmierć i rany żołnierzy Żymirskiego mają okupić życie armii. Spokojnie patrzy na olbrzymie masy wojska rosyjskiego, które, zdaje się, lada chwila zaleją bez ratunku drobną, wyczerpaną garstkę żołnierzy broniących lasku. Ponieważ obydwa wojska przegradzają bagna z niewielkimi przejściami, nie ma możliwości dokonania jakiegoś zaskakującego manewru, który by zrównoważył przewagę rosyjską. Na proponowany poprzednio przez Prądzyńskiego i Rybińskiego manewr jest już za późno, można by go przeprowadzić pod osłoną nocy, lecz nie teraz, w dzień, a zresztą i tak według Chłopickiego byłoby to zbyt ryzykowne. W tych warunkach nie ma co myśleć o pobiciu Dybicza. Sytuacja jest zupełnie inna niż 19 lutego w bitwie wawerskiej, kiedy to siły nieprzyjacielskie dopiero nadchodziły i nadarzała się okazja uderzenia całą armią na część wojsk Dybicza, teraz natomiast wszystkie jego siły są na miejscu i Polakom grozi osaczenie. Obecnie głównym celem polskim powinno być przetrwanie przy zużyciu jak najmniejszej ilości wojska. Wystawienie dwunastu batalionów przeciw dziewiętnastu nie było żadnym szaleństwem, jakby się mogło na pozór wydawać. Chłopicki to stary praktyk umiejący wnikliwie obserwować i wyciągać odpowiednie wnioski z doświadczeń. Widział 20 lutego w tej samej Olszynce, jak niewielkie oddziały wystarczyły wówczas do obrony lasku nawet przeciw znacznie przeważającemu wrogowi. Bój leśny to bój nieregularny, o którego wyniku decydują ludzie walczący w szyku rozproszonym, a nie zwarte, wyrównane kolumny czy linie prowadzone przez oficerów. Nawet duża przewaga nie ma tu takiego znaczenia jak na otwartej równinie, gdzie liczniejsze bataliony wystrzelałyby jak kaczki te mniej liczne lub osaczyłyby je bez trudu. Tu raz po raz własne oddziały gubią się wśród drzew, w tym małym lasku otoczonym moczarami nie ma miejsca na szersze obejście. W terenie tak pociętym nie można zgrać działań przeważających sił, każdy rów czy bagno z łatwością je rozdzieli. W tych warunkach nie ma sensu wprowadzenie do Olszynki większych sił. Oczywiście można by zluzować dywizję Żymirskiego, ale wówczas całość sił polskich zostanie zużyta w walce, a tak za cenę znacznych strat dywizji Żymirskiego zachowa się stosunkowo duże odwody złożone ze świeżego żołnierza do podjęcia zwrotu zaczepnego, do uderzenia na zmęczonego już atakiem wroga - zgodnie z napoleońskimi zasadami bitwy odpornej. Było to szczególnie istotne w tym wypadku wobec znacznej przewagi rosyjskiej i zagrożenia obejściem przez grupę Szachowskiego armii polskiej, której w każdej chwili groziła zagłada. Dlatego należało mieć jak najwięcej świeżych sił dla sparowania ciosu. Trzy bataliony 7 pułku liniowego wobec dziewiętnastu batalionów przeciwnika musiały się cofać i zostały wyrzucone z lasku. Prądzyński, znajdujący się przy Chłopickim, "zwracał szczególnie uwagę na Olszynę, w której ogień ręczny potężnie wrzał zrazu i w przestankach ustawać począł. Ośmiela się na koniec przemówić do Chłopickiego, czyli też jest pewien o Rohlandzie, że w obronie Olszyny tak dalece upierać się będzie, jak on - Chłopicki - tego wymaga. Na to Chłopicki odpowiada dość opryskliwie. "Co Wasan chcesz? Ja ludzi stworzyć nie mogę: muszę ich używać takich, jacy są". Po chwili atoli zastanowiwszy się: "Pojedźże Wasan do Olszyny i zobacz, co się tam dzieje". Prądzyński ruszył natychmiast. Zobaczył bataliony Rohlanda przed Olszynką, z lasku strzelali już tyralierzy rosyjscy. Interwencja okazała się niepotrzebna. Żymirski czuwał nad przebiegiem walki. Obok żołnierzy 7 pułku liniowego z żółtymi kołnierzami i niebieskimi naramiennikami pojawili się żołnierze 3 pułku liniowego z żółtymi kołnierzami i żółtymi naramiennikami. Prowadził ich 43-letni pułkownik Walenty Andrychiewicz, szef batalionu z czasów Księstwa Warszawskiego, odznaczony Krzyżem Kawalerskim Virtuti Militari. W 1813 roku jako szef batalionu uczestniczył w obronie Modlina. Był tu i podpułkownik Ksawery Dąbrowski, eks-kapitan z czasów Księstwa, niedawno odznaczył się pod Dobrem. Widać znowu granatowe kołnierze i żółte naramienniki 2 pułku strzelców. Rohland i Prądzyński poprowadzili bataliony do ataku. "W Olszynie wznawia się potężny bój. Dzielni przeciwnicy o kilka kroków strzelają do siebie, kłują się bagnetami i tłuką kolbami". W końcu dziewięć batalionów polskich (ok. 5800 ludzi) znów wypiera Rosjan z lasku. Dopiero teraz "Dybicz rzucił większe siły na Olszynkę oraz przygotował staranniej swe natarcie". Wprowadził do walki dwadzieścia siedem batalionów (16 500 bagnetów, w tym sześć świeżych batalionów z 3 dywizji piechoty, dwa bataliony z 25 dywizji). Przypomniał sobie również feldmarszałek o nie wyzyskanym dotąd w pełni atucie przewagi artyleryjskiej. Osiemnaście dział konnych wysunął ku południowemu skrajowi Olszynki, osiem pieszych - ku północnemu, "parę z tych dział udało się wprowadzić na wydmę piaszczystą na południe od Olszynki, skąd brały one we flankę jej obrońców". Ogień dział dawał się również dobrze we znaki żołnierzom z granatowymi kołnierzami i naramiennikami, tj. 4 pułkowi strzelców - ostatniemu odwodowi dywizji Żymirskiego. "Obrońcy zaczęli przeżywać piekło". Szef sztabu rosyjskiego Toll osobiście objął dowództwo nad oddziałami korpusu Rosena znajdującymi się na prawym skrzydle, generalny kwatermistrz Neidhardt stanął na czele sześciu batalionów lewego skrzydła. Obydwaj dowódcy chcieli obejść lasek. Wciąż przeciw dwudziestu siedmiu batalionom rosyjskim walczy tylko dwanaście batalionów polskich. Nieco z tyłu za Olszynką przy szosie obok drzewa stał Chłopicki paląc cygaro. Kilkunastu oficerów wraz z końmi weszło do przydrożnego rowu, by choć trochę uchronić się od kul działowych i granatów gęsto tu przelatujących. Chłopicki jakby nie zważał na nie. Bacznie obserwował Olszynkę spowitą dymem wystrzałów. Gdy dostrzegł, że z południowego krańca lasku piechurzy zaczynają ustępować, natychmiast wysłał kapitana Kruszewskiego "z rozkazem do Żymirskiego, aby się z lasku wyparować nie dał". Oficer ruszył galopem, dopadł generała. Dywizja Żymirskiego już od paru godzin walczyła z przeważającym przeciwnikiem nie wsparta ani jednym batalionem. Tymczasem zamiast udzielenia pomocy Chłopicki zwraca mu uwagę. Wściekły Żymirski odpowiada: - Moje bataliony nadto ucierpiały, zbyt wielkie siły nas atakują. Kruszewski przekazał odpowiedź Chłopickiemu. Wydaje się, że nie robi to na nim wrażenia. Stary żołnierz wie, że brutalne, szorstkie słowa boleśnie raniące ambicję potrafią wydobyć z ludzi nieprawdopodobne siły. Każe więc kapitanowi wracać z rozkazem utrzymania za wszelką cenę Olszynki, "niech się zębami trzyma". Zacięty bój trwa w dalszym ciągu. Jeszcze raz żołnierze Żymirskiego powstrzymują Rosjan. Siły moralne i fizyczne mają jednak swój kres. Na południe od Olszynki pojawili się piechurzy z gałązkami choiny na czakach, z czerwonymi kołnierzami u płaszczy. To Rosjanie! Grupie Neidhardta udało się obejść lasek. Obrońcy zagrożeni osaczeniem załamują się. Z Olszynki wysypują się bezładne kupy żołnierzy Żymirskiego. Niedobrze, słońce stoi wysoko, jest dopiero południe, do wieczora daleko. Ale cóż, tym razem Żymirski nie odbierze Olszynki. Trzy godziny zaciekłej walki doszczętnie zużyły jego dywizję. Należy, chcąc nie chcąc, ruszyć odwody. Jeden adiutant jedzie do Szembeka po grenadierów, drugi - do Skrzyneckiego. Rzut oka na żołnierzy Żymirskiego ciężko dyszących, czarnych od dymu prochowego i błota wskazuje, że większą część tej dywizji trzeba będzie zostawić w spokoju, aby odpoczęła. Trzeci adiutant jedzie więc do Żymirskiego, by się wycofywał za pułk Skrzyneckiego. Parę świeżych batalionów należy zostawić na wszelki wypadek w rezerwie. Niewiele się więc zbierze: siedem - dziesięć batalionów, przeciwnik ma ich tu pewnie ze dwa" trzy razy tyle. Nie, Chłopicki nie jest szaleńcem. Po długotrwałych walkach w lasku Rosjanie muszą wyjść z Olszynki w nieładzie, a walkę wówczas, w 1831 roku, rozstrzygały jeszcze uderzenia zwartych kolumn. Rosjanie na pewno są zmęczeni ciężkim bojem, ich wytrzymałość psychiczna też ma swój kres. Polacy będą rozporządzali świeżymi, uszykowanymi batalionami. Jeżeli nie da się czasu Rosjanom na uporządkowanie się, Polacy będą mieli przewagę. Wesprze ich także artyleria. Do tej pory zasłaniał Rosjan przed jej ogniem lasek i walcząca z nimi druga dywizja. Teraz, gdy Żymirski się cofnął, a nieprzyjaciel znajdzie się na otwartym polu, będzie stanowił doskonały cel. Wszystko to jednak nie wystarczało. Chłopicki, stary napoleończyk, wiedział, że zwycięstwo zależy nie tylko od czynników fizycznych, ale i moralnych. Zna sposób, który zwiększa siły wojska: osobisty przykład dowódców, i postanawia go użyć. Dziwne, że Chłopicki przygotowując tak starannie i od dawna użycie odwodu nie wykorzystał elementu zaskoczenia. Można było ukryć odwód za laskiem obsadzonym przez dywizję Szembeka i uderzyć nim niespodziewanie na lewy bok Rosjan wychodzących z Olszynki. Chłopicki znał dobrze znaczenie tego atutu, jakim jest zaskoczenie. Może się jednak bał, że Rosjanie wysuną się przed Olszynkę na tyle, by podstawić swoją flankę pod natarcie zza lasku, że zechcą uprzednio skupić w Olszynce większe siły, zbyt duże, by przeciwnatarcie polskie mogło je wyrzucić. Mógł również Chłopicki sądzić, że do wykonania przeciwnatarcia najodpowiedniejsze są pierwsze chwile po zdobyciu przez Rosjan Olszynki, gdy jeszcze dowódcy nie zdołają zebrać w garść upojonych sukcesem oddziałów. Chłopicki podjeżdża ze sztabem do grenadierów byłej gwardii. Wita go okrzyk: - Niech żyje Chłopicki! Niech żyje dyktator - wódz! Wraz z kilkoma adiutantami staje na czele jednego batalionu grenadierów. Podpułkownik Prądzyński z generałem Milbergiem będzie prowadził drugi batalion. Jest tu również pułkownik o gładko wygolonej okrągłej twarzy. Z jego przymrużonych oczu, zaciśniętych ust przebija stanowczość. To 58-letni brygadier Ludwik Bogusławski. Energiczny, dzielny oficer, twardy służbista. Żołnierz od 1790 roku z przerwą w latach 1795-1806. W czasie wojen napoleońskich uzyskał stopień szefa batalionu, odznaczony został Złotym Krzyżem Virtuti Militari i Legią Honorową. Stanął na czele swego dawnego 4 pułku liniowego. Opodal widać wysokiego, przystojnego oficera o gładko wygolonej, trochę zaokrąglonej twarzy, o proporcjonalnym nosie, szarych oczach, wysokim czole i ciemnych z lekka falujących włosach. Kurz bitewny nie pozbawił go elegancji. Rzucał się w oczy błękitny szal fantazyjnie udrapowany na płaszczu. To Skrzynecki. Prowadzi dwa bataliony 8 pułku liniowego, którym dowodził długie lata. Obok niego jest dowódca pułku podpułkownik Ludwik Kierwiński, eks-kapitan z czasów Księstwa Warszawskiego. Jest tu również i generał Żymirski. Długa walka o Olszynkę nie złamała go, staje na czele znajdujących się jeszcze w najlepszym stanie dwóch batalionów z 4 pułku strzelców swojej dywizji. Chłopicki ma wszystkiego dziewięć batalionów (6500 bagnetów). W lasku jest dwadzieścia siedem nieprzyjacielskich (16500). Oddziały przeciwnika wychodzące z Olszynki dostają się pod ogień dwóch baterii polskich (Nieszokocia i Rzepeckiego), ich kartacze dziesiątkują szeregi rosyjskie. Nieprzyjaciel zachwiał się, nadarza się dogodna chwila do natarcia. Pałeczki doboszów uderzają w bębny. Adiutanci Chłopickiego zaczynają śpiewać. Ta pieśń już trzydzieści lat prowadzi żołnierza polskiego do walki, potrafi często wydobyć zeń najwyższy wysiłek. W tej wojnie rozbrzmiewa po raz pierwszy: Jeszcze Polska nie zginęła, Póki my żyjemy. Co nam obca przemoc wzięła Szablą odbierzemy. Śpiew potężnieje... Kolumny polskie dostały się w ogień flankowy baterii rosyjskich ustawionych nieco z tyłu za Olszynką, z jej prawej i lewej strony. Z przodu biją karabiny licznych batalionów rosyjskich znajdujących się w lasku. Kilka kul przeszywa surdut Chłopickiego. On sam jest lekko kontuzjowany w nogę. Pada jego koń. Generał nie zamierza jednak wycofać się z walki, podają mu drugiego wierzchowca, wsiada nań, spina go ostrogami. Chłopicki nareszcie odnalazł w pełni siebie sprzed dwudziestu lat, nabrał wiary w armię, którą dowodzi. Żołnierze stoją w ogniu jak starzy weterani. Te fircyki z placu Saskiego okazały się godnymi następcami Legii Nadwiślańskiej. Z takimi żołnierzami można dokonać wielkich rzeczy. Przez twarz Chłopickiego "jakiś płomień przebiega, oczy ogniem goreją". Generał wskazuje kierunek, krzyczy: - Tam! Tam! Śpiew rozbrzmiewa coraz donośniej. Kolumny z bronią na ramieniu posuwają się w ogniu nieprzyjacielskim spokojnie, bez strzału. Wyszły im naprzeciw kolumny rosyjskie. Teraz obie strony podwajają krok, "jak piorun jedna na drugą uderza. Żadna kroku nie cofa i bagnet, pałasz, kolba, a nawet pięść jest w użyciu". W końcu zachwiały się szeregi rosyjskie. Grenadierzy polscy wyrzucili 3 dywizję z lasku. Po północnej stronie Olszynki bateria rosyjska strzela kartaczami w kolumny 4 pułku strzelców. Żymirskiemu udaje się poderwać zmęczonych tylogodzinną walką żołnierzy do nowego boju. Biegną naprzód. Artylerzyści rosyjscy zaprzodkowują działa, uciekają. Zapewne jedna z ich ostatnich kul druzgoce ramię Żymirskiemu. Generał wali się bezwładny z konia. W parę godzin później zakończył życie. Na prawo od strzelców walczyła 3 dywizja polska. Skrzynecki zabronił odpowiadać strzałami na ogień Rosjan. - Naprzód! - zawołał. - Naprzód! - powtórzył Bogusławski i kolumna maszeruje. "Już nasi przebyli i smugów, rowów i olszyny dosięgają. Mordercza walka wszczyna się, wpierają się wzajemnie i wypierają". "Trzykroć nasi się wdzierają i trzykroć cofać się muszą". Zapewne teraz Skrzynecki wprowadził do walki dwa bataliony odwodowe (1500 ludzi; w sumie będzie tu 8000 bagnetów polskich przeciww 16 500 rosyjskim). Generał "wyniosły wzrostem, wyniosły i męstwem, podnosi się jak sztandar wśród swoich i silnym głosem woła: - Na bagnety! - Na bagnety! - powtarza waleczny Bogusławski. Żołnierze poszli do czwartego natarcia. Tym razem bataliony 24 dywizji rosyjskiej zachwiały się i zaczęły się cofać. Skrzynecki nie pozwolił im ochłonąć. Polacy "nie zostawiając im [Rosjanom] czasu do nabicia wystrzelonej broni, bagnetem je strącają z drugiego rowu na pierwszy, aż na przeciwległe pole. Tam się dopiero rozwijają, żeby ogniem ugasić ogień 24 dywizji". I brygadom 25 dywizji nie udało się osłonić odwrotu. "Dwa razy odwracają się na Skrzyneckiego, ale dwa razy przewalone na uciekających z nimi razem się cofają". Dybicz rzucił do walki doborową brygadę karabinierską (3000 ludzi) z 2 dywizji grenadierów - jego "starej gwardii". "Pułk czwarty na nią czeka, chce co prędzej zmierzyć się z owem wyborowem wojskiem cara, aby okazać, kto lepiej bagnetem władać potrafi. Z obydwóch stron strzały jeszcze nie padły, bez grzmotów chmury do siebie się zbliżają, cichość ponura przepowiada wielką burzę. Dopiero gdy na pięćdziesiąt kroków do siebie się zbliżyły, raptem ogień rotowy się sypnął, jak grad rzęsisty kule padły". 4 pułk w noc listopadową stanął po stronie powstania wbrew ostrym protestom Bogusławskiego, którego właśni podwładni przewrócili na ziemię, gdy im zagradzał drogę. Teraz komenderując przypominał im: - Do oficerów strzelaj! Z wolna mierz! W sam łeb pal! Chciałeś rewolucyi, teraz dobrze zabijaj, bo jak nie zwyciężym, bieda będzie. Żołnierze celnie strzelają, "Już rosyjski generał, naczelnik brygady [Frejgang] ranny, już pułkownicy i szefowie batalionów z pola schodzą, brygada przerzedza się, wiele żołnierza traci, chwieje się i na koniec tył podaje". Cała Olszynka znalazła się w rękach polskich. Polacy wyszli z lasku. Pośród uciekających Rosjan widać pozostawione bez osłony baterie. "Prądzyński w uniesieniu oczarowanego artysty woła do grenadierów": - Żołnierze! Bracia! Jeszcze jedno wysilenie, a te oto działa są nasze! Piechurzy biegną, dopadają baterii. Kilka dział dostaje się w ręce polskie. Kapitan Karol Szlegel zdobywa dwa działa flankujące swym ogniem dostęp do Olszynki. Za ten czyn został odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari. Całe centrum rosyjskie zostało rozbite. Spora część 24 i 25 dywizji poszła w rozsypkę, zaczęły uciekać w popłochu. Zdaje się, że jeszcze chwila, a front rosyjski pęknie na dwie połowy. Dostrzegł to Dybicz stojący w pobliżu na wzgórku. Teraz wydobył "całą (swą) energię żołnierską - utajoną w leniwym otyłym cielsku". Kazał się zbliżyć III korpusowi kawalerii. Posłał do boju brygadę grenadierów (3000 ludzi). W sumie rzucono już przeciw 8000 Polaków 22 500 Rosjan, ale kilka tysięcy z nich ucieka. Gniewny feldmarszałek zwraca się do otaczających go oficerów: - Wstyd, że nie możemy zdobyć tego lasku! On również jak Chłopicki znał wagę osobistego udziału w walce wyższych dowódców. W tak przełomowej chwili trzeba dać przykład. Woła więc: - Nadeszła chwila, w której nam wszystkim osobami naszemi nadstawiać trzeba! Następnie "spiąwszy konia ostrogami zjeżdża [ze sztabem] ze swej góry w odmęt bitwy", "rzuca się między masy odpływające do tyłu". Podjechał do 3 dywizji i mocnym głosem woła: - Dokąd, dzieci? Tam nieprzyjaciel! Naprzód! Naprzód! Ze szpadą w ręku powstrzymuje uciekających. Żołnierze przystanęli, opamiętali się. Sto dział rosyjskich znów strzela do wysuniętych na otwarte pole batalionów polskich. O przełamaniu frontu rosyjskiego nie ma mowy, czternastoma batalionami nie rozbija się armii. Rusza przeciwnatarcie rosyjskie. Generałowie i adiutanci Dybicza stają na czele batalionów. W centrum waleczny Frejgang z obandażowaną głową prowadzi obok swoich karabinierów nie uczestniczącą dotąd w walce 2 brygadę grenadierów (3000 ludzi). Idą bez strzału, nie odpowiadają na polski ogień. Z lewej strony posuwa się siedem batalionów 3 dywizji, nieco z tyłu, z prawej - 24 i 25 dywizje. Kolumny postępują przy łoskocie bębnów. Przeciwnatarcie i ogień artylerii spychają Polaków do Olszynki. Rozpoczęła się długotrwała uporczywa walka o lasek. Polakom brakowało świeżych sił, odwodowe bataliony grenadierów i dywizji Skrzyneckiego już dawno walczyły, 4 pułk strzelców był już zbyt wyczerpany, a poza tym pewnie wstrząśnięty śmiercią Żymirskiego. Trzeba go było odesłać na tyły, by przyszedł do siebie. Chłopicki zdawał sobie sprawę, że te paręnaście batalionów polskich nie ostoi się długo w Olszynce. W końcu masa piechoty rosyjskiej wyprze ich z lasku. Chłopicki jednak w pełni odzyskał swą energię, dawną pewność siebie. Generał, który z takim sceptycyzmem patrzył na walki pod Wawrem, obecnie w dziesięciokrotnie trudniejszym położeniu znalazł na wszystko radę. Pamiętał doskonale, jak trudną dla Rosjan chwilę stanowiło wyjście z Olszynki. Wiedział, że i teraz nie będzie się ono mogło odbywać w całkowitym porządku. Przekraczanie rowu biegnącego przez Olszynkę zahamuje marsz posiłków, wobec tego pierwsza linia Rosjan przynajmniej na krótko pozostanie sama. Wówczas będzie najlepszy moment do przeciwuderzenia: Chłopicki zamierzał użyć do niego wszystkich sił, jakimi rozporządzał. Zapewne już wówczas dywizja Żymirskiego przynajmniej częściowo uporządkowała się po tak długiej obronie Olszynki. Chłopicki postanowił ściągnąć Krukowieckiego. Na podstawie raportów Turny i Szydłowskiego o odwrocie grupy Szachowskiego na wschód, przed godziną dwunastą Chłopicki doszedł do wniosku, że niebezpieczeństwo oskrzydlenia od północy przestało zagrażać, wobec tego zdecydował się wydać Krukowieckiemu rozkaz zbliżenia się do armii głównej, jak na razie bez skutku, trzeba więc ponowić rozkaz. Na tyłach stały bezczynnie dwa liczne korpusy jazdy (ok. 10 000 szabel). Korpusu Umińskiego znajdującego się na prawym skrzydle z odsłoniętą flanką postanowił nie ruszać, gdyż w każdej chwili mogła się tu pojawić grupa Szachowskiego. Pozostawał jednak korpus Łubieńskiego, użyje więc tych kilku tysięcy jazdy. Przejście szerokiego kanału będzie stanowiło dla Rosjan trudną chwilę. Kawaleria nieprzyjacielska przekroczy go jedynie po mostkach, zwijając swój szeroki front w kolumny. Chłopicki chce "uderzyć masą jazdy na [te] debuszujące kolumny", zanim zdążą one na nowo uformować się w szyk bojowy. Adiutanci rozjeżdżają się do Krukowieckiego i Łubieńskiego. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tej decydującej chwili ma fatalnie zaważyć na przebiegu bitwy to nie określone formalnie stanowisko Chłopickiego. Stary intrygant Krukowiecki poprzednio zamierzał ścigać Szachowskiego. Powstrzymał go rozkaz naczelnego wodza, obawiającego się, aby nieprzyjaciel nie obszedł stanowisk polskich od wschodu, od strony Jabłonny. W myśl tego rozkazu Krukowiecki miał się wycofać pod Bródno. Krukowiecki opieszale wykonywał rozkaz licząc na jego zmianę. Lecz zmiana rozkazu nie nastąpiła i to go ostatecznie rozgoryczyło. Stary intrygant oczekiwał sposobności, aby wyładować nagromadzoną złość. Nadarzyła się po temu okazja, gdy przyjechał adiutant z rozkazem Chłopickiego zbliżenia się do stanowisk armii głównej. Krukowiecki "odpowiedział, że generała Chłopickiego tu nie zna ani rozkazów jego nie przyjmuje". 46-letni generał Tomasz Łubieński to dzielny, energiczny eks-szef szwadronu szwoleżerów i dowódca 2 pułku ułanów nadwiślańskich. Związany był z burżuazją Królestwa Polskiego, do powstania odnosił się niechętnie. Upadek ducha wystąpił u niego zwłaszcza po bitwie pod Wawrem, gdy to jego dywizji zagrażało odcięcie przez Rosjan, a 4 pułk strzelców konnych poniósł znaczne straty. Rozgoryczony, a odznaczający się dużą pewnością siebie, Łubieński uznał, że Chłopicki, który całe życie służył w piechocie, nie ma pojęcia o użyciu jazdy i teraz wykręcał się od wykonania rozkazu mówiąc np. o zagonach zaoranych w poprzek, które utrudniają działania kawalerii. Oczekiwane posiłki nie nadchodziły, zamiast nich przybyli adiutanci informując Chłopickiego o nieposłuszeństwie generałów. Nie było rady. Chłopicki sam pojechał do Radziwiłła, by ten użył całego swojego autorytetu, aby zmusić obu krnąbrnych dowódców do wykonania rozkazów. Obronę Olszynki powierzył Chłopicki Skrzyneckiemu. Losy całej armii zależą teraz od niego, musi więc za wszelką cenę utrzymać lasek. 44-letni generał brygady Jan Skrzynecki był doświadczonym, dzielnym oficerem z czasów Księstwa Warszawskiego. Brał udział w kampaniach 1807 i 1809 roku (m.in. uczestniczył w walkach na grobli falenckiej w bitwie pod Raszynem). Odznaczył się jako dowódca kompanii 1812 roku pod Borodino, odpierając szarżę kirasjerów na asekurowaną przez siebie baterię. W kampanii 1813 roku jako szef batalionu uczestniczył w rekonesansie pod Wetlinem, zwinąwszy swój batalion w czworobok odpierał szarże kozaków. Za 1813 rok otrzymał Złoty Krzyż Virtuti Militari, a za kampanię 1814 roku - Legię Honorową. Niedawno przeszedł chrzest bojowy jako dowódca dywizji, przez kilka godzin powstrzymując Rosena pod Dobrem. "Koniec bitwy grochowskiej stał się [dla Skrzyneckiego] prawdziwym dniem chwały". Piechota polska "wysunięta poza rów zewnętrzny toczyła walkę ogniową ponosząc w niej coraz większe straty". Saperzy rosyjscy "torowali przez rowy drogę artylerii, która ostrzeliwała z boku obrońców Olszynki"."Kule padały jak grad, w Olszynie nieustannie gwizdały kartacze". Sama Olszynka coraz mniej przypominała normalny las."Zdruzgotane olchy padały, konary latały ponad drzewa"."Nie było tam ani jednego drzewa nieuszkodzonego". Jednocześnie nacierało 22000 piechoty rosyjskiej. "Niepodobna było [obrońcom] wytrzymać bliskiego ognia kilkudziesięciu kilku batalionów nieprzyjaciela... Coraz większą ilość kompanii [polskich] rzucano w tyraliery nie zatrzymując nic w odwodzie". Skrzynecki odparł "parokrotnie natarcia nieprzyjacielskie, przechodził do przeciwnatarć. Mimo dużych strat, na rozkaz dowódców piechurzy skupiali się jeszcze i szli naprzód. Wreszcie nieprzyjaciel zepchnął obrońców poza rów wewnętrzny". Z prawej i lewej strony ukazały się bataliony rosyjskie obchodzące lasek. O krok od zagłady armii Do Chłopickiego wracającego od Radziwiłła podjeżdża Prądzyński i raportuje mu, że Rosjanie zdobyli Olszynkę. W tej chwili rozerwał się granat między nogami konia Chłopickiego, padł on z jeźdźcem na ziemię. Generałowi granat poszarpał nogi. Ubył z szeregów jedyny człowiek, który panował nad sytuacją, mózg naszej armii. Książę Radziwiłł był przecież tylko nominalnym wodzem. Odejście Chłopickiego nastąpiło w najgorszej chwili: utraty Olszynki. Teraz wojska rosyjskie będą mogły wyjść na równinę praską i zmiażdżyć wycofujące się, wykrwawione wojska polskie. Zapobiegłoby temu przygotowywane przez Chłopickiego przeciwuderzenie, trzeba by jednak działać błyskawicznie, a tu zastępcy jeszcze nie ma i czy potrafi on wykonać kunsztowny plan eks-dyktatora? W razie klęski armię polską czekał odwrót po jedynym chwiejnym moście łyżwowym. Przed oczyma Chłopickiego stanęło groźne widmo odwrotu przez Berezynę: Generał zdecydowany był przedtem stoczyć bitwę wierząc, że nie dopuści do klęski, ale teraz? Mówi: - Wolałbym zginąć, jak przeżyć, co się tu teraz dziać będzie. Kosynierzy umieścili go w powozie. Prądzyński zapytał generała, komu powierza dowództwo. Mimo bólu ran Chłopicki intensywnie myśli, kto mógłby przejąć wypadłą z jego rąk buławę. Krukowieckiemu i Łubieńskiemu należy się kula w łeb za niesubordynację. Umińskiego nie zna bliżej, dopiero parę dni temu przybył do armii, intrygant i karciarz, nie cieszy się najlepszą opinią. Żymirski zginął. Szembek dobrze sobie dawał radę pod Wawrem 19 lutego, ale chyba najlepszy jest Skrzynecki. Doskonale popisał się dziś, gdy na czele dwóch pułków wyrzucił z Olszynki całą dywizję rosyjską i później długo jej bronił. Kilka dni temu powstrzymał Rosjan pod Dobrem. Teraz on najlepiej orientuje się w sytuacji i zna dobrze teren walk. Mówi więc Chłopicki Prądzyńskiemu, że dowództwo powierza Skrzyneckiemu, następnie dodaje: - Powiedz mu, ażeby całymi siłami uderzał na Olszynkę i koniecznie ją Moskalom wydarł. Powóz odjechał do Warszawy. Ironia losu chciała, że właśnie w godzinach, gdy obudziła się w Chłopickim wola zwycięstwa, gdy poczuł, że z tą armią może sięgnąć po napoleońskie wawrzyny, musiał pozostać bezczynny i to w tak groźnej chwili. Słowa uszczypliwego wierszyka: "Miał pole zostać wielkim, wolał niczem zostać", nabierały teraz charakteru zjadliwego proroctwa. Kolumny batalionowe dywizji Skrzyneckiego obsadziły linię piaszczystych wzgórz. Osłaniali je tyralierzy 8 pułku. Po prawej stronie 4 pułk piechoty wycofywał się z wolna. Tyralierzy rosyjscy zaczęli wychodzić z Olszynki. Skrzynecki rozpromienił się na wiadomość o powierzeniu mu dowództwa, usłyszawszy jednak, że ma odebrać Olszynkę, odparł Prądzyńskiemu: - A gdzież tam o tym myśleć, patrzaj, co się tu dzieje. Przed Olszynką ciemniała masa batalionów rosyjskich. W dali czerniły się pułki nieprzyjacielskiej kawalerii. Tymczasem posiłki polskie nie nadchodziły. Chyba dopiero wtedy Prądzyński zrozumiał w pełni, jakim ciosem dla armii było odejście Chłopickiego. Głęboko to odczuł. Ciężkie więzienie karmelickie podkopało jego zdrowie. Dotąd trzymał się wysiłkiem woli. Obecnie zawiodły go nerwy napięte długim, czynnym udziałem w walce. Teraz dopiero odczuł ból po poniesionej kontuzji. Ma więc powód, by opuścić pole bitwy, odjechał na Pragę. Po drodze napotkał sztab Radziwiłła. Nominalny wódz naczelny nie wiedział, co robić. Pytał podpułkownika o radę. Prądzyński nie umiał dać mu odpowiedzi. Zapewne chwilowo zachwiało się w nim zaufanie w zdolności dowódcze Skrzyneckiego, gdy ten nie spróbował odzyskać Olszynki, dlatego też nie doradzał przekazania mu dowództwa. Poprzednio Prądzyński miał wiele planów działań. Wiedział, że doświadczony wódz, jakim był Chłopicki, wybierze z nich to, co najlepsze, a odrzuci to, co fantastyczne. Ale teraz miałby radzić Radziwiłłowi, który wszystko bezkrytycznie przyjmie i cały ciężar odpowiedzialności spadnie wówczas na niego, na Prądzyńskiego? Tego on nie chce. Brak mu napoleońskiej pewności siebie. Spełniał on poprzednio najrozmaitsze funkcje: sypał umocnienia, redagował rozkazy, doradzał innym, ale nie dowodził. Nigdy nie ponosił odpowiedzialności nawet za batalion, a teraz miałby służyć radą, która mogłaby zadecydować o losach armii. Nie! Prądzyński podsunął tylko myśl, by wezwać na naradę obu dowódców pierwszej linii: Skrzyneckiego i Szembeka. Czy chwila była po temu? Przecież wróg gotuje się do natarcia. Mimo to adiutanci pędzą po obu dywizjonerów. Prądzyński nie zatrzymał się dłużej przy sztabie Radziwiłła, lecz odjechał w stronę Pragi. Tymczasem spoza Olszynki wysuwa się kawaleria rosyjska, która lada chwila uderzy na piechotę polską znużoną całodziennym bojem i okropnie wykrwawioną. "W duszy wodza rosyjskiego krwawa walka o Olszynkę wywołała jakieś załamanie", nawet po ostatnim wyparciu Polaków z Olszynki liczył się z ich akcją zaczepną. Dybicza niepokoiły losy grupy Szachowskiego, dążącej doń okrężną drogą spod Białołęki. Wyruszył nawet pod Ząbki, by przyśpieszyć jej marsz, "wykonanie zaś zamierzonego natarcia końcowego powierzył Tollowi". Ten zebrał w tym celu blisko 60 szwadronów, około 8000 koni. Zaraz po odjeździe Szembeka do naczelnego wodza na jego 4 dywizję uderzyły pułki huzarów sumskich i olwiopolskich (1500 szabel). Trzy bataliony stojące w pierwszej linii załamały się. Okrzyk Kościelskiego, dowódcy 3 batalionu 1 pułku strzelców pieszych: "Ratujcie się na Saską Kępę!", doprowadził do rozproszenia się tego batalionu. Huzarzy rozbili jeszcze dwa bataliony, natomiast cztery bataliony drugiej linii skutecznym ogniem powstrzymywały kawalerię. Wkrótce dwa rozbite bataliony na nowo się uszykowały. Co będzie z 3 dywizją? Przecież jej żołnierze od tylu godzin walczą w pierwszej linii i znajdują się już u kresu sił. Czy wytrzymają nowe potężne uderzenie? Gdyby się załamali, to i dywizja Żymirskiego mocno wykrwawiona i wstrząśnięta utratą dowódcy zapewne rozleciałaby się do reszty. Wówczas droga na Pragę stałaby przed Rosjanami otworem, a 4 dywizji zagroziłoby odcięcie i zepchnięcie na bagna Saskiej Kępy. Jazda rosyjska dokonała szarży wcześniej na odcinku 3 dywizji niż na froncie 4 dywizji. Sytuacja tu jednak była inna. Skrzynecki pozostał przy swoich oddziałach. Spora część jego sił była związana walką z Rosjanami. Musiał czuwać nad wycofywaniem się oddziałów z Olszynki. Nie było to łatwe. Napór tyralierów rosyjskich na osłaniające odwrót oddziały polskie wyraźnie się zwiększył. Za tyralierami pojawiły się już i zwarte kolumny, podchodziły one coraz bliżej do prawego skrzydła Skrzyneckiego, do stojącej tu baterii Nieszokocia. Ta długo milczy. Zużyła już wszystkie granaty, którymi mogłaby strzelać na dalszy dystans, czeka, aż nieprzyjaciel zbliży się na skuteczny strzał kartaczowy. Mijają pełne napięcia chwile, artylerzyści muszą stać bezczynnie i patrzeć na nadchodzącego coraz bliżej nieprzyjaciela. Czy kartacze zdołają na tych ostatnich paruset metrach zatrzymać przeciwnika? W takich sytuacjach artylerzyści łatwo mogą się załamać. Niech tylko kilku zacznie uciekać, zaraz runie za nimi reszta. Nerwy żołnierzy jednak wytrzymują. przeciwnik zbliżył się na 250 metrów. Nareszcie. Już można. Nieszokoć krzyczy: - Pal! Lonty zbliżają się do zapałów. Puszki kartaczowe rozrywają się obsypując kolumny nieprzyjacielskie śmiercionośnym ładunkiem. O dziwo, już po pierwszych strzałach plutonu Chajęckiego kolumny nieprzyjacielskie zawahały się i zatrzymały. Po kilku następnych piechota rosyjska wycofała się znów do Olszynki. Nieszokoć, stary praktyk, mocno się zdziwił. Ten tak szybki sukces jest dla niego nieoczekiwany, "chociaż ogień był morderczy, ale sądzę, że nie byłby w stanie wstrzymać żywego i śmiałego natarcia piechoty". Widocznie w czasie długiej i uporczywej walki w Olszynce zachwiało się jej morale. Wkrótce jednak nieprzyjaciel podciągnął bliżej swoją artylerię, tak wydatnie przewyższającą ilością dział baterię Nieszokocia. Podsunęła się ona na 500 metrów pod stanowiska polskie, obsypuje rzęsistym ogniem baterię Nieszokocia i bataliony formują się w kolumny. Widząc krwawe skutki ognia własnych dział, piechota nieprzyjacielska odzyskuje ducha, jej tyralierzy na nowo zaczynają podchodzić pod stanowiska polskie. Skrzynecki na gwałt poszukuje posiłków, które by choć na chwilę odciążyły jego piechotę, dały jej czas spokojnie się uszykować. Wtem dostrzega o 2000 kroków (1 1/2 km) z tyłu na prawo od siebie kilkuset jeźdźców. Posyła do nich oficera, aby przybyli mu z pomocą. Był to 4 pułk ułanów pod dowództwem Chłapowskiego, dawnego oficera ordynansowego Napoleona, potem szefa szwadronu szwoleżerów. Chłapowski rusza galopem do Skrzyneckiego po szczegółowsze rozkazy, za nim pędzi kłusem dywizjon ułanów (drugi musiał zostać jako asekuracja baterii). Skrzynecki wyjeżdża mu naprzeciw, pyta się Chłapowskiego, ile ma szwadronów. Ten odpowiada, że dwa. Generał się skrzywił. "Mnie... sześć szwadronów potrzeba, ale co masz, to tem odpędź tę chmarę tyralierów za mną, ażebym bataliony mógł sformować". Chłapowski, stary praktyk, jest niezadowolony, chciałby oszczędzić swoich ludzi; wie, że czeka ich teraz mało efektowna walka, która przyniesie im krwawe straty. Czy zresztą jest to potrzebne? Bataliony cofają się przecież w porządku. Lecz doświadczony oficer szybko bierze górę nad zatroskanym brygadierem. Wie, że Skrzynecki ma rację: chce on się zatrzymać, aby wycofujące się bataliony mogły odwrócić się w kierunku nieprzyjaciela, stawić mu czoło. Działania ułanów pozwolą mu uzyskać czas niezbędny do wykonania tego zwrotu. Nie ma rady, Chłapowski rusza ze swymi ułanami na tyralierów rosyjskich, "którzy skoro chorągiewki nasze spostrzegli, jakby przepadli w lesie. Jednak z brzegu poza drzewami nas razili. Posunąłem się znów o 500 kroków" przed piechotę Skrzyneckiego, która się tymczasem za osłoną ułanów uszykowała. "Baterie moskiewskie, które stały na pozycjach na prawo i na lewo lasku..., teraz obróciły cały swój ogień na moje - pisze Chłapowski - dwa szwadrony. Nie wyszło dziesięć minut, padł mi śmiertelnie w bok ranny pułkownik Trzebuchowski", dwóch kapitanów, kilku niższych oficerów i ponad stu ułanów. "Musiałem co chwila komenderować naprzód i posuwać się kilka kroków, ażeby się z koni zabitych wydobyć i ścisnąć szeregi". Skrzynecki dostrzegł to trudne położenie ułanów "i przysłał adiutanta z rozkazem, ażebym się na piechotę rejterował". Cofając się, Chłapowski zobaczył masy jazdy rosyjskiej wychodzącej spoza Olszynki. Dostrzegł je i Skrzynecki, lecz nie wzbudziły one w nim strachu. Niejeden raz widział, jak cofały się od nietkniętych czworoboków piechoty, pozostawiając wokół nich wał trupów ludzi i koni: Siedemnaście lat temu pod Arcis sur Aube (1813) taki czworobok, którym współdowodził Skrzynecki, a do którego schronił się Napoleon, bezskutecznie szarżowali huzarzy. Osiemnaście lat temu pod Borodino zwycięsko odpierał Skrzynecki właśnie szarże kirasjerów rosyjskich. Skrzynecki nakazał teraz swojej dywizji i dywizji Żymirskiego tworzyć czworoboki. Czwartacy walczący w pierwszej linii mają się wycofywać. Tyralierzy dołączają do batalionów. Na komendę: "formuj karre przeciw kawalerii", półplutony zachodzą na prawo, na lewo, zwracają się do tyłu tworząc cztery ściany czworoboku. Z ciemniejącej w dali masy kawalerii odłamuje się jeden pułk - 600 szabel. Widać już żółto-pąsowe proporczyki u lanc i gniade konie. To pułk ułanów gwardii szefostwa wielkiego księcia Konstantego. Szarżują na wycofujący się czworobok czwartaków. W odległości czterdziestu metrów od piechoty kawalerzystów zatrzymuje rów. Grzmi salwa czwartaków. Ułani pierzchają. Piechurzy mogą dołączyć do swoich. Ciężkie chwile przeżywa 8 pułk piechoty. Większość żołnierzy nie zdołała na czas dołączyć do swych batalionów. Zdążono sformować jedynie dwa półbatalionowe czworoboki. Za chwilę zaatakują je kirasjerzy pułku księcia Alberta (800 szabel). Dowodzi nim pułkownik baron Meiendorf, uczestnik kampanii 1812-1814, ciężko ranny pod Borodino (1812), odznaczył się pod Kulmem (1813). Wielkie kare konie, ogromni jeźdźcy, podwyższają ich jeszcze wysokie hełmy ozdobione grzebieniami z końskiego włosia. Szarżują, są coraz bliżej. Już widać wyraźnie zielone kołnierze nad blachami kirysów. Jeszcze chwila, a wpadną na piechotę i rozniosą ją na kopytach swych olbrzymich koni. Wysoko nad linię czak żołnierzy 8 pułku wznoszą się sylwetki dowódców na koniach stojących w środku czworoboków. To starzy napoleończycy. Lewym czworobokiem dowodzi 40-letni major Karol Karski, weteran kampanii 1809 i 1813 roku, oficer o dużym doświadczeniu i wielkiej odwadze. Jego pierś zdobi Krzyż Virtuti Militari i Legia Honorowa. Nie pierwszyzna mu walka z kawalerią. Wobec szarżującej masy kirasjerów dowódcy czworoboków nie tracą zimnej krwi. Podpuszczają jeźdźców na trzydzieści, a Karski nawet na piętnaście kroków. Dopiero wówczas pada komenda: - Pal! Białe bagnety błysnęły nagle "czerwono, dym zakrył wszystko, tylko słychać było nie ustający na sekundę trzask dowolnego ognia". Walą się na ziemię konie i jeźdźcy. Reszta kirasjerów zawraca i ucieka. Rosjanie nie dają jednak za wygraną. Kirasjerzy formują się na nowo. Znów szarża, znowu jeźdźcy zawracają pozostawiając trupy ludzi, zabite konie. Czworoboki piechoty spowite dymem prochowym stoją w miejscu. Cztery szwadrony kirasjerów księcia Alberta (ok. 550 szabel) przedostały się przez lukę między czworobokami, ruszyły na szosę ogołoconą teraz z oddziałów bojowych. Znajdowały się na niej tylko dwa szwadrony 2 pułku ułanów asekurujące baterię Piętki (ok. 300-350 szabel). Długa linia biało-granatowych chorągiewek pochyla się do przodu, w pół ucha końskiego. Siwe konie rwą z kopyta. Dwie fale kawalerii zderzają się z sobą. Załamuje się linia polska, z kłębowiska jeźdźców raz po raz wydostają się ułani na siwych koniach. Jeźdźcy w lśniących hełmach na karych koniach prą nieustępliwie dalej na zachód. Wszystko schodzi im z drogi. Zwycięstwo! Szosa jest niemal na całej długości aż po Pragę zawalona końmi i ludźmi, nie ma tu już jednak - poza wycofującą się baterią Nieszokocia - oddziałów bojowych, lecz tylko masy ciekawych warszawiaków, którzy tu pieszo, konno i w pojazdach ściągnęli oglądać bitwę. "Oprócz tego było tam pełno ekwipażów, które z Warszawy przyjeżdżały z posileniem dla walczących i dla zabierania rannych z placu boju, na koniec wielu żołnierzy, którzy ranionych do ambulansów odnosili i do szeregów wracali". Kirasjerzy wpadli na baterię Nieszokocia idącą bez eskorty, aby uzupełnić amunicję, którą bateria wystrzelała. Artylerzyści uzbrojeni tylko w tasaki nie mieli się czym bronić i pośpiesznie pouciekali do przydrożnych rowów. Kirasjerzy rąbali opóźnionych i pędzili dalej wywołując olbrzymi popłoch wśród znajdujących się na szosie cywilów i oderwanych od oddziałów żołnierzy. Niektórzy z uciekających dotarli aż do Warszawy szerząc w mieście panikę. Upojony łatwym sukcesem i galopadą Meiendorf dopiero w pobliżu żelaznego słupa * (* Pomnik ukończenia szosy brzeskiej w 1823 roku, zachowany do dziś, stojący na ulicy Grochowskiej, między ulicami: Podskarbińską i Siennicką.) spostrzegł, że wpadł w matnię: nikt nie poszedł w jego ślady. Jego kilkuset jeźdźców znalazło się osamotnionych daleko w głębi armii nieprzyjacielskiej. Meiendorf musiał natychmiast wracać, aby go nie osaczyły liczniejsze siły nieprzyjaciela. Po szarży kirasjerów księcia Alberta luka w szyku polskim szybko się zamknęła, nie zdążył pójść ich śladem 3 dywizjon. Wydaje się, że realne niebezpieczeństwo szarży jazdy rosyjskiej przywróciło Prądzyńskiemu przynajmniej częściowo przytomność umysłu i energię, powrócił znów na pole walki. Sprowadził na pierwszą linię rakietników Skalskiego, którzy rozstawili kozły na piaszczystych wzgórzach i zaczęli puszczać race. "Pociski te, nie znane wcale rosyjskiemu wojsku, ogromne wrażenie czyniły na ludziach i koniach, ile że to wrażenie powiększone było przez dzień szary i już chylący się do wieczora". Ogniste pociski i widok zwartego obecnie wału czworoboków odebrały reszcie dywizji kirasjerów chęć pójścia śladami dwóch dywizjonów pułku księcia Alberta. Meiendorf zbyt późno zorientował się w sytuacji. Na prawo od swoich szwadronów zobaczył grupę jeźdźców z lancami, śpiesznie posuwających się w kierunku kirasjerów. To 2 dywizjon 2 pułku ułanów, prowadzony przez majora Borowego, i trzy szwadrony nowego 5 pułku ułanów, o karmazynowo-biało-granatowych proporczykach u lanc. W sumie było ich 650. Major Konstanty Borowy to 43-letni doświadczony oficer. Służbę w wojsku rozpoczął w 1807 roku jako prosty ułan. W czasie wojen napoleońskich awansował do stopnia kapitana i odznaczony został Legią Honorową. Brygadą dowodził 40-letni pułkownik Ludwik Kicki. Okrągła twarz i okulary nadawały mu dobroduszny, niewojskowy wygląd. Wrażenia tego nie zacierały baki i lekko podkręcone wąsy. Był to doświadczony oficer, służbę wojskową rozpoczął w 1807 roku. Za kampanię 1809 roku otrzymał on, podówczas adiutant Rożnieckiego, Krzyż Kawalerski Virtuti Militari. W latach 1812-1813 był adiutantem księcia Józefa Poniatowskiego. W 1812 roku odznaczono go Legią Honorową. Służba adiutancka, zwłaszcza pod księciem Józefem, dawała zwykle więcej sposobności brania udziału w walce niż służba oficera liniowego. Właśnie Kicki podjeżdżał do czoła swej brygady, gdy usłyszał wrzask i strzelaninę na szosie. Dostrzegł grupę kirasjerów posuwających się drogą i podstawiających niejako swą flankę pod uderzenie jego jeźdźców. Trzeba jak najszybciej zaatakować, zanim nieprzyjaciel się nie zorientuje i nie zwróci czołem przeciw ułanom. Kicki krzyczy: - Brygada od lewego pułkami w eszelonach marsz! Z miejsca galopem! Marsz, marsz! Kawaleria ruszyła przez zamarznięte bagna, już w marszu pośpiesznie rozwijając kolumny szwadronów w linie. Pułki szły eszelonami, tj. szykiem w schody. Na czele posuwało się lewe skrzydło: 2 pułk ułanów, nieco z tyłu - z prawej - za nim dwa szwadrony 5 pułku, jeszcze dalej - ostatni jego szwadron. Jeden ze szwadronów 2 pułku ruszył na szosę obchodząc od wschodu kirasjerów, aby zamknąć im drogę odwrotu. Z lewej południowej strony szosy, od przodu, zbliżał się dywizjon 3 pułku ułanów siedzących na kasztanowatych koniach z żółto-białymi chorągiewkami u lanc (ok. 300 szabel). Jeden pluton wpadł na szosę zamykając kirasjerom drogę na Pragę, inne plutony obeszły ich z boku. (W sumie było tu 950 jazdy polskiej przeciw 550 rosyjskiej.) Wśród kirasjerów zaczęły się rozlegać głosy oficerów i dźwięki trąbek, pośpiesznie formowano szyki, zwracając się w dwie strony. Za późno. "Lance zniżyły się płotem proporcami furcząc pod łby końskie. Drugi [pułk ułanów] szedł jak ława, jeden proporzec nie był na przodzie lub tyle, sam wielki książę [Konstanty] byłby krzyknął "tęgi pułk", a gdy pas siwych koni uderzył o czarną kolumnę, położył ją jak wicher wybujałą pszenicę, rozłamał się na lewo i prawo i walił pancerników na szosę", aż dudniło od kirysów "padających na kamienie... Biała burza w samym środku rozerwała kolumnę". Szwadrony rosyjskie "skręciły się i zwinęły same w sobie". 3 i 5 pułk ułanów uderzyły "w zamącone kupy, które nas - pisze L. Jabłonowski - stojących, ogniem karabinów powitały, a potem z wyciągniętymi łatami (pałaszami) na nasze uderzenie czekały". Niektóre grupki rozproszyły się przy zbliżeniu ułanów, inne zbijały się w zwarte kupy. Ułani spychają kirasjerów do środka. Skrajni kirasjerzy giną od lanc. "Kłuto konie i ludzi, jak tylko grot mógł dosięgnąć w tym prawdziwym chaosie". Kapitan Kleszczyński z 3 pułku ułanów "znany z wielkiej siły zmiatał, co mu pod rękę podpadło, czy to łeb koński, czy kark kirasjera. Właśnie kiedy jakiś sztabs-oficer od jego cięcia dał nurka pod konia, trębacz, który był obok poległego oficera, i podoficer zaatakowali kapitana z dwóch stron, któremu jakby umyślnie w cięciu na odlew prysła klinga, tak że tylko garda została w jego ręce. Byłby niezawodnie zrąbany, ale żołnierze Wziątek i Banach zrzucili napastników lancami z koni, a Wziątek podał swój pałasz kapitanowi. Banachowi dostało się cięcie w twarz, a chociaż je cokolwiek sparował, było jednakże dość silne, a mogłoby się ono kapitanowi dostać jako już bezbronnemu". Mimo zaciekłej obrony szyk rosyjski rozpadł się. Kirasjerzy grupkami lub pojedynczo ratują się ucieczką. Gnają za nimi polscy ułani pomieszani z Rosjanami. Grupka czterdziestu kirasjerów przejechała w pobliżu 3 batalionu 1 pułku strzelców. (Wszystko to działo się, zanim doszło do szarży huzarów.) Major Kościelski nic nie zrobił, aby zamknąć drogę kirasjerom. Młodzi, zapalczywi oficerowie zaczęli krzyczeć chórem: - Zdrada! Zdrada! Kościelski odłączył kompanię od kolumny batalionowej i wysłał w celu przecięcia odwrotu kirasjerom. "Rozsypaliśmy się więc w tyralierę - pisze Patelski - biegiem podlecieli pod uciekający oddział, strzałami ubili kilka koni i ludzi, napędzili na rów" i kilkunastu wzięli do niewoli. Pościg polskiej kawalerii za kirasjerami dotarł na odległość strzału armatniego od baterii rosyjskich. Otwarły one silny ogień do jazdy polskiej. Walą się zabici ludzie i konie. Kicki kazał się swoim wycofać. Rozbici kirasjerzy wrócili do swoich drobnymi grupami, wielu z nich pozostało na zawsze na podwarszawskich polach, wielu wzięto do niewoli, wśród nich podpułkownika Zóna, dowódcę dywizjonu kirasjerów ciężko rannego w czasie odwrotu. Mimo troskliwej opieki zmarł. Dowódca pułku baron Meiendorf stracił dwa konie; wrócił na polskim ułańskim koniu. Odwrót armii polskiej osłaniała dywizja Skrzyneckiego. Stała ona w gołym polu "w batalionowych czworobokach uszykowanych w szachownicę, w odstępach [między czworobokami] mając po plutonie dział, dowolnym a pośpiesznym palących ogniem". Pierwsza linia przechodziła przez odstępy drugiej do tyłu, następnie cofała się z kolei druga linia, a pierwsza ją osłaniała. Odwrót przebiegał bez zakłóceń, ani jedno działo dywizji nie pozostało na polu bitwy. Jej postawa zaimponowała przeciwnikowi. Dopiero gdy Polacy znaleźli się niemal pod wałami Pragi, Toll zwrócił się do Dybicza, aby wydał rozkaz do szturmu. Długotrwały, uporczywy bój o Olszynkę, zdecydowane przeciwnatarcia, z których jedno niemalże zagroziło rozerwaniem szyku rosyjskiego, zrobiły wrażenie na zwycięzcy Turków. Niepowodzenia szarż kawalerii, tak często wywołujących przecież panikę w zachwianej piechocie, wskazywały na dużą odporność psychiczną tego tak wykrwawionego i znużonego długotrwałym bojem polskiego piechura. Teraz miał on dodatkową osłonę szańców. Decydować się na stoczenie boju nocnego tak zawsze ryzykownego w nieznanym terenie? Dybicz stanowczo odrzucił plan Tolla. Rosjanie stracili 9400 ludzi, Polacy - 69007300, w tym 1000 jeńców i trzy działa, które po zdemontowaniu pozostawiono na pobojowisku. "To nic, że Grochów skończył się odwrotem. Zamknął on także okres inicjatywy rosyjskiej wstrząsnąwszy duszą dowódcy i żołnierza z tamtej strony". Wytworzył "przeświadczenie o wyższości naszego żołnierza, przygotował psychicznie i operacyjnie następny okres wojny. Krew przelana w Olszynce leży u źródeł zwycięstwa: drugiej bitwy pod Wawrem, [bitew] pod Dębem Wielkiem, Iganiami". Spis treści "Oto dziś dzień krwi i chwały" Dyktator Czy można zwyciężyć? U wyjść z Wielkiego Boru Szembek atakuje Dybicza Ocalić kawalerię Łubieńskiego Pierwsze natarcie na Olszynkę (20 II) Groźba osaczenia armii polskiej - walka o Białołękę Olszynka O krok od zagłady armii 1 / 1