Eligiusz Kozłowski Generał Józef Bem 1794 - 1850 Wątpić w zwycięstwo? Przecież Bem z nami, Szermierz wolności - szafarz naszych losów, On - Ostrołęki gwiazda krwawa, Idzie na czele płomień zemsty niosąc. (A. Petöfi, Armia Siedmiogrodzka) Wstawał ponury, mroźny dzień 9 lutego 1849 roku. Nad doliną rzeczki przepływającej przez małą osadę Piski wznosiła się gęsta, zmrożona mgła, otulając sobą rozdzielone ową strugą dwa nieprzyjacielskie wojska. Po jej zachodniej stronie stały przemęczone i mocno przerzedzone wielomiesięcznymi bojami szeregi armii węgierskiej, wzmocnione dopiero przed kilku dniami świeżą brygadą pułkownika Farkasa Kemenyego, z drugiej zaś liczne wypoczęte wojska cesarskie, gotujące się do zadania ostatecznego ciosu i opanowania Siedmiogrodu, by tym samym wyjść na tyły głównych sił węgierskich walczących na Wielkiej Nizinie Węgierskiej. Do tego decydującego boju szykowały się dwie armie i dwaj dowódcy: generał Józef Bem i feldmarszałek Antoni Puchner. Pierwszy ze swymi honwedami bronił wolności i postępu, walczył o sprawiedliwość i przyjaźń między narodami, a także o Polskę, której był wiernym synem do ostatniego tchu. Drugi reprezentował to wszystko, co poniżało godność ludzką, godność narodów, co narzucało im pęta niewoli, hańby i zacofania. Opadały powoli mgły, zarysowywały się coraz wyraźniej kontury pobliskich gór, a dolina zapełniała się zwartymi kolumnami zbrojnych pieszych i konnych oraz opasłymi cielskami armat. Od wschodu 8000 "cesarskich" i 28 dział, naprzeciw nich 2000 honwedów i 15 dział; walka więc nierówna, a stawka wielka. Określił ją zresztą najdobitniej sam naczelny wódz lapidarnym zdaniem: "Stracimy most - przepadnie Siedmiogród". Nie dziw więc, że żołnierze Kemenyego drogo sprzedawali swoje życie, wiedząc, iż od wyniku tej bitwy zależą losy Siedmiogrodu, a być może i całych Węgier. Huk dział mieszał się na przemian z wrzawą bitewną nacierających batalionów austriackich, dążących za wszelką cenę do opanowania mostu. Walka, tocząca się początkowo ze zmiennym szczęściem, poczęła w końcu przybierać niekorzystny obrót dla obrońców. Naciskani przez tłumy szturmujących, miażdżeni salwami artyleryjskimi, odstąpili wreszcie od mostu, oglądając się z nadzieją, że z mgieł wynurzy się gdzieś ich ukochany wódz w charakterystycznym kepi z dużym piórem, by swoją obecnością i znanym już honwedom okrzykiem bojowym: "Elöre fiam", dodać otuchy walczącym. Wódz zjawił się w porę. Jednym rzutem oka ogarnął sytuację i natychmiast wydał rozkazy. Batalion "Mariassy", najdzielniejszy w jego armii, stojący dotychczas w odwodzie ruszył z impetem do przeciwnatarcia; wspomagany przez batalion honwedów. Nim jednak doszło do bezpośredniego starcia między obu walczącymi wojskami, zdarzył się wypadek, rzadki na polu walki. Otóż tak Węgrzy idący do ataku, jak i Austriacy sądzili, że przeciwnik wymachujący karabinami i chusteczkami wyraża tym samym chęć poddania się. Obie strony wstrzymały na chwilę ogień, nastąpił moment wahania, ale gdy jedni od drugich poczęli żądać złożenia broni, powstała wrzawa i krzyki przerywane pojedynczymi strzałami. Nagle przed mostem zjawił się Bem; zdziwiony niepomiernie tym, co ujrzał, kazał podejść bliżej swym świeżym oddziałom i aby przeciąć węzeł, którego nie mógł rozplątać, plunął kartaczami z dwóch dział w zmieszane wojska."Zdrada!" odezwały się krzyki z obu stron. "Zdrada!" powtórzyły góry; teraz każdy chwytał za broń i rąbał wkoło siebie; strzelano, uderzano, kłuto, przy czym niejeden cios mógł chybić właściwego przeznaczenia. Wkrótce z tej potwornej mieszaniny ludzkiej poczęły odrywać się pojedyncze, a wreszcie całe grupy "cesarskich", podążających biegiem w kierunku mostu. Tuż na ich karkach gonią Węgrzy, wpadają na most, ogarniają baterię, prą na przeciwległy brzeg i wyrzucają ostatecznie przeciwnika na jego pozycje wyjściowe. Była godzina czternasta, gdy feldmarszałek Antoni Puchner, doceniając znaczenie owej pozycji, nakazuje ponowić atak. I znów grzmią działa, pod most podsuwają się ścieśnione kolumny piechoty, i znów zacięta obrona dopiero co odzyskanego mostu. Przewaga liczebna "cesarskich" bierze jednak górę nad męstwem i poświęceniem. Most znów dostaje się w ręce nieprzyjaciela, a odwrót węgierski zamienia się nieledwie w ucieczkę. Bem pilnie obserwuje pole walki i ani na chwilę nie traci zimnej krwi. Widzi odwrót swoich wojsk, chce im dać możność zreorganizowania się i zajęcia nowych pozycji, otwiera więc zaporowy ogień z kartaczy, który hamuje zapędy nieprzyjaciół. Równocześnie wyznacza nową linię obronną tuż za mostem. Wspólnie ze swoim szefem sztabu, pułkownikiem Janosem Czetzem, zatrzymuje uchodzące kolumny i baterie, a jego donośny głos: "Muszę mieć most albo legnę!", powstrzymuje uciekających. Jakby zawstydzeni chwilą słabości, błyskawicznie obsadzają nowe stanowiska, artyleria uratowana przez huzarów zajmuje pozycje na pobliskich wzgórzach, aby łatwiej pokrywać ogniem dolinę, którą wkrótce ruszą do boju zwarte kolumny "cesarskich". Piechota lokuje się głównie po obu stronach szosy, kawaleria ubezpiecza jej skrzydła. Tymczasem spodziewany atak nie następuje. Bem, pilnie obserwujący pole bitwy, zauważa odwrót nieprzyjacielskich kolumn, nadto przygasa intensywny dotychczas ogień z dział. Już wie, co się dzieje: Austriakom zabrakło amunicji. Natychmiast więc nakazuje przejść swojej armii do ogólnego natarcia, opanowuje most, a jazda ściga uchodzące w mroku nocy kolumny "cesarskie". Tylko płonące wsie Piski, Dedacs i Szentandras oświetlają horyzont, ukazując nieprzyjaciela w pełnym odwrocie. Zmęczenie i zapadające ciemności nie pozwoliły Węgrom dokonać zupełnego pogromu wroga, ale zadanie postawione przez wodza zostało wykonane: most pozostał w rękach węgierskich, a Siedmiogród był uratowany. Rozpoczął się teraz zwycięski marsz na wschód, zakończony całkowitym wyzwoleniem kraju spod panowania austriackiego. Pod urokiem Cesarza... Historia lubi legendy. Otaczają one dziesiątki postaci niczym wieniec laurowy, są odbiciem ich działalności i myśli. Są legendy bohaterskie pozytywne i negatywne. Pierwsze opiewają tych, którzy zapisali się w pamięci narodów jako ich obrońcy i przyjaciele, drugie zaś roją się od opowieści o tyranach-wodzach i królach-łupieżcach. Postać generała Józefa Bema należy właśnie do tej pierwszej grupy, o którym pamięć nie zaginie nigdy wśród narodów polskiego i węgierskiego. On tym bratnim narodom pozostawił cząstkę swojego życia i kroplę swojej krwi jako symbol zbratania, nierozłącznej przyjaźni i wspólnej drogi dziejowej ku wolności. Na polach Igań, Ostrołęki, na barykadach rewolucyjnego Wiednia, pod Bystrzycą, Piskami, Sybinem i Mediaszem w Siedmiogrodzie realizował odwieczne marzenia narodów o samodzielnym bycie, stale aktualne hasło solidarności wszystkich uciśnionych i najszczytniejsze zawołanie polskiego żołnierza: "Za naszą i Waszą wolność". "Roku Pańskiego 1794, miesiąca marca, dnia 14 urodził się Zachariasz Józef, religii katolickiej, prawego łoża, syn Jędrzeja i Agnieszki z Gołuchowskich" - oto krótka treść zapiski metrykalnej, znajdującej się w Tarnowie, miejscu urodzenia przyszłego bohatera dwóch narodów. Ojciec jego, Andrzej, adwokat przy tarnowskim Forum Nobilium, pochodził ze zwyczajnej mieszczańskiej rodziny, która przed niespełna stu laty przybyła ze Śląskiej Świdnicy do Lwowa. Otrzymawszy tam prawa miejskie, wkrótce spolonizowała się, a jeden z jej członków, Jakub Bem, wyższy dygnitarz kościelny we Lwowie, w 1803 roku otrzymał od władz austriackich akt nobilitacyjny, który nie przysługiwał jednak całej rodzinie. Lecz nie brak było prób fałszowania genealogii Bemów, oprawiania jej w fałszywe klejnoty szlacheckie i koligacje. Czyżby wielcy ludzie mogli pochodzić tylko z arystokracji? Czyżby zdobyte laury na polach walki, w działalności obywatelskiej i w twórczości nie były godne pamięci, jeśli wyszły z rąk i umysłów ludzi niższego pochodzenia? O latach dziecinnych Bema wiemy niewiele. Zapewne wkrótce po jego urodzeniu rodzice przenieśli się do Krakowa i prawdopodobnie dzierżawili mały mająteczek Gaj pod miastem. Od 1808 roku mieszkali przy Rynku pod numerem 17. Tutaj w Krakowie otrzymał Bem podstawowe wykształcenie i tutaj też zastał go rok 1809. Do murów prastarej stolicy polskiej zbliżały się zwycięskie wojska, wiedzione przez księcia Józefa. Całe miasto wyległo na powitanie polskich żołnierzy, a zapał, jaki ogarnął młodzież na widok narodowych mundurów i sztandarów, udzielił się również młodemu, gdyż zaledwie 15-letniemu Bemowi, który uzyskawszy zgodę rodziców zaciągnął się do wojska jako prosty kanonier. Pociągała go ta służba i broń, z której Napoleon, sam artylerzysta, uczynił "boga wojny". Jej młody adept już wkrótce miał zdobyć niezniszczalne laury na polach bitew powstania 1831 roku i rewolucji węgierskiej 1849 roku. Doceniono wkrótce w wojsku jego niezwykłe zdolności matematyczne i techniczne, a ponieważ wojna zakończyła się właśnie z chwilą zajęcia Krakowa, Bem, uzyskawszy ponownie aprobatę rodziców, 3 października 1809 roku wstąpił do Elementarnej Szkoły Artylerii i Inżynierów w Warszawie. Dysponowała ona zaledwie 48 miejscami i przyjmowano tam tylko wyjątkowo uzdolnionych adeptów sztuki artyleryjskiej i inżynieryjnej. Po półrocznej nauce, rywalizując dzielnie z takimi prymusami jak Ignacy Prądzyński i Klemens Kołaczkowski, już 1 kwietnia 1810 roku otrzymał szlify podporucznikowskie, a następnie w uznaniu jego uzdolnień przyjęty został do Szkoły Aplikacyjnej Inżynierów. Miała ona zaledwie 12 miejsc i przyjęcie do niej było znów wyjątkowym wyróżnieniem, nadto otwierała ona drogę do znaczniejszej kariery wojskowej. Ukończywszy chwalebnie jej jednoroczny kurs, Bem został przydzielony do pułku artylerii konnej, którego dowódcą był młody, niedoświadczony magnat Władysław Ostrowski. Początkowo stacjonował w twierdzy gdańskiej i dopiero "II wojna polska", proklamowana przez Napoleona w 1812 roku, rzuciła go na bezkresne przestrzenie Rosji. Jako porucznika I klasy przydzielono Bema najpierw do korpusu marszałka Ludwika Davouta, a następnie marszałka Jacquesa Macdonalda. Brał udział w pochodzie na Rygę, gdzie odznaczył się chwalebnie, ale z pominięciem dyscypliny. Oto odkomenderowany z jednym działem i 20 kanonierami do wysuniętej placówki 5 pułku piechoty podpułkownika Jana Godlewskiego zaskoczył niespodziewanie posterunek rosyjski, liczący 70 żołnierzy, rozbił go i wziął 50 jeńców. Nadeszła wczesna i sroga zima 1812-1813 roku. Wycieńczone i zdziesiątkowane korpusy Wielkiej Armii cofały się na zachód; wśród nich szczątki oddziałów polskich, które jednak uratowały wszystkie sztandary i działa. Kraj zalewały powoli wojska rosyjskie, ale na ich zapleczu pozostawały silnie obsadzone twierdze: Zamość, Modlin, Gdańsk... Bateria Bema została przydzielona do załogi Gdańska. Przyszły ciężkie dni oblężenia, odpierania zaciekłych szturmów, przeprowadzania wypadów, które dla naszego młodego oficera stały się źródłem wielu doświadczeń w zakresie taktyki artylerii. 24 marca 1813 roku wraz ze swym dowódcą, kapitanem Ostrowskim, brał udział w w wielkiej wycieczce, którą prowadził sam generał Jan Rapp. Celem tej wycieczki było zaopatrzenie oblężonych w żywność, której brak począł powoli doskwierać załodze, odciętej od wszelkich dostaw lądem i morzem. 5 pułk polskiej piechoty i polska artyleria szturmem zdobywały wieś Maćki, ale zdobycz była mizerna; okoliczne osady były już doszczętnie splądrowane przez wojska oblężnicze. Podobny wypad miał miejsce 26 kwietnia, również z udziałem baterii Bema. Dzielnie też odpierały piechota i artyleria polska szturmy nieprzyjaciela z 30 kwietnia, 3 i 8 maja. Postępy, jakie czynił nieprzyjaciel, były niewspółmierne do jego strat. Jednak o wiele groźniejszym wrogiem dla oblężonych okazały się głód i choroby, upadek ducha związany z niepewną przyszłością. Generał Rapp, chcąc poprawić morale żołnierza i zdobyć trochę żywności, a nawet lekarstw, 9 czerwca decyduje się na podjęcie wielkiej wycieczki na obozy i magazyny oblegających. Znów grzmią polskie działa, atakuje piechota generała Michała Radziwiłła. Sukcesy militarne nie odpowiadają jednak zdobyczom żywności. Wojska oblężnicze też odczuwają jej brak. Była to ostatnia wycieczka oblężonych; zbliżała się nieuchronna katastrofa. Ich siły fizyczne i moralne z każdym dniem szczuplały, natomiast sprzymierzeni zaopatrywani byli teraz lepiej w żywność i w nowy sprzęt bojowy, a szczególnie w artylerię, do której dołączyła flota brytyjska, ostrzeliwująca miasto racami kongrewskimi. Czyniły one znaczne szkody w twierdzy, a siła ich ognia utkwiła w pamięci młodego porucznika, skoro za kilka lat poświęci się on całkowicie studiowaniu tego rodzaju broni, będzie walczył o wprowadzanie jej do uzbrojenia armii Królestwa Polskiego. Pod uderzeniami rac spaliły się resztki mizernych magazynów, nadwątliły się umocnienia twierdzy. Mimo to obrońcy nie tracili ducha. Dobiegały ich echa zwycięstw napoleońskich pod Budziszynem i Lutzen, wierzyli, że lada chwila załopocą cesarskie orły, a z nimi nadbiegną i oddziały polskie, aby uwolnić prastary polski Gdańsk z kleszczy wrogich wojsk. Bili się tak dzielnie jak ci żołnierze polscy, którzy przed kilku laty szturmowali jego mury, by przywrócić Polsce jej odwieczne prawa do tego miasta. Sama twierdza odgrywała w planach Napoleona bardzo ważną rolę. Wiązała ona znaczne siły wroga na zapleczu i w oparciu o nią oraz inne twierdze w Polsce Napoleon chciał utrzymać front między Odrą a Wisłą jako odskocznię do przyszłej ofensywy. Plany te zawiodły, ale obrońcy trwali. Krótki rozejm w sierpniu 1813 roku przyniósł chwilową ulgę oblężonym, ale nie poprawił ich położenia. Już w wielkim szturmie wojsk koalicyjnych 1 i 2 września zaznaczyła się ogromna przewaga materialna, której można było przeciwstawić stale topniejące środki materiałowe i ludzkie. Przed samym końcem oblężenia z inicjatywy artylerzystów polskich powstała specjalna formacja pod dowództwem Ostrowskiego z Bemem i porucznikiem Piotrem Chorzewskim na czele, zwana "piekielną kompanią", zawsze gotowa do każdej akcji bojowej na najbardziej zagrożonych odcinkach frontu. Za tę wspaniałą postawę w czasie całego oblężenia Bem otrzymał Krzyż Legii Honorowej, będący końcowym akordem jego służby dla cesarza, z którym zarówno on, jak i cały naród wiązał tak ogromne nadzieje dla własnej ojczyzny. Przyszła chwila najtragiczniejsza dla każdego żołnierza - składanie broni, chociaż wspaniałomyślność Aleksandra I gwarantowała Polakom powrót do swoich siedzib i w szeregi nowo tworzonej armii polskiej. Część żołnierzy usiłowała przedostać się na zachód do walczących jeszcze tam szczątków wojsk polskich. Czy próbował i tego młody kawaler Krzyża Legii Honorowej - nie wiadomo, a w każdym razie bez powodzenia. W armii Królestwa Polskiego Dnia 21 stycznia 1815 roku porucznik I klasy Józef Bem został ponownie wciągnięty na listę oficerów armii Królestwa Polskiego, powstałego w wyniku decyzji Kongresu Wiedeńskiego. Imię Polski zostało przywrócone, polskie orły pojawiły się na sztandarach pułkowych, w Warszawie obradował polski Sejm i działał rząd opierający się na konstytucji. Nastąpiła krótka epoka koegzystencji polsko-rosyjskiej, ale jeszcze za życia Aleksandra I poczęły powstawać pierwsze nielegalne, względnie półlegalne organizacje jak Wolnomularstwo Narodowe, przekształcone z biegiem czasu na Towarzystwo Patriotyczne, któremu przewodniczyła najszlachetniejsza postać tej epoki - major Walerian Łukasiński. Stawiało ono sobie za cel powolne odrodzenie narodu i przygotowanie go do wystąpienia w obronie niepozbywalnych praw suwerena we własnej ojczyźnie. Nawiązano kontakty z konspiratorami rosyjskimi, ustalono zasady przyszłego współżycia i współpracy dwóch wolnych narodów. Policja jednak czuwała, znaleźli się również zdrajcy i wkrótce całe Królestwo ogarnęła fala aresztowań, sądów, kaźni, które ostatecznie pogrzebały wiarę w możliwość ułożenia współżycia z carem i systemem samowładztwa. Kaźń Łukasińskiego, terror w wojsku, zastosowany przez nieobliczalnego wielkiego księcia Konstantego, naczelnego wodza armii, pomiatanie honorem i godnością oficerów - wszystko to spowodowało wśród nich falę samobójstw i dymisji. Nieposłusznych zaś woli księcia i jego kreatur przenoszono na tzw. reformę, czyli czasowe zawieszenie w służbie. Spadkobiercy demokratyzmu Kościuszki i Legionów nie mogli giąć się przed wolą tyrana. Wstąpienie w 1825 roku na tron Mikołaja I przy akompaniamencie strzałów krwawo stłumionego powstania grudniowego ("dekabrystów") załamało definitywnie idee współżycia polsko-rosyjskiego. Pierwsze opinie, wystawiane Bemowi przez jego zwierzchników, były bardzo dobre. Jego "konduita" była przyzwoita, a przykładanie się do obowiązków służbowych wzorowe. Mimo to nie ominęły go owe "reformy", na których znalazł się trzykrotnie. Z pierwszej wrócił do czynnej służby w 1817 roku i dwukrotnie w tym czasie awansował do stopnia kapitana I klasy. Był wówczas adiutantem polowym generała Piotra Bontempsa, który wielce cenił zdolności młodego oficera. Z jego to polecenia i za aprobatą Konstantego Bem rozpoczął wykłady z dziedziny artylerii i sztuki fortyfikacyjnej w Zimowej Szkole Artylerii, dzieląc się ze swoimi uczniami doświadczeniami, które zdobył w czasie sławnej obrony Gdańska. Zajęcia te nie odpowiadały jednak w pełni jego zainteresowaniom. Bardziej pociągały go sale doświadczeń artyleryjskich, toteż z nie ukrywaną radością przyjął propozycję generała Bontempsa prowadzenia doświadczeń nad użytecznością i ulepszaniem rac kongrewskich. W kwietniu 1819 roku w czasie przeprowadzania jednego z eksperymentów nastąpiła nieoczekiwana eksplozja kotła wypełnionego mieszaniną wybuchową. Bem, jako stojący najbliżej, ucierpiał najbardziej: był ranny, twarz została poparzona i groziła mu ślepota. Na szczęście wielotygodniowe wysiłki lekarzy uratowały mu wzrok, ale na twarzy pozostały trwałe zeszpecenia. Wybuch ten nie odstraszył go jednak od dalszych doświadczeń, które nieustannie prowadził, chcąc udoskonalić owe race i następnie wprowadzić je do uzbrojenia artylerii polskiej. W 1820 roku ogłosił wyniki swoich doświadczeń w raporcie dla naczelnego wodza pt. "Doświadczenia z racami kongrewskimi". Jeden egzemplarz tego raportu dotarł do rąk porucznika armii pruskiej M. Schuha, który postarał się o wydanie go drukiem (Weimar 1820), wywołując duże zainteresowanie wśród wojskowych. "Gdy w latach 1818 i 1819 polecono mi - pisał Bem w raporcie - zająć się pod kierownictwem płk. art. Bontempsa sporządzaniem rakiet zapalających, starałem się zapisywać wszystkie wyniki naszych prac, ażeby mogły one pewnego dnia posłużyć jako dane i ułatwić badania w razie ich przeprowadzania w przyszłości". Przedstawił nadto krótką historię rakiet, których użyli Hindusi przeciw Anglikom w końcu XVIII wieku; przyjęte od nich i ulepszone przez pułkownika Williama Congreve'a, zostały użyte po raz pierwszy, ale bez większych rezultatów, w październiku 1806 roku przeciw obozowi francuskiemu w Boulogne, a następnie we wrześniu 1809 roku podczas ataku floty brytyjskiej na Kopenhagę. Zainteresowali się wówczas rakietami Francuzi i użyli nawet w czasie obrony Gdańska w 1813 roku przeciw flocie angielskiej, ostrzeliwującej miasto właśnie tym rodzajem pocisków. Kapitan Bem, mimo wypadku, nie zamierzał wcale rezygnować z dalszych badań nad zwiększeniem doniosłości i skuteczności rakiet. Przerwały je jednak wydarzenia, zmuszające go wkrótce do porzucenia służby i wyjazdu do Galicji. Porwany przez falę konspiracji wolnomularskiej, do której został wciągnięty przez Waleriana Łukasińskiego, przeszedł następnie do Towarzystwa Patriotycznego. Niestety, wkrótce nastąpiły aresztowania. "Jednego dnia - pisze Bem - zostali aresztowani Łukasiński i wyżsi urzędnicy spisku Towarzystwa, których do różnych więzień powtrącano, a chociaż papiery, które zabrano, nic nie okazały, bośmy mieli ostrożność nic na piśmie nie robić, co by rządowi za broń przeciw Towarzystwu służyć mogło, trzymano nas jednak długi czas po więzieniach i niektórych z nas pod sąd wojenny oddano". Po kilkumiesięcznym więzieniu śledczym Bem doczekał się sądu wojennego, w którego wyniku 30 lipca 1822 roku skazano go na rok więzienia i degradację "za zatajenie okoliczności tyczącej się złożenia deklaracji nienależenia do towarzystw tajnych" oraz na utratę prawa powrotu do czynnej służby wojskowej. Wystąpił wówczas z interwencją generał Bontemps i za jego wstawiennictwem uchylono wyrok sądu wojennego, a skazaniec został jedynie przeniesiony "na reformę" i oddany pod nadzór policyjny. Trwało to do maja 1823 roku. Po powrocie do służby Bem nie zajmował się już doświadczeniami i badaniami nad bronią rakietową. Pochłonęło go wówczas, jak wielu innych, "światowe życie" - gra w karty, kawiarnie i zabawy. Mnożyły się zatargi honorowe, a w ich konsekwencji pojedynki, stwierdzono nadto niedobory "w powierzonych mu funduszach skarbowych". Zaistniała więc doskonała okazja ponownego usunięcia go z wojska, tym bardziej że odpowiednie czynniki pamiętały związki z Wolnomularstwem Narodowym i Towarzystwem Patriotycznym. Przeniesiony po raz trzeci "na reformę", przebywał Bem to w Kocku, to w Kozienicach, skąd mimo surowych zakazów czynił liczne wycieczki do stolicy, stając się bywalcem dwóch znanych kawiarni warszawskich - "Honoratki i "Dziurki Marysi", w których zbierały się patriotyczne postacie ówczesnej Warszawy. Szpiedzy Mackrotta, zaufanego wielkiego księcia Konstantego, wywąchali wkrótce rewolucyjny klimat owych kawiarenek, a dostrzegłszy wśród ich bywalców także kapitana Bema, złożyli odpowiednie raporty szefowi tajnej policji, generałowi Rożnieckiemu. Nad głową kapitana zawisły groźne chmury i tylko niespodziewana śmierć cesarza Aleksandra I pozwoliła mu wywinąć się z niebezpieczeństwa. Oto korzystając z zamieszania wywołanego zmianą tronu w Rosji, podał się Bem w styczniu 1826 roku do dymisji "dla słabości zdrowia" i otrzymał ją bez wielkich trudności. W ten sposób zamknęła się druga karta jego pięknego, żołnierskiego żywota. Budowniczy "Ossolineum" W dniu 11 lutego 1826 roku "Gazeta Lwowska" doniosła: "Przyjechał do Lwowa Józef Bem królewsko- polski kapitan". Tyle sucha, prasowa notatka, za którą krył się jednak dramat człowieka pozbawionego możliwości rozwijania swoich niewątpliwych uzdolnień wojskowych, jak i środków do życia. Początkowo mieszkał u swojego stryja, księdza kanonika Jakuba, ale wkrótce za jego pośrednictwem otrzymał dzierżawę wsi Basiówka, należącej do kapituły lwowskiej, która dawała jednak tak skromne dochody, iż Bem musiał chwycić się innych prac. Zabrał się więc do budowania gorzelni, cukrowni i budynków gospodarczych w majątkach galicyjskich magnatów. Przebudowywał ich pałace, remontował kościoły, projektował mosty. Działalność ta dawała mu nie tylko dostateczne środki utrzymania, ale była tak dalece efektywna, że w 1826 roku zaproponowano mu kierownictwo robót nad przebudową gmachu klasztornego we Lwowie dla potrzeb biblioteczno-muzealnych, przeznaczonego na zbiory ofiarowane narodowi przez Ossolińskiego. Prace adaptacyjne rozpoczął Bem w marcu 1827 roku według własnych planów, za które składali mu wielokrotnie podziękowania i Stany Galicyjskie, i sam kurator, książę Henryk Lubomirski: "Nie możemy bez uwielbienia wspomnieć gorliwości, z jaką się poświęcają przy wykonaniu tego dzieła w. jegomość ks. Siarczyński i w. kapitan Bem". Bem nie dokończył swojego dzieła. Opóźniały go inne zajęcia, a wreszcie i wybuch powstania listopadowego. Ujrzał ten gmach dopiero w 1848 roku w nieco innej postaci, niż projektował, mieszczący już w sobie owe bezcenne zbiory, do których powiększenia sam osobiście wielokrotnie się przyczyniał. Niezależnie od tych prac praktycznych Bem interesował się nadal doświadczeniami w zakresie techniki, których rezultatem była książka O machinach parowych, wydana we Lwowie w 1829 roku. Zapowiadał kontynuację tego dzieła, ale nie zdołał już go napisać. Podnietą do opracowania takiego podręcznika, który w znacznej części powstał jeszcze w Warszawie, był gwałtowny rozwój machin parowych. Bem chciał dać nie tylko podręcznik umożliwiający szkolenie fachowców ściąganych dotychczas z zagranicy, ale i budowę maszyn w kraju. "Wiele jednak w tej mierze trudności doznałem. Nie masz bowiem dotąd dzieła, które by całą naukę obejmowało, trzeba więc było rozrzucone materiały zebrać, brakujące miejsca wypełniać, a gruntując wszystko na prawidłach naukowych w jedno dopiero ułożyć" - pisał autor we wstępie. Wśród tych rozlicznych zajęć dobiegła Bema wieść o powstańczym zrywie Szkoły Podchorążych i akademików w Warszawie. Początkowo chaotyczne i niepewne wieści ustąpiły powszechnej wersji, że oto cały naród powstał do walki z mikołajowskim samodzierżawiem, przepędził ze stolicy wielkiego księcia Konstantego i jego wojska. Dymisjonowany kapitan I klasy Józef Bem zrozumiał, że nie może go zabraknąć w tej świętej walce. Rozpoczął więc szybko likwidację swoich interesów i różnych zobowiązań zaciągniętych wobec osób drugich, by jak najprędzej wyjechać do Królestwa. Z dzierżawionej Basiówki wysłał jeszcze list do swego przyjaciela, wiceprezydenta Stanów Galicyjskich, T. Wasilewskiego, zawiadamiając go o swojej decyzji złączenia się w jednym szeregu z braćmi znad Wisły. 26 lutego stanął w Zawichoście, skąd wysłał list do dawnego towarzysza broni z Gdańska, marszałka Izby Poselskiej, Władysława Ostrowskiego, informując go o decyzji zaciągnięcia się pod sztandary wolności. "Bardzo ważne interesa majątkowe, a nawet powiedzieć mogę honorowe - pisał Bem - nie pozwoliły mi w pierwszych chwilach powstania pod chorągwie wolności pośpieszyć. Słodziłem sobie niemożność zadośćuczynienia żądzom moim tą otuchą, że jeszcze do bitwy nie przyszło, ale kiedy wkroczenie ciemiężycieli naszych w granice Królestwa Polskiego stało się hasłem do boju, - rzucam te strony... i dzisiaj liczbę obrońców kraju powiększam". Iganie i Ostrołęka Rozkazem dziennym z 13 marca 1831 roku wrócił Bem do czynnej służby w stopniu majora, otrzymując tymczasowe dowództwo nad 4 baterią artylerii konnej po rannym pułkowniku Piotrze Chorzewskim. Obejmując jej dowództwo, spotkał się z chłodnym na ogół przyjęciem przez korpus oficerski, ponieważ - jak pisze w swoich wspomnieniach oficer tejże baterii, Stanisław Jabłonowski - "przyzwyczajeni byliśmy, że wszyscy oficerowie z szeregu naszego awansowali, przykro więc nam było, że Bem, obcy i oprócz mnie nikomu nie znany, z boku przyszedł nami dowodzić". Lecz wszelkie uprzedzenia rozwiały się szybko; nowy dowódca okazał się prawdziwym ojcem dla żołnierzy, a serdecznym kolegą dla podwładnych oficerów. Zademonstrowana już od pierwszej chwili dowodzenia energia i rzutkość wykazały ponad wszelką wątpliwość, że bateria pod jego kierunkiem stanie się wzorową jednostką bojową i że czeka ją trudna, ale chwalebna droga bojowa. Już 15 marca cztery armaty jego 12-działowej baterii zostały przydzielone do korpusu obserwacyjnego generała Ludwika Paca, rozciągniętego nad Wisłą, a pozostałych osiem otrzymało wkrótce rozkaz dołączenia do wojsk, które w nocy z 30 na 31 marca rozpoczęły słynną ofensywę przeciw VI korpusowi generała Rosena. Trzy dywizje piechoty, dwa korpusy kawalerii, łącznie 37 tysięcy bagnetów i szabel, wsparte 81 działami, ruszyły nocą przez Pragę ku wschodowi, rozbijając w puch pod Wawrem i Dębem Wielkiem oddziały VI korpusu, biorąc jeńców, działa i sztandary. Pobity nieprzyjaciel uchodził pospiesznie na wschód i tylko niezdecydowanie generała Skrzyneckiego, który z obawy przed interwencją głównych sił rosyjskich feldmarszałka Iwana Dybicza zaprzestał myśleć o pościgu za wrogiem na Siedlce, uchroniło Rosjan od całkowitej klęski. Na próżno generał Prądzyński, inicjator ofensywy, przedkładał wodzowi rozliczne racje za kontynuowaniem pościgu za Rosenem i ostatecznym jego rozbiciem, daremnie wykazywał bezzasadność obaw spotkania się z głównymi siłami feldmarszałka Dybicza; Skrzynecki był nieustępliwy, a na dodatek wysuwał takie argumenty, że Prądzyńskiemu opadały ręce. Rozciągnął wreszcie całą armię w tzw. korpus obserwacyjny, aby zmusić Dybicza do zaniechania przeprawy przez Wisłę. Gdy jednak Dybicz z niej nie zrezygnował, Skrzynecki 5 kwietnia nawiązał do koncepcji Prądzyńskiego, planującego obejście sił generała Rosena nad rzekami Kostrzyń i Muchawką. Jednak i wówczas do wykonania powyższej decyzji nie doszło. Nowe wątpliwości i obawy ogarnęły wodza, a cenne dni upływały... Dybicz zbliżał się tymczasem ku Siedlcom i gdy 9 kwietnia Skrzynecki jeszcze raz powrócił do planu Prądzyńskiego, sytuacja była zupełnie inna. Całą operację ograniczono do rozbicia tylko pierwszego rzutu wojsk nieprzyjacielskich, skoncentrowanych nad rzeką Kostrzyń, i wyznaczono do tego celu 12 batalionów piechoty, 6 szwadronów jazdy i 16 dział, a m.in. także 8 dział 4 baterii majora Bema. Nad Kostrzyniem stało natomiast 6000 Rosjan i 12 dział pod dowództwem generała Karola Faesi. W akcji tej miał również współdziałać naczelny wódz pozostałą częścią głównych sił, a także generał Kazimierz Skarżyński z jazdą miał odciągnąć siły Dybicza od Siedlec. Rankiem 10 kwietnia mały korpusik Prądzyńskiego natknął się w Domanicach na silną brygadę jazdy generała Sieversa, przeciw której wystąpił 2 pułk ułanów pułkownika Michała Mycielskiego, wsparty plutonem dział porucznika Aleksandra Ekielskiego z 4 baterii. Szwadrony polskie zwycięsko przeciwstawiły się szarży rosyjskiej, zahamowały jej pęd, a następnie rozgromiły. W pościgu wzięli również udział artylerzyści porucznika Ekielskiego. Straty Rosjan były poważne: 280 jeńców i wielu zabitych, przy dwóch zabitych i tyluż rannych z naszej strony. Sukces ten podniósł na duchu i wojsko, i jego dowódcę. Prądzyński był gotów uderzyć nawet na Siedlce, aby tam "dokonać Rosena", nie był jednak pewien rzetelnego współdziałania generała Skrzyneckiego i innych dowódców. Nie dochodząc do Igań Prądzyński dowiedział się od jeńców, że Rosen dokonał przegrupowania wojsk. Chcąc umożliwić odwrót grupie generała Faesi, musiał bronić grobli i mostu na Muchawce i w tym celu obsadził Iganie brygadą jazdy generała Sieversa, wzmocnioną batalionem piechoty z artylerią, natomiast generał Geismar zajął wschodni brzeg Muchawki z 11000 ludźmi i 30 działami. Siły rosyjskie przewyższały więc znacznie mały korpusik Prądzyńskiego, uszczuplony jeszcze przez pozostawienie dwóch oddziałów wydzielonych (pod Żelkowem i Gołąbkiem) dla osłony swoich skrzydeł. Tak więc tuż przed samą bitwą dysponował on zaledwie 7000 bagnetów i szabel oraz 12 działami przeciw 17 000 nieprzyjaciół z 40 działami. Prawie trzykrotna przewaga nieprzyjaciela zasępiła polskiego dowódcę. Czy miał prawo stawiać wszystko na jedną kartę? Decyzja była o tyle trudna, że Prądzyński, jak wiemy, nie miał zaufania do zapewnień Skrzyneckiego o zgodnym współdziałaniu, ponadto doświadczeni oficerowie jego korpusu, jak generał Klicki, radzili odwrót. Jedynie major Bem usilnie agitował za wszczęciem bitwy i werbował jej zwolenników. Nagle w tłumie oficerów skupionych wokół Prądzyńskiego mignęła mu postać ministra oświaty Stanisława Barzykowskiego. Podbiegł tedy do niego i z ogniem w oczach wołał: "Niech członek rządu doda naszemu generałowi dobrej myśli, nie ma czasu do stracenia, pobijemy nieprzyjaciela, choć słabsi jesteśmy". "Tak, tak, pobijemy - poczęły odzywać się głosy w tłumie. - Na Siedlce". Zwolennicy bitwy poczęli wzrastać w siły i wkrótce opanowali sytuację. Sam Prądzyński, napierany teraz ze wszystkich stron, odzyskał również wiarę we własne siły i w wojsko, które prowadził. Podjął szybką decyzję: należy opanować przeprawę przez Muchawkę, aby w ten sposób uniemożliwić odwrót oddziałowi generała Faesi, cofającemu się znad Kostrzynia, oraz wojskom broniącym Igań. Po ich zniszczeniu ruszyć już wespół z naczelnym wodzem na Siedlce, gromiąc resztki VI korpusu. W perspektywie widział nawet klęskę Dybicza i sztandary polskie nad twierdzą brzeską. Błyskawicznie poszły rozkazy dotyczące rozstawienia wojsk. Lewe skrzydło uformował Prądzyński wyłącznie z artylerii pozycyjnej, aby utrzymać w szachu brygadę jazdy generała Sieversa, zatrzymując w odwodzie cały 5 pułk piechoty. Prawe skrzydło tworzyły 1 i 8 pułki piechoty, wsparte baterią Bema z 2 pułkiem ułanów w odwodzie. Atak rozpoczęły pułki 1 i 8, prowadzone przez generała Kickiego. Śmiało ruszają żołnierze ku niedalekim Iganiom, ale ogień ciężkich dział rosyjskich zza Muchawki zmusza je do odchylenia osi natarcia bardziej na lewo. Zauważył to Prądzyński; na jego rozkaz pułkownik Węgierski porywa batalion 8 pułku piechoty i wsparty ogniem działowym 4 baterii majora Bema pędzi ku zabudowaniom Igań. Tymczasem Bem, aby uzyskać większą skuteczność ognia, torującego drogę braciom-piechurom, nakazuje nagle zmianę pozycji. Płyną błyskawiczne rozkazy, ochrypnięci już od wykrzykiwania komend oficerowie wołają: "Plutonami bateria naprzód!"; i tak działo za działem, pluton za plutonem wysuwa się cała bateria z małej dolinki ku piaszczystemu wzgórzu, ani na chwilę nie przerywając ognia. Manewr ten, wykonany szybko i sprawnie, dał błyskawiczne rezultaty, jeśli chodzi o skuteczność ognia polskiego na Iganie. Umilkły działa nieprzyjacielskie tam stojące, pożary obejmowały coraz to nowe zabudowania, a krzyki dobiegające stamtąd świadczyły o dużym zamieszaniu i skuteczności polskiej artylerii. Stała się ona jednak przez zmianę pozycji łatwiejszym celem dla ciężkich dział rosyjskich zza rzeki. Straty baterii poczęły szybko rosnąć, ponadto z powodu małej donośności nie mogła rewanżować się nieprzyjacielowi. Zrozumiał to pułkownik Tomasz Konarski, przygalopował do Bema, obojętnie obserwującego przez lunetę pole bitwy, i zawołał: - Majorze, trzeba ci zmienić pozycję, bo w tej co do jednego człowieka baterię utracisz. - Pan pułkownik każe mi pozycję odmieniać? Słucham rozkazów. Donośny głos dowódcy, przebijając się przez huk armat i karabinów, przez wrzawę bitewną, komenderuje: "W nacieraniu zaprzodkuj. Stępo, kłusem, galopem, marsz, marsz". Bateria wykonuje rozkazy błyskawicznie, rozbuchane konie porywają kolejno działa plutonami i nie przerywając ognia zajmują nowe, dogodniejsze i bezpieczniejsze pozycje tuż pod samą wsią. Wzrosła tym samym skuteczność ognia przeciw Iganiom i szosie siedleckiej, którą powoli nadciągały oddziały generała Faesi. Równocześnie do zachodniej części Igań wtargnęły trzy bataliony pod dowództwem Kickiego, a oddziały Ramoriny coraz bardziej zagrażały brygadzie generała Sieversa. Zdobycie Igań przesądzało losy obrońców oraz grupy generała Faesi. Zrozumiał to Rosen i wydał rozkaz, aby dwa świeże i najdzielniejsze jego pułki - 13 i 14 jegrów, od czasów wojny rosyjsko-tureckiej 1828 roku zwane "lwami warneńskimi", zaatakowały zmęczone bataliony 8 pułku. Nie wytrzymały one naporu "lwów" i krok za krokiem poczęły cofać się ku pozycjom wyjściowym. Pilnie obserwujący pole bitwy generał Rosen rzuca jegrom nowe posiłki; w tej samej chwili na szosie pojawiają się pierwsze oddziały kolumny znad Kostrzynia. Sytuacja staje się krytyczna; piechota polska kontynuując odwrót odsłania baterię Bema, która staje się teraz łatwym celem dla nieprzyjaciela. Jednak Bem nie tracąc głowy zarządza nagłą zmianę frontu i skierowuje ogień wszystkich ośmiu dział na atakującą piechotę wroga. Kartacze prują gęste szeregi przeciwnika, który poczyna łamać się i mieszać. Może Bem dokonałby całkowitego pogromu wroga, gdyby nie wiadomość od oficerów amunicyjnych, że kończą się już pociski. Padają nowe rozkazy, bateria błyskawicznie zwija pozycję i wycofuje się w bezpieczne miejsce. Był to przełomowy moment bitwy, zwycięstwo zdawało się chylić na stronę Rosjan. Prądzyński na próżno wypatruje pomocy generała Skrzyneckiego, nie nadchodzi pułkownik Ludwik Bogusławski z pobliskiego Gołąbka; na domiar złego pułkownik Tomasz Konarski melduje, że przed jego pozycjami pojawiają się jakieś oddziały nieprzyjacielskie. Wszystko teraz zależy od postawy i decyzji dowódcy. Prądzyński zdaje jednak w pełni ten trudny egzamin, "bystrym okiem ogarnia całe rzeczy położenie i postanawia wywikłać się dzielnym czynem". Ponagla Bogusławskiego, aby spieszył z pomocą, Węgierskiemu zaś poleca cofać się nadal, natomiast Ramorinie rozkazuje atakować grupę generała Faesi. Sam zaś porywa za sobą cały 5 pułk piechoty i wykorzystawszy błąd nieprzyjaciela, który spychając bataliony polskie rozciągnął się w kolumnie marszowej, prowadzi ten pułk prosto przez gorejące Iganie ku grobli na Muchawce. "Lwy warneńskie", zauważywszy ten "manewr na odcięcie", rzuciły się do odwrotu, ale nasze wiarusy uprzedziły ich zamiary. Znaczna część tych wyborowych jegrów nie dotarła już do zbawczej grobli, padając pod bagnetami polskich żołnierzy. Bezładny odwrót piechoty i brygady jazdy "błogosławił" resztkami pocisków major Bem. Tymczasem bataliony generała Ramoriny kończyły zwycięsko bój z kolumną generała Faesi. Zwycięstwo było pełne. Ponad 3000 poległych, 1550 jeńców i dwa działa padły łupem Polaków, którzy stracili 400 zabitych i rannych. Bateria Bema poniosła w tej bitwie poważne straty w ludziach i oporządzeniu oraz w koniach: 12 rannych, 23 konie zabite, rozbite jaszczyki i połamane koła u armat, ale swoją postawą wniosła walny wkład do zwycięstwa oręża polskiego, o czym generał Prądzyński raportował naczelnemu wodzowi, wymieniając wśród najdzielniejszych 2 pułk ułanów pułkownika Mycielskiego i 4 baterię majora Bema. Generał Skrzynecki, który już po bitwie przybył na pole walki, był w nie najlepszym humorze. Zwycięstwo to, prawdę powiedziawszy, nie cieszyło go, gdyż rozentuzjazmowany żołnierz domagał się dalszych działań, których wódz chciał za wszelką cenę uniknąć. Obojętnie więc i z ledwo ukrywaną niechęcią przyjmował okrzyki: "Na Siedlce!", oraz sugestie Prądzyńskiego kontynuowania pościgu. Gryzła go też zapewne zazdrość, że to nie on, a jego cichy adwersarz - Prądzyński - był autorem tego błyskotliwego zwycięstwa. Musiał jednak nagrodzić męstwo żołnierzy korpusu, a m.in. i Bema, którego na polu bitwy mianował podpułkownikiem, a na wniosek dowódcy nadał kilka krzyży wojskowych Virtuti Militari oraz awansował kilku oficerów i żołnierzy. Po walce igańskiej 4 bateria została wycofana do Kałuszyna, gdzie w krótkim czasie uzupełniła straty bojowe i stała się znów pełnowartościową jednostką bojową. Jednak od bitwy pod Iganiami aż do słynnej wyprawy na gwardie i bitwy ostrołęckiej nie brała ona poważniejszego udziału w wojnie. Rozdrobniona na plutony z przydziałem do rozmaitych wydzielonych korpusów i samodzielnych oddziałów (m.in. jeden jej pluton został przydzielony generałowi Chłapowskiemu, wychodzącemu na Litwę), pełniła swą twardą, żołnierską powinność. Generał Prądzyński, niezmordowany w tworzeniu nowych koncepcji operacyjnych, pod koniec kwietnia przedstawił naczelnemu wodzowi plan rozbicia korpusu gwardii, stacjonującego w rejonie Łomży, Ostrołęki i Augustowa. Zwycięstwo nad tym korpusem miałoby nie tylko ogromne znaczenie militarne, ale i moralne, w jego bowiem skład wchodziły najbardziej elitarne jednostki armii carskiej, nasycone nadto ogromną ilością wysoko urodzonych oficerów, generałów... Aczkolwiek niechętnie, wódz przystał w końcu na wykonanie tego planu, który jednak wskutek jego opieszałości i niezrozumiałej postawie zakończył się klęską sił polskich pod Ostrołęką. Początkowo jednak nic nie zapowiadało tej porażki. Korpus generała Umińskiego skutecznie zamaskował odejście głównych sił polskich do batalii z gwardią. Zasadnicze zadanie w tej walce przypadło grupie dowodzonej przez Skrzyneckiego, liczącej 30 000 bagnetów i szabel oraz 62 działa, w których skład weszła także 8-działowa bateria podpułkownika Bema. Od północy marsz generała Skrzyneckiego miał osłaniać oddział generała Dembińskiego, a od południa (wzdłuż Bugu) korpus generała Łubieńskiego winien był zapobiec ewentualnej interwencji armii głównej feldmarszałka Dybicza. Już pierwsze potyczki z ariergardą rosyjską generała Poleszki, które miały miejsce 16 maja pod Przetyczą i Długosiodłem, wykazały jakiś niedowład w dowództwie polskim. Słabe oddziały rosyjskie skutecznie hamowały nacisk znacznie przeważających sił polskich. Ta ni to walka, ni to pościg za cofającym się wrogiem winny były znaleźć swój finał nad rzeką Ruż, gdzie zatrzymała się gwardia dla połączenia z grupą osłonową generała Karola Biströma. Zdawało się, że tu zostanie ona rozbita, biorąc pod uwagę znaczną przewagę sił polskich (5000 żołnierzy i 18 dział), lecz Skrzynecki i tym razem nie podjął zdecydowanych działań i gwardie spokojnie wycofały się za rzekę. Dopiero 20 maja, gdy były one już bezpieczne, Skrzynecki zarządził energiczny pościg, który jednak nie doprowadził do walnej bitwy i zakończył się kilku potyczkami z tylnymi strażami. We wszystkich tych starciach bateria Bema brała czynny udział bądź jako całość, bądź poszczególnymi plutonami. Pod Złotorią Bem całą baterią ostrzeliwał nieprzyjacielskich huzarów i tu miał okazję wykazać się nadzwyczajną odwagą oraz troską o bijącego się w ciężkich warunkach żołnierza. Oto walczący w odcięciu od baterii pluton porucznika Rocha Rupniewskiego pozbawiony był żywności, której niedostatek odczuwano już od kilku dni. Żołnierz nie może być głodny - rozumował Bem, ale dostarczenie produktów z najbliższego punktu, domku straży celnej, znajdującego się pod huraganowym ostrzałem artylerii wroga, przechodziło możliwości ludzkie i "mimo głodu żaden kanonier nie dał się namówić, by pójść po jadło, co widząc ppłk Bem sam idzie wśród kul i granatów, ser, chleb, mięso i inne wiktuały wynosi i kanonierom rozdaje". Czynem tym, tak prostym i ludzkim, zdobył sobie Bem podziw i szacunek całej baterii i wszystkich obserwujących tę wyprawę. Starcie pod Złotorią kończy pierwszy etap wyprawy na gwardie. Zostały one wymanewrowane z Królestwa przy minimalnych stratach w ludziach i w materiale wojennym. Pojawiło się natomiast groźne niebezpieczeństwo ze strony głównych sił rosyjskich feldmarszałka Dybicza, który zorientowawszy się wreszcie w planach polskich, pospieszył szybkim marszem na pomoc gwardiom. Przeszedłszy Bug pod Grannem, szedł na Czyżewo, Zambrów, szukając polskiego kunktatora. Na wieść o tym przerażony Skrzynecki zarządził natychmiastowy odwrót w kierunku Warszawy. 26 maja armia polska osiągnęła Ostrołękę i poczęła przeprawiać się na drugi brzeg Narwi, pozostawiając dla obrony przedmieścia brygadę pułkownika Bogusławskiego oraz cztery działa z baterii Bema. Te szczupłe siły nie były w stanie przeciwstawić się olbrzymiej przewadze wojsk rosyjskich, które dopadłszy zmęczoną pościgiem, a wreszcie i odwrotem, obronę przedmościa zmusiły ją do szybkiej rejterady na lewy brzeg rzeki. Niestety, most na Narwi dostał się nie uszkodzony w ręce nieprzyjaciela, co w znacznym stopniu ułatwiło dalsze działania przeciw armii polskiej. Cztery działa kapitana Jabłonowskiego z przyczółka ostrołęckiego dołączyły dopiero około godziny piętnastej do baterii stojącej za Omulewem w sąsiedztwie jazdy generała Skarżyńskiego (3 dywizja), i to dopiero na skutek stanowczej interwencji Bema. "Cóż znaczyć będziesz kapitan w tym ogniu - wołał dowódca. - Jedź natychmiast do baterii". Sam zaś pokłusował do naczelnego wodza, aby wymóc na nim obietnicę użycia baterii w bitwie. Wrócił z wiadomością, że już wkrótce wejdzie ona do akcji. Generał Skarżyński niechętnie jednak ustosunkował się do decyzji wodza, widział trudności w forsowaniu bagnistej rzeki Omulew, nadto twierdził, że nie może dać baterii odpowiedniej asekuracji, przez co może się ona narazić na bardzo ciężkie straty. Lecz Bem nie dał się zbyć. Właśnie przecież Jabłonowski przeszedł niedawno bez trudu rzekę - tłumaczył generałowi, który wreszcie pod naciskiem argumentów dowódcy baterii zgodził się na odmarsz, a generał Wąsowicz dał osłonę w sile dwóch szwadronów karabinierów. Bem poprowadził swą baterię wprost na stanowisko wodza, czekając tam jego dalszych rozkazów. Położenie naszych wojsk było już wówczas bardzo krytyczne, a może nawet beznadziejne. Bitwy już w żadnym wypadku nie można było wygrać. Wojska rosyjskie, przeprawiające się na drugi brzeg rzeki, wzrastały na sile, przy czym nie napotykały zdecydowanego przeciwdziałania polskiego. Prowadzone z naszej strony kontrataki częściami poszczególnych dywizji nie przynosiły rezultatów; nieprzyjaciel nadal pozostawał na lewym brzegu rzeki. Załamało się natarcie 3 dywizji piechoty, która atakując pod silnym ogniem artylerii rosyjskiej, bez wsparcia własnej, poniosła bardzo duże straty. O godzinie trzynastej ruszyła do nowego przeciwnatarcia 1 dywizja piechoty, wsparta oddziałami 3 dywizji i ogniem artylerii. Również i to przeciwdziałanie polskie załamało się w coraz silniejszym ogniu artylerii Dybicza. Skrzynecki nie rezygnował jednak z próby wyparcia wroga za rzekę. Rzucił więc w bój 25 szwadronów jazdy, ale trudny, bagnisty teren i przewaga ogniowa wroga zniweczyły i tę próbę. W szarży tej poległ bohaterski generał Kicki. Skrwawione pułki i szwadrony odpływały na tyły armii, gdzie poczynały narastać chaos i panika. Około godziny siedemnastej feldmarszałek Dybicz podjął generalne natarcie, lecz działając zbyt ostrożnie nie osiągnął sukcesu dzięki przeciwnatarciu dwóch brygad z 5 i 1 dywizji piechoty, wspartych ogniem kilkudziesięciu dział polskich. Był to już jednak ostatni wysiłek ze strony polskiej; jeszcze jedna próba natarcia Rosjan zakończyłaby się niechybnie całkowitym pogromem naszej armii. Bój począł stopniowo wygasać, a pobojowisko zasłane tysiącami trupów i rannych osnuwała mgła znad rzeki i moczarów. Była godzina osiemnasta. Rosjanie, wstrząśnięci stratami, zatrzymali natarcie, mimo iż mieli do dyspozycji jeszcze nie zużyte oddziały piechoty i bardzo dużo kawalerii, której szarża mogła błyskawicznie rozstrzygnąć batalię. Wiedział o tym dobrze Skrzynecki, toteż zauważywszy podejrzany ruch wojsk rosyjskich na moście zwrócił się do Bema z rozkazem: - Pułkowniku, każ pan działa odprzodkować i daj do nich ognia, a dobrze ich przepędź. Na to tylko czekał Bem; kapitan Jabłonowski otrzymuje rozkaz przygotować baterię do akcji, sam zaś dowódca rusza przodem dla zbadania terenu i wybrania odpowiedniej pozycji ogniowej. Jeździec i koń, jak zrośnięci z sobą, mijają spokojnie linię tyraliery rosyjskiej, tam Bem "wydobywa perspektywę i zaczyna przypatrywać się kolumnom moskiewskim, które w masie od mostu z wolna naprzód postępowały. Jakim nadzwyczajnym trafem nie został raniony lub zabity, nie pojmuję do dziś dnia - zanotował w swoim pamiętniku Jabłonowski. - Widząc, gdzie stanął podpułkownik, zakomenderowałem: Kłusem, galopem, a potem marsz, marsz, marsz". Wiedziona przez Jabłonowskiego bateria wpadła między zdziwionych tyralierów rosyjskich i zbliżała się do pasma bagien oddzielających ją od pozycji, na której stał dowódca. Bagno zarzucono uprzednio przygotowanymi faszynami, toteż działa przeszły przez niebezpieczny teren bez szkody i stanęły przy swoim dowódcy. Gorączkowe rozkazy krzyżują się z pokrzykiwaniem ludzi, działa zajmują kolejno wskazane pozycje i wkrótce są gotowe do otwarcia ognia. Nieprzyjaciel jest wyraźnie zaskoczony, ruch jego wojsk jakby się nieco zwolnił, tym bardziej że wraz z zuchwałym manewrem Bema generał Dembiński rozpoczął ruch ku przodowi swoją kawalerią, a 3 dywizja generała Skarżyńskiego ruszyła od Omulewa w kierunku pola bitwy. Nadto pojawiła się brygada piechoty pułkownika Zawadzkiego. Ruchy wojsk polskich wywołują wrażenie na przeciwniku, który, zdezorientowany, działa ostrożnie i z wahaniem. I właśnie w tym momencie padły pierwsze salwy artyleryjskie 4 baterii. Jedno jej skrzydło, złożone z trzech plutonów, ostrzeliwało kulami i granatami most, dokonując tam poważnych spustoszeń, a pozostałe dwa plutony zwróciły silny ogień kartaczowy przeciw zmasowanej piechocie stojącej na przedpolu mostu. Pierwsze salwy były bardzo skuteczne. Widać było wyraźnie zamęt w szeregach nieprzyjacielskich, dochodziły krzyki oficerów i wrzawa żołnierzy. Zaskoczenie jednak szybko minęło, nieprzyjaciel zorientował się, jak słabego ma przed sobą przeciwnika, i otworzył przeciw niemu silny ogień z 60 dział. Bateria Bema znalazła się teraz w krytycznym położeniu. "Ogromny był ogień armatni pod Sewastopolem - napisze w kilkadziesiąt lat później Jabłonowski - w porównaniu z nim nasz tylko krotochwilą nazwać można, lecz niezawodnie nigdzie i tam na tak małej przestrzeni, tudzież w jednym punkcie większej liczby dział i pocisków nie skoncentrowano. Raz, jakeśmy się rozstrzelali, to tak wielki dym powstał, tyle naraz kul nieprzyjacielskich grunt ryło, że kurz stąd pochodzący zupełną noc ponad naszym frontem zaciągnął... O dwa kroki od siebie nic rozpoznać nie było można. Walka ta trwała pół godziny... Naraz huk dział ustał zupełnie, dym opadł, a śliczne słońce pokazało się nam nareszcie... Jakiż widok przedstawił się moim oczom? Dział naszych strzelających na placu nie było. Sam podpułkownik Józef Bem z dobytą szablą jeździł po pobojowisku wraz ze swym trębaczem Hańczą, lustrując własne straty i energicznie komenderując odwrotem baterii spod morderczego ognia wroga". Straty baterii były poważne. Poległo 1.4 oficerów i żołnierzy, wielu odniosło rany i kontuzje, część koni wybita lub ranna uniemożliwiała szybkie wycofanie baterii, do czego dołączały się połamane koła i rozbite wozy amunicyjne. Dwa działa odciągnęli osobiście w bezpieczne miejsce Bem i jego oficerowie. Wówczas to jakiś odłamek ostatniego pocisku wroga ranił Bema, lecz on, nie zważając na ranę, pozostał do końca przy swoich żołnierzach i nie opuścił ich w czasie odwrotu, dając się opatrzyć dopiero w Warszawie. Ta stała obecność dowódcy dodawała sił żołnierzom, nadto pozwoliła im znieść łatwiej upokorzenie doznanej klęski. Żołnierze baterii nigdy mu tego nie zapomnieli. Szarża ostrołęcka baterii Bema, dzięki której pozyskał zaszczytne miano "krwawej gwiazdy Ostrołęki", była najpiękniejszym i ostatnim akordem nieszczęśliwej dla nas bitwy. Oceniono ją jako czyn wojenny nadzwyczajnej śmiałości "i nie wiadomo, czy w jakiejkolwiek innej wojnie, od czasu, jak armat używają, artyleria inna ośmieliłaby się działać podobnie". Sam wódz naczelny w uznaniu niewątpliwej zasługi Bema i jego baterii w zażegnaniu całkowitej porażki armii pisał w raporcie do rządu, iż manewr baterii, "wykonany z dzielnością, zmusił nieprzyjaciela do cofnięcia się nad sam brzeg rzeki... Pułkownik Bem dał świetne dowody męstwa". Również na dymiącym jeszcze pobojowisku mianował go Skrzynecki pułkownikiem i zaprosił na radę wojenną, która miała omówić sytuację wytworzoną przez przegraną bitwę. Około godziny dwudziestej pierwszej członkowie rady zebrali się "w tym miejscu prawie, gdzie bateria Bema tak morderczy ogień na nieprzyjaciela rzucała". Byli obecni generałowie: Tomasz Łubieński, Ignacy Prądzyński, Kazimierz Skarżyński, Maciej Rybiński, Karol Turno, Jerzy Langerman, pułkownicy: Tomasz Konarski, Józef Bem, Walenty Zawadzki i inni. Wódz rozpoczął naradę od słów: "Spotkanie było haniebne, lecz honor każe nam tutaj się zagrzebać". Chciał ściągnąć do siebie dywizję generała Antoniego Giełguda, która praktycznie odcięta od sił głównych podążała na Litwę, by rankiem 27 maja uderzyć ponownie. Większość rady wypowiedziała się jednak przeciw kontynuowaniu bitwy i za odwrotem do Warszawy. Bem jako świeżo upieczony członek rady nie zabierał głosu, ale i on zapewne zgadzał się z opinią niektórych osób, iż wódz nie spełnia pokładanych w nim nadziei, że zachodzi konieczność zmiany na tym stanowisku i powołania kogoś bardziej odpowiedzialnego, energicznego, a przede wszystkim wierzącego w wojsko i naród. Pod wrażeniem opinii wodza, iż to przyszedł ów finis Poloniae, odbywał się odwrót ku Warszawie. Bezładnie pomieszane pułki i szwadrony zdążały ku zbawczym umocnieniom stolicy. Jedynie artyleria zachowała normalny szyk marszowy, świecąc innym przykładem. Bateria Bema opuściła pobojowisko około godziny dwudziestej drugiej i szła spiesznym marszem na Różan, dokąd dotarła 27 maja rano. Bem mimo rany cały czas znajdował się przy baterii, zachęcając żołnierzy do wytrwania i zachowania porządku. Jechał na pożyczonym koniu, gdyż własnego utracił w czasie bitwy. Dopiero w stolicy otrzymał od wdowy po poległym generale Kickim pięknego rumaka, który towarzyszył mu do końca bojów. 28 maja wojsko wkraczało do stolicy. "Bateria wystroiła się z kokieterią w najnowsze mundury...", witano radośnie powracających, choć serce krwawiło". Ludność Warszawy nie znała jeszcze pełnych rezultatów bitwy. Kwiaty i wiwaty mieszały się z okrzykami boleści na widok rannych. Tych zabierali do swoich domów obywatele stolicy. Wychodzono nie tylko z gorącym powitaniem, ale także z obfitym poczęstunkiem. Szara brać żołnierska dziękowała mieszkańcom, lecz w niejednym oku łza się kręciła, że oto witani jako zwycięzcy, są w rzeczywistości pokonanymi. Między Ostrołęką a szturmem Warszawy Okaleczona w boju bateria stanęła w obozie na Powązkach. Skończyły się wiwaty, parady i przyjęcia. Życie wracało do normy, a do świadomości społeczeństwa poczęły docierać prawdziwe wiadomości o wyniku bitwy oraz postawie wodza marnującego armię i dobre pomysły podwładnych. W czerwcu doszło do pierwszych niepokojących Skrzyneckiego wystąpień ludu Warszawy, który instynktownie czuł w nim "grabarza" powstania i domagał się bliżej jeszcze nie określonych zmian w w wojsku i w rządzie, wszystkie jednak miały zmierzać ku uaktywnieniu całego narodu w jego walce o święte i niepozbywalne prawa do niepodległego bytu w demokratycznym ludowładczym państwie. Pułkownik Bem stał na uboczu tych rozgrywek politycznych, dzięki którym nieudolny Skrzynecki mógł utrzymać się jeszcze przy władzy do pierwszych dni sierpnia. Jednak i on czuł instynktownie, że strategia obrana przez wodza nie prowadzi ku celowi wyznaczonemu przez podchorążych w noc listopadową. Nie wysuwał jeszcze żądania zmiany wodza, ale coraz goręcej przychylał się do narzucenia mu kierunku zdecydowanych działań wojennych, gdyż wychodził ze słusznego założenia, że armia polska jest dość silna,, aby podejmować zwycięsko realizację ofensywnych planów. Znał wartość żołnierza, ofiarność społeczeństwa, która przecież ujawniła się tak wyraziście w bitwach i w gorącym przyjęciu powracających z marcowej ofensywy oraz tych z nieudanej wyprawy na gwardie. Stan baterii Bema na 29 maja przy 10 działach wynosił: 10 oficerów, 232 podoficerów i żołnierzy oraz 249 koni. Obóz powązkowski kipiał żołnierskim życiem. Co dzień dostarczano uzupełnienia w sprzęcie bojowym, w koniach, likwidowano straty, reperowano sprzęt. Zapobiegliwość Bema dała wkrótce pełne rezultaty: po kilkunastu dniach bateria osiągnęła pełny stan etatowy i gotowość bojową. A choć w jej szeregach znalazło się wielu nowych, przydzielonych z kawalerii żołnierzy, którym obce było rzemiosło artyleryjskie, w otoczeniu starych, wysłużonych kolegów szybko nabierali wprawy i umiejętności. W pierwszych dniach lipca bateria została przydzielona do III rezerwowego korpusu jazdy generała Skarżyńskiego i odeszła w rejon Kazunia pod Modlinem, do miejsca koncentracji większości armii. Tuż przed wymarszem dowódca baterii, pułkownik Bem, został odznaczony za męstwo wykazane w boju Złotym Krzyżem Virtuti Militari. Obok Legii Honorowej na piersi naszego bohatera zawisło drugie najwyższe odznaczenie bojowe - polskie. Ledwo bateria zdołała rozlokować się na nowym miejscu postoju, gdy 13 lipca nadszedł rozkaz zmieniający wiele w jej życiu. Oto Bem powołany został na stanowisko dowódcy artylerii czynnej armii, a jego nieodłączny towarzysz bojów, kapitan Jabłonowski, przydzielony mu jako szef sztabu. Trzeba było rozstać się z baterią, z którą był związany krótkim, ale jakże cementującym trudem żołnierskim. Nie było już żadnych dąsów ani kwasów, o których pisał Jabłonowski z okazji objęcia przez Bema dowództwa 4 baterii. Pokazał on, czym powinna być artyleria na polu walki, do perfekcji doprowadził jej taktykę bitewną, kazał baterii realizować zadania zdawałoby się niemożliwe, a jednak wykonalne. Teraz przystąpił do nowej pracy postawienia na najwyższym poziomie technicznym i bojowym całej artylerii czynnej armii oraz włączył się do prac inżynieryjnych związanych z budową umocnień i "uzbrojenia działami wszelkich fortyfikacyjnych robót wzniesionych ku obronie Warszawy". Najbardziej na sercu leżała mu sprawa dopływu fachowych kadr do artylerii. 21 lipca zwrócił się więc do Skrzyneckiego, aby do artylerii, "która ze wszystkich innych najwięcej nauki potrzebuje, żaden oficer ani podoficer, aż do stopnia kapitana I klasy, nie był posunięty na wyższy stopień, dopóki nie złoży egzaminu przed komisją do tego wyznaczoną". Komisja taka została powołana w kilka dni później. Przeforsował również Bem u naczelnego wodza inny postulat łączący się już raczej z jego osobistym sentymentem do artylerii konnej, aby liczyć odrębnie starszeństwo oficerów artylerii konnej i pieszej. Wreszcie, aby uczynić ją bardziej sprawną, uzyskał aprobatę wodza na zwiększenie ilości koni pociągowych na działo z czterech na sześć. Na początku sierpnia z inicjatywy Bema powstał zakład dla artylerii konnej, którego zadaniem było przygotowywanie kadr i uzupełnień. Jeszcze jedną sprawę chciał Bem przeforsować u wodza, ale tym razem bez skutku, a mianowicie przeniesienie do jazdy lub piechoty oficerów artylerii nie odpowiadających wymaganiom stawianym w tej broni. Skrzynecki odmówił tej prośbie, argumentując, iż "takowe przenoszenie zrządziłoby niezawodne nieukontentowanie w piechocie, która uważałaby się przez to za poniżoną". Chcąc uzupełnić straty w sprzęcie artyleryjskim, nieuchronne przecież w wojnie, Bem zajął się bliżej warszawską odlewnią dział, krytykowaną przez prasę. Wyjaśniał więc, że produkcja dział należy do bardzo skomplikowanych, wymaga odpowiednich urządzeń technicznych i narzędzi, których brak odczuwano, a także wysoko kwalifikowanych fachowców. Po zlikwidowaniu tych braków spodziewano się przyjazdu ludwisarzy z Francji, ale aby nie tracić czasu, generał Piotr Bontemps, przełożony odlewni dział, zlecił tymczasową produkcję niejakiemu panu Lienard. Odlewy były jednak nieudane i wtedy do pracy zabrał się sam generał i "na koniec z naszymi prostymi rzemieślnikami dobre odlewy otrzymał... Takim to sposobem, - pisał Bem - przyszliśmy już do własnych, a każdy łatwo przeto pojmie, jak wielką zasługę mają dla kraju... jenerał Bontemps i oficerowie pod jego rozkazami pracujący". Tymczasem po klęsce ostrołęckiej pogłębiła się, wbrew opinii w wojsku, w rządzie i w społeczeństwie, nieczynność wodza. A przecież klęska ostrołęcka nie była katastrofą dla armii i powstania. Nieprzyjaciel, wstrząśnięty stratami, pozostał bierny przez kilka dni i dopiero 1 czerwca feldmarszałek Dybicz wyruszył w ślad za Polakami. 4 czerwca armia rosyjska stanęła w rejonie Pułtuska, gdzie czekała na posiłki, a nadto na stłumienie powstania na Litwie. Tu też zmarł wódz carski na cholerę, która grasowała wówczas w armii. Jego następcą został feldmarszałek Iwan Paskiewicz, mający pełne zaufanie cesarza Mikołaja I. Choć nie odznaczał się on wybitnymi talentami wojskowymi, zdołał w ciągu trzech miesięcy stłumić powstanie, w czym chyba najwięcej pomogli mu sami Polacy. W Warszawie kipiało od różnych domysłów i plotek politycznych. Obok znanych już czerwcowych wystąpień ludu stolicy wrzała walka w łonie władz, między wodzem a rządem, który Skrzynecki usiłował obalić. Pełna klęska polityczna poniesiona w tej akcji kazała zwrócić się wodzowi ku sprawom najistotniejszym, a więc działaniom wojennym, lecz nadal wykazywał całkowity bezwład, wyrzekając się jakichkolwiek działań przeciw głównym siłom rosyjskim. Zmontował natomiast wyprawę przeciw wojskom generałów Teodora Rüdigera i Cypriana Kreutza, znaną pod nazwą "wyprawy łysobyckiej". Jej niepowodzenie umiał wódz zręcznie wykorzystać dla obrony własnego stanowiska, sądząc generałów Józefa Jankowskiego i Ludwika Bukowskiego nie za nieudolność w dowodzeniu, ale za przynależność do fikcyjnego spisku skierowanego przeciw jego osobie. Zajmując się ratowaniem własnej twarzy i stanowiska, patrzył obojętnie, jak armia rosyjska pod bokiem naszych wojsk przemaszerowała z Pułtuska pod Płock, gdzie sforsowawszy przy pomocy pruskiej Wisłę, bez oporu ze strony polskiej, wyszła na lewy jej brzeg i skierowała się na Warszawę od zachodu. Ta bezczynność wodza wywołała oburzenie u trzeźwiejszych dowódców. Zażądano rady wojennej. Zebrała się ona 31 lipca, a rej wśród zwolenników działań zaczepnych wiedli Bem i Rybiński. Bem, doceniając kluczowe znaczenie Łowicza dla prowadzenia tychże działań, a opuszczonego bez głębszych racji, żądał jego ponownego obsadzenia. Rada wojenna przychyliła się do zdania Bema i rozpoczęto odpowiednie ku temu kroki. Ponad 50 000 bagnetów i szabel oraz 132 działa gotowe były do podjęcia zaleceń rady, lecz naczelny wódz znów zdołał pokrzyżować je, zażądawszy ponownego zwołania rady na 3 sierpnia. Uchwała jej była jednobrzmiąca: działać zaczepnie, przy czym skonkretyzowano cel - zgrupowanie nieprzyjacielskie w rejonie Rybna i Kocieszowa. Naglony przez pułkownika Bema, który "w gorączkowym usposobieniu nigdy o niczym nie wątpił", Skrzynecki polecił wydać armii odpowiednie rozkazy. Nim jednak dotarły one do poszczególnych oddziałów, wskutek opieszałości wodza, nastąpiła zmiana sytuacji: nieprzyjaciel ostrzeżony przez szpiegów odszedł z niebezpiecznego rejonu i cała dobrze zaplanowana akcja spaliła na panewce. Na każdej następnej radzie wojennej, mimo wzrastającego nacisku, Skrzynecki stawał się coraz bardziej agresywny i bezkompromisowy, wyraźnie odrzucał wszelkie ofensywne koncepcje, twierdząc, że "na lewo i prawo czyniąc wycieczki z Warszawy zniszczy Paskiewicza". Było to jednoznaczne z planem odwrotu do stolicy i zamknięcia się w jej murach, co równało się pogrzebaniu powstania, gdyż tylko w otwartym polu można było szukać szans pobicia przeciwnika. I tak płynęły cenne dni, "rada goniła radę", a dyrektywy uchwalane na nich zawsze skutecznie paraliżował wódz. Najpierw rzucał on ze swojej strony sakramentalne pytanie: "Czy mam działać zaczepnie?", a gdy otrzymywał w tej mierze odpowiednie wnioski i dyrektywy, potrafił z nie byle jakim talentem każdą zdrową myśl w tak niekorzystnym przedstawić świetle, że rada ostatecznie przychylała się do jego opinii wbrew żywej opozycji części wyższych oficerów, w której rej wodził Bem. "Bem - pisał Prądzyński - nader biegły i uczony w pracowni artylerycznej, cudny w boju na czele baterii, gasł jednak na radzie wojennej. Przecież gdy mu wódz udzielił głosu, zaczął po swojemu obstawać za uderzeniem na nieprzyjaciela i stoczeniem bitwy. Gdy mu na to zrobiono obiekcję, że nieprzyjaciel ma dobrą konnicę i przemagającą artylerię, mój Bem na poparcie swego zdania zacytował bitwę pod Iganiami, w której Rosjanie mieli przemagającą liczbę konnicy, jakoż i artylerii, a jednak pobitymi zostali". Na to Chrzanowski: "Co tam Iganie, Iganie. Nie macie się z czym tak bardzo popisywać..." - "Tak, tak, zapewne - podchwytuje Skrzynecki i pomaga w umniejszaniu zasługi igańskiej, której Bem znowu wszystkimi siłami bronił". Narada ta odbyła się 7 sierpnia i nie przyniosła znów żadnego rezultatu, tak że jej dalszy ciąg odroczono na dzień następny. Niezgodność opinii kazała wodzowi zażądać od dowódców pisemnych oświadczeń. Bem, Łubieński, Prądzyński i Kołaczkowski wypowiedzieli się stanowczo za działaniami zaczepnymi, ale byli i tacy, którzy doradzali układy z Paskiewiczem. Wypowiedź Bema za stoczeniem bitwy bezodwłocznym nie miała wówczas pełnego uzasadnienia. Była to ryzykancka próba postawienia wszystkiego na jedną kartę, oddania losów wojny jednej bitwie, która miała przynieść albo zwycięstwo, albo klęskę, uratować albo pogrzebać powstanie. Kunktatorska polityka Skrzyneckiego prowadziła tylko do tego ostatniego rozwiązania, i to bez honoru. Dzień 9 sierpnia przyniósł wreszcie upadek wodza. Do Bolimowa, gdzie znajdowała się kwatera główna, przybyła delegacja sejmowa, aby rozstrzygnąć definitywnie sprawę wodzostwa i działań wojennych. Od dowódców zażądano opinii na piśmie. Pułkownik Bem nie zarzucił swojego stanowiska, zaznaczył wyraźnie, że jest "za bojem zaczepnym, czy to prostym atakiem, czy też za pomocą zręcznego manewrowania..." Odwrotowi jest zupełnie przeciwny jako wyraźnej przepowiedni skonania ojczyzny. "Wojsko pragnie walki - pisał - wyjąwszy chyba wyższe stopnie..." Był też za "odmianą wodza", jeśli obecny będzie nadal przeciwny działaniom ofensywnym, "gdyż będąc prawie tak silni jak wróg, a mocniejsi duchem, wygramy z nim decydującą bitwę". Końcowy wynik głosowania obalił Skrzyneckiego zaledwie większością jednego głosu; Bem otrzymał również kilka wotów. Ostatecznie 11 sierpnia władza wodza przeszła w ręce generała Henryka Dembińskiego, jako zastępcy naczelnego wodza do czasu nowej nominacji. Rozpoczęły się kilkudniowe debaty nad możliwymi kandydaturami. Typowano generała Prądzyńskiego, ale ten stanowczo odmówił; wysunięto wówczas kandydaturę pułkownika Bema, następnie Małachowskiego, Łubieńskiego... Wszyscy odmówili. Stanisław Barzykowski, historiograf powstania i minister oświaty, zanotował z goryczą: "Miano więc po obozie buławę i miecz polski obnosić i z nimi się napraszać. Zapewne krytyczne było nasze położenie, ale nie było gorsze jak po bitwie grochowskiej, a jednak wtenczas tak nisko nie upadliśmy". Czy Bem postąpił słusznie odmawiając przyjęcia buławy? Odznaczał się przecież fachową wiedzą wojskową, co prawda tylko w dziedzinie artylerii, ale przecież znaleźliby się doradcy, którzy podsunęliby dobry plan operacyjny, a on - Bem - zwolennik walki, na pewno przyjąłby takowy. A przecież zerwanie z dotychczasowym systemem to już była połowa zwycięstwa nad Rosjanami. Zapał bojowy, rzutkość i energia Bema w połączeniu z chłodną rozwagą i talentami Prądzyńskiego mogły w poważnym stopniu wpłynąć na odwrócenie karty wojennej na korzyść Polaków. Odmowa wszystkich potencjalnych kandydatów zaniepokoiła rząd i sejm. Chwycono się wówczas ostatecznego środka. 16 sierpnia przesłano na ręce Prądzyńskiego reskrypt "nakazujący mu objęcie dowództwa pod odpowiedzialnością osobistą. Gdyby atoli generał Prądzyński nad wszelkie spodziewanie chciał trwać w nieposłuszeństwie, na ten przypadek Rząd Narodowy przeznacza na wodza naczelnego pułkownika Bema i na jego imię nominację załącza". Nie pomogły i te wybiegi; Prądzyński odrzucił stanowczo ową propozycję, a właściwie rozkaz. Bem natomiast w ogóle nie dyskutował na ten temat. Nie chciał być marionetką w rękach Dembińskiego czy Krukowieckiego, którzy wywierali przemożny wpływ na generalicję. Pierwszego uważał zresztą za kontynuatora linii Skrzyneckiego, drugiego zaś za sprawcę "nieszczęść wszystkich", prześladującego na spółkę z generałem Chrzanowskim "wszystkie patriotyczne zgromadzenia". Działo się to właśnie w chwili, gdy na ulice stolicy wyległ lud Warszawy, oburzony polityką rządu, sejmu i wodza, domagający się kary na domniemanych i rzeczywistych winowajców tego stanu rzeczy. Odmawiając definitywnie przyjęcia buławy, Bem utorował drogę do władzy generałowi Krukowieckiemu, który po stłumieniu warszawskich rozruchów zabrał się co rychlej do... pogrzebania powstania w murach stolicy. W obronie stolicy 6 i 7 września Rada obrony Warszawy zebrała się po raz pierwszy 18 lipca. W jej skład wchodził m.in. pułkownik Bem. Poruszano na niej sprawy związane z obroną stolicy, jej umocnieniami i obsadą poszczególnych fortów wojskiem i artylerią. Bemowi zlecono nie tylko sprawy artylerii, ale i urządzenie łączności "przy pomocy sztucznych ogniów wojennych". Obsada linii obronnej była tu czołowym zagadnieniem. Prądzyński, widząc szczupłość wojsk, szczególnie po odejściu II korpusu generała Ramorino, proponował opuszczenie zewnętrznej linii umocnień. Zaoponował jednak przeciw temu Bem, utrzymując, że "tak artylerię urządził, iż w kilka minut na każdy punkt, gdzie będzie potrzeba, sto dział pospieszy, czego nieprzyjaciel uczynić nie może". Dalej "upraszał tedy Bem, aby mu dowództwo tej pierwszej linii powierzono, i ręczył za obronę; twierdził, że Warszawa zdobytą nie będzie". Znano Bema z męstwa, energii i wiary w powodzenie, wiedziano o jego doświadczeniach z obrony Gdańska, pamiętano postawę pod Iganiami i Ostrołęką, toteż większość rady przychyliła się do jego zdania, a Krukowiecki (który mianował go wówczas generałem brygady) poparł bez zastrzeżeń. "Śpijcie teraz spokojnie - mawiał - mnie dowództwo pierwszej linii szańców powierzone". Nie była to jednak realna obietnica; jego dowództwo nad pierwszą linią było już od samego początku iluzoryczne, gdyż oprócz artylerii nie dysponował żadnym innym rodzajem broni. Aby jednak maksymalnie ułatwić mu zadanie, Bem otrzymał do wyłącznej dyspozycji artylerię rezerwową armii, składającą się z 28 dział konnych i 24 pozycyjnych. Po jej zainstalowaniu w Warszawie wydał szereg zarządzeń, które miały zwiększyć jej gotowość bojową. Równie gorliwie zajął się przygotowaniem do walki artylerii czynnej, organizując zapasy amunicji, uprzęży, koni, wozów dostawczych itp. Na dzień 19 sierpnia armia polska liczyła 134 działa oraz 32 000 bagnetów i szabel. Jednak siły wroga przeważały w dwójnasób w piechocie i jeździe (54 000 bagnetów i 17 000 szabel), a trzykrotnie w artylerii (390 dział). Polacy większość swoich sił skupili na odcinku południowo-zachodnim gdy należało je skoncentrować na zachodnim, na odcinku Woli. Nikt jednak nie brał poważnie możliwości ataku na najmocniejszy punkt obronny stolicy, wzięcia jej "za naczelne rogi" - jak wyraził się Mierosławski. Dlatego też ten kluczowy punkt - Wola, był bardzo słabo obsadzony, a i sąsiadujące z nim forty nie miały odpowiednio silnych załóg i obsady artyleryjskiej, aby wspomóc Wolę w krytycznym momencie. Broniła jej ostatecznie szczupła garstka żołnierzy z bohaterskim generałem Józefem Sowińskim, zaatakowana rankiem 6 września przez 11000 Rosjan i 70 dział, mimo iż wieczorem dnia poprzedzającego szturm generał Wojciech Chrzanowski zauważył przesuwanie wojsk nieprzyjacielskich na odcinek Woli i usiłował przekonać o tym Krukowieckiego i Bema. Obaj jednak uznali ten ruch za manewr maskujący główny kierunek uderzenia. Zarządzono jednak ostre pogotowie na całej linii obronnej, a Bem "ustnie stosowne otrzymał rozporządzenia, ażeby artyleria rezerwowa o godz. 2 po północy była zaprzężona". Przed godziną piątą rano artyleria rosyjska otworzyła silny ogień, kierując go na odcinek Woli. Słabe działa polskie nie mogły przeciwstawić się skutecznie tej nawale żelaza, a posiłki jakie polecił rzucić Krukowiecki obrońcom (batalion piechoty i 14 dział), nie mogły zmienić sytuacji. Tylko masowy odwet ogniem artyleryjskim wszystkich rezerwowych dział Bema mógł przynieść pożądany zwrot, ale jej dowódca w chwili, "gdy wszystko za broń chwytało..., który sam ofiarował się na dowódcę pierwszej linii obrony..., na niej nie znajdował się"pisał Barzykowski. Rozbiegali się adiutanci szukać tej artylerii "jak szpilki w stogu siana", a gdy ją wreszcie odnaleziono na folwarku świętokrzyskim, jej dowódca, pułkownik Chorzewski, odmówił użycia jej w boju, "czekając na własnoustną komendę jenerała Bema, bez której nie wolno tu nikomu ruszyć jednego działa". Rzucono się tedy na poszukiwanie Bema, lecz bezskutecznie. Nie można go było nigdzie znaleźć - ani w kwaterze głównej, ani w dowództwie artylerii, ani też w instytucjach wojskowych. Zrozpaczeni dywizjonerzy poczęli więc rozrywać pojedyncze baterie i rzucać je w ogień i "tym sposobem - pisze Mierosławski - rozleciała się i rozbłąkała na bezstyczne kawałki ostatnia otucha naszego odwetu". W tej zamieci żelaza i ognia, która rozpętała się wokół Woli, tkwili nieustraszenie obrońcy, gotowi raczej umrzeć niż poddać się. Nagle błysk niezwyczajny, huk ogromny i potężny słup ognia i dymu wzbił się w powietrze. To fort nr 54, słynna "reduta Ordona", kończył swój żywot bojowy. Na chwilę jakby oniemiały działa i wraże szeregi na widok tego bezprzykładnego męstwa. Lecz gdy tylko przetoczył się ów potężny grzmot, opadły nieco dymy i prochy bitewne, znów odezwały się działa i przeciągłe okrzyki idącej do szturmu piechoty. W tej tak krytycznej chwili zjawia się na folwarku świętokrzyskim Bem, z ogniem i gniewem w oczach rzuca się ku Chorzewskiemu, gdyż dostrzegł już smętne szczątki swojej rezerwowej artylerii w postaci 4 baterii konnej i woła: - Gdzie, u kroćset piorunów, pan pułkownik podziałeś mi resztę? Na to Chrzanowski: - Wódz naczelny i generałowie korpusowi zabrali wszystkie inne. Gdybyś generał był na swoim miejscu, nie dałbyś tej ruiny dokonać. Zgrzytnął tylko Bem zębami w odpowiedzi - jakby czuł swoją winę - porwał tę ostatnią baterię i skierował ją na szosę błońską, aby wesprzeć Wolę w jej ciężkim, zażartym boju. Niedługo jednak mógł działać na jej rzecz. Nieprzyjaciel, podciągnąwszy nowe baterie, wziął 4 konną w krzyżowy ogień i zmusił ją do odwrotu ze stratami. Jedyną korzyścią z tej akcji Bema było wprowadzenie do fortu 2 batalionu 10 pułku piechoty pod dowództwem Piotra Wysockiego. Bohaterski był koniec obrońców Woli; do ostatniego naboju, a w końcu bagnetem walczyli czarni od prochu żołnierze i oficerowie. Nikt nie prosił pardonu, nikt go też nie dawał. Legł pod bagnetami dzielny Józef Sowiński, ranny dostał się do niewoli bohater nocy listopadowej - Piotr Wysocki. Nad Wolą zapadła cmentarna cisza, Oszołomiony sukcesem, a równocześnie wstrząśnięty ogromnymi stratami, wróg wstrzymał na chwilę napór. Lecz trwało to niedługo. Ostre rozkazy oficerów poruszyły tę masę ludzką ku następnej zaporze na drodze do serca Warszawy - ku Czystemu. Tu na jego przedpolu napotkał wróg silny opór piechoty polskiej, a tymczasem Bem, zdoławszy zgromadzić 29 dział, otworzył trzygodzinny ogień na nacierające kolumny i siejąc w nich śmierć i zniszczenie zmusił do zatrzymania, a wreszcie cofnięcia się na pozycje wyjściowe. Jednak klucz do stolicy pozostał już w ręku wroga. Ta interwencja Bema, według współczesnych, uratowała Warszawę od upadku jeszcze tego samego dnia. Dziwne jednak było zachowanie się Bema w pierwszym dniu ataku. Krytykowano go za to i wówczas, w gorących dniach szturmu, i na emigracji; on sam nie szukał specjalnie usprawiedliwienia. Powtarzał tylko, "iż gdyby mu nie zabrali artylerii rezerwowej, to by z całą akurat trafił na moment szturmowy". Czasem zaprzeczał temu, iż pozostał powiadomiony o szykującym się szturmie i że "dopiero huk armat obwieścił mu atak". Osoby mu najbliższe twierdziły nawet, że Bem zatrzasnął sobie drzwi od kościoła luterańskiego, na którego wieży urządził punkt obserwacyjny. Nie mamy jednak autorytatywnego potwierdzenia tej wersji. Pierwszy dzień szturmu zakończył się sukcesem rosyjskim. Drugi dzień miał przynieść opanowanie Czystego i ewentualnie wtargnięcie do miasta. Tymczasem jednak ze strony polskiej, na której upadek Woli zrobił ogromne wrażenie, wyszły propozycje wszczęcia rozmów militarno-politycznych. Krukowiecki wydelegował do nich Prądzyńskiego. Paskiewicz chętnie nawiązał rokowania, gdyż pozwalały mu one albo zająć stolicę bez boju, albo też, w razie niepowodzenia rozmów, dokonać w czasie przerwy odpowiedniego przegrupowania wojsk do drugiego dnia szturmu. I tak się stało; rozmowy zostały przerwane, ale dowódca carski zdołał tymczasem przygotować szturm na Czyste, gromadząc tam 18 000 żołnierzy i 120 dział. Również Polacy zdołali przygotować znaczne siły, oceniane na 25 batalionów piechoty, a Bem wzmocnił je 72 działami. Gdy sejm odrzucił wszelką myśl o kapitulacji, Krukowiecki podał się natychmiast do dymisji ze stanowiska szefa rządu, które objął znany polityk doby Królestwa Polskiego, liberał-kaliszanin - Bonawentura Niemojowski. Buławę powierzono nadal generałowi Małachowskiemu. - Sejm natomiast sondował opinie niektórych generałów co do celowości i możliwości dalszej walki. Bem, "czarny od prochu armatniego", gorąco bronił koncepcji dalszej walki. Mówił o dobrej postawie żołnierza, o woli walki mieszkańców stolicy, zaklinał posłów na honor, aby odrzucili hańbiącą myśl o kapitulacji. Przemówienie jego wywarło na sejmie ogromne wrażenie. Wielu posłów domagało się oddania jemu władzy wodzowskiej, a nawet wręcz dyktatury. Wyszedłszy z gmachu sejmu Bem otoczony został tłumem ludu, który domagał się wyjaśnień. Poznano go wkrótce. - To jenerał Bem, ten spod Igań i Ostrołęki - zabrzmiały głosy. - Mów, jenerale, jakie jest nasze położenie. Bem wskoczył na pobliski murek i zaczął mówić: - Jestem pewien, że skoro Moskale rozpoczną jutro nowy atak, zginą, gdyż już dziś ich zapasy amunicji są prawie na wyczerpaniu. Ja natomiast całą naszą artylerię wprowadzę w desperacką kontrkanonadę, która zmiażdży, zniszczy wraże pułki. Trzeba tylko woli walki, trzeba tylko poświęceń bezgranicznych. Z tłumu padły okrzyki: - Nie brak nam ani woli walki, ani też poświęcenia, tylko prowadź nas, jenerale. Kilkanaście minut później Bem znalazł się już na przedpolu Czystego, gdzie uważnie studiował teren oraz rozstawiał pojedyncze baterie, tak aby krzyżować ogniem całą przestrzeń przed nim leżącą i "na tej pozycji przyjąć rozstrzygającą bitwę z całą artylerią rosyjską, wychodząc ze słusznego założenia, że później brak przestrzeni do manewrowania między przedmieściami i wałem wykluczy możność użycia jej na większą skalę". O godzinie trzynastej 7 września rozpoczął się ogień artylerii rosyjskiej i od razu jej przeciwniczka, dobrze ustawiona przez Bema, zdobyła przewagę. W ciągu czterech godzin "zdemontowała ona wielką liczbę dział, wysadziła 8 jaszczyków i położyła na placu 40 oficerów, 400 kanonierów i 800 koni". Ogień jej sięgał na głębokie tyły wroga, gdzie zgrupowane były kolumny szturmowe piechoty. Niektóre baterie rosyjskie zmuszone zostały do ucieczki, a nawet jedną z nich ostrzelano pomyłkowo, gdyż jej gorączkowy odwrót wzięto za próbę powtórzenia przez Bema słynnej szarży ostrołęckiej. "Moskwa - pisze Ludwik Mierosławski - wszędzie jednego po naszej stronie znała i widziała Bema". Te poważne straty zmusiły dowództwo rosyjskie do zmiany taktyki natarcia. Dowodzący przejściowo generał Toll polecił wstrzymać ogień artyleryjski na froncie Czystego, natomiast korpusowi generała Michała Murawjewa rozkazał atakować odcinek południowo-zachodni generała Jana Umińskiego. W ten sposób Toll paraliżował współdziałanie artylerii polskiej tego odcinka z obrońcami Czystego. O godzinie piętnastej ruszyły do szturmu zwarte kolumny piechoty rosyjskiej, wspierane gęstym ogniem działowym, któremu Bem nie był już zdolny przeciwstawić się. Nie zważając na pociski, rozrywające się granaty i szrapnele, generał jeździł po całym pobojowisku, dodając otuchy, rzucając krótkie rozkazy; porucznik Trębicki ledwo wyprowadził go żywego z tej nawałnicy ognia i żelaza. Okulałe baterie cofały się spiesznie ku Warszawie. Jeszcze raz, gdy nieprzyjaciel podchodził pod fort 23 na Czystem, Bem za pomocą naprędce zgromadzonych dział usiłował powstrzymać napastnika, lecz bezskutecznie - wszędzie panował chaos. Porwany przez własnych kanonierów znów wyszedł cało ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Tuż przed miastem dostrzegł jeszcze "trzy baterie ku cmentarzowi ewangelickiemu kulawo uchodzące... dogania wszystkie trzy i gwałtem się upiera, co tylko z nich jeszcze na kołach się toczy, zawrócić na opuszczone pozycje, boć to dopiero teraz dla kartaczów wesele z tłumem szturmowym". Niestety działa te w większości nie były zdatne do akcji. Zrozumiał to wreszcie Bem i w tym "podwójnym siłaczu odezwała się druga strona twardego rzemiosła: po rzeźniku cyklop na przemian. Od tej chwili jedynym jego zawziętym staraniem było wycofać całą broń swoją z bezkarnego ognia i powtórnym cudem znowuż ją przestawić ze szczudeł na nogi do trzeciodziennej bitwy". Stolica jednak dogorywała. Podpisanie kapitulacji zmusiło wojsko do opuszczenia miasta. Energia Bema i tu dokonała cudów - większość parku artyleryjskiego z zapasami przeszła na Pragę, skąd skierowała się w rejon Modlina. Mimo upadku stolicy sytuacja nie była aż tak tragiczna, aby armia miała kapitulować. Na zwołanej ad hoc naradzie wojennej Bem zażądał stanowczo połączenia z II korpusem generała Hieronima Ramorino i podjęcia kroków zaczepnych przeciw tym siłom rosyjskim, które znajdowały się najbliżej, a więc na Podlasiu i na Lubelszczyźnie. Rada jednak odrzuciła ten wniosek i nakazała koncentrację wojsk w rejonie Modlina. Tam generał Kazimierz Małachowski złożył definitywnie dowództwo, a rada, burzliwa i długa, powołała na to stanowisko Macieja Rybińskiego, który w wotowaniu otrzymał zaledwie o jeden głos więcej od Bema. A więc mimo zawodu, jaki sprawił on niewątpliwie w czasie szturmu Warszawy, miano do Bema zaufanie, skoro otrzymał aż 15 głosów. Tuż po wyborze Rybiński podszedł do Bema ze słowami: - Weź, generale, dowództwo, weź, bo tego sprawa wymaga. Bem stanowczo odmówił: - Nie pora teraz rzucać buławy. Masz dowództwo, to je trzymaj, a ja zawsze radą służyć ci będę. Bem nie chciał brać teraz na swoje barki ciężaru, któremu chyba już nikt nie podołałby, nie chciał przejść do historii jako generał klęski. Mimo to nie uchylał się do końca od rad, które brzmiały: Nie cofać się, a bić. Nie znajdował jednak posłuchu. Garstka tych, którzy propagowali walkę, topniała z dnia na dzień, kapitulanci byli górą i oni też wywierali przemożny wpływ na nowego wodza. Dowiodła tego narada w Słupnie z 23 września. Było to już po przejściu II korpusu do Galicji, co usztywniło żądania rosyjskie do bezwarunkowej kapitulacji i zdania się na łaskę cara. I jakkolwiek rada uznała, że warunki są nie do przyjęcia, to jednak aż 36 głosów padło za zakończeniem wojny, a tylko sześciu członków rady, a wśród nich Bem, wypowiedziało się za walką usque ad finem. Jeden z ostatnich projektów, jakie zgłosił Bem, zasadzał się na przejściu Wisły i przeniesieniu całego ciężaru wojny na południe Królestwa, gdzie działał jeszcze w osamotnieniu korpus generała Samuela Różyckiego. Sytuację o konieczności kontynuowania wojny, a także ów plan przedstawił Bem na sejmie w Płocku. Żądał przede wszystkim odsunięcia od władzy kapitulantów i przejścia w Krakowskie, "gdzie połączonymi siłami, przy zapasach kasowych i amunicji, jaką posiadamy, można jeszcze przez kilka miesięcy przedłużyć walkę, w najgorszym zaś przypadku, jeżeli sprzysiężone przeciwko nam losy wszystkich pozbawią nadziei... i jeżeli wtenczas ulegniemy wyczerpawszy wszystkie środki ratunku, to przynajmniej towarzyszyć nam będzie uczucie dopełnionej względem ojczyzny naszej powinności". To wspaniałe wystąpienie Bema nie znalazło jednak echa w dowództwie. Przeważyły tam ostatecznie tendencje zakończenia wojny nie przez kapitulację, ale przez złożenie broni Prusakom. Czyżby miało to być owe honorowe wyjście, poszukiwane już od pierwszych chwil powstania przez jego wodzów? Wiadomość o tym wstrząsnęła armią, oficerowie setkami podawali się do dymisji, żołnierze dezerterowali, rzucając broń; bezład i dezorganizacja ogarnęły armię, która praktycznie przestawała istnieć. Wówczas Bem jeszcze raz zgłosił się do naczelnego wodza, przedkładając mu nowy projekt kontynuowania walki. Oto - mówił Bem - należy rozpuścić wszystkie wielkie jednostki, rozdrobnić je na małe oddziały, a oddając pod komendę zdolnych i patriotycznie nastawionych oficerów, rozpocząć na całym obszarze kraju wojnę partyzancką. Generał Rybiński z oburzeniem odrzucił ten projekt. Jako wojskowy z krwi i kości nie pojmował tego rodzaju wojny. Zresztą i Bem wysuwając ów projekt nie zdawał sobie sprawy z piętrzących się tu trudności. Nie wystarczały bowiem odddziały partyzanckie w terenie, które przecież bez oparcia w ludzie nie miały szans przetrwania nawet kilku tygodni. Taka forma wojny, której teoretyczna strona zostanie dopiero opracowana na emigracji, m.in. właśnie przez Bema, wymagała nie tylko owych nowych założeń strategicznych i taktycznych, ale również odmiennej bazy społecznej. Wojna wyzwoleńcza musiała iść w równym szeregu z wojną o społeczne wyzwolenie narodu. 5 października 1831 roku dokonał się ostatni akt nocy listopadowej. Ponad 20 000 żołnierzy i oficerów, w tym 10 generałów, wkroczyło do Prus. Witał ich znad granicy generał Zeppelin, sztywny i chłodny w obejściu, który wyznaczał miejsce postoju poszczególnym rodzajom broni i jednostkom. Ostatni wchodzili na teren Prus krakusi generała Henryka Dembińskiego, wołający do snujących się niedaleko kozaków: "Do widzenia! Do widzenia!" Rozpoczęło się składanie broni. Rosły stosy karabinów, szabel, pistoletów... wzrastał ból, szarpiący piersi wiarusów spod Grochowa, Igań, Ostrołęki. W kilkanaście godzin później armia przestała istnieć. Rozpoczęła się emigracja i wędrówka w poszukiwaniu chleba i dróg powrotu do ojczyzny. Na tułaczym chlebie Gorzkie były pierwsze chwile emigracji, gorzki pruski chleb i pruska łaska. Nad wszystkim górowała jednak troska, co będzie dalej. Jedni liczyli jeszcze na interwencję Zachodu, inni znów poczęli analizować błędy i szukać nowych, rewolucyjnych dróg na przyszłość. Generał Bem i garść jego wyższych oficerów poczęli wysuwać myśl o masowej emigracji do Francji. Ona to miała przygarnąć te tłumy wygnanych, podać im pomocną dłoń, odziać, uzbroić i wysłać w dogodnym momencie do ojczyzny, kiedy ta wezwie swoich synów do walki. Bem stał się wkrótce czołową postacią wśród żołnierzy. "Inni generałowie po wprowadzeniu swoich oddziałów do Prus zupełnie zapomnieli o żołnierzach i już tylko o własnym losie myśleli. Jeden Bem, ożywiony doskonałym duchem łączności koleżeńskiej...", nie zapomniał o prostych żołnierzach i wspomagając ich materialnie i moralnie rozpoczął wraz z kolegami "rozwijać propagandę" na rzecz masowego wychodźstwa do Francji. Oni to zorganizowali pod kierownictwem Bema przemarsz kolumn byłych żołnierzy do Francji, we współpracy z elementami demokratycznymi Niemiec przygotowywali zapomogi, posiłki, noclegi i ubrania dla tułaczy. Obowiązkiem Polaków jest emigracja - głosił Bem - carskiej amnestii ufać nie można. W umyśle generała kiełkowała myśl stworzenia we Francji 10-tysięcznego legionu. Chciał widzieć w nim "związek święty, który by z czasem za podstawę armii polskiej i za szkołę wojskową dla zdatnej młodzieży mógł służyć". Zbierał na to fundusze z kraju i wśród byłych żołnierzy, liczył na dotacje Francji. Rozmawiał w sprawie legionu i pomocy finansowej z ministrami i generałami francuskimi. Był na audiencji u księcia Orleanu, ale spotkało go chłodne na ogół przyjęcie. Formowanie legionu było zbyt niebezpiecznym gestem w stosunku do Rosji. Pierwsze chwile na paryskim bruku nie sprzyjały Bemowi. Odmowa ze strony Francji poparcia idei legionu, trudności z rozlokowaniem i zaopatrzeniem emigrantów pogłębiały rozgoryczenie i niechęć do oficjalnych władz. Nadto już od pierwszego dnia między emigrantami zaczęły się zarysowywać poważne różnice w ocenie niedawnej przeszłości, jak i przyszłości, pod względem militarnym, politycznym i społecznym, które doprowadziły do wykształcenia się wśród nich dwóch obozów politycznych: zachowawczego - pod egidą księcia Adama Czartoryskiego, i demokratycznego - skupionego głównie wokół Joachima Lelewela i powołanego na początku 1832 roku Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. Obóz zachowawczy stał na stanowisku powolnych przemian społecznych, nie negował konieczności uwłaszczenia i zniesienia pańszczyzny, zrównania stanów. Widział Polskę jako monarchię konstytucyjną, opartą na wzorach ustawy majowej. Unikał dyskusji na tematy społeczne i twierdził, że jedynie brak silnej władzy zgubił ostatnie powstanie, a nie niedomogi ustroju społecznego. Nie widział też potrzeby powołania w przyszłości narodu pod broń, swoją politykę opierał przeważnie na kombinacjach dyplomatycznych, a sprawę odbudowy Polski oddawał w ręce mocarstw zachodnich. Obóz demokratyczny natomiast, przybierający w Towarzystwie Demokratycznym charakter szlachecko-rewolucyjny, postulował głębokie przemiany społeczne, powołanie ludu do walki i sojusz z wszelkimi ruchami rewolucyjnymi Europy. Lewica tej rewolucyjnej demokracji szlacheckiej była bliska plebejskim rozwiązaniom zagadnień społecznych i politycznych i kierowała się ku zasadom socjalizmu utopijnego. Najwyraźniej występują te tendencje w ideologii Gromad Ludu Polskiego. Bem, będąc jeszcze pod wrażeniem wojny i klęski, nie decydował się na wybór orientacji politycznej. Chciał zachować emigrację w całości jako twór paramilitarny, organizować zakłady wojskowe, w których prowadzono by naukę i normalne zajęcia wojskowe; chciał ją uchronić od politykowania, a tym samym i rozbicia. Te niewątpliwie dobre chęci nie miały się ziścić. Ani Francja nie chciała brać na siebie podobnych zobowiązań, ani też emigracja nie godziła się z małymi wyjątkami - poddać wojskowej dyscyplinie. Pierwsza dążyła do pozbycia się tego ciężaru, dlatego też proponowała emigrantom służbę w Algierze, popierała inicjatywę formowania legionów w służbie belgijskiej czy portugalskiej. Emigracja zaś w większości odrzucała te projekty jako wręcz szkodliwe dla sprawy polskiej przez wysługiwanie się obcym jej i Polsce celom, sprzecznym ze szczytnymi hasłami "Za naszą i Waszą wolność". Emigracja chciała rozsądzać i ferować wyroki na tych, którzy jej zdaniem zgubili Polskę i ostatnie powstanie, dążyła do wypracowania prawdziwego programu rewolucji narodowej, w której harmonijnie zostałyby powiązane czynniki narodowy i społeczny. Nie chciała ufać dworom, gabinetom i obcym bagnetom. Przyszłość narodu opierała, niezależnie od przemian wewnętrznych i od masowego zaangażowania narodu w walce, o sojusze z narodami ujarzmionymi, walczącymi o wolność, tak jak ci żołnierze spod Stoczka, Igań i Warszawy walczyli przez długich 10 miesięcy z kolosem północy. Stąd też popieranie inicjatyw powstańczych narodów niemieckiego i włoskiego w 1833 roku i wyprawy Józefa Zaliwskiego do Polski. Bem nie solidaryzował się z tymi poglądami. Zwalczał je namiętnie, widział w nich zgubę jedności emigracji oraz zatratę jej prawdziwego żołnierskiego oblicza i posłannictwa. Przez legiony w Belgii i w Portugalii czy wreszcie inne projekty urządzenia emigracji chciał ją zespolić wojskowo, kształcić w szkołach, a praktycznie egzaminować na polach walk w Europie, Azji czy Afryce. Wszędzie gdzie tylko dojrzewał lub toczył się jakiś konflikt zbrojny, pragnął widzieć polski sztandar i polskiego żołnierza. Sądził, że każdy konflikt jest dobry, aby podnieść sprawę polską, wierzył, iż każde z takich małych ognisk zapalnych może przemienić się w pożar europejski, który pozwoli nie tylko na postawienie dyplomatyczne sprawy polskiej, ale i na wystąpienie zbrojne. I do tego właśnie celu chciał mieć generał tę emigrację ujętą w karby wojskowej dyscypliny, stale uzupełniającą swoje wiadomości wojskowe i nabierającą praktyki. Tym samym zbliżał się Bem do konserwatywnego obozu księcia Czartoryskiego, który wysuwając podobne koncepcje, chciał równocześnie rozładowywać w ten sposób wzrastające wśród emigracji zróżnicowanie polityczne. Między Bemem a emigracją dochodziło do ostrych starć i konfliktów, polemik i pojedynków, ba, nawet urządzono na niego zamach, gdy w jednym z obozów polskich we Francji propagował legion w służbie portugalskiej. Taka postawa i taki program, w których nie było miejsca na krytykę niedawnej przeszłości, na osądzenie przywódców i dowódców, na wykazanie błędów i wypracowanie nowych, bardziej skutecznych metod wojny wyzwoleńczej, stawiały Bema w rzędzie zagorzałych konserwatystów, przeciwników rewolucyjnych przemian społecznych - wojny o narodowe i społeczne wyzwolenie. Pod wrażeniem tych niepowodzeń Bem postanowił wycofać się z czynnego życia politycznego, o czym donosił oficerom skupionym w Awinionie: "Wierny zasadom moim, trudniłem się dotąd interesami ogólnymi wojskowych polskich, ale przekonawszy się, iż moje szlachetne czynności niegodni imienia polskiego potwarcy czernią i w złym świetle wystawiają... oświadczam, że nie chcąc nadal wystawiać się na podobne nieprzyjemności, odtąd do żadnych interesów należeć nie mogę i niczym trudnić się nie będę..." W rzeczywistości jednak był to tylko czasowy, jeśli nie zakamuflowany, odwrót. Już ściśle wówczas związany z obozem księcia Czartoryskiego, "króla de facto", Bem brał czynny udział w organizacji politycznej powołanej przez księcia - w Stowarzyszeniu Jedności Narodowej, związku liberalizującym, przewidującym pewne społeczne zmiany na wsi polskiej i powołanie do życia monarchii konstytucyjnej. Sprawę agrarną, tak istotną dla Polski, program Stowarzyszenia traktował jednak po macoszemu. Jakkolwiek mówiono o nadaniu własności włościanom, to jednak nie czyniono tego z pełnego przekonania o słuszności takiego kroku, a jedynie z obawy przed "zgubnymi zasadami", tzn. rewolucją społeczną, której widmo spędzało sen z oczu przywódcom obozu zachowawczego. Niezależnie od działalności w ramach Stowarzyszenia, zresztą dość krótkotrwałej, Bem podjął szereg inicjatyw, a mianowicie: założenie Towarzystwa Politechnicznego Polskiego (TPP), propagowanie metody nauczania, opracowanej przez Antoniego Jaźwińskiego, a znanej pod nazwą "mnemotechnicznej", i wreszcie opracowanie dzieła historycznego traktującego o przeszłości Polski. Kilka słów o każdej z tych inicjatyw. Otóż Towarzystwo Politechniczne Polskie, założone w 1835 roku, miało na celu "kształcić rodaków w pożytecznych rzemiosłach, zatrudniać ich w zakładach przemysłowych i rękodzielniczych", ułatwiać sprzedaż wyrobów przez nich wyprodukowanych i "wynajdywać obstalunki". Założyciel TPP pragnął wydawać czasopismo poświęcone nauce i technice, ale brak było funduszy i już w połowie 1836 roku Towarzystwo musiało zawiesić swoją działalność. Mimo to TPP miało pewne osiągnięcia. Znaczną liczbę rodaków umieszczono w różnych przedsiębiorstwach lub umożliwiono otwarcie własnych warsztatów. Kilkudziesięciu młodych zdołano pomieścić we francuskich szkołach technicznych. Metoda mnemotechniczna, znana już od starożytności, a polegająca na doskonaleniu wszelkiego rodzaju pamięci (wzrokowej, słuchowej, ruchowej), również nie przyniosła Bemowi pożądanych rezultatów. Propagował ją nie tylko wśród emigrantów, ale chciał wprowadzić do szkół francuskich i brytyjskich. Drukował w tym celu artykuły popularyzujące, wydawał broszury, lecz rezultaty okazały się nikłe w stosunku do wysiłków. Wkrótce też zaprzestał Bem działalności na tym polu. Działalność naukowa przejawiła się w książce pt. La Pologne dans ses anciennes limites... Ouvrage historique et politique. Wyszła ona w 1836 roku, a jej celem była "popularyzacja sprawy polskiej na Zachodzie, wykazanie, że odbudowa Polski jako niepodległego państwa jest nie tylko aktem moralnego zadośćuczynienia, lecz koniecznością dziejową". Nadto praca ta zawiera szczegółowy kurs historii Polski i Rosji, oczywiście nie zawsze pełny i naukowo uzasadniony, czasem nawet wręcz tendencyjny. Być może, iż te braki były przyczyną trudności w rozprowadzeniu dzieła i nowych kłopotów finansowych. Lata przełomu 1846-1848 Fiasko poczynań Bema zdążających do narzucenia emigracji wojskowego porządku, a następnie niepowodzenia przy organizacji legionów w obcych służbach powodują, że od 1838 roku znika on na kilka lat z horyzontu życia emigracyjnego. Dopiero 1846 rok wyrwie go z tego letargu politycznego i każe mu przeanalizować swój dotychczasowy stosunek do emigracji, jej zadań politycznych i do problemów, na których rozwiązanie czekał kraj. Niewątpliwie wypadki 1846 roku zaskoczyły Bema. Stanął on wobec nich bezradny; z jednej strony wieści o rewolucyjnych nastrojach w kraju skłaniają go do stwierdzenia, że "usposobienie nowej generacji wymaga powstania", z drugiej zaś przeraża go działalność Szeli i jego cesarskich protektorów, "którzy się do mordów w Galicji przyczynili". Choć boleje nad walką bratobójczą, nie żąda tak jak inni przywrócenia panom serc i miłości chłopów, jaką ponoć darzyli oni dwory i pałace przed 1846 rokiem, ale podziwia ducha tej młodzieży, która podniosła sztandar powstania. Zrewidował też Bem swój stosunek do przemian społecznych; dotychczas bowiem zagadnieniem tym się nie interesował, gdyż było mu obce, może nawet i wrogie, a w każdym razie nie mieściło się w jego koncepcjach militarnych i politycznych. Teraz dojrzał, że bez tych przemian nie może być mowy o wzbudzeniu w kraju powstania, w którym przecież według jego założeń miał wziąć udział cały naród. Dlatego też pisze, że trzeba "chłopom zapewnić własność gruntów, które dzisiaj posiadają, i dać nowe tym, którzy się bić będą. Od pańszczyzny zupełnie ich uwolnić". Założywszy konieczność tego rodzaju przemian, które były jednak tylko powtórzeniem stanowiska obozu księcia Czartoryskiego, przystępuje Bem do budowy teorii wojny narodowowyzwoleńczej. Wyłożył ją w dziełku pt. O powstaniu narodowym w Polsce. Nim jednak wyszły spod prasy ostatnie stroniczki tego dzieła, Bem wystąpił ze specjalnym memoriałem w sprawie uformowania w Algierze armii polskiej "pod pozorem kolonizacji". Wyklucza możliwość oddania jej w obce służby, chce mieć zawsze w pogotowiu 6 pułków piechoty, 12 pułków jazdy i 10 baterii artylerii; w sumie 20 000 ludzi i 60 dział, gotowych w każdej chwili do przerzucenia do "punktu, gdzie ogień buntu i wolności się pokaże". Projekt ten jednak nie znalazł uznania w oczach Francuzów, jak również i emigracji, znów wietrzącej tu nowy "legion portugalski", toteż szybko poszedł w zapomnienie. Jednak ów "ogień buntu i wolności", o którym mówił i marzył, objął wkrótce całą Europę. Wiosna Ludów - wiosna nadziei i zawodów, walk o społeczne i narodowe wyzwolenie, wiosna uciśnionych i głodnych. Nadeszła również i dla Bema chwila upragnionego działania, którego ostatecznym celem miała być Polska taka, jaką nakreślił w swoim dziele O powstaniu narodowym... Powtórzył jeszcze raz mocno i bezwzględnie potrzebę uwłaszczenia jako podstawę do przyszłego powstania. Bo "ofiara ta obywateli jest koniecznie potrzebną, aby cały naród do walki przeciw najezdnikom poruszyć i do bronienia ich własności nakłonić". Lecz jak Bem, pozyskując tym aktem masy ludu dla sprawy ojczystej, widział samo powstanie narodowe? Podkreślał, że musi ono być zwrócone przeciw wszystkim zaborcom, choć w konkretnej sytuacji 1848 roku, rozważał możliwość chwilowego sojuszu z Prusami i Austrią przeciw Rosji (zawiedli się na nim również i inni działacze emigracyjni,) by przywrócić Polskę w granicach z 1772 roku. Jednak Bem myślał nie tylko o ziemiach ukrainnych i białoruskich; podkreślał również odwiecznie polski charakter ziem na wschód od Odry. Stał na stanowisku nieprzyjmowania pomocy obcych mocarstw, stwierdzał nawet, że "ci, którzy by w naszym przyszłym powstaniu na obce wojska rachowali, słusznie posądzeni być winni o widoki nienarodowe..." Chętnie jednak skorzystałby z pomocy ludów, a w szczególności Słowian i samych Rosjan, którzy przecież "otrząsnąć by się chcieli z więzów despotycznego rządu", gdy tylko "rozwiniemy na nowo chorągiew: Za naszą i Waszą wolność". "Głównym warunkiem do przyszłej niepodległości Polski - stwierdzał Bem - jest pobić nieprzyjaciół naszych". Była to prawda jak najbardziej oczywista i rzetelna. Wykluczała ona dyplomatyczne zabiegi oraz odrodzenie narodu i państwa drogą układów i przetargów, w których i honor jego, i interesy Polski zawsze byłyby narażone na szwank. Jak więc chciał osiągnąć ten cel? Przede wszystkim drogą powszechnej mobilizacji mas. Biorąc za podstawę obliczeń granice z 1772 roku oraz ludność; wynoszącą na tym obszarze 28 milionów, twierdził, że Polska może śmiało wystawić 1120 tysięcy zbrojnych w przeciwieństwie do zaborców, których siły oceniał na 400 000. Jednak Bem wydaje się być pesymistą wobec obliczeń innych pisarzy, którzy możliwości mobilizacyjne narodu szacowali na cztery miliony. Oczywiście były one nierealne; nawet potężne cesarstwo rosyjskie nie było w stanie wystawić milionowej armii. Przecież i ludność zamieszkująca obszary w granicach z 1772 roku była w ogromnym procencie niepolska i trudna z wielu względów do pozyskania, chyba pod hasłem walki równych narodów o równe prawa. Czy tak ją widział Bem? Chyba nie. Dla niego ziemie nad Dnieprem i Dźwiną były tak samo polskie jak nad Wisłą i Odrą. Ta ogromna masa ludzka musiała być również uzbrojona. Z taką samą łatwością, z jaką Bem i inni mobilizowali miliony, znajdowali także uzbrojenie. "Dla człowieka walecznego - pisał generał - kamień, kij i nóż, a tym bardziej siekiera i kosa wystarczyć może do pokonania przeciwnika". W skrytości ducha - on, stary wojak - wolał mieć jednak tylko 600 000, ale dobrze uzbrojonych, w nowoczesne karabiny i armaty. Stąd też jego podróże w latach 1847-1848 po Anglii i Belgii w poszukiwaniu dostawców owych setek tysięcy karabinów i setek dział. Kwestia wyszkolenia również nie odgrywała poważniejszej roli. Bem co prawda radził szkolić się wcześniej, ale sądził, że i w boju będzie dość czasu, aby nabrać wprawy. Jak miał wyglądać początek i dalszy rozwój powstania? Otóż powinno ono wybuchnąć na znak dany z emigracji, skąd miały nadejść trzy regularne kolumny byłych żołnierzy i dać początek armii. Początkowy ciężar walki spoczywałby jednak na "powstaniu narodowym", na "wojnie partyzanckiej", gdyż przecież, "jak godzina powstania nadejdzie, armii narodowej ani licznej, ani zorganizowanej mieć nie będziemy mogli". Powstanie miało objąć całe terytorium kraju i cały naród, miało działać nieustannie i jako "powstanie miejscowe", i jako "wojsko regularne" szarpiące wroga na każdym miejscu, w każdej godzinie dnia i nocy. Kolumny ruchome, owe zalążki sił regularnych, po osiągnięciu etatowego stanu 200 000 każda powinny przejąć główny ciężar walki, natomiast powstania miejscowe miały spełniać już tylko rolę pomocniczą. Pisząc tę książeczkę Bem nie pominął i zagadnień związanych z ubiegłym powstaniem. "Nie sejm, nie rząd, nie kluby patriotyczne, ale nasi wodzowie naczelni zabili nasze powstanie z r. 1830 i 1831" - oto teza Bema i streszczenie jego historii powstania. Oczywiście, było to znaczne uproszczenie problemu i zacieśnianie go do spraw wojskowych, a właściwie do kilku osób, co skłoniło Bema do takiego ujęcia historii 1831 roku? Zapewne własna sytuacja. Nadchodziła rewolucja; Bem ją przeczuwał i zamierzał w niej odegrać pierwszoplanową rolę. Być może, iż chciał stanąć na jej czele. Trzeba więc było przypomnieć się emigracji i stąd właśnie krytyczny ton w stosunku do wodzów i generałów, eksponowanie Igań, Ostrołęki oraz szeroki opis bitwy warszawskiej, w którym jakby szukał usprawiedliwienia przed zarzutami na nim ciążącymi. Trzeba było sobie również zapewnić protekcję obozu księcia Czartoryskiego (stąd słowa: "Nie sejm, nie rząd") i przychylność lewicy emigracyjnej (dlatego zwrot "nie kluby patriotyczne"). Pisząc tę książeczkę, a szczególnie jej część dotyczącą wojny narodowej, Bem opierał się o poważny dorobek myśli emigracyjnej Stolzmana, Kamieńskiego, Chrzanowskiego, Bystrzonowskiego, Mierosławskiego i innych; nie akceptował jednak rewolucyjnych pod względem społecznym doktryn Stolzmana czy Kamieńskiego. W tej dziedzinie pozostał jeszcze wierny programowi głoszonemu przez emigracyjnych liberałów. Praźródłem jego i wymienionych tu autorów była słynna broszura "Czy Polacy wybić się mogą na niepodległość", stanowiąca testament społeczny, polityczny i militarny Naczelnika w sukmanie, modyfikowany i udoskonalany. Stała się ona ewangelią i credo polityczno-militarnym narodu polskiego w jego upartym boju o własny, niezależny byt narodowy, o sojusz z ludami przeciw rządom i tronom. On zaś - Bem - jako wierny spadkobierca tych idei Kościuszki już wkrótce miał je przekuć w czyn na barykadach Wiednia i w górach Siedmiogrodu. We Lwowie i na barykadach Wiednia Republika Francuska nie spełniła nadziei Bema. Nie pospieszyła z pomocą Polsce, ba - nawet dekret o formowaniu Legionu Polskiego pozostał na papierze. Rozgoryczony postanowił wyjechać do kraju, by tam przygotować powstanie. Jako miejsce działania wybrał sobie Galicję, tę część Polski, która jeszcze nie przeżyła goryczy klęski Wielkopolan, dotychczas cieszyła się względną swobodą, natomiast położona była tuż obok Węgier, gdzie narastający ferment rewolucyjny rokował w najbliższej przyszłości owocną współpracę. 21 sierpnia 1848 roku, po siedemnastu latach wygnania, Bem przybył do Lwowa. Trafił jednak na złą atmosferę. Cała Galicja żyła jeszcze pod wrażeniem rewolucji 1846 roku oraz bombardowania Krakowa w kwietniu 1848 roku i wszelkie plany powstańcze nie znajdowały tu podatnego gruntu. Tutejsi demokraci i konserwatyści odżegnywali się od światoburczych planów Bema, który obiecywał 100 000 sztuk broni i poważne sumy pieniężne na podjęcie wysiłku powstańczego. Napotkał również opór dowództwa Gwardii Narodowej i lokalnej Rady Narodowej. Zaciągnął się tedy do Gwardii jako prosty szeregowiec prowadząc nadal wśród jej członków działalność rewolucyjną. Projektował m.in. zorganizowanie kilkutysięcznego oddziału i uderzenie na Podole celem wywołania powstania na Ukrainie i w Królestwie Polskim. Projekt ten wywołał tak ogromne przerażenie, że Rada Narodowa zmuszona była wezwać go "do zaniechania knowań rewolucyjnych", a przez różne osoby wywierano nań nacisk, aby opuścił kraj, udał się na Węgry i tam "działał dla Polski". 5 października wyjechał więc Bem ze Lwowa, publikując na koniec odezwę wzywającą rodaków do niesienia pomocy Węgrom, a celem podróży był Wiedeń, gdzie zamierzał podjąć akcję montowania szerokiego frontu Słowian i wszystkich ludów ciemiężonych w monarchii habsburskiej przeciw tyranii, a za wolnością i niepodległym bytem. Zamierzał tam też zorganizować Legion Polski, "który naszej interwencji doda powagi, a dla przyszłej armii polskiej zalążkiem się stanie". Wypadki potoczyły się jednak inaczej i Bem na prośbę wiedeńczyków objął komendę nad rewolucyjnym Wiedniem przed spodziewanym kontrnatarciem reakcji. Nie był to łatwy posterunek. Obrona rewolucyjnego Wiednia była nie tylko obroną zdobyczy politycznych i socjalnych jego mieszkańców, ale i konkretną formą pomocy dla Węgrów. Wiązanie poważnych sił austriackich pod Wiedniem oznaczało osłabienie tychże na węgierskim teatrze wojny. Zwycięstwo rewolucji wiedeńskiej i jej rozszerzenie na Austrię było gwarantem zwycięstwa Węgrów, a z kolei zwycięstwo tych ostatnich - rozumował Bem - stanowiło wstępny krok do wyzwolenia Polski. I to było przyczyną, dla której podjął się on tak ciężkiego zadania. Wiedeń w pamiętnym 1848 roku już kilkakrotnie zrywał się do walki; raz w marcu, gdy pod naciskiem ludu upadł znienawidzony reżim księcia Metternicha, następnie w czerwcu i w sierpniu. Główną siłą tych rewolucyjnych wystąpień byli robotnicy i powołana przez nich gwardia ruchoma oraz młodzież akademicka. Gdy 14 października Bem stanął w Wiedniu, natychmiast zgłosił się do niego dowódca gwardii, Wacław Messenhauser, proponując objęcie stanowiska dowódcy obrony miasta. Bem zgodził się bez wahania, choć pierwsza inspekcja wypadła niezbyt pomyślnie. Stolica nie była przygotowana do walki. Lecz Bem wierzył święcie, że zdoła rozbudzić ducha wojennego wśród mieszczaństwa i utrzymać miasto do chwili, gdy Węgry "powodując się własnym interesem uczynią wszystko, aby nie dopuścić do upadku demokracji wiedeńskiej". Stało się jednak inaczej. Jeszcze tego samego dnia stanął przed parlamentem niepozorny, skromny, nieco utykający i zawsze niedbale ubrany człowiek o wyglądzie zewnętrznym jakiegoś ubogiego mieszczucha lub prowincjonalnego pastora i złożył przysięgę na wierność i posłuszeństwo. W tym samym dniu ukazały się afisze obwieszczające przybycie generała, podając życiorys i funkcje, jakie mu powierzył rewolucyjny Wiedeń. Następnego dnia rozpoczął już prace związane z dokładną inspekcją sił i umocnień stolicy, organizowaniem odpowiedniego sztabu ludzi, wyznaczaniem obowiązków i zadań dotyczących obrony miasta. Szczególną troskę wykazywał przy wizytowaniu stanowisk artylerii. Dla wszystkich znalazł słowa pochwały i zachęty, a gdy trzeba było - także przygany. Do swojej rezydencji w pałacu Belwederskim ściągnął co wybitniejszych dowódców, którym przekazał uwagi dotyczące stanu obronności poszczególnych odcinków i żądanie skrupulatnego wypełniania rozkazów. Choć słabo znał język niemiecki, wszyscy w lot zgadywali jego polecenia. Przygotowania obronne traktował poważnie, tak poważnie, że kończąc łamaną niemczyzną odprawę powiedział: "Kto nie będzie słuchał, tego każę powiesić lub rozstrzelać". Te dwa wyrazy aufhängen, "erschiessen", które stały się popularne w Wiedniu, odnosiły się do wrogów rewolucji, tchórzów i zdrajców. 20 października Bem wydał jedyną odezwę do gwardii i ludu wiedeńskiego, w której krótko i zwięźle przedstawił swoje zadanie: "Wojska, które się zbuntowały przeciw Wysokiemu Sejmowi, pobić i wspierać wszelkimi siłami konstytucję kraju i prace Sejmu..." Nigdy nie nazywał inaczej oddziałów wiernych cesarzowi jak tylko "zrewoltowane" (Rebellentruppen). Zachęcał co energiczniejszych wiedeńczyków do mobilizowania swoich rodaków, obiecując w zamian nadawanie stopni oficerskich odpowiednio do ilości nowo zwerbowanych. Siły obrońców Wiednia wynosiły do 25 tysięcy ludzi, ale ich wartość była nierównomierna; największą bojowość wykazywały gwardie ruchome i legion akademicki, natomiast mieszczańska Gwardia Narodowa, choć lepiej uzbrojona, nie wykazywała zapału do walki. O jej duchu świadczyć może najlepiej rozmowa, jaką odbył Bem z dowódcą jazdy, kapitanem Martinetzem. Aby zaprawić wiedeńczyków do walk w otwartym polu, Bem zamyślał urządzić wypad na wojska cesarskie. Na radzie był również wspomniany kapitan Martinetz. - Jaką siłą dysponuje konna Gwardia Narodowa? - zapytał generał. - Czterysta koni - brzmiała odpowiedź. Bem z radością zanotował tę liczbę. - Świetnie, świetnie - wykrzyknął - i zapewne wszyscy gotowi do bitwy? - Do bitwy? - zapytał zdziwiony adiutant Perger, gdyż sam Martinetz zaniemówił na chwilę. Wreszcie odzyskawszy głos rzekł twardo: - Do bitwy nie ma ani jednego. - Ach, ach, prawda, prawda. Jesteście tylko do parady - rzucił z przekąsem Bem. Na to Martinetz, unosząc dumnie głowę, odrzekł głośno: - Nie tylko do parady, ale i do służby. Lecz jesteśmy tylko mieszczanami i będziemy bronić swoich domów rodzinnych, ale w bitwie zaczepnej nic nie mamy do roboty. Taka to była owa rewolucyjna kawaleria. Niestety, większość gwardzistów i ich dowódców podzielała zdanie kapitana Martinetza. Był też w Wiedniu maleńki legionik polski - 60 kawalerzystów, w którym służył m. in. porucznik Julian Goslar, znany działacz spiskowy, adiutant Bema. Dowództwo artylerii, liczącej ponad 70 dział, spoczywało w ręku pułkownika Edwarda Jełowickiego, wychowanka austriackich szkół wojennych i oficera z 1831 roku. Skromna to była siła w porównaniu z wrogiem i tylko ogromny trud włożony przez Bema w dzieło umocnienia obronności Wiednia spowodował, że był on w ogóle zdolny do stawienia czoła 60 batalionom, 66 szwadronom i 219 armatom księcia Alfreda Windischgratza. Przyszłość stolicy i rewolucji zawisła więc od Węgrów, tylko oni przez energiczne działania mogli ją uratować. 23 października wojska Windischgratza przystąpiły do szturmu. Rozgorzały walki wzdłuż całego zewnętrznego pierścienia obronnego stolicy. "Cesarscy", działając ostrożnie, nie poczynili w tym dniu większych postępów. Zorientowali się jednak w siłach i możliwościach obronnych miasta. Natomiast Bem, chcąc oswoić wiedeńczyków z ogniem, a także przerwać pierścień wojsk oblężniczych dla połączenia się z Węgrami, w nocy z 23 na 24 października podjął próbę wypadu celem zwinięcia północnego frontu austriackiego. Ponad 1000 gwardzistów i sześć dział skoncentrował do tego ataku. Jednak wieść o zamierzonym natarciu dotarła do kapitulancko nastawionej Rady Miejskiej. Podjęła ona wszelkie kroki, aby do niego nie dopuścić i dopięła swego celu. Na nic się zdały protesty i groźby ze strony Bema. Rada i dowództwo Gwardii nie chciały akceptować działań zaczepnych, które ich zdaniem zrywały wszelkie możliwości układów. Zrezygnowany Bem skupił więc całą energię na obronie najważniejszych odcinków obrony miasta, znajdujących się w jego wschodniej części, w dzielnicach: Tabor, Augarten, Brigittenau, Leopoldstadt i Prater. W ciągu trzech następnych dni nieprzyjaciel zbliżył się do podstawowych punktów obrony i przygotowywał się do ostatecznego natarcia. Główne punkty oporu powstańców znajdowały się przy ulicy Tabor i na Jagerzeil. Zbudowane tu i obsadzone pod osobistą kontrolą Bema barykady stanowiły klucz do centrum miasta. Otrzymały one też najbardziej bojowe oddziały Gwardii oraz najlepszą artylerię. Całą noc z 27 na 28 października spędził Bem na ulicach miasta, przeprowadzając wnikliwą inspekcję załóg i ich wyposażenia. Oparty o kij, przemawiał do dowódców krótko i stanowczo: - Panu nie wolno opuścić tej barykady aż do chwili, gdy jej obrona stanie się niemożliwa i wtedy... także nie wolno panu z niej ustąpić. Jednak niewielu było dowódców, którzy pojmowali sens tego rozkazu, rejterowali znacznie wcześniej, odsłaniając tym samym ważne punkty obronne. W najbardziej zapalnym punkcie obrony przy Jagerzeil Bem osobiście kierował ogniem artylerii, powodując wielkie straty wśród szturmujących i odrzucając ich kilkakrotnie na pozycje wyjściowe. Na jednej z barykad obok flagi austriackiej zauważył generał również węgierską. Ze smutkiem odezwał się wówczas: - Po cóż mi węgierska flaga. Ja potrzebuję węgierskich żołnierzy. Ci jednak nie nadchodzili z odsieczą Wiedniowi, gdyż pobici pod Schwechat zmuszeni byli cofnąć się za rzekę Litawę, a stąd maszerować ku Węgrom. Ta przegrana bitwa była równocześnie oznaką szybkiego upadku powstania wiedeńskiego. Wzmogły się nastroje kapitulacyjne w łonie Rady Miejskiej, dowództwa Gwardii i parlamentu. Nie był im w stanie przeciwstawić się ani Bem, ani też nowy dowódca Gwardii, Daniel Fenner von Fenneberg, skłócony na domiar z generałem i stale podejrzewający go o... zdradę. Załamały się wreszcie siły i wytrzymałość obrońców owych naczelnych barykad, którzy zagrożeni obejściem z tyłu wycofywali Się powoli na rozkaz Bema na ostatnią linię obrony nad Kanałem Dunajskim. Ranny wówczas Bem, wyczerpany trzydniowymi zmaganiami z wrogiem, udał się na narade do gmachu Ministerstwa Wojny. Tu w trakcie rozmów osłabł tak dalece, że musiał udać się na odpoczynek, uprzednio poddawszy się zabiegowi oczyszczenia i zabandażowania rany. O północy zbudził go hałas niezwyczajny i po chwili do pokoju weszło kilkunastu zbrojnych gwardzistów. - Czego żądacie panowie? - zawołał Bem. Gwardziści, oddawszy ukłon wojskowy, zapytali: - Chcemy wiedzieć, generale, co zamierzasz dalej czynić? - Muszę jednak wiedzieć - odparł wódz - w jakim celu pytacie mnie o to. Czy chcecie się bić, czy też kapitulować? W tym ostatnim wypadku nie mam co robić, bo kapitulacja nie do mnie należy. Jeśli chcecie walczyć, jestem na wasze rozkazy. Chwila ciszy zapadła po tym oświadczeniu generała, aż wreszcie jakiś głos odezwał się: - Mówią, że jesteśmy zdradzeni... - Nic o tym nie wiem - odparł Bem, a znakiem mojej zdrady są te oto rany... - Ależ my nie mamy amunicji! - wykrzyknęli gwardziści z rozpaczą. - To mnie nie obchodzi. Macie od tego komendanta i dowódcę artylerii. Niech oni się starają o amunicję. Moją rzeczą jest wieść was do walki. Znów zapadło milczenie, które przerwał Bem: - A więc, panowie, czy są jeszcze jakieś pytania? Gwardziści poczęli powoli wysuwać się z pokoju, salutując i z szacunkiem spoglądając na tego niepozornego człowieka, w którym tyle ognia i wiary znaleźli... Zabrakło ich jednak wielu tysiącom wiedeńczyków. Miasto ogarnięte było dziesiątkami pożarów, ulicami przewalały się tłumy wystraszonych mieszczuchów z jednym tylko słowem na ustach: "Kapitulować". Od wschodniej strony dobiegały odgłosy wyciszającej się walki. Gwardie znajdowały się w pełnym odwrocie do centrum miasta. Bem zrozumiał, że rewolucja już skonała, iż trzeba pomyśleć o własnym ratunku, jego nazwisko bowiem widniało na naczelnym miejscu listy, którą książę Windischgratz przedłożył władzom stolicy, żądając wydania dla "przykładnego ukarania". Nie było wątpliwości, jaka to kara przewidziana była dla Bema. Nieszczęsny dowódca artylerii, pułkownik Edward Jełowicki, został rozstrzelany 10 listopada w fosach wiedeńskich. Polska krew wsiąknęła w austriacką ziemię, tak spragnioną wolności. O sztandar Polski nad Dunajem Natychmiast po owej rozmowie z gwardzistami Bem postanowił opuścić Wiedeń. O tej ucieczce krążyły rozmaite wersje. Jedni twierdzili, że opuścił miasto w... trumnie, co spowodowało kontrolę wszystkich pogrzebów, inni znów, iż wynajął się jako woźnica wyższego oficera austriackiego i przeszedł szczęśliwie przez linie nieprzyjacielskie, wreszcie, że przepłynął samotnie Dunaj w małej łódce i dotarł do Bratysławy, lub też, iż w galowym mundurze c.k. generała z wszelkimi honorami dostał się w bezpieczne miejsce. Która z tych wersji jest prawdziwa - nie wiadomo, w każdym razie ucieczka udała się, a "zwycięski" książę Windischgratz, "godny uczeń Metternicha" - jak go określał Bem - nie mógł zaspokoić swojej żądzy ukarania "niebezpiecznego przestępcy". Rewolucja węgierska miała te same korzenie co i pozostałe ruchy społeczno-polityczne Europy 1848 roku - obok nie rozwiązanego problemu agrarnego (sprawa uwłaszczenia) silna opozycja przeciw politycznej i ekonomicznej dominacji habsburskiej. Rewolucja węgierska, zapoczątkowana 15 marca, ujawniła w sobie dwa zasadnicze nurty: pierwszy, który godził się na kompromis z Habsburgami za cenę poważnych ustępstw natury politycznej i ekonomicznej (zwolennicy autonomii i stronnicy monarchii typu dualistycznego, czyli równorzędnego partnerstwa dwóch narodów - Węgrów i Austriaków), i drugi - dążący do całkowitego oderwania się od monarchii. Pierwszemu przewodzili: Ludwik Batthyany i Ludwik Kossuth, drugiemu - poeta Aleksander Petöfi. Dwór wiedeński, zaprzątnięty rewolucją na własnym terenie i zaangażowany w tłumienie powstania włoskiego, w okresie początkowym szedł na duże ustępstwa wobec Węgier. Lecz gdy tylko odzyskał większą swobodę ruchów, rozpoczął zdecydowaną przeciwakcję, zmobilizował znaczne siły wojskowe z jednej strony, a nadto podżegał przeciw Węgrom narody słowiańskie i rumuńskie wchodzące w skład Węgier, szermując tu, niestety, skutecznym hasłem obrony ich przed nacjonalistycznymi tendencjami Madziarów. Niewątpliwie, patrioci węgierscy dostrzegli tę dwulicową politykę dworu wiedeńskiego i w październiku, mimo oporów ze strony "ugodowców", powołali Radę Obrony Kraju z Ludwikiem Kossuthem na czele, która rozpoczęła przygotowania do formalnej wojny z Austrią. Miała to być wojna w obronie dotychczas osiągniętych zdobyczy; nie było jeszcze mowy o całkowitym zerwaniu z Wiedniem, które nastąpiło dopiero wiosną 1849 roku na skutek zwycięstw węgierskich w Siedmiogrodzie i nad Dunajem. Tymczasem jednak armia cesarska, mając znaczną przewagę i bardziej zdecydowane dowództwo, odnosiła poważne sukcesy, a w styczniu wkroczyła do Budapesztu. Rewolucyjny rząd węgierski przeniósł się do Debreczyna, gdzie pod wpływem Kossutha rozpoczął energiczną działalność na polu wojskowym i politycznym dla przygotowania całego narodu do walki, tym razem już o pełną niezawisłość i suwerenność. Pierwsze spotkanie Bema z wodzem rewolucji węgierskiej, Ludwikiem Kossuthem, było chłodne. Obaj jeszcze nic o sobie nie wiedzieli, ponadto przywódca węgierski był nastawiony dość podejrzliwie przez swoich doradców do cudzoziemców w armii. Na domiar złego Bem od razu wystąpił z obszernym planem zaczepnym, w którym zalecał przede wszystkim zdobycie portu Fiume, aby "rewolucji otworzyć okno na świat", a jak świadczy współczesny minister wojny, Lazar Meszaros, "marzył też o wynagrodzeniu chłopów ziemią, mianowicie o reformie rolnej, która wówczas dla wielu była mrzonką". Oba te projekty powiększyły grono przeciwników Bema, a Polaków w ogólności, którym przewodził generał Artur Górgey. "Pojawienie się Bema dla mnie było jakieś nienaturalne - pisał ów kapitulant - a niewyjaśnione oddanie się sprawie obrony mojej ojczyzny kazało mi widzieć w nim jakiegoś błędnego rycerza w stylu rewolucyjnym. Sprawa mojej ojczyzny wydawała się zbyt święta i sprawiedliwa, abym nie poczuł niechęci do braterstwa broni z podobnymi elementami". Dlatego też zapewne wolał Górgey kapitulować, aby "przez tego rodzaju awanturników Węgrzy nie zostali zepchnięci na drogę prawdziwej rewolucji..." - konstatował ze smutkiem jeden ze współczesnych historyków tego powstania. Taka postawa niektórych wpływowych Węgrów zmusiła Kossutha do ostrożnej i wyważonej polityki w angażowaniu cudzoziemców do armii. Dlatego zalecił Bemowi jako pierwsze zadanie funkcję doradcy korpusu generała Ryszarda Guyona, działającego w Małych Karpatach przeciw wojskom generała Baltazara Simunića. Misja ta trwała krótko, gdyż opieszale działający Węgier pozwolił wymknąć się Austriakom z niebezpiecznej matni i 8 listopada Bem znalazł się w Budapeszcie, gdzie wpadł od razu w wir walk o Legion Polski. Generał nie był zwolennikiem formowania takiego legionu już na początku rewolucji. Obawiał się bowiem, że mógłby on być użyty do walki ze Słowianami, oprócz tego argumentował, że co innego, gdy Jan Henryk Dąbrowski tworzył Legiony pod protekcją rewolucyjnej Francji, a co innego teraz na Węgrzech, "zamkniętych w kółku swych malutkich, egoistycznych interesów, wrogich wszystkim słowiańskim narodom i które nigdy nie odważą się na walkę z Rosją". Słowa te znalazły później pełne potwierdzenie. Najpierw, zdaniem Bema, trzeba doprowadzić do ugody między zwaśnionymi narodami, później wybadać zamiary Węgrów i wreszcie, gdy okażą się one korzystne dla sprawy polskiej, tworzyć legion, zawiązek armii, która wraz z honwedami ruszy przez Karpaty na ziemie polskie. Na razie radził formować drobne oddziałki przy jednostkach węgierskich. Okrzyczano go wówczas nieledwie zdrajcą, a młodzież zgromadzona w Budzie pod kierownictwem Józefa Wysockiego i Józefa Dzierżkowskiego obciążyła go odpowiedzialnością za zerwanie rozmów z Kossuthem o utworzenie 20-tysięcznego legionu. Co stateczniejsi próbowali zainicjować porozumienie. W trakcie rozmów Wysocki niezręcznie poruszył sprawę legionu portugalskiego. Ubodło to mocno Bema. "Och ten legion portugalski, c'est toujours votre cheval de bataille!"* (* To jest stały pański konik [franc.].) - zawołał. Gdy wreszcie zarysowała się nadzieja porozumienia, nieszczęsny Wysocki wystąpił jeszcze raz z oświadczeniem tej treści: "Jenerale! Pamiętaj, iż W razie niedotrzymania umowy naród polski obciąży cię odpowiedzialnością za zniweczenie nadziei, jakie przywiązuje do rewolucji węgierskiej!" Podniosły, patetyczny ton, w jakim wypowiedziane były te słowa, poruszył bardzo i tak porywczego i krewkiego generała. - Tak, protestować, szkalować, szarpać ludzi zasłużonych to wasze rzemiosło! - zawołał z gniewem. - Protestujecie więc i szkalujecie! Ja z wami już nic nie mam do czynienia! Idźcie precz! Delegacja odeszła w milczeniu, jakby się wstydziła niefortunnego wystąpienia swojego przywódcy. Lecz to niechętne stanowisko Bema wobec legionu miało również częściowe źródło w rywalizacji o "rząd dusz". Generał czuł się zapewne powołany do przewodzenia rodakom na Węgrzech już to z racji swojej szarży, wieku i zasług; wyrastający obok konkurent, bez nazwiska, rangi i przeszłości, był jak gdyby wyzwaniem rzuconym Bemowi. Sytuacja była o tyle przykra i skomplikowana, że młodzież polska tu zgromadzona, przeniknięta duchem demokratyzmu, nie chciała iść pod komendę generała mającego opinię "konserwatysty", odpowiedzialnego - jej zdaniem - jak wszyscy generałowie i przywódcy polityczni, za klęskę w 1831 roku. Na zebraniu młodzieży Wysocki zreferował przebieg rozmów z Bemem, ale, niestety, niezbyt wiernie. Oświadczył, że z nie znanych mu powodów paraliżuje on dobre chęci węgierskiego rządu i wniwecz obraca projekt legionu. Było to oczywiście nieprawdą, ale wystarczyło, aby wzburzyć umysły zgromadzonej w Budzie młodzieży, która należąc do wyznawców demokracji i uważając Bema za narzędzie polityki księcia Czartoryskiego, okrzyczała go ponownie zdrajcą. Jedna z tych zapalonych głów, niejaki Ksawery Kołodziejski, uznawszy się za sędziego, prokuratora i kata, wydał wyrok śmierci na generała. Pod pozorem posłuchania wszedł do jego pokoju i z bliskiej odległości strzelił. Jednak Opatrzność czuwała nad naszym bohaterem Igań i Ostrołęki - zanotował jeden z obecnych przy tym zamachu - kula utkwiła w kości policzkowej, a Bem z zimną krwią, uchwyciwszy zamachowca za kołnierz, zawołał: - Wiem, czyja to jest sprawka, trzeba, aby sąd tę sprawę zbadał! Nieszczęsny zamachowiec został skazany na śmierć, lecz w końcu ułaskawiono go pod presją zdezorientowanej opinii publicznej i za wstawiennictwem samego Bema. Zamach ten miał tylko taki skutek, że Kossuth, noszący się z zamiarem przeforsowania osoby generała na stanowisko naczelnego wodza, musiał odstąpić od tego. Zaofiarował mu w zamian dowództwo potężnej twierdzy Komorno (Komarom). Bem jednak nierad poprzestawał na defensywie i wręcz oświadczył Kossuthowi: "Jeśli forteca jest nie do wzięcia, to jej Austriacy nie zdobędą. A jeżeli ją opanują, to ja później odbiorę". Ostatecznie za poradą Franciszka Pulszkyego, serdecznego druha Bema z czasów wiedeńskich, Kossuth postanowił mianować go naczelnym dowódcą armii siedmiogrodzkiej. W oczach Węgrów był to już posterunek stracony, ich armia została zepchnięta na zachodni kraniec prowincji, wstrząsanej i objętej pożarem wojny domowej między miejscowymi Szeklerami (Węgrami) a Rumunami sprzymierzonymi z reakcyjną społecznością Sasów. Nominacja nastąpiła 29 listopada w czasie rozmowy z Kossuthem nad położeniem militarnym i politycznym w Siedmiogrodzie. Gdy przywódca węgierski przedstawił Bemowi bez żadnych osłonek ciężkie zadanie przed nim stojące, generał odpowiedział: - Pobiję Austriaków i na Nowy Rok wkroczę do Koloszwaru. Daję na to moje słowo. - A więc - odpowiedział Kossuth - przekazuję panu naczelne dowództwo. W kilka dni później, na skromnej bryczce, wyruszył Bem na swój nowy posterunek. Przy sobie miał jedynie zwój map i małe zawiniątko osobistych rzeczy. W Debreczynie został przyjęty chłodno przez tamtejszych wojskowych i ludność; jego wygląd zewnętrzny, podobnie jak w Wiedniu, nie budził zaufania. Szły jednak za nim słowa Kossutha: "Podaje się do wiadomości, że na wodza armii siedmiogrodzkiej wyznacza się znanego z dzielności i zdolności generała Bema". Nie były to słowa rzucone na wiatr; już wkrótce mieli się o tym przekonać mieszkańcy ziemi siedmiogrodzkiej, a przede wszystkim Austriacy. Przybywszy do swojej kwatery głównej, Bem zażądał wykazu sił i środków, jakie miał do dyspozycji. Oficerowie z ociąganiem wykonywali te polecenia. Okazało się później, że i tu oficerów i żołnierzy ogarnęło zwątpienie, gdy zobaczyli tak mało wojskową postać. "Pod taką komendą - szeptali między sobą - gotujmy się raczej na śmierć, a nie na zwycięstwo". Jednak słowa dowódcy, kończące pierwszą naradę, otrzeźwiły ich nieco. "Panowie - powiedział Bem - żądam nieograniczonego posłuszeństwa. Kto słuchać nie będzie, zostanie rozstrzelany. Nagradzać, jak i karać umiem. Możecie panowie odejść". Pierwsze zwycięstwa i niepowodzenia Nie minęły nawet dwa tygodnie, gdy rozbite, zdemoralizowane bataliony starej armii siedmiogrodzkiej, wzmocnione nieco świeżymi posiłkami z Węgier, przekształcił Bem na trzy pełnowartościowe brygady, którymi zamknął najważniejsze drogi na Wielką Nizinę Węgierską. I brygadą obsadził najważniejszą drogę wiodącą przez przełęcz Csucsa ku Wielkiej Nizinie; II zamknął przełom rzeki Samosz koło miejscowości Zsibó, prowadzący ku Debreczynowi, a III, którą dowodził osobiście, skoncentrował dalej na północ pod Nagybanyą, skąd zwisała niby ów miecz Damoklesa nad całością ugrupowania austriackiego, grożąc mu odcięciem od zaplecza. Zadanie było proste: I brygada miała bronić do upadłego przełęczy, dopóki dwie pozostałe brygady nie osiągną rejonu Des - Koloszwar, odcinając tym samym główne siły austriackie zgromadzone pod Csucsą. Po ich rozgromieniu Bem zamierzał pomaszerować na wschód, aż ku Bukowinie, skąd już tylko krok dzielił go od dawnych włości Rzeczypospolitej... Zadania powierzone poszczególnym brygadom zostały w pełni wykonane, mimo iż miały one do czynienia z przeciwnikiem silniejszym, lepiej uzbrojonym i wyszkolonym. Wystarczy powiedzieć, że cała armia siedmiogrodzka liczyła niewiele ponad 5000 piechoty, 1300 jazdy i 24 działa lekkie oraz 5800 gwardzistów o minimalnej wartości bojowej wobec 15 000 Austriaków, stanowiących pełnowartościowy element żołnierski, i 30-40 dział. Jednak Bem skupił swoje siły na bardzo krótkim odcinku, gdy przeciwnik, chcąc utrzymać w ryzach podbity kraj, musiał je rozproszyć. Stąd też na wybranych kierunkach natarcia armia węgierska miała przewagę. Na rezultaty takiej gry wojennej nie trzeba więc było długo czekać. Do pierwszej bitwy doszło pod ową Csucsą w dniach 18-19 grudnia. Najpierw wojska austriackie, wiedzione przez pułkownika Karola Urbana, usiłowały zepchnąć Węgrów pod samą przełęcz, by 19 grudnia sforsować ją i wyjść na drogę wiodącą prosto na zachód, do serca Węgier. Obrońca tej pozycji, a równocześnie dowódca brygady, pułkownik Karol Riczkó, wziął sobie do serca słowa Bema o bezwzględnym posłuszeństwie jego rozkazom, toteż stawiał mężny opór, przeprowadzając skuteczne kontrataki, wsparte dobrze ześrodkowanym ogniem artyleryjskim. Niepowodzenia austriackie, wynikające zresztą z braku koordynacji poczynań grupy pułkownika Urbana z grupą generała Augusta Wardenera, która nadeszła z pomocą, skłoniły obu dowódców do podjęcia u schyłku drugiego dnia bitwy szalonej szarży, na wzór samosierskiej, pułkiem dragonów. Został on dosłownie skoszony lawiną ognia obrońców. Nieprzyjaciel zatrąbił na odwrót, pułkownik Urban odskoczył na wschód, natomiast generał Wardener - na południe, w rejon Tordy. W ślad za pierwszym posuwała się ostrożnie brygada pułkownika Riczkó. Również całkowitego niepowodzenia doznały próby austriackie rozbicia II brygady pułkownika Czetza, podjęte 19-20 grudnia pod Zsibó, a już 21 grudnia wyruszył w pochód sam Bem i spychając słabe przednie straże wroga zdobył miejscowość Des. Nie czekając nawet na II brygadę, ruszył z miejsca szybkim marszem na Koloszwar i łamiąc po drodze wszelki opór przeciwnika wkroczył tam 25 grudnia, witany entuzjastycznie przez mieszkańców. Bem dotrzymał słowa danego Kossuthowi, a "Komitet Obrony Kraju z radością przyjął wiadomość o wejściu jego na czele zwycięskich wojsk do Koloszwaru. Pan i pańskie wojsko zasłużyły sobie na wdzięczność ojczyzny" - pisał w zakończeniu przywódca węgierski. Tak więc w ciągu jednego tygodnia armia węgierska odzyskała swobodę ruchów, zdobyła ważny ośrodek miejski, gdzie z rozkazu Bema natychmiast przystąpiono do pracy nad organizacją nowych wojsk, zakładano magazyny, uruchamiano zaczątki przemysłu wojennego oraz powołano do życia okręg wojskowy, który miał zorganizować w najbliższym czasie jedną dywizję ogólnowojskową. Gorączkowa praca nad umocnieniem sił nie przesłaniała Bemowi innego zagadnienia, a mianowicie próby pogodzenia zwaśnionych narodów węgierskiego i rumuńskiego. Od początku dążył do takiego rozwiązania konfliktu, który by zadowolił obie strony i stworzył podstawy do sojuszu przeciw wspólnemu wrogowi - habsburskiemu absolutyzmowi. W proklamacji do ludności rumuńskiej z okazji zajęcia Koloszwaru Bem pisał: "Nowa konstytucja węgierska przekreśliła wszelkie przywileje i na ich miejsce ustanowiła zupełną równość wobec prawa. Dlatego przeciw niej podały sobie ręce: biurokracja, wojsko i zastępy uprzywilejowanych... oni to uciekają się do występnych metod, aby pokrzyżować nowy ład... Szczują przeciw sobie różne narodowości... by znowu uchwycić dawną władzę w ręce". Za słowami szły konkretne czyny: powstrzymanie żelazną ręką gwałtów na ludności rumuńskiej oraz prace nad ustawą amnestyjną dla tych, którzy w sojuszu z "cesarskimi" działali na szkodę rewolucji. Niestety, w działalności tej napotykał Bem poważny opór ze strony lokalnych i centralnych władz węgierskich, które miały na myśli zawsze państwo w jego historycznych granicach z jednym panującym narodem. Nawet liberałowie węgierscy nie liczyli się z faktem, że Siedmiogród zamieszkuje 65% Rumunów, a tylko 25% Węgrów, i trudno z niego uczynić kraj węgierski. Nie dziw więc, że każde ustępstwo i każda ugoda z Rumunami były podważeniem ich teorii o dominacji narodu węgierskiego. Tak było zresztą i w Słowacji, i w Chorwacji, gdzie odsetek ludności madziarskiej był jeszcze mniejszy. Na tym tle często dochodziło do ostrych spięć z komisarzami węgierskimi. Bem jednak był nieubłagany i zawsze starał się przeforsować swoje projekty, zgodne zresztą z ustawą konstytucyjną. Tracił, być może, sympatię wśród zagorzałych nacjonalistów i obszarników węgierskich, zyskiwał jednak popularność wśród ludu. Po zajęciu Koloszwaru Bem ruszył natychmiast w pościg za uchodzącą grupą pułkownika Urbana. W krótkiej, kilkudniowej kampanii odrzucił ją aż do Bukowiny, której część okupował w pierwszych dniach stycznia 1849 roku. Wkroczenie do Bukowiny miało również ważną wymowę polityczną. Oto rewolucyjna armia węgierska, wiedziona przez Polaka, zbliżała się do granic imperium rosyjskiego, a nadto do granic Galicji. Wystarczyłaby więc jedna iskra, aby wzniecić tam powstanie. Galicyjscy notable byli tą perspektywą przerażeni; nawet sam Franciszek Smolka był przeciwny takim działaniom, pisząc: "Jeszcze tego kłopotu nam trzeba było. Nie widzę najmniejszej szansy, aby to nam na dobre wyjść mogło..." Jednak Bem nie mógł ryzykować wówczas takiego kroku; nie miał na to ani dostatecznych sił, ani nie był pewien poparcia ludności Galicji, nadto musiał liczyć się z politycznymi dyrektywami kierownictwa rewolucji, które nie życzyło sobie przez wkroczenie do Polski prowokować wystąpienia Rosji. Z chwilą przekroczenia granicy bukowińskiej pierwszy etap kampanii jesienno-zimowej został zamknięty; Bem wraz z armią stanął pewną nogą na ziemi siedmiogrodzkiej, a mając przed sobą pobitego, zmaltretowanego i niezdolnego na dłuższy czas do działań zaczepnych przeciwnika, postanowił nagłym, zaczepnym zwrotem uderzyć na południe, by rozprawić się z głównym korpusem austriackim feldmarszałka Antoniego Puchnera... Zwycięstwa Bema wywołały entuzjazm nad Dunajem, tym większy, iż w owym okresie główne siły węgierskie nie mogły poszczycić się żadnymi sukcesami. "Wprawdzie nie ta ojczyzna zrodziła Pana - pisał Kossuth na wieść o wypędzeniu wroga aż do ßulcowiny - ale Pan stał się jej synem... Siłę swego młodego ducha, którą podtrzymuje u Pana święta wiara w wolność, oby Pan mógł poświęcać przez długi czas i wiernie wywalczeniu triumfu naszej sprawiedliwej sprawy..." Komisarzom, urzędnikom, wszystkim Węgrom polecał Kossuth wspierać moralnie i materialnie Bema i jego armię. Lecz armia znalazła już swój najwyższy autorytet moralny w swoim wodzu, nazwała go "Ojczulkiem Bemem"; widziała go zawsze w pierwszej linii bojowej, w awangardzie, przy ognisku żołnierskim, spożywającego proste żołnierskie posiłki. Wszystko to jednało mu serca żołnierzy i pozwoliło, gdy nadeszły porażki, wydobyć tyle zaciętości i siły moralnej z armii, że odradzała się niczym Feniks z popiołów. Do obrony południowego Siedmiogrodu feldmarszałek Puchner zebrał poważne siły, ugrupowane na długim froncie wzdłuż rzeki Nagyküküllö w trzech brygadach: generała Józefa Gedeona na wschodzie, generała Kallianyego w centrum i pułkownika Johanna Coppeta na zachodzie - razem do 10 000 ludzi i 30 dział. Bem miał więc duże możliwości w wyborze kierunku uderzenia, ponadto, tak jak w pierwszej ofensywie grudniowej, na każdym z nich mógł dysponować przewagą w ludziach i artylerii. Wybrał uderzenie na grupę austriacką Kallianyego, by jak najszybciej opanować miasto Sybin, stolicę kraju, gniazdo reakcji sasko-rumuńsko-austriackiej. Do współdziałania zobowiązał brygadę pułkownika Janosa Czetza, stojącą pod Tordą, naprzeciw dawnej grupy wojsk generała Augusta Wardenera, dowodzonej teraz przez generała Losenaua. 9 stycznia 3400 piechoty, 640 jazdy i 24 działa ruszyły w pochód z m. Beszterce na południe. 13 stycznia Bem zajął bez oporu ważny punkt Marosvasarhely, a 17 stanął oko w oko z brygadą Józefa Kallianyego pod Galfalva. Ponieważ na wybranym kierunku natarcia Bem dysponował przewagą, "bitwa dla "cesarskich" była już przegrana, nim się zaczęła faktycznie". O godzinie ósmej rano nad doliną rzeki otulonej jeszcze zmarzniętą mgłą rozszalał się ogień artyleryjski. Świetnie kierowana i na dogodnych pozycjach, ustawiona osobiście przez Bema artyleria w krótkim czasie wzięła górę nad przeciwnikiem. Dowódca austriacki, widząc, że przegrywa ten pojedynek, rzucił do natarcia swoją piechotę, chcąc wymusić bagnetem zwycięstwo, ale złamana huraganowym ogniem dział Bema cofnęła się ona ze znacznymi stratami. Celny ogień, ziejący z ich paszcz, skierował się ponownie na baterie wroga. Nie wytrzymały one długo i rzucając się do pospiesznej rejterady pociągnęły za sobą mocno przetrzebione bataliony piesze. Zwycięstwo było więc całkowite, tym bardziej cenne, że uzyskane prawie wyłącznie przez artylerię. Wściekłość ogarnęła Austriaków, a dowodzący konnym oddziałem straży tylnej porucznik Herppeger postanowił pomścić porażkę i stanął "z półszwadronem dragonów w załomie gór za wsią Szókefalva w celu zarąbania znienacka jenerała Bema, który przez całą kampanię nie przypiął pałasza, a był zawsze na czele kolumn w marszu". Zasadzka nie udała się, a niedoszły "mściciel", zwalony z konia cięciem szabli oficera przybocznego, powędrował do szpitala. Zwycięstwo w tej bitwie otwierało Bemowi i jego armii drogę do Sybinu. Teraz wszystko zależało od szybkości działań. Trzeba było jak najprędzej znaleźć się pod miastem, aby uniemożliwić nieprzyjacielowi zorganizowanie obrony i ściągnięcie posiłków. Nadto sukces był uzależniony od harmonijnej współpracy z brygadą pułkownika Czetza, gdyż siły samego Bema nie wystarczały dla opanowania miasta. Do Tordy, gdzie stał Czetz, poszły więc rozkazy: "Maszerować dzień i noc na Nagyszeben". Porwał więc Czetz swoją brygadę i ruszył na południe. Czy jednak zdąży? Na wiadomość o klęsce pod Galfalva i marszu armii węgierskiej na Sybin w mieście powstał popłoch. Miejscowi notable sascy i rumuńscy współpracujący z Austriakami kierowali się w popłochu do pobliskiej Rumunii. Uciekały też urzędy. Feldmarszałek Puchner opanował jednak panikę i postanowił bronić miasta do upadłego mimo skąpych sił, jakimi dysponował, i wyłączenia z walki brygady generała Losenaua, który w odwrocie spod Tordy zajął pozycje pod Vizakną celem zatrzymania ciągnącej w ślad za nim brygady Czetza. 21 stycznia przed godziną ósmą rano bem w towarzystwie kilku oficerów wyjechał na pole przyszłej bitwy, aby przeprowadzić rozpoznanie. W trakcie lustracji pola mała grupka została nagle ostrzelana silnym ogniem artyleryjskim. Padli zabici i ranni, tylko Bem nieporuszony, zwracając się do swoich podwładnych, rzekł spokojnym głosem: "Powitanie niezbyt gościnne. Panowie, na pozycje, otwieramy ogień". Rozszczekały się działa, plac boju powiły dymy, a powietrze momentalnie nasyciło się zapachem prochu. Ta nawałnica ognia trwała pół godziny, gdy nagle z dymów i kurzu poczęły wyłaniać się pierwsze działa austriackie, uchodzące z pola przed celnym ogniem Węgrów. Widząc to Bem zdecydował rzucić do walki swoje najlepsze oddziały piechoty, legion wiedeński i walczących Szeklerów. Tuż naprzeciw biegnących Węgrów i wiedeńczyków wysuwają się w równych kolumnach bataliony austriackie: "Uracca", "Sivkocić" i "Bianchi". Już dobiegają do siebie, słychać pierwsze wrzaski, szczęk broni, zgrzyt bagnetów. Nie wytrzymali Węgrzy furii batalionów cesarskich, najpierw pojedynczo, później grupkami poczęli wycofywać się w tył pod osłonę dział. Zauważył to Bem i gdy tylko jego piechota oderwała się od przeciwnika, skierował nań pociski ze swoich dział. Skutek był błyskawiczny, wróg miesza się i cofa, Węgrzy znów bliscy zwycięstwa. Zrozpaczony Puchner, widząc narastającą klęskę, odwołuje spod Vizakny oddział Losenaua i rzuca go do walki. Świeży i wypoczęty żołnierz uderza z wściekłością, jazda wypiera piechotę węgierską, a nowe posiłki artyleryjskie skutecznie ostrzeliwują prawe skrzydło armii Bema. On zaś, obserwując pilnie pole walki, zrozumiał, iż bitwa jest dlań przegrana, że należy ją przerwać i czym prędzej wycofać się na północ. "Ach ten Czetz"mruczy z wściekłością. Lecz Czetz nie nadchodził. Zwycięstwo tym razem przypadło orężowi austriackiemu, choć feldmarszałek nie wykorzystał go całkowicie, nie podjął pościgu, co pozwoliło Węgrom ohłonąć z pierwszego wrażenia, ściągnąć swoje szeregi, wprowadzić ład i dosłownie w ciągu kilku godzin stanąć znów do walki. Pobita armia węgierska, lecz zdolna do boju, zatrzymała się tuż pod Sybinem, zagrażając nadal miastu, a o jej odporności najdobitniej świadczy fakt, że w trzy dni później, pod Szelindek, rozbiła ona brygadę generała Kallianyego. Pod wrażeniem tej klęski Puchner zaniechał dalszych działań zaczepnych, cofnął się do miasta, wzywając na pomoc Rosjan stacjonujących na niedalekiej Wołoszczyźnie. Dopiero po przybyciu oddziałów rosyjskich feldmarszałek zdecydował się na wyprowadzenie w bój całej siły: 700 piechoty, 800 jazdy i 30-35 dział przeciw 3000 Węgrów i 20 działom. Spotkanie pod Vizakną 4 lutego miało przebieg podobny do bitwy pod Sybinem. Tu również chciał Bem rozstrzygnąć jej losy za pomocą artylerii, która już na początku zdemontowała kilka dział i wyeliminowała z walki wielu artylerzystów i dużo koni. Wycofawszy ją poza zasięg ognia węgierskiego, dowódca austriacki podciągnął szybko rezerwy, a ustawiwszy własne na pobliskich wzgórzach, wziął pod silny ogień nacierającą doliną piechotę węgierską. Równocześnie do ataku poszły znane już z bitności bataliony "Uracca" i "Bianchi". Temu potężnemu impetowi nie były w stanie przeciwstawić się słabsze liczebnie bataliony węgierskie. Rozpoczął się generalny odwrót, zamieniający się tu i ówdzie w ucieczkę. W obozie cesarskim rozległy się głosy hymnu Gott erhalte..., a piechurzy w triumfie ciągnęli 15 zdobytych dział, tłum jeńców, wozy taborowe, a wśród nich powóz Bema z kasą i kancelarią polową. Na próżno Bem usiłował powstrzymać cofających się bezładnie żołnierzy. Własnym przykładem świecąc postanowił wysforować się naprzód ku szturmującym piechurom cesarskim. Widok ten zatrzymał cofających się, ale ten desperacki a tak potrzebny krok Bema o mało co nie zakończył się tragicznie. Oto już prawie był zagarnięty przez jazdę cesarską, gdy nagle "garstka młodzieży z Uniwersytetu Wiedeńskiego ze szlachetnym poświęceniem, dawszy ogień do dosięgającej Bema już pałaszami jazdy cesarskiej, rzuciła się na nią z bagnetem, a S. Simonyi zwalił najpierw dwóch dragonów strzałami z pistoletu, oficera zaś rozcięciem hełmu z konia zrzucił. To uratowało Bema od śmierci lub niewoli". Późnym wieczorem Bem zadecydował odwrót resztek swoich wojsk na Devę, skąd miały nadejść awizowane już od dłuższego czasu posiłki. Teraz sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę, z dnia na dzień. Bem wiedział, iż nie może pokazać po sobie klęski, że w każdej pozycji i w każdej sytuacji musi stawić opór, a nawet, jak trzeba - atakować, by nieprzyjaciela stale trzymać w szachu i błędnym mniemaniu co do rzeczywistego stanu armii węgierskiej. Musiał prowadzić odwrót, ale aktywny. Więc gdy Austriacy zdołali jeszcze kilka razy dopaść mniejsze oddziałki i porazić je, Bem nie pozostawał dłużny. Pod Szaszsebes rozbił grupę wypadową podpułkownika Bartelsa, następnie skutecznie odparł od murów miasta brygadę generała Losenaua; 6 lutego, kontynuując odwrót na zachód, likwidował i rozpraszał liczne oddziały partyzantki rumuńskiej. Zatrzymał się wreszcie w Szaszvaros, gdzie był już kurier z upragnioną wiadomością, że oto w pobliżu Devy stoją oczekiwane posiłki, a ich straż przednia, dowodzona przez pułkownika Kemenyego, wysunęła się nawet pod wieś Piski. Naciskany przez nieprzyjaciela Bem, licząc się z nadejściem owych oddziałów Kemenyego, zdecydował się przyjąć bitwę pod Szaszvaros, mając zaledwie 1500 ludzi i... 5 dział. Dysproporcja sił była ogromna. Wkrótce też zaczęła się zarysowywać klęska, a Kemeny nie nadciągał. Już piechota węgierska odsłoniła ostatnie działa, na które rzucają się piechurzy cesarscy. "Wtem wpada wódz Węgrów w zapamiętałość i gniew straszny, swoją szpicrutę podnosi i rozkazującym głosem woła: "Marsch zurück in die Front! Das sind meine Kanonen! * (* Marsz z powrotem na linię! to są moje armaty! [niem.]) Cesarscy jakby osłupieli; jak to, obcy, wrogi oficer każe im zostawić zdobyte działa? Ale już padają głosy ich oficerów: Fallt das Bajohett! Feuer! Nieder mit ihm!* (* Bagnet złóż! Ognia! Precz z nim! [niem.]) Nad głową wodza zawisło teraz śmiertelne niebezpieczeństwo. Powracający jednak z bitwy huzarzy, "spostrzegłszy biały pióropusz między cesarskimi w niebezpieczeństwie, wraz z piechotą jak grom uderzyli na cesarskich i rozbiwszy tychże, uwolnili Bema wraz z jego działami". W czasie tego starcia o działa kula nieprzyjacielska odstrzeliła generałowi palec u prawej ręki. Natychmiast po bitwie poddał się zabiegowi, a przekazawszy dowództwo pułkownikowi Czetzowi, pospieszył do Devy, by przejąć posiłki. Ostatecznie resztki dawnej armii doprowadził Czetz do wsi Piski, gdzie zastał Kemenyego. Zlecił mu obronę pozycji, a sam z resztą walecznych podążył do Devy, aby połączyć się z Bemem. W tej tak ciężkiej chwili dla Bema i jego armii przyszedł z pomocą jeden człowiek, ale znaczył on tyle co dziesięć batalionów. Był to młody kapitan, poeta i rewolucjonista - Petöfi. 25 stycznia w głównej kwaterze Bema odbyła się prezentacja: - Jestem Aleksander Petöfi. Przybyłem, panie generale, aby ofiarować swoją szablę. Wódz, oderwawszy na chwilę zmęczony wzrok od rozłożonych na stole map, podszedł do niego i podając mu rękę rzekł: - Pan ofiaruje szablę, pięknie, bardzo pięknie. Ale to mi nie wystarcza. Ja potrzebuję jeszcze serca. I po tych prostych, krótkich, żołnierskich słowach stary wódz uścisnął poetę-żołnierza. Od tego momentu między Bemem a poetą zawiązała się najserdeczniejsza nić przyjaźni, jak między starszym i doświadczonym ojcem a dorastającym synem. "Ten stary, brzydki Polak będzie moim ojcem" - oświadczył Petöfi, a Bem nigdy nie mówił o poecie inaczej jak: "Mój syn". Tu, w Siedmiogrodzie, w szeregach armii znalazł Petöfi to, czego nadaremnie poszukiwał na Węgrzech - ducha rewolucyjnego, prawdziwą miłość ojczyzny. Armii siedmiogrodzkiej i jej wodzowi poświęcił też Petöfi najpiękniejsze wiersze. Bem, ceniąc niezwykły talent poetycki Petofiego, nie chciał go narażać na niebezpieczeństwo. Mianował go swoim adiutantem i starał się zawsze mieć go przy sobie. Gdy tylko na chwilę zniknął z pola widzenia, wódz rzucał się niecierpliwie: "Gdzie Petöfi, gdzie mój syn?" Poeta oprócz pióra miał jeszcze i szablę, walczył nią dzielnie pod Vizakną i na całym szlaku odwrotu do Devy. Wysłany stąd jako kurier do Debreczyna, bronił tam osoby swojego wodza, oczernianej przez zwolenników poszukiwania modus vivendi z reakcją habsburską. Zmuszono go do dymisji, ale Petöfi wiedział, gdzie jest jego miejsce. Pod koniec lipca wrócił do Siedmiogrodu, a w kilka dni później poległ w bitwie pod Segesvarem w obronie ideałów, o które walczył przez całe swoje życie szablą i piórem. Od Devy do Braszowa Bitwa pod Piskami, stoczona 9 lutego, zadecydowała, jak wiemy, o dalszych losach kampanii siedmiogrodzkiej. Przejęta znów duchem zaczepnym, odrodzona i wzmocniona nowymi siłami armia ruszyła w pochód na wschód. Stary wódz wiódł 8500 bagnetów i szabel oraz 23 działa - siły, z którymi można było pokusić się o zwycięstwo. Przejąwszy ponownie utraconą pod Sybinem inicjatywę, Bem miał do wyboru dwa kierunki natarcia: mógł albo znów atakować to miasto, albo też skierować się ku komitatowi Haromszek, zamieszkałemu przez dzielny lud Szeklerów, gdzie oczekiwały go nowe bataliony, szwadrony i działa... Nauczony doświadczeniem z pierwszej bitwy pod murami Sybinu, wybrał drugi kierunek, aby połączywszy się z tym bitnym ludem wzmocnić swoje siły i dopiero wtedy uderzyć na stolicę. Prowadząc energiczny pościg za cofającym się wrogiem, pobił pod Alvinc brygadę generała Johanna Stutterheima i otworzył sobie drogę do Mediaszu, który zajął po ciężkim marszu 15 lutego. Tymczasem dzielni Szeklerzy, wiedząc już o pochodzie Bema, skierowali się do Segesvaru, gdzie 16 lutego nastąpiło uroczyste połączenie obu wojsk. Armia Bema powiększyła się teraz o pięć batalionów piechoty, dwa szwadrony jazdy i 10 dział. Po krótkim przeglądzie nowych wojsk nastąpiła również krótka odprawa wyższych oficerów, zakończona przez wodza lakonicznym zdaniem: "Teraz tylko marsz na południe, na stolicę". Wymarsz miał nastąpić 18 lutego, ale tymczasem nadbiegł kurier z dalekiej Bystrzycy, na pograniczu bukowińskim, z wiadomością, że generał Ignacy Malkovsky wystąpił 11 marca przeważającymi siłami i atakuje z zamiarem podbicia północnego Siedmiogrodu. Musiał więc Bem nie tylko wstrzymać zamierzony marsz na Sybin, ale i przerzucić część wojsk na północ, na pomoc brygadzie pułkownika Karola Riczkó, który dysponując zaledwie dwoma batalionami, dwoma szwadronami, zalążkiem Legionu Polskiego oraz sześcioma działami nie był w stanie stawić czoła przeszło 10-tysięcznemu korpusowi austriackiemu, wspartemu dwudziestoma działami. W awangardzie tego korpusu szedł znany już nam pułkownik Urban. Nastąpiła teraz seria potyczek i bitew, które zakończyły się około 17 lutego wyparciem Węgrów z Bukowiny i północno-wschodniego Siedmiogrodu. Nieprzyjaciel kontynuował następnie pochód na zachód, zajmując Des i zagrażając Koloszwarowi. Porwał więc stary wódz ze sobą pięć batalionów piechoty, garść jazdy oraz 12 dział i już 25 lutego osiągnął okolice Bystrzycy, spychając prawie bez walki oddziały wroga stojące mu na drodze. Generał Malkovsky na wieść o nadejściu wojsk węgierskich pod dowództwem Bema wstrzymał dalsze natarcie i rozpoczął odwrót ku Bukowinie. Rejterada była tak szybka, "a nazwisko Bema wywierało tak potężne wrażenie", że Węgrzy z trudem mogli nadążyć za cofającym się wrogiem, dopadając tylko pojedyncze oddziałki, które bezlitośnie likwidowali. Do 27 lutego sytuacja sprzed 11 lutego została przywrócona. Bem wzmocnił brygadę pułkownika Riczkó świeżymi oddziałami, wydał szereg celowych rozporządzeń co do ufortyfikowania pewnych rejonów oraz dalszej mobilizacji sił i ruszył na południe, aby zrealizować swój plan zdobycia Sybinu. Komisarz Csanyi tak pisał do Kossutha: "Nasza wyprawa zakończona. Nawet nie zdołałem zobaczyć wroga, ale to już zasługa "Starszego pana" [tj. Bema]. Nasz "Starszy pan" zmusił nikczemnego wroga, mordercę i rabusia do respektu. Wróg boi się go bardzo..." Powróciwszy do Mediaszu Bem dokonał przeglądu swoich wojsk; jakkolwiek nieco uszczuplone przez pozostawienie części oddziałów na północy, liczyły prawie 10 000 piechoty, ponad 1700 jazdy i 40 dział. A Austriacy? Ci mieli niespełna 8000 bagnetów, około 8500 szabel i 35 dział. Maleńki korpusik partyzanta Augusta Heydtego, liczący zaledwie 1500 ludzi, działający na południe od kraju Szeklerów, nie mógł uczestniczyć w tej wielkiej wojennej grze, która miała się już niedługo rozpocząć. Bem nie zdecydował się jednak na uprzedzenie ofensywnych zamiarów wroga. Nie znał bowiem dokładnie jego sił, nie chciał również utracić kontaktu z Szeklerami. Nadto zbyt ryzykancki wypad styczniowy na Sybin kazał mu szukać rozstrzygnięcia na tej środkowej pozycji, by działać następnie w zależności od rozwoju sytuacji. Decyzja okazała się słuszna i w ostatecznym rozrachunku przyniosła pełne zwycięstwo. Pierwsze decydujące starcie nastąpiło nad rzeką Nagyküküllö. Feldmarszałek Puchner zgromadził nad tą rzeką całe swoje siły i korzystając z osobistego zaangażowania Bema i części jego sił na froncie bukowińskim zamierzał rozpocząć ofensywę na północ celem podania ręki korpusowi generała Malkovskiego. Starannie przygotowany plan austriacki już 1 marca doznał pierwszego niepowodzenia. Bem wrócił z wyprawy przeciw Malkovskiemu i stanął znów na czele armii. Następnego dnia rozgorzała walka pod Kiskapus, a od jej wyniku zależała cała ofensywna koncepcja austriacka. "Cesarscy", wsparci silnym ogniem artylerii, systematycznie, acz z ogromnym trudem wypierali Węgrów z wysuniętych pozycji na główną linię obrony, skąd wyszło błyskawiczne kontruderzenie, likwidujące osiągnięte zyski terenowe. Kontratakujący Węgrzy zagrozili nawet stanowisku artylerii wroga. Generał van der Null nie zrezygnował jednak z przełamania obrony Węgrów i rzucił do przeciwnatarcia swoje rezerwy, które znów zdołały zepchnąć ich na główne pozycje. Bem jednak czuwał; wiedział, czym grozi przełamanie obrony i zwinięcie linii oporu na rzece - utratą inicjatywy i panowania nad sytuacją. Dlatego też nakazał dowódcy 24 batalionu odrzucić wroga bez względu na straty. Ten jednak zlekceważył rozkaz generała, za co został natychmiast na polu bitwy zdegradowany, a jego następca bez trudu wykonał powierzone mu zadanie. Jeszcze dwa razy próbowali Austriacy uzyskać powodzenie, lecz bez rezultatu, a nadchodząca noc zmusiła ich do przerwania walki. Obie armie pozostały na swoich dotychczasowych pozycjach. Niezadowolony z wyników działań brygady van der Nulla feldmarszałek Puchner nadesłał z pomocą brygadę generała Stutterheima i następnego dnia wszczął ponownie bitwę. I znów dążeniem Austriaków było odepchnięcie Węgrów od rzeki, wywalczenie swobody ruchów, lecz mimo zajadłych ataków armia węgierska nie straciła nic ze swej odporności ani też nie dała się pobić. Cofała się ona jedynie wzdłuż brzegu rzeki na Mediasz i Segesvar. Nadal utrzymała panowanie nad doliną, zamykając tym samym drogę na północ. Natomiast stale zagrażała Sybinowi. Natychmiast po wkroczeniu do Segesvaru Bem przystąpił do umacniania miasta, gdyż zamierzał tu stawić opór, aby nie dać się wyrzucić z rejonu tak ważnego dla dalszych jego zamierzeń operacyjnych. Do starych fortyfikacji kazał dodawać nowe, wybierał dogodne pozycje dla artylerii, polecił uruchomić warsztaty naprawcze broni, ściągał zapasy amunicji, której brakowało. Tymczasem Austriacy, którzy nie rezygnowali z nakreślonych celów, postanowili okrążyć Węgrów w mieście i zmusić ich do kapitulacji bądź też całkowicie rozgromić. W ciągu 8 i 9 marca prawie całkowicie okrążyli miasto, pozostawili tylko jedną wąską drogę w kierunku południowym - na Sybin, nie przypuszczając, aby Węgrzy mogli zdecydować się atakować to miasto. Gdy jednak 9 marca rano Austriacy przystąpili do szturmu, okazało się, że wojsk węgierskich w mieście nie ma. Dowództwo nieprzyjacielskie stanęło bezradne wobec pytania, gdzie podział się Bem z armią. Odpowiedzi na nie szukał Puchner przez wiele godzin, ale stary feldmarszałek nie przypuszczał nawet, iż ten zuchwały jego przeciwnik mógł przedsięwziąć tak ryzykowną decyzję. Tymczasem Bem, informowany stale przez swoich zwiadowców i patrole, rozszyfrował bez trudu cały plan austriacki i podjął właśnie decyzję, która nie mogła pomieścić się w głowach sztabowców cesarskich i... własnych. W nocy z 8 na 9 marca generał przekazał szefowi sztabu rozkazy kierujące armię na południe. "Zdziwiony pułkownik Czetz poprosił o powtórzenie dyspozycji, więc Bem powtórzył: Jesteśmy okrążeni, więc pomaszerujemy do Sybinu". Oczywiście, już żadnych pytań ani też dyskusji nie było. Armia błyskawicznie poderwała się na nogi i jeszcze wykorzystując mroki nocy wymknęła się cichaczem na drogę, która nareszcie miała ją zaprowadzić do upragnionego celu. Szybki i niespodziewany marsz zaskakiwał rozsiane wszędzie po drodze drobne garnizony austriackie. Nie miały one nawet czasu rejterować, szły do niewoli lub rozbiegały się po okolicy, gdyż nie Węgrów spodziewały się ujrzeć na tym szlaku. 10 marca wojska węgierskie osiągnęły już Mediasz, a następnego dnia we wczesnych godzinach popołudniowych stanęły pod murami niedostępnego jak do tej pory Sybinu. Czy teraz laur zwycięstwa przypadnie Węgrom? Miasta broniły wojska rosyjskie i rezerwowe oddziały austriackie w sile 5000 ludzi z artylerią. Bem miał pod swoimi rozkazami ponad 10 000 żołnierzy i 30 dział. Początkowo planował opanowanie miasta prostą demonstracją siły, gdy jednak dowódca rosyjski, pułkownik Skariatiń, wyprowadził swoje wojska na przedpole miasta, Bem wydał rozkaz: "Atakować!" Najpierw - zwyczajem Bema - odezwała się artyleria, aby zmiękczyć obrońców; po jej przygotowaniu ogniowym poszły do szturmu bataliony piechoty. Jednak walka miała bardzo uporczywy charakter, a teren, poprzerzynany licznymi rowami i porośnięty krzakami winorośli, stwarzał dodatkowe trudności. Nadto żołnierz rosyjski walczył bardzo dzielnie i Węgrzy z wielkim trudem zdobywając teren zbliżali się powoli pod mury miasta. Tam atak utknął. Obserwujący bacznie bitwę generał był wyraźnie niezadowolony; zdawał sobie sprawę, że cały manewr segesvarski poszedłby na marne, gdyby nie zdobył miasta jeszcze tego samego dnia. Spodziewał się przecież, że feldmarszałek Puchner na pewno zorientuje się we właściwym kierunku jego marszu i rzuci się natychmiast w pochód, by ratować miasto i broniących je Rosjan. Jego przybycie w toku bitwy mogło zakończyć się ponowną klęską Węgrów, a przecież zwycięstwo było już tak bliskie... Zmęczone długim marszem, a przedtem dwudniowym bojem, oddziały węgierskie nie były w stanie kontynuować walki. Wszystko zależało znów, tak jak 21 stycznia, od nadejścia kolumny pułkownika Domokosa Bethlena, którą Bem wezwał na pomoc. Wstrzymawszy swoją piechotę, generał wzmocnił ostrzał artyleryjski miasta, by nie dać wrogowi ani chwili odpoczynku, sam zaś z niepokojem spoglądał ku północnemu zachodowi, skąd miały nadejść owe upragnione posiłki. Zapadł już zmierzch, gdy nagle przez całą linię węgierską lotem błyskawicy przebiegła wieść: "Idą, idą!" Bem podrywa wojska do akcji. Artyleria wzmaga ogień na miasto, a dzielny 11 batalion honwedów z kolumny pułkownika Bethlena bierze szturmem umocnienia miejskie i wdziera się do miasta. To był już koniec walki. W ciągu krótkiego czasu oczyszczono je z maruderów i błąkających się tu i ówdzie grup oderwańców. Główne siły wroga uchodziły pospiesznie ku niedalekiej przełęczy Czerwonej Wieży, za którą leżała zbawcza ziemia rumuńska. Jeszcze tego samego dnia późną nocą Bem pisał raport do Kossutha: "Panie prezydencie. Dziś mieliśmy dzień pobłogosławiony przez Boga. Albowiem miałem szczęście wziąć wreszcie Nagyszeben szturmem... Szańce miasta musiały być zdobywane przeważnie w walce na bagnety. Zabrałem nieprzyjacielowi wiele dział, wozów amunicyjnych i wiele setek karabinów...", a komisarz Csanyi, ogłaszając tę wieść mieszkańcom Siedmiogrodu, pisał: "Bem, wielki mistrz sztuki wojennej, zajął miasto szturmem... Niech żyje Bem, bohaterski wódz, i niech żyje jego bohaterska armia". Ze zdobytym miastem zwycięzca obszedł się łagodnie. Poza nałożeniem kontrybucji nie pozwolił na żadne żołnierskie ekscesy czy łupiestwa. "Zginął co prawda redaktor gazety "Siebenburger Bote", Benigni, ten wąż, który swym jadem często opluwał naród węgierski, ale to było wszystko". Zdobycie Sybinu oddało w ręce Bema poważne zapasy broni i amunicji. Dość powiedzieć, że zdołał on dozbroić kilka tysięcy ludzi, powiększając stan swoich sił do 15 000 piechoty, 2000 jazdy i 50 dział. Praktycznie rzecz biorąc zdobycie miasta rozstrzygało losy kampanii siedmiogrodzkiej, mimo iż armia austriacka feldmarszałka Puchnera była w pełni gotowości bojowej, a tuż nad południową granicą Siedmiogrodu czaiły się silne oddziały rosyjskie. Cios moralny był jednak tak ogromny, że, jak zobaczymy, sparaliżował on wolę walki dowódcy i jego armii. Stary feldmarszałek, złamany tą klęską, postanowił złożyć dowództwo w ręce generała Kallianyego. Ale cóż miał czynić nowy wódz? Hańba tej porażki wymagała odwetu, więc nowy wódz austriacki postanowił skoncentrować swoje wojska w pobliżu miasta i 14 marca, licząc na poparcie Rosjan wyrzuconych z niego, atakować. Tymczasem tego samego dnia przyszła hiobowa wieść od załogi rosyjskiej stacjonującej w Braszowie. "Jeśli korpus austriacki nie pospieszy mi na pomoc - pisał generał rosyjski Engelhardt - opuszczę Braszów [Brassó], ponieważ 10 000 Szeklerów maszeruje ku temu miastu". To był już koniec. Kalliany zrozumiał swoją klęskę i zarządził natychmiastowy odwrót na wschód, by bronić ostatniego bastionu panowania austriackiego w Siedmiogrodzie. 12 marca armia węgierska, zostawiając odpowiednio silny garnizon w Sybinie, wyszła na wschód, by iść trop w trop za wycofującymi się Austriakami. Nie napotykając prawie żadnego oporu przeciwnika, po zdobyciu przyczółka mostowego na rzece Olucie dotarła do Feketehalom, gdzie stoczyła zacięty bój z silną ariergardą austriacką złożoną z całej brygady. Już pierwsze natarcie węgierskie, podjęte w czasie śnieżnej zadymki, a wsparte silnym ogniem artyleryjskim, doprowadziło do zwinięcia całego frontu nieprzyjaciela i odrzucenia go na sąsiednie, zalesione wzgórza. "Cesarscy" usiłowali nawet przejść do kontrnatarcia, ale bez powodzenia, natomiast druga faza ataku węgierskiego doprowadziła do zupełnego rozkładu wroga i jego pospiesznej rejterady na wschód. 20 marca armia węgierska stanęła pod murami Braszowa. Zwycięski wódz, chcąc uniknąć rozlewu krwi, wezwał miasto do kapitulacji, obiecując łagodne traktowanie i amnestię. Apel ten spotkał się z pozytywnym przyjęciem władz miejskich, które o godzinie szesnastej wręczyły mu klucze, prosząc o łaskę. Jeszcze tego samego dnia odbył się triumfalny wjazd wodza oraz defilada jego zwycięskiej armii. Zdobycie Braszowa przypadło na dzień po imieninach generała, o których armia pamiętała, i być może uskrzydliło ją to do szybszego marszu, by dać ukochanemu wodzowi tak wspaniały prezent. Jednocześnie kończyło również definitywnie kampanię siedmiogrodzką, gdyż po wyparciu wojsk nieprzyjacielskich poza przełęcz Predeal tylko dwa punkty, a mianowicie twierdze Deva i Gyulafehervar, pozostawały jeszcze w rękach austriackich okupantów. 21 marca generał Bem zwrócił się z odezwą do wszystkich mieszkańców Siedmiogrodu: "Po wielu trudach nadszedł wreszcie upragniony dzień - głosiła odezwa - w którym ogłaszam wam, że wspólny nasz wróg - żołdak austriacki i moskiewski - został zwyciężony..." A w zakończeniu odezwy czytamy słowa naprawdę wzniosłe, które tylko mogły płynąć z tak szlachetnej duszy: "Węgrzy, Sasi i Rumuni. Podajcie sobie ręce nawzajem jak bracia, oddalcie od siebie wszelkie antagonizmy narodowe, a będziecie szczęśliwi". Rząd narodowy, rewolucyjny, nie omieszkał oczywiście wynagrodzić odpowiednio wodza, który w owym czasie odnosił jedyne dla Węgrów sukcesy. Specjalna delegacja przywiozła mu order, ozdobiony diamentem wyjętym z korony św. Szczepana, a próżne miejsce miano zastąpić złotą płytką z nazwiskiem zwycięzcy, na znak, iż jest on teraz najdroższym klejnotem korony i narodu węgierskiego. W czasie tych uroczystości ponownie zjawiła się u niego delegacja miasta, składając hołd jego wielkoduszności i łaskawości. Odpowiedział na to prosto: "Jestem tylko człowiekiem, a rozdawnictwo łask nie jest rzeczą ludzką. Ludzie dzierżą w ręku jeno prawo, które zastosuję wobec tych, co wywołali bratobójczą walkę... Z niewinnymi wszakże mieszkańcami, z kobietami, z dziećmi, ze starcami wojny nie prowadzę". W kilka dni później odbył się triumfalny wjazd Bema do siedzib bohaterskiego ludu Szeklerów. Pod wrażeniem tej wizyty setki, tysiące młodych Szeklerów zgłosiły się w szeregi armii powstańczej. Trzeba się było jednak pożegnać z gościnnymi Szeklerami i wracać do Sybihu, gdzie czekały nowe, bardzo ciężkie i odpowiedzialne zadania. Organizator siły zbrojnej i polityk. Podbój Banatu Z wyjątkiem dwu twierdz, Gyulafehervaru i Devy, cały Siedmiogród znalazł się w rękach Bema. Był to rezultat zaledwie trzymiesięcznej kampanii, prowadzonej ze zmiennym szczęściem, w której generał-artylerzysta okazał nieprzeciętne talenty dowódcze i operacyjne. "Kilka bitew, kilka marszów błyskawicznych w różnych kierunkach - pisał Fryderyk Engels - a w rękach Bema znalazł się prawie cały Siedmiogród". Ta niezwykła ruchliwość armii węgierskiej w połączeniu z zupełnie nowatorskim użyciem artylerii, umiejętność koncentrowania sił w wybranym punkcie oraz osobiste walory dowódcy składały się na to błyskotliwe zwycięstwo, przekreślające rachuby reakcji na szybkie stłumienie powstania, a podnoszące na duchu tych, którzy wiązali z nim nadzieje ustalenia w Europie nowego porządku, opartego na zasadach demokratycznych. Do najważniejszych zadań, jakie stanęły przed Bemem po odniesionym zwycięstwie, należała oczywiście rozbudowa armii. Ambicją jego było stworzenie 50-tysięcznej siły zbrojnej z odpowiednio silną artylerią (ponad 100 dział), zdolnej nie tylko do zabezpieczenia Siedmiogrodu przed ewentualnymi próbami Austriaków ponownego jego podboju, ale i przeniesienia operacji wojennych poza jego granice (Bem miał tu na myśli wkroczenie do Galicji). Już w pierwszych dniach po zdobyciu Sybinu sformował 13 nowych batalionów piechoty, uzbrajając je w zdobyczną broń, a po zajęciu Braszowa rozkazał sformować dalsze osiem batalionów, każdy o przeciętnym etacie 800 ludzi. Do służby wewnętrznej, granicznej powołał 10 batalionów rezerwowych, każdy po 1500 ludzi, ale niestety, nigdy nie osiągnęły one pełnych etatów, a ich stan uzbrojenia był bardzo nędzny. Również z ogromnym trudem przebiegała organizacja trzech pułków strzeleckich kawalerii ze względu na brak oporządzenia, broni i dobrych koni. Szczególną troską otoczył Bem swoją ulubioną broń - artylerię. W odpowiednio rozbudowanych ludwisarniach odlano ponad 70 dział, szkolono artylerzystów, w licznych warsztatach produkowano uprząż, pociski, wozy amunicyjne, proch, a nawet sprzęt pomiarowy. Nie zapomniał Bem również o piechocie i jeździe. Różne zakłady remontowe przeprowadzały naprawy, a nawet produkowały karabiny, szable, lance, siodła i amunicję małokalibrową. W dziesiątkach warsztatów szyto mundury, buty, bieliznę. W wyznaczonych przez Bema miastach budowano magazyny wojskowe oraz tworzono rezerwy żywnościowe dla armii. Podniesiono na wyższy poziom służbę sanitarną. Na najważniejszych kierunkach wlotowych do Siedmiogrodu, a więc na przełęczach, rozpoczęto z rozkazu Bema prace fortyfikacyjne. Cały kraj podzielono na sześć okręgów wojskowych; w każdym z nich miała stacjonować jedna dywizja ogólnowojskowa, a więc dysponująca własną kawalerią, artylerią, jednostkami saperskimi i innymi służbami, co zapewniało jej możliwość podejmowania samodzielnych operacji wojskowych. Do służby wojskowej Bem zamierzał wciągnąć nie tylko Węgrów, ale i innych przedstawicieli narodów Siedmiogrodu, Rumunów, a nawet Sasów. Jego pełna rozsądku i trzeźwa polityka narodowościowa spowodowała, że coraz więcej Rumunów rzucało służbę austriacką i wracało do domów lub też zgłaszało się do szeregów węgierskich. Wydawało się więc, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby armia siedmiogrodzka osiągnęła planowany przez Bema etat 50 000 żołnierzy. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Jakie więc były przyczyny? Ludzi było pod dostatkiem i możliwości mobilizacyjne przekraczały owe 50 000, ale piętą achillesową armii pozostała sprawa uzbrojenia. Siedmiogród nie miał żadnego przemysłu; wszystko to, co tu powstało po marcu 1849 roku, było całkowitą improwizacją, niezdolną do zabezpieczenia potrzeb nawet 30-tysięcznej armii. Tymczasem dostawy z Węgier szły bardzo opornie lub też wcale ich nie było. Nie pomagały alarmujące listy Bema, dowódców poszczególnych dywizji i komisarzy. Rząd centralny pozostawał na ogół głuchy na te apele. W końcowym rozrachunku z owych planowanych 50 000 Bem wystawił zaledwie 30 000 żołnierzy, w tym 3000 jazdy oraz 100 dział o bardzo różnorodnej wartości bojowej i stanie uzbrojenia. Najtęższe oddziały armii siedmiogrodzkiej pozostały w Banacie po jego podboju dokonanym w kwietniu przez Bema. Było to 9000 dobrej piechoty i 23 działa. Niewypełnienie zadania o powołaniu do życia 50-tysięcznej armii stało się niewątpliwie przyczyną, dla której kampania letnia, prowadzona przez połączone siły austriacko-rosyjskie, musiała się zakończyć klęską Węgrów. Drugim ważnym zadaniem, jakie stało przed Bemem, było doprowadzenie do ugody węgiersko-rumuńskiej w imię nie tylko szeroko pojmowanego hasła więzi narodów ujarzmionych, ale i bezpieczeństwa wojskowego. Spokój na zapleczu zwalniał przecież znaczne siły węgierskie dla frontu, niesnaski - na odwrót - wiązały je. Ten łagodny kurs w stosunku do Rumunów nie był jednak popierany w całej rozciągłości przez władze centralne, zaczadzone duchem nacjonalizmu i paraliżujące ogromne wysiłki Bema i jego rumuńskich przyjaciół. Tak upadła nadzieja na sformowanie osobnego legionu rumuńskiego, gdyż władze centralne dopatrywały się w tym niebezpieczeństwa dla Węgier. Uprowadzenie delegatów rumuńskich przez nieodpowiedzialnego majora Imre Hatvaniego doprowadziło do zerwania w sposób brutalny rokowań prowadzonych przez delegacje obu stron. Wojna domowa, która zdawała się powoli wygasać, rozpaliła się na nowo. Dopiero w końcowej fazie powstania Kossuth i jego rząd, w obliczu nieuchronnej już klęski, zdecydowali się sfinalizować taką umowę, lecz była ona wówczas już zupełnie bezużyteczna. Bem prowadził również własną politykę zagraniczną; i tu nie bardzo liczył się z dyrektywami władz centralnych. Był on bardziej dalekowzroczny i przewidujący niż politycy znad Dunaju. Generał dążył do umiędzynarodowienia rewolucji węgierskiej przez wciągnięcie do wojny Turcji, pozyskanie poparcia mocarstw zachodnich, wreszcie przez bezpośrednie sprowokowanie Rosji aktem wkroczenia do Galicji. Z myślą o tym organizował Legion Polski. Podobnego zdania byli również Marks i Engels, którzy twierdzili, że ewentualna "interwencja rosyjska, zamiast stać się niebezpieczeństwem dla Węgrów, może zmienić węgierską wojnę w europejską". Wypad do Galicji stale był przedmiotem rozważań ze strony Bema. Pierwsze próby jego realizacji widzimy w styczniowej ekspedycji do Bukowiny. Wysłał wówczas generał emisariuszy do kraju, ale społeczeństwo galicyjskie nie było chętne tym podszeptom. Razem z generałem Dembińskim proponował na wiosnę 1849 roku podwójne uderzenie: Dembiński na Kraków, a on na Lwów. Kossuth nie był przeciwny tym planom, ale odkładał je na czas bliżej nie określony, a przynajmniej do chwili, dopóki Węgrzy nie stworzą potężnej siły militarnej i dopóki stosunki europejskie nie ułożą się dla nich korzystnie. Dlatego też, obawiając się samowolnego wtargnięcia Bema do Galicji, odwołał go stąd na podbój Banatu. W maju i czerwcu Bem pohamował nieco swoje zakusy na wyprawę do Galicji. Chciał najpierw stworzyć odpowiednio wielką armię polską (20 000) i wyłamać Węgrom okno na świat. Wracał znów do planu podboju wybrzeża adriatyckiego z portem Fiumej "Po dokonaniu tego dzieła - pisał generał do Kossutha - poproszę pana o pozwolenie udania się do Polski". Legion Polski w Siedmiogrodzie narodził się na przełomie lat 1848 -1849 w Koloszwarze. Do jego pierwszych organizatorów należeli m.in.: pułkownik Franciszek Łoś i major Władysław Jordan. W styczniu 1849 roku liczył on około 200 żołnierzy, w lutym wzrósł do 400. Wziął on udział w walkach lutowych z korpusem generała Malkovskiego. Żołnierze Legionu rekrutowali się z różnych części Polski, najwięcej ich było jednak z pobliskiej Galicji. W maju był gotów już jeden batalion piechoty i kadra drugiego, jeden szwadron jazdy i trzy kadrowe. W lipcu, w czasie reorganizacji Legionu, sformowano półbaterię artylerii. Mimo iż nie stanowił poważnej siły bojowej, spisał się on chlubnie w walkach z interwencją rosyjską latem 1849 roku. 13 sierpnia kawaleria Legionu wsławiła się szaleńczą szarżą pod Banffyhunyad. Po upadku rewolucji Legion Polski nie złożył broni, lecz postanowił przebić się do Turcji. Garść legionistów stanowiła eskortę dla Bema w drodze na gościnną ziemię turecką. Kampania banacka - stoczona na przełomie kwietnia i maja 1849 roku - podyktowana była ze strony Kossutha nie tylko chęcią odciągnięcia Bema od jego galicyjskich planów, ale i odzyskania dla Węgier bogatego w surowce i przemysł kraju. Ponadto jej zwycięski przebieg - w co Kossuth wierzył święcie - miał być ostatnim etapem przed powierzeniem Bemowi naczelnego dowództwa całej armii i wyrwania jej w ten sposób spod wpływu coraz jawniej występujących kapitulantów. Korpus banacki składał się z dwu pełnowartościowych dywizji w sile: osiem batalionów piechoty, sześć szwadronów jazdy i 30 dział.15 kwietnia Bem objął dowództwo i wyznaczył cel kampanii: zniszczyć znajdującą się w tym rejonie brygadę generała Chrystiana Leinihgena, a następnie przy współudziale wojsk generała Karola Vecseya, oblegającego Arad, zdobyć Temeszwar. Pochód odbywał się błyskawicznie. Już 17 kwietnia zajęto miasto Karansebes, przecinając tym samym komunikację między Temeszwarem a Orsową i opanowując ważne dla przemysłu zbrojeniowego tutejsze huty i zakłady przemysłowe. Na próżno czekał Bem na współdziałanie generała Vecseya w walce z brygadą Leiningena. Vecsey oparł się wszelkiej współpracy, wietrząc w tym niebezpieczeństwo utraty samodzielności i konieczność podporządkowania się rozkazom Bema. Nim sprawa została wyjaśniona, brygada Leiningena zdołała się schronić w murach twierdzy temeszwarskiej. Bemowi nie pozostało nic innego, jak zamknąć ciasnym pierścieniem twierdzę i przygotować jej szturm. Przygotowania te zostały przerwane wiadomością, że od południa ciągnie na Banat korpus austriacki generała Malkovskiego, który szybkim marszem zdążał ku korpusowi generała Tedorovića, by wspólnymi siłami podjąć większe operacje dla odzyskania Banatu i uwolnienia Aradu z oblężenia. Nie chcąc do tego dopuścić, Bem porwał część swoich wojsk spod Temeszwaru i ruszył przeciw nowemu wrogowi. Dopadł go i poraził pod Orawicą, a 8 maja zadał decydującą porażkę pod Feherteplom. 10 maja inny oddział węgierski pobił Austriaków pod Petrilową, a 15 ostatni żołnierz nieprzyjacielski opuścił ziemię banacką. Wyparłszy Malkovskiego, Bem powrócił pod Temeszwar, ale twierdzy nie udało się zdobyć. Wkrótce obowiązki powołały go do Siedmiogrodu. Zwycięska kampania w Banacie wysunęła znów sprawę kandydatury Bema na naczelnego wodza. Kossuth zachęcał go do pochodu nad Cisę z 15-tysięcznym korpusem, zapewniał go o życzliwym przyjęciu przez armię. Wysuwał bardzo chwytliwy argument, dając mu carte blanche na ulubioną akcję na port Fiume. Lecz władze siedmiogrodzkie broniły się przed wyjściem Bema z kraju. W miarę narastania niebezpieczeństwa interwencji rosyjskiej nacisk Kossutha wzmagał się. "Niech pan nie niepokoi się Siedmiogrodem, ale proszę spieszyć się nad Dunaj". Bem jednak nie usłuchał tych wezwań i oznajmił, iż chce powrócić do Siedmiogrodu. "Czuję, że nie posiadam do tej misji potrzebnej siły ani zdolności, abym mógł wykonać ją w zadowalający sposób". Kossuth był bardzo rozżalony rezygnacją Bema, prosił go o odwołanie decyzji, ba, nawet decydował się przekazać mu wyjątkowe uprawnienia wojskowo-polityczne. Jeszcze raz, w czasie interwencji rosyjskiej, przywódca węgierski zwrócił się do Bema z apelem o przyjęcie dowództwa i ratowanie rewolucji. Jednak Bem stał wówczas w ogniu walki w Siedmiogrodzie, gdzie musiał odpierać ofensywę dwukrotnie przeważającego przeciwnika. Sprawa naczelnego dowództwa wypłynęła ostatni raz dosłownie w przeddzień upadku rewolucji, na kilka godzin przed decydującą bitwą pod Temeszwarem, ale o tym jeszcze powiemy. Co jednak było prawdziwą przyczyną, dla której Bem tak uporczywie odrzucał stanowisko wodza? Czy rzeczywiście brak kwalifikacji? Przecież cała jego działalność w Siedmiogrodzie była jaskrawym tego zaprzeczeniem. Otóż wydaje się, że odmowa miała inne źródło. Po kampanii banackiej Bem zorientował się na tyle w układzie sił politycznych w łonie rewolucji i armii, że nie miał zamiaru obejmować komendy nad armią rozdartą na kilka obozów politycznych, nad generałami, którzy wyraźnie odmawiali podporządkowywania się rozkazom zwierzchnika. Tu, na Węgrzech, jako wódz byłby niczym, tam, w Siedmiogrodzie, był naprawdę tym, do czego miał powołanie i uzdolnienia. Kampania letnia i bitwa pod Temeszwarem Interwencja przeszło 100-tysięcznej armii carskiej przeciw rewolucji węgierskiej postawiła tę ostatnią w krytycznym niemalże położeniu. Zmowa dwóch najbardziej reakcyjnych dworów miała zdusić ostatnie gniazdo rewolucji w Europie i przywrócić stary, znienawidzony porządek. Niełatwe więc polityczne i wojskowe zadania stanęły przed Węgrami, jak również przed samym Bemem - naczelnym dowódcą armii siedmiogrodzkiej, mianowanym niedawno marszałkiem polnym. Wiemy już, że mimo ogromnych wysiłków ze strony Bema i oddanych mu najbliższych współpracowników nie zdołał on doprowadzić swoich sił zbrojnych do planowanego stanu 50 000 żołnierzy i w krytycznych dniach lipcowych stanął wobec przeciwnika, który wyprowadził w pole 56 000 żołnierzy i 211 dział. Połączone siły austriacko-rosyjskie dzieliły się na dwa główne korpusy: bukowiński, pozostający pod dowództwem generała Grotenhjelrna, w sile ponad 10 000 bagnetów i szabel oraz 40 dział, i V korpus generała Aleksandra Lüdersa, liczący 40 000 żołnierzy i przeszło 120 dział. Był jeszcze trzeci korpusik generała Leina, którego zadaniem była obserwacja kraju Szeklerów z niedalekiej Mołdawii; liczył on niewiele więcej niż 5000 ludzi i kilkanaście dział. Wojska austriackie stanowiły zaledwie piątą część wszystkich sił interwencyjnych, a ich rola została ograniczona przez "sojuszników" do zadań prawie wyłącznie okupacyjnych. Naczelny dowódca tej armii, generał Luders, którego za kilkanaście lat ujrzy w swoich murach Warszawa jako namiestnika Królestwa Polskiego, ułożył bardzo prosty plan działań: zdobyć w jak najkrótszym czasie Siedmiogród, rozbić "buntowników", pojmać i osądzić ich "prowodyra", dobrze znanego w Rosji, i ruszyć ku Wielkiej Nizinie Węgierskiej, by wyjść na tyły walczących tam głównych sił węgierskich. Luders obliczał, że cała operacja nie potrwa dłużej niż 20 dni, spodziewał się więc, iż już na początku lipca znajdzie się nad "błękitnym i modrym Dunajem". Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Wojska interwencyjne natrafiały na tak twardy opór Węgrów i na tak zaskakujące pociągnięcia operacyjne bema, że operacja przedłużyła się co najmniej o dalsze 20 dni, uniemożliwiając tym samym jakąkolwiek pomoc głównym siłom rosyjskim walczącym na Wielkiej Nizinie. Jakie plany miał Bem w związku z zapowiadającą się inwazją rosyjską? Wobec dysproporcji sił w grę wchodziła tylko aktywna obrona. Bem nie mógł znać dokładnie ani sił wroga, ani też kierunków jego ewentualnych uderzeń. Mogły one wyjść z każdego rejonu długiej, południowo-wschodniej granicy Siedmiogrodu. Dlatego też musiał być wszędzie przygotowany na odparcie takiego najazdu i to zmuszało go "do obsadzenia wszelkich możliwych przejść górskich, przez co armia jego została rozdrobniona i nie mogła nigdzie stworzyć jednolitej masy uderzeniowej". Masa ta mogła powstać tylko w wypadku pełnej realizacji owej 50-tysięcznej siły zbrojnej. Tę aktywną obronę wyobrażał sobie Bem nie inaczej jak przez uderzenie na jedną z baz wyjściowych przeciwnika, tj. na Mołdawię lub Wołoszczyznę, które łączyło się nadto z nadzieją zrewolucjonizowania tych ziem i włączenia ich w walkę o wspólną sprawę. Wypad ten miał jeszcze inny, dodatkowy aspekt. Przed Bemem stały dwa naczelne zadania: pierwsze - nie dopuścić do utraty kraju Szeklerów jako własnej bazy; drugie - odciągnąć nieprzyjaciela od wyjścia na tyły głównych sił rewolucyjnych, walczących nad Dunajem i Cisą. Był to problem niełatwy i rozwiązanie jego wymagało naprawdę dużych umiejętności. Zatrzymując bowiem nieprzyjaciela w Siedmiogrodzie, Bem narażał się stale na utratę własnej bazy, pozwalając mu wyjść natomiast na Nizinę Węgierską, umożliwiał szybsze pobicie walczących tam armii węgierskich. Pomyślne rozwiązanie obu tych zagadnień było możliwe tylko poprzez dokonanie wypadu do księstw naddunajskich. Do ofensywy przeszła najpierw 19 czerwca grupa bukowińska generała Grotenhjelma. Jej główne siły ruszyły wprost na Bystrzycę, spychając bez trudu węgierskie straże przednie. Druga, słabsza kolumna obchodziła pozycje węgierskie od południa. Walki, jakie się tu wywiązały w ostatnich dniach czerwca, doprowadziły do odrzucenia Węgrów daleko poza Bystrzycę, aż pod Des, lecz po zaciekłej bitwie pod Borgoprund nieprzyjaciel, wstrząśnięty silnym oporem, wycofał się do rejonu wokół Bystrzycy, zadowalając się osiągniętymi rezultatami. Gdy tylko wieść o tej ofensywie dotarła do Bema, pośpieszył on, tak jak w lutym, na pomoc. Wiódł z sobą 7000 ludzi i 14 dział, by wzmocnić mocno przetrzebioną dywizję pułkownika Dobaya. Sądził też, iż właśnie na ten odcinek frontu położony jest główny nacisk wroga i że manewry V korpusu generała Ludersa na południu są tylko próbą odciągnięcia uwagi Węgrów od bukowińskiego teatru działań. Rzeczywistość okazała się inna; Grotenhjelm, dysponując tylko 12 000 żołnierzy i 40 działami, wcale nie zamierzał prowadzić dalszej ofensywy, dopóki nie zapadnie rozstrzygnięcie na południu. Nieświadom tego Bem ruszył przeciw Grotenhjelmowi i 1 lipca zajął ponownie Bystrzycę, o czym donosił Kossuthowi: "Manewr udał się całkowicie, nieprzyjaciel cofnął się, a wojska moje weszły do miasta". Od tej chwili na froncie tym zapadła cisza aż do 10 lipca, kiedy to Grotenhjelm otrzymał rozkazy podjęcia ponownie działań zaczepnych i rozgromienia północnego zgrupowania Węgrów. Przerwę w walkach wykorzystał Bem dla wzmocnienia obronności odcinka, podniesienia morale oddziałów, które jako świeżo sformowane, niestety, szybko ulegały panice. Najbardziej niepokoiła go dezercja z szeregów. Omawiał ten problem ze sztabem i oficerami liniowymi, polecał wyciągać jak najsurowsze konsekwencje w stosunku do tchórzy i dezerterów. Wydał szereg proklamacji i rozkazów, a w jednym z nich pisał: "Car rosyjski posiada w Azji bezgraniczne pustkowia, gdzie panuje prawie nieprzerwana zima i gdzie nie ma ani śladu mieszkańców, ani roślin. W tej prowincji, zwanej Syberią, są bogate kopalnie złota, ale nie ma ludzi, którzy by ten szlachetny metal wydobywali... Was czeka ten los, żołnierze, jeśli nie pobijecie wroga, który wtargnął do was... Nie dość jest wypędzić go z Siedmiogrodu, ale trzeba go pędzić przez ziemie rumuńskie, mołdawskie i galicyjskie aż do całkowitego zniszczenia". Nie mógł już Bem jednak ani chwili dłużej zatrzymać się na tym odcinku frontu, który znów znalazł się w ogniu walki. Zleciwszy więc obronę pułkownikowi Gyöîgyemu Damaszkinowi z surowym nakazem niedopuszczenia wroga do Koloszwaru, ruszył z kilku tysiącami wojska na południe, gdzie według ostatnio otrzymanych meldunków sytuacja stała się wprost katastrofalna. Oto bowiem V korpus generała Ludersa przeszedł również do ataku i 18 czerwca jego awangarda, trzykrotnie silniejsza od wojsk węgierskich broniących przełęczy Predeal i miasta Braszów, po złamaniu dwudniowego oporu opanowała do 21 rano ową przełęcz i wyszła na nizinę, skąd już był tylko krok do celu. Braszów padł jeszcze tego samego dnia w godzinach popołudniowych. Jedynie cytadela, licząca 200 obrońców, stawiała bohaterski opór do następnego dnia. Ponad 30 000 żołnierzy i 120 dział rozlało się po tym zakątku Siedmiogrodu, łamiąc niby powódź tu i ówdzie usiłujących stawiać rozpaczliwy opór Węgrów. Upojony zwycięstwem generał Luders ruszył czym prędzej ku siedzibie Szeklerów, komitatowi Haromszek, chcąc go jak najszybciej zająć i spacyfikować, aby tym samym pozbawić przeciwnika jedynego potężnego rezerwuaru przypływu sił ludzkich i materiału wojennego. Operacja ta trwała kilka następnych dni, gdyż słabe siły węgierskie, liczące niewiele ponad 5000 żołnierzy i 8 dział, nie były w stanie powstrzymać tej powodzi ludzi, koni i dział. Najeźdźca niszczył po drodze wszystko, co mogło służyć potrzebom wojny, palił wsie i burzył miasteczka, dopuszczał się gwałtów na spokojnych mieszkańcach. Wystarczyło tylko kilka dni jego okupacji, aby wywołały one nienawiść i gniew ludu. Poczęły się tworzyć oddziały partyzanckie, szarpiące drobne komendy wroga, paraliżujące jego transport. Równocześnie tysiące młodych Szeklerów, a i nierzadko Rumunów, zbiegły z kraju, udając się na północ, do miejscowości Szeretfalva, gdzie, jak wieść głosiła, zbierał swoje wojska "Ojczulek Bem". Zwycięski generał Luders rozkazał uczcić zwycięstwo pompatycznym nabożeństwem dziękczynnym, a popi wzywali żołnierzy do wykazania męstwa i przywiązania do cesarza Mikołaja I przez bezlitosne "tępienie buntu", kończąc te "bogoojczyźniane" nauki religijne hasłem wziętym z cesarskiej proklamacji: "Z nami Bóg, któż stanie przeciw niemu?" Po zakończeniu operacji pacyfikacyjnej w kraju Szeklerów Luders postanowił przekazać dalszą kontrolę nad tym niespokojnym regionem korpusowi austriackiemu feldmarszałka Edwarda Clam-Gallasa. Wkroczył on do Siedmiogrodu dopiero 11 lipca i kolejno zajmował najważniejsze punkty strategiczne, by w ten sposób trzymać w szachu jego mieszkańców i nie dopuścić, żeby ten kraj stał się źródłem zaopatrzenia dla "rebeliantów". Nie ufając jednak "waleczności" ani też "umiejętnościom wojskowym" swojego sprzymierzeńca, Luders wydzielił kilkutysięczny korpus z artylerią dla jego wsparcia na wypadek powstania lub też nadejścia głównych sił węgierskich pod dowództwem Bema. Z resztą wojsk, w sile 25 000 ludzi i przeszło 100 dział, ruszył szybkim marszem na Sybin. W połowie drogi do tego miasta pozostawił silną grupę generała Dicka; zadaniem jej była obserwacja ewentualnych poczynań Bema, o którym nadchodziły już wieści, że szykuje swoje siły do kontrofensywy. Sam marsz na Sybin nie napotkał żadnego poważniejszego oporu ze strony Węgrów. Dopiero gdy Rosjanie znaleźli się w rejonie przełęczy Czerwonej Wieży, rozgorzały zacięte walki, trwające przez cały dzień 20 lipca, z nieliczną grupą osłaniającą ową przełęcz. Po zepchnięciu jej na Wołoszczyznę, gdzie została internowana przez Turków, wojska carskie zwróciły się przeciw miastu, którego broniły: batalion piechoty, dwa szwadrony jazdy i sześć dział. Zważywszy na 20-krotną przewagę nieprzyjaciela, dowódca miasta opuścił je bez walki, a 21 lipca obsadziły je wojska rosyjskie, witane entuzjastycznie przez Sasów. Z chwilą opanowania Sybinu Luders uznał, że kampania siedmiogrodzka została zakończona i postanowił rozpocząć przygotowania do marszu nad Dunaj razem z północnym korpusem generała Grotenhjelma, który już opanował Koloszwar. Większa grupa z V korpusu miała skierować się na Devę i stąd do Banatu, mniejsza zaś po po połączeniu z korpusami Clam-Gallasa, Dicka i Grotenhjelma winna dokonać ostatecznego pogromu armii węgierskiej. Wszystkie te plany zostały zniweczone nagłymi raportami Clam-Gallasa o wzrastającej aktywności wojsk węgierskich we wschodniej części Siedmiogrodu. Luders natychmiast powrócił na wschód, pozostawiając w Sybinie silną grupę pod dowództwem generała Hasforda. Bem, który 11 lipca opuścił północny teren walk, spieszył teraz szybko na południe, ściągając, co tylko można było, do przewidywanej generalnej rozprawy z przeciwnikiem. Jednak siły, jakie zdołał zebrać, wyniosły zaledwie 8000 ludzi i 30 dział. Z takimi siłami nie mógł w żadnym wypadku pokusić się o rozprawę z V korpusem Ludersa, a nawet ze stacjonującymi w tym rejonie oddziałami austriackimi Clam-Gallasa i posiłkującymi ich Rosjanami. Zrezygnował więc Bem z natychmiastowego uderzenia na Braszów i podjął akcję, która jego zdaniem powinna była zmienić w sposób zasadniczy położenie militarne w Siedmiogrodzie. Tą akcją miał być ów wypad do Mołdawii, o którym często wspominał w korespondencji z Kossuthem. Wiązał z nim nie tylko nadzieje militarne, a mianowicie wymanewrowanie nieprzyjaciela z zachodniej części Siedmiogrodu i sparaliżowanie jego zamiarów marszu na Nizinę Węgierską. Sądził, że pozwoli mu to odzyskać swoją naturalną bazę w Haromszek, a może też podnieść sztandar rewolucji na ziemiach rumuńskich. Wypad rozpoczęto 21 lipca atakami maskującymi kilku oddziałów węgierskich przeciw korpusowi Clam-Gallasa. Zaskoczony dowódca austriacki skupił swoje wojska do obrony i słał rozpaczliwe wołania o pomoc do generała Ludersa. Tymczasem Bem z 2000-3000 żołnierzy i kilku działami przekroczył granicę Mołdawii, uderzając wzdłuż doliny rzeki Ocny na miejscowość Onesti. Gdy tylko rozeszła się wieść o wtargnięciu Bema do Mołdawii, stugębna fama pomnożyła jego wojska do 25 000 żołnierzy i 100 dział. Wywołała ona przygnębiające wrażenie w dowództwie rosyjskim, a panikę pośród reakcyjnej części tutejszego społeczeństwa. Nawet w odległych Jassach zapanował popłoch i rozpoczęła się ucieczka urzędów. Trwogę spotęgowała odezwa Bema, w której wzywał on lud rumuński do zrywu powstańczego. "Jeżeli chcesz być wolnym - głosiła odezwa - i posiadać własny rząd konstytucyjny pod protekcją Turcji, podnieś się do walki. Niech wszyscy zdolni porwą za broń przeciw wspólnemu wrogowi, a okaże się wkrótce, że dzielna ludność rumuńska, wsparta orężem węgierskim, potrafi wygnać nieprzyjaciela z kraju". Odezwa ta zrobiła duże wrażenie wśród demokratycznego odłamu społeczeństwa Mołdawii, nie zmobilizowała jednak ludu do zrywu rewolucyjnego, gdyż nie zawierała żadnych akcentów społecznych. Również tutejsi demokraci oczekiwali jakichś wyraźnych sukcesów militarnych. Trzy dni trwał napór wojsk węgierskich w głąb Mołdawii, ale nie mogły one sprostać tężejącemu oporowi rosyjskiemu i 25 lipca Bem zmuszony był zatrzymać dalszy pochód i nakazać odwrót do Siedmiogrodu. Cel wyprawy, jeśli chodzi o stronę wojskową, został jednak osiągnięty. Przerażony tym wypadem, zagrażającym przecież odcięciem armii rosyjskiej od jej bazy, generał Luders pospieszył na pomoc "sojusznikom", zarzucając tym samym zamiar marszu nad Dunaj. Po powrocie z ekspedycji mołdawskiej Bem przygotowywał się do rozprawy z głównym korpusem Ludersa, o którym wiedział, że został poważnie uszczuplony przez pozostawienie silnej dywizji w Sybinie oraz licznych załóg i oddziałów obserwacyjnych w środkowej części Siedmiogrodu. Nakazał więc koncentrację wszystkich wojsk, jakie mógł mieć aktualnie do dyspozycji, i liczył na co najmniej 12 000 bagnetów i szabel oraz 35 dział. Jednak los zrządził inaczej. Posiłki nie nadeszły w porę lub też zostały zatrzymane przez nieprzyjaciela i 31 lipca generał stanął pod Segesvar z 8000 żołnierzy i 26 działami przeciw 16 000 Rosjan, wspartych 48 działami. Bitwa zaczęła się około godziny dziesiątej rano silnym ogniem artyleryjskim, kierowanym osobiście przez Bema. Już w pierwszych chwilach poległ generał Skariatin, a wiele dział uległo zniszczeniu. W centrum zaś wrzała walka piechoty. Honwedzi, zachęcani osobistym przykładem wodza, którego białe piórko u kapelusza widoczne było zawsze tam, gdzie sytuacja wymagała jego osobistej interwencji, czynili nadludzkie wysiłki, aby złamać opór wroga. Po godzinnej walce wręcz bagnet węgierski począł święcić zwycięstwo. Opór nieprzyjaciela słabł; tu i ówdzie już widać było cofające się w nieładzie kolumny piechoty, artyleria poczęła odczuwać brak amunicji. Zarysowywała się klęska. Ściągnął więc Lüders na pomoc stojącą o kilka kilometrów od pola bitwy brygadę generała Engelhardta, głównie jazdę oraz artylerię, i natychmiast pchnął ją do walki. Świeży żołnierz zahamował postępy Węgrów, a kawaleria, rozbiwszy huzarów, wyszła na tyły ugrupowania węgierskiego. Spowodowało to chaos, zamieszanie i w końcu bezładny odwrót na Marosvasarhely. Ranny wódz, ścigany przez kozaków, ukrył się szczęśliwie w polu przed pojmaniem, Węgrzy mieli go już za straconego, co potęgowało wrażenie klęski i uczucie zupełnej bezradności. Wydawało się, że już wszystko skończone. Lecz Bem dotarł szczęśliwie do jakiegoś wysuniętego posterunku huzarów, którzy z okrzykami radości odprowadzili go do kwatery w Marosvasarhely. Pierwsze słowa, jakie wyrzekł Bem do swojego sztabu i zgromadzonych oficerów, brzmiały: "Gdzie jest Petöfi, gdzie jest mój syn?" Zapadło milczenie, głowy oficerów opadły; nikt nie miał odwagi powiedzieć prawdy. Tam bowiem, pod Segesvarem, znalazł bohaterski koniec ów piewca rewolucji i wolności, syn armii siedmiogrodzkiej i jej wodza - Bema. Do dzisiaj nikt nie wie, gdzie spoczywa ten heros szabli i pióra, lecz pamięć o jego bohaterskim zgonie, o jego pasji rewolucyjnej, umiłowaniu wolności, którą tak sławił w przepięknej poezji, przetrwa wieki i pokolenia. Klęska pod Segesvarem nie przesądzała jeszcze losów kampanii siedmiogrodzkiej. Już 1 sierpnia Bem połączył się z dywizją Kemenyego, a następnego dnia podjął błyskawiczną decyzję o ataku na Sybin, by znów zmusić nieprzyjaciela do przerzucenia swoich wojsk na zachód. Manewr ten miał pomóc mu również w odzyskaniu naturalnej bazy w kraju Szeklerów. Mimo iż zwycięstwo Rosjan pod Segesvarem było bezsporne, Luders nie był zdecydowany co do dalszych działań; stał bezradnie i nawet nie wiedział, gdzie znajduje się jego przeciwnik. Krytykowano Bema za podjęcie rękawicy pod Segesvarem, ale niesłusznie. Bem, jeśli chciał jeszcze zostać w Siedmiogrodzie, musiał przyjąć tę bitwę, gdyż ewentualne zwycięstwo nad Ludersem stwarzało zupełnie nową sytuację. A było ono zupełnie możliwe w wypadku przybycia z pomocą dywizji Kemenyego i Dobaya, ale ich opóźnienie było spowodowane wypadkami, których ani Bem, ani też obaj dowódcy nie byli w stanie przewidzieć; pierwszy spóźnił się na pole bitwy, a drugi został pobity przez wydzielony z V korpusu oddział rosyjski generała Dicka. Natomiast wahanie generała Ludersa po bitwie segesvarskiej kosztowało go bardzo dużo. Bem, zebrawszy co tylko mógł wojska, błyskawicznie przerzucił się pod Sybin, gdzie 5 sierpnia stoczył zacięty i zwycięski bój z dywizją generała Hasforda. Przeciwnik wyszedł na spotkanie Bema przed miasto, ale natychmiast dostał się w tak silny ogień artylerii, że począł szybko rejterować. Wykorzystał to momentalnie wódz węgierski i nakazał generalne natarcie. Piechota złamała centrum, a jazda wyszła na tyły wroga, który w panice i trwodze uszedł pod same mury Sybinu. Tu jeszcze raz usiłował stawić opór, ale siedzący mu na karku Węgrzy nie dali ani chwili do zorganizowania nowej linii obronnej. Wyrzucony z miasta, Hasford cofał się ku przełęczy Czerwonej Wieży, ścigany zajadle przez huzarów. Ledwo tylko znikły uchodzące kolumny rosyjskie w przepastnych wąwozach górskich, a już Bem gromadził swoje wojska do rozprawy z V korpusem, który według otrzymanych wiadomości zbliżał się na ratunek miastu i generałowi Hasfordowi. Wezwał więc Bem działający w pobliżu silny korpus pułkownika Maksymiliana Steina, aby 6 sierpnia rano zameldował się pod Sybinem; sądził, że wzmocniony do 12 000 żołnierzy i 30 dział potrafi rozbić rozdzielony na dwie części V korpus rosyjski, gdyż druga jego część znajdowała się w tyle o dobrych kilka godzin marszu. Bitwę rozpoczął Bem - jak zwykle - ogniem artylerii. Po dwugodzinnej kanonadzie, sądząc, że nieprzyjaciel uległ dostatecznemu "zmiękczeniu", Bem rozpoczął manewr okrążający prawego, a następnie lewego skrzydła. Huzarzy, honwedzi, Szeklerzy, wszystkie formacje prześcigały się w męstwie, aby zmusić przeciwnika do odwrotu. Niektóre jednostki atakowały tak zaciekle, że poniosły straty sięgające połowy ich stanu. "Ojczulek Bem" osobiście zachęcał żołnierzy do maksymalnego wysiłku, rzucił wszystkie swoje rezerwy, by tylko wymusić rozstrzygnięcie przed nadejściem drugiego rzutu wojsk rosyjskich. Wysiłki te okazały się jednak bezowocne; przeciwnik stawiał zajadły opór. Luders wiedział, że w tej chwili toczy się walka o być albo nie być i dlatego też pchał w wir bitwy nowe kompanie i bataliony, pędził nawet te wykrwawione, żeby tylko utrzymać front. Dobiegała już czwarta godzina zaciekłego boju, jeszcze zwycięstwo chyliło się raz na stronę Węgrów, raz na stronę Rosjan, gdy nagle od strony północnej dał się zauważyć tuman kurzu i przebijający się z niego błysk bagnetów oraz lanc ułańskich. To nadchodziła oczekiwana przez Ludersa druga część korpusu. Teraz, mając już prawie trzykrotną przewagę, wódz rosyjski rzucił masy swojej jazdy na lewe skrzydło węgierskie, które rozbite i stratowane poszło w rozsypkę, odsłaniając tym samym środek ugrupowania węgierskiego, atakowanego już przez świeże oddziały piechoty i artylerii. Bem, widząc zarysowującą się klęskę, nadto nie mając już nadziei na pomoc korpusu Steina, zarządził odwrót. Na dobitek pobity wczoraj generał Hasford, słysząc odgłosy bitwy pod Sybinem, zebrał swoje wojska i wyszedł na tyły cofających się Węgrów. Te podwójne kleszcze doprowadziły do całkowitej rozsypki armii węgierskiej. Setki zabitych i rannych zalegały pole walki, ponad 1500 Węgrów dostało się do niewoli, przepadła też większość artylerii i tabory. W ten sposób został załamany kręgosłup armii siedmiogrodzkiej, a cała kampania zbliżała się ku tragicznemu końcowi. Bem, który uniknął niewoli, udał się z resztkami wojsk do Szaszsebes, gdzie przekazał naczelne dowództwo pułkownikowi Steinowi, a sam pośpiesznie skierował się na Węgry, wzywany przez Kossutha dla ratowania rewolucji. Teraz oba korpusy - rosyjski i austriacki - rozpoczęły likwidację resztek rozproszonych wojsk węgierskich. Grutenhjelm, który 13 sierpnia otrzymał wiadomość o zwycięstwie z 6 sierpnia pod Sybinem, rozpoczął ofensywę i zajął Koloszwar, a 25 kapitulowała przed nim cała dywizja Kazinczyego w sile 7000 ludzi i 56 dział. Decyzja ta wywołała "oburzenie wielu prawdziwych patriotów węgierskich. Przyłączyli się do nich polscy oficerowie... Wszczęta przez nich agitacja za dalszą walką spowodowała burzliwe sceny i wreszcie część wojskowych wyszła z obozu, udając się do Węgier". Tymczasem korpus feldmarszałka Clam-Gallasa, operujący w Haromszek, zaskoczony wypadem Bema do Mołdawii, już był gotów ratować się ucieczką na Wołoszczyznę, ale "honor zwyciężył". Przełamawszy paniczny lęk przed Bemem, Clam-Gallas skoncentrował swoje siły (12 000 żołnierzy z artylerią) i przeszedł do działań zaczepnych przeciw oddziałom szeklerskim pułkownika Gala (7400 żołnierzy i 16 dział). Walki, przy bardzo ostrożnym działaniu Austriaków, toczyły się do 8 sierpnia, a jeszcze długo potem pojawiały się niespodziewanie drobne partie o charakterze partyzanckim, niepokojąc "cesarskich" wypadami na ich patrole, konwoje, posterunki, a nawet mniejsze garnizony. Upoważniony przez niesławnej pamięci generała Haynaua, zwanego pospolicie "hieną z Brescji", którego demokraci angielscy spoliczkowali i obrzucili jajami w czasie wizyty na wyspie, dowódca austriacki nie szczędził kul i postronków dla "burzycieli porządku". Główni pogromcy rewolucji w Siedmiogrodzie, wypełniwszy swoje "posłannictwo od Boga", poczęli opuszczać we wrześniu kraj, żegnani przekleństwami Węgrów i Rumunów. Równie tragiczna sytuacja wytworzyła się na Węgrzech właściwych w wyniku agresji stutysięcznej armii carskiej, wiedzionej w bój przez okrutnego satrapę warszawskiego, księcia Iwana Paskiewicza. Już pod koniec lipca działania wojenne przeniosły się nad Gisę, a kilka porażek poniesionych wówczas przez wojska węgierskie zepchnęło je na sam kraniec niziny, na pogranicze z Siedmiogrodem i Banatem. Zmieniły się też stosunki polityczne, "partia pokojowa" wzięła górę i paraliżowała wszelkie wysiłki oddanych rewolucji generałów czy polityków. Przywódca Węgier, Ludwik Kossuth, okazał się wówczas bezradny i jedyne wyjście z krytycznej sytuacji upatrywał w przekazaniu Bemowi naczelnego wodzostwa z obszernymi prerogatywami politycznymi. "Partia pokojowa" zmusiła do ustąpienia dotychczasowego wodza, generała Henryka Dembińskiego, którego rozkazów prawie nikt nie słuchał i nie wypełniał. Ostatnim poleceniem zniechęconego generała był rozkaz koncentracji wszystkich wojsk w okolicy Temeszwaru, gdzie zamierzał wydać decydującą bitwę nieprzyjacielowi. W trakcie tych przygotowań do walnej bitwy 9 sierpnia rano zjawił się Bem i oświadczył rodakowi, iż z polecenia Kossutha przejmuje naczelne dowództwo. Dembiński odetchnął z ulgą: - Nie masz pojęcia, jenerale, jak nonsensowne i sprzeczne polecenia otrzymuję od rządu - oświadczył Bemowi na wstępie. -Górgey zdradza sprawę własnej ojczyzny. Bem machnął ręką: - Nigdy nie słuchałem rozkazów obcych, tylko własnych, a co do Görgeya - tu chwilę się zawahał - znam go nie od dziś. To ciemna postać. Dembiński był ciekaw położenia w Siedmiogrodzie. Bem zreferował mu w kilku zdaniach opłakany wynik kampanii. - Ależ, generale - zawołał Dembiński - myślałem, żeś tu nadciągnął w charakterze zwycięzcy i z wielką armią. Z tą zbieraniną, zdemoralizowaną i głodną, nie zdziałasz tu nic. Czekaj przynajmniej na korpus Kmettyego, bo na Görgeya lub Vecseya nie można liczyć. Jeśli nie nadejdą, cofaj się w góry! - Nie, nie! W żadnym wypadku! - zawołał z energią Bem. - Nie można ciągle się cofać! Postanowił wydać walną bitwę. Wojsko przyjęło Bema radośnie. Pojawienie się tego owianego nieledwie legendą wodza natchnęło żołnierzy wiarą w zwycięstwo. W czasie przeglądu wojsk zrywały się co chwila okrzyki: "Eljen Bem! Niech żyje Bem! Śmierć najeźdźcom!" Zadowolony z postawy wojska Bem zdecydował: "Tu nasza ostatnia reduta, za nami tylko przepaść". Decyzję wodza przyjęli dowódcy w milczeniu. Czyżby nie wierzyli w zwycięstwo? Dembiński był przeciwny staczaniu bitwy w tak niekorzystnych warunkach, ale nie było wyboru. Dążył do tej bitwy nie tylko wódz, który nie umiał się tylko cofać, chciał jej także Kossuth. Pragnęli jej wszyscy, którym obrzydła taktyka wiecznego odwrotu. Zwycięstwo - rozumowali oni - dawało rewolucji nowe zupełnie szanse, klęska kończyła to, co i tak bez bitwy nastąpiłoby prędzej czy później. Jakaż analogia do czasów listopadowych. Mając w pamięci jeszcze ów obraz sprzed 18 lat, wódz parł do bitwy, aby historia nie powiedziała, iż nie wykorzystał on wszystkich możliwości do końca, że zaprzepaścił, być może, właśnie jedyną szansę zwycięstwa. Do generalnej rozprawy w dniu 9 sierpnia Bem zgromadził 55 000 żołnierzy i ponad 100 dział; były to IV, IX, X i część V korpusu generała Vecseya. IX korpusem dowodził generał Józef Wysocki, ów antagonista Bema z czasów formowania Legionu Polskiego. Teraz miał słuchać jego rozkazów. Siły austriackie ciągnące w ślad za Węgrami były słabsze, liczyły one 35 000 żołnierzy i 190 dział. Naczelne dowództwo sprawował generał Haynau, owa "hiena z Brescü". Jednak Austriacy mogli liczyć na natychmiastową pomoc silnej dywizji rosyjskiej generała Paniutina oraz I korpusu. Haynau do czasu zgromadzenia wszystkich sił zamierzał trzymać się taktyki obronnej, czego oczywiście nie omieszkał wykorzystać Bem. Najpierw przystąpił do próby złamania lewego skrzydła austriackiego. Ostrzelawszy je gęsto ogniem kilkudziesięciu dział, rzucił do szarży huzarów. "Cesarscy" nie wytrzymali potężnego uderzenia setek szabel i nawały ognia. "Białe kamasze" rzuciły się do odwrotu za rzeczkę Nyarad i dopiero tam opamiętawszy się, wzmocnione świeżymi batalionami, wśród wrzasku i przekleństw oficerów ruszyły do przeciwnatarcia, przywracając w krwawej walce poprzednie położenie. Gdyby wówczas Bem miał do dyspozycji choć jeden pułk piechoty! Niestety, nie miał pod ręką ani też w rezerwie. Wszystko, co było zdolne do walki, zostało zaangażowane w obronie na odcinku centralnym i na lewym skrzydle, gdzie korpusy IX i X trwały w zaciętym boju z nacierającym nieustannie wrogiem. W tym tak krytycznym momencie Austriacy otrzymali posiłki: dywizję Paniutina i rezerwę artylerii. Z tą chwilą rozpoczęła się druga faza bitwy. Zmasowany ogień 250 dział austriackich zakrył zupełnie pozycje węgierskie. Zdawało się, że nikt i nic nie może się ostać tej potędze. Lecz gdy ruszyły do szturmu falangi piechoty i jazdy, Węgrzy trwali na posterunku. Ich artyleria odzywała się jednak rzadko, a nawet poczęła wycofywać się z walki. Po szeregach żołnierskich przebiegła wieść, iż oto skończyła się amunicja, że tylko pozostał bagnet i karabin. Na stanowisko wodza bez przerwy płyną meldunki, adiutanci rozwożą rozkazy: dywizja generała Kmettyego przystępuje natychmiast do ataku na prawe skrzydło austriackie. Musi je złamać za wszelką cenę, musi wyjść na tyły frontu austriackiego. Od tego zależy los bitwy. Żołnierze Kmettyego nie żałują sił ani krwi. Idą naprzód jak huragan, zmiatają pierwszą linię austriacką i wyrzucają za potok Beregszó. Bem, pilnie obserwujący bitwę przez lunetę, podaje ją w pewnej chwili stojącemu obok Dembińskiemu i mówi: - Zobacz, uciekają "kamaszniki". Bierz więc komendę lewego skrzydła i atakuj, ja jadę na prawe, by wroga ścigać... Dembiński poruszył przecząco głową. Nie, nie weźmie dowództwa za żadną cene, a zwracając się do Bema po polsku powiedział: - Chcesz robić głupstwo, rób je sam. Odjeżdżam, a armię ci pod rękę postawię, ale do tego, co robisz, mieszać się nie będę, bo wszystko stracisz. Po tych słowach Dembiński smagnął konia i ruszył ku obozowi. Nie mylił się tym razem stary Dembiński. Wkrótce nadeszły posiłki i sytuacja gruntownie się zmieniła. Pod naciskiem świeżych wojsk pierzchło najpierw prawe skrzydło, złożone głównie z nowo zaciężnego żołnierza, w ślad za nim poczęły uchodzić jazda i artyleria, wreszcie załamały się centrum i lewe skrzydło. Pułki i dywizje, pomieszane w okropnym nieładzie, cofały się pośpiesznie na wschód, rzucając po drodze broń, amunicję, tabory, działa... Niedobitki, prowadzone przez energiczniejszych oficerów, gromadziły się w Lugos, dokąd wkrótce przybył sam Bem. Ranny odłamkiem kartacza, z wybitym obojczykiem, mimo klęski nie stracił jednak ducha. Widząc tysiące snujących się po mieście żołnierzy, polecił formować z nich nowe jednostki, zbierać działa, zabezpieczać amunicję. "Walka trwa" - oto było hasło dnia. Energii jego nie złamała nawet wiadomość o rezygnacji Kossutha ze stanowiska prezydenta i przejęciu władzy dyktatorskiej przez Görgeya. "On zaprowadzi armię do rosyjskiego obozu" - oświadczył towarzyszącym mu oficerom. Z Lugos Bem wysłał list do Kossutha, pełen wyrzutów pod jego adresem za zrzeczenie się władzy i oddanie jej w ręce kapitulanta. "Nie uznaję dyktatury - pisał Bem - jeno rząd ustanowiony przez przedstawicieli narodu węgierskiego". Nie miał też zamiaru kapitulować, chciał ze zreorganizowaną armią wycofać się do Siedmiogrodu, połączyć się tam z wojskiem pułkownika Steina i dalej prowadzić walkę. Zniechęcenie i niewiara brały jednak górę. Każdego dnia ubywało żołnierzy i dowódców, tym bardziej że nieznani ludzie rozpuszczali pogłoski, jakoby Görgey doszedł do porozumienia z Rosjanami w kwestii przejęcia armii węgierskiej na żołd rosyjski i osadzenia na tronie madziarskim księcia Leuchtenburskiego jako monarchy konstytucyjnego. Te fantastyczne plotki znalazły niestety posłuch wśród ludzi "małego serca i małej wiary", jak mówił Bem. Dezercja wzrosła. Cały V korpus generała Vecseya pierwszy porzucił Bema i pośpieszył do Arad, aby tam śladem Górgeya złożyć broń i prosić zwycięzców o łaskę i przebaczenie. Stanowisko to demoralizowało zupełnie resztki armii. Rzucały broń i rozchodziły się teraz całe pułki mimo próśb i gróźb Bema. Daremne były jego wysiłki. Zrozumiał to wreszcie wódz, opuszczony przez swoich żołnierzy. Nie miał zamiaru kapitulować ani kłaść głowy pod katowski topór. Upoważnił pułkownika Bekera do podpisania kapitulacji, sam zaś w towarzystwie małego oddziałku polskich ułanów odjechał do Lesnek, ratując po drodze życie generałowi Kmettyemu, zaatakowanemu przez bandę rumuńską. W Lesnek Bem pożegnał swój orszak i z gronem najwierniejszych przyjaciół postanowił szukać schronienia w Turcji. Przed rozstaniem przybyła jeszcze delegacja oficerów ze sztandarami, by pożegnać wodza. Jeszcze nie obeschły żołnierskie łzy, gdy sylwetka "starszego pana", zgarbionego, przygnieciona ciężarem klęski, zginęła w przepastnym wąwozie, prowadzącym prosto... na nową tułaczkę. Ostatni akt Nowi tułacze obozowali najpierw pod Widyniem, skąd we wrześniu 1849 roku poczęli rozjeżdżać się w różne strony świata. Jedni decydowali się na powrót do Austrii, ryzykując niekiedy życiem, inni deklarowali chęć wyjazdu do Francji lub Anglii, część zaś przeniesiono do obozu w Szumli, gdzie wkrótce miały rozstrzygnąć się ich losy. Rozpoczęła się długa batalia dyplomatyczna o głowy co wybitniejszych przywódców rewolucji. Dwory austriacki i rosyjski domagały się bezwzględnie wydania "przestępców" celem właściwego ich ukarania. Rząd turecki, chwiejny, lękliwy, nie poparty zdecydowanie przez mocarstwa zachodnie, długo zwlekał z odpowiedzią, mimo iż szantażowano go nawet zerwaniem stosunków dyplomatycznych. Gdy dyplomacja toczyła spory co do interpretacji międzynarodowych traktatów o wydawaniu uchodźców politycznych, w kole emigracji polskiej zawrzało jak w ulu. Oto Michał Czajkowski, z natchnienia wezyra Reszyda-paszy, rzucił myśl zbiorowego przyjęcia islamu przez najbardziej zagrożonych przywódców rewolucji. Projekt ten nie znalazł specjalnego posłuchu wśród Polaków, którzy twierdzili, że z sumieniem nie można wchodzić w układy ani też ratować swojego bytu przez wyrzeczenie się wiary przodków. Jeden tylko Bem nie wahając się ani chwili zapalił się do tego projektu i już w październiku zadeklarował przyjęcie islamu, nie propagował jednak tego kroku wśród swoich rodaków. Delegacji przybyłych oficerów polskich i węgierskich oświadczył wprost: "Ja, moi panowie, nie ze strachu przyjąłem nową wiarę. Skłoniła mnie do tego kroku nadzieja, że w ten sposób będę mógł walczyć z nieprzyjacielem mej ojczyzny". Słowa te wywarły duże wrażenie na zebranych. Perspektywa "walki z wrogiem" pociągnęła i skłoniła niektórych do pójścia w ślady generała. Dyplomacja pokrzyżowała jednak ambitne plany Bema, a raczej Murad-paszy, który mianowany mussirem, czyli marszałkiem armii tureckiej, skazany został na bezczynność. Polecono mu przenieść się w głąb imperium do dalekiego miasta Aleppo, aby odsunąć go w ten sposób od wszelkiej działalności wojskowej i politycznej. Stało się to ostatecznie na żądanie Rosji oraz Austrii i zostało potwierdzone umową z grudnia 1849 roku. Jeśli wielu rodaków potępiło Bema za "odstępstwo od wiary przodków", to jednak znalazł on gorliwych obrońców tego kroku. Michał Czajkowski, ów przyszły "poturczeniec", pisał do księcia Adama Czartoryskiego: "Krok Bema, jakkolwiek może być potępiony ze stanowiska religijnego, ze stanowiska polskiego potępionym być nie może". Seweryn Bieliński odpierał ostro zarzut bojaźni przed ekstradycją Austrii czy Rosji: "Bem i bojaźń to dwa wyrazy, które obok siebie być nie mogą". Poeta i przyjaciel Bema, K. Gaszyński, twórca Rapsodii żałobnego, pisał w jego fragmencie: Ty wiesz, żem nie przez dumę lub chęć marnej sławy, Lecz na to, by z Twym wrogiem bój odnowić krwawy I pod obcym sztandarem służyć sprawie bratniej, Pochwycił za półksiężyc, jak za lont armatni. W Turcji widział bowiem Bem - może zbyt optymistycznie - jedyne państwo zainteresowane w udzieleniu Polsce pomocy przeciw Austrii i Rosji. Wyraził to najpełniej w liście do M. Czajkowskiego: "Cieszę się tą myślą, że gwiazda moja nie na darmo mnie tutaj zaprowadziła. Nie żądamy rzeczy niepodobnych, ale będziemy gotowi każdej chwili, a może niedługo do krwawego boju wystąpić będziemy mogli". Nadszedł dzień 24 lutego 1850 roku, kiedy Murad-pasza (Bem) opuszczał Szumlę, udając się do wyznaczonego mu miejsca pobytu w Aleppo. Pożegnaniom i łzom nie było końca. Odjeżdżał człowiek, którego obraz, wryty w serce i pamięć każdego tułacza, był symbolem rzeczy najwznioślejszych i najcudowniejszych - bezgranicznej miłości ojczyzny, cnoty żołnierskiej i heroizmu. Towarzyszył mu wierny druh z kampanii siedmiogrodzkiej, major Fiala. Już w drodze zauważył on nieśmiało, czy wyjazd ten nie równa się wygnaniu Napoleona na Wyspę Św. Heleny. Bem zadumał się na chwilę i odparł: "Bardzo, ale bardzo krótki czas będziemy oderwani od Europy". Był bowiem przekonany, że bliski jest już konflikt europejski o Turcję, w którym odrodzi się Polska niczym Feniks z popiołów. "Widzę, że jutrzenka swobody nadchodzi od wschodu - dodał. - Stąd zabrzmią fanfary oznajmiające odrodzenie świata..." Będąc już w Aleppo, nie przestawał snuć fantastycznych planów wielkiej wyprawy krzyżowej pod znakiem orła i półksiężyca dla uwolnienia Polski. Widział się na czele tysięcy "śmiałych i odważnych ludzi na dzielnych koniach, rzuconych do kraju pod przewodnictwem polskich oficerów i wołających do broni... Tą organizacją - pisał stary wódz - mam teraz głowę nabitą i w tej mierze czynię przedstawienie rządowi". Fantastyczne były to plany, lecz Bem w nie wierzył i kazał innym wierzyć. Ufał w swoją szczęśliwą gwiazdę, która miała zaprowadzić go do niepodległej Polski, i obojętne mu było, czy wolność ojczyźnie przyniesie pod znakiem półksiężyca czy też pod znakiem krzyża. Wierzył nadto, że dzieło wyzwolenia może się dokonać tylko za pomocą oręża i we wspólnej walce uciemiężonych narodów. Nim jednak miał przystąpić do formowania owej jazdy, czekały na niego inne zadania. Chciał odrodzić armię turecką, unowocześnić ją, uzbroić i wyszkolić po europejsku. W związku z tym planował założenie w Aleppo wielkich zakładów produkujących działa, karabiny, sprzęt wojenny, proch i amunicję. Podjął udane próby nad uzyskaniem doskonałej saletry, badał próbki tutejszych rud żelaznych. Oczekiwał wezwania do czynu. W Aleppo zamieszkał Bem w niezdrowej, malarycznej części miasta, toteż jego zdrowie poczęło szwankować i odnowiły się liczne rany z walk rewolucyjnych w latach 18481849. Mimo to żywo interesował się wydarzeniami w świecie, korespondował z dawnymi przyjaciółmi, m.in. z Kossuthem, z którym, choć poróżniony nieco, snuł plany powszechnej wojny rewolucyjnej. Były prezydent węgierski pisał do swojego najlepszego i najdzielniejszego wodza: "Ojczyzna moja uznaje wielkie zasługi i jest Panu winna wdzięczność niespożytą... Imię Twoje nierozdzielnym się stało z historią węgierską; złączone z nią na zawsze, będzie chlubą jej kroniki". Na trzy miesiące przed śmiercią stary wódz tak pisał do towarzysza walk Kossutha, hrabiego Aleksandra Telekiego: "Nie należę do tych, którzy zwątpili z powodu przegranej w przyszłą niepodległość Węgier, zarówno jak nigdy nie należałem do tych, co zwątpili w przyszłą niepodległość Polski. Pomimo zgniecenia powstania w roku 1831 wierzę mocno, że oba te kraje niepodległość uzyskają..." W październiku 1850 roku wybuchły niepokoje wśród załogi Aleppo i władze ledwo utrzymywały ją w posłuchu. Nagle pewnego dnia pola przed miastem zaludniły się tysiącami koczownikóW z głębi pustyni, żądających okupu od miasta, grożąc w razie odmowy szturmem i rzezią. Strach padł na mieszkańców i tureckich generałów; Kherim-pasza, Mustafa-pasza i Maszer-bej, zwany przez Bema "durnym Maszerem", nie wiedzieli, co robić, i opuścili ręce, zdając siebie i miasto na pomoc... Allacha. Jeden tylko Murad-pasza nie popadł w zwątpienie i przejął zadanie obrony miasta. Z tą chwilą zmienił się i odrodził. Z ogniem w oczach, tak jak go widziano pod Ostrołęką, na barykadach Wiednia i pod Sybinem, szykował do walki nieliczną artylerię forteczną, wyznaczał pozycje piechocie i kawalerii. Walkę, jak zwykle, chciał rozpocząć od ognia działowego. Gdy z miasta nadeszła odmowna odpowiedź w sprawie okupu, tysiące koczowników podniósłszy straszliwy krzyk bojowy ruszyły ku murom twierdzy. Tumany kurzu przesłoniły świat, a nawet wydawało się, że także i słońce świeci jakoś słabiej. Błyszczały tylko niezliczone krzywe szable, lance i karabiny. Bem, czuwający nad wszystkim, podpuścił atakujące masy nieledwie pod same mury i wówczas dał znak. Rozszczekały się działa, kartacze poczęły pruć tłumy nacierających; wzmogły się wrzaski bitewne, a kurz wzbity tysiącami gołych stóp i kopyt końskich zdawał się sięgać samych niebios, skąd Allach patrzył z podziwem na swojego nowego wyznawcę. Nagle ogień artylerii przerzucił się dalej w pole, gdzie stały tabuny koni; kilka salw wystarczyło, aby pierzchły one na wszystkie strony świata. Atakujące bandy, prażone teraz z bliska ogniem broni ręcznej, widząc swoją klęskę i rozpierzchłe stada, rzuciły się do ucieczki. Na ich karkach gnała kawaleria garnizonowa, biegli piechurzy. Pogrom był całkowity, zwycięstwo zupełne. Gdy delegacja miasta i garnizonu przybyła z podziękowaniem, a Mustafa-pasza wystąpił z bajeczną wschodnią oracją, Bem wysłuchawszy jej z powagą, rzekł do paszy: "Spędziłeś całe życie w Azji, a nie wiesz, że lud koczowniczy dba o swoje konie, a nie o wojowników". Zdumiał się Mustafa, zdumieli się członkowie delegacji dziękczynnej i bijąc pokłony odeszli w milczeniu. Wieść o tym czynie rozeszła się po całej Turcji, a M. Czajkowski, pisał do księcia Czartoryskiego: "W chwili powstania w Aleppie Bem zabłysnął transylwańską sławą. Wszyscy konsulowie przyznają mu to w swoich raportach, nawet moskiewski i austriacki. Nikt nie mógł go poznać, był znów w swoim żywiole". Był to ostatni czyn wojenny w życiu generała. Za kilka tygodni miała się już zamknąć jego karta życia. W nocy z 23 na 24 listopada Bem nagle zachorował: odezwały się znów stare rany i trudy wojenne. Posmutniał, zszarzał, zamknął się w sobie. Jedynie krótkie spacery w gronie najbliższych przyjaciół wyrywały go na chwilę z tej zadumy i wówczas, znów ożywiając się, snuł plany i projekty, które jeszcze miał zrealizować; stale powracał do najulubieńszego tematu, jakim była sprawa wyzwolenia ojczyzny. Rocznicę listopadową przebył w gorączce, ale w pełni świadomości przeżytych wówczas wzlotów i upadków. Później znów przyszedł atak choroby, Bem powrócił do stanu apatii. "Gdy w takich chwilach patrzyłem na niego - pisał wierny major Fiala - nie potrafiłem się pozbyć uporczywej myśli, że widzę oto przed sobą umierającego wielkiego człowieka". Bem był trudnym pacjentem, lekceważył zalecenia lekarzy i nie zażywał przepisanych specyfików. Opiekujący się nim doktor Kalazdy, Węgier i uczestnik powstania, skonstatował febrę azjatycką. W nocy z 6 na 7 grudnia nastąpiło gwałtowne pogorszenie, a 8 zaczęła się agonia. Tegoż dnia lekarze uznali stan jego za beznadziejny, a on sam wreszcie zdecydował się przyjąć lekarstwa. Nastąpiła po nich poprawa, toteż nie wtajemniczeni w sztukę lekarską towarzysze ostatnich chwil Bema łudzili się, że stary wódz, tak jak zwyciężał wrogów swojej ojczyzny, zmoże teraz chorobę. Jednak 9 grudnia około północy Bem stracił przytomność, Kalazdy przywrócił mu jednak pełną świadomość. Rozpalony gorączką, wstrząsany raz po raz atakami febry, rzekł do doktora: "Kochany Kalazdy, co Bóg mi przeznaczył, ludzie nie odmienią". Otaczające go grono tułaczy z trudem wstrzymywało łzy żalu za odchodzącym na wieki wodzem. Widząc łzy w oczach kapitana Tabaczyńskiego, Bem zwrócił w jego kierunku swoją wychudzoną twarz ze słowami: "Kochany Tabaczyński, ty płaczesz. Dziękuję ci za twoje poświęcenia i staranie koło mnie. Napisz do jenerała Wysockiego w moim imieniu, że wszystkie nieporozumienia ustały, że szanuję go i wkładam na niego obowiązek, aby nie przestał pracować około zbawienia Polski, bo chwila ta nastąpi, ale jeszcze nieprędko". Do majora Fiali rzekł: "Czego pan jeszcze chcesz? Kapituluję pierwszy i ostatni raz w życiu, na twoje ręce". Przy konającym zebrali się wszyscy przyjaciele i towarzysze broni. Był konsul Ferdynand Lesseps, twórca Kanału Sueskiego, i komendant internowanych "durny Maszer". Bem coraz cichszym głosem wydawał ostatnie dyspozycje przedśmiertne. Polecił spalić wszystkie swoje papiery. Około godziny siedemnastej, czując zbliżającą się śmierć, wyrzekł ostatnie słowa: "Polsko! Polsko! Ja cię już nigdy nie zbawię". Następnie zwrócił się do doktora Kalazdyego ze słowami: "Spokój, spokój", po których zasnął. O godzinie dwudziestej trzeciej nastąpił silny atak gorączki, a o godzinie pierwszej w nocy 10 grudnia Bem zamknął oczy na wieki. Pogrzeb odbył się tego samego dnia w południe. Wśród modłów licznych mollachów obmyto ciało, owinięto w całun i złożono w trumnie. Nieśli ją na zmianę Polacy, Węgrzy i Turcy, otoczeni grupą modlących się duchownych. Za zwłokami szły tłumy mieszkańców i kilka kompanii piechoty bez broni. Z dygnitarzy był obecny Kherim-pasza i "durny Maszer". Pod cmentarzem trumnę złożono na chwilę na grobie świętego i odprawiono znów modły, następnie zwłoki wyjęto z trumny i złożono w grobie z głową skierowaną ku Mekce. Ktoś z emigrantów wrzucił do grobu woreczek z ziemią ojczystą... * Minęły dziesiątki lat, a pamięć o Bemie nie zginęła. Pozostał na wieki bohaterem dwóch narodów, "krwawą gwiazdą Ostrołęki" dla nas Polaków, "Ojczulkiem Bemem" dla naszych braci znad Dunaju i Cisy. W 1929 roku Bem odbył swoją ostatnią triumfalną podróż. Wracał do ojczyzny, którą tak ukochał, i spoczął w rodzinnym Tarnowie, we wspaniałym mauzoleum, wystawionym przez wdzięcznych mieszkańców tego miasta za to, że rozsławił imię ojczyzny na świecie. Patron polskiej artylerii, tej, która wykuwała wolność ojczyzny w dwu wojnach światowych, na polach bitew września 1939 roku, pod Lenino, w piaskach Pustyni Libijskiej, pod Monte Cassino, nad Turią i Bugiem, pod Warszawą, Falaise, Kołobrzegiem i Berlinem. Koniec. 1 / 1