William B. Makowski Wykorzenieni PWZN Print 6 Lublin 1998 Tłumaczenie z angielskiego: Barbara Nassius Redakcja: Marek Jędrych `st Rozdział I Janka Tabora wyrwało ze snu nagłe, przenikliwe kobiece zawodzenie. Przysłuchując się uważniej rozpoznał okrzyk: - Koń tonie! Koń tonie! Wyskoczył z łóżka z całą zręcznością i chyżością swoich piętnastu lat. Narzucając na siebie ubranie wybiegł przez drewutnię na drogę, która roiła się od ludzi w różnym wieku, tłumnie biegnących w tym samym kierunku. Janek podążał za tłumem, wkrótce prześcigając wolno biegnących. Minął grupę starych kobiet, które, podkasawszy spódnice, z dzikim wzrokiem parły do przodu z zadziwiającą prędkością. - Koń tonie, koń! - słyszał ich krzyk. - Czyj koń? - ktoś zapytał. - Koń księdza, księży kasztan. Mężczyźni nieśli siekiery, łopaty, kije i liny. Jeden z nich taszczył sieć rybacką. Na przedzie tłumu, jak dowódca batalionu piechoty biegła Fela, znana we wsi jako Gruba Fela. Na przekór swej masie Fela sadziła jak rączy jeleń, z rozwianymi włosami, zaciśniętymi pięściami i czerwoną, spoconą twarzą. Ujrzawszy obok siebie Janka, skinęła ku niemu głową. - Koń tonie, koń tonie! - wrzasnęła, nieledwie go ogłuszając. - Gdzie? - odkrzyknął Janek. - Na mokradłach, za kuźnią! - Fela wskazała na pobliskie trzęsawiska. Dobiegli do bagna wśród krzyków ludzi i szczekania psów. Końska głowa i szyja widoczne były w odległości około 50 metrów od brzegu. Janek przypuszczał, że konia goniły dzikie zwierzęta, prawdopodobnie wilki, i że szukał on schronienia na mokradłach. Szarpiąc się i usiłując rozpaczliwie wydostać z bagna, zwierzę pogrążało się w nim jeszcze bardziej, a jego nogi coraz mocniej wikłały się w szczątki gnijących roślin. Długa walka i strach mocno go osłabiły. Wyczerpany, przestał się rzucać, a jego ciężki oddech przerywało sporadyczne, przerażone rżenie. Tłum ucichł jak na rozkaz. Nawet psy przestały szczekać. Mężczyźni odłożyli siekiery i kije i wszyscy stali nieruchomo, zahipnotyzowani sceną rozgrywającą się przed nimi. - Podajcie mi jakieś liny! - wykrzyknęła nagle Fela. Kiedy żaden z mieszkańców wioski nie ruszył się, zagrzmiała: - Prędko! - popędzając ich do działania. Znaleziono dwie odpowiednie liny i Fela związała je. Potem, podciągając spódnicę, weszła do wody i zaczęła brodzić wśród trzcin. Nie doszła jednak daleko, kiedy zaczęła grzęznąć w trzęsawisku i roślinach. Z każdym krokiem zanurzała się głębiej, lecz widok tonącego konia kazał jej brnąć naprzód. Wreszcie zdała sobie sprawę, że nie może już iść, bo znalazła się w niebezpieczeństwie i że może ją spotkać los podobny do końskiego. - Pomocy, Matko Święta, pomocy! - wołała. Posługując się długą tyczką, czterej silni mężczyźni wyciągnęli Felę z bagna i podprowadzili do pobliskiej kłody, na której usiadła roztrzęsiona. Wówczas sołtys przejął dowodzenie. - Potrzebny jest ktoś nieduży i lekki - zawołał. Ludzie popatrzyli na siebie, ale nikt się nie odezwał. Nagle tak się jakoś stało, że tłum skierował wzrok w jedną stronę. Janek uświadomił sobie, że wszyscy patrzą na niego. - O nie, nie ja - wykrzyknął. - Nie ma mowy, idźcie do diabła! Prawdopodobnie zostawiliby go w spokoju, gdyby nie jego siostry, które nagle stanęły obok. Marysia i Helenka były radością Janka i jego utrapieniem. Całe życie stawiały go w sytuacji niepożądanych wyzwań, prób i niespodzianek. Obie dziewczyny umyśliły sobie wspólnie sprowadzać na brata wszelkiego rodzaju kłopoty i wyśmiewać się z niego, kiedy ponosił karę za popełnienie nie zamierzonych, złych uczynków. Gdy tylko Janek zobaczył obok siebie siostry, od razu wiedział, że znalazł się w pułapce. - On, oczywiście, nie pójdzie - powiedziała Marysia najniewinniejszym głosem - Janek nie pójdzie, Helenko, prawda? - Nie, nie pójdzie - odpowiedziała Helenka. - O, tak, z nami to on jest odważny, ale... - Więc zgadnij Marysiu, która z nas powinna pójść? - Tak, Helenko, ponieważ ja jestem starsza od ciebie, ja pójdę. Janek, znając siostry, nie zdziwiłby się, gdyby któraś z nich naprawdę to zrobiła. Jednakże nie mógł do tego dopuścić. Chwyciwszy więc zwiniętą linę, leżącą przy nogach ciotki, zaczął brnąć w trzęsawisko, przypominając sobie, co mówił jego dziadek: "Pamiętaj, że jeśli kiedykolwiek znajdziesz się na kurzawce lub na bagnie, rozłóż ręce i nogi tak, jakbyś miał pływać". Rozciągnął się najbardziej jak mógł i, prawie płynąc po trzęsawisku, z całych sił próbował przedostać się do konia. Koń popatrzył na niego i cicho zarżał. Począł się znowu szarpać i gdy chłopak dotarł do niego, wiedział, że będzie go musiał najpierw uspokoić, bo inaczej zwierzę uwikła się jeszcze bardziej. - Spokojnie, koniku, spokojnie - mówił Janek, klepiąc konia po karku jedną ręką, podczas gdy drugą okręcał linę wokół jego szyi. Potem, zabezpieczywszy linę na szyi zwierzęcia, zaczął się powoli wycofywać stopniowo ją odwijając. - Dawaj, chłopcze, dawaj... - dla zachęty krzyczał tłum. Tymczasem Janek począł słabnąć i czuł, że zanurza się głębiej w trzęsawisko. Zaczął łykać błoto; jego cierpki smak i smród gnijących roślin stały się nie do zniesienia. Nogi ugrzęzły mu w błocie i roślinach i poczuł nagły przypływ paniki. Zaczęło mu się wydawać, że tonie. Zapamiętale szukał rękami po omacku oparcia w linie. Ujrzał uśmiechniętą twarz matki, jak z czułością głaszcze go po głowie, a potem przypomniał ją sobie na łożu śmierci. Miał wówczas zaledwie siedem lat, ale wspomnienie było bardzo żywe. Ujrzał siebie klęczącego u jej wezgłowia, modlącego się do Matki Boskiej o jej życie. Potem wspomnienia, tłum na brzegu i mokradło rozpłynęły się w czerni. Janek powoli otworzył oczy i zobaczył siostry wpatrzone w niego oczyma pełnymi łez. Spróbował wstać i wówczas uświadomił sobie, że jest otoczony przez mieszkańców wioski. Oczy wszystkich spoczywały na nim, oczekujące i niespokojne. - On żyje! - wykrzyknął ktoś z tłumu i pozostali podnieśli krzyk. - Połknął tylko pełen brzuch błota, ale ciągle jeszcze oddycha. - To jeden z Taborów, prawda? To twardzi ludzie. - Co się stało z koniem? - wyszeptał z wysiłkiem Janek. - Koniowi nic nie jest; został wyciągnięty - powiedziała Marysia, siedząca blisko niego. - Dzięki tobie - dodała ciotka Fela. - Teraz jesteś bohaterem - powiedziała Helenka. - Co się ze mną stało? - spytał Janek, niepewnie stając na nogi. - Ludzie wyciągnęli cię z trzęsawiska - powiedziała ciotka Fela, wskazując na otaczający ich tłum. - Złapaliśmy się wszyscy za ręce - wyjaśniła. - Nie było daleko, bo znajdowałeś się tylko dwa, trzy metry od brzegu - powiedziała Helenka, śmiejąc się. Janek i Marysia przyłączyli się, a Janek śmiał się najgłośniej, aż po pokrytych błotem policzkach zaczęły cieknąć mu łzy. - To odważny chłopak, ten Tabor - ktoś zauważył. - I silny jak na swoje lata - dodał inny. Janek, zaczerwieniony, udawał, że nie słyszy ich pochwał, chociaż poczuł przypływ dumy i satysfakcji. Dopiero idąc z siostrami do domu zauważył, jaki był brudny. Jego ubranie zostało przemoczone i pokryte cierpkim błotem. Drżąc nieopanowanie od chłodnego kwietniowego wiatru i niedawnego przeżycia, zaczął biec ku domowi. Siostry wkrótce pozostały w tyle. Wchodząc do chaty, próbował wśliznąć się do sypialni, aby zmienić ubranie. Prawie mu się to udało, gdyż jego babka, zajęta pieczeniem chleba, początkowo go nie zauważyła. Jednak zanim postąpił trzy kroki w kierunku sypialni, usłyszał krzyk, który go nagle powstrzymał. Zanim zorientował się, co się dzieje, babka, popchnęła go do przyległej drewutni i kazała mu zdjąć ubranie. W ciągu kilku minut siedział w długiej, drewnianej balii wypełnionej po brzeg zimną wodą. W międzyczasie chata wypełniła się ludźmi, gadającymi z podnieceniem o niedawnym wypadku na trzęsawisku. Głos ciotki Feli brzmiał ponad innymi. - Michał - mówiła, zwracając się do ojca Janka - ale sprytny ten twój chłopak! - Rzeczywiście sprytny, Fela, o mało się nie zabił - powiedziała babka roztrzęsionym głosem. - No, przestań, Matyldo. Chłopak zrobił rzecz dobrą - zauważył Janka dziadek. - Mówię ci, że jest odważny! - wykrzyknęła ciotka Fela. - Pewnego dnia, jak to się mówi, będzie "kimś" - dodała. - Wyrośnie na dzielnego człowieka... i... - dziadek nie mógł znaleźć słowa. - I o dobrym sercu - dodał ojciec Janka. - Może i tak, ale też z pewnością na lekkomyślnego - lamentowała babka. Janek, chlapiąc na sobie leniwie wodą, przysłuchiwał się każdemu słowu. Był zadowolony, słysząc komplementy, czuł jednak, że nie zasługiwał na nie. Pamiętając swoje przerażenie na bagnie, zastanawiał się, jakim sposobem można było go uznać za odważnego. Niezupełnie rozumiał, do czego odnosiło się sformułowanie "o dobrym sercu", lecz z tonu głosu odgadywał, że oznaczało coś pozytywnego. - Ci, którzy lubią zwierzęta, są zazwyczaj dobrymi ludźmi - usłyszał głos dziadka. - I zwierzęta z kolei są dobre dla takich ludzi - powiedział ojciec. W drewutni Janek myślał o tym, że lubi zwierzęta, lecz ciągle nie był przekonany co do innych uwag, które usłyszał. A zresztą, wszystko jedno, przyjemnie było czuć się kimś ważnym. - Pamiętacie starego Antoniego, jak złamał obie nogi na polowaniu? - zapytała ciotka Fela. - Tego, którego koń uratował przed wilkami? - O, tak, ja pamiętam - powiedział Janka ojciec. - Czy to prawda, że koń pilnował go przez całą noc, wierzgając jak szalony kopytami na wilki, aż nadeszła pomoc? - Tak. - My tu gadu-gadu o koniach, a ja tymczasem zupełnie zapomniałem, że mam dzisiaj jechać do Pińska - wykrzyknął nagle Michał Tabor. - Z Jankiem? Jeśli jest gotowy - dodała babka. Usłyszawszy słowo "Pińsk", Janek wyskoczył z balii i szybko się ubrał. Bardzo cieszył się na te nieczęste wyprawy do największego miasta w okolicy; zawsze było tam coś ciekawego do zobaczenia. Janek szczególnie lubił targowisko, gdzie nie mógł wprost oderwać oczu od wystawionych na sprzedaż towarów. Wydawało mu się, że można tam było dostać wszystko, czego dusza zapragnie, od garnków kuchennych po uprząż i wozy. Ale najlepsze ze wszystkiego było objadanie się słodyczami i popijanie ich lemoniadą w jednej z pińskich restauracji. Janek stanął przed lustrem, aby przyczesać włosy i krytycznie oglądał swoje odbicie. Ujrzał wydatny nos, jasne, niebieskie oczy i lekko kręcone blond włosy. Miał najjaśniejsze włosy w całej szkole, prawie tak białe jak len i zazdrościł kolegom ich ciemniejszych głów. Jak na swój wiek był niski i chudy; bezskutecznie ciągle starał się nabrać wagi. Westchnąwszy, wyszedł z domu i zauważył ojca ciągle jeszcze w stajni, zaprzęgającego kobyłę do wozu. W oczekiwaniu rozejrzał się wokoło. Ich dom, zbudowany z bierwion jak inne domy we wsi, był usytuowany na niewielkim wzgórzu. Janek objął wzrokiem porozrzucane poniżej chaty trzęsawiska, otaczające wioskę z trzech stron, drogę prowadzącą z Zamosza i łączącą je z najbliższym miasteczkiem Bostyniem, a dalej z Pińskiem. Jego oczy spoczęły na bagiennych wyniosłościach, pokrytych gęstymi, ostrymi trawami, trzcinami i łozinami. Dostrzegł stado dzikich gęsi, które wynurzały się z wody, a następnie ponownie nurkowały w poszukiwaniu pożywienia. Na lewo, poniżej trzęsawiska, jawiła się ciemnoniebieska wstęga iglastego lasu porastającego piaszczyste równiny. Poczuwszy słabość w nogach, przysiadł na niskiej przyzbie, która biegła wokół domu i chroniła go nieco przed ciężkimi zimami. Podobnie jak inne chałupy we wsi, jego dom był niewielki i w miarę upływu czasu osiadał coraz niżej w ziemię. Janek często zastanawiał się, ile miał lat. Pytał o to dziadka, ale jego niezmienną odpowiedzią było: "bardzo, bardzo dużo"; i towarzyszył temu niecierpliwy ruch ręką, odpędzający chłopca jakby jakąś natrętną muchę. Rozmyślania przerwał mu stukot wozu. Ojciec zwolnił zaledwie na tyle, aby Janek mógł wskoczyć i usadowić się w miarę wygodnie. Spojrzał na stodołę, która tak naprawdę była niczym więcej jak małą, drewnianą szopą. Jak większość stodół we wsi, jej słomiany dach wieńczyło duże bocianie gniazdo. Janek pomachał wielkiemu ptakowi, który, stojąc na jednej nodze, odpowiedział głośnym klekotaniem. - Do widzenia, do zobaczenia później - Janek pozdrowił ptaka raz jeszcze. Jadąc błotnistą drogą w kierunku Bostynia, mijali drewniane, wiejskie chałupy pokryte słomianymi dachami. Przed każdą chatą znajdował się mały ogródek ogrodzony płotem, a z tyłu za domem stały stodoły i stajnie. Za wsią, na prawo, rozciągając się prawie aż po bagna, znajdowały się niewielkie poletka. Na niektórych z nich widoczne już były krótkie kiełki żyta, inne, pewnie pola kartoflane, jak myślał Janek, były ciągle ciemnoszare. Jak na koniec kwietnia dzień był ciepły i słoneczny, z przyjemnym wiatrem zawiewającym od wschodu. Brzozy stały dumnie przy drodze w pełni swego zielonego splendoru. Jak już pozostawili wioskę daleko za sobą, Michał Tabor odłożył na bok bat i, odchrząknąwszy, powiedział: - Jestem z ciebie dumny, synu. Zaskoczony Janek milczał. - Czasami mężczyzna musi podjąć decyzję. Czasami dobrą, czasami złą, ale jest to zawsze decyzja - ciągnął. - Ty, Jasiu, podjąłeś dobrą. Ocaliłeś życie zwierzęciu. Batem ponaglił kobyłę do kłusu, wyminął trzy inne wozy i znowu zwolnił. Dwaj woźnice, rozpoznając Michała Tabora, zeszli ze swoich wozów i przyłączyli się do nich, moszcząc się wygodnie na sianie. Ich ociężałe konie same szły w zaprzęgach. Mężczyźni rozmawiali po białorusku. Janek ich nie znał, lecz był pewien, że nie pochodzą z Zamosza. Wszyscy zamoszanie byli Polakami, więc ci mężczyźni pochodzili z pewnością z jednej z pobliskich białoruskich wsi. Janek wiedział, że w okolicy znajdowało się wiele wsi i białoruskich, i polskich. Zdaniem Antoniego, dziadka Janka ze strony matki, żyło tam więcej Białorusinów niż Polaków. Od dziadka również wiedział, że Zamosze zamieszkiwali głównie Taborowie i Dąbrowscy, którzy do tego byli z sobą spokrewnieni. Ojciec i dziadek mówili mu też, że Polacy, tak jak Taborowie, wywodzili się z drobnej szlachty, Białorusini zaś byli chłopami. Teraz, siedząc z tyłu na wozie i majtając w powietrzu nogami, Janek przysłuchiwał się, jak ojciec rozmawia płynnie po białorusku. Ojciec ubrany był w płócienne spodnie, płócienną koszulę i wełnianą bluzę, dokładnie tak jak jego białoruscy znajomi. Janek zastanawiał się, co odróżniało Polaków od Białorusinów. "Na pewno to - myślał - że my, Polacy, wszyscy jesteśmy katolikami, a wszyscy Białorusini, zdaje się, są wyznania prawosławnego. Ale to dobrze - doszedł do wniosku - bo obchodzimy święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy dwa razy. I długo nie chodzimy do szkoły" - uśmiechnął się uszczęśliwiony. Zaczął pogwizdywać, lecz napotkawszy karcące spojrzenie ojca, zagłębił się w dalszych rozmyślaniach. "Pewnie, Białorusini i Polacy czasami obrzucają się wyzwiskami, a nawet się biją. Nazywają nas Polaczkami. Paniczykami! My z kolei nazywamy ich kmieciami! Gówniarzami!" Ale mimo to Janek spotykał w Zamoszu wielu Białorusinów doskonale bawiących się z mieszkańcami wioski na polskich weselach, zabawach i imieninach. Jego rodzina była raz na weselu w Motolu, pobliskim białoruskim miasteczku, a potem miała temat do rozmów przez cały tydzień. Wozy, po paru godzinach toczenia się po nierównym trakcie, dotarły do drogi pokrytej drobnym żwirem. Chłopak usłyszał świst ojcowego bata i wóz zaczął jechać szybciej. Po obu stronach drogi, jak okiem sięgnął, rozciągały się bagna. Choć była już późna wiosna, ciągle pokrywała je woda i wyglądem przypominały ogromne jezioro. Dojechali do Pińska wczesnym popołudniem i podążyli ulicą wybrukowaną kocimi łbami, prowadzącą prosto na miejskie targowisko. Janek przepadał za tym miejscem. Fascynowały go liczne stragany z narzędziami rolniczymi, stoiska z gazetami i pismami, stoły zapełnione mięsiwem, pieczywem, śledziami i ciastami. Biegając od jednego stoiska do drugiego, chciał zobaczyć, powąchać i dotknąć wszystkiego. Innym miejscem, które go intrygowało, był targ koński, z ogromnym wyborem setek zwierząt, usytuowany na peryferiach miasta. Michałowi Taborowi, podobnie jak synowi, podobał się ten targ. - Przyjemnie chociaż popatrzeć na konie, nawet jeśli nie mogę teraz pozwolić sobie na kupno żadnego z nich - powiedział ojciec do syna. Janek zauważył, że większość sprzedawców koni to Żydzi, a większość kupujących - to polscy lub białoruscy chłopi. Pociągnął ojca w kierunku starego Żyda, który, trzymając końską uzdę jedną ręką, a gestykulując drugą, łamaną polszczyzną wychwalał zalety konia. - Nu, spójrzcie na tego konia, przyjaciele. Czy widzieliście kiedyś lepszego? Nu, zajrzyjcie mu w zęby. To młody koń, zaledwie źrebak, nu? - Jeśli to taki młody koń, to dlaczego ma takie żółte zęby? Hmm? Dlaczego? - zapytał przygarbiony do ziemi białoruski chłop, rozglądając się wokoło, wyraźnie spodziewając się pochwał za spostrzegawczość. - Oj! Żółte zęby? On mówi żółte! - wykrzyknął kupiec. - Czy ty szalony? Popatrz! Popatrz na te zęby; są jak perły. To ty masz żółte zęby, nie ta kobyła. - A donosi ona źrebaka, Jankiel? - zapytał ktoś z tłumu. - Źrebaka? Ty oszalał? Pewnie, że tak - krzyknął kupiec podnosząc kobyle ogon. - Tfu! - splunął chłop. - Do licha z tobą! Janek z ojcem opuścili kupca, głośno się zaśmiewając. - Nie jestem pewien, tato - powiedział Janek - ale myślę, że to stara kobyła. - Stara! Ona zdycha ze starości - wykrzyknął Tabor. Janek, świadek tak rażącego przejawu ludzkiej zachłanności, wzruszył ramionami, i poruszony komizmem sytuacji zaśmiał się w kułak. Około dziewiątej, po zakupieniu koniecznych zapasów, wyjechali z Pińska i skierowali się do domu. Wóz posuwał się powoli w ciemności, podskakując na wyboistej wiejskiej drodze i ocierając dużymi kołami o przydrożne chwasty i ostre trawy. Ich koń, stary weteran, umiejętnie omijał wielkie kałuże, głębokie doły, pnie i kłody, idąc jak zwykle pewną nogą i pełen wiary w samego siebie. Między ojcem i synem panowało milczenie, przerywane tylko nieczęstymi westchnieniami Michała. Janek wiedział, że ojca gnębi coś naprawdę ważnego. - Co cię tak martwi, Tato? - zapytał w końcu. - Wojna. - Wojna? - Tak, wojna, synu! Wojna z Niemcami. Janek czytał coś o tym w gazecie i słyszał plotki, ale nie zwracał na to wielkiej uwagi. - Dlaczego, Tato? - Widzisz, Hitler, przywódca Niemiec, grozi, że zaatakuje Polskę. - Ale dlaczego? - Dobre pytanie, synu! Dobre pytanie - westchnął Michał Tabor. - Wydaje mi się, że nie unikniemy wojny - dodał. - Pobijemy Hitlera, prawda? - Nie sądzę, synu - odpowiedział ojciec. - Widzisz, zaczęliśmy tworzyć armię zaledwie trzy lata temu. Potrzebujemy przynajmniej następnych pięciu lat. Jechali w milczeniu, przerywanym od czasu do czasu wrzaskami stad kaczek i gęsi, które, jak sądził Janek, leciały w kierunku wyspy na środku mokradeł. Michał Tabor, przymknąwszy oczy, wydawał się być zaabsorbowany własnymi myślami. Janek, widząc zatroskanie ojca, nie chciał mu przeszkadzać. Sadowiąc się wygodniej na sianie, rozmyślał o wojnie, o której mówił mu ojciec. Czytał dużo książek o wojnach z Tatarami, Turkami, Niemcami, Rosjanami. Pewnie, ludzie umierali we wszystkich tych wojnach, ale też wiele ciekawego się wówczas działo. Przypominał sobie opisy jeźdźców cwałujących na wroga, machających szablami przy wtórze wojskowych marszów, dziewczyny witające swoich bohaterów kwiatami... Jednak za każdym razem, kiedy ojciec lub dziadek mówili o wojnie, zamykali się w sobie lub stawali się smutni, tak jak teraz ojciec. Janek ponownie spojrzał z wahaniem na ojca i zapytał: - Tato, brałeś udział w ostatniej wojnie w 1914 roku, prawda? - Tak, brałem. Dlaczego pytasz? - spytał Michał. - Jaka była ta wojna? - Straszna. - Straszna? Dlaczego? - Ludzie ginęli. Dlatego wojna była straszna. - Dlaczego na świecie jest tyle wojen, Tato? - Ponieważ niektórzy ludzie są zachłanni. Chcą mieć coś, co do nich nie należy. - A czego Niemcy chcą od nas? - Chcą kawał naszej ziemi. Nazywają ją Polskim Korytarzem. - No to dlaczego im tego nie damy, jeśli moglibyśmy uniknąć w ten sposób wojny? - Cóż - powiedział Michał w zamyśleniu - dziś wezmą Korytarz, a jutro całą Polskę ... i może całą Europę. - Nie możemy im na to pozwolić, prawda? - Nie, nie możemy. - Czy ty pójdziesz na wojnę, Tato? - Tak, pójdę. Potem, po dłuższej chwili milczenia, dodał: - I ty także, jeśli to będzie długa wojna. Ze złością zaciął parę razy konia batem. Wóz, podskakując na nierównościach drogi zaczął jechać szybciej. Janek, chowając się głębiej w siano, pozwolił wyobraźni wędrować po polach bitewnych, o których tak wiele czytał. Dwa dni później Janek, zamiast zabrać się do odrabiania lekcji, poszedł na spotkanie z przyjacielem Mośkiem. Oprócz Taborów i Dąbrowskich Zamosze miało dwie żydowskie rodziny: Norkinów i Goldbergów. Mosiek, głowa Norkinów, był wioskowym kowalem, a Szloma Goldberg - właścicielem karczmy. Janek dowiedział się od Mośka, że obie rodziny dorównywały wiekiem Zamoszu. Mosiek powiedział kiedyś Jankowi: "Myślę, że moglibyśmy odszukać naszych przodków na przynajmniej trzysta lat wstecz". "Ponad trzysta pięćdziesiąt lat" - dodała jego żona Ryfka. Mosiek, wysoki, muskularny mężczyzna około pięćdziesiątki, bardzo lubił Janka i bawiła go jego dociekliwość. Następnego popołudnia po powrocie z Pińska Janek zjawił się w kuźni Mośka. Zastał go wymachującego zamaszyście młotem i wykuwającego żelazną obręcz na koło wozu. - Mosiek! - No, co Jasiu. - Mosiek, myślę, że będzie wojna. - Pewnie, wojna jest zawsze, Jasiu. - No, tak, ale my ją możemy przegrać. - Kto wie? Może tak, może nie! - Ale Mosiek, co się stanie z nami, jeśli przegramy wojnę? Mosiek nie przerywał pracy, więc Janek ciągnął dalej. - Mosiek, czytałem, że Niemcy zieją nienawiścią, szczególnie do Żydów. Mosiek zaczął szybciej kuć młotem, jakby chciał rozbić żelazo na kawałki. - Czytałem o tym, że Niemcy biją Żydów, że palą ich książki... Mosiek przerwał nagle zajęcie i, otarłszy ręką pot z czoła, usiadł obok Janka. - Jasiu - powiedział - jeśli Hitler wygra, nas wszystkich wybiją lub rozpędzą po całym świecie. - No to my musimy pobić jego! - To nie będzie łatwe, chłopcze! To nie będzie łatwe - powiedział Mosiek, wzdychając. - Może Anglia i Francja nam pomogą? - Może - powiedział Mosiek, powracając do pracy. Jednakże, jak tylko Janek odszedł, Mosiek usiadł ciężko na drewnianym stołku. Proste pytania Janka wzbudziły w nim strach dużo większy, niż chłopak mógł sobie wyobrazić. Mosiek, podobnie jak jego zmarły ojciec Abraham, dziadek i wcześniejsze pokolenia Norkinów, zawsze żył w strachu. Przecież był Żydem! Pewnie, że niektóre z tych obaw były rezultatem jego wybujałej wyobraźni lub nadwrażliwości, lecz większość z nich miała uzasadnienie - niestety, zbyt realne. Jakże dobrze Mosiek pamiętał, co jego ojciec powiedział mu o pogromie Żydów przez Kozaków przed pierwszą wojną światową i straszliwe historie o biciu, znieważaniu i wyśmiewaniu, jakich doświadczyli Norkinowie, Goldbergowie i inni Żydzi. Czy to naprawdę było ważne, kto naraża ludzi na takie cierpienia? Chociaż, wydaje się, że sprawy mają się dla nas gorzej w czasie wojny, a tu szykuje się kolejna wojna i niedługo dotrze ona do nas. Mosiek wyszedł na dwór. Rzucił wzrokiem na pobliskie mokradła i jego ukochane Zamosze. - Mam nadzieję, że uda nam się przeżyć - westchnął. Janek, idąc do domu z kuźni Mośka, zauważył ze zdziwieniem, że jedna z ich krów przedarła się przez płot i weszła do ogrodu sąsiada. "Ogród Marty, jakby nie było innego" - jęknął Janek, biegnąc w kierunku krowy. Wdowa, znana jako "Cięta Wdowa", była przekleństwem wioski. Jak głosiła plotka, Marta zabiła męża swoim ostrym językiem. Zanim Janek zdołał dotrzeć do krowy, Marta już tam czekała. Była jak pies podwórzowy pilnujący domu w dzień i w nocy. - To tak, Janek, to wasza krowa, co? - zasyczała. - Tak, proszę pani, przykro mi, ale... - Przykro ci, bękarcie, co? Przykro ci! - syk przeszedł w ryk. - Będzie ci przykro jak wasza stara, głupia krowa jutro zdechnie. Dziś w nocy wyda ostatnie tchnienie. Jej cielę też zdechnie! Rzucę przekleństwo na ciebie, twego ojca, twoje... Janek popędził krowę do obory, biegnąc jak najszybciej, aby uniknąć tyrady Marty. Wpadł do domu, niemalże zderzając się z dziadkiem, który pykając z fajki, przyglądał się całemu incydentowi. - Znowu Marta, co? - zaśmiał się z cicha. Dziadek Antoni miał dwie pasje w życiu: pszczelarstwo i snucie opowieści. Jego pasieka liczyła sześćdziesiąt uli i była, po sołtysowej, drugą co do wielkości w wiosce. Miód Dąbrowskich znano nawet w Pińsku. Janek i jego siostry byli bardzo dumni, gdy usłyszeli jak ktoś w Bostyniu powiedział: "Ten łajdak Dąbrowski ma najlepszy miód w całej gminie!" Jednak druga pasja dziadka interesowała Janka bardziej. Dziadek był największym gawędziarzem na świecie. Zimy w Zamoszu, a szczególnie długie, posępne wieczory, były nudne. Babka Janka nieoficjalnie przewodziła kobietom w wiosce i większość tańców, robótek na drutach, szycia, przyjęć weselnych i chrztów odbywało się w ich domu. Zazwyczaj uczestniczyła w nich połowa wioski. Przy tych okazjach dziadek Antoni opowiadał długie historie o diabłach i duchach. Janka przerażały one jak samo piekło. Maj i czerwiec 1939 roku były bezdeszczowe i łąki zmieniły kolor na brązowy, a bagna wyschły do tego stopnia, że Janek i jego siostry mogli iść nimi kilometrami bez zamoczenia nóg. - Nie mieliśmy takiej suszy, odkąd pamiętam - mówił niejeden mieszkaniec wioski. Po szkole Janek pomagał ojcu przy sianie lub pracował na polu. Żniwa zapowiadały się marne i chłopak słyszał ojca wzdychającego częściej niż zazwyczaj. Siedemnastoletnia Marysia i dziesięcioletnia Helenka pomagały babce w pracach domowych. "Moje dwie pomocnice" - babka mówiła o nich sąsiadkom - "co ja bym bez nich zrobiła?" Janek i Marysia chodzili do gimnazjum w Bostyniu; Janek do pierwszej klasy, Marysia do czwartej i ostatniej. Helenka była w czwartej klasie szkoły powszechnej w Zamoszu. W niedziele cała rodzina uczęszczała do małego, drewnianego kościoła, gdzie każdy z nich musiał odbyć spowiedź. Choć większość mieszkańców wioski lubiła księdza Kowalskiego, to znano go z tego, że zadawał ostrą pokutę. W przypadku Janka było to zazwyczaj pięć "Ojcze nasz" i pięć "Zdrowaś Maria". Jednakże od udziału chłopca w ratowaniu księżego konia pokuta została redukowana do jednokrotnego odmówienia każdej z modlitw. Zbliżał się koniec czerwca i Janek był szczęśliwy, że wkrótce będzie koniec nauki. Jego jedyny problem stanowiły szkolne kłopoty, które ostatnio przysłaniały mu radość życia. Większość uczniów gimnazjum w Bostyniu tworzyli Białorusini, potem byli Żydzi i nieliczni Polacy. Janek został wiele razy pobity przez białoruskich łobuzów. W końcu sytuacja tak się pogorszyła, że jedyny ratunek dawała ucieczka prosto do domu natychmiast po zakończeniu lekcji. Marysia, silna dziewczyna, robiła wszystko, aby go obronić w codziennych bójkach, lecz to nie wystarczało. Oboje stale przychodzili do domu z rozkrwawionymi nosami. Kilka razy rozmawiali z ojcem na ten temat. - Próbujcie ich unikać... to łobuzy - brzmiała odpowiedź ojca. - Ale tato - oponował Janek - co ja mogę zrobić, jak oni czekają na mnie każdego dnia? Cały czas uciekać? Milczenie ojca uświadomiło mu, że nie zna on sposobu na rozwiązanie jego problemu. Zrozumiał, że będzie musiał poradzić sobie sam. Wiedział, że w szkole nie ma dostatecznie dużo polskich chłopców i dziewczyn, aby mogli odeprzeć ataki Białorusinów. Należało szukać czyjejś pomocy. Drugą co do wielkości grupą młodzieży byli Żydzi, ale mówiono o nich, że nie walczą. - Żydzi są jak tchórze i zające - mawiali chłopi. - Pokaż im kij, a będą uciekać do lasu jak oparzeni. - Jeden Białorusin lub nawet Polak pobije do pięćdziesięciu Żydów. To są słabeusze, wiadomo - splunął chłop białoruski, opisujący Jankowi, na czym polega żydowski charakter. - Oni tylko liczą pieniądze, sprzedają łachy i jedzą dużo śledzi z cebulą. Janek nie bardzo wiedział, co sądzić o tym, co usłyszał, ponieważ spośród Żydów widywał tylko starego Mośka wymachującego kowalskim młotem jak piórkiem. Jedynym Żydem z Zamosza, który chodził do gimnazjum, był Ruwa, dwa lata starszy od Janka syn karczmarza Szlomy. Obaj chłopcy mieli z sobą niewiele kontaktu, gdyż Janka obowiązywał zakaz chodzenia do gospody. Mimo to, w tajemnicy przed wszystkimi, Janek odwiedził ją kilka razy. Pierwsza wizyta w gospodzie zrobiła na chłopaku ogromne wrażenie. Było wczesne popołudnie. W przyciemnionej sali Janek dojrzał kilku chłopów, polskich i białoruskich, siedzących za długimi stołami, pijących wódkę i jedzących śledzie. Za barem stał ojciec Ruwy, chudy mężczyzna z długą, siwą brodą, który podając wódkę i śledzie pilnie rejestrował swoimi ciemnymi, przeszywającymi oczami najmniejszy ruch na sali. - Iwan - zwrócił się do wąsatego chłopa siedzącego w odległym kącie sali. - Iwan, twój talerz jest pusty; więcej śledzia, nu? - Stefan, słyszałem, że krowa ci zdechła. Oj, oj, niedobrze. - Jak się ma twoja żona, Antoni? Podobno znowu jest w ciąży. Potrzebujesz jeszcze napić się wódki, Antoni? - Szto z tobą, Mikołaj, choryś dzisiaj, czy co? Napij się jeszcze. Co? Nie? - Nie dam ci więcej na kredyt, Wasyl, jesteś mi już winien pięć złotych. - Sprzedaję konia, Szloma, tego czarnego. Oddam ci. Nalej jeszcze jednego. - Patrzcie, patrzcie na niego, ludzie - wykrzyknął Szloma. - Szto on myśli? Szto ja jestem, pan na włościach czy szto? Dlaczego mam ci w ogóle coś dawać? Janek był zafascynowany gwarą Szlomy i jego dowcipem. W czwartek, dzień targowy w Bostyniu, Janek i Ruwa zawarli układ. Po szkole chłopcy włóczyli się po rynku, oglądając ozdoby, mięsa, żywe ryby, ciastka, chleby i wypieki wystawione przez chłopów na sprzedaż. Janek zauważył Ruwę stojącego przed stoiskiem z ciastkami i rozważającego czy kupić coś, czy nie. Każde ciastko kosztowało dziesięć groszy lub można było dostać dwanaście ciastek za złotówkę. Patrząc na Ruwę, Janek wpadł na pomysł. Jak na jego gust, Ruwa był trochę zbyt spokojny, ale Janek szanował go, ponieważ Ruwa był zarówno silny jak i sprytny. Był dobrym uczniem, dostającym piątki ze wszystkich przedmiotów, oraz niekwestionowanym przywódcą żydowskich chłopców w szkole. Po długim targowaniu się Janek przekonał Ruwę i jego kumpli, by bronili go przed białoruskimi chłopakami za złotówkę na tydzień. Ruwa zgodził się pomóc Jankowi pod warunkiem, że ten zapłaci mu z góry. Ustalili plan, że zamiast biec do domu natychmiast po wyjściu ze szkoły, Janek będzie ociągał się z opuszczeniem boiska szkolnego, prowokując w ten sposób swoją obecnością białoruskich chłopaków. Reszta miała zależeć od Ruwy. Janek na długo zapamiętał dzień, który nadszedł. Celowo został po szkole na boisku. Z rękami w kieszeni, zuchwale stanął przed grupą buńczucznych białoruskich chłopaków. Ich reakcja była natychmiastowa. - Ty, Polak! - krzyknął jeden z członków bandy. - Ciągle tu jesteś? Wynoś się do domu, ty zasrany polski paniczyku! Inni chłopcy, przeklinając, przyłączyli się do niego i podeszli do Janka zastraszająco blisko. Janek poczuł miękkość w nogach i zaczął się cały trząść, ale nie uciekał. Oni, z kijami w rękach, zdejmując paski od spodni, zbliżali się do niego. "Gdzie jest Ruwa?" - myślał sparaliżowany strachem Janek. "Ten żydowski łajdak stchórzył" - Janek niemalże wykrzyknął. - "Zdradził mnie, cholerny tchórz". Otoczyli go. Poczuł kij na plecach, potem kolejny i następny. Sparaliżowany bólem i strachem, stał bez ruchu. Poczuł uderzenie w lewe kolano zadane przez dużego białoruskiego chłopaka, który, posługując się długim kijem, odznaczał się szczegółną agresywnością. Rozdzierający ból spowodował, że opuściła go cała rozwaga. Rzucił się do przodu, przewracając na ziemię przeciwnika, który, nie spodziewając się takiej furii, wezwał pomoc. W ferworze walki Janek walił na oślep i bezlitośnie swego grubego przeciwnika. W końcu pojawił się Ruwa z chłopakami i hurmem otoczyli Białorusinów. Żydowskich chłopaków znalazło się tylu, co białoruskich, lecz poczęli czynić niewiarygodny harmider, wrzeszcząc jeden do drugiego: "Mosiek! Dawid! Szmul! Sruel! Jankiel!" Janek, uświadamiając sobie, że jego wybawcy nareszcie nadeszli, wyprostował się i pomógł wstać krwawiącemu przeciwnikowi. Pasja walki już w nich osłabła i stanęli obok siebie obserwując bójkę. Janek zobaczył jak wymachujący kijami i rzucający kamieniami Żydzi mają przewagę nad ogłupiałymi i dużo wolniejszymi Białorusinami. Jednakże wkrótce Białorusini przegrupowali się i zaczęli oddawać ciosy z zadziwiającą energią. Bójka trwałaby prawdopodobnie dłużej, gdyby nagle nie zjawiło się czterech policjantów ubranych w granatowe mundury. Postawiwszy rowery przy płocie, weszli natychmiast w akcję, waląc gumowymi pałkami na wszystkie strony i gdzie popadnie. Jankowi też dostało się po grzbiecie od krzepkiego policjanta. Zabrał jednak z sobą poszkodowanego przeciwnika i, utykając, wycofał się bezpiecznie na drogę. "Bijatyka narodów", jak została później nazwana bójka, była tematem rozległych plotek i pomówień. Białoruscy rodzice twierdzili, że została sprowokowana przez polskie władze, które chciały udowodnić, kto rządzi w Bostyniu. Żydowscy rodzice, utrzymując, iż szykuje się kolejny pogrom, mówili, że dzisiaj ofiarami są ich dzieci, jutro będą nimi oni wszyscy. Następnego dnia po odbytej walce władze szkolne przysłały z Pińska inspektora. Oskarżył dyrektora szkoły o zaniedbania i zagroził mu wyrzuceniem z pracy w przypadku dalszych awantur. Policjanci, zarówno przez Białorusinów, jak i Żydów oskarżeni o brutalną akcję, dostali od komisarza w Pińsku polecenie wyjaśnienia sprawy lub, w przeciwnym razie, sankcję wydalenia ze służby. Wójt Bostynia, Białorusin, dla zmniejszenia napięcia, zwołał zebranie rodziców i władz szkolnych. Spotkanie miało miejsce w poniedziałek wieczorem w sali szkolnej. Była dziesiąta wieczorem, gdy Michał Tabor wrócił do domu i, ku zdziwieniu Janka, poszedł prosto do łóżka bez zwykłych rozmów z rodziną. Jednak synowi udało się dostrzec na twarzy ojca kilka siniaków. Następnego dnia, przybywając do szkoły, Janek ujrzał dwóch starych woźnych sprzątających salę szkolną. Krzesła, ławki, lampy - nawet portret prezydenta Polski - wszystko zostało rozbite na kawałki. Janek nigdy się nie dowiedział, co zaszło, lecz wieść niosła, że awanturę rozpoczął nikt inny jak ich sąsiadka Marta, która przybyła na zebranie, choć w szkole dzieci nie miała. Ta sama plotka głosiła, że wójt odmówił Marcie prawa głosu. Wtedy ona obrzuciła stekiem wyzwisk samego wójta i wszystkich Białorusinów. On z kolei nazwał ją tłustą flądrą i dziwką, i nakazał opuścić salę. W rewanżu rzuciła się na niego i podrapała mocno po twarzy. Jeden z popleczników wójta, podrywając się w jego obronie, kopnął Martę w mięsisty zadek. Wówczas wszyscy rzucili się do walki wręcz. Oberwało się nawet księdzu Kowalskiemu, który dostał kilka ciosów, gdy nawoływał do zaprzestania walki. Kilka dni po zebraniu ktoś strzaskał witraż w żydowskiej bóżnicy, pobito mocno dwóch białoruskich drwali, spalona została doszczętnie rozwalająca się obora Zofii, a Janka pobiło trzech białoruskich łobuzów. "Wygląda na to, że moi koledzy potrzebują więcej pieniędzy, by cię chronić" - wzruszył ramionami Ruwa. Na szczęście nie wszyscy białoruscy chłopcy okazywali wrogie nastawienie wobec Janka i innych polskich dzieci. Na przykład Wasyl i Josif byli najlepszymi jego kolegami. Razem penetrowali pobliskie lasy i mokradła w poszukiwaniu ptasich gniazd, pływali w bagnistych stawach lub zimą jeździli na łyżwach po pokrytych lodem rzekach i strumieniach. Latem lub późną wiosną brodzili boso po trzęsawiskach, w lasach bawili się w Indian lub po prostu oddawali marzeniom na leśnych polanach. Czasem, o letnim zmierzchu, siadywali na ławce przed chatą Janka, słuchając świergotu ptaków, rechotania żab lub zwyczajnie rozmawiając. Jednakże w niektóre wieczory Jankowi, szczególnie gdy był sam i siedział na skraju mokradeł, patrząc na nie kończący się ich bezmiar, robiło się smutno. Wówczas najbardziej tęsknił za matką. Brakowało mu jej ciepłego uśmiechu i czułych pieszczot, którymi go obdarzała, gdy składał głowę na jej kolanach. "Gdzie teraz jesteś, mamo"? - zastanawiał się, patrząc w gwiazdy. "Widzisz mnie? Minęło już osiem lat, jak odeszłaś od nas. Tak mi ciebie brak". Gwiazdy milczały. Tuż przed nim mgła powoli rozpościerała się nad mokradłami, a odległy las stapiał się z horyzontem w ciemnoniebieską wstęgę. - Gdzie byłeś tak długo, Janku? - pytała wtedy babka. Była niewielką, przygarbioną kobietą, zawsze wydawała się znać myśli Janka i usilnie starała się go rozweselić. Babka kochała wszystkich troje, ale wszyscy wiedzieli, że Janek był jej ulubieńcem i zwykle dostawał od niej coś dobrego: jabłko, cukierka, a czasem jajko. Choć siostry nigdy nie wypominały bratu uprzywilejowanej pozycji, od czasu do czasu wyrażały swoją złość bez powodu ciągnąc go za włosy lub wymierzając mu kopniaka. * Chociaż aktualne wiadomości ze świata rzadko docierały do Zamosza, ludzie dowiedzieli się z gazet, sporadycznie przywożonych z Bostynia, że Niemcy zajęły Czechosłowację i że Hitler zagroził Polsce. Janek, podobnie jak większość mieszkańców wsi, był bardzo przejęty. Niedawno dowiedział się w szkole o wielkiej militarnej potędze Polski, jej silnej piechocie, marynarce i kawalerii. Wierzył, że jeżeli ci głupi Niemcy ośmielą się zaatakować Polskę, nie tylko zostaną pobici, lecz także stracą Berlin. Ojciec był innego zdania. Jako weteran pierwszej wojny światowej często w domowych rozmowach wyrażał opinię, że Polska nie jest przygotowana do wojny z Niemcami. Wiadomości o żądaniach i groźbach Hitlera stawały się coraz częstsze. W trzecią niedzielę sierpnia wioskowy ksiądz powiedział parafianom, że sądzi, iż wojna Niemiec z Polską jest nieunikniona i że oni, będąc dobrymi obywatelami, powinni zrobić wszystko, aby pomóc ojczyźnie. Trzy dni później ojciec Janka i kilkudziesięciu innych mężczyzn zgłosili się na ochotnika do wojska i wyruszyli do punktu mobilizacyjnego w Pińsku. Janek był bardzo smutny, lecz nie wierzył, żeby ojciec długo nie wracał. Wyjazd Michała nastąpił tak nagle, że nie było czasu na prawdziwe pożegnanie. Miał tylko tyle czasu, aby przekazać synowi prośbę o opiekę nad rodziną i gospodarstwem. Po pospiesznej wymianie uścisków wskoczył na wóz wiozący pozostałych mężczyzn. Janek biegł za nim kilometr, machając ręką i wołając słowa pożegnania. W drodze powrotnej zauważył, że niebo pokryły niskie, ciemne chmury. Kopnął leżący kamień... Miną lata, zanim ponownie zobaczy ojca. Pierwszego września 1939 roku - w sześć dni po wyjeździe Michała Tabora - Niemcy napadły na Polskę. Przez wioskowe radio, znajdujące się w chacie sołtysa, słyszano o brutalnym ataku armii niemieckiej i jej szybkim marszu. Jankowi z trudem przychodziło zrozumienie sytuacji. Czuł się zawiedziony, że nie może aktywnie uczestniczyć w obronie kraju. Meldunki radiowe były często przerywane ostrzeżeniami: "Uwaga, nadchodzi! Uwaga, nadchodzi!" Mieszkańcy wioski, skupieni wokół radia, słyszeli warkot potężnych silników samolotowych, po których następowały głuche odgłosy wybuchających bomb. Warszawa była bombardowana. Ludzie nie chcieli przyjąć do wiadomości, że Polska ma stanowczo zbyt mało samolotów, czołgów i żołnierzy, aby stawić czoło niemieckiemu naporowi. - Skąd wiadomo, że to są niemieckie samoloty? - zapytał Adam Dąbrowski, wuj Janka, znany z wojowniczości. - To pewnie my bombardujemy teraz ten przeklęty Berlin! - Nie wygłupiaj się - rezonował inny chłop. - Niemieckie łajdaki są mocne; trudno ich wybić, skurwysynów. Są jak karaluchy. - Ale co z Francją i Anglią, a może nawet Ameryką? - uparcie naciskał Adam. - Przecież są naszymi sojusznikami, nie? - Francja? - zadrwił Edward Kozioł, nauczyciel miejscowej szkoły. - A co złego dzieje się we Francji? - domagał się odpowiedzi łatwo denerwujący się Adam. - Francja znajduje się w stanie rozkładu - odparł Kozioł. - Byłem w niej zeszłego lata. Spędziłem tam tylko dwa miesiące, ale z tego, co zrozumiałem, jest to kraj zarażony pacyfizmem jak chorobą. Nikt tam nie będzie walczył. Nie można liczyć na Francję, ani zresztą na Anglię. Anglia jest kompletnie nie przygotowana. - Rosjanie nam pomogą - stwierdził młody rolnik. Podejrzewano go, choć nie było na to dowodu, że jest socjalistą. - Sraj na Rosjan! - wykrzyknął zdegustowany Adam Dąbrowski, spluwając na podłogę z oburzeniem. - Dlaczego "sraj na nich"? - upierał się młody rolnik. - Przecież są Słowianami jak my, nie? Są prawie jak bracia. Poza tym, pomoc nam leży w ich interesie. Przecież Niemcy też są ich wrogami, nie? - Bracia? O, mój Boże! - wybuchł Adam, czerwony na twarzy. - Kain też był bratem Abla, nie? Jeśli Rosjanie są naszymi braćmi, to dlaczego trzymali nas pod swoim cholernym syberyjskim butem przez ponad sto lat? - Obawiam się, że nie możemy oczekiwać żadnej pomocy od Sowietów - stwierdził spokojnie nauczyciel. - Jeżeli wkroczą na nasze terytorium, pozbycie się ich nie będzie możliwe. - Więc, jeśli moja biedna chłopska głowa myśli jasno, uważa pan, że Niemcy są naszymi wrogami, Rosjanie nie są naszymi przyjaciółmi, nasi sprzymierzeńcy są gdzieś tam, ale nie mamy od nich żadnej wiadomości - powiedział Adam, potrząsając głową. Janek przysłuchiwał się każdemu słowu i, chociaż miał pytania, postanowił siedzieć cicho. Obawiał się, że starsi go wyśmieją. Chciał wiedzieć, co dzieje się z krajem okupowanym przez obcą armię. Jaki los spotkałby tych, którzy walczyli przeciwko wrogowi i udało im się przeżyć? Czy zostaliby ukarani? Martwił się możliwością przegranej i bał się o los ojca. Po dyskusji, ludzie rozeszli się do swoich zajęć, które, wojna, nie wojna, musiały być dopatrzone. Słyszeli o bohaterstwie ich własnych żołnierzy i ludności cywilnej walczącej przeciwko przeważającym siłom wroga i o bombardowaniach miast, miasteczek, a nawet wiosek. Ludzie także słyszeli przez wioskowe radio nawoływania o spokój, zachowanie porządku i apele o solidarność. Wkrótce stało się wiadome, że armia polska wycofuje się i nie jest w stanie zatrzymać inwazji Niemiec. Janek, zmartwiony i nieszczęśliwy, brodził po ulubionych trzęsawiskach całymi godzinami. Każde słowo, gest czy spojrzenie ludzi, których znał, były pełne strachu, niepewności i rezygnacji. Rezygnacja jest najgorsza, myślał Janek. Chciał działać, coś robić. Zamiast tego, jak wszyscy pozostali, mógł tylko czekać. Dwunastego września zamoszanie ujrzeli sześć niemieckich samolotów lecących nisko nad wioską. Wkrótce po tym usłyszeli serię wybuchów. - Wygląda tak, jakby uderzyli na Pińsk! - ktoś wykrzyknął. Następnego dnia droga z Pińska do Zamosza zalana została uchodźcami - pieszymi, na rowerach, na wozach ciągnionych przez konie i niekiedy w samochodach osobowych i ciężarówkach. Ludzie uchodzili na wschód, w kierunku granicy rosyjskiej, spodziewając się tam pomocy, żywności i schronienia. Ci, którzy znali Rosjan, mieli co do tego wiele wątpliwości. W końcu Zamosze znajdowało się zaledwie sto kilometrów od granicy rosyjskiej, wystarczająco blisko, aby wiedzieć od przemytników i uchodźców politycznych, zatrzymujących się tu czasem, co dzieje się w tym kraju. Janek wraz z siostrami pomogli dziadkom ukryć bydło w sosnowym lasku, tak daleko od drogi, jak tylko się dało. Trudno było w ciemności zagnać świnie do prowizorycznych zagród. Janek miał nadzieję, że wszystkie zwierzęta będą bezpieczne. Uchodźcy, głodni i zdesperowani, nie przejawiali szacunku dla cudzej własności. Wkrótce ich otwarta stodoła stała się miejscem odpoczynku uciekinierów przed ich dalszym marszem w nieznane. Starzy i młodzi, wszyscy byli opanowani tą samą myślą - iść na wschód, tak daleko, jak się da, z dala od napierających Niemców. - Warszawa się pali! - krzyczeli, odpowiadając na pytania zamoszan. - Drogi są pod obstrzałem. Nasze wojsko zostało pobite. Pobite... Miasta w gruzach... Niemcy rozstrzeliwują ludzi! Boże, dopomóż! Wkrótce wioska pełna była uchodźców proszących o jedzenie i miejsce do spania. Przez sześć dni dom Janka dawał schronienie ośmiu rodzinom - trzydziestu siedmiu ludziom. W łóżku Janka spało czworo małych dzieci, jeszcze więcej w łóżkach Marysi i Helenki, podczas gdy oni sami spali na podłodze. Niektórzy z uciekających pochodzili z Warszawy, inni z tak odległych miast jak Poznań. Wszyscy byli głodni. Na szczęście ziemniaki zostały zebrane z pola; Marysia i Helenka miały ich wystarczająco dużo, aby nakarmić głodnych. Babka spędzała całe dnie w kuchni, gotując jedzenie dla uciekinierów. - Niemieckie samoloty ostrzeliwały drogę, na której się znajdowaliśmy - opowiadał stary, brodaty Żyd w zabrudzonym, czarnym płaszczu. - Setki ludzi zginęło od ognia z karabinów maszynowych. Mordercy! W biały dzień! - Pewnie wszystkie nasze samoloty zostały zniszczone - powiedział ze smutkiem inny mężczyzna. - Niemcy są wszędzie, atakują wszystko, co się rusza. Dla zamoszan były to tragiczne wieści. Polska chyliła się ku upadkowi. - Gdzie są ci przeklęci Francuzi i Anglicy? - zapytał ktoś z rozpaczą. - Przecież są naszymi sprzymierzeńcami?! Na co czekają? Janek rozmyślał, gdzie znajdował się ojciec. Czy jeszcze żył? Ojciec był zawsze silny i sprytny, ale... Modlił się o jego życie najuczciwiej w całym swoim życiu. Kilka dni później wśród uciekinierów pojawili się polscy żołnierze. Mężczyźni byli zmęczeni, głodni i posępni; wielu z nich pokrywały zakrwawione bandaże. Niektórych niesiono; większość szła lub wlokła się utykając. Poruszali się przeważnie w ordynku wojskowym, oddział za oddziałem, dzień i noc. Siedemnastego września Walter Plater, którego podejrzewano o to, że jest komunistą, biegł wioskową drogą, wrzeszcząc podekscytowany: - Rosjanie nadchodzą! Armia Czerwona idzie nam z pomocą! Ludzie wybiegli na drogę. - Kiedy! Gdzie? Ilu ich jest? Plater zignorował ich pytania i krzyczał dalej: - Nie jesteśmy sami! Teraz pobijemy Niemców! Rzeczywiście, nadchodziły wieści, że ogromna sowiecka armia przekroczyła polską granicę i nawiązała kontakt bojowy z Niemcami. Z historycznych powodów Polacy nie sympatyzowali z Rosjanami, a szczególnie zaś z Sowietami. Jednakże, mieszkańcy wsi ucieszyli się na wiadomość, że nadchodzi pomoc i ich serca wypełniły się ciepłym uczuciem dla Rosjan. - Wiecie, możemy jednak być z nimi w przyjaźni - Janek słyszał, co mówili ludzie. On sam cieszył się, ponieważ sądził, iż zaangażowanie się Sowietów w wojnę pomoże w jej zakończeniu i przyspieszy powrót ojca do domu. Pewnego dnia na niebie nad Zamoszem pojawił się mały samolot z czerwoną gwiazdą na boku. Spadł z niego deszcz ulotek. Większość z nich wylądowała na drodze i na dachach budynków, niektóre dotarły nawet na mokradła. Ludzie chwytali je z ciekawością. Janek znalazł jedną z ulotek i przyniósł do domu, aby ją przeczytać. Dziadek, babka i siostry otoczyli go, aby poznać tekst. Choć gramatyka polska ulotki pozostawiała wiele do życzenia, wiadomość w niej zawarta była jednoznaczna. "Drodzy Towarzysze - zaczynał się tekst - cieszcie się, ponieważ wojna się skończyła. Polska kapitalistyczna została pokonana, a jej faszystowski rząd uciekł do Rumunii. Niechlubne dni polskich panów są za Wami. Zwycięska Armia Czerwona Związku Sowieckiego zajmuje kraj, by przynieść Wam wolność. Uwolnimy Was od polskich pasożytów. Udzielcie gościny Armii Czerwonej. Na pohybel Polsce! Niech żyje Armia Czerwona i jej niemiecki sojusznik! Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!" Ulotka była podpisana: "Tymoszenko, Marszałek Armii Czerwonej". Janek skończył czytanie. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Minęło trochę czasu, zanim ludzie pojęli straszliwą prawdę. Ci, którzy mieli nadzieję, że armia sowiecka pomoże Polsce, byli srodze zawiedzeni. - Myśleliśmy, że Związek Radziecki nam pomoże! - ktoś wykrzyknął. - A tu zamiast tego Rosja i Niemcy są teraz sojusznikami! - Mówiłem wam, żeby nie ufać Ruskom - powiedział ktoś jeszcze. - Wbili nam nóż w plecy! - Jak możemy się bronić jednocześnie przeciwko Niemcom i Rosjanom? - pytali inni. - Są ich miliony. Co z nami będzie? Wkrótce stało się jasne, że Polska nie ma najmniejszej szansy na obronę i że dla Polaków nadciągają lata wielkich cierpień. A potem nadeszła Armia Czerwona. Żołnierze, ubrani w mundury koloru błota, nosili okrągłe czapki, które w zabawny sposób zwężały się na czubku. Czapki ozdobione były dużą czerwoną gwiazdą, jak zauważył Janek, stanowiącą jedyny lśniący akcent w całym umundurowaniu. Wydawało mu się, że kawaleria Armii Czerwonej przejeżdżała jak popadło. Tysiącami tratowała pola i łąki, nie zwracając uwagi na niczyją własność. Drogami dniem i nocą jechały czołgi, ciężarówki i samochody. Na szczęście dla nich, myślał Janek, lato było suche i zupełnie pozbawione deszczu. Za oddziałami zmotoryzowanymi maszerowała tysiącami piechota. Pola i bardziej suche łąki roiły się od kawalerii. Janek słyszał, jak żołnierze rozmawiali po rosyjsku, ukraińsku i w innych, nieznanych językach. Słyszał monotonny śpiew, zwłaszcza najbardziej popularnej pieśni, śpiewanej przez wszystkich żołnierzy - "Katiuszy". "Kiedy zakwitły drzewa jabłoni i gruszyĎ Kiedy mgła ścieliła się nad rzeki brzegiemĎ Katiusza wychodziła na skraj wody,Ď By śpiewać o sokole i o swoim ukochanym..."Ď Jankowi pieśni te ukazywały świat nowy, pełen melancholii. Żołnierze śpiewali przy każdej okazji: podczas marszu, jazdy odkrytą ciężarówką, podczas pieczenia zarekwirowanej krowy czy świni. "Nikt nie patrzy na brzozy" - śpiewali piekąc trzecią krowę Janka. - "Pójdę do niej, ułamię gałązkę, zrobię z niej fujarkę i będę sobie na niej grał". Janek rozumiał rosyjski na tyle, aby móc dostrzec w pieśniach tęsknotę żołnierzy za domem. Coraz częściej nawiedzał go nastrój smutku, jakby w przeczuciu strasznych czasów, które miały nadejść. W połowie października mieszkańcy wsi dowiedzieli się, że Polska została ponownie podzielona przez Niemcy na zachodzie i Rosję na wschodzie. Przed armią sowiecką, z nią i za nią szła sowiecka policja, powszechnie zwana NKWD. Znana z brutalności, umiejętności złamania człowieka, manipulowania nim, wykorzystywania i stosowania przemocy wobec nieszczęśników, którzy wpadli w jej ręce. Wkrótce NKWD przejęła władzę od Armii Czerwonej i stała się rzeczywistym zarządcą wschodniej części Polski. Mieszkańcy Zamosza szybko poznali terror NKWD. W ciągu czterech tygodni okupacji aresztowano i pozbyto się osiemnastu mężczyzn i sześciu kobiet. W aresztowaniach nie było żadnej zasady. Jednej nocy zabrano sołtysa, innej niepiśmiennego chłopa, następnie leśnika i gospodynię. Wśród pozbawionych wolności znajdowali się ciotka i wuj Janka. Jesień tego roku była szczególnie słoneczna i ciepła, jakby przyroda chciała ulżyć niedoli, na jaką naraził ludzi najeźdźca. Mokradła otaczające wioskę pozostawały zielone, jakby to był początek, a nie koniec ciepłej pory roku. Starzy ludzie przepowiadali ciężką zimę: "Jesień po wodzie, Boże Narodzenie po lodzie". Chłopi orali pola, nie wiedząc, czy będzie im dane zebrać z nich plony. Jankowi udało się, z pomocą sióstr i czasem sąsiadów, uprawić i zasiać ziemię. Łagodna pogoda gwałtownie skończyła się na początku grudnia, kiedy to nastąpiły ostre zamiecie i bardzo niskie temperatury. Rodzina, straciwszy wszystkie świnie i krowy, zabrane im przez Rosjan, miała przed oczyma widmo głodu. Boże Narodzenie, zazwyczaj okres tak pogodny, było smutne, samotne i ubogie. Od ojca nie nadeszła żadna wiadomość od dnia, kiedy wyjechał. Zamoszanie tak bardzo bali się NKWD, że nawet nie mieli odwagi wzajemnie się odwiedzać. Krążyła plotka, że Walter Plater, aby ustanowić dobre stosunki z nową władzą, został konfidentem, donosząc na sąsiadów, w szczególności na tych, z którymi miał jakieś zatargi. Jego pierwszą ofiarą, głosiła plotka, padł wioskowy ksiądz; aresztowany znikł bez śladu podobnie jak inni. Widziano Platera, jak paradował w butach kawalerzysty, które, jak powiedziano Jankowi, skradł polskiemu żołnierzowi. Aby podkreślić swoją ważność, poprosił i otrzymał od Rosjan długi płaszcz armii sowieckiej i syberyjską futrzaną czapkę. Widywano go, jak odziany w ten sposób, maszerował arogancko wiejską drogą. Dziadek Janka podejrzewał, że byli i inni, którzy, powodowani własnym przerażeniem lub w nadziei zasłużenia się nowej władzy, chodzili na policję i opowiadali niestworzone historie na temat swoich sąsiadów. Zima przyniosła jeszcze więcej udręki. Zimne, suche wiatry ze wschodu omiatały okolicę, usypując ogromne zaspy i w przenikliwym zimnie łamiąc drzewa w lesie. Wioska, zakopana głęboko w śniegu i tygodniami trzymana w okowach mrozu leżała jak ogromne ciało zmarłego, zimne i nieruchome. Wieczorem, dziewiątego lutego 1940 roku, Janek, jego dziadkowie i siostry siedzieli w kuchni. Dziadek przyniósł słoik miodu, aby babka mogła nim posłodzić herbatę, gdyż w sklepie nie było już cukru. Trudno uwierzyć, jak szybko sklepy w Bostyniu, zawsze załadowane mięsem, cukrem, śledziami, słodyczami i chlebem, zostały doszczętnie opróżnione przez żołnierzy Armii Czerwonej, rekwirujących wszystko, na co padł ich wzrok. Dziadek palił fajkę i narzekał, że została mu tylko jedyna, ukryta w piwnicy paczka machorki. Babka robiła dla niego na drutach szalik. Helenka i Marysia siedziały na podłodze, popijając herbatę. Janek, z kubkiem herbaty w ręce, studiował rosyjską gazetę, próbując usilnie przetłumaczyć ją na polski. Drzewa trzaskały z mrozu wokół wioski. Z pobliskiego lasu podkradało się do obór i kurników stado głodnych wilków, jakby chciały dokończyć dzieła zniszczenia zapoczątkowanego przez Sowietów. W Bostyniu żołnierze sowieccy skonfiskowali setki koni i sań. Wcześnie rano, następnego dnia, konie z saniami wyruszyły z Bostynia, niektóre na wschód, niektóre na zachód, a inne na południe. Na saniach jechali żołnierze uzbrojeni w karabiny. Duże sanie, wiozące trzech żołnierzy, zmierzały w stronę domu Janka. Konie biegły równo po śniegu, z oddechem zamarzającym na wędzidłach. Jeden z żołnierzy, jadący tyłem do wiatru, zaczął śpiewać i inni przyłączyli się do niego: "Pościel mi pod zieloną sosną. Nie szepcz o mnie, sosno. Pozwól mi śnić o mojej ukochanej". O wczesnym świcie melodia rozchodziła się łagodnie, odbijając się miękkim echem od pobliskich lasów i płynąc ponad cichymi, zaśnieżonymi polami. Gdy pieśń skończyła się, jeden z żołnierzy wyciągnął z kieszeni butelkę wódki. - Zimno - powiedział. - Ukójmy nasze gardła, towarzysze. - Tak, zimno - zgodzili się pozostali. - Iwan, uważaj, nie pij za dużo. To nasza ostatnia - powiedział woźnica, który, gdy mu tylko podano butelkę, pociągnął z niej duży łyk. - Podła sprawa - zauważył Iwan. - Co? - Te wszystkie aresztowania. Po co to? - Zasługują na to. Ci polscy chłopi są bogaci. - Co ty! Wyglądają mi na biednych - upierał się żołnierz, spoglądając na słomiane dachy Zamosza. - Piekielnie bogaci. To kapitalistyczne pasożyty. Mają krowy, konie, świnie i kury. - Chcesz powiedzieć, że mieli, zanim my je pozjadaliśmy. Napili się jeszcze raz i popadli w milczenie. Był już świt, kiedy wśród szczekania psów żołnierze wjechali na drogi Zamosza. Rozdział Ii Niecierpliwe walenie w drzwi i ostre słowa po rosyjsku zakłóciły głęboki sen Janka. Pośpiesznie naciągał na siebie ubranie, modląc się: "Zdrowaś Maryjo, łaski pełna...". Był mocno przestraszony i zlany potem, choć w pokoju było zimno. Wybiegając na zewnątrz, spojrzał na zegar. Była godzina szósta. "Czego ci Rosjanie chcą tak wcześnie rano?" - mruknął. Zauważył, że dziadkowie i siostry też już nie śpią i znajdują się w kuchni. Odryglowawszy drzwi, ujrzał przed sobą trzech rosyjskich żołnierzy. Ich dowódca, niski mężczyzna o trupiej twarzy, wszedł pierwszy do sieni i natychmiast przygwoździł Janka do muru. - Nie ruszać się! Rozstawić nogi i ręce do góry... Da! Da! Tam, do ściany! Janek, przerażony, wykonywał polecenia. Dziadek, porażony strachem, stał koło pieca. Żołnierz, znajdujący się obok Marysi, chwycił ją gwałtownie za ramię i zatkał jej usta ręką. Janek rzucił się jej na pomoc. Dowódca złapał chłopaka za kołnierz i pchnął go, że upadł na kolana. - Podnieś się i stój tam spokojnie. Janek, trzęsąc się ze strachu i złości, powoli wrócił do pozycji pionowej. Żołnierz uwolnił Marysię, potem zaczął oglądać dom w poszukiwaniu broni, ale nic nie znalazł. Dowódca wyciągnął z kieszeni zegarek i popatrzył na niego przez chwilę. - Daję wam pół godziny, nie więcej, na zebranie rzeczy - oświadczył. - Potem wyjeżdżamy. Ruszać się! Zabierzcie ze sobą jedzenie, jeśli nie chcecie zdechnąć z głodu. Mówił chrapliwie i z dobitnym akcentem; Janek pomyślał, że jest on z pewnością Mongołem. - Dokąd nas zabieracie? - zapytał dziadek. - Wkrótce się dowiecie, dziadku - odpowiedział żołnierz. - Nie zadawać pytań, robić, co kazano - dodał niecierpliwie. Wkrótce rodzina zgromadziła się w sieni. Wyglądali dziwacznie, ubrani w nałożoną na siebie warstwami najcieplejszą odzież, jaką mieli. Dziewczyny niosły chleb, ser, mięso i trochę ubrań zawiniętych ciasno w koce. Janek wspierał dziadka, który miał trudności z chodzeniem, a Marysia i Helenka prowadziły między sobą babkę. Niezwykła procesja wyszła na zewnątrz. Rozkazano im wsiąść do oczekujących sań. Jeden z żołnierzy chwycił lejce, dwaj pozostali zajęli miejsca obok nich i sanie ruszyły. Za nimi i przed nimi Janek spostrzegł sznur sań wiozących ich sąsiadów w nieznane. - Dokąd oni nas wiozą? - zapytała roztrzęsionym głosem babka. - Myślę, że na Sybir - odpowiedział dziadek. Chwyciwszy się mocno za ręce oboje zamilkli, podczas gdy sanie sunęły pokrytą śniegiem drogą. Więźniowie, wyrwani nagle z łóżek, byli zbyt przerażeni, aby móc prowadzić rozmowy. Ich strażnicy także milczeli. Wydawało się, że bładząc wzrokiem po pokrytych śniegiem polach, bagnach i odległych lasach, starali się unikać spojrzeń pasażerów. Ciszę przerywał tylko sporadyczny świst bata. Janek nie mógł opanować drżenia i wstydził się z tego powodu sam przed sobą. Podjeżdżali teraz do znajomego sosnowego zagajnika. Janek badawczo przyglądał się gałęziom, które po wczorajszej śnieżycy zwisały pod ciężarem puszystej warstwy śniegu. Niektóre z drzew nie przetrwały gwałtownej zamieci i wichura powaliła je na ziemię. Ich korzenie, wyrwane z życiodajnej ziemi, wystawione zostały na bezlitosne oddziaływanie żywiołów. Janek widział wiele wykorzenionych drzew, niektóre przez burze, inne ze starości, jeszcze inne przez człowieka. Jednakże tego ranka, spoglądając na ich odsłonięte korzenie, doznał uczucia smutku na widok losu, jaki je spotkał. Zaledwie kilka dni temu stały dumnie, koronami sięgając nieba, bezpiecznie zakorzenione... Pocieszał się jednak myślą, iż na wiosnę ich miejsce zajmą młode drzewka i zagajnik będzie dalej tętnił życiem. Janek długo patrzył do tyłu na dom, na wioskę, aż skryły się za drzewami. Czy jeszcze je kiedyś zobaczy? Około ósmej dojechali do Bostynia. Kilka minut później zorientowali się, że sanie zmierzają na stację kolejową. Peron zatłoczony był rodzinami z Zamosza, z pobliskich wiosek i z samego Bostynia. Ludzie owładnięci byli takim strachem, że sąsiedzi, którzy mieszkali obok siebie od pokoleń, nie witali się nawet. Janek rozpoznał pana Wojka, listonosza, i jego siedem małych córek. Obok niego stał nauczyciel. Wyglądał na bardzo słabego i wstrząśniętego. Byli tam chłopi, drwale, drobni handlarze, pracownicy kolei, dzieci, ludzie starzy. Większość z nich milczała, bojąc się ryzykować wymianę zdań. Inni rozmawiali nerwowo, obrzucając wzrokiem sowieckich żołnierzy, którzy uformowali wokół nich luźny krąg. Wszyscy mówili przeważnie po polsku, lecz Janek słyszał także białoruski i żydowski. "Dokąd jedziemy?", "Dokąd nas wywożą?", "Mamo, zimno mi...". Wczesnym popołudniem zaczął padać śnieg. Ludzie stłoczyli się dla ciepła w jednym miejscu. Janek przytupywał, próbując się rozgrzać. Zwrócił uwagę, że dziadkowie mieli blade twarze. Dziadek opierał się ciężko na lasce, babka siedziała nieruchomo na zawiniątku ubrań. W chwili, gdy światło dzienne zaczynało się ściemniać, usłyszeli gwizd pociągu. Janek stanął na ławce, by zobaczyć, co się dzieje. Zegar na stacji wybił tymczasem godzinę piątą. Janek dostrzegł sylwetkę nadjeżdżającego pociągu. Był to niezwykle długi pociąg towarowy. Gdy się zatrzymał, żołnierze Armii Czerwonej przystąpili do akcji. Z karabinami w dłoniach zaczęli zaganiać tłum w kierunku wagonów. - Wszyscy wsiadać! W mroźnym powietrzu zabrzmiała komenda, pochwycona jak echo przez żołnierzy ustawionych wzdłuż peronu. - Wsiadać! Pierwsze rodziny gramoliły się do wagonów, ponaglane z tyłu przez żołnierzy. Janek, pomagając dziadkowi, posuwał się do przodu, wiedząc, że reszta rodziny pójdzie za nimi. Pośpieszyli do pociągu i wspięli się do wagonu. Kiedy wagon wypełnił się ludźmi, drzwi zostały zamknięte i zaryglowane. Ludzie stali jeden obok drugiego, ciężko oddychając w ciemności. - Ktoś ma jakieś światło? - padło pytanie. - Zapałki, na Chrystusa, zapałki! Płonąca zapałka, ukazując zaledwie kilka przerażonych twarzy, nie oświetliła specjalnie wnętrza wagonu. Później ktoś zauważył cztery lampy naftowe zawieszone na ścianie i rzucił się, aby je zapalić. Przestronny wagon, zazwyczaj używany do przewożenia zboża, bydła i innych towarów, został przystosowany do innego celu. Janek ujrzał poczwórne, surowe prycze umieszczone wzdłuż ścian. Przestrzeń pomiędzy pryczami była tak niewielka, że ludzie musieli wczołgiwać się na swoje miejsca. Dorosły mężczyzna lub kobieta nie mogli na nich ani usiąść, ani uklęknąć. - Dziesięciu na jedną pryczę! - dał się słyszeć głos. Janek zorientował się, że właściciel głosu z pewnością wyliczył, ilu było ludzi i przewidział ich rozkład. Rodziny rozlokowały się z ociąganiem na gołych ławach. Janek i jego rodzina dzielili pryczę z inną pięcioosobową rodziną, składającą się z wysokiego, kościstego chłopa, jego tęgiej żony i trzech kilkunastoletnich córek. Mężczyzna przejął nadzór nad obu rodzinami. - Wy będziecie spali w tamtym końcu - powiedział Jankowi. - Połóżcie się na boku, żeby było więcej miejsca. A ty, dziecko... Po kilku próbach, wszyscy zostali jakoś ulokowani. - Ja nigdy nie będę mogła tak spać - skarżyła się Helenka. - Cicho, dziecko, cicho - próbowała ją uspokoić babka. Marysia szlochała. Janek czuł się, jakby został uwięziony w jakiejś diabelskiej klatce. Jego oczy spoczęły na dwóch małych otworach przewidzianych do wentylacji, teraz zasłoniętych. Nie mogąc spać, leżał nieruchomo na twardych deskach pryczy. Wielu ludzi nie mogło spać w dusznym wagonie. Jankowi przeszkadzały odgłosy: westchnienia, szepty matek próbujących utulić dzieci, przekleństwa mruczane pod nosem. Kobieta obok niego leżała niewygodnie na zwiniętym płaszczu. Modląc się, poruszała lekko ustami. Marysia i Helenka rozmawiały szepcząc. Ich dziadkowie milczeli i Janek obawiał się, że osłabli z wyczerpania. Nagle pociąg szarpnął i zaczął się toczyć. Wyruszyli w drogę - dokąd? Rytm kół i ruch wagonu towarowego w końcu ukołysały Janka do snu. Gdy się obudził, nie mógł się połapać w sytuacji. Gdzie jest? Dlaczego bolą go wszystkie mięśnie i kości? Wtedy odgłosy pociągu przypomniały mu wszystko. Wzrokiem natknął się na spojrzenie dziadka i dostrzegł w jego oczach wyraz bólu. Babka chwyciła go za rękę, ścisnęła ją lekko, ale nic nie powiedziała. Siostry jeszcze spały. Janek musiał poszukać łazienki; gdzie ona może być? Uważnie, aby nie pobudzić sióstr, ześliznął się z dolnej pryczy na podłogę i rozejrzał. Pośrodku wagonu stał piec z rurą odprowadzającą dym z paleniska na zewnątrz. Przy drzwiach znajdowała się toaleta: dziura w podłodze z zawieszonym wokół niej półkolistym kawałkiem jutowego worka. Na podłodze, naprzeciwko pieca, siedział mężczyzna, dokładając przez otwarte drzwiczki drew dla podtrzymania ognia. Janek pomyślał, że wygląda on na około dwadzieścia lat. Był szczupły i miał ostre rysy. Nagle doznał olśnienia, że oto ma przed sobą Waltera Platera, wioskowego komunistę. Tego samego, który przyniósł do Zamosza "radosną" wiadomość o sowieckiej armii przekraczającej polską granicę. Janek dużo słyszał o Platerze, ale nigdy, mimo iż pochodzili z tej samej wsi, nie miał okazji z nim rozmawiać. Plotka mówiła, że kiedy Plater miał dziesięć lat, jego ojciec wyemigrował do Kanady, a matka wkrótce potem zmarła. Walter został adoptowany przez ciotkę z Pińska i tam też ukończył szkołę powszechną i gimnazjum. W czasie ostatniego roku w gimnazjum zaangażował się w ruch komunistyczny. Złapano go i spędził rok w więzieniu. Janek przyglądał się badawczo mężczyźnie znajdującemu się przed nim. Gdy ich oczy spotkały się, zauważył, że spojrzenie Platera jest pewne i zdecydowane, ale też nie pozbawione ciepła i humoru. Ciszę przerwał Plater. - Sukinsyny! Parszywe sukinsyny! - zasyczał. - Kto? - Janek zapytał, zdziwiony. - Czyś ty głupi? Nie wiesz kto? Cholerni bolszewicy! - Naprawdę? - odparł Janek. - A kto inny jak nie ty leciał drogą przez Zamosze i darł się jak kot obdzierany ze skóry, że Armia Czerwona idzie nam na pomoc? - Ach, ty to widziałeś? - Plater uśmiechnął się, nie zmieszany wcale. - Tak - dodał - to ja przyniosłem tę wiadomość. - No, i co? - naciskał Janek. - I gówno! I nic! Jak się dowiedziałem, że nie przyszli nas wyzwolić, tylko dokonać naszego rozbioru ze swoimi przyjaciółmi, Niemcami, powiedziałem im, co o nich myślę. Powiedziałem, że jestem marksistą, a oni mi odpowiedzieli, że nie jestem żadnym marksistą. Pokazałem im moją legitymację Komunistycznej Partii Polski. Ukrywałem ją pod podszewką płaszcza - uśmiechnął się krzywo. - Komisarz zaledwie na nią spojrzał. Powiedział, że prawdziwi komuniści są tylko w Związku Sowieckim i że tak zwani polscy komuniści muszą być przeszkoleni na Syberii. Nie wierzyłem własnym uszom. Więc powiedziałem mu, że komunista jest komunistą, niezależnie od tego, czy jest Polakiem czy Rosjaninem. Potem zapytałem go, dlaczego nasyłają agentów do organizowania nas i co z solidarnością Międzynarodówki Komunistycznej i Światowym Zjednoczeniem Robotników? Wiesz, co ten łajdak robił, jak ja do niego mówiłem? Dłubał w swoich cholernych zębach, przejęty tym, co znalazł między nimi! Tfu! - Plater splunął z obrzydzeniem na podłogę. - Byłem wściekły - ciągnął. - Powiedziałem mu, że za swą wiarę w komunizm przesiedziałem prawie rok w więzieniu. Powiedziałem mu, że wykorzystywano nas, jak byliśmy potrzebni, a teraz... Komisarz oparł się o tył krzesła i śmiał się - śmiał się, wyobrażasz sobie? - I co stało się potem? - pytał Janek z rosnącą ciekawością. - Straciłem cierpliwość i powiedziałem temu czerwonemu sukinsynowi, co naprawdę myślę o nich, ich perfidii, ich głupiej, obszarpanej Armii Czerwonej, o układzie Stalina i Ribbentropa i ich podziale Polski pomiędzy Niemcy i Sowietów. W rezultacie wezwał dwóch zbirów z NKWD, żeby mnie zbili i zabrali do więzienia; w drodze uciekłem do lasu. Ale było za zimno, więc kiedy po kilku godzinach wędrówki spotkałem Ignaca Dąbrowskiego, tego, co leży tam, na trzeciej pryczy, poprosiłem go o dach nad głową. To było wczoraj w nocy. Dziś rano jechałem już na saniach. Resztę znasz. Jankowi bardzo zaimponował ten nowy znajomy, Plater. "Ale on odważny - pomyślał - postawił się bolszewikom". Plater powrócił na swoją pryczę. Kiedy koło pieca zrobiło się trochę miejsca, Janek przykucnął naprzeciwko, aby się ogrzać. Jak tylko mógł, wyglądał przez szpary w ścianie wagonu. Patrząc przez szczeliny, które wydawały się większe niż inne, Janek za wszelką cenę starał się zobaczyć okolicę, przez którą przejeżdżali. Wszystko, co udało mu się spostrzec, było fragmentaryczne: stacja kolejowa, pokryte śniegiem pola, zagajnik lub wioska. Janek nie wiedział wiele o Związku Sowieckim. Te informacje, które posiadał, uzyskał od dziadków, ojca, z podręczników i gazet. Babka, jako młoda dziewczyna, tuż przed rewolucją mieszkała przez dziesięć lat w Moskwie. Nigdy nie znudziło jej się opowiadać o stolicy Rosji. "Och, Jasiu, nie możesz sobie nawet wyobrazić, jakie tam są piękne kościoły i Kreml na Placu Czerwonym. Ach, i targowiska z tyloma rzeczami do wyboru i kupienia. I ludzie, Jasiu, tacy mili i tak pięknie ubrani panowie i panie". "A jak chłopi?" - pytał dziadek, któremu nie podobało się nic, co miało związek z Rosjanami. Na zawsze zapamiętał chłostę, którą otrzymał od kozackiej kawalerii podczas zgromadzenia studenckiego. "Chłopi? No, cóż, chłopi są wszędzie ubodzy" - wyjaśniała babka. "Ubodzy? Ona mi mówi - ubodzy! Chcesz powiedzieć, że najbiedniejsi na świecie". "No, może - babka nie chciała się spierać. - A pszenica! Jasiu! - ciągnęła. - Niekończące się pola pszeniczne na Ukrainie, niedaleko Kijowa. Byłam tam dwa razy z moim ojcem". "To dlaczego zbuntowali się, skoro życie za cara było takie dobre?" - spytał Janek. "Acha! - wtrącił dziadek, zadowolony, że ma sojusznika. O to chodzi, mój chłopcze! Garstka bogatych, a cała reszta biedni! Tym dla ciebie była Rosja". "Mimo wszystko, to był piękny kraj" - nie poddając się, mówiła babka. Janek zastanawiał się nad opowiadaniem o Rosji, które usłyszał od ojca. Ojciec brał udział w wojnie między Polską a bolszewikami w 1920 roku. Został pojmany przez Armię Czerwoną i spędził rok w więzieniu. Jego historia, opowiadana synowi, była zgoła inna. "Jasiu, widziałem sowiecką policję przeprowadzającą egzekucje na starych ludziach, dzieciach, na wszystkich, kogo złapali, bez żadnego powodu. Ja sam miałem być rozstrzelany, ale udało mi się zbiec". "Dlaczego chcieli cię rozstrzelać, tato?" - pytał Janek. "Dobre pytanie, synu! Był tam wóz załadowany odpadkami i rozkazano mi go ciągnąć - jak koniowi. Upadłem, bo byłem wycieńczony z głodu. Więc kazali mnie rozstrzelać". "Nie dawano ci dosyć jedzenia?" "Dosyć? Och, mój Boże! Gdyby nie obozowy kucharz, umarłbym z głodu w ciągu pierwszych kilku tygodni". "Jak to?" "No, zwróciłem się kiedyś do niego po żydowsku, a on, myśląc, że jestem Żydem, zwykle starał się dać mi trochę więcej zupy i czarnego chleba". Nie dawniej jak rok wcześniej Janek poznał chłopca mniej więcej w swoim wieku, którego rodzinie udało się uciec ze Związku Sowieckiego. Chłopcu było na imię Kola, ale koledzy przezywali go "Sybirak". Sybirak nie chciał mówić o swoim życiu w Związku Sowieckim, ale kiedyś, pod presją, wybuchnął: "Piekło! Piekło na ziemi, koledzy!" Piekło czy niebo, Janek chciał dowiedzieć się czegoś więcej o kraju, o którym miał tak wiele sprzecznych informacji. Pożyczył nóż od chłopa ze swej pryczy i zaczął ciąć deskę, powoli poszerzając szparę w zniszczonej ścianie wagonu towarowego. Wkrótce jego wysiłki opłaciły się, gdyż mógł dostrzec dużo więcej mijanego rosyjskiego krajobrazu bez opuszczania pryczy. Teren był płaski, bezmierny. Pokryty śniegiem, wyglądał monotonnie i jakoś smutno. Nie wydawał się być tak spokojny i przyjazny jak mokradła i lasy zimą w Zamoszu. Janek był zaskoczony, iż na wielu polach znajdowało się mnóstwo nie zebranego zboża. Podzielił się tą informacją z sąsiadem. - Co ty, kłamiesz! - wykrzyknął chłop. - Przypatrz się sam - powiedział Janek, odsuwając się od ściany. - Na wszystkie świętości... - zaklął chłop. - Chodźcie tu, Władek, Janek, Grzegorz! Chodźcie tu wszyscy. Patrzcie! Popatrzcie przez tę zasraną dziurę! Patrzcie! Janek był zdziwiony i trochę dumny z zamieszania, które wprowadził swoim odkryciem. - A to skurwysyny - klął chłop imieniem Władek. - Zebrali zboże, ale go nie zwieźli. - Na to wygląda. - To przecież zbrodnia! - U siebie zwiózłbym to zboże na własnym grzbiecie, bez konia. - Ja wymłóciłbym je na polu. - Ja prędzej rozdałbym innym, niż miałbym tak zostawić na polu! - Może zastrajkowali - ktoś sugerował. - Strajk w Związku Sowieckim? - zadrwił Władek. - Oni rozstrzeliwują strajkujących! Od tego czasu Janek był znany jako "Obserwator". Patrzył przez niewielki otwór i przekazywał innym pasażerom to, co widział. - Ty, Obserwator, co nowego? Co tam widzisz? Ale nie było wiele do oglądania. Wszystko, co mijali, było biednie wyglądającymi siołami, wioskami i miasteczkami. Janek zwrócił uwagę, że miast było bardzo niewiele i że mijali je ze znaczną prędkością. Zauważył również, że pociąg zatrzymywał się tylko przed lub za miastami. - Nie chcą nam pokazać swoich nędznych miast - powiedział ktoś sarkastycznie. - Lub pokazać nas w mieście - dodał ktoś inny. Kilka razy zauważył ludzi stojących lub pracujących na małych stacjach kolejowych. Zarówno mężczyźni, jak kobiety ubrani byli w ciężkie, watowane kufajki i wysokie walonki. Janka szczególnie dziwił fakt, że ci rzadko widziani przez niego ludzie byli zawsze odwróceni plecami do pociągu. Na przekór staraniom, nigdy nie udało mu się zobaczyć ich twarzy. - Dlaczego oni odwracają się plecami? - Janek zapytał Platera, gdy kiedyś siedzieli obaj przy piecu. - Może mają brzydkie twarze!... Najprawdopodobniej zabroniono im na nas patrzeć. Godziny mijały. "Dokąd oni nas wiozą?" Ludzie zadawali to pytanie raz za razem. Syberia była najczęściej zgadywaną odpowiedzią. Ktoś zauważył, że nie są pierwszymi Polakami zsyłanymi na Syberię. Carowie robili to przez ponad sto lat. Czasami pociąg stał w miejscu całymi godzinami, czasami wlókł się w żółwim tempie. Mężczyźni podejrzewali, że Rosjanie chcieli utrzymać w tajemnicy to, co robią z Polakami. Druga noc była o wiele bardziej uciążliwa. Ludziom dokuczało pragnienie. Mieli trochę zabranego ze sobą jedzenia, lecz nie było wody i zaczęły płakać dzieci. Duszne powietrze, początkowo zbyt gorące, potem zbyt chłodne, cuchnące w wyniku nieprawdopodobnego zagęszczenia i odoru z "toalety", stawało się nie do zniesienia, szczególnie dla dzieci i ludzi starych. Rankiem trzeciego dnia, ku ich zdziwieniu, pociąg zatrzymał się w dużym mieście. Odryglowano drzwi i rozsunięto je na oścież. Po dniach spędzonych w ciemności, światło słoneczne sprawiało oczom ból i więźniowie starali się je osłonić przed blaskiem. Pojawił się rosyjski żołnierz i ogłosił, że potrzeba sześciu mężczyzn do przyniesienia przegotowanej wody. Janek i Plater zgłosili się natychmiast na ochotnika. Każdy z nich otrzymał duże wiadro i stanęli po dwóch w rzędzie, mrużąc oczy od słońca. Otoczyło ich sześciu żołnierzy z karabinami i tak szli w kierunku centrum Smoleńska. Chociaż przeszywało ich zimno, byli zadowoleni, że zgłosili się do pracy. Początkowo mieli nogi sztywne i obolałe, lecz po niedługim czasie maszerowali nieledwie z radością. Ogarnęło ich osłupienie na widok kraju i jego ludzi. Czuli, jakby znaleźli się w wymarłym mieście. Mijali opustoszałe, odrapane budynki bez jednego sklepu, wystawy czy napisu. Najdziwniejsza dla Janka była widoczna obojętność Rosjan. Mężczyźni i kobiety, poubierani w łachmany, okutani w zimowe kufajki, w filcowych butach, mijali ich jak cienie, bez jednego spojrzenia w ich kierunku. - Plater! - zwrócił się Janek do towarzysza. - Dlaczego ci mężczyźni i kobiety nie zwracają na nas najmniejszej uwagi? Zachowują się, jakby nas w ogóle nie widzieli. Przecież jesteśmy inaczej ubrani, otoczeni przez żołnierzy, a ci zachowują się, jakby nas wcale nie było. Dlaczego tak jest? Plater był także zaskoczony. - Może są przyzwyczajeni do tego rodzaju widoku, Jasiu. Po chwili dodał: - Lub może boją się na nas spojrzeć. Może udają, iż nas nie widzą ze strachu, że sami zostaną więźniami jak my. Ale już niedługo poznamy te powody - powiedział Plater w zadumie. Sanie, ciągnione przez jednego konia lub czasami przez dwa i powożone przez grubo odzianych mężczyzn i kobiety, przejeżdżały tam i z powrotem. Tu i ówdzie zauważyli wojskową ciężarówkę, która, głośno trąbiąc, torowała sobie drogę wąską ulicą. Skręcając na prawo w inną ulicę, minęli krępą kobietę dźwigającą na plecach wiązkę drewna. Jej powolny krok wskazywał na to, że drewno było dla niej o wiele za ciężkie. Janek, kręcił się tak, aby znaleźć się jak najbliżej kobiety i móc z uwagą spojrzeć jej w twarz. Wyglądała na ponurą i zmęczoną. Dotarli do celu, którym był stary budynek z parującymi kranami umieszczonymi wzdłuż jednej z wewnętrznych ścian. Mocno zbudowana, stara kobieta doglądała tej stacji wodnej. Jej prostym zadaniem było sprawdzanie, czy kurki są dobrze zakręcone. Janek przysunął się do niej bliżej i pozdrowił ją po rosyjsku. Wymamrotała coś niezrozumiale pod nosem, odwróciła się do Janka plecami i dalej wykonywała swoją pracę. - Babuszka! - powiedział Janek. - Czy wiecie, dokąd nas wiozą? Czekał na jej odpowiedź, ale kobieta pochyliła głowę, jakby szukała czegoś na podłodze. - Babuszka, proszę was! - nalegał Janek. - Jesteśmy Polakami, więźniami... - wówczas zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie wie, co powiedzieć. - Jak tutaj się żyje, babuszka? - zapytał z wahaniem. Kobieta podniosła głowę i z gniewem spojrzała mu w oczy. - Charaszo! Charaszo, malczik! - powiedziała opryskliwie. Janek zauważył przeciskającego się w jego kierunku strażnika. Prędko przesunął się w drugi koniec sali. W drodze powrotnej do pociągu powiedział Platerowi o swojej rozmowie z Rosjanką. - Co o tym myślisz? - zapytał. - Oni tu żyją w strachu. To oczywisty wniosek. - W strachu? Plater, a dlaczego ta stara kobieta bała się ze mną rozmawiać? - Może jest to strach przed rozmową z jakimkolwiek nieznajomym. Przez chwilę szli w milczeniu, a potem Plater powiedział: - Nie mówiłem ci o tym, ale zanim mnie aresztowali, też próbowałem nawiązać rozmowę z rosyjskimi żołnierzami w Zamoszu i, podobnie jak tobie z babuszką, nic z tego nie wyszło. "Charaszo! Charaszo!" To wszystko, co udało mi się od nich wydobyć. Mówili mi, że żyje się tu dobrze, że jedzenia jest w bród i domy są "krasiwyje". To, co Jankowi udało się zobaczyć w czasie krótkich przystanków, dawało mu do myślenia, że wcale to tak dobrze nie wygląda, a już na pewno nie jest piękne. Choć był już marzec, ulice i budynki pokrywała gruba warstwa śniegu. Okutani ludzie, których widzieli na ulicach, z obłokami pary wydostającymi się z ust, brnęli po zaśnieżonych chodnikach. Janek przy każdej okazji i z ochotą wydostawał się z pociągu, nieważne, czy było zimno, czy ciepło. Chciał przyglądać się życiu mieszkających tam ludzi, by móc później rozmawiać o tym z Platerem, który stał się jego bliskim znajomym. Jedną z rzeczy, która stanowiła dla niego zagadkę, były długie kolejki po wszystko i ewidentny brak chleba. - Ale nie wódki - mówił Plater. Rzeczywiście, Janek spostrzegł na ulicach wielu ludzi niosących butelki z alkoholem. - Przypuszczam, że w ten sposób ci nieszczęśnicy próbują się rozgrzać - ciągnął Plater. Pociąg zatrzymywał się od czasu do czasu na stacjach kolejowych, gdzie Janek, Plater i inni ochotnicy mogli napełnić gorącą wodą swoje kubełki. - Patrz, Plater! Nie mogę w to uwierzyć! - wykrzyknął Janek do przyjaciela, wskazując na peronie ludzi w różnym wieku, na ławkach, na ziemi i w przejściach. Niektórzy spali, większość z nich, mając pilne baczenie na tobołki, leżała lub kucała. Patrzyli tępo przed siebie. Janek zwrócił uwagę, że tłumy te były zazwyczaj milczące, nawet jeśli znajdowały się wśród nich małe dzieci. - Ujarzmieni lub zmęczeni - rzucił w kierunku Platera. - Prawdopodobnie i jedno, i drugie, Jasiu. Przypatrz się uważnie ich twarzom! Ani śladu uśmiechu... i widzisz, jacy są wychudzeni. - Chodźmy porozmawiać z nimi - zaproponował Janek. - Myślę, że byłoby to niemądre - powiedział Plater. - Spójrz za siebie - szybko dodał. Janek odwrócił głowę i znalazł się twarzą w twarz z rosyjskim strażnikiem, który, wykonując ruch karabinem, rozkazał im pośpieszyć się z wodą i zabierać się z powrotem do pociągu. - W tym cały kłopot, Jasiu - zauważył Plater w powrotnej drodze. - Nie zobaczymy wiele ich życia w ten sposób, co? - Prawie wcale. Na pewno nie z bagnetem tak blisko tyłka - odpowiedział Janek. - Może lepiej tego nie widzieć. - Plater, nie rozumiem - powiedział z gniewem Janek. - Powiedz, dlaczego wszystko wydaje się tutaj takie bez życia. Ani śladu śmiechu, rozmowy... zabawy, do diabła! Wydaje się, że tutejsze życie pozbawione jest radości... Brak mu... Brak... - Brak mu ducha - zakończył za niego Plater. Sytuacja w wagonie towarowym pogarszała się coraz bardziej. Większa część jedzenia, które ludzie zabrali ze sobą, została zjedzona. Niehigieniczne warunki i brak przyrządów do gotowania spowodowały epidemię biegunki, szczególnie wśród dzieci. Nadmierne zagęszczenie, głód, pragnienie, płacz dzieci i straszny odór czyniły życie nie do zniesienia. W trzecim tygodniu podróży zmarło czworo dzieci i troje ludzi starszych. Czasami zdarzało się, że pociąg, po długotrwałych manewrach, stawał z dala od miasta i tkwił tam całymi dniami. Janek zaczął bardziej uważnie obserwować innych pasażerów. Zauważył, że ludzie zaczynali tworzyć kliki; "selekcja naturalna", jak filozoficznie stwierdził Plater. Niższą pryczę po prawej stronie zajmowało ośmioro dorosłych i dwóch kilkunastoletnich chłopców. Grupa ta zdominowana była przez krzepką, czterdziestoletnią kobietę, którą Plater nazwał ciotką Gryzeldą. Ta muskularna niewiasta, z włosami jak słoma i twarzą psa boksera, przejęła nie podlegające dyskusji dowodzenie nad swoją pryczą i usiłowała rozszerzyć dominację na cały wagon. - Czy może ktoś powiedzieć temu plugawemu kmieciowi, żeby zakrył dupę - krzyknęła, wskazując na starego człowieka. - Ty, tam! Tak, tak! Ty, ten gruby. Jak musisz srać, to rób to w nocy, żebyśmy nie musieli oglądać twojej tłustej dupy - rozdarła się na tęgiego mężczyznę, który miał szczególnie dużo kłopotów z czworgiem małych dzieci. - Musisz się drapać po jajach tak jawnie? - wymyślała Platerowi, który uległ pladze wszy. - Co tu się dzieje? Brak kultury! Nikt tu nie ma odrobiny kultury. Plater poczuł się urażony, a jednocześnie rozbawiony. - Muszę zaobserwować, czym się różni jej sposób srania - szepnął Jankowi do ucha. Prycza powyżej, po lewej stronie znajdowała się pod komendą wysokiego, czarnobrodego mężczyzny zwanego Rene. Rene, urodzony we Francji z rodziców-Polaków, był górnikiem, który na rok przed wybuchem wojny postanowił wyemigrować do Polski. - Chciałem żyć w kraju, z którego pochodzą moi rodzice - powiedział Jankowi - ponieważ, widzisz, chociaż urodziłem się we Francji, mówiłem po polsku, przestrzegałem polskich tradycji, czytałem po polsku i zawsze chciałem mieszkać w Polsce. - Żałujesz, że przeniosłeś się do Polski? - zapytał Janek. - Cóż, przeżyliśmy w Polsce wspaniały rok. Kupiliśmy dom i 20 hektarów ziemi i wszystko było dobrze - wskazał ręką wokół siebie - aż do tej pory! W nocy minęli Moskwę i, mimo starań, Jankowi nie udało się dostrzec nic więcej poza rzędem chat z okrąglaków. - Prawdopodobnie zaledwie otarliśmy się o przedmieścia - wyjaśnił Plater. Rano zaczęli ponownie spekulować na temat miejsca ich przeznaczenia. - Plater, skoro jesteś taki sprytny, powiedz, dokąd jedziemy - zapytał jeden z mężczyzn. Nie lubił Platera i stale usiłował mu to pokazać. - Ponieważ minęliśmy zeszłej nocy Moskwę - zaczął Plater głosem wykładowcy - należy ustalić kierunek. Jak będziemy znali kierunek, łatwo będzie ustalić cel podróży. - Sprytnie, co? - drwił mężczyzna. - A jak mamy to zrobić? - Janek poda nazwę najbliższego miasta, a resztę zostawcie mnie. Janek poszedł do swojego punktu obserwacyjnego, podczas gdy mężczyźni czekali zgromadzeni wokół pieca. - Widzicie - Plater dalej uświadamiał grupę mężczyzn przy piecu - jeżeli za Moskwą skręcimy na północ, to znaczy, że jedziemy na daleką północ Związku Sowieckiego, do tajgi. Jeśli tak, to będziemy pracować w lesie. - A co, jeśli pojedziemy prosto na wschód? - zapytał inny mężczyzna. - Wtedy będziemy pracować w kopalniach soli lub węgla na Kołymie, na rosyjskim Dalekim Wschodzie, albo pomagać Rosjanom w budowie kolei transsyberyjskiej. - Pięknie, bardzo podniecające - skomentował ktoś oschle. - Jeżeli jednak - ciągnął niewzruszenie Plater - pociąg skręci na południowy wschód, wtedy, bracia, będziemy pracować w kołchozach w Kazachstanie lub kopać rowy nawadniające w Uzbekistanie. - Gdzie, do diabła, jest Uzbekistan? - zapytał ktoś. - W rejonie Morza Kaspijskiego - Plater był w swoim żywiole. - Może opowiadasz same bzdury - wykrzyknął ktoś, komu nie podobały się widoki na przyszłość roztaczane przez Platera. - Może będziemy pracować w fabrykach, produkować amunicję, żywność... - Nie, mój drogi kolego! Oni potrzebują górników, drwali i robotników do pracy na polach; wszystko to za darmo, oczywiście. - Za darmo? - wyrwało się ciotce Gryzeldzie, która siedziała nadspodziewanie cicho. - Za darmo? Po moim trupie! Dlaczego miałabym pracować za darmo dla tych zawszonych Rosjan? Ja musiałam płacić mojej służbie, więc teraz oni powinni płacić mnie! - Równie dobrze może to być i po twoim trupie - zauważył stary człowiek siedzący niedaleko latryny. - A jeśli chodzi o twoje płacenie służbie, to dawałaś im gówniane pieniądze, złotówkę na dzień. - Te lenie nie warte były ani grosza więcej! - Wołogda! - wykrzyknął Janek. - Mijamy właśnie miasto Wołogda! - Acha! - powiedział Plater. Głowy wszystkich zwróciły się w jego kierunku. Plater, czując swoją ważność, nie śpieszył się z odpowiedzią. - Wydaje się, że skręcamy prosto na północ. - Jednak tajga. - Tak, wygląda na to, że tajga - zgodził się Plater. Przystanki stawały się coraz częstsze. Janek zauważył, że coraz bardziej gęstniały lasy. Stacje kolejowe założone były drewnianymi okrąglakami, deskami i kłodami. Dostarczano ludziom dużo wody, lecz brak jedzenia dawał się coraz mocniej we znaki. Żołnierze rozdzielali żywność od przypadku do przypadku. Zmarło dwoje kolejnych ludzi, a ich ciał pozbyto się z wagonu bardzo szybko. Pociąg toczył się dalej. Zdrowie dziadków Janka pogarszało się; nawet z pomocą wnuków z ledwością mogli zejść z pryczy. Dwudziestego siódmego dnia podróży pociąg zatrzymał się. Oprócz zwykłych czynności wykonywanych przez kolejarzy, walenia młotkami w koła pociągu, ludzie usłyszeli wiele innych głosów i rżenie koni. Niebawem żołnierze odryglowali drzwi i wszyscy ujrzeli chałupę z rosyjskim napisem "Pliesieck". Rozglądając się wokoło, spostrzegli kilka chat i tartak. Wszędzie pełno drewna, głównie krótkie okrąglaki i deski poukładane w długie rzędy. Stacja zatłoczona była końmi i saniami. Konie, niskie, o nadzwyczaj dużych łbach, porośnięte były gęstym futrem, a ich długie, włochate ogony omiatały ziemię. Sanie miały konstrukcję złożoną z dwóch wysoko uniesionych z przodu płóz, połączonych za pomocą dwóch poprzecznych belek. Podtrzymywały one umieszczoną pośrodku niską, wyglądającą na bardzo niewygodną platformę. Woźnice byli tak okutani w palta, futrzane czapy i poowijani w mnóstwo szmat, że z trudem dawało się stwierdzić, że to istoty ludzkie. Więźniowie dostali rozkaz opuszczenia wagonów i zajmowania po czterech miejsc na saniach. Janek zadbał o to, aby jego rodzina jechała razem na jednych saniach, a on sam wyruszył z trzema innymi pasażerami na drugich. Rozpoczęli podróż po śliskiej, wygładzonej przez sanie drodze, prowadzącej prosto do wielkiego lasu. Zimno było tak przejmujące, że mimo starej futrzanej czapki, uszy zaczęły Jankowi przemarzać, a stopy drętwieć. - Dokąd jedziemy? - spytał woźnicę. Nie było odpowiedzi. Janek pomyślał, że może jego rosyjski jest niezrozumiały, więc powtórzył pytanie. Mężczyzna zwrócił głowę w stronę Janka, ściągnął z twarzy szmatę i powiedział: - Nie ponimaju. Twarz mężczyzny miała żółtawy odcień i wydatne, mongolskie rysy. "On pewnie nie mówi po rosyjsku" - pomyślał Janek. - Dawaj, dawaj! - krzyknął woźnica, bezlitośnie smagając konia batem. Mroźny wiatr zapierał Jankowi dech. Po sześciu godzinach jazdy droga skręciła w prawo, zrobiła zakole i sanie zajechały na polanę. Pośrodku znajdowała się grupa baraków. Późne, popołudniowe słońce skrzyło się na pokrytych śniegiem dachach. Z kominów unosił się wysokimi kolumnami dym, biały na tle szarego nieba. Kiedy więźniowie podjechali bliżej, zobaczyli, że drewniane budynki były bardzo prostymi konstrukcjami podobnymi do pudełek. Wyglądało na to, że obóz ogrodzony jest wysokim, drewnianym płotem. Brama stała otworem, przygotowana na przyjęcie zmęczonych więźniów, a ponad nią znajdowały się niestarannie wymalowane słowa: "Kraj potrzebuje drewna. Witajcie w Obozie Pracy Nuchto-Ozjero". Sanie powoli jechały dalej, aż dotarły do miejsca, które, wyglądało na prostokątny plac. Janek rozglądając się ciekawie dokoła, dostrzegł dużo drewnianych baraków skupionych wokół placu. Większość z nich miała kształt prostokąta, były długie i wąskie. Poza więźniami i woźnicami, nikt się nie pojawił. Woźnice zaprowadzili ich, rodzina po rodzinie, do przydzielonych baraków. Jeden z woźniców, trzymający w ręku listę, wywołał nazwisko Dąbrowskich i Taborów. Po dokładnym sprawdzeniu wszystkich po kolei, rozkazał im iść za sobą. Janek miał nogi tak zdrętwiałe z zimna, że chodził z wysiłkiem. Głęboki śnieg jeszcze bardziej utrudniał marsz. Choć kieszonkowy zegarek, który udało się mu zabrać z Polski, wskazywał dopiero czwartą, panowała już zupełna ciemność. Przyznano im jeden pokój w baraku numer 18. W pokoju panował mrok, z wyjątkiem kręgu światła ze słabo palącej się lampy umieszczonej blisko pieca na drewno, stojącego pośrodku pomieszczenia. W piecu palił się ogień, wydzielając miłe, zachęcające ciepło. Wyglądem pokój przypominał wagon towarowy, chociaż był mniejszy; miał drewniane prycze, wszystkiego cztery, i nawet taki sam piec. Łóżka pokrywała półzgniła, szorstka, ostra trawa. Cała rodzina, usiłując rozgrzać zmrożone ręce i nogi, zgromadziła się wokół pieca. Janek zauważył stertę drewna i poukładał pnie w taki sposób, żeby mogli na nich usiąść. Nikt nic nie mówił. Chłopiec dostrzegał wyczerpanie dziadków i sióstr. On sam był zmęczony, głodny i zmarznięty. Siedząc tak koło pieca, czuł się zdrętwiały na ciele i duchu. Doświadczenia ostatnich kilku tygodni przyprawiały go o chęć płaczu i krzyku z rozpaczy, ale w jakiś sposób czuł, że przetrwanie rodziny będzie ogromnie zależało od jego zachowania. "Janek będzie kimś" - przebiegły mu przez myśl zasłyszane kiedyś słowa. "No, tak, może będę musiał kimś być, aby tu przeżyć...". Jego bladoniebieskie oczy spoczęły na piecu, jakby spodziewał się od niego jakiegoś natchnienia. - Czy zostało nam coś do jedzenia? - zapytał Janek, przerywając milczenie. - Nie, dziecko - odpowiedziała babka. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że to tylko zły sen i że jak się obudzi, będzie się znajdował w domu. "Muszę coś zrobić" - pomyślał. "Robienie czegokolwiek lepsze jest od siedzenia i rozpaczania". Podniósł się ociężale. Biorąc babkę za ramię, delikatnie lecz stanowczo ponaglił ją do położenia się na dolnej pryczy. Sięgnął do jednego z tobołków leżących na podłodze i znalazł w nim stary koc, który, pomyślał, że może jej służyć za prześcieradło na łóżko. Zrobił to samo z dziadkiem, ułożywszy go na starej, pomiętej koszuli. Następnie odwrócił się w stronę sióstr i zastał je śpiące. Wyglądały jak dwie zbyt dużych rozmiarów lalki. Z łzami toczącymi się po policzkach siedział przy piecu jeszcze przez długi czas. Barak był cichy, tylko wiatr wył na zewnątrz. Wiał z ogromną siłą; cały budynek trząsł się od jego podmuchów. Jankiem wstrząsnął dreszcz; czując, że robi mu się zimno, powlókł się do swojej pryczy. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że dla niego nie zostało już miejsca. Rozłożywszy na ziemi palto, położył się obok pieca i prawie natychmiast zasnął. Spał zaledwie krótką chwilę, gdy obudziło go dziwne swędzenie na całym ciele. Poderwawszy się, chwycił lampę, aby znaleźć powód. W jego palcie mrowiło się od czerwonych pluskiew. Podnosząc lampę, zobaczył, że ściany i podłoga były także pokryte czerwonymi, wolno łażącymi owadami. Wypełniło go obrzydzenie. Słyszał o pluskwach, nawet je kiedyś widział, ale nie były takie wielkie i nie aż w takiej ilości. Zbliżył się z powrotem do pieca, mając zamiar nie zmrużyć oka. Jednakże zmęczenie wzięło górę i wkrótce zapadł w niespokojny sen. Choć po przyjeździe polscy więźniowie widzieli tylko woźniców, w obozie znajdowali się także inni ludzie. "Nowi" nie mieli pojęcia o tym, że znajdują się pod obserwacją. Z ciemnych baraków, przez okna, spoglądały na nich setki oczu, ciekawych i podekscytowanych. Należały do około trzystu rosyjskich więźniów, przebywających tu zazwyczaj w gronie rodzin jak oni sami, oraz, sporadycznie samotnych mężczyzn i kobiet. Niektórzy z nich trafili tu niedawno, inni przebywali już od lat. Byli nawet tacy, którzy urodzili się w obozie. * Więźniów obserwował także towarzysz Iwan Wasiljewicz Kowalenko, komisarz polityczny Obozu Pracy Nuchto-Ozjero. Gdyby polscy zesłańcy widzieli jego oczy, dostrzegliby, iż w przeciwieństwie do oczu innych ludzi były wrogie, zimne i kalkulujące. Małe, prawie zupełnie ukryte za fałdami skóry, świdrującym wzrokiem zdawały się wdzierać do duszy ludzkiej, szczególnie człowieka, którego uważał za nieprzyjaciela. Oczy stojącego przy oknie komisarza lustrowały tłum polskich więźniów przechodzących obok jego baraku. Celowo, aby nic nie umknęło jego uwadze i nie zwracając uwagi na nieprzyjemny dotyk zimnego okna, rozpłaszczył zadarty nos na szybie. - Popatrz na tych zgniłych kapitalistów - powiedział szeptem do samego siebie. - Spójrz, jak są ubrani w eleganckie płaszcze, modne buty i kolorowe kapelusze... tfu! - splunął, wygładzając swój wyświechtany płaszcz koloru błota. Płaszcz był za długi jak na jego pulchną, niską postać i nieledwie dotykał ziemi. To go szczególnie denerwowało, ponieważ, gdy wychodził na zewnątrz, dół szynela stawał się nieuchronnie mokry. - Zobaczymy, jak ci polscy panowie poradzą sobie tutaj ze śniegiem! - mruknął głośno. - Szczególnie w ich krótkich paltach - roześmiał się bez humoru. Nienawidził śniegu i zimna. Tak naprawdę, to nie cierpiał całej przeklętej Syberii. Znajdował się w Nuchto-Ozjero zaledwie od dwóch tygodni, a już nienawidził tego miejsca. "To Nuchto to z całą pewnością nie jest Odessa". Zauważył, że reszta polskich więźniów znikła z pola jego widzenia, a woźnice podążali w stronę bramy i Pliesiecka. Odszedł od okna i wszedł do małej kuchni, gdzie nalał sobie dużą szklankę wódki. Jego myśli krążyły wokół rodzimej Odessy, gdzie do niedawna był funkcjonariuszem policji. Męczyło go to mocno, ponieważ, jako człowiek ambitny, chciał mieć więcej władzy i uznania. A tu nie otrzymywał ani jednego, ani drugiego. "Inni, mniej wybitni ludzie dostawali awanse i uznanie, a ty masz dużą figę, Iwanie Wasiljewiczu". Za jego plecami zwierzchnicy nazywali go ciemnym mużykiem i dawali mu polecenia wykonania najbrudniejszych robót. Współpracownicy z policji, a szczególnie gruba Natasza, wołali na niego "świnia". "Bladź", pomyślał, spluwając w kąt kuchni. "A obywatele? - popijał wódkę, aż dotarł do dna szklanki. Gardzą mną i boją się mnie". To, że się go bali, było zrozumiałe. Według filozofii komisarza, obywatele powinni się bać policji, bo inaczej jak, do diabła, będą przestrzegać prawa? Ale bolało go mocno, że ludzie nim pogardzali. Dlaczego? Z powodu braku wiedzy? Wrogości do systemu, którego strzegł? "Ktoś musi stać nad nimi z batem" - mruknął, nalewając sobie drugą szklankę wódki. "Dlatego mnie tu przysłali, do chłostania tych kapitalistycznych Polaczków. Dali mi awans, zanim mnie tu przenieśli!" - roześmiał się gorzko. "Przeklęty awans. Pachnie mi to bardziej zsyłką. Tfu! - splunął znowu. Sprawiedliwość, co?" Zauważywszy, że butelka wódki opustoszała, westchnął i poszedł do łóżka. Pluskwy, jakby na niego czekając, natychmiast zaatakowały. Kręcąc się i wiercąc, przeklinał władze za danie mu awansu na komisarza policji i Polaków, których będzie musiał pilnować. Podczas, gdy Iwan Wasiljewicz zajęty był obserwacją polskich więźniów z baraku numer 2, jego zwierzchnik, Aram Wisarjanowicz Zukwili obserwował ich z baraku numer 1. Zukwili był wysokim, szczupłym mężczyzną z czupryną zwichrzonych, czarnych włosów. Wyglądem przypominał sępa ze swą wąską, podłużną głową, zapadniętymi policzkami i orlim nosem. Jego powierzchowność cokolwiek łagodziły duże, ciemnoniebieskie oczy. Podobnie jak Iwan Wasiljewicz, Aram Wisarjanowicz przybył do obozu niedawno. Odwrotnie niż Wasiljewicz, który awansował, Zukwili został nie tylko zdegradowany, lecz także zesłany na Syberię. W Tbilisi, stolicy Gruzji, gdzie zajmował wysokie stanowisko w policyjnej hierarchii, pewnego dnia powiedziano mu po prostu, że wyjeżdża na Syberię jako komendant lub jako zesłaniec. - Na Sybirze albo nauczycie się, towarzyszu, jak zostać dobrym komunistą, albo zemrzecie - stwierdził zwierzchnik. - Ale dlaczego? Co ja złego zrobiłem, towarzyszu? - zapytał Zukwili. - Jesteście za miękki. Musicie się nauczyć być twardszym, silniejszym, a przez to lepszym komunistą, towarzyszu. Więc znalazł się tu i przyjmował polskich zesłańców, zamiast zostać szewcem, jak mu często doradzała matka. On oponował, mówiąc, że jest to zajęcie dla chłopów, na co ona odpowiadała: "Jest bezpieczniej, synu, być szewcem niż komisarzem policji". "Może powinienem był jej posłuchać. Może ona jednak miała rację". Popatrzył na zesłańców przechodzących obok okna i jego wzrok spoczął na butach mężczyzn. "Dobra skóra" - pomyślał. "Pewnie jest też miękka". Nigdy wcześniej nie spotkał Polaków, lecz wiele o nich słyszał. W szkole, do której chodził, nauczyciele opowiadali o Polakach same złe rzeczy. Przezywali ich "pasożytami", "paniczykami", "wyzyskiwaczami biednych" i "wrogami ludu pracującego". Jednakże w domu, gdy podejmowano temat Polaków, słyszał inne opinie: "dzielni ludzie", "kochający wolność jak Gruzini" i "przyjacielscy". - Wkrótce sam zobaczę, jacy oni naprawdę są - mruknął. - Ciekaw jestem, co myśli o nich ten skurwysyn Iwan Wasiljewicz. Zdenerwował się na myśl o zastępcy. "Jestem pewien, że już węszy tym swoim azjatyckim nosem z nadzieją, że znajdzie szpiega wśród nowo przybyłych. O czymkolwiek myśli, nic dobrego z tego nie wyniknie, tylko kłopoty. Kłopoty dla mnie. Dwa tygodnie wystarczyły, abym zobaczył, jaki z niego szuja. Jego ciągłe insynuacje, pytania na temat mojej przeszłości, mojej opinii o Stalinie - wszystkie zadawane w pozornie przyjacielski i w tak bezwstydnie przymilny sposób, że chce się od tego rzygać. Muszę się go w jakiś sposób pozbyć - pomyślał - albo on pozbędzie się mnie". Poczuł się zmęczony na myśl o narastającym konflikcie. Ziewając szeroko, postanowił pójść spać. Trzysta metrów dalej, na skrzydłach dwóch budynków zbrojowni, stał barak numer 4. Mieścił biura obozu, mały sklep i piekarnię. Przy oknie piekarni stali dwaj mężczyźni, jedząc dymiący, czarny chleb. - Oto wasi robotnicy, Mikołaju Dawidowiczu - powiedział jeden z nich, wskazując ręką na polskich więźniów. Jego siwe włosy, zgarbiona sylwetka i drżący głos sugerowały podeszły wiek. - Rzeczywiście robotnicy - odpowiedział z przekąsem Mikołaj Dawidowicz. - Prawie same staruszki i dzieci. Jak ja, do diabła, wyrobię normę tymi... tymi dziećmi? - strzyknął śliną. - To wy jesteście kierownikiem. To wasz problem; wiecie, ja jestem tylko piekarzem. Tydzień wstecz Mikołaj Dawidowicz był kierownikiem tartaku w Pliesecku, gdzie się urodził i wychował. W krótkim powiadomieniu powiedziano mu, aby spakował się i przeprowadził do Nuchto-Ozjero, gdzie miał nauczyć polskich zesłańców, "na czym polega uczciwa, ciężka praca". Mikołaj Dawidowicz spędził ponad połowę swego 42-letniego życia w lasach tajgi, początkowo jako robotnik, potem nadzorca, aż wreszcie kierownik. Dobrze znał swoją robotę, więc dowiedziawszy się o nowym przydziale, zadawał stosowne pytania. - Ilu więźniów będę miał pod sobą? - zapytał zwierzchnika. - Tysiąc czterystu. Dodaj do tego naszych, jakichś trzystu ludzi. - Rozumiem. Ilu z tych tysiąca czterystu więźniów jest w wieku produkcyjnym? - Hmm... zaraz - urzędnik zajął się przez chwilę obliczeniem. Potem, podnosząc głowę, powiedział: - Biorąc pod uwagę, że wszyscy pomiędzy 16 a 70 rokiem życia muszą pracować, oceniam, że powinniście mieć 800 robotników. - A co z dostawami żywności? - zapytał Mikołaj Dawidowicz. Był człowiekiem praktycznym. - 400 gramów chleba na osobę pracującą, 200 gramów dla nie pracujących, zupa z kapusty raz dziennie i gorąca woda. I tak dostaniecie wykres, którego będziecie musieli się trzymać. - Długo nie przetrwają na takich racjach - zauważył Mikołaj Dawidowicz z niepokojem. - No, to umrą. - A co potem? - Potem Moskwa przyśle na ich miejsce nowych. - A co z ciepłą odzieżą? - naciskał Mikołaj Dawidowicz. - A co z tym, a co z tamtym? - wybuchnął urzędnik. - Dostaną to, co im damy! I jeszcze jedna rzecz, towarzyszu. Mają pracować sześć dni w tygodniu lub siedem w razie konieczności. Na przyszłą zimę musimy dotrzeć do tundry, albo wszyscy skończymy w kopalniach węgla Workuty. Nasi towarzysze w Moskwie już się z pewnością postarają, abyśmy się tam znaleźli. Mikołaja Dawidowicza, badawczo przyglądającego się przechodzącym obok piekarni więźniom, ogarnęło takie wzburzenie, że przestał na moment jeść chleb. - A gdzie są wszyscy ci przeklęci mężczyźni, Alosza? - wybuchnął. - Myślę, że w niemieckich więzieniach. - Lub w naszych. - Nieważne - wzruszył ramionami piekarz. - Tak, czy inaczej, to wasz problem. - Wasz problem, wasz problem! Gadacie dzisiaj jak papuga. Co się z wami dzieje? To jest też wasz problem. Jak myślicie, Alosza, skąd, do licha, dostaniecie wystarczająco dużo mąki na chleb, co? - Co za problem? Mniej mąki, mniej chleba; wiecie, że tak już kiedyś bywało. - Bez mąki nie ma chleba! - warknął Mikołaj Dawidowicz. Odwrócił się nagle na pięcie i wyszedł z piekarni. - Bez chleba nie ma pracy - cicho stwierdził Alosza. - Wtedy ty i ja zgnijemy w pudle, mój przyjacielu. Rozdział Iii Mimo pluskiew i nowego, nieznanego miejsca, Jankowi i jego rodzinie udało się trochę przespać pierwszej nocy. Rano obudziło ich głośne walenie w drzwi i ostre słowa po rosyjsku: "Dawaj, podnimajsia! Dawaj! Dawaj!" Ubrali się prędko, dzieci pomogły dziadkom i wyszli na zewnątrz w podbiegunową ciemność. Ogromny podwórzec zatłoczony był ludźmi. Pośrodku płonęło ognisko. Grupa rosyjskich urzędników, grzejąc ręce, otoczyła ognisko. Janek, ciągle na wpół rozbudzony, rozejrzał się dokoła. Tłum był nadzwyczaj milczący, oczekujący. Ciszę przerywały tylko sporadyczne kaszlnięcia, czyjeś chuchanie w dłonie lub podskoki dla rozgrzewki. Rosjanie odeszli od ogniska i zbliżyli się do tłumu. - Nazywam się Mikołaj Dawidowicz Tichanow - powiedział najwyższy wzrostem. - Jestem tutaj kierownikiem. Dzisiaj naszym zadaniem jest wyznaczenie pracy każdemu w wieku od szesnastu do siedemdziesięciu lat. Jeżeli znajdujecie się w tej grupie wiekowej, musicie pracować! Powtarzam, musicie pracować! "Dzięki Bogu, to wyklucza dziadków i Helenkę"- pomyślał Janek. Zarówno dziadek jak i babka mieli ponad siedemdziesiąt lat, a Helenka zaledwie jedenaście. - Pozostajemy my oboje - powiedział, zwracając się do Marysi. Ona uśmiechnęła się smutno, ale milczała. - Ci, którzy nadają się do pracy - ciągnął kierownik - będą dostawać 400 gramów chleba dziennie. Ci poniżej szesnastego i powyżej siedemdziesiątego roku życia będą otrzymywać 200 gramów chleba na dzień. A zdolni do pracy, którzy odmówią jej wykonywania, nic nie dostaną! Nic! - zrobił pauzę, aby wszyscy zanotowali jego słowa w pamięci. - Musicie się nauczyć od dzisiaj, od teraz, że w państwie sowieckim kto nie pracuje, ten nie je. Zapamiętajcie, że zostaniecie tutaj aż do śmierci. Tu jest teraz wasz dom! Mikołaj Dawidowicz stał w otoczeniu innych urzędników obozu. Wszyscy odziani byli w grube kufajki, duże, futrzane czapy, ocieplane spodnie i walonki. Przedstawiono ich jako nadzorców lub brygadzistów od różnych rodzajów robót, takich jak: ścinanie drzew, zwózka, ciesielka i dostawy żywności. - A teraz - rozkazał kierownik - stanąć w kolejce do biura po przydział pracy. Kolejka była długa i posuwała się bardzo powoli. Aby nie zmarznąć, ludzie podskakiwali i uderzali się rękami po bokach. - Nie powinniśmy pracować dla tych łajdaków - Janek usłyszał czyjeś słowa. - Nie? Chcesz umrzeć z głodu? - odpowiedział ktoś inny. Na Janka przyszła kolej koło południa. Wszedł do obozowego biura i zobaczył czterech urzędników siedzących za długim stołem. Przed każdym z nich leżał ołówek i notatnik. Jeden z mężczyzn wydał się Jankowi szczególnie antypatyczny. Był gruby, łysy i miał mały, płaski nos. Najbardziej jednak zaniepokoiły Janka jego oczy. Niewielkie, niewzruszone, wydawały się przewiercać go na wskroś. Chłopak poczuł ucisk w gardle. Mężczyzna, wyczuwając jego lęk, uśmiechnął się krzywo, co jeszcze bardziej pogłębiło strach i niechęć Janka. Urzędnicy, sprawdziwszy z grymasem rozczarowania mięśnie chłopaka, zanotowawszy jego nazwisko i wiek na liście leżącej przed nimi, przeznaczyli go do brygady zwózki drewna. Janek nie rozumiał wymuszonych uśmiechów urzędników, ani spojrzeń, które między sobą wymieniali. Później dowiedział się, że urzędnicy, przydzielając komuś pracę, posługiwali się ustalonymi kryteriami. Plater, który próbował zanalizować ten system, powiedział mu, że Rosjanie najbardziej nienawidzili więźniów odznaczających się wykształceniem. Uważali ich za pasożyty, pijawki, produkt systemu kapitalistycznego wymagający reedukacji za pomocą ciężkiej, fizycznej pracy. Plater, który umiał pisać i czytać po rosyjsku, i był ogólnie dobrze wykształcony, został przeznaczony do brygady drwali, podczas, gdy Białorusinowi, będącemu w Polsce gajowym z zaledwie czterema ukończonymi klasami, wyznaczono pracę w biurze. Ciotka Gryzelda nie tylko podawała, że ma wykształcenie wyższe, lecz także, że przed wojną miała służbę; stąd stała się kwintesencją wszystkiego, czym pogardzali Rosjanie. Wyznaczono ją do pracy w kamieniołomach - jednej z najcięższych prac w obozie. Do pracy w kamieniołomach przeznaczono dwadzieścia osiem kobiet. Wszystkie oprócz jednej były Polkami, żonami polskich właścicieli ziemskich, nauczycielkami lub urzędniczkami, a dwie lekarkami. Urzędnicy obozowi nazywali je "pijawkami". - Teraz zapłacą za wyzyskiwanie klasy robotniczej - mówili urzędnicy. - Muszą zostać zreedukowane... lub umrą. "Pijawki", odmiennie niż ich chłopskie odpowiedniczki, były nienawykłe do ciężkiej pracy fizycznej i uciążliwej pogody. Ich drogie zimowe płaszcze, doskonale uszyte, okazały się o wiele za lekkie na minusowe temperatury i zimne, północne wiatry, a eleganckie, dopasowane obuwie, nadające się do tańca - bezużyteczne na syberyjską zimę. Rosyjski nadzorca bardzo prędko zdał sobie sprawę, że tylko jedna trzecia z nich mogła zaledwie unieść kilof lub łopatę, nie mówiąc już o rozbijaniu i przesypywaniu kamienia. - To nie ma znaczenia - powiedział urzędnik obozowy, któremu poskarżył się nadzorca. - Zostały przeznaczone na wymarcie... My i tak nie potrzebujemy tego kamienia. Początkowo kobiety odmówiły wykonywania pracy, rozpaliły ognisko i usiadły wokół niego zwartym kręgiem, śpiewając polskie pieśni. - Po co? I tak tu wymrzemy - mówiły. Na ciągłe rozkazy i przekleństwa nadzorcy odpowiadały tym większą liczbą śpiewanych pieśni. - Zdechniecie z głodu, wy polskie kurwy! - wrzeszczał na nie. - Wieczorem nie dostaniecie ani grama chleba! - Zamknij swoją plugawą mordę, ty barbarzyńco! - odkrzyknęła jedna z nich. - Zabierz nas z powrotem do Polski, ty zawszony bolszewiku! Tego wieczora wstrzymano im wydawanie racji chleba. Słabły z dnia na dzień i niektóre musiały być siłą wywlekane z baraku przez ludzi NKWD. Trzeciego dnia ciotka Gryzelda zwróciła się do całego oddziału. - Siostry, barbarzyńcy sowieccy zamorzą nas na śmierć. Ale my musimy walczyć o przetrwanie tak długo, jak damy radę. Musimy zacząć pracować. Wytrwamy! Mówiąc to, podniosła kilof i zaczęła nim uderzać w ogromną skałę. Kobiety poszły za jej przykładem, niektóre z ociąganiem, inne z zadziwiającym zdecydowaniem. Wkrótce dłonie Gryzeldy spłynęły krwią, ścierpły jej nogi i plecy, lecz nie przerywała pracy aż do końca dnia. I w taki sposób, dzień po dniu, wszyscy w obozie widzieli procesję wynędzniałych, powłóczących nogami kobiet, jak dźwigając swoje kilofy i łopaty, chodziły w tę i z powrotem między obozem a kamieniołomami. Ci, którzy zadawali sobie trud policzenia ich, zauważyli, że spośród dwudziestu ośmiu kobiet wyznaczonych do tej pracy, wkrótce do baraków powracało dwadzieścia, w kilka tygodni później zaledwie siedemnaście, potem trzynaście... osiem... Aż pewnego poranka pozostała tylko ciotka Gryzelda. Stopy biedaczka miała omotane szmatami i obwiązane sznurkiem. Płaszczowi brakowało jednego rękawa, reszta jej ubrania była w strzępach. Przez dziury w bawełnianych spodniach przezierały kościste kolana. Widziano, jak wlokąc za sobą kilof czołgała się w stronę kamieniołomów. W kilka godzin później przyniesiono ją zamarzniętą na śmierć. * * * Pod koniec pierwszego dnia w obozie wszyscy zesłańcy mieli przypisane im roboty, które, choć nie tak mordercze jak łupanie kamienia, były dla większości o wiele za ciężkie. Tego wieczora, gdy Janek siedział przy piecu, leżący na pryczy dziadek przywołał go do siebie. Chłopak zerwał się z kłody, którą zajmował, i stanął przed starcem. - Jasiu, chcę z tobą porozmawiać o czymś, co mnie gryzie - powiedział cicho dziadek. - Twoja babka i ja jesteśmy już starzy i Bóg jeden wie, że nie pożyjemy na tyle długo, by ujrzeć jeszcze Polskę. - Nie, dziadku! - wykrzyknął Janek, lecz dziadek uciszył go gestem dłoni. - Wy, dzieci, musicie przetrwać - ciągnął. - Mam przeczucie, że tylko najsilniejszym uda się przeżyć. Najsilniejszym i najsprytniejszym. Zawsze wiedziałem, że jesteś sprytniejszy od innych chłopaków w twoim wieku, wierzę, że dasz sobie radę i będziesz opiekować się siostrami. Rozumiesz, że jesteś już mężczyzną? - Co mam robić, dziadku? - Naucz się, jakim sposobem udało się tutaj przeżyć Rosjanom... Zaprzyjaźnij się z nimi... dowiedz się jak najwięcej. - Dobrze, dziadku - obiecał Janek. * * * Był w obozie siedemdziesięcioletni ukraiński zesłaniec o imieniu Mikola. Janek otarł się o niego w obozowym biurze i zamienili kilka grzecznościowych słów po rosyjsku. Człowiek ten kilkakrotnie zrobił na chłopcu duże wrażenie. Na przekór wiekowi miał plecy proste jak trzcina. Siła fizyczna i pewność siebie promieniowały od niego samego, jego mocnych nóg i muskularnych ramion. Janek wiedział, że Mikola jest cieślą i ma przydział pracy w ogromnym, podobnym do obory pomieszczeniu, gdzie remontuje uszkodzone sanie. Janek nie mógł rozpocząć pracy, zanim nie zostaną naprawione jego sanie, więc postanowił odwiedzić Mikolę. Ten powitał go tak ciepło, jakby od dawna byli dobrymi znajomymi. - Usiądź, młody człowieku, usiądź. - Dziękuję. Mam na imię Janek. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Czy moje sanie będą niedługo gotowe? - Tak, już są gotowe. Rozumiem, że to ty jesteś ten nowy zwozczik - powiedział Mikola. - Cóż, mam nadzieję, że będziesz się dobrze opiekował koniem, nie tak jak te urki. - Urki? - O, przepraszam. Zapomniałem, że jesteś tu nowy. Urki to kryminaliści, prawdziwi bandyci. - Czy władze obchodzą się z nimi gorzej niż z nami? - Nie! - gniewnie odpowiedział Mikola. - Są traktowani lepiej. - Ale dlaczego? Powiedzieliście, że to bandyci! - Pewnie, ale ich uważa się za mniej groźnych dla sowieckiej władzy niż ciebie. - Ja nie jestem groźny dla nikogo! - wykrzyknął Janek. - Może nie teraz, ale w przyszłości. Ty i tacy jak ty możecie zapytać o praworządność systemu sowieckiego. Urki nie zapytają. Mówiąc politycznie, oni są lojalnymi obywatelami Związku Sowieckiego. - Czy są teraz w obozie urki, Mikola? - Tak, jest ich trzech i lepiej trzymaj się od nich z daleka, malczik. - A czy w Związku Sowieckim jest dużo więźniów? - spytał Janek. Mikola zaśmiał się z goryczą. Sciszając głos prawie do szeptu, zapytał: - Słyszałeś kiedyś o Gułagu? Janek potrząsnął przecząco głową. - Powiadają, że teren Gułagu rozciąga się od półwyspu Kola na zachodzie aż do Kamczatki na wschodzie - całych dziesięć tysięcy kilometrów. I cały pełen jest obozów takich jak ten i o wiele gorszych. Niektórzy nazywają go po prostu "Sybir". - Kto go tak nazywa? - Jak to kto? Więźniowie. W ciągu moich czternastu lat w obozie spotkałem tu wielu z nich. Niektórzy zostali przesłani z Kołymy, inni z Nowej Ziemi, Workuty, półwyspu Tajmir, doliny Peczory i innych części Gułagu. - Jak wielu z nich przesyła się do takich obozów? - Tutaj nikt nie wie dokładnie, ilu zostało wywiezionych na Sybir, ale słyszałem, że samych Ukraińców jest sześć milionów. Siedzieli w milczeniu. Po chwili Mikola podjął opowiadanie. - Stąd też przesłali tam paru więźniów - szepnął. - Potem wszelki słuch o nich zaginął. Następnego dnia powiedziano Jankowi, żeby zgłosił się do stajni, gdzie nadzorca miał mu przydzielić konia do sań. Nadzorcą stajennym była Olga Stepanowna Kolow, której zła sława dotarła już do jego uszu. Wydawało się, że zastał ją w najmniej odpowiednim momencie. Sprawiała właśnie lanie jednemu z woźniców za kradzież owsa. Janek nigdy wcześniej nie widział kobiety bijącej mężczyznę, i to dorosłego. Ani też nie widział nigdy tak wysokiej i muskularnej kobiety. Grube ubranie, które miała na sobie, jeszcze bardziej podkreślało jej rozmiary. Jej twarz, czerwona ze złości, była jak księżyc w pełni. Biła, trzymając go za stopy tak, że jego wąsy zwisały absurdalnie. - Jej Bohu, ne budu łze kral - krzyczała ofiara. - Ty mysi pomiocie! Ty dupo wołowa! Ty... ty wypierdku mamuta! - Janek nie mógł uwierzyć własnym uszom. Marta, jego sąsiadka z wioski, z językiem tak plugawym jak u niejednego mężczyzny, była aniołem w porównaniu z tą odpychającą kobietą. Olga Stepanowna nie przerywała bicia mężczyzny po tyłku, używając do tego celu prawej ręki. Ofiara, widząc Janka, zaczęła wrzeszczeć. - Ratunku! Ratunku! Na miłość boską, ratunku! Uświadamiając sobie, że nie są sami, Olga Stepanowna postanowiła opuścić mężczyznę na ziemię. Ten natychmiast pierzchnął ze stajni, wyjąc jak zraniony pies. Janek, otworzywszy szeroko usta, stał nic nie mówiąc. - Czego? - zagrzmiała w jego kierunku. - Ja, ja.... - jąkał się. - Ty czego? - Przyszedłem po konia. Olga Stepanowna przyjrzała mu się z pogardą od stóp do głów. - Konia? Po co ci koń, Polak? No, po co? - Do pracy - odpowiedział Janek potulnie. - Do pracy, co? - powtórzyła, ponownie na niego spoglądając. - A gdzie są twoje papiery? Janek podał jej otrzymany w biurze obozowym kawałek papieru z napisanym na nim imieniem konia. - Czudak? - wrzasnęła przeczytawszy kartkę. - To oni nie wiedzą w tym zasranym biurze, że Czudak nie chce pracować? - Nie chce? - powtórzył z zakłopotaniem Janek. - Jak koń może nie chcieć pracować? - Chodź ze mną, ty zasrany Polaczku i zobacz sam! Ja sama nie chciałabym pracować, gdyby ktoś zrobił mi to, co zrobili temu biednemu zwierzęciu. Janek, zaciekawiony, podążył za nią do pobliskiego boksu. W przyciemnionym świetle lampy ujrzał konia, który był bardzo niewielki nawet jak na rozmiary odmiany syberyjskiej. Z wystającymi kośćmi, nieproporcjonalnie dużą głową i nieco wykrzywionymi nogami, był najbrzydszym koniem, jakiego kiedykolwiek widział. Nie było nawet porównania pomiędzy tym żałosnym stworzeniem a wysokim, pełnym wdzięku koniem, którego wyratował z grząskiego trzęsawiska w Zamoszu. Jednakże Czudak miał piękną grzywę i długi, gęsty ogon. Olga Stepanowna podniosła mu ogon odsłaniając ogromną bliznę. Widząc odrazę i zdziwienie Janka, Olga wybuchła: - Ta swołocz urk przypalił biednemu koniowi zad! Załadował za dużo i myślał, że paląca się głownia ruszy go z miejsca. Koń, jakby wyczuwając, że o nim mowa, podniósł łeb zza żłobu i zwrócił na nich wzrok. Janek dostrzegł w oczach zwierzęcia ostrożność i brak zaufania. Poruszony okaleczeniem konia, poklepał go po głowie, karku i grzbiecie. Widząc łagodne podejście Janka do konia, Olga Stepanowna stała się bardziej uprzejma. - Jak te łajdaki załatwiły go w ten sposób, Czudak nie chce od tej pory ciągnąć. - Miał być zabity na mięso, ale ja nie dałam, więc go zostawili. Nie wiem na jak długo. A teraz te świnie w biurze chcą, żebyś go zaprzągł do roboty; cholerne dranie. Olga zamyśliła się przez moment. - Cóż, wypróbuj go, malczik - powiedziała miękko. * * * Zaprzęgnięcie konia do rosyjskich sań było dla Janka nowością. Olga Stepanowna zrobiła wyjątek i pomogła mu w tym. Nie poskąpiła mu jednak litanii plugawych przekleństw. Gdy odjeżdżał, ostrzegła go: - Ty sukinsynu, a obchodź się z nim łagodnie. Do przewożenia kłód drzewnych, służyły pomysłowo skonstruowane sanie. Stanowiły je dwie długie płozy, wygięte na przodzie i połączone trzema poprzecznymi belkami. Kłody układano na dwóch poprzeczkach, a trzecia łączyła płozy na ich zagięciu z przodu. Woźnica musiał utrzymywać równowagę na zagięciach płóz i pochylając się do przodu trzymać lejce, które przewieszały się przez poprzeczkę z przodu. Podczas drogi na miejsce pracy Janek zaczął się niepokoić. "Jeżeli Czudak nie pociągnie ładunku, tak jak przewiduje Olga Stepanowna, on i jego rodzina mogą chodzić dużo bardziej głodni niż dotychczas. Jeżeli będzie pracowała tylko Marysia, dostaną jeszcze mniej chleba". Na wyrębie Janka powitały grubiańskie uwagi drwali, przeważnie Rosjan, z których wszyscy znali historię zaciętej postawy Czudaka. - A to dobre! Przysłali konia, który nie chce ciągnąć! - I popatrzcie na woźnicę - on pewnie nie przepracował ani jednego dnia w swoim życiu! - Może jemu też trzeba podłożyć ogień pod tyłek! - Zostawcie go, to tylko młody chłopak. Janek siedział bez ruchu, dotknięty szyderstwami drwali. Koń spuścił łeb i wąchał śnieg, na daremno poszukując choćby źdźbła trawy. Drzewa i wszystko dookoła skrzypiało i jęczało w podmuchach wiatru, a blade, zimne światło z szarego nieba odbijało się w śniegu. Mimo uszczypliwych uwag, drwale byli w rzeczywistości zaniepokojeni i źli na zarząd obozu, że przysyłają im niedoświadczonego, chudego chłopaka do wykonywania roboty silnego mężczyzny. Jeszcze bardziej niepokoiło ich przysłanie Czudaka, ponieważ znali temperament konia. Wszyscy mieli dzienny przydział pracy, której niewykonanie oznaczało zmniejszenie racji chleba. Przeładowali więc sanie z nadzieją, że jeśli Czudak nie pociągnie, pozbędą się za jednym razem i chłopca, i konia. Janek poklepał konia po karku i przeczesał mu grzywę palcami. Stanąwszy na płozach sań, ściągnął mocno lejce, a potem je z lekka popuścił. - Dawaj, Czudak! Dawaj! - zawołał. Drwale odłożyli narzędzia, aby obejrzeć widowisko. Czudak poczuł łagodne szarpnięcie i usłyszał głos Janka, ale nie zrobił żadnego wysiłku, by ruszyć. - Dawaj! - krzyknął Janek zawiedzionym tonem. Czudak zareagował, chowając pysk w śnieg, co spowodowało wybuch gromkiego śmiechu wśród drwali. - Dawaj, Czudak! - powtórzył Janek błagalnym tonem. Czudak odwrócił łeb i Janek mógłby przysiąc, że koń mrugnął do niego. Nagle podniósł wysoko łeb, napiął mięśnie i począł ciągnąć ładunek. Janek usłyszał za sobą podniecone głosy drwali, ale nie zwracał na nie uwagi; jego oczy spoczywały na Czudaku. W tym momencie chłopak został zwozczikiem, woźnicą. Potem Janek zawsze pilnował, aby nie przeładowywano sań, aby uprząż była wygodna i w dobrym stanie. Nigdy nie używał bata jak inni woźnice, ani nie krzyczał na swego konia. Czudak odwzajemniał mu się, wykonując robotę i tym samym pomagając Jankowi w jedyny możliwy dla niego sposób. Podczas dokuczliwych północnych buranów, gdy nie było żadnej widoczności, Janek puszczał wolno lejce, zdając się zupełnie na instynkt konia, wiedząc, że doprowadzi go na wyrąb i z powrotem do baraków. Janek i koń stali się wśród rosyjskich robotników szczególnymi osobistościami. "Dobrze im się razem pracuje, tym dwóm" - mawiali, obserwując niezwykłą parę. Mimo to, w miarę upływu czasu, przeraźliwe zimno i nędzne jedzenie zaczęły dawać się we znaki zarówno Jankowi, jak i koniowi. Ubranie Janka, wystarczająco ciepłe na polską zimę, było zupełnie nieodpowiednie na zimę arktyczną. Jego lekkie buty poszły w strzępy w ciągu kilku zaledwie tygodni. Rosyjscy więźniowie ostrzegali go, że odmrozi sobie stopy, jeśli nie okuta ich grubymi szmatami. Posłuchał ich rady i, choć czuł się bardzo niewygodnie, było mu znacznie cieplej. Marysia miała palto też za lekkie, więc musiała nakładać dwa: swoje i babki. Najcieplejszą częścią garderoby, jaką posiadała Helenka, była sięgająca prawie do kostek wełniana nocna koszula. Serce krajało się Jankowi z żalu na widok siostry, ubranej w obszarpane palto narzucone na nocną koszulę, z nogami owiniętymi w szmaty, stojącej na przeraźliwym mrozie w kolejce po zupę. Raz zaproponował, że stanie za nią. - Proszę cię, pozwól mi to robić - natychmiast usłyszał jej odpowiedź. - Tylko w ten sposób mogę pomóc, a poza tym, ty i tak musisz pracować w lesie. Janek zgodził się, lecz ciągle był niespokojny. Szczi, czyli zupa z kapusty i czarny chleb, stanowiły całe ich wyżywienie. Zupę wydawano rano, przed rozpoczęciem pracy, i wieczorem. Tylko szczęśliwcom udawało się w niej znaleźć kawałek kapusty. Więźniowie otrzymywali talony za pracę i posługiwali się nimi przy zakupie racji zupy i chleba. Zajęcie miejsca w kolejce na dwie lub więcej godzin przed otwarciem kuchni było koniecznością. O czwartej lub piątej rano setki ludzi stały na mrozie, przepychając się, klnąc i narzekając. Każdy chciał dostać porcję cienkiej zupy, wiedząc, że wystarczy jej tylko dla kilku pierwszych setek i, że talony, wydane jednego dnia, nie będą ważne następnego. Obiad Janka składał się z kawałka chleba. Niezależnie od tego, jak bardzo chciał ochronić go przed zimnem, na czas obiadu był zawsze zamarznięty. Każdego dnia robotnicy rozpalali ognisko, nadziewali kawałki chleba na kije i trzymali nad ogniem. W rezultacie zewnętrzna warstwa chleba paliła się, podczas, gdy jego środek pozostawał zamarznięty i od tej sprawy zwykle dostawali dotkliwego bólu żołądka. Chleb! Wydawało się, że jedynym tematem rozmów był chleb. - Pamiętasz Antoni - pytała babka - jak piekłam chleb z mąki, którą przywoziłeś z Bostynia? - Pewnie, że pamiętam, ale nie torturuj mnie, wiesz, jaki jestem głodny. - Pamiętasz, jak chodziliśmy na mokradła, zajadając pszenny chleb z dżemem? - pytała Marysia Janka. - Och, to był taki dobry chleb - wzdychała. - Proszę, przestań! - śliniąc się wołał Janek. Codziennie słyszał podobne historie od drwali, w stajni od Olgi Stepanownej, od dzieci w korytarzu ich baraku. W biurze obozowym wisiała dzienna lista, ukazująca, które brygady wykonały przydział pracy, a które nie. Więźniowie byli stale ponaglani do coraz większego wysiłku. "Ci, którzy nie pracują, nie jedzą", głosił slogan wypisany w obozowym biurze na wielkiej tablicy. * * * Bliska więź, jaka nawiązała się między Jankiem a Czudakiem, dawała chłopakowi poczucie wiary w siebie. W uznaniu za dobre usposobienie konia, jego inteligencję i oddanie, Janek traktował go łagodnie i bardzo o niego dbał. Olga Stepanowna spostrzegła, że chłopak jest jedynym woźnicą, który czyści konia co wieczór i tak jej się to spodobało, że potajemnie zwiększyła Czudakowi racje owsa. Ruch i dodatkowe jedzenie podreperowały zdrowie konia; stał się silniejszy i żywszy. Każdego ranka witał Janka wesołym rżeniem i grzebaniem kopytem. Olga Stepanowna, która wydawała się kochać konie ponad wszystko, okazywała zadowolenie, klepiąc na przemian to futrzaną czapkę Janka, to końską grzywę. A wszystkiemu towarzyszył nieprzerwany strumień zwyczajowych przekleństw. Siedemnasty marca został dla Janka pamiętnym dniem. Zaczął się jak każdy inny, z wyjątkiem tego, że poranek był zimniejszy niż zazwyczaj. Koło południa wiatr nagle przybrał na sile i zaczął padać śnieg. Pod koniec dnia lekki opad zamienił się w zawieję. Olga Stepanowna powiedziała Jankowi, że buran, największy postrach na Syberii, przyczynił się do wielu śmiertelnych wypadków w obozie. "W 1938 roku zabił dziewięcioro ludzi - mówiła - i tyle samo koni". Tego dnia pozwolono woźnicom pójść do domu godzinę wcześniej. Ale, jak się Janek wkrótce przekonał, to i tak było za późno. Pojął prawdziwe znaczenie opisu buranu, przedstawionego mu przez Olgę Stepanowną, jak tylko wydostał się z zacisza lasu. Ostre, lodowe płatki śniegu, pędzone przez przenikliwie zimny, wyjący wicher, zacinały z siłą, która Janka zaskoczyła i przeraziła. Gwałtowność burzy zredukowała widoczność do zera. Było tak, jakby ogromna, niesiona przez samego diabła ściana śnieżna waliła się na chłopaka i zwierzę. Wiatr zatrzymał Czudaka. Dla ratowania samego siebie, koń zniżył łeb i schował go w śnieg. Janek siedział bez ruchu na saniach, bezsilny wobec wyjącego wichru i przeszywającego zimna. Ból spowodowany przez mróz stopniowo ustępował miejsca błogiemu odrętwieniu. Jankowi zachciało się bardzo spać. Ujrzał siebie samego idącego przez łąkę za Zamoszem. Dzień jest ciepły i słoneczny. Janek idzie po konia. Koń, zobaczywszy chłopaka, rży uszczęśliwiony. Zawsze rży na widok Janka, lecz dziś wydaje się rżeć głośniej. Janek otwiera oczy na dźwięk końskiego rżenia. - O, Boże - wykrzyknął - to Czudak! Zepchnął futrzaną czapkę na tył głowy, wystawiając na wiatr twarz i oczy. Lodowe płatki śniegu zakłuły jak igły. Zszedł z sań i zapadł po pas w śniegową zaspę. Rzucił się do przodu, próbując dotrzeć do konia. Czudak był prawie cały przykryty śniegiem i jego uciążliwe postękiwanie wskazywało na to, że jest u kresu wytrzymałości. Janek wiedział, że jeśli nie zadziała natychmiast, zwierzę zdechnie. Szlochając z wściekłości i rozpaczy, uporał się jakoś z wyprzężeniem konia. Chwytając oburącz koński ogon, wołał najgłośniej jak mógł: - Dawaj, Czudak! Czudak wydostał się z zaspy i z wysiłkiem parł przez głęboki śnieg. Janek, oślepiony, trzymając się kurczowo końskiego ogona, zdał się na instynkt zwierzęcia wierząc, że doprowadzi ich szczęśliwie do domu. Wicher smagał go po twarzy i chłopak usiłował jedną ręką nasunąć czapkę z powrotem na głowę. Stracił grunt pod nogami i druga ręka ześliznęła mu się z ogona Czudaka. Zamachał rozpaczliwie przed sobą obu rękami w poszukiwaniu konia, lecz stracił zupełnie równowagę i wpadł twarzą prosto w śnieg. Nie widział nic poza wirującymi płatkami śniegu i nie miał zupełnie pojęcia, gdzie znajdują się baraki. Zrobił wysiłek, aby stanąć na nogi, lecz były zbyt zdrętwiałe. Po kilku rozpaczliwych próbach wpadł w głęboką zaspę z puszystego śniegu. Zastanawiał się, jak długo tak leżał, gdy nagle poczuł delikatne szturchnięcie i usłyszał znajome parsknięcie. Z trudem uniósł się na kolana i wyciągnął ręce w kierunku, skąd pochodził dźwięk. Napotkał koński kark i, trzymając się grzywy, powoli stanął. Był zbyt słaby, by dosiąść Czudaka, więc zacieśnił uścisk na jego grzywie i ponaglił do przodu. Ręce ześlizgiwały mu się z końskiego włosia i Janek wiedział, że nie będzie w stanie długo tak się utrzymać. Lecz wiedział również, iż od wytrwałości zależy jego życie. Więc, zbierając w sobie całą siłę, na jaką mógł się zdobyć, usiłował za wszelką cenę nie puścić grzywy. Potem wszystko nagle zaszło mgłą i uczuł, że wpada w miękką, puchową pierzynę. Czudak ponownie szturchnął go pyskiem, lecz tym razem chłopak nie zareagował. Na szczęście dla nich, znajdowali się już zaledwie dwadzieścia metrów od stajni i Olga Stepanowna, usłyszawszy rżenie konia, odnalazła i przyniosła Janka do środka. Kiedy chłopak obudził się, spostrzegł, że leży na posłaniu z siana. W nikłym świetle lampy uśmiechała się doń twarz Olgi Stepanowny. - Dziękuję wam - wymamrotał. - Podziękuj Czudakowi, nie mnie - odpowiedziała, masując mu nogi ogromnymi rękami. `nv Rozdział Iii (cd.) * * * Dni mijały powoli. Zima niezmiennie trzymała obóz w okowach. Choć nadszedł kwiecień, ciągle było tak zimno jak w marcu. Gdy pytano Rosjan, jak długo trwa u nich zima, z zadowoleniem odpowiadali, że "dwanaście miesięcy, a całą resztę stanowi lato". Taka odpowiedź przekonała Platera, o ich szczególnym poczuciu humoru. - Słuchaj - powiedział ze złością do Janka - któregoś dnia zapytałem jednego z Rosjan, jak wygląda życie gdzie indziej w Związku Sowieckim. I wiesz, co mi powiedział? "Tutaj czy gdziekolwiek indziej w Związku Sowieckim żyje się dobrze... Przeżyjesz, tylko nie będziesz mógł pieprzyć kobiet". Plater splunął z niesmakiem. - Co on, do licha, chciał przez to powiedzieć, Plater? - zapytał Janek niewinnie. - Nie wiem, ale myślę, że próbował mi powiedzieć, że życie w jego kraju nie jest tak dobre, jak niektórzy sądzą - odpowiedział Plater, odwracając głowę, aby ukryć śmiech. Większość Rosjan, których spotykali, była przyjaźnie do nich nastawiona i zazwyczaj udzielała odpowiedzi na pytania o życie w Związku Sowieckim. Jednakże, za każdym razem, gdy pytano ich, dlaczego wylądowali w obozie Nuchto-Ozjero, wszyscy, oprócz Olgi Stepanownej, milczeli. Nie było sposobu, który zmusiłby ich do odpowiedzi na to pytanie. - Dziwne - zauważyła Marysia, gdy pewnego wieczora Janek powiedział rodzinie o swoich spotkaniach z Rosjanami - Rosjanki, oglądając moje palto, prawie podarły mi je na strzępy - dodała. - Nie wiedziały o tym, że jest to stare palto babci - zaśmiał się Janek. - Biedaczki - westchnęła babka. - Niektóre z nich nigdy nie widziały niczego oprócz watowanych palt, spodni i walonek. - Czy powiedziały, dlaczego zostały tu przywiezione? - spytał Janek. - Nie! A pytałam je o to wiele razy - odpowiedziała babka. - Zabawne, co? - Biedni ludzie - stwierdził dziadek z żalem w głosie. - Dałam jednej z kobiet starą chustkę - powiedziała Helenka - i ona pocałowała mnie w rękę. - Biedactwa - westchnęła Marysia. Plater, mimo przydziału ciężkiej pracy, bywał częstym gościem w baraku Janka. Rozłożony jak najwygodniej koło pieca, mówił o swoich filozoficznych przemyśleniach. Pewnego wieczora pod koniec marca, w czasie wizyty u rodziny Janka, zadziwił ich, oznajmiając: "Mam zamiar niedługo uciec". - Co? - wykrzyknęli. - Uciec? - Tak jak słyszeliście. Uciec! - Dokąd? - zapytał Janek. - Do Polski, a gdzie? Dziadek Janka, zazwyczaj zbyt słaby, by brać udział w rozmowie, przemówił: - Ale Polska jest pod tymi parszywymi Niemcami! - Cóż, Niemcy, nie Niemcy, jest to jednak nasz kraj. Chciałbym walczyć, nawet jakbym miał zginąć w walce. Lepiej umrzeć we własnym kraju, niż zgnić tutaj. Janek przyjrzał się przyjacielowi. Krótkie palto Platera niezupełnie ochraniało chude ciało. Miał rzadką brodę i bladą, wymizerowaną twarz. Na przekór marnemu zdrowiu, jego oczy gorzały z determinacji. - Nie mogę już tego znieść - wykrzyknął Plater tak głośno, że Janek przestraszył się, iż usłyszy go ktoś na korytarzu. - Mówię wam, już nie mogę! Janek nie był pewien, ale wydawało mu się, że widzi łzy w oczach przyjaciela. Słyszał, że NKWD zbiło go kilka razy za to, że krytykował komunizm - dokładnie tę filozofię, w którą tak żarliwie wierzył, zanim wyrwano go ze znanego mu życia. Polscy więźniowie ciągle nim pogardzali za to, co w Zamoszu uważali za jego zdradę. - Ten śmierdzący komuch - szeptali - uczy się teraz wszystkiego o bolszewikach, nie? Janek był jedynym, który nie oceniał Platera po pozorach. Pewnego dnia pod koniec kwietnia Plater nie pojawił się w pracy. Z początku nikt tego nie zauważył, więc zapanowało zdziwienie, kiedy NKWD zaczęło przeszukiwać baraki i wypytywać o niego. Po dziesięciu dniach bez znaku życia od Platera Janek zaczął wierzyć, że przyjacielowi udało się zbiec. Jednakże w tydzień później Olga Stepanowna powiedziała chłopcu, że Plater został schwytany, straszliwie pobity i zamknięty w jednym z więzień w Gorkim. Niewiele później Janek rozchorował się na "kurzą ślepotę" i widział wyłącznie przy jaskrawym świetle. W ciągu długiej, arktycznej nocy przez pewien czas pozostawał niewidomy. Rosyjska lekarka orzekła, że jego ślepota spowodowana jest "awitaminozą", niedoborem witamin, na co poradzić może tran, a ten jest niedostępny. - O, mój Boże - lamentował zrozpaczony - przestaję widzieć, staję się ślepy! Myśl o utracie wzroku przerażała go. "Co się stanie ze mną, a co gorsza... z moją rodziną?" - myślał, zlewając się potem mimo zimnego, północnego wiatru. "Jeżeli oślepnę... - szeptał sam do siebie - nie będę mógł pracować. To oznacza pół racji chleba mniej... O, Boże, proszę, nie odbieraj mi wzroku" - modlił się. Przeżywał katusze, idąc na ślepo do stajni ścieżką wydeptaną w śniegu. Latarnie w stajni, choć przyćmione, dawały tyle światła, aby mógł odszukać Czudaka i wyprowadzić go na zewnątrz. Potem miał już tak dużo doświadczenia, że był w stanie zaprząc konia do sań bez używania wzroku. Dalej wszystko zależało od Czudaka, który prowadził Janka w głąb lasu, gdzie dla cierpiących na tę samą przypadłość paliły się ogromne ogniska. Kiedy sanie zostały załadowane, doświadczone konie umiały same doprowadzić je do punktu rozładunku. W baraku Janka doszło do kilku wypadków śmierci na skutek "awitaminozy". Pewnego wieczora, kiedy Janek już zasypiał, wezwano go do pokoju pięcioro drzwi dalej. Jakaś kobieta, wiedząc, że Janek mówi po rosyjsku, zawodząc, że jej mąż umiera, gorączkowo błagała, aby wezwał lekarza. Janek poszedł zobaczyć, co się dzieje z chorym. Kobieta uniosła latarnię i w jej świetle Janek zobaczył mężczyznę na pryczy, leżącego pośród czworga dzieci w wieku od pięciu do dwunastu lat. Spoczywał nieruchomo, a jego duże rozgorączkowane oczy skupione były na Janku. Kobieta podniosła postrzępiony koc, poplamiony krwią i brudem. Ku swemu przerażeniu spostrzegł, że mężczyzna pokryty był masą wrzodów, z których sączyła się obrzydliwa, zielonkawa ropa. Jankowi zrobiło się mdło od smrodu gnijącego ciała. Niektóre z wrzodów były tak głębokie, że odsłaniały gołe kości. Parę nie zajętych skrawków skóry miało kolor niebieski. Z obrzydzenia Jankowi przewróciło się w żołądku i zebrało na wymioty. Wybiegł na zewnątrz tak szybko, jak tylko zdołały go unieść osłabłe nogi. Powietrze było zimne i na szczęście świeże i, gdy po kilku chwilach nudności opuściły go, zaczął biec w kierunku pokoju lekarskiego. Energicznie zastukał w drzwi. Po dłuższym czasie młoda lekarka wpuściła go do środka. Cierpliwie wysłuchawszy jego wybuchu, w geście bezsilności rozłożyła ręce. - Nie możecie nic dla niego zrobić? - błagał Janek. - Chłopcze, takich przypadków jak ten jest tutaj ponad dwieście - odrzekła spokojnie. - I wszyscy umrą? - Tak. - I wy nie zrobicie nic, aby im pomóc?! - Nie krzycz na mnie - powiedziała lekarka, broniąc się. - Idź rozmawiać z administracją obozu! Z NKWD! Z samym Stalinem! To oni robią wszystko, abym nic nie mogła zaradzić. Nagle odwróciła się i Janek zauważył, że ukradkiem wyciera oczy rogiem białego fartucha. - Czterdziestu trzech umiera z powodu groźnych odmrożeń. Normalnie pomogłaby amputacja, ale... - wskazała gestem pokój. Janek rozejrzał się wokoło i uświadomił sobie, że nie ma w nim żadnych butelek z lekarstwami, żadnych instrumentów ani środków pierwszej pomocy. Z wyjątkiem pojedynczego łóżka, w pokoju nie było niczego, co wskazywałoby na to, iż jest to izba chorych. - Doktorze, możecie przynajmniej pójść do tego człowieka i po prostu... pobyć tam przez chwilę? Proszę... Lekarka nie odpowiedziała. Stała pośrodku pokoju dla chorych i patrzyła na Janka. On poczuł się bardzo nieswojo pod jej spojrzeniem, więc szurając nogami wymamrotał, że musi już iść. Gdy złapał ręką za klamkę, powiedziała: - Przyjdę tam za chwilę, malczik... Jaki to numer baraku, osiemnaście?, pokój 5... będę tam... Acha, a jak twoja kurza ślepota? - Źle, pani doktor, coraz gorzej. Czy stracę wzrok? - Nie w ciągu dnia - odpowiedziała. Przez dłuższą chwilę popatrzyła na Janka w zadumie. - Przyjdź jutro, to znajdę dla ciebie trochę tranu - powiedziała cicho. - Około dwunastu łyżek powinno cię wyleczyć. - Więc jednak macie tran - zauważył Janek. - Tak, mam, ale nie dla więźniów. - Dla komisarzy? - Proszę, idź teraz. Przyjdź jutro, a pomogę ci. Obiecuję. Wizyta Janka w pokoju umierającego mężczyzny i obraz jego cierpienia wzbudziły w chłopcu przerażenie. Znał już ten rodzaj choroby i wiedział, że kurza ślepota jest jej pierwszym etapem. Wyszedłszy z baraku lekarki, stał na zewnątrz, nieczuły na kąśliwy, północny wiatr. Wyobraził sobie siebie leżącego na pryczy i ujrzał swoje wolno rozkładające się ciało: najpierw nogi, potem nos i uszy, aż w końcu wszystko razem. Jego silne, młode serce nieprzerwanie pompuje krew, utrzymując go przy życiu dla samego cierpienia. Obrzydliwie śmierdząca ciecz sączy się z jego wrzodów i rozlewa po pryczy, ale wtedy on już jest całkowicie ślepy. Nie widzi nic, lecz słyszy szept i łkanie sióstr i dziadków. Potem, wkrótce po jego śmierci, przyjdzie kolej na nich; wszyscy poumierają z głodu. Utkwił przepełnione łzami oczy w ciemnym, obojętnym niebie. - Boże - modlił się - ratuj mnie... abym mógł im pomóc. Daj mi odwagę i siłę. Gwałtowny powiew wichru uderzył go w plecy z taką siłą, że aż popchnął do przodu. Nie chcąc jeszcze wracać do baraku, błądził po omacku po obozie, aż znalazł się przed stolarnią. Zaciekawiony, kto do tej pory wali młotkiem, wszedł do środka. Na nocnej zmianie pracował tylko jeden stolarz, Rosjanin, którego Janek poznał wcześniej. - Czego szukasz, młody człowieku? - zapytał stolarz. - A, niczego. Spacerowałem sobie, a na dworze jest zimno, i... zobaczyłem światło w stolarni... - No, to rozejrzyj się, jak chcesz - zachęcił go ruchem ręki przyjaźnie usposobiony Rosjanin. Janek zwrócił uwagę, że w stolarni znajdują się zaledwie dwa rodzaje rzeczy: połamane sanie i z grubsza obrobione drewniane trumny. Stojące rzędem trumny różniły się rozmiarami, lecz większość z nich - miała nie więcej niż około stu kilkudziesięciu centymetrów długości. I było ich tak dużo! Myśli Janka zawędrowały na pobliski cmentarz, gdzie widywał wiele tych trumien, wystających z zamarzniętej na kość ziemi. Jego nastrój nie mógł już być gorszy. * * * Dni mijały na wykonywaniu ciężkiej pracy w straszliwym zimnie. Noce były niewiele lepsze. Ogromne ilości śniegu, przejmująco zimne wichry i skute lodem jezioro Nuchto nie przynosiły oznak wiosny. Ubrania całej rodziny zamieniły się w żałosne strzępy i należało wątpić, by przetrwały do lata. Dla Janka najgorszym momentem z całego dnia był ranek, kiedy wszystkich budził ze snu donośny i uporczywy dźwięk gongu. Leżał na pryczy i nie miał ochoty wstawać, choć wiedział, że musi. Od tego zależało ich życie. Dreszczem przeszywały go ciemności i dźwięk wyjącego wiatru, mroźnego i przenikającego do szpiku kości. Zaduch w pomieszczeniu, spowodowany przez brudne ubrania, ich własne ciała i pluskwy, wydawał mu się w takich momentach błogosławieństwem. Z jaką przyjemnością poleżałby jeszcze w łóżku przez dwie lub trzy minuty dłużej! W wyobraźni widział siebie samego brnącego do stajni poprzez śnieżne zaspy, trzęsącego się z zimna i głodu. Stajnia, Czudak, Olga, a potem las - ciężka praca nad załadunkiem i rozładunkiem sań, następnie, znowu po ciemku, droga z powrotem do obozu. Dziś, jutro, pojutrze. Pamiętał jak kierownik obozu mówił: "Praca albo śmierć. Nie ma dla was powrotu do Polski. Wszyscy tu zemrzecie. Tu jest wasz dom". "Ale - myślał wstając z pryczy - musi być jakaś iskra nadziei. Tak ja przynajmniej myślę". Janek wiedział, że niektórzy zesłańcy otrzymują listy od znajomych, ciągle jeszcze mieszkających na terenach, które niegdyś były Polską. "Miejcie nadzieję - usilnie przekonywały słowa listów - że ciotka Franciszka i ciotka Agnieszka przyjadą do nas niedługo". Były to zakodowane listy, które miały zmylić rosyjskich cenzorów. "Franciszka" oznaczała Francję, Agnieszka odnosiła się do Anglii. "Wuj Samuel przybędzie na pomoc statkiem". Nawet dziecko wiedziało, kim był wuj Samuel. Wiedział o tym również cenzor, który, zmęczony naiwnością szyfru, dodał do jednego z listów własny komentarz: "Może i tak będzie - dopisał - że ciotka Franciszka i ciotka Agnieszka, a nawet sam wuj Samuel odwiedzą was któregoś dnia, ale zanim to się stanie, zostaniecie wszyscy pogrzebani w wiecznej, syberyjskiej zmarzlinie". "Może cenzor ma rację - pomyślał Janek z zaciśniętymi wargami - ale ja wam jeszcze pokażę, zanim mnie pogrzebiecie". Janek, podobnie jak wielu więźniów, tak naprawdę nie wierzył, żeby mieli być uwolnieni przez aliantów; ale, kto wie? Jednak, po usłyszeniu tych wiadomości, jakoś łatwiej było walczyć z monotonią i uciążliwością codziennego obozowego życia, znosić ponury widok pobliskiego cmentarza, wytrzymać przejmujące zimno i wieczny głód. Pewnej nocy, pod koniec kwietnia, Taborowie, osłabieni, głodni i zmarznięci, siedzieli na pryczach. Janek próbował czytać książkę o Międzynarodówce Komunistycznej. Nie interesował go międzynarodowy ruch komunistyczny, ale była to jedyna lektura, dostępna w Czerwonym Zakątku świetlicy. "Krasnyj Ugołok - pomyślał pogardliwie - przeklęta świątynia ku czci Lenina i Stalina!" Helenka zajmowała się liczeniem pluskiew, a reszta rodziny snuła własne przemyślenia. Przerwał im Franek Wojek, dawny listonosz w Zamoszu, wdowiec, ojciec siedmiu córek. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, aby pojąć cel odwiedzin. Przyszedł poprosić o pomoc w pochówku najmłodszej córeczki, która zmarła na szkorbut. Janek poszedł za nim do pomieszczenia, gdzie wokół małej trumny zgromadziło się sześć pozostałych, małych dziewczynek. Wojek przewiązał sobie w pasie długi sznurek i kazał dzieciom trzymać się go mocno. "Kurza ślepota - pomyślał Janek. - On nie chce, aby dzieci pogubiły się po ciemku". Mała, żałosna procesja wyszła w zimną noc, by pochować zmarłe dziecko. W ciągu kilku najbliższych miesięcy na zaśnieżonym cmentarzu Janek pomagał Wojkowi w pochówku jednego dziecka po drugim. Chłopak nigdy nie widział, aby ojciec uronił łzę, tylko po każdym pogrzebie stawał się starszy i bardziej siwy. Pewnego dnia jakiś mężczyzna znalazł Wojka leżącego na cmentarnej ziemi. Po jego lewej stronie stało siedem surowych krzyży znaczących groby córek. On sam też był martwy. Osiemnastego maja, dzień osiemnastych urodzin Marysi, Janek, wbrew otaczającemu ich smutkowi, postanowił uczcić w sposób dla siostry szczególny. Marysia pracowała siedem dni w tygodniu, ładując i przewożąc kłody, co w połączeniu z niedożywieniem i ciągłym przebywaniem na zimnie spowodowało, iż wyglądała jak szkielet. Tylko ogromne, brązowe oczy zostały śladem jej dawnej urody. Wieczorami wlokła się na żałosną, zimną pryczę, bez zaprzątania sobie nawet głowy zdjęciem ubrania lub zjedzeniem na wpółzgniłej zupy. Jedenastoletnia Helenka wzięła na siebie obowiązek opiekowania się Marysią i umierającymi dziadkami. "Marysiu, jedz, proszę cię - błagała siostrę, klęcząc przed nią. - Na Boga, przełknij łyk zupy". Wielkie utrapienie Helenki i ich wszystkich stanowiły wszy. Znajdowały się wszędzie: we włosach, w ubraniu, a nawet pod skórą. Ciało dziewczynki pokrywały też ślady i strupy po ukąszeniach pluskiew. W obozie nie było mydła. Nie mogli się nawet umyć w ciepłej wodzie, gdyż nie mieli miednic ani balii. Nie prane ubrania, nie myte ciała i brak jakichkolwiek środków odkażających, wszystko razem przyczyniało się do nieznośnego smrodu w barakach. Osiemnastego maja Janek zwlekał z opuszczeniem stajni, aż wyszli z niej ostatni woźnice. Chciał porozmawiać z Olgą Stepanowną, która Marysię znała i lubiła. Kiedy powiedział jej o urodzinach, oparła się o ściankę boksu i popadła w zadumę. W końcu przemówiła. - A to bieda, malczik. To piekło na ziemi! I nic nie można zrobić. Ty nic nie masz, ja nic nie mam w tym przeklętym, pierdolonym, diabelnym obozie i w całej pierdolonej, diabelnej Rosji! - Ciii, cii - prosił Janek. - Ktoś może was usłyszeć. - Ja ich pierdolę! Janek, pierdol ich! Już mi wszystko jedno. Przez całe moje przeklęte życie nie byłam niczym innym niż niewolnikiem - ciągnęła tyradę. Janek jej nie przerywał. Nagle Olga wykrzyknęła: - Mam! - Co macie? - spytał Janek, zadziwiony nagłą zmianą jej nastroju. - Oczywiście, ale jestem głupia! Chodź tutaj, malczik, chodź bliżej - szepnęła. - Powiedziałam ci, że nie mam nic dla twojej siostry, prawda? - Tak, tak powiedzieliście - odpowiedział Janek. - No, ja nic nie mam, ale ta pieprzona stajnia coś ma - powiedziała z uśmiechem. - Co takiego ma stajnia? - Owies, ty durny! Owies! Konie nie będą miały nic przeciwko temu, że wezmę im trochę owsa dla twojej biednej siostry. Owies jest pożywny - ciągnęła - i można z niego zrobić owsiankę... Wyszukam ci puszkę do gotowania. Janek nie był pewien, jak przerobić owies na mąkę, więc zapytał o to Olgę Stepanowną. - Nie potrzebujesz mąki! Po prostu ugotujecie ten cholerny owies, okrasicie smalcem i będziecie mieć dobre jedzenie. - A skąd ja wezmę smalec? - zapytał Janek. - Tu nikt smalcu nie ma. - Znam kogoś, kto ma - powiedziała Olga posępnie. - Komisarz. - Komisarz? On wam nie da smalcu. - Da? Ten łajdak nie podałby kropli wody swojej umierającej matce. - Więc jak? - Więc - Olga uśmiechnęła się łobuzowato - zarekwirujemy smalec jemu. Janek był zarówno podekscytowany, jak przerażony. Ukraść coś komisarzowi? To oznaczało pluton egzekucyjny, albo w najlepszym przypadku 30 lat w łagrze. Naradzali się długo szeptem, przy czym Olga musiała zniżyć głowę o pół metra, aby Janek mógł usłyszeć, co mówi. NKWD zajmował cały barak, w którym umieszczono także biura komendanta i komisarza, pokoje do przesłuchań, skład broni i świetlicę. Pomieszczenia mieszkalne komendanta i komisarza znajdowały się w innych barakach. Olga Stepanowna była w kwaterze komisarza dwa razy, więc powiedziała Jankowi: "Znam rozkład legowiska tego łajdaka. W czasie mojej pierwszej bytności ten czort próbował mnie zastraszyć, twierdząc, że źle pracuję w stajni i że jestem zbyt dobra dla polskich woźniców. "Wy, towarzyszko stajenna, nie macie się socjalistycznie wystarczająco na baczności" - powiedział. Diabli wiedzą, co chciał przez to wyrazić, ale wszystko jedno, kazał mi znowu przyjść przedwczoraj po pracy. Ten przebrzydły łajdak czekał na mnie. Jego stół zastawiony był wszelkiego rodzaju jedzeniem. Jasiu, mówię ci, było tam wszystko, czego dusza zapragnie. Kiełbasa, szynka, masło, cukier, herbata i dużo wódki". - I co? - dopytywał Janek niecierpliwie. - Nic. Najadłam się jak świnia, dużo wypiłam, a potem chciałam sobie iść. - A co on na to? - To, co zwykle. Mówił, że mnie kocha i że będzie dla mnie dobry. A potem, przy drzwiach, zupełnie go odmieniło. Straszył mnie zesłaniem do łagra, zaklinał się, że mnie zabije własnymi rękami. Olga zamyśliła się, a po chwili dodała: - Janek, ja nie jestem dziewicą, spałam tutaj z wieloma mężczyznami, ale pójść do łóżka z tym cholernym świnią, który do tego wszystkiego zbił mnie parę lat temu - nie! O, nie, to nie ze mną. Tej nocy, około dziesiątej, Olga Stepanowna i Janek zakradli się do kwatery komisarza. - Uważaj na patrol milicyjny! - Olga ostrzegała go. - Powinni być po przeciwnej stronie obozu, ale nigdy nic nie wiadomo. Niebo było zachmurzone i noc ciemna choć oko wykol. Mieli nadzieję, że ciemność będzie grała na ich korzyść. W każdym razie zaplanowali działać szybko, aby udaremnić komisarzowi możliwość rozpoznania któregokolwiek z nich. Janek, z dziko bijącym sercem i potem spływającym po twarzy, stał ukryty za rogiem baraku. Olga rzuciła żwirem w drzwi. Komisarz, ubrany w grubą bieliznę, powoli uchylił drzwi, ale nikogo nie dojrzał. I popełnił błąd wychodząc na zewnątrz. Młotek do sań w ręku Olgi spadł mu na głowę, rozciągając go jak długiego na ziemi. Janek podbiegł do wspólniczki i oboje przekroczyli ciało komisarza. Olga zaprowadziła go do spiżarni obok kuchni, gdzie zapaliła zapałkę i Janek ujrzał bogactwa, które przyszli ukraść. Znajdowały się tam stosy smalcu, dwa wielkie bochenki chleba i ponad tuzin butelek wódki Moskowskaja. Olga Stepanowna chwyciła bochenek i podała go Jankowi, drugi zniknął pod jej koszulą. To samo zrobiła ze smalcem. Po drodze do wyjścia złapała butelkę wódki i włożyła ją do kieszeni. Kiedy przestępowali ciało komisarza, ten zajęczał i spróbował się podnieść. - Uciekaj - wyszeptała Olga. - Biegnij do domu, ale okrężną drogą. No już! Janek biegł najszybciej w całym swoim życiu i zanim usłyszał strzały, był już w bezpiecznej odległości. Obudził rodzinę i razem przygotowali ucztę - jedyną ucztę, jakiej mieli kiedykolwiek zakosztować w Związku Sowieckim. Janek usadowił się blisko pieca i zaczął łapczywie pochłaniać zdobycz. Dziadek jadł powoli, jak gdyby robił to wbrew swojemu poczuciu sprawiedliwości i chłopak poczuł wyrzut w jego spojrzeniu. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale babka uciszyła go wzrokiem. Marysia i Helenka nie okazywały oznak wyrzutów sumienia; z wypchanymi policzkami, uśmiechając się do siebie, jadły z takim samym zapałem jak brat. W międzyczasie komisarz odzyskał przytomność i, drżąc z zimna, wpadł do baraku. Zawadził o krzesło i wywrócił się, uderzając głową o szafkę. Zamroczony, leżał na podłodze, a kiedy ponownie przyszedł do siebie, doczołgał się do stołu i nacisnął guzik alarmowy. W ciągu kilku minut pokój zaroił się od ludzi NKWD. Niektórzy z nich, widząc szefa w bieliźnie, z trudnością powstrzymywali się od śmiechu. Komisarz, wyczuwając to, uniósł się i obrzucił ich stekiem wyzwisk. Rzadko kiedy Nuchto-Ozjero było świadkiem takiego poruszenia. W poszukiwaniu chleba i wódki ludzie NKWD sprawdzali każde pomieszczenie we wszystkich barakach zamieszkałych przez więźniów. O czwartej nad ranem zjawili się w pokoju Janka, przewrócili do góry nogami wszystkie zawiniątka i torby, ale nic nie znaleźli. * * * Dwudziestego maja Aram Wisarjanowicz, komendant NKWD obozu Nuchto-Ozjero, wielokrotnie odczytywał list, który właśnie został mu doręczony przez specjalnego kuriera. Im bardziej się weń wczytywał, tym mniej mu się on podobał. List przyszedł od komisarza Komitetu Centralnego NKWD z Moskwy. Kątem oka zerkał na swojego zastępcę, Iwana Wasiliewicza, komisarza politycznego, który trzymał w ręku podobny list. "Acha! - pomyślał z pewną dozą satysfakcji - więc ten łajdak też dostał list". Wisarjanowicz nienawidził Iwana Wasiljewicza; wiedział, że ten go szpieguje. On, oczywiście, także śledził komisarza, ale to było co innego. List był krótki; nakazywał stawienie się w kwaterze NKWD w lewym skrzydle więzienia na Łubiance w Moskwie. Wzdrygnął się na myśl o więzieniu. Zbyt długo siedział w tych sprawach, aby nie wiedzieć, że takie wezwanie zapowiada coś niedobrego. Pamiętał wszystkich kolegów po fachu, wezwanych do kwatery, o których potem słuch zaginął. "Zabici strzałem w tył głowy lub gniją aż do śmierci na Łubiance" - wnioskował ze smutkiem. Ponownie rzucił okiem na komisarza, nie mogącego spokojnie usiedzieć na krześle. "Ten łajdak sra w gacie" - pomyślał komendant. * * * Spotkanie odbyło się dwa tygodnie później w dużej sali kwatery NKWD. Aram Wisarjanowicz, rozejrzawszy się wokoło, obliczył, że sala może pomieścić przynajmniej dwa tysiące ludzi. "Ogromna, jak Mać Rosija" - powiedział sam do siebie z mieszaniną podziwu i strachu. Zauważył, że prawie każde krzesło było zajęte. Przyszedł wcześniej, niż należało, by wpasować się w pobliże środka sali. Wiedział z doświadczenia, że na czas zebrań centralna część sali jest zazwyczaj miejscem najbezpieczniejszym. Ci z przodu ryzykują bycie obserwowanymi z podium. Jeżeli podczas częstych i długich chwil przeznaczonych na aplauz przestaną zbyt szybko bić brawo, ich nazwiska zostaną zanotowane i później będą poproszeni o wyjaśnienie, dlaczego nie podobała im się przemowa. Mogą skończyć na Łubiance. Jeżeli zaś będą bić brawo zbyt długo, mogą być oskarżeni o podlizywanie się i nieszczerość. Siedzący z tyłu są tchórzliwi lub nielojalni; ci obawiają się, że siedząc zbyt blisko podium, mogą się mimowolnie zdradzić. Aram Wisarjanowicz rozejrzał się ukradkiem po sali i popatrzył na setki mężczyzn ubranych w mundury koloru błota i zieleni. Większość z nich paliła jeden papieros za drugim. Na podwyższeniu, za długim stołem, siedziało czterech umundurowanych mężczyzn. Krzesło pośrodku było puste. Po pół godzinie ciszy, przerywanej sporadycznymi kaszlnięciami, mężczyźni na podium poderwali się na baczność i cała widownia poszła za ich przykładem. Z ukrytych, bocznych drzwi wyszedł na scenę niski mężczyzna mający na sobie cywilne ubranie. Robił wrażenie skromnego, lecz bardzo pewnego siebie. Nic w jego wyglądzie zewnętrznym nie wyróżniłoby go w tłumie z wyjątkiem ciemnych, przeszywających oczu. Aram Wisarjanowicz odniósł nieprzyjemne wrażenie, że wzrok mężczyzny spoczywa na nim, czytając w jego myślach. Poczuł, że jego twarz oblewa rumieniec. Laurenty Beria, najwyższy komisarz potężnego NKWD, zajął miejsce centralne. Jak wiedziało każde dziecko w ZSRR, był on na Kremlu drugim po Stalinie. Był także jedynym człowiekiem w rządzie, którego "słoneczko narodów" darzyło całkowitym zaufaniem. Tylko Beria mógł dowolnie wchodzić do osobistych apartamentów Stalina lub do jego biura. Dyktator, żyjąc w ustawicznym strachu o swoje życie, podejrzliwy i na poły obłąkany, wymyślał okrucieństwa - i miliony ludzi żyły w terrorze. Beria udowodnił swą lojalność wobec Stalina poprzez ślepe wykonywanie jego rozkazów, niezależnie od stopnia ich brutalności. Było to długie zebranie, przerywane częstymi wybuchami oklasków. Wysłuchali przewlekłego wykładu jakiegoś eksperta na temat ekonomii. Główne zagadnienie jego przemowy stanowiła informacja, że pomimo dziesięcioprocentowego wzrostu liczby zesłańców przywiezionych z ostatnio zajętych przez Rosję terenów, produkcja drewna i wydobycie minerałów wzrosły zaledwie o dwa procent. W sektorze rolnictwa nie zanotowano żadnej poprawy. Jedynym pozytywnym rezultatem był znaczny wzrost długości budowanych torów kolejowych. Po wysłuchaniu referatu, Laurenty Beria winą za zaistniałą sytuację obciążył całe zgromadzenie. - Nie zdołaliście w pełni wykorzystać danego wam potencjału. Nie wykazaliście się zdecydowaniem i wolą konieczną do wymuszenia na wrogach Związku Sowieckiego cięższej pracy. Statystyki ukazują, bez najmniejszej wątpliwości, że większość z was jest zbyt miękka - oskarżał. W odpowiedzi nastąpiły gromkie brawa. - Przekazaliście tylko niewielki procent więźniów z obozów pracy do łagrów. Czy chcecie przez to powiedzieć, towarzysze, że te pasożyty są aż tak dobre? - ciągnął. - W łagrach pracują ciężej! Mniej nas kosztują. Kieruję krytykę szczególnie pod adresem komisarzy politycznych. Jesteście moimi oczami i uszami, zawiodłem się na was. Niektórzy z was pożałują tego. Beria nie pozostawiał wątpliwości, iż nie były to czcze pogróżki. Jego poruczenie brzmiało jasno: spodziewano się od nich, że zwiększą terror w obozach, co z kolei miało podnieść produkcję. Aram Wisarjanowicz poczuł odrazę: znowu pożałował, że nie poszedł za radą matki i nie został szewcem. Zaczął się niespokojnie wiercić na swoim miejscu, aż zebranie wreszcie dobiegło końca i razem z zastępcą mógł zapakować się do pierwszego pociągu jadącego na północ. Nie zdziwiło go też zbytnio, gdy w pewnej chwili drzwi przedziału rozsunęły się i zastępca wszedł do środka. Komisarz trzymał w ręku kawałek papieru z wypisanymi na nim nazwiskami. - No, cóż, towarzyszu - powiedział komisarz - postępując zgodnie z radą towarzysza Berii, pozwoliłem sobie na przygotowanie tej listy nazwisk. Gdy reakcją na jego stwierdzenie było milczenie, dodał: - Oczywiście wyrazicie na nią zgodę. Komendant chciał powiedzieć, co myśli o liście i swoim zastępcy, lecz zamiast tego sięgnął po pióro i podpisał papier. Zauważył, że 48 mężczyzn i kobiet z Nuchto-Ozjera ma być aresztowanych i przesłanych do różnych łagrów - niezwykle strzeżonych obozów pracy. Niezależnie od tego, jak bardzo nie cierpiał swego zastępcy, wiedział, że lista owa musiała być zrobiona i polecenie wykonane, gdyż towarzysz Beria potrzebował robotników w kopalniach soli Workuty, w kamieniołomach Krasnojarska, w kopalniach rudy żelaza w Karagandzie, w kopalniach węgla w Krzywym Rogu, na budowie kolei transkaspijskiej i najgorszych ze wszystkiego - kopalniach soli na Kołymie. Wiedział również, że życie ludzi z listy nie jest warte ani kopiejki. "Można je równie dobrze wykreślić na dobre" - pomyślał. Zastanawiając się nad tym, poczuł lekki niepokój. "No, cóż, albo oni, albo my. Nie ma wyboru" - skonstatował. Przymknął oczy i słuchał rytmicznego stukotu kół pociągu w miarę jak posuwali się w kierunku Pliesiecka. Rozdział Iv Dwudziestego czerwca 1940 roku, tuż przed nadejściem świtu, do pomieszczenia Janka wpadło czterech umundurowanych mężczyzn uzbrojonych w karabiny z bagnetami. Jeden z nich chwycił go za włosy i przygwoździł do ściany. Drugi wyciągnął kawałek papieru, podniósł latarnię i przeczytał treść. "Jan Tabor, jesteście aresztowani na mocy ustawy numer 58 Konstytucji Związku Sowieckiego. Macie się natychmiast ubrać i iść z nami". Jego głos był bardzo zasadniczy. Pośpiech i brutalność najścia były tak obezwładniające, że całej rodzinie odebrało mowę. Janek włożył na siebie podarte ubranie i został bezceremonialnie wypchnięty za drzwi, bez możliwości pożegnania się z rodziną. Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Przed barakiem dostrzegł wóz policyjny zaprzężony w dwa konie. Nie był jedynym aresztowanym. Z jego baraku prowadzono do wozu siedmiu innych mężczyzn. - "Czarna wrona" - szepnął ktoś, wskazując wóz policyjny. Janek przypomniał sobie, że czytał gdzieś o czarnych wronach. Używali ich carowie; Sowieci uczynili z nich bardziej wydajny środek przewozu. Aresztowanych mężczyzn wepchnięto do środka. Tym, którzy się zawahali lub opierali, udzielono pomocy w postaci ostrego szturchańca kolbą karabinu. Wewnątrz czarnej wrony było zupełnie ciemno. Więźniowie siedli na podłodze lub gdzie kto mógł. Nikt nic nie mówił. Niektórzy, podobnie jak Janek, byli zbyt zszokowani i przestraszeni. Inni znali obowiązującą w Związku Sowieckim zasadę: im mniej mówisz, tym dłużej będziesz żył. Janek próbował rozpaczliwie coś wymyślić, ale uniemożliwiała mu to nagłość i brutalność aresztowania. Jednakże po około godzinie jazdy uspokoił się na tyle, by z przerażeniem zdać sobie sprawę z sytuacji, w której się znalazł. Dotychczas bowiem słyszał już wiele opowiadań innych zesłańców, którzy doświadczyli podobnych tragedii. Ludzie powiadali, że na niektórych więźniach zabranych z obozów pracy dokonywano egzekucji poprzez strzał w tył głowy. Ci, którym darowano życie, kończyli w kopalniach soli, węgla i w kamieniołomach, gdzie warunki są tak złe, że obóz pracy w Nuchto-Ozjero może się przy nich wydawać niebem. Tacy więźniowie mordowani są jeden po drugim... łamie się im kości, wybija zęby, gniją w więzieniach. Janek nie chciał być rozstrzelany ani zamordowany. Chciał żyć. Musiał żyć. Miał rodzinę, której życie od niego zależało. Musi walczyć - walczyć do ostatka. Poczuł znaczną ulgę i przerażenie opuściło go nieco. Po pięciu godzinach jazdy wóz zatrzymał się. "Pliesieck" - wyszeptał ktoś. Otworzono drzwi i rozkazano im wyjść. Otoczyli ich umundurowani strażnicy i wiedli do pobliskiego pociągu, wyglądającego jak ten, który przywiózł ich do Związku Sowieckiego. Jego wnętrze było jednakże odmienne, pozbawione prycz do spania i pieca na drewno. Jedynie taka sama pozostawała okrągła dziura w podłodze wagonu, służąca za toaletę. Powód braku prycz i pieca stał się wkrótce oczywisty. W wagonie było przewidziane miejsce wyłącznie do stania. Usłyszeli tylko łoskot ciężkiego żelastwa, kiedy zamykano drzwi z zewnątrz. Ci, którzy stali bliżej ścian, donieśli później, że drzwi zostały dodatkowo zabezpieczone drutem kolczastym, aby wykluczyć jakąkolwiek możliwość ucieczki. Stali tam więc przez trzy dni i dwie noce, śpiąc oparłszy się wzajemnie jeden o drugiego, przeklinając Sowietów i siebie samych. - Ty sukinsynu, nie opieraj się o mnie! - Pierdolić ciebie i cały świat! - Matko Boska, módl się za nami... Kilku z nich zemdlało i zostali stratowani tam, gdzie upadli. Przez całą podróż nie dostali ani pić, ani jeść. Najwięcej cierpienia przysparzało pragnienie. Janek próbował nie zwracać uwagi na przepychanie, klątwy, jęki i przystosowywał swoją pozycję przesuwając i dopasowując ciało do danego mu miejsca. Przeklinanie cichło w miarę jak potęgował się smród ludzkich wydzielin. Janek modlił się po cichu, lecz ukojenie, które zwykle odnajdował w modlitwie, opuściło go. W jego myślach panował zamęt, jego umysł przepełniał strach przed nieznanym. "Dokąd oni nas zabierają? - zapytywał sam siebie. - Co się stanie ze mną... i z moją rodziną?" Na myśl o najbliższych poczuł łzy w oczach. "Dlaczego oni muszą tak cierpieć? Co takiego zrobili Sowietom?" - Sowieckie sukinsyny! - wykrzyknął, trzęsąc się z gniewu. - Zapłacicie mi za to, przysięgam! Pociąg jechał dalej, to posuwając się, to stając, szarpiąc i znów podejmując wędrówkę. Trzeciego dnia zatrzymał się i przez dłuższy czas nie ruszał z miejsca. Wcześniej często tak się już działo, więc więźniowie nie zastanawiali się nad tym, aż usłyszeli, że ktoś zdejmuje drut kolczasty i otwiera drzwi. Przez szparę wdarło się słońce, oślepiając tych najbliżej wejścia. - Wygrużaj! - padła komenda. Janek zrobił kilka uważnych kroków i zemdlał. Współtowarzysze pomogli wynieść go z wagonu. Ocknąwszy się zauważył, że wielu więźniów leżało w długim, nieregularnym rzędzie wzdłuż pociągu. Równolegle do tego rzędu, z karabinami w dłoniach, stali niewzruszenie ludzie NKWD. - Pół godziny odpoczynku - zagrzmiał skądś srogi głos. Janek zapadał w niespokojny sen, gdy nagle na nowo pobudził go do życia głos więźnia leżącego obok. - Zbudź się! Zbudź się! - wyszeptał, potrząsając rozpaczliwie Jankiem. Janek spróbował się podnieść, ale miał zbyt słabe nogi i dopiero po kilku próbach udało mu się stanąć. Uformowano z nich dwa długie rzędy i rozkazano im iść. Janek usłyszał charakterystyczne ostrzeżenie, znane niezliczonym tysiącom sowieckich zesłańców: "Jeden krok w lewo lub jeden krok w prawo i strzelam". Świeże powietrze i ruch ożywiły Janka na tyle, że był w stanie przeczytać nazwę stacji. "Wołogda" - głosił napis. "Więc ciągle jeszcze jesteśmy na północy - pomyślał - choć już poza obszarem podbiegunowym". Przepędzono ich przez ogromną bramę, obwarowaną po obu stronach wieżami strzelniczymi. Na każdej wieży stał na posterunku żołnierz z karabinem maszynowym. Podobne wieże rozmieszczono nieregularnie wokół całego ogrodzenia rozległego terenu. Pośrodku placu znajdowało się kilka ponurych budynków z zakratowanymi oknami. Kolumna zatrzymała się. Z któregoś z budynków wyszła grupa żołnierzy i zbliżyła się do więźniów. Jeden z żołnierzy odliczył dziesięciu mężczyzn z przodu kolumny i zaprowadził ich do pierwszego budynku. To postępowanie powtórzono parokrotnie, aż przyszła kolej na Janka. Jego i dziewięciu innych więźniów skierowano do największego budynku w całym kompleksie. Weszli do długiego, wąskiego korytarza, po którego obu stronach znajdowały się ciężkie, żelazne drzwi. Zatrzymano ich przed jednymi z takich drzwi i wszystkim dziesięciu dano rozkaz wejścia do środka. Małe, zakratowane i wysoko umieszczone okno wpuszczało do wnętrza celi bardzo niewiele światła. Celę, niezwykle małą, śmierdzącą, zamieszkiwało już dziesięciu innych ludzi. Nastroje starych więźniów były różne. Niektórych cieszyli nowo przybyli, gdyż mogli powiedzieć coś o świecie zewnętrznym, ale w innych wywoływali gniew, ponieważ musieli teraz podzielić się z tamtymi miejscem. Janka często wzywano na przesłuchania, głównie w nocy. Jego prześladowcy, komisarze polityczni, oskarżali go o aktywną działalność kontrrewolucyjną, uprawianą w obozie pracy Nuchto-Ozjero. "Pogwałciliście ustawę numer 58 Sowieckiej Konstytucji - powiedzieli mu komisarze - i musicie podpisać przyznanie się do winy". Przyznanie się do winy było jednostronicowym dokumentem, stwierdzającym, że oskarżony "aktywnie rozsiewał nienawiść do Związku Sowieckiego i uprawiał sabotaż wobec robotników leśnych w rejonie Pliesieck, należącego do obłasti Archangielsk w ZSRR". Janek nie rozumiał żadnego z tych oskarżeń, powiedział im, że jest niewinny i odmówił podpisania dokumentu. - Podpisuj lub zginiesz! - wrzeszczano na niego w trakcie bicia. Po dwóch tygodniach takich przesłuchań, aby uniknąć dalszego bicia, Janek chciał już podpisać papier, ale bał się i był zdezorientowany, ponieważ nie wiedział, co oznaczała ustawa numer 58 Konstytucji. Pewnej nocy, gdy zakrwawiony wrócił do celi, trącił go łokciem jeden ze współwięźniów, w przeciwieństwie do innych, przyjaźnie nastawiony do chłopca i często podtrzymujący z nim rozmowy. - Co, znowu ci dołożyli, malczik? - No, tak. - Kazali ci podpisać to przeklęte przyznanie się do winy? - Tak. - Podpisałeś? - Nie! - Dlaczego nie? - Mówią, że jestem kontrrewolucjonistą i złamałem ustawę numer 58 Konstytucji. - Hmm, niedobrze. - Posłuchaj Wasyl - mimo bólu w szyi Janek zwrócił się do współwięźnia - co to jest ustawa numer 58? - Ej, ludzie - zaryczał Wasyl - ten mały Polaczek nie wie, co to jest ustawa 58! Jankowi wydało się, że wszyscy więźniowie obudzili się, aby mu powiedzieć, jaki jest głupi, że nie wie, o czym mówi ustawa 58Ď: "Wygłupiasz się!", "A czego wy się spodziewacie po Polaku?", "W Polsce nie uczą was wiele, co?", "Nauczyli ich, jak jeść czekoladki i ciastka, nie zaś prawdziwego życia", "Jak pierdolić piękne kobiety i powozić trojką", "Wysysać krew z biednych... tacy polscy panowie". Janek, krwawiąc i z obolałymi mięśniami, spokojnie i z rezygnacją poddał się fali przekleństw i obelg. Dziękował Bogu, że jest noc i prześladowcy nie widzą jego łez pomieszanych z krwią. - Zamknijcie się! Zamknąć się, wszyscy! Co za dużo, to niezdrowo! - zagrzmiał Wasyl. I spokojniejszym tonem zapytał: - Ci pierdoleni komisarze powiedzieli ci, że jesteś kontrrewolucjonistą, co rozsiewa nienawiść przeciwko Związkowi Sowieckiemu, co? - Tak! - wykrzyknął zdumiony Janek. - I sabotaż - dodał. - Oczywiście, sabotaż, jasne - powiedział Wasyl. - Z wyjątkiem nas dwóch, wszyscy tutaj w tej celi jesteśmy kontrrewolucjonistami. - Co to według nich znaczy kontrrewolucjonista? Ponownie w celi zawrzało: "Wszystko, od przeklinania komisarza po szpiegowanie", "Przyklejają ci ustawę 58 bez powodu", "Albo jak cię potrzebują w kopalni węgla", "Albo w kamieniołomach". Głosy były zarówno smutne, jak i zagniewane. - Mnie też oskarżyli o sabotaż - ktoś powiedział. - Widzisz, nie mogłem naprawić na czas przeklętego traktora. Zanim mnie tu przenieśli, siedziałem w więzieniu na Łubiance. - To i nie tak źle - do uszu Janka dotarł inny głos. - Wiesz, za co spędziłem prawie pięć lat na budowie kolei transsyberyjskiej, grzebiąc wzdłuż torów słabszych kolegów? Za przeklinanie nadzorcy! - Zadenuncjował mnie własny syn, moja własna krew! Powiedział nauczycielowi, że nie podoba mi się robota w kołchozie i że chcę mieć własną ziemię. - Ja przez nieuwagę nazwałem Stalina tyranem. Moja dwunastoletnia córka powtórzyła to nauczycielowi. Opowiadanie historii ciągnęło się aż do rana. Kopalnie węgla w Workucie, kopalnie rudy żelaza w Karagandzie, łagry w lasach obwodu archangielskiego, łagier u ujścia rzeki Peczory, barki na Lenie i Jeniseju, budowa kolei transsyberyjskiej - w uszach Janka brzmiały złowieszczo nazwy miejsc, gdzie z założenia zadawano ludziom tortury i śmierć. Jednakże, jakkolwiek twardzi byli ci wszyscy mężczyźni, nazwa "Kołyma" wydawała się wywoływać najcięższe skojarzenia. Rozmowę przerwał hałas za drzwiami. Nadszedł czas na śniadanie. Strażnicy weszli do celi. Rozdali więźniom chleb i gorącą wodę. Janek, myśląc o doświadczeniach przebytej nocy, jadł powoli. Stopniowo przed jego oczami odkrywała się niedola Rosji. Napawało go to gorszym cierpieniem niż bicie i kopanie, jakie otrzymał od komisarzy. Nie miał pojęcia, że w ogóle istnieje takie okrucieństwo i niesprawiedliwość. Wychowano go w wierze, iż czyjaś kara ma stanowić zadośćuczynienie za popełniony występek, ale tutaj, w Wołogdzie, dowiadywał się, że może mieć miejsce kara bez winy. Zgromadzeni wokół niego ludzie byli poddawani karze nie tylko za to, co powiedzieli lub zrobili, ale nawet za to, co pomyśleli. * * * W ciągu pierwszych dni w śmierdzącej celi Janek spoglądał na współwięźniów z pogardą. Ich ordynarny język, brutalność jednego w stosunku do drugiego i ciągły gniew odstręczały go od nich. Czuł się w jakimś sensie lepszy. Teraz musiał przeanalizować swój sposób podejścia do współtowarzyszy niedoli. Słuchając o ich cierpieniach, tragediach i poniżeniu, począł odczuwać współczucie. Przysunął się jak najbliżej ściany, by zrobić więcej miejsca innym. Starał się być bardziej tolerancyjny i wyrozumiały, szukać sposobów, by uczynić ich życie mniej uciążliwym. Lecz była jedna rzecz, której nie mógł zrobić, a mianowicie, nie mógł podzielić się z nikim swoim chlebem. Te 400 gramów czarnego, źle wypieczonego chleba posiadało większą wartość niż całe złoto i diamenty świata. Był to dar niebios dla niego i tylko dla niego. Sąsiad, zaledwie parę lat starszy od niego, stał się garstką skóry i kości. Za każdym razem, kiedy Janek jadł, oczy wychudzonego mężczyzny śledziły jego dłoń podnoszącą chleb do ust. Gdy zjadał ostatni okruch, w oczach mężczyzny malował się głęboki smutek. W poczuciu winy przysięgał sobie, że następnym razem podzieli się z nim chociażby odrobiną, lecz zawsze przegrywał walkę z samym sobą. Począł jeść odwrócony tyłem do współtowarzysza, lecz mimo to ciągle czuł jego śmiertelnie udręczone oczy, bezustannie śledzące jego rękę, wędrującą w dół i do góry, w dół i do góry, aż do ostatniego okrucha. Pewnego dnia Janek, wyczerpany i chory, podpisał przyznanie się do winy i prawie natychmiast został umieszczony w pociągu zmierzającym ku nieznanemu przeznaczeniu. * * * Po aresztowaniu Janka wzrósł znacznie terror NKWD w Nuchto-Ozjero. Zaciekłość Iwana Wasiljewicza, komisarza politycznego, osiągnęła poziom obłędu, utrudniając jeszcze bardziej obozowe życie. Wydawało się, że komisarz znajdował się w wielu miejscach naraz: niespodziewanie nawiedzał brygady pracy, obserwował kolejki po chleb i zupę, urządzał długie pogadanki podczas czwartkowych spotkań przeznaczonych na indoktrynację, włamywał się nocą do pomieszczeń więźniów. Zaaresztowano kilku mężczyzn i parę kobiet. Niektórzy z nich wrócili do baraków ciężko pobici. Inni, tak jak Janek, przepadli bez wieści. Marysia, podobnie jak pozostali robotnicy, musiała brać udział w spotkaniach uświadamiających. Słyszała tam często powtarzane słowa, że muszą ciężej pracować, więcej produkować lub umrą z głodu. I umierali. Obóz zdziesiątkowały już śmierć głodowa, choroby i przepracowanie. Tylko nadzieja utrzymywała Marysię przy życiu. Wierzyła, że wydarzy się coś, co zmieni ich życie na lepsze. Modliła się i miała nadzieję, że Janek wciąż żyje, że wszyscy przetrwają i jakimś sposobem znajdą się znowu razem. Jednak spotkania uświadamiające krok po kroku podkopywały jej nadzieję. Po wysłuchaniu wielogodzinnych krzyków komisarza: "Praca lub śmierć!", "Nigdy więcej nie zobaczycie swego domu!" - czuła się wewnątrz tak pusta, że mimo zmęczenia nie mogła spać w czwartkowe noce. "Nic dziwnego - myślała - że więźniowie nazywają wieczory indoktrynacji czarnym czwartkiem". Pogorszało się zdrowie dziadków. Byli zbyt słabi, aby móc zejść z drewnianych pryczy. Marysia, dziewiętnastoletnia, czuła, że przejęcie opieki nad dziadkami jest teraz jej obowiązkiem. Helenka nie miała jeszcze lat dwunastu i niewiele mogła pomóc. Pewnego posępnego marcowego wieczora w 1941 roku Marysia wróciła z pracy i zastała histerycznie płaczącą Helenkę u wezgłowia zmarłej babki. Po tygodniu odszedł dziadek. Helenka była teraz sama od wczesnego rana do późnego wieczora. Brudna, głodna i udręczona przez pluskwy, leżała bez ruchu na pryczy, zbyt słaba, by płakać. Udało jej się kilka razy wstać i wyjść z pokoju. W długim, wąskim korytarzu spostrzegła inne dzieci, kilkoro w jej wieku. Niektóre z nich stały, opierając się o ściany, inne siedziały na zimnej, drewnianej podłodze lub milcząc leżały na niej. Po tym spostrzeżeniu postanowiła opuszczać pomieszczenie tylko w razie konieczności. Pod koniec maja stopniał śnieg i z ziemi wychynęły setki trumien, pogrzebanych zimą zbyt blisko powierzchni. Potworny smród docierał do obozu, powiększając rozpacz tych, którzy przetrwali zimę. Pewnego dnia Olga Stepanowna zatrzymała Marysię, zaprowadziła ją do stajennego magazynu i wręczyła małe zawiniątko wypełnione owsem. - Schowaj to, mała siostrzyczko! Wiem, że to nie jest luksusowe jedzenie, ale to zawsze coś. Może poratuje biedną Helenkę. Marysia była tak zaskoczona, że zapomniała podziękować. U siebie gotowała owies tak długo, aż nadawał się do jedzenia. - Nigdy nie sądziłam, że kiedyś zamienię się w konia - śmiała się Helenka, zajadając owies ze smakiem. Jej śmiech w sercu Marysi pobudził taką falę ciepła, jakiej dawno już nie doświadczyła. Kilka dni później Marysia dostała znowu trochę owsa od Olgi Stepanownej, z ostrzeżeniem, aby uważała, bo wkrótce zacznie wierzgać jak koń. Mrugając okiem, Olga włożyła dodatkową garść owsa do kieszeni dziewczyny. Gest ten znacznie podbudował zanikającą nadzieję Marysi. Zauważyła, że Helenka jest wysoką, na swój wiek, dziewczynką i mimo zapadniętych policzków całkiem ładną z dużymi, niebieskimi oczami i kształtnym nosem. Jeśli chodzi o nią samą, Marysia wiedziała, że też jest ładna, ale na inny sposób. Miała brązowe włosy, które na przekór ubogiemu pożywieniu pozostawały zadziwiająco gęste i zdrowe. Mówiono, że jej ozdobę stanowią głęboko osadzone, brązowe oczy. W obozie było wielu mężczyzn, którzy, choć głodni i przygnębieni, dostrzegali i podziwiali oczy Marysi. Cieszyła się z ich komplementów i dziękowała im uśmiechem. Był jednak w obozie mężczyzna, któremu nie wystarczał uśmiech Marysi. Iwan Wasiljewicz, komisarz polityczny obozu Nuchto-Ozjero, obserwował ją już od dłuższego czasu. Często też o niej myślał, szczególnie kiedy leżał pijany na łóżku. "Muszę dopaść tę dziewczynę" - obiecywał sobie. Zaczął przychodzić do stajni, gdy Marysia powracała z lasu. "Dobry wieczór, moja ślicznotko" - witał ją. - Dobry wieczór, komisarzu - odpowiadała z uśmiechem. To właśnie tego uśmiechu Iwan Wasiljewicz nie mógł zapomnieć. Nikt oprócz jego zmarłej matki nigdy nie uśmiechał się do niego. Jego częste wizyty w stajni nie uszły uwadze Olgi. - Marysiu, uważaj na tę plugawą policyjną świnię - ostrzegała ją. - Och, to po prostu stary człowiek - śmiała się Marysia. Nie pojmowała wagi ostrzeżeń, więc kiedy osiemnastego czerwca 1941 roku otrzymała polecenie stawienia się w Komendanturze NKWD, poszła tam bez najmniejszych podejrzeń. Zaraz po jej wejściu do środka ludzie znajdujący się na zewnątrz baraku usłyszeli przeraźliwe krzyki dziewczyny i przybiegli z pomocą. Na widok podrapanej i pokrwawionej twarzy Iwana Wasiljewicza doszli do przekonania, że Marysi udało się wybronić. Roztrzęsioną, lecz poza tym całą i zdrową, odprowadzili do baraku. Jednak wydarzenie to pogrążyło ją w tak złym nastroju, że Helenka zmuszona była przejąć nad nią opiekę. Przynosiła zupę, gotowała owies i usiłowała pocieszyć Marysię, racząc ją obozowymi plotkami. - Marysiu - mówiła jej - jesteś w obozie kimś niezwykłym. Wszyscy o tobie mówią i śmieją się z komisarza. Powiadają, że na jego szczęście twoi wybawcy przybyli na czas - bo inaczej przypłaciłby to życiem! Marysia uśmiechała się niepewnie, lecz nic nie odpowiadała. - Zabiłabyś go? - pytała Helenka. - Zabić go? O, nie, ale na pewno wyłupiłabym mu oczy ku uciesze wszystkich kobiet w obozie! Obie dziewczyny zaśmiały się na samą myśl o tym. Jednakże Olga Stepanowna nie widziała nic zabawnego w zainteresowaniu komisarza Marysią. - Niech znowu tu przyjdzie, a zabiję łajdaka własnymi rękami! - krzyczała na widok Marysi. - Nawet jeśli przyjdzie mi za to zgnić w łagrze! Okazało się jednak, że nie było Iwanowi Wasiljewiczowi dane zjawić się ponownie w stajni. W kilka dni po incydencie z Marysią znaleziono go w lesie z dziurą po kuli w tyle głowy. Powiadano, że Aram Wisarjanowicz znalazł donos na siebie pisany ręką komisarza. Twierdzono, że to komendant zastrzelił komisarza, by nie dopuścić do tego, aby donos dotarł do wyższych władz. Ktoś przysięgał, że widział Olgę Stepanowną idącą z komisarzem w kierunku lasu na krótko przed jego śmiercią. Marysia nigdy nie dowiedziała się, czy Olga Stepanowna dotrzymała swojej obietnicy, gdyż kilka dni później Niemcy przypuścili atak na Związek Sowiecki i o komisarzu zapomniano. Nie wiadomo było, jaki wpływ na więźniów wywrze nowy rozwój sytuacji, lecz w obozie zapanował duch świeżej nadziei. - To ciekawy widok patrzeć, jak nasi wrogowie skaczą sobie do gardła - ktoś rzucił uwagę. - Może powybijają się nawzajem, a wtedy my będziemy wolni! Praca postępowała dotychczas bez oznak jakiejkolwiek zmiany. Jednak w ciągu tygodnia większość młodych Rosjan, zarówno mężczyzn jak kobiet, zostało powołanych do wojska. Niektórych polskich więźniów wybrano do nadzoru brygad roboczych. Ci, którzy awansowali, mieli ciężkie życie; więźniowie odmawiali wykonywania ich poleceń, a i sami nadzorcy nie chcieli donosić na ziomków. Dziesiąty lipca 1941 roku stał się dniem, którego Marysia i Helenka nigdy nie zapomną. Było słonecznie i ciepło, od jeziora Nuchto powiewał chłodny wietrzyk. Więźniowie rozchodzili się właśnie do wyznaczonych miejsc pracy, gdy niespodziewanie zostali zatrzymani przez oddział policji i zagnani z powrotem na plac obozowy. Tam czekali na nich kierownik obozu i komendant policji. - Towarzysze - zaczął kierownik. Obie siostry usłyszały za sobą pomruk jakiegoś mężczyzny: - To na pewno pułapka - nazywa nas towarzyszami, o coś mu chodzi. - Towarzysze! Polacy! - zawołał kierownik. - Od dzisiaj jesteście wolni. - Myślę, że ten człowiek za nami ma rację; to na pewno jakaś pułapka - szepnęła Marysia do Helenki. - Jesteśmy sojusznikami - ciągnął kierownik. - Polska i Związek Sowiecki są sojusznikami. Jesteśmy przyjaciółmi - przyjaciółmi walczącymi ze wspólnym wrogiem, Niemcami! - Jesteśmy wolni! Wolni! Nareszcie! - wykrzykiwali ludzie, ściskając się i całując. - Towarzysze, ustawcie się w kolejce po wasze dokumenty! Gdy przyszła kolej na obie siostry, kierownik obejrzał je od stóp do głów i powiedział: - Macie do wyboru polskie dokumenty lub papiery obywatelstwa sowieckiego. Bez wątpienia dokonacie odpowiedniego wyboru. Jako obywatelki sowieckie będziecie bezpieczne i szczęśliwe. Siostry wyszły z biura z polskimi dokumentami. Tydzień później polscy zesłańcy wsiadali do specjalnego pociągu, zabierającego ich w rejon Morza Kaspijskiego, gdzie miało się formować polskie wojsko. Sowieckie władze powiedziały im, że "wojsko to, ramię w ramię z siłami sowieckimi, będzie walczyło przeciwko ich wspólnemu wrogowi, Niemcom". - Marysiu, gdzie jest Morze Kaspijskie? - zapytała Helenka. - Nie wiem, ale słyszałam, że gdzieś bardzo daleko - pięć tysięcy kilometrów, zdaje się na południe. - O, to dobrze! - wykrzyknęła Helenka. - Będzie nam cieplej! - I może Janek będzie tam na nas czekał. Trzeciego sierpnia 1941 roku 432 polskich byłych więźniów znalazło się w dobrze sobie znanych wagonach kolejowych. Z jedną różnicą: brakowało strażników w mundurach koloru błota. Pasażerowie, czekając na rozkaz wsiadania do pociągu, rozglądali się po miejscu, w którym spędzili ponad dwa lata życia. Nie żal im było opuszczać brudu, głodu, robactwa, ciężkiej roboty i rosyjskich strażników. Wzrok Marysi i Helenki, podobnie jak wielu innych, przez dłuższy czas kierował się ku cmentarzowi, gdzie pochowanych zostało tak wielu znajomych i członkowie rodziny. - Prawie tysiąc krzyży - powiedział ktoś cicho. - Pozostawiamy prawie tysiąc ludzi. Ciszę przerywało zdławione łkanie, westchnienia i modlitwy. Nagle spokojem wstrząsnął tubalny głos Olgi Stepanownej. - Marysia! Helenka! Gdzie jesteście? - wołała, torując sobie łokciami drogę wśród tłumu. - Co wyglądacie tak, jakbyście zobaczyły ducha? - wykrzyknęła, znalazłszy je. Z ogromną siłą uścisnęła siostry, pozbawiając je oddechu. - Mam coś dla was obu - powiedziała, wręczając Marysi dwa ogromne bochenki czarnego chleba. - Postarałam się, żeby upieczono je specjalnie dla was - powiedziała z dumą. - Popatrzcie, są jeszcze ciepłe! Helenka chciała ucałować tę ogromną kobietę. Zanim jednak udało jej się to zrobić, Olga Stepanowna chwyciła ją w ramiona i mocno przytulając do siebie, uniosła z ziemi jak dziecko. - Cieszę się, że wyjeżdżacie z tej piekielnej dziury, ale jest mi samej przykro. Będę za wami tęskniła. Nagle odwróciła się i nie oglądając się za siebie, odeszła wielkimi krokami. "Bodaj to diabli wzięli, miałabym się rozbeczeć jak ten przeklęty dzieciak!?" - zamamrotała do siebie. Rozdział V Podczas gdy Marysia i Helenka wyjeżdżały z obozu pracy Nuchto-Ozjero, Walter Plater z kilofem w dłoniach atakował wielką, szarą bryłę soli, która nie poddawała się jego próbom i nie dawała się rozbić na mniejsze kawałki. Koszulę miał przesiąkniętą potem i solą, które rozjątrzały jego rany. Ale Plater już nauczył się znosić ciągły ból. Jego współwięźniowie nie mogli często się z sobą kontaktować, ponieważ pochodzili z różnych grup narodowościowych; byli Rosjanami, Ukraińcami, Polakami, Turkami, Uzbekami, Litwinami... Plater zrezygnował z liczenia; po prostu zbyt wiele trzeba by ich zapamiętać. Dzwonieniu kilofów na bryłach soli często towarzyszyły najbardziej odrażające i bluźniercze przekleństwa, jakie Plater kiedykolwiek słyszał. Przypomniał sobie, że ktoś mówił, iż pierwszymi słowami obcego języka, których uczy się człowiek, są przekleństwa. Tak było z pewnością w przypadku kopalni soli na Kołymie. Od czasu do czasu, razem z klątwami Plater słyszał wymawiane przytłumionym pomrukiem wielojęzyczne słowo "Bóg". "Jakiś łajdak wydaje ostatnie tchnienie - myślał, spluwając z pogardą - i, idiota, modli się w ostatniej chwili". Gdy rozległ się dźwięk gwizdka sygnalizującego półgodzinną przerwę, Plater odłożył kilof na bok i usiadł na tej samej bryle soli, którą próbował rozbić. Przymknął podrażnione oczy, próbując dać im trochę wytchnienia. Pomyślał o swojej ucieczce z Nuchto-Ozjero - zdaje się ponad rok temu, zgadywał - i jak się to dla niego skończyło pobytem w więzieniu w Gorkim, gdzie pluł krwią i cierpiał katusze. O, wtedy i on się modlił. Modlił się do Boga, Jezusa Chrystusa i Matki Boskiej, a łzy pomieszane z krwią spływały mu po zmaltretowanej twarzy. Modlił się nieskończone godziny, nieświadom kpin ze strony współwięźniów. "Módl się do Stalina - mawiali. - Głupi Polak, modli się do Boga. Już prędzej usłyszy cię Stalin! Gdzie jest teraz twój Bóg? W niebie, czy w Moskwie?" "Ojcze nasz, któryś..." - szeptał Plater, nie mogąc przypomnieć sobie dalszych słów. "Zdrowaś Maryjo...". Matka uczyła go tych modlitw, kiedy był małym chłopcem. Po jej śmierci ojciec, ateista, sprzeciwiał się ich odmawianiu.Później Plater jako młody komunista przestał się modlić dla zasady. W więzieniu odczuwał potrzebę modlitwy jak nigdy w życiu, ale niezależnie od rozpaczliwych wysiłków, które czynił, aby sobie ją przypomnieć, słowa wymykały mu się z pamięci. Wymyślił więc własną modlitwę, zrodzoną z bólu, strachu i samotności. Lecz jego modlitwa nie powstrzymała przesłuchań, tortur i bicia. Próbowali zmusić go do przyznania się, że jest polskim szpiegiem. Zanurzali mu rękę w gotującej wodzie, wbijali wykałaczki pod paznokcie, ustawicznie kopali go w brzuch i nerki, bili, aż postradał wszystkie zęby, oprócz dwóch. W końcu, załamany na duchu i wycieńczony na ciele, nie był w stanie dłużej znieść myśli o przyjmowaniu bólu. Podpisał przyznanie się do winy i został skazany na dwadzieścia pięć lat robót w kopalni soli. Razem z innymi więźniami zapakowano go do pociągu, jadącego na mającą bardzo złą sławę Kołymę. Podczas tej podróży Plater poprzysiągł sobie, że przetrwa na przekór wszelkim przeciwnościom. Nie będzie już się modlił. Nie istniał Bóg ani człowiek, który mógł mu pomóc; był sam. Dopuści się ostateczności, zabije, jeśli będzie musiał, ale nie pozwoli nikomu przeszkodzić sobie w walce o przeżycie. Miesiąc później, w marcu 1941 roku, pociąg dostarczył go, wycieńczonego i chorego, do kopalni soli "Stalin" na Kołymie. Panowała ciemność, więc Plater doszedł do wniosku, że jest noc. Jednak nie był pewien, ponieważ wydawało mu się, że ostatnio cały czas żyje w ciemności. Ciemno było w celi więzienia "Gorki". Po ciemku przewieziono go ciężarówką na małą stację kolejową poza miastem i zapakowano do wagonu towarowego. Stał tak w ciemności, stłoczony pomiędzy innymi więźniami, podczas gdy pociąg toczył się bez końca do przodu, aż w końcu, wyczerpany jak wszyscy inni, padł zemdlony na deski. W miarę jak upływała podróż, w wagonie robiło się coraz to więcej i więcej miejsca. Ciała zmarłych usuwano za każdym razem, gdy pociąg zatrzymywał się. Plater tak naprawdę nie wiedział, lecz, sądząc po ilości wolnego miejsca, podejrzewał, że na Kołymę dotarła zaledwie połowa więźniów. Tych, którzy podróż przetrzymali, zagoniono do obszernego, ciemnego budynku składu niedaleko stacji kolejowej. Stali tak, jeden obok drugiego, nie mogąc opanować drżenia. - Pewnie jest dwadzieścia stopni Celsjusza poniżej zera - Plater usłyszał czyjeś słowa. - Według mnie jest dobrze poniżej trzydziestu - odpowiedział ktoś, szczękając zębami. - Zdjąć całe ubranie - rozkazał ostry głos. Początkowo myśleli, że strażnik żartuje. Nie po raz pierwszy słyszeli "rosyjskie dowcipy", więc stali zaskoczeni, nie wykonując rozkazu. Dopiero gdy strażnicy użyli kolb karabinów, więźniowie pojęli grozę swojej sytuacji. Z ociąganiem pozdejmowali podarte ubrania i stanęli wszyscy nago. Plater czuł na całym ciele ból, jakby ktoś wbijał w nie igły, ból przeradzający się w odrętwienie wszystkich jego członków. Wtedy, ku niedowierzaniu więźniów, strażnicy puścili z kilku węży wodę. Lodowato zimne strumienie uderzyły na nich z każdej strony. - Witamy na Kołymie! - dały się słyszeć okrzyki strażników. Po upewnieniu się, że każdy z nich został dokładnie "umyty", strażnicy zatrzasnęli ogromne drzwi, życząc więźniom: "Przyjemnej nocy, towarzysze". Większość więźniów położyła się nago na podłodze, niektórzy z wyczerpania, inni powaleni szokiem po silnych biczach lodowatą wodą. Plater wiedział, że jeśli chce przeżyć, musi za wszelką cenę, bez ustanku poruszać się. Zbierając całą siłę, podniósł się, zaczął chodzić, a potem biegać. W nikłym świetle księżyca, przedostającym się do wnętrza przez szpary w ścianach, widział rozciągnięte ciała. Jedne rzucały się w konwulsjach. Inne, z podkurczonymi rękoma i nogami, przyjąwszy najbardziej groteskowe pozycje, pozostawały nieruchome. Plater zaczął przeskakiwać przez ciała, przesuwając jedne i spadając na inne. Mieszało mu się w głowie, zaczynał widzieć jak przez mgłę. Sądził, że został zesłany do piekła, by odpokutować za grzechy. Mógłby przysiąc, że widział demony wyzierające z każdego kąta. "Przyjemnej nocy, towarzyszu Plater" - posykiwały. Mimo to nie poddawał się, skacząc, czołgając się, przewracając, ponownie wstając i biegając, bez końca biegając. Potem, wyczerpany, padł na stos sztywnych ciał. Otworzyły się drzwi składu i do wnętrza weszła grupa strażników. Plater odwrócił się powoli w kierunku drzwi i spostrzegł, że na dworze było nieco jaśniej. "Pewnie już rano" - pomyślał, próbując się podnieść. Strażnicy zaczęli załadowywać ciała na sanie stojące w kolejce przed składem. Trupy składano po pięć na stos, głowy zamarzniętych zwieszając poza sanie. Jeden ze strażników dla pewności roztrzaskiwał je siekierą... lub może po prostu wykonywał rozkaz? Plater i kilku innych, którzy przeżyli, zostali zaprowadzeni do pobliskich baraków. Plater miał szczęście, ponieważ barak numer 14 był ogrzewany piecem na drewno. Dostał parę filcowych butów, grube, bawełniane spodnie i ciężkie palto. Jak się później dowiedział, inni jego współtowarzysze nie mieli tyle szczęścia, co on. Umieszczono ich w barakach zrobionych ze źle pozbijanych desek, przez które z łatwością przedostawał się przenikliwy, północny wiatr. Nie było w nich pieców. - Niedługo je dostaniecie - powiadomili strażnicy. Więźniowie, dla ochrony przed kąśliwym wiatrem, układali zamarznięte ciała zmarłych towarzyszy wzdłuż szczelin w ścianach. Gdy piece w końcu nadeszły, przy życiu pozostało zaledwie kilku ludzi. Plater wiedział, że został zawieziony na Kołymę, by tam umrzeć. Sam komendant obozu powiedział im to natychmiast pierwszego dnia po przyjeździe. - Wszyscy tu zdechniecie - krzyczał. - To tylko kwestia czasu. Jutro rozpoczniecie robotę i im ciężej będziecie pracować, tym dłużej pożyjecie. - Przeżyję - przysięgał sobie Plater - nawet jeśli będę musiał kłamać, oszukiwać, kraść lub zabijać! * * * W czerwcu 1941 roku Związek Sowiecki został zaatakowany przez Niemcy i Armia Czerwona wycofywała się ze swoich pozycji. Więźniowie nic nie wiedzieli o tych wydarzeniach. Mogli je znać strażnicy, lecz więźniom nie mówiono o niczym, co dzieje się na zewnątrz. Straże miały rozkaz robić wszystko, by ci, którzy zostali przy życiu, pracowali najciężej, jak mogli. Śmiertelność wśród zesłańców była bardzo wysoka. Prawie połowę współwięźniów Platera z baraku 14 pochowano w wiecznej zmarzlinie Kołymy. Starzy więźniowie powiadali, że zazwyczaj powinni byli już mieć kilka dostaw nowych zesłańców dla uzupełnienia szeregów, lecz świeże siły wciąż nie nadchodziły. Spekulowano trochę, ale nikt nie miał zamiaru zawracać sobie tym zanadto głowy. We wrześniu 1941 roku Plater został wezwany do obozowego kantoru, gdzie powiedziano mu, że jest człowiekiem wolnym. Był pewien, że to jakaś sztuczka, więc stał tam po prostu, nic nie mówiąc. Dopiero gdy dotarł do kolei transsyberyjskiej, z dala od Kołymy, zaczął dawać wiarę temu, że jest naprawdę wolny. Jechał na zachód, a potem na południe w kierunku Morza Kaspijskiego. Dotarcie do miejsca przeznaczenia przedłużył o miesiąc, gdyż zatrzymywał się kilkakrotnie w napotykanych po drodze miasteczkach dla dokonywania kradzieży. Prawdopodobnie jako jedyny polski były więzień ze Związku Sowieckiego wstępował do wojska jako człowiek bogaty. Rozdział Vi Kiedy Janek podpisał dokument przyznania się do winy, przewieziono go wraz z innymi więźniami na stację kolejową Wołogda, gdzie następnie załadowano ich do pociągu. Uwięziony w zatłoczonym wagonie towarowym, głodny i spragniony, zupełnie zatracił poczucie czasu i kierunku jazdy. Czasem pociąg zatrzymywał się i przez kilka dni stał w miejscu. Nikt nie wiedział, dokąd jadą; wydawało się też, że nikogo to nie obchodzi. Początkowo Jankowi zależało na tych wiadomościach, ale po pewnym czasie i on otępiał i podobnie jak pozostali zobojętniał na wszystko. Od chwili wywiezienia z Zamosza ciała zmarłych, krwawe przesłuchania i smród zainfekowanych ran stały się dla Janka częścią dnia codziennego. Nie sądził, by mógł go spotkać los jeszcze gorszy. Najbardziej martwił się o najbliższych, których pozostawił w tajdze. Jak oni przetrwają bez niego? Usiłował przekonać siebie samego, że Marysia jest w stanie zaopiekować się nimi, lecz niepokój nie opuszczał go. Zmartwienia podkopywały jego siły. W pociągu przeczołgał się do ściany wagonu i oparł się o nią, gdy po jakimś czasie udało mu się wcisnąć pomiędzy dwóch innych więźniów. Z czasem jego myśli stawały się coraz mniej logiczne. W głowie pojawiały mu się i zanikały skrawki rozmów z prześladowcami z Wołogdy i wspomnienia z dzieciństwa. Siedział tam, poruszając spękanymi wargami: "O, Boże, towarzyszu! Towarzyszu! Przyznaję się do winy. Jestem winny, bo... Nie, przestańcie, przestańcie! Dziadku, pomóż mi! Krowa jest w ogrodzie Marty..." - Ten chłopak majaczy - zwrócił uwagę jeden z więźniów, wskazując Janka. - Tak, na to wygląda - odpowiedział drugi, spoglądając na osuniętą pod ścianą postać. - Jeśli ten przeklęty pociąg nie zatrzyma się, wszyscy postradamy zmysły. - A dokąd oni nas zabierają, Kola? - Rosja jest wielka. Nie martw się, znajdą dla nas jakieś miejsce. Zawsze znajdują - odpowiedział Kola. - Myślę, że jedziemy na południe. - Dlaczego tak sądzisz? - Bo robi się cieplej. Nie zauważyłeś? Janek nie słyszał tej rozmowy. Nie słyszał też jak pociąg przybył na miejsce przeznaczenia. Kiedy przyszedł do siebie, stwierdził, że leży w namiocie na czymś w rodzaju siennika. Unosząc się trochę, spoglądał poprzez półmrok, próbując zorientować się, gdzie jest. Dostrzegł czterech innych mężczyzn, z których dwóch głośno chrapało. Stanąwszy niepewnie, ostrożnie, aby nie pobudzić śpiących, wyszedł na zewnątrz. Światło słoneczne prawie go oślepiło, lecz po chwili oczy przyzwyczaiły się do blasku i zobaczył wysokie góry, otaczające szeroką, u-kształtną dolinę. Szczyty gór pokryte były śniegiem, niższe stoki porastał zielony, iglasty las. Dolinę wypełniały namioty i stało tam również kilka drewnianych budynków. Jedyne wyjście zagradzał wysoki płot, zabezpieczony kolczastym drutem. Za nim rozpościerał się plac budowy, na którym leżała sterta metalowych szyn kolejowych. Góry, wysokie na setki metrów, postrzępione i strome, wydawały się nie do zdobycia. Przy wejściu do doliny usytuowano dwie wieże strażnicze, obsadzone żołnierzami z karabinami maszynowymi. "Sprytnie - pomyślał Janek - z tej pułapki nie ma ucieczki". Poczuwszy, że mu się kręci w głowie, pewnie z powodu chłodnego, górskiego powietrza, powlókł się z powrotem do namiotu i położył na sienniku. Niektórzy z jego współtowarzyszy obudzili się już i byli zajęci rozmowami. - Gdzie my jesteśmy? - usłyszał Janek pytanie starego mężczyzny. - Diabli wiedzą - odpowiedział więzień leżący obok Janka. - Jest tutaj dużo cieplej, więc musimy być gdzieś na południu. - Może na Kaukazie? - Nie, to niemożliwe - usłyszeli donośny głos. Wszyscy zwrócili wzrok w kierunku mówiącego. Janek zauważył, że był niski, miał żółtą skórę, wystające kości policzkowe i skośne oczy. "Pewnie Tatar" - pomyślał. - Skąd wiesz, Tatarzynie? - zapytał ktoś wyniosłym tonem. - Wiem! - On wie! Wie! - kpił głos. - Jak wiesz, to nam powiedz. - Jesteśmy blisko granicy z Afganistanem. - Afganistan?! - ktoś wykrzyknął. - Jesteś pewien? - Pewnie! Byłem tu już kiedyś. - Dlaczego nas tu przywieźli? - Do budowy linii kolejowej - odpowiedział Tatar. - Dokąd? - Mnie nie pytaj! Pytaj Ruskich - warknął Tatar. Jankowi nie podobał się ton głosu tego człowieka. Wydawało się, że jest zły i pogardza wszystkimi. Jego wąskie oczy przeszywały jak wzrok węża. - Może tory pójdą w stronę Afganistanu - zasugerował sąsiad z lewej strony Janka, wielki, kościsty typ o zadumanym wyrazie twarzy. Przerwał im głośny, ostry gwizd, po którym dały się słyszeć rosyjskie okrzyki: - Dawaj! Dawaj! Pierwszy wydostał się na zewnątrz Tatar. Cała dolina, jak Janek zauważył, wypełniona była więźniami. Kilku umundurowanych mężczyzn z długimi karabinami biegało tam i z powrotem, próbując uformować z tłumu szereg. Wszędzie unosił się zapach jedzenia; każdy dostał miskę zupy z kapusty i duży kawałek czarnego chleba. Nie tak jak w Nuchto-Ozjero, zupa była gęsta, a porcje chleba pokaźne. - Przynajmniej jedzenie jest lepsze - westchnął Janek, zajadając łakomie. Po kolacji, stale w pełnym słońcu, nowi więźniowie zostali ustawieni w szereg. Tym razem, ku swojej radości, otrzymali nowe buty, watowane spodnie i kurtki. Następnie zostali spędzeni ku wyjściu z doliny i wysoki, umundurowany mężczyzna poinformował ich, że od jutra będą pracowali przy budowie kolei. - Jest to ciężka robota - powiedział - ale będziecie dostawali lepsze jedzenie niż w jakimkolwiek innym więzieniu. - I nie usiłujcie uciekać - ostrzegł, wskazując na zasieki z drutu kolczastego i wieże strażnicze. - Kilku spróbowało tego wcześniej i teraz znajdują się tutaj - pokazał ziemię. "Chyba tylko wariat rzuciłby się na to" - pomyślał Janek, rozglądając się po obozie. Powrócili do namiotów i ponownie się położyli. - Mam nadzieję, że nie dołożą nam szóstego więźnia - Tatar rzucił uwagę w stronę Janka. - Mogą to zrobić, jest sześć sienników - odpowiedział Janek. - Pięć czy sześć, co za różnica? - wykrzyknął ze złością Tatar. - Ubiję każdego skurwysyna, jaki ośmieli się tu przyjść. Klapy namiotu rozchyliły się nagle i jeszcze jeden więzień wszedł do środka. Nowy, jak zauważył Janek, był niski i krępy. Miał ogromną głowę, gęste włosy, wystający, haczykowaty nos i długą, rudą brodę. "To pewnie Żyd - pomyślał Janek - wygląda jak Mosiek z Zamosza". Nowy stał niepewnie. Jego duże, ciemne oczy wędrowały po wnętrzu namiotu w poszukiwaniu miejsca, w które mógłby się wcisnąć. Ale mężczyźni zupełnie go zignorowali. - Proszę was! Przysłali mnie tutaj, musi się tu dla mnie znaleźć miejsce - mówił po rosyjsku z ciężkim akcentem. - Ty, Mosiek - z kąta namiotu zabrzmiał opryskliwy głos - zamknij się! Nie widzisz, że jestem zmęczony? - Ale ja muszę... - jąkał mężczyzna nazwany Mośkiem. - Słuchaj, ty pieprzony żydowski pomiocie, wynocha stąd! Do Palestyny! Słyszysz? "Palestyna? O, Boże, szkoda, że nie jestem w Palestynie, zamiast w tym śmierdzącym namiocie" - pomyślał Janek. Widząc rozpacz w oczach człowieka, poderwał się i podszedł do niego. Ten poczytał odruch za wrogi i zaczął się wycofywać. Janek chwycił go mocno za ramię i powiedział: - Chodź, chodź ze mną. Długobrody, ociągając się i jakby zawstydzony, szedł za Jankiem. Sytuacja była kłopotliwa, ponieważ miejsce Janka między Tatarem i dużym, kościstym mężczyzną nie było wystarczająco duże, by pomieścić zarówno Janka, jak i nowego. Tatar, znając zamiary Janka, odmówił przesunięcia się w lewo. Zamiast tego rozłożył się wygodniej, przesuwając swój siennik w poprzek. Drugi sąsiad także nie wykazywał żadnego zamiaru posunięcia się ani w jedną, ani w drugą stronę. - Przesuń się - rozkazał niecierpliwie Janek. Żaden z mężczyzn nie zareagował. - Wy skurwysyny! Ruszać się! - wrzasnął Janek. Kościsty typ posunął się trochę, ale Tatar wykręcił się tyłem do intruzów, wypiął na nich swój zadek i leżał nieruchomo. Janka ogarnęła wściekłość. Wymierzył Tatarowi kopniaka. Gdyby jednak wiedział więcej o Tatarach, zastanowiłby się mocno, zanim by któregoś z nich zaczepił. Całe wieki toczonych wojen, podboje, grabierze i walka o przetrwanie uczyniła z nich niezwykle dumnych i nieugiętych ludzi. Zanim Janek zdołał o czymkolwiek pomyśleć, niski i szczupły, skośnooki Tatar już pochwycił go za gardło i zaczął dusić. Janek, wyzwalając się z uścisku, wybiegł z namiotu z nadzieją, że tamten nie będzie go ścigał. Jednakże zanim zdołał odbiec nieco dalej, Tatar siedział mu już na karku. Walczyli zapalczywie, a Tatar wrzeszczał: - Bij, zabij, na Allacha! Bójka przyciągnęła tłum gapiów, którzy, utworzywszy wokół walczących koło, podżegali ich do walki, szydząc z nich jednocześnie. Tatar prawdopodobnie zabiłby Janka, gdyby na czas nie przybyło dwóch strażników. Wkrótce też zarówno Janka jak i Tatara rzucono bezceremonialnie na podłogę ciemnej i wilgotnej celi; ciężkie, drewniane drzwi pokryte drutem kolczastym zatrzasnęły się za nimi. Leżeli tam, jeden obok drugiego przez dłuższy czas, obaj krwawiąc i pojękując z bólu. - Malczik - niespodziewanie miękkim tonem powiedział Tatar. - Co? - odpowiedział Janek z niechęcią. - Jak masz na imię? - spytał Tatar. "A żeby cię..." - pomyślał Janek ze złością. - Jak ci na imię? - powtórzył Tatar. - Janek - odpowiedział chłopak z nadzieją, że jest to wszystko, czego zapalczywy Tatar będzie chciał się od niego dowiedzieć. - Polak? Janek miał ochotę powiedzieć mu, że to nie jego zasrany interes, ale był zbyt zmęczony. Zamiast tego odpowiedział zwięźle: - Tak, bo co? - Dzielni z was ludzie, Polacy! - ciągnął Tatar. Janek nic nie odpowiadał. A Tatar ani myślał o spaniu. - Umiesz się dobrze bić, Janek! Lubię dobrych przeciwników. Janek nie mógł uwierzyć własnym uszom. "Ten bydlak mnie polubił" - pomyślał. Chciało mu się śmiać, ale nie pozwalał mu na to ból szczęki. - Będziemy dobrymi kumplami - napierał Tatar. - Myślałem, że jesteś zwyczajnym gadziną. Janek znał już rosyjski na tyle dobrze, by pojąć, że gadzina pochodzi od słowa gad, oznaczającego po rosyjsku rodzaj pełzających stworzeń. Zaintrygowany, zapytał Tatara: - Kto jest gadziną? - Ruscy, a kto? - padła żwawa odpowiedź. - Jak przyszedłeś do namiotu, byłem pewien, że jesteś gadzina. Gdybym wiedział, że jesteś Polakiem, nie biłbym się z tobą. Rozmawiali do późna w nocy. Historię życia Tatara znało wielu Rosjan. Jego dom znajdował się na półwyspie Krymskim, gdzie pracował w kołchozie, zajmując się końmi. Większość robotników była Tatarami, podczas gdy administrację stanowili Rosjanie. Tatarzy, do niedawna plemię koczownicze, przemierzające stepy południowo-wschodniej Europy, muzułmanie spokrewnieni z Turkami, posługiwali się odmianą dialektu tureckiego. Ujarzmieni przez Rosjan i zmuszeni do pozostawania w jednym miejscu, zostali praktycznie skazani na śmierć. Ich natura i sposób życia nie pasowały do schematu życia w kołchozach w socjalistycznym Związku Sowieckim. Oznaka najmniejszego nieposłuszeństwa wystarczała, by zesłać ich do obozów najcięższej pracy. Kiedy Janek spytał kompana, za co go aresztowano, Tatar milczał przez chwilę. W końcu powiedział: - Kląłem na Stalina! Kazali nam przestać się modlić, więc im powiedziałem: "Pierdolcie siebie i Stalina". Jestem muzułmaninem i będę się modlił, czy im się to podoba, czy nie. No, i tyle. - Prawo numer 58? - spytał Janek. - Tak, skąd wiesz? - odpowiedział pytaniem zaskoczony Tatar. Janek uśmiechnął się smutnie. Tej nocy śniła mu się cela w Wołogdzie. Na drzwiach miała wyryty ogromny numer 58. Następnego ranka rzucił kątem oka na Tatara. Ten, już rozbudzony, leżał na plecach, z rękami założonymi pod głową. Jego wzrok, utkwiony w dachu celi, był smętny i zachmurzony. Tatar Suliman nie spał już od kilku godzin, wspominając żonę i syna, których nie widział od czterech lat. Popatrzył na śpiącego obok siebie chłopaka. "On jest prawie w tym samym wieku" - pomyślał z goryczą. Po południu, ku zaskoczeniu Janka, wypuszczono ich z celi i posłano do pracy. - Te łajdaki wolą nas widzieć w robocie, niż siedzących bezczynnie w celi - stwierdził Suliman. Zaprowadzono ich pod eskortą do jednej z brygad, pracującej wzdłuż wąskiego przejścia wysadzonego dynamitem w stoku góry dla zrobienia miejsca na tory kolejowe. Ich praca polegała na dźwiganiu rozkruszonych dynamitem skał i załadowywaniu na ogromne żelazne wózki. Inna ekipa odpychała wózki dalej. Ponieważ niektóre odłamy skalne były zbyt duże, przed załadunkiem należało je rozbić kilofem na mniejsze. Janek poznał już uciążliwą pracę, lecz nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewał się, że ta będzie taka ciężka. Podnoszenie skał i ładowanie ich na wózki było samo w sobie zadaniem nadwerężającym kręgosłup i wymagającym całej jego siły. Dłonie miał pocięte przez ostre skały. Mikroskopijny pył, który wydawał się wisieć nad całą doliną, drażnił oczy, nos, usta, płuca. Zajęty robotą, nie zwrócił początkowo uwagi na odgłosy dochodzące z każdego zakątka doliny. Po jakimś czasie zaczął rozróżniać poszczególne wybuchy, głosy wykrzykujące przekleństwa we wszystkich możliwych językach, postękiwania, łoskot żelaznych wózków, a nade wszystko - kaszel. Czasami był on suchy i krótkotrwały, innym razem wydawał się nie mieć końca. Na przekór chłodnemu, górskiemu wiatrowi, Janek pocił się obficie. Jego najbliższym współpracownikiem był Rettinger, powód bójki między nim a Tatarem. Dawid Rettinger, polski Żyd z Krakowa. W ciągu kilku najbliższych miesięcy Dawid opowiedział Jankowi swoją historię. Wykładał geografię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Znacznie później Janek dowiedział się, że Rettinger był nie tylko profesorem, ale także uczonym światowej sławy. Rettinger, w sposób nader subtelny, przyjął rolę nauczyciela, a Janek został jego jedynym studentem. Umysł Janka okazał się niezwykle chłonny i otwarty. Dyskutowali na temat geologii, geografii i nauk przyrodniczych. Ich środowisko przyrodnicze stanowiło idealną klasę, a porozłupywane wokół skały - doskonałe tablice geologii ziemi. Janka zaintrygowały czas i długość trwania ery prekambryjskiej, paleozoicznej, mezozoicznej i kenozoicznej, lecz najmocniej zafascynowały go nauki przyrodnicze. - Zostaw - mówił Rettinger, kiedy Janek zamierzał zabić owada, który podpełzł zbyt blisko, podczas gdy odpoczywali w cieniu. - Każdy z tych robaków - wyjaśniał - ma swoje miejsce w ziemskim ekosystemie. Wykłady Rettingera odsłaniały głęboki sens wzajemnej współzależności wszystkich żywych stworzeń. Przyjaźń pomiędzy mądrym, rudobrodym naukowcem a młodym chłopakiem stawała się silniejsza z dnia na dzień. Suliman, który początkowo spoglądał na Rettingera podejrzliwie i bez zaufania, zaczął wkrótce przysłuchiwać się dyskusjom. Wydawało się, że nie rozumie większości treści rozmów między Rettingerem a Jankiem, aż pewnego wieczora zaskoczył ich, począwszy zadawać pytania. Zainteresowanie Tatara ucieszyło Rettingera i odpowiadał mu z największą cierpliwością. Pewnego popołudnia, we trzech próbowali bezskutecznie rozbić szczególnie duży odłam skalny, posłyszeli za sobą głos: "Ja.... ja.... ja spróbuję". Odwracając głowy spostrzegli ogromnego mężczyznę z kilofem w dłoni, spoglądającego na nich z politowaniem. Widywali go poprzednio pracującego z inną brygadą. Miał ponad dwadzieścia lat, płaskie, słowiańskie rysy i przewyższał wszystkich wzrostem. Szybko uporał się z tym, nad czym oni mozolili się tak długo. Nazywał się Andriej Nikołajewicz. Był rosyjskim robotnikiem kołchozu z obszaru Orelu. Mówił powoli i bardzo się jąkał, cały czas i z wysiłkiem poszukując słów do wyrażenia myśli. W obozie znajdował się od sześciu lat, odsiadując dwudziestoletni wyrok. Za czasów pracy w kołchozie Andrieja prześladował komisarz polityczny, który, niski i chudy, zazdrościł mu wzrostu. "Nnnn...nazywał mnie wielkim, ggg...głupim wołem" - mówił Andriej. Pewnego dnia, gdy nie mógł już tego dłużej znieść, grzmotnął go w głowę, "żeby ddd...dać mu nnn...nauczkę". Komisarz skonał na miejscu. Andriej był prostym, dobrodusznym chłopem, lubianym przez więźniów. Jego niewinny uśmiech i chęć pomocy słabszym rozbrajała ich. Stał się czwartym członkiem grupy. * * * Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i nadchodziły chłody. Wszystkim wydano cieplejsze płaszcze, kufajki i filcowe buty, popularne walonki. Więźniowie pracowali od siódmej rano do siódmej, czasami ósmej wieczór, siedem dni w tygodniu. Gdy zaczęli się na to uskarżać, cytując sowiecką konstytucję, która teoretycznie gwarantowała więźniom jeden dzień w tygodniu wolny od pracy, powiedziano im: "Tak, rzeczywiście, macie rację, ale w konstytucji nie ma nic na temat pracy - a przecież wy zgłosiliście się na ochotnika, nie?" Choć dyscyplina w obozie była bardzo surowa, istniał w nim jednocześnie pewien rodzaj samorządności. Na przykład, normy pracy kontrolowali sami więźniowie. Jeżeli któryś z nich okazywał oznaki opieszałości, reszta, obawiając się zmniejszenia racji chleba, poddawała go własnemu osądowi. Zwykle stosowaną formę kary stanowiło bicie. Największą zbrodnią była kradzież chleba. Bywało, że złodzieja spotykała za to kara śmierci. Władze obozu udawały, że nic nie wiedzą o tych sprawach. Pewnego wieczora, gdy leżeli wyczerpani w namiotach, dało się słyszeć tak przeraźliwe wycie, pełne udręki i strachu, że trudno było stwierdzić, czy są to odgłosy ludzkie, czy zwierzęce. Więźniowie wybiegli z namiotów, by zobaczyć, co się dzieje. Janek zauważył wysoką sylwetkę Andrieja, biegnącego na czele jednej z grup. Idąc niebezpieczną ścieżką, zeszli w rozpadlinę zasłoniętą od strony obozu zwisającymi nad nią skałami. Wokół niewielkiego mężczyzny z twarzą jak pysk łasicy, całą pokrytą krwią, stała kołem grupa więźniów. Dwóch wysokich ludzi bezlitośnie biło go kijami. - Nie będę więcej kradł! - wrzeszczał mężczyzna. - Puśćcie mnie, na Boga, puśćcie mnie! - Śmierć mu! Śmierć złodziejowi chleba! - opryskliwie odpowiadali ludzie z tłumu. Krzyki zamilkły wraz z upadkiem złodzieja na ziemię, lecz atakujący nie przestawali wymachiwać kijami i pięściami. Janek stał tam ze swoją grupą, przyglądając się scenie z otwartymi ustami. Nagle do przodu wystąpił Andriej. Więźniowie, zaskoczeni nagłym zjawieniem się człowieka-góry, przestali okładać ofiarę. Andriej podszedł do krwawiącego człowieka i, unosząc go jakby był dzieckiem, odszedł z nim ścieżką na wprost. W tłumie zapanowało poruszenie i protest, ale nikt nie ośmielił się go zatrzymać. - Przecież to też człowiek - powiedział do siebie Andriej. Janek pobiegł za Andriejem, by mu zaproponować zabranie pobitego do ich namiotu, gdzie będzie bezpieczny. - Dziękuję ci - prosto odpowiedział Andriej. Położył nieprzytomnego człowieka pomiędzy Rettingerem a Sulimanem, którzy nie brali udziału w dramacie i spali głębokim snem. Janek obudził Rettingera i, po opisaniu pokrótce całego wydarzenia, zapytał go, co należy dalej robić. Rettinger kazał przynieść wodę i, zmoczywszy jakąś szmatę, położył kompres na czole ofiary. Resztką wody zwilżył pobitemu usta i oczy. Po wykonaniu zabiegu wszyscy usiedli na swoich siennikach i czekali. Po chwili mężczyzna zajęczał i poruszył się. Gdy przyszedł do siebie, opowiedział im o sobie, mimo że odczuwał dotkliwy ból. Był Rumunem i pochodził z terenów zajętych przez Związek Sowiecki w 1939 roku. W czasie inwazji sowieckiej znajdował się w rumuńskim więzieniu. - Kradłem od piątego roku życia - stwierdził z dumą. Był prawdziwym, profesjonalnym złodziejem, żyjącym i prosperującym z kradzieży. Razem z innymi rumuńskimi więźniami przesyłano go z jednego sowieckiego więzienia do drugiego, aż wylądował w obozie. Wdzięczny za wyratowanie z opresji zaczął trzymać się blisko nich, niemalże jak pies. Zadziwiająco przebiegły, zawsze miał jedzenia więcej niż inni i nalegał, że będzie się z nimi dzielił. Wśród jego skarbów, które kiedyś pokazał Jankowi, znajdowały się: długi, ostry nóż, mała, ozdobna siekierka, złoty pierścionek, igły i nici. Janek nie mógł uwierzyć własnym oczom, ale miał na tyle rozsądku, by nie pytać Georgija, skąd to wszystko ma. W końcu i on stał się jednym z grupy. * * * W marcu 1941 roku budowa torów kolejowych zbliżyła się do granicy sowiecko-afgańskiej. Według Rettingera więźniowie mieli tam pozostawać aż do sierpnia lub najdalej do połowy września. Rettinger zazwyczaj wydawał się być człowiekiem zrównoważonym i pogodzonym z własnym losem, więc tych kilka sytuacji, kiedy poniosły go emocje, wprawiło wszystkich w zadziwienie. Kiedyś sięgnął za koszulę i wyciągnął fotografię. Działanie potu i czasu pozbawiło ją koloru, lecz ciągle jeszcze widoczna była na niej podobizna pięknej, młodej kobiety trzymającej w ramionach małe dziecko. - To moja żona i dziecko - powiedział niemal bezgłośnie. - Ostatni raz widziałem ich we Lwowie. Rettinger odwrócił głowę. Gdy zwrócił się ponownie do Janka, ten spostrzegł łzy w oczach przyjaciela. Inną sprawą, która wzburzyła jego nastrój, była Palestyna. Janek dowiedział się na temat Palestyny z ich rozmów więcej, niż mogłaby go nauczyć jakakolwiek szkoła. "Wyobraź sobie, że idziesz wąską uliczką w Jerozolimie, pijesz wodę ze studni, z której pijali twoi przodkowie, płaczesz z żalu nad upadkiem Jerozolimy przy Ścianie Płaczu lub dziękujesz Bogu za łaskę i pomoc w przetrwaniu". Rozmowy te powodowały, że Janek marzył o zobaczeniu Palestyny. Pewnego dnia Rettinger odłożył na bok kilof z niezwykłym zdecydowaniem i powiedział wyraźnie: - Uciekajmy stąd, Janek. Janek stanął jak ogłuszony. Skutecznie uwięzieni w dolinie, pilnowani dzień i noc przez uzbrojone straże, nie mieli możliwości ucieczki. - Uciekajmy? - powtórzył z niedowierzaniem. - To znaczy my dwaj? - Nie, pięciu. Myślę już nad tym od dawna i mam plan, którym chciałbym się z tobą podzielić. Janek milczał. Był zbyt podniecony i zanadto przerażony, by przemówić. - Powodzenie będzie zależało od wielu czynników - ciągnął Rettinger. - Pierwszym z nich są uczestnicy. Aby mieć szansę przetrwania w każdych warunkach, grupa powinna być dobrze zrównoważona. Ludzie powinni się wzajemnie uzupełniać umiejętnościami. Dostrzegając zakłopotany wzrok Janka, Rettinger dodał: - Potrzebujemy połączenia umysłu, siły fizycznej i przebiegłości. - A co ze strażnikami, doliną i górami? - zapytał posłusznie chłopak. - Acha! Ukształtowanie terenu jest czynnikiem numer jeden. Rettinger pomyślał przez chwilę, a potem podsumował na głos: - Jako geograf długo się zastanawiałem nad tym ważnym aspektem. Rozejrzał się dokoła i, upewniwszy się, że strażnicy ich nie obserwują, wziął do ręki patyk i narysował mapę na piasku. - Zakładając, że jesteśmy około 70-85 kilometrów na północ od granicy sowiecko-afgańskiej, dotarcie tam w ciągu trzech dni nie powinno być aż tak trudne. Przekroczywszy granicę musielibyśmy iść mniej więcej dalsze 75 kilometrów na południe, nim skręcilibyśmy na zachód w kierunku Iranu. - No, tak - przerwał Janek - ale Sowieci kontrolują północną część Afganistanu i Iranu. Tak przynajmniej powiedział mi jeden więzień z Afganistanu, ten niewysoki facet, co pracuje w brygadzie "Dynamit". On mi też powiedział, że Rosjanie aresztowali sporo ludzi w północnym Afganistanie. - Masz w tym względzie rację. Wiem, że ani Afgańczycy, ani Irańczycy nie pałają specjalną sympatią do Rosjan. Jak już znajdziemy się w Iranie, będziemy posuwać się tak daleko na zachód, jak tylko się da i, jeśli dopisze nam szczęście, dotrzemy do Brytyjczyków, którzy, według moich kalkulacji, powinni już tam być. Następnego dnia podjęli rozmowę i zadecydowali, że Andriej, Suliman i Georgij powinni być natychmiast poinformowani o ich planie. - Jeśli, z jakiegoś powodu nie zdecydują się do nas dołączyć - mówił Rettinger - to są na tyle dyskretni, że nie puszczą pary z ust. Ostrożnie powiadomili więc każdego członka grupy. Tak jak spodziewał się Janek, wszyscy zgodzili się na wzięcie udziału w ucieczce. Suliman, usłyszawszy propozycję, skakał dookoła wykrzykując: - Nie ma boga nad Allacha!, aż Rettinger kazał mu się zamknąć. - On umie się dobrze bić, szczególnie nożem - powiedział Janek Rettingerowi. Georgij był zachwycony wiadomością o planie ucieczki, szczególnie dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż jest to jego jedyna szansa uniknięcia życia niewolnika. Wybór Rumuna był dla Janka odrobinę zagadkowy. Wbrew jego widocznemu oddaniu całej sprawie, Janek nie miał do niego całkowitego zaufania. Chytry uśmieszek Georgija, niekontrolowany tik prawego oka i stałe kradzieże odstręczały od niego. Pewnego dnia Janek podzielił się z Rettingerem swoją opinią na temat Rumuna i otrzymał od niego zadziwiającą odpowiedź. - Georgij jest produktem rażącej niesprawiedliwości społecznej. W każdym zakątku świata są tysiące takich jak on, zmuszonych do życia poprzez utrzymywanie się z ulicy. Większość z nich nie dożywa kilkunastu lat. Niektórzy, tak jak Georgij, rozwijają jednak dodatkowy zmysł przetrwania. W nim może być więcej dobrego, niż się wydaje. Pamiętaj o tym. Poza tym - dodał z przymrużeniem oka - nie sądzisz, że potrzebujemy kogoś tak cwanego jak on? Janek miał wobec tej sprawy uczucia mieszane. Przede wszystkim bał się. Wiedział, że jeśli zostaną złapani, czeka ich egzekucja. Nie byli pierwszymi, którzy próbowali ucieczki. Nie rozumiał również, dlaczego Rettinger bez żadnych zastrzeżeń podzielił się z nim swoimi myślami. - Dawid, a jaka będzie moja rola w twoim planie - zapytał obcesowo. - Myślałem, że nigdy o to nie zapytasz - brzmiała odpowiedź Rettingera. Janek dostrzegł psotę w oczach przyjaciela. - Po pierwsze, Janku, jesteś mądrym i dobrym, młodym człowiekiem. Po drugie, jako najmłodszy z nas wszystkich powinieneś przeżyć, by opowiedzieć światu o tym nieludzkim kraju. Janek zaczerwienił się. - Jesteś także najlepszym biegaczem - dodał Dawid i roześmiał się głośno. - Jeśli mam dobre buty - zauważył Janek, by ukryć zażenowanie. Postanowili, że każdy z nich powinien zrobić jak największe zapasy jedzenia. Dodatkowo Georgij miał zdobyć trochę narzędzi. - Poczekaj, Georgij - mówił Rettinger - powiedziałeś mi, że zarekwirowałeś nóż. Będziemy potrzebowali możliwie najdłuższą linę, kilof i bukłak zrobiony ze skóry, taki, jakiego używają pasterze. Sądzę, że strażnicy posiadają litrowe bukłaki. - Pozostaw to mnie, Rettinger - odpowiedział Rumun, zadowolony z nieznanego mu dotąd poczucia przydatności. Po wielu dyskusjach postanowili, że ich ucieczka nastąpi pod koniec kwietnia, ponieważ, jak doszedł do wniosku Rettinger: "będzie wówczas cieplej i łatwiej podróżować". O szczegółach planu miał ich poinformować później. W międzyczasie, każdy z nich miał za zadanie zgromadzić tyle jedzenia, aby starczyło go przynajmniej na tydzień. Do południowego Turkiestanu przyszła wiosna. W połowie kwietnia stopniał wszystek śnieg z wyjątkiem najwyższych szczytów okolicznych gór. Ze stromizn górskich w doliny i liczne rzeki spadały kaskadami strumienie wody. Niemalże w ciągu jednej nocy stoki górskie pokryły się krótką, alpejską trawą i mnóstwem kwiatów. Doliny, porośnięte krzewami i niskimi iglastymi drzewkami, z dnia na dzień owiewał coraz cieplejszy wiatr. Janek z narastającą uwagą przyglądał się górskim stokom, zastanawiając się, jaki los oczekiwał ich po tamtej stronie. Ucieczka nocą została wykluczona ze względu na to, że wówczas straże pilniej strzegły obozu i dlatego, że wszystkie wcześniejsze, nieudane próby podejmowano w nocy. Oni spróbują na godzinę przed zakończeniem pracy. - Jak, na miłość boską? - wykrzyknął Janek, gdy usłyszał o planie ucieczki za dnia. Rozglądając się wokoło, widział liczne oddziały straży rozlokowane strategicznie pomiędzy brygadami pracy i na pobliskich wzgórzach. Strażnicy uzbrojeni byli w pistolety i automaty, a jako dodatkowy środek ostrożności na skałach zwieszających się nad doliną zostały ulokowane stanowiska karabinów maszynowych. Wzrok Rettingera powędrował za wzrokiem Janka i profesor natychmiast domyślił się, co go trapiło. - Odwrócimy uwagę straży! - Jak? - zapytali wszyscy jednocześnie. Rettinger nic nie mówił. Przez długi czas, który wydawał się wiecznością, patrzył na Georgija. Rumun, siedząc na głazie, wił się niespokojnie, odwracając oczy. Rettinger, udając, że nie zauważa jego niepokoju, ciągnął dalej: - Gregorij, możesz zdobyć trochę dynamitu? - Dynamitu? O, Boże - wykrzyknął Georgij. Potem, kiedy uderzyła go ważność zadania, dodał: - Postaram się o to. Eksplozja będzie miała miejsce w zakątku doliny najbardziej wysuniętym na południe, tam gdzie zlokalizowane są kwatery NKWD. To przyciągnie uwagę straży. - Suliman! - Rettinger wskazał kościstym palcem na niewysokiego mężczyznę. - Powiesz swoim muzułmańskim przyjaciołom, by, biegnąc w kierunku wybuchu, stworzyli zamieszanie. Przekażesz wiadomość 10 minut przed eksplozją i ani minuty wcześniej. Siedzieli potem długi czas w milczeniu, jakby przerażeni śmiałością planu. - A co potem? - zapytał Andriej Nikołajewicz. - Będziemy uciekać - odpowiedział Rettinger. - Uciekać? Dokąd? - dopytywał się potulnie Janek. - To już inna sprawa, którą chciałbym z wami przedyskutować - odpowiedział Rettinger. "Przedyskutować? - pomyślał Janek. - Ten stary.... wymyślił sam cały ten plan, bez naradzania się z kimkolwiek!" - Pościg, a myślę, że będzie to pościg nie z tej ziemi - ciągnął Rettinger - ruszy na południowy wschód, w kierunku granicy sowiecko-afgańskiej i cały oddział zostanie posłany w tym kierunku. W dodatku, straże graniczne w Kuszka, dalej na południe, będą poinformowane, żeby trzymać się na baczności. Więc byłoby samobójstwem iść w kierunku południowym. Dlatego udamy się na północ. - Ależ to szaleństwo! - wykrzyknął Suliman. Nie wiesz, że na północ stąd jest pustynia Kara-Kum? Powinniśmy próbować wydostać się z tego pierdolonego Związku Sowieckiego, a nie wchodzić w niego jeszcze głębiej! - Tak, wiem, że tam znajduje się przeklęta Czarna Pustynia, ale my nie idziemy tam, by dać się usmażyć z gorąca. To, co my zrobimy, to pójdziemy okrężną drogą. Z pustyni skręcimy na południowy wschód w kierunku gór Koppeh Dagh, na zachód od kolei, którą zbudowaliśmy. Dostrzegając dezorientację słuchaczy, Rettinger dodał: - Popatrzcie na naszą podróż przez Kara-Kum jak na krótką, trzydniową wizytę przed zawróceniem na południowy wschód. - A co potem? - zapytał Janek jeszcze bardziej pełen wątpliwości. - Jak dotrzemy do stóp wzgórz Koppeh Dagh, machniemy się na wschód i wciśniemy między nasze tory kolejowe a góry, a potem skręcimy na południe w kierunku granicy. Blisko granicy, zamiast iść bezpośrednio do Kuszka, gdzie nie bylibyśmy mile widziani, musimy iść wzdłuż wschodniego obrzeża Koppeh Dagh, aż znajdziemy się w Afganistanie. Wtedy skręcimy na wschód i skierujemy się w stronę granicy irańskiej. Jak już będziemy w Iranie, mam nadzieję, spotkamy tam Brytyjczyków, to jest, o ile te sukinsyny miały wystarczająco dużo rozsądku, aby tam już dotrzeć. Plan był zbyt skomplikowany, by mogli go podważyć, więc po chwili zastanowienia, wszyscy zgodzili się go przyjąć. Rozdział Vii Dolina zatrzęsła się od wybuchu, który rozrzucił snopy iskier i kłęby dymu wysoko pod zachmurzone niebo. Dały się słyszeć głosy ludzi i lakoniczne rozkazy NKWD. Zdezorientowani i przerażeni mężczyźni rozbiegli się w popłochu we wszystkich kierunkach. Do bramy, znajdującej się w odległości 30 metrów od miejsca wybuchu, częściowo oświetlonej ogniem, szybko podczołgała się ciemna postać. Przyłączenie się do współuczestników spisku zajęło jej zaledwie kilka minut. Pozostałych spiskowców, leżących nisko na skalistej ziemi tuż obok bramy, zaskoczył nagły szelest, lecz uspokoili się natychmiast, gdy uświadomili sobie, że to Georgij. Jak na rozkaz poczęli czołgać się, prąc gorączkowo w kierunku wyjścia. Jak przewidywali, strażnicy przy bramie byli zbyt zaabsorbowani obserwacją powstałego zamieszania, by zauważyć ciemno odzianą postać sprawdzającą bramę, ani tym bardziej usłyszeć metaliczny dźwięk nożyc przecinających ciężkie łańcuchy. Andriej, używając swej niezwykłej siły, usunął je, jakby to były zaledwie nici. Kiedy znaleźli się już za bramą, Rettinger poprowadził grupę w kierunku północnym. Obejrzał się do tyłu i, szczęśliwy, że wszyscy są obecni, przyśpieszył kroku, zanurzając się w ciemność. Ścieżka, którą szli, pełna wybojów, skał i suchych korzeni, stawała się jeszcze bardziej zdradliwa w wyniku zapadającej nocy. Potykali się często, co doprowadzało do upadków, szczególnie rosłego Rosjanina, który niósł największy pakunek. "Nareszcie ruszamy" - powiedział do siebie Janek. Choć ciągle roztrzęsiony i zlany potem, poczuł się już znacznie lepiej. Droga poprzez nierówności terenu wymagała od niego pełnej koncentracji, dzięki czemu zapomniał o strachu. Marzył o tym, by jak najbardziej zwiększyć odległość między nimi a pościgiem. Rettinger z pewnością myślał o tym samym, lecz chciał zmylić wroga poprzez krążenie wokół, i to nie raz, ale wielokrotnie. Janek, mocno wyczerpany, przekoziołkował nagle przez kamień i ciężko upadł, lecz natychmiast poderwał się i podążył za kompanami. Oni szli dalej karkołomnym marszem przez - jak wydawało się Jankowi - całą wieczność. Bolała go każda cząstka ciała i brakowało mu tchu. Potrzebował odpocząć przynajmniej na sekundę, by uciszyć kołaczące serce. Och, jakże by było miło odetchnąć właśnie tutaj, obok tego wielkiego kamienia - oprzeć bolące plecy o jego chłodną ścianę. Tylko na jedną sekundę! Na jedną sekundę. - O, Boże, nie nadążam za nimi! - wykrzyknął, uświadamiając sobie nagle, że zajęty myślami zwiększył odległość między sobą a pozostałymi uciekinierami. "Rettinger wybrał mnie głównie dlatego, że myśli, iż ja potrafię szybko biegać, że można na mnie polegać i że jestem na tyle sprytny, by wiedzieć, czego się spodziewać w danej sytuacji. A tu popatrzcie - myślał - ciągnę się za nimi, opóźniam ucieczkę i zagrażam ich życiu. Co ze mnie za mężczyzna? Jestem słabszy od nich wszystkich! W takim razie co stoi na przeszkodzie? - pytał sam siebie. - No, pokaż im, z jakiej gliny jesteś ulepiony!" Wyrwał do przodu, przeskakując przez kamienie i wystające korzenie, które ośmielały się blokować mu drogę. Doznał wielkiej ulgi, kiedy dogonił pozostałych i za pomocą kilku dodatkowych susów znalazł się na czele grupy. Mimo bólu w piersiach i niesamowitego wyczerpania poczuł się uszczęśliwiony. Usłyszał ciężki oddech Rettingera i postękiwania reszty kompanów. - Zaczekaj, Janek, zaczekaj! Musimy odpocząć - głos Rettingera był ostry i przerywany. Janek zwolnił tempo i zatrzymał się, a pozostali dołączyli do niego. - Tam, pod tą zwisającą skałą, tam na prawo, widzicie? - wskazał. - Godzina odpoczynku, przyjaciele - zadysponował Rettinger. - Jak dotychczas, dzięki szybkiemu marszowi, posunęliśmy się znacznie do przodu. Rettinger obrzucił spojrzeniem młodego towarzysza i Jankowi zdawało się, że mrugnął do niego, choć w przyćmionym świetle księżyca nie był tego pewien. - Po odpoczynku ostro skręcimy w prawo, o, tam - wskazał kierunek. Janek spojrzał w poleconą stronę i zauważył, że teren jest urwisty i wygląda groźnie. W świetle księżyca rozróżniał kontury poszarpanych skał. Z początku czuł się niepewnie, lecz świadomość, że udało im się wyrwać z obozu i pokonać tak dużą odległość, dodała mu odwagi i nadziei. Uniósł oczy w kierunku księżyca i westchnął głęboko. Byli wolni - wolni! - i w całym świecie nie istniała przeszkoda, której wolni ludzie nie mogliby pokonać. Popatrzył na współtowarzyszy i wiedział, że każdy z nich, na swój własny sposób, podzielał jego uczucia. - Gdzie jest lina? - Rettinger zaskoczył wszystkich głośnym pytaniem. - Ja mam - odpowiedział Andriej Nikołajewicz. - Będziemy się trzymać liny, żeby nikt nie zgubił się w ciemności. Ty - zwrócił się do Janka - będziesz szedł na końcu. Janek okazał się z tego zadowolony, ponieważ czterech idących przed nim starszych mężczyzn niekiedy go za sobą ciągnęło. Wspinali się po stokach gór i półkach skalnych. Gdy jeden z nich się pośliznął i wisiał nad szczeliną, inni podtrzymywali go, aż udało mu się odzyskać równowagę. W końcu coraz silniejszy wiatr rozpędził chmury i widoczność znacznie się poprawiła. W trakcie ześlizgiwania się po jeszcze jednym stromym zboczu góry ujrzeli przed sobą coś, co wyglądało jak płaska równina. - Jaka to ulga na nowo ujrzeć płaską ziemię! - wykrzyknął Suliman. - Nie ciesz się za bardzo - odpowiedział Rettinger, lustrując teren. - Ale na pewno będziemy mogli iść szybciej - dodał Georgij. - I prędzej zauważy nas wróg - skontrował Janek. - Nie, jeśli przejdziemy przez równinę w ciągu najbliższych trzech godzin. Widzicie tę ciemną linię? Wygląda jak sznur niskich wzgórz. Gdybyśmy mogli... - zastanowił się. Po krótkim odpoczynku na nowo podjęli wędrówkę. Równinę pokrywały małe kamyki i droga była uciążliwa, ale i tak lepsza niż podły teren, który pozostawili za sobą. O wschodzie słońca dotarli do podnóża wzgórz pokrytych karłowatymi, rzadko rosnącymi drzewami iglastymi. Pośród drzew znaleźli wąską szczelinę skalną, gdzie zatrzymali się na odpoczynek. Szczelina zapewniała uciekinierom doskonałą kryjówkę i zawierała w sobie niespodziankę - mały staw, zasilany przez kilka wąskich strumyków spływających po stoku w dół. Chłodną wodą zaspokoili pragnienie i załagodzili dolegliwości wywołane licznymi zadrapaniami i ranami. - Jak wspaniale! - wykrzyknął Janek. Chlapał wodą na współtowarzyszy i skakał jak tryskające zdrowiem dziecko. Rettinger obdarzył go przelotnym uśmiechem, potem spoważniał. - Teraz musimy ustalić strategię i potrzebujemy zdrowego pomyślunku - zapowiedział. Reszta przysunęła się do niego, a on, oparłszy się plecami o skalną ścianę, ciągnął: - Podejrzewam, że do tej pory NKWD wie już o naszej ucieczce. Jeśli ich dobrze znam, już teraz oddziały przeczesują okolicę na południe i pewnie na południowy wschód od obozu. Oni nie są głupi, więc na pewno też posłali swoich ludzi na północ. Jak nas nie zlokalizują do południa, to poproszą o samoloty z Aszkabatu. - O, Boże - jęknął Rosjanin. - Samoloty nie mogą żadną miarą zobaczyć nas teraz - zapewnił go Rettinger. - Ale to oznacza, że nie możemy iść za dnia, prawda? - spytał Janek. - Tak, ale i nie możemy siedzieć tu zbyt długo. Pościg będzie rozesłany w każdym kierunku. - Dzisiaj? - zagadnął Tatar. - Wydaje mi się, że zaczną jutro rano. Do tego czasu, mam nadzieję, będziemy daleko stąd. Nastąpiła długa chwila ciszy; wszyscy byli zbyt zmęczeni, by wiele mówić. Jankowi nie trzeba było powtarzać dwa razy, że czas na spoczynek; natychmiast zapadł w głęboki sen. Nagły huk wyrwał go ze snu i poderwał na równe nogi. Dźwięk rozchodził się po całej szczelinie, odbijając się echem od jej skalistych ścian i półek. Szczelina wydawała się ciemniejsza niż poprzednio, lecz było w niej wystarczająco jasno, by dostrzec umundurowanego mężczyznę leżącego na skale twarzą w dół. Na jego plecach Janek ujrzał poszerzające się zakole krwi. Z lewej strony, kilka metrów od niego, Janek spostrzegł drugiego człowieka w mundurze, leżącego na plecach. Nad nim, mierząc mu w głowę z wciąż jeszcze dymiącego pistoletu, stał Georgij. Janek był jeszcze zbyt zaspany, by w pełni pojąć znaczenie tragedii rozgrywającej się przed jego oczyma, lecz jedną rzecz zrozumiał na pewno: Georgij miał zamiar zastrzelić mężczyznę leżącego na ziemi. Janek skoczył na Georgija, obalając go na ziemię. Pistolet wypalił w powietrze, wywołując w szczelinie kolejne echo. Stając na nogi, Janek zauważył pozostałych kompanów, patrzących na niego z zakłopotaniem. Strażnik NKWD leżał ciągle spokojnie na ziemi. Był to młody człowiek, tylko odrobinę starszy od Janka. Ich oczy spotkały się; strażnik spoglądał ze strachem, Janek - ze zdziwieniem i z ciekawością. - Co to za pomysł, Janek? - gniewnie domagał się odpowiedzi Georgij. - Dlaczego nie dałeś mi zabić tego sowieckiego łajdaka? - Bo to też człowiek - wypalił Janek. - Georgij! - przemówił Rettinger, który do tej pory nie brał udziału w rozgrywającym się dramacie. - Janek ma rację, zostaw go w spokoju. Inni potaknęli zgodnie. - Skąd masz pistolet? - spytał Rettinger. - To moja sprawa, Żydzie! - zabrzmiała gniewna odpowiedź. - Jak bym go nie miał, wszyscy już byśmy szli z powrotem, przed pluton egzekucyjny! Wiedzieli, że Georgij ma rację, jednak zaniepokoiło ich przemilczenie przez niego faktu posiadania broni. - Chciałem powiedzieć wam o pistolecie - usprawiedliwiał się Georgij, jakby czytając w ich myślach - ale zapomniałem o tym, kiedy uciekaliśmy jak szaleni przez te cholerne góry. Siedzieli w milczeniu przez dłuższą chwilę, a potem Rettinger przerwał ciszę. - Zdaje się, moi przyjaciele, że sytuacja stała się bardziej skomplikowana. Zanim podejmiemy jakąś decyzję, zadajmy naszemu "gościowi" kilka pytań. Wskazał na młodego strażnika, który siedział cicho na kamieniu, spoglądając na zabitego kolegę. Rettinger przysiadł się do niego. - Przykro mi z powodu twojego kolegi - powiedział do żołnierza. - Zaskoczyliście nas. Strażnik nie odezwał się. - Ilu z was posłano za nami? - chciał wiedzieć Rettinger. - Tylko nas dwóch. - Jak się tu dostaliście? - Wylądowaliśmy ze spadochronami. - Kiedy? - Dwie godziny temu. - Czy w akcji brały udział inne samoloty? - Nie wiem - nie sądzę. Mężczyzna był niepozornego wzrostu, miał krótkie blond włosy i mały, płaski nos. Jego spokojny sposób mówienia i poprawna gramatyka wskazywały na to, że jest człowiekiem wykształconym. - Co z nim zrobimy? - spytał Georgij, nazywając po imieniu to, o czym wszyscy myśleli. - Niech zadecyduje Rettinger - powiedział milczący dotąd Andriej Nikołajewicz. - Ja? - wykrzyknął Rettinger. - Co wy myślicie, co ja jestem? Król Salomon? - Zabierzmy go z sobą - zaryzykował Janek. - Oszalałeś, czy co? - wybuchnął Georgij. - Najpierw nie dajesz mi go zabić, a potem chcesz nas obarczyć więźniem! - No, cóż, są trzy możliwe rozwiązania - stwierdził Rettinger. - Pierwsze, to zgodzić się z Georgijem; drugie, zostawić go tutaj; i trzecie, zabrać z nami. - Zabicie go byłoby najmniej skomplikowane - wtrącił Georgij. Rosjanin próbował coś powiedzieć, lecz Tatar nie dopuścił do tego. - Związać łajdaka i zostawić go sępom na pożarcie - ciągnął dalej Georgij. Rettinger wiedział, że musi podjąć decyzję, więc po chwili zastanowienia stwierdził: - Zabierzemy go. Potem dodał szybko: - Może wie trochę na temat okolicy. Georgij splunął z obrzydzeniem, podniósł pistolet, a potem splunął ponownie dla podkreślenia dezaprobaty. Ulegając naciskowi Rettingera, pochowali zabitego agenta NKWD i rozpoczęli wędrówkę, choć dzień wciąż jeszcze pozostawał jasny. Rettinger ruszył na północ, zmieniając natychmiast kierunek. - Dowiedziałem się od Sciopy, naszego "kolegi" z NKWD, że pościg za nami koncentruje się w rejonie Aszkabatu i wzdłuż linii kolejowej - oznajmił. Szli szybkim tempem. Sciopa, idąc za Rettingerem, był dobrze pilnowany przez pozostałych mężczyzn. Trzymali się blisko zalesionych podnóży wzgórz, które zapewniały im trochę schronienia przed agentami NKWD przeszukującymi teren. Maszerując w nocy i śpiąc za dnia, posuwali się szybko. Niestety, ich zapasy żywności nikły w oczach i uzupełnianie racji wody stawało się stopniowo coraz trudniejsze. Teren, porośnięty ubogą trawą i krzewami, pustynniał. Mieli też coraz mniej ochrony przed rażącym słońcem i sowieckim pościgiem. Podczas szóstej nocy podróży wkroczyli w okolicę pokrytą podłużnymi graniami zwieńczonymi czapami ruchomych piasków. - Nie mam wątpliwości - powiedział Rettinger w trakcie odpoczynku w zagłębieniu piaskowego wzgórza - że ciągle jeszcze znajdujemy się na terenie pustyni Kara-Kum, gdzieś na południu lub na południowym wschodzie od miasta Merw. Stąd logiczną rzeczą byłoby skierować się teraz na północny zachód, minąć miasto, a następnie skręcić na południowy zachód od niego. W ten sposób bez wpadki moglibyśmy w końcu dotrzeć do gór Koppeh Dagh. - To znaczy, cały czas idąc przez pustynię? - spytał Janek. Tu zaskoczył ich więzień, mówiąc: - Nie powinniście ryzykować drogi zbyt głęboko w pustynię. Wszyscy wymrzemy tam z braku wody. Możecie mnie trzymać za słowo, Kara-Kum jest śmiertelnie niebezpieczna. Więzień zrobił przerwę, potem ciągnął dalej. - Na południe stąd są osady, głównie kołchozy. - Ach, tak! On chce, żebyśmy się znaleźli bliżej NKWD - wykrzyknął Georgij. - Jak chcecie - stwierdził Sciopa i, dotknięty, odwrócił się do nich tyłem. Trudno im było domyślić się, co naprawdę miał na myśli Sciopa, lecz jego ofiarność i pomoc w niesieniu tobołków, a nawet jego nacisk, by pozwolono mu obarczyć się cięższym ładunkiem, rozwiały ich początkową wrogość wobec niego. Prawie zapomnieli, że był członkiem znienawidzonej NKWD; stał się jednym z nich i podzielał ich los. Trzeciego dnia po pojmaniu go, na przekór obiekcjom Georgija, Rettinger nie związał go na noc. Tymczasem, po krótkim rozważeniu sprawy, ruszyli na południowy wschód i po całonocnym marszu dotarli do pierwszej osady. Był nią mały kołchoz, złożony z nie więcej niż dwudziestu pięciu chat. Z ukrycia, w odległości półtora kilometra od zabudowań, dostrzegli pasące się na zboczu wzgórza stado owiec. Słońce wschodziło, oświetlając płaskie dachy chat. Po krótkiej dyskusji postanowiono, że przypominający Turka Suliman pójdzie do wioski na zwiad w poszukiwaniu jedzenia i wody. Reszta będzie odpoczywała cały dzień w ukryciu. Nadszedł wieczór, ale po Tatarze nie było ani śladu. - Musimy uzbroić się w cierpliwość - stwierdził Rettinger, próbując uspokoić towarzyszy. Jednakże, gdy nadeszła północ i Suliman ciągle nie wracał, i on nie potrafił już ukryć zaniepokojenia. - Gdzie się podział ten cholerny Tatar? - domagał się wieści Georgij. - Może się upił - zaryzykował odpowiedź Andriej Nikołajewicz. - Albo dopadło go NKWD - powiedział Sciopa. Uciekinierzy nie umieli jednak powiedzieć, czy ta ewentualność ucieszyła go, czy zmartwiła. - Idziemy wszyscy do wioski - oświadczył Rettinger. - Wszyscy? - spytał Georgij. - A co z tym NKWD-ckim psem? Nie było odpowiedzi, więc Georgij ciągnął. - Powiedziałem wam, że powinniśmy się go pozbyć, nie? Możemy to ciągle jeszcze zrobić - potrząsnął rękojeścią pistoletu. Sciopa zatrząsł się i odwrócił wzrok. - Nie - stanowczo powiedział Rettinger. - Nie możemy tak postępować. - No to co mamy teraz robić? - nalegał Georgij. - Zwiążemy go i zostawimy tutaj. Mieszkańcy wioski znajdą go za dzień lub dwa. Nas tymczasem już tu nie będzie. To wyjście wydawało się Jankowi jedyne z możliwych, choć przykro mu było w ten sposób zostawiać Sciopę, ponieważ w międzyczasie poczuł do niego sympatię. - Gdzie jest lina? - spytał Rettinger. - Nie! - wykrzyknął Sciopa - nie związujcie mnie! - A dlaczego nie? - zapytał Georgij podniesionym głosem. - Bo... bo ja nie chcę wracać. - Co? - wykrzyknął Georgij. - Bo jeśli wrócę, rozstrzelają mnie - powiedział Sciopa z żalem w głosie. - Kto to są "oni"? - spytał Janek. - NKWD. Nie uwierzą, że kolega został zastrzelony, a mnie darowano życie. Powiedzą, że darowaliście mi życie, bo poszedłem z wami na współpracę. - Więc powiedz im, że uciekłeś i chodziłeś po pustyni i wśród wzgórz aż do tej pory - zasugerował Janek. - Żartujesz? Zapytają mnie, dlaczego uciekłem zamiast walczyć! Nie znacie NKWD! - Więc co, do diabła, robimy? - wykrzyknął Georgij. - Chcę być z wami jako wasz przyjaciel - powiedział Sciopa. Nie tylko dlatego, że nie mam wyjścia, ale również dlatego, że... chcę uciec z wami. Rettinger, który zastanawiał się w milczeniu, nagle powiedział: - Sciopa, twój mundur może nam pomóc. Nikt nie wiedział, co Rettinger chciał przez to powiedzieć, lecz zaufali jego zdrowemu rozsądkowi. Tak więc Sciopa poszedł z nimi. Wstawał świt, gdy pięciu uciekinierów zeszło w dolinę i zbliżyło się do wioski. Z wyjątkiem sporadycznego ryku osła lub muła panowała tam cisza; mieszkańcy ciągle jeszcze spali. We wszystkich chatach było ciemno, tylko w najdłuższej, usytuowanej pośrodku wsi, paliło się przyćmione światło. Kiedy podeszli do budynku, zauważyli, że był to barak. Ostrożnie podpełzli do jego dłuższego skrzydła, tam gdzie paliło się światło. Ukryli się w krzewach, a Janka posłano, by zajrzał w okno. Chłopak podszedł po cichu, spojrzał przez okno i znieruchomiał. W przyćmionym świetle wyraźnie zobaczył umundurowanego, śpiącego strażnika, siedzącego na krześle z nogami na stole. Jego chrapanie było tak głośne, że Janek słyszał je z miejsca, gdzie stał. Drzwi były zamknięte. W międzyczasie Georgij penetrował drugie skrzydło budynku, który okazał się być więzieniem. Uciekinierzy zbliżyli się do siebie i cichym szeptem próbowali podjąć decyzję co do dalszego planu działania. - Po pierwsze, musimy się upewnić, że Tatar naprawdę tam jest - wyszeptał Rettinger. - Georgij! Podczołgaj się do okna i zawołaj go po imieniu, tylko, na Boga, cicho! Georgij ruszył natychmiast. Dotarłszy do zakratowanego okna cicho zawołał: - Suliman, jesteś tam? Z początku nie było odpowiedzi, lecz kiedy Georgij powtórzył imię, usłyszał słabą, lecz wyraźną odpowiedź. - Georgij? Tak, jestem tutaj! - Przyszliśmy, żeby ci pomóc; siedź spokojnie. - Zastanawiam się - szepnął Rettinger - ilu milicjantów tam jest? - Nie powinno być więcej niż trzech - odpowiedział Sciopa. Jeden z nich powinien być na służbie, dwaj pozostali śpią w przyległym pokoju. To typowe - dodał. - Sciopa! - powiedział Rettinger. - Oto twoja szansa, by udowodnić, po czyjej jesteś stronie. Masz zapukać do drzwi, powiedzieć strażnikowi, że jesteś agentem NKWD i otrzymałeś nagłe polecenie. Jak się znajdziesz w środku, zamelduj, że przyszedłeś po odbiór więźnia. A, tak, zabierz swój pistolet. Sciopa obciągnął mundur i natychmiast podszedł do drzwi. Georgij, z pistoletem w dłoni, zajął pozycję w cieniu, tuż obok drzwi. Sciopa zastukał, ale nikt nie odpowiadał. Strażnik z pewnością mocno spał. Zastukał ponownie, tym razem mocniej. - Tak, kto tam? - spytał zaspany głos. - Kurier NKWD z Aszkabatu. - Kto? - strażnik poderwał się z krzesła. - NKWD, ty sukinsynu! Słyszałeś! Policjant, podciągając spodnie i poprawiając koszulę, pośpieszył do drzwi i otworzył je. Sciopa wszedł do wnętrza, rozejrzał się, siadł na zwolnionym krześle, kładąc zakurzone buty na stole. - Co mogę dla was zrobić, towarzyszu? - spytał policjant z trudnością panując nad drżącym głosem. - Przyjechałem po odbiór wroga ludowego. Nazywa się Suliman Bej. - O, tak, towarzyszu, złapaliśmy go jak kradł jedzenie w sklepie. - My go poszukujemy za dużo poważniejsze wykroczenia. Gdzie on jest? - W celi - powiedział milicjant wskazując na więzienie. - To nie marnujcie mojego czasu, towarzyszu. Teraz milicjant przyjął postawę na tyle, by zadać rutynowe pytanie: - Wasze papiery, towarzyszu? Nakaz zwolnienia? - Jakie papiery, ty sukinsynu? Nie mam żadnych papierów - wrzasnął Sciopa. Zanim Sciopa zdołał zareagować, policjant podskoczył do następnych drzwi i otworzył je. - Towarzyszu Matwiej! Chodźcie tutaj! Z sypialni wynurzyło się dwóch grubych mężczyzn ubranych w długie kalesony. - Ten człowiek chce zabrać więźnia Tatara, ale nie ma papierów. On... jak wam na nazwisko, towarzyszu? Sciopa uświadomił sobie, że policjant postępuje według procedury i nie podobało mu się to wcale. - Nieważne jak mi na nazwisko. To nie są odwiedziny towarzyskie - przerwał bezceremonialnie. - Przyprowadzić więźnia! - Spokojnie, spokojnie Mikołaj! - powiedział jeden z mężczyzn w długich kalesonach, zwracając się do kolegi. - Jeśli on - wskazał na Sciopę - nie ma papierów, to musi być po temu jakiś powód. To, co musimy zrobić, to wykonać telefon. W momencie, kiedy wyciągał rękę po telefon, dosięgnął go strzał z pistoletu Sciopy. Mężczyzna osunął się ciężko na stół. Nagle otworzyły się drzwi i Georgij, przykucnąwszy w progu, otworzył ogień do pozostałych policjantów. Reszta grupy wpadła do zadymionego pomieszczenia. Rettinger rozkazał potężnemu Rosjaninowi wyłamać drzwi prowadzące do celi. Odnaleźli Tatara, trzęsącego się ze strachu, lecz przygotowanego do wyjścia. Przeszukali półki kuchenne, zabierając wszystko, co nadawało się do jedzenia, i dodali do tego kilka butelek wody. Zaalarmowani strzelaniną, niektórzy mieszkańcy wioski pootwierali drzwi swoich chat. Lecz widząc, że strzały pochodzą z budynku milicyjnego, doszli do wniosku, że będzie ostrożniej udać, iż nic się nie dzieje i powrócić do domów. Uciekinierzy ruszyli w swoją drogę. Gdy zostawili wioskę daleko za sobą, podążyli w kierunku północno-wschodnim, stale trzymając się jak najdalej od terenów zamieszkałych. Posiadali wystarczająco dużo jedzenia na pięć do sześciu dni i mieli nadzieję na znalezienie po drodze wody. Aby zabezpieczyć się przed pościgiem, trzymali się pagórkowatych terenów, które stawały się coraz bardziej zdradliwe. Dzień po dniu posuwali się uporczywie do przodu. Gdy skończyło się im jedzenie, najbardziej wartościowe okazało się doświadczenie Georgija w kradzieży owiec. Wślizgując się jak wąż, potrafił zwieść najbardziej czujne psy i przechytrzyć pastuchów. Zawsze udawało mu się przynieść jagnię, a czasami dwa. Jednakże problemem stawała się woda. W górach napotykali coraz mniej strumieni. * * * Stało się to w trzecim tygodniu po incydencie ze strzelaniną, gdy Janek, wspinając się na nagie zbocze góry, stracił uchwyt i wpadł w szczelinę. Odzyskując przytomność, próbował otworzyć oczy, lecz sprawiało mu to zbyt wiele cierpienia. Zrobił próbę poruszenia nogami, ale rozdzierający ból przyprawił go o łzy. Macał wokoło pokrwawionymi rękami i odkrył, że wszędzie znajdują się skały z wyjątkiem jego prawej strony, gdzie rósł jakiś rodzaj zarośli. "Pomocy! Ratunku!" - nawoływał. Otworzył oczy, lecz ból zmusił go do ponownego ich zamknięcia. Leżał nieruchomo, jęcząc po cichu. "Dlaczego leżę na tych skałach?" - myślał zrozpaczony. "Co się ze mną dzieje? Muszę sobie przypomnieć. Muszę zastanowić się, po kolei. Muszę...", ale w głowie mu dziwnie szumiało i odczuwał w niej ostry, przeszywający ból. "Było nagie zbocze góry..." - zaczął ponownie, lecz góra nagle jakoś znikła i jej miejsce zajął widok ogromnych mokradeł. "Była góra..." - powtórzył. "Mężczyzna na przedzie - Rettinger i inni - Suliman, Andriej...". Wspinali się po stromym zboczu góry. On trzymał się liny. Świecił księżyc, a po jego prawej stronie znajdowała się ciemna szczelina. "Ratunku! Lina się rwie! - przypomniał sobie ostry krzyk. Leżał na śliskiej powierzchni górskiego stoku. Usiłował trzymać się jej każdym centymetrem swego ciała, wbijając paznokcie w skałę. Czuł jak z palców sączy mu się krew. Powoli, bardzo powoli zmienił pozycję ciała szukając lepszego oparcia dla stóp. Nagle w dół po stoku zaczęły się staczać prosto na niego ciemne sylwetki ludzi. Instynktownie odsunął się na prawo i w tym momencie stracił uchwyt. Obsuwał się w dół, kurczowo próbując uchwycić się skały, korzenia lub czegoś, co by go zatrzymało. Potem, obijając się o skały, spadał jeszcze szybciej. Poczuł w głowie koszmarny ból i wydawało mu się, że ból ten obejmuje całe ciało. A potem nie czuł nic. Z pewnością stracił przytomność. Następną rzeczą, którą pamiętał, była ogromna, świecąca nad nim tarcza słoneczna. Jej promienie, choć raziły go w oczy, były ciepłe i przyjemne. Chciało mu się pić. "Gdzie jest mój bukłak? Powinien być przywiązany do kamizelki". Ale bukłaka nie było. "Pewnie zgubiłem go, jak spadałem" - pomyślał, wpadając w panikę. Przez długi czas leżał nieruchomo, usiłując uspokoić się i wymyśleć, co ma dalej robić. "To już koniec ze mną" - wyszeptał. "Nigdy nie zobaczę rodziny ani Zamosza". Spojrzał w górę i ujrzał dwie ciemne plamy, tuż nad sobą. Zaintrygowany, skoncentrował na nich wzrok i w miarę jak stawały się coraz większe, uświadomił sobie, że to ptaki. Zwrócił uwagę, że ich pionowy lot był bardzo szybki: "Jak kamienie zrzucone z samolotu" - pomyślał. Usłyszał ich gardłowe dźwięki, jakby ptaki walczyły między sobą. Potem, ku swemu zdziwieniu, zauważył, że krążyło nad nim więcej takich ptaków. Jeden z nich znajdował się o kilka metrów od miejsca, gdzie leżał. Miał ogromny, zakrzywiony dziób i długie, ostre szpony. - Sępy! Sępy! - wykrzyknął przerażony. Ptak siedział bez ruchu na skale, z oczyma utkwionymi w chłopca. Janek czuł, że ptak próbuje oszacować, ile siły mu jeszcze pozostało. Przerażony, chwycił kamień i rzucił nim w ptaka, ale nie trafił. Ptak nawet nie drgnął. Janek rzucił następnym i jeszcze jednym kamieniem, ale z tym samym rezultatem. - Ty sukinsynu! - wykrzyknął zniechęcony. Rozglądając się dookoła w poszukiwaniu większej ilości pocisków, zauważył coś brązowego, wystającego spod krzaka. Gdy przyjrzał się dokładniej, rozpoznał własny bukłak z wodą, więc podpełznął bliżej, aby go podnieść. Po zaspokojeniu pragnienia leżał wciąż nieruchomo, usiłując zignorować ptaszysko, które jak anioł stróż nie spuszczało z niego wzroku. - Co, czekasz na mnie - syknął chłopak. - Czekasz, abym umarł, ty krwiożerczy łajdaku. Będziesz czekać bez końca, jeśli chcesz wiedzieć! Począł oglądać swoje zranienia i stwierdził, że na głowie miał kilka guzów, skaleczenia i zadrapania na całym ciele oraz najgorsze ze wszystkiego, złamanie w prawej kostce. "Muszę się stąd wydostać, zanim to ptaszydło spróbuje się ze mną rozprawić". Potem przypomniał sobie z harcerstwa, że do usztywnienia kostki potrzebne mu są deszczułki. Na szczęście wokół było pełno suchego drewna, a w kieszeni miał trochę sznurka. W zanikającym świetle dziennym zajął się usztywnieniem kostki. - Jutro stąd odejdę! - wykrzyknął, zwracając się w stronę skały, na której wcześniej siedział sęp; teraz skała świeciła pustką. "To dobry omen" - pomyślał, czując się odrobinę lepiej. Noc była zimna i Janek, nie mogąc spać, trząsł się przez cały czas. "Gdzie są moi towarzysze? Co się z nimi stało? Pamiętał widok osuwających się po stoku góry ludzkich ciał. "Kto... kto?..." Nie chciał o tym myśleć. "Może żyją i siedząc gdzieś, czekają na mnie. Na pewno, muszą... och, Boże!" - Rettinger! Suliman! Andriej! - wołał raz za razem, ale odpowiedzi nie było. Opanowało go nagłe zmęczenie i zasnął. Następnego ranka, uzbrojony w prowizoryczną kulę, rozpoczął schodzenie w dół, mając nadzieję na znalezienie drogi do równiny. Spoglądając w poszukiwaniu jak najłagodniejszego zbocza, co i raz potykając się i upadając, posuwał się w śmiertelnie wolnym tempie. Pot z czoła zalewał mu oczy obfitym strumieniem, zmuszając do uporczywego mrugania powiekami i zaciskania zamkniętych oczu. Nasilający się ból w prawej kostce, plecach, ramionach i głowie odbierał mu siły i osłabiał na duchu. - Po co to? Przecież to beznadziejne! Poddaj się - pojękiwał. Wówczas dotarł do jakiejś bariery, czegoś w rodzaju ściany zagradzającej dalsze przejście. Resztką woli otworzył oczy, lecz przeszywający ból kazał mu je na nowo zamknąć. Leżał więc bez ruchu, z przekonaniem o doznanej porażce, z głębokim poczuciem opuszczenia i braku wyjścia z sytuacji. Nie wiedział nawet, jak długo w ten sposób leżał, może minutę, może godzinę?... Powoli do jego uszu zaczęły docierać jakieś dźwięki, na które przedtem nie zwrócił uwagi - dźwięki toczących się kamieni, które w ciszy gór rozbrzmiewały jak tabun galopujących koni. To wyrwało go ze stanu inercji. Ciekawość, poczucie zagrożenia lub prosty instynkt samozachowawczy zmusił go do otworzenia oczu. Po jego lewej stronie znajdował się stromy pagórek, po prawej porowata ściana góry, tak wysoka, że Janek, mimo iż bardzo się starał, nie był w stanie dostrzec jej szczytu. "Pewnie sięga do samego nieba" - pomyślał. Jego wzrok padł na barierę, którą poczuł wcześniej, a którą widział teraz tuż przed sobą. "Tam była taka bariera, to prawda" - pomyślał. Była to właściwie grań, rozciągająca się od pagórka po jego lewej stronie, i łącząca się ze stromą górą po stronie prawej. Grań, według oceny Janka, miała pięć metrów wysokości i była porośnięta niskimi krzewami oraz ostrą trawą. - Jestem w pułapce - wyjęczał - w pułapce! Pozbawiony energii, która go nagle opuściła, i owładnięty rozpaczą, leżał na plecach, utkwiwszy wzrok w niebieskim, chłodnym, obojętnym niebie. "Chyba już po mnie. Nie mam jak wyjść z tego grobu" - rozmyślał smętnie. Myślami zawędrował do Zamosza. Twarze jego zmarłej matki, ojca, sióstr... uśmiechały się do niego... W wyobraźni usłyszał głos ojca... ciepły i kochany... "Decyzja, Jasiu, zawsze podejmuj decyzję i... słuchaj, trzymaj się jej... dobra czy zła... trzymaj się jej". "Ha, decyzja! O czym ja mogę teraz decydować? Jak mam się wydostać z tej przeklętej zasadzki? Jak?" Jego oczy, centymetr po centymetrze penetrowały rozciągającą się przed nim grań. Spoczęły na wąskim, płytkim zagłębieniu. Zostało ono prawdopodobnie utworzone jakiś czas temu przez strumień wody spadający w dół po grani. "Hmm..." - zastanowił się - "Może... Muszę spróbować! Muszę!" Odwrócił się na brzuch i, pokonując rozdzierający ból, uniósł się odrobinę i podpełzł blisko zagłębienia w grani. Nie zajęło mu długo, by się przekonać, że aby dotrzeć do wgłębienia, będzie musiał wspiąć się na stromo wiszącą, ponad trzymetrową skałę. Doszedł do wniosku, że jeśli się znajdzie w zagłębieniu, będzie miał szansę na pokonanie grani. "Przynajmniej tak mi się wydaje" - wyszeptał. Pierwsza próba wdrapania się na skałę zakończyła się klęską. Złamaną w kostce stopą nie był w stanie zahaczyć o szorstki występ skalny i stoczył się na dół, wijąc się i jęcząc z przeraźliwego bólu. Parę razy ponawiał próby, lecz, niestety, z tym samym rezultatem. Krwawiły mu ręce, w głowie łomotało... i ponownie tracił siły. Po każdym upadku pozwalał sobie na krótki odpoczynek, a następnie znów próbował. Sporo czasu zajęło mu dojście do wniosku, że jego niepowodzenia spowodowane są ślizgającymi się butami. Zdjął je i spróbował jeszcze raz. Czuł jak ostre skały wbijają mu się w stopy i przecinają skórę do krwi, lecz jego postanowienie pokonania przeszkody było teraz ponad uczucie bólu. "Wdrapię się na tę skałę lub umrę..." - mamrotał poprzez wysuszone gardło. I właśnie wówczas posłyszał jakby monolog wewnętrzny: "No, Janek, nie ustawaj, a uda ci się na pewno! Pamiętasz konia?" "Jakiego konia?" - majaczył Janek. "Księżego konia, głupi! Uratowałeś konia, prawda?" - odpowiedział mu głos. "Och, Boże, pozwól mi umrzeć. Pozwól mi tu umrzeć... Nie dam rady". - Pomóż mi, Boże! - zawołał Janek. "Bóg ci pomoże, jeśli ty sam sobie pomożesz. Pamiętaj". "Ale ja już nie mogę". "O, tak, możesz!!!" Chwytał gałązki niskich zarośli, ostre źdźbła traw... okruchy skał... wszystko, czego mógł się przytrzymać. I kolejnym razem, po wielu próbach, nareszcie udało się... półżywy leżał w zagłębieniu przez długi, długi czas. Potem, kładąc się na brzuchu, rozpoczął powolną wspinaczkę wzdłuż zagłębienia. W zanikającym świetle dziennym dotarł do szczytu grani. Przed nim znajdowała się równina, rozciągająca się na wprost jak okiem sięgnąć. Mobilizując resztkę sił, począł schodzić w jej kierunku. Wiedział, że jest u kresu wytrzymałości. "Muszę iść - muszę" - szeptał. "Muszę dojść do równiny! Muszę!" Po jakimś czasie znalazł się tam nareszcie; bardziej czuł, niż widział płaskość terenu pod stopami. Spróbował wstać, lecz ogarnęła go przemożna słabość, więc począł pełznąć, starając się pozostawić góry jak najdalej za sobą. "Przeklęte górzyska, przeklęte..." Nagle zauważył, że znalazł się na wiejskiej drodze. Niewątpliwie była to droga, droga dla wozów konnych, gdyż były w niej wyżłobione dwie wyraźne, równoległe koleiny. Usłyszał nagle łoskot nadjeżdżającego wozu i ludzkie głosy. Zrobił ogromny wysiłek, by podnieść się i wykrzyknąć: "Ratunku! Pomocy!", lecz z gardła wydostał mu się tylko zachrypnięty szept. Ruszył niepewnie naprzód, ale wówczas wzrok zaszedł mu mgłą i stracił przytomność. Rozdział Vii (cd.) * * * Janek próbował otworzyć oczy. Gdzieś w pobliżu słyszał cichą krzątaninę i pomruk głosów. Wokół rozchodził się nieznany zapach, ostry i nieprzyjemny. Zmusił oczy do otwarcia i przez moment mrugał, krzywiąc twarz w blasku światła. Znajdował się na łóżku. Nogę miał w ogromnym gipsie, zawieszoną na dziwnym urządzeniu. "Jestem w szpitalu. Jak ja się tu dostałem?" - zastanawiał się. Leżał dłuższy czas, wpatrując się w sufit, i próbował sobie wszystko przypomnieć. Tok myśli przerwała mu pielęgniarka, która podeszła do niego z uśmiechem. Była młoda, miała włosy blond, mały, zadarty nos i pełne usta. - Obudziłeś się, to dobrze - powiedziała uprzejmie. - Myślałam, że będziesz spał bez końca. Poprawiła mu poduszkę i, uśmiechając się, wyszła. W jakiś czas potem obudził go dotyk czyjejś ręki na ramieniu. - Musisz zjeść - powiedziała ta sama młoda pielęgniarka. Uniósłszy mu głowę lewą ręką, zaczęła go karmić czymś w rodzaju zupy. Janek począł łakomie jeść. - Jak masz na imię? - zapytał. - Wiera. Jestem tutaj pielęgniarką. Po przełknięciu odrobiny jedzenia, spytał, czy wie, co się z nim działo i kto go tu przywiózł. - Przywiozło cię tu na wozie dwóch robotników z kołchozu. Znaleźli cię prawie kilometr od kołchozu, krwawiącego i bardzo potłuczonego. Następnego dnia obudził go przeraźliwy ból w kostce. Otwierając oczy, ujrzał starszą kobietę ze słuchawką lekarską na szyi, poruszającą jego prawą nogę. Usłyszawszy jęki Janka, kobieta spojrzała na niego. Miała bladoniebieskie, ciepłe i przyjazne oczy. - Jak się czujesz, młody człowieku? - powitała go z uśmiechem. - Dobrze, ale moja noga... - Nazywam się Laryssa Iwanow. Jestem lekarzem - przerwała mu. - Ale moja noga, pani doktor... - nalegał Janek. - Będziesz żył, malczik! Będziesz żył! - powiedziała. - Te twoje kości zagoją się jak na psiaku! Potem dodała: - Za jakiś czas, malczik, za jakiś czas. - Za jak długo? - zapytał niespokojnie. - Przynajmniej za sześć tygodni. - Och, nie! - No, może szybciej - powiedziała delikatnie. - A jak twoja głowa? - zapytała lekarka. - Boli. Jej długie, kształtne palce przewędrowały po całej jego głowie, jakby czegoś szukając. "Hmm" - to było wszystko, co powiedziała, i wyszła, obiecując, że powróci do niego. Parę tygodni później, gdy Janek nabrał trochę sił, odwiedził go młody człowiek ubrany w pognieciony garnitur. Siedząc na krześle przy łóżku Janka pogwizdywał z cicha i przyglądał mu się intensywnie. Jankowi nie podobały się oczy mężczyzny ani wzrok, którym na niego patrzył. Jego oczy były małe i szczwane, on sam wydawał mu się zimnym i podejrzanym typem. - Jak się nazywasz, młody człowieku? - zapytał w końcu. W ciągu ostatnich kilku dni Janek coraz częściej rozmyślał o sowieckiej milicji. Wiedział, że prędzej czy później zadadzą mu pytanie, kim jest i co robi w Turkiestanie, republice sowieckiej. - Iwan! - wykrzyknął Janek. - Słuchaj, malczik! Przestań się wygłupiać i podaj mi twoje pełne imię i nazwisko. - Nie pamiętam - odpowiedział Janek, chwytając się za głowę i udając, że dręczy go straszliwy ból. - Skąd jesteś? - głos mężczyzny stawał się coraz bardziej nieprzyjazny. - Z kołchozu - powiedział Janek. - Z którego kołchozu? - Nie wiem. - Ty pierdolony smarkaczu! Skończ z tymi bzdurami, albo ja... - Albo wy co? - Janek usłyszał zagniewany głos z tyłu. - Towarzyszu doktorze! - wykrzyknął zmieszany mężczyzna. - Ja tylko wykonuję swoją pracę. Potrzebujemy dowodów. - Tak, tak, towarzyszu komisarzu, jestem świadoma waszych obowiązków, ale pacjent jest zbyt chory, by mógł być już przesłuchiwany. - No, tak, doktorze, ale ja...ja... potrzebuję tylko trochę informacji... jak się nazywa itd. Jestem za to odpowiedzialny. - Dajcie mu trochę czasu, poczekajcie, aż się lepiej poczuje, odpowiedziała lekarka, przeprowadzając na Janku swe codzienne badanie. - Zobaczymy się później, Iwan - powiedział rozgniewany komisarz. - Słyszałam pytania komisarza, Iwan - powiedziała spokojnie lekarka. - Naprawdę nic nie pamiętasz? - Nie, pani doktor. Lekarka przejrzała kartę Janka, zbadała mu głowę i wyszła z wyrazem zamyślenia na twarzy. Janek odetchnął z ulgą. Odwiedziny komisarza przestraszyły go i wiedział, że udawania zaniku pamięci nie da się przeciągać w nieskończoność. Spróbował podnieść chorą nogę, lecz kończyna nawet nie drgnęła. Na zewnątrz kończyła się wiosna 1941 roku. Ludzie na dziedzińcu szpitalnym nosili lżejsze ubrania, a pobliskie góry były ciągle pokryte kwiatami. Jankowi powracały siły. Wkrótce przy pomocy Wiery mógł już poruszać się o kulach. Pielęgniarka była bardzo pomocna i delikatna i zawsze, mimo ciągłych poleceń w pracy, znajdowała dla niego trochę czasu. - Iwan - spytała go kiedyś - czy ty naprawdę jesteś Rosjaninem? Janka głęboko zaniepokoiło jej pytanie, więc szybko zapytał, dlaczego wątpi w jego rosyjskie pochodzenie. - Twój akcent wydaje się jakiś dziwny, ale to nie jest niczym szczególnym w Związku Sowieckim. Ale... ale... - brakowało jej słów - twoje zachowanie i... twój sposób myślenia. - Ja myślę tak samo jak ty, Wiera. - No... tak i nie - zrobiła przerwę, a potem dodała: - Słyszałam jak modliłeś się w jakimś nieznanym języku. "Mam nadzieję, że komisarz nie podejrzewa nic na mój temat" - pomyślał Janek, lecz nic nie odpowiedział. Mijały dni i komisarz odwiedził Janka jeszcze kilka razy i ku rosnącemu zaniepokojeniu obiecał, że postara się przychodzić do niego częściej. W czasie tych wizyt Janek, choć przypuszczał, że młody komisarz nie całkiem mu wierzy, udawał, że jest mocno obolały i jęczał trzymając się za głowę. Wiedział, że komisarz przeszukiwał pobliskie kołchozy i obozy pracy, dopytując się o zaginionego osobnika odpowiadającego rysopisowi Janka. * * * Pewnego szczególnie pięknego, ciepłego dnia Janek poprosił Wierę, aby wyprowadziła go na zewnątrz szpitala. Powoli dotarli do przedsionka i wyszli przez szerokie, szpitalne drzwi. Chłodny wiatr, wiejący od strony gór, był bardzo odświeżający i Janek od razu poczuł się lepiej. Podszedł do małej ławki, znajdującej się pod drzewem, i usiadł na niej ciężko. Trawiaste zbocza szpitalnego terenu zapełnione były kolorowymi, pachnącymi kwietnikami. Z pobliskiego miasteczka o nazwie Merw dobiegał zgiełk ludzkich głosów i ruchu ulicznego. Janek sięgnął po dłoń Wiery, a ona nie oponowała. Jej ręka była miękka i ciepła. Siedząc tak obok siebie, nic nie mówili, uszczęśliwieni wzajemną bliskością. Janek mógł już chodzić bez kul, choć szybko się męczył i opadał z sił. I wtedy, 22 czerwca 1941 roku, do szpitala dotarła przerażająca wiadomość. - Iwan! - wykrzyknęła Wiera. - Iwan! Wojna! Iwan! - i wpadła do sali Janka. Janek usiadł nagle na łóżku i począł zadawać pytania. - Wojna? Z kim? Wiera powiedziała, iż ludzie słyszeli wiadomość nadawaną przez szpitalne radio, że tego ranka Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki. Odczucia Janka były mieszane. Zrobiło mu się smutno na wspomnienie ataku Niemiec na Polskę w 1939 roku, lecz nowinę, że jego wrogowie znajdują się z sobą w stanie wojny, odbierał jako dobrą. Wiera była przerażona. - Mój ojciec i dwaj bracia zostaną powołani do wojska. Iwan, oni mogą zginąć. - Nie wolno ci w ten sposób myśleć, Wiera. Musisz mieć nadzieję - starał się ją pocieszyć, najlepiej jak umiał. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Mijały tygodnie i zdrowie Janka polepszało się. Z wyjątkiem prawej nogi, wszystkie inne bandaże zostały już zdjęte. Szpital zaroił się od nowych pacjentów, których nie był w stanie pomieścić. Wielu z nich leżało wprost na podłodze pomiędzy łóżkami i na korytarzach. Smród zainfekowanych ran i jęki rannych powodowały, że Janek większą część dnia spędzał na zewnątrz. - Niemcy posuwają się na wschód - usłyszał Janek rozmowę pomiędzy chorymi leżącymi na podłodze. - Rozprzestrzeniają się jak plaga. - Ich grobem będzie Moskwa. - Ci Niemcy to zezwierzęcony naród. - Ale Armia Czerwona ich pobije. - Te niemieckie psy palą nasze wsie i gwałcą nasze kobiety. - Dużo uchodźców ucieka na wschód. Janek, który codziennie czytał "Prawdę" i czasami "Izwiestia", ze zdziwieniem słuchał mężczyzn rozmawiających w ten sposób. W obu gazetach nie było wzmianki o klęsce. Jeden raport po drugim podawał: "Nasza zwycięska Armia Czerwona odniosła wielkie zwycięstwo, mszcząc się na wrogu...". "Gdzie jest prawda?" - zastanawiał się, patrząc wokół siebie na rannych, chorych i porażonych strachem mężczyzn. Janek, czując się teraz znacznie silniejszy i znudzony długą bezczynnością, postanowił pomagać przy chorych. Pracował ze sprzątaczami, przyprowadzał pacjentów do szpitala i nosił lekarzom i pielęgniarkom środki medyczne. Początkowo widok poszarpanych ciał i okaleczonych kończyn przyprawiał go o mdłości. Zadziwiali go lekarze swoim wyważonym spokojem i umiejętnościami. Pracowali całymi dniami i nigdy nie okazywali szoku lub zdziwienia na widok straszliwego stanu, w jakim znajdowali się ich pacjenci. Wydawało mu się, że chirurdzy, których podziwiał najbardziej, potrafili dokładnie zapanować nad swoimi emocjami. Przeprowadzali amputacje zdecydowanie i uważnie, choć w sposób mechaniczny. Wiera początkowo wpadła w przerażenie na widok Janka podejmującego się tak ciężkiej pracy. Próbowała przekonać go, że sam nie jest jeszcze wystarczająco zdrowy, by tak pracować, lecz później była z niego dumna. - Jak dziś czuje się doktor Iwan? - dokuczała, ocierając mu pot z czoła. - Dobrze, dobrze, doktor Wiero - odpowiadał, śmiejąc się. "Wydaje się, że jesteśmy jedynymi śmiejącymi się ludźmi w tym straszliwym miejscu" - myślał smutnie. Pewnego poranka, czytając "Prawdę", Janek prawie wykrzyknął z radości. "Związek Sowiecki i rząd polski - czytał - podpisali Porozumienie o Wzajemnej Pomocy i Współpracy". Czytał te słowa bez końca. "Ponieważ Związek Sowiecki w hojny sposób udzielał polskim obywatelom schronienia od początku wojny... - Janek nieledwie roześmiał się w głos. O, tak - mruknął na myśl o Nuchto-Ozjero i łagrze w Turkiestanie. - Obywatelom polskim, którzy mieli wrogi stosunek do Związku Sowieckiego i znaleźli się w obozach pracy, państwo udziela obecnie amnestii". "Więc to tak, najpierw zamykają ludzi bez procesu, a potem udzielają im amnestii" - pomyślał gorzko i czytał dalej. "Uzgodniono, że władze polskie otrzymają pozwolenie na formowanie Armii Polskiej w Związku Sowieckim, by ramię w ramię z Armią Czerwoną walczyć przeciwko naszemu wspólnemu wrogowi - Niemcom". Janek nie mógł w to uwierzyć. Czytał dalej ze łzami szczęścia w oczach. "Początkowe zgrupowanie Armii Polskiej będzie miało miejsce w okolicy Morza Kaspijskiego, koło Taszkientu i Buchary. Uprasza się wszystkich obywateli rosyjskich o udzielenie pełnej pomocy jak największej liczbie polskich sprzymierzeńców w ich wysiłkach dotarcia do tego miejsca". Po raz pierwszy od dwóch lat Janek doznał uczucia wolności. Przeciągnąwszy się na łóżku poczuł, że chce mu się śpiewać, krzyczeć i dziękować Bogu. Jak już się trochę uspokoił, począł myśleć trochę bardziej racjonalnie i analizować nowy rozwój sytuacji. Zastanawiał się, czy ta tak zwana amnestia dotyczy także ludzi, którzy wysadzili w powietrze połowę obozu pracy i zabijali agentów NKWD. "Ale - rozumował - amnestia jest amnestią". "Taszkient? Buchara? Gdzie są te miasta?" Próbował przypomnieć sobie długie rozmowy z Rettingerem o geografii. "Rzeka Amu-daria" - przyszło mu do głowy. "Acha - przypomniał sobie - Taszkient powinien znajdować się na wschód od Amu-darii" - wydawało mu się, że niemalże słyszy głos Rettingera. - Wiera - spytał lakonicznie - jak daleko stąd do Taszkientu? - Tak naprawdę to nie wiem. Może 400 lub 500 kilometrów. Janek poczuł się zawiedziony, że aż tak daleko. Jego praca w szpitalu na ochotnika spowodowała, że cała obsługa dobrze go znała. Patrząc na tego młodego człowieka, niezupełnie zdrowego, jak pracuje 10 do 12 godzin na dobę, zaczęli go lubić i szanować. Nawet komisarz, choć ciągle jeszcze odwiedzał szpital, zaprzestał przesłuchiwań. Na myśl o komisarzu Janek śmiał się do siebie. Dwa tygodnie temu został powołany do Armii Czerwonej, a jego zastępca, stary człowiek, nawet nie pofatygował się, by z Jankiem porozmawiać. Pod koniec sierpnia Janek powiedział Wierze, że wraca mu pamięć i że myśli, iż pochodzi z Uzbekistanu, dokładnie z Buchary, gdzie chodził do szkoły. Wytłumaczył jej, że jego ojciec, nauczyciel z Buchary, został tam zesłany z Białorusi w celu reedukacji. Wstydził się bardzo, że musiał okłamać dziewczynę, lecz uważał, że nawet przed nią nieujawnienie swej tożsamości było bezpieczniejsze. - Jak ci mogę podziękować - spytał przed odjazdem. Siedzieli na ich ławce przed szpitalem. Wiera odwróciła głowę. Jakże często dni pracy rozjaśniała jej obecność Janka. Pomyślała, że chyba go nawet trochę kocha. Jaki on był różny od innych chłopców w jego wieku. Zaledwie przyzwyczaiła się polegać na nim, a on już odjeżdża. Wcisnęła mu do ręki małą paczkę, którą, jak poprosiła, miał otworzyć później. Pocałowali się, początkowo niezobowiązująco, potem z uczuciem. Janek, ociągając się, odszedł z paczką pod pachą i, zmierzając na stację kolejową Merw, zniknął w hałasie ruchliwego miasta. Paczka od Wiery zawierała bochenek chleba i puszkę sardynek, pierwszą, jaką Janek ujrzał w Związku Sowieckim. Na stacji roiło się od ludzi, którzy zajmowali nie tylko teren dworca, lecz także tłumnie wylewali się we wszystkich kierunkach poza obręb stacji: Turczynki w welonach zakrywających twarze, uzbeccy chłopi z tobołkami, rosyjscy żołnierze w postrzępionych mundurach Armii Czerwonej, tadżyccy pastuchowie niosący długie tyczki z tobołkami przytroczonymi do obu końców, mieszkańcy Kazachstanu, wysocy, o twarzach pozbawionych uśmiechu i ogolonymi głowami z wyjątkiem jednego, długiego warkoczyka spadającego im na plecy aż do pasa. "Ciekawe, czy oni wszyscy czekają na pociąg" - pomyślał Janek. Nie był w stanie wyobrazić sobie składu tak długiego, by mógł ich pomieścić. W międzyczasie znalazł kamień, usiadł na nim w miarę wygodnie i czekał. Mijały godziny i nadchodził wieczór, ale pociągu nie było ani śladu. Nagle powstał niesamowity harmider i dziki popłoch. Ludzie wrzeszczeli i parli w kierunku torów. Na początku dał się słyszeć znany gwizd, a potem spostrzeżono długi strumień światła zbliżającego się pociągu. Wreszcie lokomotywa, sycząc i ciężko dysząc, zatrzymała się na stacji. Nastąpiło istne piekło. Ludzie przepychali się, kopali, krzyczeli i ciągnęli siebie nawzajem, pędząc do przodu i wszyscy naraz usiłując wedrzeć się do środka. Ci, którym nie udało się dopaść drzwi, próbowali wtargnąć do wagonów oknami, przeciskając się przez wąskie szpary, podczas gdy inni ściągali ich na dół, by natychmiast zająć ich miejsce. Janek, oniemiały na widok szaleństwa tłumu, obserwował rozwój wypadków z otwartymi ustami. Taka sytuacja mogła trwać całymi godzinami, ponieważ zewsząd coraz więcej ludzi schodziło się do stojącego pociągu. Zdał sobie sprawę, że jeżeli chce się dostać do Buchary, musi działać szybko i coś zrobić. Pociąg był już zapakowany po brzegi. Tak więc Janek, razem z innymi pasażerami wdrapał się na złączenie między dwoma wagonami i przycisnął z całej siły do metalowego pręta. I tak, z nogami dyndającymi w powietrzu, rozpoczął swoją podróż do Buchary. "Przynajmniej nie musiałem płacić za bilet" - pomyślał z przekąsem. Około południa następnego dnia pociąg dotarł do końcowej stacji nad rzeką Amu-darią. Wszyscy, którzy jechali do Buchary, musieli przesiąść się na prom. Janek nigdy w życiu nie widział tak wielkiej rzeki. Wysilając wzrok, dojrzał nikły zarys przeciwległego brzegu, usiany białymi budynkami. Poniżej rozciągał się aż po linię horyzontu teren lekko pofałdowany. Prom przepływał rzekę dwa razy na dzień, rano i ponownie wieczorem. Mając kilka godzin oczekiwania, chłopak powędrował nad rzekę i znalazł na jej brzegu wąską, skalistą plażę. Zdjąwszy znoszone buty, włożył nogi do wody. Mimo gorącego dnia, poczuł, że woda jest przyjemnie chłodna. Powędrował wzrokiem w górę biegu rzeki i zatrzymał się na odległych górach, kryjących w sobie źródła Amu-darii. "Góry Pamir" - przypomniał sobie wykłady Rettingera. Na drugim brzegu rzeki znajdował się jego cel - starożytne miasto Buchara. Zwrócił oczy w lewo, w dół biegu rzeki. W tym kierunku, tysiące kilometrów na północ znajdowała się Syberia i jego rodzina. "Czy oni jeszcze żyją?" - zastanawiał się. "Czy ich także objęła amnestia? Czy dotarła do nich na czas?" Przekroczenie Amu-darii trwało dłużej, niż Janek przewidywał. Ogromna barka, załadowana ludźmi i towarami, posuwała się tak powoli, że myślał, iż nigdy nie dopłynie na drugi brzeg. Było już mocno po północy, gdy zarzucono kotwicę. Janek zdecydował, że resztę nocy spędzi w pobliżu rzeki. Następnego ranka udał się na stację kolejową. Tego samego dnia, około południa, dotarł do Buchary. Gdy pociąg zbliżał się do miasta, Janek ujrzał dachy odległych meczetów. Miasto było zalane byłymi polskimi więźniami, mężczyznami, kobietami i dziećmi, z których wszyscy mieli jedną cechę wspólną - ubrania w strzępach. Rozdział Viii Podczas gdy Janek przedostawał się do Buchary, gdzie wstąpił do Wojska Polskiego, niedobitki, którym udało się przeżyć Nuchto-Ozjero, zmierzały do tego miasta w tym samym celu. Marysia i Helenka, ściśnięte w wagonie towarowym jak sardynki w puszce, usiłowały rozpaczliwie wspomagać siebie nawzajem. Ludzie cieszyli się, że mogli opuścić obóz i na nowo poczuć się na wolności. Rozmawiali, a nawet śpiewali do rytmu kół toczącego się pociągu. Pociąg jechał pośród zalesionego obszaru, poznaczonego licznymi jeziorami i poprzecinanego wartko płynącymi rzekami. Ludzie spoglądali na ten widok innym okiem, po raz pierwszy od dwóch lat dostrzegając jego piękno i splendor. Pod koniec trzeciego tygodnia podróży pociąg pozostawił za sobą równinne przestrzenie tajgi i zagłębił się w pagórkowaty obszar gór Uralu. Posuwał się bezpośrednio na południe wzdłuż szerokiej doliny o łagodnych zboczach. Uniesienie ludzi z powodu nowo odzyskanej wolności zostało wkrótce przyćmione przez głód - nader dobrze znaną udrękę, z którą borykali się od chwili przyjazdu do Związku Sowieckiego. Władze sowieckie nie czuły się zobowiązane do karmienia ich. Tylko sporadycznie, przy okazji postojów w małych miasteczkach dawano im przegotowaną wodę i trochę chleba. Nieszczęśnicy, którzy uszli z życiem, wymęczeni i chorzy często w drodze żegnali się z życiem. W wagonie towarowym ludzie umierali dniem i nocą. Trupy zmarłych wyrzucano w nocy przez otwarte drzwi. Lądowały w rowach, na polach, w zagajnikach, a czasami na peronach mijanych przez pociąg stacji. Stało się to elementem dnia codziennego i nikt się temu nie dziwił. W wagonie robiło się coraz luźniej; wkrótce Marysia i Helenka miały dla siebie wystarczająco dużo miejsca do leżenia na deskach. Marysia spostrzegła, że Helenka traci siły. Wiedziała, iż im także przyjdzie umrzeć, jeśli nie znajdą czegoś do jedzenia. Zauważyła, że za każdym razem, kiedy pociąg stawał, niektórzy mężczyźni, kobiety i dzieci wychodzili z niego i powracali zazwyczaj z chlebem, a czasami z mlekiem i ziemniakami. Kiedyś pociąg zatrzymał się w Swierdłowsku. Był chłodny poranek pod koniec sierpnia. Powiedziano im, że pociąg nie odjedzie aż do popołudnia. Marysia, zabrawszy z sobą Helenkę, podążyła za dwoma mężczyznami, którzy, jak zaobserwowała, mieli najwięcej szczęścia w znajdowaniu jedzenia. Dziewczyny doszły za nimi aż do rozległego rynku, gdzie zobaczyły dużo straganów z chlebem, warzywami, mlekiem, rybami i odrobiną mięsa. - Och, Marysiu! Taka jestem głodna! - żaliła się Helenka z twarzą zalaną łzami. Marysia, sama bliska łez, pociągnęła siostrę w kierunku straganu, gdzie, przyglądając się wyłożonemu pieczywu, stali spokojnie dwaj mężczyźni z pociągu. Sprzedawca, zajęty klientem, nie zwracał na nich uwagi. Nagle jeden z mężczyzn chwycił dwa bochenki chleba i zaczął uciekać. Zaskoczony sprzedawca stał przez chwilę bez ruchu, po czym krzycząc i przeklinając rzucił się w pościg za złodziejem. Jego towarzysz, tylko na to czekając, zgarnął kilka bochenków chleba i prędko zniknął w tłumie. - Ach, to oni tak zdobywają jedzenie! - wykrzyknęła Marysia. - Ale to jest kradzież, Marysiu! My tak nie możemy, prawda? - Oczywiście, że nie. Co by powiedział tato, jak by zobaczył, że robimy coś takiego? Albo dziadek i babcia? Zresztą, gdybyśmy tylko spróbowały, zaraz by nas złapali. Poszły więc z powrotem przez rynek. Rozmawiały po cichu, próbując wymyśleć sposób na zdobycie jedzenia bez pieniędzy. Gdy mijały ostatni stragan, Helenka nagle zatrzymała się. - Marysiu, ja już nie mogę - powiedziała. - Boli mnie brzuch i... tak nie mam siły. I stała bez ruchu, patrząc na chleb. - Chodź, Helenko! Chodź! - ponaglała Marysia. Ale Helenka stała i patrzyła na chleb, niepomna ludzi wokół niej. Sprzedawca, stary, brodaty człowiek, zauważył ją i krzyknął: "Idź stąd, już cię nie ma!" i zagroził, że wezwie milicję, albo, jak trzeba będzie, sam się nimi zajmie. Ale Helenka, znajdując się jakby w transie, nie przestawała patrzeć na chleb. - Helenko, chodź - błagała zażenowana Marysia. Chwyciła siostrę i zaczęła ją ciągnąć za sobą z całej siły. Helenka szła za nią ociągając się. - Dziewczynki, poczekajcie chwilę - niespodziewanie usłyszały za sobą głos sprzedawcy. Przystanęły i, odwracając się, zobaczyły, że podaje on Helence bochenek chleba. - Weź to, dziecko - powiedział miękko. Dostrzegając zakłopotanie Helenki, powtórzył: - Proszę, dziewczynko, weź to. Siostry stały oszołomione. - A teraz idźcie sobie! Odejdźcie stąd, dziewczynki! - sprzedawca powiedział cicho. - Helenko - mówiła później starsza siostra, gdy siedziały obie na swojej pryczy w wagonie towarowym - myślę, że już wiem, jak zdobywać jedzenie. - Jak? - spytała Helenka z ustami wypełnionymi chlebem. - Będziemy musiały żebrać. Helenka spojrzała na nią zaskoczona. - No, cóż, albo żebrać, albo kraść, a kraść nie możemy. - Pewnie, że nie. Od tej pory siostry żebrały, gdzie tylko mogły. Opuszczały pociąg, czasami na parę godzin, szły do najbliższego miasteczka lub wioski i chodziły po prośbie. Nie były jedynymi, które żebrały. Przez okolicę przejeżdżało wiele pociągów. Niektóre z nich zabierały polskich niedobitków na południe. Inne przywoziły uchodźców sowieckich z okolic tak odległych jak Leningrad i z innych miast zagrożonych przez Niemców. Wszyscy byli głodni i rozpełzali się po okolicy w poszukiwaniu żywności. - Nie mamy jedzenia dla siebie! - mieszkańcy krzyczeli na siostry. - Odejdźcie! My też przymieramy głodem! Pewnego dnia pociąg zatrzymał się nieopodal miasta Czelabińsk i stał tam przez trzy dni. "Wypadek przed nami" - powiedziano im. Obie siostry, jak zwykle głodne, wydostały się z wagonu. Po ich lewej stronie znajdowała się szeroka, zielona dolina. Soczysta trawa była usiana małymi, żółtymi kwiatkami. Po mniej więcej dwugodzinnej wędrówce dotarły do wąskiego strumienia. Jego chłodna woda ulżyła ich obolałym stopom i zmyła z nich brud. - Popatrz, Marysiu - zawołała Helenka - motyl! I przez chwilę dziewczyny goniły za nim, potem zwolniły, zwracając baczniejszą uwagę na odległą wioskę, do której się zbliżały. Wieś ta była znacznie mniejsza niż Zamosze. Znajdowało się w niej, jak policzyła Helenka, około sześćdziesięciu krytych słomą chałup. Były one usytuowane na łagodnym zboczu niewysokiej, okrągłej góry przypominającej Marysi różaniec jej babki. Dziewczyny nie odczuwały najmniejszego podmuchu wiatru. Z kominów pionowymi pasmami unosił się do góry szary dym. Spokój zakłócały tylko sporadyczne poszczekiwania psów i gęganie gęsi. - Tak jak w Zamoszu! - wykrzyknęła radośnie Helenka. - Hmm, może i hałas jak w Zamoszu, ale wieś wygląda inaczej - powiedziała Marysia, wskazując na góry otaczające dolinę. - I nie ma takiego gęstego lasu jak nasz - dodała Helenka. Chociaż... ładnie tutaj. Dotarły do wioski i zastukały do drzwi pierwszej chaty. Drzwi otworzył staruszek, wysłuchał ich cierpliwie trzymając rękę na klamce, a potem zamruczał: "Niet" i zamknął za sobą drzwi. Dziewczyny pukały do wielu drzwi, lecz z takim samym rezultatem. W większości ludzie byli uprzejmi, lecz trafiali się i tacy, którzy okazywali im poirytowanie i wrogość. - Niczewo niet. - Wynoście się stąd albo poszczuję was psem! - Jeść? Chce wam się jeść? Wiecie, że takich jak wy były już tu setki? Jakie jedzenie? Nie mamy żadnego jedzenia. Głód, wędrówka i pewnie nadmiar świeżego powietrza zmęczyły je, ale nie rezygnowały z chodzenia po prośbie, nie chcąc wrócić do pociągu przynajmniej bez kawałka chleba. - Już nie mogę dalej iść, Marysiu - zajęczała Helenka, opadając na pobliską kłodę. Doszły już do ostatniej chaty, jednej z najmniejszych i, sądząc po wyglądzie, najbiedniejszych w całej wiosce. Helenka, kompletnie wyczerpana, siedziała ze spuszczoną głową. Zmęczona Marysia osunęła się obok siostry. Nagle zza gór chmury przysłoniły słońce i wkrótce na ich nie myte głowy zaczęły padać krople deszczu. Marysia, czując jak zawładnęło nią jakieś dziwne uczucie, uniosła głowę i rozejrzała się wokół. Wieś była szara i odpychająca, robiła złowieszcze wrażenie miejsca zamieszkałego przez dziwnych ludzi. Głowa Marysi opadła na dół i dziewczyna załkała. Deszcz wzmagał się; małe krople przemieniły się w ulewę; strugi wody spływały im po włosach na ziemię. Nagle zaskoczył je widok starej kobiety. Na głowę i ramiona miała zarzuconą dużą, czarną chustę, a jej stopy, podobnie jak nogi sióstr, były bose. W brązowych oczach kobiety gościł smutek. "Ona ma oczy naszej babci" - pomyślała Marysia. - Chodźcie ze mną, rebiata - powiedziała kobieta ochrypłym, przyjaznym głosem. Chwiejnym krokiem podążyły za nią do chałupy. Kobieta otworzyła drzwi i wprowadziła je do środka. Gdy oczy sióstr przywykły do ciemności, spostrzegły, że chata składa się tylko z jednej izby i szopy. W kącie, zajmując trzecią część całej przestrzeni, stał tradycyjny, rosyjski wapiennik. Drugi kąt chaty zajmowała jedząca trawę koza. Jedynymi meblami w izbie były drewniany stół, dwa krzesła i pokryte słomą łóżko. - Oj, mój Boże, mój Boże - zaczęła lamentować kobiecina, gdy zdjęła z dziewczyn mokre ubrania. Jej duże, kościste dłonie były delikatne i troskliwe. Powiedziała nagim siostrom, aby wspięły się na zapiecek, ceglaną półkę do leżenia, zbudowaną nad piecem. Przyniosła stare, lecz czyste, płócienne prześcieradła i delikatnie okryła nimi dziewczyny. Obie zasnęły natychmiast. Obudził je grzmot burzy i błysk strzępiastej błyskawicy, rozdzierający ciemności chaty. Hałas i mrok przeraziły siostry. - Cicho, dzieci, cicho! - rozpoznały ochrypły głos staruszki siedzącej na brzegu zapiecka i próbującej je uspokoić. - To tylko burza, dzieci. Tu jesteście bezpieczne. Siostry, uspokajając się, usłyszały szum deszczu na dworze. Staruszka nakazała im, aby założyły suche ubrania i zeszły z zapiecka. Ubierając się, słyszały odgłosy suwania i pobrzękiwania, kiedy ich gospodyni otwierała i zamykała drzwiczki pieca tuż pod nimi. Na stole spostrzegły dwie parujące miski i kawał chleba. - Usiądźcie córeczki i zjedzcie te dary boże. Nie ma tego dużo, ale przynajmniej jest ciepłe. W miskach znajdowało się coś w rodzaju zupy. Po jej wierzchu pływały kawałki chleba. Dziewczyny przysiadły się do stołu i wyczyściły talerze w mgnieniu oka. Marysi było trochę wstyd, gdy uświadomiła sobie, że staruszka trzy razy napełniała im miski. Zgodnie ze zwyczajem panującym w Zamoszu, wstała od stołu, chwyciła szorstką dłoń staruszki i lekko ją pocałowała. - Dziękujemy, babuszka! Niech Was Bóg błogosławi. - Niczewo, niczewo, dietino! - powiedziała kobieta z zakłopotaniem cofając za siebie rękę. Po tym, jak siostry jeszcze raz podziękowały staruszce i pożegnały się z nią, kobieta otworzyła piec, używając długiego kija, wyciągnęła z niego dwa upieczone kartofle i włożyła je dziewczynom do kieszeni. - To na drogę - powiedziała. Siostry, uszczęśliwione, wróciły do wagonu. Wkrótce ruszyły w dalszą drogę. W połowie września pociąg pozostawił za sobą góry Ural i, nabierając prędkości, toczył się po równinach Kazachstanu. Po obu stronach torów kolejowych, jak okiem sięgnąć, rozciągały się połacie krótkiej, stepowej trawy. Widać było rozliczne stada bydła i owiec pilnowanych przez wysokich Kazaków o ogolonych głowach. W zadziwienie wprawiał wszystkich widok kobiet dźwigających na głowach kosze i tobołki. Do Buchary w Uzbekistanie przybyli pod koniec września. Pociąg zatrzymał się kilometr czy dwa przed miastem i kolejarze kazali ludziom wysiąść. Na szczęście wieczór był pogodny, a z pobliskiej równiny, wyglądającej jak pustynia, wiał ciepły wiatr. Siostry usiadły na suchej ziemi i przyglądały się licznym osłom zaprzężonym do dwukołowych wozów. Dziewczyny nigdy jeszcze nie widziały tych zwierząt i dziwiło je, że są zaprzężone do tak dużych pojazdów. Po godzinnym odpoczynku urzędnik w cywilnym ubraniu powiedział, aby szły za nim. Ludzi, niepewnie trzymających się na osłabionych nogach, poprowadzono do oślich zaprzęgów. Właściciel wozu, gruby, wysoki Uzbek, mamrocząc coś niezrozumiale, wskazał siostrom batem, gdzie mają usiąść. Marysia i Helenka nie mogły uwierzyć, jak silny okazał się osioł. Z niesłychaną łatwością ciągnął wóz z trzema pasażerami. Skręcając na lewo od torów kolejowych, podążyli wąską, polną drogą. Za nimi i przed nimi sunęły inne wozy. Uzbek nic nie mówił, z wyjątkiem kilku słów zachęty pod adresem osła. Niewielkie zwierzę reagowało, niewątpliwie rozumiejąc, o co chodzi jego panu. Wóz, pozbawiony jakichkolwiek resorów, podskakiwał niemiłosiernie, przyprawiając siostry o mdłości. To, naturalnie, nie przeszkadzało Uzbekowi, który, śpiewając pod nosem monotonną pieśń, zdawał się zupełnie nie dostrzegać pasażerek. Mijali kępy suchej trawy, usypiska kamieni, połacie piasku i wydmy. - To tak jak na pustyni, Marysiu - powiedziała Helenka, rozglądając się dookoła. - Tak jakby. - Nie ma drzew.... nie ma niczego. Myliły się, ponieważ po dwóch godzinach powolnej jazdy dostrzegły rozległą kępę drzew, która w blasku księżyca przypominała czarną wyspę pośrodku skrzącego się morza piasku. Gdy podjechali bliżej, ujrzały kilka niewielkich budynków. Niektóre wozy odłączyły się od karawany i posunęły w kierunku osady. Minęły parę podobnych "wysp", aż koło północy skierowały się ku jednej z nich. Była to wioska, lecz niepodobna do żadnej z oglądanych dotychczas. W jasnym świetle księżyca ludzie ujrzeli niewielkie, kwadratowe budynki. Odmiennie niż drewniane domy w Zamoszu lub Bostyniu, te zbudowane zostały z gliny. A najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że miały płaskie dachy. Wóz, kołysząc się i podskakując, sunął powoli po wąskiej, pokrytej kurzem drodze. Jechali w milczeniu, przerywanym jedynie dźwiękami wydawanymi przez wóz i śpiewem Uzbeka. Woźnica mamrocząc coś do osła, skierował go ku niewielkiej grupie zabudowań. Zwierzę, minąwszy bramę, zatrzymało się przed jedną z chat. Uzbek, wskazując ją, wyrzucił z siebie potok słów, które, jak się siostry domyśliły, oznaczały: - To jest wasz dom, dziewczyny. Wejdźcie do środka. Marysia i Helenka zeszły z wozu i, potykając się, ruszyły do swojego nowego domu. Uzbek uśmiechnął się z aprobatą i odjechał. Siostry weszły do wnętrza przez otwór w ścianie, służący za drzwi i, mimo ciemności, udało im się odszukać dwie prycze. Dotykiem przekonały się, że są one pokryte ostrą trawą lub czymś w rodzaju słomy. Głodne i spragnione, a nade wszystko wyczerpane, zapadły w sen prawie natychmiast. Niepodobny do niczego odgłos, głośny i uporczywy, zerwał je z pryczy. Przerażone, spoglądały w kierunku drzwi, lecz ze względu na ciemności zdołały dostrzec tylko przesuwający się ogromny cień. - Ojiii! Ojiii! - echo poniosło dźwięk, nieledwie je ogłuszając. Roztrzęsione dziewczyny tuliły się długo do siebie na pryczy, zbyt przerażone, by móc rozmawiać. - Co to, u licha, było? - spytała w końcu młodsza siostra. - Nie wiem, Helenko. - To było takie... takie straszne. - Tak, i takie głośne. - Czy było to jakieś zwierzę? - Prawdopodobnie. Siostry próbowały czuwać, lecz zmęczenie pokonało strach i spały, aż obudziło je ciepłe i mocne światło słoneczne. Z uwagą rozejrzały się dookoła, ciekawe, jak też wygląda ich nowy dom. Chata, z wyjątkiem dwóch pryczy, pozostawała zupełnie pusta. Klepisko zarzucone było suchą słomą, zwierzęcymi odchodami i szczapami suchego drewna. Powietrze cuchnęło moczem, nawozem i panował tu jeszcze inny, niemożliwy do odróżnienia odór, którego dziewczyny, początkowo nie wyczuły. Ich obserwacje przerwał nagły, głośny ryk osła: "Jaaaa! Jaaaa!" Tym razem głos dochodził z zewnątrz. Skoczyły na równe nogi i wybiegły z chaty. Kilka kroków dalej, w jaskrawym świetle słońca stał osioł. Jego wielkie oczy wpatrywały się ze smutkiem w obie siostry, jakby usiłowały im opowiedzieć o niedoli kłapoucha. - Marysiu, ależ on się chwieje na nogach! - wykrzyknęła Helenka, przyglądając się zwierzęciu z mieszaniną litości i przestrachu. - Popatrz, to tylko skóra i kości. - Pewnie jest głodny i spragniony. - Tak jak my. Osioł podszedł do nich z trudem i węszył w powietrzu, próbując zdobyć się na przyjazne zachowanie. Dziewczyny zauważyły, że jego futro było brudne i całe pokryte ranami. Oblegał go cały rój much, oblepiały źdźbła trawy i innych roślin. Helenka, rozglądając się rozpaczliwie wokoło, znalazła gałązkę i próbowała odgonić muchy ze skóry zwierzęcia. Osioł zaryczał ponownie, tym razem, pomyślały, nieco pogodniej. Zawieranie znajomości z osłem przerwało wejście krzepkiego, brązowego na twarzy mężczyzny ze zmierzwionymi, czarnymi włosami. Mamrocząc coś, co brzmiało jak przekleństwo, kilkoma kopnięciami w brzuch odgonił osła. Zwierzę było zbyt słabe, by uciekać, więc mężczyzna bił je, aż osioł oddalił się na bezpieczną odległość. - Jestem Jefrim - zwrócił się do nich po rosyjsku. - Jestem kierownikiem kołchozu. Jego znajomość rosyjskiego była słaba, gorsza nawet od ich własnej. - Przysłali was tu Ruscy. Ten kołchoz nazywa się... Kołchoz im. Stalina. - Ale my mamy pójść do Wojska Polskiego - przerwała Marysia. - Polskie wojsko? Ach, tak.... Wojsko! Jeszcze nie teraz... Może jutro, albo za miesiąc... lub jeszcze później. Wojsko nie jest jeszcze gotowe. - To dlaczego jesteśmy tutaj? - Rowy.... kopać! Kopać! - Jakie rowy? - Na wodę. - Jesteśmy głodne. - I chce nam się pić. - Chodź... mną! Chodź... mną! - mężczyzna wykonał gest ręką. Idąc za nim, siostry przeszły przez całą wieś. Po obu stronach drogi stały chaty, otoczone glinianymi murami. Wszystkie wydawały się małe i kwadratowe. Niektóre z nich, zamiast murem ogrodzone były kaktusowymi żywopłotami. Siostry zaprowadzono do większego pomieszczenia, którego, jak wkrótce odkryły, używano jako magazynu zboża. Marysia i Helenka zwróciły uwagę, że powierzchnia magazynu została podzielona na dwie części. W jednej z nich dziewczęta rozpoznały ziarna pszenicy, lecz w części drugiej znajdowało się zboże, którego nigdy dotąd nie widziały. - Dżugara. Proso - powiedział zarządca, wręczając Marysi małą torebkę ziarna. - Jutro wieczorem dostaniesz... to... - wskazał na pszenicę. - Co mam z tym zrobić? - spytała Marysia, wskazując na "dżugarę". - Chodź! Chodź! - zabrzmiała jego odpowiedź. Zaprowadził je do następnego budynku, wyposażonego jedynie w małe kamienne urządzenie do mielenia zboża. Odebrawszy od Marysi torebkę z ziarnem, wysypał jej zawartość na powierzchnię kamienia i złapał za uchwyt, który go obracał. - Acha - skonstatowała Helenka - jesteśmy w młynie. - Co mamy teraz z tym zrobić? - trzymając torbę mąki z prosa spytała Marysia zarządcę. - Poczekaj - odpowiedział i zaprowadził je z powrotem do ich chaty. Kiedy przechodzili obok młyna, wykonał wskazujący gest i warknął: - Woda! W odległości kilku metrów od chaty zarządca pokazał im niewielkie palenisko z żelaznym garnkiem. - Gdzie jest drewno na opał? - spytała Helenka. - Drewno? - zaśmiał się - jakie drewno? - Drewno! Drewno na ogień! - wykrzyknęła Marysia, wskazując na palenisko. Zarządca zaprowadził siostry na drugą stronę chaty, gdzie znajdował się równo ułożony stos plackowatych krążków. - Co to jest? - zapytały obie równocześnie. - Ogień! - odpowiedział. - Tak, ale co to jest? Zarządca popatrzył na dziewczyny, jakby były niespełna rozumu, a następnie podszedł do osła. Podniósł ogon osła do góry i obrazowo wyjaśnił, skąd pochodzi opał na ognisko. Ku zdziwieniu Jefrima siostry śmiały się do rozpuku z jego demonstracji. - Szkoda, że dziadek nie może tego zobaczyć - stwierdziła Marysia, krztusząc się ze śmiechu. - Ale by się zdziwił! To o wiele łatwiejsze niż rąbanie drzewa - odpowiedziała Helenka. Tego wieczora Helenka zapytała: - Marysiu, dlaczego nas tutaj przywieźli? - Do kopania rowów. Nie słyszałaś, co mówił Uzbek? - Tak, ale wojsko.... Gdzie jest Wojsko Polskie? - Nie wiem. Uzbek mówił, że nie są jeszcze gotowi. Jak się wkrótce siostry dowiedziały, w kołchozie uprawiano na sprzedaż proso, pszenicę, figi, bawełnę i warzywa. Obie rozpoczęły pracę następnego dnia rano. Dowiedziały się, że oprócz nich do kołchozu przesłano osiem innych rodzin z obozu Nuchto-Ozjero. Wszyscy, razem z Uzbekami, od ósmej rano do szóstej wieczór musieli kopać łopatami rowy nawadniające. Chociaż był już październik, słońce przygrzewało bardzo mocno. Wyczerpujące zajęcie szczególnie mocno dawało się we znaki trzynastoletniej Helence. Marysia też miała trudności z wyprostowaniem się po wielu godzinach. Ich pożywienie składało się z pszennego chleba, który piekły same we wspólnej piekarni, i owsianki z mąki z prosa gotowanej na zewnątrz chaty. Poza tym nie było nic do jedzenia i do picia. Uzbecy, oprócz zarządcy, nie znali rosyjskiego. Za każdym razem, kiedy Marysia i Helenka próbowały zwrócić się do nich po rosyjsku, wszyscy, bez wyjątku, spluwali i odwracali się do nich plecami. - Dlaczego oni się tak zachowują? - pytała Marysia Izaaka Szapiro, polskiego Żyda z Warszawy. Izaak, podobnie jak one same, został przywieziony z Nuchto-Ozjero. Mimo swoich sześćdziesięciu lat udało mu się przetrwać obóz ciężkiej pracy. - Dlaczego? Dlaczego? - odpowiadał zirytowany. - Nie wiesz, co Rosjanie zrobili Uzbekom w 1917 roku? - Nie, nie wiem. - Wyrżnęli ich całymi tysiącami, ot, co! - Ale dlaczego? - Oj, Marysia, Marysia, tak niewiele wiesz - to było wszystko, co mogła z niego wydobyć. Izaak Szapiro, opowiadając dziewczynom historie ze swego życia, doprowadzał je niemal do szaleństwa. "Oj, dziewczynki - miał zwyczaj zaczynać wspomnienia - jak dobrze mi się żyło w Warszawie! Oj, co za życie! Pracowałem w Fabryce Czekolady Wedla, wiecie, tej najlepszej w Polsce; wyobraźcie sobie dziewczynki, że idąc do domu po skończonym dniu pracy, zjadałem dużą tabliczkę gorzko-słodkiej czekolady, oj!" - Przestańcie, Izaaku - błagały dziewczyny ze śliną w ustach, nie dręczcie nas! Ale nic nie mogło powstrzymać Izaaka od wspominania dobrych czasów w Warszawie. "A potem wstępowałem do restauracji i zamawiałem porcję lodów... waniliowych... truskawkowych, czasami czekoladowych..." - Przestańcie! - I oranżadę, dziewczynki, taką zimną, słodką oranżadę... Dziewczyny, zatykając uszy, uciekały z jego chaty. Z nadejściem zimy zdrowie sióstr pogorszyło się tak bardzo, że z trudem zwlekały się do pracy. Zimę poprzedziła pora deszczowa, trwająca około dwóch miesięcy. Kopanie rowów stawało się coraz bardziej uciążliwe. Zabłocone i wyczerpane, ostatkiem sił docierały do chaty. Zima, choć łagodniejsza jak na Syberii, była i tak zbyt ostra dla skąpo ubranych dziewcząt. Usiłując ogrzać chatę, paliły w niej trawę i gałązki, lecz wytwarzało to tylko kłęby duszącego dymu, nie zmieniając wiele temperatury. W lutym spośród trzydziestu sześciu Polaków przywiezionych do kołchozu tylko dwudziestu pięciu pozostawało przy życiu. Pewnego dnia, około dwa lata po wywiezieniu z Zamosza, zarządca powiedział ludziom, że w magazynie zabrakło prosa i pszenicy. Gdy Marysia zapytała, jak mają przeżyć, wzruszył tylko ramionami i powiedział: - Składajcie skargi do Ruskich. W marcu na wioskę spadła plaga tyfusu. Wśród pierwszych zmarłych znalazła się rodzina Maciążków. Wdowa po Maciążku straciła męża około dwa miesiące przed wybuchem wojny. Została z sześciorgiem dzieci - dziewczynkami. Najstarsza Danuta miała szesnaście lat, a najmłodsza Grażyna zaczynała siódmy rok. Wdowie i jej najstarszej córce udało się w jakiś sposób utrzymać całą rodzinę przy życiu i przetrwać Nuchto-Ozjero. W momencie przybycia do kołchozu znajdowały się, podobnie jak cała reszta, na granicy kompletnego wyczerpania. Wola życia, zahartowana w obozie Nuchto-Ozjero, okazała się silna i tutaj. Te, które nie kopały rowów, rozsyłane były nie tylko po całym kołchozie im. Stalina, lecz także po wszystkich okolicznych kooperatywach. Żebrały, kradły, co tylko im wpadło w ręce. Uzbecy szczuli je psami, przeganiali, przeklinali, urągali im i często spuszczali baty. Prawdopodobnie przeżyłyby, gdyby plaga tyfusu nie dotknęła rodziny. Umierały jedna za drugą i w ciągu dwóch tygodni pozostała przy życiu tylko Grażyna i jej matka. Uzbeccy mieszkańcy wioski, budzeni po nocy zawodzeniem i lamentami dochodzącymi z chaty Maciążków, wiedzieli, że jeszcze jeden znienawidzony "Ruski" odszedł z tego świata. Niektórzy ludzie byli zdenerwowani, że przerywa im się sen; inni modlili się do Allacha, prosząc go o litość nad nimi wszystkimi. Marysia, Helenka i inni Polacy płakali. Pewnej gorącej i wietrznej nocy jeden z Uzbeków ujrzał wdowę Maciążkową, jak z rozwichrzonymi włosami, odchodząc od zmysłów, ciągnęła za sobą ciało najmłodszej córki na cmentarz na wydmie. Jej samej nigdy już nikt nie widział. Pod koniec marca kołchoz im. Stalina stracił kolejnych polskich uchodźców i wielu Uzbeków. Wszystkich pochowano na pobliskich wydmach. Przez cały ten czas osioł ryczał dniem i nocą. Na tyle, na ile Marysia i Helenka mogły się zorientować, nikt nie zajmował się biednym zwierzęciem, tylko go wszyscy kijami odganiali od chat. Siostry, litując się nad stworzeniem, próbowały mu pomóc, lecz oprócz podania wody i podrapania po szorstkim grzbiecie niewiele mogły dla niego zrobić. Jednakże osioł był zadowolony, że znalazł się ktoś, kto miał do niego przynajmniej przyjazny stosunek i stąd uważał się za członka ich rodziny. Ciągle budził je po nocy, rycząc tak głośno, jak tylko mogło na to zdobyć się jego osłabłe ciało. Siostry, wyrwane ze snu, spostrzegały jego łeb wetknięty w otwór na drzwi i jakimś sposobem czuły się bardziej bezpieczne, choć jednocześnie i winne, że nie mogą w żaden sposób pomóc przyjacielowi. Tymczasem roboty w kołchozie ustały. Nie było czym żywić robotników, więc zarząd posłużył się komunistycznym motto: "bez pracy nie ma jedzenia", tylko tym razem rozumianym wspak. Wówczas odwiedził je Izaak Szapiro. Jak tylko siostry spojrzały na niego, od razu spostrzegły, że jest chory. Idąc powoli, jakby na poły sparaliżowany, dotarł do ich pryczy i całkiem osłabiony osunął się na nią. Po chwili otworzył rozgorączkowane oczy i powiedział miękko: - Zabijmy go. - Kogo? Dlaczego? - wykrzyknęły zmieszane siostry. - Osła! - Osła? Naszego osła? - Co to znaczy waszego osła? To jest niczyj osioł! - Ale dlaczego? - dopytywały się dziewczyny. - Na mięso, ot, dlaczego! Siostry były zdumione. Powiedziały Izaakowi, że byłby człowiekiem bez serca nawet myśląc o czymś podobnym, a poza tym, czyż on nie wie, iż osioł jest ich przyjacielem? Izaak, przymknąwszy oczy, zdawał się nie słyszeć protestów sióstr i ich wyrzutów. Z ogromną trudnością zwlókł się z pryczy i opuścił chatę. Gdy mijał osła, wymamrotał: "Przyjacielu, masz szczęście, że jestem taki słaby, bo inaczej..." W kilka dni później Marysia z przerażeniem zauważyła, że siostra jest chora. Helenka leżała na pryczy, wijąc się i jęcząc z bólu. Jej zniekształcona twarz, pokryta czerwonymi plamami, powodowała, że dziewczyna wyglądała na dużo starszą. Tylko oczy, ogromne i niebieskie, ujawniały tlącą się w niej jeszcze iskierkę życia. Kręcone, blond włosy, przetłuszczone i przepocone, rozrzucone były w nieładzie na słomie, na której leżała. Marysia próbowała jej ulżyć, podając chłodną wodę do picia i robiąc zimne okłady na głowę. Zauważywszy robactwo gnieżdżące się we włosach Helenki zdecydowała, że będzie jej lżej, jeśli zostaną obcięte na krótko. Nachylając się nad nią z nożycami do strzyżenia owiec pożyczonymi od zarządcy, chwytała i obcinała jedną kępkę brudnych i pełnych robactwa włosów po drugiej. Wiedziała, że jej własne, brązowe włosy znajdują się w takim samym stanie. Zajęcie wyczerpało Marysię do tego stopnia, że zmuszona była położyć się na pryczy obok rozgorączkowanego ciała siostry. Zaczęła płakać. Wiedziała, że Helenka umiera na tyfus i że ona nie może zrobić nic, by jej pomóc. Mimo to czuła, że musi próbować ją ratować. Z ogromną trudnością, uczepiona ściany, podniosła się i wyszła na zewnątrz chaty. Po deszczowej jesieni przyszła sucha, ciepła zima bez śladu śniegu. Szałwia i wysuszone krzewy rozsiewały zapachy na pobliskich polach. Daleko na horyzoncie karawana wielbłądów podążała starożytnym szlakiem, prawdopodobnie do Taszkientu lub Buchary. Marysia zadecydowała, że musi, koniecznie musi zrobić coś dla siostry. Powlokła się w stronę wsi. Zawoalowane kobiety w czarnych szatach mijały ją bez zainteresowania. Marysia skręciła w stronę zabudowań i zastukała do jednych z drzwi. Po upływie dłuższego czasu zawoalowana kobieta otworzyła je. - Chleba! Proszę! Błagam o coś do jedzenia.... nie, nie, nie dla mnie, dla umierającej siostry - wyrzuciła z siebie Marysia najszybciej jak mogła. Kobieta przyjrzała się jej badawczo i zatrzasnęła drzwi, zanim dziewczyna zdołała coś jeszcze powiedzieć. Marysia pukała do kolejnych drzwi i jeszcze następnych, lecz wszędzie z takim samym skutkiem. Z jednej z chat, do której z uporem stukała, wybiegł Uzbek z siekierą w ręku i gonił ją aż do następnych zabudowań. Po kilku kolejnych próbach Marysia ze smutkiem uzmysłowiła sobie, że nie ma tam po co chodzić po prośbie. Lecz nie chciała wracać do siostry z pustymi rękami. Musiała coś zdobyć - musiała. Więc, zamiast wracać do chaty, powlokła się w kierunku pól. Pola, dotychczas zielone od warzyw uprawianych wyłącznie na sprzedaż, były teraz szare i pozbawione życia. Dziewczyna chciała znaleźć się z daleka od wsi i jej nędzy. Szła, aż nogi odmówiły jej posłuszeństwa i upadła ciężko na ziemię. Czuła się tak przygnębiona, że pomyślała, iż pragnęłaby umrzeć. Nie chciała jednak umierać na nędznym polu. I nie wolno jej było umrzeć, gdyż siostra potrzebowała jej. Jak mogła nawet pomyśleć o śmierci? Próbowała podnieść się, ale siły ją opuściły, więc zaczęła czołgać się po ziemi. Potem zawładnęła nią ciemność, cicha i bezbolesna. Marysia nie wiedziała, jak długo leżała bezprzytomnie, lecz gdy się przebudziła, słońce prawie już zaszło. Jej wzrok padł na ziemię, na której leżała i spostrzegła ledwie widoczne, krótkie, zielone kiełki rosnące wokół niej. Instynktownie urwała jeden i włożyła do ust. Był to szczypiorek. Spróbowała jeszcze jeden i następny i bez wątpienia był to szczypior wyrastający z cebuli. Prawdopodobnie, pomyślała, niechlujni robotnicy kołchozowi pozostawili na polu zeszłoroczne zbiory. Teraz, na skutek fali ciepła, zakiełkowały. Zagłębiła dłoń w ziemi i wyciągała jedną cebulę po drugiej; duże, małe, pełno ich! Spocona z wysiłku poczęła je jeść. Zabrawszy ze sobą tyle cebul, ile mogła i tak prędko, jak tylko pozwalały na to jej osłabłe nogi, podążyła do obozu. Ugotowała cebule i przyniosła wywar do chaty. Parokrotnie zmusiła Helenkę do wypicia zupy z cebuli. Przez następnych kilka dni biegała pomiędzy polem, paleniskiem a Helenką. Jęki Helenki ustały, choć gorączka utrzymywała się. Jednakże ósmego czy dziewiątego dnia Marysia zauważyła z ulgą, że czoło siostry stało się chłodniejsze i parę czerwonych plam znikło z jej twarzy. W ciągu kilku kolejnych dni Marysia gotowała zupę z cebuli, do chwili, gdy Helenka powiedziała jej, że więcej już jeść jej nie może. Wtedy starsza siostra postanowiła smażyć cebule, a nawet je piec. Wkrótce Helenka odzyskała tyle sił, że mogła wyjść na zewnątrz. Podczas gdy Helenka wracała do zdrowia, o innych nie można było powiedzieć tego samego. W ciągu kilku ostatnich tygodni zmarło wielu Uzbeków. I, według obliczeń Marysi, razem z nimi przy życiu pozostało tylko siedmioro Polaków. Pewnego dnia Marysia wpadła do chaty, z trudem łapiąc oddech i ze ściśniętym gardłem oświadczyła, że Szapiro jest śmiertelnie chory. - To tyfus - stwierdziła Marysia w drodze do chaty Szapiro. Szapiro, wyschnięty jak jesienny liść, leżał bez ruchu na pryczy. Nieledwie cofnęły się na skutek smrodu panującego w środku, lecz przezwyciężywszy odrazę, zaczęły pielęgnować chorego. Podczas karmienia zupą z cebuli Marysia podtrzymywała mu głowę, a Helenka podawała wywar do ust. Łyżka była zardzewiała i pogięta, ale stanowiła jedyny przyrząd, jaki mieli. Potem siostry zaaplikowały choremu kompresy i prześcieliły łóżko najlepiej jak umiały, mówiąc półprzytomnemu, że wkrótce przyjdą znowu. Sześćdziesięcioletni Żyd, wiedząc, że tylko młode i wytrzymałe organizmy mogą pokonać chorobę, zdawał sobie sprawę z tego, że umiera. Jako człowiek z miasta, spędził większość życia we względnym komforcie, bez zbytniego narażania się na uciążliwości bytowania na wsi. Lecz, niby cudem, troska i opieka, jaką otrzymał od sióstr, pomogły mu, przynajmniej tymczasowo, odzyskać trochę utraconej siły. - Moje kochane pielęgniareczki - szeptał słabo, widząc je krzątające się po jego chacie. Tego dnia w jego oczach tkwił jakiś szczególnie niespokojny błysk, jakby coś bardzo ważnego zajmowało mu myśli. - Marysiu - wyszeptał, wzywając starszą siostrę do swego wezgłowia. - Marysiu - powtórzył - czy mogłabyś mi przynieść tę deskę, co stoi tam, w kącie? Marysia, wykonując jego polecenie, przyniosła kawałek deski przybitej do dość długiego drążka. Na desce widniała duża, pracowicie wyrzeźbiona gwiazda. Dziewczyna, widziawszy już wcześniej taką gwiazdę w domu Mośka w Zamoszu, rozpoznała ją natychmiast. - To gwiazda Dawida - słabo wyszeptał Szapiro. - Proszę cię, Marysiu, połóż to na moim grobie. Siostrom było zbyt przykro, by mogły coś powiedzieć. Wstrzymując łzy, skinęły głowami. - Dziewczynki - ciągnął Szapiro coraz słabszym głosem - odejdźcie z tego miejsca! Idźcie do Buchary! Idźcie na piechotę, nawet jakbyście miały iść na czworaka! Idźcie tam! - Dlaczego! Co jest w Bucharze? - zapytała Marysia. - Polskie wojsko. Powiedzieli nam, że Wojsko Polskie ma tam być. Idźcie! Idźcie tam! Kiedy siostry powróciły do chaty Szapiro tego samego dnia wieczorem, zastały go już nieżywego. Po chwili wyszły i, by oddalić się od śmierci i nędzy, powędrowały na skraj wsi. Za wsią usiadły na wystającej z piachu skale; spoglądały w kierunku pustyni Kyzył-Kum, która rozciągała się po sam horyzont. Karawana wielbłądów ciągnęła w jej stronę. Przewodnik, siedzący na pierwszym wielbłądzie, śpiewał pieśń pustyni, będącą hymnem wysławiającym potęgę Allacha. Jej monotonna melodia rozchodziła się w ciemności nocy, płynąc niewzruszenie ponad usianymi kamieniami równinami i piaszczystymi wydmami hen, aż po góry Koppeh Dagh. Za sobą siostry słyszały ludzkie głosy i nawoływania przeplatane ryczeniem osłów i pobekiwaniem owiec. Marysia z Helenką ubłagały zarządcę kołchozu, by pogrzebał Szapiro. Na grobie Żyda położyły gwiazdę Dawida i długo nad nim płakały. - Biedny Szapiro - westchnęła Helenka. - Zanim... zanim umarł, powiedział nam, żebyśmy szły do Buchary - powiedziała Marysia. - Może powinnyśmy, Marysiu. - No, to chodźmy! Chodźmy już jutro! Ale nie było im dane wyruszyć w drogę. Nazajutrz rano Helenkę obudziły jęki i postękiwania Marysi. Zaczerwienione policzki, czerwone plamy i spieczone wargi siostry uzmysłowiły jej, że ona także zachorowała na tyfus. Helenka, pozbawiona nagle odwagi, osunęła się na gliniane klepisko podłogi. Nie mogła nawet płakać. Miała wrażenie, że wypłakała już wszystkie łzy. Zaledwie parę tygodni temu Marysia pochylała się nad jej wycieńczonym ciałem, walcząc o utrzymanie jej przy życiu. Teraz ona, Helenka, siedziała na zarzuconej słomą glinianej podłodze, bezsilna, oczekująca... oczekująca na co? Powinna coś zrobić, coś więcej niż siedzieć bez ruchu. "Janek na pewno zrobiłby o wiele więcej dla umierającej siostry" - pomyślała. "Zawsze miał jakieś rozwiązanie, jakąś radę". Na wspomnienie brata i z poczucia osamotnienia łzy napłynęły jej do oczu i początkowo spłynęły kilku kroplami, by wkrótce wytrysnąć strumieniem. Czując, jak ją nachodzi wielka słabość, Helenka położyła się na podłodze i, dotykając czołem ziemi, płakała do zupełnego wyczerpania. Płacz ukoił ją i uporządkował skołatane myśli. "Muszę coś zrobić, by ratować Marysię!" - wyszeptała podnosząc się z wolna na nogi. Potykając się wyszła z chaty i, nie wiedząc dokąd ma się udać, poczęła iść przed siebie. Jedną po drugiej mijała ogrodzone glinianymi murami chaty. Gorący wiatr zawiewający z pustyni sypał jej w oczy miałkim, kłującym piaskiem, nieledwie ją oślepiając. Trąc oczy brudnymi dłońmi, skierowała kroki w stronę domu stojącego na skraju wsi. Helenka wiedziała, że właścicielem domu jest przewodniczący kołchozu. Widziała go wiele razy, lecz nie lubiła tego wielkiego Uzbeka. Bała się jego donośnego głosu, a jeszcze bardziej obawiała się jego małych, żółtawych oczu, przypominających ślepia węża, którego się kiedyś przelękła w Zamoszu. Mimo to gotowa była na spotkanie i rozmowę z nim. Chciała mu powiedzieć, że potrzebuje pomocy, nie dla siebie, lecz dla umierającej siostry. "Jeśli będzie trzeba, uklęknę przed nim i będę tak klęczała dzień i noc" - wyszeptała spieczonymi wargami, gdy potykając się szła w kierunku dużej chaty. Było popołudnie i dom jawił się jako zupełnie spokojny. "Wszyscy mogą być o tej porze w polu" - pomyślała dziewczyna. Odmiennie niż inne domy, ten nie był ogrodzony typowym murem i przypominał domy w Zamoszu. Słaniając się z osłabienia, Helenka skierowała kroki w stronę ogromnych drewnianych drzwi. Już miała zapukać w nie, gdy spostrzegła, że nagle zza domu wypada ogromny, włochaty pies i z przeraźliwą prędkością rzuca się w jej kierunku. Helenka stanęła bez ruchu, jakby zahipnotyzowana wlepionymi w nią, nabiegłymi krwią oczyma. Chciała krzyczeć, lecz jej zaciśnięte ze strachu gardło zdołało zaledwie zaczerpnąć odrobinę powietrza. Sam ciężar psa wystarczył, by powalić ją na ziemię. Pies, warcząc wściekle, wskoczył na nią w poszukiwaniu gardła. Helenka zasłoniła się instynktownie, próbując go od siebie odepchnąć. Dziewczyna poczuła jak zęby bestii wbijają się w skórę jej prawej ręki. Wydała okrzyk. Tocząc się po piasku, pośród gęstych pokładów kurzu, walczyła rozpaczliwie o życie. Nagle poczuła, że przytłaczający ciężar został z niej zdjęty. Usłyszała głosy. Otworzyła oczy i spostrzegła pochylającą się nad nią sylwetkę. Zawoalowana twarz nieledwie dotykała jej własnej. Kobieta mówiła coś, jednak piskliwe słowa wymawiane przez nią nie docierały do Helenki. Dziewczyna leżała na ziemi krwawiąc, zbyt słaba, by podnieść się na nogi. Kobieta chwyciła ją za ramiona i wciągnęła do domu. Chłodna, gliniana podłoga przyniosła Helence natychmiastową ulgę i dziewczyna poczuła się lepiej. Kobieta, mówiąc nieprzerwanie, bardziej do siebie niż do Helenki, krzątała się po domu, jakby czegoś szukała. Po chwili znalazła kawałki czystych szmatek, których użyła jako bandaży. Zdjąwszy welon, zaczęła owijać rany Helenki, obrzucając ją od czasu do czasu spojrzeniem i mrucząc coś, co w uszach dziewczyny brzmiało jak dezaprobata. Skończywszy bandażowanie ran, pomogła dziewczynie usiąść, sama zaś zajęła miejsce naprzeciw niej. Popatrzyły na siebie i Helenka pomyślała, że oczy kobiety przepełnia smutek. Następnie kobieta podniosła się z zadziwiającą żywotnością i poszła do pomieszczenia obok. Helenka, zostawszy sama, zbyt zmęczona, by myśleć lub rozglądać się wokół, siedziała bez ruchu. Po chwili, po minucie?... po godzinie?... - Helenka nie myślała o upływie czasu - kobieta pojawiła się w drzwiach i podeszła do niej. W jej dłoniach Helenka spostrzegła butelkę mleka, placek z prosa i naczynie wypełnione suszonymi owocami. Gestami dała Helence znaki i zachęciła do jedzenia. Helenka poczuła, jak ślina napływa jej do ust, lecz zamiast jeść, wykonała przeczący ruch ręką. Ze zdziwienia kobieta uniosła swe ciemne brwi do góry. Helenka chwiejnie podniosła się na nogi i, używając swych zabandażowanych rąk, próbowała jej wytłumaczyć, że jedzenie stojące przed nią jest dla jej siostry, nie dla niej. Wskazując na siebie, a następnie na kobietę i powtarzając rosyjskie słowo "siestra", czyniła rozpaczliwe wysiłki, by ta ją zrozumiała. Pot zalewał jej czoło i, osłabiona, usiadła na podłodze. Kobieta, spojrzawszy na nią ponownie, powiedziała "oochch" i znowu zniknęła za drzwiami. Tym razem przebywała tam dość długo. Gdy wróciła, oczy Helenki przykuł widok "liepioszka", płaskich owsianych placków, suszonych owoców i - co Helenka uznała za najważniejsze - dwu butelek koziego mleka. Kobieta zawinęła jedzenie w kawałek starego płótna i wyprowadziła powoli Helenkę na zewnątrz. Tam krzyknęła na psa, który zniknął z pola widzenia z podkulonym pod siebie ogonem. Uszczęśliwiona Helenka, mimo dolegliwego bólu w prawej ręce, pospieszyła do domu. Brnąc w głębokim piasku czuła, że chce jej się śpiewać i tańczyć. Nagle okazało się, że wiatr przestał dokuczać jak uprzednio i nawet upał nie był tak nieznośny. Zapach oślich odchodów, docierający do jej nozdrzy, nie wydawał się tak odpychający; Helenka była zbyt szczęśliwa, by zwracać na to uwagę - miała jedzenie dla Marysi, dużo jedzenia. Dzięki żonie Uzbeka, którą Helenka często odwiedzała, siostry nie chodziły głodne. Z nadejściem marca jedzenie od kobiety i opieka Helenki postawiły Marysię z powrotem na nogi. Jeszcze słaniała się i zlewały ją poty, mogła już jednak chodzić. Determinacja, by zapewnić Helence i sobie ratunek, uruchamiała w niej niepojęte zasoby energii i siły. Był deszczowy kwietniowy poranek, kiedy siostry opuściły wioskę. Nikt nie zauważył ich odejścia, a zresztą nikt o to nie dbał. Uzbekowie na swoich ciągnionych przez osły wozach zachodzili w głowę, co też robią na błotnistej drodze te dwie dziwnie wyglądające, półnagie i obdarte dziewczyny. Ich jasna skóra i niezakryte twarze wskazywały na to, iż nie pochodziły z Uzbekistanu; musiały więc być Rosjankami. Niektórzy, zaśmiewając się serdecznie, wskazywali batami na odsłonięte części ich ciała. Inni, udając, że chcą je podwieźć, zwalniali tempo jazdy. Gdy dziewczyny próbowały wdrapać się na wóz, woźnica zacinał osła batem i, zmuszając go do galopu, zostawiał rozczarowane siostry. - Dlaczego, Marysiu? Dlaczego oni są tak okrutni? - Nie wiem. Może myślą, że jesteśmy Rosjankami. - Ale... - Tak, siostrzyczko, ludzie potrafią być okrutni. Dziewczyny, osłabione wędrówką i głodem, często przystawały i odpoczywały na skraju drogi. - W drogę, Helenko! W drogę Marysiu! - zachęcały się wzajemnie, odpocząwszy chwilę. Do Buchary dotarły o zachodzie słońca i, zapominając o trudach podróży oraz osłabieniu ogarniającym ich ciała, wpadły w osłupienie na widok miasta. - Popatrz, Marysiu! - wołała Helenka, widząc po raz pierwszy w życiu minarety. - Spójrz na te budynki! Wyglądają, jakby były zrobione ze złota. - To są ich kościoły - odpowiadała Marysia z poczuciem ważności. - I, Marysiu, czujesz te zapachy? Niektóre z nich są okropne! - ciągnęła Helenka. - No, tak, ale ty też lepiej nie pachniesz! - odpowiadała Marysia. Ulicami, przekrzykując i pospieszając się wzajemnie wędrowały setki ludzi, najczęściej pieszo, rzadziej jadąc na wozach ciągnionych przez osły lub muły. Na straganach i stoiskach, porozstawianych wzdłuż ulic i na placach, sprzedawano niewielkie ilości pożywienia. Kupcy wydawali się niezmiernie podenerwowani, nawołując, gestykulując, ciągnąc przechodniów za poły ubrań i wykłócając się z nimi. Dziewczyny, posuwające się bez celu z jednego końca skweru na drugi, poczuły się zagubione. - O, Boże! - wykrzyknęła Marysia. - Nie mogę już. Gdzie my idziemy? - No, właśnie, gdzie idziecie, dziewczyny? - usłyszały kogoś mówiącego do nich po polsku. Na dźwięk ojczystego języka szybko odwróciły głowy, by zobaczyć rozmówcę. Było tam dwóch mężczyzn; jeden starszy, a drugi mniej więcej w wieku Marysi. - Zabłądziłyśmy! Nie wiemy, gdzie iść! Chcemy zapisać się do Wojska Polskiego. - Popatrz na nie, synu - powiedział starszy mężczyzna do towarzysza, mrużąc zabawnie oko. - Popatrz na nowych rekrutów. Obaj mężczyźni ubrani byli w postrzępione łachmany, a twarze mieli blade i kościste. Nie ulegało wątpliwości, że oni też są byłymi więźniami. - Powinnyście iść do polskiego Konsulatu zamiast do wojska - powiedział im starszy mężczyzna. - To tylko parę ulic stąd. Siostry, powłócząc nogami, znów ruszyły w drogę i wkrótce odnalazły wskazane miejsce. Nie było to trudne, gdyż budynek został zaopatrzony w ogromny napis po polsku i po rosyjsku: "Konsulat Polski". Oblegały go roje obdartych ludzi w różnym wieku. Kolejka ciągnęła się trzy ulice dalej. Dziewczyny doznały zamętu. - Aby się dostać do środka, potrzeba będzie całych dwóch dni - stwierdziła Helenka. Marysia nie mówiła nic. Stały tak, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić ani gdzie pójść. Marysia zaczęła płakać. Jednocześnie ugięły się pod nią nogi i upadła zemdlona. Helenka próbowała ją podnieść. Była zrozpaczona, ponieważ wiedziała, że siostra osiągnęła granice wytrzymałości. - Kogo tu widzimy - usłyszała znajomy głos. Rozglądając się wokoło, dostrzegła dwóch mężczyzn, których widziała poprzednio. - Ona jest naszym nowym rekrutem, prawda? - spytał jeden z nich. Zauważywszy osunięte ciało zemdlonej Marysi, jego głos przybrał poważny ton. - Czy twoja siostra jest chora? - Nie! Tak! Och, nie wiem. Właśnie zemdlała, panie - powiedziała Helenka. - Ona jest bardzo, bardzo zmęczona - dodała. - Tak, jak my wszyscy. Sprowadzę pomoc - powiedział starszy mężczyzna, wciskając się na nowo w tłum. Młodszy podążył za nim jak szczenię. Za chwilę pochłonęła ich masa ludzka. Helenka czuła drżenie warg, gdy tak siedziała blisko siostry. Nie wiedziała, jak długo to trwało. Nagle wszyscy rozstąpili się i pojawiło się dwóch ludzi. Bez słowa dźwignęli Marysię na nosze i dając Helence znak, by szła za nimi, ruszyli w stronę Konsulatu. W korytarzu Konsulatu Helenka ze zdziwieniem spostrzegła dwóch wcześniej poznanych mężczyzn. Starszy zaprowadził je do izby chorych, gdzie polecił lekarzowi, by zajął się Marysią. - Tak jest, panie generale! - odpowiedział siwowłosy doktor, podchodząc pospiesznie do Marysi. Pozostawiwszy Marysię pod opieką lekarza, mężczyzna zawiódł Helenkę do dużego biura, gdzie po cichu zamienił kilka słów ze starszą kobietą siedzącą za biurkiem. Głaszcząc Helenkę po głowie, pożegnał się z nią i opuścił biuro. - Biedne sieroty - wychodząc na korytarz zamruczał, bardziej do siebie samego niż do młodszego towarzysza. Umyte, ubrane w czyste rzeczy i nakarmione, obie siostry dobrze spały tej nocy. Po tygodniu odpoczynku Marysia jako dorosła, została przypisana do pracy w kuchni Konsulatu, a Helenkę umieszczono w znajdującym się tuż obok sierocińcu. Rozdział Ix Wieczorem 17 marca 1942 roku pułk Janka został załadowany do pociągu jadącego do Kerminy, miasta oddalonego o 75 kilometrów na zachód od Buchary. Kermina, jak się Janek wkrótce dowiedział, stanowiła bazę dla Siódmej Dywizji Wojska Polskiego i zawierała między innymi pułk artylerii, do którego otrzymał skierowanie. Gdyby został w Bucharze miesiąc dłużej, miałby szansę odnalezienia sióstr. Janek pytał o rodzinę każdego, kto tylko chciał go wysłuchać, lecz w odpowiedzi słyszał zawsze: "Nie wiem", "Nikogo takiego nie spotkałem", "Nigdy ich nie widziałem"... Janek poprosił swego dowódcę, kapitana Szobera, o pozwolenie na wyjazd do Buchary, głównego ośrodka rekrutacji żołnierzy polskich i bazy tranzytowej dla ludności cywilnej. Jednak powiedziano mu, że obowiązuje ostry zakaz opuszczania przez żołnierzy bazy w Kerminie, ze względu na trwające szkolenie wojskowe. W międzyczasie, choć dni Janka wypełnione były długimi marszami, paradami i innymi zajęciami, wieczory miał wolne. Podczas tych wolnych wieczorów głowę zaprzątały mu stale myśli o rodzinie. Myślał również o wojsku. Ciągle wspominał chwilę, gdy drżąc z podniecenia i osłabienia, stanął przed wojskową komisją rekrutacyjną. Przy asyście dwóch wąsatych sierżantów lekarz postukał go w żebra, rozkazując podnieść najpierw jedną, potem drugą nogę, otworzyć usta i tak dalej. Jankowi przypomniała się jego i ojca wizyta na targu w Pińsku, gdzie w ten sam sposób traktowano konie. Gdyby nie czuł się tak mocno zdeprymowany, byłby się pewnie uśmiał, lecz znalazłszy się w tej sytuacji stał spokojnie, biernie poddając się badaniu. Janka przeznaczono do pułku artylerii i, ku jego wielkiej konsternacji, okazało się, że jest najniższym żołnierzem w baterii. "Jestem pewnie najniższym artylerzystą od czasów Napoleona", westchnął, patrząc na innych, równie wymizerowanych, ale dużo wyższych i znacznie starszych. Jednak uspokoił się na myśl, że chociaż najmniejszy, był wszakże z nich wszystkich najszybszy. Ciągle jednak nie podobał mu się sposób, w jaki na niego patrzyli. Zdecydowanie ich uśmiechy zawierały element ironii. "Zobaczymy jeszcze - powtarzał sobie - ja wam pokażę... wy wielkie woły... ja wam jeszcze pokażę!" A tymczasem, siedząc pod dużym namiotem, Janek patrzył na kolegów drapiących się po całym ciele lub zabijających wszy. On robił to samo. Zastanawiało go, że wszawica mogła rozprzestrzenić się do takiego stopnia. Wszy gnieździły się wszędzie: w bieliźnie, w spodniach, we włosach, a nawet pod skórą. Prysznice, brane dwa razy dziennie i czyste ubranie nie pomagały. Wojsko i ludność cywilna, obozująca w pobliżu, pozostawali w stanie ustawicznej wojny z wszawicą. Insekty znajdowały się nie tylko w ich ubraniach, lecz także w pociągowych oparciach, w miękkich siedzeniach krzeseł restauracji, na siedzeniach toalet, w łaźniach publicznych - słowem, wszędzie tam, gdzie przebywali Rosjanie, były wszy. - Nie ma mydła! - powiedział Jankowi żołnierz z oddziału sanitarnego, gdy ten poprosił go o wyjaśnienie powodu zarobaczenia. To była prawda. Dotychczas Jankowi nie udało się zobaczyć kawałka mydła w Związku Sowieckim. Ponure, codzienne procesje żołnierzy, niosących trumny z ciałami ich towarzyszy i cywilów zmarłych na tyfus, utrzymywały Janka w przekonaniu, że wszy zdecydowanie były po stronie wroga. Janek pomagał w setkach takich pochówków, a pochłonęły one już prawie dwadzieścia procent żołnierzy całego pułku. Paru żołnierzy, którzy otrzymali rozkaz grzebania ludności cywilnej, zwierzyło się Jankowi, że mieli łatwe zadanie do wykonania: "Trumny są przeważnie małe i bardzo lekkie". Mimo głodu i ogólnego osłabienia Janek musiał brać udział w intensywnych ćwiczeniach bojowych. Marsz w formacjach wojskowych, bieg, skoki z przeszkodami pod komendą kaprali lub sierżantów - wszystko to bardzo go wyczerpywało. Wbrew rygorowi, czuł się jednak szczęśliwy, że jest wolny i że przygotowuje się do walki z Niemcami. Poczucie szczęścia zakłócała tęsknota za rodziną. Ponownie pytał wszystkich o dziadków i siostry. Pisał listy do Dowództwa, lecz odpowiedź pozostawała niezmiennie taka sama: "Nie wiemy". "Święta Maryjo, Matko Litościwa, miej w opiece moją rodzinę..." - często się modlił. Radość przysłaniała mu również myśl o towarzyszach z obozu więziennego. Czasami śnili mu się w nocy: Tatar, Georgij, smutno uśmiechnięte, mądre oblicze Rettingera, dziecinna twarz Rosjanina i beznadziejnie ponure spojrzenie Sciopy. Który z nich stoczył się po stoku góry w przepaść? Komu udało się uratować? Gdzie oni teraz są? W Afganistanie? W Iranie? Czy też wszyscy zginęli tam, w górach? Nocą 2 kwietnia 1942 roku bateria dostała rozkaz wyruszenia w drogę w ciągu najbliższej godziny. Żołnierze, maszerując w ciszy, dotarli do stacji kolejowej w Kerminie i padła komenda wsiadania do wagonów. Jadąc w kierunku południowo-wschodnim transkaspijską linią kolejową, pociąg dotarł do portu w Krasnowodsku. Janek był zadowolony, że opuścili bazę w Kerminie, ponieważ przekształciła się ona w ogromne, piaszczyste cmentarzysko rodaków. Chłodny wiatr od morza wpływał kojąco na jego nadwerężone nerwy. Kolejne wydarzenia nastąpiły tak szybko, że na przemyślenia pozostało Jankowi niewiele czasu. Pod koniec dnia podano żołnierzom solidny posiłek i załadowano ich na stary statek. Dopiero gdy znaleźli się w znacznej odległości od brzegu Turkiestanu, zostali powiadomieni przez megafon, iż należą do nielicznej grupy szczęśliwców opuszczających Związek Sowiecki. Powiedziano im, że jadą do Iranu, by dołączyć do sprzymierzeńców brytyjskich. Janka nie zdziwiło, że żołnierze i cywile, wśród tych ostatnich głównie kobiety i dzieci, zmierzający ku wolności, nie wiwatowali. Byli cisi i smutni, a łzy płynęły ciurkiem po ich wymizerowanych policzkach. Ich oczy nie spoglądały w kierunku Iranu i wolności; przeciwnie, zwracały się na północ Związku Sowieckiego, gdzie pozostali ich ojcowie, matki, siostry, bracia, synowie i córki. Niektórzy z nich byli pochowani w syberyjskiej wiecznej zmarzlinie, inni w piaskowych wydmach Uzbekistanu, a jeszcze inni, których ciała zrzucano z pociągów do rowów, rzek i jezior, nie doczekali się żadnego pochówku. W sercu Janka również nie było cienia radości. Przechylając się przez poręcz, by ukryć łzy, płakał ze wszystkimi. * We właściwym sobie czasie przez miasto Pahlawi przetoczyły się armie prawie połowy świata; niektóre z nich nastawione były przyjaźnie, większość pozostawała wroga. Miasto widziało wszystkich: piratów, włóczęgów, poszukiwaczy szczęścia i podróżników. Mieszkańcy Pahlawi doznawali oszołomienia na widok tysięcy wycieńczonych mężczyzn, kobiet i dzieci, wszystkich obszarpanych, osłabionych i chorych. Wydawało się, że Allach rozkazał diabłu otworzyć wrota piekieł, pozwalając na wyjście tylko jego największym ofiarom i najgorszym nędzarzom. W pamiętnym kwietniu 1942 roku zwyczajny okazał się widok pochodu setek trumien niesionych przez żołnierzy dzień po dniu w kierunku nowo założonego chrześcijańskiego cmentarza. Umierały głównie dzieci i ludzie starzy. Ich wymęczone i wygłodzone ciała, wycieńczone chorobami zakaźnymi, nie były w stanie nagle zacząć przyjmować bogatego pokarmu i padali jak muchy. Mieszkańcy Pahlawi byli zaskoczeni, gdy widzieli, jak wielu polskich żołnierzy i cywilów po zetknięciu się z lądem klękało i całowało ziemię. Nie znali tego starego, polskiego zwyczaju, oznaczającego przyjaźń i dobre zamiary przybyszów. Żołnierzom wydano nowe, brytyjskie mundury, buty, szorty i koszulki koloru khaki. Co ważniejsze, wydano im mydło; po raz pierwszy od opuszczenia Zamosza Janek wyzwolił się od wszy. Ciągle prześladowały go myśli o rodzinie. W miarę mijania czasu i polepszania się stanu zdrowia czuł, że musi wrócić, odnaleźć bliskich i uwolnić ich. Poszedł na rozmowę z oficerem. Pułkownik wysłuchał jego historii i głęboko westchnął. - Posłuchaj - zwrócił się do chłopaka - są w życiu sprawy, na które ani ty, ani ja nie mamy wpływu. A widząc jego zmartwioną twarz, dodał: - Nie powinieneś nigdy tracić nadziei. Janek opuścił namiot oficera i przez długą chwilę stał bez ruchu. Tuż obok śpiewali żołnierze. "Pewnie - powiedział do siebie - nie powinienem nigdy tracić nadziei, ale sama nadzieja nie wystarczy. Muszę działać". Oddalił się od obozu, idąc w kierunku brzegu morza. Wysoko w powietrzu śmigały mewy, ich rozdzierające wrzaski drażniły go i działały mu na nerwy. A gdyby tak wrócił do Związku Sowieckiego i spróbował odszukać rodzinę? Najpierw rozejrzałby się w rejonie morza Kaspijskiego, głównie w Uzbekistanie, słyszał bowiem od innych żołnierzy, że wszyscy polscy więźniowie zostali tam przesłani. Więc i oni są tam pewnie, założywszy oczywiście, że zostali uwolnieni z więzienia. Wędrował plażą wzdłuż nabrzeża, aż doszedł do miejsca, gdzie stał przycumowany sowiecki frachtowiec. Kilku marynarzy pospiesznie ładowało nań towary. - Ty, Polaczek! - zawołał jeden z nich do Janka - Masz papierosa? - Pewnie - odpowiedział, wręczając mu paczkę brytyjskich V'sów. - Angielskie papierosy, co? - skomentował marynarz, głęboko się zaciągając. - Pewnie, angielskie - odpowiedział - i mam ich dużo. Przyszło mu do głowy, że może mógłby spróbować wrócić do Związku Sowieckiego z pomocą tego gadatliwego marynarza. - Posłuchaj, stary - powiedział szybko - mam nie tylko papierosy, ale także zegarek. Spójrz, podoba ci się? - wskazał na zegarek, który ostatnio kupił w Pahlawi. - Chcesz go? - Hmm, niezły. Szwajcarski? - Pewnie, że szwajcarski. Dwadzieścia jeden karatów. - Wygląda dobrze, ale... - marynarz zawahał się. - Ale co? - Nie mam pieniędzy. - To cię nie będzie nic kosztowało. - Ha, ha, nie graj ze mną w wariata, Polak. Może nie jestem taki sprytny, ale wiem, że nie istnieje nic takiego jak dobry zegarek za darmo. - No, jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić. - Acha... Tak też myślałem. A co to jest? - Przeszmugluj mnie z powrotem do Związku Sowieckiego. - Co? - wykrzyknął niedowierzająco marynarz. - Do Związku? Czyś ty oszalał, czy co? Zgłupiałeś do cna! Myślałem, że wy, Polacy, macie dosyć Związku Sowieckiego. - Nie ja. Ja mam dosyć Wojska Polskiego i chcę wrócić do Związku Sowieckiego. - Coś takiego! - wybuchnął z uciechą marynarz. - A to już jest największa kupa końskiego łajna, o jakiej słyszałem. - No, nie, ale... - zamilkł nagle marynarz, widząc nadchodzącego wartownika. Upewniwszy się, że wartownik znalazł się w bezpiecznej odległości, przyłożył dwa palce do ust. Przez chwilę stali w milczeniu. Następnie marynarz machnięciem ręki zagonił Janka do składu frachtowca. - Będzie cię to kosztowało pięćdziesiąt tumanów i zegarek - wyszeptał, a potem, jakby po namyśle dodał: - I trzy paczki papierosów. Janek wrócił do obozu, pożyczył od znajomych dziesięć czerwieńców i poszedł znów do frachtowca. Dodając swój ostatni żołd, miał razem dwadzieścia pięć czerwieńców, czyli równowartość dwustu pięćdziesięciu rubli. Nadchodził zmierzch i obóz przygotowywał się do nocy. Żołnierze, rozciągnięci w długim szeregu, gotowi byli do wieczornego marszu. Trzy razy zostali przeliczeni przez wąsatego sierżanta i za każdym razem jednego brakowało. - Którego z was, idioci, brakuje? - rozdarł się jak lew. - Jeden, dwa, trzy... wy skurwysyny! - przeklął. - Jeden, dwa, trzy... - Nie ma chłopaka - powiedział Moryc, bezzębny Żyd, żując chleb. - Przestań, kurwa, żuć! - wrzasnął zdesperowany sierżant. - Nu, chcesz żebym się udławił? - Któregoś dnia uduszę cię własnymi rękami! - Nu, to kto będzie bił Hitlera, jak mnie udusisz? Żołnierze ryknęli śmiechem, bowiem upodobali sobie utarczki między sierżantem a małym Morycem. - Chłopak, jaki chłopak? - sierżant próbował usilnie trzymać się tematu. - Wygląda na to, że Tabor, taki nieduży - powiedział ktoś. - Przetrącę mu kitę! - zagroził sierżant. - Tę, której nie ma - zaoponował ktoś, odpowiadając żartobliwie piosenką z terenów wschodniej Polski. Wszyscy, nie wyłączając wąsacza, wybuchnęli śmiechem. * * * Tymczasem Janek, pełen lęku i złych przeczuć, zbliżał się do frachtowca. "Czy ja dobrze robię" - zastanawiał się. Faktem było, że dezerterował z wojska. Wiedział, jakie konsekwencje mogą z tego wyniknąć. A jednak musiał dokonać wyboru. Do diabła z wojskiem. Mężczyzna musi robić, co do niego należy. Czy uda mu się ich odnaleźć? Ubrany w cywilne rzeczy, w czapce marynarki sowieckiej kupionej w irańskim sklepie z ubraniami mógł, przynajmniej w ciemności, uchodzić za rosyjskiego marynarza. Rosyjski marynarz czekał na niego obok frachtowca. Głośno mówił coś do Janka, kiedy mijali straże, które ku jego uldze nie zwróciły na nich uwagi. Marynarz zaprowadził Janka do kryjówki, dostał od niego połowę należności w irańskich tumanach i znikł. Drugą część pieniędzy i zegarek miał otrzymać po drugiej stronie morza Kaspijskiego. Gdy chłopak przywykł do smrodliwej ciemności, jego wzrok przykuł widok licznych beczek, pudeł i skrzyń. Jedna z ogromnych beczek zbożowych była wypełniona do połowy ryżem. Stwierdził, że najwygodniej będzie mu spać właśnie w niej. Pocąc się od gorąca próbował się wyciągnąć, ale beczka była trochę za mała. Zwijając się najmocniej, jak mógł, zakopywał się w ryż, próbując się w nim ukryć. A potem zrobiło mu się żal samego siebie. Niezależnie od tego, jak bardzo starał się myśleć o innych rzeczach, skulony, z coraz większą nostalgią myślał o swoim wojskowym łóżku. W końcu zmorzył go sen i spał tak, aż obudziły go głosy. Sądząc po dźwiękach, były to głosy dwóch mężczyzn. Znajdowali się nie dalej jak trzy metry od beczki. Rozmawiali przyciszonym tonem, lecz wystarczająco głośno, by Janek mógł ich słyszeć. - Ty, Stiepan - usłyszał, jak mówił jeden z mężczyzn - masz je? - Pewnie, Andriej, a co myślałeś? - Ile? - 375 czerwieńców. - To wszystko, ty skurwysynu? Złoto było warte przynajmniej 500Ď! - Klnę się na Boga, Andriej, dał mi tylko 375. - Zawszony Żyd! - Gdzie my to wetkniemy? - A tam, do tego małego pudełka, Andriej. - Będzie bezpieczne? - Jak w szwajcarskim banku. - Jak w banku u Żyda. Janek, z jednym okiem przytkniętym do szczeliny pomiędzy deszczułkami beczki dostrzegł jak mężczyźni wciskają jakieś papiery do niewielkiego pudełka. - A gdzie położymy pudełko? - usłyszał pytanie jednego z nich. - Dobre pytanie. O, poczekaj chwilę. Myślę, że najbezpieczniej będzie tutaj, za tą dużą beczką. Janek gorączkowo usiłował zakopać się w sypki ryż, wystawiając na zewnątrz tylko nos. - Słyszałeś coś? - Nie jestem pewien... - Sprawdźmy... Janek przestał oddychać, a jego pocenie wzmogło się. Lecz marynarze postanowili przerwać przeszukiwanie i wkrótce opuścili skład. Chłopak wygrzebał się z beczki i odszukał skarb. Pudełko ciągle jeszcze śmierdziało śledziami, lecz wewnątrz znalazł to, czego szukał - pieniądze. Włożył je za koszulę i wrócił do swojej beczki. "375 czerwieńców! - gwizdnął - to mnóstwo pieniędzy. Dziesięć rubli z jednego czerwieńca daje... zaraz, zaraz..." - pomnożył w pamięci i wyszła mu niesamowita suma 3750 rubli. "To prawie pięć lat płacy ciężko pracującego rosyjskiego robotnika" - zagwizdał ponownie. Zastanowił się. "Może jednak nie powinienem brać tych pieniędzy. Będzie ich brakowało tym biednym frajerom. A, do diabła z nimi. Ja też będę ich potrzebował, nie? Jakim sposobem mam znaleźć rodzinę bez pieniędzy? Ale jednak... wiem, jakie jest życie w tej przeklętej Rosji... może potrzebują tych pieniędzy na utrzymanie matki... albo żony? Albo... prostytutki? - dodał, próbując za wszelką cenę usprawiedliwić swój uczynek. "Nie kradnij. Nigdy nie kradnij" - podświadomie usłyszał głos ojca. Kiedyś z kolegami kradli jabłka z czyjegoś sadu. Nie musieli tego robić, bo własnych jabłek mieli do woli. Ale dreszcz emocji przy dokonywaniu kradzieży... I pewnego dnia zostali na tym przyłapani. Ojciec, czerwony na twarzy, spuścił mu pasem ostre lanie, które oczywiście mocno bolało, lecz jego słowa bolały jeszcze bardziej. "Narobiłeś mi wstydu, synu! I to właśnie ty! Mając po uszy własnych jabłek!" "A jak byłbym głodny?" - Janek próbował przerwać tyradę ojca. "Głodny?" - wydawało się, że ojciec był odrobinę zakłopotany. "Nawet jak byś był głodny" - dodał w końcu. "Ale czy to grzech kraść jedzenie, jeśli jest się głodnym?" - nalegał Janek. Wiedział, że źle zrobił, lecz wydawało mu się, że gdyby miał ważny powód, taka kradzież byłaby usprawiedliwiona. "Tak, to grzech". "Ale dlaczego, tato, dlaczego?" "Bo człowiek, którego okradłeś, mógłby być biedniejszy od ciebie... to... to tak, jak sąsiad, któremu ukradłeś jabłka. On jest od nas biedniejszy". "A jeśli wiesz, że jest bogatszy?" "Och, daj mi święty spokój" - ojciec zdenerwował się ponownie. "Bogatszy czy biedniejszy, nie tobie to sądzić". - Nie mnie to sądzić - westchnął Janek, wyłażąc z beczki i odkładając do pudełka wszystkie skradzione pieniądze. Powrócił na swoje miejsce i spędził tam, jak mu się wydawało, całą wieczność. W jego kryjówce było całkiem ciemno, więc nie miał rozeznania, czy była noc czy dzień. Wszystko, co wiedział to to, że był głodny i bardzo, bardzo chciało mu się pić. Naraz wydało mu się, że silnik zwolnił tempo obrotów... a może tylko w jego wyobraźni? Tak, z pewnością silnik pracował coraz wolniej i wolniej, a potem tłuczenie ustało. Frachtowiec przybył na miejsce przeznaczenia, jakiekolwiek by ono nie było. W końcu Janek usłyszał odgłosy kroków, a potem, w przytłumionym świetle, przedzierającym się z zewnątrz, dostrzegł twarz zaglądającą do środka beczki. Z początku przestraszył się, lecz potem rozpoznał głos "swojego" marynarza. - Krasnowodsk - powiedział szeptem. - Wychodź, szybko! Na dworze jest ciemno, ale muszę najpierw dostać moją należność! Janek dał mu resztę pieniędzy i zegarek, i wyskoczył z beczki. - Dziękuję ci, marynarzu. - Powodzenia, Polak. Janek postępował za marynarzem, który, kiedy tylko dotarli na pokład, zniknął tak niespodziewanie, jakby wyparował. Mieszając się z innymi marynarzami zszedł ze statku i oddalił się najszybciej, jak mógł. Poczuł się bezpiecznie dopiero na ulicy pełnej ludzi. Mijał wielu przechodniów, niektórych ubranych w polskie, innych w rosyjskie mundury. Na ulicy było także dużo cywilów. Zatrzymał polskiego żołnierza i zapytał go o drogę na stację kolejową. Była przepełniona polskimi i rosyjskimi żołnierzami oraz ludnością cywilną. Janek usiadł na pustej ławce naprzeciwko stacji i czekał na pociąg do Buchary, ponieważ postanowił najpierw sprawdzić ten rejon, gdyż głównie w nim skupiały się polskie oddziały wojskowe i cywile. Jeśli nie uda mu się odnaleźć rodziny w mieście lub w jego okolicy, może spotka kogoś, kogo zna. Jeśli ich nie znajdzie, jest gotowy jechać do Nuchto-Ozjero, ale znaleźć ich musi. Gdy nadjechał pociąg, nastąpiło zwykłe już zamieszanie i pośpiech przy próbach dostania się do wagonów. Pociąg dotarł do Buchary około południa dnia następnego. Janek czuł osłabienie z głodu i pragnienia. Powłócząc nogami, podszedł do straganu i kupił plecak, a następnie zatrzymał się przy następnym, by kupić chleb, ser i mleko. Najpierw wypił całe mleko, potem zjadł chleb i ser. Po posiłku poczuł się silniejszy i rozpoczął poszukiwania. Dwadzieścia pięć czerwieńców bardzo się przydało. Raz za razem zatrzymywał ludzi w podartych ubraniach i pytał ich o Taborów i Dąbrowskich. Odpowiedź była zawsze taka sama. "Nie wiem, nie wiem. Nigdy o nich nie słyszałem". Pewna stara kobieta zasugerowała, by szukał w kołchozie im. Stalina i sowchozie im. Lenina lub w Taszkiencie. Janek postanowił najpierw zwrócić się do polskiego Konsulatu, lecz znalazł go oblężonym przez żołnierzy i ludność cywilną. Próbował się przepchnąć do środka, ale posypały się klątwy i groźby. Wśród polskich żołnierzy i cywilów panował gorączkowy pośpiech. To prawda, że oni wszyscy pragną opuścić Związek Sowiecki jak najszybciej, ale po co ten pośpiech? Podsłuchał rozmowę, która go zmartwiła. - Wydaje mi się, że Sowieci zmienili zdanie - mówił polski żołnierz w brytyjskim mundurze. - W jakiej sprawie? - zapytał drugi żołnierz. - Nie chcą, abyśmy przeszli do Iranu. - Dlaczego? - Polityka! Pewnie chcą, byśmy zostali tutaj. - Po co? - Żeby razem z nimi bić Niemca. - Ale... och, rozumiem - żołnierzowi nie podobało się to, co usłyszał. Janek też nie był zachwycony wieścią, więc zbliżył się do rozmawiających - ... że Sowieci nie są w stanie zapewnić nam uzbrojenia i żywności. - Jestem pewien, że to sprawa polityczna. - Musimy się stąd wydostać jak najszybciej. - Na to wygląda, Stefek. - Ale najpierw muszę odnaleźć siostrę - powiedział żołnierz nazwany Stefkiem. - Muszę odnaleźć siostrę. Było oczywiste, że zanim nie odnajdą rodzin, żaden z mężczyzn nie opuści Związku Sowieckiego. - Janek! - usłyszał chłopak grzmiący głos dochodzący z tłumu. Właścicielem głosu, rozpychającym ludzi na prawo i lewo, był wysoki żołnierz, ubrany w luźny i bezkształtnie wiszący na nim mundur. Obaj spojrzeli na siebie uważnie. - Plater! - wykrzyknął Janek, ściskając starego przyjaciela. - Plater! Skąd się tu wziąłeś? Gdy tylko pytanie padło, chłopak uświadomił sobie, jak było niemądre. Popatrzył na Platera przepraszającym wzrokiem i nie był wcale zdziwiony, widząc twarz przyjaciela zniekształconą wykrzywieniem ust. Potem zauważył, że w wyrazie jego twarzy pojawił się odcień zła - rodzaj krańcowego cynizmu czy może skończonej ironii? - Z raju, a skąd by indziej, co? A ty? - spytał Plater. Gdy Janek powiedział mu, że powrócił do Związku Sowieckiego, by odnaleźć rodzinę, Plater powiedział po chwili milczenia: - Zdaje mi się, że widziałem twoje siostry. - Naprawdę! - Janek podskoczył z podniecenia. - Gdzie? Kiedy? Mów! - Chyba widziałem je tutaj. - W Bucharze? Tutaj? - Widziałem je w tłumie. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Ale, Plater, na Boga, dlaczego z nimi nie rozmawiałeś? - A po co? - Bo... - Janek zamilkł. To nie był ten sam Plater, na pewno nie taki, jakiego znał uprzednio. - Może przedostały się już na drugą stronę morza Kaspijskiego - wymamrotał Plater. - Tydzień temu konwój statków opuścił Krasnowodsk. - Czy widziałeś moich dziadków? - Nie. - Może są jeszcze w jakimś przeklętym kołchozie - powiedział Plater. A potem dodał: - Większość Polaków wypuszczonych z obozów pracy przebywała jakiś czas w tych kołchozach. W czasie, kiedy czekali w kolejce na wejście do biura, Plater mówił i mówił. Janka coraz bardziej niecierpliwiło opóźnienie wywołane oczekiwaniem. - Masz gdzie spać? - usłyszał głos Platera. - Nie, ale to nie szkodzi. Fakt, że nie miał gdzie spać, miał znaczenie, lecz Janek nie chciał ujawniać swojej bezsilności przed takim cynikiem. - Możesz wynająć pokój w hotelu. - Pokój w hotelu? Przecież to kosztuje. - Pieniądze? Patrz! - Plater sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej ogromny plik czerwieńców. Janek osłupiał. Plik pieniędzy Platera był o wiele grubszy niż zwitek banknotów ukrywanych za beczką przez sowieckich marynarzy. Kiedy o godzinie szóstej Konsulat Polski zamknął podwoje, setki rozczarowanych ludzi, w tym Janek i Plater, musieli odejść z niczym. Janek, nie mający żadnego noclegu, z rezerwą przyjął zaproszenie Platera. Zarejestrowali się w "Moskwie", najbardziej ekskluzywnym hotelu w Bucharze. Mimo to, kiedy Janek podniósł brudne prześcieradło, ujrzał materac pełen dziur. Posłanie Platera znajdowało się w nie lepszym stanie. Zeszli na dół do restauracji i zamówili jedyne danie, jakie było do kupienia: zupę z kapusty. Plater przeprosił Janka i wrócił za parę minut z zawiniątkiem pod pachą. Okazało się, iż była to butelka wódki, którą też Plater natychmiast otworzył. Zaczął mówić dopiero, gdy opróżnił trzecią czy czwartą szklankę. Mówił bez przerwy aż do nadejścia zmroku. Janek myślał, że doświadczenia, których on sam doznał w Związku Sowieckim były bardzo ciężkie, lecz w porównaniu z przejściami Platera okazały się dziecięcą igraszką. Panorama Kołymy, roztoczona przed jego oczami przez Platera, stanowiła obszar przerażający, największy z możliwych. Janek siedział oszołomiony, z wyrazem przerażenia i niewiary w oczach. Teraz pojął zmianę, jaka dokonała się w Platerze i bardzo mu współczuł. - Najdziwniejsze z tego wszystkiego - następnego poranka Plater podjął na nowo monolog przy herbacie, jedynej rzeczy osiągalnej na śniadanie - najdziwniejsze - powtórzył - było to, że urzędnicy na Kołymie wpadli we wściekłość, kiedy usłyszeli rozkaz zwolnienia z więzienia Polaków. Bili nas dzień i noc, próbując wymigać się od nakazu wypuszczenia nas na wolność. Widzisz, oni ani przez chwilę nie wątpili, że wszyscy wymrzemy. Umarli nie mówią, nie? I rzeczywiście, wielu z nas wykończyli. Ja też bym zmarł - robili wszystko, co mogli w mojej sprawie - gdybym nie wypracował sobie małego systemu podtrzymującego mój opadający z sił organizm. Wtedy, wiesz, kucharzem obozowym był mój najlepszy przyjaciel z Kołymy. Powiedziałem mu bardzo wyraźnie po rosyjsku (choć był on Łotyszem), że albo będzie mi dawał regularnie więcej jedzenia, albo będzie miał w kuchni wypadek. I tego samego dnia uległ wypadkowi. Moi partnerzy, dwóch krzepkich Mongołów, którzy byli pomocnikami w kuchni, złamali kucharzowi lewą nogę. Oczywiście, przypadkiem. Potem... co to ja mówiłem? Acha... tak, potem polscy emisariusze wywierali na władze coraz większy nacisk. W naszym imieniu interweniowali w Moskwie, więc w końcu musieli nas wypuścić. Tylko kilku z nas, zwróć uwagę, ale musieli... - A kiedy znalazłeś się tutaj? - zapytał Janek. - Och, chyba miesiąc temu, ale dopiero tydzień temu zaciągnąłem się do wojska. - Dlaczego dopiero tydzień temu? - Bo byłem zajęty. - Zajęty? - Tak, zajęty. - Och! - Jutro muszę dołączyć do mojego oddziału. Plater powinien zostać żołnierzem. Tak zostało postanowione - uśmiechnął się krzywo. - A gdzie jest twój... hm... oddział? - Nie wiem, ale odszukam go. A ty, Janek, jakie masz plany? "Dobre pytanie" - pomyślał Janek. Tak naprawdę to nie wiedział, co teraz ma czynić. Platerowi wydawało się, że widział jego siostry, ale może mu się właśnie zdawało. Janek nie mógł opuścić Związku Sowieckiego, nie mając pewności co do tego. Musi wykorzystać wszystkie środki na odnalezienie ich lub kogoś, kto wiedziałby, co się z nimi stało. Nie, ciągle jeszcze nie mógł wyjechać, nawet gdyby bardzo tego chciał. Janek i Plater rozmawiali długi czas jeszcze. Tym razem Janek opowiedział mu o swoich przejściach. Chłopak musiał przyznać, że Plater słuchał uważnie, ale ciągle zastanawiał go jego ironiczny uśmiech. Historia kradzieży chleba i smalcu komisarzowi obozowemu wywołała ironiczny wyraz na twarzy Platera, jakby - Janek myślał - chciał powiedzieć: "Phi, wielka sprawa" lub "Nie wygłupiaj się, toż to dziecinada". Opowiadanie Janka o Rettingerze i podziw chłopca dla tego mądrego człowieka zostały skwitowane przez Platera słowami: "Jeszcze jeden sprytny, żydowski dupek, co?" Uwaga ta zdenerwowała Janka. - Plater, Rettinger ocalił mi życie. Jeśli chodzi o to, że był Żydem... - No, dobrze, dobrze - przerwał Plater - to był dobry Żyd. Janek poddał się. - Powodzenia, Plater - powiedział mu ponuro tego dnia, gdy się rozstawali. Chociaż przyjaciel zdenerwował go kilka razy, Janek tak naprawdę nie wiedział, dlaczego było mu smutno. Stanowczo był markotny. Śledząc wzrokiem jego lekko przygarbioną sylwetkę, chciało mu się prawie płakać z żalu. "Powodzenia, ty biedny głupcze" - wyszeptał za oddalającym się przyjacielem. Po wypiciu jeszcze jednej szklanki herbaty w pobliskiej herbaciarni Janek zadecydował, że pojedzie do kołchozu noszącego imię Lenina. Wybrał właśnie ten, gdyż znajdował się najbliżej, bo zaledwie 10 kilometrów od Buchary. Idąc żwawo w porannym słońcu, pokonał tę odległość w czasie krótszym niż dwie godziny. Okazało się, iż był to wysiłek daremny. Kierownik kołchozu powiedział mu łamanym rosyjskim, że owszem, miał paru Polaków, lecz ich opis nie pasował do rodziny Janka. Chłopak spytał Uzbeka, czy nie ma listy z nazwiskami polskich więźniów. - Nie, a po co? Ludzie przychodzili i odchodzili, z wyjątkiem tych... - wskazał brązowym paluchem pobliskie pole. - Co tam jest? - zapytał Janek. - Cmentarz. - Czy mogę go obejrzeć? - Pewnie. Janek podszedł do niewielkiej, usypanej z piasku wydmy, gdzie ujrzał osiemnaście grobów, niektóre oznakowane krzyżami, inne zwykłymi kamieniami i, kto wie, może także nie mające żadnych znaków. Wyschnięte, gonione przez wiatr kłęby szałwii toczyły się przed Jankiem w trakcie drogi powrotnej do wsi. Do tej samej wsi wkraczała karawana. Siedzący na wielbłądzie Uzbek, z oczyma ledwo widocznymi znad zakutanej w zawoje twarzy śpiewał znaną pustynną pieśń. Smętna melodia płynęła ponad cmentarzem, wioską i ginęła gdzieś daleko. Janek powrócił do Buchary. Trudno było mu znieść stan niepewności związanej z losem rodziny. Po nieprzespanej nocy, spędzonej na parkowej ławce, jeszcze przed wschodem słońca znalazł się w drodze do kołchozu im. Stalina. Wędrował wśród spokojnych łąk i pól, lecz w stanie umysłu, w jakim się pogrążył, nie zauważał niczego. Dotarł na miejsce około południa. Był ponad miarę wyczerpany i niewiarygodnie spragniony. - Czy są tu jeszcze jacyś Polacy? - Nie. Wszyscy odeszli. - Czy posiadacie listę ich nazwisk? - Nie, nie mamy. - ... dwie dziewczyny i dwoje staruszków? - Nie. - ... cmentarz? - Tak, tam. Znów rzędy nieoznakowanych grobów... tylko znacznie więcej niż uprzednio. Po dokładniejszym przyjrzeniu się stwierdził, że na jednym z nich widniały wyblakłe ślady czegoś, co mogło kiedyś być gwiazdą, ale nie był do końca tego pewien. "Tyfus" - powiedział mu kierownik kołchozu, jedyna osoba, z którą mógł się jako tako porozumieć. W drodze powrotnej minął niewielką chatę, której z pewnością nie zauważyłby, gdyby nie chudy, ryczący bezustannie osioł z łbem utkwionym w jej drzwiach. Przez następnych sześć dni Janek wędrował od kołchozu do kołchozu, lecz nie dowiedział się niczego. Na szczęście dla siebie, powracając w pośpiechu do Związku Sowieckiego nie zmienił butów. Jego angielskie buty, wygodne, a nade wszystko mocne, wytrzymały tę długą drogę. "Błogosławieni niech będą szewcy angielscy" - myślał, uśmiechając się do siebie. Zaspokajał pragnienie w wiejskich studniach i czasami udawało mu się kupić "liepioszka", płaski chleb upieczony z prosa lub z owsa. Niekiedy w przypływie szczęścia zdobywał szaszłyk, będący rodzajem uzbekistańskiego sziszkebabu. Po odwiedzeniu wszystkich pobliskich kołchozów postanowił pojechać pociągiem do Taszkientu, stolicy Uzbekistanu, i do Kagan, miasta karawan. Pytał o swoją rodzinę każdego, kogo napotkał - cywilów, polskich i rosyjskich żołnierzy, lecz w odpowiedzi słyszał zawsze to samo: "Nie znaju" po rosyjsku i po polsku "Nie wiem". Uzbekowie, wędrowni Turkowie i Kazakowie odnosili się do Janka ozięble, a często wrogo. Do Buchary powrócił bez grosza, głodny i spragniony, a co gorsza - zasępiony i przygnębiony. Może należy wsiąść do pociągu i ruszyć na północ. Może jego rodzina nigdy nie opuściła Nuchto-Ozjero. A może powinien wrócić do Polskiego Konsulatu. Bez względu na tłum ludzi musi spróbować sprawdzić raz jeszcze. Po odstaniu w kolejce całego rana, ku swej wielkiej uldze, został przyjęty późnym popołudniem. A tymczasem Marysia pracowała już wtedy w kuchni Konsulatu, Helenka zaś znajdowała się w sierocińcu tuż za drzwiami, obok których stał. Przyjęła go kobieta około pięćdziesięcioletnia. Jej zmęczona twarz wyrażała współczucie. - Synu - zwróciła się do Janka, smutnie się uśmiechając. - Zadajesz pytanie, na które nie ma odpowiedzi. - Ale... - Widziałeś, co się dzieje na zewnątrz, prawda? Musimy się zajmować tysiącami ludzi. Jak moglibyśmy ich wszystkich spamiętać? - Ale... czy macie listę ewakuowanych? - Nie. Na zrobienie takiej listy potrzeba by było tony papieru. - Więc co robicie z tymi wszystkimi... tutaj? - Janek zatoczył ręką krąg. - Posyłamy ich do Krasnowodska i mamy nadzieję, że Rosjanie dostarczą nam statki. Janek stał w milczeniu. Za nim ludzie w kolejce zaczęli się niecierpliwić. - No, dalej, człowieku! - Nikt tu nie ma całego dnia! - Jedź do Krasnowodska! I to już! Ruszaj się i to prędko! "Skąd taki pośpiech?" - zastanawiał się Janek, znalazłszy się ponownie na ulicy. - Ostatni statek! Ostatni statek! - wykrzykiwali jacyś ludzie. Janek przysunął się bliżej, przysłuchując się każdemu słowu. Wkrótce zrozumiał, że Rosjanie dostarczą tylko jeden statek na przekroczenie Morza Kaspijskiego. Pojął też, że jeżeli nie chce zostać w Związku Sowieckim, musi jak najszybciej dostać się do Krasnowodska. Musi dokonać wyboru: zostać w Związku i dalej poszukiwać rodziny lub płynąć do Krasnowodska i wybrać wolność. Janek zdecydował się na wyjazd do Krasnowodska, składając ręce do Boga z nadzieją, że Plater nie mylił się, mówiąc, iż widział jego siostry. Przez całą noc jechał niewiarygodnie zatłoczonym pociągiem. Krasnowodsk zalewały tłumy polskich żołnierzy i ludności cywilnej. W całym mieście panowała atmosfera napięcia i niepokoju. Ludzie w wielkim pośpiechu parli w kierunku portu. Większość z nich szła pieszo, lecz Janek widział również takich, których niesiono. W oddali widać było duży, buczący od czasu do czasu statek. Widok każdej dziewczyny i każdego staruszka w tłumie przywodził Jankowi na myśl bliskich. W końcu, wyczerpany, usiadł na przydrożnym kamieniu i, usiłując wyzwolić się od dręczącego widoku i hałasu, ukrył głowę w dłoniach. - Papierosa? Otwierając oczy zobaczył polskiego żołnierza stojącego naprzeciwko. Był niewielkiego wzrostu, lat około czterdziestu i, jak wszyscy, żałośnie chudy. Ręka, w której trzymał paczkę papierosów, drżała w powietrzu. - Płyniesz tym statkiem? - wskazał w kierunku portu. - Statkiem? - zapytał Janek. - Tak, statkiem! Żołnierz usiadł obok Janka i z westchnieniem wypuścił kłąb dymu. - To już ostatni. - Tak mi się wydaje - z trudem wydusił Janek. - W końcu jednak opuszczamy ten piekielny padół. Bez chwili czekania na odpowiedź Janka ciągnął dalej. - Wyjazd z tego nieludzkiego kraju to chwila radosna a jednocześnie smutna. Janek nie odzywał się. - Powinienem się cieszyć, a jednak nie mogę - kontynuował żołnierz. - Dlaczego? - zapytał Janek z grzeczności. - Gdybym tylko nie musiał zostawiać za sobą rodziny - wskazał kościstym palcem w kierunku pustyni rozciągającej się daleko poza Krasnowodsk. - Opuściłeś rodzinę? - Tak, dwie siostry i dziadków. - Zmarli? - Nie wiem. - Masz szczęście - odpowiedział żołnierz, podnosząc się na nogi i kierując w stronę statku. Ludzie przepychali się i walczyli o możliwość wejścia na pokład. Janek poruszał się razem z tłumem. Znalazł odrobinę miejsca na dziobie i usiadł z oczyma wypełnionymi łzami. Rozdział X Rettinger siedział na skale jakby sparaliżowany, trzymając się obiema rękami za głowę. Kilka kroków dalej leżeli Tatar i Andriej wciśnięci w szczelinę pomiędzy dwoma skałami utrudniającymi im oddychanie. Wył zimny wiatr, od którego wszyscy się przeraźliwie trzęśli. Rettinger próbował spokojnie zastanowić się nad sytuacją, lecz w głowie miał jeden wielki zamęt. Pamiętał, że wspinali się w górę, jeden za drugim, uważnie wyszukując oparcia dla stóp, by nie narażać na niebezpieczeństwo współtowarzysza idącego poniżej. Następnie zawiśli kolejno uczepieni liny: Rettinger i Andriej zajmując wyższe partie, Tatar i Georgij - środkowe, Sciopa i Janek - niższe. Wspinaczka bez haków zabezpieczających ich samych i ich ubogie mienie okazała się niezmiernie trudna i pełna zdradliwych zasadzek. Mimo to Rettinger przypominał sobie, iż udało mu się dotrzeć do miejsca przeznaczenia i zaczepić koniec liny wokół wystającej skały. Zmęczony, miał właśnie zamiar usiąść, gdy usłyszał krzyki, toczące się kamienie... a potem złowieszczą ciszę. Próbował krzyczeć, lecz wydał z siebie zaledwie szept. W świetle księżyca stał skamieniały. Upłynęło dużo czasu, zanim zorientował się, że nie jest sam. To Andriej i Tatar wyglądali naprzeciw niego jak dwa posągi. - Zginęli - powiedział łagodnie Tatar. - Wszyscy trzej wpadli do przepaści - stwierdził Andriej głosem pozbawionym wyrazu. Podeszli do Rettingera i usiedli na ogromnej skale. Tej nocy Rettinger nie mógł spać i siedział tak aż do samego rana. Serce krwawiło mu poczuciem winy. "Jakie miałem prawo - myślał - by zachęcać ich do ucieczki ze mną, szczególnie zaś Janka. Nie miał nawet osiemnastu lat. Biedny chłopak! Dlaczego on? O, Boże". O świcie obudził rosłego Rosjanina i Tatara, każąc im iść za sobą. Musi sprawdzić co się stało z przyjaciółmi. Najpierw odnaleźli nieszczęsnego Sciopę, leżącego z głową roztrzaskaną. Zaledwie dwa metry dalej znajdowało się zmasakrowane ciało Georgija. - Gdzie jest Janek? - pytał roztrzęsiony Rosjanin. Przeszukali każde zagłębienie, każdą skałę i zarośla, lecz nie zdołali znaleźć ciała chłopca. Krok po kroku zeszli na samą krawędź przepaści, ale nigdzie nie było po nim nawet śladu. Poniżej rozpościerała się otchłań, czarna i bezdenna. Kamień rzucony przez Tatara spadał bez końca, zanim uderzył o dno przepaści. Nikt nic nie mówił, tylko ich oczy wyrażały pełnię przeżytej tragedii. Pochowali Sciopę i Georgija w niewielkim zagłębieniu, przykrywając ich ciała trawą i kamieniami. I wówczas spostrzegli kilka sępów krążących ponad ich głowami, jakby czekających na ich odejście. Zebrali się w sobie i na nowo podjęli wspinaczkę. O zachodzie słońca osiągnęli płaskowyż, który wkrótce przerodził się w szeroką, łagodnie rozciągającą się dolinę. Goniąc resztkami sił, szli najszybciej, jak mogli. Wkrótce spostrzegli kilka budynków usytuowanych nad brzegiem małego, górskiego strumienia. - To wygląda na kołchoz hodowli owiec - zauważył Tatar. - Kogo to obchodzi, czy to hodowla owiec, czy nie? Tam są ludzie - powiedział Andriej. - No, pewnie, ludzie i NKWD! - zawołał Tatar, spluwając na ziemię. - A od NKWD powinniśmy się trzymać z daleka. - NKWD czy też nie i tak potrzebujemy jeść - stwierdził Rettinger - i musimy zdobyć trochę żywności. Postanowili poczekać i zbliżyć się do kołchozu pod osłoną nocy. Znalazłszy piaszczyste miejsce, zwalili się na ziemię i próbowali trochę odpocząć przez najbliższych kilka godzin. Z nadejściem ciemności poczęli się skradać w kierunku zabudowań kołchozu. Brak świateł w większości budynków sugerował późną porę; oprócz ujadania psów cały kołchoz zalegała cisza. Pokręciwszy się po terenie przez chwilę, natknęli się na budynek z dużymi, drewnianymi drzwiami zamkniętymi na kłódkę. - To jest na pewno magazyn żywności - wyszeptał Tatar. - Skąd wiesz, że żywności? - zapytał Andriej. - Może są tam traktory, albo.... - Albo, albo... - zakpił Tatar. - Tu nie ma żadnych "albo, albo...". Czuję kiszoną kapustę... Czuję każdy zapach, a szczególnie kiszonej kapusty. - No, to wyrwijmy kłódkę - zadecydował Rettinger, lecz zaraz zorientował się, że nie mają ze sobą żadnych narzędzi, by tego dokonać. - Poczekajcie chwilę - powiedział cicho Andriej - wydaje mi się, że widziałem tu gdzieś stos drewna. Zaraz... - odwrócił się i nagle spostrzegł wymierzone w siebie lufy trzech karabinów. Zmuszono ich do marszu. Po chwili dotarli do dużego budynku, gdzie ich rozdzielono i zamknięto w osobnych celach. Była to dla nich, ponownych więźniów, przeraźliwie samotna, grudniowa noc. Rettinger natychmiast rzucił się na pokrytą słomą podłogę i próbował zasnąć. Lecz wspomnienia, w większości przykre, a niektóre wręcz tragiczne zawładnęły jego zmęczonym umysłem jak lawina. Wróciło dzieciństwo w Krakowie. Mądry ojciec i łagodna matka, którzy, choć ubodzy, zawsze jakoś znajdowali środki na jego wykształcenie. Pamiętał dokładnie, jak stawał się nauczycielem akademickim i osiągał zaszczyty, które przychodziły zbyt późno, by mogli je ujrzeć rodzice i odczuć dumę z osiągnięć syna. Później nawiedziło go wspomnienie małżeństwa i narodzin syna. Syn, podobnie jak Janek, ma teraz siedemnaście lat i z pewnością jest mądry i sprytny. Na wspomnienie Izaaka do oczu Rettingera napłynęły łzy. Potem rok 1939, wojna i okupacja niemiecka. Rodzina uciekała na Wschód, jak najdalej od Niemców. Uciekli przed Niemcami, ale wpadli w ręce Rosjan. Pewnego poranka w lutym wszyscy troje zostali aresztowani przez NKWD. "Proszę, nie rozdzielajcie nas - błagał - jesteśmy rodziną! Pozwólcie nam zostać razem ..." Na samo wspomnienie jeszcze więcej łez wypełniło mu oczy. Ale naturalnie, rozrzucono ich po całym przepastnym terenie Związku Sowieckiego. Sędziowie sowieccy skazali Rettingera na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót. "Za co?" - zapytał ich naiwnie. "Za działalność antypaństwową" - odpowiedzieli. Tok jego myśli przerwało nagłe wejście dwóch ludzi w mundurach. Zakuli go w kajdanki i wsadzili do pociągu towarowego. Rettingera zdziwiło, że był jeden w całym wagonie i głęboko zastanawiał się nad losem towarzyszy. Po upływie jednego dnia i jednej nocy pociąg stanął. Drzwi wagonu otworzyły się i pod eskortą dwóch mocno uzbrojonych ludzi został przeprowadzony na stację. Napis na budynku głosił: Taszkient. "Więc jestem w Uzbekistanie" - pomyślał. Wepchnięto go w "czornyj woron" i po pół godzinie jazdy kazano wysiąść. Znalazł się naprzeciwko ogromnego, szarego budynku otoczonego murem. Gdy dostał się do środka, zabrano go do łaźni parowej, obcięto mu włosy i otrzymał czysty, z grubsza odprasowany więzienny strój. Przeznaczona dla niego cela też była czysta i miała w miarę wygodną pryczę przytwierdzoną do ściany. Rettinger był początkowo zadowolony na widok czystości panującej w celi i świeżego ubrania, lecz po jakimś czasie zaniepokoiło go to. "Skąd to przyzwoite traktowanie? - zastanawiał się. Jego zdziwienie wzrosło, gdy strażnik przyniósł mu posiłek: zupę, prawie pół bochenka chleba, mięso, tłuczone kartofle i jarzyny. Właśnie jedzenie zaniepokoiło go najbardziej. Podczas pobytu w Związku Sowieckim nieledwie zapomniał, jak wygląda i smakuje mięso, a teraz tu oto, ni stąd ni zowąd leżała przed nim duża porcja smakowitej wołowiny. Po trzech dniach podejmowania go na sposób królewski nagle się skończyło. Usłyszał otwierające się z hukiem drzwi celi i do środka wkroczyło dwóch rosłych strażników. Nakazali mu obcesowo, by szedł z nimi. Minęli szereg cel umieszczonych po obu stronach korytarza. Pod jego koniec skręcili w lewo, potem jeszcze raz w lewo aż dotarli do dużych, żelaznych drzwi, na których widniał napis: "Pułkownik Iwan Iwanowicz Fedorow, NKWD". Weszli do przestronnego, dobrze oświetlonego biura. Nie było w nim wiele mebli: biurko, mała kozetka, cztery krzesła i półka z około tuzinem książek. Za biurkiem siedział mężczyzna w średnim wieku w dobrze skrojonym i starannie odprasowanym mundurze. Ostre rysy jego twarzy i semicki nos wskazywały, że mężczyzna nie był Słowianinem. "Żyd?" - z iskrą nadziei w sercu zapytał samego siebie Rettinger. Mężczyzna, uśmiechając się do niego, przeprowadzał skrupulatną lustrację, jakby chciał ocenić, do jakiego rodzaju stworzeń go zaliczyć. - Papierosa? - Nie. Dziękuję. - Kawy? "Kawa? - pomyślał Rettinger. Z pewnością, napiłby się kawy, lecz zamiast tego posłyszał siebie mówiącego: - Nie, dziękuję. - Bardzo proszę, naprawdę. To dobra, brytyjska kawa - głos pułkownika był przyjemny i odznaczał się dobrym akcentem. - Nie, dziękuję - powtórzył Rettinger. - Nawet za brytyjską dodał. - Nie odczuwacie braku brytyjskiej kawy, Rettinger? "Ten łajdak zna moje nazwisko... ale jaki cel ma to jego naleganie na picie kawy? - zastanawiał się Rettinger. - Kiedy wyjechaliście z Wielkiej Brytanii? - Z Wielkiej Brytanii? - Tak, z Brytanii. Jesteście Brytyjczykiem, Rettinger, i my o tym wiemy. - Nie jestem Brytyjczykiem, pułkowniku. - No, to kim jesteście? - rzucił kąśliwie pułkownik. - Jestem polskim obywatelem. - Jesteście brytyjskim Żydem, Rettinger - głos pułkownika podniósł się o kilka oktaw. - Nie, jestem polskim Żydem. - Jaką macie misję do spełnienia, Rettinger? - Misję? Jaką misję? - Nie rżnijcie głupka. Jesteście brytyjskim szpiegiem. - Szpiegiem? Nigdy nie byłem ani nie jestem szpiegiem. - Dosyć tego, Rettinger! Wiemy o was wszystko, więc nie okłamujcie mnie. - Jeśli wiecie o mnie wszystko, to wiecie również, że nie mam nic wspólnego z brytyjskim ani żadnym innym rządem. - Kłamiecie! Przyznajcie się, do diabła! - Nie mogę przyznać się do czegoś, czego nie zrobiłem. - Przyznajcie się, Rettinger. To tylko formalność. W zamian za to, po podpisaniu przez was dokumentu poślemy was z powrotem do Anglii. - Nie! - Rettinger, jesteście Żydem? - Tak. - Ja też jestem Żydem. Tu się nas dobrze traktuje. Nie otrzymując od Rettingera żadnej odpowiedzi, pułkownik gestem rozkazał strażnikom, by zabrali go z powrotem do celi. Przesłuchiwanie Rettingera odbywało się dzień w dzień i często w nocy. Oskarżenie było tak absurdalne, że Rettinger miał pewność, że nawet Fedorow nie wierzy w jego prawdziwość. W rzeczywistości pułkownik wykazywał pewną dozę współczucia i wydawało się, że z chęcią się z nim spotyka. Więźniowi wydało się, że może pułkownik był zadowolony, iż ma możliwość wykazania się intelektem. Wyszło to na jaw pewnej nocy, podczas której przyprowadzono Rettingera do jego biura. Pułkownik rozkazał, by mu zdjęto kajdanki i zaproponował szklankę herbaty. - Słuchaj, Rettinger - zaczął. - Porozmawiajmy swobodnie, prywatnie. - Proszę bardzo. - Jak wam się podoba Związek Sowiecki? "O co mu chodzi" - ze zdziwieniem zastanawiał się Rettinger, lecz postanowił powiedzieć mu prawdę. - Nie bardzo - odparł. - Tak myślałem. A dlaczego? - Ponieważ jego rząd nie służy obywatelom; stwierdzenie odwrotne też jest prawdziwe: obywatele są zmuszani do służenia rządowi. - Naprawdę? - Tak. I, co więcej, na podstawie tego, co tu widziałem, twierdzę, że życie ludzi oparte jest na strachu; rodzice boją się denuncjacji ze strony własnych dzieci, sąsiedzi żyją w strachu jedni przed drugimi, a wy, pułkowniku, wy boicie się przełożonych i kolegów... może nawet własnej żony... - Zamknij się! - ryknął pułkownik. - Myślałem, że mogę mówić swobodnie - ze spokojem zareagował Rettinger. - No, dobrze już, mówcie dalej. - Wydaje się, że podejrzliwość jest waszą narodową dewizą. Na przykład, weźcie mnie, pułkowniku. Oskarżony jestem o to, że jestem szpiegiem... a zarówno wy jak i ja wiemy, że ja żadnym szpiegiem nie jestem. - Kiedy my mówimy, że jesteście szpiegiem, to jesteście! - No, właśnie o to chodzi, pułkowniku. To ja muszę udowodnić, że nie jestem szpiegiem, podczas gdy w świecie cywilizowanym... - Ten tak zwany "cywilizowany świat" chce nas zniszczyć. - Pewnego dnia uświadomicie sobie, pułkowniku, że największym wrogiem waszych obywateli jest wasz system. Pewnej nocy powiedziano Rettingerowi, że jego "wakacje" się skończyły i że tak czy inaczej musi podpisać przyznanie się do winy. Odmowa oznaczała oczywiście tortury. - Podpisz! Podpisz, ty brudna świnio! "Ja, Dawid Rettinger, członek brytyjskiego..." Choć potem poczęły sypać się na niego brutalne razy, on i tak odmawiał podpisania dokumentu. Wielokrotnie wynoszono go z pokoju przesłuchań na noszach i potem godzinami leżał w celi nieprzytomny. Wtem nastąpiła dwudniowa cisza. "Może już po wszystkim" - pomyślał. "Może zostawią mnie w spokoju, lub, co bardziej prawdopodobne, rozstrzelają". Czuł się bardzo słaby. Ustawiczne bicie i brak jedzenia dawały się we znaki. Co gorsza - rozmyślał - mój duch słabnie. Czuł się straszliwie samotny, odizolowany i wyzuty z poczucia człowieczeństwa. Sposób, w jaki go traktowano, wzbudzał w nim odruch osaczonego zwierzęcia. Rettinger, pomimo bólu uniósł się na pryczy i, skłaniając się rytmicznie, począł się modlić. Modlitwę przerwał mu strażnik więzienny, który wtargnął do celi i warknął na niego, żeby za nim szedł. Rettinger, wchodząc do sali przesłuchań aż cofnął się, zaskoczony widokiem kolegów, stojących pośrodku. Obaj mieli ręce zakute w kajdanki. Wzrok Rettingera padł najpierw na rosłego Rosjanina. Skóra na jego twarzy została poszarpana za pomocą ostrego narzędzia i jej strzępy zwisały luźno w kilku miejscach. Twarz Sulimana przypominała zgniły burak, a jedno z jego oczu zakrywał opatrunek. W sali panowała złowroga cisza. Oczy komisarza przesłuchującego prześlizgiwały się z jednego więźnia na drugiego, wypełnione ciekawością, jaką też reakcję wzbudzi konfrontacja więźniów. Trzech strażników wyglądających jak buldogi stało w oczekiwaniu na rozkazy swego pana, by w każdej chwili skoczyć ofiarom do gardła. - Teraz, Rettinger - rozpoczął gładko komisarz - nie możecie zaprzeczyć waszej szpiegowskiej działalności. - Ty! Wielki wole! - zwrócił się do Rosjanina. - Powiedz nam, kim jesteś. - Jestem brytyjskim szpiegiem - powiedział zduszonym głosem Andriej, odwracając oczy od Rettingera. - A ty? - zwrócił się do Tatara. - Ja też jestem brytyjskim szpiegiem. Rettinger był zbyt oszołomiony, by móc się zdobyć na jakąkolwiek reakcję. "O, mój Boże - pomyślał - to nie do wiary". Komisarz przeczytał przygotowane uprzednio oświadczenie, będące szczegółowym dokumentem dotyczącym misji szpiegowskiej prowadzonej przez Dawida Rettingera. Pod koniec oświadczenia znajdował się ustęp, w którym Suliman i Andriej błagali obywateli Związku Sowieckiego o przebaczenie im popełnionych zbrodni. Oni obaj, ciągle odwracając wzrok od Rettingera, zostali następnie wyprowadzeni na zewnątrz sali, a Rettingera, poproszono o zajęcie miejsca siedzącego. Komisarz był bardzo uprzejmy. - A teraz, towarzyszu Rettinger - powiedział łagodnie, częstując go papierosem, którego wzięcia Rettinger odmówił - a teraz - ciągnął - wszystko, co wam pozostało do zrobienia, to złożyć tutaj podpis! Na tym małym skrawku papieru. To tylko formalność. - Nie! - wrzasnął Rettinger z siłą, która zaskoczyła jego samego. - Nie? Ależ to głupota! Głupota! - wykrzyknął rozwścieczony komisarz. Zabrano Rettingera z powrotem do celi, tym razem bez poddania go torturom. Zadziwiło go to i jednocześnie pozostawiło obojętnym, ponieważ wiedział już, że w tym kraju wszystko mogło się zdarzyć. Wspomniał dużego Rosjanina i Sulimana składających zeznania. "A więc - myślał - powiedziano im, że muszą przyznać się do tego, iż są szpiegami albo umrzeć. Teraz, skoro przyznali się do bycia szpiegami, umrą i tak". Jakby w odpowiedzi posłyszał hałas na korytarzu. Drzwi jego sali pozostawiono z jakiegoś powodu szeroko otwarte. Rettinger, zaciekawiony, skąd pochodzi hałas, podszedł do nich i z przerażeniem zobaczył ciała przyjaciół ciągnięte za nogi przez strażników; głowy więźniów waliły o podłogę jak worki z kartoflami. Mijając celę Rettingera zwolnili, by dać mu szansę rozpoznania nieszczęśników. Obaj obficie krwawili, pozostawiając strumień krwi na kamiennej posadzce. - Och, Boże - jęczał Rosjanin. Ciało Sulimana było zwiotczałe. Straszliwy pochód skręcił w korytarz, który wiódł do piwnicy. Rettinger przypomniał sobie, że podczas przesłuchań jeden z komisarzy zagroził mu wizytą w piwnicy. Nie zwrócił wówczas większej uwagi na pełne znaczenie słowa "piwnica", ale teraz myśl o tym przyprawiła go o mdłości. Z odrętwienia wyrwały go odgłosy dwóch trzaśnięć, jakby ktoś w ciężkich butach nastąpił na orzech laskowy. Potem zapadła cisza. Przesłuchania Rettingera ciągnęły się dalej i liczba tortur uległa nasileniu. Na niektóre z nich składało się wbijanie wykałaczek pod paznokcie, kopanie, wykręcanie jąder i stosowanie w jego celi dźwięków o wysokiej częstotliwości. Jednak ciągle odmawiał podpisania oświadczenia. Rettinger zrozumiał, że w pojęciu oprawców egzekucja przyjaciół miała go zmiękczyć i doprowadzić do złożenia podpisu na oświadczeniu. Darowali mu życie wyłącznie dlatego, że nie przyznał się do winy. Wobec tego, wbrew bólowi i cierpieniom, trwał uparcie przy swoim postanowieniu. W ciągłej ciemności panującej w celi stracił wszelkie poczucie czasu. "Pewnie wiosna już się skończyła, a może jest już lato" - rozmyślał, wpatrując się w zakratowane i zabite deskami okno. Coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Biegunka, bóle w klatce piersiowej i schorowany pęcherz osłabiły jego i tak już wyniszczone ciało do tego stopnia, że musieli go zanosić na przesłuchania. Pewnego razu, po wielokrotnych kopnięciach w krocze i nerki stracił przytomność. Zwykle kubeł zimnej wody wylewany mu na głowę przywracał go do stanu przytomności, lecz tym razem już nie wystarczył. Przesłuchujący go komisarz rozkazał, by zabrano Rettingera do więziennego szpitala. I to właśnie lekarze, również więźniowie, uratowali mu życie. Nie dlatego, że otoczyli go tak dobrą opieką, bo przecież nie posiadali lekarstw ani przyrządów, lecz ponieważ udało im się przekonać władze, że ich pacjent musi pozostać w szpitalu. W czasie trzeciego tygodnia pobytu w szpitalu Rettinger usłyszał od jednego z lekarzy, że Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki. Doktor Rosen był polskim Żydem z Warszawy, który, podobnie jak Rettinger, uciekłszy z łap niemieckich, wpadł w szpony Sowietów. - Ktokolwiek wygra tę wojnę - doktor Rosen szepnął pytająco do ucha Rettingerowi - co też czeka nas, Żydów? Również doktor Rosen przyniósł mu wiadomość o amnestii obejmującej polskich więźniów. - Jesteśmy wolni, nareszcie wolni! - wołał. - Angielskiego szpiega nie dotyczy amnestia - zwrócił uwagę Rettinger, uśmiechając się. - Och, przestań. Musisz tylko udowodnić, że jesteś obywatelem polskim. - Ale jak? Nie mam na dowód tego żadnych papierów. - Tak, to rzeczywiście problem - zgodził się doktor i powrócił do pracy. Doktor Rosen odnalazł dwóch profesorów ze Lwowa, którzy oświadczyli, że "profesor Rettinger pochodzi z Polski", lecz to nic nie dało. Zaangażował polskie władze, które z kolei wywierały presję na Sowietów, by zwolniono więźnia, powiadomił nawet polskich polityków w Londynie, lecz działania te również nie odniosły skutku. Aż pewnego dnia przyprowadzono Rettingera przed pułkownika Iwana Iwanowicza i powiedziano mu otwarcie, że zostanie zwolniony pod warunkiem, że wyświadczy im "niewielką przysługę". - Jaką przysługę? - No, cóż, my nie wierzymy tym Polaczkom, więc chcemy, żebyście mieli ich na oku. - Donosiciel, co? Nie! Komisarz, spoglądając nienawistnie na Rettingera powiedział mu, że jest wolny i może iść do diabła. Następnego dnia Rettinger znajdował się w drodze do Buchary w poszukiwaniu Wojska Polskiego. Rozdział Xi Pod koniec lata 1942 roku, gdy Rettinger wraz z ostatnim kontyngentem polskich oddziałów przekraczał Morze Kaspijskie, Janek zmierzał w kierunku Iraku. Konwój dwudziestu wojskowych ciężarówek, w każdej po piętnastu żołnierzy ciągnął wzdłuż krętych, pokrytych kurzem dróg i przecinał kilka obszarów słonej pustyni. Minęli parę ubogich w roślinność oaz, zatrzymując się tylko dwukrotnie. Termometry angielskie wskazywały 130 stopni Fahrenheita w cieniu, co polskim żołnierzom, nawykłym do stopni Celsjusza, wydawało się z początku niezrozumiałe. Jednak, z termometrem czy bez, żar na zewnątrz mówił sam za siebie. Po obu stronach ciężarówek zawieszono płócienne worki napełnione wodą w nadziei, że wiatr, jakkolwiek bardzo suchy i gorący, jakimś sposobem schłodzi znajdującą się w nich wodę. Janka koszulę khaki pokrywała gruba warstwa soli, która przecinała mu skórę na plecach i ramionach. Na szczęście noce były chłodne i Janek, leżąc na ziemi, mógł się dobrze wyspać. Po powrocie z niefortunnej podróży do Związku Sowieckiego w poszukiwaniu najbliższych, dołączył do swego oddziału. Jego dezercję zręcznie zamaskował oficer dowodzący, który mu podziękował oficjalnym listem za "dobrze wykonaną misję", wychwalając jego "odwagę i zdecydowanie". W liście nie było ani słowa na temat poszukiwań zagubionej rodziny. Teraz, siedząc w ciężarówce, pocąc się i połykając kurz Janek powracał myślami do minionych, morderczych trzech miesięcy. Dobrze pamiętał tych kilka dni spędzonych o głodzie na statku, który przywiózł go na powrót do Iranu. Wspominał udrękę wyjazdu ze Związku Sowieckiego bez rodziny. Poczucie utraty najbliższych będzie mu towarzyszyło do końca jego dni. "Jak mam bez nich powrócić do Zamosza? Co powiem ojcu, jeśli go w ogóle jeszcze kiedyś zobaczę?" Janka przydzielono do oddziału specjalnego, składającego się głównie z młodych, fizycznie sprawnych mężczyzn, których, jak niosła wieść, szkolono do zadań szczególnych. Jakich, tego nikt tak naprawdę nie wiedział, może z wyjątkiem starszych oficerów. W czasie ostatnich trzech miesięcy oddział poddano wyczerpującemu treningowi musztry, marszów, pochodów, strzelania do celu i walk bagnetem, biegów, pobudek, a wszystko to w palących promieniach bliskowschodniego słońca. Z początkiem jesieni założono obóz na kamienistej pustyni dwadzieścia kilometrów od Mosulu, wielkiego ośrodka eksploatacji ropy naftowej. Oddział składał się z dwóch kompanii bojowych, z których każda liczyła po 120 żołnierzy. Około 60 pozostałych miało sprawować funkcje administracyjne; razem ich liczba sięgała 300 ludzi. - Zostaniecie przeszkoleni do poruczeń specjalnych - powiadomił ich oficer w randze majora. - Nie jesteście piechotą, artylerią ani kawalerią! Jesteście specjalnym oddziałem komandosów, i to wszystko! Milczał przez moment, dając im chwilę na zgłębienie znaczenia słów, a następnie ciągnął: - Wyszkolą was, jak zabijać. Zabijać szybko, sprawnie i bez litości. Jego bladoniebieskie oczy prześlizgnęły się kolejno po ich twarzach. Były chłodne i nieugięte. - Oczywiście, każdego żołnierza uczy się zabijania, lecz ten oddział jest inny. Będziecie chwytać wroga w zasadzki i napadać go, kiedy najmniej się tego spodziewa. Będziecie zrzucani na spadochronach tuż przed wrogiem, pośród wroga i zaraz za jego plecami. Nie było pytań. Żołnierze nie odrywali wzroku od dowódcy i na ich twarzach nie drgnął żaden mięsień. - Na początek zajmiecie się niemieckimi spadochroniarzami, którzy przebrani za Arabów wysadzają w powietrze rurociągi i rafinerie nawet w tym momencie, kiedy do was mówię. To będzie dla was doskonały trening. Spadochroniarze niemieccy, których napotkacie, są doskonale wyszkoleni i bezlitośni. Wy musicie być twardsi od nich i bardziej bezwzględni. Jankowi wcale się to nie podobało. Wiedział oczywiście, że jako żołnierz będzie musiał zabijać, lecz wszystko to brzmiało tak, jakby oddział miał być bandą zabójców i morderców z zimną krwią. Bardzo mu to nie odpowiadało. Przez kilka pierwszych dni ich trening składał się wyłącznie z marszo-biegu, biegu z przeszkodami i pływania w zanieczyszczonych strumieniach. Aż pewnego gorącego, późnego popołudnia trzy wojskowe ciężarówki wyładowały na terenie obozu grupę ludzi wyglądających niezwykle. Niektórzy z nich, niscy, o żółtawej skórze i wystających kościach policzkowych byli Azjatami. "Gurkowie" - stwierdził ktoś, wskazując na żółtych. Mniej liczną grupę stanowili młodzi mężczyźni o jasnych włosach, wysocy i silnie zbudowani. Okazało się, że byli to Anglicy, nowi instruktorzy, którzy mieli nauczyć żołnierzy sztuki zabijania. Trening rozpoczął się nazajutrz. Janka zafascynowała siła i zwinność niewielkich Gurków. W zadziwienie wprawiał widok młodych, silnych Polaków wyrzucanych przez nich w górę i zwalających się ciężko na ziemię. W pozorowanej walce uczono ich, jak wydłubać przeciwnikowi oczy, zgnieść genitalia, wyrwać język. Powoli i poprzez ból Janek uczył się sztuki walki wręcz. Rozdział Xi (cd.) W następnej fazie treningu na upozorowanych przeciwnikach nauczono ich, skutecznego używania noża i maczety. Janek z przerażeniem obserwował, jak jeden z Gurków z nożem w zębach i maczetą w prawej ręce mógł, w razie konieczności, obezwładnić a nawet zabić trzech "przeciwników". Mimo odczuwanego lęku chłopak uczył się szybko. Bywało, że Gurkowie na znak uznania dla czynionych przez niego postępów klepali go po plecach lub ściskali mu rękę, chwaląc: "Dobrze! Dobrze!" Polscy i angielscy instruktorzy uczyli ich skakania ze spadochronem, strzelania z karabinu maszynowego i z pistoletu, czytania mapy, stosowania środków wybuchowych, języków arabskiego i niemieckiego. Jankowi podobał się arabski, jego gardłowy ton, i uczył się go w szybkim tempie. Po trzech miesiącach treningu wysłano ich na poszukiwanie niemieckich spadochroniarzy i szpiegów. Janek, mający na głowie arabski turban, zakrywający jego blond włosy, czuł się dziwnie i było mu niewygodnie. Wywiad przesłał ostrzeżenia, powiadamiające o wzmożonej aktywności niemieckich sabotażystów, którym udało się już wcześniej poważnie uszkodzić rurociągi z ropą oraz wysadzić rafinerię w rejonie Kirkuku i Mosulu. Sabotażyści, doskonale wytrenowani niemieccy spadochroniarze, byli wspomagani przez wrogo nastawionych do Anglii arabskich dysydentów i ich rządy oraz przez pozbawionych skrupułów najemników. Główny cel ataków niemieckich stanowiły irackie pola naftowe, ze względu na to, że były ważnymi źródłami dostaw ropy. Polskim oddziałom przypadła więc w udziale ochrona tych strategicznych obiektów. Grupę podczas pierwszej "ekspedycji" prowadził sierżant Majewski. Janek darzył go wielką sympatią. Pozostawał pod wrażeniem pełnego spokoju usposobienia i niesamowitej siły tego mężczyzny trzydziestoczteroletniego o stu siedemdziesięciu centymetrach wzrostu. Zastępował sierżanta niski, żylasty kapral o nazwisku Oprzedek, który, choć nigdy nie przyznałby się do tego otwarcie, był żołnierzem Francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Plotka głosiła, że po zamordowaniu żony musiał uciekać z rodzinnego miasta i znalazł schronienie w Legii. Obecność tego cichego, o silnym wejrzeniu człowieka wzmacniała odwagę Janka. Ponadto jego znajomość pustyni była wręcz legendarna. Oprzedek mówił również płynnie po niemiecku i po francusku. Janka dołączono do grupy ze względu na znajomość arabskiego. Ku zdziwieniu wszystkich czwartym wybrańcem był niewielki, gruby Kozak, dwudziestoośmioletni, zupełnie łysy. Jego oczy jak żarówki w okrągłej twarzy ukazywały jednoczesny strach, kpinę i wręcz psie poniżenie. Zawsze pełen humoru, bezustanny gaduła rozwodzący się o swoich wspaniałych czynach, był lubiany, a zarazem nienawidzony. Kozak miał jeszcze jedną cechę. Potrafił naśladować wszystko, co się poruszało i wydawało jakikolwiek dźwięk: człowieka, ptaka i każde inne stworzenie. Nawet teraz, jadąc na ośle tuż za Jankiem, śpiewał monotonną arabską pieśń. Nie była to tak naprawdę pieśń, ponieważ Kozak nie znał arabskiego; melodia była jednakże autentyczna i wykonana pięknym, czystym tenorem. Doskonale zlewała się z pustynnym otoczeniem, pośród którego poruszali się i w pełni odzwierciedlała jego odludną monotonnię. Nagle pieśń przerwał naśladowany przez Kozaka ryk osła. Janek mógłby przysiąc, że to odgłos prawdziwego zwierzęcia; nawet osioł Janka na wezwanie odpowiedział. Noc była chłodna i jasna. Wsłuchując się w rytmiczne człapanie oślich kopyt i zawodzącą melodię Kozaka, Janek poczuł się cząstką niezmierzonych pustynnych przestrzeni. Mijali pasmo uroczyska, które wyrzeźbił wiatr nadając mu niezwykłe formy. Widać było łuki, załomy i długie korytarze. Gigantyczne głowy wpatrywały się w jeźdźców, jakby niezadowolone z ich nadejścia. Wiatry, próbując znaleźć wyjście, zawodziły przeraźliwie między prześwitami. "Jakie to wszystko inne od mokradeł, które pamiętam z dzieciństwa" - pomyślał Janek. A ludzie? Podczas kilkumiesięcznej wędrówki przez pustynię kilka razy zatrzymali go dosiadający koni Beduini. Kucając na piasku lub kamienistym kawałku pustyni chętnie dzielili się z nim jedzeniem: daktylami, suszoną baraniną i kozim mlekiem. Tak samo, wspominał, jak robili to białoruscy żniwiarze, częstujący go wodą, czarnym chlebem i mlekiem podczas jego wędrówek z siostrami po bagnach. Janek, zagubiony we wspomnieniach nie zauważył, kiedy ich niewielka karawana natknęła się na oazę. Woda gruntowa utrzymywała tu przy życiu zaledwie kilka palm i pięć czy sześć glinianych chat. Sierżant Majewski powiódł ludzi w stronę największej chaty, znajdującej się na skraju oazy. Następnie zatrzymał ich i dał znak, żeby wszyscy przysunęli się bliżej. Szeptem wydał kilka pośpiesznych rozkazów. Oddział rozpierzchł się natychmiast. Kozak podprowadził swego osła do palmy oddalonej o 30 metrów od chat i przywiązawszy go do pnia, przykucnął na ziemi. Prawie natychmiast rozpoczął pieśń, wychwalając Allacha i dziękując mu za udaną podróż. Pieśń nie posiadała znaczących zwrotów, lecz Kozak wtrącał tu i ówdzie słowo "Allach". Wtem Janek zorientował się, że Kozak przeplata słowa arabskie różnymi nieprzyzwoitymi powiedzeniami zaczerpniętymi z polskiego i rosyjskiego i musiał zrobić duży wysiłek, by nie wybuchnąć śmiechem. Majewski dał Jankowi rozkaz, by ten szedł za nim. Janek zauważył Oprzedka, jak oparty o ścianę chaty najspokojniej w świecie jadł daktyle. Majewski z Jankiem weszli do chaty, która służyła wędrownym pasterzom za gospodę, hotel i miejsce spotkań. Pasterze, wędrujący ze stadami owiec od obszaru jednego wyschniętego koryta rzeki do drugiego, zatrzymywali się w takich oazach, by uzupełnić zapasy, porozmawiać z innymi pasterzami, a czasami spędzić w nich noc. W chacie powitały ich głośne, gardłowe odgłosy arabskich śpiewów, dochodzące z ogromnego, stojącego w kącie starego radia. W pobliżu odbiornika siedziało sześciu mężczyzn w turbanach, którzy, trzymając małe filiżanki gorącej kawy, prowadzili ożywioną rozmowę. Po ich lewej stronie, na długiej ławce siedziało trzech innych, wysokich i muskularnych Arabów. Ci trzej, w odróżnieniu od pozostałych, zachowywali się cicho, a ich oczy badawczo penetrowały zadymione, tonące w półmroku wnętrze gospody. Za barem znajdował się niski, gruby, ubrany w fartuch Arab, który podawał podróżnym kawę, daktyle, granaty i suszoną baraninę. Janek zamówił dla każdego kawę, po czym zajęli miejsca w najciemniejszym kącie chaty. - Ci trzej tam - szepnął Majewski - to nasze ptaszki. Janek spojrzał w kierunku Arabów. Rzeczywiście, wyglądali odmiennie od pozostałych. Nawet w przyćmionym świetle wydawało się, że ich oczy są koloru niebieskiego. - Allach jest wielki - usłyszeli zawodzący głos Kozaka, górujący ponad hałasem w chacie. - Oby tylko ten łajdak nie zaczął używać polskiego - szepnął Majewski. - Powinniśmy pojmać tych trzech facetów pod ścianą - powiedział spokojnie. A potem dodał: - Im lepiej im się przyglądam, tym bardziej wydaje mi się, że są Niemcami. - Prawdopodobnie, ale... No, nie jesteśmy całkiem pewni, co? - popijali dalej kawę. - Janek, bierzmy się za nich. Lecz Janek nie uważał tego za dobry pomysł. "Co się stanie, jeśli ci pozostali są Niemcami, a ci trzej nie?" - pomyślał. - Sierżancie, bierzmy się za nich wszystkich - powiedział Janek podskakując do baru i skierowując muszkę swego karabinu w najgęstszy tłum Arabów. - Ręce do góry - wykrzyknął. Janek usłyszał gwizd Majewskiego i kątem oka spostrzegł jak Oprzedek wpada do środka z karabinem w dłoni. Arabowie, zbyt przerażeni, by wdawać się w dyskusję, jeden po drugim podnieśli ręce. Zaskoczeni, nie stawiali oporu. Był jednak w pomieszczeniu jeden człowiek, którego nie docenili. Podczas, gdy trzy polskie lekkie karabiny maszynowe trzymały na muszce wszystkich Arabów, barman wyciągnął pistolet. Janka uratował Oprzedek, który, zajmując pozycję przy drzwiach, dostrzegł pistolet barmana wymierzony w jego plecy. Długa, ogłuszająca seria kul roztrzaskała głowę barmana. Padł jak długi do tyłu, tłukąc ciężarem ciała butelki i szklanki. W powstałym zamieszaniu dwóch Arabów spróbowało przedostać się do okna, ale zostali odcięci przez Majewskiego, zanim zdołali postąpić trzy kroki. Janek rozkazał pozostałym Arabom, aby położyli się na glinianej podłodze twarzą w dół. Prawie natychmiast zaczęli zawodzić, wzywając Allacha na świadka. "Doskonały arabski, zważywszy, że są to przecież ci cholerni Niemcy" - pomyślał Janek. Do ich uszu dotarło zawodzenie Kozaka, dochodzące z zewnątrz i tym razem były to same nieprzyzwoitości wyśpiewywane w całości po polsku. Świtało, gdy oddziałowi udało się przyprowadzić pod eskortą więźniów do bazy. Wyczerpani nocną wyprawą, natychmiast zapadli w sen. Jednak nie na długo, ponieważ wkrótce wartownik obudził ich brutalnie i nakazał zgłosić się do majora. Coś było poważnie nie tak. - Tak to więc, wy skurwysyny, wykonujecie misję, co? To tak? A potem idziecie szczęśliwie spać, co? - Ale, panie... - wybąkał Majewski. - Zamknąć się - wrzasnął major, ciskając wzrokiem gromy. - Przyprowadzacie pięciu Niemców zamiast ośmiu... - Tak... - Tak, pięciu Niemców i zabijacie niemieckiego oficera. - Oficera? - Tak, sierżancie, ten pieprzony barman był niemieckim oficerem. "No, i co z tego?" - pomyślał Janek. Major, jakby słysząc myśli Janka, rozdarł się: - Nigdy nie zabijać oficera, słyszycie mnie? Nigdy! Mogliśmy uzyskać od niego tyle informacji! - Ale, panie majorze... ten barman... przepraszam, niemiecki oficer, zastrzeliłby... - Żadnych "ale", sierżancie. Następnym razem pamiętajcie. A potem dodał: - Każdy głupi potrafi strzelać, tylko niewielu potrafi myśleć. - Janek, chyba musimy przyzwyczaić się do tego zasranego sposobu - rzucił uwagę Majewski po opuszczeniu kwatery majora. Jankowi udało się przywyknąć. Brał udział w innych wyprawach, bardziej lub mniej udanych. W jednej z potyczek zabił pierwszego człowieka, otrzymał też ciosy nożem w lewe ramię i w twarz. Wspomnienie ostatnich chwil człowieka, którego pozbawił życia, nie dawało mu spać przez tydzień. Potrafił zabić z łatwością, szybko i bezlitośnie, lecz... ciągle odczuwał w sercu smutek i poczucie winy. Podczas gorących wieczorów spędzanych w Iraku Janek wychodził z obozu, często po kilka kilometrów w głąb pustyni. Te samotne wycieczki koiły jego ducha, odrywając go na czas jakiś od życia w obozie wojskowym i uwalniając od własnego sumienia. Pewnej nocy wędrował tak poprzez piaskowe wydmy, wśród głazów i ostrych kamieni. Było już późno, daleko po jedenastej, lecz nie zatrzymywał się, aż stracił z oczu wojskowy obóz. Chłodne powiewy sprawiały ulgę po wcześniejszym, dokuczliwym upale. Księżyc w pełni rzucał wystarczająco dużo światła, by mógł dostrzec wzniesienie, do którego się zbliżał. Najwygodniej jak mógł, usadowił się na rozległym głazie. Ciągle jeszcze emanowało z niego ciepło zgromadzone w ciągu dnia. "O, Boże - lamentował - jaka jest wola Twoja? Dlaczego musiałem zabić tego młodego Niemca? On był w moim wieku... Jego matka jest pewnie... Dlaczego jestem tutaj zamiast w Zamoszu? I ten zabity przeze mnie chłopak też pewnie chciał być w Bawarii, w Rhineland czy gdzieś indziej!" "Gdybyś ty go nie zabił, on na pewno zabiłby ciebie" - przypomniały mu się ostre słowa napomnienia wypowiedziane przez sierżanta Majewskiego. "Zabijaj albo daj się zabić, co?" Janek jakoś nie mógł zaakceptować tej zasady. Dokładnie nawet nie wiedział dlaczego, ale nie mógł. Zaledwie dwa tygodnie później dostali wiadomość, że niemieccy spadochroniarze przygotowują się do wysadzenia w powietrze rafinerii naftowej w pobliżu miasta Kanakin. Ponieważ dziewięcioosobowy patrol Janka wyposażony w dżipy znajdował się zaledwie trzy kilometry od rafinerii, rozkazano im przechwycić i unieszkodliwić niemieckich komandosów. Liczba Niemców nie była dokładnie znana, lecz zostali ostrzeżeni, iż może ich być nawet piętnastu, wszyscy dobrze uzbrojeni i doskonale wyćwiczeni. Polacy, pod dowództwem sierżanta Majewskiego, pospieszyli w kierunku rafinerii z całą prędkością, jaką mogły wyciągnąć dżipy. Zdążyli dokładnie na czas, gdyż Niemcy, wysadziwszy żelazne wrota, byli gotowi do ataku na samą rafinerię. Niemcy przyjęli ich salwą wystrzałów. Dwóch Polaków znajdujących się w pierwszym dżipie zginęło na miejscu; inny dżip stanął w ogniu. Pięciu pozostałych, osłanianych ogniem z karabinów maszynowych, z lekką bronią maszynową przedostawało się w kierunku Niemców. Komandosi niemieccy w ciągu zaledwie minuty czy dwóch zorientowali się, że ich bezpieczeństwo zależy od taktyki przedarcia się do przodu i ruszyli w stronę ludzi Majewskiego. Na podstawie natężenia ognia sierżant ocenił, że w ich kierunku zmierza przynajmniej dwunastu ludzi. Ogień z polskich dżipów początkowo trzymał ich napór w ryzach, po czym ci, którzy zostali przy życiu, rzucili się do przodu. Nagle w świetle pełni księżyca Janek spostrzegł ogromnego człowieka z głową zawiniętą w turban, ziejącego z karabinu maszynowego i posuwającego się w jego kierunku. Janek nacisnął spust i zgodnie z wszelką logiką, jego kule powinny trafić w cel. Jednakże prący do przodu Niemiec wykonał niesamowity przewrót i potoczył się po stoku wzgórza jak piłka. Janek posłał kolejną serię, lecz Niemcowi, jak jakiemuś gimnastykowi udało się uniknąć kuli. Teraz Janek usłyszał znajomy, dochodzący od strony wroga, głuchy odgłos spadającego na ziemię przedmiotu. "Granat!" - pomyślał, zrywając się na równe nogi i uskakując w bok, jednak niewystarczająco szybko, gdyż nagle poczuł ból w lewym ramieniu. Skierował broń w stronę przeciwnika, lecz karabin nie zadziałał. Po oddaniu kilku dodatkowych strzałów niemiecki spadochroniarz także zamilkł. Z odgłosów wydawanych przez kule Janek domyślał się, że zaległ ledwie kilka metrów od niego, lecz ponieważ nie znał jego zamiarów, też leżał cicho. Słyszał strzelaninę i sądził, że walka toczyła się gdzieś daleko od niego. "Tak więc - pomyślał Janek - jesteśmy ty i ja". Zastanawiał się, jak przechytrzyć wroga, gdy naraz spostrzegł go, podnoszącego się na równe nogi. Zerwał się i natychmiast skoczył na Niemca. Ten podniósł karabin z oczywistym zamiarem roztrzaskania chłopakowi głowy, lecz stracił równowagę i zwalił się na ziemię. W tym momencie Janek znajdował się już na nim. Pośród postękiwań i przekleństw walczyli zażarcie, tarzając się w pustynnym kurzu i ocierając o skały. Niemiec, wyzwalając się z uścisku Janka, chwycił go za gardło. Janek wyciągnął nóż sprężynowy i wepchnął go z całej siły w brzuch przeciwnika. Ten krzyknął, drgnął kilka razy i zastygł w bezruchu. Chłopak podniósł się i spojrzał na martwego żołnierza. Turban zsunął mu się z czoła, ukazując krótkie, jasne włosy. Jego oczy, jakby pełne wyrzutu i smutku, wpatrzone były w Janka. Wspomnienie tych oczu prześladowało go przez długie, długie lata. Jankiem wstrząsnął dreszcz jak zawsze, gdy wracał pamięcią do tej nocy. Wokoło pustynne stworzenia szukały schronienia, gnieżdżąc się pod głazami, w kępach roślin i w szczelinach ziemi. Udało im się przetrwać jeszcze jeden dzień. Nad pustynią zalegała cisza, głęboka i przejmująca. Janek podniósł się, głęboko zaczerpnął świeżego powietrza i począł iść z powrotem do obozu. "Ja także przeżyłem kolejny dzień" - wyszeptał, wznosząc głowę ku gwiazdom. "Dziękuję wam za to, że jestem wolny. Tak wolny jak ta pustynia". To myśląc powiódł oczyma nad ciemną, na pozór pozbawioną życia powierzchnią ziemi. Od tego czasu na życie Janka składało się ściganie niemieckich spadochroniarzy, treningi i oczekiwanie. Czekał na wiadomość od rodziny, myśląc, że może do niego dotrze. Niektórzy żołnierze dostawali listy: od rodziców, żon, sióstr, braci i przyjaciół. Janek nie otrzymywał nic. Rozdział Xii Podczas gdy Janek ścigał niemieckich spadochroniarzy na pustyni w Iraku, Rettinger, spędziwszy dwa tygodnie w Habanja, irackiej bazie Brytyjskich Sił Powietrznych, znajdował się w drodze do Palestyny. Żołnierze z jego oddziału, stanowiącego część Piątej Dywizji Piechoty, byli bardzo zadowoleni z faktu, że opuszczają Irak. Lato 1943 roku należało do szczególnie uciążliwych. Nad jeziorem Habanja temperatura w cieniu sięgała 130 stopni Fahrenheita i zbyt ciepła woda nie zachęcała do kąpieli. Rettinger nie mógł się doczekać chwili, kiedy ujrzy ziemię przodków, swą duchową ojczyznę. Siedząc w dużej, wojskowej ciężarówce, oparty o kolbę karabinu pozwolił swobodnie błądzić myślom. "Palestyna!" Sama nazwa wywoływała w jego sercu niezwykłe uczucia. "Palestyna!" Ileż razy słyszał to słowo, wymawiane ciepło, z czcią i szacunkiem. Już od czasu, gdy był dzieckiem, jego dziadkowie, przyjaciele, nauczyciele i rabini mówili mu o znaczeniu i chwale Palestyny. Po trzech dniach podróży dotarli do pierwszego kibucu. Było wczesne popołudnie. Ich ciężarówki, działa, transportery pancerne, i czołgi wjechały na szeroką drogę żydowskiej osady rolniczej. Natychmiast otoczyła ich grupa ludzi w różnym wieku. Rolnicy rzucili narzędzia pracy i podbiegli do nadciągającej kolumny polskich żołnierzy. Rettingera zdziwiło, że niemal wszyscy mówili do nich po polsku. - Warszawa! Kto jest z Warszawy? - Brześć Litewski! Kto jest z Brześcia Litewskiego? - Pińsk? - Kobryń? - Kraków? - krzyczeli. Rettinger zeskoczył z ciężarówki. Natychmiast znalazł się w objęciach brodatego staruszka, który ściskał go mocno, a łzy toczyły mu się po policzkach. Mówił coś do Rettingera na wpół po polsku, na wpół w jidisz i Rettinger mógł zaledwie zrozumieć niektóre słowa: - Moje malutkie wnuki, moje biedne wnuki. One są wszystkie w Warszawie, mój dobry Panie, wszystkie w Warszawie. Rettinger rozumiał, co staruszek usiłował mu powiedzieć. Słyszał już wcześniej, jakie straszne rzeczy działy się w okupowanej przez Niemców Polsce. Wyzwolił się z jego objęć i poszedł prosto przed siebie główną drogą kibucu. Po obu stronach drogi rosły gaje drzew pomarańczowych. - Czy zna Pan Srula z Krosna? - Spotkał ktoś Selika z Łodzi? Selik, ten fryzjer. Wszyscy znali Selika. - Czy nie widział Pan gdzieś Jankiela? Tak, tak, krawca Jankiela. Och, to Pan go zna? Słuchajcie! Słuchajcie, on zna Jankiela! Do Rettingera docierały okrzyki, lecz oczy jego błądziły po zielonych wzgórzach, kolorowych domach kibucu i nie kończących się gajach owoców cytrusowych. I wtedy także spostrzegł bóżnicę. Nie była ona niczym szczególnym, z pewnością niczym tak wspaniałym jak bóżnica w Krakowie, lecz sprawiała dobre wrażenie i jakby zapraszała do wnętrza. Rettinger wszedł do środka. Gdy w końcu opuścił świątynię, musiał puścić się biegiem, by dogonić ciężarówkę, która stopniowo zwiększając prędkość dołączała do konwoju. Żołnierze dzielili się wrażeniami na temat miłego przywitania i gościnności w żydowskim kibucu. Każdy z nich miał torby pełne pomarańczy i grejpfrutów. Rettinger nie brał udziału w rozmowie, ponieważ myślami znajdował się ciągle jeszcze w bóżnicy, gdzie dziękował Bogu za pozostawienie go przy życiu i wyrwanie ze Związku Sowieckiego oraz błagał Go o łaskę i zmiłowanie nad żoną i dzieckiem. Mijali doliny pokryte bujnymi sadami i warzywnymi ogrodami poprzedzielanymi niewielkimi poletkami owsa. Gdziekolwiek zwrócił wzrok, widział spryskiwacze rozpylające wysoko w powietrze powolnymi łukami życiodajną wodę. Czasami zdarzało się, że konwój spowolniła ciągniona przez konia przyczepa lub inny rolniczy pojazd. W odczuciu Rettingera najbardziej rzucającą się w oczy cechą tych ludzi była łagodność i pogoda ducha. Wykonywali swoją dzienną porcję prac polowych, jakby w Europie nie istniały obozy koncentracyjne ani łagry w Związku Sowieckim - jakby na świecie byli tylko oni i ich ziemia. Rettinger czuł z tego powodu zarówno zdziwienie, jak i zadowolenie. Na drodze kibucu dzieci chodziły w lekkich ubrankach. Bawiły się wesoło, przekrzykując nawzajem. Uśmiechnięte matki spacerowały z niemowlętami w wózkach, sklepikarze stali za ladami sklepów, fryzjerzy dzierżyli w dłoniach brzytwy; wszyscy zaś spoglądali ciekawie w kierunku ciągnącej wolno kolumny. Wszystko to wydawało się Rettingerowi zadziwiające i jakże przyjemne. "Do licha! Oto powrót do normalnego życia" - rozmyślał. Nie był odosobniony w odczuciach. Jego towarzysze, którzy nie uśmiechali się od miesięcy, szczerzyli teraz zęby, machali rękami i przesyłali na odległość całusy grupkom chichoczących dziewcząt. - To tak jakbyśmy powrócili do domu - Rettinger posłyszał głos rosłego kaprala, zwierzającego się najbliższym kompanom. "Sześćset lat wspólnego życia Polaków z Żydami to jednak coś" - pomyślał Rettinger. Rozłożyli obóz niedaleko Rechowot, dokładnie w samym sercu pasa sadów owocowych, rozciągniętych wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego jak powiewająca wstęga i rodzących najlepsze w całym regione owoce cytrusowe. Rettinger spędzał każdą wolną chwilę spacerując wśród tych sadów, pól warzywnych i plaż. Nigdy go to nie zmęczyło ani nie znudziło. Napawał go radością każdy podniesiony z plaży kamyk i każdy muśnięty ręką liść. Czuł się integralną częścią ziemi, ziemi, której dotychczas nawet nie oglądał. Była to ojczyzna wielkiej historii i cierpienia, ziemia jego przodków - i ziemia nadziei. Nadchodziła zima 1943 roku, lecz okolica Rechowot cieszyła się ciepłem i słoneczną pogodą. Rettinger nie tylko nie napotkał żadnych przeszkód w uzyskaniu zgody na dwutygodniową przepustkę w celu zwiedzenia Tel Awiwu i Jerozolimy, lecz został wręcz do tego zachęcony. Dwa miesiące wcześniej awansował na stanowisko korespondenta wojennego w randze kapitana. Nowa funkcja zwiększała swobodę jego poruszania się w terenie. Było wczesne grudniowe popołudnie w Jerozolimie, gdy Rettinger zaparkował dżipa i zbliżył się do Ściany Płaczu. Zanim znalazł się w Palestynie, nie zastanawiał się wiele nad jej istnieniem i tradycją. Jednakże teraz nabrała dla niego znaczenia. Przy samej Ścianie zgromadziła sie grupa starszych mężczyzn i kobiet, którzy kołysząc się, odmawiali modlitwy po hebrajsku, w języku, którego Rettinger nie znał. Poza Jerozolimą Rettinger zwiedził Tel Awiw, Jaffę, Haifę i w każdym z tych miejsc odnajdywał kawałek siebie samego. Ku zdziwieniu przechodniów obmacywał kamienie starych świątyń i budynków ruchami niemal pieszczotliwymi. Odwiedzał każdą większą bibliotekę i placówkę naukową, ślęcząc godzinami nad starymi książkami i dokumentami. Rozmawiał z wieloma żydowskimi osadnikami, którzy powoli acz wyraźnie przekształcali wczorajszą pustynię w kwitnące sady i nie kończące się zielone ogrody warzywne, dzięki czemu nabrał do nich wiele szacunku. Wracając z wycieczek do wojskowej kwatery myślał, jak wielkie znaczenie ma dla niego ta ziemia i jej lud. "Może gdy skończy się wojna, osiądę tutaj na dobre" - wzdychał. Rozdział Xiii "Kochany bracie" - po raz kolejny Helenka pisała te same dwa słowa. Zniecierpliwiona wstała od swego niewielkiego biurka i podeszła do okna. W Santa Rosa ten kwietniowy dzień 1943 roku był bardzo ciepły i słoneczny. Tak naprawdę to było ciepło i słonecznie od chwili jej przyjazdu do Meksyku dwa miesiące temu i róże rosnące pod jej oknem kwitły przez cały ten czas. "Kochany bracie" - powróciwszy do biurka spróbowała jeszcze raz. Tym razem postanowiła, że musi już napisać cały list. "Nie wiem, jak zacząć ten list. Naprawdę nie wiem. Widzisz, ja nie wiem, czy Ty żyjesz. Moja nauczycielka, Pani Rosińska, poradziła mi, bym napisała list na wszelki wypadek. Ona myśli, że może jesteś w Wojsku Polskim. Wszyscy, którzy są tutaj ze mną, piszą listy do ojca, brata lub do kogoś innego. Chodzę do szkoły. Posłali mnie do szóstej klasy, ale wszystko jest dla mnie za łatwe. Może przeniosą mnie niedługo do klasy siódmej, ale nie wiem. Podoba mi się tutaj, w Santa Rosa. Meksykanie to mili ludzie i dobrze się nami opiekują. Jest nas dużo - sześćset, a może więcej. Wszyscy jesteśmy polskimi sierotami oprócz paru nauczycieli, którzy uczą nas tych samych przedmiotów co w Polsce przed wojną, tyle tylko, że tutaj uczymy się też angielskiego. Przyjechaliśmy tu z Indii dwa miesiące temu. W Indii spędziliśmy cztery miesiące. Marysia jest w Afryce. Mieszka w miejscu, które nazywa się Nairobi. Napisała mi w jednym liście, że Nairobi znajduje się niedaleko wielkiego jeziora. Marysi się tam podoba. Ona jest w brytyjskim obozie, ale powiedziała mi, że polubiła też Afrykańczyków. To są mili ludzie i oni są czarni. Szkoda, że nie ma Ciebie w Santa Rosa; tu jest tak ładnie. Jest mi smutno, bo jestem sama. Często płaczę, kiedy przypominam sobie dziadków umierających w Nuchto. Może dobry Bóg pomoże nam i niedługo Marysia i Ty przyjedziecie do mnie i zostaniecie tutaj ze mną. Drogi braciszku, bardzo Cię kocham. Twoja siostra, Helenka." Potem przez dłuższy czas Helenka siedziała w milczeniu bez ruchu. Nie spieszyło jej się dzisiaj. Była sobota, więc mogła robić ze swoim czasem, co się jej podobało. Zaczęła czytać książkę Podróże Guliwera, przeczytaną już dwa razy. Jednakże w tej chwili książka nie wzbudzała w niej zainteresowania. Czuła się bardzo niespokojna. Myślała o 1942 roku, kiedy ona i inne polskie sieroty z sierocińca w Konsulacie Polskim w Bucharze zostały zaokrętowane na duży statek, a następnie przewiezione przez Morze Kaspijskie, byle dalej od Związku Sowieckiego. Należały do nielicznych szczęśliwców, którym udało się wyjechać. Słyszały od nauczycieli, że wielu dzieciom nie pozwolono opuścić tego straszliwego kraju. Helenka nigdy nie zapomni chwili, gdy powiedziano im, że wyjeżdżają. Czuła się taka samotna i opuszczona. Zapadła na chorobę morską i martwiła się o Janka i Marysię. Wiele innych dzieci także chorowało. Helenka pamiętała, że wszyscy płakali i była przekonana, że ten ich płacz słychać było z dużej odległości. Nie wiedziała, jak długo zajęło im przepłynięcie przez morze, bo była zbyt słaba, by o tym myśleć. Nie pamiętała, kiedy przybyli do Iranu. Chociaż, to nie było całkowicie tak. Pamiętała, że ktoś niósł ją na rękach, był to chyba jakiś duży mężczyzna ubrany w zielony mundur. Pamiętała także, że czuła się bardzo bezpiecznie w jego silnych ramionach. Przez moment wydawało jej się nawet, że rozpoznała w nim ojca. "Cicho, dziecko, cicho... nie płacz. No, nie płacz". Głos mężczyzny drżał. Przyniesiono ją do szpitala. Pamięta to dokładnie. Było tam tak biało. Mężczyźni i kobiety, którzy się nią zajmowali, byli wszyscy ubrani na biało. Byli dla niej bardzo dobrzy. Wycierali jej oczy, gdy płakała, a płakała często, prawie zawsze, kiedy się obudziła. Potem, któregoś dnia, gdy już czuła się dobrze, pewien pan zabrał ją po raz drugi na wielki statek i znów płynęła zapatrzona w nie kończący się bezmiar wód. Na tym statku znajdowali się przez ponad dwa miesiące. Statek często zatrzymywał się w portach. Tym razem dzieci płakały nieco mniej, choć niektóre z nich ciągle jeszcze chorowały. W końcu przybyli do portu przeznaczenia, do Kalkuty w Indii. Ciężarówki wiozące dzieci straciły bardzo dużo czasu, zanim udało im się przedrzeć przez miasto. Jechali prawie przez cały dzień aż dotarli do obozu, gdzie znajdowały się setki czekających na nich namiotów. Byłoby tam bardzo przyjemnie, gdyby nie ogromny upał. Wiele dzieci rozchorowało się na nowo, prawdopodobnie z powodu straszliwego gorąca. Te, które nie chorowały, uczęszczały do polskiej szkoły zorganizowanej dla nich w obozie. Helenka zwróciła uwagę, że wszyscy nauczyciele byli bardzo starzy. Zapytała koleżankę Różę, dlaczego nie ma żadnych młodych nauczycieli, a ta odpowiedziała, że wszyscy młodsi są w Wojsku Polskim. Po czterech miesiącach spędzonych w Indii znów załadowano ich na statek. Tym razem podróż trwała tak długo, że gdy nadszedł czas zejścia na ląd, niektóre z dzieci nie chciały opuścić statku, bowiem stał się on ich domem. Helenka też nie chciała wysiąść. Ale teraz wszyscy znajdowali się w Santa Rosa i było im nareszcie dobrze. Dostawali całkiem dobre jedzenie. Helenka zauważyła, że prawie każda puszka z mięsem, herbatnikami i czekoladą miała napis: "Made in USA". Wszystkie zaś owoce i jarzyny były meksykańskie, świeże, smaczne i było ich pod dostatkiem. "Dobry Jezusie Chrystusie i Święta Matko - modliła się każdego wieczora - dzięki Ci za uratowanie mnie i Marysi. Błagam Cię, ocal też mojego tatę i Janka". Po tych modlitwach Helenka zawsze czuła się pokrzepiona i spała spokojnie w czystym łóżku. Pod koniec kwietnia zawołano ją do biura obozu i wręczono list. Drżącymi ze wzruszenia rękami otworzyła kopertę i stwierdziła, że był to list od Marysi. List był bardzo krótki. Zaczynał się od słów: "Kochana Helenko, W czasie, gdy będziesz czytała ten list, prawdopodobnie nie będzie mnie już w Afryce. W dzień moich 21 urodzin wstąpiłam do RAF-u i będę przygotowywała się do walki z Niemcami. Później napiszę ci więcej. Czy masz jakieś wiadomości od Janka lub Taty? List był podpisany: Twoja kochająca Cię siostra Marysia". - Co to jest RAF? - Helenka zapytała później nauczycielkę. - Królewskie Siły Powietrzne - odpowiedziała pani Rosińska. Helenka tak naprawdę nie rozumiała, lecz brzmiało to zachęcająco, więc zapytała nauczycielkę: - Czy przyjmują tam piętnastoletnie dziewczyny? - Na całe szczęście nie - odpowiedziała nauczycielka, uśmiechając się. - Piętnastolatkom każą chodzić do szkoły i nadrabiać stracone trzy lata nauki. * * * Latem 1943 roku kontyngent prawie 700 polskich kobiet-ochotniczek opuścił Nairobi w nieznanym kierunku. Marysia cieszyła się, że wyjeżdża, choć wiedziała, że będzie jej brakowało spokojnego życia, którego zaznała w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Przechylając się przez poręcz wielkiego polskiego frachtowca Batory patrzyła ze smutkiem na znikające wybrzeże Wschodniej Afryki. Będzie jej brakowało owalnej w kształcie afrykańskiej chaty, którą dzieliła z trzema innymi polskimi dziewczynami. Chata, ulepiona z gliny, miała kryty słomą dach i otaczał ją niewielki ogródek. Na przekór wysokiej temperaturze, okazała się w przyjemny sposób przewiewna i chłodna. Była też wystarczająco przestronna, by wygodnie pomieścić wszystkie lokatorki. Dziewczyny udekorowały ściany chaty kwiatami, zdjęciami wyciętymi z brytyjskich i polskich pism, a na stole położyły różnorodne afrykańskie rękodzieła i ozdoby. W ciągu dnia chodziły do szkoły prowadzonej przez polskich i angielskich nauczycieli. Wieczorami obóz rozbrzmiewał intensywnym życiem. W kinie pokazywano filmy brytyjskie i amerykańskie. Dla tych, które wolały potańczyć, kilka razy w tygodniu organizowano zabawy. Jednak bardzo często dziewczyny wolały przebywać w chatach i spędzać czas na wspólnym śpiewaniu piosenek. W obozie, skądinąd niemal doskonałym, istniał bowiem pewien problem - ogromnie brakowało mężczyzn. Ci zaś, którzy tam przebywali, byli albo bardzo starzy, albo bardzo chorzy. Marysia oderwała oczy od niezmierzonych przestrzeni zielonkawej wody i zwróciła je w kierunku karabinów maszynowych skierowanych lufami do góry. Żołnierze obsługujący działa bezustannie spoglądali w niebo, jakby się czegoś stamtąd spodziewając. Tego wieczora Marysię przeraził ryk syren okrętowych i gorączkowy, suchy trzask serii wystrzałów karabinów maszynowych. W kierunku statku leciało kilka samolotów z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Zaraz po tym posłyszała przytłumiony wybuch, jakby na pokład upuszczono coś bardzo ciężkiego. Statek trafiła bomba, lecz na szczęście straty były minimalne. Od tego czasu Marysią zawładnął taki strach, że aż do chwili przybycia do celu podróży odmawiała wychodzenia z kabiny. Wysiadły na ląd w Plymouth, w Anglii. Prawie natychmiast załadowano je w duże, wojskowe ciężarówki i powieziono dalej. Mimo że lato miało się ku końcowi, Marysia nie mogła się nadziwić, jak zielony był angielski krajobraz. Pośród niewielkich zagajników widziała małe, czyste domy ogrodzone starannie przystrzyżonymi żywopłotami. Wszędzie panował taki spokój, iż trudno jej było uwierzyć, że gdzieś na świecie toczy się wojna i giną ludzie. Mijali niewielkie, solidnie ogrodzone łąki z pasącymi się na nich licznymi krowami i końmi. Ludzie, których napotykali, byli bardzo przyjaźni, częstowali ich ciastkami, jabłkami i herbatą. Marysia angielski znała bardzo słabo; zaledwie kilkadziesiąt słów, których nauczyła się w szkole w Nairobi. Mimo to ludzie wykazywali wiele cierpliwości, uśmiechali się do niej i usiłowali zgadnąć, co też chciała powiedzieć. Największe wrażenie na Marysi zrobiło jednak to, że życie wokół wyglądało tak normalnie. Obserwowała sprzedawców gazet, listonoszy, sklepikarzy, doglądających swojej codziennej pracy, jakby nie było żadnej wojny. Przywieziono je do Bazy Lotniczej w Nottingham, gdzie zostały rozlokowane w barakach. Następnego dnia rozdano im ciemnoniebieskie mundury. Marysia nie mogła się doczekać możliwości spojrzenia w wysokie lustro wiszące na ścianie świetlicy. Po założeniu munduru i ułożeniu włosów skontrolowała się w nim uważnie. Mundur dobrze leżał na jej wysokiej, szczupłej figurze i było jej do twarzy z krótkimi, ciemnymi włosami przykrytymi kapeluszem. Uśmiechnęła się i puściła sama do siebie perskie oko, po czym pomaszerowała do kwatery. W tydzień później pisała do Janka: "Kochany bracie, Nie wiem, co się z Tobą dzieje. Wiem natomiast jedno: jeżeli żyjesz, jesteś na pewno żołnierzem. Ja też jestem żołnierzem, ale to wszystko, co wolno mi powiedzieć. Helenka jest w Meksyku. Chodzi tam do szkoły i jest zdrowa. Naszych ukochanych dziadków już nie ma pośród nas. Zmarli na straszliwej Syberii. Czy wiesz coś o Ojcu? Proszę, odpowiedz na mój list. Często płaczę, myśląc o naszym Ojcu, Tobie i Helence. Modlę się za Ciebie. Twoja siostra, Marysia." Marysia przesłała list pocztą wojskową, żywiąc głęboką nadzieję, że dotrze on do brata. Często jednak słyszała od znajomych o zaginionych listach i przesyłkach. Rozdział Xiv Tymczasem oddział Janka w Iraku dostał rozkaz natychmiastowego przygotowania się do wymarszu. Wcześniej wydawano wiele podobnych, lecz mimo to oddział nie ruszał się z miejsca przez ponad rok. Ataki niemieckich spadochroniarzy prawie ustały, głównie ze względu na trudności, jakie na wszystkich frontach napotykała armia niemiecka. Jednakże tym razem dano im zaledwie dwie godziny na przygotowanie się do wymarszu, albo - jak im zapowiedział sierżant Żebrowski - "zostaniecie tutaj porzuceni na pastwę szakali". W czasie tej gorącej, pełnej kurzu drogi rozeszła się wieść, że zmierzają do Palestyny. Poruszali się wyłącznie nocą. Za dnia koczowali w którymś z wielu koryt okresowych rzek. Do celu przybyli w nocy, dlatego Janek nie miał pojęcia, jak wygląda ich miejsce przeznaczenia. Zakwaterowano ich w pobliżu wioski o nazwie Barbara, w barakach wyposażonych w prawdziwe łóżka i prysznice. Janek rozkoszował się spadającym nań strumieniem chłodnej wody i pewnie spędziłby tak resztę nocy, gdyby nie sierżant Majewski, który dosłownie wykopał go stamtąd wrzeszcząc, że zużył już tyle wody, że wystarczyłoby jej dla pięciu mężczyzn i że woda w Palestynie jest drogocenna. Po tygodniu odpoczynku kompanie wznowiły ćwiczenia i treningi. Janek uczył się szybko. Skoki ze spadochronem, sposób użycia dynamitu, walka wręcz - dzień po dniu, a często w nocy. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że są przygotowywani do wykonania zadania specjalnego. Przepustek udzielano sporadycznie. Janek zwracał się o pozwolenie wyjścia trzykrotnie i za każdym razem mu odmówiono. Jednakże po dwóch miesiącach wezwał go dowódca i powiadomił, że ma przed sobą siedem wolnych dni i może je spędzić, jak mu się podoba. Radość Janka z posiadania odrobiny wolnego czasu była nie do opisania. Pomyślał, że dobrze byłoby przedostać się autostopem do Tel Awiwu. Słyszał wiele interesujących historii o tym stosunkowo niedawno zbudowanym przez Żydów mieście i chciał je koniecznie zobaczyć. W sobotę, ubrany w czysty i dobrze odprasowany mundur, miał właśnie wyruszyć z obozu, gdy usłyszał głos sierżanta Majewskiego, wołającego na niego z podnieceniem i machającego czymś, co wyglądało na kopertę. - Tak, panie sierżancie, co to za sprawa? - Listy, Janek! Masz dwa listy! Janek poczuł, jak mu się robi miękko w kolanach. - Listy? O, dobry Boże! Jakie listy? Od kogo? Oba listy włożone były do niewielkich kopert i żaden z nich nie miał adresu nadawcy. Drżącymi dłońmi rozdarł jedną z kopert. Wzrok jego padł na koniec listu: "Twoja kochająca Cię siostra, Helenka". - Helenka, o Boże, ona żyje! - wykrzyknął z uniesieniem. Po przeczytaniu listu usiadł na kamieniu nieopodal i rozpłakał się. Płakał ze szczęścia i z żalu. Jego siostra żyła, ale co z dziadkami? Otworzył drugi list. Na twarzy pojawił mu się nikły uśmiech. - Marysia też jest żołnierzem - wyszeptał bardziej do siebie niż do sierżanta Majewskiego, który obserwował go z ciekawością. - Moi dziadkowie zmarli na Syberii. Obaj żołnierze stali przez chwilę w milczeniu. - Jasiu - Janek usłyszał drżący głos sierżanta - ja... ja nigdy nic nie mówiłem, ale chciałbym ci teraz o tym powiedzieć. Łzy potoczyły mu się po policzkach i spadły na spieczoną palestyńską ziemię. - Nigdy ci nie mówiłem - powtórzył sierżant - ale miałem żonę i troje dzieci, tak, żonę, dwóch chłopców i dziewczynkę... w wieku od trzech latek do jedenastu. Oni... oni tam wszyscy zostali. Wszyscy zmarli. Łzy w dalszym ciągu spływały mu po policzkach. Janek poderwał się i mocno uścisnął przyjaciela. I obaj stali tak bez ruchu, roniąc gorzkie łzy. - Idź już, Janek, idź! - rzekł w końcu sierżant, wyzwalając się z jego uścisku. Po drodze Janek zmienił zamiar. "Nie, zamiast do Tel Awiwu pojadę do Jerozolimy". Ileż to razy w Zamoszu słyszał nazwę tego miasta. "Jerozolima! Jerozolima!" Głos Mośka łagodniał, kiedy je wymawiał przy pracy w kuźni. Zmieniał się nawet wyraz jego oczu. Stawały się rozmarzone i Janek zdawał się w nich dostrzegać migoczącą iskierkę nadziei. A teraz, oglądając wspaniałe żydowskie świątynie, meczety z dachami pokrytymi złotem, wznoszące się ponad pozostałe budynki jak wieże strażnicze, wąskie uliczki, po których stąpały pokolenia ludów żydowskich i arabskich, starożytne domy, będące świadkami wielu największych wydarzeń w historii ludzkości, poczuł, że pojmuje tęsknotę Mośka. "Jerozolima!" Głos babki wymawiającej to słowo przepełniony był uniesieniem i wzruszeniem. "Jerozolima!" Janek myślał o Jezusie, który jako chłopiec nauczał mędrców zgromadzonych w świątyni, o Niedzieli Palmowej i Ukrzyżowaniu. Szedł powoli wzdłuż Via Dolorosa, starając się w swojej świadomości jak najmniej zaznaczyć własną obecność i prosząc o przebaczenie, że ośmiela się stąpać po ziemi, po której On szedł na Mękę. Janek załatwił sobie nocleg w budynku zarekwirowanym dla polskich żołnierzy. Po przejściu kilku kilometrów po ulicach Jerozolimy zbliżał się do kwatery już po ciemku. Nagle dały się słyszeć polskie pieśni dochodzące z wnętrza budynku. Silne, męskie głosy rozlegały się po wąskich uliczkach i odbijały echem po przejściach i alejkach. "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród..." Janek spędził w Jerozolimie cztery dni, zwiedzając liczne świątynie lub po prostu spacerując wąskimi uliczkami Starego Miasta. Pozostałe trzy dni zarezerwował na Rechowot, "miasto sadów". Z pomarańczowymi gajami i uroczymi, niewielkimi domkami schowanymi wśród soczystej zieleni Rechowot bardzo mu się podobał i Janek poczuł się tu dużo lepiej niż w jakimkolwiek innym miejscu, gdzie przebywał w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Podziwiał żydowskich osadników, którzy dzięki ciężkiej pracy i determinacji zdołali przekształcić półpustynne tereny w miły dla oka i ważny ekonomicznie obszar rolniczy. Gdy szedł wzdłuż brzegu, łagodny wietrzyk znad Morza Śródziemnego chłodził mu twarz i koił nerwy. Znalazł obok ławkę z widokiem na morze i przysiadł na niej na chwilę. Na drugim skraju ławki siedziała młoda dziewczyna. Ich oczy spotkały się. Oczy dziewczyny były duże, intensywnie niebieskie i podkreślały jej wystające kości policzkowe. Od jej gładkiej, czystej cery i lśniących włosów promieniowało zdrowie i młodość. - Dobry wieczór - Janek przywitał ją po angielsku. - Dobry wieczór - dziewczyna odpowiedziała po polsku. Przesunęła się na ławce, sadowiąc się na niej nieco wygodniej. Spostrzegłszy oczy Janka śledzące jej ruchy, szybko obciągnęła spódnicę poniżej kolan. - Z Rosji? - zagadnął Janek. - Tak, oczywiście. - Przepraszam, to niemądre pytanie. Pewnie, skąd miałabyś być jak nie z Rosji. Tak jak wszyscy... Z Sybiru? - Tak, z Sybiru. - Jesteś tu z rodziną? - Nie, moja rodzina została tam - wskazała na wschód - pochowana na Sybirze. - Och, przykro mi. Potem, po chwili niezręcznego milczenia Janek dodał: - Właśnie dowiedziałem się, że moje siostry wydostały się szczęśliwie ze Związku Sowieckiego. Za to moi dziadkowie... - nie było powodu kończyć rozpoczętego zdania. - A rodzice? - Matka zmarła przed wojną. Ojciec... nie wiem, poszedł bić się z Niemcami. Na chwilę zaległa cisza. Dziewczyna z zadumą patrzyła na morze. On, obserwując ją dyskretnie, czekał na moment, kiedy będzie mógł na nowo powrócić do rozmowy. Zwrócił uwagę na jej gęste, ciemne włosy, spadające miękką falą na ramiona. Połyskiwały delikatnie w świetle nadchodzącego zmierzchu. Janek zgadywał, że może mieć około osiemnastu lat. Potem rozmawiali o swoich doświadczeniach w Związku Sowieckim, dzieciństwie w Polsce i jakoś dobrze im było z sobą. - Ach! - dziewczyna wykrzyknęła nagle. - Spóźnię się na zmianę. - Na zmianę? - Jestem pielęgniarką w polskim szpitalu wojskowym. - Ja też muszę iść. Przepustka już mi się kończy. - To możemy pójść razem. Przystanek autobusowy jest po drodze. W trakcie wspólnej drogi Janek poczuł się mocno pod wrażeniem jej twardych, krągłych piersi i z lekka zaokrąglonych bioder. Twarz jego oblał nagły, gorący rumieniec. Naraz dziewczyna przystanęła i beztrosko rozradowana powiedziała: - O, mój Boże, rozmawiamy już prawie przez godzinę, a ja nawet nie wiem, jak masz na imię. Janek, śmiejąc się podobnie jak dziewczyna przedstawił się jej. - Oleńka - odrzekła dygając, a potem dodała: - Aleksandra, ale nigdy mnie tak nie nazywaj. To imię jest dla mnie za dostojne. - Czy to oznacza, że cię jeszcze kiedyś zobaczę? - spytał Janek drżącym głosem. - Może... no, cóż, to będzie raczej trudne, bo... - Oleńko, naprawdę chciałbym się znów z tobą spotkać. Tak mi było przyjemnie... - No, więc dobrze. Wiesz, gdzie mnie szukać - Oddział 2, sekcja 6. Oczy Janka śledziły jej sylwetkę, aż zniknęła za rogiem. - Hej, żołnierzu, wsiadasz? - zaskoczył go głos kierowcy autobusu. - Pośpiesz się, co? "Ona jest taka śliczna" - myślał Janek, sadowiąc się w kącie autobusu. "Ma taki melodyjny głos... Muszę się z nią zobaczyć. Mam nadzieję, że będzie o mnie pamiętała". Poczuł nagłą ochotę otworzenia okna i wykrzyczenia całemu światu, że właśnie spotkał piękną, wspaniałą dziewczynę. Gdy Janek powrócił do oddziału, dowódca poinformował go, że przeniesiono go z powrotem do macierzystego pułku artylerii. - Ale dlaczego, majorze? - spytał. Zrobiło mu się przykro na wiadomość, że "elitarna" jednostka, w której zaczynał czuć się dobrze, ma być rozwiązana. - Każdy z was będzie przesłany do macierzystego pułku - odpowiedział oficer. Janek, słysząc smutek w głosie majora, nie zadawał więcej pytań. - Widocznie was tam potrzebują - dodał oficer. Pułk artylerii, do którego Janek został na nowo przydzielony, stacjonował niedaleko Tel Awiwu, największego miasta w Palestynie. Jan Tabor, ze względu na wcześniejsze przeszkolenie, dostał awans na stopień sierżanta. Nie mając jeszcze dziewiętnastu lat, był najmłodszym sierżantem w pułku. W miesiąc później mianowano go instruktorem pułkowego oddziału zwiadowców. Mimo szybko mijającego czasu i nawału obowiązków, zawsze znajdował chwilę, by pomyśleć o Oleńce. "Muszę się znów z nią zobaczyć" - często powtarzał sobie, lecz jego instruktorskie zajęcia i związana z nimi odpowiedzialność nie pozwalały mu na wyjazd do Rechowot. Dopiero trzy tygodnie później udało mu się wyjść na trzydniową przepustkę. Ubrany w świeżo odprasowany mundur, z belkami sierżanta na pagonach, przyjrzał się sobie w sklepowym lustrze w Rechowot. Ujrzał przed sobą szczupłego, lecz dobrze umięśnionego młodego mężczyznę z gęstymi, jasnymi włosami. Z lekka orli nos i spokojne, niebieskie oczy nadawały jego twarzy wyraz uporu. Pomyślał też, że nieznaczna blizna na prawym policzku, pamiątka po zabitym przez niego niemieckim spadochroniarzu, dodaje mu odrobinę tajemniczości. Zwykle Janek nie dbał specjalnie o wygląd. Pewnie, że musiał stosować się do wojskowych wymogów schludności i czystości, lecz poza tym, w przeciwieństwie do innych żołnierzy, nie poświęcał zbyt wiele czasu ani energii własnej powierzchowności. Nie rozumiał tych ze swoich towarzyszy, którzy przed wyjściem na przepustkę spędzali godziny na "wypięknianiu się". Uważał takie zachowanie za niemęskie i nie pasujące do żołnierza. Tym razem jednak zrobił wyjątek. Miał się przecież spotkać z dziewczyną, piękną dziewczyną, która do tego budziła w nim nieznane dotąd uczucia. Starannie ubrany i odświeżony, szybko i zdecydowanie szedł w stronę przedmieść, gdzie znajdował się szpital. Była niedziela, trzeci grudnia 1943 roku. Po pół godzinnym marszu Janek znalazł się na miejscu. Jednak przy bramie okazało się, że strażnik wcale nie miał zamiaru wpuścić go na teren szpitala. Zbyt wielu umundurowanych mężczyzn próbowało tam wejść, by móc spotkać się z pielęgniarkami. Stary strażnik został wiele razy nabrany przez spryciarzy, którzy zrobiliby wszystko, byle tylko zobaczyć się z kobietą. Zmyślali smutne historie, by zmiękczyć serce kaprala, lub próbowali go onieśmielić swoją rangą. Ale nie było wcale łatwo oszukać takiego wygę jak kapral Stasz. Bowiem w czasie, gdy większość tych młodych oficerów znajdowała się ciągle jeszcze w szkole, on był już doświadczonym żołnierzem. - Czego? - burknął w stronę Janka. - Muszę wejść na teren oddziału, kapralu. - Nie ma mowy! - Ale, ale... - Janek jąkał się - mam przekazać ważną informację... - Co ty powiesz... Wiem, informację dla pielęgniarki. - Tak! - wykrzyknął zdumiony Janek. - Każdy ma informację dla pielęgniarki, szczególnie w niedzielę. - Proszę, kapralu. To bardzo ważne. Lecz kapral Stasz odwrócił się do niego tyłem i udawał, że nie słyszy. Po kilku nieudanych próbach Janek, zrezygnował i odszedł, pieniąc się ze złości. Jednak po paru minutach marszu nagle przystanął. "Nie mogę tak odejść. Muszę się z nią zobaczyć" - wymamrotał pod nosem. "Muszę znaleźć sposób, by dostać się do szpitala". Teren szpitala ogrodzony był płotem z drutu kolczastego, ale przerwy między zwojami drutu były na tyle szerokie, że można było się między nimi przecisnąć. Jednej strony terenu pilnował uzbrojony żołnierz, chodzący wzdłuż zasieków tam i z powrotem. Wybierając moment, kiedy strażnik odwrócił się do niego plecami, Janek, odrzucając nie licujący z jego rangą sposób przeciskania się między zasiekami, przeskoczył przez ogrodzenie ze zręcznością górskiej kozicy. "W projekcie tego płotu z pewnością nie wzięto pod uwagę wyspecjalizowanych komandosów" - uśmiechnął się z przekąsem. Wewnątrz ogrodzenia nikt go o nic nie pytał. Był po prostu jednym z sierżantów, którzy mieli ważny powód, by się tam znajdować. Gdyby było inaczej, z pewnością kapral Stasz nie przepuściłby go nawet przez bramę. Janek, z lekka pogwizdując, maszerował energicznie w kierunku szpitalnego biura. Pulchna, młoda pielęgniarka za biurkiem uśmiechnęła się do niego. - Oczywiście, panie sierżancie... Oleńka? Hmm... Pielęgniarka, mówi pan? Nie, nie ma tu takiej. Janek był zdruzgotany. - Zaraz... Proszę chwilę poczekać - sprawdzała listę. - A tak... choroby tropikalne... O, to ona. Oddział 2, sekcja 6. Tam proszę jej szukać. Od tej chwili widywali się, kiedy tylko pozwalały na to ich rozliczne obowiązki. Odbywali długie spacery po ogrodach cytrusowych, sączyli chłodne napoje w restauracjach, pili kawę w kawiarniach lub po prostu siadywali na plaży, wpatrując się w fale rozciągającego się przed nimi Morza Śródziemnego. Janek odczuwał coraz większą więź uczuciową z dziewczyną. Miał świadomość jej obecności także wówczas, kiedy nie było jej obok. Podczas ćwiczeń, marszów i zajęć z podwładnymi krążył myślami wokół niej, nawet jeśli mógł sobie pozwolić na to zaledwie przez krótką chwilę. Doznawał miłego uczucia na samą myśl, że gdzieś niedaleko jest ktoś bliski sercu, z kim może podzielić się myślami, nadziejami i najskrytszymi marzeniami. - Janku! - Oleńka wykrzyknęła pewnego dnia. - Janku! Dlaczego cię tak długo nie było? - Oleńka - odpowiedział z podnieceniem - przecież widzieliśmy się zaledwie przedwczoraj! - Ach, tak... to i tak za długo - droczyła się z nim, śmiejąc się jak dziecko. Lecz podczas jednego z tych spokojnych wieczorów, kiedy siedzieli na plaży, nagle Oleńka posmutniała i utraciła zwykły, pogodny nastrój. Janek zauważył, że zachowywała się inaczej niż zazwyczaj i wyczuwał w niej stan napięcia. - Co cię nurtuje, Oleńka? - zapytał, tuląc ją i głaszcząc jej długie, błyszczące włosy. Oleńka przez chwilę nie odpowiadała. Podczas ostatnich kilku tygodni często myślała o Janku i o sobie. Postanowiła, że mu o sobie opowie. "On zasługuje na to, by się o wszystkim dowiedzieć. Jest takim miłym chłopcem, ma dobre serce i... jest taki kochany". Do czasu spotkania Janka Oleńka nigdy nie czuła się taka szczęśliwa. "Nie ma w nim nic fałszywego i jest taki silny... Siła promieniuje z niego i jakby przechodzi na mnie i ja czuję się także mocniejsza. Czy ja go kocham?" - zastanawiała się. Uczciwie mówiąc, nie wiedziała. Nie była w stanie powiedzieć, czy potrafi naprawdę kogoś pokochać. Jedno wiedziała na pewno: nie chciała go stracić. Utrata Janka oznaczałaby dla niej powrót do życia pustego, pozbawionego uczucia i nadziei, do życia z czasów jej bolesnej przeszłości. Z pewnością było wielu mężczyzn, którzy się nią interesowali: lekarz, dwaj oficerowie... ale z jakiegoś powodu przy nich przeszłość stale stawała jej przed oczami. Z Jankiem mogła patrzeć przed siebie daleko w przyszłość. - Janku - powiedziała drżącym głosem - muszę ci powiedzieć o czymś, co się wydarzyło w moim wcześniejszym życiu. - Cicho, Oleńka, cicho. Nie musisz nic mówić - odrzekł spokojnie. - Nie, Jasiu! Muszę! I wówczas, pośród szumu fal Oleńka opowiedziała mu o swoich przeżyciach: - Ja i moja siostra Natalia zostałyśmy zesłane do obozu pracy na Syberii. W barakach i w lesie było bardzo zimno. Strzegł nas lodowaty wzrok strażników, a wokół pełno było cierpienia. Zanurzone po pas w śniegu ładowałyśmy z siostrą ciężkie kłody drewna na sanie, co raz to zapadając się w śnieg i wydostając z niego... i tak dzień po dniu, dzień po dniu... Ciągle widzę siostrę - miała wtedy szesnaście lat - jej pokrwawione ręce, podrapane przez ostre gałęzie, w oczach łzy z bólu i zimna. - Oleńka, pomóż - płakała. Oleńka, umieram! Jasiu, ja wiedziałam, że Natalia umiera. Ona była taka słaba i delikatna. - Oleńko, proszę cię, nie mów nic więcej! - szeptał Janek. - Nie zadawaj więcej bólu. - Natalia miała długie jasne, włosy - ciągnęła Oleńka, jakby wcale nie słysząc Janka - i była taka piękna... Zrobiłam wszystko, żeby ją ratować, wierz mi Janku, wszystko. - Oleńka... - Janek próbował ją podnieść na duchu. - Nie! Posłuchaj! Muszę ci powiedzieć całą resztę, muszę! - przerwała mu. - Sypiałam z Wołkowem, żeby zdobyć więcej jedzenia dla Natalii. - Z Wołkowem? - Z komendantem obozu. To był naprawdę zły człowiek. Początkowo Natalia i ja rzeczywiście miałyśmy więcej jedzenia. A potem, pewnego dnia powiedział mi, że już mnie więcej nie chce. Czułam się brudna i zhańbiona. Później przekonałam się, że jestem w ciąży. - Oleńka, proszę cię, przestań! Nie chcę więcej tego słuchać! - wykrzyknął błagalnie Janek. - To był chłopczyk - ciągnęła dalej ze łzami spływającymi po policzkach. - Wcześniak, urodził się nieżywy... pochowałam go w śniegu. Janek, z mocno bijącym sercem, przytulił ją jeszcze mocniej, usilnie próbując pocieszyć. - Potem Natalia też umarła - Oleńka kurczowo chwyciła Janka za rękę, jakby nagle naszła ją obawa, że i jego straci. Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu. Janek nie wiedział, co powiedzieć, jak wyrazić współczucie i zrozumienie, które miał dla niej. Wiedział natomiast z całą pewnością, że trzyma w ramionach dziewczynę, która poświęciła się dla kogoś innego, niewinną ofiarę złych czasów. W jakiś sposób chciał dać jej poznać, że rozumie jej tragedię i szanuje uczucia. Czuł, że musi dziewczynę chronić, jeśli to konieczne nawet za cenę własnego życia. Jeśli nieszczęsna Oleńka myślała, że jej spowiedź zakończy ich przyjaźń, to czekała ją wielka niespodzianka. Janek delikatnie wziął jej dłonie w swoje ręce. Patrząc jej prosto w oczy powiedział: - Posłuchaj, Oleńko. Tylko ci z nas, którzy zakosztowali, jak gorzkie może być życie, mogą je naprawdę pojąć. Kocham cię i zawsze będę cię kochał. Przytulili się do siebie mocno i trwali tak razem, usiłując zapomnieć przeżyty strach i cierpienia. Pewnego jesiennego dnia, całkiem bez uprzedzenia oddział Janka dostał rozkaz wymarszu. W ciągu kilku gorących i pełnych kurzu dni znaleźli się w Egipcie. "To nie jest rozstanie, najmilsza Oleńko... to tylko moja chwilowa nieobecność" - pisał do niej w pośpiechu. Wiedział, że słowa te brzmią niezręcznie i nie oddają w pełni jego poczucia straty i żalu. Pułk Janka stacjonował na zachodnim krańcu półwyspu Synaj, w pobliżu miasta Ismailia. Miasto nieledwie stykało się z przecinającym pustynię kanałem Sueskim, który oddzielał Azję od Afryki. Szesnaście pułkowych dział średniego kalibru, skierowanych w stronę kanału, broniło tej tak ważnej dla transportu arterii. Sama Ismailia stanowiła ruchliwe targowisko, lecz nie było tam nic do roboty lub zwiedzania. - Słyszę narzekanie, że się tutaj nudzicie - zauważył kapitan Kalas, nowo mianowany dowódca baterii, o którym żołnierze jeszcze nie wiedzieli, co sądzić. Kapitan był chudym, krzywonogim mężczyzną o ascetycznej twarzy i piskliwym głosie. Wcześniej został odznaczony za udział w bitwie pod Tobrukiem. - On jest jednym z tych tobruckich szczurów - szepnął któryś z żołnierzy. - A nawet wygląda jak szczur - dodał inny. - Tak więc - ciągnął kapitan Kalas, udając, że nie zauważa zuchwałych spojrzeń podkomendnych - ćwiczenia rozpoczną się dziś po południu i... będą ostre. I tak było. Od szóstej rano do piątej po południu bateria zaprawiała się w sztuce wojennej. Na całe szczęście egipska zima okazała się w miarę chłodna. Dwa tygodnie później żołnierze dostali dwudniową przepustkę. Oznaczała dla nich chwilę wytchnienia od wysiłku i żmudnych ćwiczeń. Janek natychmiast pojechał do Kairu. Miał szczęście, gdyż udało mu się złapać ciężarówkę armii brytyjskiej, jadącą prosto do miasta. Kair, ogromnie hałaśliwy i ruchliwy, słusznie określano stolicą Afryki i Bliskiego Wschodu. Ludzie tłoczyli się na ulicach, placach, w restauracjach, teatrach i domach publicznych. Janek poszedł prosto do baru i zamówił coś do picia. Zwykle nie pił alkoholu, lecz teraz ochotę spowodowała tęsknota za Oleńką. Wkrótce dołączyło do niego trzech polskich żołnierzy piechoty, którzy postanowili rozpocząć zwiedzanie Kairu podobnie jak Janek. Po godzinie jednego z żołnierzy ogarnął nastrój sentymentalny. Był wysokim, żylastym mężczyzną lat około trzydziestu. - Popatrzcie na tych żołnierzy - mówił, ciężko wzdychając. - Biedaki, z dala od domu i rodziny. Zagubieni tak jak my, na obcej ziemi. Podniósł szklankę z napitkiem. - Za ich zdrowie. Wszyscy sięgnęli do swoich szklanek. Lecz po jeszcze paru kolejkach nastrój żołnierza zmienił się na wrogi. - Spójrzcie na tych sukinsynów - wytknął palcem grupę brytyjskich żołnierzy siedzących przy stoliku obok. - Cholerne, pieprzone wapniaki. Wąsate sługusy udający dżentelmenów. W 1939 nie kiwnęli dla nas nawet palcem. A teraz chcą, żebyśmy się za nich bili. Pociągnął kolejny spory łyk. - Bić się za nich! Sukinsyny! - ciągnął dalej. - Żołnierzu, możesz się zawsze z tego wypisać. - Wypisać się? Wypisać i co dalej? Robić manicure wielbłądom? Popatrzcie na nich! Nadęte bękarty! - Siedź cicho, Stefan, uspokój się - prosił rosły kapral, położywszy rękę na ramieniu kolegi. - Uspokój się! To ty się uspokój - krzyknął żołnierz, zwracając się z krzesłem w stronę Brytyjczyków. Janek zauważył z ulgą, że sprzymierzeńcy, zajęci sobą, nie zwracali najmniejszej uwagi na wykrzykującego coś Polaka. Wkrótce potem wyszedł z baru i długo spacerował po ulicach Kairu, zanim zdecydował się wejść do jednego z hoteli. Hotel Kapri był mały, lecz czysty. Nadchodziła noc i chciało mu się jeść i pić. Po wzięciu prysznica zszedł do hotelowej restauracji, na którą już wcześniej zwrócił uwagę. Była niewielka, przytulna i o tej porze dnia prawie wypełniona przez cywilów i żołnierzy. Popijając kawę, zatopiony we własnych myślach nie zauważył nowo przybyłej grupy żołnierzy, zajmującej stolik obok. Zwrócił głowę w ich kierunku, dopiero gdy usłyszał polski. Było ich czterech, wszyscy w randze kapitana. Jeden z nich, rosły, mocno zbudowany mężczyzna miał na pagonach zielone pasy, noszone przez korespondentów wojennych. Janek spojrzał na niego uważniej i stwierdził, że go zna. - Rettinger! - wykrzyknął z taką siłą, iż wszyscy wokół nich podskoczyli do góry. Rettinger też go rozpoznał. Przypadli do siebie i rzucili się sobie w objęcia. - To naprawdę ty, Jasiu? - pytał Rettinger. - A pan? Gdzie pana ruda broda? - Zostawiłem ją w Związku Sowieckim - zaśmiał się po cichu, wskazując na wschód. - Mam nadzieję, że razem z robactwem. Roześmiali się, ponownie wymieniając uściski. Rettinger wymówił się od towarzystwa znajomych i razem z Jankiem poszli do innej restauracji, która według niego "była mniejsza, ale miała lepszą kawę". Okazało się, że był to dobry pomysł; potrzebowali dużo kawy, ponieważ przegadali całą noc - aż do białego rana. Była dziewiąta, gdy skończyli śniadanie i pożegnali się. "O Boże, taki jestem szczęśliwy, że Janek nie zginął w przepaści" - myślał z ulgą Rettinger. Janek, śpieszący w stronę drogi w poszukiwaniu okazji, aby dostać się do oddziału, był równie uszczęśliwiony. "To, że dziś jeszcze żyję, zawdzięczam Rettingerowi. Kto wie, co stałoby się ze mną i z nami wszystkimi w tym łagrze w Turkiestanie?" Od tej pory sprawy poczęły się toczyć zbyt szybko jak na gust Janka. Powróciwszy do bazy w Kairze zastał oddział gotowy do wymarszu. Tej marcowej nocy 1944 roku dotarli do Aleksandrii, egipskiego portu nad Morzem Śródziemnym. Tam, w strumieniach ciepłego deszczu, załadowali się na polski frachtowiec "Sobieski". O wschodzie słońca "Sobieski", eskortowany przez dwa niszczyciele, podjął kurs na północ Europy. Wybrzeże Afryki i port w Aleksandrii oddalały się, w miarę jak "Sobieski" nabierał prędkości. W świetle zachodzącego słońca odległe meczety mieniły się kolorami żywego złota i czerwieni. Potem ich odblask stopniowo wygasał i wokół zaległa ciemna zieleń wody Morza Śródziemnego. Jankiem miotały sprzeczne uczucia. Był szczęśliwy, że udało mu się przetrwać okrucieństwa Syberii, upał i uciążliwości życia na Bliskim Wschodzie. Lecz mimo to ogarnął go nastrój smutku. Wspomnienie dziadków, przyjaciół i znajomych, których groby pozostawił za sobą, wypełniły jego serce rozterką i bólem. On przeżył, podczas gdy silniejsi i mądrzejsi od niego stracili życie. Jakie znaczenie miało to wszystko? Jaki los zgotowało mu przeznaczenie? Czego mógł się spodziewać na tym etapie swojego życia? Jego ojczyzna, podobnie jak większość Europy znajdowała się pod butem germańskiego najeźdźcy. We fragmentarycznych wiadomościach przekazywano informacje, które w wystarczającym stopniu oddawały obraz ogromu cierpienia, na jakie Niemcy narazili miliony ludzi. To może dlatego Janek i inni - tacy jak on - ocaleli, by odpłacić wrogowi. Trenowano go, by umiał zabijać, mimo iż każdą komórką swego ciała był przeciwko zabijaniu. Miał odrazę do zadawania śmierci, lecz skazany był na to, by pozbawiać życia. Na górnym pokładzie przyłączył się do grupy żołnierzy, którzy rozmawiali oparci o barierkę. - Dokąd płyniemy? - rzucił pytanie jeden z żołnierzy. - Do Włoch - odparł inny. A potem dodał: - To już nie jest tajemnica. Przed chwilą słyszałem o tym od dowódcy. - Wydaje się, że na Sycylii Amerykanie wydusili już Germańców jak karaluchy - dodał następny. - Wygląda na to, że wojska sprzymierzone opanowały południową część Włoch. - O, to znaczy, że mamy bić się we Włoszech? Janek zajął nieco wygodniejszą pozycję, by móc lepiej słyszeć rozmawiających żołnierzy. - Pamiętam - mówił jeden z nich - jak rok temu zabrali nas w podobną podróż. Staliśmy na pokładzie przy barierce, tak jak teraz. Zaledwie wyjechaliśmy z portu w Aden, w drodze do Basry, gdy nagle ni stąd ni zowąd messerszmity zaatakowały konwój. Matko Święta! Zatopili trzy z naszych okrętów, jeden z ekipą szpitala na pokładzie. Sukinsyny! Zrobili to, mimo że na pokładzie był namalowany ogromny czerwony krzyż! - Z nami stała się podobna rzecz - powiedział kolejny żołnierz. - Kiedy wypływaliśmy z Tobruku, były z nami trzy okręty, ale tylko jeden z nich dotarł do portu w Aleksandrii. Okręt kołysał się potężnie, wspinając się na ogromne, napierające nań fale po to tylko, by następnie opaść w niezmierzoną przepaść ciemnego morza. Janek, uporczywie trzymając się barierki, wpatrzony w bezdenną otchłań morską gorzko żałował, że w tej chwili nie jest mu dane przejść się po ulubionych mokradłach w Zamoszu. Wiedział, że Zamosze jest daleko i że droga do niego nie będzie łatwa. Podejrzewał, że może to oznaczać drogę po trupach; nie wykluczone, że on sam próbę powrotu przypłaci życiem. Zszedł na dół, sięgnął do plecaka i wyjął z niego angielsko-włoski słownik, który kupił we Włoszech. "Równie dobrze mogę pouczyć się włoskiego - powiedział do siebie. - Może mi się przydać. Wydaje mi się, że to piękny język... szybko go opanuję". Rozdział Xv Następnego dnia rano wielu żołnierzy nie opuściło hamaków lub też okupowali pokład, przewieszając się co jakiś czas przez barierki. Choroba morska zniszczyła ich poczucie godności i z tego też powodu pokład był często zmywany. Janka także męczyły nudności. Na całe szczęście następnego dnia pod wieczór dotarli do portu w Taranto, znajdującego się u samego obcasa włoskiego buta. Niszczyciele gdzieś znikły, pozostawiając "Sobieskiego" i kilka innych frachtowców samym sobie. W znacznej odległości za nimi rozciągał się rozległy, ciemny zarys wyzwolonej od Niemców Sycylii. Przed nimi leżało miasto, a właściwie to, co z niego pozostało. W Taranto, gdziekolwiek padł wzrok Janka, wszędzie widniały szkielety wypalonych domów, poprzewracane pojazdy, kratery po bombach, kikuty przestrzelonych drzew. Panujący wokół smród przyprawiał o mdłości. Ulice przepełnione były mnóstwem małych obdartusów o bladych, wymizerowanych twarzyczkach i rozgorączkowanych oczach. - Il pane! Prego! Il pane. (Chleba, dajcie chleba.) Grupy ludzi dorosłych także stały nieopodal. Na nich samych, podobnie jak na dzieciach ubrania wisiały w strzępach, byli tak samo brudni i wymęczeni. "Tak oto wyglądają skutki wojny" - myślał Janek. Stał oniemiały i nawet nie zauważył, że jego oddział pomaszerował dalej i znikł w dębowym zagajniku na peryferiach miasta. Podążył za nimi z nisko opuszczoną głową. Żołnierze, puściwszy w niepamięć dolegliwości choroby morskiej, poczęli rozbijać obóz na mokrej, gliniastej ziemi, brnąc po kostki w błotnistej mazi. Bobko, z baterii Janka, walczył ze swoim namiotem i, nie mogąc sobie poradzić, miotał przekleństwami na wszystkie strony. - Najpierw przez pieprzone dwa lata tyłek odmarzał mi na Syberii, a potem przez następne dwa smażył się na pustyni. Teraz wygląda na to, że będzie mi gnił w tym przeklętym błocie. Zrobiło się już ciemno, gdy Janek brnął przez kałuże do dwupiętrowego domu, służącego za kwaterę baterii. Wspiął się na schody i wszedł do jasno oświetlonego pokoju. Przy stole z kolacją siedzieli kapitan Kalas, ogniomistrz Kirpa i dwóch podchorążych. Przed nimi stała duża karafka wina; na nalepce widniała nazwa: Vino Roso. Za stołem siedział nisko pochylony chłop z masą gęstych, bezładnych włosów i małymi, ciekawskimi oczyma. - Wejdź, wejdź! - zawołał kapitan Kalas na widok Janka. - Najpierw musimy coś przekąsić, a potem będziemy dalej toczyć wojnę. Siadaj i chwytaj za widelec. - Tak - podchwycił ogniomistrz Kirpa - najpierw sprawy najważniejsze. Janek przekonał się bardzo szybko, że towarzystwo zgromadziło się przy stole w celu posmakowania wina domowej roboty. "Dlaczego nie? - pomyślał - Spróbujmy tego włoskiego |Vino". Janek przysiadł na pierwszym z brzegu krześle i rozejrzał się dokoła. Po raz pierwszy od niemal czterech lat znajdował się w europejskim domu. Ileż to razy, będąc na Syberii i na pustyni marzył o powrocie do Europy. Przez myśl mu jednak nie przeszło, że ta tak przez niego wytęskniona Europa może okazać się pełna zgliszczy, smrodu i głodu. Na małej ławce pod ścianą siedziała kobieta. Jej twarz poorana była głębokimi bruzdami, a przepełnione bólem oczy świadczyły o ciężkich przeżyciach. Miała na sobie czarną sukienkę, czarne pończochy i czarne, zniszczone buty. Siedząc cicho patrzyła na obcych dużymi, smutnymi oczami i próbowała ocenić, kim oni naprawdę są. W kącie po przeciwległej stronie pokoju stały dwie zalęknione dziewczynki, których ubranie stanowiły strzępy i łachmany. Zafascynowane przybyszami śledziły każdy ich ruch. Ich czarne oczy szczególnie uważnie wpatrywały się w kawałki mięsa wołowego, wędrującego z talerza do ust jedzących. Janek stwierdził nagle, że nie jest głodny, a przed oczyma stanął mu obóz w Nuchto-Ozjero. Pozostali żołnierze też poczuli się nieswojo. Dowódca pochylił się w kierunku ogniomistrza i powiedział mu coś po cichu. Kirpa wstał od stołu i wyszedł z pokoju. Pozostali żołnierze wpatrywali się w swe dymiące na talerzu mięsne danie, lecz żaden z nich nie mógł jeść. Zapadła przytłaczająca cisza. W kilka minut później Kirpa powrócił z kilkoma puszkami wołowiny i paroma tabliczkami gorzko-słodkiej czekolady. Dał to wszystko kobiecie w czerni, a ta podeszła szybko do pieca i poczęła natychmiast pobrzękiwać garnkami i rondlami. Mężczyzna, który do tej pory nie powiedział ani słowa, przemówił wartkim potokiem nagłych, trudnych do zrozumienia słów. Treścią jego wypowiedzi była informacja, że Niemcy zabrali im wszystko oprócz wina. Nie zostawili im najmniejszej okruszyny jedzenia. Karafka z winem została szybko opróżniona. Chłop poszedł po następną - tym razem było to Vino Bianco. Przy okazji popłynął kolejny wartki potok słów po włosku. Kapitan Kalas, który w szkole uczył się łaciny, przetłumaczył, że w pojęciu chłopa istniał jakiś ścisły związek pomiędzy Mussolinim, Niemcami i brakiem chleba. Mieszanina wina Roso i wina Bianco rozluźniła języki. - Smakuje ono jak końskie siki, ale jest to zawsze jednak wino - zauważył Kirpa. - Jak powiadają w Rosji - dodał oficer - w obcych krajach nawet "babuszka" jest darem niebios, więc pij i nie narzekaj. - "Jak się jest w Rzymie, należy chwalić wszystko, co rzymskie" - stwierdził jeden z podchorążych, który do tej pory nie zabierał głosu. - A tymczasem - powiedział z naciskiem kapitan Kalas - Rzym jest jeszcze daleko przed nami, moi przyjaciele. I obawiam się, że będzie nas kosztował sporo krwi. Towarzystwo cieszyło się z powrotu do Europy do momentu, aż gospodarz wytłumaczył im za pomocą gestów, iż żałuje, ale nie została mu już ani jedna butelka wina. Opuścili więc jego gościnny dom i poszli każdy do swego namiotu. W okolicy Taranto pułk stacjonował jeszcze przez tydzień. W połowie kwietnia zwinęli obóz i przenieśli się dalej na północ. Zanim dotarli do Bari kolumna, mijając Palo, Bitento i Andria, skręciła do Kapurno. Przechodzili obok zdewastowanych przez wojnę wsi i miasteczek. Mieszkańcy miast, stojący przy drodze, machali do nich na powitanie i od czasu do czasu obrzucali kolumnę kwiatami. Na ścianach domów widniały świeżo wymalowane powitania: "Viva Polacchi" (Niech żyją Polacy). Niektóre z tych napisów sąsiadowały z innymi, także takimi, które brzmiały: "Viva Tedeschi" (Niech żyją Niemcy). Próbowano wymazać słowa powitań przeznaczone dla Niemców, lecz jakimś sposobem parę z nich pozostało na murach. - Może - zauważył Janek - oni sądzą, że to nie jest ich wojna. - No, może nie ich, ale Mussoliniego to już na pewno - odpowiedział Tadeusz. Minęli miasto Foggia, którego ponad połowa znajdowała się w kompletnej ruinie. Wraki kilku samochodów wojsk alianckich mówiły o wydarzeniach, jakie miały tam miejsce. Tej nocy kolumna obozowała w odludnym miejscu pośród wzgórz. Nowy dzień wstał ciepły i słoneczny. Chłodny wietrzyk znad wzgórz był przyjemny i orzeźwiający. Zwinęli obóz natychmiast po śniadaniu i ruszyli w dalszą drogę. W miarę jak posuwali się na północ, ślady wojny stawały się coraz bardziej widoczne. Miasta, które mijali, były mocniej zdewastowane i stale rosła liczba napotykanych grobów. Czubek każdego krzyża wieńczył hełm: niemiecki, amerykański lub brytyjski. Następnej nocy dotarli w okolicę Kampobasso, zniszczonego bombami i pociskami artyleryjskimi. Miasto, usytuowane w rozległej dolinie, otaczały wzgórza pokryte bogatym jak z bajki kobiercem purpurowych maków, przerywanym połaciami winnic i bystro spływającymi w dół strumieniami. W maju 1944 roku znaleźli się w samym mieście Kampobasso. Janek i kapitan Kalas, odpoczywali w niewielkim letnim domku, służącym za kwaterę baterii. Wieczór był ciepły i spokojny z wyjątkiem złowieszczego dudnienia ciężkiej artylerii, rozbrzmiewającego od czasu do czasu gdzieś na północ od nich. Dom otoczony był z trzech stron wiśniowym sadem. Przez okno widać było ciemny zarys wzgórz. Wkrótce dołączyli do nich Tadeusz i Kirpa. Ogniomistrz wydawał się być tego wieczora przygarbiony bardziej niż zwykle. Siedzieli w milczeniu przy stole, na którym stała otwarta butelka szkockiej whisky. Kapitan Kalas nalał każdemu dużą miarkę. Odchrząknąwszy, podniósł szklankę i wzniósł toast: - Za przyszły rok w wolnej Polsce, panowie. - W wolnej Polsce - odpowiedzieli wszyscy oprócz Tadeusza. - Wolna Polska? - zagadnął po chwili milczenia. - Po wojnie nie będzie wolnej Polski. W pokoju zapadła długa, niezręczna cisza. - Tadeusz, co chcesz przez to powiedzieć: "Nie będzie wolnej Polski"? - wybuchnął dotknięty do żywego Janek. Tadeusz powoli oderwał wzrok od szklanki, w którą się uporczywie wpatrywał. Jego oczy były pełne żalu. - Rosjanie są już na granicy Polski i spychają tych parszywych Niemców na zachód. - I jednocześnie złamali umowę zawartą z Rządem Polskim na Uchodźstwie - dorzucił Kirpa. - Tak, i nie będą musieli się tłumaczyć przed naszym rządem, jeśli zajmą tereny Polski - dodał Tadeusz. - Czy to znaczy, że Rosjanie mogliby zająć Polskę i zlekceważyć swego sojusznika, rząd polski? - wykrzyknął Janek. - O, nie - do rozmowy włączył się kapitan Kalas, który do tej pory niewiele mówił. - Najpierw nastąpią rozmowy pomiędzy rządem polskim a Rosjanami, tyle tylko, że będzie to polski rząd komunistyczny. - Nic z tego nie rozumiem - stwierdził Janek. - To proste - ciągnął dalej kapitan Kalas. - Jak tylko Rosjanie staną na polskiej ziemi, natychmiast utworzą nowy rząd i będzie to rząd komunistyczny. - To po co my walczymy? - wyrwało się Jankowi, któremu trudno było się opanować. - Ii Korpus Polski we Włoszech, nasza Marynarka Wojenna, Lotnictwo i I Korpus w Brytanii będą walczyły niezależnie od wszystkiego - stwierdził kapitan Kalas beznamiętnie. - O co będą walczyły? - zawołał Tadeusz. - O Anglię? - wypytywał Kirpa. - Albo o Amerykę? - dodał Janek głosem pozbawionym nadziei. - Chcemy bić Niemca, nie? - kapitan Kalas domagał się odpowiedzi twierdzącej. - No, tak, ale ... - Więc wydaje mi się - stwierdził kapitan - że jeżeli pobijemy Niemców, a na pewno chcemy ich pobić, to może wtedy, może jednak nasi towarzysze broni, Brytyjczycy i Amerykanie, nie dopuszczą do tego, by Rosjanie przejęli nasz kraj. - No, to musimy walczyć - stwierdził Tadeusz. - I umierać! Niewykluczone, że nadaremno - dodał Kirpa. - Och, przestańcie! - wykrzyknął Janek rozochocony alkoholem. Jest mi za was wstyd. Powinniście bardziej wierzyć Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym. Za nic nie uwierzę, że poddaliby się Rosjanom i daliby im w Polsce wolną rękę. - A dlaczego by nie, mój chłopcze? - spytał ironicznie Tadeusz. - A chociażby z powodu naszej lojalności wobec nich - zawołał Janek. - Byliśmy pierwszymi, którzy powiedzieli "nie" temu sukinsynowi Hitlerowi, prawda? I dobrze się biliśmy. Zreorganizowaliśmy nasze wojsko we Francji w ciągu kilku miesięcy po upadku Polski... a nasi lotnicy ginęli w bitwie o Anglię. Kapitan Kalas próbował powstrzymać Janka, lecz bezskutecznie, gdyż ten ciągnął dalej. - A teraz jesteśmy przygotowani do walki z Niemcami, żeby im pokazać... - Jasiu, to wszystko prawda - powiedział Tadeusz cicho. - Nikt temu nie zaprzecza. I mam nadzieję, że racja będzie po twojej stronie, że nie mylisz się co do honoru naszych sprzymierzeńców. - Tak, panowie, w pełni wykonamy nasze zadanie - stwierdził kapitan Kalas. - Lub zginiemy - dorzucił Kirpa. - Lub zginiemy - jak echo powtórzyli zgodnym chórem, w którym brzmiała nuta czegoś pomiędzy gorączkowym patriotyzmem a fatalizmem. Przez okno wdarł się odgłos kolejnej kanonady. * * * Następnego dnia po południu opuścili Kampobasso. Przy akompaniamencie odległych strzałów artylerii ich wydłużona kolumna przesuwała się w stronę gór. - Niech pan tylko popatrzy! - zwrócił się do Janka kierowca ciężarówki. Janek odwrócił się i ujrzał chłopa, który wspinał się po stoku pobliskiego wzgórza, dźwigając nosidło z wiadrami na ramionach. Powoli zapadał zmierzch. - Po co on tam idzie? - spytał Janek. - Niesie wodę do podlania ogródka... tam, na zboczu góry - odpowiedział kierowca. - A wie pan, że niektóre z tych ogródków nie są większe niż podłoga małej stodoły? Wszędzie tutaj panuje wielkie zapotrzebowanie na ziemię. "A gdzie nie panuje?" - pomyślał Janek, wspominając ich niewielkie gospodarstwo w Zamoszu. Zastanawiał się, czy istnieje na świecie jakiś kraj, gdzie chłopi nie odczuwaliby "głodu ziemi". "Jeśli istnieje - westchnął głęboko - chciałbym go zobaczyć". Jechali cały czas górską drogą, mijając zamaskowane zielonymi siatkami liczne działa przeciwlotnicze, składy amunicji, paliwa i magazyny żywności. Kilka razy napotkali długie karawany mułów objuczonych zapasami amunicji, wody i prowiantu. Nad ranem dotarli do rozdroża. Żandarm dał im sygnał, by się zatrzymali i wydał ostrzeżenie każdemu kierowcy, aby trzymał się w odległości przynajmniej 100 metrów za poprzedzającym ich pojazdem. Powiedziano wszystkim, by jechali z jak największą prędkością. Na tablicy umieszczonej przy skrzyżowaniu widniał złowieszczy napis: "Droga pod obstrzałem". Pod tym znakiem był mniejszy, który mówił: "Nie bądź głupi, nie daj się zabić". - Co to wszystko ma znaczyć... - Janek zwrócił się do kierowcy, gdy nagle wokół nich dał się słyszeć świst pocisków i rozległa się seria wybuchów, która przerwała mu w połowie zdania. Po brezencie plasnęły uderzenia odłamków; kierowca przycisnął pedał gazu ciężarówki, która skoczyła do przodu i mimo ciężkiego działa zaczepionego z tyłu, poczęła w szalonym tempie przeskakiwać przez głębokie wyrwy i wądoły. Niektóre pociski przelatywały im nad głowami, zawodząc, gwiżdżąc i wybuchając niedaleko od drogi. Inne, ze złowrogim poświstem i sykiem wybuchały tuż przed nimi, a także z tyłu, za szybko toczącą się ciężarówką, osypując ją deszczem odłamków. Purpurowe światło eksplodujących pocisków raz po raz rozświetlało niebo; za każdym razem w trakcie chwilowych przebłysków Janek dostrzegał zarysy wywróconych wzdłuż drogi czołgów, wraków ciężarówek i pozabijanych mułów. * * * Naraz droga zakręcała ostro w lewo i wchodziła w niewielką górską dolinę z wąskim rowem pośrodku, dzielącym ją na prawie równe części. Właśnie wzdłuż tego rowu zostały rozlokowane pułkowe działa z lufami wycelowanymi w szczyt góry o nazwie Monte Cassino. Następnego dnia, wcześnie rano, pośród gęstego dymu skrywającego małą dolinę przed okiem niemieckich obserwatorów, pułk przygotowywał się do walki o Monte Cassino. Nie zdążywszy nawet wypić porannej herbaty, Janek spieszył na wezwanie dowódcy. Zastał kapitana Kalasa i młodego podchorążego pochylonych nad mapą topograficzną terenu. - Dobrze, dobrze... - odpowiedział na powitanie Janka - proszę podejść tutaj! Bliżej! Wskaźnik kapitana tańczył po mapie, odsłaniając pozycje Ii Korpusu Polskiego. Kapitan zatrzymał się przy jednym z punktów. Nachylając się niżej nad mapą, Janek dojrzał zarys grani i przeczytał nazwę: Widmo. Odniósł wrażenie, jakby kapitan Kalas dawał mu więcej czasu na zapamiętanie nazwy tego miejsca. W przyćmionym świetle wnętrza namiotu spojrzeli na siebie ze zrozumieniem. - Jest to pierwsza pozycja, którą nasza V Dywizja Piechoty musi odbić tym pieprzonym Hunom - stwierdził kapitan Kalas. - Potem... popatrz! - przesunął wskaźnik poza rejon Widma. Wskaźnik przenosił się od jednego wzgórza do drugiego. Janek przysunął się bliżej do mapy i zauważył, że niektóre ze wzgórz miały ostre wierzchołki, stoki innych były bardzo strome, a wszystkie rozdzielały głębokie rozpadliny. W tyle, za zdradliwymi wzgórzami, znajdowała się wysoka góra Monte Cassino, będąca zwieńczeniem doliny rzeki Liri. Kapitan zatrzymał ni niej wskaźnik i trwał tak przez chwilę w zadumie. - Monte Cassino - powiedział Janek, by przerwać milczenie. - Tak, Monte Cassino - powtórzył kapitan Kalas. - Nasz główny cel - dodał. - Tak, ale te... te wzgórza, kapitanie. Przede wszystkim je należy zdobyć. - Obawiam się, że tak. - Ale to ogromne zadanie. - Ogromne, to prawda. - Do jakiej funkcji przewidziana jest nasza bateria, kapitanie? - Będziemy pomagać piechocie, "zmiękczając" pozycje wroga pociskami naszych dział, ogniomistrzu. Ja i pan będziemy tam razem z piechotą, zaraz na linii frontu. Będziemy oczami i uszami naszej artylerii. Jak do tej pory "zmiękczanie" było celowo ograniczane. Większość ciężkich dział milczała. Zaledwie jedno czy może najwyżej dwa stanowiska pluły śmiercionośnymi pociskami w pozycje wroga. - Nadchodzi moment rozrachunku z Niemcami - zauważył kapitan Kalas. - Pośród tych wzgórz - ciągnął wskazując na Monte Cassino - znajdują się nasi wrogowie. Musimy wygrać bitwę! - To łatwe jak bułka z masłem - wykrzyknął młody kapral, znany z gadulstwa i przechwałek. - Dostaniemy skurwysynów... Natychmiast jednak umilkł, napotkawszy srogi i chłodny wzrok kapitana. - Niemieccy spadochroniarze i oddziały specjalne SS zajmują na tej linii bardzo mocne pozycje - kapitan objął przekrwionym wzrokiem zgromadzonych w namiocie i dodał, spoglądając na gadatliwego kaprala: - I oni nie są jak bułka z masłem, kolego. Prawdopodobnie są to najlepiej wyszkoleni i najbardziej doświadczeni żołnierze na świecie. Pamiętajcie o tym. W namiocie zapadła cisza, którą od czasu do czasu przerywał świst przelatującego nad ich głowami pocisku. - Te zaprawione w bojach oddziały niemieckie zostały wybrane przez samego Hitlera w celu blokowania drogi, jedynej drogi prowadzącej do Rzymu. By ją oczyścić, musimy zdobyć te góry. Tego wieczora, piątego maja 1944 roku, kapitan Kalas ze swoim zastępcą Janem Taborem, telegrafistą i czterema sygnalistami opuścił stanowisko baterii i udał się w kierunku punktu obserwacyjnego pułku artylerii. Punkt znajdował się w pobliżu grani Widmo, którą cały czas zajmowały oddziały niemieckie. Widzieli ich pozycje obserwacyjne sprytnie ulokowane w głębokich wykopach wyżłobionych w górskim stoku. Powiedziano im, że Amerykanie próbowali kilka razy przypuścić atak na Monte Cassino, ale im się nie powiodło. Podobne próby robili Anglicy, lecz z tym samym rezultatem. Zdziesiątkowani i wykrwawieni, musieli się wycofać na inne pozycje. Teraz zadanie zdobycia Monte Cassino zostało przekazane Polakom. Janek, czołgając się badał okolicę wokół stanowiska i zauważył, że jest cała zarzucona prowiantem pozostawionym przez oddziały amerykańskie. Były tam puszki skondensowanego mleka, pudełka z herbatnikami, konserwy mięsne, koce, wojskowe buty, hełmy, puste, pogięte i poskręcane lub przedziurawione kulami pojemniki na wodę. Znajdowały się tam także ludzkie ekskrementy i ciała padłych mułów w różnym stadium rozkładu; wszystko to razem wypełniało powietrze obrzydliwym smrodem. Pośród skał i puszek leżały amerykańskie pisma, gazety i fragmenty listów pisanych do żołnierzy. - Nasi amerykańscy przyjaciele są albo niezmiernie bogaci - stwierdził z rozmysłem kapitan Kalas po usłyszeniu raportu Janka na temat znalezisk - albo musieli opuścić stanowiska w wielkim pośpiechu. - To prawdopodobnie skończone ślamazary - powiedział jeden z sygnalistów. - Nieważne co z nich za jedni, my w każdym razie zdobyliśmy dodatkowe zapasy - zauważył Janek, a potem dodał: - Tylko nie ma wody. Wszystkim chciało się jeść i pić do tego stopnia, że z trudnością głos przechodził przez ich spękane wargi i wysuszone gardła. Kilka odważnych prób zdobycia jedzenia i wody zakończyło się tragicznie. Dwa z pojazdów zostały trafione i czterech żołnierzy spłonęło w nich żywcem. Pozostali, pełni desperacji, poczęli pić skondensowane mleko; wkrótce jednak dostali od tego biegunki. Wydawało się, że najbardziej poszkodowany był kapitan Kalas. Zwiadowcy, znajdujący się pod nieprzerwanym ogniem artylerii, moździerzy i karabinów maszynowych próbowali zidentyfikować pozycje obronne wroga. Przez pięć dni i pięć nocy dokonywali obserwacji, obliczeń i czasem obstrzałów stanowisk nieprzyjaciela. I czekali, czekali na dzień rozpoczęcia działań. I wówczas, jedenastego maja, o godzinie jedenastej wieczorem ziemia zamieniła się w piekło. 1800 dział, niezliczone karabiny maszynowe i moździerze otworzyły pełny ogień. Ciemna noc rozświetliła się nieprzerwanym płomieniem. Od Adriatyku po Morze Śródziemne półnadzy ogniomistrze z ciałami błyszczącymi od potu mierzyli we wroga śmiertelnymi pociskami. Obstrzał artylerii trwał czterdzieści minut, po czym nastąpiło natarcie piechoty. Niektórzy żołnierze uzbrojeni byli w lekkie karabiny maszynowe, inni dzierżyli bazuki lub taszczyli miotacze ognia. Batalion za batalionem, jak gigantyczne mrówki, wspinał się po stokach wzgórz lub, w poszukiwaniu wroga, schodził w głąb skalnych rozpadlin. Janek dostrzegł kapitana Kalasa wydającego rozkazy przez radio polowe. Artyleria prawie natychmiast rozciągnęła skrzydło i podtrzymywała ogień zaporowy przed szeregami nadciągającej piechoty. Obowiązkiem Janka jako obserwatora było wykrywanie i namierzanie pozycji wroga oraz ich niszczenie za pomocą ognia pocisków. On sam i obserwatorzy z innych pułków artylerii musieli posuwać się do przodu razem z oddziałami piechoty, stąd znajdowali się w pierwszej linii ataku. Z tego też powodu ich marsz był mozolny, a jego tempo powolne. Intensywny ogień zaporowy artylerii zdołał oślepić i odeprzeć wroga na pewien czas. Oddziały polskie przemieszczały się umiejętnie, jeden za drugim dążąc do wyznaczonego celu. Po tak niewiarygodnie silnym ogniu przypuszczonym przez artylerię sądzono, że na polu walki pozostaną tylko niedobitki wroga. A tymczasem Niemcy otworzyli ogień na nowo. Pociski i granaty spadały na maszerujące szeregi. Janek słyszał zawodzenie pocisków, wybuchy, a potem następujące po nich jęki ranionych żołnierzy. Nagle zdjął go strach i tylko ogromnym wysiłkiem woli zdusił w sobie odruch zawrócenia i ucieczki z pola walki. "W razie nieszczęścia - przemknęły mu przez myśl słowa babki - najlepiej zacząć się modlić. Modlitwa cię uspokoi". "Ojcze nasz, któryś jest..." Nagły wybuch tuż obok przerwał mu w pół słowa. Właściwie to nie bał się - w każdym razie nie na tyle, by panikować lub uciekać. Tak naprawdę przeszkadzała mu świadomość, że nie widzi wroga. - Te skurwysyny - klął siarczyście - ukrywają się gdzieś w górach. Wyłaźcie, wy germańskie sukinsyny, wytknijcie swoje zakazane mordy!" - Wyłazić! - powtórzyło za nim kilku żołnierzy - Wyłaźcie, wy germańskie sukinsyny! Złowieszcza grań była już blisko. Naraz wybuchła nawała ognia. Przeraźliwy huk ogłuszył Janka całkowicie. W ustach, w nosie i oczach miał pełno piasku. Przetarł oczy i spojrzał do tyłu, oglądając się na Daszewskiego, kaprala ze swojej baterii, niosącego sprzęt radiowy. Zamiast niego ujrzał poodrywane ręce, nogi i stopy wyrzucone siłą eksplozji z ogromnego leja. Wstrząśnięty, tłumiąc napad wymiotów, musiał czym prędzej uciekać z makabrycznego miejsca. Gdy począł biec, jego wzrok przykuł rosnący opodal ścieżki krzew. Do jego kołyszących się gałęzi przylgnęły szczątki wnętrzności Daszewskiego razem z częściami umundurowania. Janek przystanął na sekundę czy dwie, na tyle, by móc sobie uświadomić grozę śmierci Daszewskiego. Początkowo nie mógł uwierzyć, by tam, na krzewie, miał się znajdować jeden z jego ludzi. To z pewnością czyjś niewybredny dowcip. Jednak w ciągu paru sekund miejsce niewiary zajęło niepohamowane, dzikie oburzenie. Mocniej ścisnął karabin i przeskakując przez kamienie, krzewy i poległych towarzyszy broni parł do przodu. - Naprzód! - słyszał ciągle powtarzany rozkaz. Szczękowi karabinów maszynowych towarzyszyło dudnienie wybuchających pocisków artyleryjskich i rozdzierające powietrze zawodzenie kul, zbierających wokół Janka śmiertelne żniwo. - Jezus, Maria! - Janek usłyszał okrzyk i kątem oka dojrzał wysokiego żołnierza padającego na ziemię jak dąb. Kilka kroków dalej nieledwie zderzył się z innym żołnierzem, który, kucając, na wszelkie sposoby usiłował na nowo włożyć do brzucha wylewające się z niego wnętrzności. Normalnie zwymiotowałby na taki widok, lecz teraz po prostu minął nieszczęśnika i biegł dalej. Niepomny wybuchów, terkotu karabinów maszynowych i okrzyków rannych, miał cel: za wszelką cenę dotrzeć do grani i rozprawić się z wrogiem. Tymczasem natknęli się na dokładnie wymierzony w nich z kilku punktów ogień karabinów maszynowych. Kula musnęła hełm Janka. Poczuł strużkę krwi cieknącą po lewej skroni, ale nie zwracał na to uwagi. Chwytając ciężko oddech wspinali się teraz po zboczu wzgórza tak prędko, jak tylko pozwalały na to ich płuca. Nagle, na moment przed wdrapaniem się na Widmo, Janek ujrzał grań, która jakby ożyła na jego oczach. To niemiecka piechota schodziła po jej stoku jak lawina. - Naprzód! - usłyszał głos, wydający rozkaz gdzieś z prawej strony. Janek przyspieszył, biegnąc naprzeciw Niemcom. Ci nacierali całą siłą, a ich automatyczna broń raziła wokół gradem kul. Tyraliera piechoty niemieckiej posuwała się w stronę Polaków z godną podziwu skutecznością. W jaskrawym świetle księżyca Janek widział wznoszące się i opadające szeregi w ataku, niemal jak na manewrach. Omijając gęste zarośla o mały włos nie zderzył się z niemieckim spadochroniarzem, stojącym na wyniosłym głazie. W poświacie księżycowej, wydał się on Jankowi niesamowicie wielki. Nagłe spotkanie zaskoczyło obu. Janek ujrzał lufę pistoletu Niemca zakreślającą półkole, lecz zanim wróg zdołał nacisnąć spust, pozbawił go życia jednym wystrzałem. Następnie prędko skierował się na prawo i dołączył do kolejnego plutonu polskich żołnierzy. Tuż przed nimi pojawił się szereg Niemców, którzy, spostrzegłszy ich, błyskawicznie rzucili się do ucieczki; zaskoczeni na nagim odcinku grani, padali trupem jeden za drugim. Jedni zsuwali się po stoku twarzą do przodu, innych skręcało, jakby wykonywali ostatni, szalony taniec, a jeszcze inni, podrzuceni do góry siłą wybuchu, zwalali się na ziemię i ciężko spadali w przepaść. I wtedy, kiedy Janek myślał, że wygrana jest prawie pewna, przywalił ich ogień zaporowy z karabinów maszynowych wroga. Ci, którzy nie zdołali się skryć, polegli, nie zdążywszy mrugnąć okiem. Janek dostał dwa razy, lecz na szczęście jedna kula zaledwie drasnęła go w lewe ramię, a druga odbiła się od hełmu. Leżał, ukryty za wielkim głazem, z trudem chwytając powietrze. Spokojnie próbował ocenić sytuację. Wydawało mu się, że gwałtowny ogień karabinów maszynowych dochodzi z miejsca, które w poświacie księżycowej wyglądało jak wydłużony nawis skalny. Widział bunkry wbudowane w ściany skał. Wiedział, że Polacy mają trzy możliwości do wyboru: wycofać się, iść do przodu i przejąć bunkry lub zostać w miejscu i dać się zabić artylerii niemieckiej, która, według jego obliczeń, powinna wkrótce rozpocząć ogień. "Co się dzieje? - pomyślał ze złością. - Kto tu, do licha, dowodzi?" Na początku ataku widział kilku oficerów, a pośród nich jednego pułkownika. Ale jak tylko usłyszał pobliskie wybuchy artylerii nieprzyjacielskiej, uświadomił sobie, że może wśród nich nie być już ani jednego oficera. I wówczas zrozumiał, że musi działać i to działać szybko. Rozglądając się dokoła spostrzegł żołnierza z bazuką. Podczołgał się do niego, ściągając na siebie serię z jednego z bunkrów. Zabezpieczając się w swej nowej pozycji, zbadał najbliższą okolicę, próbując ocenić, ilu z nich jeszcze zostało. Jednak, mimo iż noc była niezwykle jasna, zdał sobie sprawę, że nie ma żadnych możliwości, by zamiar wykonać. "Albo zdobędziemy te bunkry, albo wszyscy zginiemy" - mruknął do siebie. Posłał wiadomość wzdłuż szeregu, że na jego rozkaz wszyscy mają strzelać z całej posiadanej broni. Powracając do żołnierza z bazuką, wskazał ręką na największy z bunkrów. - Ognia! - wrzasnął najgłośniej jak mógł. Bazuka wypaliła i jeden z bunkrów został trafiony. Z prawej strony dochodziło go rytmiczne szczekanie brena i odgłosy broni automatycznej. - Naprzód! - wykrzyknął. - Prędzej! Prędzej! Żołnierze, szczęśliwi, że znajdują się pod czyimś dowództwem, zerwali się i pobiegli w jego ślady. Niestety, kilku z nich padło, zanim zdołali wykonać parę kroków. Janek dojrzał płomienie wydostające się z pobliskiego bunkra. Padł na ziemię i potoczył się w jego kierunku, żałując, że nie może tego dokonać znacznie szybciej. W otworze bunkra zobaczył ziejącą ogniem lufę karabinu maszynowego. Podczołgując się do jego bocznej ściany, wycelował tomygan w kierunku otworu i opróżnił weń cały magazynek. Następnie pomacał pas i chwycił granat. Odciągnąwszy zatyczkę, powoli i uważnie wrzucił go do środka. Usłyszał wybuch, a potem zaległa cisza. Podniósł się i na chwiejnych nogach podbiegł w stronę następnego bunkra. Zanim tam dotarł, spostrzegł jak schron rozbryzguje się w drobny mak. Minął niemieckiego żołnierza, który w mundurze zajętym płomieniem tarzał się w agonii. Rozwalali bunkry jeden po drugim, w sumie dziewięć, i gdy już myśleli, że wygrana jest pewna, straszliwy grzmot niemieckiej artylerii ponownie rozdarł powietrze. W uszach Janka zabrzmiało to tak, jakby nagle z bram piekielnych wydarło się tysiąc diabłów. Cała grań zatrzęsła się od wybuchów. W chwilę potem on sam toczył się bezwładnie po stoku. Dochodziły go jakieś głosy. Jakiś brodaty człowiek z opaską Czerwonego Krzyża na ramieniu wbijał mu w ramię igłę. Potem spostrzegł przed sobą czyjeś plecy. Ten ktoś potykał się, jakby dźwigał na sobie ciężki ładunek. Kogo lub co niósł? Janek stracił przytomność. Rozdział Xvi Janek otworzył oczy i zaraz je na nowo zamknął: podniósł ręce do góry, by uniknąć słonecznego blasku. Kiedy w końcu udało mu się skupić wzrok, dostrzegł wokół siebie rzędy łóżek, z których bardzo niewiele było pustych, a wszystkie przykrywały białe prześcieradła. Spróbował się podnieść, lecz coś ciągnęło go w dół, coś niewidzialnego i ciężkiego. Odrzucił koc i spostrzegł, że jest mocno przypięty do łóżka szerokim pasem. Ale dlaczego wykonał to z takim trudem? "Czy jestem związany jak więzień?" - zastanawiał się. Próbował poruszyć palcami - i wówczas zauważył, że ma obie ręce w gipsie. Zrobił wysiłek poruszenia nogami i natychmiast poczuł, że one też są w gipsie. Zimny pot wystąpił mu na czoło. "Jestem ranny. O, Boże, moje nogi!" - Twoje nogi są w porządku, żołnierzu. Tylko kościom trzeba trochę czasu na zrośnięcie. Janek zwrócił się w stronę mężczyzny wypowiadającego te słowa. Spostrzegł zabandażowaną głowę i spoczywające na nim ostre spojrzenie czarnych oczu. - Słabo z tobą było - stwierdził. - Sądziliśmy, że byłeś już kandydatem na mieszkańca nieba... albo piekła. Janek nie czuł żadnego bólu. Czuł się natomiast bardzo zmęczony i zachciało mu się bardzo spać, lecz w tym momencie poczęła mu wracać pamięć w postaci serii wyraźnych obrazów, przesuwających się przed jego oczyma. - Jak długo tu jestem? - zapytał. - Trzy albo cztery dni. Janek przymknął oczy. Teraz pamięć przywiodła mu obraz góry i artyleryjskiego pojedynku. Wspomnienie to wypełniło jego umysł. Pamiętał wycie pocisków, wybuchy moździerzowe i gniewne poszczękiwanie broni automatycznej. Nie chciał o tym myśleć, lecz obrazy były zbyt żywe, by mógł je wyrzucić z pamięci. Znów zapadł w sen człowieka skrajnie wyczerpanego, sen zupełnie pozbawiony marzeń. * * * Nagle poczuł na czole czyjąś chłodną rękę. Otworzył oczy, by je znów natychmiast zamknąć. Ostre światło sprawiało mu zbyt wiele bólu. Ktoś był przy nim, lecz Janek czuł się za bardzo zmęczony, by zawracać sobie tym głowę. Nie wiedział, jak długo spał. Gdy się ponownie obudził, światło słoneczne dla jego oczu nie było już tak dokuczliwe. - No, jak? Czujesz się lepiej? - zapytał sąsiad. - Tak, trochę, dziękuję - odpowiedział. - Ale miałeś sny! Opowiedziałeś mi całą bitwę. - Co się stało? Gdzie my jesteśmy? - Zaraz, zaraz. Wszystko po kolei. Co się stało? No, mówiąc po prostu, wyglądało to tak: przypuściliśmy pierwszy atak na Monte Cassino i nie udało się nam jej zdobyć; zaatakowaliśmy po raz drugi i znów nie daliśmy rady. Całe pułki padały jak muchy. Wydawało się, że każdy kolejny zawszony bunkier musi być spalony do cna i wszyscy Niemcy wybici co do jednego. Potem do walki o te przeklęte wzgórza rzucono każdego najgorszego marudera, kucharza, ordynansa, wszystkich, którzy byli w stanie utrzymać się na nogach o własnych siłach. W końcu jednak wygraliśmy. - Hmm ... - była to cała odpowiedź Janka. - Ale za jaką cenę! Gazety podają, że ponad tysiąc ludzi poległo i trzy i pół tysiąca zostało rannych. To znaczy, że jeden na dziesięciu zginął lub odniósł rany. No, to już ci wszystko opowiedziałem, teraz twoja kolej. Kto to jest ta dziewczyna, co tak się o ciebie martwi? - Jaka dziewczyna? O czym ty mówisz? - spytał Janek. - No, daj spokój! Jak można, mając taką słodką brunetkę za dziewczynę, puścić ją w niepamięć! A może to twoja siostra? Nie przejmuj się, nie masz we mnie rywala. Ona interesuje się wyłącznie tobą. Janek czuł się zaskoczony. "Dziewczyna - jaka dziewczyna? O jakiej dziewczynie mówił jego sąsiad? Niemożliwe, aby to była Marysia. Ona służyła w lotnictwie. Żołnierz mówił, że to brunetka. Oleńka? To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. A jednak Oleńka jest pielęgniarką. Czy też może ona..." - Janek przymknął oczy i zapadł w półsen. Usłyszał jakieś głosy i otworzył oczy. Ujrzał przed sobą lekarza, wpatrującego się w niego z uwagą. Pielęgniarkę, z którą rozmawiał, przesłaniała jego sylwetka. Lekarz uśmiechnął się do Janka. - No, w końcu się obudziłeś. Dobrze! Udało nam się z tobą! Zanim Janek zdołał coś powiedzieć, pielęgniarka podeszła do jego łóżka z pięknym uśmiechem. To była Oleńka! Jej oczy przepełniało uczucie. Janek odpowiedział uśmiechem. Twarz Oleńki rozjaśniła się jeszcze bardziej. - Rozpoznajesz mnie. To dobrze, to znaczy, że wyzdrowiejesz - powiedziała. - Ale co ty tutaj robisz? - spytał Janek. - To nieważne, dlaczego tutaj jesteś - dodał zaraz szybko. - Jestem szczęśliwy, że jesteś. - Wy się znacie? - zapytał lekarz. - W takim razie zostawię was samych, abyście mogli porozmawiać. - Siostro, proszę się do mnie później zgłosić. Jak tylko lekarz odszedł, Oleńka, pochylona nad Jankiem, całowała jego czoło. Płakała. Janek wpatrywał się w nią tylko, zbyt wzruszony i słaby, by wydusić z siebie słowo. On sam był też bliski łez. - Och, jaka ja niemądra! - zawołała cicho Oleńka. - Płaczę, zamiast się śmiać! Taka jestem szczęśliwa, Jasiu! Dzięki Bogu, że przeżyłeś... i że znowu możemy być razem. San Basilio w południowych Włoszech to starożytne miasto, nad niebieskimi wodami Adriatyku. Wysokie klify i poszarpane wybrzeże bronią je przed naporem morza. Letnie upały łagodzi chłodna bryza, a noce są jak balsam - to doskonałe miejsce dla odzyskujących zdrowie żołnierzy. Stopniowo Janek powracał do sił. Po miesiącu mógł już poruszać się po terenie szpitala z pomocą pielęgniarki. Odbywszy swoje ćwiczenia i fizjoterapię często siadywał w ogrodzie, przyglądając się pszczołom pracowicie krążącym nad kolorowymi kwiatami, i przysłuchując się cykadom, podającym sobie sygnały dźwiękowe w pobliskich krzewach. W miarę poprawy stanu zdrowia wracał mu też dobry nastrój. Po raz pierwszy od wielu lat doznawał uczucia zadowolenia. Wiele z tego zawdzięczał Oleńce. Uśmiechnięta i wesoła, pomagała mu w każdy możliwy dla niej sposób, choćby zabierając go w wózku inwalidzkim na fizjoterapię czy ćwicząc z nim mięśnie, powoli powracające do zdrowia. Często, śmiejąc się i rozmawiając, chodzili po zalanym słońcem ogrodzie. Czasami mówili o wojnie lub o przyjemnych chwilach spędzonych w Palestynie; nigdy nie wspominali Związku Sowieckiego ani przeżyć, których tam doświadczyli. Cieszyli się teraźniejszością i marzyli o przyszłości. Przeszłość jawiła się im jako bolesne wspomnienie, bardzo odległe od kojącego spokoju w San Basilio. Pewnego deszczowego, czerwcowego dnia Janek siedział na łóżku i czytał. Strugi deszczu spływały po szybach, gdzieś daleko przetaczała się burza. Znużony lekturą, zamknął książkę i rozejrzał się po oddziale szpitalnym. Świeżo pachnące prześcieradła przestały mu się już wydawać luksusem. Oleńka zajmowała się żołnierzem piechoty, który doznał kilku ran piersi. Zmieniając mu opatrunki przemawiała do niego po cichu, zbyt cicho, by Janek mógł słyszeć jej słowa. Janek widział Oleńkę wykonującą swe zadania pielęgniarki setki razy. Lecz dzisiaj obserwował ją szczególnie intensywnie. "Ona jest taka dobra i delikatna - myślał - i w tym, co robi, jest tyle czułości i wdzięku". Janek był wdzięczny Bogu za to, że pozwolił mu spotkać tak wspaniałą dziewczynę. Czuł potrzebę pieszczenia jej, opiekowania się nią i zrobienia dla niej wszystkiego, co było w jego mocy, by pomóc jej zapomnieć złą przeszłość. Oleńka opuściła swojego pacjenta, który podziękował jej uśmiechem. W drodze do następnego wyczuła intensywność spojrzenia Janka i zatrzymała się. "Dlaczego Janek tak się we mnie wpatruje?" Natychmiast pospieszyła do niego. - Oleńka! Usiądź tu na chwilę - poprosił Janek, usiłując nadać głosowi bardzo groźne brzmienie. Wziął ją za rękę i przyciągnął mocno ku sobie. - Co takiego? Co się stało? - Och, nic. Chciałem ci po prostu powiedzieć, że cię kocham, ot, co - rzekł z uśmiechem. - Ja też cię kocham, ty mój najdroższy... najbardziej szalony! Ale obowiązki mnie wzywają! Musnęła pocałunkiem jego usta i wyszła. Spędzali z sobą całe godziny, kiedy tylko Oleńka nie miała dyżuru. Czasami chodzili do miasta; częściej spacerowali po okolicy, napawając się jej spokojem i ciepłem lata. Miłość Janka do Oleńki pogłębiała się, choć on sam nigdy o tym nie mówił. Zazwyczaj Oleńka czuła się szczęśliwa u jego boku, choć niekiedy stawała się poważna i zamknięta w sobie i Janek domyślał się dlaczego. W końcu nadszedł dzień, kiedy Janka wypisano ze szpitala. Ii Korpus Wojska Polskiego, wzmocniony dodatkowymi siłami, posuwał się na północ wzdłuż wybrzeża Adriatyku, odpierając Niemców. Janek wracał do swego pułku artylerii. Ostatnio Oleńka była nadzwyczaj cicha i smutna. Nie mówiła, o czym myśli. Janek włożył mundur i gotowy do wymarszu, ruszył, by ją odnaleźć i pożegnać. Jedna z pielęgniarek poinformowała go, że poszła do kwatery dla personelu medycznego. Pośpieszył do jej pokoju. Zapukał delikatnie i otworzył drzwi na oścież. Oleńka stała przy oknie, a jej blada twarz nosiła ślady łez. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Janek! Tak, myślałam, że przyjdziesz. - Przyszedłem, żeby się pożegnać. Janek przystanął niezręcznie obok łóżka i zapadła między nimi długa chwila milczenia. W końcu Oleńka, przerwała ciszę smutnymi i czułymi słowami. - Niech cię Bóg prowadzi, Jasiu! Będę się za ciebie modliła. Kocham cię i zawsze będę cię kochała. Po jej policzku potoczyła się łza. Janek podbiegł do niej, wziął ją w ramiona i pocałował. - Nie płacz, Oleńka, nie płacz. Ja też cię kocham. Kocham cię całym sercem! Jak tylko skończy się wojna, wrócę do ciebie, odnajdę cię gdziekolwiek będziesz. Oleńce wzruszenie odebrało głos. Z trudnością wydusiła z siebie: - Będę na ciebie czekała, Jasiu. Po czym wybuchnęła szczerym płaczem. Janek pozwolił jej się wypłakać, trzymając ją cały czas w ramionach. W końcu osuszył jej łzy opuszkami palców i ponownie pocałował. Oleńka, ciągle wstrząsana łkaniem, choć teraz już znacznie spokojniejsza, spojrzała mu prosto w oczy. Janek dojrzał w nich więcej miłości, niż mogły to wyrazić słowa. Pocałował ją raz jeszcze, odwrócił się i wyszedł. Nie obejrzał się. Wiedział, że załamałby się na widok łkającej Oleńki. * * * Janek znajdował się w wojskowym dżipie jadącym na północ. Mijali jedno miasto po drugim. Niektórym z nich udało się uniknąć zniszczeń; te kipiały życiem i aktywnością. Wozy konne, samochody i ciężarówki ciągnęły ulicami. Sklepy były otwarte, choć niewiele można było w nich kupić. Na przydrożnych targowiskach chłopi rozkładali na sprzedaż liche warzywa. Inne miasta dawały pełne świadectwo spustoszenia poczynionego przez siłę działań wojennych. Zbombardowane budynki, kratery po bombach pokrywające ulice, wypalone wraki domów. Janek odwracał wzrok w stronę Adriatyku w nadziei, że w jego błękitnych wodach znajdzie spokój i pocieszenie. Nagle dżip przystanął. Długa kolumna wojskowych ciężarówek zatrzymała się na poboczu drogi. Janek podszedł do grupy żołnierzy rozprawiających z ożywieniem. - Co się dzieje? - zapytał niewysokiego żołnierza. - Powstanie w Warszawie - padła odpowiedź. Wydawało się, że była to cała dostępna informacja. Janek stał jak ogłuszony. Naraz przysiadł na pobliskim kamieniu. "Dlaczego? - myślał - dlaczego teraz właśnie powstanie?" - Możecie sobie wyobrazić, co się teraz stanie z mieszkańcami Warszawy - skomentował jeden ze stojących opodal żołnierzy. - Ci żądni krwi hitlerowcy wyrżną wszystkich do nogi. Kobiety i dzieci nie dadzą rady niemieckim czołgom. - No, to co my tutaj robimy? - spytał ktoś inny. - Powinniśmy bić się tam, razem z nimi. Kolumna poczęła posuwać się z wolna. Janek, pełen uczucia gniewu i bezsilności, powrócił do pojazdu. Dołączył do swego pułku dopiero w Ankonie, gdzie natychmiast zameldował się dowódcy, pułkownikowi Rydlowi. - Moje gratulacje! Mam przyjemność poinformowania Pana, że został Pan awansowany do rangi porucznika - powiedział pułkownik Rydel w sposób bardzo formalny. Janek podziękował dowódcy, ale w trakcie poszukiwania kwatery stwierdził, że z powodu awansu nie odczuwał żadnej dumy. Znaczył dla niego bardzo niewiele w obliczu tragedii rozgrywającej się w Warszawie. Tymczasem Niemcy wycofywali się na północ. Za nimi postępował pułk Janka. Nadeszła prawie jesień, niosąca zimne deszcze i chłodniejszą pogodę; w tym czasie dotarli do Lombardii pełnej błotnistych pól i pokrytych gliną dróg. Pułk Janka został przesunięty dalej na wschód od miasta Catolica, gdzie na dwa miesiące przypisano ich do Brygady Piechoty Kanadyjskiej. Janek dzięki znajomości języka angielskiego otrzymał funkcję łącznika pomiędzy Polakami i Kanadyjczykami. Zaprzyjaźnił się z majorem Page, dowódcą batalionu tej Piechoty. Major, niski, krępy mężczyzna lat około czterdziestu był farmerem z Saskaczewan. Janek dowiedział się od niego bardzo wiele o Kanadzie. Przekonał się także, że major to człowiek gwałtowny. - Ten twój cholerny angielski brzmi jak chiński - skomentował kiedyś niezdarną próbę tłumaczenia w wykonaniu Janka. Lecz spostrzegłszy, że Polak poczuł się dotknięty, zaraz konflikt załagodził. - Przepraszam. Mój ojciec, Anglik, zawsze powtarzał, że to moja matka, Francuzka, ponosi winę za mój gwałtowny charakter. Pewnego dnia, gdy Janek czekał na majora w kwaterze batalionu, podszedł do niego wysoki kanadyjski sierżant. - Masz zapałki? - zapytał. Janek zapalił mu papierosa. Sierżant zaciągnął się głęboko, a następnie siadł na kamieniu obok Janka. - Skąd jesteś? - padło pytanie. - Z Polski. - O, Polak. Ja pochodzę z Toronto - powiedział wymawiając nazwę miasta "Tronna". - To masz daleko do domu. - Tak, i nie cierpię żołnierki. - A kto to lubi? Jesteś zawodowym żołnierzem? - Ja? Zawodowym żołnierzem? W cywilu pracowałem w fabryce. - Zostałeś poborowym, co? - spytał Janek. - Tak, do diabła. Dwa miesiące temu. Czy ty też dostałeś nakaz? - Nie, ja poszedłem na ochotnika - odpowiedział Janek i dodał: - W pewnym sensie. - Co to znaczy "w pewnym sensie"? - spytał zdziwiony Kanadyjczyk. - No, widzisz, ja musiałem zgłosić się na ochotnika. Musiałem to zrobić, bo inaczej ciągle jeszcze byłbym w obozie na Syberii. Zupełnie pusty wyraz twarzy Kanadyjczyka dał Jankowi do zrozumienia, że ten nie ma pojęcia, o czym mówi. Ponieważ Janek nie miał ochoty opowiadać o przeszłości, rozstali się po wymienieniu jeszcze kilku grzecznościowych uwag. Zima przyniosła śnieg, który spadł na faliste wzgórza i szerokie doliny, pokrywając brzydotę śladów wojny. Wrogie armie, oddzielone od siebie szerokością rzeki Senio, skryły się w okopach i czekały. Z wyjątkiem sporadycznych potyczek patrolowych front zalegały cisza i spokój. Tylko polskie oddziały niecierpliwiły się i okazywały wyraźny niepokój. Wszyscy Polacy zdawali sobie sprawę z faktu, że ich kraj został pochłonięty przez Rosjan. I wszyscy wiedzieli, co to dla nich oznacza. - Wystarczy, że Rosjanie postawią stopę na ziemi sąsiada, a pozostaną tam na zawsze, chyba żeby istniała jakaś przeważająca siła, zdolna się im przeciwstawić - powiedział kapitan Kalas do Janka. - Wielka Brytania lub Ameryka zgłoszą chwilowy sprzeciw, a potem zaakceptują aktualny stan rzeczy i zgodzą się na to, by Polska pozostała pod kontrolą Rosji. Po wojnie w Polsce pozostanie parę dywizji Armii Czerwonej. Dla pewności, żeby Polacy nie odważyli się obalić rządu komunistycznego. - To bardzo prawdopodobne - zgodził się Janek. - Ale co my mamy robić? - Z tego, co widzę, są dwie drogi stojące dla nas otworem - stwierdził kapitan. - Możemy powrócić do Polski na warunkach rządu komunistycznego lub też wcale tam nie wracać. Przez całą noc z jednej z polskich baterii dochodził śpiew starej polskiej pieśni: Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród Nie damy pogrześć mowy. (...) Tak nam dopomóż Bóg, tak nam dopomóż Bóg. Janek udał się na długi spacer i usiłował podjąć decyzję, gdzie ma pójść i co z sobą zrobić. Ii Korpus Polski, stanowiący prawe skrzydło Viii Armii Brytyjskiej, spychał Niemców coraz bardziej na północ wzdłuż linii wybrzeża Adriatyku. Siły niemieckie, złożone z weteranów wielu bitew, nie wycofywały się ani łatwo, ani z ochotą. Wykorzystując każdą górę, każde wzgórze, rzekę czy potok stawiały godny podziwu opór. Niemcy palili i wysadzali w powietrze każde napotkane na ich drodze miasto, wieś czy dom. Podkładając miny, zastawiając pułapki i sidła, zniszczyli kilometry dróg i torów. Zabijali każdego podejrzanego o współpracę z partyzantami. Pewnego dnia Janek przejeżdżał przez okolicę szczególnie mocno zdewastowaną na skutek działań wojennych. Podążając za pułkiem chwilowo bez przydziału zadania, z większą niż zazwyczaj uwagą przyglądał się mijanemu krajobrazowi. Widział zgliszcza usytuowanych przy drodze domów, zdechłe muły, krowy i inne zwierzęta domowe, z których jedne leżały w rowach, inne na drodze, przejechane przez pojazdy wojskowe. Manewrował dżipem w taki sposób, by jak najzręczniej wymijać ogromne kratery i dziury wyryte w ziemi przez bomby artyleryjskie i lotnicze. Było mu bardzo ciężko na sercu. "Dlaczego - myślał po raz tysięczny - ludzie niszczą rzeczy, których zbudowanie zajęło im tyle czasu i wysiłku? Jakie złe moce kryją się za zniszczeniami? Dlaczego, przede wszystkim, narażają na straszliwe cierpienia dzieci, kobiety i ludzi starych? Jak długo trzeba będzie odbudowywać ruiny, by ci, którzy przeżyją, mieli dach nad głową? Mam nadzieję, że nasz dom w Zamoszu uniknął takiego losu". Bieg myśli przerwał mu widok samotnej kobiety siedzącej tak blisko drogi, iż musiał gwałtownie skręcić w bok, by na nią nie najechać. Zatrzymał dżipa i podszedł do niej. Odziana w tradycyjną czerń siedziała na małym stołku z nisko zwieszoną głową. Wydawało się, że jest czymś bardzo zajęta i dopiero po chwili zwróciła uwagę na obecność Janka. Za plecami kobiety znajdowały się ruiny domu. Powietrze wypełniał kwaśny i przyprawiający o wymioty smród spalonego mięsa. Kilka metrów dalej leżały resztki dwóch do połowy zwęglonych krów. Nad ich rozprutymi brzuchami kłębiły się roje much. Janek ruszył w stronę ruin domostwa. Zanim do nich dotarł, spostrzegł jakiś przedmiot wystający pośród zwaliska. Podchodząc bliżej z przerażeniem stwierdził, że była to stopka małego dziecka. Zdusił w sobie odruch natychmiastowej ucieczki; pomyślał, że nie może go tak po prostu zostawić. Znalazł metalowy pręt i zaczął pracę. Odkopanie ciała nie zajęło mu dużo czasu; była to mała dziewczynka, niewiele mniejsza od jego siostry Helenki. Obok niej leżały dwie lalki, które wyciągnął z popiołów. Uniósł ciało dziewczynki i położył je delikatnie na pobliskiej trawie. Szukał dalej i wkrótce znalazł, zagrzebane w zgliszczach, ciała mężczyzny, kobiety i około dwuletniego dziecka. Wszystkie częściowo zwęglone. - Cała rodzina - szepnął - cała rodzina oprócz jednej, starej kobiety. Stwierdził, że dom został zniszczony przez pociski artyleryjskie. Ci, którzy nie zostali zabici przez odłamki, spłonęli żywcem. Ciała wydobyte z ruin ułożył na trawie jedno obok drugiego. Stał tam dłuższą chwilę bez ruchu, patrząc na nie. Nie płakał; był zbyt wstrząśnięty. Potem powrócił do kobiety, która cały czas siedziała na stołku. - Signora - rzekł ochrypłym głosem, dotykając lekko jej ramienia. Poczuł jak drży i jak tłumi w sobie łkanie. Z wielkim wysiłkiem uniosła głowę i spojrzała na Janka. Po raz pierwszy zobaczył jej twarz, pełną bruzd i zmarszczek. Jej wypełnione łzami oczy wyrażały tyle smutku, że na ich widok nie mógł powstrzymać płaczu. - Tutti sono morti - szepnęła ochryple. Janek znał włoski na tyle, że zrozumiał, co kobieta powiedziała. - Tak, wszyscy nie żyją - powtórzył za nią. Bardzo chciał w jakiś sposób pocieszyć kobietę, powiedzieć jej coś, co by ją podtrzymało, ale nie znajdował odpowiednich słów. Ujął jej starą rękę, próbując przekazać własną intencję za pomocą dotyku. Ręka była szorstka i pokryta odciskami od ciężkiej roboty. Wyobraził sobie przez chwilę, że jest w Zamoszu i trzyma rękę swojej babki. Delikatnie podniósł rękę kobiety i pocałował ją z uczuciem. Potem podniósł się i szedł w stronę dżipa. Nagle potknął się o coś i schylił się, by zobaczyć, co to jest. Odgarnął popiół i kurz i spostrzegł prosty, drewniany krucyfiks z metalową figurą Chrystusa przymocowaną do niego za pomocą trzech zwykłych gwoździ. Domyślając się, że krzyż należy do rodziny nieszczęsnej kobiety, zawrócił z zamiarem zwrócenia go jej. - Weź go. Chcę, żebyś go zabrał ze sobą. Proszę, młody człowieku, weź go. - Ale, signora, on należy do pani, więc... - Noś go ze sobą - przerwała mu, a potem dodała: - Zabierz go do swojego domu, synu, bo mój dom... - ręką wskazała w kierunku ruin. "Mój dom? - pomyślał Janek. - Ciekawe..." lecz był zbyt zmęczony i zmartwiony, by dokończyć myśl. Powolnym, ciężkim krokiem starego człowieka skierował się w stronę dżipa. Rozdział Xvii Pułkownik miał na sobie wspaniały mundur udekorowany wieloma odznaczeniami. Mówił bardzo konkretnie. Przed jego biurkiem siedziało dziesięciu oficerów w różnych rangach: trzech majorów, czterech kapitanów i trzech poruczników. Sądząc po dystynkcjach na rękawach, oficerowie należeli do różnych dywizji i brygad, składających się na Ii Korpus Wojska Polskiego: V Dywizji Wileńskiej, Brygady Pancernej, Oddziałów Artylerii, Dywizji Karpackiej... - Panowie, będę mówił krótko - powiedział pułkownik. - Celem naszego zebrania jest wybór kuriera do Polski. Jak wiecie, nasz kraj znajduje się znów pod okupacją, tym razem pod okupacją sowieckiej Armii Czerwonej. We wschodniej Polsce tysiące naszych partyzantów walczy przeciwko nowemu okupantowi. Nie wiemy, jak dalej potoczy się rozwój wypadków, lecz chcemy być przygotowani na wsparcie walczących w każdy dostępny nam sposób. Zaistniała natychmiastowa potrzeba dostarczenia partyzantom w Polsce pieniędzy na zakup broni, żywności i ubrań. Jak najpilniej należy tam również przesłać kilka ważnych dokumentów. - A kto im sprzeda broń? - przerwał obcesowo jeden z kapitanów. - Kapitanie, pieniądz rządzi. Jak przyjdzie co do czego, zrobią to sami Rosjanie. Powracając do tematu... Oprócz pieniędzy przesyłamy zakodowaną listę zdrajców, którzy przedostali się do oddziałów partyzanckich. Trzeba z nimi skończyć, zanim będzie za późno. Pułkownik siedział przez chwilę, nic nie mówiąc, po czym podjął apel. - Kurier, którego wyślemy, musi przede wszystkim znać wschodnią Polskę. Musi być fizycznie sprawny, silny, inteligentny, znać białoruski, a nade wszystko musi być uczciwy i lojalny. - Chciałbym kogoś takiego poznać - rzucił uwagę jeden z majorów. - Skąd go wziąć! W całej Drugiej nie ma takiego typa... - dodał ktoś inny. Nie dokończył zdania. Stalowo-zimne spojrzenie pułkownika uciszyło go. - To nie jest temat do żartów na waszym poziomie, panowie. Żarty są tu nie na miejscu - zagrzmiał. - Chciałbym, abyście się teraz zastanowili. Na pewno ktoś taki znajduje się wśród waszych ludzi. Wydawało się, że było wielu takich, którzy spełniają niemal wszystkie oczekiwania. Jednakże po dokładniejszym rozpatrzeniu kandydatur okazało się, że żaden nie posiadał pełnego przygotowania do wypełnienia zadania: niektórzy nie znali białoruskiego, inni nie znali terenu, jeszcze inni odpowiadali wymogom, lecz nie wzbudzali zaufania. - Janek Tabor - zabrzmiał triumfujący baryton wysokiego majora z oddziału artylerii. - On spełnia wszystkie wymagania - ciągnął. - Jeszcze coś, czego pan nie wymienił, pułkowniku. - A co to takiego? - zapytał pułkownik. - Janek pochodzi z mokradeł, gdzie obecnie znajduje się najwięcej partyzantów. - Wezwijcie go, majorze - rozkazał pułkownik. Dwa tygodnie później dwuosobowy samolot z Jankiem na pokładzie opuścił lotnisko w Bari w południowych Włoszech i skierował się w stronę Europy Środkowej. Janek, znany teraz jako "Lis", ubrany był w buty do kolan, ciepłą, grubą koszulę, jaką noszą drwale, szare płócienne spodnie i krótką, ciężką, wełnianą kurtkę. Rosyjska futrzana czapa dopełniała strój. Wyglądał w nim jak białoruski chłop. W wewnętrznej kieszeni kurtki miał dokumenty osobiste i kilka zaświadczeń po polsku i po rosyjsku, stwierdzających, że "Wasyl Kulik, urodzony w Bostyniu, jest obywatelem Białoruskiej Republiki Socjalistycznej". Przesyłka, którą miał dostarczyć, zawinięta została w ceratę i zręcznie ukryta w fałdach jego grubej kurtki. Jankowi nie udało się porozumieć z siedzącym przed nim pilotem. Wszystkim, co zdołał z niego wydobyć, było: "tak" i "nie". Zamykając oczy zastanawiał się nad wydarzeniami, które miały miejsce w ciągu ostatnich tygodni. Przypomniało mu się, jak został wezwany do kwatery pułkownika i początkowo miał wątpliwości, czy podjąć się wykonania proponowanej mu misji. Gdy prośba nie poskutkowała, pułkownik zmienił ją w rozkaz. Lecz już wówczas Janek był zdecydowany na wyjazd. Okazja zobaczenia ukochanych mokradeł i uzyskania informacji, co się stało z ojcem, zbyt kusiła, by ją mógł odrzucić. Nie chciał jednak pokazać pułkownikowi, że bardzo mu na tym zależy. Wybiegał myślami ku misji, jaką miał spełnić. Powiedziano mu, że ma dotrzeć do Bostynia i czekać w jedynej restauracji w mieście na człowieka ze strony partyzantów, który ma go zaprowadzić do "Wilka", komendanta oddziału partyzanckiego. - Jeśli nie uda ci się skontaktować z "Wilkiem", oddaj przesyłkę "Brzozie". Pamiętaj, nikomu tylko "Wilkowi" lub "Brzozie". Zostaniesz zrzucony na terenie Karpat. To najdalej położone miejsce, gdzie nasz samolot może dolecieć. - Jak cię złapią, koniec z tobą. Albo się wtedy zastrzel, albo będą cię torturowali, a potem... dostaniesz kulę w łeb. Janek, wspominając złowieszcze słowa, usiłował za wszelką cenę zachować spokój. Myślami błądził wokół swojej wioski, mokradeł, Wojska Polskiego, rodziny, obozu ciężkich robót na Syberii, a następnie znów wokół wioski. "Niedługo znowu ujrzę Zamosze" - myślał, wzdychając. Jego obawy jakoś rozwiały się i nagle poczuł się szczęśliwy. "Wkrótce znów znajdę się na polskiej ziemi... po pięciu długich latach". - Gotów? - usłyszał wołanie pilota i polecenie: - Skacz! Janek, skacząc w rozpościerającą się poniżej chmurę, wpadł w bezdenną ciemność. Opary cumulusa natychmiast przemoczyły go do suchej nitki. Chwytając oddech pociągnął za sznurek zaworu i doznał uczucia ulgi, gdy poczuł szarpnięcie otwierającego się spadochronu. Opadał powoli, spoglądając w dół z nadzieją, że dojrzy miejsce lądowania. Przed sobą widział tylko ciemność. Kwietniowy deszcz chłodził jego rozgorączkowaną twarz. Janek począł drżeć bez opanowania. Nagle jego stopy dotknęły czegoś miękkiego i bardzo mokrego. Z przerażeniem rozpoznał, koronę drzewa. Zaczął rozpaczliwie kopać nogami, by nie dopuścić, aby jego stopy ugrzęzły w gałęziach, lecz poczuł tylko powietrze pod sobą i w chwilę później spadł na ziemię. Począł się toczyć po zboczu, uderzył w coś twardego i stracił przytomność. Gdy przyszedł do siebie, nastał już ciepły, słoneczny poranek. Leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami i usiłował zebrać myśli. Odtwarzał w pamięci wydarzenia z zeszłej nocy aż do momentu, gdy przerażony, począł się przesuwać ponad koronami drzew. "Mój spadochron" - nagle przypomniał sobie. Skoczył na równe nogi, lecz ból w głowie i w lewym ramieniu sprawił, że natychmiast wrócił do pozycji leżącej. "Dzięki Bogu za tę grubą, futrzaną czapę" - wyszeptał, dotykając bolącego miejsca na głowie. Rozglądając się wokoło spostrzegł, że wylądował na stromym zboczu góry, zaledwie o kilka metrów od zagajnika. Obmacał kurtkę i doznał uczucia ulgi. Przesyłka była na miejscu. Znalazł niewielkie zagłębienie, gdzie pod gałęziami i kamieniami ukrył spadochron. Uporawszy się z doraźnymi kłopotami, poczuł ponownie przypływ fali niepokoju. "Spokojnie, człowieku, spokojnie" - powtarzał sobie. "Usiądź na tej skale i zastanów się, pomyśl..." Rozejrzał się dookoła, tym razem powoli i uważnie. Okolica wydała mu się lekko pagórkowata. "Pewnie jestem na Pogórzu Karpackim" - rozumował. Bujna trawa sugerowała, że jest uprawiana dla krów i owiec a, wobec tego, niedaleko musi znajdować się osada. Począł iść wzdłuż ścieżki, która prowadziła prosto w położoną poniżej dolinę. Ścieżka wiła się, omijając występy skalne i przypadkowe kępy drzew. Dzień stawał się coraz jaśniejszy i cieplejszy. Po obu stronach ścieżki łąkę pokrywały polne kwiaty. Janek czuł się podniesiony na duchu, wdychając świeże, górskie powietrze i napawając oczy kolorami łąki, nieledwie zapomniawszy, dlaczego się tu znajduje. Nagle spoza występu skalnego rozległ się odgłos ciężkich kroków. Janek padł na ziemię i leżał bez ruchu, pocąc się ze strachu. Hałas zanikł i Janek usłyszał rżenie konia. Wyjrzał zza skały i ze śmiechem skoczył na równe nogi. Kilka kroków za skałą znajdował się niski, siwy koń o grubych, zdeformowanych ciężką pracą nogach i kościach zwierzęcia pociągowego. Koń, usłyszawszy kroki Janka, na chwilę podniósł łeb, a następnie upewniwszy się, że nie grozi mu niebezpieczeństwo, powrócił do skubania trawy. Janek, odpędzając muchy, poklepał zwierzę po grzywie i grzbiecie. Jakby w podzięce za jego dobroć, koń machnął ogonem i zarżał. Zbocze góry było teraz znacznie łagodniejsze i gdy Janek na nowo ruszył w drogę, wkrótce znalazł się w szerokiej dolinie. Przecinał ją strumień, którego woda sięgała mu zaledwie do kolan. Po jego drugiej stronie, w odległości około pół kilometra, dostrzegł wioskę. Wkrótce ścieżka przekształciła się w wąską, wyboistą drogę, prowadzącą do wsi. Koła wyżłobiły w niej wąskie koleiny. Niedaleko przed sobą Janek dostrzegł dwa wozy ciągnięte przez konie. Znowu przypomniało mu się Zamosze i minione wiosny. Podszedł do stojącej wśród lip przydrożnej kapliczki, zrobionej z drewna i przykrytej trójkątnym, także drewnianym daszkiem. Znajdowała się w niej niezdarnie ociosana figura Matki Boskiej. Powierzchnia rzeźby obrobiona była za pomocą siekiery i prostego hebla. Lecz głowa Madonny została wyrzeźbiona nożem, a wyrazowi Jej twarzy poświęcono wiele uwagi. Jankowi jawiła się jako twarz smutku, zamyślenia i cierpienia. Z oczami utkwionymi w figurę usiadł na drewnianej ławce i poczuł ten sam smutek we własnym sercu. Rzeźbiarz, zapewne nieświadomie, odzwierciedlił cierpienie swojego narodu tratowanego poprzez wieki całe przez najeżdżających konno Turków i Tatarów, a ostatnio przez niemieckie i rosyjskie czołgi. Janek poczuł głęboko zakorzenioną wspólnotę ze swoim narodem, którego symbolem była Madonna, ta Smutna Królowa Polski. W oddali słychać było poszczekiwanie psów, a z kominów unosił się dym. Jankowi wydawało się, że wieś wita go w ten sposób. Ani się obejrzał, jak szedł wzdłuż jedynej we wsi drogi. Kobiety pracowały w niewielkich ogródkach, dzieci bawiły się na drewnianych chodnikach. Mężczyźni powozili wozami ciągnionymi przez konie lub szli drogą. Nikt nie zwracał uwagi na młodego człowieka samotnie zmierzającego przed siebie. Wojna ciągle jeszcze trwała i wielu obcych przechodziło ostatnio tą drogą; partyzanci wracali do domu, porzuciwszy kryjówki w górach; zniewoleni robotnicy pojmani przez Niemców i wyzwoleni przez Armię Czerwoną powracali do swoich wsi; mężczyźni, kobiety i dzieci poszukiwali zaginionych krewnych. Nikt, nawet przejeżdżający obok konwój Armii Czerwonej, nie zwrócił uwagi na pojawienie się Janka. Miał zatem nadzieję, iż dotrze wreszcie do jakiejś stacji kolejowej, a stamtąd pociągiem do Warszawy. Później zamierzał skręcić na wschód i, również pociągiem, udać się w stronę Pińska. Tymczasem był mocno spragniony i głodny. Sięgnął do koszuli i wyjął trochę polskich pieniędzy, które dostał w Bari. W następnej wiosce, lub raczej w tym, co z niej pozostało, znajdowało się zaledwie kilkoro ludzi. Byli tak zajęci odbudowywaniem zniszczonych domów, że kiedy Janek próbował wszcząć z nimi rozmowę, nie odpowiadali na pytania. Szedł więc dalej. Mieszkańcy wiosek, których spotkał, nosili na sobie piętno cierpień wojennych. Ubrani w łachmany, mieli blade, niedożywione twarze i wyglądali na wycieńczonych. Bose, półnagie dzieci, z krzywicznymi nogami i rozdętymi brzuchami smutno spoglądały na nieznanego przechodnia. Niektóre z nich, silniejsze lub może lepiej odżywione, bawiły się chlapiąc w kałużach pozostałych po niedawnych, wiosennych deszczach. Ich szczebiot zachwycił Janka, bo prawie zapomniał już mowę bawiących się polskich dzieci. Mimo wzrastającego uczucia głodu szedł uporczywie, pozostawiając z tyłu wioski i sadyby. Droga, sądząc po położeniu słońca, prowadziła w pożądanym kierunku, na północ. Jego cień wydłużał się w miarę upływu czasu; robiło się też coraz zimniej. Janek czuł się obolały ze zmęczenia, a także na skutek potłuczenia podczas skoku spadochronowego. Niezmiennie jednak podążał dalej przez następne dwie godziny. Zamiast pól, po obu stronach drogi znajdował się teraz brzozowy las, pozbawiony jakichkolwiek śladów ludzkich domostw i życia. Zmierzch przeistoczył się w ciemność. Niebo zachmurzyło się i musiał wytężać wzrok, by móc iść po ledwo widocznych śladach kolein. Gdy w pewnym momencie wyszedł zza jednego z licznych zakrętów, poprzez konary drzew spostrzegł na lewo niewyraźne światło. Migotało nieprzerwanie, jakby ktoś się nim stale bawił. Janek zszedł z drogi i zagłębił się w las, zmierzając w stronę światła. Potykając się o korzenie i pnie szedł po miękkim, wilgotnym leśnym poszyciu, aż poczuł pod stopami twardszy grunt. Wydawało mu się, że jest na jakiejś wąskiej i wyboistej drodze. Wkrótce usłyszał szczekanie psa. Zwolnił, nasłuchując i wypatrując oznak niebezpieczeństwa. Wydawało się, że wokół panuje spokój. Wszedłszy na polanę, ujrzał dom, stojący przed nim w odległości około 50 metrów. Była to odosobniona, zbudowana z bierwion chałupa. Brak stodoły i stajni wskazywał, iż jest to leśniczówka, a nie wiejska zagroda. Ogromny pies na łańcuchu pilnował jedynych drzwi wiodących do domu. Nagle, ku przerażeniu Janka, jego szczekanie przerodziło się we wściekłe ujadanie. Osłupiały, zatrzymał się w nikłym świetle rzucanym przez słabo oświetlone okno. Drzwi rozwarły się gwałtownie i z wnętrza wyszedł mężczyzna mierząc w Janka z karabinu. - Ktoś ty taki? - zapytał. - Podróżny. - Idź precz! Nie potrzebujemy tu podróżnych. Odejdź stąd, bo będę strzelał! - Ja... ja... pomyślałem, że może mógłbym kupić u pana coś do jedzenia. - Do jedzenia? Zwariowałeś, czy co? Nie mamy jedzenia! Idź stąd! - powtórzył mężczyzna. Janek powrócił na drogę. Najważniejsza rzecz, powtarzał sobie, to trzymać się drogi na północ. Prędzej czy później doprowadzi go ona do jakiegoś większego miasta lub na stację kolejową. W międzyczasie postanowił trochę odpocząć. Wkrótce nadejdzie ranek i - myślał - znowu zrobi się ciepło. Usiadł na trawie i zastanawiał się, co ma dalej począć. Mimo krańcowego zmęczenia i niemożności znalezienia lokum, był zadowolony z rozwoju wypadków. Przynajmniej na razie. Przecież - rozważał - żyje i idzie do domu. Czyż nie znajdował się już w gorszych opałach? Czyż nie miał przy sobie wystarczająco dużo polskich i rosyjskich pieniędzy? `nv Rozdział Xvii (cd.) Potrzebował natomiast jakiegoś środka transportu. To było najważniejsze, jeśli naprawdę chciał wkrótce dotrzeć do Zamosza. Koń? Może powinien spróbować kupić konia? Widział trochę ludzi na koniach mijających go po w drodze. Jednakże, po namyśle, zrezygnował z tego pomysłu. Koń, choć niezawodny, był jednak zbyt powolny. Nie, to musi być coś szybszego, ale co? Zesztywniały, podniósł się i na nowo ruszył w drogę. Słońce wyłoniło się zza wzgórz i spostrzegł wiejską zagrodę. W obawie przed przyjęciem takim jak uprzednio krążył wokół, chcąc wejść raczej do stodoły niż do domu. Natknął się na ujadającego szczeniaka. Pogłaskał zwierzaka i pies zaraz złagodniał. Janek wśliznął się do stodoły, gdzie w sąsieku, tak jak się spodziewał, było mnóstwo złożonego siana. Wspiąwszy się na drabinę, którą znalazł w stodole, dostał się do sąsieka i, zaszywając się głęboko w sianie, prawie natychmiast zapadł w sen. Szczenię, pozostawione samo sobie, pociągnęło kilka razy nozdrzami i wyszło ze stodoły. Janek nie wiedział, jak długo spał, lecz obudziwszy się był zaskoczony na widok otaczającej go ciemności. "Czy to ciągle noc?" - zastanawiał się. Jego uszy wyłowiły głos porykującego bydła wracającego do domu i przytłumione odległością głosy ludzkie. Musiał być wieczór, pora dojenia krów. Może powinien poczekać trochę, aż wszystko się uspokoi i potem dopiero ruszyć dalej? Przymknął oczy i leżał spokojnie dłuższą chwilę. Był ciągle jednak tak zmęczony, że ponownie zasnął. Tym razem obudziło go pianie koguta, dźwięk, którego już od dawna nie słyszał. Hałas dochodził z dołu. "No, cóż - pomyślał - tam, gdzie jest kogut, muszą być i kury". Zszedł z drabiny, zapalił zapałkę i zaczął przeszukiwać stodołę. Znalezienie w kącie zbitego w gromadkę stadka kur nie zajęło mu dużo czasu. Rozpędził je pośród gdakania i znalazł to, czego szukał - jajka. Był spragniony i głodny, a co mogło być na to lepszego niż świeże jajka? Po posiłku, poczuwszy się znacznie bardziej pokrzepiony, opuścił zagrodę najciszej jak mógł i o brzasku słońca dotarł do głównej drogi. W świetle wstającego poranka dostrzegł drogowskaz: Katowice 25 km. - Acha! - wykrzyknął z satysfakcją - więc idę w dobrym kierunku. Przed nocą powinienem się znaleźć na miejscu. Wczesne rano zastało go w małej wiosce, liczącej około 40 domostw. Mimo uczty ze świeżych jaj, czuł się nadal głodny. Przeklinał włoskich przełożonych, że nie wyposażyli go w racje żywnościowe. Zaoszczędziłoby mu to wielu kłopotów i, co ważniejsze, byłoby znacznie bezpieczniejsze. Wtem przypomniał sobie ostatnie słowa młodego majora: "Musisz jakoś wyżyć z roli". Janek pomyślał, że major naprawdę niewiele wiedział, jak zdewastowana była rola, o której mówił i jak głodni byli na niej ludzie. Zatrzymał się przy pierwszym domu, gdzie wychodząca z obory stara, ubrana na czarno kobieta niosła duże wiadro mleka. - Dzień dobry, matko - Janek ukłonił jej się w tradycyjny, zamoszański sposób, którym zwykle wita się starsze kobiety. - Dzień dobry - odpowiedziała, nie zwalniając kroku. - Mógłbym kupić od was trochę mleka, matko? - Nie mam mleka na sprzedaż. - Dobrze wam zapłacę. - Pieniędzmi się nie napiję, nie? - Zapłacę wam podwójnie. Potrójnie - szedł obok niej, czując się coraz bardziej zdesperowany. - Potrójnie, mówisz? - Tak, tak! - Poczekaj! - rozkazała. - I trochę chleba! - wykrzyknął za nią. Minęło sporo czasu, zanim pojawiła się na nowo, lecz oczekiwanie opłacało się, ponieważ kobieta trzymała w ręku butelkę mleka i słusznej wielkości bochenek chleba. Janek zapłacił jej złotówkami i dorzucił jeszcze parę groszy. Minął wioskę i, znalazłszy wygodne miejsce na skraju drogi, usiadł i zaczął jeść. Chleb był czerstwy i kwaśny w smaku, ale za to mleko... "Ciągle jeszcze ciepłe od krowy" - pomyślał, opróżniając butelkę i wrzucając ją do rowu. Do Katowic dotarł o zachodzie słońca. Było to miasto rozległe, na poły zburzone. Każdą ulicę i wszystkie skwery, które mijał, zapełniały rosyjskie pojazdy wojskowe i piechota. Niektórzy żołnierze, ubrani w długie, podarte płaszcze koloru błota, z karabinami niedbale przewieszonymi przez ramię śpiewali ulubioną "Katiuszę". Jankowi przywiodła ona na myśl wspomnienie pierwszych sowieckich oddziałów widzianych w Zamoszu. Szybko zapadała ciemność, więc począł się zaraz rozglądać za stacją kolejową. Zatrzymał paru przechodniów, pytając o drogę i po pół godzinie znalazł się na dużym dworcu zatłoczonym ludźmi, którzy mimo końca kwietnia ubrani byli w ciężkie, sfatygowane palta. Wielu z nich, przeważnie kobiety, dźwigało najróżniejsze torby i worki. Inni nieśli mięso owinięte w lniane płótno, a dwaj mężczyźni dźwigali na plecach worki z mąką. Janek spoglądał im w twarze; niemal wszystkie były blade, niektóre poorane zmarszczkami, wszystkie ze śladami doznanego głodu i nędzy. Tu i ówdzie Janek zauważył zielone mundury żołnierzy Armii Ludowej. Ich chude, blade twarze i obszarpane mundury też świadczyły o latach biedy. Niektórzy nosili opatrunki, inni szli o kulach, przenosząc się z jednego końca dworca na drugi. Janek zauważył także dwóch milicjantów, którzy stali przy wejściu na stację, wyposażeni w karabiny maszynowe produkcji rosyjskiej. Odsunął się od nich najdalej jak mógł i, znalazłszy dla siebie trochę miejsca, przysiadł na chwilę. Musiał obmyślić plan spełnienia powierzonej mu misji. Słyszał muzykę radiową, dochodzącą z głośnika umieszczonego na zewnątrz dworca. Monotonną pieśń ludową przerwały wiadomości dnia. Poprzez hałas tłumu Janek usiłował przysłuchiwać się komunikatom. "Zwycięska Armia Czerwona wraz z Polską Armią Ludową dotarły do Berlina. Toczą się obecnie zażarte boje o ostatnie skrawki hitlerowskiej ziemi. Gniazdo Hitlera znajduje się pod nieustającym obstrzałem. Na Zachodzie Siły Sprzymierzone posuwają się powoli, bardzo powoli do przodu. Chcą doprowadzić do całkowitego wykrwawienia się Armii Czerwonej". "Nawet gdyby Amerykanie i Anglicy posuwali się szybciej - pomyślał Janek z goryczą - dla Polski, wyzwolonej przez Rosjan, jest już i tak za późno". Wreszcie nadjechał długo oczekiwany pociąg. Tłum rzucił się w jego kierunku całą masą. Po zaciętej przepychance, przy częstym używaniu łokci, Janek zdołał znaleźć miejsce na drewnianej ławce w wagonie, ściśnięty między dwoma chłopkami. Jedna z nich miała między nogami worek ziemniaków i przytrzymywała go obu rękami, jakby w środku znajdowały się diamenty. Druga, szczuplejsza i mniejsza, trzymała na kolanach ogromny kawał surowego, świńskiego mięsa, zawinięty w wielką chustę. Krew przeciekła przez materiał i poplamiła lewą nogawkę spodni Janka. - Matko - Janek zwrócił się do kobiety - czy moglibyście... - nie udało mu się dokończyć zdania. - O, tak. Dziękuję ci, młody człowieku - przemówiła śpiewnym akcentem. - Od razu wiedziałam, że dobry z ciebie chłopak i że mi pomożesz. Mówiąc to złożyła mięso na kolanach Janka. Głęboko wzdychając, przymknęła oczy i zaczęła udawać, że śpi. Janek zauważył, że koniec sznurka, którym było obwiązane mięso, jest mocno zaciśnięty na jej lewej ręce. "Chce, żebym jej trzymał tę przeklętą padlinę, ale jednocześnie za grosz mi nie wierzy" - pomyślał, wzruszając ramionami. Wagon zapakowany był po brzegi. Ludzie, ściśnięci, stali w korytarzach i przedziałach lub siedzieli na podłodze. Tylko niewielu szczęśliwców korzystało z ławek. Wokół znajdowało się mnóstwo pakunków; leżały na półkach, pod i pomiędzy ławkami i na korytarzach, ułożone w sterty sięgające aż do porozbijanych okien. Mimo braku szyb w wagonie było gorąco, duszno i, ku zaskoczeniu Janka, nadzwyczaj cicho. Doszedł więc do wniosku, że wszyscy ci nieszczęśliwcy są zbyt wycieńczeni, by prowadzić jakiekolwiek rozmowy. Pociąg posuwał się powoli przystając na każdej stacji. Sapał i szarpał, jakby był również zmęczony. Janek wyliczył, że będzie wyjątkowym szczęściarzem, jeżeli przy tej prędkości uda mu się dotrzeć do Warszawy koło południa dnia następnego. Pragnął niezmiernie zobaczyć okolicę, ale nie było sposobu, by mógł przecisnąć się do okna. Ciągle jeszcze było ciemno, więc przymknął oczy i próbował zasnąć. Czuł się nieszczególnie i niewygodnie w swoich przesączonych świńską krwią spodniach, ale na szczęście dla niego, po trzech godzinach jazdy, kobieta z mięsem wysiadła, uwalniając go od niefortunnego ładunku. Jej miejsce zajęła mała, około dziesięcioletnia dziewczynka, dając mu odrobinę więcej miejsca. Wkrótce też Janek zapadł w sen. Nie wiedział, jak długo spał. Gdy otworzył oczy, tuż przed nim stał wysoki mężczyzna w mundurze z trzema gwiazdkami na ramionach. Z obu jego stron tkwili dwaj żołnierze. - Dokumenty - warknął wielki kapitan. - Jesteście Białorusinem? - spytał z podejrzliwością, przyglądając się Janka papierom. - Tak - odpowiedział Janek słabym głosem. - A co robicie tutaj... w tym pociągu? - Jadę do domu, towarzyszu. - Skąd? - Z przymusowego obozu pracy w Niemczech, kapitanie - odpowiedział i zaraz dodał pospiesznie: - Papier w tej sprawie jest razem ze wszystkimi dokumentami. Poszukajcie go sami, jest po rosyjsku. Kapitan, po powtórnym rzuceniu okiem na dokumenty Janka i rozważeniu przez chwilę podanej mu informacji, oddał mu papiery i wyszedł. "Udało się" - westchnął Janek, ocierając pot z czoła. Pociąg, po wielu męczących przystankach i manewrach, późnym popołudniem dotarł w końcu do Warszawy. Po wyjściu z wagonu Janek postępował powoli razem z tłumem opuszczającym wagony. Nigdy dotąd nie był w Warszawie. Michał Tabor, jego ojciec, nie musiał jeździć do stolicy. Zresztą, koszt i odległość nie zezwalały przeciętnemu chłopu z mokradeł znad Prypeci na takie wycieczki, nie mówiąc już o zabraniu z sobą syna. Wiedza Janka o Warszawie pochodziła z książek i opowiadań tych, którzy mieli środki na odbywanie podróży. Wyobrażał więc sobie stolicę jako ogromne i kipiące życiem miejsce. Ale na powitanie zobaczył ciągnące się bez końca zwały gruzu i pogorzeliska. Widział wcześniej Foggia i Rimini, zbombardowane miasta we Włoszech, gdzie zrujnowane były całe ulice. Lecz tutaj ujrzał miasto, liczące przed wojną około miliona mieszkańców, zupełnie i w całości zdewastowane przez działania wojenne. Stał więc oszołomiony i nie wiedział, co dalej począć. Po chwili powrócił na stację lub też, dokładniej, na plac, który pośród gruzów służył za dworzec. Znalazł nieopodal na wpół spaloną belkę i, zmęczony, przysiadł na niej. Nagle ktoś delikatnie dotknął jego ramienia. Odwrócił głowę i spostrzegł stojącego przed sobą ponad trzydziestoletniego mężczyznę ze zmierzwionymi, zaniedbanymi włosami. Ubranie miał równie niechlujne i postrzępione, jak ubrania większości ludzi spotkanych do tej pory. Nagle zdał sobie sprawę, że mężczyzna nosi na sobie księżą sutannę. Jego koloratka, oryginalnie biała, miała teraz kolor ciemnobrązowy. - W którą stronę ma pan zamiar się udać? - Janek usłyszał pytanie księdza, zadane zmęczonym głosem. - Na Wschód. - O, ja także - a potem dodał: - To znaczy, o ile będziemy mieli szczęście. - Nie rozumiem. - Pociąg może dziś wyruszyć na Wschód lub nie. Poza tym, jest pełen sowieckich żołnierzy. No cóż, będziemy musieli czekać i nie tracić nadziei. Ksiądz siedział dłuższą chwilę w milczeniu. Potem spostrzegł dociekliwy wzrok Janka, bezustannie penetrujący ruiny. - Nic nie ocalało - powiedział. - Ale... to niemożliwe! - wykrzyknął Janek poruszony. - Domyślam się, że nie było tu pana podczas powstania. A następnie, nie czekając na jego odpowiedź, ciągnął. - Zginęło 250 tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. A nasi sprzymierzeńcy - tu jego oczy skierowały się w stronę grupy sowieckich żołnierzy zbliżających się do stacji - stacjonowali po drugiej stronie Wisły. Jego głos był pełen gniewu i goryczy. - Jak mogło do tego dojść? - spytał Janek. - Miasto powstało przeciwko Niemcom. Walczyliśmy przez pięć tygodni, mając nadzieję na pomoc ze strony Rosjan. Ale jedyne, co od nich usłyszeliśmy, to słowa radiowej propagandy. Nie do uwierzenia, jak oni opowiadali światu, jakoby awanturniczy Polacy rozpoczęli powstanie przeciwko słusznemu stanowisku Sowietów. Ksiądz, ciężko dysząc, zamilkł na chwilę, po czym cichym głosem ciągnął. - Oni chcieli, abyśmy wszyscy wyginęli. Niemcy, po ewakuacji tych, którzy przeżyli i zabraniu ich do obozów pracy, wysadzali dynamitem budynek po budynku. To wszystko, co z nich pozostało. Po chwili dłuższego milczenia Janek i ksiądz postanowili pójść na przechadzkę. Weszli na wąską ścieżkę, która niegdyś była ulicą. Obecnie prowadziła donikąd. Ludzie, okutani w grube, zabrudzone ubrania, usuwali z drogi ciężkie cementowe bloki, przenosząc je z jednego miejsca na drugie. - Co oni robią? - zapytał Janek, zwracając się do współtowarzysza. - Budują schrony, a właściwie jaskinie. Proszę spojrzeć tutaj - wskazał na prawo. Janek spostrzegł parę prowizorycznych chatynek. Niektóre nie posiadały drzwi ani okien, wejścia do innych wykonano z worków. Mężczyźni, kobiety i dzieci z determinacją i stoickim wyrazem twarzy pracowali, nie zwracając uwagi na przechodniów. - Ci przetrwają - stwierdził ksiądz. - Tak ksiądz sądzi? - Z pewnością, tak jak każde wcześniejsze pokolenie Polaków. - Ale niech ksiądz spojrzy! - wykrzyknął Janek. - Proszę się rozejrzeć wokoło! Jego rozmówca pozostawał jednak nieugięty i w pełni przekonany o słuszności swego stwierdzenia. - Wiele lat przetrwaliśmy pod Turkami i Tatarami, Niemcami i Rosjanami... i na pewno wytrwamy pod Sowietami - Janek śledził silną, na wskroś polską twarz swego rozmówcy, gdy tamten wypowiadał słowa. Ksiądz na nowo podjął monolog. - Wie pan, Niemcy usiłowali zniszczyć nas jako naród przez długich pięć lat. Byli od tego specjalistami, bardzo dobrymi specjalistami. Używali osiągnięć współczesnej technologii i udało im się wymordować sześć milionów naszych: za pomocą kul, w krematoriach, w obozach, przy ciężkich niewolniczych robotach... i, oczywiście, w ten sposób - powiódł ręką ponad ruinami Warszawy. Przerwał, jakby zabrakło mu powietrza, a potem dodał: - A mimo to nie udało im się! Nie udało im się zabić w nas ducha i wiary. O, ale i tego próbowali dopiąć, a jakże! Dziewięćdziesiąt procent polskich księży nie żyje, zginęło tysiące nauczycieli i profesorów. Ale i to się na nic nie zdało. Proszę popatrzeć na tych nieszczęśników, odbudowujących schronienia dla siebie. W niedzielę przybędzie tu ksiądz, by odprawić mszę świętą. Pozostałości tych cementowych płyt staną się ołtarzem. Ja wiem, już to wcześniej robiłem. - Czy Rosjanie i polscy komuniści zgodzą się na te msze? - spytał Janek. - Zgodzą się? Również będą starali się jak najbardziej w nich przeszkodzić, ale podobnie jak Niemcom, nie uda im się. Posłuchaj mnie, młody człowieku. Nie bój się utraty wszystkiego, lecz strzeż swego ducha i trzymaj się swojej wiary. Rozmowę przerwał im nagły gwizd i hałas nadjeżdżającego pociągu. - Lepiej wracajmy - powiedział ksiądz. - Mam się tu z kimś spotkać. On jest także księdzem i będzie pracował w naszej diecezji. Zaledwie kilka tygodni temu powrócił z Zachodu... zdaje mi się, że z Anglii. - Tak? - wykrzyknął Janek. - Przyjemny z niego człowiek - gadał dalej ksiądz. - Wolałby mieszkać w Anglii, ale mówił mi, że tutaj jest bardziej potrzebny. Gdy zbliżyli się do "stacji", Janek spostrzegł wysoką, tęgą postać machającą do nich z kłębiącego się tłumu. - Księże Stefanie! - mocny, męski głos przedarł się poprzez hałas. - Księże Stefanie! - głos zabrzmiał powtórnie i mężczyzna począł iść w ich kierunku. Wtem, spostrzegłszy, że ksiądz jest w towarzystwie, zatrzymał się. - Och, nie jest ksiądz sam - powiedział cichszym tonem. Janek spojrzał na niego osłupiały. Był to ksiądz Kowalski, proboszcz z Zamosza. Wyglądał na starszego i potężniejszego, ale był to bez wątpienia ten sam ksiądz, którego kasztana kilka lat temu wyratował. Ksiądz Kowalski także popatrzył na Janka. Potem zwrócił się do niego: - Ja ciebie skądś znam, młodzieńcze, ale... - Zamosze. - Zamosze! - wykrzyknął ksiądz Kowalski, aż ksiądz Stefan podskoczył. - Janek! - Ksiądz Kowalski! Padli sobie w objęcia, niepomni niczego wokół nich. Upłynęło sporo czasu, zanim księdzu Stefanowi udało się ich rozdzielić i poprowadzić do pociągu. - Widać z tego - powiedział uśmiechając się ksiądz Stefan - że się znacie. - Znamy się? Co za pytanie! - wykrzyknął ksiądz Kowalski. - Oto mój najlepszy ministrant, proszę księdza. - Były ministrant - poprawił się z uśmiechem. - Uratował mojego konia, dokładnie mówiąc, kasztana... on... - Przygotujcie się do ataku - powiedział ksiądz Stefan, mrugając porozumiewawczo okiem. I rzeczywiście, musieli stoczyć ostrą walkę. Pół godziny zajęło im zdobycie miejsc w pociągu. Mimo iż mocno zabrudzone, księże koloratki pomogły im w tym trochę i w końcu wszyscy trzej znaleźli dla siebie miejsce w korytarzu. Godzinami rozmawiali o minionych latach. Janek opowiedział księdzu Kowalskiemu o sobie prawie wszystko, oczywiście zatajając misję. Ksiądz Kowalski jak się okazało, spędził prawie dwa lata w sowieckich więzieniach. "Spowiadałem - mówił do Janka - wszystkich tych, którzy mnie o to prosili. Dowiedziawszy się, że jestem księdzem, wielu więźniów, łącznie z rosyjskimi, prosiło mnie, abym był ich spowiednikiem. Jednakże nie wszyscy. Niektórzy mówili mi, że skoro jestem sługą bożym, to powinienem móc uczynić cud i sprawić, żeby mogli wyjść z więzienia". - A dlaczego wrócił ksiądz do Polski? - spytał Janek. - Jestem tutaj bardziej potrzebny niż w Anglii. Wkrótce znowu rozegra się tu batalia, batalia o dusze w naszym narodzie. Bo nowy porządek jest tu ustanowiony w sprzeczności z duszą człowieka... - Sowieci będą dążyli do zabicia w nas ducha, wspomnicie moje słowa - wtrącił się do rozmowy ksiądz Stefan. - A ty, Janku, dlaczego wróciłeś? - zapytał przypatrując mu się ksiądz Kowalski. - Żeby... żeby odnaleźć ojca. - Ach, tak? Mam nadzieję, że ci się to uda. Pociąg dojechał do stacji w Białymstoku. - Powodzenia i szczęścia! - wołali do Janka księża, wysiadając z pociągu. "Potrzeba mi dużo szczęścia" - myślał Janek, spoglądając na pozostałych pasażerów, głównie sowieckich żołnierzy. W swoich wyświechtanych i znoszonych paltotach wyglądali na bardzo znużonych. Niektórzy, ciągle jeszcze w bandażach, spoglądali smutno przez okna wagonu. Ich twarze nosiły piętno lat ciężkich walk i niedostatku. Krok za krokiem bili wroga, początkowo wypędzając go z własnego kraju, potem spychając aż po Berlin. Teraz wracali do domu, lecz tam oczekiwały na nich ruiny ich własnych wsi i miast oraz głód w kołchozach. Niektórzy z nich mogli skończyć na Syberii. Janek myślał, że może powinien ich nienawidzić za to, co wyrządzili jemu, jego rodzinie i tysiącom niewinnych ludzi. Ale wiedział dokładnie, na czym polega sowiecki system, bo sam go doświadczył. Widział wyraźnie jak w Związku Sowieckim traktowano nie tylko więźniów, ale także własnych obywateli. Mimo iż miał po temu wystarczająco wiele powodów, jakoś trudno było mu czuć do tych ludzi nienawiść; oni sami byli ofiarami zbrodniczego systemu. Następnego dnia rano pociąg dojechał do Pińska. Janek wysiadł i stanął oniemiały na peronie. Okolicę przylegającą do dworca wypełniały ruiny. Pamiętał, że przed wojną zamieszkiwali ją Żydzi i rozpościerała się wokół terenu miejskiego targu, na który obaj z ojcem tak często przyjeżdżali. A teraz, jak wzrokiem sięgnąć, pozostały szkielety wypalonych domów i zawalone gruzami ulice. Na szczęście inne dzielnice Pińska ocalały, więc po chwili wahania Janek zagłębił się w miasto. Po drodze natknął się na garstkę ludzi apatycznych i pozbawionych chęci do życia. Nigdzie nie było widać śladów odbudowy zniszczonych miejsc. Doszedł do wniosku, że Pińsk przypominał jedno wielkie cmentarzysko. Ponieważ miejscem jego przeznaczenia był Bostyń, postanowił bez zwłoki udać się właśnie tam. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Pińsk, ruszył w drogę, mając nadzieję, iż dotrze na miejsce przed końcem dnia. Kawałek udało mu się podjechać na wozie powożonym przez starego, brodatego chłopa. Chłop, widząc uniesioną rękę Janka, zatrzymał wóz i spojrzał na niego przychylnie. - Dokąd to? - melodyjny, białoruski akcent zabrzmiał przyjemnie i przyjaźnie. - Do domu... do Bostynia - odparł Janek. - To dobrze, że masz dom. Nie tak jak tam - chłop machnął batem w kierunku Pińska. - To jesteś z Bostynia, co? - zapytał. - Niezupełnie z Bostynia. Z Zamosza, wioski położonej nieco dalej. - Z Zamosza? - ton głosu chłopa zmienił się. - Mówisz z Zamosza?... Znałem tę wioskę, a jakże, znałem ją. Janka zaniepokoiło słowo "znałem", ale nic nie powiedział. Wiejska droga nie zmieniła się wcale od czasu, gdy po raz ostatni Janek jechał nią z ojcem. Ciągle była wąska i piaszczysta, pełna kałuż, które ochlapywały nogi siwka aż po pęciny. Po obu jej stronach ciągnęły się płaskie, piaszczyste pola, a za nimi, jak wzrokiem sięgnąć, rozpościerały się samotne mokradła. Tu i ówdzie widać było chłopa orzącego pole. Skiby świeżej ziemi obsiadały stada hałaśliwych wron. Kilku innych chłopów siało rękami żyto, zupełnie jak przed wojną. Dalej, ponad mokradłami widać było chmary ptaków kołujących nad torfowymi wysepkami w poszukiwaniu schronienia na noc. Oczy Janka wypełniły się łzami. Pełnymi płucami wdychał słodko-kwaśny zapach tak często wspominanych bagnisk. On sam stanowił ich nieodłączną część. Przebywając na przepastnej Syberii i na pustyni nieprzerwanie i z utęsknieniem oczekiwał nadejścia tej chwili. Przebiegał wzrokiem piaszczyste pola, liściaste zagajniki i mokradła. Chłop na wozie potrząsnął Janka za ramię. Od dłuższego czasu zadawał mu ciągle to samo pytanie, próbując przywieść go na powrót do rzeczywistości. - Gdzie byłeś w czasie wojny? - W Niemczech - odparł Janek ocierając oczy. - Na robotach? - Tak. - Wielu innym też tak przyszło - mówił chłop - ale niewielu powróciło... jak do tej pory - dodał. - Macie dobrego konia - powiedział Janek, zmieniając temat. - A tak, niezły - zgodził się chłop. Po czym, jakby po namyśle dodał: - Mam szczęście, że w ogóle mam konia. Niewiele koni ocalało. Przejeżdżali przez znaną Jankowi wieś. Większa jej część była wypalona. Nieliczni chłopi w obszarpanych ubraniach grzebali w zgliszczach. Niektórzy używali łopat, inni robili to gołymi rękami w nadziei znalezienia czegoś, co ciągle jeszcze może okazać się przydatne. Jeszcze inni stali zanurzeni po kostki w popiołach, spoglądając pustym wzrokiem na coś, co kiedyś było ich domem. Dzieci, nie myte i półnagie, siedziały bez ruchu na wpółzwęglonych kłodach, myśląc pewnie o jeszcze jednej nocy, którą przyjdzie im spędzić bez dachu nad głową. "One też zostały bezdomne i wykorzenione - pomyślał Janek ze smutkiem. - Kto ponosi odpowiedzialność za nieszczęście tych ludzi... i tych dzieci?" - Żołnierze i partyzanci - powiedział chłop, jakby odczytując myśli Janka. Cały czas byli tu żołnierze i partyzanci: polscy, rosyjscy, białoruscy, nawet żydowscy. Napadali na nasze wioski jak sępy, stale szukając tego samego - jedzenia. A po ogonach deptali im, jak psy myśliwskie, żołnierze armii okupanta; Niemcy szukali partyzantów i zagrabiali nasz chleb, Rosjanie gonili Niemców i też odbierali nam ostatni jego kawałek. Palili i zabijali siebie wzajemnie i nas. My, Białoruscy, zabijaliśmy Niemców, czasami Polaków i Białoruskich. Zrobił przerwę dla nabrania oddechu. - Spalili nasze domy i skradli jedzenie. Czyją stronę mieliśmy wziąć? Kogo popierać? Nikomu nie można było wierzyć, nawet swoim. A teraz? Myślisz, że to koniec? Ci przeklęci Ruscy zabierają nam ziemię - naszą ziemię, słyszysz? Tych parę bruzd... zabierają nam ją. Mówią, że tak będzie dla nas lepiej. Lepiej? Jak może być lepiej? Kocham moją ziemię, tych parę marnych mórg, kocham każdą jej piędź, tak jak wszyscy inni. A teraz Sowieci zabierają nam ją. Łączą nasze małe poletka do kupy i nazywają to kołchozem. Dziecko, mówię ci chłopcze, dziecko może im powiedzieć, że chłop bez własnego kawałka ziemi nie jest już chłopem. Tfu! - splunął z pogardą. - Dlaczego nie jest już chłopem? - spytał Janek. - Bo... bo - chłop wyraźnie poszukiwał właściwego słowa. - Jego godność... - podpowiedział Janek, próbując mu pomóc. - Tak, właśnie, godność! - wykrzyknął chłop. - Kołchozy zniszczą godność chłopa. A zabijanie? Ciągle jeszcze trwa, mówię ci - pochylił się ku Jankowi. - Nie dalej jak dwa dni temu polscy partyzanci przyszli do Bostynia i zabili sowieckiego komisarza. Będzie z tego jeszcze więcej kłopotów, chłopcze, oj, będzie. Machnął batem w kierunku mokradeł. - Te bagna, młody człowieku, te bagna są czerwone od krwi mężczyzn, kobiet i dzieci. Tak, czerwone... Tfu! - splunął ponownie. Gdy późnym popołudniem dotarli do Bostynia, Janek z trudnością rozpoznał miasto. Nie było w nim domów, które pamiętał. Ulice nosiły inne nazwy. Głosy, które słyszał, były odmienne. Spodziewał się, że Polacy będą mówili po polsku, Żydzi - po żydowsku. Tymczasem słyszał wyłącznie białoruski i rosyjski. Poszedł na miejsce, gdzie dawniej stała jego szkoła. Teraz już jej tam nie było. Kościół katolicki ciągle znajdował się na swoim miejscu, lecz przeistoczono go w magazyn. Największym zmianom uległ środek miasta. Zniknął główny plac, a wraz z nim wszystkie żydowskie sklepy. Przepadł także stary ratusz. Janek wędrował tu i tam. Był umówiony na spotkanie w restauracji po drugiej stronie miasta. Zwrócił uwagę, że na ulicach było bardzo niewielu ludzi i, ku własnej uldze, nie widział wśród nich znajomych. Mężczyźni i kobiety chodzili z zamkniętymi, ponurymi twarzami, pozbawionymi uśmiechu. Co spowodowało, że to miasto, niegdyś pełne wigoru, stało się tak pozbawione życia? Czy był to brak sklepów, czy zanik ruchu i hałasu, czynionego kiedyś przez żydowskich handlarzy? Gdzie oni się wszyscy podziali? Przed wojną wszędzie było ich pełno, poubieranych w długie, czarne chałaty, z pejsami, kipiących życiem, gestykulujących, pełnych zadowolenia płynącego z nieustannego targowania się o ceny. Niektórzy z nich chodzili nawet ubrani podług ostatniej mody i wydawało się, że toczone rozmowy przepełniał humor, jakby wszystko, co robili, było samą radością. Janek widział teraz wyraźnie, że to właśnie Żydzi dodawali wówczas miastu rozmachu i kolorytu. Postanowił pójść na miejski cmentarz. Chciał pomodlić się i pobyć trochę przy grobie matki. Usiłował utrzymywać się w przekonaniu, że cmentarz nie zmienił się jak reszta Bostynia. Znajdował się on na wschodnim krańcu miasta. Poniżej cmentarza biegła droga do Zamosza. Chodząc do szkoły, Janek mijał cmentarz dwa razy dziennie. Teraz dotarł do miejsca, gdzie powinny znajdować się groby. Cmentarza tam jednak nie było. Na jego miejscu znajdowały się poustawiane w rzędach rosyjskie czołgi. Większość z nich znaczyły ślady przebytych bitew; miały porozbijane wieże, postrzępione gąsienice, dziury, wgniecenia. Janek stał oniemiały. Przed wojną cmentarz był podzielony na dwie części: większą - chrześcijańską, z krzyżami i mniejszą - żydowską, z umieszczonymi na grobach gwiazdami Dawida. Teraz nic nie istniało. "Czy to możliwe, abym był w złym miejscu?" - Janek zadawał pytanie samemu sobie. Uważnie obserwował ulicę, poszukując kogoś, kogo mógłby zapytać o cmentarz. Nikt się nie pojawiał. Czekał jeszcze dłuższą chwilę, aż dostrzegł starą, przygarbioną kobietę, która, podpierając się laską, szła powoli błotnistą ulicą. Miała przynajmniej 80 lat. Podszedł do niej i przywitał ją po białorusku. Odpowiedziała po polsku. Zapytał, co się stało z cmentarzem. Kobieta podniosła zmęczony wzrok na Janka i powiedziała: - Cmentarza już nie ma. - Jak to nie ma? A gdzie jest? - Wszystko przepadło, chłopcze, wszystko - zatoczyła ręką szerokie koło. "Wszystko" - powtórzył Janek bezgłośnie. "Wszystko oznacza, że może nie być naszego domu, ani wioski". Poczuł w sercu ciężar i ogarniającą go bezsilność. Nagle zapragnął usiąść na pierwszej lepszej kłodzie drzewa i zapłakać. "Nie wolno mi się poddawać - pomyślał. - Muszę wypełnić misję; muszę wykonać powierzone mi zadanie". Zostawił kobietę i pospieszył w kierunku restauracji. Nie wiedział, w jaki sposób ma dojść do zaplanowanego spotkania. Wszystko, co mu powiedziano, było poleceniem pójścia do jedynej restauracji w Bostyniu i czekania tam na kontakt. Ma usłyszeć słowa hasła: "Brzozy już kwitną", i odpowiedzieć: "Tak, liście brzóz są już zielone". Janek dobrze pamiętał restaurację sprzed wojny. Był w niej wiele razy. We wnętrzu przy dwóch długich stołach siedziało kilka osób, przeważnie chłopi, głośno zajadający zupę. W kątach znajdowały się trzy mniejsze stoliki. Dwa z nich były zajęte, więc Janek, rozglądając się dyskretnie, usiadł przy trzecim. Młoda kelnerka bez zamówienia przyniosła mu dużą miskę zupy z kapusty, łyżkę i jedną grubą kromkę czarnego chleba. Nie padło przy tym żadne słowo. Janek spróbował zupy. Była ostra i bardzo gorąca. Po wielu dniach przymierania głodem, przystąpił ochoczo do jedzenia. Po chwili miska była pusta i Janek nie miałby nic przeciwko następnej. Lecz nie wiedząc, czy jest tu w zwyczaju prosić o dokładkę, wolał nie zwracać na siebie uwagi. Począł obserwować ludzi i przysłuchiwać się rozmowom. Docierały do niego fragmenty mówionych po białorusku zdań. Dyskutowano nad problemami dnia codziennego: zbiorami, krowami itd. Młoda kelnerka stała obok kuchennego blatu. Janek zwrócił uwagę, że jej oczy często były zwrócone w jego stronę. Była wysoką, szczupłą dziewczyną z masą jasnych, rozpuszczonych na ramiona włosów. Miała na sobie pełną, marszczoną kwiecistą spódnicę i białą, płócienną bluzkę. W kącie, również przy niewielkim stoliku siedział mężczyzna. Podobnie jak inni jadł zupę z kapusty. Lecz, odmiennie niż chłopi, ubrany był w stary, pomięty, miejski, zbyt obszerny na niego garnitur. Na głowie miał duży kapelusz w stylu gangsterskim, którego nawet nie zdjął do posiłku. Należał do tych mężczyzn, których wieku niepodobna odgadnąć. Mógł mieć zarówno czterdzieści pięć jak i sześćdziesiąt lat, ale jego czarne, czujne oczy, choć spoglądające smutno, należały do człowieka młodego. Spoglądał na Janka tak często, że ten czuł się nieswojo. Mężczyzna skończył posiłek, lecz nie miał zamiaru wychodzić. Czy był spodziewanym łącznikiem, czy też oficerem policji? Potok myśli przerwało Jankowi nadejście kelnerki, która chciała zebrać naczynia. Wydawało się, że posprzątanie stołu zabiera jej nadzwyczaj dużo czasu. Gdy znalazła się pomiędzy mężczyzną w odległym kącie a Jankiem, ten, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał jej szept: - Brzozy już kwitną. - Tak, liście brzóz są już zielone - wyszeptał drżącym głosem. Rozprostował nogi pod stołem i udawał, że odpoczywa. Kątem oka zauważył wchodzącego do restauracji starca. Niósł duży kosz pełen surowej kapusty. Mrucząc pod nosem, przeszedł przez część jadalną gospody i zniknął w kuchni. Pewnie kolejny konspirator - pomyślał. Kelnerka powróciła po chwili i nachylając się nad jego stolikiem, by zamienić popielniczki, szepnęła: - Przyjdź tu jutro wieczorem. O dziewiątej. Odeszła od stolika i skierowała się do kuchni. Janek podniósł się i wyszedł. Minął plac pełen czołgów i skierował się w stronę dobrze mu znanej drogi prowadzącej do Zamosza. Szedł szybko, przeskakując przez kałuże i często wpadając w błoto pozostałe po majowych deszczach. Mokradła, częściowo zanurzone w wodzie, powitały go kumkaniem żab i świergotem ptaków. Suchsze połacie ziemi, tworzące liczne wysepki, pokryte były soczystą trawą i młodymi krzewami. Po lewej stronie ciągnął się wąski pas piaszczystych pól, w większej części zaoranych i zasianych, a poza nimi rozpościerała się zielona ściana lasu. Janek doszedł do Zamosza, kiedy słońce stało wysoko na niebie, a kształty cieni przydrożnych drzew wskazywały, iż nadchodzi popołudnie. Wyszedłszy zza ostatniego zakrętu, zatrzymał się. Podobnie jak Warszawa, Pińsk i Bostyń, Zamosze nie istniało. Chałupy, zbudowane głównie z bierwion, wypaliły się do cna. Jak we śnie Janek począł wędrować wzdłuż czegoś, co niegdyś było jedyną drogą we wsi. Musiał mijać potłuczone szkło, zwały pociemniałych od dymu ubrań, przeskakiwać przez wpółspalone kłody i poskręcane rury. Uczucie ogromnej straty opanowało jego serce. Zwolnił kroku, jakby obawiając się iść dalej i myślał: "Może chociaż mój dom się uratował. Stał na wzgórzu, z dala od drogi, może..." Jednakże skręcając w stronę pola prowadzącego do domu spostrzegł, że było to tylko jego pobożne życzenie. Z całego domu pozostały zgliszcza. Stał przez dłuższy czas ze stopami zanurzonymi po kostki w błocie i popiele. Oczyma wodził po resztkach sprzętów, które ciągle mógł rozpoznać. Ujrzał zniszczony stół kuchenny, dębową ławę, zardzewiałe żelazne drzwi od pieca, poskręcane łyżki i widelce. Obok sterty gruzów, pod warstwą brudnej wody leżały potłuczone naczynia, resztki ubrań i jakieś żelastwo. Z wolna podszedł do ławy i usiadł na niej. Stanowiła część pełnej ładu i porządku kuchni babki. Rozglądając się wokoło, spostrzegł coś czerwonego wystającego z gruzów. Po wyciągnięciu okazało się, że trzymał w ręku jeden z czerwonych butów Marysi. Przypomniał sobie, że często płakała na Syberii, ponieważ w ferworze pakowania, tuż po dokonaniu aresztowania całej rodziny, zdołała zabrać tylko jeden z jej ulubionych kozaczków. Odwrócił głowę i łzy popłynęły mu po policzkach. Ileż to razy na Syberii, na pustyni w Iraku i na polach bitewnych we Włoszech marzył o powrocie do domu? W marzeniach dom zawsze jawił mu się taki, jakim go widział po raz ostatni; mały, głęboko osiadły w ziemi, otoczony kwiatami. Teraz spoglądał na miejsce, które niegdyś było sadem; drzewa, wydarte z ziemi z korzeniami, leżały w nieładzie jak polegli w bitwie żołnierze. Wiele wycierpiał na Syberii i w kamieniołomach Turkiestanu, lecz wówczas zawsze miał nadzieję, że jeśli przeżyje, będzie mógł powrócić do Zamosza... do domu, do rodziny i do ulubionych mokradeł. Był bardzo samotny na pustyniach Iranu i Iraku, lecz w chwilach, gdy upał i lotne piaski czyniły jego życie prawie nie do zniesienia, czepiał się nadziei, że pewnego dnia, jakimś sposobem, znowu ujrzy swój dom. A teraz? Teraz nadzieja ta legła w gruzach, razem ze wszystkim, co posiadała i czciła jego rodzina. Gdy siedział tak na ławie, jego smutek przerodził się w rosnący gniew, skierowany przeciwko tym, którzy - poprzez złą wolę lub z czystej nienawiści - zamiast budować, postanowili burzyć. Przeciwko siłom zła, które sprzysięgły się w wykorzenianiu, głodzeniu i niszczeniu niewinnych ludzi. Wszelkimi dostępnymi sposobami musi walczyć przeciwko nim. Jeśli partyzanci przyjmą go, pozostanie z nimi. Chce wywrzeć zemstę na tych, którzy są odpowiedzialni za zabicie jego nadziei i zamordowanie najbliższych. Musi działać! Pokrzepiony na duchu wstał i po raz ostatni spojrzał na ruiny tego, co niegdyś było jego domem. Wznosząc do góry głowę ujrzał czarno-białego bociana, zataczającego niewielkie kręgi ponad zrujnowaną stodołą. Bocian, jakby czekając na niego, zniżył lot i dał się słyszeć jego znajomy klekot. Zabrzmiał smutno, jakby ptak także się na coś uskarżał. Po wykonaniu jeszcze kilku okrążeń, bocian rozłożył ogromne skrzydła i odleciał na zachód. Janek począł iść w kierunku ulubionego miejsca z widokiem na mokradła, gdzie siadywał całymi godzinami, marząc i rozmyślając. Odnalazł swój kamień i usiadł na nim. Wieczorne mgły schodziły już na bagniska, tak samo jak dawno, dawno temu. Janek słyszał to samo rechotanie żab, lecz myślał, że jednak nie jest ono takie, jak przedtem. Nie usłyszy już głosu babki, wołającej go na kolację. Nie usłyszy śmiechu Helenki i Marysi, dochodzącego z domu lub z ogrodu. Nie ujrzy pochylonej postaci dziadka, wędrującego od ula do ula i rozmawiającego z pszczołami, jakby były istotami ludzkimi. Zamiast tego, tuż za nim rozpościerały się zgliszcza jego wioski i domu rodzinnego. Tysiące kilometrów stąd, z syberyjskiej wiecznej zmarzliny sterczały na wpół pogrzebane i smagane zimnymi, północnymi wiatrami trumny jego dziadków. A jego siostry, podobnie jak tysiące innych Polaków walczyły o przeżycie w obcych krajach. Chciało mu się krzyczeć z żalu i szarpać na kawałki tych, którzy narazili ich na takie cierpienia. Jego pełen udręki płacz rozległ się szerokim echem po trzęsawiskach. Kiedy już nie mógł płakać i podniósł się z kamienia, naraz posłyszał tuż za sobą kroki. Zerwał się na równe nogi, gotowy do obrony. W mroku dojrzał naprzeciwko siebie wysokiego, lekko przygarbionego mężczyznę. Ten, widząc Janka przygotowanego do walki, w przyjazny sposób podniósł do góry rękę. - Bardzo przepraszam za takie najście, ale... - przemówił przerywanym, rosyjskim akcentem - ale siedzicie na moim kamieniu. - Na waszym kamieniu? - zapytał Janek również po rosyjsku. Mężczyzna roześmiał się głośno. - "Na moim kamieniu" to tylko takie wyrażenie. Często tu przychodzę i rozmyślam. A potem dodał prędko: - Mieszkam tutaj - skinął ręką w kierunku miejsca, gdzie dawniej znajdowała się karczma Szlomy. - Mieszkacie w karczmie Szlomy? - spytał Janek. Mężczyzna był wyraźnie zaskoczony. - Znaliście Szlomę? - wykrzyknął. - Tak. - Kim jesteście? - drżącym głosem spytał mężczyzna. Przysunął się bliżej Janka, który zauważył, że rozmówca z trudnością ciągnie za sobą prawą nogę. Światło księżyca oświetliło jego twarz i wydała się ona Jankowi znajoma. - Ruwa! - wykrzyknął. Mężczyzna chwycił Janka za poły kurtki i uważnie przyjrzał się jego twarzy. - Janek! - krzyknął z radością w głosie. - To nie do wiary! Nie wierzę, że to ty, Janek! A potem, jakby sobie coś przypomniawszy, powiedział: - Chodź! Chodź do mnie! To jedyne w całym Zamoszu miejsce z dachem nad głową. Roześmieli się i serdecznie uścisnęli sobie ręce. Ruwa zaprowadził Janka do gospody swego ojca. Nawet ze znacznej odległości Janek widział, że podobnie jak pozostałe budynki we wsi, karczma uległa spaleniu. Ocalały jednak jej ceglane ściany. Właściwie całe zachodnie skrzydło gospody pozostało nienaruszone i teraz służyło Ruwie za dom: jednoizbowe schronienie z piecem na drewno, ławą do spania i koślawym krzesłem. Ruwa postawił na piecu garnek i stwierdził, że ciągle jeszcze ma wystarczająco dużo herbaty, by poczęstować nią przyjaciela. Gorący napój i ciepło spowodowały, iż Janek poczuł się senny. Ruwa spoglądał na niego z ciekawością, malującą się na jego twarzy. - Chciałbyś wiedzieć, co się ze mną działo, co, Ruwa? - spytał Janek. - No, pewnie. Jasne, że tak. Janek miał dylemat, ponieważ nie mógł mu wyznać całej prawdy o sobie, ale rozmawiał przecież z przyjacielem i nie chciał go okłamywać. - Ruwa - powiedział z namysłem. - Ruwa, przyjacielu, daruj mi, ale nie mogę ci o sobie opowiedzieć nic więcej ponad to, że moi dziadkowie nie żyją, siostry znajdują się w obcych krajach, ojciec zaginął, a ja... ja wkrótce wyjadę stąd, z naszej wioski. I nie dlatego, że tego chcę, ale dlatego, że muszę. Zanim wyjadę, muszę załatwić parę spraw. Są one dla mnie bardzo ważne, Ruwa. Ruwa siedział bez ruchu, z uporem przyglądając się Jankowi. - Rozumiem - powiedział w końcu. - Obecnie nie należy rozmawiać o wielu sprawach, nawet między przyjaciółmi. Tak będzie lepiej dla nas obu. - A ty, Ruwa? Powiedz mi coś o sobie. Gdzie są twoi rodzice, siostry, Mosiek, Wasyl, Josif? Gdzie podziali się nasi koledzy z Bostynia... ta ślicznotka Róża Wolańska? Pamiętasz, ta mała, co nazywała mnie Napoleonem? Srul Rabinowicz, Dawid Kochen, te wszystkie chłopaki, którzy bronili mnie przed Białoruskimi? Janek zamilkł. Twarz Ruwy nagle wykrzywiona bólem pobladła jak papier. Wspomnienia jego były niewątpliwie straszne. Janek szybko dodał: - Ruwa! Nie musisz mi nic mówić. O niektórych sprawach może nie należy... Ruwa przerwał mu śmiertelnie poważnym głosem. - Był 28 czerwca 1941 roku. - Zrobił pauzę jakby dla nabrania siły, a potem ciągnął. - Tak, było to 28 czerwca 1941 roku, ciepłego i słonecznego ranka. Obudził nas ryk motorów. Na wpół ubrany wybiegłem na dwór. Na drogach wsi pełno było niemieckich czołgów, ciężarówek i piechoty. Usłyszałem wystrzały z karabinów maszynowych. Ludzie, krzycząc przeraźliwie, uciekali we wszystkie strony. Krzycząc! Ojciec wciągnął mnie z powrotem do domu. Przerażeni, modląc się i nie tracąc nadziei przesiedzieliśmy tak wszyscy aż do nocy. Z nadejściem nocy hałas trochę umilkł. Matka przygotowała jedzenie, ale nikt jakoś nie był głodny. - Moje siostry zaczęły płakać, potem matka, no i ja... bałem się, kiedy patrzyłem ojcu w oczy, szukając w nich cienia nadziei... Jego oczy były jednak pełne bólu... albo może smutku. Później, tej samej nocy, zobaczyliśmy nad Bostyniem czerwoną łunę, dobiegały do nas przytłumione odgłosy płaczu i... strzały... dużo strzałów z dział, karabinów, i wybuchy. Tej nocy prawie wcale nie spaliśmy. Następnego dnia w południe Niemcy, gestapo, wiesz, weszli do gospody. Walili w drzwi lufami karabinów, a potem wdarli się do środka. "Jesteście Żydami?!" - wrzeszczeli na nas. Bez czekania na odpowiedź naraz dwóch z nich dopadło do mnie. Jeden z nich przytrzymał mnie, a drugi ściągnął mi spodnie. "- Żydzi, nie ma wątpliwości." Roześmiali się z satysfakcją. To samo zrobili mojemu ojcu. Pozostali Niemcy trzymali matkę i siostry. "Jesteście pewni, że te kobiety są Żydówkami? - Nie wiem. Może tak, może nie... Żydówki mają inne dziury" - śmiali się, poszturchując wzajemnie. - Rozumieliśmy wszystko, bo jidisz jest podobny do niemieckiego. Ale, Jasiu, wolałbym tego wszystkiego nie rozumieć. Ruwa zamilkł na chwilę, a na jego twarz wystąpiły krople potu. - Nie wiem, jak dobrze pamiętasz mojego ojca, ale był on człowiekiem dobrym, nienawidzącym przemocy. Błagał ich, by nie robili dzieciom krzywdy. "Zastrzelcie mnie, jeśli musicie, ale darujcie życie dzieciom" - mówił. Zbili go straszliwie kolbami karabinów i nieprzytomnego zawlekli do ciężarówki. Potem, do tych ciężarówek zapakowali nas i rodzinę Mośka. Zawieźli nas na pole Kopii, niedaleko tych piaskowych wydm, jakiś kilometr od Bostynia. - Pole Kopii? Ten śmierdzący plac, gdzie grzebano zdechłe konie i psy? - Tak, dokładnie tam. - Wyładowali nas na tych wydmach - ciągnął Ruwa. - Widzieliśmy, jak ludzie kopią tam doły. Rozpoznałem niektórych. Jednym z nich był nasz znajomy, Wasyl. On też mnie rozpoznał. Popatrzył na mnie z przerażeniem w oczach. Dostał za to od Niemca kolbą po plecach. Jasiu, byłem pewien, że to już koniec ze mną. - Powinniśmy byli uciekać, wszyscy powinniśmy byli uciekać. Może przynajmniej niektórym z nas udałoby się zbiec. Ale ja nie mogłem biec. Moje nogi były jak sparaliżowane. Stałem więc i tyle. Po jakimś czasie Niemcy ustawili w szeregu grupę ludzi na krawędzi rowu. Z wyjątkiem wyraźnych, precyzyjnych, prawie nabożnych rozkazów niemieckich oficerów wszystko odbyło się w absolutnej ciszy. Żadna z ofiar nie płakała, nie uciekała, ani nie opierała się. Staliśmy jak skamieniali. Potem wybuchła kanonada. Widziałem, jak ludzkie ciała wpadały jedne za drugimi do tego straszliwego, długiego dołu, który stał się grobem wszystkich Żydów z Bostynia, Zamosza i innych okolicznych wiosek. Widziałem całą moją rodzinę wpadającą... wpadającą do tego wspólnego grobu. Jasiu! Ja... ja... - zamilkł, wstrząsany łkaniem. - Ruwa, Ruwa! - wzdychał Janek. Potem dali nam łopaty, rozkazując przykryć ciała ziemią - ciągnął Ruwa. - Miałem już wrzucić łopatę ziemi na dół, kiedy z przerażeniem spostrzegłem, że... że niektórzy z nich jeszcze żyli... Rozpoznałem Różę Wolańską - pytałeś o nią... a po jej lewej stronie leżała moja młodsza siostra... pamiętasz ją, była taka wesoła, pamiętasz? Była ranna, ale żyła. Patrzyła na mnie oczyma pełnymi wyrzutu... przenosząc wzrok ze mnie na łopatę, jakbym to ja był odpowiedzialny... Chciałem wołać na pluton egzekucyjny: "To dziecko to moja siostra... żyje jeszcze". Chciałem, żeby... żeby podeszli do dołu i strzelili... strzelili jeszcze raz - ale tym razem, by mierzyli lepiej... żeby lepiej wycelowali w moją siostrę... dobrze teraz celowali... ale w gardle miałem za sucho i oprócz nic nie znaczącego skrzeku nie wydobyłem z siebie słowa. Głos Ruwy załamał się w łkaniu. - Jasiu, to było zaledwie dziecko! Dziecko. Janek chciał, by jego przyjaciel przestał już opowiadać, ale udało mu się zaledwie wyszeptać: - Ruwa... - Potem ustawili naszą grupę w szereg, twarzą do wypełnionego do połowy dołu, tego samego, gdzie leżały ciała mojej rodziny. Jakaś kobieta modliła się. Ciągle jeszcze pamiętam jej głos. Stałem nad krawędzią tego dołu i... chciałem umrzeć, żeby połączyć się z rodziną, żeby być z nimi - załkał. - Stałem tak nad tym dołem, czekając na śmierć, prosząc o śmierć... uwierz mi, prosząc... Wtedy zabrzmiał rozkaz po niemiecku. Usłyszałem wystrzały, wiele strzałów, a potem poczułem, jakby moje serce i nogi eksplodowały... i spadałem... spadałem... Siedzieli w milczeniu. Janek wiedział, że nie należy teraz przerywać przyjacielowi. Ruwa spoglądał w czyste, rozgwieżdżone niebo. Potem, jakby budząc się z głębokiego snu, zwrócił się do Janka i ciągnął. - To Wasyl zakopywał resztę dołu, do którego wpadłem. Byłem ranny, ale żyłem. Tak się złożyło, że nasza grupa była ostatnią rozstrzeliwaną tego dnia. Jak Niemcy odeszli, Wasyl odkopał mnie i zabrał do swojego domu. Ruwa zamilkł i odwrócił wzrok. Potem dodał: - Wasyl powiedział, że nie było ciężko mnie odkopać. Dół był wypełniony ciałami aż po wierzch. Ruwa zwrócił się w kierunku Janka. - Żałuję, że to zrobił! A teraz popatrz na mnie, kulawego i spójrz tu - odpiął koszulę, ukazując dwie szramy po kulach, jedną po prawej, drugą po lewej stronie piersi. - I jestem sam - mówił drżącym głosem - sam na tym wielkim, okrutnym świecie. - Ja nie żyję tak naprawdę. Duża część mnie umarła razem z tamtymi. Niektórzy ludzie, Białoruscy i Ruscy, myślą, że zwariowałem. Nazywają mnie Głupi Żydek. Może to prawda, Jasiu. Może to prawda - i łzy potoczyły mu się po policzkach. - A co się stało z Wasylem? - Nie żyje. Przyłączył się do partyzanckiego oddziału, chyba ruskiego. Złapali ich tutaj, w Zamoszu. Wtedy, jak Niemcy palili wieś i zastrzelili twojego wujka Władysława, ciotkę, jej synową i jej dwuletnie dziecko. Wydaje mi się, że twój wuj chciał ukryć Wasyla. Zostali zastrzeleni przez żołnierzy Wehrmachtu. Nie przez gestapo, Janek, ale przez zwykłych, bogobojnych, niemieckich żołnierzy. Ale dlaczego dzieci, Janek? Powiedz mi, po co? Dlaczego zabijali małe dzieci? - Dlaczego zabijali dzieci? - zapytał Janek zdławionym głosem, wspominając dzieci Wojka, umierające jedno po drugim na Syberii. - Tak, po co dzieci? - powtórzył. Upłynęła dłuższa chwila, zanim mogli znów przemówić. - I co teraz, Ruwa? - spytał Janek, pierwszy odzyskawszy spokój. - Nie wiem. Myślę, że tu zostanę. Przynajmniej mogę pójść na miejsce, gdzie się dziś wieczorem spotkaliśmy i porozmawiać. - Porozmawiać? - Tak, porozmawiać z moją nieżyjącą rodziną i moimi zmarłymi przyjaciółmi. Bagna nie mają nic przeciwko słuchaniu oszalałego Żyda, Jasiu. Następnego dnia, o zachodzie słońca Janek opuścił dom Ruwy i podążył do Bostynia. Po raz ostatni objął wzrokiem swoją wieś i ukochane mokradła. Było jeszcze zbyt wcześnie na umówione spotkanie, więc wędrował ulicami miasta, bezskutecznie szukając budynków już nie istniejących. Właśnie podchodził do gospody, gdy spostrzegł tego samego mężczyznę w pogniecionym garniturze i gangsterskim kapeluszu, który był w restauracji poprzedniego wieczora. Oparty o ścianę budynku z naprzeciwka patrzył w niebo, obserwując przelatujące klucze gęsi. - Szpicel - pomyślał Janek, zlewając się zimnym potem. Zawrócił i szybko oddalił się od restauracji. Kątem oka zauważył, że mężczyzna wydawał się iść za nim. Skręcił nagle w wąską uliczkę, przeskoczył przez niski płot i ukrył się w zaroślach. Wkrótce potem mężczyzna zjawił się spoza rogu domu; biegł, rozglądając się gorączkowo. Janek przestraszył się. Bez wątpienia człowiek w garniturze śledził go i był to bardzo zły omen. Janek, czołgając się pomiędzy zaroślami i krążąc wokoło przez pół godziny, ponownie znalazł się przed restauracją. Zdziwiło go, że drzwi baru były zamknięte. Stał przed nimi, próbując postanowić, co ma teraz zrobić. - Hej! - usłyszał dziewczęcy głos. Zaskoczony, odwrócił się, usiłując spostrzec, kto go woła. - Hej! - usłyszał ponownie. Tym razem był pewien, że głos dochodzi z pobliskiego ogródka. Przysuwając się bliżej, usłyszał; - Psst... idź tą wąską ścieżką - szybko, zanim cię znowu zobaczy ten cholerny sowiecki szpieg. Idź ścieżką, ona poprowadzi cię przez ogród w zarośla. Szybko! Janek przeskoczył przez niską bramę i znalazł się w ogrodzie, gdzie kręta ścieżka zawiodła go do niewielkiego sadu, a dalej do leśnego zagajnika. W lesie zrobiło się dużo ciemniej i Janek zaczął się zastanawiać, czy uda mu się odnaleźć w nim dziewczynę. Wówczas spostrzegł jakąś sylwetkę, wyłaniającą się jak duch zza krzaka. Wojskowy trening nakazał mu zareagować natychmiast, padł więc na ziemię i potoczył się pod krzewy. - To ja! - wykrzyknęła dziewczyna. Janek, zawstydzony, podniósł się i obrzucił przewodniczkę uważnym spojrzeniem. Stała przed nim wysoka, szczupła dziewczyna ubrana w długie buty kawalerzysty, spodnie do konnej jazdy, krótką, grubą kurtkę i ciężką czapkę w stylu rosyjskim. Czapka, z długimi klapami na uszy zakrywała prawie całą jej twarz z wyjątkiem dużych, błyszczących oczu. Janek natychmiast rozpoznał, że nie jest to dziewczyna z restauracji. Tamta była znacznie niższa i starsza. Spoglądał na nią zaskoczony. - Mam na imię Zosia - powiedziała. Wyczuwając zakłopotanie Janka, dodała szybko: - Jestem z lasu. Janek odetchnął z ulgą i przedstawił się, potrząsając ręką Zosi. - Przysłano mnie, abym cię zabrała i zaprowadziła do oddziału - powiedziała Zosia, ruszając w drogę z zadziwiającą łatwością i prędkością. Po pół godzinie marszu w milczeniu wyszli z zarośli i dotarli na łąkę. Poprosiwszy Janka, by chwilę zaczekał, badawczo i przez dłuższy czas przyglądała się rozciągniętej przed nimi przestrzeni. Usatysfakcjonowana, podeszła do niego i skinęła, by dalej podążał za nią. Poczęli niemal biec. Janek czuł, że dziewczyna chciała jak najszybciej pozostawić za sobą łąkę. Z oczami utkwionymi w wysoką, zwinną sylwetkę musiał zdobyć się na duży wysiłek, by dotrzymać jej kroku. Teren stał się trudny. Zapadając często w bagniste wądoły, omijając kałuże i ogromne głazy, posuwali się znacznie wolniej. Zręczność dziewczyny była zadziwiająca. Wydawało się, że jest w stanie na czas przewidzieć każdą trudność, wyciągając Janka z bagna, zatrzymując go na moment przed upadkiem w zatokę pełną wody lub chroniąc przed wykłuciem oka przez ostre, sterczące gałęzie. Szli tak wiele godzin. Jankowi, który używał całej siły, by dotrzymać dziewczynie kroku, wydawało się, że trwa to całą wieczność. Na szczęście, w końcu wyszli z bagnisk i zagłębili się w las. Podłoże, choć podmokłe, było znacznie łatwiejsze do pokonania. Wydawało się, że Zosia ma niewyczerpane zapasy energii, coś, czego, Janek musiał przyznać, jemu brakowało. Odczuwał pokusę, aby poprosić ją, by zatrzymała się na chwilę odpoczynku, lecz jego duma nie pozwalała na to. "Co ona sobie o mnie pomyśli?" - zastanawiał się, wlokąc za sobą odrętwiałe nogi. Zaraz jednak, ku swej wielkiej uldze, spostrzegł, że Zosia siada nagle na powalonym pniu. Z trudnością łapała oddech ze zmęczenia i była cała spocona. Zdjęła czapkę, odkrywając gęstą grzywę ciemnych włosów. Jej okrągła twarz, błyszczące oczy i niewielkie usta wyglądały pięknie w bladym świetle księżyca. - Tutaj odpoczniemy - powiedziała, uśmiechając się. - Jak daleko jeszcze? - spytał Janek. - Dotrzemy tam o brzasku. - O brzasku?! - To tylko jeszcze trzy godziny, a może i nie. "O, Boże - pomyślał Janek, usiłując zmienić pozycję i ulżyć zbolałym nogom. Dłuższą chwilę siedzieli w zupełnym milczeniu, choć Janek miał do dziewczyny dużo pytań. - Jak liczny jest wasz oddział? - spytał, lecz zanim zdołał skończyć, dziewczyna bez słowa zerwała się i podjęła marsz. - A to cholerna koza! - przeklął, wlokąc się za nią. Droga stała się znacznie bardziej uciążliwa. Tym razem musieli przełazić przez powalone pnie drzew, zwalone tu przez samego diabła. Gdy dotarł już do kresu sił, posłyszał głos dochodzący z zarośli po jego lewej stronie. - Stój! - echo barytonu rozległo się po lesie. - Hasło! Janek był zbyt wyczerpany, by przysłuchiwać się wymianie słów, więc zdał się całkowicie na dziewczynę. Oparty o wielkie drzewo, próbował chwycić oddech. Nagle, jakby spod ziemi, otoczyło ich czterech mężczyzn uzbrojonych w lekkie karabiny maszynowe. Jankowi wydawali się groźni i niebezpieczni. Przeszukali jego i Zosię, pewnie w celu wykrycia schowanej broni, a potem kazali im iść. Po piętnastu minutach krążenia, by, jak domyślał się Janek, uniknąć min, ujrzeli przed sobą polanę. W bladym świetle wczesnego poranka, z wyjątkiem eskorty Janek nie widział śladu partyzantów. Dopiero gdy przeszli przez polanę i zbliżyli się do zagajnika, zauważył dym płynący spod wielkiego dębu. Zosia podeszła do drzewa i rozgarniając rękami korzenie, ku zaskoczeniu Janka odkryła duże, sprytnie zamaskowane drewniane drzwi prowadzące do wnętrza ziemianki. W pomieszczeniu, oświetlonym mdłym światłem lampy, na spotkanie Janka wyszedł mężczyzna uzbrojony w pistolet automatyczny. Wąskim przejściem przedostali się do dużej izby. Początkowo było tam zbyt ciemno, by cokolwiek wyraźnie dostrzec, lecz gdy jego oczy przywykły do mroku, Janek spostrzegł, że pokój był nadzwyczaj obszerny. Miał sufit wzmocniony grubymi, drewnianymi belkami i wyposażony był w wąskie łóżko, stół i piec. Powietrze było duszne, pełne zapachu kapusty i dymu. Janek poczuł, jak cały zlewa się potem i jak kręci mu się w głowie. Za stołem siedziało trzech mężczyzn. Jeden z nich, w środku, szczupły, z długą, siwą brodą podniósł się i wyciągając rękę do Janka powiedział: - Nazywam się "Brzoza". Witaj! - "Lis", na rozkaz - odpowiedział Janek, salutując. Potem dodał: - "Lis" zgłasza się na rozkaz "Wilka". Mężczyźni przy stole zamilkli. Janek spostrzegł oznaki zamieszania na ich twarzach. "Brzoza" powiedział cicho: - "Wilk" nie żyje. - Och, przykro... - Był żołnierzem i poniósł żołnierską śmierć - przerwał "Brzoza", a następnie zapytał: - Gdzie jest przesyłka? Spostrzegając wahanie Janka, powiedział szybko: - Może mi pan ją oddać. Mam nadzieję, że powiedziano panu... - Tak jest! Oczywiście, mam rozkaz oddać ją panu w przypadku, gdyby... - zdjął kurtkę i wręczył ją "Brzozie". W momencie, gdy zakończono prezentację i paczka została przekazana, atmosfera w pokoju zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mężczyźni otoczyli Janka, pytając go o Wojsko Polskie we Włoszech i politykę międzynarodową. Janek, choć spocony i zmęczony, odpowiadał na każde pytanie najlepiej jak mógł. W końcu "Brzoza" wyratował go z opresji. - Panowie, panowie! - zawołał, zwracając się do swoich towarzyszy. - Gdzie jest wasza gościnność? Czy nie sądzicie, że nasz gość jest zmęczony i, założę się, głodny? Zwracając się do Janka, powiedział: - Proszę nam wybaczyć brak manier. Proszę mi pozwolić na zarządzenie paru spraw. Kapitanie! - "Brzoza" zwrócił się do jednego z mężczyzn w chacie - proszę zabrać tego młodego człowieka do kuchni, a potem zadbać o to, by mógł się porządnie wyspać. A stając przed Jankiem powiedział: - Porozmawiamy później, jak pan odpocznie. Kapitan zaprowadził Janka do innej ziemianki, która służyła za kuchnię. Wąsaty mężczyzna, mówiący śpiewnym, tak dobrze znanym, białoruskim akcentem, podał mu jajka na kiełbasie. - Nie ma tego dużo - stwierdził swoją rozwlekłą gwarą - ale też nie jesteśmy na pikniku. - Nie ma tego dużo, ale za to jest smaczne - odpowiedział Janek tym samym tonem. - Och, mój Boże! - kucharz podskoczył jak oparzony. - Tyś ziomek. Skąd jesteś? - Z Zamosza. - O, do licha! Mówisz Zamosze. Chyba mamy stamtąd trochę ludzi. - Kogo? Mów kogo? - wykrzyknął Janek poruszony. O ile się nie mylił, wszyscy zamoszanie zostali wywiezieni na Syberię. - Słyszałem jak ktoś mówił o Zamoszu, ale zabij mnie, nie pamiętam kto - powiedział kucharz zmartwiony. - Ale dowiem się - obiecał. Po zjedzeniu posiłku, ten sam mężczyzna w randze kapitana zabrał Janka do pustej ziemianki, w której rogu znajdowała się prycza ze słomianym materacem, przykryta ostrym, zabrudzonym kocem. W ciągu kilku minut już spał. Obudził go dopiero dźwięk trąbki. - Acha - pomyślał przecierając oczy - to pewnie pobudka. Jak w prawdziwym wojsku. Chciał zasnąć na nowo, ale jego ciekawość przezwyciężyła zmęczenie. Z trudnością podniósł się i wyjrzał na zewnątrz przez szeroką szparę w drzwiach ziemianki. Pośrodku polany, w postawie na baczność stały rzędy kobiet i mężczyzn. Według pobieżnej oceny Janka była ich przynajmniej setka. Kilkanaście metrów dalej prężyła się podobna grupa ludzi. - Matko Święta! - wykrzyknął - ale ich tu dużo! "Brzoza" z dwoma przybocznymi, których Janek poznał wcześniej, wynurzył się z jednej z ziemianek. - Czołem, żołnierze! - przywitał swój oddział "Brzoza". - Czołem, panie pułkowniku! - zabrzmiała jednogłośna odpowiedź. "Acha! - pomyślał Janek - >Brzoza< jest pułkownikiem". Ranga nie miała dla Janka większego znaczenia, lecz jednak... - Spocznij! - rozbrzmiała komenda. "Kiedy ranne wstają zorze..." - pułkownik zaintonował tradycyjną poranną modlitwę. "Tobie ziemia, Tobie morze..." - podjęli pieśń partyzanci. Pieśń rozległa się ponad polami i mokradłami; pieśń, jak podejrzewał Janek, stara jak historia Polski. Śpiewali ją w Rosji i na pustyniach Bliskiego Wschodu... i gdziekolwiek znalazł się oddział polskich żołnierzy lub ludność cywilna. Janek, ciągle jeszcze mocno zmęczony, powrócił do łóżka i próbował zasnąć, ale jakoś nie mógł. Tysiące niejasnych i głęboko niespokojnych myśli nachodziły jego umysł. Może sprowokował je widok ludzi, którzy nędznie odziani i sypiający w mrocznych norach nieśli pochodnię wolności? Czyż oni nie wiedzą, że to przegrana sprawa? Że są sami i opuszczeni przez wszystkich? Lub może poruszyła go wysłuchana właśnie poranna pieśń? W końcu jednak popadł w niespokojny, gorączkowy sen. Gdy otworzył oczy, było ciemno. Z początku nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Jakaś melodia, śpiewana przez chór męskich głosów, dotarła do jego uszu. "Rozszumiały się wierzby płaczące..." Janek rozpoznał słowa. Była to pieśń polskich partyzantów, śpiewana przez nich po wielu akcjach bojowych. .... z żalu, co serce rwie. Nie płacz dziewczyno ma, Bo w partyzantce nie jest źle. "Nie jest źle? - pomyślał. - Dla kogo? Nie dla tych ludzi. I nie dla mnie. Dla nas ta wojna nie jest niczym innym jak tylko złem". "Nie szumcie wierzby nam, nie płacz dziewczyno ma..." Janek odniósł nagłe wrażenie, że nie jest sam. Wydawało mu się, że ktoś stoi przy jego łóżku. Wmawiał sobie, że na pewno sobie to wyobraża, lecz ciągle czuł, że poza nim ktoś jeszcze znajduje się w pokoju. - Jasiu - zabrzmiał jakiś głos - to naprawdę ty? Janek, mocno zaspany, zdziwił się, że ktoś tutaj zna go po imieniu. Pewien był, że nawet pułkownik "Brzoza" nie znał jego imienia. Dla pułkownika był on "Lisem", nikim więcej. Kim była osoba, która wiedziała, jak ma na imię? Czy ktoś go zdradził? Nie odpowiadając, usilnie się nad tym zastanawiał. - Janek! Janek! - powtórzył kobiecy głos. Coś znajomego było w tym głosie, lecz za nic nie mógł go nigdzie umiejscowić. Kobieta, jakby domyślając się, w jakie wprawiła go zakłopotanie, podeszła do drzwi ziemianki i otworzyła je. Jaskrawe światło zmusiło Janka do zmrużenia na chwilę oczu. Otwierając je, ujrzał przed sobą silnie zbudowaną postać, ubraną tak jak inni partyzanci, których dotychczas oglądał. - Ciotka Fela! - wykrzyknął. - Mój Boże, ciotka Fela! - zawołał wyskakując z łóżka. Ciotka Fela pospieszyła ku niemu z otwartymi ramionami. Uścisnęli się w milczeniu. - Jasiu, Jasiu - płakała, roniąc łzy po policzkach. Popatrzyli na siebie przez chwilę i ponownie wzięli się w objęcia. - Żyjesz! Żyjesz! - powtarzała. Podobnie jak wielu ludzi, którzy się od dawna nie widzieli, oni też nie wiedzieli, od czego zacząć. Janek chciał się przede wszystkim dowiedzieć, czy ciotka coś wie na temat jego ojca. Fela natomiast nie mogła się doczekać, aż usłyszy jakieś wieści o dziadkach Janka, jego siostrach i o nim samym. Wiele czasu, cierpliwości i próśb kosztowało Janka wyciągnięcie od ciotki tragicznej prawdy o ojcu. Według Feli jego ojciec przeżył, choć został ciężko ranny w walkach z Niemcami. Z ogromnymi trudnościami udało mu się uniknąć niewoli niemieckiej i jakimś sposobem powrócić do Zamosza. - Wyobraź sobie, Jasiu - mówiła ciotka - co czuł ojciec, wróciwszy do pustego domu. Po tym, jak się dowiedział, co się stało z wami wszystkimi, miał atak serca. Zajęłoby mi całą noc, by opisać ci jego cierpienie i udrękę. A potem, na domiar wszystkiego, aresztowało go NKWD. - Aresztowało? Za co aresztowało, ciotko? - Za to, że był Polakiem, ot, za co. Nie zapominaj, że 10 lutego 1941 roku rano wszyscy Polacy mieli być wywiezieni na Syberię tak jak wy. Niektórzy jednak zostali. Na przykład ja. W tym czasie byłam w Pińsku. Kiedy wróciłam, żeby uniknąć aresztowania uciekłam do lasu i przyłączyłam się do polskiego ruchu oporu, czyli do partyzantów, jak ich teraz nazywają. Takich jak ja, których nie było tego ranka w domu, znalazło się sporo. NKWD aresztowało ojca w trzy dni po jego powrocie do domu. Wylądowałby w jednym z syberyjskich obozów pracy... ale spotkał go znacznie gorszy los. Aresztowania dokonał ten polski zdrajca Szymański. - Szymański! Komendant posterunku policji w Bostyniu przed wojną? - Ten sam. - Ale, ciotko Felu... - Janek urwał, nie wiedząc, co powiedzieć. - Ale on zawsze stał na czele pochodów w czasie wszystkich państwowych uroczystości! On był... takim patriotą! - Rzeczywiście, patriota! - ciotka splunęła z obrzydzeniem. Tak naprawdę to był on zapalonym komunistą, nawet przed wojną. Ukrywającym się komunistą, to jedno jest pewne. - A ja myślałem, że Rosjanie wywieźli wszystkich policjantów. - No, właśnie. Dlatego byliśmy tacy zdziwieni, kiedy NKWD nie deportowało Szymańskiego - powiedziała Fela z oburzeniem. - Możesz wierzyć albo nie, ale zamienił granatowy mundur polskiego policjanta na brudnozielony mundur NKWD i powrócił na swoje stanowisko... Tego samego dnia, kiedy Armia Czerwona zajęła nasze ziemie - dodała. - Skurwysyn! - Zgadza się, ale posłuchaj do końca. - A co się stało z tatą? - niecierpliwił się Janek. - Ukrywał się, ale ktoś doniósł o tym Szymańskiemu i ten, razem z sowieckim NKWD aresztował go. On sam go przesłuchiwał i torturował. - Ale dlaczego, ciotko? Ojciec nigdy nie zrobił Szymańskiemu żadnej krzywdy... - No, pewnie tego nie wiesz, ale tuż przed wojną twój ojciec był ławnikiem w sądzie, który skazał Szymańskiego na sześć miesięcy więzienia i grzywnę. Za zdefraudowanie pieniędzy policji, czy coś takiego. W każdym razie ten łajdak nigdy nie wylądował w pudle, bo wybuchła wojna. - To on chciał się zemścić? - Tak. To były porachunki osobiste. I dodatkowo, ten tchórz znał silne, antykomunistyczne przekonania ojca. - Ciotko, na Boga, co stało się z tatą? - spytał Janek roztrzęsionym głosem. - Tak jak ci mówiłam, Szymański torturował go... - Fela zamilkła na chwilę, a potem powiedziała łagodnie: - Serce żal mi ściska, Jasiu, ale może będzie lepiej jak ja, a nie kto inny, opowiem ci to wszystko... tę straszliwą historię. - No, mów - ponaglił Janek zdławionym głosem. - NKWD, ludzie Szymańskiego, połamali ojcu nogi - przerwała, gdyż łzy nabiegły jej do oczu - i na zawsze odebrali mu zdrowie. Ale - dodała szybko - on żyje, on chce żyć... aż ujrzy chociaż któreś z was, kogoś ze swojej rodziny. - Gdzie on jest, ciotko? - wykrzyknął Janek. - Jest w oddziale partyzanckim, jakieś dwadzieścia kilometrów stąd... ale, Jasiu, on jest umierający. - Ciotko Felu, zaprowadź mnie do niego - zawołał Janek. - Natychmiast! Począł iść w stronę drzwi, a potem odwrócił się i zapytał: - A gdzie jest teraz Szymański? - Ten zdrajca wycofał się na Wschód razem z Armią Czerwoną, zaraz po ataku Niemców na Rosję, a teraz powrócił z tą samą armią. Teraz jest w randze pułkownika NKWD. A dlaczego o to pytasz? - Bo go zabiję - odpowiedział Janek z mocą w głosie. Janek miał właśnie wyjść z ziemianki, gdy nagle drzwi się otworzyły i do środka wszedł "Brzoza". - O, to wy się znacie? - spytał zaskoczony. - To jest mój siostrzeniec, pułkowniku - powiedziała ciotka Fela. - Więc nasz posłaniec jest człowiekiem stąd. Tak też myślałem. - Skąd pan wiedział? - Ma akcent podobny do pani, Felu. "Brzoza" poklepał Janka po plecach i spytał: - Czemu jest pan taki ponury? - Jego ojciec to sierżant Tabor - cicho powiedziała Fela. Twarz "Brzozy" wykrzywiła się w bólu. - O, Boże, tak mi przykro. I zwracając się do Janka powiedział szybko: - Ojciec twój jest odważnym człowiekiem, synu. Powinieneś być z niego dumny. Zanim jednak skończył mówić, uświadomił sobie, jak nieadekwatne były jego słowa. - Do diabła - zaklął sam do siebie - naprawdę, co innego mogę powiedzieć? Zrobił kilka kroków w kierunku drzwi. - Panie pułkowniku - zawołała Fela. - Janek, to jest mój siostrzeniec, powinien być zaprowadzony do swego ojca. Odwracając głowę, pułkownik powiedział: - Tak, oczywiście, sam tego dopilnuję. Pół godziny później, wynurzającego się z ziemianki Janka ogarnęło zdziwienie na widok sześciu jeźdźców czekających na niego z karabinami maszynowymi przewieszonymi przez plecy i z szablami u boku. Wolny koń, piękny kasztan, w pełni osiodłany i wyposażony, przytrzymywany przez jednego z partyzantów, był wyraźnie przeznaczony dla niego. Janek pogładził konia po grzywie i z czułością poklepał jego szczupły kark. Koń zareagował żywo, prychając i rżąc niecierpliwie. - Wygląda tak samo jak koń, którego wyciągnęliśmy z bagna dawno temu, co, ciotko? - Nic dziwnego - uśmiechnęła się ciotka Fela ze smutkiem - pochodzi z tej samej stadniny. Janek, pożegnawszy się z ciotką, dołączył do swojej eskorty i odjechał. Wąska ścieżka, którą postępowali, była twarda i w miarę pozbawiona przeszkód. Stąd, mimo ciemności, kawalkada posuwała się szybko. Kasztan stąpał zdecydowanie i pewnie, tańcząc z zadowoleniem prowadzony wprawną, a zarazem łagodną ręką Janka. Po obu stronach ścieżki znajdowała się nieprzenikniona ściana ciemnego lasu, przerywanego od czasu do czasu przesiekami i łachami mokradeł. Jazda na koniu chłodziła rozgorączkowaną twarz Janka i odwracała jego myśli od tragicznych wieści o ojcu. Oddział przedzierał się do przodu bez wytchnienia i pojenia koni. Wyjeżdżając zza zakrętu, nagle zatrzymali się. Janek usłyszał głosy dochodzące od przodu, a potem, znacznie już wolniej, ruszyli dalej. Czuł, że muszą być blisko miejsca przeznaczenia i ogarnęła go fala zwiększonego niepokoju. W kilka minut później otoczyli ich ludzie i w milczeniu poprowadzili do dużej szopy, gdzie dwóch mężczyzn odebrało od nich konie. Do Janka podszedł młody partyzant i zawiódł go do leśniczówki zbudowanej z bierwion. Otworzył drzwi i skinął, by wszedł do środka. Pokój był wypełniony ludźmi; niektórzy siedzieli przy stole, inni, wpółrozciągnięci i oparci plecami o ściany siedzieli na podłodze, jeszcze inni, najprawdopodobniej śpiąc, leżeli na niej. Wszyscy, oprócz tych, co spali, natychmiast stanęli na baczność, salutując i trzaskając obcasami. Jeden z mężczyzn, wysoki i gładko ogolony podszedł do Janka i, ściskając mu rękę, powiedział: - Zostaliśmy poinformowani o pana przyjeździe. Przykro nam z powodu ojca, naprawdę bardzo nam żal. Mam na imię Władek, sierżant. - Gdzie on jest? - zapytał Janek głosem zdławionym z emocji. - Proszę iść za mną - powiedział Władek. Zaprowadził Janka do drugiego pokoju. Lampa naftowa oświetlała go na tyle, że można było dostrzec zarys ogromnego łóżka i leżącą w nim osobę. Janek pospieszył w stronę łóżka, lecz Władek powstrzymał go, chwytając za rękaw i odciągając do tyłu. - Proszę pana... proszę nie... on... pański ojciec jest bardzo, bardzo chory. Proszę mi pozwolić... Podszedł powoli do łóżka i nachylając się, zdjął cienkie prześcieradło częściowo zakrywające twarz Tabora. Jego oczy były przymknięte. Janek z uwagą wpatrywał się w wyniszczoną, z zapadniętymi policzkami i porośniętą jasnym zarostem twarz człowieka na łóżku. Miał nadzieję, że była to pomyłka, że ten mężczyzna nie był jednak jego ojcem. Wówczas pacjent otworzył swe ciepłe i dobrotliwe oczy, które Janek rozpoznałby pośród miliona innych. Ich oczy spotkały się, lecz wzrok ojca nie zdradzał ani śladu rozpoznania. Jego oczy były nieruchome. Patrzyły na Janka w milczeniu. - Tato! Tato! - wykrzyknął Janek, głaszcząc ojca po spoconych włosach. - Tato, o mój Boże, tato! - płakał, składając pocałunek na czole ojca. - Tato, to ja, Janek! Janek zauważył - a może mu się wydawało - nieznaczny mars na czole ojca i nikły uśmiech. Uśmiech ten nie pojawił się na ustach, tylko w jego oczach... takich samych jak przedtem... dawniej tak samo się uśmiechał, gdy mu coś sprawiało zadowolenie. - Och, tato! - łzy popłynęły z oczu Janka. Oczy ojca też były wilgotne. Potem usłyszał cichy, słaby szept. Nachylił się niżej, nieledwie przytykając ucho do warg ojca. - Janek! Ty żyjesz! - Tak, tato, żyję! - A Marysia i Helenka? - spytał. - Żyją! Żyją... i bardzo cię kochają, tato. Ujrzał wyraźny uśmiech; tak, tym razem był to bezsprzecznie uśmiech. - Powiedz im, że ja też je kocham, Jasiu. - Dobrze. - A dziadkowie? - szept był tak nikły, że Janek raczej zgadł niż usłyszał jego treść. Nic nie odpowiedział... popatrzył tylko smutno na ojca. Zauważył, że mars pojawił się ponownie na jego czole. Janek poczuł delikatne dotknięcie na ramieniu. - On musi teraz koniecznie odpocząć. Janek ukląkł u wezgłowia łóżka i zakrywając twarz rękami, pozostał tam przez długi czas. - Janek - usłyszał łagodny głos Władka. - Już po wszystkim, Janku... po wszystkim... twój ojciec... właśnie odszedł. Władek pomógł Jankowi podnieść się z kolan. Chłopak czuł w sercu ogromną pustkę i odrętwienie całego ciała. Zauważył, że Władek i inni mężczyźni przyszli z drugiego pokoju i uklękli wokół łóżka ojca. Posłyszał, jak jeden z nich zaintonował głośną modlitwę. Janek chciał się przyłączyć, lecz mimo starań nie mógł sobie przypomnieć dobrze mu znanych wcześniej słów. W milczeniu klęczał więc razem z innymi. Zabrzmiała trąbka, oznajmiająca pogrzeb sierżanta Tabora. Nie wprawiła ona Janka w zdziwienie. Widział wiele, o wiele za dużo takich żołnierskich pogrzebów: w Rosji, Iranie, Iraku, Egipcie, we Włoszech, lecz tym razem zadziwiło go zachowanie żołnierzy. Wielu z nich płakało, płakało otwarcie jak dzieci. Janek poczuł, że ci mężczyźni i te kobiety dokonują pochówku nie tylko towarzysza broni, lecz także przyjaciela, kogoś bliskiego sercu. Kiedy padła na trumnę ostatnia gruda ziemi, do Janka przystąpił krępy, szpakowaty mężczyzna w wieku około 50 lat. Przedstawił się jako kapitan "Ryś", komendant placówki. - Posłuchaj, młody człowieku - powiedział bezpośrednio - wiem, jak się teraz czujesz, lecz życie musi iść naprzód. Rozumiesz, że ani ty, ani ja nie możemy nic na to poradzić. - Ach, tak? - wyrwało się Jankowi. - O, do diabła, nie możemy? Jest przecież ten rzeźnik Szymański! To on zabił mojego ojca, nie? Nieprawda? - Tak, ten pierdolony sprzedawczyk Szymański - rzekł kapitan, lecz niewiele możemy na to poradzić. Przynajmniej jeszcze nie teraz - dodał. - Powinien zginąć! Przecież zasłużył na to, nie? - Tak, na pewno, po tysiąckroć, ale nie możemy iść tam z garstką naszych ludzi i nadziać się na trzy tysiące tamtych. A po chwili zastanowienia dodał: - Ten skurwysyn mógłby dostać całą dywizję Armii Czerwonej, gdyby tego zażądał. - Nie ma więc żadnego sposobu, by go dopaść? - Może jest, a może nie ma, młodzieńcze, ale pamiętaj, my jesteśmy żołnierzami i podlegamy rozkazom. Nie spodziewaj się, że dostaniemy rozkaz zaatakowania oddziałów Szymańskiego. To byłoby samobójstwo. - To pozwólcie mi wykończyć łajdaka na własną rękę. - I pomóc ci popełnić samobójstwo? Co? Szli poprzez wyludniony teren oddziału, lecz Janek wiedział, że jest on pełen dobrze zamaskowanego życia. Podeszli do szopy, skąd dochodziło rżenie koni. Szopa była dłuższa, niż Janek sądził, i według kapitana dawała schronienie 32 koniom. Wśród nich znajdował się kasztan Janka. Spod szopy kapitan powiódł Janka w stronę dużej chaty, kwatery dowództwa placówki. Po wejściu do wnętrza przedstawiono Janka trzem innym oficerom, dwóm porucznikom i jednemu podchorążemu. Wszyscy byli młodzi i wydawali się z niecierpliwością oczekiwać na rozmowę z nim. Podano gulasz i czarny chleb, których Janek nawet nie tknął. Nie mówiono wiele aż do końca posiłku. Wreszcie kapitan wytarł usta i, zwracając się do Janka, zapytał: - Poruczniku, proszę mi wybaczyć, że niepokoję pana pytaniami w tak trudnym dla pana momencie, ale wiemy, że przyjechał pan z Zachodu i jesteśmy bardzo ciekawi wieści stamtąd. Janek początkowo nie chciał rozmawiać z nimi ani z nikim innym. Chciał, by go pozostawiono samemu sobie i jego żalowi, lecz widząc zainteresowanie w oczach mężczyzn, powiedział: - Proszę kapitanie, postaram się odpowiedzieć jak najlepiej. - Widzi pan - do rozmowy włączył się jeden z oficerów - walczymy z Sowietami i chcielibyśmy wiedzieć... - zwrócił się do Janka w poszukiwaniu odpowiednich słów - czy możemy liczyć na poparcie Zachodu. Janek siedział przez chwilę w milczeniu, usiłując wymyśleć odpowiedź. - Sowieci, jak prawdopodobnie słyszeliście - wtrącił kapitan - chcą ustanowić w Polsce swój system. Już znaleźli kolaborantów, takich jak Szymański, którzy zrobią wszystko, czego zażądają. Jaki jest do tego stosunek krajów zachodnich, naszych sił sprzymierzonych? - Nasz los ich wcale nie obchodzi - powiedział Janek w końcu. - Ale, ale... - wszyscy naraz zaczęli mówić - nasze wojsko poza granicami kraju, braterstwo broni z Brytyjczykami i Amerykanami... - Nie liczcie na to. Janek doszedł do przekonania, że bezużyteczne byłoby zasiewanie w tych dzielnych ludziach fałszywej nadziei. Powie im prawdę, nawet jeśli jest ona dla nich bolesna. - Więc mówi pan, że sami, w pojedynkę stawiamy czoło Armii Czerwonej? - Tak. W pokoju zaległa cisza, zakłócana jedynie głosami z zewnątrz. - No, to będziemy walczyć sami. Może, może jednak alianci zmuszą Sowietów do respektowania naszego życzenia odzyskania niezależnej Polski. - Nie sądzę. Brytyjczycy i Amerykanie zajęci są własnymi sprawami. - Poza tym - dodał Janek - oni wierzą Stalinowi. Tak naprawdę to nie sądzę, by mu całkowicie ufali, lecz wierzą mu na tyle, by zawierać z nim układy. - Pewnego dnia zapłacą za to zaufanie. - Z pewnością, lecz nam to tymczasem w niczym nie pomoże. - W międzyczasie - jeden z oficerów przerwał Jankowi - będziemy walczyć sami, najlepiej jak umiemy. - A pan? Co pan zamierza zrobić? - zwrócił się do Janka inny oficer. - Muszę zemścić się za mojego ojca. Szymański musi zginąć! - stwierdził Janek stanowczo. Wspomniał smutne, zmęczone oczy ojca... jego szept dopytujący się o niego i siostry. Pragnął wyrównania rachunków, chciał zabić tego tłustego zdrajcę, nawet gdyby miał sam zginąć. - Co pan zrobi po zabiciu Szymańskiego? - spytał kapitan. - Naprawdę nie wiem, kapitanie. Naprawdę nie wiem - powtórzył. - Przyłącz się do nas, Janku - powiedział kapitan w zadumie. - Tak, zostań z nami. Potrzebujemy takich młodych oficerów - dodał ktoś inny. Janek dostrzegł ich spojrzenie na sobie, uporczywe i oczekujące. Naraz zdał sobie sprawę, że od samego początku wiedział, jaka będzie jego odpowiedź. On sam, podobnie jak ojciec chciał należeć do grona tych patriotów. - Tak, przyłączę się do was - powiedział bez chwili wahania. - Honorem dla mnie będzie wspólna walka o niepodległą Polskę. Lecz najpierw zabiję Szymańskiego. - Musimy coś zrobić z tym łajdakiem Szymańskim - powiedział w końcu kapitan. - Tak, zanim zabije tego zapalczywego młodego człowieka - ktoś dodał. - Mam propozycję - powiedział kapitan. Wszyscy przysunęli krzesła bliżej stołu, by nie uronić ani słowa. Po krótkiej naradzie, jeden po drugim opuścili chatę w pośpiechu. Kilka godzin później Janek galopował na koniu. "To dziwne - myślał - że nikt nie wydaje się tak naprawdę zadowolony z zakończenia wojny. Zwycięstwo nad Niemcami powinno uczynić nas ludźmi bardzo szczęśliwymi... Daje się to zresztą do pewnego stopnia zauważyć. W końcu to my pierwsi powiedzieliśmy >nie< temu łajdakowi Hitlerowi i walczyliśmy przeciwko niemu. Ale jednak jak możemy być naprawdę zadowoleni, skoro w rezultacie zwycięstwa nad jednym wrogiem dostaliśmy się pod okupację drugiego, równie znienawidzonego? I jak to się dzieje, że nie ma dla nas miejsca we własnym kraju? Dlaczego - westchnął - nas to spotyka?" Pochylając się nad końską grzywą, by uniknąć zwisających gałęzi, pędził do Bostynia na spotkanie z Szymańskim. O świcie i ze spokojniejszym sumieniem dotarł do rogatek. Zwalniając tempo kroku konia sięgnął do kieszeni na piersi i pomacał krótki, ostry sztylet podarowany mu przez kapitana. Dopiero teraz uświadomił sobie, że w swej zapalczywości nie opracował żadnego planu działania ani nie miał najmniejszego pojęcia, jak się zabrać do rozprawienia z Szymańskim. Wiedział instynktownie, że albo musi wymyśleć plan niezwykły, albo całkiem zrezygnować z zemsty. Istniał jeszcze jeden problem, który wymagał natychmiastowego rozwiązania. Co ma zrobić z koniem, potrzebnym mu, by tu dotrzeć, lecz kłopotliwym na miejscu? Mógłby puścić konia wolno, lecz może go przecież potrzebować później. Musi znaleźć dla konia łatwo dostępne miejsce. Zamosze? Z pewnością byłoby to miejsce najlepsze... Ruwa! Nie, ten biedak nacierpiał się wystarczająco. Dlaczego miałby go narażać? Poluzował cugle, pozwalając koniowi iść wolno we własnym tempie. Głęboko zatopiony w rozmyślaniach nie zwrócił uwagi, iż koń skręcił na lewo i wybrał drogę prowadzącą do... Zamosza. - Właśnie tutaj! - wykrzyknął Janek. - Widać koń także myśli o Zamoszu. Koń, machając ogonem dla odegnania komarów, szedł pewnie, jakby wiedział, dokąd idzie i dlaczego. Wkrótce dotarli do Zamosza i Janek był pełen uznania, patrząc jak koń umiejętnie omija porozrzucane wszędzie resztki spalonego drewna, cegieł i kamieni. Nienawiść ponownie zawładnęła jego myślami. Jego jedynym celem było rozprawienie się z człowiekiem odpowiedzialnym za śmierć ojca, nieważne jak, gdzie i kiedy. Uświadomił sobie, że nie dokona tego bez uzyskania czyjejś pomocy. No cóż, miał pomoc - w kasztanku. Koń przyspieszył kroku i w niedługim czasie pozostawili za sobą zgliszcza Zamosza. "Dokąd on mnie wiedzie?" - zastanawiał się Janek. Ścieżka prowadziła do gęstego lasu, całkiem opustoszałego, oprócz, o ile Janek dobrze pamiętał, kilku odosobnionych chałup, młyna i leśniczówki. Koń skręcił nagle w prawo i poszedł wzdłuż mało używanego traktu. Robiło się już ciemno i Janek poczynał wątpić w zmyślność zwierzęcia. "Może - myślał - koń zna jakąś polanę porośniętą gęstą trawą?" Jak to się dzieje, że on, taki doświadczony żołnierz powierza swój los zwierzęciu, nieważne jak mądremu? Ale skoro i tak nie wiedział, jakie miejsce byłoby najlepsze dla konia, z konieczności zdał się całkiem na jego instynkt. Rozmyślania przerwało mu zajadłe szczekanie psa, dochodzące z głębokiego parowu, do którego prowadził go koń. Szczekanie psa, głębokie i ochrypłe, przeszło w międzyczasie w przeciągłe wycie. Ze szczytu wzgórza Janek omiótł wzrokiem rozciągającą się poniżej dolinę i spoczął na przyćmionym świetle przebijającym się poprzez rosnące w dole krzewy. Usilnie próbował przypomnieć sobie ludzi, którzy mieszkali tam przed wojną, lecz nie udawało mu się to zupełnie. "Pewnie jakiś gospodarz o jednym koniu, którego nigdy nie poznałem" - doszedł do wniosku. Ścieżka, którą szli, nagle znikła, lecz koń, zręcznie krążąc, stąpał dalej przed siebie, aż dotarli do budynków. Nie były zbyt imponujące; stanowił je dom, a raczej chałupa, i równie mała, nieledwie do niej przylepiona obora czy stajnia. W momencie, gdy Janek podjechał bliżej, doznał olśnienia. Miejsce to należało do wioskowego pastucha, który używał wspólnych pastwisk w dolinie do wypasu swych paru krów i koni. W wiosce nazywano pastucha Głupim Wojtkiem. Janek przypomniał sobie, że był tu raz, a może dwa razy z dziadkiem. Według dziadka Wojtek nie był głupi. Nadanie mu takiego przezwiska spowodowane było jego dziwnym zwyczajem częstego śmiania się bez wyraźnego powodu. Janek, stojąc na wprost domu Głupiego Wojtka, odczuwał niepewność i zmieszanie. Jaki, na Boga, był powód po temu, że go tu przyniosło? Dostrzegał jednak pewną dozę humoru w całej sytuacji. Jego zdeterminowana pogoń za mordercą przywiodła go do głupca. "A to wszystko z twojej winy" - powiedział, poklepując z czułością kark konia. Koń okrążył chałupę i skierował się do stajni. Na podwórku, przywiązany łańcuchem do domu stał ogromny dog angielski, który z jakiegoś powodu przestał szczekać i teraz tylko cicho skamlał. Koń zatrzymał się przed drzwiami do stajni i stał tam, jakby na kogoś lub na coś czekając. Janek miał właśnie zsiąść z niego, gdy nagle usłyszał dźwięczny głos dochodzący z jednego z dwóch okien domu. - Stój, bo strzelam! - Jestem swój... chciałem tylko... Tak naprawdę nie wiedział, co powiedzieć, a nawet gdyby wiedział i tak nie udałoby mu się dokończyć zdania. Koń, stojący do tej pory spokojnie, poderwał nagle łeb do góry i zarżał wielokrotnie. - Kasztan! - Janek usłyszał kobiecy głos. - Czy to ty, Kasztan? Koń, rżąc ponownie, zaczął przebierać niecierpliwie kopytami. Janek usłyszał, jak z hałasem otwierają się drzwi i spostrzegł wyłaniającą się z nich szczupłą postać, z karabinem gotowym do strzału. - Ktokolwiek jesteś, masz mojego konia. - Naprawdę? Twojego konia? - Tak. Skąd go masz? Janek pomyślał przez chwilę, a potem postanowił powiedzieć prawdę. - Dał mi go "Ryś". Kapitan "Ryś". - "Ryś", nie "Ryś", ręce do góry i stój spokojnie. Kobieta podeszła bliżej i rozkazała mu odwrócić się w jej kierunku. Jak tylko Janek zobaczył jej twarz, wykrzyknął: - Zosia! Ona też go rozpoznała. - Myślałam, że ciągle jeszcze jesteś u "Brzozy". Co ty tutaj robisz? - zapytała, gdy prowadzili razem konia do stajni. - Zapytaj Kasztana - odpowiedział ponuro. - Och, Kasztan - odparła Zosia, głaszcząc konia po grzywie. - To zwierzę jest mądrzejsze od niejednego mężczyzny, wiesz? Zosia, nakazując psu leżeć, zaprowadziła Janka do domu. Pies, jarzącym się w ciemności wzrokiem przykutym cały czas do postaci Janka, zachowywał się tak, jakby oceniał jego intencje. Dom był w rzeczywistości jednoizbową chałupą, którą Janek pamiętał jeszcze z czasów swej wcześniejszej bytności z dziadkiem. - Myślałem - powiedział, siadając przy stole - że to dom Wojtka. - Tak, to jest, to był jego dom; Wojtek nie żyje. - A dlaczego ty tu teraz mieszkasz? - To długa historia - odpowiedziała. - Ale najpierw ty opowiadaj wszystko po kolei. Siedząc pod piecem, przegadali prawie całą noc. Między innym Janek opowiedział Zosi o swoim zamiarze zabicia Szymańskiego. Ona z kolei poinformowała go, że jest córką "Brzozy". - Przed wojną mieszkaliśmy w Pińsku; byłam jedynaczką - mówiła. - Ojciec był oficerem w polskim wojsku tak jak jego ojciec... Tak mi przykro z powodu śmierci twojego ojca, był takim dobrym i odważnym człowiekiem... mój ojciec też poszedł na wojnę z Niemcami. Matka zmarła w czasie, gdy Pińsk znajdował się pod okupacją sowiecką. Ja zamieszkałam u dalekich krewnych, ale kiedy pewnej nocy ojciec przyjechał, by mi powiedzieć, że idzie do partyzantki, błagałam go, żeby mnie zabrał z sobą. W końcu, miałam już 18 lat i chciałam też zrobić coś dobrego dla Polski. Dowództwo partyzantki ukryło mnie w tej chacie, bo stoi z dala od innych i jest w miarę bezpieczna. Jestem łączniczką różnych polskich ugrupowań partyzanckich. Moim zadaniem było zaprowadzenie cię do "Brzozy". - Nie boisz się tu sama mieszkać? - spytał rozglądając się po niewielkiej izbie. - Trochę - odparła z uśmiechem i zaraz dodała - ale ktoś to musi wykonywać. Poza tym, ojciec i Hektor strzegą mnie. - Kto to jest Hektor? - Pies, którego widziałeś. - I Kasztan - dodał Janek. - I Kasztan - zgodziła się Zosia i oboje się roześmiali. Zosi nie podobała się Janka determinacja w dążeniu zabicia Szymańskiego. - Wiem, co czujesz do tego sprzedawczyka. Ja też chciałabym, żeby go nie było, ale... - Pomożesz mi, Zosiu? - Pomóc ci? - powiedziała marszcząc czoło. - Pewnie, że ci pomogę. Kogo jeszcze masz do pomocy oprócz mnie? Łamali sobie głowy aż do świtu, rozważając i odrzucając jeden plan za drugim. - Chodźmy najpierw spać - stwierdziła w końcu Zosia. - Może jutro coś wymyślimy. Słowo "spać" kazało Jankowi rozejrzeć się po izbie w poszukiwaniu miejsca na spoczynek. Zosia zrozumiała jego zakłopotanie. - Prześpisz się razem z Kasztanem. W stajni jest wystarczająco dużo miejsca dla was obu - powiedziała z uśmiechem. I rzeczywiście, w kącie stajni Janek znalazł dosyć miejsca i siana, by się wygodnie wyspać. Minął tydzień, w ciągu którego Zosia odbyła kilka wycieczek, których celu i przeznaczenia Janek nie znał i o nie nie pytał, nie chcąc okazać się zbyt wścibskim. Janek sam był kilka razy w Bostyniu. Przypatrywał się uważnie posterunkowi policji, obliczał liczbę żołnierzy i milicjantów w okolicy, obserwował trasy patroli. Raz nawet dostrzegł Szymańskiego, od razu go rozpoznając. Ubrany w mundur sowieckiego pułkownika, niewiele się zmienił, z wyjątkiem tego, że był grubszy niż dawniej. Janek widział go opuszczającego kwaterę w otoczeniu tuzina milicjantów, uzbrojonych w lekkie karabiny maszynowe i pistolety. Koledzy z Bostynia dostarczyli Zosi dokładny opis rozkładu dnia Szymańskiego. Wyglądało na to, że ten łajdak był bardzo dobrze strzeżony, uważny i szczwany. Nigdy nie pozostawał sam. Dom, w którym mieszkał, był nie do zdobycia. Wszystkie te dane wskazywały na to, że zamach na jego życie, o ile w ogóle możliwy, mógł okazać się bardzo trudny do wykonania. Janek nie mógł jednak pozwolić, by morderca jego ojca chodził wolno. Przeglądał i jeszcze raz sprawdzał dzienny rozkład dnia Szymańskiego. Janek nie wiedział, że "Brzoza", w trosce o jego bezpieczeństwo, wziął też na siebie pozbycie się Szymańskiego. Odmiennie niż Janek, który chciał zabić Szymańskiego własnymi rękami, postanowił użyć innego sposobu. Był on doskonale świadom, że funkcjonariusze sowieccy i inni kolaboranci żyli w ciągłym strachu. Wiedział, że strachem przesiąknięte jest całe sowieckie społeczeństwo od Stalina w dół. Miał wystarczającą sposobność zaobserwowania tego w Związku Sowieckim, gdzie dwa lata spędził w więzieniu, z którego udało mu się zbiec. Strach ten, osiągający rozmiary paranoi, przyniesiony został przez armię sowiecką do jego rodzinnego miasta. Strach nadzorcy przed nadzorowanymi; strach zwykłego człowieka przed kolegami i znajomymi; strach nauczyciela przed uczniami - lista była długa i dotyczyła wszystkich. Cały system sowiecki zbudowany był na strachu, strachu jednego człowieka przed drugim. Napisanie na kogoś krótkiego donosu wystarczało, by został wysłany na Syberię, do więzienia lub by spotkał go los jeszcze gorszy. Brzoza, wiedząc o tym, postanowił zadenuncjować Szymańskiego jako aktywnego członka polskiego oddziału partyzanckiego. Jednak dni mijały i żadna decyzja nie zapadła. W międzyczasie rosła przyjaźń między Jankiem a Zosią. Polubił tę rezolutną dziewczynę i zazdrościł jej oddania sprawie. - Zosiu - zapytał ją kiedyś - dlaczego nie opuścisz tej chałupy? Tu jest zbyt niebezpiecznie i... zbyt niewygodnie dla takiej pani jak ty. - I dokąd pójdę? - odparła. - A poza tym - dodała - i tak postanowiliśmy walczyć do ostatka. - Powinnaś myśleć o życiu, nie o umieraniu. Zosia nic nie odpowiedziała, lecz Janek zauważył, że czoło jej pokrył mars. Nie umiał powiedzieć, czy była to oznaka zmartwienia, uporu czy też chęci płaczu. Pewnego wieczora Zosia wpadła do domu ciężko dysząc. - Janek! Zgaś lampę! Szybko! - wykrzyknęła zaaferowana. - Szedł za mną sowiecki szpicel. Chyba go postrzeliłam, ale nie jestem pewna. - Był w pogniecionym garniturze i gangsterskim kapeluszu? - dopytywał się Janek. - Tak! Skąd ty...? - Nieważne - powiedział cicho. - Myślę, że ten łajdak wie, że tu mieszkam. Zosiu, tak mi przykro, że narażam twoje życie na niebezpieczeństwo. Janek nie mógł spać tej nocy. Bał się, a jednocześnie był mocno zagniewany. Zagniewany na siebie za brak umiejętności znalezienia sposobu na Szymańskiego i za wystawianie Zosi na niebezpieczeństwo. "Jaki ze mnie mężczyzna? Kryjący się za babską spódnicą" - obwiniał się. - "Albo muszę jutro zabić tego sukinsyna, albo opuścić ten dom. Nie ma innego wyjścia". Nie miał jednak racji. Istniał sposób, a pomysł ten wyszedł od Zosi. Następnego dnia, podczas śniadania, Janek wyczuł, że Zosia chce mu coś powiedzieć, lecz nie wie, jak zacząć. - Co cię gnębi, Zosiu? - zapytał w końcu. - Mam pomysł, jak się pozbyć Szymańskiego - wyrwało jej się. - No, do licha, dziewczyno, jaki to pomysł? - Moglibyśmy go zadenuncjować władzom sowieckim - odpowiedziała spokojnie. Janek zastanowił się nad tym przez chwilę. Słyszał, że list rzucający na kogoś cień podejrzenia wystarcza do aresztowania delikwenta, a jeśli prokurator NKWD otrzyma kilka takich listów... - Jesteś pewna Zosiu, że to zadziała? - zapytał. - Zadziała - odpowiedziała stanowczo. - Mam wrażenie, że nasz list nie będzie jedynym, jaki otrzymają - wszyscy go tu wkoło nienawidzą i jeśli inni zrobią tak samo, życie Szymańskiego... Skończenie zdania nie było konieczne. Oboje już wcześniej słyszeli o takich donosach; wielu ludzi, winnych i niewinnych zostało zesłanych do obozów pracy, a nawet rozstrzelanych na ich podstawie. Janek czuł, że donos nie był odważnym ani honorowym sposobem rozprawienia się z wrogiem. Jednak zdawał sobie sprawę z tego, że jest to pewna metoda na pozbycie się Szymańskiego i nic innego mu nie pozostaje, jak docenić ironię pomysłu Zosi. Czas działał również na jego niekorzyść. Był przekonany, że znajduje się pod obserwacją NKWD; jedyny powód, dla którego jeszcze go nie aresztowano był taki, że chciano najpierw poznać powód jego pobytu i zidentyfikować kontakty. - Znam ich metody - mówił Zosi. - Oni czyhają nie tylko na mnie; oni chcą pojmać i zniszczyć całą organizację polskiego ruchu oporu. Objął spojrzeniem swoją towarzyszkę. - Łącznie z tobą. - No, to musimy działać szybko - stwierdziła Zosia stanowczo. - Niech tak będzie - cicho powiedział Janek, biorąc do ręki pióro i papier. Podpisali list: "lojalny obywatel ZSRR" i posłali z Bostynia tego samego dnia. W tydzień później Zosia dowiedziała się, że Szymański został zaaresztowany. Siedział w więzieniu w Bostyniu i oczekiwał na "rozprawę sądu ludowego". Licznie rozwieszone ogłoszenia zapowiadały, że rozprawa odbędzie się 22 maja i wszyscy obywatele są proszeni o wzięcie w niej udziału. W tym czasie, dla uniknięcia aresztowania, Janek spędzał noce w małej chacie ćwierć kilometra od domu Zosi. Waląca się chata była pusta i częściowo ukryta pośród zarośli. Janek dziękował Bogu, że noce zrobiły się ciepłe, gdyż chata nie miała żadnego ogrzewania. Kasztan, skubiący trawę na niewielkiej polanie, zawsze pozostawał w zasięgu ręki. Janek, przykrywając się kocem Zosi i używając siodła jako poduszki usiłował spać, lecz strach i niepewność nie pozwalały na to. Chciałby mieć przy sobie Hektora, ale czuł, że pies powinien pilnować Zosi. Gryzło go sumienie; narażał nie tylko własną misję, lecz także Zosię. * * * Rozprawa Szymańskiego okazała się "sądem kapturowym". Tryb przyspieszony był typowym sowieckim sposobem przeprowadzania rozpraw. W sali sądowej zjawiły się tłumy ludzi. Początkowo było w miarę spokojnie. Ludzie, wpatrzeni w trzech sędziów, stali między rzędami; Janek znajdował się wśród nich. Dwóch z sędziów nosiło mundury w kolorze zgniłozielonym, trzeci miał na sobie ubranie cywilne. Prokurator, również w mundurze, przeczytał długą listę oskarżeń, zaczerpniętych z listu Janka i Zosi. Powaga przestępstw była oczywista. Prokurator zażądał kary śmierci, by los Szymańskiego posłużył za przykład dla innych zdrajców. Oskarżony siedział odrętwiały z posiniaczoną twarzą, niepomny niczego, co się wokół niego działo. Prokurator przeczytał jego przyznanie się do winy, co stanowiło nieuniknioną część rozprawy w sądzie Związku Sowieckiego. Zajęło mu to ponad pół godziny. Oczywiście, Szymański przyznawał się do wszystkich wykroczeń, jakie mu zarzucano. Publiczność zaczęła wykrzykiwać: - Rozstrzelać łajdaka! - Nie! Powiesić go! Szkoda na niego kuli! Sędziowie nakazywali ciszę i walili w ławę młotkiem, by na nowo zaprowadzić spokój. Obrońca Szymańskiego stwierdził, że jego klient przyznał się do winy i wykazywał skruchę. Prosił sąd o łaskę i sugerował, że sprawiedliwości lepiej może się stać zadość, jeśli zostanie zesłany do łagru, by poznać wartość ciężkiej i uczciwej pracy. Szymańskiego skazano na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót w kopalni soli na Kołymie. Janek rozepchnął tłum gapiów i opuścił salę sądową. Czuł, że jest mu niedobrze. Skręcając w znajomą ulicę, udał się szybkim krokiem w kierunku Zamosza. W trakcie drogi spojrzał za siebie - nabrał tego zwyczaju dopiero niedawno - i na rogu ulicy niemalże wpadł na mężczyznę w pomiętym garniturze oraz kapeluszu, bardzo "zajętego" rozmową z milicjantem, a jednocześnie skrupulatnie lustrującego wzrokiem Janka. Zwiększając szybkość marszu, Janek pospieszył w zamierzonym kierunku. Za miastem przeskoczył rów i wybierając jak najkrótszą drogę do domu Zosi biegł tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to płuca. Zmęczony i zlany potem zapukał do drzwi chałupy, ale nikt nie odpowiedział. Zastukał ponownie i potem walił w nie aż knykcie spłynęły mu krwią, lecz ciągle nie było śladu Zosi. Nagle Janek usłyszał tętent końskich kopyt i ujrzał grupę jeźdźców galopujących wąską ścieżką w kierunku chałupy. Ich spiczaste, trójkątne czapki należały bez wątpienia do żołnierzy sowieckich. Wiedział, że go dojrzeli, więc wskoczył w pobliskie zarośla, upadł, poderwał się i biegł w stronę swojej chaty. "Mam nadzieję, że Kasztan tam jest" - myślał, wydłużając krok. Doznał uczucia ulgi na widok konia pasącego się w zwykłym miejscu. Zwalniając zaledwie odrobinę wskoczył na niego z pełnego biegu. Kasztan, wyczuwszy niebezpieczeństwo, ruszył natychmiast kłusem. Janek usłyszał wystrzały, przekleństwa i rżenie koni. Spoglądając do tyłu widział ich dokładnie - byli zaledwie sto metrów za nim. Usłyszał ostry głos, wydający po rosyjsku rozkaz, by kawaleria rozdzieliła się na dwie strony w celu okrążenia chaty i polany. Szarpnął Kasztana na lewo i wpadł na ścieżkę wiodącą do Zamosza. Kasztan tańczył pod nim niecierpliwie, lecz zdradliwa ścieżka nie zezwalała mu na pełny galop. Mimo to, dzięki niezwykłej sile i uwadze Kasztana, Janek pozostawiał pościg w tyle. Wiedział, że rosyjscy jeźdźcy wcześniej czy później przewidzą jego manewr i jedno ze skrzydeł kawalerii spróbuje odciąć go od drogi. Wiedział też, że jest to wyścig na śmierć i życie; jego ocalenie zależy tylko od szybkości Kasztana. Usłyszał strzały i kule świszczące koło niego. "Proszę cię, Boże, pozwól mi najpierw dotrzeć do drogi" - modlił się. "Wydostań mnie stąd". Kasztan zdawał się pojmować powagę sytuacji i parł do przodu zręcznie unikając przeszkód. Gdy dotarli do drogi prowadzącej do Zamosza, Janek ponaglił konia do biegu. Koń, poczuwszy gładki grunt pod kopytami, wyrwał do przodu i pędził przed siebie. Na ten widok jeźdźcy rosyjscy wydali nagły okrzyk i dźgnęli ostrogami swoje konie. Przez chwilę odległość między nimi pozostawała taka sama, lecz wkrótce Janek stwierdził, że tamci zbliżają się. Znów usłyszał strzały, tym razem niebezpiecznie blisko. Leżąc nisko na końskim grzbiecie i dotykając grzywy, nie ustawał w ponaglaniu konia. - Spróbujcie mnie złapać, wy czerwone sukinsyny! - wykrzyknął w uniesieniu. Koń, z uszami złożonymi po sobie, ledwie dotykając kopytami ziemi, unosił go dalej i dalej od prześladowców. Wkrótce osiągnęli ruiny Zamosza. Kasztan, zwalniając kroku, gdy zachodziła konieczność, omijał gruzy i zwaliska, a potem znów podejmował bieg w pełnym tempie. Na drugim końcu wioski Janek skręcił w wąską ścieżkę i, dla zmylenia pogoni, skierował się w stronę bagien. Prześladowcy zrobili jednak dokładnie to samo. Teraz nie było odwrotu. Pędząc z całą predkością, dotarł do mokradeł. Na skraju bagna Kasztan zawahał się i cofnął. Dźgnięty mocno piętami, wskoczył w rozciągające się poniżej trzęsawisko. W tym momencie Janek posłyszał salwę i poczuł dotkliwy ból w prawym ramieniu. Pośród odgłosów strzałów, okrzyków i rżenia koni spadł wraz z Kasztanem na lśniącą taflę zimnej wody. Upadek zniósł Janka z końskiego grzbietu i chłopak natychmiast poczuł, że tonie. Kopiąc i rozpaczliwie rozbryzgując wodę, wychynął na powierzchnię i prawie natychmiast powtórnie zanurkował. Usiłując jak najbardziej oddalić się od brzegu, przepłynął kawałek pod wodą. Połykając błoto i wodę o kwaśnym smaku i wynurzając się od czasu do czasu dla zaczerpnięcia powietrza, płynął w kierunku jednej z małych wysepek znajdujących się na rozlewiskach. "Jeszcze ze sto metrów - i albo dopłynę, albo koniec ze mną" - myślał zdesperowany. W końcu, wyczerpany, dotarł do celu i ukrył się w trzcinach i łozach. Oglądając się w stronę, gdzie spodziewał się zobaczyć Kasztana, ujrzał szeroką płaszczyznę pokrytych wodą rozlewisk, rozciągających się od jednego brzegu po drugi. Kasztana nigdzie nie było. "Na pewno trafiła go seria" - pomyślał ze smutkiem. Badawczo przyjrzał się brzegowi i z ulgą stwierdził, że nigdzie nie było widać śladu prześladowców. "Pewnie myślą, że utonąłem" - skonstatował. Drżąc z zimna w przemoczonym, oblepionym błotem ubraniu, uniósł się i rozejrzał. Znajdował się na małej, trawiastej kępie otoczonej ciemną wodą. Większa część kępy była podmokła i bagnista, ale niewielki jej fragment był nieco wyższy i stosunkowo suchy. Janek zebrał naręcze trzcin i zaczął mościć sobie prowizoryczne legowisko. Ukryty w trawie leżał na plecach, błogosławiąc ciepłe słońce. Nie miał wątpliwości, że jego życiu zagrażało niebezpieczeństwo. Może jednak Sowieci pomyślą, że utonął. Ale mimo to czuł, że nie będzie długo bezpieczny, ponieważ ktoś będzie chciał się upewnić co do jego śmierci i powrócą na mokradła w jego poszukiwaniu. "A jeżeli dojdzie do tego, moje życie nie będzie warte nawet kopiejki" - pomyślał. Musi być bardzo ostrożny, robiąc następny krok. Nie może sobie pozwolić na jedno: dać się złapać Rosjanom. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że pojmanie go oznaczałoby pewną śmierć, a poddanie torturom mogłoby zagrozić ujawnieniu misji. Nie może w żadnym razie narażać na niebezpieczeństwo partyzantów. Najbardziej rozważnym posunięciem będzie wyjazd z Polski. Natychmiastowy. Rozdział Xviii W Ankonie, w niewielkiej willi z widokiem na Adriatyk siedziało czterech mężczyzn w mundurach. Najstarszy z nich, pułkownik, zwracał się do stojącego na baczność pośrodku pokoju żołnierza. - Poruczniku Tabor, z przyjemnością gratuluję panu doskonałego spełnienia powierzonej misji. Wszyscy panu gratulujemy. Również z przyjemnością informujemy pana, że otrzyma pan Krzyż Walecznych. - Dziękuję - odpowiedział Janek bez entuzjazmu. Nie odczuwał też żadnej radości. Obraz spalonego domu w Zamoszu, ruiny polskich miast, śmierć ojca... partyzanci... wszystko to było ciągle jeszcze bardzo świeżym i bolesnym wspomnieniem. A jego misja! Jaki był jej cel? Nawet myśl o zemście wywartej na Szymańskim ciągle napawała go uczuciem wewnętrznej pustki. - Gratulacje - mówili mu wszyscy. A kto pogratuluje tym odważnym mężczyznom i kobietom w Polsce, którzy z powodu swojej wiary i uwikłani w zamęt tego świata byli skazani na śmierć lub zniewolenie? "Opowiedz o nas światu" - powiedziała kiedyś Jankowi Zosia. "Wydostań się z Polski jak najszybciej. Opowiedz światu o naszej tragedii, Jasiu!" "Komu mam to opowiedzieć, Zosiu?" - pomyślał Janek. "Czy jest ktoś, kto zechciałby o tym wiedzieć?" - Zuch chłopak! - pułkownik zwrócił się do swoich kolegów po wyjściu Janka. - On naprawdę tego dokonał. Przekroczył granicę polsko-rosyjską i polsko-niemiecką, podając się cały czas za uchodźcę. - I w dodatku ranny - dorzucił. - No, więc, co dalej, panowie? - zadał pytanie pułkownik. - Dalej? Kto to wie? - stwierdził major. - Całe to poświęcenie i cierpienie na darmo... nasze domy, jeżeli tam coś jeszcze z nich pozostało, są odcięte szczelną kurtyną. Nie, panowie, dla nas nie ma już powrotu do domów. - Niech Pan nie rozpacza, majorze! - zawołał pułkownik - pan i ja, jeśli nam dopisze szczęście, może dostaniemy pracę pomywaczy naczyń w jakimś hotelu w Londynie, a pan, kapitanie... - jego oczy powędrowały w kierunku bezrękiego rękawa koszuli kapitana; przerwał nagle, zaczerwieniwszy się mocno. Przez długą chwilę siedzieli nic nie mówiąc. - Czy to prawda, że "Brzoza" i jego ludzie zostali ujęci przez Rosjan? - spytał kapitan. - Tak - odparł pułkownik. - "Brzoza" został rozstrzelany, a jego ludzie zesłani na Syberię. * * * Dla Janka wojna się skończyła. Wprawdzie nie miał domu, do którego mógłby powrócić, ale przynajmniej wojna była już poza nim. Jego przyjaciel Dawid Rettinger również nie miał rodziny, ani domu. Co gorsza, wyglądało na to, że dla niego wojna ciągle jeszcze trwała. Koniec Ii wojny światowej zastał Rettingera w Rzymie. Jego obowiązkiem, jako polskiego oficera korespondenta w stolicy Włoch było gromadzenie i przechowywanie informacji dotyczących członków rodzin żołnierzy. Okazało się bowiem, że Międzynarodowy i Polski Czerwony Krzyż napotykały trudności w ich zdobywaniu. Nowo utworzony polski rząd komunistyczny niechętnie udostępniał jakiekolwiek informacje na tej podstawie, iż uważał żołnierzy Wojska Polskiego poza granicami kraju za wrogów. Polskie Dowództwo w Londynie i we Włoszech było zalewane pytaniami polskich żołnierzy i cywilów, chcących dowiedzieć się, czy ich rodzinom udało się przetrwać niemiecką pożogę. Rettinger, posiadający dużo taktu i powiązań, doskonale nadawał się do tej roli. Wielu uchodźców, głównie polskich Żydów, ściągało do Włoch, skąd niektórzy próbowali dostać się do Palestyny, inni do USA lub do jakiegokolwiek kraju, który skłonny był ich przyjąć. Wszyscy chcieli za wszelką cenę wyjechać z Europy, ponieważ teraz była dla nich cmentarzyskiem, gdzie zostały pogrzebane ich rodziny i ich wszelkie nadzieje. Od jednego z nich Rettinger dowiedział się, że jego żona i syn zostali zamordowani przez hitlerowców. Wiadomość była tragicznym potwierdzeniem obaw, jakie żywił. "Byłoby brakiem skromności - myślał - spodziewać się, że jego rodzina miałaby mieć więcej szczęścia niż tysiące innych Żydów". Ciągle dotychczas gdzieś głęboko w sercu Rettingera żarzyła się iskierka nadziei, że może, może za sprawą łaski boskiej, jakimś cudem udało im się przeżyć. Teraz i ta nadzieja przepadła, podobnie jak wszystkie inne marzenia. Został naprawdę sam. Amerykanie, Brytyjczycy i inni powracali do domów, a on, jak wielu jego polskich towarzyszy, nie mógł tego zrobić, bo nie miał domu. Jego stary dom i kraj, w którym się urodził, zostały odgrodzone od świata murem nie do przebycia. "I co począć teraz?" Był zbyt stary i zmęczony na szukanie nowego kraju i budowę domu. Był jak drzewo pozbawione korzeni, zmarniałe i uschnięte, oczekujące nieuniknionej zagłady. Każdego dnia przysłuchiwał się opowiadaniom ludzi z Majdanka, Oświęcimia i Treblinki o katuszach, cierpieniach, poniżeniu. Każdego dnia ludzie ci prosili go o radę, gdzie mają pójść i co z sobą zrobić, zadawali mu pytania, na które sam dla siebie nie mógł znaleźć odpowiedzi. "Dlaczego - indagowali - nie pozwalają nam wyjechać do Palestyny? Dlaczego odsyłają nasze łodzie od brzegów Ziemi Obiecanej?" To zagadnienie nurtowało Rettingera dzień i noc, ale ciągle nie mógł sobie na nie odpowiedzieć. Aż pewnego dnia wpuszczono do jego biura jakiegoś człowieka. Początkowo nie rozpoznał go. Mężczyzna miał około 30 lat, choć jego twarz, poorana zmarszczkami i z zapadniętymi policzkami, była twarzą człowieka starego. Jego oczy, mimo że bardzo zmęczone, patrzyły twardo i niezachwianie. Rettingerowi zajęło trochę czasu rozpoznanie w nim Monachema Mendela, jego studenta z Krakowa. Jakże mógł zapomnieć tego zapaleńca, ubierającego się w krótkie spodnie, zieloną kurtkę i ten charakterystyczny kapelusz z gwiazdą Dawida? Był przecież przywódcą Młodzieży Syjonu, źródłem wstydu i dumy żydowskiej społeczności w Krakowie. Monachem Mendel doprowadzał do zamieszek wśród żydowskiej młodzieży, zakłócał spokój, organizując marsze i zgromadzenia, walczył przeciwko faszystowskim fanatykom, wybijał okna w budynkach nieprzyjaznych gazet... czytając jednocześnie Talmud, studiując hebrajski i dając wykłady w jidisz. Dla Rettingera, naukowca, Monachem, zarazem zapaleniec i człowiek oddany celowi, był odstręczający. Monachem, taki, jakim pamiętał go Rettinger, napawał każdego Żyda dumą, a jednak żaden z nich nie miałby ochoty na wypicie z nim szklanki herbaty. I oto teraz ten człowiek siedział przy jego biurku, wpatrując się w niego uporczywie, próbując go rozgryźć i ocenić, spoglądając jednocześnie z wyrzutem lub też z przyganą na jego kapitańskie gwiazdki. - Powinien pan bić się o Palestynę, żydowską Palestynę, a nie o Polskę - powiedział w końcu. - Walka o Polskę była walką z Hitlerem - odparł zdecydowanie Rettinger. - Może - padła na to odpowiedź Monachema. - Bić się o Palestynę, mówisz? Ale z kim się bić? - Z Brytyjczykami i Arabami. - A ty, Monachem? Dlaczego ty z nimi nie walczysz? - O, ja będę, będę, jak tylko zyskam sposobność. A potem dodał: - Muszę dostać się do Palestyny, kapitanie, muszę! Pomoże mi pan? Później Rettinger uważnie rozważał te słowa. Nie podobał mu się ten arogancki bękart, ale w jednym musiał się z nim zgodzić: jeżeli Żydzi naprawdę pożądają własnej ojczyzny, to będą musieli o nią ostro walczyć z Brytyjczykami, Arabami i chyba też z samym diabłem. Rettinger nie miał sympatii do Brytyjczyków, których polityka ustępstw była zasadniczym instrumentem umożliwiającym zajęcie Polski przez Stalina. Przeganianie Żydów z Palestyny stanowiło kolejne ich posunięcie, którego nie rozumiał. Tacy jak Monachem, którzy przeżyli obozy koncentracyjne, chcieli mieć własny kraj, aby ich dzieci nie były narażone na następne pogromy. Ale dlaczego nie pozwala się im na wjazd na ziemię przodków? Dlaczego? Może jednak Monachem miał rację? Weźmy na przykład jego własną sytuację: jaką przyszłość miał on przed sobą? Myśli te nawiedzały jego umysł znacznie częściej, niżby sam sobie tego życzył. Walka o wolną Palestynę nadałaby jego życiu cel. Rettinger tak naprawdę nie myślał o sobie, tylko o życiu przyszłych pokoleń Żydów. Wojna zamroziła te marzenia, lecz teraz ożyły na nowo jak trawa w rzekach okresowych po nadejściu pory deszczowej. "Państwo żydowskie dla Żydów" - powinno stać się hasłem do działania dla każdego Żyda, niezależnie od tego skąd pochodzi i gdzie mieszka. W międzyczasie Monachem i wielu innych Żydów, starych i młodych zniknęło z ulic Rzymu. Wsiadali na różnej wielkości statki i przeprawiali się przez Morze Śródziemne. Wojskowi koledzy Rettingera, wrażliwi na sprawę żydowską, ciągle opowiadali mu o żydowskich kobietach i mężczyznach, którzy dla zmylenia władz brytyjskich przedostawali się do Ziemi Świętej okrężnymi drogami. Niektórzy jechali tam przez Egipt, inni przez Syrię, a jeszcze inni przez Liban. Byli i tacy, mówiono Rettingerowi, którzy jechali wprost do Jaffy, próbując uniknąć brytyjskich patroli nadbrzeżnych. Niektórym udało się wylądować i zniknąć pośród ziomków, ale inni zostali schwytani i uwięzieni. - Wyobraź sobie, Rettinger - gniewnie mówili mu znajomi - jak czują się w brytyjskich więzieniach ci, którzy przeżyli niemieckie obozy koncentracyjne? "No właśnie, jak muszą się oni czuć" - z bólem serca myślał Rettinger. - Występuję z wojska - pewnego dnia powiadomił dowódcę, który zaniemówił usłyszawszy wyjawione mu powody decyzji. - Pan, w pana wieku, chce walczyć o Palestynę? - zapytał, odzyskując głos. - Nie mam nic do stracenia, pułkowniku, a poza tym wierzę w sprawę. - Ale będzie pan musiał bić między innymi Brytyjczyków. - Tak, boję się, że tak. - I powinien się pan bać, staruszku - stwierdził pułkownik, ciepło się uśmiechając. Zmienili temat rozmowy na ogólny, jakby to było prawdziwym powodem wizyty Rettingera. Po czym Rettinger podniósł się i zręcznie salutując odmaszerował. - Rettinger! - usłyszał srogi głos pułkownika - proszę zaczekać! Musimy posłać kuriera do Jerozolimy. Zdaje się, że major Matoga jest chory, a nam potrzebny ktoś godny zaufania... zna Pan przypadkiem kogoś takiego? - Dziękuję, przyjacielu! - wykrzyknął Rettinger i wybuchnął głośnym śmiechem. - Tak więc - stwierdził na odchodne - zupełnie odmiennie niż biedny Mojżesz, wkroczę na Ziemię Obiecaną w dobrym stylu. * * * Minęły już dwa miesiące - snuł rozważania Rettiger - od chwili, gdy wstąpił do Irgun Cwaj Leumi, podziemnej organizacji żydowskiej. Mimo iż były inne organizacje, walczące o państwo żydowskie, on przyłączył się do Irgunu. "Nie miałem zbyt wielkiego wyboru - uśmiechnął się z przymusem. - Monachem wciągnął mnie na ich listę, zanim zdołałem otworzyć usta". - Zgłosisz się do Lwa Warszawskiego, dowódcy Ii Oddziału - rozkazał mu Monachem. Lwu Warszawskiemu nie spodobał się nowy rekrut i Rettinger od razu to wyczuł. - Ten... nowy facet, Rettinger, ten, którego ostatnio przysłałeś do mojego oddziału, on jest za miękki - zgłaszał swoje zastrzeżenia Monachemowi. - Co to znaczy "za miękki"? - Nie lubi krwi. - Naprawdę? - Tak, w ogóle nie lubi zabijania. - No, to nie możesz mu kazać robić czegoś, co nie ma związku z zabijaniem? Jakiejś papierkowej roboty czy czegoś innego? - Nie! Ja potrzebuję żołnierzy, nie profesorów. Rettinger też nie polubił Lwa. Uważał, że ten rosły brutal odznaczał się zbyt wielką żądzą krwi, jakby naprawdę był zawodowym mordercą. Oddział Lwa ponosił odpowiedzialność za kilka ostatnich napadów na brytyjskie garnizony i osady arabskie. Za każdym razem pozostawiali za sobą krwawe żniwo w postaci trupów. Wśród ofiar byli nieuzbrojeni żołnierze i cywile, czego świadomość nie dawała Rettingerowi spokoju. Jak dotychczas Dawidowi Rettingerowi udawało się unikać zabijania tylko dlatego, że Lew, uważając go za tchórza, zlecał mu do wykonania wyłącznie zadania nie wymagające używania przemocy. Lecz dziś stało się inaczej. Ich oddział, liczący 30 mężczyzn, miał zaatakować wioskę arabską na północ od Nazaretu, w akcji odwetowej. Zaledwie trzy dni wcześniej arabscy bojówkarze najechali na żydowski kibuc, zabijając 14 ludzi, wśród nich czworo dzieci i trzy kobiety. Rettinger miał utrzymać posterunek na wąskiej drodze, łączącej wioskę z pobliskimi wzgórzami, porosłymi krzewami. Uzbrojony w pistolet automatyczny pocił się w prażącym słońcu. Nawiedziło go uczucie straszliwej samotności. Poczuł się bardzo zmęczony życiem. Dostrzegł grupę kobiet i dzieci, z krzykiem i płaczem biegnącą w stronę jego posterunku. Miał rozkaz strzelania do każdego, kto pojawi się na drodze. Jednak na widok kobiet i dzieci opuścił pistolet i stał zakłopotany w bezruchu na skraju drogi. Nie mógł ich zamordować. W tym momencie posłyszał grad kul gwiżdżących mu nad głową, które, jak mu się wydawało, pochodziły z pobliskich wzgórz za wioską. Wiedział, że powinien natychmiast rzucić się na ziemię, by go nie trafiły, lecz dalej stał jak skamieniały. Poczuł gorący, przeszywający ból, a potem zapadł w ciemność. - Dostali tego skurwysyna - ryknął rozwścieczony Lew, biegnąc w stronę powalonego towarzysza. - Mam nadzieję, że się z tego nie wyliże - dodał ze złością. - Miej dla niego trochę litości, Lew - jeden z podwładnych rzucił w jego kierunku uwagę. - Litości? - wrzasnął Lew. - Połowa terrorystów uciekła przez niego. Popatrzcie! Spójrzcie na jego pistolet! Nie wystrzelił nawet jednej kuli. - No, tak, ale to stary człowiek i... - Za miękki. - Krwawi, ale myślę, że ciągle jeszcze żyje. - Niech się wykrwawi do końca. - Przestań, Lew, bądź człowiekiem! - No, to zanieście go do dżipa. Rettinger nie słyszał tych słów, ani nie wiedział, że został umieszczony w samochodzie, który udał się polnymi drogami w kierunku Tel Awiwu. - Nie żyje - powiedział lekarz. A potem dodał: - Stracił zbyt wiele krwi. - To był dobry człowiek - szepnął Monachem. - Taaak, był dobrym człowiekiem, ale zbyt miękkim i pasywnym jak... jak większość Żydów z Europy. Przestrzegajcie prawa! Przestrzegajcie! - nauczali rabini swoją trzodę. A potem przyszły łapanki, naloty i droga do obozów koncentracyjnych i krematoriów. A wszystko to bardzo ładnie i po porządku... bo jakby inaczej - stwierdził z goryczą Lew. Powstali i rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie na ciało Rettingera, wyszli na zewnątrz. - No, tak, Monachem, czy jest ktoś, kogo mielibyśmy powiadomić o... Rettingerze? Może rodzina? - spytał doktor. - Rodzina? - wykrzyknął Monachem. - Zapomnieliście, że on był europejskim Żydem, nu? - Może jacyś przyjaciele? Rozdział Xix Janek dowiedział się, że w Porto Rekanati niedaleko Ankony znajduje się Kanadyjska Komisja Rekrutacyjna. Komisja przybyła do Włoch w celu naboru młodych polskich żołnierzy do pracy na kanadyjskich farmach. Janek słyszał, że Kanada jest wolnym krajem o wielkich otwartych przestrzeniach. "Jakie to ma znaczenie, dokąd się udam?" - myślał z rezygnacją. Gdyby mógł mieć wybór, wolałby raczej pracować na własnej ziemi w Zamoszu, niż jechać do Kanady jako najemna siła robocza. "Ale nie mam takiego wyboru - wmawiał sobie. W każdym razie na pewno powinienem pojechać i zobaczyć, co też ci Kanadyjczycy mają do powiedzenia". Tymczasem w jego kwaterze czekała na niego pokaźna paczka przesyłek. Znalazł w niej listy od Marysi, Helenki i Oleńki. Były też inne listy. Jeden z nich pochodził od dowódcy dywizji i powiadamiał go, że dostał awans na kapitana. Szybko przeleciał wzrokiem pismo i odłożył je na bok. Pozostałe listy zabrał ze sobą i zaszył się w odludnym miejscu, by je spokojnie przeczytać. Helenka pisała: Kochany Bracie, tak długo nie pisałeś już do mnie. Martwię się o ciebie dzień i noc. Ufam tylko i modlę się do Matki Przenajświętszej o Twoje bezpieczeństwo, mój kochany Braciszku. Och, jak bardzo chciałabym Cię znowu zobaczyć. Mam nadzieję, że mnie rozpoznasz. Teraz mam już siedemnaście lat. Nasza polska osada, Santa Rosa, znajduje się niedaleko dużego miasta Leon. Wcześniej nie znałam tej nazwy, więc dopiero teraz Ci ją podaję. Ostatnio nasza kolonia, jak ją tu nazywamy, bardzo się rozrosła. Mamy więcej wygodnych klas. Mamy nawet własny teatr i bibliotekę. Nasi opiekunowie często zabierają nas na wycieczki do miasta Leon i innych pięknych miejsc w Meksyku. Chcę również naprawić błąd, bo pomyliłam się w ostatnim liście i podałam Ci złą informację. Jest nas razem 1500 osób w Santa Rosa, w tym 400 sierot takich jak ja. Po bitwie pod Monte Cassino dużo dzieci dostało straszne wiadomości o śmierci ich braci i ojców. Chodzą słuchy, drogi Bracie, że niektórzy z nas będą mogli przenieść się do Stanów Zjednoczonych. Związek Polaków w Ameryce szuka dla nas domów zastępczych. Zapisałam się na listę. Może i Ty mógłbyś przyjechać do Stanów, żebyśmy mogli znów być razem. Modlę się za Ciebie i bardzo Cię kocham. Twoja siostra Helenka. Janek odłożył list. Na jego twarzy po raz pierwszy od powrotu z Polski pojawił się nikły uśmiech. Spośród listów leżących przed nim wziął następny. Był to list od Marysi. Drogi Bracie, jestem bardzo zaniepokojona Twoim milczeniem i możesz sobie doskonale wyobrazić, jakie straszliwe myśli kołaczą mi się po głowie. Kochany Jasiu, muszę Ci powiedzieć o czymś bardzo ważnym. Dwa miesiące temu wyszłam za mąż. On jest Polakiem i nosi Twoje imię - Janek. Był jednym z polskich pilotów biorących udział w bitwie o Anglię. Jego przyjaciele powiedzieli mi, że Janek zestrzelił cztery samoloty nieprzyjacielskie, choć on sam mi o tym nigdy nie mówił. Jest wspaniałym człowiekiem. Uwielbia opowiadać historie i zabawnie się go słucha, możesz mi wierzyć. Polubisz go. Teraz, skoro wojna skończyła się i nie chcemy wracać do Polski, zastanawiamy się nad emigracją do Stanów Zjednoczonych lub do Kanady. Byłoby dobrze, gdybyś i Ty mógł tam pojechać, co Ty na to? Całuję mocno, Marysia. - Marysia mężatką! - wykrzyknął Janek zaskoczony. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Ależ ona jest za młoda! A potem uświadomił sobie, że przez cały czas myślał o Marysi jako o kilkunastoletniej dziewczynie, którą była, gdy widział ją po raz ostatni. On sam miał prawie 22 lata, co oznaczało, iż Marysia była teraz dwudziestoczteroletnią kobietą. Zawahał się chwilę, gdy przyszło do otwarcia listu od Oleńki, ponieważ obawiał się informacji, jakie mógł zawierać. Wreszcie rozerwał go rękami drżącymi ze wzruszenia. Najdroższy Jasiu! To będzie krótki list, lecz nawet w tych moich nieporadnych paru słowach chciałam Ci powiedzieć, jak bardzo Cię kocham. Uwierz mi, nie ma dnia ani godziny, kiedy bym o Tobie nie myślała i płaczę na samą myśl, że Cię tu nie ma. Co się z Tobą dzieje? Dlaczego nie piszesz do mnie tak długo? Za każdym razem, kiedy listonosz przechodzi koło mojego domu, pytam go, czy nie ma dla mnie listu - listu od Ciebie. Jestem teraz w Anglii i pracuję w szpitalu jako pielęgniarka. Ale staram się o wyjazd do Kanady. Może i Ty mógłbyś przyjechać do Kanady? Bardzo Cię kocham, Janku, i mam nadzieję, że przyjdzie taki dzień, kiedy znów będziemy razem. Twoja kochająca Cię zawsze Oleńka. "Ja też cię kocham, Oleńko, bardziej niż kiedykolwiek" - wyszeptał Janek. Po chwili namysłu powiedział na głos: - No, to niech w takim razie będzie Kanada. Janek pochłonął już trzy książki na temat geografii Kanady i to nie dlatego, że nic do tej pory nie wiedział o tym kraju. Jeszcze w Zamoszu poznał dwóch mężczyzn, którzy spędzili tam pięć lat jako imigranci, a potem powrócili do Polski. Pamiętał ich doskonale. Stanowili wielką osobliwość w rodzinnej miejscowości. Byli bogaci i mieli ciekawe historie do opowiedzenia o pięknie i bogactwie Kanady. "Może to dobry pomysł osiedlić się tam" - myślał. Wiedział, że Kanada jest rajem dla bezdomnych jak on. "Z Oleńką... i siostrami..." Próbował wyobrazić sobie potężne wodospady Niagary, niekończące się pola Saskaczewan i gęste lasy Kolumbii Brytyjskiej. Może i dla niego znajdzie się miejsce w tym ogromnym kraju. Październik 1946 roku był we Włoszech suchy i gorący. Południowe wiatry, wiejące przez ostatnie dwa tygodnie, przyniosły upał ciężki do zniesienia. Wiatry sirocco nawiedzały półwysep prawie każdego lata: niosąc ze sobą ostre ziarenka piasku niszczyły zasiewy i budynki, a także to, co pozostało z dawnych lasów. Gorące i suche powiewy wiatru potrafiły zdjąć z budynków warstwę farby, posiekać ziarno na miał, doprowadzić ludzi i zwierzęta do szału. Janek, podobnie jak cała reszta, był poirytowany, niespokojny i w stanie depresji. Żołnierze przeklinali "bicz boży", jak nazywali sirocco, kłócili się i walczyli między sobą. Pewnego dnia Janek zarekwirował wojskowego dżipa i udał się drogą do Monte Cassino. Po powrocie z Polski dowiedział się, że w czasie bitwy połowa jego oddziału została starta w pył. Pomyślał, że jedyne, co mógł dla kolegów zrobić, to odwiedzić ich groby. Chodząc pośród tysięcy polskich mogił, przyklękając przy grobach znajomych żołnierzy modlił się i prosił Boga o wieczny odpoczynek dla ich dusz. Opuszczając cmentarz, minął jego żydowską część. Setki granitowych gwiazd Dawida na grobach połyskiwały w gorących promieniach włoskiego słońca. Po wyjściu z cmentarza przyjrzał się uważnie pobliskim, nagim wzgórzom. Odłamki pocisków artyleryjskich nie pozostawiły na nich jednego nietkniętego drzewa. Zamiast nich, wzgórza pokrywały maki, czerwieniejąc w słońcu jak krew. Tablica na bramie cmentarnej głosiła: "Oddali swe dusze Bogu, ciała - Italii, a serca - Polsce..." Epilog Statek o nazwie "Sea-Snipe" w drodze do portu przeznaczenia w Halifax przecinał fale Morza Śródziemnego, płynąc w stronę Cieśniny Gibraltarskiej. Był to niewielki frachtowiec, przystosowany na czas wojny do przewozu żołnierzy. Janek stał na pokładzie z łokciami wspartymi o poręcz, mając masyw gór Atlas należących do Afryki Północnej po swej lewej stronie i poszarpane, skaliste wybrzeże Gibraltaru po prawej. O świcie był na górze zupełnie sam i rozkoszował się świeżym powietrzem wczesnego poranka. Kołysał się w rytm statku, wznoszącego się z falami do góry i razem z nimi opadającego w dół. Wschodzące słońce rzucało promienie na Półwysep Iberyjski, jakby celowo chcąc ukazać Jankowi po raz ostatni Europę w pełni blasku. Europa była miejscem urodzenia jego rodaków, jego domem. Statek unosił go daleko od wszystkiego, co pozostawało mu bliskie i znajome. A co oczekiwało go po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego - tego nie mógł odgadnąć. Głęboko zatopiony w myślach nie zauważył mężczyzny podchodzącego do poręczy o kilka kroków dalej. Jednak w pewnej chwili rzucił okiem na wysoką, lekko pochyloną sylwetkę wspartą obok niego. - Plater! - wykrzyknął zdumiony. - O, nie! To znowu ty! - Plater uśmiechnął się krzywo, wyciągając do niego rękę. - Na wszystkich żywych i poległych bogów, żadnym sposobem nie mogę otrząsnąć się z przeszłości, nawet jeśli bardzo tego chcę. - Jedziesz do Kanady, Plater? - No, a gdzie? Polska mnie nie chce. - Albo ty nie chcesz Polski - Polski komunistycznej. - To na jedno wychodzi, nie? Zeszli do restauracji i zamówili kawę. Dopiero w pełnym, dziennym świetle Janek zwrócił uwagę na nos przyjaciela. Został on w kilku miejscach złamany i później w bardzo niezręczny sposób złożony, skutkiem czego był teraz nieforemny i brzydki. - Odniosłeś ranę na froncie, Plater? - Janek spytał go najdelikatniej jak mógł. - Nie! Polacy mi to zrobili! - Polacy? - No, polscy komuniści - odrzekł Plater. - Zaraz po wojnie zdecydowałem się na powrót do Polski. Widzisz, moje - powiedzmy - socjalistyczne skłonności zamuliły mi zdrowy rozsądek i jak wielu innych powróciłem. - I co? - Zamknęli mnie, dokładnie w tydzień po powrocie - powiedział z gniewem. - Powiedzieli mi, że jestem brytyjskim szpiegiem. Nie byłem jedynym aresztowanym. Wielu polskich weteranów, którzy powrócili, dostało się do więzień... lub zostało zabitych. - Skąd my to znamy! - wykrzyknął Janek. - To wszystko wydaje się nazbyt znajome, prawda Plater? - Tak dokładnie było! Jak na Kołymie. Wieźli nas z jednego więzienia do innego, chyba do Krakowa. Dojrzałem do tego, że wolałem raczej zdechnąć, niż siedzieć w ich śmierdzących więzieniach... to długa historia, Jasiu, ale krótko mówiąc, sześciu z nas udało się uciec. Potem za dnia spaliśmy po lasach, a szliśmy nocami. Szliśmy, oczywiście, na zachód, aż przekroczyliśmy polską granicę z Niemcami Wschodnimi i w końcu dotarliśmy do granicy Niemiec Zachodnich i wolności. - A co potem? - Z Niemiec Zachodnich powróciłem do Włoch, do Ii Korpusu Wojska Polskiego. Plater zamilkł na chwilę, jakby zmęczony opowiadaniem, a po chwili dodał: - Potem dowiedziałem się, że Kanada potrzebuje farmerów, no to jadę. Rozmawiali aż do zmroku. Janek zauważył z satysfakcją, że Plater stał się łagodniejszy i z pewnością mniej cyniczny, niż kiedy widział się z nim ostatnim razem. Janek powrócił na pokład. Dzień był słoneczny, choć zimne wiatry poczynały zwiastować nadchodzącą zimę. Owinął się w wojskowy płaszcz, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej małą, podartą kopertę... "Najdroższy Jasiu..." - przeczytał już ten list wielokrotnie, lecz za każdym razem wydawało mu się, jakby to czynił po raz pierwszy. "10 września |Queen |Elizabeth opuszcza doki portu w Liverpool. Powiedziano nam, że statek dotrze do brzegów Kanady, zdaje się w Halifax, 15 września. Ciągle waham się, opuszczając Anglię, która, mimo że oddzielona kanałem, jest ciągle dla mnie Europą. Bardzo chcę pozostawić za sobą te straszliwe wspomnienia i być od nich jak najdalej. A jednak jest mi przykro wyjeżdżać, ponieważ jadę w nieznane, daleko od ojczyzny i od grobów moich rodziców i siostry. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Dostałam pracę pielęgniarki w Royal Victoria Hospital w Montrealu. Kto wie, może i Ty, Jasiu, przyjedziesz do Kanady. Byłby to dla mnie najszczęśliwszy dzień. Widzisz, Janku, to dzięki Tobie, Twojej dobrej miłości na nowo odnalazłam siebie... i to, że znów mogę marzyć i mieć nadzieję na lepszą przyszłość. Bardzo zależy mi na Tobie, bardziej niż na kimkolwiek innym. Może, mój najdroższy, znów się spotkamy... i razem wybudujemy mały domek (ale jestem niemądra, pozwalając tak dalece dać ponieść się marzeniom...) gdzieś na skraju lasu... iglastego lasu, podobnego do tego we wschodniej Polsce... blisko mokradeł, po których moglibyśmy brodzić ręka w rękę..." Janek, ze łzami w oczach, uniósł rękę w kierunku rozsłonecznionego nieba. Północny wiatr nie wydawał mu się już taki zimny. "Sea Snipe", borykając się z falami, parł z wysiłkiem ku brzegom Kanady. Na dolnym pokładzie grupa polskich weteranów wojennych uderzyła w nutę znanej pieśni: "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród,Ď Nie damy pogrześć mowyĎ (...) Tak nam dopomóż Bóg, tak nam dopomóż Bóg..."Ď