Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk Dom Opowieść filmowa Część pierwsza Prawie dwieście czwartków Co ty tu robisz człowieku...? Pierwsza skrzynia chrobocząc dnem o deski, popchnięta rękami żołnierzy, wjechała pod plandekę wojskowego studebackera. Żołnierze powlekli się na skraj brzozowego zagajnika i sięgnęli po następną skrzynię. Porucznik Ciećwierz stał obok kierowcy, obserwując niemrawe ruchy żołnierzy. Był wysoki, chudy i żylasty. Kwietniowy wietrzyk szarpał kłaczkami jego rzadkiej, ryżej brody i gdyby nie obszarpany oficerski płaszcz, spływający mu prawie do kostek, przypominałby bardziej ascetycznego i fanatycznego popa niż dowodzącego plutonem oficera polityczno-wychowawczego. Tak go zresztą nazywano: popem. Zmierzch coraz bardziej zacierał kontury, zieleń płaszczy żołnierskich nasiąkała szarością. Tylko skrzynie, po które sięgali, odbijały się od spopielałego tła jaskrawym kolorem świeżo zheblowanych desek. Już wszystkie trzy leżały rzędem pod plandeką. Spod łebków gwoździ, którymi były zbite, sączyły się kropelki żywicy - takie były świeże te dopiero co zheblowane dechy z lasu, w którym przedwcześnie przyszło im dokonać żywota. Nie tylko zresztą im. Bo kiedy ustawiono już trzecią skrzynię, kierowca ciężarówki ogryzkiem kredy namaścił dechy trzema krzyżami, aby nie było żadnej wątpliwości, że to nie skrzynie, lecz trumny. Wtedy Ciećwierz w milczeniu położył na każdej z nich zieloną, miękką rogatywkę polową, aby i tej wątpliwości nie było, kto w tych trumnach spoczywa. Żołnierze w milczeniu patrzyli na swego dowódcę, zeskrobywali z dłoni klejącą się żywicę. Andrzej Talar bezmyślnie wydłubywał drzazgę, która wbiła mu się w opuszkę kciuka. Bardziej od pozostałych kolegów odczuwał ciężar dopiero co przeniesionych skrzyń. Może dlatego, że te sosny, zanim je Stelmach okorował ośnikiem i byle jak toporzyskiem ogładził z sęków, rosły w lesie, który dobrze znał z dziecięcych wypraw, a może dlatego, że w tych skrzyniach, zdobnych teraz w samotne rogatywki, leżeli obojętni już na losy wojny jego rówieśnicy. Jednego z nich znał nawet dobrze, pochodził bowiem ze wsi, która groblą łączyła się z Sierpuchowem. Zawarczał silnik studebackera. Żołnierze wdrapali się przez burty ciężarówki i przykucnęli między trumnami. Porucznik Ciećwierz szarpał się z uchwytem mocującym klapę. Mimochodem omiótł wzrokiem twarze. Najbliżej klapy przykucnął stary Sumik, wąsaty kapral, rodem spod Trok, do których "na po wojnie" zapraszał na kołduny całą kompanię. To w niego właśnie utkwił teraz Ciećwierz swój płonący wzrok. - A Talar gdzie? - spytał. - Szeregowy Talar?! Sumik pochylił się w głąb. - Jędrusza! - zawołał. - Taż ciebie pan obywatel porucznik szukawszy. Ciećwierz zniecierpliwił się: - Szeregowy Talar! Zaszeleściły krzaki i Ciećwierz spojrzał w tamtym kierunku. - Jestem! - odkrzyknął Talar. Wyplątując się z zarośli, Andrzej demonstracyjnie dopinał rozporek. Ciećwierz uznał widać ten wymowny gest za dostatecznie usprawiedliwiający, bo rezygnując z pouczeń skinieniem głowy wskazał platformę. Silnik studebackera zachłysnął się na wysokich obrotach i smród spalin zdusił wszystkie zapachy ledwie budzącej się wiosny. Andrzej podał pepeszę Sumikowi, by łatwiej móc wskoczyć. Zaledwie zdążył uchwycić dłońmi krawędź wysokiej burty, ciężarówka ruszyła. I prawie jednocześnie w oddali odezwał się dzwon kościelny, jakby wymierzając takt żałobnemu konduktowi. Dzwon choć smętny i donośny, bił tym razem w świeckiej sprawie. Placyk przed wiejskim kościołem zapełnił się tłumem ciekawych. Nie na kościół popatrywali, lecz na dom parafialny, do którego organista z kościelnym znosili ławy i stołki. Za płotem, w ogródku, stał dziwny pojazd: ciężarówka z pękatą, metalową budą zamiast platformy. Baby okutane chustami, przydeptując z nogi na nogę w wiosennym błocisku, spoglądały nieufnie i z bezpiecznej odległości na garbatą sylwetkę samochodu z napisem "kino ruchome". Tylko dzieciaki, śmielsze z natury, poszturchując się i popychając, podchodziły bliżej. Na plakacie przylepionym do budy widniała postać żołnierza z bagnetem gotowym do szturmu i napis: "Idę wyzwalać!" Kina nikt tu nigdy nie widział, a co dopiero na kołach, patrzyli więc ciekawie w drzwi kabiny, jakby oczekiwali, że za chwilę wyskoczy z niej tłum postaci, które będą coś odgrywały. Po chwili wyszedł z niej Rajmund Wrotek, w jednej osobie operator, szofer i kierownik tej ruchomej kulturalnej placówki. - Pora zaczynać! - zawołał do zbliżającego się do niego proboszcza. - Właśnie przyszedłem panu powiedzieć, że ekran przygotowany. Ludzi ściągnąłem dzwonami. - Dziękuję - zeskoczył z budy z pudełkami pod pachą. W asyście duchownego szedł wolno wśród szpaleru gapiów, którzy dopalali ostatnie papierosy przed oczekującymi ich atrakcjami. Proboszcz stanął w progu i gestami popędzał opieszałych. Gdzieś daleko, z ciemności od strony lasu, dobiegł jego uszu warkot samochodowego silnika. Ale nie było już czasu na wypatrywanie, bo właśnie pogaszono światła i ksiądz, przepuściwszy ostatniego zapóźnionego widza, przymknął starannie drzwi. Przysiadł na krzesełku pod ścianą i zapatrzył się w białe płótno z nagła rozjaśnione światłem projektora. I właśnie wtedy, kiedy głos Władysława Krasnowieckiego zaczął objaśniać obrazy kroniki, pokazując żołnierzy kościuszkowskiej dywizji, którzy poprzysięgli powrócić do udręczonej ziemi ojczystej, inni żołnierze zeskakiwali z platformy ciężarówki, sięgając po trzy trumny, które przywieźli do tutejszego kościoła. W głuchym milczeniu zanieśli je i ustawili szeregiem w zakrystii. W tym czasie płachta ekranu zamieniła się w piekło. Ludzie, którzy nigdy nie widzieli Warszawy, pojęli, że nigdy już jej nie zobaczą. Przed ich oczami przesuwał się obraz apokaliptycznego zniszczenia. Ruiny, tysiące domów bez dachów, bezkształtne piramidy cegieł, w proch obrócone świątynie i gmachy, zmiażdżone wagony tramwajów, powykręcane w precle latarnie i szyny wyprute z bruku. Ludzie, którym przez pięć lat nieobcy był widok mordu, zapach pożarów ich własnych stodół i chat, patrzyli oniemiali na tę Golgotę wielkiego miasta, które już miastem nie było. "Oto dzieło morderców spod znaku swastyki!" - mówił komentator. Zatrzepotała końcówka taśmy i Wrotek zabrał się do zmiany szpuli. Proboszcz zapalił światło i sala odetchnęła z ulgą. Kiedy tylko zaczęła się kronika, ksiądz słyszał, że jakieś auto zajechało przed kościół i jacyś ludzie kręcili się po placu, ale i jego wtedy jakby zahipnotyzowały apokaliptyczne obrazy. Teraz przypomniał sobie, że musi wyjść i sprawdzić, kto przybył. Ale w tym właśnie momencie rozległ się tupot ciężkich butów i do sali weszli żołnierze w polówkach, z pepeszami i karabinami. Porucznik Ciećwierz przysiadł na brzegu ławy; dłonią przetarł twarz jakby zmyć z niej chciał znużenie. Napotkał pytające spojrzenie księdza siedzącego obok. - Znowu przywieźliśmy dla księdza robotę - powiedział. - Leżą w zakrystii. - Ilu? Oficer wyciągnął przed siebie dłoń z trzema rozcapierzonymi palcami. Ksiądz westchnął i nie patrząc już w stronę Ciećwierza, głośno wypowiedział pytanie, gnębiące i Andrzeja Talara, który siedział tuż za plecami dowódcy: - Kiedy się to wreszcie skończy? - Niech ksiądz zapyta tych, co do nas strzelają - odparł Ciećwierz. - Oni mówią to samo - westchnął ksiądz. - Ktoś musi pierwszy przestać. Zgaszono światło i na ekranie pojawił się tytuł filmu: "Świat się śmieje". Talar tępo gapił się w zarys zgarbionej sylwetki porucznika. Nie widział na ekranie zawadiackiego pastucha, przemierzającego z wesołą fujarką kołchozowe zagrody. Wesoły marsz Dunajewskiego zdawał się nie docierać do uszu Andrzeja, jakby zagłuszony ciężarem tego ostatniego, imperatywnego stwierdzenia: "ktoś musi pierwszy przestać..." Ostrożnie uniósł się z ławy, lecz przysiadł natychmiast, bo prawie jednocześnie poderwał się z miejsca Ciećwierz. Wyglądało na to, że znużony idzie się zdrzemnąć do szoferki. Andrzej odczekał jeszcze chwilę i korzystając z pierwszej salwy śmiechu, wywołanej przez obraz krów ustawionych na apel w dwuszeregu, skoczył ku drzwiom. Porucznik nie spał jednak. Zaraz za progiem Andrzej zobaczył w ciemności ognik papierosa, oświetlający jego brodatą twarz. - Wy dokąd? - spytał. - Nie lubicie komedii? - Ja? - zawahał się przez moment. - Ja? Wolę się pomodlić - i ruszył w stronę zakrystii. Obejrzał się przed drzwiami. Ciećwierz wchodził właśnie z powrotem na salę. Andrzej minął kaplicę i zniknął w szeleszczącej wiatrem ciemności. Biegł nisko pochylony jak człowiek, który boi się, by go nie dostrzeżono. Już prawie przy gościńcu natknął się na plutonowego Borusiaka. - A dlaczego nie w kinie? Dokąd? - spytał podoficer. W mroku nie mógł dostrzec, jak bardzo tym prostym pytaniem zaskoczył Andrzeja. Ten zaś uznawszy, że tym razem wybieg z modlitwą w zakrystii nikogo już nie przekona, zdobył się z determinacją na prawdę. - Przed świtem wrócę, panie plutonowy. - Jak to przed świtem? Ty dokąd? Andrzej wybuchnął: - Dość już tej rzeźni! Panu to nie zbrzydło? Brat do brata ma strzelać? Ktoś musi pierwszy przestać. Słyszy pan? Ktoś musi! - Co ty chcesz zrobić, Talar? - Co ja chcę zrobić? Koniec! Koniec chcę zrobić. Ja tych ludzi znam, panie Borusiak. Miesiąc temu byłem jeszcze z nimi. A teraz chcę, aby oni byli ze mną. I z panem. Plutonowy nie bardzo wiedział, co począć. Dyskutować? Zabronić? Nie mógł przecież przyjąć do wiadomości decyzji o samowolnym oddaleniu się z oddziału. Sięgnął po pepeszę Talara, ale tamten szarpnął się do tyłu i uskoczył w mrok. Borusiak usłyszał jeszcze trzask łamanych gałęzi i wołanie: - Wrócę przed apelem! Zaskoczony plutonowy zdobył się tylko na odkrzyknięcie: - Ale wróć przed apelem! Słyszysz? Andrzej znał tutaj każdą ścieżkę. Szedł teraz skrajem drogi, nasłuchując, czy znów ktoś nie idzie lub jedzie. Po wejściu w las poczuł się bezpiecznie i zaczął biec. Prawie w ostatniej chwili dosłyszał przez szum gałęzi warkot motoru. Zdążył uskoczyć do rowu. Samochód zalał światłem szeroki pas drogi. Andrzej przywarł do wilgotnej, ledwie zieleniejącej się trawą ziemi. Wstrzymał oddech. Fala światła przelała się nad nim i stopniowo bladła. Zapanowała jeszcze większa ciemność. Upłynęła chyba godzina, kiedy dojrzał wreszcie światełka migoczące z lewa od drogi. Zamiast drzew wyrastały teraz przed nim pierwsze zabudowania, wyolbrzymione księżycową poświatą. Bezszelestnie, z wprawą zwiadowcy, podszedł do okna. W migotliwym świetle rozstawionych na warcie gromnic dojrzał na środku izby leżącą na stole heblowaną skrzynię w gałęziach jedliny. I dwie głowy, okryte czarnymi chustkami, pochylone w pokorze. Odskoczył od okna. Znów puścił się biegiem, by być jak najdalej od tego pudła i żałobnego zawodzenia. Minął kilka jeszcze okienek drgających płomyczkami naftowych lamp. Nie liczył ich, nie patrzył nawet na nie. Skręcił dopiero, kiedy zamajaczyły rozmazane kontury większego niż inne domostwa. Tu już nie badał stopami gruntu błotnistej dróżki. Szedł pewnie jak człowiek, który wraca do swego prawdziwego domu. Nie był to wprawdzie rodzinny dom Andrzeja, ale za taki przywykł go uważać. Nie wszedł jednak na ganek. Zaledwie dotarł do furtki całe zmęczenie poczuł w jednym tylko pragnieniu - pić! Dotknąć ustami czegokolwiek mokrego i zimnego! Dowlókł się do studni mając nadzieję, że może zostało trochę wody w kuble. Nie było. Nie myśląc o hałasie, spuścił wiadro w cembrowinę, wyciągnął i zaczął łapczywie pić. Trzasnęły drzwi. Nim zdążył chwycić wspartą o studnię pepeszę, ze stajni wypadł koń z jakby przyrośniętym do szyi jeźdźcem i pogalopował w pole. Nastała znów cisza, tylko w ledwie oświetlonym oknie mignęła mu sylwetka Jadźki. Drzwi były jednak zamknięte. Zaczął się do nich dobijać. Już sam nie bardzo wiedział nawet po co, bo w jeźdźcu przylepionym do końskiej grzywy bez trudu rozpoznał Wiktora. To do niego przekradał się tej nocy. Widać musieli go dostrzec. Z wściekłością uderzył pepeszą o deski drzwi. Raz, drugi. W sieni zadzwoniło potrącone wiadro. Potem usłyszał głos Jadźki. - Kto tam? - Swój. - Jaki swój? - doleciało zza drzwi. - Mnie nie poznajesz? Jadźka! Zgrzytnął klucz. Andrzej niecierpliwie nacisnął klamkę. W głębi sieni w chuście narzuconej na koszulę stała Jadźka. Nie tak dawno wchodził tu bez pukania i nie tak dawno witała go pocałunkiem. Teraz jej oczy mierzyły go z wyraźną wrogością. - Co z tobą? - wyszeptał wystraszony. - Jak na obcego patrzysz. Jadzia! - Po coś przylazł? - spytała twardo. - Do ciebie. Mimo woli opuścił wzrok, żeby nie domyśliła się kłamstwa. - Zapomnij o tym, co było. - Nie wpuścisz do środka? - głos mu się prawie załamał. Szukał oczami jej wzroku, ale ona patrzyła gdzieś ponad nim. Mimo woli odwrócił głowę: kątem oka dojrzał lufę własnej pepeszy. - Rewizja? - spytała, siląc się na ironię. - Jadźka! - ostatkiem sił starał się mówić spokojnie. - Ja... do ciebie, do was... - W gości z pepeszą? Stracił panowanie nad nerwami. Złapał silniej za tę swoją pepeszę, odepchnął nią drzwi i wszedł do izby. Powlókł oczyma po znajomych sprzętach. Przy rozgrzebanym łóżku stos niedopałków tkwił w blaszanym pudełku po konserwie. Ze stołu nie zdążono sprzątnąć trzech brudnych talerzy po niedawnej kolacji. - Gdzie Wiktor? - Nie ma i nie było - odpowiedziała spokojnie, choć w głosie jej czuć było wściekłość. - Nocował tutaj. Andrzej już nie panował nad sobą. Rzucił pepeszę na to rozgrzebane, ciepłe jeszcze łóżko. Złapał dziewczynę za ramiona i trząsł nią, jakby usiłował obudzić ją ze snu. - Zrozum - wyrzucał z siebie żarliwie i z przejęciem. - Zrozum, że chcę się z nimi dogadać. Trzeba z tą wojną raz zrobić koniec. Po co mamy ganiać się po lasach? Brat - brata? Jadźka wyrwała się. Potrząsał już tylko jej dłońmi i prawie krzyczał: - Niech Wiktor zbierze swoich. Żołnierze potrzebni są. On stopień oficerski ma. Po to przyszedłem! Zrozum! - I pomyśleć, że my się mieli żenić! - jej przed chwilą jeszcze przerażone spojrzenie stało się znów twarde i ironiczne. Pokiwała głową ni to z ubolewaniem, ni to z pogardą. - A z ciebie prowokatora zrobili - dodała. - Jadźka!... - aż krzyknął pod uderzeniem tego oskarżenia. Tak jeszcze nikt nigdy nie ośmielił się mówić do Andrzeja Talara. Przez moment wydawało mu się, że w gniewie rzuci się na dziewczynę. Lecz to właśnie obraźliwe i hańbiące słowo było widać jak przysłowiowa kropla, która przelała nagromadzoną w nim gorycz. W jednej chwili wyciekła gdzieś i złość, i gniew, i ból. Zdobył się tylko na usprawiedliwiający, cichy protest. - Nikogo nie zdradziłem. Nikogo - powiedział. - Przysięgałeś orłowi, a wronę nosisz! - szarpnęła się Jadźka, jakby ją rozdrażniła ta jego niespodziewana potulność. Złapała czapkę Andrzeja i cisnęła nią o posadzkę. Chłopakowi znów krew uderzyła do głowy. Pohamował się jednak spokojnie schylił po czapkę i otrzepał ją z kurzu. - Nie ty mi będziesz rachunki wystawiała, tylko Polska. - Polska? Każdy ma swoją! - Jedna jest. Bezapelacyjnie jedna. - Wasza, nie? - wciąż była zaczepna. - Wspólna. - Czym ci płacą za tę agitację? Słoniną, spirytusem, medalami? - To jest zdrada, że chcę być razem z twoim bratem? Że chcę koniec z tą harataniną zrobić? - Ty draniu! Sprzedałeś nas! Przeraźliwy krzyk Jadźki zagłuszył hałas kopniętych od zewnątrz drzwi. Otwarły się z trzaskiem. Dojrzał dwie lufy pepesz, które mierzyły w niego. Nawet nie musiał unosić wzroku; po pepeszach poznał, że to nie Wiktor powrócił do domu. Swoją polówkę, którą podniósł przed chwilą z podłogi, obracał niepewnie w rękach. - Wychodź! - dobiegł go rozkaz. Nie patrząc na Jadźkę, powlókł się ku ciemnej czeluści sieni. Przed gankiem stał Ciećwierz. Andrzej machinalnie stanął na baczność. Silne ręce zerwały z niego pas, wyszarpnęły z dłoni pepeszę. - Pomodlić się chciałeś, Talar! - spytał porucznik. - No, to się pomódl! Za siebie! Odwrócił się i orząc klamrą Talarowego pasa po błocie podwórka, odchodził w stronę gazika. - Panie poruczniku!... - zawołał za nim Andrzej. - Na muszce go trzymać! - nie odwracając się rzucił Ciećwierz. Poczuł pchnięcie lufy w łopatkę. Powoli powlókł się ku ciężarówce. Gazik Ciećwierza zawarczał i rozbryzgując błoto gościńca rozpłynął się w ciemności. Dziwny i odległy wydawał się Andrzejowi skrawek ciemnego nieba pocięty pasami listew. Zamknięto go w chlewie. Nie uprzątnięty gnój zalegał pod ścianami i nawet nie było się gdzie wyciągnąć. Wpił się palcami w listwy drzwi, nasłuchując monotonnego człapania wartownika. Kiedy kroki stały się wyraźniejsze, cofnął się w głąb ciemnego chlewu, aby nie dać tamtemu satysfakcji litowania się nad nim. Pilnował go stary Sumik, poczciwina spod Troków, który bardziej niż do żony tęsknił nocami do kołdunów. Tym razem nie był to jednak sam Sumik. Przez pręgi drzwi Andrzej wyraźnie widział kościstą postać Ciećwierza. Poruszył kłódkę mocującą skobel. Sprawdzał. - Przez tą wojnę to dla człowieka ni czut-czut poszanowania nie ma - mówił śpiewnie Sumik. - Nawet tiurma, panie poruczniku, byle jaka. - Nie filozofujcie, tylko pilnujcie. Raniutko prokurator załatwi mu przepustkę do nieba, jak taki religijny. Szkoda, że nie lubi się w kościele modlić. - On powiada, że za wiarę pokutuje. Porucznika zezłościła widać litościwość i gadulstwo wartownika. Powiedział głośno, może zbyt głośno, tak aby prócz Sumika i Andrzej mógł go dosłyszeć: - Za dezercję! Palce Andrzeja znów wpiły się w szorstkie listwy drzwi. Zacisnął na nich dłonie aż do bólu. - Za wiarę! Bezapelacyjnie! - krzyknął. - Co to znaczy? - spytał Ciećwierz zaskoczony tą samoobroną czy zaintrygowany przekonaniem bijącym z głosu Andrzeja. - Za jaką wiarę? - Wierzyłem, że walczę o taką Polskę, w której Polak nie będzie więził Polaka. - Polakiem to ty byłeś, Talar - wpadł mu w słowa porucznik. - Teraz jesteś de-zer-te-rem. Od tego nie ma apelacji! - Jest apelacja! - zawołał Andrzej. - Na ochotnika poszedłem i miałbym dezerterować? Niech pan spyta plutonowego Borusiaka... - Kogo? - Borusiaka. Zameldowałem mu, po co idę. Ciećwierz stał w błocie po kostki. Andrzejowi wydało się, że nie ogoloną twarz porucznika wykrzywił na moment grymas uśmiechu. - Jeśliś taki naprawdę wierzący - powiedział - to może i spotkasz się z Borusiakiem niedługo. Myślę, że rano - uniósł kołnierz narzuconego na ramiona płaszcza i środkiem majdanu oddalił się ku swojej kwaterze. Andrzej z twarzą przyciśniętą do prętów drzwi wzrokiem szukał u starego Sumika odpowiedzi na tę dziwną obietnicę Ciećwierza. - Bezlitośnie paskudnego świadka ty sobie wybrał, Talar - pokiwał ze smutkiem stary. - Jego już nie nasz lejtnant, a święty Pieter pyta, czy ty prawdę powiedział. - Co to znaczy? - To znaczy, że Borusiak już swoją porcję ołowiu wyfasował. Jak raz na kolację. W lesie go ubili... - Kiedy?! Kto?! - do bólu zacisnął ręce na sękatych listwach. - Kto? - Sumik zamyślił się, splunął ze złością w błocko. - Wychodzi na to bezlitośnie, że twoi. Żelazny uścisk palców Andrzeja zelżał. Ostatnia nadzieja, że ranek przyniesie ratunek, opuszczała go wraz z wieścią o jeszcze jednej niepotrzebnej śmierci. Sumik zbliżył się do drewnianych krat. - Jak politruk mówi - stwierdził - tak widać i jest... - przez jego zaciąganie trudno było odgadnąć, co w nim silniejsze: litość nad więźniem czy wiara w Ciećwierza. - Oj, durny ty, durny. Sam chciał wojnę zakończyć? Wojna to za duży kłopot na jednego człowieka. Ot, patrzaj... - uniósł nogę w rozłażącym się buciorze, z którego wyłaziła zabłocona onuca. - Onuca bezlitośnie świata ciekawa. A twoje buty nowiuteńkie. Oddaj buty, Talar. Jak prokurator swoje odprawi, taż tobie, ot, kęseczek drogi tylko przejść, i to w jedną stronę. Nie robi różnicy boso czy w cholewach. A mnie przyjdzie jeszcze na Berlin iść... Oddaj buty. Ty nie stracisz, a ja zyskam. Bądź człowiekiem. Z tym wschodnim zaśpiewem i molestowaniem przypomniał Andrzejowi zawodzącego odpustowego dziada. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - odezwał się ze swojego kąta. Myślami był daleko od tego, o czym ględził stary. - Panie Sumik! - zbliżył się znów do drzwi i mówił prawie szeptem. - Panie Sumik! Jakby kto z rodziny rozpytywał, ani słowa o sądzie, o wyroku. Niech ja choć dla nich dezerterem nie będę! - A buty oddasz? - nawrócił stary. Do Andrzeja nagle dotarł sens paplaniny Sumika. Popatrzył na te swoje buty, co to mają już mu być niepotrzebne. Całkiem jak nowe. Może i oddać. Spojrzał przez szpary na blednące niebo i nagle... - Mogę oddać! - zawołał. - Taż ty bezlitośnie dobry uczynek robisz. Dawaj tędy! - Sumik ucieszony wetknął dłoń między listwy. - Nie, panie Sumik, nijak nie przejdą. - Próbować można... Siadłszy na słomie Andrzej ściągnął pośpiesznie buty. Wąsacz patrzył na nie łakomie, nieomal z miłością. Ciągnął bezskutecznie, chcąc przewlec je przez ciasne szpary. Ale gruba, nabijana gwoździami zelówka nie dawała się przepchnąć. - Nie da rady, panie Sumik! - powiedział Andrzej. - Musi pan drzwi otworzyć. Bezapelacyjnie. Wartownik zawahał się. Smętnie popatrywał na kłódkę, której nie wolno mu było bez polecenia otwierać, ale mięsista skóra cholewy nie dawała mu spokoju. Rozejrzał się po dworskim podwórzu. Nie było widać żywego ducha. Cienie dalekich zabudowań nie migotały ani jednym światełkiem. Przysunął się do drzwi, oparł karabin o ścianę, wyrwał szybko kłódkę ze skobla i zrobiwszy niewielką szparę, wyciągnął rękę. Kiedy tylko stary uchwycił łapczywie za cholewy, Andrzej wciągnął buty i jego do wnętrza. Wąsacz zarył nosem w słomie, butów jednak nie puścił. Kiedy poderwał się, chłopaka już nie było. Andrzej nie szukał schronienia i nigdzie nie kluczył, choć było już prawie widno. Rozchlapując bosymi stopami kałuże, rwał co sił przez rozmiękły środek folwarcznego podwórza, na które pastuch wypędzał już krowy na poranny wypas. Dopadł pierwszych krów, gdy doleciało go wołanie Sumika: - Stój! Stój, bo strzelam! Strzelił naprawdę. Przerażony pastuch rozpłaszczył się w błocie. Andrzej prześlizgiwał się między krowimi zadami. Kiedy już przedarł się przez stado, popędził w stronę widniejących na horyzoncie zarośli. Kwietniowy świt był chłodny i wietrzny. Gdy stanął wreszcie u progu własnego domu, jego bose stopy były sine i drętwe. Stary Talar, ledwo spojrzał na syna, wnet pojął, że to nie zwykła wizyta z przepustką. Bez słowa zdarł ciężką, pluszową kapę okrywającą kufer i przysłonił okno. Wystraszony Leszek, najmłodszy, bo ośmioletni brat Andrzeja, z nagła przebudzony, z przestrachem patrzył z kanapy na te zabiegi ojca. Starszy od Leszka o sześć lat Bronek, bardziej już świadom zawiłych spraw tego świata, wysłany został na czaty. Drżąc z chłodu, z emocji i dumy, że powierzono mu tak ważną misję, wdrapał się na jabłonkę w sadzie, skąd wzrokiem ogarnąć mógł całe Sierpuchowo. Od czasu do czasu spoglądał tylko łakomie na zaciemnione kapą okno, starając się domyślić przebiegu familijnej narady. W izbie zaś Andrzej pośpiesznie naciągał stare, cywilne łachy. Ojciec w ponurym milczeniu podawał mu je ze skrzyni. Zgrabiałe palce chłopca drżały przy każdym zapięciu guzika. Jeszcze bardziej drżał jego głos kiedy nerwowo, bez ładu relacjonował dzieje tej nocy. Ojciec słuchał w skupieniu. Matka załamywała ręce, czasem wybuchała płaczem. - Synu! A gdzie tobie teraz żyć? - wyszeptała. - Nazad do lasu trzeba ci iść. - Do lasu, nie! - mąż przerwał jej szorstko i stanowczo. - Do Warszawy. - Może do stryjenki Anieli? Andrzej spojrzał na ojca, czekając jego aprobaty. W tym domu ze wszystkim zwracano się do starego i tylko on był ostateczną wyrocznią. Talar stanowczo zaprzeczył ruchem głowy i z uporem powtórzył: - Do Warszawy! - Kajetan! Ty co? - patrzyła na męża z przerażeniem i niedowierzaniem. - Przecie tam nic nie zostało! - Warszawy może nie być! Ważne, że Poznański tam jest. - A skąd tato wiedzą? - Pisał, dziękował za życia uratowanie. Andrzej zakładał gruby, srodze pocerowany sweter. W pośpiechu pomylił strony, kiedy go w końcu przewlókł przez głowę, wycięcie znalazło się na plecach. Nawet nie spostrzegł omyłki; z napięciem wpatrywał się w twarz ojca. Nigdy nie odważył mu się sprzeciwić, więc tylko nieśmiałym spojrzeniem wyrażał zdziwienie tym poleceniem. - Ale po co? Po co do Poznańskiego? Stary żachnął się. - Jak to, po co? Nosiłeś mu jedzenie do bunkra? Wyprowadziłeś nocą z naszej stodoły? Lekarza ściągałeś? Wszystko to była prawda. Przez dwa lata ukrywał się u nich Jerzy Poznański. Nawet najbliżsi sąsiedzi nie wiedzieli o jego istnieniu. Cały ten czas przesiedział na stryszku w stodole. Kiedy przewalił się front, po raz pierwszy zsunął się po drabinie, czarny, zarośnięty, z pałającymi zapadniętymi oczami. Sierpuchowo opuścił pierwszą napotkaną wojskową ciężarówką. - On się tam teraz liczy. Ważny jest. Pojedziesz do niego. On radę znajdzie. Życie za życie - dodał twardo Talar. - Kajetan - biadoliła matka. - On zginie jeszcze w tej Warszawie. Niech się lepiej swoich trzyma. - Swoich? - stary roześmiał się smutno. - Jak nie jedni, to drudzy go trachną! Lepiej byś była cicho, Maria - i zwracając się do Andrzeja przybrał znów ten swój rzeczowy, rozkazujący ton: - Powiedz Poznańskiemu prawdę... słyszysz, Jędruś? - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - zamyślił się Andrzej. - Ale jak go znaleźć? - Wieżę kościelną z daleka widać! - roześmiał się ojciec. - On tam teraz wysoko. Nie będziesz długo musiał szukać. Pomału oswajał się już z tą myślą. Zwinięte nogawki upchnął do starych butów z cholewami i rozglądał się za kurtką. Był już gotów, tylko się pożegnać. - No, to... - nachylił się do ręki ojca. - Poczekaj. Nie pojedziesz w tyli świat goły jak święty turecki. Wcisnął mu do ręki coś miękkiego, zawiniętego w gazetę. Andrzej poczuł silny zapach machorki. Talar wydobył z kredensu butelkę. Powąchał ją, odetkawszy kukurydziany kaczan. Zapach machorki pomieszał się z odorem bimbru. - Tato mi to dają? Andrzej mimo woli uśmiechnął się. - Za to, żem palić i pić próbował, tato mi skórę garbowali puszorkiem. - To było kiedyś - mruknął Talar - a teraz tytoń i bimber najlepszy pieniądz. Do izby wbiegł wystraszony Bronek. - Jakieś motory słychać przy kuźni! - zameldował. Andrzej błyskawicznie wcisnął swoją "walutę" do chlebaka, matka wetknęła jeszcze kawałek chleba. Przytulił się na moment do niej, bez słowa ucałował żylastą rękę ojca. Zawrócił już od drzwi, by w milczeniu pogładzić po głowie Leszka. Zanim przestąpił próg, przeżegnał się nieznacznie. Potem dał nura w sad, w którym jabłonki puszczały już pierwsze pąki. Uszedłszy kilometr lasem dostrzegł stojącą na drodze ciężarówkę. Rozpoznał ją bez trudu po plakacie z żołnierzem. Na wszelki wypadek zaczął się nawet oddalać od drogi, ale kiedy zauważył uniesioną maskę samochodu, ciekawość wzięła górę. Zawsze pociągały go wszelakie motory. W remizie straży pożarnej w Sierpuchowie nie dziwiono się, że kilkunastoletni Talar godzinami potrafił przyglądać się, jak mechanik rozbierał i składał starą motopompę. Później, już w czasie wojny, pomagał składać wikaremu motocykl BMW, który porzucili bez benzyny cofający się we wrześniu łącznościowcy. Ta jego szoferska mania przydała się już w oddziale, kiedy trzeba było kierować porwanym oplem Landwirtha. Dłuższy czas zza drzewa przyglądał się, jak mechanik grzebał w trzewiach silnika, aż wreszcie zdecydował się podejść. - Znarowił się? Kinomechanik odwrócił się zaskoczony. Obrzucił Andrzeja bystrym spojrzeniem, potem - jakby się czegoś obawiał - zlustrował niespokojnie przydrożne chaszcze. - Może świece? - zapytał rzeczowo Andrzej, chcąc rozwiać widoczny w oczach tamtego strach. - Zna się pan na tym? - W głosie Wrotka pojawiła się nutka nadziei. Widocznie sam lepiej się znał na projektorze filmowym niż na tej gmatwaninie kabli i śrubek, wyglądających spod maski. - Popatrzeć można - powiedział Andrzej. Sprawdził, czy świece dają iskrę, potem zdjął kopułkę zapłonu. Wrotek spoglądał na niego z podziwem. Wiejski wygląd chłopaka nie zgadzał mu się jakoś z tą smykałką do mechaniki. - Kierowca? - spytał. - Amator. Daleko pan jedzie? - Do Warszawy. - Zabiorę się z panem, co? Spieszy mi się... Miał zamiar coś jeszcze dodać, ale Wrotek, który patrzył na niego coraz czujniej, wypalił wprost. - Jednemu wczoraj też się gdzieś spieszyło i prysnął z jednostki. Złapali go i drugi raz im prysnął. I to na bosaka! - wzrok operatora ześlizgnął się na buty Andrzeja. - Prawdziwy Tarzan, niech mnie wszy zadepczą! Andrzej poczuł, że się czerwieni. Schylił się jeszcze niżej, udając że sprawdza, czy pasek klinowy jest dostatecznie napięty. Wrotek pięścią huknął w ścianę metalowego pudła, a gęsi rozdarły się głośno. - Myślałem, że to kino - zażartował Andrzej. - Zaopatrzenie wiozę - zupełnie poważnie odpowiedział Wrotek. - Życie to jest najlepsze kino. Samemu się gra główną rolę. - Pan się będzie śmiał, ale ja w kinie byłem pierwszy raz przedwczo... - nie dokończył połapawszy się we własnej głupocie. Znów dał nura głębiej pod maskę. Po chwili rzucił rozkazująco: - Zakręć pan! Wrotek wskoczył błyskawicznie do szoferki i kopnął nogą starter. Silnik zacharczał, zagdakał, zagłuszył krzyk gęsi i wreszcie zaskoczył. Andrzej próbował wytrzeć umorusane ręce wiechetkiem trawy, który z trudem udało mu się uskubać. Nie wiedział, czy może czuć się już pasażerem, bo podejrzliwy i chytry kinomechanik nie odpowiedział mu przecież na pytanie. Wrotek zaś wyskoczył z szoferki i długo mocował się z uchwytami mocującymi maskę. Wyraźnie coś kombinował. - Kolego, nabierz wody do chłodnicy! Andrzej ledwie zdążył złapać rzuconą mu puszkę po konserwach. Rozejrzał się i poszedł ku największej w pobliżu kałuży. Usłyszał trzask brzmiący jak suchy wystrzał w tym pustkowiu. Odwrócił się: to trzasnęły drzwi szoferki. I jednocześnie samochód ruszył z impetem przez rozbryzgujące się błoto leśnego gościńca. Andrzej zaklął i z wściekłością cisnął puszkę blaszaną za oddalającym się samochodem. Jeszcze jeden, który mu nie ufa. Wściekły, że tak naiwnie dał się nabrać, na powrót zagłębił się w krzaki. Wpadł na stację jednocześnie z przeciągłym gwizdem lokomotywy i pierwszymi obrotami kół odjeżdżającego pociągu. Jechał już kilka razy koleją, ale czegoś podobnego jeszcze nie widział. Bardziej odważni leżeli na dachach, trzymając się wywietrzników. Inni oblepiali bufory. Z wnętrza wagonów wystawały toboły, skrzynie, kufry i dziecięce wózki. Gdzieniegdzie tylko pojawiał się jakiś fragment twarzy czy ręka. Przez pootwierane drzwi tłum wylewał się na stopnie. Jedni trzymali się metalowej poręczy, inni łapali za kapoty tych, którzy już zaklinowali się w wagonie. Płacz dzieci, pisk kobiet, przekleństwa bezradnie biegających kolejarzy zagłuszały pohukiwania umęczonego parowozu. Wszyscy śpieszyli do domów, których pewnie nie było. Andrzeja ogarnęło przerażenie, lecz wiedział dobrze, że przyklejenie się do tego dyszącego potwora jest dla niego jedynym ratunkiem. Przeskakując przez poustawiane na peronie walizy i toboły, roztrącając czekających na inny pociąg ludzi, dopadł w biegu ostatniego wagonu. Jakoś udało mu się wcisnąć na stopień, uchwycił się jednocześnie wpół wiszącego u poręczy chłopaczka. Jego plecak miażdżył Andrzejowi nos i przeszkadzał w zdobyciu pewniejszej pozycji. - Ty, mały! Posuń się - poprosił, ale kiedy wisząca przed nim figurka nie drgnęła nawet, rozzłościł się i krzyknął: - Posuń się, szczeniaku! Plecak odpłynął na moment sprzed oczu Andrzeja, ale przy tym obrocie naparł gwałtownie na chlebak, miażdżąc szyjkę butelki, tak starannie zatkanej kaczanem przez starego Talara. Wraz z brzękiem tłuczącego szkła rozszedł się ostry zapach bimbru. Brezent chlebaka przesiąkł jak bibułka plamami woniejącego płynu. - Niech cię gęś kopnie, ty gnoju! - warknął rozżalony. Spróbował chwycić się mocniej i nagle poczuł pod rękami, że ta jego żywa poręcz to nie żaden chłopak, tylko dziewczyna. Zrobiło mu się głupio. - Przepraszam - bąknął. Jej plecak znów zafalował mu przed oczami i zobaczył odwróconą do niego profilem szczupłą, zaróżowioną od wiatru twarz w narciarskiej czapce. Jakiś zwalisty mężczyzna wiszący w otwartych drzwiach wagonu z głową obwiązaną szalikiem, zawołał: - Ludzie, po co wy tam jedziecie? To największe Powązki świata! Dawał do zrozumienia, że już był tam, dokąd wszyscy zdążali. Był i widział. Dziewczyna z plecakiem natychmiast zwróciła twarz w jego stronę. - A Złota? Nie wie pan? - Nie ma Złotej, nie ma Srebrnej. Nie ma Nalewek. Nic nie ma. Tego miasta w ogóle nie ma. Po co jedziecie? - A pan? - spytała dziewczyna. - Ja warszawiak jestem, to gdzie mam jechać? - i pociągając nosem dodał już mniej patetycznie: - Coś czuję. Spirytus, jak rany! Chlebak Andrzeja nasiąkł już całkiem bimbrem. Reszta wyciekła wolniutko na spodnie dziewczyny. - Co pan zrobił?! - odwróciła się do niego z wyrzutem. Pomyślał, że to przecież ona właśnie potłukła jego kapitał, ale dał za wygraną, tym bardziej że grubas krzyczał wyraźnie pod jego adresem: - Co za naród? Na handel taki się wypuszcza. W jedną stronę spirt a z powrotem szaber, nie? - Zawsze się znajdą hieny - dorzuciła dziewczyna. Andrzej poczuł się bezbronny jak wtedy za kratkami chlewika. - Ludzie, co wy wiecie? - zawołał, ale i tym naraził się dziewczynie. - Niech pan zabierze rękę! - zażądała. - Nie mam jak! Próbując uwolnić się z tego przymusowego uścisku, strąciła mu czapkę. Nie zdążył jej złapać i tylko patrzył, jak toczyła się po kolejowym nasypie. - Teraz to ja przepraszam... - usłyszał nad sobą wyraźnie zmieszany głos. Spróbowała się do niego uśmiechnąć, ale nie odwzajemnił uśmiechu dziewczyna - dziewczyną, ale to przez nią ponosił stratę za stratą. Potłuczona butelka grzechotała w chlebaku, a czapka od dawna już taplała się w błocie. Nie zauważył nawet, kiedy na horyzoncie ukazała się ponura spopielała koronka rozłupanych domów, utrąconych kominów. Pociąg zaczął zwalniać. I właśnie wtedy poczuł nagle, że ciało wspierającej się o niego dziewczyny ciąży mu coraz bardziej. Bezwładnie usuwała się coraz niżej. Jej drobne palce zaciśnięte na metalowym drążku rozluźniły się i Andrzej stał się jej jedyną podporą. - Przepraszam... Nie mam siły... - szepnęła osuwając głowę na jego ramię. - Miałam tyfus. - Po chwili, jakby to było najważniejsze dodała: - Przepraszam za tę hienę. - A ja za szczeniaka! Resztkami sił utrzymywał teraz na stopniach siebie i ten nadprogramowy ciężar. - Ludzie! - wrzasnął. - Złapcie ją! Ona jeszcze wypadnie! Nikt nie chciał lub nie mógł im pomóc. Na szczęście pociąg zatrzymał się pod semaforem. Andrzej odwrócił głowę i spojrzał w kierunku, w którym jak urzeczeni patrzyli pasażerowie pociągu. Na horyzoncie, pod ciemnymi chmurami, leżał trup miasta. - Warszawa! - ktoś krzyknął histerycznie. Ktoś inny zeskoczył ze stopnia i klęcząc na kolejowym nasypie przyłożył usta do cuchnącej smołą belki podkładu. Jakaś kobieta zawodziła z wnętrza wagonu: - Zabiję się! Zabiję! Andrzej, starając się przesłonić sobie widok ruin, pochylił się do ucha dziewczyny. - Jeszcze pani słabo? - zapytał. - Może pani wysiądzie? - Nie! - zdawała się odzyskiwać energię. - Nie! Ja muszę dojechać! Muszę! W jej głosie było tyle woli, że Andrzejowi nie pozostało nic innego, jak przypieczętować to swoim: - Bezapelacyjnie. Usłyszeli gwizd lokomotywy i znów wskoczył na stopień. Po kwadransie wjeżdżali na peron Dworca Wschodniego. Wraz z tłumem wypłynęli na kipiącą gwarem ulicę Kijowską. Żołnierze wodzący się z dziewczynami, handlarze oferujący słoninę i zapałki, tułacze popychający w dziecinnych wózkach swój uratowany dobytek, gazeciarze, wykrzykujący niemieckie nazwy świeżo zdobytych miast - wszystko to przepływało przed oczami oszołomionego Andrzeja. Wiedział już od swej przygodnej towarzyszki, że ważniejsze urzędy i instytucje, wśród których przyjdzie szukać Poznańskiego, znajdują się w tej właśnie ocalałej dzielnicy miasta. Ale jakoś nie śpieszno mu było tak od razu wszcząć poszukiwania. Kiedy tylko wysiedli z pociągu i rozprostowali zdrętwiałe ramiona, przedstawili się sobie: "Andrzej Talar" - "Barbara Lawinówna". Zdjął jej plecak, zawiesił sobie na ramieniu i wlókł się za nią, nie bardzo wiedząc dokąd. Basia jakby nie zauważała jego obecności. Starała się iść coraz szybciej, a kiedy dotarli do Wisły koło przeprawy, dołączyła do długiej kolejki oczekujących na przewóz. Ludzie tłoczyli się przy brzegu. Ponad głowami podawano sobie bagaże i dzieci. Wymieniano głośno adresy, nazwy ulic mieszały się z imionami pogubionych w tłumie członków rodzin. Basia stała nieruchomo, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania tym, co się wokół niej działo. - Boże... - westchnęła zapatrzona w postrzępioną panoramę miasta. - Co tam zastanę? Co z nami będzie? - Pani jest chora, może lepiej jednak zostać tutaj - poradził Andrzej. Po tej stronie widział wiele całych domów, ale tam? Miał chyba rację ten grubas, że to cmentarz, nie miasto. Basia energicznie zaprzeczyła ruchem głowy, a na dyskusję nie było nawet czasu, bo tłum zakołysał się i zaczął unosić ich w stronę dobijającej do brzegu krypy. Andrzej ledwie zdążył przerzucić plecak na ramię dziewczyny. Uskoczył w porę, nie dając się porwać napierającej ludzkiej fali, która w mgnieniu oka zalała łódź. Wolno odbijała od brzegu. Kapelusze, rogatywki, berety, baranie czapy odpływały sprzed oczu Andrzeja. A gdzieś tam między nimi oddalała się i narciarska czapka Basi. Wyłowił ją wzrokiem i zwinąwszy dłonie w trąbkę, zawołał: - Złota, ale ile? Ile? I ona go dostrzegła. Jej drobna dłoń zafalowała w geście pożegnania ponad głowami pasażerów krypy. Odkrzyknęła coś, ale nie dosłyszał. Został sam. Klęcząc na zrytym pociskami trotuarze, w półcieniu zrujnowanej bramy przy Złotej, dozorca Ryszard Popiołek łatał wsparte o ścianę skrzydło zharatanej bramy. Pan Popiołek dobiegał pięćdziesiątki, z której ponad połowę strawił w wiernej służbie tej kamienicy. Po raz pierwszy zmuszony ją opuścić we wrześniu po powstaniu, natychmiast doczłapał się tu z Pruszkowa osiemnastego stycznia. Stanął wówczas wraz z żoną Józefiną i dwunastoletnim Gienkiem przed rozłupaną bramą i tylko dwa słowa wyrwały mu się ze ściśniętego gardła: - Koniec świata. Ale to działo się przed trzema miesiącami. Obecnie napłynęła już część lokatorów, a chociaż zrujnowane mieszkania wciąż jeszcze zasłane były odłamkami szkła, tynku i pierza, chociaż zamiast po schodach wspinać się musiano z podestu po drabinach, Popiołek mawiał, że szafa gra, komoda tańczy, wszystko będzie luks i w porządku. Aż z Siekierek sprowadził znajomego murarza, pana Piotra Osucha, przekupił go pół litrem bimbru, bo murarze i szklarze cieszyli się w tych dniach największym wzięciem, należało więc zabiegać o ich względy, i zasadził go na czwartym piętrze, aby wpierw sprawił się z podziurawionym dachem. Sam zaś zabrał się do tego, co w kamienicy najważniejsze: do osadzenia bramy. Część skrzydła połatał dyktą, górę obił blachą z dawnej reklamy o bezbolesnym usuwaniu odcisków, ale że "bez" urwał granat w powstaniu, blacha reklamowała obecnie "Bolesne usuwanie odcisków". Popiołek podniósł się z klęczek, odstawił młotek i przyjrzał się wyrwie bramy: drugie skrzydło wisiało na jednym tylko zawiasie. Obok w poprzek muru biegł napis po polsku i po rosyjsku: Rozminowano 17 Ii 45. Pod tą datą jakiś lejtnant Zacharow donosił przy okazji, że udają się na Berlin. Tak właśnie głosił napis wybazgrany cyrylicą, która Popiołkowi nie była obca jeszcze sprzed pierwszej wojny. Fronton dawniej zasobnej kamienicy cały był w piegach od postrzałów. Wszystkie okna zabite deskami. Podtrzymujące portal kariatydy miały odłupane odłamkami piersi i odtrącone nogi. Wzdłuż bramy przylepiono dziesiątki kartek, których Popiołek nie zrywał, bo była to jedna z licznych wówczas w stolicy ksiąg adresowych poszukujących się wzajem ludzi. Popiołek zadarł głowę w górę; wysoko nad nim majtały zwisające z rusztowania nogi Osucha. - Panie Osuch! Zejdź pan! - zawołał. - Obiad? - Panu się przedwojenne czasy śnią! Zejdź pan, trzeba bramę osadzić. - Po cholerę komu brama, panie Popiołek, jak okien nie ma? - Za bramę się płaci. - Kto teraz będzie panu płacił? - Osuch roześmiał się. - Dzisiaj? Za demokracji? Popiołek ruszył w poszukiwaniu innego pomocnika. Po drodze podniósł leżącą w gruzach klamkę, schował ją skrzętnie do kieszeni i wrócił na podwórze. Według dawnego ładu stała tu taksówka Lermaszewskiego, tyle że całkiem wypalona. Zasłaniała sobą dwa groby powstańcze z krzyżami zbitymi z resztek trzepaka. Bliżej wejścia pełno było gruzu wywalonego z klatki schodowej i ze zburzonych mieszkań. Ten osłonięty rumowiskiem sąsiednich domów kawałek ziemi spełniał teraz nową rolę. Był kuchnią, jadalnią i zarazem salonem dla całej kamienicy. Królowała tu pracowicie pani Popiołkowa w asyście dwunastoletniego Gienka. Na ustawionej z cegieł kuchni od tygodnia gotowali zupy. Rzadkie, bo rzadkie, na okrawkach żeberek, wspólnie przynoszonych z przydziałów, ale zawsze gorące, a tego przede wszystkim w te wczesnowiosenne dni oczekiwali ludzie. Głównym zajęciem Gienka było podkładanie do ognia. Kiedy ojciec wszedł na podwórze, chłopiec właśnie wtykał do paleniska resztkę biedermeierowskiego fotela. Popiołek zdążył w ostatniej chwili wyrwać osmolony już ogniem kawałek poręczy. - To salonik Langów! - wrzasnął. - Kto ci to pozwolił brać gnojku? Gienek zamiast odpowiedzi spojrzał w górę, na drugie piętro, gdzie w oknie ukazał się właśnie nowy lokator, Jasiński z następnym połamanym fotelem. - Barłoga! - mruknął do siebie Popiołek i wrzasnął do Jasińskiego: - Co pan robisz, jak rany?! - Przyda się na ogień! Popiołka o mało krew nie zalała. - To meble pana starosty! - ryknął. - Nie ma już starostów, panie dozorco, na szczęście. A to ruina! Połamane, poprute. Pewnie złota szukali - dodał, wskazując na rozbebeszone siedzenie. Fotel z trzaskiem zwalił się na gruzy. - Nie dość, że zajął mieszkanie po staroście - mamrotał do żony Popiołek - to jeszcze się na jego meblach mści. Koniec świata! - Ich tu sowiecka ciężarówka przywiozła - przypomniała Popiołkowa, zerkając znad kotła w górę. - Jeszcze nie wiadomo, jaka ich wywiezie - sapał rozwścieczony dozorca. - Lokator się znalazł, w dziąsło szarpany! Widok nadchodzącej młodej kobiety, ubranej w męski mundur z dystynkcjami sierżanta, nie złagodził jego złego humoru. Dziewczyna odznaczała się wspaniałą budową, imponującym biustem i jasnoblond lokami, wypływającymi obficie spod polowej rogatywki. Obok ślusarza Jasińskiego i urzędniczej rodziny Wróblów pani sierżant należała do napływowej grupy lokatorów tej kamienicy. Pani Popiołkowa nie darzyła jej sympatią, nazbyt świadoma faktu, że pani sierżant Halina Walczak jest wyraźnie w typie jej męża. Właśnie za takimi przy kości Popiołek dawnymi laty przepadał bez pamięci. Więc i teraz pani Józefina nie mogła się powstrzymać od głośnej uwagi. - Dawniej takie przebierańce w cyrku występowali - mruknęła. - Ni to chłop, ni baba... - I to w naszej kamienicy - przypochlebnie przytaknął Popiołek. - Koniec świata! Mówiąc to, kłaniał się jednak z daleka pani sierżant. Dziewczyna podeszła do ognia i zajrzała do garnka. - Ratujemy się, czym się da - powiedział. Wyciągnęła z kieszeni trzy puszki konserw i postawiła je na cegłach, a do ręki Popiołka wcisnęła torebkę cukierków. - To dla dzieci, na deser. - Dzieci dziękują posłusznie! - wrzasnął salutując Gienek. - Co byśmy bez naszej kochanej armii robili... - dodał Popiołek, nie mogąc oderwać oczu od pani Haliny. Właśnie zaczęła wspinać się po drabinie na piętro. Popiołek wciąż nie rezygnował z zamiaru osadzenia bramy i zagnał w końcu Osucha i Jasińskiego do roboty. - Co panu tak pilno z tą bramą? Okien jeszcze nie ma! - Jasiński bezwiednie powtórzył argument Osucha. - Widział pan dom bez drzwi? - Cała Warszawa bez dachu... - Bez dachu może być, ale dom bez drzwi to nie dom - upierał się przy swoim Popiołek, mocując się z zawiasem. - Jak nie ma bramy, to wlizą chamy! Umocowanie tego skrzydła nie było łatwe. Brama zmieniła nieco swą dawną formę, a zawiasy obluzowały się w murze. Wbijając je na powrót potężnym młotem, Popiołek postanowił przy okazji uświadomić Jasińskiego, dokąd właściwie się wprowadził. - To był kiedyś dom! Regularna kamienica. Krawiec Gurnowski: siedem pokoi. Doktor Kazanowicz: cztery, dentysta Lawina: sześć pokoi razem z gabinetem. Na pierwsze piętro, gdzie pan starosta Lang mieszkał, marmurowe schody prowadziły. Szczególnie informację o tych schodach Popiołek podkreślał dobitnie, aby dać do zrozumienia przybyszowi z dalekiej Woli, gdzie naprawdę się dostał. Od tego marmuru zaczęła się sprzeczka. Osuch twierdził, że to był tylko marmur sztuczny, a on się na tym doskonale zna, bo robił marmurowe schody w katedrze. Pan Popiołek też nie chciał zrezygnować z marmurowego prestiżu swojej kamienicy. Aż wmieszał się milczący dotąd Jasiński: - Obywatele! O co wy się kłócicie? Ani tej katedry nie ma, ani tych schodów. Mamy zawiesić tę głupią bramę, to wieszajmy. - Ja się tak zastanawiam... - zmienił temat Osuch. - Czyje to teraz będzie? Właściciel nie żyje... - Żyje, żyje... - Jasiński postawił sprawę pryncypialnie. - Państwo to teraz właściciel. Mówi to panu coś? Popiołkowi brama drgnęła w rękach, ale zdobył się tylko na pełne zdumienia: - Koniec świata! - Znaczy się, jak? Cała Warszawa będzie państwowa? - ze zgrozą pytał murarz. - To po cholerę pan, panie Popiołek, bramę szykujesz? Dozorca już jednak doszedł do siebie po pierwszym oszołomieniu i oświadczył: - Ustrój rzecz przejściowa, a brama rzecz stała! - i walnął z całej siły w górny zawias; brama zawisła miękko na swoim miejscu. Pierwsza przeszła przez nią pani Teresa Bawolikowa z dwoma wiadrami wody i Jacusiem. Gdyby nie ten Jacuś, można by za nią wołać "panienko". Trzej skłóceni starsi panowie, stojący przy bramie, z przyjemnością popatrzyli na ładną buzię okoloną ciemnymi lokami i fertyczną sylwetkę opiętą w uszyty z koca, ale szykowny płaszczyk. Pierwszy ocknął się z zachwycenia Popiołek. Może pod wpływem piorunującego wzroku żony, a może na widok Jacka. Mały podbijał w dłoni, niczym tenisową piłeczkę, niemiecki granat. Popiołek rzucił się odebrać malcowi zdobycz. - Niech się pobawi, panie dozorco - spokojnie powiedziała Bawolikowa. - On jest bez zapalnika. I ruszyła dalej z kubłami. Kiedy osadzono już bramę, następnym problemem Popiołka stał się klucz. Miał ich cały pęk, ale żaden nie pasował do bramy. Znał na pamięć te klucze i nawet sprawdzać nie musiał na blaszkach z numerkami, który do kogo należał. Podzwaniał w dłoniach tą kupą żelastwa, które było rejestrem i zarazem księgą meldunkową dawnych lokatorów. Dziś kluczy więcej było niż ich właścicieli. Popiołek długo obracał każdy w rękach. - To od osiemnastki... Zabłocki. A Gienek natychmiast uzupełnił: - Uciekł z budy po łapance. Trach-trach i po człowieku... Ojciec pozgrzytał jeszcze kilkoma innymi kluczami. - Ten od Olędzkich trzeba by spiłować. O Olędzkich brak było Gienkowi danych. - Oni też nie żyją? - spytał. - Ostatni raz widziałem ich jeszcze w powstaniu - wyjaśnił ojciec. - To klucz od pana Gabrysia. Ciekawe, czy żyje. - No chyba! On zawsze gadał, tato, że fryzjer jest apolityczny. - Synku! Apolityczni też giną! Niestety. Przełożył na kółku jeszcze kilka kluczy. Zatrzymał się przy jakimś trochę większym. - To od Pawluśkiewiczowej. Nie wróciła z Pawiaka. Coś zgrzytnęło i język zamka wyskoczył. - Ale mam szczęście! Pasuje! - ucieszył się Popiołek. Próba na zamkniętych drzwiach też się powiodła. Popiołek promieniał dumą. - Józia! Józia - podbiegł do żony. - Mamy bramę! Radość zmąciła mu nowa awantura z Jasińskim, który chciał zabrać z podwórka dwie łopaty. Popiołek ściągał z okolicy, co się dało, więc przywlókł i trzy szpadle. Przez chwilę wyszarpywali sobie trzonki. - BOS ogłosił, że skupuje kilofy i łopaty! - wołał Jasiński. - Mówi to panu coś? - BOS? - nie zrozumiał Osuch, ale go zaraz po swojemu oświecił Popiołek. - Nie wie pan? Boże, odbuduj stolicę. - Gdzie on był, kiedy ją burzyli? - krzyknął Jasiński, któremu udało się wreszcie wyrwać Popiołkowi łopatę. - Oddaj pan! Ja je znalazłem. Jasiński mocniej ścisnął zdobycz pod pachą. - Jedna panu starczy - powiedział. - Te wezmę do fabryki. - Moje są! - Warszawskie są. Mówi to panu coś? Popiołka zatkało. - A ja nie warszawski?! - wrzasnął. - Nie dam! A jednak uległ. Bo właśnie w tym momencie ktoś szarpnął kilkakroć klamką zamkniętej bramy. Popiołek zbyt długo czekał na tę chwilę. Machnął więc ręką na łopaty i ceremonialnym krokiem skierował się ku ciemnej wnęce. W bramie stała jakaś drobna postać z plecakiem przerzuconym przez ramię. Popiołek długo gapił się podejrzliwie na przybyłą. Dopiero kiedy Basia ściągnęła z głowy wełnianą czapkę, złapał ją w ramiona i przytulił jak córkę. - Panna Basia! Koniec świata!!! Gładził ją po włosach, znów tulił i powtarzał w kółko: - Basia! Basia! Żyjesz, dziecko! A rodzice? - Są na wsi. Ja przyjechałam na zwiady. A tutaj? Kto jest? Kto żyje? Po chwili kto żyw ze starych lokatorów biegł przywitać się z Basią. Całowali ją, wypytywali o rodziców. - Basia! Pani żyje! - wołała radośnie Bawolikowa. - A mój mąż nie wrócił... - Wróci, pani Tereso - zapewniała ją Basia, podniecona powitaniem. - Trzeba wierzyć, że wszyscy wrócą... Ostatni etap tej drogi do domu wiódł po drabinie. Popiołek oparł ją o podest pierwszego piętra. Kiedy stanęła przed postrzelanymi drzwiami, na których wciąż jeszcze widniała mosiężna tabliczka: Dr Leopold Lawina, Długo nie znajdowała w sobie dość siły, aby nacisnąć klamkę. Zrobił to za nią Popiołek. Weszła do przedpokoju, potykając się o porozrzucane sprzęty i kawałki cegieł. Dotykała ręką mebli przysypanych tynkiem. Pod podeszwami zgrzytało szkło. Pierze z rozprutej poduszki fruwało w przeciągu. Rozcięte materace w dawnej sypialni odsłaniały spiralę sprężyn. - Złota różne barłogi szukały - objaśnił Popiołek, posuwając się krok w krok za Basią w tej jej lustracyjnej wędrówce. - Przykarauliłem dwóch. Taki im popęd dałem, że skakali stąd na dół jak człowiek-mucha w cyrku Staniewskich... W dawnym gabinecie ojca fotel dentystyczny i wiertarka leżały przewrócone, bielsze jeszcze od tego tynku, który je obsypał. W aptecznej szafce, przez wybitą szybkę, widać było cegłę leżącą na półce. Basia, wciąż jeszcze nie zdejmując plecaka, schyliła się, by podnieść wiertarkę. - Gabinet jak cię mogę - stwierdził Popiołek. - Będzie tatuś mógł pracować. - Niestety, nie... Nie zauważyła pytającego spojrzenia dozorcy. Niebawem ojciec powróci i wówczas Popiołek pojmie, że bez prawej ręki trudno jest wykonywać zawód dentysty. Ściągnęła nareszcie plecak i jak pielgrzym, który dotarł na koniec do celu, opadła na miękką skórę fotela. - A o mnie ktoś pytał? - Ma się rozumieć - z zapałem przytwierdził Popiołek. - Każdy jeden, co wraca, pyta o innych lokatorów. Nawet nie dostrzegł rozczarowania w smutnych oczach dziewczyny. mi o lokatorów... - powiedziała zniecierpliwiona. - Czy mnie ktoś szukał? - To ostatnie słowo wymówiła wolno, jakby je podkreślała. - Taki wysoki chłopak? Jasne włosy, Łukasz miał na imię. Łukasz Zbożny. Przychodził tu często... - Nie... Ale wróci, panno Basiu, na pewno wróci. Chciał jeszcze dorzucić coś pocieszającego, ale w tym momencie na całą kamienicę rozległo się przeciągłe wołanie pani Józefiny: - Zuuupa gotowa! Schodźcie, ludzieee! Podchodzili kolejno z wygrzebanymi z gruzów miskami albo zdobytymi gdzieś menażkami. Popiołkowa obdzielała każdego pełną chochlą gorącego płynu, w którym pływał czasami kawałek boczku lub mięsa. Nie odchodzili do mieszkań, tylko wsparci na czym kto mógł siorbali tę swoją kolację i omawiali wydarzenia dnia. Burzliwą dyskusję wywołała tym razem Bawolikowa, ogłaszjąc nie bez zazdrości, że w Łodzi mają podobno i elektryczność, i gaz. - I szyby w oknach - dokończył za matkę Jacek. - Płakać się chce - siorbnął nad menażką Lermaszewski. Był starym warszawskim taksówkarzem i od czasu, kiedy zastał na podwórku swoją gablotę wypaloną i wyszabrowaną do ostatniej śrubki, popadł w apatię. Natomiast jego syn Henryk kipiał energią i przedsiębiorczością. Handlował kartkami, zapałkami, odzieżą - zresztą wszystko było wówczas towarem - i wkrótce mieszkanie Lermaszewskich urosło do pierwszego lokalu w tym domu. - Co tatuś?! - ofuknął ojca. - Trzeba z żywymi naprzód iść. Już poeta miał głowę na samym środku szyi, kiedy tak mówił. Skombinujemy jakąś taryfę. - Nie, Heniu - westchnął nie przekonany stary. - Ja chyba się faktycznie do tej Łodzi przeniosę. Jakie tu życie dla kieryki? - Właśnie - emocjonował się Henio - niech tatuś weźmie na logikę: gdzie taksówkarz ma życie? Tam, gdzie się wszyscy szukają. Lermaszewski łyżką jak buławą wskazał na usypisko gruzu, zawalające połowę podwórka. - Tu czołg przejedzie, nie opel - powiedział. - Wiadoma rzecz - poparł go nieoczekiwanie milczący dotąd Osuch. - W Łodzi zrobią Warszawę. - O, takiego! Dowiedział się więc Lermaszewski, gdzie się "zgina dziób pingwina", ale przekonany w dalszym ciągu nie był. - Na cmentarzu nie zrobią stolicy - upierał się. Nieoczekiwanie dla Popiołka przyszedł mu w sukurs Jasiński. - Jest uchwała Rządu Tymczasowego o odbudowie - powiedział. - Mówi to panu coś? To nie był argument dla Lermaszewskiego. - Rząd Tymczasowy - stwierdził spokojnie - to i decyzje mogą być takie same. - Od nas zależy, czy tu będzie stolica - stwierdził Jasiński. - Może i będzie, ale ja tego nie dożyję. Na to trzeba z pięćdziesięciu lat. Gienek dokonał w pamięci szybkich obliczeń. - O rany! - zawołał. - To ja będę miał sześćdziesiąt dwa lata. Lermaszewski kiwnął głową i widząc zasępionego Gienka, już tylko w nim upatrywał poplecznika. - Wolałbyś mieszkać w Łodzi, Gieniu, co? - O! - mały Popiołek powtórzył gest ojca. - Tu się zgina dziób pingwina. Popiołek aż napluł do zupy, tak się zakrztusił ze śmiechu, ale pod karcącym spojrzeniem Józefiny huknął na Gienka: - No, no! Kto ciebie nauczył takiej francuskiej wymowy? Jedz zupę i nie wtrącaj się. Do podwórzowej jadalni podeszła Jasińska, której Basia jeszcze nie znała, a za nią jej córka Lidka. Miała lat nie więcej niż siedemnaście, ale nawet obszerny wojskowy płaszcz z trudem mógł ukryć, że dziewczyna jest w ciąży. Wyciągnęła menażkę. Popiołkowa chochlą zamieszała w kotle. I wtedy właśnie Lermaszewska, odstawiwszy swój talerz, demonstracyjnie splunęła pod kierzowe buty Lidki. Dziewczyna stała chwilę nieporuszona, potem kąciki ust zaczęły jej drgać. Raptem rzuciła napełnioną już menażkę i popędziła w stronę domu. Na Lermaszewskiej zawisło wystraszone spojrzenie Jasińskiej i pełne dezaprobaty obojga Popiołków. - Co się dzieje? - Basia, nieświadoma panujących tu stosunków, nachyliła się ku Popiołkowi. - Koniec świata - odparł dozorca i widać dla odwrócenia uwagi wszystkich dodał już bardzo głośno do żony: - Nalej, Józia. Zaniosę doktorowi. Prawie wszyscy spojrzeli w zabite deskami okno na czwartym piętrze. Doktor Sergiusz Kazanowicz był jedynym lokatorem, który nie uczestniczył we wspólnych posiłkach. Basię ucieszyła wiadomość, że doktor żyje, ponieważ po raz ostatni widziała go w czterdziestym drugim, kiedy wyprowadzało go stąd gestapo. Pamiętała go jeszcze z przedwojennych wizyt, kiedy odwiedzał ją z długim, ebonitowym stetoskopem, gdy zapadała na migdałki. Pamiętała też, jak łykał przy niej tran, aby i ją zachęcić do brania lekarstwa. Ojciec, zanim podjął wykłady na stomatologii, zazdrościł Kazanowiczowi praktyki; w środy i piątki, kiedy przyjmował w domu, na klatce schodowej ustawiali się pacjenci, przyjeżdżający tu ze wszystkich prawie dzielnic, co zmuszało Popiołkową do nadprogramowego szorowania schodów. Kazanowicz powrócił niedawno. W obozowym pasiaku i z małym tobołkiem w ręce. - Panie doktorze, panie doktorze... - Popiołek prawie że płakał ze szczęścia. A Kazanowicz, nieczuły na powitanie, odwinął tylko rękaw pasiaka wskazując na wytatuowany numer. - Nie ma doktora, tu jest moje nazwisko. Odtąd nikt go więcej prócz Popiołków nie widział. Zamknął się na czwartym piętrze w pokoju z kuchnią, bo resztę mieszkania urwała bomba. Praktyki nie podjął, w ogóle nie zarejestrował się w izbie lekarskiej. Popiołek, który z litości nosił mu na górę posiłki, opowiadał, że doktor pytania o pracę zbywał uwagami w rodzaju: "Ludzkość nie zasługuje, by ją leczyć. Zasługuje wyłącznie na śmierć". Dopiero po jakimś czasie zgodził się wylewać ze stearyny znicze, którymi handlowała Popiołkowa. Z tego żył. Również i teraz nie wpadał do jego pokoju ani jeden promyk dziennego światła. Rozjaśniał go tylko migotliwy blask świecy. Sergiusz Kazanowicz, nie ogolony, ubrany jedynie w pasiastą piżamę, ruchami dziwnie zautomatyzowanymi, jakby wykonując jemu tylko słyszalną komendę, przenosił różne przedmioty pod drzwi mieszkania. Rósł tam stos ocalałych lamp, abażurów, obrazów i statuetek. Co pewien czas ręka doktora sięgała do kieszeni. Rozkruszał w niej kawałki sucharów, które żuł potem godzinami. Dwie duże kromki chleba leżały na stole. Słysząc pukanie, rzucił się gwałtownie ku drzwiom, upychając chleb po kieszeniach piżamy. Potem spokojnie, nie zwracając uwagi na wejście Popiołka, zabrał się do darcia leżących na stole papierów-dokumentów i dyplomów. - Co pan robi, panie doktorze? Niech pan zje zupę. - Nie ma doktora! Mówiłem już panu. Wtykał Popiołkowi do rąk przedmioty leżące pod drzwiami. - Wie pan, że doktor Lawina żyje? Basia wróciła. - Niech pan nikomu nie mówi, że ja żyję. Nikomu. Wetknął jeszcze dozorcy obłamany marmurowy bibularz i tak obładowanego wypchnął z pokoju. Popiołek poczłapał na dół z tym wszystkim i z pełnym rondelkiem zupy. - Piąty dzień już nic nie je - podzielił się swoim zmartwieniem z nadchodzącym właśnie Heniem Lermaszewskim. Henio nie bardzo się przejął głodówką doktora, natomiast z zainteresowaniem przyjrzał się trzymanym przez dozorcę przedmiotom. - Wchodzę w te graty - powiedział. - Ile pan za to chce? Dozorca nie zauważył nawet, jak Henio kolejno wyłuskiwał mu z rąk przedmioty. Zapatrzył się w bramę, przed którą stał listonosz. Wsparty o rower z uwagą odczytywał kartki przylepione na bramie. Popiołek ruszył w jego kierunku, ale wyprzedziła go zdyszana Bawolikowa. - Ma pan coś może dla Teresy Bawolik? Listonosz pokręcił przecząco głową. Z pliku przedziwnych domowej roboty kopert i kart wyciągnął dwie. - Tylko dla tych obok - wskazał głową na wyrwę po sąsiednim domu. Wręczył listy Popiołkowi. - Ktoś przecież wróci, nie? - i zajął się znów studiowaniem kartek. Zawiedziona Bawolikowa wróciła na podwórko. A za nią Popiołek, by wyrwać z rąk Henia lampę, którą ten już zdążył zdemontować, szukając "twardych". - Zostaw pan. To doktora Kazanowicza... Kiedy będzie elekstryka, to mu się przyda. Z nadejściem nocy Basię znów ogarnęło uczucie osamotnienia i smutku. Wiatr hulał po pokojach, było jej straszno samej w tym opustoszałym mieszkaniu. Nie mogąc zasnąć, podeszła do okna i długo wpatrywała się w mrok. Po jakimś czasie dostrzegła odrywającą się od muru sylwetkę, w której bez trudu rozpoznała doktora. Do wypalonego wraka taksówki wrzucał postrzępione papiery. Jakiś inny kształt oderwał się nagle od samochodu i zaraz rozległo się szczekanie. W dozorcówce natychmiast zapaliło się światło. Sylwetka człowieka zniknęła z pola widzenia Basi. Na podwórze wyskoczyła cała rodzina Popiołków i witała czarnego setera. Wychudzone psisko wesoło merdało ogonem. - Jezus Maria! - wrzasnęła Popiołkowa. - To Karo! Pani Józefina uznała za cud, że pies przeżył i wrócił do domu. - Jaki cud, Józia? - Popiołek nie podzielał euforii żony. - Normalna rzecz. A Ziemińscy nie żyją. Patrz, szuka ich... Pies rzeczywiście obwąchawszy dozorców ruszył w kierunku klatki schodowej. - Żeby oni wiedzieli, jakiego mieli wiernego psa - rozczulił się Popiołek. Nagle zastanowił się. - Zaraz... Ale jak on się tu dostał? Przecież brama zamknięta! Podbiegł w jej kierunku i podniósł lampę. Na końcu ciemnej czeluści widział jak na dłoni ulicę. - Ukradli! - wrzasnął. - No, nie! Koniec świata. Tego samego dnia, zanim jeszcze Basia zdążyła dotrzeć na Złotą Andrzej Talar przemierzał ulice Pragi w poszukiwaniu domu, w którym rezyduje rząd. Tak rozpytywał o ten rząd przechodniów, jakby chodziło o drogę do sołtysa w Sierpuchowie. Ulice Pragi wciąż kipiały przelewającym się tłumem. Mundury polskie i radzieckie mieszały się z obozowymi pasiakami. Z bocznej uliczki jakiś gołowąsy kapral wyprowadzał konwój niemieckich żołnierzy z łopatami na ramionach. Oznaczeni na plecach literami J W - jeniec wojenny - maszerowali ci byli panowie Europy odgruzowywać miasto, które obrócili w perzynę. Z lor konnych, przerobionych na pasażerskie pojazdy, ludzie popatrywali na nich beznamiętnie, pogrzebawszy w pamięci dni, kiedy na widok tych samych mundurów kryli się po piwnicach i bramach. Zawieszony na słupie głośnik chrypiał niemiłosiernie. Z trudem można było zrozumieć, że właśnie wojska alianckie zrzuciły wielki desant w Holandii, a na Ziemiach Zachodnich na polskich chłopów czeka wielka szansa - pięć milionów hektarów. Potem padały dziesiątki nazwisk - spiker czytał skrzynkę poszukiwania rodzin Polskiego Czerwonego Krzyża. Środkiem ulicy wolno pomykała riksza wioząca księdza z ostatnimi sakramentami. Cichutko dzwonił ministrancki dzwoneczek. Andrzej bezwiednie, jak to robił zawsze w Sierpuchowie przy podobnych okazjach, przyklęknął i przeżegnał się. - Patrz pan - usłyszał nad sobą pogodną konkluzję mężczyzny w mundurze tramwajarza - nareszcie ludzie normalnie w łóżkach zaczynają umierać. Po kwadransie wchłonął Andrzeja inny tłum, urzędniczy. W gmachu, w którym spodziewał się znaleźć Poznańskiego. Na dach odrapanej klatki schodowej zagadnął o niego zbiegającego z aktami urzędnika. - Czy chodzi o pułkownika Poznańskiego? - Chyba nie... - odpowiedział z wahaniem, przypomniawszy sobie wychudzoną postać, kryjącą się u nich w stodole. - Ale Jerzy? - Jerzy. - Tu nie ma innego. Drugie piętro - urzędnik wskazał palcem podest, z którego płatami odlatywał tynk. Andrzej minął przylepiony do ściany plakat "Idę wyzwalać". Po ciasnych, odrapanych korytarzach miotali się w pośpiechu wojskowi i cywile. Uchylił drzwi z tabliczką: Minister Administracji Publicznej. W ciemnym pokoju za biurkiem siedział człowiek, przed nim, obok polowego telefonu w drewnianej skrzynce, stała otwarta puszka konserw. Na parapecie, skrzyniach i workach siedzieli podwładni i notowali rozporządzenia, które dyktował szef resortu. Andrzej wycofał się szybko, próbując z kolei szczęścia za drzwiami naprzeciwko, gdzie urzędowało Ministerstwo Oświaty. - Jak mam pisać? - wołał człowiek w cwikierze. - Jak mam pisać, kiedy nie ma na czym siedzieć! - Niech pan minister zdobędzie sobie jakieś krzesło - poradził jego towarzysz. - Skąd? Teraz dopiero obaj dostrzegli tkwiącego w progu Andrzeja. - Przywieźliście ten spis ocalałych budynków szkolnych? - spytał człowiek w cwikierze. - Szukam pana Poznańskiego. Jerzy Poznański. Wciąż jeszcze nie używał tytułu przed nazwiskiem Poznańskiego, sądząc że to jednak pomyłka. Ale kiedy znalazł się nareszcie we właściwym pokoju, który mu wskazano w oświacie, przekonał się, że pierwsza informacja była najzupełniej ścisła. Poznański stał wprawdzie odwrócony do niego plecami, ale rozpoznał go natychmiast po nieco zgarbionej sylwetce i przerzedzonych na potylicy ciemnych włosach. Dwie gwiazdki i dwie belki na naramiennikach nie pozostawiały wątpliwości, że Jerzy Poznański w drodze z Sierpuchowa tutaj awansował do rangi podpułkownika. Teraz perorował głośno nad głową cywila, kręcącego zapamiętale korbą telefonu. - Pojedziecie tam jeszcze dziś na noc. To jest potrzeba chwili. - Ale jak dojechać do tego Wrocławia? - bronił się człowiek przy telefonie. - Tam jeszcze nikt nie dotarł. - Ktoś musi być pierwszy - dopiero teraz odwrócił się i dostrzegł Andrzeja. - Co ty tu robisz, człowieku? - Panie Poznański... - Andrzej szybko poprawił się: - Panie pułkowniku... - Jędrek?! Zostawmy tytuły - uściskał go serdecznie. - Co u ojca? - On mi tu kazał, do pana... - Co się stało? Andrzej zerknął na siedzącego przy telefonie. Poznański zrozumiał, że chłopak nie chce mówić przy świadkach. Odciągnął go w kąt pokoju. - Uciekać musiałem - Andrzej szeptał mu prawie do samego ucha. - Przed kim? - Przed swoimi. - Przecież tyś poszedł... - Poznański dopiero teraz zaczął przyglądać się cywilnemu ubraniu Andrzeja. - Tyś poszedł na ochotnika do wojska. - I wojsko chciało mnie... - zgiął palec na spuście karabinu. Poznański otoczył go ramieniem i wprowadził do sąsiadującej z pokojami łazienki. Stała tam wanna, zawalona różnego typu maszynami do pisania. Poznański przysiadł na brzegu, sadzając gościa na muszli klozetowej, wypełnionej po wierzch metalowymi pudłami z taśmami filmowymi. - Dlaczego chcieli ciebie?... - Dezerter. Poznański skrzywił się na dźwięk tego słowa, ale nie zdążył zażądać wyjaśnień, bo drzwi łazienki otwarły się z impetem, ukazując tęgiego sierżanta, dźwigającego stos bochnów chleba. - Aprowizacja, obywatelu pułkowniku - oznajmił sierżant. - Potem - Poznański zniecierpliwionym gestem chciał go odprawić, ale widząc głodne spojrzenie Andrzeja, sięgnął po chleb. - Albo dajcie. Wyjętym z kieszeni scyzorykiem odkroił grubachną kromkę. Powąchał. - Nigdy nie zapomnę - powiedział - jak pachniał ten chleb, który mi przynosiłeś. Pogryzając chleb, Andrzej zrelacjonował wydarzenia dwóch ostatnich nocy. - Chciałem skończyć z tym strzelaniem do swoich - zakończył. Poznański odwrócił się i patrząc gdzieś w głąb podwórka przez zalakierowane do połowy okienko łazienki, powiedział: - Prokurator nazwałby to dezercją... - A pan? - zapytał Andrzej. Poznański nie odpowiedział od razu. - Są tacy, którzy w życiu chcą mniej od innych, i tacy, którzy grają na całą stawkę - odezwał się wreszcie pozornie bez związku. - Gdybym cię nie znał, Andrzej, w ogóle bym z tobą nie rozmawiał. Wiem, że jesteś gorący. I wiem jeszcze, co mam do zawdzięczenia Talarom. Załatwię twoją sprawę. Andrzej odetchnął. - Naprawdę? - nie mógł pohamować westchnienia ulgi. Poznański uciszył go gestem ręki i znów przysiadł na wannie. - Chciałeś dobrze - powiedział - ale historia i prokurator nie rozliczają z intencji, lecz z faktów. Dura lex, sed lex. Jako trup odegrałbyś rolę odstraszającego przykładu. Lecz wojna się kończy, a człowiek jest dla nas najcenniejszym skarbem. Od pomników ważniejsi są ludzie - miał wyraźną skłonność do sentencji. - Trzeba robić od nowa Polskę. - Popatrzył ciepło na Andrzeja. - Pomożesz mi? - Wiśta wio łatwo powiedzieć - Andrzej maskował swym powiedzonkiem onieśmielenie. - Ale czy ja się nadam? - Postawmy inaczej pytanie: czy chcesz? - Bezapelacyjnie! - zawołał szybko Andrzej. - To dam ci kartkę na kwaterę - pochylił się nad biurkiem i zanurzył pióro w ogromnym kałamarzu. - A nie będzie pan miał kłopotów przeze mnie? Poznański popatrzył na niego i uśmiechnął się ciepło. - A wyście przeze mnie nie mieli? Zresztą przy okazji poradzę się kogoś mądrzejszego ode mnie. Kiedy tylko za Andrzejem zamknęły się drzwi, kazał się połączyć z generałem. Tej samej nocy w ruinach dawnej fabryki "Kamil Jędrys i Spółka", wyrabiającej niegdyś narzędzia pomiarowe, przystąpiła do odgruzowania grupa dawnych pracowników. Zebrał ich w końcu, po długich poszukiwaniach, Stanisław Jasiński, ten sam, któremu kwaterunek przydzielił mieszkanie na Złotej. Długo musiał przekonywać kolegów, że spod tych zwałów cegieł da się jeszcze uratować i odgrzebać niejedną maszynę. Do tego właśnie celu potrzebował łopat, które z takim trudem wydarł Popiołkowi. Poukładali na wypalonych treglach menażki, łyżki i płaszcze, chwycili za oskardy. Około północy natrafili na pierwszą pogrzebaną w cegłach tokarkę. Stec, Okólski i Paczocha od razu poznali, że była to ta sama, na której toczyli niegdyś elementy do suwmiarek, w których produkcji specjalizował się zakład. Jasiński triumfował. - Widzicie?! Wedel już pracuje, Rygawar, Drucianka. A my mamy czekać na cud? Wtedy nagle z głębi wypalonej hali dobiegł ich donośny głos. - Brawo! - wołał ktoś, brnąc po usypisku popękanego betonu. - Brawo! W bladej poświacie księżyca widać było wyłaniającego się zza rozłupanego filaru niskiego mężczyznę w sakpalcie i w butach z cholewami. Patrzyli na tę dziwną postać jakby dojrzeli ducha. - Niech ja skonam! - pierwszy ochłonął Okólski. - Pan Jędrys! To pan żyje? Wzruszeni obejmowali po kolei eks-właściciela i chlebodawcę; nawet Jasiński brał go w ramiona i ściskał jak kogoś najbliższego z rodziny chociaż go przed wojną trzy razy Jędrys wyrzucał z roboty. Gadali jeden przez drugiego, szybko, pośpiesznie, pragnąc w minutach zawrzeć historię całych miesięcy. - Gdzie pan był w powstaniu? - Na Żoliborzu. - Ja na Woli. - A małżonka jak, panie Jędrys? - Dopiero ją w Pruszkowie znalazłem. O, i Stec żyje! - Jędrys dopiero teraz rozpoznał swojego szlifierza. - Przydały się te lewe papiery, co panu załatwiłem? - Jak najbardziej, panie inżynierze, ale poszły z dymem w powstaniu. - Najważniejsze, że żyjemy. Cieszę się, że was widzę. Ja już tu od tygodnia przychodzę. A dzisiaj myślałem, że to szabrownicy maszyn szukają. Stec wskazał na Jasińskiego. - On nas tu skrzyknął. - Wiedziałem, że na pana zawsze można liczyć - Jędrys poczęstował Jasińskiego papierosem. - Ruszymy to. Tylko na razie nie będę wam mógł płacić. Roześmieli się, bo żart był nie najgorszy. - Ma pan już z głowy to zmartwienie - stwierdził Jasiński. - O nie, nie! - zaprotestował Jędrys. - Zawsze wymagałem, ale płaciłem. Jasiński teraz dopiero pojął, że Jędrys o tych wypłatach mówi poważnie, aby więc nie było wątpliwości, że mają na ten temat inne zdanie, dorzucił: - Państwo nam będzie płacić. Jędrys schylił się, by podnieść wrak barometru. Tuż przed wojną zaczął i barometry wytwarzać. Odrzucił w gruzy pogięty cyferblat przyrządu. - Państwo ma teraz większe kłopoty - powiedział - niż moja fabryka. - Ona już nie będzie pańska. - A czyja? Skończyły się radosne powitania warszawiaków, zaczynały się rozmowy Polaków. Okólski sięgnął po odrzucony oskard. - A to czyje? - spytał. - A to? A to? - wskazywał na łopaty i szpadle. - Własne przynieśliśmy. - A to czyje? - Jędrys odwzajemnił mu się takim samym argumentem, pokazując wypalony szkielet hali. - No? - Nasze - spokojnie odpowiedział Jasiński. - Jakim prawem? - Nacjonalizacja, mówi to panu coś? - Co wy tam wiecie - machnął ręką Jędrys. - Małe fabryczki zostaną. - Nas tu będzie dużo - oświadczył Stec. - To zależy, ilu wezmę. - Od pana nic już nie będzie zależało - Jasiński odrzucił papierosa, zadeptał go wolno obcasem. - Nic, panie inżynierze. - Ja pana od pierwszego zwalniam! - zapiał Jędrys. Jasiński ujął go grzecznie pod ramię. Wyglądało to tak, jakby gdzieś na stronie zamierzał podjąć dalsze pertraktacje, więc Jędrys pozwolił się odprowadzić. Ale kiedy byli już przy filarze, Jasinski zatrzymał się. - Niech pan się tu więcej nie kręci - powiedział. I spokojnie zawrócił. Dogonił go wrzask rozwścieczonego inżyniera: - Będziecie się przed swoimi tłumaczyć! Idę do komitetu PPR! - Pozdrów ich pan od naszej załogi! - Z niego niezły był gość - mruknął Stec. - Był... - potwierdził Jasiński. - No, bierzmy się do roboty. Po godzinie mieli następną wizytę, bo Jędrys dotrzymał słowa. Milicjantów kwaterujących w baraku - traf chciał, że tym samym, w którym dostał kwaterę Andrzej Talar - poderwał na nogi alarmem, że ktoś rabuje jego dawną fabrykę. Po drodze zabrali dyżurującego delegata dzielnicy. Kiedy przez rumowiska dotarli wreszcie do hali, robotnicy zajęci byli odgrzebywaniem następnej znalezionej tokarki. - Obywatele! Co za zamieszanie tu robicie? - krzyknął delegat. Dlaczego wygnaliście tego obywatela? - Myśmy go tylko grzecznie wyprosili - wyjaśnił Stec. - Jakim prawem? To jest moje. O, proszę - Jędrys wyciągnął z gruzów dowód niezbity, kawałek tabliczki z nazwą firmy i własnym nazwiskiem. Delegat, któremu przez miesiąc wbijano na kursie do głowy zasady praworządności, przystąpił z zapałem do jej obrony. - Ten obywatel ma rację! - powiedział. - To jest jego! - Skończyła się prywatna własność - odparował Jasiński. - Masz, weź i to! - krzyczał histerycznie Jędrys rozpinając sakpalto tak gorączkowo, że aż poodpryskiwały guziki. - Nie możecie robić niczego bez zgody tego obywatela - upierał się delegat. Jasiński odstawił łom i podszedł bliżej. - Jest demokracja! Mówi to wam coś? - spytał. - Taki nie będzie nami rządził... - Tylko bez samowoli! - delegat przydepnął trzonek łopaty, po którą schylił się Jasiński. - Są na to uchwały. Wpadnijcie do komitetu, to się przekonacie. - Byłem w partii, jak wyście się chodzić uczyli - Jasiński spojrzał z wyższością i spokojnie zwrócił się do swoich. - Brać się do roboty, chłopaki. - Jestem delegatem tej dzielnicy! - wykrzyknął zlekceważony działacz. - Nie chcemy takiego zasranego delegata... - Jasiński popchnął aktywistę. - Zwijaj się stąd, synku, radzę ci... Delegat zatoczył się i byłby upadł, gdyby go nie podtrzymały ramiona Andrzeja Talara, którego milicjanci wzięli ze sobą na akcję. - Na co czekacie? Pod lufę ich! Andrzej powoli zdejmował z ramienia karabin. Jasiński spojrzał mu prosto w oczy. - Za kim jesteś? Rzuć broń. - Aresztować ich! - darł się delegat. - Rzuć broń! Andrzej nie musiał nawet wykonywać tego rozkazu. Ani on, ani jego koledzy, bo w tym samym momencie kilka rąk sięgnęło po ich karabiny. Naboje wypadły z otwartych zamków w ceglany pył. - Odpowiecie za to! - wrzeszczał delegat. - Ja tu jeszcze wrócę! - Zdjąć mu spodnie - zaproponował Okólski - to mu się odechce wracać! Nim Jasiński zdążył zareagować, już portki powiewały wysoko na filarze zawieszone jak sztandar. Delegat starał się ukryć swoją goliznę za plecami Jędrysa. Jasiński podał Andrzejowi karabin. - Idź już sobie, chłopcze - powiedział łagodnie. - Daj popracować ludziom. Idź... Życie na Złotej - chociaż bez bramy - toczyło się swoją koleją. Osuch zabrał się wreszcie do remontowania schodów. Popiołek ściągał do kamienicy, co się dało. Jednego dnia na przykład mnóstwo nowiutkich żarówek. Wszystkie "Tungsam", jedna w drugą, które wyhandlował za dwie łopaty w sąsiedztwie. Uwagi lokatorów, że przecież nie ma światła, zbywał pełnym wiary: - Ale będzie! Przybyło ludzi w kamienicy, bo przyjechali wreszcie ze wsi państwo Lawinowie. Pan Leopold witał się ze wszystkimi lewą ręką; pusty rękaw prawej tkwił wetknięty w kieszeń marynarki. Stracił rękę w przedostatnim dniu powstania na Mokotowie. Wyglądało też na to, że lada moment pojawi się w kamienicy zupełnie nowy lokator. Lidka Jasińska coraz ociężalej poruszała się, dźwigając swój olbrzymi brzuch. Codziennie jeszcze dojeżdżała do pracy w szpitalu w Otwocku, ale wracając ledwie powłóczyła nogami. Na podwórku pokazywała się coraz rzadziej. Od czasu zajścia z Lermaszewską unikała ludzi. Za to zaprzyjaźniła się bardzo z psem Karo, który nie doczekawszy się powrotu państwa Ziemińskich znalazł przytułek u doktora Kazanowicza. Tego popołudnia, kiedy Popiołek przywlókł dwie skrzynie żarówek Lidka natknęła się na Bawolikową i chciała ją wyminąć, ale życzliwa zawsze dziewczynie Teresa zatrzymała ją. - Już niedługo? - spytała. - Nie wiem. Nie liczę - odpowiedziała cicho, ale z zaciętością Lidka. Odeszła za wrak taksówki i przytuliła się do witającego ją radośnie psa. Jasiński przez chwilę obserwował córkę z okna. Patrzył na nią z bolesnym współczuciem, z którym krył się nawet przed żoną. Od czasu kiedy to się stało, nie mógł sobie poradzić z tą sprawą. Własowcy zagarnęli kilkadziesiąt osób, idących w stronę Pruszkowa, pod mur szpitala zakaźnego na Wolskiej i ustawili pod cekaemami. Zanim zdecydowali się ich rozwalić, trzech żołdaków wyrwało z szeregu pięć dziewcząt. Wywlekli je na skwerek... Kiedy Lidka wróciła, padła z jakimś dziwnym, suchym szlochem na kolana i wciskając głowę w spopielałą ziemię powtarzała spazmatycznie: zabijcie, zabijcie, zabijcie... Pozwolili im odejść. Jasiński wraz z żoną musieli wlec córkę pod ramiona. Odtąd nieraz myślał czy nie lepiej byłoby, gdyby odezwały się wtedy cekaemy; zostałby pod murami szpitala bez świadomości tego, co spotkało jego szesnastoletnią córkę. Coś zatrzasnęło się w nim w tamtych chwilach i czasem łapał się na tym, że patrzył na Lidkę jak na kogoś obcego. Drażniła go również dewocja żony. Wanda Jasińska trwała w przekonaniu, że życie Lidki ocaliły jej modły. Nie dość, że co dzień odwiedzała kościół na placu Grzybowskim, to postanowiła powiesić nad tapczanem obraz Matki Boskiej Bolesnej. - Teraz, kiedy patrzył przez okno na Lidkę, żona stanęła za nim z pozłacaną ramą, młotkiem i gwoździami. W końcu ustąpił, zdjął buty i wlazł na łóżko. - Świętą chcesz zostać? Może chcesz dla mnie protekcję w niebie wybłagać? Ale komuniści i tak idą do piekła - zrzędził, próbując wbić gwóźdź we wskazanym miejscu. - Jakieśmy ślub brali, toś nawet Zdrowaś Mario pomieszała. - Ale jak Lidzię wzięli, wszystko sobie przypomniałam. Stałam i w kółko powtarzałam: "Boże zlituj się, zlituj się nad nią..." - Słuchać tego nie mogę - warknął, demonstracyjnie zatykając sobie uszy. Gwóźdź mu się zgiął i teraz prostował go na parapecie okna. - I ocalała. Odtąd się modlę. - A wiesz, o co ja się czasem modlę? A tak, modlę się! Żeby temu, który to zrobił, Bóg dał życie bez rąk, bez nóg, bez oczu i języka. Ale on pewnie zginął całkiem normalnie... Wykonał jeszcze kilka dziwnych gestów, jakby chciał odegnać od siebie koszmary, i odwrócił się do wyjścia. - A nazwiska Jasiński to dziecko nie będzie nosić! - rzucił, otwierając drzwi przedpokoju. - Stanął oko w oko z Lidką. Widocznie podsłuchiwała pod drzwiami, bo chwilę patrzyła na ojca szklanymi od niemego bólu oczami, potem odwróciła się nagle na pięcie i z niezwykłą u niej ostatnio energią zbiegła szlochając po schodach. Piętro niżej omal nie przewróciła się na świeżym jeszcze cemencie, którym pan Osuch z Popiołkiem łatali schody. But ugrzązł jej w gęstej, szarej masie. Wyszarpnęła go, i pobiegła dalej, aż do kąta, w którym czekał na nią Karo. - Na szczęście - powiedział Osuch patrząc za dziewczyną. - Zdrowy się urodzi. - Cicho, panie Osuch. Mało pan wiesz... - Popiołek miał w oczach smutek i współczucie. - Ona żałuje, że żyje. Inne, jak ci czarni gwałcili, to dobijali, a ona... Rozmowę przerwało im wejście na schody dwóch obcych mężczyzn. Popiołek popatrzył na nich i z dozorcowskiego nawyku zapytał, do kogo idą. - Do towarzysza Jasińskiego - padła odpowiedź. Pracujący poodsuwali kubły z cementem, umożliwiając obcym przejście, wskazali właściwe drzwi. - To i towarzysza tu mamy! - zawołał ze zgrozą Popiołek, kiedy tamci byli już piętro wyżej. - Koniec świata! Jasiński usiłował zawiesić w końcu ten święty obrazek. Kiedy żona otworzyła drzwi pukającym, znowu stał w skarpetkach na łóżku. Usłyszawszy nieznany głos, obejrzał się. - Jesteśmy z Komitetu Warszawskiego PPR - przedstawił się jeden z przybyłych, ubrany w kolejarski płaszcz. - Wiecie, w jakiej sprawie? Jasiński patrzył na gości niezbyt przychylnie. - Ja wiem... - zaczął niepewnie schodząc z łóżka, ale nie wypuszczając młotka. - Wiem, że to było nie w porządku, ale szlag mnie wtedy trafił! Wymienili spojrzenia, jakby się zastanawiali, jak zareagować na to wyznanie. - Towarzysze jeszcze pogadają z wami o tym. Na razie mamy dla was propozycję, żebyście przyszli do nas... - odezwał się ten drugi. - Ja się mogę tu wytłumaczyć - przerwał mu Jasiński, wzruszając niechętnie ramionami, ale wtedy usłyszał dalszy ciąg zdania: - ...na kierownika Wydziału Kontroli Przemysłu w Zarządzie Miejskim. Jasiński nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Po tym, co zrobił wczoraj, oczekiwał co najmniej ostrej nagany. Tego się spodziewał, choć nie bardzo się z tym godził. Jeśli przed wojną ukrywać musiał przed Jędrysem swoje lewicowe poglądy, to teraz wydawało mu się, że role powinny się odmienić. To on przecież zebrał resztki dawnej załogi zapowiadając, że stali się nareszcie właścicielami fabryki i że odgruzowują ją dla siebie. Powitał Jędrysa jak intruza i do tej pory nie mógł zrozumieć, że przedstawiciel władzy - jego wszak władzy - stanął po stronie tamtego. A oto padła ta zaskakująca propozycja. Wciąż nie był pewien, czy nie kpią z niego i pytająco spojrzał na żonę. - On się do tego nie nadaje - stwierdziła Jasińska. Goście uśmiechnęli się. - Tylko nerwy, nerwy coś was za bardzo ponoszą - powiedział ten w kolejarskim płaszczu i dodał ściszonym głosem, jakby to była poufna wiadomość: - Rower służbowy dostaniecie. To zagwarantowane. Kiedyś było to gimnazjum. Wysokie, łukowato sklepione okna, na ścianie ślady haków, które utrzymywały tablice, a na deskach podłogi czarne, wżarte w drewno plamy, zapewne po rozlanym atramencie. Teraz po kamiennych schodach po korytarzach zamiast gwaru gimnazjalistów rozlegało się stukanie kul, na których wspierali się ranni. Wielkie klasy, zamienione na sale szpitalne, straszyły zagipsowanymi kadłubami, sterczącymi kikutami rąk i nóg, pogubionymi zwojami bandaży. Pachniało tu lizolem, grochówką i machorką. W sali obok klatki schodowej na pierwszym piętrze panowało dość duże, jak na ten przybytek, ożywienie. Rozlegały się skoczne dźwięki harmoszki-guzikówki, na której grał wesoły blondyn o pooranej zmarszczkami twarzy. Tolek Pocięgło przekroczył już czterdziestkę, a humoru i werwy miał więcej niż niejeden młodzik. Obok niego stały kule, na których się wspierał wędrując od łóżka do łóżka lub z sali do sali. Tu komuś pograł, tam znów innemu list napisał. Ze Lwowa był i na wszystkie okoliczności umiał znaleźć jakieś powiedzonko. Teraz odłożył swoją harmonię na łóżko młodego żołnierza bez rąk. Po chwili twarz rannego była namydlona. Tolek pochylił się nad nim z brzytwą. Tamten drgnął, kiedy palce Tolka chwyciły go za nos... - Ta hamuj si, tato złoty! - śpiewnie zawołał Pocięgło. - Nie rzucaj si tak, jakby ciebi pchły obsiadły. No widzisz, co ty narobił? Żeby ty taki z nosem był! Żołnierzyk spojrzał z nadzieją w oczy Tolka. - Ale potem napisze mi pan list, panie Tolciu? - Daj mi najsampierw gęby na glanc zrobić. - Ręce ma pan obie - chłopak usprawiedliwiał swoje natręctwo. - Ja by tobi i ręce odstąpił i nogi, żeby ja miał do kogo szrajbować. Z całej rodziny tylko mi ta harmonia została. Postarali się banderowcy, żeby ja sam został na świecie jak ten palec w dupie. Starł resztki mydła z twarzy. Chłopak wzrokiem wskazał mu naszykowany papier i ogryzek ołówka. - Do kogo ma być? - zapytał Tolek kładąc kartkę na gipsowej piersi kolegi. - Do narzeczonej. Pisz pan tak: "Kochana Janeczko... " Tolek napisał i wyczekująco spojrzał na żołnierzyka. Tamten poruszał ustami bezgłośnie jak w modlitwie. Układał sobie widać słowa, więc Tolek czekał cierpliwie, ale w pewnej chwili chłopak odwrócił gwałtownie głowę ku ścianie. - To co jest? Co dalej? Palce Tolka trzymały ogryzek ołówka zawieszony nad kartką. - Nic dalej! - zdławionym głosem odezwał się żołnierzyk. - Co jej napisać? Że nie mam jednej ręki, a z drugiej aby kikut do łokcia? I tak nie mam co jej szukać. - Ta człowiecze - Pocięgło starał się znaleźć jakieś wyjście. - Można naszrajbować, żeś ranny, w drugim liście, że ciężko, a w trzecim prawdę... - Nie; lepiej niech ja już dla niej nie żyję - zdecydował żołnierzyk. Tolek złapał zwrócone ku nim spojrzenie dziewczyny w białym kitlu. Drobna, jasnowłosa stała w drzwiach sali. Widocznie usłyszała ostatnie słowa rannego, ale nic nie powiedziała. Na twarzy Lidki zawsze gościł taki wyraz, jakby pragnęła każdego zniechęcić do siebie. Nie chciała niczyich spojrzeń, słów. Nie chciała niczego. - Cajerączki! - rzucił na powitanie Tolek i próbował zachęcić ją do rozmowy pytając, co słychać dobrego na świecie, czy Hitlera złapali. Ale dziewczyna bez słowa zabrała się do pracy. Przechodziła od łóżka do łóżka, wyciągała spod rannych brudne prześcieradła i rzucała je na kupę na środek sali. Kiedy zebrała już wszystkie, zwinęła je w wielki kłąb, z wysiłkiem dźwignęła i zaczęła targać ku drzwiom. Tolek odłożył ołówek, złapał kule i pokuśtykał ku Lidce, aby jej pomóc. - Nie trzeba - powiedziała prawie ze łzami w oczach i przecisnęła się z tobołem przez drzwi. - Co ona taka jakaś? - zdziwił się jeden z rannych. - Żeby ty o niej wiedział, co ja wiem... - rzekł ze smutkiem Tolek i wyszedł na korytarz. Kuśtykał za nią, a jego obandażowana noga dyndała w powietrzu. Dowlókł się do szpitalnej pralni w piwnicach gimnazjum. Wszedł do środka. W kłębach pary poruszał się po omacku, zawadzał kulą o cebry. Wśród oparów buchających z kotłów dostrzegł Lidkę. Dowlokła tobół, ale teraz oparta o szafkę gwałtownie łapała powietrze. - Lidzia, to ja, Tolku - mówienie przychodziło tu z trudem, bo para i gorąco aż zatykały oddech. - Co ty dzisiaj tak naszpuntowana? Stała cały czas tyłem odwrócona, ale słyszał dobrze jej słowa: - I po co ja to panu wczoraj opowiedziałam? Po co? - Lidzia! Toż we mnie jak w studnie - uspokajał ją. - A tobie niedozwolone jest targać taki gewichty ciężkie. - A niech umrę! Niech zdechnę razem z tym! - kopnęła przyniesiony tobół, a potem ciężko usiadła na nim. Tolek specjalnie upuścił kulę, a kiedy podała mu ją, wziął dziewczynę mocno pod łokieć i wyprowadził na dwór. W szpitalnym ogrodzie nieśmiało rozchylały się pierwsze pączki. Tu można było odetchnąć po zatykającej wilgotnością duchocie pralni. - Ty nie rób hecy, z tym żartów nie ma - tłumaczył Tolek, usadziwszy Lidkę na ławce. - Ty musisz żyć. Nie słuchaj ojca, że to Niemiec. Ta to człowiek będzie! Oj, żeby ja rodziny miał, to ja by w jednej chwili ciebie wysłał i nikt by nie wiedział. - Dobry z pana człowiek - wstała z ławki. - Ale niech pan nie chodzi za mną. Tolek złapał za kulę, jakby chciał dogonić dziewczynę, ale zobaczył komendanta szpitala i starał się stanąć na baczność. Lidka tymczasem znikła w drzwiach pralni. Wrotek instynktownie kulił się przy rozlegającym się raz po raz metalicznym łoskocie pudełek. Referent w mundurze bez pasa ciskał mu pod nogi pogniecione, ubrudzone w błocie okrągłe pudła z filmami jak dowody oskarżenia. - I co to wszystko ma znaczyć? - spytał siedzący na parapecie Poznański. - To można traktować bardzo różnie... - Sabotaż! - referent wyraził wprost, co tamten dawał tylko do zrozumienia. Wrotek pojął, że jego sprawy źle wyglądają. Obejrzał się jeszcze za siebie, na okno, o które wspierał się podpułkownik, jakby liczył, że zareaguje on na to oskarżenie. Ale Poznański milczał. Wrotek nagle zdarł z siebie golf i podkoszulek. Odwrócił się od oskarżycieli plecami, na których sękaty kij zostawił sine ślady. Poznański rzucił okiem i powiedział spokojnie: - Niech pan włoży sweter. Tamci pana nie dobili, to teraz umrze pan na zapalenie płuc. Proszę opowiedzieć po kolei, jak to było. Wrotek doskonale pamiętał najbardziej dramatyczne i groźne sceny różnych filmów, bo jego opowieść mogłaby wstrząsnąć najbardziej obojętnym nawet widzem. Była w niej pusta, błotnista droga przez leśne ostępy, która nagle zaroiła się tłumem postaci ze schmeisserami w rękach, była jego bohaterska obrona własności państwowej, która na nic się nie zdała: skrępowano mu ręce z tyłu, bito kolbami, a gdy protestował na widok wdeptywanych obcasami w błoto pudełek z filmami - cios kolbą w zęby zamknął mu usta. Kazali mu się pożegnać z życiem i samemu wybrać sobie gałąź, na której chce zawisnąć. - To dlaczego pan jeszcze żyje? - Sam się dziwię! Wyzywali mnie od komunistycznych świń. Już mnie chcieli wieszać, ale kiedy usłyszeli moje słowa, że Niemcy mnie w powstaniu nie wykończyli, za to swoi to zrobią, dali mi spokój. Ale dwa tygodnie musiałem się kurować po chłopach. Nie był w powstaniu, spędził ten okres we wsi Zgorzała pod Piasecznem, ale teraz wygodniej mu było przedstawić taką wersję wydarzeń. - Wierzycie mi? - Jakby na wojnie tak się każdemu na słowo wierzyło - powiedział referent - to by każdy nosił Virtuti Militari. W półotwartych drzwiach do sąsiedniego pokoju Poznański zobaczył wchodzącego Andrzeja. Wziął z biurka kartkę, podał ją Wrotkowi. - Niech pan to wszystko napisze - polecił, a widząc zdziwienie chłopaka, dodał: - Słowo rzecz ulotna... Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Andrzej wyprężył się na baczność w swoim nowiutkim mundurze, ale Poznański zupełnie nieregulaminowo klepnął go po ramieniu i z uśmiechem zapytał: - No jak, znalazłeś swoje miejsce na ziemi? Andrzej nie wiedział, jak wyjaśnić, co go tu sprowadza. - Mam dość chodzenia z karabinem - wykrztusił po chwili, przekładając z ręki do ręki furażerkę z brązowym orłem. - Znowu dezercja! - zażartował Poznański. - Bezapelacyjnie nie! - zaprotestował gorąco. - Ja chcę się uczyć! Przecież na tajnych kompletach nieźle mi szło. - Aleś ty uparty - Poznański uśmiechnął się, jakby przypominając sobie wszystko, co wiedział o Andrzeju i jego rodzinie. - Prawdziwy chłop. No cóż, pomyślimy... - Wiśta-wio łatwo powiedzieć, ale czy dam radę? Poznański wprowadził go do przyległego pokoju, przez który trzeba było przejść, by wydostać się na korytarz. I wtedy Andrzej poznał w człowieku w golfie kinomechanika z drogi. W tym momencie Wrotek też go zauważył. - Rany boskie! Ten pan mnie zna! Wtedy na drodze... To było na drugi dzień po tym, jak z aresztu prysnął dezerter. Poznański błyskawicznie skojarzył te informacje i przerwał: - Nie wchodźmy w szczegóły. Referent chciał coś powiedzieć, podniósł z ziemi pogniecione pudełka, ale jego słowa zagłuszyły serie z pepesz, wystrzały z karabinów, jakieś krzyki i tupot nóg. Odruchowo sięgnął do kabury przy pasie. Poznański dopiął guzik pod szyją. Za oknem strzelanina wzmagała się. Andrzej skoczył do okna, ale nie zdążył wyjrzeć na ulicę, gdy do pokoju wpadł gruby sierżant od aprowizacji i całkiem nieregulaminowo chwycił w objęcia Poznańskiego i okręcając go wokół siebie w jakimś przedziwnym tańcu wrzeszczał przez łzy: - Koniec wojny! Koniec wojny! Andrzej nagle poczuł, jak tonie w ramionach Wrotka. Potknął się o rozrzucone na podłodze pudełka z filmami i obaj rąbnęli na nią z łomotem. Na ulicy nasilała się kanonada. Z rozwieszonych na ulicach Pragi głośników rozległ się uroczysty głos spikera: "Niemcy skapitulowały! Po 2077 dniach najkrwawszej w dziejach świata wojny, wczoraj o godzinie 23. 01 padł rozkaz przerwania działań wojennych na morzu, na lądzie i w powietrzu. Zwyciężyliśmy!" Obcy ludzie padali sobie w ramiona. W bramie kamienicy na Targowej stał ślepy człowiek i grał na harmonii "Jeszcze Polska". Ludzie zdejmowali czapki. Ktoś śmiał się i płakał na przemian. Grupa kobiet podbiegła do przechodzącego żołnierza i zaczęła podrzucać go w górę. Przy Dworcu Wileńskim ludzie zatrzymywali wojskowe ciężarówki, ściągali radzieckich żołnierzy, całowali ich. Gdy na stojącym za ciężarówką czołgu stanął tankista z harmonią, kobiety zaczęły tańczyć z żołnierzami w środku wielkiego kręgu przechodniów, którzy klaskali w ręce. Tęga kupcowa z koszem ciepłych jeszcze racuchów przeciskała się przez tłum, wciskając każdemu do ręki swoje wyroby. Kiedy Andrzej z Wrotkiem dotarli do tego miejsca, mogło im się zdawać, że są na balu. Wokół tańczono, a kelnerzy z pobliskiej knajpy roznosili poustawiane ciasno na tacach kieliszki z wódką. Częstowali nimi wszystkich. Nikt nie odmawiał. Uniesione pepesze pruły w niebo seriami. - Co za dzień! - wykrzyknął oszołomiony Wrotek, trącając się kieliszkiem z Andrzejem. - Doczekaliśmy! A już myślałem, że dla mnie happy endu nie będzie! Wychylił kieliszek. Andrzej wytrząsnął ze swojego ostatnie krople gestem, który zapamiętał u ojca, i odstawił pusty na tacę przepychającego się ku knajpie kelnera. - Dlaczego wtedy uciekłeś? Wrotek, rozgrzany wódką, uradowany niespodziewanym finałem własnej sprawy, zapomniał o zasadzie mówienia tylko tego, co nie może zaszkodzić. - Mówmy szczerze, jak czekista z czekistą - powiedział poważnie, puszczając równocześnie perskie oko do Andrzeja. - Myślałem, że jesteś z lasu, a ty z całkiem innej parafii. A wiesz, na tej drodze to mnie zlali za dziewczynę i sprzęt poniszczyli. Przystemplował wyznanie perskim okiem, oczekując ze strony Andrzeja równie szczerych zwierzeń. Skąd mógł wiedzieć, że tamtego nie było stać na powiedzenie prawdy. - Od dziś wszystko będzie inaczej - mruknął tylko, a Wrotek gorliwie przytaknął, bo już zajął się czymś innym: wypatrywał w tłumie co ładniejszych dziewczyn. Otworzył ramiona, żeby złapać w nie smukłą blondynkę, która zapłakana całowała wszystkich po kolei. Pocałowała i jego, ale wyrwała się i pobiegła dalej. - Taki dzień zdarza się raz! - gadał nie zrażony niepowodzeniem Rajmund. - Patrz! Tego nawet w kinie nie było! W taki dzień każda dziewczyna ci da! Brunetka, blondynka, dziewica, księżna czy kurwa - obojętnie! Przebijając się przez pijany radością tłum, rozglądał się przytomnie jak jastrząb krążący nad stadkiem kur. - Ty! Obudź się! - trącił łokciem Andrzeja. - Dziś każda twoja. Tylko rżnąć i płakać ze szczęścia! Ruszył już ku następnej blondynce, ale Andrzej zdążył złapać go za rękaw. - Ty... Gdzie jest ulica Złota? W kącie pokoju, między kredensem a piecem, stał fotel dentystyczny, strasząc sterczącymi z siedzenia sprężynami. Obok niego wiertarka. Siedzący przy stole człowiek z jednym rękawem marynarki wpuszczonym w kieszeń przyglądał się temu wzrokiem kogoś, kto ocenia wartość złomu. Nie zwrócił nawet uwagi na wejście żony. Dopiero kiedy na stole pojawił się bochen chleba i kawał słoniny - podniósł oczy. Marta Lawinowa wyglądała jak statystka, źle dobrana do roli biedaczki. Mimo zbyt obszernej sukienki, zniszczonych rąk i pocerowanych pończoch wyglądała dzięki swej delikatnej urodzie na osobę, która zawsze jest w stanie przeciwstawić niewygodom życia swą siłę wewnętrzną i poczucie własnej godności. Nawet gdy obok słoniny stawiała butelkę wódki, to tak, jakby był to wazon z chińskiej porcelany. - Marta, co ty? - w oczach Lawiny zdziwienie graniczyło z przerażeniem. Jego żona z butelką wódki czy bimbru w ręce? - Koniec wojny jest tylko raz! - uśmiechnęła się. - Poldziu, przecież obiecywałeś sobie, że w dniu zakończenia wojny zjesz sam kilo chleba, kilo słoniny i wypijesz litr alkoholu! - Obiecywał. Istotnie! - przyświadczyła wesoło Basia, która stała w drzwiach drugiego pokoju. - W Konstancinie na wakacjach! - Ale to miał być szampan - uniósł butelkę, przyglądając się jej pod światło. - No widzisz?! - Lawinowa zwróciła się do córki. - Jak Berlin padł, to się zmartwił, że nie Amerykanie go zajęli... Podała mężowi "Życie Warszawy" z informacją, że Gering znalazł się w niewoli. Zamiast skupić się na gazecie, Lawina ocalałą ręką złapał przegub żony. Popatrzył ze smutkiem na bielejący ślad po pierścionku. A więc za to urządziła tę ucztę! Przeniósł wzrok na fotel i wiertarkę. - Jeszcze tylko to mamy do sprzedania. - Nie martw się, Poldziu. Ja będę robiła pączki, a ty możesz wrócić do zajęć seminaryjnych na medycynie. Swego czasu Curyło nie chciał cię stamtąd puścić. - Ale gdzie ten czas! - przerwał jej z lekkim zniecierpliwieniem Lawina. W tym momencie rozległo się pukanie. Do mieszkania wpadł Gienio Popiołek z wiadomością, że na dole jest ktoś do panny Basi. - Kto? - spytała Lawinowa. - Jeden pan. - Łukasz! - krzyknęła Basia biegnąc ku drzwiom. Lawina i Lawinowa popatrzyli po sobie. Tymczasem Gienek zbliżył się do odkorkowanej butelki bimbru, wciągnął głęboko powietrze i skrzywił się z dezaprobatą. - Nasz lepszy. Tato z cukru robi! Basia jak szalona przeskakiwała stopnie schodów. W tłumie świętującym na podwórzu starała się odszukać oczekiwaną postać. Kiedy zobaczyła zbliżającego się do niej Andrzeja, poczuła się jak nakręcona zabawka, której mechanizm właśnie się wyczerpał - zrobi jeszcze tylko parę niezdarnych ruchów i znieruchomieje. Jej rozjaśniona nadzieją twarz przybrała wyraz rozczarowania. Andrzej patrzył na nią wyczekująco. - Poznaje mnie pani? - spytał nieśmiało. - Co pan tu robi? - w jej głosie było nie tyle zainteresowanie, a jakby pretensja, że nie jest tym, na którego powitanie wybiegła. Ma pani szczęście - Andrzej objął wzrokiem wyszczerbioną wojną kamienicę. - Dom stoi. Umieszczony na kuchni patefon chrypiał przedwojenne szlagiery. Henio Lermaszewski z panią sierżant Haliną tańczyli fokstrota. Wrotek kiwając się rytmicznie podszedł do Basi, by zaprosić ją do tańca, ale Andrzej ukradkiem kopnął go w kostkę. Wrotek zrozumiał. Zastanawiał się właśnie, która z pozostałych kobiet nadawałaby się do wspólnego uczczenia końca wojny, gdy w wylocie bramy spostrzegł Bawolikową. Dźwigała pełne wody wiadra. Podskoczył do niej, wyjął z jej rąk wiadra i z wystudiowanym ukłonem zaprosił ją do tańca. - Nie tańczę! - W takim dniu? - wykrzyknął zdziwiony. - Wojna się skończyła. - Dla mnie się skończy, jak mąż wróci. Wrotek nie dał jej sięgnąć po wiadra. Zatrzymał ją gestem i wpatrując się w nią wyuczonym spojrzeniem filmowego amanta powiedział: - Niech się pani uśmiechnie... No tak! Greta Garbo! Sam porwał wiadra i zaniósł na górę. Kiedy Teresa otworzyła drzwi, bawiący się na podłodze sześcioletni Jacek popatrzył na nią pytająco i przenosząc wzrok na Wrotka, spytał: - Czy to tatuś? Dziwna to była noc dla Warszawy dziwniejsza jeszcze niż poprzedzający ją dzień. Od czasu do czasu rozlegały się strzały, a na niebie wykwitały migotliwe kwiaty rakiet. Ich odblask padał na twarze, siedzących na opustoszałym już podwórzu, Basi i Andrzeja. Ona milczała z brodą opartą na podkurczonych kolanach i patrząc w niebo. On milczał, czując, że jakieś puste, byle jakie słowa mogą tylko oddalić go od dziewczyny. Bez słów wiedzieli, że te godziny będą nie do zapomnienia. Kiedy Basia drgnęła, słysząc gdzieś brzęk wybitej szyby, dotknął nieśmiało jej ramienia. Sam spłoszył się tym gestem na tyle, że poczuł potrzebę usprawiedliwienia się. - Cieszę się, że właśnie dziś panią znalazłem. - Ojciec mówi, że o nas będą się dzieci uczyć - powoli przeniosła spojrzenie na twarz Andrzeja. - A myśmy przecież robili to, co każdy inny na naszym miejscu. - Rok byłem w lesie. - Byłam łączniczką. - A powstanie? - Do końca. - Mieliśmy iść na Warszawę. - Jaki pan miał pseudonim? - "Jędruś". Tak mnie ojciec nazywał i zostało. A pani? - "Sarna" - podała mu dłoń, jakby dopiero teraz przedstawiali się sobie. - Ale od dziś nie ma "Sarny". Jest Baśka. Uniosła głowę ku górze, ku migającym nad domem kolorowym światłom i po chwili zaczęła mówić innym głosem. - "Teraz liczymy celne strzały, Bogu dziękując za każdą ofiarę. Lecz przecież przyjdzie kiedyś kochać wroga i następcy będą tańczyć na naszych grobach. " - Jakbym to kiedyś słyszał - szepnął Andrzej, kiedy zamilkła. - Słowacki? - Nie zgadniesz nazwiska tego poety. On żyje tylko dla mnie. - Żyje? - Żyje. Musi żyć! Powiedziała to z taką żarliwością, że Andrzej nie ośmielił się pytać o nic więcej. Tymczasem w blasku rakiet Wrotek obserwował Teresę, która myła w miednicy gołego Jacka. W pokoju stał manekin krawiecki, a na stole leżał koc przycięty na płaszczyk dla chłopca. Nie wiedział, jak dalej realizować swoje plany. Podobała mu się, a więc rzecz wydawała się jakby z góry zaklepana: miał ochotę być z nią, ona była sama, on sam, koniec wojny usprawiedliwiał wszystko. Ale tak mu się tylko wydawało. Teresa zupełnie nie reagowała na jego aluzje, zabiegi i czary. - Niech pan już wraca do przyjaciela - powiedziała łagodnie, ale z naciskiem. - Nie wypada tak. Dziś wszystko wolno. - Ja tak nie uważam. Proszę już iść. Co sobie ludzie pomyślą? Postanowił nie dać się wykurzyć. Zobaczył gwóźdź, świadomie zaczepił rękaw marynarki i jednym szarpnięciem rozdarł go aż do łokcia. - No, niech mnie świnia powącha! - udawał złość. Popatrzyła mu przez chwilę w oczy, po czym gestem kazała zdjąć marynarkę. Położyła Jacka, zapaliła lampę karbidową i wzięła się do łatania rękawa. - Pani mi przypomina Gretę Garbo w "Błękitnym aniele" - Rajmund wrócił do swoich filmowych komplementów, byle nie zmarnować czasu. Był na tyle doświadczonym zdobywcą, by dostrzec, że młodej kobiecie sprawiają one dużą przyjemność, ale jest coś, co nie pozwala jej ulec tym czarom. - Co ja mam wspólnego z Gretą? - Pani nie widziała tego filmu? - Całą wojnę nie byłam w kinie. - Ja się w kinie prawie urodziłem. Złapał zdziwione spojrzenie Teresy, więc pośpieszył z wyjaśnieniem, że jego ojciec był bileterem w kinie "Napoleon" i tam poznał jego przyszłą matkę, która jako namiętna kinomanka po pięć razy biegała na jeden film. Potem ojciec wpuszczał ją bez biletu, a po ostatnim seansie czekał przy wyjściu, by odprowadzić do domu. Ona marzyła o białym szejku, a w rezultacie uległa bileterowi. Takie jest życie... - Mój Kostek bardzo lubił Dymszę - skwitowała jego relację. - On był bardzo popularny. - Dymsza? - Nie. Mój Kostek. Skończyła właśnie cerowanie, oddała mu marynarkę i z lampą w ręku podeszła do oprawionego w ramki dużego zdjęcia drużyny piłkarskiej. Wrotek zbliżył się do niej. Otoczył rękami biodra kobiety, przyciągając ją lekko ku sobie. Na zdjęciu rozpoznał Szczepaniaka, Martynę, Odrowąża... Wtedy palcem pokazała sylwetkę klęczącego w pierwszym rzędzie piłkarza. - Prawda, że Kostek był bardzo dobry? - spytała w taki sposób, który wykluczał inną odpowiedź niż potwierdzającą. - Jest w stalagu. Wyjął lampę z jej ręki, zgasił i odstawił. Pociągnął Teresę ku oknu. Kiedy tak patrzyli razem na to rozświetlone rakietami niebo przykrywające ruiny Warszawy, przytulił ją do siebie. Wyczuł, że jej ciało stawało się uleglejsze, więc położył dłoń na jej karku. - Nie chce się wierzyć, że to już po wszystkim - powiedziała zduszonym głosem. - Drugi raz nie przeżyjemy takiego dnia. Jego usta musnęły szyję, ześlizgiwały się ku rozchylonemu dekoltowi. Słyszał jej szept: "Nie! Nie!" Ale ponieważ nie próbowała naprawdę uwolnić się z jego objęć, nie ustępował. Wymacał pod bluzką guziczek stanika i rozpiął go. Jego dłoń wślizgnęła się pod bluzkę. Wyczuł ciężar jej piersi, gładkość gorącej skóry. - Nie! Nie... - Dziś jest dzień wolności i rozgrzeszenia - próbował ją pocałować. - Będziemy tę noc pamiętać razem! - Poczekaj - prosiła, odchylając głowę. - Poczekaj. - Dość czekania - przycisnął się do niej. - Dziś tylko kochać się można. Te słowa jakby otrzeźwiły Teresę. Odepchnęła go. - Proszę iść. Chcę być sama. - Dziś wszyscy są razem - próbował łagodzić. - Nie wszyscy... - podbiegła do łóżka i przytuliła się do śpiącego Jacka. - Dla mnie wojna się skończy, jak on wróci. - A ja? - zapytał, nie bardzo nawet wiedząc, czy chodzi o tę chwilę, czy o rolę, jaką mu Teresa wyznaczy w przyszłości. Ona jednak myślała już tylko praktycznie. Wskazała kozetkę w kuchni. - Może się pan tam położyć. - Sam?! Dzisiaj?! - takiej ewentualności nie przewidział w żadnym wypadku. Tymczasem Basia, która uznała, że to nie pora na włóczenie się po Warszawie, zaprosiła Andrzeja do domu. Lawina z niechęcią spoglądał na jego mundur, a chłopak nie bardzo wiedział, jak ma się zachować w obliczu pytających spojrzeń ojca i matki Basi. - A więc gościmy stróża porządku - odezwał się z przekąsem doktor. Andrzej wyczuł intencję tej uwagi. Czy miał mu wyjaśnić, jakie okoliczności doprowadziły go do tej funkcji? - Tak się złożyło - bąknął wymijająco, rozglądając się po zrujnowanym wnętrzu dawniej zasobnego mieszkania. - Młody człowieku - gospodarz przybrał ton mentorski - niedobrze kierować się przypadkami. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - wyskoczył ze swym porzekadłem i speszył się reakcją Basi. - Jak ty śmiesznie mówisz - roześmiała się, krojąc grube plastry słoniny. - Dla niektórych to i myślę śmiesznie. Dla mnie białe to białe... - A czerwone to czerwone? - wpadł mu w słowa Lawina. - Wasz program to dzielić się tym, co nie wasze. Basia spojrzała na ojca, jak by prosząc, żeby zaprzestał dyskusji. Ale tym razem Andrzej wcale się nie speszył. O żadnym programie nie mógłby powiedzieć, że jest jego. Jego było tylko to doświadczenie, które wyniósł z domu. Z całą naiwną szczerością opowiedział więc, jak to ojciec uczył go uczciwości. Miał wtedy ze dwanaście lat. Marzył o scyzoryku, a że nie miał go za co kupić, więc podebrał matce trochę jajek i opchnął je. Jaj było trzydzieści i tyleż razy dostał od ojca naszelnikiem. A te "młynarki" ojciec zatknął za świętym obrazem z kartką: "To są pieniądze ukradzione przez Andrzeja". Zniknęły stamtąd dopiero, gdy złożył przysięgę w oddziale Wiktora. Lawinowa spojrzała na chłopca z sympatią, ale Lawina nie zmienił nastawienia. - Ten oddział to czerwoni, domyślam się? - Źle się pan domyśla - odparł Andrzej, urażony napastliwością gospodarza. - To o co pan walczył? - O Polskę! - tym razem Andrzej był agresywny i dodał ostro: - A pan? Pan Leopold próbował jeszcze w tym tonie prowadzić rozmowę, ale do pokoju wróciła pani Marta mówiąc, że pościeliła Andrzejowi w gabinecie. - Po nocy nie wolno chodzić - powiedziała, widząc zaskoczenie męża. - Panu chyba wolno. - Bezapelacyjnie... - Andrzej zorientował się, jakie głupstwo palnął, nie przyjmując ofiarowanej gościny i szybko postanowił to odwrócić. - Ale... nie mam broni. - Tak, tak. Zostanie u nas - zakończyła sprawę Basia. - Tu go widziałam ostatni raz - powiedziała Basia, zatrzymując się przed fragmentem bramy ocalałym z wielkiego domu. Patrzyła na ruiny, jakby spodziewała się, że ukaże się ten, o którym mówiła. Andrzej stał obok z wielkim koszem pełnym pączków. Nieśli je do sprzedania. Po drodze Basia zaczęła mówić o najważniejszej sprawie jej życia, o Łukaszu. - Na pożegnanie powiedział mi swój wiersz. Miałam zanieść meldunek na Freta, a Łukasz miał się przebijać kanałami do Śródmieścia. - I nikogo z tego plutonu nie spotkałaś? - Z "Miotły" tylko jednego, ale nic nie wiedział, był ranny. Nad połową stojącego wśród ruin tramwaju widniał napis "Apteka", druga połowa służyła jako sklepik. Tu właśnie mieli dostarczyć pączki. - Gdzie on mieszkał? Rodzina nic nie wie? - Przyglądał się fragmentowi bramy oblepionemu kartkami o poszukujących i poszukiwanych ludziach. - Tam rąbnęła szafa. Nikt nie ocalał - odpowiedziała Basia z pewnością człowieka, który już wszystko sprawdził. Kupcowa przeliczyła pączki i wręczając Basi pusty koszyk i zwitek pieniędzy, zamówiła na jutro dwa razy tyle towaru. - Teraz przychodzi tu więcej ludzi, żeby obejrzeć palące się wieczorem latarnie. Na placu Unii jest siedem, na Marszałkowskiej sześć. A u nas dziewięć! - w głosie handlarki słychać było dumę. Basia odwróciła się i nagle, łapiąc Andrzeja za rękaw, wskazała mu nie domknięty właz kanału. Jak czarny słup stał nad nim wirujący rój much. Na twarzy Basi malowało się obrzydzenie i lęk. - Tam są jeszcze tysiące trupów - stwierdziła spokojnie kupcowa. - Ale on został na górze... Na górze... Szła zupełnie nieobecna, nie zauważając ani rumowiska pod nogami, ani ludzi, którzy już zaczęli odgruzowywać miasto. Wybierali z ruin wszystko, co mogło jeszcze do czegoś posłużyć. Andrzej potknął się o rozbity szafkowy zegar, którego wskazówki zatrzymały się na szóstej. - Po wojnie mieliśmy brać ślub w kościółku przy Czerniakowskiej - odezwała się Basia. - On stoi. Ocalał. Tak jakby na nas czekał. - Na was - poprawił ją. - No właśnie mówię, że na nas... Nad włazem do kanałów w majowym słońcu wirował brzęczący rój much. Ten kawałek muru na Piusa nazwano ścianą płaczu. Zapełniały ją oficjalne komunikaty PCK i setki kartek z taką samą treścią, że ktoś szuka kogoś. Tłum nigdy się tu nie zmniejszał. Jedni dolepili nowe, inni uważnie studiowali własne anonse, czy nie zjawił się na nich jakiś dopisek. Niekiedy ktoś chwytał w objęcia nie znaną sobie osobę. - Panie Poznański - Talar ostrożnie wyjrzał przez okno. - Nie we święto się naprawdę żyje, tylko w dzień powszedni. - Zbudujemy taki świat, w którym święto będzie dniem powszednim - powiedział Poznański, patrząc na Kajetana tak, jakby oczekiwał z jego strony zaprzeczenia i z góry szykował jakiś następny argument. Ale Talar tylko głową pokiwał i na Andrzeja zerknął. Może chciał sprawdzić, jak też syn przyjmuje te słowa. W drzwiach stanął referent i skinieniem głowy dał znak podpułkownikowi. - Już czas - powiedział. - Będzie wicepremier. Poznański machinalnie sprawdził guziki munduru, sięgnął po zawieszony na oparciu krzesła pas. Szerokim gestem ręki zagarnął swoich gości ku drzwiom. Ze wszystkich drzwi ogromnego budynku DOKP na Pradze wychodzili urzędnicy. Takie chwile, jak uruchomienie pierwszej linii tramwajowej, elektrowni czy wodociągów, były dla tego miasta wspólnym świętem. Stary Talar, idąc korytarzem wśród obcych sobie ludzi, ze zdumieniem stwierdził, że jego syn traktuje to, co dzieje się w Warszawie, jako własną sprawę, że nie czuje się tu tylko przypadkowym przechodniem. To właśnie zaniepokoiło ojca: nie po to go wysłał do Warszawy, by go stracić. Zawsze marzył, żeby najstarszy syn objął po nim gospodarkę, żeby korzystał z jego doświadczeń. A teraz zauważył po raz pierwszy, że ma on więcej wspólnego z Poznańskim niż z nim. Cały czas pułkownik traktował Andrzeja jak swego sojusznika, a jego, ojca, jak kogoś, kogo razem muszą przekonać o swojej racji. A dla Talara owe racje Poznańskiego może i miały jakiś sens, ale póki nie uzyskają gwarancji praw, lepiej je przyjmować z pewną ostrożnością. Lekko trącił Andrzeja i wskazując oddalającą się sylwetkę Poznańskiego, szepnął: - On gada, jakby z gazety czytał. - Gazety też dla ludzi - odpowiedział chłopak, nie patrząc na ojca. Spieszył się. Chciał być prędzej tam, gdzie wszyscy. Orkiestrę słychać tu było mocniej. Stała przed budynkiem, by poprowadzić tłum na miejsce, skąd ruszy pierwszy tramwaj w prawobrzeżnej Warszawie. Andrzej szedł do Lawinów ze słoniną przywiezioną przez ojca. W bramie zatrzymał go podekscytowany Henio. - Och, panie Jędruś, panie Jędruś! Od pana zależy moje życie! - Ode mnie?! - Niech pan na mnie popatrzy. I na tatusia. Czy taki stary taksiarski ród nie zasługuje na własną taksę? - A co ja mam do tego? - Wszystko! Pan masz legitymację, ja harleya - Henio zaglądał Andrzejowi w oczy w nadziei na porozumienie. - Pojedziemy w takie jedno miejsce, pan legitymacją pomachasz i wracamy nie na własnych nogach. - Ja tego nie zrobię - powiedział Andrzej ostro, odwrócił się na pięcie i wszedł na schody. Już tam wyjął słoninę z chlebaka. Postanowił dziś ukradkiem położyć ją w kuchni zawiniętą w szmatkę. Pani Lawinowa nie lubiła takich darów. Ilekroć coś przynosił - chciała mu płacić i Andrzej, czerwieniąc się i niezgrabnie gestykulując, odpychał jej ręce z pieniędzmi. Wślizgnął się cicho do przedpokoju, ale do kuchni już nie dotarł. W półotwartych drzwiach pokoju zobaczył rozpostartą wielką płachtę, którą ktoś trzymał w górze. Była to mapa. Patrzyli na nią pani Lawinowa i jej mąż. Zza mapy ukazała się Andrzejowi znajoma twarz chłopaka o falujących blond włosach. Widział go na stacji, gdy oczekiwał powrotu Basi z Pruszkowa. Basia mówiła, że był nauczycielem matematyki na tajnych kompletach. To tu - powiedział młody człowiek wskazując na mapie rejon Jeleniej Góry. - Ja już jestem zdecydowana - pani Marta powiedziała to z jakąś dziwną determinacją. Przeniosła wzrok z mapy na męża. Był wyraźnie napięty. Swą jedyną ręką, ze zdenerwowania niezbyt mu posłuszną, usiłował skręcić papierosa. - Nigdzie nie pojadę - oświadczył, czując na sobie wyczekujące spojrzenie żony. - Ale ja tu nie chcę być po tym wszystkim - powiedziała ostrym tonem. Od czasu pobytu w obozie pracy coś jakby pękło w tej kobiecie. Potrafiła przetrwać wojnę, a to posądzenie, kilkutygodniowy pobyt w otoczeniu szumowin i spekulantów, złamały ją do tego stopnia, że niechętnie nawet pokazywała się sąsiadom czy znajomym. Nie chciała żyć wśród tych, którzy wiedzieli o jej hańbie. - Basię też to uratuje - dodała jeszcze jeden argument. - Marto, to prawie szantaż - żachnął się Lawina. - Tam prędzej zapomni - tłumaczyła z przekonaniem. Pan Leopold podniósł się z miejsca. - Niech ona zadecyduje. - Widzi pan, panie Zbyszku - pani Marta spojrzała na młodego człowieka, jakby brała go na świadka uporu męża. - Nie szkodzi, proszę pani. Możemy poczekać. Zbigniew Księski zwinął spokojnie mapę i siadł, jakby gotując się na dłuższe czekanie. Basi nie było w domu, Andrzej nie mógł dłużej tkwić tak w przedpokoju. Przez chwilę chciał się wycofać, poszukać Basi i zrobić wszystko, by nie dopuścić do jej powrotu do domu. To jakaś okropna pułapka! Czuł, jak serce mu szybciej kołacze. Ten cały Księski szykuje jakiś zamach na jego przyszłość. Ma już sojusznika w pani Lawinowej. A jeśli Basia poprze matkę? Nic nie da odciągnięcie jej od domu. I tak rodzice postawią to pytanie. Chyba lepiej, by był świadkiem tej sceny. - Państwo mają zamiar gdzieś... wyjechać? Cała trójka spojrzała zaskoczona w jego kierunku. Lawinowa skinęła głową, Lawina nie wykonał żadnego gestu, więc w końcu Księski uznał za stosowne wyjaśnić, że przyszedł tu z pewną propozycją dla pana Leopolda, a przysłał go jego ojciec. - Jest w Ministerstwie Ziem Odzyskanych - wyjaśniła pani Lawinowa. - Kolega szkolny męża. - Proponuje panu doktorowi funkcję pełnomocnika w Jeleniej Górze. Domek, meble, ogródek... - Zbyszek zaczął przemawiać jak agitator. - I przede wszystkim nie tutaj - Lawinowa przypomniała swoje argumenty. - Mam dość tej tymczasowości. Musimy tam jechać, Poldek. W drżących ze zdenerwowania palcach Lawina nie zdołał skręcić papierosa. Tytoń rozsypał się po stole. Spojrzał na żonę prawie z wrogością. - Nie mamy tam czego szukać - oświadczył. - Te granice mają charakter tymczasowy. Jak rząd. - A przecież go pan popiera - wtrącił Andrzej, skręcając Lawinie papierosa. - Ja? Co ci do głowy przyszło, młody człowieku? - oburzył się doktor. Patrzył na Andrzeja jak zwykle z pewną dozą niechęci, maskowanej dobrym wychowaniem. - Trzy noce pan przesiedział na uniwersytecie - przypomniał Andrzej, a widząc przeczący gest doktora, zapytał wprost. - Po co w takim razie? Lawina podziękował za podanego mu "skręta" i mruknął tylko: - To moja sprawa! - Ja bym namawiał, panie doktorze... - włączył się Księski i zaczął wymieniać zalety tej funkcji, które proponowano panu Lawinie. - Powiedziałem - przerwał mu stanowczo pan Lawina i wskazał na otwierające się drzwi, w których stanęła Basia. - Niech ona zadecyduje! Basia wpadła, jakby ją kto gonił. Andrzej po jej oczach poznał, że stało się coś ważnego. W jej drobnej buzi, przy krótko ostrzyżonych włosach, oczy mówiły wszystko o nastroju, a teraz błyszczały niezwykłym ożywieniem! Wyglądała na uczennicę, wracającą ze szkoły, uradowaną piątką z "matmy". W dziecinnych podskokach dopadła matki, ucałowała ją, jakby musiała komuś podziękować za to, co ją spotkało. - Mam wiadomości! - krzyknęła i dopiero w tej chwili spostrzegła obecnych. Wyczuła, że coś tu zaszło. Uśmiechnęła się niepewnie do Zbyszka Księskiego, a ten szarmancko pocałował ją w rękę. Przez głowę Andrzeja przebiegła myśl, że on nawet by nie potrafił zrobić tego z taką ugrzecznioną naturalnością. Basia przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą. - Co się stało? - spytała z przestrachem. - Co ty tu robisz? Zbyszek chciał zacząć od początku, sięgnął nawet po mapę, ale Andrzej go zastąpił. - Pan przyszedł namówić was na wyjazd - mówiąc to sam dziwił się brzmieniu swego głosu, który jakby nie był jego. - Na stałe, do Jeleniej Góry. Wszyscy patrzyli teraz na Basię. Zbyszek wziął ją delikatnie pod ramię, jakby chciał tym gestem przeciągnąć ją na swoją stronę. - To zależy od ciebie - rzekł, a Basia spojrzała na ojca. - Nigdzie się stąd nie ruszę! Andrzej odetchnął z ulgą. - Tak myślałem, córcia - Lawina przyciągnął ją do siebie i trzymał blisko, obejmując jedną ręką. - A ty byś chciał? - spytała cicho. - Ja nie. - Ja też nie! - wyrwało się Andrzejowi. I wtedy usłyszeli zrezygnowany głos pani Marty: - A więc... nikt. Był to głos człowieka, któremu zabrano ostatnią szansę. Lawinowa ciężko usiadła na tapczanie. Dla niej nie odchodził już żaden pociąg. - Ale mnie czeka podróż! - krzyknęła radośnie Basia. - Dowiedziałam się, że Łukasz otrzymał w powstaniu Krzyż Walecznych. Major Żor, który podpisywał ten wniosek, mieszka gdzieś pod Sochaczewem. Muszę go znaleźć. - Jak, córcia? - spytał Lawina. - W jaki sposób? - Pojadę tam. Muszę tam pojechać! - Kiedy chcesz jechać? - spytał Andrzej. - Tam w ogóle nie ma żadnego dojazdu. Zupełny wygwizdów. Ani pociągu, ani... - A samochód dojedzie? - zagadnął Zbyszek. Kiwnęła potakująco głową. - Samochód tak. Ale skąd go wytrzasnąć? Przecież go nie wynajmę? - Wezmę od ojca jakieś auto - powiedział z nonszalancją. - Naprawdę?! Rozpromieniona, pochwyciła w dłonie obie ręce chłopca i patrzyła na niego rozjaśnionym wzrokiem. - Wspaniały jesteś! Nikt, ani Lawinowie, ani tym bardziej Basia, wciąż zapatrzona w Księskiego, nie dostrzegli, co działo się w tej chwili z Andrzejem. Całą swą wściekłość wyładowywał na pozostawionej na stole mapie, skręcając ją w wąziutki rulonik. Ale też nikomu nie przyszłoby na myśl, że jego zdesperowane gesty oznaczają po prostu zazdrość. Dotąd w myślach "dzielił się" Basią jedynie z Łukaszem, ale przecież tylko cień był jego rywalem. Lecz teraz miał do czynienia z kimś, kogo podświadomie się lękał - już wówczas, gdy go zobaczył po raz pierwszy na dworcu. Przystojny, pełen swobody i nonszalancji Księski, każdym gestem drażnił kompleksy sierpuchowskiego kawalera. Nie dać tym dwojgu wyjechać wspólnie! Ta myśl, zawładnęła nim bez reszty. Był tak pochłonięty szukaniem sposobu na ubiegnięcie Księskiego w podróży pod Sochaczew, że nie pamiętał nawet momentu, kiedy mu tamten wyrwał zmaltretowaną mapę, pożegnał się i wyszedł. Sposób nadarzył się już nazajutrz. Andrzej stał właśnie na Krakowskim i przyglądał się wypalonemu masywowi Pałacu Staszica, do którego zwożono w skrzyniach ocalałe książki, gdy widok zasłoniła mu skręcająca ciężarówka. W budzie obok szofera rozpoznał łysego Forysia, jednego z współmieszkańców milicyjnego baraku na Woli. Andrzej wiedział, że od paru tygodni Forysia przydzielono do ekipy, która rekwirowała poniemieckie majątki i zbierała po mieście ocalałe i ukryte eksponaty należące do muzeów lub teatrów warszawskich. I tym razem ciężarówka wyładowana była starymi meblami, pianinem, jakimiś popiersiami z gipsu, a nawet sterczącą ponad tym wszystkim lirą. Samochód skręcił w Kopernika, później w Karasia i kiedy Andrzej go dognał, stał przed kolumnami Teatru Polskiego. Oparty o maskę Foryś odkreślał w spisie wynoszone przedmioty. Andrzej podszedł do niego równocześnie z garbatym człowiekiem, który przed chwilą zeskoczył z platformy. - Jeszcze tylko poproszę papierek, że ja to wszystko zdałem - zwrócił się do Forysia garbus. - Kwit rekwizycyjny. Foryś wyjął z raportówki jakiś bloczek, starannie oddarł jedną kartkę. - Proszę - powiedział. Garbus szybko przebiegł wzrokiem treść druczku, złożył go we czworo i ruszył na pomoc robotnikom zsuwającym z platformy pianino. Foryś chował już bloczek, kiedy nagle Andrzej chwycił go za rękę. - Daj mi taki kwit. Mam coś na oku. - Rekwizycja? - Tak. Foryś zawahał się. - Poniemieckie? - spytał. - To się okaże. - Ty uważaj! Wiesz, czym Marchewka zapłacił za rekwizycję fortepianów? - Nie idzie o fortepian. - Ale może iść o głowę. Z tym żartów nie ma. No ale masz. Andrzej niezupełnie chyba był świadom, na co się właściwie naraża. Ale był jak w gorączce, której natężenie wzrastało, ilekroć przypomniał sobie Księskiego. Za to Henio Lermaszewski ucieszył się jak dziecko, że Talar przyjął jednak jego niedawną ofertę. Bez namysłu wytoczył przed bramę motocykl, w kosz upchnął dwie pary wideł i pełny karnister z benzyną i tak uzbrojeni wyruszyli zaraz po południu. W miarę jazdy wiatr studził gorączkowe pomysły Andrzeja podskakującego na tylnym siodełku. Gdzieś koło Wilanowa, na słynnym "zakręcie śmierci", postanowił - jeśli w ogóle znajdą samochód - że nie odda go Lermaszewskiemu ani tego dnia, ani w ogóle żadnego innego. Pojedzie nim z Basią pod Sochaczew, a potem zgodnie z brzmieniem rekwizycyjnego kwitu odprowadzi Forysiowi jako mienie poniemieckie. Polną już drogą między nie zżętymi jeszcze łanami jęczmienia doturlali się na znane Lermaszewskiemu pole. Henio, jakby to była jego codzienna trasa, śmiało wjechał na rżysko, na którym piętrzyło się kilka poczerniałych stogów. Sprawdził jeszcze dla pewności plan naszkicowany na kartce i chwyciwszy widły wdrapał się na grzbiet największego. Po chwili pracowali już obaj, rozgarniając dymiącą od parującej wilgoci słomę. Lermaszewski nie bez podziwu popatrywał na sprawne ruchy Andrzeja. - Ale pan zaprycza tym grzebykiem! - powiedział z uznaniem. - Ja to bym się na obszarnika nie nadawał. Zdążył już zrzucić marynarkę, pot kroplisty zrosił mu czoło. Na Andrzeju nie znać było prawie wysiłku. Pracował bez wytchnienia. - Czy to pewne? - spytał, kiedy już odwalili pół stogu. - Jak to, że Kopernik odkrył Amerykę - odkrzyknął z góry Henio. - Przecież na pusto bym takiej figury jak pan nie fatygował. Namiar pewny. - Ale czy to się będzie nadawało do czegoś? - Zobaczymy... Henio zerknął w stronę widniejących pod lasem stodół i nagle ze zdwojonym zapałem zaczął wyrywać kłęby pleśniejącej słomy. Po chwili i w zasięgu wzroku Andrzeja ukazała się sylwetka śpiesznie zdążającego w ich kierunku chłopa. - Trzeba przygazować! - ponaglał Henio. - Pokażesz mu pan papierek, że to legalna rekwizycja. Ja już mu zapowiedziałem, że z władzą tu wrócę. Na rany Chrystusa, zostaw pan, bo się skaleczy! - zjechał na brzuchu w dół i w ostatniej chwili zdążył chwycić widły Andrzeja. - A co? Jest?! - w głosie Andrzeja zadrgała szczeniacka emocja. - Jak ja mówię, to musi być! Rzucili się na stóg już z gołymi rękami. Wyszarpywali wielkie kłęby śmierdzącej stęchlizną słomy. Nad ich głowami unosiły się tumany kurzu. Po chwili spod słomy wyjrzał skrawek blachy pokrytej lśniącym czarnym lakierem. Oniemiały ze szczęścia Henio pieszczotliwie pogłaskał błotnik. - Co tu grzebiecie? - rozległo się nad ich głowami. - Myszy płoszymy - odpowiedział Henio. Wyszarpując wciąż nowe kłęby, odsłonił już i oponę, i wspaniałą ozdobną felgę, i lśniący metalem próg wozu. Chłop, nie mniej od nich zafascynowany widokiem odsłaniającego się fragment po fragmencie skarbu, zawołał: - Moje pole, mój bróg, moje myszy! Idźcie stąd. - Do władzy tak ostro? Henio nie tracił zimnej krwi. Wskazał zasypanego słomą, zakurzonego Andrzeja. - Władza tu nie ma za czym szukać - upierał się chłop zwracając się do Andrzeja. - Nic tu nie ma. Stary bróg. Andrzej wolałby się teraz zapaść pod ziemię i widać to było po jego pełnej rezygnacji minie. Henio popatrzył z dezaprobatą na tę swoją tarczę legalności i wiedział już, że tę partię rozegrać będzie musiał do końca sam. Przysłonił sobą szczelinę, z której wyzierał błotnik i natarł na gospodarza: - Nic tam nie ma? - Nic. - Nic? Ku zdumieniu Andrzeja wyciągnął zapałki i schyliwszy się podpalił wiecheć słomy, który jak rozciągnięty lont wił się przed stogiem. Płomyk niemrawo pomknął po wilgotnych źdźbłach. Chłop pierwszy nie wytrzymał jednak nerwowo tej "ogniowej" próby; przydeptał buciorem ogień. - Idźcie! - wrzasnął. - Bo psem poszczuję! Henio z politowaniem pokiwał głową. - Masz pan szczęście, że amnestia ogłoszona. Bo za to, co tu ukryte, zdrowa pokuta na państwowym wikcie by was czekała. Gospodarz, jakby się nagle poddał, zawrócił bez słowa w stronę domu. Ale kiedy już był przy dróżce, raz jeszcze odwrócił się i pogroził im pięścią. - Zaraz was pogonimy, podpalacze! - przyśpieszył kroku. Henio również widać uznał, że tylko w pośpiechu ratunek, bo szczupakiem rzucił się w szczelinę stogu. - Wyciągamy w trymiga i dajemy kamfory! W gorączkowej szarpaninie dobrał się już do worków, którymi osłonięty był samochód. Szarpnął lnianą płachtę i oniemiał z zachwytu. Przed nimi stał wspaniały mercedes - kabriolet. Błyski lakieru grały w promieniach zachodzącego słońca. Henio nabożnie dotykał chromów na klamkach, gładził z pieszczotą brązową skórę, którą obite były siedzenia. - O Jezu! Ale kołyska! - wołał w zachwycie. - Skóra jak u Mańki na płucach! Andrzej też patrzył jak urzeczony: tak pięknego samochodu nigdy jeszcze nie widział. Otworzył maskę. Nawet i tu wszystko lśniło. Dotykał kabli, kontrolował ich połączenia, sprawdził olej i wodę w chłodnicy. Lermaszewski podał mu klucze do odkręcenia świec, a sam zabrał się do przelewania benzyny z kanistra do baku. Andrzeja naszły wątpliwości. - Muszę mu dać zaświadczenie, a także zgłosić, gdzie trzeba... - Nie bierz mnie pan pod bajer! Trofiejny! Przez Hitlera straciłem gablotę. Należy mi się chyba, nie? - Bezapelacyjnie. Jeśli pan to załatwi z władzami. Henio zerknął na niego, nie bardzo jeszcze wiedząc, czy to żart czy warunek. - Swoją dolę pan dostaniesz, panie Jędruś - powiedział na wszelki wypadek. - Obaj dostaniemy... Niech pan spojrzy - od wsi szła ku nim tyraliera chłopów zbrojna w widły, drągi i cepy. - Desant, desant, panie Jędruś! - przynaglił Henio. - Jak świece? - Chyba w porządku, tylko powietrza mało - Andrzej przyglądał się spłaszczonym oponom. - Zakręć pan! Andrzej z rozmachem pokręcił korbą. Silnik zagdakał, zakrztusił się raz i drugi, Andrzej poczuł opór. Jeszcze raz naparł mocniej na korbę i nagle kabrioletem zatrzęsło. Zapalił. Henio wolniutko wyjechał z otaczających go zwałów słomy i zatrzymał się przy motocyklu. Teraz już tylko według ustalonego z góry planu pozostawało zamienić się miejscami: Andrzej za kierownicę, Henio do motoru. Lecz właśnie na ten ostatni manewr zabrakło czasu. W odległości kilku zaledwie kroków stała okrążająca ich półkolem armia. Nie atakowała, ale w ponurym milczeniu przyglądała się nerwowej krzątaninie wrogów. Henio raz jeszcze poczuł spadającą na jego barki konieczność błyskawicznego działania. Uniósł się w kabriolecie na całą wysokość. - Obywatele! - krzyknął podnosząc rękę wiecowego mówcy. - Cieszę się, że tylu was tutaj. Wszyscy będziecie świadkami. Proszę podawać nazwiska do protokołu! Po kolei. Przebiegł wzrokiem po groźnych, zawziętych twarzach, chcąc wybadać, które ze skrzydeł może okazać się słabsze. Z lewej, na samym brzegu dojrzał niewielkiego chłopinę, przygarbionego mizeraka, który krył za plecami wyrwaną gdzieś po drodze z opłotków sztachetę. Bez namysłu wycelował weń palcem. - Jak się nazywacie? Chłop chwilę patrzył, po czym wycofał się z placu boju. Henio wypróbował sposób jeszcze na kilku następnych. Udało się. Żaden z gospodarzy nie kwapił się do protokołu. Co innego prać, choćby i samemu po łbie oberwać, a co innego być zapisanym z imienia i nazwiska w urzędowych papierach. To się zawsze dla chłopa kiepsko kończyło, niezależnie od władzy - carskiej czy sanacyjnej. Doświadczenia dziadków i ojców uczyły, że znacznie korzystniej choćby i w zęby od władzy dostać niż być wciągniętym w jej papiery na świadka. Potem szarwarkom, jazdom do sądów nie było końca. Wycofywali się więc jeden po drugim, gubiąc na ściernisku niby to z niezręczności, ten widły, tamten grabie. Pozostał tylko właściciel pola. Wtedy Henio opuścił auto i wyszarpnąwszy z rąk Andrzeja papier, zbliżył się do niego. - A panu - powiedział z emfazą - dziękujemy za przechowanie mienia poniemieckiego w dobrym stanie. To jest dokument rekwizycji. - Pan wie, do czego mi ten papier... - warknął i zmiął kartkę w garści. Dopóki jechali polną drogą, motocykl Henia pilotował drogocenną zdobycz. Ale gdy tylko skręcili na szosę łączącą Konstancin z Warszawą, Andrzej przyspieszył i mercedes zniknął Heniowi z oczu w tumanach kurzu. Pasażerowie wilanowskiej kolejki ze zdziwieniem patrzyli na mknący obok otwarty, wspaniały samochód, który bez wyraźnej potrzeby zapalał i gasił reflektory, trąbił i wyrzucał to z lewej, to z prawej czerwone strzałki kierunkowskazów. Andrzej bawił się jak chłopiec, który wymknął się na wagary. Przed dwoma laty, jeszcze w oddziale Wiktora, porwali landwirtowi w miasteczku Opla-Kadeta; też wtedy prowadził. Auto pokochał z przymusu: w drugim roku wojny, broniąc się przed wywiezieniem na roboty do Niemiec, poszedł do pracy w warsztatach naprawczych "HK-Stelle". Zrobił to, by mieć Ausweiss, zdobył zaś namiętność. Z rozwianą czupryną, czerwony od wiatru i emocji; z fasonem podjechał na Złotą. Zatrzymał się i nie wysiadając nacisnął klakson. Ten niezwykły na Złotej dźwięk zwabił do okien wszystkich prawie lokatorów. Za szybą pierwszego piętra zobaczył zdumioną twarz Basi. Rozparty za kierownicą przywoływał ją na dół. Ale pierwszy zjawił się przy nim stary Lermaszewski. Nie wyjmując papierosa z ust obchodził mercedesa ze wszystkich stron, cmokał z podziwu, gładził lśniący lakier, zaglądał w reflektory. - Klasa bryka. Henio ma łeb. Będzie pierwsza taksa w stolicy! - Ja to muszę odstawić. Mienie poniemieckie. - Nie rozśmieszaj mnie pan! Przykucnął przy oponie i paznokciem badał głębokość bieżnika. Nawet nie zauważył nadejścia Basi. - Co to za historia? - spytała, siadając obok Andrzeja. - Żadna historia! Jedziemy! - Dokąd? - Tam, gdzie chciałaś. Jedziemy. I to bez pana Księskiego. Mercedes ruszył tak ostro, że Basią rzuciło na oparcie siedzenia, a stary Lermaszewski ledwie zdążył uskoczyć. Po paru minutach zawarczał na Złotej motocykl i podjechał Henio. - Przyjechał? - spytał ojca. - I odjechał. Popiołek stał w bramie i nie mógł powstrzymać się od komentarza. - Takim to przed wojną prezydent jeździł - powiedział - a teraz byle barłoga się rozbija, Koniec świata! - Dlaczego go ojciec puścił? - zawołał z wyrzutem Henio, kopiąc z wściekłością w starter harleya, gotów do pościgu. - W którą stronę zapryczył? Ojciec powstrzymał go gestem. - Nawet czadu po nim nie powąchasz, Heniu. Ale on ma kopa! - powiedział stary z rozmarzeniem, a oczy błyszczały mu, jakby jeszcze patrzył na wspaniałą maszynę. Kabriolet, minąwszy Wolę, mknął już wśród zabudowań Ożarowa. Pęd rozwiewał włosy Basi. Andrzej napawał się szybkością maszyny. - Lepiej niż na stopniach pociągu, co? - krzyczał poprzez szum wiatru i warkot motoru. - Czy wiesz, co ci za to może grozić? - Mogę być krótszy o głowę! - Więc po co to robisz? - Nie wiesz? - Nie myślałam, że ty potrafisz - krzyknęła dziewczyna. - Ty w ogóle mało o mnie wiesz! Chwilę jechali w milczeniu. Mijali wojskowe transporty i chłopskie furmanki wyładowane kopami siana. - Pamiętasz adres tego majora? - Plebania w Kosówce. - Jak cię tam dowiozę, dostanę nagrodę? Nie dowiózł jej jednak. Na dwudziestym kilometrze przed Sochaczewem wojsko zarekwirowało mercedesa. Nie pozostało im nic innego, jak iść dalej piechotą. Basia, wymachując zdjętymi z nóg sandałkami, szła wytrwale wydeptaną przez piechurów ścieżką w stronę Sochaczewa. Zrozumiał, że ani on, ani utracony samochód nie byli jej w ogóle potrzebni. Uniósł się z trawy i wolno powlókł za nią skrajem szosy. Zapadał już zmierzch, kiedy dopytali się o drogę do Kosówki i skręcili z szosy. Szli coraz wolniej, nie odzywając się do siebie. Pod lasem stała kapliczka umajona czerwonymi makami. Odpoczęli przy niej chwilę i znów powlekli się na wprost czerwono zachodzącego słońca. Już nocą dotarli do Kosówki. Tylko wiejskie psy witały ich ujadaniem. Na tle mrocznego nieba z trudem wypatrzyli masyw kościoła. Dwa okna stojącej opodal plebanii były oświetlone i rozjaśniały ganek. Podeszli do drzwi i zapukali. Światło uciekło gdzieś w głąb. Małymi smugami zabłysły teraz szybki nad drzwiami. Usłyszeli czyjeś kroki i po chwili w progu pojawił się ksiądz zbrojny w kieszonkową latarkę. Świecił nią wprost w oczy przybyłych. - Do kogo? - spytał nieprzyjaźnie. - Dobry wieczór - pierwsza odezwała się Basia. - Przepraszam, że o tej porze. My aż z Warszawy. Szukam pana majora... - Jakiego majora? - oślepiające oko latarki spoczęło na twarzy dziewczyny. - Żora - szepnęła onieśmielona. - Nie wiem, o kim pani mówi - z głosu proboszcza wyczytać było można, że nie lubi tego tematu. - Powiedziano mi, że to brat księdza i że tu przebywa. - Nie! Teraz latarka lustrowała Andrzeja. - Ksiądz nie ma brata? - zdziwiła się Basia. - Powiedzmy, że mam - był wyraźnie zniecierpliwiony. - Więc ja go szukam właśnie. Dalsza rozmowa toczyła się już w ciemności, bo ksiądz zgasił latarkę. - Nie ma go. - A kiedy będzie? - Nieprędko. - A gdzie go można szukać? - włączył się do rozmowy Andrzej. - Nie tutaj. - Wyjechał? - Powiedzmy: wyjechał. I nie spodziewam się go prędko. Była to już przedostatnia odpowiedź. Ostatnią było trzaśnięcie drzwiami. Stali pod domem nie bardzo wiedząc, co dalej z sobą począć. Andrzej wypatrzył w mroku studnię. Byli głodni, a przede wszystkim chciało im się pić. Toteż kiedy wyciągnął kubeł wody, pili łapczywie ze złożonych dłoni. Furkotania wałka i brzęk łańcucha wywołały z mroku jakąś postać. Z bliska rozpoznali starszą już kobietę. - Jesteście głodni? - ni to pytała, ni to stwierdzała, wtykając im po pajdzie chleba. - Macie. - Dlaczego on nie chciał nic powiedzieć? - zagadnęła ją Basia. - Co ma mówić? Brata nie ma - kobieta potwierdziła słowa księdza. - Poszedł sobie. Za granicę... Na Zachód. Patrzyła, jak łakomie połykali chleb. W końcu ruszyła w stronę zabudowań przywołując ich za sobą. - Prześpijcie się jakoś - mówiła. - Panienka tu w szopie na sianku. A kawaler tu w składziku. Już otwierała drzwi do drewnianego baraku, kiedy powstrzymały ją słowa Basi. - To mój brat. Księża gospodyni przyjrzała się uważnie ich twarzom, chcąc w mroku wypatrzeć rodzinne podobieństwo. Po chwili wahania rozwarła ze skrzypieniem drzwi szopy. Rzucili się na siano i przez jakiś czas nie odzywali się i nie poruszali nawet. Gdzieś w pobliżu słychać było oddechy zwierząt. Ze wsi dobiegało szczekanie psów. Leżeli blisko siebie, zaledwie na odległość wyciągniętej ręki. Po chwili Basia poczuła na ramieniu dotyk dłoni Andrzeja. Odsunęła się. - Dlaczego tak powiedziałaś? - zapytał. Milczała. Przez dziurę w dachu patrzyła na gwiazdy. Przyglądał się jej wsparty na łokciu. - O czym myślisz? - Że nikt nie wie, gdzie jestem. Tak bardzo pragnął takiej chwili i takiej nocy, a wciąż nie wiedział, w jakie słowa ubrać myśli, które mu łomotały pod czaszką. Basia obserwowała oblegających ścianę ludzi. Nie miała odwagi podejść na tyle blisko, żeby móc coś odczytać. Stojący przed nią staruszek wspinał się na palce, przykładał do oczu binokle. Wzrok utkwił w zawieszonej kartce, na której wydrukowane koślawo nazwisko zaczynało się od "J". - Nie widzę stąd - zwrócił się w końcu do Basi. - Czy tam na górze pisze Jachimiak? - Nie. Jaczyński. Obok był plakat: "Pamiętaj, że sam byłeś tułaczem. Daj na Fundusz Pomocy wracającym z zachodu". Przesunęła się w stronę rozklejonej na parkanie listy PCK z nadrukiem: "Niezidentyfikowane". Usłyszała, ile kosztuje prywatna ekshumacja, że na Bagateli 12 jest straszna kolejka, bo sto tysięcy zabitych czeka, a ekipy ekshumacyjne nie mają ani masek, ani nawet rękawic, że na Polnej 36 odkryto nową mogiłę zbiorową... Wyrwała się z tłumu. - Mam do pani prośbę - zaczepiła zbliżającą się starszą kobietę. - Niech pani zobaczy, czy tam jest nazwisko Zbożny. - Boisz się, dziecko? - w głosie kobiety było pełne zrozumienie. Basia odpowiedziała skinięciem głowy i dorzuciła: - Łukasz Zbożny. Jacek Bawolik leżał w łóżku. Chwilami zachłystywał się śmiechem, chwilami bliski był płaczu. Nie spuszczał oka z Wrotka, który pośrodku pokoju wyczyniał najróżniejsze skoki i przysiady, robił groźne miny, bił się w piersi i ryczał jak Tarzan. - Ale on nie zginie, prawda? - pytał z lękiem Jacek. - Od tego jest kino, żeby był happy end. Nie ma, królu, piękniejszej rzeczy niż kino. To jest sen na jawie. Jak mam być z tobą szczery, jak czekista z czekistą, to powiem ci, że z dwóch rzeczy nie do zastąpienia wolę kino niż riki-tiki-tak! Wykonał przy tym gest, który na tyle poruszył Teresę Bawolikową, że przerwała dalsze popisy Wrotka. - Panie Mundku, on jest jednak chory - odmierzała kropelki do szklanki z wodą. - Śmiech bardziej uzdrawia niż lekarstwo. - A właśnie. Jak pan je zdobył? - spytała, podtykając Jackowi szklankę. - Z UNRRY. Byłoby wcześniej, ale trzy dni łapałem ministra zdrowia. Usłyszał zapewnienie Teresy, że nigdy mu tego nie zapomni. Usiłował natychmiast to wykorzystać i udał się za nią do kuchni. - Chciałbym mieć dowody, Tereso... - szepnął usiłując ją przyciągnąć ku sobie. - Jesteś boska, królewska! Ty wiesz, jakie masz oczy?! Czuł, wyraźnie czuł, że jego bliskość i słowa działają na nią, ale wciąż potrafiła się opanować. Odsunęła jego ręce. - Niech pan już lepiej tu nie przychodzi - odeszła ku oknu. - A jeśli ja muszę? - O Boże! - krzyknęła nagle, patrząc na podwórze, gdzie stał człowiek w mundurze, w czapce-polówce i spoglądał w okna kamienicy. - Kostek! Przez moment uwierzyła, że i dla niej zakończyła się wojna. Ale tak się nie stało. Na podwórzu stał Tolek Pocięgło wsparty na kuli. Swój niewielki dobytek schowany w wojskowym worku rzucił na ziemię wraz z nieodstępną harmonią. Na podwórzu było akurat pusto. Nie miał kogo spytać, gdzie mieszka Lidka Jasińska. Schylił się więc po harmonię i zaczął grać melodię, którą często wygrywał w szpitalu. Przywołało to do okien prawie wszystkich lokatorów. Lidka już od kilku dni nie chodziła do pracy. Poród mógł nastąpić lada dzień. Zobaczywszy Tolka, zeszła na dół z silnym postanowieniem przepędzenia go. Kiedy ujrzał jasną dziewczynę z pokaźnym brzuchem, ruchem ulicznego grajka zdjął czapkę i wysunął ją, jakby oczekując drobnych. - Co pan tu robi? - spytała chmurnie. - Ano, ze szpitala wypisali do chawiry. Ali jej nie ma. Hulam tak przez miasto i myśli sobie: a może na Złotą pójść? Do widzenia powiedzieć? Mówił to niby wesoło, ale Lidka dobrze wiedziała, że on rzeczywiście nie ma nikogo. Schyliła się po jego worek i bez słowa skierowała ku drzwiom na klatkę schodową. Tolek pokuśtykał za nią, a Popiołek, wyjrzawszy ze stróżówki, pokiwał głową. - Sama obca hołota się tu wciska jak te pluskwy. Koniec świata - machnął ręką z rezygnacją i wrócił do szlifowania kluczy. W piękny, letni dzień Andrzej namówił Basię na wyprawę przez pontoniak. Wymyślił sobie wycieczkę do zoo. Był to chyba najbardziej opustoszały zakątek Warszawy. Obalone drzewa, puste klatki. Andrzej wskakiwał do nich, udając raz lwa, innym razem ptaka. Rozbawiona Basia odgadywała, co udaje. W jednej z klatek zawył, kończąc frazę dzikim chichotem. - A to co ma być? - spytała zdezorientowana. - Hiena! Tak mnie przecież nazwałaś wtedy na stopniach pociągu. - A ty mnie... szczeniakiem! - odgryzła się. Kazał jej odgadywać, do jakich ptaków należą głosy, które naśladował. Była oczarowana, bo nagle pustka tego miejsca ożyła. - Mogę cię tak budzić rano... Zabrzmiało to jak wyznanie. Nie odpowiedziała, kryjąc się w wybiegu dla tygrysów. Znalazł ją w tym labiryncie sztucznych skał i korytarzy. Biegnąc, wpadła prosto w jego ramiona. Zesztywniał, jakby nie wiedział, co dalej zrobić. W tym momencie usłyszeli chrypliwy głos: - Dawniej tu tygrysy były - mówił stojący za fosą człowiek w koszuli i niemieckich spodniach wojskowych - bengalskie jednoroczniaki. - Były... Były... - Andrzej wzruszył ramionami. - Pora przejść na czas przyszły. Co będzie za dziesięć lat? - Most na Pragę. Tramwaje. Mandarynki - wyliczała, co przyszło jej na myśl. - Nie... Co z nami będzie? Nie chciała podjąć dialogu w tym duchu. - Ty pewnie będziesz inżynierem, a ja skończę filologię. Będę wytworną staruszką w futrze przerobionym z mamy karakułów. - A ja będę cię budził udając kosa - wciąż wracał do swego motywu. Liczył, że podejmie wątek, ale usłyszał tylko, że dobrze jest mieć przyjaciela. - Przyjaciół można mieć dużo - w jego głosie dało się wyczuć zniecierpliwienie. - Ale ty... Nie chciała nawet usłyszeć tego zdania do końca. Przecież wiedział o jej codziennych wędrówkach na Piusa. Wiedział, że nie ma dla niej ważniejszej rzeczy niż radiowa skrzynka poszukiwań. Dlaczego teraz chce popsuć nastrój szczeniackiej zabawy? Pobiegła w stronę dozorcy, który ciągnął na małym wózeczku klatkę. Podniosła narzucony na wierzch worek. Patrzyły na nią wystraszone oczy młodego lisa. - Niech go pan wypuści! - Co pani? To pierwszy eksponat! - żachnął się dozorca. - My byliśmy pierwsi - zażartowała. - I lepiej by było - odpowiedział serio opiekun lisa. - Człowiek wszystko zeżre, a czym ja tę cholerę będę karmił? Andrzej chciał, żeby ten wieczór nigdy się nie skończył. Zobaczył plakat filmu "O szóstej wieczorem po wojnie" i wciągnął Basię w bramę kina "Syrena" przy Inżynierskiej, choć już na ulicy wiła się kolejka. - Ostatni raz byłam w kinie dwa lata temu - powiedziała Basia. Był zdziwiony: chodziło się do kina? - tak - potwierdziła. - Żeby oblewać kwasem. Pod kasą Andrzej zaczął tracić nadzieję, a wtedy chłopak w cyklistówce zaoferował mu bilety. Kiedy usłyszał, że za dwa konik żąda sześćdziesięciu złotych - oniemiał. Przecież bilety są po złotówce? - To niech pan kupi - konik już szukał innych amatorów. Andrzej udawał, że grzebie po kieszeniach, choć dobrze wiedział, że cały jego majątek to dziesięć złotych. W tym momencie przyszła mu do głowy zbawcza myśl. Przecież Wrotek jest tu kinomechanikiem. Kazał Basi poczekać, a sam wspiął się po metalowych schodach prowadzących do kabiny projekcyjnej. Basia stała przy gablocie z fotosami. Nagle usłyszała spazmatyczny okrzyk: - O Boże, żyjesz?! Tadeusz! Ujrzała, jak chłopak chwyta w ramiona wysoką dziewczynę, a kiedy ją wypuszcza wreszcie, dziewczyna w berecie całuje jego ręce. Płaczą obydwoje, a po chwili i inni stojący w pobliżu. Basia przepchnęła się ku bramie i wybiegła na Inżynierską. W kabinie mrok rozjaśniało jedynie światło lampy łukowej projektora. Seans już się zaczął, na ekranie szły aktualne kroniki: 30 trolejbusów nadeszło ze Związku Radzieckiego, huty śląskie robią elementy do odbudowy mostu Poniatowskiego, oddano przy Piusa centralę telefoniczną na 800 numerów... Wrotek był zaskoczony wizytą. Andrzejowi głupio było wprost prosić go o bilety. Postanowił wykorzystać pasję kinową Rajmunda. - Wrócili chłopcy z Ziem Zachodnich - zaczął, udając że sam jest poruszony tym, co usłyszał. - Mówili, że widzieli w kinie całkiem nowe te... - wskazał palcem na projektory - jakoś tak na "E" je nazywali. - Erdemanny? - Mundek z zachwytu krzyknął tak głośno, że pewnie było go słychać na sali. - Trzeba to tu ściągnąć! Jedyne kino w Warszawie, a patrz, na czym jedzie - z lekceważeniem wskazał starą aparaturę. - Gdzie to jest? - Powiem ci... Ale mogę tu kogoś przyprowadzić? - Mów, gdzie te Erdemanny? - W Oławie! - rzucił Andrzej i wyskoczył na schody. Szukał Basi w tym miejscu, w którym ją zostawił, ale nie było jej tam. Zaczął się rozglądać, wołał: - Baśka, Baśka! - raz nawet użył jej pseudonimu: - Sarna! Nikt się nie odezwał. Ze słuchawkami na uszach gorączkowo macała drucikiem kryształek detektora, zastygła w słuchaniu skrzynki poszukiwań rodzin, wyczekiwała na te sylaby: "Łukasz Zbożny poszukuje... " Marta Lawinowa wiedziała dobrze, że o tej porze nie może liczyć na żadną pomoc ze strony Basi. W kuchni buchał żar, syczał tłuszcz, na którym miały się smażyć formowane właśnie pączki. Uniosła na chwilę oklejone ciastem ręce i łokciem otarła z czoła kropelki potu. Przy stole Andrzej machinalnie przerzucał odzyskane niedawno sztućce, ale w gruncie rzeczy wpatrzony był w widoczną w półotwartych drzwiach Basię. Marta Lawinowa wyjęła mu z ręki fragety, ze smętnym uśmiechem spojrzała na swój monogram, po czym odłożyła na tyle głośno, by zwrócić tym uwagę męża. - Z tego pączków nie zrobię! I czym zapłacę za cukier? Przyniosą zaraz. Lawina zajęty przesiewaniem mąki nie zareagował. Odebrała mu sito, wiedząc że ciężko mu jedną ręką utrzymać ten ciężar. - Może ja... - zaoferował się Andrzej, zakasując rękawy. - Tracę już siły... - Lawinowa zwróciła się do męża. - Poldziu, gdybyś przyjął tamtą propozycję, mielibyśmy kartki na szesnaście kilo chleba, kilo cukru i sto kilo opału... - Niech wrócą dawni wykładowcy. Mam zajmować im miejsce? Poczekam. W tej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi. Stanął w nich potężny człowiek z wytatuowaną na ręce kotwicą. Razem z drugim wtargali wielki worek cukru. Jaki to cukier? - spytała Lawinowa, rozglądając się za portmonetką. - Słodki, szefowo! - błysnął złotym zębem w uśmiechu. Otrzepywał ręce, szykując się do liczenia pieniędzy. - Pan dobrze wie, o co żona pyta - wtrącił Lawina. - Nie kradziony? - Jak na spowiedzi mówię: wujek w Poniatowie w cukrowni brał deputaty. To są trzyletnie zapasy. - Leoś spojrzał na swego wspólnika, jakby czekał na potwierdzenie. - Żebym tak zdrów był. A że tych parę złotych drożej... - rozłożył ręce gestem bezradności wobec sił wyższych. - Takie jest życie! Nie zdążyli się jeszcze rozliczyć, gdy do przedpokoju wtargnął Tolek Pocięgło. - Panie doktorze! - wołał zdyszany. - Prędkó! Lidka się sypi! Cóż ja ci pomogę, przyjacielu? Lawina spojrzał wymownie na zwisający pusty rękaw. - Może pan Kazanowicz? - podsunęła Basia. Tolek wprawdzie wiedział, że ów tajemniczy człowiek mieszkający na samej górze jest lekarzem, ale słyszał też, że poza Popiołkiem nikogo nie chce widzieć. Nawet szyb w oknie nie wprawił, byle jak deskami zabił i jak w grobowcu tam tkwi. Czy taki zrozumie człowieka, który szuka pomocy dla wijącej się w bólach dziewczyny? Nie miał wyjścia. Pokuśtykał na czwarte piętro, a gdy na pukanie nie było żadnej reakcji, uderzył kulą o drzwi. Rozległo się człapanie i monotonny głos poinformował Tolka, że znicze jeszcze nie gotowe. - Ta jakie znicze? Bądź pan człowiekiem! - Tolek próbował wcisnąć kulę w szparę drzwi, które się nieco uchyliły. - Poradź pan coś! Ta kobieta rodzi! - Nie! Nie! - Kazanowicz ukazał swoją nie ogoloną od dawna twarz. Za jego ramieniem Tolek ujrzał szeregi uciętych nad dnem butelek, z których doktor, wlewając stearynę i obsadzając knoty, robił znicze nagrobkowe. - Panie Kazanowicz! Pan musi pomóc - błagał, ale jego słowa zagłuszyło szczekanie Karo, który bronił wejścia. Kiedy drzwi się zatrzasnęły, Pocięgło walnął w nie z całej siły kulą. - A żeby tobi nosem pokapało! To jest człowiek! Tfu! - wyrzekał głośno, a na widok stojącej w drzwiach zatroskanej Jasińskiej, dorzucił z zajadłością: - Hycel jeden! Zaparł si, cholera, i za nic nie przyjdzie. To co ja zrobię? Lidka gryzła palce, żeby nie krzyczeć, chwytała dłońmi poręcz łóżka, prężąc się z bólu. Co pewien czas, jakby się w niej coś zapadało, cichła, odwracała głowę ku ścianie, a łzy zostawiały mokre plamy na poduszce. Tolek pochylił się nad nią i niezgrabnie wycierał pot z jej czoła. - Lideczko, spokojnie, spokojnie. Wszystko elegancko będzi. Ja zaraz si pokatulam po jakiego mądrego. - Nie chcę! - Ta czegoż nie chcesz? - Niech się urodzi martwy. Jasińska, słysząc te słowa, złożyła ręce jak do modlitwy, jakby chcąc przebłagać niebo za to bluźnierstwo. Coś chciała mówić, tłumaczyć córce, gdy w tej chwili zobaczyła Karo. Usiadł przy łóżku i jęzorem lizał zaciśniętą na poręczy łóżka rękę Lidki. - A ty tu czego?! Paszoł! - krzyknął Tolek, ale zaraz umilkł, gdyż za psem wkroczył Sergiusz Kazanowicz. Na brudną koszulę założył marynarkę, wyglądał jak uratowany z pożogi, ale w jego zachowaniu czuło się fachowca. - Woda jest? - spytał, badając puls Lidce. - Cajerączki, pani doktorze. Takoj pan się zlitował... - Nie powinienem tego robić - odpowiedział sucho Kazanowicz: - Proszę wyjść stąd! A potem były całe godziny bieganiny, krzyków rodzącej, komentarzy Tolka, które ten wygłaszał do każdego, kto chciał i nie chciał słuchać. Był tak przejęty, jakby to jego pierworodny miał przyjść na świat. - Ta to pierwsze urodziny po wojnie w tym domu! - stwierdził spotkawszy Józefinę Popiołkową. - Kiedy się to skończy? - mruczał Osuch, stojąc na prowizorycznych kozłach i łatając w asyście Popiołka dziury po pociskach. Przeszkadzały mu krzyki rodzącej, co chwila popatrywał w okna mieszkania Jasińskich. - Nie fuszeruj pan, panie Osuch - gderał Popiołek kontrolując każdy ruch kielni. - Niedługo pan będziesz do mnie mówił "szanowny panie Osuch" - odgryzł się murarz. - Cieć to cieć, a murarz teraz więcej wart jak przed wojną hrabia. Budowlani dostali trzydziestoprocentowy dodatek społeczny! Kiedy nad ich głowami z otwartego okna rozległ się krzyk i płacz noworodka, obaj spojrzeli po sobie, jakby przebyli ciężką próbę. Tylko stara Lermaszewska demonstracyjnym splunięciem przywitała pojawienie się nowego mieszkańca kamienicy. Z klatki schodowej wysunął się wsparty na kuli Tolek. Zadarł głowę ku górze i krzyczał: - Jest! Jest! Jakby chcąc to ogłosić całemu miastu, ruszył przez bramę na ulicę i tam natknął się na wracającego właśnie z pracy Jasińskiego. - Panie Staśku! Wszystko cudni poszło! Ma pan wnuka! Jasiński odwrócił się i szybkim krokiem zaczął oddalać się od domu. Tolek stał długo i patrzył w ślad za nim, potem westchnął i zawrócił ku bramie. Z wąwozu ruin Krakowskiego Przedmieścia, obok szarego masywu bunkra można było, jak dawniej, wejść na uniwersytet przez szeroką bramę. Jej skrzydła z kutego żelaza odstawiono na boki, jedno z nich zwisało krzywo, zerwane z zawiasów. Tak powitał uniwersytet Leopolda Lawinę, gdy któregoś dnia postanowił jednak się włączyć do prac przy odbudowie wydziału lekarskiego. Najpierw trzeba się było zająć ratowaniem tego, co uratować jeszcze było można. W zwałach gruzu odkrywali dawne archiwum, część zbiorów bibliotecznych. Wśród tych brodzących w morzu ruin ludzi z kilofami trudno było rozróżnić robotników od profesorów czy studentów. Lawinie towarzyszyła Basia. Ojciec z jedną ręką nie dałby sobie rady z odgrzebywaniem przysypanych gruzem szaf, wydobywaniem z nich dokumentów. Byli razem w sali uniwersyteckiej, której dwie zwalone ściany pozwalały swobodnie zaglądać tu zachodzącemu słońcu. Sufit otwierał się na niebo. Wiszące na żelaznych szynach fragmenty rozwalonego stropu w każdej chwili mogły runąć im na głowy, ale to nie peszyło wówczas nikogo; cała Warszawa w chwili burzy czy silniejszego wiatru groziła zwaleniem się wypalonych murów. W jednym końcu sali stukały kilofy odgruzowujących dojście do korytarza robotników, w drugim Lawina wyciągał z szaf różne papiery, ścierał z nich wapno i układał na zrobionej z desek ladzie. Zauważył, że zamach kilofa wyrzucił w powietrze jakąś nadzianą na oskard książkę. Przeskakując przez gruzy, pośpieszył w tamtą stronę. - Ostrożnie, chłopcy! - Chłopcy to przed wojną u szewca drewniane gwoździki w zębach prostowali - zażartował jeden z robotników. Lawina nie zareagował. Przeglądał wyrwaną spod kilofa księgę. Był to wykaz doktoratów za lata 1927-1939. Gdzieś tu i jego był zanotowany. Odłożył księgę, ale kilof wbił się teraz w pokrywę jakiejś walizy. Lawina przyciągnął ją do siebie, i przez rozharatany wierzch wyciągnął dwie aksamitne togi z gronostajowymi kołnierzami. Otrzepał je starannie, przyłożył do siebie i pokazał Basi. - Okropnie nietwarzowe! - parsknęła śmiechem. - To nie na bal się wkłada - mruknął, lekko dotknięty jej reakcją. Trzymał togi pod pachą jak najcenniejszy dokument. Na widok nadchodzącego profesora Curyły pośpieszył ku niemu, machając togami. Ale profesor zajęty był czym innym. Starał się powstrzymać szykujących się do odejścia robotników. - Drodzy panowie! A ściany kto postawi? Cement zdobyłem! - Póki się tego nie usunie - jeden z robotników wskazał na wysokie rumowisko - nic się nie postawi. - Trzy noce bez spania, to i przy narzeczonej za długo - dodał inny. O świcie Lawina wracał do domu z córką. Basię bolały zdarte od cegieł dłonie. Doktor co chwila jedyną ręką przecierał oczy piekące od pyłu i kurzu, w którym przebywali tyle godzin. Przed drzwiami ich mieszkania stał milicjant. Na rękawie płaszcza miał biało-czerwoną opaskę, a za pasem pistolet. Pozwolił im wejść do środka. Pościel, książki, ubrania walały się po podłodze, zwisały z powyciąganych szuflad. Dwaj ludzie brodzili w tym jak w piasku plaży. Jeden nurkował we wnętrzu szafy, drugi coś notował w zeszycie. - Co to ma znaczyć? - zawołał Lawina. - A to co ma znaczyć? - rewidujący odsunął się od szafy, odsłaniając jej wnętrze. Cały dół zajmowały dwa worki cukru. - No co, obywatelka już gotowa? - Ten z zeszytem zwrócił się w stronę łazienki. Lawinowa wyjrzała z niej, dopinając roztrzęsionymi rękoma guziki sukienki. Basia chciała podbiec do matki, ale człowiek z zeszytem zatrzymał ją. - No już, już. Idziemy! - chwycił Lawinową za przedramię, dał jej do rąk przewieszony przez poręcz krzesła płaszcz i wyprowadził z mieszkania. Córka i ojciec popatrzyli na siebie. A kiedy Lawina chciał ruszyć w ślad za wyprowadzaną żoną, Basia powiedziała cicho: - To nic nie da. Musisz iść do Jasińskiego. On jest w tej komisji do walki ze spekulacją. - On i jemu podobni są tam po to, żeby nie chcieć wierzyć takim jak my. - Musisz! Musisz do niego pójść. W tym momencie wszedł Andrzej. Taskał tekturowe pudło z nadrukiem UNRRA. Swój przydział. Dla Basi. Już wiedział o Lawinowej. Na podwórzu spotkał Wrotka. Rajmund szepnął mu do ucha: - Wiesz, że zwinęli twoją przyszłą teściową? - Co właściwie jest z panią... - próbował jakoś dowiedzieć się o sprawie. Basia spojrzała porozumiewawczo na ojca. - Żona na pewien czas wyjechała. - Wyjechała? - Do... do Milanówka - wymyśliła na poczekaniu Basia, patrząc ponaglająco na ojca. Lawina westchnął, założył marynarkę i wyszedł. Andrzej zaczął wyciągać z pudełka camele, paczkę daktyli, ale Basia nie spojrzała nawet w tę stronę. Ściskała kciuki i szeptała bezgłośnie, jakby modląc się o skutek interwencji ojca u sąsiada. W mieszkaniu Jasińskich panował rozgardiasz. Lidka z matką zajęte były dzieckiem. Jasiński tylko w podkoszulku powitał Lawinę w przedpokoju, zamykając za sobą drzwi. Wyjął z uszu kłębki waty, którymi izolował się od wrzasków noworodka, i wysłuchał opowieści doktora o porannym zajściu. - Przykra sprawa - rozłożył ręce bezradnie. - Ale z tego, co słyszę, to ten cukier był kradziony. - Zapewniam pana, że nie - Lawina z trudem zdobył się na spokój. - Nas zapewniano, że to kartkowy! - W zeszłym tygodniu na bocznicy rozparcelowali wagon ze szwedzkimi lekami, a cukru dwa wagony. Mówi to panu coś? Ja rozumiem, że pan prosi za żoną... - Nie przyszedłem tu prosić - przerwał mu Lawina. - Przyszedłem wyjaśnić. Moja żona jest absolutnie niewinna. - Pani Lawinowa taka porządna kobieta - wtrąciła się Wanda Jasińska, stając w drzwiach pokoju z dzieckiem na ręku. - Zrób coś, Stachu. - Spekulantom nie dzieje się nic złego. Popracują sobie, pobrudzą rączki, to niektórym dobrze robi. Panie Lawina, naród głoduje. Dlaczego jeden ma mieć więcej, drugi nic? Skończyły się już te czasy. Dziecko zaczęło płakać, Jasiński odruchowo wetknął w uszy kłębki waty. W tym geście było coś nieomal symbolicznego; Lawina zrozumiał, że żadne słowa nie dotrą do tamtego. Wezbrała w nim złość, bezradność podyktowała mu ostre słowa, które na pewno nie mogły być pomostem porozumienia. - Naród! Kto pana upoważnił mówić w jego imieniu? - Władza ludowa - powiedział twardo Jasiński. - Mówi to panu coś? - Ciekawe, że mniejszość zawsze mówi w imieniu większości! Doktor jakby zapomniał, co go tu sprowadziło. Mówił już nie o sprawie swej żony, lecz o tym, co zdecydowało, że taka sprawa mogła w ogóle zaistnieć. Każdy z nich miał swoje argumenty, które w żadnym przypadku nie mogły zmienić przekonań tego drugiego. Większość chce tego, co my proponujemy: odbudowy, jedności, pracy dla każdego, michy dla każdego. Tego chce rząd - klarował Jasiński. - Żeby rządzić, potrzebna jest wiedza i doświadczenie polityczne. - A wyście je mieli? - zaśmiał się szyderczo robotnik. - Przez wasze doświadczenia nie mamy dzisiaj dachu nad głową. Nie ma co, zdaliście egzamin. Jeden we wrześniu, a drugi - rozpętując powstanie... - Gdyby pan znał historię - z naciskiem powiedział Lawina - wiedziałby pan, że bez tych zrywów, bez tych powstań nie byłoby Polski. Narody cementują się w walce o wspólny cel. Tak było od insurekcji, przez powstania, aż do wojny! - Wszystkoście przegrali! Bo panowie o wszystkim decydowali. Bez nas. - A z wami dokądśmy dopłynęli? - Do wolności! Mówi to panu coś? - Wolność. W słowach i w nazwach! - Lawina wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów z napisem "Wolność", podetknął je pod nos rozmówcy. - Ot! Wolność po kilkadziesiąt groszy sztuka! - A skończy się na siedemnastej republice. - Wiecznie te same strachy - żachnął się Jasiński. - Dali nam niepodległość, a pan... - Nie zrozumiemy się nigdy, chociaż obaj mówimy po polsku. Pan wierzy w Stalina, a ja wciąż w Andersa. Pojmuje pan różnicę? Wanda Jasińska przenosiła wzrok z twarzy gościa na męża, jakby przestraszona tymi słowami, w których zagubiła się sprawa pani Lawinowej. Pociągnęła męża za pasek od spodni i spytała szeptem: - A co będzie z panią Lawinową? Lawina, który już zrezygnował z nadziei załatwienia sprawy żony, był przy drzwiach. - Niech pan napisze wyjaśnienie do komisji. Mogę wziąć - krzyknął za odchodzącym Jasiński. Lawina odwrócił się i lodowatym głosem powiedział: - Napisać mogę. Ale kto z was potrafi przeczytać? - Trzasnął drzwiami z taką mocą, że spadła na podłogę wisząca na gwoździu polówka Tolka Pocięgły, który u Jasińskich znalazł w łazience kąt do spania. Tam trzymał swoją harmonię-guzikówkę, tam czasami cichutko grał na niej, żeby nie zbudzić małego Miecia. Jasiński zaklął, schylił się po czapkę Tolka i w tej właśnie chwili drzwi otworzyły się, a stojący w nich Lawina krzyknął na cały głos: - Woda! Woda! Usłyszał tę wieść od Popiołka, który stał na klatce schodowej, obwieszczając to wydarzenie. Gwar i zamieszanie wywołały do przedpokoju Lidkę. Wszyscy stanęli w drzwiach łazienki. W wannie pływała pościel i rzeczy Tolka. Z kranów lała się żółta, cuchnąca rdzą ciecz. Ale wszyscy byli szczęśliwi jak wówczas, gdy zapaliły się pierwsze żarówki w Warszawie. - Inne życie będzie - zawołała Lidka. - Co za szczęście! - Ja by tego nie powiedział - rozległ się za jej plecami śpiewny głos Tolka. - Szukaj ty teraz suchego pomieszczenia. Najdłużej nie wiedzieli o niczym Basia i Andrzej. Basia siedziała przy stole, trzymając na nim ręce jak grzeczna uczennica. Andrzej nie śmiał o nic pytać. Wyjął tylko z pudełka konserwę z indyka, otworzył ją i podsunął dziewczynie. Odwróciła głowę. Kiedy poczuł zapach mięsa, aż coś mu się w środku skręciło. Czekał, by Basia wzięła choć kawałek, wtedy i on wreszcie mógłby zaspokoić głód. Ale ona siedziała nieruchomo. Patrząc na nią, czuł się intruzem. Kimś, komu się nie ufa. Przed kim ukrywa się prawdę. Mniejsza że nie doceniła jego daru. Ale nie uznała go godnym wprowadzenia w swoje sprawy. Gdyby nie informacja Rajmunda, nie wiedziałby, co jest przyczyną jej napięcia. Nagle, zupełnie niespodziewanie w sam środek pudła z darami UNRRY spadł z sufitu kawał tynku. Basia drgnęła. Andrzej zobaczył na suficie ogromny zaciek. Na stół spadły pierwsze krople. - Tego jeszcze brakowało! - krzyknęła ze złością. Andrzej zerwał się: przecież to znak, że poszła woda. Woda jest! Uradowany chciał objąć Basię, ale dziewczyna nie poddawała się nastrojowi. - Co mnie to wszystko obchodzi - obojętnie wpatrywała się w rozpryskujące się krople. - Nie martw się, Basiu. Na pewno wszystko się wyjaśni. Nie mieli podstaw, by ją zabrać. Gwałtownie obróciła ku niemu głowę. - To ty wiedziałeś? Wiedziałeś?! - patrzyła na niego z bliska, jej oczy zwężały się, aż stały się wąskie jak łupina fasolki. Najpierw było w nich niedowierzanie, potem gniew, wreszcie pogarda. Nieopanowanym gestem rąk dotknęła swoich krótkich włosów, jakby wyrażając tym przerażenie, że mogła tak się dać nabrać, a potem gwałtownie zaczęła wrzucać do tekturowego pudła przyniesione przez niego produkty. - Idź z tym do swoich... - rzuciła, wciskając mu pudło w ręce, a kiedy chciał coś powiedzieć brutalnie pchnęła go ku drzwiom. - Co ty tu jeszcze robisz, człowieku? Była słoneczna pogoda, na tle błękitnego nieba ruiny raziły jeszcze bardziej swą czerwienią. Już od południa wśród gruzów, w bramach nie istniejących kamienic, przy barykadach i wejściach do kanałów zapłonęły znicze. Paliły się przy grobach, które jeszcze można było spotkać na podwórzach, paliły się pośrodku ścieżek między zwałami gruzu, czasem w oknie wypalonej kamienicy, w którym w czasie powstania było czyjeś ostatnie stanowisko ogniowe. Świece i zrobione z butelek znicze płonęły pod ścianą płaczu, niekiedy wprost na stosie gruzów, które kiedyś były domem, a teraz stały się czyimś grobem. Te przedziwne Zaduszki, które odbywały się w środku lata, połączyły wszystkich mieszkańców Warszawy. I tych którzy jeszcze czekali na jakiś znak życia od swoich bliskich, i tych, którzy już stracili wszelką nadzieję. Z Mokotowa na Wolę, z Bielan na Starówkę wędrowali przez miasto ścieżkami wydeptanymi wśród ruin. Była to pierwsza rocznica powstania. Przez gromady ludzi przeciskali się młodzi, niecierpliwi jak rok temu, kiedy nie chcieli się spóźnić na wyznaczone miejsce zgrupowania. Szli teraz w nadziei, że w miejscu ostatniej wspólnej akcji może spotkają tych, których stracili z oczu w dniu kapitulacji czy w ogniu walki. Przy resztkach barykady leżał jeszcze przewrócony tramwaj z naklejonym niedawno afiszem "Odbudujemy Warszawę". Skupiła się tu grupka młodych ludzi. W większości były to dziewczęta; niektóre miały warkocze, jakby przyszły prosto ze szkoły. Berety na głowach przypominały ich wojskową przeszłość. Przy pojawieniu się nowej na chwilę zapominały o szczególnym nastroju chwili, witały się radośnie jak po wakacjach. Przy barykadzie przybywało płomyków. Było ich dużo. Bardzo dużo. W wyrwie barykady mignęła sylwetka Basi. Najwyższa z dziewcząt, Iga, rzuciła się w stronę przejścia z okrzykiem: - Sarna! Sarna! Kiedy znalazła się już z ich strony, obskoczyli ją wszyscy. Chłopcy ściskali, dziewczyny całowały w policzek. - Wiesz, Topór żyje, napisał do Krysi! - Krzysztof Bielecki wrócił! - przekrzykiwali się, przekazując najnowsze informacje. - Co z Igłą? - pytała Iga. - Znalazł się? - Myślałam, że może wy coś wiecie... - spojrzała na nią Basia. Wpatrywała się z wyczekiwaniem w otaczające ją twarze. Nikt nic nie odpowiedział. Iga wyciągnęła z torby kolejny znicz. Zapaliła go. Postawiła obok innych. - Nie! - Basia jednym dmuchnięciem zgasiła płomyk. - On żyje! Zapomnij o mnie Zaskoczyły Andrzeja te mosiężne trąby, trąbki i puzony, leżące na pełnym dziur i wyrw peronie. Blacha instrumentów odbijała słabe światła nielicznych latarni, które nie były w stanie rozproszyć ciemności. Omal się nie potknął o potężny bęben, przystawiony do jedynej tu ławki. Zabrzęczały zaniepokojone czynele i to wywołało z baraku stacji muzykanta w kolejarskim mundurze. Reszta orkiestry stała za budką przy końcu peronu. Ubrani w podniszczone mundury i w rogatywki byli wyraźnie czymś podnieceni. Budyneczek na peronie, choć postrzelany i bez drzwi, służył widać nadal. W środku ćmiło się liche światełko. Obłupane z tynku mury oblepione były plakatami. Z niektórych zostały już tylko podrywane wiatrem strzępy, inne dopiero co przyklejono. Na jednym Andrzej odczytał hasło: "Precz ze szlacheckimi pachołkami AK!", na drugim: "Niech żyje wolna, niepodległa, demokratyczna Polska". Szukał rozkładu, ale go nie znalazł. Podszedł do okna i zobaczywszy śpiącego człowieka w mundurze, zastukał w szybkę. Kolejarz ocknął się i podniósł głowę. Andrzej zapytał, kiedy przyjedzie pociąg od strony Pruszkowa. Tamten patrzył na niego niezbyt przytomnie. - Zawiadowca może coś wie - odpowiedział wreszcie, wzruszając ramionami. - A gdzie on jest? - Przy transporcie. Wskazał ręką przeciwny koniec peronów. Z niewidocznych prawie w półmroku bocznic dobiegały Andrzeja przedziwne odgłosy: to zaryczała tęskliwie krowa, to zawtórowało jej beczenie owiec, czasem wybijało się przeciągłe rżenie koni, a kiedy podszedł bliżej - podniesione głosy ludzi. Na bocznicy stały towarowe wagony. Drzwi były pootwierane, zagrodzone drągami; z wnętrza wyglądały na świat łby krów i koni. Nad nimi tu i ówdzie snuły się pasemka dymu, który wydobywał się z wyprowadzonych ponad dachy wygonów rur. Na sąsiednich torach bawiły się grupki dzieciaków. Między metalowymi słupkami, na rozwieszonym sznurku, suszyły się pieluchy, bielały nogawki kalesonów. Przy jednym z wagonów kłębiła się gromada ludzi. Ich nerwowe, napastliwe wrzaski skierowane były do człowieka stojącego w środku tego mrowiska. Na szyi miał gruby bandaż. Spod fibrowego daszka kolejarskiej czapki zmęczone oczy rzucały wystraszone spojrzenia na otaczających go zwartym kręgiem ludzi. Wszyscy, mimo lata, byli tak ubrani, jakby od zimy się nie rozbierali i mieli zamiar dotrwać tak do jesieni. Rej wśród nich wodził drobny człeczyna, który nawet w krzyku nie zatracił wschodniej zaśpiewności: - Albo dacie parowoza, albo sami weźmiemy! - Skąd mam wziąć?! - zawiadowca próbował go odepchnąć, ale tamten napierał na niego z groźną miną. - Koń mi z sił spadnie! Czym ja będę orał, człowiecze? - przechodził od śpiewnego żalu do ostrej groźby. - Czas kończyć tę wędrówkę ludów. Parowoza dawaj! - Żeby dać, trzeba mieć - zawiadowca zebrał wszystkie siły, rozepchnął repatriantów i ruszył biegiem. Andrzej próbował go zatrzymać, ale ten wyrwał rękaw munduru i przeskakując tory, pognał w stronę budki na peronie. Repatrianci ruszyli w ślad za nim. - Naród szturmem parowoza weźmie! Co przyjdzie! Pierwszy lepszy! - krzyczał za zawiadowcą wysoki, kościsty człowiek. - To milicję wezwę! - nie zatrzymując się odkrzyknął kolejarz. - Na nas?! Na nas?! - zawołał ów drobny człowieczek w mundurze. - Znamy was: będzie spirt, będzie parowóz! Tak? A skąd jego brać?! - wyrwał z ręki kościstego kanister i rąbnął nim z rozmachem o szyny. - Taż my przez tę drogę bezlitośnie ze spirytusu wytrzebieni! Kopnął pusty kanister, który potoczył się po podkładach z brzękiem. W geście tym było tyleż wściekłości, co bezradności. - Żeby jego wilcy! - zaklął śpiewnie i po tym właśnie Andrzej rozpoznał w nim szeregowego Sumika. Pamiętał jeszcze jego głos, sączący się przez kratki chlewika, przed którym Sumik stał na warcie. Odruchowo spojrzał na jego nogi, jakby chciał sprawdzić, czy służą mu jeszcze te same buty. Przygiął się i pod buforami przelazł na drugą stronę wagonów. Nie zdążył nawet otrzepać swoich nowych, popielatych spodni, kiedy spod buforów wylazł Sumik. Szedł teraz ku niemu, mrużąc chytre oczka. - Nie może być! Talar?! To my oba żywi?! Aj, porucznik Ciećwierz by ucieszył się, ciebie zobaczywszy - i nagle dodał innym już tonem: - On tiurmę zarobił! - Za co? - On się jeszcze pyta! A ty nie ciekaw, za co ja w karną kompanię popadł? Oj, bezlitośnie ja tobie błogosławił, Talar, za te buty, żeb'je chaliera. No i popadł ty na mnie! Na twarzy starego pojawił się chytry uśmieszek. Położył rękę na ramieniu Andrzeja i ten wiedział, że Sumik nie zdejmie jej, póki się nie rozliczy z tego, co było. Wcale nie chciał Bóg wie czego. Spirytusu chciał. I to wcale nie dla siebie, ale dla społeczności - jak nazywał tę nieszczęsną gromadę, której przewodził. Według Sumika los repatriantów zależał od spirytusu. Jest - to jadą głównym torem, nie ma - stoją na bocznicy. A jak oni mogą nastarczyć dla wszystkich kolejnych maszynistów, dla zawiadowców? Skąd go zdobyć w nie znanym sobie świecie? Chyba Talar ma zrozumienie dla repatriacji? - A co ja mam do tego - Andrzej próbował się wymigać. - Albo spirt, albo... - zawiesił głos, rozejrzał się i dokończył ciszej - Ciećwierz by się ucieszył ciebie ujrzawszy. - Aha, to taka gadka... Sumik - niczym eskortant - przeprowadził go na drugą stronę wagonów. - Taka gadka, jakie czasy - wcisnął do rąk Andrzeja kanister i zwitek pieniędzy. - Ja tobie życie, Talar, ty mnie spirt. Nie zmuszaj, żeb'ja bydlęciem został, bo... W tym momencie posłyszeli przeciągły gwizd parowozu, dolatujący skądś z daleka. W wagonach i wokół transportu wzmógł się tumult, ludzie wyskakiwali na torowisko i biegli w stronę semafora, którego czerwone oko wisiało w górze, w ciemności. - Ludzie! Gdzie wy?! - usiłował zatrzymać ich Sumik. Nikt go nie słuchał. Przebiegali, krzycząc jeden przez drugiego: "Po parowóz!... Pod semaforem stoi pociąg! Zająć lokomotywę!... Siłą brać!" Sumik po chwili wahania wyrwał Andrzejowi pieniądze, które mu wcisnął przed chwilą, i pognał w ślad za swoimi. Czerwone oko semafora mrugnęło i stało się zielone. Potężne metalowe cielsko wydało jeszcze jeden ostry gwizd i buchając parą, potoczyło się do przodu. Nad dwoma ślepiskami reflektorów furkotały biało-czerwone chorągiewki. Lokomotywa nabierała już rozpędu. Naprzeciw biegli ludzie. Po torach, prosto w reflektory. Parowóz gwizdnął jeszcze raz rozpaczliwie, ale nie zatrzymał się. Ludzie w ostatnim momencie uskakiwali przed syczącą maszyną. Wskakiwali na stopnie, na bufory, czepiali się wagonów. Pociąg zwalniał. Na peronie orkiestra zadęła w instrumenty. Trąbki i puzony zagłuszyły na chwilę krzyki ludzi i dudnienie pociągu. Andrzej patrzył na przetaczające się wagony towarowe i platformy, załadowane pomalowanymi na pomarańczowo elementami konstrukcyjnymi. Na wielkich metalowych łukach i potężnych belkach napisano kredą: "Huta Batory - dla Warszawy"... "Huta Kościuszko buduje most Poniatowskiego", "Zabrze-Wschód pozdrawia Stolicę". Teraz na tych elementach konstrukcyjnych widać było sylwetki repatriantów, którzy opanowali pociąg. Tak oblepiony wjechał powoli na peron. Grającą nie najlepiej orkiestrę i wrzeszczących repatriantów starał się teraz zagłuszyć jakiś człowiek. Wdrapał się na lokomotywę i ochrypłym, ale wzruszonym głosem próbował przekrzyczeć wszystkich. Szerokim gestem objął pociąg, dworzec i ciemności, w których tonęły ruiny stolicy. - Ludu Warszawy! Obywatele! Czarny Śląsk przysłał nam trudem swoich rąk i gorących serc wykuty pomnik współpracy z Warszawą! Nadeszły elementy przyszłego mostu Poniatowskiego! Nasi niterzy po osiemnaście godzin wisieli głową w dół, żeby przygotować konstrukcję do montażu. Czekamy na te elementy - wskazał na wagony. - Nie mamy dźwigów, ale wy macie ręce! Pomóżcie to przeładować! - nasilił głos, ale chrypa i zmęczenie rwały go, jakby był nagrany na starej, zdartej płycie gramofonowej. - Warszawa czeka na pierwszy most! Zabrzmiał marsz. Pierwsi ruszyli przyszli budowniczowie mostu. Pomarańczowe fragmenty przęseł spływały na ludzkie ramiona, przesuwały się w stronę stojących opodal platform konnych. Do robotników dołączyli pasażerowie i repatrianci. Kiedy tłum rzucił się rozładowywać wagony, Andrzej znalazł się przy platformie. Wraz z innymi krzyczał: "hej - raz!" i ciągnął ku sobie podważane lewarami elementy. W pewnej chwili przy końcu pociągu mignęła mu sylwetka Basi. Przepchał się wśród pracujących i pobiegł w tamtą stronę. Basia nie była sama. Obok stał przystojny chłopak z bujną, falistą czupryną. Andrzej odruchowo wyciągnął z kieszeni aluminiowy grzebyk i przyczesał włosy. Tamci dwoje rozmawiali z ożywieniem. Uśmiechali się do siebie. Pełne czułości spojrzenie chłopca ani na moment nie odrywało się od Basi. Wreszcie pociągnął ją przyjaźnie za ucho, a potem z eleganckim gestem pocałował w rękę. Basia była bez bagażu. Z ramienia zwisał tylko pusty plecak. Kiedy zobaczyła Andrzeja, zamrugała oczami jak ktoś nagle przebudzony ze snu, pozostawiła młodego człowieka i podbiegła do niego. - Ty tutaj? - w głosie czuć było miłe zaskoczenie. - Jak mama? - Lepiej nie pytaj - Basia smętnie pokiwała głową - ona się tam wykończy. Nie chodzi nawet o tę pracę, tylko że wszyscy są razem: spekulanci, szabrownicy, złodzieje... - Nie zostawimy tak tego - zapewnił ją, przyglądając się znajomemu Basi, który właśnie przechodził obok nich. Raz jeszcze skłonił się szarmancko Basi i zawołał: - Trzymaj się mała! Umowa stoi! Basia z uśmiechem skinęła głową. - Co to za jeden? - spytał jak na śledztwie. - Znajomy... - pomachała ręką oddalającemu się chłopcu. - Wyobraź sobie, że uczył mnie matematyki na tajnych kompletach. - Taki młody? - zdziwił się Andrzej. - A po co się z nim umówiłaś? Spojrzeniem skarciła go za wyraźną w tym pytaniu zazdrość. W tym momencie rozległy się dźwięki marsza. - Patrz - powiedziała, patrząc w stronę tłumu mocującego się z konstrukcjami - przyjechałam razem z mostem Poniatowskiego. Kiedyś się przez niego przespacerujemy... Wrotek pilnował kręcących się rolek najnowszej kroniki. Od czasu do czasu zerkał w otwór w ścianie, żeby przyjrzeć się obrazowi. Na Hiroszimę powoli spływał potworny grzyb atomowego wybuchu. Komentator potępiał amerykańskie barbarzyństwo. Po chwili pojawiła się winietka "Biuletyn Odbudowy Stolicy". Przez ekran przesuwały się postacie z kilofami i łopatami, cegły wędrowały z rąk do rąk aż do wielkiej pryzmy, uprzątniętymi jezdniami sunęły wyładowane gruzem furmanki. Głos komentatora, którym był Władysław Krasnowiecki, brzmiał wzruszeniem i dumą: "Cała Polska buduje Warszawę. Chwała narodowi, który na pogorzelisku buduje stolicę swej wielkości!". Ledwie zniknęła ostatnia furmanka, tym samym tonem komunikował: "Hutnicy czarnego Śląska przystąpili do wykonania pierwszych elementów przyszłego mostu Poniatowskiego. Warszawa, tragicznie doświadczona przez wojnę, odradza się trudem wszystkich". Na ekranie ukazały się wielkie piece hutnicze. Półnadzy, zlani potem ludzie pilnowali wytopy stali. Wielkie młoty kuły stalowe konstrukcje. Wrotek usłyszał szamotanie się z klamką. Otworzył drzwi kabiny projekcyjnej i na platformie schodków, wiodących z podwórza w górę, ujrzał przed sobą Teresę. Zaskoczenie i radość odmalowały się na twarzy mężczyzny. - Wreszcie jesteś - powiedział tonem filmowego amanta, który wie, że ta scena jest kluczowa dla melodramatu. Bawolikowa przez chwilę oswajała się z półmrokiem kabiny kina "Polonia". Z zainteresowaniem spojrzała na rozwieszone za aparaturą fotosy gwiazd. Kogóż tam nie było! Jadzia Andrzejewska, Jadwiga Smosarska, Shirley Temple, ale najwięcej Grety Garbo. - Mówiłem ci, że jesteś do niej podobna! - powiedział Mundek, stawiając Teresę na tle fotografii Grety Garbo. - A kto to jest? Wrotek aż uniósł oczy do góry. Boże, co za święta naiwność! I bluźnierstwo! - Boska Greta Garbo! Ale ja wolę ciebie. Żywa zawsze jest lepsza od mitu. Bawolikowa energicznie wyswobodziła się z uścisku i odsunęła od Mundka. W kabinie rozległ się komentarz do następnych fragmentów kroniki: "Wojsko w akcji żniwnej. 600 tysięcy ludzi trzeba było zmobilizować do obsłużenia żniw. Otrzymaliśmy 20 tysięcy kos od Związku Radzieckiego". - Chciałam... - zaczęła niepewnie Teresa, szukając odpowiednich słów, które wyjaśniłyby motywy jej przybycia tutaj. Chciałam panu powiedzieć, żeby pan już więcej nie zachodził na Złotą. - Wrócił? - zapytał z żalem Wrotek, ale widząc przeczący gest Teresy, zaraz się rozpogodził. - Ale cała kamienica już mówi, że ja... - słowa z trudem wydobywały się jej z gardła. - Że pan i ja... Większość ma zawsze rację - podchwycił żartobliwie, usiłując ją znowu objąć - przez to mamy demokrację. - Proszę więcej nie przychodzić! - rzuciła szybko Teresa i otworzyła drzwi kabiny. Wrotek chciał ją zatrzymać, lecz właśnie skończyła się kronika, zaszeleściła na bębnie końcówka taśmy i nic mu nie pozostawało, jak zająć się projektorem. Andrzej z Heniem przykucnęli przy motocyklu Lermaszewskiego. Andrzej odkładał na gazetę rozłożone części gaźnika harleya. Henio z obandażowanymi grubo dłońmi przyglądał się poczynaniom Talara. Na podwórze wprowadził swój służbowy rower Jasiński. Spodnie na dole spięte miał spinaczami. Odstawił jak zwykle rower pod ścianę i miał zamiar wejść już na klatkę schodową, gdy spostrzegł utkwione w rowerze łakome spojrzenie Gienka. Zawrócił, odkręcił siodełko i zabrał je na górę.xx Gienek za jego plecami wykonał gest, do którego zwykle dodawał, że tu się zgina dziób pingwina, i wsiadł na rower. Brak siodełka nie przeszkadzał mu kręcić ósemek i udawać gazeciarza: - Najnooowsza wiadomość! Otwarcie Domu Braci Jabłkowskich! Młodzi ludzie przy motocyklu popatrzyli z uśmiechem na urwisa i zajęli się znów reperowaniem motocykla. Właściwie to Andrzej niewielką miał pomoc ze strony właściciela; Henio podawał mu narzędzia, ale nie szło mu zbyt zgrabnie przez te obandażowane łapska. Patrzył z nie ukrywanym podziwem na sprawne ruchy Andrzeja. Czasami coś mu niby doradzał, coś orzekał z pewną siebie miną, ale okazywało się, że Andrzej wie lepiej, i że Henio przy silniku nie króluje jak na Kercelaku. - Nie wmówisz mi pan, że tatulo był kmieciem, a nie zegarmistrzem - mlasnął z zachwytem. - Za sochą się pan tego nie nauczył. - Ksiądz miał BMW - wyjaśnił Andrzej, sprawdzając żychler. - Zepsute. A u nas się ukrywał jeden gość. Zresztą z Warszawy. Razem zmontowaliśmy motor w naszej stodole. No i ta stodoła potem spaliła się razem z nim. - Z tym, co się ukrywał? - Nie! Z tym BMW. - Szkoda, że nie odwrotnie. O dobry motor teraz ciężko. Andrzej złożył części, podpompował benzynę i kopnął starter. Motor zagdakał raz i drugi, wreszcie zapalił. - Gra! - wykrzyknął z zachwytem Henio. - Piątka się panu należy! Wyciągnął obandażowaną rękę, ale szybko schował ją za siebie, jakby się zawstydził albo zląkł, że Andrzej uściśnie ją zbyt mocno. - Właściwie co panu jest? - spytał Andrzej, wycierając usmolone ręce szmatą. - Przy manikirze mnie zacięła. Miał być wagon do rozładowania! Jasna rzecz, wszedłem w ten wagon. Kupić i sprzedać wszystko można. Ale nie dwadzieścia tysięcy kos! Zobaczył zdumione spojrzenie Andrzeja. Ściszonym głosem wyjaśnił, że w wagonie, którego "w ciemno" stał się wspólnikiem, były same kosy. Dwadzieścia tysięcy! Związek Radziecki przysłał jako pomoc na żniwa. Ale skąd mogli wiedzieć? Skrzynki jak skrzynki, mogły być lekarstwa albo żarówki. Dopiero nocą, jak wyładowali, oderwał wierzch skrzynki, włożył ręce, żeby wymacać, czym będą handlować... - Do Sowietów w tym wypadku nic nie mam. Kiedy motor zaskoczył, Andrzej spytał Henia: - Podskoczy pan ze mną po Lawinową? Jutro wychodzi. W bramie Andrzej minął dwóch mężczyzn, którzy szukali listy lokatorów. Jeden mimo gorąca ubrany był w skórzany płaszcz, drugi był w ubraniu przerobionym z burego koca. Zajęty swoimi myślami prawie że wpadł na nich. - Gdzie tu mieszka obywatel Kazanowicz? - spytał ten w płaszczu. - Ostatnie piętro! - rozległ się głos dozorcy Popiołka, który stojąc na drabinie, zakładał elektryczną instalację do dzwonka przy bramie. Mężczyźni weszli na podwórze i spoglądali na czwarte, najbardziej poharatane piętro, którego okna ziały pustymi jamami, a jedno było zabite dechami. - Nie wie pan, jest w domu? - Niestety jest. - Dlaczego niestety? - Bo on wcale nie wychodzi. Mężczyźni skierowali się do klatki schodowej i ruszyli na górę. Popiołek zlazł z drabiny, odczekał, aż zniknęli za drzwiami, i przyciszonym głosem zaczął rozmawiać z obserwującym uważnie przybyszów Lermaszewskim. - Koniec świata! Za co doktór im podpadł? Powiedz pan, dlaczego oni zawsze parami chodzą? - Niby kto? - No, te... smutni - patrzył na wejście do klatki schodowej, gdzie zniknęli mężczyźni. - Do kompletu, bo jeden umie czytać, drugi pisać. - Od razu w bramie mnie zapachniało Cyrylem i Metodym - Popiołek zlazł z drabiny i zaczął przywoływać syna. - Cyryl jak Cyryl, panie Rysiu - żartował dalej Henio - ale te metody! Popiołek położył rękę na ramieniu zgrzanego rowerową gonitwą syna. - Gieniuś! Skocz no pod drzwi pana Kazanowicza i przyłóż ucho - powiedział ściszonym głosem. - Tylko wiesz, nie daj się przydepnąć. Gienkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Odstawił rower i pognał na górę. Od trzeciego piętra skradał się po cichutku, przejęty swoją misją. Zamek u drzwi do mieszkania doktora był trochę rozregulowany, między futryną i drzwiami widniała szpara. Spojrzał przez nią. Sergiusz Kazanowicz leżał w wyrku. Wyglądał jak nędzarz. Jego głowa wspierała się na kłębie ubrań czy szmat. Przykryty był nie obleczoną, niegdyś kolorową kołdrą, z której miejscami wyłaziła poszarpana wata. Ten w skórzanym płaszczu stał obok łóżka i podsuwał przed oczy doktora jakąś fotografię. - Zgadza się? Ten? Kazanowicz przez dłuższą chwilę wpatrywał się w fotografię. - Gdzie panowie go widzieli? - nerwowym ruchem wyrwał fotografię z rąk gościa i przybliżył do oczu. - Nie my. My w komisji posiadamy tylko to zdjęcie. - Widziano go w Sławnie - dodał ten w ubraniu z koca. - Gdzie to jest? - doktor wsparty na łokciu, wpatrywał się uważnie w twarze gości. - Na Pomorzu Zachodnim - objaśnił skórzany. - Więc jak? Czy to Erwin Pelc? Spojrzenie doktora znowu wróciło do zdjęcia. Badał każdy najdrobniejszy szczegół, aż wreszcie cicho, ale stanowczo odpowiedział: - Nie. - Na pewno? - z niedowierzaniem spytał skórzany. Pan jest jedynym człowiekiem, który ocalał z tego komanda... - Ocalał? - Kazanowicz podniósł się z wyrka. - Jeśli uznać za życie wchłanianie tlenu i wydalanie dwutlenku węgla, to istotnie spełniam te warunki. Jak krowa, świnia... Jak on - wskazał na Karo, który nie przestawał obwąchiwać człowieka w płaszczu. Ten spomiędzy szpargałów na biurku wyciągnął dwie nie odpieczętowane koperty ze stemplem komisji do badania zbrodni hitlerowskich. - Widzę, że nie otworzył pan nawet listów, które wysłaliśmy do pana. - Nie oczekuję żadnej wiadomości - odpowiedział oschle doktor. - Nasza komisja do badań zbrodni niemieckich w Polsce poszukuje świadków - z wyraźną przyganą odezwał się mężczyzna w ubraniu z koca - a pan... - Komisje, prawo, sądy... - wpadł mu znów w słowa doktor. - Tam panuje zasada: ignis non exstinguitur igne. A właśnie jednak ogień gasi się ogniem! Ostatnie słowa prawie wykrzyczał. Przybysze wymienili pełne rezygnacji spojrzenia. Ten w skórze, próbując przekonać ogarniętego potrzebą zemsty człowieka, powiedział spokojnie: - Chodzi o sprawiedliwość. Wywołało to jeszcze silniejszą reakcję. - Nie możecie ich wszystkich zagazować, spalić, powiesić. Zdobędziecie się na to?! Nie! Na to was nie stać! Czujecie się lepszą częścią ludzkości!!! Kazanowicz był blady bladością człowieka, który nie widzi słońca. Nie ogolony, w krzywo zapiętej koszuli, wyglądał jak statysta teatralny w epizodzie o ludziach na dnie. Podciągnął rękaw koszuli i pokazując wytatuowany na przedramieniu numer, oznajmił spokojnie: - A kapo Erwin Pelc miał numer o trzynaście niższy od tego. - Szkoda, że pan nie może potwierdzić jego tożsamości - powiedział skórzany, wyjmując fotografię z ręki doktora. - Do widzenia. - Jak pan powiedział? Sławno? - Tam go podobno widziano - mężczyzna zamknął teczkę i otworzył drzwi. Kiedy wychodzili, Gienek podbiegł do okna, popluł na niedawno wstawioną szybę, wyciągnął brudną chustkę do nosa i wycierał z pasją odciśnięte na szkle paluchy ojca czy pana Osucha. A Sergiusz Kazanowicz szybko odszukał między szpargałami ołówek. Na jednej z odłożonych przez członka kopert napisał jedno słowo: Sławno. Zaczerwienionymi od gorącej wody rękami wyciągała kolejno zamoczone łachy, nacierała szarym mydłem i zaciekle tarła, rozbryzgując po kuchni wodę i pianę. Jasne włosy spadały jej na twarz, odsuwała je niecierpliwym gestem łokcia i znów pochylała się nad balią. W tej zaciekłości szukała usprawiedliwienia, że nawet spojrzeniem nie obdarzyła gościa. Rajmund Wrotek, ubrany jak do dalekiej podróży, stał, niedbale oparty o framugę (widział taką pozę w jednym z kowbojskich filmów) i popijał wodę z garnuszka z taką miną, jakby to był co najmniej kryształowy puchar z szampanem. Nie spuszczał wzroku z widocznych pod cienką bluzką kształtnych piersi Teresy. - Słowo daję, Greta Garbo! To okko a la Marokko, ta pierś! Nawet nad balią jest pani królewska! Boska! - wyrzucił z siebie wypróbowaną lawinę komplementów, które niejedną już zbiły z nóg. Kopnął brudny worek z rzeczami, które przyniósł ze sobą i stanął za nią, próbując ją objąć. - Prosiłam... - powiedziała, wyślizgując się z jego ramion. - Prosiłam, żeby pan tu więcej nie przychodził. - Święta Tereso! - zaczął, składając ręce jak do modlitwy. - Twierdzo nie zdobyta! Penelopo demokratyczna! Stoi przed panią sierota wojenna. Wierność popieram, ale dla sierot powinna być zniżka. - Z pana to komediant - nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. - Takie czasy, że każda komedia może się skończyć tragicznie. I na odwrót. Może ostatni raz się widzimy. Jadę na dziki zachód. - Na zawsze? - spytała z pewnym żalem. - Po Erdemany! Ktoś widział w rozwalonym kinie Erdemany-21. To superprojektor! - tłumaczył z zapałem. - Przed wojną nawet kino "Napoleon" ani "Rialto" nie miało takich cudów. Jak przytargam te trofejne, to będzie Warszawa miała kino! Tylko, królowo, nie mam gdzie tego zostawić - wskazał na wyładowany worek. - Śpię w kinie. Nie mam domu... - westchnął z aktorską przesadą. - Tu mnie nie chcą, psem szczują... - Pan wie, że ja pana... - utknęła w środku zdania, jakby zastanawiała się, co wolno jej powiedzieć - bardzo lubię. Przeskoczył worek i zbliżając się do niej, powtarzał prawie szeptem: - Odważ się. Powiedz więcej... - Rzeczy może pan zostawić. - I serce w plecaku - przeszedł na żartobliwy ton zgodnie ze swą zasadą, że w tych sprawach można zrezygnować z jednej taktyki na rzecz innej, nigdy jednak z samego celu. Wyciągając z worka jego zawartość, przedstawiał cały swój majątek: - Trzy brudne koszule, krawat po ojcu, skarpetki po obersturmfuhrerze i to... - położył na stole kilka kartek odzieżowych na pięćdziesiąt sześć punktów. - Wystarczy na buty dla Jacka. Bawolikowa wzbraniała się przed tym darem, ale jak zwykle rozbroił ją opowiadaniem, jak to minister handlu na kolanach go błagał o ich przyjęcie. Wystarczyło, że się uśmiechnęła, a ponowił poprzednie próby: położył dłoń na rozgrzanym karku Teresy, przeciągnął nią po garbkach kręgosłupa. Zajęta praniem udawała, że nie czuje niczego, w pewnej chwili odrzuciła głowę do tyłu i Rajmund był pewien, że wreszcie przełamał ostatnie jej opory. Kiedy ją objął, poczuł na swojej piersi dwie mokre od mydlin dłonie, które odepchnęły go z taką mocą, że wylądował plecami na kredensie. Otrzepał mydliny i pokiwał głową - nie wiadomo, czy nad swoją głupotą, czy jej uporem. Od drzwi objął ją jeszcze spojrzeniem, w którym znowu pojawiły się te same błyski, które już nieraz śledziła w jego oczach. - Tym bardziej mi się podobasz, święta Tereso, że tak potrafisz czekać. Tylko żebyś się nie przeczekała... - Przyrzekłam sobie... - szepnęła, patrząc na zamykające się drzwi. Póki na schodach nie ucichły jego kroki, stała z rękoma zanurzonymi w mydlinach, patrząc na zdjęcie na ścianie. Potem nagle wytarła ręce w fartuch, z kredensu wzięła stojące tam lustro i centymetr po centymetrze lustrowała twarz, jakby w obawie, że coś się w niej zmieniło. Odkładając lusterko, potknęła się o leżący na środku worek. Wyrzuciła zawartość na podłogę, kiwając z politowaniem głową nad tym kawalerskim dobytkiem. Krawat i szelki powiesiła na drzwiach, a brudne koszule, kalesony i drelichowy worek wrzuciła do balii. Ciszę nocy zakłócił ostry dzwonek do bramy. W stróżówce zapaliło się światło. Popiołek w narzuconym na koszulę płaszczu poczłapał otworzyć. Na ulicy jak zwykle zadowolona i uśmiechnięta stała pani sierżant z gramofonem pod pachą. - Trzeba teraz kogoś do kręcenia - zażartował Popiołek. - Dobranoc pani. - Jak jest muzyka i kobieta, to się tancerz znajdzie - pani sierżant patrzyła w przyszłość optymistycznie. - Popiołek podziwiał ją nie tyle z powodu jej dystynkcji, ile z racji naturalnych kształtów, których nawet mundur nie był w stanie ukryć ani ujarzmić. I jeszcze jedno imponowało dozorcy: że nigdy nie wracała do domu z pustymi rękami. "Taka kobieta to skarb w ciężkich czasach" - powtarzał żonie, co tę, rzecz jasna, usposabiało niechętnie do lokatorki. Nie lubiła nawet jego przedłużających się pogaduszek z panią sierżant, więc tym razem Popiołek nie dał się wciągnąć w nocną rozmowę. Pani Halina, stukając miarowo kierzowymi buciskami, zniknęła w klatce schodowej. Dozorca spostrzegł snującego się po podwórzu Karo. Przywołał go, a wraz z psem wychynął z mroku doktor Kazanowicz. - Ile lat się znamy? - spytał, zatrzymując gestem Popiołka. - Coś się stało, panie doktorze? - Popiołek, choć przyzwyczajony do dziwactw doktora, tym razem był zaniepokojony jakimś niezwykłym wyrazem determinacji na jego twarzy. - Pytam: ile lat się znamy? - powtórzył dobitnie. - Pan się wprowadził w trzydziestym pierwszym, w kwietniu. Jak u krawca Guranowskiego urodziły się bliźnięta. - Jeszcze w czterdziestym przychodził pan do mnie słuchać radia. - I gazetki mi pan dawał. - Bo miałem zaufanie, panie Ryszardzie. - Kazanowicz podszedł bliżej i zaczął mówić ciszej, ale z naciskiem: - I dlatego do pana, a nie do kogo innego mówię te słowa: potrzebny mi jest pistolet. - Co?! - dozorca nie wierzył własnym uszom. - Może być rewolwer. Wszystko jedno. - Koniec świata! - Muszę mieć, rozumie pan? - Ale po co, na co, panie doktorze?! - Czy pan mnie pytał, skąd miałem gazetki? Ile to może kosztować? Popiołek nie odpowiadał. Kręcił głową jak zaniepokojony wróbel. Czy wdać się w te dziwne konszachty? Czy odmówić komuś, kto mu wyraził swoje zaufanie? A jeśli to szaleniec? - Ile? - doktor szarpał go niecierpliwie za rękę. - Ja... nie wiem - czując, że żadne argumenty nie skłonią Kazanowicza do odstąpienia od sprawy, powiedział z wahaniem: - Pogadam z Lermaszewskim. On jest w możności dostarczyć nawet armatę. Podwórze, jak cała zresztą kamienica, zmieniało powoli wygląd. Zniknęły nie tylko powstańcze groby, ale i zwały gruzu razem ze spalonym wrakiem taksówki. Stanął trzepak, przy którym parkował harley z przyczepą. Minęły już dawno czasy wspólnej zupy z kotła, ale podwórko nadal było miejscem wymiany poglądów, nawet ostrych dyskusji politycznych, a także życia artystycznego. Tolek Pocięgło, któremu ciasnota mieszkania Jasińskich nie pozwalała pograć na harmonii, tu nieraz siadywał, grając lwowskie piosenki na przemian z marszami. Nieraz Lidka zostawiała pod jego opieką małego Miecia, który zamiast wózka czy kołyski miał do dyspozycji pudło starej walizy. Tolek przy niechętnej pomocy Jasińskiego przeciągnął przez ramię walizy druty i czasem zawieszał tę przedziwną kołyskę na trzepaku. W ten pogodny dzień siedział na skrzyni i grał na guzikówce: "Warszawo ty moja Warszawo", nie spuszczając oka z Haliny, która nucąc melodię, kołysała się do taktu. Siedząca nie opodal na cegłach stara Lermaszewska patrzyła ze zgorszeniem na popisy taneczne pani sierżant. - Aleśmy dali występ w Raszynie! - ogłosiła Halina, nie przerywając tańca. - Na sto dwie fajerki! - W Raszynie? - Popiołek chłonął ruchy obfitych bioder pani sierżant. - A gdzie was poniosło? - Na otwarcie radiostacji! Nie słyszeliście przez radio, jak śpiewaliśmy? - A kto tu ma radio? - Popiołek wzruszył ramionami. Z klatki schodowej wyszedł Jasiński z siodełkiem rowerowym w ręku. Wcisnął sztycę siodełka i już miał wsiadać, gdy spostrzegł brak powietrza w obu kołach. Zaklął pod nosem i zaczął szukać wzrokiem winowajcy. Gienek krył się za plecami ojca. - Gienek! - krzyknął Jasiński ostro. - Chcesz pasem? - Bawił się tylko - Popiołek bronił syna. - Gazeciarzem chce być. - Na razie grandę robi - Jasiński z groźną miną starał się dosięgnąć chłopca. - Albo napompuje koła, albo łeb mu urwę! - Swojego wnuka możesz pan ganiać! Hrabia rozparcelowany! - Tylko od hrabiów mi pan tu nie przysmradzaj, dobrze?! - Myśli, że jak rower dostał, to już ważny! - wykrzykiwał Popiołek pewny poparcia obecnych. W tej chwili jego wzrok skierował się na bramę. - Koniec świata! - zawołał. - Bawolik wrócił! Młody człowiek o szerokiej twarzy i nieco zadartym nosie wysiadał właśnie z rykszy. Ubrany był w amerykańską koszulę i wojskowe spodnie, spięte na dole skórzanymi owijaczami, identycznymi jak buty. Bagaż miał niebogaty: niezbyt duże tekturowe pudło powiązane sznurkami. - Co pan ze mnie łacha robi? - krzyknął nagle ryksiarz. - Wsiada, a grosza nie ma! - Skąd mam mieć? Z transportu wysiadłem - odpowiedział niepewnie pasażer, patrząc na postrzelany fronton kamienicy. - Płać pan, czym pan ma - ryksiarz taksował go wzrokiem. - No już! Bawolik obejrzał się na dom, jakby stamtąd oczekiwał pomocy. W bramie stanął wzruszony widokiem dawnego lokatora Popiołek. - No już, wyskakuj pan z kurtki! - ryksiarz położył rękę na ramieniu Bawolika, który witał się serdecznie z dozorcą. - Może koszulę chcesz, co? - wtrąciła się pani sierżant. Obok niej stał Tolek Pocięgło, wsparty na kuli, oraz Gienek. - Wszystko jedno. Mogą być buty! - A te dobre? - wyciągnęła nogę w kierzowych, marszczonych cholewach. Ryksiarz potraktował to jako propozycję i pochylił się, żeby pomacać but. W tym momencie Halina wymierzyła mu celnego kopniaka, aż rzuciło go na rykszę. - Swołocz jedna! - przemawiała do niego stojąc w zwycięskim rozkroku. - Człowiek do domu powraca, a ty z niego koszulę zdzierasz?! Powiodła dumnym spojrzeniem po zebranych, a uznanie w ich oczach dodało jej jeszcze animuszu. Kiedy ryksiarz schylił się po czapkę, na jego wypiętym tyłku wylądował jeszcze jeden kopniak. - I prawidłowo - skomentował Popiołek. - Za powrotny kurs! Bawolik tymczasem tonął w ramionach Józefiny Popiołkowej, która płakała, jakby wrócił ktoś z najbliższej rodziny. - Gdzie żona? - dopytywał się Konstanty. - W pracy - odpowiedział Popiołek. - Jacek, Jacek! - zawołał. - Poznajesz pan syna? - spytał, gdy chłopiec przybiegł. - Przecież ja go nigdy na oczy nie widziałem - zduszonym głosem powiedział Bawolik. - Teresa tylko zdjęcia do stalagu... Klęknął przed chłopcem. Wyciągnął ręce. Jacek cofnął się o krok. Patrzył chmurnie. - Synku! Nie poznajesz mnie? Popiołkowej łzy zakręciły się w oczach. Schyliła się nad małym, pogłaskała po lnianych włosach. - To tatuś, Jacek, tatuś - popychała małego ku ojcu. Jacek nie rzucił się Bawolikowi na szyję, ale dał się wziąć na ręce i zanieść do domu. Popiołek popatrzył w ślad za nim. - Gienek! Leć po Bawolikową! - rozkazał synowi. Bawolik rzucił tekturowe pudło na łóżko i nie wypuszczając Jacka z ramion, lustrował wzrokiem te znajome ściany i graty. W kącie zauważył maszynę do szycia, na której leżały przygotowane do zeszycia denka czapek studenckich. Na ścianie wisiało zdjęcie jego jedenastki. Oprawione było jak obraz. Wzruszyło go, że Teresa zdobyła się na to. Tylko dla dziecka był kimś całkiem obcym. - Nie poznałeś mnie? Jacek jeszcze raz popatrzył na niego i zdecydowanym ruchem głowy zaprzeczył. - Nie wiesz, że jestem twój tatuś? Jacek uparcie kręcił głową. - A tu kogoś poznajesz? - spytał z nadzieją Bawolik, wskazując na zdjęcie jedenastki. Jacek bez zastanowienia, prawie jednym tchem wymienił nazwiska graczy, pokazując każdego paluszkiem. Kiedy natrafił na podobiznę ojca - przeniósł wzrok na trzymającego go w ramionach mężczyznę, uśmiechnął się i objął za szyję. Bawolik tuląc syna, prawie zatańczył po pokoju. Nogi niesionego w powietrzu malca strąciły stos nie wykończonych czapek. Szukał lustra, aby zobaczyć na własne oczy siebie z synem. Wtoczyli się do łazienki, a wtedy zauważył pod lustrem przybory do golenia, wiszące na sznurze obok koszulek i majtek Jacka dwie męskie koszule, podkoszulkę i kalesony. Postawił małego na ziemi. Na drzwiach spostrzegł jeszcze szelki i krawat Wrotka. Ściągnął to z gwoździa. - Czyje to? - spytał zmienionym głosem, stawiając Jacka na podłodze. - Wujka - powiedział mały. Nie mógł zrozumieć, co się stało? Dlaczego ojciec nie uśmiecha się, nie skacze? - Co mi przywiozłeś? - spytał. Bawolik nie odpowiedział, tylko usiadł ciężko na brzegu wanny. Gienek jak bomba wpadł do warsztatu czapniczego pana Kobusa, w którym pracowała Bawolikowa. - Nadzwyczajna wiadomość! Pani się trzyma stołu! Pan Bawolik wrócił! Teresie czapka wypadła z ręki. Nie mogła odnaleźć guzików fartucha, zdarła go z siebie i wybiegła na ulicę. Pędziła tak szybko, że Gienek ledwo mógł nadążyć. Stojący w bramie Popiołek wykonał ruch, jakby chciał ją zatrzymać, ale wyminęła go i wbiegła na schody. Drzwi były otwarte. - Kostek! Kostek! Może jest w kuchni? Może w łazience? W mieszkaniu nie było nikogo. Na ścianie pozostał tylko ślad po fotografii. W łazience nie było pończoszek ani koszulek Jacka. Wisiała jedynie bielizna Wrotka. A Jacek? Wróciła do pokoju. Dopiero teraz zobaczyła rozrzucone na podłodze szelki i krawat Wrotka. Zrozumiała wszystko. Ze szlochem rzuciła się na łóżko. Tak ją zastała Basia. Na wieść o powrocie Bawolika przybiegła, żeby na własne oczy przekonać się, że wciąż jeszcze wracają ludzie z tej wojny. Widząc łkającą Teresę nie mogła zupełnie zrozumieć, co się stało? Nic jednak z niej nie wydobyła. Siedziała więc tylko i gładziła ją po włosach. Jacek nie wiedział, po co ojciec przyprowadził go do tego baraku, ale przynajmniej było tu co oglądać. Całe wnętrze zalegały resztki sprzętu sportowego. Jedna tablica z obręczą od kosza, odarty ze skóry koń gimnastyczny, stół pingpongowy ze złamaną nogą, ramy rowerów bez kół, kilka dysków i wielki kłąb siatki bramkowej. Wszystko to było zakurzone i zasnute pajęczyną. Pięćdziesięcioletni pan Misiek, szatniarz klubowy, z otwartymi ramionami powitał Bawolika. Kostek przy nim zaczynał karierę piłkarską. Każdy powracający sportowiec ożywiał nadzieję, że może kiedyś "jego" jedenastka znów wyjdzie na boisko. Bawolik wydobył z pudełka paczkę cameli, ozdobioną wizerunkiem wielbłąda. - Amerykańskie? - spytał pan Misiek, biorąc ofiarowanego papierosa. - Coś pan jeszcze przywiózł? - To i to - ręką wskazał na Jacka, a nogą trącił pudło. - Cały mój majątek. - Zjechałeś pan z wagi w tym stalagu - szatniarz lustrował wzrokiem sylwetkę eks-napastnika. - Już chyba nie da rady na lewym łączniku. Do pomocy pan przejdziesz... Tata najwięcej goli strzelał! - wtrącił się Jacek. - Skąd to wiesz? - zapytał Misiek. - Od mamusi. Cyganik i tatuś - dodał rezolutnie. Bawolik uśmiechnął się smętnie. To też należało do przeszłości. - A co z Władkiem? Z Jurysiem co? - spytał. - Nic nie wiem - Misiek rozłożył bezradnie ręce. - A wiesz pan, że Czortek przeżył? W Radomiu jest. I Munio Małecki. Obaj w Mauthausen byli. Czortkowi nawet boksować kazali. On, co w piórkowej chodził, o pół bochenka chleba walczył z esesmanem z półciężkiej - podniósł się ciężko z kozła, rozprostował gnaty. - No, czas do roboty! Bawolik rozejrzał się po baraku, jakby czegoś szukając. - Panie Misiek, będę tu mógł zanocować z dzieckiem? - Tu? - zdziwił się szatniarz. - Mówiłeś pan, że chałupa stoi. - Czasem tak bywa, że ściany są, a domu nie ma. - A żona? - Misiek patrzył czujnie w twarz Kostka. - Żona? - Bawolik zawahał się, spojrzał na syna, wreszcie twardo dokończył. Żony też nie ma. Pan Misiek nie pytał o nic więcej. Życie znał, a kto zna życie, wie, że bez pytania i tak w końcu usłyszy, o co chodzi. Pozwolił im nocować na swoim łóżku w małej klitce. On wraca dopiero rankiem, bo do roboty chodzi na noc. - Stróżuje pan? - Coś pan? Przy moście Poniatowskiego robię! Kiedy zostali sami, Jacek popatrzył bez zachwytu na ciasne i obskurne wnętrze klity barakowej. Szybki zatkane były szmatami. Deski cuchnęły wilgocią. Nie było wody. - Dlaczego nie chcesz z nami mieszkać? - spytał. - A co, nie fajnie tu? - Bawolik próbował wymigać się z odpowiedzi. - Fajno. Ale tam mama na nas czeka. Bawolik siadł na wyrku i przygarnął do siebie syna. - Wiesz - szeptał mu do ucha - przez tysiące nocy myślałem o tym dniu. Mój sąsiad z pryczy, też warszawiak, obiecywał sobie, że jak wróci, to pójdzie do Lardellego i zje sto ciastek... A ja chciałem wziąć ciebie i pójść po zabawki do braci Jabłkowskich. A tu nie ma braci Jabłkowskich... - Już otwarte! - Nie ma... Niczego nie ma... Tylko ty jesteś. - I mama. - Tylko ty! Ja cię nigdy nie oddam! Podniósł się i wziął chłopca na ręce. Wyszedłszy z klity do salki barakowej, wygrzebał z kąta sflaczałą piłkę i kopnął ją ku drzwiom jak w bramkę. - Pokaż, jak strzelałeś gole - ożywił się Jacek. Bawolik odszukał w rupieciach pompkę, podpompował trochę piłkę i wyszli. - Strzel mi gola! - krzyczał Jacek. - Strzel! W zachodzącym słońcu boisko wyglądało jak pokryta kraterami powierzchnia Księżyca w powiększeniu. Leje po bombach i granatnikach kryły w sobie kałuże wody, pogięte żelastwo, wyrwane z podłoża cegły. Kończąca boisko bramka sterczała na tym tle jak surrealistyczna dekoracja. Zwisały z niej postrzępione resztki siatki bramkowej. Za bramką stała przechylona na jedną stronę i mocno już pordzewiała niemiecka kuchnia polowa, pozbawiona jednego koła. Z drugiej bramki został tylko słupek i fragment strzaskanej poprzeczki. Bawolik odetchnął głęboko. Tu, na tym stadionie, przeżywał swoje największe chwile. W tym baraku naradzali się przed meczem, a po meczu oceniali zasługi i winy. Czuł na sobie wyczekujące spojrzenie Jacka. Chłopak tyle o nim słyszał, że widocznie stał się dla niego legendą. Teraz stał i czekał, żeby ta legenda ożyła. A on przez pięć lat nie miał piłki przy nodze. Zamierzył się. Szerokim łukiem poszła w czerwieniejące niebo! Jacek zadarł głowę. Patrzył, jak ojciec dobiega do miejsca, gdzie spadająca z góry piłka dotknie ziemi. Ledwie dostrzegalnym uniesieniem czubka buta gasi ją mistrzowsko, po czym podbija w górę, bierze na kolano, uderza "angielką", żongluje jak w cyrku. Teraz piłka spadła mu na głowę. Prowadzi ją, zręcznie wymijając leje po pociskach, po czym pozwala jej opaść na ziemię i drybluje między wyrwami. Chłopiec patrzył na ojca z zachwytem. - Jak ty sobie mnie wyobrażałeś? - spytał Bawolik, kucając przed synem. - Przecież ja ciebie znam. Na ciebie wołali "Bawół albo "Śmigło". - Skąd wiesz? - Mama mówiła... Zerwał się. Nie chciał ciągle natykać się na Teresę. - Uważaj! - krzyknął i "czechem" kopnął piłkę w sam róg bramki. Myślał, że Jacek wciągnie się w zabawę. Ale on nawet nie popatrzył. - Chodźmy już - powiedział poważnie, jakby miał istotniejsze zajęcia, niż głupia zabawa w piłkę. - Mama się będzie gniewać. Andrzej rozłożył sobie na stole boczek, chleb i jajka na twardo. Przeżegnał się i z apetytem zabrał się do przysłanych przez matkę smakołyków. Na Andrzejowym sienniku siedział Kajetan Talar. Patrzył na syna z wyraźną troską. - Nie jest dobrze, Jędruś... - zaczął, ale w tej chwili wpadł do salki milicjant. W jednym ręku miał karabin, a w drugim menażkę pełną mąki. Sam był ubielony jak piekarz. Stawiając przy swoim sienniku menażkę, poinformował z triumfem, że zarekwirował właśnie mąkę w klasztorze. - W ładną kompanię popadłeś - rzucił stary, gdy za milicjantem drzwi się zamknęły. - Oni chcą dobrze. Społecznego bronią. - Ty siebie broń. Głowę chcą ci zdjąć! Zabrzmiało to groźnie. Andrzej odwrócił się do ojca z pełnymi ustami. - Kto? - Wiktorowi ludzie. Za zdradę. - Ja ich ocalenia chciałem! - Teraz wszystko pochachmęcone. Nie wiadomo, kto wróg, kto przyjaciel. Nocą pięć razy zachodzili. - A wojsko? - Też! I ci chcą ci dołek wykopać, i ci! - Chciałem dobrze! - krzyknął i zaraz poczuł, jak nieprzekonywająco to brzmi. Talar też skwitował ten jego okrzyk wzruszeniem ramion. Kogo w wojenny czas obchodzą intencje? Ale przecież co innego było walczyć z wrogiem - a co innego szukać zrozumienia u swoich. Tylko dlatego opuścił pluton na jedną noc, by nawiązać kontakt z resztą swojego AK-owskiego oddziału, przekonać ich, by - jak on - włożyli mundur, póki wojna trwa. Nikogo nie chciał zdradzić i nie zdradził. Nie chciał tylko strzelania do siebie. Czy za to miał odpowiadać? Z wdzięcznością myślał o Poznańskim. Jego stanowisko dało mu szansę przeżycia. Ale co by było, gdyby pułkownik nie miał wobec ich rodziny zobowiązań? Gdyby go nie znał, czy by mu uwierzył? - Sąd się odbył - przerwał mu ojciec te rozważania. - Nade mną? - Nad twoim dowódcą. - Wiem już o tym. - Jego kłopot - zbył ten problem Talar. - Politruków nie żal! - Ale to nie była jego wina! - żachnął się Andrzej. - Co robić? - Żyć. I przeżyć - usłyszał tuż za uchem. Ojciec stał obok niego. Znał to spojrzenie jego jasnych oczu. Po każdej rozmowie ojciec jakby sprawdzał, czy synowie pojęli, o co mu idzie. - Póki co - dodał, kładąc mu rękę na ramieniu - uważaj! Wieczorem Andrzej zaczął zawijać w szmatkę słoninę i masło. Ze świetlicy dochodziły dźwięki przedwojennych płyt. Ktoś się śmiał. Daleko rozległy się strzały. Stary leżał na posłaniu syna, ale nie spał. - Sprzedawać chcesz? - uniósł się na łokciu i patrzył, jak słonina i jajka znikają w chlebaku. - Dla kogoś - mruknął Andrzej. - Rodzinę tu masz czy jak? - Prawie. - Kto to? - Talar zaniepokojony nie na żarty, wstał z siennika. Był w koszuli i spodniach. Jego cholewy stały koło wezgłowia. - Co? No, taka łączniczka z powstania. - Aha - usiadł z powrotem. - Tylko nie zakochaj się aby... Słyszysz Jędruś? Czasy nie są za dobre do kochania. - Na to się czasu nie wybiera. Gabinet Poznańskiego, który teraz mieścił się w dyrekcji kolei na Pradze, był dużo większy od tamtego, w którym po raz pierwszy odszukał go Andrzej. W oknach wisiały nawet firanki, w rogu stało biurko, a obok dwa zdezelowane krzesła, które teraz zajmowali Talarowie. Z otwartego okna dobiegała muzyka. Po podwórzu tam i z powrotem maszerowała tramwajarska orkiestra, ćwicząc jakieś marsze. W słońcu lśniło złoto trąbek, basów i puzonów. Poznański zamknął okno i odwrócił się do swoich gości. - Sam nie wiem: brać tę ziemię czy nie? - stary Talar przystąpił do najważniejszej sprawy. - W zeszłym tygodniu zabili pełnomocnika reformy. Kajetan, onieśmielony widać atmosferą urzędu, przycupnął ostrożnie na brzeżku krzesła. Poznański zerknął na Andrzeja - siedział swobodnie, wspierając się jedną ręką o kant biurka. Poznański czuł na sobie wyczekujące spojrzenie starego. - A teraz ja pana o coś spytam, obywatelu Talar: czy panu tak wygodnie siedzieć jednym półdupkiem? - podszedł do starego wziął za ramiona i nieomal uniósłszy w górę, usadził na całym już krześle. Mebel zaskrzypiał pod ciężarem ciała. Poznański nie zdejmował rąk z ramion gościa. - Tak lepiej? - Ano, lepiej - przyznał Talar. - Krzesło jest tego, kto na nim siedzi, panie Kajetanie! - powiedział to tak, jakby ogłaszał nowe prawa. - A ziemia tego, kto ją uprawia! - Dziedzic Makomaski też ją uprawiał - Talar nie dawał się łapać na frazesy. - Ale czyimi rękami?! - odezwał się Andrzej. - Ty się do polityki nie wtrącaj! - ofuknął go ojciec. - Dlaczego nie? Reforma rolna to sprawa wszystkich. Całej przyszłości narodu! - Poznański nieco teatralnym gestem wskazał na Andrzeja. - Widzi pan, on już inaczej siedzi na krześle. Całą dupą jak trzeba! On zna już swoje miejsce w historii. - On, póki co, tyle wie, co zje - uciął krótko Talar, ale Andrzej nie dał się zagłuszyć. - Pewnie, że brać! - A jak każą oddawać? - Talar chytrze przekrzywił małą głowę i przyglądał się Poznańskiemu. Wreszcie oznajmił swoje credo: - Cudzego nie chcę, ale swojego ruszać nie dam! Poznański zrozumiał w mig, o co staremu chodzi: bał się kołchozów. Nie chciał się z jednej strony narazić tym, do których dotąd należała ziemia, z drugiej zaś po co ją brać, by potem stracić? - My to panu gwarantujemy! - powiedział Poznański, kładąc rękę na ramieniu Andrzeja. - Może pan przywitać widłami każdego, kto by się ośmielił odebrać panu ziemię. Rozmowę przerwało pojawienie się referenta, który podsunął pod oczy Poznańskiego otwartą biurową teczkę. Czekał na decyzję, podczas gdy podpułkownik przerzucał kartki. - Trudno - powiedział, zamykając gwałtownie teczkę. - Ja go nie będę bronił! - Ale jemu grozi czapa! To sąd wojskowy! - Od tego jest sąd - oddał teczkę referentowi. Po jego wyjściu wyjaśnił Talarom, że to sprawa o przywłaszczenie mienia. - Tyle lat go znałem - mówił z goryczą. - Najgorzej, że działał w naszym imieniu. Rewolucja musi mieć czyste ręce. Żelazne, ale czyste. Zapamiętaj to sobie, Jędruś! Zatrzymał się przed chłopakiem i wbił w niego przenikliwie oczy. Andrzej zawsze miał wrażenie, że tamten czyta nawet jego myśli. - Wojna się skończyła - powiedział Andrzej, jakby to był wystarczający argument, zaprzeczający słowom podpułkownika. - To co? - zmarszczył czoło. Chociaż zawsze był skory do dyskusji, nie bardzo lubił, gdy ktoś miał przeciwne zdanie. Sądził, że Andrzej nie zgadza się z jego decyzją. - Chciałbym się uczyć - Andrzej zerknął na ojca, jakby jego poparcie było tu decydujące. Stary skwapliwie pokiwał głową. - Codziennie się czegoś uczysz - powiedział trochę niecierpliwie Poznański. - Jesteś mi potrzebny. - Trzeba coś umieć. Sam pan mi to mówił. Tam u nas... - Pamiętam... - uśmiechnął się Poznański. - Chciałeś iść na politechnikę... - Bezapelacyjnie! Ale... ja mam dopiero małą maturę z tajnych kompletów. - W porządku - powstrzymał go swoim charakterystycznym gestem. - Możesz zacząć na kursie zerowym. - Zerowym? - zaniepokoił się ojciec. - On nie jest taki ciemny! - Oj, ojciec nie wiedzą, o co chodzi! To się robi dwie klasy w jeden rok. Gorzej, że nie mam świadectwa. A wracać tam, szukać profesorów, świadków? - Nie może! - Talar podniósł się z krzesła. - W Sierpuchowie czekają na niego z ołowiem! - Wiem, wiem - uspokoił go Poznański. - Nie ma zmartwienia. Ja to ułatwię. Będę twoim świadkiem, zgoda? A historia drugim. - Byle źle na tym nie wyszedł - mruknął stary, niezbyt przekonany tą propozycją. Poznański popatrzył na niego poważnie. - Panie Talar, historia jest tylko przeciwna tym, co jej nie rozumieją. Podszedł do okna. Otworzył je szeroko, a z dołu buchnęła chwytająca za gardło marszowa melodia. Łkały trąbki, mruczały basy, a bęben dudniąc wzywał do włączenia się: "chodź, chodź, chodź... " - Komu oni tak grają? - spytał Talar. - Nam. Wszystkim. Zapraszam pana na otwarcie pierwszej linii tramwajowej na Pradze. To jest wielkie święto! - Zawsze uważałem - odezwał się wreszcie - że najważniejsze, kim się jest. A teraz wiem, że ważniejsze jest to, dla kogo się jest. Powinna teraz spytać "dla kogo?". Ponownym dotknięciem ręki dałby jej odpowiedź. Ale milczała. Przewrócił się na plecy i wciąż czekał. Wreszcie zaczął mówić o sobie. - Przed wojną przyjeżdżała na wakacje do dworu dziewczyna z warkoczami. Czekałem na nią całą zimę. Ptaszki jej strugałem. Takie grające. W trzydziestym ósmym przyjechała, a z nią kuzynek w pumpach w pepitkę. Nie chciała już łowić ryb ze mną, nie wychodziła na moje gwizdanie. Przerwał, jakby przypominał sobie, co było dalej. Po chwili roześmiał się. - Przestałem jeść. Chciałem umrzeć. Czy to nie śmieszne? Znowu zaległa cisza. - Po co mi to opowiedziałeś? - spytała w końcu. - Może każdy, za rok... no, za dziesięć lat, jak popatrzy za siebie, tylko wzruszy ramionami i... Nie dała mu skończyć. Uniosła się na łokciu. - Nie! Jeśli coś jest ważne, jest na zawsze. Na zawsze! - Patrz! Z wygwieżdżonego nieba spadła gwiazda. Obserwowali jej koślawy bieg. - O czym pomyślałaś? - spytał, choć wolał tej odpowiedzi nie słyszeć. - Śpijmy już, dobrze? Tę samą noc Teresa Bawolikowa spędziła na gonitwie po mieście. Była w drukarni, w której przed wojną Kostek pracował jako linotypista, u dwóch byłych piłkarzy "Drukarza", na Ochocie aż pod zieleniakiem u matki chrzestnej męża. Wszędzie witało ją radosne zaskoczenie, że Kostek wrócił i zdumienie, że go szuka po obcych. Już świtem, kiedy słaniała się na nogach ze zmęczenia, dobrnęła na zrujnowane boisko "Drukarza". Nie mogła uwierzyć własnym oczom, kiedy przyłożywszy czoło do szyby małego okienka w baraku, dostrzegła śpiącego na gimnastycznej macie Kostka. Jacek, z policzkiem przytkniętym do ogromnej rękawicy bokserskiej, spał obok. Zastukała w szybę. - Kostek! Kostek! Bawolik zerwał się. Wyskoczył spod koca, przykrył Jacka i wybiegł przed próg. Zanim na nią spojrzał, chwilę mocował się z kluczem, jakby zamknięcie drzwi było najważniejsze po pięciu latach rozłąki. Wpadła na niego z szeroko rozłożonymi ramionami. - Kostek! Jesteś! Najdroższy mój, kochany... Odgradzał się od niej wyciągniętym ramieniem. - Nie krzycz! Jacka obudzisz! - Coś ty zrobił? Kostek? - zaczęła szeptać, próbując objąć cofającego się przed nią męża. - Dlaczego? Co tobie? - Po co przyszłaś? - spytał twardo. - Tyle dni cię szukam... W drukarni, u Jurysiów. A ty tu?! - Zapomnij o mnie! - Kostek? Co ty? Ja tak strasznie czekałam - nie mogła już pohamować płaczu. - Jak ty możesz? Dlaczego? Popatrzył na nią ze wzgardą. Przez pięć lat w stalagowym baraku obcałowywał jej zdjęcie wydarte z jakiejś legitymacji. Teraz odganiał się przed jej dłońmi. - Nie wiesz dlaczego?! I pomyśleć, że ja bym boso szedł do ciebie a ty co? Wujka mu zafundowałaś! - krzyknął wskazując na drzwi baraku. Przez chwilę zdawało się, że rzuci mu się do kolan. - Kto ci to wszystko naopowiadał, Kostek? Wszystko ci wytłumaczę... - mówiła łamiącym się głosem. - Nigdy cię nie zdradziłam. Nawet w myślach! Kostek! Uwierz mi, na litość boską! Nikt mnie nie dotknął... Całe noce za tobą wypłakałam. Ani na moment nie znikł z jego twarzy wyraz zaciętego uporu. - Co tu tłumaczyć? - przerwał jej. - Albo ktoś jest żoną, albo kurwą. - Kostek! To boli! - krzyknęła. - Jeszcze jak! - przytwierdził. Przypadła do niego, potrząsała jego rękami, schylała się, by je całować. - Na wszystko ci przysięgam, że nikt, tylko ty! Na Jacka życie ci przysięgam! Posłuchaj... To znajomy... Spał jedną noc, to był koniec wojny... Jedną noc... - Wystarczy. - Nie dotknął mnie nawet! - Taki święty! Przeczyła już tylko ruchem głowy. - Prosił, błagał, namawiał... - Aaa - zaśmiał się Bawolik - to ty taka święta? Osunęła się na kolana, ramionami starała się objąć cofające się wciąż przed nią nogi. - Przysięgnę przed ołtarzem, że nic nie było... - skamlała. - Wierzysz mi! Zaprzeczył ruchem głowy. - Więc nie ma nic świętego dla ciebie?! Popatrzył po raz pierwszy w jej oczy. - Było - powiedział z namysłem. - Było, ale się zmyło. Teresa podniosła się z klęczek. Brak jej było już sił. - Kochany mój! Nie zostawiaj nas samych... - jęknęła jeszcze. - Was? - przerwał wściekle. - Jacka nie zostawię, na pewno. Będzie ze mną. - Nie możesz... Nie możesz tego zrobić! To mój syn. - Nie będzie wujków liczył! - krzyknął, zapominając o śpiącym Jacku. - Jak możesz! Oparła się o ścianę baraku. Spomiędzy zakrywających twarz palców wypływały łzy; ramiona spazmatycznie drgały. Bawolik stał nieporuszony zasłaniając sobą drzwi do baraku. Nagle oderwała dłonie od oczu. Była już jak on zimna i opanowana. - Niczego nie zrobiłam. Słyszysz? I nie masz prawa mnie oskarżać! Właśnie mnie! - mówiła już zupełnie spokojnie, ale kiedy ruszyła w stronę bronionych przez męża drzwi, znowu krzyknęła histerycznie: - Oddaj mi go! Oddaj! I wróć! - Wiesz, że ja raz tylko mówię - powiedział twardo i odepchnął ją brutalnie. Schwyciła za klamkę, szarpnęła z całej siły i zamek puścił. Na polowym łóżku leżały tylko rozbebeszone koce. Spod łóżka zniknęła para małych bucików. Skrzydła otwartego okna lekko drgały na zawiasach. - Jacek! Jacek! - teraz wołali już zgodnie. Bawolik dopadł do okna, ale na boisku po chłopcu nie było ani śladu. Na pukanie nikt nie odpowiedział, ale Wrotek nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte. Zapalił światło i rozejrzał się po mieszkaniu. Pościągał ze sznura wyprane koszule i kalesony i wepchnął do swojego worka. Potem sięgnął po zwisające z poręczy krzesła szelki i rozglądał się za krawatem. Wreszcie go spostrzegł rozciągnięty na podłodze przy łóżku. Właśnie się schylił po niego, kiedy skrzypnęły drzwi i weszła Bawolikowa. - Ocalałem - powiedział z uśmiechem prostując się. - Dziękuję za upranie. Teraz dopiero spostrzegł dziwny wyraz jej twarzy. Była do kresu sił zmordowana całodziennym szukaniem Jacka. Po bezsennej nocy i płaczu, ledwie patrzyła spod opuchniętych powiek. Widząc Wrotka pakującego ze spokojem swoje łachy, wpadła we wściekłość. Wyrwała mu z rąk krawat i zaczęła go nieprzytomnie szarpać, jakby chciała ten kolorowy kawałek materiału porwać na strzępy. - Co jest? - spytał zaskoczony. - Po coś tu przylazł?! Po co!? Po co!? - krzyczała histerycznie szarpiąc w rytm pytań nieszczęsny krawat. - Po rzeczy - odpowiedział, wciąż jeszcze nie pojmując, co zaszło. - Po co ja cię w ogóle poznałam?! - spytała bezsensownie. - Żeby pokochać! - zareagował po swojemu. Tego już było za wiele. Z pięściami rzuciła się na niego. Ledwie nadążał zasłaniać się przed ciosami, które zadawała na oślep. - Przez ciebie, przez ciebie to wszystko! - krzyczała. - Straciłam go! - Wrócił? - domyślił się nareszcie. - Żeby odejść! Jacka zabrał... Głos się jej załamał i zaczęła spazmatycznie płakać. Przestała go już okładać pięściami, opierała się o niego, jakby bała się, że straci równowagę. Wrotek przez moment nie wiedział, co mu wypada zrobić, w końcu przytulił ją i zaczął uspokajać, gładząc po rozwichrzonych włosach. Powoli przestawała łkać. - Tak na niego czekałam... - szepnęła. - Odpychałam ciebie. A przecież nie byłam z żelaza. Podobałeś mi się. - Nie opłaca się być świętym... - zauważył. Podniosła na niego umęczony wzrok, powtarzając raz jeszcze to, przed czym wzbraniała się nawet myśleć. - Tak, podobałeś mi się. Ale tylko jego naprawdę kochałam. A on mnie opluł. Opluł jak najgorszą dziwkę! Przy ostatnich słowach znów nie mogła powstrzymać szlochu; całe jej ciało konwulsyjnie drgało. - On cię nie chce. Ale ja wiem, jaka ty potrafisz być - tłumaczył Wrotek, muskając ustami jej włosy. - Uspokój się, wszystko się ułoży... - Nic się nie ułoży! - powiedziała z rezygnacją. - Nie mam nikogo, nikogo... - A ja? - ciągle wspierała się o niego. Zaczął całować jej powieki, policzki, wreszcie przylgnął wargami do drgających od płaczu ust. Nie broniła się. Jego pieszczoty przyjmowała jak pocieszenie za to, co przeszła tego dnia. A on z chwili na chwilę wyczuwał coraz większą jej miękkość, poddanie się i rezygnację. Kiedy jego usta ześlizgnęły się na szyję, a palce rozpinały guziki bluzki, Teresa nie broniła się. I nie protestowała, kiedy zgasił światło i przechylił ją na łóżko. Sama nie wykonała najmniejszego gestu, ale i nie przeszkadzała jego rozbieganym dłoniom. Z jakąś determinacją poddawała się wszystkim jego pieszczotom, z zaciśniętymi powiekami, jakby wszystko to - mimo jej woli - musiało się stać. Z głębi podwórza dochodziło ujadanie Karo, może doktor wyprowadził go na conocną przechadzkę, a może obszczekiwał któregoś ze spóźnionych lokatorów, bo w nocnej ciszy słychać było skrzypienie bramy. Leżeli obok siebie. Wrotek drzemał. Teresa patrzyła bezmyślnie w czarny kwadrat okna. Nagle zerwała się z łóżka, pośpiesznie narzuciła koc na obnażony tors Wrotka. Obciągając nerwowo koszulę, szukała po omacku sukienki. Skrzypnęły drzwi, z klatki schodowej wdarła się wąska smuga światła przekreślona cieniem jakiejś drobnej, niewysokiej postaci. Wrócił Jacek. Teresa tuliła go do rozpalonego ciała i obsypywała pocałunkami. Minął ją zagniewany, ciągnąc po podłodze ogromną bokserską rękawicę uwiązaną do dłoni białą tasiemką. Wrotek wodził półsennymi oczyma po suficie, nie bardzo jeszcze kojarząc, co to za łóżko, na którym się obudził. Dopiero, kiedy zobaczył na tle rozjaśnionego jesiennym porankiem okna odwróconą do niego plecami sylwetkę Teresy, przypomniał sobie gdzie jest, z kim jest i po co. Uśmiechnął się z zadowoleniem i zwycięsko przeciągnął. Wtedy spostrzegł wpatrzone w siebie okrągłe i pochmurne oczy Jacka. - Nie przywitasz się? - zapytał wesoło, wyciągając jednocześnie do chłopca swoje nagie ramię. - Niech Old Shatterhand uściśnie dłoń dzielnego wodza Winnetou. Jacek zbliżył się posłusznie do łóżka, ale piąstki wciąż chował za plecami. Dopiero, kiedy Wrotek ponowił gest powitania, wielka rękawica bokserska nieoczekiwanie wypłynęła zza pleców Jacka i wylądowała na nosie Wrotka. Poderwał się z głupawym uśmiechem nie bardzo pewien czy to tylko żarty. - Aaa, to ty dzisiaj jesteś Joe Louis! - domyślił się, ale natychmiast pociemniało mu w oczach od następnego ciosu. - Oszalałeś? Jacek, wsparty pod boki, beznamiętnie patrzył, jak Wrotek wierzchem dłoni ścierał kropelki krwi, które ubarwiły mu czubek nosa. - Zabierz mu ten pancerfaust! - wrzasnął Wrotek. - O, Boże! - krzyknęła w tym samym momencie Teresa. Ale to nie widok zmaltretowanego kochanka tak ją przeraził. Przez okno dojrzała Kostka. Ciskała we Wrotka jego łachami, rozrzuconymi po podłodze. - Szybko! Wynoś się! - Pożar? - Wrócił! - rzuciła a w jej oczach wyczytał strach pomieszany z nadzieją. - Wyjdź! Wyjdź! I zapomnij o wszystkim. Ledwie zdążył wskoczyć w spodnie i w buty, jako tako upchnąć za pasek koszulę, gdy Teresa z jego marynarką w jednej a workiem w drugiej ręce wypchnęła go na schody. W locie pochwycił szybujący worek. Przesadzał po kilka stopni w pośpiesznej drodze na podest wyższego piętra. Niżej słychać już było kroki Bawolika. Kiedy Teresa zatrzasnęła drzwi, chwilę stała oparta o nie, zbierając myśli. Gwałtownie rzuciła się ku łóżku i nie wygładzając nawet poskręcanej pościeli przykryła ją kocem. Nerwowo obiegła spojrzeniem pokój. Przed lustrem machinalnie poprawiła włosy i odwróciła się do drzwi, zamarła w oczekiwaniu. Wreszcie szczęknęła klamka i w drzwiach stanął Bawolik z tekturowym pudłem pod pachą. Postawił je na środku pokoju i zimnym wzrokiem obrzucił wnętrze. - Wróciłeś... - szepnęła zrywając się ku niemu, ale jego chłodne spojrzenie ją powstrzymało. - Nie będę się tułał - oświadczył. - To mój dom. - Był i będzie! - zapewniła z przekonaniem: Zmroził ją odpychającym gestem. Wyciągnął z kieszeni kawałek szkolnej kredy i przejechał nią przez środek pokoju od okna aż do kredensu. Biała krecha nie utrafiła w sam środek mebla, więc zaparłszy się o niego plecami przesunął kredens tak, aby kreska dzieliła go na pół. Potem przysunął sobie krzesło, wlazł na nie i pośrodku górnego rantu futryny wbił trzymany w ręce gwóźdź. Rozpiąwszy sznurek ponad linią zaznaczoną kredą, ramieniem wskazał na tę dzielącą pokój granicę. - Od dziś to jest twoje, a to moje... - powiedział. - Ty żyj sobie tam, ja tu. - Ależ Kostek... - wyszeptała, patrząc w osłupieniu na poczynania męża i tuląc do siebie Jacka. - I zapomnij mojego imienia! - powiedział twardo, zawieszając na sznurze koce. Kilkoma kopnięciami przesunął swoje tekturowe pudło za tę burą, falującą ścianę, która odtąd dzielić go miała od żony. Rajmund Wrotek wciąż stojąc na podeście między piętrami, rzucił okiem na swoje odbicie w szybie, przygładził włosy i wierzchem dłoni obtarł krwawiącą ciągle wargę. Wyszedłszy na podwórze spojrzał raz jeszcze w okna Teresy. Niezdecydowanym krokiem człowieka, który nie zna celu swojej wędrówki, powlókł się w stronę bramy, z której właśnie wyłoniła się pani sierżant Halina. Na ramieniu dźwigała zrolowany, długi dywan, ale mimo to szła prędko i zamaszyście, falując biodrami i biustem. - Mógłby się pan usunąć - usłyszał, kiedy koniec długiej tuby dywanu rąbnął go niespodziewanie w głowę. Dzień zaczynał mu się od samych fizycznych upokorzeń. - Oniemiałem z wrażenia! - wykrzyknął; jego oczy błądziły łakomie po obfitych kształtach pani Haliny. - To ocknij się pan i pomóż - komenderowała. Jeśli wydawało się, że Wrotek zawahał się przez moment przed spełnieniem rozkazu, to tylko dlatego, że doznał nagłego olśnienia. Zawsze wiedział, że kobiety są radością każdego mężczyzny, teraz nabierał pewności, że dla bezdomnego mężczyzny są ponadto zbawieniem. - Pani tu mieszka? - spytał, już gotowy do akcji. - Ja chyba już panią gdzieś widziałem. No tak! Już wiem! Greta Garbo! Zawsze był zdania, że nie ma takiej, która by źle przyjęła to porównanie. I nie bardzo się mylił. Pani Halinka dała jedynie wyraz swemu realizmowi, jeśli chodzi o sytuację. Oświadczyła, że Greta Garbo dywanów nie nosiła. - To samo oko! Zielony anioł! Takich proporcji nie ma żadna inna armia na świecie! Ostatnim słowom towarzyszył natchniony niemal gest dłoni, zarysowujący w powietrzu kobiece kształty ze wszystkimi ich wypukłościami. - Gada pan jak artysta - Halinka uważnie mu się przyglądała. - Owszem - przytwierdził. - Jak na panią patrzę, czuję się jak wirtuoz przy fortepianie - już był pewien, że jego wypróbowane teksty odnoszą i tym razem dobry skutek. - Och, chciałoby się grać na całej klawiaturze. Cudo! Cudo! - Zdobyczny! - powiedziała Halinka widząc, że Wrotek z czułością niemal pogładził dywan. - Trzymałam go w kasynie, ale buciorami bardzo błocą. - Ależ ja o twojej urodzie, boska! - przerwał jej potok rzeczowych informacji. - Zielony anioł z czarodziejskim dywanem. A może to dywanik szczęścia? Które piętro? - Trzecie. Sięgnął po jeden z końców rulonu. Pani Halinka krokiem niezmordowanego dragona ruszyła na klatkę schodową. Stopnie brała po dwa na raz. Wspaniale umięśnione łydki przesłaniały Wrotkowi wszystkie inne widoki. Oparli dywan o ścianę. Ona sięgnęła po klucze. Wrotka szczypała przecięta warga, więc znów dotknął jej dłonią, ale nie spuszczał oka ze swojej nowej szansy. - Gdybym był malarzem... To okko a la Marokko... - plótł dalej. - Kto panu to zrobił? - spytała, zauważywszy gest jego dłoni i przytknęła do rany chusteczkę. - Przygryzłem z wrażenia na pani widok. - To trzeba koniecznie zdezynfekować - stwierdziła otwierając drzwi. Był tego samego zdania. A jeszcze bardziej umocnił się w tym przekonaniu, kiedy jednym spojrzeniem ocenił wnętrze mieszkania. Świeżo wykrochmalone firanki, posadzka pachnąca pastą, patera pełna rumianych jabłek. Nawet kanarek ćwierkał wesoło na powitanie swej pani. Rajmunda Wrotka tak rozczuliło to ciepło domowego ogniska, że postanowił grzać się przy nim możliwie nie tylko dzisiaj. I, chociaż pacyfista z przekonań, oddawał się bez zastrzeżeń w ramiona armii. Zwłaszcza, że i "armia" najwyraźniej też nie była od tego, by przyjąć pod rozkazy ochotnika-cywila. Andrzej patrzył nieufnie na gmach politechniki jak na fortecę, którą musi sforsować. W końcu się zdecydował. Korytarzem przewalały się tłumy młodzieży. Zanim przekroczył bramę obwieszoną plakatami, krępował się swego na pół wojskowego, na pół cywilnego ubioru. Ale przyszli inżynierowie, matematycy, architekci i chemicy snuli się po korytarzach w połatanych portkach, w battle-dresach, w oficerkach i tenisówkach, obok takich jak on gołowąsów biegali po indeksy wyłysiali ojcowie rodzin, którym wojna przerwała studia. Z wyjątkiem kandydatów na rok zerowy wszyscy przybywali tu z ugruntowanym już poglądem na kierunek studiów. Lecz zanim trafili do swych dziekanatów, czekał ich jeszcze wybór ideowy. Agitatorzy ZWM-u, "OMTUR-u" i "Wici" biegali, wymachując kwestionariuszami. Co chwila odzywały się głośne nawoływania i komunikaty: - Kto chce wstąpić do "Wici", zostanie w tej sali! Kto chce zostać członkiem OM TUR, przejdzie do świetlicy, a kto ZWM - zgłosi się do delegata Zarządu, który przy schodach rozdaje deklaracje. Przeciskając się przez tłum, Andrzej rozglądał się za kimś, kto mógłby mu udzielić informacji o roku zerowym. Naprzeciwko wejścia zobaczył człowieka siedzącego samotnie przy stoliku, założonym stosami identycznych papierków. Widząc zbliżającego się Andrzeja ożywił się natychmiast. - Chcecie wstąpić do ZWM? - spytał sięgając po jedną z kartek. - Gdzie tu jest komisja na zerowy rok? - Na piętrze - powiedział tamten i zawiedziony odłożył druczek. Salka była niewielka. Za stołem siedziała pięcioosobowa komisja. Kiedy Andrzej powiedział swoje nazwisko, starszy człowiek o łysej zupełnie czaszce, z okularami na nosie, wyciągnął ze stosu papierów jakieś spięte razem kartki i zaczął je przeglądać, poprawiając co chwila okulary. W końcu podniósł je na czoło i popatrzył badawczo na chłopaka. - Andrzej Talar to pan? - Zgadza się. - Nie wszystko, mój drogi, nie wszystko. Nie załączył pan świadectwa ukończenia gimnazjum. - Może ja wyjaśnię... - zaczął Andrzej. W tym momencie najmłodszy z członków komisji poderwał się ze swego miejsca, podszedł do przewodniczącego i pochylony nad nim coś tam szeptał mu do ucha, wskazując na papiery. Starszy człowiek zsunął okulary na nos, żeby odczytać wskazywany mu dokument. - No nie wiem, nie wiem - powiedział, patrząc na młodego kolegę z wyraźną niechęcią - czy to jest wystarczająca rekomendacja. - Brał udział przy reformie rolnej - zaczął tamten głośno, jakby szukał poparcia u pozostałych członków komisji. - Był ochotnikiem w milicji. Jest członkiem ZWM. Już w połowie tej wyliczanki Andrzej zamierzał się wtrącić. Kiedy tamten doszedł do ZWM, był przekonany, że to nie o nim mowa i że zaszła tu jakaś pomyłka. - Przepraszam - bąknął nieśmiało. - Czy to na pewno moje akta? - Tak. Wszystko w porządku. Proszę nam tylko złożyć zapewnienie, że świadectwo przedstawi pan do końca roku! To mógł im obiecać. Sam dobrze wiedział, że powinien był to zrobić teraz, ale nie będzie im przecież tłumaczył, dlaczego nie przyniósł tego papierka. Poznański zapewnił go, że ułatwi mu ominięcie tej formalności. Wyglądało na to, że słowa nie tylko dotrzymał, ale i wyręczył Andrzeja w nadrobieniu braków, na które cierpiał jego życiorys. Ale Andrzej nie uskarżał się na te braki, chciał być wyłącznie tym kim jest, a nie manekinem, którego okrywa się strojem odpowiednim do aktualnej pogody. Wprost z politechniki popędził więc na Pragę. Poznański patrząc w okno, ze spokojem przyjął jego żale. - To przecież nieprawda! Tam nic się nie zgadza! - Andrzej prawie krzyczał. Pułkownik odwrócił się. Poprzez okulary patrzył na chłopca dobrotliwie, jak patrzy się na dziecko, które robi coś, czego nie bardzo jeszcze rozumie i dlatego ma tak wiele trudności i wątpliwości. - Powoli... Powoli... - Ale ja nie brałem udziału w reformie rolnej! Nie jestem w ZWM-ie. - Ty sam nie wiesz, kim jesteś - Poznański przysiadł na skraju biurka. - Jest się tym, co się robi. Czy oni chcą czego innego niż ty? No zastanówmy się wspólnie! Jesteś za demokracją - i oni są. Odbudowujesz Warszawę - i oni to robią. - Każdy jest za tym - przerwał mu Andrzej. - Ale muszą być tacy, którzy chcą więcej, którzy pociągną innych. A to wymaga jedności myśli i czynów - wstał i zaczął chodzić po gabinecie. - Nie jesteś chyba przeciw temu, czego oni chcą? - Bezapelacyjnie! Ale do tego samego można różną iść drogą. - Gdzie pięciu Polaków, tam sześć zdań - uśmiechnął się Poznański. - A nas czeka usunięcie jedenastu miliardów kubometrów gruzu! I kto ma to zrobić, jak nie ludzie zdecydowani, widzący jasno swoje miejsce? Historia dała nam szansę stworzenia czegoś na skalę dotąd w Polsce nie spotykaną. Po chwili, jakby przypomniał sobie, że nie przemawia na wiecu, spojrzał na Andrzeja i zapytał już zwyczajnie: - Jesteś chyba z nami? Andrzej zdążył wykonać potakujący gest głową, gdy do pokoju wszedł sierżant z menażką. Postawił ją na biurku i wyszedł. Gospodarz wyciągnął z szuflady dwie łyżki. - Zjemy razem - powiedział, po czym wręczył chłopakowi łyżkę i podsunął w jego stronę menażkę. Andrzej zasiadł przy biurku, ale nim zaczął jeść, odłożył łyżkę i zrobił na piersiach maleńki znak krzyża. Kiedy znów sięgnął po łyżkę, złapał utkwione w siebie spojrzenie Poznańskiego. Niebieski wagonik kolejki EDK, minąwszy Otrębusy i Leśną Podkowę, dojeżdżał już do Pruszkowa prawie pusty. Basia wychylała się przez barierkę pomostu; nie mogła doczekać się kresu tej podróży. Pełna lęku i niepewności, czy jedzie po nadzieję czy wyrok, bała się jechać sama. Andrzej zaoferował swoje towarzystwo. - Andrzej! - powiedziała nagle, kiedy już zbliżali się do drzew sanatoryjnego parku w Tworkach. - Może nie chodź tam ze mną. - Wolałabyś towarzystwo pana Księskiego? - A cóż to za uwagi?! Przyspieszyła kroku i ledwo ją dogonił już przy samej bramie. Kazano im czekać na parkowej ławeczce. Wokół panował spokój. Wiekowe drzewa szeleściły lekko na wietrze. Basia siedziała ze wzrokiem utkwionym w drzwi szpitala: Po chwili lekarz wyprowadził stamtąd starszą panią w pluszowym szlafroku. Zbliżała się dystyngowana, skupiona i tak pochłonięta własnymi myślami, że nie zareagowała nawet, kiedy już Basia potrząsała jej dłońmi. Bezwolnie dała się usadzić pośrodku ławeczki i zapatrzyła się gdzieś w poruszone wiatrem gałęzie świerków, jakby ani Basi, ani Andrzeja i lekarza w ogóle przy niej nie było. Basia chwyciła jej ręce w swoje rozgorączkowane dłonie. - Pani jest ciotką Łukasza! - powiedziała. - Co pani o nim wie? - Jestem nie tylko jego ciotką, jestem również i matką chrzestną - odparła z godnością. Nagle, jakby się budząc rozejrzała się wokół siebie, a twarz nabrała drapieżnego wyrazu. - Papierosy masz? Przerażona Basia zaprzeczyła ruchem głowy. Jej gest powtórzył i Andrzej, widząc wpatrzone w siebie oczy. - Łukasz jest inny, niż wy. On mi niczego nie żałuje... - rzekła starsza pani zawiedziona, ale znowu spokojna. - Co z nim jest? - krzyknęła Basia. - Co pani o nim wie? - On był taki śliczny... - mówiła przyglądając się Basi, ale jej rozmarzony uśmiech związany był tylko ze wspomnieniami. - Miał osiem lat i zepsuł mi fortepian. Taki drogi, Bechsteina. Zbiłam go wtedy, ale on mi tego nie ma za złe. Odwiedza mnie... - Gdzie? Tu? - Basia nie mogła opanować napięcia. - Był taki śliczny, taki śliczny... Bliska płaczu ujęła delikatnie dłonie starszej kobiety, jakby ją chciała zatrzymać przy sobie, odciągnąć od innych czasów, innych światów. - Proszę pani... Ja bardzo proszę... Czy nie ma wiadomości o Łukaszu? - Mówię ci - powiedziała ciotka z nutką zniecierpliwienia - że zepsuł mi fortepian, struny powyciągał... - Błagam panią - szepnęła Basia. Jej łzy kapały miarowo na suchą dłoń kobiety. - Niech pani sobie przypomni! - On był... - ścisnęła dłońmi skronie, jakby chciała powstrzymać uciekające myśli - ...Był bardzo śliczny... - nachyliła się ku Basi poufnie i nagle natarła na nią z nienawiścią. - Papierosy macie? To po co, po co przyszliście?! Nie macie, nic nie wiecie, a tam się wszystko pali, wali, ani jednego zdjęcia nie wyniosłam... Basia zakryła twarz dłońmi szepcząc: - Boże Boże... Co robić?... Andrzej podniósł się z ławki. Stojący obok lekarz podał ramię chorej. - Uprzedzałem, że nic pani nie uzyska! - powiedział do Basi, pomagając kobiecie podnieść się z ławki. - Czy ona już nigdy?... - Basia bała się dokończyć tego pytania. - Schizofrenia - oświadczył lekarz. - Jej świat skończył się dokładnie pierwszego sierpnia. Zdaje się, że straciła wszystkich. W jej wypadku schizofrenia jest nawet ratunkiem. Ucieka w niepamięć... - Jak pan to może przy niej... - oburzyła się Basia. - Ona jest poza tym. Basia siedziała odrętwiała, śledząc każdy ruch tej kobiety, dopóki nie zniknęła za szpitalnymi drzwiami. Dopiero wtedy podniosła się i bez słowa skręciła w jedną z bocznych alejek. Andrzej szedł za nią. Wkrótce w głębi ukazały się ceglaste budynki szpitalne o zakratowanych oknach. Rozpięta siatka odgradzała ogródki między pawilonami. Chorzy, na widok Andrzeja i Basi, przypadli do siatki, bełkocząc coś niezrozumiale, śliniąc się i śmiejąc. Inni pozostali nieruchomi jak posągi w przedziwnie powyginanych pozach. - Nawet gdyby miał taki wrócić - szepnęła Basia, nie odrywając przerażonych oczu od chorych. - Ale niech wróci! - Niepotrzebnie tu jechaliśmy - powiedział Andrzej, ale spostrzegłszy nienawistne prawie spojrzenie Basi, zmienił ton. - Już nikt nic nie wie. W milczeniu szli dalej ku wyjściu między tą czerwienią budynków i jesienną, wyblakłą zielenią krzewów: W końcu minęli to wszystko i zbliżyli się do bramy. - Zastanawiam się, czy lepiej szukać, czy być szukanym - powiedział. - Basia nie podjęła tematu. Pod jej stopami zaszeleściły złote, klonowe liście. - Patrz, już jesień - rzekła podnosząc jeden z nich. - Pierwsza po wojnie... Andrzej nie patrzył na liść, patrzył z litością w twarz Basi. Zauważyła to spojrzenie. - Nie żałuj mnie - powiedziała. - Szczęśliwym nie może być ten, kto nigdy nie był nieszczęśliwym... Wełniany pomponik wtopiony w ciężarek ołowiu rytmicznie podskakiwał na bucie. Jacek Bawolik był mistrzem w podbijaniu "zośki". Gdyby umiał liczyć więcej niż do dziesięciu, wiedziałby, że jego rekord osiągnął pół setki. Czasem rolę jurora przejmował Gienek, ale teraz na podwórku nie było nikogo i Jacek samotnie zmagał się z ołowianym ciężarkiem. Nawet nie zauważył, kiedy zbliżył się do niego człowiek w mundurze. Dopiero gdy tamten przejął zręcznie na but podbitą za wysoko "zośkę", mały ocknął się ze swego zapamiętania. Przez chwilę patrzył oszołomiony tylko na but przybysza, ale gdy pojął, z jakim znawstwem i zręcznością tamten zagraża jego mistrzowskiej sławie, spojrzał wyżej, czy to czasem nie sam Leonidas przybył z Brazylii potrenować sobie na Złotej. Ledwie spojrzał, od razu zawołał: - Pan się nazywa Juryś! - Skąd wiesz? - spytał zaskoczony oficer. - Pan grał w "drukarzu" - powiedział mały posyłając mu "zośkę". - Z Bawolikiem - oficer złapał piłkę w powietrzu. - Ja też się nazywam Bawolik - powiedział z dumą chłopiec. - A zaprowadzisz mnie do tatusia? Jacek podał mu rączkę, gotów do drogi, ale po paru krokach nagle się rozmyślił. - A może ja tu tatusia sprowadzę? - spytał. - Cóż to, nie chcesz mnie zaprosić do domu? - zażartował Juryś. Jacek, rzecz jasna, nie przytaknął, ale tak właśnie myślał. Wstyd mu było tej "ściany z koców i kredensu, połowiącej pokój i rozdzielającej rodziców. Przez długie tygodnie była ta ściana głównym tematem plotek w kamienicy. Popiołek pod byle pozorem nachodził Bawolików sprawdzając, czy koce jeszcze wiszą. Nie tylko że wisiały, ale Bawolik po pewnym czasie przesunął jeszcze i kredens w ten sposób, by przedłużyć ten graniczny mur. Nie rozmawiali ze sobą wcale. W dzień spał, a wszystkie noce spędzał w drukarni na Marszałkowskiej. Kiedy tam podejmował na nowo pracę, z miejsca zadeklarował gotowość do wszystkich nocnych dyżurów. Propozycję przyjęto skwapliwie, nawet nie dociekając przyczyn. Bał się, że którejś nocy obudzą go płacz i skamlenie Teresy i że nie znajdzie wtedy w sobie dość siły, by ją ponownie odtrącić. Przelewał mleko do termosu, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi. - Kopę lat, pani Bawolikowa! Słyszałem, że Kostek wrócił? Mleko spływające z garnuszka oblało termos i sparzyło mu palce bo uświadomił sobie, że ten głos dociera do niego nie spoza koców, a spoza pięciu lat. Z okrzykiem: "Rany boskie, Juryś!", po raz pierwszy wtargnął na "teren" Teresy. Rzucili się sobie w ramiona jak kiedyś, gdy gratulowali sobie strzelenia zwycięskiego gola. I natychmiast mały pokoik wypełnił się tłumem wykrzykiwanych nazwisk. Wyrzucali z siebie pośpiesznie wiadomości o losach Szczepaniaka, Martyny, Czortka, że wrócił "Kusego", że leży w Palmirach, "Kolki", że go widziano na Pradze grającego w "trzy karty", Wilimowskiego, że zdradził, Nojego, że mu w kacecie kazano biegać w drewniakach nabijanych od wewnątrz gwoździami. Już od paru chwil siedzieli obaj na łóżku Bawolika, a do uszu Teresy wciąż dolatywał ten rejestr wielkich sportowych gwiazd, z których połowa nigdy już nie usłyszy braw i radosnego wrzasku trybun. Potem przeszli do dnia dzisiejszego. - Krakusy znowu chcą grać - powiedział Juryś. - Dasz radę na łączniku? - Kiedy chcą grać? - W przyszłą niedzielę. Mogą przyjechać, bo nawet już auto, skubani, mają. - Byłem na naszym stadionie - powiedział Bawolik. - Cały rozryty. - Mam volksdeutschów. Wyliżą boisko na glanc. Tylko w czym grać? - Fakt, cholera. Co z majdanem? - Jest w Klarysewie - dobiegło ich zza zasłony. - Prezes Cichy wywiózł do jakiegoś ogrodnika, żeby nie wpadł w ręce Niemców. Poderwali się z łóżka, ale Bawolik natychmiast opadł na nie ponownie, by być wiernym własnej konwencji, że głosu spoza koca w ogóle nie słyszy. - Cholera - mruknął Juryś. - A Cichy zginął w powstaniu! W szczelinie między kredensem i kocem ukazała się twarz Teresy. - Pamiętam, co mówił prezes - powiedziała. U Olińskiego. Ogrodnik. Bawolik znów się zapomniał i podbiegł do żony. - Trafisz tam? - wrzasnął niemal, ale zaraz zwrócił się do wtulonego w kąt Jacka: - Spytaj mamy, czy tam trafi? Chłopczyk popatrzył pytająco na matkę. Skłoniła głowę w potakującym geście. Strugi deszczu lały się na schodzących z boiska piłkarzy. Pierwszy powojenny mecz "Drukarza" zakończył się jego porażką. Żal było patrzeć na wlokącego się ku szatni ubłoconego Kostka Bawolika. Prawie wszyscy lokatorzy ze Złotej, mimo fatalnej pogody, stawili się na stadionie. Popiołek, mokry jak po kąpieli, opuszczał boisko klnąc na deszcz, krakusów i sędziego. - Koniec świata! - wyrzekał do Lermaszewskiego. - Z centusiami przegrać, to już lepiej do muszli wskoczyć i wodę za sobą spuścić! Jak ten Bawolik teraz w oczy kamienicy spojrzy? Mogę się pogodzić na porażkę z Grójcem, z Garwolinem, ale z Krakowem? Gdzie ten Gienek się podział? Rozejrzał się po snującym się tłumie zawiedzionych kibiców, ale Gienka nigdzie nie dostrzegł. Gienek zaś, w równym co ojciec stopniu rozczarowany meczem, czynił to, co mu w takiej sytuacji nakazywał warszawski i sportowy honor. Z szewskim szydłem, w które zaopatrzył się przezornie jeszcze przed wyjściem z domu, kręcił się wokół ciężarówki, która przywiozła krakowskich gości. Piłkarze "Drukarza" też schodzili z boiska ze spuszczonymi głowami. Bawolik, którego sfaulowano zaraz po przerwie, ledwo dokuśtykał do szatni. Juryś też utykał po starciu z obrońcą krakowskim. Wyżętymi koszulkami osuszyli ociekające wodą czupryny. Przebrali się w cywilne ubrania, popatrując na kąt baraku, gdzie obskrobywali się z błota rywale. Bawolik obmacywał spuchniętą kostkę. - Ale te krakusy ligają! - powiedział. - Bo są spasione - orzekł bramkarz - i byli lepsi. - Lepsi? Chyba w liganiu po kochach! Przeciwnicy też komentowali spotkanie, kiedy doszła ich ta ostatnia uwaga. - Idze - Idze! - zawołał któryś. - Gdyby nie to, że całą noc żeśmy jechali na samochodzie, toby my wam wkroili trzy do jaja! Kostek miał już gotową odpowiedź, kiedy do szatni wpadł zaaferowany prezes gości. Woda ściekała mu z ronda kapelusza, kiedy nim wymachiwał. - To granda! - wrzeszczał. - To jest dopiero świństwo! Tak się nie robi! - O co chodzi? - spytał Juryś. - Proszę, zobaczcie sobie! - teatralnym gestem wskazał nie domknięte drzwi. - Wszystkie opony bez powietrza! Czym my wrócimy do Krakowa? - z wściekłością natarł na Jurysia. - To wasi zrobili! - To gówniarze - wtrącił Bawolik. - Zawsze u nas wypuszczali powietrze, jak przeciwnik kantował. - Wszystkie cztery opony przebite. I co my teraz zrobimy? - miotał się prezes. - Jest tu jakiś hotel? - W Warszawie hotel? - zaśmiał się Bawolik. - On myśli, że to Kraków, gdzie jak się szklaneczka zbiła, to skrobigary płakały. - Zapamiętamy sobie to przyjęcie! - huknął prezes. Bawolik podszedł do drzwi i wyjrzał na moknącą ciężarówkę gości. Rzeczywiście wszystkie cztery opony moczyły się sflaczałe w kałuży. Przed barakiem stał Gienek. Dojrzawszy Kostka, puścił do niego "perskie oko". - Jeden jeden - powiedział. Bawolik cofnął się w głąb baraku. Ostatecznie - myślał patrząc na zrezygnowanych rywali - nie ich wina, że Warszawy nie ma. - Ilu was tam jest do kupy? - spytał. - Bo co? - podejrzliwie przyjrzał mu się prezes. - Mam pokój z kuchnią, jakoś was poupycham. Podniósł kołnierz marynarki i pierwszy wymaszerował z szatni; za nim gęsiego wyskakiwali na deszcz członkowie zwycięskiej drużyny. Pochód zamykał Gienek. I w tej kolejności dobrnęli na Złotą. Trzech mężczyzn, w szarych gabardynowych płaszczach, wymachując teczkami przy przeskakiwaniu kałuży, która jeszcze nie wyschła po wczorajszej ulewie, zatrzymało się przed bramą na Złotej. Sprawdziwszy numer, weszli na podwórko, które właśnie zamiatał Popiołek. - Pan tu jest dozorcą? - spytał jeden z przybyszów. - A kogo panowie uważają? - My z urzędu kwaterunkowego - wyjaśnił urzędnik. - Będziemy zagęszczać... Proszę nas oprowadzić po lokalach. - Koniec świata! - mruknął Popiołek. Rad nierad, odstawił miotłę i powlókł się za urzędnikami. Pierwszym lokalem, do którego zapukał przewodniczący komisji, było mieszkanie Bawolików. Teresa usłyszawszy pukanie, przeskakując śpiących pokotem na podłodze krakowskich piłkarzy, podeszła do drzwi. Przewodniczący komisji, ujrzawszy co najmniej tuzin ludzi zalegających podłogę, śpiących pod płaszczami, z głowami wspartymi o walizeczki, bez słowa wycofał się na klatkę schodową. - Ale o co chodzi? - spytała Bawolikowa. - Już o nic, już o nic - bąknął speszony. - Bardzo przepraszam. Bardzo. Popiołek nie mniej był zaskoczony od dwóch pozostałych członków komisji, którzy nie pojęli tej gwałtownej rejterady szefa. - Tam nie ma co zagęszczać - wyjaśnił, skreślając nazwisko Bawolików w swym spisie. - Straszne, straszne, jak ludzie żyją... Wymijając całkiem ogłupiałego Popiołka, stanął przed drzwiami Jasińskich. Otworzył im Tolek Pocięgło, jak zwykle w swojej wyświechtanej już wojskowej kurtce i z nieodstępną kulą pod pachą. - Kwaterunek - oznajmił przewodniczący. - Panowie, ta nie czepiajcie si jak suchy piasek mokrej ręki. - Tolek próbował powstrzymać walącą wprost do pokoju komisję. - Jeden się urodził, ja si sprowadził, szpilki nie ma gdzie wsadzić. - Ile tu pokoi? Popiołek pośpieszył z informacją. - Starosta miał pięć - powiedział - ale cztery odpadły. - Jak to odpadły - nasrożył się członek komisji. Jasiński podszedł do widocznych w głębi drzwi, odstawił stojącą przed nimi walizkę, przekręcił klucz i nacisnął klamkę. Oczom obecnych ukazał się jasny prostokąt porannego nieba. W kwaterunkowych papierach zrobiono następną krechę. U Lawinów sytuacja była znacznie gorsza. Było ich tylko troje, a z ich mieszkania do użytku nadawały się, poza kuchnią i łazienką, trzy duże pokoje. Komisja wreszcie znalazła pole do działania. - Ja się na to nie zgadzam! - zawołał Lawina. - To jest niepraworządne! - Może się pan nie zgadzać - odparł spokojnie urzędnik, robiący notatki w papierach - ale jeden pokój zabieramy. Mierniczą taśmą odwiniętą z krążka odmierzał długość pokoju, który zajmowała Basia. Nie zważając na protesty pana Leopolda, spokojnie dyktował koledze wymiary. Popiołek nie mogąc znieść tego gwałtu na najlepszym swoim lokatorze, wycofał się. - Nie będę przykładał do tego ręki - oświadczył głośno i wyszedł. Lawina przydeptał obcasem rozciągniętą na posadzce mierniczą taśmę. - Jakim prawem! - krzyczał - przecież to jest nasze przedwojenne mieszkanie. - Ale czasy są powojenne - kwaśno uśmiechnął się członek komisji. - Proszę nie utrudniać nam pracy. - Pan gwałt nazywa pracą?! - Lawina jak rozkapryszone dziecko deptał po rozciągniętej taśmie. - Czy pan wie, jak ludzie żyją w Warszawie? - spytał przewodniczący. - Mamy sto osiemdziesiąt tysięcy izb na blisko pięćset tysięcy ludzi. Proszę wynieść stąd rzeczy. Do jutra pokój musi być wolny. - Odwołam się! - krzyczał Lawina. Jego głośne protesty słychać było aż na ulicy i Andrzej, który właśnie nadszedł, ze zdziwieniem popatrzył w górę na uchylone okna. - Co się tam dzieje? - spytał Popiołka. - Koniec świata! - skonstatował dozorca. - Chcą tu znów jakąś hołotę dokwaterować. Była komisja... Nagle urwał w pół zdania, a jego oczy utkwione w drzwi klatki schodowej zaokrągliły się zdumieniem. Andrzej też spojrzał w tym kierunku. Gęsiego, jeden za drugim maszerowali mężczyźni z prawie identycznymi walizeczkami w ręku. Popiołek zaczął ich nawet bezgłośnie liczyć, ale pogubił się. - Panowie to skąd? - spytał ostatniego, który skręcał już w bramę. - Z Krakowa! - Koniec świata! - mruknął patrząc w osłupieniu za odchodzącymi. Andrzej nie czekał na rozwiązanie tej dziwnej zagadki. Przesadzając po trzy stopnie na raz pognał do mieszkania Lawinów. Zastał obie panie zajęte usuwaniem ogromnej szafy z pokoju Basi. - Pomożesz jakoś poprzestawiać te rzeczy? - spytała Basia na powitanie. - Nie! Nie rób tego jeszcze! - protestował ojciec. - Ja będę gdzieś interweniował. Co robić? Co robić? Gdyby mieszkała czwarta osoba, daliby nam spokój. - Przepraszam bardzo - Andrzej zaczął nieśmiało - a gdybym ja się tu zameldował? - Pan? - Lawina spojrzał na niego, jakby go widział pierwszy raz w życiu. - No, może to i jest jakieś wyjście. - Nie. To nie wchodzi w grę - padł nagle twardy protest Basi. - Córcia! Chyba lepiej, żeby był ktoś taki... no, życzliwy niż byle kto? - Nawet nie ma o czym mówić. To... to nie jest wyjście! Choć nie motywowała swego protestu żadnym argumentem, Andrzej rozumiał dobrze, co się kryło za tym sprzeciwem. - Mógłbym zdobyć meldunek - zwrócił się bezpośrednio do niej - ale wcale tu nie mieszkać. Mam akademik. Rzeczywiście od niedawna nie tułał się już po wnękach i parapetach politechniki. Sypiał na normalnym łóżku w Domu Akademickim na placu Narutowicza. Przez dwa tygodnie remontowali nocami ocalałe od płomieni gmaszysko! - No widzisz? - wykrzyknął pan Lawina. - To idealne rozwiązanie! Pani Marta też patrzyła na niego z wdzięcznością. Tylko Basia przyglądała mu się podejrzliwie. Zameldowanie załatwił bez szczególnego trudu i mieszkanie państwa Lawinów skreślono w kwaterunku z listy lokali podlegających zagęszczeniu. Odtąd, w czasie jego wizyt na Złotej, pan Leopold już nie szydził, nie kpił i nie wciągał Andrzeja w polityczne dysputy, w których zawsze górował elokwencją, wiedzą i swobodą. Jakoś, w drugiej połowie grudnia, kiedy ludzie kupowali w sklepach pierwsze powojenne gwiazdkowe prezenty, wybrał się i Andrzej na poszukiwanie czegoś dla Basi. O wyjeździe na Wigilię do Sierpuchowa nie było mowy, liczył więc po cichu, że go zaproszą do Lawinów. Długo przemierzał Marszałkowską, przystając przed wystawami sklepów. Jedynym prezentem, na który pozwalały jego fundusze, było lusterko w cenie czterdziestu pieciu złotych. Ale kiedy poprosił o nie, okazało się, że kosztuje o całe dwadzieścia złotych drożej - karteczka z ceną na wystawie dotyczyła czegoś innego. Postanowił pożyczyć pieniądze od Wrotka. Już na schodach usłyszał: "Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki całować chcę..." niezbyt czysto śpiewane przez Rajmunda. Otworzyła mu pani Halina. Wyfokowana, z krwistym manicure na palcach, odziana w zalotny szlafroczek. - Mundi to ma pomysły! - rozpływała się wskazując zwoje taśmy filmowej, którymi opięta była choinka stojąca w kącie pokoju. - Cudowne, prawda? Andrzej rozglądał się za Wrotkiem. Usłyszał jego głos zza drzwi łazienki. - Z kim tam rozmawiasz, Zielony Aniele? - Pan Jędruś przyszedł. Mundek, do pasa nagi, z ręcznikiem wokół bioder, wyszedł powitać przyjaciela. Halina zawołała z rozpaczą: - Przeziębisz się! I natychmiast wbiła na niego gruby, wełniany sweter, nie zapominając poinformować Andrzeja, że pochodzi z kanadyjskiego demobilu. - Ładnie mu, prawda? - z czułością obejmowała Wrotka, który za jej plecami demonstrował gestami obfitość bioder ukochanej. - I pomyśleć, że to wszystko moje hektary! - żartował nie bez dumy. - Patrz i zazdrość! Podoba ci się mój drobiażdżek? Zaraz jednak, uznawszy, że dość karesów, odsunął dość bezceremonialnie panią Halinę i rozwaliwszy się na kanapie zadysponował: - Drobiażdżku, napilibyśmy się czegoś! - Już! Już, Mundi - z usłużną gotowością rzuciła się w stronę kuchni. - Smakował ci ten gruziński? - Oficjalnie tak... - przyznał z niechęcią Wrotek. - Ale pomyśl, że Francuzi też byli naszymi sojusznikami! Z kuchni dolatywało szczebiotliwe tłumaczenie, dlaczego to dom nie jest jeszcze zaopatrzony w "Napoleona". Wrotek przyglądał się swoim bosym stopom. - Ciepłe skarpetki, drobiażdżku! - krzyknął nagle w stronę kuchni. W sekundzie pani sierżant już klęczała u jego nóg z wełnianymi skarpetami w ręce. Wyczerpawszy pokaz tresury, szukał wzrokiem uznania u Andrzeja. - Nie skarżę się... - mówił. - Kobieta, wino, śpiew. Rozkosze jak przed tragicznym wrześniem. Czy nie wspaniały warsztat pracy do riki-tiki-tak? - dodał wskazując na ogromne łoże. - Jak się wyrażasz, Mundi? - skarciła go, stawiając na stole butelkę i szklanki. - Jesteś boska, kruszynko, ale nie znasz terminologii filmowej. Tu proszę przeprosić Mundeczka za te uwagi - wskazał palcem na policzek. Natychmiast spełniła życzenie, kokosząc się na kolanach Mundka. Andrzej czuł się nieswojo. Chrząknięciem przypomniał o swojej obecności. Wrotek wydobył się z objęć. - A ty masz u mnie piątkę. Gratulacje - rzekł wyciągając dłoń do Andrzeja. - To był ekstra chwyt z tym zameldowaniem u Lawinów. - Ja będę dalej w akademiku - powiedział Andrzej. Wrotek zamrugał oczami z niedowierzaniem, ale widząc poważną minę gościa postukał się palcem po czole. - Ojciec baran, matka owca, a tyś kawał razowca! Jak masz zameldowanie, to masz i Basię - tłumaczył. - Z ciebie amant jak z mysiej dupy Reisentasche. Pamiętaj, że z dwóch mężczyzn zawsze lepszy jest obecny niż nieobecny. Póki nie poczuje mężczyzny, wciąż będzie wzdychała do mitu. Na dziś koniec wykładu! Lekcji udzielam za darmo, ale tylko pojętnym. Masz to zadane na jutro. Będę pytać! - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. - westchnął Andrzej. Wrotek korbką nakręcił gramofon i nastawiwszy przedwojenną płytę z chórem Dana, pozwolił się łaskawie objąć i prowadzić w tańcu Halinie. - Mógłbyś mi pożyczyć pięćdziesiąt złotych? - Andrzej zdecydował się wreszcie wyłuszczyć sprawę, która go tu sprowadziła. - Drobiażdżku, nie mamy jakichś zbytecznych pięćdziesięciu złotych? Z niechęcią przerwała obroty i po chwili wręczyła Andrzejowi przyniesiony z komody banknot. - Tylko żadnych głupstw! - pouczał Mundek. - Kup za wszystko wino. Dobrze ci radzę! I do szturmu! Po szturmie nawet sierżanci się poddają, a co dopiero cywile. - Bo ja ciebie kocham, Mundi - szepnęła Halinka, wtulając się znów we Wrotka i podrygując w takt muzyki. - A czy mnie można nie kochać? - spytał. Andrzej, który coraz bardziej dość miał tych demonstracyjnych czułości, wycofywał się w kierunku drzwi. Wrotek zatrzymał go gestem. - W miłości tym się rozmawia - powiedział instruktorskim tonem przeciągnąwszy dłońmi po ciele partnerki. To ostatnia wskazówka - puścił Halinkę i podszedł do Andrzeja, wyciągając coś z kieszeni. - To dla starych - szepnął. - Bilety? Na co? - Na dwie godziny twojego riki-tiki-tak! W przededniu świąt państwo Lawinowie zdecydowali się jednak wybrać do kina. Trochę z ciekawości, trochę, żeby nie zrobić przykrości Andrzejowi, który im ofiarował bilety. On zaś obiecał pomóc Basi w przygotowaniach świątecznych. Było już zupełnie ciemno, kiedy wszedł na podwórze z choinką na ramieniu. We wszystkich oknach paliły się światła. Z kąta podwórza dobiegły go strzępy czyjejś rozmowy; zaraz jednak ucichła. Kiedy zniknął na klatce schodowej, dwa cienie zaszyte w tym kącie ożywiły się znowu. Był to doktor Kazanowicz i Henio Lermaszewski. - Ładna sztuka - szepnął Henio, wtykając w dłoń Kazanowicza jakiś ciemny przedmiot. - Chcą jak za pestki... Bo bez amunicji. - Po co mi taki?! - doktor oddał pistolet Heniowi. - Nastraszyć i takim można! - Nie chcę nikogo straszyć. Szkoda Liczyłem na pana... - Rozejrzę się jeszcze - Henio niechętnie schował broń do kieszeni. - Ja się w zasadzie w te klocki nie bawię. Pośredniczyłem wyłącznie po znajomości. - I jeszcze dla pełnej jasności: ja za to na razie nie zapłacę - powiedział Kazanowicz. - Nie mam czym. Gwizdnął cichutko, obok pojawił się Karo i zniknęli obaj w mroku. Andrzej tymczasem zdążył obsadzić w stojaku przyniesione drzewko. Ustawił je w kącie pokoju. U sufitu paliła się niczym nie osłonięta żarówka. Basia siedziała skulona, wciśnięta w róg kanapy, okryta szalem. Na oknie wisiał koc, który wzdymał się od porywów wichury wpadającej przez szpary. Na stole stała odkorkowana butelka czerwonego wina i dwa nalane już kieliszki. Basia sięgnęła po jeden z nich, podniosła do góry i poprzez szkło spojrzała na wiszącą pod sufitem nagą żarówkę. Andrzej też zbliżył się do stołu, wziął kieliszek do ręki, ale natychmiast odstawił. - Wiesz - zaczęła Basia patrząc ciągle w czerwień wina - ja swoje życie dzielę na "do powstania" i "po powstaniu". - Teraz bym się nie pomylił, jak wtedy - szepnął, dotykając odrośniętej już czuprynki Basi. Wszystko to sobie z góry ukartował, obmyślił każde powiedzenie i gest, pomny na nauki Wrotka. Ale wystarczyło, by spłoszona jego gestem spojrzała na niego czujnie, a opuściła go odwaga. Podszedł do okna i wyjrzał na dwór. - Co jesteś taki... nieswój? - spytała. Dla zamaskowania niepokoju zaczął jej z gorączkowym podnieceniem opowiadać, jak zator lodowy zniszczył odbudowaną już część mostu, że są ranni, a nawet jeden zabity. - Cholera wie, co będzie teraz z Poniatoszczakiem? Ale ty mnie wcale nie słuchasz - powiedział z lekką pretensją, siadając obok niej. - O czym myślisz? Nie odpowiadała, znów wpatrzona w przestrzeń, jakby nieobecna. - Przestań o nim myśleć! - krzyknął niemal nad jej uchem. - Zabraniam ci! - Ty?! Co ty mi możesz zabronić? Poderwał się z nagłą determinacją, podszedł do kontaktu i przekręcił go. - Co robisz?! - Tak jest przyjemniej. - Wrócił na kanapę i usiadł obok niej, ale nic nie czuł prócz tych swoich głupich, sztywnych rąk. Spróbował objąć nimi Basię. Odsunęła go, ale przytrzymał jej dłoń i ścisnął aż do bólu. - Co tobie? - spytała uwalniając się z uścisku. - Baśka! - głos jego przeszedł prawie w błagalny szept. - Ty musisz przestać o nim myśleć. Tak nie można żyć. - To moja sprawa! - ucięła chłodno i spróbowała podnieść się z kanapy, ale przyciągnął ją gwałtownie do siebie i zaczął całować po włosach, policzkach, szyi. - Puść mnie! - szamotała się w jego objęciach. - Po to się tu zameldowałeś? Jeszcze mocniej zamknął ją w ramionach. - Jego nie ma... I nie będzie! - szepnął. Jego rozpalone wargi dotknęły zimnych, kurczowo zaciśniętych ust dziewczyny. Na piersiach poczuł dwa wciśnięte z całej siły łokcie. Szarpnęła się, wyrwała z jego rąk i chowając się za stołem, krzyknęła: - Ty chamie! Wynoś się w tej chwili! - palcem wycelowała w drzwi. - Nie chcę cię więcej widzieć na oczy! Zapomnij o mnie! Wpadła do łazienki. Przez otwarte drzwi widział, jak pochylona nad wanną zmywała ślady jego pocałunków. Stał chwilę osłupiały, jakby nie rozumiejąc tego, co usłyszał. A potem ruszył przez ciemny pokój ku drzwiom i cicho zamknął je za sobą. Szedł wymiecionymi ulicami Warszawy nie czując mrozu ani wiatru, który targał jego nie osłoniętą czupryną. W myślach rekonstruował wciąż od początku przebieg dzisiejszego wieczoru. Jak zarysowana płyta wszystko zatrzymywało się na tym: "Zapomnij o mnie", "Zapomnij o mnie!"... Drzwi akademika zastał zamknięte, więc zaczął walić w nie z całej siły. Zgrzytnął klucz i w okienku ukazała się twarz portiera. - Do kogo? - Do siebie - odparł Andrzej. - Jest tu coś dla pana - powiedział portier usłyszawszy nazwisko i podał Andrzejowi tobołek z jego rzeczami i raportówkę. - Pan tu już nie ma miejsca. Przecież pan się zameldował na mieście. - Ale tam nie mogę - próbował wytłumaczyć. - Miejsce jest zajęte - portier zatrzasnął okienko. Odszedł wolno, nie wiedząc gdzie ani po co. Miał przed sobą długą noc. Ludzi na ulicach było coraz mniej. Zaczęły nawet gasnąć nieliczne oświetlone dotąd okna. Nawet nie uświadomił sobie, kiedy dotarł do tego właśnie miejsca - obsypane śniegiem szczątki muru, kawałek urwanej bramy. Tu Basia zwykła składać wiązanki biało-czerwonych goździków. Poczuł nagły przypływ zmęczenia wielogodzinną już wędrówką i przysiadł na skrawku muru. Nawet nie usłyszał poskrzypywania śniegu pod butami milicyjnego patrolu. Było ich dwóch, jeden w mundurze, drugi tylko z opaską. - Ej, obywatelu! - zawołał ten z opaską. - Wiecie, że od dwunastej do piątej nie wolno chodzić po mieście? Macie przepustkę? - Nie mam. - Gdzie mieszkasz? - Nigdzie. - Masz tu kogoś? - Nikogo - nawet na nich nie patrzył. Milicjanci wymienili między sobą spojrzenia. - No i co z tobą będzie? - spytał ten w mundurze. Dopiero wtedy spojrzał i wzruszył ramionami. - Chyba się z nami zabierzesz... - zdecydował milicjant. Posłusznie uniósł się z murku i wolno ruszył ulicą; po której gnały strzępy jakichś papierów poganianych wiatrem i śniegiem... Warkocze naszychŃ dziewcząt będą białe... - Koniec świata... - szepnął Ryszard Popiołek. Stał i patrzył, a usta mu drżały, broda podjechała do góry jak u chłopca; który za wszelką cenę stara się powstrzymać płacz. Do bramy wchodził wychudzony młody człowiek w okularach w metalowej oprawce. Ubrany był w wiatrówkę, a wokół szyi okręcony miał szalik, jakby wkroczył w ten wiosenny dzień 1946 roku prosto z zimy. - Pan Karol! Pan Karol! - Popiołek ruszył naprzeciw z rozłożonymi rękoma. Jego krzyk wywołał ze stróżówki Józię. Nie spodziewali się ujrzeć żywego Karola Langa. Byli pewni, że zginął w powstaniu. - Ostrożnie! Mam insekty! - Insekty? - Popiołek zastygł w bezruchu. - Pewnie wszy - domyśliła się Popiołkowa. Lang skinął głową. Popiołek rozjaśnił się: - Już myślałem, że to jakaś choroba - przyłożył ręce do ust i zadzierając głowę do góry, huknął triumfalnie: - Pan Lang wrócił! Natychmiast otworzyły się okna: wyjrzała pani Halina i Wrotek, zamajaczyła za szybą twarz starej Lermaszewskiej i Marty Lawinowej, a za nią Basi. Dziewczyna popędziła go witać, ale kiedy wpadła na podwórze, Karola już tam nie było. Popiołek zaprosił go do swego mieszkania, by przywrócić mu "ludzki wygląd" - jak powiedział. Józia kazała najpierw zdjąć Karolowi koszulę i wiatrówkę i od razu wrzuciła je do balii. Potem nagiego do pasa usadziła na taborecie pośrodku izby, by "kochanego naszego Karolka" ostrzyc. W trakcie tych zabiegów wypytywali go o rodziców. Pan starosta całą wojnę przetrwał w Londynie, od roku różnymi drogami chce ściągnąć rodzinę do siebie, a mama jest w Świdnicy. - To co pan tu jeszcze robisz? Londyn ma nasz prawdziwy rząd... - Prawdziwy rząd ma rację bytu tylko tam, gdzie są rządzeni. - Koniec świata... Panie Karolku, po insektach trzeba wypić - nalał do szklanek mętnawy płyn. - Dla dezynfekcji - nie czekając, aż gość będzie gotów do spełnienia toastu, wlał w siebie szklaneczkę. - Tyś insektów nie miał, tylko pan Karolek - Popiołkowa popatrzyła na męża z dezaprobatą i wróciła do głównego wątku: - To gdzie ta Świdnica jest? - Na Ziemiach Zachodnich. Za Wrocławiem. - I nie bał się pan mamusi tam zostawić? Przecie to nie nasze. - A czyje? Na Ziemiach Zachodnich w tej chwili jest ponad milion Polaków. - Koniec świata - wzruszył się po swojemu Popiołek. - Biedaki, jeszcze raz będą się musiały do drogi pakować. - Panie Ryszardzie - Lang powiedział to takim tonem, jakim nauczyciel zwraca się do niesfornego ucznia. - Nie po to wygraliśmy wojnę, żeby oddawać, co nasze. - Pewnie, Tego, co swoje, należy obowiązkowo bronić. Dlatego musi pan wykurzyć z mieszkania Jasińskiego - szczękał wielkimi nożycami tuż przy uchu Karola. - Zrobimy króciutko. Pan starosta też strzygł się pod Piłsudskiego. Na tę uwagę Karol nie zareagował. Interesowało go raczej to, co zostało z ich mieszkania. - Z pięciu pokoi jeden i służbówka - Popiołek wyprostował się jak przy składaniu meldunku, po czym pochylił się do ucha Karola i poufnym głosem dorzucił: - Robociarz z Woli. Koniec świata przez tę demokrację. Lang zdmuchnął z nosa łaskoczące go włosy. - Nie koniec, a początek. Początek świata. - Jak taki początek, to jaki będzie koniec, panie Karolu? - To zależy od nas. Tylko od nas. - Dziwnie pan gada, jak pragnę zdrowia - dozorca patrzył ponad głową Langa na żonę. Wzruszyła ramionami. Stała nad Karolem z butelką. Kiedy wreszcie Popiołek odłożył nożyczki i z odległości dwóch kroków delektował się swoim dziełem, energicznie zaczęła wcierać naftę w skórę głowy Karola. - Mój stary bronił, jak mógł, lokalu państwa. Ale jak usłyszeli, że tu starosta mieszkał, tym bardziej się wtarabanili. - Co pani chce? Lud wkroczył do śródmieścia. To jest akt sprawiedliwości dziejowej. - Przy mnie nie musi pan takiej fastrygi zakładać, panie Karolku - zapewnił Popiołek przekonany, że te teksty dyktuje Langowi przesadna ostrożność. - Ja tak naprawdę myślę, panie Ryszardzie. - Gdyby to pan starosta słyszał... - Popiołek sięgnął po flaszkę. - Musiałby się z tym pogodzić - Lang wstał z taboretu i założył okulary. - To jest prawo pokoleń, że każde myśli inaczej. - Faktem faktycznym - zgodził się Popiołek. - Ale które ma rację? - Zawsze to, które zwycięża. Taka jest logika historii. - Znaczy się, że panu nie Jasiński, tylko historia zabrała mieszkanie? - Oni też muszą gdzieś żyć. Popiołek zmiótł na gazetę obcięte włosy i zmiąwszy papier wrzucił go pod kuchenną blachę. - Jak pana te wszy nie zjadły, to pan wysoko zajdziesz, jak pragnę wolności. Może by się ta dyskusja ideologiczna przeciągnęła, gdyby nie to, że do mieszkania wpadł Gienek. Rzucił okiem na chudy tors przybysza, po czym wrzasnął: - Ale cykorii dostali! - Kto? - dopytywała się Popiołkowa. Gienek był wyraźnie zachwycony rolą, jaką odegrał: pognał do Jasińskich z wiadomością, że pan starosta wrócił. - Nie starosta, tylko syn - sprostował Karol. - A co za różnica?! - Taka jak między tą kamienicą przed wojną i teraz. - Tak czy tak, panu się należy mieszkanie. I powiedziałem im to. Lang zrobił krok w stronę Gienka, a wyraz jego wąskich warg nie wróżył nic dobrego. - Po coś to zrobił? Po co? - i nagle rzucił rozkazującym tonem: - Odwróć się! Zdejmij koszulę! Gienek niepewnie spojrzał na ojca. Bić go chce? Za co? Popiołek stał jak zamurowany. Lang podszedł do chłopaka, obrócił go do siebie plecami i z napięciem wpatrywał się w jego grzbiet, wyglądający jak ości objedzonego dorsza. - Wyprostuj się! - rzucił krótko. - Patrz na piec! A teraz schyl się! Gienek wykonywał wszystkie polecenia. Palec Langa dotknął jego kręgosłupa i od karku zjechał aż do skraju spodni. - No tak, jest tak, jak myślałem. Ma skoliozę. Kiedy drzwi do pokoju Jasińskich otworzyły się i stanął w nich Karol Lang w pożyczonej od Popiołka zbyt obszernej koszuli, wszyscy przygotowani byli na najgorsze. Lidka z dzieckiem przy piersi patrzyła wyczekująco na Tolka Pocięgłę. Wanda Jasińska krzątała się po zagraconym pokoju, składając rzeczy na łóżko, jakby istotnie spodziewała się eksmisji. Za Langiem wkroczył Popiołek z miną, która wyraźnie dawała do zrozumienia Jasińskiemu, że oto przyszedł kres jego samowoli. Lang skłonił się grzecznie i poprosił o pozwolenie obejrzenia "swoich dawnych kątów". Potoczył wzrokiem po brudnych ścianach z oblazłymi tapetami. - Tu był salonik, a tam gabinet ojca... Zrobił trzy kroki ku drzwiom, które wiodły ongiś do gabinetu pana starosty. Za drzwiami była przepaść. Cała ta część kamienicy leżała w gruzach. Zerknął, pokiwał głową z taką miną, jakby konstatował rzecz całkowicie oczywistą i poprawił okulary z jakimś bezradnym uśmiechem. - Pan jest sam? - Tak. Matka została w Świdnicy. Mieszka z ciotką, mają ładne mieszkanie. Tylko ja wróciłem. Muszę podjąć studia medyczne. Jasiński spojrzał na żonę: tak czy siak, zapowiada się nowy lokator. Nie bardzo wiedzieli, jak rozegrać sprawę. Popiołek, niczym asystent, krok w krok postępował za Karolem, który oglądał resztę mieszkania. Rozejrzał się po korytarzu, otworzył drzwi do łazienki. Na drzwiach wisiał wojskowy płaszcz, na desce przykrywającej wannę leżała harmonia, a na sznurku suszyły się pieluchy Miecia. - Ta ja tam żyję - odezwał się zza pleców Langa Tolek Pocięgło. Karol otworzył następne drzwi: kiedyś była to służbówka, mieszkała w niej Frania. Teraz na podłodze wąskiej klitki bez okna leżał węgiel, na nim zasnute pajęczyną jedno koło do roweru bez opony i drewniana skrzynka z narzędziami ślusarskimi, a na ścianie wisiała cynowa wanienka do kąpania Miecia. Lang odwrócił się gwałtownie, jakby zdecydował się na atak. - Postawmy sprawę jasno - powiedział, patrząc Jasińskiemu prosto w oczy. - No, nareszcie - stęknął Popiołek. Cały czas cierpliwie czekał, że Lang wykurzy tę rodzinę z kamienicy. Nie mógł spokojnie patrzeć, że tacy jak Jasińscy depczą resztki marmurowych schodów, po których kiedyś księżne i baronowe wchodziły do kancelarii adwokata Szwarc-Birula albo do gabinetu dentystycznego Leopolda Lawiny. - Ja wiem, że to było pańskie mieszkanie - pierwsza odezwała się Jasińska. - Ale nasz dom spłonął... Jasiński powstrzymał żonę gestem ręki, nie spuszczając wzroku z Karola. - Na razie niech on mówi - jego ton nie zapowiadał żadnych ustępstw. - A ja... Lang wszedł mu w słowa: - Nie wnoszę pretensji. Dla mnie po wojnie świat zaczął się od nowa. Nieważne, kto mnie urodził. Ważne, kim będę - wyrzucał z siebie jak zwykle krótkimi, precyzyjnymi zdaniami. - Mam do pana prośbę: czy mógłbym zająć ten lokal? - położył rękę na klamce drzwi do służbówki. Jasiński sięgnął do kieszeni granatowej bluzy. - Ja mam na to nakaz, mówi to panu coś? Bo... - żona nie dała mu dokończyć. - Zaraz zabiorę węgiel - powiedziała. Kiedy Jasińscy wycofali się do pokoju, Popiołek wychrypiał: - Koniec świata... Czy to sprawiedliwe, żeby pan mieszkał tam, gdzie Frania spała? Karol wszedł do służbówki i rozglądał się, jakby biorąc przymiarkę do przyszłego życia w tych czterech ścianach. - Sprawiedliwość, panie Ryszardzie, istnieje, kiedy dotyczy większości. Trudno byłoby ustalić, kto pierwszy dowiedział się, że jest szansa zarobku dla kogoś, kto umie śpiewać i grać na harmonii. W każdym razie Tolek przechodził teraz okres przygotowań, w których uczestniczyła prawie cała kamienica. Rajmund obiecał ułatwić kontakt z osobami, od których zależy ostateczna decyzja; Henio zaoferował motocykl, żeby dowieźć Tolka na miejsce; Teresa po naradzie z Lidką uznała, że stara marynarka Jasińskiego będzie po małych przeróbkach w sam raz na Tolka. I oto teraz w samej koszuli i wojskowych spodniach stał przed lustrem w mieszkaniu Bawolików. Tarł dłonią nie ogolone policzki. Zły był, że dał się namówić na tę próbę. Zły, bo nie lubił chodzić nie ogolony, a Wrotek zakazał mu brać się za brzytwę. Lidka odebrała mu kulę, Bawolikowa, trzymając zwyczajem krawieckim szpilki w ustach, pomagała włożyć marynarkę. - Kulparków, bihme - Tolek wzruszył ramionami z dezaprobatą. Obie popatrzyły na siebie pytająco. - Po waszemu Tworki, po naszemu Kulparków - wyjaśnił. - Na co mi ten ancug? - Musi pan zrobić na nich wrażenie - powiedziała Teresa. - Ja nie Dymsza ani nie Bodo. - Może wreszcie coś zarobisz - przekonywała go Lidka - nie tyle zależało jej na pieniądzach Tolka, ile na tym, by nie czuł się kimś, kto żyje na cudzym garnuszku nie wiadomo w jakiej roli: narzeczonego? opiekuna dziecka? przybranego ojca Miecia? W tym momencie w drzwiach stanął Wrotek. Przyszedł po Tolka. Zobaczywszy go w zbyt obszernej marynarce, przyjrzał mu się przez zmrużone powieki. - Niech mnie wszy zadepczą - powiedział z zachwytem. - Wygląda pan na kompletnego dziada. I o to właśnie idzie - Tolek patrzył na niego niepewny, czy to pochwała czy kpina. - Na co pan czeka? Na oklaski? No już, już, tam czekają. Z dołu rozległ się niecierpliwy klakson harleya. Henio też dawał znak, że czas jechać. - To ja si tylko po harmonii skatulam! - zawołał Tolek. Kiedy zajechali na Belgijską, przed bramą stała już masa ludzi. Większość mężczyzn była nie ogolona, wielu miało na głowach wyszmelcowane rogatywki wojskowe, ubrani byli częściowo w mundury, częściowo po cywilnemu. Wielu miało ze sobą różne instrumenty: gitary, mandoliny, harmonie, skrzypce. Przerażony Tolek nie chciał wygramolić się z kosza. Wrotek był nieustępliwy. Wziął jego harmonię, podał kule i poprowadził za sobą w głąb bramy. W podwórzu odbywały się próbne zdjęcia do "Zakazanych piosenek". Wieść o produkcji pierwszego po wojnie polskiego filmu poruszyła wielu warszawiaków. Miał być to film o tym, jak przetrwali wojnę. Kiedy w gazetach ukazały się ogłoszenia, że realizatorzy poszukują wykonawców do roli ulicznych muzykantów, kto tylko umiał na czymkolwiek grać, śpieszył pod wskazany adres. Stojący w świetle jaskrawych reflektorów dwaj grajkowie śpiewali ochrypłymi głosami: "Dnia pierwszego września roku pamiętnego wróg napadł na Polskę..." i brzdąkali w struny gitar. Zgromadzeni przy fotelu reżysera filmowcy naradzali się szeptem. Tolek Pocięgło przystanął obok grupki czekających na próbne zdjęcia. Gdyby nie Wrotek, dawno by zawrócił. Czego on tu szuka? Śpiewać - śpiewał, ale nie po warszawsku brzmiały jego piosenki, bo i treść nie ta, i język inny. Wolałby zapaść się pod ziemię, niż wystawić na pośmiewisko. Wrotek rozglądał się naokoło, sprawiając wrażenie człowieka, który jest u siebie. - Zaraz to obgadam. Wszystko to moi kolesie - niedbałym gestem ręki wskazał filmowców. W gruncie rzeczy nie znał tu nikogo. Tym bardziej żaden z asystentów reżysera czy operatora nie znał kinomechanika z kina "Polonia". Jednak zdecydowanym krokiem podszedł do asystenta, który odkreślał w wielkiej księdze nazwiska statystów i poklepał go po ramieniu. - Nie ma pan ognia? - spytał półgłosem. Asystent aż się cofnął o dwa kroki. - Ognia?! - krzyknął. - Tutaj nie wolno palić. - Spokojnie, spokojnie - Wrotek pokiwał głową, żeby obserwujący tę wymianę zdań Tolek nie miał wątpliwości, iż dogadują się co do jego losu. - Nic się nie stało. Nie miał zamiaru reklamować Tolka. Zostawił jego sprawę biegowi losu, ale liczył na to, że jeśli ten okaże się dla Pocięgły łaskawy, na niego spadnie cały splendor. Tymczasem uwagę Tolka zwrócił wózek dziecinny, który stał w głębi podwórza wśród rekwizytów przygotowanych do kręcenia następnej sceny. Był nowiusieńki w świetle reflektorów połyskiwały szprychy kół, lśniła napięta cerata budki. Lidka marzyła o wózku, a takiego jak ten nie było w całej Warszawie. Zapatrzony hipnotycznie w przedmiot jej pragnień, nie zauważył, że nadeszła jego kolej. Sąsiad z przepaską na oku wypchnął go na plan, prosto w światło bijących w oczy reflektorów. Tolek pośpiesznie zaczął grać melodię "Siekiera, motyka, bimber, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka". Słuchali go, dopóki nie zaczął śpiewać. Jego lwowski akcent rozbawił reżysera: machnął ręką, odsyłając go do grupy odrzuconych. Tolek podparł się kulą zamierzał odejść, kiedy stanął przy nim asystent ubrany w modny bateldres z napisem "Poland" na ramieniu. - Gdzie się mieszkało? - Na Łyczakowskiej. - Ja na Zielonej. - Ta jak przez sień. - Poczekajcie - powiedział asystent i podszedł do reżysera. - Niech on zagra - wskazał na Tolka. - Może Niemca chociaż? - Kulawego? - reżyser wzruszył ramionami. - A żandarma na motocyklu? - naciskał asystent. Reżyser zawahał się, ale Tolek, który usłyszał propozycję, rozstrzygnął sprawę: - Z góry odmawiam. Niemca nigdy w życiu. Teraz asystent wzruszył ramionami, a reżyser kiwnął ręką na następnego. Wtedy Tolek przypomniał sobie o wózku i przykuśtykał bliżej. - Jedna minutki, panie reżyserze. Mnie na grajcarach nie zależy. Jakbym wózek dostał, mogę i germańca grać albo jeszcze gorzyj. Usłyszał to rekwizytor i głośno zaprotestował: ten wózek specjalnie z Łodzi sprowadzony. Asystent jednak chciał zrobić przysługę krajanowi. Znowu pochylił się nad reżyserem i zaczął zachwalać gębę Tolka: - Idealny typulo do tej sceny, jak przewożą granaty w wózku. - Niech pan będzie przestraszony - zwrócił się do Tolka. - Ta czegu? - Niech pan się przestraszy. Tak na niby. Dla filmu. Tolek, chcąc spełnić życzenie krajana, nabrał powietrza w płuca i nagle tak wytrzeszczył oczy otwierając jednocześnie usta, że wyglądał jak człowiek, który przy wigilijnym stole zadławił się ością. Rozległ się wybuch śmiechu. Śmiali się statyści, asystenci operatora, oświetlacze, nawet reżyser. No i Tolek Pocięgło dostał kartkę, która wzywała go do stawienia się na zdjęcia. Spowodowało to oczywiście wzrost autorytetu Rajmunda na Złotej. Halina patrzyła na niego jak w obraz, Lidka dziękowała za wstawiennictwo, a Teresa Bawolikowa zdobyła się nawet na głośną uwagę, że pan Wrotek jest bardzo uczynny: kiedy Jacek był chory, zdobył lekarstwa. Zbliżał się termin występu Tolka. Codziennie ćwiczył na podwórzu chodzenie. Cały czas w tych próbach podpierał się kulą, dopóki pewnego razu nie natknął się na Karola Langa. Młody medyk stanął przy Popiołku, który klęcząc napychał siennik słomą, i wpatrywał się przez pewien czas w ruchy Pocięgły. Kiedy spocony z wysiłku Tolek dotarł do niego, jednym ruchem wyszarpnął mu kulę spod pachy. Tolek zachwiał się, wyciągnął ręce przed siebie. - Ta co pan robi? Ta to moja trzecia noga. - Chodzić! - rozkazał Lang. - Chodzić. Maszerować bez pomocy. - Nie da rady. - Musi pan. Naprzód! Raz, dwa! Jeszcze, jeszcze... - rzucił kulę pod bramę. - Ze szczudłem odzwyczai pan mięśnie od pracy. Niech pan idzie. Prosto, prosto. Tolek wypiął pierś, pokuśtykał w stronę odrzuconej przez Langa kuli, ale nie podniósł jej. Zawrócił i starając się iść możliwie równo, zmierzał ku Lidce, siedzącej z dzieckiem przy trzepaku. Jego twarz mimo napięcia była radosna. - Maminciu rodna! Ta ja zdrowy będy! - Maszerować, maszerować! - dyrygował Lang. - Co też pan za teatr urządza? - skrzywił się Lawina, który wszedł właśnie na podwórze. - To terapia. On musi uwierzyć, że potrafi chodzić, a potem zapomni, że kulał. - Do czego pan zmierza? - Żeby ludzie jak najprędzej zapomnieli o wojnie. - Jesteśmy skazani na pamięć - spojrzał na swój pusty rękaw. - Tak nie wolno myśleć. Lawina wzruszył ramionami. - Żyjąc wśród ruin, o wojnie nie da się zapomnieć. - Panie doktorze - wtrącił Popiołek - ruiny kiedyś znikną. Wie pan, że już rozbierają teraz kamienicę mecenasa Sicińskiego? Narzeczony pańskiej córki tam tyra. Wzmianka o Andrzeju Talarze nie była w smak doktorowi. Zmarszczył czoło i powiedział, że po pierwsze, Basia nie ma narzeczonego, a po drugie, jakim prawem burzą dom Sicińskiego? - Mówią, że tam ma lecieć szersza ulica - informował Popiołek. - Miasto musiałoby wykupić od mecenasa parcelę. Nie wiem, czy to się rządowi opłaci. - Ja pana nie rozumiem, panie doktorze - Lang patrzył na Lawinę, jakby ten mówił jakimś obcym językiem. - Bo pan młody - doktor przybrał mentorski ton. - Za prezydentury Starzyńskiego przebicie ulicy z placu Krasińskich na Żoliborz kosztowało magistrat trzydzieści milionów złotych... - Przedwojennych?! Koniec świata! - wyrwało się Popiołkowi. - Panowie, o czym wy mówicie? - Lang, poprawiając na nosie okulary, przenosił wzrok z dozorcy na doktora. - Nie będzie żadnych prywatnych parcel ani wykupów. Będzie jedna wielka parcela pod nazwą, Warszawa. Zobaczycie. Rewolucja dopiero się zaczyna! Lawina spurpurowiał. I może by na zawsze poróżnił się z Karolem, gdyby nie Tolek. Raz jeszcze przeszedł przez podwórko bez pomocy kuli i skłonił się uroczyście przed Langiem: - Najpierw chciałem pana wymagulać, ale teraz serdecznie zapraszam na wesele. - Koniec świata! - ucieszył się Popiołek. - Toż to będzie u nas pierwsze po wojnie wesele - spojrzał w stronę Lidki Jasińskiej pochylonej nad małym Mieciem. Chciał podejść, złożyć gratulacje, ale Tolek powstrzymał go. - Ona jeszcze tego nie wie - oświadczył półgłosem. - Ale ja sobie cicho-sza powiedział: będą si nogi ruchać, to pierwsza rzecz do ołtarza na nich zasunę. Tolek wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że nałożą mu na twarz grubą warstwę tłustego podkładu, a na nią kolorowe szminki, jakby był kokotą, a nie byłym frontowym żołnierzem. Brwi mu przyczernili, włosy natarli jakimś fiksatuarem, patrzył więc na własne oblicze w lustrze prowizorycznej charakteryzatorni z niewymownym obrzydzeniem. Wiedział już dokładnie, na czym miała polegać scena z jego udziałem. Ćwiczyli ją kilka razy: pod materac dziecięcego wózka wkładał podane przez rekwizytora granaty, a potem w towarzystwie fioletowo ubranej staruszki, występującej w roli babci dziecka, pchał wózek przez dekorację przypominającą bramę warszawskiej kamienicy. Przy bramie stał słup ogłoszeniowy oblepiony afiszami z napisem "Bekanntmachung" i latarnia gazowa. Granaty były rozbrojone, słup z tektury, latarnia z pomalowanego na sino drewna, tylko wózek dziecinny prawdziwy. Ilekroć czuł pod ręką jego chłodny chrom, ilekroć wdychał zapach rozgrzanej reflektorami ceraty - tylekroć korciło go, żeby w zamieszaniu wyprowadzić wózek z planu i potoczyć w stronę Złotej. - Gdzie jest nasz konspirator? - usłyszał głos asystenta. Nadchodziła chwila zdjęć, dokonywano ostatnich poprawek w charakteryzacji i oto Pocięgło stanął z teczką pod pachą na tle dekoracji. Dwaj grubi żandarmi w hełmach, ze schmeisserami na piersiach czekali już, by odegrać swoją rolę. Asystent po raz ostatni ustalał z Tolkiem przebieg sceny. - Pamięta pan? Idzie pan z granatami, słyszy pan podkute buty żandarmów, Niemcy pana ścigają, dopada pan wózka - popchnął go lekko w stronę fioletowo ubranej aktorki, która stała przy wózku. Zamiast dziecka leżała w nim ogromna lalka, do złudzenia przypominająca śpiące niemowlę. Tolek skinął głową, ścisnął pod pachą teczkę z granatami i stanął w miejscu, w którym kredą zaznaczono linię startu dla niego. Rozległo się głośne: "uwaga", zaszumiała kamera, ktoś coś krzyknął, sekretarka planu strzeliła klapsem tuż przed Tolkowym nosem i akcja się zaczęła. Tolek obejrzał się za siebie, podbiegł do wózka, który pchała babcia, wrzucił teczkę pod pieluchy lalki i krocząc ramię w ramię z babcią skręcił w bramę. Asystent wyczekał chwilę, po czym zawołał: - Kamera stop! - i spojrzał pytająco na reżysera zagłębionego w swoim fotelu. Ten uniósł brwi, jakby się zastanawiał nad oceną sceny. Wyprzedził go operator. - Ujdzie - powiedział. - Ale powtórzmy, bo za szybko wyskoczył z planu. - Tak - zgodził się reżyser. - I za mało się przestraszył żandarmów. - Powtarzamy! - ogłosił asystent klaszcząc w dłonie. Patrzył wyczekująco w bramę, w której zniknęli wykonawcy. Długo nikt się nie ukazywał, aż wreszcie pojawiła się fioletowa babcia. - Gdzie wózek? - spytał asystent, zajęty przerzucaniem grubego scenopisu. Aktorka jednak nie miała pojęcia, co się stało z wózkiem. - Ten statysta - powiedziała z odcieniem lekkiej pogardy dla niefachowych wykonawców - tak pognał przed siebie, że omal mnie nie przewrócił. - Ale gdzie wózek? - zniecierpliwił się asystent. - On pognał razem z wózkiem - odparła aktorka. - Dokąd? Tego nikt nie wiedział. Tolek nie umiałby powiedzieć, jak to się właściwie stało, że został złodziejem. Zasłonięty dekoracjami szybko przejechał obok niczego nie podejrzewających elektryków, minął stolarzy wznoszących kolejny fragment dekoracji i wyjechał na ulicę. Na wszelki wypadek zjechał na drugą stronę i zaczął toczyć wózek za zasłoną wyładowanej cegłą furmanki. W ustach mu zaschło. Wydawało mu się, że wszyscy na niego patrzą, pokazują palcami. Jednak żaden z nielicznych przechodniów nie zwrócił uwagi na kulejącego mężczyznę, popychającego dziecinny wózek. Granaty! - przypomniał sobie, porwał teczkę i niewiele się namyślając rzucił z rozmachem w ruiny. Po kilku jeszcze krokach zatrzymał dorożkę. Nie zauważył spojrzenia dorożkarza, który z rozbawieniem przyglądał się kolorowym smugom spływającym po spoconej twarzy pasażera. - Do cyrku jedziemy, czy jak? - spytał. - Ta przed siebie! - krzyknął Tolek. - Ale gazu, gazu, tato złoty. Kiedy dorożka ze spienionym koniem zajechała przed dom na Złotej, Popiołek szeroko otworzył oczy. Nie tylko dlatego, że twarz Tolka przypominała twarz Indianina. - Koniec świata - pana Ryszarda tym razem zabrzmiało jak okrzyk podziwu. Od wielu lat nie widział tak pięknego wózka dziecinnego. - Zawsze mówiłem, że artystą opłaca się być - stwierdził, pomagając Pocięgle wydobyć wózek z dorożki. Tolek dyskretnie milczał. Po rozstaniu się z Basią przed Bożym Narodzeniem Andrzej wciąż o niej myślał, ale postanowił nigdy więcej nie pokazać się w domu na Złotej. Zwierzył się z tego Wrotkowi, który go przygarnął. W kabinie projekcyjnej, w mrocznym kącie za projektorami i zwałami okrągłych, blaszanych pudełek z taśmami Andrzej miał swoje legowisko. - Tacy jak ty - gderał Mundek - nadają się na amantów w kinie, ale życie jest życiowe. Kino jest dla marzycieli, a życie dla mężczyzn, którzy nie tracą czasu na jedną miłość. Tak więc Andrzej nieprędko, a może nigdy, nie spotkałby się z Basią, gdyby nie przypadek. Po trosze zadecydowało o tym referendum. Na zebraniu koła ZWM wręczono mu kubeł z farbą i dwa pędzle. Mieli wraz z kolegą wymalować przed politechniką napisy: "3 razy tak". Właśnie zdążyli wymalować "3 razy", kiedy Andrzej usłyszał za swymi plecami: - Matejko to ty nie jesteś, Talar. Nowakowski - kolega z roku - stał z rękoma demonstracyjnie wypychającymi kieszenie i ironicznie patrzył na pochlapane białą farbą spodnie Andrzeja. - Masz. Może ty okażesz się chociaż Kossakiem - Andrzej podawał mu pędzel. - Wolę mieć czyste ręce. - To wygodne. - Higieniczne. - Ktoś musi je sobie zabrudzić. Nie zapomniał Nowakowskiemu zaczepek z pierwszych dni studiów. Głośno dawał wtedy wyraz swoim podejrzeniom, że on, Andrzej, strzelał do akowców jako milicjant. Widać za słaby dałem mu wtedy wycisk - pomyślał Andrzej i brał się do pisania słowa: "tak". Nowakowski nie odchodził. Wisiał mu nad głową i mądrzył się, że właściwie to on mógłby być mistrzem dla Andrzeja. - W jakiej dziedzinie? - Malowało się. Wiesz, co to był mały sabotaż? - Powiedzmy. W głosie Nowakowskiego znowu pojawiła się ironia. Od pół roku nie pomijał żadnej okazji, by przypiąć łatę, "burasowi ze wsi", który nie wiadomo czego szuka w stolicy. - Tatulo nie opowiadał o małym sabotażu? - Nie - Andrzej wstrzymał ruch pędzla. - Nikt nie opowiadał o małym sabotażu. Czasu nie było. Cały schodził na wielkim. Zmierzył kolegę od stóp do głów i wrócił do ostatniej litery słowa "tak". Nowakowski wciąż sterczał za jego plecami. - Potakiwać tylko umiesz. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć... Już kiedy to mówił, zły był na siebie za wiejskość, która wiała z tych słów. Ale tym razem Nowakowski nie zauważył okazji do kpin. Zaczął głośno wspominać, jak to wykonywał swój pierwszy napis "Palmiry pomścimy" na rogu Chmielnej i Brackiej, tam, gdzie sklep braci Pakulskich. Obstawiał go niejaki Owsiany. On był z pędzlem, tamten ze spluwą. Wymalował P, potem A i nagle za plecami usłyszał: "Was machen Sie?" Tamci patrzyli na litery PA, patrzyli na pędzel. Niewiele myśląc rzucił: "Pakulscy... Bracia Pakulscy. Reklama". No i jakoś ocalał. Owsiany też zresztą. Zginął w pierwszych dniach powstania. Może go jutro znajdzie. - Jutro? W jaki sposób? - zdziwił się Andrzej. - Zapowiedzieli ekshumację przy Długiej. Został tam prawie cały mój pluton. - A o "Igle", tym poecie, nic nie wiesz? - Może dowiem się tam... - Nowakowski urwał, kłaniając się nadchodzącemu profesorowi Bilińskiemu. Andrzej już wiedział, że jutro po zajęciach pójdzie na Długą. Najpierw dojrzał tłum, głównie kobiety. Wszyscy trzymali chusteczki przy ustach i nosie. Z daleka wyglądało to tak, jakby płakali pochyleni nad dołami wygrzebanymi wśród zwałów gruzów. Kiedy poczuł straszliwy, mdlący odór, zrozumiał, że to nie wzruszenie kazało wyciągnąć ludziom chusteczki, że i on nie wytrzyma bez zasłonięcia twarzy. Chustki jednak nie miał, przycisnął więc dłoń do nosa i ust. Przy rozkopanych grobach leżały nosze, na których rzędami ułożono zwłoki przykryte kocami. Sterczały spod nich ubłocone buty albo bose, sine stopy. Trzech sanitariuszy z opaskami PCK na ramieniu i maskami na twarzach przeszukiwało ubrania poległych. To, co znaleźli, kładli na stół zbity z prostych desek. Leżały tam szkaplerzyki, legitymacje szkolne, okulary, grzebienie, opaski biało-czerwone z literami AK, medaliki, fotografie, bilety tramwajowe. Pracownicy PCK sortowali to, opatrywali numerami lub nazwiskami. Andrzej przesunął się bliżej dołów. Dostrzegł w nich ludzi w mundurach feldgrau z białą literą J na plecach. Byli to jeńcy, których pilnował młodziutki milicjant w granatowej kurtce kolejarskiej z biało-czerwoną opaską na ramieniu. I wtedy Andrzej dostrzegł wśród tłumu Basię. Stała nad dołem z chustką przy twarzy. Patrzyła na ręce sanitariusza, na odkładane przez niego drobiazgi, jakby z tych rekwizytów chciała odczytać imię i nazwisko poległego. Przepchnął się w jej stronę i stanął na tyle blisko, by musiała natknąć się na niego. Nie mogła patrzeć na wyłaniającą się spod koca twarz. Odwróciła więc głowę i napotkała spojrzenie Andrzeja. - Ty tutaj? Co się z tobą działo? - Widząc, że Andrzej wzrusza ramionami, jakby uważał te pytania za niestosowne, dorzuciła szybko: - Też kogoś szukasz? - Tak. Ale już znalazłem. - Naprawdę? - Właśnie przed chwilą. Gniewasz się jeszcze? Nie odpowiedziała. Patrzyła, jak palce sanitariusza w gumowej rękawicy oczyszczają z ziemi kartonik legitymacji, by drugi pracownik PCK mógł zapisać w zeszycie nazwisko obok kolejnego numeru. Sanitariusz ściągnął maskę z twarzy. - Stanisław Os. A może As? - zakrztusił się od smrodu, zasłonił usta. Niestety, zaplamione krwią. Podchorąży... Chyba jednak Os... Tak, pseudonim "Ostryga" W tej chwili rozległ się rozdzierający krzyk kobiety: - O Jezu! O Jezu! Pięściami torowała sobie drogę ku otwartym grobom. Niemcy przestali kopać. Patrzyli spode łba, jak chuda, czarno ubrana kobieta klęka przy noszach. - Łukasz go znał - powiedziała Basia jakby do siebie. - Pamiętam, że mówił mi o nim. Ale to przecież niczego nie dowodzi, że go znał. Powiedziała to tak, jakby spodziewała się głośnego zaprzeczenia. Ale Andrzej milczał. Położył tylko delikatnie rękę na jej ramieniu i wyprowadził z tłumu. Odsunęła chusteczkę od ust. - Właściwie szukam tu żywych - rozglądała się Basia. - Może ktoś coś wie? Nagle od strony grobów dał się słyszeć głos milicjanta: - Dalej, schnell! Poganiał jeńców, nie ośmielali się jednak zabrać noszy ze zwłokami, przy których klęczała matka "Ostrygi". Kiedy jeden z nich pochylił się i dojrzał ciało bez połowy twarzy, zachwiał się i osunął na piach. Drugi jeniec daremnie potrząsał jego ramieniem. Zemdlony nie ruszał się. Ktoś z tłumu zawołał: - Jaki delikatny morderca! Od strony stolika z rekwizytami nadszedł lekarz, dotąd zajęty spisywaniem protokołów. - Głowa niżej, nogi do góry! - swoje polecenia popierał gestami. Niemcy ułożyli zemdlonego zgodnie ze wskazówkami lekarza. Ten klęknął przy nim, uniósł bluzę do góry, a wtedy odsłonił się widoczny pod pachą siny znaczek. - To esesman - stwierdził lekarz, pokazując tatuaż najbliżej stojącym. - Nein, nein - zaprzeczył jeden z jeńców. - Nein?! - krzyknął ktoś z tłumu i podsunął przed oczy Niemca swoje przedramię z widocznym numerem obozowym. - A to też nein"? Już ja was wszystkich znam. - Wycelował w Niemca palec niczym pistolet i rzucił rozkazująco: - Die Hande ab! Ale już? Niemiec zerwał z głowy furażerkę, ukłonił się przymilnie i wskazując zemdlonego, zaczął przekonywać, że tamten może jest z SS, ale on tylko z infanterii... - Koszula! - nie ustępował człowiek z numerem obozowym. Niemiec ściągnął koszulę, uniósł ramiona. Nie miał pod pachą tatuażu. Teraz jeńcy, których wskazywał kolejno palec człowieka z lagru, ściągali koszule, unosili ramiona. Otoczeni tłumem, patrzyli trwożnie w oczy ludzi. Trzech z nich miało tatuaż: Blutprufung. Ci bez słowa odchodzili na prawo. Ludzie rzucili się ku porzuconym przez jeńców szpadlom i kilofom. Słychać było okrzyki: - Do dołu ich! To ich robota. Koniec z nimi! Nad wszystkie głosy wybił się jednak wysoki krzyk kobiety w czerni: - Mordercy! To ona pierwsza poderwała w górę kilof; zawisł nad głowami esesmanów. Ktoś inny chwycił cegłę, uniósł ją w powietrze. Jeńcy zbici w gromadkę skurczyli się. Andrzej nawet nie zauważył momentu, w którym Basia odbiegła od niego. Przebiła się przez tłum, potrąciła zdezorientowanego milicjanta, przeskoczyła nad ułożonymi na noszach zwłokami i stanęła przed grupą Niemców. Odwróciła się do nich plecami i uniosła ręce w górę. - Ludzie! Zastanówcie się! Ludzieee! - Odejdź! - krzyknął człowiek z lagrów, unosząc w górę łopatę. - Czym się będziecie od nich różnić? Czym?! Tłum napierał na nią. Andrzej nie namyślając się wyrwał milicjantowi mauzer i zarepetował. Słysząc szczęk zamka, ludzie odwrócili się. Czekano na strzał, który powali pierwszego z Niemców. Ale Andrzej przeskoczył nosze i stanął obok Basi. - Stać! To są jeńcy! - Bandyci! - odpowiedziano z tłumu. - Ale jeńcy. Prawo jest prawem! - Nie dla morderców z SS! - krzyknął ktoś. - Na nich obróć karabin, gówniarzu. Strzelaj! Na co czekasz?! Andrzej opuścił nieco niżej lufę. Jego oczy zwęziły się w szparki. - Przysięgam, że strzelę. - Bądźcie ludźmi! - powtarzała Basia. Jej głos utonął w ogólnym tumulcie. Tłum ruszył do przodu. Andrzej wypalił w powietrze. Tłum zatrzymał się. Basia poczuła na ręce dotyk czyichś ust. To klęczący za nią Niemiec całował jej rękę. Gwałtownie wyrwała ją i wytarła w bluzkę. Do Andrzeja podbiegł młody milicjant. Bez słowa oddał mu karabin. Ludzie odkładali łopaty, kilofy. Głucho uderzały o ruiny odrzucane cegły. Warkocze naszych dziewcząt będą białe, A one będą je splatać przed lustrem pamięci, Które odbijać będzie noc. I nie dojrzą swoich warkoczy, Kiedy były złote, Bo złoty kosmyk ogrzewa w mogile Chłopca, który go wziął na szczęście... Nie musiał pytać, czyj to wiersz. Wiedział, zbyt dobrze wiedział, kto żyje w pamięci Basi. To śladów Łukasza szukała na miejscu ekshumacji. Nie dopuszczała myśli, że on nie żyje. Chodziła tam, by spotkać kogoś, kto może znać jego losy. I tu, pod resztkę bramy, przyszła wiedziona tą samą nadzieją. Znał to miejsce. Pokazała mu je rok temu. Rok temu z tym samym żarem mówiła o Łukaszu. Cytowała z pamięci jego wiersze. Słuchając ich teraz myślał ze smutkiem, że nic i nikt nie istnieje dla niej prócz Łukasza. Tu, gdzie widzieli się ostatni raz, przychodziła po to, by ożywić wspomnienia, nabrać siły na dalsze czekanie. Patrzył na dwa goździki, które położyła na murze obok bramy. - Lubisz wiersze? - spytała. - Nie znam się na poezji. Nie było czasu. - Pamiętam, kiedy ten wiersz napisał. - Miał twoje włosy przy sobie? - Nie. Miał tylko moje zdjęcie. Właśnie takie z warkoczami - przeczesała palcami czuprynkę. - W białej bluzce, z dziecinną kokardą. Nie pozna mnie teraz, kiedy wróci... - Jeśli wierzysz że wróci, to po co szukasz go przy grobach? Po co tam byłaś? - Po co? Żeby upewnić się, że go tam nie ma. Szli powoli przez ulicę, gdzie życie kwitło tylko na parterze. Na parterze były kwiaciarnie, kawiarnie, sklepy. Wystarczyło podnieść głowę w górę, by nad kolorową wystawą ujrzeć prześwitujące przez wypalone okna niebo. Z daleka niosła się melodia grana przez uliczną orkiestrę: "Warszawo, ty moja Warszawo..." - Nawet nie spytałam, gdzie teraz mieszkasz. Odczuł w tych słowach jakby próbę przeproszenia za dotychczasowy brak zainteresowania jego osobą. - Korzystam z ogromnego lokalu. Prawie na trzysta osób. - Akademik? - Niezupełnie. - Pewnie zechcesz się teraz wymeldować. Ojciec wciąż się tym gryzie. Pokiwał przecząco głową. Przystanęła, żeby poszukać drobnych dla ulicznej orkiestry. Patrzył na jej włosy ostrzyżone na chłopaka i usiłował sobie wyobrazić, jak wyglądała kiedyś. - Basiu, naprawdę nosiłaś warkocze? Roześmiała się. - Warkocze naszych dziewcząt będą białe... Powiedziała coś jeszcze, ale Andrzej nie dosłyszał, bo solista ochrypłym głosem kończył właśnie refren "...jak do mnie, Warszawo, się śmiejesz". Dom na Złotej zmieniał się z czasem: znikały blizny po pociskach i wybuchach, w oknach pojawiły się firanki i zasłony w miejsce desek czy koców, które ongiś zastępowały brakujące szyby. Ale wciąż jeszcze jego biografię uzupełniały - oprócz ludzi - niespodziewanie odkrywane rekwizyty. Popiołek z Osuchem zabrali się do zamurowania piwnicy, która od czasu powstania otwierała dojście aż na Pańską. Gdy Osuch kilka razy mocniej dziabnął kilofem, chcąc odsłonić dojście do fundamentów, natrafił na tekturowe pudło. Przez okienko piwnicy poinformował dozorcę o swoim odkryciu i teraz podawał mu pudło, dwa klasery ze znaczkami i obsypany tynkiem album fotograficzny. Popiołek dmuchnął na album i aż zakrztusił się od pyłu, Henio Lermaszewski, zawsze ciekaw wszelkich odkryć, pochylił się nad dozorcą. - Złoto jakieś? - Album Lawinów - Popiołek bez trudu zorientował się, do kogo należy znalezisko. - A to, to nie wiem czyje. Patrzył na klasery ze znaczkami, usiłując sobie uprzytomnić, który z lokatorów kamienicy był filatelistą. Uznał, że chyba należały do małego Finkelszteina. - Wchodzę w te znaczki - rzucił szybko Henio, wyciągając rękę po klasery - bo komu pan to odda? Finkelszteinów bez znaczków nadali do nieba. I doszli - widząc na twarzy dozorcy wahanie, szybko wyciągnął paczkę cameli. Popiołek skrzywił się. - Ja tego wierbłąda nie palę - trącił paluchem lśniące opakowanie. - I panu nie radzę. Mówią, że po nich prawdopodobnie mężczyzna przestaje być chłopem. - W cuda pan wierzy? - Lermaszewski demonstracyjnie zapalił camela. - Amerykanie palą i tyle ich jest! - Owszem. Ale z drugiej strony ruskich więcej. - Po co mi pan to przypomina? - Henio włożył oba klasery pod pachę. - Dwadzieścia złotych pan chce? - To są luksusowe znaczki - zastanawiał się Popiołek. - Finkelsztein byle czego synowi nie kupował. Lermaszewski podetknął pod nos dozorcy ułożone rzędami znaczki: Mościcki, Rydz-Śmigły, Dziadek w żałobie i bez żałoby. Po co to ma Popiołek w domu trzymać? - Polityczni bankruci, sprawcy tragicznego września - przekonywał. - Potrzebne panu takie pamiątki w domu? Popiołek domyślił się, że musi to być więcej warte, niż Henio oferuje. Wiedział dobrze, że potrafi sprzedać naiwnym kolumnę Zygmunta albo most Kierbedzia. Skoro mu tak zależy, warto się potargować. Alę do ostatecznego dobicia targu nie doszło, bo na widok Andrzeja dozorca zwrócił się do niego z prośbą, by przy okazji zaniósł album do państwa Lawinów. Ucieszą się na pewno z pamiątek. - To doktor? - zdziwił się Andrzej, patrząc na zdjęcie mężczyzny stojącego na tle morza w płaszczu kąpielowym. - Jak najbardziej - Popiołek zajrzał mu przez ramię. - To był kiedyś kawał chłopa. Baby specjalnie kazały sobie zęby rwać, żeby u niego na fotelu posiedzieć. Andrzej odwrócił kartę albumu. Spomiędzy nich sypał się tynk i piasek. Ujrzał zdjęcie dziewczynki z warkoczami, w białej bluzeczce ze śmieszną kokardą pod szyją. - A to? - Nie poznajesz pan? Panna Basia! Popiołek gotów był przejrzeć cały album i skomentować różne etapy życia Lawinów, ale Andrzej nie chciał już słuchać. Coś go tknęło, kiedy zobaczył te oczy na zdjęciu, patrzące z powagą i młodzieńczą siłą, i te warkocze, które znał z wiersza. Szybko zamknął album i wszedł na klatkę schodową. Na półpiętrze zatrzymał się. Znowu otworzył album. Podważył fotografię Basi, oderwał ją i włożył do kieszeni. Kiedy na górze usłyszał jakieś głosy, szybko wyrwał kartkę, na której został ślad po zdjęciu. Zgniótł ją i też wcisnął do kieszeni. Idąc na Złotą nie zamierzał zachodzić do Basi. Nie chciał, by po przypadkowym spotkaniu przy ekshumacji myślała, że zamierza się jej narzucać. Ale teraz, skoro miał album, mógł zgodnie z zasadą pretekstu, którą wyznawał Wrotek, zapukać do drzwi Lawinów. Basi nie było. Otworzyła mu pani Marta. Choć zapraszała, by wszedł i poczekał, speszony wycofał się, podkreślając, że ośmielił się zajść na prośbę dozorcy, by przekazać odnaleziony w piwnicy album. Od drzwi Lawinów skierował się do mieszkania pani Haliny. Przez Wrotka uzgodnił, że może sobie urządzić tam pranie. Dostał nawet klucz od Rajmunda. Nie miał przecież właściwie żadnych zapasów bielizny, a nie mógł prać w kabinie projekcyjnej. Postanowił wykorzystać nieobecność gospodyni, uprać to, w czym przyszedł, odczekać, aż wyschnie, i w czystych gatkach, skarpetach i koszuli wrócić do swojej kajuty w kinie "Polonia". W trakcie prania cały czas zastanawiał się, czy Łukasz idąc na akcję miał właśnie to zdjęcie przy sobie. Rozwiesił już koszulę i gatki. Prał skarpetki, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w drzwiach. Był nagi, w popłochu rzucił się więc na kanapę i wsunął pod koc. W otwartych szeroko drzwiach ujrzał najpierw obfite biodra pani Haliny. Wkraczała tyłem, niosąc coś z wysiłkiem. Było to radio "Aga" w tekturowym pudle. Kiedy postawiła je na stole, dostrzegła Andrzeja, który leżał naciągając koc aż po brodę. - Przepraszam, że nie zdążyłem na czas... - Ależ leż sobie, gołąbku - Halina ogrzała go ciepłym, pełnym zrozumienia uśmiechem. - Przyjaciele mojego Mundzia mają zawsze wolny wstęp. Nie zajmowała się wcale jego bielizną ani położeniem, pochłonięta była swoją zdobyczą: to będzie pierwsze w kamienicy radio! Dostała talon, Mundi oszaleje z radości. On tak ubóstwia muzykę. Wetknęła wtyczkę do kontaktu, a kiedy z głośnika zabrzmiała muzyka, zaczęła okręcać się w tańcu. Po piosence spiker podał wiadomość, że za sześć miesięcy stanie w Warszawie pierwszy nowy dom. Dziś właśnie na kolonii WSM położono kamień węgielny. Pani Halina zaczęła głośno snuć przypuszczenia, czy czasem pan Jędruś nie będzie tam mieszkać. Bo oni z Mundim nigdy nie opuszczą tego gniazdka, w którym wykluło się ich szczęście... Andrzej był pod kocem całkowicie goły i nie wiedział jak wybrnąć z tej sytuacji. Od sznura, na którym suszyła się jego mokra bielizna, dzieliło go dobre pięć metrów. Wstydził się prosić o pomoc. I tak leżał wyciągnięty jak struna, czerwony, a ona niczego nie dostrzegając, bez przerwy tokowała o obecnym i przyszłym szczęściu Rajmunda i swoim. Przysiadła na kanapie obok Andrzeja, nachyliła się, pokazując mu z bliska pierścionek i opisując, jaki chciałaby otrzymać od Mundiego na zaręczyny. - A więc to tak?! - usłyszeli nagle głos Wrotka. Nie zauważyli, kiedy stanął w drzwiach, ubrany zgodnie z modą w angielski bateldres z naszywką "Poland". Patrzył na nich wzrokiem aktora z melodramatu o zdradzonej miłości. Halina zerwała się, podbiegła do niego i zaczęła ciągnąć w stronę "Agi" Wyrwał się i z miną kata podszedł do kanapy. Jednym szarpnięciem zdarł ze struchlałego Andrzeja koc i pokiwał głową z demonstracyjnym obrzydzeniem. - Nie ma to jak przyjaciel. A pani już zdążyła się ubrać, co? - Mundi! Jak ty możesz!? - usta Haliny wygięły się w podkówkę jak u dziewczynki, której zabrano lalkę. Nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. - Od dziś: panie Rajmundzie - objął ich spojrzeniem. - Ja w robocie, a wy tu riki-tiki-tak? - Zwariowałeś chyba? - Andrzej kurczowo naciągnął koc. - Owszem, zwariowałem - dramatycznym, łamiącym się głosem powiedział Wrotek - wierząc kobiecie i przyjacielowi. Ładna para amantów! Ruszył ku drzwiom. Halina zastąpiła mu drogę. Próbowała go objąć, zarzuciła ręce na szyję, ale odepchnął ją gestem podpatrzonym u Jeana Gabina i stojąc już w progu dorzucił cierpko, że mogli chociaż pójść w krzaki, a nie robić tego na tym miejscu. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Halina porwała ze stołu grającą "Agę" i z całej siły cisnęła nią o podłogę. Andrzej za jej plecami wciągnął mokre gatki i koszulę. Nie próbując niczego wyjaśniać, wypadł z mieszkania. Na zakręcie schodów z wnęki wyciągnęła się czyjaś ręka. Był to Wrotek. - Mundek, to nie tak - Andrzej zaczął się gorączkowo tłumaczyć. - Przecież dałeś mi klucze, żebym zrobił pranie, a skąd mogłem wiedzieć, że pani Halina wcześniej wróci... - Nie bądź frajer! - Wrotek z pogodną twarzą wyciągnął do niego rękę. - Dziękuję ci, przyjacielu. Już od miesiąca czekałem na taki pretekst. Teraz dopiero Andrzej zrozumiał, że nieświadom niczego stał się bohaterem cudzego scenariusza. Wrotek nawet nie zamierzał się usprawiedliwiać. Natychmiast zatrzymał idącego po schodach Osucha i prosił, by podzielił jego kwaterę prowizoryczną ścianką. - Ciasnawo będzie - stwierdził Osuch. - Jak u Bawolików. - Kobieta zawsze się zmieści - uciął dyskusję Wrotek. - Też racja - zgodził się Osuch i dopiero teraz ze zdziwieniem spostrzegł, że Andrzej stoi w mokrej koszuli i boso. - A pan na pielgrzymkę do Częstochowy? Słysząc te słowa Basia, która właśnie wchodziła do domu, zerknęła na Andrzeja, a widząc go boso i z mokrymi plamami na udach, parsknęła śmiechem. W jednej chwili Andrzej zapomniał o pretensjach do Wrotka, o tym, że właściwie powinien mu dać po pysku za ten numer. Zbiegł kilka stopni i zbliżył się do Basi. W jej oczach spostrzegł tak rzadkie iskry rozbawienia. - To znaczy, że już się nie gniewasz? Basia w nowej różowej sukience w białe groszki wyglądała tak ładnie, że Andrzej czuł się jeszcze bardziej onieśmielony. Gdy przyjęła jego zaproszenie - obchodziła urodziny i odważył się zaproponować jej kawiarnię - najpierw był uszczęśliwiony, potem wpadł w popłoch. Nie bardzo wiedział, czy wypada pójść w samej koszuli nie był pewien, czy starczy mu pieniędzy i co ma zamówić, żeby się nie zblamować. To Basia podsunęła "Cafe Fogg" na Marszałkowskiej. Dopiero gdy z trudem znaleźli stolik wyznała, że ma sentyment do Mieczysława Fogga: razem z Łukaszem byli dwa razy w kawiarni, w której on śpiewał. Więc nawet tu nie mógł odczepić się od Łukasza! Choć nieobecny, był z nimi wszędzie. Czuł, że Basia słuchając piosenki, którą śpiewał Fogg, myśli o tamtym. Przez dym papierosów i szmer rozmów płynęły słowa: "List, pierwszy miłosny list..." Pojawiła się kelnerka i Andrzej zamówił sześć ciastek. Kelnerka uśmiechnęła się przepraszająco: dziś piątek, dzień bezciastkowy. Andrzej spojrzał bezradnie na Basię, po czym zamówił dwie kawy i butelkę likieru miętowego. Basia spłoszona zerknęła na kelnerkę: była pewna, że tamta przyjmie to z pogardliwym uśmieszkiem, szybko więc zredukowała zamówienie do dwóch kieliszków. - Nie - upierał się coraz bardziej się czerwieniąc. - Urodziny to urodziny! Kiedy kelnerka odeszła, udawał, że słucha z uwagą piosenki. Basia delikatnie dotknęła jego policzka papierową serwetką. - Czasami cię nawet lubię. Odetchnął głęboko, jakby minęło wielkie niebezpieczeństwo, po czym nieśmiało, powoli przesunął po blacie stolika swoją spoconą dłoń i nakrył nią leciutko rękę Basi. Nie cofnęła jej. Ośmielony tym zaczął głośno snuć rozważania, gdzie za rok będą obchodzić jej kolejne urodziny. A także: Czy zobaczą kiedyś odbudowaną Starówkę? czy przejdą się razem przez most na Wiśle? Ale Basia nie angażowała się w te wizje. Patrzyła na czarnowłosego konferansjera, który stanął na estradce obok Fogga i wzruszonym głosem oznajmił, że radio podało wiadomości, że dziś na pokładzie statku "Śląsk" powrócił do kraju Julian Tuwim. Wśród stolików jakby wiatr powiał, nasilił się szmer głosów, tu i ówdzie rozległy się oklaski. - Proszę państwa - konferansjer uniósł w górę ręce, jakby dopiero teraz miały paść najważniejsze słowa. - Nasz wspaniały poeta nie zastanie, niestety, swego stolika w "Ziemiańskiej", ale jesteśmy pewni, że i wśród nas, w kawiarence Mieczysława Fogga, odnajdzie atmosferę dawnej Warszawy. Tak się zaczął wieczór, na którego wspomnienie Andrzej aż zaciskał pięści. Kelnerka przyniosła kawy i pepermint. Andrzej nie wyjąwszy łyżeczki, którą mieszał cukier, przechylił filiżankę, omal nie wykłuwając sobie oka. Basia wyjęła łyżeczkę i odłożyła na spodeczek. Zrobił się czerwony jak burak. Żeby pokryć zmieszanie, chwycił za kieliszek i wychylił go jednym haustem. Zauważył zdziwione spojrzenie Basi: wypiła ledwie łyczek likieru i odstawiła kieliszek. - Szkoda, że nie zaczekałeś na mnie - powiedziała. - Likier pije się powoli. Nie wiedział, co zrobić, żeby zatrzeć to wrażenie, ale na szczęście Fogg zaczął śpiewać: "Kochana, ja wrócę, ty wiesz". Na sali zrobiło się cicho. Głowy obecnych odwróciły się w stronę estrady. Ręka Andrzeja powoli przesunęła się ku dłoni Basi, ale dziewczyna tym razem gwałtownie ją cofnęła. Zobaczył łzy płynące po jej policzkach. Siedziała bez ruchu, nie wstydząc się tego, że płacze, a jej usta poruszyły się bezgłośnie powtarzając słowa o chłopcu, który prosi dziewczynę, by czekała, aż wróci z wojny. Andrzej nie rozstawał się z fotografią Basi. Nosił ją przy sobie, wyjmował, wpatrywał się, jakby sprawdzając, co zmieniło się w jej twarzy. Teraz też, choć znajdował się w kabinie projekcyjnej kina "Polonia", nie patrzył na ekran, tylko za plecami Wrotka stał ze zdjęciem Basi i w smudze światła, padającego z nie domkniętych drzwi kabiny, wpatrywał się w nie. Tymczasem na ekranie wykwitły setki namiotów, na Polu Mokotowskim odbywał się zlot trzydziestu pięciu tysięcy młodzieży. Głos komentatora w uniesieniu relacjonował ostatnie etapy budowy mostu Poniatowskiego. To jakby otrzeźwiło Andrzeja. Trącił Wrotka w ramię. - Nie masz ty czasem białej koszuli? - Do ślubu? - Wrotek odwrócił się od projektora i zerknął bystro na Andrzeja. Ten wzruszył ramionami. - Nie. Na otwarcie mostu. - A krawat czerwony masz? - trzymając rękę na bębnie projektora Wrotek patrzył przez zmrużone powieki na przyjaciela. - Znałem kiedyś żołnierza, który dał dyla, bo trzymał z rządem londyńskim... - Z nikim nie trzymał - Andrzej oparł się plecami o framugę drzwi, spoglądając nadal na fotografię Basi. - Nie chciał, żeby krew się lała. - A, to ty nawet wiesz, o kim jest film, który opowiadam. - No wiem. - A kim jest? - Jeszcze sam nie bardzo wie. - To ja ci powiem: dopiero rok minął, a on już na nową wiarę przeszedł. - Miał może stać i przyglądać się, jak inni mosty stawiają? Miasto nie trawa, samo nie urośnie. Wrotek chciał coś odpowiedzieć, ale musiał zająć się projektorami. Andrzej przyklęknął na podeście schodów i zaczął delikatnie pocierać fotografię o żelazny kant. Nie zauważył, że Rajmund zagląda mu przez ramię. Nim zdążył ukryć zdjęcie, Wrotek jednym ruchem wyrwał mu je. - Niech ja eunuchem zostanę! - wykrzyknął zdumiony. - Przecież to Basia! - Oddaj! - Twoja Basia! - powtórzył, cofając się w głąb kabiny. - Ale siksa! Andrzej chciał wyrwać fotografię, ale Mundek robił zręczne uniki i krył się to za jednym, to za drugim projektorem. - Daj słowo, że nigdy jej nie powiesz o tym zdjęciu. Andrzej powiedział to takim tonem, że Wrotek zgasił na moment ironiczny uśmieszek, który zawsze gościł na jego twarzy, kiedy rozmawiali o kobietach i miłości. - I co, będziesz ją na sercu nosił? - spytał, oddając zdjęcie. Andrzej natychmiast zamknął je w dłoni. - Może nie ja. Może ktoś inny - odparł. - Jaki inny? - poślinił palec i dotknął czoła Andrzeja, jakby badał ciepłotę żelazka. - Co ty bredzisz? - Nieważne - Andrzej wzruszył ramionami i żeby zatrzeć jakoś te słowa, które całkiem niepotrzebnie mu się wyrwały, raz jeszcze z naciskiem poprosił Rajmunda, by zapomniał o zdjęciu i nie wspominał o nim nikomu. Właściwie sam bał się myśleć o tym, co chodziło mu po głowie. Kiedy patrzył na nią, a ona odwzajemniała spojrzenie - cały czas czuł się jak zdrajca. Judasz - powtarzał sobie w myślach. Żeby ona wiedziała, o czym ty myślisz, nie chciałaby nawet splunąć w twoją stronę! Całe noce rozważał tę sprawę, szukał argumentów, które by usprawiedliwiły jego plan. Nie potrafił już być wobec Basi tak naturalnyjak przedtem. Musiała coś wyczuć, bo w czasie spaceru spytała, co go gnębi. - Potrzebuję białej koszuli - powiedział byle co, a ona obiecała mu pomóc. Poszli na Złotą i Basia poprosiła ojca o pożyczenie białej koszuli. Nie chciał nawet słuchać o tym. Ale pani Marta wyciągnęła jedną z szuflady. Przekonywała męża, że w tych czasach trzeba się dzielić nie tylko chlebem, ale i koszulą. Zniecierpliwiona Basia stała przy drzwiach. - Dajcie już tę koszulę! Rozważacie to, jakby was poprosił o moją rękę. Kiedy wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi, Lawina długo patrzył przed siebie. - Marta, sądzisz, że on może się jej podobać? - Jesteś zabawny, Leopoldzie - delikatnie dotknęła jego dłoni. - Wciąż jesteś o nią zazdrosny. Andrzej mierzył przed lustrem koszulę. Wyciągnął z kieszeni zwinięty w rulonik krawat. Kiedy usiłował zawiązać go pod kołnierzykiem, wszedł Lawina i wbił oczy w lustro, jakby zobaczył w nim nie Andrzeja Talara, lecz byka z rogami. - A cóż to za kolor? - Organizacyjny - Andrzej był zajęty robieniem węzła. - Niech no pan zdejmuje tę koszulę! Andrzej odwrócił się tyłem do lustra. Patrzył zdumiony na wyciągniętą rękę doktora. Basia stanęła obok ojca: - Ty poważnie? - Poważnie. Koszulę na otwarcie mostu Poniatowskiego musiał więc pożyczyć od chorego kolegi. Była za ciasna, ale cóż miał zrobić. Stał w grupie kolegów pod transparentem: "Politechnika Warszawska". Słyszał dobiegające z głośnika słowa sprawozdawcy radiowego. Józef Małgorzewski wzruszonym głosem mówił, że oto 22 lipca 1946 roku Warszawa doczekała się: po raz pierwszy przez most Poniatowskiego przejedzie tramwaj linii 24, który będzie woził z prawego na lewy brzeg Wisły nie spekulantów, nie wyzyskiwaczy, lecz świat pracy; za chwilę wóz motorowy poprowadzi naczelny dyrektor MZK, inżynier Kubalski, a pasażerami tramwaju będą członkowie rządu i twórcy mostu: profesor Hempel i inżynier Woliński, kierownik montażu. Otwarcie pierszego mostu było wielkim świętem dla Warszawy. Zebrały się tłumy. Prawie wszyscy mieszkańcy domu na Złotej wybrali się na tę uroczystość. Ledwie przesunął się dzwoniący radośnie wóz motorowy, szpalery ludzi pękły i tłum wylał się na jezdnię mostu. Zmieszali się widzowie z maszerującymi delegacjami różnych zakładów pracy i organizacji. Daremnie Andrzej wyciągał szyję, by dojrzeć gdzieś Basię. Umawiali się przy ślimaku. Kiedy tak wypatrywał jej wśród wiwatującego wzruszonego tłumu - nagle zdrętwiał. Zauważył wbite w siebie spojrzenie Wiktora. Ostatni raz widział go w lutym czterdziestego piątego roku, kiedy rozwiązywał oddział. Andrzej zapowiedział swoją decyzję zgłoszenia się na ochotnika do Wojska Polskiego. Wówczas Wiktor spojrzał na niego uważnie i zapytał: "W jakim charakterze? "Żołnierza". "Nie wystarczy nosić karabin, trzeba wiedzieć, na kogo go skierować." A teraz Wiktor wyraźnie go śledził. Wcisnął w ręce kroczącego obok kolegi drzewce transparentu i dał nura w tłum. Zgięty wpół przepychał się ku schodom wiodącym na Solec. Nie myślał w tej chwili o Basi. Żeby tylko mnie nie dogonił! Andrzej wpatrywał się w długie szeregi fotografii rozłożonych na stole z nie heblowanych desek. Łagodny lipcowy wietrzyk szeleścił liśćmi kasztana, w którego cieniu ustawiono stół. Krzyże i figury nagrobków połyskiwały w słońcu, które pomału opuszczało się ku widocznym stąd wieżom wolskich kościołów. Andrzej po raz pierwszy był na Powązkach. Tego popołudnia chowano powstańców, których zwłoki ekshumowano poprzedniego dnia na skraju Lasku Młocińskiego. Cały prawie rok spoczywali tam wspólnie, więc i teraz postanowiono nie naruszać tych braterskich związków. Równe szeregi białych brzozowych krzyży leżały jeszcze na skarpie świeżo wykopanej ziemi, nad skrajem wielkiej wspólnej mogiły. Gromadka ludzi, przygnanych tutaj rozpaczą i nadzieją wpatrywała się w pudła trumien, które długimi szeregami zalegały dno piaszczystego dołu. Brzozowe krzyże zdobiły owalne metalowe tabliczki z monotonną i niewyszukaną treścią: NN, NN, NN... Tylko zdjęcia, które znaleziono przy ekshumowanych, a które leżały teraz na stole pod kasztanem, rozrzucone jak karty zawiłego pasjansa, mogły rozwiązać zagadkę tych dwóch jednobrzmiących liter. Siedzący za stołem mężczyzna z opaską Czerwonego Krzyża dawno już przestał zwracać uwagę na Andrzeja, który wciąż jeszcze brał ze stołu coraz to inne fotografie, by przyjrzeć im się z bliska. Odszedł wreszcie od stołu i okrążył pień starego kasztana, który zasłaniał mu widok na ceremonię pogrzebu. A pora była najwyższa, bo właśnie, unosząc nieco sutannę zamiatającą rozkopany piasek, nadszedł ksiądz, a za nim przygarbiony kościelny w przydługiej komży i z cynową misą, z której wyzierało kropidło. Był to ostatni moment dla Andrzeja, jeśli miał wykonać zamiar, który rozważał od dawna. Gdy tylko dobrnął na cmentarz, w gromadzie otaczającej mogiłę bez trudu odnalazł Basię i Igę. Nigdy nie przepuszczały podobnych uroczystości. Teraz więc obejrzał się gwałtownie za siebie jak złodziej obawiający się przyłapania na gorącym uczynku, wyjął z kieszeni pomięte zdjęcie Basi i szybko zmieszał je z tymi, które trzymał w dłoni. Zawahał się przez chwilę przed rozłożeniem ich na stole. Raz jeszcze przebiegł wzrokiem szeregi wyblakłych fotografii. Były to na ogół zdjęcia legitymacyjne. Niektóre przyklejone do strzępków tektury po miesięcznym tramwajowym bilecie, ausweisie lub legitymacji szkolnej, inne przekłute dziurkaczem albo udekorowane jak szarfą łukiem fioletowej pieczątki. Dziesiątki par oczu: harcerzy, podlotków i studentów zdawały się patrzeć martwo ze stołu na drżące palce Andrzeja. Jakby wstydząc się tych papierowych świadków, raz jeszcze odwrócił głowę. Dojrzał księdza, który się wdrapał na sam szczyt wału ubitego z wykopanej gliny. Nie patrząc już w stronę dołu, Andrzej upuścił na blat garść postrzępionych zdjęć. Ksiądz uniósłszy w górę mszalik przemówił: - Układamy oto do wiecznego spoczynku braci naszych i siostry nasze, których zwłoki doczesne odnaleziono wczoraj w Lasku Młocińskim. Panie Boże Wszechmogący uniósł ramiona ku błękitnemu niebu - polecamy ci obrońców tego miasta nieujarzmionego, polecamy ci dzieci, których nie rozpoznali rodzice, synów, których imion nie znamy. Lecz ty, Panie, który znasz ich już od tych strasznych dni sierpniowych, kiedy szeregami meldowali się na Twoją służbę, wiesz, że wspólne mają imię. Wspólne i święte: Dzieci Warszawy! Dziesiątki chustek powędrowało do oczu. Mężczyźni z trudem przełykali ślinę. W ciszy, mąconej tylko szelestem liści, słychać było "wieczne odpoczywanie", odmawiane szeptem przez samotnie stojącą staruszkę. Ksiądz idąc wzdłuż trumien jak przed rzędem kompanii, kropił je zamaszyście wodą święconą. Andrzej stanął za plecami Basi. Obejrzała się i przywitała go wzrokiem. Dopiero teraz dostrzegł stojących opodal młodziutkich milicjantów z karabinami gotowymi do oddania salwy. Najstarszy rangą pochylił się ku otyłemu mężczyźnie w obcisłej dwurzędowej marynarce. - Już można, towarzyszu sekretarzu? - Poczekaj... Ksiądz wciąż jeszcze maszerował z kropidłem wzdłuż trumien. - Może twoje koleżanki kogoś tam rozpoznają - szepnął Andrzej do Basi. - Gdzie? Wskazał głową stolik pod kasztanem. - Nie widziałaś? Zdjęcia, które znaleziono przy nich - spojrzał w dół na trumny. - Pracownikom Czerwonego Krzyża bardzo na tym zależy. Basia szeptem przekazała informację Idze. Ta bez słowa ujęła za ramię stojącą przy niej dziewczynę w ciemnych okularach. Wszystkie trzy przepchnęły się przez tłum i skierowały w stronę stołu. Kiedy Andrzej ponownie znalazł się w cieniu starego kasztana, za stołem siedziała chuda i wysoka kobieta. Służbowa opaska ześlizgnęła się jej aż na przegub cienkiego jak patyk ramienia. Ze współczuciem i zrozumieniem patrzyła na dziewczęta, które gorączkowo przerzucały fotografie. Andrzej raz jeszcze spojrzał na małe, pomięte portreciki. Basia przeglądała je pierwsza, odrzucając na stół jak karty, które już nie liczą się w grze. Na stercie odrzuconych zdjęć Andrzej dojrzał nagle twarz Basi. Nie rozpoznała własnej podobizny ze śmiesznymi warkoczykami; pogięta, zniszczona leżała teraz wśród innych fotografii. Andrzej wyciągnął już po nią rękę, kiedy ubiegła go Iga. Spojrzała na Basię. Przez moment patrzyły sobie w oczy, jakby nie dowierzały dokonanemu odkryciu. Basia, sięgając ponad stołem, wczepiła się palcami w kościste ramiona urzędniczki, jakby w obawie, że chuda pani ucieknie. - Gdzie?! - krzyknęła tak głośno, że wszyscy odwrócili głowy. - Gdzieście to znaleźli?! Gdzie? - Pani... mogłaby podać tożsamość? - nawet nie usiłowała wyswobodzić ramion, którymi wciąż potrząsała dziewczyna. Lecz Basia sama zwolniła uścisk. - Niech oni odkryją te trumny! - zawołała. - Niech oni... Rzuciła się w stronę tłumu, ale chuda urzędniczka w porę zabiegła jej drogę. Iga z Andrzejem podbiegli do szamoczących się kobiet. Andrzej nie bacząc, że paznokcie miotającej się Basi rozorały mu policzek, zamknął ją w mocnym uścisku ramion. Jeszcze przez chwilę usiłowała walczyć, lecz w tym właśnie momencie koronami drzew wstrząsnęła karabinowa salwa. Andrzej poczuł, jak szczupłym ciałem dziewczyny targnął dreszcz, ale to był już jej ostatni protest. Milicjanci dwukrotnie jeszcze repetowali karabiny i dwukrotny huk salwy zmącił ciszę powązkowskiego cmentarza. Basia zawisła bezwładnie w ramionach Andrzeja i tuliła głowę do jego piersi. Uniósł dłoń, aby pogłaskać jej włosy, ale w ostatniej chwili cofnął rękę. Mocniej ją tylko przygarnął. Późnym wieczorem wezwano do Lawinów doktora Kazanowicza. Swoim zwyczajem długo nie reagował na łomotanie do drzwi. Kiedy je wreszcie uchylił, dojrzał zrozpaczoną twarz pani Marty. - Co się stało? - Basia... Nic więcej nie mogła z siebie wykrztusić. Resztę dopowiedziały doktorowi opróżnione fiolki lekarstw, leżące na nocnym stoliku przy łóżku dziewczyny. - Kiedy to zjadła? Nie wiedzieli dokładnie. Przed wieczorem Iga z Andrzejem przyprowadzili ją do domu. Od nich dowiedzieli się, co zaszło. Basia była już spokojna, nie odzywała się tylko ani słowem. Kiedy została sama, zamknęła się w pokoju. Lawinowie usłyszeli zgrzyt przekręconego klucza w zamku. Nie odpowiadała na pytania ani na dobijanie się. Pani Marta nie pamiętała nawet, w jaki sposób udało im się wyważyć drzwi. Zastali córkę leżącą na nie zasłanym łóżku i pogrążoną we śnie. Obok stały puste flaszeczki po lekarstwach. Kazanowicz uspokoił Lawinów, że leki nie zdążyły jeszcze przedostać się do krwi, wystarczy tylko podać miksturę powodującą odruchy wymiotne. Sam sporządził w kuchni odpowiedni napój, bo pani Marcie wszystko leciało z rąk. Po godzinie zażądał zegarka. Lawina podał mu ogromnego roskopfa ze zwisającym z ucha łańcuszkiem: jeden z nielicznych przedmiotów, które uchronił przed wymianą na cukier. Wpatrzony w tarczę, Kazanowicz ujął bezwładne ramię Basi. Pani Marta co chwila wykręcała nad miednicą ręcznik i przykładała go do wilgotnego czoła córki. Lawina niespokojnie krążył po pokoju. Nareszcie Kazanowicz opuścił ramię dziewczyny jak przedmiot, który go znudził. - Teraz nic jej już nie grozi - powiedział - tylko dalsze życie. Lawina zatrzymał się w swej wędrówce po pokoju. - Jakie ma tętno? - spytał. - W sam raz, żeby żyć dalej nie wiadomo po co. Jakby usprawiedliwiając się sam przed sobą z wykonanej misji, do której go zmuszono, podjął dalszy ciąg rozważań: - Zrobiłem to wbrew sobie. Osobiście pochwalam rozsądek córki, że miała tego dosyć. Ganię natomiast metodę. Luminal? Luminal firmy Ludwik Spiess, kiedy świat dysponuje fenomenalnym cyklonem firmy IG Farben? Lekkomyślność... - Dziękuję panu - syknął Lawina - że dał się pan ubłagać i zszedł. Ale teraz niech już nas pan zostawi samych. Kazanowicz, jakby nie do niego mówiono, obracał w palcach flaszeczkę. - Żadnemu nosorożcowi ani pluskwie nie przyjdzie do głowy - ciągnął - że może popełnić samobójstwo. Tylko to wyróżnia pozytywnie człowieka od zwierzęcia. - Niech pan już przestanie! - zawołał pan Leopold. Za drzwiami usłyszeli szczekanie psa. Doktor uniósł się i już bez słowa wyszedł. Wraz z łoskotem zamykanych drzwi Basia uniosła zmęczone powieki. Patrzyła półprzytomnie w twarz klęczącej przy łóżku matki. - Córcia! - wyszeptał pan Leopold. - Jak mogłaś nam to zrobić?! Lawinowa pochyliła się nad Basią; zobaczyła jej wąskie, nic nie widzące źrenice. - Ona nie słyszy - powiedziała. - Ja mówię do siebie. Nasza wina, że nie przygotowaliśmy jej do życia. - Ona go naprawdę kochała - westchnęła Lawinowa. - A my? - zawołał pan Leopold. - My jej nie kochamy naprawdę!? Zgarnął obydwie fiolki i zgniótł je tak mocno, że kilka czerwonych koralików krwi skapnęło do miednicy, w której moczył się ręcznik. Wiadomość o próbie samobójstwa Basi szybko obiegła kamienicę. Tylko Andrzej, nieświadom tego, co zaszło, nie pokazywał się na Złotej przez kilka dni. Zastanawiało to nawet panią Martę, która godzinami przesiadywała przy łóżku córki, bojąc się zostawić ją samą. Basia, przytomna już, ale osłabiona i apatyczna, obojętnie przyjmowała wszystkie wieści o życiu kamienicy i miasta. Tylko jej nie elektryzowały radiowe depesze, które ożywiały warszawiaków. Oto do Gdyni przybił amerykański parowiec "Virginia", przywożąc dwadzieścia tysięcy kur w siedmiuset pięćdziesięciu siedmiu klatkach, osiem tysięcy koni i tysiąc cieląt. Obliczano więc pośpiesznie, na ile to starczy obiadów i kolacji, bo rondle warszawiaków wciąż jeszcze świeciły pustkami; za kilogram schabu płacono ponad dwieście złotych, a więc dziesiątą część profesorskiej pensji, którą pobierał pan Leopold. Na kartki wydawano wszystko: tytoń, perkal, słoninę; racjonowano nawet przydziały pietruszki i cebuli. Tolek Pocięgło wracał właśnie z wykupionym przydziałem żywności do domu. Jak zwykle popychał przed sobą niedawno zdobyty wózek, bo od czasu, kiedy odstawił inwalidzkie kule, nie wpuszczano go do sklepu poza kolejką, świadczył się więc Mieciem. W drodze do domu specjalnie skręcił w Prostą, gdzie przy odgruzowywaniu spodziewał się zastać Andrzeja Talara. Robotnicy rozwalili resztki murów. Wciąż nowe furmanki podjeżdżały po cegły. - Daj Boży zdrowia! - pozdrowił Tolek pracującą ekipę. - A co? Andrzejku Talar już nie pracuj i tutaj? - On na szkole dzisiaj. - Bo mu narzeczona choruji. My w jednej chawirze mieszkamy i ja mu zaszedł to powiedzieć. Niech obuwiązkowu przyhula na Złotą. Kiedy w godzinę później zakomunikował Lawinom o swojej samorzutnie podjętej misji, Basia nie podziękowała mu nawet. Tylko pani Marta ucieszyła się. Po cichu liczyła na to, że Andrzej zastąpi ją w czuwaniu przy łóżku córki. Zjawił się nazajutrz. Lawinowa odciągnęła go do kuchni. Dowiedziawszy się prawdy, Andrzej zbladł. Przez te kilka dni zdołał już jako tako uspokoić sumienie; teraz znowu przeląkł się chwili, kiedy Basia spojrzy mu w oczy. Chciał tylko zabić jej nadzieję a omal nie zabił jej samej. Ale Basia nawet nie spojrzała na niego. Siląc się więc na spokój, opowiadał jej banalne nowinki przeczytane w gazecie lub zasłyszane na mieście: o czekających go egzaminach, o kartkach na płatki owsiane. O Einsteinie, który potępił bombę atomową. W końcu wydało mu się, że mówi w pustkę albo do manekina, którego przebrano w piżamę Basi i ułożono na łóżku. Istotnie, nic z tego nie dotarło do dziewczyny. Następnego dnia Andrzej znów przyszedł zastąpić panią Martę. Tym razem zasiedział się dłużej. Dobiegała północ, a on wciąż jeszcze w miękkim fotelu dawnego gabinetu Lawinów głośno czytał gazetę. Basia nie usypiała. Rozparty w przepastnym fotelu poczuł, jak opadają mu zmęczone powieki. - Jeszcze? Czy może już śpiąca jesteś? - spytał znad gazety. - Możesz czytać. - Penicylina, wynalazek profesora Fleminga, ratuje ludziom życie - przeczytał kolejny nagłówek. - Po co? Po raz pierwszy podejmowała rozmowę. - Ja bym inaczej powiedział - odłożył "Rzeczpospolitą" i nachylając się ku Basi starał się zmusić ją, by popatrzyła na niego. - Ja bym spytał: dla kogo? - No właśnie, dla kogo? No, powiedz... - Wiśta-wio łatwo powiedzieć... - odezwał się smętnie. Po raz pierwszy odwróciła twarz w jego stronę. A nawet coś jakby uśmiech przebiegło przez jej usta. - Czasami cię nawet lubię - powiedziała. Poruszyła ręką, jakby chciała ją wyciągnąć ku niemu, ale kiedy Andrzej pośpiesznie uniósł dłoń, aby nią przykryć jej wychudzone ramię, przymknęła oczy i odwróciła głowę do ściany. Przez chwilę wpatrywał się w nią, potem znów próbował czytać, ale ziewnąwszy raz i drugi wsparł głowę o oparcie fotela i nie mogąc zwalczyć zmęczenia zasnął. Nie wiedział, jak długo drzemał. Kiedy się ocknął, machinalnie sięgnął po leżącą na podłodze gazetę. Wtedy dostrzegł, że łóżko Basi jest puste. Niespokojnie rozejrzał się po pokoju. W sypialni Lawinów było ciemno. Zdjęty nagłą trwogą, podszedł do drzwi kuchni i uchylił je. W ciemności usłyszał szmer - coś jakby syczenie - poczuł mdły zapach gazu. Przekręcił kontakt. Dojrzał plecy Basi opięte kolorową piżamą, pochylone nad kuchenką gazową. Wspierała się o nią łokciami, jakby wypatrując czegoś między palnikami. Jedną ręką chwycił ją wpół, drugą pośpiesznie dokręcił kurki. Nie dawała się odciągnąć. - Zostaw mnie! - krzyknęła. - Przestań się wtrącać! Zamknął ją w ramionach, ale tłukąc go pięściami w pierś, odpychała od siebie. - Zostawcie mnie wszyscy! - wołała coraz rozpaczliwiej. W drzwiach stanął zbudzony hałasem Lawina. Ledwie zdążył narzucić bonżurkę. - Co to ma znaczyć?! - spytał niespokojnie, widząc szamoczącą się z Andrzejem Basię. - Na zbyt wiele pan sobie pozwala. O tej porze... - Co pan wie! - Wypraszam sobie ten ton! Zbyt późna pora, żeby pan tu przebywał. Andrzeja zatkało. - Gdybym tu nie był, to... A zresztą... - machnął ręką. - Proszę stąd wyjść! Natychmiast! - ramię pana Leopolda wycelowało w drzwi. - Niech pan lepiej pootwiera okna - powiedział Andrzej ze spokojem, który jeszcze bardziej rozwścieczył doktora. Ciągle jeszcze nic nie pojmował. Prześlizgnął się wzrokiem po Basi, która skulona siedziała na taborecie z twarzą ukrytą w dłoniach. - Moja córka też ma dość pańskiej obecności! Tam są drzwi! - Nie wyjdę! Czy pan jest ślepy? Ona nie może być sama. - Czy mam zawołać dozorcę? - Wołaj pan sobie. A ja nie wyjdę. - To zakrawa na chamstwo! - zapiał Lawina. Andrzej spojrzał na niego spode łba. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. - Wezwę milicję! - pan Leopold usiłował jedyną ręką wypchnąć Andrzeja za drzwi. - Koledzy pana wyprowadzą. Andrzej gwałtownym szarpnięciem strząsnął z siebie dłoń doktora. Patrząc mu z bliska w oczy, wypalił: - Jeśli już o to chodzi, to jestem tu zameldowany. Zapadła cisza przerywana tylko szlochaniem Basi. Im zaś obu nagle jakby zabrakło słów, którymi się obrzucali. Lawina istotnie oniemiał usłyszawszy pogróżkę, Andrzej też jakby przeląkł się własnego argumentu, którego by w innych okolicznościach nie użył. Pierwszy doszedł do równowagi pan Leopold. - No tak - pokiwał głową z politowaniem - tego się można było spodziewać. Mamy okupanta! - dodał, dostrzegłszy żonę przybywającą mu w sukurs. Andrzej zawstydził się. - Zmusił mnie pan do tego - powiedział. Lawinowa widząc płaczącą Basię podbiegła do niej. - Co tu się stało? Andrzej podszedł blisko do Lawiny. - Nie rozumie pan, że ona teraz potrzebuje opieki? Dzień i noc, bezustannie. - Więc pan tu zostaje? Andrzej popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Od dawna właściwie mógł wyjaśnić, co zaszło, ale z jakimś rosnącym uporem wzbraniał się przed tym, by nie usprawiedliwiać się z gestu, za który oczekiwać mógł wdzięczności, a po którym traktowano go jak intruza. - Tak - powtórzył. - Mogłem się spodziewać, że za swoją uprzejmość - Lawina ironicznie zaakcentował ostatni wyraz - wyegzekwuje pan zapłatę - wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Andrzej stanął w otwartym oknie i głęboko zaczerpnął powietrza. Nikt w kamienicy nie wiedział, co zaszło tej nocy w mieszkaniu Lawinów. Zresztą od rana wszyscy żyli podniecającym wydarzeniem, ponieważ Rajmund Wrotek przystąpił do podziału mieszkania, korzystając z wyjazdu pani Haliny. Około ósmej rano pokój grodził już mur na człowieka wysoki, bo Osuch pracował iście po stachanowsku. - I po co pan to robi? Kanadę pan tu ma. Żeby mnie ktoś tak kochał... - Nie słyszał pan, że z miłości można kota na śmierć zagłaskać? - A co będzie, jak ona to zobaczy? - kielnią wskazał mur. - To jest czołg. - Mówię z panem jak czekista z czekistą. Nie cofnę się... I nie dam się wygryźć. - Samobójca z pana... Nagle z głębi klatki schodowej dobiegł ich głos pani Haliny. Spojrzeli na siebie z przerażeniem, a Osuch chwyciwszy kielnię i mesle wycofał się pod drzwi. - Nie pękaj pan! - zawołał Wrotek. - Teraz? Teraz mnie pan zostawia? Halina stanęła w otwartych drzwiach i jednym rzutem oka oceniła dramat. Wyciągnęła przed siebie ręce i już Wrotkowi zdawało się, że wyrwie murarzowi z rąk wiązkę ciężkich mesli, a ona tymczasem owinęła tymi ramionami Wrotkową szyję i szepnęła ze łzami: - Wybaczam ci to, Mundi... Ja ci wszystko wybaczam... Zadzwoniła o podłogę kielnia, która wypadła z dłoni Osucha. W jednej chwili był już na schodach. Na dole czekało na niego ogromne audytorium, łase wieści z placu boju. Lecz zanim Osuch zdołał wykrztusić pierwsze słowa sprawozdania, z ulicy nadbiegł Gienek z nową rewelacją: Lidka Jasińska przysłała wiadomość, że Basię przywieziono do jej szpitala nieprzytomną. Lidka czekała na nich przed samym wejściem do szpitala na Lindleya. Pan Leopold był na uniwersytecie, Lawinowa przyjechała więc w towarzystwie Andrzeja. On pierwszy rzucił się ku Lidce. - Już wszystko dobrze - powiedziała. - Groźne było, jak ją przywieźli. - Czy lekarze nie przewidują powikłań? - gorączkowo pytała Lawinowa. - Niby jakich? - zdziwiła się Lidka i pierwsza ruszyła w głąb białego korytarza. - Było już pompowanie żołądka... Zatrzymali się przed okratowanymi drzwiami windy. - Co ona znowu zażyła? - spytała pani Marta. - Jak to, co zażyła? - Lidka wyraźnie nie pojmowała pytania. - Znowu luminal? - podpowiedziała Lawinowa. - Proszę pani... - Lidka coraz bardziej zdziwiona rozsunęła kratownicę drzwi. - Basię nieprzytomnie pijaną przywieźli. - Pijaną? - Widać jej zaszkodziło - spokojnie stwierdziła Lidka, wchodząc do wnętrza windy. - Teraz ten bimber z karbidem mieszają, to może i koniowi zaszkodzić... W milczeniu wjechali na piętro, Andrzej zbyt był oszołomiony, by pytać o cokolwiek. Uczucie ulgi, że to nie samobójstwo, walczyło w nim z poczuciem winy. Przed drzwiami do izby przyjęć pani Marta zawahała się. - Wolałabym na to nie patrzeć. Bez słowa wślizgnął się za Lidką do pokoju, w którym dwie salowe usiłowały za parawanem ubrać lecącą im przez ręce Basię. Lidka zebrała z podłogi podręczniki związane gumką od weka i białą studencką czapkę. - Wypuszczę państwa tylnym wyjściem - powiedziała. Podziękował jej wzrokiem. Upchnął w kieszeń zwiniętą czapkę. Zza parawanu wyjrzała muskularna sylwetka salowej. Podtrzymywała pod ramiona Basię. - Proszę - powiedziała basem i uśmiechając się. - Studentka do zwrotu. Tylnym wyjściem wyprowadzili ją z panią Martą na szpitalny dziedziniec. Tu Andrzej podjechał złapaną aż na Wspólnej taksówką. Długi czas milczeli wciśnięci w wąskie siedzenie starego opla. Lawinowa przytrzymywała dłońmi głowę Basi, która spała na jej ramieniu. - Trochę w tym mojej winy - odezwał się Andrzej. - Nie było mnie przy niej. - Czy nie za dużo pan sobie przypisuje? Czasami nie można inaczej. To się musi wypalić. Odtąd cierpliwie czekał na spełnienie się zapowiedzi pani Marty. Lecz jakoś długo wypalały się w Basi zgliszcza jej dawnych nadziei. Traktowała go oschle, a czasem i opryskliwie. Potulnie znosił jej kaprysy. Któregoś słotnego popołudnia, wróciwszy po zajęciach do domu, zastał Basię siedzącą przed lustrem. Uznał to za pierwszą oznakę powrotu do życia. Pośpiesznie zzuł zabłocone i umazane gliną buty, ustawił je pod drzwiami łazienki i na palcach zaczął się skradać do jej pokoju. Dojrzała w lustrze jego odbicie, ale udała, że go nie dostrzega; dopiero kiedy zakrył jej oczy dłońmi, oderwała je ze złością. - Kto to? - zdążył jeszcze zapytać Andrzej. - Idiota! Teraz dopiero zauważył, jak była inna. Jeszcze nigdy nie widział jej umalowanej. Nie tylko wargi i policzki różowiły się nienaturalnym kolorem, ale i brwi miała pociągnięte czarnym, lśniącym tuszem. - Czy ty... gdzieś się wybierasz? - spytał niespokojnie. Wstała z taborecika. - Nie potrzebuję anioła stróża - powiedziała i szybko wyszła z domu. Andrzej stojąc przy oknie widział, jak szła skrajem chodnika, kierując się w stronę Marszałkowskiej. - To jej przejdzie - usłyszał nagle za sobą głos pani Marty. Odwrócił się gwałtownie jak przyłapany na gorącym uczynku. - To przeze mnie. - O czym pan mówi? - Ja tego nie chciałem! Ale kto mógł przewidzieć... - Mówię panu że jej to minie. Andrzej nie mógł już dłużej dusić w sobie tego ciężaru. - Muszę pani coś powiedzieć - rzucił. - Myślałem, że jej to pomoże... Czasem lepiej jest uciąć cały palec siekierą niż mieć gangrenę... To zdjęcie... To zdjęcie, które znalazła, ja sam podłożyłem. - Tam! Na cmentarzu? Potwierdził skinieniem głowy. - Sprawdziłem, że on nie żyje. Więc po co? Po co dalej miała się dręczyć? - gwałtownie porwał kurtkę przewieszoną przez poręcz krzesła. - Dogonię ją i powiem prawdę. - Nie! Tego niech pan nie robi. - Pani ma do mnie żal? - spytał. Zawróciła w stronę drzwi i Andrzej doznał uczucia zawodu. Ale już w samym progu odwróciła się. - Wiem, że nikogo nie chciałeś skrzywdzić - powiedziała tonem człowieka, który wiele rozumie. - I niech to zostanie tylko między nami. Odetchnął. Rozgrzeszono go z największego przewinienia, jakiego się dotąd w życiu dopuścił. Basia znikała odtąd z domu coraz częściej i coraz częściej Popiołek musiał zrywać się nad ranem, by jej otworzyć bramę - Niech ja skonam - mawiał potem wsuwając się pod ciepłą kołdrę - ale od niej alkoholem waniało. - Od Basi? Wódką? Jaką? - nie dawała wiary pani Józefina. - Jaką, jaką... - gderał rozespany. - Taki szpenio to ja nie jestem, żeby nosem odróżnić perłę od jarzębiaku. Faktem faktycznym jest, że waniało. Dla Andrzeja był to pracowity czas. Kraj szykował się do pierwszych wyborów po wojnie. Chłopak całe dnie był na nogach roznosząc agitacyjne ulotki i zwoje biało-czerwonego płótna, którym dekorowano uczelnie i domy, gdzie znajdowały się lokale wyborcze. Któregoś wieczoru, przechodząc koło kina "Polonia", postanowił odwiedzić Wrotka. Zmęczony całodziennym wieszaniem proporczyków na ocalałych latarniach na Marszałkowskiej, obiecywał sobie odpoczynek w kabinie. Mógłby też przez okienko obejrzeć Charlesa Boyera. Wspinając się po żelaznych schodkach, usłyszał wesołe śmiechy dochodzące z góry. Trochę zawiedziony, że Mundek nie jest sam, niechętnie zawrócił i już stawiał nogę na niższym stopniu metalowych schodków, kiedy nagle usłyszał głos Basi. - Ale niech pan nie gasi światła! - wołała ze śmiechem. Drgnął i spojrzał w uchylone ciężkie drzwi kabiny. - Piękną kobietę najlepiej widzi się po ciemku - doszedł go głos Wrotka. - Napijemy się jeszcze? I znów słychać było śmiechy za okutymi drzwiami. Dwoma skokami znalazł się w progu kabiny. Na jego dawnym wyrku siedzieli obok siebie Basia i Wrotek. Na kolumience metalowych pudeł do filmów, jak na okrągłym stoliku, stała ćwiartka i otwarta puszka po konserwie. Andrzej wbił oczy w Basię. - Co ty tu robisz? Wrotek speszył się na widok przyjaciela, ale ochłonął natychmiast i wyciągając w jego kierunku szklaneczkę, zawołał ze źle udawaną radością: - Mityng przedwyborczy, brachu! Strzelisz jednego za zwycięstwo bloku? Andrzej stanął przed nim. - Podnieś się! - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Nie wypijesz? - Wrotek wciąż siedział na wyrku z wyciągniętą przed siebie szklaneczką. - Za Mikołajczykiem jesteś? - Wstań! Rajmund niechętnie uniósł się z posłania i kiedy stanął wyprostowany, otrzymał potężne uderzenie w podbródek. Zwalił się w tył, przewracając z łoskotem pudła z filmami. Oberwałby jeszcze mocniej, gdyby Basia nie wymknęła się z kabiny. Andrzej pognał za nią jak szalony i wołał rozpaczliwie. - Basia! Baśka! Sarna! Dopędził ją dopiero przy Marszałkowskiej. Schwycił mocno za ramię. - Zostaw mnie wreszcie w spokoju! - krzyknęła wyszarpując rękę. - Czy ty nie widzisz... - Andrzej przyciągnął ją do siebie - czy to tak trudno zobaczyć, że cię kocham? - No i co z tego? Niepotrzebna mi twoja miłość. Żadna! Andrzej, nie wypuszczając jej z uścisku, spojrzał w górę na drzwi kabiny. - Jak mogłaś? - spytał. - Ty i on? - Kiedyś był tylko jeden - odpowiedziała bez namysłu. - A jeśli nie on, to wszyscy są tacy sami dobrzy. - Sama nie wierzysz w to, co mówisz! Znów przyciągnął ją do siebie. - Ten pan mnie napastuje! - krzyknęła Basia do przechodzących ulicą dwóch mężczyzn. Zwolnił uścisk. W tej chwili rozwarły się wyjściowe drzwi kina i na podwórko wylała się gromada widzów. Basia zmieszała się z tłumem. Tego wieczoru Andrzej powrócił do domu upokorzony i zgnębiony. Postanowił wyznać jej prawdę. Zastał ją przed lustrem z ręcznikiem okrywającym ramiona. Lokówkami, rozgrzanymi nad tlącym się węglem drzewnym we wnętrzu żelazka do prasowania, skręcała włosy w zabawne precelki. - Zanim znowu gdzieś zabłądzisz - powiedział wchodząc - chciałbym z tobą poważnie pomówić. - Wiśta-wio - zachęciła go ironicznie. - Baśka... To naprawdę poważna sprawa. To może wszystko zmienić... W każdym razie między nami... Ale zdecydowałem się... - No, wiśta-wio, bo się śpieszę. - To ja podłożyłem wtedy to twoje zdjęcie - wypalił. Dojrzał odbite w lustrze zaskoczone spojrzenie Basi. Odwróciła się do niego. - Kłamiesz. - Wziąłem je z twojego albumu. - Kłamiesz! - krzyknęła głośniej. - Chciałem, żeby był już koniec tej twojej męki. - Kłamiesz! - wydyszała mu prosto w twarz. - Wymyśliłeś to po to, żeby dalej mnie móc pocieszać. Daj mi spokój! Wszyscy dajcie mi wreszcie spokój! Wybiegła pozostawiając Andrzeja zapatrzonego w swoje odbicie w lustrze. Późnym wieczorem w sobotę poprzedzającą wybory, Andrzeja wezwano do komitetu. Wraz z nim ulicami Warszawy spieszyli do swoich zarządów i komitetów zetwuemowcy ze wszystkich dzielnic. Drzwi gabinetu Poznańskiego zastał uchylone. Przez sekretariat przebiegali zaaferowani mężczyźni. Dzwoniły bez przerwy telefony. Andrzejowi udzieliła się atmosfera nerwowości. Zanim tu dobrnął, w magazynie na parterze usiłowano mu wcisnąć do ręki karabin. Odmówił pobrania broni. Był wyznaczony na rano jako porządkowy w lokalu wyborczym na Ochocie, ale nie myślał iść tam uzbrojony. Przybiegł do Poznańskiego, by to wyjaśnić. Pułkownik stojąc rozmawiał przez telefon. Razem z Andrzejem wszedł do gabinetu jakiś mężczyzna i podsunął Poznańskiemu kartkę do podpisu. Poznański nie przestając rozmawiać podpisał, a dostrzegłszy Andrzeja, skinął na niego, by podszedł bliżej. - Dzwońcie, o której chcecie - wołał do słuchawki. - O dwunastej, pierwszej, drugiej. Nikt tu przecież dziś spać nie będzie. Odłożył słuchawkę i ciężko opadł na krzesło. - Widzę - powiedział do Andrzeja - że i ciebie postawili na nogi? - Tak, ale... - Znów jakieś ale? - Poznański skrzywił się niecierpliwie. - Mów szybko, bo dziś wyjątkowo nie pora na dyskusje. Jaki lokal powierzono ci do ochrony? Gdzie broń? - Nie wziąłem. Przecież nie po to... W tej chwili wpadł do gabinetu zdyszany referent, którego Andrzej często tu widywał. - Telefon z Mrągowa - meldował. - Trzech ludzi zabito, lokal wyborczy zdemolowany... - Kto dzwonił? - Poznański sięgał po pióro. - Ktoś z komitetu. - Czyja to robota? - Dalszych szczegółów nie znam. Rozmowę przerwano. Poznański podniósł się z krzesła. - Łączcie się przez wecze - rzucił za wybiegającym referentem, a potem zatrzymał się przed Andrzejem. - Słyszałeś? Czy możemy być bezbronni? To, co się rodzi... - Ale dlaczego ja? - nie dał mu dokończyć Andrzej. - A kto? No, zastanówmy się wspólnie: kto to ma robić? Znów zadzwonił na biurku telefon, ale pułkownik nie reagował. - Przecież obiecałeś ojcu, że nikt mu nie odbierze ziemi... - Nooo... Za reformą rolną to nawet PSL jest. Telefon dzwonił bez przerwy. Poznański sięgnął wreszcie po słuchawkę. - Co? Znowu rozbity lokal!?! - zawołał przysuwając sobie notes. - Tak, tak, słucham, notuję... Kiedy sięgał po ołówek, Andrzeja nie było już w gabinecie. Bawolik powrócił z dyżuru w drukarni dopiero w poniedziałek nad ranem. Nie zdejmując koszuli ani spodni, rzucił się na łóżko i natychmiast zasnął. Z kieszeni bluzy wystawał zwinięty w rulon świeżutki numer "Rzeczypospolitej" z wynikami wyborów. Ale Teresa, którą obudził powrót męża, nie śmiała sięgnąć po gazetę. Z otwartymi oczami leżała obok tulącego się do niej Jacka i patrzyła w sufit. Nagle dobiegły ją uderzenia młota na klatce schodowej. Wyjrzała przez drzwi: Osuch kuł na półpiętrze. - Nie, nie teraz, panie Osuch - poprosiła. - Zbudzi pan męża. Wrócił dopiero z drukarni: czekali na wyniki wyborów. Osuch odstawił mesel. - No, to tylko patrzeć, jak amnestia będzie - obwieścił i potrąciwszy wiadro wysypał z niego pęczek mesli i młotków, które dzwoniąc potoczyły się po schodach. To obudziło Bawolika. Siadł rozespany na łóżku i rozglądał się nieprzytomnie. Teresa wyjrzała spoza koca. - Śpij - powiedziała. - Zmęczony jesteś. - Zmęczony? - był tak nieprzytomny, że nawet nie spostrzegł, kiedy dał się wciągnąć w rozmowę, pierwszą rozmowę z Teresą od wielu miesięcy. - Umordowany! Kiedyś po dwóch dogrywkach z "Warszawianką" też taki miękki byłem. - Ale wygraliście - uśmiechnęła się niepewnie Teresa. - Dwa jeden, pamiętam... Mimo woli uzupełnił to wspomnienie: - Kuc strzelił decydującą gałę... - ziewnął. Teresie łzy napłynęły do oczu: Kostek rozmawiał z nią jak dawniej. Dłonią rozmazała łzę na policzku. Teraz dopiero Bawolik spostrzegł, że coś tu jest nie w porządku. - Czego? - zapytał oschle. Ale Teresa, ośmielona już i pełna nadziei, podbiegła do łóżka i przyklęknęła przy mężu. - Kostek, Kostek... odezwałeś się wreszcie... Bawolik zamyślił się, westchnął i po raz pierwszy nie odtrącił dłoni, która spoczęła na jego włochatym ramieniu. - A jak długo można milczeć? - spytał jakby samego siebie. - Jak długo? Objęła go tuląc głowę do jego piersi. Nieśmiało przeciągnął dłonią po jej włosach. Po wyborach znów wszystko w Warszawie wróciło do normy. Andrzej, po zajęciach na politechnice, po dawnemu zachodził w pobliże placu Grzybowskiego, gdzie pracował przy odgruzowywaniu. Rozwalali właśnie potężnie uzbrojony piwniczny strop, kiedy na rumowisku pojawił się Tolek Pocięgło. Andrzej aż gwizdnął z podziwu. Pod rozpiętym płaszczem Tolek ubrany był w modną granatową dwurzędówkę w paski i świeżo odprasowaną koszulę, a jego szeroką pierś zdobił krawat związany jak sznurek na paczce. Właśnie z tego krawata Tolek wydawał się być najbardziej dumny. - Fajna krawatka, nie? - zbliżył się do Andrzeja. - Jak ktoś gra w filmach - zażartował Andrzej - to musi być elegancki. Andrzej odstawił młot i odeszli nieco na bok, by wypalić papierosa. - Ta co pan hecy robi? Ta to na ślub. Cudni mi będzie, nie? - Ślub?! - Andrzej nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia. - Jaki ślub? - To pan nic nie wie? Wszystko szac, elegancku, zapowiedzi już poszły, panna Basia świadkiem będzie. - Basia? Lawinówna? - Ta Lidzia sobie winszowała, to co ja w poprzek będę? - Nieładnie, panie Tolku, że pan tylko o Basi pomyślał. A ja? - Na świadka?! - ucieszył się Pocięgło. - Ta Boży kochany, ta w jedny minuci. W sam raz teraz sztymuji. Panie Andrzejku? Ale sicher? Bo dla mnie to święta rzecz. Ale para z was będzi! - zawołał uszczęśliwiony. Nagle jego uwagę zwrócili robotnicy, którzy uwiązawszy linę wokół sterczącej ponad ruinami ściany usiłowali ją zwalić. - Co oni robią, te pana kulegi? - zawołał Tolek i ruszył na pomoc. W tej samej chwili ściana, szarpnięta gwałtownie, runęła i Tolek w ostatnim momencie zdążył uskoczyć za pryzmę poukładanych już cegieł. - Znowu się pan wtrąca? - krzyknął robotnik. - Co za człowiek, jak Boga kocham... Tolek odpowiedział szerokim uśmiechem, otrzepując krawat z białego pyłu, który jak chmura zawisł nad rumowiskiem. Potem podał jeszcze Andrzejowi dokładny dzień i godzinę ślubu w kościele Wizytek, najbardziej przypominającym mu lwowskich Bernardynów. I odszedł wesoło pogwizdując łyczakowskie tango. Pociąg oblepiony ludźmi wolno wjeżdżał na peron Dworca Wschodniego. Podróżni, okutani w szaliki i koce, bo luty ścisnął niespodziewanym mrozem, w biegu zeskakiwali ze stopni wagonów. Tylko stary Kajetan Talar wciąż tkwił w ubikacji, nie zważając na łomotanie do drzwi. Rozwinął przetłuszczoną szmatę, w której wiózł słoninę. Z kieszeni zimowej kurty wyjął pistolet i włożywszy go między połcie słoniny obwiązał na powrót szmatą. Dopiero wtedy opuścił ubikację i przecisnął się na zatłoczony pomost. Kiedy pociąg stanął, Talar popłynął wraz z tłumem ku wyjściu, przed które podjeżdżały dwukonne platformy z ławkami do siedzenia. Ustawił się w długiej kolejce do lory, której woźnica obwieszczał, że ma kurs do Śródmieścia. Talar ściskał mocno pod pachą swój tobołek. Kiedy był tu ostatni raz, też wiózł słoninę synowi. Ale teraz już nie o prowiant chodziło i nie o dożywienie biednego studenta. W Sierpuchowie coraz częściej nagabywano go o Andrzeja: gdzie jest, co robi. Talarowie rozkładali ramiona: skąd mogli wiedzieć? Zginął gdzieś na tej nieszczęsnej wojnie. Tak uparcie odpowiadali i kościelnemu, i Jadźce, i dawnym kolegom z oddziału Wiktora. Sam Wiktor krążył gdzieś ponoć po okolicy, chociaż w Sierpuchowie nie widziano go od końca wojny. Wybrał się więc Talar do syna, aby go ostrzec. Z trudem wgramolił się na platformę i zasiadł na brzegu ławy. Czyjaś dłoń wsparła mu się o kolano. Stary spojrzał i omal nie krzyknął. Ale się pohamował i tylko mocniej przycisnął łokciem tobołek. Przy lorze stał Wiktor. - Czego od niego chcecie? - spytał ponuro Talar. - Sam się dowie ode mnie - platforma ruszyła i Wiktor czas jakiś, nie zdejmując dłoni z kolana Talara, szedł obok. - Śledziłeś mnie, ale jego tu nie ma - powiedział Talar. - Poszukamy. Razem poszukamy - Wiktor wskoczył na wóz. Dalej jechali w milczeniu. Stary pojął, że był jak spławik na wodzie, którego każde drgnienie uważnie obserwuje rybak, odgadując miejsce zdobyczy. Kiedy więc dojechali do Śródmieścia, kluczył po zrujnowanych uliczkach, wstępował do barów, przysiadał na gruzach, zaglądał do kościołów, byle tylko ominąć dom akademicki, w którym ostatni raz widział syna. Wiktor snuł się za nim jak cień. Już go nie nagabywał, nie pytał. Nawet gdy zorientował się, że stary go zwodzi, cierpliwie szedł za nim dalej, wypijał jak on herbatę w barach, przysiadał na ławach kościołów. Po paru godzinach takiego mozolnego kluczenia postanowił użyć wykrętu. Jechali tramwajem 25 w stronę Ochoty i Wiktor specjalnie zatrzymał się na tylnym pomoście, pozwalając Talarowi przepchać się aż na przedni. Przy Towarowej stary wysiadł. Tramwaj ruszył z przystanku, a Wiktor, udając zagapienie, tkwił na pomoście. Widział, jak Talar rozgląda się wokół i uradowany przebiega na drugą stronę placu Zawiszy. Wiktor roztrącił pasażerów i wyskoczył w biegu. Odtąd nie zauważony śledził starego z przeciwległego chodnika Grójeckiej. Tak doszli do placu Narutowicza. Talar zniknął w portierni domu akademickiego. Wiktor przyśpieszył kroku i przeciął w poprzek plac. Tymczasem Talar zdążył już dopaść do kantorku portiera. Ten długo sprawdzał w książce meldunkowej. - Nie mieszka już - oświadczył wreszcie. - Wymeldowany. - Pisze dokąd? - Nie. Ale zajdź pan do pokoju dwieście dwanaście, gdzie kiedyś mieszkał. Chłopaki będą wiedziały. Talar już szedł schodami, kiedy do portierni wpadł Wiktor. Stary nachmurzył się: więc jednak go nie zgubił. Talar wyszedł na ulicę. Za nim Wiktor. - Już się stąd wyniósł - powiedział stary. - Mówiłem. - Dokąd? - Kto jego wie. Myślę, że na Zachód. Wiktor z wściekłością chwycił go za klapy marynarki. - Kłamiesz, stary! Talar cierpliwie odczekał wybuch. - Zostawcie go - poprosił. - Zostawcie go w spokoju. Nie ma go. - Ja muszę go mieć! Talar ziewnął, jakby zmęczyła go już ta natarczywość, i wolno ruszył przed siebie. Wiktor powlókł się za nim. Chyba z godzinę szli tak do placu Zbawiciela. Z kościoła wysypał się właśnie orszak żałobny. Tym razem Talar postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji. Udając, że przeciska się do wnętrza, wmieszał się w tłum żałobników i razem z nimi wypłynął na Mokotowską. Znikając za rogiem Jaworzyńskiej widział bezradnie rozglądającego się Wiktora. Nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje, bo pierwszy raz był w tych stronach. Ucieszył się, kiedy mu jakiś chłopak powiedział, że od politechniki dzieli go nie więcej niż pięć minut marszu. Zaułkami wyszedł na Polną i od razu dojrzał na placu gmach z posągami stojącymi na dachu i z napisem, którego nie zrozumiał, bo nie po polsku było napisane. Zaczepił przejeżdżającego riksiarza. - To politechnika będzie? - Nie będzie, bo już jest - odkrzyknął chłopak nie przestając pedałować. - A wy, tato, na jaki wydział? Orczyków czy chomątów? Miał szczęście, gdyż mimo późnego już popołudnia zastał Andrzeja na uczelni. Dojrzał go, ledwie wszedł do ogromnej sali wypełnionej rozkrzyczanym tłumem młodzieży. Trafił na zebranie, na którym roztrząsano problemy, komu powierzyć prawo dysponowania przydziałami UNRRA. Andrzej siedział za stołem prezydialnym. Stary zaczął się przeciskać ku temu stołowi. Jego barania czapa płynęła wolno wśród morza czapek studenckich i wśród lasu gestykulujących rąk, ale nikt nawet nie zwrócił uwagi na dziwnego, wąsatego uczestnika młodzieżowego zebrania. Andrzej też nie dostrzegł ojca w tłumie. Dopiero kiedy go ktoś mocno szarpnął za łokieć, odwrócił się i natychmiast zerwał z krzesła, jakby stawał na baczność. - Skąd tato się tu wzięli? W jednej chwili stał się znów sierpuchowskim Jędrusiem, spoglądającym z szacunkiem na ojca, którego trzeba we wszystkim słuchać. Wystarczył sam jego widok, aby Andrzejowi pogubiły się świeżo wyuczone zwroty i słowa, cały wokabularz Lawinów i Poznańskiego. - Skąd tato się tu wzięli? - powtórzył zdumiony i odciągnął ojca ku czerwonej kotarze, która ozdabiała ścianę za prezydium. - Jędruś, wyjdźmy gdzieś - mruknął Talar. - Niedobrze jest. - Co się stało? - Stać to się dopiero może. Na, weź to tymczasem - wpychał synowi zatłuszczony tobołek. - Teraz mi ojciec ze słoniną - odpychał od siebie zawiniątko. - To nie słonina, Jędruś - znacząco powiedział Talar. Uchylił skrawek szmaty: pomiędzy białymi połciami czerniła się połyskliwie rękojeść pistoletu. Przerażony Andrzej obejrzał się, gwałtownie zamotał tobołek i popychając starego wzdłuż ściany, wcisnął go w kąt za mównicę. - Co tato wyrabiają? - szepnął. - Weź, mówię. Przyda ci się. Węszą za tobą. - Kto? - Wiktor. Aż do Warszawy za mną się przywlókł. Ciebie chcą... Weź to. Mówię ci. Tym razem Andrzej nie odepchnął tobołka, ale mocniej związał w supeł dwa brzegi szmaty i ściskając zawiniątko w garści zaczął przepychać się wśród tłumu ku wyjściu. Na opustoszałym korytarzu przyśpieszył kroku. Stary ledwie mógł za nim nadążyć. Zostawił ojca przed białymi drzwiami toalety. Uszu Talara dobiegł szum spadającej wody, jakiś trzask dziwny, jakby kto deskę na kamienie opuścił, a po chwili wyszedł zza drzwi Andrzej. Był bez tobołka. - Co ty? - zmartwił się stary. - Gdzie to masz? - dojrzał na twarzy syna jakby ulgę. Andrzej ujął ojca łagodnie pod ramię i poprowadził ku głównemu wyjściu. Talar wrócił do Sierpuchowa nazajutrz. Andrzej nie odprowadził ojca na dworzec, bo bał się tam spotkać Wiktora. Przy ojcu nadrabiał miną, udawał, że lekceważy wiadomość o ekspedycji Wiktora, ale po wyjeździe starego poczuł, że wpada w popłoch i idąc na Politechnikę, mimowolnie oglądał się za siebie, kilkakroć sprawdzając, czy w mijającym go tłumie nie dostrzeże sylwetki byłego dowódcy. Kiedy wszedł do sali wykładowej, trwał już wykład z mechaniki. Profesor, zwrócony plecami do audytorium, kreślił na tablicy zawiłe wzory. Słuchało go zaledwie siedmiu studentów. Całe rzędy półkoliście zabudowanych ław ziały pustką. Andrzej wyciągnął zeszyt. Z trudem łowił uchem płynące od tablicy twierdzenia. Profesor otrzepał dłonie z kredy, odwrócił się i teraz dopiero spostrzegł, że nikt go prawie nie słucha. - A cóż to? Pomór? - zapytał. - Amnestia, panie profesorze - odpowiedział student z pierwszego rzędu. Tego dnia w Warszawie, głównie przed gmachem Banku Gospodarstwa Krajowego, zwanego w skrócie "Begieka", już od świtu stał tłum młodych ludzi. Andrzej przechodząc tamtędy sam słyszał, jak jakaś zaintrygowana długością kolejki staruszka pytała: "A co tu dają, panowie?" "Grzechy odpuszczają, babciu" - odpowiedział ktoś ze śmiechem. Profesor odwrócił się ponownie do tablicy i podjął przerwany wykład. Andrzej notował, nisko pochylony nad zeszytem. Nawet nie uniósł głowy znad pulpitu, kiedy cicho skrzypnęły drzwi i ktoś spóźniony wszedł na salę. Nie oderwał wzroku nawet wtedy, gdy ten spóźniony usiadł obok niego. Dopiero po chwili kątem oka spostrzegł, jak czyjaś ręka sięgnęła po jego podręcznik. Dłonie tamtego długo kartkowały książkę. Andrzej spojrzał i cały sprężył się w sobie. Obok niego siedział Wiktor. Chwilę patrzyli sobie w oczy. - No i co z nami będzie? - zapytał Wiktor. Andrzej bez słowa zebrał zeszyty i książki, uniósł się z ławki i skierował ku wyjściu. Ta rozmowa musiała odbyć się bez świadków. Kiedy znaleźli się w toalecie i Wiktor przekręcił klucz w zamku, Andrzej przez moment pożałował, że zlekceważył przestrogi ojca i że tak lekkomyślnie pozbył się broni. Ale tylko przez moment. Wsparty o parapet na pół uchylonego okna dojrzał na dziedzińcu gromadę studentów. Wiktor zasłaniał sobą drzwi, jakby chciał odciąć jedyną drogę ucieczki. - Czego ode mnie chcecie? - spytał szorstko Andrzej. Wiktor nie wyjmował prawej dłoni ukrytej w kieszeni kurtki. - Miałem cię rozwalić - odparł wolno. - Był wyrok. - A teraz? - Nic się nie zmieniło. Zdrajca nie przestaje być zdrajcą. Andrzej z trudem przełknął ślinę. - Nikogo nie zdradziłem - powiedział siląc się na spokój. - Wtedy przyszedłem z ręką do zgody. - A za tobą wojsko. - Co ty wiesz... co ty wiesz... Po co się jeszcze krew miała lać? - Lać to ona się będzie jeszcze długo - stwierdził ponuro Wiktor. - Dopóki nas nie przestaną sadzać po ubowskich pierdlach. Do czego i ty rękę przykładasz - dodał. Andrzej żachnął się i wyciągnął przed siebie otwarte szeroko dłonie. - Widzisz, do czego je przykładam? Do cegieł. I do książki. Żebym mógł być kimś. Ja ze wsi, od gnoju. A teraz gdzie ciebie goszczę? W oborze czy w politechnice? To źle czy dobrze, że tak jest? Odpowiedz jak przyjaciel, jak dawniej. Zadzwoniła klamka szarpnięta czyjąś ręką. Wiktor gestem nakazał milczenie. Andrzej nerwowo skubał resztki poodpryskiwanej od ściany białej glazury. Po chwili usłyszeli oddalające się korytarzem kroki. - Przyjaźń zostawmy na boku - powiedział Wiktor. - Miałem cię rozwalić... - To już słyszałem. A teraz? - Teraz? Teraz masz szansę... - Czego chcesz? - Wyjechać - Wiktor patrzył mu prosto w oczy. - Na zawsze wyjechać z tego kraju, gdzie tobie tak dobrze. Ułamek glazury odpadł i wraz z grubym plastrem zaprawy spadł na otwartą dłoń Andrzeja. Ważył go w dłoni jak kamień. - Odłóż to! - mruknął Wiktor. - Dokąd wyjechać? Wiktor? - Odłóż to, powiedziałem! Ponownie wsunął dłoń w kieszeń kurtki. Andrzej patrzył spode łba na ten dobrze znany gest. Odłożył glazurę do umywalki. - I tylko tyle. Wyjechać - powtórzył Wiktor. - Co to dla ciebie? - Wiśta-wio łatwo powiedzieć... Co ja mogę, Wiktor? - Możesz, możesz. Znasz szyszki. Jeden papierek, pieczęć i już mnie więcej nie zobaczysz. To i dla ciebie zdrowiej, żebym tu nie był. Andrzej zamyślił się, rozważając ten ostatni argument. - A jak nie, to co? - spytał. Wiktor wykonał charakterystyczny gest ręką po szyi. - Po co ci to? Od dziś amnestia. Wiktor skrzywił się. - Nie wierzę im. - Człowieku! - Andrzej wykonał gest, jakby chciał go ująć za ramiona, ale widok wypchniętej kieszeni kurtki ostudził ten zapał. - Przecież już po wyborach. - Całkiem już jesteś ich - Wiktor uśmiechnął się z politowaniem. - Niczyj nie jestem! Swój jestem! Chce mi się nareszcie żyć i coś zrobić w tym życiu. Wiktor postąpił krok do przodu. - Jeśli tak naprawdę chce ci się żyć - rzucił z naciskiem - to raczej mi to załatw. Dwa dni ci na to daję, a jeśli... - Czekaj! - przerwał mu gwałtownie Andrzej. - A jeśli dam ci gwarancję, że nic ci nie będzie? Nie obiecuję, ale mogę pogadać. - Gwarancję? - Wiktor uśmiechnął się szyderczo. - Jakie oni mogą mi dać gwarancje? Powiedziałem: dwa dni i koniec rozmowy. Odwrócił się i przekręcił klucz w zamku. Uchylił drzwi przepuszczając Andrzeja przed sobą. Po godzinie Andrzej był już u Poznańskiego. Zastał go miotającego się przy telefonie. - Półtora tysiąca to prawie pułk! Skąd ja ich wytrzasnę? Wreszcie cisnął słuchawkę i stanął w uchylonych drzwiach sekretariatu. - Na siedemnastą szefa transportu milicji i kierownika transportu PUR-u Wydawszy polecenie wrócił za biurko. - Co w domu? Jak ojciec? - spytał. Andrzej spostrzegł od razu, że to czysto konwencjonalne pytanie i że Poznański pochłonięty jest zupełnie czymś innym. - Panie Poznański! - przystąpił od razu do rzeczy. - A może ja bym wyjechał? Na Ziemie Odzyskane na przykład? Dałoby się to załatwić? - A po co? - Poznański popatrzył na niego trochę nieprzytomnie. - Ach, ta dzisiejsza amnestia - domyślił się. - Nie zawracaj sobie głowy ujawnieniem. Twoja sprawa już dawno została załatwiona inaczej. - Ale chciałbym wyjechać. - Kapryśny jesteś... - skrzywił się pułkownik. - Mam kłopoty. Poważne. Cały czas myślałem, przyjść tutaj, nie przyjść... - O co chodzi? - Wciąż to samo. Tamte sprawy... - Grozi ci ktoś? Andrzej pomyślał, że właściwie najprościej byłoby przytaknąć. Ale odpowiedział nie wprost: - Chociaż na pół roku bym wyjechał... Weszła sekretarka meldując, że szefa transportu PUR-u nie ma w Warszawie, bo odbiera w Koźlu dzieci przysłane z Niemiec. Poznański odprawił ją ruchem ręki, zamyślił się i nagle spojrzał na Andrzeja tak, jakby go w tej chwili po raz pierwszy zobaczył. - Nie masz ty czasem prawa jazdy - spytał. - Czego? - zdziwił się Andrzej. - Potrzebuję kierowców. Nie zgadniesz, ilu. - Tysiąca pięciuset, słyszałem. - Musimy przewieźć półtora tysiąca ciężarówek z demobilu kanadyjskiego. Bagatela! Stoją w amerykańskiej strefie okupacyjnej, a nie ma ich kto przyprowadzić. Andrzej niespokojnie zakręcił się na krześle. - Gdzie stoją? - spytał pośpiesznie. - W Niemczech? - Tak. Papiery, dokumenty, przepustki, wszystko w jeden dzień. Ale muszą być zaufani ludzie. Andrzej zerwał się z krzesła i kilka razy przemierzył gabinet. - Ja nie mam prawa jazdy - oświadczył nagle. - Ale znam takiego. - Dawaj go! - ucieszył sie Poznański. - Każdy się przyda. A teraz wracaj do twoich kłopotów. O co tym razem chodzi? Sam sobie jakoś z tym poradzę... Wiktor zaakceptował pomysł wyjazdu po ciężarówki, brak mu tylko było prawa jazdy, które należało przedłożyć, aby uzyskać dokumenty na podróż. Andrzej postanowił wciągnąć w to Henia Lermaszewskiego. Wierzył w jego handlowy i organizacyjny talent. Henio bez trudu dał się nakłonić do spotkania, zażądał tylko, aby odbyło się w "Paradisie", gdyż przy dobrej kolacji zwykł załatwiać wszystkie lepsze interesy. Andrzej, onieśmielony frakami kelnerów, aksamitnymi obiciami pulpitów, za którymi grali hałaśliwie muzycy, z ulgą dostrzegł zbliżającego się ku nim Henia. Nie zawiódł się na nim. Lermaszewski, ledwie usłyszał o ciężarówkach, przerwał Andrzejowi. - Znam tę sprawę. Już sam wszedłem z ojcem w ten demobil. - Rzeczywiście? - ucieszył się Andrzej. - I ojca pan zabiera? Do Berlina? - Przecież to stary warszawski kieryka. Pana to też interesuje? - Mnie nie - Andrzej nachylił się konspiracyjnie nad stolikiem. - Właśnie się zdziwiłem - Henio rozglądał się za kelnerem i podzwaniał widelcem w kieliszek. - Zresztą nie liczę na wiele. Kawa, herbata, jak to u aliantów. Andrzej jeszcze głębiej pochylił się nad stolikiem i wskazując Wiktora szepnął: - Ten pan się wybiera. - Miło słyszeć! - zawołał Lermaszewski. - Tylko drobna przeszkoda. Nie ma prawa jazdy. Na Heniu ta trudność nie zrobiła najmniejszego wrażenia. - Znałem jednego księdza - powiedział - który nie znał "Zdrowaś Mario". Tylko że on się ukrywał i naprawdę nazywał się Rosenfeld. Czy to coś w tym guście? - Nie - sucho wtrącił Wiktor. - Mnie się prawo jazdy spaliło. - Pan mi nie musi podpowiadać. Wszystko, co trzeba, to się spaliło. Matury, doktoraty, prawa własności z ziem etnicznie należnych braciom Słowianom. Wszystko to się spaliło. W tej liczbie prawko jazdy tego pana też. Ja to rozumiem. - Za późno, żeby odtworzyć - wtrącił Andrzej. - Panowie mi tak podpowiadacie, jakbym ja do szkoły nie chodził - obruszył się Henio. - Wszystko to może być, bo wszystko jest towar. - No właśnie - Wiktor spojrzał na niego pytająco. - Tylko że towar ma to do siebie, kochany, że z nim jest związana cena. - Dużo? - niespokojnie zapytał Andrzej. - Popytam. Znam człowieka, który niedawno odtworzył oryginalne zaświadczenie przytułku dla ubogich. Bo też było potrzebne. Jednemu z Radziwiłłów. Andrzej po raz pierwszy tego dnia roześmiał się. - Wiedziałem, że na pana można liczyć. - Nie na mnie - zaprzeczył Henio. - Ja nie jestem do liczenia. Do liczenia są pieniądze. Pomyśl pan o nich. Pochylił się nad kartą dań. Orkiestra zagrała "Czerwone maki" i parkiet opustoszał w jednej chwili. Tylko jakiś mocno podchmielony grubas ciągnął swoją partnerkę przed orkiestrę. Przy stolikach goście przestali jeść, Henio również oderwał wzrok od karty. Cała sala zamarła; przy tej melodii ludzie raczej skłonni byli stawać na baczność niż tańczyć. Pocieszne wywijasy grubasa zakrawały na świętokradztwo. Lermaszewski wolno odsunął krzesło, wkroczył na środek sali, władczym gestem położył grubasowi dłoń na ramieniu. Pijak odwrócił się. - Z parkietu! - zakomenderował Henio. - Co jest?Co jest? - pijak poczuł się urażony. - Coś pan za jeden? - Polak. Wystarczy? Henio ułapił grubasa za kołnierz i jednym szarpnięciem pchnął go w stronę wykidajły nadbiegającego od strony szatni. Szmer aprobaty rozszedł się po sali. Atletycznie zbudowany szatniarz bez ceremonii wbijał grubasa w jego palto. - Hańba! Hańba i chamstwo - powiedział Henio siadając na powrót przy stoliku. - Za grosz patriotyzmu nie ma chomąt z prowincji. Zamów pan wódkę - odezwał się do Wiktora. - A forsa za to prawko się znajdzie? Wiktor wyjechał z Warszawy jeszcze tej samej nocy i po trzech dniach wrócił z gotówką. Henio Lermaszewski nie zawiódł: prawo jazdy Wiktora, odpowiednio sfatygowane, ale oryginalne, dostarczył w ciągu jednego dnia. W dniu wyjazdu Wiktor czekał na Henia w pokoju Andrzeja na Złotej. Dochodziła północ. Lawinowie dawno już spali. Andrzej i Wiktor w milczeniu krążyli po pokoju. Wiktor gasił papierosa i natychmiast zapalał nowego. Andrzej spode łba obserwował jego nerwowe gesty. Kiedy wreszcie za oknem odezwał się trzykrotny klakson, umówiony sygnał Lermaszewskiego, Andrzej podszedł do drzwi. - Już? - Wiktor podszedł do ciemnego okna, by sprawdzić. Sięgnął pod stół po małą walizeczkę. Andrzej zasłaniał sobą drzwi. - Wiktor! Zostań. - Co tobie nagle? - Zostań - powtórzył Andrzej. - Nie wrócisz już tu nigdy. Nigdy. Rozumiesz, co to znaczy? - Wrócę, wrócę - Wiktor sięgnął do klamki, - Niech tylko tu się zmieni. - Nie wierz w bajki, Wiktor. Dorosły jesteś. - Za dorosły, żeby się tu kłaniać każdemu chamowi. - Ale to swoje chamy, Wiktor, swoje. A tam obcym będziesz się kłaniać. Za oknem ponownie rozległ się trzykrotny klakson. - Nie twoja sprawa - mruknął Wiktor. - Moja, bośmy razem walczyli. Wiktor popatrzył Andrzejowi w oczy. Po chwili wahania wyciągnął rękę, ale Andrzej nie przyjął tego pożegnalnego gestu. - Czekaj, odprowadzę cię. - Chcesz się przekonać, czy na pewno? - spytał z udawanym uśmieszkiem Wiktor. - Nie bój się, odjadę. Nie zobaczysz mnie więcej. Andrzej raz jeszcze zasłonił sobą drzwi wyjściowe. - Nie żal ci? - Puszczaj! - Wiktor odepchnął go i wyszedł. W przedpokoju wyjrzał z sypialni rozespany Lawina. - Nawet w hotelu obowiązuje o tej porze cisza - rzucił za Andrzejem. Obudzili Popiołka i chwilę stali w bramie, czekając aż dozorca otworzy. Wiktor spojrzał w górę na niebo. - Ale gwiazd! - powiedział nieoczekiwanie. Popiołek otworzył bramę i wyjrzał na ulicę. Zniecierpliwiony Henio krążył wokół taksówki. Uścisnęli sobie dłonie. Wiktor zapatrzył się na Popiołka. Dozorca stał przed nim w rozpiętej, starej wojskowej bluzie. Nagle Wiktor jednym szarpnięciem oderwał metalowy guzik. - Z koroną jeszcze - powiedział. - Pamiątka... Po chwili zawarczał silnik taksówki. Wzburzony Popiołek skubał palcami postrzępione nitki przy bluzie. - Koniec świata! - popatrzył na zdumioną minę Andrzeja. - Kolega chyba ździebełko na fleku? - A ma pan coś? - spytał Andrzej. - Bo i ja bym się napił. W "Paradisie" oblewano ostatni egzamin semestru. Basia uniosła w górę kieliszek, ale był pusty, więc ze złością potoczyła nim po stole pełnym opróżnionych ćwiartek i szklanek po wodzie sodowej. Siedzący obok niej chłopak obwieścił ze smutkiem: - Koniec waluty. Basia ściągnęła z palca pierścionek. - Załatw to jakoś z kelnerem, Rysiu - wcisnęła w dłoń kolegi złoty przedmiot. - Szalejemy dziś dalej! Nikt nie zwrócił uwagi na gest Basi. - Wiecie, co poszło? - spytała. - Pierścionek zaręczynowy mojej mamy. Iga, zajęta rozmową z sąsiadem, nagle podniosła się z krzesła. - Tak nie można. Tyś się chyba urżnęła. - Siadaj! - Basia z pijacką stanowczością ściągnęła ją z powrotem na krzesło. - Wszystko można. Ja tylko pozbywam się świadków przeszłości. Wiecie, o czym marzę? Żeby tak wynieść cały, calutki dom, ogołocić z każdego drobiazgu... Żeby nic nie przypominało, że kiedyś było inaczej. Sąsiad Igi przyjrzał się Basi szyderczo. - A tatusia z mamusią oszczędzisz? - spytał. - Czy też wyniesiesz do lombardu? - Oni już też są niepotrzebni. Narobili nas i furę głupstw, ucząc nas paciorka, pilności, cnoty i miłości. Dosyć! - Nawet nie najgorzej uczyli - wtrąciła Iga. - Bzdury! - krzyknęła Basia. - I co z tego macie? Nic. Wszystko umarło. Bozia w Oświęcimiu, cnota pod pijanym feldfeblem, a po ukochanym zostały nekrologi. Iga z przerażeniem patrzyła na przyjaciółkę. - Co ty pleciesz?! Baśka! Jaki feldfebel!? - To ci pokażę moją sąsiadkę! - zerwała się od stołu. Krzyczała teraz już tak głośno, że zaczęto na nich zwracać uwagę przy sąsiednich stolikach. - Wszystko to wiecie, tylko nie macie odwagi przyznać mi racji. Jak wyglądacie?! - chwiejąc się pochylała się kolejno nad biesiadnikami. - Warkocze naszych dziewcząt będą białe... I tak jest! To jest kraj, w którym trzeba tańczyć na grobach wszystkiego, co było! - Przeholowałaś - sąsiad Igi usiłował usadzić Basię na krześle. - Nie! - wyrwała się. - Właśnie tańczyć na grobach. Tchórze! W tej chwili parkiet opustoszał, bo orkiestra zaczęła grać "Czerwone maki". - Kto ze mną zatańczy? - szukała wzrokiem kolegów, ale kolejno odwracali głowy. - Kto? Kto jest odważny? Iga chwyciła ją za ramię, ale wyszarpnęła się. Obchodziła stolik dookoła. - No, kto? Kto? - powtarzała coraz natarczywiej. Ponieważ siedzieli sztywno, Basia podeszła do sąsiedniego stolika. Mężczyźni odwracali głowy. Wyszła na parkiet i uniósłszy ramiona, zaczęła pląsać sama. - Nikt ze mną nie zatańczy?! - krzyknęła zwracając się do całej sali. - Tchórze! - Ja z panią zatańczę... Odwróciła się w piruecie, stając twarzą w twarz z ogromnym szatniarzem. Otworzyła szeroko ramiona, by mógł ją objąć, ale olbrzym wykręcił jej rękę aż na plecy i popychając przed sobą wyprowadził z sali. Iga rzuciła się na ratunek przyjaciółce, ale szatniarz odepchnął ją. Otworzył oszklone drzwi i z całą siłą wypchnął Basię na ulicę. Upadła na chodnik, wprost pod nogi przechodzącej pary. Popatrzyli na nią z niesmakiem i nie oglądając się przyśpieszyli kroku. Usłyszała dudnienie pięści o oszklone drzwi. To Iga szamotała się z szatniarzem, który nie chciał jej wypuścić. Basia z trudem podniosła się z chodnika. Odeszła kilka kroków i wsparła czoło o rynnę. Wstrząsnął nią gwałtowny, spazmatyczny szloch. Objęła dłońmi chropowatą powierzchnię rynny, jakby chciała ją wyrwać z metalowych uchwytów. Jakiś tramwajarz, wracający z nocnej zmiany, zatrzymał się przy niej. - Co pani jest? - spytał. Odwróciła od niego zaczerwienioną od płaczu twarz. I nagle puściła się biegiem środkiem Nowego Światu. Andrzej uczył się w swoim pokoju, kiedy ktoś zapukał do drzwi. W progu stał Henio Lermaszewski. - Pan już z powrotem? - zdziwił się. - Wierzy pan w cuda? - Lermaszewski ujął go za rękę. - Dlaczego? - Bo jeden się panu zaraz objawi? - Przyjechały samochody? Wszystkie? Minus jeden. Chodź pan - pociągnął Andrzeja za ramię i zaprowadził do swego mieszkania. W jadalni Andrzej dojrzał jakąś dziwną postać, która półleżąc z ręką na temblaku, z szyją w gipsowym kołnierzu podpierającym brodę i uniemożliwiającym mówienie, tkwiła sztywno wciśnięta w kąt kanapy. - Wiktor?! - zawołał zdumiony. Tamten tylko oczami przytaknął. Andrzej zwrócił się do Lermaszewskiego. - Jakim cudem? Jak on wygląda? - Jak on wygląda? - Henio rozlał wódkę w kieliszki. - Znacznie lepiej od wozu, który wpakował na drzewo pod Piłą. - Jak to wpakował? - nie zrozumiał Andrzej. - To on wracał? Wiktor! Tyś wracał? Wiktor znów tylko oczami zamrugał przytwierdzająco. - Na moje nieszczęście - uzupełnił Lermaszewski. Wypił i podsunął kieliszek Andrzejowi. Andrzej rozejrzał się, ale nie widząc trzeciego kieliszka, podsunął swój w stronę Wiktora. - Jak? - spytał Henio. - Jak ma to wypić? Chyba przez rurkę. Panie, w co mnie pan wrobił z tym klientem? Wiedziałem, że jest lewy, ale to nie był mój biznes. A w Berlinie: wysiadł i poszedł sobie zdradzając naszą ludową demokrację. Było tak czy nie było? Wiktor przytaknął, że wszystko się zgadza. - Przejmujemy ten demobil - ciągnął Lermaszewski i znów nalał sobie kieliszek. - Dodżki, studebakery... Znaczy ojciec głównie przejmował, bo ja byłem zajęty kawą. Upakowałem w dwa wozy, patrzeć: wraca to moje fatum. - Jak to wraca? - zdziwił się Andrzej. - Po dwóch dniach. Wracam, Heniek, mówi. Jeszcze w tamtą stronę gruchnęliśmy po bruderszafcie. Wracam, Heniek. Słyszał pan coś podobnego? - Byłeś tam? U tamtych? - Andrzej pochylił się nad Wiktorem. - Nie za długo - odpowiedział za Wiktora Lermaszewski. - Zgłosił się w amerykańskiej policji, a tam jakiś szwab był akurat i z mety się ucieszył: "Aaa, z Polski, ładne dziewuchy macie, byłem w czterdziestym drugim..." Wiktor gwałtownie zamachał ręką na temblaku. Zakreślił w powietrzu trójkę. - W czterdziestym trzecim raczej - poprawił się Lermaszewski. - I gada: "No co, zwycięzco, gdzie by cię tu wpakować? Dwóch takich samych już latryny szoruje". - Po niemiecku to wszystko czy jak? - spytał Andrzej. - Co za różnica. Dalej już było po polsku. Dostał szwab w ryja, empi dołożyli mu bananami, awantura... - To oni go tak urządzili? - Andrzej wskazał na obandażowanego Wiktora. - A nie. Ten gips już ze szpitala w Pile. Kiedy się na drzewo wpierdyczył. Tak patrzę na tę kawę, dwieście dwadzieścia kilo, wszystko w rowie melioracyjnym, i wtedy dopiero widzę, że to prawko jazdy to mu się wcale nie spaliło. Bo go nie było. No, pod te straty! - Wzniósł w górę kieliszek. - Trudno - podsumował. Było, poszło, drugie będzie. Ale "nie rzucim ziemi, skąd nasz ród". Jest tak czy nie jest tak, Wiktor? Wiktor zamrugał oczami. Tego samego jeszcze wieczoru Andrzej przetransportował Wiktora do swego pokoju. Napotkawszy zdziwione spojrzenie Lawiny, wyjaśnił, że jest to jego rodak z Sierpuchowa, który spadł z konia i przybył do Warszawy na konsultacje medyczne. Kiedy po kilku dniach Lang odciął część gipsu z pancerza Wiktora i ten mógł już otworzyć usta, zapytał Andrzeja: - Gdzie moje prawo jazdy? Było u Henia Lermaszewskiego. Andrzej musiał pójść po nie, a kiedy usiadł przy łóżku, trzymając kartonowy prostokącik, ze zdumieniem usłyszał polecenie: - Weź to i podrzyj! - Tyle się o to starałeś i mam zniszczyć? - Tam się nazywam Zbigniew Makowski. Podrzyj to! - Dlaczego? - Ty dobrze wiesz, jak ja się nazywam naprawdę. Andrzej podarł prawo jazdy i położył strzępy na gipsowy pancerz kolegi. A wtedy ten zadał następne pytanie: - Możesz coś jeszcze dla mnie zrobić? - Już raz zrobiłem - mruknął Andrzej, pukając w gips. - I tak się skończyło. - Wspomniałeś, że znasz kogoś ważnego. Andrzej patrzył na niego uważnie. - A jeśli znam, to co? - Bo chciałbym być znowu Wiktorem Widymskim. - Spróbuję... - Andrzej zgarnął z gipsowego pancerza strzępy prawa jazdy. Tej wiosny dom na Złotej był już odbudowany na tyle, że można było pomyśleć o kosmetyce. W tym celu Osuch rozstawił deskę na dwóch kobyłkach, wspiął się na nią i rozpoczął szpachlowanie dziur po karabinowych pociskach. Dotąd mało kto zwracał na niego uwagę, ale teraz zgromadzili się wszyscy pod rusztowaniem i co chwila podpowiadali, gdzie jeszcze powinien przyłożyć zaprawę. Każde takie chlapnięcie szpachlówką wywoływało wspomnienie, a każda dziura w tynku wiązała się z jakąś datą. - Pamiętam, kiedy to rąbnęło - mówił zadzierając głowę Popiołek. - Te dwie dziury to z września jeszcze. - Myli się pan - zaprzeczyła stara Lermaszewska. - Z września to tu pod balkonem. A te są z powstania. - Nie zgodzę się - obstawał przy swoim Popiołek. - Jeszcze Finkelszteinowie żyli, jak tu uderzyło. I Finkelsztein mówi: Panie Popiołek, trzeba by się za cementem rozglądnąć. No i rozglądnął się. W kominie. W tym momencie dojrzał Gienka biegnącego od strony Żelaznej. Chłopak z trudem łapał oddech. - Zasypało tego pana z naszego domu! - zawołał. - Gdzie?! - Tam, przy rozbiórce! - zawrócił i znów pognał w stronę Żelaznej. Basia usłyszawszy o rozbiórce drgnęła i pierwsza ruszyła za Gienkiem, który zniknął już za narożnikiem domu. W jednej chwili wszyscy rzucili się w stronę bramy. Czerwony pył unosił się jeszcze nad ogromnym zwaliskiem cegieł. Tłum ludzi otaczał rumowisko. Basia, rozgarniając gapiów, śmiało brnęła po usypisku. Któryś z robotników chwycił ją za ramię. - Niech pani nie idzie! Może to mina była! - zawołała za nią Lermaszewska. - Jaka tam mina - powiedział robotnik, nie wypuszczając z uścisku ramienia Basi. - Strącali my drugie piętro i przyplątał się człowiek. - Jak wyglądał? - niespokojnie spytała Basia. - Młody? - Doradzać zaczął - robotnik ciągnął swoją opowieść. - A stemple już - już, jak zapałki... - Jak wyglądał? - przerwała mu histerycznie Basia. Nagle Lidka krzyknęła rozpaczliwie. Wszyscy odwrócili głowy, a ona stała pośrodku rumowiska z dłońmi zakrywającymi oczy i powtarzała bez końca: - Jezus Maria! Jezus Maria!... Przed chwilą duży odłamek zlepionych zaprawą cegieł oderwał się od zbrojenia, na którym wisiał, i obsunąwszy się niżej potrącił niewidoczny wśród cegieł przedmiot, który odezwał się dziwnym rozciągliwym, akordem harmonii. W gwarze rozmów nikt nie zwrócił na ten dźwięk uwagi. Nikt, oprócz Lidki. Wciąż stała zakrywając twarz dłońmi. Ludzie śmielej już brnęli w górę usypiska. Rzucili się odgarniać cegły. Tylko Basia nie ruszyła się z miejsca. Dostrzegła Andrzeja nadbiegającego od strony Złotej. - Co tu się stało? - Andrzej z trudem łapał powietrze. Chwyciła go kurczowo za ramiona i przyciągnęła ku sobie. Powtarzała bez końca: - Jesteś... jesteś... Bardziej zaskoczony niż wzruszony tą reakcją, gładził jej włosy. Ponad głową dziewczyny widział, jak ludzie szarpali się z powalonymi drzwiami, usiłując wyrwać je z futryny. Lidka klęczała na cegłach. Basia wybuchnęła spazmatycznym płaczem mocniej przywarła do Andrzeja. Tłum rozstępując się przepuszczał Popiołka i robotnika, którzy na drzwiach jak na noszach dźwigali Tolka. Ktoś zerwał z siebie marynarkę, okrył nią głowę leżącego, ktoś inny podrzucił na drzwi rozdartą harmonię. Basia rozmazywała dłonią łzy i wciąż patrzyła w twarz Andrzeja, jakby chciała przekonać się, że to na pewno on. Prawie dwieście czwartków - Brodę oprzeć... Ręce na biodra... Nie oddychać. Proszę nie oddychać! Gdzieś z boku ledwo pobłyskiwało czerwone światełko. Słychać było tylko monotonny szum aparatu. W napięciu czekała na słowa lekarza. Czuła na sobie jego dotknięcie, kiedy ustawiał ją, by jak najlepiej widzieć na ekranie jej płuca. Wstrząsnął nią dreszcz, jakby chłód twardej ramy przeniknął do szpiku kości. Nie zdołała już powstrzymać kaszlu; w tej ciemności i ciszy zabrzmiał wyjątkowo chrapliwie, ostro. - No tak, no tak - mruknął pod nosem doktor. - Proszę się ubrać. Po omacku doszła do drzwi gabinetu, którego okna zasłonięte były kotarami. Aż mrużyła oczy przed blaskiem marcowego słońca, rozświetlającego mroczny zazwyczaj korytarz starego szpitala na Płockiej. Wracając do swego łóżka pod oknem nie mogła się pozbyć wrażenia, że przed chwilą, za tym zimnym, czarnym ekranem zapadł na nią wyrok. Odkąd stała się pacjentką szpitala przeciwgruźliczego, zdawało jej się, że przestała być sobą, że jest przedmiotem, za który decyduje ktoś czy coś. Nie mogła biegać, nawet chodzić szybciej, musiała mierzyć gorączkę, przerwać studia. Czy los uwziął się na nią? Najpierw nadzieja na powrót Łukasza; potem radość z podjęcia studiów na medycynie; a w końcu sprawa ślubu z Andrzejem: zgodziła się i ta decyzja przyniosła jej wreszcie ogromną ulgę. A teraz i to się odwleka. Dręczyło ją to przede wszystkim ze względu na Andrzeja. Wiedziała przecież, jak bardzo tego pragnął, jak dążył do tego. Część siły jego pragnienia stała się jej siłą. Zdawała sobie sprawę, że karmi swoją miłość siłą jego miłości. Że to on ją przekonał, że potrafi kochać. Jego uczucie obudziło w końcu w niej to, co raz na zawsze zdawało się być wygasłe. I teraz miała nieomal poczucie winy, że sprawa się komplikuje. Odczuwała jego cierpienie i zdawało się jej, że go zdradza. - Przeczulona jestem - próbowała się otrząsnąć z tych nastrojów. Za chwilę Andrzej na pewno tu będzie. Niech widzi ją jak narzeczoną. Andrzej niemal biegł, przeskakując kałuże, wypełniające liczne wyrwy i szczeliny między płytami chodnika. Na Wolskiej panował ruch - na drewnianych rusztowaniach, ustawionych wzdłuż ulicy, pokrzykiwali do siebie murarze. Skończyła się zima, zaczynał się sezon budowlany. Andrzej rozglądał się na wszystkie strony. Właściwie nie znał Woli. Gdzie ta Płocka? Zdyszany przystanął wreszcie przed dwupiętrowym budynkiem krytym czerwoną dachówką. Za chwilę dowie się, co wykazało ostatnie zdjęcie rentgenowskie. Jaką lekarze podjęli decyzję? Za drzwiami z tabliczką "Lekarz dyżurny" zastał za biurkiem grubego, niskiego mężczyznę. Nawet nie uniósł głowy znad stosu papierów. Andrzej odczekał chwilę, chrząknął przekładając z ręki do ręki brązową czapkę studenta politechniki. Doktor spojrzał na niego znad okularów. - Chodzi o Barbarę Lawinównę. Doktor nie spiesząc się sięgnął po zdjęcie, uniósł pod światło i w milczeniu zaczął mu się przyglądać. Andrzej, pełen napięcia, też wpatrywał się w ciemniejącą na szybie okiennej dużą prostokątną kliszę, ale rozpoznał jedynie niewyraźny zarys żeber. - No tak... No tak... - doktor kiwał głową w zamyśleniu, odkładając zdjęcie. - Dlaczegoście tak długo z tym czekali? Jeszcze kilka miesięcy, a mielibyśmy o jednego aniołka więcej. - Nikt nie wiedział - wykrztusił. - To wybuchło tak nagle... - Nagle, nagle... Nagle to można złapać syfilisa, ale nie gruźlicę. I to w takim stadium! - Więc... co ją czeka? - głos Andrzeja załamał się. Doktor przesunął okulary na czoło. - Spróbujemy zrobić odmę, a jeśli się nie uda, to... thorakoplastyka. - Czy... czy to coś groźnego? - Niektórzy po tym tańczą i piją wódkę, a niektórzy... - A niektórzy... co? - Andrzej cały czas miętosił w ręku studencką czapkę. - Znam faceta - zaczął doktor, zerkając na niego spod oka - który spadł z trzeciego piętra i poszedł na piwo. I znam takiego, co złamał rękę spadając z cudzej baby. Oczy Andrzeja zwęziły się, ale tamten nie dostrzegł tego, wycierał hałaśliwie nos w zieloną, wojskową chustkę. Kiedy ruszył ku drzwiom Andrzej gwałtownie zastąpił mu drogę. - A ja znam takiego, co mówił niewyraźnie i przez pomyłkę wykonano na nim wyrok! Doktor zmierzył go ironicznym spojrzeniem, ale w jego oczach, powiększonych za grubymi szkłami, zapalił się jakby płomyk zrozumienia. - Ech, wy, wieczni rewolwerowcy. Twardzi jesteście, co? - zmarszczył nos, aż okulary podjechały do góry. Chciał poklepać Andrzeja po ramieniu, ale ten chwycił nagle jego rękę w przegubie, ścisnął mocno żyły wystąpiły mu na czoło. - Co ją czeka?! - Już mówiłem - wyszarpnął rękę. - Na razie odma. Patrz i słuchaj. W szafie za szklaną szybą leżały narzędzia lekarskie. Jakiś aparat, słoje z płynami, dreny, skalpele, haki... Lekarz wskazywał narzędzia i objaśniał suchym, obojętnym głosem: - Po nakłuciu będziemy wpuszczać do opłucnej powietrze... Tymi drenami. O, tu! - dotknął pachy Andrzeja. - Jeśli nastąpi ucisk płynu naciek z jamą się zamknie. - I to pomoże? - Andrzej patrzył na niego z nadzieją. - Ale jeśli będą zrosty, będziemy musieli je przepalać - wskazał dziwny przyrząd za szkłem. Odszedł od szafy i usiadł ciężko za biurkiem. Andrzej przez kilka jeszcze sekund patrzył na połyskujące metalicznie narzędzia, wreszcie przeniósł wzrok na twarz doktora i cichym, niby błagalnym głosem zapytał: - Czy... czy to konieczne? - Z tym nie ma żartów. - Kiedy? Kiedy ta odma? Lekarz wziął do ręki kalendarz, poprawił okulary. - No... w przyszły czwartek choćby. - To niemożliwe! - wykrzyknął Andrzej. Lekarz spojrzał na niego niechętnie. - Jeśli ma żyć... - Niech to się stanie... za miesiąc! - widząc przeczący gest głowy lekarza podszedł bliżej. - No to za... trzy tygodnie! Za dwa, byle nie w ten czwartek! Muszę mieć przynajmniej... dwa tygodnie! Lekarz przetarł okulary zieloną chustką i przyjrzał się Andrzejowi, jakby do tej pory nie miał na to czasu. - O co panu właściwie chodzi? - O ślub! Lekarz pokiwał głową, zajrzał w papiery, po czym powiedział bardziej do siebie niż do Andrzeja: - Kochacie się... Andrzej wpatrywał się w jego twarz, jakby czekał na wyrok. - Dobrze. Daruję panu ten tydzień. Nim napisał pierwsze litery, zawahał się. Czy zacząć od słów "Szanowny Panie Pułkowniku", czy "Do wiadomości". Bo miała to być tylko informacja, co pchnęło go do tej decyzji, by wybrać się w drogę właśnie tam, gdzie był spalony; podwójnie spalony, bo u "swoich", którzy widzieli w nim zdrajcę, i u władz, które miały go za dezertera. Więc tylko informacja na wszelki wypadek, by wiedziano, gdzie go szukać. A w razie czego szukać mógł go jedynie ten człowiek. Przez nie domknięte drzwi dobiegły go przytłumione głosy Lawinów. Andrzej przerwał pisanie. - Jak mogliśmy do tego dopuścić...? - mówiła pani Marta. - Co chcesz? Zbieramy żniwo wojny. Ona wciąż trwa. - Och, przestań, Poldek! Znów wielkie słowa. - Przeszła powstanie, tyfus, głód... - głos Lawiny obniżył się o pół tonu. - A ten szok z powodu Łukasza?! Tu nie ma niczyjej winy. Naprawdę, Marto. - Jest! I najgorsze, że winni są ci, którzy ją najbardziej kochają! Przecież na naszych oczach działo się to wszystko: wódka, zarwane noce... - Ciii... - ostrzegawczo zasyczał Lawina. Najwyraźniej nie chciał, by Andrzej słyszał tę wymianę zdań. Ale Lawinowa nie zważała na to. - Ten okropny tryb życia... Myślałam: lepsze to zagłuszanie niż... - głos jej załamał się. - Chciałam być mądra, a teraz... - Powinniśmy stąd wyjechać! Na pamięć najlepszym lekarstwem są nowe wrażenia. - Albo nowa miłość. - Wierzysz w tę, którą dała sobie wmówić? Teraz Lawinowa syknięciem uciszyła męża. Potem skrzypnęły drzwi, które ktoś przymknął. Andrzej wiedział, że ojciec Basi nie jest jego sprzymierzeńcem, ale dzisiaj odczuł to szczególnie boleśnie. Wrócił do listu. Kiedy ubrany do drogi stanął w drzwiach pokoju, Lawinowie udawali, że rozmawiają o nowej linii trolejbusowej. - Wyjeżdżam - oświadczył. - Muszę - nie miał odwagi spojrzeć w oczy Lawinowej, która jakby nie dowierzając jego słowom popatrzyła na męża. - Pan wyjeżdża? - powiedział Lawina. - Teraz? - Właśnie teraz - podał doktorowi złożone kartki. - Gdybym nie wrócił za jakieś trzy, cztery dni, bo może tak się zdarzyć, proszę łaskawie przekazać to pułkownikowi Poznańskiemu. Adres jest w środku. Czuł, że oczekują jakichś wyjaśnień, że poczytują ten nagły jego wyjazd za nieczułość, wręcz może obojętność wobec ich córki. Ale wiedział jedno: prawdy i tak im nie powie. Więc po co miał im mówić, że jedzie po metrykę do Sierpuchowa bo bez niej nie otrzyma ślubu. Patrzyli za nim w milczeniu. I on w milczeniu zamknął za sobą drzwi. Stał na korytarzu brudnego wagonu i obmyślał szczegółowy plan działania. Gdy dotrze do wsi, poszuka księdza kapelana. Tak go nazywali wszyscy w okolicy, gdyż przed wojną był kapelanem w pułku piechoty. Księdza Rukasza znał także z tajnej podchorążówki: prowadził zajęcia z topografii. Kapelan nie odmówi jego prośbie. A potem - czy wracać na stację, czy zajść do domu? Zobaczyłby się z rodzicami, z Leszkiem. Wziąłby z domu ser, jajka, słoninę - Basia musi się teraz dobrze odżywiać. Ale to może być ryzykowne: a nuż ktoś go dostrzeże? Te rozważania starczyły mu aż do Siedlec. Teraz musiał bardzo uważać. Tu łatwo mógł go ktoś rozpoznać. Na wszelki wypadek postanowił dalszy odcinek przejechać w wagonowej ubikacji. Przez zamknięte na zasuwkę drzwi słyszał gwar licznych głosów, pokrzykiwania, tupot nóg. A kiedy daleko w tyle pozostały światełka stacji, opuścił zamalowaną do połowy na biało szybę. Wychylił się przez okno. Krople deszczu bębniły w daszek jego studenckiej czapki. Nagle ktoś nacisnął klamkę. Zapukał, a potem zaczął dobijać się, waląc pięściami w drzwi. Andrzej usłyszał chrobotanie klucza w zamku i czyjś głos: - Do Sierpuchowa to gdzie wysiąść? - Teraz! - padła odpowiedź. Konduktor otworzył drzwi do ubikacji. Spojrzał na Andrzeja z drwiącym uśmiechem. - Biletu się nie ma, co? - Ma się - Andrzej sięgnął do kieszeni, ale kiedy podawał bilet konduktorowi, wypadła mu zetwuemowska legitymacja wprost pod nogi stojącego obok chłopaka. Ten szybko schylił się i podniósł ją z podłogi. W czapce narciarce, z wypchanym chlebakiem przewieszonym przez ramię, w długim niezgrabnym prochowcu, spod którego wystawały szerokie pumpy, wyglądał trochę śmiesznie, trochę żałośnie. - O! - zmierzył Andrzeja uważnym spojrzeniem. Konduktor długo sprawdzał bilet zanim go wreszcie oddał z obrażoną miną, jakby miał pretensje, że nie udało mu się złapać pasażera na gapę. Chłopak w narciarce wciąż trzymał w ręce legitymację Andrzeja. - Proszę oddać - burknął Andrzej. - Zetwuemowiec?! Ale traf, kobyla mać! W teren kolega? - Bo co? - Andrzej wyciągnął rękę po legitymację. - Ukrywałeś się? - chłopak śmiesznie marszcząc zadarty nos spojrzał znacząco na drzwi WC. - Moja sprawa. - Nie bój się, kolego. Przypadkowo ja też z ZWM! - kiedy się uśmiechnął, jego nos zmienił się w okrągły guzik. - Gdzie wysiadasz? - Bo co? - powtórzył nieufnie Andrzej. - Nie wierzysz mi? - chłopak oddał legitymację i równocześnie podsunął mu pod oczy identyczną. - Z powiatowego zarządu jestem. Do Sierpuchowa muszę dotrzeć. Andrzej popatrzył na wysłużone, niemiłosiernie zdarte półbuty aktywisty. - Marzyciel! W tych pantoflach?! - Przypadkowo ma być podwoda na stacji. Sierpuchowo znasz? - O tyle, o ile - zbył go, a ponieważ pociąg zaczął zwalniać, czujnie rozejrzał się po korytarzu. W każdej chwili mógł się napatoczyć ktoś, kto nie powinien jego widzieć. - Towarzysza Gajosa znasz? - zetwuemowiec indagował rzeczowo, wyraźnie uradowany, że spotkał sojusznika. - Franciszka? Stelmachem był. - Możliwe - znów śmiesznie zmarszczył nos. - Teraz jest sekretarzem partii. Do niego mam się zgłosić. Miał przygotować zebranie. - Wiem. Kontyngenty, dostawy... - Przypadkowo chodzi o coś większego. Powiedział to z miną człowieka, który losy świata trzyma w swoich rękach. - O co? - Pogadamy po drodze. Zabiorę cię na podwodę. - Mnie z tobą niekoniecznie po drodze. Widząc pasażerów na korytarzu, ściągnął z głowy studencką czapkę i wsunął ją za pazuchę. - Dlaczego to robisz? - zdziwił się chłopak. - Znaczna - zasłonił twarz kołnierzem i odwrócił się do okna, za którym nie było nic widać. - Boisz się? - Muszę wrócić. To musiało tamtemu wystarczyć za całe wyjaśnienie. Zresztą nie było już czasu. Pociąg przystanął. Andrzej przesunął się ku drzwiom. Poczuł trącenie w ramię. Aktywista wskazywał mu przeciwległe drzwi wagonu. - Przypadkowo z tej strony peron. - Dobrze wiedzieć! - rzucił Andrzej i wyskoczył właśnie tam, gdzie nie było peronu. Zetwuemowiec zawahał się przez moment, popatrzył na otwarte drzwi, za którymi była ciemność, wysiadł na peron. Było czarno, tylko na skraju torowiska ćmiły naftowe lampy sygnalne. Andrzej ominął budynek stacyjny. Przystanął za stojącymi na bocznicy wagonami towarowymi, by przeczekać, aż kilku podróżnych opuści peron, a pociąg osobowy odjedzie. Deszcz mżył teraz. Andrzej postawił kołnierz. Przechodząc przez tory, dostrzegł czyjąś sylwetkę w słabym świetle latarni. Ktoś jakby chciał się ukryć za drezyną, bo nagle przygiął się i wtopił w półmrok. Andrzej zastygł w bezruchu. Usłyszał nagle trzask metalu, coś błysnęło w nikłym świetle latarni. Andrzej ostrożnie podszedł bliżej. Zobaczył jaśniejszą plamę prochowca zarys charakterystycznej narciarskiej czapki. To był tamten. Pochylony nad chlebakiem, grzebał w nim, wyładowując na mokre deski drezyny jakieś przedmioty. Andrzej zobaczył dwa jabłka. - Dasz jedno? - rzucił z ciemności. Zetwuemowiec drgnął i wcisnął rękę w głąb chlebaka. - Mnie się boisz? - Andrzej podszedł bliżej. - Zmieniam skarpetki... Przypadkowo te buty cholernie przeciekają, szewska ich mać! - Nie dali ci lepszych? - Andrzej stanął obok drezyny. Spojrzał w stronę placu za stacją. Nie było nikogo. Tamten wyjął z chlebaka puszki konserw, organki, książki, plik papierów, szalik, pistolet. W końcu znalazł skarpetki. - Tylko nocnika ci brakuje - Trzy tygodnie nie byłem w domu - tłumaczył zdejmując skarpetki. - Matka przysłała mi przez okazję skarpetki, swetry, jabłka. W tajemnicy przed ojcem. Wyrzekł się mnie. Nazwał antychrystem - spojrzał w stronę Andrzeja, znów śmiesznie marszcząc zadarty nos. - A kiedyś machałem ministranckim dzwonkiem do majowego. Andrzej schylił się po pistolet. Potrzymał go ważąc w dłoni. - Teraz tym machasz. - Przypadkowo nie! - stał bosy na drezynie jak na scenie. Zabrał Andrzejowi broń. - Trzymam go tu - wyjaśnił wkładając pistolet pod podwiązkę pump, na wysokości kolan. - Nieraz chcieli mnie w terenie przerobić na sito. Raz nawet czekało na mnie po zebraniu dwóch. Ręce w kieszeniach płaszcza, a w ręku spluwy. A ja wtedy: "Patrzcie! - teatralnym gestem wyrzucił na wierzch puste kieszenie spodni i prochowca - Nie mam przy sobie innej broni niż moje idee! I walczcie ze mną tymi samymi argumentami". I poszli! - Uważasz, że tylko ty znasz prawdę? - Przypadkowo znam! - A co jest tą prawdą, misjonarzu? - wycedził przez zęby Andrzej. Nie odpowiedział od razu, jakby szukał najwłaściwszych słów, a przez tę pauzę zabrzmiało to tym bardziej mocno: - To, co służy przyszłości! - A więc kłamstwem jest to, co jeszcze wczoraj było prawdą?! Nigdy w to nie uwierzę, misjonarzu! Zetwuemowiec wrzucał teraz swoje rzeczy z powrotem do chlebaka, ale nie spuszczał wzroku z Andrzeja. Wreszcie ulżył sobie: - Co wy tam na tej politechnice robicie?! Śpicie, zamiast walczyć, naukowa wasza mać! Andrzej włożył ręce do kieszeni i ruszył w ciemność. Gonił go niespokojny głos zetwuemowca: - Poczekaj! Pójdę z tobą! Nie obejrzał się. Usłyszał mlaskanie błota pod butami tamtego. Nie doczekał się podwody. Dogonił Andrzeja. Szli po obu stronach błotnistej drogi. Chłopak gryzł jabłko, ich buty ciamkały w gliniastym rozmiękłym gruncie, a wilgoć wciskała się za kołnierz. - Po co tam leziesz po nocy? - Muszę - zbył go Andrzej. Usłyszał mocniejsze chlupnięcie i wysoki głos chłopaka: - Ale breja, niebieska jej mać! - Za dużo przeklinasz. - Panienka z ciebie. Śpiąca wieś wydała się Andrzejowi obca i nieprzychylna, jakby był tu po raz pierwszy, jakby wcale się tu nie urodził. Przy furcie kościoła zatrzymał się. - Ty... tu? - spytał go zaskoczony zetwuemowiec. - Przypadkowo. A Gajos mieszka za remizą - gestem wskazał mu dalszą drogę i pchnął furtę w kościelnym murze. - Jak się nazywasz? - dobiegło go z ciemności. - Nieważne! Spotkaliśmy się tylko po drodze! Poczekał, aż ucichną kroki, i wtedy dopiero zamknął furtkę. Zauważył, że w zakrystii pali się światło, więc skierował się w tamtą stronę. Otrzepał buty z gliny i wszedł do środka. Przy komodzie, w której zwykle chowano komże ministrantów i obrusy, stał pochylony nad jakimiś arkuszami proboszcz Rukasz. Wyglądał bardziej na emerytowanego rotmistrza kawalerii niż na pasterza parafialnych baranków. Wysunięta szczęka znamionowała upór, sucha twarz ogorzała od wiatru, ani śladu brzucha pod obcisłą sutanną i zdecydowane ruchy człowieka przyzwyczajonego do posłuchu. Instynktem chyba wyczuł obecność obcego, bo nie oglądając się nawet, przykrył komżą rozłożony arkusz. Potem odwrócił się i spytał: - Co tam? Andrzej postąpił krok naprzód. Dopiero gdy ściągnął z głowy czapkę, ksiądz go poznał. - Talar?! Prosto z drogi - dodał, patrząc na zabłocone buty Andrzeja. Objął go i obracał na wszystkie strony, jakby nie wierząc w pojawienie się takiego gościa. - Szczęście, że cię widzę, synu. Mają mnie przenieść na inną parafię. - To ja mam szczęście, że jeszcze księdza kapelana zastałem - szczerze powiedział Andrzej. - Co się stało? - Metryki pilnie potrzebuję. I byłoby dobrze, żeby nikt nie wiedział, że brałem, bo... - zawiesił głos, a ksiądz uśmiechnął się domyślnie. - Nikt nie będzie wiedział. Nikt, prócz nas - zapewnił i podsunął Andrzejowi arkusz zarysowanego papieru. - Tak samo jak i o tym. Andrzej spojrzał zdziwiony na wyrysowane prostokąty i wstawione w nie numery. Gdzieniegdzie widniały krzyżyki. - O co chodzi? - spojrzał pytająco na kapelana. - O twoich towarzyszy broni. Z nieba mi spadłeś, synu... Powoli zaczynał pojmować. Wpatrzył się w te niezbyt pewną ręką robione rysunki i przypomniały mu się twarze dawnych kolegów. Tych, co zginęli i zostali pogrzebani tam, gdzie padli. W czasie walki nie było czasu urządzać pogrzebów. A potem nie można było tym się zająć. Wojna się wprawdzie skończyła, ale strzały rozbrzmiewały nadal. Ściąganie z różnych lasów i polowych mogił szczątków towarzyszy broni na cmentarz w Sierpuchowie przeprowadzano w konspiracji. Jak słyszał od ojca w czasie jego rzadkich wizyt w Warszawie, właśnie proboszcz Rukasz się tym zajął. - Ty byłeś świadkiem, jak zginął Stefek? - ksiądz patrzył uważnie w oczy Andrzeja. - Babut? On był ze mną, jak nas Niemcy otoczyli. Rzucił granat i wtedy przeciął go serią jakiś szkop - gestem przekreślił piersi od ramienia po biodro. - Nawet nie krzyknął. Widział to jeszcze Marian. - Gdzie to było? - Niedaleko starych glinianek, na skraju Czarnego Lasu... Ksiądz rozścielił wojskową mapę sztabową w skali 1:100 000, tak aby padł na nią krąg światła lampy. - Znajdź i zaznacz to miejsce. A ja tymczasem - otworzył wielką księgę - wypiszę ci metrykę. Wszystko tu było takie znajome: ten zapach marca, porykiwanie bydła, brzęk łańcuchów przy psich budach. Znajome, a jednak nie czuł się u siebie. Coś wisiało w powietrzu takiego, jakby za chwilę piorun miał rozedrzeć to ołowiane niebo na pół. Andrzej szedł pod płotem Drabików, chcąc dotrzeć do rodzinnego domu od tyłu. Matka załamie ręce w niemym zdumieniu, ojciec podniesie oczy znad rozłożonych na gazecie gilz papierosowych i powie pewnie tylko: "Jesteś?", a Bronek klepnie go tą swoją potężną łapą, aż Andrzej przykucnie. Leszek pewnie każe sobie opowiadać, co się robi na studiach, bo Leszek nie widział go trzy lata. Widział już zarys swojego domu, kiedy na ścieżce zobaczył dwa cienie. Zatrzymał się. Tamci ruszyli ku niemu. - To ty, Sylwek?! Odwrócił się i odgarniając na oślep gałęzie drzew, rzucił się w sad. Gdy przesuwał się jego krajem, zobaczył między drzewami jakąś białą postać, usłyszał czyjeś głosy, brzęk metalu. Skręcił ku łące i wskoczył w rów melioracyjny, którym mógł dotrzeć do domu Wiktora. Nie miał już innego schronienia tej nocy. Zastygł w bezruchu, kiedy strzały przecięły powietrze. Padły tam, skąd właśnie przyszedł. Był na podwórzu Wiktora. Widymscy należeli do bogatszych we wsi. Oni pierwsi mieli elektrykę, pierwsi młockarnię kupili. Przy nich Talarowie za biedaków się liczyli. Dlatego, kiedy jeszcze chodził do Jadźki Widymskiej, we wsi uważali, że weźmie żonę godną zazdrości. Ale to było dawno. Wszedł na werandę, zapukał do drzwi. W oknie zgasło światło, drzwi po chwili uchyliły się i zobaczył w nich Jadźkę, owiniętą w chustę. Stała dłuższą chwilę w milczeniu, wreszcie usłyszał ciche słowa: - Ty tu?. - Wpuścisz mnie? - Po co przyszedłeś? Do kogo? - Jest Wiktor? I wtedy właśnie Wiktor pojawił się w głębi sieni. Mrużył oczy, zaskoczony tą niespodziewaną wizytą. - Chodź! - zagarnął go ramieniem. Andrzej poczuł się bezpieczny. Było ciepło rozchodził się zapach pieczonego ciasta. Rozejrzał się. Nic się tu nie zmieniło od czasu, gdy odwiedzał Jadźkę. Nadal na zawieszonych kilimkami ścianach królował duży oleodruk, przedstawiający ślubną parę - rodziców Wiktora. W przeciwległym rogu od pieca stała donica z palmą. "Tylko ona urosła - pomyślał. - A Jadźka chyba dalej sama". Nic nie wskazywało na to, by poza domownikami ktoś tu przybył. Wiktor bez słowa wyciągnął z kredensu kieliszki i wódkę. Andrzej wiedział, że czeka na wyjaśnienie, co tu robi, po co przyszedł. Ale milczał. Czuł na sobie, jak ciężar wycelowanej lufy, spojrzenie dziewczyny. Odwrócił się nagle. Stała oparta o piec plecami. Z wiotkiej dziewczyny zmieniła się w kobietę. Ale nie uśmiechała się tak, jak wtedy, gdy droczyła się z nim o pocałunki. Ich oczy zderzyły się. Ona pierwsza spuściła głowę i wyszła. - Słyszałeś strzały? - zapytał Andrzej. - Głuchy na to jestem - Wiktor wzruszył ramionami. - Nie interesuje mnie, kto strzelał. Nie bawię się już w politykę. Brzęknął kieliszek, który Wiktor uniósł do góry. - Za to, co było! - powiedział trącając się z Andrzejem. - Za to, co jest! - Co jest? - Wiktor wzruszył ramionami. - To, co było, przynajmniej było nasze. Wspólne. - A to co jest, to już nie wspólne? - Ty poszedłeś na lewo... - A ty? Przecież byłeś tam, na Zachodzie! I wróciłeś! To czyj jesteś? - Agitczyk! - Wiktor znów wzruszył ramionami. - Lepiej mówmy o pogodzie. - Dlaczego ona tak mnie nienawidzi? - spytał Andrzej. Wiktor znów nalał wódki. - Wciąż nikogo nie ma. Powodzenie ma, nie powiem... ale nikogo nie chce. Ty... przecież nie do niej z wizytą, co? - Przypadkowo tu jestem. Do rana. Pójdę lasami na pociąg. Wypili. Andrzej obejrzał się na drzwi, jakby oczekiwał powrotu Jadźki. Wiktor znów napełnił kieliszki. W butelce została tylko połowa bimbru. - Może nam starczy do rana - mruknął Wiktor. Ale nie starczyło, kiedy zaczęli odliczać na palcach poległych. Wiktor wyszedł po nową butelkę bimbru. A wtedy Andrzej znów poczuł na sobie ciężar czyjegoś spojrzenia. Za jego plecami stała Jadźka, przyklejona plecami do pieca. - Ożeniłeś się? - spytała. - Nie. - Ale... znasz kogoś? - Tak. Ona jest... - Wiem - ucięła krótko. - Wiktor mi mówił. I zaraz wyszła. A oni wrócili do odliczania kieliszkami tych, którzy odeszli na zawsze. Do świtu nie dotrwali. Zbudziło go szarpnięcie. Zobaczył pochyloną nad sobą Jadźkę. Tarmosząc go powtarzała w napięciu: - Ubieraj się! Szybko! Ubieraj się! Usiadł i popatrzył na łóżko Wiktora. Było puste. - Co się stało? - Najechało się bezpieki. Obławę robią. - Na kogo? - Zabili jakiegoś czerwonego. Nie czekał na dalsze wyjaśnienia. Złapał za spodnie. - Odwróć się. Wzruszyła ramionami, ale stanęła twarzą do okna. - Gdzie Wiktor? - wciągał już na siebie kurtkę. Sprawdził, czy metryka jest na miejscu. - Prysnął. - Przecież on nie ma z tym nic wspólnego. - A ty masz? A też chcesz pryskać - spojrzała na niego przez ramię. - Czekam! - Co chcesz zrobić? - Wywiozę cię. Już zaprzęgłam... Odsłoniła firankę i pokazała mu stojącą na podwórzu bekę do wożenia gnojówki. - Myślisz, że cię karetą powiozę?! Tłumiąc obrzydzenie wlazł do wnętrza cuchnącego pojazdu. W środku było ciemno i ślisko. Brakowało powietrza, choć Jadźka uchyliła trochę pokrywę wlewu. Krzyknęła na konia i ruszyli. Był jej więźniem. Mogła go teraz wywieźć, dokąd chciała. Czuł każdy wstrząs kół po nierównościach drogi. Przykucnął pod otworem. Powoli podniósł pokrywę. Właśnie mijali dwóch milicjantów, stojących przy mostku nad rzeką. A potem dojechali do sadu. Zobaczył w szparze grupę ludzi w mundurach. Na świeżym piachu czarną plamą zaznaczało się bezwładnie rozrzucone ciało. Nawet nie wiedział, jak się nazywał. Przeszli razem ledwie trzy kilometry, a już na zawsze będzie go pamiętał. Wczoraj drażniła go neoficka pewność siebie tego chłopaka. Dziś cena, jaką tamten zapłacił, nadała jego słowom nowy sens. Dostrzegł przy drodze zieloną ciężarówkę i łazik. Opuścił klapę - Stój, panienka! Beka stanęła. Bez tchu przywarł do oślizgłej ściany. Słyszał kroki żołnierza, potem stuk kolby o bekę. - Pusta? Szkoda... - A co by pan chciał w niej znaleźć? - głos Jadźki brzmiał zaczepnie. - Brymuchę. - Jak pan się będzie żenił, to panu przywiozę. - Ja się dziś mogę żenić, byle z taką narzeczoną! - odpowiedział z niekłamanym zachwytem, a jego koledzy zaśmiali się głośno. Jadźka cmoknęła na konia. Beka potoczyła się po rozmokłej drodze. Kiedy go wypuściła kilometr przed stacją, zdjął kurtkę i trzymał ją na długość wyciągniętej ręki. - I jak ja teraz wsiądę do pociągu? Gnojem zajeżdżam cały! - Możesz zostać tutaj - powiedziała nie zsiadając z kozła. - Nikt cię nie wygania. - Nie mogę. Muszę wracać - wspiął się na koło i chciał ją pocałować w policzek. Odepchnęła go z nieoczekiwaną siłą. - Śmierdzisz! - syknęła i podcięła konia batem, celnie trafiając w czułe miejsce, tak że wyrwał się prawie z dyszla, ruszając z kopyta do przodu. Stał i patrzył, jak tył beczkowozu podskakuje na korzeniach leśnego duktu. Wyskoczył z tramwaju przy Młynarskiej i biegiem dotarł na Płocką. Szary budynek szpitala wydał mu się dzisiaj mniej przytłaczający. Spojrzał w górę, ku oknom. Wiele twarzy, ale wśród nich nie dostrzegł tej jednej jedynej, którą miał wciąż pod powiekami. Targnął nim nagły niepokój, czy przez ten czas nie zaszło coś takiego, co obróci w bezsens tę całą jego wyprawę. Nie zdejmując kurtki wbiegł spiesznie po schodach, nie zważając na wołanie portiera: - Obywatelu! Obywatelu! Tak nie można! Gdzie przepustka?! "Żebyś ty wiedział, człowieku, że jedyną przepustką dla mnie jest to, co mam w kopercie na piersi - pomyślał. - Dziś będę mógł powiedzieć Basi o ślubie". Chciał to zrobić jak najprędzej, więc przeskakiwał po trzy stopnie na raz, aby szybciej znaleźć się w szpitalnym pokoju. Otworzył z impetem drzwi do sali. Omiótł wzrokiem dwa rzędy łóżek, ale pod oknem Basi nie zobaczył. Coś chwyciło go za gardło. Podszedł do chorej leżącej na sąsiednim łóżku. - Gdzie ta pani? - wskazał puste miejsce. - Wzięli ją do gabinetu zabiegowego... Nie czekając końca wyjaśnienia wypadł z sali. Na korytarzu zderzył się z lekarzem, od którego uzyskał odroczenie wyroku na Basię. - Coście z nią zrobili?! Gdzie ona jest?! - A, to pan młody... - doktor wskazał na duże oszklone drzwi sali zabiegowej. - Jest na odmie. Za pół godziny wyjdzie - a potem, biorąc Andrzeja poufnie pod ramię, dodał: - A pan też niech się leczy. Do małżeństwa, oprócz narzeczonej, trzeba mieć nerwy! Musiał poczekać dwie godziny, zanim pozwolono mu usiąść przy Basi na łóżku. Patrzył na nią, bladą i wymęczoną, i coś go ścisnęło za gardło. Wyciągnął rękę i delikatnie pogłaskał ją po głowie. Otworzyła oczy. Walcząc z szarpiącymi wybuchami kaszlu, szepnęła z wyrzutem: - Nie było cię... Nachylił się nad nią i też szeptem tłumaczył: - Musiałem wyjechać. - Po co? - każde słowo wypowiadała z ogromną trudnością. Po bronchoskopii gardło miała obolałe. Co chwila wycierała usta kłębkiem gazy, który ściskała w ręku. Wydobył z koperty pieczołowicie owinięte w pergamin dokumenty i rozwinął przed nią. Popatrzyła na metrykę, na pieczęć parafii, uniosła nawet głowę, żeby sprawdzić datę wystawienia, a potem bezwładnie opadła na poduszkę. - Po co ci to? Teraz? - Nie chciałem, żebyś poszła na operację, nie będąc moją żoną. - Andrzejku, ale... - Ciii... Wiem, co powiesz - położył palec na jej ustach i pochylił się ku niej. A wtedy usłyszał: - Ty wariacie! Jazda tam to było wielkie ryzyko. Po co je podjąłeś? Po co? Było w tym mniej wymówki, a więcej trwogi o niego. Podniósł jej rękę bezwładnie leżącą na kołdrze i uniósł do ust. - Tyle lat na ciebie czekałem. Tyle lat... - wyszeptał. Rozkasłała się. Poprawił jej poduszki, a potem widząc, że chce coś powiedzieć, znów się ku niej nachylił. - To... to było całkiem niepotrzebne - spojrzała na metrykę. - Teraz lekarze mówią, że może wystarczy odma. I po co to było? - Naprawdę nie wiesz, po co? A może mnie... nie chcesz? Uśmiechnęła się. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - posłużyła się jego powiedzonkiem. - Ale na weselu trzeba tańczyć. A ja jeszcze nie bardzo mogę... - Zdrowa czy chora, byle moja! Po co odkładać. Basiczku? Spoważniała. Zbierała siły, by powiedzieć mu coś ważnego. - Chcę być w porządku - zaczęła z trudem. - Mówiliśmy o ślubie. To prawda, ale... Nigdy nie obiecywałam ci miłości. Jesteś mi bliski... Potrzebny... Ale... boję się. - Czego? - wyszeptał. - Siebie... Siebie się boję... - To się obudzi. Ja wiem. Mogę czekać. Będę czekał choćby rok, choćby dwa! Mogę czekać do końca życia! W tej chwili nagła detonacja wstrząsnęła powietrzem. Zabrzęczały szyby w oknach, chore zerwały się z łóżek. W panice naciągały szlafroki, tłoczyły się przy drzwiach wykrzykując jedna przez drugą: - Jakaś bomba! - Wojna?! - O Boże! Zaczęło się... W drzwiach sali stanął lekarz. - Spokojnie! To wysadzili wiadukt Pancera. Ten przy moście Kierbedzia! Będą budować Trasę W-Z. Pewnego marcowego popołudnia na podwórzu na Złotej odbywała się wojenna narada. Jeszcze w zimie zdecydowano, że najwyższa pora odbudować oficynę, którą odcięła bomba. Przed kilkoma dniami przystąpiono więc do pracy. Bawolik wziął nawet urlop z drukarni, by pomóc Osuchowi. Jednego tylko nie przewidzieli: reakcji Lermaszewskiej z trzeciego piętra na zamurowanie okna, które wykuł jej stary w ślepej ścianie. Wczoraj, gdy mur oficyny dochodził już pod parapet, zepchnęła Osucha miotłą. Dziś, przed chwilą, oblała go i jego pomocnika zawartością nocnika. Omal obaj nie spadli z rusztowania. Klnąc na czym świat stoi, ściągali właśnie bluzy. Bawolik, Andrzej, Lang, Popiołek i Jasiński debatowali nad sposobem załatwienia sprawy. - A to szantrapa! - huknął Kostek. - Wykurzyć ją! - Trzeba interweniować - Jasiński wolał uniknąć przemocy. - Niech ja skonam, ale draka! - w głosie Popiołka czuć było uznanie dla zawziętości matki Henia. Pociągnął nosem, wąchając z daleka bluzę Osucha. - Perfuma to faktycznie nie jest. - Szczynami chlusła - Osuch pogroził pięścią pustemu oknu. - A to Fela! Pieprz jej w oko! Nie będę robił! Rzucił bluzę na ziemię. Lang, poprawiając okulary w metalowej oprawie, stwierdził rzeczowo: - A kto zamuruje okno? - No dobra - ustąpił Osuch. - Ale co z babą? - Ją trzeba z zaskoczenia. Raz-dwa-raz i koniec balu, panno Lalu! - Bawolik podchodził do tego jak do walki na ringu. - Wskoczyć na górę, cegły, zaprawa, cegły, zaprawa i gwizdek na koniec! Popatrzyli po sobie, który pierwszy zechce wspinać się na rusztowanie. Ale jakoś nikt się do tego nie rwał. Popiołek trącił Jasińskiego i wskazał na mieszającego wapno Andrzeja. - Chłopak z biglem, choć ze wsi - powiedział z uznaniem. - Jego by... Jasiński podszedł do Talara i wziął go pod rękę. - Obywatelu studencie liczymy na pana. Mówi to panu coś? Andrzej skinął na Frania pomocnika i razem ponieśli szaflik z cementem pod rusztowanie. Zaczęli wspinać się w górę, a z dołu dobiegły ich zachęcające głosy. Jeden Osuch patrzył sceptycznie na szanse ekipy. - Manto im spuści - stwierdził, spluwając z obrzydzeniem na wspomnienie tego, czym go powitała stara Lermaszewska. Andrzej dotarł już na wysokość drugiego piętra. Franio podawał mu szaflik z zaprawą. Wydawało się, że nic nie zagraża ochotnikom. Po chwili obaj byli na poziomie okna Lermaszewskich. Posuwali się ostrożnie, starając się położyć cegły na podciągnięty do wysokości parapetu mur. Andrzej rozmaścił zaprawę i z wyciągniętą ręką czekał, aż Franio poda mu cegłę. I nagle ci na dole usłyszeli trzask spadającej kielni, łomot szaflika i przede wszystkim ostry jak szpilka jazgot Lermaszewskiej. - Koniec świata! - zawołał Popiołek zadzierając głowę. - Ale śmigus urządziła - Osuch był zadowolony, że tym razem on uniknął oblania. Andrzej i Franio wyglądali, jakby wyszli spod rynny. Z okna wychylała się chuda jak wieszak Lermaszewska z miednicą w rękach. - Zjeżdżajcie stąd, chojraki! Po moim trupie! - odstawiła miednicę i próbowała dosięgnąć ich szczotką. Andrzej odchylił się, spod jego nogi spadła cegła wprost na kibiców z podwórza. Uskoczyli na boki. - Znakiem tego ja dziękuję - Osuch wkładał marynarkę. - Zaraz - Jasiński próbował go zatrzymać. - Jednostka musi się podporządkować większości, mówi to panu coś? - spojrzał w okno Lermaszewskich, jakby usiłował się przymierzyć do rzutu granatem. - Ja jestem fachowiec, a nie jakaś tam jednostka. Jasiński poklepał go uspokajająco po ramieniu. - O niej mówię - wskazał wychyloną przez otwór okienny Lermaszewską. - Musi ustąpić! - Niby dlaczego? spytał Lawina, który nadszedł przed chwilą. - Bo jest demokracja. Mówi to panu coś? Andrzej zeskoczył z drabiny, za nim zwlókł się pomocnik Franio. Otrząsał się teraz jak pies po przymusowej kąpieli. Osuch ostrożnie zbliżył się do nowych ofiar walki sąsiedzkiej i czujnie pociągnął nosem. Tym razem była to tylko brudna woda. - Mam na nią chwyt! - Bawolik klepnął się w czoło. - Powiem, że stary rozbił taryfę i siedzi na milicji. - Jak tak można?! - Lawina nie krył oburzenia. - A można inaczej? - Bawolik spojrzał na niego zaczepnie. - Gdy baba wyleci, pan Osuch raz-dwa-raz zamuruje okno i koniec balu, panno Lalu. Zdecydowanym krokiem wbiegł do klatki, dając znaki Osuchowi. Murarz, choć niechętnie, zaczął się gramolić na rusztowanie. Andrzej, z mokrą jeszcze głową, stał na zwiadach i w momencie, kiedy Lermaszewska wybiegła z bramy, dał znak. Teraz robota poszła jak na przyspieszonym fillmie. Cegła, zaprawa, cegła, zaprawa, cegła... Mur rósł w oczach. Kiedy już całe okno zostało zasłonięte, Osuch z ulgą otarł czoło. - To był akord! - krzyknął w dół. - Aż mi w gardle zaschło... - Należy się płukanie - przyznał Popiołek i poszedł przygotować setkę dla murarzy. - Na wszystko trzeba mieć chwyt - Bawolik promieniał dumą. W tej chwili Andrzej trącił go w ramię. Przed bramą zatrzymał się stary opel Lermaszewskiego. Taksówkarz wysiadł i nie zwracając uwagi na podwórzowe zgromadzenie, szybko wszedł na klatkę schodową. Po chwili usłyszeli łomotanie za świeżym murem. Tuż po nim wróciła żona. Nawet nie spojrzawszy na okno, jak bomba wpadła do mieszkania. - Coś ty narozrabiał, stary? - Ja? Nic! - To po co ja cię po komisariatach szukam? - A kto ci kazał? - Pan Kostek mówił, żeś taksę rozwalił... - Bawolik? Głupi drukarz! Co mu pod sufit uderzyło?! Dopiero wtedy stara zauważyła, że kuchnia jej zmieniła się w więzienną celę. - Ja mu tego nigdy nie daruję! - Syknęła. - A ja myślałem, żeś się zgodziła - mruknął Lermaszewski. - Sposobem mnie wzięli, skurczybyki - z bezsilną wściekłością popatrzyła na męża. - Jak ty! - A co ja mam z tym wspólnego?! - Tyś też mnie sposobem wziął - wycelowała w niego zagięty reumatyzmem palec. - Zapomniałeś, jak wywiozłeś mnie na Piekiełko za Golędzinów i tam zniewoliłeś? Wszystkie chłopy są jednakowe! Żadnemu więcej nie uwierzę! - A kto by cię chciał teraz wywozić na trawę, zastanów się, Pelu? Sergiusz Kazanowicz ubrany w gruby sweter stał na krześle i mosiężną popielnicą, zrobioną z łuski pocisku, przybijał do sufitu gwoździe. Tynk sypał się mu na twarz, ale on nie przerywał czynności. Kiedy przybił szósty gwóźdź, wyciągnął z kieszeni sznurek i przywiązał do łebków. Potem zszedł z trzeszczącego krzesła i przyglądał się tym sznurkom, które zwieszały się do podłogi. Wbił jeszcze gwóźdź we framugę drzwi, a potem spojrzał na Karo. - Nie bój się, przeze mnie nie będziesz się męczył. Pomyślałem o wszystkim. Poucinał sznurki na różnych wysokościach i poprzywiązywał do nich przygotowane uprzednio kawałki kiełbasy. Oddalił się pod okno i przyglądał się tym dyndającym na sznurkach pokusom. Jedne były metr nad ziemią, inne trochę wyżej. Pogłaskał psa za kłapciastymi uszami. - Przepraszam cię za ten kłopot. Ale musisz to dla mnie zrobić. Karo zamerdał ogonem, jakby zrozumiał. - To masz na jutro - doktor wskazał najniżej zwisający kawałek. - To na środę... To na czwartek... A to na piątek - rozhuśtał najwyżej wiszącą kiełbasę. - Myślę, że cztery dni mi wystarczy... Karo węszył, ale patrzył na pana, nie na kiełbasę. - No widzisz, dogadaliśmy się. Czekaj na mnie! - nalał wody do kilku talerzy, rozstawił po pokoju. - Ja na pewno wrócę. Podszedł do szafy z książkami i wyjął zza nich owinięty w szmatę pistolet. Mała "belgijka" zalśniła matowo. Przeliczył naboje, sprawdził czy pasują. Naładował magazynek, schował pistolet do wewnętrznej kieszeni marynarki i cicho otworzył drzwi. Na głowie miał beret, w ręku zniszczoną teczkę. Karo chciał wyjść za nim. Przecież pan nigdy nie wychodził za próg bez niego. - Nie, Karo... Musisz mi wybaczyć. Nikt nie może wiedzieć, że wyjechałem. Tobie to mogę powiedzieć. Na szczęście nie jesteś człowiekiem. Nie zdradzisz mnie - pogłaskał psa i zamykając drzwi dodał: - Ergo, jesteś kimś lepszym. Zza drzwi dobiegło niecierpliwe, rozżalone szczeknięcie psa. Kazanowicz był już na schodach, ale ujrzawszy na półpiętrze Teresę Bawolikową z Jackiem, cofnął się. Ruszył w dół, gdy klatka schodowa była pusta. Czwartego dnia po zamurowaniu okna u Lermaszewskich Osuch zszedł z rusztowania wcześniej niż zwykle. Był w kiepskim nastroju. Od rana słyszał przeraźliwe wycie psa na czwartym piętrze. - Słyszycie? - zwrócił się do mężczyzn, którzy mu pomagali. - On wyje na czyjąś śmierć. - Przesądy - Jasiński reprezentował jak zwykle racjonalistyczny pogląd na świat. - Wyje, bo wiosna. - Albo ktoś umarł, albo dopiero umrze - upierał się murarz. - Żeby tak stara Lermaszewska odwaliła kitę, tobym nawet dał na mszę Dziękczynną - Bawolik zatarł ręce. Wycie przeszło w skowyt. Osuch wzdrygnął się. - To coś zapowiada. Raz pies tak wył całą niedzielę, a w poniedziałek mój ojciec z dachu spadł. Prosto na tego psa. - I co, zabił się? - zainteresował się Jasiński. - Nie. Tego psa zabił. - Proszę. A mówi pan, że zapowiadał nieszczęście - włączył się do rozmowy Lang. - Tak czy siak, ja już tam nie wlizę - podsumował Osuch, patrząc w górę i demonstracyjnie wsadzając ręce do kieszeni. - To musi być skończone, mówi to panu coś? - Jasiński zadudnił basem, ale Osuch nie dał się tak łatwo zahukać. - Najsampierw niech to bydlę przestanie wyć - zasłonił sobie uszy. - Słuchać tego nie mogę! - Karo nigdy się tak nie zachowywał - powiedział z namysłem Lawina. - Coś się musiało stać. - Albo dopiero się stanie. Wycie nasilało się, przechodziło w nieustające zawodzenie. Lawina, mocno zaniepokojony, rozejrzał się za Popiołkiem. - A może coś z doktorem Kazanowiczem?! Panie Ryszardzie, kiedy go pan widział ostatni raz? - Dobre pięć dni temu. Nie dyskutowali więcej. Za chwilę Popiołek z łomem, Bawolik i Jasiński stali pod drzwiami doktora. Popiołek popluł w ręce i wcisnął łom w szparę. Naparł całym ciężarem ciała i drzwi puściły z trzaskiem. Zobaczyli najeżonego psa, który warcząc cofał się w głąb mieszkania. Ale poznawszy dozorcę, zamachał ogonem i zaczął się łasić. - Koniec świata! - zawołał Popiołek. Krótkie i dłuższe sznurki smętnie zwisały z sufitu. Na jednym dyndała w przeciągu kość wieprzowa. Na podłodze lśniły kałuże - świadectwo przegranej walki psa z własnym pęcherzem. Stali pełni napięcia i zdumienia. Wyrko doktora było puste. Rozrzucone ubrania i przewrócone krzesło dopełniały obrazu spustoszenia. Jasiński spojrzał na Bawolika: - Co tu się dzieje? Co za cyrk? Nagle odwrócili się jak na komendę, słysząc to samo pytanie powtórzone głosem Kazanowicza: - Co tu się dzieje? Stał w drzwiach. Nie ogolony, o ziemistej, zapadniętej twarzy. Wyglądał jak zjawa. Karo skomląc radośnie skoczył na pierś swego pana, omal go nie przewracając. Współlokatorzy wycofali się na klatkę schodową. Kiedy ucichły ich kroki, Kazanowicz wyciągnął pistolet, przetarł szmatą i włożył do schowka za książkami. Zajęcia kończyły się. Andrzej niecierpliwie czekał na ostatnie słowa profesora Tobiasza. Po tylu godzinach wykładów marzył o opuszczeniu murów politechniki. Wreszcie złożył wykresy, poprawił krawat przy białej koszuli, podciągnął rękawy, by błysnęły spinki. - To będzie obowiązywać na sesji. Dziękuję. Przepychając się i rozmawiając kierowali się do drzwi wyjściowych. Osadził ich niski, chrypliwy głos krępej brunetki uczesanej w kok. - Koledzy zetwuemowcy! Zatrzymajcie się! "Jeszcze jedno zebranie! - pomyślał niezadowolony. - Ale ta Zoja ma krzepę". Podszedł do okna, gdzie zebrała się już niewielka grupka. Czekali na Zoję, która wyłapywała przy drzwiach starających się wymigać od zebrania studentów. Nie była ładna ani zgrabna, ale jej głęboko osadzone oczy nie pozwalały przejść obok niej obojętnie. Gdy mówiła, miała zwyczaj patrzeć prosto w oczy wybranej osoby. - Zbliża się Pierwszy Maja - zaczęła uroczyście. - Powinniśmy uczcić to czynem - wskazała na parapet okienny, zastawiony puszkami z farbą. - Zdobyliśmy farbę na odnowienie Zakładu Budowy Samochodów! Wysoki blondyn o skręconych w pierścionki włosach poklepał ją po ramieniu. - Zojka! Dziekan Pogorzelski da ci dyplom bez egzaminu! Spojrzała na niego karcąco, Andrzej z żalem obejrzał się na znikających za drzwiami studentów. - Powinniśmy to robić wspólnie z ZAMP-em i z OMTUR-em - powiedział. - Kolega mówi to z pozycji "Bratniaka"? No ładnie, ładnie... - nadziała go na swe spojrzenie spod zmrużonych powiek. Wiedział, że mruży oczy zawsze, gdy coś nie jest po jej myśli. Wydobyła z wojskowej raportówki listę i zaczęła odkreślać nazwiska. - Więc w czwartek spotykamy się wszyscy! - W czwartek?! - Andrzej nie ukrywał zaskoczenia. - Przecież jest święto. - Dla kogo? - spojrzała na niego, znowu mrużąc oczy. Student, którego przezwali Kręciołem z powodu włosów układających się w sprężynki, zabawnie się skłonił. - Dla wszystkich. - I to ma być argument?! - poważnie potraktowała słowa chłopaka. - No ładnie, ładnie... - wyprostowała się i podnosząc głowę, żeby wszyscy słyszeli, powiedziała tonem osoby, która jest przygotowana na odparcie każdego ataku: - Czas chyba postawić ten problem: w Polsce jest siedemnaście świąt państwowych i kościelnych. Tyle samo co w klerykalnej Hiszpanii. To czysty anachronizm! - To tradycja! - Kręcioł wpadł jej w słowa, a Andrzej dorzucił: - Tak jest w kalendarzu. - Trzeba zrewidować kalendarz! - przeniosła spojrzenie na Korna. - Ja już to obliczyłam: gdyby wszyscy budowlani Warszawy pracowali o jeden dzień w roku więcej, to przybyłoby nam pięć domów trzypiętrowych. Ten postulat spotka się ze zrozumieniem wszystkich ludzi pracy. Andrzej oglądał swoje ręce, pełne odcisków, o pozbijanych paznokciach i mruknął dość głośno: - Wiśta-wio łatwo powiedzieć... Wąskie usta dziewczyny zacisnęły się, a oczy spod przymrużonych powiek popatrzyły na niego groźnie. - Kolega ma wątpliwości? A przecież prawdą jest to, co służy przyszłości - przypomniała mu zdanie, które rzucił na jednym z zebrań koła ZWM, powtarzając słowa tego, którego już dawno przysypał piasek. Bo prawda tamtego stała się jego prawdą. Głosił ją z przekonaniem. I oto teraz to zdanie zostało użyte jako argument przeciw niemu. Nie zdążył zareagować, nie zdążył powiedzieć, że zależy, o jaką przyszłość chodzi, gdy Zoja pochyliła się nad listą i wpisała pierwsze nazwisko: Talar. - Mnie nie! - wykrzyknął, a widząc niemal zgorszenie na jej twarzy, dodał usprawiedliwiająco: - W czwartek nie mogę. - Feretron za proboszczem nosisz? - pokiwała głową. - No ładnie, ładnie... - Jadę do kogoś do sanatorium. Kręcioł uśmiechnął się domyślnie, trącił Zoję w łokieć. - Nie wiesz, że on ma narzeczoną? - Nasza? - zapytała rzeczowo. - Uniwersytetka. Andrzej jednym szarpnięciem odwrócił go ku sobie i wycedził zduszonym głosem: - Wypierdku mamuta! Wypluj to! - Szczęki mu się zacisnęły, na policzkach uwydatniły się węzły mięśni. Jeszcze chwila, a uderzyłby kolegę, ale Zoja rozdzieliła ich. Patrzyła z bliska w oczy Andrzeja, aż poczuł jej przesycony nikotyną oddech. - Tak ci na niej zależy? Porwał teczkę i wybiegł z sali. Szedł wściekły ulicą. Nie odda tego czwartku! Zrobi to, co do niego należy, jeszcze dzisiejszej nocy. Wieczorem wrócił więc na politechnikę. Na korytarzu ujrzał smugę światła, padającą z nie domkniętych drzwi biblioteki. Zobaczył pochyloną nad książką Zoję. Cofnął się, żeby go nie usłyszała, poszedł do pracowni. Zdjął koszulę, zrobił sobie z "Walki Młodych" trójkątną czapkę i rozrobiwszy farbę zajął miejsce na drabinie malarskiej. Robota szła mu sprawnie. Nie zauważył nawet, że w drzwiach pracowni stanęła Zoja. - Co ty tu robisz? - spytała mrużąc krótkowzroczne oczy. Ukłonił jej się machając papierową czapką, zupełnie jakby nie stał okrakiem na drabinie, a raczej szykował się do odtańczenia kadryla w balowej sali pałacu. - Robię, co do mnie należy. - W nocy? - rozejrzała się po sali, dotknęła palcem ścian, jeszcze wilgotnych od farby. - A kiedy, jak w czwartek nie mogę? - założył gazetową czapkę pochlapaną farbą i znowu zabrał się do malowania. Zoja zajrzała do szafy i wyciągnęła z niej czerwony materiał. - Trzeba jeszcze uszyć szturmówki - powiedziała, jakby chcąc usprawiedliwić swoją obecność. Podeszła do drabiny i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w mięśnie Andrzeja, które grały pod skórą. - Nie zimno ci? - Jak miałem cztery lata, wpadłem do przerębla i zaziębienie przeszło mi na zawsze. - Twardy jesteś... Tak trzeba. Spojrzał spod oka na dziewczynę. Zobaczył jej wlepione w siebie oczy. Tym razem patrzyła inaczej niż na wykładach czy zebraniach. - I po co się deklasujesz? - spytała, kładąc rękę na szczeblach drabiny. - Chodzi o tę narzeczoną. Przecież to... mieszczańska rodzina. Po co z takimi trzymać? - Ma wannę. - No to co? - znów zmrużyła oczy. - A ja lubię się kąpać. - No ładnie, ładnie... - odeszła o dwa kroki od drabiny, przybierając bardziej oficjalną minę. - Co mi się tak podejrzliwie przyglądasz, Zosiu? - Miłość, co? Tyle w tym pytaniu było potępienia, że złość go nagła chwyciła. Machnął z impetem pędzlem, rozchlapując farbę, która prysnęła na wszystkie strony. Zoja otrzepała palcami rękaw swojej szarej, prostej bluzy i odeszła pod okno. Stamtąd patrzyła na Andrzeja zmrużonymi oczami. - Jeśli coś przeszkadza w działaniu, trzeba się tego wyrzec. - Wyrzec? Jesteśmy na tyle silni, na ile umiemy kochać! Wzruszyła ramionami jakby z politowaniem. Jej głos przepełniony był teraz niezachwianą pewnością racji. - Człowieka stwarza działanie, walka. Lepsza przyjaźń niż zła miłość. Zszedł z drabiny. Widziała jego popstrzony białymi kropkami farby tors. Czekała na jakieś usprawiedliwienie, na akt samokrytyki. - Twoja głupota jest równie wielka, jak twój zapał. Wybacz, Zosiu... ale... - Mów do mnie Zoja! - gwałtownie potrząsnęła głową. - Nie znoszę tej "Zosi" - zmitygowała się i powiedziała już normalnym tonem: - Pomóż mi to rozłożyć - wskazała na czerwony materiał, przygotowany na szturmówki. Rozpostarli go na podłodze. Przykucnęła nad czerwonym strumieniem, który ciągnął się od okna do drzwi. Szczęknęły nożyce. - Słuchaj, Talar. Ty jesteś dobry z konstrukcji. Mógłbyś mi pomóc przed sesją? Przyjdź do mnie. Nikt nam nie będzie przeszkadzał. Wpatrywała się w niego z napięciem. W jej oczach znów było to, co na początku rozmowy. Nożyczki szczęknęły. - Patrz, co robisz - rzucił już od drzwi, wskazując na krzywo pocięty materiał. Andrzej jechał pociągiem elektrycznym i niecierpliwie liczył stacje, dzielące go od Otwocka. Od stacji prawie biegł uliczkami wśród zalesionych działek. Wszystko tu wydawało się zapomniane przez kalendarz: piaszczyste drogi, rozpadające się drewniane domki, które z trudem udawały wytworne wille. Pokrył je liszaj zacieków, odpadały rynny, odeszli gdzieś właściciele, a na ich miejsce wprowadzili się ludzie, którzy hodowali kozy i króliki. Sanatorium stało w lesie, jakby trochę zapomniane przez ludzi, wymarłe. Ale on wiedział, że właśnie jest teraz godzina leżakowania. Stanął za sosną i patrząc w górę, na ocienione werandy, zagwizdał jak kos, raz i drugi. Zwykle reagowała na ten sygnał. Tym razem nikt nie wychylił się zza barierki werandy. Nagle poczuł, że czyjeś ręce zasłaniają mu oczy. Więc była tu, na dole! Czekała na niego! Chwycił ją za ręce, obrócił się i przytulił. Poprowadziła go do dziury w płocie. Byli w niskopiennym lasku sosnowym. - Tak długo cię nie było - skrzywiła się jak rozkapryszone dziecko. Pokazał jej wpięty w koszulę znaczek ZMP. - Mówiłem ci, że jadę na Zjazd Zjednoczeniowy do Wrocławia. - Ty przenosisz góry... - dotknęła znaczka. - A ja w kółko: ściąganie płynu, odma, przepalanka, zastrzyki, woda w boku. O Boże, mam już tego dosyć! - Obejrzała się na sanatorium. - Ukradnij mnie! Choć dziś! - prosiła płaczliwie. - Okręciła się wokół siebie jak mała dziewczynka, powtarzając dziecięce zaklęcie: - Ucho-pięta-nos, wybierz za mnie los! Przestała wirować, jej wyciągnięta ręka wskazała kierunek. Poszli przed siebie, a los wyprowadził ich nad Świder. Z daleka niósł się gwar kotłujących się w wodzie chłopców. Woda była czysta i ciepła. Andrzej rozebrał się i w spodenkach gimnastycznych pobiegł na most, przez który z rzadka przejeżdżała wąskotorowa kolejka. Basia usiadła na brzegu, obserwując refleksy słońca na wodzie. Nagle usłyszała jego gwizdnięcie. Stał na barierze mostu, gotów do popisowego skoku. Pomachał ręką, odbił się i skoczył. Woda strzeliła w górę, jakby w tym miejscu wybuchł granat. - Wiesz, ile cię nie było? - spytała, gdy otrząsając się jak psiak przykucnął koło niej. - Najważniejsze, ile będę! Wyjął z jej palców gałązkę akacji. Spojrzała pytająco: chciała powróżyć. - Nam wróżby niepotrzebne. - Każdemu są potrzebne. - Nam nie. Nie ma już mnie bez ciebie, a ciebie beze mnie. To już prawie dwieście czwartków... - Jakich czwartków? - Wiesz, jaki to był dzień, kiedy jechaliśmy na stopniach do Warszawy? - Zimny - uśmiechnęła się. - Czwartek - pochylił się nad nią i powtórzył rozedrganym głosem. - Znamy się prawie dwieście czwartków... - Zasłoniłeś mi słońce! - Chciałbym, żeby to była prawda. A tymczasem nie wolno ci się opalać! - O, Boże! Jak czekam na tę chwilę, kiedy mi znów będzie wolno pływać, opalać się, tańczyć! - Ja chyba jeszcze bardziej tego chcę. Wtedy weźmiemy ślub. Wyłożył przywiezione w raportówce wiktuały: słoiczek miodu, masło, ser. Pamiętał o zaleceniach lekarzy i gdy tylko mógł, dokarmiał Basię nawet siłą. - Jak będę gruba, przestanę ci się podobać - broniła się. - Nigdy! Nawet gdybyś była grubsza niż ta lokomotywa! Właśnie z przeraźliwym gwizdaniem, który spędził z mostu kąpielowiczów, wtoczyła się lokomotywa. Wybierali jak najdalsze drogi do sanatorium, byle tylko być ze sobą jeszcze kwadrans dłużej. Tak supłali ścieżki, kołowali po uliczkach, przedzierali się przez laski, że wreszcie stracili orientację, gdzie leży sanatorium. Andrzej nie martwił się tym zbytnio. Przycisnął Basię do pnia sosny i całował w oczy, szyję, usta. - Muszę wracać! Będzie obchód! - Ale gdzie iść? - Ucho-pięta-nos, wybierz za mnie los! - zawirowała z wyciągniętą ręką, a potem stanęła i spojrzała w kierunku, który jej wskazywała. Zastygła w bezruchu, wstrzymując oddech. Jej twarz zmieniła się - był w niej wyraz niedowierzania i jakby lęku. Nie rozumiał, co się stało, dopóki nie poszedł za jej wzrokiem. Na leśnej dróżce stał wysoki chłopak o falujących jasnych włosach. Prześwietlony był słońcem, które za jego plecami zniżało się ku zachodowi. Jego błękitna koszula odcinała się od zielonego tła lasku. Po chwili pochylił się, podniósł gałąź i rzucił biegnącemu za nim psu. Wilczur wystartował z impetem. Chłopak skręcił w bok. Andrzej odprężył się. "To chyba nie Łukasz. Za młody" - przebiegło mu przez myśl. Spojrzał na Basię. Z twarzy dziewczyny powoli schodził wyraz napięcia. Nagle podbiegła do Andrzeja, objęła go spazmatycznie, jakby przepraszając za to swoje zapatrzenie, i wtuliła twarz w dołek jego obojczyka. Pocałował jej włosy i powiedział cicho: - Wciąż o nim myślisz... Takich zwierząt nie widział nigdy. Ani takich wysokich kamiennych budowli. Z trudem sylabizował podpisy pod zdjęciami: "Sfinks", "Krokodyle nad Nilem", "Wielbłąd pod piramidami". Kilka dni temu, w drodze do Warszawy, Bronek Talar postanowił, że gdy otrzyma pierwszą przepustkę, zamelduje się u Andrzeja. Tak życzył sobie ojciec. Ale kiedy się znalazł wśród nowych kolegów w zielonych mundurach junaków SP, obraz całego Sierpuchowa, ojca i jego żądań wyblakł bardzo. Po raz pierwszy poczuł się niezależny. Postanowił posmakować tej wolności, której nie zaznał przez całe osiemnaście lat. Budowali trasę W-Z, a wieczorami, przewracając się na legowiskach pod płachtą namiotów, przechwalali się opowiadaniami o dziewczynach. Każdy był kozak, rzucał imionami, tylko Bronek milczał. Podniecały go te opowieści, męczyły go po nich jakieś dziwne sny, a rano ciężko było wstawać do łopaty. Po raz pierwszy czuł żal do ojca, do siebie, że on jeszcze nic nie ma do opowiedzenia swojemu plutonowi. Czuł się gorszy, a to uczucie pogłębiał jeszcze fakt, że na pryczy obok miał za sąsiada typowego warszawskiego cwaniaka. Czarniawy, drobny, ale obrotny jak śmigło samolotu, wodził prym wśród wiejskiej większości plutonu. Imponował Bronkowi znajomością życia, doświadczeniem, i tym, że o wszystkim miał własne zdanie. Nawet o nim. To on pierwszy nazwał Bronka "wsiokiem" i "prawiczkiem". Za postawienie piwa, obiecał pokazać mu życie. "Ze mną nie zginiesz!" - przechwalał się, najwyraźniej chcąc mieć w Bronku adiutanta. To przez niego w pierwsze wolne popołudnie zamiast na Złotej Talar znalazł się w Alejach Jerozolimskich, gdzie w zrujnowanej bramie mieścił się "Fotoplastykon". Ocalała z powstania aparatura, ocalał właściciel i ocalał program: "Cuda Egiptu". Z otwartymi ustami wpatrywał się w trójwymiarowe fotografie, gdy w dźwięki fletów i piszczałek, prowadzących jakąś rozwlekłą, wschodnią melodię wkradły się głosy siedzących przy sąsiedniej lunetce dwóch dziewczyn. We dwie próbowały patrzeć równocześnie, przepychając się i chichocząc. - Co paniom tak wesoło? - zagadał. - Czy tam u was komedia jakaś idzie. Równocześnie prychnęły śmiechem, ale kiedy Bronek stanął za ich plecami, zeskoczyły ze stołka i szepcząc coś znikły w bramie. Rozejrzał się za Kiksem - takie przezwisko miał jego sąsiad z pryczy w namiocie - ale ten widać już wcześniej wyparował z pomieszczenia fotoplastykonu. Bronek, ściskając w ręku furażerkę, zaczął gonić oddalające się dziewczyny. Potknął się nagle o coś. Była to noga Kiksa, którą podstawił z wprawą piłkarza przywykłego do fauli. Bronek omal nie zarył nosem w chodnik ulicy. Kiks patrzył ironicznie na jego oburzoną minę i splunął mu pod nogi łupinami pestek dyni. - Krowy tak można ganiać! Dały kamforę, bo zwietrzyły w tobie prawiczka. - Po czym to widać? - Po głodnym pysku - Kiks uśmiechnął się i znowu splunął łupinami pod buciory Bronka. Ten wygładził furażerkę z brązowym orłem i literami SP; naśladując Kiksa zawadiacko nasunął ją na czoło. - Muszę z tym w końcu coś zrobić. - Trzymaj się mnie, a jeszcze dzisiaj sobie ulżysz - objął po bratersku Bronka. Szli w stronę Marszałkowskiej. Bronek patrzył na przechodniów z większym zainteresowaniem niż na "Cuda Egiptu". Po raz pierwszy widział ludzi w angielskich bateldresach z czerwoną naszywką "Poland", po raz pierwszy słyszał melodię "Warszawo, ty moja Warszawo" graną przez uliczne orkiestry. Wszystko tu było dla niego pierwsze, wszystko nowe. Nawet kobiety wyglądały inaczej niż dziewczyny z Sierpuchowa i tracił nadzieję, czy któraś z nich spojrzy kiedyś na niego inaczej niż patrzy się na zwykłego wiejskiego szczeniaka, który urwał się z łańcucha i usiłuje dogonić na cudzym polu młode, marcowe zajączki. Kiks kilka razy zrobił oko do przechodzących dziewczyn, trącając przy tym Bronka łokciem w bok. - Jak na Złotą trafić? - dopytywał się Bronek. - Nie marnuj przepustki! - skarcił go kumpel i wskazał przechodzącą dziewczynę w pomarańczowej bluzce, uszytej ze spadochronowego jedwabiu. - Córka kolejarza! - Skąd wiesz? - Zderzaki ma jak parowóz! - mrugnął do niego porozumiewawczo, ale Bronek wpatrzony był nie w swego przewodnika, lecz w Murzyna. W witrynie restauracji "Huragan" fotosy zapraszały na dancing. Murzyn trzymał w ręku pałeczkę. - Tu Murzyn na bębnie gra - Kiks palcem przejechał po szybie witryny. Bronek gorączkowo przebiegał wzrokiem po fotografiach: orkiestra w czarnych marynarkach, z muszkami, refrenistka w długiej sukni, siedzący za perkusją Murzyn! - Prawdziwy? - podniósł oczy na Kiksa. - Eee, poczerniony tylko. - Eee. Baran. Jaki przyjechałeś, taki wrócisz. Demonstracyjnie wypluł pestki pod jego trzewiki. Bronek nie mógł oderwać wzroku od witryny. Kręcone włosy, grube, wypukłe wargi i lśniące białe zęby w czarnej twarzy wydały mu się całkiem niepodobne do tych postaci Murzynów, jakie znał z szopki. Sam grał kiedyś króla murzyńskiego, w którego zamienił go posmarowany sadzą korek. - Ja to kręcę! - z podziwem pokiwał głową i pociągnął Kiksa ku drzwiom restauracji "Huragan". - Chodźmy tam - Nie w tym fraku - Kiks dotknął bluzy junackiego munduru. Bronek z żalem jeszcze raz ogarnął wzrokiem dom, w którym mieściła się restauracja. - Nie wyjadę z Warszawy, póki go nie zobaczę i póki sobie nie ulżę. Kiks popatrzył na niego jak dyrygent orkiestry na fałszującego trębacza. - Sporo się jeszcze musisz nauczyć, burku... Zaprowadził Bronka na Złotą. Po drodze dawał mu szereg rad, które miały tamtemu przybliżyć realizację jego marzeń. Najważniejsze to nie okazywać po sobie, że ci zależy. Na dziewczyny trzeba mieć chwyt! Bronek słuchał, jakby to było kazanie proboszcza Rukasza w sierpuchowskim kościele. Z twarzy jego można było czytać. Kręcić nie umiał, mówił, co myślał, a teraz myślał tylko o jednym: jak przestać być wyrostkiem, co dotąd rozkoszy życia nie polizał. Oglądał się za przechodzącymi dziewczętami, głośno wyrażając swój podziw dla ich elegancji. Kiks patrzył na niego jak na rozhukanego szczeniaka. Rozchylił kurtkę munduru i trącił Bronka. - Patrz, na co one lecą! Bronek ujrzał na piersi kolegi fontannę, sikającą w górę granatowymi strumieniami, które oblewały serce przebite strzałą. - Co to jest? - Zdrój miłości, burasie! - odparł Kiks, wypinając pierś. Przechodząca właśnie kobieta zwolniła kroku, wpatrując się ze zdumieniem w tatuaż. - Czemuś takiemu żadna się nie oprze. Kiedy dotarli na Złotą, Bronek zostawił kolegę pod rachitycznym drzewkiem, a sam z zadartą głową gapił się na nowo dobudowaną część domu, zastanawiając się, za którym oknem żyje Andrzej. Usłyszał za plecami pisk hamulców. Z taksówki wysiadała Halina, obładowana różnymi paczkami. Zamiast munduru miała na sobie lekką kwiecistą sukienkę, która opinała jej obfite biodra. Bronek zagapił się na Halinę i nawet nie zauważył, jak upuściła paczkę na chodnik. Dopiero kiedy Kiks gwizdnął, dając mu spod drzewka zachęcające znaki, podniósł upuszczoną paczkę. - Dziękuję - uśmiechnęła się, wyciągając z taksówki, metalowy żyrandol. - Na junaków zawsze można liczyć. Zaniesiesz mi ten żyrandol na górę, przyjacielu? Zaczerwieniony nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Widział wbite w siebie czujne oczy Popiołkowej i gesty Kiksa, który kreśląc w powietrzu bujną sylwetkę Haliny, zginał rękę w łokciu. Był to wyraz najwyższego uznania. Bronek złapał żyrandol i ruszył na podwórze w ślad za kroczącą szturmowym krokiem panią sierżant, przebraną dziś w kwiecistą łąkę. W podzięce za przysługę Halina poczęstowała go kompotem. Niech sobie spokojnie pije, ona przeprasza go na chwilę, musi się trochę przyszykować. W uszach Bronka zabrzmiało to jak rajski chór, jak szmer owej fontanny, którą widział na piersiach Kiksa. Do czego mogła się szykować ta wspaniała kobieta, jak nie do tego, by wszystkie pragnienia junaka zostały spełnione? Rozejrzał się po mieszkaniu wzrokiem wodza, który wie, że stoczy zwycięską bitwę. Pełno tu było zdjęć, plakatów filmowych, ale jego uwagę przyciągnął okryty burym kocem tapczan. Pogwizdując przez zęby marsz SP, opadł na poduszki. Połapał się, że ma na głowie furażerkę. Cisnął ją w kąt, by nic nie przeszkadzało mu w tym, co niechybnie za chwilę nastąpi. Śpiew kobiety, dochodzący z łazienki, wprawił go w radosne podniecenie. Rozparty wygodnie, już sobie wyobrażał krągłość jej piersi, ciepło ciała. Z błogiego rozmarzenia wyrwało go pytanie Haliny: - Wy, junacy, znacie się na rzeczy, prawda? - No, o tyle, o ile - speszyła go nieco obcesowość tego pytania. - A może junak umiałby tę lampę podłączyć? Zaskoczony spojrzał na sufit ze smętnie zwisającymi drutami, potem na żyrandol leżący na stole. Nie takiej propozycji się spodziewał. - Na elektryce to ja się nie znam - wzruszył ramionami, trochę jakby zawstydzony swą bezradnością - u nas w Sierpuchowie jeszcze nie ma. - I przez to dużo dzieci się rodzi - zaśmiała się Halina, znów wchodząc do łazienki. Przez chwilę jeszcze dobiegało go stamtąd nucenie przeboju Jasia Maliny. Oczekiwał pojawienia się przedsiębiorczej pani w jakimś oszałamiającym peniuarze. Tymczasem... Zerwał się z tapczanu i stanął na baczność. Zamiast wymarzonej golizny, ledwie skrytej szlafroczkiem, zobaczył obfite kształty opięte mundurem, sierżanta. Nie potrafił ukryć zaskoczenia i z tą głupią miną wydał się Halinie tak pocieszny, że roześmiawszy się w głos, wydała komendę "spocznij". Odruchowo odstawił nogę jak na mustrze. - Spieszę się - wyjaśniła Halina. - Mamy koncert. W tym momencie rozległo się pukanie. W progu stał Andrzej. - Bronek?! Ty tutaj? Nie pomyliłeś adresu? Zdumiona Halina patrzyła, jak nagle ten kanciasto ruszający się chłopak z grzywą jasnych włosów rzuca się w ramiona Andrzeja Talara. Idąc za Andrzejem do mieszkania Lawinów, Bronek opowiadał, co u nich na wsi, że udało mu się trafić do brygady SP, która ma odbudowywać Warszawę, że właśnie dziś jest na pierwszej przepustce, że już był w fotoplastykonie... Matka Basi domyśliła się od razu, że Andrzej przyprowadził brata. Mieli takie same jasne włosy, podobny uśmiech i uważne spojrzenie, które chciało zarejestrować wszystko, co było nowe wokoło. Zawołała Andrzeja do kuchni. Rozpytując o Bronka ukroiła duże pajdy świeżo upieczonego ciasta, przygotowała herbatę. Tymczasem Bronek w pokoju Andrzeja przyglądał się dłuższy czas zdjęciu Basi, które wisiało na ścianie. Potem otworzył szafę i przez chwilę gapił się na wiszące równiutko garnitury. Pogładził je jak coś żywego i wyciągnął granatowy w paski. Pospiesznie włożył marynarkę i stanął przed lustrem obciągając ją ku dołowi. Na jego potężnej piersi marynarka rozjeżdżała się nieco. - Coś ty, Niutek?! - usłyszał za plecami pełen zaskoczenia głos Andrzeja. - Przymierzam tylko - Bronek z zadowoleniem przeglądał się w lustrze. - To pana Lawiny - Andrzej ściągnął z brata marynarkę i szybko powiesił na wieszaku. - Co ci do łba strzeliło? - Chciałem Murzyna zobaczyć - usprawiedliwiał się Bronek. - Ale tam w mundurze nie wpuszczą chyba. - Murzyna?! Jakiego Murzyna? - W Warszawie tyli czas jesteś, a nic nie wiesz? - Bronek był wyraźnie zgorszony ignorancją starszego brata. - Kto to? - spytał, wskazując paluchem fotografię Basi. - Moja Basia. - Aaa, ta, co pisałeś - pokiwał głową, przypominając sobie uniesienia korespondencyjne Andrzeja. - Nie ma ona jakich... koleżanek? Bo widzisz, osiemnasty rok mi wybił, a ja jeszcze do spowiedzi nie mam po co chodzić. Andrzej wymownie popukał się w czoło, ale Bronek, patrząc wciąż na zdjęcie Basi, z właściwą sobie naiwną szczerością zwierzał się ze swej największej troski: - Bo na wsi nijak nie wychodzi. Wiesz, jaki tato jest. Oka z człowieka nie spuści. A jak przyjdzie ochota, to pies kota wychrobota. Andrzej spojrzał niespokojnie na drzwi. - Ciszej! - poskromił brata. - Mam przepustkę, to chciałbym się odkuć - Bronek nadal drążył temat, który niepodzielnie zapanował nad jego wyobraźnią. Usłyszeli pukanie. To Lawinowa zapraszała na herbatę. Przy stole Andrzej siadł obok Bronka, naprzeciw doktora Lawiny. Bronek pochłaniał świeże ciasto zupełnie jakby to były nie omaszczone ziemniaki. Siorbał herbatę, wydając dźwięki przypominające kipiące na blasze mleko. Andrzej aż się spocił, czując uważny wzrok Lawiny, spoczywający na gościu. - To pan tu w jakim charakterze? - spytał doktor. - Trasowiec jestem - Bronek wyprostował się dumnie. - W-Z budujemy. Z pięć tysięcy narodu robi! - Bylebyście przy tym nie burzyli. Na trasie tunelu są różne zabytki. Pałac Branickich... - To raczej ruiny - wyrwał się Andrzej, ale Lawina spojrzał na niego jak na profana. - Zamek to też ruiny! Ale to symbol państwowości polskiej! - A widział pan już Wilanów? - włączyła się Lawinowa, chcąc zażegnać kolejną sprzeczkę. Wybuchały często, bo jej męża bardzo drażniła osoba i poglądy tego, który na przekór wszystkiemu postanowił zostać jego zięciem. - Najsampierw chcę zobaczyć Murzyna - powiedział Bronek z pełnymi ciasta ustami. Pani Marta otworzyła szeroko oczy, Andrzej trącił ukradkiem brata, ale Lawina zainteresował się dziwnym pragnieniem gościa ze wsi. - Jakiego Murzyna? - Tego, co gra na bębnie w "Huraganie" - Bronek siorbnął herbatę i klepnął się z zachwytem po udzie. - To jest coś! Nie uwierzą w Sierpuchowie! Lawinowa uśmiechnęła się, mąż popatrzył na nią wymownie. Pod stołem Andrzej deptał gruby trzewik brata, ale ten nie odbierał sygnałów. Brnął dalej, choć Andrzej aż skurczył się w sobie, słysząc kolejne pragnienie brata: - Gdzie tu można sobie załatwić tatuaż? - Tatuaż?! - Lawina zakrztusił się herbatą. - Tatuaż?! - powtórzył jeszcze raz. Andrzej, próbując ratować sytuację, wyjąkał. - Niutek żartuje. Zawsze był kawalarz. Raz w pustej dyni wyciął otwory, wstawił świece i straszył przy cmentarzu... Chciał zagadać Bronkowe głupoty, ale brat osadził go w miejscu. - Coś ty! Dynia to były zabawy dla szczyla! A jak się ma tatuaż, to wszystko idzie inaczej. Andrzej, czerwony ze wstydu, znowu dostrzegł wymianę spojrzeń państwa Lawinów. Więc kopnął ukradkiem Bronka, ale ten zajrzał pod serwetę, po czym przeniósł na brata niewinne oczy. - Ty, czego się kopiesz? To już całkowicie pogrążyło Andrzeja. Czuł się jak aktor, który stoi pośrodku sceny i właśnie pęka mu gumka u spodni. Poczerwieniał, pochylił się, udając że podnosi jakiś okruszek ciasta spod krzesła. Równocześnie uszczypnął Bronka w łydkę: niechże wreszcie ten szczeniak zaprzestanie deklaracji jawnej głupoty! Czy nie czuje, jak to jest przyjmowane? Był wściekły. Wściekły na bezgraniczną naiwność Bronka, ale też i na siebie, że nie był w stanie pozbyć się owego kompleksu niższości, o którym jakże często starał się mu przypominać ojciec Basi. I wtedy właśnie za oknem rozległ się przeraźliwie ostry świst gołębiarza. To gwizdał Kiks, któremu znudziła się już warta na chodniku przed domem na Złotej. Bronek zerwał się i przypadł do okna. Kiks przywoływał go niecierpliwym gestem. Bronek wyjaśnił: - To kolega z brygady. Lawinowa zaproponowała, by zaprosił owego kolegę na herbatę. Jeszcze tego brakowało - zaniepokoił się Andrzej - żeby Bronka uzupełnił warszawski cwaniak z Targówka. - Nie, nie warto - podniósł się od stołu. - My... my się wybieramy do kina na "Serenadę w Dolinie Słońca" - chwycił Bronka za rękę i pociągnął do drzwi. Po ich wyjściu Lawina zauważył zgryźliwie: - Gość w dom, Bóg w dom. Gorzej, kiedy na zawsze. - Och, Poldziu, nie czepiaj się. Andrzej jest zupełnie inny. - Co można naprawdę wiedzieć o człowieku? - Lawina jedyną ręką zgarniał okruszki ze stołu. Tymczasem Andrzej już w bramie domu przyparł Bronka do ściany. - Dziękuję ci - drgały mu muskuły szczęk. - Popisałeś się. Bronek nie bardzo mógł się połapać, o co bratu chodzi. W tej chwili dojrzał stojącego przy bramie Kiksa, który szeroko gestykulując czarował dwie chichoczące dziewczyny. Bronek już się rwał w jego stronę, lecz żelazny uchwyt Andrzejowej ręki zatrzymał go na miejscu. Spojrzał zły na brata. - Mam przepustkę. Andrzej nie zwolnił uścisku. - Zerwałeś się jak Burek z łańcucha i chcesz się życia nachapać?! - Gadasz jak ojciec. - Ojciec daleko. Ja blisko - wskazał głową Kiksa: - Zapomnij o nim! Następnego dnia rano doktora Kazanowicza odwiedzili dwaj ludzie, którzy już kiedyś zawitali w te progi. Opędzając się przed psem, jeden z nich już od progu wyciągnął z teczki fotografie. Kazanowicz zgarniał ze stołu resztki chleba i zaganiał Karo do kuchenki. - Szczeka tylko, gdy się boi. - Czy mógłby pan nam pomóc w zidentyfikowaniu tego człowieka? Znaleziono go zastrzelonego w jego własnym mieszkaniu. Doktor wytarł ręce o wypchane spodnie, wziął zdjęcia ostrożnie, jak analfabeta bierze ważny, urzędowy dokument, i sięgnął po okulary. Fotografie przedstawiały tego samego człowieka. Jedną zrobiono, gdy żył, drugą, gdy był trupem leżącym na deskach podłogi. - Gdzie? - zapytał. - Gdzie go tak urządzono? - Powiat Sławno... województwo Koszalin. Miał dokumenty na nazwisko Jan Grodziec, urodzony w Radomiu. Człowiek o tym nazwisku zginął w czasie wojny. Chcielibyśmy ustalić, czy nie jest to poszukiwany Erwin Szulc. Pan znał przecież kapo Szulca z obozu. Obaj przedstawiciele komisji wpatrywali się czujnie w doktora. Stał spokojnie, patrzył i milczał. Tylko ręka trzymająca zdjęcia drżała mu lekko. - Co to wam da? - podniósł na nich oczy. - Chodzi o sprawiedliwość. - To sprawa między ofiarą a katem. A wy kim jesteście?! No, kim?! Urzędnikami! Tamten był Bogiem. Przynajmniej uważał się za Boga. Mógł dać życie. Albo zabić - zdjął okulary, jakby nie chcąc już widzieć tej twarzy na zdjęciach. - Nie! To nie jest tamten człowiek. Rzucił fotografie na stół. Mężczyźni popatrzyli niepewnie na siebie. Wyższy podciągnął rękaw wyświechtanej marynarki i odsunął mankiet koszuli. - Nie jestem tylko urzędnikiem - powiedział cicho. - Do widzenia. Kazanowicz zobaczył na jego przedramieniu wykłuty numer obozu. Nie odpowiedział na pożegnanie. Opadł na krzesło. Dopiero po chwili dotarło do niego zgłuszone szczekanie psa, wypuścił go więc z kuchni i pieszczotliwie podrapał za uchem. - Przestań się bać. Już po wszystkim. Oni już tu więcej nie przyjdą... - Nierozłączne siostry dwie - młodzież i SP! - śpiewali maszerując z łopatami na ramieniu przez porosłe ruinami miasto. W pogadankach na zajęciach świetlicowych mówiono im, że to trud ich rąk przywróci stolicę życiu. Ich pot wzejdzie ziarnem nowych domów. Ich krok - to krok żołnierzy pokoju, którzy wydali wojnę ruinom i zgliszczom. Nasłuchał się sporo takich słów na pogadankach, ale bardziej od nich podobała mu się prowadząca te zajęcia dziewczyna. Smukła była, spod furażerki wypływała fala ciemnych włosów, a gdy się uśmiechała, w Bronku aż się jakieś światło zapalało. Myślał o niej w drodze na wykop trasy W-Z, myślał, gdy z zaciekłym uporem pchał po szynach wózek na miejsce zwałki. Pot spływał mu na oczy, obok tętniły kilofy, turkotały kółka wagoników. Podjechał do miejsca ładowania. Czekając, aż Kiks załaduje jego wózek ziemią, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w granatową fontannę, która lśniła od potu na obnażonym torsie chłopaka. - Gdzie to robią? - spytał wskazując na tatuaż. - Jak załadujesz sam dziesięć wózków, to cię zaprowadzę wyciągnął z kieszeni spodni kopiowy ołówek. - Będziesz sobie mógł zamówić nawet dziewczynę na byku - narysował szkic na mokrej od potu piersi Bronka i mrużąc cwaniacko oko, dorzucił: - A tu imię. Ewa! - Skąd wiesz? - żachnął się. - Myślisz, że jesteś pierwszy?! Cała brygada się w niej buja! Sięgnął ręką, by zetrzeć ślad ołówka, ale Bronek powstrzymał go. Złapał łopatę i zaczął ładować ziemię. W powrotnej drodze do obozu słowa hymnu Służby Polsce brzmiały mniej radośnie. Junacy byli zmordowani i głodni. Zbliżyli się do bramy z napisem "Brygada SP" i dostrzegli stojącą przy tablicy wyników kulturalno-oświatową. Spod furażerki strzelały ku nim jasne, wesołe oczy. Na widok "Ewy z raju" - jak ją nazywali - nogi same poderwały się do marszu. Bronek wpatrzył się w dziewczynę, jak idący w bój legioniści patrzyli w Cezara. Przybijał mocno zelówkami, basował w chórze, a ręką zawadiacko przesunął furażerkę na prawe oko. Kiks trącił kolegów. Ktoś podstawił Bronkowi nogę. Chłopak stracił równowagę, uderzył w plecy idącego przed nim junaka i wśród ogólnego śmiechu wypadł z kolumny. Wściekły otrzepywał z kurzu furażerkę. Ewa nie dostrzegła nawet tego incydentu. Nie pobiegł z innymi do zbielałych od słońca namiotów. Stał i patrzył na dziewczynę. Kiedy ruszyła w stronę kuchni, uśmiechnął się do niej. Wzrok Ewy padł na byka, którego Kiks wykonał chemicznym ołówkiem na jego piersi. Parsknęła śmiechem. - Zapnijcie mundur - rzuciła przechodząc. Bronek zerknął na szkic. Strugi potu rozmazały dziewicę na byku, granatowe plamy zalały wyrysowane imię "Ewa". Nie był pewien, czy zdołała je przeczytać. W każdym razie po raz pierwszy go zauważyła i odezwała się do niego. Pod wieczór zebrali się przy tablicy, ustawionej przy wale ochronnym strzelnicy. Posiadali byle jak na ziemi, ściskając w rękach ołówki. Niektórzy, aby ułatwić sobie zadanie, trzymali zeszyty na deskach podpartych cegłami. Wysunięte języki świadczyły o mozole nauki. Spracowane palce z trudem kreśliły znaczki liter. W brygadzie spory odsetek junaków nie umiał czytać i pisać. Nie była to pierwsza lekcja, a jej uczestnicy należeli do zaawansowanych. Ewa, jak w pierwszej klasie, dużymi i wyraźnymi literami wypisywała na tablicy: "Warszawa to nasza duma" i "Cały naród odbudowuje stolicę". Chodząc między uczniami, zaglądała im przez ramię, czy dają sobie radę z przepisywaniem. Tu i ówdzie przystawała, poprawiając nieudolne kulfony. Mrużąc oczy w blasku zachodzącego słońca, zapowiedziała: - Jutro będziemy się uczyć pisać listy! Zanim skończycie służbę, będziecie mogli napisać już sami list do domu. - Ale kto go tam przeczyta? - zapytał mikry chłopaczek, a reszta kursantów gruchnęła śmiechem. Ewa podniosła rękę. - Nie ma co się śmiać - powiedziała poważnie. - To dziedzictwo minionej epoki. Za kilka lat nie będzie w Polsce analfabetów. A teraz proszę to przepisać i oddać mi. Bronek siedział trochę na uboczu i nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego działo. Umiał czytać i pisać i właśnie postanowił to wykorzystać. Pisał list do Ewy. Przyszedł tu z własnej woli zamiast grać w siatkówkę. Gdy junak, zbierający prace, zbliżył się do niego, podał mu kartkę i czekał na efekt. Ewa przeglądała kartki. W pewnym momencie spytała: - Kto to napisał? Podpis jest: Bronisław! Chcę go poznać! Bronek podniósł się. Zadowolony z osiągniętego celu zbliżył się do tablicy. Na jego twarzy zagośćił triumfalny uśmiech: wyróżniła go, zauważyła: - Posłuchajcie wszyscy, co ten junak napisał: "Mowa moja będzie krótka, chciałbym trafić do twojego ogródka. Dość mam już życia w ciągłej rozterce, dla ciebie odtąd bije me serce..." - junacy słuchali z rozdziawionymi ustami, nie wiedząc, czy mają podziwiać tak składną poezję, czy wyśmiać zawarte w niej propozycje. - "Kochana pani Ewo, zachwyciłem się w tobie cholernie mocno i chciałbym się z tobą spotkać po apelu!" Ta deklaracja, z odpowiednio ironiczną intonacją odczytana przez dziewczynę, wyzwoliła huragan śmiechu. Kwiczeli, ryczeli, klepali łapami w deski, a on stał jak goły w pokrzywach. Ni się uśmiechać, ni powagę zachować, uciec by najlepiej, ale jak? Tymczasem Ewa, podkreślając błędy czerwonym ołówkiem, wskazała na niego. - Widzicie, jakich mamy tu poetów?! Siedem błędów! - zwróciła się do Bronka, który wywiercił obcasem trzewika dziurę w murawie. - Może zamiast składać takie propozycje, zająłbyś się ortografią?! Czerwony ze złości wyrwał swój list i pędem uciekł ze strzelnicy. Gonił go szyderczy śmiech i oklaski. Kiedy wieczorem wrócił po apelu do namiotu, usłyszał skandowanie osiemdziesięciu gardeł: - "Mowa moja będzie krótka, chciałbym trafić do twego ogródka". Upokorzony zwalił się na pryczę i udawał, że śpi. Raptem ktoś go potrząsnął za ramię. Ujrzał nad sobą Kiksa w samej koszulce gimnastycznej. - Bronek. Ona czeka... - szeptał konspiracyjnie. - Chodź! - Kto? Gdzie? - Ewa... Idź, frajerze! Usiadł na pryczy. Wciągając spodnie, dopytywał się, gdzie jest oczekiwany. - Na strzelnicy. - Nie wierzę. - Mnie nie wierzysz? - oburzył się Kiks. - Pod hajrem! Czeka. Namiot trząsł się od chrapania. Bronek nie zawiązując sznurówek trzewików wymknął się na dwór. Ruszył między namiotami w stronę strzelnicy. W kępie krzaków tarniny zobaczył w księżycowym poblasku smukłą sylwetkę w furażerce, spod której wypływała fala włosów. Zdawało mu się, że wyciąga do niego ramiona. Przyspieszył i nagle ziemia rozstąpiła mu się pod nogami. Rąbnął, aż zadudniło. Wtedy usłyszał triumfalny wrzask, śmiech i skandowanie: - "Mowa moja będzie krótka, trafiłem już do ogródka!" Próbując wygramolić się z dołu, ujrzał nad sobą pochylone twarze junaków. Najgłośniej wydzierał się nieduży chłopak z kłębem pakuł do czyszczenia broni, które wepchnięte pod furażerkę udawać miały loki. A on tkwił w dole, zamaskowanym gałęziami, jak głupi niedźwiedź złapany w potrzask. Wściekły wylazł wreszcie i stanął twarzą w twarz z zastępcą komendanta brygady. Mirosław Kuźniak, przedstawiciel ZMP, znany był ze swej zasadniczości. Nie tolerował najmniejszego zakłócania regulaminu, często wzywał na wychowawcze rozmowy, karał nocnymi wartami. - Co wy tu wyprawiacie? Wrzaski, awantury... - To nie ja - odparł Bronek. - A kto? - świecił mu latarką prosto w oczy. Bronek rozejrzał się: wokoło nie było żywej duszy. Junacy uciekli do namiotów. Musiał podać nazwisko, pluton, a na koniec usłyszał: - Jutro po robocie zameldujecie się w komendzie. Zatańczymy sobie z wami. Pół nocy przewracał się na pryczy: czuł się ośmieszony, wykpiony, a na domiar złego przedstawiono go do karnego raportu. Po czymś takim nie miał co liczyć na przepustkę. Był spalony. Nie powiodło mu się wobec "rajskiej Ewy", nawet brat przyjął go jak intruza, a dla plutonu stanie się pośmiewiskiem. Nie ma już co liczyć na spełnienie pragnień. Nagle poczuł się zagubiony w tym wszystkim i zanim zasnął, podjął decyzję: jutro go tu już nie będzie. Zrobił wszystko, by nie pracować razem z Kiksem. Po trzech godzinach pchania wózka przysiadł zmęczony na nasypie. Żeby dowódca plutonu, nie karcił go za bumelanctwo, zaczął przewijać onuce. Jego ładowacz w samych tylko spodenkach gimnastycznych usypał mu kopiasty wagonik piachu. - Bronek, a czemu ty nie chciał z nim robić? - wskazał głową na Kiksa, machającego nie opodal łopatą. Wzruszył ramionami: - W ogóle już nie będę robił. - Jakże to tak? - Ja to wszystko kręcę! Pójdę sobie stąd. - Bez pozwoleństwa? - Tam ojciec żniwa zaczął. Potem młócić trzeba. To moja robota, a nie to - spojrzał na rozkopaną trasę. - Jeszcze tylko ten wózek popcham i koniec! - założył buty, rzucił na wierzch załadowanego wózka bluzę munduru i wyciągnął rękę do kolegi: - Cześć! Pchał wózek z pochyloną głową. Nagle poderwał ją, bo usłyszał głośne brawa i okrzyk: "hura!" Przy miejscu zwałki stał sztab brygady: komendant, Mirosław Kuźniak, Ewa Szymosiuk i jakiś nie znany człowiek z aparatem fotograficznym. Wszyscy klaskali patrząc na niego. Co to znaczy? Ewa podeszła, patrząc na niego jak na bohatera. Na boku jego wózka napisała kredą: 100000. Nie wiedział nadal, o co chodzi, a oto jego dłoń ściskali już Kuźniak i dowódca plutonu. To od niego wreszcie usłyszał, że oto on, Bronisław Talar, wywiózł jubileuszowy, stutysięczny wózek. Nie wydawało mu się to czymś niezwykłym. Chciał wyrzucić ziemię, ale człowiek z aparatem wstrzymał go: - Momencik! Powoli proszę... - przykucnął, aby ująć go w kadrze wraz z wózkiem. - O, tak! Bronek, lśniący od potu, przechylił wózek. Miękko wysypała się ziemia. - Murowana okładka! - ucieszył się fotograf, ale Kuźniak jakby się zaniepokoił. - Na okładkę go chcecie? To by trzeba, wiecie, jeszcze raz pstryknąć. - Na pewno wyszło - fotograf nie zrozumiał obiekcji tamtego. - Ale... niekoniecznie najlepiej. - Będzie ostre jak brzytwa-pewny swych umiejętności, przewijał już film w aparacie. - Tym gorzej - Kuźniak przytrzymał jego łokieć. - Rozumiemy się? Fotograf nie pojmował, o co chodzi. Wpatrywał się w wąskie jak szparka skarbonki usta działacza, ale ten nic więcej nie chciał powiedzieć. Fotograf spojrzał pytająco na komendanta brygady. Ten też nie rozumiał obiekcji swego zastępcy. - Dlaczego, kolego Kuźniak? Kuźniak poprawił okulary i popatrzył na komendanta tak, jakby widział przed sobą okaz szczytowej głupoty. - Nie widzicie, co on ma na szyi? Jesteście chyba krótkowzroczni! W jego głosie było tyle pewności siebie, że komendant nie dyskutował dłużej, tylko obszedł Bronka, aby przyjrzeć się temu, co tak poruszyło Kuźniaka. Na lśniącej od potu piersi błyszczał w słońcu medalik. Bronek z początku nie pojmował, czego chce od niego fotograf. - Na okładkę ma być. A to za bardzo blikuje - dotknął łańcuszka. - Zdejmijcie na momencik. Wpatrywali się w niego, a on rozejrzał się na boki, jakby oczekując jakiejś rady. Dostrzegł Ewę, która gestem zachęcała go do wykonania prośby fotografa. Uśmiechała się do niego, więc nie zastanawiał się dłużej. Zdjął medalik i schował do kieszeni. Teraz już mógł z powrotem ustawić się w najbardziej twarzowej pozie koło wózka. Szczęknęła migawka. Miał uciec z tego miasta - a został symbolem jego odbudowy. Tego dnia na tablicy przy bramie obozu brygady instruktor kulturalno-oświatowy, Ewa Szymosiuk, wypisała wielkimi literami: "Bronisław Talar, pluton Ii - 100000 wózek!" Kiedy przechodzili szeregami, uśmiechnęła się do niego i pomachała mu ręką. Nie był już jednym z tysiąca. Był imieniem i nazwiskiem. Rozpierało go uczucie triumfu. Nie minął tydzień, a reporterowi tygodnika "Razem" udzielił pierwszego wywiadu. Czy zdawał sobie sprawę, pchając ten stutysięczny wózek, że jest współtwórcą historycznej chwili? Odpowiedział, że nie, nie zdawał sobie sprawy, lecz potem przeczytał, że każdą łopatę nabierał z pełną świadomością swej roli w dziele odbudowy stolicy. W kilka dni później, gdy wrócili z trasy W-Z, Ewa zajrzała do namiotu drugiego plutonu. Wręczyła Kiksowi tygodnik "Nowa Wieś". - To dla Talara - powiedziała. Kiedy przyszedł z latryny, junacy wydzierali sobie z rąk pismo, z którego okładki patrzyły jego oczy. - Mowa moja będzie krótka, wlazłem już do ogródka - zadeklamował Kiks. Nikt nie spodziewał się tego, co się stało: Bronek wyrwał im magazyn, rzucił go na pryczę, doskoczył do Kiksa i chwycił go za gardło. - Ty koniosraju! - potrząsnął żulikiem jak workiem kartofli. - Możesz za mną łopatę nosić, ty cwaniaczku! Kiedy ruszył ku wyjściu, junacy rozstąpili się przed nim. Tylko kilka dni, a tak wiele się zmieniło. I on się zmienił. Nie chodził już za Kiksem jak cielę za krową. Nie musiał pisać do Ewy wypracowań, by być przez nią zauważony. Jego nazwisko wypisano na tablicy przodowników, a na wieczorze artystycznym, na którym dla brygady występował chór rewelersów "Erjana", Ewa zapowiedziała, że piosenkę "Jesienne róże" dedykuje się Bronisławowi Talarowi. Czuł się lekki, wszystko wydawało mu się osiągalne. Brakowało mu tylko jednej jedynej rzeczy, by mógł się poczuć całkowicie uzbrojony do zdobycia całego świata. Kiedy tylko otrzymał przepustkę, wybrał się pod wskazany przez Kiksa adres na ulicy Brzeskiej na Pradze. Dom zajeżdżał szczynami, na zaplutej klatce schodowej stały butelki po winie i wódce "Perła". Na drugim piętrze drzwi były zaznaczone białym kółkiem, jak aureolą. Otworzył mu tłuścioch o podpuchniętych oczach i wskazał drogę do zagraconej kuchni. Na taborecie siedział bez koszuli typ ostrzyżony "na zero". Poddawał swoje plecy nakłuciom igły, którą tłuścioch maczał w tuszu. Na łopatce klienta zarysował się kształt okrętu, który przy ruchu mięśni kołysał się jak na rozszalałym morzu. To dzieło zachwyciło Bronka. Zastanawiał się, czy nie ozdobić swojej skóry żaglowcem, ale doszedł do wniosku, że na początek powinien to być bardziej kuszący wzór. Tłuścioch, wycierając igiełki, beznamiętnie spojrzał na Bronka. - Zdjąć koszulę! Co ma być? Wzorek własny czy firmowy? Mistrz tatuażu podsunął mu pod nos wytłuszczony zeszyt. Pełno w nim było przeróżnych figur: nagie kobiety, wielbłąd, karabin maszynowy, amorki ze skrzydłami oraz wiele odmian szkiców, które zwykle ozdabiają ściany publicznych szaletów. Bronek wskazał na fontannę z amorkami: - To! Imię i obok napis trzysta procent! Tłuścioch zarechotał, trącając klienta z żaglowcem na łopatce: - Takiś mocny? Tylko się aby nie wystrzelaj za szybko, bo potem będziesz mógł tym tylko herbatę mieszać. A jakie imię ma być? - Ewa! - A ty sam może Adam? - Nie. Bronek. - Szkoda. Miałbyś jak w raju. Grzywy sosen przyczesywał jesienny wiatr. Ileż to już miesięcy patrzy na te drzewa. Kiedy przyjechała do sanatorium w Otwocku, był kwiecień. Teraz leżeli na werandzie opatuleni w koce, chowając nawet dłonie przed październikowym chłodem. Na kolanach Basi leżał podręcznik medyczny przywieziony przez Igę. Nie chciała wypaść z rytmu nauki, a równocześnie czuła, że wszystko jest jakby mniej ważne. Tu dopiero pogodziła się z myślą, że nadzieją nie można karmić się wiecznie. Że trzeba żyć mimo wszystko, jeśli się ma dla kogo. Dziś też czekała na Andrzeja. Na jej kolanach leżała kartka od niego. Napisał ją wczoraj. W tych kartkach i listach, pisanych prawie co dzień, prowadził z nią nieustającą rozmowę o ich wspólnej przyszłości. Ale gdy zjawiał się w sanatorium, nie poruszali tego tematu. Od dwóch tygodni obok niej ustawiał leżak nowy pacjent. Był straszliwie wybuchowy, wszyscy się go bali, ale do niej zawsze zwracał się jak grzeczny właściciel pensjonatu: Czy jej wygodnie? Czy nie chłodno? Może chciałaby przeczytać "Życie Warszawy"? Był niski, o nerwowych ruchach i twarzy, o dziwnie płonących oczach, które nie umiały patrzeć obojętnie. Tomasz Ciećwierz niewiele mówił o sobie, za to chętnie o życiu. Człowiek wcale nie ma jednego życia - tylko tyle razy żyje, ile razy zaczyna od nowa. Stanął nad nimi chudy lekarz w narzuconym na fartuch płaszczu. - Panie Ciećwierz! Proszę się szykować do drogi. Ciećwierz zerwał się z leżaka. - Nigdzie nie pojadę! - Karetka zawiezie pana do szpitala - lekarz niecierpliwie wzruszył ramionami. - Nie dam się zarżnąć jak baran! Nie dam się ruszyć! Nigdzie nie pojadę! - krzyczał nie zwracając uwagi na pacjentów unoszących się z leżaków. - My nie możemy panu pomóc - doktor silił się na łagodną perswazję. - Musi pan to zrozumieć. - Gówno prawda! - zamiótł kocem przed twarzą lekarza. - Chcecie się mnie pozbyć z tego świata! - Panie Tomaszu, tak trzeba! - Basia dotknęła jego ręki, ale strącił ją. - To są rzeźniki! - Pan chyba oszalał? Ta operacja jest konieczna - lekarz otulił się płaszczem, jakby chcąc się uchronić przed agresywnością pacjenta. - A gdzie streptomycyna?! Już jest na świecie! A wy co? Dla innych chowacie? Za to! - Ciećwierz potarł palcem o palec przed nosem lekarza. - Za kogo pan mnie ma? doktor wyszedł z werandy trzaskając drzwiami. - Na grabarza pan się nadajesz, nie na lekarza! - krzyknął Ciećwierz i rozkaszlał się tak silnie, że aż łzy pociekły mu po policzkach. Basia wprowadziła go do budynku. Na korytarzu demonstracyjnie zapalił papierosa, a kiedy próbowała mu go zabrać, odsunął ją delikatnie, lecz stanowczo. - Mnie już nic nie zaszkodzi! - powiedział. Zaciągnął się głęboko i wypuścił dym na szybę okna. Basia zakaszlała gwałtownie. Zreflektował się i zgasił papierosa. Spojrzał na nią z sympatią. - Pani jest tu jedynym człowiekiem, który mnie rozumie. - Widzę tylko, że coś pana dręczy. - Każdy ma taką sprawę, która zdecydowała za niego wszystko. - Kobieta? Ciećwierz powoli wykonał przeczący ruch głową. Patrzył przez okno na jesienny ogród sanatorium. - Muszę go znaleźć - powiedział żarliwie, jakby składał przysięgę. - Musi zapłacić rachunek za moje zmarnowane życie. - Mnie też groziła operacja, a skończyło się na odmie - próbowała go pocieszyć. - Trzeba być cierpliwym. Do Ciećwierza nie dotarły jej słowa. Był w tej chwili w innym miejscu i w innym czasie. Pozwoliła mu mówić. - To sobie powtarzałem, kiedy przyszło mi za tamtego siedzieć w piwnicy. - Za kogo? - Taki jeden. Uciekł z aresztu. A mnie posądzili o współpracę z bandami. Sąd Wojskowy. Utrata stopnia. Wyszedłem z gruźlicą. Przez ten czas żona odeszła. Szkoły nie skończyłem. - Zdąży pan... - Najpierw muszę odnaleźć tego, co mnie tak uszczęśliwił. Przecież człowiek to nie pestka, prawda? - teraz dopiero zwrócił oczy na nią. - Gdzieś musi być! Musi! Pod sanatorium zajechała karetka z czerwonym krzyżem na białym polu. - To po mnie! A ja muszę żyć, żeby załatwić tamtą sprawę! - Tym bardziej musi się pan zgodzić na szpital - uśmiechnęła się do niego i położyła dłoń na jego ręce: - Ja tu zarezerwuję dla pana leżak... Napięcie na twarzy Ciećwierza jakby powoli znikało. Szczęki rozluźniły się. Podniósł rękę Basi do ust. - Pani jest... - nie dokończył i innym tonem dodał: - Lubię panią, panno Basiu. Odwrócił się i odszedł krokiem żołnierza. Basia podeszła do lekarza, który miał scysję z Ciećwierzem. - Panie doktorze, czy jemu by pomogła streptomycyna albo PAS? wskazała głową oddalającego się Tomasza. - Musiałbym to najpierw mieć - bezradnie rozłożył ręce i odszedł w ślad za Ciećwierzem. Para buchała im z ust, kiedy szli wzdłuż Świdra. Andrzej ciągnął ją za sobą za rękę, jak małą dziewczynkę. W pewnej chwili Basia spytała: - Jak zdobyć streptomycynę? - Kazali ci brać? - zaniepokoił się. - Nie mnie. Był taki ktoś, kto bardzo nie chciał iść na operację. Bał się... - Ja też się bałem, kiedy ty miałaś iść. - On się bał dlatego... - zawahała się - bał się, że przez to nie znajdzie kogoś, z kim chce się rozliczyć za swoją krzywdę. - Każdy ma jakieś rachunki. A wiesz, co mi matka powtarzała, kiedyśmy się dzielili opłatkiem? "Życzę ci, żeby nikt w życiu przez ciebie nie płakał". - Tylko jak to osiągnąć? - spytała cicho. - Nie wiem... - objął ją mocno. - Ale chyba należy się starać. - Niedługo twoje imieniny. Czego mam ci życzyć? - przytuliła się do niego. - Tego, co i sobie. Żebyśmy choć na wiosnę mogli wziąć ślub - zauważył jej uśmiech i dodał już śmielej: - Mam upatrzony dla ciebie pierścionek zaręczynowy. - Kup najpierw rękawiczki. Szybko zdjął zaczerwienione dłonie z barierki mostku i schował za plecy. - Jak powiesz, że nie przyjmiesz, to... - wspiął się jedną nogą na balustradę. - Skaczę! I nie wypłynę! Bo i po co?! Stał już obiema stopami na wąskiej barierce. Basia przestraszona chwyciła go za skraj kurtki. - Wariat! - Zakochany wariat! Zakochany wariat! Zeskoczył z mostku i chwycił ją w ramiona, zawirował nie wypuszczając jej z uścisku, aż nogi Basi oderwały się od ziemi. Czuł jej zimny od jesiennego wiatru policzek tuż przy swoim i chciał, by ta chwila trwała już zawsze, by rzeka płynąca pod nim zatrzymała się, by wszystko zostało, jak jest. Andrzej wyskoczył z trolejbusu w biegu przy rogu Koszykowej i Noakowskiego. Zanim minął ciastkarnię Wróbla, dostrzegł stojącą przy ciężarówce Zoję. Ubrana na wpół wojskowo rozglądała się wokół niespokojnie. Raportówka przewieszona przez ramię, brązowa czapka studencka upodabniały ją do komisarza w spódnicy. Ciężarówka ozdobiona była transparentem: "Wieś - miastu, miasto - wsi". Pod plandeką widniały twarze kolegów z jego grupy zetempowskiej. Zoja spojrzała na zegarek, zwróciła swe krótkowzroczne oczy w stronę Koszykowej, ale widać Andrzeja nie dostrzegła, bo dała znak, by ruszali. W ostatniej chwili dobiegł do ruszającej ciężarówki. Koledzy wciągnęli go do środka. Usiadł zdyszany na klapie wozu. Zoja z sardonicznym uśmieszkiem zaznaczyła, że już go skreśliła z listy, i mrużąc oczy dodała: - Myślałam, że znowu ci przeszkodzi miłość. - Ona najwyżej pomaga - wysapał zdyszany, patrząc prosto w jej głęboko osadzone oczy. Spuściła wzrok i nic nie odrzekła. Andrzej przyłączył się do śpiewających w głębi samochodu kolegów: Zbudujemy nową Polskę, zbudujemy taki świat. W którym wszystko będzie lepsze, w którym nowy będzie ład. Łopotały flagi na wiosennym wietrze. Zdarli gardła zanim dojechali pod Pułtusk. Tam pod komitetem czekały na nich podwody konne. Podzielili się na grupy. Andrzej siedział już na furmance razem z drobnym i zwykle ironizującym Kornem, kiedy nagle usłyszał głos Zoi: - Gdzie jest kolega Talar? Jedziemy razem! - Dlaczego? - spytał. - Żeby się pilnować? - Kto kogo? - odparła ostro i wskazała mu furmankę, na której obok głodomora Chojnowskiego siedział ryży chłopak z wiejskiego koła. To on miał im wskazać miejsce akcji. - Dużo macie tych opornych? - dopytywała się Zoja, przekrzykując turkot furmanki. Mżył deszcz i ryży przykrył swoim sztywnym podgumowanym płaszczem Zoję i Andrzeja razem. - Każdy jest niechętny oddać zboże - zaczął, ale Zoja osadziła go stwierdzeniem, że w sprawach politycznych nie ma "każdy" i "wszyscy", liczą się podziały klasowe. Niech ich wiezie najpierw do kułaków. Ryży zafrasował się - nie ma takich. To znaczy jest jeden, ale już dawno oczyszczony. Zostali ci, co nie mają więcej jak po siedem, osiem hektarów. - No, ładnie, ładnie - wymruczała. - Do świadomości średniaka trafimy jakoś z naszą agitacją. On się waha, my się nie wahamy - zakończyła na wpół żartem. Ten, do którego trafili, z krzykiem zastąpił im drogę. Stał w wojskowych butach, w wyłachanym swetrze i szeroko rozkładał ręce. Na progu nędznej chałupy pojawiła się czwórka usmarkanych i brudnych dzieci. Chojnowski ominął gospodarza i wszedł do stodoły. Triumfalnym gestem wskazał worki ze zbożem. - A mówicie, że nie ma! - wypomniała chłopu Zoja i wskazała Andrzejowi worki z ziarnem: - Bierzemy! Chłop odepchnął Andrzeja od furtki w wierzejach stodoły. Andrzej zachwiał się. Obok stała Zoja. Czekała na jakąś jego reakcję. - Miasto czeka na wasze zboże - powiedział niepewnie. Zoja odciągnęła na bok gospodarza, z żarem i przekonaniem mówiąc mu o zniszczonej Warszawie, która czeka na chleb. Nie przyjechali przecież w swoim imieniu, lecz w imieniu społeczeństwa. Być może syn gospodarza jest studentem, jak oni, dla niego więc daje to, co powinien oddać w ramach obowiązkowych dostaw. Tymczasem Chojnowski nie próżnował. Zwalił na plecy Andrzeja pięćdziesięciokilowy worek. Talara aż przygięło do ziemi. Kiedy zwalał worek na furmankę, usłyszał za plecami podniesiony głos chłopa: - Złodzieje z was! A ja czym zasieję?! Wówczas Zoja znowu wkroczyła do akcji: - Miasto dało wam elektryczność, radiowęzeł, kulturę, a wy co? Nie wywiązaliście się z obowiązkowych dostaw! To kto jest złodziejem?! Chłop grzmotnął czapką-uszatką o podwórze, aż przestraszone kury rozpierzchły się z wrzaskliwym gdakaniem. - Weźta se tę kulturę! Więcej zboża nie dam! Złapał za leżącą w progu stodoły siekierę. Zoja cofnęła się. Zaskoczona i przerażona patrzyła na Andrzeja, a on stał jak przymurowany. Spoglądał na gospodarza, jak wyciąga z kojca kurę, kładzie na pieniek i wziąwszy szeroki zamach siekierą, odcina jej łeb. Urwało się kwokanie, trzepoczący się ptak bez łba padł pod nogi Andrzeja. - Jak tak, to wszystko bierzcie! Wszystko! Chwytał rozgdakane ptaki. Siekiera błyskała nad jego głową, zachodziły bielmem oczy odciętych głów, trzepotały się białe skrzydła. Andrzej cofał się tyłem ku furtce, a w ślad za nim leciały kury bez głów. Do chłopa dopadła z płaczliwym zawodzeniem rozczochrana kobieta. - Otwieraj bramę! - krzyknął do Andrzeja Chojnowski. Andrzej rozejrzał się za ryżym miejscowym aktywistą, ale nigdzie go nie było. Dopiero kiedy tnąc batem po końskich pęcinach wyjechał furmanką za bramę - z krzaków dzikiego bzu wyłonił się przewodnik. Widać na wszelki wypadek nie chciał wchodzić w oczy miejscowym. Jeszcze długo gonił ich jękliwy głos kobiety, przeklinającej takich gości. O zmroku wszystkie ekipy zjechały do Zarządu Powiatowego ZMP. Czekała tam na nich gorąca herbata, a w świetlicy przygotowane krzesła i dywan do spania. Było zimno, siedzieli w płaszczach. Andrzej stał przy oknie zapatrzony w bezlistne konary, rysujące się na tle nieba. Przed oczyma wciąż miał tamtego człowieka z siekierą w ręku. Coś było w nim takiego, co upodabniało go do starego Talara. Zawsze powtarzał, że cudzego nie chce, ale swojego nie da. Czy teraz miały rację takie podziały? Co jest cudze, a co nasze? Z zamyślenia wyrwała go Zoja, podając mu kubek herbaty. - Nie chcę... - odsunął jej rękę z kanapką, którą wydobyła ze swego chlebaka. - Garbaty jakiś po tym jestem. Zoja ugryzła kęs chleba. Poprawiając na ramionach płaszcz, powiedziała surowo: - Trzeba być twardym. Drobnokapitalistyczne rolnictwo stanowi bazę dla wrogów socjalizmu. Tyle było pewności w jej głosie, powtarzającym teksty z "Notatnika agitatora", że coś go podkusiło, by zmusić ją do samodzielnej refleksji. - Uważasz, że cel uświęca środki? - Masz wątpliwości? - przez zmrużone powieki popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy. - Tylko krowa ich nie ma. - Dziękuję. Bo ja ich nie mam. - A mnie się zdaje, że takie środki szkodzą samemu celowi. Ja wiem, co znaczy orać, siać i patrzeć jak rośnie. - No ładnie, ładnie... Wiesz, co ci powiem? - wycelowała palec w jego czoło jak pistolet. - Za mało pracujesz nad sobą. - Pomogę ci - zabrzmiało to jak wyznanie. Czuł na swojej piersi jej rękę. Z uniesioną ku górze twarzą czekała na jakieś jego słowa, a może na pocałunek. Bez słowa odwrócił się i wskoczył na niewielkie podwyższenie, na którym pewnie ustawiano stół prezydialny w trakcie posiedzeń. Położył się koło pianina, nakrył kurtką i zamknął oczy. Po chwili poczuł, że coś spada na niego miękko. Nad nim stała Zoja. Wygładzała na nim swój płaszcz. - Będzie cieplej - powiedziała kładąc się obok. - Możemy jeszcze podyskutować. - O czym? - wstał. - Przecież ty wszystko wiesz najlepiej. Patrzyła, jak układał się obok Korna na zestawionych krzesłach. Po zmrużonych oczach i zaciśniętych ustach można było odczytać, jak wielkie było jej rozczarowanie. Gdyby był bardziej dojrzały, wiedziałby, że nigdy mu tego nie daruje. Zasypiając postanowił odwiedzić Poznańskiego. Zaraz po powrocie pójdzie do pułkownika. Może uda mu się spełnić prośbę Basi i zdobyć streptomycynę? Dał już ogłoszenie w "Życiu Warszawy", ale jak dotąd nikt na nie nie odpowiadał. Żeby dostać się do Poznańskiego, musiał zdobyć przepustkę. Dzwonił z dołu, z biura przepustek, czując na sobie czujne oczy dyżurnego. Sekretarka spytała, w jakiej sprawie. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Bo w jakiej sprawie śmie niepokoić obywatela Poznańskiego ktoś, kto nie ma przepustki? - Proszę powiedzieć, że Andrzej Talar chce się z nim zobaczyć. Trwało dobrą chwilę, nim sekretarka sucho przekazała polecenie: oddajcie słuchawkę dyżurnemu. Z przepustką w ręku stanął przed Poznańskim. Pułkownik był po cywilnemu. Siedział za okazałym biurkiem, za jego plecami na ścianie wisiały portrety Bieruta, Cyrankiewicza i marszałka Żymirskiego. Po kilku zdawkowych słowach spytał żartobliwie, jaka znów rozterka sprowadza przyszłego inżyniera Talara w jego progi. Andrzej wyciągnął z kieszeni kurtki wycięte z gazety ogłoszenie i podał Poznańskiemu. Ten głośno przeczytał: - "Kupię PAS albo streptomycynę, sprawa pilna" - podniósł oczy na Andrzeja. - To twoje? Skinął potakująco głową i rozłożył bezradnie ręce. - Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. I dlatego... Czy pan pułkownik nie mógłby pomóc? Poznański odłożył ogłoszenie pod szklany blat biurka i popatrzył na Andrzeja jak kiedyś, gdy miał zdecydować o jego losie po ucieczce z Sierpuchowa do Warszawy. - Za streptomycynę na czarnym rynku płacą po dwadzieścia tysięcy złotych za gram - objął Andrzeja ramieniem i z bliska zajrzał mu w oczy: - To dla niej? - Od tego zależy, kiedy będzie ślub. - Mam nadzieję, że nie będzie kłopotów. - Z Basią jest już prawie dobrze - gotów był się zwierzyć ze swych nadziei na rychły ślub, ale inne brzmienie głosu Poznańskiego zastopowało go. - Miałem na myśli... prokuratora. - Coś... do mnie? - patrzył na skryte za okularami mądre oczy Poznańskiego. - Za tamto? Pułkownik nie odpowiedział od razu, jakby się zastanawiał, na ile może wprowadzić swego gościa w sprawę. Wiedział, jak niecierpliwie liczy Andrzej tygodnie do ślubu. A oto doszło do tego, że Wiktor będzie miał proces. Andrzejowi zdawało się, że się przesłyszał. Że to może jakiś zły żart. Skąd Poznański mógł pamiętać jego dowódcę z partyzantki? To chyba jakieś nieporozumienie. - Za co? - Za głupotę. Tak, tak, Andrzeju! Jeśli ktoś nie rozumie historii, jest głupcem. Jeśli występuje przeciw jej logice, jest głupcem do kwadratu. - To niemożliwe, żeby on się w coś wplątał! Ja go znam! Wiktor zrozumiał, gdzie jest jego miejsce. Poznański odłożył pióro i wstał. - Na razie w celi. - Nieporozumienie albo... prowokacja. Stał przed biurkiem rozgorączkowany, w kółko powtarzając, że nie wierzy w winę Wiktora, wie dobrze, co tamten myśli, czego chce. - A uwierzysz, jak zobaczysz akta? - zapytał Poznański. - Zawiozę cię do prokuratury. Zależy mi, żeby tacy jak ty byli przekonani do końca! Podszedł do wieszaka, gdzie wisiał jego płaszcz. Po chwili siedzieli obok siebie w czarnej "cytrynie". - Do prokuratury! - rzucił Poznański i kierowca nie oglądając się na pasażerów ruszył łagodnie. Poznański milczał. I to już wydawało się Andrzejowi podejrzane. - To chodzi o kogo innego! - wyrwał się Andrzej. Poznański siedział sztywno, patrząc w kark kierowcy. - Wy, młodzi, ulegacie bardziej emocjom niż argumentom. Czy to źle? Nie, to jest normalne. Ale logika dziejów opiera się na faktach. A faktem jest, że walka klasowa zaostrza się. Wróg stosuje sabotaż, dywersję. - Wiktor nie jest wrogiem! - Są poputczycy - ciągnął spokojnie pułkownik - którzy idą obok nas, ale nie z nami. A wyjście jest jedno: Polska będzie albo socjalistyczna, albo nie będzie jej wcale! - O czym myślisz? - usłyszał pytanie Poznańskiego. - Dlaczego wciąż ocenia się ludzi za przeszłość? - Kongres Zjednoczeniowy ujawnił, że wrogie agentury są wszędzie. Musimy zachować czujność. - Więc nikomu nie ufać? - Czy czujność znaczy nieufność? - Poznański jak zwykle zadawał pytania, na które sam odpowiadał. - Nie, wcale tego nie oznacza. Znaczy to: nasza czujność oparta jest na najgłębszej więzi w pracy i walce o wspólny cel. - Wiktor udowodnił, że chce być z nami... - gotów był zrelacjonować ową próbę ucieczki Wiktora na Zachód, zakończoną jego powrotem w gipsowym pancerzu, ale nagle zrozumiał, że w tej sytuacji mogłoby to być odczytane zupełnie inaczej. Skoro był i wrócił, mógł wrócić jako wróg z zadaniem szpiegowskim. Nie chciał naprowadzać nikogo na ten trop. Umilkł więc. Poznański inaczej odczytał to jego zamilknięcie. Położył mu dłoń na ręce. - To dla mnie ważna rozmowa - powiedział ze swym ciepłym uśmiechem. - Dopóki przychodzą do ciebie z wątpliwościami, póki ścierają się z tobą, wiesz, że znasz ich myśli. Gdy zaczną tylko przytakiwać, przegrałeś. - Co on zrobił? - zdecydował się spytać wprost. - Wiktor? - pułkownik z trudem wrócił do konkretu. - Przeszłość ma bujną... Przecież nawet na ciebie wydał wyrok, prawda? - spojrzał uważnie na Andrzeja. - To... to minęło. - Przekonasz się sam za chwilę, że przeszłość idzie za człowiekiem jak cień. Między innymi oskarżony jest o udział w zamordowaniu zetwuemowca w Sierpuchowie. - Co?! - niemal krzyknął. - Nie! On tego nie zrobił! - a widząc, że Poznański reaguje pełnym wyrozumienia uśmiechem, zdecydował się powiedzieć więcej: - Byłem tam wtedy po metrykę. Nocowałem u niego! Zobaczył, że twarz Poznańskiego tężeje. Pułkownik zerknął w stronę kierowcy, a potem pochylił się ku Andrzejowi i prawie wysyczał mu w ucho: - Oszalałeś chyba. Nawet ja bym cię nie mógł z tego wyciągnąć! - ścisnął jego przegub z nieoczekiwaną siłą. - Ciebie tam nie było! Zapamiętaj to sobie! - dotknął ramienia kierowcy i rzucił ostro: - Zawracamy! Auto z piskiem hamulców skręciło gwałtownie, po czym popłynęli ku Alejom Ujazdowskim. "Ciebie tam nie było!" Wciąż słyszał ten wykluczający wszelką dyskusję głos Poznańskiego. A przecież był tam! Co ma robić? Jak postąpić? Postanowił odwiedzić Wrotka. Jego życiowe doświadczenie mogło pomóc Andrzejowi. Rajmund patrzył na świat z innej perspektywy, bardziej przejmował się dramatami na ekranie niż w życiu. Może ten dystans ułatwi znalezienie jakiegoś wyjścia? Kabina operatora wzbogaciła się od ostatniej wizyty Andrzeja o fotosy Duszyńskiego, Szaflarskiej i Dymszy - odtwórców głównych ról w filmie "Skarb". Wrotek spojrzał tylko na kolegę i od razu wyczuł, że coś go gryzie. - Znów wyglądasz jak z baby zdjęty! - ocenił, zakładając do projektora bęben z kroniką filmową. Wysłuchał relacji Andrzeja z wizyty u Poznańskiego, od czasu do czasu rzucając komentarz w rodzaju "z wysoka zawsze więcej widać" albo "kto ma kierowcę, nigdy w samochodzie nie mówi prawdy". Andrzej nie zwracał uwagi na te aforyzmy. - No powiedz - spytał - co robić, jak postąpić? - Nie twoja broszka. - Więc mam milczeć?! - nieco melodramatycznym gestem ukrył twarz w dłoniach. Usłyszeli dochodzące z dołu dzwonki. Przygasło światło na sali kinowej. - Czasem tak już jest w życiu - Wrotek podniósł Andrzeja za kołnierz marynarki - cokolwiek zrobisz, będzie źle. Pójdziesz, klapa - nie pójdziesz, zgryz. Czyli jak się nie kręcisz, dupa z tyłu - popchnął go lekko w stronę okienka kabiny projekcyjnej. - Przyłóż tu oko, to zobaczysz, jak wysoko historia wywindowała twoją rodzinę. Andrzej pochylił się do okienka kabiny projekcyjnej. Znowu pokazywano roboty na trasie W-Z. Naraz ujrzał w powiększeniu twarz Bronka. Ze skupioną miną wlewał beton do oszalowania. Trwało to sekundę, ale Andrzej aż ścisnął obie ręce w pięści. To był Niutek! Bronisław Talar! - Dobry jesteś! - Wrotek skłonił się przed Andrzejem jak przed maharadżą, składając ręce na piersiach. - Masz w rodzinie przodownika pracy. Niedługo będziesz musiał pierwszy się kłaniać swojemu bratu - zażartował. - Przyszedł tu jako chłop, a po kilku miesiącach jest już przodującą klasą robotniczą. To jest awans. Nie to co ja: syn biletera z kina "Napoleon", ledwo się dochrapałem tych Erdemanów! - klepnął projektory, a widząc smętną minę Andrzeja, dał mu kuksańca w bok: - Zazdrościsz Bronkowi kariery? - Nie wiem, co robić - Andrzej znów myślał o sprawie Wiktora. - Co się martwisz, co się smucisz, ze wsi jesteś, na wieś wrócisz - z zabawną miną wyrecytował Wrotek, ale Andrzeja wcale to nie rozbawiło. - Wiesz - powiedział poważnie - czasem myślę, że wtedy, jak z Wiktorem składaliśmy razem przysiegę w lesie, wszystko było takie jasne, takie proste. A teraz sam już nie wiem, czy nasze myśli i czyny to jedno. Wrotek spojrzał na niego spod oka. - Wiem jedno, że na komentatora do kroniki tobyś się nie nadawał. Tam trzeba jasno i wyraźnie, bez watpliwości. - Ale życie nie jest kroniką filmową. - A szkoda! - westchnął Rajmund. - Bo kino jest zawsze piękniejsze od życia, kapewu? ¬*¦ Ciągnąc za sobą welon kurzu pod barak dowództwa brygady "Służby Polsce" zajechała chewroleta-demokratka. Wyskoczył z niej komendant i poprawiając ofcerski pas wpadł do baraku. - Gdzie jest Talar z drugiego plutonu?! - krzyknął gromkim głosem, aż drzwi różnych pokojów otworzyły się i wyjrzeli intendenci, magazynierzy i inni funkcyjni. - Wykopać mi Talara choćby spod ziemi!$! Niczego nie tłumacząc zawrócił na pięcie jak nakręcona zabawka i prawie biegiem ruszył w stronę namiotów drugiego plutonu. Odchylił klapę zbielałego od słońca płótna. W namiocie nie było nikogo prócz dyżurnego, który obcinał zrogowaciałe pazury u nóg tępym scyzorykiem. Na widok komendanta zerwał się z pryczy, omal nie ucinając sobie palucha. - Gdzie jest Talar?! - Pluton jest na zajęciach świetlicowych - zameldował dyżurny. - Przy strzelnicy. Po chwili komendant już tam był. - Talar! Hasuj nowe buty! Do fryzjera! - a widząc, że zdumiony Bronek nie rusza się, krzyknął ostro: - Człowieku, na co czekasz?! Ty jeden z naszej brygady masz się stawić w Belwederze!!! Osłupiały Bronek rzucił niepewne spojrzenie na Ewę. Dostrzegł w jej oczach wyraz podziwu, a może nawet zazdrości. Ponury gmach Hipoteki wyglądał jak ogromny statek, dryfujący bez świateł i bez załogi po morzu ciemności. Cicho szumiały stojące obok ogromne kasztany. Od czasu do czasu z tunelu trasy W-Z buchały iskry aparatów spawalniczych. Trwały ostatnie prace, jutro rano trasa miała być otwarta. Bronek prowadził Ewę za rękę przez skarpę. Kiedy natknęli się na drewniane ogrodzenie z tablicą "Budowa trasy W-Z. Wstęp wzbroniony", naparł ramieniem na deskę, która z trzaskiem ustąpiła. Z dołu niósł się huk pneumatycznych młotów i głuchy warkot kilkudziesięciu ciężarówek. Ewa zawahała się: - Tam nie wolno! - Zależy komu - Bronek był już po drugiej stronie ogrodzenia. - Kto budował tę trasę? - wyciągnął do niej rękę, by ją poprowadzić przez wąskie przejście. - Wiesz, kto tę rękę ściskał? Mnie wszystko wolno! Obiecałem, że pokażę, to pokażę! Potem zaprowadził Ewę ku wylotowi tunelu, gdzie odbywała się próba działania ruchomych schodów. Tam również posłużył się argumentem, że jemu wolno przejechać się schodami jako pierwszemu pasażerowi. Kiedy jakiś technik próbował go odepchnąć, uniósł w górę prawą rękę i pokazał mu jak monstrancję: - Wiesz pan, kto tę rękę ściskał? - wykorzystując osłupienie technika pociągnął Ewę za sobą i razem wskoczyli na zgrzytające schody. Na górze porwał ją w ramiona i zeskoczył z nią z ruchomego stopnia, jakby ratował dziewczynę z tonącego statku. I w tym momencie omalże nie zderzyli się z Kuźniakiem. - Co się z wami dzieje! Wszędzie was szukałem - Kuźniak z dezaprobatą i pewną podejrzliwością spoglądał na roześmianą parę. - Przecież macie rano witać gości w imieniu młodzieży! Zostaliście wytypowani! Trzeba zrobić próbę! Ewa obciągnęła bluzkę i przygładziła ciemne włosy. Potem we trójkę zjechali z powrotem po schodach i przekraczając deski zalegające wejście do tunelu, stanęli przed jego ciemną gardzielą. Kuźniak objaśnił, gdzie będzie wstęga do przecięcia, skąd nadejdą goście, jak i gdzie mają się ustawić do powitania. - Podejdziecie razem! - instruował z przejęciem. - Ty przeczytasz swoje przemówienie - wręczył kartkę Bronkowi a ty - zwrócił się do Ewy - podasz nożyce. Objął ich i prowadził ku trybunie, żeby nadać ich krokom odpowiednio uroczysty rytm. I w tej chwili z mrocznego tunelu wynurzyła się ogromna polewaczka, plując strumieniami wody na wszystkie strony. Bronek ratując Ewę porwał ją na ręce i postawił na trybunie, ale nie zwolnił uścisku. Wściekły Kuźniak podwijał mokre nogawki i brodził w kałuży niczym bocian. Zupełnie w tym momencie nie wyglądał na inscenizatora historycznej chwili. Bronek wrócił z nocnej wycieczki, kiedy trębacz grał pobudkę, a plutonowi wydzierali się przed namiotami, że zbiórka na gimnastykę. Na widok idącego w mundurze Bronka junacy w podkoszulkach witali go przezwiskiem jakie przyczepiło się do niego od tygodnia: "O, Rączka idzie! Cześć, Rączka!" Nie zwracał na to uwagi, cały zatopiony w tekście przemówienia, które musiał wygłosić. Nie poszedł na zbiórkę, na śniadanie, tylko w baraku dowództwa powtarzał głośno zdania, które potem przytoczy prasa. Dopiero w chwili, gdy cała brygada szykowała się do wymarszu na uroczystość, ruszył do namiotu, żeby się ogolić. Odchylił klapę namiotu. Ujrzał ojca. Kajetan Talar siedział na jego pryczy jak człowiek, który liczy tylko minuty do powrotnego pociągu. - Co tato tu robi? Stało się co? Kajetan podniósł się, patrząc na odznaki błyszczące na mundurze syna. - Zabieraj się. - Gdzie? - Do domu. - Dobrze, że ojciec przyjechał. Dziś otwieramy trasę W-Z. - A w Sierpuchowie żniwa zaczynamy. - Ja to kręcę - zaczął ostro, ale zaraz się zreflektował: - Ja mam tu robotę. Ojciec podszedł o dwa kroki bliżej, tak że stali teraz jak dwoje ludzi na wiejskiej kładce. Bronek czuł, że nie zdołają się na niej wyminąć. - Z ziemi jesteś. - Mnie tu dobrze. Poznali się na mnie... Talar zerwał z płótna namiotu przyczepioną szpilką okładkę "Nowej Wsi". - I jażem się poznał na tobie! - dziobał palcem w zdjęcie syna. - A medalik gdzie? Zbieraj się stąd! - Nie! - podniósł zmiętą okładkę. - Ja tego słowa od synów jeszczem nie słyszał! - odchylił kurtkę i wyciągnął ze spodni pas. Zdzielił Bronka przez łeb jak za dawnych czasów. Chłopak tylko uchylił głowę. Świsnęło, klasnęło - zachwiał się, ale nie cofnął. Stary bił, aż się zasapał. Popatrzył na syna zdumiony, ręka z pasem opadła mu bezwładnie. - Ciebie tu do cała odmienili. Sięgnął po węzełek i wyszedł z namiotu. W tej chwili orkiestra zagrała marsza. Stary wlókł się przez rozprażony słońcem plac. A w namiocie Bronek wydobył pęknięte lusterko i przyglądał się swojej twarzy. Czerwone ślady podbiegały sinizną. Grała orkiestra, ale Bronek leżąc na wznak na swojej pryczy niczego nie słyszał. Za oknem wierzchy zrudziałych jesiennie sosen. Obok radia "Pionier-Aga", które tętniło melodią "Na prawo most, na lewo most", stało zdjęcie Andrzeja. Więc już niedługo pożegna te sosny, na które patrzyła przez tyle dni - słotnych, pogodnych, wiosennych i zimowych. Przez cały ten czas tęskniła do Warszawy, do prawdziwego życia. A jednak teraz, kiedy tylko dni dzieliły ją od opuszczenia sanatorium, poczuła cień lęku: czy potrafi się w nie włączyć? Nie powie o tym Andrzejowi. Zawsze liczył kolejne czwartki od ich poznania, a teraz na palcach odkładał te, które zostały do ich ślubu. Do mieszkania Lawinów po odbudowie oficyny przybył jeden pokój. Andrzej już go urządził w swej wyobraźni, a częściowo nawet w rzeczywistości. Stojąc teraz pośrodku sanatoryjnego pokoju, opisywał Basi ich przyszłe cztery ściany: - Tu stoi tapczan. Rozkładany! - wskazał w stronę okna. - Szafa tu! Biurko tam! - Skąd się to wszystko wzięło? Tapczan, biurko?! - Stąd - popukał się w czoło. - I stąd - naprężył mięśnie ramion. - Przez lato robiłem jako monter w Ursusie! Jestem ciekaw, czy będzie ci się podobał nasz pokój. Sam go zbudowałem, otynkowałem i urządziłem. Dla nas. Uśmiechnęła się do niego. Trochę ją przerażał ten impet Andrzeja, ale czuła się przy nim bezpieczna. Lubiła też jego zapał. Nie umiał niczego robić na chłodno. - Zgadzasz się, żeby mój brat był świadkiem? - zapytał po chwili. - Boże... To już za trzy tygodnie?! - zerwała się z łóżka, jakby chciała pędzić na poszukiwanie sukni ślubnej i welonu. Wciąż ten ślub wydawał się jej czymś odległym, a tu oto trzeba decydować, kto będzie świadkiem, w jakim kościele, kogo zaprosić... - Tego dnia oddają Nowy Świat. Przejedziemy tamtędy z kościoła. - Ale w czym ja pojadę? - uprzytomniła sobie, że przez czas pobytu w sanatorium nie poprawił się stan jej garderoby. - Przecież ślub to ślub! - Basik. Chcę ci coś wyznać... - Że nie masz ubrania? - usiłowała odgadnąć. - Gorzej. Bo wiesz... ja... - dukał. - Ja nie umiem tańczyć. Kiedy miałem się nauczyć? Chwyciła go za rękę, pociągnęła za sobą, objęła, jak w tańcu obejmuje mężczyzna, i uczyła go tańczyć przy płynącej z radia piosence "Małe mieszkanko na Mariensztacie". Niezgrabnie posuwał nogami. Czując ją tak blisko, prześliznął się ustami po czole, pocałował oczy. Oboje tańczyli teraz z zamkniętymi oczami. Może trwałoby to dłużej, gdyby nie przeraźliwy klakson samochodu, który zabrzmiał za oknem. Przed sanatorium stała karetka pogotowia. Basia przez okno zauważyła wysiadającego z niej Tomasza Ciećwierza. Wrócił po operacji. Wybiegła z pokoju zostawiając Andrzeja. Była na schodach, gdy z dołu dobiegł ją rozdrażniony głos. - Ja się nie dam zrobić w konia! Mnie się po operacji należy jedynka! - Skąd ją wytrzasnę? - poznała głos młodego lekarza, który był w stałym konflikcie z tym trudnym pacjentem. - Pan Tomasz ma rację! - zawołała Basia stając naprzeciwko Ciećwierza, który trzymał na ręce złożony koc jak człowiek będący w wiecznej podróży. - Bałem się, że pani już tu nie zastanę. - Niestety, jestem! - Tak liczyłem, że będę miał komu opowiedzieć, co ci rzeźnicy ze mną robili. - Jak tylko się pan rozpakuje. - Ja mam wszystko w kieszeni - uśmiechnął się Ciećwierz, a lekarz niecierpliwie popchnął go w głąb korytarza. Musi spisać z nim wywiad. Umówili się za kwadrans na dole. Basia wiedziała, że Andrzej i tak spieszy się na pociąg. Na pewno chętnie skorzysta z okazji i pojedzie karetką. Odprowadziła go do wyjścia, ale na dwór nie pozwolił wyściubić jej nosa. Było już chłodno, bał się, że się zaziębi. Choć kaprysiła, że ją ubezwłasnowolnia tą troskliwością, to jednak w gruncie rzeczy chciała jej doświadczać. Stała w oknie. Dotykała palcami warg, a potem przeniosła palce na szybę, tam zostawiając ślad pocałunku, przeznaczonego dla Andrzeja. Po raz pierwszy pomyślała o nim: to będzie mój mąż. W tej chwili stanął obok niej Ciećwierz. Przyglądał się jej swoimi chorobliwie płonącymi oczami. - Pani jeszcze wyładniała. - Mam powody. Wychodzę za mąż. - Ach, tak... - w głosie Ciećwierza dał się zauważyć cień zawodu. Usłyszała klakson. Andrzej wsiadając do szoferki karetki machał w jej stronę ręką. Poczuła nagle mocny uchwyt żelaznych palców na przegubie. Ciećwierz w napięciu wpatrywał się w Andrzeja. - Pani go zna? - Trochę - uśmiechnęła się. - To mój narzeczony. - Gdzie mieszka? - W Warszawie. - Będzie tu? - Jak zwykle w niedzielę - zauważyła jakiś dziwny grymas na twarzy Ciećwierza. - Co się panu stało, panie Tomaszu? - Nic - odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim zdziwiona i przyszło jej na myśl, że może istotnie lekarze mieli rację twierdząc, że jest to człowiek nieopanowany i trudny we współżyciu. W niedzielę leżeli na werandzie, przykryci kocami po szyje. Basia co chwila spoglądała na zegarek, gdyż zbliżała się pora wizyty Andrzeja. Dostrzegła, że Ciećwierz ją obserwuje. Był napięty i jego nastrój udzielił się także jej. Przez cały tydzień jakby jej unikał, ale dziś rozstawił leżak obok na sanatoryjnej werandzie. Nie zagadywał. Upewnił się tylko, czy oczekuje wizyty narzeczonego. Spytał również, jak też ten szczęśliwiec na nią wpadł. - W pociągu - odparła. I na tym rozmowa się urwała. W pewnej chwili zauważyła spod przymkniętych powiek, że Ciećwierz wstaje z leżaka. Poruszał się ostrożnie, starając się jej nie zbudzić. Pomyślała z sympatią, że jednak jest w gruncie rzeczy człowiekiem delikatnym. Spiesznie zszedł po schodach, przeciął alejki ogrodu i zaszył się w stojącej przy wjeździe na teren sanatorium altanie. Przechowywano tu w czasie zimy zabrane z parku ławki. Latem służyła za schronienie przed palącymi promieniami słońca, jesienią chowali się tu pacjenci, którzy chcieli wypalić zakazanego papierosa. Z daleka prowadził wzrokiem Andrzeja. Chłopak niósł bukiet kwiatów, wpatrzony w werandę. Minął bramę, stanął za rozłożystą sosną i zagwizdał jak kos. Wtedy poczuł na ramieniu ciężar czyjejś ręki. - No i dogoniłem cię, Talar! - powiedział Ciećwierz. Ujął go pod ramię i pociągnął w stronę altany. Andrzej obejrzał się jeszcze na sanatorium, ale mocne pchnięcie w plecy rzuciło go nieomal na ułożone w stos ławki. Ciećwierz stanął w wejściu. - Myślałeś, że ci się udało? Prysnąłeś, a ja za ciebie głową mogłem zapłacić! Płuca przez ciebie wyplułem! A ty kwiatki zrywasz, co?! - szybkim ruchem wyrwał mu bukiecik i wcisnął prawie w twarz. - No, mów coś! Mów! - Co mam powiedzieć? - Masz rację, Talar - Ciećwierz z trudem opanowywał drżenie głosu. - Masz rację, kapralu Talar! Dezerterze Talar! - rozbił to słowo na sylaby. - Nie masz nic do powiedzenia na swoją obronę. Uciekłeś przed sądem... - Chciałem żyć... - A ja nie chciałem?! Ale trzeba odpowiadać za swoje czyny! - Odpowiadałbym za coś, czego nie zrobiłem. - Mogłeś to udowodnić. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. Wtedy była wojna. - Przez ciebie ona się dla mnie przedłużyła o dobry roczek kompanii karnej. Przez ciebie mnie zdegradowali! Odebrali legitymację partyjną! Przez ciebie jestem tu - wskazał ręką sanatorium. - I wreszcie mam cię! Chodźmy! Drugi raz już ci nie dam prysnąć, bohaterze! - popchnął go brutalnie. Andrzej zaparł się w drzwiach altanki. Popatrzył w stronę werandy. Ujrzał, jak Basia spogląda na zegarek, podnosi się z leżaka i wygląda przez balustradkę. - Możesz mnie zaprowadzić na posterunek, do UB, gdzie chcesz... Ale zrób to za dwa tygodnie. - Cwany jesteś, co? - Daj mi dwa tygodnie czasu. Nigdzie nie ucieknę. Ale jak mam iść siedzieć, to niech to będzie po ślubie - poczuł, że Ciećwierz zwolnił uścisk ręki. - Daj mi tylko te dwa tygodnie życia. Na krześle leżał biały welon. Stał przed lustrem, obracany jak manekin krawiecki, i patrzył na tę białą mgłę. Pani Lawinowa była zachwycona gatunkiem, przekonywała męża, że ten welon, w którym ona brała ślub, wcale nie był lepszy. Lawina zachowywał się z rezerwą wobec tego szaleństwa, jakie opanowało ich dom. Wykazał maksimum dobrej woli, bo gdy pani Marta zastanawiała się, w czym Andrzej ma iść do ślubu - bez słowa wydobył z szafy swój wizytowy garnitur i położył na tapczanie. I oto teraz Andrzej stał w zbyt obszernym na niego garniturze swego przyszłego teścia, a wezwana jako siła fachowa Teresa Bawolikowa klęczała u jego stóp, zaznaczając szpilkami dół spodni do skrócenia. W marynarce mógłby Andrzej ukryć jeszcze najmłodszego brata, Leszka, ale Bawolikowa twierdziła, że "zbierze się po szwach i będzie jak na prezydencie Mościckim". - Nie sądzę, żeby akurat ten argument przekonał obywatela Talara - odezwał się Lawina, który nigdy nie mógł się powstrzymać przed zaakcentowaniem różnicy poglądów, jaka dzieliła go od narzeczonego córki. - Gdzie masz kartki? - zwrócił się do żony. - Pójdę po mięso. - Tylko czy dostaniesz? - pani Marta wręczyła mu bony. W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Lawinowa poszła otworzyć. Andrzej wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. W tym dwurzędowym garniturze sam sobie wydawał się obcy. Ginął w nim, był jakby przebierańcem w jakiejś zabawnej sztuce, w której na końcu okazuje się, że każdy grał nie swoją rolę. I w tej właśnie chwili dostrzegł wbite w siebie znajome oczy. W lustrze obok niego odbijała się postać dziewczyny w buraczkowym płaszczu i wysokich sznurowanych trzewikach. Odwrócił się gwałtownie. W drzwiach stała Jadźka, siostra Wiktora. Patrzyła w zdumieniu na jego strój, na welon rozłożony na krześle. Plącząc się w za długich nogawkach podszedł do niej. - Co się stało? Przestąpiła z nogi na nogę, jakaś okropnie prowincjonalna w tym ruchu, ale zarazem wzruszająca. - Wiktor... Wiktor ma dziś proces. A przecież ty wiesz, że on nie zabił. Ty wiesz! Pójdziesz powiedzieć?! Powiedz, pójdziesz? - nie spuszczała z niego oczu. Obejrzał się na wpatrzone w siebie kobiety. Lawinowa nie rozumiała, o co chodzi, a Bawolikowa nie wiedziała, czy może dalej dokonywać krawieckich przymiarek. Potem popatrzył na welon i nagle poczuł się jak długodystansowiec, który dobiegając resztą sił do mety, dostrzega nagle, że dzieli go od niej ogromna rzeka, pełna wirów i zdradzieckich głębin. Korytarz sądu na Lesznie, przypominał dworzec, z którego już odszedł ostatni pociąg. Ludzie siedzieli na szerokich, drewnianych ławach, jakby mieli tak siedzieć wiele godzin, aż do rana, kiedy nadejdzie czas ich odjazdu. Andrzej szedł pierwszy, sprawdzając numery sal. Jadźka niosła ze sobą stary chlebak Wiktora. Miała w nim sweter i żywność. Liczyła na to, że będzie mogła mu podać na sali sądowej. Sprawdziła coś na kartce i dotknęła ramienia Andrzeja. - To tu. Przed drzwiami stał żołnierz z paskiem pod brodą. Gdy chcieli wejść, zastąpił im drogę. - W jakim charakterze? - Jako świadek - powiedział Andrzej bez wahania. - Wezwanie macie? Pokręcił przecząco głową. Żołnierz położył rękę na klamce. - Wejścia nie ma. - Ale ja chcę złożyć zeznanie! Żołnierz popatrzył na niego obojętnie, po czym przeniósł wzrok na Jadźkę. - Wezwali was? Odejdźcie lepiej. Drzwi były wysokie i ciężkie. Nie dochodził spoza nich żaden dźwięk. - Nie widzę lepszego kolegi, godnego funkcji członka zarządu koła, jak Andrzej Talar. Nie tylko przemawia za nim jego pochodzenie, ale i postawa. Wszyscy tu chyba pamiętają naszą akcję zbożową? - Zoja potoczyła wzrokiem po twarzach obecnych, jakby szukając tamtych wydarzeń. - On, syn chłopa, pierwszy przełamał opory, pierwszy znalazł i wymłócił kułackie zboże. On rzucił hasło zaciągnięcia Młodzieżowych Wart Pokoju na politechnice... W tym momencie Andrzej zauważył, że drzwi sali uchylają się lekko i wsuwa się jakaś postać w długim prochowcu. Ich oczy spotkały się. To był Tomasz Ciećwierz. - Nikomu chyba nie trzeba mówić, jak wygląda indeks kolegi Talara - Zoja patrzyła na Andrzeja, mrużąc krótkowzroczne oczy jak kura na świeżo zoranej skibie, która chce trafić dziobem w najokazalszego pędraka. - Przegłosujemy teraz jego kandydaturę. Podniosły się ręce, a w tej chwili Andrzej, widząc wychodzącego Ciećwierza, zerwał się z ławki i ruszył ku drzwiom. - Andrzej! - zawołała zdziwiona Zoja. - Tu chodzi o ciebie! Nawet się nie obejrzał. Na korytarzu Ciećwierz stał przy oknie, zapalając papierosa. Przy tablicy z ogłoszeniami o zaliczeniach semestralnych stało dwóch ludzi w płaszczach. Jeden z nich był w kapeluszu. Andrzej nie miał wątpliwości, że przyszli po niego. Podszedł do Ciećwierza, stanął we wnęce okna. - Już? Obiecałeś dwa tygodnie. - Nie zrobiłem tego dla ciebie - Ciećwierz obrócił się powoli i popatrzył prosto w oczy Andrzeja. - Zmieniłeś zdanie? - w głosie Andrzeja drżały histeryczne nutki. - No to chodźmy... - Jeszcze nie pora. - To po coś przyszedł? - Chciałem się czegoś o tobie dowiedzieć - popatrzył na drzwi sali ćwiczeń. - I dowiedziałem się. - Kiedy się mam ciebie spodziewać następnym razem? - Niedługo. Wcisnął papieros w parapet okna i odszedł. Przy tablicy ogłoszeń obaj nieznajomi zajęci byli wypisywaniem jakichś terminów. Andrzej oparł spocone czoło o szybę. Z sali ćwiczeń wychodzili uczestnicy zebrania. Zoja podeszła do niego i powiedziała, nie kryjąc oburzenia: - Jak mogłeś tak postąpić? Wyjść w takiej chwili? Popiołek krytycznym okiem przyglądał się trzem dorożkom, które stały przed domem na Złotej. W takiej dorożce przed wojną doktor Kazanowicz nie chciałby nawet na dworzec pojechać, a co dopiero do ślubu! Konie wychudzone, dorożkarze w kapotach, które posiwiały od słońca i deszczu. Przyodział się na tę okazję w świąteczny garnitur i obserwował wyelegantowanego Rajmunda Wrotka, który z pękiem różnokolorowych wstążek dopadł do dorożkarskich chabet i zaczął ozdabiać nimi ich uprząż. - Kiedy to pan się z panią Haliną przejedzie z takim pióropuszem? - Jak socjalizm zwycięży! - bez namysłu odparł Wrotek. - Koniec świata - Popiołek machnął ręką, aż spłoszona chabeta leniwie rzuciła łbem. - Z pana to prawdziwy artysta. - I dlatego tak za mną babki szaleją. - Ja nie powiem, też miałem powodzenie - stwierdził w rozmarzeniu Popiołek. - Tylko groszem na bilet do kina nie śmierdziałem. A pan masz całe kino do dyspozycji. A jak tam pan młody? - spytał bez szczególnej admiracji dla osoby Andrzeja. - Dla niego choć to i porządny człowiek, ale nie warszawiak. Czy taki może być poważną partią dla panny Basi, córki doktorostwa Lawinów? Wrotek poinformował go, że Andrzej jest taki jakiś dziwny, bo prosił go jeszcze dziś rano o opiekę nad Basią. - A on od czego? - zdziwił się Popiołek. - W razie gdyby jego zabrakło - uzupełnił informację Wrotek, sam nie bardzo wiedząc, jak ją interpretować. Tymczasem w mieszkaniu Lawinów panowała atmosfera przypominająca dawne wyjazdy na wakacje: Basia z rumieńcami zdenerwowania na policzkach biegała po pokojach szukając jakichś drobiazgów, pani Marta przeliczała butelki wina i wciąż pytała, czy zdążą do kościoła na wyznaczoną godzinę, a doktor Lawina robił miny, dając do zrozumienia, że to dom wariatów. Patrzył na córkę w sukni ślubnej, jakby za chwilę miała już ich opuścić na zawsze. Ujął przegub jej ręki i zaczął mierzyć puls. - Boję się o ciebie, córcia. - Poldziu - pani Marta usiłowała zlekceważyć jego obawy. - Zwykła emocja. - Nie jestem przekonany. - Chciałbyś, żebym tego nie przeżywała? - Basia spojrzała przekornie na ojca. - Nie mówmy o tym, czego bym chciał. Pan Leopold opanował się. Uśmiechnął się do córki, przytulił ją do siebie. - Chciałbym, żebyś była szczęśliwa. I zdrowa. W drzwiach pokoju stanął Andrzej. Trzymał w ręku krawat i guzik urwany od kołnierzyka koszuli. Basia zaczęła nawlekać igłę. - Ty wiesz, jaki dziś dzień? - spytał. - Czwartek. - Czekałem ponad dwieście czwartków. - Tak się boję, wiesz? - urwała nitkę, podeszła do stołu zastawionego butelkami wina oraz wódki i nalała kieliszek czerwonego wina. Andrzej odebrał go jej bez słowa. Basia nalała drugi i trąciła się z Andrzejem. - Dziś mi wszystko wolno - patrzyła z bliska w jego oczy. - Boję się... Czy będę taka, jak myślisz. - Bądź jaka chcesz, bylebyś tylko była. - Za następne dwieście czwartków - trąciła kieliszek Andrzeja. - Za tysiąc! - Czas ruszać, A gdzie wasi świadkowie? - powiedział Lawina. - Iga będzie w kościele. - A brat? - doktor spojrzał na Andrzeja. W tym momencie z podwórza rozległ się klakson samochodu i donośny głos Bronka: - Zapraszam całą wieś i okolice na wesele Andrzeja Talara! Kazał taksówkarzowi trąbić, sam zaś, stanąwszy pośrodku podwórza, przyłożył dłonie do ust i ryczał, jakby całemu światu chciał obwieścić największą nowinę, a nim echo przeminęło, zaczął przytupywać dziarsko i kręcić się wokół trzepaka, przyśpiewując ulubioną piosenkę Kiksa: "Wesele, jest teściowa i zięć..." Nie zauważył nawet, kiedy zjawił się przy nim Andrzej w czarnym garniturze i w srebrzystym krawacie. Zobaczył tylko z bliska jego zwężone wściekłością oczy i już był wepchnięty do klatki schodowej. Tam zderzył się ze ścianą, aż huknęło. - Pijany jesteś jak świnia! - O, przepraszam - Bronek nadął się z godnością. - Świnia koniaku nie pije. Witałem delegację młodzieży zagranicznej! - Miałeś wyjść po rodziców. Gdzie oni są? - Odstawiłem pod kościół. - I ojciec ci nie przylał? - Dużo mi może podskoczyć - Bronek obciągnął marynarkę, poprawiając w klapie złote odznaki. - Tak samo jak ty. Andrzej bez słowa złapał go za przegub, wykręcił do tyłu i popychał go kolanem, na schody w stronę mieszkania Wrotka i Haliny. - Wiesz, kto tę rękę ściskał? - Bronek jak zwykle powołał się na swoją wizytówkę, ale usłyszał tylko lekceważące prychnięcie starszego brata: - Rączka, psiakrew! Otworzył drzwi uderzając o nie Bronkiem. Wrotek przytomnie ocenił sytuację: zaraz się niedoszłego świadka położy do łóżka. - Nie trzeba. Byle tylko stąd nie wyszedł. Żeby mi wstydu nie narobił. Biały kościółek na Czerniakowskiej był wyspą wśród ruin. Tam zajechały dorożki z kolorowymi wstążkami. W pierwszej była Basia z rodzicami, w drugiej Andrzej z Wrotkiem i Bawolikami. Wszystko, co się działo potem, było dla Andrzeja plamami twarzy, płomieni świec, czyichś głosów, dźwięku muzyki. Wśród oczekujących przed kościołem znajomych i sąsiadów dostrzegł Poznańskiego. Ubrany był w gabardynowy płaszcz, pilśniowy kapelusz, a na rękach miał irchowe rękawiczki. Kajetan Talar był w kurcie i nowej czapce-maciejówce, którą kupił w miasteczku specjalnie na ślub syna. Talarowa co chwila ocierała oczy rąbkiem chusteczki. Pani Marcie również z trudem udawało się powstrzymać wzruszenie. Ceremonię odwlekała konieczność zmiany w ostatniej chwili świadka. Iga zaproponowała Korna, Andrzej zaś Wrotka, ale ten stwierdził stanowczo, że nigdy nie przyłoży ręki do aktu tak zgubnego jak małżeństwo, wybór więc padł na Bawolika. Staruszek ksiądz cichym głosem długo pouczał Basię i Andrzeja o ich nowych obowiązkach, a kiedy podał im na tacce dwie obrączki, staraniem pani Lawinowej przerobione z jednej, która pochodziła jeszcze od legendarnego Kuleszy, szloch Talarowej targnął ciszą kościółka. Później, na placyku przed wejściem, gdy ustawieni w długiej kolejce goście przesuwali się przed Basią i Andrzejem z bukiecikami jesiennych kwiatów, Henio Lermaszewski wyrzucił nagle w górę garść monet, które spadły na głowy nowożeńców. Na ten znak wszyscy ruszyli obrzucać młodych pieniążkami. Ciećwierz, którego Andrzej dostrzegł jeszcze w kościele, stał chwilę wsparty o pień starego kasztana, wahając się czy podejść z życzeniami do młodych, nagle zakręcił się na pięcie i wolno ruszył ku Wiśle, widocznej stąd poza zabudowaniami wioślarskiej przystani. Wrotek zarządził przejażdżkę orszaku przez Nowy Świat, dopiero co oddany do użytku. Goście rzucili się do oczekujących trzech dorożek. Żwawo pomknęły wpierw Ludną, później Książęcą w górę aż do placu Trzech Krzyży. Nowym Światem pachnącym świeżym tynkiem i farbami przechadzały się tego czwartku tłumy warszawiaków, którzy wylegli, by sprawdzić, czy ich ukochany spacerowy trakt odtworzono z należytą troską. Malarze, którzy kończyli jeszcze napis nad wejściem do cukierni Bliklego, wesoło pozdrawiali pędzlami pędzące dorożki. Na Złotej, kiedy Andrzej, zeskoczywszy ze stopnia dorożki, uroczyście podał rękę Basi, z bramy wyłonił się Popiołek, niosąc na tacy chleb i sól. - Aby wam się zgodnie żyło, a w domu tym szczęście gościło - był tak wzruszony, że głos uwiązł mu w gardle, oddał tacę Józefinie, a sam porwał Basię w ramiona jak córkę. - Ach, panno Basieńko! Tośmy się wreszcie doczekali! Talarowa sięgnęła po chustkę, Wanda Jasińska nie kryła łez. A kiedy Andrzej prowadząc Basię pod rękę chciał przekroczyć bramę domu, Popiołek zagrodził mu drogę wyrzuconą jak szlaban ręką. - Jak to tak? Przez próg domu, gniazda swego, trzeba przenieść. Wziął ją na ręce i przeniósł przez tunel bramy. Lawinowa chodząc na palcach zbierała ze stołu kieliszki, szklanki, talerze, butelki. Nigdy jeszcze, od czasu uzyskania nominacji Leopolda Lawiny na wykładowcę Akademii Medycznej, nie było u nich tylu gości. Ale tamto wydarzenie miało miejsce jeszcze przed wojną, kiedy mieli pięć pokoi i gabinet stomatologiczny. Była zmęczona, bezgranicznie zmęczona, ale równocześnie spokojna i chyba szczęśliwa: miała wrażenie, że jej córce nic już nie grozi. Że jest bezpieczna. Mąż czekał na nią w kuchni. Zaczęła zmywać, a on wycierał naczynia. - Myślisz, że będzie szczęśliwa? - zapytał niespodziewanie. - Tak, na pewno. To długo trwało, ale uwierzyła w tę miłość. Rozległ się dzwonek u drzwi. Lawina wyszedł otworzyć, a kiedy pojawił się z powrotem, trzymał w ręku kopertę ze znakami Czerwonego Krzyża. Pani Marta wytarła ręce i otworzyła kopertę. Przebiegła wzrokiem linijki listu i twarz jej się zmieniła. - O, Boże! O, Boże! - Co się stało? - Łukasz Zbożny przebywa w Kanadzie. - Jak to? To on... żyje? Patrzyli na siebie jak dwoje niewinnych ludzi, którym zakomunikowano wyrok śmierci. Lawina, jakby nie wierzył, wyjął list z rąk żony i przeczytał krótkie zawiadomienie. - Co teraz? Co z Basią? - Nie może się o tym dowiedzieć! - Jak to? - W żadnym wypadku! Powiedziała to tak stanowczo i z takim naciskiem, że Lawina zrozumiał, iż żadne argumenty w rodzaju prawdy i moralności nie będą tu miały znaczenia. Słysząc stuknięcie w głębi mieszkania, wyrwała list z ręki męża. Przez chwilę stała z nim pośrodku kuchni, rozglądając się w popłochu, i wreszcie wsunęła go pod ceratę stołu kuchennego. W tym momencie do kuchni wszedł Andrzej, przeciągając dłonią po zwichrzonych jeszcze od snu włosach. - Ktoś tu był? - Nie, nikt - rzuciła nerwowo Lawinowa. - Słyszałem dzwonek. - Zdawało ci się - stwierdził Lawina i głośniej nastawił radio, które podawało zalety filmu "Czarodziej sadów". Lawinowa obserwowała spod oka Andrzeja. Postawił szklankę mleka na skraju stołu, akurat w tym miejscu, gdzie było wybrzuszenie ceraty, pod którą leżał list. - Chciałem zrobić żonie śniadanie do łóżka. - Zły początek - Lawina przesunął szklankę z mlekiem w inne miejsce. - To nie należy do mężczyzn. - Dziś nie jest zwyczajny dzień - Andrzej przeciągnął się, ziewając szeroko. - Cudowny dzień. Zauważył, że Lawinowie wymienili spojrzenia. Czyżby uraził ich tym ziewnięciem? A może ten dzwonek oznaczał jednak to, że Ciećwierz nie dał mu na długo spokoju? - Czy coś się stało? - Nie - odparła Lawinowa jakoś dziwnie cicho. - Nic. Postawiła mu obok szklanki z mlekiem talerzyk z kanapkami. Kiedy Andrzej wyszedł, niosąc ostrożnie tacę ze śniadaniem, patrzyła za nim długo, potem opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Lawina sięgnął pod ceratę. Wyjął kopertę i trzymając ją w ręku zapytał: - Co z tym zrobimy? 1 / 1 Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk Dom Opowieść filmowa Część druga Jak się łowi dzikie ptaki Zaraz na początku stycznia, nazajutrz po święcie Trzech Króli, nadszedł z Sierpuchowa list. Ojciec domagał się natychmiastowego powrotu Bronka do domu. Andrzeja czynił odpowiedzialnym za wyegzekwowanie tego polecenia. Od czasu, kiedy sprał syna pasem w espowskim namiocie, tyle się zmieniło, że sięgał już po argumenty innej wagi. "Niutek nie widzi - pisał - że całkiem nie w swojej chodzi skórze. A czasy idą niedobre i musimy trzymać się razem. Na ciebie już liczyć nie można, bo masz własną rodzinę, ale Niutka psi obowiązek być przy matce, ojcu i pilnować tej ziemi, co mi grożą, że mi ją odbiorą". Był to pierwszy rok zakładania spółdzielni produkcyjnych i Andrzej dobrze wiedział, że nakłaniano ojca do tej nowej formy gospodarowania nie samą tylko agitacją. Wiedział również, że Talar nigdy ziemi nie odda. Ale ktoś musiał mu pomóc. Leszek był gołowąsem, więc tylko w niepokornym zawadiackim Bronku widział stary obrońcę ojcowizny. Andrzej z góry przewidywał fiasko swojej misji. Bronek przewodził teraz młodzieżowej brygadzie murarskiej złożonej w większości z byłych junaków SP; szybko doszlusowali do słynnych warszawskich brygad murarskich, które prześcigały się niemal co tydzień w rekordach w kładzeniu cegieł. Talar, jako przodownik pracy był po dawnemu ozdobą najrozmaitszych akademii, witał i żegnał na dworcach zagraniczne delegacje, wysłano go "pociągiem przyjaźni" do Moskwy, jego rękę ściskali coraz to inni dostojnicy... Ale starszy brat nawet nie ośmielił się pomyśleć, że mógłby nie wykonać polecenia ojca. Jeszcze tego samego dnia wyruszył na poszukiwanie Bronka. Nie znalazł go ani na budowie Muranowa, ani w stołecznym zarządzie ZMP, dokąd często go wzywano."A może poniosło Niutka do Karolina?" - pomyślał. Przed dwoma miesiącami jego miłość, Ewa Szymosiuk, zmieniła mundurek instruktorski KO na barwny strój członkini "Mazowsza". "Ale przecież oni występują dziś w Krakowie". Późnym wieczorem Basia nagle plasnęła się dłonią w czoło. - Wiem, gdzie go znajdziemy! - zawołała. - Gdzie? - A po co mu były łyżwy? - Bezapelacyjnie masz rację. Jedziemy na Mariensztat. I rzeczywiście tam go znaleźli. Na szeroko rozstawionych nogach daremnie usiłował schwycić równowagę, zamaszystymi gestami ramion zagarniał powietrze, padał, podnosił się, znów ruszał, zgięty w pół jak do rozpaczliwego jakiegoś ataku, i znów walił się na połyskującą w świetle latarni taflę lodowiska. Basia i Andrzej, ślizgając się na butach, zagrodzili mu drogę. Nie zdołał wyhamować i wpadł na nich z rozpędu. - A wy co tutaj? - zdyszany, wodził po nich zbaraniałym wzrokiem. - List przyszedł od ojca - powiedział Andrzej. - Ja do jutra muszę umieć tańczyć na tym cholernym klepisku - wskazał rynek. - Mam być partnerem Ewy na zabawie. Zerwał czapkę z głowy i odrzucił ją na wybieloną śniegiem ławkę. Przegarnął palcami spocone kosmyki włosów, odbił się mocno czubem łyżwy i kolebiąc się odjechał na środek. - Nawet nie spytasz, co ojciec pisze? - Ano właśnie, co tam znowu wymyślił? Ale odpowiedzi już nie usłyszał, bo nim Andrzej otworzył usta, pożeglował niezdarnymi ruchami pod bandę lodowiska w stronę skarpy, nad którą zwisał ogromny cień kościoła Świętej Anny. Ruszył stamtąd z impetem, okrążył plac, ale kiedy próbował zawrócić, znów zwalił się na lód, grzmotnął plecami, aż zadudniło, i w pozycji na wznak podpłynął aż pod ich nogi. Schylili się, by mu pomóc, ale zerwał się, zakolebał na ostrzach panczenów i zawołał: - Spodnie zedrę, a się nauczę! Do rana daleko! Cześć! - pomachał im ręką i odjechał w przeciwny kąt lodowiska na coraz bardziej już uginających się nogach. Andrzej ujął Basię pod ramię. Mogli już wracać. Nie było sensu, w takiej chwili, agitować Bronka, by wyjechał z Warszawy. - Jedno mu tylko właściwie mogłem powtórzyć za ojcem: co robisz, rób dobrze... To takie jedenaste przykazanie naszego starego... Wiesz, Basik, on do Sierpuchowa już nigdy nie wróci. Ojciec ma rację: on już nie nosi swojej skóry... Ponownie znaleźli się w tym samym miejscu w wieczór poprzedzający piątą rocznicę wyzwolenia stolicy. Nad mariensztackim rynkiem rozwieszono pajęczynę kolorowych żarówek i tafla ślizgawki mieniła się teraz to różowym, to znów błękitnym połyskiem. Na podium, ubitym naprędce ze śniegu, grała wojskowa orkiestra na przemian z tramwajową. Reflektory podświetlały skarpę i kościół Świętej Anny, który sprawiał wrażenie ogromnego statku kołysanego na wysokich falach śniegu. Coraz to nowe tłumy warszawiaków spływały na Mariensztat z placu Zamkowego, inni nadciągali przez most od strony Pragi, jeszcze innych wyrzucały z siebie tramwaje wyłaniające się z czeluści wiaduktu Trasy W-Z. W błysku reflektorów Andrzej rozpoznał sylwetkę Rajmunda Wrotka, który usłużnie biegnąc za słynnym operatorem Karolem Szczecińskim uginał się pod ciężarem skrzynki. Były to akumulatory, którymi zasilano kamerę Szczecińskiego. Wrotek już ponad dwa miesiące temu porzucił kabinę kina "Polonia". Jego miłość do filmu wkraczała w nowy; twórczy etap: przy boku Karola Szczecińskiego szykował się do kariery operatora. A że kształcenie odbywało się metodą cechową, tedy Wrotek z pokorą nawet nie czeladnika, lecz terminatora znosił wszelkie upokorzenia, biegał mistrzowi po papierosy, był jego gońcem i tragarzem. Zaterkotała taśma w kamerze, krąg światła reflektora otoczył jaskrawą aureolą parę łyżwiarzy. Andrzej z uznaniem musiał przyznać, że upór Bronka wydał jednak owoce: dość płynnie prowadził Ewę na środek tafli. Lecz nagle stracił równowagę, zwalił się w śnieg, a na koniec podciął nogi dziewczynie. Gruchnął śmiech widzów, operator dawał rozpaczliwe znaki, żeby szybciej szykowali się do następnego "dubla", tylko orkiestra ani na chwilę nie przestawała grać "Wesołego autobusu". Andrzej ze współczuciem patrzył na gramolącego się z lodu brata, nad którym pochylała się Ewa. Przez moment uchwycił jej wściekły wyraz oczu. "Niedobrze - pomyślał. - Bronek świata poza nią nie widzi, a ona patrzy na niego jak na nieświeżą rybę". Po ostrej zimie wiosna, jak to zazwyczaj bywa, przyszła gwałtowna i bardzo ciepła. Na straganach bazaru na Polnej czerwieniły się wczesne tej wiosny szklarniane rzodkiewki. Andrzej, zdążając z Kornem na politechnikę, chciał kupić dla Basi pęczek, lecz usłyszawszy cenę, szybko odstąpił od zamiaru. Od paru dni mozolili się nad schematem silnika spalinowego. Korn i Chojnowski z nie ukrywaną zazdrością patrzyli na rysunek Andrzeja. Chojnowski po swojemu chrupał herbatniki a Korn ssał wygasłą fajeczkę. W sali ćwiczeń nie było już nikogo poza nimi. - Pomógłbyś koledze - Chojnowski z nadzieją patrzył Andrzejowi w oczy. - Stopień ci wiedzy nie zastąpi. Musicie się sami przyłożyć. - A po co? - odezwał się milczący dotąd Korn. - Po co, jeżeli ty jesteś niezastąpiony? Andrzej zerknął na niego znad swojego rysunku. - Nigdy nie wiem, co ty naprawdę myślisz. - Czy to ważne? - Korn wystukiwał wygasłą fajeczkę o brzeg kreślarskiego stołu. - Na wieczornicach nie tańczę fokstrotów, gorąco dyskutuję o żelaznej postawie moralnej Pawki Korczagina... - powoli wydobywał z kieszeni spodni portfel z miękkiej skórki. - A tak naprawdę to myślę, że tylko głupiec traci czas na to, co inni robią lepiej - przez chwilę obracał w palcach stuzłotowy banknot. - Narysuj mi ten schemat. Andrzeja zatkało. - Tyś... tyś chyba oszalał?! Korn wydobył jeszcze pięćdziesiąt złotych. - A teraz wystarczy? - spytał. - Niech cię nie zaskoczy, że postawię to na zebraniu koła. Korn schylił się po pieniądze, powoli umieścił je na powrót w swoim eleganckim portfelu. - Jeśli już nawet chłopi tracą swój chłopski rozum - powiedział z westchnieniem - to pora umierać. Lokatorom na Złotej od dawna było wiadomo, że Stanisław Jasiński zapisał się na jakieś kursy. Już dawno przebrzmiały echa sławetnych haseł, że "nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera". Od kadry kierowniczej zaczęto wymagać papierków, świadectw i dyplomów. Prasa podkreślała, że Polska staje się krajem ludzi kształcących się. Ale Wandzie Jasińskiej obce były krzepiące hasła o potrzebie oświaty. Coraz podejrzliwiej patrzyła na popołudniowe eskapady męża. Zajęta niby to wyskubywaniem starej waty uszczelniającej zimą okienne ramy, zerkała w stronę stołu. Jasiński ledwie odsunął talerz, jeszcze z ustami pełnymi pierogów, już poprawiał krawat, sięgał po teczkę i gotów był do wyjścia. Zsunęła się z parapetu i jednym skokiem znalazła się przy drzwiach wejściowych. Mały Mietek z uznaniem spoglądał na sportowy wyczyn babci. - Ledwie z roboty i znów wychodzisz? - rejtanowskim gestem przesłoniła sobą drzwi. - Muszę. Wiesz, że muszę - odburknął. - Stachu... Ty kogoś masz! Jasiński osłupiał. Gdyby mu na zebraniu partyjnym zarzucono, że jest płatnym i najemnym agentem Adenauera, nie zrobiłoby to na nim większego wrażenia niż to podejrzenie żony. W dodatku nachyliła się nad nim, czujnie go obwąchując. - No tak - chlipnęła - nawet i wody kolońskiej używasz. Opadł na krzesło. Ten gest rezygnacji uznała widać za poddanie się i skruchę, bo ciche dotąd chlipanie przeszło w gwałtowny szloch. - Doczekałam się, doczekałam... - powtarzała ocierając oczy fartuchem. Miecio, który cały czas przyglądał się tej scenie, chwycił dziadka za łokieć i wskazując Jasińską, powiedział z naganą: - Babcia płacze, mówi to tobie coś? Jasiński podniósł się z krzesła. Już w drzwiach z politowaniem pokiwał głową i wskazując na małego powiedział: - No, toście się zrównali oboje rozumami. Na podwórku tego dnia Osuch, Bawolik i Popiołek już od rana pracowali przy rozbiórce zburzonego murku, który kiedyś odgradzał kamienicę Silbersteina od sąsiedniej posesji. Jacek Bawolik kopał piłkę, a ojciec spod oka obserwował syna i uśmiechał się z zadowoleniem, bo Jackowi szło nieźle i wyglądało na to, że zamierza iść w jego ślady. Właśnie ostro "z kapy" strzelił w górny róg bramy wejściowej, kiedy ukazał się w niej Bronek Talar, w eleganckim granatowym garniturze. - Cześć pracy, rodacy! - zawołał kierując się na klatkę schodową. - Jeszcze jeden "warszawista" - mruknął w ślad za nim Popiołek. - Odpalił się jak stróż w Boże Ciało - przybasował mu ochoczo Bawolik, lecz w mig zorientował się w niestosowności tego porównania i bąknął: - Przepraszam, panie Ryśku. Dozorca nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie na podwórku pojawił się Jasiński. - Panie Jasiński - zaczepił go Popiołek. - Jak pan we Wronkach siedział, to ile metrów miała pańska cela? - Polityczni mieli teoretycznie zagwarantowane jedenaście. Popiołek tylko na to czekał. Krztusząc się ze śmiechu wypalił: - No to teraz praktycznie przysługuje panu dziewięć i ani grosza więcej. Jasiński dopiero teraz pojął, że wpadł w pułapkę. Bez słowa poprawił kapelusz i szybko zniknął w bramie. Tam dogoniła go jeszcze Popiołkowa uwaga: - Hrabia de Nędza... Koniec świata. Przed domem natknął się Jasiński na doktora Kazanowicza, który właśnie wracał z psem ze spaceru. Od czasu tajemniczej eskapady doktor odmłodniał, a oczy jego nie miały już takiego dzikiego wyrazu. - Dobrze, że pana widzę - ucieszył się Jasiński. - Mam kłopoty. Kazanowicz obrzucił sceptycznym wzrokiem kapelusz i teczkę Jasińskiego. - Władza to właśnie kłopoty - powiedział. Jasiński machnął niecierpliwie ręką. - Chodzi o... chodzi o geometrię. Panie doktorze, dałby mi pan trochę korepetycji przedmaturalnych? - Został pan dyrektorem - Kazanowicz domyślnie pokiwał głową. - Kto panu to powiedział? - Pańskie pytanie. - Nie chodzi o stanowisko. Tylko że człowiek wyszedł z wprawy. I nawet żonie się nie przyznałem - uśmiechnął się zakłopotany. - Myśli, że mam kochankę. - A właściwie dlaczego pan nie ma? - spytał już na odchodnym. - Matury? - Kochanki. I po cóż mam pana uczyć? Jeszcze wyrośnie z pana uczony. Wymyślicie znów jakiś wynalazek, po którym zdechnie ostatnia ryba w Wiśle i uschnie ostatnie drzewo w Łazienkach. Przecież pan chyba widzi, do czego zmierza świat? Bronek czekał na powrót Andrzeja. Basia poszła zrobić herbatę, a kiedy wracała ze szklankami, dostrzegła przez uchylone drzwi szwagra. Stał przed lustrem i delektował się swym nowym ubraniem, machał ręką, posyłał całusy jak na peronie przed ruszającym właśnie wagonem. Nie speszył się wcale jej widokiem - widać występy przed publicznością sprawiały mu przyjemność. Wyciągnął z kieszeni jakiś zadrukowany arkusz i wręczył bratowej. - To dla was - oświadczył. - Talon na rower. - Naprawdę? - była szczerze uradowana. - A tobie niepotrzebny? Wzruszył ramionami. - Mnie jak trzeba to szewroletą podwożą - nagle zniżył głos. - Właściwie to dobrze, że Andrzeja nie ma. Powiedz mi, ale tak... - zawahał się - nie jak bratowa, ale jak kobieta: czego mi brakuje, że ona mnie nie chce? - Kto? - Ewa. - Nie znam jej przecież. Usiadła koło szwagra i rozczulona jego zatroskaną miną zburzyła mu zaczesane na "mandolinę" włosy. - A ty? Mogłabyś się we mnie zakochać? - Można kochać tylko jednego Talara - zaśmiała się. Bronek chwilę rozmyślał. - Powiedz, czy Andrzej jest ode mnie taki znów lepszy? Położyła mu dłoń na ramieniu. - Jest zupełnie inny. Widać było, że ta odpowiedź nie zadowoliła go. Popatrzył na nią uważnie. - Mogłabyś się na przykład ze mną pocałować? Ewa raz mi się dała pocałować... ale potem powiedziała, że "to nie to". - Bo może to było nie to? - Jak to robić, żeby było dobrze? Znów roześmiała się ubawiona. - Nie myśl, że ja jestem taki zielony w tych sprawach - obruszył się. - Ja się całowałem z Koreankami, Chinkami, z jedną Czeszką... - wyliczał skrupulatnie. - Prawdziwy internacjonalista z ciebie! A one ci nie powiedziały? - Coś gadały, ale jak tu się w ich mowach połapać? Wtem usłyszeli z sąsiedniego pokoju głos Andrzeja. Rozmawiał o czymś z Lawiną. Oboje z Basią weszli tam. - Zastanawiamy się właśnie - mówił doktor - czy przy tej nowej ustawie kwaterunkowej nie mogą nam kogoś dokwaterować? - Ma pan to z głowy - oświadczył Bronek. - Mogę się tu zameldować. Andrzej popatrzył na brata poirytowany, widząc, że Lawinowie wymienili między sobą spojrzenia. A Bronek nagle uniósł do góry dłoń pani Marty. Sądziła, że chce ją pocałować w rękę, lecz jego interesował tylko mały pierścionek z szafirowo połyskującym brylancikiem. - Złoty? - spytał. - Ile toto może być warte? Andrzej zaczerwienił się. By odwrócić uwagę od niezręczności Bronka, trącił go w ramie udając zachwyt nad jego nowym garniturem. - Skąd masz taki? - Uszyli mi na powitanie Raymond Dien. Będę ją witał razem z Ewą - widząc, że na Lawinach nie zrobiło to oczekiwanego wrażenia, dodał: - z Ewą Szymosiuk, tą z "Mazowsza". Do tego dokupi się jeszcze niebieski krawat. O, ten by mi pasował - bezceremonialnie sięgnął po krawat Lawiny, mnąc w palcach jedwab. Andrzej zagryzł wargi i ostentacyjnie spojrzał na zegarek, jakby dając do zrozumienia, że wizyta Bronka powinna dobiec kresu. Ale Bronek nie odebrał tego gestu. - Koszulę to kupiłem sobie w Moskwie - powiedział do doktora. Basia, widząc napięcie Andrzeja, z udanym entuzjazmem zaczęła wypytywać chłopca o jego pobyt za granicą. - Opowiedz, co widziałeś? Nadął się po swojemu. - Tam jest metro i takie wielkie ciastka. - A Murzyna pan już widział? - spytał Lawina. - Poldek... - Lawinowa chrząknęła mitygująco. - A co do tego metrażu, możemy jak inni zamurować okno w kuchni. - Ależ, Marto, chyba oszalałaś?! Żyć jak w celi? Bronek natychmiast wystąpił z ofertą: - To na co czekać? Cegła leży na podwórzu. Dla mnie to i godzina nie zleci, jak będzie po sprawie. Zdjął marynarkę, powiesił ją na poręczy krzesła i już był w przedpokoju. Tam dopadł go Andrzej z wściekłością wcisnął mu marynarkę. - Ty baranie! - syknął. - Nie widzisz, że robisz z siebie idiotę? - Pomogę przy tym oknie... - upierał się Bronek. Andrzej rozwarł drzwi wyjściowe na oścież. - Idź i nie pokazuj się tutaj, póki nie zmądrzejesz! Twarz Bronka oblała się rumieńcem. - Więcej mnie tu nie zobaczysz - wciągnął na grzbiet ubranie i trzasnął drzwiami. Andrzej stał wzburzony z ręką na zasuwie, gdy usłyszał za sobą głos Basi: - Dlaczego to zrobiłeś? On ci to przyniósł. Ma dobre serce. - Co przyniósł? - Talon na rower. Andrzejowi zrobiło się przykro. - Też, żeby się pochwalić - powiedział na przekór sobie i spuścił wzrok pod badawczym spojrzeniem Basi. Żelazny łom uderzył w szynę zawieszoną na gałęzi jedynego ocalałego tu kasztana i w ten sposób majster Pakuła dał znak do rozpoczęcia rannej zmiany. Nad Muranowem unosił się różowy pył nadkruszanych cegieł. Z godziny na godzinę rosły budynki na Smoczej doganiając te z Nowolipek i Nowolipia. Muranowscy murarze chodzili w glorii rekordzistów. Nim jeszcze łom Pakuły walnął w szynę, Bronek wpadł do baraku - gdzie jego ludzie przebierali się w robocze łachy - z rękami uniesionymi jak skrzydła do lotu i od drzwi zaczął: - Chłopaki! Dziś wielki dzień! Zwalisty rudy murarz, Szmajdziński, splunął w trociny. - Chłopaki - powiedział - to u szewca drewniane gwoździki w zębach prostują. Bronek nie speszył się tą uwagą. - Mowa moja będzie krótka - oznajmił - w imieniu naszego muranowskiego SPB-3 zgłaszam pobicie rekordu Warszawy. - Warszawy? - spytał rudzielec. - A potem rekord Polski? A potem Europy? Świata? O, takiego Talar! - zgiął rękę w łokciu - I spływaj stąd! - Za mały jesteś, by mi rozkazywać - warknął Bronek. - Mowa moja będzie krótka: wskakujcie migiem w łachy, zaraz przyjedzie tu Kronika Filmowa. - I odjedzie - oświadczył spokojnie rudy. Bronek stracił cierpliwość. Pozrywał ferszalunki z gwoździ i cisnął w murarzy. - Ubierać się! - wrzasnął. - Gównozjady bez ambicji. Niepewnie mięli w łapach łachy, wyraźnie oczekując kolejnej reakcji Szmajdzińskiego. Czując, że urasta do roli przywódcy, odwrócił się ostentacyjnie od Bronka plecami i powoli zaczął zapalać sporta. - Skacz mi na szpic i nie mów nic - powiedział. Bronek znalazł się przed nim w jednym ułamku sekundy. - Ja ci wskoczę - wycedził przez zęby. - Takiego kopa dostaniesz, że w powietrzu z głodu umrzesz! - Spokojnie, tu nie "Mazowsze" - poparł Szmajdzińskiego piegowaty Pazurek, który dotąd najmniej miał do gadania, bo dopiero terminował w ich robocie. - Co? Co? - czerwone plamy zawirowały przed oczami Bronka. - To - włączył się Trych, nazwany Syfonem dla cudacznie wklęsłego nosa przypominającego przycisk w syfonie że te całe rekordy to twój prywatny interes. Wszystko dla tej rury robisz... - Znasz dobrego dentystę? - Bronek jeszcze czepiał się dowcipów. - Po naszych plecach do łóżka nie będziesz właził - powiedział Pazurek, bezpiecznie skryty za Syfonem. Bronek uderzył bykiem w pierś Syfona. Obaj z Pazurkiem zwalili się na drzwi pakamery; pod ciężarem ich ciał wyskoczyły z zawiasów i runęły na obsypane trocinami klepisko baraku. Pazurek pierwszy pozbierał się, naciągnął kaszkiet na nos Bronka, a wtedy Szmajdziński sypnął mu w oczy garścią trocin i zerwanym z nogi drewniakiem uderzył na odlew. Zamroczonego przewrócili na ziemię i kopali długo i wytrwale, jakby był piłką futbolową. Bronek zwijał się pod razami, wreszcie udało mu się chwycić czyjąś stopę i zerwać z niej drewniak. Wtedy usłyszeli warkot nadjeżdżającego auta. Właściciel buta usiłował wyrwać drewniak z ręki Bronka, ale ten trzymał go jak obcęgami. W jednym bucie wyskoczył więc na dwór, a za nim inni. W ostatniej chwili, bo właśnie zielony samochód Kroniki Filmowej wtaczał się wolno na plac budowy. Ledwie stanął, wyszedł operator, a za nim Wrotek, taszcząc zapasowe kasety i statyw. Operator rozejrzał się po opustoszałym placu. - Entuzjazmu jakoś nie widzę - zaśmiał się. Popatrzył ironicznie na gramolącego się z samochodu Kuźniaka. Opiekun Bronka jeszcze niczego złego nie przeczuwał: wszystko dokładnie poprzedniego dnia z Talarem uzgodnił, jak dotąd jego scenariusze chłopak realizował skrupulatnie. Kuźniak podszedł do pakamery i zajrzał do środka. Na klepisku w trocinach ktoś leżał tarasując przejście. Pochylił się nad nim. Z trudem rozpoznał Bronka, ściskającego zachlapany wapnem drewniak. Twarz mokrą od potu i krwi oblepioną miał trocinami, jedna powieka puchła, jakby nadymała ją od wewnątrz niewidzialna pompka, z rozciętej wargi spływała krew, barwiąc czerwoną strużką podkoszulek. - Kto ciebie tak? Co się tu stało? To wroga robota, tak? Bronek dźwignął się na łokciu. - Przewróciłem się, kurwa... - powiedział. - Nie osłaniaj nikogo! To nie na ciebie podniesiono rękę! Na zdobycze naszej rewolucji! Na całą klasę robotniczą! Bronek odsunął Kuźniaka i spróbował stanąć na nogi. - Przewróciłem się, kłapaczu. Ile razy mam powtarzać?! Wtedy wszedł Wrotek. - Ekipa gotowa do zdjęć - zakomunikował wesoło. - Ale gdzie... - aż się wzdrygnął na widok zmasakrowanej twarzy Bronka. Sięgnął po drewniak, by mu go zabrać, ale wówczas chłopak wyszarpnął mu swoją zdobycz. - Zostaw! - powiedział. - To pamiątka... Samochód Kroniki Filmowej z piskiem hamulców zatrzymał się przed bramą na Złotej. Wrotek wpadł na podwórze i popędził po schodach, przesadzając po kilka stopni. Kiedy otworzyła mu pani Marta, pobiegł wprost do pokoju Andrzeja, akurat sznurował buty, szykując się do wyjścia. - Z Bronkiem źle jest - wysapał. - Pobili go! Gębę ma jak befsztyk tatarski. - Kto?! Za co?! - Tobie może powie - wzruszył ramionami. - Jest u siebie. Basia nadbiegła z kuchni zaalarmowana przez matkę, ale już tylko w drzwiach zderzyła się z Andrzejem. - Co się stało? - spytała Rajmunda. - Jak ci powiem, że poleciał do baby, to uwierzysz? Ktoś go przerobił na kotlet mielony. Andrzej gnał na rowerze ulicami w tempie, z jakim jeszcze parę dni temu finiszowali tędy Vesely z Ruźićka. Zatrzęsło nim po bruku Żelaznej, aż musiał unieść się na pedałach. Wpadł w Wolską i przeciął ją, omijając o centymetry nadjeżdżające z boku auta. Na Nowolipiu zabrakło mu już tchu. Przy Smoczej dopchał rower na piechotę pod same drzwi robotniczego baraku. Bronek leżał na żelaznym łóżku. Spod wpółprzymkniętych, opuchniętych powiek gapił się w ochlapany wapnem drewniak, który tkwił na środku stołu. Wreszcie powoli opuścił nogi z łóżka. Każdy, nawet najmniejszy ruch odzywał się w piersiach palącym bólem. Ale udało mu się wstać i pochylić nad miednicą. Obmył twarz, chłód wody przywrócił jako tako trzeźwość myślom. Zerknął w lustro i sam się przestraszył tego, co zobaczył. Opuchła powieka przysłaniała całe prawie oko. Nos i wielkością, i barwą przypominał pomidor, górna warga pęknięta i sina zniekształcała do reszty twarz. Odpiął koszule na piersiach odsłaniając sine i granatowe pieczęcie po obcasach i szpicach butów. Kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi, nie miał nawet siły odwrócić się w tamtym kierunku. Andrzej ostrożnie usadził go z powrotem na łóżku. - Teraz widzisz, że tu naprawdę nie twoje miejsce - powiedział. - Ojciec ma rację. Musisz wrócić do Sierpuchowa, Niutek - nawet nie czekał, co mu Bronek powie. Podszedł do blaszanej szafki i kolejno wyrzucał stamtąd wprost do brązowej tekturowej walizki sweter, spodnie, dwie koszule i wreszcie ten nowy, paradny garnitur. Wtedy Bronek zwlókł się z wyra, wytrząsnął nad stołem swoje rzeczy, a walizkę z rozmachem wyrzucił przez otwarte okno. Andrzej raz jeszcze spróbował perswazji. Otoczył brata ramieniem, delikatnie usadził go na krawędzi łóżka. - Chyba widzisz, po co im tu jesteś? Wróć do domu. - Ojciec cię nasłał, tak? - Nikt mnie nie nasyłał. Do lustra spójrz. Ty nie swoją skórę nosisz - posłużył się argumentem starego Talara. W zdrowym oku Bronka błysnęła iskra złości i uporu. - Jeszcze cię przeskoczę, inżynierku. Tę rękę nie na darmo ściskali. W Andrzeju zakipiało. Zagarnął w pięść połę Bronkowej koszuli, przez chwilę wydawało się, że uniesie go w górę. - Ty koniosraju, chcesz całe życie wymachiwać tą rączką? Kiedy wyparowała z niego wściekłość, spytał: - Powiedz, kto to zrobił? Za co? - Moja sprawa... Ty się nie wtrącaj. Andrzej powędrował oczyma za jego wzrokiem i ujrzał drewniak stojący pośrodku stołu. W ułamku sekundy podjął decyzję. Omotał drewniak w płachtę walającego się na podłodze "Sztandaru Młodych" i ruszył ku drzwiom. - Ty dokąd? - słabo zaprotestował brat. - Już ja wiem, dokąd. Przez dwa tygodnie Bronek nie pokazywał się w pracy. Trzykrotnie nachodził go Kuźniak starając się wydobyć prawdę o zajściu i trzykrotnie odchodził z niczym. Na budowie pomału zapominano o incydencie. Majster Pakuła spytał parę razy chłopaków, co się właściwie przydarzyło Talarowi, ale i Szmajdziński, i Syfon, i Pazurek wzruszali tylko ramionami. Któregoś dnia zjawił się przy ich pakamerze jasnowłosy młody człowiek z teczką. Stanął pod kasztanem, z którego gałęzi zwisała szyna udająca gong. Uderzył w nią dwa razy. Wtedy wysypali się z baraku ciekawi, czego facet chce. A on powiedział: - Uwaga! Jestem z zaopatrzenia. Została mi tu jeszcze para chodaków. Kto niema niech się zgłosi. Dokładnie zlustrował ich nogi. Tylko Szmajdziński był obuty w powykręcane kamaszki. Ich spojrzenia zetknęły się i Szmajdziński, choć nie pytany, odezwał się wyjaśniająco: - We własnych robię. - A fasowane gdzie? - Rozleciały się. Zaopatrzeniowiec skinął na rudzielca by wszedł z nim do pakamery. Przepuścił go przed sobą i starannie zamknął drzwi. Murarz z niepokojem obserwował, jak tamten okręca klamkę drutem. Jeszcze nie bardzo pojmował, o co właściwie chodzi, dopiero kiedy zobaczył w ręku tamtego odwinięty z gazety drewniak, cały ochlapany wapnem, zaniepokoił się. - Przymierz, czy pasuje - zaopatrzeniowiec rzucił mu chodak pod nogi. - Wtedy dostaniesz, co się należy. Mógł protestować albo próbować wyjść, ale posłusznie włożył stopę. Drewniak pasował jak ulał. I wtedy spadł cios. Prosto w zęby. Murarz, choć chłop prawie dwumetrowy, zwalił się jak worek w trociny. Próbował zasłonić twarz przed następnym. Ale następnego już nie było. Zaopatrzeniowiec starannie odplątywał drut z klamki. - Za co? - spytał Szmajdziński, sprawdzając szczęki, czy całe. - Nazywam się Talar. Teraz już wiesz, za co? Cisnął zachlapanym buddkiem w dźwigającego się z trocin chłopaka. - Obiecałem ci buty. Masz do pary... Drut już był rozsupłany z klamki i Andrzej nie spiesząc się wyszedł. Bronek nigdy nie dowiedział się o odwetowej akcji brata. Również Basi Andrzej o niczym nie wspomniał. Był lipiec. Wiatr powiewał wiechą uwiązaną wysoko na dachu nowego muranowskiego domu. W wianek, przewiązany biało-czerwonymi wstążkami, tradycyjnie wpleciono drewnianą piłę i kątownicę. Bronek, stojąc pośród tych, których tego dnia miano dekorować, z dumą patrzył na własną podobiznę zawieszoną obok portretów innych przodowników i opatrzoną podpisem: "430 procent normy". Wbity w granatowy garnitur, w którym wciąż wyglądał jak niedźwiedź w uniformie, popatrywał w stronę, gdzie ustawili się artyści z "Mazowsza". Widział Ewę, ale ona ani razu nie spojrzała w jego kierunku, choć dobrze wiedziała, kogo tu dzisiaj będą odznaczać. Nareszcie podjechały lśniące chevrolety. Przodownicy wyprężali piersi przed wiceministrem, który się do nich zbliżył: za nim postępowało krok w krok dwóch urzędników, niosąc pudła wyłożone szkarłatnym pluszem, na którym spoczywały krzyże. Wkrótce i na Bronkowej klapie zawisł krzyż. "Ku chwale ojczyzny" powiedział, a słowa te wypłynęły ze ściśniętego gardła wraz ze łzami. Na stole zbitym z desek, przykrytych teraz czerwonym suknem, przy wejściu do domu leżały rzędem klucze z uwiązanymi do nich drewnianymi tabliczkami, na których ktoś kopiowym ołówkiem powpisywał liczby. To były numery mieszkań, które za chwilę otrzymać mieli nowi lokatorzy. Niektórzy przyjechali tu już nawet z walizkami i tobołkami. Bronek niecierpliwie patrzył, kiedy wypadnie jego kolejka. Ustalono, że każdy świeżo odznaczony murarz-akordzista nie tylko wręczy lokatorowi klucz, ale otworzy tym kluczem drzwi i będzie pierwszym honorowym gościem. Ale przedtem miał jeszcze Bronek, jak to określił Kuźniak, swoją solówkę. Przepychając się do przodu, zdołał szepnąć Ewie: - Zapraszam na oblewanie - po czym wlazł na przewrócone do góry dnem taczki i wyciągnął z kieszeni złożoną kartkę. "W tym roku na samym Muranowie pięć tysięcy rodzin wprowadzi się do nowych domów - czytał. - Przypadł mi zaszczyt wręczenia kluczy do pierwszych mieszkań bloku, który wraz z Partyką Szczepanem, czterysta sześćdziesiąt pięć procent normy, Kalinowskim Józefem, trzysta sześć procent normy i Olejniczakiem Władysławem, pięćset trzynaście procent normy, zbudowaliśmy dla was w dwadzieścia cztery dni. Powiem tak prosto, po murarsku: Panie prezydencie Truman i panie Konradzie Adenauer, wasza atlantycka orkiestra stroi instrumenty, ale narody świata nie chcą waszej muzyki. Burzliwe brawa, precz..." - biedak za późno spostrzegł, że ostatnie wyrazy ujęte były w nawias. Tę wsypkę zagłuszyły jednak natychmiast gromkie brawa, którymi Kuźniak poderwał tłum do wyrażenia entuzjazmu. Pierwszy, któremu Bronek wręczyć miał klucze, nazywał się Stanisław Bańkowski i był szlifierzem szkła optycznego w PZO na Pradze. Bronek ujął ze stołu klucz i kręcąc nim młynka, otoczył uszczęśliwionego szlifierza ramieniem jak serdecznego druha. Wśród oklasków zniknęli w bramie domu. Miał zewnętrzną galeryjkę, taką jaka w modę weszła właśnie na Muranowie. Widziano więc z dołu, jak Bronek zatrzymał się przy drzwiach mieszkania i jak pochylony nad klamką, manipulował coś przy zamku. Ale klucz nie dawał się przekręcić. Bronkowi ze wstydu i zdenerwowania zaczęły drżeć ręce. Za plecami czuł przyspieszony oddech Bańkowskiego, jego żony i trójki dzieci. Wreszcie Bańkowski nie wytrzymał i zaoferował się z pomocą. To jeszcze bardziej rozsierdziło Bronka. - Ja to kręcę! - warknął. - To my bijemy rekordy, a ślusarze jednego klucza nie potrafią dorobić? Ale dla mnie to pestka. Luzu poproszę. Ja wam miałem otworzyć drzwi i ja słowa dotrzymam - splunął w dłoń i zademonstrował ją zmarkotniałej rodzince. - Widział pan tę rękę? Ona nie zawiedzie - wziął rozpęd i całym ciężarem ciała runął na drzwi, które w jednej chwili z trzaskiem wyleciały z futryn. Zrobiwszy swoje, popędził po schodach. Bał się, że Ewa, być może znużona oficjalnymi uroczystościami, wymknie się z tłumu bez niego. Za późno. Dostrzegł, tylko jak wsiadała do czarnej chevrolety, zapraszana uprzejmym gestem urzędnika, który niedawno nosił za wiceministrem pudło wyłożone krzyżami. Zaklął i podszedł do robotników zwijających kable mikrofonów. - Gdzie oni pojechali? - spytał wskazując na limuzynę. - Na Młynów. Tam w dwadzieścia dni dom stanął. - Jeszcze tego brakowało - westchnął. W jednej chwili stracił Ewę i rekord. Ospale powlókł się ku Żelaznej. Nie tylko Andrzej drżał przed profesorem Tobiaszem. Pod drzwiami, za którymi egzaminował, szumiał tłum zdenerwowanych studentów. Właśnie znowu otworzyły się drzwi i zobaczyli pochyloną nad katedrą łysą czaszkę. Mina wychodzącego studenta świadczyła o przebiegu egzaminu. Chojnowski pocieszał go, że nikt jeszcze u Tobiasza nie zdał za pierwszym razem. - O co pytał? - Andrzej przytrzymał przegranego delikwenta za ramię. - Ja już nawet nie wiem, kolego - odparł i somnambulicznym krokiem ruszył w głąb mrocznego korytarza. Andrzej zaczął nerwowo przerzucać kartki podręcznika z aerodynamiki. Przed oczami skakały mu cyfry, wykresy, koła, trójkąty. Naraz poczuł, że czyjaś dłoń kładzie się cieniem na tej rozmazanej gmatwaninie geometrycznych znaków. - Chcesz być następny? - usłyszał głos Korna. - Przecież dziś już szesnastu odesłał z kwitkiem. - Tyś się jeszcze mniej uczył. - No i cóż z tego? Każdemu według zdolności, każdemu według potrzeb... - Wymyślił... - od czasu incydentu z próbą przekupstwa ich stosunki były wciąż chłodne. - To nie ja. To mels - powiedział Korn. - Mels?! - Marks, Engels, Lenin, Stalin - wyjaśnił Korn. - Trzeba korzystać z mądrości historii. Chcecie naprawdę zdać? Chojnowski przyłączył się do nich. - A jest jakiś sposób? - Jest - oświadczył tajemniczo Korn. Choć Andrzej wiedział, że Korn jest zwolennikiem działań może niezbyt etycznych, byle radykalnych, tym razem wobec grozy oblania postanowił zainteresować się pomysłem kolegi. - Macie być jutro o jedenastej czterdzieści pięć koło Bristolu, ubrani jak na pogrzeb najbliższej rodziny. Stawili się co do minuty, ale on się spóźniał. Do pobliskiego kościoła Wizytek - była niedziela - spieszyli wierni na sumę. Już myśleli, że sobie z nich zakpił, gdy usłyszeli pukanie w szybę narożnej kawiarni, przy której byli umówieni. Za firanką dostrzegli twarz Korna, opychającego się pączkiem. Po chwili wyszedł, objął ich ramionami i poprowadził wprost ku wrotom Wizytek. Andrzej zatrzymał się zaskoczony. - Coś ty? Chcesz zamówić mszę za egzamin? - Nie wszystko można mieć za pieniądze. Tę naukę pobrałem u ciebie. Tym razem jest ona zasadna. Tylko trzymajcie się mnie, a będzie dobrze. Z pochyloną głową, jak skruszony i pełen nadziei pątnik, pierwszy przekroczył próg kościoła. Andrzej gestem jeszcze z sierpuchowskich czasów umaczał palce w kamiennej chrzcielnicy, przeżegnał się i uklęknął. Spostrzegł jednak, że Korn wciąż przepycha się przez tłum, brnąc między wiernymi w kierunku prawej nawy. Dogonił go i rychło spostrzegł, że w rzędach barokowych ław kolatorskich, bogato rzeźbionych w czarnym dębie, połyskuje łysa głowa profesora Tobiasza. Wzrok miał w tej chwili utkwiony w mszaliku i nieznacznie poruszał wargami odczytując modlitwę. Tymczasem Korn stanął przy filarze, tak, by być na widoku. Stanęli z Chojnowskim po obu jego stronach jak wierni pretorianie po bokach wodza. Zaraz przy pierwszych dzwoneczkach przed podniesieniem Korn runął na kamienną posadzkę na kolana, że aż zadudniło. Poszli rzecz jasna w jego ślady. Korn zaś walił się pięścią w pierś, aż dudniło, i nawet zwróciło to uwagę kilku obok stojących kobiet. Lecz wciąż jeszcze nie profesora Tobiasza. Andrzej już rozszyfrował intencje tej komedii. Klękał, wstawał, żegnał się, lecz z coraz to większym ociąganiem. Zaczęły nachodzić go skrupuły, bo jakby z tym Bogiem nie miała się sprawa, był czy nie był, jednak on sam naruszał w tej chwili świętą tradycję całych pokoleń Talarów, którzy z Chrystusem na ustach wychodzili siać ziarno w pole, przy każdym rozkrojeniu chleba przed wspólnym posiłkiem. Poczuł się nagle zawstydzony tą rolą komedianta. Toteż kiedy organy zagrzmiały pierwszymi taktami "Serdeczna Matko", włączył się do chóru śpiewających z całą mocą skruszonego grzesznika i śpiewał wraz z tłumem już nie dla Korna, lecz dla zagłuszenia niepokojów własnego sumienia. To właśnie było na rękę Kornowi. Wraz z Chojnowskim przyłączyli się potężnymi barytonami do chóru i wreszcie osiągnęli to, co od początku było celem ich poczynań: profesor Tobiasz spojrzał wreszcie w tę stronę. Spojrzał z wyraźną sympatią. A Korn, udając że się modli, szeptał wprost do ucha Andrzeja: - Tak, łysa pało, myśl sobie teraz, że jednak nie cała młodzież to bezbożnicy w czerwonych krawatach, myśl, że tę lepszą część ofiarujących się Panu i Najświętszej Panience warto chyba uratować przed czerwonym szatanem... Po mszy wyszli przed kościół i przepychali się przez tłum, by skręcić Krakowskim w stronę uniwersytetu. I wtedy nagle Andrzej spostrzegł osłupienie na twarzy Chojnowskiego. Powędrował za jego baranim wzrokiem i zobaczył idącą na wprost nich Zoję, wystrojoną i chyba pierwszy raz w życiu umalowaną. Zobaczyła ich i aż przystanęła zaskoczona. Nie odwzajemniła uśmiechu, zmierzyła ich tylko swym chłodnym sławetnym spojrzeniem spod przymrużonych powiek, które zwykle poprzedzało jej słynne: "No ładnie, ładnie..." Tym razem jednak wyminęła ich bez słowa. Od rana padało. Ulice po ulewnym nocnym deszczu były mokre, asfalt lśnił szkliwem wody stojącej w małych kałużach. Basia z Igą, roześmiane, choć z mokrymi kosmykami włosów, skryły się przed nową falą deszczu w bramie Teatru Kameralnego na Foksal. Nagle wpadł na nie chłopak, chroniący się przed ulewą jedynie podniesionym kołnierzem. Dopadłszy bramy teatru otrzepał się jak pies raz i drugi, przegarnął włosy palcami, jakby grabiami zamiatał siano, po czym dopiero spojrzał, kogo los postawił mu na przejściu. Był to Bronek. - Po bilety? - spytała Basia. - Zaprzeczył gestem głowy. - Tam - wskazał przeciwne drzwi we wnęce bramy. - Do "Kameralnej"? O tej porze? "Kameralna" była wówczas najbardziej popularnym lokalem stolicy. Bywanie tu należało do dobrego tonu i Bronek musiał widać o tym wiedzieć. - Stolik na jutro lecę zamówić. - Z jakiej okazji? - Zostałem kierownikiem budowy! Powiedz Andrzejowi, że już teraz nie musi się mnie wstydzić - i dodał: - Zapraszam na jutro. Basia przecząco pokręciła głową. - Andrzej ma właśnie jutro najważniejszy egzamin. Od niego wszystko zależy. Bronek machnął lekceważąco ręką. - Co on się łamie! Jak spytają o nazwisko, niech powie, że brat Bronisława. Wystarczy. Iga zerknęła na Basię, czy nie wybuchnie śmiechem. Ale ona zbyt dobrze znała już szwagra, aby cokolwiek w jego przechwałkach mogło ją zaskoczyć. Bronek zaś nagle coś sobie przypomniał. Bez słowa ściągnął marynarkę, rozwiesił ją nad głowami dziewcząt jak baldachim i wypchnął obie na mokrą ulicę. - Musicie mi coś doradzić. Naprzeciw znajdował się sklep jubilerski. Tam właśnie zmierzał Bronek. Przed wejściem Basia poprawiła mokre kosmyki, Bronek naciągnął marynarkę. - Andrzej mi opowiadał, jak kiedyś nosiłeś na plecach Leszka do szkoły. - Nogę miał złamaną. Z konia spadł. A Andrzej mówił pewnie, że niby ja taki silny, ale głupi. - Nie. Że dobry. Weszli do sklepu. Pochylili się nad oszkloną ladą, na której połyskiwały pierścionki. Bronek natychmiast przeprowadził test wśród dziewcząt, pytając, który by wybrały. Pokazały palcami, a wtedy Bronek zlecił ekspedientowi: - Pan da te oba. Kiedy ekspedient pakował pierścionki do miniaturowych pudełeczek, Basia nie mogła oprzeć się pytaniu: - Masz dwie narzeczone? - Jedną. Wiesz, jaką. - To po co dwa? - A co, nie stać mnie, jak się w niej zachwyciłem? Było późne popołudnie, kiedy Andrzej, Chojnowski i Korn na miękkich nogach weszli do gabinetu profesora Tobiasza. Profesor zwykł był pytać po trzech jednocześnie. Andrzej odpowiadał pierwszy. Po paru dość łatwych i banalnych pytaniach, profesor polecił mu podejść do tablicy, wręczył skreślone na kartce zadanie pełne fizycznych wzorów i poprosił o rozwiązanie. Andrzej odetchnął: na szczęście znał ten temat. Długo popiskiwała na czarnej tablicy kreda w jego drżącej dłoni. Skończył, otrzepał upudrowane palce i zwracając się do profesora, który przez ten czas zajęty był lekturą "Tygodnika Powszechnego", oświadczył: - To jest równanie Maxwella na natężenie pola elektromagnetycznego. Tobiasz uniósł łysą głowę znad płachty tygodnika. Przebiegł wzrokiem liczby na tablicy - No, nieźle - zdobył się na pochwałę. - Nieźle. Pan to istotnie opanował. Ale mam do każdego z panów to samo zastrzeżenie... Zamarli, a profesor przerwał wpisując stopień w indeksie Andrzeja. - Śpiewacie głośno, ale fałszywie... - i zwrócił się do Andrzeja: - Przy czwórce wpisałem panu minus. Za fatalny dobór krawata. Kiedy wyszli na korytarz, nikt z oczekujących nie chciał uwierzyć przechwałce Korna: - Trzy czwórki! - Wszyscy?! - chorobliwie gruby student aż oniemiał z wrażenia. - To chyba cud. Idę do niego dzisiaj wobec tego... Temperatura na giełdzie gwałtownie wzrosła. Coraz większa liczba desperatów decydowała się na natychmiastowe zdawanie - Wtedy usłyszeli głos Zoi: - Koledzy! Przypominam, że za chwilę zebranie grupy. Temat znacie! - Dzisiaj?! - skrzywił się Korn. - Dzisiaj się trzeba upić. - Może będziesz miał i drugą okazję. Trzeba pomóc niektórym kolegom - dodała. - Oderwali się od kolektywu i zatracili pion ideologiczny. Gromadka, dotąd podniecona egzaminem, teraz z nie mniejszym niepokojem spojrzała po sobie. Andrzej porozumiewawczo mrugnął do Chojnowskiego. - No cóż - Korn sięgnął po fajeczkę - w życiu nie ma nic za darmo. Obaj wiedzieli, że chodzi o nich. Toteż, kiedy przed wejściem na salę zebrań kończyli ćmić papierosy, Andrzej wcale nie poczuł się zaskoczony, kiedy go Zoja odciągnęła do wnęki okiennej. - Uzbierało się na ciebie, Talar - powiedziała. - Ale ci pomożemy. Złożysz samokrytykę, to jasne... - gestem powstrzymała próbę protestu Andrzeja. - A potem potępisz ostro Korna. To przecież on cię wciągnął w to bagno klerykalizmu? - Zojka, co ty rozrabiasz? Potrząsnęła swoim grubym notesem. - Wystarczy jedno zgniłe jabłko, żeby zmarnować cały korzec. U niego już przebrała się miarka. Tu jest wszystko - jeszcze raz potrząsnęła notesem i zaczęła wyliczać: - Odmówił udziału w zetempowskim siewie pokoju. - Był wtedy chory. - Zataił wujka w Anglii. Chciał ci płacić za rysunki. Andrzej osłupiał. - Kto ci to powiedział? Zamiast odpowiedzi skierowała się w stronę sali, w której już na nich czekano z rozpoczęciem zebrania. - Pamiętaj, liczę na ciebie. Zebranie, jak większość, które miały rozstrzygać o personalnych roszadach, których celem było wywalenie kogoś z organizacji, rozpoczęło się nudnym referatem o Pawce Korczaginie, jego stalowym charakterze i moralnej postawie wobec wrogów. Jako pierwsza zabrała głos w dyskusji Zoja: - Kolega Korn opowiada dowcipy o najlepszym sposobie samobójstwa. Przepraszam kolegów, ale muszę to, niestety, odczytać w całości, dlatego pozwolicie, że posłużę się notesem. Otóż najlepszy sposób to, zdaniem kolegi Korna, skoczyć w przepaść dzielącą partię od mas - wzrokiem omiotła salę. - Jakoś nie widzę, koledzy, żeby ktoś śmiał się z tego, w cudzysłowie, dowcipu. Albo inny pasztecik - znów przekartkowała notes. - Na pola spadł nieoczekiwanie wczesny śnieg, kiedy leżały tam jeszcze buraki, ziemniaki i kapusta. Pytanie: co najpierw się u nas zbiera? Otóż, zdaniem kolegi Korna, najpierw zbiera się egzekutywa. Ktoś na sali zachichotał, zaskrzypiało kilka odsuwanych krzeseł w najbliższej okolicy Korna i dziewczyny, która nerwowo zaśmiała się z kawału. Zoja zaś zmierzała do podsumowania: - To nie przypadek, koledzy, że ten sam człowiek ukrył przed nami fakt posiadania rodziny w Anglii, w tej samej Anglii, w której robotników wyrzuca się na bruk i w której pan Churchill nazywa nas ludźmi zza żelaznej kurtyny. Dodam, że to również nie przypadek, że kolega ten, jeśli w ogóle zasługuje na miano kolegi, zamiast uczyć się woli kupować wyniki za pieniądze. Korn, dotąd jako tako opanowany, zerwał się z krzesełka. - Proszę o dowód! - zawołał. Zoja wychyliła się do przodu i swymi zmrużonymi oczami krótkowidza poszukała Andrzeja. - Kolega Talar - powiedziała dobitnie - ma na ten temat coś do powiedzenia. Andrzej poczuł na sobie ciężkie spojrzenie Korna. Zresztą wszyscy wlepili w niego wzrok z wyjątkiem Chojnowskiego. Wolno podniósł się z krzesła. - Ja.. Ja... - z trudem dobierał słowa. - Ja mogę tylko powiedzieć, że... że nic na ten temat nie mam do powiedzenia. Zoja, wciąż wychylona do przodu, stężała. - No ładnie, ładnie. Zastanówmy się wobec tego nad tą wypowiedzią. Pomyślmy z kolei o koledze Talarze. Czy to przypadek, że w naszym spójnym zetempowskim łańcuchu pękają naraz dwa ogniwa? Nie, to nie przypadek. To prawidłowość - zbliżyła notes do oczu. - Kolega Talar brał ślub kościelny. Co niedziela biega na sumę do Wizytek i to w towarzystwie członków naszego koła. Nie wiem, ale może się modlą, by wrócił Anders na białym koniu? Andrzej uniósł w górę rękę. Ale tym razem już nie Zoja, lecz Gałuszko, bardzo energiczny i uchodzący za niegłupiego aktywistę, ubiegł go zrywając się z miejsca. - Potem będziecie się tłumaczyć. Na razie mam do was pytanie. Ile hektarów ma wasz ojciec? - Dostał je z reformy - spokojnie odparł Andrzej. - Bo kułackie pochodzenie - zwrócił się Gałuszko do Zoi - mogłoby nam wiele wytłumaczyć. Talara znam nie od dziś, można na nim polegać. Ale korzeni nigdy nie wyrwiesz do końca. Przerwał mu krępy blondynek, znany inicjator wielu akcji na uczelni. - Koledzy! Chwileczkę. Coś tu nie tak. Przecież Andrzej to czołowy aktywista. To on rzucił zobowiązanie, żebyśmy egzaminy zdawali przed terminem. Gdzie tu jest prawda? - To krętactwo i dwulicowość! - natychmiast zareplikowała Zoja. - Nawiasem mówiąc kolega Korn był wtedy przeciwny temu zobowiązaniu. Korn przyznał, że rzeczywiście był przeciw. - Czy mamy szybciej czytać podręczniki? - dowodził. - Czy bez zobowiązania mamy oblewać egzaminy? Przecież dla samych siebie się uczymy. - Dla samych siebie uczą się w, pożal się Boże, Sorbonach, Oxfordach i innych burżuazyjnych uczelniach. My uczymy się dla społeczeństwa i dla kraju! Widać było, że Gałuszko zastanawia się nad słowami Zoi, bo z namysłem, jakby z trudem uniósł się z krzesła. - Ja uważam, proszę koleżeństwa - zaczął - że dobrym inżynierem może być tylko marksistowski inżynier. Taki, który zna nie tylko prawa Toricellego, ale taki, który zna prawa dialektyki. Całe szczęście, że w porę wyszła na jaw dzisiejsza sprawa. Teraz mam wątpliwości... nie wiem... czy tacy ludzie mogą być naszymi kolegami. Czy mają prawo kończyć studia?... Zoja pokiwała głową. - Też nie jestem pewna - odrzekła - i chyba przyjdzie nam głosować nad tą niebagatelną kwestią. Pierwsza ręka Chojnowskiego wystrzeliła w górę ponad głowy zebranych. Korn dostrzegł to i zawołał: - Wpierw oddaj mi tę stówkę, którą ci pożyczyłem, kiedy jej nie chciał wziąć Talar! Chojnowski, jakby trafiony pociskiem, opuścił ramię. Coraz duszniej robiło się w sali. W popielniczkach nie było już miejsca na rozgniatane pety. Sypali popiół, do ugniatanych z papieru muszelek. Ktoś zgłosił wniosek formalny, żeby głosować po przerwie. W jej trakcie dyskutowano w dalszym ciągu w małych grupach. Potem, gdy wznowiono obrady, ktoś podał w wątpliwość zasadność zarzutów Zoi. Skąd wiadomo, dowodził, że Korn opowiadał te właśnie dowcipy, jeśli jedyny świadek, Talar, wcale tego nie potwierdził? Postawa moralna tego ostatniego u nikogo nie budziła zastrzeżeń. Dochodziła już prawie północ, kiedy przystępowano do głosowania. Jego wynik wyraźnie nie usatysfakcjonował Zoi. Z ironicznym uśmieszkiem odczytywała głosy. Większość uznała Talara za niesłusznie posądzonego o dwulicowość, Kornowi zaś koło udzieliło ostrzeżenia. Kiedy nocą wysypali się przed ciemny gmach politechniki, Andrzej szedł sam, jak zwleka się z boiska po gwizdku sędziego bramkarz, który przepuścił gole z karnego. Przy bazarze na Polnej zaczynały już parkować furmanki spod Piaseczna i Ożarowa z kapustą i owocami. Usłyszał czyjeś szybkie kroki. To był Korn. - Dziękuję - powiedział wyciągając rękę. Ale Andrzej nie wyciągnął swojej. - To nie moja zasługa - powiedział - że jestem człowiekiem. Weszli pomiędzy furmanki. Przekupki oferowały gorące schabowe i ćwiartkę. W Andrzeju w jednej chwili dojrzała decyzja. Zamówił dwie szklanki czystej i dwa schabowe na pajdach razowca. - Jurek! - wcisnął szklankę w rękę Kornowi. - Za dwa zagrożone dyplomy - uśmiechnął się blado Korn. Wypili. A wtedy Andrzej, ocierając wierzchem dłoni usta, jak czynili to od prawieków w Sierpuchowie wszyscy Talarowie, mruknął: - Teraz ci powiem. Ten twój dowcip był wredny i wrogi. Popatrzyli sobie w oczy. Baba domyślnie pokazała na butelkę opatuloną ręcznikiem. Kiedy podchodził pod kamienicę na Złotej, dostrzegł światełko w ich oknie, więc wiedział, że Basia nie śpi i wciąż czeka na jego powrót. Poczuł, jak oblewa go ciepła fala uczucia i nagle zrozumiał, że nawet gdyby dzisiaj tam przegrał, gdyby odwrócili się od niego wszyscy, ona zawsze będzie przy nim. Lampka w pokoju rzeczywiście paliła się przy ich łóżku. Z jeszcze większą tkliwością patrzył na śpiącą żonę. Najwyraźniej usnęła czuwając, bo wciąż zaciskała w ręce podręcznik Orłowskiego "Układy krążenia u pacjentów w wieku podeszłym". Delikatnie dotknął wargami jej rozsypanych po poduszce włosów. Zerwała się wystraszona. - Co się stało? Gdzie byłeś? - spojrzała na budzik, który wskazywał trzecią po północy. - Mój dyplom był zagrożony - powiedział, ciężko siadając na brzegu łóżka. - Nie zdałeś?! - wczepiła się paznokciami w jego łokieć. - Zdałem... Ale potem miałem trudniejszy egzamin - Basia odetchnęła z ulgą. - Szkoda, że tak późno wróciłeś. Tam Bronek liczył na nas... - Gdzie "tam"? - Mówiłam ci, w "Kameralnej". Machnął lekceważąco ręką. Kłopoty Bronka wydały mu się tak niewspółmierne, że nawet nie spytał, co się stało. Upadł na wznak na łóżko i długo leżał w ubraniu zagapiony w sufit. Czteroosobowa orkiestra w "Kameralnej" przestała grać fokstrota. Saksofonista upychał instrument w futerał. Oznaczało to niechybny koniec zabawy. Na sali było już zresztą pusto. Gwiazdki na suficie, w których umieszczono żarówki, zamrugały ostrzegawczo, że zbliża się pora rozstania. Nawet skręcony w paragraf chudy i wysoki gość, o którym Bronek wiedział, że pisze jakieś wiersze, a co ważniejsze, że ma tu swój stały stolik, którego pod żadnym pozorem nie wolno zajmować, ruszył ku wyjściu. Wesoły wiolonczelista, pan Jasio, pełniący również rolę refrenisty, ujął w dłonie mikrofon. Tym razem już wyłącznie w celu wygłoszenia stałej formułki: - Życzymy dobrej nocy. Jutro będzie nam znów miło powitać państwa. To grzeczne wyproszenie nawet nie dotarło do świadomości Bronka. Siedział w kącie samotny, gapiąc się w deserowy talerzyk, na którym od paru godzin leżały dwa miniaturowe pudełeczka o rubinowej barwie. Prócz opróżnionej ćwiartki i kawy nic więcej nie było na tym stoliku. Bronek tępo wpatrywał się w trzy puste krzesła okalające stolik. Nie przyszedł nikt. Ani Ewa, ani brat z żoną. "Człowiek jest na tym świecie zawsze sam" - rozmyślał smętnie i rozglądał się za kelnerem. Towarzyszył mu już dzisiaj dwukrotnie w wychylaniu wódek - ktoś w końcu musiał wypić zdrowie nowo upieczonego kierownika budowy. Dogasał dla Bronka jego wielki dzień, którego nikt nie chciał świętować. Zamiast kelnera stanęła obok niego kruczowłosa dziewczyna w obcisłej sukni, rozciętej po obu stronach tak wysoko, że kiedy kołysała się, połyskiwały różowe tasiemki podwiązek. - Ja cię chyba znam - powiedziała siadając. - Nie tylko pani - dopiero teraz uniósł wzrok znad talerzyka z pierścionkami i mimo stanu, w jakim się znajdował, od razu odgadł, kogo los mu sprowadził na towarzyszkę nocy. - A ty jesteś Iwonka? - Tak. Czarna. Widzę, że sam jakoś jesteś. - Już nie. Wybierz sobie któryś - podsunął jej talerzyk z puzderkami. Z "Kameralnej" wyszli ostatni. Poprzedni goście ogołocili postój z taksówek. Nowym Światem sunęła, sikając strumieniami wody miejska polewaczka. Bronek wyjął dwie setki i jak legitymacją zamachał nimi kierowcy. Zatrzymał się, wyłączył wodę i bez słowa ruszyli. - W deskę jesteś - pochwaliła go Iwonka. - Powiedz: panie kierowniku - poprosił Bronek. Spojrzała na niego z ukosa. Broda jej towarzysza opierała się już o klatkę piersiową. Kierowca polewaczki też zerknął. - No powiedz mu, co cię to kosztuje. - W dechę pan jest, panie kierowniku - wyrecytowała ziewając Iwonka. Kierownik już spał. Rano obudził się z kacem w swoim hotelu robotniczym. Obok niego nie było Iwonki, na sąsiednim łóżku Kiksa, którego niedawno przyjął do swojej brygady, w kieszeniach zaś nie było pieniędzy i jednego pudełeczka z pierścionkiem. Kiedy biegł na budowę, starczyło mu akurat, żeby przy zbiegu Grzybowskiej i towarowej wypić "haberbuscha". Kiedy zbliżał się do "swojej" budowy, już z daleka słychać było głośniki zawieszone na rusztowaniach. Radio nadawało dziarską melodię piosenki: "Hej, wy konie, rumaki stalowe". To było o traktorach. Jeden pisarz napisał nawet o nich całą książkę, że miały zdobyć wiosnę. Na razie był jednak sam środek lata, w mieście panował lipcowy skwar i Bronek zastał swoich murarzy pracujących już nawet bez podkoszulków. Szedł przez plac budowy, oczekując, że będą mu czapkować. Był tu przecież od dziś szefem, pierwszym po Bogu. Ale nikt jakoś nie zwracał na niego uwagi. Widział, jak Ciećwierz pogania ludzi ze swojej brygady. Bronek, kiedy onegdaj obejmował tę budowę, zdziwił się, że zastał tu tego człowieka, którego znał ze ślubu Andrzeja i o którym wiedział od Basi, że wcale murarzem nie był. Teraz pracował, jakby jego ręce od dziecka nie dotykały niczego innego prócz cegieł. Dziś demonstrował jakąś nową metodę szybkościową. Bronek wciąż kroczył przez swoje gospodarstwo. Jego uwadze uchodziły ironiczne uśmieszki załogi. Przed kantorkiem kierownictwa zastał Andrzeja. - Przyszedłem cię przeprosić - powiedział brat - ale wczoraj nie mogłem. Miałem poważne kłopoty. - Każdy ma swoje ćmoje-boje - dobrotliwie przyjął przeprosiny. - Już słyszałeś, kim jestem? Przysiedli na ławie pod barakiem. - Uważaj, Bronek, nie znasz się na tym. Bronek zerwał się nagle i zaczął strofować starego majstra i paru chłopaków, że gapią się na brygadę Ciećwierza, układającą cegły tym swoim całkiem nowym systemem. - Co jest?! Gapić to się możecie na cudzą żonę w balii, a u mnie trzeba pracować! Skończyły się bumelki u dawnego kierownika! Ja wam... Andrzej nie chciał tego słuchać. Wszedł do baraczku pod pozorem ugaszenia pragnienia. Czerpiąc kubkiem wodę z wiadra widział przez uchylone drzwi, jak do Bronka podszedł jakiś starszy mężczyzna w kitlu, najwidoczniej technik budowlany, i położył przed nim fioletowe odbitki technicznych rysunków. Bronek przejrzał, pokiwał z uznaniem głową i odkręciwszy "pelikana", zamaszyście podpisał. Andrzej wciąż nie opuszczał baraczku, gdzie było chłodniej niż na placu. Nagle zza przepierzenia z desek usłyszał rozmowę. - No i co? - pytał jakiś głos. - Widzieliście, że podpisał? Podpisał. - Trudno, wygrał pan - powiedział ktoś drugi. - Zakład to zakład i ma pan te pół "ela". Co mu pan właściwie podsunął? - Schemat techniczny kasy pancernej Weltflingera. Znalazłem kiedyś przy rozbiórce na Puławskiej. Dało się słyszeć darcie papieru, a potem śmiech. - Pan się śmieje? Bo ja nie. Pan wie, jak jego nazywali? Rączka. - No trudno, żeby nazywali go Móżdżek - zachichotał ten pierwszy. Andrzej poczuł, że się czerwieni. Wyszedł przed barak. - Wycofaj się, Niutek. Przecież to tak, jakby mnie kazali zaprojektować samochód. - No i to cała różnica. Mnie proponują, tobie nie. - Pamiętasz, co ojciec mówił? Co robisz, rób dobrze. To nie jest jeszcze miejsce dla ciebie. - A dla kogo? - Twój Kuźniak potrzebował wykazać w sprawozdaniu, że dba o realizację awansu społecznego. Bronka męczył kac. Reprymendy Andrzeja wwiercały mu się w ucho jak mucha, której nie sposób stamtąd wydłubać. - Znowu do Sierpuchowa chcesz mnie odesłać? - Oni robią z ciebie wała! Nie widzisz? W konia cię robią! Widzą, że nie umiesz nawet planów czytać. Bronek zmrużył z wściekłością oczy. - Możeś ty im to powiedział? Wiesz co? Mogłeś mnie wywalić ze swojego domu, ale tutaj ja rządzę! I mowa moja będzie krótka: spieprzaj stąd! Andrzej zbyt dobrze znał brata, żeby liczyć na efekt dalszych perswazji. Nie podał mu ręki i odszedł. Po drodze spotkał Ciećwierza, który siedząc na wywróconych do góry dnem taczkach wyżymał mokry od potu podkoszulek. Przed chwilą wyśmiano jego nowy system, jego ludzie układali mur znacznie wolniej od dawnej brygady Bronka. Próbował usprawiedliwić się przed Andrzejem. - Mój system jest dobry. Tylko ja do kitu. Andrzej dostrzegł krew na jego dłoniach. - Wspominałeś kiedyś, że proponowali ci kursy na prokuratora. - Swoje kursy prawa już przeszedłem. Jest takie murarskie powiedzenie: Pan Bóg stworzył świat, ale resztę stworzyli murarze. I ja tu wrócę... - zatoczył ręką po placu. Na podwórzu politechniki płonęło ognisko. Otaczała je grupa studentów. W płomieniach skwierczały daszki i denka brązowych czapek. Od tego dnia już były im niepotrzebne. Wzdłuż żelaznych sztachet na Noakowskiego i Koszykowej krążyły tłumy bliskich z kwiatami. Wzrok Basi wlepiony był bez ustanku w wyjściowe drzwi. Tylu już ich wybiegło z dyplomami, a żaden nie był jej Andrzejem. Wreszcie jest! Doczekała się. Pobiegła mu na spotkanie. Ktoś usiłował zerwać z głowy Andrzeja czapkę, by wrzucić ją do ognia. Ale Andrzej już od dawna wiedział, że sprzeniewierzy się tej tradycji. Zbyt drogo zapłacił za prawo noszenia tej czapki. Dopadł Basi i okręcił ją jak na karuzeli. - Byłeś już kiedyś taki szczęśliwy? - spytała, z trudem łapiąc oddech. - Tak. Kiedy zostałaś moją żoną. Trzymając się za ręce przepychali się przez tłum. - A teraz - dodał - już mi nic więcej nie trzeba. To było ich święto i wcale nie chcieli, żeby ktoś dzielił z nimi tę radość. Szli objęci wzdłuż wypalonej Polnej, a potem na Puławskiej przy rogu Grażyny, w "Zielonej Budce", zjedli lody w rożkach, które uwielbiała Basia, a potem znaleźli się pod Poniatoszczakiem nad Wisłą, gdzie tłum dobijał się do statku "Syrena", aby Wisłą popłynąć do Młocin. I oni wsiedli na statek. Wśród pasażerów na pokładzie Andrzej wypatrzył starego chłopa, z siecią zmarszczek na twarzy. Objął Basię ramieniem i nieoczekiwanie powiedział: - Muszę pojechać do ojca. Kiedy wszedł w sad, przypomniał sobie, że kiedyś zginął tu zetwuemowiec. Kamienny cmentarny murek przypomniał mu miejsca, które wciąż jeszcze czekały na jego dawnych towarzyszy broni, o których pamiętać mu kazał ksiądz Rukasz. Mijając mostek wspomniał, jak go Jadźka wywoziła we wnętrzu beczkowozu. Każdy krok w drodze ze stacji do domu cofał go o całe lata. Z koron starych lip, ze studziennych żurawi, z gniazd bocianich na burych dachach spływały na Andrzeja wyblakłe klisze wspomnień. Nagle usłyszał tętent gdzieś od strony Żelaznych Łąk. I rżenie. Pędził ku niemu w galopie czarny ogier z przylepionym do grzbietu jeźdźcem. Jeździec wyprostował się i Andrzej poznał Leszka. - Leeeeeeszek! - zawył, aż echo odpowiedziało mu spod lasu. Chłopak spojrzał spoza końskiej grzywy i z indiańskim okrzykiem zawrócił, spiął konia bosymi stopami i ściągając ku sobie uzdę z konopnego sznurka, zmusił wierzchowca do jeszcze szybszego galopu. Nie zatrzymał się przy Andrzeju. Przeskoczył płot ogradzający gminne pastwisko i pognał dalej. Andrzej uśmiechnął się: Leszek chciał być w domu pierwszym zwiastunem niespodzianki. Talar obracał właśnie kołem młockarni, kiedy usłyszał tętent kopyt. Obejrzał się nierad, bo chociaż Leszkowi konie można było powierzać jak księdzu grzechy, to jednak czasem przesadzał i po takich gonitwach grała potem w zwierzęciu śledziona do wieczora. Chłopak ześliznął się z końskiego grzbietu i wpadł do chałupy. Po chwili wyszedł stamtąd razem z matką. Oboje patrzyli w stronę wsi. Obejrzał się i Talar. Na podwórzu stał Andrzej. Kiedy mokry od matczynych łez wydobył się wreszcie z jej łapczywych objęć, wyłuskał z kieszeni oprawny w płótno dyplom i podał ojcu. Stary wytarł dłonie o portki. Bez okularów niewiele mógł odczytać, ale od razu się domyślił, co mu syn daje. - A to dla ciebie - powiedział Andrzej do Leszka wręczając mu brązową czapkę z pękniętym na pół daszkiem. Leszek obracał ją w rękach. - A weterynaria jaki ma kolor? - spytał nieoczekiwanie. Widać było, że to pytanie nie w smak poszło ojcu. - Ty, weterynarz, krowy nie napojone! - mruknął swym zwykłym, rozkazującym tonem. Leszek posłusznie pognał do studni. A stary, pukając wykrzywionym jak szpon paluchem w książeczkę dyplomu, spytał: - Co tu pisze? Nie widzę bez okularów. - Że inżynier - odparł po prostu Andrzej. - To dyplom, tato. Pierwszy dyplom w Sierpuchowie. Talarowa już od siódmej miała naszykowany stół do uroczystej kolacji. Ale Andrzej musiał czekać, aż stary narżnie sieczki, matka wydoi krowy, a Leszek odwiezie kankę do mleczarni. Matka obierała ziemniaki, a on przysiadł na pniaczku pod kuchennym piecem i rozłupywał polana, którymi podtrzymywano ogień pod blachą. Usłyszeli dzwonienie wiadra w sionce i zobaczyli, jak Talar oparł widły o ścianę i jak potem długo mył się nad przepastną miednicą. - O Bronka mama nie spyta? - odezwał się Andrzej. Z przestrachem zerknęła w stronę sionki i położyła palec wskazujący na ustach. Od czasu dramatycznego zajścia w namiocie, gdy Bronek odmówił ojcu powrotu, tematu Bronka nie wolno było pod tym dachem poruszać. Stary wciąż szorował piaskiem ręce nad miednicą. Pośpiesznie wyłuskała spod młynka do kawy jakiś papier złożony we czworo ukradkiem podała Andrzejowi. Po rozprostowaniu poznał pierwszą kolumnę "Nowej Wsi" z podobizną Bronka. - Bardzo się zmienił? Nie odpowiedział wprost, wpatrzony w junaka dzierżącego uchwyty taczek na Trasie W-Z. - Taaak, wtedy to był jeszcze Niutek. Na stole dymiły cztery talerze kapuśniaku. Ojciec nożem przeżegnał bochen chleba, każdemu wręczył po pajdzie, przeżegnał się i usiadł. Wtedy dopiero zajęli swoje miejsca. Brązowa książeczka dyplomu leżała przed talerzem starego. Raz jeszcze ją otworzył. - Co teraz, Jędruś? - spytał. - Będę pracował w Ursusie. - Gdzie? - W fabryce traktorów. Stary przełknął kilka łyżek kapuśniaku, pożuł z namysłem chleb. - Traktory dobra rzecz... - odczekał chwilę, znów przegryzł. - Tylko że one miedzę zaorzą. Tak piszą. - Jak mają orać te spłachetki? - A... może ty za kołchozami jesteś? - Ja jestem, tato, za nowoczesnym rolnictwem. Coś ciężkiego zawisło nad stołem. Talar chrząknął, jeszcze się posilił jedną i drugą łyżką, a potem sięgnął po czapkę Andrzeja, którą Leszek trzymał przy sobie. - Byli tu w marcu - powiedział - w takich samych czapkach, prawda, matka? Trzy metry zboża wymłócili w mojej własnej stodole. I zabrali. Uwierzysz? - Sam to robiłem... - wyznał Andrzej. - Kraj nie miał chleba. Matka z przestrachem zerknęła na męża. Leszek przyspieszył wiosłowanie łyżką w kapuśniaku. Ale stary nie rozgniewał się i nie wybuchnął, jak to leżało w jego zwyczaju. Westchnął tylko i, patrząc wymownie na żonę, powiedział: - Znaczy, że nasz syn już całkiem ich. Andrzej wziął do ręki dyplom. - A dzięki komu mam to? Dzięki "nim" mogłem się uczyć! To mnie dali. Oni. A ojcu - ziemię. - Na jak długo? Na jak długo? Jutro mogą zabrać do spółdzielni. Tylko czekają, żebym podpisał. - I kiedy ojciec podpisze? Stary odsunął talerz, wierzchem dłoni otarł wąsy i wstał od stołu. - Słyszysz, matka? Twój syn chce cię ograbić. Wyszedł do sionki. Talarowa ścisnęła mocno przegub Andrzeja. Nasłuchiwali, co robi w sieni. Usłyszeli stamtąd jego głos: - Ale on zapomniał, czego mnie uczył Poznański... Nagle wyrósł w izbie trzymając przed sobą ognojone widły. - Każdego - mówił na pozór spokojnie - kto by przyszedł odebrać panu ziemię, tak mówił, przywitaj pan widłami. Tak powiedział? - jeszcze się upewnił. Stanął bokiem, uchylił drzwi i wskazując na nie powiedział do Andrzeja: - No to ja cię witam, synku... I zaczął iść ku niemu z wysuniętymi widłami. Talarowa jęknęła, rzuciła się przez stół zasłaniać syna. Ale nie było potrzeby. Andrzej blady jak płótno wypadł z chałupy. Stary Talar stał wciąż pośrodku izby z wysuniętymi widłami, może tylko zgarbił się jeszcze bardziej, a dwie wielkie łzy, torując sobie drogę między bruzdami jego ogorzałych policzków, spływały wolniutko w dół. Przez ponad pół roku żadna wieść nie dotarła do Warszawy z Sierpuchowa. Andrzej nie przyznał się Basi, dlaczego wówczas wrócił do domu tak szybko. Dopiero zimą, tuż przed Bożym Narodzeniem, nadszedł list. Andrzej rozpoznał na kopercie niezgrabne litery matki i trzęsącymi się palcami gorączkowo rozerwał kopertę. Z jej wnętrza wysunął się opłatek przewiązany kolorową banderolką z aniołkiem. To było wszystko... Na wiosnę Andrzej odbywał już swoją pierwszą praktykę w Ursusie. Po drugiej stronie Wisły wyrastał Żerań. Świeżo ułożonym torem dniem i nocą tasiemcowe składy towarowych pociągów zwoziły skrzynie materiałów, blach, stali i silników. Gazety zamieszczały zdjęcia przyszłego auta. Miało ono mieć kształty radzieckiej pobiedy. W biurze konstruktora zatrudnieni tam byli Korn i Chojnowski. Któregoś dnia odwiedzili Andrzeja w Ursusie. Okazało się nie prywatnie i nie z tęsknoty za dawnym kolegą. Wypełniali zadanie dyrekcji: kaperowanie dla Żerania, kogo się tylko dało. Andrzej odmówił. Ale kiedy po przyjściu do domu zaczął go także namawiać do Żerania Jasiński, którego również tam ściągnięto, Andrzej wbił się w dumę: biją się już o niego. Jasiński z miejsca stał się fanatycznym wielbicielem nowej fabryki, od razu też obarczono go licznymi funkcjami społecznymi. Któregoś dnia zjawił się nieoczekiwanie w mieszkaniu Bawolików w towarzystwie dwóch mężczyzn, których przedstawił jako prezesa i trenera nowego klubu, powstającego właśnie na Żeraniu. Bawolika nie było w domu. - Głupio wyszło - zasępił się - kolegów fatygowałem a męża nie ma. - Wątpię - powiedziała Teresa - żeby Kostek rzucił swój klub. On z Drukarzem tyle lat związany. - Drukarz Drukarzem - zaperzył się - ale Stal Stalą! Mówi to pani coś? FSO Stal! - Coś pan, wy nawet w A-klasie nie jesteście. Jasiński popatrzył bezsilnie na prezesa, bo wzmianka o A-klasie, była dla niego tak samo obca, jak astrologia. - Będziemy, będziemy - zapewnił Teresę prezes. - Są środki, trzeba nam tylko nazwisk. - Zresztą Bawół mnie sobie przypomni - wtrącił trener. - Grałem przed wojną przeciwko niemu. - Kiedy? I gdzie? - spytała, obrzucając wzrokiem pękatą postać trenera. - Mnie pan nie oszuka. Ja każdy wynik pamiętam. Nawet niektóre do przerwy. - W Huraganie Wołomin. Jasiński czuł się coraz bardziej jak na tureckim kazaniu. Pochylił się nad prezesem. - Prezes zostawi deklarację, pani zamieni dwa słowa z mężem, resztę ja wyjaśnię. - Kostek nie zdradzi Drukarza! Jasiński położył swoją ciężką dłoń na ramieniu Teresy. - Sąsiadko, jak myśmy już inżyniera Talara z Ursusa na Żerań przenieśli... - Talar? Talar? - zastanowił się trener. - Na jakiej pozycji on chodzi? - To nie gracz. Inżynier - wyjaśnił Jasiński. W tym momencie na progu mieszkania stanął Bawolik. Był kompletnie pijany. Prezes spojrzał z niesmakiem na trenera: kogo mu proponuje do drużyny? Jasiński z niedowierzaniem patrzył na chwiejącego się sąsiada, o którym wiedział, że nigdy nie pije. Najbardziej przerażona była Teresa. "Musiało wydarzyć się coś niezwykłego" - pomyślała. Tymczasem Bawolik obrzucił gości taksującym spojrzeniem i zaraz dał dowód, że zachował jednak resztki przytomności. - Ciebie nazywali Żyletka - zwrócił się do trenera. - Tak jest, Bawół! - aż poczerwieniał z pychy. - Tylko nigdy nie umiałeś porządnie centrować. Zresztą nieważne... - machnął ręką i utkwił wzrok w Jasińskim. - Po co pan ich tu przyprowadził? Zresztą też nieważne... Ja już jestem wykopany na aut. Rozbiegane oczy Teresy szukały ratunku u Jasińskiego. - Co się stało? Kostuś! - zawołała Teresa. - Gospodraka. To się stało! Wylali mnie z drukarni. Mnie, dyżurnego i korektora. - Ale za co, za co? - wciąż nie rozumiała. - Gos-po-dra-ka - wysylabizował wolno. - Tak zostało złożone. A miało być "gospodarka" i to "narodowa". No, idę na ławkę rezerwowych. Ruszył ku otwartym drzwiom do drugiego pokoju i tam runął na zasłane kapą łóżko. Teresa rzuciła się odwiązywać mu krawat. - Mieliśmy prawo chlapnąć? - wzrokiem szukał u niej wsparcia. - Mieliście, mieliście. Śpij, Kostuś - wróciła do gości. Trener tylko na to czekał. Wyrwał z butonierki prezesa jego wieczne pióro i wraz z deklaracją zniknął w sypialni Bawolików. Po chwili był z powrotem. - Mamy go! - zawołał, powiewając deklaracją jak sztandarem. Dwa dni przed lipcowym świętem, kiedy cała stolica tonęła w czerwieni i beli flag, zjechał do Warszawy najmłodszy z trójki Talarów: Leszek. Po zeszłorocznym incydencie z Andrzejem stary Talar popadał w coraz większą apatię; jeszcze kilka miesięcy temu nie wypuściłby z domu Leszka, teraz niewiele się upierał. "Chcesz sczeznąć, jedź" - mówił tylko. Wprost z dworca Leszek skierował się na Złotą. Drzwi otworzyła mu jakaś pani. Domyślił się, że to teściowa Jędrka. Ukłonił się nisko, szurnąwszy podeszwami. - Ja jestem Lechosław Talar - oznajmił. - Przyjechałem na egzamin. Na SGGW. Uśmiechnęła się zachęcająco i zaprowadziła do pokoju Andrzeja i Basi. Odsupłał rzemyk, opasujący walizkę, wyjął słoik miodu, butelkę soku z malin, które sam zbierał ubiegłego lata. Nagle zamarł, usłyszawszy przez uchylone drzwi rozmowę. - Jeszcze jeden? - pytał jakiś mężczyzna. - Przyjechał na egzaminy. - Twój zięć, zdaje się, chce tu kołchoz urządzić... Leszek powoli zamknął walizkę, znów opasał ją rzemykiem i ruszył tą samą drogą, którą przyprowadziła go Lawinowa. Kiedy tu jechał, długo rozmyślał, na kim w tej Warszawie się wesprze. Teraz już nie miał wątpliwości. Państwo Lawinowie zajmowali stolik w ciasnym lokaliku "U Fuchsa" na Mokotowskiej. Był to zaciszny, mroczny lokalik z antresolą, bardzo w tym czasie popularny. Godzinami przesiadywał tu głośny malarz krów, Kazimierz Lasocki, starzec o imponującej posturze i brodzie sięgającej pasa. Jego obrazy z krowami obwieszały wszystkie ściany kawiarenki. U wejścia grał na pianinie pan Gienio w grubych szkłach krótkowidza. Popołudniową specjalnością "Fuchsa" była wódka podawana pół na pół z grejpfrutowym sokiem. Pan Leopold zdziwił się, kiedy żona przyprowadziła go tutaj, ponieważ w kawiarniach na ogół nie bywali. Stropił się nawet, że widać przegapić musiał jakąś rodzinną rocznicę, i gorączkowo zaczął sobie przypominać datę ich ślubu, urodziń żony, ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. - Znów była poczta, Leopoldzie - powiedziała pani Marta, zaledwie usiedli. - Kto pisze? Zamiast odpowiedzi wyjęła z torebki zgiętą wpół podłużną kopertę upstrzoną egzotycznymi znaczkami i mnóstwem pieczęci. Doktor nawet nie wyciągnął ręki po list, spytał tylko siląc się na spokój: - Jak długo tak jeszcze, Marto? Przykryła swoją dłonią rękę męża. - W końcu przestanie pisać. - Ale czy nam wolno o tym decydować? - Nie miej wyrzutów sumienia. Nie okradamy jej z niczego. On dla niej już przecież nie istnieje. Oddarła znaczki z koperty i schowała je do torebki. Lawina popił łyk kawy, w zamyśleniu zlustrował wzrokiem gości na antresoli, potem sięgnął po list i wykonał gest, jakby go chciał przedrzeć na pół. Wtedy mu go wyrwała. - Co robisz? - Sama nie wiem... ale jakoś... nie mogę inaczej. - No widzisz. Na kłamstwie nie można zbudować niczego trwałego - wyjrzał przez okno na ulicę, chwilę milczał. - Boję się, Marto... Ponownie przykryła dłonią rękę męża i wyczuła jej drżenie. - Oboje się boimy - powiedziała. Przy pianinie ślepy pan Gienio grał nastrojową "La comparsitę". Bronek w imieniu swojej brygady zapowiedział pobicie nowego murarskiego rekordu. W stosunku do poprzedniego zamierzał skrócić czas budowy o całe cztery dni. Po południu Kiks, zlany potem, z przekrwionymi oczami, z sinymi węzłami żył, które mu wylazły na przedramionach, odstawił kielnię. - Muszę uderzyć w kimę - powiedział do Bronka. - Już dwudziestą godzinę tyram. - A ja nie? Rzeczywiście się nie oszczędzał, zapomniał, że jest "panem kierownikiem", chwytał za kielnię, rozrabiał zaprawę, zbijał deski rusztowania. - Śpij, ile chcesz. Stanę za ciebie przy murze. Ledwie chlapnął zaprawą, wdrapał się do niego na rusztowanie podekscytowany majster Pakuła. - Jakieś nieporozumienie, panie Talar. Pan kazał kłaść dwunastki na nośne ściany? - A bo co? - Na nośne?! Krosnówki? Po dwie cegły tylko? Na fundamenty? - Wystarczy - powiedział Bronek. - Panie! Ja przed wojną stawiałem Wedla, Prudential, Telefony, Braci Pakulskich... - Ja chrzanię sanację. Robimy po nowemu! - A mnie po staremu głowa miła - zaczął schodzić po desce w dół. Bardziej do siebie niż do Bronka wymruczał jeszcze: - Miał rację Ciećwierz, co o panu mówił. Bronek w dwóch skokach był przy nim. - Co mówił? No? - sapał groźnie w twarz starego. - Że kowal nie będzie dobrym zegarmistrzem. - Odszczeka to! Kielnia! - ryknął na pomocnika. Deszcz lał jak z cebra. Basia dobiegła do postoju taksówek na rogu Złotej i Żelaznej. Trzymając nad głową jasny płaszczyk, wybiegła na jezdnię, aby wyprzedzić jakąś starszą panią kierującą się ku nadjeżdżającej taksówce. - Na Żerań! - rzuciła. - Szybko! - Gdzie to jest? - Fabryka samochodów. - Aaa, Piekiełko... - kierowca kopnął nogą w starter i ruszył. Pod przeszklonym stropem hali na Żeraniu zwisały już łańcuchy przyszłej taśmy montażowej. Wysoko zawieszone rusztowania szczelnie oblepili montażyści. Patrzyli w dół na masówkę, którą właśnie otwierał Jasiński. Na dole aż granatowo było od kombinezonów. Nad pośpiesznie skleconym z desek stołem prezydialnym rozciągnięto transparent: "FSO na pierwszej linii o Plan 6-letni". Jeszcze nie zdołano skręcić do końca szklanego stropu hali. Poprzez szpary wciskał się deszcz i kapał na ludzi. Nad głowami członków prezydium rozpięto parasole. Andrzej Talar, zbierając po drodze jakieś kartki, z trudem przebijał się w tamtą stronę. Na kartkach tych wypisano zobowiązania, które poprzedniego dnia Jasiński uzgodnił z poszczególnymi wydziałami. Andrzej długo odczytywał teksty zobowiązań. Kiedy był przy obietnicy blacharzy, którzy zamierzali z odpadów blaszanych zbudować kabinę suszarnianą, ujrzał nagle wśród tłoczących się głów jasną czuprynę Basi. Ze zdenerwowania ledwie dobrnął do końca zdania. Co się mogło wydarzyć? Litery rozpełzły mu się przed oczami. W dodatku widział, że Basia, torując sobie drogę łokciami, przepycha się w jego stronę, jakby wiadomość, która ją tu przywiodła, nie mogła ulec najmniejszej zwłoce. Skończył czytać i w tym momencie Basia złapała go za rękę. - Co się stało?! - Bronek... - wydyszała. - Szukają go... - Kto? Za co? - Zawaliła się ściana. Zagryzł wargi. Wybiegli z hali. Dopadli jakiegoś stara, który po zrzuceniu zbrojeniowego drutu zabierał się w powrotną drogę do Warszawy. Na jego podrygującym pudle dojechali w strugach deszczu do Świerczewskiego. Tam wskoczyli do pierwszego tramwaju, który nadjechał od strony Targowej. Za Wisłą połyskiwały światła lewobrzeżnej Warszawy. Kolorowo świeciły lampki budowlanych dźwigów na placach Muranowa i Młynowa. Gdzieś tam pomiędzy nimi leżała w gruzach ściana. Andrzej wiedział, że to nie sama ściana obróciła się w gruzy. To runął w pył bajkowy świat Bronka Talara. Andrzej przebiegł po wąskiej desce przerzuconej nad wykopem. W dole leżały pogruchotane deski rusztowań, zmiażdżone taczki, pomięte brzuchy betoniarek. Spomiędzy popękanych oszalowań sterczały rachitycznie powykręcane zbrojeniowe druty. W oddali migały światła nadjeżdżających samochodów: zjeżdżała się milicja, prokurator, urzędnicy ze zjednoczenia. Andrzej zaczepił nocnego stróża: nie, nigdzie tu nie było kierownika Talara. Nie było go również w kilku najbliższych knajpach - Andrzej obszedł je po kolei - ani w hotelu robotniczym, a portier oświadczył, że go nie widział od samego rana. Bez szczególnej nadziei powlókł się na Nowogrodzką pod gmach "Romy". Może Ewa Szymosiuk wie coś o nim? Z przykrością odnotował to spotkanie. Ewa rozmawiała z nim, jakby był natrętnym wielbicielem napraszającym się o autograf. Kiedy dowiedziała się, że Bronek po prostu zniknął, zaśmiała się lekceważąco: - Może nareszcie znalazł sobie inny obiekt miłości i będę mogła odetchnąć! Potem, gdy siedział po ciemku w pustym pokoju hotelu robotniczego spoglądał na wiszący nad łóżkiem Bronka słynny portret Ewy kierującej ursusem, sam nie wiedząc kiedy zerwał ten plakat i podarł na strzępy. Miął je w ręku, kiedy usłyszał na deskach korytarza czyjeś dudniące kroki. - Bronek?! - zawołał z nadzieją. Przybyły przekręcił kontakt i w jaskrawym świetle niczym nie osłoniętej żarówki Andrzej zobaczył nieznajomego mężczyznę w ociekającym deszczem ceratowym płaszczu. Był to Kuźniak. Przyjrzał się uważnie Andrzejowi i spytał: - Wy... po niego? - Jestem bratem - wyjaśnił. Kuźniak pokiwał ze zrozumieniem głową. Ciężko usiadł na brzegu łóżka. - I dla mnie on był jak brat - powiedział. - Do tej pory. Pytającym wzrokiem patrzył na resztki plakatu w rękach Andrzeja. - Poczekamy razem - zdecydował po chwili. Świt zajrzał do mrocznej poczekalni Dworca Wileńskiego. Z tobołów zaczęli unosić się podróżni. Gruba sprzątaczka zgarniała brzozową miotłą pety porozgniatane o spękane płytki terakotowej posadzki. Kiedy witki miotły przejechały mu po butach, Bronek ocknął się z ciężkiej, niespokojnej drzemki. Spojrzał na zegar wiszący nad okienkami dwóch kas, za którymi kasjerzy zaparzali właśnie herbatę. Przeciągnął się, ziewnął i zdecydowanym krokiem podszedł do kasy. - Dokąd? - spytał kasjer ustami pełnymi białego sera, który mu się osypywał na nieogoloną brodę. W tej samej chwili wzrok Bronka padł na obrosły pajęczyną plakat przylepiony nad rozkładami jazdy. Zapatrzył się w papierowe, obojętne oczy Ewy. - Dokąd? - przynagliło go pytanie zza okienka. - Donikąd - odparł odchodząc od kasy. Zjawił się w gabinecie Kuźniaka, ledwie ten rozpoczął urzędowanie. Przewodniczący patrzył na niego jak lekarz na pacjenta, który grubo po niewczasie zgłosił się z objawami choroby. Obojętnie wysłuchał relacji o zawaleniu się ściany. - Zawaliła się? - powtórzył. - Tak po prostu zawaliły się stropy? Bez niczyjej pomocy? - Chciałem zdążyć... - Gdybym ciebie nie znał, podciągnąłbym to pod sabotaż. - Jaki tam sabotaż! - Bronek nagle poczuł, jak odpływa od niego fala depresji i zmęczenia, ustępując miejsca przypływowi optymizmu i energii. - Odrobimy to w trymiga, Kuźniak! Sam stanę do kielni! Kuźniak puścił to mimo uszu, spojrzał na Bronka uważnie i widać było, że nagle coś sobie przypomniał. - Kto ciebie wtedy pobił? - spytał. - Kiedy? - Wiesz, kiedy. Kiedy zgłosiłeś ten rekord. - Nikt. Kuźniak westchnął i ciężko padł na fotel pod portretami Engelsa i Marksa. - Bo to mogłoby wiele wyjaśnić - powiedział. - I pomóc. Tobie pomóc. Bo nie jest dobrze, Bronek... Rozumiemy się? No więc? Kto chciał cię wtedy utrącić? Bronek stanął przy oknie, zagapił się ponad dachy Mokotowskiej, za którymi wędrowały na tle nieba ramiona budowlanych dźwigów. I może by i wyjawił w końcu, kto mu wtedy rozkwasił gębę drewniakiem, ale naszła go fala wstydu, że w ogóle dał się zaskoczyć i że w ogóle znalazł się ktoś, kto lepiej bił się od niego. - Podaj nazwiska... - Kuźniak, widząc wahanie Bronka, obiecująco zawiesił ołówek nad kartką notesu. - Przewróciłem się. A co do tej ściany, to w trzy noce wyrównam szkody. - Nic nie rozumiesz! - krzyknął wściekle Kuźniak. - Tu nie chodzi o straty finansowe. Ile wart jest taki dom? Milion? Dwa? To bez znaczenia wobec strat politycznych, któreś narobił - potrząsnął płachtą "Trybuny Ludu". - W Bizonii odradza się hitleryzm. Wehrmacht ręce zaciera na wieść, że w Warszawie walą się domy. - Wehrmacht ręce zaciera? - Bronek patrzył osłupiałym wzrokiem. - Co ty, Kuźniak, pierdzielisz? Przewodniczący westchnął z ubolewaniem. - Każde twoje słowo, niestety, świadczy, że nie dorosłeś - wyrwał arkusz czystego papieru z koło bloku i podsunął wraz z piórem Bronkowi. - Pisz podanie o zwolnienie. - Jakie zwolnienie? - Z zajmowanego stanowiska. Motywujesz swoją decyzję tym, że zamierzasz się uczyć. - Ja?! - Ty. - A tobie kto to powiedział? - Bronek wciąż jeszcze nic nie rozumiał. - Ja ci to mówię - spokojnie oświadczył Kuźniak i siłą wcisnął wieczne pióro pomiędzy sękate paluchy Bronka. - Pisz. Musimy jakoś obaj wydostać się z tego szamba. Pisz, co ci mówię! - Kiedyś mówiłeś: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. - To było kiedyś. Teraz nam trzeba ludzi wykształconych. Właśnie to zrozumiałeś i prosisz organizację, żeby ci w tym pomogła. - Ja proszę? - Ty. Pisz! Wyślemy cię na szkołę. Bronek, który nadal nie pojmował, do czego to wszystko zmierza, jedno zrozumiał na pewno: trzeba będzie opuścić Warszawę. - Nigdzie stąd nie wyjadę! Kuźniak po ojcowsku poklepał go po ramieniu. - To twoja jedyna szansa. - Żeby mnie nie zamknęli? - Żebyś był kimś. Machnął lekceważąco ręką: temu Kuźniakowi najwyraźniej pomyliły się teksty, mówił przecież do kogoś, kto już od dawna był kimś. Przodownikiem, rekordzistą, kawalerem Srebrnego Krzyża Zasługi, kierownikiem. Ruszył ku drzwiom. Lecz zanim zdążył położyć dłoń na klamce, dogonił go głos Kuźniaka. - Dokąd? - Na budowę. Już dobrze po ósmej. - Ty już tam nie pracujesz. Tym razem ponowny przyjazd Leszka do Warszawy zaanonsowany był depeszą matki. Na wszelki wypadek powiadomiła jednocześnie obu synów. Nigdy nie dowiedziała się od Leszka, jakie spotkało go wówczas przyjęcie na Złotej. Wiedziała tylko, że zdał pomyślnie na SGGW i że został przyjęty. Stary poddał się temu z apatią. Bronek zastał depeszę w baraku, kiedy wrócił po rozmowie z Kuźniakiem, żeby się przespać. Złapał przy Żelaznej taksówkę i kazał się wieźć na Targową. Zdążył w ostatniej chwili: właśnie fala podróżnych wylewała się z peronów na ulicę. Wśród oczekujących dostrzegł Basię i Andrzeja. Stali przy swoim rowerze, wypatrując ponad głowami pasażerów płowej czupryny Leszka. Pierwszy dostrzegł brata Bronek. Nie wysiadając z taksówki zawołał przez uchylone drzwi: - Leszek! Tutaj! Takie samo nawoływanie nadpłynęło od strony kiosku z gazetami, przy którym stali Andrzej z Basią. Leszek ze swoją śmieszną walizeczką, po dawnemu obwiązaną rzemykiem, stał niezdecydowany i trochę zmieszany tym targiem, który się o niego toczył. Zdecydował za niego los. Jakaś wycieczka dzieci, trzymających się parami za rączki, odgrodziła go od Andrzeja. Bronek wciągnął go do taksówki. - Czym będziesz z nimi jechał? Rowerem? - zawołał. - Migiem, bo licznik bije. Samochód skręcił w Świerczewskiego, zmierzając w stronę mostu Śląsko-Dąbrowskiego i Leszek ku swemu przerażeniu, zmieszanemu z zachwytem zobaczył prawdziwe niedźwiedzie baraszkujące tuż za trotuarem. Długo jeszcze oglądał się za nimi. A tak naprawdę to zerkał, czy nie dojrzy pedałującego Andrzeja. - Nie dostałem na razie akademika - przypomniał sobie. - Załatwię. Dla mnie to pestka. Właśnie wjechali w biały tunel Trasy W-Z i Bronek powiedział: - To wszystko ta rączka zrobiła - potrząsnął dłonią. - I ja miałbym tu czegoś nie załatwić? Kiedy pochłaniał ich tunel, Leszek pomyślał, że chyba los trafnie za niego dokonał wyboru. Nie od razu trafili do hotelu robotniczego, w którym mieszkał Bronek. Leszek zdziwiony był, że Niutek nie jest w pracy, ale usłyszał, że w tej pracy on zarządza, kiedy ma pracować i jak długo. Zjedli obiad w restauracji hotelu Polonia. Leszkowi nienawykłemu do wódki, szybko zakręciło się w głowie. Zresztą od początku wszystko go tu oszołomiło: kelnerzy w muszkach, jacyś państwo mówiący przy sąsiednim stoliku nie po polsku, plik setek upchanych w portfelu Bronka. Nawet nie zauważył, kiedy przysiadła się do nich znajoma Bronka o imieniu Iwona. Dopiero pod wieczór wraz z jej koleżanką wylądowali nareszcie w hotelu. Portier spał i nawet nie zareagował, kiedy hałaśliwie wkraczali obładowani butelkami wina. Leszek trochę się zdziwił skromnością umeblowania: prócz dwóch żelaznych i nie zasłanych łóżek, szafki zamkniętej na kłódkę, stołu i dwóch taboretów, nie było w pokoju więcej sprzętów i mebli. Tylko nad łóżkiem Bronka wisiała okładka "Nowej Wsi" z jego podobizną na tle wywrotki pełnej piachu. Przyklejony do wnęki za szafą, grzmiał głośnik radiowy nazywany "kołchoźnikiem". Chór Czejanda śpiewał właśnie dziarską melodię "Wesołego autobusu" i koleżanka Iwony porwała Leszka do tańca. Pojęcia nie miał o tej sztuce, ale odwagi dodawał mu wypity w restauracji alkohol, więc wytrwale starał się naśladować ruchy swojej wymalowanej partnerki. Bronek jednym uderzeniem dłoni wybił korek ze smukłej butelki, porozlewał wino do szklanek i obejmując ramionami obie dziewczyny zawołał do Leszka: - Którą sobie wybierasz? To jest Iwonka Czarna, a to Iwonka Biała. - Obie akurat Iwonki? - zdziwił się Leszek. - Bo raz i won! - zaśmiał się Bronek. Leszka speszyła ta brutalność brata, ale spostrzegł, że dziewczyny wcale nie poczuły się urażone. Czarna spokojnie wypiła całą zawartość szklanki i podsuwając ją pod nos Bronkowi, powiedziała kapryśnie: - Rączka, szklanki malizną przeszły. Huknął wystrzelony korek następnej butelki. Bronek uniósł swoją szklankę wysoko nad głowę: - Za Trasę W-Z! - Już było... - skrzywiła się znudzona Czarna Iwonka. - Za Muranów! - Było, ale się zmyło... - kaprysiła Czarna. Leszek zauważył, że Bronek już lekko chwieje się na nogach. - No to za MDM! - zawołał. - Tam teraz przejdę i zaraz się ruszy! - wyciągnął z szafy rulon tektury wyklejony wycinkami z prasy. Tytuły wszystkich wymieniały nazwisko Talara, niektóre zaopatrzone były w niewyraźne szare fotografie przedstawiające Bronka na rusztowaniach. - Ucz się! - Bronek wcisnął Leszkowi rulon. Ale Leszka znów porwała w ramiona Iwonka Biała. Bronek wydawał okrzyki wodzireja jak na prawdziwej zabawie. Właśnie kiedy krążyli wokół stołu wykonując "koszyczek", otwarły się drzwi. Leszek stropił się, rozpoznając Andrzeja. Starszy brat bez słowa przyglądał się zabawie. Potem skinieniem głowy poprosił Bronka na korytarz. Poszedł za nim z dopiero co napoczętą trzecią butelką "Źilavki". Nawet nie zauważył, że Andrzej starannie zamknął drzwi jego pokoju. Wyciągnął do brata butelkę. - Chlapniemy na zgodę? Andrzej, rozpiąwszy płaszcz, bez słowa zaczął wysupływać ze spodni pasek, takim samym gestem jak ojciec. Złożony w pół zawisnął nad głową oszołomionego Bronka. - Za co? - spytał. - Za Leszka. - Uważaj, silniejszy jestem!... - zawołał i zasłonił się butelką. Sam potem nie mógł pojąć, dlaczego stał pokornie i dawał się łoić. Andrzejowy pas raz po raz ze świstem spadał mu na ramiona, którymi osłaniał głowę. Zaniepokojony Leszek wyjrzał na korytarz. Osłupiał na widok broniącego się przed razami Niutka i rzucił się rozdzielać braci. - Andrzej! - próbował wyrwać mu pas. - Za co ty jego? Andrzej, dysząc, drżącymi rękami upinał pas na powrót do spodni. - Już on wie, za co - powiedział. Bronek wspierając się o ścianę przyglądał się swojej twarzy w prostokąciku lusterka. Nazajutrz, kiedy ochłonął, przypomniał sobie, że tego dnia w południe wyruszyć miał "pociąg przyjaźni" do Moskwy. Jeszcze miesiąc temu wpisany został w skład delegacji warszawskich przodowników. Porwał z szafy samodziałową marynarkę z przypiętym do klapy krzyżem zasługi, rzucił oszołomionemu Leszkowi kilka setek, zapowiedział, że wróci za tydzień, i już wybiegał, kiedy zatrzymał go głos brata. - Oczy, Niutek... - Co, oczy? Zerknąwszy do lustra zrozumiał. Dwie pieczęcie siniaków obejmowały obrzeża powiek. Przysłonił te pamiątki po Andrzeju czarnymi okularami i wybiegł. Na peronie dworca od razu dostrzegł Kuźniaka, jak z listą w ręku przechadzał się wzdłuż udekorowanych transparentami wagonów. - Który mój wagon? - chwycił go za łokieć. - Ciebie nie ma na liście. - Pestka lista - niecierpliwie rozglądał się po oknach. - Który wagon? - Nie ma cię - powtórzył z naciskiem. - No to co? - Bez paszportu przecież nie pojedziesz - Kuźniak wciąż jeszcze nie tracił cierpliwości. - A cóż znaczą te czarne okulary? Amerykanizujesz się? - Ty mi głowy nie zawracaj, tylko mów, do którego mam wsiadać. Poczuł na łokciu zaciskające się palce Kuźniaka. - Skończyło się, Bronek. Może jeszcze kiedyś pojedziesz. Może i nie raz. To tylko od ciebie zależy... Mimo wszystko lubił tego zapaleńca. Objął go ramieniem, ale Bronek strącił jego rękę zniecierpliwionym gestem. Jeszcze nie rozumiał, że ten pociąg odjeżdża bez niego. Leszkowi powiedział, że spóźnił się na pociąg. Nazajutrz spał do dziesiątej. Kiedy się obudził, zobaczył Leszka pochylonego przy stole nad podręcznikiem. Wysłał brata do spożywczego po bułki i ser na śniadanie. Grzebiąc w portfelu stwierdził, że zostały mu już tylko dwie setki. Wrócił Leszek i natychmiast znowu zasiadł do nauki. - Co ty chcesz wyczytać z tych książek? - spytał. - Będziesz się śmiał, ale chciałbym wiedzieć na przykład, czy człowiek sam z siebie jest dobry czy zły? - A ty księdzem chcesz zostać czy weterynarzem? - powoli zaczął zwlekać się z łóżka. - Co ty, do roboty nie chodzisz? - spytał nieśmiało Leszek. - Nie muszę - wyjrzał przez okno i dodał: - Dzisiaj są moje urodziny. Fajrant mam. Ojciec dał ci jakiś grosz? - Nie za bardzo. - Jak to? - był wyraźnie zawiedziony. - Nic ci nie dał? Leszek bez słowa schylił się po swoją walizkę, wydobył z niej niebieską kopertę, z której wyzierały brzeżki banknotów. - Mam to na książeczkę włożyć - powiedział. Bronek wyciągnął rękę. - U mnie masz lepszy bank - zawyrokował. Z szafki wydobył spod swetra czerwone pudełeczko z pierścionkiem. - Żebyś sobie nie myślał, u mnie złota jak lodu. Przeciągnął się, klepnął Leszka po ramieniu. - No to dzisiaj pan Bronek ma urodziny. Zabawisz się jak król. Długo obracał w palcach puzderko z pierścionkiem. Między otwartymi drzwiami teatralnych garderób snuli się tancerze "Mazowsza". Chłopcy bez kolorowych żupanów, w cywilnych półbutach, dziewczyny bez poprzypinanych warkoczy, biegali tam i na powrót trawieni przedspektaklową gorączką. Bronka, który tu wtargnął z ogromnym bukietem róż, śmieszyli ci kmiecie w pasiastych wprawdzie portkach, ale z wciąż jeszcze nie rozwiązanymi krawatami i w marynarkach w pepitkę. Kiedy dobrnął do garderoby Ewy, ujrzał w progu mężczyznę, który miotał inwektywy, skierowane najwyraźniej pod adresem Szymosiuk. - Nie będę się więcej kompromitował! - wołał. - Bez przerwy gubisz takt. Wała ze mnie nie będziesz robić! Wielka mi solistka. Nadbiegł inspicjent i tancerz przytrzymał go za łokieć. - Oberka może pan na dziś skreślić - powiedział. - Nie będę z nią tańczył. - Bo nie umiesz prowadzić - Bronek usłyszał głos Ewy. To jeszcze bardziej rozwścieczyło tancerza. - Ja?! Kto opuścił osiem prób w tym miesiącu?! - Była z pociągiem przyjaźni - bąknął pojednawczo inspicjent. - Jak ktoś ma czas na delegacje, powitania, bankiety, a nie na pracę, to potem kit na wodę. Skreślaj pan oberka! Ewa już dość miała obelg. - Zazdrościsz mi, bo tylko mnie wywołują. - Wywołują? - zachichotał tancerz. - Klakierów sobie wynajmujesz. Nagle jego wzrok padł na Bronka zasłoniętego pękiem pąsowych róż. - O, jeszcze jeden! - zawołał. Rozwścieczona Ewa trzasnęła drzwiami. Bronek odczekał, aż ochłonie, po czym delikatnie uchylił drzwi garderoby. Na palcach podszedł do toaletki pełnej szminek, farbek i pędzelków. Siedziała przy niej nisko pochylona. - Dziś są moje urodziny! - obwieścił triumfalnie. Położył róże pomiędzy szminki i sięgnął po pudełeczko z pierścionkiem. - I nasze zaręczyny - dodał. Ewa zmiotła bukietem na ziemię pędzelki i farbki, a pudełeczko od jubilera cisnęła w kąt, gdzie tkwił manekin ubrany w kurpiowski stanik. Z otwartego pudełka wypadł pierścionek z oczkiem agatu i tocząc się po posadzce zniknął między nóżkami toalety. Ewa biła z wściekłością pięściami o ścianę wytapetowaną plakatami. - Zostaw mnie! - wołała. - Zostaw mnie! Bronek wolno wycofał się z garderoby. O czwartej nad ranem dogasała zabawa w podziemiach "Starej Baśni" na Poznańskiej. Już przestał się obracać obrotowy parkiet. Orkiestra pod wodzą opasłego skrzypka kończyła grać "Serenadę w Dolinie Słońca". Leszek, zmęczony i śpiący, przyglądał się od stolika łamańcom Kiksa i Bronka, którzy wciąż nie pozwalali obu Iwonkom zejść z parkietu. Przebrzmiały ostatnie takty i muzycy sięgnęli po futerały. Leszek ziewnął i z nadzieją popatrzył na brata, może wreszcie da hasło do wyjścia. Ale Bronek pogroził mu tylko palcem przed nosem. - Żadne spanie! - zawołał. Potoczył wzrokiem po muzykach zaciągających już eklery w pokrowcach. - Rozpakować fujary! Dziś są moje urodziny. Wiecie, kto ja jestem?! Przywykli do kaprysów gości, uśmiechali się z przymusem i wyrozumiale, ale nie przestawali pakować instrumentów. Bronek ani myślał zejść z pola pokonany. - Co chcesz, żeby ci zagrali? - spytał Leszka. - Daj spokój, Niutek, idziemy... - Kukułeczkę? - podpowiedział i natychmiast po pijacku rozczulił go ten wybór, bo mu przypominał Ewę. - Kukułeczka! Zawachlował przed orkiestrą talią burych pięćsetek. - Lulu trzeba, panie mistrzu - mitygował go kontrabasista, choć wiedział już, że za chwilę zagrają. - Ku-ku... - podśpiewywał Bronek i idąc od muzyka do muzyka przyklejał każdemu po kolei pięćsetkę do czoła. Leszek oniemiał. Z szeroko otwartymi oczami patrzał, jak udekorowani banknotami ludzie, uśmiechając się przymilnie, grali "Kukułeczkę". W jej takt opuszczali "Starą Baśń". Kelner odciągnął Bronka i podetknął mu pod nos rachunek. Leszek widział, jak Niutek płacił ostatnimi już jego banknotami. Nad dachami Poznańskiej różowiło się niebo. Podeszli do rzędu taksówek, w których drzemali kierowcy. Kiks zadysponował wykrzykując w ciszę nocy: - Do Pyr! Pyry, Sienkiwicza sztyry! - Jest tam bar, zwie się jar! - zawtórowały mu obie dziewczyny. Ale Bronek, stojąc na rozstawionych nogach, pogroził im palcem. - Żadne Pyry! Dziś są moje urodziny! Zobaczycie mój pomnik! Kiks wcisnął Iwonkę Czarną do pierwszej taksówki, ale nie zdążył tam zająć miejsca, kiedy Bronek silnym szarpnięciem wyciągnął go z wnętrza. Palcem przeliczył całe towarzystwo, a potem tak samo obliczył taksówki. - Każdy do swojej! - zawołał. - Wycieczka to wycieczka! Pięć garbatych pobied, jedna za drugą, zajechało na muranowskie osiedle. Już od dawna mieszkali tu ludzie, przed blokami tkwiły trzepaki, za ażurowymi murkami połyskiwały blaszane pojemniki na śmieci. Samochody, długo klucząc między blokami, zatrzymały się wreszcie przy drzewie, z którego gałęzi dotąd jeszcze zwisała szyna służąca dawniej do ogłaszania fajrantu. Pierwszy z taksówki wygramolił się Bronek. Uśmiechnął się do martwo wiszącej szyny. Jesienny chłód już dawno odarł drzewo z liści. Niektóre domy były otynkowane, inne tkwiły w drewnianych opakowaniach rusztowań. Do jednego z takich zbliżył się Bronek. - Co to jest? - spytał, wskazując palcem na blok. - No pytam się was, co to jest? - Dom... - odparła Iwonka Czarna. - Mój dom! - walnął się pięścią w piersi, aż zadudniło. Potykając się, ruszył ścieżką ku rusztowaniom, a kiedy zadarł w górę głowę, mignął mu cień poruszanej wiatrem zwiędniętej murarskiej wiechy. - Jeszcze jest - rozmarzonym wzrokiem gapił sie w górę. - Pamiętasz, Kiks, kto tę wiechę stawiał? Ale Kiks nawet nie dosłyszał pytania, zajęty obiema dziewczynami. - Ta rączka! - rozmarzył się Bronek i długo trzymał w górze uniesioną prawicę. Tylko Leszek patrzył na niego. Nawet nie zauważył, że reszta towarzystwa, znudzona przedstawieniem, odjechała w kierunku Śródmieścia. Nad muranowskim osiedlem znów zaległa cisza jesiennego poranka. Bronek dobrnął do drzwi pierwszej klatki schodowej bloku. Ręką zakreślił w powietrzu kwadrat. - Ten dom - zwrócił się do Leszka - w rekordowym czasie, przez dwadzieścia cztery dni, stawiał Bronisław Talar. Takimi wołami będzie! Co? Może nie będzie? Pchnął drzwi, znikając w klatce schodowej. Leszek zobaczył go ponownie dopiero po dobrej chwili kroczącego chwiejnym krokiem wzdłuż galeryjki. Przy drzwiach opatrzonych liczbą 7 zatrzymał się i bez namysłu nacisnął dzwonek. W mroku przedświtu nie mógł odczytać nazwiska lokatora, ale dobrze wiedział, że się nie mylił. Za drzwiami dały się słyszeć czyjeś przyciszone i wystraszone szepty. Dopiero po chwili zadzwonił łańcuch i w szparze ukazała się zaspana twarz szlifierza Bańkowskiego. - Kto ja jestem? - spytał go Bronek, celując we własną pierś wskazującym palcem. Bańkowski chrząknął, niepewny, jaka odpowiedź najbardziej zadowoli zalanego gościa. - Poznaje mnie pan? - domagał się odpowiedzi Bronek. - Ale o co panu chodzi? - Kto ja jestem? No? - Nie wiem - wydukał wreszcie Bańkowski. - Nie poznajesz mnie?! - Nie - Bańkowski w przypływie odwagi zatrzasnął drzwi. Bronek kiwał się jeszcze przez chwilę, zawiedziony, przed drzwiami, które kiedyś tak brawurowo otworzył. - Nie wiesz?! - krzykną. - Ty też nie wiesz? To ja wam wszystkim przypomnę! Doszło go stłumione wołanie Leszka: - Niutek, wracaj! Ale przyrodzonym odruchem pijaka jest działanie na przekór. Bronek sądząc, że tam w dole wciąż ma jeszcze zgromadzoną widownię, którą tu z takim fasonem przywiózł pięcioma taksówkami, przesadził galeryjkę i zaczął się mozolnie wspinać w górę po rusztowaniu. Leszek bardziej się dziwił, niż lękał; w końcu Bronek był murarzem i chodzenie po rusztowaniach było dla niego tym czym dla Leszka trzymanie się w siodle. - Już z wysokości czwartego piętra Bronek pomachał przyjaźnie bratu i szedł dalej. Do krawędzi dachu przymocowana była deska, której u końca powiewała zwiędła wiecha. Ręka Bronka wyciągnęła się ku mizernym, spłowiałym wstążkom. Leszek wciąż z zadartą w górę głową patrzył, jak Bronek wspina się jeszcze wyżej, by je pochwycić. Nagle źrenice chłopca rozszerzyły się z przerażenia. Chciał krzyknąć, może i coś wołał, ale jego głos utonął w trzasku pękających belek. Zasłonił oczy dłońmi. Jeszcze słyszał trzask belek rozpryskujących się pod naporem spadającego jak pocisk ciała. Kiedy otworzył oczy, przed nim, prawie u jego stóp, leżał Bronek. Leżał na wznak, z oczami skierowanymi gdzieś ku górze, może właśnie ku krawędzi tego dachu, który był kresem jego wędrówki. Sękate palce mocno zaciskały się na desce z uwiązaną wiechą. Październikowy wiatr poruszał bezlistnymi liśćmi powązkowskich drzew. Andrzej stał, czując na łokciu silny uścisk Basinej dłoni, wpatrzony w świeżo wykopany dół. Obok pryzma cegieł. Zwykłych, czerwonych, takich samych, z których Bronek budował sobie sławę rekordzisty. Nie mógł patrzeć gdzie indziej. Nie mógł przede wszystkim patrzeć spokojnie na szlochającą matkę, wspieraną niezdarnie ramieniem męża. Oczy starego Talara były suche, ani mgiełki rozpaczy. Nie patrzył na trumnę ani na czerwoną poduszkę, na której spoczywał Srebrny Krzyż Zasługi jego syna, odznaka espowska i kolorowy znaczek ZMP. Ciężkie, oskarżycielskie spojrzenie przesuwał z Andrzeja na Basię, na Lawinów, na Kuźniaka, na Wrotka, na pochlipującą Halinę, Jasińskich, jakby ich wszystkich oskarżał. Dwóch zziębniętych zetempowców w zielonych koszulach przysłoniło trumnę czerwonym sztandarem. Z półkola tłumu wysunął się Kuźniak i wydobywszy z kieszeni jesionki kartkę, rozpoczął dramatycznym głosem przemówienie: - Żegnamy Bronisława Talara. Kolegę, towarzysza, przyjaciela. Sztandar naszej organizacji okryty jest dziś kirem. Bronek Talar ze wszystkich swych sił służył sprawie walki o pokój i odbudowie Warszawy, zyskując entuzjazm i wdzięczność tego bohaterskiego miasta. Talar z martwym wyrazem oczu przywołał Leszka, aby się ku niemu nachylił. - Krzyża także nie będzie? - spytał. - Nie wiem - powiedział Leszek. - Andrzej wie. Stary utkwił wzrok w najstarszym synu i wyraźnie, aby i Leszek usłyszał, i matka, powiedział: - To jego wina. Kuźniak kończył przemówienie: - Ale im goręcej my kochaliśmy Bronka, tym nienawistniej zaciskały się przeciw niemu pięści wroga klasowego. Wróg już raz podjął zbrodniczą próbę zamachu. Ale omylił się. Nie przestraszył Bronisława Talara, bo nie można zachwiać wiary żołnierza walczącego o najsłuszniejszą ze spraw. Ale zbrodnicza dłoń nie zawahała się po raz wtóry. Ta sama dłoń, która morduje koreańskie dzieci, puszcza z dymem indonezyjskie wioski, zbroi neohitleryzm! Niecnie, haniebnie, jak zwykle zza węgła, zadała cios. Nie ma ciebie, ale zostały domy, które są twoim pomnikiem, Bronisławie Talar! Talarowa oderwała chusteczkę od twarzy i w spojrzeniu męża szukała wytłumaczenia: Lesio opowiadał jej o wypadku, a tu mówią, że Niutka ktoś zamordował? Zauważyła, że Poznański, który w ostatniej chwili nadjechał na Powązki czarną limuzyną, potakiwał teraz mówcy z aprobatą. Również i Jasiński sprawiał wrażenie człowieka, który zgadza się z Kuźniakiem. Grabarze zaczęli rozsupływać zielone parciane pasy. Andrzej odwrócił wzrok od czeluści grobu. Wtedy po raz pierwszy spojrzeniem wyłowił w tłumie Ewę Szymosiuk. Stała oparta o brzózkę, a jej drobne palce bezmyślnie obracały jakimś przedmiotem. Z daleka nie można było dostrzec, że był to mały pierścionek z agatem, który zawsze podobno przynosi nieszczęście. Rękaw płaszcza Andrzeja przecięty był czarną krepą. Powiesił go na wieszaku w kantorku i wyjrzał przez okienko na halę montażową. Praca szła pełną parą. Oderwał ze ściennego kalendarza kartkę. Nosiła datę 3 listopada 1951 roku. Do uruchomienia fabryki zostały tylko cztery dni. Poczuł, jak czyjaś dłoń spadła mu na ramię. Omal nie krzyknął. Odwrócił się: za nim stał Leszek. - Co znów się stało? - bał się tych rodzinnych wizyt, nigdy nie wróżyły niczego dobrego. - Ja dłużej nie mogę, Jędrek - uciekał w bok wzrokiem. - Jak to się mogło stać? Otoczył brata ramieniem i pchnął w stronę, gdzie leżały przygotowane przez tapicerów fotele przednich siedzeń. Na jednym spał kolega z poprzedniej zmiany. Usiedli. - Może, gdybym go wtedy mocniej uderzył... Może by pojął, że tak dłużej nie można... - Jak? - spytał Leszek. - Wiesz, co nasz ojciec mówił? On nie nosił swojej skóry. Był kimś innym. To nie był nasz Niutek. Nie żyje się tylko dla siebie, Lechu... - Ale oni?! Co oni z niego zrobili? - Kto? - Tam na cmentarzu... To kłamstwo! - Czasem tak trzeba - westchnął Andrzej. - Jaki bohater? Jaki wróg?! Wódka! Słyszysz, wóda! - Kiedyś zrozumiesz, że czasem małe kłamstwa mogą służyć wielkiej prawdzie. Ludziom lepiej jest wierzyć, że Niutek to bohater, rekordzista, przodownik... - czuł, jak kurczowy uścisk palców Leszka na jego ramieniu nagle zelżał, zwiotczał. - Jeżeli taka jest wasza prawda, jak ta na cmentarzu - powiedział powoli - to wiesz, gdzie ją mam? A ty, ty... Teraz robisz z niego bohatera, a kiedyś wyrzuciłeś go z domu. Andrzej wtulił głowę w ramiona, gestem człowieka, który spodziewa się razów. Kiedy ją podniósł, Leszka koło niego już nie było. Zaraz w pierwszych dniach grudnia, co nie zdarza się często, sypnął nad Warszawą śnieg. Popiołek stwierdził po swojemu, że "to koniec świata" i niechętnie zabrał się do usuwania błotnistej mazi z trotuaru. Klął, na czym świat stoi, bo akurat była niedziela, wszyscy lokatorzy wylegiwali się jeszcze pod kołdrami, a on musiał machać miotłą i szuflą. Po chwili okazało się, że nie wszyscy, bo właśnie dostrzegł doktora Lawinę. Pod zwisającym rękawem zimowego palta doktor niósł "Przekrój" i niedzielne wydanie "Życia Warszawy". Tylko w ich mieszkaniu tak wcześnie witano tę niedzielę: fabryka obiecała przysłać piąty z kolei egzemplarz warszawy, którym Andrzej miał ich obwieźć po mieście potem do Konstancina, na słynne berentowiczowskie kurczaki z mizerią. Doktor wyskoczył tylko po gazety. Sądził, że po powrocie zastanie już żonę gotową do wyjścia. Zdziwił się nie zastawszy jej w przedpokoju. Siedziała w kuchni z twarzą ukrytą w dłoniach... Kiedy dotknął jej ramienia, poczuł, że drży. Uniosła ku niemu oczy wypełnione lękiem. - Poldku... - raczej domyślił się, niż usłyszał. - Łukasz... Zbladł. Niespokojnie obejrzał się na drzwi pokoju Basi. - Gdzie on jest? - Jego nie ma... Odetchnął. - Przysłał kogoś... - wyrzucała z siebie powoli - sprawdzić... - Co sprawdzić?! - Dlaczego nie ma odpowiedzi... On pisze... a listy... - mówiła z najwyższym trudem - a listy nie wracają. Więc przysłał... kolegę... - Gdzie on jest? - Już wyszedł. - Basia go widziała? - Nie. Odetchnął po raz drugi. - Wszystko się wydało - powiedział. Wtedy nagle jakaś siła wstąpiła w panią Martę. Poderwała się z krzesła i uchylając żeliwne drzwiczki gazowej kuchenki oświadczyła siląc się na spokój: - Nie było żadnych listów, Leopoldzie. I już nie będzie. - Jak mogłaś?! - zawołał. Z przedpokoju dobiegł ich głos Basi. Lawinowa położyła palec na ustach. Ale jej mąż nie zamierzał milczeć. - Nie - powiedział. - Czas, żeby poznali prawdę. Dlaczego ty masz płacić swoim zdrowiem? - Wolisz poświęcić ich szczęście? - Jeśli się naprawdę kochają, jakie to może mieć znaczenie? Zrobił krok w kierunku przedpokoju, lecz pani Marta wczepiła się palcami w jego ramię, aż poczuł ból od wpijających się w ciało paznokci. - Poldek, błagam! - zawołała. W drzwiach stała Basia. Zaróżowiona od mrozu, wesoła. - Guzdrały! Pan kierowca podjechał. Otoczyła ich ramionami i poprowadziła do okna. Z ulicy machał ku nim Andrzej wychylając się ze lśniącej warszawy z numerem "000005" na szybie. - Nie pojadę - stanowczo oświadczyła Lawinowa. - Jak to?! - Basia aż usiadła z wrażenia. - Przecież sami chcieliście tej wycieczki. Tato! Tak łatwo rezygnujesz z Konstancina? Z obiadu u Berentowicza? Pani Marta czujnie obserwowała twarz męża. - Innym razem - powiedział. - Zostanę z matką. - Ale co się stało?! - Nic... zupełnie nic... Po prostu chcemy być z matką sami. Basia przyjrzała się im nieufnie. Z ulicy dobiegał niecierpliwy klakson. Wzruszyła ramionami. - Wszystko potraficie zepsuć - powiedziała wychodząc. Lawina uśmiechnął się kwaśno. Po chwili usłyszeli zgrzyt wrzucanej "jedynki" i skowyt silnika ruszającej spod domu warszawy. Basia wymówiła się od decyzji, dokąd w zamian pojadą. Wciąż sypał mokry śnieg i Andrzej musiał uważać, kiedy skręcał ze Złotej w Marchlewskiego, a potem w nie odśnieżone jeszcze Nowolipki. Nie bardzo wiedział, dlaczego właściwie wybrał Muranów. Zatrzymał wóz pomiędzy świeżo otynkowanymi blokami. - Ja tu tylko na moment. Rozglądał się po oknach domów, po czym wspiął się na galeryjkę budynku, o którym opowiadał mu Leszek. Na wysokości jego wzroku miedziana tabliczka na drzwiach informowała, że mieszka tu S. Bańkowski. Nacisnął dzwonek. Niski, łysawy lokator o zapadniętych policzkach spoglądał na Andrzeja z niepokojem. - Nazywam się Talar - powiedział. - Nic to panu nie mówi? Oczy Bańkowskiego uciekły gdzieś w bok i Andrzej powtórzył z naciskiem: - Jak to? Nie pamięta pan tego wypadku jesienią? - Tak, tak... - pośpiesznie przytaknął ale już wszystko ze znałem. Na milicji, w prokuraturze... Co więcej mogę dodać...? - z zakłopotaniem rozłożył ramiona. - Naprawdę nic więcej nie wiem... - On kiedyś wręczał panu klucze do tego mieszkania - powiedział Andrzej. - Możliwe. - Nawet na pewno. Proszę pana... On tu wtedy u pana był. Czego chciał? Co powiedział? No, wtedy nad ranem? - ponaglającymi pytaniami nie dawał już oczom Bańkowskiego umknąć na boki. - Coś chyba powiedział? To były jego ostatnie słowa... - No... no... - wyjąkał Bańkowski. - Czy go poznaję. - I co? Co mu pan odpowiedział? - Że nie... Że nie poznaję. - Dlaczego? Dlaczego? - prawie z rozpaczą spytał Andrzej. - Proszę pana, piąta rano... - wzruszył ramionami. - Był trochę na fleku... A zresztą, bo to wiadomo, co lepiej powiedzieć? - zamyślił się i jakby litując się nad Andrzejem, dodał: - Ale poznać go poznałem... - Szkoda, szkoda, że mu pan tego nie powiedział... Zażalenie do Pana Boga Basia zdjęła z głowy białą czapkę akademicką i rzuciła nią, niczym kółkiem do gry w serso, w stronę tapczanu. - Zdaje się, że zakończyłam dziś studia medyczne! Ciężko opadła na krzesło. Andrzej przyklęknął obok niej. - Co się stało, Basik? - Dwie koleżanki już wyrzucono! - Za co? - Za podobne sprawy jak moja. - A jaką ty masz sprawę? - Lawinowa pochyliła się nad córką, chcąc zajrzeć w jej oczy. - Wmawiają mi, że zataiłam rodzinę za granicą. Andrzej zerwał się z klęczek i spojrzał niespokojnie na teścia. - To jakieś nieporozumienie! - Tak właśnie powiedziałam - Basia nerwowo wyginała palce, aż sucho strzeliły stawy. - Słowo w słowo. Wiecie, co usłyszałam? "To kto w takim razie pisuje do koleżanki z zagranicy?" - Przecież nikt! - wykrzyknął Andrzej. - Tak też powiedziałam. - A oni? - spytał Lawina. - Że listy jednak do mnie przychodzą. Ja na to, że nie. Lawinowie wymienili szybkie spojrzenia. Andrzej przeszedł kilka kroków wzdłuż stołu. - To bzdura jakaś! Bezapelacyjnie! Biorą cię za kogoś innego! Ty masz przecież czyste sumienie! - Sumienie? Powinno być powiedziane: "masz czystą ankietę" - skorygował wypowiedź zięcia Lawina. - Nowy dekalog: nie zabijaj, nie kradnij, nie otrzymuj listów z zagranicy... Marta Lawinowa szarpnęła pustym rękawem jego marynarki z granatowego tenisu. - Zostaw, Leopoldzie... Na chwilę w pokoju zapadła cisza. - No i nie ma wyjścia - westchnęła Basia. - Jest, jest! - Andrzej jakby chciał zagłuszyć echo tych słów. - Nie bój się, nic ci nie dam zrobić! To bezpodstawne zarzuty. Sięgnął po białą czapkę Basi i nałożył jej na głowę. - Wszystko będzie w porządku, zobaczysz! - Obawiam się, że nie - Lawina tym razem nie patrzył ani na córkę, ani na zięcia, tylko na żonę. Wiedziała, dobrze wiedziała, co zawiera to spojrzenie. Podeszła do okna. - Jest poczta dla państwa! - zawołał listonosz, przechodzący właśnie przez podwórze. Zamarła. Spojrzała szybko za siebie, w głąb pokoju, chcąc się przekonać, czy ktoś jeszcze słyszał słowa listonosza, i wybiegła na klatkę schodową. Z ulgą stwierdziła, że koperta, którą podał jej listonosz, nie jest zagraniczna. Odebrała list i gazetę owiniętą w banderolę. Wróciła na górę. - Do ciebie - podała list Andrzejowi, nie spojrzawszy nawet na adres nadawcy. - I "Tygodnik Powszechny" dla Poldka. Kiedy mąż wziął od niej tygodnik, spojrzał na nią pytająco. Poczuła uścisk jego dłoni na swoim przegubie. Pokręciła przecząco głową, uspokajając go tym gestem, że tym razem wszystko w porządku. Ile to już razy od czasu, gdy przyszedł pierwszy list Łukasza, patrzyli tak sobie w oczy? Ile razy odbywali długie rozmowy na temat skutków tamtej decyzji. Doktora nigdy nie przekonały do końca argumenty żony, że muszą to kłamstwo wziąć na siebie w imię szczęścia Basi. Po dzisiejszej relacji Basi, oboje poczuli się zagnani w ślepy zaułek. Przecież, jeśli na uczelni wiedzą o listach, następnym razem może ktoś Basię uświadomić, od kogo one są. Co wówczas powiedzą córce? Jak się wytłumaczą? Przez chwilę stali tak we dwoje w przedpokoju, jak spiskowcy, którzy dowiedzieli się, że grozi im dekonspiracja. - A może wreszcie trzeba jej to powiedzieć? - spytał półgłosem Lawina, patrząc przez otwarte drzwi na Basię krzątającą się przy kuchni. Zrobił nawet taki ruch, jakby chciał od razu podejść do córki, lecz pani Marta chwyciła go mocno za łokieć. - Nie, Poldek. Błagam cię, nie róbmy tego! Tymczasem Andrzej, trzymając przed oczyma zapisaną gęsto kartkę kratkowanego papieru, wyrwaną z zeszytu, podszedł do Basi. - To mama - mruknął. - W tajemnicy przed ojcem... - przebiegał wzrokiem linijki. - Będą w niedzielę w Warszawie... - W tą niedzielę? - Tak. Przyjadą na przysięgę Leszka. - Na jaką przysięgę? Nie rozumiem. - Ja też nie... Aha... Tu mama pisze, że mój brat od trzech miesięcy jest w wojsku w Warszawie. - Leszek? I nie dał ci znać o sobie?! No widzisz... Gruby konopny sznur, rozwieszony na słupkach, oddzielał ich od placu. W mizernym jesiennym słońcu połyskiwały blado trąby, basy i czynele orkiestry, która zajęła stanowisko tuż obok trybuny, wzniesionej ze świeżych desek okrytych czerwonym płótnem. Nie być na przysiędze byłoby zdradą obyczaju, którego wieś polska przestrzegała solennie. Jak nie zaniedbuje się wielkanocnej spowiedzi, jak przestrzega się chrztu i pierwszej komunii. Tak to w każdym razie pojmował Kajetan Talar. Stał teraz, uroczysty, trochę sztywny, i niecierpliwił się bezustannym szeptaniem żony, która wciąż go o coś pytała lub informowała o własnych odkryciach: a to, że ich Lesio stoi w drugim szeregu trzeciej kompanii, a to, że wśród przyjezdnych są też znajomi z Sierpuchowa-Kolonii - lub że boi się, czy pozwolą Leszkowi wziąć do koszar to, co mu przywiozła. Oglądała się co chwila za siebie, wspinała na palce... Szukała Andrzeja. Ale najstarszego syna jakoś nie było widać. Poderwała się w górę buława dyrygenta. Ostro zabrzmiały komendy, przekazywane z ust do ust. Zachrzęściły bronią i oporządzeniem zielone szeregi. Zza kolumn wytoczyła się powoli czarna limuzyna, z czajki wysiadł generał i poszedł wolno wzdłuż szeregów. Talar, usłyszawszy skoczne rytmy marsza generalskiego, poczuł w gardle dławiącą kluskę. W tym momencie posłyszał głos żony: - Jędruś... Nie obejrzał się. Stał i patrzył na orkiestrę, dopóki nie poczuł ręki syna na ramieniu. Wtedy też nie odwrócił się do niego, tylko nadal spoglądając przed siebie, powiedział tonem komunikatu: - Byliśmy z matką na cmentarzu dziś rano. Prosto z kolei. U Niutka jak nie było krzyża, tak nie ma. - Basia jest ze mną - powiedział Andrzej, by zmusić ojca do zmiany tematu. Stary odwrócił się, ale tylko zerknął na synową i zaledwie dotknął końcami palców czapki. Basia uśmiechnęła się, lecz Andrzej doskonale wiedział, jak bardzo było jej w tej chwili przykro. Znowu słowa komendy złamały szyk oddziałów. Kiedy rozległ się gromki głos: - Do przysięgi! - Talar mruknął: - A ołtarza polowego nie ma. Stojący obok wąsal w kurcie, skrojonej z przedwojennego wojskowego szynela, zerknął na niego z porozumiewawczym błyskiem w oku: - Coś się wam chyba, ojcze, kalendarz pomylił. Talar albo nie dostrzegł tego mrugnięcia, albo też dostrzec nie chciał, bo odparł z uroczystą powagą w twarzy i głosie, którą Andrzej tak dobrze znał: - Bóg jest z chłopem, kiedy ten się rodzi i przez chrzest staje się człowiekiem. Potem, kiedy się staje mężczyzną, jak dzisiaj, też z nim powinien musowo być. A na koniec, jak będzie zdychał. Nie ma ważniejszych chwil od tych trzech. - Dwie z nich już, ojczulku, macie za sobą - skomentował wąsal. - Pilno wam tak do tej trzeciej? - Co naznaczone, tego nie unikniesz. Powolnym ruchem ściągnął czapkę z głowy. Grdyka mu chodziła w ciasnym kołnierzyku koszuli o długich, wywiniętych różkach. Przed czworobokiem kompanii ustawił się poczet sztandarowy. Orkiestra gruchnęła "Mazurkiem Dąbrowskiego". Kiedy stojący przed sztandarem rekrut głośno wygłaszać zaczął słowa przysięgi, Talar powiedział dość głośno: - Ja przysięgałem na Boga, honor i ojczyznę. Wąsal pokiwał głową z aprobatą, ale Andrzej żachnął się. - Niechże ojciec przestanie - wyszeptał mu prosto do ucha. - Ludzie słyszą. - Po to mówię! - Czy to kogoś obchodzi, na co ojciec kiedyś tam przysięgał? - Mnie! A ciebie, jeśliś synem jest, to musowo powinno obchodzić! Andrzej poczuł uścisk ręki Basi na swoim ramieniu, przytulił ją do siebie i pomyślał, że to nie będzie lekki dzień. Po przysiędze, mimo że stoły przygotowane przez jednostkę wojskową na przyjęcie gości parowały już bigosem, Talarowa zaczęła wydobywać z koszyka przywiezione na tę okazję wiktuały. Basia wpatrywała się uważnie w żołnierzy, którzy zmieszali się ze swymi rodzinami. - Gdzie jest twój brat? - spytała półgłosem Andrzeja. Zanim zdążył odpowiedzieć, usłyszała za swymi plecami głos Leszka: - Tu. Stał obok ojca. Zwarty, drobnokościsty chłopak o uważnych, upartych oczach. Patrzył na nią ciekawie, lecz bez uśmiechu. Nie była pewna, czy wypada się jej z nim pocałować - było nie było, jest jej szwagrem. Poczuła się zaskoczona, kiedy pocałował ją w rękę. Na Andrzeja nie zwracał uwagi i ten, żeby jakoś zaznaczyć swoją obecność, poklepał go po ramieniu. Leszek uchylił się przed tym karesem i dłoń Andrzeja zawisła na chwilę w powietrzu. Kątem oka widział, że uwadze Basi nie uszedł ten ich milczący spór gestów: porozumienia i obojętności. - Pora jeść - powiedziała Talarowa. Podała synowej pieczone udko kury i pomidora, a Leszkowi jajko na twardo. Ale zanim wepchnął je w usta, wyprostował się gwałtownie i strzelił obcasami. Przed nim stał siwiejący kapitan z czarną przepaską na oku. Gestem nakazał Leszkowi spocząć, po czym zasalutował przed Talarową. Skłoniła się w ceremonialnym powitaniu, nie wiedząc, co zrobić z kolejną porcją kury, którą trzymała w ręku. - Pogratulować syna - kapitan uśmiechnął się, odsłaniając trzy srebrne zęby. - Pani go chyba urodziła na koniu? - A coż on nabroił? - zaniepokoiła się. - Wspaniały jeździec! - To po starym... Po ojcu! - poprawiła się, wskazując na Kajetana. - W konnicy służył przy koniach. - Pierwszy pułk strzelców konnych! - Talar wyprostował się, jakby składał raport przed dowódcą. - Konia miałem maści karej, nazywał się Feniks. - Widać, że strzelec konny - kapitan uśmiechnął się i poklepał starego po ramieniu, po czym wskazał na Leszka: - A on nic mi nawet o tym nie wspomniał. - Nie każdy się teraz tym spieszy chwalić - Talar nawijał wąsa na wskazujący palec. - A powiedziałeś już o swoim przydziale? - kapitan pociągnął Leszka za klamrę nowiutkiego pasa. Widać było, że traktuje go serdecznie, trochę jak profesor wyjątkowo zdolnego ucznia, który może ziścić jego nadzieje. - Nie? Biorę go do CWKS Legia! Będzie miał w wojsku jak u mamy! - A szkoda - mruknął stary. - Bo z niego chłop ma wyrosnąć. - Szkoda?! - kapitan błysnął swoim jedynym okiem, rozdrażniony tą uwagą: - Jeździec z niego wyrośnie! To urodzony koniarz. Głośno o nim będzie. - Głośnych już miałem. Teraz mi zwykłe dziecko potrzebne. I żywe. - Przecież obaj żywi! - kapitan objął spojrzeniem Leszka i Andrzeja. - Trzech miałem. I wszystko przez to, że ich miasto pokusiło! Kapitan postał jeszcze chwilę przy rodzinie Talarów, nie odmówił nawet kieliszka wódki, po czym się pożegnał. Kiedy zostali sami, rozmowa nie kleiła się wyraźnie. Andrzej czuł, że muszą paść słowa, które ojciec odkładał na taką okazję. - Sprowadzisz mi go - usłyszał w pewnej chwili. Stary znów nie patrzył na niego, ale gdzieś przed siebie, na rzędy rudziejących jesiennie topól. Kogo? - nie zrozumiał Andrzej. - Bronka. Do Sierpuchowa - teraz dopiero spojrzał na syna i powiedział twardo, jakby ogłaszał wyrok na sali sądowej: - Bez niego nie masz po co pokazywać się w domu. Dlaczego nie ma ich tak długo? Czyżby Leszek zniechęcił rodziców do spotkania z nimi? Andrzej z Basią siedzieli na pięterku nowo otwartej kawiarni "Pod Kurantem". Z dołu dobiegały dźwięki pianina, taper grał modną melodię "MDM, dzielnica zakochanych". Andrzej, nerwowo patrząc ku schodom, wciąż zapalał kolejnego papierosa i co chwila spoglądał na zegarek. Basię dręczyło co innego. Już od kilku dni. Wciąż łudziła się nadzieją, że to może nic pewnego, że niepotrzebnie się przejmuje, ale kiedy zwierzyła się Idze, ta wykrzyknęła od razu: "Kupuj kołyskę, kochana!" Wtedy poczuła nagły skurcz lęku. Nie, to niemożliwe, to nie mogło jej spotkać! Nie chce mieć dziecka w tym świecie, w którym nawet doświadczenia najkoszmarniejszej z wojen nie zmusiły do milczenia karabinów i dział. Bardzo bała się reakcji Andrzeja. Wiedziała, że dla niego liczy się wszystko, co może ich mocniej złączyć. Jakich argumentów użyć, by zrozumiał jej stanowisko? Zdecydowała się zrobić to teraz. Publiczne miejsce nie pozwoli przeciągać rozmowy, zmusi ich do oszczędnych słów i gestów. Położyła dłoń na jego ręce, która nerwowo gniotła na blacie stolika pustą paczkę papierosów. - Chciałabym ci się do czegoś przyznać... Gdyby był bardziej skupiony, sam timbre jej głosu zmusiłby go do uwagi, ale on myślał w tej chwili tylko o jednym: o spotkaniu z rodziną. Nie dając jej dokończyć zdania, wychylił się przez barierkę i patrząc w dół w stronę szatni mruknął niecierpliwie: - Dlaczego ich jeszcze nie ma? Zerwał się nagle i zszedł po papierosy. Patrzyła na jego odstające nieco uszy i myślała, że każdy słyszy tylko siebie. A przecież muszą razem dzielić swoje radości i gorycze, tak ustalili przed ślubem. Co moje - to i twoje, a co twoje - to nasze. Ale czy ta zasada przetrwa próbę czasu? Andrzej wrócił. Dopiero po chwili do niej dotarło: - To prawda, że nie upilnowałem Bronka... Zrozumiała: przez cały czas toczył ze sobą ten dialog! - Ojciec ma racje. To był mój psi obowiązek. - Nie miej wyrzutów sumienia - powiedziała łagodnie. - To oni wywindowali go tak wysoko. Za wysoko. - Oni? - złamał trzecią zapałke, chcąc przypalić papierosa. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. Ja też jestem "oni", I byłem jego bratem! - wypuścił kłąb dymu i rzucił z taką mocą, jakby składał najważniejszą przysięgę życia: - Z Leszkiem to już się nie powtórzy! - A jeśli on tu dziś nie trafi? - To ja go poszukam. Nie zostawię go własnemu losowi, jak było z Bronkiem. - To nie ty go zostawiłeś. To on uważał, że cię przerósł. - Nieważne. Ja byłem starszy. Ja odpowiadam. A teraz został mi tylko Leszek. - Ale gdzie on jest...? Leszek klęczał z pochyloną głową, czując, jak go uwierają nowe wojskowe buty i słysząc wyraźnie przeciągłe burczenie, które dochodziło spoza kratki konfesjonału. Ten ksiądz o żółtej, złośliwej twarzy i dziobatym nosie chory był widać na żołądek. Leszek nie podszedłby do konfesjonału, gdyby nie lekki szturchaniec, którym przynaglił go ojciec. Talarowie kazali się najpierw prowadzić na ten MDM, gdzie miał czekać na nich Andrzej z żoną, po drodze jednak stary uznał, że dzień tak podniosły jak przysięga nie może odbyć się bez Boga. Znaleźli się na placu Zbawiciela i weszli do kościoła. - Coś tam przeskrobał, żołnierzyku? - usłyszał zza kratek głos księdza. - Nie wiem od czego zacząć, bo nie mam nic do powiedzenia. Tylko dla ojca to robię, proszę księdza. - Sobie krzywdę wyrządzasz. I Bogu! - Jego nie ma. - Boga? Tak uważasz? No cóż, przemaszerowałeś kawał drogi w nowych butach, więc nie odeślę cię z niczym. Podyskutujemy i o tym. - Ja sam wiem - Leszek poczuł się ośmielony. - Małe kłamstwa mają służyć wielkiej prawdzie. Lepiej, żeby ludzie w cokolwiek wierzyli, więc wymyślono im Boga. - Pewnie masz rację. - Jak to?! Zdawało mu się, że się przesłyszał, albo że ksiądz robi sobie z niego kpiny, naciąga na zwierzenia, aby za chwilę przebić go groźbą mąk piekielnych. - Sam tego nie wymyśliłeś. Kto zdradził ci ten sekret? - Brat. - Przyślij go do mnie. - Nie przyjdzie. - Bolszewik? - Nie wiem. Ale nie gadam z nim. I przez niego w nic już nie wierzę. - To zbyt łatwe obarczać innych swoimi winami. Brak wiary też jest winą. I karą. Leszek nagle odsunął się od kratki konfesjonału i wskazał na deski rusztowań oplatających kolumnę. - Mój średni brat spadł z takich rusztowań i zabił się. To gdzie wtedy był Bóg, że go nie zatrzymał, jak z góry leciał? Dlaczego starszego brata nie pokarał, że Bronka z domu wygnał?! Zaburczało gwałtownie w brzuchu spowiednika, jakby cały jego organizm brał udział w tej dyskusji. - Coś jeszcze, czyś już wszystkie pretensje do Pana Boga wyczerpał? - Bóg to sprawiedliwość, tak? To gdzie ona? - Bóg, mój synu, to dobroć. Nieskończona dobroć i nieskończona miłość. I zaiste nieskończenie musi cię miłować, jeśli cię dotąd, durniu, nie kopnął w tyłek, słuchając tych bredni! Leszek pochylił się, sięgnął po czapkę. Powstrzymało go pytanie księdza: - W czym służysz? - Przy koniach. - A konia kto stworzył? - To akurat wiem... Konie z mgły wyszły. - Z mgły? A kto mgłę rozsunął? No kto? Nie wiesz? - opadł plecami na wysłane czarnym szalem oparcie ławki w konfesjonale. - Ja też nie wiem, ale się domyślam, że jakaś niezbadana siła. I dlatego miałeś rację, że Boga wymyślono. Tak po prostu nazwano tę niepojętą siłę, która zrodziła wszystko. Ojciec stworzenia. Ojca kochasz? - Najpierw to się go boję. - I bardzo słusznie! Bo ojciec to sprawiedliwość. Bóg Ojciec również - wychylił się przez górną, ruchomą, część drzwiczek konfesjonału i spojrzał w stronę ław kolatorskich, gdzie siedzieli Talarowie. - Czy tamci to twoi rodzice? - Tak. - Pokuty ci nie zadam. Udawaj, że się modlisz. Już ja to zrobię za ciebie. - Dziękuję - Leszek podniósł się z klęczek. - Mówi się: "Bóg zapłać", ale czort cię bierz! - ksiądz odsunął firankę i patrzył na Leszka. - Ja też byłem w wojsku, tylko nie w takim. Idź już, idź, szkoda tej twojej przepustki. Talar, widząc jak syn pochyla się do wysuniętej przez księdza stuły, pokiwał głową aprobująco. Nie był to dzień stracony ani ta noc, przez którą jechali z Sierpuchowa. Odwiedzili Bronka na cmentarzu i znaleźli dla Leszka boską opiekę. Cóż więcej mogli zrobić? Kiedy wyszli na plac Zbawiciela, było już szaro. Zapaliły się latarnie, zaiskrzyły tramwaje. - Jędrek czeka - Talarowa spojrzała na Leszka. Tylko on mógł ich zaprowadzić tam, gdzie miał być najstarszy syn. Ale najmłodszy pokręcił przecząco głową. - Ja tam nie pójdę. - Toż to brat twój... - Bronek też był mój brat. - Ma rację - odezwał się Talar. - Póki krzyża na Bronkowym grobie nie postawi, nie chcę go widzieć. Zabrzmiało to jak wyrok. Stary ruszył zdecydowanie przed siebie. Za nim dreptała żona z pustym koszykiem, a na końcu kroczył Leszek w za ciasnych wojskowych butach. Tak się kończył dzień przysięgi. Andrzej czuł coś na kształt zazdrości o wszystkich znajomych Basi, którzy znali ją dłużej od niego. Najbardziej nieufnie odnosił się do Igi. Ta wysoka dziewczyna, zawsze uśmiechnięta, wydawała mu się łącznikiem między przeszłością a tym czasem, który Basia już dzieliła z nim. Kiedy jego powrót z fabryki przerywał ich rozświergotanie - miał wrażenie, że ukrywają coś przed nim. Tego dnia zastał obie dziewczyny wprawdzie nad rozłożonymi podręcznikami z laryngologii, ale jego nagłe wejście do pokoju speszyło je wyraźnie, jakby właśnie przed chwilą zwierzały się sobie z najintymniejszych przeżyć. Żeby ich myśli grzęznące w przeszłości skierować na dzień dzisiejszy, zaproponował pójście na nowy film Jerzego Kawalerowicza - "Gromada". - To jakaś agitka - skrzywiła się Iga, czesząc przed lusterkiem puderniczki swoje długie, miękko wijące się loki. - To film o wsi - poinformował rzeczowo. - Kogo to obchodzi? - wzruszyła ramionami. - Mnie. Ja też jestem ze wsi - powiedział ostrym tonem. Basia spojrzała zaskoczona. Zwykle Andrzej nie afiszował się swym pochodzeniem, a kiedy czasem wyrwało mu się owo powiedzonko z Sierpuchowa rodem: "Wiśta-wio łatwo powiedzieć" - czerwienił się i szybko zagadywał niezręczność. "No tak - pomyślała - to ta jego drażliwość, wyraźnie spotęgowana od dnia przysięgi Leszka." Więc zgodziła się na to kino. I oto siedzieli wszyscy troje w "Palladium". Andrzej trzymał, jak zwykle, dłoń Basi w swojej ręce. Rozpoczęła się kronika. Nagle poczuł, jak paznokcie żony wbijają się we wnętrze jego dłoni. Na ekranie z wizgotem leciały ku dymiącej wybuchami ziemi bomby, zrzucane z pikujących samolotów. Koreańskie dzieci patrzyły prosto w kamerę, siedząc pod bambusowym dachem szpitalika polowego. Ich ramiona były do kości wypalone napalmem. Kiedy znów rozległ się przeraźliwy gwizd bomb, Basia zerwała się z fotela i zaczęła przepychać się ku wyjściu. Andrzej znalazł ją przy Marszałkowskiej. Stała oparta o słup. - Co się stało? - spytał. - Co ci jest? Nie odpowiedziała mu. Podjęła już decyzję. Zrobi to, choćby to było wbrew naturze, przeciwko niej samej, przeciwko niemu. I nic mu wcześniej nie powie. Popiołek podejrzliwie przyglądał się synowi. Gienek od rana kręcił się po ciasnym mieszkaniu, wyciągając z szuflad jakieś stare świadectwa szkolne i gryzmoląc coś w bloku z papierem listowym. Czyżby się zakochał i układał listy miłosne? Popiołek przybijał pod kuchnią blachę do drążka, bo dzisiejszy ranek zadał mu dodatkowej roboty, zasypując podwórze i chodniki przed domem świeżym mokrym śniegiem. - Przeszkadzasz mi, tato - mruknął Gienek zgarbiony nad kartką papieru. - Pomyliłem się. - Ty, literat, kończ pisanie i pomóż mi śnieg zgarnąć - napomniał syna Popiołek. - Co ty tam piszesz? - chciał zajrzeć przez ramię syna, ale Gienek błyskawicznie przykrył rozłożoną kartkę. - Tajemnice masz przed ojcem? - Powiem wszystko, jak już się zdecyduję. - Wtedy to możesz mówić do głuchoniemego! Trzasnął drzwiami stróżówki, żeby dać gówniarzowi do zrozumienia, że odcina się od wszelkich jego tajemnic. Nie zdążył nawet oczyścić połowy podwórza, kiedy w bramie stanął Gienek, ubrany jak do fotografii. Mimo padającego śniegu był tylko w garniturze, a w ręku trzymał kapelusz. Popiołek od razu poznał swój najlepszy. Prawdziwego przedwojennego Habicka, w którym chodził w Zaduszki na Powązki, na imieniny wuja Karola oraz na uroczyste otwarcie odbudowanych i nowych dzielnic Warszawy. - Za mała twoja głowa na ten kapelusz - ruszył w stronę Gienka. - Tato pożyczy. Co tacie zależy... - Jak chcesz pożyczać, to idź do banku - wyciągnął rękę po kapelusz, ale Gienek ukrył go za plecami. - Gdzie cię niesie? - Idę na milicję, tato. - Na kogo? - Zapisać się idę. Już to przemyślałem. - Koniec świata! - Popiołek, jakby mu jakiś rozbrykany pies podciął nogi, oparł się całym ciężarem na stylisku szufli. - Ty idź lepiej do lekarza, Gieniuś. - Ja się dobrze czuję. - Każdy jeden wariat tak samo twierdzi. Mieciu - zwrócił się do siedmioletniego wnuka Jasińskich, który wspinając się na palce uklepywał ze śniegu głowę śniegowej kukły: - Możesz dalej nie lepić. Bałwan już jest gotowy! - styliskiem wskazał na Gienka i zdjął z głowy czapkę-uszatkę jak przed kimś, komu należy się przeogromne współczucie i litość. Gienek stał najeżony, ale widać stanowisko ojca wzmogło tylko jego upór, bo zdecydowanym ruchem wbił na głowę wyjściowego Habicka i wysoko zadarł brodę, żeby podkreślić nieodwołalność swej decyzji. - A co? A co? Porządku trzeba pilnować, nie? - Twoja racja - Popiołek zbliżył się o krok i przyczaił, jakby szykując się do nagłego skoku. - Ale nie w moim kapeluszu! Jak zapaśnik na arenie zaatakował Gienka z boku, ale chłopak zręcznie uskoczył w tunel bramy i stamtąd, bezpieczny już, wykonał gest, którego sens był dobrze znany nie tylko Popiołkowi: tu się ramię zgina, a tu dziób pingwina! Popiołek, napompowany złością - i godnością - ruszył w stronę klatki schodowej, w której ukazał się właśnie Stanisław Jasiński. - Panie Jasiński! A może by mojego Gienka do was na Żerań wkręcić? - A co on umie? - Jasiński przekładał z ręki do ręki wypchaną teczkę. Dawniej nosił wyszmelcowaną torbę na narzędzia, teraz jednak, przewodniczący Związków Zawodowych w FSO, nie ruszał się nigdy bez wspaniałej, grubej teczki ze świńskiej skóry. Nieraz Popiołek zastanawiał się, co też może w niej mieć poza drugim śniadaniem, ale nigdy nie ośmielił się o to zapytać wprost. - Nic nie umie. Właśnie dlatego na milicje wstępuje. - Ale chłopak jest porządny, tak? - W pierwszej kolejności to głupi! - Bo młody. A kto ma pilnować porządku i bezpieczeństwa, jak nie porządni? Ja też od tego zaczynałem, mówi to panu coś? Może dłużej by trwała ta wymiana poglądów, gdyby uwagi Popiołka nie zwróciło pojawienie się w bramie Basi. Szła, a właściwie kuśtykała wolno, podpierana przez Igę. Z wysuniętym niedbale spod kołnierza płaszcza końcem szalika, ledwie powłóczyła nogami, a Iga, trzymając ją pod ramię, wciąż zaglądała jej w oczy, jakby się bojąc, że Basia nie da rady postawić następnego kroku. Sprzed bramy z warkotem odjechała taksówka, która przywiozła obie dziewczyny. - Co się stało? - Popiołek chciał ująć drugie ramię Basi, ale przycisnęła je sztywno do boku. - Nic, nic - uspokajała Iga. - Trochę źle się czuje. - Ja jadę - Jasiński podszedł bliżej. - Może dać znać mężowi? - Nie! - wykrzyknęła Basia. - Absolutnie nie! To nic groźnego. Jasiński patrzył jeszcze przez chwilę na ten dziwny pochód, który zniknął w klatce schodowej, po czym przełożył teczkę z ręki do ręki i nie zwracając uwagi na okrzyki Miecia, domagającego się pochwały za wykonanego bałwana, wyszedł na Złotą. Ledwo wszedł do fabryki, odnalazł Andrzeja. - Coś z pana żoną nie tak - powiedział. - Ledwo szła podtrzymywana przez jakąś koleżankę. - Dziękuję! Bardzo dziękuję! Pójdę się zwolnić w kadrach. Na załatwianiu formalności zeszło mu sporo czasu, toteż wyszedłszy z budynku biegł pędem do bramy. Nim strażnik wygramolił się z budki, przeskoczył zagradzający wyjście łańcuch i ruszył biegiem w stronę przystanku autobusów. - Stać! - dogonił go głos strażnika. - Przepustka? Zamachał z daleka kartonikiem, ale to nie wystarczyło strażnikowi. Podszedł i zaczął obmacywać teczkę, po czym kazał ją otworzyć. Andrzej szarpał się z zamkiem, a kiedy wreszcie puścił, posypały się pod ich nogi klucze, punk taki, śrubokręty i suwmiarka. - Majsterkowicz, co? - strażnik ściskał łokieć Andrzeja jak w imadle. "Kto mi to mógł podłożyć?" - pomyślał Andrzej i w następnej chwili jednym szarpnięciem uwolnił rękaw kożucha od łapy strażnika i niczym sprinter ruszył ku ulicy Stalingradzkiej, unosząc pod pachą pustą teczkę... Wpadłszy do przedpokoju, zobaczył na wieszaku dwie studenckie czapki i nie domową siatkę. A więc Iga jeszcze jest! To musi być coś groźniejszego niż zwykła grypa. Z siatki wystawała paczka waty. Wyrwał kłąb, wcisnął sobie pod nos i przytrzymując go górną wargą, zerwał z siebie kożuch i wywrócił go do góry włosem. Był to stary kożuch Kajetana Talara, przywieziony z Sierpuchowa przez Bronka. Jedyna rzecz, jaka została mu po bracie. Basia leżała przykryta kocem, na brzegu tapczana przysiadła Iga. - Tu święty Mikołaj. Szukam niegrzecznych panienek, które nie zdały kolokwium! Iga zaśmiała się głośno. Andrzej, suwając nogami jak starzec, rozwarł ramiona i mrucząc coś, chciał objąć Basię. - Ostrożnie! - wykrzyknęła Iga, lecz przywarł do żony i coś jej szeptał do ucha. Tymczasem do pokoju wszedł Lawina, który dopiero co wrócił z miasta. Sięgnął po leżącą na stoliku receptę. - Siciński? - zdziwił się. - To on ci wypisał receptę na grypę? - podniósł wzrok na córkę. - Przecież to ginekolog. Basia wyciągnęła rękę, by odebrać ojcu receptę, lecz Andrzej był szybszy. Cisnął na podłogę wąsy i stojąc w rozchylonym kożuchu, wpatrywał się w stempelek lekarza, jakby liczył na pomyłkę Lawiny. Potem popatrzył na Basię. - Co to ma znaczyć? Co ci jest? - Już po wszystkim - próbowała się uśmiechnąć i wyciągnęła rękę do niego. - Siądź tu, wszystko ci wytłumaczę. - To może raczej ja to zrobię - zaofiarowała się Iga. Ale Andrzej z furią doskoczył do niej i zaczął popychać ją w stronę drzwi. Wszystko stało się dla niego jasne. - Wyjdź, i to już! Przyjaciółka! - Andrzej! - zawołała Basia unosząc się na łokciu, lecz on nie zareagował. Pobladł, głos mu się zmienił. - Są granice przyjacielskich przysług! - krzyczał prawie w twarz Igi, wypychając ją siłą z pokoju. - Więcej nie chcę cię tu widzieć! Zatrzasnął drzwi za dziewczyną i oparł się o nie plecami. - Jak mogłaś?! - dyszał, przenosząc rozogniony wzrok z Basi na Lawinę, który smętnie kiwał głową nad trzymaną w ręku receptą. - Niczego od was nie potrzebuję, ale nie wtrącajcie się w moje życie! To była także moja sprawa! - porwał krzesło z obitym skórą siedzeniem i grzmotnął nim w lustro przy etażerce. - Kto ci na to pozwolił?! Lawina pogłaskał córkę po ręce i wyszedł z pokoju. Zostali sami. Andrzej opadł na kolana przy tapczanie. - Jak mogłaś?! Jak mogłaś?! Dlaczego nic nie powiedziałaś?! - Nie będę rodzić dzieci, żeby znów skończyły w kanałach. - Przestań o tym myśleć. To już historia. - Widziałeś kronikę? - To jest na drugim końcu świata... - Świat jest wszędzie taki sam. Zbrojenia, atomy, żelazne kurtyny. Po co rodzić? Żeby dostarczać ofiar i kalek? - Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? - Chciałam... - ręka Basi sięgnęła do zmierzwionych włosów Andrzeja, lecz on uchylił głowę. - Chciałam ci tego oszczędzić. - Dziękuję za delikatność! Wiesz, jak to się nazywa? Świństwo! - Ja za nie dość zapłaciłam. - Z mojej kasy też. Więc kim ja jestem, skoro nie zasługuję na to, żeby wiedzieć o tobie wszystko? O tym, co czujesz, co myślisz, czego się boisz?! - Teraz już wiesz - pochyliła się ku niemu i szepnęła mu prosto w ucho: - Odtąd będę ci mówiła wszystko, wszystko, przysięgam! - A ja ci nie uwierzę - powiedział z goryczą. - Nie, tego nie miałaś prawa zrobić! Oszukaliście mnie wszyscy. Ty też. Nie zdejmując kożucha przypadł twarzą do poduszki i zaczął ją gryźć jak coś żywego, co jest z krwi i mięsa, a nie z pierza. Nikt nie potrafił tak zręcznie kleić zabawek na choinkę, jak Karol Lang. Wystarczyło mu dać wydmuchaną skorupkę jajka, trochę włóczki, klej i kolorową bibułkę, by za chwilę w jego długich palcach narodził się przedziwny stwór, obracający się na nitce jak żywy, egzotyczny ptak. Z łupin orzecha i błyszczącej folii tworzył postacie, które po dodaniu złotych skrzydeł stawały się aniołami. Lidka, klejąc kolejne ogniwa łańcucha na choinkę, podziwiała te umiejętności sublokatora. - Pan by mógł być nie tylko chirurgiem, ale i jubilerem - powiedziała, rumieniąc się jak zawsze, gdy zwracała się do niego. Lang przeczesał swoje krótko ostrzyżone włosy i odpowiedział, że chirurdzy po wojnie są na pewno bardziej potrzebni niż jubilerzy. - Kobiety wolą jubilerów - Lidka znów poczuła wykwitający na policzkach rumieniec. - Bez jubilerów można żyć - odezwał się znad gazety Jasiński. - A bez chirurgów nie, mówi to tobie coś? - Tak mnie agitujesz, jakbym ja w szpitalu nie widziała, co może zrobić chirurg - była trochę dotknięta naganą ojca. Mały Mietek nurkował w szafie w poszukiwaniu starych zabawek na choinkę. Znalazł tam fotografię nagrobka Tolka Pocięgły. - Co to jest, mamo? - spytał. - Nagrobek tatusia. - Po... Pocię... - sylabizował chłopczyk, z trudem odczytując litery na zdjęciu. - Pocięgło. To dlaczego ja się nazywam Jasiński? - Bo ja się tak nazywam - cicho powiedziała Lidka, zerkając na ojca. Nigdy nie była pewna, jak się zachować wobec tej sprawy, bo choć pozornie uznał istnienie Mietka, to jednak nigdy nie traktował go jak wnuka. Teraz też chrząknął groźnie znad gazety i mruknął pod nosem, że mogliby przestać kręcić dziecku w głowie. Biedny Tolek nie zdążył usynowić Mietka. Oboje występowali o to z Lidką do sądu, lecz zanim asesorzy zdążyli rozpatrzyć podanie, mina ukryta w gruzach osierociła Miecia prędzej, niż sąd wyznaczył mu ojca. - To w końcu jak jest? - spytał zdetonowany malec, patrząc to na dziadka, to na matkę. - Jestem Pocięgło czy Jasiński? - Wcale nie jesteś Jasiński - zaszeleściła groźnie gazeta. - To kim ja jestem? Lidka rzuciła na podłogę klejony łańcuch i wybiegła, zasłaniając twarz szalem. Lang wypchnął zdziwionego Miecia za drzwi i poprawiając okulary w metalowej oprawie stanął nad Jasińskim, który udawał zaczytanego w gazecie. - Na ogół nie wtrącam się, ale to w małym może wywołać kompleksy. Może mu to zostać do końca życia. - Mnie też zostało. Mówi to panu coś? - Mnie tak. Ale on jest za mały na partnera do takich dyskusji. Jasiński rozłożył "Trybunę Ludu" i demonstracyjnie ukrył się za nią. Lang od dawna zastanawiał się nad postawą ojca Lidki. Szanował jego pryncypialność, ale drażniło go zachowanie starego, szczególnie brak elastyczności. Najbardziej jednak irytujące było to, że mimo upływu lat Jasiński nie zmienił swego stosunku do wnuka. A to wyraźnie dezorganizowało psychikę Lidki. Pracowali w jednym szpitalu, na Oczki. Była obowiązkowa, oddana pracy, lubiana przez chorych. Równocześnie byle co potrafiło zburzyć jej równowagę. Nieraz stała w dyżurce odwrócona do okna, z ramionami drgającymi w powstrzymywanym szlochu. Postanowił z nią pomówić, przekonać, że powinna wyprowadzić się z domu. Podjął również decyzję dotyczącą swego własnego losu. Następnego dnia przed południem, gdy po gipsowaniu ręki jakiegoś pacjenta z wypadku mył ręce razem z Szenajchem, asystentem profesora, powiedział: - Mam do ciebie prośbę. Chcę wstąpić do partii. Czy mógłbyś mnie poprzeć? - Przytomny jesteś. - Raczej przekonany. - A co cię tak przekonało? - Szenajch patrzył spod oka na kolegę. - Ortopedia. Żeby po ciężkim szoku traumatycznym stanąć na nogi i iść, trzeba oprócz laski także głębokiej wiary, że ma się gdzie iść i po co. Ja wiem, dokąd chcę iść. Dlaczego więc mam iść osobno? Było to powiedziane tak dobitnie, że Szenajch pokiwał tylko głową. Lang miał jeszcze jedną prośbę do niego: czy mógłby w przyszłą sobotę wziąć za niego dyżur? Właśnie tego dnia miał u Metodystów egzamin z angielskiego. - Chodzisz na angielski? - Szenajch nie krył zaskoczenia. - Choćby po to, by studiować literaturę medyczną. - Znam lepsze źródła - wyciągnął w stronę Langa paczkę papierosów, lecz Karol odmówił. - A dyżur, jeśli koniecznie chcesz, mogę za ciebie wziąć. Ilekroć przekraczała tę bramę, zawsze miała wrażenie, że w powrotnej drodze może już zastanie ją zamkniętą, że żelazne skrzydła nie wypuszczą jej z powrotem na peron małej stacyjki, dokąd kolorowymi wagonikami przyjechała z Warszawy. Miała też wrażenie, jakby była tu oczekiwana. Zza ogrodzenia z czerwonej cegły, u góry przedłużonego mocną siatką, patrzyły na nią twarze przypominające oblicza świętych na prawosławnych ikonach - ich oczy widziały całkiem inny świat. Wielu ludzi w wypłowiałych szpitalnych szlafrokach przystawało na ścieżkach, oglądało się za nią z jakąś nadzieją, że może zatrzyma się, odwróci, powie, że właśnie przyszła, by ich stąd zabrać "tam". Stare czerwone budynki szpitalne w Tworkach rozrzucone były na wielkiej przestrzeni wśród lasków, krzewów, które teraz zaczynały się pokrywać pierwszą nieśmiałą zielenią. Czasem pachnące młodą wiosną powietrze przeszywał nagły krzyk, w którym był protest czy błaganie, zza okratowanych okien niosło się monotonne śpiewanie, w którym powtarzało się tylko jedno słowo: "Koniczyna". Skandowane w różnych tonacjach, brzmiało jak kantata, jak modlitwa, jak wyzwanie. Basia szła alejkami, niosąc koszyczek przykryty białą serwetką. Nikomu nie powiedziała, że zamierza wybrać się do szpitala, by odwiedzić ciotkę Łukasza. Najpierw białe, oskrobane z farby drzwi pawilonu D, potem długi korytarz i wreszcie drzwi bez klamek, które otworzyła salowa, umalowana jak na sylwestra, za to w białym fartuchu. Drzwi zatrzasnęły się za Basią z trzaskiem, ale tylko ona drgnęła, widać krążące niespokojnie po korytarzu pacjentki przywykły do tego odgłosu. Pani Proszowska zajęta była układaniem pasjansa. Widok Basi nie zaskoczył jej wcale, sama wyciągnęła ręce po koszyczek ze święconym i zaczęła zachłannie w nim grzebać. Basi przyszło na myśl, że pewnie ciotka Łukasza jest tu nie za dobrze karmiona, ale gdy spojrzała na stolik przy łóżku, zrozumiała, że jest w błędzie. Dwie paczki prasowanych daktyli, puszka neski, dwie puszki soku pomarańczowego i grejpfrutowego, gruby blok czekoladowy "Milka" w barwnym opakowaniu i owinięte w celofan figi - wszystko to z trudem mieściło się na stoliku. - Ktoś jeszcze pomyślał o pani - powiedziała na wpół twierdząco, na wpół pytająco. Pani Proszowska oderwała się na chwilę od koszyczka. Na Basię patrzyły teraz łagodne oczy, które całkiem nie pasowały do siwych, krótkich i sztywnych włosów, sterczących na boki jak u wiedźmy. Nadawało to jej wygląd lalki wystawionej w sklepowej witrynie. Kiedy Basia była tu jesienią, zastała ciotkę Łukasza ze starannie ułożonymi włosami, jakby gotową do wyjścia na herbatkę do dobrej znajomej. - Kto panią tak ostrzygł? - Łukasz - spokojnie odpowiedziała pani Proszowska, nie zmieniając łagodnego wyrazu twarzy. - A kto to pani przysłał? - Basia wskazała na smakołyki. Chora zaczęła rozrywać celofanowe opakowanie fig i wkładając w usta po dwie na raz, raz jeszcze powtórzyła: - Łukasz. Gryząc figi, mówiła: - Miał osiem lat kiedy mi zepsuł fortepian. Widać dręczą go wyrzuty sumienia - zauważyła smutny uśmiech Basi i podkreśliła wartość poniesionej straty: - To był Bechstein. Bardzo drogi. Zbiłam go. Teraz mści się i nie pamięta o papierosach - pociągnęła gwałtownie skraj płaszcza Basi. - Dlaczego nie przywiozłaś? Wszystkie dotychczasowe wizyty u pani Proszowskiej przebiegały według tego samego rytuału: te same pretensje starszej pani, te same wspomnienia. - Przepraszam - Basia pogładziła suchą skórę ręki chorej. Wróciła do domu rozbita tą wizytą. Pani Lawinowa od razu się domyśliła, skąd Basia wraca: zniknął z domu baranek z cukru i trzy kraszanki, które poprzedniego dnia Andrzej gotował w cebuli i potem skrobał w różne ornamenty. - Byłaś w Tworkach? Basia skinęła głową jak człowiek, który przyznaje się do winy. Bo teraz sama nie wiedziała, jaki był sens tych eskapad: nic nie mogła pomóc ciotce Łukasza, a sobie szkodziła. - Po co tam jeździłaś? - spytał półgłosem Lawina, patrząc przez otwarte drzwi na pochylonego nad rysunkami Andrzeja. - Nie ma absolutnie nikogo... Ale już więcej nie pojadę. To straszna choroba. Straszna. Nieżywi są obecni. Kiedy Basia wstała od stołu i ze szklanką herbaty przeszła do drugiego pokoju, Lawinowie spojrzeli sobie w oczy. Było w tym spojrzeniu porozumienie spiskowców, ale i lęk, że nieżywi mogą stać się żywymi. Pani Proszowska musiała dostawać listy od Łukasza. Jeśli Basia trafi na ich ślad? Jeśli wszystko się wyda? Tymczasem Basia usiadła na poręczy krzesła, na którym Andrzej pochylał się nad rysunkami. Wzięła ołówek i na szkicu narysowała wielkanocne jajko, które po dorysowaniu oczu i kreski uśmiechniętych ust sięgających strzelistych uszu zmieniło się w rechocącego radośnie zająca. Andrzej zerwał się. Potrącona łokciem szklanka spadła na podłogę i rozbiła się. Stali teraz naprzeciw siebie i patrzyli sobie w oczy. Od tamtego dnia, kiedy z hukiem pękło lustro, nigdy nie stali tak naprzeciw siebie. Andrzej spoglądał na Basie, jakby była za grubą szybą, zza której widać sylwetkę, nie można jednak usłyszeć słów ani dojrzeć koloru oczu. Wyrósł między nimi mur. Chodzili nawet czasem do kina, odwiedzali Rajmunda Wrotka i Halinę, ale w tym wszystkim nie było ich tak naprawdę. - Co ci przyszło do głowy? - z rozdrażnieniem wskazał na pomazany szkic. - Muszę to robić jeszcze raz! - Jest Wielka Sobota, Andrzeju. Chciałam, żebyś wreszcie podniósł na mnie oczy, choćby w gniewie. Coś nim szarpnęło, poczuł się jak człowiek, który bez przygotowania skoczył ze stopni pędzącego pociągu, bo poznał nagle miejsce, które mu się śniło przez całe lata. Przyciągnął Basię do siebie i całując jej ucho wyszeptał: - Jesteś, Basiku... Przepraszam cię za wszystko. - To ja cię przepraszam. Za wszystko, co zrobiłam. Ale wiesz, lekarze mi powiedzieli, że po gruźlicy to nie byłoby wskazane... - Mamy jeszcze tyle czasu przed sobą. Bezapelacyjnie. - Obiecuję ci, że to już nie powtórzy się nigdy. - Mam wrażenie, że wróciłem z długiej podróży. - Wreszcie jesteś - przytuliła się do niego całym ciałem. - Jesteśmy. Tak się bałam, że będziemy w te święta obok siebie. Nagle dostrzegła, że błądzi myślami gdzieś daleko. - O czym myślisz? - spytała. - O Leszku. Andrzej stał przed wejściem do dowództwa i zastanawiał się, czy jest jakiś sposób, by dać znać Leszkowi, że go poszukuje, gdy z terkocącego gazika wyskoczył kapitan z czarną przepaską na oku. Poznał go i natychmiast zastąpił mu drogę. - Jestem bratem Leszka Talara... - Wstyd, panie Talar, wstyd! - kapitan popatrzył na Andrzeja jak sędzia na występnego ojca rodziny, który wzbrania się płacić alimenty. - Ja jego do sekcji jeździeckiej wziąłem, a on się do piłkarskiej nadaje. Kazio lepszego kopa nie ma! - Ale o co poszło?!. - On, znaczy wasz Leszek, za koniem się ujął. I prawidłowo! - kapitan przymrużył swoje jedyne oko. - Ale jedno głupio wyszło: że cywilnego kopnął. I żeby to zwykły cywil, to pal sześć jego. Ale to cywil z podparciem - obejrzał się naokoło, jakby sprawdzał, czy jego szczerość nie przyniesie złych skutków dzięki czyimś niepowołanym uszom, po czym spytał Andrzeja, kto tak nauczył Leszka kochać konie. - Od dziecka to miał. - Rodzony brat? - Rodzony - potwierdził Andrzej. - No i święta... - Sama rodzina to święta rzecz. Ja to rozumiem, bo już jej nie mam. Mauthausen - strzepnął dłonią w powietrzu, jakby chciał rozwiać jakiś dymek z nie istniejącego papierosa i spojrzał w górę, na ciemniejące już niebo, gdzie los ulokował całą jego rodzinę - Puścić ja waszego Leszka nie mogę, ale... Wstał i gestem polecił Talarowi iść za sobą. Kiedy otworzył drzwi kuchni, Andrzej ujrzał Leszka niosącego dwa kubły węgla. Na widok kapitana odstawił wiadra, stanął na baczność i zameldował siebie i szeregowca Kusiaka. Dopiero gdy kapitan niedbałym gestem polecił mu stanąć na "spocznij", dojrzał brata. Wyprostował się znowu, jakby dźgnięty jakąś niewidoczną szpilą, i znów popatrzył na kapitana. Ten podszedł do kotłów, odsunął kucharza, zajrzał w gary. - Kartoflanka? - pociągnął nosem i zatrzaskując pokrywę kotła zwrócił się do Leszka. - A mogłaby być kiełbasa z ćwikłą, ciasto z makiem. Przeprosisz, Talar, tego coś go kopnął, załatwię na jutro ulgę i przepustkę. - Dziękujemy! - huknął szeregowiec Kusiak, traktując oświadczenie kapitana jako akt ogólnej amnestii. - Za co kiblujesz? - kapitan zmierzył go jedynym okiem. - Polska przepustka, trzy godziny spóźnienia, obywatelu kapitanie. Baby? - Tak jest - Kusiak rozjaśnił się cały. - Jak małe dzieci - kapitan spojrzał na Andrzeja, jakby biorąc go na świadka, jakim elementem przyszło mu dowodzić. - Tylko im dziwki i wódka w głowie - przeniósł wzrok na Leszka. - Ten przynajmniej konie lubi. Przeprosisz? - Niech on wpierw konia przeprosi. - Nie chcesz, znaczy, tej szansy?! - Nie, obywatelu kapitanie. Stał wyprostowany, sztywny i całkiem głuchy na słowa Andrzeja, który doskoczył do niego i kładąc mu rękę na ramieniu przekonywał, że w święta powinni przecież być razem. - Proszę o pozwolenie podłożenia pod kuchnią, bo wygasa! Kapitan popatrzył na Leszka, po czym skinął głową i wyszedł z kuchni z takim impetem, że Kusiak i kucharz uskoczyli na boki jak przed rozpędzonym bykiem. Andrzej chciał jeszcze podejść do brata, lecz Leszek odwrócił się tyłem i zgięty w pół zaczął podsypywać pod kuchnię. Podniósł się dopiero wtedy, kiedy usłyszał trzask drzwi i cichnące kroki brata. - Na łeb upadłeś, Talar?! - Kusiak jął popychać Leszka ku drzwiom. - Leć i przeproś, jak ci każą. - Nie o to chodzi - Leszek patrzył na swoje usmarowane węglem ręce. - Przeprosić to ja mogę. Żeby nie brat. - Prosić przyszedł za tobą! - Właśnie dlatego. Od niego niczego nie chcę. - Dlaczego? - On już wie, dlaczego. Żeby inny brat przyszedł... Ale już nie przyjdzie. Przez niego już nigdy nie przyjdzie... Lang nie spodziewał się, że pod drzwiami komisji dyplomowej ktoś będzie na niego czekał. Ale nie tylko obecność Lidki z bukiecikiem fiołków zaskoczyła go niepomiernie; w tym dniu miał się przekonać, że słowa mają takie znaczenie, jakie zechcą im nadać inni. Kiedy profesor, po szczegółowym przepytaniu kandydata, wysoko oceniając jego pracę dyplomową, walory osobiste oraz praktykę lekarską, stwierdził z satysfakcją, że w swojej klinice czeka na takich właśnie lekarzy - Lang uważał, że sprawa jego przyszłości jest już przesądzona. Siedział przed długim stołem, za którym tłoczyli się przedstawiciele komisji egzaminacyjnej, i czuł się sztywno w ciemnym garniturze, specjalnie sprawionym na tę okoliczność. Żeby kupić materiał, musiał się zwrócić do Szenajcha o talon. Kiedy usłyszał pytanie członka komisji reprezentującego czynnik społeczny, poprawił okulary i pochylił się do przodu jak ktoś o niezbyt dobrym słuchu. Czynnik zmarszczył się i niechętnie powtórzył pytanie: - Czy jako lekarz udzielilibyście pomocy wrogowi klasowemu? Lang patrzył mu prosto w oczy. - To mój obowiązek. Czynnik, omijając wzrokiem sapiącego niespokojnie profesora, wymienił znaczące spojrzenie z asystentem. Szenajch pokiwał głową, wyraźnie demonstrując, że w tej chwili właśnie otworzyły mu się oczy na człowieka ubranego w garnitur z jego kuponu. - Ta odpowiedź świadczy o ideologicznym obliczu dyplomanta - czynnik postukał ołówkiem w rozłożone przed sobą papiery. - I taki człowiek starał się o przyjęcie do naszej partii! Naszym obowiązkiem jest wykazać czujność, nie dopuścić do tego, żeby taki element wdarł się w nasze szeregi! Szenajch jakby tylko na to czekał. Otworzył teczkę z dokumentami Langa, wydobył ankietę i ogłosił wszystkim, że Karol Lang składając wniosek o przyjęcie do partii ukrył fakt, iż jego ojciec był starostą. - Ja to ukryłem?! - Lang nie wytrzymał. Zerwał się z krzesła i oparłszy się oburącz o stół, zawisł groźnie nad asystentem. Szenajch, niczym prokurator na sali sądowej, który w krytycznym momencie procesu poszlakowego wyciąga z teki dowód zbrodni, uniósł w powietrzu wypełniony przez Langa kwestionariusz. - Podał: "urzędnik państwowy" - przeczytał. - A to chyba różnica? Wiemy, kim bywali starostowie. - Nie sądzę, żeby komuś takiemu można było ufać - włączył się czynnik. - Pamiętasz naszą rozmowę w dyżurce? - Lang wyrwał z rąk Szenajcha kwestionariusz. - Nie wiem, o czym mówicie, kolego - wzruszył ramionami i pochylił się nad profesorem, przypominającym wielkiego siwego puchacza: - Pan profesor zapewne nie wiedział o tym kłamstwie? Profesor nic nie odpowiedział. Popatrzył na Langa wzrokiem człowieka, który zrozumiał, że nagle musi pożegnać kogoś, kogo spodziewał się powitać. Lang nie czekał już ani chwili. Bez słowa odwrócił się i wyszedł na korytarz. I wtedy właśnie zobaczył wysuwający się ku niemu bukiecik fiołków. Lidka ubrana była w jedwabną kwiecistą sukienkę, znad bukiecika patrzyła na niego nieśmiało, ale zarazem jak matka, która przyszła ogrzać się sukcesem syna. - Gratuluję - powiedziała. - Co pani tu robi? - Karol zaskoczony zdjął okulary i odruchowo przetarł je chusteczką. - Czekam na pana. Taki dzień... - i kiedy Lang obracał w palcach bukiecik, zebrała się w sobie, wspięła na palce i szybko pocałowała go w policzek. - To od Miecia i ode mnie! Karol dostrzegł wychodzącego z sali Szenajcha. Ujął Lidkę pod ramię i ruszyli korytarzem Akademii ku wyjściu. Tego dnia był milczący i choć zaprosił ją na wino do kawiarni hotelu "Polonia", nie usłyszała od niego więcej ponad to, że ludzie to dziwne istoty, bo równocześnie potrafią kochać i nienawidzić, być skłonni do pomocy i zarazem obłędnie zawistni. Kiedy spytała, co ma na myśli, dotknął klapy nowego garnituru. - Po powrocie do domu powinienem go spalić. - Dlaczego? - Żeby zapomnieć o człowieku, który mi dał talon, a odebrał wszystko inne. Nie śmiała dopytywać się o sens tych słów: wiedziała doskonale, że Karol mówi tylko to, co chce powiedzieć. Na ogół zresztą wyrażał się jasno i precyzyjnie, skoro więc teraz jego słowa były tak mgliste, coś musiało być tego przyczyną. Miała się dowiedzieć o wszystkim kilka dni później, kiedy kończąc nocny dyżur weszła do pokoju lekarskiego. Obnażony do pasa, w szerokich białych portkach, mył się pod kranem. Przed chwilą wstał z wąskiej leżanki, przykrytej zmiętym kocem. - Podałam nowalginę temu spod trójki - oznajmiła. Lang skończył wycierać się ręcznikiem i sięgnął po okulary. - To nasz ostatni dyżur, Lidziu. - Ostatni...? - Wysyłają mnie na głuchą prowincję. - To co będzie? - jakby nagle odpłynęła z jej żył wszystka krew, przysiadła na brzeżku leżanki. - Panie Karolu? Co będzie? Zakładając koszulę, wychynął właśnie z otworu kołnierzyka i natrafił wzrokiem na okrągłe kolana Lidki, łyskające spod rozchylonego fartucha jak dwa dojrzałe jabłka. - Nie chcą mnie tu - opuścił głowę. Podeszła, by poprawić mu zawinięty kołnierzyk koszuli, i nieco dłużej, niż to było konieczne, przetrzymała swą miękką dłoń na jego karku. Pierwszy raz zobaczył z tak bliska jej niebieskie oczy, pulsującą na szyi żyłkę, poczuł ciepły zapach jej ciała. Zaskoczyło go nagłe odkrycie, że Lidka Jasińska to nie tylko pielęgniarka, lecz również kobieta. Powoli dotknął jej włosów, jak nieśmiałe dziecko dotyka głowy drogiej lalki, by przekonać się, czy jej peruka jest tak samo miękka jak prawdziwe włosy. Lidka łagodnym ruchem, jakby bała się go przestraszyć, zdjęła mu okulary w metalowej oprawie, i odłożyła na półkę z lekarstwami. Poczuła, jak ramię Karola zsuwa się na jej plecy, dotyka łopatek, potem ujmuje ją wpół; westchnęła głęboko i wyrwała z kontaktu nocną lampkę. Osunęli się na twardą leżankę. Ostrze brzytwy, skrzypiąc po twardym zaroście, zbierało pianę z policzków Popiołka. Józefina, z wyondulowaną świeżo głową, przyglądała mu się krytycznie. - Elegant! - pokiwała głową z politowaniem. - Ty masz się żenić? - Sama przyniosła od fryzjera łeb jak u barana. Koniec świata! Tak ci zależy na synowej? - Byle była robotna - westchnęła - to niech już będzie. - Każda może być, aby tylko rudej nie przyprowadził. Okropnie są chciwe. Każą sobie płacić nawet po ślubie. - A ty skąd wiesz?! - zareagowała przytomnie i zaraz przystąpiła do badania całej przeszłości męża. Wił się jak na prawdziwym śledztwie i może ta dyskusja rozwinęłaby się w awanturę, gdyby nagle Popiołkowa, zerkając przez okno stróżówki, nie krzyknęła, że chyba narzeczona Gienka nadchodzi, bo słyszy głos syna. Ale zaraz machnęła uspokajająco ręką, odwołując przedwczesny alarm: - Nie, to milicja. Popiołek tkwił z głową w świeżej koszuli, kiedy w drzwiach stanęła młoda blondynka w białej milicyjnej bluzie i białej czapce z daszkiem. - Co jest, pani władzo? - wykrzyknął. - Drogówka do mnie? - ale kiedy zza pleców reprezentantki Komendy Ruchu ukazała się uśmiechnięta twarz Gienka, zrozumiał wszystko bez słów. - To właśnie Mirka, tato - oświadczył z dumą Gienek. - Koniec świata! Dziewczyna zasalutowała dziarsko, lecz Popiołek wcale nie patrzył, czy władza właściwie przykłada palce do daszka, tylko sprawdzał, czy aby nogi w kierzowych butach nie są zbyt cienkie albo ciut krzywe. Okropnie był na to czuły, bo miał swoją teorię, że baby o cienkich nogach są skąpe, a te o krzywych puszczają się bez pardonu na lewo i prawo. Dziewczyna jednak nogi miała takie, jakie Popiołkowi mogły się tylko przyśnić w noc spokojną od dzwonków spóźniających się lokatorów domu. Kiedy zasiedli przy stole, Gienek skwapliwie zaczął rekomendować wybrankę. Właśnie dzisiaj pierwszy dzień regulowała ruch uliczny w stolicy. Od czasów słynnej Lodzi coraz więcej kobiet wstępowało do służby w milicji drogowej, ale Gienek mówił o narzeczonej z taką dumą, jakby rządziła całym MSW. - To ćwiczenia na razie - usiłowała zbagatelizować to wydarzenie. - Próba na placu Dzierżyńskiego, róg Świerczewskiego. - Zaraz, zaraz - Popiołek zmarszczył się, wpatrując się w Mirkę. - Gdzie to jest? - Pan nie wie? - Pewnie na placu Bankowym pani stała, róg Wolskiej. - Nie - pokręciła z uporem głową. - Na pewno nie! - Na pewno tak! - rzucił krótko i pochylając się nad stołem, zawisł oczyma na wargach egzaminowanej dziewczyny. - A Bracia Pakulscy gdzie są? - Ja ich nie znam - wzruszyła ramionami, aż podjechały ku górze bujne piersi, opięte przyciasnym mundurem. - Znasz, znasz - wtrącił się Gienek, który z wyraźną trwogą obserwował przebieg tej ojcowskiej indagacji. - Naprzeciw Domu Dziecka. - Żadnego dziecka! - Popiołek prawie krzyknął, zdenerwowany do ostateczności błędem własnego syna. - Nie Dom Dziecka, tylko Bracia Jabłkowscy! - To pan nie z Warszawy? - szczerze zdziwiła się Mirka i popatrzyła na Gienka jak na oszusta, który nie wiadomo po co wprowadził ją w błąd, opowiadając warszawskie dzieje swojej rodziny. Popiołek aż stracił oddech jak bokser po nieoczekiwanym ciosie w odsłonięty dołek. Rozpaczliwie spojrzał na żonę, jakby szukając świadka, który by usprawiedliwił to, co zaraz się stanie. Józefina próbowała tłumaczyć, że teraz to się w Warszawie wszystkim myli, ale Popiołek nie miał zamiaru iść na żadne kompromisy. Ktoś taki jak ta dziewczyna, która nie wie, po jakich ulicach stawia kroki, nie mógł wejść do jego rodziny. Mruknął tylko pod nosem swoje: "koniec świata" i skinął na Gienka, by wyszedł z nim na chwilę do kuchni. Tam zadał synowi pytanie, w którym zawierał się bezmiar pogardy dla jego decyzji: - Ty baranie! Skąd ty ją wytrzasnąłeś?! - Z kursu. Mówiłem ojcu, że jest semestr wyżej ode mnie. - Ja się pytam, skąd?! Z Grójca? Z Mławy? To mało już warszawianek chodzi na dwóch prostych nogach? - pokręcił głową na wpół z politowaniem, na wpół z żalem. - Owszem, jest na czym oko zawiesić, ale nie pasuje mi ona, Gienek. - Całe szczęście, że to moja narzeczona, a nie taty! - Nie rób mi tego, Gieniuś... - widząc nieustępliwą postawę syna zmienił ton: - Ona cię pałą przez łeb będzie lała! Czysty wstyd brać od chomąta z prowincji po mordzie! - Ona mnie kocha, tato. - Jak milicja jest w stanie kochać?! Zastanów się! - zakręcił się po kuchni jak człowiek, który wypadł z karuzeli i nie może odnaleźć kierunku. - Glina z gliną, koniec świata! Co to za dzieci z tego wyrosną? Basia i Andrzej nieśli owinięty papierem i sznurkami fotel z giętymi poręczami, trzymając każde za jedną poręcz; przechodnie spieszący Nowym Światem omijali ich, bo zagradzali fotelem całą szerokość chodnika. Nieśli ten fotel, jakby chcieli pokazać wszystkim, że wreszcie mają coś swojego, coś własnego. Był to pierwszy mebel, jaki kupili do swego gospodarstwa, i w trakcie tego transportu nazwali go "magister". Na tym fotelu Basia dopracuje się dyplomu. A tymczasem użyli go jako pomocy przy kupnie pączków w sklepie Bliklego; na widok wylewającej się aż na ulicę kolejki Andrzej postawił na końcu ogonka fotel i dwornym gestem wskazał Basi miejsce. Zasiadła w nim niczym królowa na tronie i wraz z fotelem przesuwała się do przodu. Zbliżał się koniec roku akademickiego, jeszcze tylko kilka tygodni kucia i Basia będzie wolna na całe lato. Planowali urlop na Mazurach: żadne z nich nigdy tam nie było, ale nie byli także w Bieszczadach, które wabiły swą dzikością i tajemniczością. Właściwie to nie byli jeszcze nigdzie i cieszyło ich, że tak wiele na nich czeka: wspólnie odkrywane pejzaże, wspólne zadziwienia i nawet wspólne rozczarowania. Zimowe nieporozumienie, ich pierwszy prawdziwy konflikt, jakoś stajało na wiosnę; czuli, że przez tamto przeżycie obydwoje stali się sobie jeszcze bardziej potrzebni. Kiedy z fotelem i paczką ciastek od Bliklego wkroczyli rozbawieni do mieszkania, zastali tam Karola Langa. - Pan Lang przyszedł się pożegnać - oznajmiła pani Marta. - Jak to? - zdziwił się Andrzej. - Pan opuszcza Warszawę? - Wszędzie są chorzy - wzruszył ramionami i chciał się schylić do ręki pani Marty, ale powstrzymały go słowa Lawiny: - Nie wywdzięczyli się panu za pańską wierność. - Ja tu nie jestem najważniejszą sprawą - poprawił okulary. - Jeżeli pomoc lekarska ma przekroczyć wiejskie opłotki, cel postępu będzie osiągnięty. - Szkoda, że pańskim kosztem - Lawina znacząco popatrzył na żonę. - Ale z zyskiem dla tych, którzy mieli pod ręką tylko znachora. Tak pojmuję ten nakaz pracy. - Boże! - wykrzyknęła nagle Basia. - To mnie też czeka nakaz pracy! A jeśli mnie ześlą gdzieś daleko od ciebie...? - popatrzyła z trwogą na Andrzeja. - Możliwe, możliwe, córcia - Lawina z goryczą pokiwał głową. - Masz podobne wady, co pan Karol. - Wady? Jakie? - Pochodzenie. Po wyjściu Langa Lawinowa zauważyła półgłosem: - Skazali go na banicję, bo podobno zataił coś w ankiecie. Andrzej drgnął. Rozbierając "magistra" z papierów i sznurków, powiedział, że ma na jutro wezwanie do kadr. - Po co? - Basia popatrzyła na niego zaskoczona. - Nie wiem. Ale nie martw się. Sumienie mam czyste. - Usiądźcie i napiszcie spokojnie życiorys. Przed Andrzejem leżała biała kartka papieru, a nad nim stała z założonymi na piersiach rękoma potężna, pomnikowa niemal personalna. Ubrana była w wąską spódnicę, w której z trudem mieściły się jej uda, i w żakiet męskiego kroju. Mówiła powoli, jakby każde jej słowo mogło mieć nieodwołalne następstwa. - Przecież u was są moje życiorysy - próbował się wykpić od postawionego mu zadania, lecz poklepała go lekko po ramieniu. - Piszcie. Może sobie jeszcze coś przypomnicie - odeszła do biurka, którego szklany blat był pusty jak zamknięte lodowisko. Patrząc w tę szybę, zaczęła wymieniać niektóre dane z biografii Andrzeja, jakby je miała wypisane szminką na szkle: - Syn Kajetana i Marii, urodzony w Sierpuchowie, dyplom Politechniki numer 357 łamane przez 51... - Widząc, że patrzy na nią ze zdumieniem, uśmiechnęła się: - Widzicie, że to i owo pamiętam. No piszcie, piszcie... Pisał, ale bardzo powoli, bo nie był pewien, co ma się znaleźć w tym życiorysie. Czyżby wreszcie tu dogoniła go przeszłość, przed którą w czterdziestym piątym uciekł z Sierpuchowa? Może więc lepiej byłoby ją tu jakoś zaznaczyć? A jeśli sam się tym wkopie...? Personalna niby to czytała za biurkiem gazetę, ale nagle odezwała się spoza rozpostartej płachty? - A co to za historia z wynoszeniem narzędzi? Skwapliwie wyjaśnił, że to był tylko głupi kawał brygady na tle różnicy poglądów. - Politycznych? - Nie, skądże! Zresztą wyjaśniłem to szczegółowo towarzyszowi Jasińskiemu. Nie zapełnił więcej niż trzy czwarte strony drobnym maczkiem. Personalna przebiegła je szybko wzrokiem. - To wszystko? - Wszystko. - O rodzinie jakoś nic nie piszecie. - Ojciec jest na roli... - O żonie żeście nic nie napisali - przerwała zaglądając ponownie w życiorys. - Nie widziałem powodu, żeby o niej pisać. - A jeśli przyjdzie wam, na przykład, wyjechać na dłużej? - Jak to na dłużej? - już nie mógł ukryć niepokoju, że i jego spotka los Langa. - Dokąd? - Wytypowano was na praktykę do Gorki. - Dokąd?! - Wytypowano was na praktykę do Zakładów imienia Mołotowa w Gorkim - powtórzyła wydobywając z szuflady plik ankiet, które trzymała teraz w ręku niczym karty przed rozdaniem w pokerze. - To bardzo duże wyróżnienie. Jedzie was tylko dwunastu - wręczyła mu kwestionariusze. - Miejmy nadzieję, że władze nie będą widziały przeszkód. I gratuluję - wyciągnęła rękę nad szklanym blatem, ale nim Andrzej zdążył ją uścisnąć, rzuciła jeszcze: - Oczywiście cztery fotografie! Zaraz po pracy pobiegł prosto do Akademii Medycznej. Natknął się tam na Igę, która stała przed pękniętym lustrem w szatni. Wskazała mu drzwi sali, w której Basia odbywała ćwiczenia z patologii, a potem patrzyła, jak Andrzej chwyta Basię w ramiona i podnosi do góry. - Wyjeżdżam! Na cztery miesiące! Do Związku Radzieckiego! - postawił Basię na ziemi i całkiem już innym głosem zadał jej i sobie pytanie: - Ile to znów będzie czwartków bez ciebie? Andrzej grzebał w kopercie w poszukiwaniu starych legitymacyjnych zdjęć. Wygrzebał dwa, które nadawały się do ankiety paszportowej. I wtedy usłyszał dzwonek do drzwi. Zostawił rozrzucone na stole zdjęcia i poszedł otworzyć. Na progu stał wysoki, smukły mężczyzna w grubej kraciastej koszuli i wiatrówce, jakie Andrzej widywał tylko czasem na stronie mody w "Przekroju"; włosy miał jasne, krótko przystrzyżone, a spojrzenie jego brązowych oczu było napięte. Spytał o państwa Lawinów, ale słysząc, że ich nie zastał, wcale nie miał zamiaru odejść. Patrzył poza ramieniem Andrzeja w głąb mieszkania, jakby chcąc z jego wyglądu wyczytać jakąś ważną dla siebie informację. - Czy mógłbym poczekać? Andrzej wpuścił go bez słowa do przejściowego pokoju i wskazał krzesło przy stole. Kiedy odchodził, dostrzegł jeszcze eleganckie mokasyny i skarpety w barwny wzorek. "Ciekawe, gdzie zdobył te rzeczy?" - pomyślał wracając do koperty z fotografiami. Brakowało mu jeszcze dwóch zdjęć paszportowych. - Czy mogę prosić o ogień? - usłyszał po chwili. Gość stał w drzwiach ich pokoju z paczką cameli w ręce. Andrzej, zapalając zapałkę, musiał odrzucić trzy po kolei, dopiero czwarta sypnęła iskrami, zaśmierdziała siarką i po chwili wahania zapłonęła. - Jak to mówią, przed wojną dzielono zapałkę na czworo - zaśmiał się. - A teraz zapala się co czwarta. - Dobry kawał - uśmiechnął się gość, częstując Andrzeja camelem. - Tego mi jeszcze nie mówiono. Od dawna pan tu mieszka? - Piąty rok. - Sam? - Z żoną. - A państwo Lawinowie? W komplecie? We trójkę? - Andrzej skinął głową, a tamten rozejrzał się po zagraconym nieco przedpokoju. - Te wspólne mieszkania warszawskie... Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy. - Przybywa mieszkań, ale wciąż za mało. - Bo ludzie wciąż wracają. - Kto miał wrócić, już wrócił. - Wciąż jeszcze wracają - nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się do Andrzeja. - Pan Lawina prowadzi prywatną praktykę? - Z jedną ręką? Nie. Wykłada. - Z jaką jedną ręką? - gość uniósł wysoko brwi jak dwa znaki zapytania. - Pan dawno widział doktora? - Bardzo dawno. - Pan... nietutejszy? - Tutejszy - powiedział gość z jakimś odcieniem smutku. - A raczej... znowu tutejszy. A Basia? - Skąd pan przyjechał? Odpowiedział pytaniem: - Wyszła za mąż? - Tak. Teraz dostrzegł, że długie palce mężczyzny drżą; papieros tkwiący między nimi żarzył się, wypuszczając spiralę dymu. Andrzejowi udzieliło się to napięcie; wydobył z pudełka kilka zapałek, przełamał i rzucił na stół. Ześlizgnęły się z obrusu, więc przykucnął, żeby je pozbierać, a kiedy się podniósł, natrafił na wyciągniętą ku sobie rękę. - Przepraszam. Rozmawiamy tak, a nie przedstawiłem się. Jestem... - Łukasz Zbożny - uprzedził go Andrzej, patrząc mu prosto w twarz. Znów uniósł brwi do góry. - Tak - potwierdził z lekkim skłonem. - Byłem narzeczonym Basi. Andrzej odwrócił się i wybiegł z pokoju, a Łukasz rozłożył ręce, jakby chcąc się usprawiedliwić z tego, że się tu pojawił. Nie minęło więcej jak piętnaście sekund, kiedy Andrzej był z powrotem i rzucił na stół swoje zdjęcie ślubne. - Nie jest pan jej narzeczonym! Pana nie ma! Nie żyje pan już pięć lat! - prawie krzyczał, jakby chciał uprzytomnić tamtemu, że pojawił się jako duch, że nie ma tu miejsca dla niego - żywego. Fotografia drżała w palcach Łukasza. Nie odrywając od niej oczu, powiedział najpierw, że wszystko teraz zrozumiał, a potem przeniósł wzrok na Andrzeja i dodał z pewną wyczuwalną prowokacją w intonacji, że mimo to żyje. - Nie dla niej! Dawno pana pochowała! I dawno zapomniała! Pan nie istnieje! - porwał z rąk Łukasza fotografię. - Niech pan już idzie! I nigdy tutaj nie wraca. Nigdy! Kiedy za Łukaszem zatrzasnęły się drzwi, opadł na krzesło jak po długim biegu. Z niedopalonego camela unosił się dym. Jednym uderzeniem pięści przydusił go w popielniczce, która pod tym ciosem rozpadła się na trzy części. Kiedy w godzinę później w drzwiach stanęła Basia, zastała Andrzeja z głową wspartą o blat stołu. - Co tu się stało? - Nic - uniósł głowę i nakrył ręką ich ślubne zdjęcie. - Zupełnie nic. - Był tu ktoś? - rozejrzała się po mieszkaniu, wciągając nosem zapach dymu. - Nikt. Iga biegła ulicą Oczki, potem skręciła w Lindleya i zasapana dopadła ciężkich drzwi wiodących do kliniki. Orzeźwił ją chłód starego korytarza. Po chwili znalazła się na zalanym słońcem dziedzińcu. Spodziewała się zastać Basię na internie. Odbywała tu wakacyjną praktykę. I rzeczywiście: w izbie przyjęć wypełniała jakieś formularze. Iga rozłożyła przed nosem przyjaciółki płachtę studenckiego tygodnika "Po prostu". - Wiedziałaś o tym?! - O czym ty mówisz? - Basia nie mogła się połapać. Nawet wówczas, gdy przeczytała tytuł wiersza: "Sarna". Dopiero kiedy spojrzała niżej i zobaczyła podpis: "Łukasz Zbożny"... Literki strofek rozmazały się przed jej oczami. Bez słowa podała tygodnik przyjaciółce. Głos Igi dudnił obijał się o ściany: Nikt nad tobą nie płakał i nie bił w dzwony Tylko w mojej klepsydrze pamięci Piasek zasypał twój grób.. - Skąd oni to wygrzebali? - spytała Basia bez oznak zbytniego przejęcia. - Ty naprawdę nie wiedziałaś? - Iga stała z rozpostartym tygodnikiem jak wysoki, smukły anioł, który przygląda się swoim własnym skrzydłom. - Jeszcze nie widziałam tego numeru. - Nie o to mi idzie - podeszła bliżej. - Nie wiedziałaś, że on żyje? - Zwariowałaś? - było w tym i oburzenie, i błaganie zarazem, by nikt nie śmiał sobie robić żartów z tej sprawy. Iga zrozumiała wreszcie, że to ona dopiero była zwiastunem zmartwychwstania Łukasza Zbożnego. Podsunęła przed oczy Basi wiersz "Sarna", pod którym widniała data - czerwiec 1953 i miejsce powstania - Warszawa. Basia wyrwała gazetę, wpatrywała się z bliska w cyfry i litery, jakby liczyła na odkrycie pomyłki. Potem przeniosła wzrok na Igę i oparła się o ścianę. - Jak on mógł mi to zrobić? Był teraz dla niej sprawcą tego wszystkiego, co przeżyła. Był kimś, kto zaparł się jej pamięci. Kto tak łatwo potrafił z niej zrezygnować, że nie szukał jej wcale wśród żywych, nie próbował się nawet przekonać, czy istnieje. Iga prawie siłą zaprowadziła ją na pocztę. Podsunęła przed oczy stopkę studenckiego tygodnika z podkreślonym numerem. Musi zadzwonić, żeby doszło do spotkania żywych, choć dawno pogrzebanych. Tej sprawy tak nie można zostawić! Ale Basia wciąż kręciła przecząco głową. Była jak ogłuszona, nie docierały do niej argumenty przyjaciółki, że to jest właśnie jej obowiązkiem, bo to ona uznała go za nieżyjącego. - Nie, nie mogę - odsuwała podtykaną słuchawkę. - Jeśli on mnie nie znalazł... - Może nie wie, że żyjesz? Tyś go przecież też pogrzebała? - Ja nie wierzę - Basia miała wargi prawie bordowe od nieustannego przygryzania. - Jego tam nie ma! Iga wreszcie sama nakręciła numer i spytała o pana Łukasza Zbożnego, po czym zakrywając słuchawkę ręką zakomunikowała, że poszli go szukać. Wtedy Basia gwałtownie nacisnęła widełki, przerywając połączenie. - Przecież jest... - Iga była wyraźnie zawiedziona. - To dlaczego mnie nie szukał? Nie chciała już żadnych rozmów, żadnych argumentów. Pożegnała się pośpiesznie i sama nie wiedząc kiedy znalazła się na ulicy Wiejskiej. Na bramie ocalałej czynszowej kamienicy wisiały różnokolorowe tabliczki z nazwami pism młodzieżowych. Pomiędzy "Światem Młodych" a "Pokoleniem" odnalazła tabliczkę "Po prostu". Przeszła na drugą stronę ulicy i patrzyła w przeciwległe okna, jakby spodziewała się ujrzeć w nich tego, którego dawno uznała za przysypanego gruzami i ziemią. Nagle coś ją jakby pchnęło przed siebie, wbiegła na jezdnię, omal nie wpadając pod nadjeżdżającą warszawę. Kierowca zdążył jeszcze rzucić w ślad za nią przekleństwo i pytanie: - Życie ci niemiłe, cholero?! - Zgadł pan! - nie odwracając się wbiegła w bramę kamienicy, w której na piętrze mieściły się redakcje różnych pism młodzieżowych. Szła jak w transie, jakby coś prowadziło ją przez schody, korytarze i drzwi. I oto stanęła oko w oko z krótko ostrzyżonym, smukłym mężczyzną, ubranym w pulower, wyprasowane spodnie i zgrabne mokasyny. - Sarna?! - powiedział zduszonym głosem. Nic więcej... Nie rzucili się sobie w ramiona, nie wykrzykiwali bezładnych słów. Gdy potem usiłowała przypomnieć sobie, co działo się między Wiejską a parkiem Łazienkowskim - nic, zupełnie nic nie była w stanie przywołać z pamięci. Łukasz, ściskając ręce aż do bólu, patrzył na siedzącą w pewnym oddaleniu od niego Basię. Obserwowała uwijającą się wśród przechodniów wiewiórkę. - Mów coś! Odezwij się! Popatrzyła na niego, jakby dzieliła ich szyba, po czym wyciągnęła rękę niczym ślepiec i dotknęła leciutko końców jego krótko przystrzyżonych włosów. Przeszedł go dreszcz. - Co się stało z twoimi lokami? - spytała. - Ważniejsze, co się stało z nami! - Nas przecież nie ma. - Przestań! - przysunął się, próbując ją objąć. - Mam dość metafor. Pod dotykiem jego ręki zesztywniała. Opuścił ramię. Czekał. Liczył, że minie szok, że potrafią jeszcze znaleźć te najważniejsze słowa. - Przez tyle lat żyjąc, byliśmy dla siebie umarli... - patrzyła na niego błagalnie, jakby tylko od niego zależało wyjaśnienie tej zagadki. - Jak to możliwe? I nagle tama się uniosła, popłynęły słowa proste, bo tylko takie mogły im siebie przywrócić. Mówił on: dla niego została pod gruzami na Złotej, tak doniesiono mu w obozie dla dipisów jeszcze w Lubece, setki razy przeżył jej śmierć, widział ją w dziesiątkach wariantów... Mówiła ona: jego rozstrzelali po wyjściu z kanałów, tak jej mówiono, byli nawet świadkowie, i choć ona przez lata całe wiedziona przeczuciem nie chciała w to uwierzyć, to w końcu znalazła go wśród umarłych, była na jego ekshumacji... Mówił on: nie mogła być przy ekshumacji kogoś, kto żyje, chyba chciała, aby tak było, chciała uwierzyć w jego nieistnienie... Mówiła ona: nie szuka się kogoś tyle lat, jeśli się chce wierzyć, pogodzić z jego nieobecnością, ona szukała nie wierząc, że będzie wśród zabitych czy rozstrzelanych, ale w końcu musiała uznać fakty, przy zwłokach było zdjęcie... Mówił on: to niemożliwe, ja nie nosiłem ze sobą swojego zdjęcia... Mówiła ona: to było moje zdjęcie, to, które ci dałam "na zawsze" - To? - spytał wyjmując z portfela owinięte w cieniutki celofan zdjęcie dziewczyny z warkoczami. Chwyciła go kurczowo za rękę. - Co to znaczy? Kto nas skazał na śmierć za życia?! Nie odpowiedział od razu, wzniósł oczy ku szczytom drzew, jakby szukając w pamięci gotowej, znanej już sobie odpowiedzi. - "Zażalenie do Pana Boga". Napisałem kiedyś taki wiersz: "Jakim prawem zatrzymałeś jej serce, mnie skazując na życie bez niej?" - On jednak rozpatrzył to zażalenie - uśmiechnęła się smutno. - Tak. W 1949 dowiedziałem się, że Pan Bóg okazał się okay. Wtedy Czerwony Krzyż potwierdził, że żyjecie. Zerwała się z ławki, oburzona, wstrząśnięta tym, że wiedząc przez tyle lat, że jest żywa, nie wykonał żadnego gestu, nie dał znaku życia... - Pięć listów i żadnej odpowiedzi - powiedział z goryczą. - Gdzie pisałeś? - Na Złotą. Taki podali adres. - Nie! - patrzyła na niego przez zmrużone powieki. - Nie było żadnych listów! - Żaden do mnie nie wrócił - odparł spokojnie jak człowiek, który dawno już z czymś ostatecznym musiał się pogodzić. - Ktoś je odbierał - wstał z ławki, ujął ją pod rękę i poprowadził w stronę stawów. - Wiesz, kiedy po raz drugi napisałem zażalenie do Pana Boga? Wtedy, gdy drugi raz dla mnie umarłaś. Nazajutrz po powrocie do Warszawy byłem na Złotej i... - Z kim rozmawiałeś?! - wyrwała mu się i stanęła naprzeciw, nie zważając, że tarasuje drogę jakiejś młodej matce z wózkiem. - On cię kocha. Zareagowała na to oświadczenie niespodziewanym okrzykiem: - O Boże! Znaczki! - oburącz dotknęła skroni. - Znaczki z Kanady! Popatrzyła na niego jakoś inaczej, jakby dopiero teraz go ujrzała, po czym bez słowa odwróciła się i pobiegła przed siebie alejką. Zawołał dwa razy: "Basia! Basia", raz "Sarna", ale widząc, że nie ogląda się nawet, sięgnął po papierosa i usiadł na ławce, jakby zamierzał tu do końca dnia oczekiwać jej powrotu. A ona tymczasem biegła przez alejki parku, potem przez Piękną, nie zważając na światła ani na to, że potrąca przechodniów. Potem stanęła, zdyszana jeszcze, przed Andrzejem. Siedział na kupionym przez nich oboje fotelu. Podniósł oczy i spytał, gdzie tak długo była. A wówczas usłyszał to jedno słowo, powtarzane wielokrotnie: - To podłość! Podłość! Podłość! Nie musiała mu tłumaczyć, o co jej chodzi. Stojący w drzwiach Lawinowie usłyszeli oskarżenie: - Wiedziałeś! Od początku wiedziałeś! - Pokazał się tu miesiąc temu. Tyle wiem - stanął przy oknie ze zwieszoną głową. - Andrzeju?! - krzyknęła Lawinowa. - Tak - popatrzył im wszystkim w oczy. - I miałem prawo go wyprosić. Jestem jej mężem. Ona należy do mnie! Tylko do mnie! - Mężem?! Zostałeś nim podstępem! Kłamstwem! Podłością! Zawsze wiedziałeś! Podrzuciłeś moje zdjęcie na cmentarzu! Jej głos wibrował histerią. Lawina podszedł do okna i jedyną ręką usiłował je domknąć. - On tego nie zrobił - powiedziała pani Marta. Andrzej podszedł bliżej. - Owszem, zrobiłem. Basia atakowała dalej: - A potem wykradałeś jego listy! - Listy?! Nie! - Teraz rozumiem, o jakie znaczki pytał wciąż listonosz. - On tego nie zrobił! - Lawinowa szarpnięciem odwróciła córkę twarzą do siebie. - Nie oskarżaj go o wszystko! - A ty go nie broń! Jeśli był zdolny wykradać moje zdjęcia, nie miał skrupułów i przy listach! - Nie wiedziałem o nich. Przysięgam! - Kłamiesz! Kłamiesz! Skuliła się w sobie, zasłaniając twarz dłońmi. Lawina objął ją, przytulił i powiedział cicho, ale z naciskiem: - Córcia, on tego nie zrobił. - Nie brońcie go! Wam też trudno uwierzyć w tę podłość, dlatego go bronicie! - Nie. Nie dlatego - Lawina wyciągnął rękę w stronę wracającej z drugiego pokoju żony i wziął od niej paczkę listów. - Dlatego. Na jego dłoni leżały wymięte koperty z wyciętymi rożkami po znaczkach. Basia popatrzyła na nie z przerażeniem, potem spojrzała na ojca. - Jak mogliście? Wy? - kręciła głową, jakby nie mogąc uwierzyć. Niech najpierw posłucha, zanim uzna ich za oskarżonych i skazanych. Niech posłucha jej, matki. Pierwszy list przyszedł nazajutrz po ich ślubie, rano, kiedy jeszcze spali po weselu i nocy poślubnej. Wówczas i ona, i ojciec nie byli w stanie podjąć innej decyzji niż ta, która nakazywała im chronić jej świeże szczęście. Czy mieli jej powiedzieć prawdę w chwili, kiedy wreszcie odważyła się uwierzyć, że potrafi być szczęśliwa? - Skąd wiesz, że byłam szczęśliwa? - zauważyła kątem oka wyraz twarzy Andrzeja: wyglądał jak człowiek stojący przed palącym się własnym domem. Pochyliła głowę i rzuciła cicho, ale dostatecznie wyraźnie: - Owszem. Byłam! - i jak przed godziną w parku Łazienkowskim odwróciła się i wybiegła z pokoju. Zostali we troje. Patrzyli na siebie w milczeniu. Andrzej odwrócił się do okna. Stał opierając czoło o szybę, ale nie widział nic. Zupełnie nic. Wówczas poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie. Odwrócił się błyskawicznie. Basia?! Ale to była pani Marta. - Nie zostawiaj jej teraz samej, Andrzeju. - Ona już nie jest sama. Całą noc spędził przy oknie, wpatrzony w mdłe światło ulicznej latarni. Ich tapczan był pusty. Basia nie wróciła. Spędziła tę noc u Igi. Przyjaciółka radziła jej, by wróciła do domu. - Ty wiesz, co sobie Andrzej teraz myśli? - Niech myśli - wzruszyła ramionami. - Zasłużył na to. - Więc wróć i mu to powiedz - Iga smarowała głowę śmierdzącym dziegciem przeciwko łuszczycy. - Ale go nie torturuj! - Ty też trzymasz jego stronę? - Nie. Wiem, że Łukasz był dla ciebie wszystkim. Bardziej zresztą mitem niż mężczyzną - owinęła głowę ręcznikiem. - I tak zostanie. Na co innego już za późno. - Skąd wiesz? - Basia popatrzyła na nią zezem, nie unosząc brody wspartej na podgiętych kolanach. - Bo czytałam, jak i ty, legendę o Tristanie i Izoldzie. Legendy dobre są w książkach. W życiu jest życiowo - przysiadła na skraju łóżka i uniosła brodę przyjaciółki tak, że ich oczy znalazły się na jednej wysokości. - Za co karzesz Andrzeja? Że cię kochał jak szaleniec? Zadręczy go tam teraz własna wyobraźnia. - Łukasz tak się zadręczał osiem lat. - Ale nie wracał. - Przez niego. Iga schyliła się po rzuconą na podłogę bluzkę Basi i wepchnęła jej w ręce. - Idź i powiedz mu, że odchodzisz. Basia siedziała nieporuszona, patrząc na przyjaciółkę jakby zza szyb: - Komu mam to powiedzieć? Od kogo odejść? Od kogo? Następny dzień to była niedziela. Przeklęta niedziela. Tyle wolnych godzin, których nie ma jak zagłuszyć. Wczesnym rankiem golił się w łazience. Patrząc na swoje podkrążone oczy, zamalował odbicie w lustrze pianą z pędzla. Kilka maźnięć i przestał istnieć jego portret. Jak niewiele trzeba, żeby człowieka wymazać... Czuł ogromną potrzebę zwierzenia się komuś ze swojego cierpienia, ale nikt właściwy nie przychodził mu do głowy. Dopiero kiedy pił w kuchni zimne mleko, przypomniał sobie... Wybiegł śpiesznie z domu. Żeby dotrzeć na Rynek Starego Miasta, musiał nurkować pod ochlapanymi wapnem rusztowaniami, przekraczać wykopy, potykać się o kable betoniarek. Wiedział, że tu właśnie może zastać Ciećwierza. Nawet w niedzielę. Wyczytał w "Życiu Warszawy", że budowlani Starówki pracują nawet w święta. I nie pomylił się. Znalazł go w głębi Fukierowskiej winiarni, z rysunkami w ręku, sczepionego w jakiejś wrzaskliwej wymianie zdań z majstrem w kapeluszu o przyciętym rondzie. Widząc Andrzeja Ciećwierz uciął dyskusję krótkim wojskowym: "Tak ma być, jak mówię!", i podszedł z wyciągniętą ręką. - Masz chwilę czasu? - Andrzej chciał mu wyjaśnić, że sprowadza go tu sprawa Basi, ale dudnienie kolejnych staczających się beczek prawie ich ogłuszyło. Inżynier, zatykając uszy, przeprowadził gościa do sali, w której plastycy, stojąc na spiętrzonych ławach, malowali na ścianach rodzajowe sceny i winiarskie hasła. - Nie napiłbyś się ze mną? - spytał Andrzej jak człowiek, który ma tylko jedno wyjście. - Co się stało? - Wiesz, niedawno pisałem życiorys. Urodził się, uczył, pracuje. Bardzo prosty i krótki. Aż zbyt prosty jak na mnie. - Jakieś sęki w robocie? Kadry, tak? Mam coś zaświadczyć? - Chyba jedno - Andrzej uśmiechnął się smętnie - że miałeś mnie rozstrzelać. I lepiej by się stało. - Mów, do diabła, co cię sprowadza! - Tobie też się kiedyś świat zawalił. Myślałem, że... Łoskot staczanych beczek zagłuszył jego słowa, a równocześnie dopadł Ciećwierza zdyszany majster w kapeluszu bez ronda: - Ja już zdrowia nie mam, panie kierowniku! Na Bazyliszku znowu Fruziński cement do zaprawy wpieprzył. Pod kolorowe tynki! Ciećwierz poprosił Andrzeja, żeby poczekał chwilę, po czym prawie kłusem ruszył za majstrem. Andrzej przeczytał na ścianie świeżo skończony przez plastyka stylizowany napis: "Wino mądrym uczyni choćby i prostaka". Otrzepał spodnie z wapna i cementu i opuścił winiarnię. Kogo jeszcze mógł znaleźć? Kto będzie miał czas dla niego? Leszka nie widział od Wielkanocy. I czy w ogóle tamtą wizytę w koszarowej kuchni można było nazwać widzeniem się? Postanowił jednak pójść do niego. Zobaczył go już z daleka, ale w żaden sposób nie mógł się do niego przybliżyć. Leszek też go spostrzegł przy barierce maneżu, chociaż ani przez moment nie spuszczał wzroku z galopującego gniadego ogiera. Stał pośrodku kręgu, który zataczał koń prowadzony przez niego na długim parcianym otoku. Chłopak był do pasa nagi, w furażerce nasuniętej zawadiacko na oko; drelichowe wyblakłe portki wpuszczone miał w cholewy. Przed nosem Andrzeja co chwila z dudnieniem kopyt przebiegał ogier, ciągnąc za sobą wiercącą w nozdrzach smugę amoniakowego zapachu. - Daj podejść! - zawołał, a kiedy brat nie zareagował, przekroczył barierkę i stanął na skruszonej kopytami łące. Koń przebiegł tak blisko, że poczuł smagnięcie ciepła jak od wjeżdżającego na stację parowozu. Leszek, wolno obracając się na pięcie, pozwolił ogierowi jeszcze dwukrotnie przebiec po okręgu, ale popuszczając mu otok wydłużył promień koła i zmusił Andrzeja do cofnięcia się z powrotem pod barierkę. - O co chodzi?! - krzyknął nie spuszczając oka z konia. - Zatrzymaj go. Koń przeszedł w trucht. Między nim a Leszkiem obracała się monotonnie jak belka kieratu linia białoszarego otoku. Andrzej zdecydował się mimo wszystko dotrzeć do brata - gdy tylko ogier przebiegł mu przed nosem, popędził na środek maneżu. Kiedy stanął obok Leszka, otok obwiązał ich obu, a koń, krążąc nadal, coraz mocniej ich spętywał. Stali teraz blisko siebie, jakby jeden był drzewem, a drugi skazańcem, który ma być do tego drzewa przywiązany. Leszka to rozbawiło. Andrzej był wściekły. Z daleka stajenni pokazywali ich sobie palcami i śmieli się jak z jakichś cyrkowych popisów dwóch klownów. Dopiero po chwili Leszek uniósł wysoko ramiona i ściągnąwszy otok do siebie, jednym gwizdnięciem nadał ogierowi przeciwny kierunek. Kiedy zostali odplątani, Andrzej położył rękę na ramieniu brata. - Leszek, nie wolno tak. Kogo my obaj mamy oprócz siebie? Ja, widzisz... - zawahał się przez moment, czy powinien to mówić właśnie teraz - ja już nawet żony nie mam - zauważył błysk zainteresowania w oku Leszka i dorzucił szybko: - Przecież my jesteśmy tylko dwaj! - Mogło nas być trzech! - uciął krótko i nagle wystartował jak sprinter, odbił się kangurzym skokiem i lekko opadł na grzbiet nie osiodłanego konia. Trzymając się grzywy, powodując ogierem samymi piętami, zbliżył się do Andrzeja. - Dopadła i ciebie sprawiedliwość! - rzucił tonem pełnym satysfakcji, po czym gwizdnął przeraźliwie i ruszył z takim impetem, że w twarz Andrzeja uderzyły twarde grudki ziemi, wyrzucone kopytami ogiera. Nie wiedział, gdzie była przez miesiąc wakacji, ale wiedział jedno: nie była z Łukaszem. Kilkakrotnie dzwonił do redakcji, pytał o pana Zbożnego. Kazali mu czekać przy telefonie, a potem słyszał jego niski, melodyjny głos: "Halo, słucham?". Odkładał słuchawkę. Lawinowie też nie wiedzieli, gdzie przebywa córka, a przynajmniej tak twierdzili. Pani Marta usiłowała znaleźć w tej rozłące jakieś dobre strony, powtarzała przy lada okazji, że czas leczy rany, ale widać czuła, że nie brzmi to zbyt przekonująco, bo po pewnym czasie zaprzestała naklejania tych plastrów na obolałe miejsce. Za to troszczyła się o niego jak o syna: zawsze zastawał w pokoju kolację przykrytą serwetką. Na początku sierpnia Basia zaczynała staż w szpitalu klinicznym, liczył więc, że pojawi się przedtem w domu, ale tak się nie stało. Zaraz po pracy poszedł na internę. Oddziałowa powiedziała, że doktor Talarowa jest w szpitalu. Czekał na dole, a kiedy wyszła z budynku w towarzystwie dwóch kolegów, zastąpił jej drogę. - Porozmawiajmy. - Spieszę się - chciała go wyminąć, ale chwycił ją za rękaw bluzki. - Usiądźmy gdzieś, porozmawiajmy. - Wszystko jest przecież jasne. Usiadła jednak na ławce. Nie wyglądała na osobę wracającą z wakacji, a raczej jak ktoś, kto został cudem odratowany po trzytygodniowym pobycie w zasypanej sztolni. - Nie wiedziałem, że on żyje - zaczął Andrzej, choć wcale nie tak miały brzmieć słowa, które sobie tysiąckroć przygotowywał na tę rozmowę. - To kwestia tylko tego twojego zdjęcia. Ale i wtedy nie kłamałem. Przypomnij sobie - potrząsnął jej ramieniem. - Mówiłem ci, mówiłem ci prawdę, ale nie wierzyłaś. Zresztą, cokolwiek zrobiłem, to z myślą o tobie, o nas... - Za późno, Andrzeju. - Dlaczego za późno? Ja ci zapomnę, że nie wróciłaś wtedy na noc. Zapomnę ci wszystko. Nie odpowiedziała. Widział, jak jej dłonie zaciskają się w piąstki. Potem wstała i ruszyła ku bramie. - Idziesz do niego?! - zawołał. Zatrzymała się. - Nieważne, dokąd. Nie żądaj odpowiedzi! Stali nad włazem do kanałów na ulicy Długiej, nie opodal odbudowanego pałacyku Instytutu Sztuki. Zachodzące słońce rzucało cienie na jezdnię. Łukasz rozejrzał się naokoło, jakby usiłując odnaleźć w tej godzinie jakiś ślad tamtych sekund. Ale nic nie było tu takie jak wówczas, kiedy jeszcze się bronili w tych murach. - Tu był początek drogi do ciebie - wskazał właz i wyciągnął ręce do Basi gestem błogosławiącego proroka. - Od tej chwili niewiele widziałem. Tam jest wieczna ciemność. Zamknęła oczy, a on prowadził ją niczym ślepca środkiem jezdni, tak jak biegła trasa kanału. W pewnej chwili potknęła się o krawężnik, oparła o Łukasza i otworzyła oczy. Patrzył na nią uważnie, jakby porównywał tę żywą z tą, która żyła w jego wierszach. - Po co wróciłeś? - spytała ruszając w dalszą wędrówkę po kanałach, które były pod ich stopami. - Kochasz go? - odpowiedział pytaniem. - Jestem... byłam go pewna. On mnie wyciągnął z choroby. - Myślałem, że lekarze. - Miałam chore nie tylko płuca. Umierałam również na pamięć. Zatrzymał się i patrząc między rusztowaniami w zachodzące nad ruinami pałacu Krasińskich słońce, zaczął mówić tak, jakby ta, która go słuchała, znała każdą minioną bez niej godzinę jego życia: - "Po pół litrze gorzały Atlantyk kurczy się do kropli, a lasy Kanady pachną bigosem" - uśmiechnął się trochę gorzko jak ktoś, kto wie, że minione uniesienia zawsze po pewnym czasie mogą wydawać się śmieszne. - Taki był jeden z moich wierszy. Tłumaczowi po angielsku wyszło, że po szklance dżinu wszędzie pachnie spaghetti. Powiedziałem mu: nigdy nie piłeś z tęsknoty, nie jadłeś bigosu, nie bierz się za moje wiersze! - wzruszył ramionami, jakby przypominając sobie reakcje tamtego. - A on na to, że nikt by tu nie zrozumiał bigosu ani takiej śmiertelnej dawki alkoholu... I wtedy zacząłem odkładać na bilet powrotny. Nagle zostawił Basię na środku jezdni, podszedł do następnego włazu i stanął nad nim. - Tu ja poszedłem tędy - wskazał w stronę ulicy Podwale. - A "Ostoja" i "Żor" tędy - ręka zatoczyła łuk i wskazała na Freta. - I nigdy się już nie spotkamy. Wziął ją pod łokieć i poprowadził w stronę Podwala. I znów, jak zwykle w ich rozmowach, wojenna przeszłość mieszała się z teraźniejszością, wspomnienia z pytaniami, jak to było, gdy zostali bez siebie. Była ciekawa, czy był tam sam, odpowiadał na wpół żartobliwie, na wpół z goryczą, że tam się nie jest samym, ma się lodówkę, pralkę air condition. Miał również jej zdjęcie, to samo, które znalazła przy ekshumacji. - Nie to samo - poprawiła go. - Takie samo. A... kobiety? Nie zaprzeczył, że miał kobiety, miał je - żeby mścić się na nich za to, że nie były nią, że nie rozumiały, co znaczy iść kanałami przez dwanaście godzin, że nie umiały płakać przy piosence "A na tygrysy mamy visy"... - Nie ich wina. - Ani nie moja. Wiesz, my, Polacy, nie nadajemy się na turystów. Za bardzo jesteśmy stąd. Potem Basia zaprowadziła go w to miejsce, gdzie w sierpniu była barykada, przy której ostatni raz od Igi słyszała coś o nim: że się trzymają, że "Igła" żyje... A potem on zaprowadził ją w miejsce, które z trudem ustalił, rozglądając się po zmienionych odbudową murach: tu wytknął głowę z kanału. Nad włazem stał "czarny", rozkraczony szeroko, był pijany, w ręku miał granat, czekał, żeby Łukasz odsunął pokrywę włazu, ale on zdążył opuścić ją, zanim granat upadł; usłyszał tylko stuknięcie drewnianej rączki, a potem wybuch. - Więc właściwie tu powinien być mój grób - Łukasz patrzył na ochlapanych wapnem robotników, którzy kłócąc się o coś zajadle, walili w gruzowisko kilofami, jakby chcieli spod niego wygrzebać kogoś, kto jeszcze dawał znaki życia. - Gdzie mieszkasz? - spytała Basia. - W redakcyjnej służbówce. W nocy słyszę wrzaski "gruzinek", z szybu windy cuchnie uryna i śmiecie, a ja nareszcie oddycham! - rozprężył nad głową ramiona. - Polskie air condition. I jak to wszystko przetłumaczyć na angielski? - Mnie nie musisz nic tłumaczyć. - Właśnie dlatego wróciłem. Kiedy znów zaczął mówić o latach na obczyźnie, w których jej imię było jego jedynym Bogiem - przerwała mu pytaniem o ciotkę Proszowską. Podziękował za to, że była u staruszki na Wielkanoc, ale nie omieszkał równocześnie ukłuć jej pytaniem, czy od niej nie słyszała, że on żyje, że przysyła paczki? - Skąd mogłam wiedzieć, że tylko obłąkani znają prawdę? Nieraz zdarzało mu się nie wrócić na noc do domu. Nie mógł tam wytrzymać, dusił się, dręczące oczekiwanie, że może Basia jednak zauważy go, rozmieniało mu całe noce w szare godziny bez snu; wolał ukryć się w fabryce, gdzie coś jednak zależało od niego i na coś mógł wpłynąć. A mimo to zaraz po pracy biegł pod klinikę. Dziś świeci takie słońce! Może dziś Basia go zauważy? Może pozwoli powiedzieć sobie kilka słów? Tego dnia przez zakratowane drzwi kliniki pierwsza dojrzała go Iga. Odwróciła się do Basi, która w holu przepisywała rozkład zajęć dla stażystów. - Znów jest. - Powiedz, że wyszłam już dawno - zaczęła pośpiesznie chować w torebce ołówek i notes, jakby usłyszała sygnał alarmujący o pożarze. - Nie wrócisz do niego? - Do nikogo nie wrócę - rzuciła z wyraźnym zniecierpliwieniem, jakby już miała dość tych wszystkich pytań. - Do Łukasza też nie? - Iga sama chciała coś wiedzieć, czuła bowiem, że Andrzej będzie próbował użyć jej jako mediatora. - Mówiłaś, że jesteś z nim umówiona. Basia smutno pokiwała głową. - Tylko po to, żeby mu to powiedzieć. - Może chcesz, żebym poszła z tobą? - Nie. Kiedy szłam do doktora Sicińskiego, byłaś mi potrzebna - przytuliła policzek do twarzy przyjaciółki. Ale tam muszę dać sobie radę sama. Tylko sama - powtórzyła. Popchnęła lekko Igę ku drzwiom, potem patrzyła przez zakratowane szyby, jak podchodzi do Andrzeja i coś mu tłumaczy. Był w niebieskiej koszuli. Kiedyś lubiła ją najbardziej. Kupowali ją razem, oczywiście we czwartek, bo Andrzej wszystko, co ważne w ich życiu, lubił wiązać z tym dniem tygodnia, żeby podtrzymać legendę czwartku jako dnia, w którym los mu ją ofiarował. A teraz odchodził wraz z Igą w stronę Nowogrodzkiej. Obejrzał się raz jeszcze na drzwi kliniki. Cofnęła się i pobiegła długim szpitalnym korytarzem, zatłoczonym czekającymi przed drzwiami ambulatorium ludźmi, tak smutnymi, jakby przynieśli tu wszystkie swoje rozczarowania, rezygnacje i brak wszelkiej nadziei. "Czy to tylko ja ich tak widzę? - zastanawiała się przez drogę do kawiarni Galińskiego na placu Trzech Krzyży, gdzie była umówiona z Łukaszem. - Może mój stan przypisuję innym? Jakim prawem odbieram im nadzieję tylko dlatego, że sama jej nie mam?" Nie przygotowała żadnych słów na to spotkanie. One były w niej, były w niej zawsze, jak zapach jest w kwiecie, a żywica w pniu sosny. Zresztą Łukasz nie jest taki jak Andrzej, on nie pyta, on wie. Wypiła trzy filiżanki kawy z kremem. Łukasz nie przychodził. Czy chciał uniknąć tego, co było nieuniknione? Przewlec ten stan ich ciągłych powrotów do przeszłości? Omówili już dawno wszystkie lata, miesiące i dni bez siebie, obydwoje czuli, że musi nadejść dzień, w którym staną oko w oko z czasem teraźniejszym. Może przestraszył się tego, że ten dzień właśnie nadszedł? Kiedy płaciła rachunek, kelnerka uśmiechnęła się do niej: - Tacy już oni są. Żeby wiedziała naprawdę, jacy są. Jacy jesteśmy! Wyszła na plac Trzech Krzyży i poczuła się jakby oszukana: to, co miało być powiedziane, co miało być podzielone na dwoje, zostawiono jej samej. Niemożliwe, żeby Łukasz tak postąpił rozmyślnie. Coś musiało się stać. Nagle targnął nią gwałtowny niepokój jak na widok nieoczekiwanego telegramu, który leży na stole. Bez namysłu przebiegła Aleje Ujazdowskie i skręciła w Wiejską. Kiedy w progu Działu Kulturalnego zapytała, czy zastała pana Zbożnego - wszyscy zareagowali tak, jakby ktoś spytał o osobę, którą przed chwilą przyłapano w szatni na wybieraniu drobnych z cudzych kieszeni. Opuścili oczy, rozeszli się do swoich biurek, tylko kierownik działu, zmarszczywszy się, odpowiedział niechętnie, że nie ma tu nikogo takiego. - Ale czy będzie dzisiaj? - Raczej nie - po sekundzie poprawił się: - Na pewno nie. Była już na schodach, kiedy rozglądając się na wszystkie strony dogonił ją redaktor techniczny z białą płachtą świeżej kolumny w ręku. Spytał półgłosem, czy ona może jest "Sarną", a potem podsunął jej kolumnę z przekreślonym na krzyż wierszem. Wyjaśnił szeptem, że w tym miejscu włamany był wiersz Zbożnego, ale przed chwilą właśnie zdjęto go z numeru. - Dlaczego? - Niech się pani domyśli - powiedział wymijająco, ale kiedy Basia spytała, czy był niedobry wyjaśnił, że to nie wiersz budził zastrzeżenia, ale osoba autora. Nic więcej od niego nie usłyszała, ale wiedziała już wszystko. Spacerowała przed bramą FSO, nie zważając na mlaskania i zaczepki mężczyzn, którzy szerokim strumieniem wypływali z fabryki. Andrzej ujrzał ją z daleka. Na jego twarzy pojawił się błysk radości. Wiosłując łokciami włączył się z boku w kolejkę wychodzących, nie zważając na ich protesty. Chciał, być przy niej jak najszybciej, jakby w obawie, że rozwieje mu się, zanim zdąży jej dotknąć, odfrunie jak ptak, którego wcale nie było. - Co się stało? - Nie wiesz?! Ty nie wiesz?! - był to właściwie szept, ale uderzył w niego ciężarem krzyku. - Gdzie Łukasz?! - widząc uniesione w zaskoczeniu brwi, szarpnęła jego ramię. - Nie zgrywaj się. Chciałeś się pozbyć rywala! Po tym wszystkim, co już zrobiłeś, stać cię było jeszcze i na to! Patrzył nic nie rozumiejącymi oczyma. - Baśka... O co chodzi? - On zniknął. - Jak to zniknął? - Nie wiesz, jak się dziś znika? - kurczowo chwyciła go za ręce i ściskała błagalnie. - Oddaj go! Nie mnie go oddaj. Przysięgam, że nie wrócę do niego, ale... - nagle trzymając go wciąż za ręce, osunęła się na kolana. - Przysięgam ci, nie będę z nim! Pochylił się, ciągnąc ją całą siłą za łokcie do góry. - Spokojnie, Baśka, spokojnie... - tulił ją teraz do siebie, wdychając zapach jej włosów. - Wiem, że to ty - oparła się pięściami o jego piersi, patrzyła mu w oczy na wpół oskarżająco, na wpół błagalnie. - Mówiłeś do Igi, że spróbujesz się go pozbyć! Mówiłeś?! - Co ty?! Chciałem po prostu z nim pomówić. Grad drobnych uderzeń jej piąstek zadudnił po jego piersiach. - Oddaj go, słyszysz?! Nie mnie go oddaj, ale niech on będzie żywy i wolny! Otoczył ją ramieniem i szepcząc coś jak do rozżalonego dziecka poprowadził w przeciwną stronę niż ta, z której odjeżdżały pokryte plandekami ciężarówki z pierwszą zmianą. Wrócili do domu osobno. Kiedy usiłował jej wytłumaczyć, że przekroczyła granice, posądzając go o donos na Łukasza, że on nikogo nigdy nie zdradził - usłyszał, że właśnie ją zdradził, używając jej zdjęcia dla stworzenia pozorów śmierci Łukasza. Wyrwała mu się i odbiegła w stronę przystanku tramwajowego. Może by ją zatrzymał, gdyby nie zajechał mu drogi citroen, w którym mignęła twarz Jerzego Poznańskiego. Ten przypadek uprzytomnił mu, jak dawno nie widział tego człowieka. Spieszył się do domu, lecz prawie zaraz wyszedł. Basi nie było. Pobiegł na pocztę. Długo walczył z zapchanym automatem telefonicznym. Wreszcie coś zagdakało w trzewiach obłupanego pudła i zaczął wykręcać numer domowy Jerzego Poznańskiego. Usłyszał przytłumiony głos kobiety, która poinformowała go, że pułkownik wybrał się do kina "Śląsk" na polski film "Trudna miłość". Po kwadransie był już na Wspólnej. Plansze przed kinem zapowiadały następne filmy: "Piątka z ulicy Barskiej" i "Domek z kart". Wślizgnął się do sali już w trakcie kroniki. Kiedy zapaliło się światło, bezskutecznie wypatrywał wśród nielicznych widzów sylwetki Poznańskiego. "Pewno przyjdzie dopiero na początek" projekcji filmu - pomyślał i został na seansie. Kiedy wyszedł z kina, ogarnęło go duszne powietrze zdyszanego w upale miasta. Odnalazł przygarbioną, płaską jak pudełko sardynek "cytrynę" ze śpiącym za kierownicą szoferem i przy niej czekał na pojawienie się Poznańskiego. Pułkownik nie wydawał się zdziwiony widokiem Andrzeja. Zawsze potrafił grać rolę człowieka, którego nic nie może zaskoczyć. Zaproponował kolację u siebie w domu. Kiedy jechali Kruczą, Andrzej przerwał jego uwagi o filmie: - Pan musi mi pomóc! Zniknął... Urwał, czując dotknięcie miękkiej, ciepłej dłoni na swym ramieniu. Poznański patrzył w kark kierowcy i powtórnie, z naciskiem, zaczął mówić o filmie. Potem w Alei Róż przeprowadził go przez bramę obok żołnierza z granatowym otokiem na czapce, ten jednak stojąc na baczność zatrzymał ich. - Przepraszam, obywatelu pułkowniku, ale... - popatrzył wymownie na Andrzeja i pułkownik z uśmiechem, który wskazywał, że z konieczności musi uznać pewne niewygodne obyczaje, poprosił Andrzeja, by zostawił swój dowód osobisty. Żonę Poznańskiego - drobną, wątłą kobietę, która sprawiała wrażenie chorej - widział tylko przez chwilę. Podała im kolacje i powiedziała, że musi się położyć. Zostali sami, ale Poznański nie dopuścił go do głosu, dopóki nie przeszli do gabinetu. Zabrał ze sobą butelkę gruzińskiego koniaku. Andrzej rozglądał się po pokoju; za szklanymi drzwiami potężnej biblioteki lśniły tomy klasyków, dzieła Marksa, Lenina, Stalina oraz opasłe grzbiety encyklopedii; na ogromnym biurku, przypominającym bunkier, leżały otwarte "Nowe Drogi", ale na stoliku, na którym Poznański napełniał koniakiem pękate kieliszki, rozłożony był plik barwnych czasopism: "Paris Match", "Life", "Look". Siedzieli naprzeciw siebie w głębokich skórzanych fotelach, które przyjemnie skrzypiały przy każdym poruszeniu. I wtedy, bezładnie wyrzucając z siebie słowa, Andrzej opowiedział o nagłym i dziwnym zniknięciu Łukasza. Poznański nie przerywał, patrzył tylko znad kieliszka, jak patrzy stary nauczyciel na ulubionego ucznia, który zamiast zostać wielkim odkrywcą, włożył mundur marynarza. Kiedy Andrzej skończył, poruszył się niecierpliwie. - Dziwię się, żeś z tym tu przyszedł. - On jest tylko poetą! - gorączkował się Andrzej. - Nie wierzę, żeby działał na naszą szkodę. Poznański uśmiechnął się lekko, jakby rozbawiony tą niewinną naiwnością. - Postawmy pytanie: co robił w tej Kanadzie? - błysnął okularami, pochylając się ku Andrzejowi. - I dlaczego tak późno wrócił? - Najważniejsze, że w ogóle wrócił. Powtarzamy bez przerwy, że liczy się każda para rąk do odbudowy... - A czy wiesz na pewno, po co on tak naprawdę przyjechał? - Był kiedyś narzeczonym Basi... - Błędem byłoby uważać wszystkich stamtąd za wrogów - patrzył teraz na Andrzeja uważnie, stemplując tym spojrzeniem każde zdanie. - Ale w różnych powrotach tkwią różne intencje. Młoda władza musi być ostrożna. Starożytni Rzymianie powiadali: znika przyczyna, znika jej skutek! Uniósł kieliszek do góry, jakby uważając, że te słowa powinny ostatecznie rozproszyć wątpliwości Andrzeja. Ten jednak pokręcił przecząco głową: - To na pewno pomyłka! - Czy ciebie też przez pomyłkę ścigano kiedyś za dezercję? - w głosie Poznańskiego pojawiła się twardość, która zaskoczyła Andrzeja, nie przywykłego do tego rodzaju argumentów w rozmowach z pułkownikiem. - Jesteś ostatnim człowiekiem, który władzy może zarzucić, że się myli. Więc było to ostrzeżenie, by we własnym losie poszukał odpowiedzi na pytanie, czy losy innych zawsze są tak proste i jasne, jak nam się wydaje, jak chcemy je widzieć. - Ale on jest niewinny! - Za ciebie też siedział niewinny człowiek - przypomniał mu i znów przeszedł na swój zwykły styl łagodnej perswazji. Przecież tylko ty i ja wiemy, jak było naprawdę. I dlatego mogłem stać za tobą w tamtej sprawie, ale teraz...? - osunął się znowu w ciepłą wnękę skórzanego fotela i uniósł kieliszek do góry, jakby spełniał toast. - Radzę ci, nie mieszaj się w to. Powiedz lepiej, co tam u was na Żeraniu? Po schodach domu szedł wolno, coraz wolniej, jakby chcąc opóźnić moment powrotu. Zobaczył na półpiętrze jakiś cień. Sam nie wiedział, kogo obawiał się ujrzeć, ale poczuł skurcz niepokoju. Dopiero poznawszy Stanisława Jasińskiego rozluźnił się nieco. - Czekałem na pana - Jasiński przechylił się przez poręcz schodów. - Zajdź pan do mnie. - Późno... - Późno to będzie jutro, jak pana z roboty wyleją. Mówi to panu coś? - popchnął Andrzeja przed sobą na schody i poprowadził do swego mieszkania. - Coś pan narobił...? Nie bardzo wiedział, o co Jasińskiemu chodzi. Czyżby i on już coś wiedział o tamtej sprawie? Wszystko mu się na nią nakładało, wszystko z nią wiązał. Chodziło jednak o coś innego: dlaczego nie pojechał do Gorki? Jasiński posadził Andrzeja pod lampą, przy wysłanym ceratą stole, sam zaś usiadł ciężko na rozesłanym tapczanie. Dopiero teraz Andrzej uprzytomnił sobie, że w środę grupa specjalistów z FSO wyjeżdżała do Związku Radzieckiego na praktykę. On miał być jednym z nich. A dziś była sobota! - Nie mogłem - powiedział jak uczeń, który wie, że jego wymówki i tak nie będą uznane przez dyrektora. - Nie mogłem czy nie chciałem? - Jasiński sięgnął do swojej nieodłącznej teczki, która nawet w nocy stała przy jego posłaniu, i wydobył z niej jakieś kartki. - Bo taka sprawa stała na zebraniu. - Moja strata - uciął krótko Andrzej, ale Jasiński bynajmniej nie był skłonny przejść tak łatwo nad tym faktem do porządku. - Nie - powiedział twardo. - Za pana mógł pojechać kto inny, mówi to panu coś? Czekał, najwyraźniej czekał na jakieś usprawiedliwienie, na powód, prawdziwy czy wymyślony, ale na tyle prawdopodobny, by mógł go przyjąć czy choćby udawać, że przyjmuje. A tymczasem Talar siedział jakby nieobecny, jakby to nie o niego chodziło. Oparł się dłońmi o kolana i pochylił do przodu, chcąc z twarzy czy reakcji Andrzeja wyczytać odpowiedź na swoje pytanie, ale nie słysząc niczego, sam starał się znaleźć motywy. - Powiedzcie szczerze: wy z kułackiej rodziny? - Nie ma pan czasem trochę wódki, panie Jasiński? Trochę zaskoczony, zajrzał do najniższej szafki tandetnego bufetu i wystawił napoczętą już ćwiartkę. Rozlał wódkę do dwóch kieliszków od wina. - Co pana gryzie, panie Talar? Co się stało? - A pan jest z kułackiej rodziny? - Andrzej uśmiechnął się blado, nawiązując do poprzedniego pytania Jasińskiego. - Jedno mi pan wyjaśnij: jak można nie chcieć tam jechać? Bo ja tego nie rozumiem. - A pan mi powiedz, czy można żyć, kiedy nikomu nie jest się potrzebnym? Na to pytanie Jasiński jakoś odpowiedzi nie znalazł. Przynajmniej było jedno miejsce, gdzie okazał się potrzebny: fabryka! Inni przeklinali cicho te dni i noce przygotowań do wielkiej próby - dla niego jednak była to ucieczka od obecności w domu, w którym zalegała wokół niego cisza nie do wytrzymania, ucieczka od myślenia o swej bezsilności, od samotności. Całe tygodnie spędzał w fabryce. W domu zjawiał się tylko po to, by zmienić koszulę, potem jednak i koszule zabierał ze sobą. Spał czasem u pucołowatego Tadeusza, który skończył politechnikę na rok przed nim i teraz był odpowiedzialny za przygotowanie i przebieg wielkiej próby. Tylko praca pozwalała mu odnaleźć sens mijających godzin. I tak doczekał się tej nocy. Po torze prób na Żeraniu krążył prototyp syrenki-100, dygocąc i pyrkając, wyrzucając kłęby niebieskawego dymu przy każdej zmianie biegów. Przy ustawionym pośrodku toru namiocie zebrał się sztab konstruktorów, był też dyrektor, który bez przerwy nalewał sobie kawę z termosu. Czuł się najwyraźniej jak generał w trakcie decydującego szturmu, bo zerkając na zegarek zapowiadał kolejną zmianę kierowców: - Inżynierze Łukaszewicz, kto po Bieleckim jedzie? Przed nami jeszcze doba jazdy! - Ja! - Andrzej, siedzący w namiocie na kanistrach z benzyną, odsunął płócienne skrzydło, namoknięte w tej mżawce. - A, kolega Talar - dyrektor odkreślił coś na liście, którą nadstawiał ku światłom krążącej po torze syrenki. I wówczas podszedł do niego jeden z robotników, Spodzieja, ubrany w kombinezon, z kluczami sterczącymi z kieszeni spodni i zaczął szeptem mówić, że jego zdaniem inżynier Talar nie powinien siadać za kółkiem. Napotkał pełne zaskoczenia spojrzenie dyrektora. - Jak mój stryjek się wieszał, to też miał takie drewniane oczy - wywrócił oczy, błysnął białkami starając się nadać swej twarzy jak najgłupszy wyraz. Musiało to zrobić na dyrektorze odpowiednie wrażenie, bo naśladując bezwiednie jego konfidencjonalny ton, spytał: - A co, tak się przejął tą naganą? - Bo ja wiem? - Spodzieja łakomie spozierał na papierosy, które dyrektor wydobył. - Galareta z niego. Albo kobieta, albo wrzód żołądka - odliczał na palcach - albo wódka była za ciepła. - Myślicie, że coś może sobie zrobić? - dyrektor zerknął w stronę namiotu. Stary wzruszył ramionami. - Syrenki szkoda. To on właśnie zatrzymał Andrzeja, kiedy ten po kolejnym napełnieniu baków chciał zająć miejsce za kierownicą. - Pan nie teraz. Trzęsie pana. - Kto panu to powiedział? - obruszył się Andrzej. - To ja poprosiłem, dyrektora, żeby pana przesunął w kolejce. Andrzej odsunął go bez słowa i zajął miejsce za kierownicą. Spodzieja podbiegł, uchwycił krawędź drzwi, jakby chciał go przekonać, że nie powinien tego robić. Gdakał jeszcze w kółko jak zatroskana kwoka: "Co panu jest? Co panu jest?", ale trzask zatrzaśniętych drzwiczek uciął jego pytanie. Syrenka ruszyła z impetem, pobiegł jeszcze za nią kilka kroków, a potem stanął i patrzył w oczekiwaniu czegoś najgorszego. A Talar krążył po torze w jednostajnym warkocie silnika, w rzężeniu wycieraczek, które przekreślały oświetlony reflektorami tor, i zdawało mu się, że gna gdzieś daleko przed siebie, pędzi na ratunek dla siebie. Tego dnia wracał dość wcześnie do domu, w którym nie był już od ośmiu dni. Spoglądając w górę, ku oknom mieszkania Lawinów, zauważył szarpaną wiatrem połówkę okna w dużym pokoju. Otwierając drzwi poczuł jakiś dziwny niepokój. Po dwóch krokach zastygł w bezruchu: w przedpokoju nie było żadnego sprzętu. Drzwi do pokojów były otwarte, a w nich ani jednego mebla. Na podłodze leżały tylko stare gazety. Stał i patrzył, jakby nie docierało do niego w pełni to, co się stało. Potem zajrzał do swego pokoju: były tylko jego rzeczy, wszystko, co należało do Basi, zabrano. Pośrodku stał ich fotel, który nazwali "magistrem", a na nim leżał popsuty barometr. Usłyszał skrzypnięcie drzwi. W przedpokoju stał Popiołek, trzymając w wyciągniętej ręce pęk kluczy, jakby oddawał mu władzę nad tym pustym metrażem. - Co się tu stało? - doskoczył do niego Andrzej. - Gdzie państwo Lawinowie? Gdzie moja żona? - Pan mnie się pyta? - Popiołek wzruszył ramionami. - Jeszcze wczoraj lora od Węgiełka wszystko zabrała. A pan gdzie był? - Dokąd pojechali?! - Podobnież na ziemie wyzyskane - zmierzył Andrzeja wzrokiem od stóp do głów jak przedmiot wystawiony na licytację. - I bez pana? Koniec świata! Położył pęk kluczy na siedzeniu fotela, na którym Basia miała zrobić doktorat. Przyglądał się dwóm wróblom skaczącym po parapecie okna, który do połowy zasypany był śniegiem. Siedział na tapczanie i patrzył w to okno, sam nie wiedząc, jak długo tak siedzi. W pustym mieszkaniu szczególnie hałaśliwie zabrzmiał dzwonek. Ale Andrzej nie ruszył się. Drzwi i tak były otwarte. Usłyszał ich skrzypnięcie, potem czyjeś ostrożne kroki, a potem w obramowaniu framugi drzwi ujrzał Ciećwierza z bukiecikiem w ręku. Patrzył na Andrzeja jak na rozbitka, odnalezionego na bezludnej wyspie. Nic jeszcze nie pojmował, przyszedł z kwiatkami do Basi, nie mógł być na jej imieninach, więc teraz po powrocie z sanatorium przybył ze spóźnionymi życzeniami, Kiedy Andrzej bez osłonek opowiedział mu wszystko stwierdził, że do tego mieszkania i do tej sytuacji bardziej pasuje butelka wódki niż bukiecik kwiatków. Wódkę Andrzej miał. Nie miał jej tylko z kim wypić. - I co dalej? - spytał Ciećwierz. - Mogę najwyżej napisać zażalenie do Pana Boga - Andrzej rozlał wódkę i ciachnął scyzorykiem kawałek kiełbasy leżącej na siedzeniu fotela. - Ale już ktoś to za mnie zrobił. - Znam to - Ciećwierz nie wiadomo po raz który rozejrzał się po pustych ścianach. - Jak wyszedłem z kicia, też taką pustkę miałem wokół. - Też przeze mnie - zauważył Andrzej. - Żony nie było - ciągnął Ciećwierz, jakby nie słyszał tej uwagi. - Domu nie było. I dotąd nie ma. Buduję, a miejsca dla siebie stałego nie mam. Andrzej wskazał gestem całe mieszkanie: - Miejsca dosyć dla dwóch takich samych. - Przyjąłbyś sublokatora? To widać nasze losy tak już się muszą plątać... Szufla zgrzytała o chodnik, pchając przed sobą zwał śniegu, aż zaparła się o dwie walizy, postawione na wprost domu na Złotej. Popiołek uniósł głowę szykując się do gniewnej reprymendy. Nie wierzył własnym oczom: przed nim stał Karol Lang z gołą, krótko ostrzyżoną głową, w okularach o metalowej oprawie. - Koniec świata czy to fatamrugana?! - Powrót z wygnania - uśmiechnął się Lang. - Profesor ściąga mnie do kliniki. - Jako pacjenta? - spytał rzeczowo Popiołek, sięgając po ciężką walizę. - Asystenta. - Ale gdzie pan będzie mieszkał? - zatroskał się nagle, stawiając walizy na schodach. Nagle rozjaśnił się jakby padł na niego promień słońca: - Mam! U Lawinów cała chałupa pusta! Tak się zaczynały ich niedziele: Lang w dawnej sypialni Lawinów obnażony do pasa wykonywał z samozaparciem serię gimnastycznych ćwiczeń przy otwartym oknie, nie zważając na głośne protesty Ciećwierza, któremu zawsze wiało, ciągnęło po nogach albo przeszywało plecy nagłym dotknięciem przeciągu. Ciećwierz w kuchni szykował ich wspólne śniadanie. Oczywiście mieli ustalone dyżury i kolejność w przyrządzaniu posiłków niedzielnych, ale tak się między nimi utarło, że Ciećwierz nie pytając, czyja wypada kolejka, sam chętnie zabierał się do tego. Krzyczał przez całe mieszkanie: - Wstawać, hołoto! Chcecie jajka na miękko czy na boczku?! - Jednak zima na wsi jest ładniejsza - Andrzej stał przy oknie swego pokoju i patrzył na odbudowywaną kamienicę, leżącą naprzeciw ich domu, ale widział zamarznięte przy brzegach strumyki, czapy śniegu na gałęziach sosen, wrony jak czarne guziki na stolnicy rozległych białych pól. Spotykali się przy stole w kuchni. Czasem bywało, że i przez sześć dni tygodnia nie mieli okazji ze sobą porozmawiać, mijali się przez dyżury, nadgodziny, plany i zebrania. Sześć dni gwaru, pracy, obowiązków i siódmy dzień - niedziela samotnych. - Łamałem i składałem nogę dziadkowi, co miał siedemdziesiąt dwa lata - opowiadał Lang, smarując starannie kromkę chleba masłem. - Pytam, kiedy złamał, a on: jak przewrót był! Jaki przewrót? - pytam. No, Piłsudskiego. Ćwierć wieku! Czegóż pan do doktora nie poszedł? Bo, powiada, pan tu dopiero od miesiąca jest. - Czemu się pan nie ożenił? - spytał Ciećwierz, który, choć sam samotny, nie mógł jakoś przyjąć do wiadomości stanu kawalerskiego Karola. - Prawdziwy mężczyzna nie może równocześnie kochać kobiety i pracy - na wpół serio, na wpół żartem odpowiedział Lang, a kiedy Andrzej chciał zaoponować przeciwko temu, rozległ się dzwonek do drzwi. - Otwórz, Tomek - powiedział Andrzej. - Mnie tu nikt nie może szukać. Andrzej przeniósł spojrzenie na Karola Langa, lecz ten uniósł brwi: - Do mnie? Nikt... Dzwonek rozległ się ponownie. Andrzej, obciągając dziurawy na łokciach sweter, poszedł otworzyć. Na progu stała Iga. Była zarumieniona od mrozu, uśmiechnęła się zdawkowo na pełne nadziei spojrzenie Andrzeja. Weszła do przedpokoju, a kiedy z daleka ujrzał ją Ciećwierz, wykrzyknął wesoło: - Ich trzech i ona jedna! Chciał ją zaprosić do stołu, na ich kawalerskie śniadanie; ostatnią wspólną ucztę przeżyli na weselu Basi i Andrzeja. Kiedy to przypomnienie padło, Tomasz zauważył chyba swoją niezręczność, bo pospiesznie wycofał się do kuchni. Iga weszła do pokoju Andrzeja. Zachowywała się jak człowiek do specjalnych poruczeń który ma wykonać określone zadanie. Rozejrzała się naokoło, jakby chciała coś sprawdzić. Andrzej, nie doczekawszy się z jej strony żadnego słowa, sam zaatakował pytaniem: - Gdzie ona jest?! - Nie wiem - Iga zsunęła z głowy kaptur, jej jasne włosy z kryształkami śniegu, który topniał w cieple, rozsypały się na kołnierzu płaszcza. Chwycił ją za ręce i nie puszczał, mimo że szarpała się jak dzikie zwierzątko. - Błagam cię, powiedz! - Przysięgam, że nie wiem. Obiecała napisać. Poda adres, pod który mam jej wysłać indeks. Zapomniała go - wyrwała się z uścisku gorących dłoni Andrzeja i podeszła do szafy. - Podobno ma być gdzieś tutaj. Popatrzał na jej błądzące po półkach szafy ręce, które wreszcie wyciągnęły indeks. Podszedł bliżej i stojąc za jej plecami, tak że czuła jego oddech na karku, zapytał: - Gdzie ja mogę ją zobaczyć? Odwróciła się powoli. - Spotkacie się na rozwodzie. Tak mi powiedziała. - Nigdy! - zawołał. - Mam jej znaleźć adwokata. - Nigdy się na to nie zgodzę! Nigdy jej nie dam rozwodu! I tego też jej nie dam! - chwycił indeks i schował za plecami. Patrzyli na siebie z bliska. Wargi dziewczyny poruszyły się, jakby chciała coś powiedzieć, w końcu jednak zrezygnowała, uśmiechnęła się smutno i podeszła do drzwi. Szedł za nią do przedpokoju, cały czas trzymając indeks za plecami jak największy skarb. Liczył, że może jednak Iga zgodzi się przekonać Basię, że warto, że powinna się z nim spotkać. Drzwi już się otworzyły, już Iga przekroczyła próg, ale zanim szczęknął zamek, Andrzej usłyszał ciche słowa: - Wiedziałam, że tak będzie... Kiedy drzwi się zamknęły, pomyślał, że nawet tego nie jest pewien, czy Iga miała na myśli jego postępek z indeksem, czy też w ogóle przewidywała od początku taki koniec ich miłości. Otworzył indeks i patrzył długo na zdjęcie Basi. Jak się łowi dzikie ptaki Koła pociągu wystukiwały miarowy, monotonny rytm. W przedziałach trwała gorączkowa krzątanina. Słychać było łomot walizek ściąganych z półek, rozmowy z radzieckim konduktorem, który chodząc od przedziału do przedziału rozliczał podróżnych z pobranych na początku jazdy koców i poduszek. Na najwyższej półce, ponad Andrzejową głową podrygiwał lśniący brzuch niklowego samowaru, prezent dla Langa i Lidki Jasińskiej, którzy pobrali się w czasie półrocznej nieobecności Andrzeja w kraju. Obok samowara koledzy Andrzeja, którzy tak jak i on powracali z sześciomiesięcznej praktyki w Gorki, poumieszczali swoje upominki: kolorowe rosyjskie baby, sokowirówki, radia, a Jerzy Korn, jak zwykle przewidujący i praktyczny, wiózł nawet telewizor "Leningrad-2", chociaż z góry było wiadomo, że niewiele będzie miał na razie z niego pożytku, bo doświadczalny Ośrodek TV w Warszawie tylko w piątki nadawał dwugodzinne programy. Przez uchylone na korytarz drzwi, dobiegł nagle uszu Andrzeja podniecony okrzyk: - Warszawa! Warszawa! Pociąg pomału wtaczał się na peron Dworca Gdańskiego. Andrzej cofnął się w głąb przedziału i bez pośpiechu ściągnął z półki samowar i walizkę. Był chyba jedynym w całym składzie pociągu, który w tej chwili nie stał w oknie wagonu. Był pewien, że tam, pośród rzeki roześmianych żon, sióstr, matek, córek i narzeczonych, na pewno nie będzie Basi... W domu na Złotej nikt oczywiście nie oczekiwał powrotu Andrzeja. Niewiele się tu zresztą zmieniło. Tylko z dawnego mieszkania Lawinów wyprowadził się Ciećwierz, a jego pokój zaanektował Karol Lang zaraz po ślubie z Lidką Jasińską. Atmosfera zbliżającego się święta lipcowego udzieliła się również i lokatorom na Złotej. Pan Popiołek wprost nie czuł już rąk od wymachiwania trzepaczką, którą wydobywał chmury kurzu z dywanów Lermaszewskich i Haliny. Właśnie nie przestając walić w rozpostarty na trzepaku kilim, z niepokojem obserwował manewry Karo, który bez opieki swego pana kręcił się po podwórzu obwąchując dywany, kiedy rozległo się skrzypnięcie bramy i wychynęła z niej sylwetka Andrzeja Talara. Popiołek szerokim gestem rozstawił ramiona. - Józia! Józia! Mąż panny Basi wrócił! Nigdy nie nazywał go inaczej. Mimo upływu dziesięciu lat, wciąż klasyfikował lokatorów według tej samej normy: prawdziwych, to znaczy tych, którzy tu mieszkali jeszcze przed powstaniem, i "podrabianych", których los przygnał nie wiadomo skąd. I chociaż bardzo cenił, a nawet lubił Andrzeja, wciąż był on tylko dodatkiem do rodziny Lawinów. Tak samo Wrotek i Halina byli w nomenklaturze Popiołka "tą parą z mieszkania Finkelsteina", a Jasiński "sublokatorem Langów". Odebrał Andrzejowi walizkę i wstępując po schodach pytał wskazując na samowar. - No i jak tam jest? Najwidoczniej spodziewał się odpowiedzi krytycznej, bo konspiracyjnie obejrzał się, czy ich kto nie słucha. - Bardzo dobrze - odpowiedział Andrzej. - To ja z gazet wiem. A tak naprawdę? Andrzej wymigał się wypróbowaną metodą, zastępując odpowiedź pytaniem. - A tutaj? - Także samo bardzo dobrze. Pojutrze już dziesięć lat minie, jak inaczej być nie może. I oto Andrzej stał przed drzwiami własnego mieszkania. Na szerokiej, dębowej futrynie przybyła nowa, malowana na szkle wizytówka. "Doc, dr hab. med. Karol Lang". Zaterkotał dzwonek naciśnięty dłonią Popiołka. Drzwi umknęły do tyłu i w progu stanęła promiennie uśmiechnięta Lidka Jasińska. Oplotła ramionami Andrzeja. - Boże, Lidzia! - szeptał wzruszony. - Pani doktorowa obecnie - wtrącił Popiołek. - Docentowa, jeżeli już o to chodzi - poprawiła. W jej ręku dojrzał klucz, który wyciągnęła w jego stronę. - Sprzątałam raz w tygodniu - pochwaliła się. Był w domu. Karol Lang rzucił się zachłannie na paczkę periodyków medycznych, które mu przywiózł Andrzej. Niecierpliwie rwał na paczce poplątany sznurek. - Nóż! Albo nożyczki, prędko! - zawołał. Lidka z westchnieniem podała mu krawieckie nożyczki. Jakiż on był zachłanny, jaki łapczywy w tym pochłanianiu każdej nowej lektury medycznej! Nie myślał wtedy o bożym świecie. Zapominał się nawet ogolić albo zawiązać krawat. Początkowo z pobłażaniem przyjmowała to roztargnienie męża, wkrótce jednak doszła do wniosku, że tak, jak o krawacie i zaroście, Karol zapomina również i o niej. Pobrali się przed niespełna pół rokiem. Lidzia była, zdaje się, pierwszą kobietą w jego życiu; oszołomiła go swoją zaborczością, oddaniem, wiernym odgadywaniem każdej myśli i zachcianki. Było mu z tym wygodnie i dobrze. Cieszył się względami i protekcją profesora, z dnia na dzień rosnącym autorytetem wśród pacjentów i Lidzia odczuwała, że część tych splendorów spływa przy okazji i na nią. Dzięki małżeństwu mogła opuścić dom ojca, wciąż obsesyjnie nienawidzącego Miecia. Miała więc teraz własny dom, a Miecio namiastkę ojca. Karol patrzył niekiedy na nich oboje, jakby z nagła przebudzony, jakby zaskoczony ich obecnością przy sobie. Irytowały go jej pytania zadawane w obecności innych lekarzy. Potrafił być potem opryskliwy i niegrzeczny. Lecz zawód pielęgniarki nauczył Lidzię cierpliwości. Ze spokojem odczekiwała w takich sytuacjach nadejścia nocy. Noc ponownie przywracała jej władzę nad Langiem. Z natury nieśmiały, wciąż jakby zawstydzony i zażenowany własną nagością, wyedukowany w grze pieszczot wyłącznie przez Lidzię, znów stawał się uległy, zakochany jak wtedy po raz pierwszy na lekarskiej leżance podczas ich wspólnego dyżuru. I był w tej miłości tak samo zachłanny i po sztubacku niecierpliwy jak niepohamowany bywał w lekturze. Lidka patrzyła, jak łapczywie palce Karola kartkowały kolorowe strony periodyków przywiezionych przez Andrzeja. Z okularami odsuniętymi na czoło, nerwowo kartkując stronę po stronie, sprawiał na Lidzi wrażenie dziecka, które boi się, że za chwilę ktoś mu odbierze zabawkę. W swoim pokoju Andrzej - równie łapczywie jak Karol - rzucił się na stertę kopert, które nagromadziły się w czasie jego półrocznej nieobecności. Jeszcze ich nie rozrywał, wciąż nerwowo sortując i szukając listu, który zaadresowany byłby znajomym pismem. Ale go nie znalazł. Za to otrzymał wezwanie od adwokata. W sprawie rozwodu. Ciężko uniósł się zza biurka i zgarnąwszy w dłoń listy, stanął w uchylonych drzwiach do pokoju Langów. - Czy to cała korespondencja? A może listonosz zostawił jakieś awizo? - Nie - odpowiedziała Lidzia. - Wszystko ci odkładałam. - Z Wrocławia niczego nie było? Na pewno? - Z Wrocławia? Nawet Lang oderwał wzrok od "Woprosów nauki" i wzruszył ramionami dziwiąc się niedomyślności Lidki. Tymczasem Andrzej sięgnął po samowar i niosąc go przed sobą jak sportowiec świeżo zdobyty puchar, wręczył go Lidzi. - Nie byłem na ślubie. Przyjmijcie to teraz ode mnie. - O, jaki śliczny! - zachwyciła się Lidka. - Widziałeś Karolu? - nagle uzmysłowiła sobie, że przecież Andrzej nie zna najważniejszych wiadomości. - A wiesz, że Karol został adiunktem u profesora Grucy? I do Bukaresztu jeździł na konferencję. A jego praca o główce biodrowej nawet była drukowana w "Medical Jurnal" - wyrecytowała jednym tchem i stała w postawie wyczekującej pochwały. Lang zaś uniósł się z fotela, westchnął demonstracyjnie i patrząc ponad głową Lidzi, powiedział: - Żurnal, nie jurnal. To tylko po polsku jełop czyta tak, jak się pisze. Po angielsku jest zupełnie inaczej - ponownie westchnął i nieoczekiwanie dokończył: - Simplicjusz powiedział: gęś nawet ubrana w kolorowe pióra, nigdy nie będzie pawiem. Zgadzasz się z tym, Andrzeju? A za te pisma bardzo ci dziękuję. Kolosalne zmiany! Cała hipoteza Łysenki o procesie dziedziczenie przekreślona! Jakiej ja się genetyki uczyłem? Przyznają to! Oficjalnie przyznają. A ja musiałem tyle lat chodzić z Olgą Lepieszyńską pod pachą... - Nigdy nie mówiłeś, że znałeś jakąś Olgę! - wyrwało się urażonej Lidce. Obrzucił ją wzrokiem pełnym politowania. - Nie mówiłem ci również - powiedział - że znam Marię Curie Skłodowską. Trudno, musisz się z tym pogodzić, że zadaję się z wieloma kobietami. Zajmij ty się lepiej parzeniem herbaty - dokończył wskazując samowar. Posłusznie poszła do kuchni. Andrzejowi zrobiło się żal Lidki. Jednocześnie doznał uczucia skrępowania jak widz, który w teatrze przypadkowo zabłąkał się za kulisy i przyłapał bez makijażu ulubionych aktorów. Był przekonany, że małżeństwo Lidki i Karola jest szczęśliwe. Kiedy tam w Gorki otrzymał od nich zawiadomienie o ślubie, przyłapał się nawet na uczuciu zawiści. Teraz okazało się, że jest inaczej. Dlaczego szczęście bywa takie kruche? - Ubrania i żony - usłyszał kolejną sentencję Karola - trzeba jednak brać na miarę. Widać jednak było, że nie jest to problem, który zaprząta jego myśli, bo znów zabrał się do kartkowania "Woprosów nauki". A Andrzej spytał: - Powiedz, dlaczego to zawsze jest takie kruche? - Genetyka? - Nie. Miłość. Nazajutrz Andrzej nie mógł się doczekać godziny piętnastej, od której zaczynały urzędowanie zespoły adwokackie. Z bijącym sercem wstępował na piętro starej czynszowej kamienicy. Lokal zespołu, najwidoczniej przerobiony z dawnego mieszkania, zatłoczony był biurkami, za którymi siedzieli adwokaci i zajadając kanapki lub wydłubując brud zza paznokci wysłuchiwali zwierzeń nabożnie nachylonych nad biurkami klientów. Andrzej też przyłapał się na tym, że podczas rozmowy z adwokatem nachylał się dyskretnie ku niemu jak przy spowiedzi, ale podobnie jak grzechów było mu trochę wstyd opowiadać o sobie i Basi w pokoju pełnym obcych ludzi. Adwokat niemal bez słowa podał mu pismo, które okazało się propozycją pozwu rozwodowego. Już po pierwszych zdaniach litery rozmazały się przed oczami Andrzeja; zwrócił dokument nie dokończywszy lektury. - Czy taka formuła pozwu - spytał mecenas - odpowiada panu? - Nie! - Mógłbym wiedzieć, brzmienie którego punktu pan kwestionuje? - Wszystkich. Adwokat zmarszczył brwi. - Czy mam przez to rozumieć, że pan generalnie nie wyraża zgody na rozwód? - Bezapelacyjnie! Nie! - odpowiedział głośno; dostrzegł, jak kilka głów od sąsiednich biurek odwróciło się w ich stronę i nieco się zdetonował. Mecenas odchrząknął i zabrał się do cierpliwego wyjaśniania: - To tylko odwlecze sprawę - mówił. - Sprawę dla mojej klientki tak czy owak wygraną. Nie kryjemy, że mojej klientce zależy na czasie. Andrzej czujnie nastawił uszu. - Ona... - spytał głosem człowieka gwałtownie oczekującego zaprzeczenia - ona wybiera się za mąż? - Niestety - adwokat rozłożył ramiona - nie mam pełnomocnictw do udzielania takich odpowiedzi. - Napiszę do niej - Andrzej w jednej chwili powziął chytry plan. - Sami to załatwimy - sięgnął po pióro i umaczał je w kałamarzu. - Da mi pan tylko adres. Zawiesił stalówkę nad arkuszem papieru. Ale mecenas ponownie rozłożył ramiona. - Nie musi pan pisać. Jestem jej pełnomocnikiem. Proszę mówić. To tak, jakby rozmawiał pan z żoną. Andrzej mimo woli zerknął na twarz prawnika, na jego łysinę, kartoflany nos z brodawką i mimo że daleko mu było do wesołości, nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Możemy pójść na wszelkie, daleko idące koncesje - zachęcająco oznajmił pełnomocnik Basi. - Nie! - Widzi pan - adwokat przyjął mentorski ton - między nami mówiąc, te wszystkie rutynowe dowodzenia rozkładu pożycia, niezgodność charakterów, zainteresowanie inną osobą, mogą się ciągnąć i ciągnąć, bo wymagają dowodów. Ale istnieje jeden casus, który sąd przekona natychmiast. Pan już się domyśla? - Nie. - Różnice poglądów politycznych. Moja klientka skłonna jest nawet przyjąć na siebie ten niebagatelny zarzut. - Ależ my nigdy nie mieliśmy odmiennych poglądów. To bzdura! Adwokat litościwym westchnieniem skwitował tę naiwność Andrzeja i raz jeszcze przywołał na pomoc cierpliwość. - To nie ma znaczenia - powiedział. - Mogliście państwo mieć. - Nie. - Proszę pana, a jeśli się okaże, że to nie moja klientka, a przeciwnie, pan, ma nieprawomyślne poglądy. Rozprawa jest jawna. To się może roznieść. Choćby u pana w pracy. Andrzej zacisnął pięści i zrobił ruch, jakby za chwilę miał się rzucić na swego oponenta. Mecenas pojął, że przeholował i uśmiechnął się wyrozumiale. - Żartowałem, oczywiście - powiedział pospiesznie. Andrzej wstał. - Pan mi nie może dać jej adresu? - spytał sucho. - Nie jestem upoważniony. Wydawało się, że wizyta dobiega końca. Adwokat zgarnął teczkę z aktami do szuflady, przerzucił kartkę w skoroszycie. Wtedy nieoczekiwanie usłyszał: - Dobrze. Dam jej ten rozwód. Ale pod jednym warunkiem. Wpierw muszę osobiście zobaczyć się z żoną. - Przekażę to mojej klientce. Od tej chwili Andrzej żył wyczekiwaniem na odpowiedź Basi. Zgodzi się, czy nie zgodzi? Wystawał w oknie mieszkania na Złotej wypatrując listonosza, biegł do korytarza na każdy dźwięk dzwonka. Godzinami wpatrywał się w telefon... I wreszcie się doczekał. Spotkanie wyznaczone było na szesnastą. Andrzej czuł się, jak przed pierwszą randką. Aby się nie spóźnić wziął z Żerania taksówkę. W domu zmieniał przed lustrem co najmniej trzy krawaty; wybrał w końcu stalowy w prążki, który dostał kiedyś od Basi za obronę pracy magisterskiej. Potem przywiezioną z Moskwy czapkę-uszatkę owinął starannie w nowy papier, upchnął do teczki i wyszedł z domu. Zielony płot odgradzał plac budowy. W poprzek sztachet biegły duże litery informujące, że za tym parkanem trwa praca nad warszawskim metrem. Andrzej skorzystał z obluzowanych dwu sztachet w parkanie i mimo napisu, zakazującego wstępu na budowę, postanowił tędy właśnie skrócić sobie drogę. Omijając rozmiękłe doły ciekawie patrzył na grupkę górników, którzy w hełmach i z karbidówkami w dłoniach obsiedli stalową rurę leżącą przy wjeździe do szybu. Jakiś mężczyzna w kombinezonie, z jedną nogą wetkniętą w pojemnik uwieszony na sznurze i najwyraźniej zastępujący windę, patrzył niecierpliwie na górników, którym ani w głowie było opuszczać legowisko przy rurze. - Sam mam zjeżdżać?! - krzyknął. - Pytam po raz ostatni: czy to strajk!? Andrzej aż przystanął: takich wyrazów nigdy jeszcze nie słyszał. Któryś z górników odpowiedział spokojnie: - Ni. Ale fedrować nie bedymy. - Bo co? - niecierpliwił się ten w kombinezonie. - Dopokąd na naszej kopalni porządku nie bydzie. - Stuknij się w głowę, człowieku! Jesteście w Warszawie nie na żadnej kopalni. Robi wam ktoś tu krzywdę? - Nom ni. Ale my są z kopalni Barbara. My list ze Śląska dostali, tam znowuj normy podnieśli. - A tylko zrób przekroczenie - powiedział drugi górnik - to ci z miejsca trzydzieści procentów dociepiom. - Może to i prawda, nie wnikam - mężczyzna w kombinezonie wyraźnie chciał ugody. - Ale wyście tu, a oni tam. To nie wasza sprawa. - Jak nie nasza, kiej kopalnie nasza? W tym momencie Andrzej poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał człowiek w długim, prawie aż do kostek sięgającym deszczowcu, w kapeluszu, spod którego było widać dziobate ślady po ospie na policzkach i brodzie. - Co pan tu robi? - spytał. - Szedłem na skróty. - Wasz dowód! Andrzej sięgnął w zanadrze marynarki. W tej samej chwili na plac budowy zajechały dwa czarne citroeny, z których wyskoczyli mężczyźni i otoczyli górników. Człowiek w deszczowcu wpił palce w ramię Andrzeja, odwrócił go do siebie i bez pytania sięgnął do jego teczki. - Co tam macie? - spytał. Andrzej spokojnie odpiął rzemyki. - A to niby co? - Czapka. - Teraz? Latem? Ciekawe... - zerknął do dowodu Andrzeja. - Złota? Co tu robicie? - Szedłem na Nowy Świat. Pchnął go w kierunku dziury w parkanie. Schyleni opuścili plac budowy. Przy chodniku stała trzecia czarna limuzyna. - Podwieziemy pana - powiedział człowiek w deszczowcu. Wsiadając Andrzej z rozpaczą zerknął na zegar w tablicy rozdzielczej wozu. Minęła trzecia. - Na pewno dobrze chodzi? - spytał. - I tylko to was martwi? - zdziwił się ospowaty. Popchnął lekko dłonią bark kierowcy. - Koszykowa. Oficer w randze majora starannie obejrzał dowód Andrzeja. Za jego plecami widać było czeluść uchylonej kasy pancernej. Wydobył stamtąd jakiś formularz, położył przed Andrzejem, po czym wręczył mu odkręcone wieczne pióro. - Proszę to podpisać - powiedział. - Co to jest? - To jest wasze oświadczenie, inżynierze - wyjaśnił rzeczowo i bardzo grzecznie - że pan niczego nie widział ani nie słyszał. Przecież, między nami mówiąc, chyba pan nawet nie wierzy w możliwość jakiegoś strajku na kopalni? Klasa robotnicza nie może podnieść ręki na władzę, bo sama ją sprawuje. Byłby to czysty absurd, nie uważa pan? - uśmiechnął się szeroko, jakby ubawiony tym przypuszczeniem. - Owszem - przyznał Andrzej. Major poczęstował go papierosem. Rzeczowym i towarzyskim tonem, jakby nie dzieliło ich biurko, lecz kawiarniany stolik, ciągnął dalej przerwany wątek pogawędki: - Byłoby to wbrew temu, czego nas uczono. Zgadza się pan ze mną? - Zgadzam się. Zgadzam się nie dlatego, że tak nas uczono, jak pan mówi, ale dlatego, że w to naprawdę wierzę. - Tym bardziej - ucieszył się major i ponownie wzrokiem wskazał na leżący przed Andrzejem druczek. - Bardzo proszę. Andrzej dla pewności przeczytał treść formularza, a kiedy złożył swój podpis, znów spojrzał na zegarek. - No niestety - oficer z uśmiechem rozłożył ramiona - trochę się pan spóźni. Do kogo? - Do żony. - To pół biedy. Żona zawsze wybacza - przyłożył pieczątkę do podpisanego formularza i cisnął go do szafy. Odwrócił się i już bez uśmiechu rzeczowo przypomniał: - Niczego nie było. Ani żonie, ani rodzonemu bratu, ani w ogóle nikomu ani słowa. Do pana mam zaufanie, w końcu wrócił pan stamtąd. Ale ludzie mniej świadomi politycznie mogliby wyciągnąć jakieś mętne, a może i szkodliwe wnioski... - Z czego? - kwaśno uśmiechnął się Andrzej. - Przecież niczego nie było. Major bystro popatrzył mu w oczy. Uśmiechnął się po chwili. - Widzę, że się rozumiemy. Nacisnął dzwonek pod blatem biurka. W pokoju zjawił się żołnierz, a za nim ten sam ospowaty cywil, który tu przywiózł Andrzeja. - Odprowadźcie inżyniera - polecił major. - Trochę się spieszy, więc go odwieźcie. Dokąd? - zwrócił się do Andrzeja. - Na Ordynacką. Cywil przepuścił go pierwszego przez próg pokoju. Znów pokonywali odległość długiego korytarza wysłanego dywanem wiśniowego koloru. Korytarz co parę kroków przecinały stalowe kraty, których strzegli żołnierze, i cywil zmuszony był kilkakrotnie okazywać legitymację, aby ich przepuszczono. Dywan tłumił kroki, toteż Andrzej w ostatniej prawie chwili dostrzegł, jak z bocznej odnogi korytarza wyszła im naprzeciw para mężczyzn. Pierwszy szedł przodem, z rękami założonymi do tyłu, najwidoczniej konwojowany przez tego drugiego. Omal na siebie nie wpadli, Andrzej uskoczył w bok i zwiesił głowę, aby nie patrzeć w oczy człowieka, którego prowadzono pod strażą. Ale ten nagle zatrzymał się. Andrzej czuł na grzbiecie jego ciężkie spojrzenie. Popychany jakąś niewidzialną siłą, odwrócił się zetknął oko w oko ze wzrokiem... Wiktora. To spotkanie było tak nieoczekiwane dla nich obu, że wstrzymali oddech. Andrzej ochłonął pierwszy, wykonał niezdarny gest, jakby chciał wyciągnąć do przywitania rękę, ale się połapał, że Wiktor nie będzie w stanie odwzajemnić mu się tym samym. A Wiktor zmierzył go chłodnym spojrzeniem, pełnym wzgardy, i nagle, głośno i demonstracyjnie nabrawszy śliny, splunął mu wprost pod nogi. Andrzej poczuł, jak policzki nabiegły mu krwią. Spuścił głowę i już tylko słyszał, jak Wiktor popychany przez konwojenta oddalał się w przeciwnym kierunku. Ich drogę znaczyło coraz cichsze dzwonienie kluczy, którymi konwojent uderzał w pręty krat. - Przyjaciel? - spytał ospowaty, który bez specjalnego zdziwienia obserwował tę scenę. Andrzej nie odpowiedział, milczał aż do chwili, kiedy citroen zatrzymał się na Nowym Świecie przy rogu Ordynackiej. Wysiadając zrobił gest, jakby się chciał pożegnać. Ale ospowaty uprzedził go: - Nie mówię do widzenia - powiedział - bo niektórzy bywają przesądni. Na rogu Ordynackiej Andrzej kupił u przekupki pięć białych goździków. Czekając na wydanie drobnych, kątem oka dostrzegł na przeciwległym chodniku znajomą sylwetkę. "Czyżby Iga" - pomyślał, ale po chwili doszedł do wniosku, że musiał się chyba pomylić. Zdyszany dopadł drzwi "Mazowii". Poprzez snujące się opary papierosowego dymu, w głębi, przy wystawowym oknie, ujrzał Basię. Odetchnął z ulgą. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach i jak trzepocze rozdygotane serce. Dziesięć miesięcy upłynęło, kiedy widział ją po raz ostatni. Ubrana była w błękitną bluzeczkę, której nie znał, na serdecznym palcu ręki, którą mieszała kawę, połyskiwało szafirowe oczko pierścionka, którego też nigdy nie widział. Ledwie przepchnął się do jej stolika, oznajmiła sucho: - Już miałam odejść. - Przepraszam - mocował się z krzesełkiem, które utkwiło między ścianą a stolikiem. - Nie z mojej winy... Szedłem na skróty i zatrzymano mnie... - Andrzej - przerwała mu w pół zdania - doprawdy nie jestem ciekawa, co cię zatrzymało. Pozwolisz, że teraz ja zostawię cię na chwilę samego? - Ale wrócisz? - spytał wystraszony. Zamiast odpowiedzi gestem wskazała torebkę, którą zostawiła na taborecie. Pomyślał, że i tej torebki również nigdy nie widział. Patrzył, jak przeciskała się między stolikami zmierzając w kierunku toalety. Nerwowo nadłamywał łodyżki goździków, które trzymał na kolanach, wetknięte pod blat stolika. Nie wręczył ich Basi zaraz na wstępie i teraz nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Gorzej, bo nie wiedział również, jak zacząć rozmowę, kiedy Basia ponownie zjawiła się przy stoliku. Przyszło mu do głowy, że najprościej będzie odwołać się do jakiegoś wspólnego wspomnienia. - Pamiętasz - spytał - jak w kawiarence "U Fogga" zamówiłem butelkę likieru? Lecz Basia natychmiast dała mu do zrozumienia, że nie przybyła tu dla snucia wspomnień. Spytała z kamienną twarzą: - Podobno byłeś za granicą? - Tak. Pół roku w Gorki... - to mu przypomniało o zawartości teczki, która tkwiła wetknięta pod krzesłem. - Chciałem ci... - Jakie wrażenia? Palce Andrzeja bezskutecznie szarpały zacinającą się sprzączkę teczki. - Dziękuję... A... co u ciebie? - W porządku - zerknęła na zegarek dając do zrozumienia, że uznaje tę wymiane grzecznościowych pytań za wystarczającą - Chciałeś się ze mną zobaczyć? - Mama jak? Ojciec? - Andrzej nie dawał za wygraną. - Dziękuję. - Gdzie mieszkasz? Popatrzyła na niego wzrokiem cudzoziemca, któremu zadano pytanie w języku, którego nie rozumiał. Pojął, że jego ciekawość uznano za niestosowną, chwycił się więc innego tematu: - Żebyś wiedziała, co przeżyłem przed godziną! Pamiętasz Wiktora? To ten mój dowódca z lasu. Opowiadałem ci o nim... - Andrzej - odsunęła od siebie pustą filiżankę. - Mecenas przekazał mi twoją decyzję. Cieszę się, że zmądrzałeś. Chciałeś się ze mną zobaczyć. O co chodzi? - uchyliła lekko kotarę udrapowaną wokół wystawowego okna i wyjrzała na ulicę, jakby bardziej zajmował ją ruch uliczny niż to, co miał jej do powiedzenia Andrzej. - Basiu... - zaczął, starając się złowić palcami jej umykającą ze stolika dłoń. - Popatrz mi w oczy! Przecież to nie wstyd, że mnie kochałaś... Tak przecież było! Tak było. Tyle nas łączy. Tego się nie da wymazać. Połóż na szale złe i dobre i zobacz, co przeważy. - Nie ja oszukiwałam przy tej wadze. - Ciągle mi nie wierzysz? Nic nie wiedziałem o jego istnieniu. Przysięgam! To twoi rodzice ukrywali te listy. - Po co te szczegóły? - skrzywiła się z niesmakiem. - I o tym też zapomniałam. Nie tylko o tym. Wszystko zapomniałam. - Nie wierzę! Basia ponownie spojrzała na zegarek. - Późno się robi - stwierdziła suchym tonem. - Dziś jeszcze wracam... - Więc jednak nie mieszkasz w Warszawie? A gdzie? - Odbiegliśmy od tematu. Mecenas wspomniał o październiku. Będziesz wtedy w Warszawie? Odpowiada ci ten termin? - Czego? - Rozwodu. - Nigdy. Jakby wcale nie zaskoczona takim obrotem sprawy, ponownie uchyliła kotarę wyglądając na ulicę. Andrzej był zbyt wzburzony, by dostrzec nieznaczny gest jej dłoni. - Przecież w zespole wyraziłeś zgodę - powiedziała. - Tak. Ale teraz nigdy jej nie wyrażę! Nigdy, słyszysz? - Adwokat pisał mi wyraźnie. Tylko dlatego zgodziłam się przyjechać. Więc to był tylko wybieg? - Tak, tylko wybieg! Chciałem cię chociaż zobaczyć. Basia patrząc ponad jego głową powiedziała nieoczekiwanie: - Słyszałaś? Jesteś świadkiem. Andrzej odwrócił się gwałtownie na krzesełku. Za jego plecami stała Iga. A więc to nie było przewidzenie, to jednak ją dostrzegł przed kwadransem w tłumie przechodniów. - Mecenas dobrze to przewidział, na szczęście - powiedziała Basia. - I radził wziąć świadka. Słyszałaś, że się zgodził w zespole? - Tak - z kamiennym wyrazem twarzy potwierdziła Iga. - To wystarczy - Basia zerwała się od stolika. Tobie nie można wierzyć. - Świadkowie... - zaśmiał się Andrzej szyderczo. - Mecenas. Paragrafy. Tak na zimno, z wyrachowaniem? I to moja Basia tak robi? Moja Basia? Iga pierwsza zaczęła przepychać się ku wyjściu. Za nią bez słowa pożegnania, postępowała Basia. Andrzej schylił się po teczkę. Dopiero teraz, już poniewczasie, wypadła z niej czapka-uszatka. Upchnął ją na powrót i ruszył do drzwi. Dogonił go głos kelnerki: zapomniał o rachunku. Prócz pieniędzy wcisnął jej pięć goździków. Jak somnambulik sunął środkiem jezdni, nie zważając na samochody. - Życie panu niemiłe? - czyjaś silna dłoń w ostatniej chwili odciągnęła go na chodnik tuż sprzed maski nadjeżdżającej warszawy. - Zgadł pan - powiedział. I w tej sekundzie doznał uczucia, o którym pomyślał, że tak będzie wyglądała chwila, kiedy jego życie skończy się naprawdę. W jego umyśle rysowała się pustka. Nic już i niczego wokół niego nie było. W domu zastał list od matki. Donosiła, że ojciec czuje się coraz gorzej, czeka go szpital. Liczyła na przyjazd Andrzeja. Dopiero po godzinie spostrzegł ze wstydem, że nic a nic nie zaniepokoił go list matki. W przeddzień otwarcia festiwalu przybył do Warszawy młody ortopeda radziecki Siemionow, który wchodził w skład oficjalnej delegacji, prywatnie zaś złożył wizytę w klinice, w której pracował Lang. Z okazji wizyty profesor wydał herbatkę, na którą zaprosił wszystkich swych asystentów. Lidka Langowa już od rana szykowała się na tę uroczystość. Przedpołudnie spędziła u "Gabriela", w którego salonie czesały się pierwsze damy stolicy, a potem długo stroiła się przed lustrem. Zadowolona z wyglądu i toalety, zakomunikowała wreszcie mężowi. - Jestem gotowa. Ubrany w czarny garnitur, z jedwabną chusteczką w butonierce, obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. Miała włosy spięte opaską, na szyi wisior a w uszach jaskrawo połyskujące klipsy. Gwałtownym szarpnięciem zerwał jej z ucha klips. - Gotowa może jesteś na karuzelę w wesołym miasteczku - powiedział - ale nie na herbatę u profesora. Wydawało się przez chwilę, że Lidzia wybuchnie płaczem, potulnie jednak zdjęła drugi klips i ponownie stanęła przed lustrem. - I jeszcze jedno - powiedział. - Nie opowiadaj tej swojej popisowej anegdotki o wujku, który jeździł "Sokołem" na ścianie śmierci... - Kiedy on naprawdę jeździł, Karolu - zapewniła z powagą. - Gdyby nie wojna, miał już angaż do cyrku Staniewskich. Parsknął śmiechem, zatykając uszy dłońmi. Lidka dopiero teraz pojęła, że Karol uważał najwidoczniej wyczyny wujka Leopolda za żenujące i wstydliwe. - Idź sam, Karolu - oświadczyła. Rozłożył ramiona. - Profesor prosił wszystkich z żonami. Niestety - dodał. To już było ponad siły Lidzi. Z płaczem wypadła z mieszkania. Jasiński podlewał właśnie z konewki narcyzy, które hodował w skrzynce za oknem, kiedy usłyszał głośne szlochanie, dochodzące z kuchni. Zajrzał, bo i tak musiał z kranu uzupełnić wodę w konewce. Zastał Lidzię wtuloną w ramiona matki. - Co jej się stało? Dlaczego beczysz? - Dlaczego, dlaczego!? - zawołała jego żona. - Przez kogo uczciwa kobieta może płakać, jak nie przez męża? - czułym gestem gładziła wyondulowane włosy córki. - Mówi, że Karol przestał ją kochać. - A kiedy on ją w ogóle kochał? - stał przy kuchennym zlewie i napełniał konewkę wodą. - Wiesz, po co mu ona była? Żeby mu ankietę swoim pochodzeniem poprawić. Mówi to tobie coś? - Nieprawda! - pisnęła Lidzia rozmazując dłonią łzy, które wraz z tuszem spływały jej po policzkach. - Prawda, prawda. Dzięki komu karierę robi? Sanacyjny pomiot... Nie przypuszczał, że swoją wzgardą, dyktowaną czysto klasowymi względami, tak mocno rozsierdzi Lidzię. Dopadła go przy zlewie, że o mało nie strącił wypełnionej już po brzegi konewki. - Jeszcze zobaczycie, do czego on dojdzie! - krzyczała z płaczem. Odstawił konewkę, zakręcił kurek. - Najwyżej do rozwodu - mruknął. Wtedy dostrzegł na szyi Lidzi miedziany łańcuszek z przewleczonym medalikiem. - A to co znowu? - Matka Boska. "Co mogło go zaintrygować w zwyczajnym, miedzianym medaliku?" - pomyślała Jasińska widząc, jak mąż przygląda mu się z coraz bardziej rosnącym zdziwieniem. - Gdzieś ty to kupiła? - spytał. - To ja jej kupiłam. Lermaszewski sprzedawał. - Zdejmuj to! Żądanie było tak zaskakujące, że Lidzia nawet nie zdobyła się na protest. Bezwolnie, jakby tego żądał Karol, odpięła na karku łańcuszek i podała ojcu. Ruszył z furią ku drzwiom. - Dokąd ty, Stasiu? - rzuciła się za nim Wanda. - Dokąd? Jasiński z medalikiem zaciśniętym w dłoni przesadzał na raz po dwa stopnie. Zasapany stanął przed drzwiami mieszkania Lermaszewskich. Energicznie zadzwonił. Raz, drugi. Zaszurały w przedpokoju czyjeś kroki, szczęknęła klapka wizjera. Widać jego wizyta nie wzbudziła podejrzeń, bo stary Lermaszewski zwolnił drzwi z łańcucha i ciekawie patrzył na rzadko odwiedzającego ich sąsiada. - Co to wszystko ma znaczyć? - warknął Jasiński. W jego otwartej dłoni spoczywał medalik. Lermaszewski przypomniał sobie, że jeszcze dziś rano sprzedał go właśnie Jasińskiej, przyszło mu więc na myśl, że reklamują towar. Przyjrzał się uważnie medalikowi: istotnie po stronie rewersu pozostał kawałek wytłoczonego orła i napis; resztki te widać uszły miażdżącemu działaniu sztancy, dzięki czemu święty medalik wciąż zaświadczał, że w pierwszym wcieleniu był świecką pięciogroszową monetą. - Faktycznie - przyznał - troszeczkę niedorobiony. Wymienimy. Proszę za mną. Weszli do środkowego pokoju. Jacek Bawolik, obsługujący sztancę, raz po raz wybijał medaliki. W pojemniku piętrzyły się pięciogroszówki. Siedząca obok Lermaszewska przewlekała łańcuszki na gotowe medaliki i każdy zawieszała na kiju przytwierdzonym do ściany. Jasiński obrzucił "pracownię" ponurym spojrzeniem. Bawolik, nie zrażony jego wejściem, miarowo, jak automat naciskał raz po raz ramię sztancy, która rozgniatała monety, dziurawiła uszko i wypluwała gotowe medaliki. Lermaszewski ściągnął z kija nowy medalik i podał go usłużnie gościowi. - Ten już będzie pasował - zapewnił. - Owszem - przyznał Jasiński zamykając miedzianą blaszkę w ogromnej dłoni. - Przyda się. Dla prokuratora - i wzburzony wybiegł z mieszkania. Lermaszewska chwyciła męża za ramię. - I co będzie? Co będzie? - Trzeba Heńka znaleźć. A gdzie on właściwie jest? - Pojechał z psem na Grochów. - Z jakim psem? - Znaczy się z Kazanowiczem pojechał. Zdaje się, że z tą sobaką całkiem już źle. - Na Grochów? To za jakąś godzinę obróci. No, co jest! - krzyknął nagle widząc Jacka Bawolika zajętego oglądaniem "Przeglądu Sportowego". - Do roboty! Po chwili w pracowni Lermaszewskich znów rozległy się miarowe uderzenia sztancy. Kiedy Sergiusz Kazanowicz sadowił na tylnym siedzeniu taksówki Karo, Henio Lermaszewski po raz pierwszy nie zaprotestował. Na ogół nie pozwalał pasażerom przewozić zwierząt. Kiedy mu jednak jeszcze z rana Kazanowicz zapowiedział, że czeka go kurs na Grochów, Henio już wiedział, że nie będzie to wesoła podróż. Dla lokatorów domu na Złotej nie było tajemnicą, że z Karo już jest całkiem niedobrze. Wszyscy go tu bardzo lubili. Był właściwie wspólną własnością kamienicy. Henio Lermaszewski opłacał jego szczepienia przeciwko nosówce, Halina Wrotkowa znosiła z wojskowej stołówki imponujących rozmiarów cielęce kości, mały Miecio prowadzał go na spacery aż do Ogrodu Saskiego. Oczywiście, wszystko to już od dawna należało do wspomnień, bo Karo od dłuższego czasu ani sił już nie miał, aby zajść dalej jak na kraniec podwórka, ani nie dojrzałby mięsa nawet na najwspanialszej łopatce. Schorowane łapy coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa i ostatnio poczciwe psisko opuszczało mieszkanie już wyłącznie na rękach doktora. Tego dnia Henio, ledwie spojrzał na Karo, zrozumiał, że ta jazda na Grochów do Akademii Weterynaryjnej będzie już jazdą ostatnią. Ale pomiędzy nim a Kazanowiczem nie padła najmniejsza nawet na ten temat uwaga. Mijali rozkrzyczane tłumy młodzieży, bo tego dnia właśnie rozpoczął się festiwal. Z trudem przebijali się Nowym Światem, a potem Jerozolimskimi. Co chwila jezdnię przecinał barwny tłum rozbawionej młodzieży. Dopiero na przeciwległym brzegu Wisły było nieco przestronniej. W miarę posuwania się aleją Waszyngtona, Henio jechał coraz wolniej, a doktor wiedział, że Henio ofiarowuje mu w ten sposób dodatkowe chwile z przyjacielem. Położył dłoń na łbie Karo i przymknąwszy powieki starał się zgadywać, gdzie się aktualnie znajdują. Oto już pewnie Grenadierów, gwarliwe rondo Waszyngtona, garbaty bruk Grochowskiej, pewnie minęli Podskarbińską, od której zaczynały się ogrody akademii weterynaryjnej. Henio podjechał pod samą bramę. Kazanowicz wygramolił się z taksówki. Spojrzał w głąb dziedzińca. Jego wzrok powędrował do góry śledząc drogę czarnego dymu, który snuł się z komina ukrytego za budynkiem laboratorium. Nagle Karo zaskomlił. Doktor raz jeszcze powiódł wzrokiem po rozmazanym dymem niebie i... wsiadł do auta. - Wracamy do domu. Henio bez słowa przerzucił lewarek wstecznego biegu. - W obozie - odezwał się Kazanowicz - spałem na jednej pryczy z kolejarzem z Radomia. Jak umierał, trzymałem go za rękę... jego żylasta dłoń spoczęła na łbie psa. Spod mankietu koszuli widać było pierwsze cyferki obozowego numeru. Chwilę jechali w milczeniu. - To było wszystko - podjął przerwany wątek - wszystko, co mogłem dla niego zrobić. A kapo Szulc dał mi potem osiem gum za to, że nie wyszedłem rano do apelu. Jak mogłem wyjść? Wtedy właśnie byłem przy tym kolejarzu... - Ale co ma do tego pies? - nie wytrzymał Henio. - On też jakby śpi ze mną na jednej pryczy... Znów chwilę jechali w milczeniu. Dopiero kiedy z Targowej skręcali w Zieleniecką, Henio powiedział: - Karo i tak swoje przeżył. Przecież to weteran z powstania... Doktor zerknął ukradkiem na kierowcę i coś, jakby cień sympatii przepłynęło po jego twarzy. - Pan coś zaczął rozumieć, panie Heniu... - powiedział tonem pochwały. Kiedy zbliżali się do Złotej, już z daleka można było dostrzec nerwowo krążącego wzdłuż domu starego Lermaszewskiego. Po wizycie Jasińskiego stary taksówkarz doszedł do wniosku, że ostrożność jednak nie zawadzi i przy pomocy żony oraz młodego Bawolika w mig zlikwidował wszelkie ślady produkcji dewocjonaliów. Teraz miotał się po chodniku, wypatrując powrotu syna. Ledwo Henio zaparkował przed bramą kamienicy, poinformował go: - Kędzierzawa sprawa, Heniek, cały towar z domu wywiozłem. - Co tatuś taki wnerwiony? - Jasiński. - Co Jasiński? - Był. Widział. Wiesz, czym groził? - z rozczapierzonych palców obu dłoni uformował wymowną kratkę. Henio odczekał, aż doktor wygramoli się z auta, a kiedy obaj z psem zniknęli w bramie, wciągnął ojca do taksówki, odjechał sprzed bramy i dopiero za narożnikiem spytał o szczegóły. Przede wszystkim interesowało Henia, skąd Jasiński mógł się dowiedzieć. - Rano sprzedałem jedną sztukę. - Jasińskiemu?! Jasińskiemu Matkę Boską?! Czy tatuś do szkoły nie chodził?! - Nie Jasińskiemu. Jego żonie. - Bez różnicy - w głosie Henia brzmiała nagana. - Po pierwsze primo, Jasińskiemu to wie tatuś, co można oferować? Portret Marksa i Engelsa, ale nie święte osoby. Po drugie primo, powtarzałem sto razy, żeby w kamienicy nie rozprowadzać towaru. Stary wysłuchał pouczeń z pokorą, ale cóż z nauk, kiedy było już za późno. Henio energicznie "złamał" chorągiewkę taksomierza. - Dom pusty? - spytał. - Jak urzędnik państwowy. - No to wie, tatuś, gdzie on może teraz zażalenie wnosić? Do dyrekcji dzwonków tramwajowych. Chomont, w mordę i nożem! Lidzia maszerowała szpitalnym korytarzem. Niosła do analizy probówki z pobranymi próbkami krwi. Jej świeżo nakrochmalony czepeczek przecinały dwa paski: od dawna już była starszą pielęgniarką. Celowo wybrała dłuższą drogę do pracowni analitycznej, żeby przy okazji wstąpić na chirurgię. Od pacjentki pracującej w Ministerstwie Kultury dostała dwa bilety do teatru; chciała tę wiadomość zostawić mężowi, aby już nic innego nie projektował na dzisiejszy wieczór. Weszła do sekretariatu chirurgii. - Pan docent operuje - powiedziała sekretarka. - Nie wiem, kiedy skończy. Mam pocztę dla pana docenta. Lidka wyciągnęła rękę. - Oddam mężowi. Był to egzemplarz "Kliniki Chirurgicznej" spięty banderolą, oraz koperta upstrzona mnóstwem zagranicznych znaczków. Koperta była różowa, z czerpanego papieru, zdobna w jakieś nadruki, których treści Lidzia nie mogła zrozumieć. Od razu nabrała nieufności do tego listu. Nawet go powąchała, czy nie pachniał kobietą. Stosunek Karola do niej w ostatnich dniach, już nie chłodny i obojętny, ale wręcz napastliwy, podpowiadał Lidzi jedną tylko motywację: inna kobieta. Rozerwała kopertę, gdy tylko znalazła się sama w pokoju pielęgniarek. Niestety, list był po angielsku. Nagle olśnił ją pomysł. Upchnęła kopertę w kieszeń fartucha i wyszła z pokoju. W separatce pod siódmym leżał po operacji łękotki stary profesor, o którym mawiano na oddziale, że był europejskiej klasy etnografem. Dotąd Lidzia mało zajmowała się pacjentem, może raz czy dwa robiła mu zastrzyk. Toteż był zaskoczony, kiedy wkroczyła do separatki uśmiechnięta w dodatku popychając wózek. - Nie ma pan profesor ochoty na małą przejażdżkę? Przystał z ochotą, ale nie mógł ukryć zaskoczenia. - I siostra chciałaby... osobiście? - A dlaczego by nie? Podjechała wózkiem pod samo łóżko. Ściągnęła z wieszaka szlafrok profesora. Nachylając się usłużnie, założyła ramiona pacjenta na swojej szyi, dźwigając go z posłania. Nie zapomniała przedtem odpiąć ostatniego guziczka w służbowej bluzeczce, z doświadczenia wiedziała, jak bardzo lubili tam zerkać pacjenci w starszym wieku. Profesor rzeczywiście zajrzał za dekolt i uśmiechnął się promiennie. Kiedy jechali korytarzem, spytała: - Pan profesor zna chyba angielski? - Do niedawna w kadrach pisałem, że nie znam - uśmiechnął się kwaśno - ale znam, znam bardzo dobrze. Lidzia odetchnęła z ulgą. Położyła rozciętą kopertę na kolanach pacjenta. - Czy mógłby mi pan to przetłumaczyć? - Nie - a kiedy Lidzia zagryzła ze złości wargi, dodał, bo taki miał zwyczaj żartowania, że pointę stawiał dopiero po pauzie: - Bez okularów? Lidzia ponownie odetchnęła i zawróciła wózkiem w kierunku separatki. Odnalazła okulary na nocnym stoliku, starannie założyła pacjentowi za uszy. Znów ruszyła w ponowną podróż korytarzem. Spoglądała niecierpliwie, obserwując, jak palec staruszka wędrował wzdłuż rządków maszynopisu. - No więc krótko mówiąc - zawyrokował skończywszy lekturę - list jest jak z bajki. - Czy to... czy to pisze kobieta? - W pewnym sensie. - Jak to w pewnym sensie? - Bo po pierwsze Angielka. I jeszcze chirurg do tego. Pani ma dobre mniemanie o urodzie Angielek? Bo ja nie. Lidka z trudem maskowała zniecierpliwienie. - Ale co pisze? - Praca ma być zamieszczona w najbliższym "Ortopedian Observer". Siostra wie, czyja praca? - Tak - powiedziała sucho. - Nadto - referował dalej - jest propozycja przyjazdu na staż. Tu, wie siostra - potrząsnął różowym listem - oferują taką sumę, że ja bym osobiście ten staż przedłużył w nieskończoność - przekręcił usztywniony kark i spojrzał z dołu na Lidzię, która jakby nieobecna myślami, patrzyła w daleką zieleń parku za oknem. - Nie wiem, kogo ten list dotyczy, ale szczerze gratuluję. Lidzia wzięła list z rąk pacjenta. Złożyła go w pół i ponownie upchnęła w kieszeń. - Chyba dość spaceru na dzisiaj - zawyrokowała. - Ten staż jak długi? - Aż cały miesiąc! Ho, ho, w dzisiejszych czasach pojechać do Anglii... To prawie zakrawa na cud. Po odstawieniu profesora, Lidzia wróciła do pokoju pielęgniarek. Martwo patrzyła przez okno. Jej prawa dłoń zaciskała się nieustannie na szorstkim papierze koperty. Była spokojna i zdecydowana, kiedy Karol wszedł do służbówki. Stał w progu z ręcznikiem przewieszonym przez kark; pot spływał mu stróżkami z czoła. - Lecę z nóg - powiedział. - Bite cztery godziny. Staw biodrowy... Podobno jest jakaś poczta dla mnie? - Tak - spokojnie potwierdziła Lidzia. - "Klinika Chirurgiczna". - I to wszystko? - spytał rozdzierając banderolę. - Wszystko. A na wieczór mam bilety do teatru. Na "Ostry dyżur". W domu zastała Andrzeja szykującego się do drogi. W pośpiechu upychał piżamę w teczkę. Po powrocie z fabryki otrzymał depeszę od matki. Donosiła, że doktorzy zażądali natychmiastowego zabrania ojca do szpitala. - Gdyby tu... jednym słowem, gdyby ktoś do mnie przyjechał, powiedz Lidziu - prosił - że musiałem do ojca. Poważnie chory. Spojrzał na zegarek. Spodziewał się Leszka, któremu zostawił w akademiku telefoniczną wiadomość, aby był gotów do drogi. Ale Leszka wciąż jeszcze nie było. Wreszcie się zjawił. - Ja czasu nie mam - powiedział w drzwiach. - Powtórzono mi, że dzwoniłeś do akademika. Co jest? Andrzej uśmiechnął się smutno. Wyciągnął z kieszeni pomięty blankiet telegramu. - Obaj mamy tę samą sprawę, Lesiu... - powiedział łagodnie. - Mama depeszę przysłała. Leszek z przestrachem spojrzał na telegram. Bał się nawet sięgnąć po niego. Z nadzieją patrzył w oczy brata. - Musimy tam jechać, Lesiu. Po godzinie byli już w drodze na dworzec Wileński. Po ich wyjeździe Lidzia upchnęła kopertę z listem do szafy z bielizną pościelową. Właściwie początkowo zamierzała list po prostu spalić, ale rozmyśliła się. Wieczorem byli na "Ostrym dyżurze" Lutowskiego. Lidzia ukradkiem obserwowała reakcje męża. Z napięciem śledził przebieg akcji na scenie; nie wiedziała, że znajdował tam siebie samego. Pogłaskała go delikatnie po dłoni. Spojrzał na nią z wdzięcznością. Szczęśliwa, dotrwała do końca sztuki. W domu objął ją czule i pocałował. Nie rozbierając się, nawet nie ściągając pantofelków, pociągnęła go na nie rozesłane łóżko. Brała go łapczywie, jakby to miała być ich ostatnia noc. Potem, zapatrzona w ciemność za oknem, znów przypomniała sobie o liście tkwiącym w bieliźniarce i rozpłakała się. - To ze szczęścia - szlochała zgarniając palcami jego zmierzwioną czuprynę. Karol uśmiechnął się i przeciągnął zadowolony z siebie. Gdyby życie składało się z samych tylko nocy, Lidzia byłaby idealną żoną... Białe kafelki szpitalnej podłogi nosiły odciśnięte ślady zabłoconych obcasów. Andrzej patrząc na te zacieki spróbował delikatnie rozetrzeć je podeszwą. Obok Leszek wykładał z kuferka nocną koszulę ojca. Stary, rozebrany do pasa, siedział na leżance izby przyjęć. Otyła pielęgniarka wpisywała dane do ogromnej księgi. Odpowiadali na przemian wszyscy trzej, aż ich musiała przywołać do porządku. Talar Kajetan. Lat sześćdziesiąt pięć. Urodzony i zamieszkały w Sierpuchowie. - Przybył do szpitala z jakim podejrzeniem? - odczytywała kolejną rubrykę. Porozumieli się z Leszkiem wzrokiem, ale w porę wyręczył ich lekarz, który wszedł właśnie do izby przyjęć i zerknął na skierowanie lekarza pogotowia. - To już sobie potem wpiszemy - powiedział. Andrzej poszukał wzrokiem Leszka. Obaj myśleli o tym samym: nazwę nie każdej choroby osłania się milczeniem. Gruźlica to gruźlica, nerki to nerki, dwunastnica to dwunastnica, nikt się w tajemnice z pacjentem nie bawi. A tu... Andrzej spojrzał na ojca. Siedział na leżance i próbował ściągnąć grube, wełniane skarpetki. Kiedy go tu wieźli wraz z Leszkiem, ułożonego wygodnie w sianie na furmance, nie wyglądał tak mizernie i tak biednie jak na tej białej leżance. Piersi miał zapadnięte i jakieś takie białe jak twaróg i Andrzej dokonał tego odkrycia zaskoczony, bo zawsze widział ojca spalonego na czerwono słońcem, z mięśniami grającymi pod skórą, kiedy zamaszyście machał kosą lub siekierą. Teraz sprawiał wrażenie dętki, z której wypuszczono powietrze. Naprzód bez słowa pozwolił sobie założyć lnianą koszulę nocną, którą zabrali z domu. A potem, też bez protestu, ją zdejmował, gdy zagniewana salowa wyjaśniła, że tu obowiązuje bielizna służbowa. Obaj z Leszkiem zapinali na starym guziki zbyt obszernej piżamy upstrzonej w paru miejscach fioletowymi kółkami pieczęci. Talar ściągnął przez głowę medalik, zawieszony na niebieskiej tasiemce i chwilę ważył go w dłoni, jakby się zastanawiał, któremu z nich go przekazać. - Po Bronku... - objaśnił. - Wstydził się go, biedaczysko do fotografii - przypomniał sobie jak Bronka fotografowano na okładkę "Młodej Wsi" w czasie budowania trasy W-Z. - Wstydził się i pas był w robocie... Zobaczę się z nim już niedługo i będzie zgoda między nami... - Co też ojciec... - zaprotestował gorąco Andrzej. Ale stary zaprzeczył ruchem głowy. - Stąd już tylko w jedną stronę droga - powiedział. - Wasz dziadek zdrowy był jak dąb. Jedną ręką wóz za tylną oś podnosił. I tylko raz do szpitala poszedł. I już go z niego wynieśli... - Ojciec idzie na obserwacje - zapewniał Andrzej. Chciał pomóc staremu w zawinięciu ubrania i butów, ale odsunął go stanowczym gestem. Starannie, zwyczajem wyniesionym jeszcze z koszar brzeskiego pułku artylerii, poskładał w przepisową kostkę kalesony, spodnie, bluzę, owinął tym wszystkim parę butów uprzednio związanych sznurowadłami. Wręczył tobołek Leszkowi. - Przecież to do depozytu - zaprotestował Leszek, ale stary machnął lekceważąco ręką. - To już nie będzie potrzebne... Pamiętajcie - naraz zaczął ich pouczać - matka nie może zostać sama. Żebyście to wiedzieli... Jakby Rubiś za pieniędzmi przylazł, złamanego grosza mu nie dać. Mokre krokwie w stodole wstawił. Paczą się. Psem poszczuć. Zrozumiano? - Bezapelacyjnie - zapewnił po dawnemu Andrzej. - Tylko... - Co tylko? - Ja, tato, jutro do Warszawy muszę już wracać. Fabryka. - Nie kłopocz się - powiedział Leszek. - Ojciec to do mnie mówi. Powróciła do izby przyjęć stara pielęgniarka. Rzuciła na posadzkę parę filcowych pantofli. Po śliskich kaflach podjechały aż pod same nogi Talara. - No jak, ojciec? - spytała jowialnie. - Gotowiście? - spróbowała go ująć pod ramię, ale ją odtrącił. - Przejdziemy do łaźni, a potem na salę. Ładne miejsce jest. Pod samym oknem. Leszek wsunął jej do fartucha zwinięty banknot. Talar obejrzał się jeszcze od progu: - Matka - przypomniał jeszcze raz. - Pamiętajcie, matka... Gdy zniknął, Andrzej dojrzał czapkę, która spadła z kozetki; ojciec zapomniał ją upakować w tobołek. Schylił się po nią, ale Leszek był szybszy. Prawie wyrwał bratu z dłoni kaszkiet poprzecierany na brzegach. - Nie kłopocz się - powtórzył. - To wszystko już moja sprawa. W milczeniu przemierzali majdan między szpitalem a placem okolonym smukłymi topolami. Koń chrupiąc owies, czekał na nich cierpliwie. Leszek ułożył ojcowy tobołek z odzieżą koło poduszki wbitej w słomę, którą wymoszczony był wóz. Posłanie Talara wydawało się być jeszcze ciepłe, kiedy Andrzej wskoczył, aby się wygodnie ułożyć. Miejsce na koźle należało do Leszka; co do tego nigdy między nimi nie dochodziło do sporów, bo wszystko, co wiązało się z końmi, było od dawna ustaloną domeną najmłodszego z Talarów. Leszek pomału ściągał z dyszla worek z obrokiem. Nagle przyklęknął przy przedniej nodze konia. Koń uniósł kopyto i nawet Andrzej dostrzegł, że ścięta podkowa ledwie trzyma się, przytwierdzona jednym tylko hacelem. Leszek rozejrzał się bezradnie. - Nie da rady? - spytał Andrzej. - Dziesięć kilometrów wszystkiego. - To nie twoja warszawa. To żywy koń. Dojrzał wyrostków skręcających ukradkiem papierosy pod drzewami placyku. Skinął na nich. Zbliżyli się niechętnie. - Kowala tu macie? - spytał. - Pan Maciaszczyk - najstarszy wyciągniętym ramieniem wskazał wlot krętej uliczki, za którą wyrastał ciemny grzbiet kościoła. - To zaraz na Armii Czerwonej. Drugi dom za pezetgieesem. Drugi chłopak uzupełnił informację: - Jego nie ma w domu. W pedeku jest. Na występach. Leszek ruszył w stronę Domu Kultury. Otaczała go gromada ludzi, którzy usiłowali wedrzeć się do środka. - Co to za występy? - spytał Leszek. - A, z Warszawy przyjechały jakieś - poinformował ktoś. - Poczekaj na mnie! - wołał Andrzej biegnąc za bratem. Tylnym wejściem, o którym strzałki i napisy świadczyły, że jest wejściem awaryjnym, dostępnym tylko dla straży pożarnej, przedostali się do wnętrza budynku. Leszek był zdecydowany wyciągnąć kowala z widowni. Nie mogli przecież nocować w mieście, co zresztą i tak nie poprawiłoby ich sytuacji, bo nazajutrz była niedziela i tym bardziej nie mogło być mowy o nakłanianiu kowala do roboty. Nieoczekiwanie znaleźli się za kulisami. Piosenkarka kończyła śpiewać "Brzydulę i rudzielca". Widać stąd było jej obnażone plecy, a między fałdami pluszowych kotar strażaka, milicjanta i jeszcze kogoś z funkcyjną opaską na ramieniu. Publiczność długo oklaskiwała piosenkarkę. Domagano się, głośno skandując, "Kto puka do mych drzwi" - również tegorocznego szlagieru - i "Czy to listonosz? Nie, nie, nie!" Ale piosenkarka nie dała się uprosić, dłonią posłała jeszcze dwa pocałunki i wycofała się za kulisy. Z wściekłą miną, jakby przed chwilą przeczołgała się przez tor przeszkód, zerwała z uszu klipsy i szarpnęła wstążką rozpuszczając upięte w kok włosy. Andrzej omal nie krzyknął: rozpoznał w artystce Ewę Szymosiuk! Leszek też stał osłupiały jej widokiem. Jego spojrzenie pełne było nienawiści. Ona jeszcze ich nie dostrzegła. Z furią ciskała do podróżnej walizki klipsy i wisiorki, które zrywała z szyi. Łysy, spocony impresario Artosu" starał się wyrwać tę torbę. - Dokąd?! Dokąd?! - wołał. - Ma pani jeszcze finał. Ewa, jakby nie do niej skierowana była ta uwaga, podeszła do milicjanta. - O której odchodzi ten osobowy? Wywołała tym falę potwornej wściekłości łysego menażera. Wyrósł między nią a milicjantem. - Ma pani umowę na trzy numery! - podtykał jej pod oczy rozcapierzone trzy palce. - "Brzydula", "Rudy, rudy rydz" i finał. Nigdzie pani nie pojedzie! - Umowa? - udawała ubawioną. - Według umowy miałam mieć hotel. Pan widział, gdzie ja tu mieszkam? Pan widział moją kwaterę? Pluskwy, radzieckie łóżeczko z pierzyną i sto bachorów, które mnie podglądają! - Proszę mi tu nie rżnąć gwiazdy, bo nią pani nie jest. Tu nie Mazowsze"! Tu trzeba pracować! Stanowczość Ewy zwątlała, a może groźba wyjazdu była tylko przetargową monetą w walce o hotel... Podeszła do lustra zawieszonego we wnęce kulis i przymierzyła do uszu zerwane co dopiero klipsy. Kiedy rozczesywała grzebieniem włosy, które spłynęły jej na ramiona, w odbiciu lustra dostrzegła twarz Andrzeja. Jego widok był dla niej tak zaskakujący, że upuściła grzebień na podłogę. Odwróciła się gwałtownie, jakby chcąc sprawdzić, że to na pewno jego zobaczyła za sobą. Zupełnie oniemiała widząc, że obok Andrzeja stoi jeszcze i Leszek. - Co wy tutaj robicie?! - zawołała i natychmiast sama znalazła odpowiedź, jedyną, która mogła być dla niej zrozumiała. - Szukaliście mnie? Tak? - Nie, kowala - spokojnie powiedział Leszek. - Ale co robicie w tej dziurze? - Przecież... - Andrzejowi zrobiło się przykro, że nie mogło jej przyjść na myśl rozwiązanie najprostsze - milę stąd leży Bronek. Tu zaraz nasze Sierpuchowo. - Bronek?! Jakby cień przepłynął przez jej twarz. - To od niego - pokazała im pierścionek na serdecznym palcu lewej ręki. Leszek po raz pierwszy popatrzył na nią bez złości, a Andrzej pomyślał, że historia tego pierścionka wiąże się z Basią, bo doradzała Niutkowi w tym zakupie. - Był kupiony na Foksal - uśmiechnął się. - Potem w Kameralnej czekał z nim na ciebie... - I wcale nie przyszła - uzupełnił Leszek. - Inne to były czasy... - westchnęła. - Chyba piękniejsze... - Nie dla niego - powiedział Leszek. Spojrzenie Ewy spoczęło na torbie podróżnej, gdzie tkwiła wiązanka pięciu białych i czerwonych goździków owiniętych w celofan. Bez namysłu sięgnęła po kwiaty. - Połóż to u Niutka... - poprosiła Andrzeja. - A wam? Wam mogę w czymś pomóc? Oni tu - gestem głowy wskazała tonącą w mroku widownię - oni tu wszystko dla mnie zrobią. - A konia mi podkują? - spytał Leszek. Zerknęła na niego niepewna, czy pyta poważnie. Kowal Maciaszczyk, który z całą rodziną wybrał się na koncert "Artosu", rzeczywiście nie taił, że robi to wyłącznie dla "tej pięknej artystki", dając się nakłonić do otworzenia kuźni prawie przed samą północą. Iskry pryskały z rozżarzonego paleniska, kiedy Leszek naciskał ramiona skórzanego miecha. Kowal grzebał w skrzynce z podkowami. - Ja chyba zwariowałem - gderał. - Po nocy kuć? Nie namówilibyście mnie, jakby nie ta artystka... Tymczasem Andrzej z Ewą wspinali się po grzbiecie wzniesienia porosłego więdnącymi już liśćmi łopianu. Podświetlany księżycem cień dzwonnicy rozesłał się jak bury dywan po pochyłości pagórka. Stąpali po nim w milczeniu, oboje pokonując w myślach przestrzeń znacznie bardziej odległą, bo zmierzyć ją można było aż czterema latami, które ich dzieliły od dzisiejszej nocy. - Czasami myślę... - pierwsza odezwała się Ewa i nie dokończyła, jakby wystraszona dalszym ciągiem zdania. - O czym? - Mam wyrzuty sumienia, że z Bronkiem stało się to przeze mnie... Andrzej nie zaprzeczył, choć wiedział, że tego właśnie oczekiwała od niego. - Kochałaś go? - spytał. Nie odpowiedziała. Usiadła na wilgotnej trawie pagórka i bezmyślnie darła w palcach szerokie płachty łopianowego liścia. - Dlaczego wy wszystkie - spytał - nie możecie pokochać tych, którzy dla was gotowi są nawet umrzeć? - Dlaczego wszystkie? Znasz jeszcze taką? Tym razem ona nie doczekała się odpowiedzi. Pociągnęła go za ramię, przysiadł przy niej. Patrzyła na jego dłoń wspartą o trawę. - A gdzie obrączka? - spytała. - Co z Basią? Po jego milczeniu poznała widać prawdę, bo już nie ponowiła pytania, a tylko jakby go pocieszając, zaczęła nagle o sobie: - U mnie to trwało pół roku - w dłoniach rozcierała zmięty liść. - Też obiecywał złote góry. Ale pamiętasz piosenkę z "Mazowsza": "Nie wierz mężczyźnie jako psu"? - uśmiechnęła się kwaśno do własnych wspomnień. - Od wiosny jestem po rozwodzie. A ty? - Nie mamy rozwodu! - To co? - dociekała nie zrażona jego opryskliwością. - Odeszła od ciebie? - Ona do mnie wróci! - wyrwało mu się. - Nikt jej tak nie może kochać jak ja. - Wszystko przemija... - Nie! - krzyknął. Obudzony tym krzykiem jakiś wiejski kundel zaszczekał w ciemności. Ułożyła się wygodnie na trawie i, przeciągając leniwie, powiedziała: - A ja szczęśliwa jestem... Lidka Korsak zagrała w filmie. Widziałeś "Przygodę na Mariensztacie"? Irka Santor nagrywa w radio, Baśka Klimkiewicz wyszła za ministra. My z zespołu wszystkie robimy kariery. Artos błaga mnie, żebym przedłużyła występy. Zrobiło mu się jej żal. Widocznie musiała nie zauważyć, że byli tam za kulisami świadkami targów o zapluskwioną kwaterę. Właściwie mógł zbyć jej przechwałki milczeniem. Ale coś go korciło. Wyciągnął w jej stronę ułamaną podkowę, którą bawił się przez cały czas. - Masz - powiedział. - Mówią, że podkowa to szczęście. Może ci się odmieni - kątem oka wyłowił podejrzliwe spojrzenie i dodał: - Może w następnej Koziej Wólce dostaniesz kwaterę bez pluskiew. - Słyszałeś? - więcej w tym było smętnego stwierdzenia niż pytania i Andrzej pożałował swej drwiny. Uniósł się z murawy. - Chcesz? - spytała nieoczekiwanie. - Uczcijmy to nasze spotkanie. - Jak? - Upijmy się... Pomyślał, że oboje czują się jak po odbytej spowiedzi. Bez słowa zaczął iść w stronę, gdzie migotały światełka miasta i nie zaprotestował, kiedy ujęła go pod ramię wpychając w uchylone drzwi gospody ludowej. Po godzinie przestał go już razić i kwaśny odór piwa unoszący się z dymem nad stłoczoną salą, i smród spoconych biesiadników i krwawe plamy po buraczkach na papierowych obrusach przyszpilonych pineskami do stolików. Pili jak inni wódkę ze szklaneczek z grubego szkła o wyszczerbionych brzegach i zagryzali boczkiem, który właził między zęby i rozciągał się jak guma do żucia. - Byłam w Pekinie, wiesz? - mówiła z pełnymi ustami. - I u królowej angielskiej... Pomyślał, że to akurat było prawdą, tylko że należało już do bezpowrotnej przeszłości. - Tak, tak - powtórzyła z pijacką przechwałką - w Westminster Palace. Dwóch wyrostków nie zdążyło wepchnąć słaniającego się kolegi w drzwi toalety i zwymiotował na ścianę. Przekleństwa bufetowego zagłuszyły dźwięki tłuczonych szklanek, które spadły z potrąconego stolika. - No i co w tym Westminster Palace? - spytał z drwiącym uśmieszkiem. - Ładniej było niż tutaj? Przez chwilę bezmyślnie obracała w palcach podkowę. Trąciła nią Andrzeja w łokieć. - Andrzej - poprosiła - naucz mnie chcieć. Dlaczego ty to umiesz? Ponieważ nie odpowiadał, mocno ścisnęła jego rękę. Wtedy poczuła czyjś wzrok spoczywający na jej palcach, które wpijała w dłoń Andrzeja. Nad nimi stał Leszek. - Sam mam jechać? - spytał opryskliwie. Wciąż nie spuszczał oczu z jej palców zaciskających się na dłoni Andrzeja. Nagle Ewa gwałtownym ruchem dopiła resztkę wódki ze swojej szklaneczki. Zrywając się od stolika porwała wiązankę goździków spoczywających na kolanach Andrzeja. - Sama to Niutkowi zawiozę... - zdecydowanym krokiem zmierzała ku drzwiom. Talarowa nie kładła się spać. Do północy przesiedziała przy oknie i żeby zabić czas oczekiwania, łuszczyła żółte, dojrzałe kaczany kukurydzy. Potem coraz bardziej niespokojna nieobecnością synów zasiadła przy stole. Dawno przestały naszczekiwać psy po zagrodach sąsiadów, cisza spłynęła na wieś. Nasłuchiwała czy od strony gościńca nie dobiegnie jej znajomy odgłos powracającego wozu. Kiedy wreszcie rozległ się tętent kopyt pojedynczego konika, pomyślała z nadzieją że może Andrzej z Leszkiem przywieźli ojca z powrotem, bo powracali hałaśliwie, i Talarowej wydawało się nawet, że słyszy ich śmiechy. Z lampą w dłoni wybiegła na próg. Zajechali z impetem w podwórko. Leszek natychmiast rzucił się zdejmować koniowi chomonto. Talarowa unosząc nad głową naftówkę przyświecała drogę Andrzejowi, który zmęczonym krokiem szedł jej naprzeciw. - Co doktor powiedział? - spytała niespokojnie. - Będą robić badania. - Ale dlaczego te bóle? - zastąpiła synowi drogę. - Mamo - powiedział siląc się na cierpliwość - potośmy ojca zawieźli. Teraz będą go obserwować, badania robić. - Ale nie powiedzieli, że to może być... wiesz co? Żeby przyznali choć co na te jego bóle - teraz dopiero dostrzegła w ciemności jakąś postać dźwigającą się ze słomy. - Kogo wy przywieźli? Co to za jedna? - Narzeczona Bronka - oznajmił Andrzej wchodząc do ciemnej sionki. - Mama da lampę, nic tu nie widać. - Narzeczona?! Bronka?! - osłupiała tą wiadomością pozwoliła sobie wyjąć z rąk naftówkę. Podejrzliwie przyglądała się niepewnie zmierzającej ku niej Ewie. W chwilę później, gdy już wydobywała z komody pościel dla tego nieoczekiwanego gościa, myślała o tym, że właściwie jakoś wcale nie sprawiła jej radości ta niespodziewana wizyta. Słała jej w dawnym pokoju Andrzeja i Bronka. Spulchniając ogromną, kraciastą pierzynę, kątem oka obserwowała Ewę zagapioną w wypchanego jastrzębia wiszącego nad łóżkiem. - Co to za ptaszysko? - spytała dziewczyna niechętnym wzrokiem śledząc połyskujące w blasku lampy szklane oko ptaka. - Jastrząb - powiedział Andrzej wsparty plecami o chłodne kafle pieca. Talarowa uznała za wskazane przychylniej nastawić gościa do jastrzębia, który nawet po śmierci nie wzbudza swym wyglądem ufności. - Mąż go złapał - powiedziała - jak Niutek był jeszcze taaki malutki - wyciągniętą dłonią w powietrzu demonstrowała wysokość. - Ale Jędruś na pewno pamięta. Pamiętasz? - mówiła już od progu. - Tobie na ganku pościelę - i jakby zawahała się z odejściem, czekając aż wyjdzie z nią razem. Andrzej położył dłoń na klamce, ale zanim zdążył przymknąć drzwi pokoju, Ewa gestem głowy przypomniała mu o pozostawionej na stole wiązance goździków. - Wsadź je do wody. Kiedy sięgnął po nie, szepnęła, bo stara wciąż jeszcze tkwiła w progu: - Wypiłabym coś jeszcze, Andrzej. - Masz chyba dość. - Co ty wiesz... - machnęła ręką. - Przyniósłbyś, co? Nie widziała, jak z głębi mrocznej sieni wlepiał w nią wzrok Leszek. Ewa nie mogła usnąć. Paliła papierosa za papierosem, wydmuchując dym wprost w zakrzywiony dziób wypchanego jastrzębia, który zwisał nad nią jakby cały czas gotowy do skoku. Jeszcze niezupełnie trzeźwa, pogroziła mu przekornie palcem. Zaczęły ją nachodzić zwątpienia i niepokoje o jutro: jak się stąd wydostanie, jak wytłumaczy się przed łysym impresario za zerwany finał... Wtedy usłyszała ciche skrzypienie drzwi. Ich biel zatańczyła w ciemności, a w chwilę potem jakiś cień zamajaczył w mroku izby. Wstrzymała oddech. Pomyślała, że w gruncie rzeczy oczekiwała tego, co za chwilę miało się stać. Uniosła głowę nasłuchując. Niemal natychmiast zwalił się na nią zagarniając łapczywie pod siebie. Pierwsze co sobie uświadomiła ściśnięta obręczą jego ramion, to uczucie triumfu nad tamtą kobietą, którą tak bezgranicznie kochał, a którą mu teraz odbierała. Oplotła ramionami jego rozpalone plecy. Usłyszała zdyszany szept: - Robiłaś to z nim? Nie rozumiała o co pyta, mocniej przygarnęła go do siebie, aż uczuła na szyi ukłucie jego zarostu. - Z Bronkiem? Robiłaś to z nim? Powtórzył to pytanie głośniej i wtedy zrozumiała, co tak niepokojącego było w tym głosie. To nie był głos Andrzeja. Gwałtownym ruchem ramienia ściągnęła zasłonę w oknie. W księżycowej poświacie, dojrzała rozognione oczy Leszka. Odepchnęła go od siebie gwałtownie. Poczuła, jak napływa w jej żyły fala wściekłości. Palcami zakrzywionymi jak szpony, wpiła się w dyszącą nad nią twarz chłopca. - Ty!... Ty draniu! Umknął przed następnym atakiem rozczapierzonych szponów. Czuła, jak jej paznokcie przeorywują mu czoło i policzki. Niezgrabnie bronił się przed furią rozwścieczonej kobiety. Wreszcie usłyszała jego zły śmiech, skrzypnięcie drzwi i szczęk opadającej klamki. Osunęła się bezwładnie i wcisnąwszy twarz w poduszkę załkała w bezsilnej złości. Ranek wstał pogodny, mgły nad stawem uniosły się w górę i znad ściany lasu wypłynęło słońce. Skwarki wesoło skwierczały na ogromnej patelni. Andrzej z rozrzewnieniem wspomniał, że tak właśnie pachniały wszystkie jego śniadania z dzieciństwa. Matka pochylona nad kuchnią, rozprowadzająca drewnianą łyżką słoninę po patelni, ojciec kreślący ostrzem noża krzyż na bochenku chleba z przypieczonymi od spodu liśćmi pokrzywy, Bronek wylizujący z weka ukradkiem powidła. Miał jeszcze w uszach to groźne pohukiwanie ojca, który nawoływał do stołu małego Lesia, ukrytego, jak zwykle, w stajni. Teraz też jeszcze Leszka nie było przy stole. Na miejscu Bronka siedziała Ewa. Matka wzrokiem wskazując nóż, dawała Andrzejowi do zrozumienia, że przywilej przeżegnania chleba spadł teraz na niego, najstarszego tu z Talarów. Przekreślił bochenek z powagą. Odkrojoną piętkę podsunął Ewie. - Lubisz piętkę? Basia, jak tu bywała przepadała za piętką... - niezrażony obojętnością Ewy ułożył chleb na jej talerzu. - Nie ma jak własny dom... Talarowa zbliżała się do stołu z parującą na patelni jajecznicą. - Musisz ty dzisiaj już wracać? - spytała. - Muszę. Leszek zostanie. Zajrzy do szpitala. Mówiłem już z nim... - Co tam Leszek - westchnęła Talarowa. - To kot, co zawsze chodzi własnymi drogami. I dzieciuch jeszcze... Nie zrozumiała, czym takim rozśmieszyła Ewę. Andrzej również nie pojął, co ją tak ubawiło. Chciał nawet głośno zapytać, ale w tej chwili do kuchni wszedł Leszek dźwigając dwa wiadra. Wolno wylewał ich zawartość do sagana stojącego na kuchennej płycie... Talarowa przypomniała sobie o kwiatach. Wyjęła je ze słoja, otrzepała nad podłogą i ułożyła przy talerzu Ewy. Nagłym gestem rozczulenia pogładziła ją po włosach. - Bóg pani zapłać, że nie zapomniała pani o Niutku - powiedziała. Leszek wciąż odwrócony do nich plecami i wciąż zajęty napełnianiem sagana, odezwał się od pieca: - Tak. Ona tylko dla Niutka tu przyjechała. Leszek dopiero teraz zasiadł przy stole i sięgnął po nóż. Dwie krwawe pręgi przecinały mu czoło i policzek. - A tobie, co się stało? - spytał Andrzej. - Koń mnie wczoraj poniósł w zarośla - powiedział wbijając spojrzenie w Ewę. Talarowa zaśmiała się dobrodusznie. - Jeszcze mu się jeździć po nocy zachciało... Myślę sobie, śni mi się czy co... A on naprawdę... Nie mówiłam, co to jeszcze za dzieciuch. Tym razem Leszek roześmiał się ubawiony uwagą matki. Nie przestawał wpatrywać się w Ewę. Ze złością odsunęła talerz. Andrzej spojrzał na zegarek: jeżeli miał zdążyć na pociąg jedenasta zero sześć, najwyższa pora, by iść na cmentarz. Ewa zgarnęła z obrusu wiązankę goździków. Była gotowa do drogi. Poszli w trójkę bez Leszka. Z cmentarnych drzew opadły pierwsze liście. Trawa na świeżych mogiłach żółkła już tu i ówdzie. Na grobie Bronka tkwił wysoki, żelazny krzyż, o szerokich ramionach oplecionych metalowymi listkami. "Bronisław Talar, żył lat 21" - głosiła owalna, metalowa tabliczka, o brzegach już nadgryzionych przez rdzę. Była to ta sama tabliczka, która zdobiła grób Bronka na warszawskich Powązkach. Talarowa nie unosząc się z klęczek, kątem oka obserwowała Ewę. "Żeby choć raz odmówiła tu wieczne odpoczywanie" - myślała, wpatrzona w zaciśnięte usta dziewczyny. Nie podobało się jej, że i Andrzej jakoś tak w pośpiechu ledwie przyklęknął na jedno kolano, odklepał pacierz nad bratem, a już go poniosło w drugi kąt cmentarza. Stał teraz, widoczny tylko do połowy spoza poplątanych krzewów jeżyn, i medytował nad rządkiem mogiłek porosłych mchem i trawą. Zawsze tam chodził, jakby meldował swoje przybycie dowódcom i przełożonym, którzy tam leżeli, wciąż nie ujawnieni, wciąż wierni prawom konspiracji. Nagle poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś dłoni. Pomyślał, że to Ewa, i nie odwrócił się nawet. Skoro już znalazła się tutaj - pomyślał - nie powinna urządzać sobie spacerów, niechby choć dla przyzwoitości pomilczała chwilę nad Bronkiem". Z ulgą stwierdził, że się omylił. Pytająco popatrzył na matkę. - Nie podoba mi się ona, Jędruś... - usłyszał. - Kto? - Narzeczona Niutka... W milczeniu pogładził jej szorstką dłoń jakby uspokajając przed czymś, czego się lękała. - Ja przecież widzę - nie ustępowała - jak ona bardzo jest za tobą. - Za mną?! - szczerze go zaskoczyła ta uwaga. - Oka z ciebie nie spuszcza. - Co ona mnie obchodzi, mamo!? - zapewnił gorąco. - Mnie żadna nie obchodzi... Nieoczekiwanie wyłowił wzrokiem sunącą wzdłuż muru sylwetkę kobiety w płaszczu i wełnianej, kraciastej chuście. Bez słowa ruszył w tamtym kierunku. Wydało mu się, że i ona go dostrzegła i przyspieszyła kroku, jakby chcąc uniknąć spotkania. To była Jadźka. Jednym skokiem przesadził zmurszały murek. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że starała się go ominąć, bo jeszcze bardziej przyspieszyła kroku. Dogonił ją i mocno chwycił za ramię. - Jadźka! Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem, jak nieznajomego natręta. - Kiedyś bałeś się tu przyjeżdżać - powiedziała. - Teraz powinieneś się wstydzić. - Ty ciągle o tym samym? - nie zwalniał zacisku palców na jej ramieniu. - A cóż ja jestem winien, że on siedzi? - Nawet cię na sprawie nie było. - To był wojskowy sąd, dobrze wiesz, że nie wpuszczali. Odwróciła się i zaczęła iść w odwrotnym kierunku. Znów zabiegł jej drogę. - A wiesz - powiedziała - że Wiktor czasem pyta o ciebie? Pyta jak już wysoko zaszedłeś. - Skąd wiesz? - Są widzenia. Raz na pół roku... - A kiedy następne? Kiedy będziesz w Warszawie? Spostrzegł, że wyraźnie zastanowiło ją to jego pytanie. - W Warszawie? - powtórzyła wolno. - A skąd ty wiesz, że on już nie w Rawiczu, tylko w Warszawie? - Widziałem go. - Ty!? Rozumiem... Jakby się nad nim litując, pokiwała ze współczuciem głową. Nagle Andrzejowi dość już zrobiło się tych niedomówień, aluzji, posądzania go nie wiadomo o co. Ze złością ujął Jadźkę pod ramię. - Nic nie rozumiesz! - prawie zawołał. - Wszystko ci wytłumaczę. Talarowa ze zdumieniem patrzyła, jak Andrzej oddalał się wolno w stronę wsi, cały nachylony ku Jadźce, której żarliwie coś tłumaczył. Dostrzegła zniecierpliwienie Ewy. - Co to za jedna? - spytała. - To była kiedyś narzeczona Jędrka. - Narzeczona?! Talarowa, której nie wiadomo czemu wyrwało się to stwierdzenie, z jakimś uczuciem zadowolenia stwierdziła, że sprawiła przykrość Ewie. A może tak jej się tylko zdawało? W godzinę później była znów sama. Rozjechali się każde w inną stronę: Andrzej na stację, Ewa z Leszkiem do miasta. Posłała przez Leszka mężowi dwa weki kompotu z czereśni. Postanowiła, że po powrocie Leszka wypyta go dokładniej o Ewę. Czy i jemu nie rzuciło się w oczy, jak natrętnie patrzyła na Andrzeja. Lecz kiedy wrócił pod wieczór, odstąpiła od tego zamiaru. Doszła do wniosku, że licha nie należy kusić... Andrzej po powrocie do Warszawy zastał na Złotej przygotowania do uroczystych obchodów rocznicy ślubu Karola Langa i Lidki. Lidzia cała promienna i uroczysta, powitała go radośnie już od drzwi: - Tak się bałam, że nie wrócisz na czas! Dziś jest nasza rocznica - wprowadziła go do stołowego, gdzie już przy adapterze urzędował Tomasz Ciećwierz. Na stole, zasłanym białym obrusem, stały dwie butelki radzieckiego szampana i ogromny czekoladowy tort z dwoma literkami "L" i "K" uformowanymi z lukru. - A gdzie pan młody? - spytał Andrzej. Okazało się, że Karol nie pamiętał o rocznicy. Lidzia opowiadała o tym niby z humorem, jako jeszcze jednym dowodzie roztargnienia właściwego uczonym umysłom. Kiedy wrócił z kliniki do domu, był dokładnie tak samo zaskoczony przygotowaniami, jak teraz Andrzej. Zawstydziła go obecność Ciećwierza, który będąc przed rokiem świadkiem na ich ślubie, sam pamiętał o dzisiejszej rocznicy. Teraz szuka kwiatów na mieście. Ciećwierz nastawiał na adapterze płytę. Z głośnika popłynął głos Fogga śpiewającego piosenkę o spadających kasztanach. - Kasztany, kasztany... - zanuciła Lidzia. - Wtedy to się właśnie tańczyło - zrzuciła z nóg niebieskie pantofelki. - Ciebie tu wtedy jeszcze nie było - tłumaczyła Andrzejowi. - A ja całą noc przetańczyłam boso, bo nie mogłam dostać butów na moją miarę. I tak teraz zatańczę - zawirowała w solowym tańcu. Andrzej przyglądał się jej z uśmiechem. Uczucie szczęścia wydawało się promieniować z każdego gestu i każdego słowa dziewczyny. - I pomyśleć - powiedział Ciećwierz - że z trzech kawalerów, co tu mieszkali, na placu boju zostałem tylko ja jeden - zaczął wyliczać na palcach: - Karol przepadł, bo znalazł - gestem głowy wskazał na wciąż wirującą Lidzię - ty rozwodnik... Andrzej nie dał mu dokończyć. - Jeszcze się nie rozwiodłem - powiedział twardo. - I nie rozwiodę. Ciećwierz przyglądał mu się z uwagą. Fogg przestał śpiewać, więc pochylił się nad wyborem nowej płyty. - Ja też ją bardzo lubiłem... - odezwał się nieoczekiwanie, jakby teraz dopiero dotarły do niego słowa Andrzeja. W drzwiach prawie cały zasłonięty pękiem różowych gladioli stał Lang. - Boże, takie same! Takie same! - Lidzia tuliła się do męża. - Pamiętałeś! Jednak pamiętałeś! Ciećwierz pochwycił butelkę szampana, już zrywał sreberko osłaniające szyjkę kiedy Karol go powstrzymał. - Stop! Stop! Na własnym jubileuszu chciałbym być w krawacie! - nadrabiał, jak mógł, fatalne przeoczenie. Lidzia nie przestawała się do niego tulić. - O gladiolach pamiętałeś - patrzyła mu w oczy. - A krawat? Ciekawa jestem czy pamiętasz, w jakim byłeś wtedy krawacie? Z zatroskaną miną opuszczał pokój. Ciećwierz zaproponował Andrzejowi zakład, że nie utrafi z wyborem krawatu. Po kilku sekundach był z powrotem. Jeszcze w sportowej koszuli. - Lidka! Pozwól na chwilę... "Więc jednak nie pamiętał - pomyślała - w niczym nie może sobie dać rady beze mnie..." W sypialni zdjął okulary i nerwowo pocierał powieki, co robił w chwilach szczególnego zdenerwowania. Drugą ręką krył coś za plecami. - Coś ty najlepszego zrobiła? - gestem głowy wskazał na półkę w szafie z równo poukładanymi prześcieradłami i poszwami na kołdry. W jego ręce zobaczyła podłużną różową kopertę. - Co to ma znaczyć? Uciekła w bok wzrokiem. - Pytam, co to ma znaczyć? - powtórzył. - Czy zdajesz sobie chociaż sprawę, ile przez ciebie straciłem? - Będę brała dodatkowe dyżury. Dłońmi objął skronie, jakby uchronić je chciał przed niespodziewanym ciosem. - Nic nie rozumiesz! - krzyknął. - Nigdy niczego nie rozumiałaś! Dyżury będzie brała! Jeżeli pytam, ile, to nie mam na myśli pieniędzy. Straciłem szansę poznania nowych metod, wejścia między nowych ludzi... - cisnął z wściekłością listem o podłogę. - Ty, ty... Ty, jamniku umysłowy! Schyliła się po list, ale uprzedził ją i nadepnął kopertę końcem buta omal nie kalecząc jej palców. - Bałam się - powiedziała nie podnosząc oczu. - Bałam się, że nie wrócisz stamtąd. - Za kogo ty mnie uważasz?! - Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Wyglądał jak bokser trafiony znienacka w splot słoneczny. - Co takiego?! - wydusił z trudem. - A gdybyś tam został... to ja, to ja chyba... odebrałabym sobie życie. - Więc teraz je sobie odbierz, to życie, bo mnie jakby już nie było. Po tym, co zrobiłaś, nie ma już nic między nami. - Karol! - rzuciła się ku niemu, ale zastawił się drzwiami od szafy. - Przecież zrobiłam to dlatego, że tak strasznie ciebie kocham! - Słyszałaś, że z miłości można zagłaskać kota na śmierć? - Bałam się, że cię stracę! - Już mnie straciłaś! - kopnął końcem buta list wciąż leżący na podłodze. - Przez tyle lat jesteś ze mną i przez tyle lat nie zdołałaś mnie poznać? Ja chciałbym tam zostać? Dlaczego? Dlaczego miałbym tam zostać? Wszystko przeliczasz na pieniądze, bo nie znasz ich wartości. - Ja nie znam? A moja miłość? - Do miłości potrzebnych jest dwoje, a ja niestety... - rozłożył ramiona. - Po tym, co zrobiłaś, rozumiesz chyba, że pasujemy do siebie jak garbaty do ściany. Jubileusz skończony. Załatw adwokata. Wszystko pokryję. Winę też mogę wziąć na siebie. Na Mietka będę płacił. O to się nie martw... - Wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Lidzia dopadła drzwi, ale zatrzymała się przy nich i głową zaczęła uderzać w futrynę. Ciećwierz podniósł butelkę szampana na widok Langa. Karol powstrzymał go gestem ręki. - Zdaje się, że jest tak, jak było kiedyś - powiedział. - Żaden z nas nikogo nie ma... - wziął z rąk Ciećwierza butelkę i postawił na stole. - Rocznicy nie będzie. Jak chcecie się napić, to chodźmy do knajpy. Andrzej usłyszał dzwonek przy drzwiach wejściowych. Niechętnie podniósł się zza biurka. Było późno, więc zanim otworzył, wyjrzał przez wizjer. Aż oprzeć się musiał dłonią o ścianę... Na klatce schodowej stała Jadźka! Z wielką paczką owiniętą płótnem. - Muszę gdzieś przenocować... - powiedziała. - Bo tam... trzeba być bardzo rano... Wziął z jej rąk paczkę i cofnąwszy się, przepuścił do przedpokoju. Nastawił budzik na piątą. Zaterkotał mu przy samym uchu. Zerwał się na równe nogi. Za oknem było jeszcze zupełnie ciemno. Klapiąc pantoflami przeszedł przez dawną jadalnię Langów i zastukał do drzwi, za którymi spała Jadźka. Położył ją wczoraj na tapczanie Lidki. Powiedziała, że nie śpi od godziny i że jest gotowa do wyjścia. Przed szóstą maszerowali już Rakowiecką. Dopiero przy wysokiej ścianie z czerwonych cegieł minęli jakieś dwie kobiety. Szły, jak i Jadźka, z paczkami. Żelazne drzwi z małym otworem okienka. Przed nimi, jak przed sklepem, do którego miano dowieźć atrakcyjny towar, ustawiła się długa kolejka. W szarudze świtu trudno było rozpoznać twarze. Przeważały kobiety. Jadźka stanęła na końcu kolejki. - O szóstej zaczną wpuszczać - powiedziała. - Poczekasz na mnie? Bo to ze dwie godziny potrwa jak nic. Szczęknęła zasuwa żelaznego okienka. Kobiety stojące najbliżej bramy poruszyły się niespokojnie. Niewidoczny, ukryty za bramą strażnik, zaczął monotonnym głosem wyczytywać nazwiska. - Telega Jerzy, Wilczyński Władysław, Zbożny Łukasz... - Jak on powiedział?! - Andrzej wpił się paznokciami w dłoń Jadźki aż syknęła z bólu. Kobiety znikały kolejno za wąską szczeliną ledwie uchylonej bramy. Andrzej dojrzał jeszcze znajomy zarys pleców i wełnianą czapeczkę. Jak inne, dźwigała, pod pachą paczkę. Zanim weszła za bramę, obejrzała się za siebie. Chciał zawołać za nią, ale głos ugrzązł mu w gardle. Jak by ją przywitał? Co by mógł powiedzieć? I po co? Przecież szła do tamtego... - Kogoś ty tam zobaczył? - spytała Jadźka. - To ktoś znajomy? - Tak - odparł siląc się na uśmiech. - Znajomy. Po prostu ktoś tylko znajomy... Po obu stronach muru Gruby, szary sweter z owczej wełny leżał na jego biurku. Był na tyle luźny, że swobodnie pasowałby na Wiktora. Mieć taki sweter w celi w czasie jesiennych chłodów znaczyło więcej niż list z domu. Więc dlaczego zaraz po przekroczeniu progu pokoju wyjęła go z torby i rzuciła na biurko z takim pośpiechem, jakby parzył ją w ręce? Dlaczego nie zostawiła go bratu? Przecież jeszcze rano, kiedy wybierali się pod więzienie i Andrzej zaoferował ten sweter - z wdzięczności pocałowała go w policzek. - Dlaczego go nie zostawiłaś? Nie pozwolili? Nie odpowiadała. Pochyliła się nad torbą podróżną i upychała w niej rzeczy. Chwycił ją za ramiona i zwrócił twarzą ku sobie. - Przymierzył go? Pokręciła przecząco głową. - Nie mierzył nawet? Dlaczego? - Bo nie chciał. Nic od ciebie nie chce. - Nie wypuszczę cię, póki się nie dowiem! - Czego? - Co się stało? Co ci powiedział? Jeszcze się wahała: - Jadźka, błagam cię! - No dobrze. Łukasza Zbożnego pamiętasz? Pokiwał głową. - Ma ten sam wyrok, co Wiktor. I on tam trafił z twojej poręki. Powiedział Wiktorowi na spacerniku... - Co?! Co?! I ty w to wierzysz, Jadźka?! - Ja wierzę Wiktorowi - powiedziała twardo. - Jakim prawem wy tak o mnie?! To nieprawda! Dlaczego miałbym to zrobić? - Żeby się go pozbyć z drogi do tej twojej... Basi. Runął przed nią na kolana. - Jadźka, przysięgam ci! Na co chcesz. Na życie matki. Na moją miłość do Basi. To nieprawda! Wierzysz mi? - Sama nie wiem - oddychała ciężko. - Sama nie wiem, komu wierzyć. Kiedy wrócił na Złotą z fabryki, było już ciemno. Czekał na niego Popiołek i wetknął mu w rękę urzędowy list. Obracał teraz w świetle nocnej lampki ten druczek, zawiadamiający o terminie rozprawy rozwodowej. Poczuł się straszliwie samotny. Ojciec ciężko chory, w szpitalu, Niutek na sierpuchowskim cmentarzu, matka uwiązana do kieratu codziennych trosk, no i Leszek, który od czasu śmierci Bronka nie krył wrogości do brata. "Jedyny człowiek w tym mieście, który może mnie zrozumie - pomyślał - to Tomasz. Pójdę do niego". Ciećwierz pochylony nad wanną mył właśnie głowę, kiedy rozległ się dzwonek. Zaklął pod nosem, byle jak spłukał włosy i przykrywając głowę ręcznikiem, poczłapał w postrzępionym płaszczu kąpielowym do drzwi. - Co się stało, Andrzeju? Wchodź. - Dostałeś wezwanie? Zamiast odpowiedzi Ciećwierz poszedł do kuchni. Kiedy wrócił, miał w ręku zalakowaną butelkę wódki. Otłukł lak o futrynę i jednym uderzeniem dłoni wybił korek. - Ostrzegam: zakąski nie mam. - Tym lepiej - Andrzej zrzucił kurtkę na przykrytą kraciastym kocem kanapkę i nogą przysunął krzesełko do stołu. - Prędzej się zaleję. Zabulgotała wódka w musztardówkach. - Wolałbym nie być tym świadkiem - Ciećwierz wypił połowę i odstawił szklankę. - Rozwódźcie się sami, beze mnie. Mam świadczyć, że ją krzywdziłeś? Nie lubię mówić tego, w co nie wierzę. - Kiedy się z nią zobaczysz? - Ja? Niby dlaczego? - Przecież ona na pewno instruuje cię, co masz zeznawać, nie? To ona ciebie powołała na świadka, więc liczy, że ułatwisz jej grę. - Co to za gra, jak już dawno po gwizdku - Ciećwierz wychylił resztę wódki ze szklanki. - Po jakim gwizdku? Co ty opowiadasz? Muszę ją znaleźć, przekonać, że... Ciećwierz westchnął. - Jeszcze wierzysz, że ją zatrzymasz? - Bezapelacyjnie. Odeszła, bo uwierzyła w coś absurdalnego. - Może po prostu przestała cię kochać? - Nie. Nie po prostu. Ona uwierzyła, że ja byłem zdolny posunąć się do... do kłamstwa, do zdrady, byle tylko usunąć kogoś z drogi. Ale ja jestem niewinny! Niewinny! Rozumiesz?! I to jej muszę powiedzieć. Przekonać ją. Tomasz patrzył na Andrzeja przez chwilę. - Jedno jest pewne - powiedział - że drugiego, który by ją tak kochał, nie znajdzie. Wódki ubywało w butelce. I potoczyła się chaotyczna opowieść Andrzeja o Łukaszu Zbożnym. - A więc Basia posądza cię - upewniał się Ciećwierz - że chciałeś usunąć rywala, donosząc na niego do bezpieki? Andrzej pokiwał wspartą na dłoniach głową. - A ty w ogóle nie zeznawałeś w jego sprawie? - Nie mam z tym nic wspólnego, rozumiesz? Nic - uderzał pięścią w stół, aż przewróciła się musztardówka i wódka pociekła mu na spodnie. - I ona musi w to uwierzyć! Mogę jej przysiąc, na co chce. Tomasz znowu dolał wódki. - A ty myślisz, że ten Zbożny jest niewinny? W końcu jednak siedzi... - Mój dowódca z AK, Wiktor, też siedzi. Ma dożywocie. A ja ci mogę przysiąc, że siedzi za niewinność. - Czy ty nie za bardzo wszystkim ufasz, Andrzej? - A jak żyć bez tego? - nasypał pieprzu i soli do swojej szklanki, zabełtał wódką i wypił. - Szkoda żeś mnie wtedy nie rozwalił. - Myślałem, że mi za to podziękujesz. - Za co? Za to, że dożyliśmy czasów, kiedy każdy może być podejrzany? Rodzice boją się dzieci, mąż - żony... podniósł się ciężko od stołu i ruszył ku drzwiom. - To zobaczymy się na rozprawie - powiedział Ciećwierz. - Na żadną rozprawę nie pójdę. A jak chcesz, możesz jej powtórzyć, co tu mówiłem. Ja nigdy nikogo nie wkopałem. Najwyżej siebie samego. Kiedy Popiołek zapukał do drzwi doktora Kazanowicza, odpowiedzią było krótkie szczeknięcie starego Karo. Popiołek był przyzwyczajony, że doktor nie reaguje na pukanie. Siedział pochylony nad papierami, z jesionką narzuconą na ramiona i tłumaczył z angielskiego, od czasu do czasu zaglądając do słowników. Nawet się nie obejrzał, słysząc szczęk wiadra i zgrzyt śmietniczki, którą dozorca podstawił pod popielnik kaflowego pieca. Ale pan Ryszard miał do rozstrzygnięcia problem, który nurtował go od dłuższego czasu. - Panie doktorze - zwrócił się do pleców Kazanowicza. - Tyle pan tłumaczy i tłumaczy, to przetłumacz mnie pan z polskiego na nasze, dlaczego za sanacji ludzie się tak nie rozwodzili? - Ponieważ za sanacji nie było rozwodów. - Patrz pan, to jednak i za sanacji czegoś brakowało. Zabrał się do czyszczenia popielnika. Ledwie szurnął szufelką, kiedy na podstawioną śmietniczkę spadł z trzaskiem jakiś ciężki przedmiot, owinięty w przetłuszczoną szmatę. Pochyliwszy się, Popiołek dostrzegł wystającą lufę pistoletu "belgijka". Wytrzeszczył oczy, obejrzał się na doktora i ostrożnie odwinął szmatę. Nie było wątpliwości, że to mu się nie przewidziało. - Koniec świata... - trzymając pistolet, zawieszony na jednym palcu za kabłąk spustu, wstał z kolan i podszedł do Kazanowicza. - Panie doktorze... Kazanowicz, unosząc okulary, popatrzył na pistolet i przeniósł obojętny wzrok na dozorcę. - Co pan tam zobaczył? Bo ja nic nie widzę. Popiołek ostrożnie położył broń na skraju zawalonego papierami biurka, otrzepał dłonie i powiedział pośpiesznie: - Jasne. Każdy może mieć fatamruganę. Ja też nic nie widziałem. Nic a nic - cofał się do drzwi. - Co miałem widzieć? Ja mam żonę i dziecko w milicji... Doktor pokiwał ze zrozumieniem głową. Kiedy dozorca wyszedł, podniósł pistolet, owinął go na powrót w szmaty i położył pod koc na legowisku psa. Karo liznął pochylonego nad nim pana. - I czy ktoś go prosił, żeby nam palił w piecu? - powiedział Kazanowicz do psa. - Ludzie nie dają spokoju nawet tym, którzy ich nie potrzebują... Karo liźnięciem potwierdził, że całkowicie zgadza się z tym zdaniem. Obwąchał potem miejsce, gdzie doktor ukrył zawiniątko z bronią, i machnięciem ogona wyraził akceptacje dla tej decyzji. - Talar przy telefonie. Kto mówi? - trzymał słuchawkę przy uchu i słysząc kobiecy głos, aż zaniemówił przez moment. Może to Basia przypomniała sobie o nim w dniu imienin? Przecież dziś Andrzejki. Ręka trzymająca słuchawkę spotniała. - To ja - słyszał z tamtej strony niski, matowy nieco głos. Jednak nie Basi. Już więc bez napięcia zapytał jeszcze raz, kto mówi. - Nie poznajesz? - Nie, nie poznaję - gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, skąd zna ten głos. - Wszystkiego najlepszego w dniu imienin... - Dziękuję, ale kto mówi? To ty, Iga? - Nie, nie Iga... Ktoś, kto ci dobrze życzy. - Bardzo dziękuję, ale nie wiem, z kim mówię. - Jeszcze latem obiecałeś mnie odwiedzić. I co? Zgubiłeś adres? - Ewa? - Jesteś rozczarowany? - Nie, skądże, tylko... czasu jakoś nie było... - Czasu czy ochoty? - Wiesz, mam teraz zebranie... Może zadzwonię później. - Zapraszam cię na Andrzejki. A jutro wyjeżdżam w tournee. - Kiedy ja... ja mam dzisiaj odbiór jakościowy - wymyślił naprędce byle jakie kłamstwo. Ale Ewa nie dała zbyć się tak łatwo. - Mam i prezent dla ciebie. - Dziękuję. Może kiedyś przy okazji. - Ten prezent wiąże się z Bronkiem... - Z Niutkiem? - zawahał się. Ewa podyktowała mu adres. Skończywszy rozmowę wyszła z budki telefonicznej. Sekretariat " Artosu" godzinę przedtem poinformował ją, że nie ma dla niej żadnych propozycji... Płomień świecy pochylał się od jej oddechu. Na ścianie drgał postrzępiony cień. Ręka Ewy obracała plaster zakrzepłego wosku, by z jego kształtu, odbitego na ścianie, odczytać kształt swojej przyszłości. Andrzej bardziej od przyszłości Ewy chciałby znać jej intencje. Myślał, że to spotkanie skończy się na wspominkach o Bronku, na westchnieniach, jak to prędko mija młodość wraz ze złudzeniami. Kiedy zjawił się przed drzwiami mieszkania, którego adres miał wypisany na kartce, przeczytał pod nazwiskiem "Maria Jagielska" dopisek: "Ewa Szymosiuk, dwa razy dzwonić". Zadzwonił dwa razy, a drzwi otworzyły się tak szybko, jakby Ewa czatowała tuż za nimi. Kiedy prowadziła go przez przedpokój, zza oszklonych drzwi drugiego pokoju wysunęła się ptasia głowa właścicielki. Uzbrojone w grube szkła oczy pani Jagielskiej zlustrowały Andrzeja, który zatrzymał się na chwilę, by się ukłonić. Ewa wepchnęła go do pokoju. Matowe szkło w drzwiach było zaklejone plakatem "Mazowsza". Na przeciwległej ścianie zobaczył uśmiechniętą twarz młodszej o kilka lat Ewy. Nie dała mu czasu na rozglądanie się po pokoju: zgasiła światło i zapaliła maszynkę elektryczną. Postawiła na niej garnek i wrzuciła do środka kawałki wosku, ułamki nie dopalonych świec... Patrzył, jak trzymany przez Ewę kawałek wosku odbija się na ścianie drgającym kształtem, przypominającym jakiś wielki namiot. Co można było wyczytać na temat przyszłości Ewy z tej bryły, która równie dobrze mogła być zburzoną piramidą, jak i kawałkiem imieninowego tortu? - A może to jest gmach La Scali? - Ewa szukała w tych cieniach kształtu swoich marzeń. - Widzisz, co mnie jeszcze czeka? Wrzuciła wosk do garnka i postawiła go znowu na maszynce czekając, aż się roztopi, Andrzej zauważył w półmroku stojącą na małym biureczku butelkę wina i dwie szklanki. Butelka była już odkorkowana. Białe wino zapieniło się w szklankach. Wypełniła je prawie po brzegi. - Twoje zdrowie, solenizancie - powiedziała, wręczając mu szklankę z balatońskim rieslingiem. Wciągała go we wróżby, opowiadała o występach, ale Andrzej przerwał jej pytaniem, jaką to pamiątkę po Bronku miała mu dziś przedstawić. - Ale ty niecierpliwy jesteś - upiła łyk, odstawiła szklankę na biurko i schyliła się nad maszynką. W pokoju unosił się swąd stopionej stearyny. - Teraz twoja kolej - wręczyła mu rozgrzany garnuszek z woskiem. A widząc, że Andrzej nie rusza się z miejsca, spytała: - Nie jesteś ciekaw przyszłości? - Nie. Nie spuszczając z niego oczu, sama powoli lała zawartość garnka do miednicy. Wosk kapał jak grube, ciężkie łzy. - Kto to jest ta Iga? - zaskoczyła go pytaniem. - Co ci przyszło do głowy? - Jak zadzwoniłam, myślałeś, że to ona. - Nikt ważny - wzruszył ramionami. - Jednak pocieszyłeś się po Basi. Właśnie z tą Igą? Ponowne wzruszenie ramion Andrzeja miało oznaczać, że nie ma o czym mówić. Znów mu nalała wina, potem zaś uklękła przy krześle z miednicą i puściła na wodę nakłute szpileczkami korki. - Chodź, powtórzymy jeszcze wróżby. Może coś nam wyjdzie. - Gdzie ta pamiątka po Bronku? Nie odpowiedziała. Pochylona nad biureczkiem napisała coś pospiesznie na przygotowanym kawałku papieru i nadziała to na szpileczkę jednego z pływających korków. Z kolei wręczyła Andrzejowi ołówek i skrawek papieru: niech napisze imię kogoś, o kim wciąż myśli... Przyklęknął przy krześle i wtedy poczuł ciepło ramienia Ewy. Nie odsunęła się od niego. Nadziała kartkę Andrzeja na szpilkę drugiego korka i puściła na wodę. Jeśli się zetkną, tym osobom wpisany jest wspólny los. Żeby nie pozwolić korkowi Andrzeja zbliżyć się do swojego, odganiała go dmuchaniem. Woda w miednicy zmarszczyła się jak powierzchnia jeziora przed burzą, korki tańcząc na tafli wody, to zbliżały się do siebie, to znów oddalały, zdążając do przeciwnych brzegów miednicy. Poczuł na sobie jej spojrzenie. - Jakie to imię? - Tajemnica - odpowiedział poważnie. Zauważył, jak w blasku świecy jej źrenice zwężają się. - Tajemnica? - prychnęła jak rozdrażniona kotka. - W oczach masz wypisaną tę tajemnicę. Zapomnij o niej, słyszysz? - gwałtownym ruchem wyrwała szpileczkę z Andrzejowego korka i nie zaglądając nawet do niej, podarła na drobne strzępki. - Nie ma już żadnej Basi. Zapomnij o niej! Twarz mu stężała. Podniósł się i bez słowa sięgnął po kurtkę. Był już w przedpokoju, kiedy dogoniło go wołanie. - Andrzej, Andrzej! Odwrócił się. Zobaczył ją stojącą na środku obwieszonego kolorowymi plakatami pokoiku z opuszczonymi bezwładnie ramionami. Wyglądała jak ktoś, kto w tej chwili dowiedział się, że stracił wszystko, co mu było drogie, na co liczył. - Nie jesteś ciekaw tej pamiątki po Bronku? - spytała. - Popatrz na mnie. Czy ja sama nie jestem pamiątką po Bronku? Odwrócił się na pięcie i omal nie potrącając gospodyni, która wyjrzała z kuchni, wyszedł z mieszkania. Ryszard Popiołek uważał za punkt honoru, żeby być pierwszym, który złoży swoim lokatorom noworoczne życzenia. Kiedy ujrzał przez okienko stróżówki wychodzących z klatki schodowej Bawolików, wysunął się za próg i życzył im wszystkiego najlepszego w nadchodzącym roku 1956Ď; żeby Jacek skończył wieczorówkę, a Bawolik kurs dla sędziów piłkarskich. Pocałował Teresę w rękę, a Kostka uściskał. Wszyscy mieszkańcy domu mieli jakieś plany na tę noc, tylko Andrzej tkwił w swoim pokoju niczym skazaniec w celi. Nie dał się wyciągnąć Wrotkowi i Halinie, którzy aż dwa razy przychodzili, żeby nakłonić go do wybrania się na wspólny bal w salach Stowarzyszenia Dziennikarzy na Foksal. Za oknem sypał gęsty śnieg, a on leżał z rękoma pod głową, wpatrując się w zaciek na suficie i przypominał sobie wszystkie sylwestrowe noce spędzone z Basią. Nagle usłyszał trzaśnięcie drzwiczek samochodu przed domem. Wyjrzał przez okno. Wśród wirujących pod latarnią płatków śniegu zobaczył dach taksówki. Wysiadła z niej kobieta; jedną ręką poprawiała na głowie czarną koronkową chustkę, drugą zagarniała wystający spod kusego paletka brzeg długiej sukni. Spojrzała w górę, w okna jego mieszkania. Wtedy poznał w niej Ewę Szymosiuk. Dopadł nocnej lampki, zgasił ją, po czym po ciemku wśliznął się do przedpokoju, by sprawdzić, czy Karol wychodząc na dyżur zamknął drzwi wejściowe. Ze schodów dochodził szelest lekkich pantofelków. Kroki zatrzymały się pod drzwiami. Słyszał trzask zamka torebki. Pewnie w lusterku poprawiała fryzurę. Potem rozległ się kilkakrotny dzwonek. Andrzej trwał bez ruchu z przyciśniętym do drzwi policzkiem. Po dzwonkach rozległo się niecierpliwe pukanie, szczęknęła naciśnięta klamka, wreszcie szmer kroków odpłynął w dół schodów. Wtedy wszedł do pokoju Langa, sięgnął po napoczętą butelkę szampana, z której wypili "swoje kawalerskie", i przytknąwszy usta do szyjki, opróżnił ją do dna. Andrzej nie był jedynym człowiekiem w domu na Złotej, który tej nocy pił samotnie alkohol. O dwa piętra wyżej Sergiusz Kazanowicz niewprawnymi palcami obtłukł lak z flaszki, wydłubał korek i nalał sobie pół szklanki. Chyba ręce mu się trzęsły, bo szyjka butelki zadzwoniła o brzeg szklanki i dźwięk ten obudził drzemiącego Karo. Pies leniwie uniósł powieki i obserwował, jak jego pan przechyliwszy głowę do tyłu tak, że grdyka poruszała się w obręczy zmiętego kołnierzyka, wychylił szklankę. Łykał potem przez chwilę powietrze, jak tonący, zaczął kaszleć, potem bezwładnie osunął się na fotel przy biurku. - Dawno nie piłem - zwrócił się do Karo, ocierając usta wierzchem dłoni. - Bardzo dawno. Chyba wtedy, jak ciebie tu zostawiłem, a sam pojechałem załatwić tę sprawę - przyklęknął przy posłaniu psa i nie zważając na smród sików i starych szmat, pochylił się nad posiwiałym pyskiem Karo. - Ale czasem trzeba. Inaczej nie dałbym rady... Kiedy pies znów zapadł w sen, wziął jego łeb w obie ręce, jakby tym uściskiem chciał mu przekazać swoje uczucia albo dodać mu odwagi. Wstał z trudem, otworzył szafę i spomiędzy zwiniętych starych koszul wydobył pistolet. Przez chwilę ważył go w dłoni, otworzył kciukiem zatrzask magazynka i na nadstawioną dłoń wyłuskał wszystkie naboje. Potem sprawdził, czy zamek zaskakuje, wcisnął z powrotem naboje do magazynka, włożył go na miejsce i zabezpieczył pistolet. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Karo próbował unieść głowę, ale opadła mu z powrotem. Doktor ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w zamknięte drzwi, potem wsunął pistolet do wewnętrznej kieszeni obwisłej nieco marynarki i ruszył ku drzwiom. - Ja panu nie przeszkadzam? - spytał Popiołek, widząc zmarszczkę na czole doktora. - Owszem. - Jakby pan doktor nie pogardził, to my z Józią bardzo prosimy. Józia wszystkie balony sprzedała, pomarznięta wróciła aż strach, chce się rozgrzać. A sylwester, wiadomo, należy się z kimś spędzić. - Niech pan lepiej sprowadzi dorożkę. - To pan się gdzieś w gości wybiera? Koniec świata! Popiołek prędzej by się mógł spodziewać, że Kazanowicz zostanie cyrkowym błaznem, aniżeli tego, że będzie chciał się bawić w Nowy Rok. Już chciał spytać, dokąd też się pan doktor wybiera, ale Kazanowicz sięgnął po butelkę i zaproponował wspólne wypicie wódki... Popiołek był równie zaskoczony, co zaszczycony. Patrząc, jak Kazanowicz napełnia szklanki, nie mógł się powstrzymać od odkrycia: - To właśnie ma dobre demokracja, że teraz wszyscy równo piją! Dwie szklanki zderzyły się ze sobą, dwie głowy przechyliły się do tyłu, a doktor, gdy odstawił szklankę, powiedział: - To podobno dodaje odwagi. Bał się pan kiedy? - Znaczy, czy ja cykorię kiedyś miałem? - upewnił się Popiołek. - Raz to przed ślubem. Drugi, jak przyszli tu szukać za Żydami a mały Finkelstein był zadekowany za szafą. No i w powstaniu, jak po sąsiedzku "krowa" łupnęła... - Czego się pan bał? Że straci pan życie? - machnął lekceważąco ręką. - Bać się trzeba siebie. Siebie. Swoich myśli. Co pan sądzi o eutanazji? - Co proszę? - Tylko niech mi się pan nie powołuje na Hipokratesa - pokiwał palcem przed nosem ogłupiałego do cna Popiołka. Stary dureń, w starych, idiotycznych czasach. Gdyby znał nasz wspaniały, dwudziesty wiek, nasze przepustowe krematoria, kacety, zmieniłby zdanie o cierpieniu, którego rzekomo człowiek nie ma prawa przerywać. Wie pan nad czym myślę? - ukląkł i zapinał obrożę na szyi Karo. - Kto w razie czego będzie mnie trzymał za rękę? - W razie czego, panie doktorze? - Popiołek wytrzeszczył oczy przerażony tonem doktora. - Chciałem to jeszcze latem zrzucić na innych. Ale quod quis per alium facit, ipse facit - widząc osłupienie Popiołka wyjaśnił starą maksymę, że kto działa przez innego, jakby działał sam; słowo "sam" powtórzył dwa razy. Potem ponowił prośbę, by dozorca przywołał mu dorożkę. Popiołek nie śmiał już nawet pytać, gdzie się w taką noc wybiera, i to w towarzystwie psa. Wiatr trochę ustał, ale śnieg sypał dalej i wpadał pod budę. Dorożkarz miał postawiony kołnierz i klął pod nosem swój los: że też w Nowy Rok zamiast wieźć szczęśliwą parę na bal tłucze się po pustych ulicach z jakimś pijanym dziadygą, który tuli do siebie psa, jakby to była kochanka. Nie ma co, ładna para i ładny kurs w stronę ruin; tak sobie zażyczył pasażer. Byli na Żelaznej, odwrócił się na koźle i wskazując ziejące czarnymi otworami okien ruiny kamienicy, powiedział: - Chciał pan gruzy, to są - patrzył jak doktor wynosi na rękach psa z dorożki. - Czekać? - Nie - Kazanowicz wcisnął mu dziesięć złotych i zgięty pod ciężarem Karo, ruszył prosto w ruiny. Dorożkarz patrzył przez chwilę w tamtą stronę, póki czerń płaszcza mężczyzny nie zlała się w jedno z czernią nocy, wypełniającą wypalone mury. Cmoknął na konia i ruszył, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Sergiusz potknął się o rozrzucone cegły, przykryte z wierzchu śniegiem. Karo stęknął. Ostrożnie położył psa w kącie tuż koło resztek pękniętej muszli klozetowej. Przez chwilę patrzył, jak z jego pyska bucha obłoczek pary. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Karo uniósł łeb, jakby chciał o coś spytać swego pana. I wtedy rozległ się metaliczny szczęk odwodzonego bezpiecznika... Dorożkarz nie zdołał jeszcze odjechać zbyt daleko w Grzybowską, kiedy usłyszał odgłos strzału. Drgnął, obejrzał się za siebie, po czym zaciął konia. Dorożka potoczyła się szybko. Kiedy zobaczył milicjanta, ściągnął lejce i wskazał ręką kierunek, skąd dobiegły strzały. Milicjant kazał zawrócić wskoczył na stopień dorożki, odpinając kaburę pistoletu. Nie wiedział, czy to naprawdę rozbrzmiewa gdzieś blisko sylwestrowa muzyka, czy mu się tylko zdaje. Siedział z opuszczoną głową na resztkach klozetowej muszli, która tkwiła jak tron na wierzchu usypiska gruzów. Jego prawa ręka, obciążona pistoletem, zwisała w dół. Spod rury kanalizacyjnej, która biegła po resztkach ścian nie istniejącej już kamienicy, łącząc niebo z gruzami, sterczały nienaturalnie sztywne łapy psa. To wszystko wydobył krąg światła latarki. Zmrużył oczy przed jej blaskiem. Wtedy usłyszał rozkaz: - Ręce do góry! Siedział nieporuszony, jakby to polecenie nie odnosiło się do niego. - Rzuć broń. I łapy do góry. Głos milicjanta nabrał histerycznej tonacji. Kazanowicz, nie zmieniając pozycji, wypuścił z rąk pistolet. Broń zsunęła się po ośnieżonych cegłach rumowiska. Krąg światła zbliżył się do doktora. Milicjant, nie spuszczając go z oka, sięgnął po pistolet. Dopiero wtedy Kazanowicz zobaczył błysk lufy pistoletu "TT" wymierzonej prosto w niego. - Ty strzelałeś? - milicjant zawiesił latarkę na guziku, powąchał lufę pistoletu "belgijka" i wcisnął go do kieszeni płaszcza. Sergiusz wciąż mrużył oczy. Siedział jak posąg. Dopiero gdy poczuł mocne uderzenie pod żebro, bardzo powoli uniósł ręce i jakimś nieomal rytualnym gestem złożył je na karku. Siedział nieporuszony, kiedy milicjant obszukiwał jego kieszenie. - Do kogoś strzelał? - Do niego - światło latarki poszło w ślad za gestem brody Kazanowicza i wydobyło z ciemności ośnieżone już futro zastrzelonego psa. - Co on ci zrobił? - milicjant nie krył zaskoczenia. - Był mi najbliższy i dlatego ja musiałem to zrobić... Milicjant lufą pistoletu wciśniętą pod łopatkę zmusił go do wstania. - Zobaczymy, czy na komisariacie też będziesz taki dowcipny. Ładnie ci się ten Nowy Rok zaczął, wujku, nie ma co. Pod dobry paragraf trafiłeś, ty "hyclu... " Na blacie barierki, za którą siedział dyżurny sierżant, leżał pasek, wywleczony przez Sergiusza Kazanowicza ze spodni. Klęcząc wyciągał teraz sznurowadła ze swoich starych półbutów, które zamokły na śniegu. Nie reagował na pytanie dyżurnego, do kogo tak naprawdę strzelał. - Mówi, że do psa - milicjant, który przyprowadził go tutaj, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z sierżantem i obaj, prawie równocześnie, wzruszyli ramionami. - Może raczej do właściciela psa - zasugerował dyżurny, a milicjant dorzucił: - I nie trafił na szczęście. Doktor dopiero teraz popatrzył na nich jakby z litością. - Musiałbym strzelać sam do siebie. Bo to mój pies. Coś więcej niż pies... Dyżurny z milicjantem znów wymienili spojrzenia. Za plecami zatrzymanego milicjant narysował palcem kółko na czole. - Upieracie się, że to był wasz pies? - Mój. - To dlaczegoście do niego strzelali? - A pan jest z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami? - Kazanowicz przechylił się przez barierkę, jakby chcąc się przyjrzeć bliżej twarzy indagującego go przedstawiciela porządku publicznego. - Bo prawa nie naruszyłem. - Słabo znacie kodeks, wujku - odezwał się milicjant, który ogrzewał zaczerwienione od mrozu ręce nad żeberkami kaloryferów. - Mam swój kodeks. I tego się trzymam. To oświadczenie było dla ludzi w mundurach ostatecznym dowodem nienormalności przyłapanego z bronią w ręku mężczyzny. Zachowywał się w ich przekonaniu nader prowokacyjnie. Gdy się znajdzie "na dołku", zaraz mu przejdzie ochota do żartów. Zaglądając do dowodu osobistego Sergiusza Kazanowicza, dyżurny sprawdzał jeszcze miejsce zamieszkania, by sporządzić protokół. - Gdzie zatrudniony? - Nigdzie. - Z czego żyjecie? - Z tego, czego się kiedyś nauczyłem. - Z rabunku? - podsunął dyżurny, ale doktor wzruszył tylko ramionami. Dyżurny kazał milicjantowi obszukać zatrzymanego. Milicjant zanurzył ręce w kieszeniach marynarki, a kiedy je wyjął, podsunął dyżurnemu pod oczy wyschnięte kawałki chleba. - Co to za chleb? - dyżurny powąchał wykrzywione suche kromki. - Powszedni. - Widzę, że lubicie sobie pożartować - szurnął kawałki chleba do kosza. - Ale władza ludowa za takie żarciki daje pięć lat. Równocześnie rozległ się telefon i otworzyły drzwi do komisariatu; w nich zaparła się rozwrzeszczana prostytutka. Milicjant, który ją przyprowadził, strząsał z czapki śnieg. - No i mamy komplet - stwierdził dyżurny - Jest bandyta, to musi być i kurwa... Pijana kobieta zaprotestowała gwałtownie: jest porządną obywatelką, w dzień sprzedaje mięso w sklepie, a w nocy lubi potańczyć. Chyba w sylwestra to nie jest zabronione? - To był nieomal taniec śmierci. Wraz z wybiciem dwunastej gruchnęła zaproszonego faceta odważnikiem i obrobiła mu kieszenie. - A gdzie ten facet? - spytał dyżurny. - Na pogotowiu - plutonowy spojrzał na stojącego przy barierce człowieka i nagle twarz mu się zmieniła. - Co pan tu robi, panie Sergiuszu?! Kazanowicz zobaczył przed sobą zaskoczoną twarz Gienka Popiołka. - Niech się pan zapyta kolegów. - O co tu chodzi? - Gienek patrzył na dyżurnego. - To jest porządny człowiek. Chodźmy do komendanta. Gdy wyszli, milicjant, który zatrzymał Kazanowicza, przysunął się do niego i z nie ukrywaną ciekawością zapytał. - Powiedz pan tak naprawdę: za co go pan zabił? - Za to, że był mi najbliższy. Gienek zjawił się z samego rana w domu na Złotej. - Gdzie są klucze do mieszkania Kazanowicza? - spytał matki. - A co się stało? - Popiołek, zakładając szelki na ramię, wyjrzał zza rozdzielającej kuchenkę zasłonki. - Koniec świata! - wykrzyknął po wysłuchaniu relacji syna. - Czułem, czułem przez majtki, że coś się stanie. Taki był wczoraj dziwny, że koniec świata. Nawet gorzałkę pił. - Skąd wiesz? - spytała Józefina. - Bo ze mną pił. Co mu grozi, Gieniuś? - Dochodzenie i proces. Józefina przeżegnała się z rozmachem: czy Gienek zwariował? Co on plecie? Dochodzenie za psa? Tę jej filipikę Popiołek skwitował puknięciem palcem w czoło. - Przestań lać wodę, kobito. On nie za psa kibluje. Słyszysz, co Gienek mówi? Gnata przy nim znaleźli - popatrzył na Gienka. - Ile można dzisiaj połuczyć za broń? Gienek bez słowa wyciągnął w stronę ojca pięć rozcapierzonych palców. Popiołek strzelił nerwowo gumkami od szelek: - Piątkę? Koniec świata. Kiedy Gienek był na górze w mieszkaniu doktora razem z matką, do stróżówki wpadł Henio Lermaszewski. - Czy to prawda, co ja słyszę? - Niestety, panie Heniu. Biedny doktor - westchnął Popiołek. - Doktor? A pan to nie biedny? Kto nam będzie wałówkę donosił, panie Popiołek? Panu i mnie? - Nam? - Popiołek wytrzeszczył oczy. - Pan ma dobrą pamięć, tylko że krótką. Skąd doktor miał to kopyto? Od pana kopyto, ode mnie pestki. Zgadza się? - Koniec świata! - Popiołek przesunął czapkę daszkiem do tyłu. - Ale... ale może im tego nie powie? - Powie, powie - Henio obracał nerwowo na palcu złoty sygnet. - Panie Heniu, pan masz zawsze taką głowę sześć na dziewięć. Radź pan coś. - Pan żeś to namotał, a teraz bierzesz mnie pan pod pic? Obaj radźmy... - Koniec świata. Taka wpadka. - Nie bądź pan taki wysiadkowy, panie Popiołek. Primo po pierwsze, trzeba zachować spokój, a primo po drugie, musimy znaleźć dobrego papugę. - Starosta Lang znał dobrze mecenasa Nowowiejskiego - przypomniał sobie Popiołek. On tu przychodził na brydża, dobrze go pamiętam, bo dawał za bramę złotówkę. - Teraz pan mu będziesz dawał, on będzie brał. Wchodzę w niego. To stary warszawiak. Jeszcze mój tatuś go woził do Konstancina na kurczaki do restauracji Berentowicza... - Idziemy do niego? - Lepiej do niego niż do kicia. - To ja lecę po lokatorach. Robimy zrzutkę na obrońcę doktora Kazanowicza. - Trzeba z doktora zrobić wariata. - Wariata? - Każdy musi zeznać, że Kazanowicz miał nierówno pod sufitem. I wtedy dopiero będziesz pan spał spokojnie. I to we własnym łóżku. Popiołek ciężko westchnął, ale tym razem nie nad własnym losem. - Koniec świata. Żeby nasz doktor na rewolwerowca się wykierował? Minęło trochę czasu, zanim Popiołek ruszył w obchód wszystkich mieszkańców, przedstawiając do podpisu wysmażone przez Langa i Wrotka oświadczenie, że znany im od wielu lat lokator kamienicy, doktor Sergiusz Kazanowicz, na skutek przejść w obozie zagłady miał zachwianą równowagę psychiczną i ograniczoną zdolność odpowiadania za swoje czyny. Po tym następował szeroki opis pełnej humanizmu postawy doktora Kazanowicza, co wystarczająco powinno zagwarantować, że posiadana przez niego broń nie była na pewno zwrócona przeciw człowiekowi, a najwyżej stanowiła element obsesji obozowej... Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, Andrzej był przekonany, że zgodnie z zapowiedzią Karola przyszedł Popiołek z prośbą o podpis w sprawie doktora Kazanowicza. Nie przerwał nawet smażenia jajecznicy, licząc, że Karol otworzy drzwi. Wpychał do ust pierwszą łyżkę, gdy w przedpokoju usłyszał znajomy głos kobiecy. Karol stanąwszy w drzwiach, gestami zwracał mu uwagę na wyłażącą ze spodni koszulę. - Ktoś do ciebie - oznajmił uroczyście. Serce zabiło mu mocniej. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić: czy przełknąć jajecznicę, czy uporządkować ubranie, czy wyciągnąć z kieszeni aluminiowy grzebień i przeczesać włosy. W drzwiach kuchni stała pani Lawinowa. - Przyjechałam dzisiaj z Wrocławia - rozglądała się po kuchni, jakby sprawdzając, co się tu zmieniło od czasu jej wyprowadzki. - Chciałam się z tobą zobaczyć. Kiedy już zdjęła płaszcz i usiadła na fotelu który kiedyś Andrzej z Basią kupowali na Nowym Świecie, powiedziała, patrząc na niego z odcieniem smutku: - Nie zjawiłeś się na rozprawie... Andrzej, czy ma sens taki upór? - zaczęła go przekonywać, żeby zapomniał o jej córce. Pewne rzeczy należą do przeszłości, a nikt jeszcze nie znalazł sposobu, by przywrócić przeszłość do życia. Po co mają się dręczyć, przeciągając agonię ich wzajemnej miłości? Po co wciągać w tę sprawę coraz więcej obcych - adwokatów, świadków - zamiast przeciąć ten węzeł raz na zawsze? Andrzej siedział na skraju tapczanu, nagle zasłonił rękoma uszy. - Nie! Nie! - zawołał. - Ja ją muszę przekonać, że mnie niewinnie podejrzewa! - To już nie chodzi o motywy. Po prostu skończyło się to, co było. Miłość nie jest ze stali, niestety... - Zależy czyja. Ona mnie nie chce dlatego, że myśli o mnie jak o zdrajcy. Ona myśli, że ktoś jest po tamtej stronie muru przeze mnie... A ja, przysięgam, nigdy nie byłem donosicielem i konfidentem! - Po co tyle słów, Andrzejku. Ja przecież ci wierzę. - Po to, żeby ona zrozumiała, że nie ma prawa podejrzewać mnie o coś takiego. - Czy to ma jakieś znaczenie? To już inny etap. Odeszliście od siebie. Twarz Andrzeja stężała. Popatrzył ze śmiertelną powagą w brązowe oczy pani Marty. - Proszę powiedzieć Basi, że ja... że do tej pory nawet nie spojrzałem na żadną kobietę. Wszystko jeszcze da się naprawić. - Wciąż taki sam... - Bo wciąż ją kocham. - Żyjesz przeszłością. Ocknij się, popatrz na zegarek. Czas waszej miłości przeszedł. Basia nie chce już nawet oglądać zdjęć z tamtych czasów... - Bo to by mogło przełamać jej upór. A ona i tak wróci. - Każdy tak widzi rzeczy, jak chce, by wyglądały... Pani Marta czuła się okropnie. Jak ktoś, kto przychodzi do czyjegoś domu, by przekazać wiadomość o śmierci najbliższej osoby. Na szczęście do mieszkania wpadł jak bomba Ryszard Popiołek i rzucił się do całowania rąk pani Marty. - Koniec świata - mówił wzruszony, przekładając przyniesione papiery z ręki do ręki. - A gdzie pan doktor? - Pracuje w administracji uzdrowisk. Już żeśmy się zadomowili. A co tu słychać? - Koniec świata - z rezygnacją machnął ręką. - Pani wie, co my tu mamy z doktorem Kazanowiczem? W pudle siedzi. - Mój Boże! Za co? - Psa zabił. Z rewolweru. A wtedy w przedpokoju rozległy się słowa, których nikt się nie spodziewał: - Niestety, nie psa. Człowieka zabił. To powiedział Gienek Popiołek. Przywitawszy się z panią Lawinową, przekazał wszystkim najświeższe wiadomości. Wraca prosto z komisariatu. Biuro kryminalistyki nadesłało ekspertyzę, z której wynika, że z tej broni, z której Kazanowicz zastrzelił psa Karo, w roku 1947 został zastrzelony w Sławnie pewien człowiek. A tym człowiekiem był niejaki Erwin Szulc, były kapo z Oświęcimia. Przez chwilę trwało milczenie. Pierwszy odezwał się Andrzej: - Możliwe, ale to jeszcze nie dowód, że zabił go nasz doktor. - Masz rację - poparł go Karol. - Broń to nie żona, przechodzi z ręki do ręki. - Teoretycznie ma pan racje, panie Karolu, ale faktycznie... to nie: doktor Kazanowicz już się przyznał do tego czynu. - Koniec świata - Popiołek upuścił listę z którą obchodził lokatorów kamienicy. - Może będzie amnestia - odezwał się Lang. - Niby dlaczego? - spytał Gienek. Lang zdjął okulary, przetarł je o rękaw luźnego swetra. - Nie czytał pan gazet o Dwudziestym Zjeździe? Światło nocnej lampki padało na ostatnie stronice książki, nad którą siedział Karol Lang. Obok niego stała szklanka do połowy wypełniona wystygłą herbatą i popielniczka, po brzegi wypełniona niedopałkami. Przebiegał wzrokiem czarne linijki druku z taką zachłannością, o jaką nikt by go nigdy nie posądził przy czytaniu powieści. Przez tę lekturę nie położył się w ogóle spać. Całą noc tkwił nad biurkiem w przejściowym pokoju byłego mieszkania Lawinów, mając na piżamę narzucony tylko sweter. Drgnął, słysząc jazgotliwy terkot budzika, namacał na ślepo jego przycisk i nie oderwał wzroku od książki, dopóki nie doczytał jej do ostatniej strony. Kiedy Andrzej z ręcznikiem przewieszonym przez ramię zajrzał do pokoju, Lang przeciągał się na krześle, aż trzeszczały jego zastygłe kości. Na nosie miał czerwony odcisk po okularach, które teraz leżały na okładce "Odwilży" Erenburga. - Skończyłem - powiedział. - To dobrze - Andrzej włożył książkę pod pachę. - Muszę ją dzisiaj zwrócić. Korn mówił, że do tej lektury jest dwudziestu w kolejce. - Wcale się nie dziwię - Lang przecierał kułakiem zmęczone oczy. - A co powiesz o referacie Chruszczowa na zjeździe? Choć było już sporo po szóstej, zaczęli dyskutować. Dla Andrzeja ten tekst był nie mniejszym wstrząsem niż fakt posądzenia go o wsadzenie Łukasza Zbożnego do więzienia. - Historia jest jak choroba - powiedział lekarz. - Ma swoje przesilenie. Trzeba o niej wszystko wiedzieć, żeby wyjść z kryzysu i dojść do zdrowia. Pamiętasz, czym się kończy ten referat? - "Należy do końca naprawić zło, spowodowane aktami gwałcenia rewolucyjnej praworządności socjalistycznej, jakie nagromadziło się przez dłuższy czas wskutek ujemnych następstw kultu jednostki..." - To jest diagnoza. Teraz chodzi o sposób terapii. Tylko nie blokuj mi długo łazienki. Andrzej, zanim zaczął golenie, długo patrzył w lustro. - A może naprawdę będzie i amnestia? Henio Lermaszewski czekał przed kamienicą przy swojej taksówce. Miał być nie tylko kierowcą, ale członkiem delegacji, która dziś wybierała się do adwokata w sprawie doktora Kazanowicza. Lokatorzy domu na Złotej wybrali Ryszarda Popiołka, Halinę Wrotek i właśnie Henia. Halina, ubrana z wyszukaną elegancją w wełniany kostium, który podkreślał bujność jej kształtów, czekała w stróżówce Popiołka, aż ten się przebierze w niedzielny garnitur. Kiedy Popiołek mordował się przed pękniętym lustrem z węzłem krawata, wpadł do strużówki Wrotek podekscytowany rewelacyjnymi nowinami: dziś do sejmu wpłynęły projekty ustaw o amnestii, o zwalczaniu alkoholizmu i dopuszczalności przerywania ciąży. - Znakiem tego nasz pan doktor ma fart - stwierdził radośnie Popiołek. Halina aż klasnęła w dłonie i ucałowała Mundka. Henio jednak miał wątpliwości, czy należy liczyć na łaskawość władzy ludowej: - Od projektu do ustawy upłynie tyle czasu, co od nocy poślubnej do chrzcin, kochany panie Popiołek. My tu nie możemy liczyć na cud, tylko musimy dać sprawie dobre amortyzatory - spojrzał na zegarek i skierował delegacje do taksówki. W poczekalni mecenasa Nowowiejskiego rozmawiali szeptem, przygotowując taktykę obrony doktora Kazanowicza, którą ich zdaniem powinien przyjąć mecenas. Kiedy przyszła na nich kolej, wszyscy troje wkroczyli do gabinetu. Mecenas, porządkując na biurku dokumenty, podniósł zdziwione oczy na usztywnionego Popiołka, na wysyłającą obezwładniający uśmiech Halinę oraz na Henia, którego oczy błądziły po ścianach gabinetu, oceniając fachowo wartość wiszących tam obrazów. - My w komplecie, panie mecenasie - Popiołek przekładał z ręki do ręki szarą kopertę, wypełnioną pieniędzmi. - W sprawie doktora Kazanowicza. - Ach, tak - mecenas wstał, by się przywitać. - A państwo to rodzina doktora? - Więcej jak rodzina. - Halina zafalowała biustem i obdarzyła mecenasa jednym ze swych najbardziej czarujących uśmiechów. - My z naszego domu. - Delegacja kamienicy, panie mecenasie - wyjaśnił Popiołek. - Pozazdrościć memu klientowi takich sąsiadów. - Wszystkie my warszawiacy, panie mecenasie. To jakie mamy być? Wszyscy za jednego... - Taki bajer to na Grójec - Henio powstrzymał liryczne wyznania Popiołka i trącając go łokciem, powiedział z naciskiem. - Przejdź pan do konkretów, panie Rysiu... Popiołek uniósł się z krzesła i położył na skraju biurka pękatą kopertę, która zawierała zebrane z całej kamienicy składki na obronę Sergiusza Kazanowicza. Mecenas nie zwrócił na to uwagi, zagłębiony w przerzucaniu notatek. Kiedy więc zamknął teczkę, Henio błysnąwszy sygnetem podsunął mu kopertę. - Co to jest? - mecenas rozerwał kopertę. Na blat wysypały się banknoty. Zebrał je do koperty i wręczył Popiołkowi. - Proszę to zabrać. - To ma się rozumieć tylko na dzień dobry - rzucił Henio, przekonany, że suma wydała się adwokatowi za mała. - Reszta nadpłynie, bo subskrypcja rozpisana. - Pan mnie nie zrozumiał - mecenas podciągnął rękaw marynarki, wyjął złotą spinkę z mankietu koszuli i podwinął jej rękaw. - Wie pan, dlaczego w ogóle podjąłem się tej obrony? - podsunął mu przed oczy wytatuowany na przedramieniu numer obozowy. - Dlatego. Popiołek rozłożył przed nim listę z podpisami lokatorów domu. - Tu są spisane nasze oświadczenia, że doktor miał trochę nierówno pod sufitem, znaczy się... był niezrównoważony. - W tłumaczeniu z polskiego na nasze - włączył się Henio - idzie o to, że był szajbnięty. Mecenas nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Oczywiście, powołam państwa na świadków, ale decyzję o stanie umysłowym oskarżonego muszą wydać psychiatrzy. - Ja znam jednego psychiatrę, który dla mnie zrobi wszystko - z przekonaniem stwierdziła Halina. Henio pokiwał głową aprobująco, po czym oświadczył: - Wszyscy psychiatrzy są lekko wariatowaci. Panie mecenasie, ja przepraszam bardzo, że jako jeszcze nie karany, jestem w prawodawstwie tak zwany lajek, ale moja rada jest taka: primo po pierwsze - niech pan Kazanowicz idzie na zaparte. Kto może wiedzieć, jak było naprawdę? Tylko on, nieboszczyk i może jeszcze Matka Boża. Nikt więcej. Primo po drugie - wariackie papiery i koniec balu panno lalu. Nie ma sądu, nie ma sprawy. - Tak jest, tak jest - przytakiwał gorliwie Popiołek. - Właśnie staramy się o te, jak pan mówi, wariackie papiery. Pan Kazanowicz przebywa obecnie na obserwacji w Pruszkowie Wschodnim. - Tworki? Koniec świata - jęknął Popiołek. - Nasz doktor kochany u czubków? - Niestety. Ale pan Kazanowicz odmawia zgody na moją linię obrony. Oficjalnie głosi, że zabił z premedytacją. - To co będzie, panie mecenasie, co będzie? Nowowiejski odchylił się do tyłu, oparł głowę o oparcie wysokiego fotela i przymykając oczy, powiedział, że adwokat jest na szczęście niezawisły w swoim działaniu od klienta. Jego obowiązkiem jest działać na korzyść człowieka, którego broni. I on będzie się tym kierował. Przyjmie zasadę, że jeśli nawet zabił, to jego wola zabójstwa nie miała charakteru zbrodni. Przecież paragraf 225 artykułu kodeksu karnego z roku 1932 w punkcie drugim mówi wyraźnie o łagodzącym charakterze przestępstwa, dokonanego pod wpływem silnego afektu. A czy może być silniejszy afekt u byłego więźnia Oświęcimia, jak chęć starcia z powierzchni ziemi kogoś, kto na jego oczach jednym uderzeniem pałki zabijał jego współtowarzyszy? Owszem, jest tu problem posiadania broni, ale obrona może stanąć na pozornie paradoksalnym stanowisku, że choć oskarżony nie może być uniewinniony, to nie musi być skazany. Popiołek z na wpół otwartymi ustami chłonął uczone wywody, a gdy mecenas skończył, powiedział z nie ukrywanym zachwytem: - Pan to i Hitlera by wybronił. - Koszty nie grają roli, panie mecenasie - Henio znowu pospieszył z zapewnieniem wypłacalności, a widząc, że mecenas ponownie odsuwa kopertę, dorzucił gorliwie - moja gablota do pańskiej dyspozycji. O każdej porze. Andrzej czekał na Wrotka oparty o mur bramy uniwersytetu. W pewnym momencie jego błądzący swobodnie wzrok padł na ręcznie wymalowany plakat: "Wieczór poetycki Łukasza Zbożnego w pałacu Kazimierzowskim. Recytuje autor". Drgnął, czując na ramieniu czyjś dotyk. Był to Wrotek, uśmiechający się ze współczuciem. - Wyszedł? Jesteś pierwszą ofiarą amnestii. Andrzej nic nie odpowiedział. Ruszył prosto do pałacu Kazimierzowskiego. Długo stał w podcieniach, zanim dostrzegł Łukasza idącego w towarzystwie jakiegoś okularnika. Byli bardzo rozgadani, okularnik coś opowiadał, Łukasz gestem głowy potakiwał mu, tak że nie od razu zareagował na dotknięcie ręki Andrzeja. Wreszcie odwrócił się do niego i patrzył przez chwilę zaskoczony. - Pan wie, o co mi chodzi - wykrztusił Andrzej. Łukasz wzruszył ramionami. - Jeśli o nią, to nie ja mam tu ostatnie słowo... - Nie. Tym razem nie o to chodzi. Czy pan dalej uważa, że ja... Że przeze mnie pan siedział? - Już nie - wyjął papierosa i wetknął go w usta, jednocześnie szukając po kieszeniach zapałek. - Widziałem akta. Wiem, że pan nie miał z tym nic wspólnego. I muszę panu powiedzieć, że przyjąłem to z wielką ulgą. Andrzej mocno uścisnął dłoń Łukasza. - Powie pan to Basi? - zapytał. - O ile ją zobaczę... Odwrócił się i przeciskając przez zbity w drzwiach tłumek, zniknął w holu pałacu Kazimierzowskiego. Andrzej stał pod filarami, wdychając głęboko powietrze, które teraz wydało mu się lekkie i pachnące wiosną. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się na górze. Słuchając Łukasza, odkrył, że obaj są po tej samej stronie muru. I że może wśród wszystkich tu obecnych on odbiera najgłębiej jego wiersze. Kiedy Łukasz skończył czytać, z pierwszych rzędów wysunęła się dziewczyna w jasnym płaszczu i wyciągnęła ku niemu czerwonego tulipana. Łukasz pocałował kwiat i wręczył go z powrotem dziewczynie. Kiedy się odwróciła - Andrzej poznał Basię. Przez łzy, jakie ciekły jej po policzkach, nie mogła go widzieć. Wcale zresztą nie chciał, by go zobaczyła. Zrozumiał, że jest tu intruzem. Przepchnął się przez tłum, gęsto wypełniający salę, i wyszedł na marmurowe schody. Zanim doszedł do wyjścia z pałacu Kazimierzowskiego, wiedział, że ten wieczór był dla niego końcem wielkiej nadziei... Wyciągnął już rękę, by nacisnąć dzwonek dwa razy tak, jak polecał napis przy nazwisku sublokatorki: "Ewa Szymosiuk dzwonić dwa razy". Nagle zawahał się, zawrócił sprzed drzwi, zbiegł po schodach. Na szczęście za rogiem był nocny sklep. Za ladą pyszniły się różnokolorowymi nalepkami butelki z wódką. Sprzedawca ledwo nadążał liczyć pieniądze i podawać jarzębiak, gorzką, soplicę czy ratafię. - Co ma być? - spytał sprzedawca. - Soplica. Drzwi otworzyła mu tym razem Ewa. Była zaskoczona. Dłonią ściskała na piersiach poły lekkiego szlafroczka. Z otwartych drzwi jej pokoju dochodził głos spikera, który w wiadomościach wieczornych podawał wyniki Wyścigu Pokoju. - Może wypijemy za zwycięstwo Królaka? - uśmiechnął się niepewnie i wyciągnął zza pazuchy butelkę. Czuł na sobie uważne spojrzenie dziewczyny. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby chcąc z nich wyczytać prawdziwą przyczynę jego pojawienia się. Uciekł oczyma w bok, a Ewa uśmiechnęła się jak ktoś, kto doczekał się spełnienia wróżby. Widząc rozścielony tapczan i palącą się lampkę nocną, Andrzej zawahał się na progu. - Może za późno przyszedłem... - Owszem. O pół roku - Ewa bez słowa wyjęła mu z rąk butelkę, postawiła na stole, rozpięła guziki kurtki i wsunąwszy kocim ruchem ręce pod jego pachy, przywarła do niego, aż poczuł jej drobne, ale prężne piersi. Jej usta poszukały jego warg, jej ramiona zamknęły się na jego łopatkach i tak zwarci ze sobą osunęli się na tapczan. Miasto układało się spać, a oni wciąż w zdyszanym milczeniu szukali wspólnego rytmu swych ciał, jakby to nie była miłość, lecz bieg do mety, której nie widać... Była głęboka noc, kiedy Ewa odsunęła się od niego i naga przesunęła się przez pokój. Szukała w torbie papierosów. Błysk zapałki oświetlił na chwilę jej suche wargi. Zaciągnęła się głęboko. Usiadła obok na tapczanie. Czuł się jak po długiej walce, tak długiej, że zapomina się, co było jej powodem... Znów położyła się obok niego. Oparta na łokciu, delikatnie dotknęła jego czupryny, jakby bojąc się go spłoszyć. - Już się bałam, że nie przyjdziesz - szepnęła. - Ale czułam, że musi się to stać. - Dlaczego? - Bo chciałam - pochyliła się nad nim i tkliwie pocałowała go w powieki. - Od ciebie nauczyłam się chcieć. Był świt, kiedy przeciągnął się i otworzył oczy. Ewa, okryta kocem, pod którym była całkiem naga, siedziała na foteliku z podkurczonymi pod brodę kolanami. Uśmiechnęła się do niego, a w tym uśmiechu było coś błagalnego: - Nie myśl już o niej - powiedziała. - Nie myślę... - Już za późno. Czy wiesz, od kiedy czekałam na to, co stało się tej nocy? - Wciągając pod kołdrą kalesonki, wzruszył ramionami, jakby go to nie za bardzo obchodziło. - Od tamtej nocy - powiedziała Ewa. - Od której? - Kiedy ciebie z Leszkiem spotkałam w miasteczku. I najbardziej zapamiętałam z tego, co wtedy mówiłeś, że trzeba umieć chcieć... - To niewiele ci mądrego powiedziałem. - I jeszcze coś. Jak się łowi dzikie ptaki. - Jastrzębie? - podskakiwał na jednej nodze, by wciągnąć spodnie. - Naprawdę przywiązuje się w kojcu żywego kurczaka? - Naprawdę. A dookoła wbija się zaostrzone szprychy rowerowe - zapiął koszulę i spojrzał na zegarek. - Dlaczego o tym myślisz? - Bo każdy choć raz w życiu jest takim jastrzębiem - zerwała się z fotela i przytrzymując koc jedną ręką, drugą objęła go spazmatycznie, jakby odchodził nie do pracy, lecz na front. - Więc kto tu jest kurczakiem? - Andrzej pocałował ją w czoło. Był już przy drzwiach, kiedy dogoniły go jej słowa. - Powiedz chociaż "cześć"... - Cześć - uniósł dłoń w geście pożegnania. I to miało być wszystko, co od niego usłyszy? Nic więcej? Dobrze wiedziała, że nie powinna tego robić, ale nie mogła powstrzymać się od pytania, czy kiedyś jeszcze wpadnie. - Może - mruknął niewyraźnie, przymykając drzwi. - Znasz adres - zdążyła jeszcze powiedzieć, zanim się domknęły. - Zajrzyj, jak będzie ci znów smutno. Miało to zabrzmieć po kumplowsku, beztrosko, a czuła, że brzmi jak prośba żebraka. Sięgnęła po papierosa, zapaliła, patrząc na plakat "Wszystkie dziewczęta na traktory". Podeszła i zbliżyła rozżarzony koniec papierosa do oczu na plakacie. Patrzyła, jak żar wyżera oczy na zdjęciu, jak lekki dymek unosi się w górę, a w pokoju rozchodzi się swąd spalonego papieru. Nadszedł dzień procesu Sergiusza Kazanowicza, wyznaczony na ostatni piątek czerwca. Dzień wcześniej Popiołek w asyście Henia Lermaszewskiego obszedł wszystkich lokatorów, przypominając, że mają się stawić w piątek 29 w sali numer 17 na Lesznie. Na stole przed podwyższeniem dla sądu leżał pistolet "belgijka" z przywiązaną doń karteczką, obok obroża psa Karo, była tam także szara koperta, zawierająca zdjęcie Erwina Szulca, ofiary zabójstwa, dokonanego w miejscowości Sławno. - Czy oskarżony zrozumiał akt oskarżenia? - spytał sędzia o zmęczonej, wymiętej twarzy. Sergiusz Kazanowicz, siedzący między dwoma milicjantami w zbyt luźnej marynarce i rozpiętej koszuli, sprawiał wrażenie kogoś nieobecnego ani w tym miejscu ani w czasie; obie ręce trzymał na oparciu ławy obrońców, a wzrok jego utkwiony był gdzieś za brudnym oknem sali sądowej na Lesznie. Wydawać by się mogło, że jest ostatnim człowiekiem, którego może obchodzić to, co rozgrywa się na tej sali. Nie zauważył ani pokrzepiających uśmiechów sąsiadów z domu na Złotej, ani znaków, jakie od czasu do czasu dawał mu mecenas Nowowiejski. Nie dotarło również do niego pytanie przewodniczącego kompletu sędziowskiego. Dopiero kiedy mecenas, machnąwszy szerokim rękawem togi, dotknął piórem jego dłoni, podniósł się automatycznie jak nakręcana kluczykiem mechaniczna zabawka i powiedział głuchym głosem człowieka wyraźnie zmęczonego: - Zrozumiałem. Zabiłem Erwina Szulca. W tym sensie przyznaję się. Ale nie do winy. Wyręczyłem jedynie sąd. Bo nie wątpię, że Wysoki Sąd też pozbawiłby go życia... Kiedy sędzia nakazał sprawdzenie obecności świadków, Popiołek zaniepokoił się brakiem Jasińskiego i Talara. Zatrzymano ich w fabryce na odprawie. Coś się działo w Poznaniu. Stali na tylnym pomoście tramwaju, ściśnięci w tłoku. Widzieli tłum ludzi, szturmujący budkę z gazetami przed Szpitalem Przemienienia. Długi ogonek pęczniał, rozdymał się, aż wreszcie zmienił się w kłąb rąk, wyciągniętych po spóźnione w tym dniu gazety. Kiedy ktoś z "Życiem Warszawy" wepchnął się na platformę tramwaju - Andrzej nie wytrzymał i zapytał, co tam piszą o Poznaniu. Właściciel, trzymając gazetę wysoko nad głową, przebiegł wzrokiem świeże szpalty i przekazał urywane zdania komunikatu: "W dniu 28 czerwca doszło do poważnych zaburzeń w Poznaniu... Od pewnego czasu agentura imperialistyczna i reakcyjne podziemie starały się wykorzystać trudności ekonomiczne i bolączki w niektórych zakładach Poznania dla sprowokowania wystąpień przeciwko władzy ludowej..." - Sam pan widzi, na co to było obliczone - powiedział Jasiński do Andrzeja, kiedy słońce zasłonił im tunel trasy i ciemność uniemożliwiła lekturę. - Na zamęt, tylko na zamęt. To wypróbowane metody imperialistycznych agentów. - Drętwą mowę pan wstawia, panie Jasiński. - Andrzej nie mógł już spokojnie słuchać tego wiecznego refrenu. - Jakich agentów, kiedy tu poszło o bytowe sprawy? - To nie są sposoby - Jasiński rozluźnił węzeł krawata pod wydatną grdyką, jakby coś go zaczęło nagle dusić. - To jest rozrabiactwo. Demagogia. - A może... rewolucja? Jasiński spojrzał na Andrzeja jak na młodego psiaka, który w szczenięcej zabawie szarpie jego nogawkę. - Od rewolucji, to jesteśmy my. Mówi to panu coś? Byli przy rogu Świerczewskiego i Marchlewskiego. Szary gmach sądu wyglądał ponuro, choć słońce tego dnia świeciło oślepiająco. Kiedy wśliznęli się na sale rozpraw, właśnie w kojcu dla świadków biegły psychiatra odpowiadał na pytania sądu. - Pobyt i obserwacja oskarżonego w naszym szpitalu potwierdziła, że cierpi na zespół skrzywień psychicznych, spowodowanych przebytymi cierpieniami o szczególnym nasileniu - biegły spojrzał do notatek. - Nauka psychiatrii wzbogaciła się, niestety, po ostatniej wojnie o pewien nowy przypadek. Nazywamy to "kazettensyndrom" od KZ czyli Konzentrationslager. Sergiusz Kazanowicz zerwał się i krzyknął: - Nie jestem chory umysłowo! Nie jestem żadnym wariatem! Zabiłem, bo chciałem zabić - uniósł ramię i wskazał nim siedzących za stołem przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. - W waszym imieniu to zrobiłem. Sędzia ocknął się z osowiałego zagapienia i gwałtownie zaczął stukać młoteczkiem w sukno stołu. Popiołek chwycił się za głowę i z rozpaczą spojrzał na Henia: cała linia obrony, na którą wszyscy w kamienicy tak pracowali, zawaliła się w tej jednej chwili. Popiołek ukrył twarz w dłoniach i nie słyszał nawet, jak protokolantka wzywa go na miejsce dla świadków. Dopiero Józefina wypchnęła go z ławki. - Niech świadek opowie - poprosił mecenas Nowowiejski - co oskarżony zwykł był nosić po kieszeniach. - Chleb, panie mecenasie. - Sądowi proszę to powiedzieć - mecenas pełnym elegancji gestem wskazał komplet sędziowski. Popiołek wytrzeszczył oczy, przełknął ślinę w suchym gardle. - A wysoki sąd nie słyszał? Proszę uprzejmie, ja mogę powtórzyć: chleb nosił, żebym z tego miejsca się nie ruszył. Okruchy, suchary, bułki połamane. Jak jaki żebrak przedwojenny pod kościołem na placu Grzybowskim. Koniec świata. - Czy ostatnio, a jest już jedenaście lat po wojnie, oskarżony też nosił te suchary po kieszeniach? - Tak jest - gorliwie przyświadczył Popiołek - wszystko tam chomikował. - Jak świadek sądzi, po co to robił? - mecenas Nowowiejski przy każdym pytaniu zerkał na ławy dla publiczności. - Czy z głodu? - Panie mecenasie, z jakiego powodu z głodu? Czy w naszej kochanej Polsce Ludowej komuś chleba zabrakło? - Popiołek, zapominając o swojej roli i o należnym sądowi szacunku, odwrócił się niemal bokiem do przedstawicieli sprawiedliwości i patrzył na salę, jakby tam szukał poparcia dla swoich wywodów. - Słyszał kto coś podobnego? Owszem, polędwicy czy schabu może nie być. Albo powiedzmy szynki czy kawy może nie być. Ma się rozumieć... przejściowo - tu zwrócił się wprost do sądu. - Ale chleba? To już byłby koniec świata. Mecenas Nowowiejski zaczął się obawiać, żeby wywody świadka nie rozbawiły zanadto publiczności i kompletu sędziowskiego. Niczym dyrygent zajrzał do swojej partytury i rzucił następne pytanie: - Może świadek opowie, jak oskarżony odpowiadał, kiedy pytano go o nazwisko? Popiołek zakasał rękaw marynarki prawie do łokcia i zaczął odwijać mankiet koszuli. Sędziowie spojrzeli po sobie pytająco. - To jest moje nazwisko - zagrzmiał Popiołek, pokazując wszystkim obecnym potężne, owłosione przedramię. - Tak mówił i numer oświęcimski pokazywał. Po relacji Popiołka mecenas Nowowiejski spytał biegłego psychiatrę jak można zinterpretować owo chowanie chleba i demonstracyjne obnoszenie się z numerem obozowym. Kiedy biegły uznał to za jeden z ustalonych objawów "kazzettensyndromu", Nowowiejski zadał mu najważniejsze w tym etapie rozprawy pytanie: - Czy w tym stanie psychicznym oskarżony posiadał pełną zdolność rozumienia swych czynów? - Co się tyczy powiązań myślowych z przejściami obozowymi - z pewnością nie - brzmiała odpowiedź przedstawiciela medycyny. Prokurator wówczas przygwoździł go pytaniem, czy w zakresie innych zachowań oskarżony posiadał normalną zdolność rozumienia swych czynów. Biegły stwierdził z niezachwianą pewnością, że tego u takich osobników nie da się rozdzielić: wszystko kojarzy im się z obozem zagłady. Minione przejścia są treścią ich snów i myśli na jawie. Najczęściej zresztą cierpią na bezsenność, wyglądając poranka jak zbawienia. A nawet kiedy przyjdzie świt, nie przynosi im ukojenia, bowiem człowiek jest tak nieszczęśliwie skonstruowaną istotą, że nie potrafi nie myśleć. Tak więc te obrazy ich nie opuszczają, te myśli idą za nimi dzień w dzień, aż w końcu następuje wyładowanie negatywnej energii, nagromadzonej przez tyle lat... Prokurator uniósł plik akt i uderzył nimi w blat stołu, wzniecając kurz, widoczny w promieniach słońca. - Wysoki Sądzie, prawo, które tu wszyscy reprezentujemy, nie uznaje samosądu! Tego już nie wytrzymał stary Lermaszewski. Zerwał się z ławy i krzyknął, machając w powietrzu kułakiem: - Pan wstydu nie masz! - Tatuś siada - syczał Henio, ciągnąc ojca za marynarkę, ale ten uniesiony szczerym oburzeniem, zarzucił prokuratora gradem pytań: Czy mu Niemcy nikogo nie zabili? Nie powiesili? Nie zgwałcili? Do kogo ta mowa? Gdzie on się chował przez okupację? Chyba, że u szwagra za szafą... - Proszę się natychmiast uspokoić! - krzyczał sędzia, waląc młotkiem w blat stołu. - Proszę natychmiast usunąć tego obywatela z sali. Nakładam grzywnę w wysokości tysiąca złotych za obrazę urzędu prokuratorskiego. - Może być i dwa! - odkrzyczał Lermaszewski, ciągniony pod ramiona przez dwóch woźnych. - Stać mnie na to. Ja warszawiak jestem i nie mogę spokojnie słuchać tej mowy-trawy. Proces Sergiusza Kazanowicza nie skończył się tego dnia. Sąd po przesłuchaniu świadków i biegłych zarządził wznowienie rozprawy w poniedziałek. Tego dnia, choć wszyscy przejęci byli wydarzeniami poznańskiego "czarnego czwartku", większość mieszkańców domu na Złotej zjawiła się znowu w sali sądowej. Kiedy Andrzej, zdyszany biegiem po schodach gmachu Temidy, wsunął się na salę - mecenas Nowowiejski zaczynał właśnie mowę obrończą: - Wysoki Sądzie. Ten oto człowiek jest winny zarzucanego mu czynu... Popiołek usłyszawszy te słowa, nerwowo poruszył grdyką w przyciasnym kołnierzyku i jęknął półgłosem "koniec świata". Jeśli to ma być najlepszy adwokat, jakiego mogli wymyśleć dla kochanego doktora Kazanowicza, to chyba lepiej było prosić o mowę obrończą starego Lermaszewskiego! - Ale my tutaj, wysoki sądzie - ciągnął Nowowiejski, zrobiwszy efektowną pauzę po pierwszym szokującym wszystkich zdaniu - według mego przekonania zebraliśmy się nie po to, by dowiedzieć się, czy jest winien. Tak, jest winien. Ale nie być niewinnym wcale w tym przypadku nie oznacza, że musi być ukarany. Henio, słysząc tę frazę, podkreśloną odpowiednim gestem, pochylił się do ojca i powiedział z uznaniem: - Z lewej mańki ich bierze... - Ma łeb sześć na dziewięć - przyświadczył stary Lermaszewski i mrugnął uspokajająco do Popiołka. Ten jednak nie zauważył niczego. Wpatrzony hipnotycznie w twarz adwokata, bezgłośnie powtarzał jego słowa jak dziecko, które uczy się składać litery w jeden wyraz. - Kodeks przewiduje względy dla osób, które, jak się tam powiada, zabiły pod wpływem wzruszenia usprawiedliwionego okolicznościami. Z jakiego roku pochodzi ten kodeks? Z 1927, kiedy jeszcze nie było gestapo, ulica Szucha kojarzyła się tylko z Ministerstwem Oświaty, kiedy mydło robiono z kazeiny, a nie z ludzi, kiedy Oświęcim to była dziura zabita deskami, a lasek w Palmirach był po prostu laskiem, a nie pomnikiem męczeństwa. Nic jeszcze w tym roku nie wiedziano, jaki człowiek człowiekowi może zgotować los. Jak widzimy, okoliczności to tylko wyraz, który mieści dowolną liczbę znaczeń. Tylko wyraz. Słowo. Weźmy słowo "obóz". Dla tych, którzy mieli szczęście przyjść na świat po 1945 roku, wyraz "obóz" będzie już tylko wyrazem, słowem, pojęciem. Ale nie dla mnie, wysoki sądzie - odwinął szeroki rękaw togi i uchyliwszy rękaw marynarki i koszuli, wysunął w stronę kompletu sędziowskiego przedramię, naznaczone silnym śladem obozowego numeru. - I nie dla oskarżonego, który tak często zamiast nazwiska przedstawiać się zwykł swoim oświęcimskim numerem - nagle skierował rękę w stronę ławy, na której siedział Lermaszewski. - I nie dla tego człowieka, którego wysoki sąd był łaskaw na poprzednim posiedzeniu usunąć z sali. Dla nas wszystkich ten wyraz ma więcej znaczeń, niż są go w stanie wyliczyć leksykony. Rampy, komory gazowe, cyklon B, kapo, lageralteste, selekcja, apel, gaz... Czy mam dalej wyliczać? Bo ja wyliczam, wysoki sądzie, okoliczności, pod wpływem których oskarżony mógł doznać silnego wzruszenia - Nowowiejski objął zamaszystym gestem ławę, na której Sergiusz Kazanowicz siedział z pochyloną głową. - On myślał już tylko o tym. Taki stan zwykliśmy nazywać obsesją. A nie jest to stan normalny. Niespodziewanie dla wszystkich rozległ się głos doktora Kazanowicza: - Przestańcie! Nie jestem żadnym wariatem! - Ten "wariat", wysoki sądzie, nie wie, że jest wariatem - mecenas Nowowiejski nawet ową reakcję doktora potrafił wykorzystać na korzyść swojej linii obrony. - Owszem, była w nim wola zabójstwa. Ale to nie była wola zbrodnicza. Niech wysoki sąd nie wydaje wyroku uniewinniającego, albowiem ten człowiek jest winien - głos mecenasa nabrał mocy, przebił się przez szum, który wezbrały ławy dla publiczności. - Ale niech wysoki sąd go nie karze, albowiem non bis in idem... - uniósł wysoko w górę kodeks. - Nie należy karać drugi raz za to samo. On nie zabił Erwina Szulca. On ugodził kulami trupa, którego wysoki sąd skazałby prawomocnym wyrokiem na karę śmierci za bezmiar jego zbrodni. Jest winien, lecz nie musi być ukarany. Ja, numer 569284, proszę o sprawiedliwy wyrok dla numeru 4625. Setki tysięcy takich numerów u nas w Polsce i na całym świecie z uwagą czekają na wyrok wysokiego sądu... Głucha cisza zapadła na sali, gdy mecenas Nowowiejski, ocierając chusteczką pot, usiadł na swoim miejscu. Oczy wszystkich zwróciły się na Sergiusza Kazanowicza. Siedział przygarbiony, patrząc martwo w okno sali. Tak samo obojętnie patrzył w nie godzinę później, gdy sąd po naradzie ogłaszał wyrok w jego sprawie. Ryszard Popiołek był do tego stopnia przejęty, że pozostał na korytarzu sądowym do ostatniej chwili. Dopiero wezwany przez Gienka usiadł w ławie i ruchem warg towarzyszył wypowiadanym formułkom. Kiedy dotarło do niego, że sąd postanowił uznać oskarżonego winnym naruszenia paragrafu 225 kodeksu karnego i skazać go na karę dwóch lat pozbawienia wolności - nie mógł powstrzymać sakramentalnego okrzyku: "koniec świata". Dopiero uciszony przez Gienka dosłuchał do końca wyroku. "Jednocześnie sąd zawiesza wykonanie wymierzonej kary na okres lat pięciu..." - Niech żyje wysoki sędzia! - wrzasnął Lermaszewski, którego nawet wysoka grzywna nie była w stanie nauczyć odpowiednich dla tego miejsca form zachowania. Na ławach dla publiczności zapanowało takie ożywienie, jakby dopiero co skończyła się premiera operetki, a nie posiedzenie sądu wojewódzkiego. Rozległy się oklaski Haliny, które podjęła Józefina Popiołkowa. Wszyscy rzucali się sobie w ramiona, poklepywali się serdecznie, jakby to było ich osobiste zwycięstwo. Henio Lermaszewski nie wypuszczał z rąk spoconej dłoni mecenasa Nowowiejskiego, a Halina, przechyliwszy się przez stół przeznaczony dla obrony, ucałowała adwokata w policzek, zostawiając na nim ceglasty ślad szminki. Tylko jeden człowiek nie brał udziału w tym święcie: Sergiusz Kazanowicz. Patrzył nadal w okna sali, jakby wszystko to, co się wokół działo, nie dotyczyło go w żadnym stopniu. Popiołek odepchnął milicjanta, który towarzyszył oskarżonemu, i objął serdecznie Kazanowicza. - No i wracamy wszyscy na Złotą, kochany panie doktorze... Do mecenasa Nowowiejskiego dopchał się i Andrzej. Pociągnął go do okna na korytarzu sądu. - Czy sprawy rehabilitacyjne też pana interesują? - Mnie? - Nowowiejski przetarł okulary irchową ściereczką. - Chyba wszystkich. - Chodzi o mojego dowódcę z oddziału AK. Dostał paragraf osiemdziesiąty szósty, dorzucili mu "siódemkę". - O szpiegostwo? - Sąd wojskowy. Nie pieścili się specjalnie. Chciałem złożyć zeznania. Bo wrobili go też w zabójstwo zetwuemowca, a ja byłem świadkiem, że nie miał z tym nic wspólnego. Ale nie dopuścili. Mecenas przerwał mu gestem, oznaczającym, że szkoda czasu na wspomnienia. - Wyrok, oczywiście, dożywocie? - Tak. Czy pan mecenas mógłby coś zrobić, żeby on wyszedł? Bo tylu innych jest już na wolności... - Dobrze - Nowowiejski odebrał od Andrzeja kartkę z danymi Wiktora. - Otworzymy przewód rehabilitacyjny. Szare były ściany, szary mundur funkcjonariusza straży więziennej, szary worek, z którego Wiktor wyjął pomięte ubranie i zimowy płaszcz, przesiąknięte zapachem karbolu i starzyzny. Kiedy go aresztowano, była zima. Teraz wrzesień i Wiktor nie wiedział, co właściwie robić z tym płaszczem. Przebrał się już i odruchowo rozejrzał za lustrem. Chciał sprawdzić, jak wygląda po tylu latach we własnym ubraniu. Ale lustra nie było. Nie musiał zresztą sprawdzać w lustrze, żeby wiedzieć, jak bardzo schudł; granatowe spodnie zsuwały mu się z bioder, dopóki nie zacisnął ich odzyskanym z depozytu paskiem, na którego klamrze był orzełek z koroną. - Miałem jeszcze zegarek. - Faktycznie. W depozycie figuruje - mruknął magazynier pochylony nad księgą depozytów. Wyjął ze stołu pełną zegarków szufladę i postawił ją przed Wiktorem. - Wybierzcie sobie. Leżały tam zegarki różnych marek. Miały paski skórzane czarne i brązowe albo wytarte na złączach bransoletki. Każdy pokazywał inną godzinę, bo przecież od dawna nikt ich nie nakręcał. To były nawet niezłe zegarki, ale żaden nie jego. - Bierzcie, który wam pasuje - magazynier niecierpliwie postukiwał ołówkiem o brzeg szuflady. - Po te już nikt się nie zgłosi - podsunął mu prostokątną cymę. - Ważne, żeby się nie spóźniał. - zrobił haczyk na liście depozytowej i sięgnął po pusty worek, w którym przechowywane było ubranie. Od tej chwili przestał się interesować Wiktorem. Wiktor nie był już więźniem, choć jeszcze nie był wolny. Ostatnie dwie pary żelaznych drzwi dzielą go od tego świata zza tamtej strony muru. Znienawidzony brzęk kluczy, szczekliwe polecenia strażników, szczęk żelaznych krat tym razem brzmiały jak harfy. Zaraz mu oddadzą zielony druczek, ten jego bilet na wolność. Włoży go do portfela, którego nie miał w ręku tyle lat, i będzie mógł iść albo w prawo, albo w lewo, a nie tak, jak prowadzi korytarz. Będzie mógł iść noga za nogą albo biec do utraty tchu, a nie w rytm kroków na więziennym spacerniku. Za chwilę zaczerpnie innego powietrza. Ostatnie lustrujące spojrzenie spod daszka czapki. Żadnych słów, tylko szczęk bramy i oślepiający potok słońca. I ten ciężar zimowego płaszcza, niepotrzebnego w tym dniu. Przekładał go z ręki do ręki, stojąc przed gmachem Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Wsiadł do taksówki. - Na Złotą - rzucił, zatrzaskując drzwiczki warszawy zbyt mocno. Taksówkarz już chciał mu zwrócić uwagę, że to nie są drzwi do obory, ale widząc krótko ostrzyżoną głowę, ziemistą cerę i wymięte, zalatujące specyficznym zapachem starzyzny ubranie pasażera, powstrzymał się. - Z sanatorium przyjemnie wracać do domu - zagadnął życzliwie. - Nie, mój dom daleko - Wiktor przyglądał się przez okno tak dawno nie widzianym kobietom. - Na Złotej mam coś do załatwienia. Drzwi mieszkania Andrzeja Talara i Karola Langa były zamknięte. Wiktor wdrapał się na półpiętro, usiadł na parapecie okna i tkwił tam nieruchomo jak ktoś, dla kogo czekanie było zwykłą rzeczą. Mógłby przecież zapukać do Henia Lermaszewskiego, z którym odbył kiedyś sławetną podróż po ciężarówki z demobilu. Ale nie ruszał się z miejsca. Nie czuł głodu ani pragnienia, jakby żadne wrażenia nie miały do niego dostępu, nim nie spełni tego, co postanowił jeszcze po tamtej stronie muru. Było dobrze po czwartej, kiedy usłyszał kroki Andrzeja na schodach. Podniósł się z wnęki okiennej i patrzył z góry na twarz, którą tysiące razy przywoływał w celi. - Wiktor? - Andrzej doskoczył ku niemu, biorąc po trzy stopnie na raz. - Nareszcie! - widząc spojrzenie Wiktora, zawahał się, czy go objąć i uściskać, czy chwycić za rękę. Wiktor stał nieruchomo, trzymając przed sobą niczym tarczę ten wymięty, niepotrzebny teraz zimowy płaszcz. - To jak mam powiedzieć - patrzył na Andrzeja nieruchomym spojrzeniem - "Dziękuję"? Nadszedł czas wyrównania rachunków. - Miałeś wyjść dopiero jutro - Andrzej jakby się usprawiedliwiał ze swej nieobecności pod bramą mokotowskiego więzienia. - A co, martwisz się, że ci o dzień wcześniej podziękuję? W głosie Wiktora był ton groźby. Zanim przekroczył próg mieszkania, spytał nie bez gorzkiej ironii, czy ta wizyta nie przeszkodzi mu w karierze. Odpowiedzią Andrzeja było wzruszenie ramion. Nawet w pokoju Wiktor nie odłożył trzymanego w ręku płaszcza zimowego. Był jak podróżny, który tylko na moment czyni przerwę w drodze. - No więc dziękuję ci za skrócenie odsiadki. - Przestań, Wiktor. - Wielu mi zazdrościło, że już wychodzę. - I na nich przyjdzie czas. - Nie na wszystkich - odsunął rękaw granatowej marynarki i odsłonił przegub z zegarkiem. - Dla niektórych czas już stanął raz na zawsze. Andrzej, nie rozumiejąc, patrzył to na zegarek cyma, który Wiktor podsunął mu przed oczy, to na jego twarz. - Otwórz okno - Wiktor rzucił to polecenie głosem dawnego dowódcy plutonu, jakim był w czasie wojny. Andrzej otworzył połówkę okna, wychodzącego na Złotą. Wiktor jednym szarpnięciem zerwał pasek zegarka i rzucił go na jezdnię. - Po coś to zrobił? - Dali mi go z depozytu. Ale czyj on jest? Do kogo należał? Kto go już nie odbierze? Może już jest dawno pod trawnikiem? A jeśli żyje i kiedyś by rozpoznał na moim ręku swój zegarek, to za kogo by mnie miał? Jak bym mu się wytłumaczył? Andrzej wepchnął go prawie siłą w fotel, wyrwał z jego rąk cuchnący karbolem pomięty płaszcz i odrzucił go na tapczan. - Wiktor, nieważne, co było. Teraz już będzie inaczej. - Myślisz, że można zapomnieć, coście z nami zrobili? - wyciągnął przed siebie ręce, prosto pod oczy Andrzeja. - Miałem dobre sanatorium, robili mi manicure, aż paznokcie schodziły, opalałem się przy pięciuset watowej żarówce albo leżakowałem na oblanym wodą betonie... - Wiem, wiem - Andrzej nie mógł znieść wbitego w siebie spojrzenia, drżenia tych wyciągniętych ku niemu rąk. - To było straszne. - Nic nie wiesz - Wiktor zerwał się z fotela. Twarz miał wykrzywioną, głos brzmiał histeryczną wibracją. - Uspokój się... - Tylko to masz mi do powiedzenia? Wy nic nie możecie wiedzieć! Byliście po tej stronie muru. Tu się żyło, a tam się gniło. Ja to ja - machnął ręką. - Dostałem dożywocie, ale ile było "ka-esów". Tam byli gnojeni tacy, jak "Radosław". Ludzie, co ocaleli z Ravensbruck, z Mauthausen. Tacy, co po dwa, trzy lata przesiedzieli w lesie, potem musieli bardzo długo siedzieć na nodze od taboretu - porwał krzesło, rzucił je oparciem na podłogę i wskazując sterczący szpikulec drewnianej nogi, popchnął Andrzeja w jej stronę. - Spróbuj, długo byś wytrzymał? Andrzej podniósł krzesło, postawił na miejsce. A Wiktor nie przestał mówić o przesłuchaniach, o prowadzeniu nocą na rzekome rozstrzelanie, które kończyło się suchym trzaskiem spuszczonej iglicy, o obietnicach, że wystarczy podpisać protokół, żeby ujrzeć matkę, która rzekomo jest umierająca. Niech pomyśli, czy łatwo powiedzieć wtedy "nie"? I wtedy właśnie coś się w nim stało. Wtedy świat został podzielony na tych, co byli z tej i z tamtej strony muru... - Tak, po tym wszystkim wielu zwątpiło - Andrzej nie wiedział, jak przekonać Wiktora, że ten podział świata przestał już obowiązywać. - To są wspólne dramaty... - Wspólne? - Wiktor przybliżył twarz do jego twarzy, jakby nie mógł uwierzyć, że tamten mógł to powiedzieć. - Moje i twoje? - We mnie też się coś załamało. - Mam gdzieś te twoje rozterki! Ciebie karmiono ideałami, a mnie zupą z brukwi. - Robiłem wszystko, żebyś nie siedział. A potem, żebyś wyszedł... - Taaak - przeciągnął Wiktor, jakby szykując się do właściwego tematu rozmowy. - Za to przyszedłem ci podziękować. Ale inni podziękują ci za co innego. Nic nie będzie zapomniane. - Wiktor. Zastanów się - Andrzej przełknął z trudem ślinę przez zaciśnięte gardło. - Mówisz, jakbym ja zawinił. - Taaak. Wy wszyscy po tej stronie muru byliście niewinni. Tylko skąd się wzięło tylu fałszywych świadków? To oni mnie wrobili w dożywocie. - Trzeba się z nimi rozliczyć. - Właśnie przyszedłem to zrobić. Jeśli nie w swojej sprawie, to w sprawie innych. - O czym ty?... - Dalej będziesz udawał, że nie wiesz, kto przez ciebie kiblował?! - chwycił Andrzeja za koszulę i szarpał nim, jakby chciał wyrwać z niego przyznanie się do winy. - Tak ci zależało na żoneczce, że pozbyłeś się rywala! - Chodzi ci... o Łukasza Zbożnego? - No, proszę - z całej siły odepchnął Andrzeja, aż ten padł na tapczan. - Przyznałeś się bez śledztwa. Twarz Andrzeja stężała. Wstał z tapczanu, wyrwał z bloku kartkę, napisał na niej adres i wcisnął ją w ręce Wiktora. Niech idzie na ulicę Wiejską, do redakcji, w której zaczepił się Zbożny. Niech idzie natychmiast do niego i z jego ust usłyszy prawdę. Wrócić tu na Złotą może dopiero wówczas, kiedy ją pozna i uwierzy w to, że nie każdy, kto znalazł się po tej stronie muru, był zdolny do każdego świństwa. Wiktor chciał coś powiedzieć czy zapytać o coś, ale Andrzej nie dał sobie przerwać. Wypchnął go za drzwi i zatrzasnąwszy je, zasunął na dole zasuwę. Przez chwilę trwał z uchem przy drzwiach, zanim nie ucichły kroki, potem powoli, ze zwieszonymi rękoma, jak człowiek, który nie wie, co ma zrobić, gdzie iść, powlókł się do pokoju. Na tapczanie leżał zimowy płaszcz Wiktora. Mimo że czuł odpychający zapach starzyzny, wcisnął twarz w jego podszewkę. Podniósł głowę dopiero, gdy rozległo się łomotanie do drzwi. Myślał, że to Wiktor wraca po płaszcz. Otworzył zasuwkę, trzymając płaszcz pod pachą. Za drzwiami stał Karol Lang. - Dlaczego się zamykasz na zasuwkę? Czyżbyś miał jakąś damską wizytę? - Nie - Andrzej pokręcił przecząco głową. - Wręcz przeciwnie. Męską. Wiedział, że go szukała w domu, zostawiała w drzwiach kartki ("Gdzie uleciały dzikie ptaki? Czekam na znak - Ewa" albo "dojazd tramwajami 15, 31, zastaniesz mnie od 19 że nawet prosiła Karola Langa, żeby przekazał mu wiadomość od Ewy Szymosiuk, która ma dla niego ważną wiadomość, ale nie spełniał coraz bardziej niecierpliwych próśb. Wiedział zresztą, co to za ważne wiadomości mogą go czekać w sublokatorskim pokoiku Ewy. Że czeka na niego o każdej porze dnia i nocy. To mu oświadczyła wówczas, gdy zapukał do niej owej deszczowej, lipcowej nocy. Nic nie odpowiedział, niczego nie obiecał, nawet się nie umówił na następną randkę. Wychodząc rano - tak jak za pierwszym razem - rzucił zdawkowe "cześć". Zamykając drzwi miał przekonanie, że nie ma tu czego więcej szukać. To, że ktoś kogoś pragnie, nie może być dla tego drugiego zobowiązujące. O tym przekonała go Basia. Dał jej rozwód. I nie czuł już teraz potrzeby wypełniania nagłej pustki, która w maju przywiodła go do Ewy. To, co się stało, nie dało mu uczucia wyzwolenia z dręczącej wciąż nieobecności Basi. Ta druga wizyta w lipcu potwierdziła jałowość, jaką czuł w sobie po spotkaniu z Ewą. Dlatego prawie ze złością zareagował na jej głos w słuchawce telefonu. Kiedy usłyszał słowa "To ja" - najpierw udawał, że nie wie, o kogo chodzi, a kiedy zaczęła nalegać na spotkanie, zaczął wyszukiwać preteksty, które to uniemożliwiały. Wtedy z naciskiem powiedziała, że tym razem musi się z nim zobaczyć, że to konieczne. - Może dla ciebie - powiedział. - Dla ciebie też - w jej głosie nie było tym razem zalotności. - Może dzisiaj? - Nie - rzucił do słuchawki patrząc przez osłonięte siatką szyby kantorka na zbierający się przy wejściu tłumek robotników. - Dziś nie mogę. - Jutro? - Ani jutro. - Dlaczego? To ważna sprawa osobista. - Są teraz ważniejsze sprawy niż osobiste - żeby skrócić rozmowę, rzucił na odczepnego do słuchawki, że poszuka jej sam, może w przyszłym tygodniu, ale teraz musi już kończyć, bo coś się dzieje na hali. Na hali pojawił się Spodzieja. Swego czasu został dyscyplinarnie zwolniony z pracy, a oto nawoływał dawnych kolegów, żeby wraz z nim poszli do działu kadr. Na co czekają? Przecież zaczął się "tydzień prawdy". Można się dowiedzieć, kto komu narobił w ankietę, podłożył świnię, zrobił haka w życiorysie. On sam przyszedł właśnie specjalnie po kolegów, żeby mieć świadków, komu zawdzięcza wilczy bilet. - Chodźcie ze mną - nawoływał - zobaczycie w swoich teczkach personalnych, jakich macie życzliwych przyjaciół. Poszli, łomocząc buciorami po korytarzu biurowca. Ani protesty zastępcy kierownika Wydziału Kadr, ani namowy Andrzeja, żeby powstrzymali się przed buszowaniem w aktach nic nie pomogły. Trzasnęły sucho drzwi szafy, do której "kadrówka" nie chciała dać kluczyka. Akta stały w rzędach na baczność, póki nie wyrwały ich stamtąd niecierpliwe ręce. Podawali sobie teczki nad głowami. Tłum zebrał się na korytarzu, a wewnątrz pomieszczeń działu kadr z trzaskiem runęła drewniana barierka, oddzielająca do tej pory petentów od urzędników. Spodzieja wywalił z następnej szafy akta na podłogę i klęcząc, szukał swojej teczki. - Jest. Spodzieja Tadeusz - potrząsnął zieloną teczką i zaczął głośno czytać opinię o swojej osobie: - "Jako element o lumpenproletariackiej orientacji, siewca wrogich plotek, oddziałuje destrukcyjnie na wydział podwozi. Podburza do żądania wyższych zarobków, powołując się na klasę robotniczą Zachodu, która rzekomo jeździ własnymi oplami i renówkami" - Spodzieja zarechotał, jakby rozbawiony treścią przypisywanych mu poglądów. - Wiecie, kto jest autorem? Obrońca waszych robotniczych interesów. Towarzysz Stanisław Jasiński. Zaszumiało jak w ulu. Nowi ludzie chcieli wcisnąć się do pokoju. Daremnie Andrzej próbował ich przekonać, że, owszem, można szukać sprawiedliwości, ale nie wyłamując zamków, łamiąc barierki... - Dość tych barierek - Spodzieja już wyszukał wśród teczek akta Talara i zaczął czytać na wyrywki: "Dezerter z ludowego wojska... Pochodzenie prawdopodobnie kułackie... Element chwiejny ideologicznie..." Rozległy się śmiechy i oklaski zgromadzonych na korytarzu ludzi. Spodzieja czytał dalej: "Przybył do mnie i chociaż, jak sam oświadczył, podpisał w Urzędzie Bezpieczeństwa zobowiązanie, że nie wyzna nikomu, czego był świadkiem, opowiedział mi obszernie o rzekomym strajku solidarnościowym, budujących metro górników, z załogą rodzimej kopalni na Śląsku..." Andrzej przecisnął się bliżej szafy. Wyszarpnął zieloną teczkę z rąk Spodziei. Poznał to pismo. Przecież nie raz widział na planach budowlanych różne notatki robione tą samą ręką. Zresztą podpis na dole donosu nie pozostawiał cienia wątpliwości: "Tomasz Ciećwierz, technik budowlany". Patrzył na wypełnioną pochyłym pismem, stronicę, jakby mimo wszystko nie mógł uwierzyć, że to prawda. Stanął mu na moment przed oczyma ów wieczór, kiedy trafił do Ciećwierza na Bednarską, by upewnić się, czy nie ma jakichś kontaktów z Basią. Właśnie wtedy uznał go za jedną z niewielu osób, przed którymi był w stanie otworzyć serce... Nagle poczuł, że ktoś zagląda mu przez ramię. Jerzy Korn na widok akt personalnych uśmiechnął się ironicznie. - Ktoś "życzliwy"? - patrzył na Andrzeja wyraźnie rozbawiony. - Ja nie oczekuję żadnych niespodzianek w swoich aktach. A wiesz dlaczego? Bo sam na siebie pisałem donosy. - Jak to? Dlaczego? - Bo jeśli w tekście, podpisanym "grupa towarzyszy", doniosłem na siebie, że "obecne normy mu się nie podobają i głosi, że zaniżają wydajność pracy" - to z punktu byłem dobry. A jak przyszedł anonim w rodzaju: "Korn opowiada dowcipy, że socjalizm zwycięży, jak coca-cola będzie kosztowała 10 kopiejek", to już nikt nie mógł mi zarzucić niesłusznych poglądów politycznych. W donosach najlepsza jest samoobsługa - sięgnął do szafy po swoją teczkę. - A kto pisał na ciebie? - Myślałem, że wiem, kto to jest. Ale teraz naprawdę już nie wiem, kto jest kim. - Jakbyś mnie poprosił, napisałbym na ciebie taki tekścik, że daliby ci od razu kierownicze stanowisko. Polecam się na przyszłość, Jędruś. - Panie Talar, panie Talar! - rozległo się wołanie. - Jasińskiego wzięli! - Gdzie? Kto? - Wszyscy... - dyszał Jaskólski. - Na taczki. Jasiński miał twarz kamienną. Jego ręce ściskały kurczowo brzeg żelaznych taczek. Taczki podskakiwały na nierównościach betonu hali montażu, a wówczas kolana uderzały w brodę Jasińskiego. Spodzieja trzymał rączki taczek, ale wiele rąk starało się mu pomóc. Reszta szła obok jak asysta w uroczystym pogrzebie. Naprzeciw tego konduktu wyskoczył z rozkrzyżowanymi ramionami Andrzej. Zagrodził im drogę, starając się przekrzyczeć wzburzone głosy: - Tak nie można, ludzie! Co robicie?! Jasiński dostrzegł ratunek w otwartych drzwiach kantorku. Wyskoczył z taczek, odepchnął otaczający go krąg, dopadł kantorku. Zatrzasnąwszy drzwi, przekręcił klucz od wewnątrz. Wszyscy dopadli do osłoniętych siatką szyb, Jasiński cofał się przed tymi twarzami jak wrzucone do klatki dzikie zwierzę. Andrzej zasłonił sobą wejście. - Znam tego człowieka. Mieszkam z nim. To uczciwy gość. Chciał dobrze. Słyszycie? Zawsze chciał dobrze! Nagle usłyszał syk tlenu z otwartej butli. Ktoś przytknął zapałkę. Buchnął płomień z szyjki aparatu spawalniczego. Spawacz Wiewióra, zwany "Wieszakiem", nasunął okulary i z żółtym płomieniem zbliżał się do drzwi kantorku. Andrzej poczuł gorąco na twarzy. Wiewióra z wiązką elektrod w uchwycie rękawicy odepchnął go brutalnie. Nasunął okulary na oczy, przytknął elektrodę do spojenia metalowej futryny. Buchnęły iskry. Ludzie cofnęli się, zasłaniając oczy. Plama roztopionego metalu połączyła framugę z ramą osiatkowanych drzwi. Jasiński zorientował się, że chcą go zaspawać w tej klatce. Cofał się przed tym płomieniem, aż oparł się o biurko. Ze wszystkich stron widział przez siatkę i brudne szyby wpatrzone w siebie wrogie twarze robotników. Jakby nie wytrzymując tego ciśnienia, odwrócił się plecami, opadł na rozchwiane krzesło przy biurku Andrzeja i wcisnął głowę między ramiona. Drzwi były zamknięte od dwóch dni. Może w nocy przemknął się przez korytarz, ale tego Wanda Jasińska nie słyszała. Nie słyszała też Lidka i Miecio, który, najbardziej przeżywał to, że w tamtym pokoju zostały jego wszystkie zabawki. Ani na pukanie do drzwi, ani na żadne pytania - co mu się stało, czy się źle czuje - nie było reakcji. Lidka, przytykając usta do framugi, prosiła ojca, żeby choć pozwolił zabrać z pokoju zabawki Miecia. Odpowiedzią była cisza, jakby ten, kto się tam zamknął, niczego nie słyszał, nic nie chciał powiedzieć, w ogóle niczego już nie chciał od innych. Lidka znała od Andrzeja przebieg wydarzeń w FSO. Coraz bardziej bała się o ojca. Przełamała się i pobiegła do byłego męża. Karol Lang potraktował to jak nagły wypadek; wziął ze sobą walizeczkę lekarską i poszedł do mieszkania Jasińskich. Wanda Jasińska stała oparta o framugę drzwi kuchennych, wpatrując się martwym wzrokiem w zamknięte drzwi sypialni, do której od środy nie miała dostępu. - Dwa dni już tak. Nikogo nie wpuszcza. Ani nie je, ani się odezwie. - Może dziadziuś się powiesił? - spokojnie stwierdził Miecio. Jasińska machnięciem ścierki przegnała małego. Patrzyła na byłego zięcia z nadzieją: jeśli ktoś sam uznaje się za więźnia, to kto mu może pomóc, jak nie lekarz? - Panie Jasiński - Lang szarpał klamkę. - Panie Stanisławie. Nie było żadnej odpowiedzi. Lang wypytał dokładnie, jak wyglądał Jasiński po powrocie z FSO, czy coś mówił, czy był ożywiony, czy przeciwnie, przybity. Wysłuchawszy o zaszwejsowaniu go w kantorku, powiedział z powagą, jakby stawiał ostateczną diagnozę: - Historia zna takie wypadki, kiedy legiony zwracają się przeciwko wodzom. Znów próbował namówić dobrowolnego więźnia do wyjścia na wolność, ale odpowiedzią była głucha cisza. Jasińska wyciągnęła Langa na korytarz i tam odbyła się narada rodziny i sąsiadów na temat niezbędnych środków działania. Andrzej radził poczekać, aż skończą się Jasińskiemu papierosy - wówczas na pewno wyjdzie. Lidka bała się najgorszego: może już sobie coś zrobił? Sprawdziła, że brzytwa była w łazience pod lustrem. Ale dla kogoś zdesperowanego istniało tyle możliwości, by pozbawić się życia! Bawolik zastanawiał się, czy nie wezwać straży pożarnej: jak przystawią rozkładane drabiny, to oknem będzie można zajrzeć, co się dzieje w pokoju. Gotów był nawet posłużyć się łomem, żeby wyważyć drzwi. Kiedy zaszedł na dół do stróżówki, żeby pożyczyć to narzędzie, Popiołek tym razem odmówił. - Jak go robociarze z FSO przegonili, to wiedzieli, co robią. - powiedział z niezwykłą u niego zawziętością. - Truł tu mowe-trawe, wszystkich zawsze straszył różnymi komisjami, lokalówkę sam kiedyś na moich lokatorów ściągnął, to teraz pieprz mu w oko. Niech się nawet wiesza na klamce do okna. Ja łomu nie dam! - Tyle lat żyjemy pod jednym dachem... - Andrzej próbował zmiękczyć dozorcę, ale Popiołek był odporny na wszelkie argumenty. - Niech go trup popieści za to, co on nam tu nastrugał. Ja podejściowy człowiek jestem. Raz nawet, jak przed wojną jednego złodzieja złapałem na klatce, to go wypuściłem, tylko mu przedtem rękę w przegubie między balaskami schodów złamałem - zwierzał się, podając dowody swego miękkiego serca. - I od tej pory ta łachudra kłania mi się z daleka. Ja każdemu człowiekowi pójdę na rękę, bo podejściowy gość jestem, ale taki Jasiński, co nas tu wszystkich straszył demokracją, to on u mnie jest lewy. Skończyły się czasy, że takie chamio z Woli rządziło się w domu na Złotej. - Panie Ryszardzie, w razie potrzeby Jasiński nie nawalał - wtrącił się do rozmowy stary Lermaszewski. - Przecież podpisał się na liście w obronie Kazanowicza. - Nie bierz mnie pan pod bajer - Popiołek nie dał się przekonać. - Podpisał, bo mu pasowało, że chcemy z doktora świdrowatego zrobić. - Dlaczego mu to miało pasować? - zdziwił się Andrzej. - Bo on faktem faktycznym, choć skończył wieczorówkę, to okropnie inteligencji nienawidził. Mojemu Gienkowi ten hrabia de Nędza tłumaczył z polskiego na nasze, że inteligencja pójdzie w odstawkę. Niepotrzebnie będą dziennikarze, jak tylko klasa robotnicza sama ujmie w grabę pióra, niepotrzebnie profesorowie od medycyny, jak oni się wyuczą pisać recepty... - A taksówkarze? - spytał zaniepokojony swoją przyszłością Lermaszewski. - Wedle Jasińskiego upaństwowione będą - zdecydowanie rzucił Popiołek i dodał po chwili - chociaż kierykowanie inteligencji nie wymaga. Lermaszewski, dotknięty tą opinią, oddalił się. Andrzej próbował jeszcze raz uzyskać pomoc dozorcy, ten jednak oświadczył, że może najwyżej zamówić ciężarówkę firmy "Węgiełek", niech Jasińskiego wyprowadzi razem z rzeczami. On, Popiołek, wciąż ma przed oczami tę scenę, jak wiosną 45 roku Jasiński wyrzucał z góry meble starosty Langa, żeby nimi palić pod kotłem na podwórzu. Józia świadkiem, niech powie, co Popiołek usłyszał, kiedy zwrócił Jasińskiemu uwagę, że to jest fotel z saloniku starosty Langa. - Koniec zrobiliśmy ze starostami - zacytowała skwapliwie Popiołkowa, stając w wyłachanym swetrze w drzwiach stróżówki. - Teraz my tu rządzimy, mówi wam to coś? Andrzej zrozumiał, że pewnych zadr nie warto wyrywać z ludzkiej pamięci. Odszedł z niczym, a Popiołek stojąc pod łukiem bramy, patrzył w okno mieszkania Jasińskiego. Może miał nadzieję, że nagle stamtąd zamiast fotela z saloniku Langa, wyfrunie oknem sam Jasiński. Był zarośnięty, ręce położył przed sobą na stole jak niepotrzebne przedmioty. Jego zaczerwienione oczy patrzyły nieruchomo w jeden punkt: było to otwarte blaszane pudełko po cukierkach firmy "Fuchs". Wewnątrz kłębiły się różnokolorowe wstążki ze złotymi krążkami medali, odznaczeń, orderów. Sięgnął pożółkłymi od nikotyny palcami i przebierał w tym bogactwie; z brzękiem uderzały o dno pudełeczka dowody uznania, które nazbierał przez całe życie. Była tam nawet przedwojenna odznaka strzelecka. Tak miał kiedyś oko jastrzębia - jak mówił porucznik Trzebinia, dowódca kompanii karabinów maszynowych. Jak to się stało, że takie oko nie dostrzegło tego, co od dłuższego czasu krążyło wokół niego, było tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć tych pęknięć na pozornie gładkiej powierzchni rzeczywistości; wystarczyło mieć uszy otwarte, by usłyszeć te głosy, które pulsowały pod natrętnie powtarzaną symfonią frazesów. Dlaczego ogłuchł, dlaczego oślepł? Czy oślepił go blask tej złoconej blachy, która wypełniła pudełko po przedwojennych cukierkach "Fuchsa"? Ale przecież nigdy nie robił nic dla pozorów. Zawsze wierzył w sens każdego swojego dnia pracy. Dlaczego więc świat obrócił się przeciwko niemu? A może to nie świat był winien, może za bardzo wierzył w tę fikcję, zbudowaną z powtarzanych jak refren frazesów? Pytał się tak siebie przez wiele godzin, ale nie łatwo było zgodzić się na jasną odpowiedź. Ta zgoda byłaby przecież przekreśleniem tego, co dotąd stanowiło sens jego życia. Drugiego życia nie będzie. Trudno przychodzi zobaczyć siebie jako chorążego, który niosąc na czele sztandar, nie zauważył, że od dawna nikt za nim nie idzie. Zaskrzypiał trzydniowy zarost pod paznokciami, które skrobały w napięte szczęki. Bolała go głowa, bolały oczy, bolały wszystkie mięśnie, jakby przez te ostatnie godziny dźwigał na plecach stukilowy ciężar. A przecież siedział tylko na krześle lub leżał na nie pościelonym łóżku z rękoma pod głową. Sięgnął po paczkę papierosów. Była pusta. Zmiął ją w garści i rzucił w kąt pokoju. Załomotała klamka, szarpana przez Lidkę. Niech mu dadzą spokój! Niech idą wszyscy do stu diabłów! Popatrzył na radio, którego wtyczka była wyrwana z gniazdka. Sam to zrobił po powrocie z FSO. Nie chciał słyszeć nikogo. Żadnego głosu z tamtej strony drzwi. Z tamtego świata, który tak go potraktował. Przypomniał sobie, że wczoraj było Viii plenum KC PZPR, a on nic nie wie. Wetknął wtyczkę do kontaktu. Z głośnika popłynęła relacja z obrad Komitetu Centralnego, potem rozległ się głos Władysława Gomułki, który mówił o naukach Poznania. Wsłuchał się uważnie w ten głos. Pamiętał dobrze czasy, kiedy sam na zebraniach partyjnych potępiał "błędy prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia", wskazywał na skutki "gomułkowszczyzny", która, jak czerw toczyła zdrowy organizm partii..." Tak mówił, bo wierzył. A oto ten, kogo wówczas uznano za symbol odszczepieństwa, został teraz wybrany pierwszym sekretarzem. Lidka przyłożyła ucho do drzwi. Słysząc dźwięki radia, odetchnęła z ulgą. - Żyje! - zawołała do Andrzeja, który właśnie nadszedł bez łomu. - Słucha radia. Jasiński nie zwracał uwagi na pukanie do drzwi. Z opartą na dłoniach głową, patrzył nadal w zawartość pudełka po cukierkach "Fuchsa", słuchając słów, które jakby były specjalnie do niego skierowane: "Inni wreszcie, i tych było najwięcej, obawiali się, czy klasa robotnicza potrafi zrozumieć najgłębszą istotę prawdy, której domaga się od swych przedstawicieli, czy pojmie właściwie, tak jak pojąć należy, przyczyny i źródła swych błędów, wypaczeń i prowokacji, jakie miały miejsce..." Już wiedział, co mu pozostaje do zrobienia. Wyciągnął z szuflady arkusz papieru, wyjął z marynarki wieczne pióro i zaczął pisać. Zepsuł dwa czy trzy arkusze, zanim wreszcie dokończył, i wtedy podszedł do drzwi. Choć w pokoju była jego żona, córka i Karol, patrzył tylko na Andrzeja Talara. - Zanieś pan do fabryki - wyciągnął rękę z zapisaną kartką. - Co to? - Podanie o zwolnienie. Oni mi i tak wymówili. - Panie Jasiński - Andrzej odłożył kartkę na etażerkę - przecież w gruncie rzeczy my wszyscy jesteśmy za tym samym. - Za czym? - najeżył się i dopiero teraz powiódł wzrokiem po twarzach obecnych, traktując ich jako świadków swojego wyznania. - Bo ja za socjalizmem byłem i jestem. - A oni za czym? A ja? A on - dotknął ramienia Langa, który, przejęty, przecierał okularki. - A wszyscy inni? Jasiński stał w drzwiach, jakby nie mógł się zdecydować, czy przekroczyć próg i podejść do innych, czy też cofnąć się i znowu oddzielić od świata. - To jest coś w rodzaju przesilenia w chorobie - Karol usiłował go przekonać po swojemu. Popatrzył na niego, po czym nieprzekonany pokręcił głową: - Może... Ale to boli. Cholernie boli. - Zgadza się - ożywił się Lang. - Boli. Musi boleć. Jak każda operacja. I najtrudniej jest zrobić operacje na samym sobie - podszedł bliżej i wziął Jasińskiego pod łokieć. - To, co się dzieje, to właśnie operacja. Konieczna jak zawsze, kiedy zaczyna się gangrena. Żeby ocalić cały organizm, chyba nie żal ciachnąć palca? Co? Jasiński stał z pochyloną głową, jakby liczył deski podłogi. Wtedy Jasińska, widząc wyraz udręczenia na twarzy męża, użaliła się nad jego losem. - Dobrze, ale jak mogli z nim w ten sposób? Żeby człowieka zaszwejcować w klatce jak dzikie zwierzę w ZOO? Brzegiem fartucha otarła oczy. Nawet jak wracał z powstańczej barykady na Woli, nie wyglądał w ten sposób. Ale on nie chciał żadnej litości. Nie chciał adwokatów. - Głupstwa mówisz. Fabryka to nie Wersal. - Zaczynaliśmy tam od początku - przypomniał mu Andrzej i wtedy jakby w Jasińskim przesunął się jakiś ciężarek, bo zdecydowanym krokiem podszedł do etażerki, sięgnął po napisaną przez siebie kartkę i podarł ją na kawałki. Morze głów na placu Defilad. Ludzie na latarniach, wpatrzeni w trybunę... Rwący się z głośników głos Gomułki. A potem wspólny śpiew, wspólne łzy... Były tam tysiące. Był Rajmund Wrotek ze swoją kamerą. Był także Stanisław Jasiński. Ten, którego wieziono na taczkach. Którego zamknięto w klatce. Który zniknął z pokoju Rady Zakładowej jak zdmuchnięta wiatrem ankieta... Mówiło się o tym w całej fabryce. Nazwisko Jasińskiego stało się symbolem tego, co na żelaznych taczkach powinno być wywiezione raz na zawsze poza bramę fabryki. Druga zmiana w narzędziowni właśnie zebrała się w hali, żeby omówić aktualne wydarzenia, kiedy on stanął w drzwiach. Z początku, rozdyskutowani, nie spostrzegli jego obecności. Dopiero kiedy podszedł do frezarki. Dotknął dłonią dźwigni, jakby witał się z maszyną. Postawił obok teczkę, z której wychylała się zakrętka termosu z herbatą. Popatrzył na zamilkłą nagle gromadę. - Gadajcie, dyskutujcie, ja wam nie przeszkadzam, tylko widzę, że czas płynie, a robota stoi... - Obchodzi to pana coś? - spytał młody chłopak, któremu Jasiński na wiosnę odmówił ulgowych wczasów pracowniczych, powołując się na to, że jego ojciec ma kilka hektarów. - Byłem tu od początku, synku, kiedy ty jeszcze krowy pasłeś u taty, mówi to tobie coś? - Takie gadanie to siusianie po szkle - chłopak obejrzał się na kolegów. - Znów chce nam gębę zamknąć. - Gadać możecie, ale nie w robocie - Jasiński z trudem opanował gniew. - Co to, bazar Różyckiego czy fabryka? - Pan tu już nie ma nic do gadania - próbował go osadzić majster Granas. - Może i nie mam - Jasiński zdjął marynarkę i zaczął naciągać wyjęty z teczki granatowy kombinezon, w którym jak dotąd nikt go z obecnych nie widział. - Ale na pierwszego listopada polecicie do kasy po wypłatę, tak? A za co? - A wy, obywatelu Jasiński, w czyim imieniu trujecie? - naciskał Granas. - Od siebie mówię. Samo się nie zrobi, mówi to wam coś? - Znów mowa-trawa - chłopak, który pierwszy próbował osadzić Jasińskiego, wzrokiem szukał poparcia w gromadzie. - My takich tu nie chcemy. - Mów za siebie, synku - Jasiński popatrzył na niego jak na młodego psiaka, który niepotrzebnie jazgocze, po czym wyciągnął przed siebie dłonie. - Piętnaście lat stałem przy frezarce i dalej mogę stać. Ja się za biurko nie prosiłem. Mówi wam to coś? Nic nie odpowiedzieli, ale on nie oczekiwał odpowiedzi. Włączył frezarkę, wsłuchał się w jej szum, potem podszedł do majstra i spytał, co jest do roboty. Do stróżówki na Złotej, zapukała Ewa Szymosiuk. Pytała, czy Andrzej Talar się wyprowadził, bo ilekroć zagląda do niego, nikogo nie zastaje w domu. - Teraz każdy, kto chce być w kursie, lata z jednego wiecu na drugi - stwierdził Popiołek i obiecał powtórzyć Talarowi informację, że pani Ewa prosi o odwiedziny. Kiedy więc tego popołudnia zobaczył wracającego do domu Andrzeja, przekazał mu informację, znacząco przymrużając oko. - Na pańskim miejscu wziąłbym taksówkę. - Po co? - Żeby szybciej być u tej pani - Popiołek nie krył swego uznania dla figury Ewy. - Jest u niej gdzie ordery wieszać... - Mało mnie to obchodzi - mruknął Andrzej. - Mam inne sprawy na głowie. - Te wiece, odwilże, nawet sam Gomułka, to owszem, wszystko ważne. Ale kobiety najważniejsze, bo bez nich to koniec świata. Argumenty Popiołka nie przekonały jednak Andrzeja. Nie w głowie mu było spotkanie z Ewą. Od miesiąca dręczyła go ta sama sprawa. Wciąż nosił przy sobie donos Ciećwierza. Wciąż się wahał, co właściwie powinien zrobić. Wyrzucić i uznać, że nic takiego nie było? Ale to jakby rozgrzeszyć oszusta. Ze dwa razy był na Bednarskiej, ale nie zastał Tomasza w domu. Za drugim razem wetknął w szparę drzwi kartkę: "Chce Cię zobaczyć dezerter z wojska, kułackiego pochodzenia..." Ale Ciećwierz nie zareagował. Andrzej poszedł do Wrotka. - Co byś zrobił - spytał - gdybyś się dowiedział, że twój przyjaciel napisał donos na ciebie? - Na pewno przyjaciel? - upewnił się Mundek. - Chyba tak. Tak przynajmniej o nim myślałem. - Dałbym mu w mordę. - W takim razie chodź ze mną. - Gdzie? Po co? - Żeby był świadek. Inaczej to tak, jakby się nic nie stało. - Stary, jestem jak z baby zdjęty - Wrotek usiłował się wykręcić. - Kronika kręci się teraz jak karuzela, ledwie żyję, a dziś mamy jechać na wieś. - Zależy mi na tym, żeby ten, kto był świnią, dowiedział się o tym. - Co ci to da? Za dużo ich, żeby każdego lać po mordzie. - Przyjaciół ma się niewielu. Mundek zorientował się, że Andrzej nie ustąpi. Spytał więc, o kogo chodzi. - O Tomasza Ciećwierza. Gwizdnął przeciągle i aż usiadł na tapczanie. - Kamerę mam wziąć? - spytał, a widząc przeczący gest Andrzeja, powiedział z żalem: - Szkoda. To byłby piękny temat dla kroniki: odwilżowe spotkanie przyjaciół. Bomba. - To nie jest żaden temat do kroniki. To jest życiowa sprawa. Chodź. Znajdziemy go albo na Bednarskiej, albo na Pradze Ii; jest tam kierownikiem budowy. Na drugim piętrze wznoszonego na osiedlu Praga Ii budynku trzech ludzi dzieliło się tego wieczoru kiełbasą, wódką i własną goryczą. Oparty o betonową ścianę, siedział na zwoju kabla Mirosław Kuźniak. Naprzeciwko klęczał na worku cementu Tomasz Ciećwierz i dzielił scyzorykiem na równe części kiełbasę, spoglądając na trzeciego uczestnika bankietu. Kwadratowy chłopak z kędzierzawą czupryną kołysał się w somnambulicznym tańcu, przytulając butelkę wódki. Wszyscy byli w płaszczach, wszyscy pijani i wszyscy mieli miny, jakie wypada mieć na stypie. To Mirosław Kuźniak przyprowadził tego trzeciego. Pracował z nim w Zarządzie Stołecznym Związku Młodzieży Polskiej. Przedstawił się Ciećwierzowi głębokim basem: - Stern jestem. Były entuzjasta. - Dlaczego były? - Bo wszystko jest już byłe, wszystko się wali - zaczął go przekonywać ten trzeci, który niewątpliwie już wcześniej próbował się pocieszyć alkoholem. - Mów do mnie: były kolego. Bo jestem byłym entuzjastą, byłym aktywistą, byłym kierownikiem wydziału przemysłowego ZMP. Było, przeszło, minęło. - Coś w nim pękło - Kuźniak usiłował usprawiedliwić "byłego kolegę" przed Ciećwierzem. - Ale powtarzam mu, że musimy dalej trzymać się razem. Nawet na dno lepiej iść w dobrym towarzystwie. I tak zaczął się ten wieczór. Wyznania mieszały się ze wspomnieniami, spowiedź - z prokuratorskimi oskarżeniami. To, co dotąd było sukcesem, stało się ich porażką, a tę gorycz lżej było przełknąć z wódką. Jedna butelka poleciała z drugiego piętra na dół, kiedy ten trzeci zaczął śpiewać: "My zetempe, my zetempe, reakcji nie boimy się..." Ciećwierz ćmiąc papierosa, patrzył ponuro na niego. - Przestań - rzucił w niego kawałkiem bułki. Stern przerwał i natychmiast przeszedł do następnej masowej piosenki: "Hej, wy konie, rumaki stalowe..." Jego donośny bas rozchodził się na teren całej budowy. Kiedy trafił go następny kawałek bułki, zaintonował: "Zbudujemy nową Polskę, zbudujemy nowy świat..." Ciećwierz już go nie uciszał. - Wierzyłem... Do końca, wierzyłem w to, co robię - powiedział. - Może nawet i skrzywdziłem przez to jednego człowieka... - Co tam jeden - Kuźniak machnął lekceważąco ręką. - Sprawa. Oto co się liczy. Im większa sprawa, tym większe koszty - pochylił się do Ciećwierza i powiedział tonem kogoś, kto w ciemnościach nagle dostrzegł światło: - idę się uczyć. Spotkamy się za dziesięć lat. I zobaczymy, czyje było na wierzchu. - Za dziesięć lat to po nas nawet smrodu nie będzie - z rezygnacją zabasował ten trzeci i zaczął odkręcać z klapy marynarki znaczek ZMP. Kiedy zrobił zamach, żeby go rzucić, Ciećwierz jednym skokiem dopadł go i chwycił za rękę. - I ty to robisz? Członek zarządu stołecznego? - Na stypie wystarczy mieć krepę - rzucił znaczek na worek cementu obok Kuźniaka. - To tylko kawałek blachy. - Chodźcie na balkon - powiedział Ciećwierz - pokażę wam co zbudowałem. Wiatr uderzył w ich rozgrzane policzki. W tym momencie przed wejściem do bloku zatrzymał się samochód Kroniki Filmowej. Z szoferki wysiadł Wrotek. Pytał o coś robotników przy betoniarce, a ci wskazali na balkon. I wówczas Ciećwierz zauważył, że obok Rajmunda stoi Andrzej Talar. Ciećwierz odepchnął się od żelaznej balustrady, przebiegł przez jasno oświetlony pokój i zniknął w czeluści klatki schodowej. Przeskakiwał po trzy stopnie, pędząc na górę. Z głębi pustego szybu windy echem niosło się wołanie Andrzeja: - Nie uciekaj! Był już na czwartym piętrze. Wiatr rzucał mu w oczy cementowy pył. Boleśnie uderzył się o kant schodów kolanem, ale nie przerwał wspinaczki. Wiedział, że Talar biegnie za nim. Kiedy Andrzej dotarł na szóste piętro, serce mu waliło jak młotem. Zatrzymał się zdyszany. Nadsłuchiwał. Cisza. Spojrzał w górę, na klapę włazu, prowadzącego na dach. Była uchylona. Ciećwierz stał w cieniu komina, skulony pod uderzeniami grudniowego wiatru. - Dalej już nie uciekniesz! - krzyknął Andrzej. I wówczas Ciećwierz wysunął się z ukrycia. Andrzej szedł ku niemu na szeroko rozstawionych nogach. - Poznajesz to? - wyciągnął jakąś kartkę z kieszeni. Ciećwierz zachwiał się. Wypita wódka i zmęczenie dało o sobie znać. Oparł się o komin. - Czego chcesz? - Żebyś to teraz głośno przeczytał. - W nocy? - zaczął się cofać ku brzegowi dachu. - Ty umiesz to na pamięć. Na płaskiej powierzchni dachu pojawiły się sylwetki Wrotka i Kuźniaka. Stern, wychylony z włazu, oparł łokcie o klapę i zaryczał: - Hej, wy konie, rumaki stalowe... Kuźniak dopadł Andrzeja i chwycił go mocno. - Czego chcesz od Tomasza? - Wiesz, co on zrobił?! Ciećwierz był na samym skraju dachu. Raptem zatoczył się i... Wrotek doskoczył do niego. Tomasz wylądował na kolanach przed Andrzejem. - Po co ja ciebie ratuję? - Wrotek otrzepał ręce, jakby dotknął czegoś brudnego. - Dlaczego tylko mnie oskarżacie? Talar nie odbierał kułakom zboża?! - Przyjaciel - Andrzej oswobodził się z rąk Kuźniaka - co donosy na mnie pisał. - Cel był dla mnie święty - z pijacką emfazą bełkotał Ciećwierz, wciąż klęcząc na dachu. - Zrobiłem to, bo w coś wierzyłem. I wtedy rozległ się bas "byłego kolegi": - Miliony rąk, tysiące rąk... Ciećwierz powstał z kolan i wyciągnął rękę do Andrzeja. - Wierzyłem w to, co robiłem. Ale teraz... Zapomnij o tym. Jego ręka zawisła w powietrzu. Słowa Andrzeja cięły go jak ostrze brzytwy: - Mój dowódca z AK zarobił bezpodstawnie dożywocie. Też ma zapomnieć przesiedziane lata? Ale dobrze, nie ma sprawy - podarł kartkę z donosem. - Ale ciebie też nie ma. Dożywotnio - odwrócił się i ruszył w stronę włazu. Nie wiedział, jak wydostał się z budynku. Nie wiedział, gdzie idzie i po co. Szedł w ciemność, pod wiatr, jakby pragnął zagubić się w mroku, wykąpać w tym wietrze... Wywrotka z daleka trąbiła na widok mężczyzny, zataczającego się na skraju drogi. Kierowca mógł przysiąc, że na ten sygnał mężczyzna zareagował machnięciem ręki i... wbiegł na jezdnię... Nie ma kierowcy, który zdołałby zahamować taką masę żelastwa na odcinku dwudziestu metrów. Ten, co jechał za nim, może zaświadczyć, że hamował na całego. Wywrotka stała przednimi kołami w rowie. Nie ogolony kierowca po raz piąty opowiadał przebieg wypadku. Sierżant z radiowozu wpisał do grubego notesu nazwisko zabitego przechodnia: "Tomasz Ciećwierz, zamieszkały ul. Bednarska..." - No a teraz pojedziemy na próbę krwi - ujął za łokieć rozdygotanego kierowcę. - Ja? To kto był pijany? Ja czy on? - kierowca wskazał na przykrytego gazetami Ciećwierza. - Przekonamy się. Może on, a może obaj... - sierżant wcisnął się na tylne siedzenie milicyjnej warszawy i dodał filozoficznie. - Jakby każdy pijany był u nas samobójcą, to byśmy mieli tylko żłobki i domy starców... Dom na Złotej dopiero budził się do życia, gdy Andrzej wszedł do bramy. Na podeście piętra, we wnęce okiennej siedziała skulona Ewa. Otulona w prochowiec wyglądała jak podróżny, czekający na nadejście swojego pociągu. - Czekam tak już od wczoraj. - Całą noc? - Powiedziałam sobie, że muszę się doczekać. - Skąd nagle taka determinacja? - grzebał w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. - Byłam wczoraj u lekarza. - A co ci jest? Źle się czujesz? - Byłam u ginekologa. - Więc... Nie dokończył. Skinęła głową. - Okazuje się, że czwarty miesiąc. - Ale... - chwycił ją za ramiona. - Jak to czwarty miesiąc? - Policz sobie. Stał, przekładając klucze z ręki do ręki. Ewa odczekała chwilę, jakby dając mu czas na ochłonięcie, potem powiedziała twardo: - Nie myśl tylko, że przyszłam po pieniądze na skrobankę. Po pierwsze już za późno, a po drugie - chcę urodzić to dziecko. Patrzyli sobie z bliska w oczy, Andrzej uchylił przed nią drzwi. - Wejdź... - Nie - pokręciła przecząco głową. - Chciałam tylko, żebyś to wiedział. Nie zostawiając mu czasu na jakieś słowo czy gest, wspięła się na palce, musnęła lekko wargami jego nie ogolony policzek, po czym zbiegła po schodach. Andrzej, jakby go nagle opuściły wszystkie siły, oparł się ramieniem o framugę drzwi, wsłuchując się w szelest kroków oddalającej się dziewczyny. Nie przesadza się starych drzew Światła wypełniają jej oczy i nagle gasną. Za chwilę słychać głośne klaśnięcie i skrzekliwy, urywany płacz noworodka. Brzmi jak protest, jak skarga przeciwko temu, co go spotkało po opuszczeniu bezpiecznej kryjówki. Ewa leży z mokrymi od potu ciemnymi włosami, z przygryzioną wargą, z paznokciami wbitymi w wewnętrzną stronę dłoni i nie ma siły podnieść głowy, by przyjrzeć się temu życiu, które przed chwilą opuściło jej ciało, a które teraz pokazuje jej położna. - Zdrowy? - Pięćdziesiąt sześć centymetrów... Czuje się tak, jakby wszystko, co przeżyła dotąd, było mało ważne, jakby dopiero teraz sama urodziła się do nowego życia. I wtedy przypomina sobie, że kiedy pierwszy raz doznała takiego wrażenia, za oknem szpitala na Żelaznej drzewa zieleniły się czerwcowo i wróble dreptały pracowicie po blaszanym parapecie izby porodowej. Przeniosła oczy na okno, za którym szarzał zimowy świt. Gdzieś tu obok jest on, Andrzej. Czekał na ten świt. I nagle objął ją nagły skurcz wzruszenia: mam ich teraz trzech! - Ma pan syna - oświadczyła siostra i uśmiechnęła się na tyle serdecznie, na ile pozwalało jej całonocne zmęczenie. Nieprzytomny ze szczęścia zaczął gorączkowo szperać w kieszeni w poszukiwaniu papierosa, ale znalazł tylko pustą paczkę. Chwycił siostrę za rękę i uścisnął ją serdecznie, a potem - z tobołkiem rzeczy Ewy - wybiegł z poczekalni jak ktoś, kto chce jak najszybciej przekazać światu ważną wiadomość. Nie miał ochoty wracać do czterech ścian na Złotej. Chciał nabrać w płuca tak dużo powietrza, ile tylko zmieści, i krzyczeć, że jest, że żyje, że czeka na to, co nadejdzie. Coś takiego ogarnęło go kilka razy w życiu: gdy zdał egzamin na politechnikę, gdy wychodził z kościoła po ślubie z Basią, gdy z taśmy fabryki na Żeraniu zjechała pierwsza warszawa. Wtedy grała orkiestra, a jemu chciało się płakać. Zupełnie jak teraz, choć nie grała żadna orkiestra, tylko kry trzeszczały przy brzegu Wisły. Przeszedł jezdnię Wybrzeża Kościuszkowskiego i zsunął się w dół skarpy. Rzeka w szarości styczniowego świtu wydawała się nieruchoma, ale trzask niesionej prądem kry uzmysławiał mu, że Wisła żyje. Stał długo na brzegu. Tak długo, aż na przepływającej majestatycznie krze potrafił rozróżnić czarne sylwetki wron. Odczuł przemożną potrzebę powiedzenia wodzie i niebu, że jest, że jest właśnie tutaj, że jest częścią tego świtu, który zmienia się w dzień. Dzień urodzin jego syna! Upuścił zawinięte w płaszcz rzeczy Ewy, uniósł ramiona do góry i krzyknął przeciągle: - Heeeej!... - przestraszone wrony zerwały się z kry, a Andrzej tańczył w kółko, śmiejąc się głośno. Kiedy z rzeczami pod pachą wspiął się na chodnik Wybrzeża Kościuszkowskiego, usłyszał za plecami szum opon samochodu. Szedł nie oglądając się. Samochód jechał dłuższy czas za jego plecami. W pewnej chwili zrównał się z nim i Andrzej zauważył w odsuwającej się ku dołowi szybie uważne spojrzenie młodego kaprala przesłonięte daszkiem milicyjnej czapki. - Skąd to wracamy, co? - spytał przesuwając raportówkę z kolan na lewy bok. - Znad Wisły. - A co to za rzeczy? - wskazał tobołek. - Ubranie. - Damskie? - Zgadza się. Kapral wymienił spojrzenie z tęgim sierżantem, który rozpierał się za kierownicą. - A dama gdzie? W Wiśle sobie pływa? Samochód stanął. Kapral wysiadł i chwycił Andrzeja za łokieć. - Przyznajmy się: obrobiliśmy panienkę, co? - Jaka to tam panienka. To moja żona. - Gdzie ona? - Tam - gestem głowy wskazał szpital na Karowej. - Przed godziną urodziła. Oddali rzeczy. - Syn czy córka? - zainteresował się gruby sierżant. - Syn! Syn, panowie!!! - To gratuluję - przez okienko wysunęło się grube jak bochen łapsko sierżanta. - Panowie, mam propozycję. Może byśmy się napili z tej okazji? Obaj milicjanci popatrzyli po sobie, sierżant spojrzał na zegarek, jakby sprawdzając, ile mu jeszcze zostało do obowiązkowej abstynencji, ale kapral pokiwał przecząco głową: - Nie da rady. Jesteśmy na służbie. Ale możemy pana podwieźć. Otworzył drzwi samochodu. Warszawa ruszyła Karową w stronę hotelu Bristol. Karol Lang leżąc na brzuchu obejmował kurczowo jednym ramieniem poduszkę. Nad jego głową paliła się lampka nocna. Jak zwykle zapomniał ją zgasić, czytając przeglądy medyczne, aż do chwili, kiedy wypadły mu z bezwładnej ręki; leżały teraz na dywaniku przy tapczanie, a obok nich okulary. Obudził go jakiś stuk. Nie odrywając policzka od poduszki namacał gałkę radia "Aga": spiker zapowiadał pogodę na 7 stycznia 1960 roku. - Ty śpisz?! - usłyszał głos Andrzeja. Zaczął gwałtownie macać wokół siebie w poszukiwaniu okularów, a kiedy je wreszcie znalazł i założył, ujrzał w drzwiach Andrzeja z butelką wódki. Przyjaciel usiadł na skraju tapczanu i uniósł w górę butelkę. - Daj kieliszki... - A co się stało - Karol spuścił nogi na podłogę i przecierał szkła brzegiem piżamy. - Syn! Kiedy obejmowali się w serdecznym uścisku, odezwał się terkotliwy budzik. Andrzej wyzwolił się z ramion Karola i podał mu wypełnioną do połowy szklankę. - Wypijmy za jego zdrowie! I jego przyszłość. - Na szczęście przyszłość nie zależy od toastów. Nie mogę pić, pędzę przecież do kliniki. Na twarzy Andrzeja malował się autentyczny wyraz rozczarowania: - Milicja odmawia, przyjaciel odmawia, to kto mi jeszcze został? - Lustro - rzucił Karol, wykonując pospiesznie poranną gimnastykę. Ze szklanką w ręku Andrzej przeszedł przez korytarz mieszkania w granatowym wózku dziecinnym leżały wciśnięte przyniesione ze szpitala rzeczy Ewy. Nie zapalając światła, wszedł do małego pokoju naprzeciw łazienki. W sinej poświacie styczniowego poranka nawet barwna pidżamka Kajtka wydawała się szara. Chłopczyk spał z otwartymi ustami, przyciskając jedną rączką do policzka zająca z naderwanym flauszowym uchem. Andrzej pochylił się nad synkiem. - No i co, stary, będzie nas teraz trzech. Trzech Talarów, rozumiesz? Ech, brachu, żebyś był o te piętnaście lat starszy, to miałbym się z kim napić tej wódki, a tak... Za oknem tramwaju przesuwały się bezładnie zabudowane działki przy ulicy Czerniakowskiej. W szczerbach między domkami ciągnęła się hen ku Wiśle pokryta śniegiem przestrzeń pól. Andrzej przypomniał sobie zimowe pola wokół Sierpuchowa i zrobiło mu się w jednej chwili tak, jakby sweter i kurtka, które miał na sobie, stały się za ciasne. Poczuł tęsknotę do tamtego wiatru, który chłostał mu policzki, kiedy zimą truchtem wracał ze szkoły. Odczuł nagły żal, że już nigdy jego życie nie będzie przebiegało wśród tych łąk i pól, które otaczały rodzinną wieś, i uczucie to na moment przygłuszyło radość z narodzin drugiego syna. A przecież gdyby nie to, że ten dzień był pierwszym dniem życia drugiego wnuka Kajetana Talara, nie jechałby teraz tramwajem na to odległe przedmieście stolicy. Na murze kościoła Bernardynów siedziały rzędem oszronione wrony. Tu gdzieś powinien wysiąść. Zapamiętał z listu matki: "Leszek żyje na sublokatorce we Warszawie, jak się chce do niego jechać, to należy wysiąść przy kościele Bernardynów i szukać na Czerniakowie obejścia Siekierków"... Dotąd nic go nie skłaniało do spotkania z bratem. Sam przed sobą zasłaniał się nawałem pracy w FSO i uważał, że to Leszek powinien znaleźć drogę do niego. Ale dzisiaj, gdy mu się urodził drugi syn... Kłęby pary buchały z nozdrzy potężnych perszeronów, zaprzęgniętych do węglarskiej lory z przytwierdzoną z boku tabliczką: "Zenon Siekierko. Przewóz węgla". Zaprzęg stał naprzeciw szeroko otwartych wrót stajni. Na podwórzu węglarza było ciasno: między krzywym domkiem o zżartych przez rdzę rynnach a zwalistym, połatanym deskami budynkiem stajni stała jeszcze jedna lora do przewozu węgla, a dyszel trzeciej wystawał spod byle jak skleconej wiaty. W stajni było mroczno. Pachniało amoniakiem, który parował ze słomy. Chrzęścił obrok w zębach koni - czterech ciężkich "belgów". Tuż przy wyjściu podpierało odrzwia dwóch wozaków, tak usmolonych węglowym miałem, że tylko ich oczy błyskały białkami, kiedy trącając się ukradkiem łokciami, odprowadzali wzrokiem Zenona Siekierkę. Na przygiętych nisko, pałąkowatych nogach chodził od ściany do ściany jak stary wilk zamknięty w klatce. Właściwie bardziej niż na niego patrzyli na "ciernisty bat", symbol jego władzy, który trzymał w ręce; miał ów bat na końcu kilka cieniutkich sprężynek, do których przytwierdzono pęczek hufnali. Siekierko zbyt kochał konie, żeby używać bata do ich poganiania, kiedy więc sięgał po niego, zapowiadało to dla któregoś z pracowników "wyrównanie rachunków" - jak to nazywał. Sam wygląd szefa mógł budzić strach: niski, przysadzisty, o barach szerokich jak szafa, z kwadratową głową, wyrastającą wprost z ramion, z twarzą pobrużdżoną, pokrytą ciemnymi smugami, jakby raz na zawsze wtarły się w nią smugi węglowego pyłu. Teraz, kiedy pochylił się nad uniesioną pęciną konia, ta twarz wyrażała niepohamowaną wściekłość. Popatrzył w oczy pochylonemu nad końskim kopytem Talarowi, jakby oczekiwał od niego jakiejś ostatecznej diagnozy. Ptasia twarz Leszka była skupiona. Jego palce delikatnie przesuwały się po skórze konia, zaznaczonej fioletowym naciekiem. - Jak to się stało? - spytał, unosząc głowę i patrząc na Siekierkę. Ten chlasnął batem w powietrzu, aż świsnęły sprężynki i szczęknęły hufnale, a obaj wozacy odruchowo cofnęli się o krok, nie spuszczając z szefa czujnego spojrzenia. - Pięć haberbuszy osuszył i konia mi zerwał - ścisnął koniec bata w garści. - Ciernistym batem go poranił, a potem formaliną posmarował! - Koń łysieje od tego - mruknął Leszek, pochylając się nad pęciną "belga". - Chomąt z Grójca! - prychnął Siekierko, odwracając się do wozaków. Gorliwie przytaknęli gestem głowy. Leszek podniósł się z klęczek, poklepał konia po płowej grzywie i spytał: - Który to? Obaj wozacy zerknęli na siebie, po czym bez słowa obejrzeli się przez ramię. Rozsunęli się na boki i wówczas Leszek ujrzał stojącego pod wiatą przy lorze trzeciego wozaka. Wysoki, smukły, o smagłej cygańskiej cerze, czesał przed kawałkiem lusterka długą plerezę. - Czarnoszyjec - powiedział jakby do siebie Leszek. Odsunął grubą jak szpagat grzywę konia i odsłonił podłużną ranę na jego szyi. Koń szarpnął łbem, bo pasmo włosów przywarło do zakrzepłej krwi. Siekierko aż zachłysnął się, kunsztownie wiążąc poszczególne fazy wozackiego przekleństwa. Tymczasem Czarnoszyjec (zwany tak powszechnie z powodu jawnej niechęci do zmywania z szyi śladów węglowego pyłu), dostrzegł w otwartej bramie dziewczynę z futerałem w ręku. Szybko schował do górnej kieszeni wyświechtanej marynarki aluminiowy grzebień, otarł wierzch zamszowych półbutów na grubej zelówce o brzeg nogawek i wyszedł z uśmiechem naprzeciw. - Ula, mam przyjemność z tobą dzisiaj pojeść, popić i pocałować się - zastawił dziewczynie drogę, próbując wyjąć z jej ręki ucho futerału. Przez przymrużone powieki przypatrywał się zadartemu noskowi Uli, jej dużym, jakby zdziwionym szarym oczom o długich rzęsach i dołeczkowi na jednym policzku, który pogłębiał się, kiedy się uśmiechała. A Ula właśnie uśmiechem chciała zbyć ofertę chłopaka. - Daj żyć, Czarnoszyjec. Pod zły adres trafiłeś. Ja się do tego nie nadaję. - Nie bierz mnie pod bajer, Uleńka - nie wypuszczał rączki futerału. - Kto ma lepszy bar mleczny w okolicy jak ty? - sięgnął szybko pod rozpięty płaszcz, jego ręka wśliznęła się gibko jak łasica i dotknęła jej piersi. W tej chwili ktoś z ogromną siłą odwrócił go plecami do Uli. Ujrzał przed sobą ściągnięte brwi Siekierki i drgający z wściekłości policzek. Stary popchnął go w stronę podpartej cegłami lory. - Stawaj tam! - Co jest?! Co jest?! - bełkotał Czarnoszyjec uderzywszy plecami o kant wozu. Siekierko sięgnął do zaprzężonej w perszerony lory, wyciągnął z niej drugi "ciernisty bat" i rzucił mu pod nogi. - Bierz! Czarnoszyjec przygiął się do ziemi, nie spuszczając oczu z twarzy starego. - Ale za co, za co, panie Siekierko?! Nie odpowiedział na to skamlenie, jakby rzecz nie wymagała wyjaśnień. Ściskając bat w jednej ręce, drugą popchnął córkę w stronę domu. Kiedy się opierała, odwrócił się do Leszka i rzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu: - Zabierz ją do chaty, bo tu jatki będą! I Leszek zagarnął Ulę ramieniem. Przez zamknięte okno dobiegał przeszywający świst batów. Dwie postacie, przygięte ku ziemi, to doskakiwały do siebie, to odskakiwały. Leszek zacisnął szczęki. Pojedynek nie mógł się skończyć na tym groźnym tańcu. Siekierko wyczekał, aż Czarnoszyjec w zamachu zaplątał koniec bata o deskę płota i wówczas ciął powietrze pękiem hufnali, sięgając twarzy przeciwnika. Czarnoszyjec, krzycząc z bólu i wściekłości, rzucił się na Siekierkę, jedną ręką machając na oślep, drugą ścierając zalewającą mu oczy krew. Leszek spojrzał na Ulę. Nie zdjęła nawet płaszcza. Stała, trzymając oburącz jego łokieć, i patrzyła na scenę za oknem ani bez specjalnego zdziwienia, ani przerażenia. - Dlaczego on nie ucieknie? - Leszek aż skurczył się w sobie, widząc zamach bata Siekierki, który znów trafił zataczającego się Czarnoszyjca. - A honor? - spojrzała na niego szeroko rozwartymi szarymi oczyma, jakby zdziwiona, że musi mu tłumaczyć rzeczy tak oczywiste. - Na Czerniakowie jak pojedynek, to pojedynek. Ojciec konia nie da zmarnować. Zerknął na nią z ukosa i na jego ostrej twarzy pojawił się jakby cień uśmiechu. - Raczej ciebie. Ula puściła jego łokieć, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. Chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie. - Chcesz, żeby mnie zabił? - Ciebie... nie - na jej policzku pojawił się dołeczek śmiechu. - On ciebie lubi. - Mowa-trawa - wzruszył ramionami i gestem wskazał na to, co działo się na podwórzu, Czarnoszyjec, klęcząc, macał wokół siebie śnieg w poszukiwaniu bata. - Każdego zabije, kto ciebie tknie. - Ty to nie każdy. Ty jesteś inny - końcami palców dotknęła jego mocno zarysowanych brwi. - Od razu to wiedziałam, jak wszedłeś do stajni i powiedziałeś, że te "belgi" dlatego są takie silne, że jeden książę chciał nimi góry przesunąć, żeby mieć bliżej do swojej ukochanej - mówiła jak dziecko, które powtarza zasłyszaną bajkę. - I to się ojcu podobało! Dlatego wynajął ci pokój. - Przecież to bujda o tym księciu - wzruszył ramionami. - Wymyśliłem to. - A ja w to wierzę - znów chciała sięgnąć ustami jego policzka, gdy na podwórzu rozległ się straszliwy, przeciągły ryk. Czarnoszyjec, klęcząc, bił głową o ziemię jakby w akcie ostatecznego poddaństwa. Wycierał zakrwawione ręce o przemielony stopami śnieg, nabierał pełne garście tej rozchlapanej masy i przykładał je do twarzy. Podbiegli do niego wozacy, podnieśli pod ręce. Siekierko, ciężko dysząc, stał oparty o lorę, która w czasie walki obsunęła się z ceglanego kozła, na którym wsparta była jedna jej oś. I wtedy Leszek zawołał nieswoim głosem: - O rany! - Wyliże się - powiedziała Ula przekonana, że Leszek zareagował tak na finał walki. Patrzył jednak nie w stronę wiaty, lecz na bramę. Stał w niej szczupły mężczyzna w kurtce, rozglądając się po podwórzu. - Czego on tu chce?! - Kto to? - Mój... brat. - Nigdy nie mówiłeś, że masz brata. - Sam nie wiem, czy go mam... Andrzej szedł już w stronę domu. Ula otworzyła mu drzwi, uśmiechając się szarymi oczyma. Zanim zdążył zapytać o Leszka, powiedziała: - Tak, to tu - i wzrokiem wskazała drzwi sublokatorskiego pokoju. Andrzej otworzył ramiona, żeby uścisnąć brata do piersi, ale on wyciągnął tylko rękę. Andrzej potoczył wzrokiem po ścianach wynajętej klity. Pęknięty wzdłuż sufit z żółtymi zaciekami, ściany, malowane we wzorek z palm, cuchnęły wilgocią. Na starej szafie stały słoje z wiśniowym sokiem. Nad żelaznym łóżkiem, zasłanym buroszarym kocem, wisiał przekrzywiony obraz, przedstawiający świętego Józefa, kiedy się patrzyło z lewej strony, a Matkę Boską, kiedy z prawej. Na drugiej ścianie na gwoździu wisiała nalepiona na tekturę ogromna kolorowa plansza anatomiczna konia, a na taborecie przy łóżku leżał stos podręczników z zootechniki. Leszek dał bratu czas na lustracje. Kiedy zobaczył, że wyjmuje zza pazuchy butelkę wódki i stawia na stole, spojrzał ze zdziwieniem: - Do mnie z tym? Wiesz, że nie piję. - Dzisiaj może wypijesz - Andrzej próbował się uśmiechnąć. - Urodził mi się drugi syn. Do kogo miałem przyjść? Zanim Leszek zdobył się na jakąkolwiek odpowiedź, zza drzwi rozległy się przeciągłe tony wiolonczeli. Ula grała etiudę Haendla. Przez nie domknięte drzwi do sieni, dobiegła ją rozmowa braci. Zastygła w bezruchu ze smyczkiem w dłoni, po czym, nie odkładając go, podeszła do drzwi sublokatorskiego pokoju. - Jak żyjesz? - spytał ten drugi. - Mnie wystarczy. Ty to co innego: inżynier, ojciec rodziny, musisz się teraz urządzać. Zawsze byłeś w pierwszym szeregu, nie? Usłyszała zgrzyt paznokcia po szkle. - O, Bronek by się chętnie napił z tobą z radości, że nas przybyło. Ale jego zabrakło. - Do kogo masz pretensje? Do mnie? Ula nie miała pojęcia, o kim oni mówią, ale tonacja rozmowy wskazywała, że toczą jakiś dawno zaczęty spór. Przez chwilę w pokoju rozlegał się tylko odgłos czyichś kroków, po czym gość odezwał się z wyczuwalnym w głosie drżeniem: - Co robisz, rób dobrze. Wiesz, czyje to słowa? - Ojca. - Bronek o nich zapomniał. - Pamiętasz, co powiedziała matka? Żyj tak, żeby nikt przez ciebie nie płakał. Ula przysunęła się na palcach, jeszcze bliżej nie chcąc uronić ani słowa, bo to było dla niej szansą dowiedzenia się wreszcie czegoś o Leszku. - Żyć tak trzeba, żeby zostawić jakiś ślad. - Tak uważasz? - głos Leszka podszyty był ironią. - Bezapelacyjnie. - Mowa-trawa - prychnął Leszek, tak dobrze jej znanym tonem, używanym wtedy, kiedy starał się wymigać od zajęcia poważnego stanowiska. - Tak trzeba żyć, żeby nie zostawiać żadnego śladu! Żadnego, rozumiesz?! Nikogo nie kochać i nie dać się kochać nikomu. Nie chcieć nic od nikogo i nie dawać komuś prawa do siebie, Nic za nic! Ula wstrzymała oddech. Poczuła jakąś obręcz w gardle, która nie pozwalała jej przełknąć śliny. Chciała krzyknąć głośno, protestować, zagłuszyć sens tych słów, ale nie mogła. Wówczas dobiegła ją odpowiedź tamtego: - Wtedy nawet nie będzie miał kto płakać po tobie... Co to za życie, Leszek? - Nie martw się. Po tobie będzie miał kto płakać. Masz już dwóch synów. - To co, wypijemy wreszcie? Nie zdążyła odskoczyć od drzwi, kiedy Leszek znalazł się w sieni. Minął ją bez słowa, przyklęknął w dużym pokoju przy etażerce i zgarnął do garści dwa kryształowe kieliszki. Kiedy się podniósł, poczuł na oczach ciepłe dłonie. - Ty przecież wcale taki nie jesteś - szepnęła. - Powiedz, że nie. Powiedz! - Podsłuchiwałaś? - Powiedz, że nie... Jej palce wpiły się paznokciami w jego kark. Szarpnął się, pragnąc się oswobodzić, i upuścił kieliszek. Brzęk tłukącego się szkła zbiegł się ze szczękiem klamki. W drzwiach pokoju stanął Siekierko, patrząc czujnie na sztywnego Leszka i oddychającą szybko Urszulę. Dziewczyna przyklękła szybko i zaczęła zbierać na dłoń pokruszone kawałki kryształków. Leszek bąknął pod nosem "przepraszam", ominął starego i wszedł do kuchni. - Grałaś? - spytał Siekierko łagodnym głosem, jakim przemawia się do chorego. Skinęła głową. Podszedł do opartej o krzesło wiolonczeli i delikatnie dotknął ręką jej strun. - Pograj jeszcze, Uluś. Już ci nikt nie będzie przeszkadzał... - Nie. Dziś już nie będę. - Coś się stało, Uluś? - Nie. Nic. W dużym pokoju mieszkania Talarów wszystkie rzeczy zgromadzono na środku: szafa, półki, fotele i bieliźniarka stały przykryte pożyczonym od Popiołka brezentem, a Andrzej - też na pożyczonej od dozorcy rozstawianej drabinie - malował sufit. "Tak samo pachnie jak w domu - pomyślał - kiedy przed Wielkanocą bieliliśmy z ojcem oborę". Od dzieciństwa wiosna kojarzyła mu się z zapachem mokrego wapna. Kiedyś zwierzył się z tego Ewie. Opuściła kąciki warg w powstrzymywanym ironicznym uśmieszku i powiedziała, że ma nadzieję, iż jej synowie będą mieli mniej przaśne skojarzenia. Nie po raz pierwszy wyczuł wtedy, że wszelkie jego sięgające rodzinnej wsi wspomnienia Ewa przełyka z trudem. Robiła wszystko, żeby tamten okres jego życia odciąć od czasu, który połączył ich w rodzinę. Nie lubiła jego nawyków, a nawet listów do domu, jakby bała się, że przez nie wzmacnia to, co jej tak bardzo przeszkadzało. Jak bardzo była przeciwna każdej próbie nawiązania do rodzinnych związków, przekonał się znowu, gdy doszło do rozmowy na temat nadania imienia drugiemu synkowi. - Ja chcę Bronisław - powiedział wtedy Andrzej, tak jak to było przy pierwszym. Patrzyli sobie przez chwilę w oczy. Będzie Krzysztof - słowa Ewy zabrzmiały zdecydowanie i nieodwołalnie. I był Krzysztof. Mocniej machnął pędzlem po suficie. Trzyletni Kajtek, w takim samym jak ojciec kapeluszu z gazety, z powagą mieszał kijkiem farbę rozrobioną w wiadrze. Andrzej z wysokości drabiny patrzył na synka ze wzruszeniem: zapewne on sam tak zaczynał kiedyś pod okiem ojca pierwsze kroki na gospodarce. I choć przez otwarte okno dobiegał tylko krzyk bawiących się w klasy dzieci, poczuł zapach łąk, jakby to majowe słońce i płynące z radia gdakanie kur - szedł właśnie pierwszy odcinek "W Jezioranach" - przeniosły go do Sierpuchowa. Ostry dźwięk dzwonka przerwał te rozmyślania. Na widok listonosza poczuł nagły skurcz niepokoju: przecież była niedziela. Kajtek z zadartą głową przyglądał się, jak ojciec podpisuje odbiór telegramu, jak rozrywa kopertę, czyta i nagle dziwnie uroczystym gestem ściąga z głowy papierową czapkę. - Co się stało, tatuś? Andrzej pochylił się, wziął synka na ręce i przyciskając go kurczowo do siebie, powiedział głuchym głosem: - Twój dziadek umarł. - Kto? - Mój ojciec. - To ja już go nigdy nie zobaczę? Nie odpowiadając wcisnął główkę chłopca w zagłębienie swej szyi, jakby chciał go w ten sposób uchronić przed wszelkimi ciosami, które mogłyby spaść na niego. Kołysały się nad nim gałęzie jabłoni. Leżał na ziemi, z rękoma podłożonymi pod głowę, słuchając brzęczenia pszczół; lekki wiatr kołysał zardzewiałymi puszkami, które pewnie jeszcze zeszłej jesieni pozawieszał na wiśniach i czereśniach ojciec, by odstraszyć nienasycone ptaki. Od podwórza niosło się jazgotliwe poszczekiwanie Burka, podenerwowanego najazdem obcych ludzi. I wówczas Andrzej pomyślał, że przecież i on dla tego psa jest kimś obcym: nie był tu tak dawno. Przedostatni raz, kiedy przewozili Bronka na sierpuchowski cmentarz. Takie było życzenie ojca. Kiedy to było? Chyba w 1953; żył jeszcze wtedy proboszcz, kapelan Rukasz. Andrzej nawet nie został na noc, spieszył się do Warszawy, Basia miała wówczas egzaminy, ale ojcu i matce powiedział, że musi być w fabryce. Potem był jeszcze raz, kiedy matka wezwała go listem, że z ojcem jest źle, że trzeba do szpitala. Wtedy został w domu na noc. Już nie miał się do kogo spieszyć. W tej chwili usłyszał wołanie Ewy: "Andrzej! Andrzej", a potem cienki głos Kajtka, powtarzający po matce. Nie odezwał się. Nawet się nie poruszył. Chciał być jeszcze sam w tym sadku, w którym spotkał się ze sobą z innego czasu. Głos Ewy oddalił sie. Swoją drogą co za dziwny traf, że odwożąc wraz z Leszkiem ojca do powiatowego szpitala, właśnie wtedy ją spotkał. Choć czasem zaczynał już wierzyć w to, co nieraz szeptała mu nocą z twarzą wciśniętą w poduszkę: że on był jej przeznaczony i że wiedziała o tym od pierwszej chwili. Dlaczego jednak to przekonanie nie przeszkadzało jej w kółko wyśmiewać wszystkiego, co uważała za wiejskie w jego zachowaniu i sposobie myślenia? Jego stanowczość nazywała "chłopskim uporem", jego ciągłe dylematy moralne - czy coś jest, czy nie jest w porządku - "wsiowymi przesądami", a brak bezwzględności w walce o awanse i premie dawały jej okazję do określania go jako "niedzisiejszego". Nawet teraz, kiedy jechali na pogrzeb ojca, wyrwało się jej raz, żeby tylko "nie dał się zrobić w konia tej swojej wsiowej familii..." - Nie podoba ci się moja rodzina? - zareagował ostro uważając, że najwyższy czas jasno postawić sprawę. Ale Ewa nie dała się sprowokować. Nie ma nic przeciw jego rodzinie, ale niech pamięta, że ma już swoją i o niej musi myśleć. Na progu domu stała matka, by ich powitać. Ewa wetknęła Andrzejowi poduszkę z Krzysiem, sama zaś przypadła do piersi teściowej, tuląc ją do siebie. Wtedy dostrzegł w oczach żony autentyczne łzy i przeszła mu złość na Ewczyne strofowania. Kiedy matka została z nim sama w oborze, gdzie zadawał krowom paszy, popatrzyła na niego spod skraju czarnej chusty i powiedziała uroczystym głosem, w którym było coś z prośby, ale zarazem coś z nakazu: - Jędruś, ty już o tamtej nie pamiętaj. Ewa jest twoja do cała. Ona matką twoich dzieci. I żyj tak, żeby ona przez ciebie łez nie lała... Burknął coś pod nosem, udając, że zajęty jest napełnianiem żłobu, bo co miał właściwie powiedzieć? Teraz w sadzie myślał, że choć Ewa jest w ich rodzinie, to jednak ziemia nigdy nie zapachnie dla niej jak dla niego, a brzęczenie pszczół nie przypomni jej wszystkich poprzednich majów. I poczuł bolesny skurcz serca. A może i on sam jest tu po raz ostatni? Kto zostanie na tej ziemi? Kto będzie jesienią strząsał jabłka z gałęzi? Szczekanie psa na podwórzu nasiliło się; widocznie przyjechał ktoś z dalszej rodziny. Przyjeżdżali na święta, na chrzciny, teraz przyjechali na pogrzeb Kajetana Talara. Poczuł obręcz wokół serca. Wstał, rozprostował szeroko ramiona, nabrał powietrza w płuca. Tak robił jego ojciec: nieraz wychodził przed próg i nabierał w płuca powietrza z takim namaszczeniem, jakby brał do ust hostię. Twierdził, że kiedyś w wojsku pewien stary felczer powiedział mu, że jeśli chce mieć zdrowe serce i długo żyć, to musi co najmniej raz albo dwa razy na dzień połknąć powietrze, jakby to był chleb. I Kajetan nigdy na serce się nie skarżył. Umarł zupełnie na coś innego. Teraz Andrzej przypomniał sobie o ojcowskich praktykach. Przymknął oczy i połknął powietrze razem z zapachem jabłoni, z brzęczeniem pszczół, z nagrzaną słońcem wonią wiosny. Ostatniej wiosny jego ojca. Talarowa siedziała z rękoma złożonymi na podołku, patrząc spod rąbka czarnej chusty w okno, po którym łaziły rozleniwione słońcem muchy. Kiedy Andrzej stanął za jej plecami, kładąc przy piecu narąbane drwa, drgnęła jakby przebudzona ze snu. Patrząc na jej czerstwe policzki, na wymykające się spod chusty pasma dopiero zaczynających siwieć włosów, pomyślał z czułością, że matka przeżyła dotąd troski nie tylko swojego życia, ale życia każdego z trzech swoich synów. Przykucnął koło niskiego stołeczka, na którym zwykle obierała ziemniaki, i przykrył ręką jej splecione dłonie. Nie odwracając głowy od okna westchnęła lekko i spytała: - Jędruś, co ze mną teraz będzie? Do kuchni wszedł Leszek i Ewa z Krzysiem na ręku. Talarowa wstała ze stołka i podeszła do kredensu. Wyciągnęła spod torby cukru złożony we czworo arkusz papieru. - Ojciec ostatnią wolę Spisał - powiedziała cicho, trzymając papier przy piersi. Ewa wyciągnęła rękę, ale Leszek uprzedził bratową. Błyskawicznie przebiegł wzrokiem linijki zapisu, po czym złożył kartkę i wspiąwszy się na palce włożył ją pod podstawkę jastrzębia na kredensie. Ptak z rozcapierzonymi skrzydłami i zagiętym jak haczyk dziobem trwał teraz na straży ostatniej woli Kajetana Talara. Dźwięk kościelnej sygnaturki towarzyszył im przez całą drogę od wsi aż na zarosły dzikim bzem cmentarz. Szli piaszczystą drogą za wyłożoną dywanem furmanką, na której kolebała się brązowa trumna. Szli wzdłuż szpaleru brzóz, wzdłuż dzikich bzów ostatnią drogą Kajetana Talara, a tyle było na tej drodze ludzi, że poprzedzający księdza kościelny z krzyżem wkraczał już w bramę cmentarną, a orszak nie przeszedł jeszcze mostku koło starego młyna. Andrzej i Leszek prowadzili matkę. Kajtkiem zajęła się Wandzia od Dojlitków, ale gdy mały nie miał już siły iść, Andrzej odstąpił od boku matki i wziął chłopca na ramiona. Oddał go dopiero wujence Stasi, kiedy przyszedł moment, aby przy bramie cmentarza zdjąć trumnę z wozu i ponieść ją na ramionach. Wraz z Leszkiem podparli ramionami tam, gdzie była głowa, dwaj strażacy w paradnych mundurach i hełmach stanęli z tyłu i tak kołysząc się na ramionach trumna wpłynęła w alejki cmentarza. Buchnął wówczas żałobny śpiew, zawodzenie bab przybiło pohukiwanie męskich basów, napłynął duszną falą kwitnący właśnie dziki bez i Andrzej przypomniał sobie słowa matki, która wczoraj powiedziała mu z pełnym powagi zrozumieniem, że przed szpitalem ojciec poszedł na cmentarz, żeby zapamiętać każdy szczegół z tej drogi, którą mu przyjdzie odbyć. Właśnie dobiegała już końca. Przy murze złocił się sypki, żółty piasek. Kiedy trumna zakołysała się na ramionach niosących, którzy szykowali się do złożenia jej na ziemi, spojrzenie Andrzeja zderzyło się ze wzrokiem Wiktora. Stał za krzakiem kwitnącego bzu, jakby przybył tu wcześniej i od dawna czekał na to spotkanie. Po pogrzebie Talarowa długo nie odchodziła od świeżego grobu. Ale w pewnym momencie, jakby obudzona ze snu, odwróciła się i powiedziała głosem zatroskanej gospodyni: - Chodźcie synkowie - pociągnęła za sobą Leszka i Andrzeja. - Przecie ksiądz proboszcz na stypę proszony... Kiedy prowadzili matkę alejką cmentarza ku bramie, Andrzej znów spotkał spojrzenie Wiktora. Stał za jakimś pomnikiem, ozdobionym niezgrabnym aniołkiem z cementu, i patrzył na Andrzeja z taką intensywnością, że ten po sekundzie wahania puścił łokieć matki i skręcił w jego stronę. Wiktor odwrócił się i ruszył w głąb bocznej alejki. Andrzej dojrzał tam sylwetkę kobiety. To była Jadźka. Ubrana w granatową, wąską, niemodną sukienkę, trzymała za rękę może trzyletnią dziewczynkę. Czy to jej córka? A może Wiktora? Szedł ku nim i czuł się tak, jakby dźwigał na plecach worek kamieni. - Dobrze, że jesteś - powiedział. Wiktor popatrzył na siostrę, jakby biorąc ją na świadka, po czym nieco teatralnym gestem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył portfel. - Ile ci jestem winien? - Mnie? - Ile wydałeś na adwokata? Zwrócę i zapomnij o mnie. Był lekko pijany; zamazywał końcówki wyrazów. Andrzej nie wiedział, co powiedzieć, dopóki nie uprzytomnił sobie, że stoją koło miejsca, które kiedyś pokazywał mu ksiądz kapelan Rukasz. Chwycił Wiktora za rękę i pchnął w stronę zarośniętego grobu z tabliczką, na której z trudem dało się odczytać: "Piotruś Zawiślak żył rok i trzy miesiące". - Tu leży czterech naszych w cudzym grobie. W wielu grobach - pociągnął Wiktora w bok; stanęli przed pochylonym drewnianym krzyżem z tabliczką "Śp. Janina Kusiak, przeżyła lat 78 i prosi o westchnienie za swoją duszę". Wiktor usiłował się wyswobodzić, ale Andrzej nie rozluźnił palców. - Przypomnij sobie, kto tu leży - nie doczekawszy się odpowiedzi, rzucił słowo, które dla wielu było legendą: - "Konar"! - Major "Konar" - poprawił Wiktor, prostując się, jakby stawał przed kimś niewidocznym na baczność. Andrzej położył dłoń na ramieniu swego byłego dowódcy i odwrócił go twarzą w stronę centralnego placyku. Posadzona tam przed piętnastu laty przez księdza kapelana wierzba płacząca okrywała swymi długimi witkami przeznaczone dla podkomendnych "Konara" miejsce. Podprowadził tam Wiktora. Za nimi szła Jadźka. - Tu ksiądz kapelan zostawił miejsce dla nich, pamiętasz? - nie czekał na potwierdzenie, bo wiedział, że są sprawy i miejsca, których pewnym ludziom przypominać nie trzeba. - Nam kazał pamiętać, gdzie oni leżą, i jak przyjdzie dobry czas, ściągnąć ich tutaj na ostatni apel! - Wiesz, kto mi kazał to sobie przypomnieć? Lampą w oczy świecił, minikiur hufnalami robił - podsunął mu przed oczy krótkie, popękane paznokcie. - Paluszki w szufladzie przymykał? Ja wtedy wszystko zapomniałem i nic nie chcę pamiętać! - Odepchnął kułakiem Andrzeja. - To nasz obowiązek! - Nasz?! Ja siedziałem w tym sanatorium po pięć godzin na nóżce od stołka, a tyś wtedy jako zetempowiec imperialistyczne stonki łapał i transparenty nosił. Nam było nie po drodze, teraz więc mnie zostaw. - Im się coś należy - gestem ręki objął groby, w których nielegalnie zostali pochowani ich koledzy z oddziału AK. - Trzeba ich przenieść do wspólnej mogiły - szedł krok w krok za Wiktorem i przypominał mu, że był dowódcą "Groma" i kaprala "Kosa", którzy leżą w cudzych grobach, a jest jeszcze wielu takich, ich wspólnych towarzyszy broni, którzy do dziś leżą tam, gdzie padli. - I co z tego? - Jadźka spojrzała przez ramię na Andrzeja. - Wiktor powinien się tym zająć, jest tutejszy. - Za to ty wygrany - rzucił Wiktor. Andrzej spuścił głowę. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. Póki się żyje, nigdy się nie wie, kto jest wygrany. - Ja na pewno nie! - Wiktor prawie krzyczał. - Nie dam się wciągnąć do niczego - przyspieszył kroku, ale nim zniknął za krzakiem dzikiego bzu, odwrócił się jeszcze i celując palcem w pierś Andrzeja, powiedział z odcieniem groźby: - A myśmy się jeszcze nie rozliczyli, Talar! Stoły poustawiano pod ścianami, nawet trzeba było przynieść dodatkowe, bo wielu się zeszło takich, co chcieli dać świadectwo, że dobrze wspominają Kajetana Talara. Patrząc przez opary dymu na czerwoną twarz siedzącego u szczytu stołu księdza, Andrzej zastanawiał się, czy nowy proboszcz wie w ogóle o owym posłaniu, które jego poprzednik przekazał byłym członkom oddziału i mieszkańcom tych okolic. Przez otwarte okno słychać było ryk krów z obory. Talarowa odłożyła widelec, poprawiła czarną chustę nad czołem i chciała się podnieść od stołu. - Niech mama siedzi - Andrzej wstał z ławy i pochylił się nad matką. - Jeszcze nie zapomniałem, jak to się robi. Ogarnął go ciepły, tak dobrze mu znany zapach obory. Przysiadł na stołeczku przy pierwszej z brzegu krowie, rozgrzał palce i podsunął skopek pod wymię. Pierwsze pociągnięcie wydobyło tylko pojedyncze krople mleka, ale za kolejnym razem na dno skopka strzyknął strumień. Nie odwrócił się na dźwięk zajeżdżającego na podwórze motocykla. Dopiero kiedy czyjś cień zasłonił blask zachodzącego słońca, obejrzał się przez ramię. W drzwiach obory stał Wiktor. Oparł się o belkę ręką, która zsuwała mu się co i raz. Musiał być jeszcze bardziej pijany niż na cmentarzu. - Chodź ze mną - powiedział, trzymając drugą rękę w kieszeni wiatrówki. Andrzej podniósł się, wycierając palce o spodnie. - O co chodzi? - Sam mówiłeś, że nie wszystkie sprawy mamy załatwione. Talarowa stanęła w drzwiach chaty i przyglądała się, jak Andrzej, zakładając po drodze marynarkę, idzie w stronę bramy. Wiktor wyszarpnął z pieńka wbity tam toporek i wcisnął za pasek spodni, tak że rękojeść wystawała spod wiatrówki. Zapalił stojący pod bramą motocykl i wskazał Andrzejowi miejsce za sobą. Motocykl ruszył ostro. Nadbiegła Ewa, trzymając Krzysia w ramionach. - Kto to był? Gdzie pojechali? - Nie wiem. Jak we wojnę Andrzej szedł z Wiktorem, teżem nie wiedziała, gdzie idzie ani kiedy wróci. I czy w ogóle wróci - dodała po chwili. Koła jawy grzęzły w piachu. Prowadzony niepewną ręką motor zarzucał i przechylał się to na jedną, to na drugą stronę. Dopiero kiedy wjechali na leśną ścieżkę, poderwał się raźniej do przodu. Stanęli przy rozstajnych drogach, gdzie na sośnie przybita była niebiesko pomalowana kapliczka. - Dojdziemy na nogach - Wiktor gestem głowy wskazał kierunek. Szedł pierwszy przez gęstwinę jałowcuw i sosen, które zostawiały delikatny pył na marynarce Andrzeja. Kiedy doszli do małej polanki, z jednej strony porosłej skłębionym wałem jeżynowych krzaków, Wiktor odwrócił się ku resztkom zachodzącego słońca, jakby chciał sprawdzić strony świata, po czym rzucił krótko: - To tu! - Co tu? - Tu poległ Stefek Babut. - Jak tu się zmieniło - Andrzej dopiero teraz uprzytomnił sobie, że zna to miejsce. - I myśmy się zmienili - Wiktor wyciągnął zza paska stylisko toporka. - No co? - Czego chcesz? - Przecież to ty byłeś z nim, jak padł. Tyś go zagrzebał. - Razem z Ignasiem Molikiem. Był najmłodszy z nas. - Nie żyje. Rąbnęli go przy likwidacji ostatniej "bandy" - zaakcentował to słowo. - Gdzie leży Babut? Gdzieście go pochowali? Andrzej objął wzrokiem grupę trzech sosen. Tak, to tam. Wybujałe na dwadzieścia metrów drzewa wtedy były młodniakiem. Ruszył przed siebie. W igliwiu natrafił stopą na twardość kamieni. Odwrócił jeden z nich. Obrosły był już mchem. - Tu jest Stefek. - On przynajmniej nikogo nie zdradził. - Wiktor toporkiem zaznaczył na żywicznej korze znak krzyża. - Na razie niech będzie taki. Dla Kajtka pobyt w Sierpuchowie był nieustannym odkrywaniem nieznanego świata. Przyglądał się w zadziwieniu jaskółczym gniazdom w stajni, przykucał ze strachu, kiedy ptaki śmigłym lotem wślizgiwały się do obory, znosząc swoim małym zdobyty pokarm; dziwił się, że na siusiu trzeba biegać do domku za stodołą, a woda nie leci z kranu, tylko nabiera się ją ze studni. Teraz machając wierzbowym kijkiem, który wyciął mu Leszek, zaganiał stado gęsi: - Kwa-kwa-kwa, kaczuszki. Talarowa przyciągnęła wnuka do siebie i tuląc go do kolan, tłumaczyła, że to są gęsi a nie kaczki. - Pierwszy Talar, któremu to trzeba tłumaczyć - stwierdził Andrzej, nabierając wody ze studni. Oboje obserwowali, jak Wojtasik w obwisłym kapeluszu obchodzi stodołę, omijając szarpiącego się na łańcuchu Burka, i wpisuje coś do pogniecionego zeszytu, jakby prowadził inwentaryzację gospodarstwa Talarów. Oparł nogę o zardzewiały siewnik, tkwiący w pokrzywach w rogu podwórza, i chowając zeszyt za cholewę wykrzywionych butów, spytał Talarową: - To jak? Oddajecie siedlisko razem z grontem, inwentarzem i gratami? Talarowa spojrzała na Andrzeja, który z wiadrem wody przystanął obok niej. - To jak ze mną będzie? - spytała. - A co by mama chciała? - Dożyć tu. - Sama? - Dwóch was jest. Wojtasika zaniepokoiło przedłużające się milczenie spadkobierców Kajetana Talara. Zdjął poznaczony zaciekami kapelusz, trzepnął nim o kolano. - No to jak? Bo ja chętny jestem kupić tak, jak to stoi! Talarowa przełknęła ślinę, rozluźniła pod brodą końce czarnej chusty. Patrzyła na starszego syna, nie wypuszczając z ręki małej rączki wnuka. Wszyscy wiedzieli, że nadszedł czas na rozstrzygnięcie jej losu. Żona może zostać bez męża, to się zdarza, ale gospodarka nie może trwać bez gospodarza. - Pan przyjdzie jutro - rzucił Andrzej i nie czekając na reakcję Wojtasika, zostawił wiadro pełne wody i szybkim krokiem ruszył do domu, z którego niósł się płacz Krzysia. Kiedy wpadł do sionki, Ewa schodziła po drabinie ze strychu. Niosła w ręku zakurzoną starą lampę naftową o szerokiej podstawie i ozdobnym szklanym zbiorniku. - Na elektryczną można przerobić - powiedziała, podając lampę mężowi. Andrzej wzruszył ramionami i zwrócił jej uwagę, że mały ryczy, a ona po strychach buszuje. W dużej izbie nad wrzeszczącym Krzysiem stał Leszek i przyglądał mu się, jakby chciał sprawdzić, na jak długo małemu starczy powietrza w płucach. Ewa porwała Krzysia na ręce i zaczęła rozpinać guziki bluzki, żeby nakarmić go piersią. Andrzej odstawił lampę na stół, a widząc, że Leszek chce wyjść, położył mu rękę na ramieniu. - Trzeba wreszcie zdecydować. Leszek strącił rękę brata, oparł się o ścianę przy piecu i założył ręce na piersiach. Andrzej chodził od okna do pieca, zerkając to na Ewę, to na brata. - Matka chce tu zostać - stanął przed Leszkiem. - No, co? - Zawsze wszystko przejmował starszy. - Andrzej?! - Ewa wzruszyła ramionami. - Oszalałeś chyba! On ma zawód! Dom! - Ja nie zostanę. Nie chcę mieć domu. - Przemyślałeś to? - spytał Andrzej, a Leszek potwierdził skinieniem głowy. Andrzej podszedł do okna. Zobaczył, jak Wojtasik przekonuje o czymś matkę. Odwrócił się. Napotkał czujne spojrzenie Ewy. Leszek patrzył pod nogi, jakby nie był zainteresowany decyzjami, które tu zapadną. - No to nie ma wyjścia - Andrzej rozłożył ręce. - Trzeba ją wziąć do miasta. - Ale gdzie? - wyrwała się Ewa, zapinając bluzkę. - U nas ciasnota. - Trzy pokoje - zauważył Leszek. - Na te trzy jest nas dwoje, dwoje dzieci i jeszcze Karol Lang. To w ogóle nie wchodzi w rachubę! - To ja ją wezmę - ruszył ku drzwiom, jakby uznał sprawę za załatwioną. Andrzej zastąpił mu drogę. - Do tej zgniłej klity? Do tych smoluchów, co wódę piwem popijają, a leją się batami z ołowiem?! - Kupię mieszkanie. - Za co? - Wojtasik daje stówkę. - Tyle nie będziesz z tego miał - Ewa stanęła obok braci. - Rządzisz się na kredyt. - Ojciec przepisał wszystko na mnie. - Hola, hola - oddała Krzysia w ręce Andrzeja, jakby mały przeszkadzał jej w dyskusji. - Pod warunkiem, że tu zostaniesz. Tak było w testamencie. W przeciwnym razie tylko połowa! Oczy Leszka zwęziły się w szparki. Jednym ruchem porwał ze stołu naftową lampę i cisnął ją o podłogę tuż pod stopy matki, która stanęła właśnie w drzwiach. Wszyscy zastygli w bezruchu: Ewa z uniesionymi w górę ramionami, Andrzej z ryczącym Krzysiem i Leszek, miażdżący obcasem okruchy szkła. Talarowa podeszła do Andrzeja, wzięła na ręce wnuczka i huśtając go w ramionach, spytała, nie patrząc na nikogo, tylko na czerwoną od płaczu kruszynę: - No i co ze mną będzie? Odwróciła się do okna, w którym ukazała się twarz ocieniona obwisłym rondem kapelusza. Andrzej zaklął cicho, podszedł i z rozmachem zamknął obie połówki, omal nie miażdżąc nosa Wojtasikowi. A jednak Wojtasik doszedł swego. W połowie lipca, po powrocie od notariusza, śliniąc palce, odliczał z namaszczeniem tysiące. Jeszcze godzina, jeszcze dwie, wreszcie obeszli dom po raz ostatni. Talarowa ubrana w zimowy płaszcz przyklękła na przyzbie i pocałowała próg. Andrzeja ścisnęło za gardło. Podniósł matkę za łokieć i poprowadził w stronę samochodu, wysunęła jednak ramię i podreptała do domu. Kiedy ukazała się w drzwiach, trzymała przy piersi wypchanego jastrzębia. Leszek bez słowa ulokował go na wierzchu tobołków wypełniających wnętrze samochodu. Talarowa podeszła do budy Burka, odpięła łańcuch i wręczyła jego koniec Wojtasikowi. Andrzej ponaglił matkę do odjazdu. Przeżegnała się, siadając z tyłu. Poruszała ustami, jakby powtarzając litanię. Leszek w milczeniu siedział obok Andrzeja. To on pierwszy dostrzegł poprzez strugi deszczu gnającego za nimi Burka. Andrzej dodał gazu, pies przyspieszył, szorując prawie brzuchem po ziemi. Leszek odkręcił szybę, wysunął głowę i patrzył za siebie. - Stań! - krzyknął i chwycił kierownicę, tak że samochodem zarzuciło na prawo. Bracia wysiedli jednocześnie. Pies łasił się im do kolan, ziejąc wywalonym jęzorem. - Wezmę go - zdecydował Leszek. Schylił się i nie zważając na to, że pies jest mokry, wziął go w ramiona i wsiadł razem z nim do auta. Halina Wrotkowa natknęła się na Marię Talarową, gdy przybiegła podekscytowana do Ewy zademonstrować bajecznie kolorową spódnicę kupioną w nowo otwartym Domu Mody na Ordynackiej. Nigdy nie była pewna swego gustu, Ewę uważała za wyrocznię. Obracała się teraz przed nią na wysokich szpilkach, powiewając szeroką, rozkloszowaną spódnicą w żółto-czarne romby. Ewa pochwaliła zakup, tylko cena wydała jej się przesadna. Sama radziła sobie inaczej. Kupowała w "Ładzie" drukowane przez plastyków płótno na zasłony i szyła z tego. Wydobyła z szafy kupon w fioletowo-żółte mazaje, przyłożyła do pasa i obróciła się tanecznie, aż tkanina zawirowała wokół jej kolan. Wtedy właśnie usłyszały obie głos Talarowej: - A cóż to za jajecznicę Ewcia kupiła? - stała w drzwiach pokoju i pogryzając kawałek chleba, patrzyła z wyraźną dezaprobatą na stroje Haliny i Ewy i na szpilki Haliny. - Za jakie grzechy przyszło się ludziom tak mordować? Toż ja bym nawet do proga w tym nie doszła... - Nikt przecież nikogo do mody nie zmusza - Ewa wywróciła oczy, by dać Halinie do zrozumienia, jakie musi znosić przyjemności od czasu pojawienia się nowego lokatora. Talarowa wycofała się do kuchni. Tam czuła się najpewniej; zawsze było o co ręce zaczepić, choćby butelki po mleku przemyć, ziemniaki do obiadu przyszykować. - Masz chyba teraz wyrękę - Halina uważała, że obecność teściowej ułatwiła życie Ewy, ale ta wcale nie kryła, że traktuje ją jak dopust boży. Kręci się po mieszkaniu, wszystko, co miejskie, wydaje jej się nienormalne, sitka nie uznaje, mleko przez szmatkę chce cedzić, chleba czerstwego nie da wyrzucić, karą boską grozi, ostrzega, że jak się będzie za często myć głowę Kajtkowi, to mu włosy wyjdą, mały to słyszy, okoniem staje, a najgorsze, że przed zaśnięciem opowiada mu jakieś bzdury. Halina wysłuchała tych żalów, ale na koniec stwierdziła, że w gruncie rzeczy zazdrości Ewie prawdziwej rodziny: ma męża, dzieci, teściową... - Zwłaszcza tej ostatniej mi do szczęścia potrzeba. Halina Wrotkowa pracowała w Urzędzie Celnym, ale bardzo niechętnie chodziła w zgniłozielonym mundurze. Szczególnie nigdy by się nie pokazała w nim razem z Rajmundem, który twierdził, że kobieta w mundurze przypomina zakonnicę. Toteż kiedy zaprosił ją do kina "Wars", gdzie przed nowym filmem Aleksandra Forda "Krzyżacy" szła kronika z jego zdjęciami - Halina starała się zrobić wszystko, by strojem i uczesaniem upodobnić się do Brigitte Bardot. Kiedy na ekranie pojawiło się ujęcie widzianego z góry mostu Gdańskiego, w kinie rozległo się wycie syreny alarmowej, ktoś krzyknął: - Pożar, pożar! Ludzie zaczęli tłoczyć się przy wyjściu, nikt nie zwracał uwagi na dzieło Rajmunda Wrotka. Halina silnymi ramionami torowała sobie drogę, ciągnąc za rękaw męża. W pewnej chwili wyrwał się jej i przesadzając puste rzędy, ruszył w głąb sali. Siedzieli tam, zaśmiewając się dwaj pijani chłopcy. To stamtąd dobiegały jękliwe dźwięki syreny, której korbą kręcił ostrzyżony na jeżyka może dwudziestoletni chłopak o krzywym nosie. Wrotek mimo półmroku rozpoznał w nim Jacka Bawolika. Szarpnął go za ramię i wyrwał mu syrenę. - Możecie to sobie robić na boisku, ale w kinie? W kinie?! Przez puste rzędy pospiesznie zmierzali ku nim dwaj milicjanci, wezwani przez kierownika. - Co tu się dzieje? - Niech pan się spyta tego pana - Jacek wzruszył ramionami i patrząc bezczelnie w twarz Wrotka, poinformował milicjantów, że właśnie ten obywatel przylazł z tą syreną do kina i cyrki robi. Milicjanci, stropieni, spojrzeli na trzymającego syrenę Wrotka, którego wręcz zatkała bezczelność Jacka. W tej chwili nadciągnęła falując biustem Halina i krzyknęła na całe kino: - To ty, Bawolik? No to twój ojczulek ucieszy się z tego! - Państwo go znacie? - milicjant był zaskoczony. - Ale ja ich nie znam - zastrzegł się Jacek. - Mieszka na Złotej - Wrotek poinformował milicjanta, pokazując mu legitymację pracownika Wytwórni Filmów Dokumentalnych. - Pogadamy na komisariacie - milicjant popychał obu podpitych chuliganów w stronę wyjścia i nie zauważył, że Halina wzięła potężny rozmach i rąbnęła torebką w łeb Jacka. - I kto tu jest chuligan, panie władzo?! - krzyknął chłopak, kuląc się w obawie przed następnym ciosem. Do dzielnicowego komisariatu na Walicowie doszli oboje, ale przed wejściem Kostek Bawolik zwolnił i poprosił żonę, żeby poczekała. - Może lepiej ja? - popatrzyła prosząco. Pokręcił głową. Postanowił, że tym razem jest to ostatnia rozmowa z synem i musi ją przeprowadzić tak, jak to sobie zaplanował. Liczył, że zastanie w komisariacie Popiołkowego syna, a ten nie będzie mu stawiał przeszkód. Gienek był w rozpiętym pod szyją mundurze podporucznika. Wyciągając do Bawolika rękę na powitanie, powiedział z niepewnym uśmiechem: - Przepraszam, panie Kostek, że... - To ja przepraszam, Gienek - Bawolik nie dał mu dokończyć - za niego - szczęki mu się zwierały, aż drgały policzki, jakby żuł suchy kawał chleba. - Że macie z nim takie korowody... Bo też nie pierwszą noc spędzał Jacek na komisariacie. Był wplątany w śledztwo w sprawie wykradzenia ze szkoły maszyny do pisania, którą potem znaleziono u pasera. W ramach "dobrych uczynków" osiemnaście razy przeprowadził pewną staruszkę z jednego chodnika na drugi. Innym razem, chcąc zapewnić niezapomniane wrażenia jakimś dziewczynom z wycieczki szkolnej z Zamościa, jedną z nich opuścił z kumplami do cementowego wybiegu białych niedźwiedzi w ZOO. - Wie pan, on nigdzie nie pracuje - Gienek nadal chciał się usprawiedliwić z tego, że przetrzymali Jacka za wyczyn w kinie "Wars". - Wczoraj przerwali seans "Krzyżaków"... - Szczegóły nie są ważne. - Bawolik przymknął drzwi kancelarii. - Od czasu jak wrócił z wojska, już piąty raz zwinęliście go za chuligaństwo. To będzie ostatni. Albo on się przestanie nazywać Bawolik! Mogę z nim porozmawiać? Jacek leżał na pryczy z podłożonymi pod głowę rękoma, nucąc jakiś przebój. Kiedy usłyszał zgrzyt rygla, nawet nie spojrzał na otwierające się drzwi. Taki był jego fason: nic nie dać po sobie poznać, przed nikim nie kucać, nikogo nie poważać. Gwizdał dalej przebój, dopiero kiedy usłyszał metaliczny brzęk padającej na środek celi zapalniczki - podniósł oczy. Przy wyrku w celi stał jego ojciec. Jacek powoli, nie spiesząc się, opuścił nogi i usiadł na wyrku. Konstanty Bawolik mówił dobitnie, nie patrząc na syna tylko nieco w górę, na zakratowane okienko. - Siedziałem w stalagu. Pięć lat zmarnowane - dostrzegł kątem oka, że Jacek chce się schylić po zapalniczkę i z refleksem piłkarza błyskawicznie nakrył ją podeszwą. - Wiesz, o czym tam myślałem? Że ty przeżyjesz za mnie lepiej te stracone lata. Jacek obojętnie wzruszył ramionami i demonstracyjnie ziewnął. - Po co to trucie? Moje życie, moja sprawa... - Wiesz, że ja mówię raz. Tylko raz. Podnieś! Kiedy chłopak schylił się po zapalniczkę, uderzeniem kolana w nos odrzucił go na ścianę, dopadł go tam i przypłaszczył do niej całą masą swego żylastego ciała, dobijając, krótkimi, ale twardymi jak uderzenie młotka ciosami pięści. - Za co? - Jacek starał się ukryć głowę w ramionach. - Za co? - Za mnie! - przy każdym zdaniu dokładał jeden cios. - Za matkę! Za nasz wstyd! To, co się działo w celi, musiało zwrócić uwagę dyżurnego milicjanta. Słysząc szamotaninę, chciał otworzyć celę, ale Gienek Popiołek znalazł się w pobliżu i powstrzymał go. - Niech sobie podyskutują... Pod oknami komisariatu wciąż tam i z powrotem krążyła Teresa. Kiedy po pół godzinie Kostek wyszedł, wciskając za pasek rąbek koszuli, popatrzyła na niego pytająco. Ale szedł w milczeniu. Dopiero gdy dotarli do rogu Grzybowskiej, ośmieliła się zapytać, co z nim będzie. - Każdy w życiu ma taki mecz, który decyduje o awansie lub spadku. I on go ma teraz. Jasiński obiecał, że znajdzie mu robotę na Żeraniu, może nawet na wydziale Talara, ale szczeniak musi zapomnieć o dotychczasowych numerach. - Ale co zrobić, żeby przestał się szlajać? - Zrobiłem wszystko, co mogłem. Albo mam syna, albo on się nie nazywa Bawolik! Talarowa miała za oknem szary mur i wąwóz ulicy Złotej wypełniony szumem aut, a od podwórza cudze okna, za którymi żyli obcy jej ludzie. I ona tu była obca. Nie tylko dla mieszkańców kamienicy. Dla najbliższych też. Ewa zwracała się do niej: "Proszę sobie wziąć herbaty" albo "Trzeba się wykąpać, tu wody nie nosi się ze studni, jest wanna". Starała się nikomu nie wchodzić w drogę. Sama zaproponowała, że najlepiej jej będzie żyć w kuchni; jest rozkładane łóżko, rozłoży je sobie po kolacji, przecież nie ma dla niej miejsca w sypialni ani w pokoju dzieci. Tylko jastrząb i makatka z wyhaftowanym napisem "Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje" były widocznymi rekwizytami z sierpuchowskiej chaty. No i jeszcze mały obrazek ze Świętym Józefem. Wisiał przy oknie, przybity ręką Talarowej na bocznej ścianie kredensu. To przed nim klękała, przesuwając w wykrzywionych od tyloletniej harówki palcach ziarenka różańca. Dawniej modliła się, by dane im było przeżyć wojnę, potem, by synowie doszli do czegoś w życiu i drogi do domu nie zapomnieli, potem o spokój duszy Niutka, o spotkanie z Kajetanem na Sądzie Ostatecznyn, a teraz o zdrowie dla wnuków i o rychłą śmierć dla siebie, która pozwoli jej połączyć się z mężem i uwolnić się od męki tego nowego życia. Najgorsze były pierwsze godziny dnia. Nawykła do wczesnego wstawania, w ciszy śpiącego domu ustawiała lusterko na kuchennym stole, czesała swe długie i mocne włosy, zaplatała w staromodną koronę i potem z bezczynnie złożonymi na podołku rękoma patrzyła w jaśniejące świtem okno. Z radością witała chrobot gołębich pazurów na parapecie kuchni. Miała już przygotowane dla nich okruszki, sypała je hojnie, póki pewnego razu Popiołek nie dostrzegł tej plagi na parapecie okna Talarów. Wrzasnął wówczas na całe podwórze: - Nie karmić gołębi. Tu nie wiocha! - a do swojej Józi dodał, kiwając głową: - Skąd się tyle tej ciemnoty u nas bierze? Koniec świata! Na tym nie skończył się jego konflikt z nową mieszkanką kamienicy. Pewnego dnia kiedy Andrzej poszedł do fabryki, a Ewa wyprowadziła dzieci na spacer, Maria zabrała się do prania Jędrusiowych koszul. Nie było wygodne to zginanie się nad głęboką wanną, ale innego wyjścia nie miała, bo balii ani cebrzyka w całym domu nie znalazła. Wykręciła koszule, kalesony, wrzuciła do miednicy i poczłapała w chodakach na dół, by powiesić to wszystko we wrześniowym słońcu na trzepaku. Popiołka aż zatkało. Wyciągnął Józię od pieca i wskazując Talarową, powiedział z trudem hamowaną wściekłością: - Józia, idź lepiej ty i powiedz tej wdowie coś do słuchu, że Warszawa to nie wiocha i na Złotej nie będzie nikt cygańskiego obozu rozbijał, bo jak ją jeszcze raz przykaraulę, to koniec świata! - To inżyniera matka. Jak on się przyuczył do miasta, to i na nią przyjdzie pora. - To jest pieprzenie kotka przy pomocy młotka! - Lepiej powiedz panu Talarowi. - Pieprz w oko Talarowi! On se może rządzić we fabryce, a ja tu jestem pan! - sapnął, patrząc na piątą koszulę, powiewającą na trzepaku. - Koniec świata! Albo ty ją przegonisz, albo ja pójdę i te wszystkie szmaty pozrywam! W tej chwili do bramy wtoczył się wózek z małym Krzysiem. Na widok Ewy Popiołek ukłonił się i skierował spojrzenie na trzepak. - Widzi pani inżynierowa, co to się porobiło w naszym domu? - pokiwał głową i przekręcił czapkę daszkiem do tyłu. - Nie wiadomo, gdzie się kończy Warszawa, a zaczyna Grójec. Koniec świata! Ewa na widok wieszającej pranie teściowej stanęła jak wryta. Zostawiła wózek z małym Krzysiem pod opieką Kajtka i ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę trzepaka. Z zaciętym wyrazem twarzy zaczęła ściągać mokrą bieliznę, ciskając ją z rozmachem do miednicy. Przez zaciśnięte zęby syknęła do teściowej, nawet na nią nie patrząc: - Żeby mi się to drugi raz nie powtórzyło! - i wcisnęła miednicę w jej ręce. Była czerwona na twarzy, jakby wypadło jej nago przebiec przed oknami całej kamienicy. W domu Talarów panował taki nastrój, jakby w mieszkaniu leżał ktoś śmiertelnie chory. Talarowa pełnym napięcia wzrokiem odprowadzała syna, który krążył między kuchnią a pokojem chłopców z młotkiem i wiertłem, udając, że jest zajęty przytwierdzaniem do futryny drzwi huśtawki dla Kajtka. Kiedy mały zaczął marudzić, żeby tatuś poszedł z nim do cyrku, babka wzięła go na kolana. - No, Kajtuś! Hop, na konika! - podrzucała dziecko do góry, nucąc cicho: - Koci-koci-łapci, pojedziem do babci, babcia da pierożka i tabaczki z rożka... Ewa wzruszyła ramionami. Drażniły ją te wszystkie wiejskie akcenty, które rozpanoszyły się w jej mieszkaniu: a to Święty Józef, makatki, wypchany jastrząb ze szklanymi oczyma, a to kołysanki, śpiewane nad łóżkiem Krzysia, a to zabawy w konika z Kajtkiem... Żeby zagłuszyć choćby przed uchem Karola Langa owe przyśpiewki, puściła na adapterze płytę. Kiedy rozległa się śpiewana przez "Mazowsze" piosenka "Hej, przeleciał ptaszek", Andrzej przestał wkręcać w futrynę hak i odwrócił głowę do Kajtka. - To twoja mamusia śpiewa. Zamilkła Talarowa, a Ewa uśmiechnęła się do męża, zadowolona, że pamięta, że widzi w niej jeszcze kogoś więcej niż tylko matkę swych synów. Podeszła i pocałowała go w policzek. Był nie ogolony, ale to jej nie przeszkadzało. Przytuliła się biodrem do jego boku, z bliska spojrzała mu w oczy, ale nie znalazła w nich ciepła, lecz tylko napięcie. Pogładziła jego kark. Lubił to. Jeśli pozwalał na ten gest, wiedziała, że chce być przy niej, że chce być jej. - Nie denerwuj się - powiedziała - jesteśmy z tobą... Jakby to właśnie było mu potrzebne, odłożył narzędzia i objął ją. Nie zważając na obecność jego matki za swoimi plecami, zaczęła go całować z takim oddaniem, że aż oboje stracili oddech. Talarowa zsunęła Kajtka z kolan i podreptała do kuchni. Kiedy Ewa za chwilę weszła tam, by nastawić wodę na herbatę, zastała teściową na kolanach, z łokciami wspartymi o krawędź rozkładanego łóżka. - Co tu się dzieje? - Modlę się za niego. A sytuacja Andrzeja była rzeczywiście poważna. Przyłapał wicedyrektora fabryki, Leberę, na zwyczajnym - jak to pryncypialnie określił - złodziejstwie. Lebera kazał robotnikowi (był nim Jacek Bawolik) przykręcić do swojej warszawy cztery nowe koła, oczywiście "na lewo", nie płacąc za nie ani grosza. I teraz Andrzej czekał na rozwiązanie sprawy. Na drugi dzień napięcie doprowadziło rano do tego, że po raz pierwszy w życiu zbił Kajtka pasem za to tylko, że na drugiej stronie nieaktualnych już zresztą zestawień elementów produkcyjnych namazał kredką dom z krzywym kominem. Talarowa, choć miała łzy w oczach, bez słowa patrzyła na cierpienia Kajtka, ale Ewa zaatakowała męża. - Jakim prawem mścisz się na dziecku za swoje problemy! - krzyczała przytulając łkającego chłopczyka. - To, że twój ojciec ciebie wychowywał pasem, nie znaczy, że ty to masz robić! - Przynajmniej nauczyłem się nie ruszać cudzego! - Andrzej spojrzał na matkę, która stała w korytarzu, przejęta płaczem wnuczka. - I co z tego masz? - Ewa wykrzywiła twarz w ironicznym uśmieszku. - Ty nie ruszasz, za to ciebie ruszą. - Uważasz, że powinienem przymknąć oczy na te koła? - zaatakował ją wprost, wyczuwając, że wymiana zdań z powodu Kajtka jest tylko pretekstem do poważniejszej rozmowy. - Uważam tylko, że jesteś... niedzisiejszy! - Trudno, może jestem "wczorajszy" jeśli to oznacza, że pamięta się dziesięcioro przykazań. Ewa miała wyrzuty sumienia i robiła wszystko, żeby Andrzej zapomniał o jej słowach. Poszła na targ po botwinkę, żeby mu zrobić ulubiony chłodnik, a on zajął się przytwierdzaniem haków do Kajtkowej huśtawki, chcąc mu wynagrodzić karę. Wieczorem zadzwonił do drzwi Jasiński. - No i sprawa przechyliła się... - powiedział już w progu. - Na czyją stronę? - Lebera już nie jest dyrektorem. Nie pracuje na Żeraniu. Gratuluję. Trzymając już rękę na klamce, odwrócił się i powiedział, że ma jeszcze jedną wiadomość: - Zostaliście przeniesieni z produkcji do BKD. - Jak to do BKD? - Andrzej zamrugał powiekami, jakby ktoś znienacka oślepił go z bliska snopem światła latarki. - Co to jest BKD? - Ewa przysunęła się bliżej drzwi. - Biuro Konstrukcyjno-Doświadczalne - wyjaśnił Jasiński, dorzucając swoje sakramentalne: - Mówi to pani coś? - A co tam się robi? - Nic! - powiedział Andrzej, odwracając się nagle na pięcie, zniknął w dużym pokoju. Trzasnęły drzwi. Krzysio się rozpłakał, a Jasiński spiesznie wyszedł z mieszkania Talarów. Więc pozbyli się go! Niby to zaakceptowali jego rację, ale uznali za groźnego, zepchnęli na boczny tor. Tak to zrozumiał. I tak to zrozumieli ci, którzy powitali go w Biurze Konstrukcyjno-Doświadczalnym. Jerzy Korn wręczył mu młotek, żeby na wstępie już wybił sobie z głowy wszelkie marzenia o rozwoju motoryzacji, o którym rzekomo ma decydować to biuro. Zza gęsto rozstawionych desek kreślarskich wyjrzały twarze pracowników, ubranych w białe kitle. Ze śmiechem zaakceptowali uroczyście rzucone słowa Korna: - Każdemu, kto tu wchodzi, mogę powiedzieć: Łascia omni speranza, bo to wszystko sztanca! - Co ja tu będę robił? - Spadłeś do dołka, brachu. Pójdziesz na deskę i będziesz detalował to, co ci szef zleci. Główna zaleta, to brak inicjatywy. Zapamiętaj: najlepszy jest przeciętny! A dlaczego? - Bo nie wystaje! - brzmiała chóralna odpowiedź wszystkich białych fartuchów. Pod pochmurnym, październikowym niebem Ryszard Popiołek stał pośrodku podwórza z zadartą do góry głową, gapiąc się na dach. Koło komina balansował Henio Lermaszewski, montując antenę telewizyjną. Na balkonie stał stary Lermaszewski, i wciągał do wnętrza mieszkania kabel. - Czego tam Henio szuka na dachu? - Popiołek przysłonił dłonią oczy, żeby lepiej widzieć manipulacje lokatora. - Nagłej śmierci? Ciekawe, czy choć zna modlitwę spadającego z dachu. - Co się pan żołądkujesz, panie Rysiu - uspokajał go ojciec Henia. - Antenę zakłada. To będzie pierwszy na Złotej telewizor. Najnowocześniejszy! "Jantar"! Czternaście cali, a dwadzieścia pięć kilo tylko waży! - Pański Heniek waży trzy razy tyle - odpalił Popiołek, niezadowolony, że nie uzgodniono z nim tej innowacji na dachu. - I jak się schromoli na łeb, to nawet nię będzie co na szuflę zebrać. - Dzisiaj pan u nas obejrzysz z żoną Irenę Dziedzic - zapraszał Lermaszewski. - I po co mi to? Żeby mi się potem nie chciało własnej baby oglądać? - Kultura, panie Rysiu, polega na tym, że jedni coś pokazują, a drudzy patrzą. - Ja tam nie wierzę w bezpłatną kulturę. Jak raz do roku biorę Józię na operetkę, to przynajmniej wiem, że mi śpiewają i tańczą za moje moniaki. - Ale tam musisz pan odsiedzieć, aż się kurtyna pięć razy podniesie, a tu pstryk i małym palcem wyłączasz pan Sławę Przybylską czy Gomułkę i po herbacie. - Koniec świata! - Popiołek kiwał głową nie przekonany do końca. - To oni się tam męczą i nie wiedzą, że nikt ich nie ogląda? Może jeszcze dłużej rozpatrywaliby wady i zalety tego wynalazku, gdyby nie Talarowa. Ubrana w wiejską spódnicę, w rozklapanych butach Andrzeja, z czarną chustką na głowie wyłoniła się z klatki schodowej ze sporym, obitym garnkiem i starała się go umieścić pod rynną. Odchrząknął, chcąc zwrócić jej uwagę, ale nadal wciskała garnek pod zardzewiałą paszczę rynny. - A pani szanowna co? - podszedł bliżej i z założonymi z tyłu rękoma stanął nad nią. - Śmietnik jest tam! - wskazał głową kubły za murowaną ścianką. - Proszę tu nie wyrzucać takiego barachła! - To na deszczówkę. Tutejsza woda dla mnie ciut przytwarda. - Deszczu nie ma. - Będzie - uśmiechnęła się. - Zarutko będzie. Kości mnie to mówią - popatrzyła w górę, gdzie ze swego balkonu wywieszał się stary Lermaszewski, starając się uchwycić zwisający z dachu kabel. - A co to? - Telewizja - rzucił Popiołek z miną człowieka obytego z nowoczesnością. - Nie wie pani? Kino w domu. - Nie wiedziałam. A w kinie mi się w głowie kręci. - Znakiem tego do kultury widać pani nie przyzwyczajona - stwierdził protekcjonalnie. - Trzeba iść z postępem. Ten supersam na placu Unii widziała pani? - widząc przeczący gest okutanej w chustę głowy, roztokował się na dobre: - Koniec świata, jaka potęga! A jaki postęp: sam z półki bierzesz towar! Niedowierzająco pokręciła głową. - To już taki komunizm wprowadzili? Sam bierzesz, co chcesz? - A jak? Sam bierzesz i sam płacisz! - I to ma być postęp? - Hm, faktycznie. Postęp by był, gdybym brał i nie płacił. Przez chwilę rozważali, czy kiedykolwiek do tego dojdzie i czy to lepiej by było, czy gorzej, aż w końcu Talarowa stwierdziła, że przyjemnie jej było z kimś po ludzku porozmawiać. - Przecież pani przy rodzinie - spojrzał w okna na pierwszym piętrze. Talarowa podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, a widząc w oknie Ewę, która podejrzliwie przyglądała się jej rozhoworom z dozorcą, powiedziała z cichym westchnieniem: - Oni nie rozmawiają ze mną. Oni do mnie mówią. Przesuwali się w gęstym tłoku między różnobarwnymi kramami, obwieszonymi używaną odzieżą, między stojakami, rozłożonymi na deskach niskich ław albo wprost na gazecie. W otwartych walizkach, leżących na listopadowym błocie widniały skłębione koszule, amerykańskie barwne krawaty, skarpetki w paski. Ewa co chwila pochylała się nad smętną wystawą innego świata, przerzucała bluzki, koszule, swetry, przykładała do siebie kolorowe spódnice, pytała o cenę i robiąc mine osoby zgorszonej cudzą pazernością - odkładała bluzkę na stos. Andrzej postępował za nią jak ktoś, kto znalazł się tu przypadkiem i nie ze swej woli. To Ewa zdecydowała, że nadszedł czas, żeby go nieco "odświeżyć" - jak to określiła. Dość już ma jego szarych spodni z MHD, tych smętnych koszulek, niezgrabnej dwurzędowej marynarki, jednego garnituru, w którym brał z nią ślub. Ktoś, kto chce iść do przodu, sprawiać wrażenie "dzisiejszego" - musi też ubierać się po "dzisiejszemu". "Dzisiejszy" - to było ulubione określenie Ewy. Na Andrzejkach, które postanowiła urządzić z wielkim rozmachem, jej mąż nie może wyglądać jak własny dziadek; jej zdaniem, kto wygląda na "niedzisiejszego", ten nie może liczyć że zakwalifikują go do ludzi przyszłości. A o to przecież Ewie chodziło: na Andrzejki zaprosi tych wszystkich, z FSO, którzy mogą mieć wpływ na przyszłość Andrzeja. Nie wolno mu tkwić w dołku. Kto raz pójdzie w odstawkę, ten wypada z gry. Miała więc w planie kupno welwetowego garnituru albo przynajmniej jakiejś gabardinowej marynarki o amerykańskim kroju, w której jej mąż przestanie wyglądać prowincjonalnie. Stał teraz przed obwieszoną ubraniami budką i gapił się na siebie, odbitego w lustrze, zza którego wychylała się zachęcająco uśmiechnięta twarz bazarnika. Andrzej na polecenie Ewy obracał się wkoło, rozciągał ramiona, ale nagle spostrzegł, że ona gapi się nie na jego marynarkę, lecz na stoisko w trzecim rzędzie, gdzie jasnowłosa dziewczyna o perkatym nosku i ustach ułożonych w prosięcy ryjek przebierała wśród czółenek na szpilce. - O Boże! Grażyna?! Od lat nie widziała koleżanki z "Mazowsza". Ich drogi rozeszły się dawno. Grażynie asystował mężczyzna, ubrany w gabardinowy garniturek, który wydawał się trzeszczeć w szwach na jego ramionach; jedną rękę miał niedbale wetkniętą w kieszeń spodni, drugą kręcił młynka słonecznymi okularami, które w ten pochmurny dzień listopadowy nie bardzo miały zastosowanie. Widać było, że nie przejmuje się rozterką Grażyny, która nie wiedziała, czy wybrać czarne czółenka włoskie z kokardką, czy też te srebrne szpilki, pochodzące wprost z Paryża. Zanim Ewa podeszła do swojej eks-koleżanki, zdążyła wycenić jej prezencję: pantofle miała zagraniczne, pod szerokim płaszczykiem z seledynowej tkaniny moherowy sweterek w jasne i brązowe pasy. Tak, nie było wątpliwości, że Grażyna wiedziała, co znaczy być "dzisiejszą". Ucałowały się serdecznie i Grażyna przedstawiła Ewę towarzyszącemu jej mężczyźnie. - Byłyśmy razem w "Mazowszu". - Teraz nazywam się Talar - Ewa przywołała Andrzeja gestem ręki i przedstawiła go tamtej parze. - Mój mąż. - Poleski - rzucił towarzysz Grażyny, podając dłoń Andrzejowi. - Ale dla przyjaciół Grażynki jestem Polo. Grażyna i Ewa paplały ożywione, że koniecznie trzeba się spotkać, pogadać, tyle lat się nie widziały, chociaż pewnie mieszkają o parę ulic od siebie. Okazało się jednak, że Grażyna i Polo mieszkają w Szczecinie. Na razie w Szczecinie - jak to natychmiast podkreślił Polo. - Bo właśnie zamierzają przeskoczyć do stolicy. Będą teraz kilka dni w Warszawie, żeby "przewąchać", "od której strony ten tort da się ugryźć, za ile i dlaczego tak drogo". - Wiecie co?! - Ewa klasnęła w dłonie. Przyjdziecie do nas na mały bankiecik. Będzie cała dyrekcja FSO - dodała szybko, żeby podnieść wagę zaproszenia. - Jak zwykle przesadza - mruknął Andrzej, ale zauważył, że na Polu uwaga Ewy zrobiła pewne wrażenie, choć nie ukrywał, że wolałby spotkać kogoś, kto może przepchnąć meldunek w Warszawie. Może Andrzej ma jakiegoś kawalera z meldunkiem? Cena nie gra dla Pola żadnej roli. Zanim się rozstali, Ewa podała im adres na Złotą, ucałowała Grażynę w policzek i zaznaczyła, że oboje z mężem obrażą się, jeśli nie przyjdą na bankiecik. W drodze powrotnej z ciuchów doszła do wniosku, że chyba zabraknie krzeseł i sztućców, trzeba będzie pożyczyć od Haliny albo od Jasińskich. Andrzej siedział w tramwaju sztywny, ściskając pod pachą owiniętą w gazetę pepitkową marynarkę, w której zgodnie z życzeniem Ewy miał wkroczyć w nowy etap swej przyszłości. Kiedy usłyszał, jak Ewa zapowiada Karolowi Langowi, że w Andrzejki nie będzie miał spokoju, bo przyjdzie tu sporo liczących się osób, że dobrze by było, żeby pozwolił skorzystać ze swego pokoju - wyciągnął ją z korytarza i zrobił wyrzut, że nie liczy się z nikim, a w ogóle po co ten cały spęd? Usłyszał na to, że trzeba żyć dobrze z ludźmi, którzy coś znaczą. - Po co mi z nimi wódkę pić? - Żeby się odbić od tego dołka, w który się wpakowałeś. Ktoś musi za tobą stać! - zarzuciła mu ręce na szyję. - Andrzej, czy ty nie widzisz, że ja to robię dla ciebie? Że zależy mi, żebyś był choć na tyle doceniony, na ile zasługujesz? Chciała go pocałować, ale w drzwiach stanął Kajtek, domagając się bajki na dobranoc. Przez otwarte drzwi Ewa dostrzegła coś dziwnego: na kiju od szczotki, opartym z jednej strony o kredens, z drugiej o poręcz krzesła, wisiała zrobiona z prześcieradła kołyska. Pochylona nad nią Talarowa w długiej, barchanowej koszuli nocnej nuciła Krzysiowi kołysankę. - Co tu się dzieje? - Ewa wskazywała palcem kołyskę. - A bo płaksił i płaksił, a kołyski nie ma, no tom zrobiła. Ewa wyciągnęła małego i poleciła Andrzejowi natychmiastowe zlikwidowanie "tej głupoty". Andrzej, nie patrząc na matkę, zaczął rozsupływać grube węzły. Talarowa w poczuciu winy, że oto znowu zrobiła coś nie po myśli synowej, wycofała się chyłkiem do łazienki. Kiedy Andrzej składał prześcieradło, w drzwiach stanęła Ewa z wypchanym jastrzębiem w ręku. - Nie mogę już tego wszystkiego wytrzymać. Żyjemy jak... jak wsioki! - A ty niby skąd pochodzisz?! Wściekła, bez słowa rzuciła jastrzębia na podłogę i wybiegła z pokoju. Przez półotwarte drzwi łazienki Talarowa wszystko słyszała. Przymknęła drzwi łazienki i puściła wodę do wanny, żeby jej szum zagłuszył płacz, który nagle szarpnął nią od środka. Nie płakała tak od śmierci Niutka. Nawet na pogrzebie Kajetana. Ale teraz usiadła na sedesie i kuląc głowę w ramiona jak zraniony ptak, pozwoliła łzom płynąć po policzkach i skapywać na nocną koszulę. Ula dostrzegła na podwórzu jakąś kobietę w długim ciemnym palcie i w chustce na głowie. Patrzyła w okna domu, przyciskając do piersi dziwny w kształcie przedmiot, owiązany w gazetę i okręcony sznurkiem. W tej chwili strzeliły drzwi od pokoju Leszka. Usłyszała spieszne kroki i ujrzała Leszka: dobiegł do kobiety i objął ją ramieniem. W ślad za nim wypadł Burek skomląc radośnie. Ula cofnęła się od okna i niby przypadkiem weszła do korytarzyka w tej samej chwili, w której Leszek znalazł się tam z matką. - To Urszula, córka gospodarza - przedstawił ją. Wprowadził matkę do swojej klitki, a sam zajrzał do kuchni, zaczął brzęczeć szklankami, spytał, czy w czajniku jest gotowana woda. Wygoniła go: niech już sobie idzie do matki, ona sama zrobi herbatę. Wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że wcale nie prosił o tę przysługę. Talarowa w palcie siedziała na zasłanym kocem łóżku Leszka i ostrożnie odwijała sznurki i gazety ze skrzydeł wypchanego jastrzębia. - Weźmiesz go? Wziął go od niej, przygładził mu pióra, postawił na stoliku. - Źle mamie tam? - Nie tak źle, Lesiu... - jej palce machinalnie strzępiły koniec frędzli czarnej chusty. - Ot, obijaczka i tyle. Nie ma o co rąk zaczepić - zakiwała się na skraju łóżka jak nad kołyską. - Po co wy mnie tu sprowadzili? Starych drzew nie można przesadzać - widząc przeczący gest syna, powtórzyła pospiesznie: - Tak, tak, nie przesadza się starych drzew. Żeby choć kury swoje czy gąski - przeniosła wzrok za okno, gdzie pośrodku podwórza w czarnej węglowej kałuży taplały się brudne gęsi. - Jak tu. Gołębie chciałam karmić. Nie wolno. - Miasto... - Jak tu ludzie mogą żyć od urodzenia aż po śmierć? Taż w tych murach nie dojrzy, kiedy słońce wstaje i kiedy zachodzi. Wciąż tam komuś wchodzę w drogę. Patrzyła, jak ręka Leszka delikatnie gładzi skrzydło jastrzębia. Wymizerowany był jakiś, widać i jemu to miasto nie służy. Chciała go zapytać, jak mu się żyje, czy mu grosza nie brakuje, kiedy przysiadł koło niej na łóżku, objął i oświadczył, że zabierze ją do siebie. - Ty? - przeniosła spojrzenie z twarzy syna na wilgotne i pełne zacieków ściany klitki. - Tutaj? - Będę miał dom - powiedział z takim przekonaniem, jakby już w kieszeni dźwięczały mu klucze do tego domu. - Będziemy razem! Cóż to mogło znaczyć, że będzie miał dom? Nic innego jak to, że zamierza swój stan odmienić. Serce jej żywiej zabiło: z jednej strony niepokój ją ogarnął, komu też przypadnie jej najmłodszy, ale z drugiej jakieś ciepło poczuła, że może znajdzie inną rodzinę, która ją przytuli. - Żenisz się, Lesiu? - widząc zdecydowanie przeczący gest syna, westchnęła. - Szkoda. Człowiek bez domu tyle znaczy, co zeschły liść. Byle wiatr nim zamiecie. - Można mieć dom i bez żony. - Można - pokiwała głową, a chusta zsunęła się jej na ramiona, odsłaniając włosy, uplecione w koronę, - Można mieć i wóz bez koni, tylko gdzie nim zajedziesz? W tym momencie Ula wniosła na tacy dwie szklanki herbaty. Stawiając je na stole, uśmiechnęła się do Talarowej. Spojrzała na jastrzębia. - Jaki ładny... - Ojciec wypchał kiedyś - mruknął Leszek. - Widać masz to we krwi. - Co? - spytała Talarowa. - Bo on jest okropnie za zwierzętami! - zabrzmiało to dziecinnie i Ula widać to odczuła, bo zarumieniła się nagle i prędko dodała: - To znaczy, że ma serce do zwierząt. A kto kocha zwierzęta, ten już nie może być drań! - Kto ci to powiedział? Ciągle wierzysz w bajki. - Może - uśmiechnęła się zalotnie. - Zależy, kto je opowiada. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Talarowa brzęcząc łyżeczką w szklance spojrzała na Leszka. - Ona jest za tobą. Okropnie, Lesiu - dodała z naciskiem. - Mowa-trawa. Skąd mamie to do głowy przyszło? - Ja to widzę... Zza drzwi dał się słyszeć dźwięk wiolonczeli. Talarowa przekrzywiła głowę, wsłuchując się w wibrujący dźwięk, ale cały czas wpatrywała się w twarz syna, jakby chcąc z niej wyczytać, co też on ukrywa w środku. Głowę miała jeszcze w papilotach, nie zdążyła uprasować bluzki z kuszącym dekoltem, a tu sałatka jeszcze nie gotowa, majonez nie rozrobiony, pomidory trzeba pokrajać, co chwila widelcem sprawdzać, czy mięso w piekarniku dostatecznie miękkie, Krzysio ma rozwolnienie, co i rusz musi go wysadzać, jedno wielkie piekło, a zegar nieuchronnie przybliżał godzinę, wyznaczoną na rozpoczęcie uroczystych Andrzejek, od których - wedle jej pragnień - miał się rozpocząć nowy rozdział w życiu solenizanta. Andrzeja nie było w domu. Wysłała go do wypożyczalni sprzętu domowego, żeby przywiózł kieliszki. Po raz pierwszy wydawała taki bankiet i okazało się, że brakuje wszystkiego. Nawet talerze nie były z kompletu, ale na szczęście obiecała pożyczyć Lermaszewska. Na oknie stały wczoraj upieczone torty, przykryte wieczkiem tekturowego pudełka, żeby nie skusiły Kajtka. Tyle jeszcze zostało do zrobienia, ale ze wszystkim dałaby sobie radę, gdyby nie dręczył jej jeden problem: jak się pozbyć z domu teściowej? Nie chciała, żeby ważni goście natknęli się na "rodzinną Cepelię" (tak określiła Talarową w rozmowie z Haliną Wrotkową). Wszystko, co się z nią wiązało - czarny strój żałobny, wiszący nad rozkładanym łóżkiem w kuchni różaniec, makatki, święte obrazy, susząca się w łazience różowa bielizna - nie zgadzało się z klimatem, jaki powinien tu panować. Próbowała dać Andrzejowi do zrozumienia, że mógłby matce zaproponować spędzenie nocy u Leszka na Czerniakowie, ale spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby namawiała go co najmniej do świętokradztwa. - Matka nie jest meblem do przestawiania - powiedział krótko i zdecydowanie. - Matkę ma się jedną... - Przecież Leszek to też jej syn. - Jest u nas i tu zostanie. Tak więc sprawa nie została rozwiązana. Przez ten Talarowski upór sama musiała znaleźć jakiś sposób, żeby usunąć na ten wieczór niepotrzebne osoby. Dzieci zgodziła się wziąć do siebie Lidka Jasińska, ale co zrobić ze starą? Krając jajka na twardo, napotkała wzrok teściowej. Talarowa od rana kręciła się po mieszkaniu jak ktoś, kto ogląda dom po pożarze: meble były przeniesione, pokój Langa ogołocony z krzeseł, dywan zrolowany. Czuła, że coraz mniej jest miejsca dla niej. - Gdzie dzieci będą spały? - U Jasińskich. Talarowa chciała spróbować majonezu łyżeczką, ale Ewa porwała jej miseczkę sprzed nosa: niech się nie rządzi w cudzej kuchni. - A Jędruś gdzie? - Pojechał pożyczyć kieliszki - spod oka obserwowała wyraz twarzy teściowej, kiedy spostrzegła brak na ścianie Świętego Józefa. - A gdzie mój Święty Józef? - Nie zginie. Talarowa przesunęła się za plecami Ewy, by sprawdzić, czy jej rozkładane na noc łóżko tkwi jak zwykle za szafą przedpokoju. Nie było go tam. Ewa wyczuła na sobie pytające spojrzenie. - Schowałam w piwnicy - wróciła do krajania jajek do sałatki. - Ciasno tu będzie jak w tramwaju. Nie poszłaby mama gdzieś się przejść? - Ja? Gdzie? Patrzyła na nią przestraszona, jakby zaproponowano jej skok w przepaść. Rękę położyła na piersi w okolicy serca. Czuła, że zaraz zacznie się trzepotać jak zawsze, kiedy coś ją przerażało. - Są kina... - W kinie w głowie mi się zaraz kręci. - Wystawy można pooglądać w sklepach... Głos Ewy nabrzmiewał zauważalnym zniecierpliwieniem. - Na co mnie sklepy, jak ja wszystko do życia mam? - U Leszka nie ma się gdzie przespać? - starała się nadać swej twarzy zachęcający wyraz. - Chodzi o jedną noc. Może zrozumie, że nie jest tu potrzebna, może wyczuje, że będzie przeszkadzać w czasie tej bankietowej karuzeli, kiedy podpici goście snują się tu i tam, a kiedy natkną się na rozłożoną w kuchni pościel - nie odniosą dobrego wrażenia. Ale Talarowa robiła wrażenie głuchej na wszystko. Opadła na krzesło i patrzyła na Ewę jak pasażer na gapę przyłapany w tramwaju przez kontrolera. - A kościoły teraz nie są otwarte? - spytała niby obojętnie Ewa. - Myślę, że do dwunastej goście wybędą... Teraz w Talarowej nie było już wątpliwości: miała zniknąć, zapaść się pod ziemię, tak jak zniknęły z kuchni jej makatka znad zlewu, Święty Józef, różaniec z gwoździa i składane łóżko. Była dla Ewy jak to krzesło, na którym siedziała. Tyle się dla niej liczyła. A może jeszcze mniej, bo krzesło było przecież dzisiaj bardzo potrzebne. Nic już nie powiedziała. Podeszła do szafy, wyciągnęła swoje jesienne buty. Ewa nawet nie zauważyła, kiedy Maria Talarowa opuściła mieszkanie. Mżył deszcz. Talarowa stanęła w bramie domu na Złotej. Mogła pójść w lewo, do Miedzianej, a potem do Dworca Głównego na Towarowej, ale mogła też skręcić w prawo, tak jak czasem chodziła na plac Grzybowski do kościoła. Nigdy jeszcze jednak nie znalazła się na ulicach Warszawy w takich ciemnościach, które z trudem rozpraszały nieliczne latarnie. Stała przez chwilę, nie mogąc się zdecydować, ściskając pod szyją rogi chusty. Usłyszała za sobą kroki Popiołka. Pewnie zaraz podejdzie, spyta ją, na kogo czeka, i co ona mu wówczas odpowie? Chyba tylko przyjdzie jej się rozpłakać, a wtedy wstyd Jędrusiowi przyniesie. Lepiej nie wdawać się z nikim w żadną rozmowę. Lepiej zniknąć, rozpłynąć się w mroku tego miasta. W bramie minęła się z nią wysoka, szczupła kobieta z bukietem róż w celofanie, w futrzanym toczku na głowie. Była to Grażyna. Sprawdziła, czy adres zgadza się z tym, który zapisała jej Ewa, wspięła się tanecznym krokiem na piętro i zadzwoniła do drzwi. Dzwonek wprawił Ewę w popłoch: czyżby już pierwsi goście? Andrzej ma przecież klucze! Poprawiła włosy, zerwała pospiesznie fartuch przez głowę, obciągnęła spódnicę, z żalem spojrzała na nylonową bluzkę, która czekała na wieszaku, i przybierając pełen radości powitalny uśmiech, otworzyła drzwi. Grażyna wcisnęła jej bukiet róż dla solenizanta. - Pomogę ci - powiesiła płaszcz, strząsnęła z futra deszczową mgiełkę. - Przypomnimy sobie stare czasy, jak to szykowałyśmy składkowe bankieciki. Ewa podziękowała pocałunkiem, objęła ramieniem i wprowadziła do kuchni. Grażyna rzeczywiście wykazała jak najlepszą wolę i umiejętności. Pięknie ułożyła sałatkę na półmisku, przystroiła ją zieleniną, nakryła stół, rozstawiła świece. Czuła się tu jak codzienny gość. Dało to Ewie czas na przebranie się. Kiedy weszła do dużego pokoju w czarnej, szerokiej spódnicy i w białej bluzce - Grażyna aż gwizdnęła z podziwu: - Wystrzałowa jesteś! Ewa przyglądała się przyjaciółce. Upierścienione ręce o krwawych paznokciach, połyskliwa sukienka z bordowego brokatu, przetykanego srebrną nitką, srebrne pantofelki, które tak się jej podobały na ciuchach. Tylko fryzura nie najlepsza: utapirowane włosy tworzyły na głowie coś na kształt blond-wieży. Sama była uczesana "na kokosa", z krótką grzywką, którą tak lubił Andrzej. Tak samo była uczesana w tamte Andrzejki, kiedy to po raz pierwszy odwiedził ją w jej sublokatorskim pokoju, gdzie pływające w miednicy odlane z wosku kształty miały wywróżyć im przyszłość. Grażyna, pomagając w ostatnich przygotowaniach do wieczoru, zdążyła jej powiedzieć to i owo ze swego życia. Teraz - nie czekając na gości - trąciły się kieliszkami za to spotkanie. - Boże, ile to już lat. Te tańce, autokary, hotele, kwiaty, brawa, oklaski... Grażyna nagle zaczęła wyciągać sopranem: "Hej przeleciał ptaszek kalinowy lasek...". Ewa uśmiechnęła się gorzko: - Ja śpiewam to najwyżej nad kołyską. - Życia całego nie można prześpiewać. - A ty? Wzruszyła ramionami i spytała: - Kochasz go? - Andrzeja? Aż za bardzo. A ty... Pola? - Wystarczy, że on mnie kocha. - To dlaczego mówił, że szuka dla ciebie kawalera? - To ma być ślub z meldunkiem, a nie z kawalerem - zaśmiała się ubawiona naiwnością Ewy. - Polo mieszka w Szczecinie, jest tam ustawiony, ale tu chce założyć guzikarnię. - Guzikarnię? - Nie wiesz, że bez guzików nic nie istnieje? Policz tylko te na sobie. Guzikarnia to jest biznes, ale trzeba najpierw zarzucić kotwicę, więc musi kupić ślub z opłaconym rozwodem - nie zważając na pełne zdumienia spojrzenie Ewy, wykładała swój plan życiowy. - A jak już tu będę miała zameldowanie, wtedy po rozwodzie on ożeni się ze mną. Proste? - Cholernie - Ewa pokręciła głową z nie ukrywanym podziwem. - Ty masz chwyty. - To nie ja, to Polo. Musi mnie kochać, jak chce mnie rozwieść dla siebie. Nawet nie zauważyły, że przy tej rozmowie wypiły prawie całą butelkę wina. I wtedy rozległ się dzwonek. Za drzwiami stał Leszek w wiatrówce, z włosami mokrymi od mżawki. Zdziwiony patrzył na błyszczące oczy bratowej, na jej rumieńce na twarzy. Tym bardziej zaskoczyło go, gdy spytała Grażynę, czy on by jej pasował? Grażyna, odstawiając kieliszek, oblepiła go powłóczystym spojrzeniem. Uśmiechnął się, nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować. Błysnęły jego białe zęby. Spodobał się Grażynie ten uśmiech, w ogóle podobał się jej ten chłopak z deszczu. Wyglądał trochę jak dziki ptak, który wpadł przez otwarty lufcik do sypialni. - Pan... kawaler? - przeciągnęła wysuwając usta, jakby przygotowując się do pocałunku. Podała mu rękę. Poczuł płynącą od niej falę mocnych perfum. - Wyłącznie - powiedział, patrząc na kameę, kołyszącą się na srebrnym łańcuszku w rowku między jej piersiami. - Więc ile i dlaczego tak drogo? - naśladując Pola wypaliła Grażyna, mrugając porozumiewawczo do Ewy. Obie wybuchnęły śmiechem. Leszek rozejrzał się po przemeblowanym na dzisiejszą okazję mieszkaniu. Nie było Andrzeja, nie było dzieci, nie było matki. - Gdzie mama? - Mama? A nie ma jej? Pewnie... pewnie w kościele, jak zwykle. - Ale o tej porze? W imieniny Andrzeja? Na to pytanie Leszek nie uzyskał już odpowiedzi. Nie wiedziała, gdzie jest, skąd przyszła ani też dokąd ma zamiar iść. Nie wiedziała też, która jest godzina ani ile czasu przemierza to miasto, tak dla niej obce i przerażające jak groźne bajki z dzieciństwa. Czuła się jak tonący, który wie, że traci grunt, że prąd go znosi na głębinę, kończy mu się oddech, skurcz dławi gardło, a obok na brzegu widzi ludzi, którzy zajęci swoimi sprawami nie dostrzegają tego, co dzieje się kilka metrów od nich. Mijała oświetlone wystawy; nie zwabiło jej migocące złotem i srebrem okno "Jubilera" ani "Wełny, bawełny, jedwabie", ułożone w barwną łąkę, dopiero widok pluszowych misiów, kłapciastouchych zajęcy i kolorowych wagoników drewnianej kolejki zatrzymał na chwilę jej wzrok: o takiej kolejce marzył Kajtek, a Krzysio pewnie by się z początku bał niewiele od siebie mniejszego zająca. Wtedy uprzytomniła sobie, że obaj malcy śpią dziś u sąsiadów, pod opieką obcej kobiety, a ich babcia musi się włóczyć po mieście, żeby swoim widokiem nie psuć zabawy andrzejkowym gościom. Tak, oczywiście, mogła przecież od razu pójść do Leszka (zresztą synowa podsuwała jej takie wyjście), ale świadomie nie zdecydowała się na to. Miałaby stanąć przed Leszkiem jak ktoś wygnany przez jego starszego brata? Prosić o kąt na jedną noc? W ten sposób umocniłaby Leszka w przekonaniu, że Andrzej się jej wyrzekł, że nie ma dla niej serca, a przecież to wcale tak nie było, to na pewno nie syn chciał się jej pozbyć z domu na ten wieczór. Wszystko wymyśliła sobie Ewa. Podobno była jakąś artystką czy aktorką, a taka, co raz udaje nie siebie, nie ma własnego uśmiechu ani serca. Chciała grać rolę pani inżynierowej, nie pachniała jej teściowa. Zamyślona zaszła drogę dwóm parom, które trzymając się pod ręce szły zakosami chodnikiem, demonstrując taneczny krok rock-and-rolla. Wpadli na Talarową, potrącili ją, aż przyklękła na jedno kolano prosto w kałuży. Zaśmiali się tylko, usłyszała wysoki dyszkant dziewczyny i radosny rechot pozostałych. Uwzięła się Grażynka na tego chłopca, ani chwili nie dała mu spokoju, wciąż przekomarzając się, czy ciężej jest kobiecie bez mężczyzny, czy mężczyźnie bez kobiety. A teraz szarpiąc Leszkiem to w lewo, to w prawo, to ku sobie, uczyła go rytmu rock-and-rolla. Wszyscy przy stole klaskali po każdej udanej figurze. Ewa była rada, że przyjęcie przebiega w tak swobodnej atmosferze, że niektórzy panowie, rozgrzani wódką i tańcem, zdjęli nawet marynarki. Uważała, że Andrzej niektórych zaprosił całkiem niepotrzebnie. Po co ten Tadeusz z chudą żoną? To, że pracowali razem, kiedy Andrzej był jeszcze w produkcji, nie ma żadnego znaczenia. To nie była impreza dla tych, których się lubi, tylko dla tych, którzy coś znaczą! Dlatego najbardziej czuwała nad Mirosławem Kuźniakiem. Pod pozorem chęci odświeżenia wspomnień z czasu, kiedy to jako aktywista Zarządu Stołecznego ZMP przygotowywał ją ideologicznie do różnych imprez, usiadła obok niego i nie przestając wracać pamięcią do tego, co ich już tak dawno połączyło, wciąż dolewała mu alkoholu. - Niech czynnik wypije za naszą młodość! "Czynnikiem" nazwał Kuźniaka Jerzy Korn i co chwila wtrącał się do rozmowy Ewy i zakładowego sekretarza partii, psując swoimi ironicznymi docinkami harmonię ich porozumienia. Walicki nie krył uznania dla Andrzeja. - Trafił do nas - powiedział - ze swoją legendą. - Jaką legendą? - zdziwiła się Ewa, na co Walicki wyciągnął kieliszek, trącając się z nią, a Tadeusz zawołał: - Pani mąż to szeryf Pif Paf! Strzela pierwszy i nie pudłuje. - Ten nie pudłuje, kto dobrze trafia - z naciskiem skomentował Kuźniak. - Właśnie - przytaknęła Ewa. - Szkoda, żeby Andrzej odszedł na boczny tor. To był, jej zdaniem, właściwy moment, w którym należało podjąć sprawę przyszłości Andrzeja. No i Kuźniak oraz siedzący naprzeciw niego pękaty asystent dyrektora, byli odpowiednimi do tego ludźmi. Już zaczęła snuć misterne koronki argumentów, przemawiających za doświadczeniem Andrzeja i jego pasją, ale głosy kolegów z BKD psuły jej wszystko. Po co ten Tadeusz w kółko nazywa Andrzeja "szeryfem Pif Paf, po co Walicki klepie Korna po ramieniu, głośno wyrażając swój zachwyt, że zyskali tak fajnego kolegę. - Dlaczego pana to cieszy? - spytała go wprost. - Przecież sam pan twierdzi, że w waszym biurze tylko odsiaduje się robotę. - Grunt, że Leberę załatwił - wyznał szczerze, nie przejmując się, że asystent "Starego" przybrał pełen wątpliwości wyraz twarzy. Korn go poparł i zaintonował na cześć Andrzeja "sto lat". Zerwał się skwapliwie tęgi Tadeusz z chudą żoną, Walicki nieomal podniósł za kołnierz asystenta, zmuszając wszystkich do udziału w imieninowym chórze; wszystkich z wyjątkiem Grażyny i Leszka, których taniec zawiódł w progi udostępnionego na dzisiejszy wieczór pokoju Karola Langa. W połowie tych andrzejek, Andrzej poczuł się tu przypadkowym gościem. Właściwie nic go nie obchodziły zabiegi Ewy wokół "czynników", nie miał ochoty w kółko międlić spraw fabryki. Najchętniej usiadłby przy łóżku Kajtka i opowiedział mu jedną z bajek, które wymyślał na poczekaniu. Tymczasem Ewa coraz bardziej okrążała Kuźniaka i asystenta "Starego"; z Kuźniakiem zatańczyła, z asystentem wypiła bruderszaft, by mieć podstawy do zaproponowania "brudzia" asystentowi i mężowi. I oto za moment Andrzej czuł splecione z nieżyczliwym sobie człowiekiem własne ramię. Przyciskał policzek do jego policzka, jakby stemplując tym pocałunkiem podanie o poprawę swej sytuacji życiowej. Słyszał, jak w trakcie tanga Ewa napomknęła Kuźniakowi, że może by tak Andrzej wrócił na produkcję. - Wiem, że tam są wyższe premie - podjął Kuźniak już przy stole - a wy macie dwójkę dzieci, prawda? - Nie chodzi o dzieci - zaoponował gwałtownie Andrzej. - Ani o premie! Chodzi o to, że traktujecie tych, co mówią prawdę, jak kość w gardle, którą trzeba wypluć na śmietnik. Kuźniak i asystent wymienili porozumiewawcze spojrzenie. Ewa, bojąc się, że dyskusja podzieli towarzystwo, zaproponowała, że Grażyna nauczy wszystkich twista. I wtedy rozległ się dzwonek: Andrzej wpuścił do przedpokoju ostatniego gościa wieczoru. Polo był w brązowym, eleganckim garniturze. Płaszcz miał przewieszony przez ramię w jednej ręce kwiaty dla Ewy, w drugiej butelkę koniaku, którą wręczył solenizantowi. Grażynka przypadła do niego z wyciągniętymi w ryjek pulchnymi wargami. Polo poklepał ją po łopatce, jak klepie się rasową klacz po dobrym przejściu przeszkody. Grażynka szepnęła mu coś na ucho, ale ponieważ nie zrozumiał, o co chodzi, pociągnęła za rękę Leszka i przedstawiła go Poleskiemu. - Polo, to jest właśnie ten "kawaler"! Polo zmierzył Leszka od stóp do głów. - Idę na to, ale ile i dlaczego tak drogo? Ewa i Grażyna wybuchnęły śmiechem, tylko Leszek patrzył na tę trójkę, nic nie rozumiejąc. Polo zdziwił się, że Leszek się nie śmieje. Czyżby był pozbawiony poczucia humoru? - Jaka stawka? - spytał rzeczowo, obejmując ramię chłopca i tym gestem biorąc go w posiadanie. Grażynka uśmiechnęła się jednym ze swych najbardziej kuszących uśmiechów, a do Pola powiedziała: - On jeszcze nic nie wie. - To co ty tu robisz tyle czasu? - zdziwił się Polo i zagarnąwszy Leszka podszedł do stołu. - Napijmy się, to łatwiej dobijemy transakcji. - Jakiej transakcji? - Leszek patrzył to na Pola, to na Grażynę. Ale zamiast nich odpowiedziała mu Ewa: - Zanim powiesz nie, zastanów się. Nie wiedział, czy ma to traktować jako dobrą radę, czy raczej jako ostrzeżenie. Przyszedł tu dziś właściwie, by odwiedzić matkę, a oto wpadł w imieninową karuzelę, która rozkręcała się coraz bardziej. Za zapoconą od wewnątrz szybą widniały twarze, ruszające bezgłośnie ustami, niektóre tkwiły w bezruchu nad pustym kieliszkiem. Talarowa patrzyła na to od ulicy. Zziębnięta do kości, przesiąknięta lepką listopadową wilgocią, pragnęła choćby łyku gorącej herbaty. Patrzyła na wchodzących do baru mężczyzn i zastanawiała się, czy wypada tam pójść i poprosić o szklankę herbaty. Zakręciła się koło wejścia, zerknęła, czy aby nie czyha tam jakiś szatniarz, który zmusiłby ją do oddania płaszcza, ale widząc, że w głębi baru kiwają się przy stolikach ludzie nie tylko w kurtkach i kapotach, ale niektórzy i w czapkach na głowach - zdecydowała się wśliznąć do wnętrza. Uderzył ją w nozdrza skwaśniały odór piwa, przed oczyma przesunęły się rozmazane piwem i wódką twarze, omotał ze wszystkich stron bełkot przekonujących się z pijackim uporem mężczyzn. Przyciągnęła wzrokiem spojrzenie zwalistej barmanki o wielkich dłoniach. - Poproszę herbaty - powiedziała przytłumionym głosem. Barmanka nie dosłyszała widać, bo rzuciła pytanie: - Ile? - Jedną. Przed Talarową wylądowała ze stuknięciem setka wódki w małej szklaneczce. Patrzyła zdumiona: prosiła o herbatę, nie o wódkę. Barmanka wzruszyła niecierpliwie ramionami: - Tu nie herbaciarnia! Jak chce się napić herbaty, niech idzie na dworzec! Wiatr uderzył ją w twarz, wciskając dokuczliwą mżawkę pod chustkę, podrywając poły płaszcza. Przechodniów było już teraz coraz mniej. Rozkisłe od wilgoci powietrze nie zachęcało do spacerów. Nie zauważyła czerwonego światła. Weszła na jezdnię wprost pod reflektory nadjeżdżającej octavii. Pisk hamulców, zarzucająca tyłem skoda, czyjś krzyk - wszystko to unieruchomiło ją na środku jezdni. Stała, ściskając kurczowo czarną torebkę, a wtedy rozległ się w ciemności głos z megafonu, który zabrzmiał dla niej jak głos wszechpotężnego, niewidocznego Boga: - Obywatelka w czarnym płaszczu zasłużyła na mandat... Kierowca octavii coś do niej krzyczał, jakiś inny samochód stanął, oświetlając ją strumieniem światła, a ona stała pośrodku jak pomnik lęku i samotności, rozglądając się naokoło, szukając miejsca, z którego płynął ten dudniący głos kogoś, kto ją widział, sam pozostając niewidoczny. Przy skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej stała na światłach pozycyjnych furgonetka z dwoma głośnikami na dachu, z napisem "ORMO" na niebieskich burtach. To z nich płynęły słowa ostrzeżenia. Obydwoma rękoma zasłoniła uszy, chcąc się odciąć od wszystkich głosów tego miasta, które dla niej zamieniło się w przedsionek piekła... Była to już ta pora zabawy, kiedy ważne staje się nie co się mówi, ale jak głośno. Mówili więc wszyscy jeden przez drugiego, aż w uszach Andrzeja zlało się to w jedną kakofonię śmiechu, okrzyków, pisków. Poczuł, że w nim też buzuje alkohol, rozmazując ostrość widzenia. Moczył włosy w łazience, kiedy ujrzał w lustrze odbicie twarzy Leszka. Stał oparty o drzwi i patrzył na brata, jakby się wahał, czy powinien powiedzieć mu, co myśli o tym wszystkim, czy też zachować to dla siebie. Obco się czuł wśród znajomych brata, ale chyba wyczuł, że i tamten ma już dość tej karuzeli. - Ładny jubel - mruknął. Andrzej wzruszył ramionami. Krople wody z krótkich włosów ściekały mu na kołnierz pepitkowej marynarki. - Wiesz, czasem tęsknie za Sierpuchowem. Tam było mniej słów, a więcej prawdy. Uwaga o Sierpuchowie poruszyła w Leszku jakąś strunę. - Gdzie matka? - spytał, patrząc na zegarek. Andrzej zmarszczył brwi. - Która godzina? - Leszek podsunął mu bez słowa zegarek. Była pierwsza. - Pewnie jest u sąsiadów - powiedział i jakby chcąc się usprawiedliwić ze swej niewiedzy, szybko dodał, że późno wrócił i matki już nie zastał. Ale Leszek pokręcił głową przecząco: - Nie, u sąsiadów jej nie ma. - Skąd wiesz? Pewnie pilnuje dzieci u Jasińskich. - Nie ma jej tam. Sprawdziłem. - Więc gdzie jest? - Spytaj się swojej żony. Andrzej natknął się na Ewę, niosącą przez przedpokój paterę z tortem kawowym. Zastawił jej drogę. Promieniała jakimś blaskiem, może przypomniała sobie szum dawnych premier, oklaski, bankiety po występach? W każdym razie musiał samokrytycznie przyznać, że życie z nim nie dostarczało jej zbyt często okazji do udziału w takich zabawach. A przecież zrobiła to dla niego. Starała się wypaść jak najlepiej, żeby jego goście czuli się dobrze. To, że on wcale nie pragnął takiej uroczystości, w tej chwili nie miało znaczenia. - Ewik - pocałował żonę w policzek - dziękuję ci za te imieniny. - Cieszę się, że wszyscy się tak dobrze bawią. - A gdzie matka? - Matka? - zamrugała rzęsami, jakby poczuła się zaskoczona nieobecnością teściowej. - To nie ma jej? - Mówiłaś coś, że poszła do kościoła - Leszek stał w drzwiach łazienki, śledząc czujnie reakcję Ewy. - Pewnie poszła tam - chciała wejść z tortem do pokoju biesiadnego, ale Andrzej przytrzymał jej ramię. - Wiesz, która godzina? - Przecież jest dorosła. - A co z jej łóżkiem? - spytał Leszek, zaglądając za szafę. Dopiero to pytanie uprzytomniło Andrzejowi, że w kuchni brak rozkładanego łóżka, że nie wisi tam makatka z Sierpuchowa ani obraz ze Świętym Józefem. Bracia spojrzeli na siebie. Andrzej bez słowa zajrzał do szafy: nie było w niej płaszcza matki. Chwycił kurtkę z wieszaka. Kiedy położył rękę na klamce - w drzwiach pokoju stanęła Ewa, trzymając w ręku spodeczek z tortem. - Co robicie? - patrzyła to na Andrzeja, to na Leszka, który zapinał marynarkę. - Chyba nie opuścisz gości o tej porze? - widząc, że Andrzej otwiera drzwi, podbiegła ku niemu, usiłując go odciągnąć. - Oszalałeś?! - Idź do swoich gości - powiedział półgłosem Leszek, odsuwając bratową z przejścia. Została w przedpokoju z kawałkiem kawowego tortu na spodeczku, a za jej plecami coraz szybciej wirowała andrzejkowa karuzela. Nie potrafiłaby już teraz znaleźć drogi z powrotem do miasta. Minęła ponure zarysy elektrowni przy Wybrzeżu Kościuszkowskim, przeszła przez skwer i wówczas natknęła się na jakieś stare tory kolejowe, które schodziły w dół. Szła, potykając się o podkłady, aż raptem była na czymś w rodzaju rampy: po jednej stronie, tam w górze, szumiały na asfalcie z rzadka przejeżdżające samochody, po drugiej, w dole, za kurtyną porastających wiślaną skarpę krzaków wikliny, przewalała się potężna rzeka. Talarowa wzdrygnęła się, jakby przeszyła ją na wskroś wilgoć, ciągnąca od wody. Zawahała się: tor się urwał, kończyła się wybetonowana rampa, dalej wyrastała skłębiona gęstwina krzaków. Szła przed siebie, rozgarniając gałęzie, wyszukując stopą ścieżkę, jakby już nie mogła się zatrzymać. Gałęzie uderzały ją w twarz, ale nie czuła bólu. Nie przed nim się chroniła, wyciągając jak ślepiec ręce przed siebie. Był to gest kogoś, kto podświadomie liczy, że ktoś chwyci te ręce, zatrzyma ją, zanim po pochyłości skarpy dotrze do miejsca, skąd już nie ma powrotu. Poczuła szarpnięcie. Zaczepiła o krzaki. Czarna chustka zsunęła się jej z włosów, jakby pochwycona niewidoczną ręką. Została na gałęzi, ale Talarowa nie zatrzymała się, by jej poszukać. Była coraz bliżej brzegu. Mówiły jej o tym bełkotliwe pomruki rzeki. Wreszcie krzaki skończyły się. Zobaczyła przed sobą mroczną toń, odbijającą nikłe światło latarń na moście. Przez most przesuwały się zamazane mżawką samochody, ale tu do niej nie dochodził żaden dźwięk, żaden głos, tylko groźne mlaśnięcia wody. Stała, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, przyciskając do piersi czarną torebkę, w której miała dowód osobisty, książeczkę oszczędnościową PKO, obrączkę Kajetana i różaniec. Rozespany Popiołek, otwierając im bramę w kubraku narzuconym na nocną koszulę, popatrzył zaskoczony. - O tej porze, w andrzejki, pan inżynier na miasto fruwa? - zgrzytnął kluczem, popatrzył uważnie na twarz Leszka. - Chyba aż do nocnych delikatesów po szkło. - Matka mi zginęła - rzucił przez ramię Andrzej, wybiegając na chodnik Złotej. - Koniec świata! - zawołał Popiołek. Gotów był się dowiedzieć czegoś więcej, ale tamci nie czekali. Zatrzymali przejeżdżającą taksówkę i Popiołek mógł tylko odprowadzić wzrokiem jej znikające światła. Sprzed pogotowia na Hożej właśnie odjeżdżała karetka na sygnale, kiedy taksówka stanęła przed wejściem. Andrzej wyskoczył pierwszy. Patrzył w ślad za odjeżdżającą karetką. Może właśnie jedzie podjąć gdzieś na ulicy jego matkę, która zasłabła. Leszek już wbiegł na schody pogotowia. W poczekalni, wypełnionej przedziwną mieszaniną zapachów szpitala, baru i pralni, na długich ławach siedzieli ludzie z obandażowanymi głowami, łapiący powietrze otwartymi szeroko ustami jak ryby wyrzucone na piasek. Sanitariusze w brudnych fartuchach dźwigali na noszach leżącego na boku i jęczącego chłopca. W okienku rejestracji Andrzej ujrzał szarą ze zmęczenia chudą kobietę, której służbowy czepek zsunął się na bok i która przecierała umoczoną w spirytusie watą pomazane atramentem palce. Obojętnie odebrała jego zdyszaną prośbę, wygłoszoną przerywanym ze zdenerwowania głosem, żeby sprawdziła, czy nie ma tu jego matki. - Tu każdy jest czyimś synem albo czyimś rodzicem - stwierdziła kwaśno. - Nazwisko proszę. - Talarowa. Maria Talarowa - Andrzej poganiał ją niecierpliwym spojrzeniem. - Niech pani sprawdzi! Leszek zaglądał przez ramię brata do kajuty rejestratorki. Nie spiesząc się, zaczęła przerzucać stronice zeszytu o zagiętych rogach. Jej palec o obłupanym paznokciu sunął wolno wzdłuż kolumny świeżo zapisanych nazwisk. Andrzej pomyślał, że w takich chwilach, kiedy rozstrzygają się rzeczy ostateczne, człowiek z niezwykłą ostrością dostrzega wszelkie, nawet nic nie znaczące szczegóły. Na przykład ten jej paznokieć przypominał mu pestkę od moreli, taką chropowatą, którą lubił obracać w ustach, wciskać językiem w podniebienie. - Gdzie jej potem będziemy szukać? - usłyszał szept Leszka. - Poczekaj. Może tu się wyjaśni. - Dla mnie już i tak wszystko jasne... Wiedział, co Leszek chce mu dać do zrozumienia: że matka nie zniknęła przypadkowo. Nie wyszła ot tak, do kościoła, lecz została niejako wygnana. Mało to jego obchodzi, czy starszy brat wiedział o tym, czy nie. Teraz działali razem, ale to, co się stało, tylko potwierdziło sąd Leszka o bracie i jego rodzinie. A tymczasem palec z chropowatym paznokciem zwolnił przy jakimś nazwisku. Andrzej poczuł na ramieniu zaciskającą się dłoń Leszka. Ale siostra pokręciła przecząco głową, mruknęła półgłosem "Tabolski", jakby chcąc dać oczekującym na odpowiedź informacje, że ten trop był mylny. Czekali dalej, śledząc ruch jej zsuwającego się w dół zeszytu palca, a cały czas docierał do ich uszu wysoki dyszkant telefonistki, która na zapleczu kabiny rejestratorki odbierała bezustannie telefony z wezwaniami. W tej chwili dopytywała się natarczywie: - Gdzie? Gdzie?... Proszę podać dokładny adres... No tak, gdzie ją znaleźliście? A może tylko pijana... Palec dotarł do końca zapisów tej nocy. Rejestratorka, nie podnosząc głowy, zamknęła zeszyt i powiedziała zmęczonym głosem: - Nie, takiej nie ma u nas. Odeszli od okienka. Nie wiedzieli: czekać wśród tych, którzy szukali tu pomocy, wracać do domu, czy też szukać matki po pustych ulicach Warszawy. Szli Hożą ku Marszałkowskiej. Mżawka osiadała im na twarzach. Na prawo migał zielony neon "Delikatesów" przy Wilczej. Podjeżdżały tam taksówki, wyskakiwali z nich ludzie, których przygnała tu o tej porze potrzeba dokończenia tej andrzejkowej nocy przy pełnej butelce. - Jak chcesz ją znaleźć na tej betonowej pustyni? - rzucił Leszek przez zęby. Andrzej omiótł wzrokiem mokre szyny tramwajowe, migające nieliczne neony i nagle pociągnął Leszka Zpowrotem. - Wracamy. - Możesz wracać - Leszek zaparł się w miejscu. - Ja do ciebie nie pójdę. - Nie do mnie. - A gdzie? - Tam, gdzie też się czasem znajdują ludzie. Kiedy dotarli na Waliców do komisariatu, świt zaczął rozjaśniać ołowiane niebo nad Warszawą. Siedzieli w ciasnym pokoju, wciśnięci między szarą szafę pancerną a biurko ze szklaną taflą w której odbijała się twarz Gienka Popiołka. - Może jakiś patrol coś ustalił? - gorączkował się Andrzej. Gienek pokiwał głową z powątpiewaniem, zapiął pod szyją haftki munduru i wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Kiedy wrócił, pokiwał przecząco głową. - Na razie nie ma żadnych konkretnych zgłoszeń. Ale będę sprawdzał. Tylko... - Co tylko? - Andrzej zaniepokoił się. - Sporo jest takich, co wyszli z domu i nie wrócili. - Z jakich powodów? - Z jakiego powodu człowiek tańczy albo pije wódkę? - Co się z nią mogło stać? - Leszek wpatrywał się w mapę komisariatów MO. - Ustalimy. Od tego jesteśmy. Andrzej, podając mu rękę na pożegnanie, powiedział z determinacją, patrząc równocześnie na Leszka: - To my po to jesteśmy. W kuchennym zlewie piętrzyły się stosy brudnych naczyń. Na parapecie okna i na stole ustawione były pożyczone przez Andrzeja kieliszki, na paterze walały się resztki tortu, za który Ewa zebrała tyle pochwał. Ale nie czuła z tego powodu satysfakcji. Coś ją ssało w środku od momentu, gdy Leszek i Andrzej opuścili dom. Bo do tej chwili, Bogiem a prawdą, nie odczuwała obaw z powodu przedłużającej się nieobecności teściowej. Ostatecznie jest dorosłą osobą, a miasto to nie bajkowy las z czyhającym na Czerwonego Kapturka wilkiem. Po wyjściu braci nie tyle zresztą czuła lęk o los Talarowej, ile przed tym, jak potraktuje jej wygnanie - wreszcie nazwała to po imieniu - Andrzej, i trochę wstydziła się swego stosunku pomiędzy nimi. Andrzej czuł się odpowiedzialny za matkę, ale nie chciała tego dostrzec. Nie spała ani chwili tej nocy. Po wyjściu gości zajęła się sprzątaniem, po czym raniutko poszła do Jasińskich po dzieci. Teraz siedziała na tapczanie, karmiąc Krzysia. Pozostawiony sobie Kajtek wyciągnął zza szafy starą tekturową walizę Talarowej o pościeranych rogach i naderwanym zamku. Zamek odskoczył z trzaskiem. Kajtek, przygryzając wysunięty aż na brodę język, wydobył czarną chustę z frędzlami, parę starych pantofli... - Kto ci pozwolił ruszać? - skarciła go Ewa. Dała małemu po łapie i nogą odsunęła walizkę pod okno. - Chciałem zobaczyć, czy od nas nie uciekła - tłumaczył się płaczliwie Kajtek. - A dlaczego by miała uciekać? - Ciągle przez ciebie płakała. - Ja ci dam "przeze mnie"! - już nie była w stanie powstrzymać narastającej w niej agresji: zaczęła bić synka otwartą dłonią. Dopiero trzaśnięcie drzwi w przedpokoju przerwało tę egzekucję. W drzwiach stanął Andrzej. Patrzył na płaczącego Kajtka zgaszonym wzrokiem, jakby go nic a nic nie obchodziło, że mały przeżywa jakąś swoją tragedię. - Wiesz coś? - Ewa chciała podejść do męża, ale Kajtek odepchnął ją i dopadł kolan ojca, przytulając się spazmatycznie. Andrzej, gładząc go po włosach, przecząco pokiwał głową. - Nie denerwuj się. Może pojechała do Sierpuchowa? Andrzej wszedł do kuchni, jakby raz jeszcze chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawiło się tam łóżko matki. Ale kąt za kredensem był pusty. - Gdzie je wyniosłaś? - Do piwnicy. - A to? - wskazał ścianę, gdzie przedtem wisiała makatka. - Mieliśmy gości. Od nich dużo zależy, zrozum. Po co mieli to widzieć? Oczy Andrzeja zwęziły się. Przebiegło jej przez myśl, że obaj z Leszkiem w takich chwilach stają się do siebie podobni; są jak obce dzikie koty. - Tyś ją wygnała! Śmierdzi ci, co? Wiochą ci zajeżdża? Gnojem pachnie, tak? Ale jak ona to i ja - napierał na nią, aż zaczęła się cofać ku drzwiom. - To raz wreszcie musi być powiedziane: żon można mieć kilka, ale matkę ma się tylko jedną! Zapamiętaj to sobie! - odwrócił się do niej plecami, uznając widocznie, że więcej nie mają już sobie nic do powiedzenia. Nie mogła się z tym pogodzić. - Powiedz, czego ty chcesz ode mnie?! - Na pozorach ci zależy! Na sznycie warszawskim, tak? Wstydzisz się mojej matki, mnie ubierasz na ciuchach, żeby się popisywać jak w cyrku - zerwał z siebie pepitkową marynarkę i cisnął pod nogi Ewy. - A matkę wygryzłaś. Jak tak, to ja... Ja nie widzę sensu, żebyśmy byli dalej razem! Poczuła, jak jakiś kłąb waty zatyka jej oddech, coś ściska głowę za uszami, ręce ku gardłu podrywa. Ale on tego nie widział albo też widzieć nie chciał. Podszedł do pełnego naczyń zlewu, wziął pierwszą lepszą szklankę i nalawszy wody z kranu, pił łapczywie jak człowiek po długim biegu. Raptem z gardła Ewy wyrwał się suchy szloch. Dopadła do męża, depcząc marynarkę, tuląc twarz do jego pleców, oplatając go ramionami, jakby była tonącym, a on tym, kto ją może z tej topieli wyciągnąć. - Andrzej... Nie! Nie! Nigdy! Ja cię nie puszczę! Jesteś mój, mój jedyny! Kochany! - przewinęła się pod jego łokciem, w twarz mu teraz patrzyła szeroko rozwartymi szarymi oczami, - Kochany! Ja nikogo oprócz ciebie nie mam! Ja dla ciebie wszystko... - Przelało się i koniec... - Nie! Nie koniec! Nie mów tego słowa, Andrzej - osunęła się na kolana, uniosła twarz ku górze, starając się uchwycić rękoma jego ręce. - Ja chciałam dobrze... Ja istnieję tylko dla ciebie. Dla dzieci. Tylko przez was istnieję, przecież wiesz - łzy zadławiły ją na moment, ciało przebiegł skurcz, jej ręce przycisnęły się do kolan Andrzeja w błagalnym geście. - Wszystko wam oddałam! Bez ciebie mnie nie ma! Zrozum, zrozum, zrozum, że ja ciebie kocham! Tylko ciebie! Nie wypuścił szklanki z ręki, nie spojrzał na dół, na zalaną łzami twarz żony. Tylko grdyka chodziła mu w kołnierzyku koszuli, jakby miał tam sporą pestkę od moreli, której w żaden sposób nie da się przełknąć. - Wybacz mi - głos Ewy brzmiał teraz ciszej, jak w modlitwie, a czoło jej oparte było o kolana Andrzeja. - Ja wiem, że to było... że byłam zła. To moja wina, wiem, ale teraz ja się zmienię... Naprawdę się zmienię, naprawdę... Uniosła twarz do góry i ujrzał w tym momencie tak bezmierny wyraz cierpienia, że zrozumiał, jak wiele może zależeć od jednego jego słowa, od jednego gestu. - Wybaczysz mi? Prawda, że zostaniesz? Ich oczy zetknęły się. Ale Andrzej nadal patrzył tym kocim spojrzeniem Talarów. - Jak się matka znajdzie - powiedział twardo i patrząc wciąż na Ewę, rozwarł palce, trzymające szklankę, która spadła z brzękiem do zlewu i rozprysła się. I wtedy w drzwiach pojawił się wielkooki, wystraszony Kajtek. - Co tu się stało? - Nic - powiedział Andrzej. - Szklanka się zbiła. 1 / 1 Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk Dom Opowieść filmowa Część trzecia Kto dziś tak umie kochać Jedenaste: nie wychylaj się... Talarowej nie było już piąty dzień. Andrzej i Leszek, każdy na własną rękę, co dzień objeżdżali szpitale i komisariaty. Bez skutku. Gienek Popiołek bezradnie rozkładał ręce; nie chciał pozbawiać ich złudzeń, lecz wiedział ze swego doświadczenia, że takie długie i tajemnicze zniknięcia rzadko kończą się happy endem. Ewa goniła resztkami sił. Czy naprawdę teraz miałby nadejść kres jej małżeństwa? Jeszcze w to nie wierzyła, ale uświadamiała sobie coraz wyraźniej, że jeśli przeciągać się będzie nieobecność teściowej, Andrzej gotów spełnić swą groźbę. Wciąż miała w uszach jego słowa, kiedy błagała go, by nie odchodził: "... jeśli znajdzie się matka". Nie odzywał się do niej w ogóle, traktował jak powietrze... Co robić, co robić? Tuż przed mikołajkami, późnym wieczorem, kiedy leżał już w łóżku w dawnym pokoju Lawinów, uchyliła drzwi. - Czego chcesz? - burknął. - Andrzej - zaczęła łagodnie, udając że nie dotarł do niej jego obraźliwy ton - nie pomyślałeś o prezentach dla chłopców? - Jakich prezentach? - Przecież... święty Mikołaj... Nie chcesz chyba, żeby twój syn był jedynym dzieckiem, które nie będzie się cieszyć? Zauważyła nie bez satysfakcji, że zasępiła go ta uwaga. Nie wstając z łóżka sięgnął dłonią pod poduszkę, gdzie zwyczajem starego Talara upychał z wieczora portfel, i wyjąwszy pięćdziesięciozłotowy banknot położył go na kołdrze. - Weź i kup im, co potrzeba. Postanowiła kuć żelazo, póki gorące. - Tylko ja? A ty? To rodzinne święto. Popatrzył na nią wzrokiem człowieka, do którego przemówiono nagle w niezrozumiałym języku. - Rodzina? A gdzie ona tu jest, ta rodzina? Zamordowałaś ją własnymi rękami. Wyjdź teraz, bo spać mi się chce. Wycofała się do jadalni. Cicho zamknęła za sobą drzwi, a potem podparłszy je plecami ledwie zdołała zapanować nad łkaniem. Andrzej zaś pomyślał z goryczą, że oto przed chwilą na Ewę przerzucił wyrok, jaki wydał na niego kilka dni temu Leszek. To właśnie jemu ten najmłodszy i najbardziej zbuntowany z Talarów wykrzyknął w uniesieniu: "Ty morderco Talarów! Rozejrzyj się, coś narobił. Przez ciebie zabił się Niutek. Przez ciebie ojciec zagryzł się na śmierć. Teraz przez ciebie straciliśmy matkę. Kto ci jeszcze został do wykończenia, ja?" Andrzej opuścił gmach radia na Myśliwieckiej. Niczego nie załatwił; tutaj mieściły się tylko redakcja muzyczna i literacka. Skierowano go na Malczewskiego. Po powrocie do domu, ledwie przywitawszy się z Kajtkiem i w milczeniu wyminąwszy Ewę, od razu zaszedł do pokoju Langa. Karola zastał nad otwartą walizką: w podnieceniu szykował się na pięciodniową wyprawę do Londynu, dokąd zabierał go ze sobą profesor. Jechali na sympozjum traumatologiczne; Karol miał obsługiwać rzutnik ilustrujący operacyjne dokonania profesora, lecz przejęty był tak, jakby sam miał być autorem uzdrawiającego zabiegu. Po jego wyjściu Andrzej nastawił radio. Nagle dłoń Ewy spadła na gałkę aparatu. Strącił ją brutalnie. - Tak dłużej już trwać nie może... - powiedziała stanąwszy przed odbiornikiem. Ponownie usunął ją, jakby była przedmiotem, i uruchomił radio, sprawdzając czas na zegarku. - Dla mnie możesz nie mieć litości, ale chodzi o dzieci! Aleksander to wszystko widzi i nie rozumie. - On jest Kajtek. - Wszystko jedno! Patrzy i widzi! Spiker w radio zapowiedział, że przed dziennikiem odczytane będą komunikaty. Andrzej pokręcił potencjometrem, wzmacniając głos lektora. - Wyszła z domu - usłyszała Ewa - i dotąd nie powróciła Maria Talar, ubrana w płaszcz koloru granatowego, w chustce na głowie... Ewa dotknęła dłoni męża. To był szal, Andrzej. Kaszmirowy, niebieski szal. Dlaczego nie naradziłeś się ze mną układając ten komunikat? W drzwiach pojawił się Kajtek. Ze zdumieniem patrzył na głośnik. - To o babci? - upewniał się. - O babci. Malec rozpłakał się głośno. Ewa zawtórowała, a Andrzej, nie mogąc znieść tego duetu, wybiegł z pokoju trzasnąwszy drzwiami. Karol Lang powrócił ze swej pierwszej zagranicznej podróży radośnie podniecony. Na pytanie Ewy, co sobie kupił w Londynie i czy to prawda, że tam teraz do dobrego tonu należy tańczenie "kazaczoka" spojrzał na nią wzrokiem pilota, którego pytają o wrażenia z jazdy windą. Od momentu, gdy wylądował na lotnisku w Heathrow, resztę czasu spędził w instytucie w odległej dzielnicy Shepherds Bush, dzięki uprzejmości chirurgów Anglików uczestniczył w dziewięciu operacjach i dwóch zamkniętych seminariach naukowych poświęconych nabytym zmianom stawu kolanowego. Drugi asystent profesora zdołał w tym samym czasie przegrać trzy funty na wyścigach chartów, być w gabinecie figur woskowych madame Tissaut i obejrzeć lwy i małpy chodzące luzem po parku Safari. Lang przywiózł walizkę kolorowych magazynów ortopedycznych, broszury z wykładami brytyjskich ortopedów, a za zaoszczędzone diety epidiaskop "Thompsona" do wyświetlania przezroczy. Popiołek, który pomagał Karolowi wnieść na piętro walizy, spytał, kiedy wobec tego będą mogli z Józią obejrzeć te przezrocza, osobiście bowiem jest zainteresowany widokiem Big-Bena, którego zna dotąd tylko ze słuchu. - I to jeszcze - dodał - jak go nie zagłusza radiostacja imienia Buczka. Niestety - uśmiechnął się pobłażliwie Lang - nie mam takiego zdjęcia. - Mówi się trudno. A generała Andersa pan widział? Faktycznie ma białego konia, którym do nas przytupta, czy to tylko wyłącznie przenośnia, czyli fata mrugana? - Jeszcze głośniej, mów jeszcze głośniej - strofowała męża Józefina - żeby Jasiński cię usłyszał i nadał, gdzie trzeba. - Obywatel Jasiński to się musi wpierw dobrze rozpędzić, żeby mnie wskoczyć tam, gdzie ja na niego czekam - oświadczył pogardliwie Popiołek. - Na jakim ty jesteś etapie, kobieto? Teraz już wolno, wszyscy jesteśmy braćmi, nie słyszysz, że rozgłaśnia "Kraj" wzywa wszystkich do powrotu? Nadszedł Wrotek, również ciekawy wrażeń Langa z podróży i wciąż liczący, że może usłyszy o jakiejś sprawie, która okaże się tematem jego życia. - Czy to prawda - spytał - co odkryli angielscy uczeni, że biegun północny przesuwa się z szybkością piętnastu centymetrów na rok w kierunku Grenlandii? To pytanie, również jak i poprzednie, było całkowicie obce Langowi. Po wyjściu Popiołków wepchnął w ręce Wrotka ebonitowe pudło epidiaskopu. - Szukałeś tematu, to go masz... - Co to jest? - Zobaczysz. Gaś światło? Rajmund przekręcił kontakt Prawie jednocześnie rozległ się suchy trzask aparatu do przezroczy. Na ścianie pomiędzy ładowskim regałem pełnym książek a cepeliowskim kilimkiem w krokusy pojawił się jakiś dziwny metalowy przedmiot - ni to stół, ni to łóżko, uzbrojony w dźwignie, tuleje lśniące chromem, korby. Aparat szczęknął ponownie i tym razem Wrotek zobaczył ten sam stół, lecz już z leżącym na nim człowiekiem. Zanim Lang zdołał wygłosić objaśniający komentarz, do pokoju wraz ze strugą światła wśliznął się Andrzej, który od Popiołka dowiedział się o powrocie przyjaciela. Przez chwilę mrużył oczy nieprzywykłe do ciemności. Aparat zatrzeszczał po raz trzeci i teraz zobaczyli na ścianie, jak lekarz naciskając stopą pedał, zdołał ustawić stół z przytroczonym pacjentem w pozycji idealnie pionowej. - Co to jest? - spytał Andrzej. - To stół pionizacyjny - usłyszał przejęty głos Karola. - Widziałem to tam. Ale z tym trzeba ruszyć i u nas. - Z techniką to do Andrzeja - powiedział Wrotek. - Mylisz się - podniecając się coraz bardziej, perorował Lang. - To właśnie temat dla ciebie. Pokaż na ekranie ludzi, którzy na to czekają. Leżą i będą leżeć do końca życia, dopóki im tego nie damy. To ja im właśnie powiem: wstań i idź. - Ty chcesz być Chrystusem - zażartował Wrotek - a wstań i idź, to ja mówię po każdym riki-tiki, tak... - Z ciebie jednak nieuleczalny przypadek - westchnął Karol. - Mylisz się. Oddam sto narzeczonych za jeden temat. Ale prawdziwy, aż do kości! Dobiegł ich dźwięk dzwonka w przedpokoju, a po chwili w szparze uchylonych drzwi pojawiła się zmierzwiona czupryna Kajtka. - Tatusiu, gość! - Co za gość? Szerzej rozchyliły się drzwi: stał w nich Wiktor w kraciastej kurcie, ubłoconych butach z cholewami i z czapką w ręku. Andrzej rzucił się w jego kierunku i chwycił za klapy kurtki. - Przywiozłeś matkę?! Z Sierpuchowa? - O czyjej ty matce? - był wyraźnie zaskoczony. Patrzył spode łba, ponuro i podejrzliwie. Andrzej zorientował się natychmiast, że jego były dowódca, zanim się tu zjawił, odwiedził któryś ze śródmiejskich barów. Weszli do pokoju. Wiktor, ledwo usiadł, wyjawił cel swej wizyty: - Byłeś w tym samym oddziale, to teraz główkuj. Opowiadał, że zrobił tak, jak chciał Andrzej. Odszukał miejsca spoczynku byłych podwładnych; już ich wszystkich przeniesiono na jedno miejsce pod płaczącą wierzbę na sierpuchowskim cmentarzu. Odszukał bliższe i dalsze rodziny Babutów, Śnieżnych i Pilarskich z dawnego plutonu "Konara". Poszperali, ten w pończosze, tamten w bieliźniarce, i uzbierali w końcu tyle złotówek, że starczy na wystawienie pomnika. Nawet sołtysa Strzębasza mają za sobą, bo Strzębasz okazał się chrzestnym małego Babuta, najmłodszego w plutonie, który był łącznikiem i pierwszy poległ, gdy niemiecka żandarmeria otoczyła ich miejsce koncentracji. Teraz już więc tylko chodzi o spiż, z którego można by odlać tablicę, a w niej wyryć nazwiska wszystkich sierpuchowskich chłopaków. - Ale skąd to wziąć? Skąd wziąć? Potrzeba tego pół tony. Najmarniej pół tony - patrzył na Andrzeja. - Wy tu w Warszawie bliżej ołtarza. No, Andrzej, rusz się, potrząśnij czaszką. Czy przydział, czy jakieś dojście. Bo pieniądze rodziny dadzą. - Człowieku! Zginęła mi matka! Gdzie ja mam teraz głowę do tego... Nagle Wrotek jak wygłodniały, którego nozdrzy doleciał daleki zapach pieczeni, chwycił Wiktora za ramię. - Powtórz pan wszystko jeszcze raz - poprosił. - Ale jak w pacierzu. Raz koło razu. Zaczyna mi to pachnieć... Wiktor obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Ten przystojniaczek i jego słownictwo nie wydawało mu się stosowne do wagi sprawy, z jaką jechał tu jako emisariusz. Toteż nie spełniając prośby Wrotka, znów zwrócił się do Andrzeja: - Sam mi nadałeś tę sprawę, a teraz co? Chowasz się? Andrzej nawet nie starał się odeprzeć zarzutu. - Człowieku - powiedział łagodnie - mnie zginęła matka... Teraz z kolei Wiktor nie zrozumiał. - Jaka matka? Pani Talarowa? - upewniał się bezsensownym pytaniem, jakby Andrzej mógł mieć dwie na raz matki. - Jak to zginęła? Teraz już nie te czasy, żeby ginąć bez wieści... - mówiąc to miał na myśli lata, które spędził za kratkami. Wciąż do nich wracał i wciąż odwoływał się do nabytych tam doświadczeń. Patrząc na zatroskaną twarz Andrzeja, pojął, że nie wybrał dla swojej misji ani najwłaściwszego momentu, ani najwłaściwszego orędownika. - Szkoda - powiedział nie kryjąc goryczy - bo kiedyś to byli nasi wspólni koledzy. No, ale my już od dawna nic wspólnego nie mamy - spojrzał na czapkę, którą z chłopska miął w dłoniach; pora się żegnać, wszystko już zostało powiedziane. Wtedy przyszedł w sukurs Wrotek. - Robiłem kiedyś temat o śmietniskach - powiedział nieoczekiwanie. - Spiż to coś takiego, z czego leje się dzwony, tak? - a kiedy nie rozumiejąc, po co ich o to pyta, przytaknęli milcząco głowami, uzupełnił: - W takim razie mam coś dla pana - chwycił Wiktora za guzik. - I żeby sprawa była jasna: nie robię tego dla pana. Robię to wyłącznie dla siebie. - Dlaczego? - spytał Wiktor. - Bo to jest właśnie coś, czego szukałem. Nazajutrz operatorskim wozem Kroniki Filmowej zawiózł Wiktora i Andrzeja na usypisko śmieci, daleko poza granicami Woli. Andrzej w czasie kolejnej bezsennej nocy postanowił, że nie wolno mu pozostawić Wiktora samego w walce o pomnik sierpuchowskiego oddziału. Stali w trójkę na obrzeżu tego niesamowitego zbiorowiska okaleczonych garnków, pordzewiałych nocników, zaśniedziałych rur, żelaznych piecyków, podziurawionych kadzi, porozgniatanych karoserii i rozprutych materaców. Stali dłuższą chwilę, jakby bali się wejść do tego morza rdzy. Wrotek ruszył wreszcie pierwszy. Po jego śmiałym kroku poznali, że musiał tu być niedawno, bo brnąc przez ten cmentarz aut, palenisk, sedesów i żyrandoli, co chwila uprzedzał ich, co jeszcze zobaczą. Nagle zatrzymał się, obrzucił Wiktora i Andrzeja szybkim spojrzeniem i powiedział w natchnieniu: - Tego mi właśnie było potrzeba! Po raz ostatni wasz pluton wstaje z ziemi. Powtórzy mi to pan słowo w słowo jak wczoraj - zwrócił się do Wiktora. Cofnął się kilka kroków, sformował z palców obu dłoni oko obiektywu i patrząc przez nie ciągnął swoją improwizację: - Apel! Wy dwaj... Już mam was w kadrze... A potem las. Tam, gdzieście ich zagrzebali po bitwie. To pierwszy apel... - W czterdziestym piątym - przerwał mu Wiktor - przeniosłem ich nocami na cmentarz w Sierpuchowie. - Nocami! - ucieszył się Wrotek. - A więc znów w konspiracji! Drugi apel - apel cieni! - podniecał się coraz bardziej wizją przyszłego dzieła. Wiktor ponownie chciał wtrącić rzeczową informację, lecz powstrzymał go zniecierpliwionym gestem dłoni. - Ani słowa! Kim tam byli? Sublokatorami cudzych grobów - zachwycił się sformułowaniem. - A może to jest właśnie tytuł? - zastanawiał się głośno. - Leżeć pod obcymi nazwiskami! Nowe pseudonimy, dalszy ciąg podziemia. Wciąż wierni przysiędze - podniecony podbiegł do Wiktora i zaczął potrząsać jego ramieniem. - Rozumiesz, co to będzie, kochany? - Niekoniecznie. Ja się tylko na jednym znałem - uformował palce prawej dłoni w kształt pistoletu i udał, że strzela. - Nie szkodzi - powiedział Wrotek. - Ten świat tak już jest urządzony, że musiał się w nim urodzić Szekspir, ale musiał się urodzić i windziarz. Ty się znasz, jak się robi pif-paf, a ja się znam na sztuce. Obwiódł ich obu ramionami i poprowadził przez pagóry miednic i garnków, spoza których dobiegał głuchy łoskot pracującej koparki. Potykając się o porozginane wanny, zwoje kabli i żelazka do prasowania, doszli do miejsca, gdzie potężna ładowarka usiłowała poczynić jaki taki ład na tym pobojowisku. Ogromna łyżka chrzęszcząc i podzwaniając zagłębiała się raz po raz w żelastwie. Wrotek rozejrzał się. Spomiędzy zwałów pordzewiałych kaloryferów widać było prawie sine od śniedzi ogromne ucho dzwonu. Rajmund rzucił się w kierunku ładowarki. Wymachując rękami krzyczał coś do operatora, czego tamten nie mógł usłyszeć. Dopiero po chwili wyłączył silniki. Nieforemne, szmaciane rękawice pozatykał na rękojeściach przekładni i sięgnął po podanego mu przez Wrotka papierosa. W skupieniu wysłuchał dziwnego żądania przybyłych. - Jak to zabrać? Dzwon chcecie zabrać? - lustrował całą trójkę podejrzliwym spojrzeniem. - A po cholerę? - Lubimy sobie podzwonić - powiedział Wrotek, a wskazując na Wiktora dodał: - Ten pan jest - zegarmistrzem, potrzebny mu do budzika. Ładowacz, nie przekonany żartem, powiedział: - Z tym to nie do mnie, panowie. Jest kierownik składnicy. Wrotek zatkał uszy dłońmi. - Nie słyszę - powiedział. - Kierownik to podanie, podanie to załącznik, załącznik to podpis. Spieszy nam się, kolego. A jeśli o podanie się rozchodzi, to lepszego jak ma ten pan, nigdzie pan nie znajdzie... Pokaż mu to podanie z podpisem Trąmpczyńskiego - zwrócił się do Wiktora. Ten sięgnął w zanadrze wydobywając portfel. - Potrzeba nam dla poważnej sprawy - powiedział wyszukując właściwy banknot. - A na co to niby ma być? - spytał operator. - Na pomnik - po raz pierwszy odezwał się Andrzej. - Pomnik? Nie, nie! Cały złom do huty ma iść. Cały. Andrzej poderwał z ziemi ułamany kinkiet i uderzył w cielsko dzwonu. - To jest spiż, nie widzi pan? Spiż do huty?! - Nie żal tego zamienić na nocnik? - poparł go Wrotek. Operator dopalał już papierosa. Odrzucił peta daleko między stertę garnków i powiedział sentencjonalnie: - Nieraz nocnik lepszy jak pomnik jakiegoś następnego ważnego. Małośmy ich przerabiali? I co? - Myli się pan - powiedział Andrzej. - To na pomnik chłopców z lasu. - Z którego lasu? - Z tego, co trzeba - wyjaśnił Wrotek. Andrzej wypchnął do przodu Wiktora. - On dowodził tym plutonem - powiedział. - To był oddział AK - uzupełnił Wiktor. Ładowacz przesadził nogę obutą w gumiak przez burtę kabiny. Długo szukał oparcia na zębach gąsienicy, która spinała osie ładowarki. Potem odsunął dłoń Wiktora z pięćsetzłotowym banknotem i brnąc w kierunku dzwonu, powiedział: - To trzeba było tak od razu mówić... - rozejrzał się jeszcze raz po śmietnisku. - Tylko raz, raz, panowie, póki kierownik z odprawy nie wróci. Na rozmowę w telewizyjnej redakcji filmowej Wrotek udał się w eskorcie Andrzeja i Wiktora. Początkowo zamierzał przedstawić projekt filmu we własnej wytwórni na Chełmskiej. Ale po namyśle zamiar zmienił. W Wytwórni Filmów Dokumentalnych był na etacie operatora; jeśli mu nawet i pozwolono na nakręcenie samodzielnego temaciku (tego o Domu Matysiaków), to uczyniono to bardziej dla świętego spokoju i z koleżeńskiej wyrozumiałości niż z wiary w talent Rajmunda. W telewizji występował już w innej roli. Wprawdzie również petenta, lecz jednocześnie jakby i sprzymierzeńca-spiskowca, który nie zawaha się zdradzić własnych szeregów dla sprawy nadrzędnej, jaką jest dobro sztuki. Wrotek zdołał już ostatecznie uwierzyć, że "Apel cieni" (bo taki właśnie zdecydował się dać tytuł) będzie tą właśnie dźwignią, która wyniesie go wysoko na orbitę. - Poczekajcie na mnie w holu - powiedział - i splunąwszy trzykrotnie przez lewe ramię, wszedł do gabinetu redaktora Smulskiego. Rogowe okulary Smulskiego połyskiwały raz po raz znad kartek konspektu i Wrotek starał się bezskutecznie odgadnąć wyraz oczu czytającego. Kręcił się niecierpliwie na krześle jak student, usiłujący z gestów profesora odgadnąć stopień, który za chwilę wpisany ma być do indeksu. Smulski wydawał się być świadom wrażenia, jakie wywiera na petencie. Był na tyle jeszcze młody i próżny, by nie odmówić sobie przyjemności znęcania się nad jego nerwami. Toteż, mimo że lekturę zakończył, przedłużał w nieskończoność moment ogłoszenia wyroku. Naprzód zdjął okulary i długo je przecierał irchową szmatką, później starannie zajął się nabijaniem fajki tytoniem, wreszcie uniósł się zza biurka, stanął przy oknie i zapatrzył się w potok aut sunących Świętokrzyską. - No, konspekt owszem... - odezwał się wreszcie łaskawie nie odwracając się od okna. - Ciekawy. Potrójne zmartwychwstanie... Owszem, owszem, jakiś myślowy skrót naszej historii najnowszej... To ma być pański debiut, prawda? - Tak. - A mogę wiedzieć dlaczego u nas? - Dlatego, że macie milionową widownię. Redaktor uśmiechnął się kwaśno. - Utrafił pan w sedno. Milionowa widownia. Właśnie. A nie sądzi pan, że niekoniecznie o wszystkich zdarzeniach z ewangelii trzeba opowiadać z ambony? - Nie wiem. Ostatni raz byłem w kościele na własnym chrzcie. Wszystko, co tu napisane, jest od początku do końca prawdą. - Ale są prawdy, które wymagają teologicznego przygotowania. Podaje się je nie tłumom, lecz wąskiemu gremium. - W porządku - Wrotek wstał i skierował się ku drzwiom. - Pan wychodzi? - Jeszcze nie. Ale w holu zostawiłem dwóch facetów, którzy dziwnym trafem żyją i uniknęli tego apelu cieni. Chciałbym, żeby im pan to wytłumaczył. - Niech pan wróci. A nie było tam chociaż jednego innego ugrupowania? Wrotek bezradnym gestem rozłożył ramiona. - Mnie pan nie musi przekonywać - powiedział Smulski. - Gorzej, że to ja będę musiał przekonywać innych - westchnął. - Kanciasty temat wybrał pan sobie na debiut. No nic, ja też byłem kiedyś debiutantem. Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma do powiedzenia... Niech pan to kręci, później będziemy się martwić. Rajmund osłupiał. Konkluzja rozmowy była tak nieoczekiwana, że jeszcze przez dobrą chwilę tkwił nieruchomo na krześle, jakby go doń przyklejono. A kiedy się wreszcie oderwał, rzucił się ku drzwiom, by swoją radość obwieścić Andrzejowi. Po okrągłym holu jak po cyrkowej arenie krążył Wiktor. - Nareszcie - powiedział i wymownym gestem wskazał na ścienny zegar. - Gdzie Andrzej?! Wiktor wzruszył ramionami. - Matkę znalazł. Wyleciał jak oparzony. - Jak to znalazł? Czyją matkę? Jaką matkę? Przecież jego matka... Gdzie ją znalazł? Tutaj? - Tutaj. - W telewizji?! Starą Talarową?! - Tam ją zobaczył - Wiktor wskazał głową uchylone drzwi reżyserki. Na sześciu zespolonych monitorach widać było, jak kamera panoramuje po wieżowcu na Okopowej, który właśnie zdobył tytuł "Mister Warszawa 60". Reporter podtykał mikrofon lokatorom bloku. Grupka gapiów otaczała wóz transmisyjny. Okazało się, że właśnie w tej gromadzie Andrzej dojrzał matkę. Usłyszał nawet jej głos. Dopadł drzwi reżyserki. Matka, odpędzając dłonią mikrofon, który jej podsuwał reporter wraz z pytaniem, co sądzi o wieżowcu na Okopowej, wymawiała się z widocznym zażenowaniem: - Ja nie wiem... ja nie stąd, ja nie z Warszawy... Andrzej omal nie przewrócił się zbiegając po żelaznych schodkach do studia. - Skąd wy to nadajecie?! - wpił palce w gruby sweter realizatora siedzącego przy konsolecie. - To idzie na żywo. Puść pan, do cholery! - Skąd?! - Z Okopowej... W ułamku sekundy był już na schodach. Wiktor nie zdążył mu nawet zadać pytania, czy tu ma na niego czekać, czy na Złotej. Postój taksówek mieścił się tuż przy wyjściu z gmachu. Andrzej, nie zważając na długą kolejkę oczekujących, dopadł drzwi pierwszej warszawy, która nadjechała na postój. - Na Okopową! Ale już! Kierowca spojrzał spode łba. Lecz widać musiało być coś tak desperackiego w zachowaniu pasażera, że bez słowa skręcił w Świętokrzyską. - Okopowa, który? - spytał, kiedy wyjeżdżali z Wolskiej. - Jedź pan, jedź pan! - przynaglał Andrzej. Na skwerku przed utytułowanym blokiem, o czym świadczył transparent rozpięty między oknami pierwszego piętra, pozostała już tylko gromadka chłopców. Pomagali elektrykom ekipy telewizyjnej zwijać kable rozciągnięte między blokiem a wozem transmisyjnym. Robotnicy dźwigali statywy reflektorów. Andrzej rozglądał się bezradnie. Uczestnicy ceremonii już dawno rozeszli się do domów. Przeskakując przez kable wbiegł do klatki schodowej. Zapalając raz po raz łamiące się zapałki, starał się w nikłym blasku płomyczka odcyfrować nazwiska na liście lokatorów. W pewnej chwili, kiedy już czwarta z kolei zapałka zgasła mu w rozdygotanych palcach, zdał sobie sprawę z bezsensowności tego, co robi. Wyszedł przed dom. Zadzierając głowę w górę, lustrował po kolei każde okno i wszystkie drzwi loggi. Ale spoza zielonych skrzynek na kwiaty, spoza firanek i kolorowych zasłon nie patrzyły na niego szare, wiecznie zatroskane oczy matki. Wsparty plecami o kiosk "Ruchu" wodził wzrokiem po okolicznych domach. Bał się postąpić choćby krok dalej, by nie przeoczyć przechodzącej tędy matki. Kiedy zapaliły się pierwsze latarnie uliczne, zdecydował się wreszcie na opuszczenie swego posterunku. W domu Ewa przywitała go promiennym uśmiechem. Wiedziała już wszystko od Wiktora. Odsunął ją zniecierpliwionym gestem. - Przecież już jest! - zawołała urażona - Znalazła się! Powiedziałeś, że byleby się znalazła. - A gdzie ona jest? Gdzie? Znajdź ją. - Znajdę! - wykrzyknęła. - Andrzej, przecież najważniejsze, że żyje! Wicher poruszał nagimi koronami drzew na sierpuchowskim cmentarzu. Pod rozłożystymi ramionami wierzby dwóch wyrostków wyrzucało łopatami grudy twardej ziemi. Andrzej, stojąc od godziny między murarzami, zacierał zziębnięte dłonie. Widać stąd było, jak u końca głównej alejki Wrotek wraz z kierowcą kroniki ciągnęli kable i przestawiali z miejsca na miejsce statyw pod kamerę. Dwa dni temu wyjechali z Warszawy. Andrzej wystąpił w FSO o bezpłatny tygodniowy urlop, gdy tylko nadszedł od Wiktora list, że ceremonię postawienia pomnika wyznaczyli na pierwszy tydzień marca. Od tego dnia kiedy Wiktor odwiedził ich w Warszawie, upłynęły prawie cztery miesiące. Wrotek napisał scenariusz i przeprowadził potrzebną dokumentację, Wiktor zdołał spiżowy dzwon przelać w płaskorzeźbę, mającą wieńczyć mogiłę plutonu majora "Konara", tylko w kłopotach Andrzeja czas nie dokonał zmian. Cud z matką nie powtórzył się już więcej. Wraz z Leszkiem przeczesywali codziennie uliczki Koła, zaglądali w bramy i zakamarki domów, nie ominęli żadnego sklepu i żadnego warsztatu. Na Złotej przez całą zimę panował stan milczącego zawieszenia broni. Ewa po dawnemu na każdy dźwięk dzwonka reagowała gwałtownym skurczem serca. Biegła do drzwi z nadzieją, że za progiem zobaczy wreszcie matkę. Lecz choć cud nie chciał się wydarzyć, Ewa z mniejszym lękiem spoglądała w przyszłość. Już wiedziała, że Andrzej nie spełni swych pogróżek i nie zostawi ani jej, ani chłopców. Rodzina była dla niego pojęciem świętym i nietykalnym jak religia, a zasady rodzinnego współżycia katechizmem tej wiary. Andrzej tak samo myślał o sobie, kiedy zajechał do miasteczka z ekipą Wrotka. W hotelowym pokoiku, którego ściany łuszczyły się od obłażących tapet, rzucił na łóżko walizkę nawet jej nie otwierając i natychmiast wyszedł. Łażąc wieczorem po opustoszałych uliczkach miasta, przypominał sobie, jak przemierzał te ulice po raz pierwszy z Ewą. Stał teraz trzymając w dłoni listę, którą poprzedniego wieczora ułożyli z Wiktorem. Otwierał ją ich dowódca major "Konar". A potem szli już w alfabetycznym porządku jego dawni koledzy, chłopcy z Sierpuchowa, którym los zezwolił korzystać z życia tylko przez lat osiemnaście. Ich nazwiska kamieniarz Mądry miał przenieść z papieru na granitową płytę. Drewniana skrzynia wsparta była jeszcze o żelazne taczki, na których ją tu przywieziono. Wiktor łyżką do podważania opon oderwał od niej wierzchnie deski, pod którymi kłębiły się zwoje stolarskich strużyn, w które opatulona była spiżowa płyta. Widać było na niej płasko wyrzeźbione profile młodych ludzi z opaskami bandaży na głowach. Niektórzy trzymali w dłoniach pistolety, a dwóch uzbrojonych było w butelki. Całą tę gromadę spinał ornament wyobrażający kotwicę - znak Polski Walczącej. Mądry oglądał pod słońce ostrza dłut i rylców. Nachylił się nad obrotowym kamieniem szlifierki, którym obracał pomocnik. Z blaszanego garnuszka lała się wąskim strumyczkiem woda, gasząc skry wypryskujące spod ostrza dłuta. Przyklęknął nad marmurową płytą wspartą o wywrócony do góry dnem szaflik, przetarł gładką powierzchnię tablicy brzegiem rękawa kurtki. - "Konar" musi być na samej górze - Andrzej wręczył mu listę z nazwiskami. - To był dowódca zgrupowania - dodał wyjaśniająco. - Cichociemny. Zrzutek z Londynu. Kamieniarz przerwał ostrzenie. - Pan mnie tłumaczy, co to był za człowiek? Mój ojciec za jego ojcem flintę nosił i w nagonce chodził - przyjrzał się krytycznie Andrzejowi i dodał: - Młody pan jest, to co pan może wiedzieć. Andrzej poczuł się dotknięty: - Walczyłem pod nim - powiedział i wskazując palcem wykaz, uzupełnił: - Byłem w tym samym plutonie. - Chyba że tak - przystał kompromisowo kamieniarz. - Pseudonim "Maczuga" coś panu mówi? - Zdzisiek Paluch. Jest na tej liście. - Mój chrześniak - wyznał Mądry. Andrzej pomyślał nie bez zawstydzenia, że nie znalazł dotąd dość czasu, by odwiedzić ojca i Niutka. Poszedł w tamtą stronę. Żelazny, na czarno wymalowany krzyż z dwoma owalnymi tabliczkami był już z dala widoczny. Przyklęknął na jedno kolano. Już wznosił dłoń do czoła, by się przeżegnać, kiedy dojrzał pomiędzy zeschłymi liśćmi, zaściełającymi mogiłę, wiązankę kwiatów. Wydała mu się stosunkowo mało zwiędnięta i sięgnął po nią. Jednocześnie poczuł za plecami czyjąś obecność. Odwrócił się. Za nim stała Jadźka. - Kto u nich był'? - spytał potrząsając wiązanką. - Jadźka, powiedz. Matka, tak? - Nie - pokręciła głową. - Nie ona. Leszek tu był. Też jej szukał. - Leszek... Andrzej schylił się, żeby otrzepać kolana, lecz jeszcze bardziej po to, żeby ukryć zawstydzenie, które ciepłą falą oblało mu policzki. Pośpiesznie upchnął obie dłonie w kieszenie kurtki; przykro mu było, że nie trzyma w nich świeżej wiązanki. Uciekał wzrokiem od spojrzenia Jadźki. Zobaczył, że Wrotek, ustawiwszy księdza Malińskiego na tle marmurowej tablicy, przymierza się już kamerą. - Już zaczął zdjęcia - ujął Jadźkę pod ramię. - Nie chcesz posłuchać? Kiedy podeszli, okazało się, że była to dopiero próba sceny, którą Wrotek obmyślił. Ustawiał teraz właśnie Wiktora na tle tablicy, księdzu Malińskiemu zaś kazał przechadzać się wzdłuż pryzmy cegieł aż do świeżo wykopanego dołu pod wierzbą. Ksiądz poprawił koloratkę, odchrząknął i nie bez przejęcia, choć gestem wyuczonym przez Wrotka, zatoczył ramieniem koło, jakby nim obrysowywał świeżo wykopaną mogiłę. - To miejsce trzymaliśmy dla nich piętnaście lat... Teraz już na zawsze będą oddani tej ziemi... W tym momencie rozległ się klekot zaworków mocno zużytego silnika i wszyscy dostrzegli gazik, z którego gramolili się dwaj mężczyźni. Obaj w kapeluszach, z teczkami, z daleka już zaświadczali wyglądem, że są urzędnikami powiatowego szczebla. Niższy, pękaty brunecik w kraciastej, trochę przykrótkiej kurtce, zatrzymał się przy samochodzie Kroniki Filmowej i starannie wpisywał do notesu numer rejestracyjny auta. - Teraz się zacznie - mruknęła stojąca obok Andrzeja Jadźka. - Znasz ich? - Z powiatu... Starszy wiekiem zbliżył się do miejsca, w którym pracował Mądry z pomocnikami. Kamieniarze przerwali robotę. Z niepokojem patrzyli, jak urzędnik zerwał brezent przykrywający cegły i worki z cementem. Pozdrowił obecnych milczącym przyłożeniem dwóch palców do ronda kapelusza, a potem wskazując na odrzuconą płachtę brezentu, spytał: - Czyje to cegły? Wiktor wysunął się do przodu. - Nasze - odpowiedział spokojnie. Wrotek przylgnął policzkiem do kamery. Nacisnął spust. Usłyszeli terkot przesuwającej się taśmy. Brunecik w kraciastej koszuli zdążył już powpisywać do notesu skrupulatnie przeliczone worki cementu. - Skąd macie te cegły? - indagował dalej starszy. - Nie kradzione! - zawołała Jadźka. - To najgłówniejsze. Wiktor uspokoił siostrę gestem ręki i podchodząc do cegieł, ułożonych w nierównych pryzmach, zaczął wyliczać: - Sześćset sztuk dał Kiełpiński, czterysta Komosa. Reszta jest - Z przydziału? - spytał urzędnik. - Tak. Na oborę. - I to ma być obora? - zaśmiał się kpiąco, trącając butem marmurową płytę, wciąż jeszcze opartą o drewnianą skrzynię. Teraz dopiero spostrzegł, że coś żółtego wyłania się spomiędzy skudłaconych wiórów. Teczkę położył na cegłach i obydwoma rękami wydobył dziwny przedmiot ukryty w skrzyni. Aż stęknął z wysiłku. - O, mosiądz! - zawołał z satysfakcją łowcy, któremu udało się wykryć zatajoną kryjówkę. - To deficytowy surowiec. A skąd to u was, jeśli nie tajemnica? Andrzej zerknął na Wiktora i powiedział spokojnie: - Klamki przetopiliśmy. - A ja dorzuciłem parę moździerzy po rodzinie - uzupełnił Wrotek. Ten drugi, w kraciastej koszuli i z notesem, przejechał palcem po nierównościach płaskorzeźby. - A kto to odlał? - spytał. - Cyganie - wypaliła bez namysłu Jadźka. - Cyganie? Jacy Cyganie? - Co to, nie pamięta pan, jak tu jesienią obozem stali? - bez pośpiechu wyjaśnił Wiktor i wyjmując paczkę "Radomskich" częstował nimi urzędników. Odmówili, a starszy, chwiejąc głową, podawał w wątpliwość tę wersję o Cyganach. - Tu u nas? Cyganie? - Tak jest - zapewnił milczący dotąd kamieniarz Mądry - za rzeką stali. - A gdzie oni teraz są? Wiktor zrobił zatroskaną minę i bezradnie rozłożył ramiona. - Władza lepiej powinna wiedzieć. - Cyganie jak Cyganie - dorzucił Mądry - dzisiaj tu, jutro tam... Kraciasty ponownie przejechał palcem po wypukłościach płaskorzeźby i długo przyglądał się potem opuszkowi własnego palca. - A projekty kto zrobił? - spytał. - Ja sam - odparł Andrzej. - Pan chyba nietutejszy? - zainteresował się starszy. - Pańskie nazwisko? - A pańskie? Rozmawiamy już dłuższy czas, a wcale się pan nie przedstawił. - Ja? - urzędnik uśmiechnął się z politowaniem, lecz mimo wszystko wydobył z zanadrza oprawną w brązowe płótno legitymację. - Ci obywatele mnie znają. - Ja nie - stwierdził Andrzej. Mignęła mu przed oczami okładka legitymacji. - Powiatowa rada. Wystarczy? Obu stronom jakoś zabrakło dalszego konceptu do słownego pojedynku. W ciszy, która zaległa, słychać było monotonny terkot przesuwającej się w kamerze taśmy. Teraz dopiero starszy spostrzegł, że byli filmowani. Zerwanym z głowy kapeluszem począł wymachiwać w stronę kamery. - Kto wam pozwolił?! Kategorycznie zabraniam! Widząc, że Wrotek, niezbyt przejęty poleceniem, kręci nadal, a lufę obiektywu wycelował wprost na twarz kraciastego robiąc zbliżenie, starszy desperackim ruchem zasadził kapelusz na obiektyw. - Wszystko to jest nielegalne! - zawołał. - Ani uzgodnienia, ani pozwolenia! Do jutra żeby mi z tego śladu nie było! Wyciągniętym palcem wskazywał kolejno worki z cementem, cegły i skrzynie z płytą. Potem porwawszy teczkę oddalił się powiewając połami jesionki. Za nim kroczył Kraciasty, zdjąwszy przedtem z kamery obiektywu kapelusz kolegi. Kiedy klekot gazika zamilkł za czerwonym murem cmentarza, Jadźkę pierwszą dopadły wątpliwości. - Co będzie? - spytała. - Nic - odpowiedział Wiktor. - Jak to nic? - zaniepokoił się Wrotek. - To odpuszczacie? - Przeciwnie - oświadczył stanowczym tonem Wiktor. - Postawimy to wszystko przez noc. Da pan radę? - zwrócił się do Mądrego. Kamieniarz niepewnie obracał w dłoni trzonkiem ogromnego młota. - Liter będzie tak na oko dwieście pięćdziesiąt, trzysta. Żebym każdą jedną pół godziny rył, to sam pan oblicz... - A od czego ich pan ma? - Wiktor wskazał obu pomocników. - Oni młotkiem orzechy tylko tłuką? - Miało być dopiero w niedzielę otwarcie. - A będzie jutro! - Nie, Wiktor, nie - odezwał się Andrzej pewny, że "na udry" nic nie zwojują, a przeciwnie, tylko mogą zaszkodzić sprawie. - Trzeba spróbować załatwić oficjalnie. Zakaz to zakaz. - Partyzantka też była zakazana! - wybuchnął Wiktor. Ksiądz z nadzieją patrzył na Andrzeja. - Jestem pańskiego zdania - powiedział. - Ale pomocy trzeba szukać gdzieś wyżej. Ma pan kogoś takiego? Andrzej niepewnie wzruszył ramionami. - A twój Poznański? - spytała Jadźka. Nie było potrzeby przypominać mu tego akurat nazwiska. Już od dłuższej chwili myślał o pułkowniku. Poznański z pewnością mógłby być orędownikiem ich sprawy, choćby przez wzgląd na swoje okupacyjne dzieje. Sam pochodził wprawdzie nie z tych stron, ale po likwidacji getta w Lublinie w tej właśnie okolicy się ukrywał. Z drugiej strony Andrzej zdawał sobie sprawę, że Poznański nie jest już tym samym Poznańskim sprzed lat piętnastu, który jednym telefonem był zdolny rozstrzygać najbardziej zawiłe kwestie. Kiedy go widział ostatnio, nie nosił już munduru; po październiku przeniesiono go do zupełnie innej pracy - było to jakieś poważne wydawnictwo, ale Andrzej nie bardzo pamiętał jakie, wiedział tylko, że Poznański pełni tam kierowniczą funkcję. Rozmyślał o tym wszystkim, kiedy wozem kroniki tłukli się do miasteczka. Tak czy owak, z szansami czy bez, musiał jeszcze tego samego wieczoru zamówić rozmowę z Poznańskim. Innych protektorów nie miał. Ledwo weszli do hotelu, zamówił błyskawiczną. Wyjątkowo krótko czekał na połączenie. - Czy to mieszkanie państwa Poznańskich? - spytał. Z trudem rozpoznał głos pani Poznańskiej. Bardziej też domyślił się, niż usłyszał, że zastał męża w domu i że za chwilę podejdzie do aparatu. Po paru minutach nie bez satysfakcji zakomunikował Wrotkowi: - Zachwycony nie był, ale powiedział, że zadzwoni, gdzie trzeba. - No to do roboty! - zawyrokował Rajmund. Po kwadransie auto kroniki znajdowało się znów na gościńcu prowadzącym do Sierpuchowa. Wiktora i jego ludzi zastali pracujących na cmentarzu. Wiktor zdołał już przekonać wszystkich, że tylko fakty dokonane się liczą; aż do wsi niosły się spoza muru cmentarza odgłosy postukiwania młotków i rzężenia piły. Kiedy nadjechał Wrotek z Andrzejem, cokół przyszłego pomnika sięgał już połowy wzrostu człowieka. Wrotek obrzucił plac budowy spojrzeniem generała rozpoznającego teren przed rozpoczęciem bitwy. - Reflektory na pomnik! Szczeniaki jeden na tę gałąź, drugi na alejkę! Stamtąd nadejdzie ten facet... jakże on się nazywa?... - Trzonek - podpowiedział Wiktor. - ...a z tej ksiądz Maliński. Minęła druga po północy, a wciąż jeszcze nie był przekonany, czy właściwie zorganizował plan zdjęć. Wdrapywał się to na jedno, to na drugie drzewo próbując kamerą "na sucho" przymierzyć się do właściwego ujęcia. Każda kolejna zmiana planu pociągała za sobą przestawienie reflektorów i zawieszanie szczeniaków na coraz to innych gałęziach. I wreszcie ruszyły zdjęcia. Około ósmej nastąpiła śniadaniowa przerwa. I dla ekipy Wrotka, i Mądrego. Tylko ksiądz Maliński nic nie jadł. Poszedł do kościoła, by na czas zdążyć do konfesjonału. Zaczynał się okres przedwielkanocnych spowiedzi. Wtedy właśnie usłyszeli znajomy klekot gazika. Przyjechali w tym samym dwuosobowym składzie. Tylko starszy stanowiskiem nie miał już ze sobą teczki, lecz gruby zeszyt w miękkich i pozaginanych okładkach, do którego co chwila zaglądał, jakby coś w nim sprawdzając. Kraciasty, gdy zobaczył traktor, który tu nocą służył za elektrownię, natychmiast wciągnął jego numer do swojego notesu. Ale obaj nie sprawiali wrażenia zaskoczonych faktem, że nikt tu jakoś nie wziął sobie do serca ich surowych rozporządzeń. Starszy dość obojętnie obrzucił wzrokiem szalunki na cokole, którego tu jeszcze wczoraj nie było, i tablicę z wyrytymi nazwiskami. Zajrzał do wnętrza kociołka z bulgocącym asfaltem, którym zalane miały być wyżłobione przez Mądrego litery. Przyjrzał się posilającym się ludziom łagodnym wzrokiem cierpliwego wychowawcy, któremu krnąbrna klasa urządziła mimo przestróg kolejny kawał. W jego głosie, kiedy się odezwał, nie wyczuwało się złości, a raczej jakiś żal i zawód. - Macie czas do jutra - powiedział. - Albo to rozbierzecie... - okrągłym ruchem ramienia objął cokół i wspartą o taczki marmurową tablicę - albo trzeba będzie inaczej rozmawiać. Kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, podszedł do Wiktora i patrząc mu prosto w oczy spytał: - No to jak? Rozbierzecie? Wiktor wzruszył ramionami i wskazał na wciąż jeszcze posilających się ludzi. - Im pan to powiedz. - Mówię temu, kto naruszył przepisy - urzędnik zajrzał do swego zeszytu. - Tu są różne paragrafy spisane, ale po co sobie głowę obciążać... Uprzedzę tylko, że możemy spotkać się nie tylko na kolegium. Trochę wyżej też. Wiktor już zamierzał coś odpowiedzieć, kiedy ich uszu dobiegł pomruk samochodowego silnika. Po chwili zobaczyli przez uchylone skrzydło cmentarnej bramy, że obok gazika zaparkowała czarna, połyskująca w porannym słońcu wołga. Wysiadł z niej tęgi mężczyzna i niespiesznym krokiem zaczął iść w ich kierunku. Był w szarym dwurzędowym garniturze widocznym spod rozpiętego skórzanego płaszcza, którego długie poły falowały za nim jak skrzydła. Kraciasty na jego widok uśmiechnął się domyślnie do szefa. Reszta patrzyła z niepokojem. - Teraz już wszystko przepadło - szepnęła do Andrzeja Jadźka. Kraciasty ze swym zwierzchnikiem z minami pełnymi uległości podskoczyli naprzeciw. Im mężczyzna był bliżej, tym coraz bardziej przypominał kwadratową bryłę. Wydawało się, że idzie niechętnie, jakby się zapierał i był przez kogoś popychany. Pozdrowił zebranych nieokreślonym ruchem dłoni, odsunął od siebie tłumaczącego mu coś wytrwale urzędnika, a potem nachylił się nad płaskorzeźbą i długo się jej przyglądał. - Czyja to robota? - spytał. Wiktor wysunął się do przodu. - Cały komitet za to odpowiada. - Ale ja o artystę pytam - Kwadratowy cofnął się o kilka kroków i teraz już z dalszej perspektywy fachowo oceniał dzieło. - Udane, bardzo udane - zawyrokował. - No cóż, naród walczył i, powiedzmy szczerze, w tej walce był zjednoczony. Wszyscy spoglądali nieufnie, a dwaj urzędnicy wymienili niespokojne spojrzenia, trochę jakby zaskoczeni tą konkluzją. On zaś zatrzymał wzrok na Andrzeju i spytał: - Który z obywateli dzwonił do Warszawy? - Ja - odpowiedział Andrzej. Usiłował zgadnąć, czy w oczach tamtego odczyta naganę czy pochwałę. Jednocześnie z satysfakcją stwierdził, że i tym razem Poznański go nie zawiódł. Kwadratowy pochylił się nad tabliczką z nazwiskami, przez chwilę czytał tekst poprzedzający kolumienkę nazwisk. Potem ponownie odszukał wzrokiem Andrzeja. - Zaproszenie do komitetu chyba przyślecie...? - uśmiechnął się wyrozumiale nad ich opieszałością, która do tej pory nie pozwoliła im wykonać tego oczywistego obowiązku. - Myśmy byli w tej walce, chcemy w niej być i teraz... Na twarzy Kraciastego odmalowało się osłupienie. Wiktor z trudem powściągając uśmiech, ukradkiem ścisnął dłoń Andrzeja. Ale Kwadratowy jeszcze nie zakończył swojej misji. Znowu pochylił się nad tablicą i jakby dopiero teraz dostrzegł na niej jakieś nieważne, lecz jednak niefortunne sformułowanie, oświadczył: - Z jedną tylko, powiedzmy szczerze, poprawką - przejechał palcem wzdłuż nazwiska Fabjańskiego - "Konara", jakby chciał je tym gestem zmieść z marmurowej powierzchni. - Tego nie może być. - Jak to?! - wykrzyknął Andrzej. - To był dowódca! Kwadratowy ujął pod łokcie Andrzeja i Wiktora i odszedł z nimi na bok. - To był człowiek sił reakcji - powiedział. - A w dodatku obcy klasowo. Syn znienawidzonego tutaj dziedzica. I oficer sanacyjnego wojska... - A jakiego miał być? - spytał Wiktor. - Innego tutaj nie było. Kwadratowy, jakby ufny w siłę argumentów, które im wyłuszczył, zawrócił w stronę tablicy. Z szacunkiem i troską zagadnął Mądrego tonem, jakim pyta laik doświadczonego fachowca: - To chyba łatwo da się skuć? - raz jeszcze przejechał wzdłuż liter nazwiska Konara. - I nie trzeba się spieszyć, nie trzeba, jeszcze żadna sztuka nie zyskała na pośpiechu. Nikt tu nie będzie przeszkadzał, przeciwnie - wszyscy będą pomagać. Odsłonięcie za tydzień, za dwa, trzeba wydrukować zaproszenia, program... Andrzej przerwał mu. - To niemożliwe! - zawołał. - Gdyby nie ten człowiek... - Co? Chciał pan powiedzieć, że gdyby nie ten człowiek, nie byłoby tu konspiracji? Byłaby, byłaby. To nie jednostki tworzą historię, to historia je tworzy... - To cichociemny! Zrzut. - Ale skąd go zrzucono? Niech pan dokończy. No, no! Powiedzmy sobie szczerze, że z Londynu. A po co? Żeby przywrócić ustrój, który znów założyłby obrożę na szyję tych ludzi - powiódł ramieniem po zasłuchanych kamieniarzach i ekipie Wrotka. Zerknął na zegarek jak człowiek, który nagle uzmysłowił sobie, że zapomniał o czymś bardzo ważnym. Podał kolejno rękę Andrzejowi i Wiktorowi, a odchodząc raz jeszcze podkreślił: - Poza tym idea słuszna... Bardzo słuszna... - znów wykonał dłonią nieokreślony gest pożegnania i zaczął oddalać się spiesznym krokiem ku bramie, konwojowany przez obu urzędników z powiatowej rady. Mądry podrzucił młotek na dłoni. Z wahaniem spoglądał na Andrzeja. - To jak? - spytał. - Mam skuwać? Przed Andrzeja wysunął się Wiktor. - Nie! Montujemy. Stary kamieniarz niepewnie zerknął na Andrzeja, oczekując od niego weryfikacji tej decyzji. Z kłopotu wybawił Talara listonosz Majewski. Ślizgając się po nie uprzątniętych na alejce liściach, jechał rowerem prosto na nich. - Panie Talar... - z wnętrza narciarki wydobył zmięty blankiet depeszy. - Dopiero co do ajencji przyszło... Andrzej pobladł. Drżącymi rękami rozrywał telegram. Pierwszym słowem, jakie odczytał na pobrudzonym blankiecie, była Matka"... Przymknął oczy jak przed skokiem w przepaść. Ale następne, wypisane na sierpuchowskiej poczcie kulfonami poczciwej urzędniczki, brzmiały nieprawdopodobnie: "znalazła się. Jest w domu. Ewa." Nie dowierzając własnym oczom odczytał jeszcze raz: "Matka znalazła się. Jest w domu. Ewa." Nie zważając, że Wrotek filmował akurat zbliżenie kamieniarskiego młotka, który jak znak zapytania zawisł nad nazwiskiem Fabjańskiego - "Konara", porwał przyjaciela w ramiona. Okręcił nim jak w tańcu powtarzając w kółko: - Matka! Jest matka! - Spieprzyłeś mi ujęcie, baranie! - wrzasnął Wrotek. Tego przedpołudnia Ewa wybierała się na plac Unii, bo do Supersamu przyjść miały cytryny i tunezyjskie pomarańcze. Wielkanoc w tym roku była wczesna, wypadała w marcu i Ewa już od paru dni zapobiegliwie gromadziła świąteczne produkty. Plotka o pomarańczach okazała się fałszywa lub przedwczesna, Ewa krążyła więc pomiędzy półkami zgarniając do koszyka sardynki, figi i rodzynki. Właśnie trzymała w dłoni puszkę konserwowego groszku i sprawdzała na niej cenę, kiedy poza piramidką takich puszek dostrzegła znajomą twarz. Talarowa wkładała coś do koszyka, z drugiej dłoni nie wypuszczając rączki małej dziewczynki. - Nianiu, a cekolada? - pytało dziecko. - Ja kcem cekolady. - Mama nie kazała... Ewa błyskawicznie obiegła piramidkę puszek. - Mamo! - zawołała tak głośno, że aż kilkoro kupujących obejrzało się za nią. - Mamo! W sekundę później Talarowa już tonęła w objęciach synowej. - Mama wynajęła się na gosposię? - domyśliła się Ewa, przeszywając chłodnym spojrzeniem dziewczynkę. - Tak. To dobre dziecko. I ludzie dobrzy... - Mama ma w domu własne dzieci! - nagle, pod wpływem wspomnienia obu opuszczonych przez babkę chłopców Ewa zrobiła ruch, jakby chciała się rzucić do nóg tej starej kobiety, wciąż niezmiennie okutanej w wiejską kraciastą chustę. Talarowa podtrzymała ją ręką. - Więc dobrze - gwałtownie mówiła Ewa. - Dla mnie może mama tego nie robić. Ale są jeszcze oni: Andrzej, Leszek... Andrzej odchodził od zmysłów... Kajtek bez babci nie chce zasypiać... - dostrzegła jakby cień wahania we wzroku matki i zawołała z emfazą: - Przecież to mamy krew! Mamy krew! Ja błagam, ja błagam... - zaczęła pokrywać dłoń matki pocałunkami. - W imieniu Kajtka i Krzysia! Ja mogę odejść. Ale bez mamy nie ma tam domu... - Teraz tak mówisz - Talarowej udało się wyrwać rękę z dłoni Ewy. - Teraz! Jutro! Zawsze! To, co było, już nigdy się nie powtórzy! Ja zrozumiałam. Kupujący od dłuższej chwili obserwowali te dwie rozgorączkowane kobiety. Mała dziewczynka, najbardziej zaintrygowana ze wszystkich, pociągnęła Talarową za rękaw. - Nianiu, kto to jest? Ewie jeszcze raz udało się pochwycić dłoń teściowej. - To babcia moich dzieci! - zawołała. - To moja matka! Talarowa po raz pierwszy poczuła, jak ciepła fala wzruszenia oblewa jej policzki, szyję piersi... Już mniej nieufnie zerknęła na Ewę. Jakiż ten Kajtek do niej podobny! Może chociaż Krzysio przypominać będzie Jędrka? Ta myśl zdecydowała o wszystkim. Wprost z placu Unii pojechały taksówką na Nowolipki, gdzie Talarowa pracowała jako gosposia. Do końca miesiąca pozostawał tylko tydzień; Ewa zwróciła pani domu część wypłaconej z góry pensji. W godzinę później Talarowa była na Złotej, a jeszcze po godzinie smażyła na obiad naleśniki z serem. O tym wszystkim Andrzej dowiedział się dopiero po powrocie. Na razie, umęczony ponad miarę, nie ogolony i wymięty, siedział z Wrotkiem przy stoliku hotelowej restauracji. Wypadki dnia tak były brzemienne w skutki, że mimo utrudzenia należało je uczcić. Nalewał z półlitrówki do dwóch kieliszków. - Za moją staruszkę! - wzniósł toast. - I za mój film! - uzupełnił Wrotek. Spoza szklanej ściany, odgradzającej lokal od recepcji, obserwował ich stolik postawny brunecik w granatowej koszulce polo, z sygnetem na małym palcu prawej ręki. Przestępował z nogi na nogę, raz po raz chuchał na oczko sygnetu, a potem zawzięcie je szlifował o rękaw marynarki. Przed wejściem do hotelu spacerował urzędnik w kraciastej kurtce. Sprawiał wrażenie człowieka, który się z kimś umówił, bo co chwila zerkał na zegarek. Ktoś, kto obserwowałby z boku Kraciastego, zauważyłby jego gwałtowne ożywienie w chwili, kiedy na plac przed Domem Kultury zajechał wóz kroniki. Kierowca zaparkował samochód w stałym już miejscu między studnią a kioskiem "Ruchu". Wrotek z Andrzejem spełniali właśnie drugi toast. W recepcji skrzypnęły drzwi i zajrzał przez nie Kraciasty. - Minimum dziesięć minut - powiedział do Brunecika. - Nie krócej. Brunecik kiwnął głową, przeczyścił sygnet o klapę marynarki i zdecydowanym krokiem skierował się na salę. Usiłując obedrzeć skórę z węgorza, Wrotek zwierzał się Andrzejowi: - Jakby mi to źle wywołali, tobym się chyba dał zamknąć w klasztorze. W żeńskim oczywiście... W tym samym niemal momencie przechodzący obok ich stolika mężczyzna potknął się i upadł na czerwony dywan, którym wysłana była posadzka. Człowiek tracący o tej porze równowagę w knajpie to zjawisko normalne. Brunecik jednak wstał i opierając się o stolik Andrzeja i Wrotka wściekle ryczał patrząc na tego ostatniego: - Pan mi podstawił nogę! Rajmund omal się nie zakrztusił. Przed oczami błysnął mu czerwony punkcik sygnetu. Zerwał się z krzesła, żeby uniknąć ciosu. Andrzej również się podniósł gotów do przyjścia z pomocą przyjacielowi. Niespodziewana napaść była o tyle zastanawiająca, że sprawca wcale nie robił wrażenia pijanego. - Podstawiłeś mi nogę, łobuzie! - powtórzył oskarżenie. - Niech się pan uspokoi - Andrzej przytrzymał go za łokieć. - Pan też jest kompletnie pijany - wycelował wskazujący palec oskarżycielskim gestem w pierś Andrzeja. - Dać panu adres okulisty? - spytał Wrotek. - Mnie?! Mnie?! - Pan coś podwójnie widzi, przyjacielu - w głosie Wrotka nie wyczuwało się złości, przeciwnie, skłonność do polubownego zakończenia konfliktu. Andrzej inaczej już zaczął oceniać ten niespodziewany incydent. - Mylisz się - zwrócił się do Wrotka, jakby człowieka z sygnetem już wcale między nimi nie było - ten facet wcale nie jest na bani. - Kierownika! - zaryczał nagle Brunecik. - Ja was nauczę kultury! Milicjaaa! Ku zdumieniu recepcjonistki jej ulubiony filmowiec został wypchnięty z sali, a za nim wylądował jego przyjaciel. W jednej chwili znalazł się i sierżant milicji, którego ktoś usłużny wezwał z ulicy. Sierżant starannie przeglądał dowody Wrotka i Andrzeja. - Ten pan nas zaczepił! - tłumaczył mu Rajmund. - Nie oczerniajcie mnie! - zawołał Brunecik. - Spokój! - zagrzmiał sierżant i w dalszym ciągu kartka po kartce wertował trzymane w ręku dowody. Trwało to zbyt długo i Andrzej coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu o prowokacyjnym charakterze zajścia. Sierżant skończył wreszcie lekturę i trzymając w górze dowody zaproponował: - To jak będzie? Panowie przeproszą tego obywatela? Brunecik nie sprawiał wrażenia, że oczekuje satysfakcji. Zerknął na zegarek i teraz Andrzej był już pewny, że zależy mu na przedłużeniu konfliktu. - Ja się takim chamom nie dam przeprosić - warknął Brunecik. - No i kto tu kogo obraża? - powiedział Andrzej siląc się na spokój. - W porządku - zawyrokował milicjant - podajcie sobie grabule i po krzyku. - Ja? - Brunecik wciąż udawał nieprzejednanego. - W życiu! Gdzie ja potem tę rękę domyję?! Sierżant raz jeszcze zachęcił ich do pojednania i wyciągnął w stronę Wrotka dowód osobisty. Brunecik go przechwycił. - Jak to?! - zawołał. - Nic? Za napaść na człowieka - nic! To taka jest praworządność?! - coś tam jeszcze wykrzykiwał, a jego wzrok znów wędrował poza okno wychodzące na ulicę. Andrzej gwałtownym ruchem rozwarł szeroko drzwi. Ulica i placyk były puste. Jakiś kundel z zatłuszczonym papierem gnał ze swoją zdobyczą przez środek placu. Odprowadził go wzrokiem i nagle wszystko stało się jasne. Samochód kroniki! - Mundek, kasety! Pognał na placyk. Wrotek go wyprzedził i pierwszy dopadł uchylonych drzwi zielonej budy. - Tylko jedna...! Tylko jedna została... - zawył. W kwadrans później powtarzał tę skargę w pokoju hotelowym. Patrzył na prześwietloną taśmę wzrokiem człowieka, któremu w kostnicy pokazano zwłoki jedynaka. Andrzej starał się pocieszyć przyjaciela: - Ta napaść to najlepsza recenzja. Film, który się jeszcze nie narodził, już w chwili poczęcia rozbudza emocje. To jak śmierć zadana jeszcze w łonie matki płodowi, z którego na świat miał przyjść geniusz! - specjalnie dobierał pompatycznych porównań, bo ból Rajmunda mogły ukoić tylko wielkie słowa. Był wieczór. Ewa kąpała Krzysia. Matka prasowała niebieskie śpioszki wnuka. Obie prawie jednocześnie usłyszały, jak za oknem zatrzymał się samochód i trzasnęły zamykane drzwiczki. Obie jednocześnie rzuciły się do okna. I obu nie zawiodło przeczucie: na dole z wozu Kroniki Filmowej wyładowywał się Andrzej. Zapominając o Krzysiu, który okutany w ręcznik rozpłakał się rozpaczliwie, Ewa wybiegła z mieszkania. W prostokątnym wycięciu uchylonej bramy zobaczyła Andrzeja. I on ją już dostrzegł idącą niepewnie środkiem bramy. Potem jego niespokojny wzrok powędrował ku górze. Dojrzał przylepioną do szyby twarz matki. I wtedy się uśmiechnął. A kiedy znów skierował wzrok w stronę Ewy, już niemal odczuła ciepło tego spojrzenia. W sekundę później była przy nim. Spazmatycznie oplotła go ramionami. - Jesteś... Jesteś... - szeptała mu w ucho zduszonym głosem. - Wszyscy jesteśmy... - poczuła, jak jego palce przeczesują jej włosy. Jeszcze mocniej przywarła do niego. Wtedy ją objął i już wiedziała na pewno, że wszystko będzie jak dawniej. W wyściełanych czerwonym pluszem fotelach siedziało tylko dwóch widzów: Smulski i jego szef, chudzielec o szarej, zmiętej twarzy suchotnika. Wrotek przysiadł kilka rzędów za nimi. Kiedy zapaliło się światło po projekcji, usłyszał: - Mam jedno pytanie: przeciwko komu pan zrobił ten film? - suchotnik siedział sztywno, odwrócony do Rajmunda plecami, i trudno było domyślić się wyrazu jego twarzy. - Nie rozumiem... - No właśnie - dopiero teraz obrócił się ku niemu, skrzypiąc wyściełanym fotelem. - Bo to jest kompletne nieporozumienie. Wrotek w spojrzeniu Smulskiego szukał wsparcia, ale tamten udał, że tego nie widzi, zajęty wpisywaniem jakichś uwag w notesie. Szef zaś podniósł się z fotela i spytał zatroskanym tonem: - Czy ja jestem przeciwko narodowej pamięci? Przeciwnie. Ale nie można jej szargać. - Jak to? - Pamięć narodu to jedność - pouczył go szef. - Jedność, powtarzam. A ten film szuka tego, co nas dzieli, nie łączy. Dlaczego ich trzy razy chowano? - No właśnie - z zapałem podjął Wrotek. - Dlaczego? - Sztuka jest zawsze uogólnieniem, a przecież to jednostkowy przypadek - wskazał na ekran. - Ale fakt! - zawołał Wrotek. - W związku z czym proponuję - dyrektor zerknął do notatek, jakby protestujący głos Wrotka do niego nie dotarł. - Po pierwsze, wyciąć scenę z interweniującym urzędnikiem rady. Po drugie, rozmowę z księdzem. Po trzecie, to całe nocne budowanie. Dlaczego w takiej tajemnicy? Co pan chce przez to zasugerować? Natomiast dokręciłbym scenę otwarcia. Ma pan w ścinkach? - Mam. - Otwarcie, lokalne władze... Jest taki materiał? - Jest - bezwiednie potakiwał jak ogłuszony Wrotek. - No więc... - ucieszył się szef - nie ma problemu. - Ależ wtedy wyjdzie, że to władza zbudowała ten pomnik! Szef już był w drodze do wyjścia. Uśmiechnął się. - A czy coś może u nas dziać się bez władzy? Przecież to nasza władza. Wrotek wyrósł przed nim. - Puścicie to czy nie? - wydyszał z wściekłością. Dyrektor odsunął go delikatnie. - Po tych korektach... bez zastrzeżeń - i zniknął za fałdami kotary. Wrotek potrząsnął ramieniem Smulskiego. - Dlaczego pan nic nie mówił? Będziemy o to walczyć? - Walczyć to pan musi sam ze sobą. Wyciąć czy na półki? Nareszcie debiut czy... czy... - szukał właściwego słowa. - Czy gówno? Tak? Smulski pokiwał głową. Kiedy Talarowa dowiedziała się, że w telewizji pokazywać będą Sierpuchowo, nie mogła doczekać się godziny emisji. Przez cały dzień wszystko leciało jej z rąk. Po prasowaniu zapomniała wyłączyć żelazko i w niebieskim pledzie Krzysia wypaliła ogromną dziurę. Wystraszona trwożliwie zerkała na Ewę. Ale synowa machnęła lekceważąco ręką. - Akurat była najwyższa pora kupić nowy pledzik. Ten był jeszcze po Kajtku. A mama przejęta jest tym filmem chyba bardziej niż Wrotek. Tradycyjnym już zwyczajem wszyscy zebrali się w mieszkaniu Wrotków. Film zapowiedziany był zaraz po dzienniku. - A gdzież bohater wieczoru? - Andrzej rozglądał się po zatłoczonym pokoju. - Ma straszną tremę - wyjaśniła Halina. - On się tu chyba nie pokaże. - Ja przed pierwszym meczem też taki cykor miałem - wyrozumiale stwierdził Bawolik, a Lidka dodała: - No właśnie. A co dopiero artysta. Kiedy Wicherek zakończył przepowiadanie pogody, jego miejsce na ekranie zajęła Edyta Wojtczak zapowiadając film dokumentalny pod tytułem "Apel cieni". Wraz z pierwszymi taktami Haydna rozległo się z ekranu skrzypienie kół, parskanie koni, a w sekundę potem zaprzęg wyłonił się spoza kępy bezlistnych drzew. - Toć to Pietrek Trzonek! - z zachwytem wyrwało się Talarowej. Halina zgromiła ją wzrokiem. W tej samej chwili z hukiem rozwarły się drzwi mieszkania i na środek pokoju wtoczył się Wrotek. Był kompletnie pijany. Przez moment chwiał się na nogach niczym na pokładzie rozkołysanego okrętu, a potem runął na telewizor, jakby go chciał nadziać sobie na głowę. Wyprostował się w ostatniej chwili i ciałem przysłonił ekran, jednocześnie szukając gałki. Wreszcie ją znalazł i wyłączył aparat. Zawiedzeni widzowie jęknęli głucho. Halina rzuciła się, by odciągnąć słaniającego się Rajmunda. Ale powstrzymał ją zdecydowanym gestem. - Ani kroku! - zawołał. - Skończył się artysta, zanim się zaczął. Widownia won! Wyciągając ramię, zawadził o wazon, który z hukiem spadł na podłogę. Andrzej zerwał się, żeby pomóc Halinie. - Mundek! Co z tobą!? Na ułamek sekundy otrzeźwiał i palcem wycelował w wystraszoną Lidkę: - Ona wie, co się dzieje z człowiekiem, jak mu się wytnie kiszki. A mnie wycięto i kiszki, i serce, i... i... - potoczył po obecnych nieprzytomnym wzrokiem - i jeszcze, nie będę mówił przy damach... I kto to zrobił? Kto? - z rozmachem huknął się w piersi. - Ta ręka. Osobiście! Autodestrukcja - nagle wlepił wzrok w przerażonego Popiołka i nachylając się nad nim, obwieścił: - No weź mnie pan, panie Rysiu. Bierz mnie pan i zamiataj mną podwórze. Lepszej szmaty nigdzie pan nie znajdzie. Leszek pośpiesznie mijał jednopiętrowe domki ulicy Olimpijskiej. Młode pędy ałyczy i ligusteru osłaniały wnętrza schludnych ogródków. Zatrzymał się przy żelaznej furtce, nad którą zwisała lampa w kształcie przedwojennej dorożkarskiej latarni. Chwilę nasłuchiwał. Z domku o spadzistym dachu, żywcem przeniesionym z zakopiańskich parceli urzędniczych, dochodził odległy, równomierny stukot. Nacisnął dzwonek przy furtce. Prawie jednocześnie rozległ się histeryczny psi jazgot, który na chwilę zagłuszył odgłos stukającej rytmicznie maszyny. Po chwili w uchylonych drzwiach werandy ukazała się Grażynka. U jej nóg nie przestawał ujadać jamnik. Leszek poznał ją natychmiast, chociaż widział ją tylko jeden raz na imieninach Andrzeja. Stała chwilę poprawiając narzucone na ramiona krótkie futerko z lisów. Młody, ładny chłopak, widoczny zza okratowania furtki, wydał jej się znajomym, ale nie od razu skojarzyła go z bratem męża Ewy. - Pan do kogo? - spytała z dłonią na przycisku automatycznego zamka furtki. - Do pani. - Do mnie? - ci, którzy tu przychodzili, byli prawie wyłącznie klientami jej przyjaciela Poleskiego. - A w jakiej sprawie? - Przyszedłem się z panią ożenić. Nareszcie go sobie przypomniała. Roześmiała się, szczerze ubawiona bezceremonialnością odpowiedzi. - Proszę, niech pan wejdzie - skrzypnięcie furtki poprzedził brzęczyk dzwonka. Stojąc już w uchylonej bramce Leszek zawahał się przez moment. - Czy to jeszcze aktualne? - spytał. Nie przestając się śmiać, gestami zachęcała go do wejścia. Pozostawiła go w pokoju, gdzie przed kominkiem wyłożonym ciemnym klinkierem piętrzyły się świeżo porąbane polana brzózek, a sama spiesznie zbiegła krętymi schodkami do piwnicy. Stamtąd właśnie dochodził monotonny odgłos maszyny. Stojąca pod oknem sztanca wytrwale wytłaczała z masy guziki perłowego koloru. Spadały strumieniami do podstawionych pudełek. Dwie kobiety w niebieskich fartuchach mozolnie naszywały je na tekturowe kartony. Poleski w wąskich, wytartych dżinsach i w czarnej, obcisłej koszulce polo układał ponawlekane już tekturki w ogromnych pudłach. Opasane czerwonym przylepcem stały pod ścianami gotowe do wysyłki. - Polo! - zawołała od progu. - Mamy gościa! - Jeżeli znowu z finansowego - odparł nie przerywając pakowania - to spytaj, ile i dlaczego tak drogo. Kiedy wyszedł z piwnicy, on także nie od razu rozpoznał Leszka. - Wciąż pan nie ma zameldowania? - spytał gość. Na twarzy zawsze pewnego siebie Pola przebiegł cień niepokoju. Na wszelki wypadek spytał: - A ile to miałoby kosztować i dlaczego tak drogo? - Ależ Polo! - zawołała Grażyna. - Pan przyszedł się ze mną ożenić! - Tak - przytaknął Leszek. - Zdecydowałem się. Zgadzam się na ten ślub. Poleski lekko go popchnął w kierunku przepastnej skórzanej kanapy. - Dlaczego tak od razu nie mówisz? - spojrzał z wyrzutem na przyjaciółkę. - To jak się moja żona będzie przejściowo nazywać?. - Talar. - Miłe dla ucha. Waluta wprawdzie nieaktualna, ale i żona szybko się panu zdewaluuje. Mamy mecenasa, który gwarantuje już po miesiącu rozwód. Czego się pan napije? - otworzył barek, którego lustrzane wnętrze zwielokrotniało liczbę kolorowych butelek. Wysokie, kryształowe szklanki, kubełek na lód, srebrne szczypce, wszystko to mieniło się przed oczami Leszka. Dał sobie wetknąć w dłoń szklankę grzechoczącą kostkami lodu. Polo upił łyk ze szklaneczki i zwrócił się do Grażynki: - Zostaw nas na chwilę samych. To poważny biznes. Ślub z opłaconym rozwodem! - zaśmiał się z własnego żartu i stuknąwszy się z Leszkiem, rzeczowo przystąpił do finalizowania transakcji: - Ile? I dlaczego tak drogo? Guzik białej koszuli długo wymykał się z jego palców, nieprzywykłych do takich manipulacji. W pękniętym trójkącie lusterka wspartego o występ kaflowego pieca nie mógł należycie ocenić swego wyglądu. Czuł tylko, że spodnie od granatowego garnituru, który pożyczył od kolegi z roku, są za szerokie w pasie i opadają mu na biodra. Kiedy wyłuskiwał pasek ze swych roboczych spodni, za ścianą urwały się nagle dźwięki wiolonczeli, a po chwili skrzypnęły drzwi i w progu stanęła Ula. Ze zdziwieniem spostrzegła niecodzienny strój Leszka. Końcem smyczka dotknęła wiszącej na poręczy krzesła garniturowej marynarki. - Nie wiedziałam - wybąkała - że masz taki garnitur. - Wcale go nie mam. Jest pożyczony. Na jeden raz. - Z jakiej okazji? - w jej głosie wyczuwało się niepokój. Stanęła blisko niego i sięgnęła po końce krawata, które luźno zwisały wzdłuż białego torsu koszuli. - Mam egzamin. Z zootechniki. Profesor wymaga pełnej gali. Jej palce zręcznie supłały węzeł jedwabnego krawata. - Pójdę z tobą - oświadczyła kategorycznie. - Będę na ciebie czekać. - Po co? - Nie chcesz? - więcej było w tym pytaniu rozkapryszenia niż urazy. - Bo ja, na przykład, zawsze bym chciała, żebyś na mnie czekał przed konserwatorium. - A ja nie! - powiedział twardo i natychmiast uciekł w bok wzrokiem, bo wiedział, że sprawił dziewczynie przykrość. Tłumiąc urazę, jeszcze raz zdobyła się na zalotność: - A jeśli ja i tak przyjdę do SGGW? Co mi zrobisz? W ułamku lusterka dojrzał zawzięty wyraz jej twarzy. Kiedy w szafirowych oczach Uli zjawiał się błysk zaciętości i gniewu, ta rozmarzona wiolonczelistka kazała pamiętać, że w jej żyłach płynie krew Siekierków. Edukację czerpała z namiętności i krewkości czerniakowskich podwórek, gdzie przywykło się mówić bez ogródek. Przyjaciel był przyjacielem, a wróg wrogiem. Nie jakieś beznamiętne wydumane "nic za nic", ale przeciwnie: "wszystko za wszystko", "ząb za ząb", "oko za oko" było obowiązującym prawem jej świata. Zza okna dobiegały ich przekleństwa, którymi miotał Siekierko. Pośrodku podwórka, chwiejąc się na szeroko rozstawionych nogach, stał umazany węglem wozak Trych. Bat wyśliznął mu się z dłoni, daszek przekrzywionej na łbie czapki opadł na ucho. Przez chwilę wydawało się, że Siekierko odwinąwszy się zmiecie mu jednym uderzeniem łeb z karku. Ale stary uchwycił go tylko za kark, powlókł jak worek przez usiany sieczką majdan i cisnął w uchylone drzwi stajni. Po minucie był na pięterku. Dysząc jeszcze po biegu, obrzucił przekrwionym wzrokiem strój Leszka. - Zbieraj się w trymiga! - wysapał. - Pojedziesz z węglem na Huculską. - Ja? - Leszek nerwowo zwijał w palcach rąbek krawata. - Ja nie mogę... Zazwyczaj Siekierko nie tolerował odmowy swego polecenia. Ale przy Leszku stała Ula. - Trych się schlał. Konie stoją luzem przy Chełmskiej. Nasze konie. - Kiedy ja... - Leszek rozłożył ramiona - dzisiaj nie mogę. W żaden sposób. - On ma egzamin - poparła go Ula. Do Siekierki nic nie docierało. Ciężką łapą zamielił powietrze jak wiosłem. - Już cię tu nie widzę! Leszek zerknął na zegarek. Za godzinę zejdą się wszyscy na placyku przed Urzędem Stanu Cywilnego na Smolnej. Stąd na Chełmską był dobry kwadrans drogi. Jazda końmi na Huculską zajęłaby drugi kwadrans. Zrzucenie węgla z lory, ważenie w koszach i szuflowanie pod okna piwnicy nie mogło trwać krócej niż godzinę. Nie, myślał gorączkowo, wszystko to nie wchodziło w rachubę. Zbyt wielką ryzykował stawką. - Nie - powiedział. - Ja muszę być na czas. I w tym - wskazał na garnitur. Widać było, że nawet przełykanie śliny przychodziło Siekierce z trudem. - Albo w trymiga ruszasz, Lesiu - syknął przez zaciśnięte zęby - albo smaruj stąd, żebym czadu po tobie nawet nie powąchał. Osobiście ci to mówię. I przy niej - dodał, gestem głowy wskazując na Ulę. Trzasnęły za nim drzwi z takim impetem, że znad futryny posypał się dwoma strumyczkami tynk. - Zgódź się - poprosiła Ula. - Wiesz, że on na wiatr słów nie rzuca. - Trudno. Gwałtownie oplotła mu ramionami szyję. Obsypała pocałunkami jego policzki i skronie. Bezładnie wyrzucała z siebie słowa: - Błagam cię... zrób to dla mnie... Nie chcę, żebyś odszedł... Zrób to, zrób to! Zrobisz?! - patrzyła mu z bliska w oczy. - Muszę już iść - odsunął ją od siebie i wyszedł nie zamykając drzwi. Napięła z dwóch końców smyczek tak mocno, że wygięty w łuk omal nie trzasnął. Pod kolumienkami Urzędu Stanu cywilnego na Smolnej Poleski z coraz większym zdenerwowaniem sprawdzał zegarek. Umówiony na piętnastą Leszek spóźniony był już o blisko dwadzieścia minut. Czyżby zrezygnował w ostatniej chwili? Polo zaczynał żałować, że tak zawzięcie zaniżał honorarium. Grażyna była podobnego zdania. Stała obok mecenasa Bilskiego, który stosunkowo najspokojniej z nich wszystkich znosił przedłużające się oczekiwanie. Aplikant mecenasa już trzeci raz ganiał na piętro pałacyku, upraszając o opóźnienie ślubnej ceremonii, miał być drugim świadkiem ślubu. - Pierwszym ja jestem - mówił o sobie Polo. - Pierwszym świadkiem na ślubie własnej narzeczonej. Poleski z mecenasem uzgadniali ostatnie posunięcia. - Pan mu sam to wręczy? - upewniał się adwokat. - Nie. Pan. Zawsze lepiej mieć świadka. - Niektórzy - uśmiechnął się Bilski, upychając w kieszeń grubą kopertę - przy takich kombinacjach raczej unikają świadków. - Moja sprawa jest czysta. Gdyby państwo nie wymyśliło w pięćdziesiątym ograniczeń meldunkowych w stolicy, dawno mielibyśmy z Grażynką parkę tłustych dzieci z niebieskimi oczkami. - Jest! - zawołała w tym momencie Grażynka. Od strony Smolnej wtaczał się na placyk przed urzędem wóz węglowy. Mecenas z aplikantem uskoczyli wystraszeni tuż sprzed dyszla, który omal nie wbił się w pień samotnie rosnącej akacji. Woźnica zeskoczył z kozła i zaczął ściągać z siebie płaszcz. Dopiero wtedy Polo rozpoznał w nim Leszka. Widząc jego umorusaną węglem twarz, wybuchnął zaraźliwym śmiechem. - Ma fantazję chłopak, co? Wózek prosto na rajd Monte Carlo. Mecenas osłupiał, gdy zobaczył swego klienta witającego się z węglarzem, wprawdzie wbitym w granatowy garnitur, lecz jednak tylko węglarzem. Polo pospiesznie zagarnął ramionami Leszka i Grażynkę. - Szybciej - ponaglał - magistracki ksiądz już czeka na was. Magistrackim księdzem okazała się pulchna i piegowata urzędniczka. Leszek nie zapamiętał ani jednego słowa z tekstu przysięgi, którą mechanicznie powtarzał. Cały czas wyciągał szyję w stronę okna, by dojrzeć, co robią na podwórzu konie. - Nie pocałuje pan żony? - zobaczył przed sobą uśmiechnięte twarze Pola i Grażynki. Zmrużył oczy przed błyskającym co chwilę fleszem. Fotograf po skończonej pracy zajrzał do księgi, żeby odpisać adresy nowożeńców, i zdumiał się słysząc, jak jeden ze świadków pytał o termin sprawy rozwodowej. Po chwili wszyscy wybuchnęli śmiechem, więc i fotograf uznał pytanie za żart i spiesznie zbiegł na parter wypatrując kolejnych nowożeńców. Tymczasem Polo rozmawiał z mecenasem na placyku. - Jeżeli zastosujemy zasadę "non consumatum" - tłumaczył adwokat - to sąd musi nam ulec. - Kto w to uwierzy? - Polo wskazał znacząco na Grażynę. - Można jej nie skonsumować? - Lekarze też lubią pić czasem koniak - powiedział mecenas. - Różne rzeczy mogą stwierdzić. Można zresztą pójść na chorobę psychiczną albo niezgodność charakterów. - Ile to potrwa? - Przy odpowiednich zabiegach - mecenas zawahał się chwilę - cztery, pięć miesięcy. - Odpada! - zawołał Polo. - Płacę dwa razy tyle za cztery razy szybciej. - Dwa miesiące minimum - adwokat rozłożył ręce na znak, że to już jego ostateczne ustępstwo. W tym momencie nadszedł Leszek. Adwokat, zgodnie z ustalonym uprzednio porządkiem, wyciągnął w jego stronę kopertę. - Nie wezmę tego - oświadczył Leszek. - Jak to? Taka była przecież umowa. Leszek stał między nimi ze wzrokiem utkwionym w szpice własnych butów. Przez chwilę bawił się kopaniem rozgniecionego pudełka z zapałkami. Potem wyrwał adwokatowi kopertę i upchnął ją w kieszeń marynarki. Polo odetchnął z ulgą. - Dobrze - powiedział Leszek. - Biorę. To za ślub. Ale będzie się jeszcze należało za rozwód. I to dwa razy tyle! - mecenas z wrażenia aż oparł się o pień akacji. Leszek spokojnie zdejmował z koni postrzępione koce. - Inaczej nie dam zgody na rozwód z ukochaną - dokończył już z wysokości kozła, pod którym upychał zrolowane derki. Grażynka, która nie uczestniczyła w transakcji zajęta rozmową z aplikantem, podeszła teraz ubawiona. - Bardzo brzydko - zwróciła się do Leszka. - Nie dostałam od męża nawet kwiatka. - Gorzej, że i rozwodu - powiedział Polo. - Kogoś ty mi naraiła? Po minie Pola poznała, że tym razem wcale nie dowcipkował. Jeszcze tylko mecenas miał co do tego wątpliwości. - Pan chyba raczy żartować - zauważył z nadzieją. Leszek odsupłał lejce z drążka. - Mówię jasno - potrząsnął im nad głowami wydobytą z kieszeni kopertą. - Chcę dwa razy tyle. I wtedy dopiero żoneczka do zwrotu. Polo ochłonął już na tyle, że był w stanie nadać swej twarzy zwykły wygląd zadowolonego z siebie biznesmena. - Podobasz mi się, mały - powiedział z łaskawym uznaniem. - A wiesz dlaczego? Bo nie masz sumienia. - Staram się, jak mogę - Leszek rozsiadł się już na koźle i rozglądał za batem. - Ale myli się pan. Sumienie mam. Gorzej z pieniędzmi. Cmoknął i szarpnął lejcami. Skrzypiąc i trzeszcząc lora pomału wytaczała się z placyku. Polo dwukrotnie uderzył się otwartą dłonią po twarzy. - Dureń, dureń, dureń! - powtarzał z pasją. Najmniej wstrząśnięta postępkiem Leszka była Grażynka. Polo już ją przyzwyczaił, że nie ma takich sytuacji, z których nie potrafiłby wybrnąć. Powiedziała więc nie tracąc humoru: - Przecież mówiłeś, że jestem warta dla ciebie nawet i sto tysięcy. - Tu nie o ciebie chodzi, ale o moją ambicję. Tak się dać wyrolować. Jak dziecko! Jak małe dziecko! Wielki czarny futerał wiolonczeli drażnił Burka. Obszczekiwał go zajadle odprowadzając Ulę do bramy. Wychodziła do konserwatorium na wieczorne zajęcia. W bramie natknęła się na wysokiego mężczyznę, który dźwigał na grzbiecie ogromną skórzaną torbę, a przez kark przewieszony miał fotograficzny aparat. Nie wyglądał na człowieka, któremu niezbędny jest konny transport. - Pan kogoś szuka? - spytała. Zajrzał do notesu. - Lechosław Talar - odczytał. - A o co chodzi? - Zdjęcia - wyjaśnił wyjmując z torby obszerną kopertę. - Zdjęcia? - aż oparła się o bramę i wyciągnęła dłoń. - Bardzo ładnie wyszły - zapewnił. - A pani jest pewnie siostrą pana młodego? Musiał zauważyć niepokój na twarzy dziewczyny, bo cofnął wyciągniętą rękę z kopertą. Ale wypadła z niej jedna odbitka. I Ula zobaczyła Leszka nakładającego obrączkę na rękę jakiejś blondynki. Obok nich uśmiechnięta urzędniczka z ciężkim łańcuchem na biuście, na tle państwowego godła, trzymała na tacce taką samą obrączkę. Ula poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Ciężko wsparła się o sztachety. Fotograf dostrzegł wrażenie, jakie wywołał zdjęciami i wybąkał: - Należy się sto dwadzieścia złotych... Żółty wolkswagen-garbus od dłuższego już czasu stał przed gmachem SGGW przy Rakowieckiej. Grażynka spacerowała wzdłuż schodków wiodących do wejścia. Mecenas Bilski spoza szyby samochodu też popatrywał w tamtym kierunku. Mijała piąta po południu, kiedy w wejściu ukazał się wreszcie Leszek z grupką studentów. Widząc Grażynkę, podszedł do niej. W volkswagenie mecenas, odliczając każdy banknot po kolei, położył mu na kolanach równe sto tysięcy. - Rozprawa rozwodowa w środę - oznajmił. Leszek uchylił drzwi auta. - To już pańska sprawa. Ja swoje załatwiłem. Wsunął plik szeleszczących banknotów do wewnętrznej kieszeni. "Co by na to - pomyślał - powiedzieli koledzy, którzy jeszcze przed chwilą robili do kapelusza zrzutkę na butelkę wina?" Z uśmiechem popatrzył na Grażynkę siedzącą za kierownicą. - Jesteś wolna... żono - powiedział. - A może gdzieś cię podwieźć? - spytała. - Owszem - odparł po namyśle. - Na Złotą! I to szybko! W przedpokoju zaterkotał dzwonek. Otworzyła Talarowa. W progu stał Leszek. Prawie natychmiast sięgnął po płaszcz matki, wiszący na wieszaku przy drzwiach. - Ubieraj się, matula - usiłował narzucić płaszcz na jej ramiona. - Jedziemy. - A co się stało? - Taksówka czeka. Pojedziemy oglądać mieszkania - pokazał plik wyrwanych z gazet ogłoszeń. - Wybierzesz sobie, co ci się spodoba. Talarowa obejrzała się na Ewę. Synowa bez słowa obserwowała tę scenę. - Kiedy mnie tu dobrze, Lesiu - powiedziała cicho. - Widziałem, jak ci dobrze - ponownie rozwarł przed nią puste rękawy płaszcza. - Przepraszam, mamo, że tak to długo trwało. Teraz będziesz ze mną. Stara przecząco pokiwała głową. - Dlaczego nie? - prawie zawołał. - Ja... - Talarowa obejmowała wzrokiem to Ewę, to zasłuchanego w tę dziwną dla niego rozmowę Kajtka. - Ja ci nie wierzę, Lesiu. Z pasją wyszarpywał z zanadrza banknoty. - Ty mi nie powiedział, żeś się ożenił - obwieściła ze smutkiem. Leszek stał mnąc w garści pieniądze. - Skąd mama to wie? - spytał. - Była tu Grażyna - wyjaśniła Ewa. - Skarżyła się na ciebie. - To... to nie ma znaczenia! - wybuchnął. - To była fikcja! - Znaczy się - spytała Talarowa - że dla ciebie przysięga nic nie znaczy? - Dla ciebie to zrobiłem! Dla ciebie! Matka odwróciła się idąc w stronę pokoju i powiedziała z wyrzutem: - Ja cię oszukaństwa nie uczyłam, Lesiu. Ani ojciec. - To była umowa! - pobiegł za nią, podtykając prawie pod nos nowe garście banknotów. - Widzisz to? Widzisz? - Judaszowe srebrniki - kiwała ze smutkiem głową. - Za ten fałszywy ślub to ja ci już nie wierzę, Lesiu... Kto jeden raz obmami, to i drugi raz spróbuje... Wczepił się mocno palcami w jej chude ramiona. Nachylił się, żeby z oczu matki odgadnąć, czy mówiła to serio, czy tylko powtarzała wyuczoną lekcję, którą jej tutaj zadano. W tej samej chwili znów zaterkotał dzwonek i w progu stanął Andrzej. Matka wyrwała się Leszkowi i podbiegła do przedpokoju, gdzie Ewa uwieszona na szyi Andrzeja dopytywała się gorączkowo: - I co? I co? Zatwierdzili? - Tak - powiedział. Talarowa wspięła się na palce i z rozczuleniem głaskała go po włosach, jakby był znowu malutkim Jędrusiem. Leszek bez słowa, poza plecami brata, opuścił mieszkanie. W barze "Myśliwskim" na Nowogrodzkiej, na wprost wejścia do Poczty Głównej, wypił trzy setki pod rząd. Ile by teraz dał za to, żeby mieć przy sobie Czarnoszyjca. Ale Czarnoszyjec nie bywał w tych rejonach i Leszek powlókł się do przystanku taksówek na Wspólnej. Kierowca był młody, zuchowaty, prowadził wóz po kawalersku i Leszkowi zakręciło się w głowie. Pod dom zajechał już porządnie pijany. Nawet się nie zdziwił widokiem karetki pogotowia, która w tym samym momencie opuszczała podwórko Siekierki. Stary stał pośrodku majdanu w podartym swetrze wyłażącym ze spodni i w watowanym kaftanie bez rękawów. Ciernisty bat walał się w błocie u jego stóp. Jego twarz była ścięta bólem. Po plączących się nogach poznał widać stan, w jakim znajdował się Leszek. - Teraz to piłeś, tak? - zapytał chrypliwie. - A co się stało? - Co się stało? - powtórzył schylając się, by podnieść bat. - Pytasz się, ty gnoju? To ja ci osobliwie odpowiem. Uwodziłeś ją, kawalera odstawiałeś, a śluby bierzesz? - podepchnął mu pod oczy wydobytą spod kaftana wymiętą fotografię. Leszek otrzeźwiał w jednej chwili. - Poznajesz? Poznajesz?! Przez to się otruła! Otruła? Leszek teraz dopiero skojarzył obecność na podwórku karetki pogotowia. Zrobił ruch, jakby chciał biec ku bramie. - Cackałem się z tobą jak z gównem - wozak rzucił mu pod nogi bat, aż ciężkie ołowiane hufnale plasnęły w błocie. - Ale teraz się rozliczymy. Stawaj! Świstnął mu koło ucha batem. Jednocześnie zagrzechotała wiązka uwiązanych haceli. Leszek bezmyślnie gapił się na rozciągnięty u jego stóp taki sam ciernisty bat. - Broń się! - ryczał coraz bardziej rozwścieczony Siekierko. - Walcz, ty koniosraju! Leszek z namysłem schylił się po bat. Kiedy przed północą zjawił się przed okienkiem izby przyjęć na Hożej, pielęgniarka, zerknąwszy na jego twarz przeoraną krwawymi pręgami, opuchnięty nos z zakrzepłym plastrem krwi, bez słowa wręczyła mu karteczkę. - Pokój siedem - powiedziała. - Miękka chirurgia. Wyjaśnił, że nie po to przyszedł. Przywieźli tu przed dwoma godzinami Urszulę Siekierko. Chciałby wiedzieć, co się z nią dzieje. - Siekierko, Siekierko... - powtarzała kartkując księgę wezwań. - Jest! Odesłana na Stępińską. Woźnego, który mu otwierał drzwi szpitala przy Stępińskiej, zdołał "przekonać" pięćdziesięciozłotowym banknotem. Korytarz drugiej interny pogrążony był w ciszy. W dyżurce stara pielęgniarka z siwym kokiem, w okularach o wąskich złoconych ramkach, z wyglądu przypominająca surową nauczycielkę, oderwała wzrok od książki. Kiedy usłyszała, o kogo chodzi, wstała, aby go wypchnąć z dyżurki. - Niech pan stąd idzie - zażądała stanowczo. - I niech się pan tu nie pokazuje... - Gdzie ona jest? - strzepnął jej ręce. - Żyje? - Jest bardzo słaba... Bezwolnie dał się wypchnąć na korytarz. Nagle chwycił rękę pielęgniarki. - Błagam! - zawołał. - Niech siostra jej powie... Jedno słowo. Dwa... Że ja... że Leszek Talar ją kocha. Zajrzała mu w oczy. Przestraszył się, że wyczyta w nich kłamstwo, bo przecież wcale nie powiedział prawdy, ale jedynie to, na co Ula czekała. Lecz siostra nieoczekiwanie, ujęta jego determinacją, odezwała się łagodnie: - Dobrze, niech pan przejdzie do poczekalni. Powróciła po paru minutach. Spoglądał w jej twarz z nadzieją, z jaką oskarżony patrzy na sędziego, który za chwilę ma odczytać wyrok. - Powiedziała jej pani? - z ulgą przyjął potakujący gest. - I co? - Powiedziała, że już nikomu nie wierzy... Zerwał się z ławeczki i zrobił ruch, jakby chciał usunąć ją z drogi. - Sam jej to powiem! - Nie. Nie dziś. - Jutro? - Powiedziała, że nigdy już nikomu nie uwierzy... - powtórzyła jak wyuczoną lekcję. Na ulicy owionął go chłód nocy. Szedł wolno w kierunku Chełmskiej. Od strony dalekiej Sadyby niosło się ujadanie psów. Na skrzyżowaniu Belwederskiej i Dolnej przystanął. Chwilę patrzył w ciemny tunel ulicy Sobieskiego, skąd szedł łagodny pomruk wysokich topól. Nagle zrozumiał, że żadna z tych czterech ulic nie wskaże kierunku, w którym miał zmierzać. Czy w ogóle zmierzał gdziekolwiek lub do kogokolwiek? Wierny wydumanym przez siebie zasadom, znalazł się oto sam nikomu niepotrzebny. Kto dziś tak umie kochać Jego głowa spoczywała na bezwładnie wyciągniętej w poprzek biurka ręce. Leżące tam rysunki techniczne i pustą filiżankę po kawie zalewało jaskrawością stuświecowej żarówki światło lampy z ruchomym kręgosłupem. Raptem rozległ się ostry terkot dzwonka. Jeszcze przez chwilę nie otwierał oczu, ale ponowny terkot zmusił go do powolnego uniesienia głowy. Nie otwierając oczu namacał telefon stojący przy krześle na podłodze. Przykładając słuchawkę do ucha powiedział rozmazanym przez senność głosem: - Andrzej Talar, słucham. Ale w słuchawce słychać było tylko przeciągłe buczenie sygnału. Za to dzwonek u drzwi odezwał się po raz trzeci. Odłożył słuchawkę i poszedł otworzyć drzwi. Stał w nich Leszek w puchatej, zajęczej czapie na głowie, której daszek ocieniał jego szare oczy: barankowy kołnierz jego kurty był oszroniony. Widać tej nocy na dworze panował spory mróz. - Leszek? - Andrzej przetarł oczy i przepuścił brata do przedpokoju. - Służbowo w Warszawie? - Nie. W sprawach rodzinnych. - A co się stało? - powoli przytomniał. Leszek popatrzył na niego, jak się patrzy na kogoś, kto żartuje z rzeczy poważnych. - Zapomniałeś? To ja mogłem tyle kilometrów tłuc się autobusem, a ty jeszcze się pytasz po co? - wszedł do pokoju Andrzeja, - Nie wiesz, jaki dziś dzień? - Środa - mruknął wciągając spodnie. - Ale co z tego? Leszek nie odpowiedział od razu. Patrzył na brata, jakby chcąc go ukarać tym milczeniem, udowodnić mu coś, zmusić, by sam uznał swoją winę. Wreszcie spojrzał na zegarek. - Za dwie godziny nabożeństwo u Świętego Krzyża. - Nabożeństwo? - Andrzej przejechał dłonią po nie ogolonych policzkach, aż zarost zaskrzypiał pod paznokciami. - A skąd ty do kościoła? - Robię to dla matki - dopiero teraz Leszek wyciągnął z kieszeni pomięty blankiet i podsunął bratu pod oczy. - Trzynasta rocznica śmierci Niutka. Myślałem, że to ty wysłałeś... - Nie, to matka - usłyszeli głos Ewy. Stała w uchylonych drzwiach w długim szlafroku, przeczesując palcami włosy. Przywitała Leszka skinieniem głowy, a i on nie kwapił się całować jej rąk. Andrzej zwrócił się do żony z wyrzutem, że matka mogła mu przypomnieć o zamówionej mszy. - Ależ Andrzej - wzruszyła ramionami. - Matka ci dwa razy przypominała, ale do ciebie ostatnio nic nie dociera! - wymownym gestem wskazała pokryte technicznymi rysunkami biurko. Podeszła, by zgasić lampę. Wówczas napotkała wbite w siebie spojrzenie Leszka. - A ty mu nie mogłaś przypomnieć? Oboje wiedzieli, że nie chodziło o sam fakt, iż Ewa nie zrobiła tego. Leszkowi szło o coś więcej: że pewnie nie zrobiła tego specjalnie. Do tej pory uważał, że to ona jest winna śmierci Niutka. Tak więc patrzyli na siebie jak dwaj przeciwnicy. Ewa zgasiła lampę, zabrała pustą filiżankę po kawie i wyszła do kuchni, zapowiadając, że zaraz im zrobi śniadanie. Kiedy Andrzej wrócił z łazienki i wkładał przez głowę moherowy sweter, Leszek spojrzał na niego zdziwiony. - W tym pójdziesz do kościoła? To msza żałobna... - Lesiu, zrozum, nie dam rady. Właśnie dziś o dwunastej mam Radę Techniczną! Chodzi o model nowego auta. Leszek wzruszył ramionami. Bez słowa zniknął w drzwiach pokoju, który zajmowała matka. Talarowa była już gotowa do wyjścia: stała pośrodku w czarnej sukni i patrzyła na młodszego syna ze wzruszeniem, ale i z pewną surowością. Choć od czasu owego ślubu z opłaconym rozwodem minęło ponad trzy lata, do tej pory nie traktowała Leszka tak jak kiedyś. Stał się dla niej kimś z obcej jej strony świata. Z tej, w której milczy serce. Pamiętał o niej, przyjeżdżał spod Kozienic, gdzie pracował w stadninie jako zootechnik, na każde imieniny, na wszystkie święta. O prezentach nie zapominał, pytał, czy ma ciepłe buty, ale matka patrząc w głąb jego szarych oczu, wiedziała, że jeszcze jego serce się nie obudziło, że nie pokochał nikogo, że płynie przez rzekę życia jak niesiona prądem bryła lodu, że wciąż jest jakby w drodze. Zawsze mu powtarzała, że każdy jest kowalem swego losu. Czy Leszek - w przeciwieństwie na przykład do takiego Langa - jeszcze nie dorósł do tego, by wybrać to, co jest jego przeznaczeniem? Karol Lang był teraz rzadkim gościem na Złotej. Mieszkanie spółdzielcze dostał na ulicy Schillera, tuż obok starego budynku warszawskiej Hipoteki. Z jego balkonu patrząc na lewo można było dojrzeć wejście do Wyższej Szkoły Teatralnej na Miodowej, na wprost - pięknie utrzymany ogród siedziby prymasa, na prawo zaś korty tenisowe. Ale Karola nie obchodziły widoki, które miał w zasięgu wzroku. Odkąd przeniósł się do stworzonego przez profesora Weissa Centrum Chirurgii Urazowej w Konstancinie, uważał, że wreszcie jest tam, gdzie być powinien, gdzie będzie mógł zostawić swój ślad... Tym bardziej, że mistrz potraktował go jak pokrewną duszę. "Nic nie zrobisz w życiu - mawiał - jeśli nie chcesz zrobić więcej, niż do ciebie należy, i dwadzieścia razy więcej, niż od ciebie oczekują". Pewnego dnia odwiedziła Talarów Lidka Jasińska-Lang niezwykle ożywiona propozycją pracy w STOCER-ze w Konstancinie. Sam profesor Weiss z nią rozmawiał i prosił, żeby przyjęła pracę na oddziale kierowanym przez docenta Langa. - I co? - spytała Ewa, nie zdradzając, że to ona namówiła Karola do tego. - I... i przyjęłam - wyznała Lidka. - Dają mi nawet mieszkanie zastępcze w Konstancinie, żebym była na miejscu. Mietek, jak wróci z wojska, będzie miał przynajmniej swój pokój na Złotej. W 1963 roku Mietek nie dostał się na studia i ubrany w zielony mundur trafił na Mazury. Stanisław Jasiński uważał, że wojsko będzie dla niego najlepszą szkołą obywatelskiego życia - jak to ujął. Może r wreszcie wytrzepie mu z głowy jakieś urojone idee, które nie mają żadnego związku z życiem. Bo Mietek nawet w czasie krótkich pobytów urlopowych miał zwyczaj otwierać "Manifest komunistyczny" i czytać głośno od pierwszego lepszego akapitu tak, by docierało to do dziadka. Co chwila przerywał i patrząc na Jasińskiego pytał, czy dziadek uważa, że mylił się Marks, czy też że myli się obecna rzeczywistość? Ich dyskusje polityczne były tak zażarte, że Wanda Jasińska - choć tylko niemy ich świadek - musiała brać krople nasercowe. Wiedziała, że tych dwóch nigdy nie znajdzie wspólnego języka. Nawet wojsko nie pomogło. Nie przycięto mu rogów, nie wrócił uświadomiony, spokorniały. Wręcz przeciwnie: w chłopcu wyraźnie narastała agresja. Czując, że nie jest do końca akceptowany przez dziadka, jego właśnie wybrał za cel swych kąśliwych ataków. Za to Ryszard Popiołek przestał okazywać Jasińskiemu przy byle okazji - jak to było od lat - swoje lekceważenie jako dla "figury z awansu". Jakoś wypaliła się w nim złość na "przybłędę z Woli". Zresztą od czasu śmierci żony stracił swój dawny wigor. Nieraz siedział w stróżówce i nie reagował na dzwonki do bramy, jakby całkiem ogłuchł, jakby dom i jego lokatorzy przestali go obchodzić. Siedział i patrzył na swoje zdjęcie ślubne, na którym on miał wąsiki i czarny garnitur (dostał go od starosty Langa i nikt by nie poznał, że był lekko używany), a ona róże we włosach i niepewny uśmiech (bo wciąż się bała, że na fotografii wyjdzie szczerba po ułamanym zębie). Miał wtedy dwadzieścia sześć lat, a był to rok, w którym starosta Lang chodził w żałobie po śmierci marszałka Piłsudskiego. Tyle lat przeżyli ze sobą, a teraz Józi nie ma. Wciąż rozpamiętywał okoliczności jej śmierci. Poszła rozwieszać na strychu pranie doktora Kazanowicza, ale jakiś łobuz ukradł sznurek. Żeby zawiesić wysoko na wbitym w komin haku nowy sznur, wspięła się na starą skrzynkę. Ta się osunęła, Józefina złamała nogę w biodrze i nie przeżyła operacji. Popiołek nie mógł sobie darować, że nie oddał żony w ręce Karola Langa, ale doktor w tym właśnie czasie przebywał na jakimś zagranicznym sympozjum. Lokatorzy domu na Złotej martwili się stanem ducha Popiołka. Talarowa powiedziała nawet do Wandy Jasińskiej, że "pan gospodarz to jak uschnięte drzewo - co to ani liśćmi zaszumi, ani ptak na nim nie siądzie. U wdowca pół serca zimne..." Wszyscy starali się mu pomóc. Kobiety podrzucały mu smakołyki, a Henio Lermaszewski woził go swoim żółtym garbatym volkswagenem do Józi na Powązki. Henio był teraz właścicielem warsztatu samochodowego przy Chłodnej i nie wypadało mu jeździć innym samochodem niż zagranicznym. Starą warszawę zostawił ojcu, sam stał się działaczem Automobilklubu, jeździł za granicę i robił pieniądze, bo - jak mówił - "u mnie baśka pracuje". Nawet Ewa miała już tego dość. Nigdy nie była pewna godziny, o której Andrzej wróci do domu; kilka razy odgrzewało się dla niego obiad, ale zdarzało się, że nie miał ani siły, ani apetytu, by go zjeść. Jak długo jeszcze ma zamiar być gościem w domu? - pytała go coraz częściej. Nawet w niedziele nie ma czasu pobawić się z Krzysiem czy pójść z Kajtkiem na łyżwy. Dość już miała takiego życia. W końcu, do diabła, nie wziął ślubu z fabryką na Żeraniu czy z tym modelem "210", tylko z nią! Powie mu wreszcie, że nie można realizować swoich pasji kosztem kogoś drugiego. Tak sobie postanowiła tego wieczoru, kiedy marzła na "Torwarze". Miał tu być z Kajtkiem Andrzej, obiecał, że zaprowadzi syna na lekcję szkółki łyżwiarskiej WKS "Legia", gdzie Ewa jeszcze w grudniu 1964 roku go zapisała. Kajtek cieszył się, że będzie miał okazję popisać się przed ojcem swoimi umiejętnościami. No i minęła piąta, potem szósta i nie zostawało jej nic innego, jak ciągnąć Kajtka taksówką ze Złotej na Łazienkowską. Teraz siedziała skulona na lutowym wietrze, walc "Łyżwiarze" chrypiał z głośników lodowiska skrzypiał lód pod łyżwami dwadzieściorga dzieci. Padały krótkie, ostre polecenia instruktorki. Dzieci, trzymając się za ręce, jechały w równym szeregu. Nagle Kajtek odłączył się od reszty i nie zwracając uwagi na wołanie instruktorki, dobił do bandy, siadł na ławce i zaczął rozsznurowywać buty. Ewa, przeskakując ławki, dotarła do niego, jednym szarpnięciem, poderwała z ławki i starała się wepchnąć na lód. Chwycił się poręczy. - Ja nie chcę! Ja nie chcę! - Musisz! Kiedyś mi będziesz za to dziękował. - Kiedy ja tego nie lubię - rozstawił szeroko ręce, z trudem utrzymując równowagę. - Żeby zostać mistrzem, trzeba ćwiczyć. - Ja nie chcę być żadnym mistrzem! - Oni wyjeżdżają za granicę. Są sławni. - Ja nie chcę być sławny. Twarz Ewy ścięła się złością. Próbowała oderwać uczepione poręczy palce syna, ale zaciskał je coraz mocniej. Uderzyła po nich kantem dłoni. Łzy zakręciły mu się w oczach. Odwrócił się i niezgrabnie wjechał w krąg światła reflektora. Stał tam sztywny, jakby nagle ogłuchł na wszystko i nie słyszał dudniącego z głośnika walca "Łyżwiarze". Tak, to był nieodrodny syn Andrzeja. Uparty jak on. Jak wszyscy Talarowie. Kiedy wrócili z "Torwaru", Andrzeja nie było jeszcze w domu. Zjawił się dopiero późnym wieczorem, gdy Ewa na grzybku cerowała pończochy Krzysia. Nie oderwała się od zajęcia, żeby przygotować mu kolację. Niech wie, że nie ma zamiaru całe życie stać przy kuchni, patrzeć w okno albo na zegarek. Kiedy stanął w drzwiach pokoju z kromką chleba w ręku, nie podnosząc oczu znad szycia powiedziała z ironią: - Kajtek i ja dziękujemy ci za przybycie na lodowisko. Oczywiście nie mógł, oczywiście była siła wyższa, kto mógł przewidzieć, że KSR na Żeraniu będzie się ciągnął do tak późna? A wszystko przez to, że gościem był sam Władysław Gomułka, członek organizacji partyjnej FSO. - Ale Gomułka nie brał ślubu z tobą, o ile sobie przypominam, tylko ja go brałam... - Zrozum, to była ważna konferencja dla fabryki: ostateczne uchwalenie planu na rok 1965... - No i oczywiście jakże by się mogło obyć bez ciebie! A spytałeś towarzysza Gomułkę, kiedy będą damskie rajstopy w naszych sklepach? - Tam chodziło o samochody, nie o pończochy... - To może ci ktoś powiedział, kiedy ty wreszcie będziesz miał samochód? Bo na razie tylko w kółko słyszę, że w porównaniu z sanacją to mamy radia, a telefonów, lokomotyw i samochodów pięć, dziesięć, sto razy tyle! A głupi Lermaszewski ma rację, że minęło od tamtej epoki ćwierć wieku! - Czego chcesz ode mnie? Ja nie jestem politykiem. - Czego? Krzysio i Kajtek wciąż pytają, dlaczego tatuś pracuje przy samochodach, a jeździ tramwajem, a pan Lermaszewski w ogóle nie pracuje i jeździ volkswagenem. Chciał odpowiedzieć ostro, ale napotkał w uchylonych drzwiach pokoju matki jej czujne spojrzenie. Stała w nocnej koszuli, z siwym warkoczem, spływającym z jednego ramienia, i uśmiechała się do niego: - Dobrze, że już wróciłeś. Nie mogę zasnąć, jak ciebie nie ma w chałupie... "Nawet ten dom w śródmieściu stolicy zawsze będzie dla niej chałupą" - pomyślała Ewa. Przezroczysty bęben obracał się z szelestem, mieląc wrzucone do środka kartki. Siedzący na sali kina "Skarb" nieliczni ludzie śledzili każdy ruch ręki małej dziewczynki, która na dany przez łysego notariusza znak wkładała aż po łokieć rękę do wnętrza bębna i wyciągała na ślepo kolejną karteczkę. Podawała ją siedzącej na brzegu stołu grubej pani w cynobrowej wełnianej sukni. Ta notowała coś i przesuwała kartkę bliżej środka stołu, gdzie trwał jak postument łysy notariusz, błyskający szkłami w złocistej oprawie. Po otrzymaniu kartki unosił ją w górę, jakby siedzący na sali mogli dojrzeć, co za liczby widnieją na wylosowanej kartce. - Kolejny numer wylosowanej książeczki PKO dwadzieścia cztery tysiące trzysta dwadzieścia cztery... Talarowa siedziała prawie na końcu ponurej sali. Przyszła wcześniej. Wybrała się w drogę z ulicy Złotej na Traugutta godzinę przed podanym terminem losowania. Przysiadła z brzegu tylnego rzędu. Wielkiej nadziei na wygraną nie miała, ale odkąd za poradą Haliny Wrotkowej umieściła część pieniędzy ze sprzedanego gospodarstwa na tak zwanych docelowych książeczkach oszczędnościowych - termin kwartalnych losowań stał się dla niej czymś w rodzaju uczestnictwa w dawnych jarmarcznych grach. Oczywiście nie przyznałaby się za żadne skarby do tego, że trzyma te swoje pieniądze na książeczkach. Wybierając się dziś na losowanie, powiedziała Ewie, że zajrzy do rzeźnika, może dostanie szynkę dla Krzysia, a potem poszuka szarych nici, żeby Jędrusiowi przyszyć podszewkę do wiatrówki, bo wiosna tuż-tuż, a wiatrówka się w praniu podarła. Musiała podnieść książeczkę blisko oczu, żeby odczytać wybity na wierzchu jej numer. Półmrok, panujący tego ranka w kinie "Skarb", rozmazywał cyfry... Nie czekając na zakończenie losowania wspięła się schodkami na podium pod ekranem i stanęła przed stołem komisji, kładąc książeczkę przed zaskoczonym notariuszem. Zsunął z purchatego nosa złociście połyskujące okulary i patrzył karcąco: - Co pani tu robi? - Czy to aby prawda? - stuknęła palcem w leżącą na suknie stołu książeczkę. - Czy to prawda, że na mnie padło? Notariusz porównał numer książeczki z numerem na liście i unosząc się nieco z krzesła, powiedział beznamiętnie jak rutynowy przedstawiciel prawa: - No, pogratulować, pogratulować. Wygrała pani samochód marki Syrena. Zaszumiało na sali, zerwały się nawet oklaski, ale Talarowa była tak zaskoczona, że nawet nie potrafiła się cieszyć. - Co ja mam teraz robić? - Czekać na urzędowe zawiadomienie. - A można zrobić, żeby nijakie pisemka na dom nie przychodziły? Chciałabym to mieć na czarną godzinę. I o dziwo, notariusz uśmiechnął się wcale nie urzędowym uśmiechem, pokiwał głową i powiedział jak do starej znajomej: - Rozumiem panią, bo sam mam dzieci - położył teczkę na krześle, wypisał adres PKO na ulicy Sienkiewicza, numer pokoju i piętro. - Tam pani ma się zgłosić za tydzień, żeby osobiście odebrać dokument, uprawniający do wejścia w posiadanie samochodu marki Syrena. Wyszła z mrocznego kina na podwórze przy ulicy Traugutta, mrużąc oczy w odbitych od śniegu promieniach lutowego słońca. Przyciskała do piersi oburącz czarną torebkę, jakby miała tam diamenty. Przy bramie zauważyła w gołębim kolorze syrenkę, z której jakiś mężczyzna zmiatał szczotką świeży śnieg. Obeszła ją ze wszystkich stron, zanim ośmieliła się zapytać: - Ile toto kosztuje? - Siedemdziesiąt cztery tysiące - zmierzył ją rozbawionym spojrzeniem. - Chce pani kupić? - Nie. Sprzedać. Kiedy znalazła się na podwórzu na Złotej, podeszła do Popiołka zamiatającego śnieg. - Panie Rysiu - zagadnęła z pewnym wahaniem. - Ile tak może kosztować pomnik? Dla męża chciałam. Pan niedawno dla żony zamawiał. Popiołek popatrzył na Talarową z wyraźnym uznaniem i z godnością podkreślił, że on tam na pomniku dla swojej Józi bynajmniej nie oszczędzał, bo drugiej takiej ze świecą mógłby całe życie szukać i by nie znalazł. - I ja nie myślę skąpić. - Szarpnąłem się na szwedzki marmur. Marszałków takim kryją. Pół tony ważył, błyszczący, jakby masłem pastowany, a na wierzchu anioł z takimi skrzydłami - poderwał obie ręce do góry, żeby przed oczyma Talarowej stworzyć wizję anielskich skrzydeł na nagrobku Józi, a wówczas szufla z brzękiem spadła na chodnik. Schylili się po nią równocześnie i omal nie zderzyli się głowami. Talarowa była szybsza i teraz ona trzymała stylisko szufli. - Spory grosz pan Rysio wydał. - Dwanaście tysięcy osiemset. - Zabierz mnie pan kiedyś z sobą na Powązki, bo chciałabym dla Kajetana taki samiuteńki zamówić. - Z pani to wierna kobieta - Popiołek pokiwał głową z aprobatą i sięgnął po trzymaną przez Talarową szuflę. - My za swoimi to aż po grób - głos mu nagle zadrżał ze wzruszenia i z trudem dokończył: - Koniec świata! Kto tak potrafi kochać, jak my? Teraz już wiedziała na pewno, co zrobi z pieniędzmi za wylosowany samochód: uczci pamięć Kajetana. Wymagało to tylko jednego: żeby nikt nie dowiedział się o tym jej szczęściu. Tej zimy grypa urządziła wielkie polowanie na mieszkańców Warszawy. Halina Wrotkowa złapała tę grypę na lotnisku, w czasie odprawy celnej na nocnym dyżurze; zawsze dołem sunęły przeciągi, nie pomagały rajstopy ani nawet ciepłe botki, połowa zmiany zachorowała. Leżała w łóżku już trzeci dzień. Grypa przeszła w zapalenie oskrzeli. A Rajmund w tym czasie był w Paryżu. Haliną opiekowała się rodzina Talarów. Ewa wpadała z zakupami, robiła jej śniadanie, przysyłała Kajtka z gazetami, ale najwięcej czasu poświęcała chorej stara Talarowa, codziennie przynosząc obiad. Tego dnia jakoś nie kwapiła się z odejściem. Stała oparta o framugę, westchnęła kilka razy, patrząc, jak Halina bez apetytu je przyniesiony przez nią budyń. Widać było, że cośją gnębi. Halina postanowiła pomóc starej kobiecie. - Ma pani jakieś kłopoty? - spytała. Talarowa przestąpiła z nogi na nogę, westchnęła dwa razy i pokiwała głową potakująco. - Nie wiem, jak z tego wybrnąć - wyznała - bo taksówkę wygrałam na PKO. Halinie łyżeczka wypadła z palców i stoczyła się po obfitym biuście prosto na zmienioną rano pościel. Gestem dłoni przywołała Talarową do siebie, chwyciła ją za rękę i zmusiła do zajęcia miejsca na tapczanie. W ustach wciąż trzymała kluchę czekoladowego budyniu, tylko oczy szeroko rozwarte wskazywały, jak bardzo przeżywa tę wiadomość. - No i co z tym robić? - Talarowa patrzyła z nadzieją na sąsiadkę, jakby tylko ona mogła ją wybawić z takiego kłopotu, jakim był wygrany samochód. - Każde szczęście ma drugą stronę - widać dla Talarowej ten szczęśliwy traf stał się uwierającym jak kolec kłopotem. - Na pomnik męża chciałam obrócić. Póki on żył, nie musiałam nikomu na zawadzie stać... - Pani Mario - Halina przełknęła wreszcie budyń. - Po co się całe życie do tyłu oglądać? - odstawiła salaterkę i przyciągnąwszy starą ku sobie, ucałowała ją w policzek. - Pani nie musi być wieczna wdowa! Widzi pani? To ja panią namawiałam na to szczęście i teraz mówię pani, że za młoda jest pani na wieczną żałobę. Żyć trzeba do przodu. Kobietą się jest do samego końca. - Co też pani, pani Halinko - Talarowa aż wstała z miejsca, jakby bojąc się być za blisko kogoś, kto ośmiela się głosić takie herezje. Ale Halina upierała się przy swoim. - U nas się mówiło, że wdowa bez chłopa to jak ogród bez płota! Zaraz pani udowodnię, ilu mężczyzn szuka towarzyszki życia, tylko niech mi pani poda tę gazetę - otworzyła "Kurier Polski" na stronie ogłoszeń matrymonialnych i zaczęła czytać umieszczone tam anonse. - Proszę, nie trzeba dużo szukać, mamy ptaszka: ustabilizowany, w sile wieku, poszukuje równolatki o łagodnym usposobieniu, rozwódki wykluczone... Czyli wdówka w sam raz! - patrzyła triumfująco, jakby załatwiła dobry interes. Ale Talarowa, kręcąc przecząco głową, uśmiechała się niepewnie jak ktoś, kto chce dać do zrozumienia, że nie da się nabrać na głupie żarty. - Co też pani, pani Halinko - sięgnęła po salaterkę z resztą budyniu. - Pustej stodoły strzechą nie poszywają... Wtedy Wrotkowa złożyła gazetę i z uroczystym wyrazem twarzy oświadczyła, że jeśli pani Marii oferty nie odpowiadają, to sama powinna dać ogłoszenie następującej treści: "Postawna, gospodarna, ustabilizowana wdowa z samochodem oczekuje propozycji". - Co? Co? - Talarowa cofnęła się ku drzwiom. - Ja z samochodem? - To jest atut, pani Mario! Lepszy niż wyższe wykształcenie. Jeśli przyszły narzeczony przeczyta "wdowa z autem", to naturalnie z mety jest zakochany! - wytarła nos i rzeczowo uzupełniła poprzednie wizje: - Bo między nami-kobietami, wiadomo przecież, że oni kochają za coś! - Ja już umarłam do kochania, pani Halinko - westchnęła Talarowa. - Bzdura! Kobieta póki żyje, musi kochać i robić wszystko, żeby być kochaną - wyskoczyła z łóżka, objęła Talarową w pół jak w walcu i zakręciła nią kółko po dywanie. - Nie musi być pani odtąd na niczyjej łasce. Pani Talarowa wyjdzie za mąż od nowa! Pani Talarowa wyjdzie za mąż od nowa! Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Nie był to zwykły dzwonek, ale taki, który oznajmiał jakieś nadzwyczajne wydarzenie: telegram, pożar, wybuch wojny... Halina zamknęła się w łazience w obawie, że może to wraca Rajmund i ujrzy ją rozczochraną i w barchanowej koszuli. Talarowa otworzyła drzwi. Stał za nimi Kajtek rozjaśniony jakąś niezwykłą radością. - Babciu! - wykrzyknął, łykając ślinę wraz z sylabami. - Niech babcia zasuwa do domu! - A co się stało? - Dowie się babcia - wywrócił oczyma. - Ale bomba!!! - Jezusie Nazareński - złożyła ręce jak do modlitwy. Pełna najgorszych przeczuć porwała garnek po rosole i zaczęła schodzić po schodach. Nie zdążyła nacisnąć klamki drzwi mieszkania, kiedy te otworzyły się same. Ujrzała ustawioną w podkowę, jak do uroczystej fotografii, całą rodzinę. Na jej widok zaczęli bić brawo i poprowadzili ją do dużego pokoju. Na stole ujrzała butelkę wina i kieliszki. Kiedy Andrzej podniósł butelkę, na dany przez Ewę znak wszyscy zaczęli śpiewać "Sto lat". Andrzej napełnił kieliszki, po czym ujął matkę za ramiona i okręcił ją jak w tańcu, całując w policzek. Co to za dzień, że każdy chce z nią dzisiaj tańczyć? Zadyszała się. Zakołowało się jej w głowie. Oparła się ręką o kredens. Andrzej wręczył jej kieliszek wina, ale odmówiła gestem głowy. - Musisz wypić, zmarszczulko. Zgadnij, jaką mamy niespodziankę dla ciebie? - Wygraliśmy auto!!! - Kajtek wykrzyknął na cały głos, podskakując w górę jak pajac na sznurku. A więc to była ta bomba. Wybuchła z hukiem, ogłuszając w pierwszym rzędzie ją samą. Nie udało się. Wiedzą o wszystkim. Osunęła się na kanapę. Ewa podtykała jej pod nos jakiś papier. To było właśnie owo zawiadomienie, którego mieli nie wysyłać z PKO na jej adres. - Mama wygrała syrenkę! Patrzyła na linijki druku, na jakieś dopiski, paragrafy, ale nie widziała nic prócz własnej rozpaczy, że nie udało się jej zatrzymać szczęścia tylko dla siebie. I dla Kajetana. - To chyba pomyłka - powiedziała niepewnie, ale wszyscy zagłuszyli ją chóralnym zapewnieniem, że o żadnej pomyłce nie ma mowy, Andrzej dzwonił już na Sienkiewicza do PKO, wszystko potwierdzone. Podsunął jej znowu kieliszek białego wina. Odwróciła głowę. - Nie wypijesz, zmarszczulko, za nasze szczęście? - Mama się nie cieszy? - Ewa patrzyła zaskoczona to na teściową, to na męża. - Teraz cały świat przed nami otworem! - przygarnęła synów do kolan. - Inaczej się będzie żyło - chwyciła chłopców za ręce, utworzyli koło i zaczęli tańczyć wśród radosnych okrzyków. Z palców Talarowej wysunęła się kartka z PKO. Spadła na podłogę, wprost pod buty podskakującego Krzysia. Andrzej rzucił się na kolana i porwał ją, żeby ocalić od zadeptania wiadomość o wielkim szczęściu. Czekali w gromadzie przed budynkiem prototypowni, jak czeka się na mecie na zwycięskiego zawodnika wielkich wyścigów. To była pierwsza jazda próbna kompletnie już wyszykowanego modelu "210". Losowali, kto pierwszy zasiądzie za kierownicą tego, co dotąd żyło tylko w ich projektach i marzeniach. Walicki proponował konstruktorowi, ten jednak uznał, że wszyscy, którzy poświęcili dni i noce pracy nad modelem, powinni mieć taką samą szansę. Los padł na Andrzeja Talara. Teraz właśnie wracał w towarzystwie Tadeusza z pierwszej trasy z FSO do Legionowa przez Zalew Zegrzyński, z powrotem koło Kanału Żerańskiego w bramę fabryki. Tadeusz wysunął przez otwarte okno rękę z uniesionym w górę kciukiem. Silnik warczał jak młody brytan na łańcuchu. Czerwony lakier lśnił, nawet nie raziły ich szyby z pleksiglasu. Ważne, że on wreszcie jeździł! - Rakieta! - wykrzyknął Andrzej. Rozradowana twarz Tadeusza wskazywała, że i on nie uważał czasu spędzonego przy pracy nad "210" za zmarnowany. Wszyscy otoczyli pojazd wypytując o wrażenie z jazdy: Czy jest zrywny? Jak się trzyma szosy? Czy nie za twardy w podwoziu? Jak biorą hamulce? Wtedy otworzyły się drzwi hali i ukazał się w nich Walicki, za którym stał Stanisław Jasiński z tekturową teczką pod pachą. - Pudrujcie się chłopcy! - krzyknął Walicki radosnym głosem. - Szef nas wzywa! I to z punktu! - O co chodzi? - zaniepokoił się Korn. - Nie wiem - Walicki pokazał pękatą teczkę z papierami. - Kazał przynieść całą dokumentację "210". - Hurra!!! - wyrwał się Jacek Bawolik. - Będzie decyzja o produkcji! - Może podjedziemy tym pod okno szefa? - Andrzej musnął nieomal miłośnie błotnik samochodu. - Jak go przewieziemy, to dokumentacja nawet nie będzie potrzebna! - Będzie, będzie - rzucił Jasiński głosem człowieka, który coś wie, ale nie chce tego ujawnić. Szli na spotkanie z szefem BDK jak na bal, ale przywitano ich tam raczej jak na pogrzebie. Szef popatrzył na stłoczonych w ciasnym pomieszczeniu wszystkich pracowników biura; byli tam nie tylko ci, którzy pracowali bezpośrednio przy modelu "210", ale wszyscy konstruktorzy i inżynierowie z Biura Głównego Konstruktora, z Modelarni, a nawet z Biura Badań Drogowych. To właśnie trochę zaniepokoiło Andrzeja. To - i obecność dyrektora FSO do spraw ekonomicznych. Kiedy konstruktor modelu podszedł do biurka szefa i położył na nim pękatą teczkę dokumentacji wraz z wnioskiem o zwołanie Rady Technicznej, właśnie dyrektor ekonomiczny odezwał się pierwszy: - To nieaktualne. - Jak to nieaktualne? - wyrwał się Walicki. Patrzył na szefa z nadzieją: przecież dzisiaj zrobili próbę, wszystko gra, można wejść w fazę uruchomienia serii próbnej. Andrzej zauważył, jak szef najpierw spuścił głowę, potem zerknął na dyrektora, wreszcie objął spojrzeniem wszystkich wezwanych i powiedział nieco zduszonym głosem: - Zapomnijcie o tym. - Tu jest wniosek o zwołanie Rady Technicznej - konstruktor uniósł do góry papier. Szef wyjął mu go z palców i nie patrząc na nikogo podarł na drobne kawałki. - Co to znaczy? - spytał Korn Andrzeja. Szef dosłyszał pytanie, bo znowu spojrzał na dyrektora ekonomicznego, jakby zachęcając go, żeby spróbował wyjaśnić tym ludziom, dlaczego wystawiają ich do wiatru. I dyrektor zaczął dość długi wywód, z którego wynikało, że fabryka chce się nastawić w przyszłości na licencję zagraniczną. Tadeusz pochylił się do Andrzeja i szeptem mu przypomniał, jak to już miesiąc temu doszły do niego słuchy o rozmowach z Fiatem. No i sprawdziło się. - To bzdura - Andrzej powiedział dość głośno i szef potraktował to jako recenzję wystąpienia dyrektora. - To jest decyzja odgórna. - Ale po co? Po co? - Andrzej zerwał się z parapetu okna, na którym siedział z braku krzesła. - Mamy własne rozwiązania. Właśnie "210" był na próbie... - Próby - wzruszył ramionami ekonomiczny. - Tym się nie najemy. Chodzi o szybki rozwój motoryzacji. - A nam o co chodziło? O premie? O medale? - Andrzej szukał w twarzach kolegów akceptacji dla swego protestu, jednak wszyscy byli zgaszeni, patrzyli gdzieś w bok. - To była prawdziwa twórczość, a wy nam dajecie po pierwsze - gotowe, a po drugie - cudze! Karzecie nas za inicjatywę?! - Władowaliśmy w te prace tysiące, setki tysięcy złotych - dorzucił Korn. - A nasz czas, nasze zdrowie to pies? Przez tyle miesięcy żarliśmy puszki jak na froncie, nocowaliśmy w robocie, żeby zrobić nasz własny model, a teraz raptem jakaś licencja? - Fachowcy dobrze wiedzą, że wyjście z nowym typem wymaga lat! - odparował szef. - Ale to by było nasze! - upierał się Andrzej. Szef zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Niekiedy nadmierne ambicje mogą świadczyć o ciasnocie horyzontów, inżynierze Talar. - A nawet o zacofaniu - poparł go ekonomiczny. To on zdecydował autorytatywnie, że nie ma mowy nawet o wykonaniu serii próbnej "210": wszelkie dalsze nakłady odpadają! Koniec z chałupnictwem! Całe biuro przestawi się w przyszłości na adaptacje licencyjnej dokumentacji technicznej. Andrzej podszedł do biurka. - Całe biuro - powiedział, rzucając pod nos szefa swoją legitymację służbową - prócz mnie! - i wyszedł z pokoju. Szef zerwał się, jakby chciał go zatrzymać, ale zaraz usiadł z powrotem i wzruszył ramionami. - Szaleniec - wrzucił legitymację Talara do szuflady. - Miał odwagę powiedzieć, co myślimy - poparł przyjaciela Jerzy Korn. Szef odchrząknął, przeciągnął wzrokiem po twarzach pracowników Biura Doświadczalno-Konstrukcyjnego i powiedział z naciskiem: - Odwaga jest dobra przy pokerze. Teraz zależy nam na lojalności. Chyba się wreszcie zrozumieliśmy? Była noc. W hali prototypowni paliła się jedna jedyna lampa, oświetlając dziwne pobojowisko: na stole porozkładano gazety i papiery, na nich grube pajdy chleba, kawałki kiełbasy, pusty słoik po ogórkach w occie; wśród tego wił się krawat Jerzego Korna i leżały tenisówki Andrzeja Talara. Korn siedział za kierownicą modelu "210" i nalewał wódkę do musztardówki. Przeszkadzał mu w tej czynności Talar siedział na tylnym siedzeniu ze stopami na ramionach Korna i trzymał na kolanach głowę kompletnie pijanego Jacka Bawolika, którego nogi złożone były jak scyzoryk. Korn strącił z ramion stopy Andrzeja, wychylił się przez okno i wcisnął pełną szklankę Tadeuszowi, który siedząc na masce "210", patrzył tępo na rozłożony tam niczym pasjans zestaw zdjęć z kolejnych etapów powstawania ich wymarzonego modelu. Na zdjęcia polała się wódka. Tadeusz wypił do dna, rzucił musztardówkę w róg hali, aż rozprysnęła się o frezarkę. Ten dźwięk otrzeźwił nieco Andrzeja. - Co się stało? - spytał. - Nic - Tadeusz zmiótł fotografie, wyjął zapalniczkę i próbował je podpalić. - Miały być chrzciny, a jest stypa. - To nie jest stypa po tym pudle - zawyrokował Korn. - To po nas. Koniec z entuzjazmem! Talar odsunął na bok pełną musztardówkę. Patrzył z bliska w oczy Korna. - Jurek, dlaczego nic nie znaczy, co kiedyś znaczyło? Odwaga jest jednoznaczna z posłuszeństwem... - Inicjatywa z wykonaniem poleceń... - dodał Tadeusz, a Andrzej kontynuował tę smutną litanię: - Ryzyko tylko wtedy dobre, gdy zaprogramowane, krytyka, gdy pozytywna, a człowiek, kiedy nie pragnie autorealizacji. - Bądź stoikiem, stary - Korn znowu podsunął Talarowi pełną musztardówkę. - Stoicyzm jest dobry dla tych, co nie mają zębów. - A ty je masz, prawda? - Jeszcze mam. - I tak ci wybiją - Korn od początku tej stypy wrócił do swego stylu, pełnego sarkazmu i gorzkiej ironii. - Bo ani ty, ani ja, ani oni - wskazał na Tadeusza i śpiącego Bawolika - nie mamy prawa gryźć! Mamy tylko machać ogonem. A wtedy może nawet zawieszą nam blachę na piersi... - Każdy żyje na swój rachunek. - Nie, stary, tak się nie da wyjść na swoje. Bo żyje się wśród innych, obok innych, żyje się w swoich czasach, a teraz właśnie nadszedł czas, że nie robić jest lepiej niż robić, nie chcieć niczego lepiej, niż czegoś chcieć. Ale mówiłem ci od momentu zamknięcia "Po prostu", że teraz jedzie się tyłem do przodu. No i właśnie dojechaliśmy - chlusnął wódką na plastikową szybę modelu "210". Andrzej poczuł nagle, że dusi się w tej niskiej hali o zakopconym suficie. Otworzył szeroko żelazne drzwi i wyszedł w noc. Wyciągnął w górę ramiona i zaczął głęboko wdychać powietrze. A potem wrócił, podszedł do samochodu i zaczął potrząsać ramieniem leżącego na masce Tadeusza. - Złaź - postawił kolegę na nogi. - Pojedziemy w ostatnią podróż. - Dokąd? - Tadeusz patrzył na niego nieprzytomnie. - Zawieziecie mnie do Sierpuchowa. Siadł za kierownicą, przekręcił starter, ale silnik nie zaskoczył. Podbiegł Korn. Wciskając głowę w okienko "210", krzyczał, że nie ma paliwa! - To pchajcie - zdecydował Andrzej. - Kupimy za bramą. - Masz rację - skwapliwie zgodził się Tadeusz. - Byle przodem do przodu! Korn wraz z Tadeuszem zaczęli wypychać samochód, zapominając o swojej filozofii zachowania dystansu do wszystkiego i wszystkich. Andrzej tkwił za kierownicą. W środku, na tylnym siedzeniu leżał, pozbawiony świadomości, Jacek Bawolik. Andrzej słyszał klapanie nóg kolegów, jakieś urywane okrzyki, ciche syczenie opon po asfalcie, zapomniał już właściwie, dokąd jadą, wziął zakręt w prawo. Wóz podskoczył na krawężniku i uderzył w róg budki wartowniczej. - Co to jest? Co to ma być?! - wołał strażnik. Korn głosem przerywanym przez zadyszkę powiedział uroczyście i karcąco: - Ciszej przy tym grobie - podszedł do strażnika i spytał: - Co pan widzi? - Widzę, że jesteście wszystkie w drobny mak pijane! - To nic pan nie widzi. Pan przejdzie do historii jako świadek ostatniej jazdy entuzjastów. Strażnik jednak mniej interesował się swoją rolą w historii, za to bardziej personaliami uczestników tej ostatniej jazdy modelu "210". Chwycił Korna za rękaw. - Nazwisko? - A imię panu nie wystarczy? - Tadeusz, wycierając pot z czoła i wskazując na wszystkich uczestników tej jazdy, powiedział uroczyście: - A imię ich czterdzieści i cztery... Strażnik cofnął się tyłem do wartowni, jedną ręką sięgnął po karabin, a drugą po telefon. - Jak przyjedzie patrolka, zaraz inaczej będziecie śpiewać! Andrzej szedł chwiejnym krokiem, niosąc przerzuconą przez ramię marynarkę, choć ten kwietniowy dzień wcale nie należał do najcieplejszych. Na podwórzu zastąpił mu drogę Jasiński. - Szukali pana po całym FSO w związku z tą aferą - wziął Andrzeja pod łokieć. - Dyrektor pana wzywał... Wiadomo, że nie pogłaszcze pana po główce za ten wyskok z rozbiciem auta, ale każdy wie, że dla takich jak pan będzie taryfa ulgowa. - Z jakiej racji? - No, w 1963 roku w plebiscycie na wyróżniającego się pracownika i kolegę wysunęli pana na pierwsze miejsce w całym BDK... - Co było, to było... Liczy się, co jest! - A w tym roku na dzień Metalowca miał pan dostać odznakę. Dyrektor weźmie to pod uwagę, mówi to panu coś? - Pieprz mu w oko - wyszarpnął łokieć z palców Jasińskiego. - Ja tam już nie pracuję. Był pan przy tym, jak rzuciłem robotę. No więc rozmawia pan z bezrobotnym! Te słowa posłyszał wracający do domu Henio Lermaszewski. Nie krępując się obecnością Jasińskiego wyciągnął do Talara dłoń i z serdecznym uśmiechem powiedział, że wreszcie pan Jędruś zmądrzał. Obaj na tym skorzystają: i on, Henio, i Talar. Odprowadził Andrzeja na bok i wyznał, że potrzebuje fachowca do swojej firmy: ostatecznie jak ma się warsztat naprawy samochodów, to oprócz klientów trzeba mieć zaufanych ludzi w obsłudze, bo inaczej to te cholerne chojraki-mechaniki zrobią człowieka w konia. - No i co, wchodzi pan w to? - Nie wiem, nie wiem... - Ale ja, panie Jędruś, na tyle jestem marksistą, że wiem, co określa świadomość. Ile pan tam brał na rękę w FSO? - Trzy i pół... Z premią. - Kochany, tyle to ja noszę przy sobie na pierwsze przebicie w pokerze! Będzie dobrze, spokojna głowa - wyciągnął rękę. - No co, grabula? Zauważył, że Andrzej patrzy w bok. Przy volkswagenie stał Jasiński i spoglądał chmurnie w ich stronę. Widoczna w jego spojrzeniu niechęć zdopingowała widać Andrzeja, bo z demonstracyjnym rozmachem wcisnął dłoń w nadstawioną dłoń Henia. Jasiński odwrócił się i powiewając połami prochowca zniknął w bramie domu. Szła dziewczyna z jarmarka,@ niosła kurę do garnka,@ spotkał-ci ją młodzieniec@ i poprosił o wieniec.@ - Alboś ty to młodzieniec,@ co się prosi o wieniec?@ - Alboś ty to dzieweczka,@ trojgaś dzieci mateczka?@ Trojeś dzieci już miała,@ żadnemuś chrztu nie dała... Głos Talarowej drżał. Zmywając naczynia, nuciła tę starą balladę, której nauczyła się jeszcze od matki. Śpiewała ją czasem Krzysiowi, ale tylko wtedy, gdy była z nim sama w domu. Urwała, słysząc dzwonek. W drzwiach stała Halina Wrotkowa w kwiecistej sukience. Rozejrzała się naokoło i konspiracyjnym szeptem spytała, czy jest syn. - To dobrze - stwierdziła, widząc przeczący gest Talarowej. - A Ewa? - Powiozła Kajtka na angielski, a Krzysia na pianino. Halina wyjęła z rąk Talarowej myty właśnie półmisek, odłożyła do zlewu i obrzuciła ją kontrolującym spojrzeniem. - Niech pani to zostawi. Już już, pani Mario! Trzeba się spieszyć - rozwiązała jej fartuch i popchnęła lekko ku wyjściu. - Ja prosto ze służby pędzę, żeby zdążyć... Talarowa zrozumiała intencję. Jej nogi stały się ciężkie, jak z ołowiu. Więc pani Halina dopięła swego? Ktoś czeka u niej na kandydatkę z ogłoszenia. - Ja nie pójdę. Za żadne skarby. - Pani Mario, przecież ja chyba chcę dobrze dla pani - widząc w oczach Talarowej bezmierne przerażenie, położyła rękę na swoim sercu i powiedziała uroczyście: - Chcę pani szczęścia. Jak Mundzia kocham! Wierzy mi pani teraz? A teraz niech pani ślicznie się przebierze. Musi pani tak wyglądać, żeby sobie od razu pomyślał, że zmarnował te swoje pierwsze trzydzieści lat życia. - Ale... ale kto to jest? - Zobaczy pani sama... - Halina wyciągnęła z szafy najlepszą suknię Talarowej. - Życie jest loterią, ale pani ma szczęście. Sama się pani o tym przekonała już raz. Teraz też nie może być inaczej. Z radia "Śląsk" snuł się niski głos Elli Fitzgerald: przed zapowiedzianą jej wizytą w Warszawie często gościła na antenie radia. Wrotek z przyjemnością by się oddał słuchaniu królowej bluesa, gdyby jego uwagi nie rozpraszał ów dziwny człowieczek, który zjawił się pięć minut po jego powrocie z podróży służbowej do Wrocławia, gdzie filmował - jak to określała prasa - "spontaniczne masówki społeczeństwa, protestującego przeciw imperialistycznej agresji na Wietnam". Mężczyzna zachowywał się tak, jakby przyszedł z zamiarem pozostania tu dłużej: zajrzał do łazienki, pokiwał się z obcasów na palce przed przylepionymi na ścianie przedpokoju plakatami filmowymi. Potem uwagę tego drobnego człowieczka w przydługiej marynarce, w półbutach o ściętych obcasach, przedziałkiem na środku ulizanych włosów, zwróciło zdjęcie Haliny w kuszącej pozie. Cały czas trzymał pod pachą bombonierkę z czerwoną kokardą. Kiedy dokonał już pobieżnej lustracji mieszkania, zatrzymał się przed Wrotkiem i zaatakował go pytaniem, jakby wyprowadzał pierwszy cios na ringu: - A pan to kto? - A pan? - Widać, że się pan boksem nie interesuje, jak mnie pan pyta o nazwisko - dotknął swojego krzywego u nasady, a kłapciatego na końcu nosa. - Pan też byłeś umówiony? - Z kim? - Pan nie z ogłoszenia? - widać było, że czujność dziwnego gościa wzrasta. Mierzył Wrotka spojrzeniem jak rywala, z którym nie uniknie zwarcia. - Jakie ogłoszenie? Panie, kogo pan tu szuka? - Ja jestem z tych, co trafiają za pierwszym razem - zabrzmiało to ostrzegawczo, a dalszy ciąg wypowiedzi potwierdzał tę tonację. - I nie lubię konkurencji. Co pan tu robisz? - Mieszkam tu - Rajmund wyczuł, że tamten nie zjawił się przypadkiem, i nagle sam się poczuł we własnym mieszkaniu jak intruz. Gość podszedł znów do zdjęcia Haliny i dłuższy czas przyglądał mu się krytycznie, przekrzywiając czasem głowę. - To pana siostra? - przeniósł wzrok ze zdjęcia na Wrotka. - Czy aby w tym nie ma lipy? - O co panu właściwie chodzi? - Czy to świeże foto? - pstryknął paznokciem w róg zdjęcia. - Bo jak na te lata, co zapodała, to nawet się jakoś trzyma. Nie powiem, lubię takie przy kości - wykonał ręką gest na wysokości piersi, jakby obejmował spore arbuzy. - Z magnesami. Rajmund tego już nie był w stanie ścierpieć. Otworzył drzwi i powiedział zduszonym głosem, równocześnie rozluźniając przy szyi krawat: - Dawno temu był pan znokautowany? - W trzydziestym dziewiątym. Przez Rotholza. Chodziłem w muszej. Odłożył na stół bombonierkę i przybrawszy postawę bokserską zaczął młócić kułakami powietrze. Wrotek rzucił pudło z czekoladkami przez otwarte drzwi na klatkę schodową. Mały, nie przerywając walki z cieniem, doskoczył do niego i zapiał wysokim głosem: - Zapłacisz pan za bombonierkę!!! - Ja tu pana nie zapraszałem - chwycił obie ręce eks-boksera za nadgarstki i wypchnął go za drzwi. Sześćdziesięcioletni przedstawiciel wagi muszej znów przybrał wojowniczą postawę. - Wiesz pan, jaki był dyszel Szymury? - wrzasnął, machając wyciągniętą kopertą. - Ja tu zostałem zaproszony! Wrotek wyrwał mu pomiętą kopertę z ręki i kopnął bombonierkę w dół po schodach. Przerażony eks-bokser zbiegł na półpiętro i dopiero tam, zbierając rozsypane czekoladki, obejrzał się przez ramię. Widząc, że Wrotek zdejmuje marynarkę, jakby szykował się do pościgu, zbiegł na dół przeskakując po trzy stopnie naraz. Na parterze potrącił Halinę i Talarową i nawet nie mówiąc "przepraszam", wyskoczył na podwórze. Halina obejrzała się i mruknęła pod nosem: - Ale cham. Wyciągnęła klucze, ale spostrzegła, że drzwi nie były zamknięte. Pchnęła drzwi do dużego pokoju. Za stołem siedział Rajmund. - Już wróciłeś? - podbiegła z wyciągniętymi ramionami, ale surowy wyraz twarzy powstrzymał ją. - Za wcześnie, co? - podsunął jej przed oczy list, zabrany eks-bokserowi. Zajrzała do środka i, wybuchając śmiechem, objęła męża, pełna tkliwego wzruszenia. - Dziękuję... Dziękuję... - Za co? - Że jesteś o mnie zazdrosny - wypuściła go z uścisku i wskazała na Talarową, która speszona stała w przedpokoju. - Tu chodzi o panią Marię... Zaskoczenie Wrotka było tak wielkie, że Talarowa jeszcze bardziej poczuła się niepewnie w tej roli, jaką wyznaczyła jej życzliwa sąsiadka. Kiedy Wrotek przyznał się, że przed chwilą właśnie przegonił kandydata do "cichego szczęścia pod jesień życia", Halina pchnęła go zdecydowanie ku drzwiom: niech go dogoni i przyprowadzi za wszelką cenę! Eks-bokser stał na tle plakatu pierwszomajowego, który zapowiadał nadchodzące święto, i sprawdzał w małym lusterku swój przedziałek pośrodku głowy. Dostrzegł Wrotka, ale na jego przyzywające gesty wystawił język aż do końca brody, zrobił w tył zwrot i przyciskając pogniecioną bombonierkę, śpiesznie zrejterował na drugą stronę ulicy. Wychylona przez parapet Halina patrzyła, jak Rajmund daremnie usiłuje dogonić niedoszłego kandydata na męża Marii Talarowej. - Całe szczęście, że odpadł - stwierdziła. - Miał charakter, ale w nogach. Talarowa myślała, że na tym skończy się próba generalna, ale Halina wyciągnęła z torby plik listów i przysiadłszy się obok na kanapie zaczęła czytać fragmenty, odpowiedzi na ofertę: "Posiadam rentę i szukam spokojnej przystani u boku kobiety z dobrym charakterem i wyższym wykształceniem...", "Pragnę spędzić ostatnie lata życia w warunkach komfortu psychicznego, tak więc odpadają kobiety z dziećmi..." - odłożyła kilka kopert, nim wreszcie wyraz satysfakcji odmalował się na jej twarzy. - Ten jest interesujący: "Liczę na kobietę, która dotrzyma mi towarzystwa i wierności w dzień i w nocy..." Dobry, co? - Ale co też pani, pani Halinko - Talarowa jak młoda zawstydzona dziewczyna rąbkiem czarnej chusty zakryła usta. - Nawet wstyd słuchać. Chciała się podnieść, by przerwać już tę licytację, na którą wcale nie miała ochoty, ale Halina wcisnęła ją w róg kanapy. - Kobieta bez chłopa jałowieje, pani Mario - mówiła ze szczerym przekonaniem, wciąż przeglądając listy. - Najgorszy mężczyzna jest lepszy niż żaden. O! Jest jak szyty na pani miarę: "W odpowiedzi na ofertę nr 21147 przedstawiam swą osobę. A więc jestem wdowiec, wzrost średni, wykształcenie wystarczające do życia, zdrowie nie najgorsze. Jestem ogólnie szanowany warszawiak z krwi i kości i odpowiada mi pani oferta, więc będę oczekiwał w kawiarni "Stolica" na placu Napoleona o godzinie 13, dnia 9 maja. W celu zapoznawczym będę trzymał w ręku tygodnik "Świat"" - popatrzyła triumfującym wzrokiem na Talarową i spytała, jakby wszystko już w tej chwili było zdecydowane: - Wie pani, gdzie jest kawiarnia "Stolica"? - I po co mi to? Ale tam! Na stare lata trza poprzestać świata. Halina bez słowa ściągnęła z jej ramion czarną chustę, narzuciła natomiast swój beżowy jedwabny szal. Wyjęła szpilki z koka, rozsypała włosy na ramionach. - No, całkiem jak królowa angielska. Zanim Talarowa zdążyła zareagować, ozdobiła jej szyję sznurkiem korali, wcisnęła w ręce swoją torebkę z błyszczącym zamkiem, przypięła broszkę i dumna ze swego dzieła oświadczyła: - Życie dopiero przed panią! Było w jej głosie tyle szczerego przekonania, że Talarowa zaczęła przyglądać się sobie w lustrze. Dotknęła włosów, przesunęła korale na szyi, przekrzywiła głowę, jakby teraz sama nie mogła rozpoznać tej, która patrzyła na nią. Kiedy w drzwiach stanął Wrotek, rozkładając ręce na znak, że pościg nie dał rezultatów, Halina teatralnym gestem wskazała na Talarową: - Nie szkodzi. Dla takiej damy tamten był za mikry! Nieswojo się czuła, stojąc w ten majowy dzień na placu Starynkiewicza w oczekiwaniu na tramwaj. Ubrana była w szary prochowiec, który przejęła rok temu po Ewie, na szyi miała pożyczony od Haliny sznureczek bursztynów, a pod pachą błyszczącą torebkę, która też była własnością Wrotkowej. Kiedy przejęta tym, co ją dziś czeka o trzynastej w kawiarni "Stolica", wypatrywała tramwaju, dostrzegła znajomą sylwetkę dozorcy z domu na Złotej. Popiołek w kapeluszu na głowie, w garniturze, w jakim Talarowa widziała go w dniu pogrzebu Józefiny, trzymał w ręku bukiecik owiniętych w sreberko fiołków. Wsiedli razem do tramwaju i tak im jakoś wypadło, że zajęli miejsca naprzeciw siebie. Popiołek uniósł się z siedzenia, uchylił kapelusza, z wyraźnym zaskoczeniem przyglądając się wyelegantowanej lokatorce. - Gdzie to pan taki świąteczny? - uśmiechnęła się życzliwie, patrząc na białą koszulę i niebieski krawat dozorcy. - Ja? - zająknął się, zerknął na bukiecik i wymamrotał pod nosem: - Ja... na grób żony. A pani szanowna? - Ja? - pod spojrzeniem Popiołka czuła się jak złodziej, przyłapany na gorącym uczynku. - Ja... jak zwykle... do kościoła. Popiołek wysiadł przy skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Marszałkowską, a ona na następnym przystanku. Szła wolno, z ociąganiem, wciąż jeszcze dając sobie szansę odwrotu. Stanęła na chwilę przed sklepem komisowym na Szpitalnej. Na wystawie u zegarmistrza była za pięć trzynasta. Z głębi placu Powstańców przyzywały ją wielkie litery "TV" nad narożnym wejściem. Więc to tu gdzieś na lewo jest ta kawiarnia. "Stolica" - przeczytała napis nad wielkimi szybami. Pierwsze wejście było do restauracji, dopiero drugie do kawiarni. Przez szyby nie dawało się zajrzeć do środka, ale na tle firanek odbijały jej sylwetkę. Poprawiła odruchowo pożyczony od Haliny bursztynowy naszyjnik i z determinacją pchnęła ciężkie, żelazne drzwi. Najpierw przestraszyły ją wyciągnięte ku niej usłużne ręce szatniarza. Potem jej własne odbicie w lustrze. Zrobiła ukradkiem znak krzyża na piersi, nabrała powietrza w płuca i po miękkim bordowym dywanie wkroczyła do chłodnego wnętrza. Szła sztywna, lustrując nielicznych gości, sprawdzając, czy któryś z nich ma może w ręku "Świat". Szła między pustymi stolikami, potrącając krzesła. Pod oknem siedział jakiś samotny mężczyzna, ukryty za rozłożonym pismem. Wystarczyło jej zrobić dwa, trzy kroki, żeby nie mieć wątpliwości: to był właśnie "Świat". Obejrzała się za siebie, jakby obliczając jeszcze szanse odwrotu. Ale za nią stała kelnerka z tacą i przyglądała się jej niecierpliwie. Talarowa ruszyła w stronę okna, nie zauważyła stopnia, potknęła się i przyklękła na jedno kolano. Na ten rumor tygodnik "Świat" opuścił się. Trzymał go Ryszard Popiołek; przed nim na serwecie leżał bukiecik przywiędłych już nieco fiołków. Stanęła jak wryta. Popiołek siedział bez ruchu. Otwarty tygodnik drżał w jego rękach. Patrzył wybałuszonymi oczyma na Talarową. Wykonała gest, jakby chciała zasłonić się torebką, a potem odwróciła się i prawie biegiem podreptała ku wyjściu. Zerwał się i ruszył za nią. Na stoliku został niepotrzebny już nikomu tygodnik "Świat" i zapomniany bukiecik fiołków. Bladoróżowe flamingi stały na jednej nodze, chowając głowy pod skrzydło; po klatce obijał się orzeł, sypiąc pióra na siatkę; czarne łabędzie sunęły jak dumne fregaty po małym bajorku. Klangor egzotycznych ptaków brzmiał jak skarga. W powietrzu unosił się ostry zapach padliny i źle oczyszczonych klatek. Talarowa i Popiołek szli alejkami ogrodu zoologicznego. Tu pan Ryszard dowiózł tę, która na jego widok próbowała zrejterować z miejsca wyznaczonej randki. Udało mu się jakoś przekonać panią Marię, że skoro już los wyznaczył im to spotkanie, nie powinni uciekać od siebie jak mysz od żmii. Przecież są ludźmi, co mają pół życia za sobą, a kto tyle przeżył, to ma się czym z kimś drugim podzielić. - Przychodziłem tu obowiązkowo raz na rok z moją Józią - wyznał, kiedy stanęli przy fontannie. Talarowa zwilżyła chusteczkę, przetarła czoło. Patrzyła na gromadę flamingów, stojących na jednej nodze jak dziwne, delikatne kwiaty. Pokręciła głową, przejęta cudami tego świata. - Kajetanowi to się nawet nie śniło, że są takie dziwactwa. - Ja to okropnie na małpy łasy jestem - powiedział i poprowadził ku klatkom obok pawilonów gadów. - Małpy, naukowo biorąc, podobnież stoją na niższym szczeblu ludzkiego rozwoju, ale faktem faktycznym jest, że człowiek nawet nie umywa się do małpy! - Co też pan, panie Rysiu... - zaoponowała niepewnie. - Widzi pani tę sztukę? - wskazał na ogromnego szympansa, siedzącego na betonie i ogryzającego paznokcie u nogi. - Wódki taki do pyska nie weźmie, po koniaku kicha, jakby się go w przeręblu moczyło, ale - zauważył, że do samca zbliżyła się samica i pieszczotliwie zaczyna iskać jego zmierzwione futro - ile się od nich można nauczyć? - łapiąc pytające spojrzenie swej towarzyszki, wyjaśnił, co miał na myśli: - Nawet małpa na starość potrzebuje kogoś, co by ją z pcheł oczyścił. Talarowa niby to patrzyła na tę scenę, ale widać cały czas była myślami gdzie indziej, bo nagle, nie odwracając oczu od klatki, spytała: - Mocno pan Rysio był zdziwiony, że to ja? Przełożył kapelusz z ręki do ręki. - A pani Maria? - Przepraszam, że tak wyszło, ale to pani Halinka wymyśliła. - Żeby jej to Pan Bóg wynagrodził w tłustych dzieciach z niebieskimi oczkami. Poszli dalej. Popiołek kupił w kiosku paczkę pierników i podsunął Talarowej: wsparta o poręcz przyglądała się ruszającej wąsami foce. Podziękowała. - Po tym zgaga piecze. - Panią Marię też? - był wyraźnie ucieszony odkryciem. - Każdy stary ma przywary... - Faktycznie - zerknął z boku na Talarową i postanowił przyznać się do stanu swojej wątroby. To już nie to, co przed laty, kiedy mógł wypić pół litra i po tym nawlec Józi nitkę w ucho igły; teraz zdarzy się czasem przechylić te sto czy dwieście gramów, ale potem wątroba piłuje, och, jak piłuje, aż się człowiek na pustym łóżku tłucze jak ten stary wilk po klatce, koniec świata... - Dziurawiec - ze zrozumieniem przyjęła opis jego cierpień - to najlepsze na to ziółko. - Jeszcze nie jestem taki wysiadkowy, żeby ziółka pić. - Sama zbierałam, suszyłam - przekonywała z przejęciem. - Przyniosę panu Rysiowi. Ta propozycja go ożywiła. Może nawet już dzisiaj? On kawy zaparzy, jarzębiak otworzy... - Od kawy to serce chce mi wyskoczyć. Ziółka lepsze. I zdrowsze, niech mi pan Rysio wierzy. - Pani Maria agituje jak za demokracją - uśmiechnął się rad, że kobieta tak się troszczy o jego wątrobę. - Zgodzić się muszę, ale swoje myślę. To kiedy pani Maria wpadnie zaparzyć? Nie zdążyła odpowiedzieć, bo ujrzała wycelowany w siebie obiektyw zawodowego leicarza. Fotografowie polowali w ZOO na matki z dziećmi i zakochane pary, by zamienić tę ulotną chwilę w wiecznotrwałą pamiątkę. Zasłoniła się torebką, odwracając głowę, ale ku jej zaskoczeniu Popiołek łagodnie, ale stanowczo otoczył ją ramieniem i skinął zachęcająco do fotografa. - Pstrykaj pan. Czemu nie? Czy ja jaki barłoga jestem, że się pani Maria wstydzi być ze mną na fotografii? - A bo to komu potrzebne? - Jak to komu? Mnie! - zdjął kapelusz, poprawił sobie włosy i spojrzał dumnie w obiektyw. Rozległo się jedno i drugie pstryknięcie, leicarz doskoczył z notesem w ręku. - Proszę o adresik, firma nadeśle za zaliczeniem... Szli powoli ku wyjściu, kiedy Talarowa poczuła dłoń Popiołka przy swoim łokciu. - Pan Rysio miastowej szukał... Tak było napisane - powiedziała. - A o sojuszu robotniczo-chłopskim Maria nie słyszała? - mrugnął do niej porozumiewawczo. - Wszędzie o tym piszą od dwudziestu lat, no i przejąłem się, bo taki już przejmujący jestem. Raz chociaż na linii będę - dorzucił i śmielej już wsunął dłoń pod łokieć kobiety. Postanowił pokazać jej Warszawę. Tę prawdziwą, którą on znał i pamiętał. Nie miał zamiaru oszczędzać na dorożce. Niech sałaciarz jedzie tam, gdzie on mu pokaże! Kopyta klaskały, gumowe koła dorożki toczyły się po ulicach, a Popiołek pełnił rolę przewodnika po tej stolicy, która już należała do przeszłości, ale która wciąż żyła w jego pamięci. Chciał, żeby i pani Maria choćby wyobraźnią dotknęła tamtych czasów. - Tu był szewc Hiszpański - wskazał bramę, obok której przejeżdżali. - Oficerki u niego kosztowały dwieście złotych. - Za to przed wojną dziesięć krów by kupił! - Starosta Lang tu stalował "szklanki" - musnął ręką łydkę, jakby chcąc uzmysłowić pani Marii, jak wspaniale uwydatniały kształty nogi kawalerzysty buty od Hiszpańskiego. Te opisy przerwał dorożkarz, który pokazał całkiem inną bramę, w której jego zdaniem mieścił się warsztat Hiszpańskiego. Popiołek prychnął jak rozdrażniony kot: - Z choinki żeś się pan urwał?! Tu był hotel "Terminus". Pamięć się panu zakurzyła! - "Terminus" tam był - upierał się dorożkarz, celując batem w całkiem inne miejsce niż to, które wskazywał Popiołek. - Warszawskiego rodaka idziesz uczyć, sałaciarzu?! Zaatakowany brutalnie dorożkarz obrócił się na koźle, ukazując czerwone oblicze i wściekłe oczka, błyskające spod daszka czapki. - A ja to z Grójca czy może kobyle spod ogona?! Tam był hotel, a szewc po przeciwnej. - Co ty, barłogo jedna - Popiołek zerwał się z siedzenia i kładąc jedną rękę w zgięciu łokcia drugiej, wykonał jednoznaczny gest. - Tu się zgina dziób pingwina! - Pan chyba w kołyskę zagazowany jesteś - dorożkarz nie zamierzał ustąpić klientowi w znajomości starej Warszawy. - Chyba lepiej wiem, bo ojciec też dorożkarzem był. - Ciebie słoń chyba porodził, ty chomącie magistracki! - Popiołek spurpurowiał na twarzy, wspiął się na palce i chuchnął mu prosto w twarz. - No i co? Trzeźwy jestem pacanie, jakbym do pierwszej komunii szedł - opadł na wytarte poduszki i machając kułakiem za plecami dorożkarza, dorzucił: - Nie wart jesteś, sałaciarzu, zapłaty za kurs! Dorożkarz ściągnął lejce, zatrzymał dorożkę na wysokości kina Atlantic i zwrócił się do Talarowej, starając się wyrazić swą prośbę w eleganckiej formie: - Niech łaskawa pani uspokoi szanownego małżonka, bo rozrabia jak zając w kapuście! Popiołek machnął tylko ręką i przybierając wyraz pełnej obrzydzenia pogardy dla fachowości woźnicy, zapytał, czy ten wie chociaż, gdzie jest Złota. - Który numer? - spytał dorożkarz. - Za Pałacem Kultury - Popiołek rozparł się wygodnie, znów zbliżając łokieć do ramienia pani Marii. - Zajedziemy z fasonem przed dom. - Nie! Nie! - aż przygarbiła się, przejęta lękiem. - Dlaczego, Mario? Stać mnie na to. - Nie chodzi o grosz... - A o co? - Jeszcze nas razem zobaczą... Poprosiła, żeby zatrzymał dorożkę przy Domu Słowa Polskiego, stamtąd już wrócą piechotą, każdy osobno. Po co mają ich lokatorzy na języki brać? Chciała odejść, ale przytrzymał jej rękę i patrząc z nadzieją w oczy, spytał, czy wpadnie jutro wieczorem do jego służbówki. - Wieczorem? - Mówiła pani Maria o tych ziołach - dotknął wymownie wątroby. - Że pomogą. - Ale synowa mnie z zegarka rozlicza... - No, zawsze można coś tam skręcić - znacząco mrugnął okiem. - Ale... ale co ja powiem - wierciła się w miejscu, zerkała płochliwie na boki, jakby była panienką nagabywaną przez podrywacza. - Że gdzie niby idę? - Do kościoła. - Wieczorem? - Są majowe. - No... No chyba, że majowe. Ta zgoda na kłamstwo była dla Popiołka znakiem, że coś odezwało się w sercu pani Marii. Teraz już mógł wypuścić jej łokieć ze swojej dłoni. Kiedy pochylił się z kapeluszem w ręku, by na pożegnanie pocałować ją w rękę, zawstydzona wyszarpnęła dłoń. - Co też pan, Rysiu... Odwróciła się i podreptała spiesznie w stronę domu na Złotej. A Popiołek popatrzył w ślad za nią, póki nie zniknęła za rogiem, potem z fantazją przekrzywił na bok kapelusz, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę Żelaznej, do baru, gdzie można było dostać setkę wódki i na zakąskę bombę piwa i gdzie pan Ryszard postanowił uczcić dwie okazje, które zdarzyły się tego dnia: dwudziestą rocznicę zakończenia wojny i pierwszy wspólny dzień spędzony z Marią Talarową. Mógł sobie spokojnie pozwolić na zamówienie dwóch setek pod rząd: jak mu wątroba nawali, zioła zbierane rękami Marii uleczą go z wszelkich przypadłości. Nazajutrz wysprzątał służbówkę, nawet kurze wytarł, ceratę na stole przykrył obrusem, groszek pachnący kupił w kwiaciarni Zielińskiego i założywszy czystą koszulę - czekał na pojawienie się Talarowej. Ale się nie doczekał. Czekał i następnego dnia, ale raz tylko rano przeszła, prowadząc Krzysia za rękę. Ledwie że uśmiechnęła się w przejściu i zaraz wstydliwie odwróciła twarz. Trzeciego dnia siedział właśnie nad instrukcją o deratyzacji, kiedy ktoś zapukał nieśmiało i do izby wsunęła się Talarowa. Wetknęła mu w rękę torebkę z ziołami, mówiąc, że to na pewno pomoże na wątrobę. - Pomoże, pani Mario, ale musi ta sama ręka zaparzyć, co zbierała. Nie bardzo chciała ulec tej propozycji, ale właśnie czajnik wypuścił kłąb pary, więc zalała ziółka. Popiołek nakłonił ją do wspólnego wypicia naparu. Pogadali o lokatorach, o tym, jak się żyje na wsi, a jak w mieście, a w momencie, kiedy uparła się, że to ona umyje garnuszek i kubeczki - pan Ryszard uwierzył, że nie jest tu tylko przelotnym gościem. Nazajutrz ubrał się znowu w garnitur i udał się na Waliców do komisariatu. Dawno już nie widział syna, a komuś musiał powiedzieć o zmianach w swoim życiu. Drogę do komendanta zastawił mu gruby sierżant. - Wy gdzie? - Do komendanta. - Macie wezwanie? - Ja z własnej woli. Nazywam się Popiołek. Kiedy Gienek ujrzał ojca w garniturze, odruchowo dopiął guziki munduru kapitana. - Co się stało? - Dopiero się stanie, Gienek. - Koniec świata - Gienek posłużył się ojcowskim powiedzonkiem, przeczuwając, że ta nagła wizyta zapowiada coś ważnego. - Co ojciec narozrabiał? - Faktem faktycznym jest, że chyba narozrabiałem - w oczach Popiołka błysnął radosny promyk. - Będziesz miał... macochę. - Ojciec chce się żenić? Z kim? - Dobry człowiek - opadł na krzesło i patrzył na mapę stolicy z zakreślonymi granicami Śródmieścia. - Znasz ją - przeniósł spojrzenie na syna. - To... Talarowa. I co ty na to? Patrzył teraz nieco z ukosa, niezbyt pewny, jakie też wrażenie wywoła nowina. Gienek wyskoczył zza biurka i mocno klepnął ojca w ramię. - No i bardzo dobrze! Tanio, bo w podwórzu - mrugnął łobuzersko. - A wie ona chociaż, gdzie plac Bankowy? Nalewki? Pelcowizna? Bo mi się ojciec nie dał żenić z niewarszawską dziewczyną. - Eeee, to było dawno i nieprawda - Popiołek machnął ręką. - Teraz Warszawa nowa i warszawiacy nowi. - Znaczy się... koniec świata?! - Koniec świata - zgodził się Popiołek i obaj równocześnie roześmieli się na głos. Kurtyna deszczu zasłaniała wylot bramy domu przy Złotej. Popiołek, niczym pająk, czatował w służbówce, uchylając firanki na gumce, by doczekać się powrotu Talarowej. Widział, jak przed trzema kwadransami wychodziła z parasolem w jednej ręce a koszykiem w drugiej. Już trzy dni nie miał okazji zamienić z nią choćby słowa. Skończyły się wieczorne nabożeństwa majowe, widać pani Maria nie znajdowała żadnego wykrętu, by wyjść z domu. A może - i to go dręczyło coraz bardziej - w ogóle chciała odżegnać się od wszelkich konsekwencji tamtego ich spotkania w kawiarni "Stolica"? Postanowił raz wreszcie wyjaśnić sytuację. Zobaczył ją, jak składała parasol. Wysunął się ze służbówki i gestem zapraszał do siebie. Potrząsnęła przecząco głową, ale tym razem nie dał się spławić. - Mam coś dla pani Marii - tyle w nim było powagi i szacunku, że po sekundzie wahania zdecydowała się wejść. - Proszę choć usiąść, pani Mario - podsunął jej krzesło, a sam zniknął za przepierzeniem z wzorzystego perkalu i tam otworzył drzwi szafy z lustrem. Przyjrzał się sobie, napluł na dłoń i przygładził na skroni siwe kosmyki, potem tę samą dłoń zlał obficie "Przemysławką" i potarł nią czoło i kark. Nagle usłyszał suchy trzask rozlatującego się krzesła. Przebił się przez perkalową zasłonkę i pomógł podnieść się Talarowej z podłogi. Czy mógł przewidzieć, że chcąc z bliska obejrzeć stojącą na kredensie rodzinną fotografię, przeniesie się na drugie krzesło i stanie się ofiarą katastrofy? Koszyk wypadł jej z rąk, wysypały się ogórki, czereśnie i młode ziemniaki. Popiołek na kolanach pomagał je teraz zebrać do koszyka, sumitując się bez przerwy: - Koniec świata! Przepraszam za te stare graty. Póki człowiek sam, to mu wszystko wisi jak kilo kitu na agrafce. W razie co, trzeba by nowe meble... - popatrzył przeciągle na Talarową, żeby tym spojrzeniem nadać większy ciężar owej aluzji dotyczącej ich przyszłości. Talarowa obejrzała się za siebie na łóżko, zerknęła na stary, obłażący z olejnej farby kredens, potem przeniosła spojrzenie na strużkę wody z parasola. - Czy to warto? Taki wydatek? - Jak jest dla kogo, to wszystko warto, nawet i do ZOO iść! - grzebał w szufladzie stołu, wreszcie wyciągnął dwa bilety i gestem człowieka, który składa u stóp wybranki wszystko, co ma najcenniejszego, położył je przed Talarową. Czekał na efekt, ale doczekał się tylko pytania: A co to? - Bilety. Na operetkę. Lubi pani Maria? - Nigdy nie byłam. - Ja z Józią to raz na rok obowiązkowo. Najwięcej lubię "Wesołą wdówkę" - zaczął nucić walca z tej operetki, uniósłszy głowę ku sufitowi. Przerwał dopiero, słysząc kolejne pytanie: - Czy wdówka może być wesoła? - Stan cywilny to nie rząd, zawsze go można zmienić. Pójdziemy? - A jak mnie się wytłumaczyć w domu? - Roraty są. Albo spotkanie z radnymi... - zaczął się głośno zastanawiać nad znalezieniem wykrętu dla Marii, ale nagle przestało mu się to podobać i spytał wprost: - A zresztą po co się ukrywać? Ja już mojemu Gienkowi powiedziałem. Talarowa spuściła głowę, przyglądając się pęczniejącej strużce wody, która od szpikulca parasola dotarła już do brzegu wytartego chodnika. Popiołek głośno przełknął ślinę w oczekiwaniu na jakieś słowo czy gest, ale się nie doczekał, bo czajnik z gwizdkiem dał znać, że woda się zagotowała. Podsunął po ceracie stołu torebkę z ziółkami, które kiedyś mu przyniosła. Wstała i zalała ziółka wodą. Nawet stojąc tyłem do Popiołka, czuła na sobie jego wyczekujące spojrzenie. - To kiedy pani Maria teraz powie swoim? Po tym pytaniu wiedziała, że nie da się tego tak dłużej ciągnąć. Sierpniowy wieczór wlewał się przez otwarte okno. Talarowa, mimo iż lekki deszczyk pokrył parapet, tkwiła w otwartym oknie kuchni. Patrzyła na podwórze, po którym snuł się Popiołek, od czasu do czasu zerkając w okna mieszkania Talarów. Wiedziała, że wypatruje jej niecierpliwie, bo obiecała mu, że zaraz po południu wybiorą się na spacer. Ale zawiodła go dzisiaj, choć wcale nie ze swej woli: Ewa musiała w związku z chorobą matki wyjechać do Konina. Trzeba było zająć się dziećmi, zakupami, gotowaniem. Nie było czasu na zapowiedziany spacer... Martwiło to Marię nie mniej niż to, co działo się ostatnio zjej synem. Andrzej nie chodził nigdzie do pracy; leżał godzinami w domu z rękoma założonymi pod głowę, ze wzrokiem wbitym w sufit, czasem zaś znikał i wracał dopiero wieczorem, a Ewa i matka czuły od niego zapach alkoholu. Na każdą próbę indagacji burczał rozdrażniony jak trzmiel przykryty szklanką: "Dajcie święty spokój, nie wiadomo dlaczego wszyscy czegoś ode mnie chcą!" Teraz siedział w dużym pokoju przy otwartym telewizorze, ale nie słuchał dziennika. Miał lepsze zajęcie: starał się wbić lotkę, zakończoną ostrym szpikulcem, w przybity do boku szafy jeden ze swoich dyplomów honorowych za udział w pracach społecznych. Trafił w złoty napis "wyróżniony". Zakończona piórkami lotka drżała jeszcze, kiedy wyciągnął ją, żeby powtórzyć celny rzut. Pod oknem Kajtek i Krzysio rozłożyli na dywanie pamiątki ojca: był tam złoto-zielono-czerwony znaczek LMP, poczerniała już odznaka Sprawny do Pracy i Obrony, odznaczenia z okazji Dnia Metalowca, Srebrny Krzyż Zasługi, odznaczenie CRZZ... Tego dnia od rana ślęczał nad starymi papierami, dyplomami, fotografiami jak ktoś, kto dokonuje remanentu swego życia. Tylko na chwilę wyszedł z domu, a gdy wrócił, postawił na biurku butelkę "Soplicy" i przy każdym przedartym na pół dyplomie wychylał jak na stypie kieliszek złotawego płynu. Ostatni dyplom, będący wyróżnieniem zespołowym za "prace przy rozwoju oryginalnych rozwiązań motoryzacyjnych" (chodziło o ów słynny model "210"), przybił pinezką do szafy. W butelce została już tylko jedna trzecia zawartości, a Andrzej lotkami Krzysiowej zabawki dziurawił zapamiętale tekturę dyplomu, jakby chciał go przebić na sito. Nie słyszał głosu spikera telewizyjnego, nie słyszał nawet, że wróciła Ewa. To, co zobaczyła, przeraziło ją: butelka wódki na biurku, zawalonym rysunkami technicznymi i fotografiami, Andrzej z lotką w ręku, ze szklistym wzrokiem i dwaj synowie, rzucający w siebie odznakami, które dotąd Andrzej przechowywał pod kluczem. Przytuliwszy na powitanie policzek do twarzy męża poczuła alkohol. - Co to wszystko ma znaczyć? - objęła gestem ręki pokój. - Remanent - Andrzej celował strzałką w dyplom. - Jak trafię w punkt, to wypijam toast za przegranych! Rzucił, ale tym razem nie trafił w karton, tylko w bok szafy. Wziął z biurka fotografię z czasów partyzanckich i wsunął ją pod pluskiewkę. Chciał rzucić do niej strzałką, ale Ewa wyszarpnęła mu ją z palców i teraz mierzyła nią w Andrzeja, jakby on był tarczą. - Z fabryki rezygnujesz, do roboty nie chodzisz, z Lermaszewskim się ściąłeś, tylko to ci smakuje, tak? - uniosła w górę butelkę "Soplicy". Andrzej wzruszył ramionami i wykrzywił się w ironicznym uśmiechu. - Niedzisiejszy jestem, rozumiesz? Entuzjastów teraz nie potrzeba. To i co zostało? - wyciągnął rękę po kieliszek. Ewa odstawiła butelkę, odrzuciła lotkę i popchnęła go oburącz z taką siłą, że uderzył plecami o oparcie kanapy. - Co ci jest? Chcesz litości? Na co ty liczysz? - Ja na nic nie liczę... Ja w ogóle nie umiem liczyć... Czy w ogóle ktoś z mojego pokolenia pytał, "za ile" ma być tym zaangażowanym?! - wypity alkohol zamazywał głoski, ale nie sens słów. - Dawał każdy tyle, ile mógł... i ja też! Nie zastanawiałem się za bardzo, kto ma rację, a kto nie, bo dla takich jak ja rację miał każdy, kto chciał coś budować... Największą wagę miała cegła. Tak, tak, każda cegła dołożona do budowy... - Mówisz jak na wiecu... - Mówię, jak myślałem! Nie miałem garniturów, pepitek, samodziałów, welwecików, w szpic bucików, ale miałem przed sobą perspektywę. Perspektywę jutra, rozumiesz? Nie miałem za dużo czasu na młodość, co to, to nie, wprost z dzieciństwa wchodziliśmy w wiek dojrzały, trzeba było odpowiadać za to, co się robiło, bo musieliśmy zapełniać lukę po naszych ojcach, co odeszli przed czasem, bo ich wojna wytłukła jak grad żyto... Mówiąc to, nie patrzył na nią. Jego wzrok wbity był w okno, za którym szarzał sierpniowy wieczór. Ewa poczuła, że to nie jest ot takie sobie pijackie monologowanie. Widocznie nadszedł czas, że to musiało być powiedziane. Powiedziane głośno. Zrozumiała, że te ostatnie tygodnie, w których między nimi więcej było milczenia niż słów, to był czas dojrzewania tego krzyku. Przysiadła na kanapie, położyła dłoń na ręce Andrzeja, ale on wyszarpnął swoją, jakby nie mógł znieść żadnego kontaktu. - Chciałem tak żyć, żeby nie spłonąć kiedyś ze wstydu za przeżyte lata... - popatrzył jej w oczy, jakby szukał potwierdzenia, że jest ktoś jeszcze poza nim, kto wierzy w prawdę tych słów. - Miałem w sobie siły, żeby przeorać ziemię i niebo... - Teraz jesteś... mądrzejszy. - Ale dlaczego już mi się nic nie chce? - Byłeś młodszy. - Nie o to chodzi. Byłem w biegu. Wszyscy byliśmy w biegu. A teraz wszędzie taki marazm, takie stojące bagno, w którym nogi grzęzną. Kto mniej chce, ten lepszy, byle się nie podstawić, byle nie zaryzykować. To po co żyć?! - Można żyć inaczej, bez szarpania się... - I bez nadziei? Tego nie potrafię. Chciałem coś stworzyć. Żeby było do końca moje. Dałbym własną kość na konstrukcję naszego modelu. I co? Zrobili ze mnie wiatrak... Wiktor odwrócił się ode mnie, bo wyszło, że go wyślizgałem... Leszek przez Bronka - zerwał się z kanapy i podszedł do okna, otworzył je szeroko i rzucił w zapadający zmrok, jakby to wyznanie miało poruszyć świat: - I co mi zostało z tych przeżytych lat? Nic i nikt. Nikt!!! Był to prawie krzyk. Podeszła do niego, przytuliła się do jego pleców całą sobą, położyła mu dłoń na karku i prawie szeptem wtłoczyła mu w ucho pytanie: - A ja? Odwrócił się powoli. Poczuł jej ręce na włosach, na ramionach, jej usta całowały jego oczy, usta. Powoli zaczął odwzajemniać pocałunki, objął ją tak mocno, że wyczuł kształt jej wciąż jeszcze jędrnych piersi. Nie odrywając się od siebie przesunęli się w stronę kanapy i osunęli się na nią, nie rozluźniając uścisku. Wtedy Ewa zobaczyła wbite w siebie oczy synów. Pocałowała Andrzeja, jakby przepraszając go za to, że musi wymknąć się z jego ramion, i wręczyła chłopcom przywiezione prezenty. - Chłopcy. W niedzielę jedziemy do Kozienic! - zawołał Andrzej głosem, z którego wyparował cały alkohol. - Dlaczego właśnie tam? - Ewa była zaskoczona tą nagłą decyzją rodzinnej wycieczki. - Do Leszka! - Andrzej uniósł w ramionach Krzysia. - Jednego mają wujka, a przecież go właściwie nie znają. W niedzielę na szczęście było słońce. Ewa spakowała koszyk z wałówką, a Kajtek zaniósł go do syrenki. Talarowa w letniej sukience w cielistoszare kwiaty przecierała ściereczką szyby wygranego przez siebie auta. Bezwiednie nuciła pod nosem melodię "Wesołej wdówki". Popiołek kręcił się w pobliżu bramy, czatując na odpowiedni moment, by zamienić z nią kilka słów. Kiedy babcia wysłała Kajtka na górę, by pogonił rodziców, bo słonko już wysoko, oparł się o mur bramy i ukłoniwszy się, powiedział półgłosem: - Maria się chyba nie wciśnie do tego... - Dlaczego? - podniosła na niego oczy. - Bo jak oni z dziećmi jadą, to już cztery osoby. - Krzysia Ewcia weźmie na kolana... - To ja mam sam tego festiwalu w Sopocie słuchać? Koniec świata! Tymczasem Andrzej, ładując rolkę filmu do aparatu "Zorka", poganiał żonę i synów. Ewa była właściwie gotowa, szukała tylko w szafie kostiumu kąpielowego. W pewnej chwili jej palce natrafiły na kopertę, z której wysunęło się zdjęcie. Zobaczyła Popiołka i matkę Andrzeja na tle lwów w ogrodzie zoologicznym. - Gotowi? - usłyszała głos Andrzeja. Przez chwilę wahała się, co ma właściwie zrobić z tym odkryciem. Nagle jej wzrok napotkał rozmawiających z ożywieniem Popiołka i Talarową. - Podejdź do okna - poprosiła Andrzeja i wskazała mu tę parę. - Widzisz? - Co niby takiego? - Zdaje się, że ojczym ci się kroi. - Kto taki?! - Znalazłam - wysunęła z koperty dwie fotografie z ZOO. Andrzej spojrzał zaskoczony, potem przeniósł wzrok na podwórze: matka stała z Popiołkiem przy rynnie, oboje się uśmiechali, o czymś się wzajemnie przekonując. - Zrób coś - powiedziała Ewa z naciskiem. Od razu zrozumiał jej intencję, ale wzruszył tylko ramionami i powiedział, że to jest sprawa matki. - Tylko jej? - Bezapelacyjnie. - Tak bardzo ci pilno zostać zięciem ciecia? Zmrużył powieki. - Czy ty się czasem nie martwisz, że stracisz pomoc domową? Kiedy Andrzej z Ewą i dziećmi zeszli na dół, Talarowa trzymała się z boku, ściskając pod pachą swoją czarną torebkę. Załadowano samochód, Kajtek i Krzysio umościli się wreszcie wśród różnych "szpejów". Wtedy Ewa zaprosiła teściową do zajęcia miejsca. Talarowa próbowała wsiąść tyłem, stawiając najpierw we wnętrzu syrenki lewą nogę, ale jakoś w żaden sposób nie mogła się wcisnąć do środka. - Ja chyba zostanę - oświadczyła Ewa. - Nie zmieścimy się wszyscy. - Nie. Niech Ewcia jedzie. Ja zostanę. Co mi się na stare lata wałęsać. - Przecież można wywalić połowę tych gratów - Andrzej gotów był odnieść na górę część wyposażenia, ale matka chwyciła go za rękę: po co się turbować, innym razem zabiorą ją do Lesia, dzisiaj ją głowa trochę pobolewa, nie w smak jej jazda w taksówce. Za chwilę machając ręką patrzyła, jak syrenka skręca ulicą w lewo. Kiedy szła przez bramę, drzwi służbówki otworzyły się i ręka Popiołka wciągnęła ją do środka. Tymczasem w syrence Ewa znowu próbowała poruszyć temat Popiołka i matki. Jeśli Andrzej nie ma zamiaru nic robić, by zapobiec temu, co się najwyraźniej kroi, to ona powie o tym Leszkowi. Andrzej, nie odrywając wzroku od jadącego przed nim autobusu, powiedział z naciskiem: - Zabraniam ci o tym z kimkolwiek mówić. Słyszysz? Już raz zadecydowałaś za matkę i potem całowałaś ją po rękach, żeby ci przebaczyła. - Wtedy ja byłam winna, a teraz będzie winna głupota i skleroza - broniła się Ewa. - Pomyśl, do czego to zmierza? Ty wiesz, ile oni razem mają lat? - Wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, co robią. - Co babcia robi? - zainteresował się raptem Kajtek, od dłuższej chwili przysłuchujący się wymianie zdań rodziców. A babcia siedziała na brzeżku krzesła w Popiołkowej służbówce, pan Ryszard zaś krzątał się przy piecyku gazowym. - Dla Marii jak zwykle ziółka? Talarowa chcąc najwyraźniej dać gospodarzowi do zrozumienia, że dla niej jest to szczególny dzień, machnęła ręką na ziółka i zdecydowała się na kawę. - Już się robi! - ożywił się pan Ryszard. - A może kropelka na humor? - Dziś nie odmówię... Zachwycony tą decyzją, spiesznie postawił dwa kieliszki, napełnił obydwa, ale nim zdążył odstawić butelkę, Talarowa wychyliła połówkę swojego. Przysunął bliżej krzesło i siadł na nim z rozmachem, zapominając z tego wszystkiego, że było to owo feralne, które już raz rozpadło się pod Talarową. - Koniec świata! - wystękał, gramoląc się z podłogi i otrzepując krople rozlanej na koszulę wódki. Talarowa popatrzyła na rachityczne wyposażenie wnętrza służbówki i wychylając drugą połówkę kieliszka, oświadczyła: - Sprzedam syrenkę, a grosz obrócę... na meble. Słysząc tę deklarację, rozjaśnił się cały. - Zdecydowała się Maria? - Do trzydziestu lat człowiek żeni się sam, po trzydziestce go żenią, a po czterdziestce żeni go diabeł - powiedziała wymijająco. - A po sześć... - w ostatniej chwili wyhamował. - Tfu, a po pięćdziesiątce? - Trzeba by się przekonać - twarz Talarowej okrasił leciutki uśmieszek. Chwycił ją za ręce. - Idę na to. - Ale wie, Rysiu, jak powiadają? Że wdowiec, jak weźmie ciebie, co chwila nieboszczkę wygrzebie. - Ale też powiadają, że wdowa bez chłopa to jak ogród bez płota - zrewanżował się przysłowiem i całując uroczyście jej dłoń, powiedział ze szczerym przekonaniem: - Całe szczęście, że Maria wygrała tę syrenkę. Przynajmniej możemy spokojnie porozmawiać. Mamy czas. Wieczór też jest nasz. - A co niby będziemy wieczór robić? - Jak to co? To Maria nie wie, że dziś zaczyna się festiwal w Sopocie? Oni będą śpiewać, a my będziemy słuchać. Razem. Czego nam trzeba więcej? Koniec świata, no nie? Deszcz zaczął padać wieczorem, potem zamienił się w ulewę i Ewa wysłała teściową z parasolem na ulicę Krajowej Rady Narodowej, żeby przyprowadziła wracającego z lekcji angielskiego Kajtka. Przy bramie Talarowa kazała biec Kajtkowi na górę i powiedzieć, że babcia poszła jeszcze po walerianę do apteki. Kiedy chłopiec zniknął w klatce schodowej, bez pukania nacisnęła klamkę drzwi służbówki Popiołka. Zajęty był wypisywaniem książki meldunkowej. Na widok Talarowej rozjaśnił się zaraz. - No i jak? Powiedziała Maria swoim? - Kiedy właśnie że nie wiem, jak to zrobić. Ewcia tak jakoś na mnie patrzy ostatnio. Może lepiej zostawić to, jak było...? - Koniec świata! A ja bym miał życzenie iść na otwarcie Teatru Wielkiego z Marią pod pachę - zaszeleścił "Expressem Wieczornym", który donosił właśnie, że Teatr Wielki otwiera w listopadzie swe podwoje premierą "Strasznego Dworu". - Aj, gdzie mi tam... - Ja już bilety przez Wrotka załatwię. Tam będzie szyk-błysk-blask, że mucha nie siada! Zobaczy Maria. Pójdziemy już oficjalnie... - A kiedy to ma być? - upewniała się nieco zatrwożona. - W listopadzie - podszedł bliżej i ujął łokieć Talarowej, zaglądając jej w oczy. - A na święta Bożego Narodzenia można by się ochajtnąć. Jak Maria chce, to ja mogę na ten "Straszny Dwór" do Teatru Wielkiego zamówić bilety dla całej rodziny Talarów. A co? Nie stać mnie na to? Jak się żenię, to się żenię, niech państwo inżynierostwo wiedzą, że za jakiegoś burasa spod Grójca Maria nie wychodzi. - Ale bo czy to Rysio pewien, że tego chce? - Koniec świata! - wykrzyknął. - Ja mogę przysiąc na wszystko najświętsze. Na pamięć marszałka Piłsudskiego! A może Maria nie chce, co? - Ja to ja... - westchnęła, strzepując wodę z parasola. - Ale synów mam przecie dwóch. Co oni pomyślą? Stara matka, a jeszcze jej po głowie takie rzeczy chodzą...? - Tylko głupi może drugiego od szczęścia i spokoju odmawiać. A Marii chłopaki takie barany nie są, bo to byłby koniec świata! - Ale cieszyć się też nie ucieszą. - Baba z wozu, koniom lżej. - Nie w smak im to będzie, jak przyjdzie ten wóz sprzedać. Dowiadywał się Rysio, ile też by dali za syrenkę pod tym mostem Poniatowskiego? - Pod mostem to już nic nie dadzą. Bo te giełdę samochodową to akuratnie przenieśli spod Poniatowszczaka na Dziką. Stary Lermaszewski mi to mówił. - A gdzie ta Dzika? - Przy Stawkach. - Daleko to? - Jak Maria chce faktycznie tę syrenkę spuścić, to akurat jest na podwórzu Lermaszewski i on powie, jaką cenę można krzyknąć. - Później, później - wymknęła się ze stróżówki. Kiedy znalazła się w bramie, zderzyła się z kimś, kto kroczył z pochyloną nisko głową. To był Leszek. Kołnierz marynarki miał podniesiony, włosy zmoczone deszczem. Pod pachą trzymał skórzaną teczkę. Wyglądał bardzo chłopięco, jak uczeń wracający z wagarów, jednak Talarowa po wyrazie jego oczu od razu wyczuła, że stało się coś złego. - Co z tobą, Lesiu? - Nic - mruknął, całując matkę w rękę. - Andrzej w domu? Był w domu. Bo gdzie miał być, skoro od dłuższego czasu nigdzie nie pracował. Siedział pod stojącą lampą z ręcznikiem na barkach, a Ewa, szczękając nożycami z fachowością zawodowego fryzjera, przycinała mu włosy nad uszami i na karku. Przy sposobności dzieliła się swoimi matczynymi troskami: Krzysio jest tak kapryśny, że jak mu nie smakuje legumina, to potrafi wyrzucić ją do muszli klozetowej, a Kajtek złapał gałę z polskiego i to nie za brak przygotowania, tylko za to, że zwrócił nauczycielce uwagę, że nie mówi się "dwóch wieków" tylko "dwa wieki". - Ten to uważa, że wszystkie rozumy pojadł - skomentował Andrzej. - Ale przynajmniej jednego mu nie można zarzucić, że jest konformistą. - Może gdyby trochę był, toby nie miał takich sytuacji jak jego tatuś. - Wiesz, co ci powiem? Z konformizmem jest jak z dziewictwem: nie można być trochę uczciwym i trochę dziewicą. Zza drzwi usłyszeli głos matki. Nagle otworzyły się z rozmachem. Stał w nich Leszek z teczką w ręku. - Co się stało? - Andrzej podniósł się z krzesła. - To - szczęknął zamkiem teczki, wywrócił ją do góry dnem. Na dywan wysypały się strzępki jakichś białych biletów. Andrzej, zdumiony zachowaniem brata, stał z ręcznikiem na ramionach i patrzył, jak Leszek opadł na fotel i ścisnął głowę rękoma, jakby chciał ją zmiażdżyć. - O co chodzi, Leszek? - Gdybym nie musiał, na pewno bym do was nie przyszedł. - Ja cię nie pytam o komentarz, tylko o fakty. Mów! - Nie widzisz? - szurnął stopą po strzępach biletów. - Byłem na Służewcu. Przegrałem nie swoje. - Na wyścigach?! - wykrzyknęła Ewa ze zgrozą, jakby w głowie jej się nie mogło pomieścić, że uczciwy człowiek może się wdawać w podobne rzeczy. - Tak, myślałem, że załapię trochę forsy na wykupienie takiego jednego konia, Berdyszka. Ale popłynąłem. Muszę zwrócić. Inaczej będziecie mi posyłać wałówkę do pudła - uśmiechnął się ironicznie i ten uśmiech zmienił się w przykry grymas. - No i nazwisko wam zaszargam paragrafem... - To szantaż?! Spojrzał na Ewę lekko pogardliwie, żeby dać jej do zrozumienia, że używa niewłaściwych słów wobec kogoś, kto tak jak i ona nosi nazwisko Talar. - Żaden, droga bratówko. Chodzi po prostu o śmierdzące pieniądze. Przejechałem się na kilkadziesiąt tysięcy! Andrzej stał chwilę jak ogłuszony. Potem zerwał ręcznik z ramion i prasnął pod nogi Leszka. - Jak mogłeś to zrobić? Ojciec by ci za to wlepił na golca dwadzieścia pasów! Leszek zerwał się gwałtownie z fotela, oczy mu się zwęziły do szerokości szparek, kiedy wyrzucił z siebie, że nie przyszedł tu po morały, tylko po pieniądze. - A skąd my mamy wziąć te pieniądze? - Ewa wskazała na Andrzeja. - On nie pracuje już któryś miesiąc... - Wy nie macie?! - palcem uchylił dolną powiekę jednego oka dając tym gestem do zrozumienia, jak go śmieszą te wykręty. - A choćby syrenka? Skąd się wzięła? Z nieba? - Jakbyś zgadł - rzucił Andrzej. - Jest wygrana. Na książeczkę. - A reszta grosza po gospodarce? - atakował dalej. - Coście zrobili z częścią matki? Zrozum, ja muszę się ratować. - Najpierw trzeba się było zastanowić, zanim się dało wciągnąć w hazard! - Dobre rady zostaw dla gromady. - Ja nie mam skąd wziąć tylu pieniędzy. - A sierpuchowska część?! Zacharapciłeś sobie! - To jest świństwo, co teraz mówisz - poderwała się Ewa. - Przecież była umowa, że jak zostaniesz na gospodarce, wszystko jest twoje. Ale nie zostałeś. - Rodzina to rodzina! - wykrzyknął. - Teraz sobie przypomniałeś to słowo - patrzyła na niego zimno. - Każdy wziął swoje z gospodarki. Andrzej podszedł do drzwi, zaniepokojony, że ta głośna rozmowa może dotrzeć do matki. Chciała wejść do pokoju, ale poprosił, żeby tymczasem nie przeszkadzała, bo coś pilnego załatwiają z Leszkiem. Zamknął drzwi dokładnie, Ewie dał znak, żeby mówiła ciszej. Sam stał, oparty plecami o drzwi, jakby broniąc wejścia niepowołanym osobom. Leszek podszedł do niego swoim kocim, skradającym się krokiem. Patrzył mu dłuższy czas w oczy. - Odmawiasz? - Mówiłeś; że grasz sam - Ewa odezwała się jak zwykle pierwsza. - I nagle przychodzisz do nas?! Leszek stał między bratem a Ewą. Popatrzył na nią, potem na niego, wreszcie opuścił głowę. - Odmawiacie... Mnie... Swojemu... - Nic ci się nie należy - powiedziała ostro widząc po minie Andrzeja, że mięknie pod wpływem słów brata. Oczy Leszka jeszcze bardziej się zwęziły, kiedy odwrócił się do Ewy. - Bronka też załatwiłaś odmownie. - Co tu ma Bronek do rzeczy? - Andrzej próbował wziąć Ewę w obronę. - A to, że liczył na nią! - wycelował w Ewę palec jak prokurator w oskarżoną o najcięższą zbrodnię. - Na ciebie! Liczył, że go zauważysz! Ale ty miałaś wtedy lepszych doskakiwaczy. Byli wyżej. Bliżej żłobu! Ewa dopadła Andrzeja, chwyciła go za łokieć, szukając obrony przed tymi twardymi jak kamienie słowami, przed zimnymi oczami Leszka, których tak nienawidziła od owej pamiętnej nocy w sierpuchowskiej chacie, kiedy odkryła, że to nie Andrzej był tym, który ją posiadł, lecz jego młodszy brat. - Pozwolisz mu tak mówić? - zwróciła się do męża rozdygotana. - Przychodzi tu, żeby wszystko psuć. Jakim prawem?! Leszek stał w wymiętej mokrej marynarce z postawionym kołnierzem, kiwając się na obcasach, jakby szykował się do nagłego skoku. - Ciche szczęście trzeba chronić, co? Och, jakie to wszystko cudne! I te dywaniki, te obrazki, telewizorek, dyplomiki, medali pełna czapka. Para gołąbków na złotych jajkach. Ewa zatkała sobie uszy w histerycznym geście protestu. - Nie będę słuchać tych impertynencji! Doskoczyła do Leszka i zaczęła bębnić zaciśniętymi pięściami w jego piersi. Stał nieporuszony, uśmiechając się szyderczo. Andrzej odciągnął Ewę od brata. Odepchnęła go z całej siły, aż się zatoczył na stół, i wybiegła z pokoju, trzasnąwszy drzwiami tak, że zakołysał się żyrandol. - Powinienem ci dać w łeb! - Andrzej mówił przez zaciśnięte zęby. - Jak ojciec mnie, kiedy pieprzyłem różne głupstwa, komu należy się jego ziemia. Leszek odwrócił się tyłem do brata. Stanął twarzą do zalanych deszczem szyb. - Tylko to potrafisz. To jedyne twoje argumenty: przez łeb... Trzasnęły drzwi wyjściowe. Andrzej wyskoczył z pokoju. Przez okno kuchni dostrzegł wybiegającą z klatki schodowej Ewę. Była w płaszczu z ortalionu, ale bez parasola. Chciał za nią biec, ale matka powstrzymała go gestem dłoni. - Zostaw... Deszcz prędko ją ostudzi. A co wy tak tam krzyczeli? Co jej miał powiedzieć? Że Leszek przegrał państwowe pieniądze? Że chce od nich pokrycia tego hazardowego długu? Że zarzuca im zrabowanie jakichś jego rzekomych udziałów, a Ewie wiecznie to, że przez nią zginął Bronek?! Nie, tego powiedzieć nie mógł. Bąknął coś pod nosem, żeby postarała się położyć dzieci spać, a im może przyszykować kolację. Wrócił do pokoju. "Oto nadszedł moment decydującej rozmowy z bratem - pomyślał. - Nie może być tak dalej, że każde jego pojawienie się wnosi tyle żółci w stosunki między nimi." Leszek siedział na kanapie z rozstawionymi nogami, z głową wspartą na rękach. Patrzył na kupę podartych biletów, która zaścielała dywan pod jego stopami. Andrzej odchrząknął. - Zabraniam ci tak mówić do Ewy - starał się, żeby nie brzmiało to zbyt paternalistycznie. - Zapominasz, że to moja żona. - To, co trzeba o niej pamiętać, to ja pamiętam... - Co to znaczy? - Już ona dobrze wie... - Niesprawiedliwy jesteś - widząc nieco teatralny uśmieszek Leszka, dodał z naciskiem: - Bezapelacyjnie. Ona jest dobrą żoną i matką. - W ogóle jest anioł! Z ogonem diabła. A mnie grozi to. Przyłożył do twarzy obie dłonie o rozczapierzonych palcach, które tworzyły coś na kształt kratki. Jego szare oko patrzyło teraz zza palców na Andrzeja z jakąś resztką nadziei. - Co mam zrobić? - Sprzedajcie syrenkę. - Ona jest matki. - Matki? - odjął palce od twarzy. - Ona się zgodzi! - Skąd wiesz? Zgodzi się dać ci pieniądze, które przegrałeś w koniki, tak? - No pewnie. To jasne jak dupa anioła! - Myślisz, że zgodzi się je dać komuś, kto w jej oczach okaże się złodziejem? Już raz zabawiłeś się w oszusta... - Nie będę nim właśnie wtedy, jeśli dostanę tę forsę - poderwał się, gotów biec do matki. - Mama się zgodzi. Wiem na pewno! Andrzej położył mu rękę na ramieniu. - Najpierw będę się musiał poradzić Ewy. - Ona się ciebie tak we wszystkim radzi? - Wszystko sobie mówimy. - Wszystko? - Nie ma między nami żadnych tajemnic. - To i to wiesz, że spała ze mną? - Ty wiesz, co mówisz? - głos Andrzeja był głuchy. - Ja wiem. A ty nie wiedziałeś? No widzisz, jak to jest między wami... - Kłamiesz! - Andrzej jedną ręką chwycił go za klapę marynarki i pociągnął ku sobie tak, że Leszek oparł się piersią o niego. Ich oczy były blisko siebie. Leszek wcale się nie wyrywał. - To ona ci skłamała. - Kiedy to było? - Wtedy, jak była u nas w Sierpuchowie... W pamięci Andrzeja przesunęły się postrzępione obrazy jak przypomnienie kiedyś oglądanego filmu: jazda furmanką, czarne niebo nad głową, lampa naftowa w oknie chałupy, twarz matki ścielącej łóżko dla Ewy w pokoju, czyjeś kroki nocą, potem tętent galopującego konia, ślad zadrapania na policzku Leszka i chwila, jak jego brat zwarł się przy śniadaniu spojrzeniem z tą, która kiedyś w przyszłości miała zostać żoną Andrzeja Talara... Tak patrzył Leszek wówczas na Ewę, jak teraz patrzy na niego: z zawziętą, głuchą nienawiścią. Te spojrzenia nałożyły się na siebie, poświadczając prawdę słów Leszka. - Kłamiesz! - było w tym więcej rozpaczy niż przekonania. - Kłamiesz! Dlaczego? Leszek wytrzymał spojrzenie brata. Kiedy pokiwał przecząco głową - nie, nie kłamie, mówi, jak było - otrzymał pierwsze uderzenie. Poleciał na róg stołu, oparł się rękoma o wałek kanapy i patrzył prosto w oczy Andrzeja, a kiedy ten, zamierzając się do drugiego uderzenia, zbliżyl się do niego - nawet się nie zasłonił, nie uchylił się, jakby w ten sposób chcąc dać dowód, że siłą nie zmieni się tego, co zaszło. - Powiedz, że to kłamstwo! - Andrzej trzymał uniesioną w górę pięść. - Jestem dla ciebie niczym. Mnie możesz nie wierzyć - odpowiedział z kamienną twarzą. - Jej się zapytaj! Pięść Andrzeja powoli opadła. Skurczył się w sobie, jakby uszło z niego powietrze. Stanął w oknie. Widział po drugiej stronie zapalające się w oknach światła. Dostrzegł sylwetkę doktora Kazanowicza, który zasuwał story, a naprzeciwko Halinę w kuchni. Pewnie krajała pomidory na kolację dla Rajmunda. Wszyscy żyją normalnie, podczas gdy jemu usunęła się spod nóg ziemia. Nie słyszał nawet zamykających się za Leszkiem drzwi. Kiedy się odwrócił - pokój był pusty. Na dywanie, pod stołem, pod kredensem pełno było białych strzępków podartych biletów z wyścigów. Przez to, że do mety doszedł nie ten koń, na którego stawiał jego brat, jemu świat zawalił się na głowę. Sięgnął do kredensu po butelkę wódki. Ewa nie kwapiła się z powrotem do domu. Postanowiła dać Andrzejowi do zrozumienia, że nie będzie tolerować agresji jego brata wobec siebie. Musi w końcu wybrać między nią a Leszkiem. Poszła do kina Palladium na film "Dziś w nocy umrze miasto" potem z poczty na Świętokrzyskiej zadzwoniła do domu, by upewnić się, że nie ma już Leszka. Ale nikt nie podnosił słuchawki. Zdenerwowana obserwowała z podwórza okna swego mieszkania: w dużym pokoju paliło się światło. U chłopców było ciemno. Weszła ostrożnie, jak zwiadowca, żeby zbadać sytuację. W domu panowała cisza. Tylko z pokoju Andrzeja dobiegał przytłumiony głos z radia. Zajrzała do pokoju synów. Kajtek spał na plecach, z szeroko rozrzuconymi rękoma, Krzysio - jak zwykle - przykrył się poduszką na głowę. Pod drzwiami pokoju Andrzeja przywarła uchem do framugi. Z radia płynął głos spikera, zapowiadający przybycie Artura Rubinsteina na turnee koncertowe po Polsce. Uchyliła drzwi. W pokoju było ciemno. Przekręciła kontakt. Andrzej tkwił w fotelu z głową złożoną na biurku. Wyglądał jak aktor, upozowany do sceny nagłej śmierci. Przed nim stała butelka wódki i mała szklaneczka. Nie zareagował na jej głos, na dźwięk jej kroków, dopiero kiedy sięgnęła po butelkę - chwycił mocno jej nadgarstek. - Zostaw! - Znowu zaczynasz pić? - Mam powody. - Ostatecznie to jego sprawa - powiedziała mając na myśli kłopoty finansowe Leszka. - Mylisz się - usłyszała, a kiedy wzruszając ramionami chciała odejść, nie wypuszczając jej przegubu ze swych palców, pociągnął ją w dół, zmuszając do zajęcia miejsca na tapczanie. - To boli - syknęła, wyrywając rękę. - Patrz mi w oczy. I mów prawdę: spałaś z Leszkiem? Oczy Ewy rozszerzyły się; było w nich tyle samo przerażenia, co zdumienia. - Z Leszkiem? Ja? - Patrz mi w oczy. Tak czy nie? - Ja...? Tyś oszalał? - Tak czy nie? - Nigdy! Nigdy! Nigdy! - opadła twarzą na narzutę, kryjąc twarz w dłoniach. - O Boże, jacy ludzie są podli! Chwycił ją za ramię, prawie unosząc w powietrze. Patrzył z bliska w jej oczy. - Więc nie? - Nie! Nie! Niee!! - Naprawdę nie? - Nie! Chwycił ją za łokieć i pociągnął ku drzwiom. - Chodź! Powiesz to przy nim - siłą pokonywał jej opór, już położył rękę na klamce. - Pojedziemy do niego. - Więc ty mi nie ufasz? - Powtórzysz to przy nim. Nic więcej - nie puszczał jej łokcia, ściskając palce jak obręcz. - Pojedziemy do Kozienic... Kiedy jednym szarpnięciem otworzył drzwi na korytarz, spostrzegł tam matkę stojącą w barchanowej nocnej koszuli. Talarowa patrzyła pytająco na syna. Tę chwilę wykorzystała Ewa. Wyrwała się Andrzejowi. - Z pijanym nigdzie nie pojadę. Ja mam dzieci! - Wobec tego pojadę sam... - Po co? Po co?! - Przywiozę go tutaj. - Po co? - Do konfrontacji! Zamknął drzwi za sobą. Słyszała jakieś trwożliwe pytanie Talarowej, krótką odpowiedź Andrzeja, potem zgrzyt zamka przy drzwiach wyjściowych. Tkwiła w rogu pokoju Andrzeja jak zaszczute przez nagonkę zwierzę. Wcisnęła obie pięści między zęby, żeby stłumić skowyt, który wydobywał się jej z trzewi. Więc nic w życiu nie zostaje bez śladu? Wszystko, co ważne, może być zburzone przez coś, co nigdy ważne nie było? Dobre - przez podłe?! Spojrzała na butelkę. Była prawie pusta. Więc on wypił niemal pół litra?! Dopadła drzwi pokoju teściowej. Talarowa klęczała w koszuli przy łóżku z uniesioną ku obrazowi Świętego Józefa twarzą. Ewa podbiegła do okna, oparła się o parapet i starała się dojrzeć, co dzieje się przed domem. Zobaczyła rubinowe punkciki tylnych świateł ruszającej z chodnika syrenki. - Co się stało? - spytała Talarowa. - Nic... Jeszcze nic. Snop światła reflektorów syrenki wywołał z mroku żółtą tablicę z czarnymi literami: Słomczyn... Jechał do Góry Kalwarii nie przez Piaseczno, ale dołem, przez aleję Sobieskiego, Wilanów, potem przez Jeziornę i Słomczyn. Była to mniej uczęszczana trasa. Mimo zaślepiającej wściekłości pamiętał, że pił. Teraz skupił się na tym, by w padającym deszczu nie stracić panowania nad samochodem. Leszek leżał w łóżku z założonymi pod głowę rękoma. Patrzył w sufit i zastanawiał się, czy powinien od razu pójść do prokuratora i zgłosić mu fakt ukradzenia pieniędzy czy też o świcie zapukać do dyrektora Gaworskiego i powiedzieć prawdę. Najpierw usłyszał warkot dwutaktu, potem czyjeś kroki za drzwiami baraczku. Ktoś szarpnął klamką przy drzwiach. Czyżby przyjechali po niego? Ale przecież nikt nawet nie wie, że wrócił. Prosto z autobusu przyszedł do siebie. Nikt go nie widział. Narzucił marynarkę, otworzył drzwi. Oparty o framugę stał Andrzej. Jego oczy były oczami człowieka w gorączce. - Przywiozłeś forsę? - Będziesz ją miał - wziął brata pod ramię i pociągnął w stronę majaczącej w mroku syrenki. - Jedziemy do Warszawy. Więc jednak nie odmówił pomocy. Przyjechał specjalnie taki kawał drogi, żeby mu zapewnić ratunek. Tylko dlaczego tak dziwnie się zachowuje? Dlaczego chwieje się na nogach, a jego ręce o centymetry rozmijają się z tym, co chcą uchwycić? Leszek poczuł odór wódki. - Pijany jesteś. Poczekajmy do jutra... - Chcesz dostać to, czego ci potrzeba? - wyczekał na potwierdzający gest Leszka. - To musisz teraz jechać ze mną. - To da się załatwić jutro... - Są sprawy, które nie mogą czekać... Nie dał mu zabrać teczki, nawet włożyć swetra i popchnął go ku samochodowi. I znowu reflektory rozcinały ciemność, z mijanych lasów wychylały się ku nim gałęzie drzew, jakby chciały ich zatrzymać. Na szosie leżała strącona wiatrem sucha gałąź i dopiero ostrzegawczy krzyk Leszka zwrócił na nią uwagę kierowcy. Andrzej pochylał się nad kierownicą z wzrokiem wbitym w szosę. Leszek spojrzał na szybkościomierz. Strzałka drgała nerwowo koło setki. Wóz znosiło to na lewą, to na prawą stronę drogi. Przełknął ślinę, która zebrała mu się w ustach. To nie był strach. To było poczucie braku panowania nad sytuacją. - Ponad sto - mruknął, pukając palcem w szybkościomierz. - Potrafi sto dwadzieścia. Tuż przed nimi pojawił się nie oświetlony wóz na gumowych kołach. Leszek w ostatniej chwili odbił ręką kierownicę w lewo. Samochód przeleciał tuż koło piasty tylnego koła furmanki. Andrzej z największym trudem wprowadził go na właściwy tor jazdy. - Dzisiaj nie chciałbym się zobaczyć z Bronkiem - mruknął przez zaciśnięte zęby Leszek. - Daj, ja poprowadzę... - To nie koń! - Mam prawo jazdy i na cztery kółka, a ty jesteś pijany. - Ty też byś był. - Gdzie mnie wieziesz? - Pewne sprawy trzeba załatwić do końca. Zajadą pod dom na Złotej. Otworzy drzwi kluczem. Obudzi ją, każe patrzeć w oczy Leszkowi. Jeszcze raz przy nim zada to pytanie: "Tak czy nie". Niech powtórzy to, co wykrzyczała mu prosto w oczy. Niech to powtórzy przy bracie, wtedy może jej uwierzy. Ale tylko wtedy... To stało się zbyt szybko, by mógł cokolwiek pomyśleć. Sylwetka rowerzysty wyskoczyła z zalanej deszczem ciemności tak nagle, że nie pomógł ani krzyk ostrzegawczy Leszka, ani naciśnięcie na hamulec. Zablokowane koła zniosły go w prawo, wprost na rowerzystę, był tuż-tuż przed prawym błotnikiem syrenki, kiedy gwałtowne odbicie kierownicą wyniosło samochód na środek pokrytej śliskimi liśćmi jezdni i ciągnęło go bokiem przez kilkadziesiąt metrów. Nic nie pomogło odbicie kierownicą w prawo. Samochód obrócił się dwa razy wokół swej osi i rąbnął tyłem o oświetlony biały słupek drogowy. Z hukiem blachy i brzękiem szkła zahaczył lewą stroną o torowisko kolejki wąskotorowej, odbił znowu w przeciwną stronę, niesiony siłą bezwładu koziołkował w pochyłości rowu i stanął na kołach, trafiając pyskiem w pień potężnej sosny. Jedyne ocalałe światło biło strumieniem ku górze, oświetlając gałęzie drzew, poruszane silnym wiatrem. Silnik zgasł. Przez chwilę panowała cisza. Nagle rozległ się brzęk szkła, które wysypało się z ramy okna. Ocalony cudem rowerzysta nadjeżdżał zdyszany. Stanął na brzegu rowu. Patrzył na majaczące pod sosną cielsko wraka. Od tyłu paliło się jedno czerwone światło pozycyjne. Z prawej leżał jakiś ciemny kształt. Rowerzysta rzucił rower na asfalt i podbiegł do samochodu. Przyklęknął nad leżącym człowiekiem. Odwrócił go na plecy. W nikłym świetle zobaczył w otwartych ustach wyszczerzone zęby mężczyzny. Usłyszał warkot nadjeżdżającej ciężarówki. Wyskoczył na jezdnię i zaczął rozpaczliwie machać rękoma... Ewa skostniała przy oknie. Nie ruszała się jednak z miejsca. Czekała. Każdy przejeżdżający Złotą samochód był jakąś nadzieją. Przejeżdżały rzadko i żaden nie zatrzymał się przed domem. Usłyszała skrzypnięcie drzwi. Stała w nich matka Andrzeja. Trzymała w drżącej ręce szklankę z herbatą. Postawiła ją ostrożnie na nocnym stoliku. Podniosła oczy na synową i nagle obie, jakby pchnięte jakąś niewidzialną ręką, zrobiły krok w przód i padły sobie w ramiona. Stały tak, zwarte w uścisku, bez słowa, nadsłuchując, czy pod domem nie usłyszą nadjeżdżającej syrenki. Powtórna nauka chodzenia Ewa jechała taksówką w kierunku Piaseczna. W uszach wciąż jeszcze słyszała te słowa; dudniły jej pod czaszką jak spadające kamienie: "Dzwonię ze szpitala w Górze Kalwarii. Mąż miał wypadek..." Stało się. "Czy... czy... - z najwyższym wysiłkiem wydobyła z siebie to pytanie - czy żyje?" "Pani przyjedzie..." "Ale czy żyje?!" - powtórzyła z rozpaczą. "Jeden na pewno - usłyszała - drugiego na intensywną zabrali..." "Którego?!" Dziewczyna nie odpowiedziała. - Szybciej! - położyła dłoń na barku kierowcy. - Mój mąż miał wypadek... straszny wypadek... Przyspieszył. Spojrzała na zegarek. Było dziesięć po drugiej. W Kalwarii jedynymi rozświetlonymi oknami były te, które należały do powiatowego szpitala. Na podjeździe stały dwie karetki pogotowia. Ewa pędem dopadła drzwi wejściowych. Nawet nie odwróciła się na wołanie zaspanego portiera, który ją usiłował zatrzymać. Wiedziona jakimś niewytłumaczalnym instynktem, gnała długim korytarzem, potem zaczęła wspinać się na piętro, jakby ten zapuszczony, ponury szpitalik odwiedzała już kilkakrotnie. Kiedy dobiegła do drzwi, nad którymi jaskrawo świecił klosz z napisem "Ambulatorium", wydało się jej, że usłyszała znajomy głos. Zatrzymała się. Tak! To był głos Andrzeja. A więc żył! Najwyraźniej kłócił się z kimś, miotał przekleństwami, których prawie nigdy nie używał w domu, i Ewa domyśliła się, w jakim wciąż znajdował się stanie. Ponownie więc wpadła w popłoch, bo w jednej chwili pojęła, że dobry Bóg, który ocalił jej męża, wcale nie jej go zwracał, lecz prokuratorowi. A za drzwiami ambulatorium Andrzej bezskutecznie usiłował walczyć z młodym stażystą, który korzystając z nieobecności ordynatora, rozkoszował się urokami władzy danej mu nieoczekiwanie tej nocy. Był atletycznej budowy i gdyby nie biały kitel, bardziej przypominałby absolwenta AWF niż akademii medycznej. Przywołując na pamięć całą wiedzę nabytą na kolokwiach i ćwiczeniach z chirurgii, usiłował na rozciągniętym wzdłuż leżanki pacjencie wykryć uszkodzenia kości. Zawzięcie zginał i odginał kark chorego, aż parę razy chrupnęło w kręgosłupie, badał odruchy palców, wykręcał nogę w kostce i w kolanie. - Co z bratem?! Powie mi pan wreszcie, co z bratem?! Po szklanych szafkach ambulatorium, po białych meblach mógł się jedynie domyślać, co zaszło. Niczego nie pamiętał. Stażyście udało się wreszcie po krótkim szamotaniu przewrócić pacjenta twarzą do ceraty zaścielającej leżankę. Gwałtownym ruchem wykręcił mu lewe ramię, Andrzej syknął z bólu. - Prawą proszę... - Odwal się pan! Ramię mnie cholernie boli!... - Ma prawo - przyznał obojętnie stażysta - bo wybite. - Na pewno wybite? - Sto procent. - To dlaczego go pan nie nastawia? - Ja?! Trzeba poczekać na ordynatora. Jemu wskoczy za pierwszą przymiarką. Andrzej z rozmachem usiadł na leżance, strącając rozpięty między dwoma drążkami wykres szerzących się w kraju chorób wenerycznych. - Jeszcze pan nie wytrzeźwiał? Z kartą chorobową w sękatych paluchach już zmierzał ku drzwiom, ale go Andrzej w ostatniej chwili chwycił za połę fartucha. - Nie odejdzie pan, póki się nie dowiem, co z bratem! - Chyba nie wyjdzie z tego... - ruszył ku drzwiom, w których niemal zderzył się z Ewą. Po jej rozognionym wzroku domyślił się, kim prawdopodobnie jest, nie tylko więc nie zaprotestował przed wtargnięciem tutaj, ale dyskretnie i szybko usunął się z ambulatorium. Ewa klęczała przy leżance. Obsypywała obnażone ramię Andrzeja pocałunkami. - Żyjesz... żyjesz... - powtarzała płacząc i śmiejąc się na przemian. - Boże, dlaczego ja ci pozwoliłam jechać?! - Jeśli tylko to jest twoją winą... - zaczął, ale nie pozwoliła mu dokończyć. Już zdołała otrząsnąć się z pierwszego szoku, z wolna wracało opanowanie i spokój. Już nie lękała się tego pytania, mimo że tak niedawno na nim właśnie zawisła cała przyszłość ich małżeństwa. Energicznie uniosła się z klęczek i, pochylając się nad Andrzejem, powiedziała z naciskiem jak pedagog, który usiłuje wtłoczyć uczniowi formułkę trudnego zadania: - To Leszek prowadził! Nie od razu pojął, o co jej idzie. - Leszek prowadził! - powtórzyła raz jeszcze i oglądając się na nie domknięte drzwi ambulatorium, dodała: - Jemu to już nie zaszkodzi. Dopiero teraz dotarł do niego sens jej słów, a jednocześnie i prawda o Leszku. - Przestań - powiedział. - On musi żyć! Musi! W drzwiach stanął przystojny, na jeża ostrzyżony lekarz, a za nim pielęgniarka z wiązką opatrunków. Zanim lekarz zdążył zadać pierwsze pytanie, uprzedził go sierżant milicji, który tuż za nim pojawił się w progu. - Pan z tego wypadku? - spytał. - Tak - potwierdziła siostra. - Kto prowadził? Paznokcie Ewy wpiły się w naskórek dłoni Andrzeja. - Brat męża. Sierżant odpinając sprzączkę raportówki uważnie przyglądał się Ewie. - Nazwisko? - spytał. - Ewa Talar. - Nie pani. Tego rajdowca. - Lechosław Talar - powiedziała pospiesznie. W ręku milicjanta zaszeleścił wydobyty z raportówki zeszyt. - No to zdaje się, że więcej on za kółkiem nie siądzie... - mruknął śliniąc kopiowy ołówek. Wtedy wyrosła przed nim okazała postać ordynatora. - Innych pytań nie będzie - zawyrokował. - Obaj są w szoku. Chyba się rozumiemy, panie Maliniak? Zapraszam w południe - otoczył ramieniem sierżanta i wyprowadził na korytarz. Andrzej wsłuchiwał się w odgłos oddalających się kroków. Pielęgniarka pocierała jego ramię zwilżoną watką i wypatrywała żyły nadającej się do iniekcji. Andrzej wpił się wzrokiem w twarz Ewy. Widziała w tym spojrzeniu protest i nienawiść. Odwróciła się, stanęła w oknie i spróbowała zapalić papierosa. - Tu się nie pali - usłyszała głos pielęgniarki. W milczeniu wyszła na korytarz. Nagle przyszło jej na myśl, czy czasem przedstawiciel władzy nie spróbuje zignorować zakazu ordynatora i wydobyć, co się da, od Leszka. Prawie biegiem rzuciła się wzdłuż korytarza. I tym razem nie zawiodła się na swojej intuicji: sierżant zmyliwszy widać czujność ordynatora, stał zapatrzony w Leszka. Jeden rzut oka na szwagra pozwolił Ewie wyzbyć się obaw, że przybyła za późno. W stanie, w jakim się znajdował, nikt nie mógł oczekiwać od niego żadnych wyjaśnień. Leżał z przekrzywioną w bok głową, oddychał ciężko, niemiarowo, przez szeroko rozchylone usta, w których kąciku pieniła się ślina zabarwiona na różowo, najwidoczniej po wewnętrznym krwotoku. W żyle prawego ramienia tkwiła, przytwierdzona szerokim plastrem, igła kroplówki. Gruba pielęgniarka sprawdzała zaciski. Odchodząc smętnie pokiwała głową. - Za wcześnie się pan tu wybrał - zwróciła się do sierżanta. - Teraz za wcześnie, a jutro, dajmy na to, może być za późno. I co tu zrobić? - zawiedziony wbił na głowę czapkę i poczłapał za pielęgniarką. Ewa nachyliła się nad Leszkiem, ustami niemal dotykała jego ucha. - Leszek... Leszek... To ja... W jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Przez chwilę wsłuchiwała się w syczący, ciężki oddech. Zawstydziła się własnej myśli, że oto Bóg czy los ukarał tego chłopca za krzywdy, które jej, Ewie, wyrządził. Pomimo wszystko było jej go teraz żal. Wróciła do Andrzeja. Zastała go siedzącego na leżance. Zdrową ręką masował wybite ramię. - Byłam u niego - wyznała. - I jak? Wzruszyła tylko ramionami i pokiwała głową. - Pamiętasz, o co cię prosiłam? - spytała. - Pamiętam. Jak w ogóle mogłaś to powiedzieć? - Jemu to już naprawdę nie zaszkodzi, a ciebie ocali. - Dość już tych wszystkich kłamstw! Położyła mu palec na ustach. - Cii... Chcesz całe życie odpowiadać za swoją głupotę? Co winne są twoje dzieci? Nasze dzieci? Co ci pomoże więzienie? - dostrzegła widać, że te argumenty wywierają jednak na nim wrażenie, i przysiadła bliżej na leżance. - A Leszkowi to już obojętne. - Przestań! To się nie stanie! - krzyknął. - Niczego nie chcę robić wbrew tobie, ale musisz zrozumieć, Andrzej, co tracisz... - Brata - przerwał jej. - To sobie rozważ. Jemu niczym nie pomożesz, a stracisz dom, matkę, synów, mnie. Wolność... Może odzyska przytomność, a wtedy ty sam musisz mu to powiedzieć. - Co? - spytał. - Że to przez ciebie? - Że to on prowadził samochód - wyjaśniła cierpliwie, nie zrażona jego napastliwym tonem. - Nigdy! - zawołał. - Nigdy, słyszysz! Przerwało im ponowne wejście ordynatora. Powrócił w asyście atletycznego stażysty i od razu widać było, że tym razem nie skończy się na pogaduszkach. Dopiął fartuch na brzuchu, nieznacznie odwinął rękawy, a jednocześnie stażysta zaszedł Andrzeja od tyłu. - Proszę pokazać jeszcze raz ten bark - powiedział ordynator, a zwracając się do Ewy dorzucił: - A pani niech raczej opuści ten przybytek, bo tu może być dosyć głośno za chwilę. - Co z moim bratem? - Andrzej plecami oparł się o chłodne kafelki glazury, jakby zamierzał się bronić. - Niczego nie dam sobie zrobić, dopóki nie dowiem się, co z bratem. - Nie mogę ręczyć, że będzie tańczył - powiedział po namyśle chirurg - ale żyć będzie... Tyle, że w naszych warunkach niczego nie możemy gwarantować. Kręgosłup to sprawa delikatna... Andrzej natychmiast się ożywił. - Zadzwonię do Karola! - spojrzał na Ewę. - Pamiętasz numer w Konstancinie? - W jakim Konstancinie? - zainteresował się ordynator. - Mąż chce dzwonić do STOCER-u, do docenta Langa - wyjaśniła. Ta informacja zrobiła na chirurgu wrażenie. - Pan zna samego Langa - spytał już zupełnie innym tonem. Andrzej usiłował zsunąć się na podłogę. - Gdzie tu macie telefon? Ordynator stanowczym gestem usadził Andrzeja na leżance. - Najpierw sobie trochę pokrzyczymy - oświadczył. - A jak dobrze pójdzie, niech pan powie docentowi, że robił to panu doktor Ochremiak. Byłem jego studentem. To mówiąc zaparł się nagle podeszwą o kant leżanki, jakby zabierał się nie do nastawiania barku, lecz do ściągnięcia pacjentowi butów z cholewami, które ciężko schodzą. W tej samej chwili stażysta objął Andrzeja wpół. Ordynator ponowił swą prośbę do Ewy, by zostawiła ich na moment samych. Zaledwie znalazła się za drzwiami, kiedy rozległ się stamtąd dziki, nieludzki ryk. Ewa zakryła dłońmi uszy. Wystraszona patrzyła na drzwi, zza których już nie dochodził żaden odgłos. Po chwili stażysta wyjrzał, by ją zaprosić ponownie. Zastała Andrzeja rozciągniętego na leżance z bezwładnie rozrzuconymi nogami i ramionami. Sprawiał wrażenie boksera w chwilę po ciężkim nokaucie. Ordynator zadowolony z siebie mył ręce pod kranem, czując na sobie pełen podziwu wzrok stażysty. - Jak się ocknie - zaordynował - dać mu setkę spirytusu. Teraz już mu to nie zaszkodzi. Stażysta zapytał z szacunkiem: - To też przepis docenta Langa? - Nie. Mój własny. Nadbiegła tęga pielęgniarka. Zdyszana po szybkim marszu, pospiesznie komunikowała szefowi, że ten drugi pacjent z wypadku nagle odzyskał przytomność. - Zaraz tam będę. Lecz znacznie przed nim znalazła się przy Leszku Ewa. Najmłodszy z Talarów wciąż oddychał z trudem i niemiarowo, ale głowy nie trzymał już odrzuconej bezwładnie na bok, leżał na wznak i zamglonymi źrenicami wpatrywał się w wiszący nad nim przezroczysty przewód, w którym jak koraliki pełzały monotonnie i leniwie kropelki płynnej glukozy. Ewa pochyliła się nisko nad Leszkiem i ścisnęła jego rozpalone ramię. - Leszek... poznajesz mnie? Po chwili powiekami dał znać, że tak. Ewa nie traciła czasu, w głębi korytarza słyszała już zbliżające się kroki. - Pamiętasz tę chwilę, jak was wyrzuciło? - potrząsała jego ramieniem. - To ty prowadziłeś, prawda? - powiedziała z naciskiem próbując zajrzeć mu w oczy. - Powiedz, że tak! Przecież tobie nic za to nie grozi. Pobierali ci krew i była w porządku... Wciąż nie wiedziała, czy jej słowa docierają do Leszka. Jego zamglone oczy nie wyrażały niczego. Kroki ordynatora i siostry były coraz bliższe. Ewa pochyliła się nad Leszkiem jeszcze niżej. - Powiedz, że to ty! Andrzej cię o to prosi! Słyszysz?! Powiesz? Gorączkowo wpatrywała się w powieki Leszka. Leżał przez dłuższą chwilę nieruchomo, a potem zdobywając się na nadludzki wysiłek, poruszył wargami: - Powiem... Powiem... ale idź już sobie. Usta Ewy dotknęły rozpalonego ramienia chłopca. Kiedy uniosła głowę, nad nimi stał już ordynator Ochremiak. Po powrocie do ambulatorium zastała Andrzeja stojącego przy biurku i rozmawiającego przez telefon. - Nie! Koniecznie z samym docentem Langiem! To go proszę natychmiast odszukać. Bo inaczej docent wam nogi powyrywa! Andrzej nie zorientował się, że rozmawiał z Lidką Jasińską. Ale ona poznała go natychmiast i już po chwili Lang był przy telefonie. Dzięki temu, kiedy ordynator Ochremiak ponownie zawitał do ambulatorium, Andrzej mógł ze spokojem zakomunikować: - Już stamtąd jadą... Ochremiak popatrzył na Andrzeja wzrokiem pełnym lękliwego szacunku. - Tam się czeka ponad pół roku... - powiedział. - Nie my - stwierdziła Ewa. Kiedy po jego wyjściu Andrzej znów sięgnął po telefon, aby zadzwonić z uspokajającą wiadomością do domu, Ewa przykryła jego dłoń swoją. Opuścił słuchawkę na widełki. - Więc jednak to on prowadził - oznajmiła z naciskiem. Kiedy, po chwili, dotarł do niego sens tych słów, spytał z ożywieniem: - Odzyskał przytomność?! - Tak. I zrozumiał, o co nam chodzi. - Nam? - obruszył się. - Chyba tobie. Spróbowała obrócić go ku sobie, ale wykręcił się tak gwałtownie, że nawet nie mogła spojrzeć mu w oczy. - Zrozum, Andrzej. Jemu już nic nie grozi. Był trzeźwy. Stracił panowanie nad kierownicą. To zdarza się każdemu. To był tylko wypadek. Wypadek, ale nie przestępstwo. Tak jest lepiej. - Lepiej? Dla kogo lepiej? Bo nie dla mnie... Odsunął ją zdecydowanym gestem. Wyszedł na korytarz i stanął w oknie. Ale nie poszedł do Leszka. Czy to wstyd był, czy strach, czy może... aż się wystraszył przed dokończeniem myśli, że już zaczynał akceptować chłodne kalkulacje Ewy... Sanitarka z Konstancina przybyła po Leszka już po godzinie. Jak to teraz wszystko wytłumaczyć matce? Jak zniesie wiadomość o kalectwie Leszka? Po tym, co powiedział Lang, kiedy go obejrzał, nieprędko zanosiło się na to, by Leszek mógł się poruszać bez wózka lub co najmniej bez kuli. W drodze z Konstancina do domu Ewa wprawdzie starała się pocieszyć Andrzeja, że aż tak kategorycznie Karol sprawy nie stawiał, ale Andrzej wiedział, że Karol mówił to wszystko tylko po to, aby go pocieszyć. Dobrze go obserwował, kiedy przeglądał pod światło rentgenowskie zdjęcia. - Już po nim? - spytał wtedy. - Trzeba to jeszcze raz zobaczyć na suchych zdjęciach... Jak więc to wszystko wytłumaczyć teraz matce? Czuł na sobie spojrzenie Ewy. Jakby czytając w jego myślach, podsunęła mu uspokajającą odpowiedź: - Powiedz, że to był wypadek. Trudno. Bywają wypadki. - Ale dlaczego się wydarzył? Też mam jej to powiedzieć? Postanowił w końcu nic na razie matce nie mówić. A może naprawdę zdarzy się cud i Lang zmieni diagnozę? Poczęstowali więc matkę byle jaką, zbywającą opowiastką o popsutym aucie. Tak jej w pierwszym odruchu litości, w nocy, powiedziała jeszcze Ewa. I tej wersji trzymali się w dalszym ciągu. Niewiele ją to obeszło; jej wyobraźnia techniczna nie wykraczała poza przypuszczenie, że się widać coś odkręciło albo przetarło, jak nieraz bywało z orczykiem albo dyszlem przy furze, czym się zajmowali Kajetan albo Leszek, i nie jej babską rzeczą było mieszać się w takie sprawy. Przed dom na Złotej zajechał zaprzęg, który nie lada sensację wzbudził wśród mieszkańców domu. Rozklekotany gazik przyciągnął na sztywnym holu coś, co jeszcze parę dni temu było syrenką Marii Talarowej. Kostek Bawolik, który właśnie wybiegał na ulicę, z wrażenia aż wsparł się o framugę bramy. Rozerwane blachy błotnika, wgięte drzwi i zdeformowany dach, jakby ktoś usiłował sformować z niego stożek, ułamki sterczących szyb i zwisające jak wypatroszone jelita uszczelniające gumy, wszystko to sprawiało tak przygnębiające wrażenie, że Teresa Bawolikowa, która tkwiła w oknie, aż przeżegnała się z przestrachem. Po chwili nie było już wątpliwości, czyj to samochód. Kierowca gazika po kilkakrotnym sprawdzeniu, czy numer widoczny na bramie zgadza się z zanotowanym w papierach, zweryfikował na wszelki wypadek adres u Bawolika: - Andrzej Talar to tu będzie? - O Boże! - zamiast odpowiedzi zawołał Bawolik - to ich syrenka! Po chwili wokół nieszczęsnego wraka zgromadzili się prawie wszyscy lokatorzy domu. Od Lidzi Jasińskiej usłyszeli w szczegółach, co zaszło. W swojej relacji zataiła tylko stan Leszka. Jacek Bawolik pomagał kierowcy odczepić syrenkę od holu. Pokiwał smętnie głową nad szczątkami auta. - Szmelc... - Szczęście, że obaj ocaleli! - westchnęła Halina Wrotek, a Kostek Bawolik powiedział sentencjonalnie: - Największe szczęście to wygrać samochód, a największy pech to mieć takie szczęście. Stosunkowo najspokojniej zachowywał się Henio Lermaszewski. Jak każdy poważny fachowiec nie dał się unieść emocjom. Beznamiętnie obejrzał powyginaną karoserię. Zanim Andrzej zszedł na dół, Henio miał dla niego konkretną propozycję. Według niego wrak należało wyklepać, trysnąć modny lakier metalik, przerzucić pod maskę silnik od mercedesa i sprzedać to wszystko jakiemuś badylarzowi spod Grójca, który byłby na tyle snobem, by lubić szybką jazdę, ale i na tyle przezornym, by nie rzucać się w oczy wydziałowi finansowemu. Już miał właśnie wyłożyć swą koncepcję Andrzejowi, kiedy spostrzegł w jego wzroku popłoch i niepokój: od strony Miedzianej szła w ich stronę Talarowa w towarzystwie Popiołka. Pani Maria już z daleka dostrzegła zgromadzony przed bramą tłum, od razu więc domyśliła się, że musiało się zdarzyć coś niezwykłego. Lecz dopiero kiedy przyspieszyła kroku i kiedy pierwszy krąg gapiów rozstąpił się przed nią, poczuła, że nogi nagle uginają się pod nią, jakby zamiast kości miała w nich pierze albo watę. I nie o tę kupę pogniecionej blachy jej chodziło, lecz o Andrzeja. Zupełnie nie kojarzyła tego widoku z wydarzeniami poprzedniej nocy. Wówczas uspokojono ją wiadomością, że samochód popsuł się troszkę, a Andrzej, chociaż dopiero nad ranem, wrócił zdrowy i cały. Teraz nie potrafiła już nawet wyobrazić sobie, czy go zobaczy jeszcze w szpitalu, czy już... Nie zdążyła pomyśleć najgorszego, kiedy po raz drugi ugięły się pod nią nogi. W bramie stał Andrzej. Podbiegła i przypadła do niego, obejmując łapczywie za szyję. Czuł, jak drży mu w ramionach, i wtedy pojął, że to radość z odzyskanego syna. Z pomocą Popiołka, podtrzymywana z obu stron pod ramiona, dała się zaprowadzić na górę. Ani razu nie spytała o Leszka. Bo i skąd niby miała wiedzieć, że siedział koło Andrzeja w syrence? Poczęstowali ją więc jakąś niezbyt wymyślną bajeczką o autobusie "Chausson", który nie zważając na czerwone światła wjechał na skrzyżowanie, przez które właśnie przejeżdżał Andrzej. To Ewa była autorką tej opowiastki i Andrzej spojrzał na żonę z wdzięcznością. Jeszcze przez kilka następnych dni nie wspominali jej o Leszku. A wieści, które Lidzia przywoziła z Konstancina, nie były uspokajające: chłopak ponownie stracił przytomność i Lang zakazał wszelkich odwiedzin. Dopiero trzeciego dnia sprawy przybrały pomyślniejszy obrót. Leszek odzyskał świadomość, przyjął nawet pierwszy konkretny posiłek, bo dotąd odżywiany był wyłącznie glukozą z kroplówki. Poruszał palcami prawej ręki, a zdaniem Lidzi, choć nie było to jeszcze widoczne, wykazywał oznaki czucia w prawej stopie. Karol zezwolił na odwiedziny, ale zastrzegł się, że wpierw sam chce zobaczyć Andrzeja. Wręczył mu na powitanie pakiet ciemnych, rentgenowskich klisz. Pokazując je pod światło, użył kilku łacińskich określeń, których Andrzej nie rozumiał. - Karol - powiedział - ja się boję do niego iść. Jak mam się zachować? - Musisz udawać, że wierzysz. - A ty? Wierzysz, że on jeszcze kiedyś stanie na nogi? - Zrobię wszystko, żeby się tak stało. To jest jedyna wiara lekarza. Ale to długa droga. Andrzej wstał ze skórzanego fotela. - Żebym mógł mu oddać swoje nogi i swoje ręce... - westchnął. Poczuł dłoń Karola na ramieniu. Przyjaciel popychał go lekko w kierunku drzwi gabinetu. Zastał Leszka opiętego aż po szyję w biały pancerz z gipsu. Przysiadł na sąsiednim łóżku, zasłanym burym kocem. Zaczął mówić bezładnie i pospiesznie. Wstyd mu było, że zdobywa się tylko na banalne, wyświechtane słowa, jakich te ściany wysłuchiwały już pewnie tysiące razy z ust bezradnych, pozbawionych nadziei krewnych. - Wszystko będzie dobrze, Lesiu... Zobaczysz... Ale wiele zależy od ciebie. Musisz się zmobilizować, a już docent się tobą zajmie. Dzisiejsza medycyna widziała już nie takie przypadki... Leszek obserwował go spod oka. - Mówisz dużo - odezwał się po chwili - jakbyś się czegoś bał... Nie ma strachu, braciszku, powiedziałem im, że to ja prowadziłem. Andrzej uciekł w bok wzrokiem. - Ja cię o to nie prosiłem - wybąkał. - Ja gram zawsze sam - powiedział Leszek. - Przecież jesteśmy z tobą. - Mnie już wszystko jedno. Jutro czy za pięć dni będzie tu prokurator. - Prokurator?! - Nie bój się - uśmiechnął się drwiąco. - To nie chodzi o twoje prawo jazdy, ale o moje przegrane pieniądze. Ludzie nie dostali premii. Andrzej położył rękę na dłoni brata. Wydało mu się, że kiedy go dotykał, Leszek chciał cofnąć ramię, ale nie potrafił wykonać tego protestującego gestu. - Będziesz miał te pieniądze - powiedział Andrzej. - Skąd? - Ja ci je dam. - Zamierzasz napaść na bank? - Jeżeli wszystko inne zawiedzie, to i to zrobię. W jego głosie było takie przekonanie, że Leszek jednego był pewien: w tej sprawie na pewno może liczyć na pomoc brata. - A coś jeszcze innego? - spytał. - Wszystko! - zapewnił z żarem Andrzej. - To niech mnie stąd przeniosą na drugie piętro. - Dobrze, porozmawiam z Karolem. Ale po co? - Bo stamtąd jak wyskoczę, to mnie na pewno szlag trafi, a stąd mógłbym najwyżej porozbijać się jeszcze. Andrzej wiedział, że pogróżki Leszka nie należy lekceważyć. Kto wie, czy by jej nie spełnił wobec perspektywy wiecznego kalectwa. Na razie leżał bezwładny jak kłoda, lecz któż zaręczy, do czego pchnie go desperacja, gdy tylko odzyska choćby częściowo władzę w rękach. Zwierzył się Lidce ze swoich obaw. Jej reakcja była dla niego kompletnym zaskoczeniem. - Przeniosę się z nim na drugie piętro - powiedziała z jakimś smętnym westchnieniem - i razem wyskoczymy na łeb... Zanim zdążył ochłonąć, przytuliła mu głowę do piersi gestem skrzywdzonego dziecka, które szuka ratunku. Bezgłośny szloch wstrząsał jej ramionami. Musiało coś zajść w życiu Lidzi, o czym Andrzej nie wiedział. Tak było istotnie. Mietek zniknął z domu na Złotej. Mijało już prawie pół roku, jak nie dawał o sobie znaku życia. A zaczęło się to jeszcze w lipcu. Mietek zdawał na anglistykę. Było to już jego drugie podejście, ale tym razem poszło mu na egzaminach nieźle, toteż bez specjalnego zdenerwowania jechał teraz palcem wzdłuż listy szukając nazwisk rozpoczynających się na literę "P" (Lidka jednak załatwiła zmianę jego nazwiska na Pocięgło). A jednak nie znalazł siebie na liście. Przepchnął łokciami napierających z tyłu kolegów, ale nie odszedł daleko. Z obłupanego z tynku narożnika "ściany płaczu" wyrwał plaster zaprawy murarskiej spomiędzy dwóch ruszających się cegieł. Z rozmachem cisnął nim ponad głowami oblegających gablotę. Brzęk rozpryskującego się szkła i przerażone okrzyki nie ostudziły jego wściekłości. Po powrocie do domu odkręcił kurek w kuchence gazowej, a kiedy palnik buchnął syczącym płomieniem ułożył na nim podręcznik angielskiego, jakby to był czajnik albo patelnia. Swąd tlącej się tektury, która nie chciała się od razu zająć, wywołał z pokoju Jasińskiego. - Co ty wyprawiasz?! - zawołał. - Pozbywam się złudzeń. - Upiłeś się! Bardak z domu robisz! - Wyście większy zrobili. - Mądrzyć się możesz, jak sam coś swoimi rękami dołożysz do tego, co myśmy zrobili. - Komu? - Co komu? - Komu wy to chcecie wmówić? Komu chcecie wmówić, że to najlepszy ze światów? Ich odwieczny spór przerwał stukot obcasików Lidzi. Wracała z zakupów. Stanęła zaniepokojona w progu kuchni. Widząc Mietka, ściskającego kurczowo książkę wypaloną do połowy, od razu domyśliła się wszystkiego. - Nie zdałeś? Usiłowała przytulić do siebie syna, ale on wywinął się z jej ramion. - Zdałem - powiedział. - Tylko mnie nie przyjęli. Za to przyjęli córkę ministra, chociaż nie wiedziała, kiedy była wojna trzydziestoletnia i kto to jest Adenauer. Taka jest ta wasza demokracja - dodał zwracając się do Jasińskiego. - Ona jest dla tych, co są z nami! - stary był ugodzony do żywego - a nie przeciw nam! Mówi to tobie coś? - Wszystko mówi - powiedział spokojnie Mietek. - Sam głosiłeś, że wszyscy są równi. A tymczasem gdzie przywilej, tam czyjaś krzywda. To wy z góry dekretujecie, kto jest dobry, a kto zły! Dla was ważna jest ankieta, nie człowiek. - Ty masz najmniejsze prawo do krytykowania! - Każdy, komu zależy na tym kraju, ma takie samo prawo! - Może i tak. Może i każdy, ale akurat nie ten, co ma twoją krew. Mietek nie połapał się w tej aluzji, ale Lidzia zrozumiała ją aż nadto dobrze. Nie była w stanie pojąć, jak ojciec po upływie już tylu lat nie pozbył się swej obsesji. - Co ojciec?! Co ojciec wygaduje! Mietek podstawił nad płomień następną książkę. Tym razem był to podręcznik historii. Zasyczały nitki płótna obwoluty. - Tu są opisane wasze początki! - zawołał. - Kiedy idea była nie tylko na papierze. Tego było już Jasińskiemu za wiele. Wyrwał płonącą żywym ogniem książkę z rąk Mietka i cisnąwszy nią o podłogę zaczął deptać nogami, usiłując zagasić płomień. - Ty... ty! - ryczał z pasją - wynoś mi się z domu, ty szwabski podpalaczu! Był to epitet jeden z wielu, jakich nie szczędził mu dziadek, kiedy był doprowadzony do furii. Więc i tym razem Mietek nie poczuł się szczególnie urażony. Opuścił kuchnię trzasnąwszy drzwiami. Lidzia schyliła się, żeby pozbierać z posadzki zetlałe kartki. - Muszę, muszę zdobyć własny kąt - powtarzała. - Wy się pozabijacie. Jasiński wzruszył ramionami. - A kto ci da mieszkanie? Przy takim metrażu jak nasze? - Muszę. Pójdę do ZBoWiD-u, wezmę papier, ktoś musi mi pomóc. - ZBoWiD? A co on ma z tym wspólnego? - Tolek był przecież żołnierzem... - Tolek owszem. Ale co on ma z tym wspólnego? Może powiesz, że jego ojciec był w AK? To by się może i zgadzało... - zerknęła podejrzliwie a on dokończył ze złośliwym uśmieszkiem: - W Afrika Korps mógł być i owszem. Lidka oparła się plecami o ścianę, jakby w obawie, że się przewróci. Na pół zwęglony podręcznik wysunął się jej z palców. - Za co? - spytała łamiącym się głosem. - Za co ty go tak nienawidzisz? Co on jest winien za przeszłość? - Nie za przeszłość. Nie! Ale nie będzie mi dziecko szwaba, ani nam, w naszym kraju, wystawiać rachunków. I ja mam to znosić w swoim domu! Drzwi kuchni odemknęły się powoli. W progu stał Mietek. Był blady, z wyrazem dziwnego lęku patrzył na matkę i dziadka. - Czy to już wszystko? - spytał stłumionym głosem. - A może jeszcze czegoś innego dowiem się o sobie? To wtedy właśnie widziała go po raz ostatni. Potem odnalazła już tylko karteczkę przyszpiloną do kapy zaścielającej tapczan: "Nie szukaj mnie". Od tego dnia opanowana była tylko jedną myślą: zdobycia za wszelką cenę mieszkania, w którym jej syn nie byłby narażony na obsesyjne ataki dziadka. Długo myślała nad najwłaściwszym wyborem drogi wiodącej do celu. "Sprzedam się, ale mieszkanie zdobędę" - mówiła z radosną nienawiścią do własnego ojca. Jej pensja siostry oddziałowej nie przekraczała łącznie z dyżurami trzech tysięcy złotych. Ale można ją przecież pomnożyć. Na miejsce w słynnym ośrodku rehabilitacyjnym czekano kilka lat. W ludziach, którym los odebrał nogi, których pozbawił rąk, zmiażdżył miednice i kręgosłupy, nienaruszona pozostawała tylko nadzieja. Czekali cierpliwie i wytrwale ufając, że i dla nich opróżni się w końcu łóżko, w którym z nową porcją nadziei oczekiwać będą na cud. Lidzia szybko doszła do wniosku, że nadzieja też może być towarem. Z przerażeniem stwierdziła, że z dnia na dzień stawała się nieczuła na obce nieszczęścia. Ciosy, które zebrała przez całe swoje, niezbyt jeszcze długie życie - gwałt w powstaniu, niepojęta nienawiść ojca, śmierć Tolka, niefortunne małżeństwo z Langiem, a teraz jeszcze ta ucieczka syna - uodporniły ją na nie. Kiedy pewnego razu wyliczyła matce tę swoją litanię, zbyt już obfitą jak na siły jednej kobiety, usłyszała, że Bóg szczególnie doświadcza przez siebie wybranych. Odpowiedziała wtedy, że nie chce należeć do wybranych, że czas najwyższy zejść Panu Bogu z oczu i że jest na to prosty sposób: grzeszyć. "Co ty chcesz zrobić?" - z przerażeniem zawołała Jasińska. "Chcę nieść pomoc cierpiącym" - roześmiała się Lidzia. Jasińska z osłupieniem patrzyła na córkę. "To przecież cnota, nie grzech" - powiedziała nie rozumiejąc. Szybciej natomiast, niż można było tego oczekiwać, zrozumiał to Karol Lang. Chyba jakiś miesiąc potem, kiedy przyjęto tu Leszka Talara, w deszczowy, chłodny poranek zjawił się przed okienkiem rejestracji pacjent w wózku, który energicznie popychała tęga, piegowata kobieta. Przedstawiła się jako Zofia Broniarkowa i nie mogła ukryć wzburzenia, kiedy usłyszała w okienku, że nikt tu męża nie ma zamiaru przyjmować. - Jak to? - otrzepała parasol i złożywszy go zamachała przed szybą. - To było uzgodnione. - Z kim? - spytała rejestratorka. - Dostał mąż wezwanie? - Ale ja tu już byłem raz na rozmowie - tłumaczył kaleka. - Dwa tygodnie temu specjalnie jeździłem z Biłgoraja. - Z kim pan rozmawiał? - Miałem się zgłosić... - Do kogo? - Mam zapisane - sięgnął pod koc, spod którego wydobył teczkę, ale nie zdążył jej nawet odpiąć, kiedy w szklanych drzwiach głównego wejścia pojawiła się Lidzia. - O, ta pani kazała mi dziś przyjechać! Lidzia nachyliła się do okienka. - Proszę przyjąć, pani Stefo, do siódemki. Tam gdzie Talar leży. Rejestratorka niepewnie wyjęła formularz. - Musi być zgoda profesora. Albo przynajmniej docenta Langa. Lidka wyrwała z dłoni Broniarkowej dowód osobisty i położyła przed rejestratorką. - Tu są wszystkie dane. A docent zaraz podpisze. To wtedy właśnie Karol zawahał się po raz pierwszy. Nawet nie spojrzał na podsuniętą przez Lidzię kartę przyjęcia. Znów jakiś protegowany pacjent. Już piąty czy szósty w ciągu roku. - Ktoś bliski? - spytał. Bezceremonialnie sięgnęła po długopis, którego skuwka tkwiła w kieszeni fartucha Langa. - Przyjmij go. Zrób to dla mnie. - Pytałem, czy to ktoś bliski? - powtórzył, a kiedy nie doczekał się potwierdzającego gestu, zdecydował się powiedzieć to, z czym nosił się już od dawna: - Ergo zapłacił haracz? Lidka wytrzymała spokojnie jego spojrzenie zza małych okularków. - Pan docent ma jakieś zastrzeżenia wobec mnie? - spytała oficjalnym tonem. - Lidka, wiesz, jak cię cenię - wstał zza biurka. - Prowadzisz oddział więcej niż wzorowo. - Więc? - Dochodzą mnie słuchy, że istnieje tu podobno cennik za przyjęcie. Gdyby to okazało się prawdą - zawiesił na chwilę głos jak człowiek, który do ostatniej chwili waha się z wyjawieniem prawdy - musielibyśmy się rozstać. - Nie po raz pierwszy, panie docencie - nie straciła panowania. - Już kiedyś nie dorosłam do twojego poziomu. Opuścił wzrok. Mimo woli natrafił spojrzeniem na białe drewniaki, z których rosły ku górze dwie smukłe nogi ginące za krawędzią klosza białego fartucha. Nie dopięty na ostatni guzik kitel odsłaniał oczom Langa nieco więcej niż kolana, a pod wiotką powłoką stylonowych rajstop widać było ciemny, niepokojąco gęsty meszek rozsiany po łydce. Nerwowo przełknął ślinę. Ten widok i w przeszłości kosztował go wiele nierozsądnych decyzji. Siląc się na spokój powiedział: - A szkoda... - Czego? - Że nie dorosłaś do tego poziomu... - wziął długopis do ręki i złożył zamaszysty podpis na karcie przyjęcia. Stanowiło to formalną podstawę do wstawienia w dotychczasowej separatce numer siedem dodatkowego łóżka. W ten sposób Leszek Talar zyskał współtowarzysza niedoli. - Broniarek jestem. Rajmund - powiedział nowo przyjęty, kiedy już się umościł w pościeli. - Z Biłgoraja. Przez chwilę panowała cisza, Broniarek najwidoczniej oczekiwał teraz w rewanżu, że z kolei Leszek mu się przedstawi, ale chłopak leżał nieruchomo i gdyby nie otwarte powieki, można by sądzić, że śpi. Nie zrażony jeszcze Broniarek spytał: - Skąd spadłeś? - Z baby - z wysiłkiem odwrócił się do ściany. - Była tłusta - dodał. Leszek już nazajutrz miał pożałować swej postawy wobec nowego lokatora "siódemki". O szóstej rano, kiedy pielęgniarka przemywała mu stopy, opuszkami palców po raz pierwszy odczuł dotyk wilgotnego, szorstkiego ręcznika frottee. W obawie, że jego radość może okazać się przedwczesna, nie zdradził się ze swojego odkrycia. Dopiero po wyjściu dziewczyny wyszarpnął z pudełka "Szarotki" składany pręt anteny. Z wielkim trudem dosięgnął stopy i wtedy najwyraźniej odczuł chłód metalu. Napiął mięśnie jak tragarz przed dźwignięciem w górę ładunku, usiłując poruszyć kciukiem u nogi. A kiedy bardziej dostrzegł, niż odczuł, że się porusza, nie mógł powstrzymać okrzyku: - Widział pan?! Broniarek, który właśnie usiłował przetoczyć się z łóżka do przydziałowego wózka, odpowiedział obojętnie: - Może i nogami będzie pan nawet ruszał. Ale niczym więcej... - Nie? A to! Leszek wyciągnął przed siebie wyprostowane ramiona i zaczął przebierać w powietrzu palcami, jakby wygrywał jakieś oszałamiające glisanda na niewidocznej klawiaturze. - Proszę! Proszę! - podniecał się coraz bardziej. - A ręce?! - Owszem - przyznał stary moszcząc się wygodnie na ceratowym siedzeniu wózka. - Przynajmniej będzie pan mógł sam rozpiąć sobie rozporek. Ale tylko do siusiania, panie kolego. Paraplegia - dodał - ma jedną zaletę. Nie będziesz pan płacił alimentów - z satysfakcją wyłapał pytający wzrok Leszka, który nie zrozumiał przenośni. - Bo to już się będzie panu nadawać tylko do mieszania herbaty. Palce nóg Leszka zamarły. Jego wzrok, rozogniony i błyszczący jak w gorączce, zmatowiał. Ponownie zawisnął spojrzeniem na czubkach świerków za oknem. W południe Leszek odmówił ćwiczeń rehabilitacyjnych. - No, panie Leszku - usłyszał nad sobą ponaglający głos Lidki. - Czekam... Leżał nieruchomo, odwrócony twarzą do ściany. Broniarek spod oka obserwował te scenę. Lidzia pytająco spojrzała w jego stronę. - Co mu się stało? Wzruszył ramionami. Lidzia, nie rezygnując, pochyliła się nad Leszkiem i usiłowała przewrócić go na wznak. Jak grzechotką nad rozkapryszonym dzieckiem potrząsała skórzanymi uchwytami do podwieszania ramion. - Trzeba ćwiczyć... - usiłowała chwycić jego rękę. - Nie! Nie! Nie chcę! - A jeśli ja ładnie poproszę? - Gówno mnie to obchodzi! Wciąż jeszcze nie zrażona, przysiadła na brzeżku łóżka. Właściwie mogła te zabiegi zlecić którejkolwiek fizykoterapeutce; do Leszka fatygowała się osobiście wyłącznie z uwagi na Andrzeja i Langa, który codziennie żądał od niej oddzielnego raportu o stanie zdrowia Talara. - To polecenie pana docenta - powiedziała siląc się na cierpliwość. - Musi pan. Dopiero teraz zwrócił ku niej gwałtownie twarz. - Bo co?! - zawołał. - Bo już jestem bezwolną kukłą, za którą wszyscy decydują, tak?! Jestem przedmiotem? Meblem? Tak?! Wciąż jeszcze nie pojmując rozdrażnienia Leszka, przecząco pokręciła głową. Ponownie uniosła w górę uchwyty z grubej, sztywnej skóry. - Właśnie ćwicząc udowodni pan, że tak nie jest. - Co wam wszystkim na tym zależy? - My możemy tylko pomóc - powiedziała. - Pan sam musi chcieć. Nic tu się nie stanie bez pana. Niech pan spyta Andrzeja. On dobrze wiedział, jak mój mąż walczył o to, żeby chodzić. Żył jeszcze wtedy profesor Gruca. Nawet on rozłożył ręce. A mój mąż chciał. Godzinami ćwiczył pod okiem Karola... doktora Langa - poprawiła się prędko. - I Tolkowi się to udało... - A Mietek? Ten pani syn? Ten, co teraz zniknął, to z kim...? Z Tolkiem go pani miała? Właśnie z Tolkiem? Twarz Lidzi zmieniła gwałtownie swój wyraz, stała się bolesna i zacięta. - O co panu chodzi? - spytała. - Z nim czy nie?! - dopytywał się natarczywie, wczepiając się paznokciami w jej łokcie. - Nie. Nie z nim. Ucisk jego palców zelżał. Lidzia uniosła się sądząc, że nareszcie zrezygnował z uporu, i wolno zaczęła przewlekać rzemienie przez metalowe kółka zwisające nad łóżkiem. Niespodziewanie wyrwał jej z rąk uchwyty i rzucił w kąt, aż potoczyły się pod łóżko Broniarka. Tego miała już dosyć. Urażona, nawet nie schylając się po przyrządy, ruszyła ku drzwiom. Wtedy nad jej głową rozprysła się o ścianę ciśnięta szklanka. Dwie żółte strużki esencji spływały w dół po białej ścianie. Broniarek, kuląc się ze strachu pod kołdrą, po omacku szukał dłonią swoich metalowych kul wspartych o poręcz łóżka, jakby potrzebował ich do obrony przed furią Talara. Lidzia postanowiła nie mówić Andrzejowi na razie o tym nieoczekiwanym ataku histerii Leszka. Co wieczór zdawała w mieszkaniu Talarów sprawozdanie z Konstancina. Starannie wybierali na te meldunki czas, kiedy pani Marii nie było w domu. Wciąż ukrywali przed nią prawdziwy stan rzeczy. Andrzej nie odwiedzał brata codziennie, zajęty dojazdami aż na daleki Marymont, gdzie z poręki Henia Lermaszewskiego remontowano syrenkę. Najpilniejszą sprawą stawało się teraz jej spieniężenie. Tylko to umożliwiało zwrócenie stadninie pieniędzy, które obciążały Leszka. Również i w tej sprawie zadecydowały spokój i opanowanie Ewy. Zadzwoniła do dyrekcji stadniny powiadamiając o tragicznym wypadku, jakiemu uległ ich pracownik. Niestety, po wypadku nie udało się odnaleźć teczki z pieniędzmi, które miał on przy sobie. W imieniu rodziny zapewniła, że cała suma zostanie oczywiście zwrócona, prosiła jedynie o wyrozumiałość w zwłoce. Uzyskała odpowiedź, jakiej oczekiwała: nie są bezdusznymi biurokratami, w tej sprawie nie ma nic ważniejszego od zdrowia pana Talara, zaś na pieniądze mogą poczekać po wspólnym ustaleniu terminu, aby niezbyt odległym, bo co innego ludzkie podejście dyrekcji, a co innego księgowość, która zamyka właśnie bilans kwartalny. Z remontem syrenki spieszono się więc ogromnie. Mniej więcej po miesiącu, w niedzielę tuż po śniadaniu wyruszyli gremialnie na Dziką. Od pewnego czasu warszawska giełda mieściła się na tej właśnie ulicy, przeniesiona spod wiaduktu mostu Poniatowskiego ku niezadowoleniu warszawiaków. Nie miała już tego uroku co ta pierwsza. Zwłaszcza w deszczowe niedziele, kiedy plac po dawnym gruzowisku rozmiękał i trzeba było brodzić po kałużach jak w jakimś miasteczku na jarmarku. Takich właśnie wrażeń doznał Ryszard Popiołek, ale nie mówił tego głośno, żeby nie urazić pani Marii niestosownymi porównaniami. Zamiast tego, swoim zwyczajem, wyłuskiwał z pamięci wspomnienia, które go łączyły z Dziką. Kiedy jeszcze właścicielem na Złotej był Silbersztein, Popiołek dwukrotnie jeździł z jego polecenia na tę ulicę, pod ósmy, gdzie Lustman, zięć Silberszteina, prowadził sklep powroźniczy. Dorożkarze zaopatrywali się tam w lejce i popręgi, a detaliczni kupcy w sznurki, którymi obwiązywali paczki. Były sznurki z prawdziwych konopi, których zębami nie przegryzł, były plecione z białych i czerwonych włókienek, którymi najchętniej okręcali swój towar kupcy galanteryjni, były płaskie jak tasiemki dla cukierników, były grube na palec, z których wiązano uchwyty do koszy na węgiel, były calowe do wieszania bielizny i właśnie po takie jeździł parokrotnie. Talarowa słuchała tego z niedowierzaniem i nawet zaczynało ją martwić, że Ryszard lubi tak koloryzować; zniosła jeszcze jakoś te biało-czerwone szpagaty, ale kiedy jej powiedział, że "Wedel" obwiązywał swoje wyroby sznureczkiem z wydrukowaną na włókienkach nazwą firmy, nie wytrzymała: - Jak-toż, tak-toż, panie Bartosz, bzdurum badurum. Pan Rysio myśli, że jak już kto ze wsi, to w każdą bajdę uwierzy. Popiołek osłupiał. Szczęściem stary Lermaszewski, który też wybrał się na giełdę, bo jego wysłużona warszawa już niebawem miała pójść do ludzi, potwierdził słowo w słowo rewelacje pana Ryszarda. Obaj też byli zgodni, że z widocznego stąd dobrze skrzyżowania z ulicą Stawki Niemcy wywozili całe transporty ludzi do Majdanka, że stąd odjechał wraz z małymi dziećmi słynny doktor Janusz Korczak, bo to, co właśnie pokazywali Talarowej było głośną w czasie okupacji rampą załadowczą, zwaną Umschlagplatzem. W pewnej chwili Popiołek pociągnął Talarową za ramię. Pobiegła za jego wzrokiem i zobaczyła ponad głowami tłumu Andrzeja, który z Heniem i jakimś obcym człowiekiem w kraciastej oprychówce i skórzanej kurtce pisali coś na papierze rozpostartym na dachu czerwonej syrenki. - Poszła do ludzi - orzekł Popiołek. Po chwili Andrzej wyciągając szyję zaczął rozglądać się wokół. - Chodźmy tam - powiedział Popiołek - pani Marii szukają. Kiedy przeciskając się przez kupujących dobrnęli do syrenki, spocony z emocji mężczyzna w skórzanej kurcie usiłował jeszcze wytargować od Henia choćby tysiąc złotych, lecz młody Lermaszewski stał niewzruszony. - Taka mowa to do Mołotowa - mówił. - Powiedz pan, panie Jędrek, temu panu, żeby mnie nie rozśmieszał, bo mam zajady. Mężczyzna w oprychówce zebrał w krąg członków rodziny, chwilę naradzali się szeptem, wreszcie najstarszy wiekiem zaczął wydobywać zza pazuchy paczkę owiniętą w "Express Wieczorny". Ewa popchnęła Talarową w kierunku kupców. - Niech mama tam podejdzie. - Taż po co? W domu mi oddacie. - Przecież to wóz na mamę. Musi mama podpisać umowę. Po to się mamę tu przywiozło. Podeszli do syrenki. Na jej dachu Henio z Andrzejem prostowali kartę umowy, która głośno łopotała na wietrze. Talarowa nawet nie zakładała okularów. W miejscu, które jej wskazał Andrzej, złożyła staranny, czytelny podpis. Pieniądze od nowego właściciela przejęła Ewa. Odliczyła czterdzieści tysięcy, zwinęła je w rulonik i schowała do torebki, a resztę wręczyła Andrzejowi. Podszedł do matki, trochę jakby skrępowany lub zawstydzony, ujął ją pod łokieć i odprowadził na stronę. - Szkoda, że tylko tyle, mamo - powiedział wsuwając w jej palce zwitek banknotów. Spojrzała na niego zaskoczona, a potem odwróciła głowę w stronę Ewy, która jeszcze mocowała się z zapięciem torebki. - Tamto to dla Leszka, mamo... Po raz drugi popatrzyła na syna, ale tym razem w jej oczach malował się niepokój. - Wy coś skrywacie chyba. Co z Lesiem, Jędruś? Popatrzył na nią wzrokiem lekarza, który mając za chwilę obwieścić ponurą diagnozę, ocenia wytrzymałość pacjenta. - Dobrze - powiedział wreszcie. - Chyba już czas, żeby i mama się dowiedziała. Po tym, co usłyszała, chciała natychmiast jechać do Konstancina. Z trudem dała się przekonać, że niedziela jest ogólnym dniem odwiedzin, że szpital będzie pełny ludzi i gwaru, a oni przecież - dzięki Langowi - mogą odwiedzić Lesia w każdej chwili, kiedy będzie tam spokój. Tego dnia długo chlipała u siebie w kuchni. Teraz już była niemal pewna, że to Pan Bóg obszedł się z nią tak surowo, aby ją ostrzec, że za wcześnie wymazała z pamięci Kajetana. Dopiero nazajutrz zwierzyła się Popiołkowi z tragedii Leszka. Już zamierzała powiedzieć i więcej, że teraz koniec z ich planami, ale ujął ją nieoczekiwaną propozycją. - Maria ubierze się elegancko, ja także samo wbiję się w coś czarnego. Pójdziemy do kościoła. - Naprawdę? - A jak! Jakże była mu wdzięczna, że tak spontanicznie zareagował na jej zmartwienie. To jasne, że przede wszystkim trzeba podziękować Bogu, że ocalił Leszka. Nawet się zawstydziła, że sama nie pomyślała o tym w porę. Lecz kiedy po godzinie, przecinając skwer na placu Grzybowskim, zbliżali się do kościoła, zaskoczyło ją pytanie Popiołka. - Dowód osobisty wzięła Maria ze sobą? - Ale po co? - Przecież to nasza parafia. Umówieni jesteśmy z wikarym. - Z jakim wikarym? - Nazwiska mi nie mówił, ale go dobrze znam, bo zawsze Józia spowiadała się u niego. I mówiła, że owszem, że obleci. - O tej porze nikt nie spowiada. Po co nam wikary? - A kto zapowiedzi przyjmie? - Jakie zapowiedzi? - spytała machinalnie. - Najwyższy czas dać na zapowiedzi - ujął ją pod ramię, ale zaparła się i nie postąpiła ani kroku. - Nie, nie! - zamachała energicznie torebką. - Póki Lesio nie stanie na nogi, nie mówmy nawet o tym! Pan Ryszard pojął w jednej chwili, że ten warunek nie w tym momencie przyszedł jej do głowy, że musiała go widać dobrze przez noc przemyśleć. Poczuł się jak dętka, z której ulatuje powietrze. Zdjął czapkę i dłonią przejechał po potylicy, cały spocony z rozpaczy i nerwów. - Koniec świata! - powiedział. Zanim wydobył z kieszeni kopertę z pieniędzmi, potrząsnął nad Leszkiem długim, wąskim pudełkiem, w którego wnętrzu coś zatrzeszczało. Wyblakłe złote literki wytłoczone w powycieranej, czarnej powłoce futerału ledwie dawały się odczytać: Solingen. Andrzej zabrał z domu tę starą brzytwę ojca, kiedy tylko usłyszał od Lidki, że Leszek popadł w stan upartej abnegacji, odmawia golenia, mycia zębów, czyszczenia paznokci. Jego bunt znany jest już kierownictwu szpitala i nawet sprawę powierzono psychologowi. - Patrz, jak wyglądasz - nachylił się nad Leszkiem podsuwając mu prostokącik kieszonkowego lusterka; odbijała się teraz w niej szara twarz pokryta kilkudniowym zarostem. Byli sami. Broniarek, po ostatnim incydencie ze szklanką, panicznie lękał się pozostawać z Leszkiem i wyjeżdżał wózkiem na długie spacery. Andrzej rozsunął wieczka futerału. Z wnętrza dłuższej części błysnął metal ostrza. Z kieszeni wydobył pędzel i nieforemny stożek mydła. - To ojca brzytwa? - spytał Leszek. - Ojca. Bez protestów dał sobie zwilżyć twarz, namydlić. Kiedy brzytwa z chrzęstem zbierała wraz z pianą jego płowy zarost, poprosił jak dziecko, któremu spodobała się zabawka: - Możesz mi ją zostawić? - Co? - nie zrozumiał Andrzej. - Brzytwę. Też chcę mieć coś po ojcu... Umknął wzrokiem w bok przed badawczym spojrzeniem brata. Nadal bez sprzeciwu pozwalał sobie ścierać policzki wilgotnym ręcznikiem, lecz kiedy poczuł zęby grzebienia przeczesującego jego zmierzwioną czuprynę, rzucił się na poduszce. - Zostaw... - warknął. - Jeszcze nie jestem trupem... Andrzej dopiero teraz wydobył kopertę. Ułożył ją na kołdrze, tuż przed brodą Leszka. - Jest cała suma - powiedział. Leszek przez chwilę leżał nieruchomo, zapatrzony w wybrzuszony, nieforemny kształt niebieskiej koperty. Poruszył się nieznacznie i ześliznęła się po kołdrze gubiąc całą zawartość. Andrzej musiał aż przyklęknąć, aby pozbierać rozrzucone banknoty. - Chcesz mi naprawdę pomóc? - Oczywiście. - To zostaw mi to - wzrokiem wskazał brzytwę, która z zaschniętą pianą leżała na blacie stolika. Albo postaraj się o luminal. Tylko odpowiednią ilość. Andrzej przysiadł na skraju łóżka. - Co ty, Lesiu? Wszystko będzie dobrze... Robimy, co tylko się da... Profesor, Karol... - Pytam, czy chcesz mi naprawdę pomóc? - powtórzył Leszek. Andrzej wzrokiem wskazał kopertę. - Widzisz? Obiecałem i masz, Ewa jutro zadzwoni i sprawa będzie zamknięta - spojrzeniem złapał zniecierpliwiony gest brata i nagle dodał tonem, jakim się mówi do rozkapryszonego dziecka: - A wiesz? Widziałem twojego Berdyszka. Czeka na ciebie. Pomysł wydawał się być trafiony, czujne błyski zamigotały w źrenicach Leszka. - Czeka... - powiedział z powątpiewaniem. - W puszce od konserw. - Nie. Żywy. Leszek, jakby pod wpływem bólu, odwrócił gwałtownie głowę. - Na mnie nikt nie czeka. I na mnie już nic nie czeka. Andrzej podszedł do kranu umieszczonego we wnęce pokoju. Długo zmywał pianę z pędzla na pożółkłą powierzchnię umywalki. Leszek przyglądał się bratu. W pewnej chwili poprosił: - Podejdź tu bliżej... Gdy spełnił jego prośbę, Leszek patrząc mu prosto w oczy spytał: - Bardzo mnie nienawidzisz? - O czym ty mówisz? - Ty dobrze wiesz, co mam na myśli. - Ja? - zdziwienie Andrzeja było źle odegrane i Leszek dostrzegł to bez trudu. - Wiem, że tak jest... Zniszczyłem ci dom... Powiedziałem wtedy o to jedno zdanie za dużo... Nie wiem dlaczego... Właściwie masz prawo na mnie plunąć... To nie jej wina... Andrzej umknął w bok spojrzeniem; po co on teraz o tym mówi, pomyślał rozpaczliwie, lecz przecież gdyby zatkał uszy, następne słowa Leszka i tak padłyby pomiędzy nich. Spojrzał na brata wzrokiem, w którym było niemal błaganie o milczenie. Ale Leszek nie patrzył w jego stronę. - Wtedy to ja... - powiedział. - Ona była pijana... Myślała, że to ty... do końca myślała, że to ty... - Chciałeś ją ukarać za Bronka, wiem... - sam podsunął bratu wytłumaczenie. Leszek zawołał z furią: - Uderz mnie! Zrób mi coś! Andrzej odwrócił wzrok i zaczął rozglądać się za teczką, w której przyniósł przybory do golenia. Leszek dostrzegł nie domknięty futerał brzytwy na brzeżku stoliczka. Gwałtownym ruchem zgarnął go pod kołdrę. Andrzej odwrócił się, wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. - Oddaj to! A kiedy Leszek jeszcze szczelniej podciągnął kołdrę pod brodę, jednym szarpnięciem odkrył go, odsłaniając biały pancerz gipsu, na którym spoczywał czarny futerał ze złotymi literkami. Zgarnął go do teczki i w zdenerwowaniu dość długo nie mógł uporać się ze sprzączkami. - Widzisz - powiedział z wyrzutem Leszek. - Nawet na ciebie nie mogę liczyć... Andrzej zbyt dobrze znał brata, jego gwałtowność i upór, by zlekceważyć pogróżki, że skończy sam ze sobą. Zwierzył się ze swych obaw Langowi. Ale on już dawno zlecił opiekę nad Leszkiem wytrawnemu psychologowi. Casus Talara nie należał do wyjątkowych. Ludzie, którzy dowiadywali się tutaj, że odtąd dwukołowy wózek na zawsze zastąpi im biurko, krzesło, fotel w aucie i taboret w kinie, popadali w skrajnie depresyjne stany. - Jak to? - wystraszył się Andrzej. - Więc on już nigdy się nie podniesie? Mnie możesz powiedzieć prawdę. Lang odparł, że w ich specjalności nie wszystko zależy od lancetu czy gipsu, w którym zrastają się kości, ani od kołnierza "Florida", prostującego kręgosłup. Mięśnie i kości służą tylko do wykonywania poleceń. Żeby zgiąć nogę w kolanie, trzeba wpierw chcieć ją zgiąć, żeby pokiwać palcem, trzeba wpierw chcieć nim w ogóle kiwnąć... - A Leszek pędzi naszego psychologa i krzyczy, że nie chce żyć. Z tego, co zauważył psycholog, w twoim bracie siedzi coś, co sprawia, że on się boi zależności od innych. To jest ten bezpiecznik, który musimy znaleźć. Czy było w jego życiu coś takiego, co go uzależniało od innych? - Zależność...? Myślę, że to może chodzić także i o mnie... Zaczął obwiniać się i oskarżać. Toteż niemile zaskoczyła go obojętność, z jaką Lang potraktował jego słowa. - A baby jakiej nie miał? Może jakaś zawiedziona miłość? Kogo on kochał? - Konie! - zawołał nagle. - Co konie? - Lang przyjrzał mu się podejrzliwie. - To zawsze była jego jedyna pasja. Raz dla konia dał się zamknąć w wojsku do aresztu. - Konie... - zamyślił się Karol. - Pomyśl jeszcze. I postaraj się dać mu to, co jest mu najbardziej potrzebne. Bo wpierw on musi chcieć żyć. To właśnie wtedy, pod wpływem tej rozmowy nawiedziła Andrzeja myśl o Berdyszku. Kto wie, czy to właśnie nie od tego ogiera, skazanego przez dyrekcję stadniny na konserwy, nie zaczęło się pasmo niepowodzeń Leszka. Berdyszek uchodził zdaniem wielu masztalerzy za konia-dusiciela; dwukrotnie już zaatakował stajennego chłopca, ale kiedy sam koniuszy ledwie wywinął się z boksu spod napierającego nań cielska, zapadła decyzja: złamać nogę i do rzeźni. To właśnie przeciw temu wyrokowi zaprotestował Leszek. Wszystko to działo się dokładnie w dniu, kiedy go całą rodziną odwiedzili w Kozienicach. Leszek już wtedy żył tylko jedną myślą: jak zdobyć osiem tysięcy, żeby wykupić spod noża Berdyszka. Nazajutrz Lidzia doniosła, że podczas kolejnej wizyty psychologa Leszek rzucił w niego kaczką, na szczęście pustą, krzyczał, żeby mu przysłać grabarza, bo nikt inny nie jest mu potrzebny. Wysłuchawszy tej relacji, Andrzej powziął ostateczną decyzję. Poprosił Ewę o osiem tysięcy złotych. - Osiem tysięcy? - wystraszyła się. (Andrzej wciąż nie pracował i ich oszczędności topniały z każdym dniem). - Po co? Kiedy odparł, że postanowił kupić konia, którego od śmierci uratował Leszek, spojrzała na niego wzrokiem, jakim patrzy się na obłąkanego: z lękiem, ale i bez sprzeciwu, żeby nie spowodować ataku furii. Sięgnęła do bieliźniarki, gdzie pod pryzmą świeżo wyprasowanych prześcieradeł i poszew leżała reszta sumy po syrence, wciąż jeszcze w tym samym "Expressie", w który ją zawinął ogrodnik z Ząbek. Mimo wszystko nie mogła się powstrzymać przed wygłoszeniem uwagi: - Święta za parę dni. One też kosztują... - Święta mam co rok - wzruszył ramionami - a brata mogę nie mieć wcale. Dłużej nie protestowała. Znała ich, Talarów, zbyt dobrze i zbyt już długo. Andrzej postanowił na tę wyprawę zabrać ze sobą Kajtka. Tłumaczyła, że malec się przeziębi. Ale ustąpiła i w tej kwestii. - To jego wujek - powiedział. - Nie ma innego. Nieustannie szantażował ją tymi rodzinnymi względami, jakby sama do tej rodziny nie należała. Pomyślała o swojej starej matce, którą zostawiła w Koninie. Prawie nie utrzymywała z nią kontaktu, jeśli nie liczyć zwyczajowych i zdawkowych kartek wysyłanych na imieniny i święta. Od czasu gdy po śmierci ojca matka znalazła sobie drugiego, mężczyznę, ich drogi rozeszły się. Andrzej kiedyś próbował pytać ją o matkę, Krzysia zainteresowało, dlaczego ma tylko jedną babcię. Obu zbyła zdawkowymi odpowiedziami. A teraz właśnie chyba po raz pierwszy pożałowała, że tak właśnie ułożyły się jej stosunki z matką. Może gdyby była jej bliższa, gdyby miała świadomość jej opieki, nie ulegałaby tak każdej despotycznej zachciance Andrzeja, czynionej w imię jego rodziny. Kajtek był zachwycony eskapadą. Romantyczna wyprawa po konia uratowanego od śmierci bardzo zbliżyła ojca i syna. Berdyszka ulokowano na Szmulowiźnie u Emilii Korbalewskiej, wdowie po przedwojennym dorożkarzu warszawskim. Stara szopa kryta papą, obudowana dokoła szczelnie wieżyczkami dla gołębi, dawno już przestała odgrywać rolę stajni. W jej mrocznym wnętrzu tkwiły jeszcze wprawdzie sanki z ułamanym dyszlem i numerem 168 ledwie widocznym spod kłębów pajęczyny, jeszcze nad żłobem, w którym teraz kury składały jajka, wisiały dwie łubianki do podsypywania owsa, ale to były już ostatnie widome ślady po dawnych "sałaciarskich" chabetach. No ale Berdyszek miał gdzie czekać na Leszka. Berdyszek stał z gniewnie uniesioną głową, widać nierad, że go Kajtek pociąga za uzdę. Z drugiej jego strony stał Andrzej, a poza nimi widać było wzlatujące w niebo stadko gołębi i skrawek dachu przykrytego papą. Leszek bez uśmiechu wpatrywał się chwilę w tę fotografię, którą postawił przed nim brat. Przed tygodniem Andrzej uprosił Wrotka o to zdjęcie. - Nie cieszysz się? - spytał. Parę dni przedtem, na Wielkanoc, odwiedzili go całą rodziną. Dał sobie wetknąć w usta plasterek poświęconego jajka. A nazajutrz opowiadała im Lidzia, że po ich wyjściu całą serwetę, w której była święconka, wrzucił do kubła, z którym weszła do pokoju salowa. Ze zgrozą patrzyła bezsilnie, jak cuchnącą cieczą nasiąka bielutka serweta, w którą była zawinięta babka, keks, sernik i baranek z lukru. Andrzej sięgnął po zdjęcie Berdyszka jakby w obawie, że i jego spotka ten sam los, co święcone. - Szkoda, że się nie cieszysz - powiedział. - Szkoda, że tego nie rozumiesz - mruknął Leszek. - Czego? - Że nikomu nie jestem potrzebny. Ani tobie, ani jemu... - gestem głowy wskazał zdjęcie Berdyszka. - Wszyscy mnie nienawidzą. I słusznie. Nie ma takiego, kogo bym nie skrzywdził... Takich nie potrzebują... Odwrócił się do brata plecami. Już potem nie reagował na żadne pytania. Andrzej czas jakiś postał jeszcze bezradnie, mnąc w dłoniach fotografię z Berdyszkiem, potem skorzystał z powrotu Broniarka i wyszedł. Nazajutrz po tej wizycie zapowiedziano postawienie Leszka na stole pionizacyjnym. Po raz pierwszy od wielu miesięcy znaleźć się miał w pozycji pionowej. Od rana leżał z odrzuconą na bok kołdrą i długopisem sunął po chropowatej białej powierzchni gipsowego pancerza. Litery układały się w wianuszek bezładnie rozrzuconych imion, jakby ta biała płaszczyzna gipsu nie była chroniącym go opatrunkiem, lecz fragmentem jakiejś ściany, na której bezmyślni turyści utrwalili dowód swojej bytności. Ula... Marek... Irma... Drzwi do pokoju otwarły się z rozmachem i stanęła w nich Lidka. W służbowym, sztywnym czepku, przeciętym dwoma skośnymi paskami świadczącymi o wysokiej funkcji, wyglądała bardzo uroczyście i oficjalnie. - Przygotować się do ćwiczeń, proszę - powiedziała. - Dziś pierwszy raz postawimy pana na stół pionizacyjny. Leszek, nie odrywając wzroku od bazgraniny, powiedział: - Nie dam się ruszyć. Ubawiona tym protestem, roześmiała się. - A my wcale nie będziemy pytać o pozwolenie. Dopiero wtedy oderwał wzrok od pisaniny i celując w nią końcem długopisu, ostrzegł: - Tylko spróbujcie. Lidka była od rana w wyjątkowo dobrym nastroju. Poprzedniego dnia nadeszła pocztówka od Miecia, wprawdzie bez adresu zwrotnego, ale ten widomy znak życia od syna podniósł ją na duchu. Zalotnie przechylając głowę spytała: - A jak ja wezmę na ręce? - Obleję kaczką! Pokiwała głową. - I to mówi chłopak z wyższym wykształceniem! W samą porę zdążyła zasłonić się skrzydłem drzwi. Ciśnięty z wściekłością długopis jak lotka ugodził w futrynę, płyn trysnął z uszkodzonego wkładu, mażąc drzwi w niebieskie smugi. Broniarek odłożył książkę, z wprawą przetoczył się z łóżka na wózek, którym podjechał do drzwi. Z wysiłkiem schylał się po długopis. - Ale masz u niej fory - powiedział. - Mnie by za takie coś wywalili na zbity pysk - poza premierowym występem nigdy już więcej nie zaczepiał Leszka, przeciwnie, nieraz wyrażał mu swoje uznanie. - Wy jej chyba sporo bulicie, że taka słodka dla ciebie - podjechał pod łóżko Leszka i ostrożnie ułożył na stoliczku nocnym ociekający płynem długopis. - Ze mną możesz być szczery - ciągnął. - Ile z was zdarła? - Pieprzysz - Leszek z żalem oglądał uszkodzony długopis. Pomazał sobie palce i wycierał je teraz o gips. Zajęczały kółka w wózku, kiedy Broniarek odjeżdżał w stronę swojego łóżka. Sięgnął po przerwaną lekturę, ale jakoś widać nie bardzo chciało mu się czytać, bo po chwili znowu powrócił do przerwanego tematu. - Ty wiesz, co mi powiedziała - mówił - jak prosiłem o przyjęcie? Dycha do ręki, inaczej nie ma rozmowy - wyłapał zaskoczone spojrzenie Leszka. - A skąd on ma brać, spytała moja stara. A ta jędza jej na to: nie wiem, mówi, nie obchodzi mnie to, niech zrobi manko, niech idzie z rewolwerem po prośbie, inaczej nie załatwię. - A cóż ona ma tu do załatwiania... - wzruszył ramionami Leszek. - To ty nie wiesz? - zdziwił się Broniarek. - Wszystko może. To żona docenta. - Była żona. Broniarek uśmiechnął się wyrozumiale. - Młody jesteś - powiedział - to nie wiesz, że byłe więcej mogą niż aktualne. Bo więcej wiedzą. Zamierzał snuć dalej swoją hipotezę o wyższości rozwiedzionych żon nad aktualnymi, ale w progu stanął fizykoterapeuta. Był to krzepki mężczyzna o energicznie wysuniętym ku przodowi podbródku, ubrany w czerwony sportowy dres. - No, panie Broniarek - zawołał od progu. - Na salę. - Już jadę, panie magistrze! Po jego wyjeździe Leszek zapatrzył się w okno, za którym rozświergotane szpaki obsiadywały wciąż te same koniuszki świerków. Myślał o tym, co przed chwilą Broniarek powiedział o Lidce. Ledwie spostrzegł się, kiedy to ona właśnie stanęła nad jego łóżkiem. Szybko zakrył się kołdrą. Lidzia nie przyszła sama. W uchylonych drzwiach stał Lang. - No, czekam - Lidka pochyliła się nad nim - czym teraz we mnie rzucisz? Lang zbliżył się do łóżka. - Przyjacielu - powiedział łagodnie - musisz iść na ten stół pionizacyjny. Inaczej grożą ci kłopoty z krążeniem. Z nerkami. Leszek nadstawił uszu. - Czy to może pogorszyć mój stan? - spytał. - Oczywiście. - Tym lepiej - odwrócił się do nich plecami. - I im szybciej, tym lepiej. Dajcie mi spokój. Lang wymienił spojrzenie z Lidką. - Przyślę tu magistra - oświadczył. - Dawał sobie radę nie z takimi. Szybko cię ustawi na tym stole. Leszek słyszał oddalające się kroki, potem skrzypnięcie drzwi. Był pewny, że wyszli oboje. Zaczął przewracać się na wznak, kiedy czyjeś ręce gwałtownie zdarły z niego kołdrę. Nieporadnie starał się dłońmi przysłonić zabazgrany imionami gips. Lidzia chwyciła go za przeguby obu rąk, uniosła je w górę i odczytywała kolejno: - Ula? Marek? Irma? Andrzej? Co to za litania? Spojrzał jej w oczy. Były siwe, łagodne, zatroskane. Przypomniał sobie rewelacje Broniarka i pomyślał, że może stary pomylił ją z kimś innym. - Przypominam sobie wszystkich - powiedział - wszystkich, którzy mnie nienawidzą. Nigdy o takich nie myślisz? - Skąd mogę wiedzieć, kto mnie nienawidzi? - Najczęściej ci, którym zrobiłaś przysługę - złowił jej niespokojny wzrok i uzupełnił - taki paradoks... W powietrzu podkreślił nabazgrane na chropowatym gipsie imię Uli. - Ta, na przykład, truła się przeze mnie - powiedział. - Nie uznawała reguł mojej gry. - On też? Jej palec wskazał imię Andrzeja. Nie odpowiedział na to pytanie. Jakby go w ogóle nie było. - To będzie lista tych - powiedział - którym ulży, jak się przekręcę. Truły się przeze mnie. Skrobanki robiły. Innym rozwaliłem rodzinę... Lidzia przysiadła na brzegu łóżka. Łagodnie ujęła jego rozpaloną rękę i zamknęła w swoich dłoniach. - Dlaczego to wszystko robiłeś? - spytała. - Dlaczego? Przecież nie wyglądasz na złego. - A ty wyglądasz? - spojrzał jej w oczy. - A ty jesteś lepsza? Kto mówi różnym biedakom: zrób pan manko, idź pan z rewolwerem po prośbie? Siostra miłosierdzia tak mówi? Twarz Lidzi zmieniła się w jednej chwili. W wyrazie jej oczu, których źrenice zwęziły się nagle jak u kota, wyczytać można było, jakby coś w niej twardniało od wewnątrz. - Tak. Jestem taka. Życie mnie taką zrobiło. Zrobię wszystko, żeby odzyskać mojego syna. On nie wróci, póki nie będziemy mogli wynieść się z tego miejsca, gdzie pamiętają, czyim jest dzieckiem. Leszek, na którym to wyznanie zrobiło wrażenie i nawet pożałował, że je sprowokował, przypomniał sobie, że nie tak dawno temu pytał już Lidzię o to, czy Tolek Pocięgło jest ojcem Mietka. Kto nim był, jeśli aż do dzisiaj nie mogli jej tego wybaczyć? - A... czyim jest dzieckiem? - spytał. Uniosła się z łóżka. Jakby to chodziło o wyliczenie leków, które zalecała pacjentowi, powiedziała z kamiennym spokojem: - Miałam nie całe siedemnaście lat, jak w czasie powstania zgwałcili mnie Niemcy na Woli. Zadowolony jesteś, że teraz już wiesz wszystko? Odwróciła się zamierzając odejść, ale on gwałtownie przytrzymał jej ramię. Właśnie teraz nie chciał, żeby go zostawiła samego. W gruncie rzeczy niewiele go obchodził dramat Miecia, którego ledwie sobie w ogóle przypominał; potrzebował jej nieszczęść jedynie po to, aby je porównać do swoich własnych. Pogorzelca jest w stanie pocieszyć tylko sąsiad, któremu płomienie pochłonęły jeszcze więcej. Spoglądał na nią wzrokiem człowieka, który w odbiciu lustra zamiast własnego dojrzał garb jeszcze większy. Lecz mimo wszystko, pomyślał nie bez zawiści, ona ma jednak kogoś, kto może jej potrzebować. Spod zmrużonych powiek przypatrywał się delikatnym dłoniom, smutnym siwym oczom, które - okazuje się - potrafiły być zimne i bezwzględne. I ponownie doznał uczucia człowieka, który stojąc przed lustrem zobaczył zamiast siebie odbicie kogoś zupełnie innego. - Ty przynajmniej kogoś masz - głośno uzupełnił swoje myśli. Nazajutrz znów odwiedziła Leszka. - Musisz ćwiczyć - mówiła - to twoja jedyna szansa. - Szansa na co? - Żeby chodzić. - Chodzić... - wzruszył ramionami. - Chodzić można do sklepu, do baby, do kasy... Jakiś musi być cel tego chodzenia. A chodzić w kółko? Widziałaś więźniów na spacerniaku? Im też się wydaje, że skracają sobie wyroki. A ja... - zgiętym palcem popukał w pancerz gipsu - mam dożywocie... - Nieprawda! Wyjdziesz z tego... - spróbowała pogłaskać go po dłoni leżącej na kołdrze. - Dlaczego wciąż mówisz przeciw sobie? Spojrzał ponad jej głową na niebieski prostokąt nieba obrysowany okienną ramą. Z wierzchołka na wierzchołek przeleciała sroka mozoląc się z ułamaną gałązką, którą dźwigała w dziobie. - To nie ja... - odezwał się jakimś innym, cieplejszym głosem. - To coś czasem za mnie mówi... Ja wegetuję... Wiesz, jak się czuje koń, prowadzony na rzeź? Nie umiem się cieszyć ani martwić. Nic na świecie nie jest moje. - Bo nie lubisz siebie... - powiedziała - Mnie już jakby nie było, wiesz? Nikomu mnie nie brakuje. Wiszę w powietrzu. Moją szansą jest nie być. - Nieprawda, masz wszystkie szanse! - zaprzeczyła stanowczo. Chwilę leżał nieruchomo jak po ciężkim wysiłku. Potem nie patrząc na nią spytał: - Pomożesz mi? - Wiesz dobrze, że tak. - Postarasz się o lekarstwo dla mnie? Zmarszczyła brwi podejrzewając jakiś wybieg. Sama od miesięcy dysponowała jego lekami i dobrze orientowała się, że niczego poza operacją już mu zaordynować nie można. - O jakie lekarstwa ci chodzi? - spytała. - O dwie fiolki luminalu. Widać było, jak odpłynęło z niej napięcie, z jakim jeszcze przed chwilą oczekiwała na jego słowa. Zanim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała za plecami skrzypnięcie drzwi. W progu stał Andrzej. Przyniósł wiktuały, które mu do siatki powkładała matka. Lidka wstała i jakby się usprawiedliwiała ze swojej tutaj obecności, powiedziała wyjaśniająco: - Rozmawialiśmy... Pomagała Andrzejowi rozpakować siatkę. Ustawiała na nocnym stoliku słoik kompotu z suszonych gruszek, sok malinowy we flaszce zatkanej sierpuchowską jeszcze modą ułamkiem kukurydzianego kaczana omotanego szmatką, nóżkę kurczaka. Kolorowa okładka "Dookoła świata", w którą owinięty był termos, przedstawiała zdjęcie "Łuny-9" po miękkim wylądowaniu na Księżycu. - Zmądrzał? Będzie ćwiczył? - On wciąż nie jest nikomu potrzebny - z sarkazmem cytowała Leszka. - I nigdy nie byłem - uzupełnił Leszek. - Tak? Gwałtownym ruchem zerwała kołdrę odsłaniając zabazgrany imionami gipsowy pancerz. - A ta litania? Andrzej, który po raz pierwszy zobaczył "dzieło" Leszka, zaskoczony spojrzał na brata oczekując wyjaśnień. - Może jedna Ula... - powiedział Leszek bardziej do siebie niż do nich. - Co Ula? - nie zrozumiał Andrzej. - Wiem, że przynajmniej jedna osoba mnie kochała... - Ula? - Pewnie jej nawet nie pamiętasz... Lecz Andrzej nie dziwił się imieniu; doskonale pamiętał ukrytą za opasłą wiolonczelą smukłą dziewczynę z długim warkoczem, o smutnych, niebieskich oczach. Taką ją zapamiętał, kiedy po raz pierwszy przed laty odwiedził Leszka na Czerniakowie. Tramwaj linii 13 zatrzymał się na wprost białego budynku klasztoru Bernardynów. Andrzej zszedł z wysokiego nasypu, wzdłuż którego biegły tramwajowe tory, i po kocich łbach jezdni przeszedł na drugą stronę Powsińskiej. Kiedy skręcił za mur kościelny, przeraził się i nawet chciał zawrócić, ponieważ wydało mu się, że pomylił adres. Gąsienice ogromnego dźwigu ugniatały gliniastą ziemię. Betonowe płyty, poprzetykane jak fastrygą zbrojeniowym drutem, leżały w kilku warstwach obok pagórków piachu i żwiru. Dalej widać już było dwa gotowe kilkunastopiętrowe bloki. Po dawnym drewnianym płocie obejścia Siekierki nie pozostało śladu. W miejscu, gdzie stał żółty piętrowy domek, w którym kiedyś mieszkał Leszek, sterczały już tylko sześciany równo poukładanych cegieł z rozbiórki. Ocalał jedynie drewniany budynek, w którym kiedyś mieściła się stajnia. Piętrzyły się przed nim stosy skrzynek po owocach i drewniane pojemniki na piwo. Sama stajnia awansowała obecnie na skup makulatury i opakowań szklanych, o czym świadczył napis ręcznie wymalowany na kawałku blachy. Drzwi przekreślała żelazna sztaba z uwieszoną kłódką. Andrzej stał chwilę zapatrzony w kartkę przypiętą pinezką do drzwi: "Z braku pojemników butelek chwilowo skup nie przyjmuje". - Skup zamknięty do odwołania! Andrzej otrząsnął się z odrętwienia. Przez kałuże i koleiny błota zmierzał ku niemu mężczyzna w wypłowiałej rogatywce, mozoląc się pod ciężarem dwóch wiader, z których chlustała woda. Szedł od strony dwóch uschniętych jabłonek, pomiędzy którymi widać było okrągłą cembrowinę studni pod dziurawym okapem. - Tu mieszkał pan Siekierko - bardziej stwierdził, niż zapytał, Andrzej. Mężczyzna usadził wiadra w błocie i wycierając dłonie o portki pilnie przyglądał się Andrzejowi. - Siekierko? - Taki węglarz... - Wozak nie węglarz. Przeniósł się. - Nie wie pan dokąd? - Wiem. Niedaleko - gestem głowy wskazał bielejący mur, który otaczał czerniakowski cmentarzyk wciśnięty pomiędzy ramiona Powsińskiej i Bonifacego. - Jak pan szanowny z wizytą do Siekierki - powiedział - to warto by ze zniczem i chryzantemą. - A jego córka? - Urszula? O nią to na komisariatach pan się pytaj, bo ona ostro gardłuje - kantem dłoni znaczącym gestem uderzył się w szyję - i rozrabia. Słyszałem, że na golasa tańczyła w fontannie przed Pałacem Kultury - wygrzebał z portek wymiętą paczkę górników, zapalił, zamyślił się i westchnął: - Stary Siekierko by tego nie przeżył... To był ktoś na tej ulicy... - omiótł smutnym spojrzeniem pryzmy cegieł, góry piasku i żwiru, jakby powiedzieć chciał, że nigdy już tak wyglądająca ulica nie będzie miała kogoś tej miary, co Zenon Siekierko. Andrzej zwiesiwszy głowę zawrócił w kierunku Powsińskiej. Człowiek z wiadrami odszedł już ze sto metrów, kiedy nagle odwrócił się i zawołał: - Pytaj pan o nią w teatrze lalek! Kajtek odmówił stanowczo. Jego lekturą był "Motor", w którym śledził sukcesy Sobiesława Zasady, więc propozycję pójścia na "Czerwone pantofelki" uznał za nietakt ze strony rodziców. Krzysio dał się za to namówić bez trudu. Ewa przytuliła się do męża z wdzięcznością, kiedy poprzedniego dnia po powrocie do domu wręczył jej cztery żółte bilety do teatru dla dzieci. Myślała z rozrzewnieniem, że może i dla nich powrócą te szczęśliwe niedziele, kiedy w czwórkę maszerowali do ZOO lub Łazienek... W przerwie przedstawienia, kiedy wyszli na papierosa, Andrzej wręczył jej pieniądze na oranżadę. - Idź z małym do bufetu. - A ty? - Ja zaraz wrócę. Sądziła, że idzie do toalety, i nawet chciała już za nim zawołać, że pomylił kierunek, kiedy zniknął za drzwiami z tabliczką: "Wejście tylko dla personelu". Przez mroczną sionkę zmierzał w stronę kulis. Ukryci za ciężką pluszową kotarą posilali się muzycy. Andrzej od razu spostrzegł czarny, pękaty futerał wiolonczeli wsparty o dekorację z dykty, wyobrażającej lodowy pałac. Kiedy spytał o Ulę, spojrzeli po sobie ubawieni. - A kołyskę pan przyniósł? - spytał jeden z nich. - Jaką kołyskę? - Zagazowana przyszła w kołyskę. - Co się stało? - Co drugi dzień tak się głuszy, a my musimy ją kryć... Według nich spała teraz w garderobie. Poszedł we wskazanym kierunku. Trzeba było przejść na drugą stronę sceny i wąskimi schodkami wspiąć się na antresolę. Ostrożnie pchnął drzwi do garderoby. Tkwiły w przepierzeniu z dykty i kiedy poruszył klamką, zafalowała cała ściana, jakby miała za chwilę runąć. W pokoiku obwieszonym łachami, skulona na wąskim szezlongu, przykryta zmiętym płaszczem, którego rękawy zamiatały zakurzoną podłogę, leżała blondynka. Poznał od razu Ulę, chociaż nie nosiła już warkoczy, tylko krótko, nierówno podstrzyżoną czuprynkę. Nie spała. Paliła papierosa, z którego popiół spadał na kołnierz płaszcza. - Poznaje mnie pani? - spytał Andrzej. Nawet nie spojrzała, kto przyszedł. Koniuszkiem pantofla wystającego spod przykrycia rysowała w powietrzu jakieś geometryczne figury. - Talar jestem. Andrzej Talar. Dopiero teraz niechętnie odwróciła ku niemu głowę. - Nie ma pan się czym chwalić - powiedziała. Dobiegł go stłumiony odgłos gongu zapowiadający koniec przerwy, wrzask dzieciarni przycichł. Pomyślał o Ewie, która zdezorientowana rozglądała się pewnie po widowni. Wypalił więc pospiesznie: - Mam do pani prośbę: jutro zabiorę panią do Konstancina. Trzeba ratować człowieka... - Pogotowie Hoża dwadzieścia - przerwała udając, że ziewa i że nudzi ją ta wizyta. - Tylko pani to może zrobić... - Dzwonić zero dziewięć. - Chodzi o Leszka! Odrzuciła płaszcz i koniuszkiem pantofelka rozdeptała o podłogę resztę papierosa. - Odpada - sięgnęła po lusterko i skubiąc grzywkę nad czołem układała z niej nieforemne frędzelki. Andrzej zanurzył dłoń w zanadrze marynarki. - Gotów jestem zapłacić. - Tak? Ile? Rozchylił portfel. Dostrzegł w jej oczach błysk zainteresowania. - Ile będzie trzeba... - powiedział. Ula schyliła się po płaszcz, byle jak otrzepała go dłonią i wręczając go Andrzejowi, aby jej podał jak usłużny dżentelmen, spytała: - Woli pan to omówić w rybnej na Puławskiej czy w Patrii? - wymieniła lokale, do których było stąd najbliżej. - Ja osobiście mam ochotę na śledzia - dodała. - Dobrze. Za dziesięć minut czekam na panią przed wejściem. Narażając się na głośne uwagi dzieciaków, zgięty w pół, przepychał się między wąskimi rzędami krzeseł. - Co się z tobą działo? - szepnęła Ewa. - Myślałam, że może źle się poczułeś. - Muszę wyjść. Spotkamy się w domu. Popatrzyła na niego jak człowiek, który w środku lata dojrzał nagle za oknem wirujące płatki śniegu. Nachylił się jej do ucha i mocno ściskając za rękę, wyjaśnił: - Wyobraź sobie, że ją spotkałem. - Kogo ją? - Tę dziewczynę od Leszka... Tę Ulę, która się truła... Tęgi pan, siedzący za nimi, bezceremonialnie trącił go w plecy. Ich szepty zagłuszały teksty płynące ze sceny. Andrzej, już unosząc się z krzesła, powiedział: - Wiesz, jakie to ważne. Tylko ona może go jeszcze uratować... Ewa nawet nie spojrzała za nim, kiedy znów nisko pochylony przepychał się ku wyjściu. Kątem oka dojrzała czerwoną z emocji buzię Krzysia. Na scenie szewczyk przymierzał królewnie pantofelki i dzieci pokładały się ze śmiechu. Pomyślała z żalem, że jednak nie powróciły jeszcze ich szczęśliwe, rodzinne niedziele. Nazajutrz wracając z Krzysiem, którego przyprowadziła z lekcji fortepianu, już na Złotej spotkała Jasińskiego. Był bardzo podniecony. - Właśnie idę do państwa - oświadczył - mam dla inżyniera dobrą wiadomość. W przyszłym tygodniu będzie piętnastolecie FSO. Mówi to pani coś? - A cóż męża to może obchodzić? - wzruszyła ramionami. - Przecież już u was nie pracuje. I dobrze pan o tym wie. - My tak szybko nie zapominamy o swoich. Szykuje się tam dyplom dla niego... I odznaczenie. - Rychło w czas. - Oliwa sprawiedliwa, mówi to pani coś? Chyba to męża wreszcie przekona, że może do nas wrócić? Zastanę go teraz? Bo bym go zaagitował. - Sama mu powiem. Gdy za Broniarkiem zatrzasnęły się drzwi, Leszek nie mógł oderwać wzroku od tego jednego miejsca. Na taką chwilę czekał długie tygodnie. Zwykle gdy Broniarek kończył poranną toaletę, podjeżdżał na swym wózku do szafy i układał wysoko na półce starannie uprzednio wymyte i powycierane przyrządy do golenia. Dziś wszystko to obrośnięte zeschniętą pianą leżało na umywalce. Broniarek zaspał, poranne czynności opóźnił o pół godziny i kiedy magister Smolak przyszedł zabrać go na zajęcia, w pośpiechu nie zdążył już uprzątnąć toaletowych przyborów. Wystarczyło tylko sięgnąć ręką. Leszek z niepokojem zerknął na drzwi. Były na pół uchylone i widać było przez nie fragment korytarza zalanego wiosennym słońcem. Znów łakomym wzrokiem objął umywalkę. Niemal dotykała poręczy jego łóżka, ale od strony nóg. By jej dosięgnąć, musiał zmienić pozycję o sto osiemdziesiąt stopni. Spojrzał na ramę do ćwiczeń pałąkowato rozwieszoną nad nim, na wbite w ścianę metalowe uchwyty i po raz pierwszy pożałował, że tak uparcie odmawiał rehabilitacji. Jego dłoń zawisła nad brzegiem łóżka w geście bezradności. Zmierzył wzrokiem odległość, jaka dzieliła ją od fajansowej muszli umywalki. Dwa metry, nie więcej... lecz dla niego była to odległość tak samo nieosiągalna, jak wiecznie oddalający się horyzont. Zacisnął z wściekłością zęby i gwałtownym wyrzutem ramienia dosięgnął owalnego uchwytu na ścianie. Przez moment sam jeszcze nie wierzył, czego dokonał. Siedział. Gdyby tylko udało mu się przekręcić pod kątem prostym i opaść w prawo, osiągnąłby upragnioną pozycję. Nie zwalniając zacisku prawej dłoni zaczepionej o uchwyt, lewą starał się dosięgnąć rozpiętej nad łóżkiem ramy. Czuł, jak kropelki potu spływają mu na kark i jak piżama lepi mu się do pleców. Dyszał ciężko jak po wspinaczce. Koniuszki palców dzieliła od ramy odległość nie większa od dłoni. Po raz drugi w ciągu paru zaledwie minut pożałował, że odmawiał ćwiczeń. Rozejrzał się bezradnie wokół i jego wzrok padł na ebonitowe pudełko "Szarotki". Zagarnął je wolną ręką i nie wypuszczając z dłoni zbawiennego uchwytu, zębami schwycił metalową główkę rozsuwanej antenki. Wysunięta do połowy już wystarczała, by nią sięgnąć umywalki. Potrącony metalowym prętem aparat do golenia miękko wylądował na flanelowej szmatce rozesłanej pod kranem. W dalszym ciągu operując prętem antenki jak hokejowym kijem, przetoczył maszynkę bliżej łóżka. Teraz już mógł spokojnie oderwać dłoń od uchwytu. Opadł bezwładnie na pościel i przez chwilę oddychał z wysiłkiem. Opuszczoną ku podłodze ręką namacał chłodny kształt maszynki. Wolno obracał w palcach chropowatym trzonkiem. Kiedy drżącymi palcami wyłuskiwał z rozwartych szczęk aparatu jeszcze wilgotną żyletkę, poczuł, jak czyjeś silne ramiona wgniatają go gwałtownie w pościel. Omal nie krzyknął rozpaczliwie, kiedy żyletka wyprysnęła mu z palców. Łzy napłynęły pod powieki. Czuł się jak uciekinier, którego przyłapano w chwili, kiedy już zdążył zasmakować wolności. Zobaczył nad sobą twarz Lidki. Nienawidził jej w tej chwili bardziej niż kogokolwiek w życiu. - Podłość! - krzyknął. Schyliła się po żyletkę, która wylądowała na podłodze. Ukryła ją starannie w kieszeni fartucha. Nie uciekła wzrokiem przed nienawistnym spojrzeniem Leszka. W odróżnieniu od niego myślała o nim ciepło i tkliwie. Od czasu ich ostatniej rozmowy i ona uległa wrażeniu, że łączy ich coś wspólnego, co czyni ich do siebie podobnymi. - Dlaczego tak siebie nienawidzisz? - spytała. - A komu jest potrzebny impotent? - Co takiego? Sądziła, że się przesłyszała. - Po co mam żyć? Nawet chodzić nigdy nie będę. - Sto razy ci mówiono, że to zależy tylko od ciebie. - Nigdy nie będę mężczyzną. - Kto ci powiedział te bzdury?! - Wiem - powtórzył z uporem - że tak się zawsze kończą sprawy z kręgosłupem. - Pytam się, kto ci naplótł tych bzdur?! - A możesz mnie przekonać, że to nieprawda? - Mogę. Zarówno pytanie, jak i odpowiedź padły tak szybko, że oboje na moment zamarli, jakby jeszcze wsłuchując się w echo wypowiedzianych przed chwilą słów. Nagle Lidka, która wciąż jeszcze była pod wrażeniem odkrycia, że nie Karolowi i nie uczonemu psychologowi, lecz właśnie jej dane było wykryć prawdziwy kompleks pacjenta, wolno skierowała się ku drzwiom. Przymknęła je starannie, a potem dwa razy przekręciła klucz w zamku. Przez moment stała odwrócona tyłem, a kiedy zobaczył jej twarz - oniemiał z wrażenia: rozpinała na piersiach swój biały fartuch. - Sam się przekonasz... - powiedziała. Przysiadła głębiej na krawędzi łóżka. Uniosła jego dłoń ku wycięciu białego fartucha i sterując ruchami jego palców odpinała nimi guziczki w puszystym sweterku z zielonej angory. Kiedy zobaczył różowe koronki stanika, pochyliła się nad nim nisko, tak że poczuł ciepło jej oddechu, a ona ujęła jego dłoń w swoją i przycisnęła do piersi tak mocno, że czuł, jak w opuszki palców przenika jej gwałtownie pulsująca krew. Umknął spojrzeniem w bok, nie ze wstydu, lecz z nieoczekiwanego lęku, bo wydało mu się, że Lidka patrzy na niego nie jak kobieta, ale jak matka, która chce mu pomóc. A on pragnął, żeby było inaczej. Otoczył jej szyję ramieniem i przyciągnął jej usta ku sobie. Opadła głową na jego kolana, a on rozdygotany zasypywał pocałunkami jej włosy, uszy i szyję. Tylko przez krótką chwilę oczy Lidki spoglądały ponad Leszkiem przytomnie i obojętnie, lecz kiedy jego niecierpliwe palce zaczęły szukać drogi wzdłuż uda, sama zwolniła haftkę w zapięciu spódnicy, pozwalając jego ręce dojść tam, dokąd chciała. Szczęknęła klamka, którą ktoś już od dłuższej chwili bezskutecznie szarpał po drugiej stronie drzwi. Ledwie zdołała wysunąć się z ramion Leszka. Jak w gorączce powtarzał wciąż nieprzytomnie: - Zostań... Lidka... Zostań. Dopinając ostatni guzik fartucha przekręciła klucz w zamku. W progu stała gruba salowa popychając wózek, na którym dymił sagan. Bez słowa wręczyła Lidzi fajansowy talerz po brzegi wypełniony gęstym kapuśniakiem. Na szczęście niewiele ją obeszły drzwi zamknięte przed chwilą na klucz. Broniarek przytoczył się dopiero po kwadransie. Zastał Lidzię siedzącą na brzeżku łóżka i karmiącą Leszka kapuśniakiem. - Niektórym to się powodzi... - powiedział. - Panie Broniarek - odezwał się Leszek. - Aleś pan głupi... I zaśmiał się. Broniarek ze zdumienia szeroko otworzył usta. Nigdy nie przypuszczał, że jego współlokator w ogóle potrafi się śmiać. Sala była nabita po brzegi. Siedzieli głowa przy głowie; kto w porę nie chwycił wolnego krzesła, teraz podpierał ściany hali. Nad stołem prezydialnym, zza którego przemawiał dyrektor naczelny, wisiał rozpięty nad symbolem fabrycznym transparent: "Xv-lecie FSO". Ktoś z dalszych rzędów lekko uniósł się na krzesełku i odwracając się w stronę Andrzeja pozdrowił go serdecznie: - Bomba, że wróciłeś! Nawet nie zdążył zapamiętać twarzy, a już Jacek Bawolik wymachiwał do niego ręką. Rozejrzał się wokół: wszędzie znajomi. Nieuważnie słuchał przemówienie dyrektora, który skrupulatnie wyliczał, czego dokonali przez te piętnaście lat: 187316 samochodów, w tym 48 tysięcy syrenek; obie te liczby ozdabiały boczne ściany sali. Zerknął na zegarek, już niedługo powinien wyjść. Złożyło się tak fatalnie, że właśnie tego dnia Ula zgodziła się pojechać z nim do Konstancina. Był poniedziałek, jej teatrzyk miał wolne. Dał się zaciągnąć tu Jasińskiemu, lecz pod warunkiem, że koło południa będzie ich musiał opuścić. "Dostanie pan odznaczenie, mówi to panu coś?" - zachęcał Jasiński. A kiedy wyjaśnił, że to kwestia zdrowia brata i że musi zdążyć do Konstancina, stary obiecał mu nawet samochód z rady zakładowej. Trącał go teraz nieznacznie w łokieć i gestami wskazując trybunę, wyraźnie oczekiwał reakcji Andrzeja na słowa mówcy. - ...mogę zameldować załodze, że właśnie dzisiaj rząd zatwierdził kontrakt licencyjny z firmą Fiat! Zerwały się gromkie oklaski. Kuźniak przechylając się przez Korna trącił Andrzeja w kolano. - Wróć jutro do pracy, a pojedziesz do Turynu na praktykę. Jasiński potwierdził tę propozycję potakującym gestem głowy. Andrzej znaczącym gestem wskazał zegarek, lecz Jasiński tego nie dostrzegł. Kuźniak podniósł się z krzesła i stając przed Andrzejem, powiedział oficjalnym tonem: - Jestem upoważniony, żeby ci to powiedzieć. Wrócisz, to pojedziesz na szkolenie do Włoch. Andrzej rozłożył ręce. - Nigdzie się nie ruszę, dopóki mój brat nie stanie na nogi. Panie Jasiński? - znów wymownie pokazał na zegarek. W chwilę potem jadąc służbową warszawą z satysfakcją myślał o tym, że jednak o nim nie zapomniano. I nie odznaczenie miał na myśli, i nawet nie nęcące obietnice wyjazdu do Włoch, lecz te właśnie zwykłe gesty, te uniesione w górę kciuki, którymi go witali dawni koledzy. Zdawał się już nie pamiętać, co go poróżniło przed rokiem z Żeraniem. Z Ulą umówiony był w "Gongu" w Alejach Jerozolimskich. Z nazwy była to herbaciarnia, lecz Ulę zastał nad kieliszkiem "Pliski". Przy sąsiednich stolikach młodzi ludzie o długich, falujących włosach uśmiechali się do niego w jakiś szczególny sposób. - Podobasz im się - powiedziała Ula. - Jesteś w ich typie. Przestraszył się, że może jest pijana, lecz kiedy uważniej rozejrzał się po stolikach, przy których mężczyźni ze sobą szeptali, a niektórzy nawet trzymali się za ręce, zrozumiał, gdzie się znajduje. Pospiesznie uregulował rachunek za Uli "Pliskę", która okazała się być drugą z kolei. W samochodzie zamienili ze sobą niewiele słów. Andrzeja krępowała obecność kierowcy. Dopiero na dziedzińcu STOCER-u wcisnął jej do rąk bukiet gerberów i butelkę radzieckiego szampana. Krótko przypomniał też rolę, jaką miała odegrać, co zdążyli omówić jeszcze przy pierwszym spotkaniu. Pacjenci, wsparci o "kroczące ramy" lub o metalowe szczudła, oglądali się za Ulą. Andrzej dopiero teraz zauważył jej jaskrawy makijaż. Rozdrażniony wcisnął jej w dłoń chustkę. - Zmaż to! Nie przyszłaś tu na bal. Tę uwagę usłyszała Lidzia. Przez uchylone drzwi pokoju pielęgniarek już z daleka rozpoznała głos Andrzeja. Chciała mu wyjść naprzeciw, ale coś ją jakby ostrzegło. Dyskretnie wyjrzała na korytarz. Jakaś jaskrawo ubrana dziewczyna, o postrzępionej, krótkiej jak u chłopca fryzurze, ścierała z ust fioletowej barwy szminkę. - A teraz? Już wyglądam na niewinną dziewicę? - spytała Andrzeja, który trzymał przed jej twarzą małe kieszonkowe lusterko. - Wchodzisz dziesięć minut po mnie - powiedział tonem instruktora. - Mnie ledwie sobie przypominasz... Pamiętasz swój tekst? Lidka słuchała tej rozmowy w coraz większym oszołomieniu. - Nie bój się, pamiętam... Wepchnął do torebki dziewczyny dwa brązowe banknoty tysiączłotowe, jeszcze raz zlustrował jej wygląd i dopiero wtedy oddalił się długim korytarzem pełnym wózków i utykających ludzi w flanelowych szlafrokach. Kiedy zniknął za drzwiami pokoju Leszka, Lidzia wyszła na korytarz, aby uważniej przyjrzeć się dziewczynie z wiązanką kolorowych gerberów i pękatą butelką pod pachą. Z pewną przykrością stwierdziła, że dziewczyna jest ładna, a jej oczy mimo wulgarnego makijażu mają piękny wykrój i kolor migdałów. Jaskrawo umalowanymi palcami wydłubywała teraz z paczki papierosa. Lidka początkowo zamierzała zwrócić jej uwagę, że palenie jest tutaj wzbronione, ale jakiś odruch, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć, powstrzymał ją przed tym. Wróciła do dyżurki i znów nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi, długo przyglądała się sobie w lustrze wiszącym nad umywalką. Machinalnie ściągnęła dłońmi swoje gęste i puszyste włosy sprawdzając, jak byłoby jej do twarzy w krótkim chłopięcym uczesaniu. Stukając drewniakami weszła do dyżurki siostra, z którą dziś miała wspólny dyżur. Widząc Lidkę wpatrzoną w taflę lustra, spytała: - Co ty właściwie robisz? - Nie wiem... Chyba zwariowałam... Tymczasem Andrzej już po raz drugi zbierał z podłogi tygodniki które przyniósł ze sobą, a które Leszek demonstracyjnie raz po raz strącał z kołdry. Broniarek podjechał wózkiem i przejął z rąk Andrzeja paczkę kolorowych czasopism. Oddalił się z nimi pod okno i zagłębił się w lekturze. - Pamiętasz pana Popiołka? - Andrzej starał się nadać swemu głosowi barwę tajemniczą. - Wyobraź sobie, że on się chce żenić z naszą matką. - A ona? - dość obojętnie spytał Leszek. - Chyba nie jest mu przeciwna. Właśnie chciałem się z tobą naradzić... - Nad czym? - No... to dość niecodzienny krok. - Każdy odpowiada za siebie. I prawie każdy ma kogoś. Z wyjątkiem... Urwał w połowie zdania, bo usłyszał nieśmiały skrzyp drzwi. Andrzej spojrzał w tamtym kierunku, a kiedy w progu ukazała się Ula, demonstracyjnie odwrócił się jakby zawiedziony. Nawet zwrócił uwagę Broniarkowi, zaczytanemu w gazecie: - Chyba ktoś do pana... - lecz jednocześnie kątem oka obserwował Leszka. Dostrzegł na jego twarzy niepokój i niedowierzanie; przez ułamek sekundy Leszek miał minę oszołomionego dziecka w chwilę po wejściu do magazynu z zabawkami. - Nie spodziewałeś się mnie, prawda? - spytała Ula nie ruszając się od progu. Andrzej spojrzał na nią po raz drugi, a później pytająco na Leszka, jakby domagając się wyjaśnienia, kim jest osoba składająca mu wizytę. Leszek w popłochu podciągną kołdrę aż pod brodę. - Dopiero wczoraj dowiedziałam się o tym okropnym twoim wypadku... Jak to się stało? - Ula zbliżyła się do łóżka i położyła kwiaty na brzegu kołdry. - A kto ci powiedział? - spytał Leszek, jakby to pytanie było w tej chwili najważniejsze. - Czy to ważne, Leszku? - uśmiechnęła się tajemniczo. - Przecież ja cię nigdy nie zapomniałam. Tyle lat myślałam o tobie... Andrzej głośno poruszył krzesełkiem, zaniepokojony zbyt gwałtownymi wyznaniami Uli; jednak niezbyt dokładnie trzymała się scenariusza. Uważnie obserwował brata. Ale każdy słyszy to przede wszystkim, co chciałby usłyszeć. W spojrzeniu Leszka nie było nawet cienia nieufności, tylko wciąż to radosne podniecenie i niepokój człowieka, który świadom, że śni, jest pełen lęku, by go brutalnie nie obudzono. - Pozwól, to mój brat... - Leszek wskazał na Andrzeja, a Ula dobrze udając, że coś sobie przypomina, zauważyła: - My się chyba nawet skądś znamy... Andrzej pochwalił ją w myśli za tę kwestię. - Byłem kiedyś u brata na Czerniakowie - powiedział. - Mnie się wciąż zdaje - westchnęła - że to było zaledwie wczoraj... Leszek jakby w obawie, że się przesłyszał, z napięciem wpatrywał się w jej oczy. - Naprawdę? Naprawdę ci się tak zdaje? Ula, jakby zawstydzona swoim wyznaniem, udała, że nie bardzo wie, co począć z butelką szampana, którą wciąż ściskała pod pachą. Stawiając ją na stoliku, powiedziała: - Wypijemy ją, jak już staniesz na nogi, prawda? Andrzej wstał. - To ja... - wybąkał - ja będę już chyba leciał... nie będę przeszkadzał... To ostatnie stwierdzenie powiedział specjalnie głośno, by usłyszał je również Broniarek. Ponieważ jednak stary nie zareagował, przyjacielskim gestem otoczył go ramieniem i zdumionego wypchnął na korytarz. Zamykając drzwi starał się jeszcze wyłowić słowa Uli. Na korytarzu niemal wleciał na czatującą w pobliżu Lidzię. Od razu dostrzegł, że jest coś nienaturalnego w jej wyglądzie: miała rozbiegane, niespokojne oczy i pąsowe z wypieków policzki. Jedyne, co Andrzejowi przyszło do głowy, to przypuszczenie, że napłynęły może jakieś nieoczekiwane wiadomości o Mieciu. - Co ci jest? - spytał. - Coś z Mietkiem? - Ja bym ci więcej niż dwa tysiące zapłaciła, gdybyś go tu mógł przyprowadzić. Powiedziała to tak znacząco, że od razu domyślił się, iż musiała być świadkiem jego konspiracyjnych narad z Ulą. - Widziałaś? - Tak - potwierdziła skinieniem głowy. - Widziałam, że niepotrzebnie wyrzucasz pieniądze. - Nie masz racji! Zobaczysz. Teraz uwierzy, że jest po co żyć. - On już uwierzył... Spojrzał na Lidzię pytająco, ale ona jakby tego nie dostrzegając zerknęła na zegarek. - Koniec wizyt - powiedziała. - Za późno przyprowadziłeś tę dziwkę... - Zostaw ich jeszcze - prosił. Kurczowo chwycił Lidzię za ramię, ponieważ uczyniła ruch, jakby zamierzała skierować się do pokoju Leszka. - Tu u nas obowiązuje ścisły regulamin - oświadczyła ostrym tonem. Popatrzył na nią zdumiony. Tymczasem Leszek, który wciąż jeszcze nie zdołał ochłonąć z oszołomienia, w jakie wprawiła go wizyta Uli, z niepokojem popatrzył, jak jej palce dociskają klamerki na torebce, jakby już szykowała się do odejścia. Gorączkowo szukał sposobu, by zatrzymać ją dłużej. - Wiesz... ja ciebie wtedy naprawdę kochałem... Powiedział to jakby zawstydzony nie samym wyznaniem, lecz tym, że po raz pierwszy dopuszczał się zdrady własnych zasad. Twarz Uli nie wyrażała żadnego wzruszenia. Uznał, że widać mu nie uwierzyła. Zaczął więc dowodzić z coraz większym zapałem. - Ten ślub i rozwód to były lipne. Musisz mi w to uwierzyć. Chodziło mi wyłącznie o forsę na mieszkanie dla matki. I nawet to mi nie wyszło... Ale to dzisiaj nieważne. Najważniejsze, że jesteś. Że mnie znalazłaś. - Jak się chce, to się znajdzie - powiedziała. Spróbował dłonią dosięgnąć jej palców wciąż zaciskających się na zamku torebki. - Myślałem, że mnie możesz tylko nienawidzić... Chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy do pokoju wkroczyła Lidka Jasińska. Oświadczyła sucho, że jest jej przykro, ale minęła pora odwiedzin. Ula pospiesznie, jakby z ulgą, poderwała się z krzesełka, koniuszkami palców przesłała mu od ust pocałunek. - Kiedy wpaść jeszcze? - spytała od drzwi. - Jak już... jak już będziemy mogli pójść pod rękę na spacer. Ula, jakby coś sobie przypominając, zawróciła. Kładąc na kołdrze kartkę wyciągniętą z torebki, powiedziała: - Przyślij wtedy depeszę. Zostawiam ci adres. - Przyślę! - zawołał za nią Leszek. - Przyślę na pewno! Lidzia z niepokojem obserwowała go, jak po odejściu Uli wyciągnął się na poduszce z takim wyrazem twarzy, jaki miewa człowiek, który dopiero co dowiedział się, że wygrał los. - Och, Lidka! Świat nie jest taki zły... Co robisz?! - spostrzegł, że wyjęła ze słoika przyniesione przez Ulę kwiatki. - Zostaw! Niechętnie wstawiła je na powrót. Sięgnął ramieniem po uchwyt, podciągnął się, usiadł i starając się dotknąć palców u nóg, spytał: - O której są jutro ćwiczenia? Odwróciła się od drzwi. - Więc chcesz żyć? - Tak! Bardzo, Lidka, bardzo!!! Nie zrozumiał, dlaczego to wyznanie przyjęła tak chłodno, może nawet niechętnie i że zatrzasnęła drzwi za sobą jakby ze złością. To wszystko działo się w końcu kwietnia. Od tego dnia już nie zwisały nad nim bezczynnie uchwyty do ćwiczeń. Podciągał się na nich usiłując usiąść, zlany potem próbował skłonów do nóg. Bywały dni, że dwukrotnie w ciągu doby jego piżama mokra od potu wymagała zmiany. Na początku maja zdjęto mu gips i odtąd magister Smolak woził go już na codzienne zajęcia do sali gimnastycznej. Tam, pośród innych paraplegików, ułożony na twardym skórzanym materacu uczył się mozolnej sztuki zginania kolan, dotykania ich głową, wyrzucania przed siebie dwukilowej treningowej piłki. Lecz kiedy inni po tych zajęciach, ledwie dysząc, odpoczywali w łóżkach, Leszek w swoim pokoju podnosił jeszcze ciężarki albo rozciągał sprężynę. Wszystkim rzucała się w oczy ta jego gorliwość i przesada, z jaką oddawał się każdemu ćwiczeniu. Broniarek mówił z przekąsem: - Hamuj się, Lesiu. Zamiast Krzysztofiaka nie wyślą cię na olimpiadę. Z palca nigdy gwoździa nie będzie. - Wie pan, jak mówił mój brat? Jak przyjdzie ochota, to i pies kota wychrobota... - i znów chwytał za ciężarki. W czerwcu po raz pierwszy zanurzono go w basenie z solankową wodą. Jedną ręką trzymając się kurczowo betonowej krawędzi basenu, drugą jak rozbawiony dzieciak bił w miękką powierzchnię wzniecając bryzgi, które ochlapywały kąpiących się ludzi. Z okna na drugim piętrze wypatrywały go czujne i wylęknione oczy Lidki. Wszystkie wiktuały, troskliwie wysyłane przez matkę, oddawał Broniarkowi. Była to cena, jaką płacił za naukę przenoszenia się o własnych siłach z łóżka na wózek. Był pojętnym uczniem. Po dwóch tygodniach posiadł sztukę samodzielnego sadowienia się w wózku. Odtąd rankami, grubo przed śniadaniem, wyjeżdżał do parku, pełnego już o tej porze roku świergotu ptaków i zapachu kwitnących lip. Dojeżdżał do ławeczki pod starym kasztanem. Tam, między opasłym konarem drzewa a drucianą siatką ogrodzenia, przechowywał "kroczącą ramę", przyrząd, na którym wspierając się można było udawać człowieka, który chodzi. Któregoś ranka przyłapał go na takich pozaregulaminowych zajęciach Lang. Pisał wówczas referat, z którym miał jechać na sympozjum do Budapesztu. Praca wymagała wykresów, danych, statystyk, których nie był w stanie zabierać do domu, pisał więc nocami w swoim konstancińskim gabinecie. O świcie poczuł potrzebę zaczerpnięcia w płuca świeżego powietrza. Przy wyjściu z pawilonu zobaczył Lidkę, która tej nocy pełniła dyżur. - Pokażę ci coś... - powiedziała ujmując go za ramię. Ukryci za krzakami przekwitłego bzu, obserwowali zmagania Leszka. Pochylony do przodu jak oracz, wspierający się na rękojeściach pługu, mozolnie pchał przed sobą żelazną ramę. Lang wyszedł na ścieżkę. Leszek dostrzegł go, gdy dawał mu znaki, by puścił oparcie, i przyzywał gestami do siebie. Leszek wahał się przez chwilę, potem nagle uniósł w górę szeroko rozstawione ramiona gestem linoskoczka, usiłującego złapać równowagę, ale kroku nie ośmielił się postawić. Zachwiał się, jakby miał za moment runąć, i Lidzia omal nie krzyknęła. Przestała patrzeć w tamtym kierunku i zaciskając pięści powtarzała w kółko: - Idź, idź, uwierz, że możesz! - wpijała paznokcie w dłonie aż do bólu i przypomniała jej się twarz Tolka, jak zlany potem też ćwiczył na rozkaz Langa. Karola zdziwił wyraz jej twarzy. - Ty martwisz się, że on chodzi? - Przypomniałam sobie... - powiedziała prawie przez łzy - Tolek też tak walczył. Wtedy uważałam, że jesteś okrutny... Ale Tolek - dodała - miał dla kogo chodzić. - A on nie ma? Nie odpowiedziała. Lang spojrzał na Leszka. Chłopak opadł na zieloną ławkę i uniósł rozpromienioną szczęściem twarz ku górze, śledząc ptaki w koronie drzew, przez które przesiewało się poranne słońce. Tego dnia po południu odwiedził go Andrzej. Zastał brata na tej samej ławeczce, na której ćwiczył o świcie, jakby nie chciał rozstać się z miejscem swojego triumfu. Andrzej już z daleka wymachiwał do niego podniecony. - Profesor i Lang mówią, że z tobą dokonał się cud. - Niech ich diabli! - powiedział Leszek bez gniewu. - Straszą mnie, że już nigdy nie wsiądę na konia. - Chodź - Andrzej pochylił się nad nim, chcąc mu pomóc wstać. - Ktoś czeka... - Kto? - gwałtownym ruchem odtrącił ramię brata. Wspierając się na lasce zwanej "szwedką" uniósł się z ławki. Z napięciem wpatrywał się w wylot alejki. Był pewien, że zobaczy tam Ulę. Ledwie zdołał stłumić rozczarowanie na widok matki prowadzonej przez rozradowanego Popiołka. - Matka chciała cię spytać - szepnął pospiesznie Andrzej - czy nie masz nic przeciwko temu, by wzięła ślub z panem Rysiem. Kiedy już był w objęciach Talarowej, poczuł na ramieniu dłoń Popiołka. - Koniec świata! To na weselu pan Leszek zatańczy walca. - Poraczyńska... Potocka... Pocięgło... Chłopak, którego ruda czupryna płonęła ponad głowami sterczącymi wokół gabloty, odczytywał nazwiska umieszczone na liście. Dziedziniec uniwersytetu zalewał podniecony tłum młodzieży. Kiedy Lidka usłyszała nazwisko Mietka, z wrażenia oparła się o betonowy mur. Jakiś chłopak tańcząc opętańczo darł na kawałeczki notatki, szczęśliwy, że nie będą mu już potrzebne. Obok dwie wtulone w siebie dziewczyny płakały spazmatycznie. Ktoś kręcił młynka szmacianym chlebakiem. Lidzi wydało się, że w tłumie dostrzegła twarz Mietka. Nie myliła się. To on właśnie wymachiwał chlebakiem. - Mietek! - krzyknęła tak głośno, że jej głos przebił się przez skłębioną wrzawę i dotarł do Mietka. Uszczęśliwiony, ledwie zdołał przepchnąć się do matki. Wiosłując ramionami roztrącał tłum. Zamknęła go w swoich ramionach. - Mama... - rozpromieniony dyszał jej do ucha. - Skąd mnie tu trafiłaś? - Wiedziałam... - nie przestawała go obejmować. - Wiedziałam, że będziesz próbował jeszcze raz. Cały rok czekałam. Na dyżur spóźniła się o całą godzinę. Karol widząc ją biegnącą bez fartucha, zauważył: - Pierwszy raz ci się to zdarza. - Mietek się znalazł! Dziś doniesiono mu znowu, że Lidka przyjęła kogoś na oddział poza kolejnością. Szukał jej, żeby wyjaśnić tę sprawę; był już zdecydowany nawet na rozstanie. Teraz widząc ją taką promienną i szczęśliwą, zrezygnował z przeprowadzenia oficjalnej rozmowy. Poczuł się jak filantrop, który obdarował kolejnego biedaka; przed chwilą podobnym aktem łaski obdarzył Leszka. Odwiedził go w pokoju i obwieścił, że niedługo już go wypisze. - Wierzyłem w ciebie. A właściwie to we wszystkich Talarów. Pojutrze wyjdziesz. Kiedy za Langiem zamknęły się drzwi, Leszek wyrwał ołówek z dłoni Broniarka, który wypełniał krzyżówkę w "Przekroju". Pospiesznie zaczął pisać na skrawku pakowego papieru, kiedy do pokoju wkroczyła Lidzia. - Mietek się znalazł! - obwieściła od progu. - To bomba - Leszek dość obojętnie przyjął tę wiadomość, nie przestając gryzmolić. - Mogłabyś wysłać to przy okazji? Przyjęła z jego rąk postrzępioną kartkę. Czuła, jak w miarę odczytywania tekstu drżą jej coraz bardziej ręce. Leszek donosił Urszuli Siekierko: "Wychodzę na świat. Czekam cię w niedzielę w >>Gongu<< o dwunastej". - Niewyraźnie nabazgrałem? - zaniepokoił się. - Przeciwnie - powiedziała po chwili - bardzo wyraźnie. Już w drzwiach dobiegł ją jego rozgorączkowany głos: - Koniecznie jeszcze dzisiaj, dobrze? Lidzia szła korytarzem z rękami wepchniętymi w kieszenie fartucha. W prawej dłoni wciąż zaciskała szorstką kartkę papieru. Przypomniała sobie Andrzeja, jak za sumę dwóch tysięcy złotych kupował na tym samym korytarzu szczęście dla młodszego brata. Ta umalowana dziewczyna, od której jechało wódką, odegrała już swoją rolę. Tylko biedny Leszek nie wiedział jeszcze, że przedstawienie się dawno skończyło, został sam na pustej widowni zagapiony w kurtynę, której już nikt dla niego nie uniesie. Przed nią kolebiąc się kaczym krokiem sunęła z basenem od pacjenta gruba salowa. - Niech no pani otworzy, pani Grzybowska. Salowa nie bez obrzydzenia uniosła emaliowaną pokrywkę cuchnącego basenu. Z niesmakiem odwracając głowę nie mogła zobaczyć, jak do chlupoczącego moczem naczynia wpadały darte przez Lidzię na kawałki strzępy zapisanej kartki. Popiołek nie przestając drapać się za uchem wypisywał na kartce coraz to nowe nazwisko. Przygotowywał listę gości, którzy powinni być zaproszeni na ślub. Przy nazwisku Jasińskiego aż klasnął w dłonie ubawiony. - Wreszcie choć jednego towarzysza zapędzę do kościoła! Koniec świata. Spodziewał się, że zawtóruje mu śmiech Talarowej, ale nie było jej w pokoju. Przypomniał sobie, że Marü spieszyło się do Teresy Bawolikowej, której już tradycyjnie powierzono sprawę ślubnej toalety. Tradycyjnie, bo spod jej igły wyszły już suknie Lidzi, gdy wychodziła za Tolka, Basi Lawinówny i Haliny Wrotkowej. Teraz, upinając na Talarowej fałdy granatowego jedwabiu, wspominała dawne czasy, gdy tu na Złotą podjeżdżały umajone dorożki, które podzwaniając wesoło wiozły potem Andrzeja i Basię aż na plac Zbawiciela. - A podobno Andrzej ma wyjechać do Włoch? - przypomniała się jej nagle nowina, którą usłyszała od Jasińskiej. - Jędrek? - Talarowa nie bez zażenowania przyglądała się swemu odbiciu w lustrze. - Ano tak, wysyłają go. Ma się tam opatrzeć tej roboty. - Kariera! - westchnęła Bawolikowa. - Najważniejsze, że tam papieża zobaczy - powiedziała Talarowa. Dawała sobą obracać, jakby była manekinem, przystawała bez sprzeciwu na każdą propozycję Teresy, a co spojrzała do lustra, zaraz uciekała w bok spojrzeniem, tak bardzo jednak wstydziła się, że robią z niej pannę młodą. - Tak bym chciała - odezwała się jakby do taktu swoim myślom - żeby mój Lesio znalazł sobie kogoś. Aż wstydno trochę, żeby matka przed synem ślub brała. W drugim pokoju słychać było podniesiony głos Popiołka. - Maria! - wołał. - Lidka Jasińska mówi, że Lesio jutro wychodzi! Talarowa nie zważając, że zrywa misternie poupinane szpileczkami fałdy, splotła dłonie jak do modlitwy. - Pan Bóg się zlitował. - Nade mną... - uzupełnił Popiołek. Kelnerka wciąż nie podchodziła. Przed Leszkiem stały w nieładzie na szklanym blacie stolika dwie puste szklanki po herbacie i talerzyk z resztkami nie dojedzonej wuzetki przemieszanej z petami rozgniecionych papierosów. Leszek odwracał się co chwila od stolika, ale przez szybę, do połowy przesłoniętą srebrzystym brokatem, widać było tylko fragment szklanych ścian rotundy, w których odbijały się z naprzeciwka reklamy LOT-u i PLO. Nagle wydało mu się, że jakiś cień padł na szklany blat stolika. Podniósł głowę spodziewając się ujrzeć nareszcie kelnerkę i aż poderwał się z krzesła. Przed nim stała Lidzia. Ubrana była szykownie w kwiecistą suknię, włosy miała ciasno spięte kolorową klamrą, a z przodu zalotną grzywkę postrzępioną w zamierzonym nieładzie. Chciał wstać, ale dłoń Lidzi przytrzymała go na krześle. - Zapamiętałaś tekst... - domyślił się. Położyła rękę na jego dłoni. - Ty wcale nie czekasz na nią. Czekasz na kogoś, kto ci pozwoli nie być samotnym. W zamyśleniu kreślił po blacie stolika jakieś koła, jakby zatrzymywał nimi te słowa. Powiedziała z jakąś bolesną odwagą: - Ty nie widzisz, kto cię kocha naprawdę? Uniósł wzrok i popatrzył na nią, jakby ją teraz dopiero dostrzegł. Lidzia poczuła, jak oblewa ją ciepła fala wzruszenia, kiedy wzrok jego nagle złagodniał, zmiękł, a ręka przykryła wolno jej dłoń. Kiedy po kwadransie opuszczali "Gong", Leszek zachwiał się na szeroko rozstawionych nogach i musiał wesprzeć się o drzwi wejściowe, żeby nie runąć. Szatniarz przyglądał mu się z wyrozumiałym uśmieszkiem sądząc, że jest pijany. Jak rozgniewany chłopak, któremu nie udało się z procy trafić do celu, pokazał szatniarzowi język. - Nie martw się - poczuł ciepłą dłoń Lidzi wsuwającą się pod ramię. - Każdy co pewien czas musi się od nowa uczyć chodzić... Na rogu Widok pod "Zodiakiem" złapali taksówkę. Na Złotą było niedaleko, za daleko jednak dla kogoś, kto po raz pierwszy ponownie uczy się chodzić. Z wnętrza wspólnej szafy Andrzej wydobywał sukienki Ewy. Układał je na poręczy krzesła. Zastała go przy tym zajęciu i zaskoczona nawet nie spytała o powód tych porządków. - Robię miejsce dla rzeczy Leszka - wyjaśnił. - Na razie będzie tu razem ze mną. - On ma, zdaje się, swój dom w Kozienicach - zauważyła. Palce zaczęły jej drżeć ze zdenerwowania i czuła, że to się nie może dobrze skończyć. - Po szpitalu - tłumaczył Andrzej - jakiś czas musi być z nami. Proszę - powiedział łagodnie, wskazując na naręcz sukienek piętrzących się na krześle - przenieś się do chłopców. - On tu będzie? - upewniła się jeszcze. - Tak. - Wobec tego nie ma tu miejsca dla mnie! Złapała smutne spojrzenie męża. Może i zrozumiała jego intencje, ale wraz z falą gniewu napłynęło wspomnienie tego dnia, kiedy w tym właśnie pokoju Leszek rozsiał bilety ze służewieckiego toru, a potem z zimną krwią opowiedział Andrzejowi o tej fatalnej nocy w Sierpuchowie. - Nie! - zawołała gwałtownie pod wpływem tego wspomnienia. - Dopóki nie było wiadomo, jak się to skończy, milczałam. Ale teraz powiem: postąpił jak świnia! Nie tylko wobec mnie. Andrzej z naręczem sukienek przewieszonych przez ramię podszedł do niej i powiedział spokojnie: - Ja ci to zapomniałem. On sam czuje się winny. Wobec ciebie. Wobec nas. Zapomnij i ty. - Nigdy! - krzyknęła. - Wiem, że wciąż będzie stał między nami! - Nie, Ewa - tłumaczył jej cierpliwie. - Tamto się już nie liczy. - Tak się tylko mówi. Upierasz się, żeby tu był? - Tak - powiedział stanowczo. Opuściła pokój trzasnąwszy drzwiami. W pół godziny później mały Krzysio zastał ją upychającą pospiesznie rzeczy do walizki. - Dokąd ty jedziesz? - spytał. - Ty też jedziesz - powiedziała. - Do babci. - Ale ja nie chcę do babci. Matka spojrzała na niego jakoś dziwnie i wydało mu się, że nawet miała łzy w oczach. - Nikt z nas nie chce... Ale niestety musimy... Ponieważ to była niedziela, wdowa Korbalewska wypiła do obiadu ćwiartkę jarzębiaku i zachciało się jej spać. Dzień był udany, właściciele gołębi powrócili z targu w Falenicy radzi z przeprowadzonych transakcji; to właśnie od nich dostała jarzębiak. Zupełnie nie bawili ją zbliżający się do furtki goście. Tego starszego z chłopcem rozpoznała od razu, ale obok nich szedł od taksówki w jasnym garniturze z welwetu jakiś trzeci, młody; lekko się jakby zataczał, widać pijany. Minąwszy furtkę Andrzej przyspieszył, prawie nie witając się z Korbalewską pobiegł do szopy. Kajtek z uwagą obserwował twarz Leszka, kiedy stamtąd dobiegło niecierpliwe rżenie. - Berdyszek! - zawołał Leszek. - Jaki to Berdyszek! - machnęła ręką stara. - To cholera taka, że podejść do siebie nie daje. Leszek gwizdnął cichutko i wtedy, jakby na potwierdzenie słów wdowy, drzwi szopy rozwarły się z hukiem jakby pod ciśnieniem wybuchu i na podwórko wybiegł tańcząc wściekle Berdyszek, goniony przez zrozpaczonego Andrzeja. Leszek zagwizdał powtórnie. Koń zastrzygł uszami i potulnie, nagle spokorniały, zaczął iść w stronę Leszka z wysuniętym do przodu łbem. Przez chwilę obwąchiwał otwartą dłoń, a potem zaczął się ocierać o szyję swego pana. Leszek trzymając gorący, ogromny łeb na swoim ramieniu poczuł, że chyba po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rozpłacze się. Lecz znacznie przed nim rozpłakał się Kajtek. Zaniepokojone nagłą wrzawą gołębie powyłaziły z duków. Po chwili, kiedy nie znalazły ani ziarenka grochu, poczęły krążyć nad podwórkiem strasząc trzepotem skrzydeł Berdyszka, który nerwowo przebierał nogami, gdy Andrzej zaciągał mu na łeb kantar. Opuszczali podwórko gęsiego: przodem szedł Andrzej ciągnąc za uzdę Berdyszka, który co chwila odwracał łeb sprawdzając, czy idzie za nim Leszek. Pochód zamykał Kajtek. Tak przeszli przez jezdnię i długo szli wzdłuż opłotków Targówka, aż znaleźli to, czego szukali. Przy zejściu na łąki, najeżone kopczykami torfu, znajdował się rów. Może po dawnym okopie z drugiej wojny, może po leju wyżłobionym przez bombę, zarośnięty łopuchami, siny od bodziaków rów. Andrzej wprowadził do niego Berdyszka. Leszek stanął na skraju; miał teraz grzbiet konia na wysokości piersi. Widać było, jak bezsilnie zaciska szczęki; wciąż było dla niego za wysoko. Andrzej przyklęknął w rowie, dłonie splótł jakby w stopień, na którym Leszek wolno postawił nogę. Sięgnął do grzywy konia. Berdyszek obejrzał się zdumiony, że jego pan tak długo zwleka z wsiadaniem. Wówczas Andrzej zaczął się prostować, a Leszek, wciąż wsparty na jego splecionych dłoniach jak na platformie dźwigu, pomału piął się ku górze. Później twarzą ułożył się na rozgrzanym, pachnącym potem grzbiecie i jego nogi, opięte jasnymi nogawkami, zwisły bezwładnie po obu bokach Berdyszka. Koń nie proszony ruszył krok za krokiem na łąkę. Andrzej z Kajtkiem wrócili na podwórko wdowy Korbalewskiej. Stary Lermaszewski drzemał za kierownicą swojej taksówki. Korbalewska, widząc Andrzeja z synem powracających bez konia, spytała: - A ten młody co? Uczy się jeździć? - Nie. Chodzić... - powiedział Andrzej. Popatrzyła na niego nieufnie; od początku podejrzewała, że są na bani. Ponieważ sama już nabrała ochoty na poprawkę, a po obiedzie została jej jeszcze połowa flaszki, zaproponowała: - To może chlapniemy po szkopku? - Można - przystał Andrzej. Kiedy potoczyła się ku drzwiom chałupy, z daleka, spoza dachów gołębników i szop, doleciało wesołe rżenie konia. To wracał Leszek. Andrzej z czułością położył dłoń na głowie syna myśląc, że długo zapamięta ten dzień, w którym wszyscy tak bardzo poczuli się szczęśliwi. I on, i Kajtek, i Leszek, i nawet koń. Nie wiedział, że dzień ten zapamięta i z innego powodu. Bo nie mógł wiedzieć, że w tej samej chwili Ewa, trzymając w dłoni rękę Krzysia, wypatrywała na peronie dworca, kiedy podstawią pociąg, który miał ich uwieźć daleko od ulicy Złotej. Jesteś dla mnie niedzielą Wskazówka dworcowego zegara przeskakiwała rytmicznie, oświetlona tarcza przyciągała wzrok. Kiedy tak stała na peronie wpatrzona hipnotycznie w ten zegar, przypomniała sobie chwilę na tym samym dworcu, kiedy też liczyła upływające minuty. Wtedy zegar odmierzał czas ich rozstania. Teraz przybliżał spotkanie. Po dwóch tygodniach pobytu u matki otrzymała depeszę: "Kajtek złamał nogę. Tylko tyle. Nawet nie było podpisu. A kiedy pięć godzin później zjawiła się z Krzysiem na Złotej, zanim zdążyła zamknąć drzwi, wpadła w mocne ramiona Andrzeja. Nie puszczał jej do Kajtka, zanim nie oddała mu pocałunku. Nie pozwolił jej nawet przywitać się z synem, zanim nie weszła do dużego pokoju. Stał tam ogromny bukiet róż. - To od Leszka - podał jej kopertę. - Prosi cię o przebaczenie, pisze, że wiele przez czas choroby zrozumiał, że dziękuje, żeśmy go swoim uporem przywrócili życiu. No i za Berdyszka... - Oczywiście Kajtek spadł z Berdyszka! - wykrzyknęła Ewa, a Andrzej z leciutkim uśmiechem skinął głową: w każdym nieszczęściu jest łut szczęścia. Może gdyby nie ten wypadek, nie trzymaliby się znowu w ramionach? Czy wybaczyła Leszkowi? Nie umiałaby odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu nigdy już nie wracało się w domu Talarów do tego tematu. Z zamyślenia wyrwał ją megafon. Zacharczał, zachrypiał, jakby sam uległ lutowemu mrozowi: "Opóźniony pociąg z Rzymu, Wiednia, Bratysławy wjedzie na tor pierwszy przy peronie drugim..." Andrzej od trzech miesięcy przebywał w Turynie na praktyce w zakładach Fiata. Po raz pierwszy nie spędzili razem Świąt Bożego Narodzenia i Sylwestra. Wystarczyły trzy miesiące, żeby zrozumiała, że bez niego jej życie jest puste jak dom po pożarze. Z mroku, w którym tonęły niebiesko pobłyskujące szyny, wyłoniły się ślepia parowozu. I wtedy właśnie znów wgryzł się w nią ten tępy ból. Uderzał z nagła, jakby coś wwiercało się między trzeci a czwarty krąg, przebiegał od kręgosłupa przez pośladek do kolana lewej nogi, a potem ustawał, zostawiając w lędźwiach i nodze uczucie ćmiącego niepokoju. Może to korzonki? Albo lumbago? Stała trzymając ręką metalowy słup i wcale nie czuła zimna. Koło niej przesuwały się oświetlone okna wagonów. Bała się, że nie będzie mogła postąpić kroku, puścić się słupa, ale stało się coś dziwnego: gdy tylko zobaczyła w oknie Andrzeja, powiewającego kapeluszem, ból ustąpił i zaczęła iść wzdłuż hamującego ze zgrzytem wagonu. - Nareszcie! - wykrzyknęła, gdy zamknął ją w ramionach. - Jeszcze nigdy tak nie tęskniłam za tobą! - I ja. Dlaczego chłopców nie wzięłaś? - O tej porze? - wskazała głową na wiszący nad peronem zegar. Dochodziła północ. W taksówce Andrzej dopytywał się o dzieci, o matkę. Talarowa od ślubu z Popiołkiem mieszkała w dozorcówce, ale czekała na syna w jego mieszkaniu. Witała go, jakby wracał z wygnania, a nie ze słonecznej Italii; ze łzami przytuliła do siebie, a kiedy całował jej ręce, wyrywała je, powtarzając: - Nie trzeba, Jędruś, nie trzeba. Wyjął z walizy przywieziony dla matki obrazek święty i różaniec, kupiony w czasie wycieczki do Watykanu. Prezenty dla chłopców zaniósł do ich pokoju. Obok łóżka Kajtka położył kowbojski kapelusz z prawdziwej skóry, pas z olstrami i dwa srebrne bębenkowce. Przy łóżeczku siedmioletniego Krzysia wylądował model sportowego fiata na baterie z linką do zdalnego sterowania. - Dla ciebie też mam coś prosto z Włoch - powiedział do Ewy. - Ja dziś już dostałam coś z Włoch. Ciebie. Nic więcej mi nie trzeba! Kazał jej przymierzyć mohairowy sweterek, spódnicę i szpilki. Podczas, gdy przebierała się w sypialni, odprowadził matkę do drzwi, wręczywszy jej dla pana Ryszarda butelkę "Chianti" w koszyku z rafii. - Rysiu teraz nie pije - przyjęła prezent z pewnym wahaniem. - Jak to? Nie napije się za szczęśliwy powrót pasierba i za przyszłość polskiej motoryzacji? - No, chyba że tak - uśmiechnęła się leciutko. - Bo on okropnie jest za naszą rodziną. Powiada, że... że kto się dobrze obżenił, temu i na starość zima się wiosną zieleni... - jakby zawstydzona tym wyznaniem, zarzuciła na głowę wełniany szal i zbiegła po schodach, klapiąc rozdeptanymi pantoflami. Gdy Andrzej wrócił do pokoju, zastał tam Ewę w swetrze koloru starego złota, w beżowej mini-spódnicy, która nie zakrywała nawet kolan, i w szpilkach na wysokich obcasach, które czyniły ją jeszcze bardziej smukłą. - Chyba dla kogo innego to kupiłeś - starała się opuścić niżej spódnicę. - Teraz świat nosi "mini" - mówił, otwierając butelkę "Chianti", którą mieli uczcić wieczór jego powrotu. - Świat może jest coraz młodszy, ale ja nie... W końcu mam już koło czterdziestki. - Tylko w metryce! Bo nogi masz jak "dwudziestka" i możesz śmiało lansować "mini", nawet w konkurencji z rodowitymi rzymiankami. - Włoszki ładne? - Zazdrosna? - podał jej pełen rubinowych odblasków kielich wina. - Pod tym jednym względem jestem ciebie zupełnie pewna - usiadła mu na kolanach, bujając obutymi w szpilki stopami. - Powiedz - otarła jego dłoń o swój policzek - czego ci było brak przez ten czas? - Tego! - przyłożył ucho do jej lewej piersi, wsłuchując się w rytm serca. Poczekał, aż wypiła wino, włożył dłoń pod sweter i delikatnie pogładził uwolnione od stanika piersi. Poczuła gwałtowną falę gorąca. Sama ściągnęła sweterek, rzucając go na dywan. Andrzej zapomniał o całym zmęczeniu podróżą. Położył dłoń na jej karku, przełknął z trudem ślinę, jakby raptem zmieniła się w kluskę, poczuł nagły łomot krwi w uszach - i oto już niósł Ewę w ramionach ku rozścielonemu łóżku. Nie wiedzieli, ile upłynęło czasu, zanim zapalili światło. Ewa, patrząc na leżący na dywanie pantofelek, na zmiętą mini-spódniczkę w nogach łóżka, przytuliła się do Andrzeja, który leżąc na plecach zapalał papierosa. - Tak nie spieszyliśmy się do siebie nigdy, nawet na początku - przytuliła policzek do nagiej piersi męża. - I pomyśleć, że kiedyś chciałam uciec od ciebie. Wiesz, że mam jeszcze ten bilet... - Jaki bilet? - Ten do Konina. Wtedy gdy sprowadziłeś tu po szpitalu Leszka - sięgnęła do szuflady nocnego stolika i wygrzebała z niej tekturowy prostokącik. Andrzej wziął go do ręki, obejrzał i ponownie pstryknął zapalniczką. Niebieskoróżowy płomyk liznął bilet. Wrzucił płonący do popielniczki. - To się już nigdy nie może powtórzyć! Nigdy! Poczuł, jak wilgotne usta Ewy dotykają jego czoła, potem powiek, ust, szyi. Jej ręka starała się zgasić lampkę mimo jego mrukliwych protestów. Tak długo się nie widzieli, że ma chyba prawo dobrze się jej przyjrzeć. Chyba się jego już nie wstydzi? - Nie - szepnęła. - Ale mnie światło niepotrzebne. I tak mam wtedy zamknięte oczy. W FSO szykowano się do konferencji prasowej, na której i Andrzej miał mówić o swoich wrażeniach z Turynu. Postanowił poinformować sekretarza Kuźniaka o założeniach swego wystąpienia. W biurze fabrycznej organizacji partyjnej powiedziano mu, że towarzysz Kuźniak sprawdza na sali wystrój plastyczny jutrzejszej konferencji. Na sali zamiast Kuźniaka zastał stojącą na drabinie dziewczynę, która starała się pędzlem z białą farbą nadać blasku szybie namalowanego na planszy fiata. Pod nim widniał napis: "1968 rok - 7000 samochodów, za rok dwa razy tyle!" Dziewczyna była w czarnym swetrze, czarnej spódnicy i w czarnych rajstopach. Malując, z przejęcia wysunęła język i to rozbawiło Andrzeja. Głośno zaklaskał w ręce, jakby bił brawo na otwarciu wernisażu. Dziewczynie drgnęła ręka i z pędzla spadła smuga białej farby na spódnicę. Zaklęła pod nosem: - Ja to kręcę, no! Andrzej zaśmiał się głośno i znów zaklaskał. Spojrzała na niego z góry i wzruszyła ramionami. Z miseczki, którą trzymała w drugiej ręce, farba chlapnęła na jej buty. Syknęła, jakby zacięła się w palec i, nie patrząc na Andrzeja, spytała: - Jest tu gdzieś pralnia? - Pralnia się znajdzie, na razie symetrii nie ma - wskazał planszę i wiszące obok portrety Marksa, Engelsa i Lenina. - A musi być? - spod czarnej grzywki skosiło go szydercze spojrzenie. - Bezapelacyjnie! To trzeba dać bardziej na środek - wskazał planszę z fiatem. Odgięła się od drabiny, żeby objąć spojrzeniem całą ścianę, i wtedy odciążona drabina zaczęła odjeżdżać od ściany. Andrzej zdołał doskoczyć w ostatniej chwili, by chwytając dziewczynę wokół bioder złagodzić jej upadek. Przez chwilę poczuł jej ciężar w ramionach, zapach farby zmieszany z rumiankowym zapachem krótkich włosów, ale natychmiast z prychnięciem odepchnęła się od niego. Stojąc z trzymanym jak rewolwer pędzlem w ręce, spod ciemnej grzywki patrzyła na Andrzeja tak, jakby się zastanawiała, czy wydrapać mu oczy, czy zamalować twarz na biało. - Co pan narobił?! - patrzyła na spryskaną białą farbą podłogę i zielone sukno, które okrywało odstawiony na bok stół konferencyjny. - Po co się pan mądrzył? - Bo było niesymetrycznie. Michał Anioł na to by nie poszedł. - Michał Anioł nie musiał zarabiać wcierkami - zmarszczyła komicznie nosek. - Trzeba to przewiesić - patrząc na dekoracje zmrużył oczy, jakby chciał wymierzyć proporcje. Gestem dłoni wskazał miejsce, w którym jego zdaniem powinna wisieć plansza, by nie psuła proporcji rozwieszonych na ścianie portretów. - Zostanie, jak jest, panie Symetryczny - ucięła krótko. - Ale to chałtura, proszę panny Matejkówny. - To ja odpowiadam za plastyczną oprawę waszej nasiadówy, panie Symetryczny. A jak się panu nie podoba... - Mnie się tylko jedno nie podoba - przerwał, rozdrażniony jej ironicznym tonem. - Jeśli komuś jest wszystko jedno. - A mnie akurat nie jest wszystko jedno, panie Symetryczny - wpatrywała się w niego zmrużonymi oczyma. - Nawet dałam tego dowód w STS-ie. - W STS-ie? A co to ma wspólnego z tym, co na ścianie? Zanim mu odpowiedziała, popatrzyła na niego jak na człowieka z prowincji, który stojąc pod hotelem "Polonia" pyta przechodniów, gdzie jest Pałac Kultury. A potem poinformowała że w STS-ie idzie program pod tym właśnie tytułem: "Mnie nie jest wszystko jedno". Robiła do tego spektaklu część scenografii. - Więc coś nas łączy - stwierdził pojednawczo. - Bo ja właśnie jestem taki chorobliwy przypadek, że mnie nie jest wszystko jedno. Nie jest? To proszę, niech jej to udowodni. Jak? Bardzo prosto. Niech zdobędzie szybko rozpuszczalnik, bo inaczej ta farba na spódnicy i rajstopach nie da się zmyć. Zapewnił, że może liczyć na niego, i pognał prosto do lakierni. Nie trwało więcej jak dziesięć minut, kiedy z butelką rozpuszczalnika zjawił się w sali. Ale tam nie było już nikogo. Pod surowym wzrokiem Lenina czekał pięć minut, czekał dziesięć, a kiedy minęło piętnaście - pomyślał, że oto został wystawiony do wiatru przez kogoś, o kim nie wie właściwie nic. Nie zna nawet jej imienia... - Jaka tam u was scenografka robi programy w STS-ie? - spytał Andrzej któregoś lutowego dnia Mietka Pocięgłę, którego spotkał u Wrotków. Kiedy go zobaczył, przypomniał sobie, że robi on światło - jak to się mówiło w żargonie estradowym - w Studenckim Teatrze Satyryków. Zadając to pytanie uzmysłowił sobie, jak głęboko utkwiła w nim chęć dowiedzenia się czegoś o tej dziewczynie. Ale Mietek był tak podekscytowany, że pytanie Andrzeja do niego nie dotarło. Rozłożył przed Wrotkiem przepisany na maszynie tekst rezolucji oddziału warszawskiego ZLP z 28 lutego. Wrotek czytał z przejęciem. Andrzej nie rozumiał, czym się tak przejmują. Co ma wspólnego z literatami student i facet, który robi dokrętki do kroniki i marzy o samodzielnym filmie dokumentalnym? - To, co się dzieje, dotyczy wszystkich - powiedział Rajmund. - Ciebie, mnie, jego... - Nie słyszał pan o "Dziadach"? - zdziwił się Mietek. - A racja, pan niedawno wrócił z Turynu. Rajmund zreferował przyjacielowi aferę z wystawieniem "Dziadów" w Teatrze Narodowym w reżyserii Kazimierza Dejmka. W czasie spektaklu zrywały się wielominutowe owacje, gdy ze sceny padały słowa o zdrajcach i niewoli. Po kilku przedstawieniach władze wydały decyzję o zdjęciu sztuki z afisza. Po ostatnim, publiczność udała się na Krakowskie Przedmieście pod pomnik Mickiewicza. Tam odbyła się demonstracja, którą rozpędziła milicja, zatrzymując kilkadziesiąt osób na dwadzieścia cztery godziny. - Kilku moich kumpli zapuszkowali - jakby z dumą i zarazem pewną zazdrością stwierdził Mietek. - Odtąd na uniwerku kocioł, że olaboga! - Myślicie, że to nasza specyfika? - Andrzej wzruszył ramionami. - Na całym świecie młodzi chcą się przebić. Napatrzyłem się we Włoszech na te różne protesty, demonstracje, hasła... - Stary, otwórz oczy! - rozzłościł się Wrotek. - U nas ten bunt ma konkretne powody: nie chcemy, żeby nam dalej robiono kisiel w mózgu, kazano wierzyć w kłamstwa a zakazywano mówić prawdę! Chcemy wyjść z zastoju. Każdy ślepy widzi, że sięgnęliśmy dna! Dyskutowali jeszcze długo. W końcu Andrzej ponownie spytał Mietka, kto robi w STS-ie scenografię. Tym razem chłopak zastanowił się i zaczął wymieniać nazwiska. - Która z nich jest niezbyt wysoka, z czarną grzywką i ma w twarzy coś z kotki, która nie daje wyjąć z gniazda swoich kociąt? - Jest! To Gośka! - Mietek plasnął się dłonią w czoło. - Taka nowa, co robiła przy ostatnim programie. Przychodzi prawie co dzień. Pan też powinien do nas zajrzeć, póki jeszcze nie zdjęli tego programu z afisza. - To kiedy mógłbym wpaść? - Choćby jutro - Mietek zajrzał do kalendarzyka. - Jutro oświetlam! Niech pan weźmie żonę i zapuka piętnaście minut przed spektaklem, jak to się mówi, "od bufetu", to wpuszczę państwa. Bo o biletach to nie ma mowy. A co, zna pan tę Gośkę? - Mam do niej służbową sprawę - bąknął pod nosem Andrzej. Rajmund odciągnął palcem dolną powiekę i łypnął białkiem w stronę przyjaciela. - Prędzej uwierzę w zwycięstwo socjalizmu na świecie niż w służbowe kontakty inżyniera Talara z przedstawicielką sztuk plastycznych! - Chcę jej zaproponować, żeby zrobiła wystrój plastyczny naszego stoiska na Targi Poznańskie! Wymyślił to dosłownie w tym momencie, ale nieomal sam uwierzył, że jest to jedyny powód, dla którego powinien się spotkać z czarnowłosą dziewczyną. Gdyby go jednak ktoś spytał, dlaczego dopiero o piątej powiedział Ewie, że dziś mogą iść do STS-u - nie przyznałby się nawet przed samym sobą, że liczył na odmowę; wiedział, że Krzysio w tym czasie ma basen w Pałacu Kultury. - Żyjemy jak analfabeci kulturalni - mruknął. - Wszyscy chodzą do teatru i kina, a my nie. - Jacy wszyscy? Kto to są ci wszyscy? Chyba ci, co nie mają dwojga dzieci na głowie. - Zawsze jest coś za coś - bez przekonania usiłował ją nakłonić do pójścia na spektakl. - To chyba mnie bardziej ciągnie do teatru - przypomniała mu, co kiedyś było treścią jej życia. Żeby zażegnać zapowiadającą się awanturę, zabrał się za reperację odkurzacza, a potem zbiegł po schodach do służbówki Popiołka. Już od progu spytał ojczyma, czy pozwoli matce na spacer z Krzysiem do Pałacu Kultury, bo chcieliby z Ewą iść do teatru. - Co ja tu mam do gadania? Toż ona mną kręci w te i nazad - patrzył na żonę z rozczuleniem. - Żeby tak Gomułka się z narodem rozumiał jak ja z Marią, to byłby raj, że koniec świata! Tak więc Andrzej zrobił wszystko, żeby umożliwić Ewie pójście do STS-u, ale kiedy nadeszła pora wyjścia, Ewa leżała na tapczanie pod kocem. Złapał ją ten piekący ból kręgosłupa, który szedł od lędźwi w dół lewej nogi, jakby ktoś lał z żyły gotującą się wodę. - Idź sam - uśmiechnęła się blado do męża. - Ja naprawdę nie dam rady, a Mietek mówił, że mogą w każdej chwili zdjąć to przedstawienie. Biały budyneczek, ulokowany między murowanymi blokami, uważany był powszechnie za dawną siedzibę loży wolnomularskiej, choć tak naprawdę nigdy nie pełnił tej roli. Kłębił się przed nim zbity tłum amatorów Studenckiego Teatru Satyryków. Andrzej okrążył budynek i zapukał od tyłu. Musiał mocno walić pięściami, nim wreszcie w uchylonych drzwiach ukazała się twarz Mietka Pocięgły. Rozejrzał się wokoło jak wytrawny konspirator i wpuścił Andrzeja do środka. - A gdzie żona? - Źle się czuje. Do was się dostać to los na loterii. Mietek z nieukrywaną dumą skwitował tę uwagę. - A ile ma pan takich teatrów w Polsce? Wcisnął Andrzejowi składane drewniane krzesełko i pociągnął za sobą, by bocznym wejściem zaprowadzić na widownię. Kiedy mijali garderoby, w ciasnym korytarzyku Andrzej zawadził nóżką od krzesła o rajstopy dziewczyny w czarnym swetrze. Syknęła jak oparzona. - O, to pan Symetryczny - zmierzyła ironicznym spojrzeniem szary garnitur Andrzeja, jego srebrny krawat i metalową spinkę, która łączyła rogi kołnierzyka non-ironowej koszuli. - Cieszę się, że pan chce się zachłysnąć kulturą, tylko dlaczego znowu robi mi pan spustoszenie w garderobie? - pokazała zgrabną łydkę, opiętą w czarne rajstopy, w których bielała okrągła dziura o wyszarpanych brzegach. - Pan Talar właśnie się o ciebie rozpytywał - powiedział Mietek. - Ma dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. - Domyślam się, że pan inżynier przyszedł sprawdzić, czy moje dekoracje do skeczu Stanisława Tyma "Na wyrębie" są symetrycznie ustawione. - Nie zgadła pani - Andrzej czuł onieśmielenie, jednocześnie jednak narastała w nim chęć podjęcia walki z tym przeciwnikiem, który nie przebierał w środkach. - Znaczki do obejrzenia? Płyty do posłuchania? Fotosy z podróży po słonecznej Italii? A więc wiedziała już, że był we Włoszech! Kto jej to powiedział? - Tu chodzi o sprawy służbowe - przybrał oficjalną minę. - Jest propozycja... - Na razie jest przedstawienie - przerwał mu Mietek, bo w głębi teatru rozległy się dzwonki. - Pogadacie sobie na przerwie. Wypchnął Andrzeja na widownię. Musiał usiąść na lewym skrzydle pierwszego rzędu, tak że widział scenę pod ostrym kątem. Na dwóch pieńkach siedzieli ubrani w kufajki drwale i prowadzili dialog, który co chwila przerywały śmiechy i brawa. Po chwili Andrzej posłyszał szept: - Te pieńki stoją niesymetrycznie w stosunku do jelenia, prawda? Przy jego krześle przysiadła na czymś Gosia. Zerkała od czasu do czasu na niego, jakby chcąc sprawdzić, jak reaguje na puenty poszczególnych punktów programu. W pewnym momencie do Gosi podszedł strażak i zaczął ją spychać z tego, na czym siedziała. Andrzej zerwał się z krzesełka. - Co pan wyprawia?! - Ja?! - chwycił oburącz gaśnicę przeciwpożarową, którą Gosia potraktowała jak krzesło. - Widzi pan, co ta pani zrobiła?! To jest państwowe! Proszę ze mną - pociągnął Gosię za łokieć. Na korytarzu potoczył się dialog, który równie dobrze mógłby być przedstawiony na scenie. - Zagroziła pani bezpieczeństwu przeciwpożarowemu - stwierdził z namaszczeniem strażak. - W żadnym wypadku - Andrzej potrząsnął gaśnicą, pstryknął w nią paznokciem, a wówczas rozległ się dźwięk jak z głębokiej studni. - Ona jest pusta. - Pusta czy nie, ale jest na stanie. - To pan jest potencjalnym sprawcą zagrożenia pożarowego - Andrzej wycelował w niego palcem. - Sprzęt jest niesprawny! - Póki wisiał na haku, był sprawny. - To ja go zdjąłem - Andrzej chciał zachować się po rycersku. - Niech pan mu nie wierzy - Gosia zwróciła się do strażaka. - Ten pan nie byłby zdolny do takiego postępku. - Dlaczego niby? - zaperzył się Andrzej. - Bo ten pan jest Symetryczny. - Co to znaczy? - człowiek w mundurze, nie wiedząc, o co chodzi, nasrożył się jeszcze bardziej. - To znaczy, że on jest bardziej państwowy niż ta pańska gaśnica. Czyta "Trybunę Ludu" od deski do deski. Jeździ na wczasy rodzinne i uważa, że studenci mają zdawać egzaminy przed terminem, a nie chodzić pod pomnik Mickiewicza i składać tam kwiaty, żeby przeprosić wieszcza za to, że władza zdejmuje "Dziady" z afisza... - Skąd to pani wie? A może sam bym tam poszedł? - A jest pan w ORMO? Andrzeja zatkało. "Dobrze - pomyślał - że choć strażak tego nie słyszał." Odszedł do foyer, bo rozpoczynała się przerwa, mruknąwszy tylko: "żeby mi się to więcej nie powtórzyło!" W tym momencie Gosię ktoś odwołał z głębi korytarza. Pobiegła rzucając na odchodnym przez ramię: - Niech pan poczeka! Spotkamy się po spektaklu! I Andrzej czekał, bo im bardziej go lekceważyła, tym bardziej mu zależało, by przebić się przez jej ironię, zmusić ją do tego, by potraktowała go poważnie. Tylko jeszcze jego płaszcz wisiał w szatni. Już myślał, że go wystawiła do wiatru, gdy zjawiła się obok niego. - Idziemy - powiedziała i nie czekając na jego zgodę, poprowadziła go za kulisy. Znalazł się wśród tłumu prywatnych gości STS-u, którzy starym zwyczajem gromadzili się po spektaklach w bufecie. Jeden z aktorów rozpostarł "Trybunę Ludu" i ze śmiertelną powagą przeczytał tekst rezolucji warszawskiego aktywu partyjnego z 2 marca: "Aktyw społeczno-polityczny Warszawy z oburzeniem śledzi poczynania reakcyjnej grupy członków warszawskiego oddziału Związku Literatów Polskich, która występując pod płaszczykiem obrońców kultury polskiej, z coraz większym zacietrzewieniem i wrogością atakuje partię i władzę ludową"... Pełna nadętej powagi mina lektora oraz interpretacja tekstu spowodowała wybuchy śmiechu i oklasków. Andrzej był jedynym, który ani się nie śmiał, ani nie klaskał. Ktoś spytał głośno: - Ten pan, co się nie bawi z nami, to smutny z usposobienia czy z powodów służbowych? Poczuł nagłe uderzenie krwi do policzków. Ścisnął szczęki. - Zostawcie go - usłyszał słowa Gosi. - On jeszcze nie chwycił, że człowiek na etacie państwowym nie musi kochać swego chlebodawcy i wierzyć mu bez zastrzeżeń. Poczuł się jak bokser, który podniósł się z desek po nokaucie. Odstawił szklankę z koktajlem i wycofał się na korytarz. Po chwili usłyszał czyjeś kroki. Gosia stała za nim, trzymając się pod boki. - Już ma pan dość, panie Symetryczny? - Za co mnie pani tak nie lubi? - Bo ja w ogóle nie lubię takich odtąd-dotąd - jej rozłożone ręce wykonały gest wędkarza, który demonstruje złapanego szczupaka. - Odmierzonych. Symetrycznych. Powiedzieć panu, kim pan jest? Oto pana portrecik: rano ciup żoneczkę w dziób, dryp-dryp do pracki, lista obecności, kanapki, herbatka, gadu-gadu, szurum-burum, ecie-pecie, premia leci, jak wypada, to narada, do domciu hop, siup w kapcie, telewizja, odrobek przy żonie i lulu z budzikiem pod poduszką... - Przykro mi, że zrobiłem pani obsuwę - powiedział, wciągając rękaw płaszcza. - Pani koledzy wzięli mnie za kapusia. Pani zresztą też zapisała mnie do ORMO... - Przepraszam - musiała poczuć się trochę głupio, bo podeszła i położyła mu rękę na ramieniu. Od razu zmiękł. - Na Targi Poznańskie chcemy wyjść z reklamą fiata. Może by więc pani... - Spotkajmy się w Bristolu w poniedziałek jedenastego marca po czwartej... - nie podając mu ręki odwróciła się i odeszła. Od wielu już czwartkowych wieczorów Stanisław Jasiński odmawiał żonie wkręcenia żarówki w przedpokoju czy zmienienia uszczelki w kuchennym kranie. Musiała się z tym pogodzić, że "Stawka większa niż życie" jest dla niego ważniejsza niż wszystkie jej domowe problemy, a nawet kłopoty Lidki, która skarżyła się, że nie może znaleźć wspólnego języka z synem. I tego więc dnia siedział przed telewizorem, pogryzając laskowe orzeszki, i patrzył, jak Stanisław Mikulski w niemieckim mundurze wymyka się sprytnie z nastawionej przez Abwehrę pułapki. W pewnym momencie usłyszał dzwonek telefonu, a zaraz potem poczuł na ramieniu dotknięcie żony. Otrząsnął się niecierpliwie, ale wzrok Wandy dawał mu do zrozumienia, że tego telefonu nie można nie przyjąć. Nie odrywając wzroku od Klossa przycisnął słuchawkę do ucha. - Tak to ja... - powoli podniósł się z fotela, zapominając, że trzymał na kolanach popielniczkę, pełną łupin po orzechach. - Teraz? O tej porze? - zerknął na zegarek, stojący na telewizorze. - A co to za gotowość? - przez chwilę słuchał czyichś słów, a potem wyprostował się jak na apelu i powiedział całkiem innym tonem: - Jasne, że rozumiem! Jeśli taka sprawa, to jadę! Odłożywszy słuchawkę zgasił telewizor, wyciągnął z szafy gruby sweter i wciągnął go przez głowę. - Ty dokąd? - Do fabryki - mruknął z pewnym wahaniem, jakby się zastanawiał, czy powinien jej powiedzieć prawdę. - O tej porze? - Tak wypadło. - Coś się stało? Jakiś wypadek w fabryce? - Na razie jeszcze nie... Nie mogła pojąć, że jakiś telefon z komitetu dzielnicowego tak odmienił jej męża. - Przecie mucha nie mogła przelecieć, jak tego Klossa oglądałeś, a teraz... - Jest mobilizacja całego aktywu. Mówi to tobie coś? - Po nocy? Jakiego aktywu?! - Ormowskiego - rzucił krótko i włożywszy płaszcz nacisnął klamkę. Po chwili słyszała już tylko jego kroki na schodach. Jasiński nie wrócił do domu ani w piątek rano, ani na obiad, nie wrócił też na kolację. Wanda zaczęła się niepokoić i pod wieczór, wracając z Miedzianej z magla, zwierzyła się Halinie Wrotkowej: - Jak go wezwali wczoraj do fabryki, tak do tej pory nie wrócił, a przecież dziś Dzień Kobiet. Zawsze przynosił mi czekoladki i kwiatki... - U nas też Dzień Kobiet słabo wypadł, bo mężczyzn gdzieś ściągnęli, kazali im pobrać szturmówki, jakby na pochód szli. A pani wnuk chociaż w domu? - Poleciał gdzieś z samego rana. - To raczej o niego powinna się pani martwić. Coś na uniwersytecie się dzieje. Mój mąż zadzwonił z wytwórni, że jedzie tam kręcić jakąś demonstrację czy coś... - Ale co ma do tego mój Stasiek? - zastanawiała się Jasińska. Nazajutrz rano, kiedy wreszcie Stanisław Jasiński wrócił do domu, okazało się, jak bardzo się myliła. Ale przedtem zjawił się jego wnuk. Była głęboka noc z piątku na sobotę, gdy ostry dźwięk dzwonka do bramy wyrwał ze snu Ryszarda Popiołka. Najpierw drgnęła jego lewa ręka, która spoczywała na ramieniu żony, potem, podpierając się na łokciu, uniósł głowę i poświecił latarką: budzik wskazywał wpół do drugiej. - Ktoś sobie dzień kobiet zamienił w noc kobiet... - mruknął pod nosem, wciągając kubrak na barchanową koszulę. - Koniec świata. Maria Popiołkowa przewróciła się na drugi bok i sennym głosem upomniała męża, żeby przed wyjściem założył skarpetki, a nie człapał boso w kapciach aż do bramy, marcowa pogoda zdradliwa jak panieńska moda. Dzwonek brzęczał natarczywie, ale Popiołek posłusznie przysiadł na brzegu łóżka i wciągał zrobione przez Marię skarpety z owczej wełny. Jeszcze w bramie, słysząc terkot nad głową, zmełł w ustach przekleństwo, rzucone na głowę lokatora, który nie rozumie, że dozorca też człowiek i ma prawo się ubrać. Tłumiąc ziewanie otworzył wreszcie bramę i zamarł z wytrzeszczonymi oczyma: oparty jedną ręką o mur, stał Mietek Pocięgło z pochyloną głową, przy oku trzymał zakrzepłą od krwi chustkę, rękaw jego kurty był urwany, ślady krwi znaczyły rozmazaną, burą smugą jasnoniebieski sweter. Kiedy odjął chustkę od twarzy, Popiołek zrobił aż krok do tyłu, jakby zobaczył upiora. Oko Mietka przypominało jajko w musztardowym sosie obłożone czerwoną kapustą. Nabrzmiała powieka opadała jak ciężka żaluzja. - Koniec świata! A tobie kto na oko nastąpił? Mietek minął go bez słowa i trochę się zataczając, ruszył na schody. Opierał się ręką o ścianę i ciągnął za sobą nogę. Popiołek wrócił do służbówki i nie mógł sobie odmówić głośno wyrażonej refleksji, że teraz to ludzie nie umieją się bawić: pójdzie ci taki studenciak na Dzień Kobiet, a wraca jak ze ślubu od diabła! Wszyscy chleją i się leją, ale czy warto bić się o dziewczyny, jak tego kwiatu pół światu? Mietek leżał na plecach, nad nim pochylała się babka, zmieniając kompres na oku. Syknął z bólu. Nie bardzo mógł leżeć na plecach, gdyż miał na nich nabrzmiewające fioletem ślady trzech uderzeń pałą. - Kto ci to zrobił, dziecko? - pytała, ale Mietek nic nie chciał mówić. Rano, kiedy poczuł zapach parzonej kawy, po omacku zapalił radio. Rozległ się głos spikera, który z namaszczeniem czytał komunikat o "nieodpowiedzialnej prowokacji, do jakiej doszło na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie podjęto próby odbycia nielegalnego wiecu. W tej sytuacji wkroczył do akcji aktyw robotniczy z wolskich zakładów pracy i śródmiejskich instytucji. Wobec narastania napięcia wśród zgromadzonych i ustawicznego obrzucania aktywu robotniczego obelgami, w dążeniu do zlikwidowania ekscesów, podjęte zostały próby bardzo przykre, lecz niezbędne wyposażenia aktywu robotniczego w innego rodzaju argumenty..." - Słyszy babcia? - Słyszę, ale nic nie rozumiem - pochyliła się nad wnukiem i ostrożnie podłożyła mu pod plecy poduszkę. - Czym oni ciebie tak złomotali? - Nie słyszy babcia? "Innego rodzaju argumentami" - dotknął opuchlizny pod okiem. - I to wszystko przez to, że tych "Dziadów" nie dali grać? Ja nic nie rozumiem... - Przecież w takim załganiu żyć się dalej nie da! Trzeba walczyć o to, żeby to lepsze jutro, o którym tak się w kółko gada, mogło rzeczywiście stać się faktem! - Przecież twój dziadek też tego chce... Mietek zaśmiał się szyderczo. Wypił kawę i znużony wypadkami ubiegłego dnia i nocy, zasnął z okładem przy oku. Kiedy się obudził, zobaczył zdrowym okiem pochylonego nad sobą dziadka. Był nie ogolony, oczy miał przekrwione, jego ubranie przesiąknięte było tytoniowym dymem. - Gdzieś był? Zamiast odpowiedzi Mietek odsłonił opuchnięte oko, po czym przewrócił się ostrożnie na bok i uniósłszy koszulę, pokazał fioletowe pręgi na plecach. - Nie poznajesz? - Gdzieś był, pytam - twardo powtórzył Jasiński. - Tam, gdzie było moje miejsce. - Twoje miejsce jest przy książce do nauki, mówi to tobie coś? - Już to mówili w radio: "Studenci do książki, literaci do pióra!" - podniósł się na łokciu i tłumiąc syknięcie bólu, rzucił prosto w twarz staremu: - Komu? - Co komu? - Komu chcecie taką ciemnotę wciskać?! Same hasła i dogmaty masz poukładane w głowie! Zabetonowane tam na zawsze, bo łatwiej żyć z betonem pod czapką niż z własną refleksją. Łatwiej żyć... i bić! - Stachu - wtrąciła się nieśmiało Jasińska. - To prawda, że ty tam byłeś? I teraz patrzysz spokojnie, co z nim zrobili? Jasiński drżącymi palcami usiłował rozpiąć dławiący jego grdykę kołnierzyk koszuli, aż wreszcie guzik prysnął pod etażerkę jak wystrzelony z procy. Spojrzał z ukosa na wnuka i skrzywił się, jakby połknął rozgryzione ziarnko pieprzu. - Nieodpowiedzialny element! - Co? - Mietek zerwał się z tapczanu i odrzucając okład, stanął przy krześle Jasińskiego. - No, przypatrz mi się lepiej. Kim jeszcze jestem? Wichrzycielem? Wrogiem socjalizmu? Politycznym bankrutem?! - Przede wszystkim gówniarzem! Mówi to tobie coś? Wam tylko popuścić trochę, to małpiego rozumu dostajecie. Pozwolić im na piosenki, teatry, kabarety, a zaraz zechcą przejąć władzę od klasy robotniczej! - Czy to studenci albo literaci zaszwejsowali cię w kantorku w pięćdziesiątym szóstym? Jakoś szybko zapominacie o naukach historii. - Nie po to był październik, żeby tacy jak ty rozwalali jego zdobycze. - Zdobycze! Sukcesy! Osiągnięcia... - A tak! Jak porównasz życie za sanacji i teraz, to ci się oczy otworzą! - Ile? - Co ile? - Ile zdrożały pociągi? Mięso? Gaz? Mieszkania?! Wanda położyła rękę na ramieniu męża. - Stachu - powiedziała łagodnie - Miecio mówi głośno, o czym wszyscy szepczą. Odskoczyła do tyłu, kiedy wielka i ciężka pięść Jasińskiego z całą siłą spadła na blat stołu. - Dosyć! Nie będę hodował wrogów we własnym domu. W wolnej Europie jest dla takich miejsce, ale nie tu! - zerwał się na równe nogi i wybiegł z pokoju, głośno trzasnąwszy drzwiami. Mietek zaczął wciskać koszulę za pasek spodni. Jasińska dopadła do wnuka, przytuliła go z całej siły, jakby chciała go bronić przed całym światem. A potem stała ze zwieszonymi wzdłuż boków rękoma, patrząc, jak wciąga powoli sweter i pakuje chlebak. Łzy bezgłośnie toczyły się po jej policzkach. W poniedziałek 11 marca rano, kiedy Andrzej wybierał się do pracy, musiał odpowiedzieć na pytanie Ewy, dlaczego wkłada najlepszy garnitur i nowiuteńką koszulę, przywiezioną z Włoch, której do tej pory jeszcze nie miał na sobie. Bąknął coś o naradzie z udziałem ministra na temat podniesienia poziomu kadry technicznej. Minister nie przyszedł, bo nie miał przyjść, za to Andrzej o czwartej wszedł do Bristolu. W małej salce było pełno dymu i skupionych nad stolikami młodych ludzi, którzy przy herbacie rozstrzygali losy świata. Zajrzał po schodkach na balkonik, gdzie zwykle spotykały się zakochane pary. Gosi jednak nigdzie nie było. Wypił dwie kawy i uznał, że nie po raz pierwszy został wystrychnięty na dudka: najwyraźniej bawiła się z nim wciąż w kotka i myszkę. A on rzeczywiście miał dla niej tę ofertę. Korn zapewnił go, że na stoisku fiata na majowych Targach Poznańskich będzie robota dla niejednej przystojnej plastyczki, gdyby więc ta znajoma Andrzeja miała koleżankę, to jeszcze lepiej. Kiedy zamierzał płacić, usłyszał głuche wybuchy i zauważył przez okno, jak od strony kościoła Wizytek chodnikiem i środkiem jezdni napływa tłum młodych ludzi. Dotarł do "domu bez kantów", zawirował pod jego podcieniami i jak fala przypływu, odbita od skał, runął z powrotem w stronę uniwersytetu. Zauważył, że niektórzy trzymają przy twarzach chusteczki, jakby dostali kataru albo chwycił ich płacz z powodu straty kogoś bliskiego. Kiedy wybiegł z Bristolu, poczuł dziwny swąd i zapiekły go spojówki. Im bliżej był uniwersytetu, tym mocniej to mu dolegało. Równocześnie z hukiem pękających granatów łzawiących ogarnęła go białosina chmura gazu. Kaszląc i płacząc, rozglądał się wśród młodzieży w nadziei, że może w tym kłębowisku ujrzy Gosię. Studenci szukali pod rachitycznymi drzewkami kamieni, by odpowiedzieć nimi na rzucane przez milicjantów petardy. Tłum to napierał w stronę ulicy Traugutta, to znów odbijał do tyłu, ustępując przed napierającą ścianą niebieskich mundurów. Na uniesione w górę pałki reakcją było skandowanie: - Ge-sta-po! Ge-sta-po! Wtedy mocniej tupotały podkute buty, hełmy pochylały się do przodu, następowała szarża, przed którą pryskali na boki studenci. W pewnej chwili noga Andrzeja obsunęła się do dziury po wyrwanej płycie chodnikowej. Upadł tłumiąc okrzyk bólu i wtedy poczuł, że ktoś bierze go pod łokieć i pomaga wstać. Obejrzał się w nadziei, że to Gosia, ale zamiast kocich oczu pod czarną grzywką zobaczył zaczerwienione od gazu oczy Henia Lermaszewskiego. - Co pan tu robisz, panie Jędruś? - wykaszlał Henio, ciągnąc go na Traugutta, gdzie zaparkował swojego volkswagena przed kinem Skarb". - A pan? - Jak ktoś dokłada władzy, to ja z przyjemnością wchodzę w to. Ale są granice poświęcenia, panie inżynierze. Tylko powiedz pan, o co im właściwie chodzi? - Nie czytał pan na bramie uniwersytetu? - A co tam było do czytania? Że prasa kłamie? A czy było kiedyś inaczej? Wszyscy kłamią: mąż żonie, pracownik szefowi. Tylko pieniądz mówi prawdę! Andrzej musiał wreszcie spełnić życzenie Ewy i wyruszyć z nią na poszukiwanie tapczanu dla Kajtka. W "Emilii" tapczany były na dole. Na pierwszym piętrze szukali bujanego fotela, takiego samego, jaki był w mieszkaniu Popiołków. Tymczasem Ewa przekroczyła sznur, odgradzający ekspozycję mebli jugosłowiańskich, i opadła w głąb fotela o szerokich poręczach. Gestem palca przywoływała do siebie męża, wskazując należący do kompletu podwójny tapczan. Andrzej niechętnie przełożył już nogę pod sznurem, kiedy usłyszał za sobą zaprawiony ironią znajomy głos: - Czym możemy służyć naszym miłym klientom? Od biureczka w rogu piętra (nad nim wypisany był szyld "Bezpłatne porady plastyczne") nadchodziła dziewczyna z grzywą czarnych włosów spadających na oczy, w niebieskim kitlu, z emblematem "E" ("Emilia") na czarnym golfie. Twarz Andrzeja przypominała twarz ucznia, przyłapanego w ubikacji szkolnej na paleniu papierosów. Dziewczyna podeszła blisko i patrząc zwężonymi oczyma na Andrzeja układała usta w sztucznie słodki uśmiech: - Nasza poradnia plastyczna kieruje się dewizą: jak się umeblujesz, tak się w małżeństwie poczujesz! - zerknęła na Ewę, po czym znów wbiła spojrzenie w Andrzeja. - Pana to nie interesuje? Komfort wnętrza to komfort rodzinnego gniazdka... Skłonił się lekko i ruszył ku wyjściu, Gosia szła o pół kroku za nimi. - Szkoda, że państwo nie chcą skorzystać z naszej pomocy. To ułatwia życie, a życie odtąd-dotąd jest gwarancją szczęścia w skromnym metrażu. Bez geometrii i symetrii można wypaść z kursu... Ewa zerknęła na nią przez ramię, po czym przyspieszyła kroku. Na schodach szepnęła Andrzejowi do ucha: - To chyba jakaś wariatka? - Jak to artystka - stwierdził nieswoim głosem. Chciał jak najszybciej zniknąć z pola widzenia Gosi. Nie zważając na protesty Ewy ("przecież mieliśmy dzisiaj kupić chociaż ten tapczan dla Kajtka"), wymknął się z "Emilii" pod pretekstem, że zapomniał wziąć pieniądze. W domu nie mógł usiedzieć na miejscu. Gdyby nie pojawienie się Haliny i Rajmunda, wróciłby zapewne na róg Świętokrzyskiej i Emilii Plater, żeby zmusić Gosię do wytłumaczenia się, dlaczego nie przyszła do Bristolu. - Wiecie, co się stało? - Halina była bardzo przejęta. - Mundzia chcą wywalić z pracy! - Dlaczego? Przecież niedawno go odznaczyli - Ewa szykowała herbatę rada z pojawienia się przyjaciół. - W samą porę - Wrotek uśmiechnął się gorzko. - Przynajmniej będę miał co im zwrócić. Bo teraz ludzie oddają legitymacje, odznaczenia, a niektórzy miejsca za biurkiem. Okazało się, że Rajmund naraził się kierownictwu Wytwórni Filmów Dokumentalnych tym, że między 19 a 23 marca odwiedzał uczelnie i robił zdjęcia z trwających tam studenckich strajków okupacyjnych. - Przedtem byłem na Śląsku. I słyszałem takie hasła, jakich pełno i w Warszawie: "Literaci do pióra, studenci do książek, syjoniści do Izraela". A w Sosnowcu na jednej kopalni wisiało: "Syjoniści do Syjamu". Tak się naród orientuje w tej grze. Przekonałem się, jak się montuje te "spontaniczne" protesty ludu pracującego, no i postanowiłem pokazać tych, którzy chcą autentycznej zmiany rzeczywistości na lepszą. - On nakręcił entuzjastów, a oni chcieli, żeby oskarżył komandosów... - Jakich komandosów? - Ewa nie mogła się połapać w toczonej batalii politycznej. - Przecież wojsko w, to się nie bawi. - Widać nie czytujesz "Prawa i życia" - powiedział Wtorek. - To właśnie tak określono tam dzieci dygnitarzy pochodzenia żydowskiego. I im przypisano rolę detonatora: oni mieli sprowokować zajścia ósmego marca, żeby wyprowadzić młodzież na ulicę. A w efekcie na uniwersytecie rozwiązano sześć kierunków studiów. Wywala się studentów za bramę, wciela ich do woja... - Ale po co? Po co to wszystko? - Divide et impera, stara zasada. Mało masz przykładów takiego dzielenia? Chcą podzielić naród na wiernych i zdrajców, a na tych ostatnich najlepiej nadają się ludzie obcego pochodzenia. - Antysemityzm to polityka głupców. Tak zawsze mówił pułkownik Poznański. - O, właśnie o nim myślałam! - wykrzyknęła Halina. - Może byś z nim pogadał w sprawie Mundzia? - Z Poznańskim? Przecież jego też mogą uznać za komandosa. - No i co teraz będzie? Patrzyła pytająco na Andrzeja. Zanim zdążył odpowiedzieć, w drzwiach stanął Kajtek z bardzo smutną miną. - Znowu ci nie wyszło zadanie? - spytał Andrzej. Chłopak przełknął ślinę, pokręcił przecząco głową i powiedział z wielkim przejęciem: - To wy nic nie wiecie? Zginął Jurij Gagarin. - Nie można powiedzieć, żeby w tym marcu działy się dobre rzeczy - stwierdziła Ewa, a Andrzej pomyślał, że nie we wszystkim miała rację: przecież spotkał Gosię. Sprawa Wrotka w Wytwórni Filmów Dokumentalnych nie wyglądała dobrze i Halina po paru dniach ponownie zwróciła się do Andrzeja z prośbą o ratunek. Rajmundowi groziło dyscyplinarne zwolnienie za samowolne nakręcanie scen, jakie rozegrały się na dziedzińcu uniwersytetu. Wszczęto formalne śledztwo i już nie tylko Wrotek, ale i dyspozytor przydzielający kamery, a nawet jakaś dziewczyna z magazynu taśm mieli być pociągnięci do odpowiedzialności. - On tego nie przeżyje - prawie z płaczem zapewniała Andrzeja. - Już rozstanie ze mną zniósłby łatwiej niż z kamerą. Pomóż mu! - Nie znam nikogo z tej ich branży - Andrzej bezradnie rozłożył ręce. - A ten Poznański? - przypomniała mu prośbę sprzed kilku dni. Poznański. Tak. Lata całe, kiedy już - zdawało się - znikąd nie było ratunku, Poznański stanowił tę ostatnią instancję, do której zawsze mógł się odwołać. Ale dzisiaj? Kiedy go widział ostatni raz - a było to już tak dawno, że nawet przypomnieć sobie nie mógł, gdzie i kiedy go spotkał - Poznański nie nosił już munduru i sprawiał wrażenie człowieka, który właśnie zgubił plan miasta i nie bardzo wie, w jakim ma podążać kierunku. Napomknął wówczas, że pracuje w pewnym wydawnictwie i chociaż jest tam kimś ważnym, nie taił, że nowa funkcja nie dostarcza mu satysfakcji. W cywilnym ubraniu z PDT-u, w źle zawiązanym krawacie i w szerokim, niemodnym kapeluszu, sprawiał wrażenie aktora, którego nietrafnie obsadzono w roli. Halina nie ustępowała i Andrzej zgodził się w końcu porozmawiać z Poznańskim. Przykro mu się zrobiło, że nie pamięta już numeru jego telefonu. Długo kartkował stary kalendarzyk "Orbisu". Wreszcie znalazł i zadzwonił. Ale telefon był zajęty. Kiedy po chwili ponowił próbę, słuchawka znów odpowiedziała monotonnym przerywanym buczeniem. Obiecał Halinie, że spróbuje zadzwonić późnym wieczorem. Lecz również i wieczorem usiłowania zakończyły się niepowodzeniem. Ponieważ wydawało się nieprawdopodobne, żeby ktoś mógł bez przerwy rozmawiać od rana do wieczora, Halina zdecydowała się zadzwonić do biura napraw. Panienka po parominutowym sprawdzaniu poinformowała uprzejmie, że podany jej numer nie jest uszkodzony, a całkiem po prostu wyłączony. Widocznie abonent nie uregulował w porę rachunku. Nie było rady. Andrzej obiecał Halinie, że nazajutrz po pracy wybierze się w Aleję Róż, gdzie mieszkał Poznański. Ale obietnicy nie spełnił. Kiedy szykował się do wyjścia, wpadła do nich zdyszana Lidka Jasińska. Miała łzy w oczach i drżały jej ręce, gdy podawała Andrzejowi jakiś druczek obficie upstrzony fioletowymi pieczątkami. - Mietka powołali do wojska! W jej oczach wyczytał błaganie o ratunek. - Jak to, do wojska? Przecież jest studentem. - Był - powiedziała zgaszonym głosem. - Wczoraj relegowali go z uczelni. Chodź do nas, proszę. Mietek wydawał się mniej przerażony od matki; podobny los spotkał wielu jego kolegów. Okazało się, że brał udział w redagowaniu ulotki, która pod nazwą "Deklaracja Solidarności Studentów Warszawy" krążyła od paru dni po mieście. - Pokaż ją panu Talarowi - poprosiła Lidzia. - Przecież nie ma w niej nic złego. Przeczytał pierwsze słowa: "My, studenci Warszawy, deklarujemy naszą niewzruszoną jedność! Wspólnie występujemy w obronie zasad demokracji socjalistycznej!", gdy raptem ktoś mu wyrwał pomięty druczek. Zaskoczony odwrócił się. Za nim stał Jasiński i ze zmarszczonymi brwiami studiował treść ulotki. - Sam tutaj piszesz - dźgnął palcem papier, jakby go chciał przebić na wylot - sam piszesz: będziemy wiernie stać na straży wszystkich zdobyczy socjalizmu. A wiesz chociaż, co jest tą zdobyczą? Choćby to, że pozwoliliśmy ci się za darmo uczyć! Mówi to tobie coś? - Za darmo? - spytał spokojnie Mietek. - Swoje już zapłaciłem. Policz sobie - wyszarpnął ze spodni kolorową koszulkę, odsłaniając plecy, wciąż jeszcze poznaczone sinymi pręgami. - Poznajesz swój podpis? Po kilku dniach Andrzej wciąż naciskany przez Halinę Wrotkową znalazł wreszcie trochę czasu na złożenie wizyty Poznańskiemu. Skorzystał z okazji, że stary taksówkarz Lermaszewski miał kurs na Sadybę. - Wyrzuci mnie pan przy Alei Róż - poprosił. - Bo przecież i tak musi pan jechać przez Aleje Ujazdowskie. - Obecnie już nie muszę, obecnie mogę. Ale do Gomułki nie namówiłby mnie pan za chińskiego króla, żebym tamtędy jechał - widząc w lusterku pytające spojrzenie Talara, mówił dalej: - Jak sam się pan nie domyśla, niech pan spyta swojego ojczyma. Rysiu Popiołek na ochotnika się zgłosił do magistratu do zdejmowania tabliczek. - Jakich tabliczek? - Andrzej wciąż jeszcze nie rozumiał. - Generalissimusa Stalina. Co to pan nie wie, że nasze aleje nosiły imię największego językoznawcy? Rysiek osobiście trzy tabliczki zerwał. Jedną przy kawiarni Galińskiego na rogu placu Trzech Krzyży, drugą przy Wilczej, a trzecią tam, gdzie obecnie ambasada USA. Mam w tym swój udział, bo Rysiowi pożyczałem do tej operacji własne flachcęgi. Skręcali właśnie z Hożej i Andrzej nie bez uczucia satysfakcji studenta, któremu udało się przyłapać profesora na omyłce, wskazał napis zdobiący wejście do narożnej kawiarni. - Coś się jednak panu pokręciło. Przecież to "Wilanowska". - Pokręcić to się może karuzela w parku. A to jest Galiński. - Sam pan chyba widzi, że Wilanowska - upierał się Andrzej. - To może pan tak widzi. My z Ryśkiem widzimy inaczej. Na rogu Pięknej - której nazwa, nawiasem mówiąc, też wzbudzała sprzeciw starego taksówkarza, bo jego zdaniem była to ulica Piusa przed nowo wzniesionym gmachem amerykańskiej ambasady tłum gapiów oblegał oszklone gablotki wystawione przed głównym wejściem. Akurat stali pod czerwonymi światłami, mogli się więc przekonać, co wzbudzało taką ciekawość przechodniów. Ponad rozpiętymi w witrynach kolorowymi fotografiami wisiał napis objaśniający, że umieszczono tu najnowszy serwis zdjęciowy z lądowania statku "Apollo-7Ď" który okrążył dookoła księżyc. Kiedy dojeżdżali do Alei Róż, z impetem wyskoczył stamtąd srebrzysty peugeot i skręciwszy w prawo pomknął w stronę Belwederu. Lermaszewski na ten widok zahamował tak gwałtownie, że Andrzej omal głową nie wybił szyby przed sobą. Lecz nie tyle marka samochodu tak oszołomiła starego taksówkarza, co kierowca; jeszcze z daleka błyszczała jego lśniąca, jakby wypolerowana łysina. Obaj bez trudu rozpoznali premiera Cyrankiewicza, który miał zwyczaj jeżdżenia bez szofera. Dopiero w sporej odległości za peugeotem, jakby w popłochu, pomknął czarny mercedes pełen gorączkowo rozglądającej się obstawy. - Żeby on tak wszystkim umiał kierować - westchnął Lermaszewski. - A co pan tutaj szuka? - zerknął w wylot niedługiej uliczki z rzędem starych, secesyjnych kamienic, pełnych wykuszów i kariatyd podpierających balkony. - Znajomego - odparł Andrzej. - Niezłe masz pan znajomości - w głosie starego wyczuć można było uznanie. Mijając wnękę bramy, Andrzej przypomniał sobie, że kiedy był tu po raz ostatni, wejścia strzegł uzbrojony wartownik, któremu musiał zostawić swój dowód. Dzisiaj nie było nikogo. "Ot, czasy się zmieniły" - pomyślał. Dopiero po drugim naciśnięciu czarnego łepka dzwonka, który tkwił w ciężkiej, dębowej framudze, posłyszał za drzwiami mieszkania czyjeś kroki. Kiedy je otworzono, zobaczył w progu panią Poznańską. Mimo południowej pory była w szlafroku; jej głowę opinała zawinięta w turban chustka, spod której wymykały się siwiejące kosmyki włosów pozawijanych na tulejki lokówek. Andrzej uśmiechnął się do niej, ale go nie poznała. - Pan po pianino? - spytała, wciąż jeszcze trzymając drzwi do połowy tylko uchylone. - Czy po biurko? Jego zdumienie wzięła najwidoczniej za wahanie, bo szybko pospieszyła z następnym pytaniem: - Pan w sprawie ogłoszenia? - Nie - wybąkał coraz bardziej stropiony. - Pani mnie nie poznaje. Jestem Andrzej Talar. Czy zastałem pana pułkownika? - Pułkownika? - w jej głosie wyczuł wyraźną drwinę. Przepuściła go do przedpokoju. - Pułkownika już dawno nie ma, panie Andrzeju... Uchyliła drzwi, które, jak dobrze pamiętał, prowadziły do gabinetu Poznańskiego, i zawołała: - Masz gościa! W półmroku przedpokoju zawadził łokciem o coś kanciastego. Były to dwie, leżące jedna na drugiej skrzynie, jakich zwykle używają hurtownie do przewożenia łatwo tłukących się towarów. Teraz też spomiędzy sosnowych, nie heblowanych listew przeciskały się sploty poskręcanych wiórów. - Ostrożnie - ostrzegła pani Poznańska. - To porcelana. Wszedł do gabinetu, a raczej do obszernego pomieszczenia, który kiedyś spełniał tę rolę. Zamiast dywanu, który zrolowany podpierał puste biblioteczne regały, podłogę zaścielały płachty starych gazet. Na nagich ścianach pozostały żółtawe obwódki w miejscach, gdzie kiedyś wisiały portrety i obrazy. Pogięte gwoździki i haki walały się na parapecie okna. Na blacie ogromnego biurka zgromadzono w nieładzie pryzmy książek obwiązanych sznurkami i dwa kryształowe wazony, w których zamiast kwiatów tkwiły czerwone pudełka z orderami, zrolowane papiery i elektryczna latarka. Aparat telefoniczny z kablem wyrwanym z gniazdka walał się pod przewróconym krzesłem, a w rogu pokoju tkwił na podłodze twarzą do ściany, jakby zawstydzony tym, co dzieje się poza jego plecami, dobrze Andrzejowi znany z poprzednich wizyt, gipsowy postument Lenina. - Przepraszam za ten bałagan - wpierw usłyszał głos gospodarza, zanim dostrzegł go samego stojącego w drzwiach sypialni. - To ja przepraszam - Andrzej podbiegł do pułkownika z wyciągniętą ręką - ale nie przypuszczałem, że państwo będą się stąd przeprowadzać. - Myśmy też nie przypuszczali - z uśmiechem powiedział Poznański. Rozglądał się w poszukiwaniu krzesła, na którym jego gość mógłby usiąść. Dostrzegł je wreszcie przewrócone w kącie pokoju. Szorując niezgrabnymi, ciężkimi sandałami po szeleszczących gazetach, podążył w tamtym kierunku. Takim go jeszcze nigdy Andrzej nie oglądał. Jak każdy wojskowy wciśnięty w cywilne ubranie poruszał się nieporadnie. Od dawna widać nie używana zielona wojskowa koszula nie dopinała mu się na brzuchu, jej poły, wymknąwszy się spod paska spodni, powiewały jak rąbki fartuszka. - Na jaką wyprowadza się pan ulicę? - spytał Andrzej. Poznański spojrzał na niego wzrokiem człowieka chorego na serce, którego pytają, w jakim czasie zamierza przebiec dziesięć kilometrów. - Źle mnie zrozumiałeś, Andrzeju - powiedział kwaśno - ja nie zmieniam mieszkania, ja zmieniam kraj. Andrzej oniemiał. To nie może być prawda! Przecież ten człowiek od ponad ćwierć wieku był jego przewodnikiem po krętych politycznych ścieżkach życia, mentorem i opiekunem, sędzią, od którego wyroków - zawsze precyzyjnie sformułowanych - nigdy się nie odwoływał i ani mu w głowie było je kiedykolwiek podważać! Poznański, widząc zmieszanie Andrzeja, swoim dawnym mentorskim tonem wyjaśnił: - Czyżbyś nie czytał przemówienia przywódcy? Że nie czyni się żadnych przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu do Izraela, jeśli tego pragną? - A pan pragnie? - Nie. Ale ty jesteś pierwszym, który mnie o to w ogóle pyta. Innym wystarczyła moja metryka i że mój ojciec miał na imię Baruch, a nie na przykład Bartłomiej. Do rozmowy wtrąciła się pani Poznańska. - Powiedz panu, że wezwano cię na zebranie, żebyś się samookreślił - powiedziała. - Jak to samookreślił? Poznański machnął lekceważąco ręką. - Ale nie poszedł - ciągnęła dalej Poznańska. - Tylko list im wysłał. - A cóż tam mogłem o sobie powiedzieć? Ja się określałem przez dwadzieścia trzy lata. Czy może miałem im dostarczyć zaświadczenia, co robiłem? - wzrok jego zatrzymał się na Andrzeju. Wpatrywał się w niego długo, a potem spytał na poły drwiąco, na poły poważnie: - A może ty wystawiłbyś mi takie zaświadczenie? - Bezapelacyjnie! - zawołał Andrzej. Poznański roześmiał się. - No widzisz! A mnie to nie przyszło do głowy. Teraz już za późno. - Męża zwolnili z pracy - uzupełniła Poznańska. - Nie, nie - zaprzeczył. - To był wynik wyższej konieczności. Po prostu na skutek reorganizacji nastąpiła redukcja niektórych etatów. Miałem do wyboru albo przejść na emeryturę, albo być przesuniętym na niższe stanowisko w innej redakcji. - Jeszcze ich bronisz! - zawołała z oburzeniem. - Do jakiej redakcji? - zwróciła się do Andrzeja z wyjaśnieniem: - Mąż pracował przy encyklopedii. Co jeszcze mógł redagować? Literę "E"? Andrzej poderwał się z krzesła. Szeleszcząc gazetami zaczął przemierzać wzdłuż i wszerz pokój. - Gdybym to wiedział wcześniej. Nawet telefonowałem do pana. Ale telefon był uszkodzony. - Nie. Wyłączono nam - sprostowała Poznańska. - Nazajutrz po złożeniu podań o paszport. - To i paszporty państwo już mają? Zamiast odpowiedzi Poznański sięgnął na biurko po mosiężną statuetkę Pałacu Kultury, pod którą leżały dwie książeczki oprawne w płótno granatowego koloru. Podał jedną Andrzejowi. W poprzek dwóch niebieskich kartek przybito fioletową pieczęć: "Posiadacz niniejszego dokumentu podróży nie jest obywatelem polskim". - Rozmawiasz już z obcokrajowcem - uśmiechnął się kwaśno. - Wiśta wio łatwo powiedzieć - wyrwało się Andrzejowi ulubione niegdyś powiedzonko, którego już latami nie używał. - I cóż pan tam będzie robił? - Doszło do mnie, że jeden kolega otworzył we Frankfurcie pralnię. Może przyjmie mnie na wspólnika. W Niemczech zostało dużo brudów. Niestety, nie te będziemy prali, co trzeba. Andrzej zaprzestał nagle swej wędrówki po zagraconym pokoju i stanął w drzwiach, jakby chciał zagrodzić gospodarzowi drogę do wyjścia. - Pan tego nie zrobi! - zawołał. - Nie wierzę w to. To wszystko minie. Panie Poznański! Sam mnie pan uczył, że nie słowa się liczą, ale idea. Przecież ja widzę, że nie przestał pan w nią wierzyć. Kto mnie uczył: "Rewolucja parowóz dziejów, chwała jej maszynistom"? Poznański ciężko podniósł się z krzesła. - Parowóz jest w porządku - powiedział - tylko maszyniści okazali się zupełnie do dupy. Jeżeli nie chcesz, Andrzeju, kupić ani pianina, ani biurka, przepraszam cię, ale musimy się dalej pakować. Żegnaj - długo potrząsał ręką Andrzeja i dodał wskazując głową na gipsowe popiersie Lenina: - Widzisz, że nawet on nie chce na to patrzeć. Do domu Andrzej wrócił piechotą. Był tak wstrząśnięty pożegnaniem z Poznańskim, że musiał trochę ochłonąć. Przed bramą spotkał Jasińskiego. Szedł od kiosku, już po drodze studiując "Ekspresiaka". Na widok Andrzeja pomachał płachtą gazety. - Słyszał już pan, co piszą? Za cztery lata na nowo zaczynamy metro. Pójdzie od Huty na Służewiec. Pierwszy odcinek w siedemdziesiątym szóstym. Mówi to panu coś? - Znam paru, którzy już nim nie pojadą - powiedział Andrzej. Złapał zdziwiony wzrok Jasińskiego. Nagle przypomniały mu się nie kończące się konflikty starego z Mietkiem, jego interwencje jako ormowca na uniwerku i jeszcze teraz ten wyjazd Poznańskiego. - I z czegóż pan się właściwie cieszy, panie Jasiński? - powiedział cierpkim tonem. - Nie podoba mi się to wszystko. Stary znów nie zrozumiał i tylko przyjrzał mu się badawczo. Wchodzili już na klatkę schodową. - A w ogóle szkoda, panie Talar, że nie był pan na ostatnim zebraniu. Prosiliśmy Korna, żeby się określił. - Korna? - Andrzej aż przystanął przeczuwając najgorsze. - No i wyszło szydło z worka. Nie chciał potępić agresji na Egipt. Twierdzi, że to było działanie prewencyjne. Syjonista. Mówi to panu coś? I że wyjeżdża. No i krzyżyk na drogę. - Korn też? Kiedy zadawał to pytanie, poczuł, jak fala krwi oblewa mu policzki. Ale tym razem ze wstydu. Bo w tym momencie wcale nie myślał o koledze, lecz o tym, że kiedy już Korna zabraknie, będzie musiał szukać innego protektora dla Gosi, której obiecał pracę dekoratorki na Targach Poznańskich. Lidka bezmyślnie patrzyła na przesuwający się za oknem krajobraz. Pociąg mknął teraz lasem. Od paru dni panowały upały i rozedrgane od gorąca powietrze zdawało się falować ponad wierzchołkami starych sosen. Od chwili, gdy pociąg minął Łomżę, gdzie wysiedli prawie wszyscy pasażerowie, jechała w przedziale sama. Kiedy konduktor stanął w rozwartych drzwiach przedziału, bez słowa podała mu do sprawdzenia bilet. Zatrzeszczały niklowe szczęki cążek dziurawiących tekturowy prostokącik. - Czerwony Bór znowu w modzie - mruknął. Wydało jej się, że spojrzał na nią ze współczuciem. Po chwili pociąg zaczął zwalniać, a pod kołami dało się wyczuć mijane zwrotnice. Lidka sięgnęła na półkę ściągając karton po lekarstwach, w którym zapakowany był pieczony schab i sernik zrobiony przez Jasińską dla Mietka. Na peronie malutkiej stacyjki prócz niej i piątki żołnierzy z sąsiedniego przedziału wysiadła tylko pani w długiej welwetowej spódnicy, dźwigająca koszyk, z którego wystawała noga pieczonej indyczki. Idąc do wyjścia obie obejrzały wzajemnie swoje bagaże. - Pani też do jednostki? - spytała domyślnie pani. Lidzia potwierdziła skinieniem głowy. - Też socjologia? - Nie. Filologia. W milczeniu zaczęły wolno zmierzać w kierunku szpaleru topól, za którymi czerwieniały zabudowania koszar. Prócz dyżurnego podoficera i kucharza z pomocnikiem nie zastały nikogo. Puste korytarze wyglądały jak ulice co dopiero ewakuowanego miasta. Słodkawy zapach mydlin unosił się nad deskami świeżo wyszorowanej podłogi. Z radiowęzła na apelowym placu płynęły płaczliwe zawodzenia Czesława Niemena, który śpiewał o "sukcesie, który dla każdego inny ma sens". Dyżurny wyjaśnił Lidce i jej przygodnej współtowarzyszce, że jednostka od świtu znajduje się na poligonie i przyjdzie im czekać aż do wieczora. I rzeczywiście. Dopiero po zachodzie słońca Lidka dostrzegła przez okno świetlicy, jak jakiś ruchomy, zielony kształt zaczął odrywać się od krawędzi lasu pełznąc w stronę koszar. Wracali. Obie z panią w welwetowej spódnicy rzuciły się w stronę bramy. Wartownik wyszedł z budki niepewny, czy ma je zatrzymać żądając podpisanych przepustek, lecz zatrzymały się same przy piramidce beczek z wodą do gaszenia pożaru. Wartownik nie wracając już do budki odczekał, aż powracający z zajęć pluton zbliży się na odpowiednią odległość, po czym uniósł w górę biało-czerwoną belkę szlabanu. Wracali czwórkami. Lidzia bezskutecznie usiłowała wyłowić wzrokiem z tej burozielonej, falującej masy tak dobrze jej znaną sylwetkę. Lecz oni, ugięci pod ciężarem pełnego rynsztunku, w hełmach przesłaniających twarze, sprawiali wrażenie jakiejś nienaturalnie wielkiej gąsienicy pełznącej mozolnie po zakurzonym gościńcu. Dowodzący nimi kapral dostrzegł dwie kobiety, skryte za budką wartownika, i uznał, że w tej sytuacji musi swych podkomendnych doprowadzić do koszar z pełnym fasonem. Zakomenderował: - Plu-ton! Śpieee-wa! - i zaintonował pierwszą zwrotkę popularnej już od paru tygodni piosenki: Przyjedź, mamo, na przysięgę,@ Zaproszenie wysłał szef,@ Syn ci wyrósł na potęgę... Dość ospale podjęli refren i tak, myląc takty i słowa, dobrnęli aż do bramy, zachęcani co chwila dziarskim pohukiwaniem kaprala: - Wesolutko! Wesolutko! Lidzia wciąż jeszcze nie była w stanie wyłowić wzrokiem Mietka. Zbierało jej się na płacz. Dopiero kiedy w świetlicy zamknęła syna w ramionach i poczuła jego mokry od potu policzek przy swojej szyi, uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. - Sam teraz widzisz - powiedziała tonem matki, której syn przyniósł na półrocze kiepskie świadectwo. - Potrzebne ci to było? Te apele? Te deklaracje? - Potrzebne, mamo - łagodnie wyswobodził się z jej ramion. Usadził ją na krzesełku przy stoliku, którego blat przykrywała cerata z wymalowanymi kostkami szachownicy. - Potrzebne - powtórzył. - Teraz już mam zaliczenie z wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. Możesz to powtórzyć swemu ojcu. - Dziadkowi - poprawiła go machinalnie, jeszcze nie mogąc się połapać, czy mówi to kpiąco czy poważnie. - Nie. Swemu ojcu. Towarzyszowi Jasińskiemu. Od czasu wiadomości o wyjeździe Korna, Andrzej wciąż był zdenerwowany. Termin otwarcia targów zbliżał się nieubłaganie, a on nie zrobił niczego, żeby dotrzymać słowa danego Gosi. Teraz już będzie miała uzasadnione podstawy, by sądzić, że jego obiecanki były tylko wypróbowaną metodą podrywu. Nie był w stanie ukryć swego rozdrażnienia. Ewa widziała to doskonale, ale przypisywała zły nastrój męża wstrząsowi, jakiego doznał podczas wizyty u Poznańskich. Irytowało go wszystko i tylko on sam wiedział, kto był prawdziwą tego przyczyną. Jego myśli biegły nieustannie w jednym kierunku, jakby toczyły się po niewidocznych szynach, z których skręcić nie sposób w żadną inną stronę. Kiedy po pracy wracał do domu i Ewa kładła przed jego talerzem karteczkę z wypisanymi na ten dzień obowiązkami: odwiezienie Krzysia na religię, odebranie bielizny z magla na Miedzianej, podwiezienie Ewy na zastrzyk do przychodni, kiwał tylko zrezygnowany głową, że rzeczywiście jego portret człowieka "odtąd-dotąd" był trafnie wymalowany przez Gosię i że nie ma sposobu, by mógł się z ram tego portretu wydobyć. Przerabiał z Kajtkiem fizykę. Raptem poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś dłoni. Odwrócił się. Nad nim pochylała się Ewa. W kuchni czeka Popiołek, któremu Andrzej obiecał podróż na Siekierki. Murarz Osuch pragnął pokazać im działkę, którą Ryszard chciał kupić żonie, spełniając jej najgorętsze marzenia. - Teraz? Teraz? - opryskliwie spytał Andrzej. - Przecież on wciąż nic nie umie. Ciężar właściwy ołowiu? - nachylił się poprzez stół w stronę zaskoczonego syna. - Ołowiu? - spytał malec chcąc zyskać na czasie. - Tak, ołowiu. Wiesz czy nie wiesz? Kajtek obgryzając ołówek szukał wsparcia w suficie. - A co to w ogóle jest ciężar właściwy? Może od tego zaczniemy. - Ciężar właściwy? - jak echo powtórzył Kajtek. - Tak, ciężar właściwy. Kajtek zrobił rozsądną minę, jakby pomiędzy nim a ojcem panowało pełne zrozumienie omawianego problemu. - Ale ołowiu czy w ogóle? - W ogóle. - W ogóle? - znów jak echo powtórzył Kajtek. Andrzej zazgrzytał zębami. - Przestań za mną w kółko powtarzać. Odpowiadaj! - Ale co? - Nie wiesz? - Nie wiem - przyznał uczciwie Kajtek. - A co ty w ogóle wiesz? Kto gra na lewym skrzydle w Legii, tak? To wiesz? - Gadocha - ucieszył się Kajtek, rad że wreszcie może zadowolić ojca. Andrzej uniósł ramiona w górę w geście poddającego się żołnierza. - Koniec świata - powiedział i nagle przypomniał sobie. - A właśnie. Gdzie ten Popiołek? Stary Osuch, weteran odbudowy ich domu na Złotej, mimo upływu lat wciąż jeszcze nie rozstawał się z kielnią. Brał różne roboty, ale już nie w Warszawie, dokąd jeździć mu było za daleko, bo mieszkał na Siekierkach, lecz głównie na pobliskiej Sadybie, która stawała się najbardziej modną dzielnicą jednorodzinnych domków. Zamówień miał wiele i dzięki temu mógł wkrótce dość znacznie powiększyć areał swego gospodarstwa, bo dokupywał coraz to nowe parcele. Rozrzucone były wzdłuż całego osiedla, długo więc trwało, zanim Popiołek z Andrzejem zdołali obejść wszystkie oferowane przez Osucha działki. Popiołek bez ustanku wybrzydzał. Żadna mu nie odpowiadała. Jedna leżała za blisko elektrociepłowni, inna była za bardzo wilgotna, gdzie indziej znów, jak zauważył, zgromadzono za płotem cały kopiec pustych butelek po wódce. - Pokaż mnie, kumie - mówił - taki kawałek gruntu, żeby mi ślubnej przypominał wieś. Żeby kurki miały gdzie gdakać i żeby można było posadzić ogórek na zagrychę. - Marudzisz pan, panie Rysiu - powiedział - gdzie pan dzisiaj wieś znajdzie? Każdy jeden chomąt ma telewizor i lodówkę. - Ale ja taki plac potrzebuję - upierał się Popiołek - żeby mi nikt przez płot nie zaglądał ani nie mieszał się do tego, co robię. - Czy pan się czasem nie nazywa Dubczek? On też ma takie zachcianki. Na sąsiadów dziś nie ma mocnych. Nie mam słusznej racji, panie Jędrusiu? Zamiast odpowiedzi Andrzej znacząco zerknął na zegarek, dając do zrozumienia, że pilno mu już do powrotu i że i jemu zaczyna już ciążyć niezdecydowanie Popiołka. Osuch należycie odczytał ten test Andrzeja i zaproponował: - W porządku. Pokażę panu jeszcze jeden kawałek, który trzymałem dla siebie. Skierowali się w stronę widocznego stąd z dala nasypu, który częściowo pełnił rolę wału ochronnego przy dawnym, wysychającym już korycie Wisły, częściowo zaś był torowiskiem, po którym od czasu do czasu sunęły wagony pełne wywożonego z elektrociepłowni żużlu. Długo brnęli pośród drewnianych ruder krytych papą, mijali podwórka zagracone starym żelastwem, po którym brodziły kaczki i wałęsały się bezdomne psy w poszukiwaniu jedzenia. Mieszkali tu przeważnie furmani, rozwożący jesienią węgiel, i piaskarze, którzy poza sezonem wynajmowali się do robót murarskich. Prawie wszyscy znali Osucha, pozdrawiali go kordialnie, a nawet zapraszali na flaszkę. Kiedy minęli wreszcie podwórka, nad którymi snuł się cierpki zapach samogonowego zaczynu, ogródki z krzakami pomidorów, butwiejące altanki, na których suszyły się wyleniałe kołdry z kępkami wyłażącej z nich waty, weszli wreszcie na otwarty ugór, porosły łopianami i szczeciną wypalonej trzciny. U kresu tego pola czerwienił się mur rozpoczętej budowy jakiegoś domku czy sadyby. - Spod serca już to sobie wyjmę - wyznał Osuch - bo szykowałem to osobliwie dla siebie, w razie jakbym zwariował i też się ożenił. - To pan nie żonaty? - zdziwił się Andrzej. - A wyglądam na takiego? - Wdowiec? Osuch przystanął, poczęstował gości papierosami, potem schyliwszy się ułamał suche źdźbło trzciny i podpaliwszy je zapałką, podtykał płomyk pod papierosy Popiołka i Andrzeja. - Powiem panu moją zasadę - powiedział tonem uczonego zabierającego się do wygłoszenia wykładu. - Kawaler żyje jak pan, a umiera jak dziad... - No właśnie - ucieszył się Popiołek. - Ale żonaty - podjął swój wykład Osuch - żyje jak dziad, a umiera jak pan. Dlatego ja się ożenię przed samą śmiercią - zakończył. Pan Ryszard zamaszystymi krokami obmierzył długość i szerokość zagonu obwiedzionego już drucianą siatką, obejrzał podmurówkę, zajrzał w głąb cembrowiny pod przyszłą studnię i oświadczył, że w zasadzie obiekt mu odpowiada, ale ostateczne słowo tak czy owak należy do żony. - To się pan teraz drap w głowę - poradził Osuch - a na razie wracajmy, bo sam pan widzi, że pasierbowi się spieszy. Po godzinie jechali już obaj Alejami w drodze na Złotą. - Głupi ten Osuch - przypomniał sobie Popiołek maksymy murarza - głupi jak zelówka od pepegów. Żonaty też może żyć jak król, tylko wpierw musi sobie królową dopasować. On tego nie wie, a ja już to wiem. Skręcali właśnie w Żelazną i do domu było już stąd parę kroków. W mieszkaniu Andrzej nie zastał nikogo. Chłopcy byli na religii odprowadzeni przez babkę, a Ewa zostawiła na biurku pośpiesznie napisaną kartkę z wiadomością, że nie mogąc się go doczekać, poszła do kawiarni zaproszona przez Grażynkę, dawną swą koleżankę z "Mazowsza". Poczuł się rozgrzeszony. Ta kartka od Ewy wydała mu się długo oczekiwaną przepustką. Spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma, lada chwila rozpocznie się zamykanie sklepów. Kiedy w kilka minut później parkował warszawę w zakolu chodnika przed domem meblowym, w pośpiechu nawet nie zamknął drzwi na klucz. Roztrącając ostatnich klientów opuszczających magazyn, gnał po kilka schodów naraz na piętro, gdzie od strony ulicy Mariańskiej mieścił się punkt poradni plastycznej i dekoratorskiej. Klientów żądnych porad już na szczęście nie było. Gosia, śmiesznie dmuchając od czasu do czasu w grzywkę, zagłębiona była w lekturze kolorowego magazynu "Zu Hause". Długą chwilę stał nie ośmieliwszy się odezwać. Był pewien, że nie dostrzegła jego wejścia, bo wciąż obojętnie przekładała kartkę po kartce. Nawet pomyślał, czy by nie zawrócić, bo podświadomie wciąż mu coś szeptało, że jest to moment jak przed wkroczeniem do bitwy, której wyniku nikt nie jest w stanie przewidzieć. I właśnie wtedy, nie odrywając wzroku od magazynu, powiedziała: - Wiedziałam, że do tego dojdzie. I tak wytrzymałeś ponad dwa miesiące. Czuł, jak wilgotnieją mu palce, opanował się jednak i siląc się na spokój, odpowiedział podobnym tonem: - Chciałem się przekonać, czy przez ten czas nic pani nie straciła z pewności siebie. - Przekonałeś się? - spytała wstając od stolika. - Bo już zamykamy. Wbrew tej zapowiedzi zachęcającym gestem zaprosiła go do wnętrza oszklonego kantorku. Ze stosu zrolowanych tkanin, tapet i okładzin wydobyła zwój srebrzystego brokatu i rozwinąwszy go w długą wstęgę omotała nim nieoczekiwanie tors Andrzeja, jakby był manekinem, służącym do przymiarki. - Każda ćma prędzej czy później znajdzie płomyk, przeznaczony dla niej. I te słowa, które były oczywistą prawdą, i błazeńska draperia wyprowadziły Andrzeja z równowagi. Zdarł z siebie z wściekłością ciężką zasłonę. - Nie przyszedłem tu po proroctwa - powiedział. Jego rozdrażniony ton nie zrobił na Gosi najmniejszego wrażenia. Jakby grała jakąś dobrze wyuczoną rolę, stanęła za biureczkiem w pozie wzorowego subiekta. - Przyszedłeś po wolność, panie Symetryczny - powiedziała z wyrozumiałym uśmiechem. - Po uncję luzu... Zaprzeczył energicznym gestem dłoni. Nie zważając na jego protesty, przeistoczyła się teraz w dobrotliwą kumoszkę. - Ładnie było panu z tą siateczką. Moja pani, moja pani, a gdzie pani to dostała? Gdzie to rzucili? Czy kolory tym pani pierze, czy bynajmniej tylko białe? Andrzej zagryzł wargi. Kiedy tu był przed dwoma miesiącami z Ewą, rzeczywiście dźwigał siatkę wypchaną proszkiem do prania i warzywami. Musiał wówczas istotnie wyglądać jak żywa ilustracja solennego mieszczucha. Jej dzisiejsze aluzje dowodziły, że dobrze zapamiętała ten jego wygląd poczciwego safanduły. Czuł się urażony, a jednak nie chciał się obrazić. Udał więc tylko, że dotknęły go jej słowa, i zrobił ruch, jakby zamierzał wyjść. Szybko pożałował tego pochopnego gestu, bo Gosia nie sprawiała wrażenia, żeby go chciała zatrzymać. Dopiero gdy kładł już dłoń na klamce, usłyszał: - Masz samochód? Przytaknął kiwnięciem głowy. Gosia, jakby już dość jej było udawania i jakby właśnie zrzucała z siebie kostium aktorki po skończonym spektaklu, zaczęła pospiesznie ściągać firmowy jedwabny kitelek oraz upychać do torby kolorowy magazyn i saszetkę z kosmetykami. - Z nieba mi spadłeś! - teraz już mówiła normalnym, rzeczowym tonem. - Bądź punkt dwudziesta pod moim domem. Wiesz, gdzie mieszkam? - Skąd. Gdybym wiedział... Energicznie wypychała go z boksu, w pośpiechu długo nie mogła utrafić kluczykiem w otwór zameczka yale. Spodziewał się, że ją odwiezie, ale ona pożegnała go na ulicy. - Mam ci wierzyć, że naprawdę nie wiesz, gdzie mieszkam? - Słowo. - Ja bym do tej pory już wiedziała. Źle, panie Symetryczny. Jeszcze nie dojrzał pan do przeróbki. Na razie jedyną twoją zaletą jest posiadanie auta. Nawet nie wiesz, jak mi jest dzisiaj potrzebne. - Bardzo proszę. Dokąd tylko każesz. - Auto jest mi potrzebne nie do jeżdżenia. Etatowy narzeczony nawalił. Masz szansę. A mieszkam na Rybakach. Zajedź od strony Wisły. Hej! Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, była już daleko. Podniecony i zaintrygowany ponownym spotkaniem, długo patrzył, jak biegła w stronę Świętokrzyskiej, dopóki jej czarna sylwetka nie wtopiła się w szary tłum przechodniów. Nie mógł doczekać się tej ósmej godziny. Do domu już nie wracał bojąc się, że nie potrafi znaleźć dostatecznego pretekstu, który usprawiedliwiał by jego ponowne wyjście na miasto. Wsiadł do warszawy, lecz dużo jeszcze upłynęło czasu, zanim zdecydował się ruszyć. Na razie starał się bezskutecznie rozwiązać zagadkę, jaką było dziwne oświadczenie Gosi, że samochód wcale nie jest jej potrzebny do jazdy. Do czego zatem? Doszedł w końcu do wniosku, że była to jeszcze jedna z wielu ekstrawagancji dziewczyny, która za wszelką cenę chciała być ekscentryczna i tajemnicza. Zaczął więc układać plan dzisiejszego wieczoru. Po namyśle postanowił, że zaprosi ją do "Kuźni" w Wilanowie. Pomysł przerobienia zwykłej, prymitywnej kuźni na restaurację to było coś właśnie w stylu Gosi i na pewno będzie się jej podobać. Tym bardziej, że jak mu mówiono, lokal ten wzięła w ajencję Beata Artemska, do niedawna pierwsza gwiazda warszawskiej operetki. Tylko czy starczy mu pieniędzy? Pośpiesznie sprawdził zawartość portfela i odetchnął z ulgą: miał całe pięćset złotych. A może pójść raczej na kawę "Pod gwiazdami"? W świeżo wzniesionym wieżowcu na rogu Marszałkowskiej i Hożej, na ostatnim piętrze, zobaczyć można było co wieczór inną ulubienicę stolicy - Hankę Bielicką. Ostatecznie postanowił sprawę tę pozostawić do rozstrzygnięcia Gosi. Na razie ruszył spod "Emilii" i pojechał na Stare Miasto, a były to już ostatnie tygodnie, kiedy można było samochodem poruszać się po ciasnych uliczkach. Zaparkował przy "Largaktilu", popularnym, zwłaszcza wśród młodzieży, lokalu nocnym, który o tej porze był jeszcze zamknięty. Stąd stromymi uliczkami Bugaj i Brzozową blisko już było na Rybaki. Nie zapalając silnika, stoczył się wolno w dół Brzozową, skręcił w Boleść i podjechał, jak chciała Gosia, od strony Wisły. Ku jego zdziwieniu stała już pośrodku garbatego placyku, a obok niej w śmiesznym, staromodnym szafliku tkwiło kilkanaście ogromnych blaszanych puszek z farbami. Dawno już nieczytelne etykiety pochlapane były smugami różnokolorowych farb. Pod pachą trzymała zwój zrolowanego ściernego papieru, a z tekturowego pudła po winie sterczały szczeciny kilkunastu pędzli różnej wielkości i ostrza łopatek do rozprowadzania szpachli. - Zapakuj to do tego pojazdu - poleciła, gdy tylko wygramolił się z auta. - Trzeba było od razu powiedzieć, że mam przyjechać ursusem - zażartował. Usłyszał w odpowiedzi, że to jeszcze nie komplet, po czym Gosia pognała w stronę starej kamieniczki, która jak przyklejona zwisała nad brzegiem skarpy. Mozolnie upychał puszkę po puszce we wnętrzu bagażnika, uprzednio starannie moszcząc go starymi gazetami. Skrupulatnie sprawdzał szczelność każdego wieka puszki, bo trudno by mu było znaleźć wiarygodne wytłumaczenie, skąd tu się wzięły pomarańczowe i seledynowe plamy. Pudło z pędzlami umieścił na tylnym siedzeniu i właśnie zabierał się do zatrzaśnięcia klapy bagażnika, kiedy usłyszał z daleka wołanie Gosi, żeby się wstrzymał, bo jeszcze powinna tam się zmieścić drabina. Zbiegała ze skarpy dźwigając metalową, składaną drabinę i termos. Zmieniła ubranie. Miała na sobie błękitny, płócienny roboczy kombinezon, cały aż pstry od kolorowych plam po lakierach i farbach. - Do pracy, panie Symetryczny - zakomenderowała, kiedy już zasiadł za kierownicą. - Cała noc przed nami. W śródmieściu poleciła mu wjechać na jakiś co dopiero splantowany plac po rozebranym domu. Szczytowa ściana sąsiedniej posesji, ocalała z rozbiórki, wymalowana była do połowy barwną reklamą toto-lotka. Ogromna, trzypiętrowa tarcza strzelnicza z numerkami totalizatora poprzecinana była wzdłuż i wszerz siatką murarskiego rusztowania. Wyglądało to, jakby jakieś imponującej wielkości regały przystawiono do barwnego plakatu. Mniej więcej na wysokości drugiego piętra rzędem biegnące litery obiecywały grającym milion. Tekstu, wymalowanego mniejszymi nieco literami, nie sposób było odczytać z powodu zapadającego już zmroku, a głównie dlatego, że nie domalowano ich do końca. Gosia wyskoczyła z warszawy i wziąwszy się pod boki długo mierzyła ścianę spojrzeniem alpinisty, który za chwilę podjąć ma ryzyko wspinaczki. Andrzej już pomału zaczął się domyślać, po co ją tutaj przywiózł. Odwróciła się do niego i wyciągnęła ramię w stronę ściany gestem dowódcy wskazującego kierunek natarcia. - Obejmiesz całą tę ścianę światłami? - spytała. - Jakimi światłami? - Przecież nie potrzebowałam ciebie do transportu pędzli. To mógłby zrobić każdy taksówkarz. Cofnij się i daj długie światła. Posłusznie wrócił do auta i włączywszy wsteczny bieg cofał samochód tak długo, dopóki żółta plama świateł pełznąc coraz wyżej po ścianie nie zdołała objąć wysokości drugiego piętra. Gosia po drewnianych szczeblach drabiny, łączącej piętra rusztowań, wspinała się lekko i zwinnie, jakby chcąc dogonić umykający przed nią jaskrawy krąg świateł. Osiągnąwszy drugie piętro wyglądała na tle czarnych cięciw przecinających tarczę reklamy jak jakiś niebieski owad schwytany w sieć pająka. - Akumulator masz okay? - Bo co? Szerokim gestem ramienia wskazała malowidło za sobą. - Bo muszę skończyć tę superchałturę do rana. Zerknął na podświetloną tarczę zegara tkwiącego w tablicy rozdzielczej. Dochodziła zaledwie dwudziesta trzydzieści. W oknach domów okalających placyk widać było, jak tu i ówdzie gasły już światła. Na pierwszym piętrze jakaś kobieta w samej tylko halce mozolnie ubijała w dłoniach poduszkę szykując się do spania. "W tej chwili - pomyślał - Ewa zdążyła już pewnie pogasić nocne lampki w pokoju chłopców." Obszedł samochód dokoła, otworzył bagażnik i zaczął układać w drewnianym szafliku puszki z farbami. Na rusztowaniu Gosia studiowała tymczasem wyrysowany na karcie bristolu szkic reklamowego hasła, które w powiększeniu miała odtworzyć na murze. Przyciskając do biodra szaflik, który utrudniał mu wspinaczkę, wdrapywał się szczebel po szczeblu po pionowej murarskiej drabinie łączącej półki rusztowań. Widział nad sobą majtające w powietrzu niebieskie nogawki kombinezonu Gosi, która siedziała na desce jak na huśtawce i łopatką szpachlówki zeskrobywała nierówności tynku. Kiedy doniósł jej puszki z farbami, usiadł na desce rusztowania okrakiem jak na nie osiodłanym koniu i zaczął się przyglądać domowi naprzeciwko. Jakiś staruszek cierpiący widać na bezsenność tkwił nieruchomo w otwartym oknie gapiąc się w wylot opustoszałej ulicy. Na drugim piętrze łysy jak jajo mężczyzna w gimnastycznej koszulce rozciągał sprężyny hantli. Piętro pod nim, zza zasłony firanek widać było siedzącą obok siebie parę zapatrzoną pewnie w telewizor. Cisza spętała miasto. Tylko od czasu do czasu słychać było gdzieś daleko pomykający samochód. Czasem też rozlegał się łomot nie domykających się metalowych drzwi budki z telefonicznym automatem. Odwrócił się: Gosia za jego plecami zdołała już powlec farbą centralną część tarczy i wymalować pośrodku niej cyfrę "49". Ukradkiem spojrzał na zegarek: dochodziła północ. - Mów coś! Damy zabawia się rozmową - usłyszał nagle głos dziewczyny. W ciszy nocnej jej słowa zabrzmiały szczególnie donośnie. - Pobudzimy ludzi. - To co? - wychyliła się do niego spoza barierki rusztowania. - Szkoda życia na spanie. Dochodziła pierwsza, kiedy zarządziła przerwę na posiłek. Andrzej zlazł na dół, wygasił na ten czas światła w warszawie, a kiedy powrócił na rusztowanie, niósł ze sobą pleciony koszyczek, w którym były kanapki i termos z herbatą. Posilali się siedząc na desce. Gosia nie przestawała majtać w powietrzu nogami jak rozbawiona mała dziewczynka. Na przemian popijali z plastikowej nakrętki, z której parowała gorąca herbata. - Jadłeś już kiedyś śniadanie w powietrzu? - spytała. - Tak, w samolocie. Nie była rada z tej jego jak zwykle rzeczowej i konkretnej odpowiedzi. Dostrzegł to i dodał: - Dobrze, że nie zaproponowałaś mi śniadania pod wodą. - Dobra myśl! - podchwyciła natychmiast. - Jak skończymy, pojedziemy wykąpać się do Wisły. - Nie mam kąpielówek. - Na szczęście i ja nie mam kostiumu - zaśmiała się. Oddał jej kubek z resztkami herbaty. Przez chwilę przyglądał się, jak piła. - Czy ty zawsze się tak zgrywasz? - spytał. - Czy tylko przy mnie? Zagrała palcami po wieku plastikowego kubka jak na bębenku. - Nie wierzysz tym, którzy robią, co lubią - powiedziała. - Ja sama ustanawiam obowiązki. Inne odrzucam. By nie być kopią tych wszystkich automatów do trawienia - żeby nie miał wątpliwości, kogo ma na myśli, gestem ręki objęła okna domu naprzeciwko. Już w żadnym nie paliło się światło. - Nie jesteś konsekwentna. - I wcale nie chcę. Konsekwentni są tylko nieboszczycy. Tylko oni jedni doprowadzają wszystko do końca. - Nie jesteś konsekwentna - powtórzył z naciskiem. - Wygłaszasz teksty bez pokrycia. Po co dajesz rady w "Emilii"? Po co dzisiaj pacykujesz tę ścianę? Ty, człowiek taki wolny? Uniosła w górę trzonek pędzla. - Ta jedna noc - powiedziała - da mi trzy miesiące wolności. Wy wszyscy pracujecie, żeby przeżyć, ja - żeby żyć. Wiesz, jaka to różnica? Jak z hotelem. Dla jednych to tylko miejsce noclegu, dla drugich - miłości. Światło! Nie spiesząc się zaczął zstępować po nierównych szczeblach drabiny. Nagle omiotła go smuga światła przejeżdżającego samochodu. Na moment odwrócił głowę, bo raziło go w oczy. Auto zatrzymało się. Był to milicyjny radiowóz; jego pasażerów zaintrygował zapewne widok nocnego akrobaty łażącego po rusztowaniu i dziewczyny zawzięcie wymachującej pędzlem. Po krótkiej chwili obserwacji odjechali. Andrzej zeskoczył z ostatnich szczebli drabiny, przeciął na ukos placyk i ponownie włączył reflektory warszawy. Stanowisko Gosi znajdowało się już teraz znacznie wyżej i aby ją należycie oświetlić, musiał cofnąć samochód o kilka metrów. Przy tym manewrze prawie wsparł się tylnym zderzakiem o budkę telefonicznego automatu. Wygrzebał z kieszeni złotówkę. Spojrzał w górę na ścianę, czy Gosia nie patrzy w jego stronę. Szybko uchylił skrzypiące drzwi budki, której dwie szyby były do połowy wybite. Strzępy telefonicznej książki zwisały na łańcuchu dokładnie takim, jakim w Sierpuchowie uwiązywano woły do płotu. Zanim wykręcił numer, nieznacznie się przeżegnał, jakby za chwilę wskoczyć miał ze skarpy we wzburzoną rzekę. - Halo! - Andrzej... Bój się Boga! Jak mogłeś?! - Wóz mi nawalił... - to kłamstwo wydało mu się najprostsze i najbardziej prawdopodobne. - Co się stało? - Co ci to powie? - już panował nad głosem. - Tryb atakujący w dyferencjale. - To weź taksówkę! - niecierpliwiła się Ewa. - Niech diabli wezmą dyferencjał. Przez roztrzaskaną szybę automatu dostrzegł, że Gosia przerwała na moment malowanie i wzrokiem szukała go po placyku. Chyba musiała go w końcu dojrzeć wciśniętego w pudło budki, bo znów wróciła do malowania. - Jakoś sobie dam radę - dłonią przysłaniał słuchawkę i prawie szeptem upychał w membranę słowa, jakby go stąd można było usłyszeć na drugim piętrze ściany. - Andrzej...? - poprosiła Ewa. - Nigdy tego nie rób. Nigdy. Są przecież telefony. - Nie miałem złotówki. Śpij... Jedną ręką przycisnął widełki automatu, a w drugiej wciąż jeszcze trzymał ciężką jak z ołowiu słuchawkę. Był pewien, że nawet po tym telefonie Ewa nie położy się spać. Z pewnością zajrzy do lodówki sprawdzając, czy schowana dla niego sałatka z pomidorów jest jeszcze świeża. Potem zobaczy, czy chłopcy są należycie przykryci, i pewnie zasiądzie przy nocnej lampce do lektury "Przeminęło z wiatrem", niewiele rozumiejąc z tego, co czyta. Opuszczał budkę z uczuciem takiego zażenowania, jakiego raz tylko doznał, kiedy na Powązkach podrzucał wyrwane z albumu zdjęcie Basi, chcąc ją oszukać, żeby z jej pamięci wymazać Łukasza i zająć jego miejsce. Wtedy właśnie usłyszał z wysoka głos Gosi, który w ciszy nocnej zabrzmiał jak wystrzał. - Ładnie to kłamać? - Nie kłamałem. Podszedł pod samo rusztowanie, jakby bojąc się, że ich głośna rozmowa obudzi uśpiony dom. Wychylając się przez barierkę, pokazała mu na dłoni dwa rozczapierzone palce. - To już drugie kłamstwo - powiedziała. - Dokąd dzwoniłeś? Do gniazdka? Jak tam kwoczka? Tak ją nazywasz? Co jej powiedziałeś? Pamiętaj, że również skala kłamstwa określa indywidualność. Przeciągnęło się zebranie? Szef z okazji urodzin postawił pół basa? Ach, te cholerne nasiadówki... Andrzej milczał. Zabełtała resztką rozpuszczalnika w puszce i całą tę już nieprzydatną zawartość rozlała wzdłuż deski rusztowania. Po chwili podjęła swój monolog: - Ale nie. To nawet jak na ciebie za banalne. A więc chyba nagła awaria? Tak? Kolega stawia, bo dostał mieszkanie? - zgadywała. - A może kumpel z woja? - Dosyć! - powiedział przez zaciśnięte zęby. Jakby nie do Gosi, a do warszawy skierowane było to ostrzeżenie, bo niemal w tym samym momencie światła reflektorów zaczęły przysiadać, aż wreszcie zgasły zupełnie. - Racja! - zawołała wcale nie przejęta tym nagłym brakiem iluminacji. - Nawalił ci samochód! Zgadłam? Co? Skrzynia biegów czy akumulator? - Zgadłaś - ruszył w stronę wozu. - Wysiadł akumulator. Przekręcił stacyjkę w tablicy rozdzielczej. Spróbował nacisnąć klakson. Nie działał. Pomyślał życzliwie o poczciwej warszawie, która przychodziła mu z pomocą. Nareszcie koniec tego cyrku. Ostatnie drwiny Gosi bolały go niemal fizycznie. Dopóki pokpiwała sobie z niego, znosił to mężnie i cierpliwie, mieszanie w to wszystko Ewy było nietaktowne i nieprzyzwoite. W tym momencie zobaczył, że Gosia stojąc na rusztowaniu wyrzuca w górę pędzle i łopatki. Koziołkując spadały jak wygasłe race, rozsypując się po całym placu. Długo krążył schylając się, by je pozbierać. A ona, emfatycznym gestem wznosząc ramiona, zawołała: - Widzisz, że świta? Gdzie jest słońce?! - Tam! - wskazał w stronę mostu Poniatowskiego, zapominając, że swym krzykiem zbudzić mogą mieszkańców domu. Odwróciła się i kłaniając błazeńsko w pas, znów zawołała: - Witaj! Bonjour, monsieur Le Soleil! Nawet nie spostrzegł, kiedy znalazła się na dole. Stojąc z naręczem pędzli pozwalał się jej okręcać, a ona tańcząc wokół niego powtarzała bez przerwy: - Finita! Finita! Finita! Nie zauważyli, jak z nadjeżdżającej zza narożnika polewaczki przyglądali im się dwaj robotnicy w pomarańczowych kufajkach. Polewaczka, siejąc szerokim strumieniem wody po zakurzonym asfalcie, wolno sunęła wzdłuż krawężnika, którym obramowany był placyk. Raptem strumień gwałtownie się wydłużył i przeskoczywszy krawężnik zabębnił po placu. Andrzej zdołał umknąć niemal w ostatniej chwili. Gosia nawet się nie ruszyła. Przymknąwszy oczy z rozkoszą nadstawiała twarz pod orzeźwiający prysznic. Gdy polewaczka wtoczyła się za róg ulicy, zdjęła pantofle i człapiąc bosymi stopami po zmoczonym betonie placyku, podeszła do Andrzeja. - Zarobiłam kwartał wolności - powiedziała, całując go w policzek. - Czy ty to rozumiesz? A teraz wieź mnie do domu! Rozejrzał się bezradnie: przecież wysiadł im akumulator. Na szczęście, jak na zawołanie, gdzieś w pobliżu zaklekotały po asfalcie kopyta. Pierwsze furmanki z sałatą i skrzynkami pomidorów, nie spiesząc się, zdążały w stronę bazaru na Polnej. Przy pomocy dwóch furmanów udało się uruchomić warszawę na pych. Po kwadransie wjeżdżali na Rybaki. - Dokąd to, dokąd? - spytała widząc, jak Andrzej podkręca boczną szybkę. - Myślałem, że... Pokręciła głową w geście dezaprobaty. - Myślisz jak każdy, kto nosi spodnie. A ja sądziłam, że już naprawdę coś zrozumiałeś. Hej! - Kiedy cię znowu zobaczę? Już dawno darował jej obraźliwe słowa, które przed godziną spadły na niego z wysokości rusztowania. - Nigdy - wierzchem dłoni odgarnęła znad oczu postrzępioną grzywkę - albo kiedy będę miała ochotę. - Czy to nie będzie to samo? - Postaraj się, żeby nie było - już oddalała się w stronę domu. - Ale jak?! Odwróciła się na moment, ale roześmiała się tylko. Po chwili zniknęła we wnęce bramy. Andrzej wolno wygramolił się z auta. Zwolnił pod tablicą rozdzielczą przycisk mocujący maskę. Uniósł w górę skrzydło pokrywy, a potem długo i starannie ścierał dłońmi tłusty towot oblepiający głowicę, starter i skrzynię biegów. Kiedy obie dłonie uznał za dostatecznie brudne, już siedząc za kierownicą rozmazał jeszcze palcami dwie smugi w poprzek policzka i brody i pobrudził mankiet koszuli. Przed drzwiami ich mieszkania stały już dwie butelki pełne mleka. Schylił się po nie, a potem zadzwonił. Ewa niemal natychmiast ukazała się w drzwiach. Tak jak się domyślał, nie była nawet w szlafroku. Pośpiesznie dopinając bluzeczkę, którą miała na sobie poprzedniego dnia, patrzyła na niego wylękniona. - Jak ty wyglądasz?! - zawołała. - Musiałeś to sam naprawiać?! - Ledwo żyję... O nic już nie pytając, przepuściła go do przedpokoju. Przekręciła kontakt przy drzwiach łazienki. Wszedł bez słowa. Długo szorował szczoteczką i pumeksem palce, zanim jako tako zdołał z nich zmyć lepiący się smar. Mimo woli spojrzał do lustra nad umywalką. I nagle, jakby nie mogąc patrzeć sobie w oczy, uciekł wzrokiem w bok, gwałtownie chwycił za rączkę prysznicu i odkręcając kurek aż do oporu, podstawił kark pod ożywczy strumień. Nie zważał, że woda zalewa podłogę łazienki, prychał, ledwie mogąc dech złapać ustami pełnymi wody, jakby zmyć chciał z siebie jakiś niewidoczny brud. Nic innego tylko ta nieprzespana noc i nerwowe napięcie musiały sprawić, że nieznośny ból u nasady kręgosłupa znów dał znać o sobie. Trzeba to będzie przy najbliższej okazji podsunąć lekarce w rejonie: niech no tylko w grę wejdą nerwy, cęgi wokół kręgu natychmiast się zaciskają. Czy w ogóle możliwe, żeby nerwy mieć mogły wpływ na kości? Ewa, wciąż jeszcze leżąc w łóżku, wsłuchiwała się w siebie. Chyba jednak możliwe, bo po cóż by w takim razie namawiano ją na akupunkturę? Od powrotu Andrzeja spała zaledwie godzinę. Już dawno powinna zwlec się z tapczanu i pobudzić chłopców, ale każda próba zmienienia pozycji natychmiast wywoływała ból. Wsunęła dłoń pod plecy i palcami wymacała bolące miejsce. Mogłaby przysiąc, że dotyka coś okrągłego, coś jakby łepek od śrubki, którą tam wkręcono. Ostrożnie zsunęła stopy na podłogę i, o dziwo, jakby jakaś niewidzialna ręka odkręciła tę śrubkę - niemal czuła, jak coś odpłynęło z bolesnego miejsca. Krzątając się po kuchni, słyszała przez uchylone okno głośną sprzeczkę Jasińskiego z Popiołkiem. Jeżeli Jasiński już jest na nogach, najwyższy czas budzić Andrzeja, ostatnio na Żerań jeździli zwykle razem. Już kładła dłoń na klamce do pokoju męża, kiedy do kuchni wtargnął podniecony Popiołek. Od progu wymachiwał "Życiem Warszawy". - Koniec świata! - obwieścił. - Mamy nowy pasztet! Andrzej rozespany, w samych tylko kąpielówkach, stanął w progu, przecierając oczy. - Co się znów stało? - Inwazja na Czechosłowację! - Popiołek wręczył mu gazetę. - Nie wierzę! - rzucił się do kredensu, gdzie stało radio. Stara wysłużona "Aga" wszystkimi językami świata donosiła o tym wydarzeniu. Z pomocą sąsiadom, których socjalistyczne zdobycze zostały zagrożone, pośpieszyła również i Polska. - Koniec świata! - powtórzył Popiołek. - Raczej demokracji - poprawił go smętnie Andrzej. Nadszedł gotowy do drogi Jasiński. Był wyraźnie skwaszony i nieswój, bo miał już za sobą konflikt z dozorcą. Jakby się wszyscy zmówili, tuż za Jasińskim zjawił się nie mniej podniecony od innych Henio Lermaszewski, a za nim zapłakana Lidzia. - Jeżeli Mietka tam poślą - rozpaczała - to go zabiją! O Boże! - O to jedno może pani spać spokojnie - zapewnił ją Henio. - Czesi są tacy do strzelania jak my do roboty. - Nie rozumiem tego - powiedział zwracając się wprost do Jasińskiego Andrzej. - A pan? Nie można było inaczej? Jasiński milczał. - I za co, za co? - denerwował się Popiołek. - Że dobrze chcieli? - To dopiero historia wykaże, czy faktycznie dobrze chcieli... - zabrał wreszcie głos Jasiński, ale jakoś bez zwykłego u niego przy takich okazjach żaru. - Że chcieli wolności prasy, to nie demokracja? - podniecał się Popiołek. - Że stalinowców chcieli wykopać, to nie demokracja? Żeby wybory, to były faktycznie wybory, a nie głosowanie, to nie demokracja? Źle chcieli? I żeby tak sąsiad sąsiadowi...? Kiedy już we dwójkę jechali na Żerań, Andrzej spytał Jasińskiego: - A tak między nami, co pan o tym naprawdę sądzi? - Nic nie sądzę. Mówi to panu coś? - odburknął niegrzecznie. W radzie zakładowej czekał już na niego Jacek Bawolik. Dobre pół roku temu Jasiński obiecał poprzeć starania chłopca o przydział mieszkania. Jacek ożenił się, obecnie jego żona spodziewała się dziecka, a wciąż gnieździli się w jednopokojowym mieszkaniu rodziców. Stary Bawolik, kiedy tylko mógł, brał nocne dyżury w drukarni albo jako sędzia piłkarski wybłagiwał dla siebie mecze na najbardziej odległej prowincji, byle tylko wyrwać się z domu. Nie sposób wprost było wyobrazić sobie sytuacji w tym mieszkaniu po urodzeniu się dziecka. Dlatego Jasiński z całą powagą i zrozumieniem zajął się sprawą Jacka. Nie robił tego z sąsiedzkiej lojalności, ale głównie dlatego, że chłopak był naprawdę pierwszorzędnym fachowcem i przepracował już na Żeraniu kilkanaście lat. Jasiński, wyjątkowo tego dnia rozdrażniony, wpadł jak bomba do wydziału spraw administracyjno-gospodarczych, gdzie jego poparcie miało uzyskać akceptację dyrektora wydziału. Od progu spytał sekretarkę: - Szef podpisał moje pismo? - Prosił, żebyście zaszli do niego. Nawet nie pytając, czy jest zajęty, z impetem otworzył ciężkie drzwi obite brązowym skajem. - Podpisaliście moje pismo? - Jakie pismo? - urzędnik skubał długie baczki i podejrzliwie przyglądał się rozwścieczonemu Jasińskiemu. - Co wy, sklerozę już macie? - Jasiński pochylił się nad dyrektorskim biurkiem zasłanym papierzyskami i zaczął bezceremonialnie w nich grzebać. - Ach, tego Bawolika - pojednawczo powiedział dyrektor i sam wyciągnął z szuflady arkusz papieru, do którego spinaczem przypięto poparcie rady zakładowej podpisane przez Jasińskiego. Przez chwilę przebiegał wzrokiem treść podania. Potem na powrót wepchnął je do szuflady. - Ale wy mi tu sugerujecie - powiedział - żeby z puli dyrektorskiej. Z dyrektorskiej puli odpada. Jasiński nie czekając, aż go o to poproszą, rozsiadł się w krześle. Widać było, że resztką sił panował nad sobą, by nie wybuchnąć. - Znam tego chłopaka. To pierwszorzędny pracownik - tłumaczył. - Tu jest nasza opinia i poparcie. Dwa razy dostał przodownika pracy. Mówi wam to coś? - Powiedziałem, że z mojej puli odpada. - Ale tę pulę myśmy wam uchwalili. Rada. I teraz chcemy z niej skorzystać. Dyrektor podsunął paczkę carmenów, ale Jasiński zignorował ten pojednawczy gest. - Ja muszę to mieszkanie trzymać dla doradcy głównego technologa. Przychodzi do nas z Lublina. - A to w Warszawie nie ma już doradców? Dyrektor uśmiechnął się pobłażliwie i kładąc dłoń na jednym z czterech telefonów, powiedział: - Towarzyszu Jasiński. Tu jest rządówka. Zadzwońcie, że wam nie odpowiada ten doradca technologa. Bo to oni nam jego nadali... Jasiński ciężko podniósł się z krzesła. - Chyba, że tak... Dyrektor rad, że udało mu się znaleźć argument, który wreszcie zakończył ten niemiły konflikt, sam uniósł się zza biurka i odprowadzając przedstawiciela rady do drzwi, powiedział na pożegnanie tonem handlowca, który jest rad z przeprowadzonych negocjacji. - Cieszę się, żeśmy się zrozumieli. A swoją drogą coście tacy dzisiaj podminowani? Jedno głupie mieszkanie, a wy wpadliście tutaj, jakby było trzęsienie ziemi. - A nie ma? - Lepiej przygotujcie sprawozdanie kwartalne - powiedział na pożegnanie dyrektor - będzie zebranie z udziałem towarzyszy z dzielnicy. A może i wyżej... Jasiński wrócił do siebie i kazał sobie przysłać Jacka Bawolika. Nie miał dla niego pomyślnych wiadomości, ale na pożegnanie zapewnił, że "on tak tej sprawy nie puści". Potem wyszedł na dziedziniec i w zakładowym kiosku "Ruchu" wykupił prawie wszystkie dzienniki. Zamknąwszy się w swoim pokoju oddał się lekturze depesz, które wszędzie brzmiały tak samo: "Narastające w Czechosłowacji siły reakcji, wspierane przez ośrodki imperialistycznej dywersji, zmusiły bratnie partie do zajęcia stanowczego stanowiska. Jeśli w jednym kraju socjalistycznym siły reakcji zagrażają podstawom socjalizmu, to godzi to równocześnie w interesy pozostałych krajów". Nawet nie spostrzegł, pochylony nad gazetami, kiedy nastąpił koniec zmiany. Wyjrzał przez okno. Z hal wydziałów płynęła już w stronę bramy wyjściowej fala robotników. Dojrzał w tłumie Talara, ale nie chciało mu się go zatrzymywać. Wolał wrócić do domu oddzielnie; bał się, że Andrzej znów go zacznie wypytywać, co sądzi o Czechosłowacji. Za prezydialnym stołem, przykrytym zielonym suknem, gęsto zastawionym butelkami wody mineralnej, pomiędzy Kuźniakiem a opuszczonym krzesłem dyrektora, który w tej chwili kończył z trybuny swoje wystąpienie, rozsiadła się kwadratowa postać delegata ze zjednoczenia. Od czasu do czasu widać było, jak uzgadnia coś szeptem z drugim gościem tego zebrania, jakim był przedstawiciel dzielnicy. Ten potakiwał skwapliwie uwagom dyrektora, cały czas zajęty czyszczeniem paznokci. Zebranie odbywało się w hali giserni i trwało już od obiadu. Za przeszklonymi ścianami widać było rozmazane kontury drzew. Załoga przysłuchiwała się naradzie z ław rozstawionych pod ścianami. Jacek Bawolik widział ze swego miejsca, jak Andrzej Talar bez przerwy notuje coś w rozłożonym na kolanach zeszycie, ale kiedy wychylił się, aby spojrzeć Talarowi przez ramię, zobaczył, że na kartkach notesu inżyniera widnieje cały rój motylków. - Tak więc podsumujmy - dyrektor złożył na pulpicie papiery. - Po uruchomieniu dwóch linii automatycznych, dla skrzyni biegów i dla wału korbowego, będziemy w stanie dać w przyszłym roku już czternaście tysięcy nowych fiatów. A towarzyszowi ze zjednoczenia - spojrzał znacząco w stronę, gdzie siedział kwadratowy - już dziś możemy zakomunikować, że wartość naszych zobowiązań, jakie w tym roku podejmowaliśmy dla uczczenia piątego zjazdu naszej partii, wyniosły według szacunkowych obliczeń osiemdziesiąt siedem milionów złotych. Wśród oklasków, które towarzyszyły temu ostatniemu stwierdzeniu, dyrektor, zebrawszy w garść papiery, skierował się ku swemu krzesłu za stołem prezydialnym. Nie zdążył jeszcze tam dojść, kiedy Jasiński podniósł w górę ramię prosząc o głos. Uniósł się z ławy i mimo zachęcających gestów Kuźniaka, by wszedł na trybunę, nie opuścił swego miejsca pod ścianą. - Mnie opowiadał niedawno inżynier Talar - zaczął - a jak tu nam wszystkim wiadomo był na wiosnę w Turynie, że tam w zakładach Miraf ori na sto czterdzieści sześć tysięcy załogi - przez chwilę zawahał się i chcąc zweryfikować przytoczoną przed chwilą liczbę, sięgnął do kieszeni po zmiętą kartkę - dobrze mówię, na sto czterdzieści sześć tysięcy załogi tylko jeden procent to kierownicy i dyrekcja - ze zwiniętej pięści rozprostował wskazujący palec i przez chwilę demonstrował go całej sali, jakby pokazywał jakiś niecodzienny eksponat. - Jeden procent, mówi wam to coś? Jest tak, czy nie jest tak, inżynierze Talar? Andrzej, jak uczeń wyrwany z nagła do odpowiedzi, uniósł się grzecznie ze swego miejsca. - Tak jest - potwierdził. - U nas, jak słychać - ciągnął dalej Jasiński - sprowadza się kolejnego doradcę dyrektora. A potem pewnie doradcę tego doradcy. I doradcę doradcy doradcy. Jaki to rachunek ekonomiczny, pytam się, kiedy cały zysk z produkcji idzie na utrzymanie tych, co się przesiadają ze stołka na stołek? Jacek Bawolik, który wiedział, że właśnie jakiemuś doradcy zawdzięcza swoje rozstanie się z nadziejami na mieszkanie, pierwszy zaczął bić brawo. Z początku niemrawo, potem z coraz większym impetem oklaski przetoczyły się przez halę. Widać było, jak delegat zjednoczenia nachylił się do dyrektora. - On dawno u was? - spytał. - Jasiński? Od samego początku. - Kto nim steruje, że on taki odważny? - To stary działacz - wyznał stropiony dyrektor. - Pojęcia nie mam, co mu odbiło. - Kogo on chce wysadzić? Dyrektor dostrzegł kątem oka, jak gość ze zjednoczenia kreśli na kartce przed sobą duży znak zapytania, a potem dopisuje nazwisko: Jasiński. On sam zaś wcale nie zamierzał poprzestać na tym jednym stwierdzeniu. Jakby rozgrzany oklaskami, postąpił krok do przodu. - Załoga to widzi - mówił. - Słychać głosy: dla kogo właściwie pracujemy? Zamiast nowych maszyn, bo połowa z dotychczasowych to już szmelc, sprowadzamy coraz więcej biurek. Mówi wam to coś? Ja z własnym wnukiem dogadać się nie mogę. I otwarcie powiem: dzisiaj żałuję, że nie słuchałem tego, co mi mówił. Młodzi patrzą i widzą, jak tu wszystko przez palce przecieka. Jak woda. Kto za to odpowiada? - Może konkretnie! - wyrwał się ktoś z sali. - Konkretnie? Proszę. Latem była u nas delegacja Japończyków z Toyoty. Prowadzimy ich na halę elektrolizy, a tam jeden wsuwa drugie śniadanko, drugi czyta gazetę, ten pali, tamten piwko... Japończyk pyta mnie się: Co to, strajk u was? O co oni strajkują? Mówi wam to coś? Tym razem już nie tylko delegat zjednoczenia, ale i przedstawiciel dzielnicy miał kilka pytań do dyrektora. Szeptem uzgodnili, że wymienią uwagi po zebraniu. Trwało jeszcze godzinę. Po Jasińskim kilku mówców także podjęło temat przerostów w administracji, a na zakończenie brygadzista z lakierni mówił o ubraniach ochronnych, których załoga nie mogła się doczekać od ponad pół roku. Kiedy rozchodzili się do domów, Kuźniak, który protokołował, zwrócił się do przedstawiciela dzielnicy z pytaniem, czy ma jak zwykle przesłać mu kopię protokołu. - Dwie - poprosił działacz. - Jak oceniacie, towarzyszu, przebieg? Bojowy prawda? - No narada owszem, owszem... Ale jakoś nie najlepiej ustawiliście jej przebieg. Głos tego z rady zakładowej nie był właściwie wyważony. Kuźniak otworzył swój notesik. - On nie był wcale zaplanowany - zapewnił. - Ta krytyka i nas zaskoczyła, mówiąc otwarcie. - Krytyka owszem - zgodził się działacz zgarniając do teczki papiery. - Ale wiecie, kiedy krytyka jest konstruktywna? Kiedy nie jest przeciw nam. Więcej powiem: dobra krytyka to taka, która jest reklamą władzy, rozumiemy się? Bo wtedy ją wzmacnia. - On mnie samego też zaskoczył - przyznał Kuźniak. - Naszego dyrektora również. Nie mam pojęcia, co mu nagle odbiło. Przedstawiciel dzielnicy zamknął teczkę i kręcąc nieprzekonany głową, zastanawiał się głośno: - Ciekawe, komu on chce smrodu narobić? I pod czyim to parasolem? Sprawdzimy, kto go osłania. A nawiasem mówiąc, ile on ma lat? Sześćdziesiąt pięć będzie? - Chyba tak... - niepewnie odpowiedział Kuźniak. - A chlebowy już ma? - Musiałbym w kadrach sprawdzić. Ale chyba nie. Chyba nie ma. - Stary działacz? I nie ma? No, to na co wy jeszcze czekacie? - No normalny nokaut! Jacek Bawolik stojąc we wnęce bramy relacjonował Wandzie Jasińskiej i Lidce przebieg zebrania. Popiołek, wbity w wyjściowy garnitur, z owiniętą w gazetę flaszką, która z lekka wypychała mu kieszeń, mimo że spieszył się na Siekierki, przystanął w przejściu zaintrygowany opowiadaniem rozgorączkowanego Jacka. Słysząc jednak po chwili, że to mowa nie o nokaucie Chychły ani Drogosza, lecz o jakimś bojowym wystąpieniu Jasińskiego, machnął lekceważąco ręką i ruszył ku bramie. Zaraz jednak zatrzymał się ponownie. - No normalny nokaut! - powtórzył młody Bawolik. - Jaki to jest, mówi, rachunek ekonomiczny, jak u nas cały zysk idzie na biurokrację? I po nazwiskach pojechał. Po funkcjach. No, mówię wam, koniec świata, jak mówi pan Ryszard. - Ale kto tak? Gdzie tak? - dopytywała Lidka, która nie zdążyła na początek Bawolikowych rewelacji. - No u nas, na zakładzie. I to pan Jasiński tak. - Mój mąż? Stasiek? - zdumiała się Wanda Jasińska. - Ja nie wierzę. - Widocznie mu kazali - uzupełniła wątpliwość matki Lidzia. - Ja tak jak Mietek. Nie mogę go już słuchać. Jacek zaperzył się. - Nie, pani Lidko, jak Boga kocham nie! Mówi tak: ja dzisiaj żałuję, że swego wnuka nie słuchałem. Bo młodzież patrzy i widzi, jak u nas wszystko w błoto idzie. A na sali cisza jak makiem. A ojciec jeszcze: mówi wam to coś? No, normalnie nokaut. - I dosłownie tak powiedział: wnuka? - upewniała się Lidzia. - A jak! Lidzia z niedowierzaniem popatrzyła na matkę, jakby w jej oczach szukała odpowiedzi, czy to w ogóle możliwe. Popiołek też nie był przekonany. - Dostał prikaz i zrobił się kozak. Bokser w damskich majtkach - wygłosiwszy tę konkluzję opuścił bramę, bo naprawdę bardzo mu się spieszyło. Osuch czekał na niego w ocienionym wnętrzu gotowej już altanki, którą obaj przez ostatni miesiąc mozolnie pozbijali z łat i desek skupowanych od ludzi z Zawad. Dwa dni wcześniej Osuch zdążył już nawet zaciągnąć konstrukcję altanki pokostem, który akurat na tyle już podeschnął, że można było przystąpić do malowania zieloną farbą, tak zwaną "ogrodówką". Dwie puszki takiej właśnie farby stały przed Osuchem na nie heblowanych deskach stołu. Popiołek postawił pomiędzy nie przyniesioną butelkę "Soplicy". - Kolorowa? - nie mógł nadziwić się Osuch. - To już czysta panu nie pasuje? Na ludzkich oczach do ust tego nie wezmę, chyba że wejdziemy do domu. Pan stąd pojedzie, ale ja zostaję. Potrzebne mi, żeby mnie palcami pokazywali? - Żona mówi, że kolorowa zdrowsza - bronił się nieporadnie Popiołek. - To szkoda, żeś pan od razu waleriany nie przyniósł. Albo soku malinowego na poty. Uchwalili w końcu kompromisowo że nieszczęsna "Soplica pozostanie nadal owinięta szczelnie w gazetę, a popijać ją będą ze szklanek na spodeczkach i z łyżeczkami, żeby na kręcących się tędy wozakach sprawiała wrażenie herbaty. Potem zabrali się do malowania altanki. Już wcześniej uzgodnili polubownie, że na razie, z braku bieżącej gotówki u Popiołka, cała parcela pozostanie nadal własnością Osucha, ale pani Maria będzie mogła gospodarować na niej według własnego uznania. Była tu już raz z Rysiem i rozdysponowała całym placem: w najbardziej nasłonecznionym miejscu będą pomidory, przy samym domu szczypiorek, koper i ogórki, a wzdłuż płotu włoska kapusta i kalafiory. Popiołek przypomniał sobie teraz ten dzień, kiedy był tu z Marią. Rozmarzony odstawił pędzel, popił łyk "herbatki" i zapatrzył się na spiętrzone pod siatką żelastwo, które już tak niedługo wypuści zielone pędy kapusty. - Panie Rysiu? - usłyszał ponaglający głos Osucha zawzięcie machającego pędzlem. - Farba wysycha! - A gardło nie? - Też słuszna racja. Wypili, zagryźli świeżym ogóreczkiem, rozlali jeszcze po jednym i w pana Ryszarda wstąpił od razu duch optymizmu. Oświadczył stanowczo, że za następną wizytą weźmie się za kopanie studni. Miejsce, w którym Osuch rozpoczął już wcześniej kopanie, okazało się fatalnie dobrane: już na głębokości metra natrafił na skałę i dalszej roboty musiał zaniechać. Ale sześć ogromnych kręgów cembrowiny od dawna zwieziono i leżały teraz bezczynnie pod siatką ogrodzenia. Na szczęście sprowadzony specjalnie przed tygodniem z Wilanowa różdżkarz określił bez trudu miejsce, w którym ze stuprocentową gwarancją znajdowała się żyła wodna. Punkt wskazany przez różdżkarza zaznaczony został wbitym w ziemię wystruganym z olchy kołkiem, który sterczał teraz pośrodku podwórka jak maszt na pokładzie. Po ostatecznym uporaniu się z "Soplicą" pan Ryszard nadział na ten kołek pustą już butelkę i dwukrotnie uderzywszy w nią trzonkiem pędzla, jak na fajrant, oświadczył, że pierwsza łopata ziemi będzie należała do niego. - Kopanie to jest robota dla głupich - upierał się Osuch - postawi pan flaszkę i na gwizdek pół Zawad z łopatami przyleci. - Nie - trwał przy swoim Popiołek - pierwsza łopata moja. Woda to jest woda. Ani chrztu bez niej nie ma ani samogonu. A to ma być woda dla mojej Marii i takim sposobem musi być z mojej ręki. - Panie Rysiu - powiedział Osuch. - Jak pan będziesz robił w domu porządki, nie zapomnij pan i u siebie pod sufitem posprzątać. Bo całkiem już tam u pana nie pokolei. I na razie farba stygnie. Przez szeroko uchylone drzwi mieszkania Bawolików niósł się na całą kamienicę podniecony głos radiowego sprawozdawcy. Wszyscy chyba, oprócz może jednego doktora Kazanowicza, stłoczyli się na podeście drugiego piętra, żeby wysłuchać wiadomości z Meksyku. Oczywiście każdy mógł to robić we własnym mieszkaniu, ale od czasu otwarcia olimpiady w Meksyku utarło się, że gromadzono się przy drzwiach Bawolika, bo stary drukarz wciąż jeszcze był niepodważalnym autorytetem w kwestiach sportowych i jego aktualnie wygłaszane komentarze wysoko cenili sąsiedzi. Również Jasiński, który właśnie wracał do domu, dołączył do słuchaczy. Wszystkich rozpierała duma, bo Polska zdobyła osiemnaście medali, w tym sześć złotych. Główną bohaterką była Irena Kirszensztajn, która od paru miesięcy biegała już jako Szewińska, ale i pozostali spisali się wspaniale, zwłaszcza Baszanowski, Ozimek i Kulej. Jasiński nie wysłuchał już listy srebrnych i brązowych medalistów, bo raczej kiepsko znał się na sporcie, a poza tym spieszyło mu się na kolację. Żona podsunęła mu natychmiast dwukrotnie już odgrzewany rosół. Kiedy zabierała się do podsmażania sznycli, przypomniała sobie, że ma dla męża wiadomość. - Telefon był do ciebie z kadr. - Z kadr tutaj? - zdziwił się Jasiński. - Do chałupy? - Pytali o dane, gdzie pracowałeś przed wojną, kiedy złoty krzyż dostałeś. Co pamiętałam, to mówiłam. Po co im to, Stachu? - Rocznica rewolucji się zbliża. Pewnie nowe odznaczenia szykują - powiedział bez specjalnej emocji. Ale tak naprawdę ucieszył się z tego telefonu i tylko przy żonie udawał obojętność. Nazajutrz więc z samego rana, nawet nie wstępując do siebie, poszedł wprost do biura kadr. Dyrektor wydziału, mały, niepozorny człeczyna w okularach, na widok Jasińskiego trochę jakby się zmieszał, a może tak się tylko Jasińskiemu wydawało, w każdym razie zerwał się zza biurka i długo przecierał szkła chusteczką od nosa. - To wyście dzwonili wczoraj? - spytał Jasiński. - Ode mnie z wydziału, owszem. - O co chodzi? Uporawszy się z okularami dyrektor zapraszającym gestem wskazał Jasińskiemu krzesło przed biurkiem. - No przecież nie wypuścimy was bez chlebowego. Jakżeby to wyglądało? - Tak myślałem - przytaknął Jasiński. - Nawiasem mówiąc... Kogo byście widzieli na swoim miejscu? - Na jakim miejscu? - No... w radzie. Jasiński spojrzał na kadrowca wzrokiem sprzedawcy dewocjonalii, którego zapytano, czy nie ma na składzie pornograficznych fotografii. Był niemal pewien, że człowiek za biurkiem bierze go za kogoś innego, być może tylko o podobnym nazwisku. Ale personalnik nie sprawiał wrażenia człowieka, który się omylił. - Na razie - oschłym tonem oświadczył Jasiński - to ja się nigdzie nie wybieram. Mówi wam to coś? - Jak to? - nieszczerze zdumiał się dyrektor. - To z wami jeszcze nie rozmawiano w tej sprawie? Jasiński poprawił się w krześle. - W jakiej sprawie? - No... - dyrektor ponownie zajął się czyszczeniem okularów. - Podlegacie już, niestety, przepisom o zaopatrzeniu emerytalnym. Góra domaga się, żeby teraz bezwzględnie je przestrzegać... Założył okulary i odważniej już patrzył na petenta, który jakby skurczył się i zmalał, choć wciąż sprawiał wrażenie człowieka, do którego prawda niezupełnie jeszcze dotarła. Mrugał przez chwilę oczami tkwiąc nieruchomo w krześle. Kadrowiec rozłożył bezradnie ramiona. - Płacimy teraz za lata wyżu demograficznego - powiedział pouczającym tonem katechety, który zmuszony jest cierpliwie wyjaśniać niedowiarkowi zasady wiary. - Fundusz osobowy nie wzrasta, a zatrudnienie... - tu znów bezradnie rozłożył ręce - sami orientujecie się najlepiej... Jasiński z najwyższym trudem zdołał wstać z krzesła. - Ja... ja... całkiem dobrze jeszcze się czuję... - tyle tylko zdołał wykrztusić. Wyglądał jak człowiek, który na prostej drodze uderzył nagle głową w słup i choć nie upadł, nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje. Kadrowiec, sam trochę tym widokiem zmieszany, podbiegł raźno do żeliwnej szafy pełnej akt i segregatorów. - Przepisy. Wszędzie te przepisy - mówił nie przestając szperać w równo poukładanych aktach. - Żebyście chociaż byli z grudnia dziewięćset trzeciego, jakoś byśmy ten rok jeszcze przeciągnęli, ale wy z marca... Kiedy wreszcie odwrócił się od szafy, wystraszył się, bo Jasiński, ciężko wspierając się o biurko, rozpaczliwie starał się rozluźnić krawat, jakby się nagle zaczął dusić. Jak wyciągnięta na brzeg ryba chwytał łapczywie powietrze. - Co wam? Co wam? - zawołał panicznie już wystraszony personalny i rzucił się do telefonu. - Z ambulatorium! - krzyknął. - Ale szybko! Lidka, mimo wciąż jeszcze niewygasłego żalu do ojca, nie mogła bez współczucia patrzeć na niego. Zawsze mrukliwy i milczący, teraz nie odzywał się wcale. Całe godziny spędzał zamknięty w swoim pokoiku, który kiedyś przed laty należał do Tolka. Nieraz z matką podglądały go przez dziurkę od klucza ciekawe, co robi. Widziały jego kanciaste plecy pochylone nad stołem. Sądziły, że czyta bez przerwy, bo teraz co dzień chodził aż na róg Miedzianej do kiosku, skąd przynosił całe sterty gazet, do których zabierał się od śniadania. Już tak kiedyś było, po październiku w pięćdziesiątym szóstym, kiedy go wywieziono z wydziału na taczkach. Wtedy też spędzał całe dnie zamknięty w swoim pokoiku jak pustelnik. Jakoś się wtedy z tego podźwignął i nikt już nie przypuszczał, że historia zatoczywszy dwunastoletni obrót znów go wepchnie w tę dziuplę jak pokutnika. Tylko wtedy był jeszcze młodszy, jeszcze miał dość siły, żeby podjąć pracę choćby gdzie indziej; nikt wtedy nie zagrodził mu drogi tym szlabanem, pod którym w jego wieku nikt już się nie prześliźnie. Bo tak właśnie jak opuszczenie szlabanu przyjął Jasiński swoją emeryturę. Nie mógł żyć bez tej fabryki. Nigdy nie miał dość wyobraźni, żeby pomyśleć, że kiedyś go to jednak spotka. Nigdy nie był w stanie wyobrazić sobie siebie łowiącego ryby nad Wisłą albo hodującego gołębie, czym nieodmiennie zajmowali się jego starsi koledzy, których sam odprawiał na emeryturę. Tego dnia, kiedy dwukrotnie odmówił zjedzenia obiadu, Wanda wieczorem zaniosła mu gołąbki, które całkiem już ostygły w piekarniku. Na widok żony zaczął pośpiesznie zasłaniać stół gazetami. Bezceremonialnie uniosła płachtę gazety. Pod nią leżały rzędem medale i ordery, niektóre jeszcze ze szpilkami we wstążkach, a obok taki sam rząd czerwonych pudełek z aksamitnymi wnętrzami, na których znać było wgłębienia odciśnięte ramionami krzyży. Jasińska pierwszy raz od niepamiętnych już czasów z rozczuleniem pogładziła dłonią szorstką siwiznę męża. - Masz nad czym myśleć, Stachu? Było, przeszło... Popatrzył na nią jak człowiek, któremu sprzątnięto sprzed nosa ostatnią tabletkę lekarstwa, które mogło mu pomóc. - Myśleć już też mi nie wolno? - spytał. I jakby nie chcąc doczekać się potwierdzenia, jednym zamaszystym gestem zgarnął ze stołu ordery. Z brzękiem posypały się na podłogę. Schyliła się je pozbierać, a on bez słowa wciągnął na grzbiet marynarkę i wyszedł. Przy Domu Słowa złapał wolną taksówkę i kazał się wieźć na Żerań. Kiedy podjechali pod bramę fabryki, gestem dłoni powstrzymał kierowcę szykującego się do skasowania licznika. Nie wysiadł jednak, tylko jak ukrywający się przed wzrokiem przechodniów przestępca obserwował z głębi tylnego siedzenia ukradkiem, co dzieje się za bramą. A za bramą o tej porze niewiele się działo, tylko od czasu do czasu przemknął melex wioząc partię akumulatorów, elektrycy poprawiali coś na dachu giserni, a strażnik przy bramie żuł leniwie kanapkę owiniętą w papier. Po półgodzinnym staniu taksówkarz, który już zdążył przeczytać całego "Expresiaka", łącznie z Wiechem na ostatniej stronie, zniecierpliwił się w końcu. - Długo tak będziemy stali? - spytał. - Stój pan, stój pan - powiedział Jasiński. - Tylko mnie za postój nie płacą. Panu tak. Nazajutrz ku zdumieniu żony zgodził się z nią bez oporów, że teraz już ma czas na zrobienie porządków w piwnicy. Zdjął z gwoździa kluczyki i poszedł. Ale wcale nie wrócił do domu ze słoikami kompotu, o co prosiła, lecz tylko powynosił całe naręcza desek po dawnych półkach Langów i zaczął na podwórku wyjmować z tych desek gwoździe. Już nie tylko Jasińską, ale i Popiołka zaintrygowały jego zabiegi. Zwłaszcza, że uporawszy się z gwoździami chwycił szpadel i zaczął kopać w tym miejscu, gdzie kończył się beton, a po dawnej komórce na piasek pozostał pas twardo ubitej ziemi. - Co jest? - zaprotestował Popiołek. - Krosty pan ma na mózgu? Kto panu pozwolił ser szwajcarski z podwórza robić? - Tak samo moje podwórko, jak i pańskie - spokojnie powiedział Jasiński nie przestając kopać. - Gołębnik stawiam. - Koniec świata! - zawołał Popiołek i ruszył w jego stronę. - Zabieraj pan te patyki i wsadź je pan sobie, wie pan gdzie - zerknął w stronę okna, czy przypadkiem Maria nie jest świadkiem tego konfliktu, i już na wszelki wypadek dodał: - Gdzie plecy się kończą. - Gołębie będę trzymał, mówi to panu coś? - Jak?! Jak?! - Popiołek miał minę człowieka, który stojąc nagi na plaży zobaczył sypiący z nieba śnieg. - Gołębie - powtórzył spokojnie Jasiński. - Brajtszwance, górnoloty. Już byłem na targu w Falenicy. - Co mi pan tu wstawiasz tłumaczenie z polskiego na polski - Popiołek już jako tako zdążył ochłonąć. - Czy ja się pana o rasę pytam? Ja stary warszawiak jestem, starszy jak pan socjalista, dla mnie gołąb to chleb z masłem. Ile ja w swoim życiu pekinów trzymałem, to pan nie ma tyle włosów na głowie. Trzymaj je pan sobie, ile chcesz, ale nie na moim podwórzu. Nie wiadomo, czym skończyłby się ten konflikt, bo Popiołek już zdążył uzbroić się w miotłę, ale szczęściem dla obu Jasińska wychyliła się z okna z oznajmieniem, że jest do Jasińskiego jakiś pilny telefon. Bez słowa odrzucił szpadel i z błyskiem nadziei w oczach pognał na górę przesadzając po kilka stopni na raz. Wciąż liczył, że jednak odezwie się ktoś, kto go przeprosi za tę okrutną pomyłkę. Ale to był tylko telefon od dawnego kolegi z rady, już od roku rencisty, którego Jasiński spotkał przed paroma dniami na Krajowej Rady Narodowej, pod kinem "Delfin", gdzie tamten kupował robaki i glisty. Namawiał go wtedy na wspólne łowienie ryb na czerniakowskim jeziorku i teraz informował, że jest okazyjnie do nabycia składana wędka, i to z enerdowskim kołowrotkiem. Jasiński umówił się z nim na jutro i odłożył słuchawkę. Tymczasem Popiołek opowiadał żonie o tym, co zaszło. - Nic, tylko kota przyjdzie się kupić - rozmyślał głośno. - I po co? Jeszcze pies, to rozumiem, popilnowałby chałupy, a potem i tej parceli na Siekierkach. Ale kocisko? Może Rysio nie wie, ale ja okropnie obrzydliwa jestem na kocury. - Weźmie się małego - upierał się Popiołek - mały milusi jest. I go się ułoży. A jak podrośnie, da on towarzyszowi Jasińskiemu popalić, oj, da! - Ale co? - wciąż jeszcze nie rozumiała. - On ma być kat na gołębie. Taką mu czystkę zrobię, że Beria wysiada - zatarł radośnie ręce. Może by protestowała jeszcze, ale w tej chwili weszła Ewa z prośbą, by babcia zaopiekowała się chłopcami. - Jedziemy z Andrzejem do Konstancina. Popiołek gwizdnął z uznaniem. - Na kurczaki z mizerią? - Niestety, nie na kurczaki. Zajdzie mama? - Już lecę - rozejrzała się za swoją chustą. - To i ja skorzystam - ucieszył się Popiołek - bo mają dziś dawać "Pana Wołodyjowskiego". Chociaż raz sobie popatrzę, gdzie się Polska kiedyś kończyła. Już w samochodzie, kiedy zjeżdżali w dół Belwederską, Ewa jeszcze raz starała się upewnić, czy Lang rzeczywiście zamówił ich do siebie na dzisiaj. Dwa dni przedtem Andrzej zawiózł Karolowi zdjęcie rentgenowskie, które zrobiła w przychodni na Waryńskiego. Obejrzawszy je, Lang powiedział, że najchętniej zatrzymałby Ewę przez tydzień na obserwacji, ale ostateczną decyzję podejmie, kiedy zbada pacjentkę. W Konstancinie Andrzej skręcił za kościółkiem w prawo i wąską uliczką dojechał pod samą bramę wjazdową Stołecznego Centrum Rehabilitacji. Wiele się zmieniło od czasu, kiedy przyjeżdżali tu do Leszka. Lang urzędował teraz w ogromnym gabinecie, pełnym skórzanych klubowych foteli i stylowych mebli. Krążył właśnie pomiędzy nimi wyraźnie czymś wzburzony. Ze ściany spoglądał na niego z ram portretu profesor Gruca, założyciel tego szpitala. Trzej członkowie komisji, która tu zjechała z Warszawy, tkwili sztywno w głębi ogromnej kanapy, spokojnie czekając, aż gospodarz zaprzestanie tej przechadzki. Wszyscy trzej, z teczkami równo poskładanymi na kolanach, sprawiali wrażenie podróżnych na delegacji cierpliwie siedzących w dworcowej poczekalni. W drzwiach stanęła sekretarka, ale Lang nie przestając krążyć po gabinecie, nawet nie zauważył jej wejścia. Chrząknęła więc znacząco, chcąc zwrócić uwagę szefa. Lang spojrzał na nią niechętnie. - Powiedziałem, pani Beato, że nie ma mnie dla nikogo. - Przepraszam, panie docencie, ale... sam pan kazał... Przyjechali państwo Talarowie. - Ach, tak... Wybaczą panowie na moment. W sekretariacie Andrzej z Ewą poderwali się z krzeseł na jego widok. Przywitał się z nimi pośpiesznie. - Pięć minut - powiedział. - Darujcie mi, ale zwaliła mi się na głowę komisja. Chcą mnie połknąć. Pięć minut. Pani Beato - już od drzwi rzucił sekretarce - kawa, herbata dla gości. Wrócił do gabinetu i już bez wstępów oznajmił: - Zapowiadam panom, że od waszych decyzji wniosę odwołanie do Komisji Planowania. Otyły, łysiejący mężczyzna, najwidoczniej kierujący komisją, zamachał papierami, które wydobył z aktówki. - Wszystko, panie docencie, ale nie te inwestycje, których pan żąda w swoim planie. - A jakie? - Żadne. Inwestycje w ogóle nie wchodzą w rachubę. Lang przysiadł obok nich na kanapie i zaczął cierpliwie tłumaczyć: - Jesteście krótkowzroczni, panowie. Skreślacie mi kredyty na aparaty, dzięki którym beznogich mógłbym nauczyć chodzić, a bezrękim kazać zapalać zapałki. Jak można? Jak można? - Dewizy - otyły bezradnym gestem rozłożył ręce. - Żeby chociaż z pierwszego obszaru płatniczego - dodał jeden z jego towarzyszy. - Ale dolary? Lang zerwał się z kanapy i zdjąwszy ze ściany oprawny w ramkę dyplom z niebieskim emblematem ONZ wcisnął go w dłoń otyłemu. - Jestem ekspertem ONZ-tu - powiedział. - Ortopedia to nasza wizytówka w świecie. Polska specjalność, polska! - wskazującym palcem wybijał na krawędzi biurka coraz mocniejsze takty w miarę, jak się podniecał własnymi słowami. - Jak można rezygnować z tak krwawo zapracowanego dobrego imienia? Jak można? - Kraj ma, niestety, i inne potrzeby. - Jakie?! Jakie?! Zakładanie kółek rolniczych, które i tak nie kręcą się w tę stronę, w którą trzeba? Jak można nie inwestować? Jak można żyć bez perspektyw? Żyjemy w świecie, w którym już się lata dookoła księżyca, a my wciąż mamy mentalność furmana z batogiem... - Trochę za mocno powiedziane - z wyraźną dezaprobatą powiedział otyły. - Stanowisko w kwestiach inwestycji nie myśmy we trzech uchwalili. Trochę wyżej. - Nie panowie? To się wspaniale składa! Będę więc tłumaczył komu innemu. Zaczął im kolejno ściskać ręce. Byli kompletnie zaskoczeni tym nieoczekiwanym pożegnaniem. - Wybaczą panowie, ale czekają na mnie chorzy - szeroko otworzył drzwi. - Tu ani Nowy Świat, ani Komisja Planowania, gdzie jest czas na gadanie. Ja osobiście pracuję - stał koło drzwi, a oni defilowali przed nim nie kryjąc oburzenia na afront, który ich tu spotkał. Lang zwrócił się do Talarów: - Wchodźcie - zgarnąwszy z biurka papiery, zaczął je utykać do kosza. - To był mój plan na najbliższe pięć lat. Wiecie, ile mi komisja obcięła kredytów? Wszystkie. - U nas też duże obcięcia - powiedział Andrzej. - Bo to jest myślenie ludzi z opłotków! Jak ktoś ma w genach mentalność furmana poganiającego dwa konie, nigdy nie pojmie potrzeby budowania dwupasmowych jezdni. - No wiesz... - uśmiechnął się Andrzej - ja mam akurat takie geny. - Ale tyś już coś skończył. A inni tylko po dwie akademie: jedną pierwszomajową, a drugą ku czci dwudziestego drugiego lipca. Stąd ten parafianizm. Żyjemy z poniedziałku na wtorek, a myśleć trzeba, jak będzie się żyło za pół wieku - rozdrażniony własnymi słowami rzucił się nagle do drzwi. - Pani Beato! - zawołał - Gdzie kawa? Gdzie herbata? Co to ma znaczyć? - podszedł do biurka i szukał czegoś we wnętrzu szafki. - Kieliszek koniaku? - Przecież jestem wozem. Stanął przed nimi z dwoma napełnionymi do połowy koniakówkami. Jedną wcisnął w dłoń Ewie. Stuknął podstawką w jej kieliszek i zmieniając ton, spytał: - No co ci jest, stara? Swędzi, strzyka, łaskocze? - Kręgosłup, Karolu. - Wymienimy ci na nowy - skreślił kilka zdań na kartce wyrwanej z notesu i nacisnął guziczek dzwonka. Sekretarka, pomagając sobie kolanem przy otwieraniu drzwi, wniosła na tacy trzy parujące filiżanki. - Już jest kawa, panie docencie. Maszynka mi wysiadła, musiałam pożyczyć z gospodarczego. Lang wcisnął jej w dłoń karteczkę. - Docent Labuś natychmiast do mnie. Pacjentka czeka. Po jej wyjściu usiadł przy Ewie i kładąc jej dłoń na kolanie spytał tonem troskliwego gospodarza: - Masz ochotę tu u mnie troszkę pomieszkać? - Kiedy? - spytała spłoszona. - A choćby od zaraz. - Nie. Nic nie mówiłam chłopcom. - No to od jutra. Wszedł docent Labuś, przygarbiony i chudy młody człowiek, na którym kitel wisiał jak na pokrętnym paragrafie. - Niech pan obejrzy sobie tę panią. Tylko ostrożnie. Mąż jest cholernie zazdrosny i bije. Po wyjściu Ewy z docentem Andrzej, choć uspokojony żartobliwym tonem Karola, spytał jednak: - Musi ona tu zostać? - Musi. - Co jej będziecie robić? - Punkcję. - Co to jest? Lang pociągnąwszy łyk koniaku powiedział: - Andrzej, czy jak ci oddam swoją renówkę z zepsutym gaźnikiem, to będę pytał o czynności, jakie przy tym wykonasz? - Przepraszam. Długo tu będzie? - Masz jakiś tydzień na dziewczynki. Nazajutrz Andrzej pokonał tę samą trasę. Tyle, że w drodze powrotnej z Konstancina nie było już przy nim Ewy. Zostawił ją w STOCER-ze, siedzącą na brzegu łóżka w separatce, pośród sterty jej ulubionych drobiazgów, które Karol w drodze wyjątku pozwolił jej zabrać z domu. - Przepytaj Kajtka z fizyki - poprosiła, gdy już się żegnali - i niech późno nie kładą się spać. Było to z góry skazane na niepowodzenie, bo chłopcy już od pierwszego wieczoru niewiele sobie robili z poleceń babki, która na czas nieobecności Ewy sprowadziła się do mieszkania syna. Nie można ich było odpędzić od telewizji, która dotąd dostępna była dla obu tylko do "dobranocki". A Andrzej też był zbyt - jak sobie wyrzucał - liberalny. Na ekranie pojawił się rysunek cwałującego konia zapowiadający kolejne wydanie "Pegaza". Po smutnej wiadomości o śmierci Jana Kurnakowicza Grzegorz Lasota zaczął mówić o wernisażu, który odbył się w "Lergactilu" na Starym Mieście. Naprzód przez ekran przepłynęły obrazy pełne czarnych plam i trójkątów, potem gwarny tłum gości z kieliszkami szampana w dłoniach, a wreszcie kamera zatrzymała się na osobie autorki tych wszystkich dzieł. Raz jeszcze kamerzysta zademonstrował jeden z obrazów. Na widok czarnej postaci ni to człowieka, ni stworu, wyłaniającego się z morskiej toni, Kajtek zawołał ubawiony: - Ale chała! - Niemożliwe! - wyrwało się Andrzejowi. Z ekranu patrzyła na niego Gosia i mówiła coś do mikrofonu, który jej podsuwał reporter. Andrzej wciąż był porażony. Nie słyszał ani słów komentarza, ani gderań matki, która zabrała się wreszcie do przepędzenia chłopców z pokoju, ani surowych ocen Popiołka. - Te dzisiejsze Matejki... Panie Jezu, zejdź wreszcie z krzyża i kopnij tych artystów tam, gdzie się plecy kończą, bo inaczej to koniec świata! Po jego wyjściu Andrzej długo jeszcze nie mógł się uspokoić. Przerzucał gazetę nie wiedząc, co czyta. Smuga światła pełzająca pod drzwiami pokoju chłopców zgasła. Widocznie i Talarowa musiała już ułożyć się do snu. Spojrzał na telefon na komódce. I wtedy usłyszał jego dzwonek. - Widziałeś jak do ciebie mrugałam? - mówiła Gosia. Musiał mocno przytrzymać słuchawkę, aby nie wymknęła mu się z dłoni. - Hej, jesteś tam? - spytała. - Jestem - powiedział. - A dlaczego nie u mnie? Dzisiaj mam święto. Opanował się. - Gdzie byłaś tyle czasu? - W przestrzeni. Przywiozłam stamtąd tę wystawę. Możesz mówić swobodnie? - Tak. - A wolałbyś nie przez telefon? - Tak - przytakiwał wciąż jak automat, chociaż zdawał sobie sprawę, że powinien zaprzeczać. - To czekam. Przyjedziesz? - Tak. Po kwadransie był już na Rybakach. Zdyszany biegiem po stromych schodkach, naciskał dzwonek z zabawnym napisem. Odpowiedziała mu cisza za drzwiami. Pomyślał, że znowu z niego zakpiła jak tyle już razy, ale dzisiaj przyjął to nawet z ulgą. A jednak nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Wraz z ich otwarciem napłynęły dźwięki zajękliwej, wschodniej melodii wypełnionej stukotem jakichś bębenków i piskliwymi zawodzeniami piszczałek. Rozgarnął sznurki koralików, zastępujące drzwi do pokoju, i znalazł się w obszernym pomieszczeniu, pośrodku którego na łaciatej skórze siedziała Gosia. Ze skrzyżowanymi nogami, z ramionami uniesionymi nad głową jak baldachim, tkwiła nieruchomo w tej pozycji kwiatu lotosu. - Jestem - powiedział zdejmując płaszcz. Kładąc palec na ustach nakazała milczenie. Usiadł obok niej na podłodze. Od razu poczuł mrówki łażące mu po grzbiecie. Miała na sobie cienką, niemal przezroczystą czarną bluzkę, ledwie osłaniającą piersi. Dwa wąskie ramiączka zsunęły się z ramion, które wypolerowane słońcem miały barwę miodowego piernika. Wydało mu się, że nawet pachną jak piernik. Czuł, że wilgotnieją mu dłonie wsparte o szorstką sierść skóry. Nigdy jeszcze Gosi takiej nie widział i nigdy nie był przy niej tak blisko, by czuć zapach jej ciała. Nie mógł oderwać wzroku od bluzki, jakby licząc, że ześliźnie się w dół obnażając guziczki sutek widocznych pod materiałem. Nachylił się, chcąc dotknąć ich ustami. Powstrzymała go dłonią, a przez jej skupioną twarz przemknął cień zniecierpliwienia. - Odpręż się, rozluźnij... Bądź razem ze mną tam, gdzie jestem - prawie nie ruszając wargami wypowiadała ni to polecenie, ni to aforyzmy, a może modlitwy lub jakieś zaklęcia. - Zanurz się w czas... Odpłyń w czas... Z coraz większym trudem przełykał ślinę. Patrzył na nią wściekły i coraz bardziej mimo wszystko łakomy. - Poszukaj siebie - z przymkniętymi powiekami odprawiała swoje tajemnicze misterium. - Znajdź w sobie to jedyne, to najważniejsze chcenie. Czego chcesz najbardziej? To pytanie wydało mu się zachętą i prowokacją zarazem, więc ponownie nachylił się chcąc ją pocałować. - Nie domyślasz się? - spytał. Wymknęła mu się z ramion, uniosła z podłogi i zastygła w geście solistki, która za chwilę zatańczy. Płyta wciąż obracała się na patefonie, siejąc jękliwą, wschodnią melodię. Nagle Gosia ściągnęła przez głowę czarną bluzkę. Została w samym przezroczystym staniku. Półleżąc na podłodze patrzył jak urzeczony. Wtedy rozsunęła ekler spinający z boku wąskie połyskujące satyną spodnie. Błysnął mu przed oczami róż bielizny i pasmo nagiego uda. - Świat trzeba czuć całym sobą - zawirowała w tanecznej pozie jak nagle puszczona w ruch figurka. - Gośka! - Andrzej wolno unosił się z podłogi. - Muzyka przenika do nas dopiero naprawdę, jak jesteśmy nadzy - zawirowała biodrami i wtedy spodnie zsunęły się w dół po jej udach jak draperia odsłaniająca posąg. Stała teraz przed nim już w samym tylko staniku i majteczkach, a Andrzej wciąż nie śmiał wyciągnąć do niej ręki, jakby jej słowa zbudowały między nimi jakiś mur. - Muzyka jest czymś transcendentalnym - mówiła nie przestając wirować. - Przez nią chcę cię dzisiaj nauczyć wolności. Bycia sobą. Żeby dać się jej przeniknąć, trzeba być otwartym... Luźnym... Nagim... Prawdziwym... - odpięła stanik; spłynął po jej opalonym brzuchu i padł przy stopach jak czarny rozdeptany owad. - Zrzuć z siebie wszystko. Wtedy i ty usłyszysz... Nieporadnie zdjął przez głowę koszulę. Z napięcia i pożądania oddychał z trudem. - Teraz słyszysz? - spytała. Przez chwilę wsłuchiwał się w siebie. - Nie... Nie słyszę... Przysiadła przy nim. Czuł, jak jej grzywka dotknęła jego brwi i rozpalonego czoła, kiedy tak z bliska patrzyła mu w oczy. - Wstydzisz się, prawda? - spytała. - Jeszcze tkwi w tobie zwierzę. Dopiero gdy je wypędzisz, będziemy mogli się spotkać. Inaczej niż kobieta i mężczyzna. Wtedy dopiero będziemy otwarci. Będziemy ludźmi. Już dłużej nie panując nad sobą, gwałtownym ruchem zagarnął ją całą w ramiona i obalił na skórę. - Gosia... Gośka... Pozwoliła bez protestu obsypywać się pocałunkami. Ale leżała martwo, nieruchomo, podobna do manekina. - Zepsułeś wszystko - powiedziała chłodno jakby stawiała stopień ze sprawowania. - Wstań, ubierz się i odejdź. Zamarł nad nią, jakby nagle czymś uderzony. Potem zerwał się gwałtownie z podłogi i sięgnął po koszulę. - Robisz ze mnie durnia! - krzyknął. - Durnia i błazna! Wciąż leżąc nieruchomo, powiedziała z wyrzutem: - Nie potrafisz trzymać swoich psów na uwięzi. Latały mu palce i w żaden sposób nie był w stanie pozapinać guzików. - Zależy ci tylko na tym - powiedział - żeby mnie poniżyć i ośmieszyć. Jestem normalnym mężczyzną... - A ja kobietą - przerwała mu. - Ale umiem poskromić swoje psy, jeśli tylko chcę - sięgnęła po kółko z kluczykami walające się przy patefonie i wysupławszy jeden rzuciła w jego kierunku. - Będziesz tu mógł zawsze przyjść, kiedy się tego nauczysz. - Eksperymentów jej się zachciało! - już nawet na nią nie patrzył. - Za dużo naczytałaś się o hippisach. Wiesz, czego chcesz naprawdę! Ślubu! Chłopa! Bachora! - Oto twoja filozofia, panie Symetryczny - powiedziała tonem, w którym czuć było smutek i zawód. Już od drzwi odszczeknął się jeszcze na pożegnanie: - Najpierw trzeba żyć, potem filozofować! - Kluczyk - powiedziała Gosia. - Co kluczyk? Mimo woli pobiegł wzdłuż linii jej wzroku. Samotnie pośrodku podłogi, objęty ramiączkiem jej czarnego stanika, połyskiwał srebrzystym chromem mały, yalowski kluczyk. Machinalnie, wciąż jeszcze nawykły do spełniania jej poleceń, schylił się po niego. Uwięził go w spoconej dłoni i dopiero już na schodach uświadomił sobie, że jest mu zupełnie niepotrzebny, nigdy już tu przecież nie wróci. Ale gdy przed domem owionął go chłód nocy, nie był już taki całkiem pewien tej myśli. - Jędruś, dzwonią... Talarowa już od dłuższej chwili potrząsała ramieniem syna. Spał przykryty po głowę kołdrą. Usiadł gwałtownie na łóżku i przez chwilę spoglądał na matkę wzrokiem człowieka, którego raptem wypchnięto z pędzącego pociągu i teraz nie mógł się połapać, gdzie wylądował. - Jędruś, dzwonią - powtórzyła. Dopiero teraz ocknął się na dobre. Wyskoczył spod kołdry. - Kto dzwoni? - Ze szpitala. Biegiem dopadł telefonu. Dzwoniła Lidzia z polecenia Langa, żeby przyjechał do Konstancina. - Czy coś się stało? - nagły niepokój ścisnął mu gardło. - Nie. Ale przyjedź. Nie goląc się, ubrał się byle jak i po dziesięciu minutach był już na dole przy warszawie. Po wilgotnej nocy, z której jeszcze teraz parowała mgła, samochód długo nie mógł zapalić. Szarpał nerwowo kluczykiem w stacyjce. Potem nurkując pod otwartą maską sprawdzał świecę po świecy i starannie wycierał szmatką wnętrze kopułki zapłonu. Nic nie pomogło. Zawołał Popiołka. Pan Rysio chętnie się zabrał do popychania auta. Z pomocą dwóch przygodnych przechodniów po paru metrach warszawa zapaliła na pych i zionąc czarnym warkoczem spalin wkrótce zniknęła za rogiem. W STOCER-ze Andrzej wpadł zdyszany do sekretariatu Langa. Pani Beatka wpuściła go do szefa bez słowa. - Co się stało? - spytał od progu. Karol usadził go w klubowym, skórzanym fotelu. - Nic się nie stało - powiedział spokojnie. - Po prostu Ewa chciała cię widzieć. - Gdzie ona jest? - Na zabiegówce. Robiliśmy jej, jak mówiłem, punkcję. - I co? - I nic. Jest teraz trochę oszołomiona. Znam większe przyjemności niż punkcja, więc wcale się jej nie dziwię. To się pobiera płyn z rdzenia kręgosłupa, rozumiesz? - I co ten płyn? - Płyn jak płyn. Mógłby być lepszy. - Co to znaczy? - zerwał się z fotela. - Uspokój się. Przypomnij sobie Leszka. Też tu leżał i chwalić Boga dziś skacze. Ewę możesz po południu zabrać do domu. - A kiedy ma tu wrócić? - Czy powiedziałem coś o powrocie? - Lang uśmiechnął się. - A teraz idź już do niej. Przemierzając długi korytarz rozmyślał nad słowami Karola. Zbyt dobrze znał lekarzy, aby nie wiedzieć, że takie odpowiedzi mogły być zarówno nadzieją, jak odwrotnie. Ewa leżała w zabiegówce na wysokim łóżku, uzbrojonym w jakieś rękojeści, korby i zębate koła. Z butli, zawieszonej na stojaku, pełzły w dół po przezroczystej rurce krople glukozy. Na widok wchodzącego męża uśmiechnęła się blado. - Jesteś... Pochylił się ku jej twarzy bez cienia rumieńca, zmiętej i spoconej. Delikatnie pogładził rozrzucone po poduszce włosy. - Wiesz, kiedy szłam tutaj - swobodną od kroplówki ręką starała się dotknąć jego dłoni - myślałam, że nie zobaczę już więcej nikogo... - Ewa! Przecież to nie operacja, tylko zabieg. - A potem - ciągnęła - potem myślałam: jak otworzę oczy... chcę zobaczyć to, co jest dla mnie najważniejsze. I teraz już widzę - dodała. - Jestem - powiedział. - Co ja bez ciebie znaczę? Nic. Umknął spojrzeniem w bok, byle tylko nie patrzeć jej w oczy. Malutki kluczyk yale, wetknięty poprzedniego dnia w sekretną kieszonkę spodni tuż pod paskiem, uwierał go teraz tak, jakby tam wsadził stukilowy odważnik. Czuł, jak łomotały mu skronie i jak spływała na policzki fala wstydu. Wystraszył się, że Ewa to dostrzeże. Poderwał się gwałtownie jak człowiek, który coś nagle sobie przypomniał. - Pójdę zostawić Karolowi butelkę koniaku. Przywiozłem mu ormiański, trzygwiazdkowy. A dla Lidzi kwiatki. Gotowi mi potem uciec. Przesiedział jeszcze w STOCER-ze do obiadu. Pani Beata przyniosła mu z rejestracji kartę wypisu Ewy. Po obiedzie Lang z Labusiem uznali, że chora nadaje się do transportu. Od południa popsuła się pogoda, wiał silny wiatr, strząsając w szpitalnym parku ostatnie, pożółkłe dawno liście, i Lidia uznała, że w samym kostiumie, w którym tu Ewa przyjechała, będzie jej teraz za zimno. Zaoferowała swój jesienny płaszczyk, sama i tak zostawała na nocny dyżur. Kiedy opatuloną w flauszowy płaszcz Lidzi, obszyty przy kołnierzu futerkiem, wyprowadzał przed szpitalny pawilon, przy którym stała gotowa do drogi warszawa, sypał już pierwszy, mokry śnieg. - Przyjechałam jesienią, wyjeżdżam zimą - zaśmiała się Ewa. - Kto by pomyślał: śnieg... - Grudzień. Cóż w tym dziwnego - Lidzia uchyliła tylne drzwi auta sądząc, że tam Ewie będzie wygodniej. - Nie. Chcę przy nim - poprosiła. Nazajutrz Andrzej nie pojechał do pracy. Ewa spała prawie do dziewiątej. Obudziła się wypoczęta i rześka i nawet spróbowała przejść się w szlafroku po mieszkaniu. Przy śniadaniu, przygotowanym przez Talarową, zażądała gazet, których codziennej lektury nauczyła się w szpitalu. Andrzej wybiegł do kiosku, ale prasy jeszcze nie dowieziono. Natknął się za to w bramie na listonosza, który wręczył mu kartkę z kolorowym widoczkiem Frankfurtu. Była to pierwsza wiadomość od Poznańskiego. Pisał, że, jak zamierzał, urządził się w pralni prowadzonej przez przyjaciela z Polski. Po powrocie streścił Ewie treść kartki. Słuchała nie dość uważnie, obserwując kręcącą się po kuchni teściową. - Niech mama już idzie - powiedziała. - Widzę, że gdzieś mamie śpieszno. - Otwarcie mówiąc tak. Rysio kupił wczoraj jakieś narzędzia i jeszczem ich nie widziała. - Jakie narzędzia? - spytał Andrzej. - Na działkę. - Teraz? Na zimę? - zdziwiła się Ewa. - Okazyjnie trafiły się, to wziął. Poleżą spokojnie w szopie do wiosny, a na wiosnę jak znalazł. Bo i szopę już mamy - dodała z dumą. - Niech mama idzie - powtórzyła Ewa. - Już jestem zdrowa. Wśród owych narzędzi był zwyczajny szpadel, ale za to z poprzecznym uchwytem, poręcznym przy głębszym kopaniu, i sekator do przycinania gałęzi, ruchomy zraszalnik do sztucznego deszczu, a przede wszystkim wspaniałe taczki ze składanymi nóżkami i z kołem na gumowej obręczy. Wszystkie te skarby nabył okazyjnie Popiołek od dozorcy z sąsiedniej posesji, który mówił, że niebawem się stąd wyprowadza i będzie miał za daleko na działkę. Podobno kamienicy naprzeciwko zagrażała rozbiórka, ale jak dotąd lokatorzy bronili się, jak mogli, przed przeprowadzką na Chomiczówkę i Pragę Ii. Talarowa z dumą demonstrowała wszystkie te wspaniałości Teresie Bawolikowej, która zaszła do ich stróżówki z płaską paczką opakowaną w kolorowy firmowy papier "Polskich Nagrań". Po wyjściu Popiołka jego żona gestem konspiratora sięgnęła po paczkę. - Ma pani to dla mnie? - Jacek załatwił - powiedziała Teresa. - Jego Magda pracuje w księgarni muzycznej przy Nowym Świecie. Talarowa uchyliła rąbka firanki sprawdzając, czy przypadkiem Popiołek nie wraca, i ostrożnie rozpakowała paczkę. Była to płyta gramofonowa z dwoma operetkami Lehara. - Czy aby o tej wdowie na pewno jest? - upewniała się Talarowa. - Wdówce - poprawiła ją Teresa. - Jest, proszę. "Wesoła wdówka" - powiodła palcem wokół kolistej etykietki. - Będzie dla męża na Mikołajki. On nawet słowa z tego zna... - Zazdroszczę pani - westchnęła Bawolikowa. - Kto by pomyślał, że pan Ryszard taki jest romantyczny. I o tę działkę dla pani się wystarał. Byle tylko żonę ucieszyć. - Czy to się o uciechę rozchodzi? Ziemia to jest ziemia - Talarowa upychała do kredensu płytę. - Dom się może rozlecieć, rzeka wyschnąć, a ziemia zawsze zostanie. Choćby i te pół ara, a zawsze i pomidor będzie własny, i marchewka swoja, i jakiś kwiatek... - Pan Ryszard - powiedziała z uznaniem Teresa - ma jednak przedwojenne podejście do kobiety. - Powiem pani - z zawstydzeniem wyznała Talarowa - że jeszcze jak do ślubu te obrączki stalował, to mówi tak: ta to już będzie po grób... - błysnęła na palcu szerokim paskiem złotej obrączki. - Oj, pani Mario, pani Mario - westchnęła Bawolikowa. - Kto dziś tak umie kochać... Po jej wyjściu Talarowa zabrała się do drobiazgowego przeglądu ogrodniczych narzędzi i od razu dostrzegła na ostrzu sekatora krwawe kropelki rdzy, rzuciła się więc szukać w kredensie glanspapieru. Spoza firanki dostrzegła rozmawiających na podwórku Popiołka z Andrzejem. Pan Ryszard zaczepił go przy bramie z pytaniem, czy by nie dał rady podrzucić go na Siekierki z całym tym majdanem, który zakupił. - Teraz niestety odpada - powiedział Andrzej. - Jadę w całkiem innym kierunku. - Na Żerań? - Nie na Żerań. Ale też w ważnej sprawie. Znów zaczął sypać śnieg i kiedy Andrzej mijał plac Zamkowy, wycieraczki z coraz większym trudem zgarniały z szyby samochodu białą, marznącą mazię. Mówiąc Popiołkowi o ważnej sprawie, którą miał załatwić, w niczym nie przesadził. Jechał napięty, skupiony, jakby czekał go egzamin, od którego zaliczenia miały zależeć dalsze jego losy. Już wczoraj, w separatce STOCER-a, postanowił rozwiązać tę sprawę. Zrozumiał, że był jak narkoman, który nie ma w sobie dość siły, aby oprzeć się pokusie sięgnięcia po nową dawkę. Dziś wiedział, że każda następna może okazać się śmiertelną. I nie siebie samego miał na myśli, ale chłopców, dom, rodzinę. Wspinając się stromymi schodkami domu na Rybakach, czuł w zaciśniętej garści chłód metalu małego yalowskiego kluczyka. Nierówne, ostre ząbki wpijały mu się w poduszkę dłoni. Nacisnął dzwonek sąsiednich drzwi. Usłyszał powolne człapanie pantofli, chrypiący z głośnika zespół "No to co", pogodnie śpiewający o śwarnych dziewuchach ze Śląska, i starszy, zadbany pan w pikowanej bonżurce wyszedł mu naprzeciw. - Czy byłby pan taki grzeczny - powiedział Andrzej - i oddał to pani Gosi? - rozwarł dłoń, w której spoczywał srebrzysty mały kluczyk. - I coś jeszcze? - spytał sędziwy sąsiad Gosi. - Nic. Tylko ten kluczyk yale. - To nie yale - mruknął starszy pan - to "Łucznik". Coś powtórzyć? - Nie. Ona już wszystko będzie wiedziała. Dokładnie w tym samym czasie Ewa wyjmowała z siatki zakupy, które przyniosła jej teściowa ze sklepiku. Były tam też paczki dla Popiołków, a wśród nich królowała ogromna główka kapusty opatulona gazetą; jej przeznaczeniem było stać się listkami do gołąbków, za którymi przepadał pan Ryszard. - Zaraz namoczę - mówiła Talarowa - będzie w sam raz na obiad, jak wróci. - A dokąd pojechał? - spytała Ewa zajęta sprawdzaniem wydatków. - Na działkę. Znalazł "Żuka", żeby pozawozić te swoje narzędzia. - Czy to warto tak teraz, na zimę? - Poczekają. Wtedy właśnie zadzwonił telefon. Ewa bez pośpiechu szła z kuchni do jadalnego. Zanim podniosła słuchawkę, odruchowo poprawiła włosy. W następnej sekundzie Talarowa usłyszała jej przeraźliwy krzyk i wylękniona wyjrzała z kuchni. Synowa stała przy kredensie jak martwa. Wydawało się, że za chwilę upadnie. Jej blada od wczoraj twarz była teraz koloru śniegu, który wciąż sypał za oknem. Nie wypuszczając słuchawki z dłoni powtarzała w kółko coraz słabszym głosem: - Nie? Nie? Nie... To niemożliwe... Talarowa podeszła z lękiem bliżej. - Andrzejowi coś się stało, tak? - Nie - Ewa patrzyła na teściową niewidzącymi z przerażenia oczami. - Zaraz tam będę - dodała do słuchawki. Rozsupłała pasek szlafroka. Przez moment stała jak odrętwiała, potem sięgnęła po spódnicę przewieszoną przez poręcz krzesła. - Ewuni jeszcze nie można nigdzie wychodzić - ostrzegła Talarowa. - Teraz to już nie ma znaczenia... - popatrzyła na matkę takim wzrokiem, jakby oglądała ją w trumnie. Nie upłynęło pięć minut, kiedy byle jak ubrana wsiadała do czekającej już na nią przed bramą taksówki Lermaszewskiego. Henio, który przed chwilą dzwonił do Ewy, zdążył już powiadomić i ojca. - Jeśli to prawda - powiedział stary zapuszczając silnik - to jedno pani powiem: nie ma Boga. Ostro ruszył spod kamienicy. Osuch czekał już na nich przy furtce. Od jednego spojrzenia można się było domyślić, co zaszło tu przed godziną. Pod oknami walały się pokruszone ułamki szkła wymieszane z drzazgami roztrzaskanej ramy, która wyleciała z futryny. Deszczułki zielonej altanki zwisały z belek, a cała drewniana budowla wyglądała, jakby przejechał przez nią zgniatacz. Betonowy krąg cembrowiny, rozpołowiony na dwie części, rozpruł siatkę ogrodzenia i tkwił wciśnięty w pajęczynę drutów. Osuch patrzył zgnębiony i automatycznie, jakby już nieraz powtarzał ten gest i słowa, wskazał na wielki lej pośrodku podwórka. - Tam... - powiedział - tam gdzie miały być pomidory... Szli zgrzytając butami po pokruszonym szkle. - Ale jak to się stało? - Ewa zapatrzona w ogromny dół szła lunatycznym krokiem w jego kierunku. - Na miłość boską, jak to się stało?! Osuch prowadził ich aż nad sam brzeg leja. Po drodze minęli odarty z liści orzech, z którego gałęzi zwisała bura kurtka i kieszonkowy zegarek na dewizce. - Tyle po nim zostało - powiedział Osuch. Lermaszewski na chwilę się zawachał. - A innych niewypałów już nie ma? - spytał. Osuch uspokajająco machnął ręką. Zatrzymał się nad brzegiem dołu ze świeżo rozrytą ziemią przemieszaną z brudnym śniegiem. - Mówiłem mu: na studnię będziesz miał czas na wiosnę. Ale zna pani Rysia. Za ten nowy szpadel i kopie. Dużo się nie nakopał... No fakt, w powstanie Niemcy tu trzymali armatę. - A pan? - spytała Ewa. - Jak to jest, że pan żyje? - Bo jak mu zachrobotało pod szpadlem, mówię: czekaj, skoczę po kilof. I poszłem. A ten widać dalej grzebał... Jak hukło... - samym już tylko szerokim gestem ramienia dokończył opis wybuchu. - Jak hukło, to koniec świata. - Warszawska śmierć... - powiedział Lermaszewski. - Doktor nie miał tu nic do roboty. Pogotowie jak przyjechało, tak odjechało. Nie dałem rady go zbierać - rozgniótł paluchem łzę. - Sami go pozbierali. Ewa zakryła oczy dłonią, jakby teraz dopiero dotarło do niej to, co się tu wydarzyło. Boże, Boże - zaniosła się płaczem. - Jak jej to teraz wszystko powiedzieć...? "Śp. Ryszard Popiołek". Trochę krzywo przylepiona klepsydra od dwóch dni wisiała na bramie kamienicy przy Złotej. Ludzie wychodzili i wchodzili do bramy, zatrzymywali się przy czarno obwiedzionej kartce papieru i po raz dziesiąty - czytali, jakby wciąż nie wierząc wydrukowanym na niej słowom. Żałoba okryła nie tylko dom pod dwudziestym piątym, ale pół Złotej, bo pan Ryszard był postacią szeroko tu znaną i do dnia pogrzebu nikt nie chciał wprost dać wiary, że go już nie ma. Gdyby Złotej ubył z minuty na minutę cały jeden dom, mniejsze by to uczyniło wrażenie na sąsiadach niż śmierć pana Popiołka. Starzy ludzie aż spod Żelaznej przychodzili tu sprawdzić, czy wiadomość jest aby na pewno prawdziwa, a kiedy klepsydra przekonywała ich o tym, długo jeszcze stali pod bramą ze smętnie zwieszonymi głowami. I może jeden tylko stary Lermaszewski wiedział naprawdę, o czym rozmyślali. Bo dla nich wraz z Ryszardem Popiołkiem ubywał z krajobrazu Warszawy ostatni fragment tej Warszawy prawdziwej, z legendy, Warszawy Simona i Steckiego, braci Pakulskich i Jabłkowskich, Spiessa i Gerlacha, Pomianowskiego i Kuleszy, Szmulowizny, Piusa i Nalewek, Wiecha i Dymszy, Ziemiańskiej i Joska na Gnojnej. Oni wszyscy pospołu z panem Ryszardem chodzili uparcie po Chmielnej i Zgoda i ani im przez chwilę nie przychodziło do głowy, że stąpają po Rutkowskiego i Kniewskiego, wciąż pracowali u "Schichta" i u "Strójwąsa", które od dawna nosiły już imiona zasłużonych bojowników, wciąż jedli czekoladki "Wedla" i leczyli się wcale nie w szpitalu Wolskim, a po prostu w żydowskim na Czystem. Kto jeszcze, kiedy opuścił ich Popiołek, będzie o takiej właśnie Warszawie pamiętać? Nawet państwo Lawinowie nadesłali z Wrocławia kondolencyjną depeszę na ręce Gienka Popiołka, bo dowiedzieli się o tragedii, jaka spotkała Złotą, z nekrologu w "Życiu Warszawy", który własnymi rękami składał nocą w drukarni na Marszałkowskiej Kostek Bawolik. Baby handlujące kwiatami przed kościołem Karola Boromeusza zachodziły w głowę w dniu pogrzebu, jaką to figurę chowają, bo ludzie nie mieszcząc się w kościele zalegali tłumnie oba podejścia schodków wiodących do świątyni. Kiedy już wózek z trumną Popiołka wjechał na betonową alejkę, ptaki zerwały się z nagich drzew, jakby wskazując kierunek, wiodący do miejsca, w którym pan Ryszard spocząć miał na zawsze. Maria Talarowa z twarzą schowaną za tiulową krepą welonu szła za wózkiem podtrzymywana pod ręce przez Andrzeja i Gienka. Przed jej oczami podrygiwał wsparty o wezgłowie trumny czarny kartusz tabliczki z nazwiskiem, które i ona od roku nosiła. Nawet sam Pan Bóg, jak szeptał synowi do ucha stary Lermaszewski, opamiętał się tego dnia, wstrzymał padający od paru dni śnieg i niebo było pogodne i jasne, a powietrze, choć mroźne, było czyste i rześkie. Kiedy ksiądz dokończył już egzekwii i podwinąwszy sutannę przesadzał zwały zamarzniętej ziemi przy trumnie, Wrotek dyskretnie zaczął popychać w tamtą stronę Sergiusza Kazanowicza. Uchwalili, że to doktor właśnie, niepodważalny już teraz senior kamienicy, pożegna Rysia w imieniu całego domu. Kazanowicz, wsparty o laskę, przystanął nad wykopanym dołem i patrzył gdzieś w bok, jakby nie mogąc znieść widoku trumny. Wyciągnął z kieszeni palta tekst mowy żałobnej, którą przygotował poprzedniego dnia, a potem nerwowo szukał okularów. Stary Lermaszewski podbiegł usłużnie ze swoimi, ale doktor desperackim gestem odepchnął rękę taksówkarza, zmiął z wściekłością kartki i podniósłszy oczy ku niebu zawołał z takim przejęciem i wyrzutem, że aż ciarki przeszły po zgromadzonym tłumie: - Tak się nie robi! To nie jest w porządku, panie Boże! - wycelował wzniesionym ramieniem w niebo i jakby coraz pewniejszy swych racji wołał donośniej: - Panie Boże, czy on ci tam był potrzebny? Czy tam trzeba zamiatać? Czy tam trzeba polewać? Czy tam trzeba kogoś, żeby bramę otwierał? Święty Piotr już ci nie wystarcza? Nie, nie! - pokiwał z dezaprobatą głową. - Tak się nie robi... Szloch wstrząsnął kobietami. Teresa Bawolikowa dostała gwałtownych dreszczy i Kostek musiał ją podtrzymywać za ramię. Halina zaniosła się spazmatycznym płaczem, a Wrotek pięścią rozgniatał wilgotne od łez powieki. Nawet Jasiński z trudem przełykał ślinę i mruczał coś do żony, która nie odrywała chusteczki od oczu. Lidzia dyskretnie podsunęła jej swoją, suchutką, bo tamta była już kompletnie mokra od łez. Jeden tylko ksiądz dziwnie jakoś patrzył na Kazanowicza, nie będąc widać przekonany, czy jego pretensje do Pana Boga utrzymane są w dopuszczalnej formie. Sam zaś doktor znów podjął swoją skargę skierowaną do nieba. - I dlaczegoś go nam zabrał? - pytał. - Co to za dom bez pana Popiołka? Co to za Złota bez Rysia? Co to za Warszawa bez niego? Panie Rysiu! - w tym miejscu wzrok przeniósł z nieba na trumnę. - Tu dokoła ciebie nie lokatorzy stoją. To sieroty po tobie! - słysząc za sobą histeryczny szloch Bawolikowej, pogubił się w słowach i nie znajdując już sił na dalsze pożegnanie, schylił się po grudkę ziemi. Z łoskotem zadudniło o wieko. Za jego przykładem poszli inni. Każdy kolejno podchodził i schylając się po garść zamarzniętego piachu, jakby kłaniając się z szacunkiem Popiołkowi, rzucał jedną po drugiej, a one spadając łomotały o dębowe wieko, jakby pukały, by je otworzył, lecz to nie była brama na Złotej, którą pan Ryszard otwierał. Defilowali tak przed nim, rzucając ziemię i wiązanki kwiatów. I ci, którzy go naprawdę kochali, i ci, z którymi się spierał, i ci, których uczył kochać Warszawę, i ci, którzy wespół z nim ją kochali. Kiedy Lidzia Jasińska wrzuciła już swoją kalię i przeciskając się przez tłum starała się dotrzeć do wciąż szlochającej matki, dostrzegła brnącą w tę stronę pomiędzy nagrobkami znajomą postać. Omal nie krzyknęła z wrażenia i twarz jej rozjaśnił błysk radości. W sekundę później przytulała już Mietka do piersi. - Wróciłeś... wróciłeś... - powtarzała przez łzy, ale tym razem były to łzy szczęścia. - Jak to się stało? - Minęło pół roku. Już jestem cywil. Trzymał w dłoni trzy chryzantemy. - Dobrze, że chociaż on tego nie dożył - gestem głowy wskazał na trumnę. - O czym ty? - spytała zaskoczona. Machnął ręką. - Lepiej by było nie wracać na Złotą - cisnął z rozmachem kwiaty; natychmiast pokryły je następne sypiące się na trumnę. Ptaki zerwały się z pokracznie pokrzywionych gałęzi, jakby dawały sygnał do zakończenia ceremonii. Talarowa długo jeszcze stała nad obsypaną kwiatami mogiłą. Stała nieruchomo, nie roniąc ani jednej łzy, i tylko tępo patrzyła w krzyż i tabliczkę. Gienek delikatnie ujął ją pod ramię. - Przyjdziemy tu jeszcze wieczorem - powiedział. - Przyjdę tu... Przyjdę tu z mamą. Poruszona, przytuliła go gwałtownie do siebie i wtedy dopiero po zmarszczkach jej policzków popłynęły łzy. Dopiero gdy grupkami dojeżdżali na Złotą, zrozumieli, co znaczyły te chmury pyłu nad dachami domów. A Lidka wówczas dopiero pojęła sens słów Mietka wypowiedzianych na cmentarzu. Rozkraczony pośrodku jezdni ruchomy dźwig raz po raz walił rozhuśtanym na linie taranem w ścianę domu naprzeciwko ich kamienicy. A więc stało się. Zanosiło się na to już od miesiąca. Nie na darmo krążyli tu jacyś ludzie z mierniczymi kijami i trójnogami teodolitów. Sąsiedzi z przeciwka długo walczyli o uratowanie domu, przeznaczonego ni stąd, ni zowąd do rozbiórki. Przez ostatni tydzień widzieli nawet z okien, jak pod ten dom zaczęły zajeżdżać ciężarówki "Węgiełka" i dostawcze wozy meblowe. Nikt jednak nie sądził, że to się stanie tak nagle. Z rana ich wszystkich tu przecież nie było, msza żałobna była wprawdzie wyznaczona dopiero na dziesiątą, ale wszyscy gremialnie pojechali z rodziną Talarów na Oczki, by wziąć udział w wyprowadzeniu. To właśnie w tym chyba czasie musiały zajechać tu te dźwigi i ludzie w kufajkach, którzy teraz z kilofami uganiali się wzdłuż całej ulicy. Kiedy Henio Lermaszewski, który wiózł Bawolików i Kazanowicza podjechał swym volkswagenem na róg, dalszą drogę zagrodziła mu biało-czerwona barierka. Jeszcze nie bardzo wiedząc, co się dzieje, usłyszał nagle potężny huk, aż szyby zadzwoniły w samochodzie. To nowe uderzenie rozhuśtanego na dźwigu tarana trafiło właśnie w drugą ścianę domu naprzeciw ich kamienicy. Zwały cegieł i gruzu w jednej chwili pokryły jezdnię i chodnik. Henio, porzucając swych pasażerów, pognał w stronę bramy. Wychodził z niej właśnie Wrotek, który zdążył tu przybyć przed nimi. Szarpana podmuchami klepsydra Wisiała wciąż jeszcze na bramie. Wrotek otrzepując ramiona kurtki z pyłu, patrzył z wściekłością na zgrzytający przy obrotach dźwig. Henio aż zakrztusił się wirującym w powietrzu pyłem. Wykaszlał się, odchrząknął i zawołał, żeby przekrzyczeć łomot spadających cegieł. - To po tośmy, panie Mundziu, odbudowywali stolicę bestialsko zniszczoną przez faszystowskiego okupanta?! - widząc nadchodzącego Bawolika dodał: - To co, panie Kostek? Jeden zero dla biurokracji, nie? - Tak - przytaknął Bawolik. - Nie pomogło sto podań - głową wskazał człowieka z teczką zajętego rozmową z robotnikami. - A my, jego zdaniem, jesteśmy następni. - Coś pan? Psychiczny? - Gadałem z nim - Bawolik powtórnie wskazał człowieka z teczką. - My też do rozbiórki. Nadeszła Ewa z Andrzejem i matką. - Mój Boże - powiedziała - jakby mało było na dziś jednego pogrzebu... Rozległ się rumor spadającego z piętra gruzu i nowa chmura pyłu wyrosła jak bury parasol rozpięty nagle nad Złotą. Odtąd coraz częściej wysiadywali, każdy w swoim oknie, gapiąc się naprzeciwko. Rozbiórka mimo mrozów przebiegała dość sprawnie. Naprzód odjechał dźwig, potem i spychacze stały się zbędne, a do rozwalania tych resztek, które pozostały po domu, wystarczyły już same kilofy i łomy. Ani się spostrzegli, kiedy naprzeciw ich okien pojawił się pusty plac. Pusty plac ubity ze skruszonej cegły i pogniecionego gruzu, co czyniło jego powierzchnię jakby pokrytą biało-czerwonym lastrikiem. Wystarczył jednak pierwszy większy śnieg, by zatrzeć i te ostatnie już ślady po domu. - Tyle i po nas niedługo zostanie - powiedział smętnie Bawolik podnosząc kołnierz, by zasłonić uszy przed wiatrem. - Jakoś na razie cisza spokój - pocieszał się Henio. Stali we dwóch we wnęce bramy, przytupując zziębniętymi nogami. Wypatrywali powrotu taksówki starego Lermaszewskiego, który jeździł z Jasińskim do rady narodowej. Po ośnieżonym placu naprzeciwko wiatr gnał kłąb szarego, zgniecionego w bezkształtną bryłę pakowego papieru. - Po nas też tak będzie hulać - Bawolik nie przestawał być pesymistą. - I nawet nie będzie miał kto powiedzieć: koniec świata - dodał Henio i spojrzał na krawędź wnęki przy bramie, gdzie dotąd jeszcze pozostały nie zdrapane do końca resztki nekrologu Popiołka. Któż zresztą miałby je zdrapywać, kiedy nie było już tu gospodarza. To właśnie w tej arcyważnej dla domu sprawie delegowali do rady narodowej Jasińskiego. Mijały dni, a dom wciąż był pozbawiony władzy. W obawie, żeby nie nasłano im kogoś obcego, rozejrzeli się za własnym kandydatem i w końcu ich jednogłośny wybór padł na murarza Osucha. Był tu od pierwszych dni po wyzwoleniu, osadzał z Popiołkiem bramę, która przetrwała do dzisiaj, i wszystkie późniejsze przeróbki wychodziły spod jego ręki. Lecz przede wszystkim był "swój", nie obcy, i - jak to na naradzie sformułował Jasiński - "kontynuowałby linię Popiołka". "To pan byłeś za jego linią, panie Jasiński? - dziwił się Henio. - A gołębnik? Jak Osuch ma kontynuować tę linię, to z gołębnika kiszka z wodą". "Nie szkodzi. To są wszystko trudności przejściowe, mówi to panu coś?" Specjalnie wysłana na Siekierki delegacja, która miała zaagitować Osucha za przyjęciem nadzwyczajnych pełnomocnictw, powróciła na chwiejnych nieco nogach, ale za to z odpowiedzią pomyślną. Teraz należało tylko uzyskać akceptację administracji. I właśnie po to Jasiński pojechał na Nowogrodzką taryfą starego Lermaszewskiego. Bawolik i Henio zmarzli już porządnie, a wysłanników wciąż nie było widać. Wreszcie od strony Żelaznej błysnęły ku nim włączone na moment światła mijania. Henio rozpoznał taksówkę ojca. Po chwili gramolił się z niej Jasiński. - I co? I jak? - Kostek zagrodził mu drogę do bramy. Jasiński machnął tylko ręką i odsunąwszy Bawolika zniknął w kamienicy. Henio natarł więc na ojca. - Wszystko szło jak po maśle... - zaczął Lermaszewski. - Był tatuś z nim w środku? - Byłem. Na razie wszystko było jak trzeba. Tamten rzeczywiście znał Jasińskiego i nawet się ucieszył. "Co mogę dla was zrobić towarzyszu?", pyta. No więc widzę, że wszystko gra. - Dalej, tatusiu, dalej - niecierpliwił się Henio. - Nasz Jasiński mówi tak i tak: "Nie mamy gospodarza domu". "Słyszałem - mówi ten z rady - że cieć wam wykorkował". - To ci drań - zdenerwował się Bawolik. - O naszym Popiołku tak? - Bądź pan spokojny. Jasiński dał mu popalić. - "Cieć, towarzyszu - powiedział - to może wy jesteście, o człowieku pracy tak się wyrażać nie pozwolę". - Też niedobrze - zmartwił się Henio - bo na ostre poszedł. - Ale tamten mordę w kubeł, widać Jasiński coś jednak znaczy, i mówi tak: "A po kiego wam właściwie gospodarz domu?" Łeb w papiery i mówi: "Nie myliłem się, chałupa do rozbiórki". - Kiedy? - spytał ponuro Henio. Lermaszewski rozłożył ręce. Po minucie wiedziała już cała kamienica. Dokładnie czwartego stycznia wszyscy pozastawali w swych drzwiach pozatykane przy klamkach takie same zadrukowane karteczki. Mieli się zgłosić w radzie narodowej, wydział lokalowy. Stało się. Wrotek powrócił z urzędu z przydziałem na Chomiczówkę. Bawolikowie - Służew Przemysłowy. Kazanowicz - Praga dwa. Popiołkowa - Osiedle Młodych. - Jędruś - wtykała synowi druczki kwestionariusza, który jej polecono wypełnić. - Ja tam nie pojadę, ja z wami chcę. Zerknęła niepewnie w stronę Ewy, czy może nie w smak synowej jej prośba. Nawet nie przyszło im wcześniej do głowy, że jako wdowa po panu Ryszardzie miała teraz prawo do własnego mieszkania. - Niech się mama uspokoi - powiedział Andrzej. - Jakoś to załatwimy. Im dano do wyboru: Chomiczówkę albo Pragę II. - Sama nie wiem - zastanawiała się Ewa. - Z Pragi miałbyś bliżej na Żerań. - Ale czy tam będzie winda? - dopytywał Krzysio. - Tato, ja chcę windę! - A Lermaszewscy gdzie biorą? - pytała Ewa. - Oni się rozdzielają. Starzy na Służew, a Henio podobno stawia jednak ten segment na Sadybie. - Tato - zainteresował się Kajtek - a ty nie możesz też wziąć takiego segmentu jak pan Henio? - Nie, nie mam takiej głowy jak pan Henio. - A jaką on ma? - Ja wiem - oświadczył Krzysio. - Sześć na dziewięć. Od tego dnia rozpoczęło się na Złotej wielkie pakowanie, już pozamawiano nawet ciężarówki transportowe "Węgiełka". Rajmund i Halina pomagali pakować się Kazanowiczowi. Korzystając ze swych koneksji filmowych, Wrotek zdołał załatwić panu Sergiuszowi przydział w Domu Matysiaków na Ateńskiej. Stary doktor siedział apatycznie nad stosem rozrzuconych na podłodze książek. - Panie Sergiuszu - pocieszał go Wrotek - tam nie jest wcale tak źle. - Tak jest - poparła go Halina. - Tam się nawet żenią między sobą. - Oszalałaś? - ofuknął ją Rajmund. - Chcesz pana Sergiusza zniechęcić? Piętro niżej Mietek Pocięgło wspinając się na krześle ustawionym na stole odkręcał po kolei wszystkie kandelabry w mieszkaniu. Zakurzone podawał matce i potem byle jak łączył druty w oprawce i wkręcał żarówki, żeby świeciły jeszcze przez te parę dni. Schodząc z krzesła zmiażdżył podeszwą tekturowe pudełko po wedlowskich pomadkach, które leżało na stole. - Uważaj! - krzyknęła babka. Z rozgniecionego pudła posypały się z chrzęstem medale Jasińskiego. Klęcząc na podłodze zbierała je mozolnie. - Nazbierał tego - uśmiechnęła się kwaśno Lidka - i co mu to dało? - Nie mów tak - Jasińska uniosła się z klęczek. - Byłam na dzielnicy... Ojciec nawet o tym nie wie... Prawie wszyscy dostali Służew Przemysłowy albo Chomiczówkę. A my Marymont. Wyjrzała oknem na podwórko wyglądając powrotu męża, który tego dnia jeździł z Wrotkiem na Ateńską przekonywać kierownictwo Domu Matysiaków o konieczności przydzielenia doktorowi Kazanowiczowi jednoosobowego pokoju. Ale na podwórku zobaczyła tylko Talarową, jak szła z dozorcówki pewno do Andrzeja. Wdowa po Popiołku nie mogła długo usiedzieć w swoim mieszkaniu. Raz dlatego, że od śmierci Rysia nie była w stanie patrzeć na opuszczone przez niego ściany, po wtóre zaś, że dozorcówka przypominała już teraz rumowisko pełne cegieł i pokruszonej gliny, jakby od niej zaczęło się rozbieranie domu. Sprowadzony przez Henia Lermaszewskiego Osuch od rana odłupywał majzlem ze starego pieca ozdobne kafle, które Henio wywoził do swego segmentu na Sadybie. Kaszląc jeszcze ustami pełnymi kurzu i pyłu, którego się nałykała w domu, Talarowa weszła do mieszkania syna. Już od progu zobaczyła majtające wysoko pod sufitem nogi Kajtka. Wciśnięty prawie do połowy we wnękę pawlacza, wydobywał stamtąd stare zabawki i podawał je stojącemu przy drabinie Krzysiowi. - Ewcia! - krzyknęła przerażona - on spadnie stamtąd. Złaź mi natychmiast! Kajtek po omacku szukał stopami ostatniego szczebla drabiny. Kiedy wylazł nareszcie, cały umorusany i wytarzany w pajęczynie, trzymał w rękach jastrzębia z jedną nogą przyszpiloną do kwadratowego kawałka dykty. - To on tam tyle lat siedział?! - krzyknęła Talarowa. Miał nadłamane skrzydło. Przytuliła go do piersi jak dziecko i długo głaskała jedwabiste pióra, z których unosiły się kłęby kurzu jak z dywanu na trzepaku. Spoglądał martwym, szklanym okiem na swoją dawną panią, jakby robił jej wyrzuty, że o nim zapomniała. Piec był już rozebrany do połowy. Osuch ostrożnie postukiwał młoteczkiem odłupując kolejny kafelek. - Z czuciem, z czuciem, panie Osuch - napominał go Henio. - Z tego ma być kominek jak u królowej angielskiej. Klęcząc układał w pryzmy odbite już z pieca kafle i wkładał je do skrzynki wysłanej starannie wiórami. - Drzwiczki pan też bierze? - spytał Osuch. - Całość. Ozdobne, żeliwne drzwiczki, pełne wymyślnych wzorów, na chwilę utknęły w białych od tynku dłoniach Osucha. - A pani Popiołkowa zgodna jest na to? - Panie Osuch, pani Popiołkowa razem z Talarami dostaje M-4. Im te kafle potrzebne jak Cyrankiewiczowi fryzjer. A ja jak normalny człowiek pracy buduję segment i dlatego wchodzę w całości w ten piec. W drzwiach stróżówki pojawił się stary Lermaszewski, który przyszedł po następną skrzynkę kafli. Wynosił je do taksówki. Henio właśnie zabrał się do opakowania w wióry ostatniego kafelka, kiedy powstrzymał go nagły okrzyk Osucha. - Ja to kręcę! Łap pan to, panie Heniu! Spod odbitego kafla wysypały się na podłogę zwinięte gumką ruloniki banknotów. Wszyscy trzej osłupieli na ten widok. Ale trwało to tylko ułamek sekundy. Omal nie powyłamywali sobie rąk rozplątując gumkę opasującą rulonik. Spod grubej warstwy kurzu połyskiwał zielony kolor szeleszczącego papieru. - To nie dolce! - trochę rozczarowany stwierdził Henio. - Młynarki? - dopytywał się Osuch. Henio rozciągnął w dłoniach pokaźny zwitek. - Reichs Deutsche Bank - odczytał. Stary zerwał gumkę z następnego zwitka banknotów. We wnętrzu rulonu złożony był we czworo blankiet niegdyś różowego koloru. Henio rozprostował go drżącymi palcami. Był to przedwojenny blankiet firmowy. Jego kolorowy nadruk głosił: "Aron Finkelsztein. Główny Skład Wyrobów z Porcelany". - Co to za jeden? - spytał Osuch. - Cała ta kamienica była jego - wyjaśnił stary Lermaszewski, a Henio potrząsając garścią banknotów uzupełnił: - Trzy takie kamienice za to by kupił... Stary westchnął: - Tak, Heniu, ale jednego własnego życia nie mógł za to sobie kupić. Drugiego października poszedł stąd na Smoczą. Nie chciał już dłużej narażać Popiołka. - To Rysiek go ukrywał? - spytał z podziwem Osuch. - Tak. Po wojnie mi pokazywał. Tam był schowek - wskazał na drzwi od kuchni. Ręka Osucha zanurzyła się ponownie w wybitym otworze pieca. - Tam jeszcze coś jest! - zawołał. Wsunął ramię aż po bark, poczerwieniał z wysiłku. - Ręka mi się kończy! - jęknął zrozpaczony. - Co pan tam czujesz? - spytał Henio. - Twarde czy miękkie? Osuch, pomagając sobie koniuszkiem języka, wspiął się na palce, długo grzebał we wnętrzu pieca, aż wreszcie wyjął z niego z triumfem rękę. W jego dłoni powiewała celuloidowa okładka, w jakiej zwykle trzymano dokumenty. W jej zakurzonym wnętrzu znajdował się papier, kilkakrotnie starannie złożony. Ponownie pochylili się nad znaleziskiem. Henio odczytywał rządki atramentowego pisma. - To jest testament Finkelszteina - obwieścił. - Komu się to należy? Lermaszewski, do którego skierowane było to pytanie, machnął smętnie ręką. - Heniu - powiedział z westchnieniem. - Jego spadkobiercy tam gdzie i on - gestem wskazał na sufit. - Myli się tatuś! - przerwał podniecony Henio. - Jest i trzeci spadkobierca. - Mnie nie będziesz mówił - obruszył się Lermaszewski. - Znałem ich wszystkich. - Tatuś posłucha - Henio zagłębił się w lekturze testamentu: - "A posesję przy Śliska 3 róg Bagno zapisuję panu Ryszardowi Popiołkowi Złota 25 za to, że on mnie ukrywał dwa lata i trzy miesiące i on się nie bał, i on mnie karmił, i nie wziął za to nawet jednego feniga". - Cały Rysio! - zawołał Osuch. - Nawet plan jest - Henio rozprostowywał teraz następną kartkę przypiętą do testamentu spinaczem. - I wyciąg hipoteczny. Drzwi stróżówki uchyliły się i zajrzała Talarowa. Widząc, że piec jeszcze do połowy nie rozebrany, chciała się cofnąć, ale powstrzymał ją głos Lermaszewskiego. - Śmiało, śmiało, pani Popiołkowa. Pani wszystko po Rysiu dziedziczy? - spytał. - Bo plac się pani należy. - Jaki plac? - Śliska róg Bagno - wyjaśnił rzeczowo Osuch. Nagle zastanowił go widać ten adres, bo patrząc po twarzach obecnych, głośno zadał pytanie, które już od dawna zaczęło go dręczyć: - Ciekawość, co tam teraz może być? Tylko stary Lermaszewski wiedział, że po Śliskiej, Próżnej, Siennej pozostały już tylko nazwy. Ale to w końcu nie było tak daleko od nich. Dla samej ciekawości można by się przespacerować. Namawiali Talarową i Andrzeja, ale nikt w tych dniach nie miał czasu na spacery. Dopiero kiedy ciężarówki "Węgiełka" rozwiozły ich graty w cztery strony Warszawy, umówili się wszyscy, że nazajutrz przyjdą tu jeszcze raz. Już do pustych mieszkań, pod okna, którymi łomotał wiatr, żeby postać po raz ostatni w bramie, której już nigdy nikt z nich nie przekroczy. Lermaszewski obiecał przynieść pół litra, ale go nie wypili. Bawolik roztrzaskał flaszkę o kant bramy. Szkło rozprysło się po płytkach terakoty, a w dłoni Kostka pozostała tylko nadłamana szyjka. Z rozmachem wrzucił ją w głąb podwórka. - Na trzeźwo będziemy się z tobą żegnać. Cześć stara! - zawołał. - Nikt z nas ciebie nie zapomni. Teresa i Halina otarły łzy. Ewa mocniej przytuliła do siebie Krzysia i Kajtka. Wrotek z przeciwległego chodnika robił im zdjęcia. Dopiero wtedy wyruszyli na poszukiwanie Śliskiej. Tak jak mówił Lermaszewski, po tych ulicach zostały tylko nazwy. Dosłownie. Wmurowane między betonowe płyty placu, połyskiwały metalowe tablice: "Tu była ulica Próżna". "Tu była ulica Sienna". Pierwszy "ulicę Śliską" dojrzał Kajtek. - Tu babciu, tu! - wołał triumfalnie. Andrzej i Ewa popchnęli matkę w stronę, gdzie chłopiec, uszczęśliwiony z odkrycia, tańczył indiański taniec. Pod jego stopami rzeczywiście tkwiła tablica z napisem: "Tu była ulica Śliska". Długo pochylali się nad nią, a potem unieśli oczy ku górze. Nad nimi wisiał ogromny, kremowy masyw Pałacu Kultury i Nauki. Henio podszedł do Talarowej, ujął ją delikatnie pod ramię i wskazując gestem na pałac, powiedział: - Wszystko to pani, pani Popiołkowa. Wszystko pani... Chłopcy domagali się jazdy windą. Zajęli prawie całą. Kiedy zatrzymali się na wysokości widokowego pomostu, Talarowa zawahała się przed wyjściem. - Bardzo to wysoko? - spytała. - Ja aby tylko na balkonie stanąć, zaraz mrówki mam w nogach - nieśmiało rozglądała się po westibulu, pełnym kandelabrów, świeczników i rzeźb na ścianach. Henio wziął ją pod rękę i wyprowadził na otwarty taras. Przylgnęli do betonowej balustrady. Pod nimi w dole tętniła Warszawa. Krzysiowi zabrakło do krawędzi balustrady chyba z pół metra i Andrzej ująwszy go pod pachy trzymał wysoko przed sobą. - Patrz - powiedział. - Tego wszystkiego nie było, kiedy tatuś tu pierwszy raz przyjechał. - A co było? - Nic. Talarowa niepewnie wychylała się za balustradę. - Jakbym ptakiem była... - westchnęła. Henio prowadził ją po całym pomoście. Co chwila celował palcem w coraz to innym kierunku i mówił: - Pani słucha, jak teraz będzie. Bawoliki idą na Służewiec. Doktor Kazanowicz za Wisłę, na Ateńską, do Matysiaków. Chomiczówka tam jest. Pani patrzy na prawo. Tam Jasińscy na Marymoncie. Na Lazurowej moi starzy. A to zielone, widzi pani? - Gdzie? Gdzie? - wzrokiem podążała za kierunkiem ramienia Henia, który celował prosto w zieloną oazę Powązek. - Takie zielone, nie widzi pani? - Gdzie? A co tam? - Tam, kochana, pan Rysio został... Jakby wiedział, że tak nas wszystkich rozniosło, to by powiedział: koniec świata - dalej już nie był w stanie objaśniać, bo autentyczne wzruszenie odebrało mu mowę. - Tam! Tam! - usłyszeli nagle krzyk Kajtka. - Co tam? - spytała Ewa. - Nasz dom! Nie widzisz? Nie widzi babcia? Talarowa patrzyła w stronę Złotej. Kajtek nie przestawał wymachiwać rękami. - Jaki dom? - spytał syna Andrzej. - Patrz tam gdzie babcia. - Ale my przecież tam mieszkamy - rączką wskazywał za Wisłę. Andrzej wyłowił spojrzeniem oczy Ewy. I ona patrzyła na niego. Wiedział, o czym teraz myślała. I ona, mógłby przysiąc, wiedziała to samo o nim. "Jakie to szczęście - pomyślał - mieć lustro w kimś drugim". Uśmiechnęła się do niego i wsparła obie dłonie o główki Kajtka i Krzysia. - Tak - powiedział Andrzej. - Ta Warszawa pod nami to jest już ich Warszawa... 1 / 1