Ks. Tadeusz Fedorowicz Drogi Opatrzności Instytut Badań Nad Polonią I Duszpasterstwem Polonijnym Katolickiego Uniwersyteyu Lubelskiego Duchowieństwo Polskie w Więzieniach, Łagrach i na Zesłaniu w ZSRR Pamiętniki i dokumenty Tom 1 Lublin 1992 NORBERTINUM Prymas Polski Słowo wstępne Księdza Tadeusza Fedorowicza zna wielu ludzi. Spotykają go najczęściej w Laskach w kościele przy Zakładzie dla Ociemniałych albo w Warszawie w kościele świętego Marcina, gdzie także gromadzą się niewidomi. Kapłan w obrębie świątyni: ołtarz, pulpit i konfesjonał - rzecz zupełnie normalna. Ksiądz Fedorowicz albo - jak mówią - ojciec Tadeusz czy też ksiądz infułat to kapłan, którego warto spotkać. W jego spojrzeniu zauważysz zawsze, że interesuje się tobą. Chciałby widzieć twoje troski w relacji do Boga. Aby ci wytłumaczyć sprawy Boże, odwołuje się do drzewa, do pszczoły, wyjaśnia zapach kwiatu. Spostrzegasz, że ma ogromną wiedzę przyrodniczą, ale to nie wyuczona wiedza, to miłość do Boga, którego widzi w szczegółach pięknej, tajemniczej przyrody. Takiego księdza Tadeusza Fedorowicza znamy dzisiaj, a właściwie go nie znamy, a raczej tak mało go znamy. Drogi Opatrzności, książka zawierająca wspomnienia, notatki, zapiski z lat II wojny światowej, poczynione przez samego ojca Tadeusza, odsłonią nam nieco jego postać w sytuacjach trudnych, bolesnych, pośród losów, jakie przeżywali zsyłani w głąb Rosji Polacy. Tam hartowało się kapłaństwo gotowe zawsze służyć człowiekowi ze względu na Boga i ze względu - właśnie - na człowieka. Niech Bóg daje dobre natchnienie wszystkim czytelnikom tych stronic. `rp Józef kardynał Glemp Warszawa, 29 maja 1991 r. `rp `tc Wprowadzenie do serii `tc Poczynając od pierwszej połowy lat czterdziestych zaczęły się ukazywać drukiem wspomnienia Polaków, którzy zostali uwięzieni, zesłani do łagrów lub deportowani z ziem polskich na Syberię i do Kazachstanu w latach 1939-1941, a więc po zajęciu przez ZSRR połowy z górą terytorium II Rzeczypospolitej. Nieco później doszły wspomnienia tych, którzy znaleźli się w więzieniach, łagrach i na zesłaniu po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie polskie w 1944 roku. Ukazywały się one zagranicą, najpierw w Rzymie, Jerozolimie, Libanie, a następnie we Francji, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Brazylii i w innych krajach, do których dotarła wojenna i powojenna emigracja polska. Do najbardziej zasłużonych pod tym względem oficyn wydawniczych należą: Biblioteka Orła Białego (Rzym), Instytut Literacki (Paryż), "Veritas" (Londyn), Gryf Publications (Londyn), Polska Fundacja Kulturalna (Londyn), Polonia Book Fundation (Londyn), Księgarnia "Orbis" (Londyn) i Editions Spotkania (Paryż). Dopiero po 1980 roku wspomnienia Polaków z pobytu w więzieniach i łagrach sowieckich zaczęły wychodzić również w kraju, najpierw w wydawnictwach podziemnych, a później - po roku 1988 - także w wydawnictwach oficjalnych. Niektóre wspomnienia dzięki wybitnym zaletom literackim lub bezcennej wartości historycznej były tłumaczone na języki obce i zyskały rozgłos międzynarodowy, jak na przykład Inny świat. Zapiski sowieckie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (Londyn 1953) czy Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego (Paryż 1949). Do chwili obecnej wydano w formie książkowej znacznie ponad sto wspomnień Polaków o tematyce sowieckiej. W stosunku do liczby obywateli polskich więzionych w ZSRR lub deportowanych do tego kraju w latach 1939-1945, szacowanej na około 1,5 miliona, jest to liczba znikoma. Nie zmienia tego faktu ogłoszenie wielu krótkich relacji wspomnieniowych w prasie emigracyjnej, a od niedawna i krajowej. Autorzy wspomnień - mężczyźni i kobiety - reprezentują różne zawody. Są wśród nich profesorowie uniwersytetów i szkół średnich, zawodowi wojskowi, pisarze, artyści, dziennikarze, ziemianie, lekarze, robotnicy. Przez długi czas brakowało jednak pewnej kategorii osób, która - wśród innych grup inteligencji polskiej - była także, i to stosunkowo licznie, obecna w świecie sowieckich więźniów, łagierników i zesłańców, a mianowicie księży polskich. Jeśli pominąć nieliczne i krótkie ich wspomnienia, jakie opublikowane były w polskiej prasie emigracyjnej począwszy od 1967 roku*1, to pierwsze książkowe wydania zaczęły się pojawiać dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych*2. `pp 1 Ukazały się wówczas następujące wspomnienia księży: Kamila Kantaka Od Griazowca do Pahlewi (fragment pamiętnika), "Marianum w służbie", Londyn 1967, nr 5-6 (71-72); Nikodema Dubrawki Wspomnienia z Rosji, tamże 1976 nr 6 (140); Wacława Kołodziejczyka TJ i Michała Szymankiewicza, tamże. Wspomnienia wybitnego historyka, jakim był ksiądz Kamil Kantak, zasługują na odszukanie i publikację. `pp `pp 2 Wprawdzie na początku lat siedemdziesiątych ukazały się w USA Wspomnienia z pierwszej i drugiej wojny światowej w Polsce ks. Franciszka Tyczkowskiego (Brooklyn, N. Y., b. r. w.), ale tylko dwa rozdziały tej pracy, co prawda najobszerniejsze, dotyczą pobytu autora w sowieckich obozach i więzieniach. `pp Pierwszą tego typu pozycją wydawniczą, która wkrótce po ukazaniu się na rynku czytelniczym wzbudziła duże zainteresowanie i została bardzo pozytywnie oceniona, były Wspomnienia z Kazachstanu księdza Władysława Bukowińskiego, opublikowane w Londynie w 1979 roku przez Editions Spotkania*3. Wolno przypuszczać, że uświadomiły one czytelnikowi polskiemu, być może znużonemu już niekiedy pewną jednostajnością tematyki w pamiętnikach i relacjach z pobytu w ZSRR, iż wspomnienia księży polskich wnoszą zupełnie nowy element, nie tylko dzięki opisowi życia religijnego i pracy duszpasterskiej prowadzonej wśród Polaków i osób innej narodowości, ale przede wszystkim dzięki refleksji natury teologicznej i moralnej, stanowiącej formę racjonalizacji cierpienia, ocalającej godność ludzką w tych miejscach poniżenia i krzywdy. To samo wydawnictwo w kilka lat później opublikowało dwie kolejne książki z zakresu omawianej tu problematyki: wspomnienia księdza Józefa Kuczyńskiego Między parafią a łagrem (Paryż 1984), znacznie poszerzające tematykę zapisków księdza Bukowińskiego, oraz ojca Ryszarda Czesława Grabskiego OFC pt. Gdyby nie Opatrzność Boża. `pp 3 Wydanie 2 ukazało się w Rzymie w 1981 r. w tym samym wydawnictwie. `pp Wspomnienia zesłańca 1940-1955 (Paryż 1986). Każda z tych pozycji dawała świadectwo odrębnych doświadczeń, gdyż dotyczyła innych okoliczności aresztowania i odbywania kary, innych terenów. W 1988 roku zasłużony londyński ośrodek wydawniczy "Veritas" opublikował obszerne, tłumaczone z języka angielskiego wspomnienia jezuity amerykańskiego polskiego pochodzenia - księdza Waltera Ciszka, zatytułowane Z Bogiem w Rosji (1939-1963). Na tym kończy się rejestr osobnych, książkowych edycji wspomnień księży polskich z pobytu w ZSRR w latach II wojny światowej i w okresie powojennym. Ponadto w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych wychodzące w Paryżu "Zeszyty Historyczne" zamieściły wspomnienia ojca Remigiusza Hranca OFC z lat 1945-1948, będąc rzadkim w Polsce świadectwem pobytu na Kołymie*4, a ukazujący się w Rzymie kwartalnik "Duszpasterz Polski Zagranicą" opublikował w odcinkach niezwykle cenne historycznie wspomnienia księdza Włodzimierza Cieńskiego ze Lwowa, naczelnego kapelana Armii Polskiej w ZSRR pod dowództwem generała Władysława Andersa. Obie te prace ze wszech miar zasługują na wydanie książkowe. W kraju jako pierwsze zostały ogłoszone na łamach "Przeglądu Powszechnego" księdza Stanisława Czapskiego TJ pt. Przez zakratowane okienka. Wspomnienia syberyjskie*6. Powyższa lista, licząca zaledwie kilka pozycji, jest więc wyjątkowo uboga. Spośród kilkuset księży polskich, którzy poczynając od rewolucji bolszewickiej 1917 roku przeszli przez więzienia, łagry i zesłania w ZSRR, tylko niewielu pozostawiło wspomnienia, a i te, jak dotąd, jedynie w skromnej części zostały opublikowane. Tymczasem ze względu na różnorodność losów ich autorów, na ich specyficzne doświadczenia, stanowią one niezwykle ważne źródło historyczne, zwłaszcza wobec trwającego ciągle zakazu dostępu do źródeł urzędowych dotyczących polityki władz sowieckich względem Polaków i względem Kościoła. Wspomnienia z okresu międzywojennego, ukazujące dotychczas niemal zupełnie nie znane tragiczne losy Kościoła katolickiego w ZSRR, są nieliczne*7. `pp 4 Byłem skazany na 10 lat Syberii, "Zeszyty Historyczne" 1984, nr 67, 68. `pp `pp 5 Zob. numery: 2 (155), 3 (156), 4 (157) z 1985 r. oraz 1 (158) i 2 (159) z 1986 r. Noszą one tytuł Z dziejów polskiego duszpasterstwa wojskowego. Wspomnienia z lat 1941-1945 od Związku Radzieckiego do Wielkiej Brytanii. `pp `pp 6 Zob. numery: 10 (818), 11 (819) i 12 (820) z 1989 r. `pp `pp 7 Okresu międzywojennego dotyczą wspomnienia księży: Jana Wasilewskiego W szponach antychrysta (Kraków 1924), Teofila Skalskiego Garstka wspomnień z mego życia ("Zeszyty Historyczne" 1978 nr 45 i 46; 1979 nr 47 i 49; 1980 nr 51). Z nie opublikowanych znane są wspomnienia księży: Donata Nowickiego Wspomnienia 1924-1932 (mps w dziale rękopisów Biblioteki KUL) i Mariana Sokołowskiego Jeszcze jedna karta z życia kapłana kresowego (mps w posiadaniu autora niniejszego tekstu). `pp O wiele bogatsza jest na szczęście lista wspomnień dotyczących okresu II wojny światowej i lat powojennych, choć w większości są to teksty rękopiśmienne bądź czekające w formie maszynopisu na zainteresowanie wydawcy. Autorzy poszczególnych wspomnień należeli do różnych kategorii więźniów bądź zesłańców, ich udziałem były często zupełnie odmienne losy, toteż pole ich obserwacji i doznań było różnorodne i bogate. I tak wśród autorów znanych dotychczas wspomnień - zarówno ogłoszonych, jak i nie publikowanych - spotykamy co najmniej kilka kategorii osób. Są to: 1. Aresztowani w latach 1940-1941 na ziemiach polskich, skazani i deportowani do ZSRR; 2. Udający się dobrowolnie do ZSRR z deportowaną tam ludnością polską, by służyć jej opieką duchową lub prowadzić działalność misyjną (znane są trzy przypadki); 3. Aresztowani w latach 1940-1941, skazani i deportowani, zwolnieni po tzw. amnestii w 1941 roku, ponownie aresztowani i skazani w ZSRR; 4. Aresztowani na ziemiach polskich w latach 1940-1941, skazani na śmierć lub 25 lat łagrów, ocaleni przez wybuch wojny w 1941 roku, a następnie ponownie aresztowani po powrocie Armii Czerwonej na ziemie polskie w 1944 roku, skazani i deportowani; 5. Aresztowani po raz pierwszy w 1944 roku lub później na ziemiach wschodnich II Rzeczypospolitej; 6. Aresztowani po 1944 roku na ziemiach I Rzeczypospolitej, za przedwojenną granicą polską, po pewnym okresie pracy duszpasterskiej wśród tamtejszej ludności polskiej; 7. Aresztowani kilkakrotnie po 1944 roku poza przedwojennymi terenami polskimi, w tym podczas zesłania w Kazachstanie, za prowadzenie pracy duszpasterskiej w tym kraju. Ramy chronologiczne pierwszych aresztowań autorów wspomnień i ostatecznych ich zwolnień z więzienia obejmują lata 1940-1965, a więc pełne ćwierćwiecze. Losy każdej z powyższych kategorii osób po ostatecznym uwolnieniu były również - jak wspomniano - bardzo różne. Jedni opuszczali ZSRR wraz z armią generała Andersa jako kapelani wojskowi, inni aresztowani ponownie - wracali do kraju w latach pięćdziesiątych. Niektórzy wrócili na teren swoich macierzystych diecezji i zostali stamtąd wydaleni do Polski. Część księży aresztowanych po wojnie przyjęła dobrowolnie obywatelstwo sowieckie i zdołała pozostać na terenie tamtejszych diecezji, by pracować w nich do śmierci, ale niektórych spośród nich po kilku latach wydalono do Polski. Zdarzało się wreszcie, że kapłani, jak na przykład ksiądz Bukowiński, pozostawali na stałe w miejscu zesłania ze względu na tamtejszych wiernych, Polaków i Niemców. Wyjątkowe są losy księdza Waltera Ciszka, który po 24 latach przymusowego pobytu w ZSRR został wymieniony na dwóch szpiegów i odesłany do USA. Wspomnienia niektórych księży (np. Władysława Bukowińskiego, Józefa Kuczyńskiego, Hilarego Wilka, Stanisława Ryżki, Józefa Sęka TJ) mają wyjątkowe znaczenie dla poznania dziejów ludności polskiej i Kościoła katolickiego na ziemiach I i II Rzeczypospolitej podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu na terenach wschodniej Ukrainy, w Kazachstanie i w innych republikach. Szczegółowe relacje o prowadzonej przez nich pracy duszpasterskiej są często pierwszymi i jedynymi, jak dotąd, świadectwami istnienia tam społeczności polskich i prób zorganizowania życia religijnego, zniszczonego przez lata terroru. We wspomnieniach odnotowane zostały pośrednio także przejawy pracy kapelanów wojskowych słowackich, czeskich i włoskich podczas okupacji niemieckiej wśród Polaków na Ukrainie. Te wspomnienia, które odnoszą się do okresu rozpoczętego wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku, przedstawiają też - praktycznie jeszcze prawie nie znaną - działalność diecezji kresowych, których biskupi: Romuald Jałbrzykowski, Adolf Piotr Szelążek, Bolesław Twardowski, po otwarciu się pewnych możliwości wysyłali kapłanów na tereny sąsiedniej Białorusi i Ukrainy w celu organizowania tam życia religijnego. Wszyscy ci kapłani, z nielicznymi tylko wyjątkami, jeśli nie zginęli z rąk niemieckich czy innych, przeszli - jak zaświadczają wspomnienia - przez więzienia i łagry i w większości pozostali potem na stałe w ZSRR, by pracować dalej dla tamtejszych katolików*9. `pp 8 Por. Wacław Szetelnicki, Arcybiskup wygnaniec Eugeniusz Baziak, metropolita lwowski, Kraków 1989; Antoine Wenger, Rome et Moscou 1900-1959, Paryż 1987, s. 564-565; Walerian Meysztowicz, Gawędy o czasach i ludziach, wyd. 2, Londyn 1983, s. 233-234; Zarys dziejów diecezji łuckiej od 1 IX 1939 do ostatnich czasów, 1975 (mps w dziale rękopisów Biblioteki KUL). `pp `pp 9 Por. wspomnienia księży Władysława Bukowińskiego, Józefa Kuczyńskiego, Hilarego Wilka, Stanisława Ryżki oraz Zarys dziejów diecezji łuckiej. `pp Można mieć nadzieję, że omawiane tu pozycje zainteresują również naszych sąsiadów, a szczególnie historyków Kościoła na Łotwie, Litwie i Ukrainie, gdyż na kartach wspomnień jako towarzysze niedoli w więzieniach, łagrach i na zesłaniu występują często księża, a nieraz i biskupi, z tych krajów, na przykład Kazimierz Dulbińskis z Łotwy, biskupi obrządku wschodniego: Hrihorij Łakota z Przemyśla, Mikołaj Czarnecki z Kowla, Aleksander Chira z Użhorodu na Zakarpaciu, oraz biskupi prawosławni z Polski*10. Jak dotąd, znane są bardzo nieliczne wspomnienia księży łotewskich, litewskich, białoruskich, ukraińskich, węgierskich i innych narodowości*11, których losy były podobne do tych, jakie stały się udziałem niemałej części duchowieństwa polskiego. Nie ulega jednak wątpliwości, że wspomnienia tego rodzaju istnieją i będą w przyszłości opublikowane. Odrębny rys omawianych przez nas wspomnień polega, jak już nadmieniono, na tym, że ich autorzy w sposób szczególny zwracają uwagę na życie religijne więźniów, łagierników, zesłańców. Jeśli dola księży na co dzień niczym w zasadzie nie różniła się od losu innych osób, to z racji swego powołania podejmowali oni z reguły pracę duszpasterską w formie możliwej w danych warunkach. Była ona zarówno potrzebą ich serca, jak i odpowiedzią na oczekiwania i potrzeby wielu towarzyszy niedoli, jakkolwiek łączyła się zawsze z niemałym, a niekiedy bardzo dużym ryzykiem. Oto jeden z przykładów: Ksiądz Józef Kuczyński, aresztowany w 1945 roku za prowadzenie działalności duszpasterskiej w Dnieprodzierżyńsku, spędził dziesięć lat w więzieniu, a po wyjściu na wolność podjął ją na nowo, tym razem w Kazachstanie. Po dwóch z górą latach został ponownie skazany, tym razem na siedem lat kary, którą w całości odbył. Jak bardzo wysoko jednak cenił sobie ten ostatni okres pracy wśród Polaków, pozbawionych od dawna duszpasterza, świadczyć mogą jego słowa zanotowane przez księdza Bukowińskiego: "Ciężko, nawet bardzo ciężko jest siedzieć 7 lat, zwłaszcza gdy się już przedtem odsiedziało 10 lat. Ale muszę przyznać, że za tamte dwa i pół opłaci się znowu siedzieć i 7 lat"*12. `pp 10 Dane dotyczące biskupów zob. w: W. Bukowiński, Wspomnienie z Kazachstanu, s. 30, 73-74; J. Kuczyński, Między parafią a łagrem, s. 45, 61, 81; R. Cz. Grabski, Gdyby nie Opatrzność Boża, s. 105. `pp `pp 11 Do znanych już należą: tłumaczone na język polski z białoruskiego wspomnienia księdza Józefa Hermanowicza pt. Chiny-Sybir-Moskwa. Wspomnienia z łagrów sowieckich (Londyn 1966, wyd. "Veritas") oraz wspomnienia administratora apostolskiego w Mohylowie Bolesława Sloskansa (Łotysza, jednego z sześciu biskupów potajemnie konsekrowanych w ZSRR w 1926 r. przez wysłannika papieża Piusa XII, biskupa Michela d'Herbigny), aresztowanego w Mohylowie w 1927 r. i wydalonego na Łotwę w 1933 r. Noszą one tytuł Temoin de Dieu chez les sans Dieu. Journal de prison. Du bagne des iles Solowki a la deportation en Siberie, Mareil-Marly 1986. W 1958 r. ukazały się w Paryżu wspomnienia księdza Jeana Nicolas, duszpasterza francuskiego z Odessy, pt. Onze ans au paradis. Ed. Fayard. Mają one znikomą wartość historyczną. J. Nicolasa spotkał w Workucie ksiądz Kuczyński. Por. Między parafią a łagrem s. 61. `pp `pp 12 Tamże, s. 69. `pp Podobne były losy przyjaciół księdza Kuczyńskiego, więzionych kilkakrotnie za prowadzenie pracy duszpasterskiej: księdza Bronisława Drzepeckiego (15 lat więzienia, łagrów i zesłania), księdza Władysława Bukowińskiego (13 lat) i wielu innych. Taka była cena, jaką płacili za niesienie pociechy religijnej rodakom i innym ludziom pozbawionym jej w ciągu długich lat. Jak przeżywali to ci ostatni, może świadczyć opis jednego ze spotkań w odwiedzanej przez księdza Bukowińskiego po raz pierwszy w 1957 roku wiosce polskiej koło Ałma Aty. "Powitał mnie - czytamy w nim miejscowy patriarcha pan Stanisław Lewicki. Było to chyba najbardziej wzruszające przemówienie wygłoszone do mnie w całym życiu. Pan Lewicki mówił: »Wywieźli nas pod te góry, zostawili tutaj i wszyscy zapomnieli o nas. Nikt o nas nie pamiętał. Dopiero Ojciec Duchowny do nas przyjechał. My takie sieroty, my takie sieroty«. Płakał czcigodny patriarcha, płakał cały zebrany lud, płakał ksiądz razem z nimi. Ale były to dobre łzy"*13. Jedynie we wspomnieniach księży można spotkać przekonanie o ukrytym głębszym sensie ich pobytu w więzieniach, łagrach czy na zesłaniu, o sensie cierpienia zaplanowanego przez Opatrzność dla dobra innych. Przekonanie to było bardzo często potwierdzane przez niespodziewane pojawienie się możliwości niesienia pomocy duchowej najbardziej opuszczonym. "Nabierałem przekonania - pisze ksiądz Kuczyński, wspominając swój pobyt w łagrach Wierchnij Mińsk i Workuta - że Bóg dopuszcza zajadłą złość władzy, by dać opiekę religijną ludziom najbardziej udręczonym [...]. Najgorliwsi nawet duszpasterze nie potrafiliby tam dotrzeć, gdzie posłała ich władza. Tam, w tym mroźnym piekle, prawdziwi kapłani doznali radości niezmiernych, pocieszając najbardziej strapionych"*14. `pp 13 Tamże, s. 78. `pp Duszpasterska praca księży wśród więźniów i łagierników służyła więc budzeniu wiary i nadziei na lepszą przyszłość, poczucie godności ludzkiej i braterstwa bez względu na zapatrywania, religię, wyznanie, obrządek, narodowość. Życie religijne, nierzadko wspólna modlitwa, zbliżało i łączyło Polaków, Litwinów, Ukraińców, Niemców, ludzi różnych narodowości, różnych religii i poglądów. Niezwykłym przykładem ekumenizmu w obozowym życiu religijnym był zanotowany przez jednego z księży fakt zastępowania w pracy podczas świąt Bożego Narodzenia katolików przez mahometan, a tych ostatnich z kolei przez katolików i prawosławnych w czasie ramadanu, muzułmańskiego miesiąca świętego postu. Miarą autorytetu religijnego, jakim u wyznawców Mahometa cieszyli się niektórzy księża, było na przykład zaproszenie przez nich księdza Bukowińskiego, by towarzyszył im w modlitwie i zabrał głos podczas ich nabożeństwa. Na podkreślenie zasługuje również fakt, że wspomnienia księży, mające z wielu względów rangę cennego dokumentu historycznego, są zarazem wymownym świadectwem duchowej postawy ich autorów. Wielu z nich, choć mogli wracać do kraju, świadomie z tej możliwości zrezygnowało, przyjmując obywatelstwo sowieckie, co dawało im szansę pozostania w ZSRR i służenia w dalszym ciągu tamtejszym katolikom, mimo łatwych do przewidzenia zagrożeń i trudności, jakie taka decyzja za sobą pociągała. Ksiądz Bukowiński, opisując moment, kiedy zrezygnował z proponowanej mu repatriacji do Polski, by pozostać w Kazachstanie, zanotował: "Tym razem ja sam dobrowolnie pokierowałem swym życiem, doskonale zdając sobie sprawę z podjętej decyzji"*16. Podobną decyzję podjęło w latach powojennych dwustu księży polskich, pozostając na terenach dzisiejszej Litwy, Białorusi, Ukrainy, w Kazachstanie. Ogólna liczba księży polskich, którzy przeszli przez więzienia, łagry i zesłanie, nie jest jeszcze dokładnie znana. Jest ona jednak, w porównaniu z analogiczną grupą duchownych katolickich obrządku łacińskiego innych narodowości, i to zarówno w okresie międzywojennym*17, jak i w czasie wojny*18 i po jej zakończeniu*19, zapewne największa. `pp 14 Tamże, s. 64. `pp `pp 15 R. Cz. Grabski, Gdyby nie Opatrzność Boża, s. 92-93. `pp `pp 16 Tamże, s. 19. `pp `pp 17 Po 1920 r. w ZSRR pozostało ponad trzystu księży, wśród których ogromną większość stanowili Polacy. Wszyscy zostali do 1938 r. aresztowani, zesłani do łagrów bądź fizycznie zlikwidowani. Niektórzy - po aresztowaniu i skazaniu - zostali później wymienieni na aresztowanych w Polsce komunistów. Na liście księży wywiezionych do ZSRR pod koniec lat trzydziestych, wręczonej przez ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej Stanisława Kota komisarzowi spraw zagranicznych ZSRR Andriejowi J. Wyszyńskiemu w 1942 r., figurują 102 nazwiska. Zob. Stanisław Kot, Rozmowy z Kremlem, Londyn 1959, s. 255-256. Por. również Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Ambasada RP w Moskwie, 71, k. 47. `pp `pp 18 Lista księży, którzy wskutek aresztowań na terenie Polski w latach 1939-1941 znaleźli się w ZSRR, a następnie w tworzonej tam armii polskiej generała Andersa, obejmuje 83 nazwiska. Nie jest ona jednak kompletna. Por. Kamil Kantak, Aumónerie militaire, Rzym 1962, s. 335-412, Sacrum Poloniae Millenium, t. 8-9. `pp `pp 19 Według niepełnych jeszcze ustaleń po 1944 r. uwięzionych zostało i zesłanych do łagrów około 140 księży polskich. Lista ustalona przez Romana Dzwonkowskiego SAC i Adama Hlebowicza. `pp Na terenach polskich, zajętych przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939, a następnie w 1944 roku, liczba wiernych i księży narodowości polskiej przewyższała analogiczne liczby osób innych narodowości, które znalazły się pod władzą ZSRR w czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu. W latach 1939-1950 na terenach należących ówcześnie do diecezji wileńskiej, pińskiej, lwowskiej, łomżyńskiej i przemyskiej - według niepełnych jeszcze obliczeń - zostało uwięzionych ogółem około 220 księży, wśród nich duchowni z różnych zgromadzeń zakonnych oraz kapelani wojskowi*20. W stosunku do tej liczby liczba znanych dotychczas zaledwie kilkunastu autorów wspomnień jest niewielka, choć można zapewne liczyć na odkrycie w przyszłości jeszcze innych. Niezwykle ubogo przedstawia się literatura naukowa poświęcona tragicznym losom ludności polskiej zamieszkującej wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej w okresie II wojny światowej i po jej zakończeniu. Wobec ciągłego braku źródeł pochodzących z archiwów urzędowych wspomnienia księży polskich są cennym poszerzeniem wiedzy na ten temat, niezwykle ważnym dla pełniejszej historycznej, psychologicznej i etycznej analizy tego trudnego do ukazania dramatu, jaki rozpoczął się na kresach wschodnich II Rzeczypospolitej dnia 17 września 1939 roku i w pewnej formie trwa do dziś*21. Szacunek dla własnej przeszłości narodowej zobowiązuje do jego poznawania. Temu celowi ma służyć seria wydawnicza Duchowieństwo Polskie w Więzieniach, Łagrach i na Zesłaniu w ZSRR, zapoczątkowana przez wydawnictwo "Norbertinum" wspomnieniami księdza Tadeusza Fedorowicza. Roman Dzwonkowski SAC `pp 20 Zob. przypisy 18 i 19. `pp `pp 21 Oto jedno ze świadectw, pochodzące ze wsi w rejonie Głębokiego (dawniej woj. wileńskie, obecnie obłast' witebska), pisane w pięćdziesiątą rocznicę 17 września 1939 r.: "Chciałoby się dużo napisać o naszym życiu od oderwania nas od naszej kochanej matki Polski w 1939 r. Kto żył w Polsce, prawie każdy człowiek, kto ma rozum na miejscu, stracił zdrowie i do tego naszego życia się nie przyzwyczaił. Bo to nie zrównać ani kultury, ani w ogóle życia naszego z życiem Polski. Ojcze, jak zobaczę kapłana polskiego, serce otwiera się i rwie do Polski. Bo przypomina się życie przedwojenne, ta wolność wiary, po której tutaj deptano". List Józefy K. z 20 września 1989 r. do autora niniejszego wstępu. `pp `tc Wstęp do wspomnieńŃ Księdza TadeuszaŃ Fedorowicza `tc Wspomnienia księdza Tadeusza Fedorowicza ze Lwowa, po II wojnie światowej długoletniego kapelana w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach koło Warszawy, mają pod wieloma względami charakter wyjątkowy. Ich Autor, będąc wikarym w jednej z parafii lwowskich, udał się dobrowolnie w głąb ZSRR wraz z wywożonymi tam wiosną 1940 roku Polakami ze Lwowa w celu zapewnienia im na wygnaniu opieki duchowej. Gdy po tzw. amnestii z 1941 roku warunki uniemożliwiły mu dotarcie do opuszczającej ZSRR w 1942 roku armii polskiej generała Andersa, z zadowoleniem przyjął ten fakt, pozostając z ludnością polską w Kazachstanie. Następnie był jednym z czterech pierwszych kapelanów wojskowych w armii polskiej generała Zygmunta Berlinga. Niemała część wspomnień obejmuje ten ostatni okres. Chociaż także inni księża - jak zaznacza to ksiądz Fedorowicz - za zgodą swego ordynariusza arcybiskupa Bolesława Twardowskiego pragnęli towarzyszyć deportowanym do ZSRR, tylko jemu jednemu udało się ten zamiar z powodzeniem zrealizować. Na zesłaniu, gdzie pracował jako robotnik leśny, mógł w sposób konspiracyjny, doznając pomocy także od niekatolików, spełniać swoje zadanie duszpasterza deportowanych. Na tle wielu wspomnień z deportacji były to warunki wyjątkowo pomyślne. Relacje Autora z nielegalnej, a mimo to niemal nieprzerwanie prowadzonej pracy duszpasterskiej w Kazachstanie w latach 1940-1943 są jedynym tego rodzaju dokumentem, tym bardziej cennym, że zawierającym bardzo szczegółowe opisy różnych jej form. Wielokrotnie już zwracano uwagę, że we wspomnieniach osób deportowanych do ZSRR, pomimo tragicznych często przeżyć, takich jak utrata na zawsze domu i stron rodzinnych, śmierć najbliższych, trudna do opisania nędza i poniżenie w więzieniach i łagrach, nie ma nienawiści do tych, którzy to wszystko spowodowali. We wspomnieniach księdza Fedorowicza jest jeszcze coś więcej. Mają one niemal pogodny i tchnący duchem głęboko chrześcijańskim charakter nawet w najbardziej dramatycznych momentach osobistego losu Autora. Wynika to niewątpliwie z podstawowej decyzji dobrowolnego udania się na zesłanie, z gotowością dzielenia tam tych samych warunków życia, jakie będą udziałem innych. Być może stąd również płynie zdolność zauważania niezwykłego piękna przyrody w Kazachstanie. Tekst wspomnień księdza Fedorowicza wzbogacają znacznie obszerne i cenne aneksy, zawierające między innymi wybór kilkudziesięciu zachowanych listów, wśród których na szczególną uwagę zasługują listy adresowane do księdza Włodzimierza Cieńskiego, dziekana generalnego armii polskiej generała Andersa, a przed wojną proboszcza parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie, gdzie ksiądz Fedorowicz pracował jako wikary. W aneksach zamieszczono również Notatki z Kazachstanu, które Autor prowadził od 17 grudnia 1941 do 17 lutego 1943 roku, Dziennik czynności z okresu pobytu w armii generała Zygmunta Berlinga (3 maja - 3 sierpnia 1944 roku), a ponadto różne wzruszające dokumenty, dotyczące głównie religijnego i kulturalnego życia społeczności polskiej w Kazachstanie w otoczeniu księdza Fedorowicza. Pisane na zesłaniu wiersze, różnego rodzaju okolicznościowe pamiątki, a wśród nich sporządzane przez dzieci laurki, albumy, rysunki, a także nieliczne fotografie ilustrują w bardzo wymowny sposób samoobronę duchową środowiska w tak trudnych pod każdym względem warunkach. Należy przy tym zaznaczyć, że są to jedyne - jak dotychczas - publikowane świadectwa tego typu. Wspomnienia księdza Fedorowicza ukazują się w ponad pięćdziesiąt lat po masowych deportacjach ludności polskiej na Syberię i do Kazachstanu, jakie miały miejsce zimą, wiosną i latem 1940 roku. Są pierwszym krajowym wydaniem wspomnień jednego z wielu księży polskich, którzy w czasie II wojny światowej i w latach późniejszych dzielili los Polaków w ZSRR nie tylko przymusowo jako deportowani tam więźniowie czy zesłańcy, ale także z wyboru - jako duszpasterze najbardziej opuszczonych. Roman Dzwonkowski SAC `pp 1 Nieco wcześniej niż ksiądz Fedorowicz, bo w lutym 1940 r., do wywożonych parafian dołączył dobrowolnie ksiądz Tadeusz Teliga spod Lwowa, który zmarł wkrótce na wygnaniu (por. ks. Stanisław Bizuń, Kronika Seminarium Duchownego obrządku łacińskiego we Lwowie. Od sierpnia 1939 do czerwca 1945, cz. 1, Kraków 1979, s. 48, mps). Dobrowolnie wraz ze swoją matką, liczącą wówczas 86 lat, pojechał do kamieniołomów w Nowaja Tałbinka w obłasti semipałatyńskiej ksiądz Leopold Dallinger z Kołomyi - por. Zbigniew S. Siemiaszko, Problemy Polaków w ZSRR. Deportacje - podsumowanie, "Dziennik Polski" 6 czerwca 1985 (Londyn). Ksiądz Fedorowicz wspomina, że do dobrowolnego wyjazdu z deportowaną na wschód ludnością polską zgłosiło się kilku księży. Jak dotychczas, nie wiadomo, czy oprócz wyżej wymienionych udało się komuś z nich wyjechać. `pp Od autora Ostatnio ukazało się wiele relacji i wspomnień napisanych przez ludzi, którzy w czasie drugiej wojny światowej znaleźli się w obozach pracy bądź zostali wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego, skąd udało im się szczęśliwie wrócić do Polski lub wydostać na Zachód. Moje wspomnienia z lat 1940-1944 różnią się zupełnie od tych, które czytałem. Są wobec tamtych blade, mało wyraziste. Ale taka była rzeczywistość, takie były okoliczności, w których stawiała mnie Opatrzność przez cztery lata przeżyte w Związku Radzieckim. Najpierw z powodu aresztowania we Lwowie nie udało mi się dostać do transportu, który poszedł do Kazachstanu, w bardzo ciężkie warunki. Wyjechałem dopiero z wywożonymi "uchodźcami" spod okupacji niemieckiej. Tych - jako obcych obywateli - władze radzieckie traktowały znacznie lepiej. W pociągu było luźniej, dawali coś jeść, choć bardzo miernie. Umieścili nas w lasach, w porządnych mieszkaniach-barakach. Znajdowała się tam stołówka, słabo zaopatrzona, ale głodu nie cierpieliśmy. Traktowano nas z szacunkiem, praca była do zniesienia. Stamtąd po roku i paru miesiącach pojechałem do armii Andersa. Tam też było względnie dobrze. I znów po trzech miesiącach wysłano mnie dalej, do Kazachstanu, oficjalnie, jako kapelana wojskowego. Przysyłano mi pieniądze ze sztabu, a nasi ludzie bardzo o mnie dbali. Przez rok przychodziły dary zagraniczne, żywnościowe i odzieżowe. I była wolność. Pojechałem wreszcie do "ludowej armii", gdzie jako kapelan dywizji miałem dobre mieszkanie i wyżywienie. Dlatego przez te cztery lata nie zaznałem ani prawdziwego głodu, ani bezdomności, ani osobiście złego traktowania. Nawet w czasie czteromiesięcznego pobytu w więzieniu odnoszono się do mnie z szacunkiem. Nie marzłem, nie brakło mi odzieży. Ponadto jako "dobrowolny podróżnik" nie czułem się skrzywdzony jak wszyscy wywożeni, miałem zupełnie inny stosunek do tego, co mnie spotykało. Wiedziałem, po co tam jestem. Swoje wspomnienia nagrałem na kasety ponad dziesięć lat temu. Później spisała je z kaset pani Anna Kotarska, którą poznałem w Laskach jako przewodniczkę niewidomych. Sama mi zaproponowała, że to zrobi. W czerwcu 1980 roku ta nadzwyczaj delikatna i miła starsza kobieta zmarła, pozostawiając po sobie trwałe wspomnienie człowieka wyjątkowo dobrego, cichego, służącego całe życie innym. Jako żołnierz Armii Krajowej walczyła w Powstaniu Warszawskim. Była odznaczona Krzyżem Zasługi, Krzyżem Zasługi z Mieczami oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Starałem się spisane przez panią Annę teksty poprawić i uzupełnić, choć wiele już zapomniałem z tamtych lat. Mogą się więc zdarzyć jakieś błędy w faktach czy nazwach. Piszę to, co pamiętam. Wiele osób od dawna do tego mnie nakłaniało. Zawsze brakowało czasu. Może teraz - jeśli taka wola Boża - znajdzie się czas na to zajęcie w istocie nieważne, ale dla mnie bardzo miłe. Serdecznie dziękuję tym wszystkim, którzy mi w opracowaniu mych wspomnień pomogli. Szczególnie jestem wdzięczny pani Marii Wiernikowskiej, która najskuteczniej zachęciła mnie do tego i włożyła wiele pracy w sporządzenie indeksów. Raz jeszcze pragnę wspomnieć, jak wiele zawdzięczam śp. pani Annie Kotarskiej, jej bezinteresownej pomocy. Wreszcie serdecznie dziękuję siostrze Rut Wosiek z Lasek za trudną korektę. Tadeusz Fedorowicz Droga na wschód Po wkroczeniu wojsk sowieckich 17 września 1939 roku na wschodnie tereny polskie zaczęły się liczne aresztowania. Aresztowanych wywożono na wschód. W roku 1940 nastąpiły trzy kolejne masowe wywózki Polaków z zajętych terenów. Wszystkie były doskonale zorganizowane: jednej nocy na całej zagarniętej przestrzeni, od północy kraju do południa, zajeżdżały przed domy wywożonych, którzy byli dokładnie spisani, wozy konne lub samochody. Niemal wszystkich jednej nocy zabierano. Rzadko komu udało się ukryć. Tak działo się na wsi i w mieście za każdym razem. Pozwalano zabierać rzeczy, ile kto zdołał. Pierwsza wywózka nastąpiła nocą z 11 na 12 lutego 1940 roku. Wywieziono wtedy tak zwanych kolonistów, to jest tych, którzy kupili ziemię, przeważnie z parcelacji większych majątków, przybywszy na tereny wschodnie z zachodu Polski, osadników wojskowych, którzy otrzymali tu ziemię po pierwszej wojnie światowej, służbę leśną: leśniczych, gajowych, a także innych Polaków, bardziej zaangażowanych społecznie czy politycznie. Następna generalna wywózka miała miejsce z 13 na 14 kwietnia tego samego roku. Wywożono wówczas rodziny ludzi poprzednio aresztowanych. (Na dwa, trzy dni wcześniej aresztowano mężczyzn). Były to rodziny urzędników, sędziów, policjantów, wojskowych, ziemian i ludzi innych kategorii społecznych. Poza tym wcześniej wywożono indywidualnie czy mniejszymi grupami, głównie ludzi wcześniej aresztowanych. Zaraz po pierwszej lutowej wywózce kilku księży umówiło się, że postarają się, by jeśli dojdzie do kolejnej, wziąć w niej udział dobrowolnie. Poszedłem i ja do arcybiskupa Bolesława Twardowskiego we Lwowie, ażeby otrzymać pozwolenie dla mego proboszcza, księdza Włodzimierza Cieńskiego z parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie, dla księdza Mariana Folcika, wikarego u św. Elżbiety, oraz dla siebie. Arcybiskup nie wyraził zgody na wyjazd księdza Cieńskiego, gdyż potrzebował go we Lwowie, nam dwom natomiast pozwolił. Niektórzy ludzie dziwią się słysząc, że wyjechałem dobrowolnie do Związku Radzieckiego. A przecież takich przypadków było więcej. Wraz ze mną na przykład, tym samym transportem, wyjechały dobrowolnie dwie dorosłe dziewczyny, służące u jakichś wywożonych rodzin. Nie chciały swoich państwa opuścić w takiej biedzie. Czekaliśmy na okazję. W kwietniu, gdy usłyszałem o wywożeniu, poszedłem z walizeczką do księdza Cieńskiego, gdyż obiecał mi ułatwić przez znajomych wejście do wagonu. Ale nie udało się, bo zastałem u niego "kocioł". Żołnierz otworzył drzwi. Aresztowano mnie wraz z moim bratem Andrzejem i siostrą Anielą wśród trzydziestu innych osób. Tamtych wypuszczono po kilku czy kilkunastu godzinach. Chwilę po moim przyjściu księdza Cieńskiego zabrano do więzienia na Zamarstynowie. Kilkanaście minut później i mnie zawieziono tam wołgą. Nie wiedziałem - i dotychczas nie wiem - dlaczego mnie aresztowano. Byłem wówczas dyrektorem Domu Ubogich Miasta Lwowa. Podobno chodziło o coś, co wiązało się z tą moją funkcją. Po dwóch tygodniach w przedziwny sposób wydostałem się na wolność. A było to tak: siedzieliśmy w szesnastu w celi przejściowej, z której wzywano na pierwsze przesłuchania. Po nich albo brano głębiej do więzienia, albo wypuszczano na wolność. Był wśród nas młody, inteligentny Żyd, dziennikarz, był młody Ukrainiec Soroka, nacjonalista, małomówny, ale sympatyczny, który już w polskich więzieniach kilkanaście lat siedział. Był Edward Spillrein (pod zmienionym nazwiskiem Marczewski), też Żyd, matematyk, bardzo miły i kulturalny, późniejszy profesor i rektor uniwersytetu we Wrocławiu, ożeniony z panną Bursche, osobą wielkiej kultury i inteligencji, córką znanego, wybitnego pastora protestanckiego. Po dwóch tygodniach niespokojnego czekania, co będzie dalej, gdy po obiedzie moi towarzysze położyli się do snu, a jeszcze kogoś nowego wprowadzono do celi, tak że na podłodze (w celi oprócz "paraszy", czyli "kibla", żadnych mebli nie było) nie starczyło już dla mnie miejsca, stanąłem przy zakratowanym oknie i zacząłem rozmyślać o sytuacji. Uznałem, że nie ma sensu tak bez końca bezprogramowo czekać. Przeto ułożyłem sobie plan codziennych modlitw i jakichś pogadanek dla towarzyszy, bo dla zabicia czasu urządzaliśmy sobie czasami pogadanki z zakresu swoich specjalności (mówiłem już o św. Augustynie i o jezuitach). Pomyślałem, że skoro kameduli siedzą zamknięci w celach za kratami, to i ja mogę tę sytuację dobrowolnie zaakceptować. Gdy tak to sobie ułożyłem, stało mi się lekko i radośnie. Byłem wprost szczęśliwy. Ale po paru minutach tego szczęścia rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Wszedł enkawudzista i spytał: - Na bukwu F? - (taki był rytuał wywoływania z celi, by ewentualnie nie zdradzać, kto siedzi w więzieniu, w razie pomyłki). Zgłosiłem się, podając nazwisko. Na to on: - Dawaj z wieszczami! - to jest z rzeczami, co oznaczało albo przeniesienie do innej celi, albo wyjście na wolność. Zaprowadził mnie do kancelarii, gdzie oddano mi zabrane przedtem z kieszeni drobiazgi, między innymi małego formatu brewiarz, i wypuszczono na ulicę. Byłem jak pijany. Nakazano mi, bym nikomu nie opowiadał, gdzie byłem i co tam się działo. Oczywiście, pojechałem prosto do księdza arcybiskupa i wszystko mu opowiedziałem. Dlaczego mnie wypuszczono? Przez rok czy dwa spowiadała się u mnie w kościele Karmelitanek staruszka, wdowa po lekarzu, pani Olga Klojzy. Po wybuchu wojny, gdy wielu ludzi uciekło ze wsi do Lwowa, uciekł też i zamieszkał u pani Klojzy pan Andrzej Onyszkiewicz, ziemianin spod Stryja. Aresztowano go. Siedział ze mną w celi. Gdy po tygodniu został wypuszczony, wrócił do pani Klojzy i opowiedział o więzieniu i o mnie. Zamieszkiwał tam także oficer NKWD, komendant tego właśnie więzienia. Pani Klojzy z płaczem zwróciła się do niego, prosząc, by mnie wypuścił. Córka pani Klojzy dała mu zegarek. Powiedział, że rozpatrzy sprawę i może wypuści. I wypuścił. Gdy wyszedłem z więzienia, powiedziałem sobie: "Widzisz, tak jest z Panem Bogiem: trzeba przyjąć to, co cię spotyka. Dzisiejszą łaskę, aby otrzymać jutrzejszą". Po latach przeczytałem książkę szwajcarskiego lekarza, który pisze, że gdy się jest w jakiejś złej sytuacji, to trzeba na razie ją zaakceptować, by na nową sytuację nie przenosić niezadowolenia i goryczy serca. Zamieszkałem w mojej parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie, ale poza miastem, we wsi Kulparków, przy zakładzie dla umysłowo chorych. Mieszkałem u dobrych ludzi, państwa Krajewskich, w małym pokoiku. Tak było do końca czerwca. Dnia 28 czerwca 1940 roku o godzinie piątej rano wszczął się ruch we wsi. Powiedziano nam, że znowu wywożą ludzi. Tym razem wywożono wszystkich zarejestrowanych w komisji niemieckiej na wyjazd pod okupację niemiecką, a więc tych, którzy uciekli przed frontem w 1939 roku na wschodnie tereny Polski i teraz chcieli wrócić do swoich domów. Było wśród nich bardzo dużo Żydów, gdyż komisja niemiecka osobom narodowości polskiej pozwalała wracać na tereny zachodnie, Żydom natomiast nie. Komisja zakończyła już swoją działalność i wyjechała. Wszystkich zarejestrowanych, którzy jeszcze pozostali, wywieziono na teren Związku Radzieckiego, w wielu wypadkach mówiono tym ludziom, że pojadą na zachód. Wszystkie wywózki odbywały się nocą. Kiedy wcześnie rano dowiedziałem się o wywózce, poszedłem do swojej parafii, wziąłem jedną czy dwie flaszki wina, hostie i coś tam jeszcze. Już wcześniej przygotowałem mały mszalik, napisany ręką którejś z sióstr Sacre Coeur. Były w nim trzy msze. Z domu wziąłem nieduży szklany kieliszek, ktoś zrobił mi ze starego lnianego obrusa jakiejś mojej prababki mały korporał i puryfikaterz. Spakowałem to wszystko, dorzuciłem coś z ubrania i o godzinie szóstej wyszedłem z walizeczką do stacji Persenkówka. Była to podmiejska stacja, najbliższa Kulparkowa. Na drodze zobaczyłem wóz, na którym jechało dwoje starszych ludzi państwo Cieszkowscy z Poznańskiego; kilkadziesiąt kroków za wozem szedł żołnierz sowiecki. Przez chwilę szedłem obok wozu, potem położyłem walizeczkę na wóz, wreszcie sam wsiadłem. Żołnierz nie reagował na to. Oddałem woźnicy, jakiemuś tamtejszemu gospodarzowi, swój dowód osobisty. Tak dojechaliśmy do stacji, gdzie zobaczyliśmy duży tłum ludzi, zdezorientowanych, przerażonych. Wszedłem do jednego wagonu, potem do drugiego. Stamtąd wyrzucono nas. Były to wagony bydlęce. Wreszcie stanąłem przy trzecim, do którego ładowano ludzi. Podszedł do mnie jakiś enkawudzista i spytał: - Kak wasza familia? - Jackowski. W jakimś dokumencie rodzinnym nazwisko nasze brzmiało: Fedorowicz-Jackowski. Podałem swoje imię, wykształcenie prawnicze, powiedziałem, że jestem z Krakowa z ulicy Kopernika, zmyśliłem jakiś tam numer. Blagą był tylko Kraków i ulica Kopernika. Poza tym wszystko prawdziwe, oprócz tego, że nie powiedziałem, iż jestem księdzem. En - Gdie wasz ankiet? U nich każdy wywożony miał swoją ankietę, swoją kartę. Mojej nie było, więc odpowiedziałem, że nie wiem i że to ich rzecz, nie moja. - Dawaj, spiszem. No i spisał mnie, wypisał ankietę i kazał wsiadać. Wsiadłem. Właściwie wszedłem, nie wsiadłem. Po obu stronach wozu zrobione były szerokie dwupiętrowe prycze, na których ludzie się rozkładali. W wagonie było dwadzieścia dziewięć osób: piętnastu chrześcijan katolików i czternastu Żydów. Rodziny, ludzie starzy i młodzi, większość kobiet i dzieci. Byli tam między innymi: panny Kustroniówny, Zofia i Stanisława, obie w średnim wieku, nauczycielki z Lubelszczyzny (z Milejowa), bardzo religijne; państwo Dobrzęccy z Katowic z córkami - też Zofią i Stanisławą; państwo Dziekańscy z dwojgiem dzieci (on major sztabowy, urzędnik ministerstwa). Po drugiej stronie wagonu ulokowali się Żydzi: państwo Grafowie z szesnastoletnim Munkiem i z dwojgiem siostrzeńców, Różą i Meirem Jakubowiczami, liczącymi około dwudziestu lat życia (Pan Graf, kupiec skór z Jarosławia, człowiek dobrego serca, bardzo miły i religijny, znał mego Ojca, gdyż zaopatrywał się w garbarni "Pellis" we Lwowie, której Ojciec był współwłaścicielem. Żona pana Grafa też była miłą i zacną osobą. Oboje mieli już około pięćdziesiątki. Byli mi bardzo przyjaźni), oraz państwo Srebro z córką Jasią w wieku szkoły powszechnej. Odwiedziłem ich po wojnie w Łodzi. To załadowywanie odbywało się przed południem. Po paru godzinach przez otwarte drzwi zobaczyłem księdza Jana Kwiatkowskiego, który pracował przy kościele parafialnym św. Marii Magdaleny, i jeszcze paru moich znajomych. Przynieśli mi moje futro, coś do jedzenia i jakieś drobne przedmioty. Wreszcie pod wieczór pociąg ruszył w kierunku lwowskiego Dworca Głównego. Minęliśmy tak dobrze mi znane Podzamcze i podążyliśmy dalej na wschód przez Złoczów, Tarnopol. Tyle razy jeździłem tą trasą od dzieciństwa. Zatrzymywaliśmy się w różnych miejscowościach. Przejechaliśmy przez Hłuboczek pod Tarnopolem, dokąd jako wikary w Tarnopolu przez rok dojeżdżałem i odprawiałem mszę św. Na stacji jakiś kolejarz poznał mnie. Zresztą ja dałem mu się poznać. Przeraził się, przyniósł mi jakąś flaszkę z sokiem i coś jeszcze. Za Tarnopolem, przed Podwołoczyskami, we wsi Kamionki, gdzie mieszkaliśmy z rodzicami od 1922 roku, nad łąkami snuły się duże mgły. Takie to było dziwne i wzruszające. Potem Podwołoczyska, gdzie była nasza parafia i dawna granica ze Związkiem Radzieckim. Gdy przejeżdżaliśmy przez Podwołoczyska, wszyscy moi towarzysze spali. Noc była jeszcze, gdy koło godziny czwartej nad ranem usłyszałem szybkie kroki wzdłuż pociągu i trochę stłumiony głos, powtarzający: "Fedorowicz, Fedorowicz". Przeraziłem się. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co to znaczy, ale potem domyśliłem się, że to naczelnik stacji, którego widziałem w Hłuboczku, dał znać telefonicznie kolejarzom w Podwołoczyskach, żeby mnie wyciągnęli. Nie odezwałem się i pojechaliśmy dalej. Wieźli nas przez Wołoczyska, Kijów... Nie pamiętam kolejności. Przez Ufę, Penzę. Mieliśmy w wagonie mapę, nawet parę map. Jechaliśmy bardzo powoli, nie wolno było wysiadać z wagonów. Panował straszny upał i było duszno. Niektórym ludziom robiło się słabo. Ktoś miał parasol z zakręcaną rączką. Otwieraliśmy nim przez okienko drzwi, żeby mieć powietrze. Żołnierze zobaczyli otwarte drzwi i szukali laski, którąśmy je otwierali, ale jakoś udało się ukryć parasol. Raz dziennie dawali nam jeść. Jakąś zupę, kaszę. O różnych porach. Czasem o drugiej w nocy czy późnym wieczorem, czasem nad ranem, czasem w dzień. Jechaliśmy dwa tygodnie. Długo to trwało. Na ogół moi towarzysze nie chcieli jeść. Każdy miał jeszcze trochę prowiantu wziętego z domu. Ja za każdym razem jadłem, nawet dość mi smakowało. Pamiętam stację, na której mogliśmy wyskoczyć do kranu z wodą, żeby się trochę ochlapać. Na innej stacji ludzie, widząc nas zdrożonych, patrzyli na nas z przerażeniem. Jakaś kobieta z daleka zrobiła krzyż w naszym kierunku. Dojechaliśmy do Uralu w Czelabińsku i stamtąd wzdłuż Uralu jechaliśmy na północ. Śliczny był Ural. Pamiętam orła gdzieś w lasach wysoko na drzewie. Dojechaliśmy do stacji Drużynino, z której można było przejechać przez Ural na wschód, na Syberię. I tegośmy się spodziewali. Tam staliśmy dość długo. Nagle, ku naszemu największemu zdumieniu, pociąg ruszył na zachód, a nie na wschód. Wreszcie na jakiejś stacji zatrzymał się. Przyjechał tam również drugi pociąg, idący z Moskwy na wschód, tak samo jak nasz pełen wywożonych Polaków. Śmialiśmy się, oni i my, że urządzają nam takie wycieczki krajoznawcze po Związku Radzieckim. Jednych wiozą tędy, drugich tamtędy. Nic z tego nie rozumieliśmy. Nasz pan major zniknął gdzieś z wagonu. Niedługo wrócił, prowadząc dwoje dzieci. Okazało się, że w transporcie wiezionym na wschód jechała jego pierwsza żona z dwójką dzieci. Dzieci się pobawiły z drugą parką dzieci, które jechały z nim. Potem odprowadził je do ich pociągu i znowu się rozjechali. W armii Andersa spotkał się później z tamtą żoną. Mówił mi, że ma swoją prywatną "opiekę społeczną", musi bowiem utrzymywać dwie rodziny. Tak jadąc na zachód, przybyliśmy do Kazania, stolicy Republiki Tatarskiej. W Kazaniu postaliśmy. Następnie odłączyli połowę naszego bardzo długiego transportu. Odłączona część pojechała do Czeboksarów. Czeboksary to stolica Republiki Czuwaskiej, położonej na zachód od Tatarskiej. Nas powieźli znów 100 kilometrów na północ, do Republiki Maryjskiej. Maryjcy dawniej nazywali się Czeremisami. Czeremis od Horpyny z Ogniem i mieczem stąd pochodził. Obecnie w Związku Radzieckim nie wolno używać słowa "Czeremis", bo jest ono obraźliwe nazywają się więc Maryjcy. Jest to "jednoobłastna" republika, to znaczy o jednym województwie, mała republika autonomiczna - Republika Maryjska. Przeważnie lasy, ogromne lasy, puszcza, ale też sporo uprawnych pól. Maryjcy to szczep spokrewniony z Ugrofinami, mówiącymi podobnym językiem. Jedyne słowo, jakie zapamiętałem, to "uke", co znaczy - "nie ma". Wciąż spotykaliśmy się z tym słowem. Tego nie ma i tamtego nie ma. To utkwiło nam w pamięci. Dowieźli nas do stolicy tej republiki - Joszkar-Oła (za czasów carskich nazywała się Krasnokokszajsk) i tam nas wyładowano. Zmieniła się zupełnie atmosfera. Ustały wszystkie rygory z poprzednich dwóch tygodni drogi. Oddali nas w ręce tamtejszych władz, które były miłe i uprzejme. Dali nam wtedy bardzo dobre jedzenie na stacji. Pamiętam, że były dwa dania, omlet i coś tam jeszcze. Naprawdę bardzo smaczne. Było to około 14 lipca. Tam, w Joszkar-Oła, załadowali nas na ciężarowe samochody i znowu wieźli na południowy wschód, jakieś 70 kilometrów przez lasy i pola. Gdzieś po drodze widziałem z pociągu, jeszcze w Republice Tatarskiej chyba, drewniany meczet, bez szczególnego charakteru, zwykły barak. Szły stamtąd rzesze kobiet z długimi, białymi welonami. Wyglądały jak nowicjuszki zakonne. Powiedziano nam potem, że były to Tatarki powracające z meczetu, ich kościoła. Po wsiach widziałem też z samochodu stare kobiety, które miały na krótkich włosach umocowane piękne ozdoby. Potem zobaczyłem z bliska, że były zrobione ze srebrnych, jeszcze carskich monet, połączonych ze sobą łańcuszkami w cztery rzędy, po 5-6 monet w każdym. Tworzyło to opadający na kark prostokąt. Rzeczywiście piękna i cenna ozdoba. Bardzo ładnie wyglądała. Tatarki często na końcu długiego warkocza nosiły klucz od mieszkania. Wieczorem zjechaliśmy wreszcie z szosy na jakąś boczną drogę w lesie. Droga była błotnista, coraz bardziej kręta, coraz bardziej wyboista. Punkt eksploatacji lasów Koło godziny dziewiątej wieczorem przywieźli nas na dużą polanę wyciętą w puszczy. Zobaczyliśmy drewniane domy - baraki. Niektóre były stare, sczerniałe, niektóre nowiutkie, jeszcze nie zamieszkane przez nikogo. Było to osiedle robotników pracujących w lesie. W okolicy znajdowała się miejscowość Nurumbał, a osiedle robotnicze zwało się Uczastok nr 31, to znaczy trzydziesta pierwsza cząstka instytucji "Nurumbalskij prorabskij punkt". "Prorabskij" to "Promyslennyj roboczyj punkt". Był to punkt eksploatacji lasów. Przywieziono 240 osób: 70 chrześcijan i 170 Żydów. W tej czerwcowej wywózce chrześcijan było mniej. Stanowili jedną czwartą, najwyżej jedną trzecią ogółu. Reszta to byli Żydzi. W Joszkar-Oła poznałem małego Żyda Adasia, syna doktora Friszera, lekarza. Był tam z matką i z siostrzyczką Alinką. Miał dwanaście lat. Bardzo miły chłopak. Ojciec, wywieziony w okolice Irkucka, dojechał potem do rodziny. Gdy nas wyładowano na polanie, zacząłem pomagać komuś lokować się w tych starych, sczerniałych barakach. Po chwili podbiegł do mnie mały Adaś i powiedział: - Panie Tadeuszu - tak mnie tam nazywano - niech pan przyjdzie, bo tam już jest dla pana miejsce w czystym, nowym baraku. I bardzo szczęśliwie się ułożyło, bo w tych starych, brudnych barakach były pluskwy i trzeba było z nimi wojować. Adaś zaprowadził mnie do baraku czystego, pachnącego żywicą, porządnie postawionego. Każdy barak miał trzy duże izby z osobnymi wejściami przez sionkę. W środkowej, największej, umieszczano 22 osoby, a w bocznych po 20 osób. Adaś zaprowadził mnie do bocznej izby, gdzie sam zamieszkał z rodziną. Okazało się, że wszyscy tam byli Żydami, tylko ja jeden byłem katolikiem w tym towarzystwie. Jeszcze gdy jechaliśmy pociągiem, pani Dobrzęcka, starsza już kobieta, powiedziała kiedyś: - Ale pan to jest księdzem. Spytałem, dlaczego tak sądzi. - Tak się pan zachowuje, że można poznać, że jest pan księdzem. Później to samo powiedziały mi te dwie nauczycielki Kustroniówny: - Pan jest księdzem. - A skądże? - No, tak to widać, zwłaszcza z pana zachowania wobec kobiet. Miałem, co prawda, na łańcuszku krzyżyk i dwa czy trzy medaliki, ale poza tym bardzo się pilnowałem, żeby niczym nie okazać, że jestem księdzem. Kiedy już przyjechaliśmy na miejsce, jeden z Żydów, pan Graf, powiedział mi: - My dawno wiemy, że pan jest księdzem. - Po czym? - No, tak widać, że pan jest ksiądz. Przypomniał mi się jeszcze pewien szczegół, niezbyt parlamentarny. W drodze nie wypuszczali nas z wagonu do ubikacji, tylko korzystało się z szerokiej wystającej rury, umieszczonej pod ścianą w połowie długości wagonu. Było to bardzo krępujące. Początkowo, gdy ktoś tam szedł, pięciu panów ustawiało się plecami, twarzą do wagonu, by zasłonić sobą trochę delikwenta. Miałem byle jaki popielaty płaszcz, rozwiesiłem go na sznurkach, tak że tworzył rodzaj zasłony. To ratowało trochę sytuację. Wróciłem do naszego baraku. Był już wieczór, poszliśmy spać, ale trudno było zasnąć, bo komary cięły strasznie i w baraku, i wokoło. Wreszcie nad ranem trochę się zdrzemnąłem. Zaczął się nasz pierwszy dzień w lesie: piękny i słoneczny. Któraś z pań pożyczyła mi dużą miednicę. Obok była studnia. Nabrałem wody i poszedłem w las, by się umyć. Cóż to była za wyjątkowa rozkosz umyć się porządnie w świeżej wodzie! Po umyciu się wziąłem swoje przybory do mszy św. i odszedłem w las, dość daleko od baraków. W cudownym, dużym lesie sosnowym, miejscami z gęstym podszyciem, na pniu ściętej sosny odprawiłem mszę św. Sam jeden, bez żadnej asysty, bez ministranta, oczywiście bez szat liturgicznych, w zwyczajnym ubraniu. Tego dnia powiedziałem pannom Kustroniównym, że odprawiłem mszę św. i że jutro też odprawię. Nazajutrz poszły ze mną. To były pierwsze uczestniczki mszy św. w lesie. Przez pierwsze dni urządzaliśmy się w barakach. Znajdowały się tam proste, drewniane łóżka z siennikami, poustawiane gęsto jedno obok drugiego, tak że ledwo można się było między nimi przecisnąć. Zrobiłem sobie małą półeczkę nad głową. W środku izby stał duży piec, obok stół i ławki. Tam się siedziało: przy stole albo na swoich łóżkach. Baraków mieszkalnych było sześć. W siódmym mieściła się kuchnia i jadalnia, w ósmym - stajnia dla koni do pracy w lesie. Ponadto były jeszcze: nieduży budynek komendantury milicyjnej, obok budyneczek aresztu, w środku osady niewielki budynek, a w nim sklep. W budynku komendantury była też izba leśników. Po paru dniach jeden z moich towarzyszy z izby powiedział mi, że tworzą w sześciu brygadę robotniczą i będą kopać dół pod latrynę. Powiedziałem, że naturalnie pójdę z nimi. To była moja pierwsza praca. Wykopaliśmy doły, później cieśle zrobili drewnianą nadbudowę. Skończyliśmy tę pracę porządnie. Wtedy wzięli nas do stawiania słupów telefonicznych z naszego "uczastka" do nadleśnictwa, o jakieś 4 czy 5 kilometrów, na skraju lasu. Kopaliśmy doły, stawialiśmy słupy telefoniczne i zasypywaliśmy doły. Szliśmy najpierw 2 kilometry przez las, potem przez jedną i drugą wieś, których nazw nie pamiętam. Te wsie położone wśród pól zamieszkiwali sami Maryjcy. Praca była bardzo przyjemna, pogoda śliczna. Do naszej drużyny należało dwóch katolików: ja i pan Martynow, z pochodzenia Rosjanin, ożeniony z Polką, oboje starsi już ludzie, bardzo przyzwoici. Reszta to Żydzi, bardzo mili. Któregoś dnia, w jakieś trzy tygodnie po naszym przyjeździe, o siódmej rano w jednej z tych wsi maryjskich przed zaczęciem pracy siedzieliśmy na przyzbie jakiegoś domu. Razem z nami było dwóch czy trzech miejscowych robotników. Ja, żeby się bronić od komarów, nosiłem na głowie ścierkę czy onucę, owiązaną sznurkiem tak, że wyglądałem trochę jak Arab. I tak, zarośnięty, chodziłem z długim kijem w ręku. Gdy tak siedzieliśmy na przyzbie, ci Ruscy - tak ich nazywaliśmy - rozmawiali o nas. Orientowali się, kim jesteśmy, i mówili: - Ten Martynow to biały oficer. - Rzeczywiście służył on w rosyjskiej armii carskiej. - A tamten to fabrykant, dyrektor fabryki z Bielska. Jeden z nich, młody człowiek, zwrócił się do mnie: - A ty, Jackowski, czto? Nawierno pip. Roześmiałem się i spytałem go: - Skąd ci to przyszło do głowy? - A ty tak chodzisz i tak się ruszasz jak pip. Trudno było pytać go coś więcej; on nic o tym nie słyszał, tylko mu po głowie chodziło, że to jest ksiądz. Widocznie tak silne jest znamię kapłaństwa, że ludzie to poznają. Bardzo miło wspominam stawianie słupów telefonicznych. Po skończonej pracy szliśmy kąpać się w rzece, która tamtędy przepływała. Była tam znakomita woda, tak smaczna, że piłem i nie mogłem się od niej oderwać. W czasie kąpieli po prostu piłem z rzeki. Potem wzięli nas do wycinania lasu. Po dwóch pierwszych mszach św. powiedziałem paru osobom, pani Dobrzęckiej i jeszcze innym, których lepiej poznałem i wiedziałem, kim są, że mogą przychodzić na msze św. do lasu. Zaraz pierwszego czy drugiego dnia wieczorem nasze panie zeszły się pod budyneczkiem na środku dziedzińca, gdzie był sklepik, i głośno się modliły. Odmawiały różaniec czy litanię, nie pamiętam. Po paru dniach zakazano im tego. Powiedziano, że każdy osobno może się modlić, ale wspólnie modlić się nie wolno. Żydzi także schodzili się na modlitwę, ale w baraku, i to właśnie w moim, gdzie mieszkali sami Żydzi i ja - ksiądz. Pewnie wszyscy wiedzieli, że jestem księdzem, bo skoro wiedział pan Graf, to i inni mogli wiedzieć. Gromadzili się w baraku i modlili, ale też im zakazano. Nie wolno było. Chodziliśmy więc co rano w las o jakieś 15-20 minut od naszego "uczastka". Wyszukałem ładne miejsce z bujną trawą, nieco wgłębione. Leżały tam dwie zwalone sosny. Znalazłem ucięty kawałek pnia sosnowego, dość gruby, i tam go przeniosłem. W sąsiednim baraku mieszkał pan Mróz z żoną i dwiema córkami, urzędnik ministerstwa z Warszawy, bardzo przyzwoity i bardzo pobożny człowiek. Miał ze sobą mszalik benedyktyński, dał mi go, więc miałem już pełny mszał. Dał mi też srebrny żydowski kieliszek do wódki. Mam go do dziś. Dziewięcioletnia Terenia Dąbrowska ofiarowała mi swoją zabawkę. Miała dziecinną filiżaneczkę ze spodeczkiem z namalowaną kolorową papugą. Filiżaneczkę sobie zatrzymała, a spodeczek posłużył mi za patenę. Też ją mam, tylko, niestety, z nadłamanym brzegiem. Miałem więc kielich i patenę. Pan Mróz znalazł niewielki kawałek deski, dość szeroki. W środku wbił gwóźdź. Na pieńku, który znalazłem, umocowało się tę deskę i tak tworzył się mały ołtarzyk. Stawiało się go w środku naszego dołu. Uczestnicy mszy św. siadali na zwalonych sosnach jak na ławkach. Było pięciu chłopaczków około dwunastoletnich, w tym dwóch synów państwa Rumunów z Katowic, którzy mieli jeszcze starszego syna i córkę. Dwaj mali nazywali się Jacek i Wacek. Rozstawialiśmy tych pięciu chłopaczków między barakami a naszą "kaplicą", aby pilnowali, czy ktoś nie zbliża się w naszym kierunku. W razie czego mieli wołać: "O, jaki wielki czarny grzyb!", żebyśmy wiedzieli, że trzeba zamykać nasze zgromadzenie. Ponieważ była tam ogromna ilość jagód i grzybów, braliśmy ze sobą różne naczynia i koszyki, by upozorować zbieranie. Miałem ze sobą jakąś rosyjską szkolną botanikę, żeby udawać, że niby chodzę po lesie i czegoś się uczę. Tak odprawialiśmy mszę św., bacząc, by nie wystawać ponad dół. Ja z panem Mrozem, który był ministrantem, klęczeliśmy przez całą mszę św. Krótkie kazanie mówiłem też na klęcząco, podczas gdy inni siedzieli. Straszne tam były komary. Odprawiałem mszę św. w jasnopopielatym płaszczu, a pan Mróz jakąś gałązką czy paprocią odganiał ode mnie komary. Z czasem zaczęto coś podejrzewać. Na miejscu były władze leśne i policyjne: gajowy Aleksy-Rosjanin, sympatyczny, miły, dwudziestoparoletni porządny chłopak; kierownik stajni końskiej, starszy, przyzwoity człowiek, też Rosjanin; "master lesa", młody Czuwasz Zubow, specjalista od wyrębu lasu - uczył nas tej roboty. Lubiliśmy go. Było kilku robotników Rosjan i Tatarów, w tym jedna kobieta. Milicjantów było trzech: komendant Timiereszew (?), drobny, spokojny, dobry człowiek, oraz dwóch szeregowych. Jeden siedemnastoletni chłopiec Wasjanin, też grzeczny i sympatyczny, drugi Bolszakow - Maryjec, prymitywny i niemądry. Między nami przebywała pani Halina Hubertowa, żona pułkownika aresztowanego we Lwowie, a z nią jej osiemnastoletnia córka Danuta. Danusia, krewkiego usposobienia, czy to nagadała jednemu z tych Rosjan, czy to uciekła z pracy, coś tam przeskrobała, już nie pamiętam co. Była pierwszą i jedyną osobą, którą za karę zamknięto w areszcie na 24 godziny. Obok pani Hubertowej miała łóżko pani Helena Czasz z Poznania, bardzo kulturalna, mądra i dobra kobieta. Prawie nie chodziła z powodu wieku i choroby. Oddała mi wielką przysługę. Zgodziła się na to, żebym pisał moje listy do Lwowa pod jej nazwiskiem. Pisałem głównie do pani Róży Łukasiewiczowej, która później, po moim powrocie do Polski, przesłała mi te pisma. Pani Czaszowa po wojnie wróciła do Poznania i tam po paru latach zmarła. Starałem się zachowywać i pisać bardzo ostrożnie, by nie zdradzić się i mieć u władz dobrą opinię. Ale nie wszyscy byli tak ostrożni. Otrzymałem list od księdza arcybiskupa Twardowskiego, bardzo serdeczny, zatytułowany: "Drogi Księże Tadeuszu", i podpisany pełnym imieniem i nazwiskiem. Dostałem też list z opłatkami w paczce od sióstr karmelitanek. Byłem im za to bardzo wdzięczny. Nie wiedząc, na jak długo opłatki mają mi starczyć, bardzo je oszczędzałem. Komunię św. rozdawałem pod postacią kwadracików o boku 1 centymetra. Wina też bardzo mało używałem. Przyjechał kiedyś po amnestii Seweryn Grabianka, mój znajomy ze Lwowa. Był w Moskwie i od tamtejszego księdza przywiózł mi flaszkę wina i opłatki. Ksiądz Cieński powiedział mi, że do mszy św. używać trzech gatunków wina rosyjskiego: kachetinskoje, cynandali i napareli, bo są to z pewnością wina gronowe. Nad izbą w baraku znajdował się strych. Wchodziło się na niego po drabinie stojącej na zewnątrz. Nie było tam komarów, było chłodniej, więc chodziliśmy tam czasem spać. Na tym strychu raz odprawiłem mszę św. Kiedy już zrobiło się zimniej i padały deszcze, w jesieni odprawiałem mszę św. w izbach baraków. We wrześniu przypadał Sądny Dzień żydowski, wielkie ich święty. Wróciłem wieczorem z lasu z siekierą i piłą. Na dworze było zimno, więc przez zamglone okna nic nie widziałem. Wszedłem i zobaczyłem, że moi panowie Żydzi tym razem nie wytrzymali i zeszli się na wspólną modlitwę. Głowy mieli obowiązkowo nakryte kapeluszami, a pan Graf przewodniczył ubrany w "tałes", duże czarno-popielate prześcieradło. Na czole i na ręku miał przykazania Boże. Położyłem na swoim miejscu piłę i siekierę, wziąłem chleb, który miałem w białej serwetce, i wyszedłem do stołówki na kolację. W gęstej mgle natknąłem się na Bolszakowa, tego milicjanta Maryjca, który nosił na mundurze jakieś odznaczenia, a między innymi znak związku wojujących bezbożników. Wpadłem prosto na niego, tak że nawet kopnąłem go lekko w obcas. I on mnie dobrze widział. Poszedłem do stołówki, oddalonej o jakieś 150 kroków. Przebywała z nami pani Margulies z mężem; dzieci nie mieli. On był fryzjerem, ona, tęga i niewysoka, główną kucharką. Miałem u niej protekcję. Kuchnia początkowo znajdowała się na wolnym powietrzu i pani Margulies tam gotowała. Nieraz nosiłem jej wodę do kuchni ze studni odległej o jakieś 200 metrów. Nauczyłem się nosić po cztery wiadra naraz, po dwa w jednej ręce. Kiedyś w naszym baraku moi towarzysze Żydzi bardzo wygadywali na panią Margulies, że nieuczciwie gotuje. Coś tam przeciw niej mówili, a ja jej broniłem, bo mnie zawsze porządnie dawała, zawsze byłem zadowolony. Nie wiedzieliśmy, że ona nocuje na strychu nad nami i słyszała naszą rozmowę. Dzięki mojej obronie miałem u niej protekcję i dostawałem lepsze porcje. A więc w ten wieczór Sądnego Dnia siedziałem przy kolacji. Kolacje były skromne, mięsa tam nie jedliśmy, tylko kaszę. Jak była gęsta, mówiło się, że to kasza, a jak rzadka, że zupa. Czasem dawano kluski, jakieś potrawy mączne, jarzyn ani nabiału nie dostawaliśmy. Kiedyś przyprowadzili nam kilka krów, cztery czy sześć, nie wiem ile. Zaczęli je doić. Trzeba było doić, żeby się nie pochorowały, ponieważ jednak nie mieli cennika na mleko, więc to mleko stało, stało i psuło się, ale nie można można było go dać ludziom, bo nikt nie wiedział, po ile je oddawać. Tego wieczora siedziałem przy kolacji, aż tu drzwi się otwierają i wchodzi do jadalni nasz komendant z jakimś Tatarem w mundurze, też enkawudzistą, ale wyższym stopniem. Młody, przystojny, ostra twarz powiatowy nasz opiekun. Nazywał się Safargalejew. Zawsze nieprzyjemnie jest spotykać się z tymi panami. Komendant podszedł do mnie i powiedział, żebym po kolacji przyszedł do niego do komendantury. Głupio mi się zrobiło. Odniosłem swój chleb do baraku, dla ostrożności przybory mszalne w małym zawiniątku oddałem siostrzenicy pana Grafa, Róży Jakubowicz, bardzo miłej i dobrej dziewczynie, żeby mi je przechowała. Nie chciałem, żeby je u mnie znaleziono w razie rewizji, a wiedziałem, że u niej rewizji robić nie będą. No i poszedłem do komendantury. Ten Tatar z powiatu zaprosił mnie do pokoju, kazał siadać i zaczął grzecznie pytać, jak mi się pracuje, o to i tamto. Po paru zdaniach spytał: - A dlaczegoś zorganizował modlitwy w twoim baraku? Zaskoczyło mnie to pytanie, nie rozumiałem, o co chodzi, ale połapałem się, że już wiedzą, że Żydzi modlili się tam razem. - Żadnej modlitwy nie organizowałem - odparłem. - Tak, ty zorganizowałeś. Zacząłem mu tłumaczyć, że nie znają naszych stosunków, że jestem chrześcijaninem, a wszyscy w baraku są Żydami, więc niemożliwe, żeby chrześcijanin organizował modlitwę Żydów. - A to ty zmieniłeś politykę. - I znów wypytuje, kim jestem, skąd jestem, o ojca i matkę, "otczestwo", o dziadka i babkę. I znowu swoje: - Ty zorganizowałeś modlitwę. Tłumaczę, że to niemożliwe. A on: - No, bo zmieniłeś politykę. Domyśliłem się wreszcie, o co mu chodzi: "Aha, nie możesz dla swoich, no to teraz robisz dla tamtych". - Ja ci udowodnię, a jeżeli kłamiesz, będziesz ukarany z takiego a takiego paragrafu. Ja na to: - Chciałbym paragraf zobaczyć, jestem prawnikiem. On szuka w szufladzie, wyciąga kodeks i czyta mi ten paragraf. - No dobrze, no dobrze - mówię - udowodniajcie. Wtedy zawołał Bolszakowa. Wszedł Bolszakow, siadł na ławce, a tamten każe mu mówić. Bolszakow zaczął opowiadać, że przechodził koło baraku, widział przez okno, jak tamci się modlili, a potem jak ja wychodziłem z baraku z książką do modlitwy w ręku. Na to roześmiałem się. - Idźcie do mojego baraku - powiedziałem - i zobaczcie nad łóżkiem na półce. Leży ta książka. To jest chleb w białą szmatkę zawinięty, bo szedłem na kolację. Cały jego dowód upadł. No i wypuścili mnie wtedy. Rozmawiali ze mną godzinę. Gdy wróciłem do baraku, gdzie już wszyscy moi towarzysze wiedzieli, że mnie wezwano, stanąłem na progu, a był tam wysoki schodek na progu. Wszyscy pytali z zaciekawieniem: - No, panie Tadeuszu, co tam, co tam? - Ano, oskarżono mnie, że zorganizowałem tutaj waszą modlitwę. Na to powstał wielki śmiech: - Zrobili z pana naszego kantora. (Kantor to ten, który przewodzi w modlitwach). Na tym ta przygoda się skończyła, ale miałem już pewność, że wiedzą o mnie. Po jakimś czasie wezwali jednego z moich towarzyszy, pana Krumholza. Lubiłem go. Bardzo porządny człowiek. To on pierwszy zaprosił mnie do roboty. Tajemniczo i ze strachem przyznał mi się pod sekretem, że wezwali go do komendantury i mówili mu, że wiedzą, iż między nami jest ksiądz. Nie znają tylko nazwiska. Koniecznie chcieli, żeby on im powiedział, kto z nas jest księdzem. Długo z nim rozmawiali, ale on nic im nie powiedział. Był przerażony tą sprawą. Kiedyś przyszedł do mnie młody Rub, syn bardzo uczciwego i sympatycznego człowieka, jednego z tych, którzy się wtedy modlili, choć mieszkał w innym baraku. Bardzo mnie prosił, żebym dał spokój z tymi mszami i z tym wszystkim, "bo oni pana skrzywdzą". Jakoś miałem dobrą reputację u tych ludzi. Przeczytałem mu słowa Ewangelii: "Nie bójcie się, ja będę za was mówił". Wyszedł niezbyt zadowolony. Z czasem wprowadzili zmiany w mieszkaniach. W niektórych barakach wielkie izby podzielili na cztery mniejsze: dwie z przodu i dwie w głębi. Z małej sionki wchodziło się do czterech izb. Ale drewniane ściany działowe porobili tak, że do sufitu brakowało około pół metra, więc wszystko było słychać, co się dzieje w sąsiedniej izbie. Te pokoje przydzielono rodzinom. Pojedyncze osoby pozostały w swoich barakach. W mojej izbie zostało jeszcze paru Żydów, przybyły też różne panie katoliczki. Obok mnie spały dwie dorosłe dziewczyny ze wsi - Janka i Stasia Starzykówny, porządne i miłe. Mieszkały też obydwie panny Kustroniówny, a z drugiej strony pani Zofia, która używała tu nazwiska Staniszewska (z domu była Staniszewska, a po mężu Kułakowska), żona majora artylerii, instruktora w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, gdzie byłem podchorążym w roku 1930-31. Ale nie spotkaliśmy się tam, gdyż oni przybyli po moim odejściu ze szkoły, tak że ich nie znałem, ale mieliśmy wielu wspólnych znajomych z tej szkoły. Pani Zofia pomagała mi nieraz w sprawach gospodarczych, na przykład w praniu. Była z jedenastoletnim synem Januszkiem. Jej starszą córkę Alinę wywieziono wraz z babką do Kazachstanu. Januszka i Tereskę Dąbrowską, która była wywieziona wraz z rodzicami, przygotowywałem do pierwszej Komunii św. Lekcje odbywały się w lesie na zwalonym drzewie. Dzieci były bardzo dobre i bardzo miło te lekcje wspominam. Uroczystość pierwszej Komunii św. odbyła się w mieszkaniu państwa Dąbrowskich. Pan Dąbrowski z Limanowej był ciężko chorym gruźlikiem. Pracował jako "piłotocz", ostrzył piły. To jeszcze mógł robić. Innej pracy nie mógł wykonywać. Jego żona, roztropna, dobra, głęboko religijna, tak poważnie chorowała na serce, że dalej niż sto kroków od domu nie odchodziła. Mieli jedenastoletnią mizerniutką córeczkę Tereskę. Byli bardzo biedni. On niewiele zarabiał. Po paru miesiącach umarł. Zrobiliśmy trumnę, dostałem konia i wózek, zawieźliśmy go na mały cmentarzyk, który znajdował się o kilka kilometrów od obozu. Sam wykopałem dół i tak go pochowaliśmy. Matka z córką zostały same w swojej biedzie. Ale gdy ktoś był smutny, gdy komuś było źle, gdy ktoś miał chandrę czy rozpaczał, szedł do pani Zofii Dąbrowskiej, żeby go pocieszyła. Ta najbiedniejsza kobieta w obozie była pocieszycielką strapionych. Taka w niej była wielka siła płynąca z głębokiej wiary. Wróciła potem do Polski z Tereską. Zmarła w zakładzie dla dorosłych we Wrocławiu. Tereska ukończyła fizykę i pracuje w tym mieście. Janusz Kułakowski z matką, babką i siostrą wyjechał do Australii. Ożenił się z Australijką, świetnie im się powodzi. Alinka wyszła za Anglika. Matka ich była parę razy w Polsce. Kiedy nas wymieniali w mieszkaniach, odprawiłem kilka razy mszę św. w moim baraku. W rogu izby mieszkała pani Łucja Brudkowska z dwoma kilkunastoletnimi synami, Cyprianem i Wieśkiem. Pochodzili z Janowa Częstochowskiego, gdzie mieli aptekę. Pani Brudkowska urządziła sobie zaciszny kącik oddzielony zasłonami; tam odprawiałem mszę św. Zawsze zostawialiśmy kogoś na ławce przed barakiem, aby pilnował, by nas ktoś nie naszedł. W baraku pozostał też pan Graf z rodziną. Pewnego razu podszedł do mnie i powiedział: - Panie Tadeuszu, to wy wszyscy idźcie, a ja będę siedział i pilnował. Wzruszyło mnie to i byłem mu bardzo wdzięczny. Jesienią, jeszcze przed zmianą mieszkania, zachorowałem na grypę, miałem gorączkę. Wtedy obok mnie mieszkała rodzina żydowska Barberów z Wadowic czy też z Myślenic, małżeństwo z trzema małymi córkami. On był bardzo miłym i kulturalnym człowiekiem. Miał osobne łóżko koło mnie, a ona spała z trzema córeczkami. Kiedy zachorowałem, przyszedł do mnie i powiedział, że żona mu kazała, żeby mnie poprosił, bym się przeniósł na jego łóżko, wygodniejsze, a on się położy na moim. Przyjąłem z wdzięcznością tę ofertę. W lecie do pracy wychodziliśmy bardzo wcześnie. Wstawało się o godzinie czwartej. O piątej byliśmy w lesie. Nauczyliśmy się techniki wyrębu. To było bardzo ciekawe, dobrze mi to szło. Uchodziłem za jednego z najlepszych "lesorubów", drwali. Byłem zdrów i jak zawsze miałem świetny apetyt. Bywało tak, że zjadałem dziennie do 2 kilogramów ciężkiego czarnego chleba. Jako taki lepszy robotnik dostawałem półtora kilo, a jeszcze od Barberów dokupywałem pół kilo, bo ich trzy małe dziewczynki nie mogły wszystkiego zjeść. Nigdy w życiu nie byłem tak silny i nigdy tak dobrze nie wyglądałem jak wtedy. Służyło dobre powietrze i dobra woda, a praca w lesie, choć ciężka, była przyjemna i bardzo ją polubiłem. Nasze narzędzia to siekiery, piły jedno - i dwuręczne oraz kliny. Zimą każdego dnia wieczorem na wyciętych polanach paliło się wszystkie gałęzie i odpady. Piękny był zapach żywicznego dymu. Czasem piekliśmy sobie kartofle. Po dwóch czy trzech miesiącach tego rąbania dali mi konia do zwożenia drzewa nad rzekę. Gdy zauważyli, że umiem obchodzić się z koniem, dali mi konia najlepszego. Nazywał się Raskat. Początkowo miałem małego konia syberyjskiego, bardzo robotnego, któremu latem pękała skóra na grzbiecie i sączyła się z niej krew. Podobno konie syberyjskie w cieplejszym klimacie są biedne. Ta praca była trochę lżejsza, choć czasem wymagała wielkiego wysiłku. Tu znowu była ciekawa technika ładowania dużych pni drzewnych, zimą na podwójne saneczki, latem na podwójne dwukółki. Przy wyrębie przecinało się ścięte sosny zwykle na sześcioipółmetrowe odcinki do budowy. Wyjątkowo udane sosny cięło się na dziesięciometrowe sztuki do budowy mostów, gorsze drzewa na czterometrowej długości kawałki do kopalń, pozostałe dwumetrowe sztuki na opał. Trzeba to było prawidłowo ocenić. Każdą sztukę drzewa znaczyło się swoim znakiem. Co jakiś czas brakier obliczał ilość ściętych kubometrów i wedle tego otrzymywało się zapłatę. To drzewo zwożono nad rzekę; wiosną, gdy ogromne śniegi w lasach topniały, drzewo ułożone w wielkie zwały staczało się do wody. Była to niebezpieczna, ale interesująca praca. Miejscowi specjaliści łączyli te pnie w wodzie w duże tratwy, które spływem szły do Wołgi. Te dwukółki czy saneczki łączyło się łańcuchem, przy ładowaniu rozstawiało się je odpowiednio do długości drewna. Gdy była to sztuka dziesięciometrowa lub krótsza, ale bardzo gruba i przez to bardzo ciężka, trzeba było wielkiej siły i sztuki, by ją załadować. Ładowało się je za pomocą dwumetrowych drążków. Czasem trzeba było użyć szczególnego sposobu z pomocą koni i łańcucha, by taką ciężką sztukę załadować. Często robiło się to we dwóch, ale z czasem nauczyłem się sam to wykonywać z pomocą dwóch drążków. W zimie było łatwiej, gdyż saneczki były niskie. Po załadowaniu jechało się na tym drewnie parę kilometrów do wody. Bardzo to lubiłem. W lesie było cicho, spokojnie i pięknie. Latem, jesienią było dużo grzybów i jagód. W dzień Bożego Narodzenia wyszliśmy do pracy, ale Aleksy, który kierował robotą, pozwolił nam nic nie robić. Okazało się, że 9 kilometrów od nas znajdował się drugi taki obóz. Było ich w tym kraju więcej. W sąsiednim obozie przebywali jacyś znajomi. W którąś sobotę wybrałem się tam z panią Kułakowską piechotą. Spowiadałem, odprawiłem mszę św., przenocowałem. Zostało mi w pamięci niezwykle wygodne łóżko na puchowych pierzynach, jakie mi tam zrobiono. W niedzielę wróciliśmy do siebie. Pewnego dnia, gdy padał lekki deszcz i nie poszliśmy do pracy, powiedziano mi, że w lesie czekają na mnie dwie osoby. Wziąłem siekierę i udałem się w określone miejsce. Był to "buryłom", to znaczy przestrzeń lasu, przez którą przeszedł burzliwy wicher. Niektóre drzewa połamał, inne tak powywracał, że tworzyły się wykroty z wysoko sterczącymi korzeniami. Duże partie lasu rosły na bagnistym terenie, sosny były szeroko, ale płytko zakorzenione, więc burza łatwo je wywracała. Widziałem taki pas lasu szerokości około 100, a długości kilkuset metrów, z sosnami połamanymi lub powywracanymi jak zapałki. Tego dnia wszedłem między takie wykroty i pod jednym z nich zobaczyłem dwie zmoknięte kobiety. Przyszły z sąsiedniego obozu wyspowiadać się i wróciły do siebie. Niedawno otrzymałem list od jednej z nich. Przypomina w nim tę spowiedź w niecodziennych okolicznościach i zapytuje, czy nie wiem czegoś o losie jej towarzyszki niedoli. Ona wróciła do Polski, mieszka w Szczecinie. Spowiadałem przeważnie chodząc po lesie. Gdy mnie dziś pytają, kto mi dał jurysdykcję do spowiadania. Odpowiadam, że Stalin, a tak naprawdę, prawo kościelne przewiduje takie sytuacje i daje pozwolenie. Kiedyś wieczorem, było już ciemno, szliśmy błotnistą drogą przez las. Nagle słyszymy: "Uhuu, uhuu" - silny, ponury, daleko rozlegający się głos. W pierwszej chwili zadrżałem, ale szybko domyśliłem się, że to puchacz, którego pierwszy raz w życiu słyszałem. Mój towarzysz, przerażony, chwycił mnie za rękę. - Panie, co to takiego? Uspokoiłem go. Ale było to bardzo przejmujące. Gdy z powodu deszczów jesiennych i zimy nie można było gromadzić się w lesie, odprawiałem msze św. w mieszkaniach. Nie mieściliśmy się wszyscy w jednym mieszkaniu, przeto w niedzielę odprawiałem trzy msze św., chociaż było sporo osób, nawet spośród chrześcijan, które w ogóle nie przychodziły. Stale msze św. były odprawiane u państwa Kostków, młodego kulturalnego małżeństwa z dzieckiem, oraz u pani Polowczykowej, która miała trzy małe córeczki. Jej mąż, sierżant ze Szczakowej, został aresztowany i wywieziony. W powszednie dni nie zawsze udawało mi się odprawić mszę św. z powodu pracy. Najczęściej odprawiałem mszę u pani Polowczykowej, kobiety spokojnej, pobożnej i odważnej. Mieszkała ona od frontu, w podzielonym baraku, na lewo z sionki. Mieszkanie na prawo zajmowało stare bezdzietne małżeństwo Żydów gdzieś aż z Hamburga. Po prawej stronie w głębi mieszkał pan Margulies z żoną, naszą kucharką. Jako fryzjer strzygł też naszych milicjantów. Czasem chodził do nich, czasem komendant przychodził do niego. Może dlatego pan Margulies miał wśród moich towarzyszy złą opinię donosiciela. Nie wiem, czy słusznie. W czwartej izbie, w głębi na lewo, mieszkały dwie młode Rosjanki, nauczycielki, które uczyły nasze dzieci w świeżo założonej szkole. Do nich zaglądał nieraz najmłodszy milicjant Wasjanin. Grali na bałałajce i śpiewali. U pani Polowczykowej, pod ścianą tych nauczycielek, ścianą nie sięgającą sufitu, stawiałem mały stolik i na nim odprawiałem mszę św. Otóż kiedyś, gdy trwała właśnie msza św., do nauczycielek przyszedł Wasjanin. Jakby tego było mało, rozległo się lekkie pukanie do drzwi. Pani Polowczykowa podeszła do nich i zaczęła po cichu z kimś rozmawiać. Po chwili wróciła spokojnie na miejsce. Po mszy św. powiedziała mi, że to pan Margulies przysłał żonę, ażeby nas ostrzec. Jest u niego komendant, więc prosi, żebyśmy uważali. A zatem wiedział, że ja tu odprawiam mszę św. I to właśnie on, ten podejrzany, przestrzegł mnie, żeby mnie co złego nie spotkało. W lesie były smolarnie, takie jakie mieli Kiemlicze z Potopu: wkopane w ziemię, nakryte gałęziami i ściółką. W środku był wmurowany duży żelazny kocioł, a dokoła niego znajdował się głęboki rów, do którego wrzucało się drewno do palenia. Przy wysokiej temperaturze z korzeni i z pni wykarczowanych sosen, z żywicznych szczap w kotle wytapiała się smoła i jakąś rurą spływała na zewnątrz, gdzie ją zbierano. Niektóre smolarnie były udoskonalone i w dalszej przeróbce dawały terpentynę - "skipidar". Naprzeciwko paleniska stała zazwyczaj wykopana w ziemi prycza, na której można było siedzieć i spać. Nieraz w czasie pracy zachodziliśmy do jakiejś smolarni, żeby odetchnąć i ogrzać się. Kiedyś siedziało nas tak ośmiu, każdy innej narodowości: Polak, Ukrainiec, Żyd, Tatar, Czuwasz, Niemiec, Ślązak i Rosjanin - nasz gajowy Aleksy. Zaczęła się rozmowa o nas, wywiezionych, że ten jest tym, tamten tamtym. A Aleksy zwrócił się do mnie, mówiąc: - A ty, Jackowski, czto, Bohu moliłsia? Zamilkłem i nic nie powiedziałem. Gdy zwoziłem drzewo nad rzekę, podszedł do mnie któregoś dnia brakier, tamtejszy człowiek, Wasiliew, wysoki, przyzwoity. Stanął o jakieś 40 kroków przede mną, wyciągnął z torby składany metr i w milczeniu zrobił tym metrem duży znak krzyża. Uczynił to bardzo poważnie. Zbliżył się ku mnie, odebrał drzewo, nie powiedział ani słowa, ja też nie. Zrozumiałem, że wie, kim jestem. Kiedy indziej wezwali do naszej milicji panią Kułakowską i znowu ten Tatar ją "spowiadał". Długo to trwało. Pytał o mnie. Kto to taki? Czemu jest kawalerem? Czemu się nie żeni? I o wiele innych rzeczy. Nic nie mówił, że podejrzewa, iż to ja jestem księdzem. Nie chcieli się zdradzić, że wiedzą. Mówił mi pan Krumcholz, że wiedzieli o mszach św. w lesie, na strychu i w barakach, tylko nigdy nie złapali na gorącym uczynku. Jeszcze gdy zbieraliśmy się w lesie, dwukrotnie chłopcy alarmowali nas, że ktoś idzie. Raz był to Wasjanin. Msza św. dopiero się zaczynała, więc prędko zwinęliśmy ołtarz. Drugim razem zdarzyło się to pod koniec mszy. Szybko ją skończyłem i rozeszliśmy się z koszykami i naczyniami na grzyby i jagody. Pracowaliśmy w lesie z tamtejszymi robotnikami. Szczególnie przyjemni byli Tatarzy. Nosili imiona biblijne: Zachar (Zachariasz), Ilia (Eliasz) itp. Niektórzy bardzo klęli. Zwłaszcza jeden Rosjanin, koleżeński i miły we współpracy. Klął strasznie, tak wyszukanie, "po rosyjsku". Albo inny przykład. Kiedyś młody milicjant Wasjanin chciał telefonować, ale telefon się zaciął. Wtedy chłopak przeżegnał się, żeby mu lepiej szło. Były to zapewne pozostałości obyczaju religijnego. Pracy było dużo. Niektóre panie, silniejsze, też pracowały przy wyrębie. Słabsze zbierały gałęzie na stosy i podpalały. Z początku do pracy nas nie pędzili. Kto chciał, szedł do pracy dobrowolnie. Później zaczęli przymuszać. Byli wśród nas dwaj lekarze dentyści, pan Cyzer i pan Waldman z rodzinami, trochę starsi panowie. Pracowali tam jako dentyści, do pracy w lesie nie szli. Kiedyś nasi milicjanci oskarżyli ich o to, że nie chcą pracować. Sprowadzono gdzieś do sąsiedniej miejscowości sąd z prokuratorem. Nasz Wasjanin zawiózł ich tam. Oskarżono ich o tzw. proguł, to jest o opuszczenie pracy ("progułka" znaczy przechadzka, od czasownika "gulat'"). Pouczeni przez kogoś, jak mają się bronić, dowodzili, że "proguł" zachodzi tylko wtedy, gdy było się w pracy i się ją opuściło albo gdy się zrobiło umowę o pracę i nie poszło się do pracy. A oni ani się nie umawiali, ani nie wyszli do pracy. Prokurator był zaskoczony taką linią obrony i nie bardzo wiedział, co dalej robić. Upadł akt oskarżenia. Wtedy nasz Wasjanin powiedział: - Tak, oni nie zrobili umowy o pracę, ale my (tzn. NKWD) zrobiliśmy umowę o ich pracę. Wobec tego skazano ich na trzy miesiące obozu. Zabrano ich do obozu pracy, do łagru, i dopiero wtedy po raz pierwszy nasi ludzie dowiedzieli się, co to znaczy "łagier". Strach padł na wszystkich. Po powrocie opowiadali swoje straszne przeżycia. Kiedyś podczas południowej przerwy w pracy siedzieliśmy nad rzeczką przy młynie i odpoczywaliśmy. Byli między nami wywiezieni młodzi Żydzi, polscy komuniści. Jeden z nich, pan Prowizor, westchnął: - Oj, dałbym ja w Polsce trzy złote, żeby to wszystko zobaczyć, ale w kinie. Zaprzyjaźniłem się tam z panem Leonem (Olkiem) Bemem i jego żoną Balą. Był prawnikiem, kulturalnym człowiekiem. Gdy wrócili do Polski, nieraz odwiedzałem ich w Warszawie. Wyjechali z czasem do Izraela. Pisujemy nieraz do siebie. W czerwcu 1941 roku pozwolili nam pojechać, żeby kupić kozy. Pojechaliśmy końmi w pięciu: Martynow, trzech Żydów i ja, a z nami Aleksy. Jechaliśmy dwa dni, nocując w drodze w jakiejś chacie. Cały sufit był brązowy od małych karaluchów. Nie odważyłem się wejść do tej izby i spałem na wózku, chociaż deszcz trochę siąpił. Podróż mijała przyjemnie. Jechało się przez wsie i pola. Aleksy był bardzo miły. W miasteczku Nowyj Toriał (w kierunku miasta Kirow) odbywał się duży targ na bydło, konie i kozy. Kupiliśmy siedem kóz. Moi towarzysze, którzy się na tym rozumieli, doili kozy, żeby zobaczyć, ile dają mleka. A ja to mleko piłem - kilka litrów. Kupiłem kozę imieniem Masza, która dawała trzy i pół litra mleka dziennie, nie miała rogów. Poszliśmy do stołówki, żeby coś zjeść. Był wielki upał. Dali nam zupę - lurkę z kapustą, tzw. szczi, potem niby mięso - jakieś ochłapy z kartoflami, wszystko bardzo słone. Ja po tym mleku nic już nie jadłem. Mówimy kelnerce: - Dajtie czaju. - Czaju niet. - Dajtie kipiatku. - Kipiatku niet. - A woda jest? - Woda jest. - No, dajtie wody. Odeszła. Po chwili wróciła. Powiedziała, że nie może dać wody, bo nie ma szklanek ani filiżanek, nie ma w czym podać. Zaskoczeni mówimy, żeby podała wodę w tych głębokich talerzach, w których była zupa, to się tak napijemy. Jakoś trzeba się napić. Znowu odeszła, a wróciwszy oświadczyła: - Chozjain skazał, szto nielzia, bo niekulturno. No i odjechaliśmy, nie napiwszy się. Powrót był trudniejszy, bo trzeba było ciągnąć za sobą kozy. I tak miałem kozę, ale nie umiałem jej doić. Doiła ją pani majorowa Kułakowska. Piłem kozie mleko, korzystały też z niego jakieś dzieci. Kiedy 22 czerwca wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, nastąpiło wielkie zaostrzenie rygorów naszego życia. Więcej wymagano i bardziej kontrolowano. Dopiero po paru tygodniach zwołali nas na zebranie w stołówce i powiedzieli: - Jesteście wolni, możecie jechać, dokąd chcecie, po całym Związku Radzieckim, z wyjątkiem stolic republik i terenów na sto kilometrów od jakiejkolwiek granicy. No i dokąd tu jechać? Najszybciej pozbierali się Żydzi. Prawie wszyscy pojechali na południe, do Uzbekistanu, Kirgizji, bo tam cieplej. Myśleli, że tam będzie łatwiej żyć. Tymczasem było tam bardzo ciężko. Zjechało się mnóstwo ludzi, było polskie wojsko. Wybuchały różne choroby: malaria, tyfus. Dużo ludzi tam poumierało. W obozie pozostało sporo ludzi, bo nie wiedzieli, dokąd jechać. Tu jakoś się urządzili, jakoś się żyło. Z sąsiedniego obozu przybyło do nas parę znajomych osób, między innymi pani Skibniewska. Kiedyś w sierpniu, a może już we wrześniu, znów przyjechał ten Tatar z rejonu (powiatu). Powiedział, że będą nam dawali polskie paszporty. Wielka była nasza radość. Tatar wzywał nas po kolei i spisywał dane osobiste. Gdy się tam zgłosiłem, spytał mnie o nazwisko. - Jackowski. On jakoś dziwnie popatrzył na mnie i powtórzył pytająco: - Jackowski? - Tak jakby wiedział, że nie jestem Jackowski. Ale tak zapisał. Spytał o zawód. - Jurist - odpowiedziałem. Znowu spojrzał na mnie trochę ironicznie, ale napisał: jurist. Nic mi więcej nie powiedział, zostawił mnie w spokoju. Bardzo był grzeczny. Zapisywali wtedy po raz pierwszy wyznanie. Przede mną był u niego doktor Friszer. Zapytany o wyznanie, powiedział: - Polskoje wieroispowiedanije. Gdy ja po nim wszedłem, Tatar powtórzył mi z ironią: - Nastojaszczeje polskoje wieroispowiedanije. Wkrótce potem przyjechał z powiatu sekretarz partii i niektórych z nas wzywał na rozmowę w cztery oczy. Od pierwszego, który wyszedł, dowiedziałem się, że namawia do wstąpienia do armii polskiej, która się tworzy na terenie Związku Radzieckiego. Czemu robił to tak tajemniczo, nie wiem. Zaczęliśmy się nad tym zastanawiać. Było w tym coś niejasnego. Nie wiedzieliśmy, że tworzy się armia Andersa. Dał nam drukowane blankiety do zgłaszania się. Ale nam się te blankiety nie podobały; baliśmy się, by nie było to wzięte jako zgłoszenie się do armii sowieckiej. Dlatego napisaliśmy zgłoszenia po swojemu. Zgłosiło się pięć osób: trzech młodych chłopców, jedna dziewczyna (Stasia Dobrzęcka) oraz ja. Nie pamiętam dlaczego, może w związku z dokumentami, zostałem wezwany do powiatu. Chodziło o jakiś drobiazg. Szedłem 8 kilometrów piechotą i gdy wracałem, zapadł wieczór. We wsi Wieśszurga trzeba było przenocować. Poszedłem do przewodniczącego rady wiejskiej, powiedziałem mu, kim jestem, i poprosiłem, by mi wyznaczył nocleg. Siedział obok młody chłopak, sekretarz gminy. Przewodniczący polecił mu: - Weźcie tego obywatela do was na górę, niech przenocuje z wami. Dom był drewniany. Poszliśmy na piętro. Pokój duży, czysty, ale prawie pusty. Stół i dwie ławki, jedna wąska, długa, druga szersza, krótka. - Ja tu śpię i wy tu będziecie spali - powiedział chłopak. - Którą ławkę wolicie? - Mnie wszystko jedno - odparłem. - A wy na której śpicie? I tak trochę niewygodnie przeszła ta noc. Pomyślałem sobie: "Cóż za siła w tym narodzie! Wielka siła w tej surowości ich życia, w tej prostocie. Młody chłopak pracuje jako sekretarz gminy i tak mieszka bez pościeli, bez żadnych wygód, bez niczego. Jakaż to różnica na froncie między tym narodem a Niemcami, którzy muszą mieć wszystko wygodne, wychuchane, wycackane". Po paru dniach Cyprian Brudkowski odwiózł nas końmi do małej stacji kolejowej na linii Joszkar-Oła-Kazań, odległej o jakieś 100 kilometrów. Jechaliśmy dwa dni, ale nie pamiętam nocowania w czasie drogi. Trochę pamiętam samą jazdę przez lasy. Droga była zrobiona z pni wbijanych w ziemię, w podmokły grunt. Wspaniałe, cudowne, ogromne lasy. Tam wsiedliśmy do pociągu. Z żalem żegnałem swoich przyjaciół, z którymi żyłem przeszło rok. Pociągiem dojechaliśmy do Kazania. W Kazaniu dostaliśmy bilety na statek i Wołgą płynęliśmy 400 kilometrów do Kujbyszewa. Bardzo piękna i przyjemna podróż. Zdarzyła się jednak jedna rzecz bardzo mnie zawstydzająca. Otóż my mieliśmy bilety do kajut, zapłaciliśmy za nie przyzwoicie, a w dole, pod pokładem, jakby w dużej sali, tłoczyła się wielka rzesza Polaków jadących gdzieś z północy na południe. Całe rodziny z dziećmi. Wszyscy leżeli na podłodze, rozłożeni na dnie statku. Zaglądałem tam przez otwór wejściowy, ale nie odważyłem się do nich zejść. Sam dobrze nie wiem dlaczego. Nie wiedziałem, czy są tam tylko Polacy, czy też i inni, czy nie ma tam szpiegów, czy mnie tak ubranego przyjmą. I do dziś bardzo się wstydzę i przykro mi, że tam nie poszedłem. Kujbyszew Dopłynęliśmy do Kujbyszewa. Poszliśmy do placówki polskiej na stacji. W tym czasie z powodu przesunięcia się frontu wojennego na wschód ambasada polska została przeniesiona z Moswky do Kujbyszewa. Ze wzruszeniem zobaczyliśmy na stacji pierwszego polskiego oficera. Któryś z moich towarzyszy podbiegł do niego z entuzjazmem i powiedział, że my do armii, ale on zbył nas bez żadnego wrażenia, obojętnie. Nie powiedział: "A dajcie mi spokój", ale tak to wyglądało. Polski ośrodek wojskowy w Kujbyszewie wysłał nas pięcioro do miejscowości Tockoje (mówiliśmy Tock). Była to mała stacyjka około 200 kilometrów na wschód od Kujbyszewa. Wokoło rozciągało się pustkowie stepu. Dwa do trzech kilometrów od stacji znajdował się dawny obóz Kozaków orenburskich. Pamiętam ich z czasów pierwszej wojny światowej z granatowymi lampasami na spodniach. Kozacy dońscy mieli lampasy czerwone, kubańscy żółte. Był to obóz letni, przeto wszystkie domki były zbudowane z cienkich desek. Tam rozlokowano dużą część polskiej armii. Póki było ciepło, dobrze się w tych domkach mieszkało. Gdy przyszły mrozy, stało się to bardzo uciążliwe. W jednym z domków na werandzie zrobiono kaplicę. Było tam dwóch kapelanów wojskowych z Polski: ksiądz Tyczkowski i ksiądz Zajkowski. Mnie przydzielono początkowo do artylerii z racji mego wyszkolenia wojskowego. W dalszej okolicy stacjonowały inne formacje wojska polskiego: piąta dywizja w Tatiszczewie koło Saratowa, lotnicy w Bugurusłanie na północ od Tocka. Nie mieliśmy jeszcze żadnych mundurów i żadnej broni. Całe to wojsko było zgromadzeniem ludzi prawie w łachmanach. Wyglądało jak tłum obdartusów. Wielu przychodziło na zbiórki z kocami zarzuconymi na ramiona, niekiedy boso. Nasz szef baterii, podoficer, ogniomistrz, nie wychodził na zbiórki, bo nie miał butów. Spotkałem tam pana Witolda Świątkowskiego, który przed wojną wiele lat pracował w Laskach jako jeden z głównych współpracowników matki Czackiej. Zmarł przed dwudziestu laty w Laskach. Z nim w Tocku współpracował i przyjaźnił się pan Józef Czapski, którego rodzina Przewłoccy, mieszkała w Laskach. Pan Czapski jest wybitnym malarzem, od końca wojny mieszka w Paryżu. Obydwaj ci panowie byli wyjątkowo dobrymi i miłymi ludźmi. Spotkałem tam moją kuzynkę, Krystynę Ujejską, która była pielęgniarką w szpitalu. Spotkałem Antoniego Paparę z Batiatycz i wielu innych znajomych. Początkowo dali mi mały namiocik i sam na gołej ziemi w nim spałem. Zaraz na początku jakiś żołnierz ukradł mi bardzo dobrą futrzaną czapkę. Wszyscy zjechaliśmy się tam z różnych stron Związku Radzieckiego, wypuszczeni z więzień, z łagrów i z przesiedlenia. Byli ludzie młodzi, starzy, z najrozmaitszych środowisk. W okolicy obozu stało samotne działo dalekonośne z długą lufą wielkiego kalibru, skierowaną w naszą stronę. Wkrótce przydzielono mnie do baterii artyleryjskiej. Przeniosłem się do namiotu dowódcy baterii, porucznika nazwiskiem Czwardon. Moich towarzyszy, z którymi przyjechałem, różnie rozmieszczono: Stasia Dobrzęcka trafiła do oddziału kobiecego, szesnastoletni Janek Ziobro do junaków. W tym wojsku było głodno. Wedle umowy polsko-sowieckiej władze sowieckie dawały zaopatrzenie dla 30 tysięcy ludzi, a było nas już 70 tysięcy; ponadto dożywiało się ludność polską przejeżdżającą pociągami przez Tock na południe. Zupa była cieniutka, parę kluseczek i 250 gramów chleba, lepkiego, nie dopieczonego. Spotkałem kiedyś na placu Janka Ziobrę. Był to rosły, silny chłopak. W rozmowie zwierzył mi się, że wciąż mu się chce jeść. - Panie Tadeuszu - powiedział - taki jestem głodny, że robi mi się czarno przed oczami. Ledwo się snuję jak jaka mucha jesienna. - Chodź, dam ci kawałek chleba - odparłem. Wiedziałem, że młody chłopak potrzebuje o wiele więcej jedzenia niż ja. Pomyślałem sobie, że jakoś sobie poradzę, ale naprawdę byłem głodny. Nie minęło nawet pół godziny, jak zagadnął mnie jakiś człowiek. Przywitał się ze mną jak z dobrym znajomym, choć ja go w ogóle nie znałem. - Czy ksiądz już po obiedzie? - zapytał. - Tak, ale co to za obiad? - odparłem. - I po obiedzie jestem głodny. - No to chodźmy do kasyna - zaproponował. - Nie mam prawa. Nie jestem jeszcze oficerem. - To ja księdza zapraszam, ja księdza wprowadzę. No i zafundował mi dobry obiad. Za kawałek chleba. Bardzo nieuporządkowane, nieposkładane było to całe wojsko. Któregoś dnia podszedł do mnie jakiś goniec. Zaczął coś mówić do mnie. Mamrotał niewyraźnie, cicho. Myślałem akurat o czym innym, zbagatelizowałem to jego gadanie. Myślałem, że to nic ważnego. Aż tu po paru dniach przyszedł po mnie do baterii żołnierz z karabinem i pod bagnetem prowadził jak jakiegoś przestępcę parę kilometrów do podpułkownika Felsztyna, który był dowódcą tworzącej się nowej dywizji. Doprowadził mnie na miejsce. Pułkownik spytał, jak to się dzieje, że dwa tygodnie mnie szuka i nie może znaleźć. - Nie wiem dlaczego - odparłem. - Śpię pod namiotem z moim dowódcą baterii, więc chyba nietrudno mnie zastać. Dopiero wtedy skojarzyłem sobie, że pewnie tamten posłaniec miał mi to powiedzieć, ale nie powtórzył polecenia. Pułkownik Felsztyn uprzejmie ze mną porozmawiał i powiedział, że jestem wezwany do Buzułuku do sztabu armii, gdzie szefem duszpasterstwa był ksiądz Włodzimierz Cieński. W tym czasie dowiedziałem się, że w obozie w Tocku, w 7 lub 8 pułku piechoty, jest mój młodszy brat Jan. Szukałem go, ale bez skutku. Wyjechałem do Buzułuku. Było to nieduże miasteczko około 50 kilometrów na zachód od Tocka. Jadąc pociągiem widziałem na jakiejś stacji, jak konnymi wozami zwożono na stację zboże, ziarno. Padał deszcz, była słota. Woźnice wysypywali ziarno na ziemię na duże już stosy i odjeżdżali. Ziarno mokło. Pewnie mokło tak tygodniami. Ale nikogo to nie obchodziło. W centrum Buzułuku był porządny, duży budynek, własność tamtejszego ziemiaństwa z czasów carskich. Mówiliśmy żartobliwie: "kasyno szlacheckie". Mieścił się tam sztab armii Andersa. Zgłosiłem się do księdza Cieńskiego. Było to jakoś po południu. Ucieszył się. - Idź do koszar - powiedział. - Pokażą ci gdzie. Tam ci dadzą nocleg, a jutro o siódmej przyjdź do jadalni na mszę świętą. Tylko nie zgorsz się tym, co zobaczysz. Poszedłem. Były to dawne duże baraki carskiej armii. W jednym baraku mieszkali oficerowie. Dopiero co poprzyjeżdżali z więzień, obozów, z kołchozów i sowchozów, z całego Związku. Jedna duża sala dwupiętrowe prycze środkiem i pod ścianami. Niektórzy z braku miejsca kładli się na podłodze pod pryczami. Wszedłem tam. Smród i dym. Na końcu sali w rogu duży, okrągły blaszany piec. Nie paliło się w nim. Były wszy i brud. W koszarach spotkałem wielu znajomych. Mój dawny, najlepszy przyjaciel jeszcze z gimnazjum we Lwowie, Jan Szeptycki, zrobił mi miejsce przy sobie na pryczy. Z drugiej strony miałem jezuitę, ojca Kozłowskiego ze Stanisławowa, i księdza Plutę - proboszcza z Janowej Doliny. Nad nami leżał Kazimierz Godlewski ze Lwowa, brat znanego Jula. Obok niego starszy, kulturalny pan, bardzo smutny. Nazwaliśmy go "Marabutem". Trochę dalej Olo Zaleski z Ostapia. W oddziale kobiecym przebywała jego siostra Renia jako pielęgniarka. Byli to nasi sąsiedzi i przyjaciele spod Skałata na Podolu. Gdy tam zachorowałem na grypę, Renia przyniosła mi swój ciepły kożuszek, tak że już nie leżałem na nagiej pryczy. Było tam też dwóch panów Piłsudskich, braci Marszałka, był dawny premier - Leon Kozłowski, brat siostry Marii Anieli, franciszkanki z Lasek. Byli Eugeniusz Lubomirski z Chodorowa, salezjanin ksiądz Kapusta, jakiś dyrektor biblioteki uniwersyteckiej z Wilna, nie pamiętam jego nazwiska. Księdzu Kapuście dałem mszalik (ten, który dostałem od pana Mroza z lasu), bo miał wyjeżdżać do Kazachstanu. Tam też spotkałem dwóch franciszkanów - ojca Donata i ojca Janusza Kozę, a także księdza profesora Kantaka z Pińska, któremu ofiarowałem część swego brewiarza. Któregoś wieczoru wszedł do baraku mały, chudy, starszy pan z siwymi opadającymi wąsami. Rozejrzał się. Nie było nigdzie wolnego miejsca, więc poszedł do końca sali i usiadł na ziemi pod piecem. Swoje rzeczy miał w niedużym worku na plecach. Mówimy sobie z Jasiem Szeptyckim, że ten pan wygląda na radcę lwowskiego. Był to charakterystyczny typ wyższych urzędników austriackich. Złażę z mojej pryczy, podchodzę do tego pana i pytam: - Czy pan nie jest ze Lwowa? - A ksiądz mnie nie poznaje? - Nie. - Gajewski z województwa. Pan Gajewski był naczelnikiem wydziału opieki społecznej na trzy województwa: lwowskie, tarnopolskie i stanisławowskie, a ja z racji mojej pracy w "Caritasie" we Lwowie chodziłem do niego w różnych sprawach dobroczynności. Prosił mnie wtedy o wykłady z religii na kursie społecznym, który zorganizował. Ale wówczas był to zażywny, pulchniutki, z wąsikiem, bardzo zadbany pan, a tu wyglądał trochę jak pająk. Ucieszyłem się z tego spotkania. Opowiedział mi swoją historię. Aresztowali go we Lwowie i wywieźli na północ Rosji europejskiej. Tam w więzieniu zaprzyjaźnił się z sierżantem Wilkiem. Po amnestii zwolnili go z więzienia. Poszedł do roboty w młynie. Nosił worki ze zbożem i z mąką. Mieszkał na skraju miasteczka. Pewnego dnia poczuł w czasie pracy, że ma gorączkę, zrobiło mu się słabo. Wydawało mu się, że będzie umierał. Rzucił pracę, chociaż to groziło karą, i poszedł w stronę domu. W drodze zaczął się modlić. Modlił się tak gorąco jak jeszcze nigdy w życiu, ale nie o zdrowie. Nie był nigdy pobożny, ot tak jak przeciętny polski inteligent, choć miał brata księdza. W tej modlitwie i gorączce, nie wiedząc sam dlaczego, zamiast pójść prosto do domu, udał się w stronę stacji kolejowej. Właśnie zajechał pociąg z północy. Wyszło z niego parę osób. Pan Gajewski stał i bezmyślnie się gapił. Nagle spostrzegł Wilka. Poznali się, serdecznie się przywitali. Wilk, który wysiadł przypadkowo, żeby rozprostować trochę nogi, jechał na południe do armii polskiej. Namawiał Gajewskiego, aby się z nim zabrał. Pan Gajewski nie miał jednak ani siły, ani pieniędzy, ani wymaganych dokumentów. Myślał zresztą, że niedługo umrze. Wilk obiecał, że przyśle mu wszystko, co trzeba. Dotrzymał słowa. Wkrótce panu Gajewskiemu zrobiło się lepiej. Dostał potrzebne wezwanie z wojska i pieniądze od Wilka. - I tym sposobem jestem tutaj - zakończył. - I jak tu nie wierzyć w modlitwę? Opowiadano mi inne podobne zdarzenia. Pewien mężczyzna mieszkał z innymi w baraku. Miał z sobą wartościową odzież, w tym futro i jakiś płaszcz. Kiedyś po powrocie z pracy spostrzegł, że rzeczy te zniknęły. Bardzo się zmartwił, bo był to najcenniejszy kapitał na przeżycie w tej biedzie. Zaczął szukać, pytać, ale śladu po tym nie było. Nikt nic nie wiedział. W rozpaczy zaczął się gorąco modlić. Miał rodzinę na utrzymaniu. Wreszcie w czasie modlitwy przyszło mu na myśl, by szukać w określonym miejscu pod podłogą. Oderwał deski. Leżały pod nimi ukryte jego rzeczy. Przypisywał to tylko modlitwie. Jakaś kobieta poszła z dziećmi do lasu na jagody. Po paru godzinach kręcenia się po lesie straciła zupełnie orientację. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdują i w jakim kierunku należy iść do domu. Słońca nie było ani żadnego innego punktu orientacyjnego. Puszcza w dziesiątki, a może i setki kilometrów. Przerażona nie wiedziała, co począć. Uklękła wraz z dziećmi i zaczęła się modlić. Nagle zorientowała się, w którą stronę powinna się udać. Po niedługim czasie wróciła szczęśliwie z dziećmi do domu. Na drugi dzień po przyjeździe do Buzułuku poszedłem z samego rana do jadalni na mszę św. Była to długa sala z dwoma rzędami kolumienek. Na końcu sali stał stół-ołtarz. Obok niego znajdowały się drzwi do spiżarni, skąd wydawano chleb. Ale ta jadalnia nie była w tej chwili jadalnią. Była zapełniona ludźmi - rodzinami polskimi, które przyjechały wieczorem transportem z północy i tu się zatrzymały. Nie było gdzie ich podziać, więc umieszczono ich tymczasem w jadalni. Środkiem prowadziło przejście, a na prawo i lewo koczowały na ziemi rodziny: starzy, młodzi, dzieci, pierzyny, koce, różne torby i rzeczy osobiste. Niektóre kobiety klęcząc mówiły pacierz, inne krzątały się przy dzieciach, sadzały je na nocniczkach. Życie kilkudziesięciu rodzin, jedna przy drugiej, gęsto na podłodze. A na końcu sali ze spiżarni wychodzi ksiądz w ornacie, ubrany do mszy św. Zaczęła się msza św. Ludzie zaczęli śpiewać. Przypomniałem sobie, co powiedział ksiądz Cieński: "Nie zgorsz się tym, co tam zobaczysz". Ładne to było, że msza św. wychodziła ze składu chleba. To było tak jak wtedy, gdy Pan Jezus chodził po Palestynie wśród biednych ludzi i tam im służył chlebem i nauką. Odprawiał tylko jeden ksiądz, a inni przystępowali do Komunii. Było już zimno, straszne było błoto. Dostałem grypy. Trafiłem do małej infirmerii, szpitalika położonego w dole. Umieścili mnie tam. Nie pamiętam, jak długo leżałem. Może tydzień. Czułem się jak w niebie. Czysta pościel, porządek, pielęgniarki usługiwały, lepsze jedzenie. Leżał koło mnie dziennikarz z tak zwanego "Ikaca", krakowskiego "Ilustrowanego Kuriera Codziennego", leżał też pan Wacław Brunner, cioteczny brat siostry Teresy Landy z Lasek, sympatyczny i kulturalny. Jeden chory opowiadał o obozie nad Kołymą, bo był tam wywieziony i stamtąd przyjechał. Straszne były te opowieści. Jaś Szeptycki opowiadał mi o więzieniu, gdzie siedział dziewięć miesięcy sam jeden w celi - w "izolatce". Był tak głodny, że chodził po celi na kolanach i badał palcami, czy gdzie nie ma okruszynki chleba, żeby ją zjeść. Wywieźli go później do portu Buchta Nachodka koło Władywostoku. Miał jechać do Kołymy, ale już przyszła amnestia, cofnęli go i przyjechał do Buzułuku. Ode mnie dowiedział się o tragicznej śmierci rodziców, rozstrzelanych w ogrodzie w Przyłbicach razem z księdzem Skibniewskim, który był wtedy u nich. Chodziliśmy czasem do stołówki w mieście, żeby się trochę dożywić. Dawali jeść w glinianych miskach, ale nie było łyżek, bo wszystkie zostały rozkradzione. Dawali kaszę, zawsze kaszę. Rzadka to była zupa, a gęstsza - kasza. Zupę piło się z miski, a kaszę? Miałem nóż ogrodniczy, szeroki, zakrzywiony. Tym nożem jadłem kaszę. Ktoś mnie poprosił o pudełko od zapałek. Dałem mu je. Jadł deszczułkami z tego pudełka. Staruszka poprosiła kogoś o łupkę z kawona i nią jadła. Ale byliśmy szczęśliwi, że mamy kaszę. Na bazarze można było coś kupić, ale trzeba było mieć pieniądze, a my ich prawie nie mieliśmy. Pamiętam krążki mrożonego mleka w blaszanych talerzach. Można je było kupować. Później kupiłem łyżkę i nosiłem ją w kieszeni. To mi ułatwiło sprawy stołówki. Któregoś dnia przyjechał do mnie z Tocka mój brat Janek - jakoś się o mnie dowiedział. Pobył kilka godzin i wrócił do Tocka. Później, gdy już nadeszła ostra zima, w listopadzie czy w początkach grudnia, wybrałem się do niego do Tocka. Jeszcze kogoś tam szukałem. Wszedłem pod wieczór do jednego z tych drewnianych, jednoizbowych domków letnich. Było pełno mężczyzn, którzy wciąż poruszali się, chodzili, tupali, bo tak było zimno, że spokojnie stać się nie dało. Tej nocy było minus 48 stopni. Zmarznięty na kość stanąłem w drzwiach i głośno wywołałem nazwisko. Nikt się nie zgłosił, tylko jeden z tych ludzi podszedł do mnie i zapytał: - Ksiądz Fedorowicz? - Tak. A skąd mnie pan zna? - Spostrzegłem, że ten człowiek jest niewidomy. - Ksiądz wykładał religię na kursie społecznym we Lwowie. Chodził na ten kurs, poznał mnie po głosie. W takich okolicznościach! Przenocowałem w tym domku w ciasnocie wśród innych. To była najzimniejsza noc w moim życiu, choć byłem ciepło ubrany. Leżeliśmy na jakiejś słomie. Ale przez całą noc marzłem albo w głowę, albo w nogi, dlatego coraz to przekładałem ciepłą czapkę z głowy na nogi i z powrotem na głowę. Rano poszedłem odprawić mszę św. Kaplicę zrobiono w drewnianym budynku teatru w obozie Kozaków. To była najzimniejsza msza św. w moim życiu. Patena i kielich paliły mi ręce jak ogień. Spieszyłem się jak nigdy. Wracałem do Buzułuku na wagonie z węglem i też strasznie marzłem. Wicher wiał na otwartym wagonie, ale jakoś nie odmroziłem sobie rąk, ciągle je "zabijałem", tak to się u nas na Podolu mówiło. W dzień Wszystkich Świętych wezwał mnie ksiądz Cieński i powiedział: - Weź tę walizeczkę z przyborami do mszy świętej, idź na stację, tam mamy lokal, taką ciemną, pustą lepiankę. Dana jest nam do dyspozycji. Przyjechał transport ludzi z północy, dostaną coś zjeść. Jest chleb z przydziału. Odpraw dla nich mszę świętą. Do tej niskiej lepianki z brudną, błotnistą podłogą, właściwie nie podłogą, ale ziemią, przy jednym stole zeszło się kilkudziesięciu ludzi, którzy wyszli z pociągu. Rozłożyłem swoje przybory i odprawiłem mszę św. Na dzień Wszystkich Świętych przypada ewangelia o błogosławieństwach. Było to bardzo wzruszające. "Błogosławieni ubodzy... którzy cierpią". Któregoś dnia, nie pamiętam daty, przyjechał generał Sikorski z Anglii. Wtedy już byliśmy umundurowani w mundury angielskie. Przedtem, obszarpańcy w Tocku, otrzymaliśmy mundury sowieckie, które były zresztą bardzo praktyczne. Tylko kilka guzików, tak że się człowiek w mig ubrał. Potem dostaliśmy mundury angielskie, przy których guzików było co niemiara, i przy bluzie, i przy spodniach, jakieś pasy, jakieś szelki, jakieś zapinacze u dołu nogawek przy butach. Zupełna rozpacz, gdy trzeba się było w to ubrać. Co za niepraktyczny mundur! Rosyjskie mundury były nieporównanie praktyczniejsze. Angielskie miały tylko to dobre, że były uszyte z porządnego materiału. Ale fufajki rosyjskie były cieplejsze i praktyczniejsze. W sztabie generała Andersa było dwóch szefów sztabu: pułkownik Leopold Okulicki, który później tragicznie zginął w Moskwie, i pułkownik Klemens Rudnicki, kuzyn Małachowskich z Medyna pod Zbarażem. Adiutantami Rudnickiego byli porucznicy Krzysztof Grodzicki i Jan Romanowski. Kiedy przyjechał Sikorski i obchodził koszary, w jego świcie byli: minister Wyszyński, pisarz Ehrenburg, pułkownik czeskich oddziałów Svoboda i ktoś z najwyższych dowódców radzieckich - nie pamiętam który. Wtedy w Buzułuku urządzono dla Sikorskiego w dużej sali budynku sztabu przedstawienie. Zgromadzili się wszyscy oficerowie. Byłem już zaliczany do oficerów. Przedstawienie pokazywało, jak wyglądało formowanie się armii. A więc najpierw wyszli na scenę pierwsi żołnierze, którzy przyjeżdżali z obozów w łachmanach, boso, bez broni. Potem rozeszli się. Za chwilę weszli ci sami, ale w mundurach sowieckich, w fufajkach. Coś tam mówili, śpiewali. Następnie odeszli i wreszcie ukazali się ci sami, ubrani elegancko w mundury angielskie. To było dobrze zrobione. Treści całej nie pamiętam, tylko te trzy obrazy. Potem generał Anders przemawiał do Sikorskiego. Bardzo ładnie powiedział, dziękując mu za to, że możemy tu być wszyscy, którzy wydostaliśmy się z więzień, z obozów, i znowu jesteśmy polskim wojskiem. Tyle z tej wizyty Sikorskiego pamiętam. Generał Sikorski pojechał z Buzułuku z generałem Andersem i kilkoma oficerami do Moskwy do Stalina. Był z nimi też pan Józef Czapski. Przedtem sporządzono listę oficerów i nieoficerów, którzy byli wywiezieni z Polski do Starobielska i Kozielska, może i do Ostaszkowa, i którzy przepadli bez śladu. Wtedy jeszcze nie wiedziało się o Katyniu. Listę tę ułożono na podstawie ankietowania ludzi, którzy coś o tym wiedzieli. O ile pamiętam, to na liście było około 4 tysięcy nazwisk. Tą sprawą zajmował się pan Czapski. Po powrocie z Moskwy opowiadał mi, że gdy generał Sikorski pytał Stalina o tych zagubionych oficerów, Stalin powiedział, że nic o tym nie wie. Przy Sikorskim telefonował do kogoś i mówił, że są gdzieś na dalekiej północy. A w innym pokoju siedział pan Czapski z jakimś wyższym oficerem radzieckim i też pytał o tych ludzi. Oficer mu odpowiedział: "Eto była bolszaja oszibka" - "To była wielka pomyłka". Przed Bożym Narodzeniem wezwał mnie ksiądz Cieński i powiedział, że wyśle mnie do Kazachstanu, do obsługi rodzin wojskowych. Bardzo się ucieszyłem. `tc W Kazachstanie `tc Mój wyjazd z Buzułuku do Kazachstanu wypadł po 20 grudnia. Jechało nas pięciu: porucznik Regini, młody podchorąży, który ładnie śpiewał, ja - kapelan już z trzema gwiazdkami, i dwóch szeregowych. Kupiliśmy bilety do Semipałatyńska - około 2500 kilometrów drogi. Wsiedliśmy do pociągu o dziewiątej wieczorem do wagonu "twardego" z miejscówkami. W Sowietach nie ma klas w pociągach, tylko wagony "twarde" i "miękkie". W wagonach było już pełno, ale dało się coś w rękę konduktorce i wpuściła nas do takiego pełniutkiego wagonu. Przysiedliśmy przy nogach innych pasażerów. Sami wojskowi. Wszyscy położyli się spać. Przede mną, na górze, jakiś podpułkownik, wysoki, w okularach, bardzo przyzwoicie wyglądający, czytał spokojnie książkę. Po chwili zaczął schodzić i zwrócił się do mnie. - Teraz ja posiedzę na waszym miejscu i będę czytał, a wy połóżcie się spać. Jadę do Czkałowa. Połowa drogi będzie o godzinie pierwszej. Wtedy was zbudzę. Wy zejdziecie, a ja się położę. Zacząłem się wymawiać, ale tak grzecznie i ładnie mnie przymusił, że wszedłem na górę i położyłem się. Obudziłem się za dziesięć pierwsza. Pomyślałem, że nie będę się już wylegiwał, zacząłem schodzić z góry. Pułkownik spojrzał na zegarek i z miłym uśmiechem rzekł: - Macie jeszcze dziesięć minut. Utkwiła mi w pamięci kultura i dobroć tego człowieka. Dojechaliśmy do Czkałowa na szóstą rano. Potem mieliśmy już dobre swoje miejsca. Jechaliśmy na południowy wschód. W miarę posuwania się pociągu na południe robiło się coraz cieplej - nie było tej strasznej zimy. Na stacjach miejscowe kobiety podchodziły do okna i sprzedawały cząstki melonów suszone na słońcu, pełne słodyczy, aż operlone naturalnym cukrem. Jechaliśmy wzdłuż brzegów Jeziora Aralskiego, mijaliśmy stacje Czymkent, Mankent. Na jednej z tych stacyjek - był już chyba późny wieczór - wyszedłem zobaczyć, jak wygląda taka stacja. Wszedłem w tłum ludzi, którzy kręcili się w poczekalni. Zobaczyłem Wika Kosielskiego, brata mojej bratowej, Marylki. Bardzo się obaj zdziwiliśmy i ucieszyli. Powiedział mi, że jest w kłopocie, że nie ma już pieniędzy i nie może dojechać do armii do Buzułuku, a chciałby się tam dostać. Dałem mu 160 rubli i rozeszliśmy się. Wiem, że był później w armii, dostał tyfusu, leżał gdzieś na południu w szpitalu, bodajże już w Persji. Krystyna Ujejska pielęgnowała go tam. Umarł na tyfus, chyba w Teheranie. Dojechaliśmy po paru dniach - nie pamiętam, jak długo to trwało -do stacji Ałma Ata. To stolica Kazachstanu, spore miasto, w którym nigdy nie byłem. Byłem tylko na stacji, o parę kilometrów od miasta. Miałem tam przeczekać chyba całą noc. Stacja była pełna wojska. Żołnierze leżeli na zabłoconej podłodze w poczekalni i we wszystkich dostępnych pomieszczeniach, tak że z trudem między nimi można się było przecisnąć. Nogi bolały, nie było gdzie usiąść, więc żeby odpocząć, poszedłem do fryzjera. Pracowała tam Żydówka z Witebska, mówiąca po polsku. Kazałem się ogolić, a później, gdy trzeba było wstać, poleciłem ogolić całą głowę, żeby móc dłużej siedzieć. W poczekalni puszczali na ekran jakiś film. Odjechaliśmy stamtąd w kierunku północno-wschodnim. I tak dojechałem do stacji Usz Tobe. Ale jeszcze przed tą stacją, na ostatnim odcinku drogi, przez cały dzień jechaliśmy już wygodnie w przedziałach i każdy miał swoje miejsce. W naszym przedziale i sąsiednim jechali oficerowie radzieccy. Jeden jechał do domu ze szpitala, inni na urlop, jakiś marynarz wojskowy. Ci panowie zaprzyjaźnili się z moimi towarzyszami. W sąsiednim przedziale mieli trochę wódki i pili. Był to dzień wigilii Bożego Narodzenia. Zaprosili mnie do siebie, poszedłem. Byłem najstarszy rangą i z szacunkiem się do mnie odnosili. Polacy mieli różne płaszcze mundurowe, z rozmaitymi guzikami. Ja miałem angielski, ktoś rumuński, porucznik miał polski z guzikami z Orłem w koronie. W pewnej chwili jeden z tych oficerów sowieckich powiedział, oglądając nasze guziki: - A u nas dawniej też były orły, ale z dwiema głowami i z koronami. - I po chwili zwrócił się do mnie (a już mieli trochę w czubie): - Zdrowie tego orła z dwiema głowami (to znaczy carskiego orła). Nic nie odpowiedziałem oczywiście. Dojechaliśmy do Usz Tobe wieczorem, około godziny ósmej. Usz Tobe znaczy po tatarsku "jeden pagórek". Wiedziałem, że w Usz Tobe są Polacy i że przebywa tam pani Hanka Załęska ze Lwowa, z domu Puzynianka, którą znałem. Wysiadłem na stacji z pociągu, znalazłem jakiegoś chłopaczka z saneczkami, załadowałem na sanki swoje bagaże i poprosiłem, żeby zawiózł mnie gdzieś do Polaków. Wkrótce zapadł zmierzch, ale przy białym śniegu było dosyć widno. Po pewnym czasie chłopak zatrzymał się i pokazał mi jakąś chatę, oddaloną ze 100 metrów od drogi. - Ot, tam są Polacy - powiedział. Z chaty wyszła jakaś postać kobieca. Zawołałem do niej: - Gdzie mieszka pani Załęska? W tej chwili usłyszałem: - Czy to ksiądz Fedorowicz? To była właśnie ona. Z wielką radością pośpieszyłem ku chacie. Mieszkały tam we trzy. Oprócz pani Załęskiej pani Juliuszowa Bielska ze Lwowa, którą znałem, i pani pułkownikowa Malinowska. Pan Bielski już umarł, żona pochowała go w stepie, gdzie pasł wielbłądy. To była chyba najdziwniejsza Wigilia w moim życiu, spędzona z tymi trzema paniami przy ich stole wigilijnym. Następnego dnia rozgadaliśmy naszym ludziom, że jestem. Odprawiłem mszę św. u tych pań. Spędziłem tam kilka dni, obchodziłem mieszkających tam Polaków. Mieszkała tam matka i jeszcze ktoś bliski księdza Adama Bogdanowicza ze Lwowa, kanonika ormiańskiego, który zginął gdzieś w więzieniach w Rosji. Mówił mi ksiądz Cieński, że spotkał się z księdzem Bogdanowiczem w więzieniu we Lwowie na śledztwie, kiedy im zrobili konfrontację. Ksiądz Bogdanowicz był strasznie zbity, zmaltretowany. Potem znowu w armii Andersa spotkałem pewnego oficera, który zetknął się z księdzem Bogdanowiczem w jakimś więzieniu, bodajże w Kijowie. Opowiadał, jaki był dzielny, jak wszystkich podtrzymywał na duchu. To były jedyne ślady, na jakie trafiłem. Później już żadnego śladu nie znalazłem. Gdzieś tam zginął. A obie panie, Bogdanowiczowa i Łazarska, znalazły się po wojnie w Gliwicach. Spotkałem je później. Był też w Usz Tobe jeden z profesorów gimnazjum czwartego we Lwowie, mojego gimnazjum, profesor Schmidt z rodziną. Była pani Janina Malkowa z małym synkiem Jackiem i z matką męża. Kazio Malko, jej mąż, jeden z najbliższych moich przyjaciół we Lwowie, bardzo miły i bardzo zdolny człowiek, w czasie studiów prawniczych był prezesem "Odrodzenia" we Lwowie. Potem pracował w zarządzie miasta. W Wigilię 1939 roku został aresztowany i ślad po nim zaginął. Matka jego umarła na zesłaniu, a żona z synem wróciła szczęśliwie do Polski. Mieszkają we Wrocławiu. Jacek skończył politechnikę, jest zdolnym inżynierem. Dawałem mu ślub we wrocławskiej katedrze. Była pani Maria Starzeńska, Tyszkiewiczówna z domu. Jej mąż Leo Starzeński był eleganckim, zamożnym panem. Mieli willę przy ulicy Długosza czy Mochnackiego we Lwowie. Kiedyś pokazywał nam miniaturkę Davida, francuskiego malarza, bardzo piękną. Jego aresztowali, ją wywieźli. Z reszty wielkopańskości została tylko "baranica", wielkie okrycie futrzane z bardzo szlachetnego brązowego futra z długim włosem. Pani Starzeńska mieszkała z drugą Polką w niskiej, ciemnej lepiance, leżała tam na jakimś barłogu, nakryta tą baranicą. Usiadłem przy niej i po chwili spostrzegłem, że na futrze roi się od wszy. Chora miała 40 stopni gorączki, bredziła, nie można było się z nią dogadać. Miała zawsze bardzo wydatne rysy, teraz wychudzona, strasznie wychudzona, z tymi wydatnymi rysami, w gorączce wyglądała strasznie. Wciąż bredziła o mężu, z nienawiścią do tych, którzy go aresztowali. Straszny to był obraz. Na drugi czy trzeci dzień umarła. Z Usz Tobe wyjechałem po paru dniach do Semipałatyńska. Miałem przed sobą jeszcze 1000 kilometrów: Z Buzułuku przejechałem już około 1500 kilometrów. Widząc wielkie kolejki przy dwu kasach, poszedłem do naczelnika stacji i pokazałem mu papier otrzymany w sztabie armii, a podpisany przez szefa sztabu pułkownika Okulickiego. Papier ten, z jednej strony zapisany po polsku, z drugiej po rosyjsku, stwierdzał, że jestem wysłany przez sztab armii jako duchowny do obsługi religijnej rodzin wojskowych, i zawierał prośbę do władz sowieckich, szczególnie do NKWD, aby mi ułatwiały to zadanie. Otrzymałem dwa takie papiery: jeden na obłast' semipałatyńską, drugi na siewierokazachstańską. Ten drugi jeszcze zachowałem. Naczelnik stacji bardzo uprzejmie zaprowadził mnie do kasy poza kolejką i poradził, bym kupił bilet z miejscówką w wagonie miękkim, co się równało naszej pierwszej klasie. Za 8 rubli dostałem w wagonie pościel i jechałem jak w dobrym sypialnym wagonie. Drugim pasażerem był major NKWD, który jechał z Tyflisu na Sachalin. Jechał najrozmaitszymi środkami lokomocji: na jakimś ośle gdzieś w górach Kaukazu, statkiem przez Morze Kaspijskie, wielbłądami, pociągiem. Był bardzo rozmowny, miły, uprzejmy, częstował mnie doskonałą herbatą z czajnika, który miał od konduktora, bułeczką, śliczną, bielutką, i czymś tam jeszcze. Pierwszy raz miałem takie luksusy. Z Usz Tobe do Semipałatyńska przyjechałem przed Nowym Rokiem. Przebywałem tam parę dni. Zgłosiłem się do Komitetu Polskiego, dostałem mieszkanie, odprawiłem mszę św., ale żadnych spraw ani ludzi z tego pobytu nie pamiętam. Pojechałem na jeden dzień do Żana Siemiej, gdzie w niewielkiej podmiejskiej osadzie była spora grupa polskich rodzin. Polki pracowały w fabryce, w której wyrabiali czy naprawiali motory lotnicze. Używano do tych motorów oleju rycynowego. Nasze panie przynosiły w butelkach trochę oleju i smażyły na nim coś w kuchni. Jadłem placki kartoflane na tym oleju, nie miały smaku rycynusu. W Żana Siemiej spotkałem też moich znajomych: Anielkę i Wandę Dzierżanowskie, których ojciec Kazimierz był kuzynem mego Ojca; znałem ich ze Lwowa. Była też pani Kazimierzowa Bączkowska z Szelpak pod Zbarażem z córką. Żyły w skrajnej biedzie, zaniedbane, brudne, w strasznym stanie. Z Semipałatyńska 5 stycznia pojechałem do Gieorgiewki. Wysiadłem na stacji Żangiz Tobe ("trzy pagórki"), około 300 kilometrów na południe od Semipałatyńska. Stąd było 30 kilometrów końmi do Gieorgiewki. Gieorgiewka to duża wieś - stolica powiatu, rejonu. Ksiądz Cieński, gdy nas wysyłał, nakazywał, abyśmy nigdy nie jeździli sami, ale mieli zawsze ze sobą jakiegoś Polaka. Nikogo jednak nie było, więc musiałem wybrać się sam. Był ogromny śnieg i mróz. Znalazłem na stacji kilkoro sań, którymi Kazachowie jechali do Gieorgiewki. Pierwszy raz spotkałem tę nazwę: "Kazach". Siedzieli w pięknych czapkach futrzanych z dużymi "uchami" zwisającymi z tych czap. Wierzchy czap były pokryte jedwabnym materiałem - złocistym lub żółtym, czerwonym, zielonym, niebieskim. Kazachowie to Mongołowie odmienni od Tatarów. Dawniej wszystkich razem nazywaliśmy ich Tatarami. Ale Tatarzy w Kazachstanie byli panami, a Kazachowie "pospólstwem". W ich wyglądzie to się widziało. Na wygląd Tatarzy byli szlachetniejsi. Z niepokojem podszedłem do nich. Któryś z nich wziął mnie chętnie na sanki z moim bagażem. Jechaliśmy parę godzin. W Gieorgiewce pierwszą osobą, którą zobaczyłem, była Maruszka Mączyńska, moja kuzynka. Była tam jej matka i siostra, osiemnastoletnia Hania. Maruszka miała wtedy może dwadzieścia lat. Powiedziała, że już się spodziewali mojego przyjazdu. Zamieszkałem w lepiance kazachskiej. Gospodarzy nie było. Mieszkała tam Polka Teresa Wójcińska z dziewięcioletnią Terenią. Mąż jej, oficer, był wywieziony do Starobielska. Odstąpiła mi swój pokój. Zamierzała się przenieść do sąsiedniego domu; ale wynikły jakieś trudności, więc zatrzymałem ją z córką w tej izbie. Przeniosła się na piec, ja miałem izbę dla siebie. Do izby wchodziło się przez "ambar", coś w rodzaju stodoły, spiżarki, gospodarczego pomieszczenia. W tym ambarze zrobiliśmy kaplicę. Najświętszy Sakrament przechowywałem w izbie na półce. W Gieorgiewce przebywało wielu Polaków. Mężem zaufania na ten rejon był pan Dromirecki. W województwach, czyli obłastiach, działali tzw. delegaci ambasady, a w powiatach (rejonach) mężowie zaufania. Mieli oni załatwiać sprawy prawne Polaków, ale głównie rozdzielać pomiędzy ludność polską dary, które przychodziły w dużych ilościach z Ameryki, Anglii i nie wiem skąd jeszcze. Odzież, ale także kawa, lekarstwa, jakieś pożywki dla dzieci, mleko w proszku itp. były ogromnym ratunkiem dla naszej ludności. To wszystko szło przez mężów zaufania, którzy mieli z tym dużo kłopotów, bo rozdział wywoływał spory i kłótnie. Kiedyś przy podziale rzeczy jedna z pań zobaczyła coś bardzo kolorowego, jakąś lekką flanelę. Rzuciła się na to, złapała, trzymała mocno. Zaczęli ją hamować, żeby poczekała, ale ona nie chciała puścić z ręki. Okazało się, że nie nadawało się to zupełnie do noszenia, było to coś w rodzaju kostiumu plażowego. Mówił mi jeden z mężów zaufania, że w pewnej rodzinie bardzo na niego narzekano, że dał innej rodzinie więcej niż im, a jak poszedł do tamtej drugiej rodziny - to ci znów narzekali, że dał tamtym więcej. Zawsze dary były przedmiotem sporów między ludźmi. Kto mógł, pracował w kołchozie. Hania Mączyńska, młoda dziewczyna, przez jedną zimę pracowała w ten sposób, że cztery czy pięć kilometrów od Gieorgiewki pilnowała w stepie owiec i baranów ze starym Kazachem pasterzem. Owce były w "bazach", to jest w długich glinianych lepiankach. Podchodziły do nich wilki i próbowały się dostać. Trzeba było wtedy bić w blachę i palić ogień, żeby je odpędzać. Hania siedziała tam przez cały tydzień, a na niedzielę wracała do matki. Któregoś dnia przyszła do mnie dwudziestoletnia Rosjanka, kierowniczka miejscowej stacji meteorologicznej. Mąż jej był na froncie i prosiła, bym ochrzcił jej nowo narodzone dziecko. Prosiła też o spowiedź i o Komunię św. Zapytałem ją, co wie o Bogu i skąd jej wiara. Dziadek czytał jej trochę Pismo św. i uczył chrześcijaństwa. Po tych sakramentach św. powiedziała mi, że dziecko jest spokojniejsze, a ona sama czuje, że dziecko stało się jeszcze bardziej jej dzieckiem. Rzadko spotykałem tak czyste i proste serce i duszę jak u niej. W czasie kilkudniowego pobytu w Gieorgiewce uczyłem dzieci i przygotowywałem je do pierwszej Komunii św. Ładna była to uroczystość. Kiedyś na mszę św. przyszły Niemki. Było tam dużo Niemców przesiedlonych z niemieckiej republiki autonomicznej nad Wołgą. Mieli bardzo porządne gospodarstwa, kołchozy, państwowe sowchozy, dobrze prowadzone. Żyli dostatnio, bo jak to Niemcy, porządnie i uczciwie pracowali. Ale kiedy front się zbliżał, to ich wszystkich wysiedlili do Kazachstanu, gdzie bardzo biedowali. Między nimi była Niemka, katoliczka. Nazywała się Barbara Szulc. Bardzo poczciwa, miła, dobra i rozumna kobieta. Przynosiła mi od czasu do czasu to jakiś serek, to chlebek. W niektórych rodzinach niemieckich przechowywali święconą sól. Kiedyś, przed iluś tam laty, jakiś ksiądz poświęcił im sporo soli. Powiedział, że wody święconej nie da się długo przechowywać, a sól święconą będą sypać do wody i w ten sposób będą mieć wodę święconą. Z Gieorgiewki wyjechałem dwa razy w teren. Raz do miejscowości Agżał, odległej o kilkadziesiąt kilometrów. Miejscowość ta leżała na wzniesieniu. Było tam kilka rodzin polskich, które pracowały w kopalni złota, między innymi pan Ziemski, staruszek, i jego stara żona. Pochodzili z Białorusi. Prosili, żeby ich wyspowiadać. Ona była bardzo słaba i bodajże w parę dni potem umarła. Mąż jej powiedział mi, że żona tylko czekała, żeby ksiądz przyjechał, żeby się mogła wyspowiadać, bo już chciała umrzeć. Były również trzy panny Frąckiewiczówny, też z kresów północnych. Bardzo zacne. Jedna z nich, krawczyni, wyszyła mi ładne gwiazdki kapitańskie na epoletach. Tam się pochorowałem na tzw. ponos, to jest na czerwonkę. Bardzo mnie to wyczerpało i zmęczyło. Kiedyś przyjechał z sąsiedniego "posiołka" Jan Wojciuk, gospodarz z Wileńszczyzny czy Nowogródczyzny, wysoki, postawny, w długim kożuchu, z piękną brodą, z wąsami, w czapie. Gdy stanął w drzwiach izby, to ledwie się mieścił. Robił wrażenie jakiegoś hetmana z dawnych portretów - Chodkiewicza czy Żółkiewskiego, w długim żupanie. Wspaniała postać. Bardzo miły człowiek. Ciężko tam było naszym. Chodzili najpierw 4 kilometry w góry, a potem musieli schodzić głęboko w dół do kopania złota. Pracowali na dwie czy trzy zmiany, czasem nocą, czasem w dzień. Młode kobiety też tak pracowały. Drugi raz pojechałem z Gieorgiewki do wsi Czerwona Dolina. Śniegi były ogromne. Lepianki kazachskie zupełnie zawiało. Widać było tylko wykopane korytarze prowadzące do chat. A w nocy bywało, że wilki chodziły po dachu i było słychać, jak się tam kręciły. W Czerwonej Dolinie mieszkali moi bliscy przyjaciele ze Lwowa -Skwarczyńscy, pan Józef z żoną Kazimierą, oboje w podeszłym wieku, a wraz z nimi pani Janina Jaruzelska, z domu Świdrygiełło, i jej dwie córki. Starsza, Kasia, żona syna państwa Skwarczyńskich - Stanisława, wywiezionego do Starobielska, potem do Katynia, była z dwojgiem małych dzieci, z których jedno tam zmarło. Druga córka pani Jaruzelskiej, Hania, była z mężem Stanisławem Suchodolskim. Był też z nimi przyjaciel rodziny Jaruzelskich - Zbyszek Włodarczyk. Mieszkali wszyscy razem w jednej izbie. Znajdował się tam, jak wszędzie, duży piec, a na nim mnie ulokowano do spania. Wszyscy byli wobec mnie mili. Było mi u nich bardzo dobrze. Godzinami rozmawialiśmy z panią Skwarczyńską, mądrą i doświadczoną osobą. Pamiętam dobrze rozmowy o księżach i zakonnicach, wiele mi dały jej mądre uwagi. Przez długie lata przewodniczyła Stowarzyszeniu Pań św. Wincentego we Lwowie. Jej synowie byli moimi przyjaciółmi. Starszy, Paweł, profesor KUL-u, wykładał po wojnie na uniwersytecie w Londynie. Pan Józef Skwarczyński umarł w Gieorgiewce, już go nie zastałem. Spowiadałem w ich domu w sieni przy beczce z kapustą. Chodziłem z Kasią w step, by wycinać "karagan" na opał; były to krzaki bardzo kolące, na wiosnę ładne, rudo kwitnące, wysokie prawie po pas. Karagan rósł tylko w niektórych miejscach. Z żalem żegnałem tę rodzinę. Mieszkały też w Czerwonej Dolinie dwie panny Mossorówny, bodajże córki generała Mossora. Po paru dniach przejeżdżała przez Gieorgiewkę końmi ze stacji Żangiz Tobe panna Danusia Kuźniewicz, która mieszkała w dalszym rejonie, w Kokpektach. Pracowała w jakiejś instytucji sowieckiej i wracała z Semipałatyńska ze sprawozdań buchalteryjnych. Przysłali po nią konie, więc była okazja; zapakowałem się z nią w sanki i pojechaliśmy 120 kilometrów na południowy wschód w stronę jeziora Zajsan, położonego o 200 do 300 kilometrów od granicy chińskiej. Przez jezioro przepływa rzeka Irtysz. Przejście położone między górami Ałtaj a Tarbagataj nazywają Bramą Narodów, bo wszystkie wschodnie narody mongolskie przechodziły tędy z pustyni mongolskiej, ze strony chińskiej na zachód do Europy. Ten przejazd saniami był bardzo przejmujący, bo przejeżdżaliśmy koło gór surowych, trochę księżycowych. Ogromne zwały śniegu. Tam, gdzie się jeździło sańmi, były "naboje", śnieg był zbity; po bokach zaś głęboki, zapadający się. Gdy mijało się jakieś sanie, należało zjechać na bok. Gdy z przeciwka nadjeżdżał jakiś transport, trzeba było ustąpić. Wysypaliśmy się w śnieg; potem konie z trudem wygrzebały się z powrotem na drogę. Wsi po drodze prawie nie spotkaliśmy, zaledwie dwie czy trzy na tych 120 kilometrów. W jednej z takich wsi, gdzieśmy się zatrzymali, pamiętam młode dziewczyny ubrane po kazachsku, z ładnymi kolczykami w uszach. Rozległy jest ten kraj mongolski, kazachski, mahometański. Raz przenocowaliśmy w izbie kazachskiej na ziemi. Drugiego noclegu nie pamiętam. Wreszcie dojechaliśmy do Kokpektów, dużej wsi, stolicy rejonu, położonej na wysokim stepie nad rzeką Kokpektynką. Jakieś kilkadziesiąt kilometrów na północ było widać wysoką górę w kształcie stożka - Tała Goj. Był to wygasły wulkan stojący samotnie nad szerokim stepem. Za nim w jedną i w drugą stronę ciągnęły się pasma Gór Ałtajskich. W Kokpektach zamieszkałem u państwa Urbańskich ze Lwowa. Oboje starsi już ludzie, byli tam z dwoma synami. Jeden z nich, Zbigniew, lekarz, przebywał z żoną Danutą. Młodszy, Wacław, wyjechał z armią na południe. Rodzice oboje tam umarli. Dobrze mi było u nich. Odprawiłem tam Mszę Św. Pamiętam ślub, ktury nie był ślubem, mianowicie Leszek Aszenberg ożenił się z Janką Syganiec jeszcze przed moim przyjazdem. Sami sobie złożyli przysięgę wobec świadków, że będą małżeństwem, i wszystko było w porządku. Jeśli nie ma księdza, wobec prawa kościelnego małżeństwo w takim przypadku jest ważne; ja tylko pobłogosławiłem ich związek. Miejscowa cerkiew była zamieniona na jakiś magazyn. Mężem zaufania była tutaj pani Stefa Procyk ze Lwowa. We Lwowie miała sklep spożywczy. Bardzo porządnie obsługiwała polskie rodziny w całym powiecie. Jej córka Bogusia miała wtedy 16 lat. Mieszkają teraz w Rzeszowie. Córka wyszła za mąż, ma dzieci. Pamiętam stamtąd i inne osoby: panią Szujecką z synem, Ziutę Bobkównę i jej siostrę Stefę Gutteterową (po powrocie do Polski Ziuta została zakonnicą w Laskach jako siostra Helena, Stefa zamieszkała w Zakopanem). Pamiętam dwie przyjaciółki: panią Danusię Kuźniewicz (potem w Polsce została żoną doktora Mączki w Lublinie) i panią Żenię (Eugenię) Serwatowicz, państwa Gawlikowskich, staruszków (oboje tam zmarli), panie Olszewskie, matkę i córkę (o nich osobno opowiem), starszych państwa Starzeńskich (pan Adam, z długą, siwą brodą, służył mi do mszy św.; ich syn Santi wyjechał w czasie mojej bytności do armii Andersa z grupą około 20 osób. Państwo Starzeńscy dostali się potem z armią do Afryki - zapewne syn ich tam sprowadził). Wszedłem raz do jakiejś chaty szukając Polaków, ale zastałem tylko starą kobietę. Wyglądała poczciwie, przed wyjściem powiedziałem jej, że jestem księdzem katolickim. Popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma, zasłoniła twarz rękoma i rozpłakała się. W Kokpektach było dużo polskich dzieci. Urządziliśmy dla nich uroczystą Komunię św., pięknie się odbyła. Jeszcze dotychczas mam jakieś pamiątkowe wierszyki ofiarowane mi przez tamte dzieci. Poszedłem kiedyś do fryzjera, żeby się ostrzyc. Urzędniczka, która zapisywała przychodzących, mówiła coś o normie, że fryzjer ma normę, ilu ludzi powinien ostrzyc dziennie, tygodniowo czy miesięcznie. - No, a jak nie przyjdą, to co? - spytałem. Ano, ma normy i trudno to kwestionować. Spojrzałem na zegar, chcąc zobaczyć, która godzina. - On nie rabotajet. Uśmiechnąłem się trochę i powiedziałem: - Kak nie rabotajet, tak i nie jest' - Jest takie powiedzenie Stalina, skrót słów św. Pawła: "Kto nie chce pracować, niech też nie je" (2 Tes s, 10). Ubawiło mnie to, że zegar może pracować. Pani Hofmanowa, matka dwojga dzieci, zachorowała na tyfus, wzięli ją do szpitala. Kiedyś dzieci poszły odwiedzić matkę. Zobaczyły, jak na noszach wynoszą pod prześcieradłem zmarłego. Po długich zwisających włosach poznały matkę. Teraz historia pań Olszewskich. Matka miała 72 lata, córka ponad czterdzieści. Przedtem był też z nimi brat pani Olszewskiej, Brzeski, wyższy urzędnik ministerstwa w Warszawie, który wyjechał do Andersa. Drugi brat, profesor uniwersytetu, został w Polsce. Ona wyszła za mąż za pana Olszewskiego, notariusza gdzieś w Małopolsce. Bardzo dobrze jej się powodziło. Tutaj mieszkała w lepiance na końcu ulicy wychodzącej w step. Wszedłem do izby. Było tak zimno, że woda święcona we flaszeczce po paru minutach zamarzła. Po lewej stronie stał duży piec, po prawej stos kiziaków. Na oknie leżało trochę płaskich wędzonych rybek, kilka kartofli w łupinach. W piecu herbata w blaszanej misce zamarznięta na lód. W trzecim rogu, na prawo, wisiała duża fotografia Lenina w ramach, tak jak u prawosławnych święte obrazy wieszają, w lewym rogu w podłodze wykopana była jakaś jama, nie wiadomo po co. Na środku stał stół z ułamaną nogą, a przy nim bardzo rozchwiane krzesło. Na piecu, na podartej kołdrze, ubrana w żółty szlafrok, nakryta drugą kołdrą, siedziała pani Olszewska. Strasznie wychudzona, z bardzo dużymi, czarnymi oczami, z wyrazistymi łukami ciemnych brwi nad oczyma, prawdopodobnie ze sztuczną szczęką, bo usta były bardzo wydatne, siwiutka. W niskiej izbie, skulona na piecu, z tymi oczyma wyglądała jak sowa w dziupli. Zaczęła rozmowę od słów: "Byłam młoda, piękna i bogata". Potem wyspowiadała się, dałem jej Komunię św., pogadaliśmy. Ani słowa skargi nie było w tym, co mówiła. Bardzo kulturalna osoba. Córka była trochę pomylona. Przez pierwszy rok żyły z tego, co córka przynosiła od ludzi, którym wróżyła z kart czy z ręki. Dawali jej trochę kaszy, ryżu, kartofli, czasem coś ukradła. Obecnie miały już pomoc z darów zagranicznych. Po paru dniach córka przybiegła do mnie, prosząc, bym poszedł do matki, ona tymczasem miała wezwać lekarza. Gdy wszedłem do izby, zobaczyłem, że pani Olszewska spadła z pieca na ziemię. Rozwaliła przymurowaną kuchenkę i leżała w jej gruzach. Nie mogła wstać sama. Po chwili przyszła córka. We dwoje podnieśliśmy matkę, posadziliśmy na krześle - i co tu z nią robić? Na piec windować znowu nie ma co, bo już była pomylona. W rogu izby był "kiziak", duże cegły długości może 30, wysokości 15, a szerokości około 20 centymetrów, szaro-brązowe, porowate, suche. Ułożyliśmy je na podłodze pod Leninem w dwa rzędy. Tu była dobra izolacja od zimnej ziemi. Na to położyliśmy podartą kołdrę, na nią panią Olszewską, przykryliśmy ją drugą kołdrą, którą naciągała na twarz, na nos. Spytałem, jak się teraz czuje. Chyba z sześć razy powtarzała, że bardzo jej dobrze. Gdy wróciłem do domu, spostrzegłem na moim płaszczu wszy. Powiesiłem płaszcz na bramie stodoły i zdjąłem z niego trzydzieści sztuk! Bodajże na drugi dzień pani Olszewska umarła. Jak wyglądał jej pogrzeb, nie pamiętam. Wiem tylko, że wiozło się ciało parę kilometrów w step, wysoki, kamienisty, po drugiej stronie wsi. Mróz straszny, śnieg zwiany ze stepu w tym miejscu. Dokopać się nie można było grobu, bo ziemia na kamień zamarznięta, więc się trochę podłubało w ziemi, złożyło ciało, bez trumny oczywiście, owinięte w prześcieradło - bo desek nie było, i tak się je zasypało. Potem wilki czy jakieś psy dobierały się do zwłok. W Kokpektach powiedzieli mi, że w stepie jest pochowany stary Żyd, złotnik ze Lwowa. Nazywał się Altendorff. Przypomniało mi się wtedy, że ten znakomity złotnik robił dla mnie na zamówienie Jasia Szeptyckiego kielich, który mi Jaś ofiarował na święcenia kapłańskie, prymicje. Kielich ten był wzorowany na kielichu ofiarowanym przez Konrada Mazowieckiego klasztorowi w Trzemesznie w 1200 roku. Mam ten kielich tu, w Laskach. W wielkie święta odprawiam na nim mszę św. Dziwnie mi się zrobiło, gdy byłem na grobie złotnika, który robił dla mnie kielich. We Lwowie go nie znałem. W Usz Tobe, przedtem, poszedłem z panią Bielską w step na grób jej męża Juliusza Bielskiego. Ona włożyła do grobu flaszkę z papierem, na którym napisała, kto tam leży. Może kiedyś jacyś archeologowie dokopią się do tego. Różne tam były pogrzeby. Z Kokpektów pojechałem raz do wsi, która nazywała się Mała Bukoń. Jechałem wieczorem sankami. Wiózł mnie pan Wyspiański. Wyspiańscy mieli mały folwarczek koło Okna pod Skałatem. Wywieziono go razem z matką, siostrą i panią Lang. Pani Lang miała córkę Wandę. Całe to towarzystwo spało na szerokiej pryczy. Gdy tam przyjechałem, mnie też na niej położyli. W wiosce też były dzieci do pierwszej Komunii św. Była tam panna Marysia, która układała piosenki i śpiewała je. Woziła mleko w beczce. Nie pamiętam jej nazwiska. Kiedy pan Wyspiański wiózł mnie wieczorem sankami, jakieś 40 metrów obok nas przebiegł duży wilk. Pierwszy raz wtedy widziałem żywego wilka. Z Kokpektów pojechałem do tzw. Trzeciej Fermy. Wśród dzieci, które przystąpiły wówczas do pierwszej Komunii św. znajdowała się Krysia Domagała, dziś siostra sakramentka w Warszawie. Z Kokpektów wybrałem się do odległej o 25 kilometrów wsi, wyjątkowej w Kazachstanie, bo zadrzewionej i z małym laskiem na skraju. Bardzo to rzadka rzecz, bo to kraj zupełnie bezdrzewny na przestrzeni tysięcy kilometrów. Wieś ta nazywała się Bolszaja Bukoń. Spotkałem tam panią Kownacką ze Lwowa, która mieszkała ze swoją córką Ludką. Ludkę znałem dobrze ze Lwowa z "Odrodzenia", gdzie była przewodniczącą koła koleżanek; bardzo zdolna, miała doktorat z filozofii, później była wybitną pracownicą Akcji Katolickiej, bardzo lubianą przez wszystkich. Tamtejsza kolonia polska liczyła około 30 rodzin. Był stary pan Nycz z córką Talą. Tala, Natalia Łysiakowa, wdowa po lekarzu, miała we Lwowie piękny sklep z kapeluszami w centrum miasta. Była pani Tabaczyńska z córką, żoną kapitana wojsk polskich. Pani Żmijewska, pani Tomczycka, którą znałem ze Lwowa. Jej ojciec był autorem cenionego podręcznika języka niemieckiego dla gimnazjum. Przebywała tam z dwiema córkami, Ewą i Ireną, i z synem Jankiem. Janek służył mi do mszy św. jako ministrant. Dalej pani Świrska z dwoma synami, Tadziem i Mieciem, też ministrantami. Miecio Gawron, ministrant, przyjeżdża do mnie do Lasek już jako dorosły człowiek. Ze starszą panią Biesiadecką ze Lwowa mieszkała pani Norska, a także pan Edward Böhm z żoną Anną, z dwiema córkami i synową. Pan Böhm był dyrektorem technicznym dużego szpitala dla psychicznie chorych na Kulparkowie we Lwowie. W Bukoni został miejscowym mężem zaufania. Obydwie jego córki pracowały: starsza, Jadwiga, jako urzędniczka w miejscowym urzędzie "sel-po", młodsza, Basia, dziś Litwiniukowa, jako nauczycielka. Synowa, pani Maria Böhmowa, z domu Janicka, mieszka teraz w Katowicach. Mąż jej przepadł w Katyniu. Wszyscy to bardzo kulturalni, dobrzy ludzie. W Bukoni odbyła się bardzo uroczysta pierwsza Komunia Św. Przebywał w tej wiosce Stanisław Błoński z żoną, z córkami Krystyną i Barbarą i z synem Stanisławem. Przed wojną był w Tarnopolu inspektorem szkolnym. Po aresztowaniu przeżył ciężkie doświadczenia, aż dostał się do Bukoni. Gdy przyszła amnestia po umowie Sikorskiego ze Stalinem, założył tam razem z Ludką Kownacką szkołę polską. On był dyrektorem "szkoły podstawowej", a Ludka - dyrektorką "gimnazjum". Do "gimnazjum" chodziło siedmiu uczniów: Krystyna Błońska, Krystyna Kozieradzka, Maria Samkówna, Maria (Ila) Siedlecka, Krystyna Szczyradłowska, Mieczysław Świrski, Jan Tomczycki. Mam fotografie z ich podpisami. Było tam kilka wywiezionych nauczycielek: pani Łęczycka z ojcem i z dziećmi, Ludwika Kownacka, Stefania Piątkiewiczowa, Ewa Tomczycka. Gimnazjaliści przychodzili na lekcje do nauczycielek, natomiast dzieci ze szkoły powszechnej nie mogły przychodzić wszystkie na jedno miejsce. Było ich trochę więcej, czasem nie miały butów, było zimno, były źle ubrane. Wobec tego nauczycielki chodziły do domów i w domach uczyły dzieci. Były to: Maria Orchelowa, Maria Böhm, Maria Miecznikówna, Barbara Böhmówna, Stanisław Błoński. Pierwsza Komunia św. ładnie tam wypadła dzięki tym nauczycielkom. Bardzo żywe było tam życie polskie. Wielką trudność, zwłaszcza w nauczaniu szkolnym, stwarzał zupełny brak papieru do pisania i atramentu. Nie było tego w ogóle w handlu. Otrzymałem kiedyś telegram. Był napisany nie na blankiecie czy na czystej karcie, tylko na oderwanym byle jak rogu gazety, w poprzek druku. Poczta nie dysponowała papierem. Jeśli ktoś miał farbkę do bielizny, robił z niej atrament. O ołówki też było bardzo trudno. Pisało się i w nauce szkolnej, i przy innych okazjach, jak listy, poezje, wspomnienia, rozmaicie: to na papierze pakunkowym z paczek, to na książkach w poprzek druku albo na posklejanych szerokich marginesach. Nauczycielki pisały wzory geometryczne i inne na odwrocie swoich świadectw szkolnych. Najtańsze książki, których nigdy w sklepach nie brakowało, a było w nich dużo wolnego miejsca, to: Historia WKP(b), Dzieła Stalina i Biesiedy o socjalizmie Karpińskiego, gruba książka na bibulastym papierze, z ilustracjami. W tej książce był rozdział o krajach zagranicznych, głównie o Polsce. Tylko jedno zapamiętałem. Autor opowiadał, jak to w Polsce kobieta sprzedawała swoją trzyletnią córkę na targu za 30 złotych. W nawiasie było przeliczenie na ruble, co wynosiło 3 ruble i kilka kopiejek. Pyta ją ktoś, jak ona może własne dziecko sprzedawać. Kobieta odpowiada: "Cóż mam robić, kiedy nie stać mnie na wyżywienie dzieci, a tak za tę cenę przeżywię resztę dzieci przez trzy dni". Podobną historię znalazłem w czytance szkolnej dla wyższych klas średnich, gdzie też był rozdział o stosunkach w Polsce. Chłop przyprowadza na targ dwóch synów i sprzedaje ich za 160 złotych. I też przeliczenie w takich proporcjach na ruble. Dziewczyna Rosjanka, która miała tę czytankę, pokazywała mi też książkę do matematyki. Zobaczyłem tam rachunki całkowe i różniczkowe. - U was nauki mnogo? - spytałem. A ona głosem lekceważącym: - Da, da, nauki mnogo, no tołku mało. W tej książce Karpińskiego był rozdział o dobrobycie ludności i o trosce o ludność wiejską, i do tego obrazek: jesienne pole, kartoflisko, kobiety zakutane, w dużych chustach, zbierające ziemniaki. Na polu stoi wóz, ale już bez koni, kopiato naładowany sztukami materiałów tekstylnych. Przywieziono te towary kobietom w pole w trosce o ich dobro! By im ułatwić! Papieru toaletowego nie było wcale. Służyły do tego właśnie książki. Papier gazetowy używany był w całej Rosji do skręcania papierosów - "kuritielnaja bumaga". Jeśli się trafiły bibułki do papierosów, używano ich zamiast opłatków do proszków leczniczych. Jeszcze w czasie pracy w lesie, gdy pracowałem z tubylcami robotnikami, w czasie krótkiej przerwy jeden z nich wyciągnął z kieszeni gazetę, by skręcić papierosa. Drugi przeczytał z tej gazety komunikat z frontu o tym, że Niemcy znów szereg miast zajęli: - Wot opiat' nieskolko gorodow wziali. Drugi na to: - Niczewo, u nas gorodow chwatit. Na skraju tej wsi był spory lasek długości może 400, a szerokości 100-200 metrów. Rosły w nim wysokie drzewa. Bardzo tam było pięknie. W budynku tzw. klubu na skraju wsi mieszkała pani Woźniakowa ze staruszką matką i dziewięcioletnim synkiem, z którym był kłopot, bo coraz to uciekał w step. Już po moim wyjeździe zmarła babcia. Córka pożyczyła od kogoś taczkę, owinęła babcię w prześcieradło, włożyła na taczkę, by zawieźć na odległy o parę kilometrów cmentarz. Ale w drodze taczka się rozsypała. Córka zarzuciła zwłoki matki na ramię i tak je doniosła do cmentarza. Tam z trudem wykopała niegłęboki grób i pochowała zmarłą. Pomagał jej w tym Munio Friedman, mój kolega z gimnazjum we Lwowie. Bardzo przyzwoity i dobry Żyd, wywieziony do sąsiedniej wsi. Raz go później spotkałem, opowiedział mi o tym pogrzebie. We wszystkich miejscowościach, do których przyjeżdżałem, starałem się odwiedzać mieszkających tam Polaków. Wielu z nich z kolei zapraszało mnie na obiad. W Bukoni była izba, w której mieszkały trzy rodziny. Zapraszały mnie kolejno na obiad. A najlepsze, czym mogły mnie przyjąć, to były pierogi: z serem, z kartoflami, z kapustą czy z jagodami ze stepu. I tak byłem tam trzy razy na pierogach. Kiedyś później chciałem tych ludzi o coś zapytać i zaszedłem do nich. - Wie ksiądz - zaczęli mi opowiadać - dzieci mają teraz nową zabawę. - Jaką? - Bawią się w księdza. - A to jak? - Ewunia i Jadzia (mają 6 i 8 lat) robią z piasku pierogi, Jędruś (10 lat) przychodzi i zjada te pierogi. W jednej wsi była nauczycielka z Tarnopola z dwoma synami. Jeden miał 16, a drugi 18 lat. Po pewnym czasie matka zmarła, chłopcy zostali sami. Młodszy dostał pomieszania zmysłów i szalał. Starszy chodził do pracy, by ich obu utrzymać. Nie mógł brata zostawić samego bez opieki, przeto przywiązywał go sznurem do łóżka. Po powrocie uwalniał go i dawał mu jeść. W stepie bywały straszne wichry, tzw. burany. Gdy wiał buran, podnosił tumany śniegu, tak że na kilka kroków nic nie było widać. Nie wolno było wtedy wychodzić z domu. Gdy buran zaskoczył kogoś w stepie, to była niemal pewna śmierć. Miejscowi ludzie bardzo się tego bali. Kiedyś jeden z młodych Polaków wrócił do domu sankami, gdy buran się zaczynał. Zanim postawił konie w stajni, świata nie było widać. Między stajnią a domem na podwórzu zabłądził, choć to było kilka kroków, i nim trafił do domu, tak odmroził kilka palców, że oddano go do szpitala. Pani Maria Böhm wracała raz zimą koniem do Bukoni. Wiał silny, mroźny wiatr. Jedną stronę twarzy tak silnie odmroziła, że zeszła z niej skóra. Bardzo się nacierpiała, ale po kilku miesiącach odnowiła się skóra na twarzy i była tak piękna jak u małego dziecka. W Kazachstanie ziemia jest nadzwyczaj urodzajna, z wyjątkiem niektórych kamienistych lub bagnistych połaci. Nawozu tam się nie używa, natomiast ważną rzeczą jest wilgoć. Deszcze są bardzo rzadko, za to zimą śniegi ogromne. Ale są miejsca w stepie, z których wiatr zmiata śnieg. Tam, gdzie śnieg zalega i wiosną topnieje, pozostaje wilgoć w ziemi. Tam, gdzie śnieg został zmieciony, brak wilgoci. Przeto gdy już śniegu napada, wysyła się robotników z łopatami w step, aby z tego stwardniałego śniegu wycinali łopatami bloki śniegu o długości metra i więcej, szerokości 40 do 50 centymetrów i stawiali je w wyciętych dołach jako słupy. Niesiony przez wiatr śnieg zatrzymuje się na tych słupach i tworzą się zaspy. Nazywają to "sniegozadierżanie". Nasze panie też chodziły, nieraz daleko w step, do tej roboty; ciężka to była robota i marzło się przy niej. Młodzież gimnazjalna w Bukoni utworzyła "Redakcję Krótkiego Spięcia", składającą się z kilku zdolnych osób. Jedne coś malowały, inne pisały. "Wydawali" zeszyty literackie. Nie pamiętam, czy było ich więcej, ale jeden taki zeszyt mam, bardzo udany, na brązowym papierze pakunkowym, ukazujący w wierszach i obrazkach szkołę i dom w Polsce i w Kazachstanie. Kazachstan jest krajem niezmiernie bogatym w urodzajną ziemię, w złoto w Górach Ałtajskich, w metale kolorowe, w naftę i sól. Bogate w jarzyny są ogrody nazywane tam "baksza". Słońce latem bardzo silnie operuje, przeto jarzyny i jagody mają dużo słodyczy. Pomidory są słodkie, owoce kaliny są słodkie. Używają ich do pokarmów. W stepie rosną różne jagody. Jedne z nich, zwane "poślon", są wielkości winogron. Gdy dojrzeją, stają się żółte, owoce mają w otwartych jakby koszulkach. Są bardzo słodkie. Używane są do ciasta. Inne są drobniejsze, czarniutkie, też słodkie. Suszone używa się jak rodzynki. Zwą się "uzium". Zdaje mi się, że to ta sama roślina, która u nas rośnie jako chwast wśród ziemniaków. Pospolicie nazywają ją "psianka". Kiedyś krowy pasły się w miejscu, gdzie rosło sporo piołunu - mleko było potem gorzkie. Na południe od rejonu kokpektyńskiego znajduje się rejon Aksuat. Była tam szczególna ziemia, która nadawała pszenicy wyraźny, bardzo dobry smak. W którymś kołchozie Polka, pani Kamińska, orała wołami step pod zasiew. Ale orała tak, że brała co drugą skibę, omijając jedną nie zoraną, a i ta była czarna, bo przysypana ziemią z następnej zoranej skiby. I tak wyrabiała dużo ponad normę. Pole było wprawdzie nierówne, były jakby rowy, ale to nikogo nie wzruszało. I na takim polu wszystko dobrze rodziło. Podziwiałem ogromne ziemniaki, jakich u nas nie widywałem. Często spotykałem się z tym, że nasze panie pracujące przy zbożu nabierały do specjalnie przygotowanego do tego celu ubrania sporo ziarna, by mieć do kuchni. Była taka paradoksalna sytuacja, że władze uważały kradzież własności państwowej ("gosudarstwiennoje dobro") za ciężkie przestępstwo i surowo to karały, natomiast kradzieżą prywatnej własności nie przejmowały się. Ludność odwrotnie: kradzież prywatnej własności uważała za zło moralne, kradzieży dobra państwowego zaś nie traktowano jako wykroczenia, tłumacząc sobie, że w komunizmie i tak wszystko jest wspólne, a jeśli kierownicy gospodarstw nie wynagradzają wystarczająco, to wolno samemu wziąć. Osobny ustęp należy się "kiziakowi". Był to podstawowy opał w Kazachstanie. Robiło się kiziak z nawozu krów, owiec i wielbłądów. Najwięcej było krów. Były trzy metody sporządzania tego opału. Pierwsza: szło się w step i zbierało do worka wysuszone przez słońce placki po pasących się krowach. W suchym klimacie, przy palącym słońcu, bardzo szybko wysychały. Druga: szło się do obory i zbierało się do jakiegoś naczynia nawóz, rękoma robiło się placki, "lepioszki". Trzeci: gospodarz wyrzucał przez cały rok nawóz z obory na środek podwórza i następnego lata rozrzucał go w kształt okrągłego placka wysokości około pół metra, siadał na konia i jeździł wokoło po tym nawozie, by go dobrze przemieszać ze słomą, by go dobrze "zamiesić". Albo też najmował kobiety, które zakasując suknie na "mini", robiły to co koń. Gospodarz, u którego mieszkałem z paniami Kownackimi, miał cztery krowy i dwa konie; był weterynaryjnym felczerem. Oboje z żoną byli Ukraińcami. Mieli córkę i wnuczka, którego ochrzciłem, tylko nie zgodziłem się na proponowanego mi ojca chrzestnego, komsomolca. Nie dla słusznej zresztą zasady, ale z obawy, by się to nie rozniosło. Otóż mój gospodarz jednego dnia miesił kiziak konno, a potem na dwa dni najął dwie nasze panie do tej roboty. Jedna to była wspomniana Tala Nycz ze Lwowa, druga - pani Kazia Siedlecka, matka Ili gimnazjalistki, żona wicewojewody tarnopolskiego. Gospodarze umówili się z tymi paniami po 3 czy 6 rubli dziennie i obiad. Po dwu dniach przy wypłacie dali po rublu czy dwa mniej, mówiąc, że dlatego tylko tyle, bo zjadły dużo pierogów ze śmietaną. Takiej uczty od lat nie miały. Obie przyszły do pań Kownackich z płaczem z powodu upokorzenia. Po "wyrobieniu" nawozu gospodarz nakładał łopatą nawóz do długiego na jakieś 2 metry korytka, szerokiego na około 25 centymetrów, podzielonego na sześć przedziałek o lekko skośnych ścianach, i z pomocą konia zaprzężonego do haka na szczycie korytka wyciągał ładunek w inną stronę podwórza, gdzie przewracając korytko, wyrzucał mokre kostki nawozu. Kiziak w słońcu wkrótce wysychał. Tworzył lekkie, ciemnoszare cegły. Tym paliło się w piecach. Kiziak dawał dużo dymu. Pierwsza metoda była możliwa tylko od wiosny do jesieni. Chodziłem z Ludką Kownacką w step zbierać kiziak do worków. W niektórych okolicach palono karaganem, jak w Czerwonej Dolinie, lub trzciną stawową. Kiziak miał jeszcze inne zastosowanie. Nasze gliniane lepianki nie miały podłóg drewnianych; była to po prostu ubita ziemia. Otóż panował taki powszechny obyczaj, uzasadniony chyba higieną i estetyką, że podłogę i ściany smarowało się świeżym, jeszcze "ciepłym" kiziakiem, o który dbały gospodynie pilnujące krów w oborze. Przeważnie to "malowanie" robiło się co parę miesięcy lub tygodni. Dobre, ambitne gospodynie robiły to co dzień rano. Początkowo był ostry zapach, ale po 15-20 minutach wszystko schło i zapach mijał. Podobno to bardzo zdrowe. Z Bukoni pojechałem kiedyś z Jankiem Tomczyckim do wsi Tirekty. Spędziliśmy kilka dni. Udzielałem i tu pierwszej Komunii św. Wracając do Bukoni przeziębiłem się i dostałem ciężkiego obustronnego zapalenia płuc. Miałem bardzo wysoką temperaturę przez kilka dni, ponad 40 stopni C. Byłem umierający. Uratowała mnie lekarka, Rosjanka, młoda, bardzo miła. Mąż jej był na froncie. Nazywała się Maria Timofiejewna Starkowa. W małym domku prowadziła szpitalik, czysty, porządny. Poproszono, żeby przyszła do mnie. Zbadała mnie. Tam żadnej penicyliny ani innych środków nie było, więc kazała przykładać na piersi okłady z zimnej wody, wysychające ciągle, na zmianę jeden po drugim. Wtedy Ludka Kownacka z panią Marysią Tomczycką ustawicznie były przy mnie i zmieniały te okłady. I zapewne dzięki temu wyzdrowiałem. Lekarka robiła mi zastrzyki z glukozy. Majaczyłem, bredziłem, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że byłem na krawędzi życia. Potem jednak wyszedłem z tego. Byłem bardzo wdzięczny tej lekarce. Tam nie ma zwyczaju, żeby lekarzowi coś płacić, więc dałem jej mały krzyżyk, który od kogoś tam kupiłem. Bardzo się ucieszyła. To był bardzo przyzwoity człowiek. Później, kiedy wybuchł tyfus, chodziłem do tego szpitalika spowiadać chorych. Ona się zawsze bardzo przyzwoicie zachowywała. Była bardzo lubianym człowiekiem i bardzo dobrym lekarzem. Kazała mi dłuższy czas zostać na rekonwalescencji. Bardzo mnie ta choroba zniszczyła, byłem osłabiony. Dla wzmocnienia dawali mi Ovomaltinę z darów zachodnich, która mi bardzo smakowała, odżywiali mnie porządnie - był to wielki wysiłek z ich strony. Chodziłem na spacery z panią Kownacką matką. Do lasku chodziliśmy z leżakiem. Tam leżakowałem i cieszyłem się życiem. Była już wiosna. A wiosna jest tam cudowna, niezrównana w kwiatach i w innych roślinach. Step pełen cudownych traw i cudownych kwiatów. Niektóre trawy są tak wysokie, że porządny koń schowa się w tej trawie rosnącej dużymi kępami, z bardzo ostrymi liśćmi, tak że można się nimi pokaleczyć. Między tymi kępami można było spacerować. Kiedyś w sowchozie w Bukoni brakło postronków do wiązania krów i kazali z takiej trawy, grubej, ciemnej, którą oni nazywają "czii", kręcić postronki i tym wiązali krowy. Ale one i tak przegryzały te trawiaste postronki i wychodziły. Była też trawa, którą nazywają "kowil". To jest chyba nazwa botaniczna, a popularnie zwą ją "szołkowaja trawa". Trawa jedwabista, niewysoka, którą znałem z Podola. U nas w Kamionkach w powiecie skałackim na Miodoborach na leśnym, skalistym wzniesieniu rosła taka trawa. Moja Babka, która była pół Rosjanką, pół Francuzką, mówiła po francusku i nazywała tę trawę - "la queue de Saida". Saida to była klacz, arabka czy półarabka, ze ślicznym siwym ogonem. Ta trawa wyglądała jak włosy ogona arabskiego konia. Pojedyncze źdźbła trawy były cieniutkie, porośnięte srebrzystym puszkiem. Gdy całe połacie stepu były porośnięte tą trawą, to wyglądało zupełnie jak jedwab, a jak wiatr powiał i trawa falowała, śliczny był widok tego jedwabistego stepu. Na stepie rosły irysy, narcyzy, róże dzikie w paru odmianach różu. Były kwiaty, które nazywali "carskije kudry". Rosły człowiekowi mniej więcej do kolan, prosto w górę, miały dość silne źdźbło i ku górze otwarty kwiat, zupełnie jak nasz klematis - liliowe płatki z ciemniejszym, lancetowatym, lśniącym, raczej gładkim, wąskim środkiem, a dokoła tego środka była jakby falbanka bladoliliowa, szeroka. Śliczne to były kwiaty. A jak przekwitły, zostawało nasienie w formie srebrzystej peruki, pokręconych zwojów, też obrośniętych puchem, wielkości prawie piłki tenisowej. Tych kwiatów było w stepie dużo. Były ładne i jako kwiaty, i jako peruki, "carskije kudry" - carskie kędziory. Było tam wiele innych kwiatów, tak że step co tygodnia zmieniał barwę. Zależnie od tego zmieniało się również ubranie ołtarza. W izbie, gdzie mieszkałem, był ołtarz pięknie ubrany kwiatami. Step wiosną był śliczny, od kwietnia mniej więcej do czerwca, i pełen zapachów kwiatów i ziół. Potem przychodziło letnie, ostre słońce, step przekwitał, był wypalony i w dużej mierze wysuszony. Kiedy mówię o pięknych kwiatach, to powiem o pięknie stepu. Powietrze było bardzo suche, nie było mgły, stąd były bardzo dalekie i piękne widoki. Z Bukoni widać było ku północnemu wschodowi pasmo gór zasłaniające Góry Ałtajskie. Te góry w coraz to różnych porach dnia i roku zmieniały barwy: liliowe, różowe, prawie purpurowe chwilami - były prześliczne. Zachodzące słońce tak je ślicznie zdobiło. Wschody słońca na białym śniegu, na bezkresnym bielutkim śniegu! Zaczynało się to od wielkiej różowości na wschodzie, a potem na horyzoncie na śniegu wysuwał się najpierw mały złoty rąbek, potem ten rąbek rósł i miało się wrażenie, że na horyzoncie rozlewa się złoto na białym śniegu. To złoto zaczynało się robić wypukłe, kuliste i wychodziło złote słońce. Bardzo szybko następowało przejście od ciemności do światła dnia. Step miał wielki urok wiosną. Przy roztopach był mokry, trudno było chodzić, pełno było wody, ale w krótkim czasie woda wsiąkała i wtedy zaczynało wszystko kwitnąć. Ogromnie bujny świat! Mówiłem już o mojej chorobie. Gdy poczułem się lepiej, zacząłem jeździć do sąsiednich wsi dla odwiedzenia Polaków, przygotowania dzieci do pierwszej Komunii św. Kolejności już nie pamiętam. Pamiętam wieś Wozdwiżenkę, gdzie byli państwo Adlerowie, pani H. Dziubińska, panie Skotnickie, Arciszewscy, Błaszczakowie, Antoni Juriewicz, Buczkowa. Mam obrazek pamiątkowy z Wozdwiżenki z podpisami tych osób. Data 19 lipca 1942 roku. Dużo tam było Polaków. Bardzo miło wspominam ten pobyt. Pamiętam spotkane tam w stepie małe zwierzątko - susła nakrapianego jakby srebrnymi cętkami, z płaskim, krótkim ogonkiem. W Bukoni, po wyzdrowieniu, przeniosłem się do innego mieszkania, do domu tamtejszego felczera weterynarza, pochodzącego z Ukrainy. Jedną izbę z kuchnią nam odstąpił. Mieszkałem tam z paniami Kownackimi - panie w kuchni, ja w pokoju. W pokoju była też "kaplica". Bardzo mi tam było dobrze przez kilka miesięcy. Tam i wszędzie, gdzie byłem, miałem w pokoju Najświętszy Sakrament. Jakież dziwne było takie mieszkanie! Po wyzdrowieniu raz i drugi starałem się stamtąd wydostać, ale nie było stałej komunikacji. Czekałem kiedyś od rana do wieczora na samochód, żeby dojechać do Semipałatyńska, ale nie było żadnej okazji. Znowu mi się pogorszyło, więc zrezygnowałem z tego wyjazdu i trzeba było dłużej tam posiedzieć. Jeździłem do sąsiednich kołchozów i tak oprócz Wozdwiżenki odwiedziłem dużą wieś Preobrażenkę. To są nazwy religijne od Przemienienia Pańskiego, od Wniebowzięcia Matki Bożej czy od Wniebowstąpienia Pana Jezusa. W Preobrażence też było dużo Polaków. Tam od jednej dziewczyny dostałem obrazek, jaki pamiętałem z dziecinnych lat: Matka Boska otoczona różnymi barwnymi sztandarami polskimi i herbami, datami powstań i rozbiorów Polski. Innych ciekawych szczegółów stamtąd nie pamiętam. Wszędzie spędzałem po kilka dni. Pani Wisia Böhm miała do swojej pracy konia z wózkiem i zawiozła mnie do wsi, która nazywała się Kamionka, a sowchoz nazywał się "Krasnyj Orioł" - czerwony orzeł. Była tam pani Czaykowska, Ornatowska z domu, nauczycielka z Chorostkowa. Bezdzietna. Męża jej, oficera, wzięto do Starobielska. Pracowała tam jako, jak to się w Polsce nazywało, karbowa czy polowa przy pracach w polu. Kiedyś jechałem z nią końmi przez pola. Patrzę, a na polu już zaoranym stoją kopice pszenicy z korzeniami, z kłosami, nie powiązane w snopy, nie poustawiane w półkopki czy kopy, tylko kopice, tak jak kopice siana. Spytałem ją, co to takiego, czemu to tak. - No, takie żniwa. - Jakież to żniwa? - No, kombajn był, ale się połamał, tylko młóci, a nie kosi. Wiązałki też popsute, są tylko tak zwane łabogrejki, to jest rodzaj żniwiarek bez skrzydeł zrzucających snopy. Obok woźnicy siedzi drugi człowiek i widłami odrzuca snopy ze stosu. Ale te też się popsuły. Kos tam nie mają do koszenia, sierpów też nie mają w stepie, skądże by tam w stepie sierpami?! Są tylko małe kosy do trawy. Wobec tego, że był tam bardzo dobry kierownik kołchozu i trzeba było robić żniwa, więc posyłał kobiety, aby wyrywały zboże rękoma, tak jak się rwie trawę na łące dla królików. Oto jak w bezkresnym stepie odbywało się zbieranie pszenicy. Bardzo to dziwnie wyglądało. Biedna maszyna, która miała młócić taką pszenicę z korzeniami i ziemią w tych korzeniach. Kamionka leżała u podnóża Gór Ałtajskich. Zaraz za domami zaczynały się skały, a pod tymi skałami przez wieś przepływał strumyczek. Wzdłuż strumienia rosły piękne topole. Bardzo ładna to była wieś. Jakieś tam jeszcze były osoby miłe, z którymi miałem kontakt, ale już zapomniałem. Pamiętam tylko, jak chodziliśmy po tych skałach. W szczelinach rosły różne górskie rośliny. Wreszcie wyprawiliśmy się do kopalni złota w miejscowości Dżumba. Obie panny Böhmówny pojechały ze mną. Przejeżdżało się kilkadziesiąt kilometrów końmi. Z Kamionki jechało się w górę stromą, kamienistą drogą, obrośniętą pięknie wtedy kwitnącymi dzikimi różami, potem zjazd w dół i wreszcie wjeżdżało się do wsi Dżumba. Kopalnia znajdowała się za wsią. Tam już nie byłem. W Dżumbie mieszkali nasi ludzie z Wileńszczyzny czy Nowogródczyzny. Byli mili, gościnni, religijni, z szerokim sercem. Z kopalni oddalonej o 4 kilometry przychodzili na mszę św., na przygotowanie dzieci do pierwszej Komunii św. Pamiętam tamtejszy cmentarz z pięknymi kamieniami z czerwonego piaskowca. Na początku, ponieważ to była już inna obłast' - Ust'Kamienogorsk, powinienem się meldować. Właśnie przyjechało dwóch urzędników z powiatu. Kąpali się w rzece, która tam przepływała. Poszedłem do nich, pokazałem im moje dokumenty, ale oni jakoś nie chcieli się tym zajmować i raczej odmówili mi zgody. Wobec tego byłem ostrożny. Mszę św. odprawiłem w nocy, spowiadałem bardzo długo, do północy. Ludzie ślicznie ubrali słonecznikami ołtarz. Dobrze pamiętam to ubranie ołtarza. Resztę nocy gdzieś tam przespałem. Całe przygotowanie do pierwszej Komunii św. trwało dwa dni, sobotę i niedzielę. Zaraz trzeba było wracać. Pani Wisia musiała stawić się w pracy. Powrót stamtąd był pełen radości po tym umęczeniu. Wreszcie wybrałem się na dalszą wyprawę do szeregu miejscowości położonych bardziej na południe od Bukoni. Trzeba było końmi dojechać do Kokpektów i potem dalej jakimiś okazjami na wschód. W pierwszej miejscowości, w Romanówce, była pani Zosia Bielecka, bardzo pobożna i rozumna osoba, i jakaś stara babcia. Kobiety śpiewały tam ładne polskie piosenki, dawne i nowo układane w obecnym położeniu. Z dawnych pamiętam zwłaszcza piosenkę śpiewaną przez 9 pułk ułanów trembowelskich - "Pamiętasz, jakeś się u kolan matki papierowymi bawił żołnierzami?" Znowu w stepie oglądałem różne bardzo ciekawe rośliny. W mleczarni robili ser, suszyli na słońcu i odsyłali gdzieś do przemysłu lotniczego na syntetyczne materiały do lotnictwa. Z Romanówki pojechałem do Iwanówki. Była to duża wieś, rozległa. Pamiętam mieszkanie i kaplicę. Polaków było sporo. Między innymi stary pan Karwowski czy Karbowski. Kiedyś powiedziałem przy nim dzieciom, żeby przyszły po południu na godzinę piątą. A on na to: - Proszę księdza, co oni tam wiedzą o godzinie, zegarków nie mają. - I do nich: - Dzieci, przyjdziecie, jak słońce będzie na "kociubę" od ziemi. Taki był ich zegar w tej Iwanówce. Mówiono mi, że za carskich czasów w tej wsi było dwóch urzędników: wójt i sekretarz, a teraz jest 52 różnych czynowników. Odwiedzając naszych ludzi, zaszedłem do chaty, w której za stołem siedział wysoki chłop w czapie na głowie. Przed nim na stole stała duża gliniana misa - jadł gęstą zupę. Ale jadł w ten sposób, że łyżkę drewnianą, polewaną za każdym nabraniem i podniesieniem do ust odkładał konchą na brzeg misy, a trzonek opierał o stół. Było w tym opanowaniu coś pięknego, jakiś kulturalny obrzęd. Pomyślałem: "Ten człowiek je po ludzku, świadomie. I to w tym dalekim, zagubionym stepie". Po latach wyczytałem w Nad Niemnem Orzeszkowej opis spożywania posiłku na wsi w ten sam sposób. Dalszą miejscowością, którą odwiedziłem, była wieś Prohładna. Był tam pan Kalikst Szelc z córką Cecylią, która później w Polsce wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Rodziny Marii. Bardzo blado tę wieś pamiętam. Wybrałem się następnie do sowchozu "Bolszewik". Spory kawałek drogi odbyłem przez step. Wyjechałem o czwartej rano czy jeszcze wcześniej. Ślicznie było, przy drodze różne rośliny operlone rosą. Jechałem wtedy ze starym Kazachem lekkim wózeczkiem zaprzężonym w jednego wielbłąda. Wiózł mleko. Pusty, bezkresny, prześliczny step, a my na wózku za tym wielbłądem. W pewnym momencie - teren był nieco falisty - zobaczyłem po lewej stronie od drogi, o jakieś 200 metrów, spore stado dużych ptaków. Zabiło mi serce, zeskoczyłem z wózka i zacząłem podchodzić. To były dropie. Ogromne ptaszyska pasące się tam, żerujące. Kiedy podszedłem na jakieś 150 metrów, poderwały się i leciały powolnym lotem, poruszając silnymi, ogromnymi skrzydłami. Leciały łukiem i usiadły gdzieś za pagórkiem. Bardzo chciałem jeszcze raz je zobaczyć, aż westchnąłem do Pana Boga. Pojechaliśmy dalej i rzeczywiście po kilkuset metrach jeszcze raz je oglądałem. Jedyny raz widziałem dropie. Tak mi serce biło, że do dziś dnia to pamiętam. Ogromne wrażenie zrobił na mnie widok tych ptaków. Mój Ojciec opowiadał nam o polowaniu z chartami na dropie na stepie Pantalicha na Podolu, w okolicy Trembowli. Dojechaliśmy do sowchozu "Bolszewik". Duży sowchoz hodowlany, ale też rolniczy, który miał swoją centralę - pierwszą fermę i trzy czy cztery fermy położone co kilka kilometrów w stepie. Mężem zaufania była tam pani Maria Hoffmanowa, bardzo miła, kulturalna osoba, żona leśniczego z Borszczowa w Małopolsce Wschodniej, niezwykle zbolała i cierpiąca. Wywieziono ją z szesnastoletnim synem. Zimą, parę miesięcy wcześniej, chłopak pracował jako woźnica. Pojechał z innymi saniami, do których zaprzężone były woły, po jakieś materiały kilkadziesiąt kilometrów. Wracali już do domu. On powoził ostatnimi saniami. Coś mu się zepsuło przy jarzmie wołów. Zaczął to naprawiać, tak się wydaje. Na drugi dzień znaleziono go zamarzniętego na śmierć. To był jedyny jej syn, bardzo kochany. Odtąd była jakby zamarła. Widywałem ją później we Wrocławiu. Ta pierwsza ferma była położona w miejscu, gdzie step miał dwa poziomy. Biegła tędy linią falistą ze wschodu na zachód, na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów, nie wiem, jak długa, jakby granica między wysokim a niskim stepem. Step wysoki był w tym miejscu kamienisty, nieurodzajny, jakby przysypany drobnymi różnokolorowymi kamyczkami: zielonkawymi, różowymi, niebieskimi, brązowymi. To była lawa z jakiegoś wygasłego wulkanu, może właśnie z tego, o którym poprzednio mówiłem, który było widać z całej okolicy. Na najwyższym miejscu stepu stała wysoka wieża triangulacyjna. Kiedyś wszedłem na tę wieżę. Zobaczyłem stamtąd ogromne jezioro Zajsan, które miało bodajże 150 kilometrów długości. Za tym jeziorem, jakieś 15 kilometrów, była już granica chińska. Spędziłem tam tydzień czy dwa. Był już październik, początek jesieni. Kiedyś pod wieczór wszedłem na górę stepu. Różnica poziomu między wysokim a niskim stepem wynosiła od około 50 do 100 metrów. Wiał straszny wicher i - co tam było dość rzadkie - pędził niskie, ciężkie chmury. Pod tymi chmurami, od strony jeziora Zajsan, leciały na zachód klucze gęsi. Później dowiedziałem się, że lecą nad jezioro Karaganda Kul. Było to nieduże jezioro, częściowo zarośnięte, otoczone polami uprawnymi. Gęsi leciały tam na żer. Leciały setki i setki kluczy, tak nisko pod niskimi chmurami, że dobrze je widziałem. Ogromne to na mnie zrobiło wrażenie. Zawsze mnie dzikie gęsi interesowały. Tak wielu gęsi nigdy w życiu nie zobaczę. Na wysokim stepie był cmentarzyk czy nawet dwa cmentarzyki. Kazachowie grzebali swoich zmarłych w ten sposób, że wkładano do grobu ciało, nie zasypywano dołu, tylko kładziono drewniane poprzeczki, na to gałęzie i dopiero wtedy usypywano kopce z ziemi. Kilka naszych osób też tam pochowano. Pokazali mi dwie czy trzy mogiły Polaków. W nie których grobach były wyrwane dziury; tam dobierały się wilki. Innym razem poszedłem w step wysoki i wydawało mi się, że cały step płynie ku mnie od w schodu na zachód. Co to było? W stepie rośnie roślina, którą nazywają "perekatipole". Jest to prawie bezlistna roślina o kształcie kulistym lub jajowatym, z krótkim, pokręconym korzeniem. Rozgałęzia się od tego korzenia, ma łodyżki bardzo krótkie - tuż nad ziemią rozgałęzia zwoje pokręconych łodyg. Ma czasem 30 do 50 centymetrów średnicy w przekroju. Leży niczym duże jajo zakorzenione w ziemi. Póki roślina żyje, jest zielona. Liści prawdziwych nie ma, tylko zgrubienia łodyg i na nich kolce. A to wszystko tworzy kulistą, gęstą gmatwaninę. Kiedy taka kula wyschnie na słońcu, staje się żółto-brązowa, a że jest słabo zakorzeniona, przeto silny wiatr wyrywa roślinę i pędzi. Rosło tego na pustym stepie bez liku, więc wyglądało, jakby stado tysięcy jasnobrązowych baranów toczyło się, biegło przez step, szło i szło. Opowiadał mi w armii Andersa żołnierz, że stał kiedyś na warcie. Działo się to na Krymie, wieczorem. Nagle zobaczył, że idzie na niego jakieś wielkie stworzenie. Zawołał: Stój! Ale to nie stanęło, tylko dalej szło na niego. Wtenczas strzelił. Nie pomogło. Przerażony, nie rozumiał nic. Dopiero jak przeszło całkiem blisko, zobaczył, że to właśnie takie "perekatipole" pędzone przez wiatr. W ciemności wydawało się większe. "Perekatipole" to to, co się toczy przez pole. Niski step ciągnący się ku południowi był mokry, bagnisty, porośnięty szuwarami i bujnymi trawami. Pasły się tam krowy z sowchozu. Kiedyś w sowchozie zrobił się ruch wśród ludzi. Okazało się, że w odległości jakichś 2 kilometrów od nas pięć wilków wbiegło między krowy, które się tam pasły. Kilku Kazachów wsiadło na konie. Pogalopowali i przepędzili wilki. Ponieważ był to sowchoz hodowlany, wypasano dużą ilość krów, owiec i wielbłądów. Szło to w tysiące, kiedy je pędzili. Droga, którą zajmowali, była szeroka; miejscami miała od 50 do 100 metrów. Pokazali mi tam miejsce, gdzie pochowano młodą polską dziewczynę; już nikt nie pamiętał, jak się nazywała, skąd była. Pochowali ją w zimie, wydawało się, że to było poza drogą. Ale przyszło lato, wszystko było zadeptane, więc nie można było określić, w którym miejscu została pochowana, tylko tak w przybliżeniu - "o tam, gdzieś". Typowe zjawisko dla tamtejszych ludzi. Człowiek umarł, bez imienia, nazwiska, nawet grobu po nim nie ma. Na terenie tego sowchozu widziałem pięć miejsc, gdzie Polacy byli pochowani. Chodziłem tam, żeby święconą wodą pokropić i pomodlić się za tych ludzi. Kości polskie były wszędzie porozrzucane po tym kraju. W podwórzu pierwszej fermy, w ścianie opadającego wysokiego stepu był wkopany magazyn na masło, zbudowany z desek. Kiedy tam byłem, zajrzałem do tego magazynu. Właśnie świeżo przywieźli ogromne ilości masła. A to było tak: wiosną, gdzieś w końcu kwietnia, wypędzano krowy z sowchozu na bardzo obfite i dobre pastwiska na południu, u podnóża gór Tarbagataj. Mówili, że o 100 kilometrów stamtąd. Wyjeżdżała tam cała ekipa pracowników, w tym nasi Polacy. Ludzie mieszkali w barakach, a krowy były puszczone w step. Doili krowy, mieli wirówki, robili masło. Nie mieli magazynu na masło, nie było żadnej komunikacji, żadnego transportu, żeby to masło odsyłać, wobec tego kopali doły w stepie, wyściełali je ślicznym, pachnącym sianem, składali masło na to siano, przykrywali też sianem i zasypywali ziemią. W ten sposób od kwietnia do września masło tam konserwowali. We wrześniu otrzymywali transport, samochody z różnymi, jak mówili, "posudami", to znaczy beczkami, skrzyniami, dzieżami - już nie wiem, jak to określić - wielkimi garami. Napełniali to wszystko masłem i przywozili do sowchozu. Jedno masło wyglądało bardzo pięknie, świeżo, było ładne, a inne jak błoto zebrane z ulicy. Otóż to czyste i świeże ładowali od razu do blaszanych, porządnych skrzynek, a to bardzo zabrudzone trzy kobiety, jedna Polka i dwie Kazaszki, przetapiały w dużych kazanach (po ichniemu "kazan - kocioł) na podwórzu. Magazynier wydawał brudne masło na wagę, odważało się odpady tego brudu z przetopionego masła, a czyste, zapakowane do blaszanych, bardzo porządnych skrzynek, odsyłano do europejskiej części Związku Radzieckiego. I znowu myślę, że nigdy w życiu nie zobaczę tak ogromnych ilości masła. Tony, tony masła w magazynie! Ile się go marnowało, tego nikt nie obliczy. Ale kiedy później prowadzili mnie po aresztowaniu do więzienia, szły ze mną dwie kobiety, Kazaszki, które zostały skazane na dwa lata więzienia, tak przynajmniej mówiły, za kradzież masła. Każda z nich ukradła 3 kilogramy. I za to dostały wyrok dwóch lat więzienia. Do tej sprawy jeszcze później powrócę. Przebywała tam zabawna kobieta z Małopolski Wschodniej. Większość ludzi pochodziła przeważnie stamtąd. Rusinka, bardzo pyskata. Pracowała w sowchozie. W Kazachstanie w wielu miejscowościach panowała wówczas groźna zaraza bydlęca, bruceloza, bardzo zaraźliwa. Strzeżono pilnie, żeby się nie rozprzestrzeniała. W tym sowchozie też istniało niebezpieczeństwo tej zarazy czy też były już chore niektóre krowy, dość że do wodopoju na podwórzu nie wolno było dopuszczać niektórych krów. Otóż ta kobieta pracowała przy krowach i coś tam przekroczyła w tej sprawie. Jej bezpośredni przełożony, który pilnował porządku, beształ ją bardzo za to. - Ja was posadzę! - krzyczał. A ona na to: - Oho, jak zechcę, to sama sobie siądę. Kiedyś siedziała w swojej izbie, blisko urzędu sowchozu. Podjechał tam jakiś Kazach na wielbłądzie. Wszedł do urzędu, a wielbłąda uwiązał przy ścianie domu tak, że wielbłąd ocierał się o okno i wybił szybę w oknie, przy którym siedziała. Wielbłąd był bardzo kudłaty, no i ona zaczęła szarpać kudły na jego szyi. Tyle sobie naszarpała, że zrobiła sobie później ładny sweter z wielbłądziej ciepłej sierści. Z pierwszej fermy wyprawiłem się do fermy drugiej, trzeciej i czwartej. Wszędzie, gdzie byłem, meldowałem się u szefa fermy, żeby zobaczył moje papiery. Honorowali je mniej lub bardziej uprzejmie. W trzeciej fermie był, jak wszędzie, "personalny" (polityczny), dość jeszcze młody, trzydziestoparoletni Żyd, suchy, szczupły, bardzo uprzejmy. Kiedy mu się przedstawiłem, grzecznie zapytał, czy może mi podać rękę. Przyszło mi na myśl, że to tak jak u Żydów, rabinowi nie wolno byle komu podawać ręki, tylko jacyś szczególnie dostojni ludzie mieli ten zaszczyt. Wyczułem w nim respekt dla sakralności. Chociaż był partyjny i Żyd, i młody człowiek, który nie znał już osobiście, bezpośrednio żadnych księży, miał jeszcze z dziecięcego wychowania poszanowanie dla sakralności. Pytał mnie o Kościół, o papieża, o wybór papieża. Mówiłem mu o kardynałach, którzy wybierają papieża, a potem on spytał mnie o godzinę. Wyciągnąłem zegarek z kieszeni, pokazałem mu. Podziękował i powiedział: - Życzę wam, żeby kiedyś ten zegarek był własnością takiego, co wybiera papieża. Bardzo to było z jego strony uprzejme. Wreszcie dojechałem do najdalej położonej fermy, zwanej fermą czwartą. Stamtąd zapamiętałem tylko jedną drobną kobietę, Polkę z czworgiem małych dzieci. Była w sowchozie kucharką. Mąż jej przepadł gdzieś w wojsku. Rzucona daleko, aż koło granicy chińskiej, mała kobiecina obarczona czworgiem dzieci radziła sobie dzielnie. Podziwiałem ją i inne polskie kobiety. To były naprawdę bohaterki. Nadzwyczajne, jak potrafiły wytrwać uparcie, głodując, bo nieraz bywały takie sytuacje, że brakowało pożywienia dla dzieci. Pewna kobieta mówiła mi, że miała raz resztę mąki czy kaszy i zastanawiała się, czy ma dać jeść swojej staruszce matce czy swoim dzieciom. Nieprawdopodobne sytuacje! I wtedy też zauważyłem, że kobiety, które miały dzieci, dzielniej i lepiej się trzymały aniżeli samotne. Tamte były bardzo przez swoją rodzinę zmobilizowane. I z tego, co mi opowiadano o więzieniach, o trudnościach życia, też odniosłem wrażenie, że kobiety okazały się o wiele dzielniejsze niż mężczyźni. Mężczyźni łatwiej załamywali się nerwowo, kobiety były nieprawdopodobnie wytrwałe i silne. Już po wojnie opowiadała mi młoda dziewczyna, która była wywieziona z rodziną na Syberię, nad rzekę Lenę, gdzie z rzeki wybierali z piasku złoto dla państwa, taką historię. Rodzina była liczna, rodzice i dziesięcioro dzieci. Kiedyś sąsiadka poprosiła ich matkę, by pożyczyła jej trochę mąki czy kaszy, bo nie ma co dać swoim dzieciom. A u nich też były ostatki. Jednak matka dała tej sąsiadce to, o co prosiła. Dzieci gniewały się na matkę, bo przecież i im już brakło. Matka odpowiedziała: - Dzieci, żeby mieć, trzeba dawać. W trzeciej fermie sowchozu "Bolszewik" w lepiance zwanej "Krasnyj Ugałok" mieszkała pani Gromnicka z dwiema córkami. Zakwaterowana tu też była pani Stefania Jabłońska z synami Józefem i Jerzym oraz córką Teresą, a także pani Szymańska z synem Stanisławem i córką Krystyną. "Krasnyj Ugałok" był długą lepianką, połączoną szeregowo z innymi lepiankami. Wiosną 1942 roku, gdy przyszła gwałtowna odwilż, za ścianą od strony północnej utworzyło się duże jeziorko. Ulepiona z gliny ściana nie wytrzymała ciśnienia wody, która zaczęła się sączyć do wnętrza lepianki. Stało się to nad ranem. Woda w lepiance sięgała do kostek. Żeby usunąć ją z izby, Józef Jabłoński wybił otwór w przeciwległej ścianie i zrobił rowek, który miał około 15 centymetrów szerokości. Woda przez prawie tydzień przepływała przez lepiankę. Dziwne to było mieszkanie z własnym strumyczkiem, z jego ciągłym szumem. Po powrocie do Polski pani Gromnicka mieszkała w Krakowie. W ostatniej fermie spotkałem dwie młode dziewczyny, które skończyły wyższe studia w Warszawie. Jedna czy obydwie skończyły Akademię Wychowania Fizycznego. Pracowały w sowchozie jako "wodowozy", to znaczy w czasie żniw dowoziły pracującym w stepie beczkę z wodą. Tamtejszy brygadier pokazując mi je powiedział: - Wot zamieczatielnyje wodowozy s wysszim obrazowanijem - Znakomite wodowozy z wyższym wykształceniem. Z tego sowchozu pojechałem do odległego o parę kilometrów kołchozu, którego wieś nazywała się Karaganda Kul. Leżała przy jeziorze Karaganda Kul, dokąd leciały dzikie gęsi. Trochę za tą wsią, w stepie, były dwa grobowce jakichś bejów tatarskich, tamtejszych panów z dawnych czasów. Były to pomniki w kształcie małych budynków zasklepionych u góry. Jezioro było piękne, rozległe, częściowo zarośnięte szuwarami, a na nim moc dzikich kaczek. Było dużo szuwaru, więc ludzie w tej wsi palili szuwarami w piecach. Kosili to, paliło się jak słoma, ale było lepsze, bo twarde i grubsze od słomy, trzeba jednak było tego bardzo dużo, żeby nagrzać w izbie. Szefową miejscowych Polaków była bardzo miła, samotna starsza kobieta, pani Kutajowa. Tam też uczyłem dzieci i pamiętam takie ładne zdarzenie. Był ciepły dzień. Uczyłem dzieci przed chatą-kaplicą. Jakieś ruskie dzieci kręciły się i zauważyłem, że drobny kamyczek spadł koło nas. Nie zwróciłem na to większej uwagi. Na drugi dzień znów tam siedzę. Przychodzi starsza dziewczynka z dzieckiem, chłopaczkiem niedużym, popycha go przed sobą do mnie i każe mu coś mówić. Chłopaczek - mały Rosjanin -podchodzi do mnie i zawstydzony bardzo grzecznie mnie przeprasza. Pytam się, co to wszystko znaczy, a dziewczynka mówi, że to ten chłopak wczoraj rzucił kamień przed chatę. Dzieci doniosły o tym w szkole, a nauczycielka kazała tej dziewczynie przyprowadzić swego braciszka, żeby mnie przeprosił. To było bardzo piękne, bardzo delikatne ze strony tej nauczycielki i tych dzieci. Kiedy wracałem z Karaganda Kul do "Bolszewika", zachodziło słońce. Pędzono ogromne stado kóz. To były chyba angorskie kozy z długim, srebrzystym włosem, opadającym prawie do ziemi. Kozy podniosły duży kurz, który w zachodzącym słońcu był zupełnie różowo-liliowy. Srebrne kozy w tym kurzu wyglądały ślicznie. Widoki były tam niezrównane. Kiedyś w Kokpektach, o których już mówiłem, nie wiem, w jakiej odległości, kilkadziesiąt, może 100 kilometrów, widać było pierwsze pasma Gór Ałtajskich. Tam w górach często padają deszcze. I wtedy też kiedyś pod wieczór wzdłuż tych gór szły chmury i padały deszcze. Chmur było dużo, dalej i bliżej, niżej i wyżej, a poza mną zachodzące słońce świeciło na te góry i na te deszcze. Deszcze wyglądały jak zasłony w teatrze, jak zmieniane kurtyny na różnych poziomach, zachodzące jedne za drugie, różowe, liliowe, w najrozmaitszych odcieniach. To był zupełnie bajkowy widok na długiej przestrzeni. Prześliczny to był kraj. Tam w stepie doznawałem trochę takiego wrażenia, jak kiedyś gdy pierwszy raz widziałem morze w Dalmacji, w Raguzie (w Dubrowniku). Morze robi ogromne wrażenie przez swój bezkres. Tak też i step, bezkresny jak morze, nie kończący się. W sowchozie "Bolszewik" z wysokiego stepu w dali, około 150 kilometrów, widać było góry Tarbagataj, sięgające do 3000 metrów wysokości - skaliste, długie pasmo. Doskonale je było widać, bo powietrze jest tam bardzo czyste. W tym czystym powietrzu, falującym w bardzo rozpalonym stepie, zdarzało się zjawisko fatamorgany. Gdy kiedyś jechałem stepem, wyraźnie widziałem wieś, wydawało mi się, że w odległości paru kilometrów, a tej wsi w ogóle tam nie było. Powiedział mi człowiek, który mnie wiózł, że blisko nie ma żadnej wsi, tylko załamania światła tworzyły ją w tym miejscu, a rozwiewała się, gdy się do niej dojeżdżało. Otóż te góry bardzo dużo mnie nauczyły. Mianowicie przez długi czas, przez szereg miesięcy, gdy odprawiałem mszę św. w izbach kazachskich, przychodziła mi do głowy taka refleksja: "Co ja tu robię? Chodzę przy tym stole pięknie przyozdobionym, ubrany w kolorowe szaty, chodzę w prawo i w lewo, przyklękam przy tym krążku chleba na ołtarzu, rozdaję chleb tym, co tu przychodzą, sam jem ten chleb i piję z tego kielicha - to nie ma sensu". Tak jakbym był w usposobieniu racjonalizmu, pozytywizmu, który chciałby uznawać za rzeczywiste tylko to, czego dotykam, co widzę, co pojmuję. Ale równocześnie mówiłem sobie: "No tak, ale ja przecież przyjechałem tutaj dlatego, że wierzę, że ten krążek chleba nie jest chlebem, ja naprawdę wierzę i nie mam zamiaru zmienić niczego z tej mojej sytuacji". I zrozumiałem, że są we mnie jakby dwa poziomy. Poziom bardziej powierzchowny, na którym są moje zmysły i moje zwyczajne rozumienie umysłowe - takie powierzchowne i płytkie, i jest jakaś głębia gdzieś tam wewnątrz mnie. To powierzchowne widzenie działa na moją stronę uczuciową, na moje wrażenia, a to głębokie przekonanie nie odgrywa żadnej roli uczuciowej. Nic nie czuję, ale dobrze wiem. Wiem, że wierzę, i nie mam cienia wątpliwości istotnej, że słusznie robię, że wierzę. Kiedyś wyszedłem na step wysoki, gdy było słońce. Ślicznie było widać góry w słońcu przed zachodem. Była jesień, góry w śniegach, w lodach świeciły jak kryształowe załamaniami i szczytami. Śliczny widok. Innym razem gdy wyszedłem na górę, była mgła, co należało tam do rzadkości. Widoczne były tylko kontury gór. Potem przyszły chmury i góry zniknęły. Wtedy zrozumiałem, że tak samo jest z Bogiem. Czasem Pan Bóg jest dla mnie oczywisty i wyrazisty jak te góry w słońcu, a czasem jest mgła w sercu, w tej sferze uczuciowo-zmysłowej, to uczucie przysłania widzenie umysłu. A potem przychodzą chmury i Bóg całkiem znika. Pozostaje tylko głębokie przekonanie wiary. Potem przypomniało mi się znowu morze, kiedy w 1928 roku byłem w Dalmacji z moją Babką. Byliśmy parę dni w Splicie (dawne Spalato). Utkwił mi w pamięci port. Na wodzie były fale, mewy, jakieś łupiny z pomarańcz i inne śmiecie. Na powierzchni zmienność, raz jaśniej, raz ciemniej. I pomyślałem: a tam w głębi morza jest jednolicie, spokojnie i cicho, i czysto. To jest jak w psychice, w duszy mojej. Na powierzchni, w sferze uczuciowej, umysłowej, myślowej jest dużo śmieci, zmienność, raz jest jasno, raz ciemno. A tam gdzieś w głębi, choć jest mroczno, nic nie widzę, nie odczuwam i nie rozumiem, ale wiem - i tym się kieruję; nie powierzchnią, ale tym, co jest wewnątrz, bo wiem, że to, co wewnątrz, jest istotne, prawdziwe, a to, co na powierzchni, jest zależne od wielu, wielu różnych, niezależnych ode mnie okoliczności. Wiele nauczyły mnie te góry. Nareszcie przyszedł dzień w połowie listopada, kiedy wezwał mnie dyrektor sowchozu. Poszedłem tam z panią Hoffmanową. Nieprzyjemnie było spotykać się z tymi władzami. Zaprosił mnie do siebie, grzecznie zaczął rozmawiać i powiedział, że ja nielegalnie robię to wszystko, co robię, że mi nie wolno mszy odprawiać, dzieci uczyć, bo nie mam dokumentu. I rzeczywiście nie miałem dokumentu, bo swój dawny polski dowód osobisty zostawiłem przy wyjeździe. Mieliśmy w ZSRR dostać polskie paszporty zagraniczne, wystawione w ambasadzie w Kujbyszewie. Jeszcze w lasach w Republice Maryjskiej wzywano nas kolejno i spisywano nasze dane personalne po to, aby przesłać je do ambasady i żeby wydać nam polskie paszporty. Cieszyliśmy się z tego bardzo, bo nie mieliśmy żadnych innych dokumentów, a to miało być potwierdzenie, że mamy wyjechać ze Związku Radzieckiego. Próbowałem dyskutować z nim na ten temat, pokazałem mu papier ze sztabu armii, ale on stwierdził, że to już nieważne, że ten papier nie ma znaczenia, bo jest wystawiony przez wojsko polskie, a nie przez władze sowieckie. Zrobiło mi się przykro, choć przecież spodziewałem się, że kiedyś może przyjść taka trudność. No i rzeczywiście trzeba było wrócić. Po tym zakazie odprawiania mszy św. bardzo mi było smutno. Razem z panią Hoffmanową różnymi konnymi okazjami przez te same kołchozy, które poprzednio odwiedzałem, wróciliśmy do Bukoni. To było w połowie listopada 1942 roku. Zacząłem starania o to, ażeby drogą legalną, kon stytucyjną otrzymać pozwolenie na odprawianie mszy św. Trzeba było zebrać 80 podpisów, zgłosić tę listę i lokal, w którym bym mszę św. odprawiał, do miejscowego sielsowietu, to znaczy do rady gminnej. 16 grudnia przyjechał z Semipałatyńska podpułkownik NKWD Dubinin, twardy człowiek, i ponowił stanowczo zakaz mojej pracy. Zgromadziłem wymagane podpisy i udałem się z tym do przewodniczącego sielsowietu. Zapytał mnie, gdzie by się to miało odbywać. Powiedziałem mu, że jest tutaj dawna miejscowa cerkiew, używana obecnie jako magazyn. Odpowiedział, że to niemożliwe, bo to magazyn zboża. Powiedziałem, że na końcu wsi Bukoń jest duży drewniany budynek, tak zwany klub. W soboty odbywają się tam czasem jakieś zabawy. Cały tydzień stoi pusty, tylko w soboty wieczorem jest używany, a w niedzielę doskonale nadaje się na odprawianie mszy św. Odpowiedział, że nie, że to jest na inny cel, że to nie może być. Powiedziałem, że w takim razie w izbie, tam, gdzie mieszkam, tam będę miał ołtarz, tak zresztą było dotychczas, cały rok odprawiałem w tych izbach i było dobrze. Odpowiedział, że na to nie mogą się zgodzić, bo muszą dbać o poziom kulturalny, że tak gdzie bądź nie można tego sprawować. Wtedy powiedziałem, że jestem kapelanem wojskowym, a w Polsce kapelani wojskowi często odprawiają mszę św. polową i ja mogę odprawiać mszę św. polową. To jest najpiękniejsze miejsce na mszę św., najbardziej odpowiednie. Spojrzał na mnie z jakimś niemądrym uśmiechem i spytał: - Wy szutitie? Odparłem, że nie żartuję, mówię całkiem serio, w Polsce bardzo często odprawia się mszę św. w ten sposób. - A to ja muszę odwołać się do władz powiatowych, to jest nowa sytuacja. Wedle prawa nie było potrzebne pozwolenie na to, wystarczało zgłoszenie, tym bardziej nie potrzeba było odnosić się do władz powiatowych, należało tylko przedstawić grupę ludzi, która podpisała, jako tych, którzy chcą uczestniczyć, i wskazać lokal. Tymczasem on zdecydował inaczej i poszło do władz powiatowych. Telefonowałem po jakimś czasie do Kokpektów do rejonu. Powiedzieli mi, że jeszcze nic nie ma. Wobec tego wybrałem się tam osobiście. Była zima, śniegi ogromne, sięgające nieraz wyżej kolan, i mrozy. Zaszedłem do rejonu. Powiedzieli, że nie ma przewodniczącego, że nie można załatwić. Przenocowałem. Nazajutrz miał już być przewodniczący. Okazało się, że nie ma z kolei pieczęci, że pieczęć się gdzieś zarzuciła, i znowu nic z tego nie wyszło. Później przewodniczący znowu wyjechał, musiałem z niczym wracać do domu. Tu przypomina mi się, jak kiedyś latem wypadło mi pojechać z Bukoni do Kokpektów. Nadarzyła się okazja, bo jechała tam miejscowa felczerka Kława, Rosjanka. Jechała sama niedużym wozem, wyplecionym koszem z wikliny, zaprzężonym w jednego konia. W połowie drogi spadło lewe tylne koło. Nie wiedziałem, co z tym zrobić. Stara oś była tak wytarta, że nakrętka nie trzymała się na osi. Na wozie było jakieś przędziwo; owinąłem tym oś i nałożyłem nakrętkę, ale po paru kilometrach koło znów spadło. Co tu począć? Spojrzałem na wóz, na konia... Wyjąłem scyzoryk, uciąłem garść włosów z ogona końskiego, nawinąłem na oś, nałożyłem lekko koło, zdjąłem z nogi but - ciężki, wojskowy, i nim jak młotem nabiłem nakrętkę na owiniętą ogonem oś. Odtąd dobrze się jechało. Potem w dzień wigilii Bożego Narodzenia myślałem, że może mi pozwolą choć na święta odprawić jedną mszę św. Więc znowu udałem się do rejonu. Nie pamiętam już jak. Było to 25 kilometrów. Poszedłem do urzędu powiatowego i poprosiłem o tę jedną mszę św. w święta. Odmówili. Przy czym powiedzieli, że jeszcze nie ma wiadomości, że moje papiery poszły do obłasti, to znaczy do województwa, chociaż wedle prawa nie było to wcale potrzebne. Po południu wybrałem się z powrotem do domu. Było już ciemno, tyle tylko że biało, cały step w śniegu. Szedłem mniej więcej połowę drogi sam, myśląc sobie, że przecież chodzą tu wilki. Wreszcie nadjechały jakieś sanie, a na nich dwie czy trzy osoby. Wśród nich młody człowiek, około 30 lat, szczupły Kazach. Bez czapki, bez żadnego kożuszka, tylko tak jak w domu, marynarka i nic więcej na koszulę. Zapytałem go, jak to się dzieje, że on wytrzymuje taki mróz. A było tego dnia minus 25 stopni. Odpowiedział, że on ma bardzo niską temperaturę, 35 stopni, i że zawsze tak chodzi. Jechał tak całą drogę, 25 kilometrów. I takie dziwy się tam zdarzały. Dojechałem wieczorem do Bukoni. Smutno się zrobiło nam wszystkim. Mieszkałem wtedy u pani Kownackiej. Odprawiłem w nocy mszę św. wigilijną. Przyszło tylko kilku sąsiadów, bo nikt nie wiedział. Tak trwało nasze czekanie na jakąś ewentualną odpowiedź. Dużo wtedy czytałem Marksa, Engelsa i Stalina. Chciałem zapoznać się z tym. Miałem, jak już poprzednio wspominałem, pewne myśli jakby wątpiące, niepokoje dotyczące wiary. Myślałem sobie, że ostatnim bastionem przeciwko wierze byłby jeszcze marksizm. Ale czytając autorów marksizmu przekonywałem się, że tam nie ma nic, co by mogło mnie naprawdę zaniepokoić. Im bardziej poznawałem, tym bardziej widziałem, że to przede wszystkim ekonomia i polityka, a to, co dotyczy filozofii, jest bardzo powierzchowne, bardzo niepoważne; to, co jest z ateizmu, to właściwie wiara w nieobecność Boga, w nierzeczywistość Boga bądź też wiara w dwie boginie: w Materię i w Ewolucję, która z materii robi takie cuda. Pomyślałem sobie: "To już wolę jednego mojego Boga niż tamte dwie boginie". Bardzo dużo dała mi lektura tych autorów. Lenina też sporo czytałem. Między innymi u Lenina wyczytałem, że jak zapanuje komunizm, znikną trzy zjawiska społeczne: biurokracja, stała armia i system karny. W nowszym wydaniu Lenina Stalin daje do tego komentarz, że to jest słuszne, ale dopiero wtedy, gdy komunizm zapanuje na całej ziemi. I tak czekałem na odpowiedź, ale nie mogłem się doczekać żadnej. W tym czasie zaczęły się różne choroby. Z czasem przybyła rodzina Szemiotów z Wileńszczyzny, bardzo piękne typy ludzi z zaścianka szlacheckiego. Dostali tyfusu. Wielu poumierało z tej rodziny i z innych rodzin. Moje panie Kownackie dostały po kolei karbunkułu (ogromne wrzody na karku z dużą gorączką). Zanotowałem sobie pod datą 3 lutego 1943 roku: "Mróz ponad 50 stopni ". W tym czasie w Kokpektach notowano minus 64 stopnie. Minus 50 stopni z mgłą i wiatrem to był najzimniejszy dzień tej zimy. Wysłałem do Kujbyszewwa telegram do ambasadora polskiego, pana Tadeusza Romera, że nie pracuję, co znaczy, że nie wolno mi wykonywać obowiązków kapłana. Dostałem telefon z Kokpektów od pani Procykowej, która była powiatowym mężem zaufania, w związku z telegramem z ambasady z zapytaniem o moje zdrowie. Dlaczego? Okazało się, że w tym czasie aresztowano w Semipałatyńsku delegata ambasady polskiej, pana Saranieckiego. `tc Więzienie `tc W tym czasie wszystkich delegatów w całym Związku Radzieckim aresztowano. Zaczęła się wielka akcja polityczna. To był początek 1943 roku. Myśmy jeszcze nie wiedzieli, o co chodzi, ale podobno już od końca 1942 roku rząd radziecki zaczął kontrowersję z rządem polskim w Londynie o ziemie wschodnie, nasze kresy wschodnie, twierdząc, że są to ziemie ruskie i wobec tego powinny należeć do Ukrainy, do Białorusi, a więc do Związku Radzieckiego. Z końcem zimy 1942 i z początkiem wiosny 1943 roku, myślę, że dla udokumentowania, że są to ziemie ruskie, ludziom wywiezionym z tych ziem kazano przyjmować sowieckie paszporty, czyli zmieniać obywatelstwo. Dlatego zaczęło się od aresztowania delegatów, którzy mieli ogromny autorytet u ludności polskiej, no i było to pewnym zastraszeniem. Potem w drugiej połowie marca aresztowano mężów zaufania w powiatach i niektóre znaczniejsze osobistości spośród ludności polskiej. A jeszcze przed tym aresztowaniem dostałem telegram z Semipałatyńska o dane personalne, aby starać się o paszport polski, który by mnie upoważniał do wyjazdu za granicę. To już po raz drugi w czasie mego pobytu w Związku Radzieckim wynikła sprawa paszportów. Posłałem fotografie, papiery, ale wszystko zaginęło. Wreszcie w drugiej połowie marca wezwano z naszej wsi - Wielkiej Bukoni, parę osób: panie Marię, Barbarę i Jadwigę Böhm, Ludwikę Kownacką, u której mieszkałem. Pojechały do powiatu. Tam zażądano od nich podpisania obywatelstwa sowieckiego i przyjęcia paszportów radzieckich. Odmówiły i zaraz w tym rajsowiecie poszły do piwnicy, gdzie było więzienie. Miałem i ja być wtedy aresztowany, ale moje nazwisko było jakoś przekręcone. Powiedziano, że tutaj takiego nie ma. Dopiero po dwóch dniach dostałem wezwanie. Już wiedziałem, o co chodzi. Wziąłem do woreczka, co trzeba: mydło, szczoteczkę do zębów, koszulę i coś tam jeszcze, nie pamiętam już co, no i w mundurze i w płaszczu wojskowym pojechałem do powiatu. Tam poszedłem na posterunek milicji. Komendant Kuźniecow bardzo grzecznie zaczął ze mną rozmawiać i zażądał przyjęcia paszportu. Powiedziałem, że to niemożliwe, że jestem oficerem polskim, mam trzy gwiazdki kapitańskie, wykluczone, żebym przyjmował obywatelstwo innego państwa. Wtedy zagroził mi, że będę aresztowany. No to trudno. Rozumowaliśmy w ten sposób, że jeśli podpiszemy, przyjmiemy paszporty i zostaniemy obywatelami radzieckimi, to nawet jeśli będzie jakaś możliwość powrotu do Polski czy wyjazdu za granicę, to ta możliwość odpadnie. No więc za nic nie chcieliśmy przyjmować. Komendant argumentował jeszcze, że jeżeli ja nie przyjmę tego obywatelstwa, wtedy to będzie miało znaczenie dla innych Polaków, bo będą się kierować tym, co ja robię. Powiedziałem mu, że wcale tak być nie musi, że przecież ja jestem oficerem, więc jestem w zupełnie innej sytuacji niż tamci, że nie chcę na nikogo wpływać, niech każdy robi, co chce. Nie wiem, jak doszło do tego, że zaproponowałem, że napiszę takie oświadczenie do tych ludzi, do Polaków z Bukoni, że ja tak postępuję, bo taki jest mój obowiązek, tak mi nakazuje sumienie jako kapelanowi wojskowemu, ale że to wcale nie ma wpływać na postępowanie innych. Zostawiłem mu to oświadczenie i poszedłem do piwnicy. Znalazłem się wraz z kilkoma innymi osobami za zakratowanymi drzwiami, a naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza, siedziały moje panie, więc mogliśmy trochę porozmawiać. Siedziałem tam dzień czy dwa. Trzeciego dnia wyprowadzili nas stamtąd na podwórze. Stały tam sanie z koniem. Załadowali na sanie nasze rzeczy i ruszyliśmy piechotą z Kokpektów do stacji kolejowej Gaugiz Tobe. To było około 150 kilometrów przez ogromne, rozległe stepy, pełne śniegu, w cudownym słońcu. Ślicznie było. Czasem płynęły białe obłoki po tym ogromnym niebieskim niebie. Dziwne, ze wzruszeniem przeżywałem chwilę, gdy wchodziliśmy na wzniesienie; skąd po raz ostatni widziałem Kokpekty i okolicę, w której przez przeszło rok tak wiele przeżyłem i której już nigdy nie miałem oglądać. Były to bardzo szczęśliwe i piękne czasy, chociaż wśród ludzi wiele cierpiących i wciąż krzywdzonych. Tu przypomina mi się coś, czego jeszcze nie opowiedziałem. Z Czerwonej Doliny pod Gieorgiewką pojechałem do kołchozu "Woroszyłow", odległego o 5 kilometrów, gdzie było pięć rodzin polskich. I tam miałem bliskich znajomych - Waissów ze Lwowa: panią Zofię, (którą w mojej rodzinie nazywaliśmy ciocią Zosią, jako że była najmłodszą siostrą Władysława Tyszkiewicza, męża siostry mego Ojca - Olgi) i jej męża Joszkę (Józefa) dawnego oficera austriackiego, potem polskiego. Austriak, mówiący dość kulawo po polsku, zawsze bardzo elegancki i zadbany, ale zupełnie nieżyciowy. Bardzo mu było "nie do twarzy" w stepach kazachskich. Byli tam wywiezieni z dwiema córkami, Wiką i Dzidzią, oraz z narzeczonym Dzidzi, którego nazwiska nie pamiętam. Nie był na liście wywożonych, ale pojechał dobrowolnie, by nie opuszczać narzeczonej. Tych dwojga już tam nie zastałem, wyjechali do armii Andersa. Oprócz nich była tam pani Piki Cieńska, żona Szczęsnego, z córką Wisią - żoną Jana Sariusz-Zaleskiego. Znałem ich ze Lwowa. Innych nie pamiętam. Pani Cieńska była postawna, wyglądała bardzo dostojnie i miejscowi ludzie w kołchozie nazywali ją "Carycą", Było tam sporo Niemców katolików, w wieku Od 12 do 18 lat. Przygotowywałem ich do pierwszej Komunii św. Nie umiałem na tyle mówić po niemiecku, przeto ciocia Zosia, która dobrze znała ten język, tłumaczyła to, co mówiłem. Krótka to była nauka, bo trwała tylko dwa Czy trzy dni. Ten kołchoz był szczególnie nędzny. U Waissów przy kolacji dokładnie dzielili skromne porcje cukru dla każdego, nie dlatego by pilnować, żeby ktoś nie wziął więcej, ale z obawy, że weźmie mniej. Pracowali w kołchozie, ale kołchoz nie wypłacał całej należności, tylko "awansami", czyli częściowo, bo i kołchozowi brakowało środków czy to przez złą gospodarkę, czy z powodu wielkich podatków i danin. Tak że pracujący nigdy całej należności nie otrzymywali. Przez pewien czas dary zagraniczne ich ratowały. Mnie tam wszędzie żywiono i mieszkanie mnie nie kosztowało, przeto moją gażę oficerską, którą mi przysył ano - nie zawsze regularnie - ze sztabu armii, a potem z ambasady, mogłem rozdawać. Czterdzieści lat minęło od tego czasu, gdy to piszę na raty. Wiele zapomniałem, ale niektóre obrazy wbiły mi się w pamięć na zawsze. Prowadził nas jako konwojent milicjant, Bułgar czy Turek bułgarski, młody, wysoki, czarny, z dużym nosem, zresztą grzeczny i miły człowiek. Był i drugi, ale go nie pamiętam. Szedłem z panią Procykową. Tamte panie wcześniej wywieziono. Mnie wywożono z panią Procykową, lwowianką, która miała sklepik z owocami przy ulicy Grunwaldzkiej, bocznej Listopada, w pobliżu naszego mieszkania. W niebieskim płaszczu, elegancka pani. Tak maszerowaliśmy przez step za tymi saniami. W pewnym miejscu spotkaliśmy idące naprzeciwko nas postacie męskie. Jeden był wysoki, drugi niższy, dziwni bardzo, w łachmanach, podartych czapkach, wyglądali jak najgorsi żebracy. Zagadaliśmy do nich. Okazało się, że to byli ludzie, którzy wracali z łagru, wypuszczeni na wolność. Pomyślałem: tacy jesteśmy teraz eleganccy, piękni, gdy idziemy do tego łagru, skąd oni wracają. Taki jest ruch na drogach sowieckich. Z nami szło jeszcze parę osób. Szedł pewien Kazach - przewodniczący jakiegoś kołchozu. Miał ze sobą poł worka "baursaków". Były to kulki z mąki pszennej, wielkości małych orzechów włoskich, gotowane w tłuszczu baranim, całe przesiąknięte tym tłuszczem. Bardzo pożywne, mogą leżeć długi czas. To typowa potrawa kazachska. Został aresztowany za jakieś przekroczenia gospodarcze w kołchozie. Szły też dwie stare kobiety, Kazaszki, za to, że pracując przy maśle, tak mówiły, ukradły po trzy kilo masła. Złapano je i skazano. Szło też trzech chłopaków. Jeden z nich, Rosjanin, piętnastoletni Wania, bardzo miły chłopak, rozumny i otwarty. Wedle tego, co opowiadał, ojciec jego był rewolucjonistą z 1917 roku, zasłużony człowiek. Stracił ojca, został sierotą, oddano go do domu dziecka w Kokpektach. Szedł raz z dwoma kolegami, Niemcami. Ci chłopcy, jeden jedenasto - a drugi dwunastoletni, też sieroty z tego samego domu dziecka, opowiadali, że było tam głodno. Dlatego gdy zobaczyli w w jakiejś piwnicy magazyn zboża, weszli przez okno i w szerokie spodnie nabrali ziarna. Ale zobaczył to prokurator, który tam mieszkał, przyłapał ich i skazano ich na więzienie. Szliśmy za saniami piechotą. Pierwszy postój zarządzono w jakimś przysiołku, w ciemnej chacie, zapadłej w ziemię. Spotkałem tam dwie osoby znajome. Lekarkę, która mnie leczyła w Bukoni i uratowała mi życie, panią Starkową. Zobaczywszy mnie, schyliła tylko głowę. Nikt tam nie ma ochoty zbliżać się i poznawać uwięzionych ludzi. Uwięziony też wie, że jest jak trędowaty. I spotkałem tam Munia Friedmana, którego wspominałem mówiąc o pogrzebie w Kokpektach. Rano poszliśmy dalej. Ta miejscowość nazywała się Karl Marks. W drodze znowu jakieś chaty kazachskie, gdzieśmy się zatrzymywali. Przeszliśmy 120 kilometrów w niecały tydzień. Bardzo rzadko były tam miejscowości, szło się przez puste, bezleśne góry. Doszliśmy do znanej mi już Gieorgiewki. Przez kogoś dałem znać mojej ciotce Mączyńskiej, że mnie tu doprowadzili. Zatrzymaliśmy się w jakiejś pustej izbie i siedzieliśmy tam na ziemi. Przyszła do nas moja ciotka ze starszą córką i przyniosła mi ładną, polewaną drewnianą miskę i łyżkę. Po godzinie zabrali nas do miejscowego aresztu. Każdy powiat miał taki swój mały areszt. W izbie tego aresztu stał fortepian i nic więcej. Ten Wania opowiadał mi o swoim ojcu z wielką miłością i ze zdziwieniem i żalem pytał, dlaczego ojca aresztowano. Przenocowaliśmy na podłodze... Stamtąd poprowadzili nas dalej do stacji Żangiz Tobe. W drodze dogoniła nas jeszcze Hanka, Młodsza córka mojej ciotki, i przyniosła mi mleka oraz miękki, ciepły, kraciasty szal. Maruszka jest teraz w Brazylii, wyszła tam za mąż za pana Malca, ma dwoje dzieci. Jej syn Staś niedawno został księdzem. Hanka wyszła za mąż we Wrocławiu, mieszka tam, ma córkę Kasię. Przy stacji stało parę chat, tam zatrzymaliśmy się. Pociągi szły na tej linii od Ałma Aty do Semipałatyńska co drugi dzień. Pierwszego dnia nie było pociągu na drugi dzień pociąg poszedł, ale tak pełny, żeśmy się nie dostali, więc znowu czekaliśmy. Razem trwało to przeszło trzy dni. Przez ten czas pani Procykowa zakrzątnęła się jako dobra gospodyni. Od ludzi kupiła coś do jedzenia, jakąś kaszę, naszemu konwojentowi i jego towarzyszom zrobiła dobry podwieczorek. Bardzo byli zadowoleni. Tam czytałem Engelsa. Czwartego dnia załadowali nas do pociągu. Jechaliśmy w ścisku około 200 kilometrów do Semipałatyńska. Wyładowali nas tam wieczorem, około dziewiątej. Było przedwiośnie, w dzień słońce i ciepło, a wieczorem zamarzało. Aresztowali nas, gdy jeszcze było zimno, szliśmy więc w walonkach: tam nazywają je "pimy". Gdy szliśmy ze stacji do miejscowego dużego więzienia, woda na ulicach była zmarznięta. Zapadaliśmy się w wodę, przemokliśmy, potem przemarzliśmy, mróz był silny. Czekaliśmy dobrą chwilę przed bramą więzienia, zanim nas wpuścili. Wtedy nas rozdzielili, kobiety osobno, mężczyźni osobno. Zaprowadzono nas do małej celi, wąskiej, ciemnej, zupełnie bez światła - u góry było małe okienko, przez które ledwie trochę światła padało. Kiedy nas tam wepchnęli i drzwi zatrzasnęli za nami, w tej chwili zrobił się szum. Od razu poczułem na sobie kilka par rąk. To samo spotkało moich towarzyszy, starego Kazacha i tych chłopaczków. Ci, co tam byli, rzucili się na nas jak na zdobycz, zabrali od razu worek z "baursakami". Tak się tym objedli, że się mocno pochorowali na żołądki. Zabrali mu wszystko, co miał, mnie również zabrali worek. Próbowali mnie od góry do dołu, czy jeszcze czegoś nie mam. I tak w tym małym tłumie stałem, bo nie można było ruszyć się, siąść ani się położyć. Stał koło mnie Wania, a słychać było z sąsiedniej celi krzyk kobiecy. Wania przeraził się, że to "tiotia" Stefa, a Stefa to była pani Procykowa, którą on bardzo lubił. Uspokajałem go jak mogłem. Około północy zaprowadzono mnie do kancelarii. Tam jakiś oficer poobcinał mi epolety na mundurze, wszystkie guziki, spisał wszystko i kazał zaprowadzić mnie do celi. Zaprowadzili mnie do dużej celi, gdzie było około 70 osób, pełno mężczyzn. Wszyscy leżeli na ziemi nie było żadnych prycz, niczego, ale przynajmniej było jasno. Wszedłem między dwóch mężczyzn. Jeden był Łotyszem w sile wieku, drugi młody, osiemnastoletni chłopak, Rosjanin. Mówił mi, że już drugi raz siedzi w więzieniu za chuligaństwo, trochę rozmawiał ze mną. Pytał mnie, kim ja jestem. Powiedziałem, że jestem księdzem. - To ty jesteś wierzący? - Tak, jestem wierzący - odpowiedziałem. - A ja jestem niewierzący, bo mnie nauczyli, że Boga nie ma. Ale ja czuję, że powinien być Bóg, że musi być Bóg. Czuwstwuju, czto dołżen byt' Bog. Łotysz był katolikiem, sympatycznym swojskim człowiekiem, tylko bardzo gwałtownym. Po chwili z drugiego końca celi wstał wysoki mężczyzna i zawołał do mnie: - Ej, Poliak! Spytałem, czego chce. - Dawaj! Podszedłem do niego. To była szajka żulików, "zawodowych" więźniów, którzy królowali w tej celi, a on był jej wodzem. Złapali tych z naszej poprzedniej celi i z kolei oni zabrali im wszystko. Gdy zobaczyli, że mają jakieś rzeczy nieruskie, a wiedzieli, że jest jeden Polak, zawołali mnie i oddali mi sprawiedliwie wszystko, co tamci zabrali. Miałem tę ładną drewnianą miskę od mojej ciotki. A na całą izbę było tylko pięć czy sześć łyżek i trzy czy cztery miski do jedzenia. Przywozili jedzenie w dużej beczce. Trzeba było prędko jeść, żeby po kolei siedemdziesięciu ludzi zjadło z tych paru misek. Kiedyś Łotysz zirytował się na tego młodego chłopaka koło mnie, chwycił moją miskę i rzucił w niego. Ten się uchylił, miska uderzyła o ścianę i rozsypała się w kawałki. W tym dniu była dziwna sprawa. Lekarz miał przebadać więźniów pod względem chorób wenerycznych. Uchylono trochę drzwi na korytarz, gdzie stał lekarz, i każdy podchodził do badania. Lekarzem była kobieta! W tej celi spędziłem tylko jeden dzień. Było to stare carskie więzienie, które, jak mi potem opowiadano, jeszcze za carskich czasów było obliczone na 120 osób, a teraz było tam 1200 osób, a w okolicy Semipałatyńska były obozy i więzienia, w których siedziało około 25 tysięcy ludzi. Do jednego z tych obozów kiedyś później poszedłem. Wieczorem wezwano mnie do kancelarii więziennej - porządnie urządzonego pokoju, z wygodnymi fotelami. Posadzili na kanapie. Do izby weszło trzech wyższych oficerów NKWD: jakiś pułkownik o nie znanym mi nazwisku, podpułkownik Dubinin i major Krumin. Dubinin i Krumin to ci, z którymi poprzednio się stykałem. Zaczęli ze mną rozmawiać, namawiając do przyjęcia paszportu sowieckiego. Tłumaczyłem im, że jako oficer polski nie mogę przyjmować obywatelstwa obcego kraju. Pytałem, cóż oni by myśleli, gdyby im ktoś zaproponował, żeby przyjęli obywatelstwo amerykańskie na przykład. Oczywiście te moje argumenty do niczego nie prowadziły. Rozmowy były nudne, długie, trwały całą noc, aż gdzieś koło piątej nad ranem zmienili ton, przestali być uprzejmi. Jeden z nich ostro powiedział mi, gdy już wiedzieli, że niczego nie wskórają, że teraz to już nawet gdybym chciał przyjąć to obywatelstwo, to i tak mi nie dadzą i nie wypuszczą na wolność, bo jestem oskarżony o szpiegostwo, kontrrewolucję i brak papierów, dokumentów. Szpiegostwo i kontrrewolucja to osławiony 58 artykuł czy paragraf kodeksu karnego, który ma cały szereg podpunktów, a te dwa są najważniejsze. Wtedy wywieźli mnie czy wyprowadzili - tego dobrze nie pamiętam - do innego więzienia, które znajdowało się innej części miasta. Było to małe więzienie, z małymi celami, po dwie osoby lub po jednej osobie w celi. Było to raczej, tak myślę, więzienie śledcze dla wybranych więźniów. Było w nim czysto, porządnie, cicho, panował ostry rygor. Jedzenie dawano skąpe, ale czyste, nietłuste, przeważnie jakąś kaszę i "czaj", czyli "kipiatok", zwyczajny wrzątek z łyżeczką cukru. Przez pewien czas siedziałem z polskim Ukraińcem z Kałusza, który skończył we Lwowie gimnazjum ukraińskie. W roku 1915 dostał się do wojska austriackiego. Wzięty do niewoli rosyjskiej, został wywieziony do Rosji i tam już pozostał. Ożenił się z Rosjanką, pracował w jakiejś restauracji. Był to szczupły, wysoki, mizerny, smutny człowiek. Został oskarżony, jak mówił, o to, że w czasie pracy podbiegał do jakiegoś głośnika radiowego, chcąc usłyszeć coś z polityki, a także o jakieś finansowe nieporządki, jako kasjer czy buchalter tej stołówki. Był dobry, poczciwy, bardzo dla mnie uprzejmy, życzliwy. Czasem wywoływano go na tak zwane doprosy - badania śledcze. Opowiadał mi wiele o Rosji carskiej, o dobrobycie ówczesnym. Mówił między innymi, że w czasie pierwszej wojny światowej w Semipałatyńsku było w handlu wiele owoców z południowego Kazachstanu, choć jeszcze nie było kolei. Dowożono końmi. Obecnie mimo kolei zupełnie nie ma owoców. Dostawał czasem paczki od żony i dzielił się nimi ze mną. Był przerażony uwięzieniem, niespokojny i nerwowy. Dużo palił. Miał coś w rodzaju łóżka. Ja miałem tylko wąski, czysty materac na podłodze. Po skończonych skąpych posiłkach mój towarzysz często mówił wiersz: "I na etom okieanie swoj okonczyli pochod". Potem przeniesiono mnie do innej celi, z jakimś starym Kazachem, nie wiem, o co oskarżonym, pobożnym człowiekiem, muzułmaninem. Z jego towarzystwa pamiętam szczególnie to, że kiedyś gdy w mojej serwetce, w której trzymałem chleb, zostały po zjedzeniu chleba okruszki, trochę zapleśniałe, strząsnąłem je do brudnej "paraszy", on mnie wtedy bardzo za to zbeształ. Mówił, że nie wolno chleba tak rzucać, że to się nie godzi. Mówił to z poczucia religijnego. Bardzo mi się to podobało. I znowu zmieniono mi celę. Był w niej młody Kazach, przeznaczony do tak zwanej trud-armii, do armii pracujących. Jednych brali do wojska czynnego, a innych powoływanych do wojska zatrudniano w fabrykach czy w kopalniach. Otóż on z tej "trud-armii" uciekł w step i z drugim towarzyszem osiem czy dziewięć miesięcy ukrywał się nad jakimś jeziorem w szuwarach. Zbudowali sobie z trzciny izdebkę i tam przesiadywali, a nocą wychodzili, żeby szukać pożywienia. Napadali na stada owiec, łapali, co się dało, i żyli tym przez tygodnie. Wreszcie ich złapano. Z jednym z nich siedziałem w celi. Był bardzo prymitywny, zresztą grzeczny, trudno jednak było się z nim dogadać, po rosyjsku bardzo źle mówił. Na końcu znowu byłem sam. Śledztwo trwało trzy miesiące. W czasie tych trzech miesięcy miałem czterdzieści posiedzeń śledczych, w większości nocą. Bywało tak, że gdy już usnąłem, wieczorem, po godzinie czy półtorej, wchodził stróż więzienny, wywoływał mnie - "dawaj!" - i prowadził korytarzem do kancelarii śledczej. Gdy w korytarzu mijało się kogoś, trzeba było stawać twarzą do ściany - należało to do zwyczajów więziennych. W kancelarii zaczynała się rozmowa. Siedziałem na małym okrągłym stołeczku i trwało to czasem do dwunastej w nocy, czasem dłużej. Kiedyś było tak, że cztery noce pod rząd brali mnie na śledztwo. Wieczorem po nagłym rozbudzeniu byłem półprzytomny. Trzymali mnie tak te cztery noce do piątej rano, a w czasie dnia nie wolno było się kłaść. Gdy któregoś z tych dni wróciłem do celi i ukląkłem na materacyku przy ścianie, żeby się pomodlić, a stróż przez okienko zajrzał, żeby sprawdzić, czy ja nie śpię, powiedział mi, że tak nie wolno. - Ty śpisz na klęcząco. Po tych czterech nocach w ciągu dnia wydawało mi się, że myszy biegają pod ścianami; to było przywidzenie ze zmęczenia. Czułem w głowie zamęt. Bałem się o to, co będzie ze mną, jeśli tak dalej będą takie śledztwo prowadzić. Szczęśliwie skończyło się na tych czterech nocach. Chyba po czwartej nocy nad materacykiem na ścianie zobaczyłem małego pająka. Pająków nie lubię. Za młodu gryzły mnie parę razy i puchłem; ale wtedy przeszło mi przez głowę: "Jaki ty jesteś poczciwy, teraz mnie nie gryziesz, a oni jacy są niepoczciwi, ci ludzie". Od czasu do czasu, co jakieś dziesięć dni, niespodziewanie wpadało dwóch stróżów i robili kontrolę. Wszystko przewracali w izbie, co można było przewrócić. W ubraniach, w czapce, we wszystkim szukali, czy gdzieś nie ma czegoś zaszytego, schowanego, szpilki czy jakiegoś przedmiotu. Wyprowadzali nas tam przez jakiś czas codziennie na przechadzkę na małe podwórko więzienne między budynkiem więzienia a wysokim płotem. I tak w kółko jeden za drugim spacerowało się jakieś pół godziny. Wtedy można było na ziemi znaleźć czasem to kamyczek, to kawałek metalu, coś, co więzień od razu chował, bo każda najmniejsza rzecz mogła się do czegoś przydać. Tego oni w czasie rewizji szukali. Wracam do sprawy śledztwa. Początkowo śledczym ("sledowatiel"') był Ukrainiec Motriczka, uprzejmy młody człowiek, szczupły, wysoki, czarny, dość prymitywny, niemądry. Później dali mi innego. Nazywał się Gieorgij Siergiejewicz Siemionowski. Mówili, że pochodził z Moskwy. Sam mi powiedział, że podobno pochodzi z polskiej rodziny. Palił fajkę. Miał trzydzieści parę lat, przyjemną, inteligentną twarz. Bardzo był miły, tak miły, że kiedy po trzech miesiącach śledztwa wiedziałem, że to już ostatnie śledcze posiedzenie, było mi żal żegnać się z nim. Naprawdę go polubiłem. Kiedy później opowiedziałem to parę razy, już w Polsce, ludziom przyjeżdżającym ze Związku Radzieckiego, to się temu mocno dziwili. Ale rzeczywiście szczerze mi było żal się z nim żegnać. Był grzeczny, kulturalny, przyzwoity. Kilka razy jeszcze dostawałem się w ręce Motriczki. Raz do mojego Motriczki przyszedł jakiś inny śledczy. Coś tam rozmawiali o kartoflach, które dostali w przydziale, po pół worka. Byli jakoś zakłopotani o to, czy będzie deszcz, czy będzie pogoda. To działo się już nad ranem, niebo zaczynało sinieć po czarnej nocy. I nagle, już nie pamiętam, czy właśnie zrobiła się pogoda, czy zaczął padać deszcz, ale było to jakoś po ich myśli, i jeden rzekł do drugiego: - O, Fedorowicz się pomodlił i już jest deszcz. A ja rzeczywiście siedząc na stołku prawie cały czas się modliłem. Kiedyś przy Motriczce przyszedł śledczy nazwiskiem Szkodin; miał tam opinię kata. Był to młody człowiek o ostrym wyrazie twarzy. Przyszedł z ciekawości, aby mnie zobaczyć. Wiedział, kim jestem. Gdy miał już odchodzić, zapytał mnie, czy ja wierzę w Boga. - Tak. - To Bóg jest? - Jest. - Co, i w tobie jest? I wtedy odchodząc uderzył mnie ręką, jakoś dłonią w przegubie w bok głowy, szyi. Nieboleśnie, ale tak ze złością. Widziało się, że chciał uderzyć tego Boga, który jest we mnie. Jedyny raz z nim się spotkałem. Stróżów więziennych było kilku, byli to też więźniowie. Niektórzy byli oficerami w armii. Jeden z nich szczególnie zwracał uwagę na porządek w celi i nadto, czy nie ma pajęczyn; stale ich szukał. Pod koniec śledztwa zauważyłem, że jeden ze stróżów miał epolety na ramionach z jakąś dystynkcją - zapomniałem jaką. Zapytałem o to mego Siemionowskiego. Powiedział mi, że w całej armii wprowadzili epolety - "pagony" jak w carskim wojsku, zamiast kwadratów i rombów na kołnierzu, aby podnieść autorytet oficerów. W czasie wojny okazało się to potrzebne. Gdy Siemionowski mówił o moim szpiegostwie, tłumaczyłem mu, że cóż tutaj w tych biednych kołchozach kazachstańskich, nie podróżując nigdzie, mogę wyszpiegować, jakie tutaj może być szpiegostwo. On mi na to: - No, wiecie, to zawsze możliwe. Wyobraźcie sobie, że ktoś jedzie pociągiem z Władywostoku do Moskwy, na każdej stacji wysiada, idzie do restauracji, bierze kartę restauracyjną posiłków z cenami, cennik i tak ma ceny wszystkich posiłków. Pojedzie później z północy na południe i ma wtedy przekrój cen w całej Rosji. Pomyślałem: Cóż to za szpiegostwo? Dlaczego te ceny są takie tajemnicze? Powiedziałem mu kiedyś, że widocznie nie mają roboty, skoro zajmują się takimi przestępcami jak ja. A on mi powiedział: - No tak, całe szczęście, że nie mamy cięższej, ważniejszej jakiejś roboty. Można i tak. Innych ciekawszych szczegółów tego śledztwa już nie pamiętam, choć było ich wiele. Raz sprowadzili do Semipałatyńska z Bukoni pana Böhma, ojca tych dwóch pań, które tam były aresztowane razem ze mną i zrobili tak zwaną oczną stawkę, to znaczy konfrontację. Był bardzo przestraszony, biedne człowieczysko. Miło mi było go zobaczyć, ale wolałbym w innych warunkach. Nie bardzo już pamiętam, o co pytali, ale coś w związku z moim pobytem w Bukoni. Bardzo rozumnie i przyzwoicie wyrażał się o mnie. Powiedział mi kiedyś jeden ze śledczych: "Oni was ogradili", to znaczy jakby ubezpieczyli. Tak mówili, ażeby niczego złego o mnie nie powiedzieć. Poczciwi byli ci ludzie, zresztą niczego złego do powiedzenia i tak nie było. Któregoś dnia, było to w maju, na podwórzu wiatr zawiał od strony stepu i taki był cudowny zapach stepu, świeżego powietrza majowego i kwiatów stepowych, że aż zrobiło mi się radośnie i wesoło. Step tam bardzo bujnie kwitnie i pachnie. Dostałem paczkę z miasta, tak zwaną pieredaczę. Był na niej adres osoby, która mi to przysłała. Nazywała się Maria Kucharska, mieszkała przy ulicy Kalinina 72. Zapamiętałem ten adres. Było trochę różnych prowiantów: jaja, chleb i jeszcze coś, już nie pamiętam co. Później drugi raz dostałem taką paczkę. Bardzo oszczędnie to jadłem i niemądrze, tak że kiedyś, gdy rozbiłem dwa jaja, były zupełnie zielone, zgniłe. A ja w tym głodzie więziennym (jedzenie było czyste, ale bardzo skąpe) zjadłem z łakomstwa te dwa zepsute jaja i bardzo się pochorowałem. Było to już niedługo przed wyjściem stamtąd, tak że z więzienia wyszedłem niezdrów. Była jakaś lekarka więzienna, do której się zgłosiłem, ale ona nie miała żadnych środków i żadnej pomocy dać nie mogła. Na zakończenie śledztwa pożegnałem się z moim zaprzyjaźnionym śledczym Gieorgijem Sergiejewiczem Siemionowskim. Później jeszcze czwarty miesiąc siedziałem w więzieniu i wtedy w końcu czerwca powiedzieli mi, że zostały zerwane stosunki między Związkiem Radzieckim a rządem polskim w Londynie i że generał Sikorski zginął w wypadku samolotowym. Kto mi to powiedział, nie pamiętam. Wezwano mnie do prokuratora, bardzo uprzejmego i poważnego człowieka, który mi powiedział, że odpada zarzut o szpiegostwo. Po paru dniach ktoś inny powiedział mi, że odpada zarzut o kontrrewolucję. Został więc zarzut o brak dokumentów. Przez miesiąc miałem spokój. Wreszcie pod koniec tego miesiąca przyszedł stróż więzienny i wyprowadził mnie do miasta, do sądu. Tam trzy panie sądziły mnie o brak dokumentów. Główna sędzina, w środku siedząca, była bardzo mizerna, blondynka z długimi włosami, opadającymi jak u topielicy, jakaś biedna kobieta, grzeczna. Pytała mnie o sprawę dokumentów. Wyjaśniłem jej, jaka jest sytuacja, że zabrali mnie bez dokumentów, później mieli dać paszport zagraniczny, raz i drugi, paszportu nie dali; miałem tylko "sprawkę", czyli rodzaj karty identyczności, od nich na dwa lata. Dwa lata minęły, no i zostałem bez dokumentów bez mojej winy. I dodałem, że ponieważ sytuacja jest zmieniona, że Sikorski nie żyje, że zerwane stosunki z rządem londyńskim, jestem gotów przyjąć jakiś papier od nich. Wobec tego zawyrokowała, że będę zwolniony. I dali mi, ale nie paszport sowiecki, więc nie obywatelstwo, tylko taką "sprawkę", mały papierek, na którym było powiedziane, że jestem taki a taki, i na tym koniec. To wystarczyło, żeby się po terenie z tym poruszać. Jeszcze trzy dni siedziałem w celi przed wypuszczeniem. Trzeciego dnia przyszedł znowu stróż, a właśnie byłem na korytarzu z innym stróżem, który prowadził mnie do wylania paraszy do dołu. Kazał mi co prędzej paraszę zanieść z powrotem, galopem zbierać się i wychodzić. Pomyślałem sobie tak: "Trzy dni czekacie po wyroku, a tu nagle w jednym momencie mam się stąd wynieść". Gdy mnie wypuścili do miasta, wyszedłem oczywiście oszołomiony. Był koniec lipca, bodaj czy nie dwudziesty ósmy. Znałem w Semipałatyńsku tylko jeden adres - pani Kucharskiej, która mi paczki posyłała. Nie znałem jej, nie wiedziałem, kto to jest. W moim płaszczu wojskowym i w czapie barankowej, rosyjskiej "uszatce", w letnim upale szedłem szukając ulicy Kalinina 72. Wreszcie znalazłem. Wysoki płot, za płotem stoi domek, widać dach. Dzwonię czy pukam, już nie pamiętam, jak to było. Po chwili drzwi się otwierają, staje w drzwiach niewysoka, szczupła, siwawa, jeszcze nie całkiem siwa pani, mizerniutka. Bardzo miła twarz z bardzo pięknymi, dużymi, siwymi oczyma. To była pani Kucharska. W pierwszej chwili te oczy były przestraszone, kiedy zobaczyły jakiegoś sołdata. Jak tylko powiedziałem swoje nazwisko, nagle się rozjaśniła, ucieszyła i wprowadziła do domu. Mieszkała w domku, którego właściciele gdzieś wyjechali, a ona została. Był jeden pokój na górze i pokój na dole, kuchenka. Mieszkała tam z drugą, młodszą osobą, panią Marysią Woźniak, żoną policjanta z Mławy. Pani Kucharska była żoną ostatniego prezesa Izby Skarbowej we Lwowie, a więc "szyszki" na kilka województw. On był aresztowany, przepadł gdzieś w Rosji, bo później nie wrócił. Ona powróciła do Polski, do Warszawy. Widywałem ją czasem. Bardzo miła, kulturalna. Te panie przyjęły mnie do siebie, umieściły w pokoju na górze i dawały mi jeść. Ta młoda gdzieś pracowała. Pani Maria przedtem, aż do aresztowania delegata, pana Saranieckiego, i zamknięcia delegatury, pracowała w delegaturze polskiej w Semipałatyńsku. Odpocząłem po więzieniu, trochę się pozbierałem po tym chorowaniu, po tych nieszczęsnych jajach. Odwiedzałem różne rodziny polskie, które zapraszały mnie na obiady. Byłem tak wychudzony, że prosiłem tych, których odwiedzałem, by mi dawali poduszki na krzesło. Między innymi przebywała tam pani Siekierska z dwiema córkami, matka dwóch księży, z których jeden był moim kolegą w seminarium. Zginął później zamordowany przez Ukraińców w czasie wojny. A drugi, starszy, ksiądz Franciszek, był proboszczem w Paczkowie. Bardzo miłe były te panie. Druga rodzina, z którą się zaprzyjaźniłem, to pani Gizela Maszlankowa, żona pułkownika artylerii w Polsce, ze swoją siostrą Lilly Sławikowską i z córką, ośmio - czy dziesięcioletnią Tereską. Ich matka była Węgierką, krewną jakiegoś biskupa węgierskiego. Mówiły kilkoma językami, również bardzo miłe i gościnne. Tam, gdzie mieszkały, miały jeden wolny pokój. Tamtejsi ludzie wyjeżdżając chętnie zostawiali mieszkania Polakom. Pokój był wolny, więc mieszkałem kilka dni u tych pań. Śmiały się, że jestem studentem na wakacjach. Bardzo mi u nich było dobrze i przyjemnie. Pani Maszlankowa jest teraz w Warszawie, utrzymuję z nią dalej kontakt. Tereska wyszła za mąż, ma dzieci, też ją czasem widuję. Lili, mówiąca doskonale po węgiersku, po francusku, po angielsku i po niemiecku, przez jakiś czas pracowała w biurze "Orbisu" w Warszawie, w informacji zagranicznej. Inteligentna, kulturalna osoba. Najgorzej mówiła po polsku, takim pokręconym językiem. Ale ją pod koniec stalinizmu zwolnili z pracy z powodu złego pochodzenia. Opowiadała mi później, że jej następczyni była dziewczyną nie bardzo wykształconą. Przyszedł tam kiedyś Brazylijczyk z ambasady i pytał o statki transatlantyckie, żeby się dostać do Brazylii. Po polsku nie umiał, tylko z samouczka nauczył się paru zdań. Spytał: - Czy pani mówi po francusku? A ona mu na to: - A pana co to obchodzi? Taka była informacja zagraniczna w "Orbisie" w tym czasie. Od kilku lat Lilly mieszka w Wiedniu. Parę razy ją tam odwiedzałem w drodze do Rzymu. Kiedyś jeszcze z Semipałatyńska przysłała do mnie list, gdy już byłem w wojsku. Napisała w nim, że zbierają pieniądze na polski czołg (taka była wtedy akcja w Związku Radzieckim: zbierali pieniądze na uzbrojenie), i dodała: "Oby ten czołg jak najprędzej poszedł we właściwym kierunku". Po jakimś czasie, po paru tygodniach, poszedłem do pracy. Dostałem pracę nocnego stróża w ogrodach szpitali semipałatyńskich. Te ogrody mieściły się na wyspie na Irtyszu. Irtysz, duża rzeka, płynąca pod miastem, w tym miejscu rozdwajała się i tworzyła wyspę. Na wyspie była dobra ziemia, rosło dużo kapusty, buraków i czegoś tam jeszcze. Pilnowałem połowy ogrodu, a drugiej połowy strzegł stary Tatar. Dali mi jako stróżowi karabin, ale zepsuty i bez naboi, i wobec tego był to tylko nic niewarty ciężar. Zrobiłem sobie budkę z patyków i z gałęzi. Dwa miesiące stróżowałem, idąc wieczorem, rano wracając, na tej mojej kapuście. Kiedyś w nocy spotkałem się z tym Tatarem, usiedliśmy, gadaliśmy sobie po rosyjsku, on i ja na swój sposób łamanym językiem. - Tak wszyscy tutaj strasznie kradną - stwierdził. - No, pewnie Stalin nie kradnie - zauważyłem cierpko. - Bo wstydzi się na bazar wynosić - skomentował. Kiedyś, ze wstydem przyznaję, pani Marysia Woźniak umówiła się ze mną, że z paru koleżankami, które gdzieś tam mieszkały i biedowały, przyjdą w nocy na mój ogród, by sobie narwać kapusty. No i rzeczywiście przyszły, wzięły, ja tymczasem poszedłem w inną stronę ogrodu. Gdy wróciłem, już ich tam nie było. Ale później, Tatar Hassan, ogrodnik, spostrzegł się, że kapusty brakowało, robił mi wymówki. Raz niezręcznie sam do torby wziąłem dużą główkę kapusty, kilkukilową, i na nieszczęście, kiedy szedłem do domu, nad Irtyszem spotkałem kobietę, tęgą, dużą, w średnim wieku; okazało się, że to była jakaś urzędniczka od tego ogrodu. Zaczepiła mnie, kazała mi pokazać, co tam mam. Zaprowadziła mnie do ogrodnika. Poszła sprawa na milicję, ale mnie nie aresztowali. Moje panie znajome wybroniły mnie jakoś, dały komuś jakieś skarpetki i jeszcze coś. I tak rzecz przeszła bezboleśnie. Gdy kapusta była prawie cała wycięta, leżało już dużo liści kapuścianych na polu. Pewnego dnia wieczorem zaczął mżyć deszcz. Nie było gdzie się schować. Budy jeszcze nie miałem, a byłem bardzo zmęczony i śpiący. Zrobiłem legowisko z liści kapuścianych, położyłem się na wznak na tych liściach, żeby nie na gołej ziemi, i tak sobie parę godzin pospałem na deszczu. Ale nic mi się nie stało. Kiedyś śnieg zaczął padać, był już koniec października czy początek listopada. Wlazłem do mojej budy, karabin położyłem koło siebie i nie spostrzegłem się, kiedy zasnąłem. Byłem prawie do połowy zasypany śniegiem. Właśnie wtedy, w środku nocy, przyszedł ogrodnik z jakimś drugim mężczyzną na inspekcję ogrodu i tak mnie zastali śpiącego. Zabrali mi karabin. Rano poszedłem do niego po karabin. Oddał mi go grzecznie. Po dwóch miesiącach służba skończyła się. Jeszcze w czasie tego pilnowania, troszkę z nudów, troszkę z apetytu, wziąłem parę buraków, jakiś garnek gdzieś pożyczyłem, zrobiłem małe ognisko, wody nabrałem z Irtyszu i gotowałem te buraki. Pojęcia zielonego nie miałem o gotowaniu. Jak już były ugotowane, jadłem je, ale bez soli, bez niczego. Nie smakowały mi i do dzisiaj nie lubię gotowanych buraków. Gdy skończyła się ta praca, zacząłem rąbać drzewo u ludzi. Był w Semipałatyńsku Jan Fedorowicz. Pochodził z powiatu borszczowskiego. Założyliśmy obaj spółkę - rąbaliśmy razem drzewo. Był ode mnie znacznie starszy, z wąsami, siwawy, miał żonę i trzy córki. I była spółka FF" - dwóch Fedorowiczów. To trwało parę miesięcy. Rąbaliśmy drzewo u Polaków. Coś tam zawsze za to ludzie zapłacili, dawali coś zjeść. Zacząłem się uczyć roboty na drutach. Zrobiłem sobie popielaty szalik, który mam do dzisiaj, i kawałek pleców do swetra. Dalej nie postąpiłem, bo poszedłem do wojska. Zapisałem się też do szkoły, właściwie na kurs szoferski. Wśród moich kolegów kursantów było kilku Koreańczyków z południowego Kazachstanu, bo tam, w okolicę Usz Tobe, przesiedlili kilka tysięcy Koreańczyków ze wschodu, żeby im plantowali ryż. Ci Koreańczycy byli bardzo mili, kulturalni, grzeczni chłopcy. Bardzo się różnili zachowaniem i kulturą od miejscowych ruskich ludzi. Uczyła nas tego samochodziarstwa młoda kobieta pochodzenia polskiego, gdzieś z Witebszczyzny, inżynier, bardzo uprzejma, miła osoba. Pewnego dnia wezwano mnie do "wojenkomatu", czyli do biura wojskowego. Zostałem powołany do wojska. Powiedziałem tej pani inżynier, że już nie będę przychodził, bo idę do wojska. Ona mi na to zaproponowała, iż da mi świadectwo ukończenia kursu, choć nie przerobiła z nami sprawy hamulców. Powiedziałem, że boję się być szoferem bez umiejętności obchodzenia się z hamulcami. Pośmiała się i na tym się skończyło. Skończył się mój kurs. Pozbierałem trochę swoich rzeczy. To, co miałem lepszego, futro mojego Ojca i różne wartościowe drobiazgi, zostawiłem moim paniom. Włożyłem na siebie poszarpane, strasznie podarte i cuchnące ubranie robocze, "fufajkę", spodnie i bluzę, watowane, po jakimś chłopaku, którego te panie na jakiś czas przyjęły i ubrały, a łachy jego zostały. Włożyłem to i w tym poszedłem do wojenkomatu, już na ten wyjazd. Jeszcze mi się przypomniały pewne rzeczy z tego okresu, zanim poszedłem do wojska. Dostaliśmy kartki na chleb, zdaje się po 400 gramów na głowę dziennie. Chodziło się do tak zwanej piekarni, do magazynu, do którego przywożono chleb z piekarni, i tam się na kartki dostawało chleb. Jeśli się poszło wcześnie rano, jeszcze przed piątą, to się było pierwszym, bo właśnie wtedy przywozili samochodem chleb. Pomagało się wyładowywać chleb i dostawało się go pierwszemu. Kiedyś przyszedłem nieco później, już nie byłem pierwszy, stanąłem w kolejce. Przede mną stała jakaś kobieta, Rosjanka, strasznie zapłakana, bo gdzieś jej przepadły kartki na chleb. Czy jej ktoś ukradł, czy zgubiła, nie wiedziałem. A tam bardzo kradli kartki na chleb różni spekulanci. Można było zrobić majątek na chlebie i na złocie. Poznałem takich młodych ludzi, jeden był katolikiem, kilku Żydami, którzy zdobyli taką drogą rzeczywiście duże pieniądze. Jak robili pieniądze na złocie, nie wiem. Na chlebie robiło się je w następujący sposób: kilogram chleba na kartki kosztował 95 kopiejek, a na czarnym rynku 100 rubli, więc jeśli ktoś znalazł czy ukradł kartki, to miał olbrzymi dochód. Jeszcze o tych handlarzach. Był tam w Semipałatyńsku pan Roth, Żyd, starszy człowiek, wysoki, szczupły, który bardzo mnie lubił. Ja go też polubiłem. Czym zajmował się w Polsce, nie wiem. Kiedyś rozmawialiśmy z nim o tym robieniu pieniędzy przez niektórych, o tych młodych ludziach, i on, który mnie bardzo lubił i szanował, pokazał koniec swego paznokcia i powiedział mi tak: - Proszę pana, pan nie ma nawet tyle rozumu w porównaniu z nimi. - Chciał mi w ten sposób uprzytomnić nieprawdopodobny spryt ludzi, którzy umieli się tak urządzić. Kobieta wciąż lamentowała. Dałem jej swoją kartkę na chleb, żeby mogła sobie kupić chociaż kawałek. Ja miałem kartkę swoją i kartki dwóch moich pań. Wiedziałem, że jakoś przy nich przeżyję. Tego samego dnia po południu szedłem jakąś boczną, pustą uliczką, prawą stroną chodnika. Po lewej stronie zobaczyłem idącą z naprzeciwka młodą kobietę. Widać było, że jest to wiejska kobieta, ale Polka, bo inaczej ubrana niż tamtejsi ludzie, jakoś porządniej. Kiedy mnie zobaczyła, skręciła na ukos przez ulice na moją stronę, stanęła przede mną trzy kroki i z jakiegoś zawiniątka, które niosła w ręku, rozwinęła śliczny bocheneczek chleba, złoty prawie, pszenno-razowy, ładnie wypieczony, i dała mi go. - Dlaczego pani mi to daje? - zdziwiłem się. - A zobaczyłam księdza i przyszło mi do głowy, żeby księdzu to dać. Podziękowałem, poszedłem i pomyślałem sobie: "Widzisz, jak to Pan Bóg natychmiast oddaje". Chleb był bardzo smaczny, dobrze wypieczony, a ten, który nam tam dawali, żytni, z grubej bardzo mąki, był czarny i mokry. Bo wedle przepisu z kilograma mąki miało wyjść półtora kilograma chleba, czyli było w nim poł kilograma wody. I dlatego był całkiem jak glina, dość smaczny, ale gliniasty. Wiedziałem, że panny Böhmówny siedzą jeszcze zamknięte i że co dzień prowadzą je z więzienia do pracy do fabryki skór, do koż-zawodu. Kiedyś wybrałem się tam na spacer i obszedłem całą fabrykę dookoła, patrząc, gdzie one mogą być. Trochę ze strachem, żeby mnie kto nie przyłapał. Ale nic nie zobaczyłem. Kiedy wyszły z więzienia i przestały tam pracować, przyszły obydwie do pani Kucharskiej, gdzie przebywały parę dni. Wtedy to z Basią Böhmówną wybraliśmy się parę kilometrów za miasto, by zobaczyć obóz więźniów, w którym jakoby w barakach trzymano 25 tysięcy ludzi, może nie w tym jednym obozie, gdyż znajdowało się tam kilka podobnych obozów. Ona miała tam kogoś znajomego. Zobaczyliśmy tę osobę, pozwolono na to. Kiedyśmy wracali inną, krótszą drogą, stanęliśmy nad strumykiem szerokości może 3 metrów i zastanawialiśmy się, jak tu przejść. Byłem w "pimach", czyli walonkach. Wiedziałem, że jak namokną, to się zniszczą. Ona także miała coś nieodpowiedniego do chodzenia po wodzie. Podeszła wtedy do nas - tą ścieżką, którą szliśmy - młoda kobieta z workiem na plecach. Nie zwracaliśmy się do niej, ona sama, gdy zobaczyła, że tak zakłopotani stoimy nad wodą, rozejrzała się, odeszła jakieś 50 metrów wzdłuż wody, wróciła niosąc długą deskę. Sama była boso. Położyła nam tę deskę, żebyśmy mogli przejść suchą nogą. Kiedyśmy do niej zagadali, okazało się, że była pochodzenia polskiego. Zdarzyło się tak więcej razy, jak z Siemionowskim i jak z tą instruktorką od samochodów, tak i tu ludzie pochodzący z rodzin polskich byli szczególnie uczynni. Może dlatego, że my byliśmy Polakami, a może dlatego, że został o im coś z kultury polskiej. Panny Böhmówny obydwie w zdrowiu powróciły do Bukoni do swoich rodziców, a potem z matką i z bratową, panią Marią Böhm, wróciły do Polski. Utrzymuję z nimi dalej kontakt. Pan Edward zmarł w Bukoni. Panią Ludwikę Kownacką z Bukoni wraz z aresztowaną w sowchozie "Bolszewik" panią Marią Hoffmanową wywieźli do Swierdłowska do obozu pracy Tam Ludka zmarła na zapalenie płuc, pani Hoffmanowa po dwóch latach wróciła. Napisała na moją prośbę bardzo ładne wspomnienie o Ludce. Matka Ludki, pani Maria Kownacka, po aresztowaniu córki zamieszkała w Kokpektach u Eugenii Serwatowiczowej i Danuty Kuźniewicz jako jej "macocha". Razem potem w czerwcu 1946 roku wróciły do Polski. Mieszkała w Krakowie w domu Helclów. Tam ją odwiedzałem. Wyróżniała się pracą społeczną, dobrocią, była bardzo kochana przez wszystkich. Przed paru laty zmarła. Dostałem od niej wiele drogich sercu pamiątek przywiezionych z Bukoni. W Semipałatyńsku przygotowywałem kilkoro dzieci do pierwszej Komunii św., między innymi Tereskę Maszlankównę. W tym czasie po wyjściu z więzienia odprawiałem mszę św. po cichu w domach przyjaciół. Raz na 11 Listopada, z okazji święta państwowego, poprosiłem władze sowieckie o pozwolenie na mszę św. Dostałem pozwolenie na odprawienie mszy św. w jakimś baraku, gdzie mieszkali Polacy i gdzie było więcej miejsca. Zeszło się ich dużo. Na codzienne msze św. nie miałem pozwolenia, musiałem więc to robić nielegalnie, ukradkiem. Nie powiedziałem jeszcze, jak to się stało, że nie wyjechałem z armią Andersa. Otóż gdy mieli wyjeżdżać w 1942 roku, późną wiosną i latem, dostałem kolejno trzy depesze ze sztabu armii Andersa z Jangi Jul. Dwie od kogoś ze sztabu, jedną od księdza Cieńskiego, wzywającą mnie, żebym tam przyjechał, gdyż miałem dołączyć do transportu armii. Poszedłem z taką depeszą na milicję w Kokpektach, żeby mi dali pozwolenie na wykupienie biletu i na wyjazd. Inaczej nie można było dostać się do pociągu. Powiedzieli mi, że ten telegram nie wystarcza, że musi być osobny papier, wezwanie mnie do wojska - "wojennoje trebowanije". Zadepeszowałem do sztabu, żeby mi to przysłano. Na to dostałem depeszę, że mi wysyłają niezbędne dokumenty. Do mnie one nie doszły, armia wyjechała, a ja zostałem, z czego byłem zresztą zadowolony. Wolałem zostać ze swoimi ludźmi w Kazachstanie, aniżeli gdzieś tam jechać poza Związek Radziecki na Zachód. `tc Droga do Polski `tc Kiedy powołany do wojska poszedłem do "wojenkomatu", zastałem tam młodego człowieka. Spisywano jego dane personalne. Był niewysokiego wzrostu, szczupły, o ładnej, delikatnej twarzy, ubrany w porządny, ciemny płaszcz. Usłyszałem, jak go pytano. - Wasza familia? - Malanowski. - Nacjonalnost'? - Angliczanin. - Grażdanstwo (czyli obywatelstwo)? - Sowietskoje. - A gdie rabotajetie? - W Kitajskom konsulstwie. Był to młody człowiek, trzydziestoparoletni, prawnik, który skończył prawo w Petersburgu i tam pracował. Jego ojciec, pan Malanowski, rolnik z Poznańskiego, przed pierwszą wojną wyemigrował do Anglii, tam się ożenił z Angielką. Urodził mu się syn, przeto syn był już narodowości angielskiej. Tenże Malanowski potem w dwudziestych latach, gdy Sowieci werbowali różnych fachowców, on, jako fachowiec od roli, wyjechał do Rosji z żoną i z dzieckiem. Tam syn skończył szkoły i ożenił się z Rosjanką. Kiedyś przedtem spotkałem jego żonę, bardzo miłą osobę, w kolejce po chleb. Wtedy porozmawialiśmy. Ona mi powiedziała: - Wiecie, spotykam parę dni temu mego znajomego. Widzę, idzie wesoły, rozradowany, szczęśliwy, więc pytam: "Co tam, Iwanie Iwanowiczu, co was spotkało takiego dobrego?" A on pokazuje mi duży bochenek chleba i mówi: - "Zdobyłem dwa kilo chleba. To takie wielkie szczęście". Otóż ten młody pan Malanowski, kiedy Niemcy podchodzili pod Leningrad, został wraz z innymi ewakuowany ze swoją rodziną do Kazachstanu, do Semipałatyńska. I tam się rozglądał za pracą. Chiński konsul potrzebował wówczas sekretarza, który by znał języki. Malanowski poszedł do tej służby. Chcieli go, jako Polaka, z powodu nazwiska wziąć do wojska polskich patriotów, tak to się nazywało, ale takie to było polskie wojsko, złożone z najrozmaitszych ludzi, którzy mieli jakiekolwiek zaczepienie, choćby samym nazwiskiem, o Polskę. Zresztą w tym wojsku było bardzo dużo ludzi zupełnie niczego wspólnego z Polską nie mających. Chiński konsul go wybronił, bo go potrzebował. Pożegnałem się z moimi paniami i wyjechałem z dwoma młodymi ludźmi; jeden był fryzjerem, nazywał się Ratafia, a drugi Hofman, ten chłopak, którego matka zmarła w Kokpektach. Pojechaliśmy pociągiem przez Nowosybirsk, Moskwę do Sum na Ukrainę. Dostaliśmy służbowy bilet. W Nowosybirsku trzeba było przesiąść się na inny pociąg, a przedtem przejść przez odwszanie. Była na stacji"bania", czyli łaźnia. Oddawało się swoje ubranie do oczyszczenia, a samemu szło się umyć w tej bani. Powiedziano nam, że w odwszalniach jest niebezpiecznie, bo wynosi się stamtąd ubranie jeszcze bardziej zawszone. Wobec tego ktoś nam poradził, by u kogoś z miejscowych kupić poświadczenia, żeśmy odbyli tę ceremonię. Z tymi świstkami można już było kupić bilety kolejowe i dostać się do pociągu. Tak nam się udało. Jechaliśmy w strasznym ścisku. Długi czas leżałem na półce, na samej górze, tam, gdzie bagaż, i dzięki temu trochę spałem. Bilet opiewał, zdaje mi się, na 4,5 tysiąca kilometrów. W Moskwie zatrzymaliśmy się. Była szósta rano. Chciało się coś zjeść. Poszliśmy do stołówki, ale była zamknięta. Robiono w niej porządek. Była druga sala tej stołówki, oficerska, do której nie miałem prawa. Żaden z nas nie mógł się tam dostać, a w tej pierwszej nie było w ogóle nic do zjedzenia ani do wypicia, tylko przy kranie stała dziewczyna i w swoim kubku za pięć kopiejek dawała wodę z kranu. A że ja miałem swój garnuszek, wypiłem wodę za darmo. Zobaczyłem szczura, który biegł wzdłuż ściany i w pewnym miejscu wlazł do dziury, ale ogon wystawał; z głupoty stanąłem na tym ogonie, szczur szarpnął i została tylko skórka z ogona na wierzchu, a on uciekł. Mówię to, bo cóż, to są moje jedyne wspomnienia z Moskwy. Moi towarzysze poszli do miasta załatwić coś w biurze Związku Patriotów Polskich, zresztą nic nie załatwili, a ja pilnowałem naszych rzeczy. Pojechaliśmy dalej na południe przez Kursk do Sum. W Sumach dwaj moi towarzysze zakrzątnęli się, gdzieś tam coś kupili. Zjedliśmy, wypiliśmy jakąś herbatę i poszliśmy do koszar. Sumy to miasteczko na Ukrainie na północ od Charkowa w kierunku na Kursk, jedna z ostatnich posiadłości Wiśniowieckich na Zadnieprzu ukraińskim. W mieście była bardzo piękna cerkiew ze złotą kopułą. Bardzo piękny kraj, falisty, urodzajna ziemia ukraińska. Koszary, do których szliśmy, znajdowały się jakieś 2 kilometry za miastem. Były to dawne koszary carskie szkoły kadetów artylerii. Budynki duże, porządne, dwupiętrowe, stojące wokoło trzech stron dużego kwadratu placu ćwiczebnego. Z czwartej strony był budynek kasyna oficerskiego, a dalej jeszcze inne różne zabudowania. Zgłosiłem się tam do kancelarii "pułku zapasowego", czyli formacji będącej na prawach pułku, ale utworzonej dla formowania nowej dywizji; tam przychodzili nowo powołani. Trzy poprzednie dywizje armii ludowej formowały się w Sielcach nad Oką, na wschód od Moskwy. Nazywali ich wszystkich "kościuszkowcami", chociaż tylko pierwsza dywizja nosiła imię Kościuszki. Tutaj miała się formować czwarta dywizja, imienia Jana Kilińskiego. W kancelarii przyjął mnie major Wrzos-polski komunista, uprzejmy. Gdy się dowiedział, że jestem księdzem, dał mi porządne mieszkanie na drugim piętrze jednego z tych bloków oraz trzech młodych ludzi do obsługi:szofera, "sekretarza" i pomocnika. "Sekretarz" był klerykiem bernardyńskim, który później wstąpił do kapucynów i jest gdzieś zagranicą księdzem. Poczciwy, dobry, ale dziwaczyna, choć młody człowiek. Pomocnik, Bronek Harbarczuk z Łucka - osiemnastoletni, bardzo muzykalny, był pomocnikiem organisty w Łucku. Szofer pochodził spod Lublina. Nazywał się Edward Bryczek. Wzięli go do tej armii i dali mi do posługi. Miałem więc tych trzech ludzi i samochód ciężarowy. Zacząłem odbywać moją służbę kapelańską. Później zostałem kapelanem czwartej dywizji. Z początku dowódcą tego ośrodka organizacyjnego, czyli pułku zapasowego, był major Rodziewicz, kawalerzysta, wysoki, przystojny mężczyzna, Polak z Rosji. Bardzo uprzejmy jegomość, tylko nie bardzo mądry. Jego zastępcą politycznym był "oficer bez stopnia", Świetlik, który potem został podporucznikiem. O ile wiem, Świetlik szybko awansował, aż został w Warszawie zastępcą naczelnego wodza Armii Polskiej jako oficer polityczny w stopniu generała. W jakiś czas potem przyszedł po nim na to stanowisko też mój znajomy, major Józef Urbanowicz, ale to późniejsza historia. Zacząłem wtedy spowiadać żołnierzy. W jakimś pokoju miałem urządzoną kaplicę. Na samochodzie umocowaliśmy stół, służący jako ołtarz. Miałem swoje przybory kościelne, które jeszcze dostałem w armii Andersa i które szczęśliwie się przechowały u pani Kownackiej. Później mi je dostarczono. Zaczęła się praca kapelańska. Po Rodziewiczu dowódcą został generał Karol Świerczewski. Gdy nadeszła Wielkanoc, generał poprosił mnie do siebie. Bardzo uprzejmie kazał siadać i prosił, żeby na Wielkanoc urządzić święcone dla oficerów. Sala kasyna oficerskiego była stosunkowo nieduża, a że oficerów było wielu, robiło się więc to święcone na dwie raty. Na jedno z nich przybył Świerczewski. Po poświęceniu usiadł naprzeciwko mnie przy wąskim stole. Ja siedziałem w komży ze stułą. Świerczewski zwrócił się do mnie z kieliszkiem w ręku i powiedział, że ostatni raz był na rezurekcji trzydzieści lat temu, to znaczy jeszcze w Polsce, przed wyjazdem z ojcem do Rosji. W początkach pierwszej wojny światowej mieszkał wraz z ojcem w Warszawie. Nie wiem, kim był ten ojciec, który przed nacierającymi Niemcami wycofał się, uciekł do Rosji i tam jego syn skończył szkołę wojskową. Widać było, że Świerczewski z sentymentem wspomina te dawne święta wielkanocne. Zapytałem go wtedy, jak to się dzieje, że po tylu latach tak ładnie mówi po polsku. Mówił czystą polszczyzną, zupełnie bez nalotu ruskiego. Powiedział: - U nas w domu dba się o to. Moje dzieci też mówią po polsku. To był dziwny Polak, zapewne przekonań bardzo lewicowych, może komunistycznych, ale uczciwy, rzetelny człowiek, doskonały dowódca. Niewysokiego wzrostu, krępy, barczysty, z orlim nosem, z sępią trochę twarzą, z dużą szramą przez policzek, przez co jeszcze groźniej wyglądał, w obejściu bardzo kulturalny i miły. Poszedł ze mną na plac ćwiczeń, by omówić, jak ustawiać samochody ciężarowe z opuszczonymi burtami i zrobić z nich podium pod ołtarz. Na Wielkanoc miałem odprawić uroczystą mszę św. dla żołnierzy. W drodze na plac mówił mi, że starają się w tej armii robić wszystko, żeby żołnierze czuli się jak w polskim wojsku. Dlatego obowiązują czapki jak przed wojną, rogatywki, chociaż armia polska w Anglii ma okrągłe, angielskie. Dlatego wprowadzono, tak jak było dawniej, salutowanie dwoma palcami do daszku czapki, chociaż w Anglii salutowało się całą dłonią. Rozumiałem, że stąd i to święcone, i ta msza św., i ten kapelan. Nie z wielkiej pobożności, ale po to, żeby żołnierz uwierzył, że służy w polskim wojsku. Kiedy zaproponowano Andersowi - tak mi opowiadano - żeby formował pierwszą armię polską w 1941 roku, miał powiedzieć między innymi, że chce mieć kapelanów, i nalegał, żeby wypuszczono ich z więzień. Początkowo mu odmówiono, na co Anders postawił się twardo, a był protestantem: "Ja polskiego wojska bez kapelanów nie będę tworzył, bo to by nie było polskie wojsko". Zgodzono się wobec tego na kapelanów. A tutaj, w tym ludowym wojsku, sami rozumieli, że jeżeli ma być polskie wojsko, to muszą być też kapelani. Byłem czwartym z kolei kapelanem. Ciekawa jest historia pierwszego kapelana - księdza Franciszka Kubsza. Przed wojną prymas Hlond zwrócił się do różnych zakonów z prośbą o wysyłanie młodych księży na kresy wschodnie, gdyż brakowało tam duchownych w parafiach. Między innymi Zgromadzenie Księży Oblatów wysłało księdza Kupsza, Ślązaka, człowieka inteligentnego, energicznego. Pracował jako proboszcz we wsi Puzicze na Polesiu. W czasie wojny, gdy Niemcy zagarnęli już Polesie, wieś tę zlikwidowano czy spalono, dość że ksiądz Kubsz nie mógł się już tam utrzymać. W lasach działała partyzantka sowiecka. Nie było innej rady: ksiądz dołączył do jakiegoś oddziału partyzanckiego i parę tygodni wędrował z nim po lesie. Po jakimś czasie powiedziano mu, że w Związku Radzieckim formują polską armię, że przyleci przez front samolot, który go zabierze do tego wojska. Jeżeli zechce zostać jako kapelan, to zostanie, a jak nie - odwiozą go z powrotem. Tak mi opowiadał. Zgodził się na to. Rzeczywiście przyleciał samolot. Wzięli go i najpierw osadzili pod Moskwą w jakiejś wygodnej willi, gdzie mieszkał dwa tygodnie. Przyjeżdżał tam do niego jakiś ważniejszy oficer NKWD, rozmawiał z nim, żeby się zorientować, co to za człowiek. Zawieźli go później do Sielc, gdzie formowała się dywizja generała Berlinga, I Dywizja im. Tadeusza Kościuszki. Ksiądz Kubsz zdecydował się zostać. I w ten sposób stał się pierwszym kapelanem, później naczelnym kapelanem całej ludowej armii. Kapelanem II Dywizji - o ile pamiętam - był ksiądz Dudek. Niewysoki, barczysty człowiek. Nie wiem, skąd pochodził. Ksiądz Łopaciński, Polak z Estonii, był kapelanem III Dywizji. Ja zostałem kapelanem IV Dywizji. Bardzo mnie tam oficerowie szanowali, począwszy od generała Świerczewskiego. Jego zastępca polityczny, kapitan Wiktor Grosz, był - o ile dobrze pamiętam - przedwojennym dziennikarzem polskim. Żyd. Bardzo kulturalny, europejski człowiek, przystojny, zgrabny, ale nigdy nie wiedziałem, co naprawdę myśli. Bardzo gładki, uprzejmy. Gdy potrzebowałem udać się gdzieś dalej - zanim dostałem do dyspozycji samochód - szedłem do niego i on dawał mi lokomocję. I tak którejś niedzieli na pierwszą mszę św. do miejsca oddalonego o około dwadzieścia kilometrów pojechałem samochodem. Oddziały polskie były rozlokowane wokoło Sum w dość dużym promieniu. Dowódcy poszczególnych oddziałów zapraszali mnie. Tej samej niedzieli na drugą mszę św. poleciałem samolotem 80 kilometrów. Po południu pojechałem jakieś 6 kilometrów za miasto na mszę św. motocyklem. Taka to była zmotoryzowana kapelania wojskowa. Dwa razy latałem samolotem do obsługi tych wojskowych oddziałów. Raz poleciałem z pilotem, który miał całą twarz w bliznach po poparzeniu. To był dzielny lotnik, sympatyczny. Gdy Niemcy go zestrzelili, skoczył ze spadochronu, ale z palącego się już samolotu, tak że był cały poparzony; jakoś go odratowali i już nie pozwalali mu latać na bojowych silnych samolotach: latał tylko na "kukuruźnikach", dwupłatowcach, o których mówili, że gdy taki kukuruźnik leci, a na dole ktoś stanie i pokaże mu flaszkę z wódką, to natychmiast siada. Otóż lecieliśmy takim kukuruźnikiem nad miejscowością, gdzie miałem obsłużyć żołnierzy, ale pilot nie wiedział, gdzie ma lądować. Krążył więc nad ośrodkiem wojskowym, zataczając coraz mniejsze koła, tak że skrzydła samolotu były ustawione pod ostrym kątem ku ziemi. Wtedy wyszedł ktoś z jakiegoś budynku i pokazał ręką w kierunku łąki i tam wylądowaliśmy. Gdy lecieliśmy, pilot w pewnej chwili spojrzał na mnie. Siedziałem za nim. Zrozumiałem, że chce pikować czy coś w tym sensie. Kiwnąłem głową. Nagle samolot zaczął prawie prostopadle spadać w dół. W pierwszej chwili dusza mi siadła na ramieniu, takie było instynktowne przerażenie, ale zaraz się ocknąłem i roześmiałem się do siebie samego. Po chwili pilot wyprostował samolot i leciał poziomo. Obejrzał się na mnie, zobaczył mnie śmiejącego się, porozumieliśmy się uśmiechem i polecieliśmy dalej. Bardzo to był sympatyczny człowiek. Kiedyś powiedzieli mi, że prosi mnie pułkownik stojący na placu ćwiczeń. Idąc w tamtą stronę, gdy byłem już jakieś 40 kroków od niego, pomyślałem sobie: "Podejdę bliżej i zamelduję się, bo taki jest porządek wojskowy. Ja mam trzy gwiazdki, a on jest podpułkownikiem". Oficerowie po Akademii Wojennej nosili ładne mundury koloru popielatoniebieskiego. On miał taki mundur. Zanim się zbliżyłem, pierwszy stanął na baczność i zasalutował. Podszedłem i przywitałem się z nim. Bardzo uprzejmie przedstawił się i poprosił, żebym przyjechał do jego oddziału i obsłużył żołnierzy. Ustaliliśmy dzień. Pojechałem tam. Gościnnie mnie przyjął, dał mi kwaterę, porządny pokój w dawnym folwarku czy browarze. Porozmawialiśmy. Nazywał się Malarenko. Opowiadał mi, że właśnie świeżo ukończył Akademię Wojenną. Z trzema innymi towarzyszami został wezwany do Stalina. Stalin przez godzinę tłumaczył im, że wysyła ich do Armii Polskiej. Mówił, jak mają się zachować w tej armii, mówił, że mają szanować Polaków, jak najlepiej traktować żołnierzy. Podczas godzinnej rozmowy 15 minut poświęcił szanowaniu religii w polskim wojsku, szacunkowi dla kapelanów. Zrozumiałem, że skoro Stalin tak kazał, to on mnie szanował i dbał o to, żebym obsłużył jego żołnierzy. Wieczorem kładąc się spać usłyszałem pukanie w szybę. Otworzyłem okno. Stoi mój pułkownik, daje mi prześcieradło i mówi, że żona zapomniała, że tam jest tylko jedno prześcieradło, więc przysyła mi drugie. Kiedyś pojechałem do oddziału kawalerii, ale koni tam nie było. Spowiadałem od rana do wieczora. Notowałem sobie na karteczce kreseczkami wszystkich spowiadanych, żeby wiedzieć, ile komunikantów przygotować. Wyspowiadałem około 200 żołnierzy w ciągu dnia. Byłem tak zmęczony, że po paru godzinach przy każdym właściwie zasypiałem na nowo. Bardzo to było uciążliwe. Ale jakoś się to wszystko dobrze odbyło. W jakimś innym oddziale pewien prosty, czterdziestoparoletni już człowiek podszedł do mnie i powiedział, że chce pokazać, gdzie można by odprawić mszę św. W drodze rozmawialiśmy. Zorientowałem się z jego rozmowy, że on mnie podpytuje, kim właściwie jestem, czy prawdziwy ksiądz czy nie. Ale na szczęście pochodził z Tarnopolskiego tak jak i ja. Gdy mi to powiedział, od razu znaleźliśmy wielu znajomych księży i w ogóle szereg sytuacji tamtejszych. I wtedy przyznał mi się, że rzeczywiście mnie podpytywał, bo oni sobie myślą, że ci księża w armii to są enkawudziści. Wobec tego muszą nas kontrolować. Bardzo go za to pochwaliłem, a i ubawiłem się tym szczerze. Bardzo ładnie odbyła się msza św. Raz w jakiejś wsi miejscowy pop usłużył mi w polowej mszy św. jakimiś przedmiotami z cerkwi. Był obecny na tej mszy św. i też mi służył. W Sumach usłyszałem, że jest tam miejscowy biskup prawosławny. Poszedłem złożyć mu wizytę. Mieszkał w prostej chatynce na skraju miasta. Staruszek niewysoki, z długą, białą brodą. Bardzo dobry, uroczy człowiek, pogadaliśmy miło. Dał mi książkę, którą mam do dzisiaj. Jest to Zbiór listów i telegramów wysyłanych przez biskupów prawosławnych do Stalina i odpowiedzi Stalina. Był to czas, kiedy rząd sowiecki zbierał dobrowolne datki pieniężne na czołgi, na uzbrojenie. Biskupi przez proboszczów zbierali od ludzi pieniądze i przesyłali je wraz z wiernopoddańczymi listami na adres Stalina. Niektóre z tych listów mówią: "Widzimy w Tobie, Józefie Wissarionowiczu, przez Boga wybranego Wodza Narodu". W odpowiedzi na to są zawsze lakoniczne podziękowania Stalina. Bardzo charakterystyczna książka. Wśród żołnierzy spotkałem różnych dawnych znajomych, między innymi Jurka Małachowskiego, syna Jerzego, oraz syna naszego sąsiada ze Stryjówki pod Zbarażem, Bartka (?), który służył u Podleskich w Czernielowie. Kiedyś przyjechał do Sum ksiądz Orlemański z Ameryki. Równocześnie z nim, ale innym samolotem, przyleciał do ZSRR Oskar Lange, później bardzo znany w Polsce, który udał się do innego ośrodka polskiej armii. Ksiądz Orlemański był proboszczem parafii St. Mary w Ameryce, nie wiem, w jakim mieście. W Ameryce włączał się w akcję wyborczą prezydenta. Założył tam Towarzystwo Przyjaciół Tadeusza Kościuszki dla pomagania armii kościuszkowskiej. To miało pomóc w tych wyborach. Dlatego chciał tę armię zobaczyć. Wtedy generał Karol Świerczewski zaprosił mnie do towarzystwa księdza Orlemańskiego, który z Moskwy przyjechał do Sum "salonką", to znaczy specjalnym pociągiem złożonym z dwu wagonów; jeden był sypialny, drugi coś w rodzaju salonu-jadalni. Było kilku ludzi obsługi. Ksiądz zaprosił nas tam na podwieczorek. Przedział był ładny, na stole również ładnie nakryte. Na środku stała okrągła taca, na tacy sześć czy siedem rozmaitych butelek z napojami wysokiej klasy. Przy tym była jakaś herbata, bułeczki, masło, już nie wiem, co jeszcze. Wspaniałe przyjęcie. Niewieleśmy zjedli z tego. Świerczewski proponował, że pokaże armię i magazyny wojskowe, ale ksiądz się tym nie interesował. Bytność tutaj była mu potrzebna tylko po to, żeby móc przed Polakami amerykańskimi chwalić się, że był tu, że pomagał kościuszkowcom w Związku Radzieckim, a wszystko to, żeby zyskać głosy na swojego kandydata. Taka była jego polityka. Urządzono uroczystą mszę św., którą on odprawił na dużym polu za koszarami. Wygłosił kazanie. Po polsku mówił dobrze, trochę z amerykańska; kazanie było długie. Mówił, że właśnie był u Stalina, dwie godziny z nim rozmawiał, coś tam oglądał, że Stalin był bardzo miły. I tak jakoś się wyraził, że czasem to, co wydaje się czarne, okazuje się, że jest białe. Mówił też, że lecąc nad Syberią myślał o Polakach skazanych tam na zesłanie przez carat. A my myśleliśmy swoje: że teraz nieporównanie więcej Polaków tam wywieziono, i to nie tylko mężczyzn, ale i kobiety, i dzieci. Gdy mówił o Stalinie, o prezydencie Ameryki, gdy widziałem, jak obcował ze Świerczewskim, jedno mnie uderzyło: że to jest człowiek wolny, z poczuciem swojej godności. Prezydent jest prezydentem, on jest proboszczem, ale to są ludzie, którzy ze sobą rozmawiają jak dwaj ludzie wolni. Nie z czołobitności czy serwilizmu. No i wrócił do USA. W mieście był szpital, do którego odsyłaliśmy z naszych koszar ludzi chorych. Kiedyś zawiadomili mnie, że ktoś umarł i że trzeba go pogrzebać. Ze strony szpitala załatwiał to sierżant. Już w czasie obrzędu pogrzebowego powiedział mi na ucho, że zmarły był samobójcą. Zanim zamknęli trumnę, ktoś z obsługi wrzucił do trumny amputowaną stopę. Dziwnie mi się zrobiło, jakoś trochę nieswojo, że będę grzebał uroczyście nogę człowieka żyjącego. Załadowali na wóz trumnę, potem drugą. Sierżant znów szepnął mi, że ten drugi to też samobójca. W armii było dość dużo samobójstw. Chowałem więc uroczyście dwóch samobójców, biednych ludzi. Raz wezwano mnie do wyspowiadania człowieka skazanego na śmierć. Pochodził ze Lwowa. Oskarżono go o sprzyjanie Niemcom czy o szpiegostwo. Straszne było spowiadanie tego biednego człowieka, który wiedział, że za chwilę zginie. Bardzo się tego bał. Innym razem skazano w Sumach na śmierć żołnierza za jakąś niekarność wojskową - dostał przepustkę i spóźnił się. Rozstrzelanie tego poprzedniego było bardzo przykrą sprawą. Zrobili z tego widowisko. Chcieli z tego zrobić pokazową sprawę dla odstraszenia innych. Na łąkę pod miastem sprowadzono dużo wojska. Major Grosz przemówił, po tym przemówieniu padła komenda. Gdy ciało się osunęło, major Grosz zaklaskał w dłonie i żołnierze, nie wiem, ilu ich tam było, też klaskali. Bardzo przykre, tragiczne widowisko. Nie poszedłem tam, znam to z opowiadania. Po pewnym czasie, nie pamiętam w którym miesiącu, może w maju, odszedł generał Świerczewski, przybył generał Kieniewicz. Utworzono pod jego dowództwem IV Dywizję im. Jana Kilińskiego. Generał był Polakiem urodzonym w Rosji. Mówił po polsku, ale bardzo z rosyjska. Często mówił "chaliera". Grubas, energiczny, bardzo dzielny, służbista, bezwzględny. Wobec mnie był uprzejmy. Były trzy pułki piechoty: dziesiąty, jedenasty i dwunasty, oraz pułk artylerii. Dowódcą dziesiątego był, o ile pamiętam, pułkownik Potapowicz, też Polak rosyjski, wysoki, przystojny, bardzo miły człowiek. Dobre miałem z nim stosunki. Dowódcą jedenastego - pułkownik Wariończyk, Rosjanin, też grzeczny; dowódcą dwunastego - pułkownik Kondratowicz, też chyba Polak rosyjski. Tego najmniej znałem i był najmniej sympatyczny. Dowódcą pułku artylerii był major Kulczycki albo jakoś podobnie. Bardzo sympatyczny, kulturalny, dobry człowiek. Niestety wśród lasów na Wołyniu z zasadzki jakiejś zastrzelono go. Kto po nim był, nie pamiętam. Pamiętam zastępców politycznych dowódców pułków: porucznik Broda, chyba żydowskiego pochodzenia, Koniński, Śliwiński. Był też pułk saperów. Kiedyś będąc w kancelarii pułku zastałem tam siedzącego w mundurze sowieckim jakiegoś młodego oficera w stopniu porucznika. Przechodząc koło niego zauważyłem, że wyjął z raportówki książkę i czytał. Był to Pan Tadeusz. Wtedy do niego zagadałem. Przyszedł do naszej dywizji z armii sowieckiej. Nazywał się Jan Zgierski, pochodził z Witebszczyzny. Rodzina jego była tam od dawna. Ostatnio, już jako inżynier, mieszkał w Charkowie i stamtąd został wzięty do wojska. Po odebraniu Charkowa przez wojska sowieckie pojechał tam i ze swej zburzonej willi przywiózł dwie rzeczy i dał mi je. Mały, srebrny dzwonek, który mam dotychczas, z literami i znakami chyba mongolskimi, o bardzo pięknym dźwięku. Na tym dzwonku scyzorykiem wyciął swoje imię i nazwisko, a z drugiej strony napis: "Z Narodem i dla Narodu". Był to bardzo gorący patriota Polak, wrogi systemowi sowieckiemu. Woził ze sobą Pana Tadeusza i ciągle go czytał, a w bagażach dwa tomy Historii powstania listopadowego. Druga rzecz, jaką mi dał, to obraz Serca Pana Jezusa, a równocześnie Dobrego Pasterza. Bardzo ciekawy, malowany w charakterze bizantyńskim. Obraz z XVIII wieku, trochę prymitywny, ale ładny. Kult Serca Jezusowego też jest XVIII-wieczny. Obraz musiał powstać na północnych kresach, gdzie były bardzo duże wpływy jezuitów, propagatorów Najświętszego Serca Pana Jezusa, jako przejaw połączenia kultury chrześcijaństwa wschodniego z kulturą chrześcijaństwa zachodniego. Jedyny raz w życiu spotkałem się z takim obrazem i nie znam nikogo, kto by podobny widział. Obraz, malowany na płótnie, był bez ramy, przełamany na pół, trochę zniszczony. Kiedy przyjechałem do Lasek, dałem go do odnowienia. Ładny jest to obraz i ciekawy. Jan Zgierski, z którym się bardzo zaprzyjaźniłem, przeszedł w życiu bardzo ciężkie doświadczenia. Kilka osób z jego rodziny, chyba ojciec i syn, i ktoś jeszcze, zginęli gdzieś w obozach czy więzieniach sowieckich. On sam przecierpiał wiele. Kiedyś później gdzieś na północ od Warszawy był świadkiem, jak czołg sowiecki najechał na wóz z ludźmi wracającymi, jak się zdawało, z jakiegoś wiejskiego wesela. Czołg na nich najechał i roztratował. Zgierski napisał o tym do wyższych władz sowieckich, w następstwie czego został aresztowany i skazany na dwa lata. Gdy wojna się skończyła, dostał się do Szczecina i tam do dzisiaj mieszka. 28 czerwca całą IV Dywizję piechoty wysłano na zachód. Na stacji w Sumach załadowaliśmy się do pociągu. Załadowałem też mój samochód ciężarowy z ołtarzem i tak ruszyliśmy w stronę Polski. Cztery lata wcześniej, też 28 czerwca, wyjechałem ze Lwowa, a osiem lat wcześniej, też tego dnia, otrzymałem święcenia kapłańskie. Po drodze w pobliżu Równego samoloty niemieckie bombardowały okolicę, pociąg stanął, wygasił wszystkie światła, żołnierze trochę się rozbiegli, ale nic nam złego się nie stało. Staliśmy jakiś czas pod Ołyką w lasach. Pamiętam kościół w Ołyce, proboszcza, bramę wjazdową do zamku Radziwiłłów. Staliśmy tam tydzień, może dwa. Przeszliśmy granicę w Dorohusku nad Bugiem. Za Bugiem odbyła się patriotyczna uroczystość. Śpiewaliśmy Rotę, było przemówienie generała i moje do żołnierzy. Mam szereg fotografii z tej uroczystości, jak i z Sum. Z Dorohuska poszliśmy do Chełma. W Chełmie znowu zatrzymaliśmy się na parę dni. Z inicjatywy pułkownika Potapowicza żołnierze postawili przed kościołem farnym w Chełmie drewniany krzyż: było uroczyste poświęcenie. Krzyż stoi do dziś (1983). Z Chełma ruszyliśmy do Lublina. Z Lublina posłano mnie do Chełma, do biskupa prawosławnego, który rezydował przy kościele "na górce", który był kiedyś katedrą biskupów unickich. Później w carskiej Rosji zamieniony został na katedrę prawosławną, w dwudziestoleciu międzywojennym był kościołem polskim, a w czasie okupacji niemieckiej przejęli go znowu prawosławni. Tam rezydował ich biskup. Był to szczupły człowiek w średnim wieku. Poszedłem zapowiedzieć mu w imieniu władz polskich, że kościół będzie znowu odebrany i oddany Kościołowi katolickiemu. Rozmowa była krótka, niemiła, bo biskup oczywiście bardzo niemile to przyjął. W dyskusję żadną się nie wdawałem, tylko mu to powiedziałem i wyjechałem, a potem władze miejscowe dokonały przejęcia kościoła. W Lublinie mieszkałem w domu księży emerytów przy ulicy Ogrodowej 12. Wojsko rozlokowano w koszarach w okolicy Zamku lubelskiego. Staliśmy tam znowu jakiś czas. Część naszego wojska stała w Dąbrowicy, parę kilometrów na zachód od Lublina; tam był sztab. I znowu odbyła się bardzo przykra egzekucja dwóch żołnierzy. Trzeciego, którego skazali na śmierć, wyprosiłem od tej kary. Zawsze prosiłem generała Kieniewicza o łaskę dla skazanych. Wtedy to się o tyle udało z tym trzecim, że mu zamienili wyrok na kompanię karną. To też było bardzo ciężkie, ale lepsze niż śmierć. Ruszyliśmy dalej ku Warszawie. Nasza dywizja objęła teren nad Wisłą od Anina po Karczew. Mieszkałem trochę w jakimś drewnianym budyneczku w Michalinie. Całą noc huczały dokoła niemieckie granaty i w każdej chwili można było się spodziewać, że i w ten domek trafią. Mieszkałem też w Karczewie u jakiegoś tamtejszego gospodarza. Którejś nocy wybrałem się na wyspę na Wiśle. Wisła miała niewysoki stan wody. Naprzeciwko Świdra były dwie wyspy, połączone ze sobą piaszczystym przejściem. Na tych dwóch wyspach żołnierze z mojej dywizji okopali się; jedna wyspa była całkiem płaska, druga od zachodu miała wyższy brzeg porośnięty wikliną. Tam żołnierzom nocą zawoziło się jedzenie w termosach, uważając, by płynąć bardzo cicho. Następną nocą wracało się do Świdrów Małych, gdzie była nasza placówka. Otóż wybrałem się raz tą łódką na wyspę. Po przyjeździe resztę nocy przespałem z Najświętszym Sakramentem w kieszeni na piersiach w ziemiance, którą zrobili żołnierze. Od rana obchodziłem wszystkich żołnierzy, którzy tam byli w okopach, i spowiadałem. Z jednej wyspy na drugą trzeba było przebiec chyłkiem, ostrożnie, żeby Niemcy nie widzieli, gdyż ciągle strzelali. Kiedy wyspowiadałem żołnierzy, w jednym z tych okopów rozścieliłem przed sobą na piasku koc. Na tym kocu, stojąc w okopie, odprawiłem sam jeden mszę św., żeby mieć odpowiednią liczbę komunikantów. Widząc to, jeden z młodych oficerów, Rosjanin, dziwił się, że mnie się chce to wszystko robić. Nie mógł tego zrozumieć. Oficerowie na ogół byli mi bardzo życzliwi. Szef sztabu naszej dywizji, podpułkownik Farafonow, bardzo inteligentny i miły człowiek, miał wielką ochotę ze mną porozmawiać, ale jakoś nie było nigdy sposobności. Był także drugi oficer, który, gdy się z nim żegnałem, przyznał się, że chciał ze mną pomówić. Tych ludzi bardzo niepokoiła i ciekawiła sprawa religii. Kiedyś, gdy byłem w gronie młodszych oficerów, a wyświadczyli mi jakieś uprzejmości, zapytałem ich, dlaczego to robią. Odpowiedzieli mi: "No cóż, nas jest wielu, a wy jesteście jeden". Pod Warszawą znów rozstrzelano jednego żołnierza, a potem dwóch; brałem w tym udział z bólem serca. Kiedyś spędziłem noc w ziemiance nad Wisłą pod Karczewem. Okazało się, że tej nocy w stajnię mojego gospodarza uderzył pocisk artyleryjski. Konie zginęły, stajnia się rozleciała, a mój pokój, który był o kilka kroków od stajni, został zasypany tynkiem z sufitu i ścian, powylatywały szyby. Cieszyłem się, że mnie tam nie było. W tym czasie dostałem awans na majora. Nocą z 14 na 15 września dwie czy trzy kompanie naszej dywizji przeprawiły się przez Wisłę na Czerniaków i tam próbowały osadzić się jakoś po zachodniej stronie Wisły. Straszna była bitwa, zginęło ich bardzo wielu. Wciąż przywozili do nas łódkami czy pontonami rannych. W Aninie znajdowały się dwa duże namioty szpitala polowego. Tam kładziono rannych, często zupełnie przemokniętych. Pamiętam oficera, który był obandażowany cały wraz z głową. Nazywał się Skrzypecki. Gdy wyzdrowiał, odwiedzałem go jeszcze w szpitalu w Lublinie. Ożenił się potem z Jadzią Böhmówną z Bukoni. Mieszkali później we Wrocławiu. Przywieziono na wschodnią stronę Wisły grupę powstańców warszawskich, którzy schronili się na przęsłach zburzonego mostu Poniatowskiego. Zmoknięci, zmęczeni, często ranni. Umieszczono ich w jednym z domów w Michalinie czy Świdrze. Poszedłem do nich. Był tam fortepian. Grali i śpiewali. Pierwszy raz słyszałem piosenki powstańcze i partyzanckie. Na mnie patrzyli koso, krzywo, nie chcieli ze mną mówić, chociaż wiedzieli, że jestem księdzem. Uważali mnie za komunistycznego księdza. W tej armii powstańczej pełni byli gniewu. Spotkałem kiedyś w Świdrze jedną z sióstr Stefanowej Swieżawskiej, Danusię Stadnicką. Odwiedzała swego brata, Andrzeja, który leżał tam chory na płuca. Poszedłem do niego. Widziałem go jako młodego chłopca na ślubie Stefanów Swieżawskich w 1933 roku. Teraz był to dwudziestoparoletni chłopak, smukły, zgrabny, bardzo przystojny, bardzo miły. Zaszedłem chyba jeszcze raz do niego. Niedługo potem zmarł na gruźlicę. Kiedyś zaproponował mi dowódca dywizjonu artylerii, Rosjanin, żebym z nim poszedł na punkt obserwacyjny nad Wisłą w okolicy Świdrów Małych. Poprzez okienko na strychu w małym, opuszczonym domku obserwował stronę niemiecką i wydawał komendę dla swojego dywizjonu. A mnie się przypomniała moja służba w artylerii konnej w latach 1930-1931 i zrobiłem jakąś uwagę odnośnie do tego, jaką by można dać komendę. On na to: "Wam by dać dywizjończyk". Był to miły człowiek. W początkach września, jeszcze z Lublina, pojechałem okazją samochodową do Lwowa. Nazywało się, że jadę do władz kościelnych we Lwowie, do mego biskupa, ażeby starać się o dodatkowych księży, którzy by mogli być kapelanami w armii. Byłem wtedy we Lwowie u arcybiskupa Bolesława Twardowskiego na jakieś dwa miesiące przed jego śmiercią, a także u biskupa Eugeniusza Baziaka. Bardzo ciepło i serdecznie mnie przyjęli. Mieszkałem u mego przyjaciela, księdza Michała Rękasa. Mieszkał wtedy pod Cytadelą, już nie w swoim zakładzie św. Łazarza, ale w prywatnym mieszkaniu. Stamtąd pojechałem do Jarosławia i z Jarosławia dostałem się jakoś do Tywoni. Jest to wieś położona 7 kilometrów na zachód od Jarosławia, gdzie duszpasterzował mój brat Aleksander, Ali. Wieś należała do parafii w Jarosławiu, na miejscu była tylko kaplica. Ali mieszkał przy tej kaplicy. Wszedłem do kaplicy w chwili, gdy stał przy ołtarzu, odprawiał mszę św., odwrócony plecami do wiernych. Po mszy św. powiedział mi, że od razu, posłyszawszy jakieś moje chrząknięcie, poznał, że to jestem ja, choć nie wiedział, że przyjadę. Posiedziałem trochę u niego, nie pamiętam nawet, czy przenocowałem. Poszliśmy razem do Pełkiń, do dawnego pałacu Czartoryskich, gdzie mieszkał ksiądz Kazimierz Kowalski, profesor filozofii, późniejszy biskup pelpliński. Biskup Kowalski był profesorem filozofii w seminarium gnieźnieńskim, brał udział w Tygodniach Społecznych "Odrodzenia" i stąd znałem go nawet dość blisko. Był bardzo miły, a Ali dokształcał się u niego z filozofii. Zaczynał pisać swoją pracę magisterską o św. Tomaszu. Znów stamtąd okazją samochodową dostałem się z powrotem przez Krasnystaw do Lublina. Pod koniec listopada dostałem wezwanie do Lublina do generała Żymierskiego. Żymierski powiedział mi, że na podstawie doniesienia oficerów politycznych, a więc Józefa Urbanowicza, który był politycznym zastępcą generała Kieniewicza, musi mnie przenieść z I do II Armii, która formuje się w Przemyślu. Coś tam mieli przeciwko mnie, nie bardzo wiem co. Może to, że czasem rozmawiając z oficerami politycznymi, dość swobodnie mówiłem. Może powiedziałem coś krytycznego w moich naukach dla żołnierzy, choć bardzo się pilnowałem, żeby nie dotykać spraw polityki, głosiłem kazania czysto religijne. Coś nie bardzo się podobało władzom. Przypomniałem sobie, że jeszcze w Sumach spotkałem się z generałem Berlingiem. Kiedy mu się zameldowałem, rozmawiał ze mną bardzo uprzejmie, ale powiedział mi, że trzeba, żebym żołnierzy pouczał o stosunku do Związku Radzieckiego, do ludowej armii, żebym poruszał jakieś polityczne tematy. Wtedy powiedziałem mu, że to nie należy do mnie, to jest sprawa Świetlika, oficera politycznego, moją rzeczą są sprawy religijne. Niezupełnie doszliśmy do porozumienia, ale rozstaliśmy się bardzo grzecznie. Z Żymierskim spotkałem się już wcześniej w Lublinie, 15 sierpnia, w święto Wniebowzięcia Matki Bożej. Urządzono wielką uroczystą mszę św. polową na łąkach między miastem a lubelską stacją kolejową. Przez łąki przechodziła długa, wysoka grobla (dziś biegnie tamtędy ulica). Żołnierze, a było ich bardzo wielu, stali na łące. Na grobli postawili ołtarz, dokoła ołtarza zasiadło wielu wyższych oficerów. Nie wiem, kto był, ale byli Polacy i Rosjanie. Wtedy przed mszą św. rozmawiałem z Żymierskim, jak ma wyglądać to nabożeństwo. Powiedział mi, że po mszy św. trzeba zaśpiewać pieśń. - Dobrze, zaśpiewamy Boże, coś Polskę - odparłem. - Nie, nie Boże, coś Polskę, tylko Rotę Konopnickiej. Nie rzucim ziemi... Próbowałem trochę obstawać przy swoim, ale musiałem ulec generałowi. Jeszcze w tych czasach lubelskich miałem ciekawe spotkanie. Nasza poczta polowa mieściła się w domku przy szosie warszawskiej, za miastem, jakieś 100 metrów w prawo od szosy. Szedłem kiedyś na tę pocztę, ubrany jak zwykle w mundur kapelana, to jest w bluzie długiej do kolan, jak dawne anglezy. Po chwili usłyszałem za sobą szybkie kroki. Ktoś wołał: "Kapitan, kapitan". Obejrzałem się. Jakiś kapitan sowiecki podszedł do mnie, bardzo uprzejmie zasalutował i powiedział, że na szosie stoi generał i prosi, żebym do niego podszedł. Zawróciłem do szosy. Na szosie stał willis. Podniósł się z niego wysoki, barczysty generał. Zasalutowałem, on mi podał uprzejmie rękę. Przystojny mężczyzna z bródką. Poznałem od razu Bułganina, który był łącznikiem między armią sowiecką a armią polską. Gdy zobaczył mnie z bliska, przeprosił bardzo uprzejmie, tłumacząc, dlaczego mnie poprosił. Z daleka zdawało mu się po mundurze, że to jest ksiądz Kubsz, którego zna, którego bardzo ceni. Chciał się z nim przywitać. Wobec tego przeprasza mnie. Pożegnał się, zachował się jak prawdziwy kulturalny człowiek. Przypominam sobie pewną scenę z drogi z Sum do Polski. Nie pamiętam, gdzie to było. Pod wieczór, niewielki lasek na pagórku, w dole jezioro. Tam zatrzymaliśmy się. Znalazłem spokojne miejsce w tym lasku, jakiś pień ściętego drzewa. W pobliżu przygotowaliśmy ołtarz, a przed mszą św. usiadłem na tym pniu i ogłosiłem spowiedź. Ustawiła się kolejka żołnierzy i wśród nich jeden po drugim dwóch podporuczników. Mówili po rosyjsku, młodzi ludzie. Gdy mi powiedzieli, że są Rosjanami, zapytałem, czy cokolwiek wiedzą, co to jest prawosławie, a co katolicyzm. Każdy z nich powiedział, że nic nie wie. Wie tylko, że mogę mu dać Boga, przyszedł do mnie, żebym mu dał Boga. No, więc krótko ich wyspowiadałem i dałem rozgrzeszenie, a później dałem Boga. Było w ich postawie coś bardzo świeżego, jak taka dobra ziemia otwarta pod zasiew. Zapytałem ich tylko, czy są ochrzczeni. Powiedzieli, że tak. Kiedyś przyszedł do mnie młody człowiek pochodzenia polskiego, ale już całkowicie zruszczony, i prosił mnie, żebym go ochrzcił. Zapytałem go, dlaczego o to prosi, co on wie o Panu Bogu. Powiedział, że nie był wychowany religijnie, ale kiedy na froncie pod Leningradem widział, jak ludzie na prawo i lewo ginęli, wtedy zrozumiał, że musi być Bóg, i wobec tego prosi mnie o chrzest. Wracam do sprawy mego przeniesienia do II Armii. Udałem się do sztabu Armii, który znajdował się w Zielonce. Zacząłem załatwiać sprawę przeniesienia do Przemyśla. Spotkałem tam księdza Franciszka Kubsza, mojego szefa. Powiedziałem mu, co robię. Radził, żebym to zostawił, bo po tym pierwszym doniesieniu z Biura Politycznego przyszło drugie, poważniejsze, z Informacji, czyli z NKWD wojskowego, którego szefem był major Moran. Nie wiem, jakiej był narodowości, trzymał się zawsze na boku, z daleka, miał żonę Gruzinkę. W życiu towarzyskim oficerów nie brał udziału, wszyscy mieli przed nim respekt. Był to tajemniczy jegomość, którego wszyscy się bali. Nigdy się z nim twarzą w twarz nie zetknąłem, widziałem go tylko z daleka. To od niego przyszła jakaś skarga na mnie do dowództwa Armii i wtedy zdecydowano, że mnie w ogóle z wojska zwalniają. To było z końcem listopada czy z początkiem grudnia. Już mnie nikt nie wzywał do siebie. Poszedłem do sztabu, tam mi załatwiono zwolnienie, tak że w pierwszych dniach grudnia opuściłem wojsko i wróciłem do Lublina, do swego mieszkania przy ulicy Ogrodowej. Był tam właśnie ksiądz Korniłowicz. Przyjechał z Żułowa i miał rekolekcje u sióstr urszulanek dla jakiejś grupy pań. Poprosił mnie, żebym pod koniec tych rekolekcji spowiadał te panie, a skoro jestem wolny, zaprosił mnie do Żułowa. W tym czasie szukałem okazji, by pojechać do mego brata do Tywoni pod Jarosławiem. Miał jechać jakiś samochód do Jarosławia i byłem umówiony. Cały dzień czekałem na ten samochód, do wieczora nie przyjechał. Wobec tego wróciłem do księdza Korniłowicza. Powiedziałem mu, że jestem gotów jechać na jakiś czas do Żułowa. Przypuszczałem, że na krótko. Tak się złożyło, że właśnie wtedy była w Lublinie jedna z sióstr z Żułowa, siostra Emmanuela Jezierska. Miała wieczorem tego czy następnego dnia jechać do Żułowa z kimś tam jeszcze. Wybrałem się z nią po południu na szosę w stronę Krasnegostawu. Tam dostaliśmy się do jakiejś ciężarówki sowieckiej. Tą ciężarówką dojechaliśmy do Krasnegostawu. W Krasnymstawie czekały na siostrę konie z wozem drabiniastym z Żułowa. Już był wieczór, dosyć ciemno, załadowaliśmy się na wóz i tak po wielkim błocie, w ciemności jechaliśmy 22 kilometry. W drodze wypadł mi z wozu ładny oficerski pas mego brata Jerzego. Jak to się stało, że go miałem, nie pamiętam. Gdy dojechaliśmy do Żułowa, zobaczyłem, że pasa nie mam, gdzieś mi zleciał z wozu. Bardzo mi go było żal. Ale pomyślałem: niech to będzie małą ofiarą, żeby dalszy ciąg mego życia był dobry. Dojechaliśmy późnym wieczorem. Siostra przyniosła kolację, poszedłem spać. Na drugi dzień rano wyszedłem z brewiarzem do ogrodu. Koło południa widziałem, jak siostry wracały z pracy w polu do domu na obiad. Między innymi była tam siostra Waleria, nieduża, szczupła, starsza już osoba, mizerna. Nie w habicie, tylko w popielatym roboczym fartuchu, jak to siostry nazywają. Szła z widłami na ramieniu. Wracała od rozrzucania nawozu w polu. Przypomniało mi się, wtedy, jak w Kazachstanie w Czerwonej Dolinie pani Skwarczyńska mówiła mi o tym, jak to bywa, że siostry zbyt pieczołowicie pielęgnują kapelana. W jakimś domu siostra wieczorem grzała poduszkę na piecu, żeby miał ksiądz ciepłą poduszkę na noc. I kiedy mi ksiądz Korniłowicz proponował Żułów jako mieszkanie u sióstr, to sobie pomyślałem, że nie mam ochoty na takie siostry, które będą paniami i będą mi grzały poduszki. Ale jak zobaczyłem tę siostrę Walerię z widłami, zabrudzoną od nawozu, pomyślałem, że to będą inne siostry, nie będą mi robić takich dziwactw. I pomyślałem, że tutaj można by wytrzymać. Po czterech latach spędzonych w Związku Radzieckim obawiałem się wszystkich zbytnich pieczołowitości, delikatności, raczej byłem nastrojony na twardsze warunki. Następnego dnia, czy po dwóch dniach, wrócił z Lublina ksiądz Korniłowicz. Do Żułowa przyjechałem 11 grudnia. Bardzo miłe były święta Bożego Narodzenia. Ksiądz Korniłowicz przy stole wigilijnym powiedział mi, żebym ja złożył życzenia siostrom zamiast niego. Zwykle siostry jego o to prosiły, on zawsze ładnie przemawiał. Tym razem on, jak zawsze z wielką otwartością do drugiego i angażowaniem drugiego człowieka, mnie kazał to zrobić. Mieszkałem z nim przez dwa czy trzy miesiące. Około kwietnia, a może wcześniej, ksiądz Korniłowicz wyjechał do Lasek i prosił mnie, żebym ja jednak został. W pierwszej chwili powiedziałem: - Jak Ojciec wyjeżdża, to ja też pojadę. - Nie - odpowiedział - tu nie ma komu zostać, tu ty zostań. Nazywało się to "tymczasowo" i tak zostałem w Żułowie dwa i pół roku, a potem przeniosłem się na stałe do Lasek. Z pobytu w Żułowie z księdzem Korniłowiczem zapamiętałem sobie parę szczegółów. Kiedy tego samego roku jesienią znowu przyjechał do Żułowa, mieszkałem z nim przez jakiś czas w jednym pokoju na piętrze. Wieczorem, kiedy on się rozbierał i mył, kazał sobie czytać książkę. Czytał wtedy kardynała Merciera Do moich alumnów czy Do moich kapłanów. A kiedy ja się myłem, on czytał. Bardzo dbał o to, żeby nie tracić czasu. Kiedyś poszliśmy z brewiarzami do lasu. Ksiądz umiał psalmy na pamięć. W pewnej chwili poszedł na przełaj przez las, przez leśny gąszcz. Mówił psalmy z pamięci, a ja musiałem ciągle patrzeć w brewiarz, gałęzie biły mnie po twarzy. Utkwił mi w pamięci ten brewiarz z nim. Kiedyś odmawialiśmy brewiarz razem na ganku domu żułowskiego. Dom był dość duży, miał drewnianą werandę. Ksiądz Korniłowicz zauważył, że raz czy drugi ziewnąłem w czasie brewiarza. Wszedł do domu, wrócił z gruszką i powiedział: - Zjedz tę gruszkę, to się troszkę obudzisz. Kiedyś w święto św. Michała Archanioła, po odmówieniu oracji, zapytał mnie, co w niej było. Sprawdzał, czy uważam, czy zauważyłem, jaka jest treść tej oracji. Tak jak przez całe życie o sobie nigdy nie opowiadał, tak wtedy zaczął mówić nie tyle o sobie, co o ludziach ciekawych, pięknych, których w życiu spotkał, takich jak brat Albert, jak generałowa Jadwiga Zamoyska z Kuźnic i innych. Wtedy pomyślałem, że ludzie święci zawsze się gdzieś spotkają, jedni drugich szukają i znajdują. W początkach mego pobytu w Żułowie powiedziały mi siostry, które wróciły z Lublina, że ówczesny wikariusz kapitulny, rządca diecezji po śmierci biskupa Fulmana, ksiądz Kruszyński, mówił im, że w kurii była żandarmeria wojskowa. Pytali, gdzie jestem. Odpowiedziano im, że nie wiadomo, bo rzeczywiście ktoś tam nie wiedział. Tak więc nie znaleźli mnie. I nie wiem, czy po zwolnieniu z wojska chciano mnie jeszcze postraszyć, czy też szukano mnie w innym celu. Rozeszła się plotka, że mnie aresztowano. Tak się skończyły moje lata wojenne. `tc Aneksy `tc Polacy, którzy w 1946 r. powrócili z Bukoni do kraju, przywieźli ze sobą ocalałe dokumenty i różne drobne pamiątki: zaświadczenia, zapiski, notatki, listy, rysunki, nieliczne fotografie. Ze względu na prymitywne warunki, w jakich żyli przez kilka lat, a także z powodu dużych trudności ze zdobyciem papieru i przyborów do pisania siłą rzeczy dokumentacja tego rodzaju była nader skąpa. Znaczna jej część zapewne zresztą zaginęła, gdyż ani w nędznych bukońskich lepiankach, ani potem podczas długiej drogi powrotnej do ojczyzny nie było możliwości, by się zatroszczyć o te zazwyczaj nieduże i nietrwałe przedmioty, łatwo ulegające zagubieniu czy zniszczeniu. Dochodziła do tego obawa, żeby w wypadku ujawnienia faktu przewożenia materiałów, które mogłyby zostać uznane za przedstawiające rzeczywistość radziecką w złym świetle, nie narazić się na przykre konsekwencje. Tym większa więc wartość tego, co udało się zachować. Unikalne materialne świadectwa dotyczące losu Polaków wywiezionych do Kazachstanu znajdują się obecnie w ich domowych szufladach. Osoby starsze czy chore z biegiem czasu przekazywały je w ręce bliższych lub dalszych krewnych, zaufanych przyjaciół i znajomych. Tym sposobem sporo dokumentów trafiło do Lasek, do księdza Tadeusza Fedorowicza, powiększając jego własne, pieczołowicie przechowywane zbiory. Spośród materiałów związanych bezpośrednio z osobą księdza Fedorowicza w aneksach zostały opublikowane Notatki z Kazachstanu, sporządzane przez niego od 17 grudnia 1941 do 17 lutego 1942 r., Dziennik czynności, prowadzony na polecenie dziekana Armii Polskiej w ZSRR księdza Franciszka Kubsza od 3 maja do 3 sierpnia 1944 r., w czasie gdy ksiądz Fedorowicz był kapelanem IV Dywizji, a także bogaty, liczący blisko trzydzieści listów wybór jego korespondencji z lat 1940-1944. Z uwagi na osobę autorki, na jej znajomość z księdzem Fedorowiczem, jak również tematyczne i sytuacyjne podobieństwa zamieszczone zostały trzy listy Stefanii Skwarczyńskiej, pisane z Kazachstanu do rodziny. Po latach niektórzy adresaci bądź ich spadkobiercy zwrócili listy księdzu Fedorowiczowi. Listy do rodziny Böhmów udostępniła do druku p. Barbara Litwiniukowa (z d. Böhmówna). W Notatkach z Kazachstanu i w listach wiele sytuacji i nazwisk wielokrotnie się powtarza. Stałe ich objaśnianie poprzez skomplikowany system odnośników uznano za zbyteczny. Z kolei o niektórych osobach wspominanych w korespondencji brak jest jakichkolwiek informacji, toteż nie mogły być one uwzględnione w przypisach. Ograniczono się więc do identyfikacji osób wymienionych tylko z imienia i podawania wiadomości o tych osobach, które nie występują w tekście wspomnień. W uzyskaniu pełniejszych danych o większości osób pomocny może okazać się indeks nazwisk, pozwalający bez trudu odnaleźć odnoszące się do nich odpowiednie fragmenty książki. Do aneksów włączono Wspomnienie o Ludce Kownackiej, napisane przez Marię Hoffmanową z inspiracji księdza Fedorowicza już po powrocie do Polski. Jako współwięźniarka z tej samej celi, autorka opisała wiernie i przejmująco warunki, w jakich przebywały uwięzione kobiety. Zaświadczyła też ich postawę i ukazała wyróżniającą się na tym tle świetlaną postać Ludki. Unikalną wartość - przede wszystkim dokumentalną - posiadają wiersze napisane w Kazachstanie. W zamieszczonym tu wyborze, liczącym ponad trzydzieści utworów, dominuje liczbowo i pod względem poziomu artystycznego twórczość Ludwiki Kownackiej. Geneza wierszy zarówno jej, jak i pozostałych autorek była podobna: powstały one z autentycznej potrzeby serca, wyrosły z tęsknoty za ojczyzną. Pisane dla wypełnienia kulturowej pustki, odegrały niekwestionowaną rolę jako element samoobrony psychicznej i moralnej w stosunku do dorosłych przede wszystkim zaś jako środek oddziaływania wychowawczego wobec dzieci polskich, pozbawionych możliwości uczenia się, przebywających przez długi czas w środowisku obcym językowo i obyczajowo. Wiersze pozwalały zapominać o głodzie i tęsknocie, budziły wiarę w powrót do ojczyzny, podtrzymywały na duchu. Dlatego każdy, kto mógł, zapisywał je jak umiał i jak spamiętał. Stąd powstały różne ich wersje mniej lub bardziej wierne. Większość autografów wierszy Ludwiki Kownackiej i swoich własnych przywiozła do Polski Barbara Böhmówna (obecnie Litwiniukowa) która dokonała wyboru i weryfikacji tekstów; ona też jest autorką układu zamieszczonych wierszy. Zarówno autografy, jak i liczne odpisy - podobnie jak listy - zapisywano na wszelkich dostępnych skrawkach papieru, na kawałkach okładek, na kartkach wyrwanych z broszur, wykorzystując nie tylko wolne miejsca, ale pisząc także między linijkami lub wpoprzek tekstu drukowanego. Posługiwano się różnego rodzaju atramentem, często ołówkiem, czytelność jest więc dzisiaj często znikoma. Wypadało korzystać z odpisów maszynowych, porównywać kilka odpisów. Książka ilustrowana jest reprodukcjami dokumentów i rysunków. Znalazło się też kilka fotografii. Bardzo ciekawym przejawem tworzenia choćby namiastki życia kulturalnego jest ręcznie wykonany "tomik" wierszy Ludwiki Kownackiej pt. Dzieciom polskim w Kazachstanie, który stanowi przykład zbiorowych starań o zachowanie świadomości narodowej i przywiązania do podstawowych wartości, takich jak wiara katolicka, patriotyzm, miłość do domu rodzinnego. Solidarność we wspólnym przeżywaniu trudnego losu na kilkuletniej zsyłce zaowocowała utrzymywaniem do dzisiaj serdecznych, przyjacielskich więzów. Przejawiają się one w kontaktach korespondencyjnych, w świadczeniu sobie w miarę możliwości wzajemnej pomocy, w życzliwym zainteresowaniu sprawami innych. Pozwala to na bieżąco wiedzieć, co ważnego u kogo się wydarzyło. Duchowym przewodnikiem tej społeczności pozostaje wciąż ksiądz Tadeusz Fedorowicz, u którego w Laskach odbywają się co pięć lat towarzyskie zjazdy byłych bukończyków. Przyjeżdżają na nie razem z dziećmi i wnukami. Nieraz przybywają także osoby spoza ścisłego ich grona, które zaznały podobnego losu, tyle że w innych rejonach ZSRR. Czas robi jednak swoje i z każdym rokiem liczba uczestników maleje. Ks. Tadeusz Fedorowicz Notatki z Kazachstanu* 17 XII 1941 - 17 II 1943 17 XII 1941. Wyjazd z Buzułuku z por. Wiktorem Reginim, plut. Lechem i pchor. Jerzym Jaworskim*1. Równocześnie jechał do Kustanaju*2 kapelan o. Lucjan Łuszczki*3 OFM Bernardyn z panią Amonową*4 i jakąś drugą. Jazda wygodna - plackarty*5 - uprzejmi oficerowie sowieccy - pułkownik daje swoje miejsce na pół nocy. Po drodze suszone melony, podobne do fig. 22 XII. Przesiadanie w Arysie - transporty z naszymi. Chodziłem z opłatkami i spowiadałem. Arys - Ałma Ata w przedziale z zastępcą delegata w Ałma Ata, właścicielem kina "Kopernik" we Lwowie, i Żydem, aktorem z Radia Lwowskiego. Stacja w Ałma Ata, restauracja - fryzjer, Agit-punkt z kinem. Telefon do p. Więcka delegata. 24 XII. Z Ałma Ata wyjazd rano. W wagonie picie z komandirami. Wieczorem przyjazd do Usz Tobe do p. A. Załęskiej (z p. Bielską i Malinowską). Wielka radość. 25 XII. Wizyta w NKWD i w Rejispołkomie. Msza św. u p. Załęskiej. Potem msza św. u pp. Zarębów (prawosławnych). Spowiedź i Komunia św. chorej p. Urbielowej (I voto Poniatowskiej), tubylczej Polki. Nosiłem z sobą Najświętszy Sakrament i przechowywałem w mieszkaniu p. Załęskiej. P. Malkowa, prof. Schmidt i jego syn Adaś w szpitalu. * Notatki ksiądz Tadeusz Fedorowicz prowadził od 17 grudnia 1941 do 17 lutego 1943 r. w małym notatniku o formacie 14 na 7,8¬7¦cm, wykonanym z papieru zeszytowego w kratkę. Notatnik oprawiony w twardą tekturę, obciągniętą szarym płótnem. Na wierzchu u góry wytłoczony napis w języku rosyjskim: "Błok-not", a na dole ozdobny szlaczek. Kilkanaście pierwszych kartek wyrwanych, zapisane 20 i pół strony gęsto, kratka w kratkę, drobnym pismem, fioletowym atramentem. Pozostałe 43 kartki puste. "Błok-not" przywiozła do Polski, wraz z innymi pamiątkami z Kazachstanu, p. Maria Kownacka. `pp 1 Nic bliższego o nich nie wiem. `pp `pp 2 Obłast' w północnym Kazachstanie. `pp `pp 3 Mój kolega z teologii. `pp `pp 4 Osoba znana w duszpasterstwie i opiece społecznej. `pp `pp 5 Miejsce leżące. `pp 29 XII. Wyjazd z Usz Tobe (gdzie byli Koreańczycy, którzy zaprowadzili tam plantacje ryżu) wieczorem. Uprzejmy naczelnik stacji. Jazda w "miękkim" przedziale z majorem NKWD, który opowiadał wiele o Rosji, m.in. o pracy łosiami. 30 XII. Przyjazd do Semipałatyńska. Mieszkałem u por. Wiktora Reginiego (ul. Ordżonikidze 8). Polska delegatura ul. Gorkiego 19. Tam msze św. bardzo liczne. Nabożeństwo na zakończenie roku. Anielka i Wanda Dzierżanowskie (matka i Stefan umarli z głodu tu, w Krasnym Skotowodzie). Kolacja u p. gen. Fabry. Jazda do chorych do "świnbazy" i do Żana Siemiej. Wizyty u władz. Dużo spowiedzi. 4 I 1942. Nocą wyjazd do Żangiz Tobe. 5 I. Rano ze stacji 35 km koniem w zimny wiatr do Gieorgiewki (rejonowe "miasteczko"). Mieszkanie w Polskim Komitecie, gdzie gospodaruje p. Teresa Wójcińska (żona kapitana z Poznania), z córką Teresą lat 11. Kaplica tam w Seraju*6 z ładnym ołtarzem. Dużo spowiedzi Polaków, Niemek i Rosjanek (kierowniczka stacji meteorologicznej), chrzest jej córeczki. Czysta dusza, którą Łaska ciągnie do Boga. Mączyńskie. Dużo chrztów dzieci rosyjskich i niemieckich. 15 I. Końmi do kołchozu w Wasylkówce - kilka rodzin policyjnych. Mieszkanie i kaplica u Brodów z Kulparkowa. Komisarz Kozakiewicz. 7 dzieci do I Komunii św. (w Gieorgiewce 11). Spowiadają się Niemcy. Stary Niemiec służy do mszy św. 19 I. Koniem z p. Brodówną do Czerwonej Doliny do Skwarczyńskich-Jaruzelskich. Spałem na piecu. Byłem do 25 (niedziela). Rozmowy teologiczno-społeczne i rodzinne z p. Skwarczyńską Kazimierą. Nadzwyczajna atmosfera domu. Dużo Niemek i Ruskich do spowiedzi. Dużo chrztów dzieci rosyjskich. Baby przynoszą "bubliczki"*7. Wizyta u brygadiera Rosjanina Szumskiego i pp. Mossor. Tu śpiewają pieśni kazachskie wcale ładne. Znoszenie karagalniku*8 z Kasią. Pamiętne rozmowy z p. Skwarczyńską o odnoszeniu się do Pana Jezusa jak w Betanii. Pojąłem w czasie mszy św. lepiej pośrednictwo Pana Jezusa u Boga. Msza św. jako kult nie Pana Jezusa, ale przez Niego - Boga. 25 I 1942. Z Kasią i p. Mossor do Woroszyłowa (5¬7¦km) do Waissów. Tam 5 rodzin polskich. Znów Niemki. 15 do I Komunii św. w latach od 12 do 18. Ciocia Zosia Waiss tłumaczem przy uczeniu ich. P. Wisia Cieńska-Zaleska. `pp 6 Rodzaj stodoły, magazynu. `pp `pp 7 Rodzaj precli czy ciasteczek. `pp `pp 8 Roślina stepowa używana na opał. `pp 28 I. Koniem o 20 km do kopalni w Kazan Czunkur. Tu około 20 rodzin polskich z powiatu święciańskiego na Wileńszczyźnie. Mieszkam u pp. Żytkiewiczów. "Kościół" u pp. Frąckiewiczów. Dużo dzieci chodzi na naukę. I Komunia św. około 25. Co dzień kolacja u Przewłockich ze Święcian. Delegatką jest tu p. Janina Ciepielowska, nauczycielka w powiecie postawskim. Jan Wójcik wyglądający na hetmana Żółkiewskiego. Jan Kławcan ożeniony z Koziełło-Poklewską. 6 II, piątek. Jadę z pocztą do Gieorgiewki o 35 km. 7 II. Rano jadę z p. Danusią Kuźniewiczówną do Kokpektów (95 km). W Gieorgiewce zakaz z Semipałatyńska obsługiwania tubylców. Postój w ładnej kazachskiej izbie, z daszkiem nad łóżkiem i ze srebrnymi bransoletkami - w Nikołajówce. "Czaj" na ziemi (na niskim stoliku). Nocleg w drugim kołchozie, też u Kazaków - znów czaj i "baursaki"*9 uprzejmego Prokurora. Przejazd przez dzikie góry przy "Czarnym Kluczu" - z małym "buranem". 8 II, niedziela. Przyjazd do Kokpektów. W Kokpektach kaplica i mieszkanie u pp. Urbańskich w "bolnicy". 11 II. Do fermy 4 sowchozu bukońskiego w Czigileku. Kaplica w dużej izbie, gdzie mieszkają trzy rodziny. I tam przechowywałem Najświętszy Sakrament. Mieszkam u Franciszka Wyspiańskiego urzędnik sądowy z Rohatyna). Marysia Żytkiewicz układa piosenki, m.in. Oj, Boże, Boże, ciężka niewola... Z Wandą Lang jadę do kołchozu Czigilek na cmentarz (pod śliczną górą Taogaj, wyglądającą jak namiot), gdzie leży jej ojciec i babka. Wyspiański jest zawiedujuszczym fermy. Przyjechał zastępca dyrektora sowchozu i wzywał mnie, bym się wylegitymował. 14 II. Z powrotem do Kokpektów. Błogosławieństwo małżeństwa dr Zbigniewa Urbańskiego. Ślub Aschenberga z Bukoni. Około 15 dzieci do I Komunii św. - śniadanie po tej uroczystości. Panie Olszewskie, matka i córka, w ostatniej zamrożonej chacie. Nędza. "Byłam młoda, piękna i bogata..." Śmierć matki leżącej na "kiziaku". Potem śmierć córki. Delegatka p. Procykowa Stefania. Spowiadanie u pp. Kuźniewiczówny i Serwatowiczowej, potem u Jurkowskich. Jak zawsze wizyty w NKWD i w Rejispołkomie. Odjazd naszych do wojska polskiego. Odjazd sierot do Semipałatyńska i do Indii. P. Parylewiczowa i p. Gutteterowa. 25 II, środa. Do Bolszoj Bukoni. Ludwika Kownacka, p. Tomczycka z dziećmi. Delegatka p. Fijałkowska z Skibniewskich. Ołtarz w rogu, sypialnia na piecu, śpiżarnia w ścianie za firanką, piec "gałanka"*10 Konfesjonał z "pletni"*11. Dzieci świetnie przygotowane do Komunii św. przez pp. Böhmową Marię i Orchelową. Ludzie na trzy grupy (a, b, c) podzieleni, by się mieścić w kaplicy. Nauki po południu dla poszczególnych "stanów". P. Ludka "sekretarka". `pp 9 Kulki wielkości małych orzechów włoskich, gotowane w tłuszczu baranim. `pp `pp 10 Niski piec z niskim, umieszczonym przy ziemi kominem ogrzewającym izbę; kończy się kominem na dachu. `pp `pp 11 Plecionka z trzciny jako kratka konfesjonału. `pp 9-13 III. W kołchozie Tirekty z Jankiem Tomczyckim. Szkoła w Bukoni. 7 III. Święto szkoły, p. Błoński - szkoła powszechna, p. L. Kownacka - I kl. gimnazjum. Zebrania czwartkowe młodzieży starszej. 13 III. Początek zapalenia płuc. Pielęgnują pp. Tomczycka i Kownacka. Leczy lekarka Maria Timofiejewna Starkowa; felczerka "Kława" - Klaudia Iwanowna. Zimne okłady na piersiach. Sny - nie sny - o lataniu do sztabu, Kujbyszewa, Klebanówki itd. Koncerty w Niemczech i w Tatrach. "Golibródka"; zjeżdżanie po drążku na ziemię. Dwa kryzysy. Drugi 23, 1 IV. Przenosiny do drugiego mieszkania u Jelcowa koło szkoły i "klubu". 5 IV. Wielkanoc - I msza św. 16 IV. Początek tyfusu u przyjezdnych z Wołogodzkiej obłasti. Krużkin pozwala mi iść do szpitali. Szpital w Preobrażence z lekarką i Tomczycką. Chora w Czarnojarce. Na 3 Maja próba jazdy*12 do Semipałatyńska z p. Błońskim. Potem drugi raz. Kilka razy w Kokpektach. Czerwiec do początku lipca leżakowanie w lesie z p. Matką Kownacką. Zastrzyki arszeniku, wapno, jaja tłuczone. Barbara Szulc przyjaciółka. Z Jankiem Tomczyckim 7 do 13 VII do Małej Bukoni, kaplica u p. Grzybalskiej. PP. Józia Tokarowa, Łuszpińska, Pietrasowa. I Komunia św. Spacer z Jankiem na górę. Wyjazd Tomczyckich. 16 do 18 VII z Mieciem Świrskim do Wozdwiżenki. Kaplica u p. Skotnickiej. PP. Adlerowie, p. Dziubińska, Friedmanowie (Munio). Kokpekty. Przedtem jeszcze wieczór dzieci szkolnych w Kokpektach na podwórzu p. Procykowej. Wiersze Heli Ryczakówny i tańce. 1 VII. Zamknięcie szkół w Bukoni i w Kokpektach, i wszędzie. 1 VI. Koniec roku szkolnego i zaczęcie drugiego. Uczyłem w gimnazjum I i II klasy religii. 24 VII. Kamionka, kaplica u pp. Gerlanek. Z Mieciem Świrskim. PP. Ornatowska-Czaykowska, Majewska, Wąsikowa. Spacery z Mieciem na ładne skały. Zawiozła nas p. Fijałkowska. 26-28 VII. Preobrażenka z Mieciem. Kaplica i mieszkanie u p. Zaborowskiej. PP. Stefankiewicz, Raczyńska, Cwojdzińska. Telegramy od ks. Cieńskiego wzywające do armii. Oczekiwanie biletu. Wyjazd p. Fijałkowskiej z synem Wojtkiem - redaktorem "Krótkiego Spięcia". Bukoń: pp. Böhmowie, Edward z Kulparkowa, p. Maria, p. Wisia i Basia. PP. Nyczowie, pp. Piątkiewiczowa, Norscy, Siedleccy i Babcia Grzybowa. Wierzchleyska. PP. Świrska, Żmijewska, Chmielikowa, Tabaczyńska, Aschenbergowie. `pp 12 Próba jazdy, bo nie było stałej komunikacji, tylko okazje. Zamierzałem jechać w inną stronę. `pp Kwiaty w Kazachstanie: w stepie. Po śniegu wiosną: żółte duże margeritki "podśnieżniki", jaskry, złote gwiazdeczki, złocienie pełne tłuste, białe gwiazdki, ciemnolila dzwoneczki w górę otwarte, storczyki różowe z bordową plamą, tulipany białe i żółte, migdały, biały bez b. pachnący. Piwonie czerwone puste, niebieskoliliowe czterolistne z żółtymi środkami: "kałakolczyki", potem przekwitłe "carskie kudry" - kule srebrne jak peruki. Storczyki łąkowe, srebrnolistna wysoka wyka, kwiat kremowy (kiść) przekwitły z ciemną peruką jak kropidło, żółte wysokie jakby małe słoneczniki z kwiatem w górę, ślaz różowy, białe malwy, niebieskie i lila ostróżki, słodki korzeń - kiść bladolila, to co u Mamy w ogrodzie dwa krążki z poczwórnym nasieniem jak bułka żydowska, różowe i białe kaprifolium, irysy liliowe niskie i żółte wysokie, rodzaj pełnej piwonii morelowopomarańczowej, groszki: różowy, czerwonoceglaste z cielistymi liśćmi, powoje. Fiołki białe i liliowe. Bazie wierzby i białodrzewu, łoziny, trawy różne: "ogony Saidy" - "szełkowaja trawa", nieśmiertelniki ze skał biało-różowe (Mała Bukoń), drobne liliowo-niebieskie (szczególnie je lubię), ciemnoczerwone kulki, osty różne: liliowe, żółte, kremowe. Karagan: żółty (fasolowaty), różowy (hreczkowaty), biały (gwiazdeczki), róże - od białych do ciemnoróżowych, drobne niebieskie kitki, drobne srebrne kudry z zielonożółtych kwiatków pnących, różne żółte i białe baldachimy. Czeremcha, kalina, tarnina, poziomki - "kłubieniki", maliny, ożyny, rumbarbarum, porzeczki czerwone i czarne, "mgiełki" - spirea - kilimowce (?) kremowe i białe, tłuste kapustki jak na "Ostrej Skale"*13, kwitnące żółtymi kitami, złote gwiazdki w Kamionce na skałach, liście kłujące, pachnące selerami, dziewanna, dziki czosnek, asparagusy, różne dzwoneczki, chmiel, niebieskie suche "mikołajki", kity szuwarów, cykoria - podróżnik, zielone kuliste krzaki (peruki), kolące z kolącymi nasionami zasychające na żółtawo-biało, wiatr je wyrywa i pędzi po stepie tzw. perekatipole - pięknie się palą (w Romanówce pod Kokpektami). Coś jak kaktusy (w stepie) z tłustymi listkami i z nasieniem skręconym w spiralkę w przejrzystej osłonce. Pająki: Tarantule (z małymi na plecach), zielone, białe, czarne, czerwone; terakota z czarnymi kropkami, małe z olbrzymimi nogami; "makrusze" stonogi; skoczki pustynne (małe kangury) z płaskimi ogonami; suśliki. Żurawie, kaczki dzikie. Wilki, białe zające. Mrówki bez kopców mrowisk, przenoszące jaja z innych dziur; zimorodki. Jastrzębie srebrne*14 z końcami skrzydeł czarnymi, dużo dudków, niby słowiki, kulony, kuliki, dzięcioły, orzeł, rodzaj kuropatw z czerwonymi ogonami. Mały gad ("smok") w stepie, długości około 8 cm. "Traszka" popielatoszary - jaszczurkowaty. Szybko biega, a napadnięty przeze mnie, podnosi głowę i szeroko rozdziawia czarną wewnątrz gębę. `pp 13 piękne miejsce w Miodoborach, opodal wsi Okno. `pp `pp 14 Błotniaki zbożowe. `pp 22 VIII 1942. Z p. Wisią i Basią Böhm przez Preobrażenkę, Kamionkę. Klucze do Dżumby w Samarskim rejonie Wschodniokazachstańskiej obłasti. Z Kluczów przy zachodzie słońca - droga bardzo ciężka wzdłuż "klucza" - strumyka w ciasnym wąwozie; stromo pod górę. Potem przy pełni księżycowej przez góry i w dół do Małorosiejki i Dżumby. Noc u pp. Piotrowskich (p. Wójtowa ich córka), Ziemniccy, Brennholc z Borszczowa. NKWD zakazało. Msze w południe i wieczorem. Spowiadanie do 11.30 i rano od 7.45. Chrzty, śluby, chory, cmentarz i w południe 24 VIII (poniedziałek) z powrotem do Kluczy. 25 i 26 VIII. Msza w Kluczach u Janiszewskich - mieszkanie u Trzcińskich. 26 VIII. Do Kamionki z p. Ornatowską-Czaykowską. Przejażdżka konna na koniu "predsiedatiela". "Baksza"*15 z kawonami i melonami. Wieczorem przez Preobrażenkę do Bukoni. Niedziela, 30, w Bukoni. 31. Kino z Sikorskim i z Kiepurą. P. Böhmowa przywiozła orła młodego z Kokpektów. 3 IX. Pakowanie się na wyjazd. Czekanie z pp. Kownackimi pod "traktorystami" na darmo. 4 IX. Wyjazd spod "traktorystów" do Kokpektów. 5 IX, sobota. Końmi (pocztą) do Romanówki 17 km. Mieszkanie i kaplica u p. Bieleckiej Zofii w "oddieleniu" (mołokanka) - Babcia Popereczna z Sorocka - jej córka Fosia i wnuk Zbyszek. Około 30 dusz. 5 dzieci do I Komunii św. - dnia 10 IX, czwartek. Wieś bułgarska, mówią mieszaniną tureckiego z kazachskim, rzadko prawdziwie po bułgarsku. Owad zielony, długi ok. 10 cm, z skrzydłami, podobny do zwiniętego liścia "mimikra", jadł muchy. 12 IX. Rano piechotą 22 km do Iwanówki - 6 godzin drogi za furą z rzeczami, w drodze orzeł. W Iwanówce kaplica i mieszkanie u p. Kowalewskiej. 119 dusz - wszyscy niemal pracują. W Iwanówce około 10 dzieci do I Komunii św. Msze św. rano, nieszpory wieczorem. Pierwszy mróz. W ogrodach: klukwy i poślon, dużo kawonów i melonów. Byłem 10 dni. 22 IX. Do Kokpektów - telegram Dromireckiego*16, bym wyjeżdżał do Kujbyszewa - fałszywy alarm. 26 IX. Do Bukoni. 3 X. Do Kokpektów. 4 X. Pocztą do Prohładnej. Mieszkanie u pp. Szelców w "oddieleniu", mołokance. Kaplica u pp. Chichłowskich, wuj p. Chichłowskiej ks. Daca. P. Skrętkiewiczowa. Prawie sami chłopcy chodzą na naukę. `pp 15 Ogród warzywny. `pp `pp 16 Delegat ambasady w Semipałatyńsku. `pp 8 X. Z p. Bronią Szelc do Iwanówki, z wielbłądem, z starym Niemcem. Noc u p. Kowalewskiej ("ciocia Oleksiuczka"). 9 X. Za Niemką z bykiem do Karagandy Kul (piechotą - rzeczy na dwukółce z śmietaną). Kaplica i mieszkanie u p. Kutajowej Michaliny i p. Kowalskiej. Droga po stepie mokrawym - dużo szuwaru i ostrego karaganu. Orzeł nad wodą. W Karaganda Kul jezioro, dzikie kaczki, gęsi, nury, łyski i inne. Stare grobowce kazachskie nad jeziorem. 11 dzieci do Komunii św. Widać śliczne w śniegu góry "chińskie" Tarbagataj na południu i Ałtajskie na północy i północnym wschodzie, ewentualnie Ałtaj Mongolski. 16 X. Za bykami piechotą do sowchozu "Bolszewik" z p. Cybruchową. Kaplica i mieszkanie u pp. Ziemskich na górnym stepie. P. Hoffmannowa i p. Wachowska. Dużo dzieci do I Komunii św. Śliczny widok na niski, mokry step, a za nim na góry Tarbagataj. Kaliscy, ferma I, Radomskie, Cybruchowa. Scysja z dyrektorem. Śmierć p. Ziemskiej. Po tygodniu na fermę IV. Kaplica i mieszkanie u pp. Seroiszkowej i Sikorskiej - maleńkie i ładne. Dużo dzieci. Wilki na stepie. Piechotą na "8 toczkę"*17. Dużo naszych grobów. "Uprawlajuszczy" partyzant. "Icek" - politoddieł. Piechotą na fermę II i na centralę. P. Gromnicka Wanda. Rzeczy teleżką*18 wiozą p. Seroiszkowa z Rosołowską. Wieża za IV fermą z widokiem na Zajsan. Przed 15 XI z p. Hoffmanową i "ciocią" Rozdębą koniem do Kokpektów przez Prohładną. Noc u pp. Chichtowskich. Potem 5 dni u p. Zosi Bieleckiej. 21 XI. Pierwszy śnieg; z Kokpektów do Bukoni. Żelazka do opłatków i rozsyłanie opłatków. Pieniądze z Kujbyszewa. 16 XII. Dubinin - sprawa rejestracji*19. Piechotą do Kokpektów. Dwa razy. Powrót w Wigilię 24 XII wieczorem. "Wigilia w stepie". Smutne święta - bez wspólnych mszy św. Wyjazd do Kujbyszewa pp. Tabaczyńskiej i Moszyńskiej. Czytanie Lenina i Stalina. W styczniu karbunkuł p. Kownackiej. Kolędowanie u pp. Böhmów. Kolędnicy chodzą po domach. 8 XII. Był św. Mikołaj. 1 II 1943. Lekki buran. 3 II. Mróz ponad 50 st. C z mgłą i z wiatrem, najzimniejszy dzień tej zimy. Telegram do ambasadora, że nie pracuję, i do p. Tabaczyńskiej, że "tęsknię"*20. W gazetach szczegóły konferencji Churchilla i Roosevelta w Afryce. W Kokpektach - 64 st. C. 5 II. Telefon do Kokpektów z zapytaniem o rejestrację w Rejsowiecie jeszcze nie ma nic. P. Maria Böhm wróciła odmrożona z Kokpektów i z wiadomością o posadzeniu inż. Dromireckiego. W Kokpektach było - 64 st C. `pp 17 W tym wypadku "toczka" to ferma. `pp `pp 18 Mały wózek. `pp `pp 19 Chodzi o rejestrację Polaków, by wydać im paszporty polskie. `pp `pp 20 To znaczy, że czekam na wiadomość o paszporcie. `pp 8 II. Rocznica przyjazdu do Kokpektów. Telefon od p. Procykowej o telegramie z Kujbyszewa z zapytaniem o moje zdrowie i moje finanse*21. 10 II. Telegram od p. Piątkiewiczowej o moje dane paszportowe i telegraficzne podanie tychże. 11 II. Fotografia do paszportu. 12 II. Telegram do p. Tabaczyńskiej z zapytaniem, czemu nie piszą. Marian Szemiot drugi raz przyniósł mięso zajęcze. 16 II. List p. Piątkiewicz do p. Tabaczyńskiej z moimi fotografiami i danymi paszportowymi. 17 II. Telegram p. Piątkiewicz do p. Tabaczyńskiej, że fotografie wysłane i że Krysia ma fotografie i telegram mój do p. Tabaczyńskiej, że czekam listów. `pp 21 Ambasador Romer pyta, czy nie zostałem aresztowany. `pp `tc Ks. Tadeusz Fedorowicz Dziennik Czynności* `tc 3 maja 1944, g. 10. Msza św. polowa w Sumach, z kazaniem o jedności narodu (uszanowanie drugich i poddanie się woli większości, karność). G. 6 wieczorem. Msza św. polowa w Kijanicy (11 pp) z kazaniem jak wyżej. 7 V 44, niedziela. 1. msza św. w Sumach godz. 6, z Komunią św. Potem Komunia św w szpitalach. G. 11. Msza św. w Sumach; g. 7.30 msza św. w Stepanowce (Batalion łączności), spowiedź i Komunia św. 14 V 1944. niedziela. Msza św. g. 6.30 z Komunią św. w Sumach. Komunia św. w szpitalu. G. 11. Msza św. w Sumach. 18 V. Wniebowstąpienie. G. 10. Msza św. polowa w Sumach. Kazanie: Wniebowstąpienie drogowskazem do nieba. G. 15. Wyjazd motocyklem do Baranówki (12 pp). 19 V. Msza św. polowa w Baranówce g. 8. Spowiedź (130). Kazanie: Służba Polsce - służba Bogu, wierność w tej służbie. 20 V. Msza św. g. 6 z Komunią św. Spowiedź (190). 21 V, niedziela. W Baranówce. Msza św. g. 9 z Komunią św. Kazanie o Duchu Świętym i Kościele, polowa. G. 11. Msza św. w Sumach. Kazanie: Obietnica Zesłania Ducha Świętego. G. 20. Nabożeństwo majowe, jak co dzień z kazaniem: Narodzenie P. Jezusa (3. Tajemnica radosna). Spowiedź. 22 V 44, g. 6. Msza św. z Komunią św. (około 70). Naprawa motocykla. Spowiedź. Nabożeństwo majowe - kazanie: Ofiarowanie P. Jezusa w świątyni. 23 V. Msza św. z Komunią św. (około 75). G. 7 - pożegnanie szkoły lotników z kazaniem. Nabożeństwo majowe. Raport do Ks. ppłk. Kubsza. * Dziennik czynności ksiądz Tadeusz Fedorowicz prowadził na polecenie swego szefa, księdza Franciszka Kubsza. Zapiski sporządzone są piórem, niebieskim atramentem o różnych odcieniach, na białych arkuszach papieru o formacie A4; gorszego gatunku. Arkusze złożone w pół i zszyte pośrodku sznureczkiem, tak że tworzą 16-kartkowy zeszyt. Na pierwszej karcie, potraktowanej jako okładka, napis: "Dziennik czynności". Zapisane strony od 3 do 12 i częściowo strona 13. Pozostałe strony czyste. 24 V, g. 6. Msza św. Odbiór samochodu Ford (1/2 tony) w 4 PDP. Po południu spowiadanie chorych w szpitalu 60-36. Nabożeństwo majowe. 25 V, g. 6. Msza św. Spowiedź. G. 8. Komunia św. i Oleje św. w szpitalu 60-86. Po południu samochodem do Steckówki (10 pp). Spowiadanie. 26 V. Steckówka. G. 11.30. Msza św. w 10 pp. Komunia św. (około 50). Kazanie: służba Polsce - służbą Bogu. Po mszy wręczenie broni. Wieczorem nabożeństwo majowe w Sumach. 27 V, g. 6. Msza św. (około 50 Komunii św.). Nabożeństwo wieczorne). 28 V. Niedziela Zielonych Świąt. G. 8. Msza św. w pułku artylerii przeciw lotniczej. Kazanie, spowiedź, Komunia św. G. 11. Msza św. polowa w Sumach. Kazanie "Duch Boży nam hetmani". G. 18. Msza św. w 6 Pal'u (Syrowatka) polowa (służba Polsce - służbą Bogu). Wieczorem 10.30 samochodem do Lebiedina. 29 V 44. Poniedziałek Zielonych Świąt. G. 9. Msza św. (spowiedź i Komunia św.) w batalionie saperów. G. 11.30. Msza św. w Brygadzie saperów; G. 1.30. Msza św. w batalionie saperów (polowa). Kazanie: Służba Polsce - służbą Bogu. Wieczorem samochodem do Sum. 30 V. Samochodem III zapas. pp. i IV Batalion pracy (kolejowy). Msza św. g. 10 (polowa). Kazanie: służba Polsce służbą Bogu. G. 3.00 (15). Nabożeństwo majowe (kazanie: Matka Boska Bolesna). Wieczorem samochodem do Sum. 31 V, g. 6. Msza św. w Sumach, Komunia św. Wieczorem nabożeństwo, zakończenie majowego i początek czerwcowego. Kazanie: Matka Boska daje nam w ręce Pana Jezusa. Wszechpośrednictwo. Rodzenie w nas Chrystusa. Raport do Ks. ppłk. Kubsza. 1 VI 44, g. 7. Msza św. dla szkoły podoficerów zawodowych. Pogrzeb g. 3. Potem zaopatrywanie chorych w szpitalu 60-39. 2 VI, g. 6. Msza św. w kaplicy, potem Komunia św. w szpitalu 60-39. Po obiedzie samochodem do III brygady artylerii haubic w Ugrojedach. Spowiedź. 3 VI. Ugrojedy. Msza św. g. 7. Spowiadanie. G. 18. Nabożeństwo do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Kazanie. 4 VI. Niedziela Trójcy Świętej. Ugrojedy, msza św. g. 7.30. Komunia św. (120); Kazanie: służba Polsce służbą Bogu. Samochodem do Sum. Spóźniłem się na mszę św. (g. 11) i przełożyłem na wieczór g. 20. Msza św. wieczorem - kazanie o Trójcy św. 5 VI, g. 6. Msza św. G. 7 samolotem do Brygady Kawalerii - Trościaniec. Spowiedź w 3 p. 6 VI. Msza św. g. 7, Komunia św. (210). Wyjazd do 4 DAK. Spowiedź. 7 VI. Msza św. g. 7. (Komunia św.). Wyjazd do 2 pułku ułanów. Spowiedź. Msza św. g. 20. (Komunia św. 100). 8 VI. Boże Ciało. Rano wyjazd do Sum. G. 10. Zaopatrywanie chorych w szpitalu 60-35. G. 11. Msza św. z kazaniem (ustanowienie Najświętszego Sakramentu). Wieczorem byłem zajęty towarzyszeniem przedstawicielom Rady Krajowej. 9 VI. Msza św. g. 6. Zaopatrywanie chorych w szpitalach ("Dietskaja Bolnica"), "zakaźnym" 60-36. Nocą samochodem do Burynia. II Brygada artylerii. 10 VI 44, sobota. Spowiedź w 7 pac'u i w 9 pac'u - Msza św. g 8. wieczorem w 9 pac. 11 VI. Msza św. g. 8 rano w 7 (i 8) pac. Samolotem do Sum - Msza św. g. 11. Po południu u staruszki Polki w mieście. Wieczorem g. 7 motocyklem do batalionu saperów (IV PDP), g. 8 msza św. u saperów (Bassy). 12 VI, poniedziałek. Samochodem do 11 pp, spowiedź w I batalionie. 13 VI. Msza św. g. 6 i Komunia św. w I batalionie (90), spowiedź szkoły podoficerskiej. 14 VI. Msza św. w szkole podoficerskiej i Komunia św. (75). Spowiedź w II batalionie. 15 VI. Msza św. w II batalionie z Komunią św. (38). Samochodem do Sum. Spowiedź szkoły oficerów polityczno-wychowawczych. Meldunek do Ks. ppłk. Kubsza. 16 VI. Sumy. Spowiedź i g. 7 msza św. z Komunią św. szkoły oficerów polityczno-wychowawczych. Pogrzeb. Zmiana szofera. Po południu samochodem do II zapasowego pp obok Kijanicy. 17 VI. Spowiadanie przez cały dzień. 18 VI, niedziela. II zapasowy pp. Msza św. g. 9.30 z Komunią św. (190). Do Kijanicy na 11 - z powodu odjazdu 11 pp nie było tam mszy św. Powrót do Sum. Sumy. Msza św. w kaplicy g. 15. Spowiedź chorych w szpitalu 60-35. 19 VI. Sumy. Msza św. g. 6. Komunia chorych w szpitalu 60-35. Po południu spowiedź w szpitalu 60-39 (szkoła 13). 20 VI. Msza św. g. 6. Komunia św. W szpitalu 60-39 (szkoła 13). Po południu spowiedź i Komunia św. chorych w szpitalu 60-39 (szkoła 12). Spowiedź w kaplicy w Sumach. 21 VI. Komunia św. w Sumach (60). Samochodem do II zapasowego pułku łączności. Msza św. g. 8.30. Powrót do Sum. Wizyta u Batiuszki. Po południu pogrzeb w zapasowym pułku przeciwpancernym. (Czerwonnoje). 22 VI, g. 8. Msza św. w m. Bassy w 16 paplot, po południu zaopatrywanie chorych w szpitalu kobiecym i w prywatnym domu (p. Kołacznikowa). 23 VI. Msza św. w Sumach. Po południu spowiedź w szpitalu zakaźnym ("Infekcjonnaja"). Wieczorem pogrzeb w 16 paplot. 24 VI. Msza św. w Sumach (dużo spowiedzi) i Komunia św. w zakaźnym. Po południu pogrzeb w Sumach i odwiedzanie chorych w 60-39. 25 VI 44. Niedziela IV po Zielonych Świątkach. Samochód z pułku artylerii pancernej nie przyszedł. Godz. 12. Msza św. w Sumach. Po południu spowiedź w szpitalu 60-36. 26 VI. Msza św. g. 6, dużo spowiedzi. Komunia św. w szpitalu 60-36 (około 60). Spacer z br. Egidiuszem. 27 VI, g. 6. Msza w Sumach, g. 7 samolotem do Trościańca - do Łuczek. (IV zapasowy pułk ułanów). Cały dzień spowiadanie. 28 VI, g. 8. Msza św. w Łuczkach z kazaniem i Komunią św. (200) - cały dzień czekanie na samochód - wieczorem samochodem do Sum. 29 VI. Św. Apostołów Piotra i Pawła. Samochodem do Pieszczannoje (21 zapasowy pułk artylerii). Msza św. z kazaniem g. 10. Powrót do Sum. Msza św. g. 12 z kazaniem w kościele. Po południu przygotowania do wyjazdu. G. 10 wieczorem wyjazd z Sum do stacji Bassy. Tam nocleg. 30 VI. Załadowanie samochodu na platformę i urządzenie w nim mieszkania-kaplicy. G. 9. Msza św. polowa obok pociągu, z kazaniem. G. 12. Wyjazd pociągu. 1 VII, g. 9. Msza św. w samochodzie-kaplicy na wagonie-platformie. 2 VII. Niedziela. Spowiadanie przed i po południu. Wieczorem g. 7 msza św. polowa w lesie, z kazaniem o miłości i jedności i z Komunią św. (100). 3 VII. Komunia św. rano g. 7 dla tych, co wczoraj nie byli. Msza św. o g. 9 w samochodzie. 4 VII. Przejazd bez zajęć. 5 VII. Przejazd rano do stacji Ołyka. Wyładowanie. Zakwaterowanie w Moszczenicy. 6 VII. Msza św. w domu. Sprawy organizacyjne. W południe do Ołyki, do proboszcza Ks. Woronowskiego. Spowiadałem się. (Raport do Ks. Kubsza). 7 VII. Msza św. w domu. Sprawy organizacyjne. Telefon do Ks. Kubsza, zmiana kwatery. 8 VII. Msza św. w domu. 9 VII. Niedziela, g. 8 msza św. z kazaniem w 12 pp, g. 11 w 11 pp, g. 12.30 w 10 pp. Po południu samochodem do Łucka do J. E. Ks. Biskupa i z powrotem. 10 VII. Msza św. w domu. Po południu spowiedź chorych w szpitalu MSB i w 4 chirurgicznym. 11 VII. Msza św. g. 7 w MSB z Komunią chorych i Komunia św. chorych w 4 chirurgicznym. Po południu odwiedzenia kompanii łączności, saperów i batalionu szkolnego. 12 VII. Samochodem do Ołyki - tam msza św. Spowiadałem się. Spowiedź kompanii wartowniczej w Moszczenicy. 13 VII. Msza św. g. 7 w domu z Komunią św. kompanii wartowniczej. Spowiedź chorych w szpitalu 4 chirurgicznym. Zapowiedziana spowiedź kompanii łączności nie odbyła się z powodu wyjścia kompanii na ćwiczenia. Wieczorem teatr Armii w 6 pal. 14 VII. Msza św. w domu. Komunia św. w szpitalu 4 chirurgicznym. Przyjazd Ks. ppłk. Kubsza z ks. ks. Sąsiadkiem i Foltą. 15 VII. Msza św. w domu. Cały dzień spowiedź w batalionie saperów 16 VII, niedziela, g. 8. Msza św. w batalionie szkolnym. Inne oddziały nie przyszły z powodu zapowiedzianej defilady. Saperzy na Komunię św. spóźnili się. Samochodem do Cumania. Spowiadanie. Msza św. g. 13. Zaopatrywanie chorego. G. 6 wieczorem. Msza św. w 6 pal. Wieczorem Ołyka. 17 VII. Msza św. w batalionie saperów godz. 6 rano, z Komunią św. Ołyka. 18 VII. Msza św. w domu. Spowiedź i Oleje św. chor. Pastuszaka w 4 chirurgicznym szpitalu. Odwiedziny w szpitalach: szpitalu zakaźnym i MSB (Raport do Ks. Kubsza). 19 VII. Msza św. w domu. Komunia św w szpitalu 4 chirurgicznym. Spowiadanie w MSB i w kompanii uzdrowieńców. 20 VII. Msza św. w MSB z Komunią św. (55). Zaopatrzenie chorego w szpitalu 4 chirurgicznym. Pogrzeb szeregowca w 11 pp. 21 VII 44. (Pod Ołyką). Msza św. w domu. Pogrzeb chor. Pastuszaka w Równem. 22 VII. Msza św. w domu. Przyjazd Księdza Kija. Wieczorem spowiedź w 12 pp (48). 23 VII, niedziela, g. 9. Msza św. w 12 pp z Komunią św. (48) i z kazaniem o wierze (źródła wiary). Msza św. w 11 pp nie odbyła się, bo nie przygotowano. G. 13. Msza św. w 10 pp (5 spowiedzi i Komunii św.) z kazaniem o wierze. 24 VII. Msza św. w domu. Odwiedzenie chorych w szpitalu 4 chirurgicznym. Po południu do Łucka. Wieczorem przysięga i zeznania mjr. Dziebowicza o małżeństwie. 25 VII. Msza św. w domu. Defilada zepsuła spowiedź w żandarmerii i zwiadzie. 26 VII. Msza św. w domu. Po południu spowiedź kompanii wartowniczej w Moszczenicy. 27 VII, g. 6. Msza św. i Komunia św. kompanii wartowniczej w Moszczenicy (23). Po południu nie doszło do skutku pożegnanie jednostek samodzielnych (wymarsz odroczony). 28 VII. Msza św. w domu. Odwiedzenie chorych w szpitalu 4 chirurgicznym. 29 VII. Msza św. w domu - g. 5 rano odjazd z całą dywizją; g. 5.15 modlitwa i błogosławieństwo jednostek samodzielnych (w lesie). 30 VII 44. W lesie pod Łuckiem, g. 6 rano msza św. w 10 pp Łuck, g. 8 wieczorem msza św. w 11 pp w lesie za Łuckiem. 31 VII. Marsz piechotą. 1 VIII. Marsz piechotą przez Kowel - deszcz i błoto. 2 VIII. Przejazd przez Maciejów. 3 VIII. `tc Listy `tc Listy Księdza Tadeusza Fedorowicza do Róży Łukasiewiczowej* 15 grudnia 1940 r. List 1 Łaskawa Pani, Bardzo dziękuję za życzenia imieninowe i za całą dobroć. Dziękuję też p. Adzie*1. Proszę też podziękować uprzejmie Władkowi*2 za list i pieniądze, a on niech podziękuje Michałowi*3 za dwie paczki doskonałe i za pieniądze, a też pp. Karmelińskim*4 za paczkę i kartkę. Bardzo proszę, gdyby ktokolwiek zechciał w swej dobroci coś mi przysłać, to bez fotografij rodzinnych itp. Tu nie miejsce na to. Kto może, pracuje w lesie, zarabiając 2-3-4 rb. dziennie. Od początku października zima, teraz śnieg prawie do kolan i około 15° [C]. Opieka bardzo dobra i ścisła*5. Dowożą tu najkonieczniejsze prowianty. Adres podaję na odwrotnej stronie. Łączę ukłony i wyrazy czci, pozdrowienia dla wszystkich. Helena Czaszowa*6 Proszę o adres profesora Cieszyńskiego*7. * Zachowało się 6 moich listów do Róży Łukasiewiczowej. Adresatka - Róża Łukasiewiczowa z d. Dzwonkowska, osoba o wyjątkowej inteligencji, kulturze i dobroci - w 1940 r. mogła mieć około 70 lat. Była wdową, chyba bezdzietną. Uczestniczyła w różnych akcjach dobroczynnych. Mieszkała we Lwowie przy ul. Sykstuskiej. Byłem jej częstym gościem. Karta pocztowa. Adres w języku rosyjskim: "Zapadnaja Ukraina, Lwow, Sykstuskaja 13 (ulica i numer poprawione na: »Oborony Lwowa 43«), Roza Łukasiewicz". `pp 1 Ada Duninowa, znajoma Róży Łukasiewiczowej. `pp `pp 2 Ksiądz Władysław Komornicki, świątobliwy kapłan, mój kolega i bliski przyjaciel z seminarium. Został rozstrzelany przez Niemców na Wólce we Lwowie wraz z profesorami wyższych uczelni lwowskich - z tej racji, że mieszkał u profesora Ostrowskiego, znanego chirurga, i wraz z nim jeździł jako jego "asystent" do szpitala, by obsługiwać chorych. Parę lat przedtem, jeszcze w seminarium, powiedział mi kiedyś, że chciałby przejść męczeństwo, by bardziej upodobnić się do Chrystusa. `pp `pp 3 Ksiądz Michał Rękas, mój przyjaciel. Znany w kraju z audycji radiowych dla chorych, założyciel Apostolstwa Chorych w Polsce, proboszcz parafii św. Łazarza przy ul. Kopernika we Lwowie. Parafia ta, istniejąca od stu, a może i od 300 lat, obejmowała tylko zakład dla starców, liczący wówczas 40 pensjonariuszy. `pp `pp 4 Siostry karmelitanki we Lwowie. `pp `pp 5 Trzej miejscowi milicjanci. `pp `pp 6 Helena Czaszowa z Poznania, wdowa wywieziona ze Lwowa, kobieta samotna, w wieku około 70 lat. Osoba dużej kultury. Zgodziła się, bym pod jej nazwiskiem korespondował z p. Różą Łukasiewiczową, by siebie nie zdradzać (stąd formy żeńskie czasowników). Po wojnie wróciła do Poznania i tam ją odwiedziłem. `pp `pp 7 Nie pamiętam, kto to był. Był we Lwowie profesor medycyny o tym nazwisku, ale go nie znałem. Wydaje mi się, że państwo Dobrzęccy (zob. przypis 1 do listu 2) byli jego krewnymi i że chodziło o pomoc dla nich. 20 lutego 1941 r. `pp List 2 20 lutego 1941 Najgoręcej dziękuję za list z tylu wiadomościami. Wciąż biegnę myślą do Lwowa i kolejno przechodzę znajomych - co z nimi się dzieje? Nie piszę listu, bo te nie dochodzą podobno. Mam dwie wielkie prośby: Ma tu przyjść na świat dziecko, którego Matka nie ma dla niego wyprawki. Czy można prosić o paczkę pod moim adresem? Choćby parę prześcieradeł i jakąś poduszeczkę, o ile to się da zapakować. Drugie to sprawa rodziny Dobrzęckich*1, którzy są dla pp. profesorostwa Ostrowskich*2 tym, czym Misiowie*3 dla mnie. Są w bardzo ciężkich warunkach. On pracuje ciężko od rana do nocy, rąbiąc drzewo. Córki minimalnie zarabiają i chorują. Czy można by prosić o jakieś pomoce od pp. Ostrowskich? Oni mnie o to nie prosili i ja nie mówiłem, że napiszę. Dobrze mi jak zawsze. Dzięki Lwowowi niczego mi nie brak. Bardzo za wszystko dziękuję. Jestem zdrowa. Niektórym dobre powietrze, dobry apetyt i praca fizyczna bardzo służą, np. p. T.*4 wygląda tak dobrze, jak od 12 lat nie wyglądał. Są tu dwie władze: jedna od spraw pracy leśnej, druga właściwa: NKWD. Mamy bardzo dobrą, staranną i troskliwą opiekę. Są tu na miejscu brygidki*5, a jeśli nie wystarczą, to się jedzie dalej*6. Kalikst i Cecylia*7 byli swobodniejsi i łatwiej im było. Zima dobrze przechodzi. Kilka razy był mróz około czy ponad 40° (C) przez 1 lub 2 dni. Co z p. Bronisławą*8? z profesorostwem Jerzymi Manteufflami*9, z rektorostwem Ottonami*10? z p. Srokowską*11 i p. Melanią*12? Na Zadwórzańskiej*13? Wiele, wiele ukłonów i wyrazów czci. [bez podpisu] Karta pocztowa. Adres w języku rosyjskim: Na stemplu pocztowym: "Wieśszurga Marijskaja. Lwow, Zapadnaja Ukraina, ul. Oborony Lwowa 15, kw. 5, Roza Łukasiewicz". `pp 1 Państwo Dobrzęccy, bardzo uczciwi i kulturalni ludzie, pochodzili ze Śląska. Oboje mieli 40-50 lat. Imion ich nie pamiętam. Mieli dwie córki: Zofię w wieku około 18 lat i o rok młodszą Stanisławę, która we wrześniu 1943 r. pojechała ze mną do armii Andersa w Buzułuku. Pani Dobrzęcka pierwsza, już w pociągu wiozącym nas ze Lwowa, domyśliła się, że jestem księdzem, i powiedziała mi o swoim przypuszczeniu. `pp `pp 2 Profesor Ostrowski był jednym z najbardziej znanych ludzi we Lwowie. Ożenił się z wdową po Downarowiczu, chyba wojewodzie pińskim. Pani Ostrowska miała z pierwszego małżeństwa córkę (zamężną później za Rozwadowskim), która była moją koleżanką na prawie. `pp `pp 3 Mikołaj Przetocki, mój kuzyn, ożeniony z Krystyną Mars z Limanowej. Mieli troje dzieci: dwie córki (jedna jeszcze żyje w Krakowie) i syna Jaśka, który zginął jako skoczek "cichociemny" w Małopolsce. `pp `pp 4 Chodzi, oczywiście, o mnie - księdza Tadeusza Fedorowicza. `pp `pp 5 "Brygidki" to więzienie we Lwowie w dawnym klasztorze sióstr św. Brygidy. W obozie w lesie stał osobny mały budynek, służący jako areszt. Tylko raz zamknięto tam na całą dobę 18-letnią Danusię Hubertównę - za to, że nagadała coś miejscowej "władzy". `pp `pp 6 "Jechać dalej" - tzn. do innego więzienia. `pp `pp 7 Święci męczennicy starożytności. `pp `pp 8 Uboga staruszka we Lwowie, trochę dziwaczka. `pp `pp 9 Jerzy Manteuffel, papirolog, i jego żona, z d. Czekalska, z Poznania. Oboje byli dla mnie bardzo dobrzy i gościnni. Po wojnie mieszkali w Warszawie i tam zmarli bezdzietnie. `pp `pp 10 Otto Nadolski, profesor Politechniki Lwowskiej, i jego żona Zofia. Profesor był prezesem Związku "Caritas" w archidiecezji lwowskiej. Pani Zofia po wojnie mieszkała i pracowała w sanatorium w Krynicy i tam zmarła. `pp `pp 11 Wielkiego serca opiekunka bezdomnej i zagubionej młodzieży we Lwowie. `pp `pp 12 Jedna z organizatorek życia parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie. `pp `pp 13 Chodzi o dom dla zagubionych moralnie dziewcząt, tzw. magdalenek, prowadzony przez siostry Matki Bożej Miłosierdzia w parafii św. Elżbiety we Lwowie. `pp List 3 24 marca 1941 r. Łaskawa Pani, bardzo dziękuję za list z tylu wiadomościami o wszystkich. Cieszę się na myśl, że we Lwowie zaczyna się wiosna, więc nie będzie Pani marzła i mniej kłopotała opałem. Bardzo, bardzo dziękuję za interwencję u pp. Ostrowskich. Dziś Dobrzęccy dostali 200 rb., co ich bardzo poratuje, a było już bardzo ciężko. Jesteśmy dziś pod wrażeniem wiadomości o Jugosławii*1. Nie wiemy, co dla nas lepiej. Tu zima jeszcze w pełni. Śnieg co dzień pada, a jeszcze nie tajał, mróz jest lekki, ale chwilami dobrze szczypie, choć słońce już mocno operuje. Pracujemy nadal w lesie. Kto dostaje pomoce z zewnątrz, ten może spokojnie i nieźle żyć. Kto jest zdany na własne siły, o ile jest sam, może się utrzymać, ale kto ma rodzinę, temu bardzo ciężko. Jest tu kilka rodzin, którym musi się pomagać. Wciąż po trochu sprzedaje się rzeczy w Joszkar-Oła*2 (o 60 km), dokąd jeżdżą chorzy do badania. Nie rozumiem z listu Pani, kto są pp. Dzierżanowscy*3, którzy umarli wraz z synkiem. Zasyłam wiele pozdrowień, ukłonów i serdeczności dla Pani i dla wszystkich i dziękuję za wszystko. (bez podpisu) Karta pocztowa. Adres w języku rosyjskim: "Lwow - Zapadnaja Ukraina, ul. Żołtewna 63, kw. 5 (Oborony Lwowa), Roza Łukasiewicz", `pp 1 Chodzi o groźbę ataku hitlerowskich Niemiec na Jugosławię. 6 kwietnia wojska niemiecko-włoskie rozpoczęły działania zbrojne przeciw Jugosławii. `pp `pp 2 Stolica Maryjskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, dawniej Krasnokokszajsk. `pp `pp 3 Chodzi o generała Kazimierza Dzierżanowskiego, kuzyna mego Ojca, i o jego rodzinę. Generał, aresztowany w 1940 r., zginął w więzieniu. Żonę z dwiema córkami, Anielą i Wandą, oraz z synem Stefanem wywieziono do Kazachstanu. Mieli też syna Jerzego, który był w wojsku. Przeżył wojnę. Jest teraz w Kanadzie wraz z młodszą siostrą. Starsza siostra, Aniela, mieszka w Londynie. Wówczas nie wiedziałem nic o ich losie. `pp List 4 9 kwietnia 1941 r. Łaskawa Pani, Bardzo dziękuję za długi list z tyloma wiadomościami o znajomych. Jak zawsze, wiadomości są lepsze i gorsze, ale wszystkie bardzo obchodzą serce. PP. Ostrowskim bardzo dziękuję od siebie za pomoc dla pp. Dobrzęckich. I p. Jerzowej*1 jesteśmy bardzo wdzięczni. Te rzeczy bardzo się przydały. Trzeba przyznać, że jest nam tu wcale nieźle. Jest kilka rodzin, które nie mają pomocy z zewnątrz albo mają bardzo małą, a ich zapas rzeczy jest też niewielki, tak że rzeczywiście potrzebują pomocy. Dostatecznie zapracować na życie nie można. Miesięczne płace kobiet pracujących w "bani", tj. w łaźni, sprzątających w sali szkolnej, w biurze zarządu leśnego, w kuchni wynoszą 70, 90 i 120 rb. Zarobki dzienne w lesie wynoszą zależnie od sił, umiejętności i chęci do pracy 1-3 rb. Wyjątkowo więcej, tj. 4-5 i 6 rb. To może wystarczyć na pojedynczego człowieka, ale na rodzinę nie starczy. Chleb - pieczony co dzień na miejscu w nowo założonej piekarni - kosztuje za kg 85 kop. (czarny) i 170 kop. (biały). W "stołówce", w której pracują nasze panie, zupa grochowa kosztuje 42 kop., jarzynowa (tzw. borszcz) 60 kop., mięsna ("borszcz") 140 kop., kasza z tłuszczem 70 kop., kasza bez tłuszczu 30 kop., ryba smażona z ziemniakami 110 kop., kotlety mięsne 180 kop., herbata słodka 13 kop., kawa słodka 10 kop.. Nieraz bywa też wódka i wino. Zup mięsnych, kotletów i ryb nasi na ogół nie kupują, bo za drogie. W sklepie naszym jest czasem cukier, czasem kawa, herbata, ryby, mączka mięsna, ciasteczka, cukierki, "manufaktura"*2. Wtedy jest wielki i bardzo burzliwy "ogonek". Ceny są wtedy urzędowe, więc niskie. Poza tym z wolnej ręki można kupić mięso po 20 rb. (ze słoniną), kartofle po 15 rb. za pud*3, czasem buraki, marchew, jaja po 80-100 kopiejek, mleko po 2-3 rb. Kto więc ma pieniądze, ten może nieźle żyć. Nie ma więc porównania z biedakami, którzy są w Kazachstanie czy Jakucku i Archangielsku. Choć może i oni nieraz przesadzają. Gorzej jest z przymusem pracy, bo przymuszają nieraz kobiety i mężczyzn nie tylko słabego zdrowia, ale wprost chore. Wady serca, ischiasy [!], wątroby itp. nie są uznawane na ogół, chociaż pędzenie tych słabszych jest tylko okresowe i chwilowe. Po jedno - lub dwudniowej "gorączce" pracy przychodzi znów odprężenie i spokój. Młodym praca bardzo dobrze służy, rozrastają się i mężnieją. Panuje u nas opinia, że listy stąd nie dochodzą, tylko kartki, dlatego listów nie piszę - dopiero dziś to próbuję. Przesyłam choć spóźnione życzenia świąteczne i wyrazy czci, i ukłony. Helena Czaszowa `pp 1 Żona Jerzego Manteuffla. 2 Odzież. 3 Około 16 kg. `pp List 5 14 maja 1941 r. Łaskawa Pani, Bardzo dziękuję za list. Przychodziło mi na myśl, że to chodzi o pp. Kaźmierzów Dzierżanowskich, ale nie chciałam tego przypuścić. Bardzo mi ich żal. Pisałam do pp. Tomczyckiej i Skwarczyńskiej, ale bez odpowiedzi. Czy zmieniły się adresy? P. Marysia*1 była z p. Ludką Kownacką. Jak teraz? Dostałam kartkę p. Jerzowej Manteufflowej. Proszę uprzejmie ode mnie podziękować. Po staremu dobrze mi jest. Od miesiąca p. T.*2 znowu pracuje. Wozi drzewo koniem po lesie. Tu zaczyna się wiosna, ale jeszcze chłodno. Resztki śniegu jeszcze leżą. Robimy sobie ogródki obok domów. Niestety, jest tu sam piasek. Trzeba przywozić z lasu (o kilkadziesiąt kroków) coś w rodzaju czarnej ziemi czy próchnicy. Siejemy w skrzynkach pomidory, kapustę itd. Potem będziemy wysadzać. Mamy tu już radio, więc i świeże wiadomości. Pod Jarosławiem zmarła 23 III Babka p. Tadeusza*3 w 91 roku życia. Łączę wiele serdecznych pozdrowień dla Pani łaskawej i dla wszystkich. Helena Czaszowa Ściskam Hanię*4. Adres w języku rosyjskim: "Lwow - Zapadnaja Ukraina, ul. Żołtewna 63, kw. 5 Roza Łukasiewicz 3 g". `pp 1 Maria Tomczycka. `pp `pp 2 Chodzi, oczywiście, o mnie - księdza Tadeusza Fedorowicza. `pp `pp 3 W tekście omyłkowo poprawiono na: "7 marca". Chodzi o moją Babkę, matkę Ojca, Julię z d. Pankratiew. `pp `pp 4 Służąca Róży Łukasiewiczowej. `pp List 6 24 maja 1941 r. Łaskawa Pani, Najgoręcej dziękuję za przekaz, który przyszedł bardzo w porę. Jestem naprawdę wzruszony dobrocią i pamięcią. Obecnie mamy wiosnę, tzn. deszcze od tygodnia, ale nie silne i nie ciągłe, tak że mimo to pracujemy w lesie. Było u nas trochę ciężej, bo przez 1 1/2 miesiąca z powodu złej drogi nie dowożono paczek. Dopiero przedwczoraj otrzymaliśmy część ich. Teraz dopiero widzę prawdziwość hasła "cukier krzepi"; zupełnie inaczej czuję się w pracy, gdy mam cukier - a dostałem go teraz w dwu paczkach. W Joszkar-Oła jest p. Urbańska. Nie widuję jej, bo to 60 km stąd. Łączę wyrazy czci Helena Czaszowa Karta pocztowa. Adres w języku rosyjskim: "Lwow - Zapadnaja Ukraina, ul. Żołtewna 63, kw. 5, Roza Łukasiewicz". Listy Księdza Tadeusza Fedorowicza do Księdza Włodzimierza Cieńskiego* List 1 Gieorgiewka, 11 stycznia 1942 r. Semipałatyńska obłaść (!) ul. Razina 136 Przewielebny Księże Dziekanie, Po 5 dniach pobytu w Semipałatyńsku przyjechałem tu w południe 5 I. To miasteczko rejonowe o 30 km od stacji Żangiz Tobe. Tu radość ogromna. Prawie sami parafianie św. Marii Magdaleny*1. Z bliższych mi są Mączyńscy*2. Tu byli Zalescy*3, p. Załęska*4 i wielu, wielu innych, nam bardzo bliskich. Umieszczono mnie w lokalu Komitetu*5. Mam pokój dość obszerny z przyległą dużą izbą - "Serajem", w której jest kaplica z ładnie zrobionym ołtarzem. Najświętszy Sakrament w dzień przeważnie jest na ołtarzu, a na noc i nieraz w dzień biorę Go do pokoju, gdzie mam na to specjalną półeczkę. Teraz dopiero zrozumiałem, jaka to różnica, gdy się ma Najświętszy Sakrament wciąż przy sobie - jaka to pomoc. Co dzień odprawiam mszę św. o godz. 9. W niedziele i święta o godz. 9, 11 i dla pracujących o 6.30. O ile pamiętam, Ks. Dziekan mówił, że wolno nam korzystać z tych przywilejów. Nie bardzo wiem, czy dopuszczać do Komunii św. wieczorem tych, którzy mogliby być rano na mszy, ale wygodniej im czy też przyjemniej wieczorem. I nie bardzo wiem, czy odprawiać msze św. wieczorem w powszednie dni jedynie dla pobożności tych, którzy rano być nie mogą - myślę o jednej mszy św. dziennie. Gdy wyjadę do kołchozów i tam będę tylko w powszednie dni, to będę odprawiał wieczorem, bo ludzie pracują od wczesnego rana, a chodzi o spełnienie obowiązku rocznej Komunii św. Bardzo proszę przy okazji przysłać mi do Semipałatyńska opłatki do mszy św. Przy chrztach tubylców metryk nie piszę - nic nie notuję, tylko przy naszych. Poprzednie chrzty św. z wody wciągam w protokóły ze świadkami, a odpisy tychże mam zamiar dawać rodzicom. Jeszcze tego nie robiłem. Dotychczas było b[ardzo] wiele spowiedzi. Od kilku dni przygotowywałem dzieci do spowiedzi i Komunii św., około 20, w tym 11 do pierwszej Komunii św. Dziś już odbyła się ta uroczystość, bardzo pięknie i porządnie. Dzieci przytomne i rozgarnięte, i nawet wiele umieją z katechizmu - matki uczą. Była to dla mnie miła niespodzianka. Mam trochę kłopotu z tubylcami. Trochę za wielki napływ. Tu jest wielu Niemców katolików. Wszystko do spowiedzi. Na razie bez następstwa. Zameldowałem się u władz. Bardzo uprzejmie i z uśmiechem przyjęli do wiadomości. Życie nic mnie nie kosztuje ludzie rozchwytują z karmieniem. Jestem pod wielkim wrażeniem nędzy i głodu - dosłownie i bez przesady - jakie ci ludzie przeszli. Nigdy się z tym jeszcze nie spotkałem. Spowiedzi mają szczególny charakter. Czuję się mały wobec tych, którzy przeszli prawdziwy głód i byli przy śmierciach głodowych. Wiele się tu nauczyłem stykając się z tymi ludźmi. Młodzież bardzo stwardziała. To będą ludzie silni. Być może, że część się wypaczyła - tak tu mówią, ale jeszcze tego nie spotkałem. Dzieci się rozwinęły - są rozgarnięte i śmiałe. Ogólnie wynoszę dobre wrażenie i podziw dla tych ludzi. Zetknięcie się z tymi sprawami w konfesjonale - wobec szczerego, prostego i surowego przedstawiania faktów - stało się dla mnie głębokim przeżyciem. Jeszcze jest wiele nędzy i trzeba ratunku jak najprędzej. Zasiłki dla rodzin wojsk[owych] są rozwiązaniem trudności dla większości wypadków, ale są też rodziny zupełnie cywilne, które muszą dostać pomoc. Dotychczasowe zasiłki opieki społecznej są za małe, by naprawdę pomogły. Wiele dobrego zrobili oficerowie z Tocka6, nie wiem, z której dywizji, którzy zebrali i przysłali tu 8000 rb. Dawano po 100 rb. najbiedniejszym. Są różne szczegóły z mojej pracy, które trudno opisać - kiedyś opowiem. Za parę dni ruszam do ludzi rozrzuconych w okolicy Gieorgiewki. Będę u Skwarczyńskich i u Weissów. Miałem zamiar pierwotnie obejść wszystkie polskie domy - niestety, widzę, że to niemożliwe. Pogoda bardzo mi sprzyja. Jeszcze nie było wielkich mrozów ani buranów, odkąd tu jestem. Przed moim przyjazdem był buran, w którym umarło - zamarzło w polu - 6 tubylców. Z naszych tylko jeden odmroził tak palce, że mu kilka u rąk amputowali. Proszę o pouczenie w sprawach: 1. mszy św. i Komunii św. wieczornych (jak to powyżej napisałem) i 2. w sprawie metryk chrztów przeze mnie nie udzielonych. Proszę o opłatki. Czy są wiadomości o Starobielsku7? Łączę wyrazy głębokiej czci i przywiązania poddany w Panu Ks. Tadeusz Fedorowicz Kupiłem w Semipałatyńsku walonki dobre za 120 rb. * W Archiwum gen. W. Sikorskiego w Londynie zachowało się 7 moich listów do księdza Włodzimierza Cieńskiego, dziekana Wojska Polskiego w Sztabie Armii, pisanych z Gieorgiewki, Kokpektów i Bolszoj Bukoni w Kazachstanie w okresie od 11 stycznia do 7 marca 1942 r. Kserokopie tych listów przywiózł mi p. Tomasz Strzembosz. Adresatem listów jest ksiądz Włodzimierz Cieński. poprzednio proboszcz parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie. Aresztowany 14 kwietnia 1940 r na plebanii, przebywał najpierw w więzieniu lwowskim przy ul. Zamarstynowskiej. Katowany podczas śledztwa, skazany na śmierć, przewieziony do Moskwy Długo siedział w celi śmierci, aż któregoś dnia przyszli po niego i z szacunkiem zaprowadzili do kancelarii więziennej. Kazali mu ubrać się w nowe, porządne ubranie cywilne, dali 2 tysiące rubli. Jeden z urzędników więziennych zaprowadził go do porządnego hotelu, zapłacił za pobyt przez dwa tygodnie. Powiedziano księdzu Cieńskiemu, że jest wolny. Był to rok 1941. Zaczęły się pertraktacje Stalina z Rządem RP w Londynie. Księdza Cieńskiego mianowano naczelnym kapelanem armii Andersa. Po wojnie ksiądz Cieński przebywał jakiś czas w Anglii, wreszcie wstąpił do zakonu trapistów w Briquebec w Normandii i tam w późnych latach zmarł w opinii świętości. Z licznego jego rodzeństwa młodszy brat Jan (ur. 1905), inżynier rolnictwa, też wstąpił do seminarium duchownego we Lwowie. Wyświęcony na kapłana, został wikarym w Złoczowie (woj. lwowskie). Pozostał tam w czasie wojny i do dziś (1990) jest tam proboszczem. Przetrwał wiele prześladowań. `pp 1 Parafia św. Marii Magdaleny w c Lwowie. `pp `pp 2 Kuzyni mojej Matki. Karolina Mączyńska z córkami Marią i Anną powróciła do Polski. Mieszkały we Wrocławiu. `pp `pp 3 Jadwiga Zaleska z d. Cieńska wyjechała do Afryki. `pp `pp 4 Anna Załęska wyjechała po wojnie do Londynu. `pp `pp 5 Chodzi o Komitet dla ludności polskiej (filia centrali w Semipałatyńsku). `pp `pp 6 Tock (właściwie Tockoje), gdzie znajdował się obóz tworzącej się armii polskiej. `pp `pp 7 Był to okres rozmów generała Sikorskiego na temat "zaginionych" oficerów polskich. `pp List 2 Gieorgiewka, 18 stycznia 1942 r. Semipałatyńska obłaść (!) Przewielebny Księże Dziekanie, Jestem w Wasylkówce pod Gieorgiewką u rodzin policyjnych z Bogdanówki, Kulparkowa i Skniłowa*1, które pracują w kołchozie. Jestem tu już 4 dzień. Miałem dziś jechać do następnego kołchozu w "Czerwonej Dolinie", gdzie są Skwarczyńscy i Weissowie, ale nie dostałem koni, i dopiero jutro rano pojadę. W Gieorgiewce przygotowałem 11 dzieci do I Komunii św., a tutaj 7. Uroczystości I Komunii św. odbyły się bardzo uroczyście. Ołtarze tam i tu bardzo ładnie i starannie urządzone. Ludzie mają prawdziwe święto. Zaczyna mi się układać pewien schemat dla starszych. W każdej miejscowości mówię dwa do trzech kazań. Pierwsze mówię o Jezusie Chrystusie i właściwym ustosunkowaniu się do Niego jako do Boga (wiara i ufność; i jako do Człowieka (bliski, cierpiący, przyjaciel, Betania). Drugie o miłości bliźniego, a trzecie o rodzinie i o znaczeniu wychowania domowego dzieci. To przy okazji I Komunii św. Może brak w tym nauki o miłości Boga, ale to jest po trochę we wszystkim. Zresztą ten porządek dopiero mi się zarysowuje. Tu w Wasylkówce nasza kolonia (złożona z 11 rodzin) ma szczególny charakter. Od początku nie zaznali głodu. Same kobiety z dziećmi. Bardzo ciężko pracują przy bydle i przy świniach, ale też mają z tej pracy pożytek. Nie brak ani chleba, ani mleka, ani jaj, jest mięso, mąka, kasza. Nie ma pieczęci głodu i nędzy jak gdzie indziej, ale za to pieczęć ciężkiej fizycznej pracy. Dzieci rozgarnięte jak w Gieorgiewce. Biorę jak najwcześniej do I Komunii św. Szczęśliwie pogoda jest cudowna. Podobno nie ma porównania z zeszłym rokiem. Jeszcze nie poznałem sławnych "buranów", tj. burzy śniegowej. W grudniu był tu buran, w którym zginęło w polu 6 tubylców, a jeden z Polaków odmroził ręce, że mu amputowali 4 czy 5 palców. Dochodzą tu już pomoce dla rodzin wojskowych. To bardzo wiele znaczy, bo wielu ludzi jest zupełnie na wykończeniu. Jeszcze musi przyjść realna pomoc (nie 20- czy 30-rublowa) dla rodzin "cywilnych". Dziś dostałem list od p. A. Załęskiej z Usz Tobe. Zmarła tam p. Marynia z Tyszkiewiczów Starzeńska na tyfus. Gdy tam byłem, była ciężko chora. Wszędzie tutaj są Niemcy, bardzo gorliwi katolicy. Miałem tu takiego ministranta. Tubylcy też się garną. Dotychczas nie było trudności. Nie bardzo wiem, czy po spisywaniu protokółów chrztu (ewentualnie śmierci), gdy sam nie chrzciłem, mam wystawiać rodzinom odpisy protokółów czy rodzaj metryki. Nie pamiętam, czy o to pytałem i czy dostałem odpowiednią instrukcję, czy w wypadku zawartego przed moim przyjazdem ważnego ślubu mam jeszcze coś działać, czy tylko spisać protokół z świadkami. Trochę dłużej trwa to objeżdżanie kołchozów, niż przypuszczałem. W tej chwili nie jestem zdecydowany, co lepiej: czy gonić jak najszybciej z miejsca na miejsce, by więcej objechać, czy też dłużej się zatrzymywać i pełniej zaspokajać pragnienie ludzi za tym, co dać mogę. Dotychczas nie zaznałem jeszcze "trudów misyjnych" - wszędzie są domy lepiej się mające i bardzo gościnne, tak że strona materialna życia jest bez porównania lepsza niż w Buzułuku czy Tocku. Może z czasem znuży mnie sama praca, która na razie daje duże zadowolenie i nie jest męcząca. Jestem trochę niespokojny, czy którego dnia nie dostanę rozkazu, by odesłać ołtarzyk polowy. Wielka to wygoda i radość dla tutejszych biednych ludzi, gdy widzą porządne paramenty, i to z Anglii. To też podnosi na duchu. Za 2 tygodnie będę znów w Gieorgiewce po objeździe kołchozów. Potem Kokpekty (Kownacka i Tomczycka) i znów Semipałatyńsk. Wreszcie Ajaguz i Urdżar. Pocztę z Semipałatyńska odsyłają mi tu. Łączę wyrazy głębokiej czci i przywiązania poddany w Panu naszym Ks. Tadeusz Fedorowicz (Odp. 7 II 1942 ręką Ks. Cieńskiego) `pp 1 Miejscowości podlwowskie. `pp List 3 Gieorgiewka, 6 lutego 1942 r. Semipałatyńska obłaść (!) ul. Razina 136 Przewielebny Księże Dziekanie, Piszę przez okazję. Jest już po północy, więc na razie napiszę tylko to, co konieczne. Od ostatniego listu objechałem kilka kołchozów z naszymi ludźmi i jedną kopalnię złota. Później szerzej o tym napiszę. Idzie wszystko możliwie dobrze. Tylko jedna jest trudność, o której dopiero dziś się dowiedziałem. Władze sowieckie w Semipałatyńsku powiedziały naszym przedstawicielom, że robię propagandę wśród tubylców, a to jest niedopuszczalne. Poszło pewnie o to, że przychodzili na msze i z chrztami, a myśmy nie odpędzali - nie robiąc zresztą żadnej propagandy. Będę więc odtąd pilnował, by nikt oprócz naszych nie przychodził, choć bardzo mi to przykro, zwłaszcza jak chodzi o katolików Niemców. Spodziewam się, że dalszych następstw tego nie będzie. Dziś wróciłem z kopalni Kazan Czunkur (o 35 km), a jutro jadę do Kokpektów (o 140 km około). Tam są Tomczycka i Kownacka. Wina mam jeszcze dużo. Byłbym bardzo wdzięczny za przysłanie mi okazją do Semipałatyńska opłatków. Jeszcze raz dziękuję za paramenty kościelne. To ogromne ułatwienie. Myślałem, że zastanę większą nędzę wśród naszych. Dotąd jakoś ratują się, choć czasami jest bardzo ciężko. Pomoc jest konieczna. Praca w kopalniach właściwie ponad siły - pracują nocą dziewczęta od 18 lat, a czasem i młodsze (podając się za starsze). Niczego dotychczas nie dostałem od Księdza Dziekana z poczty. Nie wiem, gdzie Ksiądz rezyduje. Ewentualnie proszę pisać do Gieorgiewki. Ręce całuję poddany w Panu K.s. Tadeusz Fedorowicz List 4 Kokpekty, 17 lutego 1942 r. Semipałatyńska obłast' Kazachstan Przewielebny Księże Dziekanie, Od mego wyjazdu z Buzułuku nie miałem od Szefostwa Duszpasterstwa ani jednej wiadomości - a dziś już drugi miesiąc upływa. Pisałem kilka razy pocztą i okazjami i pod adresem Księdza Dziekana, i Ks. Kozłowskiego. Nie wiem, gdzie jest Ksiądz Dziekan, i nie wiem, czy jeszcze kto jest w Buzułuku. Jestem tu już w dziewiątym ośrodku polskim. Przypuszczałem, że podróż swoją szybciej będę przeprowadzał. Tymczasem doświadczenie każe inaczej. Warunki atmosferyczne są bardzo dobre. Trudności w pracy nie mam żadnych. Początkowo i dotychczas miałem pewne wątpliwości co do tubylców, bo i Rosjanie, i Niemcy katolicy bardzo się garnęli. Nie odpędzałem, spowiadałem, chrzciłem. Dopiero dwa tygodnie temu powiedziano mi, że w Semipałatyńsku władze "obłastne" robiły wymówki naszemu przedstawicielstwu, że ja robię propagandę. [...]*1 od osiedla do osiedla bywa różnie, okazjami, pocztą, parę razy dostałem konie [...]. [...] gościnni i wdzięczni. Życie nic mnie nie kosztuje. Czasem płacę po kilkanaście rubli za przejazdy [...]. Ludzie żyją bardzo różnie. Wszystko zależy od miejscowych warunków. Niektóre środowiska mają się wcale nieźle, ciężko pracują, ale coś z tego mają. Inni pracują, ale z małym pożytkiem. Jest wielu, którzy odpowiednio możliwej pracy nie mogą dostać albo w ogóle pracować nie mogą. Tym jest bardzo ciężko. Dochodzą tu już zasiłki naszej Opieki Społecznej. Tu jeszcze nie dotarły zapomogi dla rodzin wojskowych. Ludzie jeszcze sprzedają resztki swoich rzeczy [...], ogromnie kosztuje. Bogu dzięki zima jest nieporównanie lżejsza niż w, zeszłym roku. O produkty cokolwiek łatwiej. Na ogół z pewną pomocą ludzie mogą przetrwać. Jest pewna ilość takich, którym się wcale dobrze powodzi. Wszędzie jest dużo dzieci do I Komunii św. Dzieci dobrze przyjmują. Ja dochodzę też do pewnej wprawy. W tej chwili siedzę na poczcie i czekam na telefon do p. Tomczyckiej o 25 km stąd. Jest tam i Kownacka. Za trzy dni tam pojadę i [...] może do dwu tygodni posiedzę. Żyję w ciągłej pogoni za czasem. Źle się to odbija na moim porządku wewnętrznym. Może w Bukoni zrobię sobie rodzaj rekolekcji. 18 II. Dziś popielec, będę święcił popiół, tym razem nie z palm. Jestem o 130 km od kolei. Jest tu synowa i wnuk p. Parylewiczowej*2. Jutro odjeżdżają stąd mężczyźni do armii. Nastrój wśród naszych na ogół dobry - wszędzie jest nadzieja. Ręce Przewielebnego Księdza Dziekana całuję oddany w Panu naszym Ks. Tadeusz Fedorowicz `pp 1 Tekst prawie nieczytelny. Odczytane tylko niektóre słowa. `pp `pp 2 Bardzo aktywna parafianka księdza Włodzimierza Cieńskiego. `pp List 5 Kokpekty, 20 lutego 1942 r. Przewielebny Księże Dziekanie, Dodaję jeszcze prośbę: nie dostałem dotąd gaży za styczeń i luty. Może ewentualnie dostanę też odszkodowanie za wywiezienie. Telefonowałem dziś do por. Reginiego do Semipałatyńska, on dostał gażę na bank tamtejszy, mnie mieli też na bank posłać - tak pisałem do por. Biskupskiego. Por. Regini powiedział mi, że dla mnie pieniędzy nie ma. Proszę uprzejmie o sprawdzenie tej sprawy w Kasie Sztabu. Jeśli pieniędzy jeszcze nie wysłali, to proszę wysłać pieniądze na moje nazwisko do Gosbanku w Kokpektach (Semipałatyńska obłaść). I pieniądze za marzec i kwiecień proszę też, by wysłali do banku w Kokpektach, bo tutaj dłużej posiedzę. Dużo tu Polaków i bardzo rozrzuceni. Z Bukoni za parę dni znów napiszę. Tam zorganizowali doskonałą szkołę i uczą religii. Ręce całuję poddany w Panu Ks. Tadeusz Fedorowicz List 6 M.*1 Bukoń Kokpektyński rejon Ludwika Kownacka Przewielebny Księże Dziekanie, Dopiero przed paru dniami napisałem do Księdza Dziekana z Kokpektów, a już znowu piszę, i bardzo mi na pośpiechu zależy. Poprzedni list miał zawieźć do Sztabu p. Kamiński*2 z Semipałatyńska. Wczoraj tu przyjechałem i od razu zapoznałem się ze szkołą polską, którą tu zorganizowali. Jest w tej szkole około 60 dzieci polskich i 7 osób uczących 7 klas powszechnych (bez 5.) i 1 gimnazjalna. Kownacka prowadzi gimnazjum, a powszechną p. Błoński*3, inspektor szkół powszechnych z Tarnopola, którego stamtąd znam; bardzo porządny człowiek i prawdziwy katolik. Szkoła trwa już dwa miesiące i daje bardzo dobre wyniki. Dzieci są doskonale przygotowane do I Komunii św. - wygładzam tylko pewne rzeczy i właściwie tylko egzaminuję, bo nie ma prawie nic do dodania. Oglądając jeden z zeszytów popłakałem się. Posklejany z skrawków brzegów gazet, z polskich blankietów PKO i z innych czystych kawałków papieru. Treść zadań dzieci bardzo wzruszająca. To naprawdę poważna sprawa i bardzo pożyteczna, ale zupełnie bez oparcia materialnego. Np. p. Błoński ma żonę i troje dzieci w tej szkole i nie mają z czego żyć. Szkoła jest przede wszystkim jego zasługą, potem Kownackiej, a inne siły nauczycielskie są też doskonałe i bardzo ofiarne. Poszło już sprawozdanie z tego do Sztabu. Nie wiadomo, czy doszło. Boimy się, że gdy się zaczną wiosenne roboty za jakiś miesiąc, wtedy nauczyciele i dzieci będą musieli iść w pole, by coś zarobić. Nauczycielom koniecznie potrzeba pomocy - po prostu pensji miesięcznej za pracę. To im się sprawiedliwie należy. Gdy przyjdą pieniądze dla rodzin wojskowych, wtedy i dzieci się utrzyma. Bardzo proszę o poparcie szybkie tej sprawy w Sztabie, a może w delegaturze ambasady. Dzieci są przeważnie z rodzin wojskowych. Można by to rozbudować na okoliczne kołchozy. To może być wzorem dla innych ośrodków. Nauka odbywa się po domach, bo nie ma lokalu. Spieszę się z tym listem, by przy pomocy Księdza Dziekana tę rzecz uratować od upadku. To rzecz naprawdę fachowo i gruntownie prowadzona i bardzo warta wielkiego poparcia. Ręcę całuję Ks. Tadeusz Fedorowicz Zostanę tu 2 tygodnie i w okolicy też 2 tygodnie. Błoński Stanisław, syn Władysława. Przypominam (...) gażę. `pp 1 "M" w nagłówku listu jest zapewne moją pomyłką. Były dwie wsie: Mała Bukoń i Wielka Bukoń. Ludwika Kownacka mieszkała wraz z matką w Bolszoj (Wielkiej) Bukoni. `pp `pp 2 Nie wiem, kto to. `pp `pp 3 Stanisław Błoński (ojciec) był później powtórnie aresztowany i zginął. `pp List 7 Bolszaja Bukoń, 7 marca 1942 r. Kokpektyński rejon Semipałatyńska obłast' Kazachstan (u Kownackiej) Przewielebny Księże Dziekanie, Znowu mam okazję napisania. Ciekaw jestem, czy Ksiądz Dziekan już dostał co ode mnie. Pisałem około 8-10 razy. Od Księdza Dziekana dostałem krótki list z Jangi Julu*1 - bardzo się nim ucieszyłem i bardzo dziękuję. Jestem już w dziesiątym ośrodku polskim: Boże Narodzenie (5 dni) w Usz Tobe u p. Załęskiej, Nowy Rok (5 dni) w Semipałatyńsku, Trzech Króli (półtora tygodnia) w Gieorgiewce; potem pod rząd trzy kołchozy (dwa tygodnie), w tym u Skwarczyńskich; około tygodnia - z czubem - w kopalni "Rudniku" Kazan Czunkur (ludzie z Wileńszczyzny), około 10 dni w Kokpektach (u Urbańskich z ul. Sapiehy 2), 4 dni w kołchozie i teraz tutaj, gdzie są Ludka Kownacka i p. Tomczycka. Obie przesyłają wiele ukłonów i pozdrowień. Ogólnie dobrze mi idzie. Ludzie niezmiernie spragnieni Boga i księdza. Przywiązanie wzruszające. Stąd gościnność i dobroć nadzwyczajna. Spowiadają się na ogół wszyscy. Czasem są uparte wyjątki. Wszędzie ładnie urządzone ołtarze. Czasem mieszkanie oddane całkowicie na kaplicę (ewentualnie na mieszkanie dla księdza). Stale przechowuję Najświętszy Sakrament. Bardzo mi to pomaga. Msze św. odprawiam rano lub wieczorem, zależnie od miejscowych warunków. Jeśli rano, wówczas wieczorem "nieszpory" z błogosławieństwem. Staram się jak najwięcej mówić. Trochę się wprawiłem. Dużo jest dzieci do I Komunii św. Dotychczas spotkałem nie najgorsze warunki życia. Dopiero w tutejszym rejonie znalazłem dużo prawdziwej biedy i nędzy. Zasiłki wojskowe dotychczas nie były dotarły aż tutaj. Dopiero ostatnio parę osób dostało zasiłek, ale jeszcze mały procent. Sam już teraz nie mogę pomóc, bo nie dostałem dotąd uposażenia za styczeń i luty. Pisałem o tym do Księdza Dziekana. Bardzo proszę upomnieć się o to. Ja, co prawda, pieniędzy nie potrzebuję, ale chcę ludziom pomagać. Miano mi przesyłać tak jak por. Reginiemu do Banku w Semipałatyńsku, tymczasem nic nie przyszło. Jeżeli jeszcze nie wysłali - niech wyślą, ale do banków w Kokpektach (Semipałatyńska obłaść [!]). A za marzec i kwiecień w każdym razie do Kokpektów, bo pokręcę się tu dłużej. Dużo tu Polaków i b[ardzo] porozrzucani. Bardzo usilnie proszę załatwić mi sprawę pieniędzy. Już się zapożyczyłem na 800 rubli. Proszę też o wiadomość i pouczenia ewentualne. Do niedawna przyjmowałem w kaplicy też tubylców - spowiadałem i chrzciłem - miałem raz pierwszą Komunię św. Niemców kilkunastu (od 12-18 lat życia). Ale przed paru tygodniami władze miejscowe robiły wymówki naszemu przedstawicielowi w Semipałatyńsku, że ja robię propagandę wśród miejscowych. Teraz więc już nie dopuszczam ich, chociaż to bardzo przykre, zwłaszcza gdy chodzi o Niemców katolików. Wszędzie, gdzie jestem, przedstawiam się NKWD i u władzy cywilnej. Zawsze bardzo grzecznie przyjmują. Tubylcy są ogromnie poruszeni. Specjalnym zagadnieniem jest Bukoń, w której jestem już drugi tydzień. Jest tu w miejscu około 200 Polaków, w tym 60 dzieci i młodzieży w wieku szkolnym. Znalazł się na szczęście wypuszczony z "lagru" inspektor szkół powszechnych Tarnopola Stanisław Błoński, którego z Tarnopola znam. To bardzo porządny człowiek, naprawdę gruntowny katolik, ma tu żonę i troje dzieci, żyjących bardzo nędznie. Zorganizował tu szkołę powszechną od 1 do 7 klasy, a przy nim Kownacka zrobiła 1 klasę gimnazjum. Jest tu też kilka doskonałych nauczycielek. Szkoła idzie już trzeci miesiąc i daje doskonałe wyniki. Warunki są b[ardzo] trudne. Uczy się dzieci po domach nieraz na piecu, bo nie ma lokalu, a dzieci nie mają obuwia ani odzieży, by chodzić mogły wszystkie. Ale dzieci b[ardzo] wiele korzystają. Przygotowano tu dzieci do I Komunii św. doskonale - trudno lepiej. Szkoła jest naprawdę poważna i gruntownie prowadzona. Programy b[ardzo] porządnie opracowane. Jestem pod wrażeniem tego dzieła. Wszyscy pracują bezinteresownie, choć są nieraz niemal w nędzy. Zwłaszcza p. Błoński koniecznie potrzebuje pomocy. Może to należy raczej do Ambasady niż do Sztabu, ale i Sztab powinien pomóc, bo dzieci to dzieci przeważnie z rodzin wojskowych. Właściwie to tym nauczycielom należy się za to miesięczne uposażenie. Jeśli to nie przyjdzie, to z wiosną szkoła upadnie, bo uczący będą musieli iść do roboty w pole. Najusilniej proszę Księdza Dziekana o pomoc w tej sprawie jak największą. To naprawdę ważna sprawa, którą musi się bardzo poprzeć. Zupełny brak papieru - więc nauczyciele i dzieci sklejają wąskie paski z brzegów gazet i robią takie zeszyty. Czasem służą'do tego czeki PKO, dawne świadectwa szkolne, listy pisane ołówkiem, które się wyciera. Ja, co mogę, to dla nich robię, ale mogę dać tylko moralne poparcie. Zaproponowałem mszę św. szkolną, potem śniadanie dla dzieci i "poranek". Dziś to się odbyło b[ardzo] uroczyście i pięknie. Zrobiłem poświęcenie szkoły tymczasowo w kaplicy, poświęcenie krzyża, który się tu zawiesiło. Ale konieczna jest pomoc materialna. Bardzo potrzebny jakiś papier i jakieś podręczniki. Kownacka jest "dyrektorką" gimnazjum. Dla starszych gimnazjalistów są we czwartki zebrania z referatami. Kownacka zawsze nadzwyczajna. Pisze łatwo dobre wiersze. Dziś dzieci deklamowały tylko jej rzeczy. Zorganizowała mi tutaj "duszpasterstwo" pierwszorzędnie. W niedzielę mam tu po trzy msze św., bo nie ma inaczej miejsca dla wszystkich. Wdzięczność ludzi jest wielka za wszystkie moje usługi - zwracam tę wdzięczność zawsze na Sztab Armii i na Szefa Duszpasterstwa. Bardzo wielu pyta o Ks. Dziekana - parafianie z św. Marii Magdaleny. Bardzo proszę o napisanie mi, czy o ludności cywilnej myśli się poważnie. Tu ludzie - oddaleni od kolei o 150 km - tracą czasem odwagę. Boją się, by o nich nie zapomniano w razie wyjazdu względnie by odległość od kolei nie stała na przeszkodzie wyjazdowi. Ręce Księdza Dziekana całuję i modlitwom się polecam. Bardzo proszę o wiadomości. Poddany w Panu Ks. Tadeusz Fedorowicz Pozdrowienia dla wszystkich Księży Dołączam listy p. Błońskiego. Bardzo bym chciał wiedzieć, co się dzieje w duszpasterstwie. Czy więcej Księży pojechało do rodzin wojsk[owych]? Czy dużo Księży jeszcze przybyło? Ilu jest razem w armii? Czy jest Ks. Maruszczak Jan*2? Był też aresztowany (mój starszy kolega, b[ardzo] wartościowy). Co robią Ks. Ks. Pluta i Kozłowski? Jak idzie innym wśród ludności cywilnej? Może masz przy sobie jakiego wikarego, który by miał czas o tych rzeczach do mnie napisać. Tu, w Bukoni, jest doskonale wszystko zorganizowane - Kownacka jak zawsze pierwszorzędna. Ręce całuję i ściskam Tadzio `pp 1 Miasto w południowym Uzbekistanie, gdzie był sztab armii. `pp `pp 2 Kolega z seminarium. Po wojnie był w Gliwicach. Tam umarł. `pp Listy Księdza Tadeusza Fedorowicza do rodziny Bohmów* List 1 26 lipca 1942 r. Szanowna i Droga Pani! Na tym papierze z firmy "Bukoń"*1 przesyłam najserdeczniejsze życzenia imieninowe*2. Niestety obowiązek trzyma mnie tutaj. Załączam piękne ukłony i uprzejme wyrazy. Ks. Tadeusz Fedorowicz *Publikowanych jest tu 15 wybranych listów, pisanych przeze mnie do różnych osób z rodziny państwa Böhmów, którą poznałem podczas pobytu w Bukoni. Przebywało tam pięciu członków tej rodziny: pan Edward, jego żona Anna, dwie córki Jadwiga i Barbara, oraz synowa Maria. Wiosną 1943 r. trzy młode panie zostały aresztowane za odmowę przyjęcia sowieckich paszportów. Zwolnione z więzienia, wróciły po paru miesiącach do Bukoni. Potem wszystkie kobiety wróciły do Polski. Pan Edward zmarł w Bukoni 10 kwietnia 1944 r. Listy udostępnione przez panią Barbarę Litwiniukową (z d. Böhmównę). List pisany niebieskim atramentem na kartce o wymiarach 11 x 11 cm, sklejonej z siedmiu wąskich, około jednocentymetrowych paseczków białego, pożółkłego obecnie papieru, ściętego z marginesów jakiejś broszury w języku rosyjskim. Na odwrocie adres: "Jaśnie Wielmożna Pani Anna Böhmowa". `pp 1 Papier "firmowy" to sklejane z konieczności paski. `pp `pp 2 Imieniny Anny są obchodzone 26 lipca. `pp List 2 Karaganda Kul, 10 października 1942 r. Wielce Łaskawy Panie Dyrektorze! Wszystkiego dobrego na dzień Patrona, a przez Niego na wszystkie dni życia jak najdłuższego - ale nie tu. Spodziewam się - tym razem już dość poważnie - że w przyszłym roku będę mógł złożyć te życzenia w Zakładzie we Lwowie. Jak na tutejszą pocztę, trochę się spóźniam - jakoś trudno się przyzwyczaić do Azji. Byłem już w Prohładnej, w przyszłym tygodniu mam jechać do "Bolszewika"*2. Dotychczas wszystko idzie dobrze i gładko. "Władze" miejscowe są bardzo uprzejme. Poszła tu znów gadka o ruszeniu się "wschodzącego słońca"*3 ku zachodowi, ale jeszcze temu nie wierzę. Natomiast oglądałem dziś, jak setki dzikich gęsi ruszały na południe, gromadząc się na tutejszym jeziorze. Przyjdzie kolej i na nas, oby od razu na zachód. Łączę ukłony dla Państwa i uprzejme wyrazy. Dla młodych Pań*4 pozdrowienia K.s. Tadeusz Fedorowicz Listy 2 i 3 pisane czarnym, wyblakłym, zrudziałym obecnie atramentem, obustronnie na dwóch jednakowych kartkach czystego papieru zeszytowego - format 13 x 11 cm; prawdopodobnie jest to ta sama kartka przecięta na pół. Obie karteczki noszą tę samą datę - 10 października 1942 r., i znajdują się razem w białej kopercie zaadresowanej po rosyjsku: "Bolszaja Bukoń, Bem Edward". W lewym dolnym rogu napis: "Karaganda Kul, Fedorowicz Tadeusz". W prawym rogu u góry okrągły stempel z nieczytelnym nadrukiem. `pp 1 Edward Böhm był dyrektorem technicznym w zakładzie psychiatrycznym na Kulparkowie we Lwowie. Imieniny Edwarda obchodzone są 13 października. `pp `pp 2 Sowchoz "Bolszewik". `pp `pp 3 Chodzi o Japonię. `pp `pp 4 Chodzi o córki i synową p. Böhma. `pp List 3 Karaganda Kul, 10 października 1942 r. Łaskawa i Droga Panno Wisiu! Na 15 już nie dojadę sam, ale choć parę słów posyłam w dowód, że pamiętam i wszelkiej pomyślności i błogosławieństw z rąk Opatrzności życzę. Brak mi tu solidnego przedsiębiorstwa transportowego czy podróżniczego, za to moje peregrynacje mają więcej charakteru pielgrzymkowego - nieraz "per pedes apostolorum", a rzeczy na biedce z "śliwkami"*2. Jechałem już raz wielbłądem ryczącym bez przerwy. Karaganda Kul bardzo mi się podoba: szeroki step obramowany niemal ze wszystkich stron - ale bardzo daleko - górami, coraz częściej białymi od śniegu; ładne, choć niewielkie jezioro, a na nim moc kaczek i gęsi. Ale przypomina mi się taki, który powiedział kiedyś: "Dałbym 5 zł za to, żebym to zobaczył - w kinie w Polsce". Łączę wiele ukłonów i pozdrowień Ks. Tadeusz Fedorowicz `pp 1 List adresowany do Jadwigi Böhmówny z okazji jej imienin, przypadających 15 października. `pp `pp 2 Chodzi o śmietanę. `pp List 4 (Sierpień 1943 r.?) Drogie Moje Panie!*1 Bardzo się ucieszyłem listem P. Basi. I wiadomością o tym, że niebawem będziecie wolne. Nie chcę długo p. Helę*2 zatrzymywać, więc piszę mało. Zamierzam jechać do Bukoni za jakiś tydzień. Leczę tu zęby i żołądek. Byłbym szczęśliwy, gdybyśmy mogli razem popłynąć. Co do widzenia się z Wami, to trudno, bo jestem bardzo słaby i zdrowie nie pozwala mi na taki wysiłek. Wczoraj dostałem paszport na miesiąc: do 3 IX. Jeszcze mam się tu zameldować na czasowy pobyt. Od tego będzie zależało moje zatrzymanie się przez tydzień. Peredaczy z Bukoni nie dostałem, tylko tu z miasta. Boję się, czy nie posłali pocztą i czy nie przepadło. Ojciec nic nie popsuł*3. Jestem wolny, bo inne zarzuty odpadły, a paszport przyjąłem wobec ogólnej sytuacji. I jestem zdania, że wszyscy powinni przyjąć (względnie mogą). Samopoczucie dobre. Ufność w Bogu pełna - doświadczenie opieki Opatrzności na każdym kroku. Tylko żal tych, których wywieźli do Kujbyszewa, i ich rodzin*4. Mieszkam u p. Marii Kucharskiej, ul. Kalinina *7 (sutereny). Proszę okazją znów napisać: 1) Skąd Pani wie, że do Kujbyszewa - czy to pewne? i po co tam? 2) Czy z Bukoni piszą, jak tam żyją, bo tu są plotki, że tam wszystko wyschło i jest głód i nędza. 3) Jeśli pisano z Bukoni, że pocztą wysłano, to dajcie znać, a będę się upominał. Serdeczności wiele i łączność w Bogu wasz Ks. Tadeusz List pisany miękkim czarnym ołówkiem na okładkach broszurki wydanej w 1943 r. w Ałma Acie. Format 11 x 14 cm. `pp 1 List adresowany do pięciu pań z Bukoni, uwięzionych wiosną 1943 r. Były to panny Böhmówny - Jadwiga i Barbara, Maria Böhmowa, Stefania Procykowa oraz jej córka Bogusia. Obie Böhmówny i Bogusia pracowały w fabryce skór - koż-zawodzie. Przez wolne robotnice można im było przesłać listy. `pp `pp 2 Nie pamiętam, kto to był. `pp `pp 3 Aluzja do konfrontacji pana Böhma ze mną w więzieniu. `pp `pp 4 To na pewno plotka, bo aresztowane kobiety wywieziono pod Swierdłowsk. `pp List 5 16 sierpnia 1943 r. Drogie Panie! Dziękuję za listy. Piszę parę słów, bo czasu brak. Byłem u prokuratora, ale dopiero jutro mam się dowiedzieć. Zdaje się, że to się przeciągnie, bo pójdzie pewnie do wyższej instancji. Idę dzisiaj do 4 liter*1 o pozwolenie zostania. Różne niezłe prace mi się trafiają. Tej niedzieli znów dałem peredaczę*2 p. Stefie. Dziękuję za 150 rubli. Panie tutejsze w peredaczy pomagają. Zostałem przez komisję wojskową lekarską całkowicie zwolniony z wojska i z trud-armii*3 P. Dobrowolska kłania się. Ukłony Ks. Tadeusz List do tych samych adresatek, pisany miękkim ołówkiem na kartce wyrwanej z jakiejś broszury w języku rosyjskim. Drukowany tekst dotyczący XVIII zjazdu partii pokryty jest dużym, wyraźnym odręcznym pismem. `pp 1 Chodzi o NKWD. `pp `pp 2 Paczka żywnościowa. `pp `pp 3 Zastępcza służba wojskowa. `pp List 6 28 sierpnia 1943 r. Drogie Panie! Znów tylko krótko dziękuję za list długi i cenny, i miły. Byłem znów w prokuraturze. Każdym razem sprawa Pań (wszystkich pięciu razem) jest u innego urzędnika. Byłem ostatnio 25 VIII. Powiedziano mi tym razem: przyjdźcie się dowiedzieć za 20 dni! Znów trzy tygodnie zwłoki. Boję się iść i "chłopotać", bo może to tylko zaszkodzić. Telegrafowałem o tym do Ojca. Do Ludki w ogóle nie pisałem; żyję bardzo głupio i przyziemnie dotychczas. Od wczoraj dopiero pracuję. Jestem nocnym stróżem w ogrodach pod miastem szczęśliwie blisko. Może teraz szerzej napiszę. Jutro znów dam peredaczę p. Stefie. Bardzo gorąco pozdrawiam i w modlitwie łączę Ks. Tadeusz Fedorowicz List do tych samych adresatek, pisany zielonym atramentem na kawałku okładki broszury W. I. Lenina O krestjanskoj reformie. List 7 Semipałatyńsk, 31 sierpnia 1943 r. Łaskawy i drogi Panie Dyrektorze! Proszę mi darować, że dotychczas nie napisałem do Państwa. Już miesiąc jestem na wolności (od 31 VII) i mogłem wiele razy napisać, ale tak jakoś dziwnie byłem oszołomiony i swoim położeniem, i tutejszym niespokojnym życiem, i stanem zdrowia i sił, że nie zdołałem się zebrać na napisanie listu. Zacząłem parę listów, ale ich nie skończyłem. Trudno mi zebrać myśli. Zdecydowałem się pozostać tutaj. Zacząłem już pracować: jestem nocnym stróżem w ogrodach pod miastem. To dobre, bo sezonowe i nie wiąże na stałe. Zdrowie już dobre, choć ostatnio przeziębiłem się trochę. W sprawie pp. Marii i Basi chodziłem parę razy do prokuratury i do sądu. Każdym razem kto inny ma tę sprawę (w prokuraturze) i co innego mówią. Ostatnio (25 bm.) kazano mi się dowiedzieć za 20 dni, jak z tą sprawą. Więc około 15 znów pójdę. Bardzo proszę o wiadomości o sobie i swoich, i o wszystkich - jak zdrowie? Gdyby kto jechał tutaj, to proszę uprzejmie o stopniowe przywożenie moich rzeczy. Zasyłam wiele pozdrowień i ukłonów. Oddany i wdzięczny Ks. Tadeusz Karta pocztowa. Adres napisany po rosyjsku: "Kokpektyński rejon, Bolszaja Bukoń, Bemu Edwardu". U dołu adres nadawcy: "Semipałatyńsk, ul. Kalinina 74, Fedorowicz Tadeusz Aleksandrowicz". List 8 13 września 1943 r. Drogie Panie! Dziękuję za ponowną wiadomość. Nie pisałem, bo nie bardzo mam czas na to. Jestem niemal cały dzień w ruchu. Z Bukoni dostałem dużo telegramów, od Ojca i p. Wisi. Proszą, bym się w "obłsudzie" dowiedział o sprawę Pań. Byłem tam, ale w rejestrze spraw Pań nie było. Spróbuję pójść do prokuratora. Na jakiej podstawie spodziewały się Panie wyjść między 10 a 13 VII? czy raczej sąd, czy prokurator może coś o tym wiedzieć? Adres w Swierdłowsku*1 dostałem od Ojca wczoraj. Czy wszystkie te sześć pań są tam razem? Wczoraj spotkałem tu inżynierową (Rosjankę), tę niby moją kuzynkę, którą przez Panie poznałem w Bukoni*2. Jej mąż jest w tym samym lagrze w Swierdłowsku co nasze panie. Wczoraj stawałem tu do komisji lekarskiej wojskowej. Dziś dostanę wynik i dokumenty. O ile rozumiałem, jestem całkiem "niegodny" do służby (nie wiem czemu). Zdrowie już dobre, ale siły jeszcze niepełne. Zeszłej niedzieli podałem peredaczę dla p. Stefy na Sowiecką*3. Tej niedzieli mam zamiar być w Żana Siemiej, ale postaram się znów o zorganizowanie peredaczy. Niech Bogusia będzie dobrej myśli i spokojna o Matkę. Zaczynam poważnie myśleć o tym, by nie jechać do Kokpektów-Bukoni, ale tu pozostać, "ustroiwszy" się na jakiejś robocie. Jestem tu potrzebniejszy i to odpowiadałoby moim pierwszym planom. Tylko nie wiem, jak sprowadzić rzeczy stamtąd. Może Panie wiedzą o kimś, kto przyjedzie? Już widzę, jak się Panie na to obruszą - ale proszę obiektywnie na tę sprawę popatrzeć, a wtedy przyznają Panie, że rzeczywiście moim obowiązkiem jest tu pozostać, gdzie więcej ludzi, więcej potrzeb, większa bieda i dotąd księdza tu nie było. Choć oczywiście (na razie) oficjalnie pracować nie będę mógł. Na razie mam dostać dużą pomoc z "polskiego Komitetu". P. Roth bardzo mi się przysłużył*4. Proszę mi napisać, co Panie wiedzą o życiu w Bukoni, Kokpektach. Jak zdrowie Ojca i Matki? Na jakich warunkach? Czy na stałe Pani Matka (Kownacka) jest u pp. Zuni i Danuty*5? Czy może wiedzą Panie, gdzie moje rzeczy? Czy jest jeszcze trochę zdrowego wina*6? Nie wiem, czy władze pozwolą mi tu pozostać. Będzie, co Bóg zechce, ale moją rzeczą jest zrobić to, co uważam za obowiązek, bez względu na ochotę serca. W czteromiesięcznej "kuracji"*7 bardzo jasno i głęboko przemyślałem i zrozumiałem treść słów: "Oto ja służebnica Pana mego, niech..." i "Bądź wola Twoja". To jedno ważne! I w tym prawdziwa miłość Boga. Czy te panie w Swierdłowsku mogły też robić kasację i wyjść na wolność? P. Marii bardzo dziękuję za "symboliczny" i "nawiązujący" list i proszę o napominanie, by się nie gryzła podpisem i sytuacją swoją, i układem z p. Ludką*8. Położenie się zmieniło. Przecie i we Lwowie, i tu w 1940 r. wszyscy brali paszporty. Teraz jest takie samo położenie, a to wszystko jest tymczasowe. P. Ludki mi nie żal, bo to dla niej dobre. Tylko bardzo mi żal jej Matki. Jeśli są tam w lesie razem w szóstkę, to w bardzo dobrym towarzystwie - Bogu dzięki. Posyłka dla mnie wróciła do Bukoni. Proszę być dzielnymi i bardzo szanować zdrowie. Zasyłam pozdrowienia w Panu oddany Ks. Tadeusz List pisany miękkim czarnym ołówkiem na wolnych miejscach na trzech kartkach o formacie 12,7 x 18,8 cm, wyrwanych z broszury propagandowej wydanej w Moskwie w 1939 r. `pp 1 Chodzi o adres więzienia, gdzie siedziały panie z Bukoni. `pp `pp 2 Nie pamiętam, o kogo chodzi. `pp `pp 3 Przy ulicy Sowieckiej w Semipałatyńsku mieściło się więzienie. `pp `pp 4 Nie pamiętam, o co chodzi. `pp `pp 5 Powinno być: Żeni. Chodzi o Eugenię Serwatowiczową i Danutę Kuźniewicz. `pp `pp 6 Wino mszalne. `pp `pp 7 Chodzi, oczywiście, o mój czteromiesięczny pobyt w więzieniu w Semipałatyńsku. `pp `pp 8 Nie pamiętam, o co chodzi. `pp List 9 Semipałatyńsk, 15 września 1943 r. Łaskawy i Drogi Panie Dyrektorze! Dziś po powrocie z nocnej służby w ogrodzie zastałem 2 listy od p. Wisi. Wczoraj dostałem list od Państwa. Choć miałem zamiar położyć się na parę godzin, to jednak po oprzytomnieniu w miednicy z zimną wodą siadam - nie przy biurku (nie zdołałem skończyć słowa, bo mnie sen zmorzył, powieki się zamknęły, a ręka z piórem opadła). Teraz - w tym samym dniu - siedzę już wieczorem pod swoją stróżowską budą w ogrodzie i patrzę na słońce zachodzące za pięknym mostem kolejowym na Irtyszu. Już trzeci dzień jestem tu nocnym stróżem. Ale o tym później - jeśli starczy czasu - ważniejsza jest sprawa młodych Pań*1, a Państwo niecierpliwie czekacie na wiadomości. W połowie sierpnia powiedziano mi, że sprawa właśnie przyszła do nich z Kokpektów, oddają ją do obłastnego sądu i za pięć dni Panie będą wolne. Po tygodniu poszedłem zapytać, co się dzieje. Inny już urzędnik kazał dowiedzieć się za 20 dni. Przedwczoraj poszedłem. Ten urzędnik zachorował na długo, inni nic nie wiedzieli. Poszedłem do naczelnego prokuratora - skierował mnie do jakiejś urzędniczki - ta wyszukała, że sprawę odesłano do Kokpektów 11 IX i radziła, by tam przez prokuratora pukać. Tak też wczoraj telegrafowałem do Pana. Dziś po listach p. Wisi (p. Windman*2 był u mnie) poszedłem do adwokatki i z nią chodziłem po sądzie i prokuratorze. Pokazuje się, że jeszcze 8 IX sąd obłastny polecił te 5 pań zwolnić z więzień, ale cztery litery*3 wmieszały w to palce i zatrzymały. Adwokatka i urzędnicy prokuratury twierdzą, że bezprawnie. Jutro rano idę z adwokatką do naczelnika obłsądu. Jutro dopiszę. Dostaję od p. Basi i Marii liściki, nawet bardzo długie. Basia dobrze się trzyma. P. Maria coś z sercem słabuje. Bogusia też niezdrowa. Ale w Bogu nadzieja, że to już niedługo. Nie byłem dotąd u nich. Jakoś trudno mi się wybrać. Pieniądze dam p. Heli. I będę nadal niecierpliwie czekał, by zapukały do mojej bramy - to będzie radość!!! Tyle na razie o Paniach. P. Procykowa jest nadal tam, gdzie była. Od 8 VIII co niedziela podaję jej "peredacze", ale oczywiście jej nie widzę. Może Bogusia zostanie w Semipałatyńsku - robotą swetrów mogłaby się dobrze utrzymać i Matce pomagać. Dzięki słowom Pana Dyrektora dostałem w ostatnich czasach w więzieniu dwie "peredacze" od tutejszych pań. To szło pod nazwiskiem p. Kucharskiej - na spisie rzeczy w peredaczy był jej adres -jedyny, jaki znałem w Semipałatyńsku w chwili opuszczenia więzienia. Toteż tam poszedłem i zostałem. P. Kucharska to żona prezesa Izby Skarbowej we Lwowie. Ale tutaj sama (syn poszedł do naszej armii) i bardzo biedna, bez rzeczy, naprawdę głodująca w pewnych gorszych okresach. Mieszka z drugą samotną młodą panią w suterenach - i mnie gościnnie przyjęły i bardzo zacnie mną się zajęły. Pewnie już u nich na stałe zostanę. A zostaję tu - mimo tak miłych i tak mi drogich zaproszeń Państwa, za które z całego serca dziękuję - bo uważam to za swój obowiązek. Jeszcze z końcem listopada zeszłego roku chciałem tu przyjechać po ukończeniu rejonu kokpektyńskiego. Tu jestem potrzebniejszy niż tam, choć serce ciągnie tam - do "Swoich". Przy tej okazji jeszcze raz "Bóg zapłać" za wszystko dobro doznane od Państwa i wszystkim Polakom dziękuję za bardzo wiele dobroci i życzliwości. Do widzenia w pociągu do Polski albo przy "kierkach" u Państwa w Zakładzie. Dziękuję wszystkim za tak życzliwe zeznania w mojej sprawie. To mi wiele pomogło zapewne, choć właściwie nie wiem, czemu mnie wypuszczono. Oskarżono (oprócz paszportu) o szpiegostwo (razem z p. Stefą) i o agitację. Szło bardzo ostro, aż coś się przemieniło i tamte zarzuty odpadły, a w sądzie "narodowym" oświadczyłem gotowość wzięcia paszportu - i uwolnili. To niebywałe, by z tego domu zwalniali. We wszystkim widzę rządy Opatrzności. Dostałem nie paszport, ale miesięczną legitymację, jakie wydawano nawet naszym, Polakom, jeszcze za czasów Ambasady jako tymczasowy dokument. To nie jest paszport świadczący o obywatelstwie. Na "sprawce" zwalniającej z wojska (z powodu żylaków) napisano: "dusza polskowo, grażdanina". Jakoś szczególnie mnie traktują. Ostatnio przedłużono mi tę legitymację na 3 miesiące. 27 VIII wziąłem "posadę" stróża nocnego. Mój ogród jest pod samym miastem, zaraz za Irtyszem. Z domu mam kwadrans drogi. Ładnie tu jest. Z jednej strony miasto nad rzeką - odgałęzieniem Irtysza, a z drugiej piękne drzewa tutejszego parku, tzw. "stadionu". Za tymi drzewami znów Irtysz, a między mną a drzewami też jego gałąź. Jestem więc na wyspie, w budzie z wikliny - jak Robinson Kruzoe. Wziąłem tę pracę, bo sezonowa, za miesiąc się kończy, a warunki są dobre. Tutaj dostaję dwie zupy dziennie za grosze, gęste, po jednym litrze, a oprócz tego jem, ile chcę, pomidorów, ziemniaków, buraków i ogórków. Gotuję na cegłach rano i wieczorem. Dyżur mam od godz. 6 wieczorem do 7 rano. Dzień wolny. Źle tylko to, że trudno spać i śpię mało. Ale jestem już zupełnie zdrów i wyglądam świetnie - o wiele lepiej niż w Polsce. Apetyt wilczy - jem za trzech. Tutejsi Polacy byli dla mnie bardzo dobrzy. Teraz zamierzam zapisać się na uniwersytet "Pedagogiczny Instytut" na przyrodę. Jeśli się nie uda, to inną jakąś pracę znajdę. Ogólnie jestem bardzo dobrej myśli i wkrótce spodziewam się ważnych wydarzeń na Zachodzie. W każdym razie wojna ma się ku końcowi, a z nią i nasza tułaczka. Jeszcze trochę siły i cierpliwości! O Komitecie opowie p. Windman. Jak tylko to napiszę, że potrzeba nie legalizacji podpisu w Selsowiecie, ale stwierdzenia przez nich, że się tam mieszka. Rzeczy mają być wkrótce wysyłane na rejony. Słońce już zaszło, ściemnia się, więc na dziś kończę. Dobrze mi tu w samotności, wśród jarzyn i zieleni drzew. Wspominam dobrze chwile bukońskie, m.in. placek kartoflany i kapuśniaki. "Bóg dał, Bóg wziął, niech będzie Imię Boże błogosławione". 18 IX. Dotąd, niestety, nic się w sprawie Pań nie wyjaśniło. Chodziłem znów do sądu i prokuratora, i do adwokata. Jutro rano mam się jeszcze dowiedzieć. Teraz jest rzeczą prokuratora, by domagać się praworządności będę się o to dobijał. Znów siedzę pod swoją budą wieczorem. Dni były zajęte różnymi sprawami. Teraz już późno, bo trzeba było "zająć" dwie cudze krowy pasące się w "moim" ogrodzie. Wniosłem dziś podanie na uniwersytet, PedUniwersytet, by mnie przyjęli jako słuchacza na wydział przyrody. W poniedziałek dostanę odpowiedź. Pannie Wisi osobno nie odpisuję, tylko za obydwa listy serdecznie dziękuję i proszę o dalsze. Łączę wiele ukłonów, uprzejmych wyrazów i pozdrowień dla wszystkich - zawsze oddany i wdzięczny. Ks. Tadeusz Fedorowicz List pisany ołówkiem na sześciu kartkach. Cztery kartki pochodzą z jakiejś broszury propagandowej (są to fragmenty tekstu w języku ukraińskim dotyczące II Wszechsłowiańskiego Mityngu w Moskwie, który się odbył w dniach 4 i 5 kwietnia 1942 r.). Wykorzystane są przede wszystkim strony zadrukowane tylko częściowo, a więc wakaty, strony kończące rozdział. Poza tym jedna czysta kartka zapisana obustronnie. Zapisana też wewnętrzna strona okładki. `pp 1 Chodzi o czynione przeze mnie starania o uwolnienie uwięzionych pań. `pp `pp 2 Stefan Windman, buchalter, który potem przeniósł się z Semipałatyńska do Kokpektów. Po Wojnie zamieszkał we Francji. `pp `pp 3 NKWD. `pp List 10 Semipałatyńsk, 14 grudnia 1943 r. Wielce Łaskawy i Drogi Panie Dyrektorze! Od dawna jestem winien całemu Domowi Państwa odpowiedzi na listy. Doprawdy żal mi i przykro, że tak to zaniedbałem. Dawniej bardzo lubiłem pisać listy i łatwo je pisałem; dziś potrzebuję wielkiego wysiłku woli, by się zabrać do pisania. Dlatego tak się ze mną dzieje, bo nie lubię pisać naprędce, a w ostatnich czasach nie miałem czasu zupełnie wolnego. Zawsze czekają na mnie jakieś zajęcia, które głowę zabijają i pędzą dalej. Dziś mam czas nareszcie. Stłukłem sobie trochę kolano, więc nie idę do szkoły - a raczej na szoferski kurs, który jest moim oficjalnym zajęciem - i nie rąbię drzewa po ludziach, co jest moim zajęciem zarobkowym. Chcę to wykorzystać i tym listem odpowiedzieć i podziękować wszystkim Państwu za listy. Siedzę w tej chwili u znajomych w "salonie - sypialni - pracowni dentystycznej". Pod główną ścianą stoi pianino, na nim stoi mały głośnik radiowy, fotografie rodzinne, nad nim fotografia - portret sybiraka, ojca właścicielki i gospodyni domu. Piękna twarz z brodą i wąsami, z wysokim czołem, głębokimi oczyma i orlim nosem. W kącie pokoju lustro-komoda, obok bujające krzesło. Na ścianie stary zegar bijący godziny głębokim basem. W środku pokoju duży stół nakryty czymś zielonym i pluszowym; na oknach firanki. Na ścianach, kanapie i podłodze kilimy. Jakaś szafa trochę secesyjna i wąska szafka oszklona z naczyniami srebrnymi i niecodzienną porcelaną. Drzwi do przedpokoju otwarte, a dalej jadalnia i kuchnia, z której dochodzą przedobiednie głosy pań i garnków w towarzystwie nęcących zapachów. Jak Pan pewnie widzi wyobraźnią, otoczenie zgoła nie takie, do jakiego od prawie czterech lat przyzwyczailiśmy się. I ludzie dokoła dobrzy i mili. Tylko myśl o tych, którzy się męczą, psuje ten nastrój przyjemny. Widziałem się wczoraj z Gliszczyńską z Stalinówki. Opowiadała straszne rzeczy o nędzy w Bukoni. O tym, że pp. Szczyradłowska i Szymańska leżą w szpitalu, spuchnięte z głodu. Znając Gliszczyńską, pocieszam się, że to może nie zupełnie prawdziwe. Paczki z Komitetu dla Kokpektów i Bukoni są w trakcie pakowania i wysyłania. Gdy Państwo dostaniecie, proszę pisać drugie podanie, bo przyszły nowe rzeczy i może coś z tego będzie można dostać. Przyszedł jeden wagon, ale to jeszcze z dawnych składów. Może doczekamy się, że z zagranicy znów coś zacznie przychodzić. Przyszły na ogół rzeczy damskie (płaszcze). Tu wielu dostaje w ostatnich tygodniach paczki i listy z Palestyny i Iranu. Coś się poprawiło w stosunkach prawdopodobnie. Obecnie w ogóle jesteśmy pełni nadziei. Może dojdzie do porozumienia z naszym rządem. Długo oczekiwany rok 1943 dał się nam we znaki, ale może choć na zakończenie rozjaśni nam horyzonty. Niewiele mam czasu na dumanie, ale gdy czasem wspominam zeszły rok w Bukoni, to mi się tak rzewnie i tęsknie robi na sercu. Przed paru dniami wspomniałem św. Mikołaja, teraz zaczynam myśleć o opłatkach. Już zdobyłem żelazka do wypiekania z dawnego tutejszego kościoła. I dostałem białą mąkę amerykańską. I znów wspomnienie Bukoni. Przedwczoraj była u nas panienka, która śpiewała wiele piosenek; prosiłem ją o te, które mi Bukoń przypominały. Wspominam nieraz tort kartoflany i kapuśniaki. Chciałbym być jeszcze w Bukoni w starym otoczeniu. P. Basia Böhmówna w ostatnim liściku przez p. Jankę*1 obiecała, że napisze znów obszerniej. Bardzo o to proszę, to będzie dla mnie wielka radość. Dr Wojno, do którego prowadziłem p. Marię Böhmową, źle p. Marię zrozumiał, gdy mu dawała pieniądze, a p. Maria jego nie zrozumiała. On prosił o 10 rubli i myślał, że 10 dostał. Dopiero później zorientował się, że dostał 50. Przez jakąś panią przesłał mi wtedy 40 rb, ale ta pani dopiero przed paru dniami doręczyła mi je. Toteż dopiero teraz je odsyłam, z tym że oczywiście p. Maria nie potrzebuje myśleć o tym, że była mowa o dosłaniu jakiejś kwoty doktorowi. Byłem przed paru dniami na koż-zawodzie. Patrzyłem w okna, za którymi tak dziwne chwile spędziły pp. Maria i Basia. Byłem u Szybków, p. Hela dalej pracuje. Młodsza jej siostra jest w domu na rekonwalescencji. Odbył się tam (nie u Szybków) ślub dwojga naszych młodych. W niedzielę i święta chodzę do św. Magdaleny*2 do znajomych. 1 XII wniosłem do Gorsowietu*3 podanie o zezwolenie na nabożeństwa w niedzielę i święta. Po 9 dniach polecono mi, by moje podanie uzupełnić podpisami przynajmniej 20 osób. Przed trzema dniami dostarczyłem i to. Dziś mi powiedziano, że dostanę pisemną odpowiedź z Obłispołkomu*4 i że tam należy o to pukać. 21 XI obchodziliśmy święto naszej niepodległości (11 XI) - pozwolono wtedy na nabożeństwo. Pięknie i wzruszająco się to odbyło. Mam jeszcze resztę bukońskich opłatków i tę reszteczkę wina w małej flaszeczce. Prosiłem prof. Urbańskiego, aby się starał przysłać mi z Moskwy wina. W tutejszej cerkwi jeszcze nie odprawiają, bo bardzo kosztowny będzie remont, ale pozwolenie mają i mają nadzieję za miesiąc odprawić pierwsze nabożeństwo. W Komitecie obecnie przeprowadza się rejestrację dla wewnętrznego użytku Komitetu - wreszcie będą wiedzieć, ilu nas tu jest. Dostaniemy przy tym po raz drugi "dary" - tym razem tylko prowianty. Pomoc Komitetu - mimo wszystkich narzekań - jest wielkim szczęściem dla ogółu. Dlaczego p. Kownacka jeszcze nie przysłała podania*5? Jeśli Pan Dyrektor może, to proszę wpłynąć na nią, by napisała. Bardzo proszę o wiadomości o całym domu Państwa, o zdrowiach, humorach, pracy; o wszystkich innych w Bukoni i okolicy. Proszę o podanie mi, jakie sieroty oprócz Kowalczukównych są tam w rejonie. Może dostanę coś ekstra. O Kowalczukównych już tu mówiłem, gdy przyszedł list p. Zosi Żmijewskiej. Są tam w jakimś kołchozie dzieci (troje) śp. pani Szczurekowej z Romanówki. Są dwie rodziny Poperecznych (też z Romanówki dawniej), tylko nie znam ich adresu. Czy Miecio Świrski i Włodek Łoziński piszą? Co się dzieje z moją przyjaciółką Niemką? Proszę ją ode mnie pozdrowić. Czy predsiedatiel p. Marii jeszcze nie wyjechał do Leningradu? A Matrona? Jak zdrowie konia p. Wisi i jej korespondencja z "Widnokręgami"? Jak p. Stanisław i jego dom? PP. Michalscy-Łęczyccy? Norscy-Siedleccy? pp. Nyczowie - bardzo często o nich myślę. Domek 3 dziewcząt? Moi gospodarze - choć po tym, co zrobili p. Kownackiej, źle ich wspominam. P. Lila? Bardzo proszę każdego spotkanego serdecznie ode mnie pozdrowić. Czy Golibródka ta sama? Co z p. Kucharską? Czy są dalej na fermie? Co u pp. Adlerów? Czy dziecko żyje? Tak bym chciał wszystko o wszystkich wiedzieć. Babcię Grzybową serdecznie pozdrawiam. Co u p. Orchelowej*6? Nudzi już Pana ta litania pytań, więc ją przerywam. Tylko proszę o wiadomości, ale lepiej później, a przez okazję, by list się nie zagubił. Czy o sobie mam co napisać jeszcze? Mieszkam w tym samym mieszkaniu i w tym samym składzie. Starania o zmianę spaliły na panewce jak dotąd. Apetyt mam nadal wilczy. Zdrowie dobre, o ile wiem. Zajęcia wiele. Jeszcze więcej ludzkiej dobroci i życzliwości, jak zawsze. Paszport przedłużony do lutego. Nadzieja na lepsze jutro. Dobry humor - czasami przyćmiony jakimiś drobnymi przeciwnościami - to wszystko, co mam i z czym mi bardzo dobrze. Bogu za to co dzień dziękuję. W czasie świąt będę wspominał szopkę u Państwa i kolędy wieczorem śpiewane, i dobrą kutię, i bułeczkę białą. W tych wspomnieniach i w modlitwie łączę się z Państwem i z innymi rozrzuconymi po świecie. Jakie smutne święta będą miały obie panie Kownackie! Bardzo proszę zapytać p. Stelmachową o wiadomości z lasu mojego o pp. Zosi i Stasi*7. Proszę też i o tymm mi napisać. Sam nie chcę swojej korespondencji rozszerzać, bo potem mogą różni "ciekawi" o to pytać. 15 XII. Dziś siedzę cały dzień w domu. To chyba pierwszy taki dzień od wypuszczenia z więzienia. Za oknem buran miecie śniegiem. W domu ciepło i spokojnie. Mamy już światło elektryczne i myślimy o radiu. Zegar na piecu miarowo tyka. P. Marysia robi na drutach w milczeniu, p. Maria w Komitecie. Zdrowie p. Marii nieszczególne, nocami bardzo kaszle, nieraz zaziębia się w Komitecie, gdzie jest raczej zimno, wciąż skarży się na swoje zdrowie. P. Marysia pracuje jak wół przez cały dzień i nieraz w nocy, też niezbyt zdrowa. Obie serdecznie pozdrawiają pp. Marię, Basię i Wisię i życzenia świąteczne przesyłają. P. Stefę wywieziono jeszcze 12 XI w stronę Nowosybirska*8. Szemiot*9 dalej siedzi, wczoraj posłałem mu peredaczę. Siedzą tu też jeszcze p. Jabłońska z "Bolszewika" z córką, tylko podobno syn jej Jan został uwolniony, ale nie wiadomo, co się z nim dzieje - tak mi pisała. Gdyby p. Stanisław, który z nim siedział, coś o nim wiedział, to proszę o wiadomość. Pisałem przed paru dniami przez okazję do p. Kownackiej, ale długo nie miałem od niej wiadomości. Ciekaw jestem, czy p. Ludka robiła kasację. Przykro mi o tym myśleć. Chciałbym posłać przesyłkę, ale to trudna sprawa i na razie nie mogę sobie na to pozwolić. Przed chwilą p. Maria przyszła z Komitetu i z powrotem odeszła - przychodzi tak codziennie na drugie śniadanie około południa. I przez ten krótki czas, jak tu była, zdołaliśmy przeprowadzić żywą dyskusję nad sprawiedliwością rozdawania rzeczy w Komitecie. Zawsze jest to samo - tzw. "dary amerykańskie" są wielkim błogosławieństwem z jednej strony, ale z drugiej są ciągłą przyczyną sporów i nieporozumień między ludźmi. Jak zawsze, mało kto jest zadowolony. Teraz kącik "dla gospodyń": a więc ceny: płaszcz angielski w lecie płacono 6-7 tysięcy, obecnie 4-5 tysięcy, swetry angielskie 600-700 rb., skarpetki 300-400 rb., pudełko zupy w proszku 70-100 rb., swetry ręcznie robione 600-800 rb. (ze swojej wełny), na zamówienie robione, ale z cudzej wełny 450-500 rb., szale mniej więcej to samo. Mleko 60 rb. za litr, mąka zależnie od jakości 90-140 rb. za kilo, masło 500 rb./kg, mięso wieprzowe 180, kartofle 25 kg, psiono 90 kg, grysik 150160, ryż 160 kg, cukier po cichu 300, głośniej 320-325 kg. Wszystko to łatwo kupić, tylko trzeba mieć pieniądze. Kącik dla dzieci: św. Mikołaj był bardzo skąpy w tym roku, gwiazdka też nie lepiej się zapowiada, za to Wielkanoc powinna być obfita w dobre rzeczy, zwłaszcza w pełne otuchy i nadziei wiadomości, a za rok radość w pełni - daj Boże w domu. Przesyłam wiele gorących życzeń na Święta i Nowy Rok całemu domowi. Państwu oby Bóg dał siły wytrwać. Proszę też wszystkim naszym ode mnie życzenia składać. Jeśli zdołam, to jeszcze opłatki wyślę. Pozdrowienia i wyrazy należnej czci i tysiączne pozdrowienia szczerze oddany Ks. Tadeusz Fedorowicz Jegomość List pisany częściowo niebieskim, częściowo zielonym atramentem, obustronnie i na karcie białego papieru o formacie 17 x 27 cm oraz na dwóch kartkach z dużego (17,5 x 27) zeszytu w kratkę. `pp 1 Nie pamiętam, o kogo chodzi. Ponieważ listy wysyłane pocztą szły długo lub w ogóle nie docierały do adresata, najchętniej korzystano z okazji i przesyłano korespondencję przez osoby udające się do danej miejscowości. `pp `pp 2 Mowa o mszy św. Aluzja do kościoła św. Marii Magdaleny we Lwowie. `pp `pp 3 Gorodskij sowiet - rada miejska. `pp `pp 4 Województwo. `pp `pp 5 Pani Kownacka miała przysłać podanie o pomoc do Komitetu w Semipałatyńsku. `pp `pp 6 Chodzi o moich ówczesnych znajomych, zamieszkałych w Bukoni i okolicach. `pp `pp 7 Znajome z lasu na Uralu. `pp `pp 8 Stefania Procykowa. `pp `pp 9 Rodzina Szemiotów pochodziła z Białorusi. `pp List 11 Semipałatyńsk, 23 stycznia 1944 r. Droga Panno Basiu, Bardzo dziękuję za kilka długich i miłych listów. Przepraszam, że nie odpisywałem na wszystkie. Trochę pisałem, ale zdaje się, że nie bardzo dochodziły. Najpierw sprawa pomocy: niestety od pobytu Pani położenie w magazynie Komitetu bardzo się zmieniło. Niewiele tam zostało. Przyszedł potem transport płaszczów - ale starych, zniszczonych, i te teraz rozdają. Staram się trochę pomóc p. Świrskiej, ale i to teraz trudniej, bo nowy "pełnomocnik" Tatar jest twardy i surowy i więcej przestrzega formalności. Na razie więc pomoc będzie niewielka. Ale za to są najlepsze nadzieje na porozumienie naszych rządów, co za tym idzie, na nowe transporty z pomocą. Trzeba jeszcze trochę przetrzymać, a potem będzie lepiej. Jestem teraz bardzo dobrej myśli. Raz więcej sprawdza się nasze doświadczenie, że kiedy dochodzi do ostateczności, wtedy Opatrzność przychodzi z pomocą. P. Świrska opowiadała mi wiele o Bukoni. Cieszę się jej wizytą. Moim Paniom bardzo się podobała. Teraz trochę plotek: Od pobytu Pani Semipałatyńsk mało się zmienił. Nasze mieszkanie trochę się przemeblowało. P. Maria ma swoje łóżko za piecem, p. Marysia pod oknem na lewo, a ja na prawo. Stół wychodzi długością na izbę i dzieli pokój pań i mój. Tak więc rozmawiamy ze sobą spoza stołu. Przybyły dwie łapki na myszy i światło elektryczne - na lewo. Nie żeby świeciło na lewo, tylko mamy je "na lewo". Od wyjazdu Pań byłem raz na koż-zawodzie - dawałem tam komuś ślub. Byłem u Szybków. Już wszyscy tam wyzdrowieli. P. Hela dalej pracuje w skórach. Kłania się Paniom. Zawsze tam u nich ciężko. Bardzo teraz ciężko p. Maryli Kurkiewiczowej. Matka wiele chorowała. P. Rotha bardzo rzadko widuję. Jest zdrów i stara się zarobić szyciem. Tyle o znajomych. Teraz coś o sobie. U mnie wiele się zmieniło. Drzewa nie rąbię, bo uszkodziłem kolano i wciąż jeszcze kusztykam. Uczę się więc robić na drutach. Robiłem też czapki z waty, zrobiłem ich kilkanaście, ale niestety już nie ma waty, więc na nic moja umiejętność. Na normę dają wełnę do skubania. Jeszcze tego nie robiłem. Pyta Pani o znajomych z Sowieckiej*1. Nie spotykamy się. Jednej nocy napędzili tu strachu, bo pomylili sobie ulicę i zamiast w sąsiednią ulicę, weszli w naszą, w nasz dom, do gospodyni, ale stwierdziwszy pomyłkę, grzecznie się wynieśli. O p. Stefie nie wiem nic więcej jak to, że pojechała w stronę Nowosybirska. P. Urbański nie pisał, ale podobno ktoś słyszał przez radio, że jest w Moskwie i "studiuje komunizm". Pyta Pani o sieroty u Babci Marysi. Niech wyszlą [!] podanie do Komitetu, ale z wszystkimi formalnościami potrzebnymi (tj. pieczęć selsowietu). Dotychczas nie ma odpowiedzi od władz w sprawie nabożeństw. Mam nadzieję, że będzie układ i wszystko się ułoży. Piszą Panie, że zapomniałem o Bukoni. Nie, nie zapomniałem i może za wiele pamiętam. Za dobrze mi tam było. I bardzo często myślę i mówię o Bukoni. Pocztą nie piszę, bo i tak nie dojdzie. Proszę uprzejmie zapytać znów p. Stelmachową, czy nie ma wiadomości z lasu i jakie. Zasyłam wiele pozdrowień i ukłonów oddany ks. Tadeusz Fedorowicz Ukłony dla wszystkich, szczególnie dla pp. Nyczów i p. Lili. List pisany na sześciu kartkach różnej wielkości, wyciętych z jakiejś książki zawierającej opowieści o tematyce przyrodniczej. Wykorzystane wolne miejsca wokół ilustracji. `pp 1 Chodzi o funkcjonariuszy NKWD z więzienia. `pp List 12 Semipałatyńsk, 24stycznia 1944r. Łaskawa Panno Wisiu! Dziękuję za długie i szczegółowe listy. Dała mi pani szczegółowy obraz Bukoni, co mnie bardzo ucieszyło. Choć Pani mnie oskarża o zapomnienie i może po cichu o niewdzięczność, ale to słusznie. Bukoń została bardzo głęboko w moim sercu i pamięci. A czas tam spędzony będę uważał za okres jeden z najlepszych w moim życiu. Pocztą pisać nie chcę, bo potem trzeba wiele pamiętać - do kogo, kiedy, po co, o czym, co było między liniami, co ten czy inny wyraz znaczy itp., a pamięć i tak niedomaga. Zresztą listy pisane pocztą na ogół nie dochodzą - szkoda papieru i radości z napisania listu, który chętnie się pisze. Pani Kucharska dziękuje Pani i p. Basi za listy. Prosi, bym ja w jej imieniu odpisał. Niestety, obecnie już w Komitecie jest mało rzeczy i normę znacznie obniżono. Potrzeb jest bardzo wiele, znacznie więcej, niż można obsłużyć. Obecnie jednak wobec nadziei na nowe porozumienie rządów możemy się spodziewać nowych pomocy. Może ta niewielka pomoc, która teraz pójdzie, wystarczy do czasu nowej pomocy. O to, by od razu dawano na rejony powtórną dawkę prowiantów, trudno się doprosić, już o tym nieraz mówiłem. Pewnie, że wyjazdy po to do Semipałatyńska są niezmiernie uciążliwe i kosztowne. Norma prowiantowa jest jednak bardziej szablonowa, więc można się zdać na posyłkę pocztową. Tylko trzeba wcześnie wysłać powtórne podanie o te prowianty. Proszę się nie zrażać moją małomównością w piśmie i nadal pisać. Tak bardzo pragnę wiedzieć wszystko o tych, z którymi tak się zżyłem. Może przecie doczekamy się tego, że "czerwone kółeczka" będą się toczyły między nami po stole*1. Pyta Pani o radę w sprawie sprowadzenia się tutaj. Dość trudna to rada. Na ogół wszyscy tu mówią, że łatwiej i lepiej tutaj niż w rejonach. Z początku wysokie ceny, ogonki po chleb, trudności z zameldowaniem itp. przerażają, ale prędko "przywyka" się do tego i potem idzie względnie gładko. Tu przynajmniej jak dotąd - można wszystko kupić, jeśli się ma pieniądze. Około 70-80% naszych pań zarabia drutami - spędzając przy tym bardzo pilnie całe dnie i nieraz noce. O pracę bardzo łatwo, ale dochodów z niej nie ma - tylko pajok*2 z chleba. Wiosną i latem pędzą na kołchozy itp., trudno więc radzić. Byłbym skłonny tak mówić: kto może przetrwać tam, gdzie jest, to lepiej niech się nie rusza, a komu to trudno, niech próbuje szczęścia. Zasyłam wiele pozdrowień i ukłonów. Szczególnie pięknie się kłaniam Rodzicom Pani, pani Lili Chmielikowej, pp. Piątkiewiczowej i Stelmachowej i pp. Norskim-Siedleckim. Zawsze pamiętający i oddany Ks. Tadeusz Fedorowicz List pisany czarnym atramentem na trzech różnej wielkości kartkach wyciętych z jakiejś rosyjskiej książki o zwierzętach. Zapisane nawet kilkucentymetrowe wolne miejsca wokół ilustracji (np. jedną z karteczek ma zaledwie wielkość 14,2 x 3,8 cm, przy czym połową jej powierzchni zajmuje rysunek jeża). Ostatni fragment listu napisany na kawałku niebieskiej kartonowej okładki broszury bądź zeszytu. `pp 1 Aluzja do gry w kierki. W Bukoni często grywaliśmy w tą grę z p. Böhmem. `pp `pp 2 Dzienny przydział na kartki. `pp List 13 28 lutego 1944 r. Szanowni i Drodzy!*1 Już szósty dzień jadę w kierunku stacji Sumy na Ukrainie, powołany do Polskiej Armii. Jedziemy we trzech: Michał Hofman, fryzjer Ratafia i ja. Michał i ja niesprawni; nie wiem, jaką służbę otrzymam, myślę, że według specjalności. Smutno mi było znów żegnać się z dobrymi przyjaciółmi i z świadomością i poczuciem bliskości z Wami. Zacznie się nowy, interesujący odcinek życia. Może być w niedługim czasie, że zasiądziemy wkoło z "kierkami" we Lwowie. Długo już nie miałem wiadomości o Was. Gdy dojadę na miejsce, poślę Wam swój adres, a Wy mi wszystko napiszecie. Pozdrawiajcie wszystkich serdecznie. Gdyby do Waszych uszu doszło zagadnienie, wyjaśniam: Józefowi pożyczyłem 500 rubli, potem telegrafowałem do niego, ażeby oddał te pieniądze sierotom Kowalczuk i p. Zosi, aby to wzięła od niego. Na razie kończę i zasyłam serdeczne pozdrowienia. Wasz Tadeusz List pisany czarnym atramentem na części arkusza papieru w linie o wymiarach 16,5 x 20,5 cm. Papier uformowany w "kopertę", pośrodku adres: "Semipałatyńska obłast', Kokpektyński rejon, sieło Bolszaja Bukoń. Bemu Edwardu". `pp 1 List adresowany do rodziny Böhmów, pisany po rosyjsku, tu przytoczony w tłumaczeniu własnym autora. `pp List 14 12 maja 1944 r Droga Pani Mario! Pisała mi p. Kucharska o Ojcu Pani*1. Czy to prawda? Napisała tak krótko, bez okoliczności, że na razie nie chcę w to uwierzyć. Nie znajduję słów na wyrażenie tego, co czuję i myślę. Do Matki po prostu boję się pisać, nie będąc pewnym. P. Wisi, która jest tutaj*2, nic nie mówiłem dotychczas i mówić nie będę. Proszę o list dokładny o wszystkim. P. Wisia pisze do Państwa, ale do Semipałatyńska, ja próbuję do Bukoni. P. Wisia za parę dni ma odjechać stąd z szkołą lotniczą gdzieś pod Moskwę. U mnie wszystko w najlepszym porządku. Wiele ukłonów i pozdrowień zasyłam oddany Ks. Tadeusz Fedorowicz List pisany czarnym atramentem na papierze listowym o formacie 15,8 x 19,6 cm. U góry nadrukowany rysunek przedstawiający żołnierzy radzieckich obsługujących działo przeciwlotnicze oraz cytat z wypowiedzi Stalina: "My możem i dołżny oczistit' sowietskuju zemlju ot gitlerowskoj nieczisti". Papier złożony trzy razy tworzy równoramienny trójkąt. Na odwrocie adres po rosyjsku: "Semipałatyńskaja obłast', Kokpektyński rejon, sieło Bolszaja Bukoń, Bem Marii". Niżej nadawca: "Polowa poczta 21494, kapellan Fedorowicz Tadeusz". `pp 1 Pani Kucharska powiadomiła mnie w liście o śmierci w Bukoni Edwarda Böhma - teścia adresatki. `pp `pp 2 To znaczy w Sumach. `pp List 15 24 listopada 1944 r. Łaskawa i Droga Pani! Dziś rano przy pacierzu uświadomiłem sobie, że to już za miesiąc Wigilia. Najwyższy czas, by pisać życzenia do tych, o których wiele się myśli i z którymi życie związało. Tyle razy już życzyliśmy sobie, by najbliższe święta były już ostatnimi na tułaczce i bez Ojczyzny. W tym roku to już chyba te życzenia się spełnią. Tym śmielej przesyłam Pani dla całej Trójki*1 życzenia, by obecne święta przeszły spokojnie i cicho, a następne by były w domu. W czasie każdej mszy św. pamiętam i polecam Bogu wszystkich Was tam daleko. Polecajcie się i Wy Panu i troski swoje na Niego zdawajcie, dajcie Mu być Ojcem w codziennym życiu Waszym. Wtedy znajdziecie pokój duszom Waszym. Dziękuję Pani za życzenia imieninowe w liście p. Marii; odpisałem p. Marii długim listem - może dojdzie. Tu już skończyła się długa, piękna jesień i zaczęły się przymrozki, mokre śniegi z deszczem i błoto pod nogami. Czekamy na mróz. U Was tam już pewnie zima w pełni. Byłem tam niedaleko w Buzułuku. Wiele ukłonów i pozdrowień Pani przesyłam, dla p. Marii i p. Basi pozdrowienia serdeczne. oddany Ks. Tadeusz Fedorowicz List pisany czarnym atramentem na wyrwanej z bloku karcie papieru w kratkę o formacie 21 x 27,3 cm. Zapisana tylko jedna strona. Po złożeniu i uformowaniu "koperty" o wymiarach 11 x 7,8 cm na wierzchu napisany po rosyjsku adres: "Czkałowskaja obłast', gorod Bugurusłan, ul. Internacjonalnaja 70, Bem Annie". U dołu nadawca: "poczta polowa 21650, kapellan Fedorowicz Tadeusz". Na odwrocie stempel pocztowy z napisem: "SSSR, Bugurusłan, Czkałowskaja obłast'". W środku data: "26.12.(19)44". Pieczątka cenzury wojennej. `pp 1 Anna Böhmowa, jej córka Barbara i synowa Maria. Pani Anna przebywała wówczas u córki w Bugurusłanie. `pp Listy Stefanii Skwarczyńskiej do rodziny* List 1 Lwów, 14 kwietnia 1940 r. Ostatnie pożegnanie Lwowa*1. Wyjeżdżamy masowo na wschód, szlakiem najlepszych w naszej historii, Babcia*2, troje dzieci*3 i ja, dziewczętom nie pozwolono. Z zamkniętymi oczami oddaję się w tym strasznym piekle miłosierdziu Bożemu. 30 osób w wagonie. Chora Babcia, chora Janusia. Pamiętajcie, że śmierć ludzi nie dzieli, nie zbliża do tych, którym ziemia niełaskawa. Jeżeli Bóg pozwoli, może każe nam robić w głębi Rosji jakieś Boże dzieło. Jak długo żyję, żadne z dzieci nie umrze z głodu, ufajcie wbrew wszystkiemu. Gdyby ufność była kalkulacją, nie byłaby heroiczną cnotą. Dwa dni zamknięcia w wagonach. Podróż około trzech tygodni. Dzieci są anielskie. Krzych szczęście. *Wśród różnych pamiątek z pobytu z ZSRR, jakie przechowuję u siebie w domu, znajdują się m.in. 4 listy Stefanii Skwarczyńskiej, pisane przez nią do rodziny w 1940 r., kiedy to wraz z trojgiem dzieci i teściową została wywieziona do Kazachstanu. Wprawdzie nie spotkałem się z nią w czasie mojej bytności w Związku Radzieckim, sytuacja, jaką opisuje w swoich listach, w sposób bardzo wyrazisty oddaje warunki, w których żyli tam Polacy. Trudno mi dziś ustalić, jak te listy trafiły do moich rąk. Przed paru laty spytałem listownie p. Skwarczyńską, czy mogę opublikować jej listy. Wyraziła na to zgodę. Listy publikowane na podstawie maszynowych odpisów. `pp 1 Stefania Skwarczyńska, z. d. Strzelbicka, bliska kuzynka Kazimiery Skwarczyńskiej, po wojnie znana polonistka, profesor Uniwersytetu Łódzkiego, autorka wielu prac z dziedziny teorii i historii literatury. Znalazła się we Lwowie z początkiem II wojny światowej. W kwietniu 1940 r. wraz z trojgiem dzieci i teściową została wywieziona do Kazachstanu. W drugiej połowie tegoż roku dzięki wstawiennictwu profesora Juliusza Kleinera została wyreklamowana przez Wandę Wasilewską. W styczniu 1941 r. powróciła do Lwowa i podjęła na powrót pracę na uniwersytecie. Po wejściu do Lwowa Niemców i likwidacji uniwersytetu, aby utrzymać rodzinę, pracowała w wytwórni środków antytyfusowych, karmiąc i hodując wszy, wieczorem zaś obsługiwała gości w polskiej kawiarence. Co dwa tygodnie w maleńkim jej mieszkaniu zbierało się kilka osób, głównie pracownicy naukowi uniwersytetu, na zebraniach i dyskusjach poświęconych sprawom naukowo-kulturalnym. Informacje te pochodzą z listu Stefanii Skwarczyńskiej z 5 marca 1985 r. do docenta Stanisława Fity z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, któremu bardzo dziękuję za udostępnienie mi tej korespondencji. `pp `pp 2 Teściowa Stefanii Skwarczyńskiej. `pp `pp 3 Córki - Maria i Joanna (Janusia) - i syn Krzysztof. `pp List 2 Semipałatyńsk, 12 maja 1940 r. Po 3-tygodniowej dantejskiej podróży zamkniętym pociągiem i wołami jesteśmy w fermie Michajłowskiej o 130 kilometrów od stacji kolejowej we wschodniej Azji. Ze stacji na inne auto załadowano mi Marysię i rzeczy. Straciłam już jedno dziecko. Ufam, że pomyłka. Modlę się całą męką. Módlcie się o zmiłowanie. Mieszkamy w lepiance po baranach. Oby była praca. Nie liczę, byśmy tu przeżyli. Brak jedzenia. Proszę, napiszcie do Tadzia*1. Wierzę w jego opiekuńczą modlitwę nad Marysią. Modlę się o mądrą kolejność śmierci. Módlcie się i chodźcie za nas do komunii. Tak mi bez niej źle. `pp 1 Tadeusz Skwarczyński, mąż autorki listu, bliski kuzyn Józefa. `pp List 3 Semipałatyńsk, 12 maja 1940 r. Dzieci chorowały. Kopię gnój na opał. Brak wszelkiego dotąd zaopatrzenia. Proszę o paczkę żywnościową i o ciepłe rzeczy. Przedpole pustyni Gobi. A przecież i tu miejsce na Boże cuda. Odnalazłam Marysię, oddadzą mi ją za parę dni. Wymodliłam. O 150 kilometrów. Szalałam z Kirgizami po stepie. Przeszłam inferno. Ale ją dostanę. Ufajcie i módlcie się o siły. Wierzę, że przetrwamy. Kopanie gnoju bardzo mi się podoba. Bóg łaskaw, znajduję dziki czosnek. List 4 Semipałatyńsk, 28 maja 1940 r. Blisko Ałtaju. Czwarty raz stąd piszę. Bóg tylko czuwa. Widać każe przejść piekło, płacz głodnych dzieci. Pracuję przy gnoju. Przepraszam za pismo, ręce wyżarte, w rankach. Strach zimy o 50 stopni mrozu. Odzyskałam Marysię, Krzych zdrów. Pamiętajcie, że nigdy dola nam dana nie jest poniżej nas, do której trzeba dorastać. Rzecz w tym, by w najgorszym upodleniu zachować wielkość ducha. Z apostolstwa nie rezygnować. Źle bez komunii. Chodźcie często za mnie. Jeżeli nie wcześniej, to spotkamy się w niebie, które niedosyt ziemi po brzegi wypełni. Napiszcie Tadziowi, że jestem dzielna. Maria Hoffmanowa Wspomnienie o Ludce Kownackiej* Moje wspomnienia o Ludce są jak kwiaty niespotykanej piękności, cudem rozkwitłe na bezkresnych obszarach pustkowia. Nie znałyśmy się przecież z codziennego naszego życia tam, na wygnaniu, a zetknęła nas ze sobą niedola całkiem nieprzeciętnych dni. Nie umiałabym dziś już, z oddali tylu lat, skojarzyć tych wspomnień dzień po dniu. Został jednak na zawsze i trwa promień czegoś tak bardzo jasnego, krystalicznego a nieuchwytnego, jak może byłby przejasny złoty promień słońca zabłąkany przypadkiem w piwniczną izbę, siedzibę nędzy, choroby, wszelkiego nieszczęścia i zła. Kiedy nas przygnano pieszo z B.*1, po wszystkich wstępnych procedurach, tak bardzo wtedy jeszcze nam obcych i przerażających nas (pierwsza z B. poszłam na pierwszy ogień), została tylko świadomość jakichś ponurych podziemi, ciemnego, wilgotnego korytarza, szczęk otwieranych rygli i gwałtowne wepchnięcie mnie do celi. Jeszcze się oczy moje nie przyzwyczaiły do jakiej takiej jasności, a już ze wszystkich stron powitały mnie przyjazne, serdeczne, a najmniej po tym wszystkim spodziewane głosy "naszych". Padały pytania, odpowiedzi, uściski i łzy. Była to cela Ludki, Marii Bem*2, Stefy Gutteter, Zosi Bieleckiej. Siedziały już chyba jaki tydzień, tak bardzo spragnione nowin, wieści ze "świata". Nie wiem nawet jak - a w każdym razie bez wszelkich uprzednich porozumień - tak prosto i impulsywnie od samego początku, jakby najzupełniej zrozumiałe, padały słowa: "Słuchaj, Maria" i "Dobrze, Ludka". Nawet nie zastanawiałam się wtedy nad tym, dlaczego właśnie tak - cała ujęta tym Jej obejściem, topniejąca jak sopel lodu w słońcu. Dużo później już - jak nie byłyśmy już razem i bardzo tęskniłam za Nią - zrozumiałam, że to jednak dziwne. Nie byłam tam i po sześciu latach razem z nikim na Ty. * Opis końca życia Ludki Kownackiej otrzymałem od autorki, p. Marii Hoffmanowej, która po powrocie do Polski mieszkała we Wrocławiu; tam ją odwiedziłem. Była to osoba inteligentna, kulturalna, trzeźwa, wcale nie egzaltowana. Dała mi te wspomnienia w rękopisie. Dziś już nie żyje. `pp 1 Z sowchozu "Bolszewik". `pp `pp 2 Maria Bem (właśc. Böhm). `pp Cicha, pogodna, promienna, rozumiejąca wszystko, dobra jak chleb, któregośmy wszystkie tak bardzo były żądne. Miała swój kącik w celi, ale z tego kącika czuła każda z nas Jej oczy, oczy mądre, dobre, czujne i bystre, świadome wszystkiego, co się dzieje. Stefa G. miała chwile wisielczego humoru. Odstawiała na upartego jakieś lwowskie kawały. Śmiała się z innymi, jak dziecko ubawiona. Miewała dnie zadumy. Nieruchoma, zapatrzona swoimi gwiaździstymi oczyma w sobie tylko wiadomą głąb własną. Mówiła często: "A teraz muszę iść trochę do kościoła Marii Magdaleny". Wiedziałyśmy, że się modli. Szanowałyśmy to, siedząc cicho, każda zatopiona w swojej świątyni dumania. Paliła dużo. Brak ruchu i bezczynność dokuczały. Ranna, jedyna chwila wyjścia z celi i zaczerpnięcia świeżego tchu tak bardzo była uzależniona od dobrego humoru naszych dozorców. Stałyśmy co dnia już z rana, prędko gotowe, czekające kolejki naszej pod drzwiami. A jakże często czekał nas zawód i długi beznadziejny dzień. Zgłaszała się wtedy na ochotnika do wynoszenia ciężkiego, ohydnego naczyńska z celi, aby tylko za wszelką cenę wyjść bodaj na chwilę. Bardzo, być może, łudziła się, że zobaczy choć z daleka sylwetkę Matki. Nie mówiła o tym, ale prawie pewna byłam tego. Maria mówiła kilka razy: "Wiesz, co mnie chwilami słabą robi? Świadomość, że może gdzieś tu pod murami wystaje i błąka się Matka". Czułam, że mówi przez łzy, i przechodziła szybko na inny temat, stale zainteresowana cudzą słabością i niedolą. To było prawie zaraz w początkach naszych dni w K*3. Później była już zupełnie opanowana i wierząca, że Bóg i dobrzy ludzie Matki nie opuszczą. Żałowała czasem, że nie ma ołówka i papieru, choć dobrze wiedziała, że przecież i tak, gdyby nawet miała, odebrano by zaraz albo przy okazji. Nieraz w swoim kąciku małym odłamkiem szkła znalezionym na podwórzu kreśliła coś po murze. "Ludka tworzy" - mówiło się. Ale proszona nieraz, aby nam coś zarecytowała, nie miała ochoty, odkładając na inną, lepszą chwilę. Dużo śpiewała z Marią B., snując wspomnienia o B.*4, o Księdzu*5. A głos miała czysty, dźwięczny, o specjalnie ciepłej i głębokiej barwie. Z całą pewnością wiem - choć nie pamiętam dziś słów - śpiewała piosenki skomponowane dla Księdza, o Księdzu w Bukoni. Siedziałam zawsze zasłuchana, bojąc się najmniejszym ruchem spłoszyć nastrój. Cichutka, nigdy nie hałaśliwa, zawsze żywa była w celi jak iskra. `pp 3 W Kokpektach. `pp `pp 4 W Bukoni. `pp `pp 5 O księdzu Tadeuszu Fedorowiczu. `pp Byłam taka szczęśliwa w Jej towarzystwie, taka jakaś inna niż w "Bolszewiku" - po prostu fizycznie odczuwałam, że mi lżej, że nieznośny ciężar, co ugniatał i w śnie nawet nie dając odprężenia, z Nią, przy Niej jakby zelżał, cała jakbym odtajała. Kończyłam się śmiać i ku swemu przerażeniu nawet stwierdziłam któregoś z dni, że śpiewam razem z innymi. Trzeba było wtedy widzieć twarz i oczy Ludki. Promieniała cała. To było Jej dzieło. I Ona wiedziała o tym. Myślę nieraz, że musiała, nie znając mnie, słyszeć o mnie*6 i specjalnie Jej na tym zależało, aby mnie popchnąć w inny tor, choć nigdy nie mówiłyśmy o tym. Za delikatna była, co w Niej nad wyraz ceniłam, by mówić z kimś o czymś, co by sprawiało ból. Wieczory nasze w Kokpektach miały swój specjalny charakter, był przecież maj - miesiąc Matki Boskiej. Modliłyśmy się wspólnie, śpiewały tak często: "I któż Ty jesteś, Boże..." Naprzód cicho, ostrożnie, a później, niepomne niczego, nawet i głośno. Nasza cela zaczynała, a jak echo odpowiadały inne. Nasi "aniołowie stróże" byli bezsilni. Upominali, grozili, ale nie stosowali żadnych karnych sankcji, może i w nich z czasem odezwała się nuta człowieczeństwa. Szły noce, brzemienne grozą śledztwa. Co noc i po kilka razy wzywano nas na górę, nigdy nie było wiadomo, co dalej. Nieraz zaledwie ułożyłyśmy się na ziemi, całe rozdygotane przeprawą minioną, do snu - i znowu upiorny zgrzyt otwieranych rygli, i nowa ofiara z celi wychodziła. Z bijącymi sercami nadsłuchiwałyśmy kroków powrotu. Czasem ta czy owa zapadała w gorączkowy sen, nie doczekawszy się powrotu koleżanki niedoli. Nie było wypadku, aby Ludka zasnęła. Wiedziałam zawsze, że ilekroć wrócę ja czy któraś inna, Ludka czuwa i każdą powita słowem troskliwym, opiekuńczym. Zaraz po mnie do tej samej celi doszła Stefa Lenczer - ciche, dobre, potulne stworzenie, z oczyma stale jakby zdziwionymi i bezradnymi. Nieraz się dziwiłam - i ja, i inne - że wykazała tyle, mimo swojej po prostu przerażającej bezradności, hartu i silnej woli. Cela była mała, ja i ona miałyśmy swoje spanie pod oknem. Mokro było, wiało bardzo, marzłyśmy, mimo że był koniec kwietnia i maj, bardzo. Ludka, choć sama nie bardzo miała się czym okryć, otulała nas - mimo sprzeciwów naszych - czym tylko mogła, nawet jakimiś łaszkami cieplejszymi z własnej garderoby. Czym Biedactwo mogła. Nawet nie zdawałyśmy sobie wtedy sprawy z tego, jak bardzo nam dobrze jest jeszcze w celi - mimo wszystko. `pp 6 Maria Hoffmanowa była mężem zaufania w sowchozie "Bolszewik". Przeżyła wielką tragedię, straciwszy jedynego syna. `pp Dnie "peredaczy", tak wyczekiwane, wnosiły tyle ciepła w nasze szare dnie. My z "Bolszewika" nie dostawałyśmy nic, nie miałyśmy nikogo swego w Kokpektach. Ludka - i zawsze Ludka - tym bardziej o nas pamiętała, nie pozwalając nam na sekundę o tym pamiętać, żeśmy same i zapomniane. Dzieliła się z nami do ostatniej okruszyny - i tak sercem danej, że przyjmowało się jak swoje. Zamknięte, odcięte od świata i innych cel, zawsze byłyśmy świadome, co się naokoło dzieje z każdym z osobna. Wiadomości przeciekały - jakby przenikały same przez mury - nawet z celami przez korytarz udawało się nieraz przez otworek "judasza" czy w przechodzie samym zamienić słów kilka. Od celi do celi obok miałyśmy w murze maleńki na wylot otworek. Telefon odchodził nawet na cieniutkim patyczku (Bogu wiadomo, jakim cudem doszło się do jego posiadania), przemycało się z celi do celi na papierosa machorkę, kunsztownie wzdłuż patyczka rozmieszczoną w papierku i przytwierdzoną nitką. Ileż to zachodu, ostrożności, czujności wymagało - i czas prędzej uciekał, i tyle radości było z tego. Ludka zawsze w tym bardzo czynny brała udział. Maskowało się to nasze "okienko na świat" bardzo sprytnie i przebiegle ulepioną gałeczką chleba, który nie różnił się kolorem od ścian celi. Jedna z pierwszych poszła Ludka na sąd i w etap do Semipałatyńska. Żegnałyśmy się jak na zawsze. Cóż mogłyśmy wiedzieć, co dalej? Byłam jak zmiażdżona. Czułam się tak bardzo sieroco, może to będzie brzmiało przesadnie, ale ja naprawdę byłam szczęśliwa w celi z Ludką. Było mi niewypowiedzianie dobrze i przedziwnie beztrosko. I to były dnie, kiedy najwięcej byłam z Ludką. Nie czuło się obcości. Bardziej u siebie nie mogło być nigdzie, bo byłyśmy same, bez obcych. Nigdy już potem nie wrócił ten nastrój, zbyt zaszczute, zagonione i zagubione byłyśmy w tym wszystkim, na wskroś obcym, wrogim i niesamowitym. Niedługo reszta nas poszła śladem Ludki, nie przeczuwając nigdy, że drogi nasze się jeszcze kiedy zejdą. Idąc pieszo do Dżangiz Tobe, wspominałyśmy wszystkie ciągle Ludkę: gdzie, jak i co się z Nią i innymi stało? W Semipałatyńsku w śledczym - zaraz na wstępie, jeszcze czekałyśmy swego przeznaczenia w korytarzach - już wpadłyśmy na ślad naszych. Były przed nami tu. Gdzie teraz, nie wiadomo. Po nocy w śledczym, a po dniu koszmarnych przeglądów i komisji na zbiorowym placu, wylądowałyśmy w fabryce skór, otępiałe z wrażeń, upokorzone i poniżone do głębin duszy ludzkiej. Obojętne już na wszystko, wmaszerowałyśmy przez wachtę na olbrzymi dziedziniec, gdzie dziesiątki takich jak my stało w szeregu. Boguna*7, zdaje się, pierwsza po prostu krzyku narobiła: "Są! Są Ludka, Stefa i inne". I One nas już dostrzegły. Wracały z pracy. "Jakiż Bóg jest dobry" - było pewno każdej z nas pierwszą myślą. Mogłyśmy się powitać tylko wzrokiem. Ludka była taka blada, już bardzo mizerna (okazało się potem, że Ona w śledczym znacznie dłużej została, samiutka, dopiero później doszła do reszty), taka przeźroczysta. Tylko uderzały w mizernej twarzyczce jej ogromne, mądre oczy. Nieprędko i tylko dorywczo mogłyśmy się zetknąć ze sobą, słowa zamienić, gnane, pędzone ze wszystkich stron, każda w innej brygadzie i pracy. Noce wśród tłumu innych, wyzwiska, przekleństwa, kłótnie, bicia nie dawały możności do rozmowy. Mogłam tylko niezbicie stwierdzić, że jest bardzo nerwowo wyczerpana i że tu dopiero i Ona, i my zdałyśmy sobie jasno sprawę z tego, na cośmy poszły. `pp 7 Bogumiła Procykówna. `pp Przeceniłyśmy swoje siły. Znieść można wiele fizycznie, ale tu nas odarto z reszty złudzeń, że można być i w takich warunkach traktowanym jak człowiek. Widziałam i wiedziałam, że martwi ją Stefa G., martwi Boguna, którą zaraz w pierwszych dniach wyrwano nie wiadomo gdzie, choć nie na wyjazd dalszy, ale samą, dziecko prawie. Martwi los nas wszystkich zresztą. Mijały dni czy tygodnie. Przyszedł etap na Ural. Groza, że nas rozproszą zupełnie - dławiła. Nie wiedziało się gdzie, a niewiadome zawsze najstraszniejsze. Ulga, że przecież, że jednak co by i gdzie by nie było, nie samotnie, bez śladu. Ach! i Ludka z nami! Gdyby została w Semipałatyńsku, może by nie odeszła od nas? Do wagonów Ludka z Ziutą*8 i Zosią, ja z Elą, Stefą i Halą Sz.*9 Zamierały w obawie serca, żeby nie każdą osobno. Nigdy żarliwiej nie modliłam się bez słów. W wagonach sceny mrożące krew w żyłach. Dla mnie osobiście było wielkim szczęściem, że byłam ciężko chora, zupełnie nieprzytomna przez prawie całą drogę. Ela, biedna, zawsze mi przypomina, ile śmiertelnego strachu ze mną przeżyła w obawie, że mogą mnie na każdym postoju wyciągnąć z wagonu. Za mój chleb, którego nie jadłam, kupiła miejsce na narach - bo miałyśmy je pod narami - i chlebem okupywała milczenie sąsiadek, aby nie zdradziły przy przeglądach, że mają chorą w wagonie. W Omsku - nocą - do bani wlokła mnie zupełnie nieprzytomną, i nie do wiary, ale tak było, ta bania zamiast mnie już ostatecznie wykończyć, uzdrowiła. Zaczęłam wracać do zdrowia. Przez całą drogę - przeszło trzy tygodnie - nie wiedziałyśmy o sobie wzajemnie nic. Przy wyładowywaniu znowu zetknięcie z resztą. Wyglądałyśmy jak własne cienie. W obozie to samo co w Semipałatyńsku. Nigdy prawie chwili wypowiedzenia się. Każda w dzień na różnych robotach, noce w koszmarnych barakach. Nawet na pryczach nie zawsze razem, bo i o skrawku swego kąta na pryczy decydowało prawo pięści co najmniej. Nie byłyśmy do tego zdolne. Po powrocie z pracy - przy masowym wejściu do baraku - każda rada była, jeśli znalazła wolne miejsce, aby się przytulić na noc. Zresztą - krótko mówiąc było tak, że nie można było nic, aby wyłowić chwilę na kilka słów innych jak te, co były konieczne. `pp 8 Józefa Bobkówna. `pp `pp 9 Nie wiem, o jakiej Eli i Hali tu mowa. `pp Zośkę przydzielono do kuchni, mnie, zresztą później, do baraków zakaźnych jako pielęgniarkę. (Ludka się tym ogromnie cieszyła, że będzie może mi lżej niż na pracy w lesie. Dobrze, że nie wiedziała, jak mi tam było). Inne do lasu. Bezsilność wobec wszystkiego, co na nas spadało, nie robiła dobrze. Ciche i milczące, snułyśmy się, rzadko mając okazję do zamienienia paru słów, to w kolejce po zupę, przy krótkim spotkaniu przy wracaniu brygad z pracy czy wspólnym wystawaniu na "prowierce"*10. Ludka pokaszliwała. Marzła bardzo. Jak wszystkie, tak i Ją okradziono doszczętnie. Często przemokłe w pracy, spałyśmy w tym samym odzieniu. Noce były zimne, dniem częste deszcze, błoto. Ciężko było nad wyraz. Głód bardzo dokuczał. Obcięto nam włosy, umundurowano w spodnie i wiatrówki, nogi w drewniakach. Ludka, zawsze taka pełna życia, pełna inicjatywy, była jak zgaszona - i bardzo smutna. Obserwowałam ją czasem z mojego kąta, nie zauważona. Siedziała skulona, po turecku, taka wątła i mizerna, że lęk ogarniał. Były chwile, że tak dziecięco niecierpliwie mruczała, że nic by się Zosi nie stało, gdyby tak swoim nieco głębiej sięgała chochlą do kotła, aby wyłowić odrobinę gęstszego. Musiała bardzo cierpieć głód. A na to rady nie było. Zresztą cóż to mówić, jaka była Ludka, skoro umiała się i tam zdobyć sama tak bardzo głodna - by jeszcze podzielić się chlebem. My nie miałyśmy sumienia, ale obce sąsiadki brały. To samo było w nocy z okryciem, to samo z rzeczami z ubrania. Za to jużeśmy wszystkie gremialnie mruczały na Nią, bo widziałyśmy, że te niegodziwce Ją bez skrupułów wykorzystują, a Ona z dnia na dzień traci siły. Uśmiechała się wtedy rozbrajająco - i dalej to samo robiła. Miała anielską cierpliwość i takie podejście do ogółu, że lubiano Ją powszechnie i liczono się z Nią. Sił bardzo nie miała. Ciężka praca wyczerpywała zupełnie, przy tym bardzo dużo paliła. W każdym razie do czasu odejścia od nas z lagru nie zapadała poważniej na zdrowiu i nie uskarżała się nigdy na żadne dolegliwości, a przecież wiedziałyśmy wszystkie, że jest bardzo wątła i zdrowia nie ma. W ogóle o sobie najmniej mówiła. Sądzę, że jeśli pisywała do Matki, na pewno słowo skargi nie padło. Jeśli można by słowami ująć trafnie ówczesny Jej stan w obozie, powiedzieć bym mogła, że właściwie tylko ciałem była z nami, duchem już nieziemska. Jakby żyła już - tu jeszcze między nami - nieobecna. Któregoś z dni przeniesiono Ją, Halę i Stefę, później Ziutę, na odcinek naszego lagru, niedaleko od nas. Już Jej więcej nie zobaczyłam, choć właśnie tym razem ani przez myśl nie przemknęło, że to ostatnie rozstanie*11. Pytałam o Nią ciągle, dowiadywałam się o wszystko, co Jej dotyczyło. Wieści były, bo ciągle ktoś od nich był u mnie w stacjonarzu szpitalnym. Zosia B. przez kuchnię, stąd brano dla nich prowianty, częściej miała ku temu okazję. Przesyłałam i przekazywałam do Nich częste słowa pamięci. Czy docierały, nie wiem. Że jednak one wiedziały też wszystko o naszym losie, świadczy to, że Ludka się ogromnie cieszyła, że mnie zwolniono, i miała życzenie, "aby Maria, jeżeli wróci, zaszła do mojej Matki". `pp 10 Sprawdzanie stanu liczbowego więźniarek. `pp `pp 11 Ludwika Kownacka zmarła najprawdopodobniej na zapalenie płuc dzień przed zwolnieniem z obozu i powrotu do matki, która w tym czasie mieszkała w Kokpektach. `pp Wiersze Ludwika Kownacka Ludwika Kownacka urodziła się 21 grudnia 1906 r. w Bełżcu. Była doktorem filozofii w zakresie polonistyki, pracowała jako nauczycielka w gimnazjum. Działała w "Odrodzeniu" i Akcji Katolickiej we Lwowie. 13 kwietnia 1940 r. została wywieziona wraz z matką do Kazachstanu. Do końca kwietnia 1943 r. przebywała w Bukoni, gdzie wraz ze Stanisławem Błońskim, inspektorem szkolnym z Tarnopola, założyła szkołę dla dzieci polskich. Uczyła w klasach gimnazjalnych. Pisała wiersze, których mieszkający tam wówczas Polacy uczyli się na pamięć i w miarę możliwości je zapisywali. Stąd istnieją różne wersje tych samych tekstów, różniące się w szczegółach. Niektóre wiersze zachowały się w oryginale, zapisane ręką autorki. Część z nich znajduje się w posiadaniu m.in. Barbary Litwiniukowej, która - wówczas jeszcze Böhmówna - spędziła kilka lat na zesłaniu w Bukoni. Pozwoliło to na podanie ich w oryginalnym zapisie autorskim. Wśród pamiątek, które przechowuję u siebie, zachowała się niezmiernie cenna książeczka - ręcznie "wydany" tomik wierszy Ludki Kownackiej, zatytułowany Dzieciom polskim w Kazachstanie. Wydawnictwo Krótkiego Spięcia, założone przez młodzież tamtejszego "gimnazjum", uświetniło w ten sposób otwarcie polskiej szkoły w Bukoni w dniu 7 marca 1942 r. Tomik ten zawiera cztery wiersze: Kościół, Dom, Szkoła i Wrócimy do Polski oraz spis treści. Teksty są pisane niebieskim i czerwonym atramentem na szarym, grubym papierze pakowym. Cztery karty, obwiązane wzdłuż grzbietu biało-czerwonym sznureczkiem, ozdobione są kolorowymi rysunkami. Na odwrocie okładki widnieje adnotacja: "Ryciny wykonała E. E. Tomczycka, druk. Fijałkowski". Poszczególne karty - zapewne już w Polsce - zabezpieczono celofanem, a cały "tomik" oprawiono w twarde tekturowe okładki zielonego koloru. Z tej samej okazji powstały również inne wierszyki, m.in. przytoczone tutaj (Mamusiu, nie płacz, żem bez śniadania) oraz (Gdy wódz Polskę oswobodzi). ` Z powodu odmowy przyjęcia sowieckiego paszportu wiosną 1943 r. Ludka została uwięziona. Trzymano ją najpierw w więzieniu w Semipałatyńsku, potem przewieziono do obozu w Swierdłowsku, gdzie jesienią 1944 r. zmarła (prawdopodobnie, na zapalenie płuc), w przeddzień zwolnienia i powrotu do matki, która mieszkała wówczas w Kokpektach. Była to jedna z najsilniejszych osobowości wśród Polaków przebywających przymusowo w Bukoni. O jej postawie i duchowości bardzo wymownie świadczy wspomnienie Marii Hoffmanowej, która przez pewien czas dzieliła z Ludką więzienny los. Dzieciom polskim w Kazachstanie Kościół Był u nas w mieście kościół murowany, Co wśród zieleni drzew stał od ulicy, A kiedy dzwony zabiły w dzwonnicy, A wewnątrz cudnie zagrały organy, Patrząc w obrazy, których było wiele, Na ołtarz światłem błyszczący i złotem, Nie pomyślałem wtedy nigdy o tem, Jak strasznie nie mieć Kościoła w niedzielę. A dziś, gdy stoję w tej chacie glinianej, Co od dni paru jest miejscem kaplicy, Gdzie całym światłem dwie w ołtarzu świece I nie ma dzwonów, nie grają organy Ja dziś dopiero czuję w całej pełni, Co to za szczęście być na Mszy codziennie! Dom Mieliśmy śliczne, choć małe mieszkanie, Łóżka i krzesła, i stoły, i szafy, Dywan, obrazy, na oknach kwiaty. I co dzień rano bywało śniadanie, W południe obiad, a wieczór wieczerza. A choć mi dobrze z rodzicami było, Słów, by się szczęście to nie zmieniło, Nie dodawałem nigdy do pacierza. A dziś, gdy ojciec zaginął w niewoli, A my dwa lata cierpimy wygnanie, Gdy dom mój w Polsce przed oczy mi stanie, Łzy mi się cisną do ócz mimo woli... Lecz choć nam wszystkie zabrali dostatki, Pozostał skarb nam ostatni na świecie: O, jak szczęśliwe są te wszystkie dzieci, Które całować co dzień mogą ręce matki. Szkoła I była u nas z cegły zbudowana Siedmioklasowa szkoła piękna, nowa, Nie byle jaka, bo jednopiętrowa. Do niej chodziłem uczyć się co rana. A gdy do klasy wchodziłem z książkami, Pięknej i czystej, i w ławce siadałem, To nigdy wtedy o tem nie myślałem, Jak smutno nie iść do szkoły latami. A dziś, gdy w izbie pełnej dymu siedzę, Cierpiąc od głodu i trzęsąc się z zimna W kochanej szkole - co także jest inna Od tej, co w Polsce dawała nam wiedzę, Ja dziś dopiero wkładam w nią swą duszę, Jestem szczęśliwy, że uczyć się muszę! Wrócimy do Polski! Wrócimy do Polski, mówiły mi o tem Wróble, co wczoraj siedziały pod płotem, I fale tej rzeki słyszały po świecie, Że wrócą do Polski z wygnania jej dzieci. I wiatry mi wczoraj szumiały do ucha, I słońce mi rzekło: Bóg prośby wysłucha! A gwiazdy wesoło rzucały z wieczora: "Powrotu waszego nadeszła już pora!" Wrócimy do Polski! Zostawim tu chętnie kurmacze*1, tołkany*2, Otręby i dynie, i placki prosiane, Zostawim kiziaki i sławne bazary, I nasze kwatery wilgotne od pary! Wrócimy do Polski! `pp 1 Potrawa kazachska. `pp `pp 2 Narzędzie (naczynie) do tłuczenia ziarna. `pp *** Mamusiu, nie płacz, żem bez śniadania, A w obiad zupę bez chleba mi dasz, Bo gdy wrócimy do Polski z zesłania, Będziemy biały pszenny chleb jeść nasz! Mamusiu, śmiej się, choć widzisz, żem bosy, Jam dzielny, przetrwam, obiecuję ci, A gdy Bóg dobry odmieni nam losy, Prześliczne buty kupisz w Polsce mi! Mamusiu, ciesz się, nie straciłem wiary, Nie zapomniałem polskiej mowy, słów, A w szkole polskiej uczę się jak stary, Takiego ucznia nie miał chyba Lwów! Mamusiu, twarz swą rozpogódź nadzieją, Wszak Polska wolną musi znowu być! Wrócim piechotą, jeśli nie koleją, Tu dla Niej cierpim, a tam będziem żyć! 7 III 1942 *** Gdy wódz Polskę oswobodzi, Jej przyszłością to my, młodzi, Co jak z stali będziem cali Zbroję ducha mieć. Choć potrzebne karabiny, Tanki, bomby, wodne miny, Charakterów jak mauzerów Trzeba będzie też. Gdy wrócimy na rubieże, Nikt z nas dzieci ni młodzieży Dla Ojczyzny nie da blizny Ani świeżych ran. Ale damy jej swe serce, Co w wygnańczej poniewierce Rozgorzało jako działo Miłością ku niej. Ale damy jej hart woli, Co w wygnańczej naszej doli Tak stwardniała, że nie znała Zapory jak tank. Lecz jej damy tyle siły, Jak te bomby, co w nią biły, Polskę nową ręką, głową Tworzyć będziem my! Pamiętasz? Pamiętasz nieba kolory O zachodzie słońca W jasne lipcowe wieczory, Tę gamę barw bez końca? Najpierw pastele, potem ostre tony: Żółte, pomarańczowe, czerwone. A potem nagle liliowe. I znów różowe, Zielonkawe, jak morze Niebieskawe, w końcu szafirowe. Jednakie już na całym nieba przestworze. Pamiętasz te wieczory lipcowe? Weź w swą duszę obrazy Tych barw, chmur i nieba, A gdy Ci kiedyś w życiu będzie barw potrzeba, Niech Ci one rozbarwią, rozpromienią szarzyzny Obrazów zachodów słońca z dalekiej obczyzny. A step pamiętasz w rozkwicie swym szalony I te kwiaty niezliczone. Te trawy gdzieś pod niebo się pnące, Te przestrzenie swą dalą tajemną nęcące? Weź na zawsze tych stepów kazackich wspomnienie, A gdy Ci kiedyś w życiu zabraknie przestrzeni, Niech Ci obraz tych stepów rozpręży ramiona, Niech dusza się rozszerzy, ciasnotą zmęczona. A pamiętasz te izby gliniane I te stoły drewniane Na kiziakach*1, na samanach*2 wsparte? Nie zapomnij o nich, one tyle warte! A gdy Ci kiedyś w życiu uczucia nie stanie, Pomyśl o tych izbach tutaj w Kazachstanie. O tych uczuciach radości, nadziei, Gdy po latach ktoś usłyszy Po raz pierwszy głos wśród ciszy. "Introibo ad altare Dei"... `pp 1 Cegła z suszonego nawozu używana na opał. `pp `pp 2 Gliniana cegła. `pp Rodzisz się, Boże - dziś jak przed wiekami I jesteś z nami, i będziesz z nami. My nie pójdziemy dzisiaj do Kościoła Na Mszę Pasterkę, bo teraz tam szkoła, I tylko resztki zwalonej dzwonnicy Jak widma zbrodni sterczą na ulicy, I tylko straszna dziura wewnątrz dachu Mówi o krzyżu co znikł dla postrachu, Na dowód jawny, że bluźnierczych dłoni Nie jest w możności skarać Bóg w agonii. Pomimo tego Bóg się dzisiaj rodzi. Usta nasze słowami przekleństwa skalane I serce w walce z rozpaczą sterane I z nienawiścią za męki niewoli Sciszają się w nas powoli. Pozbawion Kościoła, świateł, przepychu, Rodzi się Bóg w nas jak w Mszalnym Kielichu. Kościołem Mu będzie każda wierna dusza, Może mroczna, ciasna - może ją oprósza Pył grzechu. - Kielichem każde polskie serce, Może wypalone w takiej poniewierce Żalem i nienawiścią; za marmur mu stanie Nasze silne do Wiary Świętej przywiązanie. Za te świeże kwiaty ołtarze zdobiące Te okruchy miłości bez przerwy w nas tkwiące. Trudniej niż kiedykolwiek zdobywane cnoty, Takie małe i drobne - będą za klejnoty. Za te dzwony wielkie - sygnaturki, mszalne Dzwonki - nasze modlitwy pochwalne, przebłagalne I te desperackie prośby o Twe zmiłowanie. Za piękne organy, chóry i śpiewanie Nasze obietnice dawane dziś szczerze Na wieczne w miłości z Twym prawem przymierze. A kiedy dziś się złożą ręce do modlitwy, Nie patrz, Panie Boże, na łzy z ócz wykwitłe, Na pasmo żalu, co w sercu się błąka, Bo nie rozpacz, ale z bliskimi rozłąka W takie wielkie święto - żal i łzy wywoła, I to nasze życie bez domu, Kościoła. Nie bierz nam za złe tego, Panie Boże, Że wśród miliona modlitw będzie dzisiaj może Najwięcej próśb o prędkie zwolnienia Tych z więzień - z niewoli, z wygnań, z przesiedlenia - I o to, byś raczył dać nam rychło, Panie, Widzieć - tam u Siebie: Polski Zmartwychwstanie!!! Wigilia, 24 XII 1940 Praca na trzeciej fermie*1. `pp 1 Tego dnia wywieziono kilka osób na inną fermę, by odrzucały śnieg. `pp Wiara Wierzę, że kiedyś po śmierci mej, Panie, Nastąpi wszystkich ciał zmartwychwstanie, I kiedy wtedy osądzisz nas, Boże, Wiem, że przepadło, że nic nie pomoże I że się wieczność rozpocznie bez końca, Ciemna z rozpaczy lub szczęściem drgająca. Wierzę, że szczęście to dasz tym, o Panie, Dla których drogą jest Twe przykazanie. Wierzę - lecz jednak ta wiara niepewna, Skoro w mym życiu ani chwila jedna Nie jest stwierdzeniem całkowitym w czynie Tego, że życie na ziemi przeminie I każda chwila tego życia, Panie, Na wieczne szczęście jest zapracowaniem. Wierzę, że słabej naturze człowieka Pomaga łaska, która z Krzyża ścieka, I że Twe całe umęczone ciało Dla mnie na Krzyżu przed wieki wisiało. Wierzę, żeś został pod osłoną chleba, By nas prowadzić tą drogą do nieba. Wierzę, że ogień Twej Boskiej miłości Sprawił, że w sercach naszych ciasnych gościsz. Lecz chociaż wierzę w Krzyż i Hostię, Panie, Przeczy tej wierze każde me działanie, Które nie czuje, żeś tak blisko, Boże, Odsuwa rękę, która pomóc może. O! wzmocnij, Boże, we mnie cnotę wiary: Niechaj uwierzy w Ciebie człowiek stary! Niech się w nowego przedzierzgnie człowieka, By czynem wierzyć w Boga, który czeka. Nadzieja Panie! Ty jednym cudownym wyrazem "Stań się!" stworzyłeś ten wszechświat wspaniały. Za Twoim także wszechmocnym rozkazem Powstał z niczego świat duszy mej mały. Lecz gdy żywiołów wszechświat tak wspaniale Służy od wieków Twej mocy i chwale, To świat mej duszy, choć wyszedł z Twej ręki, Jest Tobie źródłem nie chwały, lecz męki. Ja prawdziwego zaś resztką poznania Wiem, żem przyczyną Twojego konania, Ale już siły nie mam tyle w sobie, Aby me zmysły skierować ku Tobie, Aby te burze uczuć, co są we mnie, Ściszyć i w służbę Ci dać niepodzielnie. Lecz jak na prośbę Twoich Apostołów Uspokoiłeś rozszalałe morze, Tak ścisz to wszystko, co siłą żywiołów Oderwać duszę chce od Ciebie, Boże. Weź me uczucia i wolę mą, Panie, I wszystkie zmysły weź w swe posiadanie, I po ściszonym mej duszy przestworzu Daj, bym do Ciebie szła jak Piotr po morzu. O pomóż, Panie, bo dusza ma biedna Boi się zostać wśród burz sama jedna. Boi się tego, że w walce ulegnie Grzechem najgorszym, rozpaczą się zegnie. O daj mi, Boże, daj cnotę nadziei, Niech wiem, że wszystko z Twą wolą się dzieje I że tę burzę, co duszę mą nęka, Gdy Ci zaufam, uciszy Twa ręka. Miłość Spraw, żeby słowa modlitw mych, o Panie, Nie były duszy mojej zakłamaniem, I by uczynki, które cnotą mienię, Nie były w oczach Twych grzechu nasieniem, I by uczucia, co zdają się wzniosłe, Nie były własną miłością obrosłe, By całe wnętrze mej duszy, o Chryste, Kłamstwu wszelkiemu było nienawistne. O Panie Boże, daj cnotę miłości, Nie tę, co w słowach roztkliwionych gości, Lecz tę, co tylko objawia się w woli, Zawsze jednaka: w złej czy dobrej doli. O spraw, by miłość ta była prawdziwa, Żadnym odruchem ni słowem kłamliwa. 11 VII 1942 Wiosna Gdy śniegi już tają, a wiatr stepem gna Pieśń, co w sobie czary bliskiej wiosny ma, Gdy słońce z uśmiechem przepędzi już mróz, Gdy czujesz, że wiosna za plecami tuż, Coś w sercu mym zrywa się nagle radośnie, To wiara, że zmianę przyniesie przedwiośnie. Gdy słońce naprawdę przygrzeje już nas, Gdy z śniegu otrzęsły się krzewy i las, Gdy rzeka z uciechy, że zmogła już lód, Z szaleństwem w świat pędzi do innych rzek, wód, Mą duszę już radość tak mocno opęta, Że wierzę w powrotu cud, jakby zaklęta. Lecz kiedy usłyszę żurawi pieśń, jęk, Gdy zerwę wzruszona pierwszych kwiatów pęk I kiedy zobaczę pierwszą zieleń drzew, Pierwszą trawę ujrzę czy rozkwitły krzew, Do serca wkradają się myśli rozpaczy. A może się łudzę, że będzie inaczej? Gdy wiosna już całą pełnią życia drga, W powietrzu pieśń ptaków szczęściem głośnym gra, Gdy co dzień do życia wschodzi nowy kwiat, Przed oczyma staje wizja dawnych lat I z rąk mi upada pęk świeżej zieleni, Wierzyłam na próżno, że z wiosną się zmieni. I potem myśl wątła, choć boża na pewno, Otula nadzieją znów duszę mą biedną - Dla ptaków i kwiatów cud wiosny dziś wszędzie, Dla mnie, nie wiem kiedy, lecz wiem, że też będzie! Poczta Poczta! Więc telefon, znaczki, Telegramy, listy, paczki - Atramentem stół zalany, Rączka, pióro w niej złamane, Dalej szklane trzy okienka, Urzędników dwóch, panienka. Właśnie z pocztą sanki małe Wprost z Kokpektów przyjechały! Wieść ta lotem błyskawicy Przez Bukoni mknie ulice, Do Polaków kwater wpada - Każdy pimy*1, palto wkłada I choć mróz i buran srogi, Pędzi szybko, bo czas drogi. Może będzie list z nowiną, Może paczka ze słoniną Lub pieniądze mi kto prześle? - Płótno dziś widziałem we śnie! - A mnie wczoraj w kartach stały Listy i pieniądze małe! - Mnie dziś lewa ręka swędzi, Więc na pewno forsa będzie! No i wszystkie wróżby, karty Wcale nie są tylko żarty. Ta ma listy polecone, A ten paczką ucieszony, Ta pieniądze znów rachuje, W myślach mąki pud kupuje. A przed pocztą ludzi wiele Jak po sumie przy kościele! Każdy ważne ma nowiny: - Biorą nas na Filipiny! - Co za głupstwa pani gada, Przecie bierze nas Kanada! - A mnie w liście dziś pisali, Że jedziemy na Somali! - Pono polskie samoloty Nad Krakowem miały loty! Wczoraj wieczór było w radio Że znów włoskie miasto padło. Hitler gazów już używa, Więc na pewno dogorywa*2. - Jeszcze trochę pocierpimy I niedługo powrócimy! A w jesieni Lwów ujrzymy! Ale poczta często bywa Nie dla wszystkich litościwa! Czekasz nieraz tygodniami, Łzy masz już pod powiekami, Gdy naczelnik "nietu" powie. Jaki straszny sens w tym słowie! Stało się co złego może? Nowy wywóz jest, broń Boże? Aresztowań fala nowa? Znanych modlitw wszystkie słowa Rozpaczliwie szlesz do Boga. Panie, taka we mnie trwoga! Zlituj się już dziś nad nami, Miłosierdzie miej nad nami, Przestań karać więzieniami - Mija dzień za dniem bez końca, Smutno - chociaż tyle-słońca. Pusto - choć ludzie dookoła, Nic ucieszyć cię nie zdoła. Na pocztę nie chodzisz wcale, Że "nietu" wiesz doskonale. Zachód słońca śnieg różowi, Jakby z nieba aniołowie Kwiatem róży obsypali Śnieżne domy, drzewa w dali, Dymów lila zaś gazami Wieś spowili jak skrzydłami. Lecz kto listu oczekuje, Tych piękności nie odczuje. W szafirowej gwiazd krainie Srebrny księżyc gdzieś w dal płynie Aureolą otoczony Żółto-rudych chmur skłębionych, Gwiazd przegląda posterunki, By z nich Bogu zdać meldunki. Lecz tych cudów nie zobaczy, Kto z tęsknoty jest w rozpaczy. Księżycowe blaski srebrne Otuliły chaty biedne, Śpiącym ludziom zaś, nędzarzom. Cuda senne cicho gwarzą. Jasne tylko drzew konary Kładą cienie długie, szare... Lecz tych cudów nie dostrzega, Kto myślami stąd odbiega. Cisza nocna niepojęta, Tylko pieśń - modlitwa święta, Wschodnia, smętna ją przerywa, O coś prosi, kogoś wzywa. Może śpiewna pieśń Kazaka Głosi wieczną moc Allacha? Lecz kto czeka, nawet w ciszy Tylko swą tęsknotę słyszy. Księżyc w dali już blednieje, Gwiazdy gasną - jak nadzieje Niespełnione, gdy na wschodzie Wstają nowych barw powodzie. Czerwień w złocie, róż w szkarłacie, W końcu słońce w srebrnej szacie. Wątpiącemu słońce - życie. Czasem wiarę wleje skrycie. Radośniejszy jakiś ranek! Słychać głos jadących sanek! Może z pocztą? Nagle wpada Ktoś z Polaków i powiada: - Przyjechała poczta nowa, Mam dla pani list ze Lwowa! I wyrywasz list z jej ręki. Pisze! Żyje! Bogu dzięki! I co znaczą wschody i zachody słońca, I co czary nocy i gwiazdy bez końca, I co wszystkie cuda przyrody na świecie Dla matki daleko wygnanej od dzieci? Wszakże najcudowniejszym dla tęskniącej matki Od dziecka swojego mieć listu dwie kartki*3. 20 III 1941 `pp 1 Wysokie buty z wojłoku. `pp `pp 2 Chodzi o różnorodność plotek wojennych. `pp `pp 3 Wiersz napisany dla p. Stefanii Piątkiewiczowej, oczekującej na list od syna. `pp Chleb Kto z nas dawniej naprawdę znał chleba smak, Taki biały lub ciemny a świeży. Taki z żyta, pszenicy, co pachnie tak - Z daleka! Kto wartość cenił dzieży, Form, koszyków i blach, oczekujących jak Szereg do boju gotowych żołnierzy. Kto wagę chwili cenił, gdy chleb szedł w piec, Oczekiwania, kto znał, co nuda, gdy piekł się chleb Lub przy nikłym blasku świec Kontrola tego, jak też się uda: Czy nie zechce się zapaść lub z formy zbiec, Lub też spalić się jak węgla gruda... Dziś o wiele lepiej znamy chleba smak. Jak pamiętamy urok kominka Z dawnych lat i bajki, dzisiaj, gdy go brak! Dawniej starczyła dla nas tartinka - Tylko mała - ot, po prostu chleba smak, A jakie przy tym grymasy i minka... Na wycieczce gdzieś w lesie i owszem, tak, Chętnie zjadałeś tam "butersznity", Odczuwałeś nieraz wtedy chleba smak - Chleba, co masłem grubo przykryty I mięsem wypychał wycieczkowy sak! Przy tym wódeczka, tort wyśmienity! Ale kto na mrozie nie jadł chleba, Przykrytego jak cukrem białym z nieba Puchem, kto zębów nie wbijał w jego Kęs zamarzły, kto z ziemi, ze śniegu Zgrabiałymi nie podnosił dłońmi Resztek, co mu spadły, kto nie pomni Chwili, gdy ręka w kieszeń włożona Kęs ostatni chwyci i strwożona Umknie, aby ten okruch chleba ostatni Zostawić dla głodniejszych ust Matki, Lub Siostry - ten szczęśliwy, bo mu nie trzeba Było nigdy doznać: co to głód Chleba. Rok 1941-1942 (grudzień i styczeń)*1 `pp 1 Data ustalona ex post. Wiersz napisany podczas pracy na trzeciej fermie. Zob. przypis do wiersza Rodzisz się, Boże. `pp *** A pamiętasz sianokosy? "Czaj" i "sup", i te "ponosy"?*1 Pomnisz skird*2 okopywanie? I te noce w "bałaganie"?*3 A pamiętasz, jak bez chleba W mróz i śnieg iść było trzeba Kopać grobów*4 długie rzędy, Nie dla siebie, lecz na grzędy? Pod inspekta. A to rano, Gdy nas w pusty step wygnano? A ten żal, co męczył serca, A to życie w poniewierce? A te smutne niewolnicze Łzy, co wówczas na oblicze Ci płynęły? A jak było, Kiedy twarz się odmroziło? Lecz są takie prawa Boże, Że zaginąć nic nie może! Że i radość, i cierpienie Mają swoje przeznaczenie. I że każda łza wylana Wagę swoją ma u Pana! A dla Polski dni świetlanych Prócz bomb trzeba łez wylanych! 7`pp 1 Czaj - herbata; sup - zupa; ponos - choroba (dezynteria, czerwonka). `pp `pp 2 Sterta, stóg. `pp `pp 3 Rodzaj budy. `pp `pp 4 Rów. `pp Marzenia Buczusia Przyszli w nocy, zabrali, wywieźli... Był woźnym, wiodło mu się nieźle. Miał żonę, córkę jedną i syna. Syna w tiurmę*1 wzięli - nie nowina, A jego zaś z córką i żoną W noc kwietniową z domu wywleczono... I mógł zobaczyć na stare lata, Jak step wygląda, kazacka chata, Wielbłąd, którego nie znał u siebie, I fantastyczne chmury na niebie, Odblaski słońca w Polsce nieznane I tęczę w zimie, fatamorganę... Lecz Buczuś tego nie spostrzegł wcale, Widział natomiast on doskonale, Że izby brudne i wszy dokoła. I jak to musiał sam w pocie czoła Zbierać patyki i w ogień dmuchać, Obcych, kazackich, ruskich słów słuchać. I jak się męczyć było potrzeba, By móc mieć zamiast bochenka chleba Cienką lepioszkę*2 choć na śniadanie, Sprzedawać trzeba było ubranie. Choć klął pan Buczuś, lecz nie narzekał, Dmuchał pod kuchnią, marzył i czekał, Bo choć do Lwowa siedem tysięcy Jest kilometrów, a może więcej, Lecz Anglia Niemców zwycięży przecie, Buczuś do Lwowa powróci w lecie! A kiedy już się skończyto lato, Buczuś przysięgał się znowu na to, Że się na pewno teraz w jesieni Coś w polityce do gruntu zmieni I gdy śliw u nas pełne są sady, Na dawną Buczuś wróci posadę. I przyszła jesień, i szło na zimę, Pan Buczek ciągle miał dobrą minę. "Trzeba o opał starać się przecie" - Mówili ludzie. - "Co? za nic w świecie! Wszak gdy do domu wracać będziemy, Kiziaka z sobą nie zabierzemy, Starczą patyki mi byle jakie". "Oj, panie Buczuś - mąka, ziemniaki!" "Ziemniaków starczy tych, co pod ławą, A u mnie w domu dużo zostało!" I przyszła zima, mrozy siarczyste. Buczuś z chudego stał się przejrzysty I jakiś smętny, i zamyślony, Czasem w złość wpadał, czasem znużony Leżał na piecu i dumał o tym, Jak by do Lwowa wrócić z powrotem. A pewnego dnia jak zwykle poszedł w las Po drzewo na opał, po patyki. A śnieg był po pas, A mróz skrzypi, A wiatr zimny, pełny złości, Pod odzież mu się wpychał do kości. A wiązka patyków ciężka była, Aż Buczusiowi sztywniał kark i szyja. Ale do domu już blisko - A nogi plączą się, bo ślisko. A ta ciemność przed oczyma? To w kuchni pali się, dym idzie z komina. Ręka sztywnieje i głowa... "E, głupstwo, kolacja gotowa Czeka w domu wyśmienita. Dziś raz się najeść muszę do syta, A jutro może Dasz, o Boże, Że stanie się cud, Że zniknie głód I wygnanie. I dasz, Panie, Że będę zdrów I znów... zobaczę Lwów... Nie ma Buczusia tak długo w domu. "Czy nie mówił może, gdzie idzie, komu?" "Tak, w las". - Więc żona poszta strapiona Szukać. Na drodze leżał. W ramiona Wzięła. Żył jeszcze. Więc do szpitala Zawiozła męża. I obca sala Dla pana Buczka, i obcy ludzie. Buczuś na moment z omdlenia się budzi. "Będę żył - mówi - tylko mi trzeba Zjeść raz porządnie do syta chleba". Lecz choć mu chleba nie żałowali, Choć go cucili i nacierali, Nic nie pomogło już Buczusiowi, Przestał już marzyć o chlebie, Lwowie. Zabrał Buczusia Pan Bóg do siebie, By mu wygnanie nagrodzić w niebie*3. A na cmentarzu tu, w Kazachstanie, W stepie, wśród obcych mogił zostanie Buczuś bez trumny, ubrania chowany, A nad mogiłą krzyż wyciosany. W pamięci ludzi Buczusia postać, Co za nic w świecie nie chciał tu zostać, Choć bezimienny w historii karcie, Będzie jak żołnierz, co padł na warcie. I tak jak innych jego cierpienia Obciążą szalę Polski Zbawienia. `pp 1 Więzienie. `pp `pp 2 Rodzaj podpłomyka. `pp `pp 3 Była to pierwsza śmierć w Bukoni, przez wszystkich przeżywana i komentowana. `pp Wspomnienie Szłam raz przez step w dzień biały, Szły ze mną myśli, wspomnienia I wiatru szumy, westchnienia, Słońca żarem nabrzmiałe. Mijaliśmy srebrne trawy I pełne, bujne burzany, I kwiaty pyszne, nieznane, Dziwaczne kształtem, jak zjawy! Myśli, wspomnienia mówiły: "Wietrze, pamiętasz ty Gdynię? A Święto Morza? Rok minie, Jak polskie barwy szumiały. A z jaką umiałeś zręcznością Wygrywać na fali Bałtyku, Czasem tak groźnie i dziko, Czasem znów tęskno, z miłością. A czy to twoje szumy Góralom w lasach śpiewały I starym lasom gadały Przedziwne bajki i dumy? A latem Lwowa ulice Pomnicie, wietrze i słońce? Bezludne, żarem gorące, Białe jak śnieg kamienie? Stare kopuły się lśniły Kościołów najładniej w lecie, Krzyże na świętej Elżbiecie W błękicie się gubiły. Dla jednych obrazek Lwowa Najmilszy był o północy, Kiedy w zaułków pomroce Słyszeli przeszłości słowa. Inni znów z rana woleli Pójść na zamek i z góry Oglądać miasta kontury Lub z Targów czy Cytadeli - Ja zaś lubiłam Lwów może Najbardziej w lecie, w południe, Gdy było cicho i nudnie, I pusto o tej porze". I tak szły za mną wspomnienia, I jakoś dobrze mi było, I słońce żarem pieściło, Wiatr suszył łzy wzruszenia. *** Po dachach chodzili zatykać kominy I wodę nosili wiadrami, I drzewo rąbali przez długie godziny, Śniadanie robili se sami. A kiedy w południe usiedli zmęczeni, Na obiad czekając ze smakiem, To zamiast przystawek i sutej pieczeni, Kartoszki, kartofle, ziemniaki. A zamiast słodyczy gęstego likieru To dynia na gęsto, na rzadko, I czaj podejrzany ze smaku, koloru, "Czyś syty?" - spytają cię gładko. Gdy kiedyś historii się karta odwróci, Na łono przybędziem Ojczyzny, To pierwszą męczeństwa palmę się rzuci U stóp z Bukonia mężczyzny. Historia wielce rzewna a litościwa, w której opisane jest wyzdrowienie pewnego jegomościa*1 Był raz sobie taki pan, Co przyjechał w Kazachstan! Powiem cicho: nie był panem, Lecz wojskowym kapelanem. Że historię Jego znam, Więc opowiem wszystkim wam, Jak ten Ksiądz, ten jedynaczek, Zachorował nieboraczek. Raz pojechał w Tirekty, Wrócił chory - osiem, trzy, Po tym miał czterdzieści z szykiem, Czut' czut' byłby nieboszczykiem. Na chorobach kto się zna? Maria Timofiejewna. Wali więc do swiaszczennika I uzdrawia nieboszczyka, Zastrzykami go kuruje, Kłuje ręce, nogi kłuje. Tak mu życie osładzała, Że zrobiła sito z ciała. Prócz lekarskiej, wiecie wy, Miał opiekę medsestry. Była nią Maria z Tomczycy, Znana z pracy swej w bolnicy. Ta przez całą noc i dzień Stała przy nim jak ten cień. Puls badała, grzałki grzała I ukoły*2 mu działała. Bańki, krople, popijania, Proszki różne, nacierania, Kompresami go zwijała, By gorączka mu zelżała. A gorączka ani rusz, A kostucha już tuż-tuż. Obleciała wszystkich trwoga, O ratunek proszą Boga. A tymczasem chory gość, Gdy zastrzyków ma już dość, Lata wprost z boleści łoża Na skrzydełkach gdzieś w przestworzach. Nad podolską ziemią gna I do Niemiec razy dwa, Z panem Kolem konferuje, W sztabie znów się irytuje, Gdy z gałanki wali dym (Nie! - do "dym" jest trudny rym). Więc gdy Horpyna*3 w piecu pali, Dym z gałanki w izbę wali, Gdy w ambarze prymus krzyczy, A Tomczycka wciąż puls liczy, Gdy makrusze*4 z ścian spadają, A za drzwiami furt gadają, Wtedy pacjent sobie śpiewa, Niewidzialny płaszcz nadziewa, I zamknąwszy ócz powieki Znów gdzieś leci w kraj daleki. Lecz że w izbie dym i krzyki, Więc tym razem chce muzyki. Leci więc aż nad Tatr szczyty, Słyszy koncert znamienity. Potem jest aż nad Bawarią, Słyszy - chóry gdzieś śpiewają. O tej samej dnia godzinie Z wszystkich miast i wiosek płynie Pieśń ta sama, głosów wiele, Chóry to nauczycieli. Lecz widocznie pacjent czuje, Że śmierć blisko już kołuje, Więc mu niebo już się marzy, Golibródkę wołać każe, A poza tym chce spróbować, Jak go będą w grobie chować. Chcąc nauczyć więc sposobu, Jak umrzyków kłaść do grobu, Każe w koc się opatulać I na drążkach się skatulać Na podłogę, na glinianą, W grób kłaść trzeba go tak samo. Potem ostro przywołuje Marię, co go pielęgnuje, I tę z Brzeskiej Unii placu*5, A chcesz wiedzieć może na co? By na śmierć się żegnać z nimi Słowy ewangelicznymi. Lecz że Bukoń z kołchozami Zalewają się wciąż łzami, Lecą z nieba dobre duchy, Odganiają precz kostuchę. Kiedy babę precz odrzucą, Zdrowe całkiem lewe płuco. Lecz znów wraca mocna gniewem, Szle chorobę w płuco lewe. A tymczasem Ksiądz kazania Do tych dam dwu ma co rana, A poza tym dysputuje Z nimi i filozofuje. A więc chodzi mu po głowie, Czemu "ordo" w polskiej mowie Inną treść ma w swym wyrazie. Co za siła jest w obrazie, Że w dół wisi, nie do góry - Aż mu pot oblewa skórę. Ciągle więc koszule zmienia, Tak się poci od myślenia. Pewnej nocy cud-nowina: Wreszcie kryzys się zaczyna. Więc Marysia puls mu bada, Do nóg grzałki mu przykłada, Bo gdy żar mu nagle spadnie, Może umrzeć z zimna snadnie. Lecz na szczęście tak się stało: Po pięć kresek mu spadało. Wszystkim radość zlewa duszę, Cieszą nawet się makrusze. Lecą z ścian prosto do łóżka, Roi od nich się poduszka. A wytworne karakony, Pluskwy od krwi aż czerwone, Pająki i inne gady Wszystkie z zdrowia jego rade, Spieszą składać mu wizytę, Szczęściem jego i krwią syte. Niemka łzy radości leje, Pierwsza klasa wprost szaleje, A codziennie gości chmara Zobaczyć się Księdza stara. Każdy chce się sam przekonać, Że Ksiądz wreszcie przestał konać. Wszyscy znoszą mu jedzenie: Niemka niesie pelemienie,*6 Ktoś koguta mu kupuje, Ten znów barszczyk mu gotuje, Ta sucharki mu przynosi, Ta, by ser jadł, pięknie prosi. A słoneczko też radosne W podarunku niesie wiosnę. Śnieg i mróz się zawstydziły, Że przyczyną tych płuc były. Śnieg więc skrył się gdzieś pod ziemią, Mrozu szukać nadaremno. A pod lasem tłum wikliny Tajemnicze stroi miny, Bo jak zwykle przed świętami Przybrać musi się baziami. A na łączce się zieleni Drobna trawa i złocienie Zaczynają już rozkwitać, Kwiatem święta chcą przywitać. Gdzieś pod niebem ptaszek buja, Głośno ćwierka Alleluja. Do kaplicy ludzie śpieszą, Ksiądz wychodzi już dziś ze Mszą. 20 VII 1942 `pp 1 Żartobliwie opisany przebieg mojej choroby i rekonwalescencji. `pp `pp 2 Zastrzyki. `pp `pp 3 Przezwisko Ludki Kownackiej. `pp `pp 4 Stonogi. `pp `pp 5 Maria Tomczycka. `pp `pp 6 Kołduny, uszka z mięsem. `pp Zagadka Włos rzadszy na środku Niż na reszcie głowy, Że jest to łysina Nikt tego nie powie. Mundur oficera, Choć bez broni przecie Tłucze się po całym Kazachstańskim świecie. Okhopnie mu thudno R wyhazić mową, Za to pięknie, mądrze Głosi Boże słowo. Domyślcie się wreszcie, Panowie i panie, Że mówię o naszym Księdzu Kapelanie. 12 III 1942 Barbara Böhmówna Barbara Böhmówna została wywieziona do Bukoni wraz z rodzicami, siostrą i bratową. Była wówczas młodą dziewczyną. Razem z kilkoma osobami spośród polskiej inteligencji uczyła dzieci w założonej tam w 1942 r. szkole. Pisywała też wierszyki. Opisywała w nich życie Polaków w tej dalekiej kazachstańskiej wiosce. W smutnej, trudnej rzeczywistości potrafiła dostrzegać elementy żartobliwe, które pozwalały choć na krótko zapomnieć o biedzie, głodzie, ciężkiej pracy, cierpieniu. Pogodne usposobienie autorki, jej wiara w szczęśliwy powrót do kraju podnosiły na duchu i budziły optymizm. Kilka miesięcy spędziła Barbara Böhmówna w więzieniu w Semipałatyńsku, gdyż nie chciała przyjąć sowieckiego paszportu. Wróciła do Polski. Ukończyła studia historyczne i etnograficzne w Toruniu. Wyszła za mąż, mieszka w Warszawie. Od 35 lat pracuje w Bibliotece Uniwersyteckiej. W prywatnym domowym archiwum przechowuje wiele pamiątek z Kazachstanu, m.in. oryginalne rękopisy wierszy Ludwiki Kownackiej, liczne odpisy sporządzone przez różne osoby, listy, własne notatki, szkice, rysunki. Znajdują się tam również dwa rejestry - jeden z 1942, drugi z 1944 r. -zawierające blisko 500 nazwisk Polaków przebywających w Bukoni i w 9 okolicznych kołchozach. Ewidencję tę prowadził ojciec Barbary Böhmówny, Edward Böhm, który przez dwa i pół roku był tam mężem zaufania Delegatury Polskiej. Do kraju nie wrócił. Zmarł w Bukoni 10 kwietnia 1941 r. Rok upływa o tej porze, Gdy w Kokpektach szloch - o Boże, Ksiądz opuszcza nas! Więc zajechał do Bukonia*1, Gdzie dziś każda piękna donia, Pyta: tu na jaki czas? Jak Państwu się ten rok podoba, To dla Bukonia jest ozdoba, Takiego księdza mieć Chce również brzydka płeć, Więc Bukoń bardzo rad, Działa jak mocny czad. Jak Państwu się ten ksiądz podoba, To kapitanów*2 jest ozdoba, Postawa, oczy, nos, Fryzurka też pod włos, Amerykański but To skromny skrót. Bukoń szczerze Go przyjmował, Do pokuty się gotował, Duch odnawiał się. Również każda gospodyni Dba o jak najlepsze menu, Ksiądz poprawiał się. Jak Państwu się ten styl podoba, To co dzień inna jest osoba, Z syna ma zawsze coś, Najmilszy również gość, Po świecie jeździł tak, Że mówi niby szpak. Jak Państwu się ta myśl podoba, By tylko z nami ta osoba Czwartego lata już Do kraju szła bez burz, A tam biskupi strój Nagrodzi Sybir Twój! `pp 1 Mieszkańcy Bukoni używali też czasem w odmianie formy: Bukonia. `pp `pp 2 Ksiądz Tadeusz Fedorowicz był kapelanem wojskowym w randze kapitana. `pp Bajka Był sobie Nycz*1, był sobie Ksiądz I była też Lilunia*2, Żyli wśród nas, błogi ten czas Opiewała Basiunia*3. Starał się Nycz, pomagał Ksiądz Pogrążyć Lilę w długach, Lecz ona też drażniła ich, Zabawa była długa. Lecz straszne sny domowych dam Wracać wcześnie zmuszały, Żegnał się Nycz, odchodził Ksiądz, Na Lilę garnki czekały - Lecz żeby nam nie było żal, Że gramy nie we Lwowie, Przyjdzie pan Nycz, Lila i Ksiądz Na kierki w Kulparkowie*4. `pp 1 Pan Nycz - partner gry w kierki. `pp `pp 2 Maria Chmielikowa. `pp `pp 3 Barbara Böhmówna. `pp `pp 4 Zakład dla psychicznie chorych we Lwowie. `pp Kierki Malutkie kółeczko po stole się toczy, Lila daje karty, Nycz partnerów droczy, Ja ci damę dam, ty mi króla dasz, Ja cię nie wydam, ty mnie nie wydasz. Gramy w kierki, piki, kara, Nycz i Lila zawsze para. Gramy w kierki, piki, trefy, Dość w niedzielę tej uciechy. Malutkie kółeczko po stole się kręci. Mówi Nycz do Lili: przegrać nie mam chęci! Ty mi lewę dasz, ja ci damę dam, Ty mi króla dasz, ja ci to oddam. Ej, panienko z krótkim wzrokiem, Ja twe karty widzę bokiem. I dam ci też po kiereczku, Wyjdź no tylko, kochaneczko. Malutkie kółeczka różnych są kolorów, Nie sądź nigdy Księdza z niewinnych pozorów. Ty słabiutko grasz, on podstępnie gra, Ty mu damę dasz, on ci króla da. Ten Księżulo to numerek, Liczy długi swych partnerek, Innych bije, ile może, Bo jest zawsze przy humorze. Malutkie kółeczka w czterech rogach leżą, Lecz nim gra się skończy, do Nycza pobieżą. Wykładanka jest, premia może być, Nycz już pierwszym jest, bo tak musi być. Ksiądz poważne plany snuje, Nycz o tyle sekunduje, By u niego kasa była, U nas pustka się świeciła. Malutkie kółeczka to rzecz bardzo płynna, Ksiądz, Nycz i dwie panie - partia kierków słynna. Nycz sześć premii ma, Ksiądz pięć premii ma, O nas ani dba, o nas ani dba. Gramy w kierki, piki, kara. Lila, Basia - ich ofiara. Gramy w piki, kara, kiery. Zemsta nie jest bez kozery. Pamiętasz Bukoń? Pamiętasz Bukoń, tę wioskę kochaną? Przybyłeś tutaj we wtorek rano, Miałeś kapliczkę, sąsiedztwo, owieczki I każdy z innej nudził się beczki. Na kołchozy gdy jeździłeś, Nigdzie nie było ci źle, Dżumbę*1 z nami odwiedziłeś, Mimo opieki NKWD. Pamiętasz zimę, wiosnę i lato, Las pięknie szumiał, step kwitł bogato, Minęła jesień i przyszła znów zima, Ksiądz co dzień innej roboty się ima. To pszenicę otłukuje, Listy i depesze szle, To Lenina znów studiuje, By zachwycić NKWD. Piosnki te, razem z uśmiechem, U Twoich składam stóp, Azja stanie się echem, Pochłonie nas znowu Lwów! `pp 1 Kopalnia złota. `pp Inka Czechowicz Inka Czechowicz - młoda dziewczyna, wywieziona wraz z matką i siostrą 13 kwietnia 1940 r. ze Lwowa. Przez wspólną znajomą, p. Janinę Ruczaj, nawiązała korespondencję z Marią Böhmową w Bukoni i przysyłała jej pisane w tym czasie wiersze. Nie pamiętam, w jakiej obłasti przebywała. Wyjechała z ZSRR z armią gen. Andersa i kontakt z nią się urwał. Według informacji Barbary Litwiniukowej. z d. Böhmówny. Gdybym była w pustyni Gdybym była w pustyni płowej, Napisałabym na liściu palmowym, Na zielonym liściu szerokim, Co pod niebem gada z obłokiem. Gdybym była w dalekiej Japonii, Napisałabym na płatku jabłoni, Na maleńkim serduszku różowym, By Wam wieczór zapachniał majowy. Gdybym była w lodowej pustce, Napisałabym na rybiej łusce. Mały liścik srebrny, błyszczący, Zaniósłby Wam me myśli gorące. Gdybym była w Polsce - o Boże! - Pisałabym choćby na korze. Na brzozowej kory płatku białym, Żeby się Wam przyjemnie czytało. Ale jestem w stepowej głębi, Więc poproszę o pióro jastrzębi I na chmurze napiszę te słowa: Że Was kocham i tęsknię do Lwowa. [Kazachstan 1941]*1 `pp 1 Adnotacja na jednym z odpisów. `pp Dzięki ci, Boże Dzięki Ci, Boże, za wygnanie, za mój opustoszały dom, za ból, za rozpacz, za czekanie... Niech tylko z męki mej powstanie sen - niepodobny wszystkim snom. Dzięki Ci, Boże, za te krzyże, które mi sam pomagasz nieść. Daj mi się jeszcze ugiąć niżej - Niech tylko przez nie się przybliży najradośniejsza, cudna wieść... [Kazachstan 1941 lub 1942]*1 `pp 1 Adnotacja na jednym z odpisów. `pp O Boże! Wyrwij mnie z rozpaczy, jako baranka spośród cierni, na drodze pustej i tułaczej, w boleści wołam Cię bezmiernej - a wkoło taka leży cisza, że głos mój w niebie musisz słyszeć! Jako źdźbło jestem polnej trawy, które wiatr poniósł, hen, po świecie, kroplami bólu, męki krwawej szlak mej wędrówki się ukwiecił - I teraz w polach maki kwitną - I w niebo patrzą się błękitne - A tam, za stepem i za polem, za tysiącami widnokręgów, za światem bólów i niedoli za granicami wszelkiej męki, skarb mój pozostał w jasnej zorzy, tam jest Ojczyzna moja - Boże! O Panie, który rządzisz wszystkim i drogi światom swym wyznaczasz, pożarów ziemskich zgaś ogniska, wysusz potoki ludzkich płaczów - nie pozwól zginąć nam ni spodleć. Boże! Wysłuchaj naszych modlitw! Po drodze pustej i tułaczej pójdę, gdzie zechcesz i gdzie każesz, tylko Ty wyrwij mnie z rozpaczy i patrzeć pozwól jasną twarzą tam, gdzie z ofiary i tęsknoty rodzi się Polska! Cel mój złoty! Sierpień 1940 Jak wędrowne jaskółki wypędzone mrozem przeżywamy w obczyźnie pielgrzymkę tułaczą, jak srebrzyste żurawie ciągnące obozem kraj nasz rodzinny - długim żegnaliśmy płaczem. Ta sama dłoń na ziemi powierzchni nas trzyma, która górą prowadzi śmigłe ptaków loty... Więc i my zobaczymy jasnymi oczyma wiosnę! I naszym skrzydłom da Bóg dzień powrotu! W marcu 1941 Maria Żytkiewicz Marię Żytkiewicz spotkałem podczas objazdu rodzin polskich w Kazachstanie w czwartej fermie sowchozu bukońskiego w Czigileku. W swoich Notatkach z Kazachstanu zanotowałem, że układała piosenki, m. in. właśnie i tę: Oj, Boże, Boże, ciężka niewola. Oj! Boże, Boże - ciężka niewola, którędy spojrzysz - pustka dokoła. Kraj nam zabrali, nas wypędzili, w stepach sybirskich nas osiedlili. Pracować każą, jeść nam nie dają, przy pracy z krzykiem nad nami stoją. Dzieci nam płaczą, chleba nie mają, matki nad nimi łzy ocierają. O, Matko Święta Przeczysta Panno, wyrwij nas z kajdan tego szatana. `tc Maria Reszczyńska-Stypińska `tc Autorka nie jest mi znana. Nie pamiętam też, jaką drogą trafił do mnie maszynopisowy odpis jej przejmującego wiersza. Opisane w nim przeżycia, tak bliskie każdemu, komu dany był podobny los, a szczególnie zobowiązujące nas wszystkich zakończenie skłoniło mnie do zamieszczenia go wśród innych utworów napisanych przez Polaków wywiezionych przymusowo do ZSRR w latach II wojny światowej. `tc Kartki pamiętnika Zesłańca `tc Już od trzech dni buran się rozhulał, Piszę - ot, by nie odwyknąć, późną nocą, Liczę wszystkie klęski po kolei Od tamtego złowrogiego dnia. Tyle lat - a wciąż jakby wczoraj... Cóż bardziej względnego niż czas? Ech, wspominam znów - i nie wiem, po co Czerpię gorycz z tej studni bez dna... Twardy los jak konia przy pysku Mocną ręką trzeba trzymać, by żyć. Było gorzej: minął strach, minął głód. Rzadziej wraca koszmar tamtych scen, Jest i kasza, machorka i chleb. Ale życie minęło. Nie dogonić lat skradzionych - próżny trud. Nie czekamy już, nostalgią zatruci, Cudu ni pomocy, nic z niej. Rzeczywistość - to tajga nieobjęta, Tak jak przedtem był bezkresny step, step... Nie dla wszystkich przyszła wówczas pora Wymodlonej tej największej z łask: By wrócić... Odjeżdżały pociągi ostatnie. Tyfus pętlę zacisnął na szyi. Śmierć krążyła nad nami jak kruk, Potem długie, głuche bezdroża, Ledwo wlokąc nogami słabymi... Puste stacje, rozbite wagony I tysiące koczujących nędzarzy. Tak zostaliśmy - "wolni" więźniowie - Już na zawsze - na "Nieludzkiej Ziemi" Przeszły lata - i ot, jakoś się żyje. Dużo nas tu. Zapomnianych, zagubionych W obcych miastach, osiedlach, sowchozach, Ale cóż - przywykamy powoli. Przywykamy, bo już nie ma nadziei, Że się o nas upomni ktoś "z tamtej strony", Przywykamy, choć to ciągle tak boli... Do cmentarza trzy mile. Grób zawiany, Zaspy takie i każdy krok - skrzyp i chrzęst... Mróz aż dławi. Rozwichrzonym sosnom Wiatr zwiał okiść z oszronionych rzęs. Gdyby żyła... Choć ten jeden człowiek... Ale cóż - jeszcze większa tęsknota. Zięć "tutejszy", córka nie pamięta, Wnuk "pół-Mongoł", a inni... Ech, co tam... Tylko pamięć mi sama została Pamięć... najdziwniejszy mechanizm Skryty w mózgu, kolebka słowa, Nić, co wiąże dziś i kiedyś, i wczoraj - Póki czuwa niezmącona myśl. Tylko jej już nikt nie ukradnie. Jak ze szpulki odwija się wstecz... Powracają nieśmiertelne strofy, Może je szum tajgi przechowa, Może chociaż "pieśń ujdzie cało" Tu, gdzie życie taka tania rzecz... Aby własnej nie zapomnieć mowy, Trzeba rzeźbić ją słowo po słowie, Trzeba upór mieć, którego nie złamie Czas ani dola gorzka i czarna. Niechaj słucha obca ziemia i niebo, Niechaj słucha zorza polarna: "Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy I w Ostrej świecisz Bramie"... Zapomniane dawno modlitwy - Kiedy człowiek ze smutku usycha, Zagubiony w tej obczyźnie wrogiej, W dzikich tajgach dalekiej północy, Powracają w słowach poety. Ale serce puste jest. Nikt nie usłyszy. Świat zapomniał, odpisał na straty. Któż wie o nas? Któż jeszcze pamięta, Że my tutaj bez księdza, bez kościoła, Czekający na spowiedź, na chrzest - Przestajemy wierzyć w sens życia, Bo i jak go znaleźć - i czy jest? Idą lata. Przeminęło ich tyle... Tylko gorycz i pustka bez granic, I ból, co wciąż w sercu narasta, I bunt, który znów się odzywa... Teraz wiatr gra, śnieg po komin zawiewa, Potem przyjdą białe noce - będą śpiewać: Na nic wiara i nadzieja na nic... Więc to prawda? Aż tchu brak, za gardło coś łapie - Więc to prawda! Przyszedł krajan z miasta, Radia słuchał, mówi - Łzy go dławiły: Żadna krzywda nie jest zapomniana: Modli się za nas wszystkich Wielki Rodak - Papież! Dziękujemy Bogu na kolanach... Ust-Ugar, październik 1978 1/ 1