Tomi Keitlen i Norman M. Lobsenz Pożegnanie z lękiem Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich Warszawa 1964 Człowiek, który potrafi żyć w obliczu niebezpieczeństwa, nie lęka się śmierci. Kiedy zaś nie lęka się śmierci, osiąga w życiu zadziwiające wprost poczucie wolności. William O. Douglas: "O ludziach i szczytach górskich". Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich Warszawa 1964 ----------------------- "Mojej córce, Phyllis - za jej miłość,Ď zrozumienie i odwagę oraz za szczęście,Ď siłę i spokój, które mi dała.Ď Tomi Keitlen Rozdział 1 Jestem wolnym człowiekiem Jestem niewidoma. Ale niech to was nie przygnębia. Na mnie fakt ten wcale nie działa deprymująco. W książce tej nie będzie mowy o tym, jaki smutny jest los człowieka niewidomego. Ślepota nie jest dla mnie trudnym do zniesienia upośledzeniem, lecz pewną niewygodą, którą muszę chytrze omijać. I pozwólcie mi szybko dodać, nie jest to również książka mówiąca o tym, jak to jest wspaniale być niewidomą. Nigdy nie wyznawałam poglądu, jakoby horyzonty duchowe miały rozszerzać się automatycznie, w miarę jak zacieśniają się horyzonty fizyczne. Nie istnieją żadne czynniki, które mogłyby powetować niewidomemu utratę wzroku. Moja opowieść mówi o tym, co znaczy być niewidomym i jak utrata wzroku oraz związane z nią problemy, niewiele zmieniają w życiu człowieka, który swemu kalectwu się nie podda. Niektórzy ludzie uważają za godny podziwu fakt, iż jeżdżę na nartach. Innych zaskakuje to, że uprawiam górską wspinaczkę. Inni znowu wielce są zdziwieni widząc, że gram bez for w golfa lub że jeżdżę konno, lub wreszcie, że w mych samotnych wyjazdach za granicę towarzywszy mi tylko Duchess (Duchess w języku angielskim: księżna; tutaj imię psa.), mój pies - przewodnik. Wszystkie te moje wyczyny sprawiają mi wiele satysfakcji i byłoby z mojej strony co najmniej nieuczciwe, gdybym nie przyznała, że są one - jak na niewidomą - raczej niezwykłe. Prostsze osiągnięcia dają mi jednak pełniejsze zadowolenie. Większą przyjemność czerpię ze świadomości, że utrzymuję się samodzielnie z pracy, której rodzaj sama wybrałam; że ze zrozumieniem głębszym niż to, jakie daje obserwacja wzrokowa, mogę śledzić rozwój mojej córki, która wyrasta na małą kobietkę; że mając za sobą lata dotkliwych cierpień fizycznych i rozterek uczuciowych, w pełni zachowałam poczucie humoru; że oparłam się wszelkim zakusom zmierzającym do wyeliminowania mnie z życia i włączenia do społeczności niewidomych i że zdobyłam prawo istnienia jako normalna kobieta. Nie było rzeczą łatwą wyłamać kraty w więzieniu ciemności. Ale miałam do wyboru dwie drogi: żyć w trwodze albo żyć wyzywając los. Wybrałam to drugie i przekonałam się, że wyzwanie, protest pokonały lęk. We wczesnych latach mego kalectwa czerpałam natchnienie ze słów Williama O. Douglasa, sędziego Najwyższego Trybunału Sprawiedliwości, które brzmiały: "Człowiek, który potrafi żyć w obliczu niebezpieczeństwa, nie lęka się śmierci. Kiedy zaś nie lęka się śmierci, osiąga w życiu zadziwiające wprost poczucie wolności." Osiągnęłam poczucie wolności. I raz na zawsze pożegnałam się z lękiem. Ii Nie byłam niewidoma od urodzenia. Ostatecznie utraciłam wzrok dopiero w 1955 roku, kiedy miałam 33 lata. Fakt ten ma swoje plusy i minusy. Stroną ujemną jest to, że znam cały smak piękności, którego zostałam pozbawiona. Plusem jest możliwość grzebania się w kopalni wspomnień wzrokowych. Wiem, jak wygląda świat, i jego znajomość jest mi w życiu bardzo przydatna. Ludzie pytają mnie, czy widzę cokolwiek, czy też żyję w czarnej pustce. Niegdyś sama zadałabym takie pytanie. Dzisiaj zdaję sobie sprawę, jak dalece jest ono bezsensowne. Kiedy budzę się rankiem - widzę światło, ponieważ jest jasno. Widzę, że świeci słońce, kiedy odczuwam jego ciepło na swojej twarzy; widzę deszcz, kiedy słyszę, jak jego krople uderzają o szyby moich okien. Gdy dotykam i wącham trawę - widzę, czy jest świeża, zielona, czy też zbrązowiała od słońca. Widzę ptaki, kiedy dociera do mnie trzepotanie ich skrzydeł i ich śpiew. Znając porę dnia - wiem, kiedy zachodzi słońce. Mój kalendarz mówi mi, czy księżyc jest w nowiu, czy też w pełni. A kiedy wieczorem wyłączam światło, by iść spać - widzę ciemność. Nie ma człowieka niewidomego, który musiałby żyć w próżni. Widzę mój dom, moje meble, moje obrazy, gdyż sama urządzałam moje mieszkanie w takim stylu i takich barwach, jakie mi odpowiadały. Po dowodach przywiązania i uczucia rozpoznaję moich przyjaciół. Próbuję różnych sposobów, by widzieć moją córkę, Phyllis. Moja pamięć informuje mnie o tym, jak wyglądała dawniej. Uważnie śledzę jej rozwój na podstawie jej słów, jej myśli, jej sposobu chodzenia, jej miłości do mnie. Parę lat temu poprosiłam Phyllis o fotografię. Wybrała zdjęcie zrobione w chwili, kiedy zbierała z pola kartofle; ma na sobie robocze spodnie i flanelową koszulę; gołe stopy zagłębiają się w ziemię, jej włosy są rozczochrane; trzyma w zębach na wpół nadgryziony kartofel, a chyba z tuzin ich trzyma w rękach. Wybrała to własnie zdjęcie, wyjaśniając mi: "Jest w nim przecież tyle rzeczy, które możesz widzieć." Zrobiłyśmy olbrzymie powiększenie fotografii i Phyllis opisywała mi ją prowadząc mój palec po zdjęciu, gdy tymczasem ja śledziłam uważnie szczegóły jej relacji. Zdjęcio to wisi nad moim łóżkiem. Spoglądam na nie każdego ranka. Po utracie wzroku inne moje zmysły nie pracowały sprawniej. Nie rozwinęłam w sobie także żadnego "szóstego zmysłu". W tego rodzaju babskich powiedzonkach nie ma źdźbła prawdy. Na nowo nauczyłam się za to wykorzystywać właściwie cztery pozostałe zmysły. W dzieciństwie chłonięcie wrażeń przebiega w sposób naturalny. Czyż nie pamiętasz zapachu wiosny, mokrego cementu lub trocin? Albo uczucia, jakie dawało ci zetknięcie się twoich bosych stóp z trawą czy błotem? Lub trzasków, kiedy pod twymi stopami pęka cieniutka skorupa lodu, pokrywająca zimą kałuże? Albo atmosfery niesamowitego napięcia w powietrzu tuż przed burzą? Albo wreszcie smaku płatków śniegu? Kiedy dorastamy, idziemy po linii najmniejszego oporu - opieramy się na wzroku. Inne, mniej wykorzystywane przez nas zmysły ulegają przytępieniu. Myślimy o utracie wzroku jak o katastrofie (głuchota bywa za to niekiedy tematem żartów. A przecież sens życia polega na kontakcie z otoczeniem, kontakt ten zaś jest znacznie trudniejszy do nawiązania dla człowieka głuchego niż dla niewidomego). Dopiero utrata wzroku uświadamia człowiekowi, ile wrażeń ze świata jest w stanie do niego dotrzeć poprzez inne zmysły. Nie zamierzam przekonywać was, że "zabawnie jest być niewidomym". Nie mogę sama czytać książki ani gazety, kiedy mam na to ochotę; muszę czekać, by ktoś zechciał być moim lektorem lub by książka ta stała się dla mnie osiągalna w wydaniu płytowym. Nie mogę ubezpieczyć się od wypadku, a ubezpieczając się na życie płacę znacznie wyższą stawkę. Nie wolno mi przy tym ubezpieczać się na życie dwukrotnie. Często przeżywam chwile upokorzenia, gdy - wbrew przepisom, które psu-przewodnikowi pozwalają wszędzie towarzyszyć jego ociemniałemu właścicielowi - odmawia mi się prawa wstępu razem z Duchess do restauracji. Kiedyś nie przyjęto mnie jako pacjentki do szpitala, ponieważ towarzyszył mi pies. Jego obecność - jak mnie poinformowano - byłaby czymś szokującym dla pielęgniarek. Najbardziej złości mnie Jednak konieczność nieustannej walki o uznanie mnie za normalnego człowieka, walka z dyskryminowaniem mnie jako osoby należącej do odrębnego świata niewidomych. Najistotniejszym moim problemem nie jest ślepota, lecz stosunek społeczeństwa do mnie. Kiedy w pewnym okresie zabiegałam o pracę, biuro zatrudnienia wciąż sugerowało mi, że powinnam objąć posadę w instytucji pracującej dla ociemniałych. "Dlaczego usiłuje pan stale wtłoczyć mnie w krąg niewidomych?" - zapytałam. "No, cóż - powiedział mój rozmówca - pani doświadczenie byłoby tam bardzo cenne, a przy tym pani też jest..." - tu urwał. "Dokończę to zdanie za pana" - odrzekłam. "Ja też jestem jedną z niewidomych, przynależę więc do ich świata". W ubiegłym roku udałam się do nowego okręgu wyborczego, by się zarejestrować. Tamtejszy urzędnik zażądał ode mnie dowodu, iż jestem piśmienna. Nie mając przy sobie dyplomu z uczelni, poprosiłam go, aby poddał mnie próbie. "Jakże będzie pani w stanie udowodnić, że umie pani czytać? Przecież pani jest niewidoma." - powiedział urzędnik. Zachowując spokój rzekłam: "Zgoda. Wobec tego proszę mi coś podyktować, a ja to napiszę." "Jakże pani napisze, skoro pani nie widzi?" "To już moja sprawa, - odpowiedziałam - a pańską sprawą byłoby nauczyć się nieco przyzwoitości." Niekiedy znieważano mnie nieświadomie, w sposób, który właściwie w pewnym sensie miał stanowić wyraz uznania dla mnie. Kiedyś mianowicie poproszono mnie, bym zgodziła się zareklamować jakieś perfumy, przypuszczalnie kierując się tym, że jako niewidoma powinnam według rozpowszechnionego mniemania odznaczać się niezwykle wrażliwym powonieniem. Kiedy indziej zwrócono się do mnie w sprawie reklamy pewnego gatunku whisky. Kampania reklamowa miała operować sloganem: "Nie muszę widzieć nawet etykiety..." Zanikają już absurdalne uprzedzenia wobec niewidomych, lęgnące się z ignorancji i lęku. Istnieje jednak jeszcze sporo bezmyślnych przesądów lub - nawet w dobrej wierze głoszonych - szkodliwych opinii. Przybierają one formę nadmiernej troskliwości, którą otacza się niewidomego - oczywiście dla jego dobra. Wyrażają się również przesadną usłużnością, kiedy niewidomy stara się zachowywać w sposób naturalny i normalny. Kiedy ostatnio szukałam w Nowym Jorku lokalu na moje biuro, pośrednicy zmarnowali masę mego czasu pokazując mi obiekty nie do przyjęcia. Ich postawę wobec mnie można by zamknąć w nie wygłoszonej pod moim adresem, ale wyczuwalnej opinii: "Po cóż pani właściwie potrzebne jest biuro?" lub "Cóż pani może zależeć na tym, jak lokal wygląda?" Pewien młody pośrednik był uczciwy: "Mam dla pani coś bardzo odpowiedniego" - powiedział. "Lokal jest doskonały, ale nie ma okien". Iii Może wynika to z mojej nadwrażliwości, ale w postawie ludzi, którzy rozpływają się nad moją "odwagą" lub których "wprawia w osłupienie" fakt, że potrafię wykonywać koło siebie jakieś nieskomplikowane czynności, wyczuwam również pewnego rodzaju uprzedzenia wobec niewidomych. Postawa taka jest naturalnym następstwem litości, a litość jest reakcją na ułomność. W rezultacie ludzie ci wyrażają pogląd, że Tomi jest niezwykła, albowiem robi to, czego niewidomi nie są zdolni dokonać. Zbrzydło mi już słuchać, jaka to jestem "dzielna", kiedy nakręcam numer telefonu lub gdy zapalam papierosa. Jest dla mnie rzeczą niesłychanie istotną, by życie, jakie wiodę, uchodziło za normalne nie tylko w moim przekonaniu, ale i w pojęciu całego mojego otoczenia; inaczej bowiem moje życie przestaje być normalne, a ja nabieram przekonania, że sama siebie oszukuję. Odwaga niewidomego nie jest czymś szczególnym. Jest to pewnego rodzaju śmiałość, bardzo powszednia i bardzo zwyczajna, którą musi się wykazać każdy; kto pragnie przetrwać. Celem mojej opowieści jest nie tylko przedstawić historię pewnego człowieka, który przezwyciężył ślepotę, ale także ukazać triumf ludzkiego ducha, który rzucając do walki swoje potężne siły zdolny jest przezwyciężyć wszelkie przeciwności losu; który jest w stanie pokonać lęk przed starzeniem się, przed nędzą, chorobą, samotnością. Jest rzeczą ludzką odczuwać niemoc w obliczu nieszczęścia. Tym jednak procesem wewnętrznym, który nadaje życiu człowieka znamiona zwycięstwa, jest odrodzenie się ducha ludzkiego. Uporządkowany model życia może się niesłychanie łatwo kiedyś zawalić. Jakże kojąca jest wówczas świadomość, że posiadamy w sobie potężne siły, które są w stanie zaradzić złu. Może w tym nowym modelu porządek nie będzie tak wzorowy jak niegdyś, ale na ogół model ten okaże się najzupełniej wystarczający, zadziwiająco wystarczający. Rozdział 2 Płaczą tylko maminsynki "Czy jesteś gotowa, Tomi?" "Gotowa, Larry - rzekłam." Było to, oczywiście, kłamstwem. Jeszcze jeden z przedłużającej się serii wybiegów, których inscenizowanie wydawało mi się niezbędne wobec mojej rodziny, moich przyjaciół, moich lekarzy, a nawet - lub może szczególnie - wobec siebie samej. Kiedy pełna napięcia leżałam na stole operacyjnym, zastanawiałam się, dlaczego zawsze dotąd usiłowałam uchodzić za nadczłowieka. Dlaczegóż to nie byłam w stanie oświadczyć teraz lekarzowi: "Jestem śmiertelnie przerażona. Lampa operacyjna świeci ostrzej niż poprzednim razem. Wszyscy zachowują się ciszej. Moje oczy bolą jeszcze bardziej niż wtedy. Zabierzcie mnie stąd." Ale nic z tego. Czułam się wewnętrznie sparaliżowana. Nie na skutek działania leków uspokajających, które podano mi przed operacją, gdyż z tym uporałabym się. Byłam sparaliżowana bólem i panicznym lękiem, które wypełniały mnie bez reszty. Zdobyłam się na jedno tylko słowo: "Gotowa". Larry dotknął rękoma moich policzków, mego czoła. Uśmiechnęłam się do niego. Uśmiech mój miał wyrażać zaufanie. "Mam nadzieję, że tym razem się uda" - rzekłam. Myślałam sobie natomiast: "Niechże się to raz wreszcie uda, bo na następną próbę już się nie zdobędę!" Larry wyprostował się. Nagle przestał on być współczującym przyjacielem, a stał się kompetentnym, chłodnym lekarzem. Zobaczyłam, że pochyla się, i poczułam ostrze igły, wkłuwanej w lewe ramię. Lampa operacyjna zaczęła powoli przygasać, tak jak z wolna przygasał ból w moich oczach. W szereg godzin później, kiedy leżałam już w moim szpitalnym pokoju w Wesson Memorial Hospital w Springfield, dźwigałam się powoli poprzez warstwy narkotycznego snu. W ciemności poruszyłam dłońmi. "Nie dotykaj rękoma oczu, Tomi - usłyszałam kobiecy głos - "wszystko już się skończyło i teraz znowu będziesz zdrowa." Głos ten był mi znajomy i działał kojąco. Należał do pielęgniarki Rity Tremblay, która już tylokrotnie opiekowała się mną w przeszłości. Lecz słowa, które padły z jej ust, były mi również znajome i zabrzmiały niepokojąco. Słyszałam je już uprzednio. Wbrew samej sobie zaczęłam płakać. Płakanie było czymś sprzecznym z zasadami, z moimi zasadami, ale nie udawało mi się powstrzymać łez. Starałam się opanować płacz, zarzucając pielęgniarkę pytaniami. "Trom, czy moja córka wie, że wszystko jest w porządku? Czy ktoś pytał o mnie? Jaki mamy dzisiaj dzień?" Poczułam na czole chłodną gąbkę i sprawne dłonie Trom, które odciągały moje ręce od twarzy. "Skończ z tym, Tomi," - rzekła - "wiesz przecież, że łzy szkodzą twoim oczom. Dzisiaj jest 1 września 1954. Telefonowałam do Phyllis i opowiedziałam jej o wszystkim. Jak tylko lekarz pozwoli, będzie mogła ciebie odwiedzić. Telefonowały również Helena i Ruth. Przyjdą tu dziś wieczorem. Ale teraz leż spokojnie, bo nie wpuszczę tutaj nikogo. Teraz zrobię ci zastrzyk." "Dobrze, Tram" - powiedziałam. Czułam nieomal zadowolenie, kiedy zaczęłam zapadać w sen. W kilka minut później - tak mi się przynajmniej wydawało - gwałtowne ukłucie bólu w oku otrzeźwiło mnie całkowicie. Krzyknęłam na Trom, szarpiąc bandaże. Usłyszałam jej pośpieszne kroki. Dłonie Trom uchwyciły moje ręce, unieruchamiając je. "Tym razem bardzo boli, Tomi, nieprawdaż?" Chciałam wrzasnąć, że ból był nie do wytrzymania. Zamiast tego - przez zaciśnięte zęby - rzekłam tonem jak najswobodniejszym: "Cóż mi ten Larry tym razem zrobił? Czyżby mi zostawił skalpel w oku?" Trom pogłaskała mnie po ręce. "Pójdę zapytać lekarza, czy pozwoli ci zaaplikować jakiś silniejszy środek." W kilka minut później usłyszałam, że wraca do pokoju. Zrobiła mi znowu zastrzyk. I znowu zapadłam w niespokojny, przerywany bolesnymi ukłuciami sen. Nagle poderwał mnie ostry dźwięk telefonu, stojącego na moim nocnym stoliku. Szarpnęłam gwałtownie głową i jęknęłam z bólu. Słyszałam, jak Trom informuje kogoś, że nie wolno mi teraz przeszkadzać. "Ależ to głupstwo - pomyślałam - oczywiście, że wolno mi przeszkadzać." Wyciągnęłam rękę, by chwycić za słuchawkę. "Kto telefonuje, Trom?" "To twoja sekretarka. Ale musisz zachowywać się spokojnie." "Pozwól mi rozmawiać" - rzekłam niecierpliwie. Trom niechętnie podała mi słuchawkę, "Posłuchaj - powiedziałam do aparatu - nie pozwól nikomu wmówić ci, że nie mogę z tobą rozmawiać. Czuję się doskonale." Uświadomiłam sobie, że moje paznokcie wpijają mi się w dłonie. "Co słychać?" Każdy, kto pracował w B'nai B'rith Anti-Defamation League (Liga do Walki ze Zniesławianiem, powołana do życia przez żydowską organizację B'nai B'rith, ufundowaną w New York City w 1843 r. Rozszerzyła ona swoją działalność na Stany Zjednoczone, szereg państw europejskich, Palestynę i Egipt (wg Webster's New International Dictionary, Copyright 1954).), musiał przywyknąć do tego, że zawsze coś się działo. Byłam w tej instytucji dyrektorem biura, obejmującego swym zasięgiem zachodnią część Stanu Massachusetts oraz Stan Connecticut. Pracowałam po szesnaście godzin dziennie. Niektórzy ludzie zwykli mawiać, że bardziej byłam związana z moją posadą niż z własnym mężem. On sam podzielał tę opinię. Moja sekretarka chciała uzyskać dane o budżecie, które były jej potrzebne na mające się odbyć tegoż wieczoru zebranie. Wyjaśniłam jej, gdzie ma ich szukać. Wraz z każdym moim słowem wściekłe ataki bólu rozrywały moją gałkę oczną. "Wyjdę stąd mniej więcej za pięć dni. Proszę cię; zatelefonuj jutro do mnie, by mi opowiedzieć, jak się odbyło zebranie. I przyjdź jutro po południu, byśmy mogły przejrzeć wspólnie korespondencję". Zwróciłam słuchawkę pielęgniarce i trwałam w oczekiwaniu, spodziewając się, że Trom mnie teraz zwymyśla. "Czy nie możesz wreszcie zapomnieć o swojej pracy, a skoncentrować się wyłącznie na zagadnieniu własnego zdrowia?" "Praca mi służy, Trom. Zatrudnia ona mój umysł." Wierzyłam, że jest tak istotnie. "Zamiast leżeć spokojnie, kręcisz stale głową. Zamiast odpoczywać i odzyskiwać siły, starasz się pracować. Zamiast dopomagać leczeniu przeszkadzasz mu, siląc się na pogodę i dowcip wobec odwiedzających cię gości; ale kiedy odchodzą - cierpisz. Obserwuję to już nie po raz pierwszy. Kiedy wreszcie przestaniesz robić głupstwa?" "Wtedy, kiedy umrę" - rzekłam. "Co w tych warunkach niebawem nastąpi" - z ponurą satysfakcją obwieściła Trom. "Położę ci teraz woreczki z piaskiem po obu stronach głowy i dam ci zastrzyk przeciwbólowy, a potem nasenny. To powinno cię uspokoić." Ale nie zdołało. Razem z pielęgniarką z drugiej zmiany spędziłyśmy żałosną noc. Rankiem przyszedł odwiedzić mnie lekarz. Gwałtowne szarpnięcie drzwi i jego ciężkie kroki, które rozległy się w pokoju, powiedziały mi, że jest na mnie zagniewany. "Jeżeli nadal będziesz zachowywać się jak dziecko, my również będziemy cię traktować jak dziecko. Po pierwsze - żadnych odwiedzin, dopóki nie wyrażę na to zgody. Po wtóre - żadnego odbierania telefonów z miasta i tylko jedna rozmowa dziennie z twoją córką. Telefonista z centrali otrzymał już w tej sprawie ścisłe instrukcje. Po trzecie - przez miesiąc masz leżeć w łóżku, obłożona workami z piaskiem". "Ależ, Larry, nie mogę przecież na tak długo opuścić biura!" "Posłuchaj mnie, - rzekł - wytłumaczyłem ci dokładnie, na czym polegała operacja i jak rozległy był zabieg chirurgiczny. Obecnie jedyna szansa wyleczenia oka polega na unieruchomieniu go. Przez powiekę przechodzi szew, przywiązany do mięśnia w tylnej części gałki ocznej. Każdy twój ruch głową wywiera nacisk na ten szew. Powoduje to nasilenie bólu i odwleka gojenie." "Ależ, Larry, ja nie..." - chciałam powiedzieć, że nie zniosę, takiego traktowania i instynktownie usiłowałam usiąść. Poczułam nagle ból, jakby mi wyrywano oko z oczodołu. "Przykro mi, Tomi, ale musisz się z tym pogodzić." Słyszałam jak opuszczał pokój. Kiedy ból zelżał, ślady buntu pojawiły się we mnie na nowo. Postaram się, by Larry mnie zrozumiał - mówiłam sobie. Zatelefonuję do jego gabinetu - telefonistka na pewno pozwoli mi rozmawiać z moim lekarzem. Wpłynę na to, by zmienił zdanie. Głos Trom wtargnął w moje projekty. "Twój mąż jest w trakcie obchodu lekarskiego (był on położnikiem i ginekologiem). Powiedział, że zajrzy do ciebie, kiedy skończy pracę". "Jeżeli nie pozwala mi się przyjmować żadnych odwiedzających, nie chcę widzieć również i Filipa. To on prawdopodobnie podsunął Larremu te wszystkie ograniczenia." Trom zdjęła moje dłonie z bandaży osłaniających moje oczy. "Filip chciał ci powiedzieć, że uzgodnił z twoją przyjaciółką, Heleną, by dyżurowała przy tobie. Musisz być pilnowana przez kogoś, kto posiada twardszą niż ja rękę. A teraz postaraj się zasnąć". Ii Zawstydzona - leżałam spokojnie przez czas wystarczająco długi, by pozwoliło to zadziałać lekom, i wreszcie zasnęłam. Miałam sen. Byłam sama w pustym polu. W jego kształcie było coś nieprawidłowego, gdyż krańce stykające się z horyzontem znajdowały się zadziwiająco blisko mnie. Trawa poczęła zmieniać barwę z zielonej na szarą, a kiedy spojrzałam w górę, by przekonać się, co było tego przyczyną, niebo pokryło się chmurami, a słońce nabrało koloru ponurej czerwieni. Poczęłam biec ku miedzy, gdy nagle zauważyłam, że miedza ta zbliża się do mnie. Zawróciłam i pobiegłam w przeciwnym kierunku. Ale ze wszystkich stron horyzont zbliżał się ku mnie, pole kurczyło się, a barwy trawy, nieba i słońca, rozbite jak w widmie, sondowały nicość. Krańce pola były już teraz blisko mnie. Za polem biegła rozpadlina, opasująca mnie ze wszystkich stron jak fosa. Po przeciwnej stronie dostrzegałam rysującą się mgliście drogę, samochody, ludzi - pod błękitnym niebem w promieniach żółtego słońca podążali oni spokojnie do swoich zajęć. Wśród nasilającej się szarości zbliżyłam się do brzegu fosy i usiłowałam przez nią przeskoczyć. Zginałam nagi w kolanach i wymachiwałam ramionami, jak przy skoku w dal. Ugięcie się i zamach, ugięcie się i zamach - ale nie mogłam skoczyć. Nagle czerwone słońce zaszło, ciemność pochłonęła wszystko dokoła, a ja poprzez wieczność zginałam się i kołysałam na brzegu nicości. Potrząsnęłam gwałtownie głową. Usłyszałam siebie mówiącą: "Nie, nie, nie, nie" - coraz głośniej i głośniej. Wówczas coś się do mnie zbliżyło i unieruchomiło mnie. Obudził mnie uspokajający głos Heleny i jej mocne dłonie, które przytrzymywały moją głowę między workami z piaskiem. "Wszystko w porządku - rzekłam - miałam po prostu zły sen". "Wiem o tym. Mówiłaś: "Nic nie widzę, nic nie widzę!" Najnormalniejsza reakcja na uzasadnione obawy. Czy w tej chwili ból dokucza ci bardzo?" Szorstka odprawa, jaką Helena dała moim snom, uspokoiła mnie. Ale nie chciałam przyznać się do rozmiaru bólu. "To przejdzie. Boli pewnie dlatego, że przez sen podnosiłam głowę". "Kiedy zrobiono ci ostatni zastrzyk?" - z naciskiem dopytywała się Helena. "Nie wiem. Chyba ze trzy - cztery godziny temu". "Czy nie jest już pora na następny zastrzyk?" "Nie. Chciałabym teraz pogadać z tobą przez chwilę." Usłyszałam, że Helena naciska guzik dzwonka, przywołując pielęgniarkę. "Jakże można ci dopomóc, skoro sama sobie tej pomocy odmawiasz. Jeżeli odczuwasz ból, przyznaj się do tego. Żądaj lekarstw, jeśli są ci one potrzebne". Po zastrzyku poprosiłam Helenę, by usiadła koło mego łóżka i pogwarzyła ze mną, "Nie - odrzekła - musisz mieć spokój, by zastrzyk podziałał. Mamy przed sobą dużo czasu na rozmowy. Jeśli nawet nie będziesz mogła usnąć, leż spokojnie. Staraj się nawet nie myśleć". Helena mogła wymóc na mnie milczenie lub powstrzymać mnie od wiercenia się w łóżku, ale nawet ona nie była w stanie zahamować gonitwy moich myśli. Miałam wreszcie raz w życiu czas na rozmyślanie. Od całego szeregu dni żyłam w świecie, który kołysał się jak wahadło między narkotycznym snem a agonią. Stopniowo wahnięcia te stawały się coraz krótsze i coraz mniej gwałtowne. Zaczęłam wykorzystywać wydłużające się stale okresy stanu normalnego, badając to, czego dawniej, kiedy moje oczy były otwarte, z braku czasu nie zdołałam zgłębić: samą siebie. Oto jestem, trzydziestodwuletnia kobieta, tak nieświadoma samej siebie, jakby w skórze mojej tkwił obcy, nieznany człowiek. Dlaczego osiągnęłam takie powodzenie w pracy, a tak pokpiłam sprawę mego małżeństwa? Dlaczego lgnęłam do ludzi, a później odtrącałam ich od siebie? Dlaczego nieustannie karałam sama siebie, ignorując zmęczenie, ból, chorobę? Czy w życiu byłam kobietą, która prowadzi, czy też taką, która jest prowadzona? Kiedy zatem powstała osobowość Thelmy Keitlen? Co mnie tutaj sprowadziło? Dokąd zmierzam? Rozdział 3 Powrót w przeszłość W moim najwcześniejszym wspomnieniu widzę siebie wyglądającą przez okno saloniku w naszym dwupiętrowym, pokrytym stiukiem domu w Hartford w Stanie Connecticut. Przyglądam się mojej starszej siostrze, Eleanorze, jak wędruje do przystanku trolejbusowego, by spotkać się z ojcem, kiedy wraca on po pracy do domu. Ojciec mój wyskakuje z trolejbusu, a na widok siedzącej na krawężniku Eleanory jego twarz rozjaśnia uśmiech. Przyglądam się im, jak trzymając się za ręce idą razem ku domowi, śmiejąc się i gawędząc. Później ojciec mój przekracza próg mieszkania i jego uśmiech znika. Zastanawiałam się czasem, czemu to i ja nie wybiegam naprzeciw memu ojcu, by zdobyć jego uśmiech. Nigdy tego jednak nie robiłam. Wywierałam za to na siostrze swoją dziecinną zemstę, przeciągając sznurek wzdłuż "małżeńskiego łoża", które dzieliłam z Eleanorą, zmuszając ją w ten sposób do pozostawania na swojej części. Ojciec mój był przystojnym mężczyzną i nosił się godnie. Był lekarzem i wiele godzin pracy poświęcał swej pomyślnie rozwijającej się praktyce. Nie odnosiło się wrażenia, bym mu była niezbędna. Nie byłam chyba również potrzebna ani mojej matce - pięknej, chwiejnej i dyletanckiej - ani pewnej siebie siostrze, ani wreszcie memu starszemu bratu Robertowi. Jedyna osoba w naszym domu, której byłam potrzebna, to moja młodsza siostra Phyllis. Żyła tylko cztery lata, a na skutek odniesionego przy urodzeniu urazu mózgu nigdy nie osiągnęła pełnego rozwoju fizycznego i umysłowego. Odczuwałam stale potrzebę przebywania z nią i roztaczania nad nią opieki. Odwzajemniała mi się takimi przejawami miłości, na jakie ją było stać: uśmiechem, radosnym bełkotem, podnieconym wierzganiem nóżek. Do momentu śmierci Phyllis nie wymówiła ani jednego słowa, ale gdy ta chwila nadeszła, powiedziała jeden wyraz: "Thelma". Uznano, że jestem za mała, by pójść na pogrzeb. Pamiętam, jak ojciec przytrzymywał mnie ze wszystkich sił, kiedy znoszono małą trumienkę po stopniach ganku. Wyrwałam się i pobiegłam za nią. Ktoś chwycił mnie jednak i mocno przytrzymał, dopóki samochód pogrzobowy nie zniknął nam z oczu. Śmierć Phyllis zdawała się usuwać jedyny stabilizujący czynnik mego życia. Moi rodzice należeli do Synagogi Reformowanej (Synagoga Reformowana - Reformed Temple - Synagoga postępowa, w przeciwieństwie do synagogi ortodoksyjnej, skupiająca członków liberalnych gminy żydowskiej (m. in. nie utrzymująca podziału kobiet i mężczyzn w czasie nabożeństwa). Typ rozpowszechniony w przedwojennych Niemczech i krajach anglosaskich.) i wszyscy uczęszczaliśmy na sobotnie nabożeństwa; nigdy jednak w naszym domu nie było atmosfery prawdziwej wiary. Mój ojciec spędzał teraz w swoim gabinecie więcej czasu niż kiedykolwiek przedtem, pracując do późnej nocy. Zazdrość mojej matki i jej wielka podejrzliwość wobec ojca nasiliły się. W atmosferze ciągłych kłótni matka moja poczęła zdradzać objawy jakiejś bliżej nieokreślonej choroby. Panująca w domu aura sprawiała, że mnie albo nie dostrzegano, albo też karano z byle powodu. W końcu zbuntowałam się. Ze spokojnego popychadła stałam się hałaśliwym hersztem, domagającym się uznania i posłuchu. Moi rodzice musieli teraz poświęcać mi nieco więcej uwagi, nawet jeśli polegało to tylko na zaprowadzeniu mnie przed oblicze sąsiada z przeprosinami za stłuczoną szybę, albo na odebraniu mnie z posterunku policji, dokąd trafiłam zniszczywszy strażacką aparaturę alarmową. Nie uruchomiłam zresztą systemu alarmowego, a tylko uszkodziłam osłonę aparatury. Większość dziewcząt bała się mnie po prostu, toteż towarzyszami moich zabaw byli chłopcy, przy czym pyszniłam się tym, że przewodzę wszystkim okolicznym bandom. W podaniu piłki do przodu lub w posłaniu piłki "kręconej" dorównywałam najlepszym spośród moich kumpli. Pewnego dnia brat mój wdał się w bójkę z większym od siebie chłopcem i powrócił do domu z sińcem na czole. Upolowałam pogromcę słabszych i podbiłam mu oko. Tegoż dnia nazwano mnie po raz pierwszy "Tommy", gdyż zdobyłam ostrogi jako tomboy (tomboy - urwis, dziewczyna-kozak.) (kiedy po upływie paru lat zrezygnowałam z chłopięcych spodni na rzecz sukienek, zmieniłam pisownię na "Tomi"). Odrzucałam wszelkie przejawy kobiecości: odmawiałam noszenia strojnych, ozdobionych falbankami sukienek, przygładzałam, jak tylko mogłam, moje naturalnie wijące się blond włosy, strzygąc je jednocześnie po chłopięcemu. Pewnego lata rodzice odwiedzający swoje pociechy na terenie dziewczęcego obozu skautowskiego wydawali głośne okrzyki zdziwienia, dopytując się, co tutaj robi "ten mały chłopak". Odmówiłam uczęszczania na szkolne lekcje szycia, w związku z czym zostałam w końcu przydzielona do pracowni drukarskiej i stolarskiej. Było pewnego rodzaju paradoksem, iż właśnie w tym okresie w moje życie wtargnęła muzyka. Pewnego dnia, myszkując w naszej piwnicy, znalazłam w kufrze stare skrzypce, które mnie urzekły. Oświadczyłam, że pragnę się uczyć grać na nich. Ojciec mój żachnął się, ale matka namówiła go, by opłacił kilka lekcji. Wkrótce odkryłam, że moje ukochanie muzyki przerastało moje uzdolnienia. Ćwiczyłam jednak pilnie. Muzyka stała się dla mnie źródłem tak intensywnej radości, że pewnego dnia złamałam smyczek na głowie mego nauczyciela, ponieważ nie chciał on przedłużyć lekcji o kilka minut ponad przepisowy czas. Ktoś z przyjaciół ofiarował mi stary gramofon oraz stos płyt z nagraną muzyką klasyczną. Chwytałam się różnych dorywczych zajęć, by zarobić nieco pieniędzy i móc uczęszczać na niedzielne koncerty popołudniowe. W końcu zapisałam się do szkoły muzycznej. Stała się ona dla mnie czymś więcej niż zwykłym miejscem nauki; była moim schronieniem. Pędziłam tam po szkole i pozostawałam tak długo, jak mi na to pozwalał mój nauczyciel. Często prosiłam go, bym mogła tam pozostać i po zajęciach, a on uśmiechał się tylko i prosił, żebym wychodząc nie zapomniała zgasić światła i zamknąć drzwi na klucz. Potrzebowałam jakiejś przystani. W domu ojciec był dla mnie coraz chłodniejszy, a dolegliwości matki coraz dotkliwiej ciążyły otoczeniu. Pewnego dnia potknęła się ona o przewód odkurzacza, spadła ze schodów i doznała urazu mózgu, który upośledził jej mowę i ograniczył ruchy jednej ręki i nogi. Fakt ten sprawił, że odsunęła się niemal całkowicie od świata. Ii Jasny punkt w moim życiu stanowił Dave. Był on jedynym dzieckiem owdowiałej matki. Wraz z synem przeniosła się ona ze Stanu Pensylwania do miejscowości Manchester w Stanie Connecticut, odległej zaledwie o kilka mil od Hartford. Poznaliśmy się na zabawie tanecznej. Dave był wysokim chłopcem o blond włosach i nieśmiałej urodzie. Moja wieczorowa sukienka i pantofle na wysokich obcasach sprawiały, że poruszałam się niezdarnie. Dave zdawał się lubić mnie. Pomimo tego, że był on kwakrem i że różnica wieku między nami wynosiła dwa lata, nasze zainteresowania były podobne. Nawet jak na owe czasy - nie były to typowe zainteresowania "nastolatków". Spędzaliśmy długie godziny, słuchając muzyki. Czytaliśmy na głos książki, które ledwie rozumieliśmy: Platona, Schapenhauera, Dostojewskiego. Wędrowaliśmy kilometrami przez lasy, recytując wiersze. Kiedy wyglądaliśmy wystarczająco dorośle, by nie kwestionowano naszej obecności, chodziliśmy na zebrania o charakterze politycznym, a także na odczyty o najróżnorodniejszej tematyce - począwszy od studiów porównawczych nad religią, a skończywszy na podatku jednostkowym. Kiedy Dave wyjechał na studia na Środkowy Zachód, w życiu moim powstała żałosna pustka. Listy, jakie stamtąd pisywał, nawet w części nie były w stanie jej wypełnić. Szczenięca miłość? Być może. Nasze wzajemne uczucie rosło jednak przez te lata i - wbrew temu, co miało później nastąpić - nigdy właściwie nie uległo zmianie. Był taki moment, kiedy myśleliśmy poważnie o wspólnej ucieczce. Byłoby to chyba najsłuszniejsze pociągnięcie, jakie mogliśmy wówczas zrobić. Dave nazwał mnie zawsze "Tomi", twierdząc, że "Thelma" odpowiadała raczej tkwiącemu we mnie elementowi zadufania i egocentryzmu, którego nie mógł kochać. W szereg lat później, kiedy szukał we mnie "Tomi", mogłam już tylko być "Thelmą". Iii Podczas wyższych studiów przedstawiałam sobą straszliwy obraz pozornego zaadaptowania się kojarzonego z buntem przeciwko wszelkiemu pojęciu władzy. Prześlizgiwałam się z roku na rok, dając z siebie minimum wysiłku. Wagarowałam tak często, że kiedy kandydowałam do korporacji studenckiej, jedna z jej członkiń zażądała, bym chodziła razem z nią do uczelni. Chciała się upewnić, że istotnie udaję się do budynku uczelnianego. Wykryła jednak, że - gdy rozstawałyśmy się, rzekomo idąc na różne wykłady - wymykałam się na nowo z gmachu uczelni. Od tej pory zmuszała mnie do spotykania się z nią podczas każdej przerwy. W czasie ostatniego roku studiów, będąc redaktorem pisma studenckiego, napisałam artykuł redakcyjny zarzucający wydziałowi muzycznemu zaniedbywanie spraw kulturalnych przez usuwanie w cień muzyki klasycznej, a faworyzowanie studenckiego zespołu jazzowego. Rozmyślnie nie uzgodniłam tekstu tego artykułu z doradcą odpowiedzialnym za ten dział. Po ukazaniu się numeru pisma zwolniono mnie ze stanowiska redaktora. W kilka tygodni później zasnęłam podczas wykładu. Kiedy wywoływano moje nazwisko, a ja nie zgłosiłam się, profesor podszedł do mnie, schwycił mnie za ucho i wyciągnął na środek sali. Zdawałam sobie sprawę, że zasługuję na karę, ale nie byłam przygotowana na to, co później nastąpiło. "Spać podczas wykładu! - krzyczał profesor. - Tego można się było spodziewać tylko po Żydówce. Proszę wyjść z sali i więcej nie wracać!" Nie byłam osobą religijną; nie czułam się Żydówką. Nigdy przedtem nie doświadczyłam na sobie przejawów antysemityzmu. Moja obecna reakcja była instynktowna. Z całej siły uderzyłam wykładowcę w twarz. Zostałam z punktu wydalona, przy czym nie dano mi nawet szansy wytłumaczenia się. Opowiedziałam rodzicom o tym, co zaszło i prosiłam ich, by odwołali się do rady uczelni, opisując okoliczności. Odmówili mi. Wobec tego dotarłam sama do członków rady i każdemu z osobna opowiedziałam moją historię. Oświadczyli mi, że mogę powrócić do uczelni, pod warunkiem że przeproszę wykładowcę. Nie zgodziłam się na to. W moim przekonaniu winę ponosił profesor, a nie ja. W okresie, kiedy moi koledzy przygotowywali się do zabawy absolwenckiej i pozowali do zdjęć, mających ich uwiecznić w rocznikach uczelni, ja zagrzebałam się w zajęciach w szkole muzycznej. Zdecydowałam, że moim zawodem stanie się muzyka i zabiegałam o przyjęcie do Bostońskiego Konserwatorium w Nowej Anglii. Pomimo obcięcia się na próbie wokalnej z powodu doskonałej monotonii mego głosu, zdałam egzamin z gry na skrzypcach i tym samym odzyskałam utracony tytuł studenta wyższej uczelni. Wyjechałam do Bostonu we wrześniu 1939 roku, to znaczy w chwili, kiedy wojska hitlerowskie wtargnęły do Polski, rozpoczynając drugą wojnę światową. Nie byłam urodzonym muzykiem. Jakakolwiek by była moja biegłość, osiągnęłam ją w wyniku żmudnych ćwiczeń i pełnej zapału nauki. Praca ta dawała mi jednak ogromne zadowolenie, toteż pogrążałam się w niej bez reszty. Jedynym kłopotem było to, że nie znałam umiaru w pracy. Brałam tyle lekcji, ile tylko zdołałam, należałam do pół tuzina zespołów orkiestralnych, dla muzyki i dla pieniędzy podjęłam się pracy w obsłudze sal koncertowych, wprowadzając słuchaczy i usadawiając ich na właściwych miejscach. Dumna byłam z tego, że prosperowałam znakomicie, sypiając poniżej pięciu godzin na dobę, zapominając o posiłkach, ignorując zmęczenie i wszelkie pomniejsze dolegliwości. Jeżeli szukałam guza, to go w końcu złapałam. Zlekceważyłam któreś z kolei zaziębienie i wylądowałam w szpitalu z zapaleniem płuc. "Pani jest studentką konserwatorium, nieprawdaż?" - zapytał mnie pewnego dnia lekarz. Skinęłam twierdząco głową. "Czy pani wie o tym, że jest pani na poły głucha na lewe ucho?" - rzekł szorstko. Uszkodzenie nerwu było według niego spowodowane przebytą niegdyś świnką (istotnie przeszłam przed laty przez wszystkie podręcznikowe choroby okresu dziecięcego. Prawie z reguły chodziłam pokaleczona, albo ze złamaną ręką czy nogą, a w najlepszym razie mocno posiniaczona. Jeśli nie byłam gdzieś zabandażowana, uchodziło to za wielki ewenement. W dodatku wszystkie moje rany goiły się nadzwyczaj wolno. Lekceważyłam jednak moje dolegliwości, a nawet znosiłana je z uczuciem pewnej dumy). Lekarz mój okazał się bezlitosny, zarówno w swojej diagnozie, jak i w swoich prognozach: "W pani wypadku proces utraty słucha będzie się stale pogłębiał. Będąc na pani miejscu, zrezygnowałbym z myśli o uprawianiu muzyki jako zawodu". Czułam się ogłuszona. Później jednak zaczęłam walczyć. W mojej dotychczasowej pracy nie odczuwałam żadnych trudności, które by można było przypisać upośledzeniu słuchu. Doszłam do wniosku, że lekarz jest panikarzem, nie zdoła mnie on jednak przestraszyć na tyle, bym zrezygnowała z mojego jedynego - poza Dave'em - ukochania. Brnęłam przez następny semestr, trwając w swym uporze. W tym okresie odczuwałam jednak pewne trudności w chwytaniu wrażeń słuchowych - może dlatego, że zapoznawszy się z opinią lekarza świadoma byłam swych niedomagań. Powoli i niechętnie zaczęłam się przerzucać z instrumentacji na kompozycje i dział krytyki muzycznej. Uczęszczałam na wykłady z zakresu socjologii, a ponadto zgłosiłam się dobrowolnie do pracy w szpitalach, by uczyć muzyki opóźnione w rozwoju dzieci. Później, jak na ironię losu, przyszła wojna. Jeszcze raz porwała mnie sprawa. Jeszcze raz wydawało mi się, że jestem potrzebna nie jednostce, lecz całemu wolnemu światu. Było w tym wiele emfazy, którą można było jednak położyć na karb mojej młodości, naiwności i skłonności do idealizowania; Hitlerowskie obozy koncentracyjne rozbudziły we mnie świadomość odziedziczonej żydowskiej spuścizny, dokonując tego, czego nie zdołało zdziałać uczęszczanie do świątyni. Napisałam do Dave'a pytając go, kiedy zamierza zaciągnąć się do wojska. Jego odpowiedź przeraziła mnie: jako kwakier był przeciwny wojnie i zabijaniu i w ogóle nie zamierzał wstąpić do armii. Jak już powiedziałam - byłam młodą idealistką i wiedząc bardzo niewiele; byłam przekonana, że wiem wszystko. Niesłychanie gwałtownie zareagowałam na to, co było według mnie aktem tchórzostwa i zdrady. Napisałam list, w którym ostro potępiłam postawę Dave'a, oświadczając przy tym, że nie chcę go więcej w życiu widzieć. Czekałam na odpowiedź, która nigdy nie nadeszła. Droga przede mną zarysowała się wówczas wyraźnie: powinnam wypełnić lukę, która powstała na skutek uchylenia się Dave'a od obowiązku zaciągnięcia się do armii. Starałam się wstąpić do kobiecej służby wojskowej, ale nie udało mi się przebrnąć przez badania lekarskie. Pojechałam do domu, by odwiedzić moją matkę i dowiedziałam się, że ojciec liczy na to, iż pozostanę z nimi. "Teraz, kiedy potrafisz pielęgnować chorych, twoim obowiązkiem jest być tutaj" - oświadczył. Usiłowałam wytłumaczyć mu, że stan matki przekracza moje umiejętności kojenia cierpień ludzkich. Prawa strona jej ciała była częściowo sparaliżowana; mówiła wolno i bełkotliwie, z trudem chwytając oddech. Ale ojciec nie chciał mnie ani wysłuchać, ani zrozumieć. Moja matka lepiej rozumiała sytuację. "Thelmo - rzekła, przywoławszy mnie do swego łóżka - do ciebie należy decyzja, jak pokierować swoim losem. Nie dałam ci wiele w życiu, nie dałam ci nawet tej miłości, której potrzebowałaś. Musisz robić to, co uważasz dla siebie za korzystne. Twoje sukcesy staną się moim udziałem" (żyła jeszcze dalsze cztery lata - wystarczająco długo, by doczekać momentu, kiedy mogła trzymać w ramionach moje dziecko. Ale poza tym moim jedynym osiągnięciem, nie dane jej było doszukać się w moim życiu wiele więcej sukcesów. Może by się jej to udało, gdyby żyła dzisiaj). Samotna i zniechęcona powróciłam do Bostonu, goniąc nie wiadomo za czym. Przeżyłam krótki flirt z pewnym przystojnym oficerem; na przestrzeni jednego miesiąca ogłosiliśmy i odwołaliśmy nasze zaręczyny. Później wiodłam życie bez celu, pracując porywczo w szpitalach dziecięcych. Od czasu do czasu grywałam na koncertach. Podczas jednego z nich poznałam Filipa. Jego staż w oddziale położniczo-ginekologicznym w szpitalu bostońskim dobiegał końca. Nie twierdzę, że byłam w nim szaleńczo zakochana. W naszych zalotach nie było namiętności. Może po prostu zdarzyło się nam spotkać w chwili, kiedy każde z nas odczuwało potrzebę posiadania kogoś drugiego. Jeden z naszych weekendowych znajomych powiedział żartem: "Kiedyż wy się wreszcie pobierzecie?" Tegoż wieczoru, kiedy powracaliśmy do domu, Filip zapytał: "Kiedyż więc się wreszcie pobierzemy?" - i to były całe oświadczyny. Iv Ustaliliśmy datę ślubu i odbyliśmy gehennę spotkań z przedstawicielami obu rodzin. Rodzina Filipa mieszkała w New Jersey; pewnego sobotniego poranka w początkach października udaliśmy się tam pociągiem. Była to podróż typowa dla okresu wojennego: pociąg wyładowany po brzegi wojskowymi wlókł się powoli przed siebie, trzęsąc niemiłosiernie. Kiedy przedzieraliśmy się przez wagony, w sąsiedztwie jakiegoś żołnierza dostrzegłam wolne miejsce. Siadłam, a żołnierz spojrzał na mnie. Był to Dave. Miał na sobie mundur wojskowy. Powitał mnie tak, jak gdybyśmy w przeszłości byli kolegami, a nie zakochaną parą. "Nie spodziewałam się spotkać cię w mundurze" - powiedziałam. Dave uśmiechnął się: "Uświadomiłem sobie, że mogę służyć mojej ojczyźnie nie będąc zmuszonym do zabijania. Przydzielona mnie do żandarmerii wojskowej." Nagle przypomniałam sobie, że obok stoi Filip. "Chciałabym ci przedstawić mego dawnego przyjaciela"- rzekłam do niego. Czując lodowaty chłód w okolicy serca zwróciłam się z kolei do Dave'a: "Dave, oto mój narzeczony". Uścisnęli sobie dłonie. W kilka minut później Dave oświadczył, że wysiada na następnej stacji. Wziął swoją torbę z odzieżą i przeszedł do następnego wagonu. Kiedy wysiadaliśmy z pociągu o kilka stacji dalej, dostrzegłam Dave'a, stojącego na platformie jednego z wagonów. Pobraliśmy się z Filipem 24 października 1943 roku. Zaczęłam wówczas pracować jako urzędniczka, a Filip ukończywszy swój staż, został powołany do wojska. Podążałam za nim od jednego obozowiska do drugiego, dopóki nie zaszłam w ciążę. Ciąża ta zresztą przebiegała ciężko i lekarz mój radził, bym przebyła ją w domu. Chociaż myśl powrotu do domu była mi niemiła, uznałam ją za rozsądną. Pewnego wieczoru, kiedy leżałam w łóżku - chora ze zmęczenia i niepokoju - odezwał się telefon. Był to Dave. "Witaj - rzekł - jestem na urlopie - w drodze do Nowego Jorku. Jak się czujesz?" Tym razem nie miałam siły maskować się. "Okropnie" - wyznałam. "Czy pomoże ci to, że przyjdę do ciebie?" "Bardzo". Dave przesiedział długie godziny przy moim łóżku, rozmawiając ze mną, czytając mi, trzymając mnie za rękę. Nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, co czytał i co mówił. Świadoma byłam jedynie jego obecności. Wreszcie nad ranem zasnęłam, a kiedy się zbudziłam Dave'a już nie było. Nasze drogi skrzyżowały się później raz jeszcze, nie miałam go już jednak nigdy więcej widzieć. Phyllis urodziła się w 1945 roku tuż po Dniu Dziękczynienia, (Dzień Dziękczynienia: święto przypajające w ostatni czwartek listopada.) o sześć tygodni wcześniej, niż przewidywano. Będąc silnym dzieckiem, znalazła się wkrótce poza wszelkim niebezpieczeństwem. Tuż przed Bożym Narodzeniem Filip został zwolniony z wojska. Kupiliśmy w Springfield dom i po raz pierwszy od chwili ślubu poczułam się mężatką. Następne miesiące stanowiły chyba najszczęśliwszy okres mego małżeństwa. Ale nawet i wtedy powstawały już między nami różnice zdań. Ich tło niewiele odbiegało od przeciętności: sprzeczaliśmy się na temat pieniędzy (raczej rzadko), atakowaliśmy nawzajem krewnych strony przeciwnej (aż nazbyt często), kłóciliśmy się o zasady wychowywania dziecka i o to, czy kobiety zamężne powinny pracować. W miarę upływu czasu nasze spory stawały się coraz bardziej zażarte. Nie można nikogo z nas potępiać za to, co nastąpiło później. Bez wątpienia każde z nas zawiniło w równej mierze. Jedna z naszych przyjaciółek, dobrze znająca nas oboje, twierdziła, że w życiu swoim nie spotkała dwojga ludzi, którzy by wkładali tyle wysiłku, by się nawzajem ranić. Nasze małżeństwo było jednym z tych, które nigdy nie powinny były dojść do skutku. Starałam się znaleźć poza domem pole do rozwinięcia działalności, która stałaby się dla mnie bodźcem intelektualnym, jakiego mi brakowało. Związałam się z organizacją B'nai B'rith, a konkretnie z jej oddziałem w Springfield. B'nai B'rith jest najstarszą i największą usługową instytucją żydowską w kraju. Ważna część jej działalności wykonywana jest przez jedno z odgałęzień tej instytucji, a mianowicie przez Ligę do Walki ze Zniesławieniem. Jak powszechnie wiadomo, Liga ta została stworzona, by zwalczać nie tylko antysemityzm, ale również i wszelkie przejawy fanatyzmu i nietolerancji. Lokalne komitety prowadzą działalność wychowawczą, która ma na celu popieranie zasad wolności demokratycznej. W większości miast komitety Ligi są organizacjami walczącymi, demaskującymi fanatyzm, gdziekolwiek by się on przejawiał, i współdziałającymi w walce o zdrowie moralne całego społeczeństwa. Oczywiście jednak, nie we wszystkich miastach ta działalność Ligi jest równie owocna. Podejrzewałam, że Springfield należy właśnie do tej kategorii miast. Toteż kiedy pewnego dnia zdarzyło mi się rozmawiać z przewodniczącą grupy w Springfield, zapytałam ją, na czym polega jej działalność. "No cóż, co parę miesięcy odbywamy zebrania, czytamy jakieś sprawozdania, czy coś w tym rodzaju" - odpowiedziała. "Ależ to skandal - rzekłam nie zastanawiając się prawie nad własnymi słowami - muszą przecież istnieć setki metod konstruktywnej pracy". Dowiedziałam się wkrótce, że moja znajoma zgłosiła swoją rezygnację, a na przewodniczącą Ligi wybrano mnie. Istotnie było wiele rzeczy do zrobienia, przystąpiłam więc do dzieła. W początkach mojej kariery prowadzenie zebrania, zabranie głosu podczas jakiegoś uroczystego obiadu czy próba przekonania inspektora szkolnego o słuszności rozpowszechniania wśród uczniów ulotek Ligi mówiących o równości rasowej w szkołach - wszystkie tego rodzaju wystąpienia wyczerpywały do cna zasoby mojej odwagi. Pierwsze powodzenia dały mi jednak sporo satysfakcji. Wkrótce dokonałam montażu filmu, zorganizowałam sieć punktów rozdziału książek, rozpoczęłam w radio cykl cotygodniowych pogadanek. Jednocześnie przyłączyłam się do innych lokalnych grup działających w tych dziedzinach. Czasami zastanawiałam się, dlaczego rzuciłam się wówczas w wir tej pracy z taką energią. Mam wrażenie, że częściowo wynikało to stąd, iż zawsze interesowałam się żywo sprawami postępu, zawsze brałam stronę człowieka słabszego, gardząc fanatyzmem gdziekolwiek by się on ujawnił. W pewnej mierze i dlatego, że praca moja stała się odtrutką na moją niefortunną - sytuację domową. Częściowo też i z tego względu, że zaspokajała moje pragnienie odczuwania, iż jestem potrzebna. W owym czasie zaszłam ponownie w ciążę. Wywiązało się jednak zakażenie nerek, które doprowadziło do ogólnego zatrucia. W rezultacie dziecko było stracone, a mnie doradzano, bym nigdy więcej nie decydowała się na macierzyństwo. Powróciłam do moich zajęć w Lidze, jak tylko mogłam najwcześniej, pracując więcej niż kiedykolwiek. Wkrótce potem dyrektor biura okręgowego w Bostonie zaproponował mi stanowisko konsultanta społecznego na zachodnią część Stanu Massachusetts. Był to ten sam rodzaj pracy, którą wykonywałam dotychczas, lecz z pełnoetatowym uposażeniem. Propozycję tę przyjęłam. Teraz czas mój stał się jeszcze bardziej cenny. Wciągnięto mnie do życia politycznego i społecznego. Musiałam brać udział w konferencjach, w posiedzeniach poświęconych problemom zawodowym, w meetingach. Niemal codziennie nazwisko moje i moje zdjęcia figurowały w pismach. Stałam się osobistością znaną w swoim okręgu, a obcą we własnym domu. Chyba nie częściej niż raz w miesiącu występowałam u siebie w roli kucharki, przygotowując posiłek. Wątpię, bym jadała obiad w domu częściej - niż raz w tygodniu. Filip nie protestował przeciwko dobrowolnie przeze mnie podejmowanym obowiązkom. Teraz jednak brał mi za złe fakt, że stałam się kobietą pracującą zawodowo. Muszę przyznać, że miał do tego pełne prawo. Przestałam już być panią domu, towarzyszką czy kochanką. Tę odrobinę czasu, która mi pozostawała na dom, wolałam poświęcić mojej córce. W ten sposób przeżyliśmy szereg lat - jak ludzie obcy sobie, albo wręcz wrogowie. Jedynie ci, którzy mają za sobą nieszczęsne doświdczenia niezgody w małżeństwie, zrozumieją, co odczuwaliśmy do siebie nawzajem. Wszystko, co Filip mówił, gniewało mnie; każdy jego ruch wydawał mi się niezdarny. Niewątpliwie moja osoba działała na niego podobnie. W 1952 roku Liga do Walki ze Zniesławieniem zaproponowała mi rozszerzenie terenu mojej działalności na cały Stan Connecticut. Przemierzałam teraz w samochodzie ponad tysiąc mil tygodniowo. Często prowadziłam wóz do trzeciej, czwartej godziny nad ranem, chcąc znaleźć się w domu w chwili, gdy budziła się Phyllis. Potrafiłam wziąć tusz, łyknąć nieco kawy i o półgodzinnej drzemce ruszyć znowu w drogę. Zakupiłam - dyktafon, który pracował na akumulatorze samochodowym. Podłączałam go do instalacji elektrycznej w desce rozdzielczej i prowadząc wóz, dyktowałam korespondencję. Kiedy byłam całkowicie wyczerpana, usuwałam się w zacisze lasów i gór Berkshires, które były moim umiłowaniem. Tylko tam potrafiłam odnaleźć spokój wewnętrzny, który przywracał mi siły. Oboje z Filipem przeżyliśmy udręki rozstań na próbę. Podczas jednego z takich rozstań zostałam zaproszona na obiad do domu moich przyjaciół. Spotkałam tam Filipa. Moi gospodarze zaprosili i jego, przypuszczając, że uda im się załagodzić nasz spór. Był to zdecydowanie nieprzyjemny wieczór i powróciłam do domu w złym nastroju. Usiłowałam czytać, słuchać muzyki; spróbowałam nawet babskiego sposobu na odzyskanie równowagi, szorując stołki kuchenne. Nic nie pomagało. W końcu zasiadłam do biurka, by porobić notatki do przemówienia. Gryzmoliłam tak przez dłuższy czas, kiedy nagle usłyszałam, że Phyllis porusza się i płacze przez sen. Trzymając stale ołówek w ręku pośpieszyłam do jej pokoju. Kiedy pochyliłam się, by ją uspokoić i przykryć, zadrasnęłam się ostrym końcem ołówka w prawe oko. Przez chwilę czułam ból, później jednak kłucie ustąpiło i więcej już o nim nie myślałam. Przed świtem obudził mnie jednak przeszywający ból oka. Spojrzałam w lustro: oko było zaczewienione i straszliwie spuchnięte. Było to początkiem mojej śmiertelnej męki. Rozdział 4 Walka o wzrok Chociaż przeszłam w życiu wiele chorób i najrozmaitszych niedomagań, nigdy nie miałam poważniejszych kłopotów z oczami. Kiedy więc owego kwietniowego ranka 1953 roku udawałam się do lekarza, nie odczuwałam żadnego szczególnego niepokoju. Nie zdradzał go również mój lekarz, Larry. Stwierdził on, że rogówka została lekko uszkodzona; zastosował więc jakiś lek i założył na oko opatrunek. Ale kiedy w dwa dni później zdjęto bandaże, rogówka była nadal zaogniona, a ranka rozszerzyła się. Przez szereg następnych dni leczono infekcję z pomocą najróżniejszych antybiotyków. Nic nie pomagało. Larry skierował mnie wówczas do specjalisty w Filadelfii. Lekarz ten zajmował się leczeniem keratitis - ten medyczny termin oznacza zapalenie rogówki. Pod koniec dwutygodniowego pobytu w szpitalu infekcja wygasła, rogówka wygoiła się, a zamglone dotychczas kontury otaczającego mnie świata nabrały ostrości. "Odfajkowałam" cały ten epizod jako jeszcze jedno wydarzenie, które należy wciągnąć do sagi moich chorób. Ale w sześć tygodni później oko odezwało się znowu. Ograniczyłam się wówczas do założenia opaski i wkrótce stan oka poprawił się. Te spontaniczne przypływy i odpływy choroby powtarzały się tego roku wielokrotnie. Zwykle w fazie nawrotu choroby odbierałam wrażenia wzrokowe jak przez mgłę, ale byłam wtedy zawsze "zbyt zajęta", aby zobaczyć się w tej sprawie z Larrym. Dopiero na wiosnę 1954 roku, kiedy pewnego ranka obudziłam się, czując ból w drugim oku, zaczęłam się naprawdę niepokoić. Antybiotyki zlikwidowały niegdyś stan zapalny w lewym oku. Moje prawe oko obecnie na nie nie reagowało. Sytuacja wymagała interwencji chirurgicznej. Pierwszy zabieg był pewnego rodzaju łyżeczkowaniem rogówki i polegał na wyskrobaniu zakażonej tkanki. "Czy będzie bolało?" - zapytałam. "Tylko przez chwilę" - odrzekł Larry. Obserwowałam, jak igła zbliżała się do mego oka i odwróciłam głowę. "Odwołajmy to wszystko". Ale tego już nie dało się zrobić. Schwyciłam ręcznik, by pohamować krzyk. Kiedy igła zanurzyła się w gałce oka, rozdarłam ręcznik na dwoje. Nowa, zdrowa tkanka pokryła gałkę oczną. Kiedy jednak usunięto bandaż, nastąpił nawrót infekcji. Dwukrotnie jeszcze poddawano mnie podobnym zabiegom - z tym samym zniechęcającym rezultatem. Dopóki moje oko było osłonięte, dochodziło do całkowitego nieomal wygojenia; jak tylko odsłaniano je, ranka na rogówce odnawiała się. Jedynym wyjściem - twierdził Larry - byłby zabieg, polegający na zapewnieniu rogówce dłuższego i skuteczniejszego zabezpieczenia. I tak rozpoczął się mający trwać półtora roku okres męki, okres doprowadzających do rozpaczy zabiegów chirurgicznych, okres wyniszczającego psychicznie oscylowania między nadzieją a całkowitym załamaniem. W okresie od kwietnia do października 1954 roku poddano mnie pięciu poważniejszym operacjom oka. Wszystkie one były wariantami tego samego zabiegu i polegały na próbach wyleczenia rogówki przez pokrycie jej płatkami innej tkanki. Wszystkie jednak operacje kolejno zawiodły. W gruncie rzeczy nie lękałam się tego, że moje oko nie będzie widzieć. Podczas beznadziejnych godzin nocnych spędzonych w szpitalu, nie mogłam się jednak powstrzymać od myśli, ile jeszcze będę w stanie znieść bólu, jak długo zdołam wytrzymać doprowadzający do szału ucisk worków z piaskiem, które niczym niewidzialne imadło unieruchamiały moją głowę, ile jeszcze czeka mnie tygodni spędzonych w ciemności, ile zdołam znieść oczekiwania, nieświadomości, obaw i nadziei. Duch przedsiębiorczości nie opuszczał mnie jednak. Z mojego szpitalnego łóżka zawiadywałam sprawami Ligi o tyle, o ile mi tylko Larry na to zezwalał. Pewnego dnia zajęta byłam przygotowaniami do masowego zebrania na temat swobód obywatelskich, na którym głównym mówcą miał być senator Wayne Morse ze stanu Oregon. W dzień po zebraniu senator Morse - przezwyciężywszy opory lekarzy i pielęgniarek - przyszedł mnie odwiedzić. "Zebranie było niesłychanie udane, Mrs. Keitlen - rzekł - Nieporównanie trudniejszy problem stanowiło jednak dotarcie tutaj, by się z panią zobaczyć!" Czas upływał mi na słuchaniu płyt (zawsze zabierałam ze sobą do szpitala swój przenośny gramofon wraz z płytami), na próbach rzeźbienia w glinie i w drzewie, a niekiedy na inscenizowaniu jakichś nieszkodliwych kawałów. Któregoś popołudnia odwiedziłam pewnego młodego człowieka, który leżał w pokoju po przeciwnej stronie hallu. Chorował on na raka i - chociaż o tym nie wiedział - był tak zwanym przypadkiem straconym. Przez długi czas leżał w milczeniu. Chciałam go nieco rozerwać i wprowadzić w lepszy nastrój. Uknuliśmy spisek, mianowicie namówiliśmy innych pacjentów z piętra, aby tego wieczoru o godzinie ósmej wszyscy chorzy jednocześnie przywoływali dzwonkiem pielęgniarkę. Punktualnie o ósmej zabłysły światełka nad drzwiami wszystkich pokoi i usłyszeliśmy, jak zaskoczone siostry biegają w panice po korytarzach. Nasz śmiech niebawem nas zdemaskował. Nagrodą dla mnie było to, że ów młody człowiek również śmiał się serdecznie - po raz pierwszy od wielu tygodni. Były tego lata jeszcze inne dobre dni - dni, które sprawiły, że niemal uwierzyłam w Przeznaczenie. W tym to właśnie okresie poznałam dwoje ludzi, którzy mieli stać się dla mnie w przyszłości czymś więcej niż bliskimi przyjaciółmi. Mieli oni być moimi doradcami i opiekunami, moimi życiowymi piorunochronami, moimi przewodnikami, którzy po długiej wędrówce wywiedli mnie z ciemnej otchłani. Ulegając moim naciskom i pokonując własne opory Filip wyjechał do Europy, by wziąć udział w zjeździe lekarskim, Phyllis przebywała na obozie w górach Berkshires, toteż w przerwach pomiędzy operacjami większość czasu spędzałam właśnie tam, chcąc być blisko niej. Leżała mi bardzo na sercu sprawa jej nauki w okresie jesiennym, w razie gdybym miała nadal przebywać w szpitalu, a na to się zanosiło. Aby uzyskać informacje o znajdujących się na tamtym terenie szkołach z internatem, postarałam o rozmowę z dyrektorem powszechnie znanej szkoły w Stockbridge, Hansem Maederem. Było to najpomyślniejsze ze wszystkich spotkań, jakie odbyłam w moim życiu. Przyjechałam do Stockbridge wcześnie. Żona Hansa Maedera, Ruth, przyjęła mnie filiżanką herbaty. Już po dwudziestu minutach obydwie uświadomiłyśmy sobie, jak bardzo się nawzajem lubimy i jak rzadkim zjawiskiem była tego rodzaju spontaniczna sympatia. Była to pierwsza z moich licznych wizyt w tym domu. Nasza sympatia dojrzewając przeistoczyła się w przyjaźń i wzajemne zrozumienie. Dzięki Maederom poznałam także innych ludzi - Helenę Matousek, Ebbę Katzin, Bonnie Prudden - którzy mieli tyle znaczyć w moim życiu. Ii W połowie sierpnia 1954 roku stało się jasne, że ostatnia operacja znowu zakończyła się fiaskiem. Larry zadecydował, że podejmie nową próbę, polegającą tym razem na unieruchomieniu całej gałki ocznej. Po tej to właśnie operacji obudziłam się z krzykiem i płaczem, mając przy sobie Trom, która z wysiłkiem odciągała moje ręce od oczu. Ale nawet i ten radykalny zabieg chirurgiczny nie pomógł mi. W miesiąc później Larry, dając tym razem wyraz swemu wyraźnemu zaniepokojeniu, skierował mnie do szpitala im. Johna Hopkinsa przy słynnym Wilmer Eye Institute. Przez dwa tygodnie podawano mi do oka antybiotyki w kroplach, powtarzając ten zabieg co pół godziny w ciągu dwudziestu godzin na dobę. Była to energiczna próba zlikwidowania infekcji przed operacyjnym przeszczepieniem całej rogówki. Przez cały ten okres nie mogłam spać, nie pozwalano mi wstawać z łóżka, nie podawano mi nawet leków uśmierzających ból. O czytaniu nie mogło być oczywiście mowy. Przez pewien czas ulgę przynosiło mu słuchanie płyt. Niestety, w aparaturze zepsuł się jakiś mechanizm, więc i ta przyjemność została mi odjęta. W dodatku jakaś zadziwiająca skłonność do samoudręczania się nie pozwoliła mi prosić kogokolwiek o naprawienie tego mechanizmu. Ostatnie doświadczenia, graniczące nieomal z doznaniami człowieka, którego wtłoczono w kaftan bezpieczeństwa, nakładając się na skumulowane przeżycia poprzednich miesięcy, doprowadziły mnie do stanu fizycznej, umysłowej i uczuciowej rozpaczy. Pewnego październikowego dnia przyszli mnie odwiedzić Filip i Helena. Moje oczy były osłonięte bandażem, ale nie trudno mi było domyślić się, że prezentem, który Filip złożył w moje ręce, był album z płytami. "Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy!" - powiedział. 24 października. Pamiętałam tę datę. Była to jedenasta rocznica naszego ślubu. Nagle poczułam, jak wzbiera we mnie gniew i wstyd, i smutek, i tuzin innych, sprzecznych uczuć w stosunku do Filipa i do samej siebie. Za wszystkie zmarnowane lata, za pustkę w życiu, ukrywającą się poza fasadą małżeństwa, które i dla mnie już od dawna było nim tylko z nazwy. Nadszedł czas, by z tym skończyć. "Słuchaj, - rzekłam szorstko - jak tylko się stąd wydostanę, chciałabym wystąpić o rozwód." "To nie jest chyba właściwy moment do podejmowania tego rodzaju decyzji" - powiedziała Helena. "Masz niewątpliwie rację - odrzekłam - Należało ją powziąć dawno temu. Niemniej jednak postanawiam to teraz i nie chcę, aby ktokolwiek starał się mnie od tej decyzji odwieść. Sama wiem, co robię." Filip milczał przez pewien czas, a płyty, które mi przyniósł, ciążyły mi w rękach. "Jeżeli to ma ciebie uczynić szczęśliwą, zgadzam się" - rzekł spokojnie. - "Nie ma sensu ciągnąć tego dalej. W parę dni później lekarze poinformowali mnie, że zostanę odesłana z powrotem do Springfield. "Dlaczegóż to?" - spytałam. "Czy krople nie pomagają? Czy nie zamierzacie robić transplantacji?" Byłam zbyt przejęta, by uświadomić sobie, że unikali oni wszelkich odpowiedzi wprost. Owszem, leczenie będzie kontynuowane; tak, nadzieja niewątpliwie zawsze istnieje; ale będzie mi wygodniej znajdować się bliżej domu. Późnym wieczorem Filip wyszedł po mnie na lotnisko w Springfield, by odwieźć mnie do szpitala. Chciałam możliwie jak najdalej odsunąć moment znalezienia się w czterech ścianach mojej separatki. "Czy nie poszlibyśmy gdzieś na kawę?" - zapytałam. "A czy wiesz, która jest godzina?" - rzucił Filip. "Oczywiście. Jest prawie północ. Dlaczego się o to pytasz?" "No, bo przecież jutro rano masz być operowana." "Jak to operowana?" - zapytałam, sztywniejąc nagle z zimna. "Czyż nie wiesz, że muszą ci usunąć oko?" Iii Jest zawsze wstrząsem dla człowieka, kiedy uświadamia sobie, że utracił jakąś cząstkę samego siebie. A jednak - kiedy po upływie kilku dni ból ustał i znikło nieprzyjemne uczucie, związane z przyzwyczajaniem się do protezy ocznej - odczułam głęboką ulgę. Nareszcie mam to wszystko za sobą - pomyślałam. Najtrudniejszym zadaniem było powiadomienie o wszystkim Phyllis. Miała ona teraz dziesięć lat i była jak na swój wiek bardzo rozwinięta. Chociaż nie dopuszczano do niej wiadomości o moich najcięższych przeżyciach, to ogólnie była w sytuacji zorientowana. Leżąc w łóżku starannie rozważałam różne sposoby powiadomienia jej o tym, co zaszło. Kiedy jednak weszła do pokoju, wszystkie pracowicie obmyślane plany uleciały z mojej głowy, a owładnęło mną niedorzeczne uczucie litości dla niej. Była to chyba jedyna do przyjęcia forma litości dla samej siebie, jaką mogłam dopuścić do swojej świadomości. Rozmawiałam z nią o domu, o szkole, o jej sukienkach, o wszystkim, byle nie o moim oku. W końcu ona sama zapytała, jak się czuję. "Teraz już wszystko będzie dobrze, kochanie" - rzekłam - "Lekarze uznali za konieczne usunąć oko." Słowa zostały już wypowiedziane. Phyllis patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma, a jej mała twarzyczka zbielała. Później rzuciła się na łóżko, płacząc gorzko. Podtrzymywałam jej głowę i mamrotałam słowa pociechy. "Nie ma naprawdę powodu do płaczu, kochanie" - mówiłam - "Przecież widzisz, że czuję się już teraz dobrze." Phyllis potrząsnęła głową: "Ja nie dlatego płaczę, mamo. Czemu nie mówiłaś ze mną o tym wcześniej? Dlaczego nikt nie powiedział o tym, co się z tobą działo?" W tym momencie zrozumiałam, że moja córka reagowała jak dorosły człowiek i że powinnam była zaufać jej odwadze. Po tylu miesiącach pobytu w szpitalach czułam się w domu nieswojo. Byłam stale napięta i podenerwowana. Już od przeszło roku nie posługiwałam się moim prawym okiem. Teraz jednak, kiedy pod czarną opaską była pustka, wystąpiły przykre konsekwencje psychologiczne zabiegu. Fałszywie oceniałam odległości, strącałam na ziemię przedmioty, wpadałam na meble, chodząc - potykałam się. Obecność Filipa w domu nie poprawiała sytuacji. Uzgodniliśmy między sobą, że ze względu na Phyllis będziemy mieszkać pod jednym dachem, dopóki nie skończą się ferie Bożego Narodzenia. Istniał jednak między nami stan napięcia, niemal fizycznie wyczuwalnego. Moją ucieczką stał się wyjazd do Nowego Jorku, który trwał kilka błogosławionych dni. Schroniłam się w mieszkaniu Heleny, w Queens. Syciłam wzrok, oglądając filmy, sztuki teatralne, zwiedzając muzea. Włóczyłam się po wielkich magazynach i parkach. Siadywałam w hallach hoteli, rozkoszując się świadomością tętniącego dokoła mnie życia. Aż pewnego ranka obudziłam się z łupiącym bólem w lewej skroni, od którego pękała mi czaszka. Obraz, który odbierało moje lewe oko, był zasnuty mgłą. Ogarnięta paniką pobiegłam do okulisty. Jego rozpoznanie całkowicie potwierdziło wszystkie moje obawy, które starałam się dotąd powściągnąć: stwierdził on stan zapalny i uszkodzenie rogówki i radził poddać się operacji chirurgicznego zamknięcia oka na okres roku. Zrozpaczona - poszłam poradzić się innych specjalistów. Wszyscy wypowiadali się za tą samą metodą działania: jeden rok niewidzenia. "A jeżeli tego nie zrobię?" - zapytałam. Wzruszyli ramionami. Nie miałam wyboru. Jedyną formą przeciwstawienia się rozpaczy jest działanie. Termin operacji ustalono na początek stycznia 1955 roku, W po ciągu wiozącym mnie do Springfield, broniłam się przed uświadomieniem sobie tego, co stale mnie prześladowało, a mianowicie obawy, że być może po raz ostatni będę widzieć moją córkę. Boże Narodzenie spędziłam wraz z Phyllis w górach Rerkshires, w małej oberży Garden Gables, która stała się moim drugim domem. Mieściła się ona w starym, wygodnym budynku, stojącym na szczycie pagórka. Dokoła domu rozciągał się ogród kwiatowy, a przy nim - obrzeżony drzewami basen pływacki. Którejś soboty zjawił się Filip, by spędzić z nami weekend. Tego wieczoru uświadomiłam sobie, że jeżli kiedykolwiek odczuwałam do tego człowieka miłość to uczucie to minęło teraz całkowicie i bezpowrotnie. Wróciłam do Nowego Jorku na operację - uzbrojona w pancerz, który miał mnie chronić przed nadzieją, przed lękiem, przed wszelkimi uczuciami. Lekarze nie obiecywali mi cudów. Twierdzili jednak, że jeśli po paru miesiącach sytuacja będzie nadal pomyślna, to wówczas uznają niebezpieczeństwo za zażegnane. Czerwiec 1955 roku miał być terminem ostatecznym. Kiedy spoglądam wstecz, cały ten okres oczekiwania wydaje mi się jakby zasnuty mgłą. Bywały dni, kiedy czułam się jak drobniutka cząsteczka obcej materii w chemicznym roztworze - zawieszona bezcelowo we wrogim sobie świecie. Byłam całkowicie pogrążona w ciemności. Przyjęłam służącą, która zajmowała się domem i opiekowała się mną. Początkowo musiałam być stale i wszędzie oprowadzana i wymagałam ciągłej opieki. Po trochu nauczyłam się jednak wykonywać pewne czynności samodzielnie. W znanym otoczeniu dawałam sobie nawet nieźle radę. Chodziłam na spacery po lesie, słuchałam muzyki, prowadziłam długie rozmowy z Hansem; i Ruth, Ebbą i Heleną. Niekiedy zdarzało się, że wybuchała we mnie gwałtowna potrzeba wyładowania swej energii. Szłam wówczas do mego biura i całymi godzinami dyktowałam, starając się w ten sposób odrobić olbrzymie zaległości w pracy, które powstały podczas mojego urlopu chorobowego. Ostro zabrałam się do organizowania od nowa pracy komitetów. Opracowywałam plan działania na okres jesienny. Były to momenty, kiedy odczuwałam ogromną pewność siebie. Przychodziły jednak i inne chwile, kiedy to na przykład zabierałam się do studiowania Braille'a, ot tak, na wszelki wypadek - mówiłam sobie. Albo kiedy starałam się oswoić z myślą i uczuciem, jakby to było, gdybym miała nieodwołalnie stracić wzrok. Filip poruszał się po domu niczym duch. Świadomość, że obserwuje on moje niezdarne ruchy, krępowała mnie. Złościło mnie, kiedy słyszałam, jak w środku nocy wędruje po domu. Pewnego ranka wezwałam mego adwokata i oświadczyłam mu, że pragnę wnieść sprawę rozwodową. "Teraz?" - zapytał niedowierzająco. "Zagadnienie nie polega na tym, że nie chcę być Filipowi ciężarem - zapewniałam go - albo, że Filip pragnie się od mego ciężaru uwolnić. Rozwód był nam pisany już od wielu, wielu lat." "Wobec tego zacznę działać" - rzekł w końcu. "W tych warunkach musimy jednak postępować powoli i rozważnie." Po raz ostatni zabrałam ze sobą Phyllis w góry Berkshires. Nastąpiło to w czasie weekendu, kiedy Filip wyprowadzał się z domu. Phyllis przyjęła spokojnie wiadomość o naszym rozstaniu. "Czy mogę nadal widywać was oboje?" - zapytała. "Oczywiście." "Przypuszczam, że wszystkim nam to wyjdzie na dobre" - rzekła po chwili. Iv Nadszedł czerwiec - okres szamotania się dobiegł końca. Pojechałam do Nowego Jorku, aby mi zdjęto szwy i rozwarto powieki, a także i po to, by usłyszeć wyrok, by przekonać się, co moje oko zdoła dojrzeć. Widziałam światło, ale w jego migoczący, zamglony obraz wdzierały się jaskrawo ogniste języki. Nie była to ślepota, ale też i nie można było tego nazwać widzeniem. Oko bolało mnie. Stwierdzono, że - w przeciwieństwie do wcześniejszego optymistycznego orzeczenia - stan rogówki poważnie się pogorszył. Byłam przygotowana na najgorsze, zachowując jednak postawę człowieka, który chce stawić czoło złemu losowi. Byłam jednak zdziwiona, że głos mój zabrzmiał pewnie, kiedy zapytałam: "Czy już nic więcej nie da się zrobić?" Rozdarta wewnętrznie - z jednej strony miałam nadzieję, że oświadczą mi: "Nie, nic już więcej zrobić nie można." Skończyłaby się wówczas dla mnie bezsensowna, diabelska huśtawka wzlotów i upadków i mogłabym wreszcie odpocząć. Z drugiej strony miałam ochotę krzyczeć z radości, kiedy powiedziano mi, że nadzieja nadal istnieje. Rozważano różne metody działania, a więc dalsze próby skrobania rogówki; zastrzyki, które - powodując wzrost gorączki - wygasiłyby infekcję; a może czołowe natarcie, polegające na natychmiastowej próbie przeszczepienia całej rogówki. Przez szereg dni poddawano mnie badaniom. Przewinął się wokół mnie tuzin specjalistów. Kiedy pewnego ranka opiekujący się mną lekarz przyszedł do mego pokoju, zastał mnie pogrążoną we łzach. "Czy bardzo panią dzisiaj boli?" - zapytał. Przecząco potrząsnęłam głową. "A może ktoś panią uraził?" Znowu zaprzeczyłam ruchem głowy. "Panie doktorze, ja po prostu muszę wiedzieć" - powiedziałam - "Jest mi obojętne, co będziecie ze mną robić, ale róbcie coś!" "Właśnie zapadła decyzja - rzekł - przyszedłem tu dzisiaj, by panią o tym zawiadomić. Chcemy zaryzykować próbę przeszczepiania. Przystąpimy do zabiegu natychmiast po otrzymaniu wiadomości, że Bank Oczny dysponuje tkanką rogówkową." W okresie swojej piętnastoletniej działalności Bank Oczny przy Towarzystwie do Walki ze Ślepotą dopomógł tysiącom niewidomych lub prawie niewidomych w odzyskaniu wzroku, dostarczając żywą tkankę rogówkową. Tkanka ta jest pobierana z gałek ocznych ludzi, którzy dla dobra ociemniałych, drogą zapisu przekazują swoje oczy Bankowi Ocznemu do wykorzystania po ich śmierci. Zabieg przeszczepiania musi się jednak odbyć w ciągu 48 godzin od chwili śmierci ofiarodawcy. Odbiorca przeszczepu musi więc być w krótkim czasie osiągalny dla dokonania zabiegu. Powiedziano mi, że wobec uznania mnie za tak zwany nagły przypadek, Bank Oczny dostarczy tkankę rogówkową najprawdopodobniej już w ciągu tygodnia. Zdecydowałam się więc pojechać na dwa dni do domu, a resztę okresu oczekiwania postanowiłam przesiedzieć w mieszkaniu Heleny. Kiedy znalazłam się w domu, przyszła do mnie Phyllis i ułożyła się koło mnie na łóżku. "Mamo, czy mogę cię o coś spytać?" "Oczywiście, kochanie. "Wiem o tym, że czeka cię nowa operacja." "Istotnie - odpowiedziałam. "Czy nie obawiasz się, że możesz stracić drugie oko, tak jak już straciłaś tamto?" Jej bezpośredniość zbiła mnie z tropu. Tym razem zamierzałam powiedzieć jej całą prawdę. Teraz jednak mój instynkt mówił mi, że powinnam popieścić ją, zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Otworzyłam usta i zamknęłam je na nowo. Nie powinnam popełniać znowu tego samego błędu. Zresztą jeśli stracę wzrok, Phyllis i tak będzie musiała stawić czoło temu faktowi. "Kochanie - rzekłam miękko - lekarze mają nadzieję; że uda im się uratować moje oko i przywrócić mi wzrok. Istnieje jednak i ta możliwość, że nigdy więcej widzieć nie będę." Poczułam rękę Phyllis na swojej dłoni. Tym razem obyło się bez łez. Mówiła spokojnie i ciepło. "Czytałyśmy w szkole o Helenie Keller. Mamo, jeśli zdarzy się coś złego, wiem, że będziesz równie wspaniała jak i ona." Przez chwilę nie byłam w stanie zawierzyć memu głosowi. Później objęłam ją ramionami, czule przytulając i całując. Teraz wiedziałam już, że jeśli "coś złego" się przydarzy, najcięższą przeszkodę mam już za sobą. Niedziela była pierwszym dniem mojego wyczekiwania w mieszkaniu Heleny na wiadomość z Banku Ocznego. Zachowywałam się jak kobieta spodziewająca się lada dzień dziecka: spakowałam do małej walizki swoje rzeczy i trwałam w bezruchu, nie śmiąc opuścić mieszkania. Tej nocy nie zmrużyłam oka, oczekując na dzwonek telefonu. Przez cały poniedziałek słuchałam muzyki, drzemiąc. Telefon uparcie milczał; nie było nawet żadnego połączenia omyłkowego. Trzeciego dnia byłam tak niespokojna, że Helena zrezygnowała z pójścia do pracy, by nie zostawiać mnie samej. Zachowywałyśmy się zresztą jak wariatki. Przy każdym dzwonku telefonu robiłyśmy zakłady o to, kto telefonuje. Później Helena zakupiła stos pism, z których wyczytywała mi nekrologi. Starałyśmy się przy tym ustalić, czy ktokolwiek ze zmarłych należał do rodzaju ludzi skłonnych do zapisania swoich oczu jako daru dla Banku Ocznego. Pod wieczór byłyśmy obie napięte jak struny. Dalsze wyczekiwanie w domu wydawało się nam niedorzecznością. Zatelefonowałam do Banku Ocznego, gdzie powiedziano mi, że mogę spokojnie wyjść z domu. Zjadłyśmy kolację w jakiejś pretensjonalnej restauracji, a później poszłyśmy do kina. Była to moja pierwsza wyprawa do kina, od czasu kiedy przestałam widzieć. Usadowiłyśmy się z dala od innych widzów, w kącie balkonu i Helena opisywała mi sceny filmu. Wkrótce stwierdziłam, że dzięki dialogom i efektom akustycznym byłam w stanie podążać za wątkiem filmu. Zaczęłam znajdować w tym przyjemność i to samo było już dla mnie pociechą. Powróciwszy do domu wypiłyśmy do poduszki po kieliszku i po raz pierwszy od szeregu miesięcy było mi naprawdę wesoło. Kiedy w środę, która była czwartym dniem oczekiwania, zasiadałam do śniadania, zadźwięczał telefon. "To na pewno to - rzekłam - pozwól mi odebrać telefon." Miałam rację. Polecono mi, bym stawiła się w szpitalu około godziny pierwszej. W dziesięć minut później byłam już w drodze. Ochoczo wkroczyłam na salę operacyjną. Zamiast bronić się przed zapadnięciem w narkozę - jak to zwykle dotąd czyniłam - poddawałam się jej teraz z zapamiętaniem. Ostatnie moje myśli przed zapadnięciem w nicość były związane z Phyllis: widziałam ją na obozie, potem jechałam z nią samochodem, a jeszcze później wprawiałam ją w osłupienie, udowadniając jej, że odzyskałam wzrok na nowo. Pierwszym wrażeniem, jakie dotarło do mnie po obudzeniu się z narkozy, było uczucie gorąca. Byłam zlana potem, a worki z piaskiem unieruchamiały mi głowę, gdyż najmniejsze poruszenie mogło spowodować oderwanie delikatnego przeszczepu rogówki. Przez długi czas znajdowałam się pod silnym działaniem środków uspokajających. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Moje oko zostało zaszyte i obandażowane; jaki jest jego los, przez pewien czas nie wiedział nawet lekarz. W tydzień później zdjęto bandaże. Wyrok brzmiał: z zewnątrz oko wygląda dobrze. Po dalszych czterech dniach usunięto szwy. Orzeczenie brzmiało: przeszczep trzyma się, chociaż jest jeszcze za wcześnie, by wyrokować z absolutną pewnością. Upłynęły jeszcze cztery dni. Stwierdzono dalszy postęp procesu gojenia: Tym razem dojrzałam nawet przebłyski światła! Najcięższe chwile były jednak jeszcze przede mną. Przez miesiąc miałam zachowywać się jak najspokojniej, trzymać głowę nieruchomo i odwracać twarz od silniejszych źródeł światła. Powoli, nie śpiesząc się Helena zawiozła mnie do Garden Gables. Cóż to była za ostrożna jazda! Jechałyśmy nocą, aby uniknąć blasku słońca i ominąć godziny szczytowego ruchu. Podczas jazdy lekko uchyliłam bandaż. Moje oko dojrzało wielkie, migoczące, zamazane koła świetlne. "Powiedz mi, czy rzeczywiście zbliżają się ku nam jakieś światła, czy też jest to wymysł mojej wyobraźni?" - wykrzyknęłam. "Ależ, tak tak!" - rzekła podnieconym tonem Helena. "Jakiś samochód jedzie w naszym kierunku. To, co widzisz, to są jego przednie reflektory." Spędzałam teraz czas leżąc w łóżku lub siadając w zacienionych zakątkach ogrodu, a dni wlokły się niczym niezdarne żółwie. Niekiedy dostrzegałam światło - lub sądziłam, że je dostrzegam. Usilnie i bezowocnie starałam się rozróżniać przedmioty i postacie ludzkie. Kiedy wieczorem kładłam się do łóżka, pozostawiałam światło zapalone i podtrzymując palcami rozwarte powieki, czekałam i czekałam nieustannie, by moje oko dojrzało blask świecącej się lampy. Wśród tego oczekiwania zasypiałam. Pewnego dnia poczułam w oku bolesne kłucie. Czekałam, aż przejdzie, ale ból nasilał się. Oko spuchło. Migoczące światło, które dawniej zdawało się do mnie docierać, poczęło blednąć. Teraz nie leżałam już przy palącej się lampie. Wygaszałam ją, a potem nagle włączałam na nowo - w nadziei, że dostrzegę jakąś różnicę, choćby jakiś błysk. Nie chciałam się przyznać do porażki. Usiłowałam wmówić w siebie, że tak powinien wyglądać normalny przebieg, albo że nastąpiło jakieś drobne pogorszenie, lub też że dotarłam do punktu zwrotnego, albo wreszcie - że jest to ciemność przed brzaskiem. Z ulgą powitałam dzień sierpniowy, w którym miałam się stawić w Nowym Jorku do kontroli. Rozdział 5 Kurtyna zapada Nawet o tej wczesnej, porannej godzinie czułam ciepło słońca, kiedy z Heleną przy kierownicy wędrowałyśmy wozem przez góry Berkshires, zmierzając na południe. Gdy minęłyśmy teren górzysty, temperatura zaczęła się wyraźnie podnosić, a w momencie, kiedy docierałyśmy do Manhattanu, był już upał. Pragnąc ubrać się przewiewnie, a elegancko - założyłam czarną, bawełnianą bluzkę bez rękawów i bawełnianą spódnicę w czarne, beżowe i szare paski. Ale nawet i w tym stroju pociłam się straszliwie. Urządzenie klimatyzacyjne w poczekalni u mego lekarza sprawiło, że moje ciało, które przedtem było ciepłe i lepkie, teraz stało się zimne i lepkie. W pewnej chwili usłyszałam kroki pracującej u niego pielęgniarki. "A teraz pani, Mrs. Keitlen. Pan doktor już czeka." No - pomyślałam - teraz jesteśmy skwitowani. Parę miesięcy temu byłam w tym samym gabinecie lekarskim i widziałam jego wnętrze, choć obraz był zamglony, a oko boleśnie dokuczało. Obecnie nie widziałam nic. Pokój nie posiadał dla mnie ani kształtu, ani wymiarów. Nie byłam w stanie wyczuć żadnego ruchu dokoła siebie. Nic nie docierało do mego ucha, nie słyszałam nawet przytłumionego hałasu ruchu ulicznego, tak typowego dla Manhattanu, wdzierającego się w każdy nieomal zakątek miasta. Moja świadomość była skoncentrowana wyłącznie na ruchach rąk lekarza, który zdejmował mi z oka opaskę, przerzucał instrumenty, ustawiał moją głowę. Nagle ogarnął mnie paniczny lęk. Moje dłonie, śliskie od potu, zacisnęły się na poręczach fotela. Krople potu spływały ze skroni po mojej twarzy. Drżałam na całym ciele i trzęsły mi się nogi. Uczucie lęku opuściło mnie dopiero wówczas, gdy posłyszałam odgłosy świadczące o tym, że badanie dobiegło końca. Lekarz odchrząknął. Usłyszałam wówczas swój głos. "Dokuczały mi ostatnio silne bóle. Czy to w tym stadium normalny objaw?" "Widzi pani, Mrs. Keitlen - powiedział - sądzę, że powinna pani -" "Czy wie pan, panie doktorze, że moja córka Phyllis powróciła już z obozu?" - przerwałam. Cofnęłam się gdzieś w ciemności, przerażona tym, co robię. "To bardzo rozsądnie - rzekł - ale myślę, że teraz -" "Czy cały ten tydzień był równie upalny?" - zapytałam z rozpaczą. Zdawałam sobie sprawę, że powstrzymuję słowa, które muszą paść z jego ust, a których nie chcę usłyszeć. Ale żebym nie była w stanie wymyślić innego tematu poza pogodą! Lekarz położył swoje ręce na moich dłoniach. Chociaż mówił w sposób beznamiętny, w jego głosie wyczuwało się litość. "Mrs. Keitlen, transplantacja nie udała się. Nadżerka na rogówce stale się rozszerza. W pani przypadku nic więcej nie da się już zrobić. Nigdy już pani nie odzyska wzroku". Nastąpiła chwila ciszy. Później ciągnął dalej. "Miałem okazję panią obserwować i opierając się na tym twierdzę, że znajdzie pani w sobie siły, które pozwolą pani stawić czoło obecnej sytuacji". Czarna noc podpełzła ku mnie i objęła mnie swymi ramionami, niczym żywe stworzenie. Zdążyłam już przywyknąć do ciemności. Ale nagle i gwałtownie ciemność ta została pochłonięta przez nieprzeniknioną, dławiącą czerń nocy, mającej trwać wiecznie. Nikt mi dotychczas jeszcze nie powiedział: "Nigdy już nie będziesz widzieć." Teraz dopiero padły te słowa. Żadne wątpliwości nie miały mnie już odtąd dręczyć. Ale znikła też i wszelka nadzieja, która podtrzymywałaby mnie na duchu. Zerwane zostały wszelkie nici, których mogłabym się jeszcze uczepić. Szukałam w sobie źródeł ukrytej, wewnętrznej siły i nie mogłam ich odnaleźć. Chociaż niejeden raz mówiłam sobie, że taki może być finał, nic na to teraz nie pomagało. Nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani słowa, ani gestu. "Bardzo pani współczuję" - powiedział lekarz. Widocznie przetrwała jednak we mnie jakaś szczątkowa siła - maja junakieria, która dotąd tak długo mnie podtrzymywała, pozwoliła mi i teraz zagrać rolę w jeszcze jednym widowisku. On mi współczuł? Nie potrzebuję niczyjego współczucia. Dam sobie sama radę. Posłyszałam, że z moich ust płyną słowa podzięki dla lekarza za wszystko, co dla mnie zrobił. Pomyślałam sobie wówczas: Emily Post (Emily Post - pisarka amerykańska, ur. w 1873 r., znawczyni etykiety) byłaby ze mnie dumna. Ciekawa jestem, na której stronie jej książki podany jest zwrot, jaki zaleca ona użyć nieszczęśnikowi, który dowiaduje się o tym, że stał się ślepcem. Poczułam na mym ramieniu dotknięcie kobiecej dłoni i usłyszałam głos pielęgniarki: "Czy mogę zaprowadzić panią do taksówki?" Gwałtownie przełykałam ślinę, by zdobyć się na odpowiedź, ale wydawało się, że nie wykrztuszę z siebie słowa. Uświadomiłam sobie jednak, że od tej chwili nigdy już nie będę w stanie dotrzeć sama do kogokolwiek czy gdziekolwiek. Jeszcze raz przełknęłam ślinę. "Bardzo panią o to proszę" - powiedziałam słabym głosem. Ii Wdrapałam się niezdarnie do taksówki i padłam na poduszki. Zatraciłam wszelką umiejętność utrzymywania równowagi i kierunku, zdobytą w okresie, kiedy jedno oko miałam już usunięte, a drugie zabandażowane. Otaczająca mnie ciemność nie tylko, że stała się jeszcze bardziej intensywna, ale - co gorsza - nie było już sposobu, by ją przeniknąć. Dawniej potrafiłam wyobrazić sobie wszystko to, co kiedyś widziałam, byłam w stanie przypomnieć sobie, jak to wyglądało. Teraz wyobraźnia zawodziła mnie całkowicie. Kiedy istniała dla mnie jeszcze nadzieja, oczyma duszy mogłam zerkać poprzez ciemną kurtynę lub spoglądać zza niej. Obecnie, kiedy tej nadziei zabrakło, czułam się tak, jakby przed pierwszą kurtyną zapadła jeszcze inna, by odciąć mnie od sceny życia na zawsze. "Dokąd pani każe?" - zapytał kierowca. Bardzo słuszne pytanie. Istotnie, dokąd? "Jeszcze nie wiem - odpowiedziałam - niech pan po prostu jedzie przed siebie". Przemarznięta do szpiku kości skuliłam się na tylnym siedzeniu taksówki, ogarnięta gwałtownym przypływem litości dla samej siebie. Oto jestem, trzydziestodwuletnia kobieta, młoda jeszcze i niebrzydka, skazana na ponure samotne życie w ciasnym, obskurnym pokoiku. Będę spędzać dnie między łóżkiem a fotelem, ubrana w stary, niechlujny szlafrok lub nędzną domową sukienkę. Czeka mnie oczywiście całkowite osamotnienie. Przyjaciele odsuną się ode mnie, szukając weselszego, dogodniejszego towarzystwa lub uciekając przed napadami mojego złego humoru. Phyllis zamieszka ze swoim ojcem, gdyż ja nie będę w stanie zapewnić jej opieki. Moje stanowisko obejmie ktoś inny, kto zbierze owoce mojej pracy. Raz na miesiąc jakaś dobroduszna delegatka opieki społecznej przyjdzie mnie odwiedzić, aby się przekonać, czy nie brak mi tych kilku dolarów na życie i komorne. Ktoś inny - może płatna pomoc domowa - od czasu do czasu zajrzy do mnie, by mnie nakarmić ubrać, zaprowadzić do ubikacji i przyprowadzić z powrotem. Będę słuchać radia i oczekiwać na śmierć. Snując tę bezsensowną wizję, uświadomiłam sobie nagle, że moja wyobraźnia zaczyna pracować na nowo, że druga kurtyna, która niedawno raptownie zapadła, równie niespodziewanie unosi się w górę. "Cóż za absurdalna scena" - pomyślałam. "Śmiechu warte, bym się dała zaskoczyć śmierci w nędznej; domowej sukienczynie, nawet gdybym była mniej ślepa!" Nagle taksówka gwałtownie zboczyła z drogi. Usłyszałam pisk hamulców i przekleństwa kierowcy. "Co się stało?" - krzyknęłam. "Wszystko w porządku, proszę pani. Jakiś pies usiłował przebiec na drugą stronę Park Avenue pomimo czerwonych świateł. Od ludzi wymaga się więcej rozsądku." Mruczał coś dalej pod nosem na temat ludzi, psów i samochodów, ale do mnie dotarło tylko jedno słowo: "pies". Ależ tak, oczywiście, to rozwiązywało problem - pies-przewodnik. Muszę mieć psa-przewodnika. Należy tylko dowiedzieć się, jak go zdobyć. Kto mógłby coś wiedzieć na ten temat? Niewątpliwie jakaś instytucja, opiekująca się niewidomymi. Przypomniałam sobie o istnieniu takiej instytucji. Było nią Nowojorskie Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi, bardziej znane pod nazwą "Latarnia". Lokal Towarzystwa mieścił się w pobliżu gabinetu przyjęć mego okulisty. Kazałam się tam zawieźć szoferowi. "To już jest coś - myślałam - nieco aktywności, jakieś decyzje". Przez resztę drogi zaciśniętymi pięściami uciskałam oczy, by upewnić się, że niedawna, ohydna wizja mnie samej jako niewidomej uleciała już z mojej świadomości. Szofer pomógł mi wejść do wnętrza budynku i zostawił mnie przy biurku informatora. "Czy mam czekać na panią?" zapytał. "Nie, dziękuję" - odpowiedziałam z pewnością siebie królowej, dość niestosowną w tym otoczeniu. Wydawało mi się, że znajduję się w miejscu, które może mi zapewnić wolność i niezależność. Byłam przekonana, że Towarzystwo "Latarnia", największa w świecie społeczna instytucja tego rodzaju, nauczy mnie, jak mam się dostosować do mojej nowej sytuacji. "No, to idę już, skoro pani sobie tego życzy. Ale ktoś tu do nas idzie." Usłyszałam stukot obcasów. "Czy mogę pani w czymś pomóc?" - zapytał czyjś głos. Przez chwilę wahałam się, chcąc jak najwłaściwiej sformułować cel przybycia. Później uśmiechnęłam się (według wszel- kiego prawdopodobieństwa moja rozmówczyni należała do świata ludzi widzących). "Widzi pani, straciłam niedawno wzrok - rzekłam - i pragnę uzyskać informacje na temat psów-przewodników, a także i innych pomocy dla ociemniałych." Po chwili milczenia, wywołanego pewnie moimi zaskakującymi żądaniami (Towarzystwo "Latarnia" nie przywykło do tego, by osoby, które dopiero co utraciły wzrok, ot tak po prostu wpadały po informacje, jak gdyby instytucja ta leżała na szlaku ich codziennej wędrówki po zakupy), informatorka zaprowadziła mnie do urzędniczki, która zbierała wywiady. Ta z kolei zanotowała wszystko, co dotyczyło historii mojej choroby, mojej sytuacji rodzinnej i zawodowej oraz spisała moje dane personalne. Moje pytania na temat psa-przewodnika były grzecznie odsuwane na bok. Następna, również widząca urzędniczka podjęła się oprowadzić mnie po całym budynku. Zwiedziłyśmy czytelnię Braille'a, pokoje lekcyjne, pokoje klubowe, w których zbierają się niewidomi członkowie kółek muzycznych i teatralnych, salę rekreacyjną, gdzie przy uroczystych okazjach niewidomi tańczą z niewidomymi; kręgielnie, w których niewidomi bawią się razem; samoobsługową restaurację, gdzie niewidomi zbierają się, by wspólnie spożywać posiłki; olbrzymie warsztaty, w których niewidomi wyrabiają wycieraczki i miotły, plecione dywaniki i trzcinowe krzesła, zarabiając w ten sposób na swoje utrzymanie. Kiedy wędrowałyśmy z pokoju do pokoju, wciąż docierały do mnie odgłosy szurania nogami, przytłumione rozmowy i stukot lasek. Tu rzekomo istniał bezpieczny, wydzielony świat niewidomych. Jak mnie zapewniła towarzysząca mi urzędniczka - był to świat całkowicie odmienny od tego, z którego przed chwilą przybyłam. Oczekiwano ode mnie, że włączę się w ten świat. Że zrezygnuję z mojego zawodu, a zacznę zarabiać na życie wyplatając wycieraczki. Towarzystwo "Latarnia" byłoby szczęśliwe, gdyby mogło nauczyć mnie wyrobu wycieraczek. Tak więc do końca moich dni miałabym robić wycieraczki, oczywiście, wspólnie z innymi niewidomymi, w gronie niewidomych miałabym także jeść i bawić się. W miarę jak coraz wyraźniej zarysowywał się w mojej wyobraźni obraz takiego życia, ze strachu poczęły ogarniać mnie mdłości. Nigdy nie zetknęłam się z przykładem równie zgubnej segregacji. "Ależ to nie jest to, czego pragnę" - protestowałam. "Nie chcę zostać wyeliminowana z życia. Pragnę nadal pracować w swoim zawodzie, pragnę zachować przyjaźnie, które niegdyś zawarłam". Gdybym mogła w tym momencie widzieć twarz towarzyszącej mi urzędniczki, to jestem pewna, że zobaczyłabym pełen politowania uśmiech. W każdym razie w jej głosie politowanie to brzmiało wyraźnie. "Ach - powiedziała - przecież to jasne, że teraz nie będzie już pani mogła poświęcać się tej pracy, którą wykonywała pani dotychczas" - i snuła dalej swój wywód, tłumacząc mi, dlaczego tak będzie. Było dla niej rzeczą oczywistą, że stałam się teraz zupełnie inną osobą. Moje uzdolnienia, moje zainteresowania, moje cele, moje miejsce w społeczeństwie, nawet moje cechy zewnętrzne ulegną przemianom. Wszystkie te przemiany będą zmierzały w jednym kierunku. Sprawią one mianowicie, że dla świata widzącego stanę się bezużytecznym wrakiem, a dla ludzi widzących - istotą uciążliwą, jeśli nie odpychającą. Przy moim stanie uczuć dopatrywałam się w wypowiedziach urzędniczki intencji, jakich w rzeczywistości, być może, w nich nie było. Jeden wniosek nasuwał mi się jednak bezspornie. Oto rzekomo przestałam być sobą, ponieważ straciłam wzrok. Tomi Keitlen znikła w ciągu jednego dnia, czy nawet jednej godziny, a zastąpił ją jakiś dziwaczny, pełzający stwór. Zdobyłam się na ostatni wysiłek i jeszcze raz poruszyłam sprawę psa-przewodnika. I znowu oblano mnie zimną wodą. Tłumaczono mi, że większość niewidomych rezygnowała z posiadania takiego psa, ponieważ nabycie go wiązało się z dużymi kosztami, utrzymanie jego było uciążliwe, a poruszanie się przy pomocy tego przewodnika - trudne (przekonałam się później, jak dalece informacje te były tendencyjne i nieścisłe). "Natomiast - oświadczyła urzędniczka - prowadzimy doskonały kurs nauki właściwego posługiwania się laską. Zdziwiłaby się pani widząc, jak sprawnie można się poruszać przy użyciu laski. Rozpoczynamy właśnie taki kurs; moglibyśmy panią natychmiast zapisać". Jakimś cudem zdołałam się opanować, by nie zacząć bić, kopać czy krzyczeć. Świat ślepych nie musi tak wyglądać - myślałam sobie. Przecież przez szereg miesięcy, kiedy właściwie można mnie było uznać za niewidomą, działałam w świecie ludzi widzących. Czyżby moje życie miało się zmienić tylko dlatego, że zostałam oznaczona pieczątką "ociemniała"? Poprosiłam, by mnie zaprowadzono do damskiej toalety. Udało mi się powstrzymać torsje, dopóki tam nie dotarłam. Czułam się całkowicie wyczerpana tak fizycznie, jak i uczuciowo. W dodatku nie miałam pojęcia, co robić dalej. Poprosiłam, by mi wskazano jakiś lokal, w którym mogłabym dostać filiżankę herbaty. Urzędniczka zaprowadziła mnie do jakiejś restauracji, usadowiła przy stoliku i zapytała, czy niczego więcej nie potrzebuję. "Nie, dziękuję - odpowiedziałam - teraz dam już sobie doskonale radę". "Będziemy z panią w kontakcie" - rzekła odchodząc. I dotrzymała słowa. W cztery miesiące później Towarzystwo "Latarnia" kilkakrotnie usiłowało do mnie dotrzeć, by zagarnąć mnie swym unicestwiającym ramieniem. Starałam się pohamować paniczne myśli, które wciąż jeszcze chodziły mi po głowie, i zastanowić się nad swoim następnym posunięciem. Iii Zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu papierosów i zapałek. Czułam, jak drżą mi ręce, kiedy usiłowałam zapalić papierosa. Podczas tych miesięcy, kiedy moje oczy były zasłonięte, wypracowałam sobie prostą metodę zapalania papierosa. Lewą ręką pewnie przytrzymywałam papierosa, tkwiącego w ustach. Następnie zapalałam zapałkę i trzymałam ją między kciukiem a środkowymi palcami prawej ręki. Paznokciem kciuka wymacywałam czubek papierosa. Dalszy ciąg polegał już tylko na oparciu paznokcia kciuka o bok papierosa i przesunięciu dłoni w kierunku twarzy o jakieś półtora centymetra. W ten sposób płomień z zapałki trafiał na czubek papierosa. Kiedy zaciągnęłam się dymem, wiedziałam, że papieros pali się. Tym razem byłam jednak tak zdenerwowana, że nie panowałam nad mięśniami; nie udało mi się nawet zapalić zapałki. "Czy mogę pani pomóc?" - zapytał kelner. Wyczułam, jak podsuwa mi palącą się zapałkę. Zaciągnęłam się papierosem, którego dym przeniknął do moich płuc. Cóż mógł sobie ten obcy człowiek pomyśleć o kobiecie, która siedzi tutaj o tak wczesnej porze, trzęsąc się jak w febrze - zastanawiałam się. Czy posądza mnie o to, że jestem pijana albo że mam kaca? A może bierze mnie za narkomankę, która spóźniła się z zaaplikowaniem sobie zastrzyku? Miałam na oczach ciemne okulary, iluż jednak ludzi nosi je w słoneczny dzień sierpniowy? Odczułam nagle potrzebę udzielenia jakichś wyjaśnień. Uświadomiłam sobie jednak, że słowo "niewidoma" nie może mi przejść przez gardło. Jeszcze przez wiele tygodni miałam dławić się tym wyrazem. Jakiegoż innego określenia należałoby więc użyć? Może "ślepa"? To znowuż brzmi straszliwie drastycznie. "Jestem upośledzona wzrokowo"? Ten pompatyczny zwrot nie wyjaśnia sprawy do końca; ludzie pragnęliby jeszcze wiedzieć, jaki jest stopień i rodzaj tego upośledzenia. W końcu rzekłam: "Dziękuję panu, miewam czasem kłopoty z zapalaniem papierosa, gdyż nie widzę". Zabrzmiało to dość naturalnie. Sformułowania takiego używałam często w okresie, kiedy moje oko było osłonięte opaską. W tej chwili znowu potrzebowałam pomocy. Wolałam poprosić o nią od tam, niż być zmuszoną do udzielania wyjaśnień innemu obcemu człowiekowi. "Czy mógłby pan zaprowadzić mnie do telefonu i nakręcić mi numer?" W moim obecnym stanie nie miałam odwagi łączyć się sama, jak to zwykle dotąd robiłam. Wydawało mi się, że nie zdołam trafić we właściwe otwory tarczy. Helena oczekiwała w domu na mój telefon (nie chciałam, by czekała na mnie w poczekalni lekarza). Ledwie zabrzęczał pierwszy sygnał, podniosła słuchawkę. "Przyjedź tu i zabierz mnie stąd" - powiedziałam. "Jestem w restauracji, która znajduje się tuż koło Towarzystwa "Latarnia"". Helena dosłyszała zapewne w moim głosie echa moich najświeższych przeżyć, ale nie pytała o nic. "Będę za dwadzieścia minut" - odrzekła. Siedziałam przy telefonie, dopóki nie przyjechała. Położyłam rękę na jej ramieniu i tak powędrowałyśmy do samochodu. Zdawała mi się, że jazda wśród ogłuszających hałasów ruchu ulicznego ciągnęła się godzinami. Wreszcie zatrzymałyśmy się i Helena powiedziała: "Tutaj wysiądziemy. Musisz przecież coś zjeść". Przypominam sobie, że była to restauracja chińska, jeden z moich ulubionych lokali. Ale już pierwszy kęs jedzenia utkwił mi w gardle. Z jednostajnego szumu opon i z równomiernej szybkości wozu wywnioskowałam w pewnym momencie, że jesteśmy na szosie. Było to już po południu. Żadna z nas nie powiedziała dotąd słowa. Teraz jednak wracałyśmy do domu, a ja czułam, że jeśli natychmiast nie zacznę mówić, to wybuchnę płaczem. Pochyliłam się ku Helenie. "Lekarz orzekł, ze nie ma żadnej nadziei". Nie mam pojęcia, jakich słów oczekiwałam ze strony Heleny. To, co powiedziała, pokrywało się jednak całkowicie z jej charakterem. Nienawidziłam jej, a jednocześnie kochałam ją za to, że potrafiła zdobyć się na te słowa. "No, cóż - rzekła - właściwie obydwie spodziewałyśmy się tego. Jakie są wobec tego twoje plany?" Plany! Czyż ta kobieta jest niespełna rozumu? Czy pojęła to, że jestem niewidoma? Zaczęłam płakać. "Tak, Tomi - ciągnęła spokojnie dalej - plany! Nosiłaś się na przykład z zamiarem rozreklamowania działalności Banku Ocznego. Pragnęłaś, by wszyscy wiedzieli o tych dobroczyńcach, którzy jednym prostym, lecz szlachetnym gestem ofiarowują tysiącom niewidomych bezcenny dar wzroku. Czy pamiętasz swoje słowa?" "Znalazł się ktoś taki, kto i mnie obdarzył swoją rogówką. Będę zaiste wspaniałą reklamą dla Banku Ocznego!" "Nie rozczulaj się zbytnio nad sobą, Tomi. Nie jesteś dożywotnio sparaliżowana. Nie zżera cię rak. Masz przed sobą długie lata życia. Ciążą na tobie obowiązki - wobec twoich przyjaciół, wobec twojej rodziny, wobec Phyllis." Wspomnienie Phyllis uderzyło we mnie niczym rozbijająca się o skały fala. To było najgorsze ze wszystkiego. "Nigdy więcej nie zobaczę już mojej córki, nie będę mogła patrzeć, jak dorasta." Wydawało mi się, że jeżeli powiem te słowa na głos, to staną się one wówczas bardziej realne. Ale omyliłam się. "Oczywiście, twoje oczy nie zobaczą jej więcej. Ale istnieją przecież inne sposoby." "Do diabła z innymi sposobami!" Jechałyśmy dalej w milczeniu. Moje myśli wtopiły się w rozciągającą się przede mną ciemność. Wbrew woli łzy poczęły z wolna spływać po mojej twarzy. Dałam się w końcu ponieść rozpaczy. Szlochałam, jęczałam, zalewałam się łzami. Gdzieś głęboko we mnie błąkała się myśl, że płacz ten dobrze mi zrobi. Później przekonałam się, że nie przyniósł mi żadnej ulgi, Jednorazowe łzy nie były w stanie uwolnić mnie od tego wszystkiego, co się wewnątrz mnie działo. Rozdział 6 Jestem odrodzona Wyczułam, że samochód zwalnia i skręca. Usłyszałam chrzęst miażdżonego oponami żwiru. Byłyśmy w domu - w Garden Gables. "Wszyscy oczekują ciebie na werandzie" - powiedziała Helena. "Wszyscy to znaczy kto?" "Phyllis, Ruth, Hans, Ebba - cała gromadka. "Od wielu już tygodni snułam plany, jak wyreżyserować tę scenę. Moja wyobraźnia wypracowała ją starannie. Roiłam sobie, że podejdę do Phyllis, obejmę dłońmi jej twarzyczkę i powiem: "Jesteś śliczna. Jakże piękne są twoje niebieskie oczy!" Później zwrócę się do przyjaciół: "Słuchajcie! Ja widzę! Nie musicie się już mną trapić! Jestem znowu wolnym człowiekiem!" Zebrali się tu teraz wszyscy ci, których kochałam, a ja nie byłam w stanie stawić czoła komukolwiek z nich. Wchodząc z Heleną po schodach oświadczyłam: "Chcę iść do siebie" Minęłam ich wszystkich, bez słowa, udałam się na górę i zrozpaczona rzuciłam się na łóżko. Drzwi mojej sypialni otwarły się i usłyszałam kroki Phyllis. Już dość dawno temu musiałam odebrać Phyllis z obozu. Czuła się ona zbyt niespokojna i osamotniona, by móc się cieszyć prawdziwie urokami lata. Usiłowałam powstrzymać łzy. Nigdy dotąd nie pozwoliłam sobie na płacz w jej obecności. Phyllis pochyliła się nade mną i ucałowała mnie. "Oby tylko nie zaczęła się teraz nade mną użalać - modliłam się w duchu - tego bym nie zniosła." Moi przyjaciele kolejno wsuwali się teraz do mojego pokoju. Rozmawiali i zachowywali się tak, jakby ów dzień niczym nie różnił się od innych. Może miałabym ochotę coś zjeść - pytali. Albo wypić. A może byłoby dobrze zażyć jakiś proszek? Odmawiałam wszystkiego. Nie byłam w stanie ani mówić, ani myśleć, ani reagować na cokolwiek. Ebba usadowiła się na podłodze koło mojego łóżka i trwała tak, dopóki chłodny powiew od okna nie powiedział mi o tym, że zbliża się już zmierzch. Przez resztę wieczoru Ebba snuła wspomnienia. Mówiła o naszych spacerach, o wyprawach na koncerty, o wspólnych znajomych, o muzyce - starając się za wszelką cenę nieco mnie rozerwać. Ponura świadomość mojego kalectwa wypełniała jednak mój umysł bez reszty, paraliżując go swym groźnym jadem. Przypomniałam sobie, jak będąc jeszcze dzieckiem pomagałam kiedyś memu nauczycielowi w organizowaniu zabawy dla ociemniałych dzieci. Byłam wtedy wstrząśnięta ich bezradną niezdarnością. Potem przypomniał mi się pewien niewidomy adwokat, który idąc do pracy wystukiwał laską swoją drogę. Jakże przerażał mnie stukot tej laski; odbijający się echem po pustej ulicy. Dalej z moich wspomnień wyłoniła się postać pewnego niewidomego, który współpracował ze mną w okresie, gdy byłam członkiem Komitetu Zatrudniania Ludzi Upośledzonych - nie mogłam oderwać wzroku od jego człapiących nóg i nieruchomych oczu, nie byłam w stanie zapomnieć otaczającej go aury całkowitej zależności od otoczenia. A więc nawet ja - mająca poglądy postępowe, socjalistka, obrończyni upośledzonych - lękałam się osób niewidomych i litowałam się nad nimi. Obecnie byłam jedną z nich, a mój widok miał teraz z kolei budzić lęk i litość bliźnich. Starałam się znaleźć pewną pociechę w tych okruchach wiary, które czas i zapomnienie oszczędziły. Prawdziwa głęboka wiara nigdy jednak we mnie nie istniała, a w każdym razie nie ten rodzaj wiary, który pozwoliłby mi szukać pociechy i ucieczki w jakiejś wszechmogącej istocie. Przypominały mi się przeczytane niegdyś książki o ludziach, którzy z powodu ciężkich chorób wiele w życiu przecierpieli. Z reguły nieomal znajdowali oni oparcie i wyzwolenie w religii. Było to równie nieuchronne jak prawo natury. Wszystko, co unosi się w górę, musi spaść z powrotem w dół - ten kto cierpi, musi odnaleźć Boga. Zasada ta nie obejmowała jednak mojej osoby. Wytchnienie, które mogłaby mi dać prawdziwa wiara, było już dla mego nieczułego umysłu nieosiągalne. Moja wiara w Boga jako w istotę nieskończenie dobrą polegała na przekonaniu, że Bóg istnieje w każdym człowieku, który żyje po to, by czynić wszystko co w jego mocy dla dobra ludzkości. Przychodziły mi do głowy jedynie dwa cytaty z ksiąg hebrajskich, które brzmiały: "Nie ma większego cierpienia ani dotkliwszych mąk niż te, które przynosi ślepota" i człowiek niewidomy jest jakby umarły". Kiedy uświadamiałam sobie ich sens, drętwiałam z przerażenia. Trwałam w tym odrętwieniu przez wiele dni. Ludzie przynosili mi jedzenie, ale nie tykałam go. Ludzie odwiedzali mnie i mówili do mnie, lecz nie słyszałam ich. Radzono mi, bym wstała z łóżka, poszła na spacer, posłuchała muzyki. Pragnęłam jedynie być sama w moim pokoju, ukryta pod kołdrą, przy zapuszczonych storach i zamkniętych drzwiach. Wszystkie sugestie i rady moich bliskich natrafiały na coś więcej niż niechęć, bo na niemoc. Czułam się fizycznie i psychicznie całkowicie sparaliżowana. Zachowywałam się jak zapadające w sen zimowy zwierzę, którego krew płynie cieńszym i wolniejszym strumieniem, w miarę jak zimno groźnie narasta, i które szukając możliwości przetrwania zawiesza wszystkie swoje funkcje życiowe. Bezruch był dla mnie pewnego rodzaju mechanizmem ochronnym, osłoną, za którą przestrajałam się wewnętrznie, by móc stawić czoło odmiennemu światu. Zawieszenie funkcji życiowych jest dla istoty ludzkiej stanem jeszcze bezpiecznym, ale już maksymalnie bliskim śmierci. Musiała umrzeć we mnie istota widząca, bym mogła się później odrodzić na nowo jako niewidoma. Bywały już dawniej okresy, kiedy chorowałam, kiedy byłam pozbawiona możliwości widzenia, kiedy przeżywałam zmorę zależności od otoczenia. Ale nawet wówczas mogłam w pewnym sensie działać. Obecnie, widząc swoją całkowitą bezradność, stałam się bezradna. Nie zrobiłabym kroku bez czyjejś pomocy. Twierdziłam uparcie, że nie mogę krajać jedzenia. Często domagałam się, aby mnie karmiono i ubierano. Całymi dniami ktoś musiał przy mnie tkwić. Nie można mnie było namówić na samotne spacery. Nawet siedzieć sama nie chciałam. Żądałam, by wieczorami ktoś z moich bliskich przychodził czytać mi na głos książkę, a potem otulał mnie szczelnie kołdrą, kiedy już zapadałam w sen. Jeżeli którekolwiek z moich żądań nie zostało zaspokojone, wpadałam w zły humor. Oskarżałam moich bliskich o to, że porzucają mnie w potrzebie. Krótko mówiąc - cofnęłam się do poziomu dziecka. Byłam zawistna, zachłanna, pełna lęku i żalu nad sobą. Ponad wszystko jednak - bałam się. Ii Wyczerpana bezsennością poprzednich nocy, poprosiłam pewnego wieczoru, by mnie ułożono wcześniej do łóżka. Byłam zaskoczona, kiedy Helena i Ebba - otuliwszy mnie kołdrą - zapytały, czy nie wzięłabym im za złe, gdyby poszły do kina. Poczułam, jak wzbiera we mnie gniew i uraza. Jak śmią iść do kina i zostawić mnie samą! Jak mogą postępować w ten sposób, wiedząc, że ja osobiście nigdy już więcej kina oglądać nie będę! "Oczywiście - powiedziałam tonem ironicznie łaskawym - nie ma przecież powodów, byście bez przerwy były ze mną zamknięte jak w kojcu". Pomyślałam sobie przy tym: "To chyba wystarczy. Nie okażą się przecież aż tak samolubne, by nadal obstawać przy swoich planach!" A jednak poszły! Phyllis spędzała ten wieczór ze swymi przyjaciółkami. Tak więc zostałam w domu sama. Przez pewien czas kipiałam pasją. Później odrzuciłam kołdrę, odszukałam moje pantofle, bluzkę i spodnie i po wielkich mozołach zdołałam się ubrać. "Ja im pokażę!" - myślałam. "Pożałują tego, że zostawiły mnie samą". W kącie pokoju stał kij, który od pewnego czasu służył mi jako laska. Wystrugałam go sobie z gałęzi wiązu, którą ścięłam na początku lata. Kij ten dopasowany długością do mego wzrostu okazał się bardzo przydatny, a - co najważniejsze - odbiegał wyglądem od laski ociemniałego. Badając dokładnie drogę, pokonałam schody i wyszłam na dwór. Tego wieczoru powietrze było przepojone zapachem żywicy. Przez chwilę wyobraziłam sobie otaczające mnie ze wszystkich stron szczyty i błyszczące zapewne nade mną gwiazdy. Góry Berkshires dawały mi zawsze poczucie przestrzeni i swobody. Wrażenie to i teraz dotarło do mnie, ale tylko w formie krótkiego przebłysku, który zaćmiła natychmiast jedna myśl: że wszystko to jest dla mnie bezpowrotnie stracone. Udało mi się dotrzeć do szosy i skręciwszy powędrowałam nią przed siebie. Mój plan - jeśli można tu użyć tego dumnie brzmiącego terminu - polegał na tym, by pozostać poza domem do chwili powrotu moich przyjaciółek. Kiedy zastaną moje łóżko opustoszałe, będą zaniepokojone, przestraszone, a - co najważniejsze - miotane wyrzutami sumienia. Spojrzą na siebie jak winowajczynie i powiedzą sobie: "Trzeba nam było zostać przy biednej Tomi!" Wówczas powrócę do domu i pozwolę, by błagały mnie o przebaczenie. A może wpadnę gdzieś po drodze pod samochód, który porani mnie, czy może nawet zabije. Miałyby za swoje, gdyby do końca życia musiały trwać w poczuciu winy! Szosą przejeżdżało mnóstwo samochodów. Już od dłuższego czasu przestałam się orientować w odległości dzielącej mnie od krawężnika. Nic sobie jednak z tego nie robiłam. Wędrowałam dalej przed siebie, nie wiedząc gdzie się znajduję, ani dokąd zmierzam. Nagle ktoś schwycił mnie za rękę. Odwróciłam się w kierunku mego nieznanego przeciwnika i gniewnie natarłam na niego wymachując laską. "Hej, tam! - wrzasnął jakiś głos - Co się z panią dzieje?" "Kto pan jest i czego pan ode mnie chce?" - zapytałam groźnym tonem, usiłując się uwolnić od chwytu nieznanej mi dłoni. "Idzie pani środkiem szosy. W ten sposób może pani zostać zabita. Chciałem po prostu dowiedzieć się, czy pani nie potrzebuje pomocy." W tym momencie musiał widocznie zauważyć moje ciemne okulary i laskę. "Wzdłuż szosy biegnie ścieżka dla pieszych. Czy mogę tam panią podprowadzić?" Niechże mnie pan zostawi samą i niech się pan stąd zabiera!" Kontynuowałam dalej mój marsz, lekceważąc piski hamulców i podmuch powietrza bijący we mnie od przejeżdżających wozów. Nie miałam zamiaru ustąpić im z drogi. Niechże one zejdą z mojej. Po pewnym czasie odczułam olbrzymie zmęczenie. Docierające do mnie zapachy mówiły mi o tym, że noc dawno zapadła. Uznałam, że maje przyjaciółki zostały już wystarczająco ukarane. Zawróciłam więc w kierunku, który wydawał mi się właściwy, i szukając po omacku krawężnika odnalazłam go wreszcie. Nie mogłam jednak trafić na wyłom, który zaprowadziłby mnie do wejścia na teren Garden Gables. Po długim błądzeniu usłyszałam zatrzymujący się obok mnie samochód. Ktoś wysiadł, zatrzasnął drzwiczki i szedł ku mnie. "Proszę się zatrzymać!" - głos brzmiał rozkazująco. "Niech pan stąd odejdzie! Czyż człowiek ociemniały nawet podczas spaceru musi być niepokojony?" "Kogóż to pani usiłuje nabrać? Przecież przyglądam się pani już od piętnastu minut i widzę, że zachowuje się pani jak pijana". Usłyszałam jego kroki zbliżające się ku mnie. "Gdzie pani mieszka?" "W Garden Gables. Właśnie tam zmierzam, o ile pan nie ma nie przeciwko temu." Przez chwilę milczał, a później zupełnie już innym tonem rzekł: "Przepraszam panią bardzo. Pełnię tutaj funkcję policjanta. Czy pani wie, że stoi pani naprzeciwko wejścia do Garden Gables?" Oświadczyłam, że wiem, choć nie miałam pojęcia o tym, gdzie się znajduję. Wszedłszy do domu poczęłam nasłuchiwać, Spodziewałam się znaleźć tu ludzi oszalałych z niepokoju i błagających o przebaczenie. Tymczasem wokół panowała absolutna cisza. Nikt nie zajrzał nawet do mojego pokoju, by stwierdzić, że mnie tam nie było. Iii Zaczęłam pić. Od czasu, kiedy usunięto mi jedną nerkę, alkohol stanowił dla mnie tabu. Mimo to wypijałam od czasu do czasu - a zwłaszcza w lecie - szklaneczkę dżinu z tonicum bez złych skutków. W okresie, kiedy oko bardzo mi dokuczało, piłam nieco więcej, by zagłuszyć ból. Tego lata przywiozłam ze sobą do Garden Gables kilka butelek dżinu. Fakt posiadania tych butelek był mi teraz bardzo na rękę. Trzymałam je w walizce pod łóżkiem. Wiele razy w ciągu dnia szłam do mego pokoju, by sięgnąć po butelkę. Wyciągałam się wówczas na łóżku i wymachując zwisającą w dół ręką natrafiałam na butelkę, po czym ją otwierałam. Wielkimi haustami piłam czysty dżin prosto z butelki. Właściwie nigdy nie lubiłam czystego dżinu. Nie piłam alkoholu z zamiarem upicia się. Nie piłam go wiedziona nadzieją, że doda mi to kurażu i pozwoli żyć dalej. Piłam chyba dlatego, że znajdowałam upodobanie w procesie samounicestwiania. Kołatała mi się bowiem po głowie myśl, że uszkodzenie drugiej nerki byłoby chyba najprostszym wyjściem z sytuacji. W tym okresie dawałam swoim przyjaciołom powody do poważnego niepokoju. Pewnego wieczoru Ruth urządziła piknik na świeżym powietrzu. Zmuszono mnie, bym się ubrała i wzięła udział w tej zabawie. Z zemsty zaczęłam popijać dżin. Wbrew prośbom wszystkich uczestników piłam coraz ostrzej. Tej nocy poczułam się ciężko chora. Męczyły mnie silne torsje i ostry ból w nerce. Usnęłam dopiero nad ranem, a kiedy przebudziłam się, uświadomiłam sobie, że wśród tych nocnych perypetii przeżywałam chwile niepokoju o siebie. A więc mój los nie był mi obojętny! Raz po raz wracałam myślą do tego spostrzeżenia, stwierdzając w końcu, że jest ono chyba trafne. "Jeżeli jakaś cząstka mnie samej jest skłonna walczyć, - myślałam sobie - powinnam chyba dać jej jakąś znikomą szansę". Zabrałam pozostałe butelki dżinu i postawiłam je pod drzwiami, wiodącymi do sypialni Heleny. Sądziłam, że Helena je stamtąd usunie. Mijając później te drzwi za każdym razem sprawdzałam laską, czy butelki nadal stoją. W ciągu dwóch dni sytuacja nie ulegała zmianie. W końcu zapytałam nieśmiało Helenę, czemu nie usuwa butelek z dżinem. Odrzekła mi na to, że nie zamierza występować ani w roli niańki, ani policjanta; jeśli zamierzam przestać pić, to decyzja ta jest wyłącznie moją sprawą. Zabrałam wówczas butelki, postawiłam je na swoim biurku i do końca pobytu nie tknęłam dżinu. Od czasu do czasu moi bliscy zmuszali mnie, bym brała udział w różnych okolicznościowych koktejlach. Swój bunt wyrażałam brakiem dbałości o strój. Podczas zebrań towarzyskich zasiadałam w fotelu i trwałam tak przez cały wieczór, odstraszając wszystkich swoją ponurą miną. Byłam opryskliwa dla ludzi, którzy starali się nawiązać ze mną rozmowę. Nie mogłam uwolnić się od prześladującej mnie myśli, że każdy z obecnych nieustannie wpatruje się we mnie. Ziałam gwałtowną nienawiścią do całego świata widzącego. Nigdy nie będę w stanie zrozumieć, jak wszyscy ci ludzie - zarówno przyjaciele jak znajomi - zdołali zachować spokój wobec moich zmiennych nastrojów, moich napadów wściekłości lub okresów złośliwego, uporczywego milczenia. Mogę im być tylko wdzięczna za to, że okazując mi tyle cierpliwości, pomocy i współczucia nie litowali się nade mną i nie pobłażali mi. Pamiętam, jak pewnego wieczoru poprosiłam Ruth, by mi podała papierosa. "Przecież na stoliku śniadaniowym leży cała paczka" - odpowiedziała. "Nie mogę ich znaleźć!" "Spróbuj raz jeszcze" - rzekła spokojnie. Chociaż byłam na nią wściekła, wstałam, odszukałam stolik śniadaniowy i tak długo przesuwałam palcami po jego powierzchni, dopóki ręka moja nie natrafiła na paczkę z papierosami. Kiedy zapaliłam papierosa i wróciłam na swój fotel, Ruth powiedziała: "O widzisz to już znacznie lepiej!". W postawie Ruth można by się było wówczas doszukać jakichś pozornych cech okrucieństwa, tak niewłaściwego wobec nieszczęsnej niewidomej. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, jak bardzo stara się ona mi dopomóc w ponownie przeżywanym procesie dorastania. W momencie przełomowym tego okresu mojego życia, Ruth i Hans nalegali pewnego dnia, bym poszła z nimi na koncert, odbywający się w Tanglewood. Początkowo protestowałam. Wiedziałam, że od czasu utracenia wzroku w moim wyglądzie nie zaszły żadne istotne zmiany. Utwierdziła mnie w tym rozmowa, którą pewnego wieczoru odbyłam z Heleną. Poprosiłam ją wówczas, by mi szczerze powiedziała, co myśli o moim wyglądzie. Dowiedziałam się, że moje włosy nie straciły nic ze swojej barwy i że wiją się nadal, że zachowałam swoją smukłą sylwetkę, że na mojej twarzy nie dostrzega się śladów licznych operacji. Tymczasem wbrew tej opinii wydawało mi się, że piętno odrażającej ślepoty wyryte jest na moich ciemnych okularach. Odnosiłam wrażenie, że ludzie wytykają mnie palcami, że szeptem wymieniają uwagi na mój temat, że czują do mnie odrazę. Istniała jednak jeszcze inna przyczyna moich wahań. Nie mogąc obecnie ani czytać nut, ani - jak mi się wydawało - uprawiać gry na skrzypcach, nie chciałam zgodzić się na wycinkowe doznania w dziedzinie, która w szerokim znaczeniu tego słowa była dla mnie niedostępna. W końcu jednak skapitulowałam. Postanowiłam nawet zrzucić z siebie na ten wieczór niechlujne, robocze spodnie na rzecz przyzwoitej sukienki, założyłam pończochy zamiast skarpetek i wieczorowe pantofle w miejsce sportowych półbutów na płaskim obcasie. Sięgnęłam nawet do moich kosmetyków. Kiedy siedzieliśmy już w krzesłach, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jestem przedmiotem obserwacji całej, parotysięcznej rzeszy słuchaczy. Płonąc z zakłopotania poprosiłam Ruth, aby odwiozła mnie natychmiast do domu. Ale w tej samej chwili na estradzie pojawił się, witany oklaskami, dyrygent Bostońskiej Orkiestry Symfonicznej, Charles Munch. Posłyszałam pierwsze takty Symfonii Pastoralnej Beethovena. Pełne wdzięku frazy nigdy nie wydały mi się równie piękne jak tego wieczoru. Słuchając dawniej koncertów, chłonęłam wrażenia nie tylko uchem, ale i wzrokiem. Teraz pozostawał mi tylko słuch. Do moich uszu docierały tony nigdy dotąd nie słyszane. Kojące działanie muzyki wyzwalało mnie z więzów, które krępowały mnie dotychczas. Po raz pierwszy od wielu tygodni zapomniałam o sobie, o swojej ślepocie, o lęku, o rosnącym uczuciu wrogości wobec wszystkich ludzi posiadających wzrok. Nagle uświadomiłam sobie, jak gorąco pragnę powrócić do gry na skrzypcach i wiedziałam już wtedy, że znajdę sposób, by móc ją znowu uprawiać. Wśród ciszy, która zapanowała po pierwszej części symfonii, położyłam rękę na ramieniu Ruth i mocno uścisnęłam. Tego wieczoru nie pozwoliłam, by ktokolwiek układał mnie do snu. Nie pragnęłam już, by mi czytano na głos do poduszki. Nie odczuwałam także potrzeby wieczornej rozmowy z przyjaciółmi. Zasnęłam szybko i przespałam całą noc. Pozbyłam się raz na zawsze swoich narowów. Iv Pragnienie rozpoczęcia życia od nowa stanowiło zaledwie pierwszy krok w odzyskiwaniu straconego terenu. Dopiero jednak zdobycie umiejętności życia w nowych warunkach miało być dla mnie prawdziwie trudnym zadaniem. W okresie, kiedy moje jedyne oko osłonięte było opaską, zdołałam opanować w pewnej mierze sztukę poruszania się bez pomocy wzroku. Ponieważ jednak nigdy nie liczyłam się poważnie z możliwością trwałej utraty wzroku, moim wysiłkom brakło konsekwencji i systematyczności. Jeżeli jakieś zadanie wydawało mi się zbyt trudne, odwoływałam się do czyjejś pomocy. Obecnie nie miałam już wyboru. Musiałam samodzielnie walczyć o utracone pozycje. Może "chwila prawdy", którą przeżyłam podczas koncertu, stała się tym czynnikiem, który dodał mi odwagi do rozpoczęcia życia od nowa. Bardziej prawdopodobna wydaje mi się jednak myśl, że odwaga ta zrodziła się wraz z chwilą ustąpienia objawów głębokiego wstrząsu psychicznego. Zwierzę budziło się ze swego snu zimowego i usiłowało wyleźć z jamy. Zaczęłam od nowa ćwiczyć pływanie. Byłam niegdyś dobrą pływaczką i zdawałam sobie sprawę, że teraz główną przeszkodą do pokonania jest lęk - lęk przed rozbiciem głowy o ściany basenu, lęk przed zagubieniem kierunku w wodach jeziora i płynięciem od brzegu zamiast ku plaży. Uzbrojona w ochronne okulary, które osłaniały moje oko przed zamoczeniem, rozpoczęłam trening w basenie w Garden Gables. Wykonywałam początkowo pięć ruchów od brzegu i pięć - z powrotem, podczas gdy Helena stojąc nad brzegiem basenu mówiła mi, czy mam się kierować w prawo, czy w lewo, czy też prosto przed siebie. Miałam zawsze tendencje do zbaczania w lewo. Przypisywałam to mojej wieloletniej grze na skrzypcach, dzięki której mięśnie mojej lewej ręki były bardziej rozwinięte. Samodzielne wykonywanie pewnych czynności fizycznych stało się dla mnie cudownym doznaniem. Niebawem zwiększyłam ilość ruchów do dziesięciu w kierunku od brzegu i do brzegu, a później do dwudziestu. Po kilku dniach nabrałam do siebie zaufania na tyle by spróbować tej sztuki bez pomocy Heleny. Ostrożnie odszukałam trzy kolejne stopnie, po których zeszłam do wody. Płynęłam sama! Teraz z kolei chciałam popróbować moich sił w zimnych, głębokich wodach jeziora, leżącego przy pobliskiej, opuszczonej kopalni. Za każdym razem stosowałam tę samą metodę i za każdym razem nabierałam coraz większej pewności siebie. W krótkim czasie przepływałam dziennie po pół mili w błogim poczuciu, że chociaż moje oczy są już bezużyteczne, to cała reszta działa sprawnie. Pewnej nocy upał nie pozwalał mi zasnąć. Wstałam więc i wciągnęłam na siebie kostium kąpielowy. Zeszłam cicho po schodach i dotarłam do basenu. W chwili, gdy miałam się już zanurzyć w wodzie, usłyszałam czyjś ostry, donośny głos: "Tomi! Stój!" Okrzyk ten spłoszył mnie tak dalece, że zachwiałam się i nieomal upadłam, nie mogąc zrozumieć, o co wołającemu chodziło. Kiedy odzyskałam równowagę, uświadomiłam sobie, że ów głos należał do jednego z gości pobliskiej oberży, którego zresztą mało znałam. "O co panu chodzi?" - zapytałam tonem niemal błagalnym. "Przecież pan wie, że doskonale radzę sobie sama w wodzie." "Ale nie nocą, Tomi. I nie wtedy, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. To nie jest bezpieczne" - i przez dalszych pięć minut usiłował wskrzesić we mnie na nowo strach, którego pokonanie tyle kosztowało mnie wysiłku. Później chciał koniecznie odprowadzić mnie do domu. Nie był w stanie zrozumieć, że mrok nocy, który dla niego stanowił przeszkodę, dla mnie był bez znaczenia. Przez szereg następnych dni nie byłam w stanie dotrzeć samodzielnie do basenu; nie mogłam też pływać, o ile ktoś z brzegu nie kierował moimi ruchami. Zaczęłam chodzić na długie samotne spacery. Ścieżką dla pieszych, która biegła równolegle do szosy, mogłam bezpiecznie przebyć całą milę, nie natrafiając po drodze na żadne skrzyżowanie. W moich wędrówkach po wiejskich dróżkach towarzyszyła mi niekiedy Ebba lub Helena. Od samego początku Ebba zwróciła mi uwagę, bym starała się chodzić tak, jak zwykli to czynić ludzie posiadający wzrok, to znaczy, bym nie nabrała nawyków tak typowych dla ludzi niewidomych, jak na przykład szuranie stopami, kołyszący się krok, zwieszanie głowy. Starałam się więc spacerować krokiem pewnym, zamaszystym, nosić głowę wysoko i patrzeć raczej przed siebie niż w dół. Jedyną koncesją, na jaką sobie pozwalałam, był sposób stawiania kroków. W momencie kiedy ciężar ciała spoczywał jeszcze na palcach jednej stopy, moja druga stopa dotykała już piętą powierzchni ziemi. Dzięki temu nie potykałam się na nierównym terenie. Pewnego dnia stwierdziłam, że - najzupełniej niepostrzeżenie - zaczęłam poświęcać ostatnio więcej uwagi swojemu wyglądowi. Robocze spodnie i koszule o męskim kroju ustąpiły miejsca spodniom sportowym i bluzkom, spódnicom i swetrom. Zaczęłam stosować kremy, aby wygładzić spierzchniętą od słońca skórę, powróciłam do używania pudru i pomadki. Nabrałam zwyczaju spoglądania w lustro, kiedy nakładałam na twarz kosmetyki lub kiedy szczotkowałam włosy. Zwyczaju tego nigdy już później nie zarzuciłam. Zewnętrznym przejawem ślepoty, przed którym najbardziej się broniłam, był tak charakterystyczny dla niewidomych wyraz ich oczu: nieruchome spojrzenie skierowane w próżnię, które tak niepokoi wszystkich ludzi widzących. Nieustannie ćwiczyłam się w ustalaniu kierunku, z którego dociera do mnie dźwięk, i w zwracaniu się wprost ku jego źródłu. Umiejętność kierowania oczu ku osobie mówiącej rozwinęłam w sobie do tego stopnia, że nawet dzisiaj szereg osób nie chce wierzyć w moje kalectwo; ludzie ci twierdzą z uporem, iż musiałam zachować jakąś znikomą percepcję światła i cienia. W tym okresie zdobyłam się nawet na tyle tupetu, aby wypożyczyć skrzypce i próbować na nich rzępolić. Pierwszym utworem, do którego zabrałam się, była druga część koncertu skrzypcowego g-moll Brucha. Grywałam ją niegdyś tak często, że znałam na pamięć palcowanie. Próbowałam również grać kilka sonat Mozarta, które zachowałam w pamięci. Stopniowo uświadomiłam sobie, że zapamiętałam o wiele więcej utworów muzycznych, niż to uważałam początkowo za możliwe. Postępy osiągnięte na wszystkich tych odcinkach zachęciły mnie do tego stopnia, że zaczęłam się ubiegać o przyjęcie do szkoły, noszącej nazwę "Widzące Oko". Każde moje samodzielne osiągnięcie sprawiało, że z coraz większym optymizmem patrzyłam w przyszłość. Zrozumiałam jednak, że większe postępy osiągnę wypracowując własny system życia, niż kierując się wskazówkami i radami innych. Pojęłam także i to, że jakiekolwiek czyniłabym postępy w stwarzaniu sobie form przywracających mnie normalnemu życiu, to osiągnę je raczej na przekór bliźnim niż przy ich pomocy. Nie mam tu oczywiście na myśli Phyllis ani moich bliskich przyjaciół, ci bowiem byli mi podporą we wszystkich moich poczynaniach. Natomiast wielu spośród moich przygodnych znajomych, niektórzy krewni, a także pewni, bliżej mi nie znani, a bardzo ograniczeni ludzie, wprowadzali wiele zamętu w moje życie swymi psychologicznymi rozważaniami. I tak na przykład musiałam stale wysłuchiwać rad różnych ludzi polecających mi gorąco lekarza, który miał mnie rzekomo uzdrowić. "Powinna pani pójść do dr Takiego-a-takiego" - mówili - "to cudowny człowiek. Jestem przekonana, że on pani pomoże." Co trzecia osoba zdawała się mieć niewidomą przyjaciółkę, której lekarz-cudotwórca przywrócił wzrok. Jakiś jegomość zapewniał mnie, że gdybym zgodziła się spożywać pewien rodzaj pokarmów o wysokich wartościach zdrowotnych, to już po roku odzyskałabym wzrok. Starałam się być dla tych ludzi uprzejma, siliłam się, by moje odpowiedzi brzmiały łagodnie, usiłowałam ich przekonać, że wyczerpano na mojej osobie wszystkie znane medycynie metody leczenia. Kiedy zdarzało się, że z uporem nalegano, bym skorzystała z pomocy jakiegoś lekarza czy znachora, odpowiadałam spokojnie: "Pozwólcie mi najpierw spróbować żyć na mój sposób." W rzeczywistości jednak miałam ochotę krzyknąć: "Jak długo będziecie mnie jeszcze tymi bredniami karmić? Czyż nie zdajecie sobie sprawy, że za wszelką cenę chciałabym odzyskać wzrok?" Niebawem uświadomiłam sobie jednak, że takie nieodpowiedzialne, bezmyślne próby dopomożenia bliźniemu są bardzo zwykłe i bardzo ludzkie. Skoro ludzie ci nie posiedli sztuki kontrolowania swoich wypowiedzi, ja muszę nauczyć się kontrolować swoje reakcje. Znacznie trudniej przychodzi mi zachować spokój wobec ludzi, którzy podświadomie kojarzyli ślepotę z działalnością jakichś sił nieczystych. Chwilami wydaje mi się, że grozę, jaką nas przejmuje ślepota, można częściowo przypisać głębokim, nieuświadomionym lękom. Docierają one do nas w formie zawoalowanej poprzez legendy i baśnie ludowe, w których ślepota jest klasyczną, najwyższą karą wymierzaną przez bogów tym wszystkim, którzy się tym bogom przeciwstawiają. Mój ojciec należał do tych ludzi, którzy po prostu nie mogli patrzeć na moją ślepotę. Rozumiałam jego niechęć do odwiedzenia mnie w szpitalu, kiedy znajdowałam się w stanie fizycznej i psychicznej prostracji. Teraz jednak, kiedy zdawałoby się, że mogę liczyć na jego ojcowskie uczucia i moralne podtrzymanie, ciągle jeszcze trzymał się z daleka odo mnie. Od chwili gdy z ust lekarza padł na mnie wyrok, nie miałam od niego ani listu, ani nawet telefonu. Wydawało mi się, że jestem w stanie pojąć, jak trudna rola przypada każdemu ojcu, który staje w obliczu kalectwa swego dziecka. Mogłam sobie wyobrazić własne uczucia, gdyby podobne nieszczęście miało spotkać moją córkę. Napisałam do ojca list prosząc go, by zechciał wczuć się w moje położenie. Jakiś odzew z jego strony dopomógłby mi w ustawieniu na nowo mego życia. List ten pozostał jednak bez odpowiedzi. Wiele osób usiłowało namówić mnie do wycofania mojej sprawy rozwodowej. Niektórzy przyjaciele dostrzegali tylko jeden aspekt całego zagadnienia, a mianowicie moje sprawy bytowe. "Nie para myśleć teraz o rozwodzie" - mówili. "Potrzebujesz obecnie mężczyzny, który by się tobą opiekował. Filip nie może się uchylić od swoich obowiązków wobec ciebie". Inni, do których nie dotarły wieści o naszych małżeńskich nieporozumieniach, przypuszczali błędnie, że poświęcam się dla dobra Filipa, pragnąc go uwolnić od ciężaru mojej osoby. "Jakże on śmie opuścić cię w tej sytuacji?" - oburzali się - "Nie przywdziewaj togi męczennicy, inaczej bowiem skończysz w przytułku dla niewidomych." Jeszcze inni nieświadomie ujawniali swój stosunek do niewidomych, sugerując mi, że utrata wzroku zmniejszyła moje wartości jako partnera w życiu seksualnym. "Żaden inny mężczyzna nie zwiąże się już z tobą, Tomi. Trzymaj się lepiej tego, którego masz przy sobie." Nawet mój adwokat zdawał się podchodzić do mojej sprawy rozwodowej z niechęcią. "Powinna pani zrozumieć, że sprawa pani przestała być zwykłą sprawą rozwodową." - tłumaczył mi pewnego dnia - "Wcale nie jest powiedziane, że pani ją wygra. Może pani mieć z tym duże trudności." "Ja miałabym mieć trudności?! Przecież to ja występuję o rozwód." "Wiem, o co pani chodzi - rzekł posępnie - ale sędzia może przypuszczać, że powzięła pani decyzję pod wpływem uczuciowego stressu." Innym znowu razem mój adwokat przestrzegał mnie, bym upewniła się, czy ustalone między Filipem a mną zobowiązania finansowe są odpowiednio wysokie. "Jeśli sędzia dojdzie do wniosku, że pewnego dnia może się pani stać ciężarem dla państwa, nie udzieli pani rozwodu." Od czasu mojej apokaliptycznej wizji, którą ongiś przeżyłam w taksówce, nigdy nie brałam pod uwagę możliwości, że mogłabym się kiedyś stać podopieczną towarzystwa dobroczynności. Teraz, kiedy ta wizja zatarła się w mojej pamięci, uświadomiłam sobie, że do tej pory nie zadałam sobie trudu, by znaleźć jakąś pracę. Żadnej z moich samozwańczych doradczyń myśl o "pracy" nie przyszła do głowy. Sądziły widocznie, że takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Miałam wątpliwości, czy sprawa mego powrotu na dawną posadę byłaby możliwa do przeprowadzenia; nie wiedziałam też, czy Liga do Walki ze Zniesławianiem zechciałaby mnie ponownie zaangażować. Pozostać przy mężu tylko dlatego, że zapewni on byt i bezpieczeństwo, wydawało mi się rozwiązaniem niemoralnym. Tak więc, o ile moje horyzonty w dziedzinie możliwości fizycznych powoli rozszerzały się, o tyle problemy uczuciowe i finansowe, które wynikały z mojego kalectwa, dopiero zaczynałam sobie uświadamiać. V Pod koniec lata, w miarę jak zbliżało się Święto Pracy (Labor Day - Święto Pracy, obchodzone w USA w pierwszy poniedziałek września.), przeżywałam znowu chwile napięcia. Z chaosu moich myśli wyłaniały się dwa oczywiste wnioski. Po pierwsze - chociaż wciąż jeszcze nie ustawała diabelska huśtawka uczuciowa, tak że oscylowałam nieustannie między napadami lęku i depresji a przebłyskami nadziei i porywami energii - to w sumie miałam jednak na swoim koncie pewne niewątpliwe osiągnięcia w zmniejszeniu dystansu, jaki mnie - ślepą - dzielił od życia. Po drugie uświadomiłam sobie, że nadeszła chwila, kiedy powinnam opuścić miejsce i ludzi, którzy mi w tych osiągnięciach dopomogli. Helena miała wyjechać do Nowego Jorku, aby objąć tam swoją nową posadę. Ebba wraz z mężem - urzędnikiem Sekretariatu Organizacji Narodów Zjednoczonych - w związku ze zbliżającą się sesją Zgromadzenia Ogólnego musiała niebawem powracać do Manhattanu. Przed Hansem i Ruth stała perspektywa ciężkiej pracy, związanej z przygotowywaniem szkoły w Stockbridge do nadchodzącego semestru zimowego. Zdałam sobie sprawę, że nie mogę nieustannie szukać oparcia w tych ludziach i korzystać bez końca z ich pomocy; posiadali oni przecież swoje własne życie i obowiązki. Zrozumiałam, że muszę odtąd sama sterować swoimi sprawami. Pewnego wieczoru usłyszałam prowadzoną w kuchni rozmowę, w której wszyscy brali udział. Jakiż mógł być temat tej rozmowy? Debatowano nad tym, co zrobić z Tomi. Przysłuchiwałam się propozycji Heleny, która chciała mnie zabrać do siebie. Ruth radziła, by zlikwidować moje mieszkanie w Springfield i zainstalować mnie na okres zimowy w Garden Gables. Każde z nich miało jakąś koncepcję, a wszystkie rozwiązania cechowała wielkoduszność. Kiedy tak stałam podsłuchując bez żenady, myślałam sobie: "Moje serce powinno topnieć z wdzięczności, a tymczasem wszystko to doprowadza mnie do szału." Nie widziałam powodów, dla których miałabym otrzymać opiekuna. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że ludzie ci uważają za stosowne planować za mnie moją przyszłość, jak gdybym była kretynką, która nie potrafi sama tego zrobić. Im więcej myślałam, tym bardziej rosła moja wściekłość. Nie mieli prawa mówić o mnie poza moimi plecami w ten sposób, tak jakbym była jakimś szczególnie nieprzyjemnym punktem porządku dziennego. Stojąc tak w hallu i dygocząc ze złości i uczucia zawodu, zostałam nagle olśniona wizją tego, co chcę ze sobą zrobić i co bez wątpienia zrobię. Pojadę do domu i będę mieszkała sama! Kiedy już sobie to powiedziałam - zadrżałam z radości. Pomysł był wspaniały, choć nieco przerażający. Tego rodzaju pomysły zawsze mnie najbardziej pociągały. Pragnęłam być w domu sama, bez służącej, bez opiekunki, a zwłaszcza bez Phyllis. Nigdy nie zgodziłabym się, by miała ona wziąć na swoje barki obowiązki opiekowania się matką - kaleką. Nie zamierzałam reklamować swojej dumnej niezależności po to, by stać się później pasożytem, wykorzystującym oczy swego dziecka. Postanowiłam wysłać Phyllis do internatu. Po sztubacku zagrałam na nosie w kierunku zamkniętych drzwi kuchennych, za którymi moi przyjaciele ciągle jeszcze ustawiali moją przyszłość. Pojęłam wreszcie, że im wcześniej stanę na własnych nogach, tym łatwiej przyjdzie mi żyć. Następnego dnia zakomunikowałam im swoją decyzję. Zgodnie z moimi przewidywaniami wywołała ona jęki i protesty oraz wielogodzinną dyskusję. Obstawałam jednak twardo przy swoim. Znacznie łatwiej przychodzi człowiekowi ignorować argumenty wówczas, kiedy nie musi się patrzeć na argumentujących. Po południu zrezygnowali z dalszej walki. Tego wieczoru zasiedliśmy z Hansem na pogawędkę. Rozprawialiśmy o wyborze szkoły dla Phyllis. Pragnęłam wybrać najlepszą, jaka istniała, chociaż właściwie nie miałam na to odpowiednich środków, a nie byłam pewna, czy mój mąż zgodzi się pokrywać koszty takiej szkoły. W chwili bieżącej moje aktywa były łatwe do zliczenia. Byłam właścicielką domu w Springfield, starego kabrioletu Pontiac, etoli z nurków otrzymanej jako prezent na dziesięciolecie ślubu oraz paruset dolarów w gotówce i w akcjach. Co tydzień Liga do Walki ze Zniesławianiem przekazywała mi pieniądze, przysługujące mi z tytułu urlopu chorobowego. Natomiast sprawa moich alimentów nie była uporządkowana i bywały tygodnie, kiedy oczekiwanego przekazu nie otrzymywałam. Dwie szkoły wydały nam się najodpowiedniejsze i na przestrzeni tygodnia odwiedziłam obie wraz z Heleną i Phyllis. Wypowiedziałyśmy się jednogłośnie za małą szkołą prywatną w górach Adirondack koło Lake Placid, w stanie New York. Kiedy wracałyśmy do Garden Gables, ogarnęło mnie wielkie przygnębienie. Nie było w tym zresztą nie zaskakującego; dobrowolnie odcinałam się przecież od najdroższej mi istoty. Było to chyba najpewniejszą gwarancją mojej samotności. Rozdział 7 Jestem nadal istotę ludzką! Na drodze wiodącej z gór Berkshires do domu znany był mi każdy zakręt, każde nachylenie szosy. Jeżdżąc tędy dawniej opuszczałam zawsze dach mego kabrioletu, by móc ogarniać wzrokiem cały masyw górski i czuć pęd powietrza. Wracając obecnie do Springfield, byłam tylko pasażerem, a podniesiony dach samochodu miał chronić maje oko przed podmuchami wiatru. Tkwiła w tym jakaś ponura konsekwencja, że nawet ten drobny symbol wolności obrócił się w symbol niewoli. Znałam tę trasę tak dobrze, że z ruchu samochodu mogłam wywnioskować, kiedy osiągałyśmy wzniesienie, kiedy zjeżdżałyśmy w dół po zboczu pagórka, a kiedy pędziłyśmy drogą wśród wiecznie zielonych lasów. Dotarłyśmy wreszcie do długiego, łagodnego zakrętu i wtedy wiedziałam już, że jesteśmy nieomal u siebie. Mój dom wznosił się przy skrzyżowaniu ulicy i drogi wiejskiej. Gwizd protektorów po asfalcie przeszedł w chrzęst, kiedy zjechałyśmy na wiejski trakt. Później koła zagwizdały ponownie na asfalcie i wreszcie wszystko ucichło. Wyobraziłam sobie dom, długi i niski, stojący przy obrzeżonej drzewami ulicy; jego dach pokryty szarymi gontami i czarne okiennice, ożywione jedną jasną, żółtą plamą. Phyllis puściła moją rękę, którą - jak to sobie dopiero teraz uświadomiłam - trzymała przez całą drogę w swoich dłoniach. Robiła wszystko, co było w mocy jej dziesięciu lat, by dodać mi otuchy. Kiedy wchodziłyśmy do domu, przywoływałam całą moją odwagę, by nie dać poznać po sobie, jak bardzo się lękam. Od czego mam zacząć? - zastanawiałam się. Jak zdołam się rozpakować? Jak mam się zabrać do zorganizowania i prowadzenia domu? Phyllis zdawała się wyczuwać intuicyjnie moje zmieszanie. "Siadaj, mamusiu. Przyniosę tutaj walizki i wspólnie je rozpakujemy. W ten sposób będziesz wiedziała, gdzie się co znajduje." Stojąc na środku saloniku zastanawiałam się, czy zdołam rozeznać się w swoim własnym domu. Tytułem próby zrobiłam kilka kroków i znalazłam się tuż koło kanapy. Traktując ją jako ogniskową, poczęłam w myśli odtwarzać obraz całego domu. Później, wolniutko, krok za krokiem, wędrowałam z pokoju do pokoju, starając się przekazać mięśniom to, co widziałam moją wyobraźnią. Usiłowałam jednocześnie uporządkować bardzo mieszane uczucia, jakie budziło we mnie to otoczenie: nie czułam się tutaj właściwie nigdy szczęśliwa, ale był to przecież mój dom i wiedziałam, że zrobię wszystko, aby się tutaj urządzić możliwie jak najlepiej. W pokoju sypialnym Phyllis zaczęła rozpakowywać moje walizki, a ja stałam przy niej bezradnie. W pewnej chwili Phyllis włożyła mi w ręce jakąś część garderoby. "To twoja niebieska spódnica, mamusiu. Pomacaj szeroką taśmę, którą jest wykończona w talii. Wyobrażam sobie, że wiedząc o tym, będziesz ją mogła łatwo rozpoznać. Oto wieszak." Mechanicznie wzięłam go z rąk Phyllis i rozwiesiłam na nim spódnicę. Phyllis pociągnęła mnie teraz w kierunku szafy ściennej i położyła moją dłoń na poprzecznym pręcie, służącym do zawieszania garderoby. "Umieścimy tę spódnicę po lewej stronie. Tę część szafy przeznaczymy chyba wyłącznie na spódnice." Ciągle jeszcze oszołomiona zawiesiłam wieszak na pręcie. Teraz z kolei w moich rękach znalazły się spodnie. "To są twoje szare flanelowe spodnie" - rzekła Phyllis. "Pomacaj nogawki. Czy czujesz, jak zwężają się ku dołowi? Twoje niebieskie spodnie mają szerokie mankiety. To chyba pomoże ci je rozróżnić. Zawiesimy ja po prawej stronie szafy". Kiedy spodnie znalazły się już na miejscu, otrzymałam z kolei bluzkę. "Oto twoja niebieska bluzka" - mówiła znowu Phyllis - "Czy pamiętasz, że zapina się na kwadratowe guziczki?" I tak w ciągu pół godziny Phyllis przeprowadziła wspólnie ze mną dotykowy przegląd mojej odzieży, ucząc mnie, jak mam z niej korzystać posługując się swoją pamięcią i wyobraźnią. Początkowo byłam zdumiona tym, że pomyślała o tym wszystkim, a tym bardziej, że potrafiła to tak sprawnie przeprowadzić. Później przyszła chwila smutnych refleksji. Poczułam litość dla siebie, że w ten oto sposób przyjdzie mi odtąd żyć stale, a także litość dla Phyllis, która zmuszona okolicznościami musi uczyć swoją matkę, jak się należy ubierać. Ale kiedy cała moja odzież spoczęła uporządkowana w szafie i komodzie, wyczułam intuicyjnie, że Phyllis była dumna z naszego osiągnięcia. Zresztą i mnie również ogarnęło uczucie dumy. Trwało to jednak bardzo krótko. Uświadomiłam sobie, że należy zająć się obiadem. Phyllis będzie niebawem głodna, a w domu nie ma nic do zjedzenia. "Ale co ja zrobię - pomyślałam sobie - kiedy będzie już to i owo?" Zasiadłam przy kuchennym stole, bębniąc weń palcami. Od momentu utraty wzroku nigdy nie musiałam się troszczyć o swoje posiłki. I znowu wkroczyła tutaj Phyllis, która równie prosto potraktowała i to zagadnienie. "Daj mi, mamo, trochę pieniędzy. Skoczę na rowerze do sklepu spożywczego i przywiozę coś do zjedzenia". Nie odbiegało to zbytnio od normy; dawniej, kiedy moja praca przeciągała się do późna, Phyllis często załatwiała jakieś nagłe sprawunki dla rodziny. Zastanawiałam się tylko, co jej się uda kupić i jak ja z kolei zdołam to coś przyrządzić. Ostatecznie w najgorszym razie - pomyślałam - zatelefonuję do pobliskiej restauracji włoskiej i poproszę, by mi dostarczono spaghetti i pizza. Główny problem polegał jednak na rozwiązaniu dwóch spraw: jak zapewnić sobie dostawę żywności i jak poradzić sobie z gotowaniem. Zadanie wydawało mi się ponad siły. Ale Phyllis znowu wyprzedziła mnie w znalezieniu rozwiązania. Poza podstawowymi wiktuałami nabyła ona produkty mrożone, takie jak pasztet, pieczone kurczęta i inne gotowe potrawy mięsne, jarzyny i owoce. Kupiła nawet mrożone wafle oraz sok pomarańczowy na śniadanie. Przez najbliższy tydzień mogłyśmy zatem żywić się, ograniczając się do otwierania puszek i odgrzewania ich zawartości. "Pozwól mi zająć się obiadem" - powiedziała Phyllis. Byłam zbyt wyczerpana, by protestować. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nikt z przyjaciół nie wiedział o naszym powrocie do domu. Telefon był jeszcze ciągle wyłączony. Zdając sobie sprawę, że cisza ta nie potrwa długo, postanowiłam ją tego wieczoru wykorzystać, kładąc się wcześnie do łóżka. Kiedy myłam zęby, do łazienki wkroczyła Phyllis. Posłyszałam, że siada na brzegu wanny. "Przyszłam ci naszykować szczotkę do zębów - rzekła - ale widzę, że dałaś sobie radę beze mnie. Powiedz mi, mamusiu, jak radzisz sobie przy nakładaniu pasty na szczotkę do zębów." Właściwie nie zastanawiałam się dotąd nad tym zagadnieniem, ale teraz, kiedy Phyllis o tym napomknęła, uświadomiłam sobie, że było to dla mnie sprawą zupełnie łatwą. "Po prostu wymacuję palcem włosie szczotki i wyciskam na nie pastę. Najważniejsze jest, aby upewnić się, czy rzeczywiście używam pastę do zębów, a nie... no, na przykład któregoś ranka w ubiegłym tygodniu poczułam nagle, że moje usta są pełne kremu kosmetycznego". Phyllis roześmiała się. Fakt, że tak rzeczowo podchodziła ona do problemu mojego kalectwa, był dla mnie źródłem głębokiego, nieustannego zdziwienia. "Jakże wobec tego udaje ci się odróżnić tubę z pastą od innych tub?" - zapytała. "Po prostu przylepiam kawałek plastra na tubę z pastą do zębów. Naklejam także różnego kształtu skrawki przylepca na moje lekarstwa; pomyłka mogłaby tu być groźna." "Powiedz mi, jakim sposobem udaje ci się poruszać po mieszkaniu z taką swobodą? Chodzisz tak, jakbyś widziała, którędy idziesz i dokąd zmierzasz." "Nie przyszło mi to łatwo" - rzekłam. "Czy pamiętasz, jak potykałam się o wszystkie meble, kiedy po raz pierwszy musiałam założyć opaskę na oko? Kiedyś nawet uderzyłam się o drzwi i dostałam krwotoku z nosa. Zrozumiałam wtedy, że lepiej będzie dla mnie, jeśli poznam układ mebli w każdym pokoju i postaram się go utrwalić w swojej pamięci. Pierwszym wnętrzem, którego rozkład udało mi się zapamiętać, było mieszkanie Ruth w Stockbridge. Ruth oprowadziła mnie po całym domu, opisując ustawienie każdego mebla. Pokazała mi, jak otwierają się drzwi w całym budynku. Chodziłyśmy krok za krokiem, z pokoju do pokoju, od fotela do stołu, od drzwi do łóżka. Ruth opisywała mi obrazy wiszące na ścianach. Kazała mi nawet wymacywać kształt tych obrazów i fakturę każdego malowidła, bym je sobie mogła lepiej wyobrazić. Później oświadczyła mi, bym sobie radziła samodzielnia. Wymagało to z mojej strony dużej koncentracji, ale już po niedługim czasie byłam w stanie poruszać się bez pomocy po całym domu z dość dużą pewnością siebie. Osiągnięcie swobody ruchów przyszło mi we własnym domu znacznie łatwiej." We wczesnym okresie mojego kalectwa stosowanie techniki zapoznawania się z wnętrzem było dla mnie kwestią życiową. Jedynie tą droga udawało mi się bowiem poruszać po czyimś mieszkaniu bez narażania się na okaleczenie lub śmieszność. Obecnie zapoznaję się z wnętrzem jakiegoś domu głównie dlatego, że działa to odprężająco na gospodarzy. Kiedy w miarę upływu czasu wzrosła moja umiejętność wyobrażania sobie otoczenia, przekonałam się, że poza zwykłą koncentracją nad obrazem trójwymiarowym i wielobarwnym - sekret polegał na odpowiednim nastawieniu. Kiedy świadomie uczyłam się lokalizacji przedmiotów, wyniki nie były tak dobre. "Czy nie czujesz się zakłopotana, kiedy prosisz ludzi, by ci opisywali wnętrze pokoju?" - zapytała Phyllis. "Potykanie się o meble peszy mnie znacznie bardziej" - odpowiedziałam, uśmiechając się. Ii Następnego ranka przygotowywałam się jak debiutantka do wystąpienia na terenie Springfield. Wiedziałam, że będzie to przejście trudne, ale zdawałam sobie sprawę, że muszę się na nie zdobyć. Z Phyllis jako moją przewodniczką minęłyśmy kilka przecznic i dotarłyśmy do przystanku autobusowego, skąd wyruszyłyśmy w kierunku miasta. Z wielkim ubolewaniem myślałam o stojącym w garażu samochodzie. Obecnie byliśmy sobie nawzajem niepotrzebni. Plan dnia, jaki nakreśliłyśmy sobie, był bardzo bogaty: trzeba było zaopatrzyć Phyllis w odzież szkolną, załatwić sprawunki związane z gospodarstwem domowym. Byłam też zapisana u lekarza, który miał mnie zbadać i wypowiedzieć się, czy spełniam warunki, które szkoła "Widzące Oko" stawia kandydatom przy ich przyjmowaniu na kurs. Zakładałam z góry, że dzień będzie męczący i przykry. Nie przypuszczałam jednak, że wywoła we mnie pragnienie ucieczki przed ludźmi. Znałam w Springfield wiele osób, toteż tego dnia nie mogłyśmy nieomal zrobić kroku, by nie spotkać kogoś z przyjaciół lub znajomych. Wszystkich tych ludzi mogłabym podzielić na dwie kategorie: tych, którzy wiedzieli już o moim kalectwie, oraz tych, dla których było ono zaskoczeniem. Trudno byłoby mi powiedzieć, z którą kategorią ludzi rozmawiało mi się trudniej. Pierwsi litowali się nade mną, drudzy byli zdziwieni, a nawet urażeni moją obecnością na ulicach Springfield. Raz po raz musiałam wysłuchiwać niezręcznych sformułowań, które miały wyrażać współczucie lub które ledwie maskowały przeżywany na mój widok wstrząs. Gdybym usłuchała troskliwych rad, których mi tego dnia nie szczędzono, stałabym się prawdopodobnie pustelnicą. Największe zaniepokojenie wśród tych ludzi wzbudziła moja decyzja wysłania Phyllis do internatu. "Będzie pani jej potrzebowała w domu" - powiedziała pewna niewiasta. "Dzieciak powinien zostać i opiekować się panią." Nikomu z tych ludzi nie przyszło do głowy ułatwić mi sytuację i podać mi swoje nazwisko. Musiałam nieustannie wytężać swoją pamięć, by zorientować się, kto jest moim rozmówcą. Niektórzy wrzeszczeli tak, jakbym była głucha. Inni mówili szeptem, jak gdyby znajdowali się przy łóżku chorego. Po kilku godzinach takich spotkań ogarnęło mnie uczucie obrzydzenia i wściekłości. Miałabym ochotę stanąć w środku miasta i krzyknąć tym wszystkim ludziom, że utrata wzroku nie ujęła mi nie z mojego człowieczeństwa i z mojej indywidualności. "Powiedzcie mi, kim jesteście - coś we mnie krzyczało - abym nie musiała zgadywać. Ofiarujcie mi pomocną dłoń zamiast uśmiechu, którego przecież nie widzę. Mówcie do mnie normalnym głosem. I nie dyktujcie mi, na Boga, jak mam żyć!" By uniknąć powtórzenia się tych scen, przez następnych kilka dni mało wychodziłam z domu. Jedna z moich przyjaciółek załatwiała wspólnie z Phyllis sprawunki. Zdarzało się, że któraś z sąsiadek wpadała do mnie, przynosząc garnek zupy, porcję ciasta czekoladowego czy kawałek pieczeni. Nie protestowałam, gdy ludzie obdarzali mnie świeżo przygotowanymi potrawami; czyż można jeść bez końca mrożonki? Pewnego dnia zjawił się mój ojciec, który zaprosił nas na obiad do restauracji. Było to nasze pierwsze spotkanie od czasu, kiedy dowiedziałam się o moim kalectwie; perspektywa tego spotkania napełniała mnie z jednej strony nadzieją, a z drugiej - lękiem. Tymczasem przebiegło ono poprawnie, choć drętwo. W rozmowie operowaliśmy ogólnikami. Dużo czasu poświęciłam w niej opowiadaniu o szkole Phyllis. Temat moich oczu poruszył on dopiero wówczas, gdy zapytał, co zamierzam ze sobą zrobić po wyjeździe Phyllis. Wyraziłam wtedy chęć uczęszczania na kursy organizowane przez "Widzące Oko". Byłam niesłychanie rada, że zaaprobował mój plan, i mile ujęta wyrażoną przez niego gotowością zakupienia dla mnie psa-przewodnika. Któregoś dnia, kiedy zaszyta w fotel słuchałam płyt, przyszła do mnie jedna z moich przyjaciółek, by ponaszywać na ubrania i bieliznę Phyllis tasiemki z jej nazwiskiem. W pewnej chwili podeszła ona do mnie i kładąc mi coś do ręki rzekła: "Masz tutaj igłę z nitką, parę naszywek i kilka par skarpetek. Dasz sobie chyba radę z tak prostym szyciem." "Nie potrafiłam szyć nawet wówczas, gdy widziałam" - zaśmiałam się. "To nie nie szkodzi. Spróbuj teraz" - rzekła moja przyjaciółka. "Nie mogę patrzeć, jak się lenisz wtedy, kiedy ja pracuję." Po kilku niezręcznych próbach manipulowania igłą wpadłam wkońcu we właściwy rytm. Ściegi wykonane moją ręką były wielkie i pewnie nietrwałe, a moje palce nosiły ślady licznych ukłuć. Wykonanie tej błahej pracy domowej dało mi jednak dużo zadowolenia. Przyszyłam tego dnia kilka tuzinów naszywek. Osiągnięcie to - na pozór nieważne - dowodziło jednak, że zadając sobie nieco trudu byłam w stanie wykonywać samodzielnie szereg czynności. Iii Dzień, w którym Phyllis wyjeżdżała do szkoły, był ciężki dla nas obu. Trom - moja dawna pielęgniarka - wiozła nas samochodem do Adirondack. Jechałyśmy ogarnięte panicznym lękiem że krótka chwila milczenia może doprowadzić którąś z nas do łez. Obie czyniłyśmy gorączkowe wysiłki, by ani na moment nie przerwać rozmowy. Była to najbardziej gadatliwa jazda, jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek odbyć. Nic więc dziwnego, że pod koniec podróży byłam mocno zachrypnięta. Pożegnanie okazało się łatwiejsze, niż przypuszczałam. Obyło się bez łez. Nawzajem obiecywałyśmy sobie, że będziemy dbać o siebie. Dopiero w drodze powrotnej do Springfield uroniłam kilka łez - nie nad sobą, ale nad Phyllis, którą trzeba było wysłać z domu, ponieważ matka jej straciła wzrok, a rodzice nie mogli wieść wspólnego życia. Wszystkie moje obawy, które udało mi się pokonać, powróciły teraz, by mnie dręczyć od nowa. Czy moje posunięcie dyktowane było troską o Phyllis? A może to nieświadomy egoizm kazał mi odsunąć od siebie swoją córkę, bym mogła przekonać się, czy moje dążenie do niezależności stanie się faktem, czy też okaże się mitem. Trom zaofiarowała się, że zostanie ze mną. Nie upierała się jednak przy swojej propozycji wiedząc, że pragnę zostać sama. Wśród ciszy, która zapanowała w domu po jej odejściu, uświadomiłam sobie, że oto po raz pierwszy jestem zdana wyłącznie na siebie. Tak pragnęłam niegdyś tej wolności i wreszcie ją osiągnęłam. Tyle, że ta wolność oznaczała obecnie smutną i dojmującą samotność. Wodząc rękoma wśród ciemności wędrowałam po domu bez celu i sensu. Otwierałam i zamykałam szafy. Zeszłam po schodach na dół do małego dźwiękoszczelnego pokoju muzycznego i poczęłam głośno bębnić na fortepianie. Nie trafiałam jednak we właściwe klawisze. Podeszłam do telefonu, by zamówić międzymiastową rozmowę z Heleną. "Ot tak, żeby usłyszeć czyjś przyjemny głos" - mówiłam sobie, by uciszyć własne sumienie. Odłożyłam jednak słuchawkę, zanim zgłosiła się telefonistka. Uświadomiłam sobie, jak kiepskie są moje perspektywy na przyszłość, skoro w tym krótkim czasie przeżywam już chwile słabości. Postanowiłam, że najlepiej będzie pójść do łóżka. Byłam zmęczona długą jazdą samochodem i czułam nasilający się ból gardła. Dotknęłam ręką czoła. Wydało mi się ono rozpalone, ale przypisałam to jakimś urojeniom. Zapaliłam światło w sypialnym pokoju (każdemu niewidomemu niezmiernie łatwo przychodzi ustalić, czy światło pali się, czy też jest wyłączone. W całym naszym kraju istnieje bowiem jednolity sposób instalowania kontaktów ściennych. Przy wyłączniku podniesionym do góry światło jest zapalone, a wygasza się je przez opuszczenie wyłącznika w dół.) Świadomość, że światło się pali, w jakiś sposób zmniejszała moje uczucie osamotnienia. Kierując się tymi samymi względami włączyłam radio. Mijały godziny, a ja nie mogłam usnąć. Co pewien czas wstawałam z łóżka i obchodziłam całe mieszkanie w poszukiwaniu czegoś, czego nie byłam w stanie określić słowami, z góry zresztą wiedząc, że tego czegoś nie ma. Snułam się po domu mówiąc sama do siebie: "Widzisz, teraz jesteś sama... Musisz teraz samodzielnie dawać sobie radę z pewnymi rzeczami... Już od dawna nic nie robiłaś samodzielnie." Tymczasem jednak nie wiedziałam, na czym te "pewne rzeczy" polegały. Usnęłam chyba dopiero przed świtem. Wszystkie stacje radiowe już od dawna zamilkły, a z głośnika dobywały się tylko trzaski zakłóceń atmosferycznych. Zbudziły mnie dopiero dźwięki hymnu narodowego, którym lokalna radiostacja rozpoczynała swój program dzienny. Czułam się jeszcze bardziej rozgorączkowana i zdawało mi się, że moje gardło było pokryte papierem szklistym. W obecnym stanie rzeczy nie zamierzałam jednak kłaść się do łóżka w charakterze chorej. Stale jeszcze odczuwałam jakiś straszliwy przymus wewnętrzny, by coś robić, który kojarzył się z jednoczesną przerażającą nieświadomością, na czym moja aktywność ma polegać. Stwierdziłam, że wyłącznik świetlny podniesiony jest do góry, wobec czego zgasiłam światło. Odczułam przy tym pewne zadowolenie; jak by nie było - nie będę marnować elektryczności. A więc, Tomi - musisz rozpocząć dzień od przygotowania śniadania - myślałam sobie. Chodźmy zatem do kuchni. Ale przed tym jeszcze - mówiłam do siebie grzebiąc w szafie - trzeba założyć szlafrok i ranne pantofle. Dzięki pomponom odnalazłam gładko pantofle, a szlafrok rozpoznałam łatwo po pasku ozdobionym frędzlą. Jak dotąd - zupełnie nieźle - myślałam, po czym nagle przerwałam: "Bzdury, bzdury" - powiedziałam z obrzydzeniem, tym razem już głośno. Mówienie do samej siebie na głos nie stworzy atmosfery ożywienia i energii, może natomiast wzbudzić wśród moich sąsiadów pewne podejrzenie co do mojej poczytalności. Postanowiłam z tym skończyć i udałam się do kuchni, by przygotować śniadanie. Powinno ono być proste; wystarczy szklanka soku pomarańczowego, jedno jajko i czarna kawa. Rzadko jadałam jajka, ale pomyślałam sobie, że ugotowanie jajka nie będzie trudne, a przy okazji nauczę się manipulować przy kuchence elektrycznej. W poszukiwaniu puszki z zamrożonym sokiem pomarańczowym zaczęłam szperać w lodówce. Moja dłoń potrąciła jakąś butelkę, która przewróciła się. Posłyszałam trzask pękającego szkła i poczułam, jak jakiś zimny płyn rozlewa się na moje stopy. "Kwarta mleka poszła!" - pomyślałam sobie. Kiedy wycofywałam rękę z lodówki, potrąciłam jakieś małe przedmioty, które upadły na ziemię, tłukąc się z trzaskiem. Macając ręką dokoła siebie umaczałam palce w czymś, co miało niewątpliwą konsystencję żółtka. "Cóż za wspaniały początek!" - pomyślałam. Cały ten bałagan należało uprzątnąć przed zabraniem się do dalszych czynności. Odszukałam drogę, wiodącą z domu poprzez osłonięte daszkiem przejście do garażu, w którym zgromadzone były wszystkie przyrządy do sprzątania. Garaż zagracony był różnego rodzaju rupieciami, które stwarzały teraz groźny dla mnie tor przeszkód. Potknęłam się o zwinięty wąż gumowy, uderzyłam się kolanem o jakiś metalowy przedmiot, którym była prawdopodobnie rama fotela ogrodowego. Udało mi się nawet tak stąpnąć na grabie, że ich rękojeść - jak to niekiedy bywa w dowcipach rysunkowych - wznosząc się gwałtownie ku górze, zadała mi cios w skroń. "Niech to diabli wezmą!" - wymamrotałam. W końcu jednak osiągnęłam sukces - znalazłam ścierkę i dotarłam z nią bez przeszkód do kuchni. Kiedy schyliłam się, usiłując palcami rąk zbadać, jaką przestrzeń podłogi należy uprzątnąć, poczułam, że nogawki moich spodni od piżamy ociekają wodnistą, lepką mazią, którą stanowiła mieszanina jajka i mleka. Moja reakcja była głupia i nieoczekiwana: zaczęłam się śmiać. Równie dobrze mogłam zakląć lub wybuchnąć płaczem. Pomyślałam sobie jednak: wszelkie początki są zawsze trudne i tego rodzaju przygody są nieuchronne. Moje najważniejsze zadanie, to zorganizowanie sobie domu tak, by wiedzieć, co gdzie się znajduje. Wytarłam podłogę, zmieniłam mokre spodnie od piżamy na spodnie robocze i wróciłam do kuchni, by zakończyć zwycięsko sprawę soku pomarańczowego. Zachowywałam się już znacznie ostrożniej badając ponownie wnętrze lodówki i wkrótce zlokalizowałam poszukiwaną puszkę. Klucz do otwierania konserw leżał - jak sobie przypomniałam - na szafce, stojącej na lewo od zmywaka. Wodząc ręką po powierzchni szafki odnalazłam go wreszcie. Otworzyłam puszkę i przelałam kancentrat do dzbanka, który - jak zdołałam zapamiętać - stał na dolnej półce szafki, znajdującej się na prawo od zmywaka. Odszukałam kran i upewniwszy się, że odkręcam kurek od zimnej wody, wlałam do koncentratu trzy puszki wody. Następnie otworzyłam szufladę ze sztućcami i odszukałam w niej drewnianą łyżkę. Mieszałam nią zawartość dzbanka tak długo, dopóki nie poczułam, że bryłki lodu całkowicie się już rozpuściły. Napełniłam szklankę i napiłam się soku. Moje gardło było tak obrzmiałe, że ledwie mogłam przełykać. Pochłonęłam jednak wystarczającą ilość płynu, by odczuć dreszcz wzruszenia, wywołany moim osiągnięciem. Chociaż sok pomarańczowy był lodowato zimny, to czułam, jak rozgrzewa mnie całą. Był to mój sok pomarańczowy. Nikt go nie przygotowywał, tylko ja sama! Teraz z kolei zabrałam się do jajka. Pierwsze, po które sięgnęłam, z uporem nie chciało się dać rozbić. Zdjęłam z półki rondelek, który wisiał nad kuchnią i napełniłam go wodą. Postawiwszy go ostrożnie na palniku obróciłam tarczę przełącznika o jedną podziałkę i skontrolowałam dotykiem, wymacując wgłębienie odpowiadające kresce skali. Przysunąwszy sobie krzesło do piecyka kuchennego usadowiłam się na nim nasłuchując, kiedy woda zacznie się gotować. Gdy usłyszałam bulgotanie, zbadałam pozycję wskazówek na moim braille'owskim zegarku i czekałam. Lubię jajka czterominutowe. To, które sobie przygotowałam, miało wyjątkowo wyborny smak. Następnie odnalazłam filiżankę i poczęłam szukać dzbanka do parzenia kawy, który stał zwykle na półce w spiżarni. Nietrudno przyszło mi go znaleźć, gdyż dzbanki takie posiadają swoisty kształt i wymiar. Zresztą przy wąchaniu drugiego z kolei dzbanka dotarł do moich nozdrzy ów charakterystyczny zapach kawy, który wynagrodził mi trudy poszukiwania. Wsypałam jedną łyżkę kawy, zalałam ją wodą, w której gotowałam jajko, i śniadanie było gotowe. Kosztowało mnie ono godzinę przygotowań, ale była to jedna z tych godzin, które na przestrzeni wielu miesięcy najbardziej dodawały mi otuchy. Iv Ponieważ nie mogłam poświęcać aż godziny czasu na przygotowywanie każdego posiłku, postanowiłam zorganizować sobie kuchnię od nowa. Opróżniłam lodówkę, wyczyściłam ją, a następnie ułożyłam w niej na nowo wszystkie produkty zapamiętując, gdzie się co znajduje. Starałam się przy tym trzymać pewnego systemu: nabiał zajmował jedną półkę, mięso leżało na drugiej, wysokie butelki ustawiłam w głębi, a z brzegu niższe słoiki. Kosztowało mnie to mniej trudu, niż to sobie początkowo wyobrażałam. Dla gospodyni, która posługuje się wzrokiem, zidentyfikowanie żywności przy pomocy metod pozawzrokowych musi się wydawać problemem nie do pokonania. Tymczasem w tej właśnie dziedzinie człowiek niewidomy operując innymi zmysłami radzi sobie najłatwiej. I tak na przykład nic nie może być podobne w kształcie i dotyku do butelki mleka, pojemnika na jajka czy do paczki płatków owsianych. Ser i masło łatwo rozpoznać dzięki ich konsystencji, a jeżeli nawet na tej samej półce leży parę gatunków sera miękkiego czy twardego, to nietrudno przychodzi je rozróżnić na podstawie ich zapachu. Jarzyny i owoce mają charakterystyczny kształt i wymiar. Współczuję gospodyni, która nie potrafi rozróżnić za pomocą dotyku marchwi od selera albo jabłka od gruszki. Drób ma swój bardzo charakterystyczny kształt, podobnie zresztą jak i różne rodzaje mięsa. Dzisiaj byłabym w stanie wejść do nie znanej mi kuchni, otworzyć lodówkę i kierując się dotykiem i zapachem określić nieomal bezbłędnie jej zawartość. Uporządkowanie szaf kuchennych zajęło mi znacznie więcej czasu - głównie dlatego, że musiały one pomieścić dużą ilość różnorakiego sprzętu, a dostęp do górnych półek był możliwy tylko przy użyciu małej, trzystopniowej drabinki. Przy tej okazji uświadomiłam sobie, jak olbrzymie ilości różnorodnej porcelany są w moim posiadaniu. Większość tych naczyń ustawiłam na najwyższych półkach, zostawiając pod ręką do codziennego użytku tylko cztery komplety talerzy, talerzyków i filiżanek. Ten sam los spotkał moje zapasy szkła. Jedną szafę kuchenną wypełniłam półmiskami i naczyniami szklanymi, w drugiej ustawiłam salaterki i dzbanki, a trzecią przeznaczyłam na przyrządy o specjalnym przeznaczeniu, jak na przykład imbryki do kawy, mikser czy toaster. Garnki i patelnie umieściłam na półkach zainstalowanych pod płytą stołu kuchennego. Przy wykonywaniu wszystkich tych czynności nieustannie kreśliłam w umyśle obraz przestrzenny, starając się wyobrazić sobie i zapamiętać umiejscowienie każdego przedmiotu. Zdawałam sobie sprawę z ogarniającego mnie znużenia, ale za wszelką cenę chciałam dokończyć dzieła przed przygotowywaniem sobie obiadu. Przyczyną mojego pośpiechu był nie tyle głód, ile chęć przekonania się, co z moich wysiłków wyniknie. Zdecydowałam się na kanapkę z tuńczykiem lub łososiem. Owo "lub" było swego rodzaju koniecznością, obydwie puszki były bowiem płaskie i okrągłe i nie byłam w stanie ich rozróżnić. Zabrałam się do łososia, którego mi los przeznaczył, a potem wypiłam następną filiżankę kawy. Rozważałam możliwość uporządkowania spiżarni, ale doszłam do wniosku, że byłoby to stratą czasu. Widz nic nie wie o aktorach, dopóki nie zajrzy do programu. To samo można powiedzieć o puszkach z konserwami, gdy etykiety ich są nam nie znane (w późniejszym okresie przylepiałam przez pewien czas na puszki z konserwami etykiety braille'owskie. Okazało się to jednak dość kłopotliwe. W rezultacie ktoś z moich przyjaciół odczytywał mi zwykle zawartość puszki, którą następnie ustawiałam w pewnym określonym miejscu na półkach.) Po obiedzie postanowiłam uporać się z garażem. Nie miałam ochoty narażać się na uderzenia i siniaki przy każdej wyprawie w tamte rejony. Rozpoczęłam od porządkowania większych przedmiotów, które - pchając i ciągnąc ustawiłam po bokach garażu. Następnie ułożyłam starannie wszystkie narzędzia ogrodnicze i cały sprzęt służący do sprzątania domu. Podobnie jak to miało miejsce z żywnością i naczyniami, czynności te nie były dla mnie ani w części tak trudne, jak mógłby przypuszczać człowiek widzący; wszystkie te przedmioty - dzięki swoim kształtom i wymiarom - były łatwe do zidentyfikowania. Zwinęłam wąż gumowy, który niedawno był przyczyną mego potknięcia i zawiesiłam go na haku, wbitym jak pamiętałam - w ścianę w tym właśnie celu. Następnie wszystkie liście i śmieci nagromadzone na przestrzeni miesięcy, zmiotłam w stos na trawniku. Tego wieczoru można było określić moje samopoczucie jednym zwrotem: zadowolona z siebie. Kiedy jednak wygodnie ułożyłam swoje utrudzone ciało w łóżku, poczułam się zaniepokojona. Leżąc płasko ledwie mogłam oddychać. Miałam spuchnięte gardło, dokuczał mi ból w piersiach, a moje ciało było rozpalone. Ogarnął mnie taki lęk, że natychmiast wezwałam lekarza. Ten - zbadawszy mnie - zapytał: "któż się panią opiekuje, Mrs. Keitlen?" "Nikt, panie doktorze. Radzę sobie sama". "Obawiam się, że będzie pani musiała kogoś zwerbować. Ma pani zapalenie opłucnej. Jeżeli do jutra nie nastąpi poprawa, powinna pani wezwać pielęgniarkę albo pójść do szpitala". W odruchu buntu poderwałam się gwałtownie. "Nie pójdę do żadnego szpitala, panie doktorze. Zbyt wiele pobytów w różnych szpitalach mam za sobą na przestrzeni ostatniego roku. Nie jestem w stanie pogodzić się z myślą o następnym. Poza wszystkim innym muszę zdobyć umiejętność dawania sobie rady samodzielnie, kiedy jestem chora. Nie mogę biec do szpitala przy byle jakim katarze". "To sprawa znacznie poważniejsza niż katar, Mrs Keitlen. Jest pani w tej chwili ciężko chora". A później innym już nieco tonem rzekł: "Nie zamierzam jednak teraz z panią na ten temat dyskutować. Czy ma pani w domu kociołek parowy lub parnik?" Usiłowałam sobie przypomnieć, co zrobiliśmy z tym przyrządem, kiedy Phyllis przestała chorować na krup. "Zdaje mi się, że stoi na górnej półce bieliźniarki w hallu." "Zaraz go pani uruchomię" - powiedział odnalazłszy go. "Będzie pani musiała pilnować, by działał całą noc. Tymczasem zrobię pani zastrzyk penicyliny i dam zlecenie aptece, aby dostarczyła antybiotyki w tabletkach. Proszę połykać jedną tabletkę co cztery godziny. Czy ma pani jakieś możliwości orientowania się w czasie?" Wskazałam na mój braille'owski zegarek. "Doskonale!" - powiedział. "Przydałaby się jeszcze, żeby pani podłożyła sobie pod głowę jeszcze jedną poduszkę, gdyż inaczej trudno pani będzie oddychać. W dalszym ciągu uważam, że lepiej by pani było w szpitalu. Ale tak czy inaczej na tę jedną noc jest pani zabezpieczona. Jutro rano wpadnę tutaj znowu." "Dziękuję panu" - rzekłam. "Jutro będę się już czuła lepiej. Muszę się czuć lepiej." Nasłuchiwałam, dopóki nie zatrzasnęły się frontowe drzwi. Wówczas wstałam z łóżka i wyszukałam dwie poduszki. Opary dobywające się z parnika poczęły łaskotać moje nozdrza. Założyłam szlafrok i otworzyłam drzwi, aby goniec z apteki mógł wejść z lekarstwami. Kiedy ułożyłam się znowu w łóżku, poczułam, że opuściła mnie odwaga i pomyślałam sobie: "Czemuż nie miałabym zatelefonować do Heleny? Jeżeli jest wolna, mogłaby przyjechać i zająć się mną. W takiej chwili jest mi ona naprawdę potrzebna." Ale kiedy sięgnęłam po słuchawkę, moje palce cofnęły się tak gwałtownie, jak gdyby aparat telefoniczny był rozżarzony do czerwoności. Ogarnęło mnie uczucie skruchy w stosunku do Heleny oraz wstydu wobec samej siebie z powodu - jak to określałam - własnej słabości. Jakież miałabym perspektywy na osiągnięcie rzeczywistej niezależności, jeślibym przy każdej kłopotliwszej sytuacji uzależniała się na nowo od Heleny czy innych moich przyjaciół? Oto, jak przedstawiał się model mojego życia: uparte uczucie dumy z niezależności, dążenie, by być bardziej niż kiedykolwiek panią siebie, a później - w trakcie udowadniania sobie samej, że można tę niezależność osiągnąć - porywanie się z motyką na słońce, przeżywanie fiaska wywołującego we mnie przerażenie i w następstwie tego szukanie pomocy u bliskich. Po skorzystaniu z tej pomocy - żal do samej siebie i uraza do człowieka, który tej pomocy udzielił. Żyjąc w tym błędnym kole, niewiele mogłabym osiągnąć. Straciłabym tylko moich przyjaciół oraz szacunek dla samej siebie. A mnie przecież chodziło nie o to, aby odsunąć od siebie przyjaciół, lecz by uniezależnić się od nich, zanim zmarnuję wszelkie szanse na stworzenie sobie własnego, samodzielnego życia. Należało w tym celu wykorzystać każdą sprzyjającą okoliczność. A taka sprzyjająca okoliczność teraz właśnie się wyłaniała. Z determinacją odwróciłam się od telefonu. Rozdział 8 Próbka odwagi Nad ranem temperatura opadła i ustało rzężenie. O szpitalu nie było już więcej mowy, chociaż dalszych dziesięć dni musiałam pozostać w łóżku. Wirus zaatakował mnie bowiem w chwili, kiedy moja odporność była bardzo obniżona, a gdy choroba minęła, czułam się nadal ogromnie osłabiona. Starałam się jednak wyciągnąć korzyści z tego przymusowego pobytu w łóżku. Ćwiczyłam się w czytaniu Braille'a. Badałam dociekliwie problemy ślepoty, żądając informacji od wszystkich organizacji i instytucji pracujących dla ociemniałych. Zwróciłam się do biblioteki publicznej o przesłanie wszelkich posiadanych książek i broszur traktujących o ślepocie. Skoro byłam skazana dożywotnio na to kalectwo, chciałam o nim wiedzieć możliwie najwięcej. Zaraz na wstępie dowiedziałam się, że każdy niewidomy powinien być zarejestrowany przez władze państwowe. Żaden z moich lekarzy nie zadał sobie trudu, by mnie o tym poinformować. W Towarzystwie "Latarnia" również mi o tym nie powiedziano. A tymczasem taka rejestracja jest podstawowym warunkiem do otrzymania od państwa na zasadzie pożyczki urządzenia zwanego "Talking Book machine". Jest to specjalny fonograf, służący do odtwarzania płyt, na których Księgarnia Kongresu nagrywa dla ociemniałych teksty książek. Rejestracja taka jest również podstawą do uzyskania przysługujących ociemniałym ulg w płaceniu podatku dochodowego. Zadziwiła mnie olbrzymia ilość usług i przywilejów, z których niewidomi mogą korzystać. I tak na przykład każdy ociemniały ma prawo podróżować wraz z towarzyszącym mu przewodnikiem, praktycznie wszystkimi liniami kolejowymi i autobusowymi w Stanach Zjednoczonych, opłacając jeden bilet. Dowiedziałam się o szeregu pomocy dla ociemniałych, które obejmowały niezmiernie szeroki zakres - od gier rysunkowych Braille'a do termometru braille'owskiego, od podręczników uczących pisania do pływaków, które - zainstalowane przy wędce - gwizdem sygnalizują łowiącemu, że ryba chwyciła. A kiedy wreszcie zarejestrowałam się w Komisji w Massachusetts, zaproponowano mi bezpłatną pomocnicę domową, która nauczyłaby mnie prowadzić gospodarstwo. Odpowiedziałam, że na tym odcinku panuję nad sytuacją. Pomimo że wszystkie te kursy szkoleniowe, poradnie, specjalne urządzenia i pomoce były dla mnie dostępne, unikałam korzystania z nich. Może słusznie określił to ktoś jako wyraz mojego niepogodzenia się z faktem utraty wzroku. W moim przekonaniu najistotniejszym dla mnie zagadnieniem było zachować własną indywidualność - unikać wchłonięcia przez społeczność niewidomych lub przez instytucje działające dla nich. Broniłam się przed życiem w środowisku obciążonym piętnem ślepoty. Kiedy przygotowując się do kursów "Widzącego Oka" kupowałam laskę, aby nauczyć się posługiwać nią podczas spacerów, zażądałam laski składanej w jakim bądź kolorze byle nie białej, a więc takiej, która w niczym nie przypominałaby laski, używanej zwykle przez niewidomych. Krótko mówiąc - byłam jak najbardziej skłonna popróbować życia jako niewidoma Tomi Keitlen, za żadną cenę nie chciałam jednak istnieć jako członek społeczności niewidomych. Czytanie było tą dziedziną, której mi najbardziej brakło. Żadna płyta ani taśma magnetofonowa, żaden serwis informacyjny radiowy czy telewizyjny, żadne czytanie książek przez kogoś z przyjaciół czy znajomych nie mogło równać się - jak się teraz przekonałam - z cudownym uczuciem, jakie daje możliwość sięgnięcia po książkę czy czasopismo, studiowania codziennej prasy przy śniadaniu, rzucenia okiem na nagłówki pism wiszących na kiosku z gazetami. Wiedziałam, że normalny sposób pisania był dla większości niewidomych również nieosiągalny. Ja sama postanowiłam jednak unikać o tyle dla mnie łatwiejszego pisania na maszynie, starając się, o ile to było tylko możliwe, posługiwać w moich listach pismem odręcznym, co nadawało im charakter bardziej osobisty. W okresie, kiedy bandaże osłaniały moje oczy, Phyllis pomagała mi ćwiczyć się w pisaniu. Używałam do tego celu liniału, wzdłuż którego prowadziłam rękę. Było to jednak dalekie od ideału, gdyż uniemożliwiało pisanie liter wykraczających poniżej liniału. Nie mogłam przy tym obyć się bez pomocy drugiej osoby, która by ten liniał prosto mi ustawiła. Istniało już co prawda wiele udoskonalonych pomocy, które umożliwiały niewidomemu pisanie, jak na przykład papier z wytłoczonymi liniami poziomymi lub ruchome, metalowe ramki wytyczające pole do pisania. Żadna z tych pomocy nie zapewniała jednak pełnej swobody przy pisaniu. Zastosowałam wobec tego urządzenie własnego pomysłu. Składało się ono z drewnianej płytki zaopatrzonej w zacisk do przytrzymywania kartki papieru oraz z opasującej płytkę gumki. Urządzenie to było dla mnie wyborną pomocą, bowiem gumka, która wytyczała linię, umożliwiała mi jednocześnie pisanie liter wykraczających poniżej tej linii. Zdarzało się jednak, że odrzucałam wszystkie pomoce i uzbrojona w pióro i papier listowy zasiadałam do pisania listu - tak jak to robi każdy z was. Przez stałe ćwiczenie się można w tym osiągnąć dużą wprawę, zwłaszcza jeśli nie było się niewidomym od urodzenia. Niełatwo przychodzi odczytać moje pismo, ale nie było ono również zbyt czytelne i w okresie, kiedy jeszcze widziałam. Phyllis, otrzymawszy mój pierwszy list pisany odręcznie i bez pomocy przyrządów, odpowiedziała: "Był on dla mnie łatwiejszy do odczytania niż wszystkie listy, jakie kiedykolwiek napisałaś." Pewnego dnia - słuchając jak jedna z przyjaciółek odczytuje mi nadesłaną korespondencję - bawiłam się kawałkami drutu pozostawionego przez mechanika, który naprawiał fonograf. Poczta miała charakter raczej przygnębiający: kilka współczujących listów; parę reklam i zalew rachunków. Uświadomiłam sobie, że dla opłacenia tych rachunków ktoś będzie musiał wy pisać za mnie czeki. Perspektywa ta w pewnym sensie zdawała się uwłaczać mojemu poczuciu niezależności oraz naruszać poufny charakter spraw finansowych. Kiedy tak siedziałam, gnąc w palcach kawałki drutu, przyszła mi do głowy pewna myśl. Podeszłam do biurka i odszukałam w nim książeczkę czekową i nożyczki. "Wydaje mi się, że znalazłam sposób na to, by samodzielnie wystawiać moje czeki" - rzekłam - "Czy możesz mi w tym pomóc?" "Ależ oczywiście, Tomi. Wydaje mi się jednak, że byłoby prościej, gdyby ktoś robił to za ciebie." Gdybym miała oczy, moglibyście pewnie o nich powiedzieć, że spojrzały w tym momencie spode łba. "Może byłoby to i prościej" - rzekłam - "ale nie łatwiej. W każdym razie nie dla mnie." - Poprosiłam ją, by pocięła drut na kawałki odpowiadające długością liniom na czekach. W czasie kiedy to robiła, sama przycięłam cztery kawałki drutu, z których pierwsza para przekraczała nieco wymiarami długość, a druga szerokość całego czeku. Z uciętych kawałków drutu zrobiłam ramkę, która pokrywała się dokładnie z krawędziami książeczki czekowej. "Teraz - powiedziałam - jeśli ustawisz druciki w takiej samej odległości od siebie jak linie na czeku i przyczepisz je do ramki, to nasze zadanie będzie wykonane." Kiedy przyrządzik był już zrobiony, przyłożyłam go do blankietu czekowego. "Czy linie pokrywają się?" - zapytałam. "Jak najbardziej." "Przeczytaj mi raz jeszcze któryś z rachunków." W miarę jak odczytywała tekst rachunku - kierując się linia mi wytyczonymi drutem wypełniłam czek i podpisałam go. Następnie wydarłam blankiet i podałam go mojej przyjaciółce. "Czy jest czytelny?" - zapytałam. "Nie będzie żadnych kłopotów ze zrealizowaniem go!" Przyczepiłam spinaczem moje nowe urządzenie do książeczki czekowej. "W ten sposób - rzekłam - jeden z problemów został rozwiązany." Mój przyrządzik do wystawiania czeków okazał się tak przydatny, że podałam jego opis pewnej instytucji usługowej pracującej dla ociemniałych, oferując jej swój pomysł. Instytucja ta wypuściła niegdyś na rynek własny przyrządzik tego typu do podpisywania czeków: składał się on z dwóch metalowych pręcików oddalonych od siebie o pół cala, które utrudniały wypełnianie i zniekształcały podpis. Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi na moją ofertę. Obecnie nie używam już żadnych pomocy przy wypełnianiu czeków. Ułatwiam sobie zadanie, wymierzając odległości palcami. Górna krawędź czeku jest oddalona od linii daty o grubość jednego palca, o dwa palce od linii "Zapłaci na zlecenie...", a o trzy palce od rubryki, w której wpisuje się kwotę. Odległość między dolną krawędzią czeku a linią wytyczającą podpis odpowiada grubości jednego palca. Zresztą spróbujcie i przekonajcie się o tym sami. Ii W początkach października 1955 roku powróciwszy do zdrowia po przebytym zapaleniu opłucnej odczułam gwałtowną potrzebę działania. Chociaż często odwiedzały mnie różne panie, które niegdyś współpracowały ze mną w B'nai B'rith i w komórkach podległych Lidze do Walki ze Zniesławianiem, temat mojego powrotu do pracy nigdy w naszych rozmowach nie był poruszany. Nie wyobrażałam sobie, by ktokolwiek poza mną uważał wówczas tę ewentualność za realną. Ja osobiście myślałam o powrocie do pracy jak o czymś, co musi nastąpić, choć nie miałam pojęcia, jak zdołam tej pracy podołać. Nie znałam oczywiście intencji i myśli moich dawnych pracodawców. Pewnego dnia otrzymałam lakoniczną notatkę, że niebawem odwiedzi mnie przedstawiciel biura w Bostonie. Wiadomość ta spadła na mnie nieoczekiwanie i wprawiła mnie w zdumienie. Czy moi pracodawcy chcieli w ten sposób skwitować moje kalectwo, czy też mieli zamiar odpisać moją osobę na straty? Jedną z niewielu pożytecznych czynności, którą - oczekując na tę wizytę - mogłam wykonać, było wysprzątanie domu. Nigdy nie należałam do tego rodzaju kobiet, które podporządkowują całe swoje życie sprawom domowym. Teraz jednak zadanie, którego się podjęłam, miało być pewnego rodzaju próbą, która pozwoliłaby mi zorientować się, czy podołam trudom codziennych zajęć domowych. Z chwilą kiedy zaznajomiłam się z rozmieszczeniem gniazdek elektrycznych, reszta była już prosta. Należało tylko włączyć odkurzacz i rozpoczynając od jednego krańca pokoju poruszać się wzdłuż pasów, zachodzących nieco na siebie - dopóki nie dotrze się do drugiego krańca. Odsuwając na bok meble zorientowałam się, że są one niemal lepkie od nagromadzonego kurzu i brudu. Spędziłam zatem pół dnia na czyszczeniu powierzchni wszystkich znajdujących się; w domu mebli (płyn do czyszczenia i polerowania mebli okazał się łatwy do rozróżnienia dzięki specyficznemu zapachowi). Świadomość, że moje meble lśnią czystością dawała mi na pewno tyle samo zadowolenia, co każdej osobie posiadającej wzrok chociaż nie byłam w stanie ocenić okiem lśniących barw, to mogłam wyczuć palcami gładź błyszczącej politury. Do kontynuowania tych szaleńczych porządków przyczyniła się być może świadomość, że mam już nie lada wyczyn za sobą. Mogła to być równie dobrze reakcja na długotrwałe unieruchomienie w łóżku chorobą. Faktem jest, że dokonałam wielu jeszcze rzeczy: oczyściłam srebro stołowe, zapastowałam podłogę w kuchni, przepuściłam przez pralkę i suszarkę kilka koszy odzieży. Kiedy uporałam się z wnętrzem domu, rozpoczęłam porządkowanie ogródka. Zgrabiłam trawnik o powierzchni jednej czwartej akra. Nie jest to zadanie trudne, jeśli raz wytyczy sobie człowiek kierunek i trzyma się go później ściśle. Potem pragnąc przekonać się, czy podołam tej pracy - przejechałam mechaniczną kosiarką po trawnikach, które przez całe niemal lato pozostawały w zaniedbaniu. Rozpoczęłam koszenie trawy od strony dojazdu do garażu. Wreszcie zamówiłam galon szelaku i pokryłam nim pełne sęków sosnowe ściany pasażu łączącego dom z garażem. Moi sąsiedzi sądzili prawdopodobnie, że postradałam zmysły. Każdego dnia starałam się wykonać co najmniej jedno zadanie. Jest rzeczą wielce prawdopodobną, że nie uprzątnęłam wszystkich liści, że pozostawiłam jakiś skrawek trawnika nie wykoszony, lub że wreszcie tu i ówdzie nachlapałam szelakiem - były to jednak drobne skazy na tle tego, co oceniałam jako bardziej zasadnicze osiągnięcie, a mianowicie udowodnienia sobie samej, że ociemniały jest w stanie wieść równie samowystarczalne życie, jak człowiek posiadający wzrok. Pewnego dnia zatelefonowała do mnie Helena. Przyjechała ona do Springfield z jedną ze swoich koleżanek i pragnęła przyjść do mnie na obiad. "Liczę na to, Tomi, że podasz nam ten swój znakomity rostbef." "Świetnie!" - rzekłam szczerze uradowana. Zreflektowałam się dopiero wówczas, gdy odłożywszy słuchawkę uświadomiłam sobie, że oto czeka mnie przygotowanie pierwszego małego przyjęcia. Zdawałam sobie sprawę, że Helena zaaranżowała swają wizytę w sposób tak nagły i nieoczekiwany, bym nie miała czasu na niespokojne rozważania, jak podołam temu zadaniu. Nigdy nie byłam dobrą kucharką. Kierowałam się raczej instynktem niż znajomością przepisów kulinarnych, a wbicie widelca w pieczeń informowało mnie o niej równie dokładnie jak odczytywanie zainstalowanego przy brytfannie termometru. Przygotowując jedzenie nigdy właściwie nie posługiwałam się wyłącznie wzrokiem. Możliwość widzenia była dla mnie - nazwałabym to - pewnego rodzaju udogodnieniem. Zamówiłam produkty i zabrałam się do roboty. Każdy potrafi obierać kartofle. Operując dotykiem można przecież łatwo rozróżnić powierzchnię obraną od nie obranej. Zanurzyłam kartofle w maśle i sproszkowanym czosnku (pamiętajcie, że wszystkie kuchenne szafy i półki w spiżarni miałam już wówczas tak uporządkowane, że wiedziałam dokładnie, gdzie się co znajduje), a następnie ułożyłam je na brytfannie dookoła olbrzymiego, zwiniętego kawałka pieczeni wołowej, którą już poprzednio posypałam posiekanym czosnkiem. Bogatsza o doświadczenia zdobyte niedawno przy okazji gotowania sobie po raz pierwszy jajka na śniadanie - dla lepszej orientacji oznaczyłam kawałkami przylepca pewne położenia gałek regulujących temperaturę kuchenki i piekarnika. Wsunęłam pieczeń do piekarnika i wymacałam palcami jeszcze jeden pasek przylepca, odpowiadający temperaturze 325 stopni Fahrenheita. Ustaliłam czas na moim braille'owskim zegarku, po czym zabrałam się do przygotowywania dalszych pozycji przewidzianych w menu. Szparagi: prosta sprawa; należy je gotować tak długo, dopóki nie osiągną średniej miękkości, a to będę mogła łatwo określić, nakłuwając je widelcem. Sałatka: każdy łatwo rozróżni jarzyny, wymacując je palcami. Wrzuciłam do salaterki kilka liści sałaty oraz pokrajane w plasterki ogórki, pomidory i marchewkę. Deser? Ponieważ Helena prawie zawsze była na diecie, grape-fruit powinien być tutaj dobrym rozwiązaniem. Zamówiłam trochę kwiatów, którymi przyozdobiłam stół, i nakryłam dla trzech osób, wybierając najlepszą porcelanę i najładniejsze szkło. Wtedy dopiero po raz pierwszy zrozumiałam, co mają na myśli niektóre panie domu, kiedy mówią, że przygotowanie smacznego posiłku może być dziełem sztuki. Obiad przebiegł znakomicie. Uparłam się, by samodzielnie podawać do stołu, rezygnując z tego tylko w chwili krajania pieczeni. Kawę podałam w saloniku; nauczyłam się już odpowiednio postępować, by nie przelewać płynu przez brzegi filiżanek. Kładłam palec na filiżance wzdłuż jej górnej krawędzi, w odległości około jednej czwartej cala od góry. Kiedy nalewana kawa dochodzi do tego poziomu, wyczuwam jej ciepło palcem. "Tomi, - rzekła Helena - dzisiejsza pieczeń była równie znakomita jak wszystkie poprzednie... o ile nie lepsza." Zdawałam sobie sprawę, że nie był to z jej strony zdawkowy komplement. Po pierwsze Helena nie miała zwyczaju prawić komplementów, a po wtóre - odnosząc półmisek do kuchni dotknęłam palcami jego zawartości i stwierdziłam, że jest niemal pusty. Zachęcona tym sukcesem, w tydzień później zaprosiłam na obiad Ruth i Hansa, aby spróbowali mojej specjalności pieczonego indyka z farszem na białym winie. Przepis znałam na pamięć: Funt kiełbasek hamburskich pokrajać na drobne kawałki i przysmażyć z drobno posiekaną cebulą; pokruszyć bochenek czerstwego pumpernikla, wbić w to dwa surowe jajka, wrzucić kiełbaski hamburskie i wszystko razem dobrze wymieszać. Całą utworzoną bryłę zanurzyć na krótko w wodzie, po czym wodę starannie wycisnąć, dodać szczyptę soli i pieprzu, filiżankę białego wina, jeszcze raz wszystko wymieszać i nadziać farszem ptaka. Natrzeć skórę indyka masłem, a potem polać wszystko jeszcze jedną filiżanką białego wina. Przez pierwszych dwadzieścia minut piec przy temperaturze 450 stopni F, a później przy 350 stopniach F - dopóki nie zmięknie, polewając co dwadzieścia minut białym winem. Indyk wypadł znakomicie i nikt poza mną nie zauważył, że smakował nieco inaczej niż w poprzednich latach. Szukając błędu powracałam stale myślą do kolejnych etapów moich poczynań. Istniała tylko jedna możliwość popełnienia pomyłki, a mianowicie przy wyjmowaniu butelki z barku. Jeszcze raz spróbowałam farszu i wówczas uświadomiłam sobie, że zamiast białego wina wyjęłam butelkę z likierem wiśniowym. Rezultat okazał się jednak tak znakomity, że odtąd używam już stale mojego przepisu zrodzonego przez omyłkę. Iii Świadomość, że mogę nie tylko korzystać z cudzej gościny, ale i odwzajemniać się podejmując gości u siebie, sprawiła, że odtąd chętniej przyjmowałam zaproszenia. Przekonałam się, że prawie wszyscy moi znajomi przeżywali takie same niepokoje goszcząc mnie u siebie jak ja korzystając z ich gościny. Pierwszą osobą w Springfield, która przysłała mi zaproszenie na obiad, była pewna niewiasta, którą znałam z terenu pracy. Od chwili, kiedy utraciłam wzrok, nie kontaktowałyśmy się ze sobą. Gdy zatelefonowałam, aby jej powiedzieć, że przyjmuję zaproszenie, wyczułam w jej głosie pewne napięcie. Postanowiłam wobec tego rozładować sytuację, "Wybacz, że poruszam ten temat - powiedziałam - ale wyobrażam sobie, że jako gospodyni możesz się nieco niepokoić, jak zdołam wybrnąć z roli gościa. Ułatwię ci chyba sytuację, jeżeli ci opowiem, jak nauczyłam się radzić sobie." W słuchawce zapanowała na krótką chwilę cisza, po czym moja znajoma rzekła: "Sama miałam zamiar zatelefonować do ciebie i poprosić cię o to, Tomi, ale obawiałam się, że taka rozmowa będzie dla ciebie krępująca." "Otóż od razu na wstępie zapewniam cię - rzekłam nie ukrywam tego, z pewną dumą - że możesz wyzbyć się wszelkich obaw. Kiedy podprowadzisz mnie do fotela, połóż moją rękę na jego siedzeniu lub na oparciu. A jeżeli potem poinformujesz mnie jeszcze cicho, kto gdzie siedzi, to zaręczam ci że dam sobie doskonale radę i że nie wprawię nikogo w zakłopotanie." Wspaniale!" - rzekła moja znajoma z ulgą w głosie - "Sprawa wygląda zupełnie prosto". Ale znowu zawahała się: "Powiedz mi, czy nie istnieje coś... mam na myśli - jakąś po trawę, które... hm... z którą radziłabyś sobie łatwiej?" Uśmiechnęłam się do siebie i zapewniłam ją, że ten problem dla mnie nie istnieje. "W pierwszym okresie mojej ślepoty - świadomie zastosowałam tutaj ten termin, by oswoiła się z myślą, że można go w mojej obecności używać - układano mi jedzenie na talerzu w myśl pewnego szablonu, opartego na zasadzie tarczy zegarowej; mięso leżało między godziną 6 a 9, kartofle między 9 a 12, zaś jarzyny - między 12 a 3. Obecnie ułatwienie to nie jest mi już potrzebne. Wystarczy, że dotknę potrawę widelcem, aby wiedzieć, co się znajduje na moim talerzu. Jedyne danie, które sprawia mi kłopot - to duszone brzoskwinie, ale dawniej też nie potrafiłam uporać się z nimi zręcznie." "Czy nie chcesz, bym pokroiła za ciebie mięso?" - zaryzykowała pytanie moja gospodyni. "Nie - odrzekłam śmiejąc się - potrafię to zrobić sama." "Naprawdę?" - zdziwiła się. "A czy mogłabyś mi powiedzieć, jak to robisz?" Tłumaczyłam, jak mogłam najjaśniej, że opieram palec wskazujący na wypukłej stronie widelca, nakłuwam nim mięso, po czym kraję nożem przed zębami widelca i tuż za nimi. "Polega to na jakiejś pamięci ruchowej lub - jeśli ktoś woli - pewnego rodzaju podświadomej koordynacji, dzięki której wiem, gdzie stoi przede mną talerz, a gdzie filiżanka i inne rekwizyty nakryciowe. Muszę cię przestrzec przed jednym - dodałam - nie napełniaj zbytnio mojej filiżanki kawą." Obiad przebiegł znakomicie. Odwożąc mnie samochodem do domu moja gospodyni wyznała mi: "już po pięciu minutach rozmowy z tobą, Tomi, wszystkie zapomniałyśmy o tym, że jesteś niewidoma. Mam nadzieję, że niebawem odwiedzisz mnie znowu." Przyjęłam wówczas tę wypowiedź jako osobisty komplement. Utwierdził on mnie w przekonaniu, że moje usiłowania, by żyć normalnym życiem, były słuszne i właściwe. Później uświadomiłam sobie, że ze słów mojej znajomej można wysnuć szersze wnioski. Ponieważ zachowywałam się w sposób normalny, ponieważ nie potykałam się, nie rozlewałam kawy, nie wymagałam tego, by mnie karmiono, żadna ze znajdujących się tam kobiet nie będzie już odczuwała lęku na myśl o towarzyskich kontaktach ze mną, czy z jakąkolwiek inną ociemniałą osobą. W ramach jednego przyjemnego spotkania towarzyskiego zdołałam częściowo podważyć zakorzenione w umyśle tych kobiet pojęcia o ślepocie. "Gdyby mi się tak udało znaleźć sposób rozmyślałam podniecona - by uświadomić ludzi, by im wykazać, że można traktować ślepotę raczej jako pewnego rodzaju niewygodę niż jako nieszczęście." Tym właśnie sprawom powinnam chyba poświęcić część mojego przyszłego życia. Iv W parę dni później nadeszły wiadomości, których oczekiwałam niecierpliwie. Listonosz miał dotąd zwyczaj wrzucać korespondencję do skrzynki, zawieszanej od strony ulicy, przy podjeździe dla samochodów. Tego dnia usłyszałam jednak, jak zajeżdża przed dom i tam zatrzymuje się. Później rozległy się kroki i pukanie do drzwi. "Oto list, na który pani tak czekała, Mrs. Keitlen - rzekł - list z "Widzącego Oka". Pomyślałem sobie, że powinienem go pani sam doręczyć." Zapytałam listonosza, czy miałby dość czasu, by mi ten list przeczytać. W chwili, kiedy otwierał kopertę i przebiegał wzrokiem treść, wstrzymałam oddech. A później... "Piszą, że panią przyjmą, Mrs. Keitlen!" - rzekł głosem tak podnieconym, jakby to do niego los się uśmiechnął. Ogarnęło mnie uczucie radości. Później jednak, w miarę jak odczytywał mi pełny tekst listu, moja radość poczęła topnieć. Zostałam co prawda przyjęta na czterotygodniowy kurs, rozpoczynający się z dniem 29 października, ale pod warunkiem, że dostarczę zaświadczenie lekarskie stwierdzające, iż mój przytępiony słuch nie będzie dla mnie przeszkodą w szkoleniu. "Chyba nie będzie z tym kłopotu" - uspokajał listonosz. Przecież zawsze pani słyszy, kiedy zatrzymuję moją ciężarówkę przy skrzynce na listy." "Racja. Rzeczywiście słyszę." "Zaburzenia słuchu przebiegały u mnie w sposób zadziwiający. Po raz pierwszy zetknęłam się z tym zagadnieniem w czasie studiów, kiedy to znalazłam się w szpitalu z powodu zapalenia płuc. W późniejszych latach mój słuch osłabł jeszcze bardziej. Podczas drugiej ciąży, którą przechodziłam ciężko i której w końcu nie donosiłam, upośledzenie to pogłębiło się znacznie. W końcu ogłuchłam nieomal całkowicie. Podczas pracy i na koncertach używałam nawet aparatu wzmacniającego dźwięki. Ale podczas moich ostatnich pobytów w szpitalu - jak sobie uprzytomniłam - słuchałam jednak radia i patefonu bez pomocy aparatu, a od czasu kiedy zaniewidziałam, nie używałam go w ogóle. Uświadomiłam sobie nagle, że odkąd straciłam wzrok, mój słuch znacznie się poprawił. Przypomniało mi się, jak docierał do mnie szelest przewracanych kartek, kiedy ktoś z przyjaciół czytał mi na głos książkę. Uprzytomniłam sobie, że moje ucho chwytało znowu świergot ptaków, czy warkot przejeżdżającego samochodu. Nie zdawałam sobie sprawy, czy zmiana ta miała tło fizyczne, czy psychiczne, i przyznam się, że niewiele mnie to obchodziło. W tej chwili pragnęłam jedynie wiedzieć, czy poprawa jest rzeczywista, czy też wyimaginowana, czy mój słuch był wystarczająco sprawny, aby sprostać wymaganiom "Widzącego Oka". Tego samego popołudnia udałam się do lekarza, by poddać się odpowiednim badaniom. Spędziłam tam pół godziny w dźwiękoszczelnej komorze, słuchając najróżnorodniejszych tonów i dźwięków. Przeprowadziwszy testy lekarz powiedział: "Czemuż się pani tak niepokoi? Od ubiegłego roku nie stwierdzam żadnej różnicy. Pani słuch nie jest ani na jotę gorszy, niż był wówczas." "Ale dlaczego odnoszę wrażenie, że mój słuch się wzmocnił?" Usłyszałam, jak pociera zapałkę, by zapalić papierosa. "Wyjaśnienie nie jest trudne, Mrs Keitlen; zaczyna pani po prostu wykorzystywać potencjał słuchu, który pani jeszcze pozostał. To jest właśnie to, czego usiłujemy nauczyć ludzi, których słuch uległ przytępieniu. Nie zawsze nam się to jednak udaje. Pani też musiała się tego uczyć - świadomie czy nieświadomie - i ta nauka dała rezultaty. Nie polega to na żadnej kompensacji; pani słuch nie poprawił się automatycznie, by nadrobić brak wzroku. Tego rodzaju tłumaczenie jest czystą fantazją. Po prostu jest pani teraz zmuszona opierać się w większym stopniu na słuchu i wobec tego nauczyła się pani robić lepszy użytek z posiadanego, choć przytępionego słuchu." "Napiszę do "Widzącego Oka" - rzekł na zakończenie - by zawiadomić ich, że stan pani słuchu całkowicie odpowiada ich wymaganiom." Dzisiaj trudno mi jest wprost uwierzyć, że miałam kiedykolwiek jakieś kłopoty z uszami. Dźwięk stanowi integralną część mojego świata. Odmienne brzmienie warkotu samochodu lub piskliwy odgłos opon mówią mi o tym, czy pojazdy na jezdni poruszają się wolno, czy też szybko, czy zbliżają się czy oddalają, czy wyruszają w drogę, czy też zatrzymują się. Trzask przekaźnika ulicznych sygnałów świetlnych informuje mnie, kiedy światła zielone zmieniają się na czerwone. Tykanie toastera, jękliwy pomruk silnika lodówki, syczenie pary, ściekanie kawy parzącej się w maszynce - wszystkie te dźwięki mówią mi, że żyję. Istnieje jakaś subtelna różnica w ciśnieniu powietrza, kiedy drzwi są otwarte lub gdy są zamknięte. Obserwuję to zjawisko i wówczas, kiedy wędruję między wysokimi budynkami lub kiedy idę przez tereny nie zabudowane. Dźwięk spełnia rolę barometru i zegara. W słoneczny dzień dźwięk jest ostry, wśród mgły nabiera głuchych tonów, ulega zniekształceniu przy deszczu, brzmi stateczniej w zimie niż w lecie i spokojniej o piątej rano niż o siódmej rano. Dźwięk może stać się nie tylko przewodnikiem w codziennych sprawach życiowych, ale i źródłem przeżyć estetycznych. Ludzie posiadający wzrok mają swoje ulubione widoki; wszyscy mamy nasze ulubione smaki i zapachy; ja osobiście mam swoje ulubione dźwięki. Do nich należy na przykład miękkie ślizganie się ołówka nr 2 po papierze, trzask drzewa rozłupującego się pod uderzeniem siekiery, plusk fal rozbijających się o łódź wiosłową lub bulgot wody za rufą canoe; drobniutkie "pafnięcia" towarzyszące pękaniu banieczek w musującym szampanie; chrzęst śniegu pod stopami. Nawet cisza posiada swoje dźwięki: przerażająca cisza szpitala, dostojna cisza kościoła, podniecająca cisza wspinaczek wysokogórskich, cisza poprzedzająca dźwięk dzwonka telefonicznego, kojąca cisza spokoju duchowego. Po raz pierwszy od długiego czasu mogłam podzielić się z ludźmi dobrymi wieściami, poczęłam więc telefonować, do kogo się tylko dało. Równe wzruszenie przeżywałam chyba tylko wówczas, kiedy dowiedziałam się przed laty od mego lekarza położnika, że jestem w ciąży. Żyłam wtedy nadzieją posiadania dziecka. Obecnie żyłam nadzieją stworzenia sobie nowego życia, nowej niezależności. Niektórzy moi znajomi zdawali się podzielać moją radość. Ale moje podniecenie przerodziło się niebawem w zdumienie, a jeszcze później - w beznadziejną, rozpaczliwą złość, kiedy większość znajomych wyraziła swoje wątpliwości, kwestionując celowość posiadania psa-przewodnika. Niektórzy uważali to posunięcie za niebezpieczne; nie można powierzać życia wzrokowi niemego zwierzęcia - mówili. Inni twierdzili, że pies będzie mi doskonałym towarzyszem w spacerach po mieście, natomiast trudno myśleć o tym, by mógł mnie prowadzić na zebrania, koncerty czy odczyty. Znaleźli się nawet i tacy, którzy twierdzili, że pies-przewodnik byłby żywym znakiem rozpoznawczym mojego kalectwa. "Równie dobrze mogłabyś sobie zawiesić na piersiach kartkę z napisem "niewidoma". Jedna ze znajomych pań zamilkła, gdy przekazałam jej przez telefon dobre nowiny. Później zaś powiedziała: "Jakie to żałosne, kiedy człowiek musi sprawić sobie psa, by móc cokolwiek zrobić." Gdyby znajdowała się wówczas w tym samym co ja pokoju, a nie na drugim krańcu kabla, to chyba rzuciłabym w nią jakimś ciężkim przedmiotem. Gniew, który mnie ogarnął, przyćmiło jednak uczucie zdumienia nad pewną grupką ludzi, którzy dotąd zachowali tak osobliwe pojęcie o psach-przewodnikach. Później dopiero miałam się dowiedzieć, że pomimo prawdziwie wspaniałych osiągnięć wielu znanych szkół dla psów-przewodników i pomimo rozgłosu, jaki towarzyszy ich działalności, większość społeczeństwa stale jeszcze wie mało o cudownych uzdolnieniach tych psów i nie jest w stanie zrozumieć, jak ścisła więź powstaje między psem a jego ociemniałym panem dzięki odpowiedniemu szkoleniu. Wszystkie te rozmowy telefoniczne podziałały na mnie deprymująco. Czy pies-przewodnik, którego traktowałam jako podstawowy warunek mojej przyszłej niezależności, miałby się stać jeszcze jedną przeszkodą w moich stosunkach z ludźmi? A więc do diabła z ludźmi! - zdecydowałam. V List szkoły zawiadamiający mnie o przyjęciu zawierał pewne sugestie dotyczące okresu szkolenia. Psy "Widzącego Oka" poruszają się z szybkością trzech do pięciu mil na godzinę. Będę więc musiała chodzić równie szybko, by dotrzymać kroku mojemu psu. Radzono mi w liście, bym przyuczała się do tego, spacerując regularnie po ulicach miasta; najwięcej pożytku przyniosłyby mi spacery z przewodnikiem-człowiekiem, który by grał rolę psa. Powinien on zatem stawać na każdym rogu przed i za skrzyżowaniem ulic, tak jak to zwykły robić przyuczone do tego psy. Powinien zatrzymywać się przed wszelkimi schodami i przeszkodami i nie wyruszać dalej, dopóki nie podam mu komendy "naprzód", "prawo" lub "lewo". W liście sugerowano mi dalej, że powinnam zacząć uczyć się samodzielnego poruszania się po mieście, by rozwinąć w sobie wyczucie kierunku i pozawzrokową percepcję pewnych punktów orientacyjnych. Długo zastanawiałam się, jak i gdzie zdołam zwerbować osobę, która zechciałaby wejść w rolę psa-przewodnika. Wychodząc z założenia, że tego rodzaju funkcję można zaliczyć co najmniej do kategorii dobrych uczynków, zatelefonowałam do miejscowej komendy harcerzy amerykańskich. Już następnego dnia zgłosił się do mnie jako ochotnik dwunastoletni Tony. Po dziś dzień nie mogę się nie uśmiechnąć, kiedy przypominam sobie, jak wprowadzałam go w jego obowiązki. Kiedy mu tłumaczyłam, że ma się zachowywać tak, jak gdyby był moim psem-przewodnikiem, mutujący głosik, którego timbre wahał się w granicach kilku rejestrów, zapytał: "Czy to znaczy, że będę musiał chodzić na czworakach?" Każdego popołudnia - po zajęciach szkolnych Tony'ego - wyruszaliśmy wspólnie na miasto. Podążałam za chłopcem z ręką wspartą na jego ramieniu. Aby przyzwyczaić się do trzymania uprzęży, raz i drugi zawiązałam Tony'emu kawałek sznura dookoła talii. Trzymając się tego sznura szłam za chłopcem, który mnie w ten sposób prowadził. Nie miałam możliwości dowiedzenia się, czy podczas naszych spacerów zwracaliśmy uwagę przechodniów. Jakkolwiek było - nigdy nie zauważyłam, by Tony okazał choćby cień zakłopotania. Był on tak przejęty rolą dobrego pieska, że zdawało mu się czasem mylić komendy "prawo" i "lewo", wskutek czego gubiliśmy drogę. Czasami celowo kazałam mu iść w niewłaściwym kierunku. Pod koniec naszych treningów miałam już doskonałe wyczucie kierunku, a przy tym stwierdziłam, że moje nogi i oddech działają sprawnie. W pobliżu mojego domu wznosił się stromy pagórek. Pokonywałam go szybko i gładko, w odróżnieniu od Tony'ego, który - jak słyszałam - dyszał ciężko. Kiedy pewnego dnia wracaliśmy ze spaceru, Tony obwieścił mi: "Jakiś mężczyzna czeka na schodach przed domem, Mrs. Keitlen". Podeszłam alejką ku domowi i wyciągając rękę rzekłam: "Witam pana." "Skąd pani wiedziała, że ja tu jestem, Mrs. Keitlen?" "W każdym razie nie dzięki telepatii" - odpowiedziałam śmiejąc się. "Po prostu dowiedziałam się o tym od Tony'ego. Ale i on nic powiedział mi, kim pan jest." "O, bardzo panią przepraszam" - rzekł i przedstawił się. Jego nazwisko wydało mi się znajome. "Jestem pracownikiem biura Ligi do Walki ze Zniesławianiem w Bostonie." "Wiem o tym" - odpowiedziałam. Przeszył mnie dreszcz. A więc chwila decydująca nadeszła. Oto stoi przede mną człowiek, który niebawem przekaże mi wyrok, który uprzejmie, lecz stanowczo powie mi, że wszystko już zostało załatwione - poza należną mi odprawą. Poczułam, jak moje policzki oblewa rumieniec wstydu na myśl, że człowiek, któremu taką misję powierzono, musiał mnie przyłapać właśnie w chwili, kiedy byłam prowadzona do domu przez harcerzyka grającego rolę psa. Usiedliśmy w saloniku i rozprawialiśmy o sprawach zawodowych. Już od tak dawna utraciłam wszelki kontakt z biurem, że w moich wiadomościach istniały poważne luki, które należało teraz uzupełnić. Sprawy te interesowałyby mnie zresztą bardziej, gdybym dostrzegała jakiś cel w ich poruszaniu. Mój gość nie mógł się jednak widocznie zdobyć na to, by rozpocząć nieprzyjemny temat, bez brnięcia przez grzecznościowe formułki wstępne. Wreszcie usłyszałam, że wstaje z fotela i wędruje na drugi kraniec pokoju. "Oto zbliża się decydujący moment" - myślałam. "To moje miotanie się nie ma sensu. Jeżeli oni mnie już nie potrzebują, to nikt mnie nie zechce. Może zresztą wszyscy oni mają rację. Może powinnam po prostu zrezygnować." W tym momencie mój gość zaczął mówić. "Przyszedłem pani powiedzieć, Tomi, że na przystosowanie się do nowych warunków życia może pani zużyć tyle czasu, ile pani tylko uzna za stosowne. Gdy poczuje się pani na siłach, aby rozpocząć pracę, wówczas obejmie pani swoje dawne, czekające na nią miejsce w biurze. Oczywiście o ile tylko pani tego zechce." Trudno było uwierzyć temu, co usłyszałam. "Przecież twoje uszy - jak wykazało badanie - działają sprawnie" - mówiłam sobie głupio w duchu. Nie mogłam wykrztusić z siebie słowa. Przeskok z beznadziejnego dna zwątpienia do wyżyn radości i nadziei może przecież odebrać człowiekowi oddech. Moje milczenie zmieszało chyba mego gościa. "Powrót do pracy to jest przecież to, czego pani pragnie, nieprawdaż?" "Ależ oczywiście!" - odpowiedziałam. "Pragnę tego ponad wszystko! Ale - musiałam być uczciwa - czy ktokolwiek z nas może być pewien tego, że będę w stanie tej pracy podołać?" "Jeśli tak ujmuje pani to zagadnienie - powiedział - to przyznaję, że nie można mieć co do tego pewności. Sądzimy jednak, że mimo kalectwa pani praca będzie równie wydajna jak niegdyś." I ja również skrycie w to wierzyłam. Istniał jednak jeden powód do obaw, z którego musiałam się zwierzyć; chodziło mi mianowicie o to, by Liga nie zatrzymała mnie w szeregach swoich pracowników z łaski, albo - co gorsza - nie traktowała tego jako pewnego rodzaju metody leczniczej w stosunku do mnie. Tkwiłabym wówczas przez pewien czas jako figurantka, a później, kiedy wszyscy doszliby do wniosku, że osiągnęłam już równowagę psychiczną, zwolniono by mnie z pracy. "Nie chciałabym patrzeć, jak wszystko to, co zostało stworzone, rozpada się tylko dlatego, że Liga powodowana litością pragnęła uszszęśliwić pewną niewidomą kobietę". "Ależ to nie jest wcale tak, Tomi - zaprotestował. "Nie tak pojmujemy charytatywny charakter naszej instytucji. Nie potrzebujemy pani oczu. Potrzebny nam jest pani umysł. I pani kontakty. I pani doświadczenie. Prowadziła pani to biuro przez dziewięć lat. Dla nas jest pani nadal tą samą osobą, o tych samych możliwościach. Nie myślimy o pani jako o ociemniałej Tomi". "Ale korespondencja - protestowałam słabo - i olbrzymi materiał, który stale trzeba czytać i..." "Znajdziemy jakieś rozwiązanie - przerwał mi - a raczej powinienem powiedzieć, że pani sama znajdzie jakieś rozwiązanie. Można znaleźć ludzi, którzy będą pani czytać nadesłane materiały. Istnieją przecież takie rzeczy jak dyktafony." Jeszcze chwila - myślałam sobie - a zaleję się ckliwymi łzami radości. Zamiast więc płakać i śmiać się na przemian oraz zarzucić ręce na szyję mego gościa - na co miałam wielką ochotę - opanowałam swoje wzruszenie i grzecznie powiedziałam "dziękuję". Tę uprzejmościową formułkę trudno było uznać za wystarczającą. Żadne słowa nie były jednak w stanie oddać moich uczuć. Praca, którą mi proponowano, była dla mnie tym, czego pragnęłam ponad wszystko w świecie. Wierzyłam w nią, była ona częścią mnie samej, zobowiązywała mnie do poświęceń. Jakże szczęśliwie wszystko się dla mnie układało! Pierzchło widmo dożywotniego wyplatania trzcinowych krzeseł i wyrabiania mioteł. Nie groziło mi już odwoływanie się do rodziny o pomoc materialną. Kiedy zostałam sama, poczęłam zastanawiać się, jakie pobudki kierowały Ligą. Zdrowy rozsądek mówił mi, że nie grała tu roli litość. Władze Ligi mogły ograniczyć się do wyznaczenia mi niewielkiej emerytury lub do zapewnienia jakiejś pracy, którą mogłabym wykonywać w domu. Tymczasem zgłaszały one gotowość opłacania czynszu za lokal biurowy, pokrywania kosztów telefonu, sekretarki, która pomagałaby mi w pracy oraz wydatków związanych z podróżami, a także ponoszenia wszelkich kosztów wynikających z prowadzenia biura. Niewątpliwie nie robiono by tego, gdyby nie uważano, że praca moja jest tego warta. Uświadomienie sobie, że kierująca się zdrowym rozsądkiem instytucja nie odrzucała automatycznie człowieka ociemniałego jako istoty bezużytecznej w świecie ludzi widzących, stało się zasadniczym punktem zwrotnym w procesie rehabilitacji mojego życia uczuciowego. Nie wszyscy jednak podzielali ten pogląd. W parę dni później zatelefonowała do mnie pewna znajoma. "Właśnie przeczytałam w gazecie, że powracasz niebawem do pracy. Obawiam się, że ktoś tutaj chce sobie stroić z ciebie okrutne żarty." "Wiadomość ta jest najzupełniej prawdziwa" - odrzekłam. Nie wykazała nawet tyle taktu, by okazać zakłopotanie. "Czy nie sądzisz - zapytała - że teraz, kiedy jesteś niewidoma, powinnaś się wycofać i pozwolić innym prowadzić walkę dalej?" Nie zareagowałam na to, a ona ciągnęła dalej: "Sprawiałaś na mnie wrażenie osoby dość rozsądnej, by odmówić propozycji, która musiała być podyktowana litością." Spokojnie odłożyłam słuchawkę. Wiedziałam, dlaczego kobieta ta jest tak pełna goryczy. Przed kilku laty brat jej stracił wzrok i skapitulował całkowicie wobec swojego kalectwa. Wycofał się z życia zupełnie: wychodził z domu tylko o zmroku, całe dnie spędzał słuchając bezustannie radia i - nic nie robiąc - powoli umierał. Moja znajoma miała więc wystarczające powody, by brać mi za złe moją wolę życia i pracy w świecie ludzi widzących. Vi Ostatni weekend przed ustalonym terminem zgłoszenia się do "Widzącego Oka" spędziłam w górach Berkshires wspólnie z Ruth, która mnie tam zawiozła. W czasie drogi rzekła ona do mnie w pewnej chwili: "Muszę stwierdzić, że twój strój jest znakomicie dopasowany do celu naszej wycieczki, to znaczy do spędzenia weekendu na wsi: szara tweedowa spódnica, szary sweter, brązowe pantofle sportowe na płaskim obcasie. Znakomicie!" A później dodała tonem zdradzającym zaciekawienie: "Powiedz mi, jakże zdołałaś dobrać te rzeczy?" "Chcesz pewnie dowiedzieć się, czy była to kwestia przypadku, czy też wybór mój był świadomy?" "No... tak... przyznaję, że to właśnie miałam na myśli." "A więc odpowiadam: Działałam świadomie. Celowo. Rozmyślnie. Ze złośliwą premedytacją." Łączyły nas ze sobą wystarczająco głębokie więzy, by Ruth mogła sobie pozwolić na całkowitą wobec mnie otwartość. "Co Ty mówisz! Czy to jest w ogóle do pomyślenia, byś mogła rozróżnić wszystkie swoje stroje?" Zaśmiałam się. "Tkwi w tym pewien sekret - rzekłam. "Kiedy będziemy już w domu, przyjdź i przyjrzyj się, jak rozpakowuję swoje rzeczy. Pokażę ci wówczas, na czym ten sekret polega." Kiedy znalazłam się w swoim pokoju, wyjęłam z walizki sweter. Noszę teraz często swetry, które w odróżnieniu od bluzek nie wymagają prasowania. Nawet wówczas, kiedy posługiwałam się wzrokiem, nie dotykałam żelazka. Nie widzę więc powodu, dla którego miałabym to robić teraz - poza wypadkami, kiedy staje się to absolutną koniecznością. "Zamierzasz pewnie zdradzić mi kolor tego swetra" - rzekła Ruth. Przesunęłam palcami po wewnętrznej stronie pleców swetra. "Ten jest biały" - rzekłam. Później wyciągnęłam z walizki następny sweter i obmacałam go palcami: "A ten jest z niebieskiego kaszmiru." "Nie mów mi, że przy pomocy dotyku jesteś w stanie określić kolor." Położyłam dłonie Ruth tam, gdzie znajdowały się przed chwilą moje palce. "Po prostu poumieszczałam wszędzie pewnego rodzaju znaki rozpoznawcze. Odkąd utraciłam wzrok, posługuję się nalepkami o różnych kształtach. Wycinam z przylepca kwadraty, owale, trójkąty i naszywam je na wszystkie moje swetry. Niebieski sweter oznaczony jest pojedynczym trójkątem, sweter szary ma kwadracik, a biały - trzy trójkąty. W ten sam sposób oznaczam całą moją garderobę: bluzki, spodnie, kostiumy, sukienki, nawet skarpety. W ciągu ostatnich paru tygodni zużyłam już chyba tonę przylepca." Zorientowałam się, że Ruth usiłuje wymacać etykietki. "To jest ponad moje siły - rzekła - wyczuwam co prawda dotykiem plaster, ale nie jestem w stanie wymacać na tym swetrze dwóch trójkątów." "Dzieje się to dlatego, że zdajesz sobie sprawę, iż możesz się odwołać do swojego wzroku. Nie musisz zdawać się wyłącznie na dotyk i wobec tego nie możesz tego zmysłu w sobie rozwinąć." "Ale jak udaje ci się to wszystko zapamiętać?" - zapytała Ruth. "Tam gdzie tylko mogę,usiłuję konsekwentnie stosować ten sam szyfr. I tak na przykład, podobnie jak na niebieskim swetrze umieszczam jeden trójkąt, staram się oznaczać tym pojedynczym trójkątem wszystko, co ma kolor niebieski. Czasami mi się to nie udaje i wówczas muszę pewne rzeczy zapamiętywać. Z pamięcią jest tak jak z dotykiem, Ruth. Zdziwiłabyś się, jak dalece można rozwinąć pamięć, kiedy się jest do tego zmuszonym." Sprężyny łóżka zazgrzytały pod ciężarem siadającej na nim Ruth. "A co z butami?" - spytała. Podałam jej pantofel. "Obejrzyj go od spodu i zerknij na przestrzeń między obcasem a zelówką. Umieszczana tam nalepka nie ściera się. Jak widzisz - system jest ten sam. Większość pantofli można jednak rozróżnić dotykiem. Wiesz przecież, jakie buty stoją w twojej szafie, nieprawdaż? Jedne czarne z wyciętymi noskami, drugie czarne na wysokich obcasach, para pantofli czerwonych o szpiczastych noskach." "Wszystko wydaje się takie proste, gdy o tym mówisz, Tomi. Słuchając ciebie nie mogę się oprzeć uczuciu, że my - ludzie widzący, jesteśmy nieomal głupcami." "Nie było to sprawą tak prostą, jak ci się dzisiaj wydaje." Stałam przez chwilę trzymając w rękach pantofel; przypominałam sobie, jak to setki razy miałam ochotę usiąść na środku podłogi i zapłakać - i jak dziesiątki razy rzeczywiście płakałam z całkowitej bezsilności wobec niemożności zapamiętania! "Obmyślenie systemu przyszło mi łatwo Ruth, trudniej natomiast było wprowadzić ten system w życie. Musiałam nauczyć się porządku. W czasach, gdy mogłam korzystać ze wzroku, w moich szafach panował bałagan. Kiedy się śpieszyłam, nigdy nie mogłam w nich znaleźć tego, co mi potrzebne. Obecnie każda rzecz ma swoje miejsce. Wszystko trafia tam, gdzie być powinno. Ale od czasu, kiedy utraciłam wzrok, istniało właściwie jedno podstawowe zagadnienie, któremu musiałam sprostać i któremu do dzisiejszego dnia muszę stawiać czoło. Albo udaje mi się rozwiązać samodzielnie jakiś problem, albo też wzywam pomocy. Jeśli trwam w przywoływaniu pomocy, nie czynię postępów w uczeniu się życia na nowo. Jeśli udaje mi się natomiast rozwiązać samodzielnie jakieś zagadnienie, to wówczas system, który tobie wydaje się niezmiernie skomplikowany, staje się dla mnie czymś najzwyklejszym w świecie." "Obawiam się tylko tego, Tomi - rzekła Ruth - że nie zwrócisz się o pomoc nawet wówczas, gdy będzie ci ona rzeczywiście niezbędna. Nie musisz przecież w pełni samodzielnie zmagać się z życiem po to tylko, aby swą niezależność samej sobie udowodnić, nieprawdaż?" Ruth trafiła w czuły punkt. Rzeczywiście, wbrew rozsądkowi z odrazą myślałam o wszelkiej pomocy. Zdarzyło mi się kiedyś, że zburczałam jakiegoś poczciwego jegomościa, który ofiarował mi swą pomoc przy wsiadaniu do autobusu. Stopniowo jednak i na tym odcinku poszłam na ustępstwa: uczyłam się przyjmować uprzejmość bliźnich, starając się wyrazić im swą wdzięczność, a powściągając odruchy niechęci nawet wówczas, gdy tych uprzejmości ani nie pragnęłam, ani nie potrzebowałam. Wyciągnęłam naukę z pewnego wydarzenia, które miało miejsce parę tygodni temu. Miałam wyznaczone na ten dzień pewne ważne spotkanie w porze obiadowej. Kiedy tego ranka wstałam z łóżka, nie mogłam odnaleźć swego sztucznego oka, które zwykle na noc wyjmuję. Spędziłam trzy godziny na szaleńczych poszukiwaniach i byłam już bliska odwołania spotkania, kiedy jedna z moich przyjaciółek nieoczekiwanie wpadła do mnie, by dowiedzieć się, czy przypadkiem czegoś nie potrzebuję. "Owszem - wykrzyknęłam z rozpaczą - mojej protezy ocznej!" Po paru chwilach zguba się odnalazła. Czułam się straszliwie zakłopotana, ale moja przyjaciółka skorzystała z tej okazji, by mi dać nauczkę: "Co byś zrobiła, gdybym nie była zajrzała do ciebie? Jeżeli będziesz kiedykolwiek potrzebowała pomocy, wezwij mnie!" Opowiedziałam Ruth o tym zdarzeniu. "A więc widzisz - rzekłam - jeżeli zdobyłam się wówczas na to, by prosić kogokolwiek o odszukanie mojego szklanego oka, to wyobrażam sobie, że nie ma takiej rzeczy, która by mi teraz nie przeszła przez gardło." Następnego ranka jeden z naszych weekendowych przyjaciół stwierdził, że widział, jak zapalałam światło wchodząc poprzedniego wieczoru do swego pokoju. "Muszę przyznać, Tomi, że byłem tym nieco zaintrygowany - rzekł - i przez pewien czas obserwowałem pani okno. Wkrótce potem - przypuszczam, że kładła się pani wtedy do łóżka - światło zgasło. Czyżby pani rozróżniała światło i ciemność?" Odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą, że nie posiadam żadnej percepcji światła, ale że starałam się rozwinąć w sobie przyzwyczajenie zapalania wieczorem lampy, tak jakby to robił każdy człowiek posiadający wzrok. Kiedy kilka tygodni temu około godziny dziewiątej wieczorem siedziałam w domu słuchając płyt, usłyszałam podjeżdżający samochód. Zanim zdołałam dotrzeć do drzwi wejściowych, auto odjechało. Pomyślałam sobie wówczas, że był to zapewne ktoś, kto chciał zawrócić samochodem przed moim domem. Ale następnego ranka wpadł do mnie jeden z moich znajomych, by mi powiedzieć, że poprzedniego wieczoru chciał mnie odwiedzić, by mi wręczyć jakąś nową płytę gramofonową. Widząc zgaszone światło, doszedł do przekonania, że nie było mnie w domu. "Szybko wyciągnęłam z tego wydarzenia naukę" - opowiadałam dalej memu ciekawskiemu weekendowemu znajomemu. "Ponieważ ja sama nie potrzebuję zapalać światła, zapominam, że inni nie mogą się bez niego obejść i że służy ono ludziom widzącym nie tylko do oświetlenia; światło kojarzy się z urokami życia towarzyskiego; światło mówi nam, że dom nie jest pusty; światło oznacza atmosferę ciepła i przyjaźni. Stąd więc teraz zapałam i wygaszam lampy w tych samych sytuacjach, w jakich by to robiła każda osoba posiadająca wzrok." "Czy udaje się pani zapamiętać, które światła zostały włączone?" - zapytał. Podeszłam do ściany i macając palcami szukałam kontaktu. "Jeśli nawet zdarzyłaby mi się zapomnieć, mogę się o tym łatwo przekonać" - powiedziałam. "Te światła są wyłączone. Jest to zresztą zrozumiałe wobec rannej pory i świecącego słońca, którego ciepło wyczuwam przez szyby okien. Ale moją pewność, że światło jest zgaszone, opieram na tym, że wyłącznik jest ustawiony w dół. Przed pójściem spać sprawdzam ustawienie wszystkich wyłączników". "Rozumiem już teraz, jak pani sobie radzi z oświetleniem górnym, ale co z lampami stojącymi?" - sondował dalej. Uśmiechnęłam się. "Czy nie próbował pan nigdy dotknąć żarówki, która świeciła się przez pewien czas?" Ten stale praktykowany przeze mnie zwyczaj - w kilka lat później stał się przyczyną pewnego incydentu. Prowadziłam wówczas szkolenie w ramach wakacyjnych zajęć warsztatowych w górach Berkshires. Podczas toczącej się w pobliżu partii baseballu wykonałam dla zabawy kilka ruchów kijkiem i dwukrotnie udało mi się trafić w piłkę. Któryś z przyglądających się temu mężczyzn rzekł do swego sąsiada. "Założę się, że ona nie jest ślepa. Poczekajmy do wieczora i zobaczmy, czy zapala światło w swoim baraku." Kiedy tego wieczoru zaświeciła się u mnie lampa, człowiek ten napadł na mnie, usiłując zdemaskować mnie jako oszustkę. Moje rozmowy z Ruth oraz z innymi urlopowiczami, prowadzone w czasie tego weekendu, przekonały mnie, że im swobodniej i szczerzej będę mówić o metodach pomagających mi w życiu, tym lepiej na tym wyjdę. "Wydaje mi się, że każdy człowiek powinien być świadom tego, jak sobie radzi w życiu osoba niewidoma" - tłumaczyłam znajomemu, którego tak zaciekawiła sprawa światła. Mówiąc te słowa nie byłam jedynie uprzejmą informatorką, ale dawałam w nich wyraz swemu głębokiemu przekonaniu - o tym mianowicie, co sama zaczynałam teraz rozumieć: że większość problemów, jakie ludziom niewidomym nasuwają ich kontakty ze światem zewnętrznym, a także pośrednio spora część problemów o charakterze bardziej intymnym spowodowana jest w mniejszym stopniu trudnościami, jakie w procesie przystosowywania się musi pokonać człowiek niewidomy, niż przeszkodami, jakie stawia mu społeczeństwo w jego usiłowaniach zaadoptowania się. W sobotę po południu przyjechała Helena, by mnie zawieźć samochodem do Nowego Jorku. Zamierzałam spędzić noc w jej mieszkaniu. Rankiem Helena miała mnie odwieźć do Morristown. W "Widzącym Oku" polecono mi stawić się koło południa. W miarę jak samochód przemierzał dobrze nam znane drogi, Helena zdawała mi relację z przesuwających się przed jej oczyma malowniczych widoków. Tego roku drzewa późno pokryły się liśćmi i chociaż zbliżał się już koniec października, korony drzew dopiero teraz osiągnęły pełnię jesiennych barw. Helena snuła swój opis, a ja opuściwszy boczną szybę samochodu starałam się wyobrazić sobie wszystko to, co ona oglądała. Wydawało mi się, że w ostatnim czasie czyniłam stopniowe, ale dość znaczne postępy w umiejętności przekształcania wrażeń dźwiękowych, dotykowych i węchowych w obrazy, które percepowałam oczyma wyobraźni. W tej chwili czułam ciepło promieni słonecznych na mojej twarzy. Uniosłam głowę i mogłam nieomal dojrzeć miękkie, białe obłoki na błękitnym niebie. Opuściłam głowę i widziałam, jak obłoki te odbijają się w wartko płynącym, górskim strumieniu. Liście drzew osiągnęły rzeczywiście wspaniałą soczystość barw: jaskrawy szkarłat i ciemna purpura, tony żółte, zielone i brązowe - drżąc na wietrze - rozpościerały się przed moimi oczyma. Zewsząd otaczało mnie piękno. Słyszałam je w słowach Heleny. Czułam je. Widziałam je. A więc moja wyobraźnia zaczynała pracować na nowo! Chociaż czułam, jak ogarnia mnie uczucie ulgi i radości, i wdzięczności, w jakimś zakamarku mojego umysłu czaiła się nieufność: a nuż zasłona uniosła się tylko na chwilę. Może wyobraźnia moja działała tylko tutaj, w tych górach, z którymi byłam uczuciowo tak silnie związana? Ale skoro raz to się zdarzyło, to czemużby nie miało powtórzyć się znowu... I jeszcze raz. I w sposób bardziej pełny. I może w końcu ta zdolność utrwali się na zawsze. Zwróciłam się ku Helenie: "Któż to powiedział, że człowiek niewidomy żyje w mroku?" Rozdział 9 Duchess, naprzód! Jak wielu ludzi - znałam z grubsza historię "Widzącego Oka". W związku ze swoją pracą miałam może na ten temat nieco więcej wiadomości niż inni. Wiedziałam na przykład, że idea "Widzącego Oka" zrodziła się w Szwajcarii pod koniec lat dwudziestych. Jej autorką była Amerykanka, Dorothy Eustis. Zafrapowana czujnością niemieckich owczarków postanowiła ona wychodować gatunek psa, który łączyłby inteligencję i psią urodę z czujnością, wesołością i pragnieniem zjednania sobie swego pana. Jej psy używane były początkowo przez armię szwajcarską, służbę graniczną i policję do pełnienia straży i przekazywania meldunków. Kiedy p. Eustis dowiedziała się, że w dwóch niemieckich szkołach tresowano podobne psy na przewodników dla ociemniałych weteranów wojennych, uświadomiła sobie, że istniała tutaj możliwość wykorzystania tych psów w zakresie przekraczającym ich zwykłe obowiązki patrolowania. Artykuł, który napisała o psach-przewodnikach, zwrócił uwagę młodego ociemniałego Amerykanina Franka Morrisa. W kilka miesięcy później był on pierwszym kursantem w szkole, która przybrała nazwę "Widzące Oko". Kiedy Frank powrócił do Stanów Zjednoczonych wraz ze swym sławnym psem Buddym, stał się żywym świadectwem tego, jak słuszna jest teoria o zdatności psów na przewodników osób niewidomych. Frank objechał cały kraj, by zdobyć przychylność ludzi dla instytucji "Widzącego Oka". Postawił on sobie dwa cele: z jednej strony udowodnić ludziom, że psy zdolne są wykonywać wspaniałą pracę prowadzenia niewidomych, z drugiej zaś - podważyć wiele obowiązujących przepisów i zarządzeń, które wykluczały obecność psów w budynkach użyteczności publicznej, w restauracjach czy publicznych środkach lokomocji. Dzisiaj "Widzące Oko" jest najbardziej znaną z wielu poważnych szkół dla psów-przewodników w całych Stanach Zjednoczonych. Rokrocznie stu ociemniałych opuszcza progi tej szkoły po przebyciu czterotygodniowego szkolenia. Te fakty były mi znane. Ale co innego jest znać je, a co innego tkwić w nich. Tak więc, kiedy pewnego wietrznego październikowego dnia Helena zawiozła mnie przed bramę wiodącą do "Widzącego Oka", stale jeszcze usiłowałam zebrać i uporządkować moje myśli i uczucia. O jednym byłam przeświadczona: że nikt już w przyszłości nie będzie musiał mnie prowadzić. Skądinąd pamiętałam, że nie tak dawno temu przekraczałam inne drzwi - drzwi wiodące do Towarzystwa "Latarnia", gdzie żądano ode mnie wiary w dotrzymanie obietnicy wolności, po czym okrutnie mnie zawiedziono. Nie dano mi jednak czasu na myślenie. Helena wprowadziła mnie do pomieszczenia, które - jak mi się wydawało - było obszernym foyer. Powitała mnie jakaś osoba z personelu, która szybko przeprowadziła nas przez labirynt korytarzy. Weszłyśmy do jakiegoś pokoju i usłyszałam, że moją walizkę postawiono gdzieś na podłodze - gdzie, tego dokładnie nie wiedziałam i nie uważano za stosowne mnie o tym poinformować. Przewodniczka moja powiedziała wtedy: "Oto pani instruktor, Mr. Fouser. On będzie się odtąd panią zajmował" i bez dalszych ceregieli odeszła. Zwróciłam się w kierunku, gdzie przypuszczałam, że stoi p. Fouser i już miałam zamiar rozpocząć rozmowę, kiedy odezwał się głos przyjazny, lecz szorstki: "Dobrze będzie, jeśli pani pożegna teraz swoją przyjaciółkę. Mamy przed sobą wiele do zrobienia." Oszołomiona - zastosowałam się do jego wskazówek. Zwróciłam się do Heleny i powiedziałam: "Do widzenia, ja...". Moje pożegnalne słowa zostały jednak szorstko ucięte. Ledwie wykrztusiłam te dwa wyrazy, kiedy p. Fauser zaczął mówić na nowo - i tym razem tak, jakby Helena już nie istniała. "W porządku, Mrs. Keitlen. Teraz proszę sobie wyobrazić, że jestem pani psem, Juno. Oto rękojeść uprzęży" - tu wyczułam dłonią uchwyt w kształcie litery U, który - przymocowany do uprzęży opasującej psa-przewodnika - jest czułym i precyzyjnym przekaźnikiem znaków porozumiewania między zwierzęciem a jego panem. Poprzez uprząż ociemniały właściciel psa może zrozumieć każdy ruch swego przewodnika. Rękojeść była gładka i sztywna, by zapewnić dobry uchwyt. Trzymanie jej w dłoni nie zaskakiwało mnie, lecz raczej w pewnym sensie podniecało. Mogłam nieomal wyobrazić sobie prawdziwego psa, który znajdzie się niebawem na drugim krańcu uprzęży. Głos p. Fousera wdarł się w moją wizję. "Czy pani gotowa, Mrs. Keitlen? Nie wiedziałam, dokąd zmierzamy, ale kroczyliśmy tak szybko, że nie miałam czasu na zebranie myśli, aby usiłować zapamiętać kierunek, lub by liczyć kroki między poszczególnymi zakrętami, czy na schodach. Poczułam na twarzy powiew świeżego powietrza. "Jesteśmy na ganku" - rzekł p. Fouser. "Zejdziemy teraz schodami na dwór. Wyjątkowo teraz proszę puścić uprząż, Mrs. Keitlen, i trzymać się poręczy. Kiedy zejdziemy na dół, proszę znowu chwycić uprząż i powiedzieć: Juno, lewa! Później, gdy dotrzemy do ścieżki, niech pani powie: Juno, prawa! Zaprowadzi nas to na teren parku." Instruktor mówił dalej, ale jego słowa nie docierały do mnie. W moim umyśle wyrazy zlewały się w jednolitą masę, jak rozmokła owsianka na talerzu. Miałam ochotę zadawać tysiące pytań, głównie na temat tego wspaniałego, cudownego zwierzęcia, które miałam otrzymać. Co to będzie za pies? Kiedy go dostanę? Jak ma na imię? Lecz z tych wszystkich myśli - jedną niemądrą zdołałam wykrztusić: "Mr. Fouser, skąd ja mam wiedzieć, że mój pies się już załatwił?" Nie otrzymałam odpowiedzi i domyśliłam się, że nie zasłużyłam na nią. Dopiero w drodze powrotnej do mojego pokoju zapytałam, kiedy poznam mego psa. Mogłam równie dobrze prosić o wytłumaczenie mi w jednym zdaniu ogólnej teorii względności. Otrzymałabym tę samą odpowiedź - milczenie. Kiedy weszliśmy do mego pokoju, p. Fouser rzekł: "Proszę puścić rękojeść uprzęży. Teraz, Mrs. Keitlen, ma pani nieco czasu, by się rozpakować i nieco odświeżyć. Kolacja będzie podana w sali jadalnej o godzinie #5#/45. O godzinie 7 w sali rekreacyjnej odbędzie się wykład dla nowego kursu." Z jego kroków domyśliłam się, że odchodzi. Wyciągnęłam rękę: "Ależ Mr. Fouser, ja..." "Znajdzie pani drogę" - odrzekł i wycofywał się pogwizdując. "Musi pani odtąd radzić sobie sama". Przez chwilę byłam wściekła. Cóż to za wstrętny człowiek! Pogwizdywał zostawiając mnie tutaj zupełnie bezradną! Później uderzył mnie inny, komiczny aspekt sytuacji. Gdyby p. Fouser roztkliwiał się nade mną, byłabym równie wściekła. Śmiejąc się z samej siebie zrozumiałam jedną niezmiernie ważną rzecz - że ludzie ci pragnęli ponad wszystko uczynić mnie niezależną. Nie będzie tu miejsca na cieplarnianą, przesadną opiekę. Dopomogą mi tutaj, bym mogła stać na własnych nogach wśród trudów życia, bym nie dała się zepchnąć w ślepy zaułek. Następna godzina była pełna przeżyć. Odnalazłam moją walizkę, rozpakowałam ją i rozwiesiłam swoje nieliczne łaszki - powiedziano nam, by zabrać ze sobą przede wszystkim wygodną, ciepłą odzież, ponieważ będziemy spędzać dużo czasu poza domem. Odmierzałam kroki od pokoju sypialnego do łazienki, stamtąd do sali rekreacyjnej i wreszcie z hallu do mojej sypialni. Zapamiętywałam drogę wiodącą do sali jadalnej. Kiedy badałam wnętrze mojej sypialni - bliźniacze łóżka, dwa biurka, komoda, stolik nocny i lampa - weszła moja współlokatorka. Był to już jej drugi pobyt w "Widzącym Oku". Jej pierwszy pies padł miesiąc temu i - zgodnie z regulaminem obowiązującym w "Widzącym Oku" - miała ona prawo skorzystać z ponownego, skróconego przeszkolenia z nowym psem. Było to zrozumiałe. Każdy niewidomy, który raz już zaznał niezależności dzięki psu-przewodnikowi, był zarówno fizycznie, jak i uczuciowo w znacznie gorszej sytuacji po stracie swego towarzysza niż ociemniały, który dotąd psa nie posiadał. Kiedy zabrzmiał dzwonek wzywający na kolację, moja towarzyszka podała mi ramię, by mnie zaprowadzić do sali jadalnej. "Wolałabym iść za dźwiękiem pani głosu" - powiedziałam jej. "Pragnę uwolnić się od przyzwyczajenia do roli osoby prowadzonej." Kiedy wchodziłyśmy do sali jadalnej, rozpoznałam głos. p. Fousera, który mówił: "Panie pozwolą teraz w lewo i prosto przed siebie. Następny stolik po prawej stronie. Proszę teraz zrobić jeden krok w prawo, Mrs. Keitlen. Pani zajmuje tam drugie krzesło." Wszyscy instruktorzy wraz z całym personelem jadali wspólnie z kursantami. Był to dodatkowy sposób na rozszyfrowanie indywidualnej psychiki każdego z nas. Wiadomości te były cenne przy późniejszym szkoleniu. Odczytano nam menu - sok pomidorowy, pieczeń cielęca z marchewką i ziemniakami - byśmy tą drogą wiedzieli, co znajdziemy na naszych talerzach. Jeden z kursantów poprosił o pokrojenie mu mięsa. Musi pan nauczyć się robić to sam - rzekł pan Fouser jak mógł najłagodniej - inaczej bowiem przyjdzie panu być bardzo głodnym." Spróbowałam jeden czy dwa kęsy i odłożyłam nóż i widelec. "Czy pani ma jakieś trudności, Mrs. Keitlen?" - usłyszałam. Uświadomiłam sobie, jak trudno było zwieść p. Fousera. "Nie, ja po prostu nie lubię cielęciny i marchewki." "Po kilku wyczerpujących wysiłkach będzie pani tak głodna, że będzie pani wówczas jadła wszystko" - odpowiedział. Chwilowo żaden z kursantów nie wykazywał chęci do jedzenia. Byliśmy wszyscy zbyt napięci, zbyt spragnieni wiadomości o czekającym nas szkoleniu. Gdy tylko posiłek zakończył się, popędziliśmy do sali rekreacyjnej. Kiedy p. Fouser nakreślił nam rozkład zajęć, odezwały się jęki protestu i niedowierzania. Plan ten wydawał się nam ponad nasze siły, ale stanowił jednocześnie odpowiedź na nurtujące mnie wciąż pytanie - jakim cudem w ciągu krótkich czterech tygodni uda nam się opanować naukę chodzenia tak, jak gdybyśmy posiadali wzrok. Codziennie o godzinie 5#/30 mieliśmy być gotowi, by zabrać nasze psy do "parku" (w rzeczywistości była to płyta betonowa, na której psy mogły załatwiać swoje potrzeby; betonu użyto tu dla dwóch powodów: po pierwsze - by przyzwyczaić psa do wypróżniania się na bruku miejskim, po wtóre - aby ułatwić pracę przy późniejszym uprzątaniu terenu). Śniadanie podawano o godz. 7, po czym o godz. 8 połowa klasy - czterech kursantów - wychodziła na trening na ulice Morristown. Druga grupa wyruszała o #9#/30. O godzinie 11 dawano psom jedzenie i wodę, po czym znowu następował spacer i ćwiczenia posłuszeństwa. Obiad podawano o godzinie #12#/45, a następnie wracaliśmy do Morristown na dalsze szkolenie. Kiedy po południu potrzeby psów były już zaspokojone, nadchodziła nieomal pora naszej kolacji. O godzinie 8 mieliśmy wyprowadzać nasze psy po raz ostatni. Później - kto był w stanie wykrzesać jeszcze nieco energii, mógł sobie pogawędzić, pograć w karty lub wypić butelkę piwa, która stanowiła nasz dzienny przydział. Samo zapoznawanie się z rozkładem zajęć wyczerpało mnie całkowicie. Dobitnie wyjaśniono nam również, że nie przewiduje się żadnych odstępstw od tego rozkładu. Ponadto obowiązywała nas punktualność. Przez następną godzinę instruktor objaśniał nam system uczenia się współdziałania z naszym psem. Kiedy wydawało się, że nie ma końca litanii spraw, o których będziemy musieli pamiętać, instruktor zamilkł. "Czy nie ma żadnych pytań?" - rzucił. Wykrzyknęliśmy wszyscy naraz: "Kiedy dostaniemy nasze psy?" "Nie mogę państwu tego jeszcze teraz powiedzieć" - odrzekł. - "Muszę was indywidualnie lepiej poznać. Zdajecie już sobie obecnie sprawę z tego, jak ważnym dla was czynnikiem jest posiadanie psa, który byłby odpowiednio dobrany do waszej siły fizycznej, i do waszej osobowości. Na przykład mężczyzna o wzroście 1,80 m otrzyma psa większego i silniejszego, niż kobieta mająca 1,50 m wzrostu. jeżeli wymiary waszego psa nie będą proporcjonalne do waszego wzrostu, zachwiana będzie proporcja powiązania waszego ramienia z rękojeścią uprzęży. Ale proszę się nie martwić - dodał tonem dowodzącym, iż jest świadom naszych uczuć - będziecie państwo mieli swoje psy za parę dni." Przetrzymanie nas w nastroju oczekiwania miało na celu także i to, by rozbudzić w nas żarliwe pragnienie posiadania psa, tak abyśmy otrzymali go w psychologicznie słusznym, tj. kulminacyjnym punkcie tego wyczekiwania. O ile dotąd nie byłam jeszcze pewna, czy lubię pana Fousera, to jego dalsze słowa na pewno przekonały mnie do niego ostatecznie: "Jeżeli kiedykolwiek przestanę odczuwać dreszcz na widok przeszkolonych przeze mnie ludzi, którzy opuszczając te progi kroczą pełni radości i nadziei, będzie to oznaczać, że zawodowo jestem człowiekiem skończonym. Ale jak dotąd moja pasja nie wygasła, mimo iż dziesięć lat poświęciłem już tej pracy. Każdy nowy kurs, każda dalsza seria psów - są dla mnie nowym wyzwaniem." Dowiedziałam się później, że Ed Fouser porzucił posadę ekonomisty-analityka przedsiębiorstwa, by współpracować w roli instruktora z "Widzącym Okiem" - roli, która zaspokajała jego miłość do zwierząt, jego pęd do ćwiczeń fizycznych, do przebywania na wolnym powietrzu i stwarzała okazję do pomagania ludziom. Ostatnio opuścił on "Widzące Oko", by otworzyć w Yarktown Heights koło Nowego Jorku swoją własną szkołę pod nazwą "Oczy Prowadzące Niewidomego". Ii Następnego ranka po śniadaniu zawieziono nas do Morristown. "Pani pierwsza, Mrs. Keitlen" - usłyszałam słowa instruktora. Odszukałam stopą chodnik i czekałam. "Będę grał rolę pani psa. Proszę nazywać mnie Juno." Schwyciłam rękojeść uprzęży i wyruszyliśmy z szybkością, z jaką mój prawdziwy pies będzie się poruszał. Poprzez rękojeść wyczułam nagle, że "pies" gwałtownie zatrzymał się. Zrobiłam jednak jeszcze parę kroków i nieomal upadłam, potknąwszy się o krawężnik chodnika. "Pani pies będzie się zatrzymywał przy wszystkich skrzyżowaniach" - rzekł p. Fouser. - "Musi pani stanąć w miejscu natychmiast, gdy pies to zrobi. Teraz proszę wymacać prawą stopą krawężnik, wsłuchać się w ruch na jezdni i kiedy będzie się pani wydawać, że można dość bezpiecznie przejść przez jezdnię, proszę dać rozkaz. Po przekroczeniu jezdni skręcimy w prawo." Nasłuchiwałam. Nie odnosiłam wrażenia, by w zasięgu ucha znajdował się jakiś samochód. "Naprzód, Juno!" - ryknęłam w podnieceniu. "Nie - dotarł do mnie spokojny głos p. Fousera - nie musi pani krzyczeć. I powinna pani powiedzieć: Juno, naprzód! Zawsze imię psa przed rozkazem." "Juno, naprzód!" - powiedziałam znowu, tym razem spokojnie. I Juno pomaszerował przed siebie. Juno-Fouser zatrzymał się, kiedy dotarliśmy do przeciwległego krawężnika. Wymacałam go stopą i rzekłam: "Juno - naprzód - prawa." "Dobrze" - powiedział mój "pies". - "Proszę pamiętać, że pies idący w uprzęży świadom jest obowiązku opiekowania się panią. Ale jego "propozycja" pozostawia swobodę wyboru. Do pani należy wiedzieć, dokąd pani pragnie iść i jak tam dotrzeć. Musi pani także umieć przekazać to psu". Przez parę minut spacerowaliśmy spokojnie. Zdawałam sobie sprawę, że mijamy przechodniów, i zastanawiałam się, czy gapią się oni na nas. Powiedziano nam, że nie należy czuć się zakłopotanym: kursanci "Widzącego Oka" byli od lat szkoleni na ulicach Morristown i mieszkańcy tego miasta tak przywykli do naszego widoku, że tylko niekiedy oglądano się za nami. Z trudem przyszło mi jednak spełnić następne polecenie p. Fousera. "Od czasu do czasu musi pani pochwalić swego psa" - rzekł. Przypomniało mi się wówczas, że mówił nam poprzednio, iż w "Widzącym Oku" stosowany jest system nagradzania psa za jego wysiłek. Jeśli pies zachowuje się prawidłowo, powinno się go pochwalić i pogłaskać; jest to "zapłatą" za dobrze wykonaną pracę, a także stałym dowodem uznania i przywiązania ze strony pana. "Przez ostatnich kilka minut prowadziłem panią prawidłowo - mówił dalej p. Fouser - a nie otrzymałem od pani ani słowa pochwały." Choć czułam się głupio sunąc za dorosłym mężczyzną ulicami Morristown, powiedziałam jednak: "Moja maleńka Juno, dooobra suczka. Juno jest dooobrym psem." Pan Fouser tak poważnie i przekonywująco grał swoją rolę, że nieomal oczekiwałam, by szczeknął w odpowiedzi. Kiedy dotarliśmy do następnego skrzyżowania, zapytałam mego instruktora o coś, co zawsze mnie intrygowało, a mianowicie, czy pies-przewodnik umie rozróżniać światła regulujące ruch uliczny. Dowiedziałam się, że psom - jak wszystkim zwierzętom - przypisuje się brak umiejętności rozróżniania barw. Ocena ruchu, jaką przekazuje psu jego pan, jest dla niego jedyną wskazówką. "Wyobraźmy sobie, że błędnie oceniam sytuację - rzekłam - "wyobraźmy sobie, że nie słyszę zbliżającego się samochodu, lub że fałszywie tłumaczę kierunek dochodzących mnie odgłosów?" "Pies nie przejdzie przez skrzyżowanie, jeśli nie będzie się czuł bezpieczny; proszę pamiętać, że on zarówno słyszy, jak i widzi ruch uliczny. Nazywamy to "inteligentnym nieposłuszeństwem". Psy uczą się tego. Ale instynkt samozachowawczy gra tu także pewną rolę. Pani pies nie chce być przejechany w tym samym stopniu, co i pani sama." Pan Fouser poinformował nas, że otrzymamy nasze psy tegoż popołudnia. "Proszę pamiętać, że to ja tresowałem wszystkie te psy" - rzekł. - "Obecnie uważają one mnie za swego pana. Będziecie państwo musieli przezwyciężyć ich dotychczasową miłość i lojalność. Dlatego też musimy zastosować pewien tryb postępowania, którego będziecie się państwo ściśle trzymać. Po obiedzie pójdziecie do swoich pokoi i będziecie czekać, dopóki nie wywołam nazwiska każdego z was. Proszę wówczas przyjść do sali rekreacyjnej. Wręczę wam po kawałku sadła. Kiedy powiem: "gotowy", każde z was zawoła swego psa i da mu sadło. Może on was polizać lub pocałować, ale może też po prostu zjeść sadło i odejść. Cokolwiek by uczynił, pozwólcie mu to zrobić i pochwalcie go." Z mojego pokoju słyszałam kroki p. Fousera, kiedy przechodził od strony psich bud, mieszczących się na tyłach, wzdłuż ścieżki wiodącej w kierunku głównego budynku. Usłyszeliśmy stuk psich pazurów, uderzających o drewniany parkiet sali rekreacyjnej. Jakieś drzwi zatrzasnęły się i nastąpiła cisza. Starałam się panować nad sobą, ale kiedy wywołano moje nazwisko, poderwałam się gwałtownie i szłam jak tylko mogłam najszybciej. Pan Fouser wyszedł mi naprzeciw, wręczył kawałek sadła i podprowadził do jakiegoś krzesła. "Pani pies, Mrs. Keitlen, jest owczarkiem niemieckim. Jest to suka. Ma na imię Duchess" - tu przerwał, a potem powiedział: "Proszę zawołać swego psa". W moim głosie brzmiało uniesienie. "Duchess, chodź!" Usłyszałam jej kroki, początkowo powolne, później szybsze, gdy zwęszyła sadło, które jej podałam. Poczułam jej jedwabisty gładki nos, który zagłębił się w moją dłoń, a później ciepły, mokry język, który ją lizał. Uklękłam i zarzuciłam wokół niej ramiona. Oparła się o mnie przednimi łapami i lizała moją twarz. Ręce moje przesuwały się po jej tułowiu i wymacywały kolejno jej długie, śpiczasto zakończone uszy, dobrze ukształtowaną głowę, potężne mięśnie barków i smukłość tylnych łap. Chociaż nigdy przedtem nie opisywano mi wyglądu Duchess - "Widzące Oko" pragnie, byś kochał swego psa dla niego samego, a nie dla jego psiej urody - wiedziałam, że jest piękna. Płakałam i świadoma byłam tego, że moja reakcja jest prawidłowa i naturalna. Poczułam dłoń p. Fousera na moim ramieniu. "Proszę zabrać Duchess do swego pokoju - rzekł - i czekać tam, dopóki nie nadejdzie pora spaceru po parku." Przyczepiłam smycz do jej obroży i dumnie wyprowadziłam ją do hallu. Kiedy wręczano nam smycze, poinformowano nas, że to my opiekujemy się psem, którego prowadzimy na smyczy bez uprzęży. Wszelkie ćwiczenia posłuszeństwa - podstawowy krok w ustalaniu właściwego stosunku pomiędzy panem i psem - przeprowadzane są wyłącznie przy użyciu smyczy. Jeśli pies będący w uprzęży zachowuje się niewłaściwie - na przykład poświęcając mniej uwagi swoim obowiązkom niż innemu psu, latarni ulicznej czy drzewu - trzepnięcie smyczą lub szarpnięcie nią służy do zwrócenia uwagi psa we właściwym kierunku. Jednocześnie z karcącym użyciem smyczy właściciel mówi "pfe!", a wówczas każdy szanujący się pies-przewodnik czuje się głęboko zawstydzony. W moim pokoju wodziłam bez końca rękoma po tułowiu Duchess. Siadłam na podłodze i bawiłam się z nią. Potem postanowiłam przekonać się czy uda mi się przeprowadzić z nią ćwiczenia posłuszeństwa. "Duchess, chodź" - powiedziałam. Mówiono mi, że psy reagują raczej na tan naszego głosu niż na słowo. Komenda "chodź" powinna być podana w tonie raczej zaciekawiającym niż rozkazującym. Posłyszałam, że Duchess porusza się po mojej prawej stronie, obchodzi mnie od tyłu i staje po stronie lewej - tak jak powinna to uczynić. Skróciłam smycz i nieco podniesionym głosem powiedziałam "Siad!". Duchess usiadła. Później, popychając ją delikatnie w dół, rzekłam: "Leżeć!". Duchess ułożyła się u mego boku. W końcu tonem pieszczotliwym, który zalecano nam stosować, powiedziałam "Zostań". Duchess pozostała na miejscu. Duchess wyżywała się w każdym fragmencie swoich ćwiczeń posłuszeństwa. Były one dla niej zabawą, okazją do zdobycia pochwały. Do dzisiejszego dnia ubóstwia te ćwiczenia i wydaje mi się, że jest wytrącona z równowagi, jeżeli na przestrzeni kilku dni jestem zbyt zajęta, by trenować ją w posłuszeństwie, lub gdy zapominam o tych ćwiczeniach. W ciągu mojego życia posiadałam wiele psów i wszystkie poddawałam tresurze. W żadnym z nich nie odnalazłam jednak tej żądzy wiedzy, jaką wykazywała Duchess. Byłam świadoma tego, że jakimś cudownym zrządzeniem losu przydzielono mi najwspanialszego psa, jakiego kiedykolwiek udało się w "Widzącym Oku" wyszkolić. Kiedy p. Fouser zawołał: "Już czas iść do parku; proszę założyć psom uprzęże" - byłam gotowa. Zabieg wsuwania uprzęży przez głowę i barki Duchess był prosty. Podsunęła się teraz do przodu ku mnie, jakby chciała ją sobie założyć. Skróciłam smycz składając ją podwójnie, chwyciłam rękojeść uprzęży w lewą rękę i wyprostowałam ramiona unosząc wysoko głowę. "Idziemy teraz do parku, Duchess. Ale dla nas jest to dopiero początek. Duchess, lewa!" Wyczułam poprzez uprząż, jak Duchess rusza w kierunku korytarza. "Duchess, prawa!" Poprowadziła mnie w kierunku klatki schodowej. Z każdym jej ruchem rosło moje zaufanie do niej. Poruszałyśmy się szybko. Nagle Duchess zatrzymała się. Ostrożnie badałam stopą przestrzeń przed sobą. Byłyśmy na szczycie schodów. "Doobra suczka" - powiedziałam - "Duchess, naprzód!" Ostrożnie prowadziła mnie po schodach w dół. Jeszcze kilka chwil i znalazłyśmy się w parku. Ogarnęło mnie uczucie ogromnej dumy i olbrzymiej radości. Nic nie było w stanie mnie teraz zatrzymać. Gdyby nie to, że procedura wypróżniania się psa jest bardzo uzależniona od jego stanu psychicznego, następny kwadrans mógłby być zabawnym odprężeniem. Zsunęłam uprząż z Duchess i trzymałam ją na smyczy, podczas gdy p. Fouser tłumaczył nam tryb postępowania. "Wasz pies może nie chcieć załatwić swojej potrzeby dopóty, dopóki nie przywyknie do was jako do swoich właścicieli. Może to trwać szereg dni. Smycz pozwoli wam ocenić sytuację i zrozumieć, kiedy pies przykuca, kiedy garbi się lub podnosi nogę. Teraz proszę spacerować dookoła i zawołać mnie, gdy będzie się wam wydawało, że pies wykonał swoje zadanie." Cierpliwie oprowadzałam Duchess tam i z powrotem, później dookoła i znowu tam i sam. Nic się nie działo. Spacerowałam dalej. I znowuż nic. Ale nikt z moich towarzyszy również dotąd nie zawołał. Pan Fouser radził nam, by zrezygnować na pewien czas z naszych wysiłków. Zakładałam, że tego wieczoru Duchess załatwi się. Ale nie zrobiła tego. Tej nocy źle spałam. Nie mogłam pogodzić się z faktem, że Duchess traktuje mnie wciąż jeszcze jak kogoś obcego. Innym możliwym wytłumaczeniem - myślałam - mogłyby być jakieś dolegliwości nerkowe. Nerki Duchess niepokoiły mnie przez całą noc. Iii Następnego ranka wstałam wcześnie i byłam ubrana na długo przedtem, zanim dochodzące z hallu kroki p. Fousera obwieściły godzinę #5#/30. W ciągu kilku sekund założyłam uprząż na kark Duchess i wyruszyłam z nią do parku. W pewnej chwili poczułam, że smycz napina się i usłyszałam coś, co zabrzmiało w moich uszach jak muzyka. Żaden temat symfoniczny nie podniecił mnie nigdy w tym stopniu. "Mr. Fouser! - wrzasnęłam - Duchess po raz pierwszy załatwiła się!" "Świetnie" - odrzekł, a jego głos nie wyrażał zdziwienia. "Proszę ją pochwalić." Pochwalić? Błyskawicznie znalazłam się na czworakach i ucałowałam sukę. Byłam jednak w błędzie, jeżeli sądziłam, że zapanowałam odtąd niepodzielnie w sercu Duchess. Kiedy wracaliśmy do naszych pokoi, Duchess zwęszyła obecność p. Fausera. Poczęła ciągnąć w jego kierunku, szczekała do niego, robiła wszelkie wysiłki, by zwrócić na siebie jego uwagę. "Proszę ją skarcić" - rzekł p. Fouser. "I niechże pani pozbędzie się tej zaniepokojonej miny; proszę zrozumieć, że zdobycie względów psa nie może przebiegać tak błyskawicznie." "Duchess, pfe!" - rzekłam czując się tak, jakby mnie spotkała rekuza. Stopniowo jednak Duchess stawała się coraz bardziej moim psem. Rozpoczęłyśmy wspólne treningi - początkowo na odcinku krótkim i prostym, a później trasami dłuższymi i bardziej skomplikowanymi. Codziennie przygotowywałam jej posiłek - mieszałam własnoręcznie końskie mięso z mąką, wątrobą i sadłem i podawałam jej do zjedzenia. Duchess stale jednak nie chciała żreć, a jeżeli nawet skubnęła coś, to porcja ta ledwie starczała jej, by wyżyć. Wreszcie pewnego dnia wyruszyliśmy po raz pierwszy samodzielnie na ulice Marristown. Kiedy tego wieczoru podałam mojej suce przygotowany przez siebie posiłek, Duchess zjadła wszystko! Gdy tego samego wieczoru przechodziłyśmy obok p. Fousera, Duchess zignorowała go. Wraz z każdym kolejnym treningiem rosło moje zaufanie i moja wiara w to, że potrafiłabym z Duchess iść wszędzie. Nigdy właściwie nie byłyśmy naprawdę same. Niebawem przekonałam się, że nawet podczas naszych rzekomo samodzielnych wypraw, p. Fouser towarzyszył nam dyskretnie, obserwując z pewnej odległości nasze błędy, by móc je nam później wytknąć. Jedna z nauk, które wyciągnęłam z mojego pobytu w "Widzącym Oku" polegała na przyjmowaniu konstruktywnej krytyki. Ze wszystkich stron zdawały się mnie otaczać śledzące mnie oczy. Kiedy wędrowałam po budynkach szkoły lub dookoła otaczającego ją terenu, ni stąd ni zowąd padała czasami uwaga: "Proszę wysoko trzymać głowę przy chodzeniu, Mrs. Keitlen" lub "Doczepiła pani smycz do niewłaściwego uszka upręży" albo "Psa należy częściej chwalić." Chociaż bardzo kochałam Duchess, czułam się głupio, gdy musiałam ją publicznie chwalić. Stąd też p. Fauser stale karcił mnie za moją powściągliwość. Wreszcie postanowiłam pokonać swoją słabostkę. Kiedy wróciłyśmy z naszego kolejnego spaceru, p. Fouser rzekł do mnie: "Na krótkim odcinku ulicy pięciokrotnie zapewniała pani Duchess, jakim to ona jest dobrym psem. Brzmiało to mniej więcej tak: "Duchess jest kochaaaaną dziewczynką!"... "Duchess, moja laleczko, jesteś wspaniaaaała!"... "Duchess, moje ty słodkie ciasteczko!". "Duchess jest doooobrą dziecinką"... "Duchess najmilsza, mama koooocha suczkę!" Mój instruktor śmiał się wyrecytowawszy listę wszystkich tych słodkich słówek. Ja natomiast tak dalece popadłam w przesadę, że nie widziałam w nich nic zabawnego. Ostatecznie, czyż Duchess na nie nie zasłużyła? Kiedy już przeszło gorączkowe podniecenie pierwszych dni szkolenia i gdy minęły emocje związane z otrzymaniem psów, kursanci, którzy tworzyli ośmioosobową grupę, poczęli nawzajem badać charaktery i usposobienia swoich współtowarzyszy. Ja osobiście nie byłam szczególnie zachwycona wynikami tych dociekań. Nie mogło być, oczywiście, mowy o nawiązaniu jakichś przyjaźni. Rozkład naszych zajęć był tak bogaty, że nie starczało nam nawet czasu na pogawędki. Kierownictwo "Widzącego Oka" miało w tym jednak swój cel. Nawet naszych bliskich przyjaciół nie dopuszczano do nas częściej niż raz w tygodniu w czasie weekendu i to tylko na dwugodzinne odwiedziny. Naszym wyłącznym zadaniem było bowiem nauczyć się współpracować z psem i nauczyć psa współpracy z nami. Po wtóre nasze wzajemne kontakty układano celowo tak, by miały charakter oficjalny. Na postawę narzucającą pewien dystans wpływało między innymi i stałe używanie formy "pan" lub "pani". Pojęłam jednak, jak słuszna i niezbędna była taka postawa. Przecież wszyscy byliśmy w stanie olbrzymiego napięcia uczuciowego. Byliśmy fizycznie zmęczeni. Łączyły nas nieustanne, bliskie kontakty. Jakiekolwiek przejawy zbytniej swobody we wzajemnych stosunkach mogłyby doprowadzić do niepożądanych komplikacji. "Widzące Oko" pragnęło umocnić w każdym niewidomym jego poczucie wolności, bowiem człowiek niewidomy - będąc zależnym od otoczenia - może to poczucie godności utracić łatwiej niż człowiek widzący. Szkoła starała się również zapobiec wszelkim przejawom uwielbienia dla instruktora ze strony kursantów. W pierwszym okresie przejawiałam duże zainteresowanie moimi współtowarzyszami z kursu, ponieważ wszelkie niedole ludzi ślepych były mi bliskie. Kiedy jednak poznałam ich od podszewki, uświadomiłam sobie, jak niewiele - poza naszym kalectwem - nas łączyło. Nie wiadomo dlaczego wyobrażałam sobie, że moi współkoledzy wyznawać będą te same co ja tolerancyjne poglądy w kwestiach społecznych. Wydawało mi się, że każdy człowiek, który traci wzrok, wyzbywa się jednocześnie uprzedzeń i przesądów, rozpowszechnionych w świecie ludzi widzących. Z naszej gromadki nikogo utrata wzroku jednak nie odmieniła. Niekiedy spotykałam się na przykład z wypowiedziami antysemickimi. Gdy wyraziłam kiedyś swój protest, pan Fouser oświadczył mi: "Przyjechała tu pani w tym celu, by trenować ze swoim psem, a nie po to, aby naprawiać świat. Niechże pani stara się ignorować te uwagi. Gniew i zdenerwowanie będą działały hamująco na szkolenie". Następnego dnia zrozumiałam, co chciał przez to powiedzieć. W ramach naszych ćwiczeń mieliśmy powędrować "szlakiem pod psem". Nazwano go tak, gdyż wiódł poprzez dzielnicę obskurnych ruder, pełną psów, dzieci, popękanych chodników i nieszczelnych śmietników. Kiedy dotarliśmy tam, jeden z kursantów, wciągając w nozdrza duszące wyziewy kuchenne, prychnął pogardliwie i rzekł: "To chyba musi być dzielnica murzyńska. Żaden przyzwoity biały człowiek nie mógłby wśród tego smrodu mieszkać." Nie byłam w stanie pohamować się i zwracając się do niego powiedziałam: "Murzynom - jak pan wie - też zdarza się oślepnąć. Sądziłam, że od człowieka, który utracił wzrok, można oczekiwać odrobiny tolerancji!" W następnej chwili uświadomiłam sobie, że p. Fouser szturcha mnie łokciem w bok. "Proszę pamiętać, w jakim celu pani się tu znajduje" - szepnął. Zdołałam się co prawda opanować, ale ogarnęło mnie uczucie ogromnego przygnębienia. Sądziłam zawsze, że ludzie upośledzeni osiągają pod wpływem własnego cierpienia wysoki stopień wyrozumiałości. Niewątpliwie byłam w błędzie. Wyciągnęłam z tego naukę jasną, choć gorzką - ludzie są tylko ludźmi, a tolerancyjność jednego człowieka lub jej przeciwieństwo u drugiego występuje bez względu na to, czy są to ludzie niewidomi, czy też obdarzeni wzrokiem. Jeśli zatem protestowałam, gdy ludzie widzący pragnęli hurtem zaszeregować wszystkich niewidomych do ponurej armii ślepców, nie powinnam sama stosować uogólnień wobec wszystkich ludzi niewidomych, wyobrażając sobie, że każdy z nich zasługuje na miano świątobliwego. Zdobyłam przy tym jeszcze jedno doświadczenie. Przekonałam się, że wypowiedzi p. Fausera o ujemnym wpływie czynników emocjonalnych były słuszne; nasz trening przebiegał tego dnia bardzo kiepsko. Moje zdenerwowanie udzieliło się Duchess i w końcu obie przyczyniłyśmy się do tego, że z naszych ćwiczeń nic nie wyszło. Do końca mojego pobytu w "Widzącym Oku" trzymałam się od moich współtowarzyszy z kursu jak tylko mogłam najdalej. Podczas posiłku dacierały jednak do mnie ich uwagi pełne goryczy. Jeden z mężczyzn twierdził, że cały świat obowiązany jest złożyć się na to, by jemu - człowiekowi niewidomemu - zapewnić byt. Inni zgadnie dowodzili, że przysługuje im uprzywilejowana pozycja w społeczeństwie. Większość z nich usiłowała mnie nieustannie przestrzegać przed światem ludzi widzących, dowodząc że nie będzie on dla mnie tak łatwy do zdobycia, jak to sobie wyobrażałam. Miałam wrażenie, że znajdowali oni jakąś perfidną rozkosz powtarzając mi stale: "Niech pani tylko stąd wyjdzie i stanie z nimi twarzą w twarz. Będzie pani jeszcze marzyć o tym, by móc pracować w jakimś zacisznym warsztacie, który dałby pani schronienie." Ignorowałam większość tych wypowiedzi, a niektóre pomijałam milczeniem uważając, że są one dyktowane złośliwością. Ludzie ci - myślałam - byli zbyt długo otoczeni nadmierną troskliwością swych przyjaciół czy bliskich i biernie godzili się na skromne role, jakie im wyznaczano. Stali się oni ofiarami ogłupiających wpływów otoczenia, a także polityki segregacji uprawianej przez instytucje pracujące na rzecz ociemniałych. A przecież większość tych ociemniałych całymi latami mieszkając i pracując na terenie tych instytucji ulegała ich wpływom. Kiedy jednak mijała północ, niosąca ze sobą przenikliwy chłód, nie mogłam się powstrzymać od refleksji, w których lekko brzmiała nutka wątpliwości: a nuż oni właśnie mieli rację, a ja się myliłam... Czy rzeczywiście uda mi się sprostać sytuacji? Czy posiadam dość odwagi i zręczności, by stawić czoło światu widzącemu na warunkach przez ten świat narzuconych? Czy jestem wystarczająco odporna, by znieść porażki, które są nieuniknione? Okres inwalidztwa większości moich współtowarzyszy z kursu trwał - jak zdołałam się zorientować - od pięciu do dwudziestu lat. A nuż wiara moja wypływała stąd, że dopiero od niedawna byłam dotknięta moim kalectwem? Iv Pod koniec trzeciego tygodnia pobytu w szkole poznałam już kilka kruczków. I tak na przykład znalazłam sposób na to, by urwać co dzień dziesięć dodatkowych minut snu. Nie wychodziłam z łóżka dopóty, dopóki nie usłyszałam komendy p. Fousera: "Czas iść do parku." Naciągałam wówczas na piżamę luźne spodnie sportowe oraz wiatrówkę, w największym pośpiechu rwałam schodami w dół, by usłyszeć potem codzienne powitanie p. Fousera: "Oto nadchodzi nasz pilot odrzutowy!" Pewnego dnia, pod koniec naszych treningów, pełna zwykłej wiary we własne siły, wędrowałam z Duchess nową trasą, kiedy nagle usłyszałam okrzyk mojego instruktora : "Stój!" Zamarłam w bezruchu, wyobrażając sobie rzeczy najgorsze. Pan Fauser nie dodał nawet swego sakramentalnego "Mrs. Keitlen", a więc sprawa musiała być poważna. A przecież nie popełniłam żadnego błędu; nie docierały do mnie żadne podejrzane odgłosy; Duchess zachowywała się spokojnie. "Niech pani podniesie do góry prawą rękę i wymaca przestrzeń przed sobą." Dłoń znoja natrafiła na żelazny pręt nisko zawieszonej markizy. Gdybym się nie była zatrzymała, roztrzaskałabym sobie o ten pręt głowę. "Niech pani da swojemu psu komendę "prawo" i jeszcze raz "prawo", a potem niech pani wróci i przejdzie ten odcinek powtórnie. Pies powinien dostrzegać także i wyższe przeszkody, na które pani może wpaść. Jeżeli Duchess powtórzy swój błąd, proszę jej powiedzieć "pfe!" i trzepnąć smyczą, uderzając jednocześnie dłonią w pręt. Proszę się nie niepokoić. Uprzedzę panią, jeśliby historia miała się powtórzyć." Dwukrotnie ponawiałam próbę i za każdym razem czujność Duchess zawodziła. Wreszcie za trzecim razem, zanim dotarłyśmy do przeszkody, pociągnęła mnie o kilka kroków w prawo. Głośno a dobitnie pochwaliłam ją za to. Kiedy pokonywałyśmy tę samą trasę przy następnych ćwiczeniach, Duchess ominęła pręt już przy pierwszej próbie. Któregoś dnia szłyśmy ścieżką prowadzącą przez las, a Duchess nieustannie zbaczała to w prawo, to w lewo, by niskie gałęzie nie uderzały mnie po twarzy. Pojęła lekcję. Każda nowa sytuacja utwierdzała mnie w przekonaniu, że razem z Duchess mogę wszędzie dotrzeć i wszystko zrobić. Jeździłyśmy autobusami i pociągami, wsiadałyśmy do wind i wysiadałyśmy, podróżowałyśmy samochodami - próbowałyśmy właściwie wszelkich środków lokomocji - poza samolotem. Do końca kursu pozostawało już tylko pięć dni, ja jednak żyłam cały czas nadzieją, że osiągnę na tyle dobre wyniki, by mi pozwolono wyjechać na dwa dni przed tym terminem - tak, abym mogła spędzić razem z Phyllis, na terenie jej szkoły, obchodzone corocznie podczas weekendu wspólnie z rodzicami Święto Dziękczynienia. Moje życzenie spełniło się. Dostałam "wychodne" na jedno popołudnie, by doprowadzić do porządku swoje włosy, przez tyle tygodni targane wiatrem. Zarezerwowano dla mnie miejsce w samolocie lecącym do Lake Placid, przy czym ustaliłam z Heleną, że noc przed podróżą spędzę w jej mieszkaniu w Nowym Jorku. Ale nawet wśród tych ostatecznych przygotowań do wyjazdu udzielano mi jeszcze wskazówek, zawierających rzeczową, rozsądną krytykę. Proces uczenia się w "Widzącym Oku" nie miał końca. Ostatniego wieczoru podszedł do mnie p. Fouser, by się ze mną pożegnać. Kiedy wkraczał do hallu, Duchess, która zajmowała swoje miejsce u moich stóp, podniosła się i warknęła ostrzegawczo. I chociaż natychmiast ją za to skarciłam, to w głębi serca nie mogłam pohamować uczucia dzikiej radości. Nareszcie udało mi się ją zdobyć. Nie doceniałam jednak p. Fousera. Nawet wówczas, gdy przyszedł życzyć mi szczęśliwej podróży, nie pominął okazji, by udzielić mi jeszcze jednej nauki. "Pani suka zdaje się wykazywać zbyt dużo troskliwości o panią, Mrs. Keitlen. Powinna pani nauczyć się hamować ją w tym. Inaczej bowiem będzie się ona narażać ludziom, z czego wynikną dla pani kłopoty." Wyraziłam mu swoją wdzięczność. Za tę ostatnią wskazówkę, za wszystko, czego mnie dotąd nauczył, za jego życzliwą zachętę, za to wreszcie, że dał z siebie wszystko, by mnie, jak zresztą i innych ludzi znajdujących się w tej samej co ja sytuacji, obdarzyć dobrodziejstwem korzystania z oczu ich psich przyjaciół. Następnego dnia wychodziłam tymi samymi drzwiami, przez które wprowadzano mnie tutaj przed niespełna czterema tygodniami. Podałam komendę: "Duchess, naprzód!". Wsiadłyśmy do wagonu kolejowego i wyruszyłyśmy w drogę ku nowemu życiu. Rozdział 10 Wspaniale sobie radzisz,Ń mamo! Owładnął mną nieomal szał, by wspólnie z Duchess co prędzej zacząć działać na własny rachunek. Odnosiłam jednak wrażenie, że ta moja niecierpliwość prowokowała tylko ludzi, z którymi się stykałam, do okazywania mi nadmiernej troskliwości. Tragarz przywołał taksówkę i pomagał mi się w niej ulokować, niczym wątłej, kruchej staruszce. Szofer upierał się przy tym, by zanieść moją walizkę aż pod drzwi mieszkania Heleny. Wiedziałam o tym, że ona sama wyjechała służbowo z Nowego Jorku. "Czy łaskawa pani da sobie radę sama?" Zapewniłam go, że jestem tego zupełnie pewna. Z hallu doszedł mnie odgłos jego oddalających się kroków. Wówczas zamknęłam drzwi mieszkania. Nareszcie sama. Zawołałam do Duchess: "Może chciałabyś pójść na spacer dziecinko?" Obeszłyśmy dokoła cały blok mieszkalny - ten sam zresztą, wokół którego całe wieki temu nieporadnie kuśtykałam, wystukując sobie drogę laską. Okrążyłyśmy kompleks budynków tak szybko, że postanowiłam przejść tą samą trasą po raz drugi i trzeci. Szeptałam wciąż do siebie: "Dobrze! Doskonale!" I wówczas zdałam sobie sprawę, że podświadomie przeżywałam lęki, by z chwilą opuszczenia "Widzącego Oka" czar nie przestał działać i by Duchess nie przemieniła się w najzwyklejszego pod słońcem psa. Z ruchów Duchess wnioskowałam, że kroczy ona dumnie, wysoko niosąc głowę na wyprostowanej szyi, radośnie świadoma swojej samodzielności. Tej nocy spałam niewiele. Sporo czasu poświęciłam przepakowaniu mojej walizki, by w pełnej gotowości stawić się na spotkanie z Phyllis w Lake Placid. Zamówiłam taksówkę na godzinę #6#/30 rano i poprosiłam biuro zleceń telefonicznych, aby mnie obudzono o godzinie 6. Szereg razy w ciągu tego wieczoru dochodziłam do wniosku, że Duchess wymaga "przewietrzenia", wobec czego odbyłyśmy wspólnie kilka zbędnych, długich, wspaniałych spacerów. Kiedy następnego ranka odezwał się telefon z biura zleceń, byłam już na nogach i przygotowywałam się do wyjścia. W chwili gdy zajeżdżała zamówiona przeze mnie taksówka, siedziałam już na walizce przed domem. Na lotnisku bagażowy w niebieskiej czapce chwycił moją torbę podróżną, mówiąc do mnie uprzejmym głosem: "Proszę podać mi ramię, Madame, a zaprowadzę panią do biura recepcyjnego." Starałam się mówić do niego tonem obojętnym, ale nawet w moich własnych uszach odpowiedź moja zabrzmiała niczym proklamacja emancypacji. "Dziękuję panu, ale to zupełnie zbędne. Proszę iść naprzód, a Duchess i ja podążymy za panem." Sunąc przez dworzec lotniczy słyszałam, jak Duchess obwąchiwała moją walizkę, chcąc jakby powiedzieć: "Należy ona do mojej pani i czuję się za nią odpowiedzialna". Gdy zapowiedziano odlot naszego samolotu, ktoś z obsługi lotniska zgłosił gotowość zaprowadzenia mnie na płytę. Miałam więc jeszcze raz okazję, by wyjaśnić, że nie potrzebuję niczyjej pomocy. Kroczyłam w kierunku samolotu z miną nieomal wyniosłą. W pewnej chwili Duchess zatrzymała się, z czego wywnioskowałam, że znajdujemy się przy schodkach, wiodących do samolotu. Wyszukałam stopą pierwszy stopień i zawołałam wesoło: "Duchess naprzód!" Jestem pewna, że stojąca przy wejściu do samolotu stewardessa pomyślała sobie o mnie: "Ta zarozumiała baba zachowuje się tutaj jak na jakiejś libacji!" I faktem jest, że tak się rzeczywiście czułam. Zachłystywałam się wolnością, która tak uderzyła mi do głowy, że znajdowałam się jakby w stanie rzeczywistego upojenia. Uważałam za stosowne oświadczyć stewardessie, że chociaż jest to moja pierwsza podróż samolotem od chwili utracenia wzroku, to posiadam tak wspaniałego psa, że nie będzie się ona musiała ani trochę o mnie kłopotać. Zajęłam swoje miejsce, zdjęłam uprząż z Duchess i poleciwszy jej "odpoczywać" pod moim fotelem, oczekiwałam z niecierpliwością na uruchomienie silników. Uśmiechałam się do siebie na wspomnienie tego, jak to p. Fouser przestrzegał mnie przed stojącymi przede mną trudnościami. "Nie raz jeszcze przyjdzie pani żałować - powiedział mi wówczas - że jest już pani poza naszą szkołą." Z politowaniem kiwałam głową powracając myślą do jego bezpodstawnych, niemądrych obaw i miałam niemal ochotę roześmiać się na głos. Ach, jakże byłam radosna i pełna samozadowolenia! Nagle silniki kichnęły, a potem zagrzmiały potężnie. W tej samej chwili Duchess zerwała się spod moich stóp, dysząc głośno i drżąc na całym ciele. Na moment oniemiałam, nie wierząc samej sobie. Mój super-pies ogarnięty paniką z powodu byle hałasu? Starałam się go uspokoić. Im głośniejszy jednak stawał się ryk silników przed samym startem i w czasie posuwania się samolotu po pasach startowych, tym większe przerażenie przejawiała Duchess. Gdy oderwaliśmy się od ziemi, suka wspięła się przednimi łapami na moje kolana i spoglądała przez okno ku czemuś, co pewnie traktowała jako zrządzenie losu gorsze od śmierci. W pewnej chwili podeszła do mnie stewardessa, by mi powiedzieć, że mogę już odpiąć pasy przy moim fotelu. A tymczasem Duchess drżała dalej i czułam, że jej z pyska cieknie ślina. Ogarnęło mnie uczucie lęku i wstydu. Wstydziłam się za nią i za siebie - za swoje niedawne zarozumialstwo. Ponieważ w samolocie było wiele wolnych miejsc, stewardessie przyszło do głowy, że Duchess czułaby się lepiej i pewniej mogąc ułożyć się na sąsiednim fotelu niż leżąc na podłodze. Zaproponowała nawet, że przyniesie dla psa trochę ciepłego mleka. Jakkolwiek bardzo pragnęłam dogodzić Duchess, to jednak uświadomiłam sobie, że muszę ściśle przestrzegać pewnych zasad. Jeśli miałabym w przyszłości powrócić do normalnego trybu życia, to w życiu tym byłaby dużo podróżowania samolotem. A wolne miejsca w samolocie i dobroduszne stewardessy nie należały przecież do reguły. Duchess powinna od początku przyuczyć się do tego, że nie ma co liczyć na moją pobłażliwość. Moja pewność siebie uległa jednak poważnemu wstrząsowi. Ile jeszcze niespodzianek zgotuje mi Duchess w przyszłości? Kiedy samolot zniżał się do lądowania, Duchess odzyskała kontrolę nad samą sobą; trzęsła się już mniej i przestała dyszeć. Gdy koła samolotu dotknęły pasów lotniska, a szybkość obniżyła się do tempa rozwijanego przez samochód, Duchess wspięła się i polizała mnie po twarzy. Ujęłam w ręce uprząż, a ona wsunęła w nią swoją głowę jakby z radosną świadomością, że niebawem opuścimy ten monstrualny pojazd. Poprowadziła mnie ku wyjściu i dalej poprzez nie całkiem jeszcze rozwarte drzwi. Kiedy znalazłyśmy się na szczycie schodków, osiągnęła już swój zwykły, rzeczowy i spokojny sposób bycia. Opanowując swoją dziką chęć rzucenia do przodu, oczekiwała ze schodzeniem na moją komendę. Opuszczałyśmy samolot z tą samą godnością, z którą niedawno do niego wkraczałyśmy. Ii Dyrektor szkoły, w której przebywała Phyllis, włożył w przygotowania do mego przyjazdu wiele zapobiegliwości i troski. Przekonany do słuszności swoich posunięć zamówił dla mnie i dla Phyllis pokój w hotelu w Lake Placid, wychodząc z założenia, że będzie mi tam wygodniej niż w którejś z gospód, gdzie zatrzymywali się rodzice wszystkich innych dzieci. Obawiał się bowiem, że istniejące w tych gospodach klatki schodowe stanowiłyby dla mnie problem trudny do pokonania. Chociaż wiedział, że posiadam psa-przewodnika, nie sprawiało wrażenia, by rozumiał, jak dalece fakt ten wpływał na moją swobodę poruszania się. Powoli zaczynałam pojmować ogrom problemów wychowawczych, wyłaniających się przede mną i przed Duchess. Udałam się do mego pokoju i zaczęłam rozpakowywać się. Miał to być po wielu miesiącach pierwszy wspólnie z Phyllis spędzony weekend. Ja sama zdawałam sobie w pełni sprawę ze zmian, jakie we mnie zaszły. Byłam świadoma swojej samowystarczalności i pełna wiary. Pragnęłam jednak, by i Phyllis o tym wszystkim wiedziała i by podzielała moje uczucia. Pragnęłam, aby zespoliły nas obie te same sprawy, które łączyły koleżanki Phyllis z ich rodzicami. Chciałam, by Phyllis zobaczyła, jak wiele rzeczy jestem w stanie zdziałać samodzielnie, by potrafiła zapomnieć o tym, że jestem niewidoma przede wszystkim postanowiłam więc rozwiesić moje ubranie i ułożyć przybory toaletowe tak, abym mogła odnaleźć każdy przedmiot bez wahania i nieporadnych gestów. Byłam już bliska końca, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. "Mrs. Keitlen," rozpoznałam głos właścicielki motelu. - "chciałam pani pomóc w rozpakowaniu walizki". "Bardzo pani dziękuję - odpowiedziałam - ale mam to już za sobą. Może mi pani natomiast dopomóc w innej sprawie. Proszę mi powiedzieć, gdzie mogę nabyć buty i spodnie narciarskie?" Zawahała się przez chwilę, pewnie na myśl, że niewidoma kobieta pragnie sobie sprawić strój narciarski, a potem rzekła: "Jeśli pani tylko zechce poczekać dziesięć minut, to chętnie pójdę z panią po zakupy". Z jej głosu i sposobu poruszania się wywnioskowałam, że stanowiła typ kobiety o wybujałych uczuciach macierzyńskich. Nie chciałam jej więc urazić odprawą, która mogłaby się jej wydawać niegrzeczna. "To bardzo miło z pani strony - rzekłam - i proszę nie zrozumieć źle tego, co pani pawiem... ale... widzi pani... ja bardzo chcę zrobić to sama. Począwszy od ubiegłego lata musiałam zawsze mieć koło siebie kogoś, kto by towarzyszył mi w moich wędrówkach po sklepach, a później odprowadzał mnie do domu. Teraz jednak mogę to już chyba robić sama, tak jak to czyniłam dawniej. Proszę mnie tylko poinformować, gdzie mieści się najbliższy sklep z artykułami narciarskimi, a dam sobie już radę. Proszę mi także powiedzieć, gdzie znajduje się w pobliżu sklep kolonialny, w którym mogłabym kupić jedzenie dla mojego psa." Idąc za jej wskazówkami przeszłyśmy na drugą stronę ulicy i skręciłyśmy w prawo w wąską, stromą, śliską uliczkę. Miałam na nogach sportowe pantofle, a ich skórzane obcasy zsuwały się po śnieżnej skorupie. Duchess szła wolno, starając się uchronić mnie przed pośliznięciem, a jednocześnie nie zboczyć z drogi. Lecz pomimo wszystkich naszych ostrożności pośliznęłam się na jakimś oblodzonym skrawku ziemi i upadłam. Szczęśliwie dla mnie wylądowałam na najbardziej sprężystej części mego ciała. W jednej chwili Duchess znalazła się nade mną, liżąc moją twarz i ręce, pragnąc jakby przekonać się, że nic mi się nie stało. W końcu dotarłyśmy do podnóża pagórka, zboczyłyśmy w lewo, minęłyśmy trzy sklepy i skręciwszy raz jeszcze w lewo weszłyśmy do czwartego sklepu. Był to sklep ze sprzętem narciarskim, a ja czułam się w nim po trosze tak, jak początkujący pilot, który z dużą pewnością siebie ustala na mapie trasę swego lotu, ale nie może opanować zdziwienia, gdy w końcu dociera do celu. Poprosiłam o granatowe, gabardynawe spodnie narciarskie, zapinane po obu bokach, rozmiar dziesiąty. Co prawda nie mogłam widzieć linii moich bioder, ale byłam w stanie ocenić ją dotykiem. Wiedziałam przy tym, że boczne zapięcia dają wrażenie smukłości, co przy mojej figurze było sprawą dość istotną. Kiedy weszłam do kabiny, by przymierzyć spodnie, moje dłonie natrafiły na wielką powierzchnię lustra. Stanęłam przed nim i obracałam się dokoła - tak jakbym mogła w nim się przejrzeć. Kiedy tak stałam zwrócona twarzą do czarnej płaszczyzny, która - wiedziałam to - odbija mój obraz, starałam się sobie wyobrazić, jak wygląda moja sylwetka. Przeginałam się w pasie, obracałam się to w prawo, to znów w lewo i stwierdziłam w końcu, że rozmiar dziesiąty jest dla mnie zbyt obcisły. Dwunastka będzie chyba odpowiedniejsza - myślałam. Przymierzając spodnie numer dwanaście, stanęłam znowu przed lustrem - wydawało mi się to już normalnym postępowaniem - a to, co "zobaczyłam", całkowicie mnie ukontentowało. Spodnie układały się dobrze we wszystkich strategicznych obszarach, były dostatecznie luźne, by można było w nich głęboko ugiąć nogi w kolanach, a jednocześnie wystarczająco dopasowane, aby moja sylwetka prezentowała się nieomal szczupło. Począwszy od tego dnia nigdy już nie zdarzyło mi się czesać lub robić makijażu bez obserwowania w lustrze wyników moich zabiegów. Niektórzy moi znajomi traktują to jako pewnego rodzaju pozę. Istnieje również mała gromadka domorosłych psychiatrów, którzy dowodzą mi, że jest to objaw chorobowy i stanowi jeszcze jeden dowód na to, że w mojej podświadomości usiłuję wyprzeć się swojej ślepoty. Mnie osobiście wydaje się, że to, co robię, jest naturalne i stanowi jeszcze jedno ogniwo łączące mnie ze światem ludzi widzących, wśród których żyję. Wybrałam jeszcze białą flanelową koszulę, granatowy sweter z wycięciem w kształcie litery "V" oraz parę wysokich neutralnych w kolorze butów narciarskich na futerku. Tu również wskazano mi najbliższy sklep z obuwiem, gdzie założono okucia na zelówki moich butów. Następnie udałyśmy się do sklepu kolonialnego; jego odnalezienie poszło nam zresztą równie łatwo jak obu poprzednich, a ściśle biorąc jeszcze łatwiej, gdyż wydobywające się stamtąd zapachy były absolutnie jednoznaczne. Kiedy znalazłyśmy się wewnątrz sklepu, zapytałam o dział mięsny i zakupiłam tam kolację dla Duchess. Dotknęłam tarczy mego zegarka. Od spotkania z Phyllis dzieliła nas jeszcze godzina. Wędrowałam w podnieceniu ulicami miasta śledząc automatycznie kierunki, aby nie oddalić się zbytnio od centrum. Nie mając nic innego do roboty jak tylko czekać i myśleć, denerwowałam się coraz bardziej. Można to było częściowo przypisać uzasadnionej niecierpliwości, z jaką oczekiwałam spotkania z dzieckiem, którego już od dawna nie widziałam. Ostatnie chwile wyczekiwania są przecież najgorsze. Moje rozdrażnienie było jednak również wywołane obawami. Czy zdołam przeprowadzić wszystko tak, jak to sobie planowałam? Czy Phyllis nie będzie się wstydzić za swoją niewidomą matkę? Czy nie wydam się jej koleżankom obca przez swoje kalectwo i czy nie będą się one wzdragały przed kontaktami ze mną? Jak odniosą się do mnie inni rodzice? Czy potraktują mnie jak istotę ludzką, czy też będą na mnie patrzeć jak na jakieś monstrum. Strój narciarski, z którego przed kilkoma zaledwie minutami byłam tak dumna, teraz wydawał mi się zakłamany i pretensjonalny, jak bym chciała pozować na kogoś, kim nie jestem. Na dobitek wyłoniła się inna jeszcze obawa. Czy Phyllis nie ugnie się pod brzemieniem, jakim będzie dla niej brak ojca wówczas, gdy jej przyjaciółki będą z dumą przedstawiać swoich tatusiów. Uklękłam na zaśnieżonym chodniku ulicy i otoczywszy ramionami Duchess przyciągnęłam jej ucho do swoich ust. "Jestem przekonana o tym, że ty, Duchess, zachowasz się jak dama - szeptałam - dopomóż mi, bym i ja również zasłużyła na to miano." Poczułam na policzku jej gorący język. Dźwignęłam się z klęczek i znowu sprawdziłam godzinę na moim zegarku. Czas już było iść. Poprosiłam jakiegoś przechodnia, aby podprowadził mnie do postoju taksówek. W kwadrans później stałam w hallu przed szkolną czytelnią. Było to miejsce naszego spotkania, zaproponowane przez Phyllis. Usłyszałam głos dzwonka, a później tupot setek nóg chłopców i dziewcząt opuszczających sale lekcyjne. Musiałam powstrzymywać się, by nie wyciągać szyi tak, jak to zwykłam czynić dawniej, gdy wypatrywałam Phyllis w tłumie dzieci. I wówczas usłyszałam jej głos. Musiała mnie chyba dostrzec z głębi korytarza, gdyż słyszałam, jak biegła przez cały ten odcinek. "Mamo! Duchess!" W chwilę później cała nasza trójka trwała w uścisku, tuląc się do siebie i czule całując, niepomna nikogo i niczego, świadoma jedynie tego, że znowu jesteśmy razem. Paplałyśmy z Phyllis jedna przez drugą, zarzucając się nawzajem pytaniami i odpowiedziami. Jedynie dobre wychowanie i trening sprawiły, że Duchess nie dołączyła się do naszego dwugłosu i nie zaszczekała raz i drugi. Planowałam sobie niegdyś, że zawarcie znajomości pomiędzy Phyllis i Duchess będzie miało charakter oficjalny, podobnie jak przy pierwszych spotkaniach Duchess z moimi przyjaciółmi w czasie mojego pobytu w "Widzącym Oku". Normalnie rzecz biorąc, Duchess nie pozwalała nikomu zbytnio się do mnie zbliżać, o ile nie dałam jej przedtem do zrozumienia, że chodziło o kogoś z przyjaciół. W tym jednak wypadku musiała widocznie natychmiast wyczuć istniejące między nami więzy krwi. Kiedy wreszcie wypuściłyśmy się z objęć, Phyllis rzekła: "O rety, mamo, jakaż ta Duchess jest piękna! Jeżeli jest równie dobrym przewodnikiem jak ślicznym psem, to już nigdy więcej nie będę się chyba musiała niepokoić, jak sobie radzisz przy przechodzeniu przez jezdnię." "Musisz zobaczyć, jak my to robimy! - rzekłam z dumą - To się nie da opisać!" Wypuściłam z dłoni uprząż Duchess, by ramię przy ramieniu powędrować z Phyllis do jej pokoju. Duchess zwykła brać mi za złe, kiedy uwalniałam ją od jej normalnych obowiązków, biorąc sobie za przewodnika ludzką istotę. Tym razem zdawała się jednak rozumieć, że moja córka grała tutaj rolę raczej towarzyszki niż przewodnika, biegła więc obok nas rada, że uczestniczy w rodzinnym spotkaniu. W związku z moją wizytą przeżywałam pewne - niezbyt zresztą istotne - obawy, by zachowanie koleżanek Phyllis nie kolidowało z ustalonymi względem Duchess rygorami, których przestrzeganie było podstawowym warunkiem prawidłowej pracy psa-przewodnika. Lecz chociaż dziewczęta obstąpiły Duchess ze wszystkich stron wśród głośnych okrzyków zachwytu, żadna z nich - ku mojemu radosnemu zdziwieniu - nie próbowała jej ani pieścić, ani karmić smakołykami. Później dowiedziałam się, że zawdzięczałam to przezorności siostry zakonnej, która w internacie Phyllis pełniła funkcję matki ochmistrzyni. Wytłumaczyła ona dziewczętom, jak szkodliwe jest pieszczenie psa-przewodnika przez obce osoby i jak dalece zakłóca ono wzajemne porozumienie między psem a jego panem, które jest podstawą ich efektywnej współpracy. Trudno bowiem wymagać od psa, by skupił uwagę na swoich obowiązkach wówczas, gdy ktoś obsypuje go czułościami. Siostra ochmistrzyni przestrzegała również przed dawaniem psu czegokolwiek do zjedzenia tłumacząc, że bezkrytycznie podsuwane pożywienie mogłoby zaszkodzić jego zdrowiu. Wydawało mi się, że przez pokój Phyllis, w którym siedziałyśmy gwarząc, przewinął się tego popołudnia pełen komplet uczniów szkoły, to znaczy pięćdziesiątka dziewcząt i chłopców. Przychodzili oni odwiedzić nas. Większość nigdy dotąd nie widziała człowieka niewidomego i nie ukrywała zrozumiałej ciekawości, jak ja sobie radzę. Wkrótce mogłam jednak wyczuć, że z właściwą ich młodemu wiekowi bezceremonialnością płynącą z realizmu, przyjmowali fakt mojej ślepoty. Prawdę powiedziawszy interesowali się oni bardziej sprawnością Duchess w prowadzeniu mnie niż moimi umiejętnościami podążania za nią. Tak więc rozproszyła się jedna z moich obaw, która kazała mi przewidywać, że obecność moja, jako osoby niewidomej, odizoluje Phyllis od jej przyjaciół. Iii Moje stosunki z Phyllis były dla mnie źródłem poważnego strapienia. Z powodu ciągłych operacji, w wyniku których moje oczy były przez tak długi okres czasu osłonięte, nie było mi dane patrzeć na nią widzącymi oczyma już od przeszło roku. Mogłam jedynie rozpaczliwie marzyć o tym, co automatycznie stanowi przywilej każdej matki: móc obserwować rozwój własnego dziecka, wiedzieć jak ono wygląda, jak postępuje, co odczuwa. W dodatku byłyśmy skazane na przebywanie z dala od siebie, co ostatecznie uniemożliwiało mi tak - zdawałoby się - naturalną czynność obserwowania jej. Podczas tego weekendu Phyllis kończyła już jedenaście lat, a więc z dziecka zaczynała przeistaczać się w kobietę i tym samym wchodziła w okres, kiedy pomoc i opieka matki są najbardziej potrzebne. Starając się ogarnąć to trudne zagadnienie zarówno umysłem, jak i sercem, odczuwałam pewne obawy, czy aby uda mi się zapewnić jej to, co będzie dla niej niezbędne, a czy ona sama będzie mogła przyjąć ode może to, co zdołam jej z siebie dać. Czułam, że najbliższe dni wyjaśnią wiele. Kiedy obecność Duchess przestała być sensacją dla przyjaciół Phyllis i gdy zostałyśmy wreszcie same, zapytałam, jaki będzie następny punkt programu. "Za parę minut mam lekcję konnej jazdy." - odpowiedziała - "Czy nie zechciałabyś się temu przyjrzeć?" Usiłowałam doszukać się w jej głosie śladu wahania, kiedy użyła zwrotu: "przyjrzeć się", ale sprawiało wrażenie, że jest całkowicie nieświadoma nieścisłości swego sformułowania. Jeden punkt dla mnie! "Z przyjemnością" - odpowiedziałam. - "W drodze do stajni będziesz musiała mi tylko mówić, którędy idziemy tak, bym mogła sygnalizować Duchess kierunek." Po drodze Phyllis terkotała jak karabin maszynowy. "Przekonasz się, mamusiu, jak bardzo poprawiłam się ostatnio w jeździe konnej. Mam teraz znacznie lepszy dosiad i lepsze ułożenie rąk. Jeżdżę konno niemal równie dobrze jak ty." Nie powiedziała: "jak ty to dawniej robiłaś." Dwa punkty. Phyllis dotarła ze mną aż do stajni i przed założeniem uzdy i osiodłaniem swego kania podprowadziła go ku mnie. Położyła moje dłonie na ciele zwierzęcia i opisywała mi swego wierzchowca. W miarę, jak przesuwały się po nim moje ręce, mówiła o białej pończoszce na prawej przedniej nodze konia i różnych odcieniach jego kasztanowej sierści na pysku. Abym stworzyła sobie właściwe wyobrażenie o jego wymiarach, przesunęła moją dłoń od głowy poprzez cały tułów aż po czubek ogona, a później od grzbietu - aż do kopyt. Kiedy skończyła, obraz konia, jaki wytworzyłam w swojej wyobraźni, pokrywał się ściśle z tym, co ona sama widziała bezpośrednio. "Muszę go dosiąść tutaj, mamo" - rzekła. "Idź teraz do ujeżdżalni." Kiedy wyjaśniała mi, jak mam tam dotrzeć, w jej głosie nie było śladu wahania czy zakłopotania. Usłyszałam stuk kopyt końskich uderzających o pokryty kurzem tor, a jednocześnie śpiewny głos Phyllis, gdy wołała przejeżdżając obok mnie: "Jestem tutaj, mamo." Przy każdym okrążeniu pokrzykiwała ku mnie, aż wreszcie oświadczyła mi: "Robię ostatnie kółko. Później mamy skoki." Z dochodzących mnie odgłosów zorientowałam się, że ustawia się obecnie płoty. Hałasy dobiegające ze stajni nasiliły się. Jakaś dziewczynka stojąca obok mnie rzekła: "Teraz będzie skakać Phyllis, Mrs Keitlen." W miarę jak koń zbliżał się do płotka - coraz donośniej brzmiał w moich uszach łoskot jego kopyt, aż wreszcie usłyszałam okrzyk Phyllis, dopingującej konia do skoku; potem, gdy koń wzbił się w powietrze, nastąpiła krótka chwila ciszy, po której znowu rozległ się tętent - tym razem jeszcze donośniejszy: koń lądował po drugiej stronie płotu i podejmował zwykły rytm swego biegu. Poczęłam szybko pracować swoją wyobraźnią i oceniwszy okres trwania ciszy oraz siłę uderzenia przy lądowaniu byłam w stanie dość precyzyjnie określić wysokość płotu. Po tym wszystkim Phyllis zaprowadziła mnie do swojej klasy. Musiałam nie tylko obmacać pulpit, ale również i zasiąść w nim, by ocenić jego wymiary i by móc sobie tym łatwiej wyobrazić siedzącą za nim Phyllis. Później odczytywała mi fragmenty - swoich notatek i wypracowań domowych. Napisała mi jakieś zdanie i wetknąwszy mi w rękę ołówek prowadziła moją dłoń po literach przez siebie nakreślonych, bym mogła przekonać się, jak dalece wyrobił się jej charakter pisma. Opisała mi skrupulatnie wszystkie budynki szkolne, a później oprowadziła mnie po swoim własnym pokoju, którego całe wnętrze zbadałam koniuszkami palców. Co najbardziej mnie jednak zaskoczyło i wzruszyło - to fakt, że przy wszystkich tych czynnościach Phyllis nie wykazała ani cienia wymuszonej uprzejmości. Świadomość, że moja córka, powodowana uczuciem, miałaby mi nadskakiwać, byłaby dla mnie czymś nieomal nie do zniesienia. Tymczasem z charakterystyczną dla młodzieży bezpośredniością pogodziła się z faktem, że jestem niewidoma, i wykazując ogromnie dużo inwencji starała się wykorzystać inne moje szlaki zmysłowe, bym mogła sobie wytworzyć obraz jej osiągnięć. W poszukiwaniu sposobów, które dopomogłyby mi w stwarzaniu sobie tego obrazu, rozwinęła własną bystrość umysłu. Stwierdziła przy tym, że szczegóły o zasadniczym znaczeniu dla mnie są i dla niej równie ważne. Używając swoich oczu dla mnie była obecnie w stanie dostrzec znacznie więcej niż kiedykolwiek dawniej. Obie odkrywałyśmy na nowo znaczenie rozproszonych dźwięków, zapachów i wrażeń dotykowych, które nie docierają do świadomości większości ludzi, ponieważ zadowalają się oni całkowicie samymi tylko wrażenia mi wzrokowymi. Następnego dnia przypadało Święto Dziękczynienia i rodzice mieli wspólnie z dziećmi zasiąść do stołu w szkolnej sali jadalnej. Rodzice siedzący przy naszym stole okazali mi wiele uprzejmości. Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że stanowiłam przedmiot starannie maskowanego zainteresowania. Nigdy jeszcze nie byłam równie zadowolona z tego, że potrafiłam sprawnie posługiwać się nożem i widelcem, że mój sposób jedzenia nie rzucał się w oczy. Po obiedzie miał się odbyć mały popis muzyczny najmłodszych dzieci. Niepokoiłam się, jak na to zareaguje Duchess. W swoim czasie zabrałam ze sobą do "Widzącego Oka" swój przenośny patefon wraz z kilkoma ulubionymi płytami, i często przegrywałam je - częściowo dla własnej przyjemności częściowo zaś i po to, aby oswoić Duchess ze słuchaniem muzyki. Tym razem miał to być jednak jej pierwszy koncert "na żywo" i nie byłam pewna, jaka będzie jej reakcja. Ulokowałam ją pod swoim krzesłem i siedząc trzymałam w pogotowiu jedną rękę, by móc zasłonić jej pysk, gdyby zaczęła szczekać. Przy pierwszych tonach wstrzymałam oddech, ale Duchess nie poświęciła im ani krztyny swojej uwagi, która by tutaj była bardzo nie na miejscu. Stopniowo więc uspokajałam się, a nawet poczęłam odczuwać pewne zadowolenie. Kiedy jednak zakończyła się pierwsza część programu i odezwały się oklaski, Duchess poderwała się ze swojego miejsca tak gwałtownie, że nieomal zrzuciła mnie z fotela. Wspięła się przednimi łapami na moje kolana i poczęła rozglądać się dokoła, by przekonać się, co było przyczyną takiego poruszenia. "Duchess siad!" - szepnęłam groźnie. "Na miejsce!" Posłusznie ułożyła się pod moim fotelem i zachowała spokój, dopóki znowu nie wybuchły owacje. Kiedy tym razem zerwała się ze swojego miejsca, rzemyki jej uprzęży zaplątały się między nogami krzesła. Gdy wstałam, aby ją wyplątać z tej matni, Duchess pociągnęła krzesło i wywróciła je. Zdawałam sobie sprawę, że w tym momencie wszystkie spojrzenia skierowały się w naszą stronę, i po raz pierwszy odczułam zakłopotanie z powodu faktu, że jestem przykuta do psa. Przepowiadali mi to zresztą niegdyś moi znajomi, którzy odradzali mi nabycie psa-przewodnika dowodząc, że jego obecność będzie tylko zwracała uwagę ludzi na moje kalectwo. Trwało to jednak tylko chwilę. Kiedy opuszczałam salę - uznawszy, że otrzymana porcja wykształcenia muzycznego jest dla Duchess wystarczająca - maszerowałam krokiem dumnym. Gdybym miała bowiem odczuwać zakłopotanie z powodu wyimaginowanego gapienia się na mnie obcych ludzi, to chyba słuszniej byłoby poddać się z punktu, a taki zamiar nie powstał w mojej głowie. Do ostatniego wieczoru mojej wizyty nikt z rodziców - poza ojcem i matką współtowarzyszki Phyllis - nie przedstawił mi się. Większość z nich - jak sądzę - traktowała mnie jak jakiś osobliwy eksponat. Dla niektórych Duchess stanowiła większą atrakcję niż ja sama. Jeden z panów ujął to - jak mi się wydaje - dość niezręcznie mówiąc: "Pani pies dodaje pani tyle uroku!" Było parę osób, które uznały mnie za istotę normalną, nie zostałam jednak przyjęta do rodzicielskiego grona. Moja ślepota czyniła mnie obcą. Starałam się usprawiedliwić tych ludzi wobec samej siebie. Może nigdy dotąd nie zetknęli się oni tak blisko z osobą niewidomą. Może wydawało im się, że nie wiedzieliby, jak się wobec mnie zachować. Mówiąc jednak otwarcie, muszę wyznać, że w zasadzie czułam się głęboko urażona ich postawą. Uniemożliwili mi oni nawiązanie zwykłych międzyludzkich stosunków; odizolowali się ode mnie, choć nie dałam do tego powodu. Umacniałam się w postanowieniu udowodnienia całemu światu, że człowiek niewidomy nie musi się różnić - i rzeczywiście nie różni się - w niczym od człowieka posiadającego wzrok. Jeden dzień spędziłyśmy wspólnie z Phyllis w Lake Placid jeżdżąc saniami, robiąc sprawunki, spacerując, bawiąc się w śniegu. Odbyłyśmy nawet przejażdżkę saniami zaprzężonymi w psy, przy czym Duchess siedziała na moich kolanach zezwalając łaskawie, by inne psy ją ciągnęły. Moje kalectwo nie wpłynęło hamująco na nasze zabawy, ani na nasze wspólne wyczyny. Phyllis ani razu nie zapytała mnie, czy będę w stanie czemuś podołać, a ja ani przez chwilę nie miałam co do tego wątpliwości. Kiedy w niedzielę po południu, przed udaniem się na lotnisko, odwoziłam Phyllis do szkoły, byłam przygotowana na to, że nasze rozstanie nas rozrzewni. Zachowanie mego dziecka zaskoczyło mnie jednak. "Wspaniale sobie dajesz radę, mamo!" - rzekła. "Czy rzeczywiście?" "Jasne. Sama chyba przecież zdajesz sobie z tego sprawę." "Sądzę, że tak. Ale skąd ty o tym wiesz?" "No cóż, przyglądałam ci się przez cały okres weekendu" - mówiła Phyllis - "jesteś przecież w stanie zrobić wszystko. Nawet sposób, w jaki się ubierasz - twój nowy strój narciarski jest "super"! Kiedy poruszasz się po jakimś terenie, wydaje mi się, że twoje oczy naprawdę widzą." "Czy miło spędziłaś ten weekend?" - zapytałam ją. "Ależ oczywiście. Było po prostu wspaniale." "Uczciwie?" "Uczciwie, mamo. Spędziłam czas znacznie przyjemniej, niż to początkowo przypuszczałam." "Biada mi!" - rzekłam - "Nie musisz być aż tak uczciwa." Niemniej jednak słowa jej sprawiły mi zadowolenie, gdyż wiedziałam, że nie wypływały jedynie z chęci pocieszenia mnie. Pochyliłam się, by ją ucałować na pożegnanie: "Bądź dobrą dziewczynką!" "Postaram się na pewno. Kocham ciebie i kochani Duchess." Uścisnęłam jej rękę i, zanim miała czas spostrzec się, jak bardzo jestem wzruszona, wsiadłam do taksówki. Jej głos towarzyszył mi opiekuńczo do końca. "Kiedy będziesz odjeżdżać, mamo, pomacham ci ręką." W drodze na lotnisko uroniłam kilka łez. Były to jednak łzy szczęścia. Zdawałam sobie sprawę, że łzawe dni mam już za sobą. Nawet łzy radości nie będą mi już więcej potrzebne, gdyż radość stanie się w moim życiu czymś zwykłym. Obecnie czułam się po prostu dobrze. Naprawdę dobrze. Był to wspaniały weekend. Iv Chociaż z niecierpliwością wyczekiwałam powrotu do Springfield, by jak najprędzej przyzwyczaić Duchess do mojego domu i do moich przyjaciół oraz by podjąć na nowo moją pracę, to jednak postanowiłam uszczknąć parę dni na krótki pobyt w Nowym Jorku. Miałam po temu dwa powody. Po pierwsze potrzebowałam odpoczynku po pełnych wrażeń tygodniach spędzonych w "Widzącym Oku", po drugie pragnęłam wypróbować umiejętności Duchess na zatłoczonych ludźmi i pojazdami ulicach Manhattanu. Jeśli wśród panującego tam zamętu zdoła mnie ona sprawnie poprowadzić, to wówczas będę mogła być pewna, że dam sobie radę wszędzie. Lot powrotny był dla Duchess równie dramatyczny jak i pierwsza podróż powietrzna. Tym razem byłam jednak przygotowana i poczynałam sobie z nią bardziej stanowczo (potrzeba było długiego okresu czasu, by przyzwyczaić Duchess do jazdy samolotem; nawet dzisiaj robi wrażenie zmartwionej, gdy docieramy na lotnisko i gdy widzi samolot, do którego mamy wsiąść; teraz jednak jej lęki nigdy nie wchodzą w kolizję z jej obowiązkami). Spokój jej powrócił znowu, z chwilą gdy samolot wylądował. Na lotnisku oczekiwała nas Helena, wobec czego nastąpiła scena ogólnego powitania. Zanim weszłyśmy do mieszkania Heleny, uznałam, że mojemu psu należy się jeszcze jeden spacer. Minęłyśmy bez przeszkód szereg przecznic, ale kiedy poleciłam Duchess, by przeprowadziła mnie przez Queens Boulevard - niezmiernie szeroką ulicę, która stanowi główną arterię ruchu - stwierdziłam, że zachowuje się ona przedziwnie. Poprowadziła mnie nieco do przodu, a później przemaszerowała przede mną z mojej lewej strony na prawą i poczęła ciągnąć w prawo. Nic byłam w stanie zrozumieć, o co jej chodziło. Pora była już późna i na jezdni znajdowało się niewiele samochodów. Nawierzchnia była sucha. Podałam znowu komendę: "Duchess, naprzód!" I znowu pociągnęła mnie w prawo. Zdezorientowana poleciłam jej, by zaprowadziła mnie do domu. Opowiedziałam Helenie o tym, co zaszło. "Chciałabym, byś poszła z nami i stwierdziła, czy nie popełniam jakiegoś błędu." Kiedy znalazłyśmy się ponownie na Queens Boulevard, podałam komendę: "Duchess, naprzód!" i wyczułam, że suka ciągnie mnie w prawo. "Tomi - rzekła spokojnie Helena - idź posłusznie za Duchess, a zrozumiesz, o co jej chodzi". Zrobiłam kilka kroków do przodu, a wówczas Duchess zatrzymała się. "Co teraz?" - zapytałam. Byłam zła, ponieważ odczuwałam lęki - a nienawidziłam siebie za oba te uczucia. "Gdy wysuniesz stopę, będziesz wszystko wiedziała" - rzekła Helena. Wymacałam nogą krawężnik i stanęłam na nim. Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, skąd się bierze krawężnik na środku Queens Boulevard. Później przypomniałam sobie. Ulica była tak szeroka, że w poprzek jezdni ułożono trzy "wyspy bezpieczeństwa". Duchess uznała widocznie, że przechodzenie przez jezdnię w jednym etapie nie było dość bezpieczne, toteż usiłowała przeprowadzić mnie trasą, wiodącą od jednej wyspy do drugiej. Tak więc Duchess nie tylko nie zawiodła moich nadziei, ale udowodniła mi, że posiada lepszą orientację niż ja sama. Pochyliłam się nad nią, głaszcząc ją i chwaląc. Nigdy już odtąd nie wątpiłam w jej ocenę sytuacji. Następnego ranka wsiadłyśmy wraz z Duchess do kolejki podziemnej i jeździłyśmy tak długo, dopóki nie zlokalizowałam w mojej pamięci całego szeregu stacji: tyle a tyle przystanków do Third Avenue, tyle do Radio City, a tyle znowu do Times Square. Wysiadłam na rogu Madison Avenue i 53 ulicy i skierowałam się ku leżącemu bardziej w centrum miasta Herald Square, gdzie - w galimatiasie zatłoczonych pojazdami, skośnie biegnących ulic - Broadway krzyżuje się z Sixth Avenue. Ten punkt miasta budził we mnie grozę nawet wówczas, gdy mogłam posługiwać się wzrokiem; dawniej zdarzało mi się często, że pragnąc go ominąć, szłam trasą znacznie dłuższą. Miała to być najcięższa próba, na jaką mogłam wystawić Duchess. Zadanie to nie nastręczyło jej jednak żadnych trudności. Duchess przemykała się tak zręcznie i szybko, że nie wpadłyśmy nawet na nikogo z przechodniów. Szłyśmy teraz na północ w kierunku Times Square. W moich sprawnie niegdyś działających oczach Times Square wydawał się zawsze brzydki. Raziły mnie tablice ogłoszeniowe, pokryte krzykliwymi afiszami, i drgające nerwowo neonowe reklamy, i tanie magazyny, stanowiące pułapkę dla turystów, i pełne śmieci jezdnie i chodniki. Obecnie byłam nieczuła na wszystkie te bodźce wzrokowe. Mogłam za to wyczuć ową atmosferę kolosalnego podniecenia, jakie tu panowało, nie musząc patrzeć na akcenty szpecące ten plac. Manhattan jest cudownym miejscem dla osoby niewidomej; wobec istniejącego systemu numerowanych ulic, wystarczy je liczyć, by wiedzieć dokładnie, gdzie się człowiek znajduje. Kiedy w końcu dotarłam do ulicy oznaczonej numerem pięćdziesiątym którymś, uświadomiłam sobie, że powinnam pomyśleć o tym, by Duchess mogła się załatwić. Zdjęłam jej więc uprząż, wzięłam sukę na smycz i prowadzałam tam i z powrotem wzdłuż krawędzi chodnika. Nie chciała jednak zrobić siusiu. Po półgodzinnych, bezowocnych wysiłkach powędrowałam z nią kilka przecznic dalej licząc na to, że zieleń centralnego parku podziała na nią bardziej zachęcająco. Ale hałas i zgiełk wielkiego miasta wdzierały się nawet i tutaj, a system nerwowy Duchess nie zdołał się jeszcze uporać z atmosferą Manhattanu. Wzięłam taksówkę, by dotrzeć do mieszkania Heleny; na spokojnych, bocznych uliczkach biegnących dokoła jej domu, rosła trawa. Zwiedzanie Nowego Jorku wspólnie z Duchess było dla mnie źródłem nieustannych niespodzianek. Pewnego wieczoru wybrałyśmy się z Heleną do teatru. Dostałyśmy bilety na "Pamiętnik Anny Frank", który był jedną z przebojowych sztuk tego sezonu. Znałam treść sztuki. Była to historia rozwoju duchowego pewnej młodej Żydówki, która wraz z rodziną całymi miesiącami kryła się po jakichś strychach, by uniknąć nazistowskiego obozu. Kiedy podniosła się kurtyna, Helena szeptem opisała mi wnętrze sceny. Wystarczyło mi to, by - słuchając dialogów - móc śledzić akcję. Sztuka teatralna stanowi tę formę rozrywki wzrokowej, która dostarcza człowiekowi niewidomemu maksimum osiągalnej dla niego satysfakcji. Jeśli się zna z grubsza fabułę sztuki i postacie w niej występujące, dialog dokonuje właściwie reszty. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego niewidomi nie chodzą do teatrów. Początkowo niepokoiła mnie nieco Duchess, ale moje obawy rozproszyły się, kiedy suka zwinęła się pod moim krzesłem, robiąc wrażenie zadowolonej ze swego losu. Były w tym przedstawieniu chwile tak mocne i pełne napięcia, że pogrążyłam się w sztuce bez reszty, starając się sobie wyobrazić każde poruszenie na scenie. Po pierwszym akcie kurtyna opadła i na widowni zerwały się oklaski. Wówczas Duchess - podobnie jak to miało miejsce podczas koncertu szkolnego - poderwała się, by zobaczyć, co się dookoła niej dzieje. W samym środku drugiego aktu, w ramach akcji sztuki, ktoś na scenie trzasnął drzwiami. Dalsze fakty nastąpiły po sobie tak szybko, że nie miałam możliwości im zapobiec. Duchess poderwała się, szczeknęła donośnie, polizała mnie w twarz i z powrotem usiadła. Wśród ludzi siedzących blisko mnie rozległo się psykanie; reszta widowni była tak pochłonięta sztuką, że uznała - być może - to szczeknięcie za dodatkowy efekt dźwiękowy. Byłam purpurowa z zakłopotania, ale wiedziałam, że zachowanie Duchess było zgodne z prawidłami, jakie wpojono w nią w szkole; nauczono ją przecież, że usłyszawszy podejrzany hałas ma zaszczekać. Ja również musiałam postąpić zgodnie z otrzymaną tam nauką i pochwalić Duchess za jej czujność. Wśród ciemności panujących na widowni pochyliłam się więc ku niej. "Dooobry pies!" - szepnęłam. Musiałam przecież dać jej do zrozumienia, że świadoma jestem jej opiekuńczej roli wobec mnie, nawet jeśliby ta opieka miała mnie chronić przed efektami dźwiękowymi wystawianej na Broadwayu sztuki teatralnej. Kiedy wyszłyśmy z teatru, Duchess dokonała niezwykłego wprost wyczynu. Helena zaparkowała swój wóz w garażu, znajdującym się o trzy przecznice dalej. Skręciwszy w ulicę wiodącą do tego garażu rzekłam tanem żartobliwym: "Duchess, zaprowadź mnie do samochodu Heleny!" "Pies musiałby chyba być czarodziejem" - powiedziała Helena - "Przy tej ulicy mieszczą się aż trzy garaże, Tomi; zresztą Duchess jechała moim wozem zaledwie jeden raz." Poczułam się niepewnie, ale nic nie odpowiedziałam, ponieważ Duchess zdecydowanie maszerowała naprzód. Nagle zatrzymała się. "No, wiesz," - wymamrotała Helena - "Nie mam pojęcia, jak ona do tego doszła, ale faktem jest, że zatrzymała się przed właściwym garażem. Teraz pozostaje jej tylko rozpoznać mój wóz spośród pięćdziesiątki aut, które są tutaj zaparkowane." "Duchess, lewo" - poleciłam jej i suka wkroczyła do garażu. Obyło się bez szukania, błądzenia i wahania. Duchess po prostu podeszła do samochodu i zatrzymała się. "Czy to rzeczywiście twój wóz, Heleno?" - zapytałam. "Ależ tak! Nie wiem tylko, jak ona zdołała go rozpoznać." Do dzisiejszego dnia nie jestem w stanie pojąć, jak sobie Duchess radzi. Faktem jest jednak, że poczyna sobie doskonale. Potrafi ona na przykład bezbłędnie odnaleźć w hotelu drzwi wiodące do mego pokoju i to w dodatku w korytarzu, który posiada dwadzieścia niczym nie różniących się drzwi (a przecież wiem, że nie umie odczytywać numerów!). Nawet ludzie operujący wzrokiem potrafią zagubić się w labiryncie korytarzy hotelowych. Ociemniałych przyucza się do tego, by oznaczali klamkę w drzwiach wiodących do ich pokoju wąskim skrawkiem gumy. Pozwala im to łatwo odnaleźć właściwe drzwi. Posiadając jednak Duchess, nigdy nie muszę się uciekać do stosowania tej metody. Duchess wykazała się swymi nieprzeciętnymi zdolnościami i przy innej okazji. Miało to miejsce wówczas, gdy odwiedzałam pewną panią, z którą łączyła mnie wieloletnia przyjaźń i która mieszkała w budynku posiadającym samoobsługowe windy. Byłam w tym domu już wiele razy, toteż śmiało nacisnęłam guzik, by dotrzeć na właściwe piętro. Kiedy kabina zatrzymała się i drzwi zostały otwarte, Duchess nie chciała się ruszyć z miejsca. Dwukrotnie powtórzyłam jej rozkaz, by wyszła i dwukrotnie odmówiła mi posłuszeństwa. Miałam dotąd dość okazji, by przekonać się, że istniały zawsze uzasadnione przyczyny, które tłumaczyły zachowanie się Duchess. Jeszcze raz zatem przesunęłam palcami po rzędzie guzików - tym razem przeliczając je skrupulatnie - i stwierdziłam, że nacisnęłam poprzednio inny guzik, niż należało. Duchess zdawała sobie sprawę z tego, że zatrzymałyśmy się na niewłaściwym piętrze. Nie pozostaje mi nic innego jak przypuszczać, że w jakiś sposób potrafi ona ocenić ilość stuknięć, które rozlegają się w chwili, kiedy kabina windy mija piętro. V Kiedy mój krótki urlop dobiegał końca, postanowiłam go przedłużyć. W zachwycie przeciskałam się przez zatłoczone kupującymi magazyny na Fifth Avenue, chłonąc radosne dźwięki kolęd, bicie dzwonów kościelnych, piski dzieci, ustawiających się w kolejce, by odwiedzić świętego Mikołaja. Przez chwilę rozważałam nawet kuszącą perspektywę ustawienia się w ich szeregu i złożenia staruszkowi wizyty, ale doszłam do wniosku, że mógłby się czuć skrępowany moim widokiem. Poza przyjemnościami, jakie czerpałam z mojego pobytu w Nowym Jorku, poczęłam sobie uświadamiać, ile korzyści mogłoby mi zapewnić to miasto, gdybym zamieszkała w nim na stałe. Początkowo sądziłam, że obie z Duchess będziemy sobie lepiej radziły w małym mieście, gdzie łatwiej nawiązać kontakty z ludźmi i gdzie model dnia codziennego jest mało skomplikowany. Powoli jednak przekonywałam się, że Nowy Jork byłby dla mnie znacznie korzystniejszym miejscem zamieszkania niż większość małych miast. Mogłabym na przykład wynająć sobie mieszkanie w centrum miasta, co pozwoliłoby mi docierać pieszo do wszystkich nieomal miejsc, w których miałabym chęć lub potrzebę znaleźć się, a więc do teatru, opery, czytelni, do wielkich magazynów, do dworca kolejowego i lotniczego, a nawet do supermarketu. Nowy Jork zapewniał mi również coś, co bardzo sobie ceniłam, a mianowicie intymność życia. Kiedy wychodziłam niegdyś na ulice Springfield, wszyscy mnie poznawali. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu - słusznemu czy urojonemu - że ludzie pokazywali mnie sobie nawzajem, mówiąc: "Popatrz, tam idzie ta ślepa Keitlenowa." Moi sąsiedzi byli zawsze dokładnie zorientowani w tym, kto mnie odwiedzał, z kim wyszłam na miasto, kiedy powróciłam do domu. W Nowym Jorku mogłabym zniknąć w tłumie, być kimś bezimiennym. Wszystkie te myśli odsuwałam na bok do rozważenia na później. Moje najważniejsze zadanie na terenie Nowego Jorku polegało na tym, by załatwić sprawę mego powrotu do pracy. Zachowałam w pamięci słowa przedstawiciela Ligi, który przed paroma miesiącami odwiedził mnie w Springfield: "Gdy tylko poczuje się pani na siłach, by rozpocząć pracę, wówczas obejmie pani, Tomi, swoje od dawna czekające na panią miejsce w biurze." Obecnie czułam się już na siłach, by rozpocząć pracę. Miałam nadzieję, że ludzie z Ligi nie zmienili zdania. Moje spotkanie z kierownictwem Ligi było trudne - jak sobie wyobrażam - dla obu stron. Niemniej jednak po kilku chwilach pełnych emocji napięta atmosfera wyraźnie rozładowała się wówczas, kiedy przekonano się, że jestem w stanie poruszać się z dużą pewnością siebie, że wykazuję znajomość wszystkich aktualnych zagadnień i że nie dopuściłam do tego, aby moja ślepota odarła mnie z mojego zapału do pracy. Ale i Duchess miała swój udział w przełamaniu pierwszych lodów. Zachowywała się raz - dostojnie, gdy tego wymagała sytuacja, to znów - rzeczowo, kiedy to było konieczne, lub wreszcie z humorem - gdy przypuszczała, że zdobędzie sobie w ten sposób przyjaciół lub że uda jej się wpłynąć na otoczenie. Byłam niezmiennie wdzięczna moim przełożonym za ich szczere i bezpośrednie podejście. Niektórzy z nich nie ukrywali swoich wątpliwości, czy zdołam podołać pracy, którą niegdyś wykonywałam. W ich słowach kryła się jednak prawdziwa troska, nie zabarwiona wrogością ani uprzedzeniem. Inni wyrażali pogląd, że doświadczenie i życzliwość, jakie zdobyłam w moim okręgu, pozwolą mi pokonać pierwsze przeszkody. Moim wstępnym zadaniem było opracowanie szczegółowej techniki prowadzenia biura - a więc zorganizowanie zespołu ludzi, którzy czytaliby mi korespondencję i zaznajamiali mnie na bieżąco z wszelkimi nowymi zagadnieniami, rozważenie sprawy podróży służbowych oraz zwerbowanie urzędników, którzy pomagaliby mi w pracy biurowej. Spędziłam szereg godzin słuchając w skupieniu kierowników poszczególnych wydziałów Ligi, którzy informowali mnie o zmianach organizacyjnych, przeprowadzonych w okresie, kiedy stałam na uboczu od spraw zawodowych. Czułam się nieomal tak, jak musiała się czuć Duchess, kiedy prowadziła mnie za sobą: dobrze mi było w założonej na nowo uprzęży. Pewnego dnia zatelefonował do mnie jeden z moich dawnych przyjaciół, prosząc mnie o spotkanie. Propozycja ta zaskoczyła mnie całkowicie. Już od przeszło roku, a ściśle biorąc - od czasu pierwszej serii operacji na moim lewym oku, nie miałam żadnego rendez-vous z mężczyzną, a i przedtem byłam nader ostrożna w nawiązywaniu kontaktów towarzyskich: ponieważ żyłam w separacji z Filipem, trzymałam się rygorystycznie zasady, by moje rzadkie zresztą spotkania z mężczyznami odbywały się zawsze na tle większych zebrań towarzyskich. Od dnia, w którym dowiedziałam się, że nigdy nie odzyskam wzroku, wyrzekłam się myśli o jakichkolwiek stosunkach towarzyskich z mężczyznami. Niekiedy, w okresach głębokiej depresji lubowałam się w masochistycznym rozważaniu myśli, że żaden mężczyzna nie będzie już pragnął mojego towarzystwa, że nikt z płci brzydkiej nie pomyśli już o mnie w kategoriach romantycznych. Nie zatrzymywałam się nad tą sprawą i nie starałam się dociekać, dlaczego miałoby tak być rzeczywiście. Po prostu godziłam się z faktem, który wydawał mi się nieunikniony, a mianowicie, że w życiu kobiety ociemniałej nie ma miejsca na związki uczuciowe. Stąd więc wierciłam się teraz przy telefonie niczym nieporadna "nastolatka", która otrzymuje pierwsze w swoim życiu zaproszenie. Nie dlatego, by w naszej rozmowie pobrzmiewały jakieś akcenty emocjonalne; mój rozmówca nie miał na myśli nic innego, jak tylko uprzyjemnić mi jeden wieczór. A jednak marudziłam z decyzją niczym głupi podlotek. W końcu rozgniewałam się na siebie samą. Po cóż wikłać się w psychologiczne analizowanie tak prostej sprawy, jaką jest otrzymane od przyjaciela zaproszenie do teatru i na kolację? Zdobywając się na tyle wdzięku, ile tylko mogłam po tak długim wahaniu z siebie wykrzesać, przyjęłam zaproszenie. "Świetnie" - rzekł mój rozmówca - "przyjadę po ciebie do twojego mieszkania koło #6#\30. Będziesz dzisiaj mogła zostawić Duches's w domu." "Ależ to wykluczane!" - wybuchnęłam. Sama myśl o wyjściu z domu bez Duchess podziałała na mnie przytłaczająco. Miałam zresztą dość powodów po temu, by zabrać ją ze sobą. Duchess powinna się czuć integralną częścią mnie samej i tylko pod tym warunkiem mogła wydajnie ze mną współpracować. Niesłychanie ważna była dla niej świadomość, jak dalece jest mi potrzebna. Jeśli miałabym zostawić ją w domu przy wszystkich tych okazjach, kiedy mogłabym skorzystać z istoty ludzkiej jako przewodnika, jej rola straciłaby wiele ze swego znaczenia. Wyjaśniłam sytuację i odniosłam wrażenie, że mój przyjaciel zrozumiał moje stanowisko. "O ile nie odebrałeś jeszcze z kasy teatralnej biletów, to chciałabym cię przy okazji poprosić, byś upewnił się, czy nasze miejsca znajdują się przy przejściu. Wobec tego, że Duchess idzie z nami, bardzo ułatwiłoby to nam sytuację." Zrozumiałam, że umawianie się z mężczyzną będzie dla mnie sprawą skomplikowaną. Ale wbrew moim obawom spędziłam uroczy wieczór: spokojna kolacja we francuskiej restauracji, mieszczącej się przy zacisznej, bocznej uliczce, a potem miejsca w loży na jednej z moich ulubionych oper "Cosi Fan Tutte". Przy pierwszym przekraczaniu jezdni eskortujący mnie towarzysz usiłował dopomóc mi, ujmując mnie pod ramię i sygnalizując mi zbliżanie się do krawężnika. Wytłumaczyłam mu, że praktyki te zakłócają porozumienie, jakie wytwarza się poprzez uprząż między mną a Duchess. Wypiliśmy na pożegnanie po kieliszku i zdecydowaliśmy, że czas iść do domu. "Przywołam taksówkę" - rzekł mój przyjaciel. "Nie musisz mnie odwozić do domu." - powiedziałam - "Duchess zadba o to, bym bezpiecznie tam dotarła." "To nie należy do rzeczy" - rzekł mój towarzysz. "Wiem, jak pragniesz być niezależna i przyznaję ci w tym rację. Jednak odprowadzenie do domu kobiety, z którą było się na randce, obowiązuje każdego dobrze wychowanego człowieka, i to nawet wówczas, gdy kobieta ta posiada sprawnie działający wzrok". W ramach tej żartobliwej wypowiedzi mój przyjaciel dotknął jednego z najistotniejszych dla mnie problemów, a mianowicie zagadnienia konfliktu, jaki powstawał między moim usilnym pragnieniem udowodnienia swojej samodzielności a urazą, jaką miałam do tych, którzy uwierzyli mi na słowo i pozostawiali mnie samej sobie. I tak na przykład przed kilkoma dniami poszłam do znajomych na koktejl. Gospodyni, ulokowawszy mnie w wygodnym fotelu, krzątała się dokoła mnie, upewniając się nieustannie, czy mój kieliszek jest pełny, czy mam papierosy, popielniczkę i towarzysza do rozmowy. "Nie musisz traktować mnie jak inwalidkę" - parsknęłam jej w końcu. - "Mam przecież ze sobą psa a mogę się poruszać po pokoju sama. Przestań się wreszcie kręcić." Przestała się więc kręcić. Po pewnym czasie mój kieliszek opróżnił się, skończyły się papierosy i znikli rozmówcy. Najprostszą rzeczą było udowodnić tę tak chełpliwie przeze mnie głoszoną niezależność, wstać i uzupełnić powstałe braki. Zamiast tego perfidnie wzniecałam w sobie uczucie urazy w stosunku do gospodyni za jej rzekome jawne lekceważenie mojej osoby. Podąsawszy się parę minut postanowiłam wyjść. Pani domu odnalazła mnie w chwili, kiedy wkładałam płaszcz. "Co ci się stało, Tomi?" "Nie musiałaś chyba kazać mi tam siedzieć samotnie dlatego tylko, że posiadam psa" - powiedziałam z goryczą. Tegoż dnia późnym wieczorem zatelefonowałam, aby się pokajać. Zdawałam sobie sprawę z tego, że będę musiała rozważyć to zagadnienie i jakoś je rozwiązać. Usiłowałam to zrobić, ale - jak dotąd - bez większych efektów. Rozdział 11 Wiele trudu za mną,Ń wiele nadziei przede mną Pewnego mroźnego i śnieżnego poniedziałku grudniowego o godzinie 7 rano wędrawałam wraz z Duchess do pracy. Przeszłyśmy pieszo tych sześć kilometrów, które dzieliły mój dom od biura, mieszczącego się w samym centrum miasta. Obydwie potrzebowałyśmy pewnej zaprawy fizycznej - zwłaszcza teraz, kiedy czekały nas długie godziny codziennych, rutynowych zajęć. Przede wszystkim jednak chciałam przekonać się, czy będę potrafiła radzić sobie sama. Pragnęłam przy tym być tego dnia w samotności tak długo, jak to tylko było możliwe. Moja pewna siebie mina pokrywała nerwowe bóle żołądka i głowy, w której kłębiły się wątpliwości. Odczuwałam potrzebę tego, by moje wstępne zmagania z pracą miały charakter intymny - tak, aby nikt nie miał możności obserwowania moich pierwszych, nieporadnych wysiłków. Panie z komitetu Ligi z oddziału B'nai B'rith w Springfield stworzyły w swoim czasie komitet ochotniczy, który kontynuował działalność biura w okresie mojej nieobecności. Przewodnicząca, dowiedziawszy się obecnie o moim powrocie do pracy, zorganizowała specjalną grupę ludzi, którzy mieli mi pomagać w zajęciach biurowych. Obydwie te akcje zasługiwały na moją wielką wdzięczność. W tych pierwszych trudnych chwilach nie czułam się jednak na siłach, by stanąć twarzą w twarz z całym, witającym mnie uroczyście komitetem. Moje biuro mieściło się na czwartym piętrze. Kiedy opuściłyśmy kabinę windy, wieloletnie przyzwyczajenie pozwoliło mi poruszać się gładko na tym terenie: dwa zakręty w prawo, a potem pierwsze drzwi z hallu. Odszukałam klucz, oznaczony trójkątnym kawałkiem przylepca. Otworzywszy drzwi przekroczyłam próg pokoju, potrącając coś, co było prawdopodobnie leżącym na podłodze stosem korespondencji. Stanęłam w skupieniu i obmacując tak dobrze mi znajomą fakturę mojego wielkiego biurka i wchłaniając utrwalany w mojej pamięci zapach kurzu, książek i skórzanych foteli - starałam się odtworzyć obraz tych dwóch małych, zagracanych pokoików, które były mi niegdyś drugim domem, a które przez wiele lat stanowiły - jak sądzę - prawdziwy świat, w jakim przebywałam. Był to świat, który uczyniłam swoim własnym, świat, w którym działałam w sposób kompetentny, świat, który dawał mi tyle zadowolenia. Ten świat miałam teraz zdobywać od nowa. Pochyliłam się, by zdjąć uprząż z szyi Duchess. Nie musiała ona prowadzić mnie na tym terenie - jakże często mawiałam niegdyś w formie żartu, że w moim biurze byłabym w stanie odszukać wszystko z zawiązanymi oczyma. "Okay, Duchess - powiedziałam - weźmy się teraz do roboty." Ułożyłam na biurku stos korespondencji. Potem obeszłam całe biuro, obmacując szafy, regały na akta, biblioteki - każdy przedmiot z osobna, aby upewnić się, co się gdzie znajduje. Uświadomiłam sobie, że przede wszystkim będę musiała uporać się z dwoma zagadnieniami. Jedno z nich - to usystematyzowanie wszystkich materiałów. Nasze biuro zwykło dawniej przypominać pokój redakcyjny w chwili zamknięcia nakładu. Dawniej cieszyła mnie myśl, że lepiej mi się pracowało w warunkach kontrolowanego chaosu. Jednym z celów Ligi jest rozpowszechnianie ulotek, książek, płyt, filmów dokumentarnych i innych materiałów informacyjnych wśród różnych grup społecznych. Musiałam zdobyć umiejętność sprawnego orientowania się w całym tym materiale. Gdyby ktoś zwrócił się do mnie po informacje na jakiś konkretny temat, powinnam móc podejść do segregatora czy półki i wyciągnąć właściwy film lub ulotkę. Moje drugie zadanie polegało na zaznajamianiu się na bieżąco z powodzią wciąż napływających ważnych dla mnie materiałów, które wymagały przeczytania. Należała do nich oczywiście codzienna poczta, a poza tym dzienniki i czasopisma, biuletyny Ligi, teksty przemówień oraz pisma zawodowe. Wszystko to teraz przytłaczało mnie. A przecież z obydwoma tymi problemami, które obecnie przerażały mnie swym ogromem, dawniej radziłam sobie gładko, nieomal bez chwili zastanowienia. Należało co szybciej uporać się z tymi problemami i zepchnąć je ponownie na dalszy plan. Nie miałam zamiaru chodzić w glorii genialnej biuralistki kosztem mojej rzeczywistej pracy, która polegała na rozpowszechnianiu wśród społeczeństwa idei prawdziwej demokracji. Było to moim istotnym zadaniem i zdawałam sobie sprawę z konieczności natychmiastowego wciągnięcia się w tak pojęte obowiązki. Im wcześniej pokażę się ludziom w roli uczestniczki zebrań i oficjalnych przyjęć, tym szybciej pogodzą się z faktem, że mogę w tej roli występować. A może - rozmyślałam - powinnam zaangażować sekretarkę? Później przypomniałam sobie, jak to niedawno temu wszyscy dookoła namawiali mnie, bym przyjęła gosposię. "To przecież tak ułatwiłaby ci życie" - tłumaczyli mi. A ja im na to odpowiedziałam: "Owszem, i to tak skutecznie, że nigdy już nie byłabym w stanie nauczyć się żyć samodzielnie." Podobnie byłoby i z sekretarką. Panie z komitetu ochotniczego mogłyby zorganizować moje biuro w ciągu kilku godzin, ja zaś musiałabym wtedy odwoływać się stale do moich ochotniczek, by mnie informowały, gdzie znajduje się to czy tamto. Jeśli natomiast dokonałabym tego samodzielnie, to nie potrzebowałabym już nigdy więcej prosić o pomoc. Zasiadłam przy moim biurku, wkręciłam arkusz papieru w maszynę do pisania i poczęłam wystukiwać na niej plan działania. Kiedy dotarłam do połowy strony, odniosłam wrażenie, że powoli zaczynam panować nad sytuacją. W mojej głowie rodziły się szczęśliwe pomysły, znajdowałam potencjalne rozwiązania dla problemów, które dotąd wydawały mi się nie do pokonania. Jedyną moją ówczesną troskę - która zresztą towarzyszyła mi już od czasu moich pierwszych niedomagań i która będzie mnie dręczyć zawsze - stanowiła niemożność odczytania tekstu na gorąco - w chwili, gdy był on mi potrzebny lub kiedy miałam ochotę zapoznać się z jego treścią. Śledzenie za tekstem, który jest nam odczytywany na głos, wymaga specyficznej koncentracji, znacznie trudniejszej do osiągnięcia, niż przy wzrokowym zapoznawaniu się z treścią tego tekstu. Kiedy zegar na wieży pobliskiego ratusza wybił godzinę dwunastą, posłyszałam w hallu odgłosy kroków. Oto nadchodziły moje "ochotnicze oczy". Nie dopuściłam do tego, aby przebieg uroczyści powitalnych wymknął mi się z rąk. Pragnęłam uniknąć wszelkiej czułostkowości. Chciałam, by te pierwsze kontakty były utrzymane w tonie rzeczowym, a nie w nastroju pogawędki przy pół czarnej. Ucięłam ogólną rozmowę tak szybko, jak tylko pozwoliły mi na to dobre obyczaje. "Zgłosiłyście się, dziewczęta, do ochotniczej pracy" - powiedziałam. "Mam już dla was całą listę rzeczy do zrobienia. Co wy na to?" Telefoniczny apel do jednej z uczelni w Springfield sprawił, że zgłosiły się ochotniczo trzy studentki, których obowiązkiem miało być codzienne, regularne odczytywanie mi komunikatów biurowych. Jedna z moich przyjaciółek, która w czasie mojego pobytu w szpitalu uczyła się dokonywania przekładów na alfabet Braille'a, podjęła się teraz tłumaczenia na "język" braille'owski wszystkich tekstów, z którymi chciałabym się stale zapoznawać na bieżąco. Jedna z moich ochotniczek podsunęła pomysł używania magnetofonu dla rejestrowania ważnych wiadomości z pracy codziennej. Była ona gotowa podrzucać taśmę w ciągu dnia do mojej domowej skrzynki listowej tak, abym powróciwszy do domu wieczorem mogła odtworzyć tekst zarejestrowany na tej taśmie. Później okazało się, że pomysły te nie tylko mnie przynosiły korzyści; po kilku tygodniach moja przyjaciółka wyznała mi, że nigdy dotąd nie orientowała się równie dobrze w sprawach otaczającego ją świata. Wprowadzanie biura na nowe tory okazało się łatwiejsze, niż to sobie początkowo wyobrażałam. Wszystkie pozycje przeznaczone do wysłania pocztą lub do puszczenia w obieg w środowiskach miejskich układałyśmy w stosy i opatrywałyśmy etykietami braille'owskimi. Podobnie oznaczyłyśmy szafy kartotekowe. Opracowałam wykres, który pozwalał mi śledzić, które z filmów czy wycinków filmowych były w użyciu; oznaczeń na tym wykresie dokonywałam stosując kombinację etykiet braille'owskich oraz pluskiewek o różnokształtnych łebkach: pluskiewki kwadratowe oznaczały filmy znajdujące się w biurze, a pluskiewki okrągłe - filmy będące w obiegu. Dzięki podobnemu systemowi mogłam kontrolować ewidencję ulotek. Otrzymałam dyktafon, aby każdy interesant, który pojawiłby się w biurze podczas mojej nieobecności, mógł przekazać mi ustną wiadomość, zamiast zostawiać notatkę pisemną, o której do następnego dnia mogłabym się nie dowiedzieć. Moi widzący pomocnicy pracowali całymi dniami, układając, znakując etykietami, wciągając do kartotek. Głosem, w którym brzmiała skarga, pytali mnie jednak stale, po co zadaję sobie tyle trudu, by wprowadzić w życie moje systemy. Przecież są oni zawsze osiągalni i gotowi do tego, by przyjść mi z pomocą. "Nigdy nie wiadomo, czy w momencie, gdy będę tutaj sama, nie pojawi się jakiś petent" - oświadczyłam. "Dzięki tym ułatwieniom nie będę musiała narażać nikogo na czekanie." Nie powiedziałam, a raczej nie mogłam im powiedzieć tego, że konieczność ciągłego odwoływania się do czyjejś pomocy, stałego "wypożyczania" czyichś oczu doprowadziłaby mnie do obłędu. Nie byliby ani zresztą w stanie pojąć, że moja praca zakrawałaby w tych warunkach na kpiny. Dręczyła mnie jeszcze jedna wątpliwość: czy ludzie, z którymi niegdyś współpracowałam w Springfield i w innych miastach - przedstawiciele szkół i P.T.A. (P.T.A. - Parent-Teacher-Association - Stowarzyszenie Rodziców i Nauczycieli), ugrupowań murzyńskich i związków zawodowych; dziennikarze i pracownicy radia, urzędnicy miejscy i państwowi - będą ufali moim umiejętnościom, czy uwierzą, że będę jeszcze mogła wydajnie pracować? Gdy nie machną na mnie ręką, traktując mnie jako przygwożdżoną do biurka marionetkę? Zdarza się często, że ociemniali, posiadający pełne kwalifikacje zawodowe, nie są w stanie efektywnie pracować, ponieważ ludzie obdarzeni wzrokiem wykazują całkowity brak wiary w ich poczynania. Przypominały mi się pełne goryczy przestrogi moich współtowarzyszy z "Widzącego Oka", którzy mówili mi: "Nie uda się pani żyć w ich świecie; przemocą wtłoczą oni panią z powrotem w nasz świat ślepców". W porównaniu z większością niewidomych mój problem był znacznie bardziej złożony. Nie wystarczało, bym posiadała odpowiednie kwalifikacje zawodowe. Do realizacji moich zadań niezbędne było, by ludzie, z którymi współpracowałam, byli uczuciowo o moich kwalifikacjach przekonani. Jeśliby natomiast doszli oni do przekonania, że jestem im ciężarem, to fakt ten wpłynąłby porażająco na moją sprawność - niezależnie od tego, czy ich przekonanie było uzasadniane czy niesłuszne. Czy zwrócą się do mnie, bym zabierała głos na zebraniach, czy też może dojdą do wniosku, że moje oczy osłonięte ciemnymi okularami oraz towarzyszący mi pies-przewodnik wpłynęłyby zbyt rozpraszająco na uwagę obecnych? Czy zaproszą mnie do brania udziału w audycjach telewizyjnych, czy też może telewidzowie są zbyt wrażliwi, aby pokazywano im ślepą kobietę? Czy powołają mnie do pracy w komitetach, czy też dojdą do przekonania, że nie powinna mi się niczego "narzucać", ani "przeciążać" mnie pracą? Częściową odpowiedzią na moje wątpliwości był stos telegramów oraz pół tuzina bukietów kwiatów, które jeszcze tego samego popołudnia zostały mi przekazane poprzez Western Union. Pochodziły one od mężczyzn i kobiet, z którymi niegdyś współpracowałam na terenie mojego rejonu, od kierowników oddziałów Ligi rozsianych po kraju, od miejscowych przywódców politycznych. Może nie byli oni jeszcze przekonani o tym, że będę w stanie podołać moim obowiązkom, ale w każdym razie udzielali mi swego poparcia. Dalsza replika na moje wątpliwości nadeszła w kilka dni później. Kiedy zjawiłam się w pewnej restauracji, umówiona na lunch z jednym z moich przyjaciół, zastałam oczekującą mnie liczną gromadę moich dawnych współpracowników, którzy chcieli mi sprawić niespodziankę, Dzięki temu zebraniu odkryłam w sobie pewną umiejętność, która mnie samą zaskoczyła: byłam w stanie rozróżnić po głosie prawie wszystkie obecne tam osoby, chociaż z niektórymi z nich nie rozmawiałam od przeszło dwóch lat. Sztuka ta zdaje się mieć dla człowieka ociemniałego bardzo istotne znaczenie. Pozwała ona znakomicie rozładować zakłopotanie, które towarzyszy niekiedy pierwszym momentom spotkań towarzyskich. Dzisiaj doszłam już do tego, że potrafię rozróżnić bliskich przyjaciół nie tylko po głosie, ale także po sposobie stąpania czy chodzenia. Helena ma chód ciężki i powolny; Ruth zawsze się śpieszy; Bonnie porusza się z dużą pewnością siebie; łatwa do rozszyfrowania jest Phyllis - "nastolatki" potykają się przecież tak często. Niekiedy udaje mi się zidentyfikować kogoś z moich znajomych po sposobie skrzypienia jego butów. Jedna z moich przyjaciółek nasi średniej wysokości obcasy, które uderzając o posadzkę wydają głuchy dźwięk, całkowicie odmienny od ostrego staccato wysokich szpilek. Już koło piątku w tym pierwszym tygodniu pracy czułam się wyczerpana, ale jednocześnie uradowana. Każdy dzień wyłaniał nowe problemy, które wymagały rozpracowania. Pod koniec każdego dnia mogłam jednak odnotować pewne osiągnięcia. Rytm codziennej pracy w biurze nabierał płynności. Sporządziłam plan zebrań komitetu, by przyspieszyć tempo jego działalności. W porozumieniu z kierownictwem Ligi w Nowej Anglii, którego siedzibą był Boston, ustaliłam termin mojej wizyty, mając na celu zapoznanie się z rozwojem działalności Ligi w tamtym rejonie. Najbardziej podniecała mnie jednak propozycja wygłoszenia prelekcji na meetingu organizowanym przez B'nai B'rith w odległym o pięćdziesiąt mil mieście Pittsfield. Układając się tegoż wieczoru do snu, zdawałam sobie sprawę z tego, jak się musiał czuć Commodore Perry (Głównodowodzący floty amerykańskiej, która w r. 1813 pokonała Anglików na jeziorze Erie), kiedy pisał znad jeziora Erie: "Stawiliśmy czoło nieprzyjacielowi i mamy go w ręku." Ii Jedna z przykrości, które doskwierają człowiekowi ociemniałemu - a w każdym razie mnie - polega na tym, że rzadko kiedy dane mu jest korzystać z krótkiego choćby odpoczynku. Jego dzisiejsze osiągnięcia dostarczają mu problemów na jutro, a dzień jutrzejszy stwarza okazje do dalszych nowych wyczynów. Za żadną cenę nie chciałabym zresztą, aby było inaczej, chociaż muszę przyznać, że jest to dość męczące. Tak właśnie miała się rzecz z moją prelekcją. Propozycja wygłoszenia jej zachwyciła mnie, teraz zaś niepokoiłam się, czy zdołam się z nią uporać i jak przebiegnie. Pewne sprawy, związane z wygłaszaniem przemówień, nad którymi nigdy dotąd nie zastanawiałam się, urastały obecnie do rozmiaru problemów. Jak na przykład zdołam dotrzeć do mojego miejsca na podium? Co zrobię z Duchess? W jaki sposób będę mogła ocenić reakcję audytorium? Czy opierając się na notatkach Braille'a - zdołam mówić płynnie? Tematem mojej prelekcji miał być aktualny rozwój zagadnienia antysemityzmu. Moim pierwszym zadaniem było wyszukanie materiałów. Korzystając z segregatorów oraz z pomocy moich ochotniczych lektorek zebrałam potrzebne dane, które ścieśniłam do szeregu notatek w "języku" Braille'a. (Istnieje kieszonkowy aparacik do pisania systemem Braille'a, który znakomicie służy takim właśnie celom. Posiada on urządzenie rejestrujące, które na taśmie papierowej wybija kombinacje dziurek systemem Braille'a. Taśma ta przesuwa się przez aparat - podobnie jak w maszynie do pisania). Do Pittsfield udałyśmy się - Duchess i ja - autobusem. Miałam nadzieję, że dotrzemy tam dość wcześnie, bym miała czas spenetrować wnętrze sali zebrań. Tymczasem burza śnieżna opóźniła przybycie autobusu do Pittsfield i w rezultacie moi gospodarze w wielkim pośpiechu wprowadzali mnie na podium. Kiedy przewodniczący przedstawiał mnie zebranym, oklaski, które się rozległy, pozwoliły mi zorientować się, że sala jest dość szczelnie wypełniona słuchaczami. "A teraz - usłyszałam słowa przewodniczącego - oddaję głos naszej dzisiejszej prelegentce, pani Thelmie Keitlen." Przyszła kolej na mnie. Ostrożność nakazywała mi poruszać się powoli. Inaczej bowiem groziło mi zaplątanie się w smycz Duchess lub potknięcie się o jakiś przedmiot stojący na podium. Odrzuciłam jednak wszelkie środki ostrożności. Poinformowano mnie uprzednio, że wśród zebranych znajduje się wielu przedstawicieli władz miejskich oraz kierownictwa Ligi. Mój egotyzm nie sięgał tak daleko, bym przypuszczała, że ludzie ci pragnęli wysłuchać mojego odczytu. Byłam jednak na tyle egotystką, by podejrzewać, że chcieli oni naocznie się przekonać, jak sobie w tej sytuacji poczynam. Poderwałam się więc szybko z mojego krzesła, chwyciłam Duchess za uprząż i żwawym krokiem podążyłam w kierunku - jak mi się wydawało - środka podium. Usiłowałam wymacać przed sobą pulpit mównicy i nie mogąc go odnaleźć wpadłam w panikę. Dopiero po chwili doszłam do wniosku, że mównicy tu pewnie nie ma, inaczej bowiem ktoś z ludzi siedzących na podium pospieszyłby mi niewątpliwie z pomocą i podprowadził mnie. Wobec braku pulpitu nie miałam gdzie położyć notatek. Szybko więc wsunęłam je do kieszeni mojego żakietu. Na długo przed moją prelekcją doszłam do przekonania, że widownia będzie niechybnie oczarowana widokiem Duchess. Ale żaden ceniący się mówca nie zechce iść w zawody z inteligentnym i pięknym psem. Tak więc, choć byłam bardzo przywiązana do Duchess, nie miałam zamiaru pogodzić się z tym, by ubiegła mnie na mównicy. "Panie i panowie" - zaczęłam. "Zdaję sobie sprawę z tego, że jesteście wszyscy pod urokiem mojego psa-przewodnika. Czułabym się niezmiernie zawiedziona, gdyby było inaczej. (Śmiechy. Dobrze.) Wygłoszenie prelekcji jest jedyną bodaj rzeczą, która leży poza możliwościami mojej suki. Za to ja mogę temu sprostać i uczynię to. Zanim jednak przejdę do rzeczy, chciałabym przedstawić państwu moją przewodniczkę i na tym sprawę jej obecności wyczerpać. Panie i panowie! Oto Duchess!" Dłonią, która spoczywała na uprzęży, wyczułam, że Duchess pręży się w efektownej pozie, co audytorium przyjęło ponownymi oklaskami. Cichym głosem podałam jej komendy: "Duchess, siad, leżeć, zostań!" Za moimi plecami pokręciła się w kółko, po czym ułożyła się u moich stóp. Zaczęłam mówić. Po kilku minutach ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że przemawianie przychodzi mi obecnie łatwiej niż niegdyś. Mój umysł pracował dwutorowo: kiedy jedna jego część pochłonięta była prelekcją, druga analizowała jej treść. Zdałam sobie sprawę, że trema, która w pierwszych momentach przemówienia zawsze mi dotąd towarzyszyła, znikła teraz bez śladu. Nie mogłam, oczywiście, obserwować audytorium. Odkryłam także, że moja lewa stopa nie drżała zwykłym, nerwowym rytmem, została bowiem przeze mnie użyta do przytrzymywania smyczy Duchess. W miarę jak rozwijała się prelekcja, uświadomiałam sobie coraz wyraźniej, że jest ona lepsza niż zwykle. Nie mogąc robić użytku z notatek, improwizowałam treść, czerpiąc z zasobów mego doświadczenia. Ustaliwszy dyskretnie czas na moim braille'owskim zegarku, stwierdziłam w pewnej chwili, że mówię od blisko czterdziestu minut. Postanowiłam więc zakończyć w momencie, kiedy panowałam jeszcze w pełni nad tematem. Gdy przebrzmiały ostatnie moje słowa, sala zatrzęsła się od oklasków, a Duchess poderwała się jak zwykle, by przyjąć przypadającą jej w udziale część uznania. Później zaprowadziła mnie z powrotem na moje miejsce. Serce we mnie rosło, gdy moi przyjaciele i współpracownicy, podchodzili do mnie, by mi pogratulować. Zachowaliby się oni pewno podobnie nawet wtedy, gdyby moje wystąpienie okazało się wielkim fiaskiem. Wiedziałam jednak, że ich słowa pokrywały się z ich wewnętrznym przekonaniem. Świadoma byłam, że udało mi się pokonać jeszcze jedną przeszkodę w walce o prawo do życia. W tych pierwszych tygodniach mojej działalności miałam wiele prelekcji. Szczególnie utkwiło mi w pamięci przemówienie, które wygłosiłam w Detroit do trzystu mężczyzn - członków Związku Zjednoczonych Pracowników Przemysłu Samochodowego. Przez czterdzieści pięć minut mówiłam z uniesieniem i żarem o gospodarce kraju i o pracy. Kiedy zakończyłam, wezwałam uczestników do zadawania pytań. Jakiś krzepko prezentujący się robotnik podniósł rękę. "Jak się to dzieje, Mrs. Keitlen, że tak dobrze panuje pani nad sytuacją?" Iii Nie było mnie przez rok. Kiedy jednak zbliżało się Boże Narodzenie, mogło się już wówczas wydawać, że nie ruszałam się w ogóle z miejsca. Sterowałam działalnością tuzina najrozmaitszych komitetów. Moje możliwości ledwie nadążały za harmonogramem prelekcji, które miałam wygłosić. Występowałam w roli moderatora (moderator - prowadzący dyskusję w tzw. panel-discussion, czyli dyskusji publicznej toczącej się w łonie wybranej grupy (przyp. tłum.)) w panelowej dyskusji, prowadzonej na temat lokalnej stacji telewizyjnej. Zrezygnowałam z notatek, sporządzonych przy pomocy aparatu opartego na systemie Braille'a, ponieważ przebieganie palcami po pustej na pozór taśmie papieru mogło się wydawać otoczeniu niedorzecznym gestem. Moje przemówienia odnosiły znacznie lepszy skutek, odkąd przygotowywałam się do nich z punktu widzenia ich treści, a nie ich formy. Zmuszana do stałego ćwiczenia pamięci i umysłu, starałam się obecnie rozwinąć w sobie umiejętność myślenia w pozycji stojącej. Praca w biurze toczyła się gładko. Postarałam się zdobyć nawet umiejętność łączenia taśmy filmowej i przepaszczania jej przez projektor, dzięki czemu byłam w stanie samodzielnie urządzać pokazy filmów dokumentarnych. W nagrodę za trudy postanowiłam wybrać się do Bostonu na recital słynnego skrzypka- radzieckiego, Dawida Ojstracha. Wyprawa ta wynagrodziła mnie rzeczywiście stokrotnie. Przekonałam się, że Duchess, która panicznie bała się samolotów, w pociągach zachowywała się wzorowo. Stwierdziłam również, że była ona taką samą melomanką jak ja. Choć było to krokiem ryzykownym, postanowiłam zabrać Duchess na koncert. Chciałam ostatecznie przekonać się, czy można mieć do niej zaufanie, że zachowa się w takiej sytuacji poprawnie. Od czasu powrotu do domu przegrywałam jej duże ilości płyt z nagranymi utworami skrzypcowymi i odnosiłam wrażenie, że muzyka ta jej się podoba. Ale jak będzie na koncercie? Wykupiłam boczne miejsce na balkonie. Był to punkt strategiczny, z którego byłby łatwy odwrót w wypadku, gdyby Duchess popełniła podczas występu Ojstracha czyn niewybaczalny i poczęła szczekać lub skomleć. Kiedy skrzypek rozpoczął recital, siedziałam w moim krześle trzymając w pogotowiu ręce, by w razie czego chwycić Duchess i ścisnąć jej pysk. Po dwudziestu minutach przekonałam się jednak, że przysłuchuje się ona muzyce z tą samą co ja przyjemnością. Jeśli powstały na sali jakieś zakłócenia, to tylko ze strony siedzących w pobliżu nas słuchaczy, którzy obserwowali Duchess czekając jakby na to, że zaszczeka. Na zakończenie koncertu Ojstrach wykonał szereg utworów na bis. W czasie trwania oklasków, które rozległy się po odegraniu ostatniego utworu, podniosłam się z mego miejsca, by wraz z Duchess opuścić salę przed całym tłumem słuchaczy. Kiedy dotarłyśmy do drzwi wejściowych, oklaski ucichły, a Ojstrach zaczął grać jeszcze jeden utwór. Chociaż z moich ust nie padło ani jedno słowo, Duchess zawróciła, zaprowadziła mnie z powrotem na moje miejsce, a sama zasiadła u moich stóp, by słuchać mistrza. Boże Narodzenie spędziłam wspólnie z Phyllis w Garden Gables. Odbywałyśmy długie piesze wędrówki, wydeptując sobie ścieżki wśród pokrytych śniegiem pól. Chodziłyśmy w odwiedziny do naszych przyjaciół. Wymieniłyśmy między sobą prezenty. Phyllis otrzymała ode mnie sukienkę i bransoletkę, a ja dostałam od niej podarunki, których przeznaczeniem było cieszyć mój słuch, węch i dotyk; były to płyty, perfumy oraz zrobione na drutach rękawiczki. Grywałyśmy często w karty - w kasyno i w rummy. Używałyśmy, oczywiście, kart Braille'a, które różnią się od zwykłych tylko tym, że ich oznaczenia umieszczone w rogu są wypukłe. Przekomarzałam się z Phyllis starając się odgadnąć, jakie karty trzyma w ręku. Człowiek, który sprawnie odczytuje alfabet Braille'a, potrafi niekiedy tak wymacać przy rozdawaniu rogi kart, że jest w stanie określić karty, które dał swemu przeciwnikowi. Wykorzystując miejscową bieżnię uprawiałyśmy nawet wspólnie z Phyllis jazdę na wrotkach. Przywiązywałam wówczas Duchess do nogi od krzesła i przy każdym okrążeniu słyszałam dobiegające z tego miejsca posępne wycie. Wieczorami, kiedy Phyllis już spała, zakładałam czasami uprząż na kark Duchess i wyruszałam z nią na długi spacer w chłodną, mroźną noc. Posuwałyśmy się szybko drogą, tą samą zresztą szosą nr 7, po której niespełna pół roku temu potykałam się i błądziłam po omacku, miotana szaleńczym lękiem i nienawiścią do świata. "Jakże daleką odbyłam drogę w tym krótkim okresie czasu" - pomyślałam. Zliczałam wszystkie dobrodziejstwa, które stały się moim udziałem: jedno z nich pogrążone we śnie pod dachem domu stojącego za mną; drugie - kroczące u mego boku; wreszcie moja praca, moi przyjaciele, moja niezależność. A później - niech mi to Bóg wybaczy - pomyślałam: czy to już wszystko? Czy tu leży kres moich możliwości życiowych? Nie powodowała mną niewdzięczność. Może raczej zachłanność. Przekonana byłam o tym, że moje usilne starania i nieustanna walka pozwolą mi moje pragnienia zaspokoić. Droga, którą odbyłam dotąd, była istotnie daleka. Ale widniała jeszcze przede mną wspaniała, długa droga, którą miałam podążać. Rozdział 12 Jeżdżę na nartach! W poławie lutego 1956 roku zakończyłyśmy z Duchess serię prelekcji, które odbyłam w ramach objazdu po zachodniej części stanu Massachusetts. Udało mi się tak zgrać w czasie moje plany, że mogłam spędzić wspólnie z Heleną trzydniowy - dzięki uprzejmości Jerzego Washingtona i obchodom związanym z rocznicą jego urodzin - weekend w Garden Gables. Nie marzyłam o niczym więcej jak tylko o sutych, późnych śniadaniach, o odrobinie włóczęgi przy rześkiej pogodzie dla pozbycia się kalorii wchłoniętych podczas tych śniadań i może jeszcze o butelce wina do sączenia wieczorem przy kominku. Przez cały piątek sypał puszysty śnieg, tworząc idealną dla narciarzy pokrywę, osłaniającą twarde podłoże. "Czy nie byłaby zabawne pojeździć trochę na nartach?" - powiedziała tego wieczoru Helena. Nigdy nie byłam wielką amatorką sportu. Prawdę powiedziawszy ostatni raz jeździłam na nartach jako "nastolatka". Później, złamanie nogi w wypadku samochodowym wyeliminowało mnie z grona amatorów narciarstwa na cały sezon zimowy i nigdy już właściwie nie odżyło we mnie zainteresowanie tym sportem. Od tej pory nie miałam na nogach desek. Obecnie uprawianie nart nie wchodziło, oczywiście, w ogóle w grę. Odpowiedziałam więc Helenie: "Byłoby to chyba rzeczywiście zabawne" i poczęłam zastanawiać się, czy aby nie braknie nam już tematów do rozmowy. "Czemuż nie miałybyśmy tego zrobić?" - posłyszałam w chwilę później głos Heleny. "Ale czego?" "Wybrać się na narty." "Czy aby nie zapominasz o czymś?" - zapytałam. "Oh, bynajmniej nie mam tu na myśli jakiejś wysokogórskiej wyprawy narciarskiej" - rzekła. "Sądziłam, że mogłybyśmy wybrać się do domku Beth (nasza przyjaciółka Beth mieszkała w odległości kilku mil od Garden Gables). Do niej należy przecież ta wielka polana, do której przylega łagodne zbocze. Nie będzie tam nikogo. Mogłybyśmy wypożyczyć narty i potaplać się trochę w śniegu." Wbrew samej sobie zaczęłam odczuwać pewne zaciekawienie tą propozycją. Przypomniało mi się, że podczas mojego pobytu w "Widzącym Oku", jedna z kobiet, należąca do personelu szkoły, napomknęła żartem, że nie widzi powodów, by ociemniali nie mieli jeździć na nartach. Ona sama zawsze zamykała z przerażenia oczy, kiedy deski niosły ją w dół po zboczu. Dlaczegóż więc i ja nie miałabym spróbować? Odpowiedź na to pytanie uderzyła we mnie jak grom i napełniła obrzydzeniem. Otóż po prostu bałam się. Tak wyglądała naga prawda, to były istotne przyczyny, dla których nie usiłowałam uprawiać nart nawet wtedy, kiedy moje oczy działały sprawnie. Wobec utraty wzroku strach uwielokrotnił się. Nie byłam jednak w stanie uwolnić się od myśli, że we wszystkich moich obecnych poczynaniach musiałam przecież nieustannie stawiać czoło najróżnorodniejszym lękom i przezwyciężać je. Może moją główną funkcją życiową było pokonywanie strachu, a tym samym udowodnienie, że strach istnieje tylko po to, by go przezwyciężano. I chociaż nigdy może nie uda mi się ostatecznie zatriumfować nad lękiem, to każde moje posunięcie, wymierzone przeciwko niemu, wzmocni moją wewnętrzną wiarę i siłę ducha. "Zgoda - rzekłam ze spokojem, którego nie odczuwałam - spróbujmy." Kiedy następnego dnia znalazłam się na szczycie pagórka należącego do Beth, moja pozorna odwaga ulotniła się. Powietrze było rześkie i czyste, czułam słońce na mojej twarzy. Byłam wystrojona w mój narciarski kostium, nabyty w Lake Placid. Duchess została zamknięta w samochodzie, aby nie wchodziła nam w drugę. Wypożyczone narty spoczywały na moim ramieniu. Byłam w pełnym pogotowiu, nie wiedziałam tylko, co mam teraz zrobić ze sobą. Miałam ochotę zawrócić z drogi i pójść do domu. Krótko mówiąc, rozważałam możliwość wycofania się z tego szalonego pomysłu. Szło tu jednak w pewnym sensie o honor, a w dodatku jakiś głos wewnętrzny powtarzał mi wciąż: "gdybyś tylko mogła, cóż by to była ta zabawa!" Wsunęłam stopę w wiązanie i mocno dociągnęłam jego linki. Z nartami na nogach nie czułam się tak nieporadnie, jak się tego spodziewałam. Ugięłam kolana i skierowałam dzioby nart ku sobie w pozycji odpowiadającej płużeniu. Ustaliłyśmy wspólnie, że najlepiej będzie, jeśli Helena zjedzie po zboczu w pewnej odległości przede mną, podając mi po drodze kierunek - podobnie jak ja to robiłam wobec Duchess: prawo, lewo, naprzód. W razie komendy "stop" miałam się zatrzymać, nawet jeśliby miało to dla mnie oznaczać umyślny upadek. Zresztą jadąc pługiem i tak nie mogłam nabrać zbyt dużej szybkości. Kiedy stałam w pogotowiu na szczycie pagórka, trzymając w mocnym uchwycie kijki narciarskie, poczułam dreszcz podniecenia. Moje mięśnie napięły się. Zaczęłam odczuwać chłód, odepchnęłam się więc kijkami. Moje narty sunęły miękko po śniegu. Przede mną Helena pokrzykiwała raz po raz: "Naprzód... Naprzód,., trochę w prawo... naprzód..." Zjeżdżałam w dół po zboczu pagórka - wolno oczywiście - ale zjeżdżałam. Zniknęło napięcie. "Heleno! - wrzasnęłam - Jeżdżę na nartach! Jeżdżę na nartach!" Kiedy dotarłam do stóp pagórka, rozpierała mnie świadomość pokonanego wyczynu. To, że zbocze było łagodne i że zjeżdżałam powoli, nie miało dla mnie znaczenia. Ważne było to, że pokonałam je. "Chodź prędko!" - rzekłam do Heleny. "Spróbujmy raz jeszcze!" W trzy godziny później ciągle jeszcze przemierzałam zbocze w górę i w dół. Nauczyłam się wykonywać powolne łuki. Moje poczucie równowagi okazało się lepsze, niż się tego spodziewałam, choć na ogół ludzie niewidomi, nie posiadający orientacji przestrzennej i będący często w kiepskiej kondycji fizycznej, są na tym odcinku upośledzeni. Mięśnie moich nóg dzięki sprawności zdobytej podczas treningów z Duchess w pełni podołały próbie. Helena częściej siadała w śniegu i więcej wyprodukowała "kropek" niż ja. Wynikało to zresztą stąd, że w lęku o mnie - jadąc do przodu spoglądała stale za siebie. "Heleno - oświadczyłam - Duchess jest moim Widzącym Okiem, za to ty jesteś moim Narciarskim Okiem." Beth i jej mąż przyszli do domu wówczas, gdyśmy w najlepsze ujeżdżały po zboczu. Mąż Beth, który był krytykiem muzycznym w miejscowej gazecie, zapragnął, by fotograf redakcyjny zrobił moje zdjęcie. Broniłam się, gdyż wydawało mi się to nadużywaniem mojej osoby. Później pomyślałam sobie jednak, że taka reklama - być może - zachęciłaby inne bojaźliwe osoby do popróbowania jazdy na nartach. Mogłaby ona również stać się jeszcze jednym przyczynkiem do udokumentowania głoszonej przeze mnie prawdy, że ludzie ociemniali są w stanie podołać wszystkim czynnościom, wykonywanym przez ludzi posługujących się wzrokiem - oczywiście pod warunkiem, że będą tego pragnąć dość uparcie i że zdołają opanować swój lęk. Kiedy przybył fotograf, wykonałam w jego obecności próbny zjazd. "Jak to wypadło?" - wykrzyknęłam do niego. "Jestem zupełnie zbity z tropu" - odrzekł. "W tych ciemnych okularach wygląda pani tak jak zwykła narciarka. Jak pokażemy na zdjęciu, że pani jest niewidoma?" "Może Duchess?" podsunęłam. Wypuściliśmy z samochodu Duchess, którą przyglądanie się tym niezwykłym wyczynom doprowadziło już do szału. Podczas jazdy na nartach nie byłam w stanie trzymać jej na smyczy lub w zaprzęgu, toteż puściłam ją luźno. Kiedy wypuściłam się ponownie w dół po zboczu pagórka, Duchess, wśród wesołych podskoków biegła u mego boku. U stóp wzniesienia polizała mnie po twarzy, jakby chcąc mi powiedzieć: "Nie bardzo rozumiem, co to wszystko ma znaczyć, ale to, co robisz - robisz dobrze, a przy tym widzę, że cię to bawi. Mnie zresztą również." Tego wieczoru byłam tak podniecona moją nowo odnalezioną wolnością, że pragnęłam ćwiczyć dalej na maleńkim wzgórzu tuż koło naszej gospody. Na dworze jest już przecież ciemno" - zaprotestowała Helana. "Ale nie dla mnie" - odrzekłam. Wyszłam z domu i ćwiczyłam zwroty. Następnego dnia wybrałyśmy się ponownie do Beth. Starałam się teraz poprawić szybkość jazdy i zupełnie nieźle opanowałam technikę krystianii oporowej. Nabrałam wiary, że jazda na nartach - w każdym razie na nieskomplikowanych zboczach - stała się teraz dla mnie dostępna. Kiedy udałyśmy się do sklepu ze sprzętem narciarskim, by zwrócić wypożyczane narty, oświadczyłam jego właścicielowi, że pragnę kupić parę desek. "Czytałem, że w Szwajcarii istnieje szkoła dla niewidomych narciarzy" - powiedział mi. "Powinna pani tam pojechać." "Moje zrobię to rzeczywiście" - odrzekłam śmiejąc się. Było to mało prawdopodobne, niemniej jednak odnotowałam tę informację w pamięci do ewentualnego wykorzystania w przyszłości. Do końca wiosny dnie oddzielające weekendy były dla mnie kamieniami milowymi czasu. Ledwie mogłam doczekać się chwili założenia desek na nogi. Kiedy czułam się już na nartach dość pewnie, pojechałyśmy z Heleną do North Adams, ośrodka sportów zimowych w stanie Massachusetts. Po raz pierwszy znalazłam cię tutaj na stoku górskim wraz z innymi narciarzami. Ponieważ nie było sposobu, by poinformować ich wszystkich o moim kalectwie, główny mój problem polegał na tym, by nie wchodzić im w drogę; biorąc mnie bowiem za osobę o sprawnie działającym wzroku, nie zadawaliby ani sobie trudu, by schodzić z mojej trasy. Nie mogłam przecież wspinać się po zboczu do każdego narciarza; by mu powiedzieć: "Proszę uważać, gdyż jestem niewidoma." Początkowo nie opuszczałam "oślej łączki". Szybko mi się to jednak sprzykrzyło. "Pojedźmy w górę wyciągiem" - zaproponowałam. "Jest on chyba za szybki" - głos Heleny wyrażał wątpliwości. "Może zwolnią nieco, gdy ich o to poproszę." Zwróciłam się do mechanika obsługującego wyciąg orczykowy i wyjaśniłam mu całą sprawę. Kiedy oprzytomniał po pierwszym wstrząsie, zgodził się spełnić moją prośbę. Jazda w górę była rzeczą prostą. Moje narty posuwały się w koleinach. Gorzej było z zejściem z wyciągu. Obawiałam się, że nie zdołam dość szybko usunąć się z drogi następnemu narciarzowi, podjeżdżającemu w górę tuż za mną. W końcu rozwiązałam ten problem w prosty sposób. Wypuściwszy linę z rąk upadałam w śnieg, z którego później wygrzebywałam się na czworakach. W miarę jak nabierałam pewności siebie, starałam się poprawić technikę swojej jazdy. Niekiedy ustawiałam narty równolegle i szusowałam na przestrzeni kilku jardów. Kiedy czułam, że tracę już panowanie, przybierałam pozycję płożącą. Moje ruchy były dalekie od gracji, a moja jazda jeszcze dalsza od doskonałości. Na zboczach gór byłam pewno dla innych narciarzy prawdziwym utrapieniem, o ile nie groźbą. W tym otoczeniu doznawałam jednak pełniejszego uczucia wolności, niż uważałam to przedtem w ogóle za możliwe. Co prawda musiał mi ktoś towarzyszyć i stale nadawać kierunek, była to jednak zależność nieistotna. Możliwość poruszania się z Duchess, kiedy między mną a pełną niezależnością leżała jedynie rękojeść uprzęży, wydawała mi się dotąd wystarczająco wspaniałym osiągnięciem. Obecnie nie potrzebowałam nawet i Duchess. Jazda na nartach oznaczała dla mnie również wyzwolenie uczuciowe. Dawała mi ona świadomość, że mogę robić coś wspólnie z moimi przyjaciółmi. Nikt nie musiał już ze mną przesiadywać. Nikt nie opuszczał mnie z poczuciem winy, że zostawia mnie samą - dawałam sobie radę sama. Krótko mówiąc mogłam włączyć się w grono normalnych, widzących ludzi. Tuż przed rozpoczęciem się ferii wiosennych zatelefonowałam do Phyllis. "Wyjeżdżając do domu zabierz ze sobą narty" - powiedziałam jej. "Ależ po co, mamo? Przecież chcę być z tobą!" "Doskonale, kochanie - rzekłam z dumą - będziemy zatem razem jeździć na nartach." Moje osiągnięcia narciarskie spotkały się z wielkim uznaniem ze strony Phyllis. Za to sporo moich znajomych nie było w stanie pojąć, dlaczego zadaję sobie tyle trudu. Niektórzy wyrażali nawet otwarcie swoją dezaprobatę. Opierając się na doświadczeniach ostatnich paru lat, nie bez przykrości wysnułam wniosek, że wielu ludzi obdarzonych wzrokiem nie może się pogodzić z wysiłkami - zwłaszcza skutecznymi wysiłkami - ludzi ociemniałych, którzy pragną żyć w świecie ludzi widzących. W zakamarkach umysłu ludzkiego gnieżdżą się jakieś lęki i urazy wobec niewidomych. Wyrazem tych antagonistycznych uczuć jest usiłowanie wyeliminowania ociemniałych z głównego nurtu życia. Wiemy przecież, że w dawnych czasach ślepota uchodziła za przekleństwo bogów lub była karą, wymierzaną za najpotworniejsze zbrodnie. Ofiary tego kalectwa z lękiem omijano, jakby pragnąc uniknąć zarażenia się ich zbrodnią i karą. A tymczasem - może na obronę sumień ludzi widzących - powstawały legendy mówiące o zadziwiających mocach tkwiących w ludziach ślepych: o ich darze jasnowidzenia, o umiejętnościach uzdrawiania i prorokowania. Dzisiaj już w te rzeczy nie wierzymy. Gdzieś w podświadomości mity te żyją jednak dalej i ludzie widzący zachowują wobec niewidomych pewien dystans. Dzieje się to już nie w imię Zeusa, lecz pod pozorem troskliwej opieki społecznej. Ii W miarę jak upływały miesiące, stwierdzałam, że moja praca dla Ligi wraca do dawnego, rutynowego charakteru. Moje życie osobiste nie toczyło się jednak równie gładko. Przekonałam się na przykład, że istnieją ludzie, którzy nie wahają się oszukać niewidomego. Zaangażowałam praczkę, która raz w tygodniu robiła u mnie pranie, za co płaciłam jej 8 i pół dolara dziennie. Zwykle zostawiałam dla niej czek, który kładłam na stale w kuchni. Któregoś dnia zapomniałam książeczki czekowej i zapłaciłam jej gotówką. Obmyśliłam sobie prosty, lecz niezawodny sposób, który pozwalał mi czuwać nad stanem mojej kasy. Nosiłam przy sobie tylko pięcio- i dziesięciodolarowe banknoty i trzymałam je w dwóch oddzielnych przegródkach mojego portfela. Monety rózróżniałam, oczywiście, po ich wielkości. Kiedy wręczyłam mojej praczce należność, płacąc jej - byłam tego pewna - jednym banknotem pięciodolarowym, trzema banknotami jednodolarowymi i dwoma ćwierćdolarówkami, usiłowała ona przekonać mnie, że dałam jej cztery banknoty jednodolarowe. Kiedy jednak zaproponowałam jej, byśmy poszły do mojej sąsiadki i sprawdziły sumę, odpowiedziała pośpiesznie, że nie warto i wyszła. Wiedziałam, że nigdy już do mnie nie powróci i byłam z tego rada. Tego wieczoru byłam umówiona na kolację. Mój towarzysz, przyszedłszy po mnie zapytał, czy wiem, że mam na bluzce wielką plamę. Zmieniłam więc bluzkę na świeżą. Okazało się, że i na tej drugiej są plamy. W końcu udało mi się znaleźć jedną czystą bluzkę. Następnego dnia poprosiłam kogoś z moich przyjaciół o przejrzenie mojej garderoby. Moje podejrzenia okazały się słuszne: "praczka" starannie prasowała brudną odzież. Inne z tych typowych, odzierających ze złudzeń doświadczeń, przeżyłam wówczas, gdy przyszedł do mnie pracownik ze stacji obsługi samochodowej, aby odebrać mój wóz, który miał być poddany sezonowemu przeglądowi przed zimą. Nie zrezygnowałam z posiadania samochodu, gdyż dzięki temu moim znajomym łatwiej przychodziło zawieźć mnie od czasu do czasu na jakiś wykład lub na wycieczkę podczas weekendu. Gdy wyjeżdżał on z garażu, usłyszałam głośny trzask. "Czy wszystko w porządku?" - zawołałam. "Tak jest" - odrzekł i pojechał dalej. Podeszłam do garażu i obmacałam drzwi. Wielki kawał okładziny był zdarty. Kiedy tego popołudnia ów człowiek przyprowadził wóz z powrotem, zwróciłam mu uwagę na uszkodzenie. "Dlaczego skłamał mi pan?" - zapytałam. "Myślałem sobie, że skoro pani nie może zobaczyć tego, co się stało, to nie będzie się pani tym martwić." Przejścia te nie były jednak ani w części tak denerwujące, jak trudności, jakie napotykałam ze strony moich przyjaciół i mojej rodziny, kiedy pragnęłam, aby ustosunkowali się do mojej ślepoty w tan sam sposób co ja. Wszyscy skłonni byli obdarzać mnie skwapliwie swą litością. Nie byłoby problemu, gdybym chciała stać się męczennicą. Nie mogli się ani jednak zdobyć na rzeczowe podejście do faktu mojego kalectwa. Cierpliwie usiłowałam nauczyć moich przyjaciół, że nie powinni odczuwać zakłopotania, jeżeli przypadkiem zdarzyło im się użyć terminu "widzieć" lub "spojrzeć". Starałam się przyzwyczaić ich, by wychodząc z pokoju informowali mnie o tym fakcie, a tym samym oszczędzili mi przykrości mówienia w próżnię, a także by sygnalizowali mi swoje przyjście tak, abym była świadoma ich obecności (teraz - rzecz jasna - nie jest to już potrzebne, ponieważ nauczyłam się już posługiwać moimi zmysłami w sposób bardziej efektywny). Prowokowałam dyskusje na temat ślepoty; pragnęłam, aby ludzie wiedzieli, czym ona jest, i by zrozumieli, że nie jest tak straszna, jak ją sobie wyobrażają. Starałam się przekonać ich, że nadal interesują mnie żywo sprawy literatury, polityki, teatru i innych intelektualnych uroków życia; wiele jednak osób z uporem podtrzymywało przesąd, że ślepota odziera ze wszystkich tych zainteresowań. Byli ani podobni do tych ludzi, którzy rozmawiając ze mną krzyczeli - tak jakby utrata wzroku w jakiś sposób upośledzała mój słuch; lub jak ekspedienci czy kelnerzy, którzy całkowicie mnie ignorowali, wychodząc z założenia, że skoro jestem niewidoma, nie można ode mnie oczekiwać umiejętności podejmowania decyzji. Któregoś dnia Phyllis towarzyszyła mi przy kupowaniu sukienki. Kiedy przesuwałam palcami po różnych modelach, starając się sobie wyobrazić ich fasony oraz ocenić materiał i wykonanie, sprzedawczyni zwróciła się do Phyllis - tak jakby córka moja dla porozumienia się ze mną operowała jakimś specjalnym szyfrem - "Proszę zapytać matkę, czy podoba jej się ta sukienka". Kiedy powtórzyło się to trzykrotnie, Phyllis rzekła: "Niech ją pani sama o to zapyta; przecież nie ma przeszkód, by sama odpowiedziała." Była jeszcze inna, nieliczna grupa ludzi, którzy absolutnie nie byli w stanie znieść jakiegokolwiek kontaktu z niewidomym. Nie mogąc się zdobyć wobec nich na swobodę, nie potrafiąc traktować mnie jako tę samą osobę, jaką byłam, zanim utraciłam wzrok - unikali mnie, a nawet odsuwali się ode mnie całkowicie. Do nich należał, niestety, i mój ojciec. Wkrótce po moim powrocie z "Widzącego Oka" przyjechał on do Springfield, aby mnie odwiedzić. Wiązałam z naszym spotkaniem duże nadzieje. Chciałam udowodnić mu, że jestem psychicznie i fizycznie zdrowym człowiekiem. Pomimo napiętych w przeszłości stosunków pomiędzy nami, pomimo przerażających cech, jakie przypisywał ślepocie, sądziłam, że odpręży się on wewnętrznie, kiedy zobaczy Duchess u mego boku, kiedy przekona się, że wiodę normalny tryb życia, że pracuję efektywnie. Wiem, że starał się bardzo. Mogłam niemal fizycznie wyczuć wysiłek, jaki wkładał w to spotkanie. Zakończyło się ono jednak fiaskiem. Nie szczędził zachwytów na widok Duchess. Ale dla mojego ojca psy, które zresztą kochał, były po prostu ulubieńcami. Można je było nauczyć jednej czy drugiej sztuczki, ale z całą pewnością nie były one w stanie zastąpić komuś oczu. Kiedy wybraliśmy się do restauracji na obiad, zapytał mnie, co zrobię z Duchess. "Będzie siedzieć pod stołem" - odpowiedziałam. Zrozumienie tego przyszło mu z trudem. Po obiedzie przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, zmierzając do samochodu ojca. Nie docierały do mnie z jezdni żadne odgłosy pojazdów, toteż kazałam Duchess iść naprzód. Kiedy byłyśmy w połowie drogi, mój ojciec krzyknął spłoszony, że zmieniły się światła. Podbiegł ku nam i chwycił mnie za rękę, całkowicie zbijając z tropu zarówno Duchess, jak i mnie. Wieczór ten upłynął w napiętej, koturnowej atmosferze. Dowiedziałam się, że mój ojciec wybiera się w sześciomiesięczną podróż dookoła świata - rzekomo dla zdrowia. Nie mogłam się uwolnić od myśli, że czuł on po prostu potrzebę umknięcia jak najdalej od swojej ślepej córki. Od córki, której małżeństwo, w dodatku, tak niefortunnie się potoczyło. Iii Fiasko mojego małżeństwa z Filipem również mąciło spokój mojego ojca. Już od przeszło roku byliśmy z Filipem w separacji, a stale jeszcze trwaliśmy w stadium ustalania warunków. Uzgodnienie wysokości alimentów oraz świadczeń na rzecz dzieci jest dość trudnym zagadnieniem nawet wówczas, gdy ma się do czynienia z prostą sprawą rozwodową. Jeśli natomiast wynikają takie dodatkowe komplikacje jak na przykład ślepota, sytuacja może się stać niemal nieznośna. Jestem szczerze przekonana, że ani Filip, ani ja nie zamierzaliśmy się nawzajem ranić czy robić sobie na przekór. Okazało się jednak, że nie można oddzielić sprawy rozwodu od obarczonego dużym ładunkiem uczuciowym tematu ślepoty. Byli ludzie, którym wydawało się, że uprawiam martyrologię, aby ułatwić sytuację Filipowi. Sądzili oni, że pragnie on uwolnić się od ciężaru niewidomej żony. Było to tak całkowicie niezgodne z prawdą, tak wyraźnie nieuczciwe wobec Filipa, że uważałam za konieczne zaprzeczyć tej złośliwej wersji. Z drugiej strony chciałam jednak być w porządku wobec samej siebie i wobec Phyllis. Moi adwokaci przestrzegali mnie, że o ile Filip nie zgodzi się na wypłacanie mi pokaźnych alimentów, sędzia może odmówić udzielenia rozwodu, wychodząc z założenia, że nie będę w stanie zarobić na siebie i tym samym stanę się obciążeniem dla publicznych instytucji dobroczynnych. Prawnicy obawiali się nawet, że - jaka by nie była nasza umowa finansowa - sędzia mógłby mi odmówić rozwodu, mniemając błędnie, że daję po prostu Filipowi szansę na wybrnięcie z kłopotliwej sytuacji. Kiedy małżeństwa rozlatują się - zrażonym do siebie współmałżonkom w większości wypadków coraz trudniej przychodzi przestrzeganie zasad uprzejmości. Nasze doświadczenia przebiegały podobnie, chociaż ani Filip, ani ja nie gustowaliśmy we wzajemnym obrzucaniu się zarzutami, którymi zwykle kończyły się nasze spotkania. Usilnie pragnęłam raz wreszcie z tym skończyć, myśląc nie tylko o spokoju wewnętrznym, który wówczas uzyskam, ale także o pomocy finansowej, którą zakończenie sprawy mogło dla mnie oznaczać. Iv Mój tryb życia groził mi popadnięciem w szablon szarej pracy zawodowej, zajęć gospodarczych oraz zamkniętego kręgu na ogół jałowych, a czasem wręcz nużących kontaktów towarzyskich. Starałam się nieco ożywić tę atmosferę obmyślając i lansując nowe pomysły, które dopomogłyby niewidomym włączyć się w życie ludzi widzących, lub też świadomie wystawiając się na ryzykowne sytuacje życiowe. Pomimo pomocy studentek z uczelni, które czytały mi prasę, oraz współpracy mojej przyjaciółki, która zapisywała mi systemem Braille'a artykuły z lokalnych dzienników, stwierdziłam, że nie dociera do mnie ogromna ilość ważnych wiadomości, zwłaszcza z dziedziny polityki międzynarodowej oraz osiągnięć naszego kraju. Dzienniki radiowe zaostrzały jedynie mój apetyt na szczegóły omawianych tam spraw. W niektórych krajach - jak na przykład w Danii i Japonii - wydawane są codzienne gazety pisane alfabetem Braille'a. W Stanach Zjednoczonych istnieje tylko jedno wydawnictwo tego rodzaju, ukazujące się nieregularnie i niewiele dające w sensie omówienia wiadomości. W dodatku czytelnik otrzymuje je w chwili, kiedy wiadomości są już zdezaktualizowane. Czego oni jednak najbardziej brakowało - to wnikliwych reportaży ukazujących się w takich pismach jak nowojorski Times, a zwłaszcza w jego niedzielnej rubryce "Przegląd Wiadomości Tygodnia". Pod wpływem impulsu - pewnego dnia zwróciłam się telefonicznie do Dr. Howarda A. Ruska, komentatora Timesa, a jednocześnie aktywnego działacza w dziedzinie rehabilitacji fizycznej. Wyłożyłam mu całą rzecz i wyraziłam sugestię, czy Przegląd Wiadomości Tygodnia nie mógłby być nagrywany na taśmę lub na płyty dla użytku niewidomych. Dr. Rusk poprosił mnie, abym przekazała swój pomysł na piśmie; w kilka dni później oświadczył mi, że "Times" zupełnie konkretnie rozważa moją sugestię. Po paru tygodniach sprawa upadła. Postanowiono nie realizować tego planu. Pewne instytucje, zawodowo służące niewidomym, przeciwstawiły się projektowi. "Czasopisma" - jak twierdziła jedna grupa - "nie są dla ociemniałych najistotniejszą sprawą." Inni wykazywali, że teksty odczytywane dla użytku niewidomych są nagrywane na płyty dla późniejszego odtwarzania na gramofonie; rejestrowanie ich na taśmie bardzo skomplikowałoby sprawę. Nikomu prawdopodobnie nie przyszło do głowy, że wiadomości tygodnia można równie łatwo nagrywać na płyty, jak i na taśmę. Byłam, rzecz jasna, zawiedziona. Przede wszystkim jednak gniewało mnie niedopowiedziane stanowisko instytucji, które przeciwstawiając się temu pomysłowi dawały do zrozumienia, że ludzie ociemniali mogą się obejść bez wiadomości o otaczającym ich świecie, ponieważ - tak oczywisty wniosek musi się nasunąć - nie są oni częścią świata, który ich otacza. Kiedy tylko mogłam, lansowałam uparcie dalej pomysł nagrywania przeglądu wiadomości - w moich przemówieniach, w artykułach, podczas wystąpień w radio i w telewizji, w listach do stowarzyszeń fundacyjnych i innych podobnych instytucji. W roku 1959 zwróciłam się do uczestników walnego dorocznego zjazdu Towarzystwa Nagrań dla Ociemniałych, instytucji nie obliczonej na zyski, która na żądanie nagrywa dla niewidomych wszelkie teksty potrzebne im do nauki i pracy. Wiedziałam, że redaktor niedzielnego wydania nowojorskiego Timesa, Lester Markel, był członkiem rady Towarzystwa Nagrań dla Ociemniałych. Do mojego przemówienia dorzuciłam prośbę o regularne nagrywanie prowadzonej przez niego rubryki "Wiadomości Tygodnia". Zjednany tym Mankel stał się życzliwym orędownikiem sprawy. Po paromiesięcznych rozważaniach pomysł został przyjęty. Począwszy od stycznia 1960 roku Tygodniowy Przegląd Wiadomości Timesa jest nagrywany w każdy niedzielny poranek. Już w poniedziałek płyty docierają do swych niewidomych subskrybentów. Aby cała akcja nie nosiła charakteru protekcjonalnej dobroczynności, wprowadzano zasadę nominalnej opłaty rocznej, która wynosi 5 dolarów dla studentów, a 10 dolarów dla wszystkich innych subskrybentów. W ten sposób w szeregach ludzi, którzy zmierzali do odizolowania niewidomych od życia intelektualnego społeczeństwa, powstał jeszcze jeden wyłom. V W owym czasie dokonałam odkrycia, że będę w stanie robić coś, co nawet w myślach uważałam za niemożliwe. Będę mogła znowu grać w golfa. Kiedy miałam około siedmiu lat, towarzyszyłam zwykle mojemu ojcu, kiedy chodził grywać na starych terenach golfowych Keeney Park w Hartword. Początkowo pozwalał mi on tylko wędrować obok siebie po polu golfowym i pomagać w szukaniu piłek i podstawek startowych. Pamiętam, że wróciwszy do domu wypożyczałam sobie z worka ojca stary kij golfowy i chodziłam po podwórku, usiłując trafić nim w piłkę. W parę lat później odziedziczyłam stary, skrócony kij i od czasu do czasu machałam nim sobie na polu golfowym. Pewnego dnia partner mojego ojca zapytał mnie, czy nie zechciałabym rozegrać z nim skróconej partii do dziewięciu dołków (partia golfa polega na kolejnym wprowadzeniu piłki do 9 ewent. 18 dołków za pomocą możliwie jak najmniejszej ilości uderzeń. Stąd też im mniejsza ilość punktów, tym lepszy wynik (przyp. tłumacza)). Pękając z dumy oddałam chyba z kilkaset uderzeń, posługując się ciągle moim jedynym kijem. Połknęłam wówczas na dobre haczyk golfa. Będąc podlotkiem kupiłam z drugiej ręki komplet kijów, wzięłam kilka lekcji i stwierdziwszy, że posiadam dobre uderzenie, grywałam, jak tylko mogłam najczęściej. W końcu doszłam do dziewięćdziesięciu paru uderzeń. Z chwilą, kiedy utraciłam wzrok, golf zdawał się być dla mnie czymś nieosiągalnym. Mogłam dobrze pływać i znośnie jeździć na nartach, ale w żadnym z tych sportów nie musiałam mieć do czynienia z odległym celem. Pewnego czerwcowego dnia w roku 1956 wychodziłam z ze brania komitetu, który obradował nad zagadnieniem hotelarstwa. Towarzyszył mi mój stary, dobry przyjaciel, Ben Mapp, który był kierownikiem Ligi Miejskiej w Springfield. Przed laty często grywaliśmy wspólnie w golfa. Zapytałam go, dokąd się wybiera. "Chciałem wymknąć się na partyjkę golfa, Tomi" - odpowiedział. "Rozegraliśmy niegdyś kilka wspaniałych meczów" - rzekłam. "Jakże chciałabym móc zagrać z tobą znowu! "Jedź teraz ze mną, Tomi. Chociażby po to, aby połazić razem ze mną po polu golfowym." "Zgoda." - rzekłam. "Pojadę ot, tak sobie, dla zabawy." Ben zginał się miękko, trenując na terenie ćwiczebnym krótkie uderzenia. Trzask metalowych kijów uderzających w piłkę brzmiał w moich uszach rozkosznie i podniecająco. Mogłam nieomal wyczuć tak dobrze mi znajome napięcie mięśni w szczytowym punkcie zamachu i stopniowe ich rozluźnienie, kiedy główka kija zakreśla łuk. Widocznie musiałam podświadomie wykonywać te ruchy, gdyż w pewnej chwili Ben rzekł: "Dlaczego nie spróbujesz paru uderzeń, Tomi?" "Ależ nie trafiłabym przecież do dołka!" "Ja ciebie ustawię" - rzekł. "Dalejże, spróbuj!" Perspektywa ta zaczęła go podniecać. Ben wręczył mi kij, podstawkę startową i piłkę. Wbiwszy podstawkę w ziemię umieściłam na niej piłkę, do której przy ¦łożyłam główkę kija. Wówczas Ben ustawił mnie tak, aby piłka - o ile ją trafię - poszybowała w kierunku dołka. Przygotowałam się do uderzenia i kilka razy zamachnęłam się kijem, y go dobrze wyczuć w ręku. "Zatrzymaj się" - rzekł Ben. "Cóż ja takiego zrobiłam?" "Przez to wiercenie się zepchnęłaś piłkę z podstawki" - odpowiedział. Postanowiłam nie przedłużać już tych mąk. Uniosłam kij, machnęłam nim po łuku, który moje mięśnie pamiętały jeszcze mgliście i usłyszałam stuknięcie kija o piłkę "Gdzie upadła?" - wrzasnęłam. "Poszła trochę w prawo" - rzekł Ben. "Najładniejsze boczne uderzenie, jakie widziałem." Machnąwszy sześciokrotnie kijem odnotowałam na swoim koncie trzy uderzenia boczne, jedną piłkę z lewym fałszem i dwa pudła. Byłam skłonna zrezygnować. Przezwyciężenie pewnych trudności stale przekraczało moje możliwości. Musiałam mieć minę bardzo zawiedzioną, gdyż Ben zaczął mnie namawiać, bym spróbowała jeszcze paru uderzeń. "Przecież już od dawna nie grałaś w golfa. Nawet operujący wzrokiem gracz nie wykrzesze cudów ze swojego kija w ciągu pięciu minut!" Aby zrobić przyjemność Benowi, spróbowałam raz jeszcze. Po kilku sfuszerowanych uderzeniach usłyszałam nagle ostry, typowy dźwięk. W tej chwili Ben wrzasnął: "Trafiłaś w sam środek!" Czy istnieje na świecie gracz, który nie pamiętałby swego jedynego dobrego uderzenia i nie pominął milczeniem reszty swojej nędznej partii golfa? Ten jeden dobry strzał zmazał moje wszystkie poprzednie nieudane uderzenia i sprawił, że byłam gotowa próbować dalej. Ben zaproponował mi, abyśmy zagrali do kilku dołków. Czułam się głupio ustawiając piłkę na podstawce startowej przy pierwszym trawniku (trawnik - green - miejsce otaczające dołek, pokryte pielęgnowaną trawą.), ale jednocześnie byłam podniecona jak dziecko za swoją drugą bytnością w cyrku. Ben ustawił innie, a ja machnęłam kijem i piłka, zatoczywszy łuk, upadła na prawo przede mną w odległości około stu jardów. "Co mam teraz robić?" - zapytałam. "Nie wiem - rzekł Ben - chodźmy zbadać sytuację." Powędrowaliśmy ku mojej piłce. "Znajdujesz się w odległości około dwustu jardów od trawnika" - ocenił Ben. - "Masz możność użycia tutaj dwóch kijów (Gracze w golfa posługują się kompletem 13 kijów, różniących się kształtem, przy czym trzy kije posiadają główki drewniane, a dziesięć - główki metalowe. Wybór odpowiedniego kija dyktowany jest rodzajem zamierzonego uderzenia oraz właściwościami terenu.): kija mosiężnego lub"łyżki". Pójdę teraz z pięćdziesiąt jardów do przodu i ustawię się pomiędzy tobą a trawnikiem, a potem zawołam do ciebie. Powinnaś zorientować się po głosie, w jakim kierunku masz celować". Pomysł był skuteczniejszy, niż to mogłam przewidzieć. Mój słuch wyostrzył się do tego stopnia, że na podstawie głosu mogłam dokładnie ocenić odległość i kierunek. Przyłożyłam główkę kija do piłki, by ustalić jej położenie. Zamachnąwszy się kijem wiedziałam, że moje uderzenie było dobre. "Piłka przeszła prosto nad moją głową, Tomi. Sądzę, że ta metoda okaże się skuteczna." Potrzeba mi było pięciu strzałów, aby osiągnąć trawnik, przy czym za każdym razem kierowałam się głosem Bena. Aby wskazać mi kierunek pchnięcia, Ben stukał chorągiewką w dołku i podawał mi orientacyjną odległość. Potrzebowałam pięciu pchnięć, aby wrzucić piłkę do dołka, ale przecież większość graczy ma więcej kłopotu z pchnięciami niż z innymi uderzeniami. Osiągnęłam dołek po dwunastu uderzeniach. "Wcale niezły wynik " - pomyślałam. Po czterech dalszych dołkach - na co zużyłam około sześćdziesięciu uderzeń - byłam w takiej ekstazie, jak bym czterokrotnie trafiła do dołka jednym uderzeniem. Jeszcze jedna dziedzina otwierała się przede mną. Jeszcze jeden slogan o "ograniczonym życiu niewidomego" został podważony. Ben musiał niejedno ścierpieć w związku z tym moim początkowym eksperymentem w golfie. Później jednak przekonałam się, że chłopiec od golfa, kiedy raz już oswoił się z tą myślą, był w stanie skutecznie kierować moimi uderzeniami. Ciekawe było dla mnie, że kiedy rozeszła się wieść - a stało się to szybko - iż "Rany boskie! Tomy Keitlen gra w golfa!", żaden z moich znajomych czy dawnych partnerów nie przejawił chęci zagrania ze mną. Może czuliby się oni zakłopotani spojrzeniami gapiów, które przyciągała moja osoba. A może obawiali się, że ustalanie kierunku moich uderzeń odrywałoby ich od własnej gry. Przyjęłam to bez komentarzy jako wyraz skostnienia ich umysłowości i straszliwej, choć skierowanej nie przeciwko mnie, wrogości ludzi, których wypieszczone szablony zostały przeze mnie zniszczone. Byłam tym jedynym gołębiem, który nie dawał się zapędzić do gniazda. Grywałam w golfa tak często, jak tylko mogłam, i czując, że znowu weszłam w uderzenie, stale poprawiałam swoją grę. Dzisiaj strzełam do osiemnastu dołków w dziewięćdziesięciu uderzeniach. Mam przy tym jedną olbrzymią przewagę nad większością graczy obdarzonych wzrokiem: ponieważ nie ma dla mnie sposobu, abym mogła śledzić lot mojej piłki, bez trudu przychodzi mi grać z opuszczoną głową. Vi Tego lata - uprawiając w górach Berkshires golf i pływanie, urządzając wspólnie z Phyllis wędrówki i pikniki i utrzymując coraz normalniejsze kontakty zawodowe i towarzyskie - zdobywałam się nieomal na tę śmiałość, by czasami pomyśleć, że odnalazłam w świecie jakieś miejsce dla siebie, że naprawiam porwaną osnowę mego życia. I wtedy właśnie przyszedł wstrząs, który wytrącił mnie z mego błogostanu, wstrząs gorzki i słodki zarazem, który miał odmienić raz jeszcze bieg mojego życia. Wszystko zaczęło się od pewnego telefonu. Byłam wtedy w biurze i razem z moją lektorką-ochotniczką przerzucałam pocztę. Kiedy zadźwięczał aparat, autamatycznie podniosłam słuchawkę. "Tomi?" Był to głos niski, ciepły, kojarzący się z przeszłością. Nie słyszałam go od dwunastu lat, ale nie mogłam go zapomnieć. Głos ten brzmiał obecnie dojrzalej, łagodniej. Zawierał tyle napięcia uczuciowego, że poczułam się tym oszołomiona. "Tomi?" - usłyszałam znowu. "Tak." - odpowiedziałam. "Jestem przy telefonie." "Tu mówi Dave " "Wiem o tym." "Wiesz?! Jakim cudem?" "Poznałam twój głos" - rzekłam. "Nic się nie zmienił." "Jak się czujesz?" - zapytał. "Znakomicie." Powoli ustępował szok, jaki jego telefon spowodował. W ciągu dwunastu lat wiele się zmieniło. Na przykład choćby ta mała rzecz, że jestem niewidoma. "Poczekaj chwilę - rzekłam - wcale nie tak znowu znakomicie." "Wiem wszystko, Tomi" - powiedział. "Mam na myśli twoje oczy. Chciałbym się z tobą zobaczyć." W mojej głowie kotłowało się. Wyczuwałam, że mój biurowy pomocnik przygląda mi się i przysłuchuje z zaciekawieniem. Powinnam być oględna w tym, co mówię. Mój głos nabrał sztucznie ożywionego tonu, właściwego rozmowom telefonicznym. "Będzie mi bardzo miło" - rzekłam. "Nie ruszam się z biura przez całe popołudnie. Czy nie mógłbyś wpaść?" "Nie do biura, Tomi. Za dużo mamy sobie do powiedzenia. Czy będziesz wieczorem u siebie w domu?" Zaprotestowałam niczym szesnastolatka, umawiająca się na pierwszą randkę z wyrafinowanym, starszym panem. "Nie, to niemożliwe." Usiłował zmienić moją decyzję, ale w końcu ustąpił. "Zgoda. A więc w twoim biurze około #5#/30." Odłożyłam słuchawkę, zastanawiając się, co teraz nastąpi. Do mojego umysłu natarczywie wtargnęły wspomnienia długich wędrówek z Dave'em na wsi, zażartych dyskusji politycznych, jakie ongiś prowadziliśmy, wspólnych wypraw na koncerty, wspomnienie dnia, w którym spotkaliśmy się w zatłoczonym pociągu, nocy - kiedy będąc w siódmym miesiącu ciąży czułam się chora na duszy i ciele i kiedy to pojawił się nie wiadomo skąd Dave, by czytać mi na głos i pocieszać mnie. "Czy pragnie pani, bym nadal przeglądała pocztę, Mrs. Keitlen?" Wzdrygnęłam się słysząc głos mojej lektorki. Uświadomiłam sobie, że moja dłoń stale jeszcze leżała na słuchawce, spoczywającej na widełkach aparatu. Przymusiłam się, by powrócić myślą do pracy. Gdy moja lektorka wyszła, a ja zastałam w biurze sama, oddałam się rozmyślaniom - jaki on teraz jest, co robi, czemu zatelefonował do mnie, czy moja ślepota będzie dla niego czymś odrażającym, dlaczego jego głos tak dalece wytrącił mnie z równowagi. Zresztą - mówiłam sobie - jestem przecież nadal kobietą zamężną. Mimo to, kiedy mój zegarek wskazywał godzinę #5#/15, upewniłam się, czy moje włosy są starannie uczesane, pomadka do ust równo nałożona, a szwy ma pończochach nie przekrzywione. Rozdział 13 Czekanie na znak W chwili, gdy usłyszałam kroki Dave'a w korytarzu, siedziałam z głową zwróconą ku drzwiom. Kiedy jednak te drzwi uchylały się, obróciłam mój fotel w przeciwnym kierunku. Byłam znowu zakłopotana swoimi oczyma. Nie chciałam, aby ujrzał moje ciemne okulary ani o jedną chwilę wcześniej, niż to było konieczne. Słyszałam, jak zbliżał się ku mnie i stawał za moimi plecami. Potem obszedł mój fotel i poczułam jego wargi, które w sposób zdecydowany i chłodny zetknęły się na krótko z moimi ustami. Starałam się szybko wymyślić jakieś promienne i błyskotliwe słowa powitania. Usłyszałam jednak siebie mówiącą tylko : "Hallo!" "Wyglądasz tak, jak cię zapamiętałem" - rzekł. "Wydaje mi się, że to samo można powiedzieć o tobie." "Nie sądzę, by któreś z nas uległo jakimś zasadniczym przemianom, przynajmniej jeśli chodzi o nasze wnętrze. "A co z naszą stroną zewnętrzną?" - zapytałam, świadoma tego, że działam na swoją niekorzyść. "Te rzeczy się nie liczą, Tomi. W każdym razie nie między nami." Zaczęliśmy rozmawiać. Przegadaliśmy tam, w moim biurze, całe godziny. Nie byłam co prawda w stanie zaobserwować, jak zmierzch jesienny pogrążał się w ciemność nocy, ale słyszałam za to, jak zegar na wieży ratuszowej wydzwaniał przemijające godziny. Mówiliśmy o moich oczach, a także o przejściowym i przebrzmiałym już uczuciu zawstydzenia, jakie przeżywałam w związku z moją ślepotą. W tym, co mówił Dave, nie było ani jednego słowa, które wyrażałoby konwencjonalne współczucie. Podobnie jak ja, traktował on moje kalectwo jako problem do przezwyciężenia. Nieomal instynktownie przybrał on tę samą co ja postawę uczuciową; i bez względu na to, jakie skojarzenia nasuwał mu dawniej temat ślepoty, obecnie dyskutował o niej tak, jakby nie była niczym gorszym niż dokuczliwe przeziębienie. "Czy wróciłeś do mnie ze względu na moje oczy?" - zapytałam. "Nie. Wróciłem dlatego, że dowiedziałem się o twoim rozwodzie." Ostrzegawczy sygnał odezwał się we mnie na nowo. "Nie jestem jeszcze rozwiedziona" - rzekłam i wyjaśniłam mu swoją sytuację. Zapadło milczenie, które przerwałam mówiąc: "Opowiedz mi o sobie." Mogłabym przysiąc, że uśmiechał się teraz swym dawnym, krzywym uśmiechem. Byłam w stanie wyczuć to w jego głosie. "Rzecz się ma podobnie jak z tobą, Tomi. Jeszcze nie rozwiedziony." "A więc jesteś żonaty" - wyrwało mi się głupio. Nigdy nie brałam pod uwagę tej ewentualności. "Tak" - odrzekł. "Już od dwunastu lat. zdarza się." "Opowiedz mi o tym." Nie było tu wiele do opowiadania. Wkrótce po zwolnieniu z wojska ożenił się z pewną dziewczyną, pochodzącą ze środkowego zachodu Stanów. Przez rok żyli z jej poborów i jego oszczędności, co pozwoliło mu w tym czasie napisać książkę. Płodził ją z wewnętrznej potrzeby. Niestety, żaden z wydawców nie objawił równie gwałtownej chęci zakupienia jej. Dave odbył studia na rachunek państwa i został inżynierem konstruktorem. Z niejakim zdziwieniem obserwował, że ze swojej pracy wywiązywał się dobrze. Fakt, że jego małżeństwo okazało się niefortunne, stanowił dla niego dalsze zaskoczenie. W końcu firma, w której pracował, zatrudniła go jako objazdowego specjalistę wykrywającego i usuwającego defekty. Podróżował więc po kraju rozwiązując problemy konstrukcyjne. Stałe wyjazdy pogorszyły i tak już napięte stosunki z żoną. Nawet ich jedyne dziecko nie stanowiło wystarczającej więzi, by utrzymać ich razem. Obecnie - podobnie jak ja - Dave oczekiwał na sprawę rozwodową. Rozważaliśmy wszystkie popełnione i nie popełnione błędy, które doprowadziły nas oboje do obecnego stadium. Ale w rozważaniach tych nie było jałowego rozżalenia na los. Przed każdym z nas wyłaniało się to samo zadanie na przyszłość: rozpocząć wszystko od nowa. Nasuwały się pytania: jak, gdzie i - być może - z kim? Nie chciałam pozwolić sobie na zbytnie zgłębianie tej myśli. Pragnęłam posiedzieć z Dave'em, pogadać z nim trochę, a potem powiedzieć mu "do widzenia". Pragnęłam właśnie tego - z obawy, by nie zapragnąć czegoś więcej. Następnego wieczoru spotkaliśmy się znowu - tym razem u mnie w domu. Dave czytał mi na głos. Całymi godzinami czytywał mi na głos, kiedy byliśmy szczeniakami. Nasze rozmowy o przeczytanym przez niego tekście, dźwięk jego głosu wszystko to kojarzyło się z naszą przeszłością. Nie sprawiało wrażenia, by z uczuciem przymusu czytał ociemniałej kobiecie, lecz że czynił to dla młodej dziewczyny, ponieważ miał na to ochotę. Później rozmawialiśmy. Zrozumiałam, że to raczej Dave pragnie rozwodu niż jego żona. Wiem z doświadczenia, że wielu mężczyzn instynktownie zwraca się do swych dawnych miłości w chwili, gdy psują się ich stosunki z aktualnymi obiektami ich uczuć. Nie chciałam tego wykorzystywać. "Ale ty i ja - powinniśmy byli pobrać się od początku" protestował. "Być może, - odpowiedziałam - ale teraz jest już na ten początek za późno. I za wcześnie na dalszy ciąg. W tych okolicznościach nie możemy nic z naszej miłości uratować. Jedź teraz do domu i uporządkuj swoje sprawy. Ja załatwię tymczasem swoje. Może później zdobędziemy odpowiednio solidną podstawę, by móc wystartować wspólnie." Upłynęły godziny, zanim zdołałam wytłumaczyć Dave'owi, że czas już iść i zanim zdobyłam jego obietnicę, że następnego dnia opuści Springfield. Jeśli przypuszczacie, że pragnęłam istotnie, by spełnił którekolwiek z moich życzeń, jesteście w błędzie. Dave wyszedł. Ale to odejście, jak się zdaje, wyzwoliło jego uczucia z więzów, jakie im narzucił. Przez następnych parę tygodni nie było nieomal dnia, abym nie miała od niego wiadomości. Niekiedy była to międzymiastowa rozmowa telefoniczna. Innym znowu razem, kiedy odebrawszy pocztę nastawiałam nadesłaną płytę, okazywało się, że był to nagrany głos Dave'a. Kiedy indziej, gdy wygłaszałam przemówienie w jednym z pobliskich miast, Dave w sposób najbardziej nieoczekiwany pojawiał się wśród słuchaczy. Do końca prelekcji nie wiedziałam, że jest obecny na sali. Dopiero później dołączał do małej grupki ludzi, którzy podchodzili do mnie, aby mi pogratulować, lub by ze mną podyskutować. Tak się to jakoś później układało, że w końcu lądowaliśmy w jakiejś restauracyjce otwartej do późnej nocy, gdzie sam na sam popijaliśmy kawę. Nasze dyskusje toczyły się dokoła jednego tematu, aż do zupełnego wyczerpania nas obojga. Pewnego wieczoru rzekłam: "Nawet mimo mojej ślepoty, Dave? Czy i ją też kochasz? Czy chcesz ją poślubić?" Jego prawa ręka zamknęła się na mojej dłoni. "Zdaje mi się, że wygrywam, Tomi" - zaśmiał się. "Co chcesz przez to powiedzieć?" "Widzisz - rzekł spokojnie - nie starasz się teraz schronić za swoją ślepotą, Tomi. Nigdy dotąd nie mówiłaś ze mną o tym w ten sposób. Jeśli jest to jedyny argument, jaki ci pozostał, to wygrywam". Miał rację. Przychodzi taki moment, kiedy uczucia biorą górę nad rozsądkiem. Podejrzewam, że dzieje się tak zawsze, o ile posiada się sensu w głowie za grosz. Ii Wkrótce po tej rozmowie Dave powrócił do środkowo-zachodnich Stanów, a ja uznałam narty za najlepsze lekarstwo na mój niepokój. Byłam obecnie bardziej sprawna niż poprzedniej zimy, głównie zresztą dzięki temu, że częściej podążałam obecnie za dźwiękiem dzwonka niż za głosem ludzkim. Pomysł ręcznego dzwonka powstał podczas weekendu, spędzonego wspólnie z Phyllis w Lake Placid. Udawałam się tam obładowana sprzętem narciarskim. W autobusie spotkałam pewną niewiastę, którą znałam dość powierzchownie. Zapytała mnie, co zamierzam robić z moim ekwipunkiem. "No, cóż - rzekłam, delektując się własnymi słowami - mam nadzieję, że będzie dość śniegu, bym mogła pojeździć nieco na nartach". "Oh-h-h-h?!" - wykrztusiła niewiasta. Widziałam ją nieomal, jak starała się odgadnąć, czy stroję sobie z niej żarty, czy też postradałam zmysły. Śniegu było dużo, toteż już wczesnym rankiem następnego dnia znalazłyśmy się obie z Phyllis na stoku pagórka. Czyniłyśmy jednak wątpliwe postępy. Phyllis tak gorliwie odwracała się ku mnie, aby kierować moimi ruchami, że sama często traciła równowagę. Istniał jeszcze przy tym zwykły problem omijania narciarzy, którzy nie zdawali sobie sprawy z mojego kalectwa. Phyllis wpadła wówczas na pomysł użycia dzwonka ręcznego. Dzwonek ten, przyczepiony do jej narciarskiego kijka, był dla mnie lepszym drogowskazem niż jej głos, a jej z kolei umożliwiał patrzenie przed siebie podczas jazdy. Służył on także jako sygnał ostrzegawczy dla innych narciarzy. Wypróbowałyśmy szereg dzwonków o różnej wysokości tonu. Niski ton dzwonka rozpraszał wiatr, wysokie tony brzmiały irytująco dla ucha. Wybrałyśmy zatem dzwonek o średnio wysokim tonie, ale za to o dźwięcznie brzmiącym głosie. Słyszałam go bez wysiłku z odległości mniej więcej trzydziestu stóp. Zmiany kierunku docierały do mnie o ten tak dla mnie cenny ułamek sekundy wcześniej. Pozwalało mi to znacznie precyzyjniej kręcić łuczki po śladach mojego przewodnika i unikać nierówności terenu. Wszystkie te ulepszenia poparte świadomością, że nie muszę tak dalece martwić się o swego przewodnika i o innych narciarzy, pozwoliły mi odprężyć się fizycznie, co przecież stanowi podstawę dobrej jazdy na nartach. Robiono i inne doświadczenia. Na przykład jeden z moich przyjaciół, inżynier, sklecił naprędce odbiornik tranzystorowy, zręcznie wmontowany w nauszniki, który służył do odbierania wskazówek co do kierunku. Wskazówki te były przekazywane przez towarzyszącego narciarza, wyposażonego w nadajnik połączony z mikrofonem. Parokrotnie próbowałam korzystać z tego urządzenia, ale nigdy nie zadowoliło mnie ono w tym stopniu, co zwyczajny dzwonek. Zresztą w nausznikach jest mi bardzo nie do twarzy. Iii W końcu moje narciarskie wyczyny zostały przerwane międzymiastową rozmową telefoniczną. Był to Dave. Zapytywał, czy nie spotkałabym się z nim w Nowym Jorku. Nie podał przyczyny, ale nie musiał tego robić. Pewnego słonecznego dnia, wyraźnie nie dopasowanego do aktualnej pory roku, stanowiącego jakby pozostałość po okresie babiego lata, spotkałam się z Dave'em na wielkim Dworcu Centralnym. Powędrowaliśmy wzdłuż Fifth Avenue, zjedliśmy lunch w eleganckiej restauracji, wałęsaliśmy się po zoo, które mieści się na terenie Centralnego Parku, wypiliśmy po kieliszku w jakimś zacisznym barze - starannie unikając tego jedynego tematu, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że jego omówienie stanowiło cel naszego spotkania. Żadne z nas nie miało serca psuć nastroju w tak cudowne popułudnie. "Chodźmy na plażę" - rzekłam w końcu. "Zamarzniemy tam" - odparł Dave. Do Far Rockaway dojechaliśmy kolejką podziemną, a później minęliśmy już pieszo kilka przecznic i dotarliśmy do opustoszałej plaży. Poza wytrzymałymi na ziąb mewami byliśmy tam jedynymi żywymi stworzeniami. Piasek był zimny i szorstki. Przy każdym podmuchu wiatru fale biły o brzeg ze wściekłym łoskotem, a piana morska obryzgiwała nas całych. Budziło to grozę, a jednocześnie dawało ukojenie - ponury, surowy świat, ale świat, w którym nic się nie liczyło poza nami. Z gazety i wyrzuconych przez wodę na brzeg kawałków drewna Dave rozniecił ognisko. Usiedliśmy na piasku garnąc się do kopcących płomieni i poczęliśmy rozmawiać. Głos Dave'a był napięty od tłumionego gniewu. "Ona na nic nie pójdzie. Nie chce nawet rozmawiać z moim adwokatem. Mówi, że zgodzi się na separację, ale nie na rozwód." "Czy wie wszystko o nas?" "Nie wie nic o tobie," - odrzekł - "ale przypuszczam, że wyczuwa, iż istnieje ktoś w moim życiu." "Większość kobiet wyczuwa to" - powiedziałam. Milion lat oddzieliło nagle to wesołe popołudnie od chwili bieżącej. "Aby cię złamać, gotowa jest czekać rok, dwa, a nawet może i więcej. Ma nadzieję, że w końcu powrócisz." "Do czego?" - zapytał Dave szorstko. "Do niej. To jest to, na czym w istocie zależy większości kobiet - na utrzymaniu swoich mężów. Jest to dla nich znacznie ważniejsze niż kochanie ich." "Wiesz przecież, Tomi, że ja nie powrócę" - powiedział. "W końcu będę wolny. Czy nie dość mnie kochasz, by, poczekać?" Mogłam czekać tak długo, jak to było konieczne. "Ale zastrzegłam się - musimy czekać w sposób właściwy. Żadnych spotkań, żadnych listów, żadnych telefonów. Połowiczne rozwiązanie nigdy nie jest dobre." Gadaliśmy bez końca ciągle o tym samym, a tymczasem wiatr stawał się coraz bardziej przejmujący, a zapadający mrok powiał na nas chłodem poprzez żar ogniska. Duchess powróciła z jakiejś gonitwy po plaży i tuliła się teraz do mnie, spoglądając pytająco i z zaniepokojeniem. Oboje wracaliśmy stale do tego samego wniosku: nie było łatwego wyjścia z tej sytuacji. Na Dave'ie ciążyły pewne zobowiązania. Dopóki nie znajdzie on sposobu wybrnięcia z tych zobowiązań i wycofania się z nich z godnością, dopóty nie będzie dla nas żadnych perspektyw. Dave począł zasypywać piaskiem ogień. Ja również zgarnęłam garść piasku i rzuciłam w kierunku syczących płomieni. Kiedy to robiłam, przypomniałam sobie o pewnej starej żydowskiej tradycji. Podczas pogrzebu każdy z żałobników podnosi garść piasku i rzuca na trumnę, zanim zostanie przysypana ziemią. Z przerażającą jasnością przewidywania zdawałam sobie sprawę, że i ja grzebię coś, co było mi drogie. Żałoba miała przyjść później. Tuż przed Bożym Narodzeniem zatelefonował do mnie Dave. Znajdował się w szpitalu po wypadku, któremu uległ na skutek zderzenia samochodów. Miał złamaną rękę i cierpiał na dotkliwy ból głowy, który lekarze przypisywali lekkiemu wstrząsowi mózgu. "Nie niepokój się, Tomi" - powiedział. - "Niedługo będę okay. Nawet nie zawracano sobie tutaj głowy prześwietlaniem czaszki. Za parę dni odezwę się znowu do ciebie." W cztery dni później, zaniepokojona jego milczeniem, zatelefonowałam do szpitala, prosząc o wiadomości. "Oh, bardzo mi przykro" - głos na służbie tchnął profesjonalnym chłodem. "Pacjent zmarł wczoraj. Skrzep w mózgu." Przez resztę dnia poruszałam się jak robot. Ale kiedy znalazłam się wieczorem w domu, złorzeczyłam losowi tak jak nigdy przedtem, nawet wśród największych moich męczarni. Przez wiele następnych dni ciemność dokoła mnie była jeszcze gęstsza. Stwarzanie sobie wizji przedmiotów i ludzi przychodziło mi znowu z trudem. Poruszałam się niezdarnie, robiłam sobie nieustanne wyrzuty, że nie poszłam za Dave'em i nie zaznałam tego szczęścia, które mogło być naszym udziałem. Później stopniowo powrócił rozsądek. Kiedy w końcu całe zmagazynowane wzruszenie wyczerpało się, uświadomiłam sobie, że nie powinniśmy byli nigdy postępować inaczej, niż to uczyniliśmy. I poczęła kiełkować we mnie myśl, że w jakiś niezrozumiały sposób oboje z Dave'em wygraliśmy na tym. Przeżyliśmy gorącą, młodzieńczą miłość, kiedy byliśmy młodzi. Przeżyliśmy gorącą, dojrzałą miłość w okresie naszej dojrzałości. Nawet umierając Dave przekazał mi ostatnią spuściznę. To prawda, że pozostawił w moim życiu pustkę, która nigdy nie zostanie wypełniona. Ale wokół tej pustki moje życie trwa nadal. Przeszłam w życiu dość, aby wiedzieć, że tragedia może stanowić równie dobrze początek nowego życia jak zakończenie dawnego. Jeśli dane mi było przeżyć moją własną tragedię, to pamięci Dave'a winna byłam chociaż tyle, by zacząć budować na wspomnieniach, które nas łączyły. Iv Tego grudnia bez większego entuzjazmu podchodziłam do świątecznych uroczystości. Na ogół przebrnęłam przez nie w spokoju i ciszy, stroniąc - jak tylko mogłam - od ludzi, aby nie psuć innym przyjemności. Może na jakimś nieznanym mojej świadomości szczeblu toczył się proces myślenia. A może była to spóźniona reakcja na miesiące introspekcyjnych rozmów z Dave'em, po których przyszedł szok, wywołany jego śmiercią. Jakakolwiek byłaby tego przyczyna - zdecydowałam, że moje życie wymagało obecnie jakiejś bardziej zasadniczej zmiany, jakiegoś nowego, poważniejszego zadania. Ale szukałam znaku, który by mi wskazał kierunek mojego następnego pociągnięcia. Znak ten nadszedł w formie wiadomości od mego adwokata: Filip wyrażał wreszcie chęć podpisania zgody na rozwód. Szybko zebraliśmy wszystkie dokumenty, po czym wniosłam sprawę o rozwód na terenie stanu Massachusetts - zabieg okrutny i uwłaczający. Na szczęście rejestr zgłoszonych spraw nie był przeciążony i szybko wyznaczono termin przesłuchania. Jedyne wspomnienia, jakie mi pozostały z mojego wystąpienia w sądzie - to moje gorączkowe zabiegi, by przekonać sędziego, że jestem niezależna fizycznie i zrównoważona uczuciowo, tak aby w ostatniej chwili nie doszedł on do przekonania, że dla opieki nade mną niezbędna jest dla mnie obecność męża. Wyrok o rozwodzie zapadł 18 stycznia 1957 roku. Wiele spośród moich rozwiedzionych znajomych mówi mi, że w tym tak ważym "dniu wolności" ulegały one przejściowo gwałtownym przypływom roztkliwienia nad własnym losem i niewiary w siebie, a w każdym razie pewnemu rodzajowi weltschmerzu na myśl, że kilka wybąkanych słów i jedno pociągnięcie pióra jest w stanie tak łatwo wymazać całe lata małżeństwa. Jeśli chodzi jednak o mnie, to już od przeszło roku podchodziłam uczuciowo do rozwodu jako do faktu dokonanego, toteż odczuwałam teraz jedynie olbrzymią ulgę, że przestało już istnieć małżeństwo, do którego nigdy nie powinno było w ogóle dojść. Opuściłam gmach sądu i wyjechałam w góry Berkshires, gdzie znowu mogłam odnaleźć spokój. Kiedy byłam dziewczynką, ktoś ze znajomych zaprowadził mnie do pewnego muzeum naukowego. Ta jedna wystawa zrobiła na mnie tak potężne wrażenie, że dzisiaj jeszcze mogę ją sobie uzmysłowić; między innymi pokazano tam tysiące i tysiące żelaznych opiłków, umieszczonych w pewnego rodzaju płytkim zbiorniku. Kiedy naciskało się kontakt, by przerwać obwód prądu elektrycznego, opiłki unosiły się swobodnie w powietrzu, rozpraszając się w najrozmaitszych kierunkach. Później, aby zamknąć obwód, znowu naciskało się kontakt, a tysiące i tysiące drobinek, przyciąganych do swych biegunów tajemniczą, nieodpartą siłą, opadały na swoje miejsce. Coś bardzo podobnego przytrafiło mi się podczas weekendu. W moim umyśle kotłowało się od pomysłów, potrzeb, pragnień. Wszystko to unosiło się i przepływało w sposób nieuporządkowany. Później zamknął się gdzieś jakiś kontakt, a wówczas wszystkie te drobiny i części ułożyły się w zwarty kształt i stworzyły całość. Tym naciśnięciem kontaktu stało się przypadkowe wspomnienie - wspomnienie mężczyzny, spotkanego w sklepie ze sprzętem narciarskim, który powiedział mi o istnieniu gdzieś w Szwajcarii szkoły narciarskiej dla niewidomych. Nagle wszystko powróciło na swoje miejsce: moje bliżej nie sprecyzowane ciągoty do podróży, moja świeżo zdobyta wolność osobista, moje umiłowanie nart, wreszcie moja potrzeba postawienia sobie nowych zadań. Wszystko wydało się nagle zupełnie proste: pojadę do Szwajcarii i będę jeździła na nartach po zboczach alpejskich. Rozdział 14 Rzucam wyzwanie Alpom Nigdy nie należałam do tych ludzi, którzy przeżuwają swoją decyzję. Jeśli niekiedy zdarzy mi się włączyć zbyt pochopnie do jakiejś akcji, wolę skutki pośpiechu od konsekwencji wynikających z kunktatorstwa. Błędy popełniane są częściej przez tych, którzy wyczekują, niż przez ludzi, którzy działają. Moja decyzja zapadła pewnej niedzieli. Do poniedziałkowego popołudnia udało mi się już: primo - nawiązać kontakt z Państwowym Szwajcarskim Biurem Turystyki w sprawie odnalezienia szkoły dla niewidomych narciarzy; secundo - zwrócić się do moich przełożonych z prośbą o miesięczny urlop oraz tertio - załatwić sprawę warunkowej rezerwacji miejsc w Szwajcarskich Liniach Lotniczych. W środę po południu miałam wrażenie, że cały projekt upadnie "szkółka" nie istniała. Ale piątkowa poranna poczta przyniosła rekompensatę za niepokój. Szwajcarzy byli tak zaintrygowani moim pragnieniem uprawiania nart w Alpach, że wyszukali instruktora narciarskiego, znanego ze swoich osiągnięć przy szkoleniu osób, które choroba Heinego-Medina uczyniła kalekami. Sądził, że mógłby mnie uczyć i był gotów popróbować. To mi wystarczyło. W miarę jak wycieczka przybierała realne kształty, spotykałam się znowu z tymi samymi reakcjami, które wywoływał niegdyś każdy mój krok naprzód, każde nowe osiągnięcie. Na tych niewielu, którzy uważali mój pomysł za wspaniały, przypadała duża liczba osób, oceniających go jako absurdalny. Oskarżona zostałam o pozerstwo, o szarlatanerię, o to wreszcie, że jestem osobą narwaną. Przez hipokryzję sformułowano to, oczywiście, w znacznie grzeczniejszych słowach. Muszę przyznać, że rozmiary opozycji podsyciły moje własne, rosnące obawy. Jako projekt - pomysł samodzielnej podróży do Europy i uprawianie nart w Alpach był pewnego rodzaju wyzwaniem i jako taki budził tylko mój entuzjazm. Obecnie, kiedy miał już stać się faktem, budziły się we mnie wątpliwości. Zaczęłam wyszukiwać przyczyny, d1a których nie powinnam wyjeżdżać. Stałam się w pełni i boleśnie świadoma wszystkich trudności, którym musiałabym sprostać, wszystkich przeszkód i rzeczywistych niebezpieczeństw, które taka impreza stwarzała dla człowieka niewidomego. Ale dalsze zagłębianie się w oczekującą mnie przygodę rozproszyło większość moich obaw. Nie miałam zamiaru popisywać się wyczynami. Dążyłam do rozszerzenia swoich widnokręgów i do zobaczenia czegoś nowego. Wybierałam się w tę podróż także i dla własnej przyjemności, podobnie jak tysiące innych turystów. Wreszcie - miałam nadzieję, że rzucając wyzwanie Alpom uzyskam większą sprawność, niż każdy przeciętny, początkujący narciarz. Tymczasem opinia poczęła zdradzać zainteresowanie moimi planami: wywiady dla czasopism i telewizji, zdjęcia Duchess i moje na ośnieżonych zboczach narciarskich, prośby o wygłaszanie odczytów o moich przeżyciach i doświadczeniach po utracie wzroku. Zdawałam sobie sprawę, że moje poczynania na terenie Szwajcarii spotkają się z podobną reakcją. Powodzenie mojej wyprawy mogłaby więc w dużej mierze ośmielić innych upośledzonych ludzi do popróbowania pełniejszego życia, a w każdym razie do uświadomienia sobie, że - gdyby tylko po to sięgnęli - byliby w stanie osiągnąć więcej, niżby sami kiedykolwiek przypuszczali. Mogłoby ono jednocześnie udowodnić światu widzącemu, czego jest w stanie dokonać człowiek niewidomy, o ile nie wyeliminuje go się z życia, nie podchodzi się do niego z litością i nie otoczy nadmierną troskliwością. Była to poza tym okazja do przeżycia czegoś więcej niż wycieczka narciarska. Urzeczywistniając swoje odwieczne pragnienia mogłam wreszcie odwiedzić dwa miasta: Paryż i Londyn. Hans i Ruth zrobili mi niespodziankę, urządzając w moim własnym mieszkaniu pożegnalne przyjęcie. Każdy nieomal z gości pragnął za wszelką cenę obdarzyć mnie dobrodziejstwem nazwisk i adresów swoich europejskich przyjaciół, którzy by "zaopiekowali się mną". W parę wieczorów później, w ciszy mojej sypialni podarłam wszystkie te karteczki. Nie jechałam przecież do Europy po to, aby szukać tam sobie opiekunów. Ale kiedy zgasiwszy światło położyłam się do łóżka, zaczęłam rozważać czy nie postąpiłam aby zbyt pochopnie. Poczęły mnie na nowo ogarniać wątpliwości i obawy na temat podróży. Wyłoniła się przede mną wizja mnie samej, leżącej ze złamaną nogą u podnóża stromo opadającego szlaku narciarskiego lub beznadziejnie zagubionej w obcym mieście, albo chorej i samotnej w jakimś pokoju hotelowym. W końcu zażyłam pastylkę nasenną - co czynię bardzo rzadko - ale moja wyobraźnia zamiast groźnych wizji zaczęła mi teraz podsuwać równie groźne sny, toteż drzemałam przewracając się w łóżku niespokojnie. Nagle, jakby z wielkiej odległości, usłyszałam bicie dzwonów. Stopniowo zaczęłam sobie uświadamiać, że to dźwięczy dzwonek u moich drzwi wejściowych. Wyskoczyłam z łóżka, narzuciłam na siebie szlafrok i chwiejnym krokiem podeszłam do drzwi. "Kto tam?" - zapytałam. Słodki głos odpowiedział: "Tu Serafin i Cherubin." "Mój Boże - wymamrotałam - a więc już umarłam i nigdy nie dotrę do Europy!" Otworzyłam drzwi i zapytałam niepewnie: "Czyżbym była w niebie?". Usłyszałam wybuch śmiechu i jakiś głos dziewczęcy powiedział: "Przykro mi, jeśli cię obudziłam, Tomi. Oto Serafin i Cherubin. Oświadczyłaś nam kiedyś, że gdybyśmy kiedykolwiek szukali kąta do spania, możemy przyjść do ciebie. I oto dzisiaj szukamy noclegu." Podmuch chłodnego, nocnego powietrza doprowadził mnie do przytomności i przypomniałam sobie, że w górach Berkshires poznałam niegdyś parę pieśniarzy, którzy odbywali tournee po Nowej Anglii dając recitale. Polubiłam zarówno ich samych, jak i ich elżbietańskie pieśni i muzykę i wyraziłam im chęć ugoszczenia ich w przyszłości. "Wejdźcie do środka" - rzekłam. "Miałam jakieś złe sny. Przed chwilą wydawało mi się, że wzywali mnie prawdziwi aniołowie." Serafin i Cherubin nalegali, bym przyjęła od nich zapłatę za nocleg w jedynej walucie, jaką rozporządzali: śpiewali mi do snu. Ii W dniu 26 lutego Duchess i ja wsiadłyśmy do samolotu. Kiedy czekałyśmy w poczekalni dworca lotniczego, zdarzył się incydent, który powinien był być dla mnie przestrogą na przyszłość. Obsługa linii lotniczej oczywiście wiedziała o nas wszystko, niemniej jednak obecność Duchess zdawała się budzić pewne zastrzeżenia. "Co pani - eee - zamierza zrobić z psem?" - zapytano mnie. "O co panu chodzi?" - rzekłam, wiedząc dobrze, co mój rozmówca miał na myśli. "Widzi pani," - odparł - "to jest zupełnie nowy samolot i..." "Obawia się pan, że Duchess może niewłaściwie potraktować dywan?" Muszę przyznać, że mój rozmówca był zakłopotany. "Lot do Frankfurtu trwa długo" - powiedział. "Jest, to lot non-stop" - dodał z naciskiem. "Zdarzało się jej już latać przez trzynaście godzin bez przerwy. Proszę się nie niepokoić. Dam jej zresztą pigułki uspokajające." "Ach - odparł urzędnik z odcieniem ulgi w głosie - to dobrze. To bardzo dobrze. Dziękuję pani." Przypisywałam wówczas ten incydent zapobiegliwej pedanterii obsługi samolotu. Później, kiedy przydarzyły się naprawdę nieprzyjemne incydenty związane z Duchess, poczęłam zdawać sobie sprawę z olbrzymich, przerażających rozmiarów ludzkiej ignorancji co do czynności i roli psa-przewodnika i jego roboczego stosunku do ociemniałego pana. Opinia ta nie dotyczy Szwajcarii ani żadnego ze Szwajcarów, z którymi zetknęłam się. Idea psa-przewodnika narodziła się przecież w Szwajcarii. Natomiast w innych krajach Europy, a także - o czym miałam się później przekonać - i w wielu państwach Ameryki, nieusprawiedliwione, a często bezprawne zakazy, odnoszące się do psów-przewodników i nie-przewodników, stanowią przeszkodę dla ociemniałych, którzy pragną wieść normalny tryb życia. Przełamanie tych barier miało stać się później jednym z moich głównych celów. Środki uspokajające podziałały. Zresztą Duchess zdążyła już przywyknąć do lotów samolotem - nie było już skomlenia i dygotania przy starcie - i spała mocno w czasie całej podróży do Frankfurtu. Kiedy zataczaliśmy koło przed lądowaniem, nie mogłam ukryć swojego podniecenia. Przez całe moje życie pragnęłam zobaczyć Europę. Kiedy się tu teraz znalazłam, rozpaczliwie pragnęłam, aby rzeczywistość dorównała moim oczekiwaniom. Przede wszystkim chciałam doświadczyć wrażenia znalezienia się w obcym kraju. Dla podróżnika operującego wzrokiem jest to sprawa prosta; czasami wystarczy jakiś znak w obcym języku. Zastanawiałam się, czy dźwięk, zapach i dotyk będą w stanie mi to wrażenie zapewnić. Przeżyłam rozczarowanie, choć muszę przyznać, że sprawdzian nie był rzetelny. Jako pasażerka "tranzytowa" mogłam poruszać się tylko w obrębie poczekalni dworca lotniczego. Zapowiedzi przez głośniki były co prawda wygłaszane po niemiecku, ale we wszystkich nieomal portach lotniczych głośniki brzmią tak, jak gdyby spiker mówił po niemiecku. "Jak tu wszystko wygląda?" - zapytałam jednego z towarzyszy podróży. "Ot, zwykłe sobie lotnisko" - odpowiedział. "Wszystkie one są do siebie podobne." A jednak tak nie jest. Kiedy wylądowaliśmy w Zurychu, wszystko było inaczej. Poprosiłam pewnego dziennikarza, którego poznałam w samolocie, aby wymienił kilka moich czeków podróżnych na walutę szwajcarską. Powrócił z pełną garścią najróżniejszej wielkości monet i banknotów. Mój system rozróżniania pieniędzy amerykańskich był tutaj bezużyteczny. "Ale jak ja sobie teraz z tym poradzę?" - zadumałam się. "Jeśli Fräulein pozwoli - odezwał się jakiś głos - może będę w stanie w czymś dopomóc." Ów głos operował językiem angielskim zabarwionym jakimś egzotycznym akcentem. Forma "Fräulein", którą użyto w stosunku do mnie, poinformowała mnie, jak daleko za mną pozostała Ameryka. Mój dobroczyńca ustalił nazwę i wartość każdej monety i każdego banknotu. Pozostawało mi tylko skojarzyć wartość z rozmiarami banknotu czy monety - bynajmniej nietrudne zadanie dla kogoś z pamięcią tak wyostrzoną jak moja. "A może - głos odezwał się znowu - Fräulein miałaby ochotę na - kieliszek wina?" Fräulein istotnie miała ochotę. Siedząc na tarasie dworca lotniczego, owiana zewsząd zapachami wiosny, ze szklanką zimnego wina szwajcarskiego w jednej ręce i sakiewką pełną szwajcarskich pieniędzy w drugiej, nie miałam już żadnych wątpliwości, gdzie się znajduję. Ostatecznym celem mojej podróży było małe miasteczko Villars, leżące w południowo-wschodniej Szwajcarii, wtulone w jedną z dolin Alp Berneńskich. Pośpiesznie zastanawiałam się, jak zdołam dotrzeć z Genewy - gdzie kończyłam podróż samolotem - do Grand Palace Hotel w Villars. Ale kiedy Duchess wprowadziła mnie do budynku genewskiego dworca lotniczego, podeszła do mnie jakaś kobieta. "Czy pani jest madame Keitlen?" - zapytała. Skinęłam głową. (Jakże szybko przechodzi się w Szwajcarii z języka na język: od "Fräulein" w Zurychu do madame" w Genewie!). "To świetnie" - rzekła. - "Jestem Michelle Vien. Moim zadaniem jest powitać panią w imieniu Szwajcarskiego Biura Turystyki." Michelle towarzyszyła mi aż do Villars w prowadzonej przez szofera limuzynie, na której - jak mnie poinformowano - powiewała flaga amerykańska. "Ale po cóż to wszystko?!" - protestowałam. Nie jestem przecież żadną sławną osobistością." "Kochać jazdę na nartach na tyle, aby uprawiać ją będąc niewidomą jest wystarczającym powodem, by stać się w Szwajcarii sławną osobistością" - odpowiedziała. Od czasu opuszczenia Idlewild właściwie nie spałam. Byłam więc fizycznie wyczerpana, ale za to uczuciowo ożywiana. Podczas jazdy chłonęłam zarówno krajobraz opisywany przez moją przewodniczkę, jak i te wrażenia, które byłam w stanie ogarnąć swoimi zmysłami. Droga nasza, wijąca się wzdłuż Jeziora Genewskiego, prowadziła przez Lozannę i Vevey. Wiedziałam, że właśnie tutaj w Vevey, Frank Morris jako niewidomy młodzieniec rozpoczynał naukę chodzenia z pierwszym psem-przewodnikiem noszącym imię Buddy. Zapytałam, czy przez sentyment dla jego pamięci nie mogłabym teraz jakby w pielgrzymce przejść wraz z Duchess tymi samymi wąskimi, stromo pnącymi się uliczkami. Kiedy opuściłyśmy Vevey, droga poczęła wznosić się gwałtownie w górę. Dotychczas odnosiłam wrażenie, że otaczająca mnie ukwiecona okolica biegnie łagodnymi liniami. Zastanawiałam się, gdzie się podziały góry i śnieg. Lecz teraz powietrze nagle oziębiło się. Zwały śniegu biegły wzdłuż drogi tak blisko samochodu, że wychyliwszy się przez okno mogłam ich dotknąć. Wrażenie przebywania na wsi ustąpiło miejsca uczuciu "uwięzienia". Wyczuwałam piętrzące się wokół góry. Dźwięk nabrał teraz odmiennej barwy, jakby pewnego rodzaju efektu pogłosu. Szosa wiła się seriami krótkich, ostrych wiraży. Powietrze stało się rzadsze i oto znalazłyśmy się w Villars. Pierwsze pytanie, jakie zadał mi zarządca hotelu, sprawiło, że skoro tylko jego pośpieszna francuszczyzna została mi przetłumaczona, poczułam dla tego człowieka dozgonną sympatię. "La chienne, a-t-elle manage?" (Czy suka już jadła?) Duchess pożerała ze srebrnego półmiska olbrzymie kęsy wołowiny, podczas kiedy ja badałam wnętrze mojego pokoju. Był to pokój narożny z tarasem, zwróconym ku zboczom gór oraz ku drodze wiodącej do samego miasteczka. Po przeciwnej stronie doliny widniały - pasmo za pasmem - błyszczące Alpy, rozciągające się aż po Francję. Nawet nie widząc mogłam wyczuć potężne góry, podchodzące aż ku mnie. Ich piękno, moc i wspaniałość objawiały mi się, wstrząsając jak potężny cios moim umysłem. W czasie obiadu zjawił się mój instruktor narciarski. Nazywał się Jacques Stump. Opisano mi go jako człowieka wysokiego i krzepkiego o sępich rysach twarzy i skórze trwale ogorzałej od słońca i wiatru. Porozumiewaliśmy się ze sobą przeplatając język francuski angielskim. Wyczuwałam, że stara się on ocenić moje walory narciarskie i zastanawia się, w imię czego podejmował się w ogóle kiedykolwiek tego zadania. Opowiadał mi długo, jaką metodą uczy jazdy na nartach swoich kursantów, okaleczałych po przebytej chorobie Heinego-Medina. Polegała ona na ponownym opracowaniu ewolucji narciarskich, aby dostosować je do możliwości tych mięśni, które nie uległy porażeniu. Zdecydowałam, że powinniśmy szybko przystąpić do rzeczy. Jedno z dwojga: albo wyjdzie coś z tego, albo nie. Nie miałam zamiaru marnować czasu ani jemu, ani sobie. "Jak pan zamierza zabrać się do mnie?" - zapytałam. "Nie mam pojęcia. Nie wiem, co z pani za narciarka." - odrzekł. "Ściśle mówiąc jestem nowicjuszką " Wymieniłam mu te nieliczne ewolucje, z którymi radziłam sobie jako tako. "No, cóż, zobaczymy." - rzekł - "Przyjdę po panią jutro rano." "O której godzinie rozpoczynamy?" "Jest pani pewnie zmęczona i będzie pani chciała dłużej pospać. Czy godzina jedenasta pani odpowiada?" "Ja brałam raczej pod uwagę godzinę #7#/30." "Widzę, że śpieszno pani zacząć naukę" - rzekł, a w jego głosie wyczułam nutkę zadowolenia. "W Ameryce cieszę się opinią osoby przedsiębiorczej" - powiedziałam. Znalazłszy się w swoim pokoju wyciągnęłam się wygodnie na olbrzymim, miękkim łożu i natychmiast poczęłam żałować, że umówiłam się na tak wczesną porę. Znużenie ogarniało mnie potężną falą. Zbyt wiele jednak miałam jeszcze do zrobienia, by mu się poddać. Rozpakowałam się, naszykowałam mój strój narciarski tak, bym go mogła następnego ranka łatwo odnaleźć i przygotawałam sobie gorącą kąpiel. W łazience odkryłam obecność bidetu - jedynego w swoim rodzaju dopełnienia normalnych urządzeń wodociągowych, używanego w Europie. Doszłam do wniosku, że znakomicie będzie ono spełniać rolę studzienki dla Duchess. Iii "Sądzę, że powinniśmy zacząć od "oślej łączki" - oświadczył następnego ranka Jaeques Stump. "Ja osobiście liczyłam raczej na te wielkie Alpy" - rzekłam półżartem. W gruncie rzeczy byłam jednak rozczarowana, choć zdawałam sobie sprawę, że postępuje on słusznie prowadząc mnie na pierwsze nasze próby w najłatwiejszy teren. "Zobaczmy, co pani potrafi zdziałać w małych Alpach" - powiedział. Przekonałam się później, że istotne pytanie, jakie go nurtowało, nie dotyczyło mojej biegłości w uprawianiu nart. Techniki mógł mnie on przecież nauczyć. To zasadnicze pytanie brzmiało: jak dalece jest ona odważna? Poruszyliśmy sprawę dzwonka, który używałam niegdyś jeżdżąc za moimi przewodnikami. "Czy przywiozła pani taki dzwonek ze sobą?" - zapytał Stump. "Nie, ale zamierzam nabyć jeden z waszych dzwonków szwajcarskich". "Doskonale. Tymczasem proszę podążać za moim głosem. Dzwonkiem będziemy się posługiwali później." Sprawdziwszy wiązania przy moich nartach rzekł: "Alors, chodźmy na stok". Po pierwszym ostrożnym zjeździe po zboczu dla początkujących narciarzy rada byłam, że nie upierałam się przy terenie bardziej uciążliwym. Pod względem szybkości i różnorodności odpowiadało ono przeciętnym, jeśli nie trudniejszym zboczom większości terenów narciarskich Nowej Anglii. Tego ranka odbyliśmy szereg zjazdów. Stump miał tu na celu raczej rozgryźć sposób, w jaki reagowałam na pilotowanie, niż udoskonalać moją technikę jazdy. "Wydaje mi się, że powinna pani teraz zrobić przerwę na odpoczynek i lunch" - rzekł. "Po południu wybierzemy się do Bretaye". A więc już awansowałam. Kiedy wracaliśmy do hotelu, miałam wrażenie, że w ślad za mną idzie tłum ludzi. Zapytałam o to Stumpa. "Ależ tak" - odpowiedział, zdziwiony, że nie wiedziałam o tym wcześniej - "to reporterzy, którzy zjechali się z całej Szwajcarii. Są tutaj, by pisać o pani." Liczyłam się z pewnym rozgłosem, nie przypuszczałam jednak, że gromada reporterów będzie śledzić każdy mój krok (Na przestrzeni następnych kilku dni udzieliłam wywiadów reporterom ze stowarzyszeń prasowych, dziennikarzom europejskim, przedstawicielom radia, korespondentom amerykańskich wydawnictw wojskowych oraz autorom piszącym dla tuzina czasopism. Zdarzyło się nawet, że pewien operator z kroniki filmowej, uzbrojony w kamerę, wyprzedziwszy mnie na nartach wyszukał odpowiednie stanowisko, ustawił kamerę i sfilmował mnie w chwili, kiedy mijając go pędziłam w dół. Powstało mnóstwo opowiadań o "skieuse aveugle et sa chienne Duchesse-la-Fidele" - niewidomej narciarce i jej wiernej suce, Duchess). Wracając do hotelu zatrzymałam się przy pewnym sklepiku, chcąc zaopatrzyć się w widokówki, które mogłabym wysłać do domu. kiedy gromada reporterów zebrała się dokoła mnie, zwróciłam się do jednego z nich z prośbą, aby opisał mi umieszczone na pocztówkach widoki. W miarę, jak snuła się jego opowieść, przyglądałam się kolejno widokówkom. "Po cóż pani im się przygląda?" - zapytał. "Czemuż nie miałabym tego robić?" - odrzekłam - "Chcę wiedzieć, jaki widok przesyłam mojej córce." W Bretaye zaczęła się prawdziwa praca. Podążanie za dźwiękiem dzwonka, posuwanie się po śladach nart pana Stumpa i utrzymywanie właściwej odległości między nim a mną w obcym i stromym terenie wymagało z mojej strony pełnej koncentracji. Ale w miarę, jak upływały dni, stawałam się coraz bardziej sprawna, coraz pewniejsza siebie, a nawet zuchwała. Uświadomiłam sobie również, że miałam wiele szczęścia, trafiając na równie wspaniałego i subtelnego instruktora. Pan Stump - ucząc mnie - stosował wiele najróżniejszych technik. Opierał on moje dłonie na swoich biodrach - biodra to punkt wyjścia dla większości podstawowych ruchów narciarza - abym mogła wyczuć, jak porusza się jego ciało, jak przesuwa się jego ciężar przy ustawianiu się do wykonywania różnych ewolucji. Czasami kazał mi przystanąć w absolutnej ciszy i milczeniu, podczas gdy on sam zjeżdżał na nartach ze trzydzieści i więcej jardów w dół. Robił to w tym celu, abym mogła usłyszeć, że każdemu sposobowi poruszania się odpowiadają różnorodne, charakterystyczne odgłosy wydawane przez narty i śnieg. Niekiedy kazał mi szusować w dół po stromym zboczu, abym zaznała wrażenia pędu, a także, bym nabrała zaufania, że jestem w stanie nad tym pędem panować. Przede wszystkim jednak kazał mi on ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć - ześlizgi boczne, łuki z oporu, krystianie a nawet niebywale szybkie zmiany kierunku niezbędne w slalomie, w którym narciarz sunie w dół wąskim torem, wijącym się zygzakowato na bieżni oznaczonej dwoma rzędami ustrojonych chorągiewkami tyczek. Kiedy rozwinęłam w sobie poczucie bezpieczeństwa i zaufanie do naszej pracy zespołowej, byłam w stanie bez upadku pokonywać trudne zbocza, zmieniać kierunek jazdy zarówno ostrymi zwrotami, jak i szerokimi łukami. Uświadomiłam sobie, że jeżdżę na nartach tak, jak nigdy dotąd. Nawet Duchess była ze mnie dumna. W Bretaye biegała ona luzem - to pędząc w górę przede mną, to znowu rwąc w dół za moimi plecami. Nasz zwykły rozkład zajęć przewidywał trzy tury przed południem i trzy po południu, a na koniec - podejście na nartach w kopnym śniegu dla rozwinięcia mięśni nóg. Duchess najwidoczniej zapamiętała sobie ten rozkład, gdyż pewnego dnia postanowiła odpocząć na szczycie wzgórza, podczas kiedy ja zjeżdżałam w dół w ramach mojej drugiej tury. Tymczasem tego ranka miałam w planie napisanie na maszynie wywiadu dla radia szwajcarskiego i stąd trzeciej tury miało nie być tym razem. Zeszliśmy już ze zbocza i zmierzaliśmy ku hotelowi, kiedy uświadomiłam sobie, że nie ma z nami Duchess. "Proszę tutaj poczekać" - rzekł pan Stump. "Pójdę po nią." Tkwiła nadal przy wyciągu u szczytu zbocza, czekając bym przy trzeciej turze podjechała w górę. Kiedy dostrzegła idącego samotnie instruktora, Duchess ruszyła najkrótszą drogą ku mnie powalając po drodze na ziemię pana Stumpa. Iv Pewnego dnia, kiedy już od pół godziny znajdowaliśmy się na zboczu, pan Stump zapytał, czy nie miałabym ochoty wziąć udziału w zawodach. "W zawodach?" - powtórzyłam jak echo, oniemiała. - "Kiedy?" "Teraz zaraz" - rzekł. Pierwszą moją myślą było: cóż by to była za świetna zabawa! Później nie było już czasu na namyślanie się. Nie było nawet czasu na zapytanie się, co to były za zawody. Podążyłam za moim instruktorem ku linii startowej. "Będę jechał pięć metrów przed panią" - rzekł. "Powinna pani czuwać nad tym, by utrzymać tę odległość. Musi pani także podczas biegu bardzo uważnie słuchać tego, co mówię i wykonywać moje polecenia ściśle i możliwie, jak najszybciej." Skinęłam głową. "Jest pani zgłoszona jako numer dwudziesty trzeci" - rzekł pan Stump. "Kiedy usłyszy pani głos startera mówiący: "Vingt-trois, allez!" - proszę ruszać." Dotarł do mnie okrzyk startera "Vingt-deux, allez!" i wiedziałam, że numer dwudziesty drugi wyruszył na trasę. Ale nie na długo. W parę sekund później rozległ się trzask nart i łoskot czyjegoś ciała padającego na ziemię. Towarzyszyły temu okrzyki rozczarowania obserwującego tłumku. Na szczęście nie miałam czasu, by niepokoić się swoim losem. Poczułam, że ktoś klepie mnie po ramieniu i usłyszałam okrzyk startera: "Vingt-trois, allez, allez!" Ugiąwszy kolana i - muszę tu wyznać - drążąc nieco na ciele odepchnęłam się kijami. Zbocze było nadzwyczaj strome, toteż nabierałam pędu szybciej, niż tego oczekiwałam. Poprzez świst powietrza słyszałam dźwięk mego dzwonka oraz głos pana Stumpa, który wołał ku mnie spokojnym tonem: "Zgiąć kolana... tu jest mały wybój... teraz spokojnie... spokojnie... ostry zwrot w prawo... spokojnie... ostry zwrot w lewo... ugiąć kolana... spokojnie..." Cała moja uwaga skoncentrowana była na dzwonku i na głosie. Nakładał się jednak na to jeszcze inny dźwięk, coś w rodzaju poświstu, który wdzierał się w przerwach. Uświadomiłam sobie nagle, że poświst ten powstawał wówczas, kiedy prześlizgiwałam się między tyczkami, obwiedzionymi chorągiewkami, które były bramkami slalomu. Nic więc dziwnego, że moje zwroty musiały być wykonywane szybko i ostro. Oto brałam udział w biegu slalomowym. Ta zuchwałość porwała mnie i machnąwszy ręką na ostrożność przemykałam się pomiędzy chorągiewkami tak szybko, jak tylko mogłam. Na nic nie zważając, trwoniłam zawarte w płucach powietrze, by krzyczeć: "Szybciej! Szybciej! Wychodzi mi to!" Jeszcze jeden poświst i stromizna poczęła się wyrównywać. Wytraciłam szybkość na szerokim, powolnym łuku, w który wprowadził mnie pan Stump. W końcu zatrzymałam się. Usłyszałam, że mój przewodnik zawraca ku mnie. "Brawo, brawo!" - krzyczał "Tres bien, madame Keitlen, tres bien!" Kiedy tak stałam dysząc - wypełniało mnie uczucie zaskoczenia i wdzięczności do losu, że dane mi było dokonać tego wyczynu. Dziękowałam bogom, jacy by nie byli, nie za moją niezłomną duszę, lecz za ten tajemniczy pierwiastek, który tkwi w duszy każdego człowieka i który pozwala mu być jeśli nie panem, to w każdym razie sędzią własnego losu. Zapytałam pana Stumpa, dlaczego zgłosił mnie do slalomu. "Miałem do pani zaufanie " - powiedział. Był to najpiękniejszy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszałam. Tego dnia zostałam zaproszona do wzięcia udziału w obiedzie wydanym przez Brytyjski Klub Narciarski. Wieczorem mistrz ceremonii przyznawał nagrody zwycięzcom rozegranych w tym dniu konkurencji. Usłyszałam, że wywołano moje nazwisko. "W biegu slalomawym" - obwieszczał czyjś głos - "zwyciężyła Amerykanka, Mme Keitlen, która zdobywa pierwszą nagrodę z czasem trzy minuty i trzydzieści jeden sekund!" Poproszono mnie, bym wstała, a kiedy przedstawiono mnie wraz z moją nagrodą - miniaturową, złotą pozytywką - cały pokój zabrzmiał oklaskami. Odzyskawszy równowagę powiedziałam: "Pan sobie ze mnie chyba żartuje. Przecież w tym biegu uczestniczyły dwadzieścia dwie narciarki, wszystkie operujące wzrokiem. Jakże mogłam więc wygrać?" "Ależ pani wygrała." - oświadczył - "Ta młoda Francuzka, która ukończyła bieg jako druga, była o 39 sekund gorsza od pani." Rozważając to wszystko później, uświadomiłam sobie, że moja ślepota stała się tutaj sprzymierzeńcem szybkości. Moje przeciwniczki posługujące się wzrokiem musiały widocznie instynktownie zwalniać jazdę o ułamki sekund w chwilach, kiedy ich oczy ostrzegały je przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Ja - idąc tylko za dźwiękiem - lekkomyślnie wypuszczałam się przed siebie na łeb na szyję. Do mojego stołu podeszło kilku członków Brytyjskiego Klubu Narciarskiego, aby mi pogratulować. Żartowali, że nie wierzą w moją ślepotę. Przyrzekłam im, że następnego dnia wybiorę się na narty z oczami zawiązanymi szalikiem. I dotrzymałam słowa. Jedno z moich głównych zainteresowań - fotografia - ujawniło się właśnie na zboczach Villars. Któregoś dnia pozowałam wraz z Duchess do zdjęcia pewnemu szwajcarskiemu fotografowi. Podczas kiedy on manipulował przy swojej kamerze, ja spoglądałam ku horyzontowi pozwalając, by dźwięk był mi malarzem roztaczającego się przede mną widoku: daleki poszum nart tnących śnieg, zawodzenie wiatru wokół turni, brzęk szklanek i odgłosy rozmów, docierające sprzed pobliskiego schroniska, gdzie popijano kawę, turkot kolejki zębatej, buczenie wyciągu narciarskiego. "Cóż pani może "dojrzeć" tam z góry?" - zapytał fotograf. Zaśmiałam się. "Widzę tyle, że gdybym nauczyła się operować kamerą, byłabym w stanie robić równie dobre zdjęcia jak pan." - przechwalałam się. Podjął to wyzwanie. "W kamerze są jeszcze cztery wolne klatki. - rzekł - "Ustawię ostrość na nieskończoność i dam odpowiednią przesłonę. Niech pani sobie zrobi takie cztery zdjęcia, jakie z tego miejsca wydadzą się pani najlepsze." Opisano mi dokładnie całą otaczającą mnie przestrzeń. Podeszłam do miejsca, w którym kończyła się linia kolejki zębatej. Wiedziałam, że bezpośrednio przede mną leżało piękne zbocze. Celując kamerą w kierunku tego widoku zwolniłam migawkę. Później obróciłam się ku schronisku i krzyknęłam do siedzących tam narciarzy prosząc ich, by zaczęli rozmawiać - tak abym mogła ich umiejscowić. Kiedy odezwali się, pstryknęłam zdjęcie. Zrobiłam jeszcze jedno zdjęcie krajobrazu, mierząc w kierunku Alp Francuskich, oraz zdjęcie kolejki linowej w chwili, kiedy dociera do szczytu wzniesienia. Następnego dnia fotograf przyniósł mi odbitki. - "Są one tak dobre, jakbym sam był ich autorem" - powiedział. Prawdę mówiąc byłam równie zdziwiona jak i on sam. Nigdy nie przypuszczałam, by fotografowanie leżało w sferze moich możliwości. Teraz perspektywa ta podniecała mnie. Mój pobyt w Villars dobiegał niemal końca. Przede mną jednak rozpościerały się perspektywy nowych wrażeń i doświadczeń: zwiedzanie różnych miast szwajcarskich, potem tydzień w Paryżu i wreszcie ostatni tydzień na nartach w takich modnych uzdrowiskach zimowych jak Davos i Klosters. Miałam nadzieję, że w drodze powrotnej do kraju uda mi się zwiedzić Londyn. Wiedziałam, że Brytyjczycy nakładali sześciomiesięczną kwarantannę na wszystkie przybywające do ich kraju psy, ignorując wszelkie świadectwa zdrowia wystawione przez weterynarzy oraz szczepienia przeciw wściekliźnie; nie sądziłam jednak, by przepis ten odnosił się do psów będących przewodnikami ludzi ociemniałych - nie chodziło mi tu o względy humanitarne, ale o to, że w praktyce każdy pies-przewodnik jest przecież poddawany szczepieniom ochronnym, a przy tym znajduje się pod ścisłą kontrolą swoich właścicieli, że żaden z nich nie ma możliwości biegania luzem. Pełna ufności zwróciłam się listownie do Pałacu Buckingham, prosząc o udzielenie specjalnego zezwolenia na wjazd do Anglii dla mnie i dla Duchess. Odpowiedź była szybka, uprzejma i przynosiła rozczarowanie. "Pani problem - brzmiał list - nie jest, oczywiście, niczym nowym. Wszelkie odstępstwa od przepisów dotyczących kwarantanny dla psów wjeżdżających na teren tego kraju są niedopuszczalne, obawiam się więc, że nie jest to sprawa, w której Królowa mogłaby interweniować." Odczułam głęboko, że tego rodzaju polityka była wobec ociemniałych ogromnie niesprawiedliwa - zwłaszcza ze strony kraju, którego własne przepisy nie wymagały, aby właściciele psów przestrzegali regularnego szczepienia ich zwierząt przeciwko wściekliźnie. Napisałam później list do prezydenta Eisenhowera, próbując zapewnić sobie pomoc Departamentu Stanu w złagodzeniu tego śmiesznego i szkodliwego rozporządzenia. Pewnemu niewidomemu studentowi amerykańskiemu, który zdobył stypendium Fulbrighta na studia w Anglii, odmówiono prawa wjazdu do kraju, ponieważ przepis o kwarantannie rozdzieliłby go z jego psem-przewodnikiem. W moim liście oświadczyłam: "Tak jak wielu spośród nas, ów młody człowiek potrzebuje zamiast pary szkieł - zdrowego, oddanego mu psa-przewodnika. Odmawia mu się prawa do odbycia wyższych studiów, a tym i samym może i prawa do zdobycia środków utrzymania, ponieważ ma on to nieszczęście być niewidomym, jakkolwiek posiada dość siły, by starać się przezwyciężyć swoje kalectwo i utrzymać swą niezależność. Każdemu, kto otrzymuje paszport, wręcza się broszurkę zatytułowaną: "Kiedy udajesz się za granicę." Na okładce tej książeczki znajdują się następujące słowa: "jako obywatelowi amerykańskiemu podróżującemu za granicę przysługują ci pewne przywileje, ale ciążą też na tobie pewne obowiązki. Najważniejszym z przywilejów jest opieka, jaką ci zapewnia rząd twojego kraju... Ponadto Amerykanie przebywający za granicą mogą zwracać się do swych placówek dyplomatycznych i konsularnych jako do miejsc, gdzie mogą znaleźć pomoc." Muszę stwierdzić, że jeśli chodzi o brytyjską kwarantannę stosowaną wobec psów-przewodników, to niewidomi stanowią gromadę obywateli amerykańskich drugiej kategorii, albowiem nie poczyniono dotąd żadnych poważnych starań, by ochronić tych niewidomych przed niesprawiedliwością owego zbędnego przepisu." Po wyjeździe z Villars zwrócono się do mnie z prośbą o zwiedzenie szkół i instytucji pracujących dla ociemniałych na terenie Lozanny i Genewy oraz o wygłoszenie przemówień. Propozycje te nie ucieszyły mnie zbytnio przede wszystkim ze względu na rozgłos, jaki im towarzyszył. Uświadamiałam sobie, że wszelkie rozmowy z niewidomymi służyły wydatnie mojemu celowi, a celem tym było zachęcanie ludzi fizycznie upośledzonych do pełniejszych form życia oraz przekonywanie ludzi widzących, że ślepi są istotami normalnymi. Nie mogłam tylko zrozumieć, skąd brało się tyle uznania dla moich własnych poczynań. W tym czasie tak pisałam do Ruth Maeder: "Ludzie zatrzymują mnie na ulicy, by powiedzieć mi, jaka jestem wspaniała. Nie mogę tego pojąć. Nie jestem bynajmniej wspaniała. Po prostu jeżdżę na nartach i żyję, a to ich zadziwia. Zachodzę w głowę, ponieważ naprawdę nie wydaje mi się, by było we mnie coś tak dalece niezwykłego. A jednak wyczuwam w tych ludziach prawdziwe ciepło bez domieszki politowania. Świadomość, że oni właśnie - w odróżnieniu od niektórych moich amerykańskich znajomych - nie uważają mnie za osobę niespełna rozumu, jest jednym z najwspanialszych doznań w tej podróży. Nieoczekiwanym efektem mojej popularności stały się wizyty różnych ludzi, którzy jęli zjawiać się u mnie, domagając się rady w swoich osobistych sprawach. I tak na przykład pewna kobieta pragnęła dowiedzieć się ode mnie, jak mogłaby pomagać swojej matce, która właśnie postradała wzrok. Pewna nauczycielka, która z powodu przekroczenia granicy wieku przeszła na emeryturę, czuła się całkowicie niepotrzebna i nie widziała przed sobą sensu życia; szukała jakiegoś źródła odwagi, która pozwoliłaby jej porać się z tym życiem. Młody chłopiec, obiecujący skrzypek - stracił w wypadku obie ręce; on również chciał ze mną porozmawiać. Nie mogłam służyć tym ludziom żadną radą. Nie uważałam się za powołaną do udzielania im konkretnych wskazówek. Przekonałam się jednak, że z moich własnych przeżyć i doświadczeń czerpali oni świeżą nadzieję. Mogłam powiedzieć bezrękiemu młodzieńcowi, że i mnie los pozbawił możliwości gry na skrzypcach, ale że odkryłam inne sposoby smakowania muzyki. Mogłam podsunąć samotnej nauczycielce myśl, że do odkrycia nowych, wewnętrznych źródeł prowadzi szukanie możliwości dopomożenia innym ludziom - na przykład w roli przewodniczki lub lektorki ociemniałych. Mogłam zapewnić zmartwioną córkę, że najskuteczniej dopomoże swojej matce, zachęcając ją do przyjęcia swojej ślepoty nie w sposób bierny, ale - niemal jak w akcie wiary - jako fundamentu, na którym będzie budowała nowe życie. Moje słowa nie były czczą deklamacją, chociaż mogły brzmieć jak stereotypowe formułki pozytywnego bohatera. Przyjęcie w życiu takiej właśnie postawy - w moim przypadku zdało egzamin. Mogę tylko żywić nadzieję, że postawa ta okaże się dla innych równie dobroczynna w skutkach. Rozdział 15 Psów wprowadzać nie wolno! Przybyłam do Paryża o godzinie dziesiątej rano - gotowa chłonąć wszystkie wrażenia, jakie to miasto mogło wzbudzić w przybyszu. Już o czwartej po południu przekonałam się, że obdarzyło mnie ono gorzką zaiste pigułką. Z mojego punktu widzenia Miasto Światłości okazało się raczej ciemnogrodem. Od czasu, kiedy stałam się dorosłą kobietą, zawsze marzyłam o zwiedzeniu Paryża. Utrata wzroku nie osłabiła we mnie tego pragnienia. Nadal śniły mi się spacery o zmroku po ogrodach Tuileryjskich, oglądanie skarbów Louvre'u, wyprawy do Opery, błądzenie po bulwarach. Odrzuciłam wszystkie oferty ludzi, którzy chcieli być moimi przewodnikami po mieście. Odczuwałam chęć i potrzebę pozostania, przez pewien czas w samotności. Czyż istniało gdziekolwiek miejsce, które bardziej niż Paryż nadawałoby się do przeprowadzania samodzielnych eksploracji przeze mnie i przez Duchess? Przed opuszczeniem Stanów studiowałam pilnie braille'owski plan miasta; najbardziej interesujące jego punkty oraz co ważniejsze bulwary utkwiły mi mocno w pamięci. Paryż wydał mi się początkowo równie zachwycający, jak wszystkie moje sny o nim. Wędrowałyśmy poprzez kryte kostką ulice lewobrzeżnego Paryża, a ja chłonęłam atmosferę miasta poprzez jego odgłosy i zapachy. Zwłaszcza bogactwo wrażeń powonieniowych mogło doprowadzić do szaleństwa. Przypominam sobie moją myśl, że skoro tak bardzo drażniły one moje nozdrza, to w Duchess musiały niewątpliwie budzić ekstazę. Z każdym naszym krokiem wiązał się nowy zapach: cierpki aromat sklepów z winem, woń cykorii dobywająca się ze sklepów kolonialnych, uderzająca do głowy mieszanina zapachów buchająca z kafejek, gorąco-słodki powiew wydobywający się z ciastkarni, duszące wyziewy pisuarów. Dotarłyśmy do bulwaru, który według mojego rozeznania nosił nazwę Montparnasse. Czułam zapach kafejek po jednej stronie ulicy i woń trawy - po drugiej. Pomyślałam, że dam Duchess pierwszeństwo, zaspokajając jej potrzeby przed moimi własnymi i skręciłam ku trawie. Ledwie zdążyłam uwolnić Duchess z uprzęży i wziąć ją na smycz, kiedy usłyszałam głos, który obwieścił mi: "C'est interdit, mademoiselle" (To zabronione, panienko.) Jakkolwiek moja znajomość francuskiego była słaba, wiedziałam, że oto jakiś żandarm podaje mi paryską wersję sformułowania "Psom wstęp wzbroniony". Postanowiłam jednak udawać głupią. W zwolnionej francuszczyźnie oświadczyłam, że ja "ne comprends pas" (nie rozumiem). Odpowiedział na to potokiem słów, najzupełniej dla mnie niezrozumiałych poza wyrazami "chien" (pies.) i "non" (nie). "Okay, okay." - powiedziałam. Ponownie zaprzęgłam Duchess, po czym przeszłyśmy obie na drugą stronę bulwaru. Usadowiłam się przy stoliku w jakiejś knajpce, która panoszyła się na części chodnika. Była ona łatwa do zidentyfikowania dzięki zapachowi potraw oraz brzękowi naczyń i szkła. Zamówiłam sobie duży stek i pół butelki czerwonego wina. Powinnam dodać, że tak to moje zamówienie pojmowałam. Potrawą, którą garconle (kelner) postawił przede mną, była wątróbka, a do tego szampan. Skonsumowałam to jednak. Z kolei poprosiłam o francuskie ciastko z bitą śmietaną, ale wkrótce potem stwierdziłam, że podano mi krem brule. Na sposób gallicki wzruszyłam ramionami, łudząc się, że do czasu kolacji moja francuszczyzna się poprawi. Kiedy pomaszerowałyśmy obie dalej ku centrum Paryża, byłam w nastroju pogodnym. Ruch na jezdniach i zgiełk tłumu nasilały się. Jakiś przechodzień, którego zapytałam, gdzie się znajdujemy, udzielił mi wyjaśnień. Les Invalides (Pałac Inwalidów) - grób Napoleona. Postanowiłam wejść do środka. Ale kiedy szłam kupować bilet, zatrzymał mnie jakiś strażnik, wybuchając kaskadą francuszczyzny. I znowu zrozumiałam tylko "Pas de chien, pas de chien" - psów wprowadzać nie wolno. Starałam się wytłumaczyć, że Duchess nie była zwykłym psem; ale kiedy walczyłam z moim kulejącym francuskim, strażnik szorstko odsunął mnie na bok. Z kolei podszedł drugi strażnik. Ten mówił już po angielsku, toteż wyjaśniłam mu, że Duchess jest psem-przewodnikiem, "une chienne pour conduire les aveugles" (suka przeznaczona do prowadzenia niewidomych.) Początkowo słuchał mnie nie reagując. Ale zanim skończyłam mówić, uciął krótko: "Wprowadzanie psów wzbronione!" Poczęła mnie ogarniać złość. Zwróciłam się do jeszcze jednego strażnika prosząc go, aby zaprowadził mnie do biura dyrektora czy też innego człowieka o nie znanym mi tytule, który pełnił tutaj kierowniczą funkcję. Podszedł ze mną do jakichś drzwi. "Tam jest dyrektor" - oświadczył. "Proszę mnie do niego zaprowadzić" - poleciłam. "To wykluczone." "Dlaczegóż to?" "Dlatego - odpowiedział - że - tu przysięgłabym, że drwi sobie ze mnie - do jego biura psów wprowadzać nie wolno." Teraz byłam już wręcz wściekła i przygotowywałam się do wywołania natychmiastowego zatargu międzynarodowego. Uświadomiłam sobie jednak, że sama nic nie zdziałam. Doszłam do przekonania, że Francuskie Biuro Turystyczne, mój oficjalny gospodarz w Paryżu, niewątpliwie wszystko wyjaśni i załatwi. Ciągle jeszcze wrząc wewnętrznie skierowałam się ku postojowi taksówek. Kiedy otwierałam drzwiczki w pierwszym wozie, usłyszałam okrzyk kierowcy: "Pas de chien!" Trzasnęłam drzwiami i próbowałam wsiąść do następnej taksówki. "Pas de chien!" Z całej kolejki wozów ani jeden kierowca nie chciał mnie zawieźć do hotelu. Wracałam więc na piechotę. Nigdy nie dowiem się, jak udało mi się trafić, chyba zawdzięczając jakiejś busoli wewnętrznej, istniejącej we mnie i w Duchess. Przy każdym kroku usiłowałam narzucić sobie spokój. Z każdym jednak krokiem rósł mój gniew z powodu upokorzenia, jakiego doznałam. Kiedy wreszcie dotarłam do mego pokoju hotelowego, zatelefonowałam natychmiast do Ambasady Amerykańskiej, wyjaśniając moją sytuację. Dyżurny urzędnik wykazał pełne zrozumienie: Sprawdzi, jak rzecz wygląda i odtelefonuje mi. W dziesięć minut później zadźwięczał telefon. Nie ma żadnego problemu - oświadczył. Mogłam w każdej chwili zwiedzić Les Invalides, o ile będzie ze mną ktoś nieupośledzony wzrokowo. Później odezwało się Francuskie Biuro Turystyczne; które nie szczędziło wyrazów ubolewania i przeprosin z powodu - jak to określono - niefortunnego zbiegu okoliczności. W przyszłości nie będzie żadnych problemów - zapewnili mnie. Byli gotowi towarzyszyć mi wszędzie w moich wędrówkach po Paryżu. Powinnam także przestać niepokoić się o mojego psa. W pokoju hotelowym będzie on zupełnie bezpieczny. "Nie mam zamiaru zamykać mego psa w pokoju hotelowym" - oświadczyłam. "Załóżmy, że przyjedzie do Paryża inna ociemniała osoba, która nie będzie miała tyle szczęścia, aby być gościem czynników oficjalnych resortu turystyki: Jakże osoba taka będzie poruszać się po mieście?" Doskonale - oświadczyło biuro turystyki - jeżeli upieram się przy zabieraniu ze sobą swojego psa, będę jeszcze musiała używać białą laskę. Wówczas ludzie będą wiedzieć, że jestem niewidoma i że Duchess jest psem-przewodnikiem. "Jednoczesne używanie laski i psa-przewodnika jest niemożliwe" - parsknęłam ze złością. Po chwili milczenia głos zapytał mnie, co wobec tego proponowałabym. "Proponowałabym, byście szybko te sprawy uładzili" - powiedziałam. "Na jutrzejszy ranek mam wyznaczoną konferencję prasową. Będę mogła niejedno opowiedzieć dziennikarzom." Dzień, który rozpoczął się tak obiecująco, kończył się w nastroju gniewnym. Nie pragnęłam walczyć z całym światem, ale nie byłam przecież jedyną niewidomą turystką, posiadającą psa-przewodnika. Inni ociemniali, którzy przyjechaliby do Paryża, byliby narażeni na te same szykany. Ktoś musiał stoczyć walkę, aby utorować drogę innym. Robiło wrażenie, że misja ta mnie właśnie przypadła w udziale. Najłatwiej byłoby teraz spakować się i powrócić do Szwajcarii. Postanowiłam jednak przeprowadzić rzecz do końca i zwiedzić w Paryżu to wszystko, co - przyjeżdżając tutaj - zwiedzić zamierzałam. Niekiedy żałuję, że nie potrafię zrezygnować z pionierstwa; ale skądinąd nie jestem stworzona do tego, by pozwolić innym walczyć za siebie. Tego dnia nie miałam jednak siły walczyć już dłużej. W lewym oku począł dolegać mi ból, ból, który dokuczał mi zresztą raz po raz. Powodowały go nawroty infekcji, która mnie niegdyś oślepiła. Tkanki otaczające oko brzękły, a ich ucisk na gałkę oczną stawał się często nie do zniesienia. Leki i krople niewiele na to pomagały. Tak więc podczas mojego pierwszego wieczoru w Paryżu zjadłam kolację w swoim pokoju i położyłam się do łóżka. Następnego ranka opowiedziałam dziennikarzom o wszystkim, co zaszło. "Ale pomimo wszystko - oświadczyłam - będę zwiedzać Paryż. Jeszcze dzisiaj przed południem pójdę ponownie do Pałacu Inwalidów, a także na wieżę Eiffla. Nie ze względu na siebie - dodałam - lecz z tego powodu, że ktoś powinien bronić prawa ludzi niewidomych i ich psów-przewodników do takiej samej wolności, z jakiej korzysta każdy człowiek." Jeden z dziennikarzy oraz pewien fotoreporter udali się ze mną do grobu Napoleona. Kiedy kupiliśmy bilety, strażnik znowu odmówił wpuszczenia nas do wnętrza Pałacu. "Ależ zapewniono mnie, że będę mogła wejść do środka, o ile towarzyszyć mi będzie ktoś, kto widzi" - protestawałam. "Pas de chien" - powiedział. Reporterzy byli zachwyceni nadarzającą się okazją do zaatakowania bezdennie głupich przepisów. Uwiecznili na zdjęciach scenę, kiedy zakazuje mi się wstępu na teren Pałacu. "Spróbujmy teraz dostać się na wieżę Eiffla" - rzekłam. Poszliśmy tam na piechotę - żaden taksówkarz nie chciał wpuścić Duchess do wozu. I to również nasz fotograf uwiecznił na zdjęciu. Kupiliśmy bilety do windy, która dociera do znajdującej się na wieży restauracji. Windą tą nie pozwolono nam jednak jechać. Zarówno psy, jak i osoby ociemniałe nie były objęte polisą ubezpieczeniową wieży Eiffa. Pozbawiono mnie więc przywileju przysługującego każdemu innemu turyście - możliwości zwiedzenia najsłynniejszego i najbardziej charakterystycznego akcentu Paryża. Fotograf dokonał dalszych zdjęć. Postanowiliśmy pójść do komendy policji, by wystarać się o uzyskanie od szefa policji specjalnego zezwolenia lub listu polecającego. W prefekturze francuski dziennikarz wyłożył moją sprawę. Nikt tu jednak nie zdawał się rozumieć, dlaczego niewidoma kobieta zabiegała o zwiedzenie jakichś interesujących obiektów, których i tak nie mogła widzieć. Nikt też nie był w stanie pojąć, dlaczego upierała się ona przy zabieraniu ze sobą psa, mając do dyspozycji tylu ludzi jako przewodników. Różnica między zwykłym psem, a psem-przewodnikiem leżała już zdecydowanie poza sferą ich pojmowania (Wtedy to właśnie postanowiłam napisać do "Widzącego Oka" oraz do innych instytucji amerykańskich pracujących dla ociemniałych. Sądziłam, że jeżeli poinformuje się te instytucje o trudnościach, jakie wyłaniają się przed niewidomymi turystami, to będą one mogły podjąć akcję wychowawczą, która by te trudności złagodziła. Brak było jednak jakiegoś wydatniejszego odzewu ze strony tych instytucji. Dużo współczucia, żadnej akcji. Poinformowano mnie, że zbyt mała liczba osób ociemniałych wyrusza za ocean, aby mogło to usprawiedliwić organizowanie szerszej kampanii uświadomiającej. Mnie jednak wydawało się, że w erze wzrastającej popularności pasażerskich odrzutowców znacznie większa liczba niewidomych wyjeżdżałaby za granicę, gdyby ludzie ci mogli być pewni, że nie będą szykanowani z powodu swoich psów-przewodników). Po kilku jałowych godzinach spędzanych w komendzie policji powróciłam wraz z dziennikarzem do hotelu. Tutaj czekali na mnie inni reporterzy, a wśród nich jakiś rozgniewany korespondent z redakcji pewnego pisma zoologicznego, który pragnął za wszelką cenę wyrazić swoje ubolewanie i pokajać się za swoje miasto - "miasto, które - jak twierdził - tak bardzo kocha zwierzęta". Później otrzymałam wycinki z całego szeregu artykułów. Większość z nich zawierała ustępy, bardzo zbliżone w tonie do następującego fragmentu: "W czasie swoich podróży pani Keitlen bada przepisy dotyczące psów, które są przewodnikami ludzi ociemniałych. Będzie ona miała aż nadto wiele okazji, aby dostrzec okrutną obojętność, z jaką podchodzimy do zagadnienia uprawnień tych psów, które dają przecież człowiekowi tyle dowodów wierności i przywiązania." Z mego sześciodniowego pobytu w Paryżu pięć dni spędziłam w upokarzającej poniewierce. Nie pozwalano mi płynąć na bateau mauche, czyli jednej z tych łodzi, które odbywają regularne spacery po Sekwanie, obwożąc zwiedzających miasto turystów. Zabroniono mi wejścia do wnętrza katedry Notre Dame i do Opery. Fakt, że pozwolono mi wspólnie z Duchess obejść Louvre, był jedynym jasnym punktem tych dni. Niejednemu wyda się dziwne, że mogłam tego pragnąć. Utrata wzroku nie odarła mnie z mojej wrażliwości na sztukę, ani z mojej potrzeby napawania się nią. Zaniewidziawszy kontynuowałam dalej zwiedzanie muzeów, czerpiąc z tego - ku własnemu zdziwieniu nieomal tyleż samo satysfakcji co dawniej. Moje wcześniejsze zainteresowanie się sztuką oswoiło mnie z tematyką i techniką różnych malarzy oraz odrębnych szkół malarskich. Stwierdziłam, że byłam w stanie wyobrazić sobie wiele spośród płócien, które opisywała mi towarzysząca mi osoba (miałam wiele trudności ze sztuką abstrakcyjną, ale słyszę, że podobnie ma się rzecz z ludźmi widzącymi). Szczególną satysfakcję dawało mi dotykanie rzeźb. Posiadam wiele obrazów; które przyozdabiają ściany mojego mieszkania. Kolekcjonuję natomiast miniaturowe rzeźby jak na przykład głowa z gipsu Beethovena, afrykańskie zwierzęta z kości słoniowej, antyczna nepalska rzeźba z drzewa, wyobrażająca człowieka grającego, na lutni - które są źródłem radości zarówno dla wzroku, jak i dla dotyku. Nigdy dotąd Louvre nie pozwolił wtargnąć do swego wnętrza jakiemukolwiek psu. Kiedy jednak jeden z reporterów doniósł kierownictwu Louvre'u, że pragnę zwiedzić muzeum, było ono tak zachwycone faktem, że osoba niewidoma może interesować się sztuką, iż nie tylko powitano życzliwie Duchess, ale i przydzielano mi przewodnika władającego językiem angielskim. Wiedziałam, że nikomu ze zwiedzających nie wolno było dotykać nagromadzonych tam skarbów. Postanowiłam jednak popróbować szczęścia i poprosiłam, by mi pozwolono wymacać rękoma kontury pewnych rzeźb. Zgodzono się i na to. Kiedy stałam w pięknie wysklepionym hallu Louvre'u, wodząc rękoma po zmysłowych kształtach Wenus z Milo, kiedy słuchając objaśnień mego przewodnika przyglądałam się tajemniczemu uśmiechowi Mony Lizy - całe moje uczucie rozżalenia związanego z pobytem w Paryżu uleciało. W miarę jak wędrowałyśmy przez niekończące się galerie, mój przewodnik podawał mi nazwiska autorów obrazów, które oglądaliśmy, a następnie opisywał mi same malowidła. Poprosiłam go, by odwrócił tę kolejność, to znaczy, aby najpierw opowiadał mi o obrazie, o jego kolorystyce, formie, temacie i technice stosowanej przez autora, a później pozwalał mi odgadnąć nazwisko malarza. Przekonałam się, że udawało mi się trafiać właściwie w jednej trzeciej przypadków. (Do dzisiejszego dnia bawię się w tę zgadywankę, zwiedzając galerie sztuki. Moi przewodnicy twierdzą, że opisując mi szczegółowo płótna przekonują się, iż po raz pierwszy widzą to, na co dotychczas zwykli tylko spoglądać.) Pożegnałam Paryż żałując tylko jednego: że ci, którzy byli odpowiedzialni za wymierzone przeciwko psom przepisy, nie zdawali sobie nawet sprawy z bezmyślności wprawadzonych przez siebie ograniczeń oraz z krzywdy, jaką one niepotrzebnie wyrządzały. Pocieszałam się myślą, że moje paryskie doświadczenia, choć może nieprzyjemne, mogą się w przyszłości okazać konstruktywne. Ii Szwajcaria raz jeszcze zdała się być mi domem. W Davos poznałam mojego nowego instruktora narciarskiego (pan Stump był zdania, że powinnam mieć różnych przewodników, aby nie popaść w zbytnie uzależnienie od jednego człowieka). Zetknęłam się tam również z nowym dla mnie rodzajem gór. Dawną wspaniałość zastąpiła teraz groza, piękność ustąpiła miejsca bezlitosnej surowości. Miałam uczucie, że góry te raczej okrążały mnie, niż osłaniały. Wyraźniej odczuwało się tutaj grożące niebezpieczeństwo. Zbocza były bardziej strome. Nawet malutkie wagoniki kolejek górskich sunęły ku terenom narciarskim po nie kończącej się stromiźnie. Ale kiedy raz już przywykłam do bardziej pionowego ustawienia tras, rozkoszowałam się nartami w takim samym stopniu jak dawniej. W ostatnim dniu mojego pobytu w Szwajcarii ustaliliśmy, że mój bagaż zostanie przesłany do przechowalni dworcowej w Klosters, podczas kiedy ja sama tych osiem kilometrów między Davos a Klosters przejadę na nartach. Wyprawa ta miała być próbą wszystkich moich zdobytych dotąd umiejętności. Miałam tutaj do czynienia z wszelkimi nieomal wariantami terenu. W pewnym momencie mój przewodnik cofnął się ku mnie, by mi powiedzieć, że zbliżamy się do płaszczyzny, z której wiatr zwiał większość śniegu. Nie wykluczone było, że będziemy musieli zdjąć narty i przejść ten odcinek na nogach. "Jeżeli każę pani zatrzymać się - oświadczył z pewnym naciskiem w głosie - "proszę to wykonać natychmiast i nawet na centymetry nie ruszać się ze swego miejsca." Mieliśmy już za sobą kilkaset metrów jazdy, kiedy usłyszałam jego okrzyk: "Stop!" Zatrzymałam się natychmiast i oczekiwałam w bezruchu. "Proszę zdjąć narty" - powiedział. "Niech pani robi to ostrożnie nie przechylając się zbytnio ani do przodu ani na boki" Odpięłam narty. "Teraz rzekł znowu - niech się pani wychyli nieco w prawo i wybada kijem przestrzeń dokoła siebie." Mój kij narciarski sondował pustkę. "A teraz w lewo" - powiedział. Znowu próżnia. Okazało się, że znajdowałam się na szerokiej na pięć stóp i nieomal całkowicie owianej ze śniegu grani, wzdłuż której od pewnego już czasu posuwałam się na nartach. Po obu stronach pionowe ściany skalne opadały w dół na kilkaset metrów. Widocznie Duchess zerknęła ostrożnie poza obie krawędzie, gdyż teraz - kiedy posuwaliśmy się metr za metrem poprzez najwęższy odcinek grani - biegła tuż obok mnie bacząc, bym nie oddalała się zbytnio od środkowej linii grani. W kilka godzin później wydawało mi się, że wieki dzielą mnie od przeżyć na ogołoconej ze śniegu grani, tak gwałtownie zostałam przeniesiona w realny, praktyczny świat pociągów i samolotów oraz problemów z Duchess. Zanim odleciałam z Zurychu obsługa samolotu poradziła mi, bym koniecznie wyprowadziła Duchess na spacer podczas uzupełniania zapasów paliwa na lotnisku w Channon; wiejące wiatry zachodnie mogą tak dalece przedłużyć lot, że nie zdoła ona tego wytrzymać. "Ależ nie pozwolą mi - powiedziałam - przecież to Anglia, gdzie obowiązuje przepis o kwarantannie." "Ale przepis ten nie obowiązuje pasażerów tranzytowych" - oświadczyli. Kiedy na lotnisku w Channon chciałam opuścić samolot, powiedziano mi, że kierownictwo lotniska zaalarmowane przez protestujących pasażerów, poleciło pilotowi zatrzymać mnie wraz z Duchess w samolocie. Protestowałam zagorzale. W odległości około trzech metrów od rampy zieleniła się mała wysepka trawy. Gdyby jednak Duchess tam dotarła, równałoby się to pogwałceniu przepisu o kwarantannie. Pilot zaproponował mi, bym poszła do poczekalni, zostawiając Duchess pod jego opieką. Stewardessa zaprowadziła mnie do poczekalni, czemu kierownictwo lotniska nie mogło się już przeciwstawić. Ostatecznie ja nie chorowałam na wściekliznę i istniało małe prawdopodobieństwo, bym miała kogoś pogryźć - chyba że byłby to ktoś z kierownictwa lotniska. Później dowiedziałam się, że kapitan usiłował osobiście zaprowadzić Duchess do rampy, ale dwóch uzbrojonych strażników zagrodziło mu drogę. Schronił się on wówczas wraz z Duchess do wnętrza samolotu, wszedł do kabiny pilota i - pod osłoną ciemności oraz wykorzystując głośne utarczki słowne między obsługującym samolot personelem technicznym lotniska - sprowadził ją po schodkach, które w momentach zagrożenia służyły załodze jako wyjście. Duchess szybko załatwiła się, po czym zacny kapitan, dźwigając sukę w ramionach, wdrapał się z powrotem, zanim oniemiali strażnicy zdołali uświadomić sobie, co się stało. Według czasu nowojorskiego był już ranek, kiedy zataczając koła zbliżaliśmy się do międzynarodowego portu lotniczego w Idlewild. Całe miasto wraz z otaczającymi je przestrzeniami wody musiało zapewne lśnić w blaskach słońca. Ponieważ zajmowałam miejsce przy przejściu, jakiś pan siedzący naprzeciwko mnie przy oknie zaproponował, abym obejrzała rozpościerający się pod nami widok. Ciągle jeszcze miałam na sobie swój strój narciarski i nie miałam chęci wdawać się w wyjaśnienia na ten temat. Posłusznie pochyliłam się więc do przodu, stwarzając wrażenie, że istotnie wyglądam przez okno. "Wspaniały widok" - powiedziałam i - co dziwne bardzo byłam w pełni świadoma tego, że jest on tak wspaniały, jak go zachowałam w swojej pamięci. W chwilę później Duchess - czując, że podchodzimy do lądowania - wysunęła się spod mojego fotela i wspięła się ku mnie, domagając się pogłaskania. Zwróciłam się ku mojemu zaskoczonemu współtowarzyszowi podróży. "Proszę mi wybaczyć - rzekłam śmiejąc się - nie chciałam nużyć pana wyjaśnieniami, dlaczego niewidoma kobieta nosi narciarskie buty." A więc jeszcze jedna osoba dowiedziała się, iż człowiek niewidomy może tak samo pracować i bawić się, jak człowiek posiadający wzrok. Taki końcowy akcent podróży wydał mi się bardzo stosowny. Rozdział 16 Sceneria zmienia się Podróż rozwinęła mnie na wielu odcinkach. W sposób najbardziej oczywisty można było zarejestrować mój rozwój wszerz, zwłaszcza w talii. Kuchnia europejska w sposób bardziej niż pełny sprostała wymaganiom apetytu, zaostrzonego górskimi wyczynami narciarskimi. Najistotniejszy dla mnie był jednak rozwój moich horyzontów myślowych. Rozważania na temat przyszłości nabierały w moim umyśle cech prawdopodobieństwa. Nie podporządkowywałam już więcej mojego życia faktowi ślepoty, a raczej podporządkowywałam moją ślepotę faktom z mojego życia. Już nieomal od dwóch lat dowodziłam nieustannie zarówno sobie, jak i innym, że zdolna byłam sprostać trudnościom wynikającym z mojego kalectwa. Moje osiągnięcia w czasie podróży objawiły mi pewną niezmiernie dla mnie ważną tajemnicę: to mianowicie, że nie musiałam już nic nikomu udowadniać. Dowód został już przeprowadzony. Skoro Euklides udowodnił kiedyś, że kąty wierzchołkowe są sobie równe, nie musiał on tego dowodu powtarzać raz po raz; mógł przejść do ważniejszych, bardziej złożonych zagadnień. Podobnie miała się rzecz i ze mną. Z wiosną roku 1957 mogłoby się pozornie wydawać, że powróciłam do swojej dawnej roli w springfialdskiej pantomimie. W gruncie rzeczy jednak gorączkowałam się. Uzbrojona w świeżo ugruntowaną wiarę w siebie - wyczuwałam, że sytuacja dojrzewała do tego, bym wystartowała na nowym terenie. Do mnie należało ten teren wyszukać. Wiele czynników złożyło się na mój niepokój oraz na ugruntowujące się we mnie przekonanie, że okres mojej użyteczności w Springfield mam już za sobą. Miasto przestało być moim uczuciowym domem. Moi najlepsi przyjaciele mieszkali gdzie indziej - w Stockbridge i w Nowym Jorku. Phyllis żyła z dola ode mnie przez dziewięć miesięcy w roku. Jeśli chodzi o Filipa, to przebywanie w tym samym małym miasteczku z eks-mężem stwarzało zbyt wiele okazji do przypadkowych, a pełnych napięcia spotkań. Wydawało mi się przy tym, że moja praca tak dalece się już zrutynizowała, iż nie dawałam z siebie tyle, ile mógłby dać ktoś, dla kogo praca ta byłaby nowym zadaniem. Potrzebowałam dla siebie takiego zajęcia, które by otworzyło przede mną nowe pola dla moich myśli i dla mojej działalności. Małe, lecz znamienne incydenty przekonały mnie, że Springfield było równie znużone moją osobą, jak ja tym miastem. Lokalne dzienniki podały do wiadomości większość doniesień prasy europejskiej o moich tamtejszych przygodach. Kiedy dotarłam do domu, pisało się znowu o moich wrażeniach z podróży i o planach na przyszłość. Pewnego dnia zatelefonowałam do jednej z moich znajomych, aby przedyskutować z nią pewną sprawę. "Skąd się pani u nas w mieście wzięła?" - spytała. "Jak to skąd?" - powiedziałam. "Przecież jestem już tu od szeregu tygodni." "Naprawdę? A ja już od dłuższego czasu nie widziałam w pismach żadnych wiadomości o pani. Bez komunikatów prasowych trudno wprost ustalić, gdzie pani przebywa." Uświadomiłam sobie wówczas, że wielu ludzi ogarnia uczucie przesytu na widok mego nazwiska, moich zdjęć w prasie, a w efekcie i na widok mnie samej. Nie domagałam się rozgłosu, ale i nie rezygnowałam z niego czując, że każda moja nowa historia przyczyniała się do przekonania tu i ówdzie kogoś o tym, że ludzie niewidomi mogą wieść normalne życie. Pewne nieprzyjazne wobec mnie reakcje nie zawsze bywały jednak równie nieszkodliwe. Wkrótce po moim powrocie z Europy zdarzył się nieprzyjemny incydent. W poprzek alejki wiodącej do garażu przeciągnięto linkę między dwoma drzewami na wysokości około pół metra od ziemi. Gdybym, jak to zwykłam czynić, poszła tą alejką ku skrzynce na korespondencję (bez Duchess), niewątpliwie zahaczyłabym o tę linkę i przewróciłabym się. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności tego właśnie dnia przyjechała po mnie jedna z moich znajomych, aby mnie zabrać na jakąś konferencję. Jej samochód zerwał linkę. Potraktowałam wówczas ten fakt jako bezmyślny kawał chłopców z sąsiedztwa. Kiedy utraciłam wzrok, znalazło się kilku takich, którzy wyśmiewali się ze mnie i urągali mi, dając może w ten sposób wyraz swemu lękowi i niezrozumieniu wobec kogoś, kto był "inny". Ale w parę tygodni później, kiedy powróciłam do domu z weekendu spędzonego w górach Berkshires, stwierdziłam, że w moim sypialnym pokoju stłuczono szybę w oknie i splądrowano moje biurko. Ponieważ niczego nie ukradziono, nie mogłam przypisać tych wyczynów jakiemuś złodziejaszkowi. Nie niepokoiłam się również sprawą mego fizycznego bezpieczeństwa, ponieważ wiedziałam, że Duchess stanowi wystarczające zabezpieczenie przed jakimkolwiek intruzem. Punkt kulminacyjny nastąpił jednak w parę tygodni później. Wyjechałam wówczas znowu na weekend, a powróciwszy do domu w niedzielę późnym wieczorem, poszłam prosto do łóżka. Następnego ranka obudził mnie telefon. Była to moja najbliższa sąsiadka. "Czy ktoś już do pani dzisiaj rano telefonował, Mrs. Keitlen?" "Nie. A o co chodzi?" Przez chwilę wahała się, wyraźnie speszona. "Widzi pani, to dotyczy tego, co jest na ścianie pani domu" - rzekła w końcu. "Na ścianie mojego domu?" - zapytałam całkowicie już teraz rozbudzona. "To jest właściwie nie powinnam o tym mówić przez telefon. Chyba lepiej będzie, jak przyjdę do pani." Za jej namową narzuciłam na siebie płaszcz i wyszłyśmy na dwór. Moja sąsiadka podprowadziła mnie ku bocznej ścianie domu i kazała mi macać mur rękoma. Poczułam lepkość nie zaschniętej całkowicie farby. Macając dalej przekonałam się, że każde pociągnięcie pędzla sięgało na wysokość czterech stóp. "Co tu jest napisane?" - zapytałam. Kobieta zebrała się na odwagę. "Napis brzmi: Żydówka" A później dodała: "Podejdźmy teraz z drugiej strony domu... Doprawdy nie wiem, jak mam to z kolei pani wytłumaczyć." Był tam cały szereg wymalowanych wyrazów. Napis głosił: "Ślepa Żydówo, ... na ciebie." Podczas moich wieloletnich kontaktów z Ligą do Walki ze Zniesławianiem zdarzyło mi się słyszeć, czytać, widzieć i zwalczać przejawy podobnych szykan. Niełatwo było jednak zdobyć się na obiektywizm wówczas, gdy własny dom i własna osoba były przedmiotem obelg. Zaprawa ta przydała mi się jednak. Byłam wstrząśnięta i dotknięta, ale nie dałam się ponieść oburzeniu. Nie chciałam, by słowa te widniały ani o jedną chwilę dłużej niż to było konieczne - nie tylko ze względu na moje własne doznania, ale także i dlatego, by uniknąć obnażenia uczuć, które kierowały autorami tekstu. Załatwiłam telefonicznie dwa wezwania: drugie z nich skierowane było do policji, zaś pierwsze - do zakładu malarskiego. W parę godzin później warstwa białej farby wymazała napis z muru. Reporter pewnego dziennika, zwabiony moim telefonem na policję, pojawił się dość wcześnie, aby zdążyć zrobić zdjęcie, które zostało w tymże piśmie opublikowane. Czyniłam wszelkie wysiłki, aby cały ten incydent skierować na konstruktywne tory. Rozmawiałam z działaczami oświatowymi, z burmistrzem miasta, z wieloma przywódcami ugrupowań społecznych i religijnych. Rezultatem tego była znaczna ilość deklaracji i kazań na temat zła, wynikającego z przesądów i uprzedzeń. Otrzymałam także wiele listów i telefonów - zarówno od ludzi obcych mi, jak i od moich znajomych - wyrażających zgrozę i odrazę. Ii W poszukiwaniu nowej posady odbyłam szereg wypadów do Nowego Jorku. Liga do Walki ze Zniesławianiem wyrażała gotowość przeniesienia mnie na tamten teren tak szybko, jak tylko stworzyłyby się możliwości etatu. Ale w najbliższych miesiącach nie należało się tego spodziewać. Sondowałam możliwości pracy w innych instytucjach świadczących usługi społeczne. Wszędzie rozmawiano ze mną bardzo uprzejmie, ale tylko nieliczne wypowiedzi brzmiały dla mnie zachęcająco. W pewnym biurze odsyłano mnie od jednej osoby do drugiej, aż wreszcie oświadczyłam: "Proszę mi powiedzieć prawdę. Czy nie chcecie mnie przyjąć do pracy z tego względu, że jestem niewidoma?" A więc tak. To właśnie było istotną przyczyną, chociaż nikt nie mógł się zdobyć na odwagę, by przyjść do mnie i otwarcie mi o tym powiedzieć. Wiele osób twierdziło, że powinnam starać się o pracę w instytucji obsługującej niewidomych. Za każdym razem zapytywałam, dlaczego to właśnie mi sugerowano. "Ma pani przecież tyle doświadczenia - odpowiadali na ogół - a przy tym... hm..." - tu zawieszali głos. To, czego nie dopowiadali i co byli skłonni raczej pomyśleć niż powiedzieć, brzmiało: "... a przy tym pani sama jest również niewidoma." Zwróciłam się do Nowojorskiego Stowarzyszenia Niesienia Pomocy Ociemniałym Żydom, aby dowiedzieć się, czy nie byłoby tam możliwości uzyskania posady. Kiedy opisałam już całą moją przeszłość - włącznie z moimi własnymi doświadczeniami na temat ślepoty - mój rozmówca wyraził pogląd, iż bardziej nadawałabym się w tej instytucji jako doradca niż jako pracownik. Prawdopodobnie wychodził on przy tym z założenia, że moje pragnienie działania w świecie ludzi widzących jest błędem. Była to więc jeszcze jedna odpowiedź automatyczna, jeszcze jedna mechaniczna próba zaszeregowania mnie do mojego własnego "gatunku" - próba zidentyfikowania mnie raczej jako istoty ociemniałej niż istoty ludzkiej. Zresztą gdybym nawet wyraziła chęć pracy w jakiejkolwiek instytucji służącej niewidomym, to wątpię, czy by mnie przyjęto. Uchodziłam w ich oczach za zbłąkaną owieczkę. Większość tych instytucji jest ekonomicznie zainteresowana w przeprowadzeniu segregacji niewidomych. Ich własna egzystencja zależy od tego, aby niewidomych uznawano za osobny gatunek istot uzależnionych. Nie należy więc od nich oczekiwać, aby mieli sami sobie podcinać nogi. Iii Od czasu mojej wycieczki do Europy nęciła mnie myśl zwiedzenia Ameryki. Przypominam sobie, jak w liście z Davos pisałam do Ruth: "Może ci się to wyda zaskakujące, ale wierzę, że dopiero teraz potrafiłabym widzieć Stany Zjednoczone. Nauczyłam się bowiem wyobrażać sobie to wszystko, na co dawniej nawet nie spoglądałam". Taki sposób spędzenia lata wspólnie z Phyllis wydawał mi się teraz idealny. Zbliżyłoby to nas do siebie i miałoby dla obydwóch wielkie znaczenie. Podróż samolotem była kosztowna, a przy tym uniemożliwiała zwiedzanie: nikt nie jest w stanie wiele zobaczyć z wysokości kilku kilometrów. Przez pewien czas wydawało nam się, że wycieczka autobusem rozwiąże problem. Wizja przegrzania w zamkniętym autokarze i zmęczenia przerażała nas jednak. Ale kiedy pewnego ranka porządkując garaż uderzyłam się mocno o stojący tam samochód, nagle znalazłam rozwiązanie: przejedziemy samochodem naszą trasę, uprawiając po dradze camping. Wezwałam do siebie telefonicznie pewnego młodzieńca, który od czasu do czasu szoferował nam w górach Berkshires. Okazało się, że nie tylko mógł stawić się do naszej dyspozycji, ale był naszą propozycją zachwycony. Phyllis szalała z radości. W pierwszych dniach lipca cała nasza trójka spędziła szereg godzin ćwicząc zapamiętale ładowanie do wozu całego naszego ekwipunku, w skład którego wchodziły takie przedmioty jak: hamak, dwuosobowy namiot górski, śpiwory, przenośna kuchenka gazowa, pojemnik na lód oraz dwa kartony podstawowych produktów żywnościowych. W czasie weekendu, który objął również dzień Czwarty Lipca (Czwarty Lipca - Fourth of July - święto narodowe, obchodzone w rocznicę proklamowania niepodległości Stanów Zjednoczonych w 1776 r. (przyp. tłum.).), daliśmy naszemu kierowcy możliwość "wyskoczenia" do domu (leciał na złamanie karku), a następnie wyruszyliśmy w drogę kierując się na zachód. Cała nasza trójka okupowała przednie siedzenie, a na tylnym spoczywała Duchess i bagaże. Na krótko przed wyjazdem ktoś ze znajomych zapytał mnie, skąd się u mnie bierze ta potrzeba podróżowania. Odpowiedziałam cytatem z jednego z moich najulubieńszych wierszy, a mianowicie z "Pieśni o otwartej drodze" Walta Whitmana: "Wdycham wielkie hausty przestrzeni. Mój jest wschód i zachód, moje są - południe i północ... Wszystko wydaje mi się piękne." Dlaczegóż to wschód i zachód, północ i południe nie miałyby należeć do mnie w tym samym stopniu co do kogokolwiek innego? Niczego w drodze, nie przyjmowaliśmy jako pewnika. Ponieważ poznawanie pełnego smaku tego wspaniałego kraju wymagało z mojej strony intensywniejszego wysiłku, wszyscy wkładaliśmy w zwiedzanie większą dozę energii i entuzjazmu. Wędrowaliśmy zarówno utartymi ścieżkami, jak i nie wydeptanymi szlakami. Szukaliśmy wrażeń, które można było chłonąć w tej samej mierze poprzez dźwięk, zapach i dotyk, co za pośrednictwem wzroku. I tak na przykład surowość i pustkę South Dakota Badlands (dosłownie: złe ziemie - obszary o skąpej roślinności i bardzo złożonej rzeźbie, nie nadające się do zagospodarowania; początkowa nazwa stosowana do terenów płd. Dakoty i Nebraski w Ameryce Pn.) byłam w stanie ogarnąć poprzez chropowatość skalistych formacji, poprzez szmer przesypywanych wiatrem gigantycznych diun, poprzez pełen niesamowitości nastrój zapadającego mroku. W zachodnim kanionie Parku Narodowego wędrowaliśmy ścieżkami na krawędzi przepaścistych zboczy, które dawały mi jakieś pojęcie o głębi pęknięć skorupy ziemskiej. W Yellowstone - gdzie mijając niedźwiedzia musieliśmy naszej Duchess zawiązywać oczy ręcznikiem, by nie próbowała wyskoczyć z samochodu i zaatakować go - zapach siarki wdzierający się w ożywczą woń górskiego powietrza mówił o bliskości gorących źródeł. Old Faithful (dosłownie: stary wierny - słynny gejzer w Parku Narodowym w Yellowstone. Jego wybuchy następują w regularnych odstępach czasu, mianowicie co 67 sekund (przyp. tłumacza).) sygnalizował mi wszystkie kolejne fazy swego cyklu: dudnienie dobywające się z gejzera przy wzroście ciśnienia w jego wnętrzu, pierwszy eksplodujący wytrysk wody ze stożka, potem potężne syczenie, kiedy prąd gorącej wody osiąga punkt kulminacyjny i wreszcie powolne, uspokajające się westchnienia przy cofaniu się wody w głąb ziemi. W Las Vegas - klekot automatów sprzedających owoce wywoływał we mnie takie samo niezdecydowanie, jakie odczuwałabym, widząc przesuwające się coraz to inne symbole owoców i mając możność dokonania między nimi wyboru. A jakże niewiele jest odgłosów, które ucho chwytałoby z równą przyjemnością jak dźwięcząca lawina monet, kiedy automat wyrzuca towar. W Los Angeles przerwaliśmy podróż, aby odwiedzić moją siostrę Eleanorę, która niedawno temu - bo już po mojej utracie wzroku - przeniosła się na Zachód. Śliczna dziewczynka Eleanora stała się obecnie piękną kobietą, która osiągnęła powodzenie w życiu jako żona, matka i wybitny socjolog. Dopiero teraz zrozumiałam, że napięte stosunki między nami w dniach naszej wczesnej młodości spowodowane były moją zazdrością o uprzywilejowaną - według mojego ówczesnego mniemania - pozycję Eleanory w naszej rodzinie. Miałam nadzieję, że nasza wizyta rozwinie te uczucia, które się między nami zadzierzgnęły w okresie, kiedy tak często odwiedzała mnie w szpitalu. Eleanora odniosła się z prawdziwym entuzjazmem do naszej wycieczki. Może przeceniałam jej zdolność zrozumienia mnie, ale wątpliwości co do tego ogarnęły mnie w chwili, kiedy Eleanora poczęła się wobec mnie tłumaczyć, że nie zdołała zarezerwować dla mnie w hotelu pokoju na parterze. "Ależ nie ma o czym mówić - powiedziałam - jeżeli jestem w stanie uprawiać narty, to tym bardziej mogę wdrapać się po paru segmentach klatki schodowej." Podczas mojej dwutygodniowej wizyty widywałam Eleanorę bardzo rzadko. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że siostra moja zdawała się mieć wielkie trudności ze zrozumieniem mojego kalectwa. Spotkałam się kilkakrotnie z przejawami przesądów i uprzedzeń wobec niewidomych, które mnie zasmuciły. Jedno zajście miało miejsce w Wielkim Kanionie. Przyszło mi tam do głowy przejechać się na osiołku w głąb kanionu. Kiedy go już dosiadłam i zbliżałam się ku krawędzi jaru, przewodnik przyjrzał mi się uważnie i zapytał: "Czy nie ma pani żadnych kłopotów ze wzrokiem?" "Owszem - odpowiedziałam - jestem niewidoma." "Bardzo mi przykro, ale wobec tego nie będzie pani mogła zjechać w dół." "Dlaczegóż to?" "Jest to ryzykowna wycieczka nawet dla ludzi widzących"- powiedział. "Nie mógłbym wziąć na siebie odpowiedzialności za pani bezpieczeństwo." "Ale przecież ja całe moje życie jeździłam konno - oświadczyłam - a teraz niedawno wróciłam z wyprawy w Alpy Szwajcarskie, gdzie uprawiałam narty na wysoko położonych stokach górskich. Powinno to być dla pana przekonywującym argumentem, że jestem zdalna odbyć tę małą przejażdżkę". "Ja tutaj nie decyduję" - rzekł w końcu. "Nasze ubezpieczenie nie pokrywa tego rodzaju ryzyka". A więc znowu znalazłam się na wieży Eiffla! Wielokrotnie spotkaliśmy się z przejawami niechęci i uprzedzeń wobec psów-przewodników, głównie w restauracjach, które odmawiały naszej Duchess prawa wstępu. Wymawianie się nieznajomością roli psów-przewodników mogłoby ujść raczej w Europie niż w Ameryce. Wyjaśniałam dokładnie, że przepisy państwowe, zakazujące wprowadzania psów do miejsc, w których przygotowuje się i podaje jedzenie, nie dotyczą psów spełniających rolę przewodników dla niewidomych. Ale moich wyjaśnień nie słuchano, albo też ignorowano je. W pewnej nędznej kafejce, w malutkim miasteczku na terenie New Mexico odmówiono obsłużenia nas, przy czym odmowa ta została poparta tak ordynarnymi pogróżkami, że zatelefonowałam na policję. Wytłumaczyłam policjantowi, że nie skorzystałabym z usług tego lokalu nawet, gdyby był on jedynym i ostatnim miejscem na świecie, w którym mogłabym spożyć posiłek i że chodziło mi w tej chwili już tylko o to, by upewnić się, że właściciel lokalu zapoznał się z przepisami o psach-przewodnikach i że w związku z tym następny niewidomy, który tutaj zawita, spotka się z innym niż ja przyjęciem. Napisałam później list do "Widzącego Oka", opowiadając o tym incydencie. Miałam nadzieję, że w ramach akcji uświadamiającej instytucja ta sama wystąpi z protestem w tej sprawie. Przeżyłam rozczarowanie, kiedy w odpowiedzi zasugerowano mi, bym w tego rodzaju sytuacjach odwracała się na pięcie i wychodziła. Rozumiem ten punkt widzenia - im mniej hałasu będzie powstawać dokoła tych spraw, tym łatwiej dojdzie do pełnego uznania roli psów-przewodników. Nie mogę jednak oprzeć się uczuciu, że mała dawka agresywności przyśpieszyłaby ten proces i oszczędziłaby niewidomemu tych upokarzających, a niekiedy wręcz szkodliwych przeżyć. W ciągu dwóch miesięcy przejechaliśmy dwanaście tysięcy mil (i zużyliśmy dwadzieścia sześć butelek płynu do zwalczania insektów - oto dane statystyczne, których nigdy nie zapomnę). Zważywszy wszystko można uznać naszą wyprawę za bardzo cenną. Phyllis rozwinęła się ogromnie w sensie rozwagi i poczucia odpowiedzialności. Wspólnota przeżyć zbliżyła nas ku sobie. Czułam, że wykazywała obecnie wobec mnie więcej zaufania i pewności siebie (nie jest bowiem rzeczą łatwą posiadać niewidomą matkę). Scena, której nigdy nie zapomnę, miała miejsce w przepastnych Pieczarach Karlsbadzkich w New Mexico. W trakcie zwiedzania nasz przewodnik wyłączył światło. Słyszałam, jak stojący dokoła mnie ludzie gwałtownie wstrzymali oddech i mogłam wyczuć, że byli niemal bliscy paniki wobec absolutnej, dławiącej ciemności podziemia. Dla mnie nie stanowiło to, oczywiście, żadnej różnicy. Phyllis nie wyrzekła słowa, dopóki nie znalazłyśmy się znowu na powierzchni ziemi. Później powiedziała nieomal nieśmiało, jak gdyby wkraczała na teren zakazany: "Chyba wiem już teraz trochę, jak ty się musisz czuć, mamo." Iv Wczesną wiosną uznano, że stan mój wymaga jeszcze jednej operacji na lewym oku. Obrzęk i podrażnienie, które dokuczały mi podczas pobytu w Europie, nigdy właściwie nie ustąpiły całkowicie. Infekcja tliła przez całą wiosnę i całe lato, aż wreszcie wybuchła gwałtownie. Odczuwałam nieustający silny ból. Okulista wskazał mi dwie drogi do wyboru: należałoby albo usunąć gałkę oczną (co radził zrobić), albo też poddać się następnej operacji, która polegałaby na wyskrobaniu uszkodzonej tkanki rogówkowej i na zastąpieniu jej tkanką przeszczepioną. Przestrzegł mnie przy tym, że operacja taka mogłaby złagodzić objawy choroby, nie usuwając jej przyczyny. Nowa tkanka mogłaby z czasem ulec zakażeniu, a wówczas musiałabym poddać się ponownemu zabiegowi. Bez wahania wybrałam operację połączoną z przeszczepieniem tkanki. Miałam już zaprawę w znoszeniu bólu, a wcale nie byłam skłonna zrezygnować z oka. Nie znaczy to, że żyłam uświadomianą sobie nadzieją cudu, który miałby mi pewnego dnia przywrócić wzrok. Ale w mojej podświadomości niewątpliwie błąkało się starannie zakonspirowane marzenie, że to właśnie nastąpi, że ktoś dokona odkrycia jakiegoś cudownego leku lub opracuje nową technikę przywracania wzroku w takich jak mój przypadkach. Chciałam zachować moje oko na wypadek, gdyby coś takiego miało nastąpić. Na dzień przed pójściem do szpitala umieściłam Duchess w pensjonacie dla psów. Było to jej pierwsze rozstanie ze mną, od dnia, w którym poznałyśmy się w "Widzącym Oku". Doprowadziło ją to do szału. Po upływie czterech dni, podczas których odmawiała jedzenia i nie dopuszczała do siebie nikogo, szpital udzielił mi zezwolenia na trzymanie Duchess w moim pokoju. Przez okres co najmniej dwóch tygodni miałam teraz leżeć nieruchomo z zaszytymi chirurgicznie powiekami, aby umożliwić przeszczepowi "przyjęcie się". I znowu u mego boku znaleźli się moi przyjaciele: Hans i Ruth Maederowie nalegali, bym okres rekonwalescencji przebyła w ich domu w Stockbridge. Kiedy usunięto szwy, oko wyglądało gorzej niż kiedykolwiek. I znów lekarze radzili mi je usunąć. I znowu sprzeciwiłam się temu. W tym okresie napisałam do mojego ojca. Nieoczekiwanym efektem mojej wyprawy do Europy była czułość, która nagle zrodziła się między nami. Ojciec mój uzbierał całą kolekcję wycinków z prasy na temat moich przygód i był dumny z moich wyczynów. Może uświadomił sobie w końcu, że ślepota nie była dla mnie aż takim upośledzeniem, za jakie ją uważał. Okazywał on teraz mniej lęku i niepokoju; przestał chwytać mnie za rękę, kiedy przechodziliśmy przez skrzyżowanie; zdawał się być wobec mnie bardziej i szczerzej serdeczny i czuły. Ale potem coś się stało - sama nie wiem co, może ponowne nasilenie się infekcji - coś; co spowodowało, że odżyły w nim wszystkie jego dawne lęki i powróciły stany napięcia. Odsunął się ode mnie, tak jakby jego niedawnej czułości nigdy nie było. W moim smutku - a może i osamotnieniu - napisałam pośpiesznie list, wytykając ojcu jego milczenie i dając wyraz swemu rozżaleniu z powodu tego milczenia. Jego odpowiedź była jakby uderzeniem w twarz: nie chce o mnie nigdy więcej słyszeć, o ile nic zachowam się jak "prawdziwa córka". Poza jednym wyjątkowym momentem usłuchałam tego ultimatum, chociaż do dzisiejszego dnia nie rozumiem, w czym mu jako córka uchybiłam. Ten wyjątkowy moment nastąpił wówczas, gdy Phyllis otrzymywała świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Sytuacja była wówczas trudna, gdyż na tę uroczystość przyjechał Filip i jego rodzina. Kiedy Phyllis doniosła mi o obecności mojego ojca, podeszłam do niego, aby go przywitać. "Cieszę się, że tu jesteś - rzekłam - ponieważ wiem, jak twoja obecność musi cieszyć Phyllis." "Dziękuję ci" - odpowiedział. Nastąpiła chwila niczym nie zmąconej ciszy, po czym odwróciliśmy się od siebie. Podczas tego weekendu padło jeszcze między nami kilka obojętnych uwag, ale były to ostatnie słowa, jakie zamieniliśmy. V W listopadzie - martwy punkt został przełamany. Moje życie miało porzucić dotychczasowe tory i stworzyć sobie nowe. Uwolniło się dla mnie miejsce w ogólnokrajowej centrali Ligi do Walki ze Zniesławianiem w Nowym Jorku. Miałam tam objąć stanowisko doradcy oświatowego, który pomagałby w rozplanowywaniu materiału programowego, nadesłanego do dyrekcji okręgowych oraz do biur terenowych. Ponadto miałam wygłaszać prelekcje na terenie Ligi, B'nai B'rith, a także innych ugrupowań społecznych w całym kraju. Dałam ogłoszenie, że sprzedaję mój domek i rozpoczęłam poszukiwania nad znalezieniem mieszkania w obrębie Manhattanu. W końcu listopada pojechałam do szkoły Phyllis, aby wziąć udział w dorocznym zebraniu z okazji Święta Dziękczynienia. Tym razem Phyllis jako słuchaczka ostatniego roku prezydowała przy naszym stoliku. Byłam właśnie w trakcie zajadania indyczego udka, kiedy Phyllis oświadczyła mi: "Trzymaj się prosto, mamo; Bonnie Prudden zbliża się ku nam." Natychmiast gwałtownie skurczyłam się na moim krześle, usiłując maksymalnie zgarbić moje plecy. Przez cały semestr nie słyszałam od Phyllis o nikim innym jak tylko o Bonnie Prudden. Córka Bonnie dzieliła z Phyllis pokój w internacie. Sama Bonnie była czołowym autorytetem w sprawach fizycznej sprawności. Jej komentarze o żałosnym poziomie amerykańskich norm sprawności fizycznej - zwłaszcza wśród młodzieży - ukazywały się w prasie krajowej oraz były nadawane w radio i w telewizji. Niejednokrotnie Phyllis opisywała mi w zachwycie urzekającą twarz i cudowną figurę Bonnie Prudden, doprowadzając do tego, że czułam się przysadzista i nieforemna, jak praczka. Po kolacji zostałyśmy sobie przedstawione. "Słyszałam o pani bardzo wiele" - powiedziałam z pewną ukrytą drwiną. "Phyllis mówi mi stale o znaczeniu sprawności fizycznej." "Posiadając taką figurę nie musi się pani chyba niepokoić o swoją sprawność" - odpowiedziała. Może dlatego, że - jak każda kobieta na przestrzeni wszystkich wieków - byłam łasa na pochlebstwa, wypowiedź ta zrobiła swoje. Podczas tego weekendu sporo czasu spędziłyśmy razem wspólnie z naszymi córkami. Stwierdziłyśmy, że zgodne są nasze poglądy na wiele spraw - od zagadnień ogólnoświatowych począwszy, a na postawie innych rodziców skończywszy. Mówiłyśmy wiele o problemie sprawności fizycznej, przy czym wkrótce zorientowałam się, że kobieta ta - wbrew moim posądzeniom - daleka była od jakiegoś fanatycznego ujmowania zagadnień kultury fizycznej. Natomiast wiele jej wypowiedzi na temat sprawności fizycznej uderzyło mnie swoim doskonale zdrowym rozsądkiem. W pewnym momencie napomknęłam o tym, jak bardzo bywam zmęczona pod koniec dnia. "To zupełnie naturalne - oświadczyła Bonnie - ludzie upośledzeni muszą być fizycznie sprawniejsi od innych. Zwykle bywają oni mniej wydolni. Pani sama pracuje przecież cały dzień, czyli tyle samo, co osoba z nieupośledzonym wzrokiem. Zużywa pani natomiast znacznie więcej energii, gdy chodzi o koncentrację, o pamięć, o napięcie fizyczne. Przydałyby się pani ćwiczenia. Ale nie te zwykłe, przestarzałe ćwiczenia, lecz coś przystosowanego do pani sytuacji i potrzeb." Zanim weekend dobiegł końca, byłam już całkowicie zjednana. Zapisałam się na polecone przez Bonnie kursy sprawności fizycznej przy uczelni w Springfield. Zaczęłam brać lekcje fechtunku; na końcach floretów należących do mnie i do mego nauczyciela umieszczaliśmy dzwonki o dwóch różnych tonach; dzięki nim byłam w stanie zadawać i odparowywać pchnięcia oraz orientowałam się, jak bliska jestem otrzymania czy zadania cięcia. W tym czasie korzystałam z każdego weekendu i wyjeżdża- łam do Nowego Jorku, by szukać mieszkania. Pragnęłam znaleźć jakieś pogodne locum z dużą ilością okien, które pozwoliłyby słońcu wtargnąć do wnętrza. Chętnie widziałabym to mieszkanie w pobliżu jakiegoś niewielkiego parku, do którego mogłabym wyprowadzać Duchess, a także niedaleko biur Ligi, bym mogła chodzić do pracy pieszo. Obejrzałam dziesiątki obiktów, chodząc tam i sam po pokojach, by zorientować się w ich układzie, oceniając ich powierzchnię i wysokość na podstawie ech odbijających się od ścian i podłogi. (Nawiasem mówiąc te odbicia dźwięków wytłumaczyły - jak to udowodniono w całej serii doświadczeń tajemnicę tak zwanego widzenia facjalnego lub inaczej twarzowego u niewidomych. Przed wielu laty niektórzy ludzie wierzyli, że przy ślepocie zakończenia nerwowe w skórze mogą się wybitnie rozwinąć i przekształcić w małe "oczy". Przeprowadzone testy udowodniły jednak, że tym czynnikiem, który informuje niewidomych o zbliżającej się przeszkodzie, jest zmieniający się zależnie od warunków czas odbicia dźwięku). Dzięki pewnemu wszechwiedzącemu szoferowi taksówki problem polowania na mieszkanie został wreszcie rozwiązany. Któregoś popołudnia, wyczerpana bezowocnymi poszukiwaniami, opadłam na poduszki jego samochodu. "Szanowna pani chora?" - zapytał ów szofer z bezceremonialną ciekawością typową dla ludzi tego pokroju. "Chora z powodu polowania na jakiś kąt do życia" - odpowiedziałam. "A jakiego mieszkania pani szuka?" Wyjaśniłam mu, o co mi chodziło, a on powiedział: "Jest tu taki nowy budynek, do którego dotrzemy jadąc tak jak teraz. W sam raz dla szanownej pani. Zaraz panią tam zawiozę, zgoda?" Zabawne było to, że istotnie miał rację. Dom ten był dla mnie świetnym rozwiązaniem; jedyną jego wadą był brak parku w pobliżu dla wyprowadzania Duchess. Ale już w dwa tygodnie po przeprowadzce Duchess zdołała przywyknąć do życia miejskiego. Vi Przeprowadziłam się w początkach stycznia. Tak gorąco pragnęłam rozpocząć wszystko całkowicie od nowa, uwolnić się od wszelkich dawnych wspomnień, że zabrałam ze sobą tylko kilka przedmiotów stanowiących mają własność. Ostatnie tygodnie mojego pobytu w Springfield były istną orgią wyrzucania zbędnych rzeczy. Przestałam, nawet zmywać naczynia: po spożyciu posiłku wyrzucałam talerze i półmiski do wiadra. W pewnej mierze było to chyba uzewnętrznianym wyrazem mojego stanu emocjonalnego. Ale grał tu również rolę i mój zmysł praktyczny. W manhattańskim mieszkaniu nie byłoby miejsca na skumulowane lata życia domowego. Zachowałam oczywiście kilka większych sprzętów, takich jak fotele i kanapy, ale kazałam je na nowo obić i odnowić. Wybrałam jasne tkaniny o barwie turkusa i dyni; byłam w stanie wyobrazić sobie, jak te mocne kolory odbijają od białych jak miąższ ostrygi ścian saloniku. Dla tych samych względów zamówiłam zasłany o bardzo zwyczajnych, czarno-białych wzorach geometrycznych i serwis z białej porcelany a odcieniu kości. Kupiłam minimalną ilość nowych mebli, wychodząc z założenia, że im mniej gratów, tym większą będę miała swobodę poruszania się. Wzdłuż jednej ze ścian ustawiłam półki z książkami. Kocham książki i nie uważam, by w posiadaniu ich przeze mnie tkwiło coś dziwnego. Książki stanowią część mojego życia. Świadomość że wszystko, co czytałam i czym niegdyś cieszyłam się, znajduje się w moim domu, daje mi uczucie spokoju. Odkładając książki na półkę w myśl pewnego systematycznego układu, pamiętając ich wymiar, kształt oraz fakturę okładki, mogę sięgnąć po każdy tam, którego potrzebuję. Ale ludzie mniemają, że niewidomy nie jest w stanie cieszyć się książkami. Pewnego razu para moich znajomych rozmawiała w mojej obecności o książkach. Nagle rozmowa umilkła, a jedno z nich rzekło z zażenowaniem: "Och, wybacz nam, Tomi." Zbeształam ich za to. W moim mieszkaniu zainstalowany jest aparat telewizyjny. Dialogi starych filmów pomagają mi usnąć. Najzabawniejszym elementem przeprowadzki było wyrzucanie starej odzieży i kupowanie nowych strojów. Już od dawna wyrosłam z potrzeby oznaczania mojej odzieży etykietami z przylepca. Obecnie, już w chwili kupowania sukienek rejestruję w pamięci ich wygląd, a jako klucz służą mi ich charakterystyczne cechy, takie jak na przykład wykrój wycięcia, dająca się wymacać jakość materiału, kształt guzika, fason rękawa. Moje pantofle ustawione są w trzech rzędach pudełek: czarne - na górze, granatowe - w środku, a na dole - brązowe. Zresztą większość butów potrafię rozpoznać dzięki różnorodności fasonu. Wyboru torebki dokonuję na podstawie kształtu i faktury. Rękawiczki do sukienek różnią się od rękawiczek sportowych gatunkiem skóry. Noszę tylko dwa lub trzy rodzaje bluzek, na ogół białych; kupując jakąś barwną bluzkę upewniam się, czy ma nietypowy fason rękawa - z mankietem, podwijany czy wycięty - aby móc ją rozróżnić. Szyfrem do rozpoznawania spodni są zamki błyskawiczne, wszywane raz z przodu, raz z boku, a raz z tyłu. Nawet sprawa bielizny jest prosta: kupuję zawsze czarne staniczki z satyny, a białe z tkanin bawełnianych, prosto skrojone figi białe lub ozdobne czarne obrębione koronką. Moje obecne stroje nie różnią się zasadniczo niczym od ubrania, które robiłam wówczas, gdy jeszcze widziałam. Jedyna zmiana polega może na tym, że rzadko kupuję sukienkę, która byłaby pewnego rodzaju wyskokiem w sensie koloru lub fasonu, a to dlatego, że trudniej w takiej sukience przychodzi mi obecnie wyobrazić się samej sobie. Z podobnych względów noszę raczej proste ozdoby, zwykle sznurek perełek lub pojedynczy sznur korali. Ograniczam do minimum mój makijaż: pomadka do ust, a od czasu do czasu, w lecie, lekkie pociągnięcie kredki do brwi, by zrównoważyć odbarwiające działanie słońca. Czeszę się u dobrego fryzjera i upieram się przy prostej fryzurze, którą sobie łatwo mogę wyobrazić i którą bez zbytniego kłopotu mogę pielęgnować. Mówiąc uczciwie - w sensie emocjonalnym łatwiej przyszło mi usunąć się z mojego domu, niż z mego biura. Moi zwierzchnicy uznali, że wyjazd mój był sygnałem do zlikwidowania całego biura, obejmującego swoją działalnością zachodnią część Stanu Massachusetts. Komitet Ligi działający w Springfield przy B'nai B'rith był dostatecznie wyszkolony, by pod egidą okręgowej centrali w Bostonie kontynuować działalność tego biura. Dawanie poleceń co do mebli biurowych, uprzątanie segregatorów i organizowanie przesyłki ważniejszych dokumentów do Bostonu - wszystkie te problemy były dla mnie sprawami uczuciowymi. Rozstawałam się z tym, co z całego Springfield najwięcej dla mnie znaczyło, co było nadal moim jedynym ukochaniem. Nie biadoliłam nad przyjaźniami, które rzekomo pozostawiałam za sobą. Jeśli chodziło o moich pseudo-przyjaciół - to tych pozbywałam się bez żalu. Zdawkowi znajomi będą powoli i stopniowo wypadać z mojej pamięci. Prawdziwych przyjaciół zachowam na pewno. Pewnego wieczoru, przy szalejącej zawiei śnieżnej, wydano na moją cześć uroczysty obiad, któremu patronowały wszystkie społeczne organizacje w Springfield. Phyllis przyjechała ze szkoły, aby wziąć w nim udział. Był również obecny mój brat Bob, który na swój spokojny sposób podtrzymywał mnie w moich dążeniach do jak najpełniejszych form życia. Pojawił się nawet Filip, by mu życzyć szczęścia. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nigdy nie był on rzecznikiem naszego rozwodu. Może rzeczywiście kochał mnie lub potrzebował lub może tylko lubował się w tarapatach życiowych. Ale i Filip musiał odczuć ulgę, kiedy mur, w który bił głową od wielu lat, wreszcie ustąpił. Mógł on teraz wieść życie wolnego człowieka i miałam nadzieję, że zdoła on tę wolność jak najpełniej wykorzystać. Następnego ranka wsadziłam Phyllis do autobusu, który miał ją zawieźć z powrotem do szkoły, a sama udałam się na dworzec kolejowy, by czekać na swój pociąg. Wielka żaba opuszczała małe bajorko, aby stać się małą żabką w wielkim bajorze. Spodobała mi się ta myśl. Anonimowość była moim celem. W Springfield chodzenie ulicami z psem-przewodnikiem zwracało powszechną uwagę. W Nowym Jorku nikt by cię nie zauważył. Sądziłam, że to właśnie będzie mi odpowiadało. Ale przede wszystkim miałam to uczucie, że zmierzam tam, dokąd przynależę. Nigdy nie czułam się w domu mieszkając ze swoją rodziną. Nigdy nie wydawało mi się, bym posiadała dom żyjąc wspólnie z Filipem. Kiedy pociąg wjechał na dworzec, a ja usadowiłam się w wagonie, szepnęłam do Duchess: "Jedziemy do domu... po raz pierwszy." Rozdział 17 Mężczyźni w moim życiu Nigdy nie zapomnę małej dziewczynki o jasnych włosach, która pewnego dnia siedziała obok mnie na ławce w poczekalni jakiejś instytucji dla ociemniałych. Obie z Bonnie znalazłyśmy się tam, pragnąc przekonać kierownictwo tej instytucji o wartości, jaką program zdobycia sprawności fizycznej posiada dla niewidomej młodzieży. Bonnie poinformowała mnie, że dziecko mogło mieć około siedmiu lat, posiadało rudawą czuprynkę i zadarty nosek. Dziewuszka nie wstawała z ławki, ale też i nie była w stanie ani przez chwilę spokojnie usiedzieć. Zaciskała i rozwierała piąstki, bębniła obcasami w nogi ławki, wykrzywiała twarzyczkę w nerwowych tikach i grymasach. Nagle oświadczyła: "Chcę trochę pochodzić." Ktoś uciszył ją. "Chcę pochodzić!" - powiedziała znowu, tym razem głośniej, a w końcu krzyknęła: "Chcę chodzić!" Wyrwała się z objęć kobiety, która z nią przyszła, i rzuciwszy się na ziemię poczęła się miotać. W końcu wyniesiono ją. Było rzeczą naturalną, że chciała pochodzić. Pragnęła pospacerować, pobiegać, poskakać albo pojeździć na trzykółkowym rowerze, albo porzucać czymś - zrobić cokolwiek, co rozładowałoby jej stany wewnętrznego napięcia zrodzonego z lęku. Ale nikomu nigdy nie przyszło do głowy pozwolić jej zaspokoić którekolwiek z jej pragnień, ani tym bardziej pouczyć ją, jak to należy robić. Wszystkimi kierowała obawa, aby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy. Większość ociemniałej młodzieży - to chłopcy i dziewczęta, którzy są niewidomi od urodzenia lub od niemowlęctwa. Ponieważ nie posiadają ani znajomości świata widzialnego, która mogłaby im być pomocna, ani żadnych wspomnień z tym światem związanych, orientowanie się w przestrzeni sprawia im szczególne trudności. W dodatku ich naturalne wysiłki, by temu podołać, są niweczone przez rodziców i nauczycieli, którzy grzeszą nadmierną, acz zrozumiałą troskliwością. Dzieci niewidome żyją w świecie protestów i zakazów. Przestraszeni i pogrążeni w niepewności rodzice zbyt często działają na swe latorośle wręcz paraliżująco. Myśląc o chronieniu ich przed niebezpieczeństwem, odsuwają od nich wszelkie ćwiczenia fizyczne. Zanotowano przypadki - skrajne niewątpliwie - w których rodzice stale trzymali w łóżku swoje niewidome dziecko. Rezultaty są łatwe do przewidzenia. Prawie wszystkie dzieci ociemniałe są kiepsko umięśnione, wykazują niedobór wagi lub nadwagę, mają niezborne ruchy i właściwie ledwie potrafią wykonywać samodzielnie najprostsze czynności. Co gorsza - lękają się poruszać po otaczającym je świecie fizycznym. W większości przypadków odmawia się im prawa do radowania się najzwyklejszymi radościami dzieciństwa. A kiedy dorastają, brak im siły i odwagi, by działać sprawnie i właściwie; niejeden z nich nie potrafi nawet dostatecznie sprawnie chodzić, aby zakwalifikowano go jako nadającego się do odbywania treningów z psem-przewodnikiem. Z własnego doświadczenia wiem, jak ważnym czynnikiem jest dobra kondycja fizyczna. Aby poruszać się z łatwością i swobodą, a przy tym chwytać każdy zmysłowy bodziec - muszę bez przerwy pilnie wytężać uwagę, koncentrując się na wszystkim, co mnie otacza. Nie posiadając wzroku, który ostrzegałby przed przeszkodami, moje ciało musi być w każdej chwili gotowe do uporania się z nieprzewidzianem; przy tym nie operując wzrokiem posiadam o ułamek sekundy mniej czasu na reakcję. Pod koniec dnia takie napięcie wewnętrzne, spowodowane usilną koncentracją, mocno obciąża moje mięśnie i nerwy, co odczuwam zwłaszcza w okolicach ramion i karku. Ćwiczenia fizyczne rozładowują te napięcia i tylko wówczas, gdy je uprawiam, jestem w stanie prawdziwie się odprężyć. Z tego samego względu jestem mniej wyczerpana po całodniowej jeździe na nartach, niż po jednym dniu pracy w biurze. Odkąd odbywałam regularnie ćwiczenia pod kierunkiem Bonnie - uprawiając gimnastykę rytmiczną, ćwiczenia na drążkach, wspinanie się po linie, a nawet - ku zgrozie Duchess - skoki z trampoliny - wkładałam więcej energii w sprawy życiowe. Pewne łatwiejsze formy tego typu treningu byłyby - sądziłam - specjalnie cenne dla niewidomych dzieci, których mięśnie są zwykle słabo rozwinięte. Współdziałając z Bonnie oraz z paroma innymi osobami spośród jej personelu, opracowałam dla niewidomej młodzieży program osiągnięcia sprawności fizycznej, który przedstawiłam kilku poważniejszym instytucjom usługowym pracującym dla ociemniałych. Program ten celowo przewidywał ćwiczenia proste, niewymyślne, zwłaszcza ćwiczenia połączone z muzyką dla poprawienia wyczucia rytmu oraz rozszerzenia skali ruchów. Przy nauce dzieci przewidziane było zastosowanie prostego aparatu, zaprojektowanego przez Bonnie. Chociaż niewidome dzieci nie są w stanie grać w piłkę (co automatycznie eliminuje je w większości zajęć podczas lekcji wychowania fizycznego), to mogą fikać koziołki, wspinać się, biegać, przeskakiwać z nogi na nogę, skakać do góry oraz wykonywać specjalne ćwiczenia, które rozwijałyby w nich siłę, gibkość i koordynację ruchową. Ale te skromne sugestie zostały odrzucone. Podano zwykłą wymówkę, że "i tak dość się już zrobiło na tym odcinku". A tymczasem - poza odosobnionymi przypadkami - nic konstruktywnego się nie działo. Całkowita inercja ogarnęła zarówno dzieci, jak i moim zdaniem - nieomal wszystkich dorosłych, którzy dali się zepchnąć z głównego nurtu życia. Z jeszcze większą doterminacją postanowiłam kontynuować moją walkę o sprawność fizyczną niewidomego. Na wiosnę tegoż roku nadarzyła się po temu nieoczekiwana okazja. Bonnie, która była ekspertem w sprawach wspinaczki i alpinistyki, została uproszona przez kogoś z przyjaciół, by podczas któregoś weekendu towarzyszyła mu we wspinaczce, dając mu tym samym szansę poznania skupiska ścian skalnych Shawangunks, znajdującego się w pobliżu Nowego Jorku. Pasmo Shawangunks używane było przez czołowych wspinaczy jako teren przygotowawczy, odpowiedni dla treningu i aklimatyzacji przed udaniem się na wspinaczkę wysokogórską na Dalekim Zachodzie, w Europie i w Himalajach. "Zabiorę go - rzekła Bonnie - a ty pójdziesz razem z nami." Sądziłam, że żartuje. Ale już wkrótce potem - wraz ze znajomym Bonnie - biegaliśmy we dwójkę po torze okalającym Instytut, w którym pracowała Bonnie, wspinaliśmy się po specjalnie obudowanych ścianach, trenowaliśmy technikę posługiwania się linami, siadywaliśmy na małych występach muru, ćwiczyliśmy na drążkach równoległych i poziomych, na drabinkach i linach. Straciliśmy na wadze całe kilogramy, nabraliśmy siły i giętkości, aż w końcu - gorzej lub lepiej przygotowani wyruszyliśmy. Czy się bałam? Tak. Ale nie lękałam się ani odrobinę więcej niż znajomy Bonnie, a wobec tego, że nie widziałam tych wyniosłych ścian skalnych, sądzę, że mój, lęk był nawet mniejszy. Idea wspinaczki fascynowała mnie. Tkwiący w niej czynnik niebezpieczeństwa - dla mnie osobiście uwielokrotnionego - był fizyczną próbą działania u szczytu moich możliwości oraz psychiczną próbą pokonania obezwładniającego mnie lęku na myśl o tym, że wiszę - niewidoma - w przestrzeni, uczepiwszy się skalnego załamka. Poczucie osobistej współzależności - świadomość, że podczas wspinaczki należący do zespołu ludzie są wzajemnie odpowiedzialni za swoje życie - stawiało mi przed oczy w jakimś wielkim skrócie fundamentalną prawdę dotyczącą wszystkich istnień. Uprawianie wspinaczki polega przede wszystkim na posuwaniu się trop w trop za przewodnikiem. On wybiera drogę, a inni posuwają się za nim. Jeśli posiadasz dobrego przewodnika, umiarkowaną dozę fantazji i odwagi oraz dobrą kondycję, nie należy przypuszczać, byś miał odpaść od skały; będziesz natomiast umierał ze strachu. Bonnie była zręcznym przewodnikiem, a jej metoda prowadzenia dawała mi poczucie bezpieczeństwa. We wspinaczce jest to czynnikiem decydującym. Ustawiała się w ścianie skalnej tak, aby uzyskać bezpieczną pozycję. Potem, przywiązana do haka wbitego w szczelinę skały, ubezpieczała mnie, kiedy pięłam się do góry. Ponieważ lina między nami była rozciągnięta z pewnym luzem, nie mogłam nigdy odpaść od ściany dalej niż o kilka stóp, czyli na odległość odpowiadającą wyprężeniu liny. Później głośno podawała mi wskazówki. "Przesuń prawą nogę na cztery cale w lewo... teraz podciągnij się w górę, dopóki nie wymacasz występu... podnieś prawą rękę na wysokość rysy w skale... tak... dobrze... teraz przenieś ciężar ciała na prawą stronę, wysuń lewą stopę i unieś ją jak możesz najwyżej... jest tam mała, płaska przestrzeń... teraz przesuń lewą rękę w górę o jedną stopę... dalejże!" Kiedy docierałam na jej wysokość, przywiązywała mnie do haka, wspinała się do następnego punktu asekuracyjnego - i znowu rozpoczynałam swoją wędrówkę w górę. Po pierwszych nieporadnych wysiłkach poczęłam nabierać pewnego wyczucia, chwytać jakiś rytm wspinaczki. Odnosiło się wrażenie, że mam sprawny zmysł równowagi. Nie wykonywałam jakichś nie kontrolowanych ruchów, nie szukałam w sposób gorączkowy uchwytów dla stóp i dłoni, co zwykła czynić większość nowicjuszy; prawdopodobnie w ramach przystosowywania się do swego kalectwa nabrałam zwyczaju wykonywania ruchów wolnych i opanowanych. Przekonałam się zresztą, że i na innych odcinkach posiadam nieoczekiwanie pewną przewagę. Ściany skalne odbijały najdrobniejszy nawet dźwięk, umożliwiając mi wyczucie każdego ruchu Bonnie i posuwanie się jej śladem. Moja pamięć, tak wyćwiczona w chwytaniu i zatrzymywaniu informacji, pozwalała Bonnie na wykrzykiwanie pod moim adresem długich wyjaśnień co do drogi, bez obawy, że przy podchodzeniu jej śladami pomylę jej wskazówki. Praktycznie rzecz biorąc - robiłam to, co alpiniści nazywają "nocną wspinaczką" i co uważają za najbardziej porywający gatunek alpinistyki. Dla mnie stała się ona czymś najzupełniej naturalnym. Pierwszego dnia wspięliśmy się na wysokość dwustu stóp. Balansując na krawędzi skały ponad pustą czeluścią, czując na plecach ciepło promieni słonecznych i dotykając piersiami rozgrzanej słońcem ściany, wśród przenikliwych pisków i treli ptaków, które tuż obok mnie biły w powietrzu skrzydłami - mogłam była równie dobrze znajdować się na szczycie Matterhornu. Chwilami czułam przypływy lęku, lecz właściwie podsycały one tylko moje podniecenie. Kiedy Bonnie pomogła mi pokonać do końca stok pokryty usuwającymi się spod nóg odłamkami skalnymi i kiedy znalazłam się u podnóża pionowych ścian, poczęłam badać rozmiary spustoszeń, jakim uległam: stłuczony palec u nogi, kilka pomniejszych zadrapań i siniaków oraz lekko skaleczona dłoń. "Ja ci poszło?" - zapytała Bonnie. Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu: "Kiedy zaczynamy od nowa?" Przystąpiliśmy do tego już następnego dnia. Tym razem trasa była dłuższa i trudniejsza. Chwyty były bardziej od siebie oddalone, a ekspozycja większa. Zaszła nawet konieczność zastosowania zjazdów przy schodzeniu. Bonnie opowiadała mi później, że Duchess, która obserwowała wszystko z dołu, odwróciła głowę, kiedy odbiłam się od ściany, mając tylko linę okręconą dokoła ramienia i pod udem. Ćwiczyliśmy wspinaczkę przez całe lato i jesień. W końcu osiągnęłam poziom nieomal przeciętnego alpinisty. Wspinaczka stała się częścią mojego życia. Niebawem poczęłam niecierpliwić się, gdyż pobliskie góry przestały być już dla mnie problemem. Ii Kiedy zima położyła kres wspinaczce, przerzuciłam się na narty. Narciarskie weekendy były zabawne, ale w związku z nimi poczęły się wyłaniać pewne nieoczekiwane problemy. W domku, w którym zamieszkałam, poznałam któregoś wieczoru pewnego mężczyznę. Spędziliśmy wspólnie szereg godzin rozmawiając i tańcząc, a później ustaliliśmy, że następnego dnia spotkamy się na nartach. Odprowadzając mnie do mojego pokoju, próbował on wejść ze mną do środka. W końcu udało mi się przekonać go, że - bez względu na to, czy jestem niewidoma czy nie - nie należę do tego rodzaju kobiet. Rano spotkaliśmy się w górach i pojechaliśmy wyciągiem na sam szczyt pewnej szczególnie stromej i wąskiej trasy zjazdowej, zwanej "Lawiną". Mój towarzysz był milczący, dopóki nie byliśmy gotowi do zjazdu. Poczułam wtedy, że wetknął mi w ręce dzwonek używany przez mego każdorazowego przewodnika. "Bywaj." - rzekł i odjechał na nartach. Był to jego odwet za poprzedni wieczór. Trudno było obmyśleć skuteczniejszą zemstę i stworzyć niebezpieczniejszą dla mnie sytuację. Nie byłam w stanie poruszyć się w jakimkolwiek kierunku. Dął lodowaty wiatr, któremu udało się zwiać ze szlaku cały śnieg w kierunku lasu, pozostawiając goły lód. Narciarskie dandysy unikają takiego terenu, a innym narciarzom widocznie nieskoro było pchać się na lodowaty tor Lawiny. Stałam tak ze dwadzieścia minut, aż wreszcie usłyszałam, że ktoś schodzi z wyciągu. Wytłumaczyłam moje niemiłe położenie. "Czy mógłby pan poprowadzić mnie w dół?" Zrobił to. Ale zjazd, który trwał normalnie około dwudziestu minut zabrał nam teraz półtorej godziny czasu. Kiedy znaleźliśmy się na dole, oboje dygotaliśmy z wewnętrznego napięcia. W bardziej konwencjonalnym otoczeniu wielu mężczyzn próbuje umizgać się do mnie. Jest to dla mnie poważnym zagadnieniem. To, że jestem rozwiedziona, a przy tym niewidoma, sprawia, że traktuje się mnie jak zwierzynę, na którą wolno polować. W dodatku nigdy nie jestem pewna motywów, które kierują mężczyzną. Mniejszą na ogół przykrość sprawia mi czyjaś próba pocałunku czy pieszczoty niż przekonanie, że jakiś mężczyzna usiłuje wykorzystać moje kalectwo lub też że spodziewa się on życzliwego potraktowania swoich zalotów, gdyż wyobraża sobie, że w moim życiu odczuwam ich brak (nie chcę przez to powiedzieć, bym była istotnie w gorszym położeniu; wzięłam wystarczającą ilość lekcji judo, by umieć się obronić). Równie jednak niepokojąca jest dla mnie myśl, że jakiś mężczyzna, który stara się po prostu być dla mnie miły i który daje mi do zrozumienia, że pomimo ślepoty mogę być dla niego atrakcyjna, mógłby być przeze mnie potraktowany jak uwodziciel. Kiedy mężczyzna umawia się ze mną po raz drugi lub trzeci z kolei, zastanawiam się często, czy nie czyni tak dlatego, że czułby się winny, gdyby zrezygnował ze mnie po pierwszej randce. Przez długi czas było to moim czułym punktem. Wydawało mi się, że kalectwo położyło kres moim powabom i mojej atrakcyjności. To przekonanie nakładając się na moje sprawy rozwodowe sprawiało, że uważałam siebie jako kobietę za stwór rekordowo niewydarzony. Stopniowo jednak poczęłam sobie uświadamiać, że moje życie towarzyskie może być tak bogate, jak sobie tylko tego będę życzyć. Stale jeszcze jestem dla mężczyzn atrakcyjna. Szkopuł polega na tym, że zdaję się pociągać mężczyzn, którzy należą do nieodpowiedniego - jak dla mnie - gatunku: mężczyzn z problemami. Przychodzą do mnie, aby się wyżalić lub by skorzystać z mojej rady. Zdają się mniemać, że skoro udało mi się wybrnąć z własnych problemów, to będę w stanie zaradzić również ich kłopotom; że jeśli nauczyłam się żyć w obliczu czegoś, co dla nich jest równoznaczne z katastrofą, to posiadam nieograniczone źródła siły, którą mogę się z nimi podzielić. Usiłuję rozwiać te oczekiwania. O ile wysłuchanie może komuś w czymś pomóc, jestem zawsze gotowa wysłuchać. Nie potrafię jednak udzielić rady alkoholikowi. Nie jestem doradcą w konfliktach małżeńskich, ani ekspertem od spraw wyboru zawodu. I ja zmarnowałam w młodości wiele lat życia. Jakże zdołałabym pomóc innym? Mogę starać się dodać im odwagi i wczuć się w ich sytuację, ale nie jestem w stanie dać z siebie nic ponad to. Niekiedy wydaje mi się, że mężczyźni zwracają się do mnie, ponieważ jestem niewidoma, a tym samym nie wygłaszam sądów, jestem bezstronna, stanowię bezpieczną skarbnicę dla ich tajemnic. Mogą mi wyznać wszystko, wiedząc jednocześnie, że nie spojrzę na nich wzrokiem pełnym wyrzutu. Może jestem dla nich jakimś niewidomym jasnowidzem, czy ślepą wyrocznią. Ale jeżeli idę gdzieś razem z mężczyzną - do teatru, czy do opery, na kolację, czy na dansing, jak mi się to często zdarza - nie jest on wtedy dla mnie bynajmniej jakimś duchem. Jego głos, rytm jego kroku, jego dotknięcie, kiedy pomaga mi włożyć płaszcz, bliskość jego ciała, gdy tańczymy - we wszystkim tym ujawnia się wobec mnie jego indywidualność. Któregoś tygodnia będąc z Bonnie na nartach poznałam pewnego mężczyznę, którego głos w pierwszej chwili wywołał w moim sercu echa z przeszłości. Przez krótki, zwariowany moment myślałam, że to Dave. Później mężczyzna ten przedstawił się nam i zaproponował, byśmy wspólnie z nim zjadły kolację. Spędziliśmy czas uroczo, a kiedy wieczór minął, nie byłam pewna, czy nasz znajomy zdawał sobie sprawę z tego, że jestem niewidoma. Miałam co prawda ciemne okulary, ale nie byłam w tym wypadku wyjątkiem; przy tym Duchess, zmęczona dniem spędzonym w górach, pozostała w naszym pokoju. Don umówił się ze mną na następny dzień na narty. Tym razem, kiedy spotkaliśmy się, Duchess była przy mnie. Zastanawiałam się, jaka będzie jego reakcja. "Cóż to za piękna suka - powiedział - to owczarek niemiecki, nieprawdaż?" "Tak - odrzekłam - ma na imię Duchess." Don musiał sobie widocznie uprzytomić, że suka miała na sobie uprząż. "Ale po cóż ta specjalna uprząż?" - zapytał. Wzięłam głęboki wdech. Ze zdziwieniem po raz pierwszy obserwowałam u siebie niechęć na myśl o tym, że za chwilę przyjdzie mi zepsuć dobre wrażenie. "Duchess jest psem-przewodnikiem" - oświadczyłam. Nastąpiła krótka chwila ciszy, którą przerwał mówiąc: "Strasznie mi przykro. Nie przyszło mi do głowy, że pani może być niewidoma. Jakże się pani to wszystko udaje robić? Czy nie ma mi pani za złe mojej ciekawości?" Za złe? Ależ od dawna nie byłam już tak zadowolona i szczęśliwa! Cały dzień spędziliśmy wspólnie na nartach. Don okazał się pojętnym uczniem przy manewrowaniu dzwonkiem i przy kierowaniu mną w czasie zjazdu. Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną do Nowego Jorku zapytał mnie, czy mógłby zatelefonować do mnie, kiedy będę już w domu. Odtąd spotykaliśmy się często. Początkowo pociągało mnie w Donie głównie to, że przypominał mi Dave'a. Z czasem jednak stał się on dla mnie atrakcyjny ze względu na własne walory. Któregoś wieczoru zaproponawał, bym pojechała z nim do Europy na narciarską wycieczkę. "Nie mam zwyczaju jeździć do Europy w towarzystwie zaprzyjaźnionych mężczyzn" - rzekłam uśmiechając się. "Miałam na myśli wyjazd na miodowy miesiąc." Przez kilka chwil nie wiedziałam, co mówić. Zdawałam sobie sprawę z tego, że propozycja jest szczera, ale jak dotąd nie znałam jeszcze własnych myśli i uczuć w stosunku do Dona. W końcu powiedziałam: "Czy mógłbyś za jakiś czas zapytać mnie o to raz jeszcze?" Iii Moja niezdolność do powzięcia decyzji wobec propozycji Dona wiązała się ze stanem ogólnej depresji i niepokoju, które ogarnęły mnie tej zimy. Pewne cykle emocjonalne - spadanie z wyżyn w dół, aby niebawem wzlatywać ponownie - były zawsze częścią mojej natury, zawsze leżały w moim usposobieniu. Utrata wzroku nie wniosła tu żadnych zmian. Obecnie czułam, że znajduję się w fazie spadania na dno. Toczące się wypadki nie potrafiły zahamować tego procesu, a wręcz przeciwnie pogrążały mnie w nowej fazie depresji. Zachorowała Duchess. Kiedy zawiodły wszelkie zwykłe leki i antybiotyki, począł mnie ogarniać lęk. Nabrałam przekonania, że suka zdechnie i czułam się wówczas tak, jakbym miała ponownie utracić wzrok. Przyszedł taki okres, kiedy spędzałam przy niej po pół nocy i obydwie traciłyśmy na siłach i na wadze. Duchess, która z trudem trzymała się na trzęsących się pod nią łapach, nie była w stanie spełniać swoich obowiązków. Zmuszona więc byłam odwołać szereg spotkań związanych z moją pracą, podkreślając tym samym swoje uzależnienie od Duchess. A kiedy w końcu musiałam oddać sukę do szpitala dla zwierząt, czułam się tak, jakbym była w żałobie. Wreszcie stan Duchess zaczął się poprawiać, ale przez długie jeszcze miesiące musiałam ją trzymać na specjalnej diecie. Problem mojej pracy przyczyniał się również do pogłębiania mojego nastroju przygnębienia. Rozstrajała mnie świadomość, że żadna instytucja ani żadne ugrupowanie ludzi nie byłyby w stanie okazać mi więcej wspaniałomyślności i zrozumienia, niż to uczyniła Liga do Walki ze Zniesławianiem oraz jej kierownictwo. Gotowość tych ludzi do dania mi szansy wykazania się była podstawowym czynnikiem w moim ponownym pięciu się wzwyż ku słońcu. Ale teraz żyłam pod wrażeniem pracy Bonnie i będąc całkowicie przekonana o znaczeniu zagadnienia sprawności fizycznej chciałam mieć swój udział w jej wysiłkach. Czas już był dokonać jakiejś zmiany w życiu. Odczuwałam potrzebę zwiedzenia nowych krajów. Podróżowanie jest dla mnie równoznaczne z widzeniem. Próbując odciąć się od depresyjnych myśli, powzięłam plan, który zdawał się być zbyt piękny, aby mógł być prawdziwy. Chciałam pojechać na narty do Japonii, a jednocześnie przeprowadzić tam wśród ociemniałej młodzieży japońskiej serię testów na sprawność fizyczną. Pozwoliłoby mi to ustalić program rozwijania sprawności fizycznej na tamtym terenie. Jeśli chodzi o ustosunkowanie się do niewidomych, Japonia wyprzedza większość krajów i posiada znakomity program szkoleniowy dla ociemniałych dzieci. Mój plan wzbudził olbrzymie zainteresowanie. Posunęłam się nawet do tego, że ustaliłam szczegółową marszrutę. Ale później grunt usunął mi się spod nóg. W biurze linii lotniczej, z której usług miałam korzystać w drodze do Tokio, oświadczono mi, że Duchess będzie musiała podróżować w klatce. Hamując swój gniew wyjaśniłam, że mam już za sobą jedną podróż do Europy i że podczas przelotu Duchess znajdowała się przy mnie w kabinie pasażerskiej. Ale to nie podziałało. Połączyłam się więc z inną linią lotniczą, która obsługiwała Japonię, lecz powiedziano mi tam to samo (dopiero później dowiedziałam się, że zarówno personel obu linii, jak i - niestety - ja sama nie znaliśmy jeszcze wówczas obowiązującego w transporcie powietrznym przepisu, który psom-przewodnikom pozwalał na towarzyszenie podczas lotu swym ociemniałym właścicielom, o ile pies był w uprzęży i nie zajmował miejsca siedzącego). Oświadczyłam kategorycznie, że rezygnuję z wszelkiej podróży, jeśli ma ona spowodować uwięzienie Duchess w klatce. I tak cały mój plan obrócił się wniwecz. Następny ranek - chłodny i szary - był idealnie zharmonizowany z zimną pasją, którą odczuwałam dla całego świata widzącego. Nałożyłam uprząż na kark Duchess i powędrowałyśmy razem wzdłuż opustoszałego odcinka plaży, gdzie niegdyś rozmawiałam z Dave'em po raz ostatni. Wyludniany brzeg morza stał się moim schronieniem w chwilach krytycznych i w dniach niedoli. Całymi godzinami przemierzałam mokre od piany morskiej przestrzenie piasku. Po południu - tłumacząc się chorobą - odwołałam przemówienie, które miałam w tymże dniu wygłosić. Po raz pierwszy posłużyłam się taką wymówką. Ale czyniąc to w pewnym sensie nie mijałam się z prawdą: czułam się istotnie chora; cierpiała moja dusza i moje serce. Aby mnie nieco rozerwać, Bonnie poczęła nalegać, bym tego dnia wybrała się wspólnie z nią na koktejl. Nie miałam ochoty iść, ale z drugiej strony zabrakło mi energii na dyskusję. Czułam się tak znużona, że pozostawiwszy Duchess w domu pozwoliłam Bonnie zaopiekować się mną. Tego wieczoru nie było wielkiej pociechy ze mnie jako gościa. Usadowiłam się na uboczu, pozwalając, by rozmowa toczyła się dookoła mnie. W pewnej chwili poczułam, jak czyjeś palce stukają w moje kolano. "Hej - posłyszałam jakiś męski głos, zawoalowany zbyt dużą ilością pochłoniętych wermutów - po cóż te ciemne okulary? Przypomina mi pani tę niewidomą frajerkę z dzisiejszej gazety, no, wie pani - tę, co to myśli, że potrafi malować. Nie czytała pani o tym?" Zdjęłam okulary i pozwoliłam mu przyjrzeć się moim oczom: jednemu prawdziwemu i jednemu sztucznemu. Oko sztuczne jest urodziwe, czego nie można powiedzieć o drugim, tym z bliznami na rogówce. "Ja też jestem ślepą frajerką" - powiedziałam. Poderwałam się ze swego miejsca, nie zważając na wybąkiwane przez niego wyrazy ubolewania. "Bonnie - zawołałam - zawieź mnie do domu!" Ale kiedy tam dotarłam, nie byłam w stanie usiedzieć na miejscu. Kipiałam gniewem - na idiotyczne linie lotnicze, które wpychały mnie w ciemną otchłań, nie zezwalając mi na zabieranie ze sobą niezbędnego psa-przewodnika; na ludzi, którzy drwili sobie z myśli, że człowiek niewidomy jest w stanie czegoś dokonać; na los, który odebrał mi Dave'a; na samą siebie za to, że nie posiadam dość odwagi, aby mocno uchwycić w ręce ster nowego życia. Odczuwałam nienawiść do całego widzącego świata. Nienawidziłam i samej siebie. Opowiada się o mnie, że ilekroć kalectwo staje w poprzek moim ambicjom, a przesądy na temat ślepoty doprowadzają mnie do stanu wrzenia, tylekroć uważam za konieczne udowodnienie samej sobie, że nie jestem ślepa, że nie potrzebuję Duchess. Kto wie? Już od dawna ograniczam się do oceny czynów, nie usiłując zgłębić ich pobudek. Ale kiedy ponownie przywdziałam mój płaszcz, by wyjść z domu, musiałam powstrzymać Duchess w jej zapędach do towarzyszenia mi. Duchess nienawidzi pozostawać sama w domu i zwykle stara się wziąć na mnie odwet wskakując na kanapę, czego jej robić nie wolno. Aby temu zapobiec, zdejmuję zwykle z kanapy poduszki. Wówczas Duchess staje na progu pokoju, blokując przejście dopóty, dopóki nie nakażę jej, by się odsunęła. Rozkaz ten spełnia niechętnie. Tym razem nie byłam jednak w nastroju do żartów. Ostrym tonem dałam polecenie, aby pozostała. Sięgnęłam w głąb szafy stojącej w hallu w poszukiwaniu składanej laski, której zresztą nie używałam od czasu mojego pobytu w "Widzącym Oku". Zeszłam schodami w dół i sztywno pomaszerowałam przed siebie, nie starając się nawet zapamiętać zakrętów i skrzyżowań, jak to zawsze czyniłam, by trafić z powrotem do domu. Lekkomyślnie wędrowałam przed siebie, używając laski tylko w tym celu, aby zapobiec poważniejszym potknięciom przy krawężnikach. Nie zadawałam sobie trudu, by nasłuchiwać odgłosów ruchu na jezdni. Na skrzyżowaniach nurkowałam przed siebie, maszerując równym krokiem i nie zważając na samochody. Nie raz rozlegał się koło mnie pisk hamulców albo padała pod moim adresem wiązanka wyzwisk. Było mi obojętne, czy któreś z aut potrąci mnie, czy też nie. Nie miałam zamiaru stać i wyczekiwać na rogach ulic lub wymachiwać białą laską, albo też wytężać słuch, by uchwycić odgłos zbliżających się kół. Musiałam chyba całymi godzinami wędrować tak przed siebie. Odgłosy miasta ucichły gdzieś w oddali. Od czasu do czasu słyszałam tylko mijające mnie samochody lub kroki jakiegoś przechodnia. Jakaś para nóg przeszła obok mnie, zawahała się, zawróciła i powędrowała w ślad za mną. Jedna przecznica, druga przecznica. Były to kroki mężczyzny, mówiło mi to moje ucho. Nogi maszerowały teraz szybciej, by zrównać się ze mną, a potem wędrowały tuż obok mnie. Nie przerywałam marszu. Jakiś głos powiedział: "Hejże, czy nie za późno, dziewuszko, być samej o tej porze poza domem?" Szłam dalej przed siebie. Głos stawał się coraz bardziej natarczywy. "No, cóż ty na to, dzidziu? Gdybyśmy tak ty i ja... hm? Chodź! Zabawimy się trochę." Maszerowałam dalej, aż wreszcie mężczyzna chwycił mnie za ramię i zatrzymał obróciwszy twarzą ku sobie. "Nie raczysz mi nawet odpowiedzieć, co?" - rzekł. Jego, głos brzmiał teraz odrażająco. Widocznie zauważył jednak, że w dłoni, którą uchwycił, tkwiła laska. Wypuścił rękę z uchwytu - tak jakby była ona przepojona trucizną. "Ależ, ty jesteś ślepa!" Umilkł na chwilę, a jego umysł chłonął zdobytą informację. Później głos jego zabrzmiał nowym, pogodnym tonem, w którym dźwięczała nuta ukontentowania i zadowolenia z samego siebie. "W porządeczku. Nie mam nic przeciwko temu. A ty jesteś pewnie piekielnie zadowolona, że znalazł się taki facet, co chciałby z tobą..." Wypuściłam laskę z ręki i odchyliwszy się do tyłu zamachnęłam się, a plugawe wyrazy, które wydobywały się z jego ust, niezawodnie wiodły mój cios prosto do celu. Pięść, która spadła na jego szczękę, posiadała siłę wszystkich moich zawiedzionych nadziei i zapiekłych nienawiści. Usłyszałam trzask kości w jego policzku, a także i w swojej dłoni i poczułam wzdłuż ramienia kłujący ból. Mężczyzna upadł na ziemię z łoskotem. Zdrową ręką podniosłam laskę i odeszłam. Minąwszy dwie przecznice uświadomiłam sobie, że przeszło mi już uczucie gniewu, smutku czy rozżalenia. Byłam odarta z wszelkiej możliwości odczuwania. Stanęłam na rogu i słysząc zbliżające się samochody wołałam co chwila: "taksówka". W końcu trafiłam na jakąś taksówkę. Kiedy wkroczyłam do mieszkania, Bonnie czekała na mnie. "Nic już nie mów - powiedziałam - opatrz mi tylko rękę." Zgięłam palce i skrzywiłam się z bólu. "Przypuszczam, że rano trzeba będzie wezwać lekarza." Potem położyłam się do łóżka. Spałam twardym snem aż do południa. Była to pierwsza dobra noc, jaką miałam od tygodni. Wkrótce potem nadeszły pomyślne dla mnie nowiny. Mogłam rozpocząć pracę w Lidze do Walki ze Zniesławianiem jako konsultant i prelegent, nie na pełnym etacie i bez zajęć rutynowych. W tym samym czasie wciągnęłam się nieco w sprawy Bonnie, działając jednocześnie w charakterze urzędnika administracji, referenta od spraw prelekcji, agenta od zagadnień reklamy i spraw finansowych. Któregoś dnia Bonnie wkroczyła do mieszkania pogwizdując jakieś zupełnie przypadkowe zestawienie tonów, które co prawda raziło moje muzykalne ucho, ale z drugiej strony świadczyło o tym, że ma mi coś sensacyjnego do powiedzenia. "Czy miałabyś ochotę na odrobinę prawdziwej wspinaczki?" - zapytała. "Olbrzymią!" - rzekłam. "Dokąd wyruszamy?" "Do Włoch" - oświadczyła Bonnie. "W czasie lata. W Dolomity." Nie mogłam się tego doczekać. Rozdział 18 Sul Cima! Nie istniały chyba żadne względy, dla których program rozwijania sprawności fizycznej ociemniałej młodzieży nie miałby być przeze mnie opracowany we Włoszech zamiast - jak miałam pierwotnie nadzieję - w drodze do Japonii. Z pomocą, Międzynarodowego Czerwonego Krzyża oraz władz watykańskich nawiązałam kontakt z Włoskim Stowarzyszeniem Ociemniałych, Unione Italiana dei Ciechi i wspólnie ustaliliśmy termin naszego spotkania w Rzymie. Tymczasem Bonnie, która występowała w cyklu audycji telewizyjnych Dave'a Garrowaya zatytułowanym "Dzień dzisiejszy", rzuciła myśl nakręcenia dla telewizji dwóch sekwencji filmowych na temat naszej pracy z ociemniałą młodzieżą oraz naszej ekspedycji wysokogórskiej, co wzbudziło zainteresowanie Garrowaya. Mogłyśmy sobie pogratulować; gdyby wszystko dobrze poszło, obydwa filmy mogłyby wytworzyć w Ameryce nowy klimat uczuciowy wokół spraw ludzi niewidomych. Musiałyśmy wyglądać niesamowicie, kiedy przyjechałyśmy na lotnisko Idlewild, by wsiąść do naszego samolotu. Poza Duchess i naszymi walizami miałyśmy kamerę Bella i Howella z elektrycznym okiem do filmów i zdjęć, magnetofony typu portable, tysiące metrów filmu i taśmy, buty do wspinaczki, szereg pak i paczek, a nasze szyje były ozdobione potężnymi kołnierzami z lin do wspinaczki. Trasa naszego lotu wiodła do Mediolanu z jednorazowym uzupełnieniem paliwa na lotnisku Orly w Paryżu. Tym razem nie przewidywałam na terenie Francji żadnych przykrości. Byłyśmy przecież pasażerkami tranzytowymi, a przerwa w naszym locie miała trwać zaledwie czterdzieści pięć minut. Do chwili lądowania samolotu - aż przez trzynaście godzin Duchess nie była wyprowadzana. Kiedy całą gromadką podążaliśmy z samolotu do poczekalni, zapytałam stewardessę, czy nie ma tu jakiegoś miejsca, gdzie Duchess mogłaby się załatwić. "Po lewej stronie o parę metrów od nas jest mały skrawek trawnika" - rzekła. "Myślę, że to wystarczy." "Duchess, lewo." - nakazałam. W chwilę później usłyszałam jakiś wrzask po francusku, a potem głosy Bonnie i stewardessy, które usiłowały wytłumaczyć, o co mi chodzi. Och, nie - pomyślałam - czyżby znowu?! Szłam dalej, mając nadzieję, że Duchess zdoła te sprawy załatwić szybko, zanim nam w tym przeszkodzą. Nagle usłyszałam krzyk Bonnie: "Tomi, |Stop!" "Nigdy przedtem nie słyszałam Bonnie krzyczącej, wiedziałam więc już, że sprawa jest poważna. "Duchess, zostań!" - wrzasnęłam i jednocześnie sama zatrzymałam się. Bonnie i stewardessa podbiegły ku mnie. "Oni chcieli strzelać!" - powiedziała Bonnie. "Kto chciał strzelać?" - zapytałam z niedowierzaniem. "Dwóch strażników. Wyciągnęli pistolety i mierzyli w kierunku Duchess." Przez następnych dwadzieścia minut obie z Duchess stanowiłyśmy centrum wielojęzycznej awantury. Okazało się, że przestrzeń pokryta trawą leżała poza terenem przewidzianym dla pasażerów tranzytowych. Nie wolno mi było do niej dotrzeć bez zezwolenia na imigrację i bez przechodzenia przez komorę celną. Stewardessa podsunęła mi myśl, by zaprowadzić Duchess do damskiej toalety, znajdującej się w poczekalni. Wytłumaczyłam jej, dlaczego to się nie da zrobić i twardo obstawałam przy zasadniczym zagadnieniu: że każdy pies ma prawo do "une petite promenade" (mała przechadzka) po trzynastu godzinach lotu. Jakiś urzędnik linii lotniczej rozwiązał w końcu ten problem oświadczając, że załatwi sprawę imigracji Duchess do Francji. Z trudem przychodziło mi uwierzyć własnym oczom, kiedy przystąpiłam do wypełniania formularza o wylądowaniu. Brzmiał on jak następuje: Nazwisko: Duchess Keitlen Miejsce urodzenia: Morristawn, N. J., USA Data urodzenia: Maj 1954 Obywatelstwo: USA Rodzaj pracy lub zawód: pies-przewodnik Cel wylądowania: wysiusianie się. Wkrótce potem z powodu jakiegoś wadliwie funkcjonującego ogniwa w urzędowym aparacie francuskim pozwolono mi wyjść wraz z Duchess poza granicę obowiązującą pasażerów tranzytowych i nie kazano mi przy tej okazji wypełniać żadnych formularzy. Kiedy znowu znalazłyśmy się w powietrzu, incydent ten wydawał mi się zabawny. Nie mogłam jednak oprzeć się obawom, czy nie był on zapowiedzią podobnych problemów dla mnie i dla Duchess na terenie Włoch. "Nie - uspokajała mnie Bonnie - nie we Włoszech. Ustalałyśmy przecież całą wycieczkę zarówno z władzami włoskimi, jak i z instytucjami turystycznymi. Zresztą - Włosi kochają zwierzęta." "Podobno Francuzi również" - wymamrotałam. Ii Jestem zachłannym podróżnikiem. Ułożyłyśmy więc naszą wycieczkę w ten sposób, aby wykroić parę dni na zwiedzenie kraju na południe od Rzymu, zanim przystąpimy do pracy nad naszymi filmami. Bonnie spędziła już we Włoszech wiele czasu, a przy tym znała język. Byłam jednak zaskoczona, jak dalece mnie osobiście udawało się ogarnąć istotne cechy tego kraju. Zaśmiecone odpadkami, kastką kryte ulice; wyziewy nędzy i woń zdechłej ryby; oszałamiające wrzaski hord dziecięcych - już one same uzmysławiały w pełni ubóstwo neapolitańskiego tłumu. Potrafiłam jednak wyczuć i piękno. W Pompei strażnicy byli tak urzeczeni pojawieniem się niewidomej turystki, że pozwolili mi złamać obowiązujące przepisy i obmacać wiele zabytków i eksponatów. Nie jest rzeczą trudną wyobrazić sobie ruiny jakiegoś miasta, kiedy dana ci jest możliwość wymacania podstawy pękniętego filaru, kiedy wolno ci dotykać szczątków jakiejś świątyni, pieścić dłońmi rzeźby, wodzić palcami po zachowanych pod lawą szczątkach kasety na klejnoty, czy garnka do gotowania. Z Pompei pojechałyśmy samochodem słynną Szosą Amalfitańską; wijące się wzdłuż niej i wcinające się wybrzeże Morza Śródziemnego przemienia cały ten obszar w kraj zatoczek i przylądków. Sensacyjność tego szlaku byłam w stanie ogarnąć poprzez kołysanie się mojego ciała w rytmie skrętów wykonywanych przez samochód. W Rzymie, ludzie z Unione Italiana dei Ciechi nie byli w stanie pojąć pobudek, które skłaniały nas do pracy nad ociemniałą młodzieżą. W Italii - podobnie jak i zresztą w innych krajach - niewidomi są skuci kajdanami przeszłości. Przez całe stulecia, w ciągu których panoszyły się choroby weneryczne, większość ociemniałych cierpiała na ślepotę wrodzoną. Był to ponury podarunek syfilitycznych rodziców ofiarowany dziecku na urodziny. Chociaż dzisiaj ślepota w przygniatającej ilości przypadków ma inne tło, ludzie ciemni lub przesądni usiłują patrzeć na to kalectwo jako na wyraz nawiedzenia boskiego lub kary za wyrządzone zło. I tak na przykład zdarza się we Włoszech, że ślepe dzieci ukrywane są przed ludzkim wzrokiem. Więzi się je w jakiejś małej, ciemnej norze, aby nie przynosiły hańby rodzinie. Postawa taka sprawia, że tylko niewiele ludzi zdobywa się na coś więcej niż samo tylko utrzymanie tych dzieci przy życiu. Wśród biedoty i chłopstwa ociemniałe dzieci rzadko kiedy uczy się chodzenia. Mówiono mi o wielu przypadkach, kiedy dzieci takie kręcą się po prostu w kółko, jeśli postawi się je na podłodze. Innych dzieci nie uczy się właściwego sposobu jedzenia. Przetrwają przecież, żywiąc się miskami kaszy i płynów; niektóre nie potrafią żuć pokarmu. Wobec takiej ciemnoty postęp - rzecz jasna - musi przebiegać powoli. A tymczasem duża ilość przypadków utraty wzroku podczas wojny oraz rosnące wśród społeczeństwa uświadomienie, że poza chorobami społecznymi istnieją jeszcze inne przyczyny ślepoty - te dwa czynniki sprawiły, że rozbudziło się sumienie, że rozwinęło się nowe poczucie odpowiedzialności tak w stosunku do ociemniałej młodzieży, jak i wobec niewidomych ludzi dorosłych. Ci którzy decydowali o nowych programach niepokoili się - i słusznie - by ich wysiłki nie zostały wypaczone. Kalecząc włoski język usiłowałam przekonać szefa U.I.G., że naszym zamiarem było przedstawienie włoskiej młodzieży w jak najlepszym świetle. "Dobrze" - rzekł w końcu - "Dam pani list polecający do direttore szkoły dla ociemniałych dzieci w małym górskim miasteczku leżącym na północ od Rzymu." Zaangażowałyśmy operatora, wynajęłyśmy samochód i po dwunastu godzinach jazdy po krętych szosach dotarłyśmy do szkoły prowadzonej przez ociemniałego profesora Alberto Trechetti oraz jego normalnie widzącą żonę. Przez dwa dni pracowaliśmy razem z pięćdziesiątką niewidomych dzieci. Obmyślono zestawy prostych ćwiczeń - siad, ugięcie kolan, dotknięcie palców u nóg - by sprawdzić, jaka jest minimalna sprawność mięśni w pozycji zasadniczej. Bonnie już od wielu lat przerabiała ten test z młodzieżą z całego świata. W Stanach Zjednoczonych przeszło połowa badanych nie osiąga tego minimum sprawności; w Europie odpada mniej niż dziesięć procent, co jest niepokojącym wskaźnikiem braku tężyzny fizycznej wśród Amerykanów, spowodowanego ich sposobem życia. Ociemniałe dzieci profesora Trechettiego zapisywały - o dziwo - na swoim koncie znacznie lepsze wyniki, niż nieupośledzona wzrokowo młodzież amerykańska, chociaż nie dorastały, oczywiście, poziomem do wydolnych wzrokowo dzieci europejskich. Ociemniali chłopcy i dziewczęta, których nie zachęcano do swobodnego poruszania się, są napięci, niezdecydowani i mało elastyczni. Kiedy demonstrowałyśmy ćwiczenia, wszystkie dzieci z entuzjazmem brały w nich udział. Później produkowały się przed nami w roli kowbojów - tak jakby urodziły się na równinach Idaho. Siedmioletni Gior'gio rulował po zboczu pagórka aż siedem razy w porywającej scenie śmierci przed naszym operatorem - za każdym razem znajdując w tym coraz więcej satysfakcji. Kiedy opuściliśmy szkołę po dwakroć byliśmy z siebie zadowoleni. Nasz film załadowany w kasetę był w drodze do Nowego Jorku. Co jednak ważniejsze - mogliśmy wreszcie odnotować jakieś drobne osiągnięcia w dziedzinie ćwiczeń gimnastycznych wśród ociemniałej młodzieży. Jeśli - wróciwszy do Nowego Jorku - pokażemy ten film w ramach audycji "Dzień dzisiejszy" - to może uda nam się zainteresować innych ludzi w kontynuowaniu tej ważnej akcji. Iii Moje zadowolenie z osiągnięć nie trwało jednak długo. Kiedy powróciłyśmy do Rzymu i zatrzymałyśmy się w naszym hotelu, Bonnie, Duchess i ja - zeszłyśmy we trójkę do hotelowej jadalni, aby zjeść obiad. Ale ledwie weszłyśmy, kierownik zatrzymał nas mówiąc: "Proszę mi wybaczyć, Signora, ale do sali jadalnej psów wprowadzać nie wolno." "To jest pies-przewodnik - wyjaśniałam - który opiekuje się niewidomym." "Przykro mi, ale taki jest przepis." "Kiedy załatwiałyśmy rezerwację, wiedział pan przecież, że posiadam psa." "Oczywiście, że wiedziałem - odparł - na terenie hotelu jest to dozwolone. Zakaz dotyczy restauracji." "Gdzie wobec tego powinnam według pana jeść posiłki?" zapytałam. "Będziemy szczęśliwi, mogąc obsłużyć panią w jej pokoju." Na pobliskiej via Veneto znalazłyśmy amerykańską restaurację i tam jadałyśmy już do końca naszego pobytu w Rzymie. W lokalu tym podawano kiełbaski hamburskie i inne wyśmienite amerykańskie specjały. Rola psa-przewodnika jest we Włoszech pojęciem nieznanym. Niektórzy ociemniali posiadają psy, ale są to psy - pieszczochy, towarzysze lub wspólnicy w domaganiu się jałmużny. Chodzący po prośbie niewidomi zawieszają na szyi psa mały pojemnik na monety, tak by kołysał się u psiego pyska. Ma to działać odstraszająco na ewentualnych złodziei. W dodatku - jak na ironię losu - we Włoszech wprowadzono dopiero ostatnio przepis zakazujący zwierzętom wstępu do lakali z konsumpcją. Poprzednio psy mogły towarzyszyć swoim właścicielom na terenie każdej restauracji, a bywało nawet, że jadały z tego samego talerza. Potrzeba było całych lat pracy wychowawczej, prowadzonej przez służbę zdrowia oraz stowarzyszenia hotelarzy i restauratorów, by zwyczaj ten zastał zniesiony. "Niewątpliwie ma pani rację, jeśli chodzi o psy służące niewidomym - tłumaczył mi któregoś dnia jakiś sympatyczny właściciel hotelu. - Jeżeli teraz sobie powiemy: "Zabrania się wprowadzania do restauracji psów, z wyjątkiem psów-przewodników towarzyszących niewidomym" - to będziemy popełniać pomyłki wobec całego szeregu ludzi. Jakich sposobów ma użyć właściciel restauracji, aby przekonać się, czy jakiś pies jest przewodnikiem, czy nim nie jest?" "Proszę wziąć jako przykład samą siebie" - ciągnął dalej. "Nosi pani buty do wspinaczki. Przyjechała pani po to, aby chodzić po górach. Nie wygląda pani na osobę niewidomą, nie zachowuje się pani, jak kobieta ociemniała. A później oświadcza pani, że należy wpuścić pani psa razem z panią do restauracji, gdyż jest to pies-przewodnik. Czy pani mówi prawdę? A może jest pani - proszę mi to wybaczyć - jakąś błaznującą Amerykanką, która chwyci się każdego pretekstu, byle zachować psa koło siebie?" Podczas zwiedzania powtarzała się w całej rozciągłości historia paryska. Nie wpuszczono Duchess ani do Watykanu, ani do Pałacu Świętego Anioła, ani do wnętrza Św. Piotra, ani do Łaźni Karakalli, dokąd pojechałyśmy, aby obejrzeć słynną rzymską operę pod gołym niebem; ani na plażę w Lido koło Wenecji - gdzie pozwoliłyśmy sobie na zbytek zatrzymania się w jednym z hoteli przylegających do plaży; ani do wnętrza Pałacu Dożów; ani do wielkiej katedry na placu Św. Marka. Musiałam nieustannie chować moją dumę do kieszeni i powściągać gniew. Nie chciałam psuć nastroju całej wycieczki, ani zmarnować naszej pracy we Włoszech. Niekiedy spotykałyśmy się z przejawami współczucia. Kiedy strażnik odesłał nas od drzwi wiodących do kościoła św. Marka, Bonnie poczęła mu tłumaczyć - jak to już zresztą robiła wiele razy poprzednio - że to pies-przewodnik prowadzący osobę niewidomą. "Żadnych psów - oświadczył strażnik - bez względu na to, czy należą do osób ociemniałych, czy innych!" Jakieś włoskie małżeństwo stało w pobliżu nas. Mężczyzna podszedł do strażnika: "Czyż Jezus nie pomagał ślepym?" - zapytał. Później, zwracając się do nas, rzekł: "Przytrzymam tutaj pani psa, o ile ma pani ochotę wejść do wnętrza." Ze wstrętem myślałam o pozostawieniu Duchess choćby na, chwilę pod opieką jakiegoś nieznajomego. Wiedziałam przecież, jak bywa w takich razach niespokojna. Trudno było jednak odmówić. Obeszłyśmy katedrę w tempie, które było chyba rekordem zwiedzania. Któregoś dnia późnym popołudniem przyjechałyśmy do Gardone, miejscowości wypoczynkowej leżącej nad Lago di Garda. Hotele i pensjonaty były przepełnione, a nie zarezerwowałyśmy pokoi. W końcu Bonnie udało się zdobyć pokój w hotelu tuż nad jeziorem. "Mamy szczęście" - powiedziałam, kiedy rozpakowywałyśmy się. "Wiąże się to jednak z pewną niedogodnością." - rzekła Bonnie. "Są tutaj takie tłumy, że w sali jadalnej posiłki podawane są w dwóch turach. Przyrzekłam, że będziemy jadały koło siódmej." O godzinie siódmej poszłyśmy do jadalni i dość szybko zostałyśmy ulokowane przy stoliku. Po upływie kilku chwil poczęło budzić się we mnie uczucie, że coś jest nie w porządku, że czegoś tu brak, ale nie mogłam uchwycić na czym to polegało. Bonnie sprawiała wrażenie zdenerwowanej; mówiła dużo i bezmyślnie, byle coś gadać. Aż nagle uświadomiłam sobie, czego mi brakowało. Nie było żadnych odgłosów świadczących o tym, że inni ludzie jedzą w pobliżu nas, nie słyszało się pobrzękiwania sztućców, bieganiny kelnerów, dzwonienia szkła. "W tym pokoju nie ma nikogo poza nami" - rzekłam tonem oskarżycielskim. Bonnie przyznała się, że musiała zgodzić się na to, byśmy jadały, zanim jadalnia zostanie oficjalnie udostępniana gościom obiadowym. Pod tym zasadniczym warunkiem hotel godził się nas zatrzymać. A był to chyba ostatni wolny pokój w miasteczku. Tego wieczoru napisałam do "Widzącego Oka" długi, gwałtowny list. Odmawiano mi praw przysługujących niewidomym - tłumaczyłam. W najbardziej upokrzający sposób stosowano metodę dyskryminacji wobec obywatelki amerykańskiej, a przyczyną tego była jej ślepota. "Dlaczego nic nie robicie na tym odcinku?" - pisałam. "Kiedy wreszcie zaczniecie działać? A jeśli nie macie zamiaru działać, to czemuż nie mówicie swoim kursantom, że nigdy nie będą w pełni wolni i równi; że będą mogli podróżować pod warunkiem, że wyrażą gotowość jedzenia posiłków w swoich pokojach lub w samotności, niczym zadżumieni; że nie wolno im będzie pływać, ani leżeć na plaży, ani zwiedzać katedry?" Następnego dnia Bonnie kazała mi podrzeć list. Pewnie miała rację. Nie wpłynęło to jednak na zmianę mego ówczesnego sposobu odczuwania. Ani na mój dzisiejszy stosunek do tych spraw. Iv Błogo było zanurzyć się w czystym, świeżym powietrzu Alp Włoskich. W tym górzystym kraju, gdzie wysoko ceni się pracę psów przy pilnowaniu stad bydła oraz ich bohaterskie niekiedy wyczyny przy ratowaniu zagrożonych narciarzy - we wszystkich gospodach i pensjonatach Duchess była mile widzianym gościem. Nasza kwatera główna mieściła się w Cortina d'Ampezzo, miasteczku leżącym w sercu Alp Dolomitańskich. Oczekiwał nas tam jeden z najwspanialszych na świecie przewodników-alpinistów, Gino Solda. Był on odwiecznym przyjacielem Bonnie, a przy tym weteranem ekspedycji, które między innymi zdobyły K-2 oraz inne szczyty w Himalajach. Gino opowiadał nam, jak to - osiągając te szczyty - mówił sobie: "Sul Cima! Udało się!" Znał całe Dolomity jak własną kieszeń. Kiedy pewnego wieczoru zasiedliśmy w barze, począł tłumaczyć mi, na co się porywałam. Mieliśmy wspinać się na Cinque Torre - Pięć Wież - z których najwyższa - Torre Grande - wrzynała się w niebo na wysokość około dwóch i pół tysięcy metrów ponad poziom morza. Cinque Torre były szczytami typowymi dla Dolomitów. Ich podnóże tkwiło w wielkich hałdach morenowych. Później skalne ściany wznosiły się jednym skokiem prosto ku niebu, bez takich głupstw, jak łagodnie opadające zbocza. Profil skały opadał pionowo w dół. Punkty oparcia dla stóp były na ogół niepewne. Przy tym pogoda zmieniała się często bez żadnej zapowiedzi. Jeżeli można było jednym wyrazem scharakteryzować Cinque Torre, to byłoby nim pojęcie "ekspozycja". Każdemu alpiniście, który wspinał się na Cinque Torre, wydawało się zwykle, że znajduje się on wyżej, niż był w istocie - tak pionowy i obnażony jest profil skały. W górach, które od podstawy rosną stopniowo, ma się uczucie kontaktu z ziemią; kontakt ten nie istniał dla wspinacza pokonującego Pięć Wież. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, czy moje kalectwo uczyni mnie bardziej, czy mniej wrażliwą na "ekspozycję". Słuchając Soldy poczęłam zastanawiać się, czy ekspedycja ta miała z mojego punktu widzenia jakikolwiek sens. Jeden dzień poświęciliśmy na przeprowadzenie rekonesansu. Na łące w dole, przy szałasie wypoczynkowym pozostawiliśmy Duchess przywiązaną do ławki. Ale tak żałośnie skamlała i szczekała, że Bonnie zawróciła, aby ją uwolnić. Pobiegła wówczas razem z nami. Przez szereg godzin staraliśmy się wyczuć dotykiem skałę i wypracować naszą własną metodę wspinania. Przewodnikiem był oczywiście Gino. Bonnie - pnąc się w ślad za nim mówiła do zawieszonego na szyi mikrofonu, połączonego z magnetofonem, wyjaśniając szczegółowo drogę, podając kierunki i odległości każdego ruchu ręki i nogi. Kiedy przychodziła kolej na mnie, przełączałam magnetofon (który - przewieszony na rzemieniu przez ramię - opierał się na moim biodrze) z "nagrywania" na "odtwarzanie" i po prostu posuwałam się naprzód zgodnie z nagraną instrukcją. Gino Solda przyglądał się temu oniemiały, ubawiony, a może i w duchu nieco zaniepokojony tym systemem. "Kto wie, czy niebawem nie przyślecie tutaj z Ameryki wysokogórskiego przewodnika w pudełku?" - powiedział. W dniu naszej zamierzonej wspinaczki świt był pochmurny. Toteż niepokoiliśmy się, czy zaangażowanemu przez nas na miejscu operatorowi udadzą się zdjęcia. Nie było jednak sensu czekać. Nasz czas był już ograniczony, a pogoda najwyraźniej kończyła się, następny dzień mógł być równie zły, a może i gorszy. Poza wszystkim innym chciałam mieć już całą wspinaczkę za sobą. Nasze próbne ćwiczenia bynajmniej nie uspokoiły mnie; wiatr gwizdał zawzięcie dokoła filaru skalnego i nie raz pomyślałam sobie, że polecę w dół. Niewątpliwie byłam wrażliwa na ekspozycję. Cała nasza ósemka - Gino, Bonnie, ja, operator oraz czterech reporterów - spiętrzyła się w małym jeepie pospołu z Duchess oraz z całym naszym ekwipunkiem. Dotarliśmy możliwie jak najbliżej do podnóża Cinque Torre. Szosa - a właściwie raczej trakt - składała się z niezliczonych serpentyn, powiązanych nie zabezpieczonymi i nie zniwelowanymi, krętymi odcinkami drogi, przy czym w niektórych miejscach zakręty te były tak niewiarygodnie ciasne, że szereg razy musieliśmy posuwać się do przodu i cofać, aby je pokonać. Tylne koła naszego jeepa niejednokrotnie na wpół zawisały nad prostopadle opadającą krawędzią skalną. Nasz fotograf był zdania, że mogłoby to stanowić interesujący wstęp do naszego filmu i uważał, że powinniśmy tę jazdę powtórzyć, aby umożliwić mu sfilmowanie jej. W pocie czoła pokonywaliśmy tę trasę ponownie. Później nasz operator stwierdził, że w kamerze nie było filmu. Robiliśmy więc ten odcinek po raz trzeci. Początek naszej wspinaczki - kiedy gramoliliśmy się po spękanych głazach - wymagał pięciokrotnego filmowania. Wreszcie byliśmy gotowi, by rozpocząć zdobywanie Torre Grande. Solda wytyczył drogę, a Bonnie poszła jego śladami, dyktując do mikrofonu. Kiedy wspięła się na wysokość około trzydziestu stóp, zawołała ku mnie, bym rozpoczynała wspinaczkę. Od strony naszej widowni rozległy się natychmiast odgłosy paplaniny. Płynęły ku mnie sprzeczne rady i wskazówki, udzielane w tuzinie różnych języków, a przy tym tak głośne, że z trudem docierał do mnie z taśmy głos Bonnie. Byłam przerażana i skonfundowana. Nie mogłam myśleć o niczym innym, jak tylko o konsekwencjach ewentualnego najdrobniejszego fałszywego kroku. Nie przychodziły mi do głowy żadne włoskie słowa. Wobec tego odwróciłam się i krzyknęłam "Milczeć!" tak głośno, jak tylko byłam w stanie. Mój ton był wyrazicielem moich intencji. Przez pewien krótki zresztą czas wspinaczka była stosunkowo prosta. Postrzępione fałdy skalne dostarczały dość uchwytów dla palców rąk i nóg. Ale im bardziej pięłam się w górę, a pojęcie ekspozycji nabierało więcej treści, tym gładsza stawała się Torre Grande. Pomimo drobiazgowych instrukcji Bonnie, coraz trudniej przychodziło mi znajdowanie maleńkich zagłębień i szczelin. W pewnym momencie stałam na występie skalnym, wystającym nie więcej niż na jeden cal, a palce moich nóg napinały się w ciężkich butach górskich w instynktownym wysiłku schwytania punktów oparcia. Byłam w stanie utrzymać swoją pozycję tylko wisząc w pewnej odległości od skały i jeszcze dalej wypinając pośladki. Nasze powolne tempo posuwania się naprzód stało się jeszcze bardziej leniwe. Chłód skały pozwalał zni wyczuć, że słońce zaszło już całkowicie. Zaczął padać deszcz, a nieliczne cenne punkty uchwytu stały się mokre i śliskie. Utraciłam wszelkie poczucie czasu i poddawałam się całkowicie głosowi, który docierał do mnie z magnetofonu, aż do utraty tchu wydobywając z siebie resztki siły i odwagi, jakie jeszcze we mnie się tliły. Później uchwyty dla stóp i dłoni znowu stały się jakby szersze i głębsze. Posuwaliśmy się teraz szybciej. Deszcz przestał padać. Przyszła kolejna faza, kiedy trwałam w bezruchu czekając, podczas kiedy Solda i Bonnie manewrowali swoimi ciałami, aby uzyskać dogodną pozycję. Niedaleko siebie słyszałam głos Bonnie, który bezpośrednio, z pominięciem magnetofonu opisywał mi drogę. Moja prawa ręka natrafiła na karbowaną klamrę. Uniosłam do góry lewą rękę - ale było to tylko powietrze. Przesunęłam nogi tak, że w pewnym momencie siadłam okrakiem na skalnym koniu. "Bonnie - rzekłam - czyżbym...?" "Jesteś na szczycie, Tomi" - krzyknęła. "Sul Cima!" - wrzasnęłam głośno. Alpiniści mówią o ekstazie szczytów, podobnie jak nurkowie opisują ekstazę głębin. Teraz wiedziałam, na czym to polega. Nie osiągnęłam tego, co alpiniści uważają za szczyty. Nie wspięłam się na klasyczne szczyty. Nie mogłam oglądać świata, który rozpościerał się przede mną w dole. Ale już to samo, że znalazłam się tam, zawieszona samotnie między niebem a ziemią, będąc raczej panią swojej ślepoty niż jej niewolnicą, było wystarczającym powodem do ekstazy. Okrzyk naszego operatora wdarł się w moją zadumę. Okazało się, że wyczerpała mu się taśma filmowa. W tym momencie nie miałabym nic przeciwko temu, aby go zatrzymać i uwięzić na stoku skały, a potem zastawić na łasce i niełasce zwierząt. Później jednak przypomniałam sobie, że w jednej z paczek na dole było jeszcze około stu stóp taśmy do mojej własnej kamery filmowej. Postanowiliśmy zużyć to, aby sfilmować zejście. Słyszałam uderzenia młota, którym Gino wbijał w skałę haki, by przewlec nasze liny. Bonnie sprawdziła, czy moja lina była porządnie zamocowana, po czym rzekła: "Zjeżdżaj!" Powoli wychyliłam się do przodu; dla utrzymania równowagi rozkraczyłam szeroko nogi opierając je o skałę i ostrożnie skoczyłam w dół. Wykonaliśmy szereg zjazdów, aż w końcu u podnóża Torre Grande ześliznęłam się na ziemię ze zręcznością - jeśli nie z gracją - akrobatki. Duchess powitała nas szaleńczym machaniem łapami i nieprzytomnym lizaniem. Bonnie i Gino zjechali w parę chwil po mnie, po czym ruszyliśmy biegiem ku naszemu jeepowi wśród ulewnego, lodowatego deszczu. Tym razem plandeka była podniesiona, abyśmy nie mokli. Przytuliliśmy się więc do siebie w małym samochodziku niczym zmokłe kurczęta w klatce. Nasz jeep ześlizgiwał się po ciasnych zakrętach, pryskając spod kół blatem przy każdej pętli. Kiedy docieraliśmy do hotelu, powiedziałam do Bonnie: "Bogu dzięki, że nasz kierowca znał drogę." "Pani jest bardzo miła, signora - rzekł szofer, zadowolony z moich słów, które przyjął za komplement - ale ja nigdy w życiu nie jechałem jeszcze tą drogą" - zaśmiał się drwiąco. "Nigdy też nie jeździłem jeepem. Prawdę powiedziawszy dopiero od miesiąca posiadam prawo jazdy." Był to dzień nie byle jaki. Rozdział 19 Pożegnanie z lękiem Nie tak dawno temu byłam na pewnym przyjęciu. Obcy mi byli prawie wszyscy zaproszeni gaście. Kiedy zasiedliśmy wygodnie przy kawie w saloniku, gospodyni - która zna mnie na tyle dobrze, aby zrobić to, co zrobiła - zapytała mnie, czy nie zechciałabym zademonstrować mojej sztuczki. Polega ona na opisywaniu ludzi, z którymi nigdy przedtem nie zetknęłam się. Sztuczka ta zawsze zadziwia ludzi, chociaż mechanizm jej jest śmiesznie prosty, a ja nigdy nie staram się być bardzo dokładna i konkretna w swoich sformułowaniach. Zwykle proszę jedną z osób o to, aby wstała, przespacerowała się po pokoju, porozmawiała ze mną. Niekiedy każę jej uderzyć pięścią w stół lub opaść bezwładnie na fotel. Kąt, pod którym dociera głos tej osoby jest znakomitym wskaźnikiem jej wzrostu. Również jako wskaźnik może służyć rozpiętość w czasie między kolejnymi stąpnięciami, kiedy osoba ta przemierza pokój. Uderzenie pięścią czy ciężkość stąpania mogą nasuwać wnioski co do budowy i wagi. Timbre głosu może być wskaźnikiem osobowości: potężny, przytłumiony czy nieśmiały. Akcent zdradza często cechy regionalne lub narodowościowe i umiejscawia w sensie geograficznym. Z tematu, który zainteresowana osoba wybiera, mogę niekiedy wysnuć dalsze wnioski co do jej osobowości. Czasami głos ma dla mnie brzmienie typowe dla blondynki lub dla brunetki. Zawsze staram się odgadnąć, jaki odcień ma jej cera i jaki jest kolor jej włosów. Jeśli popełniam błąd, moja pozycja mocno na tym nie cierpi; za to jeżeli trafiam, jestem uznana za czarodziejkę. Ludzie zdają się zapominać, że posiadam przecież szanse trafienia w pięćdziesięciu procentach. Tego wieczoru jednym z moich obiektów był pewien z zaproszonych gości, którego głos sugerował, że był to mężczyzna w więcej niż średnim wieku, wysokiego wzrostu, ciężkiej budowy, mający niewzruszone przekonanie o słuszności swoich opinii. Z naszej wcześniejszej rozmowy wywnioskowałam, że pracował w dziedzinie wydawnictw. Dodając to do innych moich spostrzeżeń pomyślałam, że tym razem będę mogła zaryzykować pewną dozę wyobraźni. "Łysieje pan nieco - rzekłam (jest to los większości mężczyzn z inteligencji) - a te włosy, które panu pozostały, są szpakowate (był przecież na pewno w więcej niż średnim wieku) i nosi pan okulary (jak większość ludzi pracujących zawodowo nad książką )." Trafiłam we wszystkich trzech punktach, co sprawiło, że mój obiekt oniemiał. Kiedy tego wieczoru szykowałam się w hallu do wyjścia, mężczyzna ten podszedł do mnie. Zakładałam właśnie płaszcz i miałam nałożyć uprząż na kark Duchess. "Dzisiaj rzeczywiście udało się pani utrafić w mój typ, Tomi" - rzekł. "Nie mam pojęcia, jak pani to robi. Gdyby nie wchodził w grę pewien czynnik, przysiągłbym, że pani widzi." "Cóż to za czynnik? Czy ma pan na myśli Duchess?" "Nie. Chodziło mi o to, że nie wspomniała pani o rzeczy, która się u mnie najbardziej rzuca w oczy. Otóż na prawym oku mam czarną plamkę. Jestem na to oko niewidomy, Tomi. Żaden z lekarzy, u których byłem, nie potrafił mi dokładnie powiedzieć, co złego zaszło albo co się złego dzieje. I żaden z nich nie gwarantuje, czy ten sam los nie spotka mojego drugiego oka. Widzi pani, Tomi, żyłem dotąd w nieustannym strachu przed całkowitym oślepnięciem. Wyobrażałem sobie, że z wszystkiego przyszłoby mi wówczas zrezygnować, wszystko z życia wymazać. Przez ostatnie osiem miesięcy noszę to przekonanie w sobie." Wcisnął mi w rękę małe pudełeczko z pigułkami. "Są tutaj w środku dwadzieścia cztery pastylki nasenne. Były one przeznaczone na dzień, w którym utraciłbym wzrok. Teraz, kiedy panią poznałem, nie będę już ich potrzebował. Może nie posiadam pani odwagi i nie potrafiłbym robić tego wszystkiego, co pani tak sprawnie robi, ale przekonałem się, że nie ma powodu, by siebie niszczyć. Czy pani zabierze to pudełeczko i wyręczy mnie, wyrzucając je do śmieci?" Moja dłoń zamknęła się na pudełku i na jego palcach. "Dziękuję pani" - rzekł. "O, nie - powiedziałam - to ja panu dziękuję." Całym sercem chciałam podkreślić, że tak właśnie rozumiałam moje słowa. Jeśli bowiem dodałam temu człowiekowi odwagi, której potrzebował, to on z kolei ofiarował mi coś równie dla mnie istotnego: dowód, iż posiadałam znowuż pełnię serca. W pierwszym okresie mojego kalectwa przejęta byłam lękiem i litością dla samej siebie. Później zmusiłam się do walki ze swoim kalectwem, do powstrzymania jego postępów, do zatriumfowania nad nim. Mając ten jeden cel na względzie, traciłam rozeznanie tego, co oznacza prawdziwy sukces życiowy. Jedna z moich przyjaciółek starała się wyjaśnić mi to w liście, który posiadam dotąd i który zachowam na zawsze. "Czymże jest sukces w życiu?" - pisała. "Nie waham się nazwać tym terminem osiągnięcia stanu spokoju wewnętrznego, który pozwala nam podchodzić zarówno do przyjemności, jak i do troski z tym samym opanowaniem i który godzi nas z istniejącym stanem rzeczy. Nie będziesz umiała zapewnić spokoju innym, o ile nie posiadasz go w sobie samej." Myślałam o tych słowach, a jednocześnie starałam się przypomnieć sobie, co ja takiego mówiłam i robiłam owego wieczoru, co wywołało tak wyraźną zmianę w postawie człowieka zagrożonego ślepotą. Nie powiedziałam przecież nic szczególnego. Poza moją głupią grą - moje zachowanie nie odbiegało wcale od zwykłego sposobu bycia. Czyżby to być mogło - czyżby rzeczywiście tak było, że udało mi się ukazać mu, jaki może być sens pogodzenia się z "istniejącym stanem rzeczy"? Jeśliby to miało być prawdą, to przecież ja sama również pogodziłam się w końcu z życiem - co jest osiągnięciem znacznie korzystniejszym niż zatriumfowanie nad tym życiem. Nie oznacza to, bym miała porzucić walkę. Pewne elementy "istniejącego stanu rzeczy" można w życiu zmienić. Jeżeli zmiany takie byłyby możliwe i pożyteczne, nigdy nie zrezygnuję z prób przeprowadzenia ich. I tak na przykład nigdy nie zaprzestanę walki o przysługujące niewidomemu prawo do życia własnym życiem, nie skrępowanym ograniczeniami, nie zakutym w okowy ignorancji innych ludzi, nie spętanym nadmierną troskliwością społeczeństwa (Tej zimy obie z Bonnie mamy zamiar uczyć tuzin niewidomych dzieci jazdy na nartach. Będziemy spędzać z nimi każdy weekend w górach Berkshires. Pierwsze lekcje odbędą się na tym samym łagodnie pofalowanym polu, na którym ja stawiałam pierwsze kroki na nartach). Moja praca jako kierowniczki handlowej Instytutu Sprawności Fizycznej oraz wspólniczki Bonnie Prudden jest pochłaniająca, pełna niespodzianek i dająca mnóstwo satysfakcji. Typowy dzień pracy może rozpocząć się od zaplanowywania dla Bonnie terminarza jej pogadanek w całym kraju - z przerwą na lunch w towarzystwie agentów reklamowych i prawników dla przedyskutowania umowy z telewizją na nowy program podkreślający znaczenie sprawności fizycznej; stamtąd pędem na popołudniową konferencję z producentami odzieży, lansującymi nową, modną linię sportowego wdzianka zaprojektowanego przez Bonnie Prudden. Tegoż wieczora istnieje jeszcze dla mnie i dla Bonnie możliwość udania się do któregoś z pobliskich miast na obiad w towarzystwie jednego z kierowników Instytutu Sprawności Fizycznej celem ustalenia praw członkowskich dla członków w całym kraju. Wreszcie kończymy ten dzień, kiedy zmęczone, lecz szczęśliwe wracamy wozem przez spokojne o północy ulice Nowego Jorku. Niektórzy ludzie twierdzą (albo myślą, choć nie mają odwagi tego wyznać), że nieustannie szukam guza, że jestem buntownikiem dla samej idei buntu. Nie sądzę, aby to miało być prawdą. Myślę, że ze wszystkich moich niefortunnych i nieprzyjemnych doświadczeń wypłynie kiedyś jakaś korzyść. Już i teraz można dostrzec jakieś pierwsze świtające przebłyski zmian: założenie hodowli psów-przewodników we Włoszech; lepsze programy treningów dla ociemniałej młodzieży; szersze spopularyzowanie myśli, że jedynymi ograniczeniami aktywności ludzi niewidomych są te, które oni sami sobie narzucają. Te fakty przywracają mi wiarę w wartość moich buntowniczych poczynań. Godzenie się z "istniejącym stanem rzeczy" nie oznacza także bym całkowicie wyzbyła się nadziei odzyskania wzroku. Moim największym pragnieniem jest ujrzeć moją córkę, zobaczyć, jak dorasta. Nie zgłębiam jednak tej myśli. W moim świadomym życiu nie ma na nią miejsca. Gdyby tkwiła ona na co dzień w mojej świadomości, nie mogłabym działać jako człowiek niewidomy. Toteż ignoruję pełne dobrych chęci informacje moich znajomych, którzy donoszą mi o pewnym wspaniałym lekarzem, czy o jakimś cudownym szpitalu. Gdybym miała popędzić za każdym takim tropem, stałabym się wkrótce nerwowym wrakiem. Staram się utrzymać równowagę pomiędzy stale wznoszącą się falą szaleńczej nadziei a jej unicestwieniem. W dobie cudów nauki nie ma powodu do rezygnowania z wszelkiej nadziei. Niewątpliwie zbyt wiele ucierpiało moje oko, aby miało ono kiedykolwiek przejrzeć lub by jakiś przeszczep okazał się skuteczny. A jednak zachowam moje oko pomimo bólu, jaki mi sprawia jest ono jednym z elementów mojej wiary. Moją wątłą, ale ostatnią nadzieję czerpię z dziedziny wiedzy o bodźcach elektrycznych działających na te obszary mózgu, które zawiadują wzrokiem. Jest mało prawdopodobne, żeby wyłom w tej dziedzinie dokonał się wystarczająco szybko, abym zdążyła go wykorzystać. Ale przecież nie jest to niemożliwe. A jeżeli w "istniejącym stanie rzeczy" nie nastąpią żadne zmiany, to wówczas będę dalej z przyjemnością uprawiała moją pracę, będę doceniała smak zabawy, będę darzyła serdecznym uczuciem mego brata, będę miłowała moich przyjaciół, będę kochała moją córkę, będę ceniła jak skarb moją Duchess. Pewnego dnia poślubię Dona. Prosił mnie o to wiele razy. Pewnego dnia uczucie zapanuje nad rozsądkiem, tak jak to się niegdyś stało - zbyt późno - z Dave'em. Może tym razem nastąpi to w porę. Nie dręczy mnie myśl o samotności u schyłku życia, gdybym miała nie wyjść za mąż. Dużo starania i troski wkładam w utrzymanie wystarczająco dobrej kondycji fizycznej, abym mogła dalej współpracować z psem-przewodnikiem. Gdybym i tego nie mogła robić, to wówczas z pogodą usunę się w zacisze domu, który budujemy - Bonnie, ja i nasze dzieci - własnymi rękoma w górach Berkshires. Dokoła mnie będzie wówczas tylko śnieg, niebo, słońce i pola. To wszystko sprawiło, iż uwierzyłam w końcu, że udało mi się zawrzeć pokój z życiem. W okresie, kiedy moje oczy widziały, życie moje ani przez chwilę nie było tak celowe i bogate, jak jest teraz. Ani przez chwilę nie byłam wówczas równie szczęśliwa. Pożegnałam się z lękiem i widzę swoją przyszłość w dwóch wyrazach: "Duchess, naprzód!"