Andrzej F. Grabski Mieszko I ok. 930-992 Wydawnictwo MON W-wa 1973 Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Tysiąc lat temu W Państwowej Bibliotece w Monachium jest rękopis, w którym na dwóch kartach znajduje się osobliwy tekst przyciągający uwagę historyków, interesujących się najdawniejszymi dziejami ziem polskich. Nosi on tytuł: "Opis grodów i terytoriów z północnej strony Dunaju", uczeni zwą go jednak krócej - Geografem Bawarskim. Jest to notatka o treści geograficzno-politycznej, dotycząca ludów i krajów położonych na wschód od Łaby i na północ od Dunaju, a więc sąsiadujących z najpotężniejszym organizmem politycznym, jaki istniał wówczas w Europie, z monarchią karolińską. Jej autorem jest nieznany z imienia zakonnik, być może mnich ze słynnego klasztoru św. Emerrama w Regensburgu, który żywo interesował się krajami słowiańskimi. Notatka ta powstała około połowy IX stulecia. Nie jest wykluczone, że wiąże się ona z politycznymi aspiracjami państwa wschodnio-frankońskiego, które ukształtowało się w końcu pierwszej połowy IX wieku w wyniku podziału monarchii karolińskiej. W pierwszej części omawianej notatki znalazły się wiadomości o "ziemiach, które dotykają naszych granic", a więc o krajach zamieszkiwanych przez Słowian Połabskich, Czechów i Morawian. Dla nas bardziej interesująca jest druga jej część, w której są niejasne informacje o plemionach i krajach położonych dalej ku wschodowi i północy, a więc odnosząca się również i do ziem polskich. Otóż pośród zamieszkujących te tereny ludów Geograf Bawarski wymienił np. "Glopeani", w ich kraju miało się znajdować aż 400 okręgów grodowych. Natomiast o całym tym obszarze mówi, iż "to taki jest kraj, że z niego pochodzą wszystkie plemiona słowiańskie i początek (swój), jak powiadają, wywodzą". Zakonnik spisał wszystko, co kiedykolwiek wyczytał lub usłyszał o tych terytoriach i zamieszkujących je ludach. Nie miał możności krytycznego sprawdzenia posiadanych wiadomości, więc oprócz informacji pewnych, które dziś możemy skonfrontować z innymi źródłami, znalazły się w jego notatce także najzwyczajniejsze plotki, a także wieści być może nawet prawdziwe, ale ich wiarygodności nie sposób dziś już ustalić. Nie ulega jednak wątpliwości, że wiele informacji, które znalazły się w ostatniej części zapiski, dotyczy ziem polskich i ich ludności. Historycy dzielą te dane na dwie kategorie. Pierwsza zawiera nazwy plemion i ich lokalizacje, które można uznać za prawdziwe, znajdują one bowiem potwierdzenie w innych źródłach. Odnosi się to do wzmianek o plemionach Pyrzyczan, Wolinian, Wiślan, Ślężan, Dziadoszan, Opolan i Gołężyców. Druga kategoria obejmuje informacje, które zapewne także odnoszą się do plemion polskich, ale ze względu na najprawdopodobniej znacznie zniekształcone nazwy, są trudne do w pełni uzasadnionej identyfikacji. Dlatego też o takich plemionach, jak: "Lendizi", "Lunsizi", "Verizane" i innych napisano do tej pory bardzo wiele stron uczonych rozpraw i mimo to wcale nie mamy pewności, czy potrafimy je poprawnie zidentyfikować. Jest jednak wielce prawdopodobne, że np. pod nazwą "Lendizi" kryje się jedno z polskich plemion, czasem określane mianem Lędziców, a pod nazwą "Lunsizi" należałoby się doszukiwać Łużyczan, że wreszcie wymienieni nieco wcześniej w zapisce "Glopeani", to po prostu mieszkający opodal jeziora Gopła - Goplanie. Skrupulatne poszukiwania w dawnych źródłach pisanych, uzupełnione wynikami badań archeologicznych, pozwalają współczesnemu historykowi na wcale dokładną rekonstrukcję geografii plemiennej ziem polskich i obszarów sąsiednich w IX i X wieku. Ujście Odry zamieszkiwało potężne plemię, zaliczane do grupy plemion Słowian Połabskich, mianowicie Wolinianie. Natomiast, na ziemi pomorskiej rozciągały się siedziby Pomorzan. W dolnym biegu Odry, na jej prawym brzegu, lokalizuje się ziemie Pyrzyczan; nieco w górę rzeki, na lewym brzegu rozpościerały się tereny zamieszkałe przez połabskich Lubuszan. Posuwając się dalej w górę Odry, dochodzimy do obszaru Śląska, gdzie mieszkało podówczas wiele plemion polskich. Pomiędzy Odrą a Bobrem mieli swoje siedziby Dziadoszanie. Na terenach biegnących w górę Bobru, między nim a Kwisą, rozciągało się plemienne terytorium Bobrzan, natomiast na lewym brzegu Odry, opodal wpadającej do niej rzeki Kaczawy, znajdowały się plemienne obszary Trzebowian. W środku ziemi śląskiej zamieszkiwało potężne plemię Ślężan, idąc dalej w górę Odry znajdujemy plemienne siedziby Opolan, a za nimi Gołężyców. Rozległa równina, nazwana później Wielkopolską, była kolebką wielkiego plemienia Polan, sąsiadującego od północnego wschodu ze słabszymi liczebnie Goplanami, Mazowsze zamieszkiwali Mazowszanie, a terytorium nazwane później Małopolską - Wiślanie. Ze swoich pierwotnych siedzib, znajdujących się nad górną Wisłą, potężne plemię Wiślan rozciągnęło z czasem panowanie daleko ku wschodowi, dochodząc do Sanu. Najprawdopodobniej w późniejszej Sandomierszczyźnie, na lewym brzegu Wisły, mieszkało plemię Lędzian, którego siedziby sięgały do Bugu. Na wschód od nich lokalizuje się niekiedy niewielkie plemiona Czerwienian, Belżan i być może także Przemyślan. Jest również bardzo prawdopodobne, że jakaś mniejsza grupa plemienna zamieszkiwała późniejsze obszary ziem łęczyckiej i sieradzkiej. W oparciu o ułomki informacji z IX i X wieku oraz znacznie już obfitsze wiadomości dotyczące późniejszych podziałów terytorialnych ziem polskich, uzupełnione danymi archeologicznymi, możemy również ze znacznym prawdopodobieństwem stwierdzić, że na dzisiejszych obszarach: Wielkopolski, Małopolski, Polski środkowej; Kujaw, Mazowsza, Śląska, Pomorza środkowego i wschodniego, istniały przed tysiącem lat różne organizacje o charakterze plemienno-politycznym. Podstawą ich formowania się były sąsiedzkie kontakty między opolami - niewielkimi wspólnotami terytorialnymi, w których żyła wówczas ludność słowiańska. Początkowo plemiona liczyły po kilka lub kilkanaście opoli, z biegiem czasu jednak niektóre z nich, rosnąc w potęgę, obejmowały po kilkadziesiąt i więcej organizacji opolnych. To właśnie miał na myśli Geograf Bawarski pisząc o "grodach", znajdujących się we władaniu poszczególnych plemion. Podając liczby grodów, pragnął on w ten sposób zilustrować, które plemię było potężne, które zaś słabe. Jeżeli więc powiadał, iż Ślężanie mają 15 grodów, a Gołężyce zaledwie 5, oznaczało to, że plemię Ślężan jest znacznie potężniejsze od Gołężyców, większe zarówno pod względem liczby ludności, jak zajmowanego obszaru. Opole było wspólnotą terytorialną, obejmującą kilkanaście i więcej osiadłych opodal siebie rodzin, rozciągającą się niekiedy na znacznym obszarze, dochodzącym nawet do kilkuset kilometrów kwadratowych. Dawno minęły już czasy, kiedy między poszczególnymi mieszkańcami opola nie było żadnych różnic majątkowych czy społecznych. Ziemia, która niegdyś była wspólną własnością, przydzielaną rodzinom w użytkowanie, z biegiem czasu, kiedy ta sama rodzina uprawiała wciąż te same pola, zaczęła być uważana za jej własność. Teraz więc zamożność mieszkańców mierzyło się nie jak kiedyś ilością posiadanej trzody i bydła, ale przede wszystkim ilością "źrebi" ziemi. Zanik dawnej formy corocznego nadziału ziemi, tj. przydzielania poszczególnym rolnikom pod uprawę kawałków gruntu, które już w następnym roku mogły przypaść komu innemu, i uformowanie się własności ziemi uprawnej, miało doniosłe następstwa: pogłębiały się procesy zróżnicowania społecznego w łonie mieszkańców opola. Rola uprawna stanowiła własność zbiorową, gdyż pozostawała w posiadaniu rodziny i w dyspozycji tego, kto stał na jej czele. W razie zmiany głowy rodziny, np. na skutek śmierci, rozporządzał ziemią ten, kto teraz zostawał "ojcem rodziny". We wspólnym władaniu i eksploatacji całej społeczności opolnej znajdowały się natomiast pastwiska, wody i okoliczne lasy. Inaczej musiało się wieść rodzinie, mającej wiele "źrebiów", piękną chatę, dużo bydła i trzody oraz wszelkiego dobytku niż tej, która gnieździła się na małym skrawku ziemi. Biednemu już wówczas niełatwo było się wzbogacić. Wraz z własnością pól uprawnych pojawiło się nieznane wcześniej w społeczności opola dziedziczenie, a więc ziemia nie mogła już przypaść komu innemu, lecz tylko potomkowi, tej rodziny, do której uprzednio należała i biedak nie mógł już na nią liczyć. Bogatszy i plony miewał większe, i bardziej się liczono z nim w radzie, a że nie zawsze mógł już sam ze swą rodziną uprawić własną ziemię, korzystał z pomocy niewolnych. Człowiek niewolny, a był nim niejednokrotnie jeniec wojenny, kiedy indziej znowu jakiś włóczęga, który zawędrował w te strony, nie wiadomo skąd, czasem po prostu człowiek ukarany przez opole za popełnioną zbrodnię, nie miał żadnego majątku oprócz tego, co na grzbiecie. Był niewolnym swego pana, zajmował pozycję podobną do położenia dziecka w jego rodzinie, musiał wykonywać wszelkie prace i polecenia w zamian za utrzymanie, słowem pracował na właściciela. Niewolny uprawiał pańską ziemię, karczował i wypalał las, aby pan mógł rozszerzyć swe gospodarstwo, pilnował jego trzody. Wszystkie ważne sprawy wspólnoty rozważano na zebraniach całej ludności opola. Tutaj rej wodzili starcy, dobrze znający pradawne obyczaje, cieszący się powszechnym szacunkiem i poważaniem. Oni też przewodzili w obrzędach kultowych. Kult religijny odgrywał bowiem niezmiernie istotną rolę w zbiorowym życiu opolnej społeczności. Ale przecież zebrania takie nie odbywały się często, trudno było odrywać ludzi od pracy dla byle drobnej sprawy, więc wyznaczano naczelnika, który miał za zadanie sprawowanie władzy na co dzień. Któż mógł nim zostać? Któż mógł poświęcać temu swój czas, niekiedy zaś i środki, nie oglądając się na własne pole, jeżeli nie ten, kto był możny? Któż mógł zapewnić sobie perswazją czy podarkiem poparcie innych? Otóż naczelnikami opolnych społeczności zostawali najczęściej ci, z którymi się najbardziej liczono, a więc osoby mające niezależną pozycję materialną, słowem najzamożniejsi. Czy posiadana przez nich władza, choć pochodząca z woli wspólnoty, nie przyczyniała się również do umocnienia ich pozycji? W ten sposób kształtowała się niewielka grupka ludzi możnych, dysponujących majątkiem i cieszących się wzrastającym autorytetem, który stopniowo przekraczał granice opola, jeśli wchodziły w rachubę sprawy całego plemienia. Opolni przywódcy byli bowiem jedynymi reprezentantami społeczności opola na zewnątrz, w stosunkach z innymi opolami, w sprawach ważnych dla całego plemienia. Nawiązywali stosunki z naczelnikami innych opoli, zyskiwali coraz poważniejszy głos w radzie plemienia, zostawali wodzami w chwilach wojny. Jeśli możny wyrobił sobie pozycję przekraczającą granice rodzinnej opolnej społeczności, a głos jego liczył się w całym plemieniu, miał za sobą w razie potrzeby poparcie licznych swoich współrodowców, bliższych i dalszych krewniaków, rozrzuconych po całym kraju. Z takich to wybijających się i zaczynających przewodzić całemu plemieniu naczelników wywodzili się pierwsi książęta plemion polskich. Wiec wolnych współplemieńców i książę - oto dwa czynniki plemiennej władzy, które niejednokrotnie stawały ze sobą w konflikcie. Wszystkie najważniejsze sprawy plemienia, zwłaszcza zaś polityczne, wymagały decyzji wiecu, który zwoływano raz na jakiś czas, w jakimś uświęconym tradycją miejscu, chyba że zaszła potrzeba nagłego zebrania współplemieńców. Do uczestnictwa w wiecu mieli prawo wszyscy dorośli i wolni mężczyźni plemienia, ale ponieważ odbywał się on w miejscu dla wielu z nich odległym, do którego przybycie wymagałoby opuszczenia na jakiś czas własnej zagrody, nie wszyscy mogli, bądź chcieli się nań stawić. Poza tym, jakież to pojęcie miał prosty, ubogi wieśniak o tak ważkich sprawach, jak: wojna z sąsiadami czy łupieżczy napad na przejeżdżającą kupiecką karawanę? Nader często więc rola wiecu ograniczała się do zatwierdzenia decyzji, podjętych już wcześniej przez księcia i możnych. Chociaż książę piastował najwyższą godność w plemieniu i górował znaczeniem nad wszystkimi uczestnikami wiecu, to jednak był od nich zależny. Nie mogło mu się podobać, że to przecież wiec, nie zaś książęce urodzenie, stanowi źródło władzy. Nawet jeżeli jego ojciec był również księciem, a zdarzało się to coraz częściej, nie dziedziczenie, ale wybór, później zaś w praktyce wybór władcy w ramach książęcej rodziny (dynastii) decydował o zajęciu przezeń pierwszego stanowiska w plemieniu. Wiec nie tylko powoływał księcia; mógł go też złożyć z urzędu, jeżeli uznał, że nie wypełnia on należycie nałożonych nań obowiązków. Nie chodziło bynajmniej tylko o to, aby był sprawnym i chytrym wodzem. Prawda, zasługi wojenne ceniono wielce, ale nie tego tylko wymagano od księcia. Winien on być miły bogom plemienia i w związku z tym uważano, że jest odpowiedzialny za pomyślność zbiorów. Jeżeli plony się nie udawały, kraj dotykały klęski, padała zwierzyna - winien był temu oczywiście książę, który nie podobał się bogom, więc należało się go pozbyć. W krajach skandynawskich w takich wypadkach karano księcia śmiercią, aby jego krew przebłagała urażone bóstwa. Wojenne okoliczności sprawiały, że do najwyższej godności w plemieniu mógł niekiedy dojść również człowiek, nie wywodzący się z lokalnej starszyzny, ba, nawet obcy, który wykazał się nadzwyczajnymi zdolnościami wojskowo-organizacyjnymi. Jako przykład mogą tu nam posłużyć dzieje frankońskiego kupca, Samona, który w VII wieku stanął na czele poważnej organizacji plemion słowiańskich, zbuntowanych przeciwko ciemiężącym ich Awarom. O tym, że plemienni książęta cieszyli się niejednokrotnie wielką powagą, która sięgała nieraz i poza grób, świadczą dwa podkrakowskie kurhany, znane nam wszystkim jako kopiec Krakusa i mogiła Wandy. Oczywiście nie mają one żadnego związku z tymi legendarnymi postaciami, są jednak imponującymi do dzisiaj dowodami czci dawnych Wiślan dla nieznanych z imienia władców. Wśród plemion, o których Geograf Bawarski nie potrafił nic więcej powiedzieć, a jedynie ograniczył się do wymienienia ich nazwy, znaleźli się, jak pamiętamy, również Wiślanie. Było to plemię, o którym niebawem będzie coraz głośniej w nielicznych współczesnych przekazach źródłowych, dotyczących geografii politycznej tych stron. W pochodzącym z drugiej połowy IX stulecia anglosaskim opisie Germanii i Słowiańszczyzny znajduje się wiadomość, że "na wschód od Moraw jest kraj Wiślan" (Visleland). Autor uważał go najwidoczniej za jakąś całość geograficzną, jeżeli nie polityczną. Dalsze informacje - tym razem bogatsze - wiążą się z dziejami państwa wielkomorawskiego. Na terenie ziem czeskich i morawskich ścierały się w VII wieku wpływy koczowniczego ludu Awarów i potężnej monarchii karolińskiej. Klęska Awarów umożliwiła państwu karolińskiemu głębszą penetrację na tym obszarze. przy czym zadowoliło się ono zamiast podboju, jedynie uzależnieniem lokalnych, plemiennych władców. Podczas gdy w Czechach było ich wówczas bardzo wielu, na Morawach wcześnie ukształtowało się jedynowładztwo i trzej panujący po sobie książęta: Mojmir, Rościsław i Świętopełk, rozszerzając granice swego panowania, objęli nim nie tylko Morawy, ale i Czechy, na południu zaś równinną Panonię. W okresie swego szczytowego powodzenia państwo wielkomorawskie sięgnęło również na północną stronę Karpat, ku ziemiom polskim. Był to ogromny, chociaż krótkotrwały, twór państwowy który utrzymywał stosunki ze wszystkimi poważniejszymi ośrodkami politycznymi Europy. Właśnie z polityczną grą, prowadzoną przez księcia Rościsława wiąże się ambitna próba stworzenia w oparciu o państwo wielkomorawskie słowiańskiej organizacji kościelnej z własnym arcybiskupem, hierarchią liturgią i językiem obrzędowym. W tym celu przybyli tutaj dwaj bizantyjscy misjonarze: Cyryl (Konstanty) i Metody. Drugi z nich został głową nowo utworzonego arcybiskupstwa, które objęło swoim zasięgiem cały obszar państwa. Budowanie tej słowiańskiej organizacji kościelnej dokonywało się w ostrej rywalizacji z kościołem niemieckim, który zgłaszał pretensje do tych obszarów. Z osobą Metodego i jego protektora, morawskiego władcy Świętopełka, wiąże się kolejna wzmianka o plemieniu Wiślan, zawarta w żywocie arcybiskupa spisanym niebawem po jego śmierci. Przytoczmy ją w całości: "Miał też Metody dar proroczy i wiele spełniło się z jego przepowiedni, z których jedną tylko lub dwie tu wymienimy. Pogański książę, bardzo potężny, siedzący w Wiślech (w niektórych rękopisach: w Wiśle) urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał. Posławszy więc do niego (Metody) kazał mu rzec: Dobrze by było, synu, abyś się ochrzcił dobrowolnie na własnej ziemi, bo inaczej będziesz wzięty w niewolę i zmuszony przyjąć chrzest na ziemi cudzej. I wspomnisz moje słowo. Tak się też stało". Jest to najstarsza informacja o organizacji plemienno-państwowej na ziemiach polskich. Zatrzymajmy się więc nad nią. Pierwsze pytanie, jakie postawimy teraz swemu źródłu brzmi: czy chce ono i może mówić prawdę? Zacznijmy od końca. To, że może mówić prawdę, nie ulega najmniejszej wątpliwości, gdyż słowa te zapisał człowiek, który dobrze znał arcybiskupa, był jego uczniem i współpracownikiem; pisał niedługo po jego śmierci, a więc zanim wspomnienia zatarły mu się w pamięci. Czy jednak chciał pisać prawdę? Przytoczony ustęp pochodzi z dużego utworu, z rodzaju żywotów świętych, którego bohaterem jest arcybiskup Metody. Autor tego dzieła postawił sobie za zadanie wykazanie, zgodnie z systemem wartości przyjmowanym przez swoje środowisko, że Metody nie był człowiekiem na zwykłą miarę, że był świętym. Dla współczesnych dowodem świętości były dokonywane przez bohatera cuda. Interesująca nas opowieść ma właśnie na celu opisanie jednego z takich cudów, mianowicie przedstawienie niezwykłego daru prorokowania, który miał ponoć Metody. Czy jednak opowieść ta jest rzeczywiście tak niezwykła, aby dzisiejszy czytelnik miał prawo posądzać jej autora o zmyślenie? Bynajmniej. Metody był człowiekiem o wysokiej pozycji społecznej i politycznej, należał do bliskiego otoczenia morawskiego władcy, znał arkana polityki państwa. Czyż nie było dlań sprawą łatwą do przewidzenia, co się stanie, kiedy wspomniany w opisie książę odrzuci skierowaną doń ofertę? A więc nie jest to żadna nieprawdopodobna opowieść o niewiarygodnych dziwach, ale ubrana w szatę cudownego zdarzenia informacja o konkretnym wydarzeniu. Jest w niej mowa o bardzo potężnym księciu, siedzącym "w Wiślech". Współczesny nam historyk polski, krytycznie analizując tekst, słusznie zauważa, że brak jest podstaw, aby wątpić w informację autora o potędze owego księcia, chociażby już tylko dlatego, że przewidywanie upadku jakiegoś władcy, znacznie słabszego od monarchy morawskiego, nie byłoby przecież przez ówczesnych potraktowane jako proroctwo. A zatem ów wiślański władca nie mógł być uważany przez współczesnych za kogoś, kto stał na czele nieznacznego plemienia i rządził w jakimś malutkim kraiku. Czy jednak może tutaj chodzić o księcia, który panował nad całym plemiennym terytorium Wiślan, rozciągającym się na obszarze późniejszej Małopolski? Czy w ogóle mógł tam wówczas istnieć tak potężny organizm plemienno-państwowy? Czy nie chodzi tu raczej o któregoś z lokalnych miejscowych władców, z tym że znaczniejszego od innych? Na wszystkie te pytania trudno dziś dać jednoznaczną odpowiedź. Niektórzy historycy wyrażali pogląd, że plemienno-państwowa organizacja Wiślan obejmowała cały obszar od Bramy Morawskiej po dolinę Sanu, inni jednak, bardziej ostrożni, domyślali się, że chodziło tu o plemienne państwo o mniejszym zasięgu. Jeżeli bowiem państwo Wiślan było aż tak potężnym organizmem politycznym, ogarniającym rozległe obszary, czemuż po rychłym upadku państwa wielkomorawskiego, które je sobie podporządkowało, nie rozrosło się i nie stało się ważnym czynnikiem politycznym w tej części Europy? Z relacji o poselstwie arcybiskupa Metodego dowiadujemy się, że państwo wiślańskie znalazło się w konflikcie z Wielkimi Morawami. To właśnie oznaczać mogą słowa żywota, że pogański władca państwa Wiślan "urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał". Musiało więc dochodzić co najmniej do starć granicznych, wzajemnych wypadów i utarczek między pogańskimi poddanymi nieznanego z imienia księcia wiślańskiego, a chrześcijańskimi mieszkańcami monarchii morawskiej. Poselstwo, wysłane przez arcybiskupa, rozprawiało na pewno także o sprawach religii, przede wszystkim jednak musiało poruszać problemy polityczne. W imieniu władcy Wielkich Moraw Metody proponował - jak donosi żywociarz - księciu wiślańskiemu przyjęcie religii chrześcijańskiej na własnej ziemi, tzn. żeby dopuścił do swego kraju misjonarzy, którzy by doń przybyli z sąsiednich Moraw, podjęli akcję chrystianizacyjną wśród Wiślan, poczynając oczywiście od władcy, jego otoczenia oraz możnych. Jeżeli jednak już w następnym zdaniu żywota czytamy, że w razie odmowy wiślańskiemu władcy miała grozić niewola, staje się jasne, iż oferta skierowana doń przez Metodego dotyczyła spraw nie tylko religijnych, lecz obejmowała również takie, które nie wchodziły bezpośrednio w zakres kompetencji dostojnika kościelnego. Mamy wszelkie prawo sądzić, że Metody występował z ramienia Świętopełka, a sprawy związane z zamierzoną chrystianizacją stanowiły jedynie część oferty, którą przekazał on władcy Wiślan. Zawierała ona bowiem najprawdopodobniej propozycję uznania zwierzchności morawskiej, jeżeli zaś nie zawarcia jakiegoś politycznego sojuszu morawsko-wiślańskiego. Nie spotkała się ona z życzliwym przyjęciem. Jak wynika ze zwięzłego opowiadania autora żywota Metodego, skończyło się na tym, że książę Wiślan został ujarzmiony przez władcę Wielkich Moraw, znalazł się w niewoli, gdzie zmuszono go do przyjęcia religii chrześcijańskiej. Oznacza to, że doszło do wojny, która zakończyła się zwycięstwem najeźdźców i podporządkowaniem plemiennego państwa Wiślan władcy wielkomorawskiemu. Gdyby Morawianie żywili zamiar całkowitej likwidacji państwowo-plemiennej organizacji Wiślan, wówczas nie chrzciliby pojmanego księcia. Jeżeli jednak tak właśnie uczynili, to zapewne po to, aby był on wiernym i uległym sojusznikiem Świętopełka. Naturalnie nie był to sojusz dwóch równych sobie partnerów. Władca morawski wyraźnie górował nad wiślańskim sprzymierzeńcem, który nie tylko dostał się do niewoli, ale wyrzekł się wierzeń swoich przodków i utrzymał władzę z łaski zwycięskiego Świętopełka. Również i ta nowa sytuacja polityczna okazała się nietrwała. Państwo wielkomorawskie toczyło uporczywe walki z Niemcami, które nie zawsze były zwycięskie. Na domiar złego niemiecki władca Arnulf sprzymierzył się z innym przeciwnikiem Moraw - koczowniczymi Węgrami. Niedawno przybyli oni ze wschodu na naddunajską równinę i stanowili poważne niebezpieczeństwo dla ludów sąsiednich. Następca Świętopełka, książę Mojmir, nie mógł już, jak jego poprzednik, skutecznie powstrzymywać naporu niemieckiego i węgierskiego, kiedy zaś na skutek wewnętrznych waśni państwo osłabło, Węgrzy zadali ostatni cios jego politycznemu istnieniu. I znowu dzieje Wiślan toną w pomroce przeszłości. Nie wiemy dokładnie, jakie były losy organizacji politycznej tego plemienia po upadku państwa wielkomorawskiego. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Wiślanie odzyskali niezależność, ich związek plemienny przetrwał zagrażające mu niebezpieczeństwa. O rozwoiu organizacji plemienno-państwowej na tym terenie w początku X wieku świadczą dziś jeszcze potężne grody, nawiązujące do form morawskich. Zapewne jednak po upadku wielkomorawskiego zwierzchnika uległa ograniczeniu władza księcia Wiślan na rzecz plemiennych możnych. Zahamowany został proces centralizacji państwa, jaki rozpoczął się jeszcze w ubiegłym stuleciu na obszarach późniejszej Małopolski. Pamięć o dawnej plemiennej organizacji Wiślan przechowały ułomki pisanych tekstów oraz w bardzo zniekształconej postaci legenda. W sławnej legendzie o Kraku, zapisanej zresztą w początkach XIII stulecia, więcej jest reminiscencji literackich niż okruchów pamięci o najdawniejszych dziejach południowych ziem polskich. Historyk jednak będzie uporczywie powracał do myśli, czy legendarny najazd niemiecki, który ponoć nastąpił po śmierci Kraka, nie jest jakimś odległym echem zmagań morawsko-niemieckich w końcu IX wieku. Mogły one przecież w jakimś stopniu objąć również i lud Wiślan. Legenda o Kraku, chociaż już dawno wykazano, że niewiele ma ona wspólnego z tym wszystkim, co mogło się dziać w tamtych stronach w odległych wiekach ukazuje jednak potwierdzoną przez nowoczesne badania archeologiczne znaczną rolę Krakowa, jako jednego z głównych ośrodków osadniczych plemienia Wiślan. Według niektórych badaczy z Krakowem wiążą się również ślady wpływów na ziemie polskie chrześcijaństwa w obrządku słowiańskim, idącego tu z Moraw. Ale przecież początki państwowości polskiej wiążą się przede wszystkim nie z Krakowem i Małopolską, ale z Wielkopolską i plemieniem Polan. Z niewielkiego obszaru pól gnieźnieńskich rozszerzyło ono swe siedziby na przyległe krainy obejmując również terytorium poznańskie, później zaś dolnoodrzańskie i obszar, którego głównym grodem był Ląd nad Wartą. Związek plemienny, który władał tak rozległym terytorium, stanowił znaczną siłę z powodzeniem mógł się oprzeć zarówno ewentualnemu niebezpieczeństwu zewnętrznemu, jak również sam stwarzał poważne zagrożenie dla słabszych sąsiadów, zwłaszcza zaś dla mieszkańców okolic nadgoplańskich. Rychło też znalazły się one pod jego wpływem. Jest bardzo wątpliwe, aby rozszerzanie się władzy rosnących w siłę Polan dokonywało się tylko na drodze dobrowolnych sojuszów. Liczne grody na terenie Wielkopolski, rozbudowywane i przebudowywane w IX wieku, noszą wyraźne ślady zniszczeń i pożarów, które należałoby datować właśnie na ten okres. Można to - jak się zdaje - wiązać z sukcesami Polan w walkach o podporządkowanie sobie coraz rozleglejszych terytoriów, uzależnienie lokalnych książąt i ich plemion, hegemonię polańskiego związku plemiennego w centralnej części ziem polskich. Proces uzależniania sąsiednich słabszych organizacji plemiennych dokonywał się w sposób w niczym nie przypominający sielanki. O tym, jak on przebiegał, mamy obszerne informacje z terenu Rusi i podobnie działo się na ziemiach polskich. Nie obywało się przy tym bez gwałtów, zdradzieckich napaści, mordów i przemocy, a wszystko po to, by broniącą swojej niezależności starszyznę bądź zmusić do uległości, bądź też zlikwidować. W ślad za utratą niezależności szło nie tylko ograniczenie władzy lokalnej starszyzny, ale przede wszystkim uciążliwe obowiązki względem zwierzchnika, w postaci najróżniejszych danin i powinności. Znaczna część spośród tych danin i obowiązków, jakie znamy z dziejów wczesnośredniowiecznej Polski, sięga swymi korzeniami tych najodleglejszych czasów. Danina - "dań" - była główną, oprócz własnej włości, podstawą dochodów księcia i nieśli mu ją współplemieńcy od "dymu" czy "dworu", a więc z każdego gospodarstwa. Jedną z najstarszych form była danina oddawana w bydle, zwłaszcza zaś w nierogaciźnie. Prócz tego ściągano daniny w miodzie, wosku, futrach. Nazwa jednej z tych danin - "narzaz" - mówi wiele o sposobie jej ściągania. Pochodzi ona bowiem od słowa "rzezać", a to dlatego, że pierwotnie przy jej zbieraniu posługiwano się szczególnym sposobem rachunku. Zarówno właściciel "dymu", jak poborca mieli deszczułki lub kije, na których robili nacięcia, na oznaczenie dostarczonej ilości bydła lub nierogacizny. Pierwotnie daniny obejmowały to, co było szczególnie potrzebne dla utrzymania księcia i jego dworu, bądź to, co nadawało się na korzystny zbyt za granicą, gdzie kupowano różne artykuły luksusowe i kosztowniejszą broń. Jeżeli jednak z każdego "dymu" ściągano przeciętnie w roku co najmniej po dwie świnie, nie mówiąc już o innych rodzajach danin i powinnościach, nic dziwnego, że ludność musiała to odczuwać coraz dotkliwiej, zwłaszcza gdy zwiększały się książęce żądania. Rozwój państwa polańskiego oznaczał dla jego mieszkańców wzrost danin i powinności na rzecz kształtującej się władzy: księcia, jego dworu, urzędników, drużyny. Na podbitych obszarach władca rozmieszczał w grodach załogi zbrojnych wojowników. Miały one za zada nie nie tylko strzec panowania księcia, ale także bronić ziemi w razie napadu nieprzyjaciela. Załogi jednak nie siały i nie orały, utrzymywała je okoliczna ludność, a spora część zwiększających się stale danin szła właśnie na ich utrzymanie. Jeżeli wodzowie mniejszych, uzależnionych przez Polan obszarów, podporządkowywali się dobrowolnie nowej władzy, mogli zatrzymywać swoje mienie i zachować uprzywilejowaną pozycję społeczną, a nawet ją umocnić, skoro za cenę uległości uzyskiwali sobie poparcie silniejszego. Ale kiedy nowe tereny zdobyto w czasie wojny, wówczas lokalna starszyzna ulegała likwidacji, a jej mienie, majątki i dobytek przypadały komuś z zaufanych zwycięskiego księcia, jeżeli nie jemu samemu. Pod nowym panowaniem część spośród wolnych do niedawna współplemieńców stawała się niewolnymi, traciła swoje mienie, niekiedy bywała przesiedlana na inny teren i zmuszana do pracy dla pana lub księcia. Powstawanie państwa oznaczało więc dla Polan pogłębianie się zróżnicowania społecznego i wytwarzanie się struktury klasowej. Prowadziło to do umacniania się pozycji władcy w polańskiej społeczności, coraz większego uniezależniania się jego od wiecu i możnych, ugruntowywania się potęgi bogacących się włodyków (umiejących wykorzystywać dla siebie zwycięskie wojny i zabory terytorialne), pogłębiania się przedziału między nimi a resztą ludności kraju. Ta również - niegdyś w większości złożona z wolnych współplemieńców - różnicowała się i coraz więcej było niewolnych - jeńców wojennych; osadzonych na pańskiej roli, ludzi wyznaczonych do określonych przez pana czynności. Książę, jego rodzina i bliscy, dostojnicy i doradcy, wreszcie wielmoże stanowili klasę rządzącą, która miała do swej dyspozycji rozbudowany, ustawicznie rozwijający się i coraz bardziej sprawny aparat państwowy. Ale przecież wszystkie te przemiany miały jeszcze i inne oblicze. Formowanie się silnego państwa polańskiego, aczkolwiek dokonywało się wielkim kosztem, rozłożonym w niejednakowej mierze na barki ludności, oznaczało dla wszystkich koniec ustawicznych międzyplemiennych waśni, ciągłych wojen raz z tym, kiedy indziej z innym wrogiem, które dotkliwie wyczerpywały zasoby mieszkańców, przynosiły pożogę, niewolę, a często i śmierć. Postępująca stabilizacja stosunków, związana z formowaniem się i umacnianiem organizacji państwowej, była korzystnie odczuwana przez szerokie kręgi ludności kraju i znalazła odbicie w intensyfikacji działalności gospodarczej. Jest niezmiernie charakterystyczne, że - jak to potwierdzają wyniki badań archeologicznych - na IX - X wiek przypada na ziemiach polskich gwałtowny wzrost gospodarczy, wyrażający się szybkim rozwojem produkcji rolnej i hodowlanej, prowadzący do widocznego wzrostu zamożności i spożycia mieszkańców. Chociaż powstawanie państwa pociągało za sobą znaczne społeczne i ekonomiczne koszty, to jednak dawało przecież widoczne, namacalne korzyści. Jedne i drugie były na pewno nierówne dla wszystkich, ale w ostatecznej konsekwencji możliwe stało się podniesienie zamożności nawet ubogiej ludności kraju. Czasy kształtowania się państwa i struktury klasowej - jak trafnie zauważył współczesny nam historyk polski Stanisław Trawkowski - "przynosząc wyzysk szerokich mas przez nieliczną grupę rządzącą, przynosiły jednocześnie tym masom polepszenie warunków bytu. Tylko dlatego dochodziło do tworzenia się państwa, że wzrost nadwyżek produkcyjnych ponad istniejący poziom konsumpcji był większy, niż wprowadzane powinności na rzecz tworzącego się państwa. Część tych nadwyżek szła na zaspokajanie rosnących potrzeb samych producentów". Tworzenie się państwa oznaczało, jak powiedzieliśmy, umacnianie się pozycji księcia, w konsekwencji zaś prowadziło do powstania panującej dynastii. Coraz częściej syn obejmował władzę po ojcu, wprawdzie zawsze za zgodą wiecu, a przede wszystkim możnych, ale przecież zgodnie z kształtującym się prawem zwyczajowym rodu. Dynastyczna legenda rodziny Piastów doczekała się w początkach XII wieku utrwalenia na piśmie w postaci opowieści o Popielu i Piaście, zanotowanej przez Galla Anonima. Przypomnijmy ją sobie, gdyż zasługuje ona na uwagę. "Był mianowicie w mieście Gnieźnie, które po słowiańsku znaczy tyle co gniazdo książe imieniem Popiel, mający dwóch synów; przygotował on zwyczajem słowiańskim wielką ucztę na ich postrzyżyny, na którą zaprosił bardzo wielu swych wielmożów i przyjaciół. Zdarzyło się zaś z tajemnej woli Boga, że przybyli tam dwaj goście, którzy nie tylko że nie zostali zaproszeni na ucztę, lecz nawet odpędzeni w krzywdzący sposób od wejścia do miasta". Udali się tedy na przedmieście, gdzie napotkali "domek oracza wspomnianego księcia, który urządzał ucztę dla synów". Ów - zgodnie z gościnnym obyczajem - zaprosił wędrowców do swej chaty, oni zaś rzekli mu: "cieszcie się zaiste, iżeśmy przybyli, a może nasze przybycie przyniesie wam obfitość dobra wszelakiego, a z potomstwa zaszczyt i sławę". "Mieszkańcami gościnnego domu byli: niejaki Piast, syn Chościska, i żona jego imieniem Rzepka; oboje oni z całego serca starali się wedle możności zaspokoić potrzeby gości, a widząc ich roztropność gotowali się pewien poufny zamysł, jaki mieli, wykonać za ich doradą. Gdy usiadłszy wedle zwyczaju rozmawiali tak o różnych rzeczach, a przybysze zapytali, czy mają co do picia", gościnny oracz postawił im beczułkę piwa, które był przygotował na postrzyżyny swego syna. I teraz stał się cud, bowiem w miarę, jak goście popijali napój, jęło go stale przybywać tak, że gospodarze nie mogli już nastarczyć naczyń. Goście polecili także zabić prosiaka, którego mięsem napełniono aż dziesięć cebrów. Piast i jego żona, widząc dokonujące się na ich oczach cuda i przeczuwając w nich "jakąś ważną wróżbę dla syna", za radą i zachętą gości zaprosili na biesiadę samego księcia i wszystkich, którzy u niego gościli, a zaproszony książę wcale nie uważał sobie za ujmę zajść do swojego wieśniaka. Jeszcze bowiem księstwo polskie nie było tak wielkie - konkludował kronikarz - ani też książę kraju nie wynosił się jeszcze taką pychą i dumą i nie występował tak okazale, otoczony tak licznym orszakiem wasali". Potem odbyła się uczta, przybysze zaś postrzygli syna gospodarza i nadali mu imię Siemowit "na wróżbę przyszłych czasów". Chłopiec "wzrastał w siły i lata" i "rósł w zacności do tego stopnia", że Opatrzność za powszechną zgodą ustanowiła go księciem, a Popiela i jego potomstwo "doszczętnie usunęła z królestwa". Ten ostatni zginął na wygnaniu najhaniebniejszą śmiercią, został bowiem zjedzony przez myszy. Oczywiście najmniej wspólnego z dziejową rzeczywistością miało z tej pięknej legendy to, co było w niej najbardziej efektowne: opowiadanie o świętych pielgrzymach, podanie o cudownym rozmnożeniu jadła i napoju, czy wreszcie najsławniejsze - o zjedzeniu Popiela przez myszy. Pierwsze jest wątkiem prawdopodobnie pochodzenia francuskiego i ma wiele wspólnego z opowieściami o św. Germanie, biskupie z Auxerre. Motyw cudownego rozmnożenia jadła znany jest choćby z Nowego Testamentu (cud w Kanie Galilejskiej) oraz licznych utworów hagiograficznych średniowiecza. W zastosowaniu do początków polskiej dynastii miał uzasadniać, że jej władza pochodzi od samego Boga, a objęcie przez nią tronu było cudem. Trzeci wreszcie motyw legendarny, opowiadanie o myszach, jest wędrownym wątkiem literatury średniowiecznej, pochodzącym prawdopodobnie z Nadrenii. Najistotniejsze jest jednak zgoła coś innego. Legenda o Popielu i Piaście dotyczy okoliczności przejęcia władzy przez przodków dynastii późniejszych władców Polski i usunięcia poprzednio panującej. Nie sądźmy, jak mniemali niekiedy historycy, by wynikało z niej, że "państwo Piastów miało być poprzedzone przez inną, wcześniejszą państwowość o zasięgu lokalizowanym w różnych wersjach podania na pograniczu Wielkopolski i Kujaw", gdyż może chodzić wciąż o tę samą organizację plemienno-państwową, którą dawniej rządziła inna, później zaś piastowska dynastia. W każdym razie historyk może się doszukiwać w legendzie dalekiego echa przewrotu politycznego, jaki nastąpił w kształtującym się państwie polańskim. Oczywiście nie Opatrzność, ale realne siły społeczne były motorem tego przełomu i dawna dynastia musiała mieć wśród Polan wielu wrogów, nowo wprowadzona zaś licznych zwolenników. Wszystkie dalsze przypuszczenia, jakie można by tutaj snuć, są mało prawdopodobne i musimy przyznać, że właściwie nic nie wiemy, w jakich okolicznościach doszło do zmiany dynastii i kiedy to się dokonało. Domyślamy się tylko, że stało się to zapewne w połowie IX wieku. Legenda o Popielu i Piaście świadczy jednak dowodnie, że kształtowanie się państwa polskiego dokonywało się w ostrej walce sił społecznych i politycznych, że dynastia Piastów nie była ani pierwszą, ani jedyną kandydatką do piastowania książęcej władzy. Legenda mówi o ludowym, chłopskim pochodzeniu dynastii Piastów. Czyżby rzeczywiście Polanie, rozgniewani na swego dotychczasowego księcia, wybrali sobie nowego spośród zwykłych współplemieńców, nie zaś z ówczesnej społecznej elity? Jest to bardzo mało prawdopodobne. Polska legenda o chłopskim pochodzeniu panującego rodu, tak samo jak podobna do niej legenda czeska, ma - jak się zdaje - nikły związek z rzeczywistym przebiegiem powołania na tron panującej rodziny i zapewne powstała na skutek mylnej interpretacji pradawnego słowiańskiego zwyczaju intronizacyjnego, którego ślady najdłużej przetrwały w Karyntii. Tutaj jeszcze w późnym średniowieczu przy intronizacji księcia istotną rolę odgrywał przedstawiciel chłopów. W uroczystym obrzędzie był on tym, który ustępował miejsca przyszłemu władcy. Legenda przynosi wreszcie geograficzną lokalizację najdawniejszego polańskiego ośrodka państwowotwórczego. Zgodnie z jej najstarszym zapisem, było nim Gniezno, dopiero w późniejszych tekstach pojawia się Kruszwica. Istotnie, jeżeli mielibyśmy poszukiwać ośrodka który rozpoczynał budowę polańskiej państwowości, wskazalibyśmy przede wszystkim na Gniezno. Badania archeologiczne pozwoliły ustalić, że o ile do VIII wieku istniało tutaj, na Górze Lecha, osadnictwo rozproszone, skupione najpewniej wokół ośrodka pogańskiego kultu, to jeszcze w tym stuleciu, najpóźniej zaś w następnym, w części północnej wzgórza uformował się potężny gród, okolony solidnym drewniano-ziemnym wałem, o budowie dwuczłonowej. W części niższej mieścił się zapewne ośrodek władzy, wyższa zaś była miejscem plemiennego kultu. Współczesny nam archeolog Witold Hensel podkreśla, że "istnieje duże prawdopodobieństwo, iż wersja podana przez Galla Anonima, umiejscawiająca schyłkowe lata panowania Popielidów w Gnieźnie, odpowiada rzeczywistości historycznej". Legenda dostarczyła nam wreszcie imion i oznaczyła kolejność najdawniejszych władców polańskich z rodu, który później został nazwany dynastią Piastów. Pierwszym, który objął tron książęcy, był według zapisu Galla Anonima znany nam Siemowit, po jego zgonie miał panować Lestek, a "po śmierci Lestka nastąpił Siemomysł, jego syn". Historycy na ogół nieufnie odnoszą się do każdej legendy, więc wielokrotnie zastanawiali się, jaką wiarygodność może mieć ta Gallowa genealogia. Zwrócili przy tym uwagę, że polska dynastia, podobnie jak wiele obcych rodów panujących, posługiwała się legendą, przenoszącą początki rodu w czasy zamierzchłe, z których wywodziła swoje prawa do tronu, gdyż w wiekach średnich prawo starsze miało zawsze pierwszeństwo przed nowym. Nie ulega wątpliwości, że w czasach Galla Anonima dynastyczna legenda Piastów miała ważkie znaczenie ideologiczne, co jednak nie przesądza odpowiedzi na pytanie, czy posługiwała się zmyślonym, czy też prawdziwym, przechowanym przez pamięć pokoleń katalogiem imion pierwszych władców. Wszak imiona były zwykle najtrwalszym elementem tradycji. Jeżeli zaś u niektórych ludów pierwotnych zachowywano pamięć o przodkach do dwudziestego pokolenia wstecz, byłoby zastanawiające, dlaczego na polskim dworze na początku XII stulecia nie miano by pamiętać imion poprzedników panującego władcy tylko do ósmego pokolenia? Dlatego historycy coraz częściej są zgodni co do tego, że tradycja zapisana przez kronikarza zachowała rzeczywiście prawdziwe imiona pierwszych książąt z dynastii Piastów. Postacie Siemowita, Lestka i Siemomysła - słusznie podkreśla historyk Karol Buczek - "nie tylko nie zasługują na to, aby je wyrzucić - jako rzekomo legendarne - na śmietnik historycznych baśni, lecz wręcz przeciwnie, winny być otaczane przez naród szczególną czcią. Oni bowiem nie tylko położyli fundamenty pod gmach państwowości polskiej, ale i wnieśli pierwsze zręby tego gmachu, a nawet doprowadzili najprawdopodobniej jego budowę do tego stanu, jaki odkrywa naszym oczom historia pisana". Tego jednak, jak owa budowa polańskiej, później zaś polskiej państwowości przebiegała pod rządami trzech przodków Mieszka I, możemy się jedynie domyślać. Kronikarz z początku XII wieku wiedział o nich tylko tyle, że każdy z nich położył wielkie zasługi, o Siemowicie pisał, iż rozszerzył, jak nikt przed nim, granice swego księstwa. Są to zwyczajne komunały, jakie zwykło się w owych czasach prawić o władcach, których z tego czy innego względu należało pochwalić. Dziejopis wiedział, że trzeba mu było wydać jak najpochlebniejszą opinię o rządach protoplastów dynastii, ale poza tym nie miał nic więcej do powiedzenia. A przecież właśnie na czasy ich panowania musiała przypaść dalsza ekspansja terytorialna plemienia Polan! Rychło ogarnęła ona pobliski Poznań, po zajęciu go otwarły się drogi w kierunku zachodnim i południowym. Z ekspansją tą zapewne należy łączyć odkrywane dzisiaj przez archeologów ślady zniszczeń w licznych grodziskach w rejonie Międzyrzeca. Jest wielce prawdopodobne, że państwo polańskie jeszcze w pierwszej połowie X wieku objęło całe terytorium środkowo-obrzańskie, natomiast na późniejszy czas przypadnie zajęcie dolnego biegu rzeki Obry. Ślady zniszczenia grodów plemiennych w Łęczycy i Szydłowie pozwalałyby się domyślać, że w pierwszej połowie X stulecia polańska ekspansja terytorialna rozwinęła się również w kierunku południowo-wschodnim. Prawdopodobnie należałoby wcześniej datować zajęcie przez Polan zarówno terytorium tzw. Pałuk (z głównymi grodami Łeknem i Żninem), jak i Kujaw. Stosunkowo najpóźniej państwo polańskie podporządkowało sobie rozległe tereny Mazowsza. Być może sięgnęło też dalej ku południowemu wschodowi. W stosunkowo szybkim czasie, mniej więcej od drugiej połowy VIII do początku X wieku, polańskie państwo plemienne rozrosło się do potężnych rozmiarów, stało się rozwiniętym, sprawnie funkcjonującym organizmem politycznym o charakterze ponadplemiennym - przekształciło się w państwo polskie. Jako takie pojawia się za rządów Mieszka I na kartach pisanej historii. Pogański książę imieniem Mieszko Ten zaś Siemomysł spłodził wielkiego i sławnego Mieszka, który pierwej zwany był innym imieniem, a przez siedem lat od urodzenia był ślepy. Gdy zaś dobiegała siódma rocznica jego urodzin, zwoławszy wedle zwyczaju zebranie komesów i innych swoich książąt urządził obfitą i uroczystą ucztę, a tylko wśród biesiady skrycie z głębi duszy wzdychał nad ślepotą chłopca, nie tracąc z pamięci (swej) boleści i wstydu. A kiedy inni radowali się i wedle zwyczaju klaskali w dłonie, radość dosięgła szczytu na wiadomość, że ślepy chłopiec odzyskał wzrok. Lecz ojciec nikomu z donoszących mu o tym nie uwierzył, aż matka, powstawszy od biesiady, poszła do chłopca i położyła kres niepewności ojca, pokazując wszystkim biesiadnikom patrzącego już chłopca. Wtedy na koniec radość stała się powszechna i pełna, gdy chłopiec rozpoznał tych, których poprzednio nigdy nie widział, i w ten sposób hańbę swej ślepoty zamienił w niepojętą radość. Wówczas książę Siemomysł pilnie wypytywał starszych i roztropniejszych z obecnych, czy ślepota i przewidzenie chłopca nie oznacza jakiegoś cudownego znaku. Oni zaś tłumaczyli, że ślepota oznaczała iż Polska przedtem była tak jakby ślepa, lecz odtąd - przepowiadali - ma być przez Mieszka oświeconą i wywyższoną ponad sąsiednie narody. Tak się też rzecz miała istotnie, choć wówczas inaczej mogło to być rozumiane. Zaiste ślepą była przedtem Polska, nie znając ani czci prawdziwego Boga, ani zasad wiary, lecz przez oświeconego (cudownie) Mieszka i ona także została oświeconą, bo gdy on przyjął wiarę, naród Polski uratowany został od śmierci w pogaństwie." W opisie Galla Anonima tradycja historyczna splotła się w jedną całość z kościelną interpretacją panowania pierwszego historycznego władcy Polski. Opowieść o ślepocie i cudownym przewidzeniu, która wyszła spod pióra zakonnika, wskazywała czytelnikom, że przez samego Boga został osadzony na tronie Polski i że to Opatrzność wyznaczyła mu dziejową misję: przyprowadzenie swego ludu do krynicy wiary chrześcijańskiej. A jeżeli dynastia - jak tego dowodził Gall Anonim - panuje nad Polakami z wyraźnej, wielekroć objawianej woli Opatrzności, któż miałby śmiałość jej się sprzeciwiać? Opowiadanie o ślepocie Mieszka I i jego przewidzeniu ma więc jednoznaczną funkcję ideologiczną w utworze, napisanym na początku XII wieku, i wiąże się ze współczesnymi Gallowi, nie zaś dawnymi, problemami ideologicznymi i politycznymi. Jest piękną bajką o początkach życia i panowania Mieszka I. Przytoczona opowieść zawiera okruchy informacji, które rzeczywiście można odnieść do Mieszka. Najważniejsze jest dla nas stwierdzenie, że był on synem Siemomysła, co przyjmujemy za prawdę, gdyż wiadomość ta oparta jest na polskiej tradycji dynastycznej. W związku z tym należy postawić dalsze pytania, a mianowicie: Czy Mieszko był jedynym synem? Kiedy się urodził? Kim była jego matka? Na pytania te będziemy szukali odpowiedzi w tych źródłach z X i XI wieku, które przynoszą informacje o państwie polskim i jego władcy. Niestety nie jest ich wiele i są one na ogół bardzo małomówne, więc nie w pełni zaspokoimy swą ciekawość. Ze źródeł tych dowiadujemy się na pewno, że Mieszko I nie był jedynym synem, że miał co najmniej dwóch braci. O jednym z nich saski kronikarz z X wieku, Widukind z Korwei, pisze, że poległ w walce z przeciwnikami Mieszka na początku lat sześćdziesiątych X wieku. Z opisu Widukinda możemy także wnioskować, że ów nieznany z imienia książę podlegał wówczas władzy swego brata. Należy więc przypuszczać, że był on młodszy od Mieszka I. Inny niemiecki kronikarz, współczesny Bolesławowi Chrobremu Thietmar z Merseburga, opowiadając o wydarzeniach wojennych z 972 roku, pisze o śmierci w bitwie brata Mieszkowego imieniem Czcibor. Ponieważ jednak z całej jego opowieści wynika jasno, że chodziło o wojnę z Mieszkiem, nie z Czciborem, mamy wszelkie prawo sądzić, że i Czcibor był młodszym bratem panującego władcy Polski i dlatego w tej wojnie był jego podkomendnym. Należy więc sądzić, że Mieszko I był właśnie pierworodnym synem swojego ojca, miał dwóch młodszych braci, a być może także i siostrę, o której mamy bardzo niepewne, bałamutne informacje. Największe trudności sprawia dzisiejszemu historykowi określenie, choćby tylko przybliżone, czasu narodzin Mieszka I. Thietmar, który zapisał jego śmierć pod rokiem 992, powiada, że książę "oddał ducha sędziwy już wiekiem" i nie mamy żadnego powodu, aby zakwestionować wiarygodność tej informacji. Powstaje jednak od razu pytanie, co kronikarz uważał za wiek sędziwy. Historycy, którzy odwołali się tu do naszych współczesnych mniemań, wyrażali przypuszczenie, że Mieszko zmarł w wieku około siedemdziesięciu lat. Byłoby to prawdopodobne gdyby nie fakt, że w owych czasach ludzie żyli na ogół krócej, a średniowieczne kroniki często prawiły o sędziwych, czcigodnych starcach, którzy dożyli... pięćdziesiątki. Wreszcie dokładne przyjrzenie się datom zgonów różnych przedstawicieli dynastii piastowskiej aż do XII wieku pozwala zauważyć, że większość z nich umierała znacznie przed siedemdziesiątym rokiem życia. Wprawdzie zdarzali się w tym rodzie książęta wyjątkowo długowieczni, jak np. Bolesław Wysoki, który zmarł w wieku osiemdziesięciu jeden lat, ale na ogół umierali oni około sześćdziesiątego roku życia, niekiedy zaś wcześniej. A zatem małżeństwo Mieszka, zawarte przezeń około 987 roku, o którym będzie jeszcze mowa, świadczyłoby pośrednio, że znajdował się on wówczas w pełni sił męskich, i choć mógł być, według ówczesnych pojęć, uważany za człowieka starszego wiekiem, nie był przecież - według naszych pojęć - zramolałym starcem. Wydaje się więc najbardziej prawdopodobne, że Mieszko I urodził się na początku lat trzydziestych X wieku, być może około 930-932 roku. Żadne natomiast nawet najsubtelniejsze domysły i rozważania nie pozwolą nam dowiedzieć się, kim była matka Mieszka I, a żona Siemomysła. Wszystkie przypuszczenia, wypowiedziane w tej sprawie, prowadzą do bardzo ogólnego wniosku, że musiała nią być kobieta wysokiego rodu, lecz jakiego - o tym się pewnie nigdy nie dowiemy. W Gallowej opowieści o młodych latach Mieszka I zwraca uwagę wiadomość, że pierwej zwał się on innym imieniem. Co prawda takie właśnie brzmienie tekstu kroniki nie jest całkowicie pewne i uznalibyśmy je za wątpliwe, gdyby nie okoliczność, że dotrwało do naszych czasów świadectwo, w którym Mieszko występuje pod innym imieniem. Jest to wciąż kryjący w sobie wiele zagadek dokument, nazywany od dwóch pierwszych wyrazów Dagome judex, co po polsku oznacza Dagome sędzia. Owym "Dagome" nie jest jednak nikt inny, lecz... Mieszko. Identyczność tych dwóch postaci nie ulega wątpliwości, pozostaje więc do wyjaśnienia, dlaczego władcy Polski nie nazwano tu imieniem, którym się zwykle posługiwał. Przez pewien czas uczeni gotowi byli przychylić się do mało prawdopodobnego poglądu, że zagadkowe imię "Dagome" jest tylko zniekształconym zapisem imienia Mieszko. Musiano jednak z tej koncepcji zrezygnować, skoro znawcy dawnego pisma wykluczyli możliwość tego rodzaju deformacji. Jeżeli "Dagome" jest zniekształconym brzmieniem jakiegoś imienia, nie może to być imię Mieszko. Chodziłoby tu więc zapewne o owo drugie nieznane nam imię polskiego władcy, imię, o którym coś jeszcze wiedział Gall Anonim. Dwuimienność władców nie należała ani w tych, ani w późniejszych czasach do rzadkości i spotykamy się z nią w wielu krajach u różnych dynastii, w tym także u polskich Piastów. Np. Mieszko II miał na drugie imię Lambert, Kazimierz Odnowiciel - Karol, Władysław - Herman. Szczególnie często używali dwojga imion neofici, którzy przyjęli wiarę chrześcijańską, jedno imię otrzymywali oni podczas chrztu. Tak też było zapewne i w przypadku Mieszka I. Jedno z jego dwóch imion byłoby imieniem chrzestnym. Tylko które? W tej sprawie brak wśród uczonych jednomyślności. Jedni uważają, że owym imieniem otrzymanym na chrzcie jest właśnie zagadkowe "Dagome", inni dopatrują się w nim... imienia pogańskiego, które władca Polski używał jeszcze przed przyjęciem nowej religii. Wszyscy jednak badacze, niezależnie od tego, za którą możliwością się opowiedzieli, zgadzają się, że zachowane w źródle brzmienie zagadkowego imienia "Dagome" jest zniekształcone. Stąd biorą się liczne propozycje jego korygowania. Za imię pogańskie uważali więc "Dagome" przede wszystkim uczeni niemieccy, dowodzący - zresztą całkiem bezpodstawnie - normańskiego pochodzenia dynastii Piastów. Normanin Dago, zgodnie z tymi pomysłami, przybyłby na ziemie słowiańskie, a zorganizowawszy tutaj państwo, miałby z czasem przyjąć nowe, słowiańskie już imię: Mieszko. Polski historyk - Jerzy Dowiat, wysunął ostatnio wielce interesującą koncepcję, według której w słowie "Dagome" należałoby się doszukiwać pierwotnego, słowiańskiego imienia, znanego w Polsce jeszcze w XII wieku, w formie "Digama" czy też "Dagoma", co brzmiałoby najpewniej "Dzigoma". Także i ci uczeni, którzy w "Dagome" woleliby upatrywać nie pierwotne, lecz dopiero chrzestne imię naszego księcia, mają swoje racje i ogłaszają interesujące próby rozwiązania zagadki. Najciekawszą z nich - i naszym zdaniem najbardziej uzasadnioną - jest próba wiązania nazwy "Dagome" z imieniem Dagobert, które rzekomo Mieszko otrzymał na chrzcie. Inni w "Dagome" doszukują się imienia Tagino, znanego z terenu Bawarii. We wszystkich jednak wypadkach uważa się imię Mieszko za słowiańskie, używane przez władcę Polski jeszcze w czasach pogańskich. Przypuszczano, że pochodzi ono od zdrobniałej nazwy niedźwiedzia, lecz wysuwano i inne propozycje, wśród nich zaś bardzo prawdopodobną, że imię Mieszko wywodzi się od jednego ze znanych innych imion słowiańskich - Miecława, Miecisława czy Mścisława. Wspomniany już historyk Jerzy Dowiat wystąpił z całkiem odmienną od dotychczasowych próbą skomplikowanego uzasadnienia, że Mieszko - jego zdaniem pierwotnie Mieszka, Miszko, Miszek - jest przekształceniem... chrześcijańskiego imienia Michał, które władca Polski miałby otrzymać na chrzcie. Przedstawiłem tu Czytelnikowi najważniejsze jak mi się zdawało, z propozycji, wysuwanych przez uczonych w sprawie imienia "Dagome", aby uświadomić Mu, jak wielce rozbieżne są zdania najwybitniejszych nawet specjalistów. Z konkurujących ze sobą koncepcji naukowych każda ma właściwie za sobą jakieś racje, ale i w każdej można się doszukać licznych niejasności. Osobiście nie jestem przekonany, aby koncepcja, według której "Dagome" jest zniekształconym imieniem pogańskim, a Mieszko zdeformowanym imieniem Michał, była ostatecznym rozwiązaniem tego historycznego rebusu. Znacznie więcej argumentów przemawia - mimo wszystkich zastrzeżeń - za dawniejszym wyjaśnieniem, że "Dagome" jest zniekształconym zapisem imienia, które książę otrzymał na chrzcie (może: Dagobert) i tylko go z rzadka od tej pory używał, Mieszko zaś jest przekręconym (zdrobniałym?) słowiańskim, pierwotnym imieniem polskiego władcy. Snując swoją opowieść o sprawionym przez wyrok Opatrzności przewidzeniu Mieszka, kronikarz podał, że nastąpiło ono podczas uroczystości postrzyżyn młodego chłopca. I chociaż wiemy, że nie dokonał się wówczas żaden cud, to jednak nie wątpimy, że Mieszko, podobnie jak wszyscy chłopcy z plemienia Polan w tamtych czasach, wychowywany był początkowo pod opieką matki. Kiedy zaś miał siedem lat, dostąpił aktu postrzyżyn, wyrażającego przejście chłopca pod opiekę ojca, który odtąd sprawował pieczę nad jego dalszym, męskim już wychowaniem. Uroczystość postrzyżyn połączona była z huczną ucztą i zjazdem przyjaciół, rodziny, możnych panów, którzy świadkowali obrzędowi obcięcia włosów książęcemu synowi. Od tej pory młody Mieszko zaczął się zaprawiać do przyszłych męskich zajęć. Kronikarz powiada, że Siemomysł "w podeszłym wieku rozstał się ze światem". Nie wiemy, kiedy to nastąpiło i od kiedy rozpoczęło się panowanie Mieszka. Możemy się tylko domyślać, że młody książę objął władzę po swoim ojcu za przyzwoleniem wiecu i możnowładców, a mogło się to stać na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych X stulecia. Gall Anonim nie miał nam nic do powiedzenia o początkowym okresie panowania Mieszka I. Wiedział, że dobry władca to taki, który odznacza się zaletami umysłu i ciała, prowadzi zwycięskie wojny. Napisał więc o Mieszku, że zaraz po objęciu tronu "zaczął dawać dowody zdolności umysłu i sił cielesnych i coraz częściej napastować ludy (sąsiednie) dookoła". Czy Gall Anonim wiedział coś o owych wojnach, jakie wtedy prowadził Mieszko I, dążąc do rozszerzenia granic swojego państwa? Trudno mówić na ten temat. Niewiele wspólnego z prawdą ma także powiastka Gallowa o tym, jakoby książę wówczas "wedle swego zwyczaju siedmiu żon zażywał". Przecież plemiona polskie, tak jak Słowianie w ogóle, od dawna wprowadziły już u siebie jednożeństwo i nie jest prawdopodobne, aby książę, człowiek stojący na szczycie plemiennej drabiny społecznej, nie podporządkował się powszechnie akceptowanej normie obyczajowej. Jeżeli miał żonę, to w każdym razie jedną, ale możemy wątpić, czy ją w ogóle miał. Jeśli jednak był żonaty, to najprawdopodobniej nie miał z tej żony potomstwa, nic bowiem nie słychać o nim w źródłach, odnoszących się do tych i późniejszych czasów. Zapewne za panowania Mieszka I pierwotne państwo polskie, rozszerzając swoje siedziby daleko poza plemienne terytorium Polan, sięgnęło do rejonu środkowej, a później także dolnej Odry. Ten kierunek ekspansji i związane z nią zdobycze zwróciły na państwo polskie uwagę sąsiedniej potęgi politycznej - Niemiec, które w tym czasie zaczęły zgłaszać pretensje najpierw tylko do ziem położonych na zachód od Odry, później zaś także i do obszarów, leżących po drugiej stronie rzeki. Wcześniej czy później musiało więc dojść do zetknięcia się państwa Mieszka z Niemcami, jeżeli nie do skrzyżowania się sprzecznych interesów politycznych obu stron. W związku z tym nastąpiło niebawem pojawienie się Polski na arenie wielkiej polityki europejskiej. Od krajów niemieckich oddzielały ziemie polskie obszary, zamieszkałe przez plemiona zachodniosłowiańskie. Ich siedziby rozciągały się od Łaby po Odrę i Bóbr. Na północy, między Sprewą i Bałtykiem z jednej, a Warnawą, Eldą, Rzędową i dolną Odrą - z drugiej strony mieszkało kilkanaście plemion wieleckich. W walce z zagrożeniem, jakim była dla nich wschodnia ekspansja panów saskich, już w X wieku uformował się tu plemienny związek wielecki, którego trzonem były plemiona Redarów, Dołężan, Czrezpienian i Chyczan. Prawdopodobnie było to - jak sądzi Gerard Labuda - "luźne porozumienie, działające od wypadku do wypadku, podtrzymywane przede wszystkim autorytetem grupy kapłanów przy świątyni Swarożyca"; każde z plemion związku zachowywało autonomię ustrojową. Na zachód od obszarów plemion wieleckich rozciągały się siedziby plemion obodrzyckich, których trzonem byli Obodryci mieszkający w dolinie Drawy. Najbardziej ku zachodowi wysunięte były ziemie Wagrów; oprócz nich do grupy plemion obodrzyckich zaliczamy Warnów, Bytyńców, Smolińców i Połabian. Po lewej stronie Łaby mieszkali Drzewianie, szybko uzależnieni od Niemców i w związku z tym nie utrzymujący politycznych związków z pokrewnymi im plemionami. Już od IX stulecia ludy te stawiały opór wschodniej ekspansji Niemców, często musiały ulegać ich przemocy. Dopiero w X wieku zaczęła się tu kształtować wspólna, międzyplemienna organizacja polityczna, której ośrodkiem byli Obodryci, mający własną dynastię. Na południe od plemion połabskich mieszkały plemiona serbskie. Było ich między Łabą i Salą kilkanaście i tworzyły one związek międzyplemienny, który w wieku X był zalążkiem organizacji państwowej. Do najsilniejszych plemion serbskich należeli Głomacze, mieszkający w okolicach Miśni i Drezna, którzy już w latach dwudziestych X stulecia przewodzili innym plemionom w walkach z Sasami i Turyngami. Doprowadziło to do zaciętej wojny, jaką podjął przeciwko nim władca niemiecki Henryk I. Po podbiciu przez Niemców kraju Głomaczów przyszła kolej na krainę Milczan. Wówczas główny ośrodek oporu plemion serbskich przesunął się ku wschodowi, do Łużyczan, Słubian, następnie zaś Stodoran. Germańska ekspansja na ziemie słowiańskie leżące między Łabą i Odrą rozwijała się jeszcze w czasach karolińskich, wzmogła się jednak z chwilą wstąpienia na tron niemiecki monarchy z dynastii Ludolfingów, znanej pod nazwą dynastii saskiej. Wówczas to początkowo luźnym i nieskoordynowanym wyprawom wojennym ku wschodowi nadano nowe formy. Nie chodziło już bowiem tylko o podporządkowanie sobie miejscowych książąt plemiennych czy też uzyskanie jak największych łupów, celem stało się teraz trwałe zajęcie wschodnich terenów, włączenie ich do własnego państwa, uczynienie z miejscowej ludności swoich poddanych. Na zajmowanych obszarach budowano grody, które obsadzano mocnymi załogami zbrojnymi, tworzono osobne, wyspecjalizowane oddziały do walki z pogańskimi plemionami słowiańskimi. Były to utworzone za panowania Henryka I "legiony łotrów", składające się z najrozmaitszego autoramentu zabijaków i warchołów, którymi dysponowali margrabiowie, sprawujący z ramienia niemieckiego władcy panowanie na zagrabionych ziemiach i odgrywający rolę organizatorów niemieckiej wschodniej ekspansji. Tuż za rycerzem pojawiał się na tych ziemiach chrześcijański duchowny, jak bowiem głoszono wszem i wobec, nie chodziło przecież panom niemieckim o żaden podbój, ale o nawrócenie pogańskich "barbarzyńców" na wiarę chrześcijańską. Jednak nawet dla postronnych obserwatorów z terenu Niemiec, było aż nazbyt widoczne, że owa dbałość o rozszerzenie religii chrześcijańskiej jest dla panów wschodnioniemieckich jedynie pozorem i że czyny ich niewiele mają wspólnego z działalnością misyjną. Adam z Bremy, dziejopis z XI wieku, zapisał nękające go wątpliwości. "Słyszałem - notował - jak bardzo prawdomówny król Duńczyków (Swen Estrydsen) w rozmowie to ujawniał, że ludy słowiańskie już dawno z największą łatwością mogły być nawrócone na wiarę chrześcijańską, gdyby na przeszkodzie nie stawała była chciwość Sasów. Tym - jak powiada - umysł bardziej skłania się do pobierania danin niż do nawracania pogan. Nieszczęśnicy - moralizował kronikarz - nie spodziewają się, jak wielkim niebezpieczeństwem zapłacą za swoją pożądliwość ci, którzy pierwsi przez chciwość zakłócili chrześcijaństwo w Słowiańszczyźnie, a następnie przez okrucieństwo zmusili swych poddanych do buntu i teraz gwoli zdobycia pieniędzy pogardzają zbawieniem tych, którzy chcieli uwierzyć". To jakże ostre oskarżenie kierował Adam z Bremy przeciwko panom saskim. Nieco późniejszy, inny kronikarz niemiecki, również przedstawiciel duchowieństwa, Helmold, któremu szczerze leżały na sercu sprawy krzewienia wiary chrześcijańskiej, zdobył się na podobne słowa krytyki pod adresem postępowania własnych rodaków. Zarzucał mianowicie Sasom, że "zawsze bardziej skłonni są do powiększania daniny niż do jednania dusz Bogu. Chwała bowiem religii chrześcijańskiej od dawna by przy pomocy kapłanów mocy w ziemi słowiańskiej nabyła - pisał - gdyby temu na zawadzie chciwość Sasów nie stawała". Po podbiciu ziemi Głomaczów i zdobyciu ich głównego grodu Gany Sasi założyli własny silny punkt umocniony - gród w Miśni. W oparciu o niego przedsiębrali niebawem dalsze podboje, które objęły plemienne terytorium Milczan (zwane Milskiem), rozciągające się po obu stronach górnej Sprewy, dochodzące do Nysy Łużyckiej. Po opanowaniu tych terenów rozpoczęli Niemcy walkę z plemieniem Łużyczan, zdobywając ich ważny gród Lubuszę. Podbój ten kontynuowano za rządów kolejnego władcy niemieckiego, Ottona I, w oparciu o zorganizowaną na wschodzie państwa marchię, na której czele stanął słynny z okrucieństwa margrabia Gero. Metody walki, jakimi się posługiwał, ilustrować może opowiadanie jednego z kronikarzy niemieckich o tym, jak Gero zaprosił na ucztę trzydziestu książąt i naczelników plemion słowiańskich, aby ich wszystkich upoić winem, a następnie podstępnie wymordować. Po zdobyciu stołecznego grodu Stodoran - Brenny, władzy margrabiego poddały się inne plemiona słowiańskie, zamieszkujące na zachód od Odry. W roku 963 pod wodzą Gerona dokonano ostatecznego podboju Łużyczan i Słubian, plemienia, którego siedziby rozciągały się między środkową Sprewą a Odrą i Nysą, na północ od ziemi łużyckiej. Z wyprawą, zorganizowaną przez margrabiego Gerona przeciw Łużyczanom w 963 roku, wiąże się pierwsza, zapisana przez niemieckiego kronikarza Widukinda z Korwei, wzmianka o Mieszku I i jego państwie. Dziejopis zainteresował się bowiem przygodami saskiego wielmoży, grafa Wichmana, który zbuntował się przeciwko swojemu władcy, cesarzowi Ottonowi I, i uciekł z Niemiec przed zasłużoną karą. Znalazł schronienie u Wieletów. Za wstawiennictwem Gerona, który poprzysiągł, że komes nie będzie już więcej wichrzył, monarcha zgodził się w końcu na powrót Wichmana do kraju. Jednak krótko "prowadził się spokojnie, dopóki liczył na przybycie cesarza", rychło bowiem zaczął nawiązywać bliskie stosunki z królem duńskim, planując nowe wystąpienie przeciwko panom saskim. Dzięki informacjom uzyskanym przez jakiegoś kupca, sprawa ta się wydała, część spośród spiskowców dostała się do więzienia i za zdradę została ukarana stryczkiem. Sam Wichman zaś wraz ze swoim bratem Ekbertem ledwo się wymknął i znalazł na jakiś czas schronienie u życzliwego mu Gerona. Kiedy ten jednak dowiedział się o czynach Wichmana i przekonał się, że udzielanie pomocy buntownikowi mogłoby się i dla niego - Gerona - źle skończyć, "odstawił go do barbarzyńców, od których go był odebrał". W ten sposób Wichman na powrót znalazł się u Wieletów, którzy powitali zbuntowanego pana saskiego bardzo życzliwie. "Chętnie przez owych przyjęty, częstymi napadami trapił głębiej mieszkających barbarzyńców" - powiadał o nim kronikarz. Brał więc Wichman czynny udział w wojnach jakie Wieleci toczyli podówczas na północy, zapewne z Rugijczykami i Pomorzanami. Czyż nie jest to dziwne, że Słowianie, nieufni w stosunku do panów niemieckich, tak chętnie przyjęli komesa Wichmana do siebie? Był on na pewno doskonałym rycerzem i dowódcą, za swego poprzedniego pobytu u Wieletów wyrobił sobie wśród nich autorytet, wreszcie - Słowianie wiedzieli, że jest skłócony ze swoim władcą i nie może liczyć na rychły powrót do ojczyzny. W opisie mnicha Widukinda z Korwei znajduje się zdanie, nad którym przyjdzie nam się dłużej zatrzymać. Relacjonując dzieje Wichmana, który znalazł się u Wieletów, kronikarz napisał: "króla Mieszka, w którego władzy byli Słowianie, którzy nazywają się Licicaviki, za dwoma razami pokonał, brata jego zabił i wielki od niego wydobył łup". Jest to owa słynna, pierwsza wzmianka o państwie Mieszka, której tyle uwagi poświęciły pokolenia historyków polskich. Najłatwiej jest określić czas opisanych przez kronikarza wydarzeń. Już bowiem w następnym zdaniu podał on, że wszystko to stało się wówczas, kiedy margrabia Gero rozgromił Łużyczan. Skądinąd dobrze wiadomo, że nastąpiło to w roku 963. Ponieważ jednak zdarzenia, o których mówi Widukind, mianowicie dwie wojny, jakie Wichman prowadził z Mieszkiem, mogły trwać dłuższy okres, niekoniecznie zaś musiały być stoczone w tym samym roku, uzasadnione jest, jeżeli umieścimy je blisko tej daty. Przemawia za tym także i początek następnego zdania relacji kronikarza: zwrot "w tym czasie" oznacza bowiem raczej przybliżoną niż ścisłą zbieżność chronologiczną walk Wichmana z Mieszkiem - z bojami Gerona na Łużycach. Znacznie trudniej będzie nam odpowiedzieć na kolejne pytania, jakie nasuwa interesujący nas lapidarny tekst Widukinda o Mieszku I i jego państwie. Dowiadujemy się zeń o istnieniu w połowie lat sześćdziesiątych X wieku zbrojnego konfliktu między Mieszkową Polską a Wieletami. Czyżby chodziło tu o jakąś ekspansję tego plemienia w kierunku ziem polskich? Nic podobnego. Wieleci nie znajdowali się wówczas w sytuacji, która sprzyjałaby prowadzeniu przez nich jakiejkolwiek działalności ekspansywnej, przeciwnie, sami byli celem ekspansji niemieckiej. Przecież nie tak dawno ponieśli w boju nad rzeką Reknicą wielką klęskę w starciu z potężną armią niemiecką Ottona I. Jeżeli więc nie Wieleci zbliżyli się do krajów Mieszka, to musimy przyjąć, że było odwrotnie: władca Polski rozszerzył swe panowanie, tak że stał się możliwy konflikt z plemieniem Słowian Połabskich. To właśnie polska ekspansja terytorialna została potraktowana przez Wieletów jako nowe, poważne zagrożenie ich własnych interesów i ta sytuacja stała się zarzewiem zbrojnego konfliktu. Stwierdzenie, że Polska sięgnęła wówczas po obszary znajdujące się w bliskim sąsiedztwie Wieletów, nie jest tylko wnioskiem z informacji o konflikcie Mieszka z tym ludem. Potwierdza je podróżnik arabski, który mniej więcej w owym czasie bawił w Niemczech i starał się zebrać informacje o tym państwie i krajach sąsiednich. Ibrahim ibn Jakub, bo o niego tutaj chodzi, opowiadał więc o ludzie "Weltaba", który identyfikujemy właśnie z Wieletami, a następnie potwierdził wiadomość Widukinda o konflikcie wielecko-polskim. "Wojują oni z Mieszko - pisał o Wieletach - a ich siła bojowa jest wielka". Rzeczywiście nie mogła być nikła, skoro - jak donosi niemiecki kronikarz - Wieleci pod wodzą komesa Wichmana dwukrotnie pobili wojska Mieszkowe. Jeżeli konflikt polsko-wielecki, do którego doszło w związku z ekspansją państwa Mieszka I, stał się rzeczywistością, jeżeli władztwo pierwszego "historycznego" księcia Polski istotnie znalazło się w latach sześćdziesiątych X stulecia w niedalekim sąsiedztwie połabskiego plemienia, należy przyjąć, że panowanie polskie sięgało już wówczas nadodrzańskiej części Pomorza. Terytorialna ekspansja państwa polskiego rozwijała się w kierunku Ziemi Lubuskiej, a następnie w dół Odry, ku jej ujściu, posuwając się dawnymi szlakami komunikacyjnymi, jakie istniały na tym terenie. Dlatego też można sądzić, że do zbrojnego zatargu Mieszka z Wieletami doszło podczas walk, prowadzonych przez Polaków o ujście Odry, które zakończyły się być może zajęciem Szczecina. Wieleci udzielili wówczas zbrojnej pomocy plemieniu Pomorzan. Nie wiemy dokładnie, w jakich warunkach i gdzie doszło do owych dwóch starć zbrojnych, o których opowiadał Widukind, można się tylko domyślać, że walka toczyła się przypuszczalnie w rejonie nadodrzańskim, może w okolicach Pyrzyc albo Szczecina. Nie były to małe, niewiele znaczące potyczki z jakimiś drobnymi polskimi oddziałami. Na ich czele nie mógłby bowiem stać brat panującego księcia. Jeżeli jednak w walkach tych poległ brat Mieszka I, a Wieleci zdobyli na Polakach wielkie łupy, należy sądzić, że nie chodziło tu o niewielkie starcie na pograniczu, ale o prawdziwą wojnę, podczas której doszło do dwóch bitew. Zakończyły się one przegraną Polaków. Krwawa musiała być bowiem walka Polski Mieszkowej o ujście Odry. Niemiecki dziejopis mówi o "królu" Mieszku, pod którego władzą znajdowali się Słowianie o przedziwnej nazwie "Licicaviki". Nie jest czymś nadzwyczajnym, że kronikarz użył na oznaczenie polskiego władcy miana król; tak nazywano wówczas nie tylko koronowanych monarchów, ale w ogóle udzielnych władców państw. Natomiast jest zagadką nazwa użyta przez kronikarza na oznaczenie poddanych Mieszka. Próba jej identyfikacji z konkretną rzeczywistością plemienną ziem polskich przypomina zabawę w rozszyfrowywanie nierozwiązalnego rebusu. Niegdyś przypuszczano, że nazwa ta odnosi się do niewielkiego plemienia, mieszkającego ponoć w okolicach Pyrzyc, w widłach Odry i dolnej Warty. I choć niechybnie można tam umieścić jakieś plemię, to jednak nie ma żadnego powodu mniemać, że akurat tak się ono nazywało. Najbliższy prawdy jest domysł, że chodzi tu o jakąś, zapewne zachodnią, nazwę na oznaczenie plemienia czy plemion polskich. Żywot jej był krótkotrwały w związku z wejściem w niedalekiej już przyszłości do szerokiego użytku nazw Polska i Polacy. Terminów tych jednak Widukind z Korwei nie mógł jeszcze znać, gdyż pojawiają się one dopiero około roku tysiącznego. Jeszcze i wtedy, kiedy określenia te staną się już stosunkowo dobrze znane, niektórzy zachodni autorzy będą mieli spore kłopoty z nazwaniem ziem polskich i ich mieszkańców. Często mówiono więc o Polsce jako o "Słowiańszczyźnie", o ludziach zaś bardzo różnie, jako o Słowianach lub o... Wandalach. Nie tylko więc Widukind miał trudności z tym, jak właściwie nazwać ludzi, którymi rządził Mieszko. Mniej więcej w tym czasie, kiedy na północy toczyła się wojna polsko-wielecka, państwo niemieckie, realizując podbój ostatnich plemion słowiańskich mieszkających na zachód od środkowej Odry, znalazło się w bezpośrednim sąsiedztwie ziem polskich. Właśnie wtedy, kiedy margrabia Gero opanowywał kraje Łużyczan i Słubian, władztwo Mieszka I, który podporządkował sobie Lubuszan, oparło się o środkowy bieg Odry. Czy w związku z zetknięciem się obu państw - polskiego i niemieckiego - doszło wówczas do jakiegoś ułożenia wzajemnych stosunków? Przybliżenie się Niemców do odrzańskiej granicy stwarzało poważne niebezpieczeństwo dla młodego polskiego organizmu państwowego. Nie trzeba było bowiem mieć wielkiej politycznej przenikliwości, aby dostrzec, że państwo niemieckie nie zadowoli się ziemiami na zachód od Odry. Dotychczasowe sukcesy w zdobywaniu krajów słowiańskich, w ujarzmianiu ich mieszkańców, mogły tylko zachęcać Sasów do dalszego marszu na wschód. Tutaj jednak, na wschód od Odry, stosunki społeczno-polityczne ulegały szybkim zmianom, które nie rokowały Niemcom rychłej realizacji ich zamiarów. Dotychczas bowiem Niemcy ujarzmili plemiona, które nie zdołały jeszcze wytworzyć silniejszej organizacji państwowej i osiągnąć odpowiedniego stopnia organizacji społeczeństwa, umożliwiającego im skupienie sił i stawienie skutecznego oporu potężnemu przeciwnikowi. Na ziemiach polskich zaś z chaosu skłóconych plemion wyłoniło się państwo rozwijające się dynamicznie, dobrze zorganizowane, obejmujące wciąż nowe obszary, dysponujące coraz znaczniejszym, o wysokiej wartości militarnej potencjałem obronnym oraz rosnącymi, jakże niezbędnymi doświadczeniami politycznymi i wojskowymi. Zaangażowany w walkach w rejonie nadodrzańskim, Mieszko I musiał z najwyższą uwagą śledzić wszystko, co działo się po drugiej stronie Odry. Nie mógł więc ujść jego uwagi fakt ujarzmienia sąsiednich ludów słowiańskich przez margrabiego Gerona. Nie wiadomo z czyjej inicjatywy - saskiej czy polskiej - około 963 roku lub niewiele później, doszło wreszcie do nawiązania wzajemnych stosunków. O okolicznościach tego doniosłego wydarzenia politycznego wiemy jednak bardzo mało. Nie zanotował go bowiem żaden z ówczesnych dziejopisów. Dopiero na początku XI stulecia wspomniał o tym wydarzeniu mimochodem znany z niezbyt życzliwego stosunku do Mieszka i jego syna Bolesława Chrobrego kronikarz wschodnioniemiecki, biskup merserburski Thietmar. Wątpliwe, czy zanotował on tylko prawdę, gdyż z jego słów zdaje się wynikać, że przy tej okazji pofolgował swym politycznym tęsknotom. Cóż więc takiego napisał? Oto jego słowa: "Margrabia Marchii Wschodniej Gero podporządkował zwierzchnictwu cesarza Łużyczan, Słubian, a także Mieszka wraz z jego poddanymi". Gdyby Thietmar żył w czasie opisywanych zdarzeń i był autorem dobrze poinformowanym o tym, co się wtedy działo, wartość tego zdania byłaby bardzo duża. Tymczasem kronikarz streszczał właściwie to, co zapisał jego poprzednik Widukind z Korwei. Wprawdzie jest u niego mowa o niemieckiej ekspansji ku wschodowi, ale nie pojawia się w związku z nią imię Mieszka. Byłoby to więc kłamstwo Thietmara? Bynajmniej, jesteśmy jak najdalej od przypisywania mu świadomego pisania nieprawdy, mimo że znana jest jego niechęć do polskiej dynastii i aprobata, jakiej udzielał niemieckiej ekspansji na wschodzie. Wzmianka o podporządkowaniu Mieszka przez Gerona cesarskiej władzy wyraża swego rodzaju pobożne życzenie dziejopisa. Jest jego kombinacją, polegającą na połączeniu w całość innych, nieco późniejszych informacji o tym, co wyczytał z Widukinda o zdobyciu przez Gerona krajów Łużyczan i Słubian, i uzupełnieniem ich własnym wnioskiem. Otóż Widukind z Korwei w swej kronice dwukrotnie nazwał władcę Polski Mieszka I "przyjacielem cesarza". Thietmar zaś, relacjonując wydarzenia, które nastąpiły później, wspomni o Mieszku, że "był wierny cesarzowi i płacił trybut aż po rzekę Wartę". Wynika z tego, że mniej więcej w latach sześćdziesiątych X wieku, być może właśnie około 963 roku, w, każdym razie nie wcześniej, monarchia Ottona I nawiązała stosunki z państwem polskim. Nie musiało to jednak nastąpić akurat w wyniku wojny, jak wnioskował Thietmar, który kazał Geronowi walczyć nie tylko ze Słowianami łużyckimi, lecz także z władcą Polski. O takiej wojnie nic nam nie wiadomo. Na tym polega własny wniosek biskupa Thietmara: nienawidząc Polaków, nie mógł sobie wyobrazić, by nawiązanie przez nich dobrych stosunków z Niemcami dokonało się nie inaczej, jak tylko na drodze zwycięskiej, wygranej przez stronę niemiecką kampanii wojennej. Potwierdzony przez kronikarza Widukinda przyjazny układ między księciem Polski a cesarzem wskazuje, że doszło do niego na drodze pokojowej. Gdyby bowiem zawarto go w wyniku zbrojnego sukcesu wojsk, dowodzonych przez margrabiego Gerona, wówczas Mieszko nie byłby partnerem cesarza, ale jego poddanym. Jest nieprawdopodobne, aby był on wtedy partnerem równym cesarzowi. Pogański władca nie mógł stawać jak równy z równym do rozmów z cesarzem rzymskim, opiekunem Kościoła i chrześcijaństwa, uważanym za naturalnego zwierzchnika wszystkich panujących. O tym, że Mieszko nie był równoprawnym partnerem w sojuszu z cesarzem, dowodnie świadczy wspomniana, nieco późniejsza, informacja o trybucie, jaki on płacił z określonego terytorium. Zapewne więc w wyniku pokojowych pertraktacji, chociaż nie możemy wykluczyć groźby zbrojnej interwencji, Mieszko uznał się zależnym, ale nie od Gerona, lecz od samego imperatora Ottona. Państwo polskie zostało zmuszone do częściowego zrezygnowania ze swej politycznej suwerenności, uznania zwierzchnictwa cesarskiego i płacenia corocznego trybutu. Nie musiał to być akt potwierdzony zawartym na piśmie układem, próżno by więc poszukiwać takiego dokumentu. Zapewne nie jest przypadkiem, że jakiś zakonnik z dalekiej Fuldy, gdy będzie pisał później o śmierci Mieszka, określi go mianem "margrabiego". Oczywiście nie należy przywiązywać większego znaczenia do wypowiedzi zakonnika nie zorientowanego w polityczno-prawnych stosunkach polsko-niemieckich, ale fakt takiego właśnie tytułowania Mieszka jest wielce znamienny. Nazwanie bowiem księcia margrabią więc nie samodzielnym, zależnym władcą jakiegoś pogranicznego obszaru, aczkolwiek bardzo nieścisłe, daje nam przecież jakieś pojęcie o tym, jak współcześni w Niemczech odczuwali zależność polskiego władcy od imperium cesarskiego. Za cenę uległości i trybutu uzyskał jednak Mieszko to, że cesarstwo uznało go za władcę tych obszarów, nad którymi panował, że przestało je traktować jako ziemię niczyją. Symbolizował tę zależność trybut, płacony "aż po rzekę Wartę", nie z całej Polski, ale najpewniej ze świeżo przyłączonego do niej Pomorza, bądź też - co także prawdopodobne - z Ziemi Lubuskiej. W każdym razie terytorium trybutarnym musiały być ziemie, do których Niemcy żywili jakieś pretensje. Uznanie przez Mieszka cesarskiej zwierzchności stanowiło zarazem usankcjonowanie polskich praw do tych terenów. Porozumienie polityczne, w którym obie strony nie były sobie równe, prócz niewątpliwie niekorzystnego ograniczenia suwerenności państwowej Polski, miało także i inne znaczenie. Mieszko stając się "przyjacielem cesarza", księciem, uznającym zwierzchnictwo Ottona I, uzyskiwał tym samym imperialną sankcję swojego panowania. Nie mogło to Mieszka nie obchodzić, skoro panowie wschodnioniemieccy najchętniej potraktowaliby go tak samo, jak lokalnych, plemiennych książąt ziem, które właśnie zdobyli. Fakt nawiązania przez Polskę stosunków z cesarstwem oznaczał bowiem polityczne uznanie istnienia państwa polskiego przez Ottona I. Miało to tym donioślejsze znaczenie, że Mieszko i jego poddani wciąż jeszcze byli poganami, więc w mniemaniu panów niemieckich takimi samymi "barbarzyńcami", jak inni Słowianie, jak ci słowiańscy przywódcy, których Gero kazał wymordować podczas uczty. Nie oznacza to jednak, aby ten nowy układ stosunków nie stwarzał poważnych niebezpieczeństw dla dalszego rozwoju państwowości polskiej. U źródeł polskiej wojskowości Przedstawiając kształtowanie się i rozwój polańskiej państwowości, mówiliśmy często o ekspansji terytorialnej plemienia Polan, o uzależnianiu przez nie innych plemion polskich oraz podporządkowywaniu sobie coraz rozleglejszych obszarów. Była to niezliczona ilość aktów przemocy silniejszego plemienia nad słabszymi, wiele orężnych starć, wojen i bitew, które były środkiem do realizacji ambitnych zamierzeń politycznych, przyświecających władcom polańskim. Powstawanie państwa polskiego oznaczało bowiem zwycięstwo i panowanie dla jednych, klęskę i uległość dla drugich i wiązało się nie tylko z szybkim i dynamicznym kształtowaniem polańskiej organizacji społeczno-politycznej, lecz również z rozwojem jej wojskowości. Sukcesy polityczne, jakie stały się udziałem Polan pod rządami ich pierwszych władców, były możliwe w znacznej mierze dzięki odnoszonym przez nich zwycięstwom militarnym. Jak więc przedstawiała się wojskowość polska w dobie kształtowania się państwa polskiego? Najdawniejszą, pierwotną formą organizacji ludów słowiańskich, znaną nam z czasów ich wdzierania się w VI wieku na obszary imperium bizantyjskiego, była demokracja wojenna. Wówczas wojsko oznaczało po prostu wszystkich ludzi, zdolnych do noszenia broni i sposobnych do walki. Wprawdzie bizantyjscy obserwatorzy uważali, że Słowianie "będąc anarchicznego usposobienia (...) nie znają szyku bojowego i nie lubią walczyć w zwartych oddziałach", to jednak nie ulega wątpliwości, że ówczesne wojsko słowiańskie nie stanowiło bezładnego tłumu, lecz było zorganizowane według systemu dziesiętnego. Dziesiątka była najmniejszą formowaną doraźnie jednostką wojska, dziesięć dziesiątek składało się na setkę i tak dalej. Ale szybki rozkład ustroju rodowego i kształtowanie się różnic społecznych, co - jak wiemy - w znacznej mierze wiązało się z wojną, prowadziło również do upadku tej pierwotnej organizacji wojskowej, w której wszyscy byli w zasadzie równi. Nie mamy dokładniejszych informacji, które pozwoliłyby nam prześledzić, jak proces ten dokonywał się u Słowian, znamy go jednak stosunkowo dobrze z dziejów ludów germańskich. Już z opowieści Cezara dowiadujemy się, że w wypadku organizowania wyprawy wojennej bądź obrony przed najazdem tworzono doraźnie oddziały zbrojnych, o charakterze drużynniczym. Kiedy zaistniała potrzeba zorganizowania obrony bądź podjęcia wyprawy na nieprzyjaciela, naczelnik plemienia lub kto inny, wyznaczony przez wiec, obejmował obowiązki wodza. Skupiał on wówczas w okół siebie gromadę znanych sobie i skorych do wojaczki młodzieńców, do których żywił przyjaźń i miał zaufanie i oni to zaczęli stanowić jego drużynę. Niebawem władza wodza - naczelnika utrwalała się również na czas pokoju; zaufani wojownicy po zakończeniu wojny nie musieli go już opuszczać, ale pozostawali w otoczeniu wodza, stanowiąc jego zbrojne ramię. Taki stały oddział dobrze wyposażonych, zdyscyplinowanych i oddanych wodzowi ludzi był bardzo potrzebny. Sprawy wojny bowiem wymagały nieraz błyskawicznego stawienia oporu nieprzyjacielowi, natomiast pospolite ruszenie współplemieńców, w miarę jak ludzie coraz bardziej oddawali się rolnictwu i kolonizowali nowe tereny, musiało mieć więcej czasu na zebranie się w wyznaczonym miejscu w gotowości bojowej. Drużyna zaczynała więc coraz bardziej górować nad resztą ludności plemienia lepszym wyposażeniem, a później i uzbrojeniem, doskonalszym wyszkoleniem, zdyscyplinowaniem i organizacją. Początkowo żyła ona z wojennej zdobyczy, potem z tego co jej wyznaczał książę ze swych dochodów, z danin ściąganych przez władcę, a więc na koszt współplemieńców. Z doraźnie utworzonego oddziału młodych wojowników drużyna coraz wyraźniej przekształcała się w zbrojną podstawę władzy naczelnika plemienia. Im potężniejsze było plemię, im więcej wojennych zwycięstw odnosiło w bojach z sąsiadami, tym liczniejsza była drużyna jego naczelnika. Niechybnie też do najsilniejszych organizacji drużynniczych na ziemiach polskich musiały należeć drużyny władców polańskich w VIII-IX wieku. Jednak rozwój państwowości plemiennej prowadził z biegiem czasu do dalszych zmian w łonie drużyny. Jeśli początkowo w plemieniu dysponował nią jedynie jego naczelnik - książę, to w miarę jak kształtowała się organizacja państwa i do coraz większego znaczenia zaczęli dochodzić różni dostojnicy, pełniący odpowiedzialne funkcje, oprócz drużyny władcy powstawały także i inne, drużyny dostojników. Mieli je więc synowie i krewni księcia, otaczali się swymi drużynnikami ludzie pełniący wysokie funkcje państwowe, naczelnicy okręgów czy wreszcie przywódcy plemion, podporządkowanych władcy Polan. Ale nie koniec na tym. W łonie pierwotnie jednolitej drużyny książęcej zaczęły się dokonywać poważne zmiany. Otóż w związku z organizowaniem się aparatu państwowego wyodrębniła się w niej grupa starszych, najbliższych doradców i współpracowników księcia, którym niejednokrotnie powierzał on ważne sprawy państwowe. Mieli oni własne dobra ziemskie, dochody, ba, niekiedy nawet - jak powiedzieliśmy - również swoje drużyny. Należeli do ścisłego kręgu osób sprawujących władzę w państwie. Jednakże prócz nich - dostojników - do drużyny władcy zaliczali się wciąż owi bitni młodzieńcy, coraz częściej wywodzący się z możnych rodów, jako że powstawał wśród nich zwyczaj oddawania synów na służbę książęcą, którą uważano nie tylko za wielce intratną, lecz i zaszczytną. Oczywiście potrzeby państwa sprawiały, że tylko część spośród tych drużynników mogła przebywać stale przy boku władcy, wielu z nich bowiem musiał on lokować po grodach, polecając strzec ich przed nieprzyjacielem i utrzymywać w posłuchu okoliczną ludność. Nie mamy żadnych źródeł pisanych, które pozwoliłyby nam dokładniej prześledzić proces tworzenia się i rozwoju drużyny na ziemiach polskich. Zachowała się jednak bezcenna relacja, stosunkowo dokładnie omawiająca polską drużynę w jej końcowym stadium rozwojowym, za panowania Mieszka I. Ibrahim ibn Jakub, który w latach sześćdziesiątych X wieku bawił w Niemczech, zebrał dość dokładne informacje o państwie Mieszka. Dzieło jego nie zachowało się w tej postaci, w jakiej zostało napisane, znamy je w dwóch przeróbkach: starszej, sprzed 1094 r., dokonanej przez al-Bekriego, oraz młodszej, XIII-wiecznej, której autorem jest geograf arabski al-Kazwini. Opis drużyny Mieszka I, sporządzony przez Ibrahima ibn Jakuba, został w każdej z nich streszczony w sposób nieco odmienny, tak że pragnąc poznać to, co zanotował podróżnik z X stulecia, musimy posłużyć się obydwoma tekstami jednocześnie. Cóż się z nich dowiadujemy o drużynie Mieszka I? Otóż uzyskujemy stosunkowo dokładne informacje o jej liczebności i organizacji. W starszym przekazie czytamy bowiem o księciu, że "ma on trzy tysiące pancernych (podzielonych na) oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych (wojowników)". Książę nie miał ani potrzeby, ani możliwości utrzymywania wszystkich tych wojów na swoim dworze, zresztą zważywszy, że mieli oni rodziny, nie wystarczyłby do tego nawet największy gród. Pomyślmy bowiem: trzy tysiące osób, z których przynajmniej większość ma kilkuosobową rodzinę, a więc w sumie kilkanaście tysięcy ludzi! A jakież kłopoty byłyby z ich wyżywieniem i zaopatrzeniem! Dlatego też, chociaż nie tylko - jak wiemy - z tego powodu, znaczna część drużyny musiała być przez księcia rozmieszczona po grodach, rozrzuconych na obszarze państwa. Owe oddziały, o których mówi arabski autor, były po prostu garnizonami, rozlokowanymi przez Mieszka w ważniejszych grodach państwa polskiego. Zrozumiałe, że nie odnosiło się to do wszystkich, zwłaszcza do najbliższych doradców władcy, ale do drużynników szeregowych. Drużynnicy pozostawali na całkowitym utrzymaniu księcia. W starszej przeróbce relacji Ibrahima ibn Jakuba czytamy, że na nich to właśnie szły świadczenia ludności, al-Kazwini zaś notuje, że swym drużynniczym "oddziałom" władca "daje co miesiąc żołd, w razie potrzeby daje im konie, siodła, uzdy, broń i wszystko, czego potrzebują". Al-Bekri dorzuca do tej listy jeszcze odzież. Nie na tym koniec świadczeń władcy na rzecz drużyny. Książę opiekował się rodzinami swoich wojowników tak, jak gdyby był ich ojcem. "Kiedy któremuś z nich urodziło się dziecko, polecał mu wypłacać żołd od chwili urodzenia, czy będzie płci męskiej czy żeńskiej. A gdy (dziecię) dorośnie, to jeżeli jest mężczyzną, żeni go i wypłaca za niego dar ślubny ojcu dziewczyny, jeżeli zaś jest płci żeńskiej, wydaje ją za mąż i płaci dar ślubny jej ojcu. A dar ślubny (jest) u Słowian znaczny..." Dzieci drużynników wstępowały w związki małżeńskie nie według własnego uznania, ale zgodnie z wyborem, dokonanym przez samego księcia; on też zapewne ponosił koszty wesela. Opieka nad rodzinami drużynników, troska o ich domowe ogniska, świadczy, że między drużynnikami a władcą istniały silne więzy osobiste. Zawdzięczając wszystko księciu drużynnicy byli mu bezwzględnie oddani w każdej sytuacji, a ich los całkowicie zależał od władcy. Stopień uzależnienia drużynników od księcia był bardzo duży, ale przecież nie dla wszystkich jednakowy. Książę zawsze musiał się liczyć z głosem swoich doradców, natomiast drużynników szeregowych nie pytał o zdanie i kierował ich tam, gdzie uważał za stosowne. Czasami zdarzało się nawet, że część spośród nich oddawał w rozporządzenie któremuś z obcych władców. Niewątpliwie podstawowy trzon drużynników polańskich stanowili współplemieńcy, ale książę przyjmował niekiedy do drużyny także i obcych, przybyszów z dalekich krajów. Istnienie stałej siły zbrojnej, jaką była drużyna, wpłynęło na zmianę znaczenia i organizacji pospolitego ruszenia ludności kraju. Jeśli dawniej na zew księcia szli na wojnę wszyscy zdolni do walki, to teraz coraz częściej powoływano do służby wojskowej tylko niektórych z danego osiedla czy rodziny. Oczywiście w wypadku poważnego zagrożenia można było, niekiedy zaś wręcz trzeba, powoływać pod broń wszystkich zdolnych do jej noszenia z danego terytorium i zdarzało się to dosyć często nie tylko w X, ale w XI i XII wieku. Częściej jednak na książęce wezwanie ruszał na wojnę nie każdy, lecz co piąty lub co szósty ojciec rodziny. Oczywiście do służby wojskowej zawsze bywali pociągani także ci, którzy otrzymali od władcy majątki ziemskie. Państwo polskie na przełomie X i XI wieku mogło, w razie potrzeby, wystawić wcale potężną armię. Książę dysponował oddziałami liczącymi po kilkuset wojowników, a nawet więcej. W czasach Bolesława Chrobrego państwo mogło wystawić co najmniej kilkanaście tysięcy zbrojnych, natomiast w działaniach wojennych brało bezpośredni udział na raz po kilka tysięcy wojów. Było to bardzo dużo, jeżeli uprzytomnimy sobie, jak nieliczne, w porównaniu z późniejszymi czasami, były ówczesne armie, uważane wtedy za wielkie. Przecież olbrzymia, jak na owe czasy, armia, z którą Wilhelm Zdobywca podbił Anglię (1077), liczyła zaledwie siedem tysięcy ludzi! Mobilizacja wojska dokonywała się zwykle w wyznaczonych miejscach. Oczywiście szybko i łatwo zbierał książę tych wojów, którzy znajdowali się na jego dworze, a więc część swoich drużynników. Innych, zwłaszcza zaś ludzi z załóg grodowych oraz szeregowych wojowników spośród ludności kraju, należało możliwie szybko powiadomić o wezwaniu. W tym celu używano tzw. wici, mianowicie puszczano w obieg umówiony znak: kij, pęk powrozów czy gałązek, który przekazywano z osiedla do osiedla, niekiedy zaś rozpalano ogniska na widocznych z oddali miejscach. Był to odwieczny, ale zawsze skuteczny sposób sygnalizowania niebezpieczeństwa. Dopóki informacje o uzbrojeniu wojsk polskich w czasach najdawniejszych czerpaliśmy jedynie ze źródeł pisanych, nasza wiedza w tej dziedzinie była niezmiernie fragmentaryczna. Uczeni snuli najprzeróżniejsze przypuszczenia, często bardzo dziwaczne; na przykład na serio usiłowali dowodzić, że w X czy XI wieku nie znano u nas... konnicy. Zdezaktualizowały się one całkowicie, odkąd dysponujemy odkryciami archeologicznymi. Wynikom badań archeologicznych ostatnich dwudziestu lat zawdzięczamy, że możemy dziś powiedzieć stosunkowo wiele o uzbrojeniu i wyposażeniu wojska polskiego w czasach Mieszka I. W dobie poprzedzającej kształtowanie się na ziemiach polskich ustroju klasowego, w okresie demokracji wojskowej wojsko składało się w przeważającej mierze z piechurów, uzbrojonych we włócznie, oszczepy, niekiedy także i w miecze. Włócznia była zaopatrzona w ostro zakończony grot, osadzany na stosunkowo długim, bo liczącym około dwóch metrów drzewcu. Używano jej w zasadzie przy walce wręcz, można jednak było nią również miotać, choć na niezbyt dużą odległość. Ręczną bronią miotającą polańskich wojowników były przede wszystkim oszczepy, których groty czasem zaopatrywano w zadziory, utrudniające wyrwanie grotu z ciała lub tarczy. Była to broń łatwa do sporządzenia, którą mógł wówczas posiadać każdy. Inaczej było z mieczami. Chociaż używano ich znacznie częściej, niż to dawniej przypuszczano, to jednak można mieć poważne wątpliwości, czy były one bronią dla wszystkich dostępną. Ówczesny miecz służył w zasadzie do rąbania przy walce wręcz. Jedynym rodzajem uzbrojenia ochronnego, jaki znajdował się wtedy w powszechniejszym użyciu, była kolistego kształtu tarcza, sporządzona z drewna, niekiedy obciągnięta skórą. Wojownik trzymał ją w ręce za znajdujący się po wewnętrznej stronie uchwyt (imacz). Na środku tarczy, od strony zewnętrznej, znajdował się stożkowaty metalowy guz, tzw. umbo. To stosunkowo proste uzbrojenie w większości wykonywali sami wojownicy. Jedynie bardziej skomplikowane jego części, takie jak miecz, wymagały rąk specjalistów, ale i one były na ogół produkowane na miejscu. Wzrastająca polaryzacja społeczeństwa, wyrażająca się również w zróżnicowaniu sił zbrojnych, znalazła odzwierciedlenie w rozwoju i różnorodności uzbrojenia, z jakim spotykamy się w późniejszych czasach. W X-XII stuleciach istniały w Polsce zasadniczo dwa rodzaje wojska: konnica i piechota. Ich uzbrojenie, jak przyjmujemy na podstawie badań archeologicznych, nielicznych przekazów pisanych i zabytków ikonograficznych, przedstawiało się mniej więcej następująco. Najlepiej uzbrojoną kategorią wojska byli ciężkozbrojni jeźdźcy, tzw. pancerni, którzy rekrutowali się z najzamożniejszych kręgów ludności kraju. Ich wyposażenie składało się z jednej lub dwóch włóczni, przy czym jedna mogła być specjalnie przeznaczona do miotania, miecza, topora bojowego, łuku lub maczugi, natomiast jako uzbrojenia ochronnego pancerni używali hełmu (szłom), pancerza i tarczy - (szczyt). Niewiele gorsze było uzbrojenie jeźdźców lekkozbrojnych, którzy jednak nie mieli pancerzy. Znaczna część konnych używała ostróg, konie zaś miały rzędy. Podstawowa masa ludności kraju dostarczała na wypadek wojny przede wszystkim piechurów. Nie wszyscy oni byli jednakowo uzbrojeni. Jedni z nich - tarczownicy - mieli włócznie, miecze lub topory, łuki i tarcze; drudzy - łucznicy - nie używali tarczy, natomiast posługiwali się łukami, może także włóczniami albo oszczepami. Niektórzy z piechurów mieli również noże i proce. Te rodzaje broni, które były używane dawniej, uległy teraz pewnym zmianom. Rozwój uzbrojenia ochronnego warunkował udoskonalenie miecza. Miecze stosowane w Polsce w X-XI wieku były dłuższe niż dawniej, dochodziły do siedemdziesięciu pięciu centymetrów, były bronią kosztowną i dostępną tylko nielicznym spośród wojowników. Niewielkim zmianom uległa także włócznia. Sporego znaczenia nabrał topór bojowy, czasem osadzany na długim drzewcu. Szeroko rozpowszechniony łuk podobny był do używanego dziś łuku sportowego i wykonywano go z twardego, sprężystego drewna. Prócz łuku prostego znajdował się również w użyciu łuk refleksyjny, zapożyczony od ludów koczowniczych. W porównaniu z czasami dawniejszymi najbardziej rozwinęło się uzbrojenie ochronne. Tylko niewielkim modyfikacjom uległa konstrukcja tarczy, która wciąż była kolista. Wszedł w użycie pancerz; znano ich dwa rodzaje. Najkosztowniejszym, najbardziej precyzyjnym i najtrudniejszym do wykonania uzbrojeniem ochronnym była kolczuga, pleciona z niewielkich żelaznych kółek. Prostszy i tańszy był pancerz, sporządzany ze skóry, wzmocnionej przez umocowane na niej gwoździe, metalowe płytki układane jak łuska lub kółka. Głowę wojownika okrywał hełm. Najzamożniejsi posługiwali się pięknymi stożkowatymi hełmami, wzorowanymi na ruskich, pokrytymi miedzianą, złoconą blachą, opatrzonymi na górze tulejką na pióropusz. Biedniejsi wojownicy zadowalali się prostszymi hełmami stożkowatymi lub półkolistymi. Jeźdźcy używali najczęściej koni miejscowego chowu, niewielkich i niezbyt szybkich, ale za to bardzo wytrzymałych na wszelkie trudy i sprawnych w najgorszych nawet warunkach terenowych. Archeologowie stwierdzili jednak, że z rzadka wprawdzie, lecz występowały w ówczesnej Polsce także i konie większe, których chętnie używała ciężkozbrojna konnica. Produkcją uzbrojenia na potrzeby drużyny oraz hodowlą koni dla księcia i jego ludzi trudnili się mieszkańcy tzw. wsi służebnych, niewolna ludność książęca, która zajmowała się określoną z góry pracą wytwórczą. Zachowane po dziś dzień nazwy, takie jak: Szczytniki, Grotniki, Kobylniki, Koniary i tym podobne świadczą, że niegdyś w tych wsiach służebnych sporządzano szczyty (tarcze), groty i bełty, hodowano konie. W razie potrzeby książęce zasoby uzbrojenia i koni mogły posłużyć nie tylko władcy i jego drużynie, lecz również innym wojom, ciągnącym z rozkazu księcia na wojnę. Na cele wojenne przeznaczano także wyprodukowane przez inne wsie służebne zapasy żywności. W działaniach wojennych w dobie kształtowania się państwa polskiego i później duże znaczenie miały umocnienia, zarówno polowe, jak stałe. Sztuka ich budowy znajdowała się wówczas w Polsce na bardzo wysokim poziomie, poznajemy ją dzięki badaniom archeologów. Najpowszechniejszą formą umocnień stałych były grody, budowane przy szlakach i przeprawach, często na wzniesieniach lub w trudno dostępnych miejscach. Przebywały w nich garnizony wojskowe. Grody stanowiły ośrodki administracji państwowej i składy wszelkiego rodzaju zapasów. W grodach, skupiała się znaczna część życia gospodarczego kraju. Najdawniejszą formą umocnienia grodowego była palisada - ostrokół, sporządzona z drewnianych bali, wbitych pionowo w ziemię, jeden obok drugiego, zaostrzonych w górnej części. Konstrukcja palisadowa, nieraz bardzo kunsztowna, znana była na naszych ziemiach mniej więcej do początku X wieku, później wyparły ją konstrukcje wałowe, mające większe walory obronne. Wraz z rozkładem wspólnoty rodowej z krajobrazu ziem polskich zaczęły znikać gródki palisadowe, a na ich miejsce pojawiały się silniejsze grody, umocnione z daleka widocznymi, potężnymi wałami. Najdawniejsze grody o konstrukcji wałowej nie były jeszcze zbyt wielkie, miały powierzchnię kilkudziesięciu arów. W ówczesnej Polsce spotykamy się z dwoma zasadniczymi sposobami budowy wałów: skrzyniowym i rusztowym. Pierwszy z nich prawdopodobnie znany był nieco wcześniej i polegał na tym, że wał budowano z drewnianych skrzyń, wypełnionych kamieniami, piaskiem lub drewnem. Konstrukcja rusztowa (przekładkowa) była bardziej skomplikowana. Na podłożu układano obok siebie poziomo, zazwyczaj poprzecznie do kierunku wału, bierwiona drzewa, które z kolei przykrywano inną ich warstwą, ułożoną poprzecznie do poprzedniej, na nią nakładano kolejną i tak dalej, aż do uzyskania żądanej wysokości. Z biegiem czasu budowano coraz obszerniejsze grody, o bardziej skomplikowanej i silniejszej konstrukcji. Te, które miały największe znaczenie dla obrony kraju lub jako ośrodki władzy, zaczęto otaczać kilkoma koncentrycznymi pasami wałów, przedzielonych fosami, częstokroć wypełnionymi wodą. Główny wał takiego grodu miewał niejednokrotnie do kilkunastu metrów wysokości, natomiast jego grubość u podstawy dochodziła do dwudziestu i więcej metrów. Do rozwoju grodów przyczyniały się przemiany natury politycznej i społeczno-gospodarczej, jakie dokonywały się w kraju. W pobliże siedzib władcy i wyższych dostojników państwowych coraz chętniej ściągali różni kupcy i rzemieślnicy, słusznie spodziewając się znaleźć tu lepszy niż gdzie indziej zarobek, a jednocześnie i ochronę przed rozbójnikami lub najeźdźcą. Osiedlali się oni w niższej części grodu, na podgrodziu, gdzie mieszkała służba grodowa i wszyscy ci, których zadaniem było dostarczanie załodze niezbędnych jej produktów żywnościowych, paszy dla koni itd. Niższą część grodu - podgrodzie - otaczało słabsze umocnienie, natomiast najpotężniejsze wały strzegły bezpieczeństwa wyższego grodu, w którym znajdował się ośrodek miejscowej władzy. Oprócz grodów znano również w Polsce X-XI wieku inne umocnienia stałe o charakterze ciągłym. Wielkie budowle ziemne, takie jak Wały Śląskie lub wały znajdujące się na pograniczu kujawsko-pomorskim, na granicy prusko-mazowieckiej i inne umocnienia ciągłe, obsadzone wojskiem, skutecznie broniły nieprzyjacielowi dostępu do kraju. Znacznie częściej jeszcze stosowano proste polowe (choć należałoby raczej powiedzieć: leśne) umocnienia ciągłe, mianowicie przesieki. Budowano je w lasach, których było wówczas bardzo wiele. Układano na ziemi ścięte drzewa w ten sposób, aby korony znajdowały się w kierunku, z którego spodziewano się nadejścia nieprzyjaciela, następnie wykarczowywano przed nimi las. Wojowie, znajdujący się za taką przeszkodą, z łatwością mogli obserwować przedpole, sami zaś byli niewidoczni. Zarzucali oni nieprzyjaciela strzałami, gdy tylko wkroczył on na wykarczowany teren. Przesieka była niezmiernie trudna do przebycia zwłaszcza dla wojsk konnych. By ją pokonać, nieprzyjaciel musiał sobie torować drogę toporem. Przesieki budowano na wiodących przez lasy szlakach, opodal przepraw przez rzekę. W dobie kształtowania się państwa polskiego istniały stałe wielkie przesieki, zbudowane przez plemię Polan, jedna nad Obrą i Baryczą, druga nad Wełną; które przez jakiś czas odgrywały rolę granicy plemiennych terytoriów. Wszystkie te umocnienia budowała okoliczna ludność z polecenia księcia lub występującego w jego imieniu urzędnika. Prócz obowiązku udziału w wojnie ludność kraju pełniła także rozmaite powinności wojskowe. Można je podzielić na dwie zasadnicze grupy. Pierwsza obejmowała powinności związane bezpośrednio z działaniami wojennymi, a więc tzw. pogoń, czyli obowiązek ścigania i wyłapywania nieprzyjaciela na terenie własnej osady w wypadku, gdyby się tam znalazł; także dostarczanie konia z wozem, samego konia lub wozu. Drugą grupę stanowiły obowiązki, związane z koniecznością stałego utrzymywania wysokiego stanu obronności. Na pierwszy plan wysuwała się tu stróża, czyli obejmujący początkowo całą ludność kraju obowiązek pełnienia straży przy grodach, a także przy przeprawach, zwłaszcza w rejonie pogranicznym. Oprócz stróży istniał jeszcze powszechny obowiązek nie tylko pilnowania wszelkiego rodzaju umocnień, lecz także ich budowy - jeżeli była po temu potrzeba - oraz stałej konserwacji, następnie budowy i utrzymywania w dobrym stanie dróg, mostów itd. Wprawdzie te ostatnie powinności tylko częściowo można uznać za związane z potrzebami wojska i wojny, nie ulega jednak dla nas wątpliwości, że miały one zasadnicze znaczenie dla pomyślnego przebiegu działań bojowych, których nie brakowało w tamtych odległych czasach. Religia i polityka W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych X wieku stanęły na przeciw siebie: potężna monarchia Ludolfingów i młode państwo polskie. Oznaczało to zetknięcie się dwóch ekspansywnych, nierównej mocy organizmów politycznych, pogańskiej Polski i świata chrześcijańskiego. Ideologia chrześcijańska, tak jak ją wówczas pojmowano, zawierała nakaz nawracania niewiernych i sankcjonowała wszystkie metody misyjne: pokojowe przekonywanie, przymuszanie siłą, zabór ziem pogańskich oraz wyniszczenie tych, którzy w obliczu miecza i pożogi nie chcieli się zaprzeć swoich pradawnych wierzeń. Na szerokim froncie ekspansji wschodniej Niemiec chrześcijaństwo stało się orężem politycznego panowania niemieckich możnych i ujarzmiania plemion słowiańskich. W ówczesnym państwie polskim zdawano sobie sprawę, że ułożenie stosunków z potężnym sąsiadem, nawet za cenę uznania jego politycznej zwierzchności, nie powstrzyma na dłuższą metę dążeń panów niemieckich. Pretensje niemieckiego duchowieństwa sięgały daleko poza ziemie polskie, patrzyło ono bowiem z wielkim zainteresowaniem również i na to, co działo się na Rusi. Jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych X wieku władczyni tego państwa, księżna Olga, która sama była chrześcijanką ochrzczoną w Konstantynopolu, zastanawiała się nad zaproszeniem niemieckiej misji chrystianizacyjnej. Niemieckie duchowieństwo uważało tereny leżące na wschód od Odry za obszar, który niebawem winien się znaleźć pod cesarskim panowaniem i zostać wchłonięty przez niemiecką organizację kościelną. Czyniło już ono po temu odpowiednie przygotowania. Tuż po koronacji powrócił Otto I do ulubionej myśli utworzenia dla ziem słowiańskich osobnego arcybiskupstwa w Magdeburgu. Jednakże waśnie zagrożonych w swych interesach przedstawicieli wysokiego duchowieństwa, którzy musieliby odstąpić kościelną władzę (a zatem i płynące stąd dochody) z części podlegających im terytoriów, gdyż zostałyby one oddane nowemu arcybiskupstwu, sprawiły, że cesarski plan doczekał się realizacji dopiero w 968 roku. Z tego jednak, jak go wówczas zrealizowano i jak zostały nakreślone granice nowej kościelnej metropolii oraz z późniejszych pretensji Magdeburga do kościelnego zwierzchnictwa nad Polską, możemy wysnuć uzasadniony wniosek, że w pierwotnych zamierzeniach cesarza leżało, aby arcybiskupstwo magdeburskie objęło swą władzą także ziemie położone na wschód od Odry. Papież Jan XII, człowiek dobrze wtajemniczony w plany Ottona I, w dokumencie z lutego 962 roku wyraźnie stwierdzał, że imperatorowi i jego synowi przysługuje prawo zakładania ile tylko zechcą biskupstw w krajach słowiańskich, przy czym, wszystkie one miały podlegać zwierzchnictwu Magdeburga. Zmiana sytuacji politycznej i kościelnej na ziemiach polskich sprawiła, że zakładając w 968 roku nowe arcybiskupstwo musiano już mniej ambitnie i nie tak zachłannie, jak pierwotnie zamierzano, określić zakres jego kościelnej władzy na wschodzie. Polityczna ekspansja Niemiec uwieńczona opanowaniem Łużyc i Milska stała się przedmiotem żywego zaniepokojenia nie tylko w ówczesnej Polsce. Losy Słowian serbskich mieszkających na Łużycach żywo obchodziły również i państwo czeskie, które co najmniej od połowy stulecia znajdowało się w podobnym położeniu politycznym względem swego niemieckiego sąsiada, jak Polska w połowie lat sześćdziesiątych. Ottonowi I udało się bowiem zmusić władcę Czech do uległości i uznania swego zwierzchnictwa, którego symbolem był trybut, opłacany przez Czechów corocznie z całego obszaru ich państwa, a nie jego części, jak to było w przypadku Polski. Władza księcia Czech sięgnęła niedawno na północ od Karpat i objęła południową część ziem polskich, mianowicie późniejszą Małopolskę oraz Śląsk. Po zajęciu Łużyc i Milska przez Gerona ziemie śląskie w pierwszej kolejności narażone były na niebezpieczeństwo niemieckiego podboju. Wojskowe sukcesy margrabiego oznaczały wreszcie dla Czechów likwidację ich silnych dotychczas wpływów wśród słowiańskich plemion, zamieszkałych między Odrą i Łabą. Dla Bolesława I Srogiego, księcia Czech, stanowiły one ważny czynnik polityczny w dążeniu do utrzymania choćby tylko względnej niezależności od potężniejszego, niemieckiego sąsiada. Panowanie czeskiej dynastii książęcej - Przemyślidów - na Śląsku przybliżyło wreszcie granice jej władztwa do rozwijającego się państwa polskiego. Oparcie granic Polski o pogranicze śląsko-wielkopolskie, a następnie zajęcie Ziemi Lubuskiej przez Polan uczyniły Bolesława I i Mieszka I bezpośrednimi sąsiadami. Sytuacja polityczna, jaka ukształtowała się w połowie lat sześćdziesiątych X wieku, postawiła Mieszka I i jego doradców przed trudnym do rozstrzygnięcia dylematem. Czy licząc na trwałość tego układu stosunków polsko-niemieckich, jaki został niedawno ustalony, należy kontynuować dzieło jednoczenia wszystkich ziem polskich, z których tylko część zachowała dawną niezależność plemienną, pozostałe zaś dostały się pod obce, czeskie panowanie? Czy też lepiej na razie zrezygnować z pełnej realizacji tak ambitnego zamierzenia, odłożyć je na później, kiedy powstaną bardziej sprzyjające warunki, teraz zaś przede wszystkim umocnić to, co już zostało zdobyte, i ugruntować swą pozycję względem potężnego i groźnego niemieckiego sąsiada? Dobrze świadczy o politycznej dojrzałości ówczesnych kierowników państwa polskiego, że wybrali drugie z tych rozwiązań. Umocnienie pozycji Polski, zabezpieczenie się przed groźbą agresji prowadzonej w imię krzyża - oznaczało podjęcie decyzji o przyjęciu wiary chrześcijańskiej. Było to jedno z najdonioślejszych postanowień, jakie kiedykolwiek przyszło podejmować Mieszkowi I i jego doradcom. Skoro najwyższe względy polityczne przemawiały za tym, aby przyjąć chrześcijaństwo jako religię państwową, należało się poważnie zastanowić nad wyborem ośrodka, o który można by było oprzeć wykonanie tego zamierzenia. Nie po to przecież decydowano się na chrzest, aby przyjąć go z rąk niemieckich biskupów, myślących o ekspansji na ziemie słowiańskie. Świadomość zagrożenia niemieckiego kierowała uwagę Mieszka I i jego otoczenia w stronę Pragi. Za takim wyborem przemawiał jeszcze jeden, dodatkowy wzgląd. Otóż właśnie na lata sześćdziesiąte X wieku przypada nie tylko znany nam konflikt polsko-wielecki, lecz również polityczne porozumienie czesko-wieleckie, wymierzone oczywiście przeciwko ekspansji niemieckiej, ale mimo to, gotowe kiedyś się obrócić także przeciw Polsce. Ewentualne zbliżenie polsko-czeskie - rozumowano na dworze Mieszka I - prowadziłoby więc do rozerwania sojuszu niebezpiecznego dla losów polskiego panowania nad ujściem Odry, do osłabienia potencjału przeciwnika, który wiązał sporą część polskich sił zbrojnych. Połączenie sprawy przyjęcia chrześcijaństwa jako religii państwowej z politycznym zbliżeniem polsko-czeskim wydawało się więc najlepszym rozwiązaniem. Zobaczmy teraz jak z perspektywy początku XII wieku charakteryzowano u nas przyjęcie chrześcijaństwa przez Mieszka I. "Władca ów - czytamy u Galla Anonima - dotychczas jednak w takich pogrążony był błędach pogaństwa, że wedle swego zwyczaju siedmiu żon zażywał. W końcu zażądał w małżeństwo jednej bardzo dobrej chrześcijanki z Czech, imieniem Dobrawka. Lecz ona odmówiła poślubienia go, jeśli nie zarzuci owego zdrożnego obyczaju i nie przyrzeknie zostać chrześcijaninem. Gdy zaś on (na to) przystał, że porzuci ów zwyczaj pogański i przyjmie sakramenta wiary chrześcijańskiej, pani owa przybyła do Polski z wielkim orszakiem (dostojników) świeckich i duchownych, ale nie pierwej podzieliła z nim łoże małżeńskie, aż powoli a pilnie zaznajamiając się z obyczajem chrześcijańskim i prawami kościelnymi, wyrzekł się błędów pogaństwa i przeszedł na łono matki - Kościoła". Mamy tu oczywiście do czynienia z legendą, ale jest ona bardzo wymowna. Nie dziwi nas niewiarygodna opowieść o siedmiu żonach, mająca ilustrować przerażającą dla naszego dziejopisa ohydę pogańskiej zdrożności. Możemy również mieć wątpliwości, czy portret czeskiej oblubienicy polskiego władcy taki, jaki nam przekazał Gall Anonim, był zgodny z rzeczywistością. Najdawniejsze roczniki polskie bardzo niewiele zanotowały o tych sprawach. Zachowały się tylko dwie enigmatyczne wzmianki. Pierwsza, oznaczona datą 965, brzmi: "Dobrawka przybywa do Mieszka", druga umieszczona pod następnym rokiem, jest równie lakoniczna - "Mieszko, książę Polski, chrzci się". Znacznie więcej napisał Thietmar, z uwagą śledzący wydarzenia na ziemiach polskich. W swej kronice zamieścił on obszerną relację o przyjęciu chrześcijaństwa przez władcę Polski. "W czeskiej krainie - pisał - pojął on za żonę szlachetną siostrę Bolesława Starszego, która okazała się w rzeczywistości taką, jak brzmiało jej imię. Nazywała się bowiem po słowiańsku Dobrawa, co w języku niemieckim wykłada się: dobra. Owa wyznawczyni Chrystusa, widząc swego małżonka pogrążonego w wielorakich błędach pogaństwa zastanawiała się usilnie nad tym, w jaki sposób mogłaby go pozyskać dla swojej wiary. Starała się go zjednać na wszystkie sposoby, nie dla zaspokojenia trzech żądz tego zepsutego świata, lecz dla korzyści wynikających z owej chwalebnej i przez wszystkich wiernych pożądanej nagrody w życiu przyszłym. Umyślnie postępowała ona przez jakiś czas zdrożnie, aby później móc długo działać dobrze. Kiedy mianowicie po zawarciu wspomnianego małżeństwa nadszedł okres wielkiego postu i Dobrawa starała się złożyć Bogu dobrowolną ofiarę przez wstrzymywanie się od jedzenia mięsa i umartwianie swego ciała, jej małżonek namawiał ją słodkimi obietnicami do złamania postanowienia. Ona zaś zgodziła się na to w tym celu, by z kolei móc tym łatwiej zyskać u niego posłuch w innych sprawach. Jedni twierdzą, że jadła ona mięso w okresie jednego wielkiego postu, inni zaś, że w trzech takich okresach. Dowiedziałeś się przed chwilą, Czytelniku, o jej przewinie, zważ teraz, jaki owoc wydała jej zbożna intencja. Pracowała więc nad nawróceniem swego małżonka i wysłuchał jej miłościwy Stwórca. Jego nieskończona łaska sprawiła, iż ten, który Go tak srogo prześladował, pokajał się i pozbył na ustawiczne namowy swej ukochanej małżonki jadu przyrodzonego pogaństwa, chrztem świętym zmywając plamę grzechu pierworodnego. I natychmiast w ślad za głową i swoim umiłowanym władcą poszły ułomne dotąd członki spośród ludu i w szatę godową przyodziane, w poczet synów Chrystusowych zostały zaliczone. Ich pierwszy biskup Jordan ciężką miał z nimi pracę, zanim niezmordowany w wysiłkach, nakłonił ich słowem i czynem do uprawiania winnicy Pańskiej. I cieszył się wspomniany mąż i szlachetna jego żona z ich legalnego już związku, a wraz z nimi radowali się wszyscy ich poddani, iż z Chrystusem zawarli małżeństwo". Tyle najbardziej wymowny ze wszystkich autorów, którzy pisali o przyjęciu wiary chrześcijańskiej przez władcę Polski. Czegoż to historyk dowiaduje się z jego obszernej oraz innych, znacznie uboższych w słowa i informacji, niezupełnie zgodnych ze sobą opowieści? Zarówno Gall Anonim, jak i niemiecki kronikarz przypisali wyłączną zasługę ochrzczenia Mieszka I jego żonie Dobrawce. Takie ujęcie sprawy zgodne było ze znaną obu dziejopisom kościelną tradycją nawracania za pośrednictwem kobiet. Wszystko przemawia za tym, że w obu interesujących nas opisach, ujmujących postać Dobrawki jako niemal świętą, napotykamy sztuczną kościelną koncepcję, nie mającą wiele wspólnego z realnym przebiegiem wydarzeń, o których pisali kronikarze. Jeżeli Mieszko I zwrócił się do Czech z propozycją poślubienia kobiety z rodziny panującego władcy, musiały się z tym wiązać jakieś dalsze oferty; w owych czasach bowiem żaden książę nie żenił się tylko dlatego, że mu się oblubienica podobała. Zresztą Mieszko swojej przyszłej żony dotąd wcale nie znał, w dodatku nie była ona osobą ani pierwszej młodości, ani o zbyt pociągającej powierzchowności. W pamięci Czechów zachowała się o niej nie najbardziej pochlebna opinia, zanotowana na początku XII wieku przez Kosmasa z Pragi. Pisze on, że Dobrawka, "ponieważ była nad miarę bezwstydna, kiedy poślubiała księcia polskiego będąc już kobietą podeszłego wieku, zdjęła ze swej głowy zawój i nałożyła panieński wianek, co było wielkim głupstwem tej kobiety". Być może były jeszcze dodatkowe racje, dla których dziejopis czeski wypowiedział się tak niechętnie o księżniczce, niemniej jednak w tej bardzo tendencyjnej wzmiance ukryte jest sporo prawdy. Nawet gdyby oblubienica Mieszkowa była - jak się to zwykle powiada w bajkach - piękna i młoda, nikomu ze współczesnych nie przyszłoby na myśl, aby jedynie jej osobiste zalety miały decydować o poślubieniu jej przez władcę udzielnego państwa. Jeżeli Mieszko prosił księcia Czech o rękę jego córki lub siostry - w takich wypadkach często nie określano bliżej osoby oblubienicy - to w języku dyplomatycznym epoki oznaczało, że pragnie zawrzeć z nim jakieś poważne porozumienie polityczne, a małżeństwo byłoby jego potwierdzeniem. Skoro w końcu doszło do tego, że panujący wówczas Bolesław I Srogi wydał za Mieszka swoją córkę, a siostrę księcia, który miał być przyszłym władcą Czech, czyli osobę ze swej najbliższej rodziny, owo porozumienie musiało być zrealizowane pomyślnie dla obu stron. Nie wiemy dokładnie, kiedy ono nastąpiło, możemy jednak przypuszczać, że po 963 roku. Wówczas to zapewne rozważono definitywnie sprawę przyjęcia wiary chrześcijańskiej przez Mieszka. Wprawdzie rocznikarze podają rok 965 jako datę przybycia Dobrawki do Polski, jest to jednak chyba tylko dedukcja, wyprowadzona ze znanej im daty chrztu księcia, to jest roku 965. Skoro żyjący na przełomie X i XI wieku, wielce interesujący się sprawami polskimi, Thietmar miał wątpliwości, czy czeska księżniczka bawiła na pogańskim dworze polskiego władcy przez rok czy nawet dłużej, nie jest wykluczone, iż przybyła ona do Polski nawet przed 965 rokiem. Za takim właśnie przypuszczeniem przemawiały m.in. oskarżenia Dobrawki przez zacietrzewionych duchownych o brak wstrzemięźliwości, do czego okazją było jej małżeństwo z księciem, który wciąż jeszcze tkwił w błędach pogaństwa. Można się spytać, dlaczego przyjęcie nowej wiary przez Mieszka I nie nastąpiło równocześnie z jego małżeństwem, czemu zwlekano z nim przez jakiś czas? Otóż wcale tak nie było. Sprawa przyjęcia chrześcijaństwa jako religii państwowej nie była taka prosta i łatwa do zrealizowania, jak ochrzczenie jednego księcia. Wymagała bowiem odpowiednich przygotowań, przede wszystkim zaś nawiązania przez stronę chętną do przyjęcia nowej wiary kontaktów nie tylko z jakimś ośrodkiem kościelnym, który podjąłby się akcji misyjnej, lecz przede wszystkim z głową Kościoła - papieżem. Przysłanie do Polski pełnoprawnej misji chrystianizacyjnej, w której skład wchodziłaby znaczna grupa odpowiednio przygotowanych duchownych, należało do kompetencji papieża i dlatego do niego winien był się Mieszko zwrócić. Przypuszczamy, że zaraz po zawarciu porozumienia z Czechami, zapewne jeszcze przed przybyciem Dobrawki do Polski, za pośrednictwem swego czeskiego sojusznika i przyszłego teścia Bolesława I Srogiego, a być może i przy pomocy jego córki Mlady, zakonnicy przebywającej w Rzymie, skierował Mieszko I upełnomocnione poselstwo do papieża. Przybyło ono jednak w czasie jak najmniej odpowiednim do podejmowania poważnych decyzji. W Wiecznym Mieście wrzała walka stronnictw politycznych, z których każde popierało swego pretendenta do tiary, śmierć zaś papieża Leona VIII rozpoczęła okres kilkumiesięcznego wakansu na stolicy Piotrowej. Nie wiadomo kiedy - choć najpewniej w 965 roku - przybyli do Rzymu polscy wysłannicy, nie wiemy też czy i co z kim zdołali wówczas ustalić. W każdym jednak razie wolno przypuszczać, że najwyższe władze kościelne aprobowały polskie plany, chociaż nie wydaje się, aby udzieliły jakiejś wydatniejszej pomocy. Nie pozwalało na to ówczesne położenie papiestwa. Zapewne już w otoczeniu przybywającej do Polski Dobrawki znajdowali się chrześcijańscy duchowni, których zadaniem było przygotowanie podstaw do przyszłej akcji chrystianizacyjnej. Ale mówić o niej można będzie dopiero później, w 966 roku - data ta dobrze jest poświadczona w źródłach - kiedy dokonany zostanie chrzest Mieszka. Chrzest księcia, czy też - jak się niejednokrotnie powiada - chrzest Polski? Według ówczesnych pojęć było to właściwie jedno i to samo. Kraj uważany był za chrześcijański, gdy jego władca był chrześcijaninem, a wiara chrześcijańska oficjalnie przyjętą religią państwową. To, czy rzeczywiście jej zasady dotarły pod strzechy, do wsi i sadyb, nie wszystkich znów tak bardzo interesowało. Jeżeli mówimy o wydarzeniach 966 roku w Polsce, zdajemy sobie sprawę, że nową wiarę przyjęli z rąk przybyłych duchownych: książę, jego rodzina, nieco możnych i rycerzy. To właśnie oznacza zwrot niemieckiego kronikarza, że za swym władcą poszły "ułomne dotąd członki spośród ludu". Nie chodziło tu jednak o lud w całym tego słowa znaczeniu. Aby wiara chrześcijańska dotarła rzeczywiście do polskiego ludu, trzeba było zbudować organizację kościelną, utworzyć biskupstwa, wybudować świątynie, dysponować licznymi zastępami duchowieństwa. Wszystko to wymagało nie tylko środków, ale i czasu. Dlatego też rzeczywisty chrzest Polski - w znaczeniu przyjęcia chrześcijaństwa przez ogół Polaków - jest długotrwałym procesem, za którego początkową datę przyjmujemy rok 966. Proces ten nie zakończył się ani za panowania Mieszka I, ani za rządów jego pierwszych następców. Nie przeszkadzało to jednak uważać Polski od czasu chrztu Mieszka za kraj chrześcijański. Przyjęcie nowej wiary przez księcia i nieliczną na razie grupę spośród polańskiej elity władzy dokonało się w nieznanych nam bliżej okolicznościach. Uważa się zwykle, że ten uroczysty akt odbył się w Polsce, ostatnio jednak niektórzy zaczęli dopuszczać możliwość, że doszło do niego na obcej ziemi. Nie wydaje się to w pełni uzasadnione. Nie wiemy, czy uda się nam kiedyś rzucić nieco światła na mrok, który spowija wypadki 966 roku w Polsce. Nie wiemy też właściwie, kim byli duchowni, którzy dokonali chrztu księcia i jego otoczenia. Wolno nam jedynie przypuszczać, że ten, który udzielił chrztu władcy, był najdostojniejszym spośród kapłanów, przybyłych do Polski wraz z Dobrawką lub później, i miał prawo do nawracania. Wówczas to, podczas chrztu nadano Mieszkowi drugie, chrześcijańskie imię, które dziś sprawia historykom tyle kłopotów. Nie znamy też dokładniejszej daty tego zdarzenia, chociaż przypuszczamy, że mogło ono nastąpić 14 kwietnia 966 roku. Niewiele prawdy kryje się w opowieściach o długotrwałej pracy małżonki księcia Polski (czy jakiegokolwiek z duchownych), która miała na celu przekonanie monarchy do nowej religii i wtajemniczenie go w jej zasady. Wówczas katechizacja ograniczała się do powierzchownej informacji o potędze nowej religii i wypływających z niej obowiązkach. Rychło po przyjęciu chrztu Mieszko wysłał kolejne poselstwo do Rzymu. Udało się ono do papieża Jana XIII i zapewne do cesarza Ottona, który przebywał właśnie we Włoszech. Książę oznajmił papieżowi o swoim chrzcie i zwrócił się z prośbą o wyznaczenie biskupa, który stanąłby na czele mającej się rozpocząć akcji chrystianizacyjnej. Na początku 968 roku wyznaczono misyjnego biskupa dla Polski, którym został Jordan. Nie podlegał on władzy żadnej z sąsiadujących z Polską diecezji, lecz bezpośrednio papieżowi. Kim był Jordan, dokładnie nie wiadomo. Nie jest wykluczone, że był to jeden z tych duchownych, którzy znaleźli się w Polsce wraz z Dobrawką. Może właśnie Jordan chrzcił Mieszka, a teraz z rekomendacji nowo nawróconego władcy miał otrzymać sakrę biskupią, dającą mu pełnię kościelnej władzy, niezbędnej do prowadzenia działalności misyjnej. w każdym razie nosił on imię nie niemieckie, lecz raczej romańskie bądź nawet irlandzkie i wątpliwe jest, aby przedtem podlegał władzy któregokolwiek z niemieckich biskupów. Jordan został wyświęcony jako biskup misyjny, nie mający określonej siedziby. Jego jurysdykcja rozciągała się na cały obszar państwa Mieszkowego. Dopiero w przyszłości miano utworzyć w Polsce zwyczajną organizację kościelną na wzór istniejącej w innych krajach. Oparciem dla działalności biskupa Jordana był Poznań, gdzie rychło, jeszcze w latach sześćdziesiątych, zapewne na gruzach ośrodka pogańskiego kultu, wybudowano piękną, murowaną katedrę, której bezpieczeństwa strzegł potężny gród. Stąd nowa wiara promieniowała na obszar Wielkopolski, aby następnie sięgnąć również do pozostałych części kraju. Biskup nie działał oczywiście sam, wraz z nim przystąpili do akcji misyjnej inni duchowni, których książę ściągnął do Polski. W swej pochwale działalności biskupa Jordana Thietmar opowiadał o wielkich trudach, jakie podjął on w związku z pracą misyjną w Polsce. Była to praca zakrojona na szeroką skalę, ale bynajmniej nie polegała na przekonywaniu ludności, aby sama, drogą swobodnej decyzji przyjęła nową wiarę. Wprowadzenie religii chrześcijańskiej w Polsce odbywało się pod patronatem księcia. Najpierw chodziło o zlikwidowanie praktyk pogańskich, co osiągano nie tylko na drodze zakazów, lecz również przez fizyczne niszczenie dawnych sanktuariów. Jak się to wówczas odbywało ilustruje opowieść latopiśca ruskiego o likwidacji pogańskich bóstw przez Włodzimierza Wielkiego. Kiedy ów książę powrócił do swojej stolicy - pisał ruski mnich - "rozkazał bałwany wywracać, owe rozsiekać, a inne na ogień wydać. Peruna zaś kazał przywiązać koniowi do ogona i wlec z góry przez Boryczewo do Ruczaju, dwunastu mężów przystawił bić (go) kijami. To zaś nie dlatego, by drzewo było czujące, jeno na urągowisko biesowi, który zwodził tym obrazem ludzi, niechże więc odpłatę przyjmie od ludzi. (...) Gdy zaś wlekli go Ruczajem ku Dnieprowi, płakali po nim niewierni ludzie, jeszcze bowiem nie byli przyjęli świętego chrztu". Zgodnie z ówczesnymi przekonaniami sakralna moc chrzcielnego obrządku miała sama sprawić, że ludzie, którzy się ochrzcili, własnowolnie odrzucali wiarę w dawne bałwany i uznawali je za symbole złych, nieczystych sił diabelskich. Książę osobiście doglądał, aby pogański bożek został wrzucony do rzeki, ustawił po brzegach ludzi, którym surowo przykazał: "Jeśli gdzie przybije, odpychajcie go od brzegu, dopokąd progów nie minie, a wtedy zostawcie go". Kiedy już posąg spłynął rzeką, monarcha kazał ogłosić przez gońców całej ludności miasta rozkaz, aby w dniu następnym stawiła się nad rzeką. "Jeśli nie przyjdzie kto jutro nad rzekę, czy bogaty, czy ubogi, czy biedak czy niewolnik - przeciwnikiem mi będzie" - brzmiał rozkaz książęcy. Nazajutrz zeszło się więc ludzi bez liku, wszyscy "wleźli do wody i stali owi po szyję, a drudzy po piersi, młodsi zaś brodzili, popi zaś stojąc odprawiali modlitwy. I była radość na niebie i na ziemi widzieć tyle dusz zbawionych, a diabeł stękając mówił: Biada mi, oto stąd wygnan jestem. Następnie książę rozkazał budować chrześcijańskie świątynie i stawiać je tam, gdzie dotąd stały pogańskie bałwany. "I poczęli stawiać cerkwie po grodach i ustanawiać popów, i ludzi do chrztu przywodzić po wszystkich grodach i siołach". W pierwszej fazie akcji chrystianizacyjnej przy czynnym poparciu władzy państwowej niszczono obiekty pogańskiego kultu. Nie wątpimy, że należało to do obowiązków biskupa Jordana. Jeździł on po kraju w otoczeniu książęcych wojów, którzy stanowili zbrojną podporę jego działalności. Wieść o burzeniu pogańskich świątyń i obalaniu bóstw musiała wielce niepokoić mieszkańców kraju, przywiązanych do pradawnych wierzeń i można sądzić, że pewnie nigdzie działalność biskupa i towarzyszących mu drużynników nie spotykała się z życzliwością. Wprowadzanie nowej wiary dokonywało się więc w Polsce w ten sam sposób, jak to bywało w innych krajach, mianowicie w oparciu o aparat państwa. Nie należy sądzić, aby akcja misyjna od razu ogarnęła szerokie kręgi ówczesnego społeczeństwa polskiego. Zasługę chrystianizacji ludności ziem polskich na początku XI stulecia przypisywano częściej nie Mieszkowi, lecz jego następcy, Bolesławowi Chrobremu. Wiadomo także o wprowadzonych przez tego monarchę surowych rygorach (np. wyłamanie zębów za nieprzestrzeganie kościelnego postu) i karach, jakie groziły jego poddanym w razie nie podporządkowania się kościelnym normom. To o stosunkach, jakie panowały dopiero za Bolesława Chrobrego, Thietmar pisze, że "prawo Boże, świeżo w tym kraju wprowadzone, większej nabiera mocy przez (...) przymus, niż przez post ustanowiony przez biskupów". "W ogóle nie zdajemy sobie dostatecznie jasno sprawy z tego, z jakimi trudnościami walczono wtedy, w X wieku, jeżeli chodzi o wprowadzenie do jakiegoś chrystianizującego się kraju potrzebnej ilości duchownych - pisał przed wieloma laty wybitny polski historyk Stanisław Kętrzyński. - Znajdowano tu i ówdzie po klasztorach mnichów skłonnych i chętnych do przeniesienia się indywidualnie czy w grupach po kilku w inne strony dla misji i ewangelizacji. Ale wymagało to wysłańców, ajentów, korespondencji i dużego nakładu pieniężnego, jeżeli taka grupa zwerbowanych mnichów (świeckie duchowieństwo, żonate, do tego rodzaju pracy nie nadawało się) miała przebyć daleką drogę i przywieźć ze sobą to wszystko, co do pracy kościelnej było potrzebne, zatem naczynia kościelne i księgi, szaty liturgiczne, relikwie, książki do nauczania, nawet wino do mszy. Wszystko to musiało być nabyte, tak jak i zapewnione warunki życia w kraju, który ich wzywał. W tej sytuacji nie mógł być przypływ takich duchownych bardzo liczny, zwiększał się on w miarę postępu czasu i pewnego rozgłosu, który to czy inne środowisko zyskuje. Duchowni tacy po przybyciu do obcego kraju przez dłuższy czas walczyli z trudnością języka, który musieli poznać. Narybek zaś między miejscową ludnością rekrutowany także zwiększał się powoli, a w dużej mierze nie nadawał się jeszcze do piastowania wyższych godności kościelnych". Ponadto wydaje się, że Mieszko, aczkolwiek bez wątpienia gorliwie zabiegał wokół sprawy wprowadzenia w swym państwie nowej wiary, starannie unikał zaostrzenia się wewnętrznych konfliktów, jakie musiały powstawać w związku z akcją chrystianizacyjną. Mówiliśmy, że wprowadzenie chrześcijaństwa w Polsce było spowodowane przede wszystkim racjami natury politycznej. Przyjęcie nowej wiary spowodowało także daleko idące zmiany w wewnętrznym życiu państwa i społeczeństwa polskiego. Były one jednak zgodne z interesami zarówno rządzącej społecznej elity, jak i dynastii. Wprawdzie możnowładcy ponosili straty w związku z koniecznością choćby częściowego podporządkowania się kościelnemu zakazowi sprzedawania chrześcijańskich niewolników w ręce "niewiernych", co było bardzo zyskowne dla niektórych możnych, to jednak w pewnej mierze pokrywali koszty akcji misyjnej. Należy stwierdzić, że były one niewspółmierne w stosunku do uzyskiwanych - nie zawsze bezpośrednio - korzyści. Nie chodzi tu o doraźne zyski, wyrażające się w dobrach materialnych. Nowa religia skutecznie przyczyniała się do likwidacji pozostałości plemiennego ustroju, niszczyła kadrę pogańskiego kultu, kapłanów, którzy stali na straży przedpaństwowych tradycji, oddziaływała jako jeszcze jeden ważki czynnik jednoczeniowy, zlepiający w całość powiązane z sobą niedawno plemiona, podporządkowane władzy księcia. Władca, którego polityczni przeciwnicy mogli dotąd traktować jako równego sobie, zgodnie z ideologią chrześcijańską stawał się boskim pomazańcem, jego panowanie zyskiwało nową sakralną, nadprzyrodzoną sankcję. Umacniało to pozycję księcia w państwie, sprzyjało ugruntowaniu jego przewagi nad innymi możnymi w kraju, nad plemiennymi dynastiami i ich potomkami, powiększało przedział między monarchą a resztą ludności Polski. Znaczenie przyjęcia chrześcijaństwa jako religii państwowej miało doniosłe znaczenie zarówno dla wewnętrznego życia państwa polskiego, jak i dla jego stosunków międzynarodowych. Nowa religia niosła umocnienie młodej polskiej państwowości. Na zachodniej granicy Umocnienie pozycji państwa polskiego na arenie międzynarodowej, osiągnięte w wyniku zawartych układów politycznych oraz przyjęcia chrześcijaństwa jako religii państwowej, umożliwiło kontynuację podjętych już wcześniej zamierzeń, przede wszystkim zaś walki o przyłączenie Pomorza. Tutaj, jak pamiętamy, polskie aspiracje polityczne krzyżowały się z interesami Wieletów, którzy teraz, na wieść o chrzcie Mieszka i towarzyszących temu wydarzeniu okolicznościach, nie zwlekając postanowili uprzedzić ewentualną polską akcję wojskową i sami pod wodzą Wichmana wystąpili zbrojnie przeciwko Polsce. Widocznie Mieszko I zawczasu dowiedział się o przygotowaniach do wojny, do której Wieleci starali się wciągnąć również plemię Wolinian, gdyż nie udało się go zaskoczyć. Już wcześniej uzyskał od swego teścia posiłki: dwa szyki konnicy, czyli co najmniej dwustu jezdnych. Ponieważ władca Polski zwrócił się o pomoc wojskową do Bolesława I Srogiego, przeto nie lekceważył on niebezpieczeństwa i przywiązywał dużą wagę do wyników przyszłych zmagań. Organizatorem i wodzem wyprawy wielecko-wolińskiej przeciwko państwu Mieszka I był komes Wichman. Udało mu się zebrać na wyprawę sporą liczbę wojska. Polacy także dysponowali znacznymi siłami zbrojnymi, które składały się z wojów pospolitego ruszenia - piechurzy - i konnicy: drużynnicy, możni, posiłkowe oddziały czeskie. Armia Mieszka liczyła pewnie około trzech tysięcy ludzi, co w owych czasach nie było wcale mało. Działania wojenne rozpoczęli Wieleci i Wolinianie. Wyruszyli oni ze swych siedzib i posuwali się w górę Odry. Trudno powiedzieć, czy podążali po jej prawym, czy też lewym brzegu, gdyż po obu stronach rzeki znajdowały się dogodne drogi. Nie wykluczone, że cała ta armia kierowała się ku południowemu wschodowi, w stronę pogranicza wielkopolsko-pomorskiego, w każdym razie zdołała się wedrzeć w głąb obszaru państwowego Polski i przedzierała się przez lasy. Nie wiadomo dokładnie gdzie, zapewne jednak na północ od ujścia Warty do Odry, zagrodziły, najeźdźcom drogę oddziały dowodzone przez samego Mieszka. Doszło do walnej bitwy 21 września 967 roku. Dzięki informacjom, które saski kronikarz Widukind otrzymał od jednego z towarzyszy Wichmana, możemy dziś stosunkowo dokładnie opisać przebieg walki. Wojska wielecko-wolińskie składały się w większości z piechoty, która gdy zobaczyła, że Polacy zagradzają jej drogę, uformowała się w szyk bojowy, stanowiący - jak zwykle w podobnych wypadkach - prostą kolumnę. Składało się na nią kilka szeregów wojowników, stojących jeden za drugim. Taki prosty sposób uszykowania wojska był podówczas powszechnie stosowany przez piechotę i miał ten walor, że umożliwiał nie tylko odparcie silnego czołowego natarcia nieprzyjaciela, lecz również uderzenie czołowe na wojska przeciwnika. Charakteryzowała go jednak niewielka zdolność przeprowadzenia manewru i mała elastyczność, ponadto szyk ten był narażony na niebezpieczeństwo w przypadku okrążenia go przez wojsko nieprzyjaciela. Aby temu zapobiec, starano się ubezpieczyć tyły przez rozłożenie dobrze strzeżonego obozu. Wojsko polskie wraz z posiłkowymi oddziałami czeskimi zostało uszykowane przez Mieszka w sposób bardziej skomplikowany. W centrum książę zgrupował oddziały pieszych wojowników, wysuwając je nieco ku przodowi, w stosunku do pozostałych części armii, natomiast na prawym i lewym skrzydle, zapewne nieco w tyle, rozmieścił oddziały konnicy. W trudnych warunkach terenowych, w lesie, przez jakiś czas były one niewidoczne dla przeciwnika. W porównaniu z szykiem przeciwników ugrupowanie wojsk polskich zapewniało im łatwość manewrowania i znacznie większą operatywność. Bitwa rozpoczęła się od czołowego uderzenia armii dowodzonej przez Wichmana na znajdujące się naprzeciw zwarte szyki polskiej piechoty. Mieszko wydał jej rozkaz, aby związała walką wojowników nieprzyjaciela i powoli ustępowała pod jego naporem po to, by odciągnąć Wieletów i Wolinian od ich obozu. "Gdy Wichman wyprowadził przeciwko niemu wojsko - pisał o Mieszku I Widukind - (ów) najpierw nasłał na niego piechotę. I gdy ci z polecenia księcia z wolna uciekali przed Wichmanem, (komes) został dość daleko odciągnięty od obozu..." Wszystko stało się zgodnie z przewidywaniami polskiego wodza. Wojsko nieprzyjacielskie zostało odcięte od własnego obozu, nie mogło się już doń wycofać i nadeszła chwila, w której do walki wkroczyła polska i czeska konnica. Kiedy armia Wichmana oddaliła się już znacznie od obozu, a jej szyk się rozluźnił, Mieszko "nasławszy na niego od tyłu konnicę, na dany znak wezwał uciekających do przeciwnatarcia na wroga. Gdy tak z naprzeciwka i od tyłu nań naciskano, spróbował Wichman się wycofać". Skomentujmy lapidarne słowa kronikarza. Otóż w drugiej fazie bitwy umieszczone na skrzydłach oddziały konnicy polskiej i czeskiej uderzyły niespodzianie na tyły nieprzyjaciela, podczas gdy piechota na dany znak rozpoczęła kontrnatarcie. Wojska Wichmana zostały otoczone, odcięte od własnego obozu, zmuszone do walki z dwóch stron naraz i rozerwania bitewnego szyku. Komes Wichman szybko zorientował się w sytuacji i nie czekając końca bitwy szukał ocalenia w ucieczce. Dostrzegli to jednak wodzowie wieleccy i wolińscy, zatrzymali go i zmusili do przyjęcia walki pieszo. Na wynik bitwy nie trzeba było długo czekać, w tej sytuacji musiała się ona zakończyć zwycięstwem Polaków. Wichman - czytamy w opowiadaniu Widukinda - "posądzony (został) przez swych towarzyszy o niegodziwość, bo sam namówił ich do walki, że mógłby zawierzając koniowi uciec łatwo, gdyby zaszła potrzeba. Przeto przymuszony zsiadł z konia i pieszo razem z towarzyszami wdał się w bitwę. I tego dnia mężnie walcząc, bronił się orężem. Wyczerpany postem i długą drogą, jaką przebył z bronią przez całą noc, już nad ranem dobił się do jakiegoś zabudowania z garstką towarzyszy. Przedniejsi zaś z wrogów, gdy go odnaleźli, z broni poznali, że mają przed sobą męża wybitnego. Wypytywany przez nich, kim jest, wyznał, że jest Wichmanem. I ci wezwali go do złożenia broni i zaklinali się, że go całego odstawią swojemu księciu i to u niego wyjednają, aby go nietkniętego odstawił cesarzowi, ów jednak, choć doprowadzony do ostateczności i baczny na swe starodawne szlachectwo i męstwo, wzgardził podać takim dłoń, prosił jednak, aby donieśli o nim Mieszkowi: przed nim chce złożyć broń, jemu podać rękę. W czasie gdy ci podążali do Mieszka, otoczył go niezliczony tłum i ostro go zaatakował. On zaś, choć wyczerpany, powaliwszy wielu z nich, wyciągnął wreszcie miecz i przekazał go przedniejszemu z wrogów z tymi słowami: Weź, powiada, ten miecz i zanieś panu twemu, niech go trzyma na znak zwycięstwa i niech go przekaże przyjacielowi (swemu) cesarzowi, aby, dowiedziawszy się o tym, mógł natrząsać się z poległego przeciwnika lub raczej opłakiwać powinowatego. I to rzekłszy zwrócony ku wschodowi, jak potrafił, błagał Pana w ojczystym języku i duszę przepełnioną wielu biedami i udrękami wyzionął na łono Stwórcy wszechrzeczy. Taki był koniec Wichmana, taki prawie wszystkich, którzy podnieśli broń na cesarza, ojca swego" - podsumowywał swe dydaktyczno-historyczne rozważania Widukind. Dzisiejszemu historykowi trudno powstrzymać się od poczynienia kilku uwag na marginesie tej opowieści. Władca Polski występuje tu cały czas jako "przyjaciel cesarza", a jego wojownicy, którzy skłaniają Wichmana do poddania się, oznajmiają mu, że skoro odda się w ręce księcia, ów niechybnie wyda go w ręce imperatora. Nie sposób przypuszczać, by polscy wojowie, którzy spotkali w lesie saskiego rycerza, działali na własną rękę. Czy słowa, które wówczas wypowiedzieli, nie odzwierciedlały rozkazów ich wodza? Można więc chyba sądzić, że Mieszko działał istotnie w porozumieniu z cesarzem Ottonem I, który udzielił mu politycznego poparcia, w zamian za co książę zobowiązał się, w razie pojmania buntowniczego rycerza, do odstawienia go cesarzowi. Osłabienie siły Wieletów i Wolinian, jakie musiało nastąpić w wyniku zwycięstwa Polaków nad armią Wichmana, leżało podówczas również w żywotnych interesach cesarstwa, umacniającego swe wpływy na ziemiach Słowian Połabskich i zmierzającego do podboju tych plemion, które zachowały jeszcze niezależność. Istotnie władca Polski jeszcze tego samego roku odesłał oręż poległego grafa bawiącemu w Italii Ottonowi. Przebieg bitwy z wojskami wielecko-wolińskimi pozwala nam zastanowić się przez chwilę nad mechanizmem procesu jednoczenia ziem polskich pod jedną, Mieszkową władzą. Zbrojna konfrontacja z silnym, chociaż pozostającym na nieco niższym stopniu społecznego zorganizowania przeciwnikiem, którego wojskami dowodził wytrawny saski rycerz, w 967 roku wykazała, w jakiej mierze Polacy zdołali udoskonalić swoją sztukę wojenną, do jak wysokiego poziomu doprowadzili organizację wojska, jego dowodzenie i taktykę. Były to wojskowe czynniki zjednoczenia ziem polskich i umocnienia potęgi młodej polskiej państwowości nad Wisłą i Odrą. Politycznym rezultatem zwycięstwa, odniesionego nad połączonymi siłami Wieletów i Wolinian, było zakończenie przez Mieszka podboju terytoriów leżących u ujścia Odry. Udało się opanować je w niedługim czasie, rozciągając władzę Polski na Wolin, a być może również Uznam i Wołogoszcz. Wojnę 967 roku wygrał Mieszko I nie wbrew Ottonowi I, ale w porozumieniu z nim, występował w niej bowiem jako "przyjaciel cesarza". Nie oznacza to jednak, by polska ekspansja polityczna w rejonie dolnej Odry budziła w Niemczech entuzjazm, by nie czuli się nią zaniepokojeni ambitni panowie wschodnioniemieccy, spoglądający na te obszary jako na ziemie, które pragnęliby chętnie widzieć pod swym panowaniem. Nie bardzo interesowali się politycznymi ambicjami swego władcy, który kazał im tracić czas i siły we Włoszech. Niepokoiło ich natomiast umacnianie się potęgi państwa, na którego czele stał do niedawna pogański jeszcze książę, teraz mieniący się dumnie cesarskim przyjacielem. Upatrywali w nim, nie bez powodu, zagrożenie własnych planów i nadziei panowania na ziemiach słowiańskich. Sytuacja ta niepokoiła nie tylko władcę Polski, ale i... cesarza. Nie można się temu dziwić, że zabiegając o umocnienie swego panowania, o środki dla realizacji własnych politycznych ambicji, starał się możliwie skutecznie okiełznać lokalnych możnowładców we wszystkich częściach państwa i zmusić ich do podporządkowania się władzy centralnej. Dlatego też, kiedy stary Gero rozstał się z tym światem w 965 roku, Otto I podjął wysiłki celem zreformowania organizacji wschodnich rubieży państwa. Olbrzymią Marchię Wschodnią, która znajdowała się we władaniu Gerona, podzielił Otto na kilka części, każdą oddał pod władzę innego pana. Część północną, która później stanowić będzie Marchię Północną, przekazał Otto komesowi Dytrykowi, jego też uczynił zwierzchnikiem wszystkich margrabiów w tych stronach. Obszar Łużyc stanowił osobną Marchię Łużycką, która znalazła się we władaniu margrabiego Hodona, ponadto utworzono także inne, mniejsze jednostki organizacyjne: marchię komesa Thietmara oraz okręgi grafów - Guntera, Wigberta i Wizzera. W ten sposób cały ten olbrzymi obszar, którym do niedawna władał jeden człowiek, został oddany kilku wielmożom, nie zawsze zgodnym między sobą, podporządkowanym zwierzchnictwu jednego z nich. W nowym układzie stosunków żaden ze sprawujących władzę panów nie mógł dojść do takiej potęgi, jaką kiedyś osiągnął Gero, tym bardziej że cesarstwo nie zaniechało wprowadzania tu dalszych zmian organizacyjnych. W ich wyniku pod koniec X stulecia na obszarach między Łabą i Odrą uformowały się trzy niemieckie marchie: północna, wschodnia i miśnieńska, z którymi państwo polskie będzie się niejednokrotnie stykało. Reformy administracyjne na wschodzie nie usunęły jednak niebezpieczeństwa niesubordynacji miejscowego możnowładztwa w stosunku do władzy centralnej, tak jakby sobie tego życzył cesarz. Państwo niemieckie było bowiem wówczas stosunkowo luźnym zlepkiem feudalnych księstw, na których czele stali miejscowi panowie ustawicznie kłócący się między sobą, i z największym trudem udawało się cesarzowi utrzymywać ich w ryzach. Gdy tylko Otto I oddalił się w inne strony, znów wybuchały dawne waśnie, rodziły się nowe ambicje i konflikty. Kiedy więc Otto I przebywał w dalekiej Italii, jeden z margrabiów wschodnich, mianowicie Hodo, sprawujący władzę na Łużycach, zaniepokojony wzrostem potęgi państwa polskiego, a zwłaszcza rozwijaną przez nie ekspansją terytorialną, postanowił działać na własną rękę. Chciał on powściągnąć polityczne ambicje Mieszka, a kto wie, czy nie dokonać istotnej zmiany w układzie stosunków polsko-niemieckich. Zorganizował więc wojenną wyprawę przeciw Polsce. Było to w 972 roku. I znów szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że wiemy o niej stosunkowo wiele. Stało się tak dlatego, że dzieje tej wojny zaciekawiły kronikarza merseburskiego Thietmara. Jego ojciec wziął w niej udział. Mamy więc informacje pochodzące od jednego z tych panów wschodnioniemieckich, którzy pociągnęli na wojnę z Mieszkiem I pod wodzą margrabiego. Pociągnęli, ale dokąd? Znowu musimy wkroczyć na śliski grunt domysłów, na jakie skazany jest każdy historyk, zajmujący się tymi czasami. Wiadomo, że armia margrabiego dotarła do miejscowości, którą zapisano w łacińskiej kronice jako "Cidini". Jest to niewątpliwie miejscowa nazwa słowiańska. Na razie odłóżmy tę sprawę, o jaką nazwę mogłoby tu chodzić. Wiemy, że w wyprawie przeciw Mieszkowi wzięli udział oprócz margrabiego Hodona także graf Zygfryd z Walbeck, ojciec dziejopisa Thietmara oraz inni panowie, którzy nie są znani z imienia, więc muszą pozostać anonimowi. Władztwo Hodona obejmowało terytorium saskiej Marchii Wschodniej, której głównym trzonem były Łużyce, i dochodziło do Odry w jej środkowym biegu. Gdyby nie to, że wiemy coś niecoś o grafie Zygfrydzie, moglibyśmy wnioskować, że margrabia ściągnął wojsko z terenu, który podlegał jego władzy, skierował się ku polskiej granicy i szedł przez własne ziemie. Kierunek uderzenia wiódłby zatem w stronę nadodrzańskiego Krosna. Biegł tędy prastary szlak, wielokrotnie wykorzystywany w X-XI wiekach w zmaganiach polsko-niemieckich. Wówczas winnibyśmy poszukiwać miejscowości o nazwie "Cidini", jak to czynili niektórzy historycy, albo na Ziemi Lubuskiej, albo w północno-wschodniej części Śląska. Tak byłoby wtedy, gdybyśmy mieli pewność, iż wyprawa margrabiego Hodona była jego indywidualnym przedsięwzięciem wojskowo-politycznym, podjętym bez porozumienia z panami spoza jego marchii i bez poparcia kogokolwiek z zewnątrz, gdyby została zmontowana tylko w oparciu o siły Hodonowej marchii. Ale tak przecież nie było. Świadczy o tym osoba grafa Zygfryda. Otóż "grabstwo" pana z Walbeck wcale nie podlegało władzy Hodona, nie znajdowało się bowiem na obszarze jego marchii, lecz leżało gdzie indziej. Rozciągało się na terenie pozostającym pod bezpośrednią władzą margrabiego Dytryka, tego samego, który sprawował zwierzchnictwo nad wszystkimi margrabiami na wschodzie. Czyż byłoby możliwe, aby graf Zykfryd oraz ci nieznani z imienia znakomici rycerze, którzy pociągnęli na pomoc Hodonowi, władcy sąsiedniej marchii, działali wbrew swemu własnemu zwierzchnikowi, margrabiemu Dytrykowi? Gdyby tak było, spotkałaby ich za to niechybnie surowa kara, przynajmniej tych, którzy by wynieśli głowę z wojny. Tymczasem nic takiego się nie stało. Wolno się nam więc domyślać, że wprawdzie wyprawę przeciwko Mieszkowi I zorganizował Hodo i uczynił to nie oglądając się na cesarza, ale przecież nie gotował się do niej zupełnie sam. Udział w tej wojnie grafa Zygfryda z Walbeck wskazuje, że została ona zorganizowana przy chociażby milczącym, jeżeli nie jawnym, poparciu margrabiego Dytryka. Ponieważ z marchii Dytrykowej tylko jeden pan wyruszył ze swoimi na wyprawę, wynika z tego, że Dytryk - sprawujący władzę zwierzchnią we wszystkich marchiach w tej części państwa niemieckiego - nie myślał się w nią oficjalnie angażować. W wypadku Hodona odrzuciliśmy domysł, jakoby to była oficjalna ekspedycja, zorganizowana przezeń w porozumieniu z zastępcą cesarza na niemieckim wschodzie - margrabią Dytrykiem. W naszym przekonaniu bardziej udokumentowane jest przypuszczenie, że wyprawę tę podjął Hodon za milczącą zgodą Dytryka. Byłby to więc jeszcze jeden z tak licznych w tych czasach przykładów niesubordynacji panów wschodnioniemieckich w stosunku do linii politycznej ich własnego monarchy. Wykorzystali oni okoliczność, że cesarz znajdował się daleko i podjęli próbę podporządkowania sobie niewygodnego i rosnącego w potęgę władcy sąsiedniego państwa. Przywykłym do odnoszenia zwycięstw w walkach ze Słowianami panom wschodnioniemieckim niełatwo było pogodzić się z myślą, że tuż za Odrą rządzi niedawny poganin, teraz zaś "przyjaciel cesarza", nie ktoś z nich lub przez nich ustanowiony. "Tymczasem dostojny margrabia Hodo - czytamy w kronice Thietmara z Merseburga - zebrawszy wojsko, napadł z nim na Mieszka, który był wierny cesarzowi i płacił trybut aż po rzekę Wartę. Na pomoc margrabiemu pospieszył wraz ze swoimi tylko mój ojciec, graf Zygfryd, podówczas młodzieniec i jeszcze nieżonaty. W dzień św. Jana Chrzciciela (24 czerwca) starli się z Mieszkiem, odnieśli zrazu zwycięstwo, lecz potem w miejscowości zwanej Cidini, brat jego Czcibor zadał im klęskę, kładąc trupem wszystkich najlepszych rycerzy z wyjątkiem wspomnianych grafów". Relację Thietmara uzupełnia informacja Brunona z Kwefurtu, że Mieszko "sztuką zwyciężył" margrabiego Hodona. Postarajmy się najpierw zlokalizować teren, na którym rozgrywały się te wydarzenia. Historycy identyfikują "Cidini" z Cedynią położoną na wysokim, prawym brzegu Odry, na północ od ujścia Warty, silnym grodem strzegącym drogi, która wiodła z Pomorza na Magdeburg. Gród w Cedyni - jak podkreśla jego badacz Władysław Filipowiak - "ulokowany w największym wygięciu Odry ku zachodowi, ubezpieczał zachodnie skrzydło polskiego uderzenia ku północy od strony niemieckiej. Tędy bowiem przechodziła najkrótsza droga ze środkowych Niemiec. Grodzisko w Cedyni położone jest na wysokim brzegu pradoliny Odry, którędy przebiegała droga wiodąca od przeprawy w Osinowie. Usytuowanie grodziska obok traktu wiodącego wzdłuż jego wałów pozwalało na każdorazowe zamknięcie komunikacji w razie potrzeby. Wyjazd z pradoliny w innych miejscach był bardzo utrudniony". Najpewniej tym właśnie szlakiem, wiodącym z Niemiec na Osinów i Cedynię, wtargnęły na ziemie polskie wojska, prowadzone przez Hodona, które prawdopodobnie wyruszyły znad środkowej Łaby. Zapewne nieco na południowy zachód od grodu w Cedyni nastąpiło pierwsze starcie wojsk nieprzyjacielskich z czołowymi oddziałami polskimi. Tą właśnie, wysuniętą ku przodowi częścią swej armii dowodził osobiście Mieszko. Na czele drugiej, pozostającej nieco w tyle, części polskich oddziałów stał brat książęcy Czcibor. Najpierw nastąpiło starcie wojsk niemieckich z czołowymi oddziałami polskimi, które - podobnie jak w bitwie z 967 roku - zaczęły powoli ustępować pod naporem nieprzyjaciela, zmuszając go do rozciągnięcia się i rozluźnienia szyków. To właśnie oznacza sformułowanie kronikarza, że w walce tej Niemcy odnieśli zrazu zwycięstwo. Gdy najeźdźcy byli o tym przekonani, niespodziewanie dla nich wkroczyły do walki odwodowe oddziały polskie dowodzone przez Czcibora. Uderzyły one na Niemców z boku, podczas gdy ustępujące dotąd szyki Mieszka przeszły do kontrnatarcia. Bitwa zakończyła się druzgocącą klęską Niemców, którzy zostali wybici niemal do nogi. Uszli z życiem tylko margrabia Hodo i graf Zygfryd. Nawet Niemcy doszli do przekonania, że zostali pokonani sztuką wojenną Polaków, skoro taki pogląd doszedł do uszu Brunona z Kwerfurtu. Ponieważ w bitwie tej wzięli bezpośredni udział zarówno władca Polski, jak jego brat, niebezpieczeństwo uznano za bardzo poważne. Bitwa, stoczona przez wojsko polskie pod Cedynią 24 czerwca 972 roku, dobitnie świadczy o wartości ówczesnego polskiego żołnierza i polskiej sztuki wojennej. "Cesarz poruszony do żywego wieścią o tej klęsce - zapisał Thietmar - wysłał czym prędzej gońców, nakazując Hodonowi i Mieszkowi, aby pod rygorem utraty jego łaski zachowali pokój do czasu, gdy przybędzie na miejsce i osobiście zbada sprawę". Miało to nastąpić niebawem, wiosną następnego roku, kiedy Otto I wraz ze swoim świeżo koronowanym synem - imiennikiem podążył do wschodnich prowincji państwa. W drugiej połowie marca stanął w Kwedlinburgu, dokąd zwołał wielki zjazd polityczny. Prócz mnóstwa innych ważnych spraw miał wówczas cesarz rozstrzygnąć konflikt, jaki powstał między panami wschodnioniemieckimi a władcą Polski. Jak pragnął go zażegnać? Otóż zgoła inaczej, niż byśmy się tego spodziewali. Otto nie myślał przyznać racji Mieszkowi. Dlaczego? Dla cesarza najważniejszą sprawą było niedopuszczenie, żeby na wschodzie rozpętała się jakakolwiek nowa wojna. A przecież parli do niej panowie z tych części królestwa, z których zdaniem Otto musiał się liczyć. Układ układem, ale nie mogło się Ottonowi podobać, że jego polski "przyjaciel" zadaje dotkliwe ciosy wprawdzie niesubordynowanym, ale zawsze niemieckim panom. Niepokoił wreszcie cesarza - podobnie jak panów niemieckich - polityczny i wojskowy sojusz Polski z Czechami. Dlatego też podjął Otto I starania, które miały na celu osłabienie pozycji państwa polskiego, bez naruszania dotychczasowego stanu prawnych stosunków między Polską a cesarstwem. Wymógł na Mieszku, aby przysłał mu jako zakładnika swego pierworodnego syna, zrodzonego z Dobrawki - Bolesława, czym krępował jego ewentualne nieprzyjazne kroki względem siebie lub w stosunku do panów wschodnioniemieckich. Jednocześnie Otto zapewnił sobie życzliwość nowego władcy Czech, księcia Bolesława II Pobożnego, udzielając mu zezwolenia na utworzenie w Pradze biskupstwa. Liczył na silniejsze powiązanie Czech z Niemcami, na osłabienie sojuszu czesko-polskiego, zwłaszcza zaś na to, że Mieszko I nie będzie już mógł uzyskać pomocy południowego sąsiada. Stosunki polsko-niemieckie, które formalnie nie ulegały żadnej zmianie, stawały się więc coraz bardziej napięte. Mieszko miał powody, by być bardziej nieufnym do Ottona I. Cesarz też mu już nie dowierzał. Władca Polski stawał się coraz ostrożniejszy w stosunkach z cesarzem. Świadczy o tym znamienny fakt, że właśnie w czasie, kiedy był zmuszony wysłać swego syna na dwór Ottona, ofiarował kosmyk jego włosów papieżowi Benedyktowi VI. Symbolizowało to oddanie Bolesława w papieską opiekę. Miała go ona ustrzec przed niebezpieczeństwami, jakie mogłyby nań czekać, na cesarskim dworze. Nie wiadomo, jak ułożyłyby się stosunki między obu sąsiadującymi z sobą państwami, gdyby nie niespodziewana śmierć cesarza Ottona I podczas uczty 7 maja 973 roku w niewielkiej miejscowości Memleben, niedaleko od Merseburga. Stworzyła ona nową sytuację polityczną w Niemczech. Cesarstwo - Niemcy - Polska Mimo wszystkich zabiegów i starań, podjętych na długo przed śmiercią, nie udało się Ottonowi uchronić państwa od wewnętrznych waśni, które zaczęły się po jego zgonie. Najbliższe otoczenie zmarłego monarchy potwierdziło jego pragnienia i obwołało królem syna, który jeszcze za życia ojca został koronowany na cesarza rzymskiego jako Otton II. Mimo to znalazła się spora grupa zawiedzionych w swych nadziejach panów południowo-niemieckich, którzy mieli własnego kandydata do tronu. Był nim władca Bawarii, przedstawiciel bocznej, młodszej linii panującej dynastii, wnuk Henryka I Ptasznika i stryjeczny brat Ottona II, książę Henryk II Kłótnik. Zgłosił on teraz pretensje do korony. Zdołał skupić wokół siebie sporą gromadkę zwolenników z biskupem z Freising na czele, starał się też o nawiązanie przyjaznych stosunków z władcami sąsiednich krajów słowiańskich: Bolesławem II Pobożnym - władcą Czech - i Mieszkiem I. Rychło doszło do zawarcia formalnego porozumienia politycznego między przywódcami opozycji bawarskiej a książętami Czech i Polski celem, jak powiadano, obalenia Ottona II i wprowadzenia na tron niemiecki księcia Henryka. W Niemczech zanosiło się na wojnę domową, w której opozycja mogła liczyć na pomoc sąsiadów. Czyżby okoliczność, że Mieszko I udzielił poparcia opozycji bawarskiej, oznaczała, że zmienił on swoją politykę względem Niemiec, że przestał go obowiązywać dotychczasowy układ stosunków polsko-niemieckich? I tak, i nie. Zmienił o tyle, że władca Polski, mając przykre doświadczenie w związku ze stanowiskiem zajętym przez Ottona I w jego konflikcie z panami wschodnioniemieckimi, poczuł się najwyraźniej rozczarowany do "przyjaźni", jaka wiązała go z cesarzem. Upatrując w Ottonie II kontynuatora polityki ojca, bacznie obserwował rosnący w otoczeniu cesarza wpływ niechętnych mu panów niemieckich. Kiedy w Niemczech zaczęła się organizować opozycja, Mieszko zdecydował się udzielić jej poparcia w nadziei, że w ten sposób wytarguje od sąsiada korzystniejsze dla siebie warunki. Zdawał też sobie sprawę, że między nim a panami bawarskimi, którzy stanowili trzon stronnictwa popierającego księcia Henryka, nie ma najmniejszych powodów do konfliktów. Dotychczasowe stosunki Polski z Bawarią, tak kościelne, jak polityczne dobrze się układały. Rachuby polityczne Mieszka I sprowadzały się więc do nadziei na możliwość rozluźnienia w przyszłości zależności swego państwa od zachodniego sąsiada. Pod koniec panowania Ottona I zależność ta stawała się dla Polski coraz bardziej krępująca. Jednakże rachuby te nie miały się sprawdzić. Opozycja bawarska nie zdołała sobie zapewnić przewagi w Niemczech i stronnicy Ottona II niebawem pojmali jej przywódcę, księcia Henryka, i osadzili go w więzieniu. Do planowanego powstania więc nie doszło. Nowy cesarz, umocniwszy się na tronie, przygotowywał się do rozprawy z zagranicznymi sprzymierzeńcami zbuntowanego księcia. W wyniku trzech zbrojnych wypraw na Czechy zdołał Otto II zmusić Bolesława II Pobożnego do uległości, przyjęcia cesarskiej zwierzchności i podporządkowania się jego władzy. Co czynił Mieszko w tym czasie, kiedy imperator siłą rozprawiał się ze swymi przeciwnikami wewnętrznymi i z władcą czeskim? Zapewne Mieszko nie był tak mocno zaangażowany w knowania opozycji jak Bolesław II, nie on przecież dawał schronienie księciu bawarskiemu, gdy ów musiał uchodzić z kraju. W każdym jednak razie dobrze wiedziano, że i Mieszko sprzyjał przeciwnikowi imperatora. Należało się więc spodziewać, że teraz, po upokorzeniu władcy Czech, wyruszy Otto II na czele wojska przeciw Polsce. I zapewne tak właśnie stałoby się, gdyby nie niepokoje, jakie powstały w zachodnich prowincjach państwa niemieckiego, mianowicie niebezpieczny najazd Francuzów na Akwizgran. Sprawił on, że cesarz zaprzestał wszelkich poważniejszych akcji politycznych i wojskowych na wschodzie i zorganizował wyprawę odwetową przeciw Francji. Dopiero po jej zakończeniu, w roku 979, szykował się do wojny z Mieszkiem I. Władca Polski miał więc sporo czasu na poczynienie odpowiednich przygotowań, to bowiem, że Otto II nosi się z zamiarem zorganizowania zbrojnej wyprawy przeciw niemu, - nie było dlań od dawna żadną tajemnicą. Okazuje się, że przygotowania, jakie podjął wówczas Mieszko I, były nie tylko natury wojskowej, lecz również politycznej. W końcu 979 roku pociągnął więc Otto II z wojskiem ku wschodowi, zapewne szlakiem wiodącym przez górne Łużyce. Z powodu niesprzyjających warunków atmosferycznych zmuszony był jednak zawrócić z drogi. Było już zbyt późno na prowadzenie większej kampanii wojennej, należało ruszyć na nią raczej wcześniej, bezpośrednio po zakończeniu zbiorów zbóż, kiedy nie rozpoczęły się jeszcze jesienne szarugi, które zamieniały drogi w nieprzebyte błoto. Nie wiemy, czy wojska cesarskie znalazły się w pobliżu państwowych granic Polski. Być może zaledwie do nich doszły. Doświadczenia zmagań Ottona II z Bolesławem II Pobożnym wskazywały, że należy się jak najpoważniej liczyć z możliwością nowej wyprawy wojennej przeciw Polsce, gdy tylko nastaną lepsze warunki. Mieszko I i jego doradcy doskonale zdawali sobie sprawę, że wojna ta będzie stanowić bardzo poważne niebezpieczeństwo dla państwowości polskiej. Dlatego też prócz wszystkich koniecznych przygotowań do odparcia spodziewanego najazdu postanowiono podjąć kroki polityczne, które zmieniłyby dotychczasowy układ stosunków polsko-niemieckich na korzystniejszy. Zdecydowano się więc rozpocząć pertraktacje z tymi siłami politycznymi w Niemczech, które były dotychczas rzecznikiem napięcia, jakie panowało między obu państwami. Na podstawie doświadczeń ze stosunków polsko-niemieckich za panowania Ottona I polskie koła rządzące przekonały się, że płonne jest wiązanie nadziei na spokój na zachodniej granicy państwa jedynie z "przyjaźnią" z cesarzem. Były one zdania, że należy wejść w porozumienie nie tylko z monarchą, lecz przede wszystkim z tymi panami niemieckimi, którzy mieli decydujący wpływ na wschodnią politykę państwa. Stało się to koniecznością chwili zwłaszcza teraz, ponieważ zaczęły się rysować ciemne chmury na horyzoncie stosunków polsko-czeskich. Jeszcze w 977 roku zmarła Dobrawka, władca Polski mógł myśleć o nowym małżeństwie, takim, które byłoby dlań najbardziej korzystne ze względów politycznych. Sytuacja, w jakiej znalazło się państwo polskie, spowodowała, że wystąpił on z propozycją poślubienia córki najpotężniejszego z panów wschodnioniemieckich, margrabiego Dytryka, którego pozycja polityczna była dobrze znana na polskim dworze. Do wstępnych pertraktacji przystąpiono zapewne niedługo po nieudanej cesarskiej wyprawie i prowadzono je w pośpiechu. Oblubienica Mieszkowa, Oda, była podówczas zakonnicą w klasztorze w Kalbe nad Muldą. Aby mogła, zgodnie ze wszystkimi kościelnymi zwyczajami, opuścić klasztorne mury i wyjść za mąż; musiała uzyskać od odpowiednich władz kościelnych zwolnienie ze ślubów zakonnych. Było już sprawą margrabiego Dytryka, jak najbardziej zainteresowanego w połączeniu córki z udzielnym władcą potężnego państwa, aby ślub ten jak najszybciej doszedł do skutku mimo wszelkich przeszkód. Margrabia nie bardzo wziął sobie do serca sprzeciwy duchownych, decyzję swą motywował najwyższymi racjami politycznymi i w rezultacie małżeństwo Mieszka z Odą zostało zawarte. Niechętny księciu Polski biskup Thietmar nie omieszkał wyrazić przy tej okazji swego niezadowolenia. "Kiedy matka Bolesława (Chrobrego) umarła - czytamy w kronice Thietmara - jego ojciec poślubił bez zezwolenia Kościoła mniszkę z klasztoru w Kalbe, która była córką margrabiego Dytryka. Oda było jej imię i wielką była jej przewina. Albowiem wzgardziła oblubieńcem dając pierwszeństwo przed nim człowiekowi wojny, co spotkało się z potępieniem ze strony wszystkich dostojników Kościoła (...). Z uwagi jednak na dobro ojczyzny i konieczność zapewnienia jej pokoju, nie przyszło z tego powodu do zerwania stosunków, lecz znaleziono właściwy sposób przywrócenia zgody. Albowiem dzięki Odzie powiększył się zastęp wyznawców Chrystusa, powróciło do ojczyzny wielu jeńców, zdjęto skutym okowy, otwarto bramy więzień przestępcom". Tyle Thietmar reprezentujący w tej sprawie stanowisko niemieckiego Kościoła. Z okazji zawarcia małżeństwa ogłoszono powszechną amnestię, Mieszko zaś zwolnił jeńców, którzy się u niego znajdowali. Byli to ludzie pojmani w różnych wojnach i starciach granicznych. Informacja o zasługach Ody dla krzewienia wiary chrześcijańskiej wskazywałaby, że przybyła ona do Polski w otoczeniu duchowieństwa, które przystąpiło na miejscu do działalności misyjnej. Zawarcie małżeństwa przez Mieszka I z Odą spowodowało zwrot w polityce państwa polskiego względem Niemiec. Władca Polski opuszczał bowiem otwarcie szeregi stronników bawarskiego pretendenta do korony i przez nawiązanie bliskich, rodzinnych stosunków z panami wschodnioniemieckimi, wiernymi cesarzowi, przechodził do obozu ottoniańskiego. Jest także więcej niż prawdopodobne, że w tym czasie uległy dalszemu pogorszeniu stosunki Mieszka z Bolesławem II Pobożnym. Nie można wykluczyć, że niezależnie od kryzysu w stosunkach z cesarstwem do tego tak gwałtownego zwrotu w polityce państwa polskiego przyczyniła się także sytuacja, jaka powstała na północno-zachodnim skraju państwa polskiego. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych X wieku pojawił się u ujścia Odry nowy konkurent - królestwo duńskie. W tym samym czasie, kiedy rodziło się porozumienie polsko-saskie, oddziały Duńczyków coraz częściej pojawiały się w tych okolicach, nie wykluczone nawet, że zajęły wyspę Wolin. Dania zaczęła zagrażać na równi interesom polskim, jak wschodnioniemieckim. Thietmar, któremu duchowne dostojeństwo nie pozwoliło przymknąć oka na naruszenie kościelnych przepisów przy okazji polskiego małżeństwa Ody, powiedział, że zostało ono zawarte dla dobra jego ojczyzny i w celu zapewnienia pokoju. Biskup wyraził pogląd tych panów saskich, którzy ze zrozumieniem i aprobatą przyjęli decyzję margrabiego Dytryka. Dla nich rzeczywiste interesy niemieckie leżały na wschodzie i północy, nie zaś za Alpami, w Italii, do której wyprawił się Otto II. Niechętnie słuchali cesarskich wezwań do dostarczenia pomocy, gdyż cała ich uwaga musiała się skupić na wydarzeniach, które nie mogły ich nie interesować. Chodziło o najazd duński na Saksonię oraz o wielkie powstanie Słowian Połabskich, które wybuchło latem 983 roku. Wzniecili je Wieleci, ci sami, którzy jeszcze niedawno byli wojennymi przeciwnikami Mieszka I. Powstanie zagroziło istnieniu marchii margrabiego Dytryka, objęło lwią część jego władztwa, podcięło organizację kościelną na tych terenach. Zmusiło panów wschodnioniemieckich do zorganizowania obrony, następnie zaś do mającej się ciągnąć przez długie lata walki o przywrócenie niemieckiego panowania na ziemiach słowiańskich. Polityczną sytuację państwa niemieckiego skomplikowała dodatkowo niespodziewana śmierć cesarza Ottona II we Włoszech 7 grudnia 983 roku. Jego syn, nieletni Otto III, wprawdzie już koronowany na króla rzymskiego, jednak z powodu swego wieku nie był zdolny do objęcia władzy, oddano go więc w opiekę najbliższego męskiego krewnego. Tym zaś był przetrzymywany do niedawna w więzieniu, ambitny książę bawarski Henryk II Kłótnik. Postanowił on wykorzystać nadarzającą się okazję i sięgnąć po władzę w Niemczech. Z chwilą objęcia opieki nad Ottonem III podjął więc energiczne kroki celem pozyskania sobie zwolenników, którzy byliby gotowi poprzeć jego kandydaturę do tronu. Rozpoczęły się długotrwałe przetargi polityczne i wiele wskazywało, że tym razem uda się księciu osiągnąć cel. Wszystko zależało jednak od stanowiska, jakie zajmą panowie z poszczególnych prowincji państwa niemieckiego. Wiele mieli też do powiedzenia władcy sąsiednich, uzależnionych od cesarstwa państw. "Henryk - pisze kronikarz - wyjechawszy z Magdeburga, spędził najbliższe święta Wielkanocne (23 III 984) w Kwedlinburgu wśród radosnych uroczystości. Zjechało się tu mnóstwo książąt państwa, ci zaś, którzy nie chcieli przyjechać, wydelegowali posłów z poleceniem, by pilnie na wszystko baczyli. Podczas tych uroczystości zebrani obwołali go królem i śpiewali na jego cześć hymny pochwalne. Przybyli tam także wśród wielu innych książąt Mieszko, Mściwój (książę obodrzycki) i Bolesław (II Pobożny) i przyrzekli mu pod przysięgą poparcie jako królowi i władcy. Wielu z książąt nie odważyło się jednak złamać przyrzeczonej (Ottonowi III) wierności i z obawy przed gniewem Boga. Ci mianowicie wymknęli się powoli i pospieszyli do grodu Asselburg, gdzie już inni tacy, jak oni, zbierali się w jawnym spisku przeciwko księciu". Ogólnoniemiecki zjazd panów w Kwedlinburgu nie zaspokoił politycznych pragnień ambitnego pretendenta do tronu. Wprawdzie, tak jak sobie tego życzył, został obwołany królem, ale nie opowiedzieli się za nim wszyscy możni liczący się w kraju. Wielu panów, których z niepokojem oczekiwano, w ogóle nie przybyło do Kwedlinburga, co gorsza zaś, niektórzy z nich udali się wprost do Asselburga, inni cichaczem się tam przemykali. Dlaczego w tej sytuacji zarówno władca Czech, jak książę Polski udzielili poparcia Henrykowi II Bawarskiemu? Uczynili to zresztą - jak pamiętamy - nie po raz pierwszy, gdyż opowiedzieli się po jego stronie już raz, po zgonie Ottona I. Motywy, którymi kierował się książę Bolesław II, były następujące: chciał rozluźnić zależność swego państwa od potężnego niemieckiego sąsiada, a jednocześnie osłabić pozycję Niemiec na ziemiach słowiańskich między Łabą i Odrą, w związku z pretensjami państwa czeskiego do obszaru Miśni. Bolesław II od wielu lat prowadził, w miarę swoich możliwości, politykę antysaską. Jego związanie się z opozycją bawarską było więc zrozumiałe. Jak jednak wyjaśnić stanowisko Mieszka I? Przecież polityka władcy Polski w stosunku do Niemiec różniła się od polityki prowadzonej przez Bolesława II. Wprawdzie i on poparł niegdyś Henryka II Kłótnika przeciwko Ottonowi II, ale później dokonał reorientacji swej polityki, i poszukał gwarancji pokoju i bezpieczeństwa z innej strony, wiążąc się z możnowładztwem saskim. Dlatego też podczas zjazdu w Kwedlinburgu zajął on postawę mniej jednoznaczną w porównaniu ze stanowiskiem Bolesława II. Chociaż podobnie jak on udzielił poparcia Henrykowi, to jednak nie myślał zrywać dobrych stosunków z potężnym stronnictwem panów wschodnioniemieckich, którzy tradycyjnie już opowiadali się po stronie Ottonów. Czyżby więc stanowisko Mieszka I wobec Niemiec było wówczas dwuznaczne? Bynajmniej. Nie zapominajmy, że Mieszko otrzymał wezwanie do przybycia na zjazd kwedlinburski od księcia Henryka II Bawarskiego, ale nie jako pretendenta do tronu, lecz jako prawego opiekuna nieletniego monarchy. Ze stosunku zależności od cesarstwa wynikało, że Mieszko winien się stawić na takie wezwanie. Tak też uczynił. Nie był panem niemieckim i kierował się przede wszystkim interesami własnego państwa, kiedy więc zobaczył, jak wielu spośród możnowładców Niemiec opowiada się za Henrykiem, do którego on sam nie mógł mieć żadnych pretensji i zastrzeżeń, także go poparł. Oznaczało to, że chętnie uzna Henryka za prawego władcę Niemiec, skoro ów obejmie tron. Jednocześnie Mieszko starał się zacieśnić dobre stosunki z najbliższymi sąsiadami zza Odry podkreślając tym samym, iż nie myśli zmienić tej linii politycznej, którą obrał poślubiając Odę. Co więcej, postarał się o jej umocnienie. Najstarszy syn Mieszkowy Bolesław, który jeszcze jako dziecko otarł się o wielką politykę, gdy przed jedenastoma laty znalazł się jako zakładnik na cesarskim dworze, dawno ukończył czternasty rok życia i według ówczesnych pojęć był już dojrzałym mężczyzną. Od jakiegoś też czasu sposobił się pod okiem ojca do pracy państwowej, towarzyszył mu w wyprawach wojennych i pertraktacjach dyplomatycznych. Właśnie teraz, w 984 roku, Mieszko postanowił poszukać dlań żony i znalazł ją w osobie córki margrabiego Miśni Rykdaga. Doszło do zawarcia politycznego - jak wszystkie wówczas - związku małżeńskiego, który umacniał więzi polskiej dynastii ze wschodnioniemieckim możnowładztwem. Ono zaś wciąż jeszcze się wahało, po której stronie ma się opowiedzieć. Dochowanie wierności młodocianemu Ottonowi III oznaczałoby bowiem dla panów wschodnioniemieckich ryzyko regencji, która - w wypadku gdyby miała ją sprawować cesarzowa - matka, tj. Teophano - mogłaby spowodować wzrost znaczenia spraw włoskich w polityce imperium, natomiast uszczerbek dla interesów na wschodzie i północy. Ale czy kandydatura Henryka była gwarancją, że nowy władca zaangażuje się czynnie w walkę ze zbuntowanymi Słowianami, zagrażającymi ziemi saskiej i Turyngii, nie mówiąc już o marchiach? Przecież nie darmo poparł go książę Obodrzyców, ów potencjalny, jeżeli nie faktyczny, potężny przeciwnik panów saskich! Gdyby więc Henryk II Bawarski sięgnął po koronę, czyż nie stałoby się tak, że ludzie z jego księstwa objęliby najwyższe stanowiska w państwie, a interesy Bawarii zaczęłyby przeważać w polityce państwa? Wybór nie był łatwy i realne interesy wschodnioniemieckiego możnowładztwa przesądziły o tym, że po dłuższym wahaniu opowiedziało się ono po stronie Ottona III. Do Asselburga, dokąd zjeżdżali się zwolennicy tej kandydatury, przybyła spora grupa panów z księciem saskim Bernardem na czele, stawił się tam też i margrabia Dytryk. Prawa Ottona III poparł również potężny arcybiskup moguncki Willigis oraz liczni panowie z zachodnich prowincji państwa. W takich okolicznościach doszło w Niemczech do wojny domowej. Książę czeski odsłonił teraz swoje zamiary: korzystając z zamieszania zajął podstępnie gród miśnieński. Nic jednak nie wiadomo, aby do walk tych włączył się Mieszko I. Do zgody doszło na kolejnym zjeździe panów niemieckich w Kwedlinburgu, na Wielkanoc 985 roku, kiedy to Henryk II Bawarski podporządkował się ostatecznie władzy Ottona III i otrzymał na powrót lenno bawarskie. Na zjazd przybyli również przedstawiciele Mieszka I przynosząc młodemu cesarzowi dary i zapewniając go o wierności księcia Polski. Nastąpił więc powrót do tego układu stosunków między Polską a cesarstwem, jaki istniał za rządów Ottona II. Przy okazji zjazdu kwedlinburskiego załatwiono jeszcze inną sprawę. Świeżo zawarte małżeństwo syna Mieszka - Bolesława z córką margrabiego miśnieńskiego przestało już odpowiadać politycznym interesom władcy Polski. Miśnia znajdowała się we władaniu Czechów, margrabia Rykdag nie żył, nic nie stało na przeszkodzie, by Bolesław Chrobry odesłał swą żonę do jej kraju. Nie troszczono się o kościelne unieważnienie tego związku. Nie zmieniło to jednak w niczym dobrych stosunków państwa polskiego z panami wschodnioniemieckimi. Winniśmy sobie postawić pytanie, dlaczego Mieszko I od dłuższego już czasu z takim uporem trwał przy swej prosaskiej polityce? Dlaczego tak zważał, by jego stosunki z panami wschodnioniemieckimi nie zostały zamącone przez jakikolwiek incydent? Na spokoju zależało Mieszkowi na pewno nie dlatego, by sądził, iż nie potrafiłby go sobie zapewnić w inny sposób, na przykład na drodze wojennej. Spokój na zachodzie był mu potrzebny dla realizacji ważnych zamierzeń politycznych, zarówno tych najbliższych, jak bardziej długofalowych. Przypominamy sobie, że polska ekspansja w kierunku ujścia Odry napotykała opór nie tylko ze strony Wieletów, lecz także Duńczyków. Najprawdopodobniej właśnie w celu przeciwstawienia się ambicjom duńskim w rejonie nadbałtyckim mniej więcej w początkach lat osiemdziesiątych X wieku Mieszko nawiązał bliższe stosunki z władcą szwedzkim i wydał zań swą córkę. Nie znamy bliżej okoliczności zawarcia owego sojuszu polsko-szwedzkiego, nie możemy też wiele powiedzieć o tym, jakie były jego polityczne rezultaty. W każdym razie był on skierowany przeciw ekspansji duńskiej w rejonie ujścia Odry i wiązał się z umacnianiem polskiego panowania na Pomorzu. Wystąpienie państwa polskiego przeciw aspiracjom duńskim na południowym pobrzeżu Bałtyku było oczywiście jak najbardziej na rękę panom wschodnioniemieckim. Nie tylko jednak sprawy północno-zachodniego obszaru państwa wymagały od Polski zachowywania jak najlepszych stosunków z Niemcami. Młode państwo polskie rozpoczęło wówczas nowy etap walki o zjednoczenie wszystkich ziem polskich. Ekspansja polityczna Polski skierowała się bowiem ku Małopolsce i Śląskowi, co wiązało się z konfliktem z Czechami. Wreszcie ze wschodu do granic państwa Mieszka I zbliżało się potężne księstwo kijowskie, przeżywające bujny rozkwit pod rządami Włodzimierza Wielkiego. W 981 roku sięgnęło ono po pograniczny obszar Grodów Czerwieńskich. Było więc wiele racji po temu, aby się wystrzegać jak ognia możliwości konfliktu z najsilniejszym i najbardziej niebezpiecznym ze wszystkich - zachodnim sąsiadem państwa polskiego. Ostatnie lata W zamian za poparcie Ottona III i odrzucenie pretensji Henryka II Bawarskiego panowie wschodnioniemieccy wymogli na władcy, a właściwie na występującej w jego imieniu matce, cesarzowej Teophano, zobowiązanie jak najszybszego podjęcia kroków celem zmuszenia do posłuchu zbuntowanych Słowian Połabskich. Już wówczas - gdy w Kwedlinburgu książęta i panowie składali swemu władcy hołd i zapewniali go o wierności - przygotowywano wyprawę wojenną przeciw Wieletom, którzy dwa lata temu ośmielili się zrzucić jarzmo niemieckiego panowania. Miała to być jednak ekspedycja nie ogólnoniemiecka, lecz lokalna, gromadząca tylko wojsko panów saskich, nie udało się bowiem pozyskać rycerstwa z innych stron państwa. Zawezwano na wyprawę także Mieszka I. "A w tym roku Sasi najechali Słowiańszczyznę - pisał na kartach rocznika zakonnik z Kwedlinburga - a przyszedł im z pomocą Mieszko z wielkim wojskiem: pustoszyli oni całą tę ziemię pożarami i rzezią". W rok później nasz mnich zanotuje jeszcze, że "król Otto, choć młodzieniaszek, przybywa z wielkim wojskiem Sasów do Słowiańszczyzny. I tamże przybył do niego Mieszko I z wielkimi zastępami i przywiódł mu jednego wielbłąda i wiele innych podarków i siebie samego oddał pod władzę jego: ci razem maszerując spustoszyli całą tę ziemię pożarami i wyludnieniem". Udział władcy Polski i jego oddziałów w dwóch kolejnych wyprawach niemieckich przeciwko Wieletom w latach 985 i 986 jest w pełni uzasadniony. Zobowiązywał do niego stan zależności Polski od imperium, z którego wypływał między innymi obowiązek stawiania się na wezwanie cesarza na organizowaną przezeń wyprawę wojenną. Wynikał też ze stosunków, jakie książę utrzymywał z panami wschodnioniemieckimi, którzy byli faktycznymi inspiratorami tej wojny. Ponadto dawniejsze doświadczenia polityczne wskazywały, że Mieszko I nie miał najmniejszego powodu, aby spoglądać na Wieletów inaczej niż jak na swoich politycznych przeciwników i konkurentów do panowania nad ujściem Odry. Wszystkie te racje, sprawiły, że władca Polski nie tylko osobiście pociągnął na obie kolejne wyprawy, lecz że ruszył na nie ze znaczną ilością wojska, ściągając na wojnę najlepszych drużynników. Manifestował w ten sposób własne zainteresowanie powodzeniem tego przedsięwzięcia. Jednakże wyłącznie militarnymi przesłankami nie dałoby się wytłumaczyć faktu przywiezienia przez Polaków wspaniałych darów dla młodego władcy niemieckiego, wśród nich zaś egzotycznego zwierzęcia - wielbłąda. Podarki - im bardziej osobliwe, tym wyżej cenione - należały już nie do wojennego, ale do dyplomatycznego obyczaju tych czasów. Mieszko ofiarował je cesarzowi dlatego, że przy okazji udziału obu monarchów we wspólnym przedsięwzięciu wojennym doszło do ich osobistego spotkania oraz odnowienia politycznych układów. Nie mamy żadnych podstaw, by podejrzewać, że w czymkolwiek zmienił się wówczas prawny stan stosunków między obu państwami. Nie ulegał on też żadnej zmianie w związku z ceremonialnym spotkaniem Mieszka z Ottonem III podczas ekspedycji przeciw Wieletom w 986 roku. Dotychczas potwierdzenia dawnego układu stosunków między Polską a Niemcami dokonywali upełnomocnieni posłowie. Teraz uczynił to sam władca, jak tego wymagał średniowieczny obyczaj polityczny. Zbieżność politycznych interesów regencji, sprawującej władzę w Niemczech w imieniu Ottona III, oraz Mieszka, nie polegała jednak w tym czasie jedynie na wspólnym zainteresowaniu w pokonaniu zbuntowanych Słowian Połabskich. W połowie lat osiemdziesiątych był to bowiem ważny, ale mimo wszystko już margines polityki państwa polskiego, które w coraz większym stopniu orientowało się na południe i zachód. Podjęta właśnie przez Mieszka ekspansja na Małopolskę i Śląsk miała na celu trwałe związanie tych ziem z resztą polskiego obszaru państwowego. Prowadziło to do nieuchronnego skrzyżowania się interesów Polski i Czech, z którymi już od jakiegoś czasu utrzymywano nie najlepsze stosunki. Młody Bolesław Chrobry z polecenia ojca zawarł teraz nowe małżeństwo, tym razem z nieznaną z imienia Węgierką, być może córką władcy Węgier Gejzy. Świadczy to, że Polska poszukiwała wówczas sojusznika na południu, aby mieć w nim oparcie w razie konfliktu z sąsiadem czeskim. Ale przeciwnikami Bolesława II Pobożnego byli nie tylko władcy Polski i Węgier. Zagarnięcie przez Bolesława II Miśni musiało doprowadzić do poważnego napięcia w stosunkach czesko-niemieckich. Cesarzowa Teophano, gdy tylko udało jej się opanować sytuację wewnątrz kraju, zaczęła montować silną koalicję przeciw Czechom, w której skład - oprócz Niemiec - weszła Polska, sprzymierzone z nią Węgry, a być może i przymuszony do poparcia swego władcy, niedawny sojusznik księcia Bolesława II Czeskiego, Henryk II Kłótnik. W latach 986 i 987 nastąpiły więc dwie niemieckie wyprawy wojenne przeciw państwu czeskiemu, podczas gdy Polacy wypierali Czechów z obszarów Małopolski i Śląska. Zasób informacji, jakim dysponujemy o tych wydarzeniach, jest niestety odwrotnie proporcjonalny do ich znaczenia. Żaden z duchownych, działających w Polsce, nie opisał przebiegu konfliktu polsko-czeskiego, natomiast dziejopisarze obcy zwracali uwagę na inne sprawy. Tak więc walki Mieszka I o przyłączenie do swego państwa Małopolski i Śląska pozostały dla nas w szczegółach nie znane. Trochę światła rzuciły na nie wydarzenia nieco późniejsze, które były konsekwencją zajęcia przez państwo polskie obszarów znajdujących się do niedawna we władaniu Czechów. Mianowicie Bolesław II Pobożny, który poniósł dotkliwe klęski w walkach z Niemcami i Polakami, utracił Miśnię, Małopolskę i Śląsk, rychło zaczął próbować rewindykacji choćby części utraconych ziem. Wiedział o zaangażowaniu znacznych sił niemieckich w walki z Połabianami i dlatego nie spodziewał się teraz jakichkolwiek działań niemieckich przeciwko sobie. Podjął więc próbę wyparcia Mieszka I ze zdobytych przezeń niedawno obszarów. W tym celu zapewnił sobie pomoc wieleckich sojuszników i zorganizował wyprawę wojenną. Mieszko, skoro tylko dowiedział się o niebezpieczeństwie, zwrócił się o pomoc do cesarzowej Teophano, która przysłała mu niewielki oddział zbrojnych, z arcybiskupem magdeburskim Gizylerem na czele. Mianowanie tak wysokiego dostojnika dowódcą małego oddziału posiłkowego, miało na celu pokazanie, jak wielką wagę przywiązuje dwór niemiecki do przyjacielskich stosunków z Mieszkiem. Na większą jednak pomoc Mieszko nie miał co liczyć, gdyż panowie wschodnioniemieccy toczyli uporczywe boje na północy swego kraju. Bolesław II Pobożny rozpoczął działania wojenne w lipcu, kiedy panowały dogodne warunki atmosferyczne. Wyruszył z Czech ku północy, wychodząc na przeciw spodziewanym posiłkom wieleckim, planując następnie, po połączeniu się obu wojsk, wspólne uderzenie na Polskę od zachodu. Wiódł swe oddziały przez obce ziemie, znajdujące się we władaniu niemieckim, spokojnie, nie wszczynając niepokojów, i w ten sposób dotarł do kraju Słubian, położonego na Dolnych Łużycach. Oddajmy teraz głos biskupowi Thietmarowi, któremu zawdzięczamy dokładny opis wydarzeń, oparty na relacji jego ojca, uczestnika wojny. "W tym czasie Mieszko i Bolesław (czeski) popadli w spór i wielce na się nawzajem nastawali. Bolesław przyzwał na pomoc Luciców (tj. Wieletów; Lucice to druga nazwa Wieletów), którzy zawsze byli wierni zarówno jemu, jak jego przodkom, Mieszko zaś zwrócił się o pomoc do cesarzowej. Cesarzowa, która podówczas znajdowała się w Magdeburgu, wysłała tam arcybiskupa Gizylera i następujących grafów: Ekkeharda (późniejszego margrabię Miśni), Ezykona, Binizona (panów merseburskich), mojego ojca i jego imiennika Zygfryda (z Northeim), Brunona (z Brunszwiku), Udona (grafa z rodu Stade) oraz wielu innych. Ci, wyruszywszy w sile zaledwie czterech oddziałów, przybyli do kraju Słubian i tam rozbili obóz nad jeziorem, przez które przerzucony był długi most. I oto wśród ciszy nocnej zjawił się jeden z rycerzy Wilona, który poprzedniego dnia wyjechał naprzód, aby obejrzeć swoje posiadłości, i został schwytany przez Czechów, a teraz zdołał się im wymknąć. Pierwszą rzeczą, którą uczynił, było donieść grafowi Binizonowi o grożącym... niebezpieczeństwie. Zaalarmowani przezeń nasi zerwali się szybko i zaczęli się gotować do boju, po czym, kiedy jeszcze szarzało, wysłuchali mszy świętej, jedni stojąc, drudzy siedząc na koniu: O wschodzie słońca opuścili obóz pełni niepokoju co do wyniku zbliżającej się bitwy". Sasi mieli powody do niepokoju, kiedy spotkali wielekroć przeważające wojska czeskie. Rzeczywiście też, 13 lipca, nadciągnął w te strony Bolesław II Pobożny wraz z całym swym wojskiem. Gdy obie armie stanęły na przeciw siebie, wymieniono posłów, jak tego wymagał obyczaj. Władca Czech starał się za wszelką cenę uzyskać informacje o liczebności i uzbrojeniu oddziałów niemieckich, aby przekonać się, "czy może się z nimi zmierzyć, czy raczej nie". Jego doradcy namawiali go ponoć, by nie pozwolił ujść z życiem żadnemu z napotkanych niemieckich rycerzy. Każdy bowiem, kto uszedłby z życiem z tego spotkania, byłby dla Czechów niechybnym zwiastunem wojny z Niemcami. Wysłany na przeszpiegi rycerz Słopan zaczął jednak odradzać swemu władcy wszczynanie walki z oddziałami Sasów. "Wojsko to jest słabe co do ilości - przekonywał Bolesława - lecz doskonałe co do jakości i całe okryte żelazem. Możesz się z nim zmierzyć, lecz jeśli nawet przypadnie ci zwycięstwo w dniu dzisiejszym, to będziesz tak wyczerpany, że z trudem tylko lub wcale nie ujdziesz przed następującym ci na pięty twoim wrogiem Mieszkiem. Narazisz się również na wieczną nieprzyjaźń Sasów. Jeżeli zaś ulegniesz w walce, koniec będzie z tobą, i całym należącym do ciebie państwem. Nie ma bowiem nadziei, abyś mógł stawić opór otaczającym cię zewsząd wrogom". Władca czeski zaniechał zamiaru rozgromienia oddziałów niemieckich i wystąpił do stojących na ich czele wielmożów saskich z propozycją, "aby ci, którzy przeciwko niemu tu ściągnęli, udali się wraz z nim do Mieszka i pomogli mu przez swe wstawiennictwo u tegoż w odzyskaniu zabranych posiadłości". "Nasi przystali na to - kontynuuje biskup merseburski. - Jakoż ruszyli razem z nim w drogę arcybiskup Gizyler oraz grafowie: Ekkehard, Ezyko i Binizo, podczas gdy inni powrócili w spokoju do domu. Kiedy nadszedł wieczór, odebrano naszym broń, którą jednak zwrócono im zaraz, gdy tylko potwierdzili przysięgą umowę. Bolesław przybył razem z nimi nad Odrę i wyprawił posła do Mieszka z wiadomością, że ma w swoim ręku jego sprzymierzeńców. Jeżeli Mieszko zwróci mu zabraną część państwa, pozwoli im odejść cało, w przeciwnym wypadku zgładzi ich wszystkich. Lecz Mieszko tak mu na to odpowiedział: Jeżeli król chce ratować swoich ludzi lub śmierć ich pomścić, niechaj to czyni! Jeżeli jednak to nie nastąpi, to on, Mieszko, nie myśli z ich powodu ponosić jakiejkolwiek straty. Gdy te słowa doszły do Bolesława, wypuścił wszystkich naszych, lecz złupił i spalił, co tylko mógł, w okolicy". Panowie niemieccy, którzy spotkali na swej drodze oddziały czeskie, nie wykonali rozkazu cesarzowej i nie przyszli z pomocą Mieszkowi. Nie uczynili tego ze względu na wojskową przewagę księcia Czech. Bolesław II napotkawszy na ziemi łużyckiej niewielką armię, dowodzoną przez najprzedniejszych wschodnioniemieckich dostojników, zorientował się, że podjęcie z nimi walki byłoby wprawdzie łatwe, ale doprowadziłoby go do wojny z Niemcami, czego wolał uniknąć. Nie tylko strona niemiecka, ale i czeska poszły więc tutaj na ustępstwa. I tak Czesi zawarli pokój z panami wschodnioniemieckimi, co oznaczało rezygnację z czeskich pretensji do Miśni. Oferta wykorzystania mediacji Niemców w konflikcie z Mieszkiem oznacza, że Bolesław II w sytuacji, w jakiej się znalazł, wolał także zrezygnować z pierwotnego planu rozstrzygnięcia zatargu z Polską jedynie na drodze wojennej. Trudno się dziwić panom niemieckim, że się tej mediacji podjęli, nie sposób też ganić Mieszka za to, że odrzucił czeskie propozycje, które były zwyczajnym politycznym szantażem. Groźba zamordowania Gizylera i innych panów była - o czym dobrze wiedział zarówno Bolesław II, jak i Mieszko I - tylko czczą przechwałką i nie moralne, lecz polityczne względy nie pozwalały Czechom na jej spełnienie. Zbyt dobrze wiedział o tym Bolesław II, aby się o to pokusić. Okoliczność, że posłowie tak szybko i łatwo odnaleźli Mieszka, wskazuje, iż władca Polski znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca, w którym spodziewano się przekroczenia granicy Odry przez Czechów. Najprawdopodobniej było to w rejonie Krosna. Jest niezmiernie charakterystyczne, że Czesi, skoro zorientowali się, że Polacy są dobrze przygotowani do obrony, nie próbowali nawet przekroczenia rzeki lub zdobycia jakiegoś pogranicznego terytorium. Ograniczyli się tylko do złupienia i spalenia tego, co się dało, w najbliższej okolicy, w czym pomogli im ich wieleccy sojusznicy. Po niepowodzeniu pertraktacji z Mieszkiem Czesi rozpoczęli odwrót. Zdobyli wówczas jeden z pogranicznych grodów, być może Niemczę Łużycką, który wydali na pastwę swym pogańskim sojusznikom. Ci uczynili bogom ofiarę z dowódcy grodu, następnie postanowili powrócić do swych siedzib. "Tymczasem Bolesław - pisze Thietmar - wiedząc dobrze, że bez jego pomocy nasi nie będą mogli ujść cało do domu przed Lucicami, wypuścił ich następnego dnia o świcie, przynaglając do pośpiechu. Lucicy dowiedziawszy się o tym, chcieli zaraz urządzić pościg z dużym doborowym wojskiem. Z trudem wielkim uspokoił ich Bolesław następującą przemową: Skoro przybyliście tutaj mnie na pomoc, baczcie, byście spełnili do końca podjęty przez was dobry uczynek. Bądźcie pewni, że póki życia mego nie dopuszczę do tego, by stała się dzisiaj jakakolwiek krzywda tym, których przyjąłem pod swoją opiekę i odpuściłem w pokoju. Honor i roztropność nie pozwalają nam czynić jawnych wrogów z dotychczasowych przyjaciół. Wiem, że wielka jest nieprzyjaźń między wami, lecz przyjdzie stosowniejsza pora dla waszej zemsty". Tymi słowami zdołał Bolesław ułagodzić Wieletów, którzy jeszcze dwa dni pozostali na miejscu. Po wymianie pożegnań i odnowieniu politycznego przymierza, wyruszyli oni w powrotną drogę. Mimo próśb Bolesława wdali się oni w walkę z Niemcami. Próba militarnego pokonania Mieszka, podjęta w 990 roku przez Bolesława II Pobożnego, zakończyła się więc niepowodzeniem. Przygotowana przez władcę Czech wyprawa wojenna nie dotknęła właściwie ziem polskich, z wyjątkiem niewielkiego, północnego skraju Śląska. "Zabrana część państwa", którą starał się odzyskać książę Bolesław, mianowicie Śląsk, a być może także i Małopolska, pozostała pod panowaniem polskim. W ten sposób zakończył się długoletni proces jednoczenia ziem polskich pod jedną polityczną władzą. Sojusz czesko-wielecki, w którym tak wielką nadzieję pokładał książę Bolesław II, okazał się zbyt nikłą podstawą do zrealizowania planu wydarcia Polakom ziem, niedawno przez nich włączonych do swego państwa. Polityczna sytuacja Polski nie uległa jednak po wojnie 990 roku, większej zmianie: konflikt z Czechami nie został zażegnany, podobnie jak nie zanosiło się na zakończenie konfliktu ze Słowianami Połabskimi. Polskie oddziały będą więc nadal brały udział w niemieckich wyprawach przeciw zbuntowanym ludom słowiańskim, w bojach, które w latach 991-992 toczyły się o Brennę. Stosunki polsko-niemieckie nie uległy - jak dotąd - żadnej zmianie. Czy jednak okoliczność, że Mieszko I przyłączył do swego państwa obszary, które do niedawna znajdowały się we władaniu czeskim, nie zawierała w sobie przesłanki dla ich ewentualnej zmiany? Przecież tereny te w oczach dworu cesarskiego stanowiły część lenna czeskiego wasala, którego podległość imperium była znacznie większa niż zależność Mieszka. A zatem, czyż nie mogła powstać obawa, że cesarstwo upomni się kiedyś o swoje lenne prawa do Małopolski i Śląska, a nawet, że będzie się starało o ogarnięcie nimi całości państwa polskiego? Obawy te nie były bezzasadne. Terytorialnej integracji państwa polskiego zagrażały jednak nie tylko czynniki zewnętrzne, takie jak: pretensje czeskie, możliwość wysunięcia roszczeń przez Niemcy, zagrożenie wieleckie czy duńskie. Zjednoczenie ziem polskich pod jedną władzą, dokonane ostatecznie przez Mieszka I, wiązało się z przezwyciężaniem plemiennych separatyzmów, lokalnych ambicji, z przyłączeniem do polańskiego ośrodka coraz to nowych obszarów, organizowaniem na nich władzy. Polskie koła rządzące, książę i jego doradcy doskonale zdawali sobie sprawę, jak ważne jest umocnienie słabych i młodych wciąż więzi, spajających niezależne do niedawna plemienne terytoria w jedno dobrze zorganizowane państwo. Troska o integralność państwa polskiego była motywem jednej z ostatnich wielkich politycznych decyzji, jaką Mieszko I podjął pod koniec swego panowania. Aby zapobiec pretensjom sąsiadów oraz ewentualnym wewnętrznym dążeniom odśrodkowym, uciekł się on do stosowanego w owych czasach politycznego sposobu, mianowicie poddania całości państwa pod opiekę papiestwa. Nazywało się to wówczas darowaniem go św. Piotrowi. Wszelkie obce zamachy na całość państwa polskiego stawałyby się odtąd uszczupleniem papieskiej własności i jako takie musiałyby się spotkać z potępieniem Kościoła. Co więcej, skoro Polska stawała się lennem stolicy apostolskiej, nie można już było sprawić, aby była kiedykolwiek lennem cesarskim. A zatem władca Polski zyskiwał nowy oręż ułatwiający mu przeciwstawienie się ewentualnym zakusom imperium.