tytuł: "Faust" autor: Robert Nye tekst wklepał: bimini@poczta.gazeta.pl drobna korekta: dunder@poczta.fm * * * Robert Nye jest pisarzem znakomitym, oryginalnym, a przede wszystkim kontrowersyjnym. Kilka jego powieści: „Falstaff", „Merlin", „The Memoirs of Lord Byron", „The Life and Death of my Lord Gilles de Rais", „Mrs Shakespeare", czy wreszcie „Faust", to odczytane na nowo, bardzo indywidualnie, wielkie mity kultury Zachodu. Wszystkie te tytuły łączy błyskotliwy i wysmakowany humor, popisy erudycyjne autora, a nierzadko szczypta erotyzmu. Nye opublikował także kilka tomów poezji (m. in. „Darker Ends", „Divisions on a Ground"), książki dla dzieci (m. in. „The Bird of the Golden Land"); współpracuje stale, jako recenzent, z „The Times" i „Gaurdian". Za „Falstaffa", znanego również polskim czytelnikom, otrzymał nagrody Hawthorndena i Literacką Guardiana w 1976 roku. Jest Anglikiem, mieszka w Irlandii, urodził się u progu nowej epoki, w 1939 roku. Nasze wydawnictwo przygotowuje polską edycję „Merlina" i mamy nadzieję, iż nie będzie to ostatnia książka Roberta Nye'a jaką opublikujemy. FAUST czyli Historia Von D. Johann Fausten dem wietbeschreyten Zauberer und Schwarzkimstler li też Historya Doktora Jana Fausta, okrzyczanego Magikusa i Czarnoksiężnika, jako ją był spisał jego famulus i uczeń, Krzysztof Wagner, oto po raz pierwszy przetłumaczona na angielską mowę przez ROBERTA NYE'A za czym spolszczona ręką PIOTRA SIEMIONA WYDAWNICTWO MARABUT Gdańsk 1992 Tytuł oryginału: FAUST being the Historia Von D. Johann Fausten dem wietbeschreyten Zauberer und Schwartzktinstler ot History of Dr John Faust the notorious Magidan and Necromancer, as written by his familiar servant and.disciple Christopher Wagner, nów for the first time Englished from the Low German by ROBERT NYE Copyright 1980 by Robert Nye Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1992 Pierwsze wydanie w języku polskim Redakcja: Małgorzata Jaworska Projekt okładki: Tomasz Bogusławski ISBN 83-85416-06-4 Wydawnictwo MARABUT 81-826 Sopot, ul. Żeromskiego HA/2, tel./fax 51-61-04 Skład: Maria Chojnicka Druk: Drukarnia Wydawnictw Naukowych Łódź, ul. Żwirki 2 * * * Spis treści Część pierwsza: Wieża Część druga: Droga do Rzymu Część trzecia: Wielki tydzień * * * Angelus in maiori plenitudine sapientiae conditus est quam homo. Sed nullus homo, nisi omnino amens, eligit esse aeąualis angelo, nedum Deo. Tomasz z Akwinu, Summa Theologica, I, DCIII, 3 Peccatum hominis non est gravius quam peccatum daemonis. Sed locus poenalis hominis est infernus. Tomasz z Akwinu, Summa Theologica, I, LXIV, 3 * * * Dla Christophera Sinclaira-Stevensona * * * Część Pierwsza WIEŻA 1 Wesołych Świąt! - Ty, Faust - mówię. Ale on nic. Nie może ścierpieć mojej prostej mowy. Co powiesz na kadzidło - ja znów. - Kadzidła nam tu trzeba! Nie ma to jak kadzidło. Najlepiej drzewo sandałowe. Zaraz byłoby elegancko, nie? Zrobił zeza. - Imputujesz mi odór - powiada. A działo się to w przeszłe Boże Narodzenie. Siedzieliśmy w piwnicy. Gdzie na stole leżały dziewczęce zwłoki. Poza tym było fajnie, ogień na kominku, te sprawy. - Cuchnę - przyświadczył. - Jestem sprośnym starcem. Święte słowa. Śmierdzi rzeczywiście jak prosiak. Mam sobie marmolady nawtykać do nosa, czy co? Spokojnie, zaraz będzie o czarach. O przygodach. Ale najpierw fakty. Fakty na jego temat. Po pierwsze: ma przeraźliwie długie i brudne pazury. U nóg tak samo. Na nochalu z kolei ma bąbel. Po drugie: smaruje ten bąbel łojem albo masłem. Po trzecie: łój i koźla chuć. Tym śmierdzi nasz Herr Doktor. Przyjrzałem się dziewczątku. Nawet niczego. Włosy jak miodek, w barwie i w słodyczy. Cyc jak racuszki z jabłkami. I tylko jeden był szkopuł: Dziewczyna nie żyła. - Ty, mistrzu! - mówię. Lubi, gdy mówić mu „mistrzu". - Serwet masz mi tu przynieść!!! - ryczy. Stary pierdoła. - Ten Luter to nie żartuje? - pytam go grzeczniutko. - Serwet, mówię! - ryczy. - Dość będzie krotochwil o Lutrze! - Zaraz, mnie nie chodzi o żaden kawał o Lutrze, tylko o to, co mówił. A powiadał: „Choćbyś diabła za brodę przywiódł do święconej wody, sam i tak nie wskoczy!" Poskrobał się w bąbel. - Śmiesz mnie porównywać z diabłem! - mówi. - Jam tylko potępion na wieki. Polizał rubinowy sygnet i dodał: - Przynieś jeszcze serwet! Kładę parujące serwety na kolanach dziewczęcia. A kolanka, ho ho! Z dołeczkami. Mistrz opatulił się czarną opończą. Śpi chyba w tej opończy. Ja też siedziałem w opończy, czerwonej. A dziewczątko nago. Jezu, ależ gorąco w tej piwnicy. Żar jak w piecu. Pytam go: - Może byś sobie wymoczył to swoje potępienie? W balijce? On nic, tylko serwetą naciera dziewczynę. Od kolan w górę. Milczy. - Przynajmniej byś przestał śmierdzieć - tłumaczę. - Prezent na Gwiazdkę, co? Gorąca kąpiel! Potrząsnął głową: - Ja duszę zaprzedałem Diabłu. Uha ha. To jego wykręt na każdą okazję, jak sami zobaczycie. Dotarł w tym tarciu do sutek i dalej je nacierać przez serwetę. Dziewczątko miało sutki, palce lizać. Cóż, kiedy nie twardnieją. - Ona nie żyje - tłumaczę. Ale on nic, trze dalej. - Jej matka mi mówiła. Dziś zmarła, o trzeciej. Zebrał wszystkie serwety i równo poskładał. Jak chce, docenia higienę. - No, dobra, to jak się wskrzesza tych umarłych? - pytam. On nic, lecz łypie na mnie i szczerząc zęby, woła: - Potrzebny winiak, chłopcze. Podałem mu flaszkę. Wiecie, co wtedy zrobił? Patrzę, a on rozlewa ten winiak po całym ciele nieboszczki! Myślę, jeszcze podpali będzie wigilijny omlet. Trudno. Wklepuje i wciera nasz winiak. - Masz fach w ręku - mówię. A on nic, tylko trze. I sapie. - Tylko co to za fach? - zapytuję. - Co ty robisz, u diabła? Wiadomo, że to kanciarz. Brud i smród w tej piwnicy stał taki, że myślę sobie: może Mefistofeles zabronił mu wody i mydła? A może w czarowniku najcenniejsze są zapachy spod pachy? Może Szymon Mag także nigdy nie zmieniał skarpetek? - Szymon Mag - czy zmieniał skarpetki? Nareszcie coś do niego dotarło. Jak zawsze, gdy rozmowa schodzi na Szymona. - Odór to człowiecza kondycja - zaczyna. Zaraz mi wyjedzie z Grzechem Pierworodnym. - Ty, synu, także śmierdzisz. Ja śmierdzę. Cóż dopiero ona! Przestał nacierać zwłoki. Za to wytarł palce w wąsiska. - Zważ moją gorliwość - plecie - bo gdyby nie ona, dziewka by już cuchnęła gorzej niźli my tutaj! Zapatrzył się w ogień. - Znak to doli człowieczej, ów smród - truje dalej. By zaraz zdjąć opończę. Pod spodem okazał się goły. Podziękowałem Bogu za dar marmolady. Nic z tego, bo i tak musiałem ręką zatkać nos, Mistrz już się wspinał na stół. Uklęknął z kolanami przy bokach dziewczątka i tryknął ją parokroć wiotkim fiutem. Patrzę, opiera stopy przy jej stopkach. Dziewczątko miało śliczne paznokietki. Mamusia byłaby z niej dumna. Mistrz rozchyla ramiona i bierze trupie dłonie w swoje. - Wesoły nam dziś dzień nastał - mówię na to. Znów udał, że nie słyszy. Przyłożył tylko gębę do ust trupa. Patrzę, całuje dziewczynę. Musiał ją pocałować ze dwadzieścia razy. Tyle że członek wcale mu się nie podniósł. - Jednakowoż - mistrz na chwilę zwraca na bok swoją fizys jednakowoż raz się obmyłem. - Ba, siedem lat temu! - Pierwszej nocy z Heleną! Pamiętał. Zaraz znowu się zabrał do męczenia zwłok całusami. Zacząłem się przyglądać gromnicom. Nekrofilia nigdy mnie jakoś nie brała. Toteż mówię: - Wtedy też się nie doszorowałeś, więc nie kłam. Ale on nic. Całuje. Całuje i całuje. Niby ssawka-pijawka. Potem mówi: - Puszczałem kaczuszki po wodzie. - A Helena? Może też coś puszczała? - Pyszne to były igraszki - plecie, jak gdyby nie dosłyszał. Zamknąłem oczy. - Chlapaliście się, pamiętam, okropnie - zacząłem. - Cóż, trudna rada. Trudna albo nietrudna. Faktem jest, że woda przelała się z cebra i przeciekła przez sufit. Tej nocy w Faustowskiej bibliotece padało. Dzisiaj na szczęście tylko stół czasem zaskrzypiał. Rozchyliłem powieki. Złaził już ze stołu. Na kolanach ma czarną szczecinę. Z fajfusa i jajek kapie mu winiak. - Wiele się nie przelało tej wody - znów o tamtym. - Wszystkie inkunabuły w mydlinach! - Ach, jakaż pasja mnie zdjęła, mój Kusiu - przypomniał sobie. - Sprałeś mnie! - To się samo przez się rozumie. - Biłeś mnie w głowę. - A czym? - Czym? Normalnie, książką! - A jaką? - Księgami Świętej Magii Abramelina Cudotwórcy. Zmarszczył w namyśle czoło. - Przysiągłbym, żem cię lał Kluczem Salomonowym. - Nieprawda. Ja wszystko pamiętam. Klucz Salomona nie jest taki ciężki. - Trzymam cię za słowo - uciął. Zaraz zrobił zeza. . - Z owej przyczyny przyszło mi zarzucić tę sztukę - mówi. - Jaką znów sztukę? - Sztukę kąpieli. - No, no - mówię. - A ja już myślałem, że to dlatego, iż Diabeł ci zabronił. Zmilczał. Zajęty, zresztą. Przykłada lusterko do białych warg dziewczęcia. Lusterko się zamgliło. Choć z wolna. Choć słabiutko. - Ty stary kutasie! - krzyknąłem. Wzruszył ramionami. Otulił się opończą, i tyle. - Może chociaż Helena namówi się na kąpiel? - już nie wytrzymałem. - Nie wzbraniam jej następnej kąpieli. I przygryzł wąsa. Mój mistrz, uważacie, ma długachne wąsy. Zegar wydał z siebie odgłos, jak gdyby chciał odchrząknąć. Mistrz obwąchiwał sobie palce. - Śmierdzę - powiada - więc jestem. Cały się rozpromienił. Taki mądry. Schrupał brzoskwinię i dopił, co tam zostało winiaku. A dziewczątko na stole otworzyło oczy. Oczy niby z błękitnej porcelany. Wam się może wydawać inaczej, ale zbyt zachwycona to ona nie była. Niby już umarła i nagle się budzi. W niebie? W piekle? Gdzie tam! W parszywej niemieckiej piwnicy, gdzie siedzi dwóch facetów w opończach. Zegar wybił dwunastą. - Wesołych Świąt! - powiada nam dziewczę. 2. Wady jaj norymberskich Sam też nie cierpię, kiedy zaczynam czytać, a tu bęc, nie wiadomo, ani która godzina, ani gdzie dzieje się akcja, ani co się zdarzyło do tej pory, ani kto jest kto. No, więc przepraszam. - Która godzina? Wiadomo. Wpół do jedenastej. Mam punktualny zegarek. Jeden z tych sławnych niemieckich czasomierzy, które nazywają „jajami norymberskimi", ze ślimakowym bębnem do napinania głównej sprężyny. Zegarek fajny, choć oczywiście za duży, żeby go nosić po kieszeniach. Dynda mi zwykle przy pasku. Jedyną wadą jaj norymberskich jest to, że nie przystoją damom. Wspomnijcie przygodę Lutra i królowej Małgorzaty z Nawarry. Gdyby nie fatalność z jajami, oboje zapłonęliby ku sobie uczuciem jak dobrze przesuszona katedra. Małgorzata, uważacie, nie była pierwszą lepszą dupeńką. Zajeździła dwóch mężów, nim obróciła duszę ku rzeczom wzniosłym. Próbowała pogodzić ze sobą Jezusa i Platona. Gdy drugi raz owdowiała, strzeliła jej do głowy Reformacja. Dwór Małgorzaty stał się, rozumiecie, azylem dla wszystkich, którym zalazł za skórę papież. Królowa Gosia miała tylko jedną słabostkę: jajo norymberskie. Krępowała się chodzić z obłym kształtem dyndającym u talii. Na szczęście wymyśliła, żeby zwieszać zegarek do środka, pod spódnicę, by jej dyndał w majtkach. Traf chciał, że nasza patronka sprawy protestanckiej spotyka Marcina Lutra. Zaślubiny dwóch czystych umysłów. Powinowactwo z wyboru. Wszystko idzie im jak po maśle, gdy nagle Luter pyta Małgorzatę: - A właściwie, którą to mamy godzinę, siostro w Chrystusie? Królowa Małgorzata odwraca się do niego plecami. I prędko sobie zagląda do majtek. - Marcinie, drogi bracie, zegarek mi stoi... - Stoi, powiadasz siostro? Stoi?! - ryczy Luter. - To nie trzymaj go tak blisko pizdy! Kres prawdziwej przyjaźni. W obecnych czasach w Nawarze smażą luteranów. 3. Popielec Mamy dziś Środę Popielcową, 28 lutego Anno Domini 1540. Sam wolę nazywać A.D. 1540 Rokiem Fausta 24 (dwudziestym i czwartym). Spokojna czaszka. Zaraz wam wyjaśnię, co to za Lata Fausta. Popielec. Dzień, w którym ludzie stroją się w brudne worki i pędzą do kościoła, żeby im ksiądz pomazał czoła popiołem. (W tych stronach młode protestanckie zuchy po kościele łapią naznaczone katolickie dziewki na wózek i wiozą je szorować do rzeki). Popielec. Początek Wielkiego Postu. Nawet luteranie mówią na post „post", chociaż dla łacinników lepiej brzmi „Quadragesima". Od Quadragesima dies, czterdziestego dnia przed Wielkanocą. Post trwa czterdzieści dni, w ciągu których, jak sama nazwa wskazuje, trzeba pościć. Pościcie, wasza sprawa, ale nie zazdroszczę. Jeden nędzny posiłek dziennie, i to dobrze po południu. Wypisuję te zdania o poście, mając na podorędziu kufel grzanego piwska. Do grzańca wrzuciłem właśnie łychę masełka. Piszę prawą ręką, a lewą podjadam - plastry wątróbki wieprzowej, zawinięte w podsmażane, tłuściutkie łożysko. Na później zostawiłem sobie czeresienek i skwarków. 4. Wagner Nazywam się Krzysztof Wagner. Nie będę się pieprzył z opisywaniem rodziców. Oni też się ze mną nie pieprzyli. Choć nie, bo raz musieli. Raz, dwa, i przepieprzone. Ha, ha. Dobra, i co z tego, że jestem bękartem? Nie wiem, kto mnie spłodził. Pewno jakiś woźnica. Moja matka była kucharką w Wartburgu. Woźnica wsadził jej dyszel w zupę, i tak mnie uwarzyli. Wartburg to taki zamek koło Eisenach. Podobny z kształtu do pryszcza albo do brunatnej brodawki na wzgórzu. Zbudował go król Ludwik, zwany Skoczkiem. Ostatni podskok wykonał Ludwik w roku 1123, a od tamtej pory aż do ubiegłego stulecia Wartburg był siedzibą margrabiów Turyngii. Margrabiowie, wiadomo, weseli faceci. Na zamek pchało się pełno minstreli i obieżyświatów. Pijackie piosenki, tłumy, całonocne pijaństwa, te sprawy. Za mojego życia Wartburg był już tylko koszarową ruiną, pełną pordzewiałych zbroi. Zabrakło, widać, chętnych na polerowanie blach w tym Wartburgu. Może mój drogi tata był tam halabardnikiem? Junkrem Wagnerem? Może pikinierem? Młodzieńcem, co jak nikt berdyszem władał? Może chociaż sierżantem, który zawiadywał kantyną? Eee, wątpię. Mimo wszystko matce pozwolono pozostać na zamku. Najlepiej dziś pamiętam zamkową Sangersaal, czyli komnatę minstreli. Potężna stodoła, a w środku bez liku pajęczyn. Na ścianach freski z alegorycznym Triumfem Chrześcijaństwa czy czymś równie wytwornym. Stojąc tam i nastawiając uszu pacholę mogło sobie wyobrazić zupełnie inne piosenki. Za dużo romantyzmu. Byłem w tej Sangersaal tylko raz, bo drzwi trzymano zamknięte na klucz. Podobno z tej racji, że w sali składowano piwo. Wśliznąłem się tam pewnej nocy, gdy pijany kwatermistrz chrapał. Złapał mnie i wygarbował skórę na siedzeniu. Większość dni przepędzałem w kuchni. Gary i rondle. Smalec i oliwa. Myszy i szczury. Lubię wyżerkę, nie powiem - lecz piekło musi przypominać kuchnię. Później znowu, a dokładnie 4 maja Roku Fausta 5 (1521), do Wartburga zjechał - nie z własnej woli, bo porwany - ów znamienity gość. Nie kto inny, jak Marcin Luter, sam Wielki Zatwardzeniec. Wracając do rodzinnej Wittenbergi z sejmu w Wormacji, Luter dał się porwać i uwieźć do naszego zamczydła - z rozkazu elektora Fryderyka III (zwanego Mądrym przez tych, którzy się z nim nie zetknęli). Całe porwanie to oczywiście jeden wielki pic. Frycek III ukrył Lutra w Wartburgu, aby go ocalić przed władcą Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Karolem V, który jest pierwszym mężem chrześcijaństwa, tyle że robi w portki na widok myszy, pająków i heretyków. Luter mieszkał u nas dziesięć miesięcy, pod przybranym imieniem Sir George. Miałem wtenczas pięć lat, ale świetnie to wszystko pamiętam. Zresztą, jak zapomnieć tę baniastą czachę i te oczy? Jak u cielęcia, co gapi się na wrota. Kłopot Lutra: Pierdział częściej, niż srał. Widać nie tylko twarz zapamiętałem. Nazywaliśmy go między sobą Zatwardzeńcem. Reformacja zrodziła się nie gdzie indziej jak w naszej latrynie - na wartburskim sedesie, gdzie Luter modlił się i oddawał stolec. Rzeczywiście miał przy potrzebie potrzebę modlitwy. O co się modlił, nie wiem, ale obie czynności były dla niego jedną. Modlitwa i sranie. Luter nazywał zamek swoją wyspą Patmos. To właśnie u nas ujrzał Diabła i cisnął w niego kałamarzem. W małej komnatce z widokiem na korony drzew. I chybił. 5. Aniołowie Mam dwadzieścia cztery lata. Kiedy opuściłem wartburską kuchnię, ruszyłem studiować teologię na uniwersytecie w Wittenberdze. Przyjęto mnie bez egzaminu w wieku dwunastu lat, a to dzięki protekcji Zatwardzeńca (pomysłowe chłopię, wspomagałem go w modlitwach lewatywą), a także - tu się zarumień, Wagnerze - dzięki pewnym dziwnym cechom czy nadnaturalnym rozmiarom, którymi się wyróżniały niektóre me członki. Żakiem byłem żałosnym. Nie podobała mi się atmosfera Wittenbergi. Za wykładowców miałem samych protestantów. Jeśli jest ktoś jeszcze śmieszniejszy od katolików, to właśnie protestanci. Do ochrypnięcia wykładali oni człowiekowi kwestię Dowodu Poprzez Wiarę, Wszechobecności Uczynków Bożych, Wyższej Konieczności, Łaski, Predestynacji i całej reszty Augsburskiego Wyznania Wiary - chcę powiedzieć, wykładali wtedy, kiedy akurat nie byli zajęci paleniem bulli papieskich, niszczeniem obrazów świętych i odciąganiem za włosy od ołtarza księży, co odważyli się odprawiać mszę. Mogłem tylko zająć się po kryjomu badaniem aniołów. Czy anioł to istota z gruntu bezcielesna? Czy anioł składa się z materii i z formy? Czy anioły różnią się rysami twarzy? Jeżeli wszystkie anioły mają jedną i tę samą twarz, to czyją? A skoro mają twarze, to czy potrafią się rumienić? Siąkać nosem? Mrugać porozumiewawczo? Czy ciała, jakie przybierają anioły, funkcjonują tak samo jak u wszystkich żywych organizmów? Czy anioł może się przenieść z jednego miejsca (powiedzmy, z Paryża) w drugie (powiedzmy, do Konstantynopola)? Czy anioł jadący z Paryża do Konstantynopola musiałby po drodze zatrzymać się na stacji pośredniej (na przykład w Wenecji)? Czy gdyby po drodze zatrzymał się w Wenecji (powiedzmy, że na sobotę i niedzielę), to czy dodatkowe dwa dni liczyłyby się, czy nie (zakładając, że anioł odlicza je od podróży)? Czy anioły dzielą się na pośpieszne i zwykłe? Czy myśl anielska jest tożsama z substancją anioła? Jeżeli myśl anioła jest tożsama z jego substancją, czy oznaczałoby to, że anioł samą siłą autorefleksji może się rozrosnąć o całe metry sześcienne? Czy anioły gryzą? A czy jedzą? Czy anioł wie, że jest aniołem? Czy anioły znają przyszłość? Czy gdyby anioł znał przyszłość, w której anioły wyginęły, czy potrafiłby odmienić własny los? Jaka jest natura anielskiej pamięci? Czy anioły wiedzą, co to chuć? Czy anioł ogarnięty chucią pożąda innego anioła? Czy może pożąda człowieka płci dowolnej? Zwierzę? Orchideę? Czas? Co Pan Bóg stworzył najpierw: anioły czy trawę? Gwiazdy? Wieloryby? A może drzewka owocowe? Czy anioł raz skąpany w łasce Bożej może zacząć grzeszyć? Jakie są ulubione grzechy u aniołów? Czy grzech pierwszego anioła, który zgrzeszył, stał się pierwszą przyczyną grzechów wszystkich innych aniołów? Czy grzech pierwszego anioła był tylko jedną z przyczyn? Jeżeli tak, jakie mogły być inne przyczyny? Czy przyczyny, dla których anioły grzeszą, są natury materialnej, formalnej, praktycznej i nieodwołalnej? Ile aniołów mogłoby zatańczyć na czubku szpilki? I dlaczego miałyby tańczyć? W takt jakiej muzyki? Czy taniec na czubku szpilki to niewinna anielska rozrywka, czy też pośrednia okazja do anielskich grzechów? Et cetera, et cetera, et... Anioły stały się moim konikiem. Wręcz moją pasją. Aniołom więc poświęciłem magisterium. Dla własnej przyjemności. Tak czy siak, musiałem napisać nakazane przez profesorów ramoty na temat sprzecznych poglądów w kwestii, co jest właściwie grane w Eucharystii. Na przykład: 1. Sobór laterański z roku 1215, wraz z późniejszymi uzupełnieniami metafizyki Arystotelesowskiej picie Tomasza z Akwinu, naucza, że chleb i wino całą swą substancją zmieniają się w ciało i krew Chrystusa, na wieki wieków amen. Fachowym terminem na określenie tego zjawiska jest „transsubstancjacja", czyli Przemienienie. Konsekwencją takiego poglądu jest nakaz, w myśl którego ksiądz, który upuści monstrancję, musi paść na czworaki i zlizać wino z posadzki, gdyż w przeciwnym wypadku wierni wyniosą Chrystusa na butach. 2. Luter naucza, iż chleb i wino pozostają chlebem i winem, ale że ciało i krew Chrystusa są obecne „w" albo „pod" postacią chleba i wina w chwili, gdy ksiądz spożywa je, spełniając ofiarę. Fachowy termin na to zjawisko to „konsubstancjacja". Z poglądu tego wynika, że jeśli ksiądz nawet upuści monstrancję, nie ma to znaczenia, gdyż Chrystus wstępuje w wino dopiero w przewodzie pokarmowym. 3. Zwingli nauczał, że chleb i wino na zawsze pozostają chlebem i winem, ale że podczas ofiary my, wierni, musimy myśleć o krwi i ciele Chrystusa. Jedyny pasujący termin to „imaginacja", a praktyczne skutki tej wiary są minimalne, tyle że trzeba się w kościele trochę skupić. (Zwingli przestał nauczać w Roku Fausta 15, kiedy w Cappel pod Zurychem polemiści przebili go mieczem. Zwingli za całą broń miał chorągiew. Zabitego papiści powiesili i poćwiartowali, ot, na wszelki wypadek, a zwłoki unurzali w gnoju i spalili). Jeśli chodzi o mnie, zająłem się pisaniem własnej tezy, mianowicie na temat 3 Artykułu 63 Kwestii i 4 Artykułu 64 Kwestii w Prima Pars, czyli w Części Pierwszej Summae Theologicae Tomasza z Akwinu („Czy Diabeł pragnie stać się jako Bóg?" i „Czy ziemski padół to miejsce, gdzie diabły spotyka kara?"). Wtedy to właśnie pierwszy raz spotkałem Herr Doktora Jana Fausta. Nie wątpię, że stało się tak na skutek moich tajemnych studiów. Było to dziesięć lat temu. Pamiętajcie, proszę, że miałem zaledwie czternaście lat. Żegnaj, angelologio. 6. Dialekt dolnoniemiecki Liczę sobie pięć stóp i sześć cali wzrostu. Mniejsza z tym. Wzrost to osobliwa sprawa. Weźcie takiego Aleksandra Wielkiego. Poszlibyście o zakład, że był z niego chłop jak dąb? Ja też tak myślałem, dopóki gdzieś nie wyczytałem, jak było naprawdę z tym wzrostem. Aleksander miał pięć stóp i pięć cali! Albo weźcie taką Dziewicę Maryję. To oczywiście legenda, ale przypisuje się Rodzicielce Bożej wzrost sześciu stóp i ośmiu cali! Jeżeli to prawda, kobieta dopiero pod krzyżem przestała patrzeć z góry na swoją latorośl. Włosy mam koloru złotych florenów, prościusieńkie... Noszę je ani krótko, ani długo, z przedziałkiem pośrodku. Brody nie zapuściłem. Znam siedem języków: niemiecki, francuski, włoski (zarówno łacinę, jak i gwarę pospólstwa), turecki, perski, rosyjski i angielski. Wśród co bardziej miłych i niepotrzebnych skarbów wiedzy, jakich się dokopałem w Wittenberdze, była także informacja, że Adam i Ewa mówili ze sobą po persku. Perski to niewątpliwie najbardziej poetycki z języków. Po prostu nie sposób powiedzieć w nim prawdy. To samo błazeńskie dzieło pouczało, że Archanioł Gabriel mówił po turecku. Niby wszystko się zgadza, bo turecki brzmi w sam raz groźnie, ale w takim razie - zakładając, że wszystko to nie jest bujdą - jakim cudem Najświętsza Maria Panna pojęła, co jej zwiastował ów anioł? Sama znała przecież tylko aramejski, który w Galilei był w tamtych czasach językiem prostego ludu. Piszę tę księgę w dialekcie dolnoniemieckim, choćby dlatego, aby się nie plątać w poezji i w retoryce. Poza tym lubię niemiecki. Najbardziej odpowiada mi styl prosty i dosadny. Gołe fakty. Żadnych tam pierduł. Poza tym dolnoniemiecki znam od urodzenia, podczas gdy Hochdeutsch zajeździł na śmierć nasz Zatwardzeniec, kiedy przekładał Biblię. 7. Przepyszna anegdotka o Marcinie Lutrze Zaznaczam przy okazji, że jestem daleki od antyluteranizmu. Luter może sobie robić, co chce, byleby mi się nie wcinał między wódkę a zakąskę. Ostatecznie jemu to zawdzięczam staranną edukację. Część edukacji. Na ile wystarczyło lewatyw. Aha, więc anegdotka o Marcinie Lutrze. Usiadł niegdyś Luter w Wittenberdze w konfesjonale wraz z jednym z ocalałych papistów, gdyż chciał odkurzyć wiadomości na temat spowiedzi. Dlatego pyta zaraz, jak w obecnych czasach wycenia się grzechy. - Nie chcemy niczyjej krzywdy - mówi ksiądz. W tym momencie zbliża się niewiasta, klęka i zaczyna klepać zwykłe historyjki o kochanku. - Ile razy zgrzeszyłaś z nim, dziecko? - pyta ksiądz. - Trzy razy. - Tedy zmów na pokutę trzy zdrowaśki i trzy ojczenaszki - powiada ksiądz - a potem wrzuć jeszcze do skarbonki dziesięć fenigów. Teraz do konfesjonału podchodzi mężczyzna. Porubstwo z kochanką. - Ile razy? - dopytuje się ksiądz. - Trzy razy. - Trzy „Zdrowaś Mario", trzy „Ojcze nasz" - poleca ksiądz i dziesięć fenigów do skarbonki. Niestety, w tejże chwili wołają księdza, by śpieszył z ostatnim namaszczeniem do umierającego bankiera. - Wskakuj za mnie za kratkę - mówi ksiądz do Lutra. - Ostatecznie byłeś augustianinem, a i mnie obcy jest dogmatyzm. Nikt się o niczym nie dowie. Do spowiedzi dziś spora kolejka. Tylko pamiętaj, żebyś za każdym razem zebrał do skarbonki dziesięć fenigów, dobra? Luter zasiada w konfesjonale. Podchodzi dziewczyna i mówi: - Ruja z kochankiem, ojcze. - Trzy razy? - upewnia się Luter. - Nie, ojcze. Złomotał mnie tylko raz. - Na pewno nie trzy razy? - pyta Luter. - Nie, ojcze. Raz. Luter myśli, myśli, aż wreszcie powiada: - Już wiem, co masz zrobić, moje dziecko. Zmów trzy zdrowaśki i trzy ojczenaszki, a potem wrzuć do skarbonki dziesięć fenigów... A Kościół będzie ci winien dwa jebnięcia. 8. Kamień filozoficzny Gdzieśmy to stanęli? Siedzimy, w każdym razie, w Staufen, w Bryzgowii, gdzie Faust ma swoją Wieżę. Staufen koło Fryburga. Fryburg z kolei leży ze czterdzieści mil na północ od Bazylei i granicy szwajcarskiej. Jak mnie Pan Bóg stworzył ważę 134 funty. Oczy mam szare, nos ostry i zadarty, wąskie stopy i dłonie. Na lewym policzku mam szramę, pamiątkę służby u Herr Doktora. Chcieliśmy we dwóch otrzymać kamień filozoficzny z dwuwęglanu potasu, rtęci, spermy i cynku. Laboratorium wyleciało w powietrze. Zdaje się, że ten kamień filozoficzny to jakaś ważna sprawa, ale do czego służy, nie mam pojęcia. Jestem wolnomyślicielem. Służę w Wieży jako pomocnik i famulus Fausta, a także jego uczeń. Nie boję się pracy, ba, wręcz ją lubię: mógłbym się cały dzień przyglądać, jak pracują. 9. Dialekt górnoniemiecki Opowiem wam teraz, jak poznałem tego starego pierdołę. Siedziałem w lipskiej jadłodajni, u Auerbacha. Właściwie jest to winiarnia. Trwały akurat Targi Lipskie, więc w lokalu był szum. Zamówiłem sobie średnio wypieczony stek, a do tego pół karafki lacrima christi. Pilno mi było wrócić do Tomasza z Akwinu. Miałem przy sobie oprawną w cielęcą skórę księgę z Kwestiami 50-64 z dzieła Summa Theologica. Oparłem sobie tom o koszyczek z butlą i jazda. W połowie obiadu spostrzegłem, że ktoś mi się przygląda z sąsiedniego stolika. Ktoś: wysoki, chudy jak tyka, zgrabny jak kołek, w brudnej, czarnej opończy. Ogolony na gładko, ale z parą wąsów, zwieszających mu się koło nosa jak kły morsa. Wysokie kości policzkowe. Szczęka jak u boksera. Nos jak dziób krogulca. Cera barwy łoju gromnicznego. Włosy długie, siwe, spadające falą na ramiona na kształt brudnej lawiny. Słowem, nieciekawy typek. Podczas gdy ja musiałem się zadowolić skromnym posiłkiem, typek miał przed sobą na stole najprzeróżniejsze, najbardziej wymyślne dania. Musiał zamówić z tuzin rozmaitych potraw. To podjadł z jednej miski, to posmakował z drugiej, przeżuł z lubością następny kąsek, a ciamkał przy tym bez pamięci, cmokał i wąsiskami ocierał tłuszcz z warg. Na stole miał przed sobą także całą defiladę butelek i szkła. Nie przebierając nalewał sobie to czerwonego, to białego wina, a łapy przemykały mu od flaszki do flaszki jak dwa tresowane pająki. Wziąłem go zrazu za ekscentrycznego żydowskiego handlarza. Zrozumcie, nie mam nic przeciwko ekscentrycznym żydowskim handlarzom, ale nie cierpię, jak się na mnie gapią. Dalej jednak przeżuwałem mięso, próbując skupić myśli na aniołach. Na nieszczęście typ siedział dokładnie naprzeciwko mnie. Jadł sam, co mnie zupełnie nie dziwiło. Co do mnie, siedziałem przy długim zbiorowym stole pośród innych studentów, ale z powodu tłoku w nabitej izbie, na ławie obok mnie nie było ani skrawka wolnej przestrzeni, nie miałem więc jak się odsunąć. Od typa oddzielała mnie tylko barykada z kotleta, wina i księgi, tudzież rumowisko uczty na jego stole. Była też jeszcze jedna przyczyna, dla której z minuty na minutę robiło mi się coraz bardziej nieswojo typek nie spuszczał ze mnie oczu. I to jakich oczu. No, tak. Zapomniałem wam wspomnieć o oczach. Nie zapomniałem, po prostu się ich boję do tej pory. Typ miał oczodoły głęboko wpadnięte, tęczówki niebieskie i lodowate jak nie wiem. Wwiercał mi się tymi oczami wprost w mózg. Znowu podniosłem głowę, tym razem powoli. Na widok takich oczu jedzenie zaczyna smakować jak popiół. Odsunąłem od siebie talerz. Cisnąłem precz nóż. Typ zaczął wesoło rechotać. Śmiech brzmiał jak basowa czkawka. Wcale nie złowrogo czy złośliwie - a przecież jeszcze bardziej mnie wystraszył. Wiedziałem, że to ze mnie się śmieje ten typek. - Raczże mi wybaczyć, panie! Słowa padły w dialekcie górnoniemieckim. Głos był muzykalny i głęboki. Zwracano się do mnie rzeczowo, lecz bez groźby. Typ stał nade mną i spoglądał z góry. Przestał się śmiać, choć w błękitnych oczach nadal kręciła mu się łezka wesołości, ściekając po wpadniętych policzkach. - Merde - mruknąłem pod nosem. Utkwił niebieskie oczy w resztkach mojego kotleta. A potem: - Jestem doktor Jan Faust - mówi do mnie. Zaznaczam, nadal po niemiecku. Nie zmylił go ani trochę mój francuski fortel. - Alias Georgius Sabellicus - dodaje. Zmierzyłem go złym wzrokiem. On nic, uśmiecha się tylko. - Czego chcesz? - pytam. - Niczego - mówi na to. - To po co marnujesz mój czas? - pytam znowu. - Wagnerze - odpowiedział - twojego czasu, wierz mi, nie zmarnuję. Dopiłem lacrima christi jednym haustem. - Winszuję - on do mnie. - Nie uciekasz, choć wiesz już, że znam twoje imię. - A skąd je znasz? - Miałem cię na oku. - O Boże - jęknąłem. Zrobił krok i siadł przy mnie. Biesiadnicy uczynili mu miejsce. Nie ma co, facet robi wrażenie na ludziach. A przynajmniej jeszcze wtedy robił. Dziesięć lat temu nie cuchnął tak okropnie. Nie, żeby znów pachniał. - Faust? - powtórzyłem. - Imię jak z łaciny. Sabellicus tak samo. A ty jesteś Niemcem. - Jam jest Samarytaninem - powiada. - Samarytaninem? Czy chcesz mi powiedzieć, że pochodzisz z Samarii? - Jestem Samarytaninem - powtarza - i chcę przez to powiedzieć, że pochodzę zewsząd. - Nie trzeba mi dwa razy powtarzać - uspokoiłem go. - Pochodzisz zewsząd i nigdzie nie zajdziesz. Pewnie to ciebie zwą Niemiłosiernym Samarytaninem? On zrobił na to zeza. - Nie jestem zły czy dobry, chłopcze. Jestem najlepszy. - Aha, rozumiem - ja na to. - Co: aha, rozumiesz? - Rozumiem, że stare pedały próbują czasami poderwać brzydkiego chłopaka - tłumaczę. W oczach błysnęła uraza. - Żałuję, że się śmiałem - zaczął mi przekładać. - Zawsze mi do śmiechu. (Ostatnio już mu wcale nie do śmiechu). - Lubię się śmiać, mój Kusiu - ciągnie dalej. - Śmiech to rzecz święta. Umiejętność śmiechu odróżnia człowieka od wszelkiego niższego stworzenia. - Hu, kurwa, ha! - wtóruję. - Arystoteles się kłania. - Wiedziałem, żeś zmyślny - pochwalił. - Ale nie dlatego cię potrzebuję. - Hu ha! Nic nie rzekł, tylko splunął na podłogę, a potem się odezwie: - Niepotrzebne mi twoje ciało ani umysł. - To co w takim razie? - Potrzebna mi twoja dusza - tak powiedział. Nie lubię gadania o duszy. Wstałem, żeby zapłacić. Ułapił mnie za rękę. Uścisk miał jak para obcęgów. - Nie z ciebie się śmiałem, Wagnerze. - No, to co cię tak śmieszy? Brudnym paznokciem wskazującego palca pstryknął mojego Tomasza. - Wykłady o aniołach cię bawią? - pytam z niedowierzaniem. - Mierzwa, nie wykłady. - Mierzwa? - Gnój. Czyste gówno - powtórzył. - Sam gówno masz we łbie, mój Herr Doktorze Samarytaninie, jeżeli chcesz wiedzieć. On nic, tylko się zaśmiał. Puścił mnie ze swych szponów i mówi: - Usiądźmy, synu. Usiadłem. Chociaż nie chciałem, usiadłem. Zaczął mi opowiadać o Diable. Rozbolała mnie ręka. Lecz nic, siedziałem i słuchałem. Słuchałem i słuchałem. Słuchałem i wciąż słucham, już dziesięć lat z rzędu. Teraz mnie boli nie ręka, lecz głowa. 10. Fakty O ile się mogę połapać, Faustowi stuknie w tym roku sześćdziesiątka. Znam najrozmaitsze historie o tym, gdzie, kiedy i w jaki sposób się urodził. Nieważne, bo nie o to chodzi. Istotne jest w tej chwili to, gdzie, kiedy i w jaki sposób Faust umrze. Tak sam przynajmniej uważa, a ja zgadzam się z nim w zupełności. Powiem wam bez ogródek, zanim się zagłębimy w dalszy ciąg tych historii, że nie podaję tu kłamstw ani legend. Kłamstwa i legendy o Fauście to taniocha. Za cenę kufla piwa znajdziecie w pierwszym lepszym wittenberskim szynku człowieka, który ze szczegółami wam opowie, iż Faust się począł w noc zaduszną, kiedy kulisty piorun wpadł do pizdy czarownicy (prędzej już do dupy), że jako noworodek czarownik władał greką, że się urodził z trzecim okiem na czole będzie ze dwa stulecia temu i że gołymi rękoma sam jeden pokonał turecką nawałę, nim jeszcze nawet wynalazł maszynę drukarską. Nie w głowie mi konkurować z bajkopisarzami. Opowiem wam tu o postaci tak autentycznej, że sam jej smród wyczuwa się przez grube na pół łokcia drzwi dębowe. Opowiem o pijaczynie, który siedzi w tej chwili w naszym ogrodowym labiryncie, obsrany przez gołębie. Trzymajmy się wobec tego faktów. Daję wam słowo, że fakty o Fauście są o wiele dziwniejsze od baśni. 11. Dokumentacja i podkładki Przed chwilą zdałem wam autentyczną relację o spotkaniu oko w oko z Faustem. Oto cudza relacja na tenże temat. Załącznik nr 1. Pierwsza w historii wzmianka na temat Fausta. Pisany po łacinie list opata Trytemiusza z Wiirzburga, niegdysiejszego przeora klasztoru Benedyktynów w Sponheim nie opodal Kreuznach w Palatynacie. Trytemiusz w ogóle pisał niezłe historyjki, na przykład De Viris lllustribus Germcmiae (1495). Chcę przez to powiedzieć, że nie był kompletnym imbecylem. List nosi datę 20 sierpnia roku 1507. Adresowano go do matematyka z Heidelbergu, Johannesa Virdunga. Podaję go w tłumaczeniu: „Bądź pozdrowion w Chrystusie, etc. Toż to oszust! Oszust i jeszcze gorzej! Mówię o podłym indywiduum, o którym mi pisałeś... O tak zwanym Jerzym Sabellicusie! Śmie sam siebie nazywać księciem czarnoksiężników, ale ja go nazwę inaczej: dupkiem, samochwałą i... Poczekaj, niech ci tylko dopowiem o nim resztę nowin! Wszystko jedno, zasłużył, żeby mu złoić skórę. Bacik nauczyłby go może powściągliwiej tańcować pośród gapiów i nie wygadywać takich bluźnierstw - no, i nie wyrabiać tego, co wyrabia... Te przezwiska, jakie sobie wynalazł! Najlepszy dowód, że to tęgi idiota. Zaraz z nich widać, że to błazen, nie filozof. A widziałeś, jakich sobie papierów nadrukował gwoli reklamy? Magister Georgius Sabellicus, Faustus iunior, Magus secundus, Mistrz magii ognistej, Bakałarz hydromancji (drugiej klasy). Mam na biurku tę jego ulotkę. Sam powiedz, czy to nie kawał samochwały? Ktoś, kto jest takim szalbierzem i szują, lepiej by zrobił, gdyby trzymał gębę na kłódkę. Mówię ci! To nie są gołe słowa. Parę lat temu, kiedy wracałem do nas z Brandenburgii, stanąłem na nocleg w gospodzie w Gelnhausen. Powiedziano mi, że ten pomyleniec też tam będzie nocował. Wielki czarodziej, mówią. Chwalił się - powiadają - że umie wyczarować róże ze śniegu i że kiedy ma ochotę na kielicha, wystawia tylko rękę za okno i zaraz trzyma w palcach podwójny koniaczek. No, ale znasz Gelnhausen. Głupich tam nie sieją. Nie zwracałem specjalnej uwagi na te bajędy. Za to przy śniadaniu dalej się jąłem rozglądać, kto pierwszy dostanie jajecznicę na boczku, ja czy Fatuum non philosophum - prawda, że w łacińskim oryginale brzmi to o wiele lepiej? on. Ale maga nie było. Ulotnił się przed świtem bez płacenia rachunku, nasz czarny ptaszek. Może się dowiedział, że wypytuję o niego. Oberżysta mówił, że oszust przedstawił się jako Sabellicus. Po chrzcie zwany Jerzym. Skąd rodem, nie wiadomo. Z wyglądu cudzoziemiec, twierdził oberżysta. Ktoś inny mówił, że prawdziwe nazwisko tamtego brzmi Helmstatter. Nie wiem, skąd takie informacje. Faust to tylko magiczny pseudonim. Tak przynajmniej twierdził sam ptaszek. Widzisz więc, jak sprawa wygląda. Jąłem się rozpytywać nieco szerzej. Okoliczni księża wyjawili zaraz, że swymi przemowami przybłęda tęgo namieszał w głowach wielu parafianom. Zapytałem, co takiego mówił. Czyste wariactwo. Powtórzę tu tylko jedną z tych bajęd, by oddać ich koloryt, uważasz. Nasz Faust vel Sabellicus chwalił się mianowicie, że gdyby wszystkie dzieła Platona i Arystotelesa zniknęły nagle do cna z pamięci ludzkiej, on sam umiałby je odtworzyć z głowy - niczym następca Ezry Hebrajczyka! Co więcej, za sprawą Faustowskiego geniuszu (jak głosił) odtworzone pisma filozofów zyskałyby jeszcze na głębi! Przez czas jakowyś niewiele słyszałem o przybłędzie, lecz ubiegłej jesieni, we wrześniu, a było to w Spirze, usłyszałem o kimś, kto miesiąc wcześniej krążył po Wiirzburgu, strasząc prostych ludków przerażającymi bajkami, że mianowicie cuda, jakie czynił Pan nasz i Zbawiciel Jezus Chrystus to pospolite błahostki - on sam bowiem, przybłęda, potrafił rzekomo, ile razy zechciał, czynić na zawołanie cuda równe Chrystusowym. Pociągnąłem tego i owego za język, aby się przekonać, czy ów bluźnierca odważył się przedstawić z nazwiska. Owszem, odważył się. Zgadnij, jakie to nazwisko? Jan Faust! I ostatnia nowina na temat tego człeka. Nie będę niczego taił, a i Ty słusznie uczynisz, dając posłuch mym słowom. Parę tygodni temu bluźnierca zjawił się u mnie! Tu, w Kreuznach! Nadal kazał się nazywać magiem i czymże tam jeszcze. Wyczekiwałem sposobnej chwili, aby go wtrącić do lochu za bluźnierstwa, lecz nasz przyjaciel Faust miał się na baczności i zanim mogłem cokolwiek uczynić, wkręcił się na posadę nauczyciela w miejscowej szkółce. Jakim sposobem? Zaprotegował go na tę posadę sam Franz von Sickingen. Niestety, tak: von Sickingen, miejscowy namiestnik, któremu poruczono mieć pieczę nad naszymi żywotami w imieniu tegoż samego księcia, któremu tak wiernie służysz, drogi Johannesie. Protekcja polityka! Osoby urzędowej! Wyznam ci, tak między nami, że von Sickingen niedługo będzie jeszcze zawiadywał naszą okolicą. Niech no tylko dostaną w Heidelbergu raport Inspektora! Von Sickingen wychodził Faustowi posadę dlatego, że jest durniem, który wierzy bez reszty w tak zwany przez siebie okultyzm. Dał się podle zwieść. Zamydlił mu oczy pospolity oszust. Cóż, będzie musiał teraz beknąć, gdyż żadne to usprawiedliwienie. Faust został dyrektorem szkoły i utrzymał się na tej posadzie całe trzy dni. A potem uciekł! Zniknął pod osłoną nocy! Przepadł, nikt nie wie, jakim cudem, zanim ktokolwiek zdążył go ująć i ukarać za wszystkie występki. Bo widzisz, przyłapano go na gorącym uczynku. Nie szło o czarną magię. Faust dobrał się chłopcom do dupek!!! Twój Brat w Chrystusie, etc. Trytemiusz + 12. Odmiany Fausta Mam jeszcze pewną liczbę podobnych znalezisk. Sami będziecie mogli przestudiować je sobie przy sposobności. Na razie wystarczy, że zapamiętacie, iż w różnych okresach Herr Doktor posługiwał się rozmaitymi imionami. Jerzy albo też Georgius Sabellicus. Herr Helmstatter. Faustus Młodszy. Jan Faust. Wszystko są to imiona jednej i tej samej osoby. Doktora Jana Fausta, mianowicie. Mojego patrona. Faustus. Fausta. Faustum. Łaciński przymiotnik, w brzmieniu dla trzech rodzajów. Znaczy on: szczęśliwy, obdarzony szczęściem, pomyślny, sprzyjający, trafny. Mój patron ma sześć stóp i trzy cale wzrostu, chudy jest jak tyka i z całą pewnością od dawna już nie szczęśliwy, nie obdarzony szczęściem, nie pomyślny i nie sprzyjający. (Jezus Chrystus tak samo liczył sobie sześć stóp i trzy cale wzrostu. Uczyli mnie tego w Wittenberdze). 13. Podanie o rączej baryłce Skoro już o tym mowa, pierwszego wieczora po naszym spotkaniu mój mistrz strąbił mnie tak strasznie, że w pijanym zwidzie zdawało mi się, iż wyjeżdżamy z piwnicy Auerbacha okrakiem na baryłce wina. Siedząc na niej na oklep, jak na koniu, rozumiecie. Sam słyszałem o ludziach, którzy się zaklinali, że widzieli tę scenę na własne oczy, z tym zastrzeżeniem, że w gminnym podaniu Faust miał udać się w asyście „kilku studentów" na Targi Lipskie i naśmiewać się z mozołu tragarzy, którzy nie potrafili wytoczyć z piwnic Auerbacha potężnej winnej kufy. Auerbach krzyczy zaraz, że odda za darmo całą bekę temu, kto będzie ją umiał wytoczyć na dwór. Faust pędzi do piwnic, okrakiem siada na beczce jak na koniu, cmoka, kłuje klepki ostrogą, woła „wio, wista!" i na beczce wyjeżdża na ulicę, a nieszczęsny szynkarz musi dotrzymać słowa. Faust raczy się zawartością beki w towarzystwie studentów. Historyjka jest oczywiście mitem i nie wiem, kto ją zmyślił. Fakty wyglądały bowiem następująco: jedynym studentem byłem ja sam. Byłem pijany. Baryłka od początku do końca pozostała normalną baryłką. Z Auerbacha jest zbyt wielki skąpiec, by ryzykować zakłady takie jak ten opisany w historii. Wypiliśmy zawartość baryłki, we dwóch z Faustem, ale działo się to przed naszą jazdą. Co więcej, Faust zapłacił za wino - trzy srebrne talary. 14. O tym, co się dzieje w tej chwili W domostwie Fausta. W domostwie Fausta, czyli w naszej Wieży, mieszka oprócz niego samego i mnie jeszcze osiem osób. Pierwszych siedem osób to siedem dziewcząt (których nie spotkaliście jeszcze, lecz wkrótce spotkacie, spokojna głowa). Siódemka pojawiła się u nas raptem trzy lata temu. Ósma osoba to już zupełnie insza inszość: Helena Trojańska. Aż przykro o tym pisać, lecz dziewczątko o porcelanowych oczach, „wskrzeszone" w pierwszym rozdziale, dwa dni po Bożym Narodzeniu powróciło na matczyne łono. Dziewczyna była prosta, toteż insze inszości, które jej przyszło oglądać, zaczynały jej już mącić w głowie. No, ale skończyło mi się grzane piwko i wątróbka wieprzowa gdy tymczasem zawarłem z samym sobą pakt, w myśl którego nie naciągnę sobie następnego kufla ani nie zabiorę się do czeresienek i innych przegryzek, zanim nie opiszę naszych przygód z królem Henrykiem VIII. O siedmiu dziewczętach, etc., napiszę później. Co dzieje się zatem w tej chwili? Faust wyczekuje Diabła. (Wyczekuje, ale i nie wyczekuje. Sami się przekonacie). Ja, jego uczeń Wagner, piszę niniejsze słowa. Wy z kolei czytacie, co napiszę. A zatem... Czeresienki! W piwku mile Się już rozpuszcza następny zuchelek masła, ja zaś odwracam kolejną stronicę, by opowiedzieć wam wiernie wszystko na temat, jakim jest... 15. Trójca pijaków na trzecich zrękowinach króla Henryka VIII - Hipokrachu? - usłyszałem od mistrza. - Hipokwachu! - przytaknąłem chętnie. Helena dogrzebała się poduszeczki z pudrem. Mistrz znów napełnił mi szklenicę. Potem znów napełnił szklenicę Heleny. Helena nie była dopiła poprzedniej szklenicy. Hipokras jął ściekać po szkle, jak okiść mrozu. - Henryk VIII! - usłyszeliśmy z Heleną. - Henryk VIII! - przytaknąłem posłusznie. Wypiliśmy zdrowie angielskiego monarchy. Helena zapatrzyła się w poduszeczkę z pudrem. Wycelowała nią sobie w nos, lecz chybiła. Byliśmy całą trójką skuci jak te świnie. Działo się to przed czterema laty. Również w czas Wielkiego Postu. Tkwiliśmy wtedy w Ingolstadt. - Hipokwasu? - zapytał mistrz. - Hipokwasu! - zgodziłem się. Znów nalał nam do pełna. Helena zmierzyła złym wzrokiem swą poduszeczkę z pudrem i znów zaczęła szukać własnego nosa. Tym razem go znalazła. Nos Heleny jest, uważacie, wyjątkowo długi. Kiedy właścicielka pije, nos nabiega czerwienią. - Henryk VIII! - zauważył mistrz. - Henryk VIII! - przytaknąłem. - Bóg niechajgo strzeże! - wtrąciła Helena. - Chociaż, bo ja wiem... Pociągnęła łyk wina i zachichotała. Ingolstadt to takie ufortyfikowane, katolickie mrowisko, szczycące się nader katolickim uniwersytetem, założonym w roku 1472 przez bawarskiego księcia Ludwika Bogatego (wśród kumpli zwanego jednak Lewym Ludkiem). Cały boży dzień spędziliśmy w tym oto uniwersytecie, deprawując katolickich studentów. Robota była ciężka. - Właściwie, co my takiego pijemy? - zapytała Helena. - Hipogaz! - wyjaśniłem. Mistrz nalał nam wszystkim ponownie i bąknął: - Henryk VIII! - Zaraz, wstrzymaj się chwilkę - ja na to. - Najgorsza rzecz to nuda. Wypijmy za kogoś innego. - Lepiej nie - on na to. - Niby czemu? - Bo to jego hipokwas. - Jego, to znaczy czyj? - Henryka VIII - on znowu. - Wiedziałam! - zakrzyknie Helena. - Od razu wiedziałam, że coś mi tu... - Henryka VIII? - powtórzyłem. - Henryka VIII. Po tych słowach mistrz duszkiem wychylił szklenicę. Nie tknąłem wina. Helena obdarzyła mnie spojrzeniem tak wściekłym, jakbym to ja osobiście spowodował Grzech Pierworodny. Często obwinia mnie za różne sprawki. Patrzyłem na mistrza, który oblizał wargi - jak gdybym obserwował kopulację dwóch gąsienic. Mistrz napełnił sobie szklenicę. Przerwałem milczenie: - Znaczy się, pijemy hipokrach samego Obrońcy Wiary? - A co? Ten sam, który podano na jego trzecim weselu. - Czyli kiedy? - pytam. - Czyli dzisiaj - rzekł on. Wychylił duszkiem szklenicę. Złapałem się za głowę, w której zaczęło mi dziwnie wirować. - Wino z dzisiejszego wesela? - pytam mistrza. - Mianowicie jakim to sposobem dostaliśmy hipokwas z wesela, które odbywa się dzisiaj? - Przez specjalnego posłańca - wyjaśnił mi mistrz. - Od razu wiedziałam, że to jakaś afera! - wtrąciła Helena. Słuchajcie, czy mam czerwony nos? Zerknąłem na mistrza, który mrugnął do mnie w odpowiedzi. Wypiłem połowę hipokrasu ze szkła. - A z kimże to się dzisiaj żeni nasz Henryk? - spytałem. - Z jakąś Seymour. - Z jakąś Seymour? - powtórzyłem za nim i wypiłem pozostałą połowę. Mistrz znów nalał mnie i sobie do pełna. - A co się w takim razie stało z tą, jak jej tam? Mistrz prztyknął się wskazującym palcem po wydatnej grdyce i wyjaśnił: - Wczoraj. - Specjalnie po to, żeby mógł się ożenić z tą Seymour i przysłać ci hipokwasu? - Czy mam czerwony nos? - wtrąciła się Helena. - Częściowo. Mistrz pocałował Helenę w czubek nosa. Helena znów się zaczęła zmagać z pudrem. - Po części zawiniło kazirodztwo Anny Boleyn - dodał mistrz. Tym razem zniszczył hipokras jednym haustem. - Henryk zdybał ją w łożnicy z bratem - ciągnął. Powoli upiłem łyk wina. - Opowiadaj, opowiadaj - mówię. Może i opowiedziałby mi wszystko od początku do końca, wyjawiając mi to, czego sam dowiedziałem się później. Mógłby mi więc wyjawić, jak to królowa Anna Boleyn stanęła przed obliczem dwudziestu siedmiu parów Anglii, oskarżona o kazirodczy związek z własnym bratem, lordem Rochfordem, oraz jak to oprócz parów sądziło ją w Middlesex czterdziestu pięciu ludzi z gminu, a to wobec innego zarzutu, mianowicie iż Anna cudzołożyła była z czwórką dworzan. Jeden z czwórki tych panów, skrzypek zwań Smetonem, przyznał się do winy, choć inni milczeli i wyznali swe złe uczynki dopiero na szafocie. Sama Anna trzymała język za zębami, a kiedy położyła już głowę na pieńku, zaśmiała się, podniosła wzrok i oświadczyła, że na całe jej szczęście mąż sprowadził z Calais pierwszorzędnego kata. Powiedziała jeszcze, że ma cieniutką szyjkę. Faust mógł był więc wyjawić mi to wszystko. Choć wątpię. Nie da się już tego stwierdzić. Nie da się już tego stwierdzić, gdyż w decydującej chwili Helena zaczęła swoje kwiki. Mało kto potrafi kwiczeć jak Helena. Od jej przenikliwego kwiku gną się płomienie świec. Gdy kwiczy, spadają jej z uszu kolczyki. - Ubóstwiam królową Boleyn! - zakwiczała więc Helena. Na ziemię upadł jej jeden z kolczyków. - Królowa Boleyn to prawdziwa dama! Drugi kolczyk poszybował w ślad za pierwszym. - Za niska na damę, po tym, jak ją Henryk ukrócił - wtrącił mistrz. Gładził się w zamyśleniu po bąblu. Helena zanurkowała pod stół, szukając kolczyków. - A może sami chcecie się przekonać? - zapytał, patrząc na mnie. - O czym? Czy damy dają? - przerwałem słabym głosem. - O tym, jak dziś wygląda weselisko! - Ktoś nas zapraszał? - zdziwiłem się na to. - Czy oprócz hipokrachu przysłano zaproszenia? Skuloną pod stołem Heleną wstrząsał napad czkawki. Czkawka to u Heleny rzecz normalna. Zwłaszcza kiedy Helena „czymś się zdenerwuje". Zwłaszcza kiedy zaleje pałę. Helena ma słabą głowę. Nawet mistrz nie potrafi uleczyć Heleny z czkawki. Przy wszystkich swoich alchemicznych mocach przed czkawką staje bezradny jak dziecko. - Kazirodcza... Hep!... Królowa... - zaczęła Helena, która wychynęła spod stołu. Twarz miała czerwoną jak burak. - Nie mogę... Hep!... Nie mo... Zerknąłem pod stół i zaraz spostrzegłem kolczyki. Wręczyłem je Helenie. Na swoje szczęście nie próbowała ich nawet zakładać. Nie próbowała też mi podziękować. Wyglądało, że zaraz pęknie w paroksyzmie czkawki. - Spróbuj przez chwilę nie oddychać, kotku - doradziłem jej. Znów złe spojrzenie. Tym razem miała taką minę, jak gdybym to ja osobiście wszczął całą Reformację. Helena to katoliczka. - Spróbuj upić płynu z drugiej strony szklenicy - ciągnąłem dobre rady. - Nie tak, durna pałko! Nie odwracaj szkła denkiem do góry, tylko... Mistrz wstał na równe nogi. Kiwał się niebezpiecznie, ale na szczęście uchwycił się stołu. - Przynieście wody - poprosił. - Na czkawkę? - Nie, na drogę - uciął. - Na wesele! - Do tego potrzebna nam woda? - I ręcznik. Wyglądał w owej chwili nader niebezpiecznie. Co sekundę zez zbieżny zmieniał mu się w rozbieżny. - Wyjmij że palec z dziury! - rzucił cierpko. - Spóźnimy się na zrękowiny! Wybiegłem z izby i co tchu przyniosłem wodę i ręcznik. Jak mi się to udało, nie wiem. Nie pamiętam, żebym się nachylał nad kranem. No, nie wiem. Kiedy wróciłem do izby, widziałem już dwie Heleny i dwie pary kolczyków. Cała owa grupa kwiczała: - Anna... Hep!... Siostrzyczka zimorodka! - Zamknij dziób! - warknęło wszystkich trzech mistrzów. - Królową jest teraz ta Seymour. Obmyjcie ręce. Cały tłum dłoni zanurkował w szafliku. Z paznokci Heleny poodpadał barwnik. Widocznie tani karmin. Mistrz trzepnął ręcznikiem. - Wycierajcie - rozkazał - i jazda! Trzymałem ręcznik za koniec. Helena i jej koleżanki - za drugi koniec. Nieokreślona liczba mistrzów złapała środek. Usłyszałem plumkanie rozstrojonego wirginału. Tańczyliśmy wszyscy galiarda. - Sam król to skomponował - oświecił nas mistrz. Nie wierzyłem własnym oczom. - Melodia zwie się Zielone rękawki - dodał z uśmieszkiem. Znajdowaliśmy się w paradnej sali balowej, w której tłum tancerzy obu płci trzymał się za ręce, kucał i podrygiwał w tempie na trzy. Wszyscy mężczyźni mieli na sobie zdobnie wyszywane płaszczyki, sięgające im ledwie do bioder, i obcisłe rajtuzy, w pasie przechodzące jednak w wypchane, nastroszone pluderki. Tancerze wyglądali jak dwunożne główki sałaty. Niewiasty z kolei miały na sobie niezmiernie szerokie spódnice, zebrane w talii, lecz z rozcięciem na przedzie, przez które widać było bezlik halek sięgających aż do ziemi i zakrywających im nawet stopy. Zarówno u kobiet, jak i mężczyzn, rękawy miały ten sam bufiasty krój i spadały rzędem aksamitnych bań aż po mankiety. Tańczono w ciemnościach. Słychać było dźwięki tamburynów i obojów. Nie wspomnę już o rozstrojonym wirginale czy szpinecie z rozrzępolonymi młoteczkami i rozszurgotanymi strunami, który wymotywał z siebie melodię znaną jako Zielone rękawki. Zaznaczyłem już, że w balowej sali trwał mrok, ale niezupełnie tak było, gdyż każdy z tancerzy trzymał w ręce płonący ogarek. Ogarek albo raczej smukłą świeczułkę. Tańczący poruszali się w półmroku jak stadko świetlików. Zdaje się, że w tańcu chodziło o to, aby zdmuchnąć jak najwięcej świeczek sąsiadów, chroniąc zarazem własny ognik. Aby tego dopiąć, wszyscy przepychali się, tłoczyli i mocowali ze sobą. Ujrzałem, jak pomiędzy tańczącymi uwija się człeczyna w wielobarwnej pelerynce. Na głowie miał kołpak zakończony głową koguta, a nadto opatrzony parą długich, zwisających uszu. W prawej ręce ów człek zaciskał patyk, na którego końcu kołysał się pęcherz, służący, jak się okazało, po to, aby tłuc nim tancerzy po plecach. - To Wiluś Somers - dowiedziałem się. - Nadworny błazen Henryka. Wiluś palnął swoim pęcherzem kolejną damę. Dama okazała się pijana. Podrygiwała na czubeczkach palców, próbując zdmuchnąć świeczkę innego dworzanina. Potknęła się zaraz i zderzyła z ofiarą, z którą społem runęli na posadzkę. Dworzanin pierwszy się poderwał i złożył ukłon, lecz zamiast się wyprostować, pozostał w skłonie, zapatrzony w horyzont popod zadartymi halkami damy. Dama zaś leżała bezwładnie na plecach, z nogami w powietrzu i obfitą suknią podwiniętą pod siebie na kształt główki kapusty. Uczynił się tumult i wymachiwanie świeczkami, zapalonymi i zgaszonymi, tak że dopiero po chwili podniesiono damę na nogi. - Hep! Fuj! - zauważyła Helena. - Prawdziwe angielskie świnie! Do sali wpadli żonglerzy i linoskoczkowie. Akrobaci przechadzali się na rękach, dyndając stopami w powietrzu, albo znów przeginali się przez plecy, zerkając spomiędzy własnych rozkraczonych nóg. Żonglerzy igrali z nożami, mosiężnymi kulami i srebrnymi talerzami. Szło im nawet nieźle, ale ja tam w Bremie widziałem już lepsze sztuki. Tańczący rozsypali się w ogólnym zamieszaniu. Tamburyny umilkły. Oboje też umilkły Wszyscy patrzyli, jak żonglerzy zapalają pochodnie i wywijają nimi, przerzucając żywy ogień z ręki do ręki. Oczywiście od razu w całej sali balowej pojaśniało. Niewiele czasu upłynęło, zanim... Bo też widać nas było na kilometr. Trójca pijanych Niemców. Jeden w czarnej opończy. Drugi - ja - w czerwonej opończy. I Helena, w błękitnej sukni z Drezna. Akrobata obrzucił nas długim spojrzeniem spod pośladków i z podziwu godną zręcznością pokazał na nas palcem. - Niemieccy szpiedzy! - tak krzyknął. Poczęto wyciągać rapiery. Zda się, że cały tłum odwrócił się i przyparł nas do muru. Żonglerzy przestąpili na sam przód, niosąc pochodnie. - Ave... Hep!... Maria! - kwiknęła jeszcze Helena. Wirginał rzępolił do końca. Grajek dorzynał bezlitośnie swoje Zielone rękawki. Co chwila fałszował, mylił się, zawracał i ponownie odgrywał poprzednie kawałki, dopóki nie poprawił błędu lub przynajmniej nie spróbował go poprawić po raz nty. Pojmano nas i poprowadzono w stronę klawiatury. Król Henryk VIII wydobył z instrumentu ostatnią przeraźliwą nutę. Przyjrzał się nam spod oka. Przyjrzałem mu się także spod oka. Monarcha okazał się wysoki, muskularny, rumiany na pysku, z kasztanową czupryną przystrzyżoną i przyczesaną krótko na francuską modę, i z okrągłą twarzą, która pasowałaby niebrzydkiej kobietce, lekko już trąconej przez rydwan czasu. Oczy miał król Henryk błękitne, brodę rudą, a oblekał się w białą szatę obsypaną brylancikami. Spojrzał i znów odwrócił się do instrumentu. Zaśmiał się, nader przyjacielsko, i mówi: - Powiesić. Po czym schyla się nad klawiaturą. Zagrał dla nas kilka ostatnich taktów Zielonych rękawków. Tym razem nie pomylił się ani razu. Wszyscy zaczęli bić brawo, oprócz Heleny i mnie. Mistrz, ten śmieciarz, klaskał razem z innymi. Wypędzono nas na dwór. W rozświetlonym księżycem ogrodzie czekała już szubienica. Panie i panowie wylegli na dwór z pochodniami i kołem otoczyli szubieniczkę. Śmiano się wokół nas i pogwarzano. Młoda, śliczniutka dworka pocałowała mnie. Jej usta smakowały ciasteczkami z kminkiem. - Pyszna to będzie krotochwila! - Nie powiem! - Niech nam tu zadyndają! Mistrz stał i lizał krwawy kamień na sygnecie. - Ostatnie życzenia? - zapytał kat, którym okazał się tenże Wiluś Somcrs, nadworny błazen. Błazen, a przy tym kat. - Ostatnie życzenia? - powtórzył, targając dla pewności za stryczek. - Żebyście nas nie wieszali... hep! - zaproponowała Helena. Wykrzyczała te słowa po niemiecku. Mistrz wykrzywił gębę do Wilusia Somersa. - Jesteśmy Niemcami - mówi po angielsku (chociaż nie mówi po angielsku). - Czy moglibyśmy najpierw umyć ręce, jeśli łaska? - Taki obyczaj w Niemczech? - Taki jest w istocie obyczaj w Niemczech. Somers wzruszył ramionami. Kazał przynieść wody. Przyniesiono, a jakże, w złotym wiadrze. Helena i ja obmyliśmy dłonie. Mistrz stał pomiędzy nami, trzymając ręcznik. Jeden koniec podał Helenie, ja się złapałem drugiego. - Żegnaj, Anglio - rzekł jeszcze. Znaleźliśmy się znów w Ingolstadt. Mistrz zdążył już zacząć pić zdrowie króla Henryka VIII. Helena rozpłakała się i zerzygała. Co do mnie, czułem kołowanie w głowie. Wszystko mi się pieprzyło. W uszach pobrzmiewały mi nadal Zielone rękawki. W ustach miałem smak, jak gdyby nocowało mi w nich robactwo. Helena nie pozbyła się czkawki. Czkała aż do świtu. - Mam dosyć zagranicznych lotów - zaklinała się rankiem, gdy czkawka ucichła. - Czy naprawdę tam byliśmy? - zapytałam mistrza. - Czy rzeczywiście zamoczyliśmy ręce w Anglii i wytarliśmy je w Niemczech? Zrobił strasznego zeza. - Wcale ich nie wytarłem - mówi. - Poza tym wcale ich nie myłem. W swoim hipokrasie znalazłem mrówkę. 16. Pakt z Diabłem Na kilka minut przed północą, a było to w Wielki Piątek roku 1516, Jan Faust, który wkroczył był wówczas w trzydziestą szóstą wiosnę życia, może stuknięty, zapewne świrnięty, a już na pewno kopnięty, a co więcej - pijany do tego stopnia, by uznać siebie samego za mistrza tego, co lubi nazywać Wszechsztuką Magiczną - otóż wziął on do ręki niewielki kozik i rozciął sobie do żywego żyłę na lewej ręce. Pozwolił krwi ściekać do spodeczka, a potem postawił spodeczek na gorącym popiele, by krew nie zakrzepła. Wziął do ręki pióro i umaczał je we własnej krwi. Na śnieżnym pergaminie wypisał co następuje: „Ja, Jan Faust, zapisuję niniejszym i uroczyście poświadczam, że oddaję się ciałem i duszą w ręce Diabła i pełnomocnego jego ducha, Mefistofelesa. Czynię to wszakoż pod jednym warunkiem, a mianowicie, że w zamian obaj, to jest Diabeł i sługa jego Mefistofeles, wtajemniczą mnie w swą sztukę i będą wypełniać wszystkie moje życzenia, czegokolwiek by nie dotyczyły te ostatnie, w świecie fizycznym i metafizycznym - tak jak się do tego obaj pomienieni zobowiązali i co przyrzekli w kilku Artykułach, co do których zawarliśmy już uprzednio umowę. Co więcej, z mocy niniejszego dokumentu, godzę się i przyznaję prawo obu panom, to jest Diabłu i jego ajentowi Mefistofelesowi, iżby po upływie lat dwudziestu i czterech, licząc od daty dzisiejszej, czynili ze mną wszystko, co tylko uznają za stosowne, bez względu na to, czy dotyczy to mego ciała, duszy, korpusu, krwi, czy ducha. Niniejszym się tedy wyrzekam Boga i Syna Jego, Chrystusa, jako się wyrzekam aniołów niebieskich i wszystkich żywych istot stworzonych na obraz Boga. Wyrzekam się wszystkiego, co żyje z woli Bożej. Aby zaś przydać niniejszemu paktowi większej mocy, spisuję go własną ręką oraz własną krwią. Tedy więc podpisuję się pod nim mym imieniem i pełnym tytułem. Jan Faust Doktor Teologii." Faust sporządził sobie kopię paktu, spisaną jednak atramentem. Kopię zachował sobie na pamiątkę. Tylko co się w takim razie stało z oryginałem, tym spisanym krwią? O jakich to „kilku Artykułach" mowa, co do których zdążył się zawczasu ugodzić z Diabłem i z Mefistofelesem? Czy otrzymał „wtajemniczenie", tak jak tego żądał? Co ma na myśli, pisząc o „Bogu"? O „Diable"? O „Mefistofelesie"? Sam zadałem mu głośno wszystkie te pytania. Ze sto razy, albo i więcej. Otrzymałem od niego ze dwieście odpowiedzi, albo i więcej. Co jedna odpowiedź, to inna. Tego jednak poranka zapytałem go o to znowu. To, co odpowiedział mi tym razem, macie i wy przed sobą, na sąsiedniej stronie. Umiejscowiłem dziś na niej cały pakt w dosłownym brzmieniu - dziś, to jest o pierwszej godzinie w Popielec - aby tym lepiej zaspokoić waszą ciekawość na sławetny temat: „Co dzieje się zatem w tej chwili?" A także po to, aby wam wyjaśnić kwestię Lat Fausta. Kiedy wam mówiłem, że Faust Diabła się spodziewa, miałem na myśli jego pakt. Łapiecie nareszcie? W Wielki Piątek roku 1516 Faust podpisał świstek, a bzdury, które przytoczyłem, uparcie nazywa „paktem" lub „przymierzem". Kretyn twierdzi, że „oddał się ciałem i duszą" (cytuję) w ręce „Diabła" (koniec cytatu). W myśl warunków tego paktu bądź przymierza, ubrdał sobie, że otrzymał dla siebie dwadzieścia cztery lata, kiedy to będzie mu sługą „pełnomocny duch", który się wabi Mefistofelesem. Od tej pory odmierza - wszyscy odmierzmy, bo lepiej mu się nie sprzeciwiać - kolejne lata życia, poczynając od roku paktu: od 1516. Oznacza to, że rok, kiedym go spotkał pierwszy raz w piwnicy Auerbacha, czyli 1530, był Rokiem Fausta Rok, w którym zjawiła się u nas Helena, to znaczy 1533, był Rokiem Fausta 17. Rok, kiedy się zjawiło siedem dziewcząt (zaraz się nimi zajmę), to, jak pamiętam, 1537. Rok Fausta 21. Obecny rok, 1540, jest Rokiem Fausta 24. Ostatnim jego rokiem? Wielki Piątek wypada w tym roku dokładnie trzynastego kwietnia, jak stwierdzam to w kalendarzu. Niektórzy będą mieli pecha? Jak się już może domyślacie, mam własną opinię co do tych wszystkich bredni. Co więcej, Jego Herr Zajebistość także snuje własne plany. Nie będę jednak psuł przedwcześnie opowieści... Opiszę wam wydarzenia dnia po kolei, tak jak następowały. 17. Czterdzieści dni - Czterdzieści dni - mówi. Jest świt. Świt w Faustowskiej Wieży. Spacerujemy sobie po labiryncie. Ogrodowy labirynt przy baszcie ma kształt ośmiokątny, a składają się nań setki równoległych żywopłotów i ścieżek. Żywopłoty mają po cztery metry wysokości i są na metr grube. (Pomierzyłem je któregoś pięknego wieczora). Do labiryntu prowadzi sześć osobnych wejść, ale do jego środka i z powrotem na zewnątrz wiedzie tylko jedna droga. Kretyn utrzymuje, że labirynt to dzieło Mefistofelesa. Żywy żywopłot z ligustru. W gałązkach mnóstwo robactwa. Gąsienice, jakieś śluzowate larwy, te rzeczy. Ciągle słyszę, że labirynt to miniaturowe odbicie świata. Kiedy szedł, co rusz popijał z flaszy. Chodzi jak połamaniec, garbiąc się przy każdym kroku i podskakując. Muszę truchtać, by za nim nadążyć. Kiedy pije, idzie mi to łatwiej. - Czterdzieści dni - rzucił do mnie przez ramię. Zatrzymał się i zapatrzył we wstającą na wschodzie jasność. Promienie zaczynały przezierać przez gęstwę żywopłotu. - Tak lubię słońce - usłyszałem jeszcze. Dogoniłem go wreszcie. - Chyba będzie fajny dzień - mówię. Mistrz stał i patrzył na wschód. Potem splunął. - Środa Popielcowa - burknął. - Wyknocić się w słońce! Z zamkniętymi oczami pociągnął łyk z flaszy. Flasza - niczego sobie. Saraceńskiej roboty, wokół denka zdobna złotym liściem. Mistrz nie otwierał oczu. Szeptał tylko: - Czterdzieści dni! - Czterdzieści dni to kupa czasu - wtrąciłem. Otworzył jedno rozsierdzone oko i spalił mnie spojrzeniem. Zapatrzyłem się w czubki własnych butów. Z garbowanej skóry. - Weź takiego Noego - brnąłem. - No, sam pomyśl. Czterdzieści dni w ciasnej arce, wokoło prawdziwy potop, a mimo to dopłynął bezpiecznie. Stępka arki uderzyła w szczyt góry. Mistrz machnął błyskawicznie lewą ręką i palnął mnie w ucho. - Fajnie - syknąłem, masując sobie małżowinę. - I tak nie mamy drzewa żywicznego. Po brodzie mistrza ciekła struga winiaku. Strużka koloru ciemnego bursztynu. Pokicał prędkim krokiem w głębiny labiryntu. Musiałem się puścić biegiem, by mu sprostać. Gdym go dogonił, znowu golił winiak, pocąc się wielce. Zawsze się poci, lecz nigdy aż tak obficie i nigdy o tak wczesnej porze. Pot spływał mu z brwi jak krople sadła. - Pijanyś, mistrzu, Herr Doktorze - zauważyłem. Odchrząknął. - Ale za mało pijany - powiada. - Może sobie klapniemy? - proponuję. - Jak na pijaków przystało? Ukucnąłem na piętach, bo w trawie nadal było pełno rosy. Szarpnąłem za czarną opończę. Mistrz zwalił się jak kłoda. - Mów mi o Lesie Spisser - przynagliłem. Mistrz rozpłaszczył się na wznak jak przewrócony pasikonik, lecz ani na chwilę nie wypuścił z ust szyjki z winiakiem. Blade promyki słońca rozbłysły w złotych ozdobach wokół denka. Odczekałem, aż mistrz napije się do woli. - Las Spisser - powtórzyłem. - Las Spisser - powtórzył mistrz cicho. - Już ci wszystko mówiłem. Czekałem, żując sobie źdźbło trawy. Trzęsły mu się teraz obie ręce. Prawą, w której wciąż trzymał flaszę, przycisnął sobie do policzka. Lewą chwycił się kurczowo trawy, jak ktoś, kto boi się, że spadnie z ziemskiego padołu. Zacisnął z całej siły powieki. Minęło tak może pięć minut. Spostrzegłem przez ten czas jedynie brud na jego powiekach, podobny do czarnego szronu. Można by pomyśleć, że zasnął, gdyby nie to, że dudlił z flaszki. Gdzieś w dolinie pod nami rozdzwonił się skowronek. Labirynt mieści się na równej terasie w zboczu naszego Schlossbergu. W dole zaś leży Fryburg. Gdyby nie żywopłoty, widzielibyśmy w dole strzelistą wieżycę katedry. Wieżyca jest bardzo wysoka, na 386 stóp. Tak powiadają. Nie otwierając oczu, prosto z bomby, mistrz zaczął mówić. Wiedziałem, że zacznie. Koszmary miewa tak regularnie, że można według nich nastawiać zegarek. 18. Las Spisser - Wiedziałem, czego pragnę - rozpoczął opowieść. - Las Spisser leży opodal Wittenbergi. Czarny las. Gęsty. Opodal Wittenbergi. Bywałem już tam drzewiej, lecz teraz cel ekskursu był inny. Pośrodku lasu krzyżują się w gęstwinie dwie drogi. Działo się to w Popielec. W lesie nikogo. Wieczór. Późny wieczór. W Popielec, wyobraź sobie. Wyciąłem leszczynową różdżkę. Białawo-czerwonawą. Na różdżce - dwa rozwidlenia. Prócz nich kwiaty, pączki liści, znamiona. Znamiona czerwone jak krew. Sam je wyciąłem w korze. Potem obrysowałem różdżką ściółkę leśną, kreśląc wokół siebie wielki krąg. W koło wpisałem zaraz inne kręgi, litery, liczby, znaki, dziesięć kwadratów Crux Ansata. Sefirot. Wiedziałem, co czynię. Zatrząsł się na wspomnienie i lewą ręką zebrał wokół siebie poły opończy, prawą zaś przycisnął do piersi flaszeczkę. - Mefistofeles - szepnął. Uśmiechnął się szyderczo. Potem rzekł: - Czekałem, aż w lesie zapadną zupełne ciemności. Czekanie skracałem sobie modlitwą. Modlitwa rozpalała mi wnętrze - nie były to zwykłe modły, lecz szczególne. Czas płynął. Na niebie ni śladu księżyca. Ani gwiazd. Nic zgoła. Potem usłyszałem, jak w oddali cichutko biją dzwony z wieży Schlosskirche. Dzwoniono o północy, na Anioł Pański. Wstąpiłem w obręb kręgu. Zacząłem swoje. Wszystkie należne wezwania. Zaklęcia Alhima, formuły Alima. „Mefistofelesie!" - krzyczałem. „Przyzywam cię w imię Szatana!" Mistrz wyryczał te ostatnie słowa, leżąc nadal na wznak w porannym słońcu, pośrodku labiryntu. Wyryczał je z tak wielką mocą i przekonaniem, że bezwiednie zerknąłem za siebie, spietrany... Zwykle mam dość odwagi. Widzicie, słyszałem opowieść nie po raz pierwszy. Zresztą już wam o tym mówiłem. Znam każde słowo mistrzowej historii. Po trzech latach zaczęła mnie już paskudnie nudzić. A mimo to coś mi kazało obejrzeć się przez ramię. Trząsłem się, że zostało raptem czterdzieści dni? Nie przypuszczam. Lecz mimo to coś mi kazało się obejrzeć... Ujrzałem tylko pająka, który wysnuwał sieć w gałązkach żywopłotu. Na pajęczynie lśniły krople rosy. Zupełnie zwyczajny pająk. pajęczynie ani pół muszki. - No, i co dalej? - spytałem, by zrobić mu przyjemność. - Dalej? Nic - odpowiedział. Oho! To coś nowego! - Ani śladu Mefistofelesa? - Z początku ani śladu - przytaknął. - Zupełnie. Z początku... Ho, ho, ho! Tu cię mamy! A jednak przez sekundę, przez jedno uderzenie serca, prawie już pomyślałem, że mistrzowi powrócił rozum. 19. Mefistofeles - No, fajnie - przytaknąłem. - Dlatego znowu spróbowałeś przyzwać Mefistofelesa? - Skąd znowu. Klęczałem tylko i nic nie mówiłem. Pociągnął przeraźliwie długi haust z butelki. W labiryntowym korytarzu, gdzieśmy legli, trzepotał skrzydełkami motyl. Ów motyl zaczął polatywać nad mistrzem, okrążając mu głowę. Mistrz nie widział motyla, gdyż nadal co sił zaciskał powieki. Potem motyl przysiadł na spiczastym czubie prawego buta mistrza. Mistrz uwielbia swe długie buty z cholewami, z czarnej skóry. Domyślam się, że są węgierskie. Motyl grzał sobie w słońcu skrzydełka. Mistrz mruczał przyciszonym głosem: - Posłyszałem, jak zrywa się wiatr. Najpierw hen, daleko, ledwie szelest liści w głębi lasu. Poszum jął się przybliżać, coraz prędzej i prędzej, coraz silniejszy i bardziej mocarny. Z gałęzi zaczęły ulatywać liście, wirując po lesie. Zaroiło się od nich. Od liści, mówię, podobnych do stada ciem w ciemności. Spłynąłem zimnym potem, a liście... Liście przywarły do mnie. Jakże lodowaty wiatr! Trzaskały łamane gałęzie. Drzewa waliły się w mroku! Zdzierałem sobie z twarzy liść po liściu, plułem już liśćmi, dławiłem się nimi, świadom, że albo mnie uduszą, albo też przygniecie mnie padające drzewo. Potem zaś usłyszałem ów dźwięk, ryk i poświst. A potem, nagle, stanął przede mną on - Mefistofeles! Nie odrywałem wzroku od motyla. Jakże miłe stworzonko. Chyba bielinek kapustnik. Niby więc nic nadzwyczajnego, a przecież wyborowy okaz. Motylki - to lubię. - Posłyszałem go - powiedział mistrz. - Kłusował wokół mojego okręgu, czyniąc hurgot niby tłum rydwanów na kamienistym gruncie. Zaczęło mi dzwonić w głowie. Potem uderzył piorun. Potężne drzewo runęło na ziemię, całe w płomieniach. Padło, koroną niemal dotykając kręgu, i nadal płonęło, jak morska latarnia. Huk gromu! Ze wszystkich czterech krańców lasu na raz! - Przepraszam - przerwałem - ale czy zesrałeś się w gacie? Mistrz otworzył jedno przekrwione oko i łypnął na mnie. - Przeciwnie, byłem nieco poirytowany. - Na Boga jedynego! Mistrz nic na moją kwestię. Pije winiak. Z wielce zadowoloną z siebie miną. W obecnej wersji przybyły na szczęście nowe, ciekawe szczegóły. Nie wiem dlaczego, lecz dzięki nim właśnie opowieść zrobiła się prawdziwsza. Nadal historyjka o pszczole i dzięciole, ale bardziej, bo ja wiem, realna. Dało się w niej teraz posłyszeć wołanie obłąkanego umysłu. - Byłem wprost wściekły - ciągnął. - Zły na Mefistofelesa, że tak mi próbuje zaimponować fajerwerkami i grzmotem. Więcej, czułem się rozczarowany. Pragnąłem go ujrzeć. Chciałem porozmawiać. Błyskawic naoglądałem się już w życiu dosyć. Poza tym spróbuj dyskutować z gromem. - Święta prawda - dodałem. Spojrzał znów na mnie, wybałuszonym okiem. Skupiłem się znów na motylku. Wyglądało na to, że dobrze mu na czubie prawego buta. Z ulgą ujrzałem, jak zamyka się oko. Cisza. Słychać było tylko, jak winiak gulgocze mistrzowi w gardzieli. Grdykę ma mistrz wielkości piłki tenisowej, z tym zastrzeżeniem, że w życiu nie chciałbym oglądać tenisowej piłki tak grubo zarośniętej brudem. Gdyby posłać normalną piłkę smeczem w otchłań najbliższego wychodka i wyłowić ją stamtąd parą szczypiec, uzyskałoby się przedmiot przypominający żywo grdykę mojego mistrza. - Usłyszałem muzykę - znów zaczął. - Dziewczęce głosiki. Pieśń nie miała słów, więc powiedziałem na głos: „To już lepiej", a potem: „Pokaż no się". Pieśń urwała się w jednej sekundzie i ujrzałem świetlistą kulę. Kula zatańczyła po trawie, zanim się rozwarła, pękając wzdłuż boku. Światło wyprysnęło ze środka i przybrało postać człowieczą. Człowiek jął biegać dookoła kręgu. Gnał w kółko i w kółko, co sił w nogach. Gorąco osmaliło mi brwi. Może i tak, ale najwyraźniej odrosły. Mistrz ma krzaczaste brwi, które wyrastają mu z czaszki jak czarne wodorosty. Wiedziałem, co teraz usłyszę, i nie wiedzieć czemu nie chciałem, aby motyl miał w tym swój udział. Głupia myśl, i tyle, ale trudno, czasami nachodzą mnie ataki sentymentów. Próbowałem brać na to pigułki, lecz nic z tego. Trudno, przyjdzie się przyzwyczaić. Powiem wręcz, że żal mi było w tamtej chwili samego siebie. Wolałbym się zmienić w motylka. Klasnąłem delikatnie w dłonie, a kapustnik rozprostował skrzydła. Zerwał się i ciężkim zygzakiem uleciał, bez gracji, jak gdyby matka niczego nie nauczyła tępaka, motylego syna. Nie ma sprawy. Patrzyłem za bielinkiem, który poszybował w głąb labiryntu. - Przede mną stał mnich w szarym habicie - rzekł mistrz. - Franciszkanie są zawsze najlepsi na podpałkę - przytaknąłem. - Przede mną stał mnich w szarym habicie - rzekł znowu mistrz. - Nie płonął? (W niektórych wersjach Mefistofeles gorzeje żywym ogniem, gdy się zjawia). - Nie płonął. (Dziś widać nie pora na wersję dla strażaków). - I co? Nie wył? Nie grzmiał? Nie zawodził jak chórek dziewczęcy z Hamburga? Nie obrzucił cię nawet wiosennym listowiem? Mistrz zignorował zaczepkę, zajęty swą flaszą, której szkło rozbłysło w słońcu niczym klejnot. Spostrzegłem, że dłoń trzęsie mu się nadal. - Mefistofeles - wyjaśnił, ociekając trunkiem. - Przemówił do mnie, a ja... usłyszałem. Słyszałem Mefistofelesa. - I fajno - ja na to. - Zawsze cię pytam w tym miejscu, co takiego powiedział. To znaczy, co wydawało ci się, że słyszysz. Jakie były pierwsze słowa, które wypowiedział duch. Nic nie odrzekł. - Pytam, a ty nigdy mi nie odpowiadasz. - Tak, w istocie. Nie mogę. - Niby czemu? Dlaczego masz nie móc? Na to pytanie również nie miał mi zamiaru odpowiadać. - O Jezu! - wybuchnąłem. - Czterdzieści dni, już zapomniałeś, kolego? Nie uważasz, że może byłoby pora coś chlapnąć? Gadaj! Pierwsze słowa Mefistofelesa! Co ci powiedział? Otworzył naraz obydwoje oczu. Nie patrzył jednak na mnie. Leżał na wznak, gapiąc się prosto w niebo. A tak między nami, nie pomyliłem się - co do pogody. Dzień piękniał nam z minuty na minutę. Słoneczko wstawało z jasnym wzrokiem i z puszystym ogonkiem. - Miał bardzo piękny głos - odezwał się mistrz. Westchnąłem tylko. - Wiem, już mi mówiłeś. Mówiłeś mi to ładny tysiąc razy. Ale co ci takiego powiedział ten Mefistofeles? Mistrz potrząsnął głową. Zapatrzył się w słońce, nawet nie mrugając okiem. Potrafi takie sztuki. Oczy ma lodowate jak piekło. (Nie twierdzę, że w piekle jest zimno czy gorąco. W ogóle nie wierzę w piekło. Walnąłem tylko taką metaforę, umówmy się). Sztuki czy nie sztuki, słońce nie jest zdrowe dla oczu. Nie wolno tak się w nie gapić. Na pewno szkodzi to nerwom wzrokowym. Oczy zaczęły mu w każdym razie łzawić, co zaraz zauważyłem. - Wiedziałem, co czynię - powtórzył Faust. 20. Rozdział, w którym tańcuje 69 Faustów No, i macie! Od paru rozdziałów unikałem tego imienia. A czemu? Czyżbym się bał albo coś w tym rodzaju? Pod sam koniec ostatniego kawałka, gdy wypisywałem słowa „powtórzył Faust", zrozumiałem wreszcie, o co mi naprawdę chodzi. Obejrzałem sobie jeszcze raz stronę. Imię sterczy ze strony jak jajca z podogonia buldoga. Przez cały czas w rozdziałach 1, 9, 15, 17, 18 i 19 (prócz ostatniej linijki) unikałem Faustowego miana, a pisząc o Fauście nazywałem go po prostu „mistrzem". I o to właśnie chodzi: ilekroć musiałem zapisać, cośmy we dwóch czynili i o czym rozmawiali, z miejsca wykreślałem jego imię. W innych fragmentach, kiedym pisał ogólnie o rozmaitych wyczynach Herr Doktora, waliłem po imieniu. Dziwne. Nie podoba mi się to wszystko. Zupełnie tak samo, jakbym nie miał ochoty popatrzeć Faustowi prosto w oczy. To znaczy wówczas, kiedy się z Faustem znajdziemy oko w oko na jednej i tej samej stronicy. Nie mogę tego pojąć ani wyjaśnić. Przesądy czy co? Zaśmierdziało mi czarną magią. Martwię się tym wszystkim o wiele bardziej niż gównianą kwestią, jak brzmiały pierwsze słowa Mefistofelesa. Co mnie niby obchodzi, jakie słowa sobie ubrdał stary pierdoła. Tak czy siak uroił sobie przecież całe wydarzenie. Jednakowoż czy Faust sam nie zakochał się w swojej scence? Uwielbia o niej gadać, może nie? Choćby i dziś, popatrzcie: uwalił się w labiryncie i gapi się w przestwór, jakby widział tam coś innego niż ja... Udaje, że w diabelskich słowach kryje się tajemnica wszechświata albo coś. Słowa, których tak naprawdę nie słyszał. Słowa, które mu się musiały zrodzić pod wgnieceniem w czaszce. Do diabła z taką bzdurą. Dobrze, tylko dlaczego tak unikałem imienia „Faust"? Niedobrze, niedobrze. Powinienem naprawdę przepatrzeć te notatki i poprawić, co trzeba. Tylko jak, skoro piszę w pośpiechu. Nie ma czasu. Tyle się wydarzyło przed zachodem słońca, poza tym wietrzeje mi piwko. Z czereśni też zostały same pestki. Chyba się zabiorę do serów. Piszę prędko. Ale i tak zbyt wolno. Wielki Post. Głodowy. Wielkanocny. Nocny Faust. Gotowy. Wielce mocny. Wagner, sługa Faustowy. Wielce głodny. Dobra, mogę całą stronicę zasmarować Faustem. Faustus. Fausta. Faustum. Zadowolony stary nieszczęśliwy pierdziel. Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust Faust FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST FAUST Jak chcecie, powtykajcie sobie te wszystkie imiona, gdzie trzeba. 21. Diabelskie nożyce Faust oblizał się parokrotnie. Do dolnej wargi przywarł mu drobny listek z żywopłotu. Faust wziął liść w palce i także dokładnie oblizał. - Chcę, by mi zwrócił duszę - zajęczał. - Kto, Diabeł? - Nie, Bóg. Uśmiechnąłem się wyrozumiale. Zaczął rozcierać listek między palcem wskazującym a kciukiem. Rozrywał go na miazgę. - Tak powiedziałem w lesie Mefistofelesowi - ciągnął Faust. „Chcę, by mi zwrócił duszę". To już nowina. Dla mnie coś nowego. Przedstawił mi setkę powodów, dla których zrobił to, co zrobił. Potęga. Wiedza. Masa innych zafajdanych przyczyn. Ale o zwracaniu duszy dotychczas nie słyszałem. Oczywiście, Faust był pijany. Strzelał co rusz palcami, trafiając mnie strzępkami liścia, i szczerzył zęby, lecz w jego oczach nie widziałem uśmiechu. I zaraz: - Na czym polegał grzech Diabła? - zapytał ni stąd, ni zowąd. - Skąd mam wiedzieć, do diabła? - odrzekłem błaznowi. - Na czym polegał grzech Diabła? - Nie wierzę w Diabła - uciąłem. - Na czym polegał grzech Diabła? - No, i proszę. Napisałem. Cisza. Piorun nie huknął. Ja mu dam Fausta. Nawet niezły serek. Gruyere. Taki z dziurkami. Schlał się już prawie do nieprzytomności. Musiałem spróbować go udobruchać. - Na pysze - odrzekłem, głosem znużonym. - Diabeł był podobno aniołem, który zapragnął stać się taki sam jak Bóg. - Skąd to wiadomo? - Tak pisze św. Tomasz z Akwinu. - Czy twój św. Tomasz ma rację? - Tego nie wiem. - Ha! A ja wiem. - I myślisz, że nie ma racji? - Nie myślę, tylko wiem, że nie ma racji. Diabeł wcale nie chciał stać się taki jak Bóg. Diabeł chciał sobie tylko dać spokój z Panem Bogiem. Chciał sam odzyskać duszę. Czy nazwałbyś to pychą? - W ogóle bym tego nie nazwał. - A ja bym to nazwał wolnością - uciął Faust. - A ty byś to nazwał wolnością - podchwyciłem - i dlatego wstałeś raz dwa z klęczek w tym swoim Lesie Spisser, by zaprosić na następną noc Mefistofelesa na nową pogawędkę. O dwunastej w nocy. Tym razem u ciebie. Diabeł, punktualna bestia, zjawia się co do minuty. Prowadzicie nudne dysputy na temat teologii, ty i twój szary mnich. Nareszcie, w Wielki Piątek, podejmujesz decyzję. - Podjąłem ją byłem już dawno - sprostował Faust. - Zanim się jeszcze zjawił mój Mefistofeles. - To po co było czekać do Wielkiego Piątku? - Wystawiałem Diabła na próbę - wyjaśnił. - Zwyczajny eksperyment. Znowu pił z flaszy, więc powoli wychrząkiwał słowa: - Mefistofeles zjawiał się tylko na wezwanie. Musiałem się upewnić co do tego. Musiałem zyskać pewność, że nie będzie mnie nękał wbrew mojej woli. Chciałem się upewnić, że Diabeł nie jest równie zły i złośliwy jak Bóg. Ta odżywka pysznie ci się udała, Faustusie. Z żywopłotu spadł żuczek. Podreptał mi wzdłuż szyi. Pozwoliłem mu sobie pełzać. - Nie mylisz się co do jednego - ciągnie Faust - bo owszem, pogwarki z Mefistofelesem okazały się dosyć nudne. Za każdym razem siadaliśmy we dwóch w mojej izbie, deszcz bębnił w dach, wiatr tłukł okiennicami, płonęły świece... Najprawdziwsze woskowe świece, nie łojówki! Mefistofeles wciąż się uśmiechał. Co z tego, skoro tak niewiele powiedział mi rzeczy, których sam bym nie umiał wymiarkować. - A jak się uśmiechał? - spytałem. - Mistycznie - odrzekł mi Faust. Pszczeli wosk ślicznie pachnie. Cieszyło mnie, że się tak wylegujemy na dworze. Zabrakło mi marmolady, a tu tymczasem od ostatniej Gwiazdki woń Fausta jak gdyby stężała. Żuczek zdążył mi już przepełznąć wzdłuż kręgosłupa i dotrzeć do szczytu pośladków. Załaskotał mnie. Pozwoliłem mu się łaskotać. Faust zaś ciągnął: - Twój stary znajomy, Tomasz z Akwinu, twierdzi, że człowiek jest istotą rozumną, złożoną z ciała i z duszy. Czego Akwinata nie mówi - nie on jeden, wszyscy oni milczą na ten temat! - to tego, że ani ciało, ni dusza nie należą wcale do człowieka. W ostatecznym rachunku, rzecz prosta. Ciało obraca się w proch, z którego powstało, dusza zaś wraca do właściciela, którym jest Bóg. I gdzie tu sens? Faust splunął. - Człowiek nie rodzi się wolny - podjął kwestię. - Człowiek to jeno marionetka, kukła. Ludzie tańcują na sznurkach, które Bóg trzyma w palcach. Ich dusze to właśnie sznurki. Ale wiesz, synu, co? Diabeł... Diabeł posiada nożyce. Nożyce, synu! Żuczek wlazł mi głęboko do portek. Zacząłem się wiercić. - Sam z siebie człowiek nie umie przeciąć sznurków - opowiadał Faust. - Do tego potrzebny mu Diabeł. To, co Tomasz zwie pychą, nie jest uczuciem ani tak prymitywnym, ani prostym. Diabeł też jest aniołem, więc miej to na uwadze. Diabeł dokładnie wiedział, czego chce. A chciał odzyskać duszę. Chciał stać się wolnym duchem. I stał się wolnym duchem! Po brodzie pociekł mu winiak. - Jestem wwolnym duchem - wybełkotał Faust. Trząsł się jak w febrze. - Wolnym człowiekiem jestem, w Bożym teatrzyku! Wolnym duchem pośrodku wieczności! Żuczek zaczął mi chodzić po jajach. - Myślisz sobie, że ci aniołowie, którzy nie wypięli się na Pana Boga, mogą choćby śnić o wolności? - natarczywie zapytał mnie Faust. Żuczek, bestia, łaskotał. - I co to za brednie o niebie? - znów dał o sobie znać Faust. Taki sam kukiełkowy teatrzyk jak tutaj! Nie podobał mi się ten Żuczek. - A o piekle? Też brednie! - sierdził się Faust. - Zwyczajna nieobecność obecności Boga! Skąd wiem? Kościół tak twierdzi, stąd wiem! Przynajmniej tym razem spostrzegli tak mniej więcej, o co tu chodzi! O nieobecność obecności Bożej. Której tak pragnąłem i której wciąż pragnę. Dobiłem się nieobecności i mam zamiar w niej wytrwać! Żuczek udał się tymczasem na wyprawę wokół mojego lewego jajka. Dłużej już nie mogłem tego ścierpieć. Sięgnąłem ku portkom i uszczypnąłem gada. Skasowałem żuczka, choć mało się przy tym sam nie skastrowałem. - Złapałeś? - zapytał Faust. - Złapałem, złapałem - pisnąłem. 22. Artykuły Faust myślał sobie pewnie, że złapałem sens jego zwariowanych opowieści na temat nożyczek Szatana. Chciałem mu tylko powiedzieć, że złapałem żuczka, i tyle. Faust wciąż pił i szczerzył się, jak to on. - Mefistofeles przyobiecał mi dwadzieścia cztery lata wolności od Boga na ziemi - oznajmił. - A potem pełną i doskonałą swobodę na wieczność! Znów zrobił zeza. - Artykuły - dodał tytułem wyjaśnienia. - Pamiętasz o Artykułach? Spróbowałem zrobić mądrą minę. „Artykuły", o których mowa, to rzekome umowy, jakie zawarł z tak zwanym „ajentem Diabła" podczas dawno minionego Wielkiego Postu. Brzmiały te umowy mniej więcej tak: 1. Mefistofeles ma się pojawiać i przemawiać jedynie na żądanie Fausta, i tylko pod postacią wybraną przez Fausta. 2. Mefistofeles ma stać się sługą Fausta i wypełniać każde jego życzenie. 3. Mefistofeles ma stale towarzyszyć Faustowi, choć niewidzialny dla ogółu. 4. Mefistofeles ma przynosić Faustowi wszystko, czego Faust zapragnie, i robić wszystko, co Faust każe. 5. Po upływie terminu Faust ma się stać duchem, takim samym jak Mefistofeles. - Piąty Artykuł - rzekł Faust. - Zwróć uwagę: najlepszy. Dokładnie to, o co chodzi. Ostatnie szczęknięcie nożyczek. Oczy miał jak dwa węgle w palenisku. Śmiał się. - Skąd więc te apokaliptyczne humory? - spytałem, zbierając się w irytacji ze ścieżki. - Po co te wszystkie jęki o czterdziestu dniach? Powinieneś się cieszyć, że lada dzień wyjdziesz na zupełną swobodę! Co, może nie chcesz zostać takim samym diabłem jak ten twój kumpel? - Nie pleć bzdur, bo się na tym nie znasz - zgasił mnie Faust. Może się i nie znam. A on niby tak się zna? Czy kiedykolwiek przylgnął wam do jajek skasowany żuczek? Mało podniosłe uczucie. Zacząłem prędko podskakiwać w miejscu. Żuczek wyleciał wreszcie z nogawicy. Przyjrzałem mu się dobrze. Normalny, zwyczajny, obojętny żuczek. Na wszelki wypadek rozkwasiłem go jeszcze obcasem. 23. Definicja piekła Faust nie zwracał uwagi na me pląsy. Był już tylko o krok od delirium. Znowu patrzył szeroko rozwartymi oczami wprost w słońce. Spostrzegłem, że tym razem nie łzawił. Może kiedy się człowiek dokumentnie zaleje, wysycha? Ale i tak powiem, że to kiepskie zabawy dla nerwów ocznych. - Nie boję się ni krztyny tego, co zwą piekłem - zaczął mówić Faust - gdyż piekło to jedynie wolność od osoby Boga. Tego mi będzie trzeba. Tak, ale pod warunkiem, że zyskam pewność. Taką pewność, jaką miałem tu, na ziemi. Dobrze mi tu było na ziemi, Kusiu. Dobrze było być wolnym. - Co, myślisz, że Diabeł cię jednak oszukał? Że Bóg nadal trzyma cię palcami za duszę? - Nie - wymruczał Faust. - Ale tak lubię słońce... 24. Jan Faust obędzie się bez grobu Sranie w banie, że tak lubi słońce. Dla mnie to jakieś mazgajstwo. Faust w zamroczeniu, upojeniu i oszołomieniu. Winiak chlusnął mu wreszcie do głowy. W jednym i tym samym zdaniu wspomniał o potępieniu wiekuistym i zaraz o zbawieniu. Zaraz poznałem, że zaczyna mu się roić we łbie. Miałem dość tych bredni. Minęła druga w nocy. Rzygam już serem, choć to gruyere. Może lepiej zabrać się do selera? Najlepiej, jeśli dla krótkości podam wam tu zwyczajne streszczenie Mefistofelesowych andronów. Są ważniejsze sprawy, o których będę tu musiał napisać. Ważniejsze, ma się rozumieć, z perspektywy podróży, jaką mamy zacząć. No więc tak: oświadczyłem zaraz Faustowi, że pomysł z diabelskim paktem nie był taki znów beznadziejny. Przynajmniej tak mi się wydaje teraz, kiedy mi go opisał w szczegółach. Faust przekalkulował sobie szansę i postawił na dobrego konia. Żeby go trochę pocieszyć, zacząłem pleść banialuki o wolności. Cytując Tertuliana, Palladiusza, Ignacego z Antiochii, Justyna, Hieronima i cały Sobór Efeski. Na dobrą wróżbę dorzuciłem do tego Bazylego i Polikarpa, a po nich kilku współczesnych, na przykład Melanchtona, Erazma i Zatwardzeńca. Zacytowałem nawet kawałeczek pism naszego Francuzika Jana, a chodziło mi o to, by mądrością papistów i luteranów, Ojców Kościoła i współczesnych synów kurwy, przekonać słuchacza, iż wszyscy mają mu do powiedzenia tę samą obsraną bajeczkę. Człowiek od pierwszego oddechu przesiąkł zepsuciem. Pierworodny, a dziś już tylko Pierwonudny Grzech, te rzeczy. Z tego punktu widzenia opowieści o Diable z nożycami nie były wcale takie głupie (nawet jeśli nie najmądrzejsze). Skutek: Faust zmierzył mnie takim spojrzeniem, jak gdybym się okazał robalem wypełzającym z jabłka wśród zieleni Rajskiego Ogrodu. Musiałem dać mu spokój z teologią, tym bardziej że sam rwał się, aby mi wyjawić treść ostatniej dysputy z szarakiem Mefistofelesem i sposób, w jaki ów zaprzaniec bawił się w pocztyliona przed zawarciem paktu. Upierał się przy tym, że cały Wielki Post w 1516 roku przetrawił na eksperymencie. Kalkulował w ten sposób: jeśli Mefistofeles chce go zaprowadzić na manowce, jeśli opowiada kłamstwa, na pewno nie zechce zostawić go teraz w spokoju. Przeciwnie, franciszkański zbójca będzie snuł się za nim, szczekał, ryczał, wył, a co za tym idzie: (a) złamie Artykuł 1 porozumienia (to znaczy będzie się zjawiał, mimo iż Faust go nie wzywał); (b) dowiedzie tym samym, że jego mocodawca, Diabeł, tak samo jak Pan Bóg, lubi wściubiać we wszystko nos. Faust położył więc uszy po sobie, milczkiem, chyłkiem, i czekał, z rękoma splecionymi na plecach spacerując po okolicy. Wysiadywał zwłaszcza nader często w Lesie Spisserskim, po prostu po to, by tamci pomyśleli sobie, że już go mają. Jeżeli tak sobie pomyślą, zakładał, będzie od razu wiadomo, że nawet po umowie Faust nie jest panem swego własnego losu. Nikt nawet nie kuknął zza drzew. Na ściółce nie pozostał ani jeden odcisk kopyta. Co więcej, przestało padać. Faust leżał na słoneczku i spał. Twierdził potem, że nigdy nie sypiał tak słodko. Eksperyment zakończył dokładnie w Wielki Piątek. (Jasne, że to w jego stylu. Ta pasja do melodramatów!) Ni stąd, ni zowąd wyszedł i usiadł sobie na nagrobku cmentarza w Kundling. Przy sobie miał butelkę jakiegoś reńskiego cienkusza. Był ranek. Dzień jak malowanie. Mijali Fausta ludzie idący do kościoła. Ilekroć mijała go kolejna rozmodlona ludzka gąsienica, Faust podnosił do ust szkło i wrzeszczał „dzień dobry". Nikt mu, rzecz prosta, nie odpowiadał na przywitanie, przeciwnie, większość przechodniów żegnała się krzyżem. Co niektórzy spluwali. Faust zdążył już sobie zdobyć pewien rozgłos. Kiedy wszyscy zniknęli w świątyni, a drzwi zatrzasnęły się za nimi, Faust jął się przechadzać po cmentarzyku. Przyjrzał się grobowcom i urnom, a jedną z nich wręcz kopnął. Urna stoczyła się do dziury w ziemi. Dziurą okazał się dopiero co wykopany grób, pusty i rozdziawiony, niczym para zielonych szczęk, które tylko czekają, aby połknąć kolejny chrześcijański pasztet. Ha, Faust podjął decyzję. Nie dla niego, nie dla Jana Fausta groby! Napełnił kielich reńskim i spełnił długi toast. - Twoje zdrowie, Diable! - wykrzyknął, dodając: - Mefistofelesie! Mefistofeles pojawił się natychmiast - w grobowym dole. Leżał na dnie z mistycznym uśmiechem, szczelnie zawinięty w całun. Faust upuścił butlę i kieliszek. Roztrzaskały się oba. Mefistofeles zerwał się na równe nogi i złożył ukłon. Rozpływał się wręcz w przeprosinach, choć z grobu sterczała mu tylko głowa. Wyjaśnił, że nie postało mu w głowie przerażać Fausta. Rzecz w tym, że duchy mają zwyczaj materializować się na wezwanie pod postacią stosowną w danym otoczeniu. Mefistofeles nie wziął niestety pod uwagę, że Faust posiada ludzką wrażliwość i nie w smak mu, kiedy nowy trup hopsa nagle ze świeżego grobu. Faust przypomniał mu na to drugie postanowienie Artykułu 1, mianowicie że Mefistofeles powinien się zjawiać wyłącznie pod postacią i kształtem obranymi przez Fausta. Mefistofeles odparł na to rozsądnie, iż Faust przy obecnej okazji nie wyraził życzenia co do formy. Faust oznajmił na to, że aż do odwołania Mefistofeles ma się objawiać w postaci franciszkanina w szarym habicie, a w ręku ma nieść dzwonek, jak św. Antoni. Co więcej, Mefistofeles ma przed każdym ukazaniem się dwukrotnie zadzwonić dzwoneczkiem, by Faust nie musiał spłoszony upuszczać butelek, umierać na atak serca itp. Mefistofeles na to, że da się zrobić. Tym razem pozostał wprawdzie pod postacią trupa, lecz przy kolejnych okazjach, jak stwierdził Faust, udawał zakonnika i dwa razy potrząsał dzwoneczkiem. Jakiś czas gwarzyli sobie o tym i owym, a głównie o talentach Mefistofelesa. Trup był w szampańskim humorku. Z miejsca oświadczył Faustowi, że ten ma przed sobą asa numer jeden podziemnych posłańców w całym sektorze świata od Septentrio aż po Równoleżnik (choć diabli wiedzą, co to znaczy). Wszystko to na użytek Diabła, ma się rozumieć. Wreszcie jednak Faust przedstawił zwłokom swoją decyzję. Pustelnik. Urodzony w Memfis około Roku Pańskiego 251. Zmarł (w wieku lat 105) na górze Kolzim. W swoim czasie ofiara wielu słynnych pokus. Jego drugim - prócz dzwonka - emblematem jest świnia. Mefistofeles nic nie rzekł, a tylko się uśmiechnął. Jak cierpliwy spowiednik, zapewne. Następnie zniknął. Faust twierdzi, że nie wskoczył na powrót do grobu, tym bardziej że zaczynał się pogrzeb, a z kościoła ciągnęli już ku nim żałobnicy. Faust nie został, by wziąć udział w pochówku, za to Mefistofeles przyłączył się ochoczo do konduktu. Uwijał się w tłumie przybyłych, podkasawszy całun. Potem przysiadł na marach. Potem zaś zniknął. Faust twierdzi, że jedyny z całego orszaku widział sztuczki Mefistofelesa, dla innych niewidzialnego. Tej samej nocy Faust podpisał pakt własną krwią. Kiedy przeciął żyłę, krew wypłynęła mu na dłoń, wijąc się w słowa: O homo fuge. Tak wypisała Faustowi przed oczami krew. Chętnie wam przetłumaczę... 25. Puk, puk Przerwałem pisaninę, bo ktoś zastukał do drzwi. - Kto tam? - spytałem. Żadnej odpowiedzi. Potem ktoś znów zakołatał. I to mocno. Pośpiesznie schowałem papiery. Wstałem. Rozwarłem drzwi. Za nimi - nikogo. Ktoś chce się bawić w sztuczki. Zapewne Marguerite lub Gretchen. Zaraz się do nich zabiorę, jak i do pozostałych z siódemki dziewcząt. Na razie jednak... Na razie powracam do krwi. 26. Wielki Piątek 1516 O homo fuge znaczy po prostu „Ratuj się, człecze". Faust wiedział lepiej. Podpisał pakt z Diabłem. W tęże samą noc - wieczór Wielkiego Piątku 1516 roku - kiedy (a jak! Jeszcze by nie!) dzwon bił na Anioł Pański. Jan! Jan! Jan! Faust twierdzi, że każde uderzenie brzmiało jak jego własne imię. Bicie dzwonów niosło się echem przez uliczki i ponad dachami Wittenbergi. Jan! Jan! Jan! Samotny, pęknięty ton dzwonu. Ostatnich dziewięć uderzeń na Anioł Pański o północy. Faust siedział sam w izbie. Pomieszkiwał wówczas w domu wśród gmatwaniny stromych zaułków koło uniwersytetu. Właśnie skończył pisać inkaustem własną kopię diabelskiego paktu. Kiedy spostrzegł, że dzwony, które słyszy, biją na Anioł Pański i że jest północ, odsunął daleko od siebie świecę i kałamarz, po czym zrobił zeza. - Niech to szlag - wyszeptał. - Teraz i w godzinie śmierci naszej. Tak dziś przynajmniej twierdzi. W ten akurat kawałek chętnie uwierzę, bo bardzo trąci Faustem. Dokładnie takim go znałem w naszych pierwszych latach. Moje szczęście, że nie zaczął skowyczeć. Potem, twierdzi Faust, na ulicy rozległy się śpiewy. Podszedł do okna i wyjrzał. Zaułek był pusty. Śpiew ucichł. Pewno jakiś pijak, szukający drogi do domu. Faust nadal tkwił przy oknie, przepatrując ulicę. Zaułek był niezmiernie wąski. Znam te uliczki, pełne ciasno zbitych domów. Niewiasty tkwią w oknach i plotkują z kumami z przeciwka. Kiedy się wychylić, można uścisnąć dłoń sąsiadom z przeciwnej strony, to jest, jeśli ma się ramiona jak pająk. Nagle, opowiadał mi Faust, rozległ się tętent - jak gdyby hurmą nadciągali żołnierze. Buty i łomot kopyt. Faust słyszał, jak dzwonią podkowy. Nikt jednak nie zawitał na bruku. Zaułek był pusty. (Rok 1516 był okresem powszechnych zamieszek. Domyślam się, że nocami Elektor kazał swoim ludziom patrolować miasto). Gdy Faust stał nadal, zapatrzony w dal, twierdzi, że ujrzał pawia, który kroczył po bruku z rozpostartym ogonem. Pawie oczy w ogonie gorzały żywym ogniem. Tak utrzymuje Faust. Płonęły w świetle księżyca. Paw jął się przechadzać po ulicy, mijając przy okazji dom Fausta, po czym zniknął. Faust głosi, że śledził go wzrokiem: płonące oczka w ogonie, pióra... I nagle nic, pusto. Domyślam się jednak, że paw, pawim zwyczajem, skręcił po prostu za róg. W okolicach Wielkanocy często w Wittenberdze występują cyrki. W ślad za pawiem zjawiła się mgła - i to pomimo pełni! Księżyc blado przeświecał przez opar. Tak twierdzi Faust. Mgła, jak niewielka chmurka. Proszę, uliczką nadciąga kula mgły, która podobno skakała po bruku. Faust przysięga, że mgła skakała po bruku jak piłka. Otworzył zaraz okno. Z rozświetlonej mgły uniosły się słupy dymu, pachnącego fiołkami. Dym pachniał wszystkimi czarownymi woniami, których Faust nawąchał się w życiu. Faust zaczerpnął dymu głęboko w płuca i poczuł, jak kręci mu się w głowie. Potem mgła zniknęła. Ulica znowu była czysta i całkiem pusta. W tejże chwili Faust posłyszał granie. Sam przyznam: o tej porze i w środku miasta kapela by nie przeszła. Faust utrzymuje poza tym, że nie kapela mu grała. Ani też chór dziewczęcy z Hamburga. Faust słyszał instrumenty: piszczałki, lutnie, wiole, cytry, flety i harfy. Te przynajmniej dźwięki wychwycił na słuch. Słyszał też inne tony, których nie poznawał. Wszystko to były instrumenty kameralne, a nie uliczne. Faust zamknął więc okno. Muzyka nadal trwała wokół niego, w izbie. Czyżby więc cały ten czas był pijany? Na pewno nie był trzeźwy w momencie, gdy mi to wszystko streszczał. Podniosłem się z trawy i kazałem mu zrobić parę kroków. W braku lepszego kierunku udaliśmy się w stronę środka labiryntu. Faust zataczał się i słaniał na nogach. Musiałem go co rusz zbierać z ziemi. Faust upiera się, że słyszał w tej muzyce „absolut". Mówi, że słysząc ją miał łzy na twarzy. Mimo że wciąż nie widział, kto taki ją §ź• Zdaniem Fausta, muzyka dobiegała go z innego świata. Przysiadł zaraz na podłodze i słuchał. Był już pewien, że postąpił słusznie. Jeśli Diabeł zna taką muzykę, miejsce Fausta jest z Diabłem. Oświadczył mi także, iż wiedział, że jego miejsce jest z Diabłem, ponieważ to właśnie Diabeł był ową muzyką. Jak długo trwała, Faust złączył się z nią w jedność. Muzyka rozbrzmiewała mu w ciele i w duszy. Słysząc ją, czuł się wolny. Gdyby ktokolwiek wszedł do izby, gdy grała muzyka, Faust przysięga, że by tego kogoś nie spostrzegł. (Muzyka faktycznie potrafi zaćmić zmysły. Sam mam drewniane ucho, ale i ja słyszałem, jak ludzie w podobny sposób opisują ziemską muzykę). Faust podaje, że gdy umilkła muzyka, do izby wszedł Mefistofeles. Zadzwonił wpierw dzwoneczkiem jak św. Antoni. Wszedł przez drzwi, nie przez okno. Faust powiada, że na taki widok padł na kolana. Upadł na kolana przed swym przyjacielem, Mefistofelesem. Ucałował rąbek szarego Franciszkańskiego habitu. Mefistofeles wyciągnął dłoń. Faust wręczył mu kartę z przymierzem. Mefistofeles rzucił, że tam, skąd przychodzi, grają jeszcze gorętsze rytmy. Potem wyszedł, zostawiając Fausta w spokoju. 27. Widzenie pośród krzewów Zostawiłem Fausta rozdartego wewnętrzną batalią pośrodku żywopłotowego labiryntu. Faust dopił był już winiaku i spoczął zalany w trupa tuż obok fontanny szemrzącej pośrodku placyku. Zauważyłem, że runął na tyle starannie, by leżeć poza zasięgiem kropelek. Faust chrapał więc na murawie, skłębiony jak wąż. Opończa przykleiła mu się do grzbietu, gdyż pocił się obficie. Nogi podkurczył tak, jak gdyby je sobie połamał. Z kącików ust pociekła mu ślina. Ostatnie słowa Herr Doktora, zanim omdlał, brzmiały: - Kusiu, skocz no i przynieś mi jeszcze winiaku. Skoczyłem. Gratulując sobie, że nie muszę dłużej przy nim siedzieć. Obejrzałem się, skręcając poza załom ścieżki. Na głowie Fausta zdążył przysiąść gołąb. Który niezwłocznie nasrał mu na czoło. Faust nawet nie drgnął. Spał, ssąc własny kciuk niby osesek. Sześćdziesięcioletni szaleniec, zalany w pestkę. W labiryncie było cicho i miło. Śliczne cienie padały regularną siecią, odbijając zarys żywopłotów. Podobała mi się powrotna przechadzka. Co do czasu, nie było jeszcze siódmej rano. Wychodząc z labiryntu natknąłem się na Helenę, która szła do środka. Szedłem z pochyloną głową, Helena zaś jak zwykle zadzierała nosa. Zderzyliśmy się więc. Helena padła. Leżała bezwładnie na trawie w kałuży błękitnego jedwabiu. Wstała jednak sama, odtrącając mą rękę. - Gdzieś go schował? - szepnęła. Wyglądała jak święta pańska na rewersie miedziaka. Twarz lekko zaróżowiona, włos w nieładzie. Trzymała się sztywno i prosto, z wielką uwagą. Ktoś mógłby pomyśleć, że Helena niesie w odwłoku ładunek kurzych jaj. - Jest w środku. W samym środku - wyjaśniłem. Gęsta chmura perfum. I miętowego sznapsa. Helena próbowała się przemknąć koło mnie. Złapałem ją za rękę. - Nie tykaj mnie! Nikt nie ma prawa mnie dotykać! Przyjrzałem się swej dłoni, która nie była nawet taka brudna. Helena przyciskała dłonie do dekoltu, tuż u nasady szyi. Czerwone paznokcie celowały w niebo. Nos też miała czerwony. - Piłaś - zagadnąłem. Helena przymrużyła oczy. Długie rzęsy. Fatalnie rozszerzone źrenice. W dłoni dyndał jej ciężki różaniec. - Powiedz, czy pił całą noc? - zapytałem z miejsca. Helena zamierzyła się na mnie różańcem. - Co mam do powiedzenia - warknęła - powiem tylko Janowi. I okręciła się na swoich srebrnych obcasikach, śpiesząc w głąb labiryntu w furkocie jedwabiu, perfum oraz miętówki. Wzruszyłem ramionami, żegnając ją głośnym: - Darz bór! Przedarłem się przez gąszcz ozdobnych krzewów, kierując się z powrotem ku Wieży. Krzewy, zamiast zdobić, straszą, uwiędłe i spotworniałe od chwastów. Nigdy nie przycinamy róż. W ogóle nie dbamy o ogród. Zszedłem do piwniczki z winem i wziąłem to, po co mnie wysłał Faust. Potem ruszyłem znów w drogę, rozkoszując się słonkiem. Nie śpieszyłem się wcale. Helenę dosłyszałem już w połowie szlaku. Zza żywopłotu dobiegły mnie, wyobraźcie sobie, odgłosy szamotaniny i modlitwa. - Jak ci idzie? - wrzasnąłem. Znów modlitwa i stłumione przekleństwa. - Chyba zgubiłam drogę - posłyszałem jej głos. - Co ty powiesz? - zdumiałem się. - Masz dla mnie jeszcze jakąś niespodziankę? Cofnąłem się, udzielając Helenie wskazówek, dopóki nie dotarła do przełazu w gąszczu i nie przecisnęła się na moją stronę. - Kopę lat! - przywitałem ją. - Jak to? - Mam na myśli labirynt. Kopę lat można w nim błądzić. Tak powiada nasz Doktor. Helena wściekle potrząsnęła głową, jak gdyby miała w niej coś bardzo ważnego albo w ogóle cokolwiek. Oczy jej zrobiły się zielone i złe, a usta zacisnęły się w smętną podkówkę. Uróżowane wargi musiały wyglądać jak truskaweczki ostatniego sortu. Helena poruszała się jak w gorączkowym śnie. Na pewno nie tylko gałązki, sterczące jej z włosów, sprawiały wrażenie, że zstąpiła tu do nas z zaświatów. - Dobrze się czujesz? - spytałem. - Może usiądziemy i pogwarzymy sobie o mikrokosmosie? - Prowadź mnie do niego - przykazała Helena. Pokłoniłem się przed nią. Poprowadziłem damę ku samemu środkowi labiryntu. Faust leżał tam, dokładnie tak, jak go zostawiłem. Choć niezupełnie: siedziały teraz na nim dwa gołębie, nie jeden. Ten drugi mu przycupnął na piersi. Helena wydobyła z siebie przeraźliwy skrzek zazdrości. Uklękła i machnięciem dłoni przepędziła ptaszydła, po czym złożyła sobie głowę Fausta na podołku i przygładziła mu włosy. - A cóże to takiego, kochanie? - zakrzyczała ze smutkiem. - To? Gołąb nasrał - oświeciłem ją chętnie. - Ty okropny chłopcze! Nie o to pytam! - Helena jęła wycierać palce o trawę. - Pytałam, co mu się stało. - Może cierpi na potępienie wiekuiste - podpowiedziałem i podsuwając mu pod nos butelkę, zaznaczyłem: - Spróbujmy sposobem. Faust ocknął się, przełknął trunek i mrugnął. Wytrzeźwiał w mgnieniu oka. Tak to już jest z jego piciem. Może pić tak długo, aż poprzez pijaństwo przepije się w trzeźwość. - Janie! - zaczęła Helena. Jan nie odrywał ust od flaszy z winiakiem. - Janie! - powtórzyła Helena. - Mam dla ciebie Wieści. Faust spojrzał na nią ciepłym wzrokiem. I znowu zajął się winiakiem. Helena zaszeptała mu prosto do ucha: - Janie, odeślij Wagnera. Faust zacisnął powieki i przełknął. Patrzyłem, jak rusza grdyką. Helena zaczęła odprawiać nad nim modły. Mało budujący widok. Modląc się, Helena wyprawia bardzo nieprzyzwoite rzeczy z krzyżykiem, tym samym, który zwykle nosi na szyi. Wewnątrz krzyżyka jest schowana relikwia. Ząb św. Marii Magdaleny. Helena dokończyła modłów. Modli się z prędkością młynka. Wyrwała Faustowi butelkę. - Janie, musisz odprawić tego chłopca! - Co się dzieje? - wyjęczał Faust. - Takie otrzymałam Wskazówki - ciągnie Helena. - Wskazówki? Od kogo? - Wagner nie ma prawa się tego dowiedzieć. - Czego Wagner nie ma prawa się dowiedzieć? - Jakie to Wskazówki - wyjaśniła Helena. Uśmiechała się czarownic, niczym klacz z pyskiem pełnym ostu. Na twarzy lepił jej się puder. Oddech syczał jej jak para w kotle. - Oddawaj mi winiak! - rozjuszył się naraz Faust. - Najpierw odeślij chłopca! Faust uśmiechnął się dziwnie bezradnie. Opuściłem środek labiryntu, kopiąc murawę i robiąc minę jak rezerwowy kutas w noc poślubną. Gdy tylko zniknąłem im z oczu, przyklęknąłem i przecisnąłem się poprzez żywopłot. Wiłem się na boki, lecz wreszcie przecisnąłem się między gałęziami i znalazłem się po drugiej stronie, dwa kroki od miejsca, gdzie zostali Faust i Helena. Słyszałem wyraźnie ich głosy. - Chryste! - dziwował się Faust. - Nie, mój drogi - sprostowała Helena. - Widziałam się tylko z Jego Matką. Posłyszałem, jak Herr Doktor chciwie dudla winiak. Potem zatrzaskał różaniec Heleny. - Jak zatem wyglądała? - zaciekawił się Faust. - Była wprost niewymownie piękna - zaczęła Helena. - Miała na sobie, wiesz, taką suknię, z niebieskiego, niezapominajkowego materiału, z turkusowym staniczkiem i wywiniętymi mankiecikami, dosłownie z cieniusieńką koronkową riuszką, a wokół szyi maluśki kołnierzyk, nie ze stójką, tylko z karbowanym brzegiem. Pas obszyty siódemką różowych pereł. - Mów do mnie jeszcze - ponaglił Faust. - Zaraz, jak to było? Usłyszałem, jak Helena bierze głęboki wdech i ciągnie przenikliwym, chwiejnym szeptem: - Modliłam się o bladym świcie, za ciebie, ukochany. O, mój ty aniele. Wiem, jak się musisz denerwować. Przemodliłam za ciebie wszystkich piętnaście dziesiątek Najświętszego Różańca, odmówiłam je za ciebie, Janie, modląc się, aby straszności, o których ciągle opowiadasz, nie przytrafiły ci się aby. I wtedy, ach, i wtedy... Właśnie gdy odmawiałam ostatnie Gloria Patri, usłyszałam przedziwne, melodyjne brzdęk i stanęła nade mną Madonna! Musiałem sobie zatkać pysk opończą. - To znaczy gdzie stanęła? - dopytywał się Faust. - Na szczycie iglastego krzaczka - doleciał mnie szept Heleny. - Modliłam się w ogrójcu. Uciesz się, serce najdroższe, gdyż twoja Helena doznała nawiedzenia. Miałam widzenie i ujrzałam okruszek Wieczności! - Widziałaś Dziewicę Maryję na szczycie krzaczka? - upewnił się Faust. - A taka była przepiękna! - dodała Helena. - I jeszcze miała szafirowe pantofelki. - Mówisz więc, że stała na wierzchołku iglaka? - pytał Faust. - Nie tyle stała, najdroższy, ile polatywała nad szczytem! - Mów, to bardzo ciekawe. Na chwilę zaległo milczenie. Potem zaś usłyszałem stanowcze słowa Heleny: - Janie! Boża Rodzicielka przychyliła się do moich modłów. Przemówiła do mnie. Udzieliła mi dokładnej Wskazówki. - Jaka to wskazówka? - zapytał Faust. - Powiedziała, że musisz udać się, Janie, do Rzymu! - Że co, proszę? - Masz jechać do papieża! Do samego Ojca Świętego! - Chryste Panie! - wyrwało się Faustowi. - Nie o niego chodzi, tylko o Najświętszą Panienkę - sprostowała Helena. - Sama mi to wyjawiła, mój aniołku najdroższy. Powiedziała, że musisz ruszyć na pielgrzymkę do świątyni Piotra Apostoła w Rzymie. Tylko papież jest w stanie cię rozgrzeszyć! Co, dalej rozumiesz? - Chryste Panie! - wykrztusił z siebie Faust. Posłyszałem, jak Helena żegna się krzyżem. Naprawdę łatwo można to było dosłyszeć, tak się plaskała po cyckach. Ma małe jak u gęsi, więc i odgłos szedł silny. Następnie posłyszałem jej słowa: - Na początek najlepiej, jeśli przestaniesz bluźnić. Błogosławiona Najświętsza Panienka za tym nie przepada, podobnie jak i ja. - To też ci wyjawiła? - Powtórzyłam ci wszystko, co powiedziała, Janie. Jeśli przed Wielkanocą udasz się do papieża, będziesz zbawiony. Usłyszałem przeciągły jęk Fausta. Potem usłyszałem, jak przełyka nową porcję trunku. Helena rzekła na to: - Rozumiem twoje zaskoczenie, oblubieńcze. Dla mnie to też nowina. Musisz jednak się udać przed papieskie oblicze i przystąpić do Wielkiej Spowiedzi. Musisz mu wyznać wszystko, wszystko, mówię! On tylko może cię wybawić... - Od czego? - spytał Faust. - Wybawi cię od Złego - rzekła Helena. - Święta Panienka ręczy za to słowem. - Papież? - Tak, bo tylko on posiada Klucze, kochanie. Klucze, którymi otwiera się Piekło i Niebo. Pytałam mojej Wizji, czy to jedyny sposób. A Wizja na to: „Heleno! Jedyny!" Tak mi rzekła, i jeszcze: „Jan musi udać się do papieża, wyznać straszliwe grzechy i być zbawionym od Złego". - Piłaś? - upewnił się Faust. Usłyszałem wściekłe parsknięcie Heleny. Potem zaklekotał jej wachlarz. Po nim zatrzaskały paciorki różańca. - Ty sam piłeś, Janie. - Mówię, że piłaś zeszłego wieczora... - Jestem trzeźwa jak nigdy - ucięła Helena. - A te wszystkie miętowe sznapsy... - I nigdy nie byłam trzeźwiejsza - przerwała Helena. - A poza tym, kochanie... Nic tak nie robi na wytrzeźwienie, jak Wieczność. Nasza Pani miała wokół głowy aureolę. „Przekaż moje Wskazówki", tak mi powiedziała, nim poszła w swoją stronę. - Poszła, z wierzchołka krzaka? - Wzbiła się raczej. Towarzyszył temu drugi melodyjny brzdęk. Posłyszałem niejaką szamotaninę. - A to co? - To? Zwykła woda! - Nie chcę... - Musisz, jeśli chcesz przejrzeć! Wyglądało mi na to, że Helena próbuje skropić Fausta garściami wody z fontanny. Mogło być i tak, że ukryła przy sobie święconą wodę. Na miejscu Fausta zadbałbym, by nie uszło jej to na sucho. - Janie! To pewny sposób! - Do Rzymu? - powtarzał wciąż Faust. - Będziemy pielgrzymować! - wrzasnęła Helena. - Czterdzieści dni - powtórzył w zamyśleniu Faust. - Jedziemy na pielgrzymkę! - trąciła go Helena. - Nienawidzę koni - wtrącił słabo. - Przynajmniej oczyścisz się z grzechów! Janie, nie pójdziesz do Piekła! Jeśli o mnie chodzi, śmiech zgasł mi na wargach. 28. Helena Trojańska (i jakże Wszędobylska) Za przepierzeniem siedzi chyba szczur. Wciąż słyszę skrobanie. Na początku myślałem, że to nasz Akercocke. Nie, niemożliwe. Akercocke już śpi. Akercocke to mój małpik. Opiszę go wam później. Nie będę miał wyboru. Na razie to i owo o Helenie. Helena zstąpiła między nas raptem siedem lat temu. Faust twierdził, że jest tą Trojańską. Kłamstwo podzieliło los wszystkich baniek mydlanych. Wkrótce przestaliśmy rozprawiać o Troi, tym bardziej że Helenę niełatwo jest nazwać najpiękniejszą kobietą, jaką widział świat. Delikatnie mówiąc. Jasne włosy, zielone oczy, jak wam tu już pisałem. Cóż, gdy na widok jej twarzy stają w miejscu wskazówki zegarów. Skoro o zegarach mowa, jest już po wpół do trzeciej. Nieźle mi idzie, bo prawie nadrobiłem dystans między wydarzeniami a tym, co tu spisuję. Jeszcze jeden rozdział - i starczy. Następny rozdział po tym, który teraz piszę. Aby pięknie opisać piękną Helenę, trzeba dodać, że sama nigdy nie twierdziła o sobie tego wszystkiego, co zmyślał na jej temat Faust. Siedziała bez słowa, łypiąc sponad świeczek, kiedy Faust w najlepsze plótł nam o Parysie, Achillesie i reszcie towarzystwa. Nigdy nawet nie mrugnęła okiem, żeby zaprzeczyć. Dementi nie leżą w stylu Heleny. Nigdy jednak głośno się nie przyznawała do bliższych związków z Troją. Może i lepiej, bo pewnego dnia kazałem jej wypisać imię „Agamemnon". Nie potrafiła. Kazałem to samo z Troją. Wyszła jej z tego Tryja. Po Helenie Trojańskiej zaczęły się rojenia o Szymonie Magu. Szymon Mag to taki czarnoksiężnik z Biblii. Żył mniej więcej w tych samych czasach, co Chrystus i Apostołowie, a nawet próbował przekupić tych ostatnich, aby mu wyjawili sekret czynienia cudów (znajdziecie to w Dziejach Apostolskich, rozdział 8, wersety 5-24). Następnie próbował wzbić się aż do nieba na rydwanie zaprzężonym w demony. Jechało się pysznie, dopóki pod spodem apostołowie Piotr z Pawłem nie uklękli i nie zaczęli się modlić. Wóz nie wyrobił zakrętu, a Szymon Mag przypłacił to skręceniem karku. (Patrz pisma św. Cyryla z Jerozolimy, w szóstym z jego Wykładów Katechetycznych). Od imienia Szymona wzięła się też nazwa grzechu symonii, to jest kupczenia godnościami kościelnymi, etc. Tak więc, jeżeli wierzyć Ireneuszowi (Przeciwko herezji, I, 16), Tertulianowi (De anima, 34), Hipolitowi (Refutatio omnium haeresium, 6, 19) i stadu innych gości, ówże Szymon Mag miał przyjaciółeczkę imieniem Helena. Szymon Mag rozpętał to wszystko, gdyż rozpowiadał, że jego Helena jest tą samą, o którą wszczęła się wojna trojańska. Później znowu głosił, że jego Helena jest mu „Pierwotną Ideą", innymi słowy, że sam ją był stworzył. Wnosząc jednak ze źródeł, które cytowałem powyżej - ach, zapomniałem o tym najważniejszym, czyli pismach Justyna Męczennika (Pierwsza apologia, 26, 1-3) - Szymon Mag w istocie odkrył swoją Helenę w pewnym burdelu w Tyrze. No, i macie... Małpując te kłamstwa, również nasz Herr Doktor zaczął głosić, że Helena jest tąże sama, którą posiadł był Szymon. Co, jak sie. domyślam, stawia go na równi z Szymonem Magiem. Tak na marginesie, Szymon Mag był z pochodzenia Samarytaninem. Chcę rzec: mieszkańcem Samarii. I znów, by nie opowiadać brzydkich rzeczy o pięknej Helenie, powtórzę, iż na te nowe brednie zareagowała z podobnym brakiem entuzjazmu, jak na legendę o Troi., Helena jest przeraźliwie wierząca. Nic dziwnego, że kiedy Faust głosi, iż jego przyjaciółka jest byłą nałożnicą sztukmistrza z pierwszego wieku naszej ery, a zarazem prezentem dla innego maga (czyli dla niego, Fausta) od Mefistofelesa, nasza Helena dostaje strasznej piany na wargach. Pamiętam, że talerze fruwały przez miesiąc. Nie zdziwi was chyba, że większość musiała trafić we mnie. Potem jednak Faust zamknął temat pochodzenia Heleny. To znaczy, zamknął się, ale nie zamknął paszczy Helenie. Ta bowiem, choć tak wierząca, jest przeraźliwą kłamczuchą. Jej własna wersja opowieści bywa różna. Oto jedna z historii: Helena utrzymuje, że przyszła na świat na morskich wybrzeżach Bohemii. Kiedy odumarła ją matka, zła i nienawidząca jej macocha namówiła ojca, aby porzucił swą córeczkę w lesie, gdzie zjedzą ją wilcy. Traf zechciał jednak, że małą Helenę uratowały gołąbki, które w swej dobroci zaprowadziły ją do leśnego zamku. W zamku przemieszkiwał dworny rycerz, który wychował znajdę jak własną córkę. Kiedy odszedł ze świata - spłaszczony snadź w rycerskim turnieju - Helena stała się panią na zamku. Zasnęła jednak na długo, kiedy przędąc wełnę ukłuła się kądzielą, i obudziła się dopiero pewnego pięknego dnia, gdy przez okno sypialnej komnaty wszedł Faust (co, przędła w sypialni?) i ucałował jej wargi. Zawsze niezbyt dowierzałem tej historyjce. Helena też zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego wymyśliła następną. Oto druga historyjka Heleny: Złośliwa macocha, ojciec porzuca córeczkę i tak dalej. Tym razem jednak Helenę znajduje w leśnej gęstwinie pustelnik. Jak twierdzi Helena, mężczyzna niewyobrażalnie wprost święty. Wspólnie modlili się co chwila, zupełnie na golasa. Pewnego dnia jednak pustelnik oznajmił, że jest już zbyt sędziwy na takie zabawy i zamiast w dalszym ciągu dawać się wodzić na pokuszenie, zabiera małą znajdę do Awinionu. W Awinionie kwaterował wonczas antypapież, Benedykt XIII. By móc podróżować z pustelnikiem, Helena musiała się przebrać za chłopca. Jak twierdzi, po to, by zmylić gwałcicieli. Niestety, kiedy dotarli do pałacu francuskiego antypapy, i pustelnik padł, podobno na chorobę serca. Helena przekroczyła bramy i wstąpiła na służbę w charakterze pazia. Pazia u antypapieża, ma się rozumieć. Życie pazia, jak to wynika z jej relacji, nie było łatwe, Helena zaś nienawidziła go tym bardziej, że służyła fałszywemu bądź co bądź papieżowi. Posadę na dworze Benedykta XIII rzuciła, jak dalej twierdzi, gdy dostała pierwszej miesiączki. Ta wersja opowieści nie wyjaśnia nawet w dwóch słowach, skąd wziął się Faust. Trzecia wersja: Helenę, jako córkę hrabiego z Walencji, porywają Saraceni i na pokładzie galery wysyłają do swojego kraju. Helena niczym lwica broni swego dziewictwa w haremie Sulejmana Wspaniałego, sułtana Turcji. Udaje jej się to tylko dlatego, że zamiast bawić sułtana, opowiada mu zmyślone historyjki (w to akurat chętnie uwierzę). Historyjki Heleny były co do jednej tak nudne, że Sulejman zawsze zasypiał, nim zebrał siły, żeby zerżnąć brankę. W końcu jednak Helena uciekła przez arabskie pustynie na grzbiecie wielbłąda. Złapali ją łowcy niewolników i odsprzedali zaraz wędrownej trupie cyrkowej. Helena bała się panicznie lwów, a na trapezie okazała się ostatnią łajzą, kazano jej więc sprzedawać w budce bilety. Kiedy cyrk przyjechał do Krakowa, Helena uciekła. Twierdzi, że kiedy spostrzegł ją Faust, tylko stała przed krakowskim burdelem, gdyż zastanawiała się, co teraz począć. W tej wersji znaleźć można przynajmniej parę półprawd. Helena rzeczywiście świetnie zmyśla. Helena faktycznie boi się lwów i cierpi na lęk wysokości - boi się zresztą także jagniąt i głębin, w ogóle wszystkiego się boi. Poza tym naprawdę mogła po prostu szwendać się po Krakowie i wystawać pod burdelem „zastanawiając się, co teraz począć". Była w końcu za głupia na to, by wejść do środka, za głupia nawet na to, żeby się domyślić, co pcha do środka innych ludzi. Mogło być i tak, Faust właśnie wychodził z burdelu. Wiem, że bywał w Krakowie. Udał się tam, aby sobie odświeżyć nauki o hydromancji (w sztuce wróżenia z wody Faust był zaledwie licencjatem drugiej kategorii, przynajmniej w czasach Trytemiusza). W Krakowie jest podobno niezgorsza katedra czarnej magii. Oto jednak czwarta wersja Heleny: Okrutna macocha, ojciec, wilki, etc., tym razem jednak dziewczynkę znajduje w lesie artysta, który się tam udał ze szkicownikiem. Artysta wprost zamiera na widok urody Heleny (?). Okazuje sję Włochem. Na imię ma Leonardo da Coś Tam. Makaroniarz zabiera Helenę do pracowni i pozwala jej tam zamieszkać. Helena pomaga artyście mieszać farby, ostrzy mu ołówki f wykonuje inne pożyteczne prace. Pewnego dnia siada nawet, aby mu pozować. Włoch maluje akurat portret pewnej damy, niejakiej Giocondy, ale że Giocondę straszliwie nudzi pozowanie, a artysta okropnie się grzebie, dama z hukiem wypada z pracowni. Panika. Jakże teraz dokończyć portretu? Artysta każe Helenie się rozebrać i oblec się w szaty Giocondy. (Czy dama z hukiem wypadła z pracowni w samych galotach? Zgadliście. Helena twierdzi, że Gioconda śpieszyła się na schadzkę z kochankiem!) Helena wykonuje polecenie - rumieniąc się, naturalnie, i przebierając za parawanikiem. Udaje się dokończyć portret, a da Coś Tam wręcza Helenie w nagrodę dwa złote dukaty. Obraz - zdaniem Heleny zupełnie różny od modela zyskuje sławę pod nazwą Mony Lisy. Helena utrzymuje, że sława się bierze z Tajemniczego Uśmiechu. Również ta ostatnia bajeczka ma w sobie ziarnko prawdy. (Kłamstwa Heleny, jak wszystkie dobre kłamstwa, zawierają łut prawdy, ukrytej pośród najfantastyczniejszych ingrediencji). Helena ma paskudne zęby. Rzadkie, cienkie i zżółkłe. Dlatego uśmiecha się jedynie kącikami ust i nigdy nie rozchyla przy tym warg, nie chcąc przerażać świata uzębieniem. Myślę, że to by wyjaśniało uśmiech Mony Lisy. Jednak co do dwóch złotych dukatów, śmiem wątpić. Faust ma u siebie czterdzieści cztery flasze wina trebbiano. (Tego samego, które w tej chwili popijam). Kosztowało dukata za flaszę. A może Fausta narżnięto? A może ów L. da Coś Tam był skąpcem? Tak czy siak, dość już na temat Heleny. Osobiście wolę cycate. 29. Taniec wojenny wokół Najświętszej Panienki W dalszym ciągu tkwili w labiryncie: Faust i Helena. Słowa ich rozmowy tańczyły taniec wojenny wokół Najświętszej Panienki. Podsłuchiwałem, skulony za krzakiem. - Do Rzymu? - nie dowierzał Faust. - Do papieża, najdroższy! - Wyspowiadać się? - powątpiewał Faust. - Tylko tak dostąpisz zbawienia! - Maria Panna? - wykrzywiał się Faust. - A któż by inny, najdroższy?! - Wskazówki? zastanawiał się Faust. - Wskazówki dla ciebie, najdroższy! - Chryste Panie! - zirytował się Faust. - Amen, najdroższy! I tak dalej. Myślałem już, że puszczę pawia. Gadali tak bez przerwy, bez chwili wytchnienia, w dyspucie l skomplikowanej jak labirynt, lecz dużo mniej logicznej. Pieśń na' cztery głosy dla duetu śpiewaków. Co rusz powracała kwestia „widzenia", jakiego Helena dostąpiła w zaroślach, a także brzemię „wskazówek" udzielonych jej ze szczytu iglaka. Najzabawniejsze jest to, że z tonu głosu naszego Herr Doktora nie mogłem się połapać, jaką to gierkę prowadzi. Nie ulegało dla mnie kwestii, że znów pajacuje. Czy jednak wyrzucał z siebie to wszystko z szyderczym uśmieszkiem, czy ze świętym oburzeniem na licu? Trudno mi było to wywnioskować z upojonego głosu. Słyszałem w nim nie szyderstwo i nie oburzenie, a tylko delirium. Co do Heleny, brzmiała jak to zwykle Helena. Wszechświatowa Kłamczucha Pierwszej Wody, gotowa z najświętszym zapałem szerzyć straszne brednie. Zapatrzyłem się na robaka. Robak wychynął z traw i przespacerował mi się przez czub buta. Uzmysłowiłem sobie, że na pewno chodziło o naszą karłowatą azinheirę. Wysoką na metr z hakiem, z błyszczącymi igłami, kolącymi jak kaktus. Obejrzałem sobie to drzewko wracając do Wieży. Krzaczek jak krzaczek, i tyle. Różowy. Czyli dżdżownica, nie robak. Podniosłem dżdżownicę. W ten sposób znalazłem sobie przynajmniej coś do roboty. Zawsze trzeba mieć jakieś zajęcie. - Heleno? - odezwał się Faust. - Co, mój najukochańszy? - Ty przecież do tej pory nie... - Przenigdy, mój najdroższy. Takie Widzenie przydarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Och, kochanie, tak się modlę, żeby go znowu dostąpić. To takie fantastyczne przeżycie! Wiem, jestem wprost pewna, że przyjdzie mi ujrzeć Ją jeszcze raz. - Skąd taka pewność? - Bo wiesz, Najświętsza Panienka nie powiedziała mi na koniec ,do widzenia" i w ogóle się nie pożegnała. Pomachała mi tylko dłonią, wiesz, tak po koleżeńsku, i poszybowała znad krzewu. Miała takie malutkie dłonie, króliczku. Czułam, że chce mi powiedzieć, no, dać do zrozumienia... Że... To Na Razie. Dżdżownica była zimna i śliska. Odłożyłem ją w trawę. Usłyszałem westchnienie Heleny. Jak jęk pobożnej, malusieńkiej kobzy. - Jeśli Ją znów zobaczę... To znaczy, kiedy już Ją znowu zobaczę, chcę, abyś był przy mnie, kochanie. Chcę, żebyś miał swój udział w mych Widzeniach. Usłyszałem kukanie kukułki. I gulgot w gardle Fausta. - Choć z pewnością nasza Wspólnota będzie musiała zaczekać, aż się oczyścisz z grzechu - plotła dalej Helena. - Nasza Panienka nie odważyłaby się stanąć przed tobą w twoim obecnym stanie. Wiesz, brak ci schludności, a poza tym... Poza tym jesteś... - Przeklęty? - Nie chciałam użyć tego słowa, kochanie. Nastąpiła długa chwila ciszy. Korciło mnie, aby wykrzyknąć: „I gdzie są twoje diabelskie nożyce?" Nic nie krzyknąłem. Wstrzymałem tylko oddech. Gapiłem się w słońce, odbite w listkach żywopłotu. Pokłułem sobie policzki o ostre brzegi liści. Potem zaś posłyszałem pytanie Heleny: - Więc pojedziesz, najdroższy? I odpowiedź, jaką dał jej Jan Faust: - Pojadę, czemu nie? 30. Szczur Niechby ten cholerny szczur przestał tak skrobać! Skrobie i skrobie. Nie słyszę już od tego własnych myśli. Skrobanie nie dochodzi zza przepierzenia. Idzie zewsząd. Chcę powiedzieć, że szczur zakradł się do wnętrza izby. Pewnie z tych małych. Płochliwy sukinsyn. Jakoś nie mogę go znaleźć. Wszędzie już zajrzałem. Naturalnie, że w Wieży roi się od robactwa. Faust mówi, że pobudował ją Mefistofeles. Jest tu na pewno zimno, wilgotno, poza tym okropne przeciągi. Kanalizacja rzeczywiście z piekła rodem. Skrobanie. Kurwa, znowuż to skrobanie. Dobrze chociaż, że Akercocke zasnął. Mam się czym pocieszyć. O nim napiszę jednak innym razem. Na razie zastawiam pułapkę. Wychodzę. Herr Szczurze, może się pan uraczyć moim gruyere. 31. Dokończenie tańca wojennego wokół Najświętszej Panienki Już wpół do piątej. Siedzę sobie na dworze, w grocie. Bardzo tu miło. Muszelki, kryształy górskie, słowem - grota, której środkiem przepływa na dodatek powolny strumyczek. Właśnie moczę w nim nogi. Jak cicho. Słychać tylko świergot zimorodków. Oto więc dokończenie rozdziału 29 - przerwanego przez szczura: Kiedy Faust zgodził się wyruszyć do Rzymu, Helena wykrzyknęła „Ave Maria", a ja omal się w swej kryjówce nie udławiłem liśćmi z żywopłotu. jednak Faust jął się upierać, że i ja powinienem wyruszyć pielgrzymkę, Helena z miejsca zaniechała zdrowasiek i dostała ku konwulsji. - Co?! To chłopaczysko? Wszystko nam zepsuje! - Przyda się - mitygował ją~Faust. - Rzygać mi się chce na jego widok! - Musimy sforsować Alpy - przypomniał na to Faust. - To ladaco! - Bandyci - przypomniał Faust ponurym głosem. - Wilki i gwałciciele. - Niechaj mi Bóg wybaczy, ale naprawdę życzę Wagnerowi śmierci! Czarująca osóbka. Jak to zwykle bywa z kłamcami, Helena dała się jednak Faustowi przekabacić. Koniec końców zaniechała protestów. - Ale bez czarnoksięskich sztuczek! - przestrzegła. - A Wagner ma być sługą, nie prawdziwym Pielgrzymem jak my! - Kuś będzie myślał, że to jakiś kawał - uspokoił ją Faust. - A Kuś lubi kawały. Cóż było robić? Uciekłem. 32. Motyw Przez labirynt pomknąłem z powrotem do swojej izby i zamknąłem się w środku na klucz. Po czym zacząłem pisać to, co napisałem. No, i fajnie. Tak się mają sprawy. Helena to szczwany lis. A Faust - kompletny wariat. Tkwię tutaj od dziesięciu lat i ani razu nie widziałem szarawego mnicha. A co myśleć o wyprawie do Rzymu? Wyprawa do Rzymu to nie żaden kawał. Pielgrzymka też nie. Wyprawa sprawi, że stary pierdoła będzie miał jakieś zajęcie. Może dzięki temu przestanie tak chlać. Zażyje ruchu. No, i dobrze. Czym tu się martwić, jeśli zażywając ruchu, podąża zarazem do Rzymu? Równie dobrze mógłby podążać w kierunku Nowego Świata, odkrytego ponoć przez Kolumba. Albo w stronę Kitaju. Albo do Antwerpii. Cel wędrówki nie jest taki ważny. Chodź o ruch. Wszyscy na pokład, cumy rzuć! Podążymy do piekła? Do nieba? Do Rzymu? Czy też może śmierci na gościńcu? Pewnie i do Rzymu. A najpewniej, rzeczywiście, ku śmierci. Reszta możliwości odpada. Piszę niniejszą księgę, aby tego dowieść. 33. Szpieg Naprawdę świetnie, że się wreszcie wyrwę z naszej Wieży. Znów siedzę u siebie. Jest ósma. Pułapka pusta. Ser nadal nietknięty. Ktoś tu jednak myszkował. Mam pewność. Ktoś, kto się zna na kluczach. Ów ktoś otworzył drzwi, które zamknąłem. Wszedł do izby i rozejrzał się dobrze, a potem wyszedł, zamykając odrzwia. Wiem, że tak było, gdyż ów ktoś popełnił jeden błąd. I to błąd i głupi. Ktoś przestawił mi krzesło. Dosłownie odrobinę, lecz na tyle daleko, żebym się zorientował ' co do najścia. Na kobiercu widnieją cztery zagłębienia od czterech nóg mojego krzesła. Kiedy powróciłem do izby - dosłownie pół godziny temu - od razu spostrzegłem, że krzesło nie stoi dokładnie tam, gdzie powinno. Wyraźnie widać było cztery zagłębienia w kobiercu. Ten, kto wchodził, musiał przesunąć krzesło o piędź w prawo. Któż to taki był? Czego szukał? Nic nie zginęło. Upewniłem się co do tego. Nie był to zatem złodziej. Nie złodziej, więc szpieg. Ktoś mnie zaczął szpiegować. To by przy okazji wyjaśniało dziwaczne łomotanie w drzwi onegdaj po południu. Ten, kto pukał, chciał się tylko upewnić, czy siedzę w izbie, a kiedy się okazało, że owszem, oddalił się zaraz. Potem wrócił, znowu zastukał, stwierdził, że wybyłem i wszedł do środka. Tylko po co, na litość boską, w jakim celu? Chodziło o tę książkę. To jedyne wytłumaczenie. Wyjaśniałoby to za jednym zamachem, dlaczego przesunięto moje krzesło. Szpieg usiadł przy biureczku i przejrzał zawartość szufladek, a nie mogąc znaleźć tego, czego szukał, odsunął krzesło, by przyjrzeć się biurku od spodu. Skoro tak, to pięknie go zwiodłem. Ha, ha! W biureczku jest tajna szuflada. Mieści się... Nie, nigdy w życiu nie napiszę wam, gdzie się mieści i jak się do niej dostać! Ostrożności nigdy nie za wiele, przyznacie sami. Dlatego, mój Herr Szpiegu, jeśli przyjdzie ci nawet kiedyś czytać te notatki, możesz się wypchać! Powiem ci jedynie, że znalazłem sposób, by na sto procent poznać, czy ktoś dostał się do sekretnej szuflady. Dzięki temu wiem, że dzisiaj jej nie odnalazłeś. Co do przyszłości, jutro wszystkie papiery znikną z izby, razem z ich właścicielem. Muszę tylko wymyślić jakiś sposób, by nie wpadły w łapy nieproszonego czytelnika podczas wędrówki do Rzymu. Sposób się znajdzie, a może nawet już się znalazł... Tak czy inaczej, to dziwne. Więcej: to czyste wariactwo. Bądź co bądź nikt na świecie nie ma nawet pojęcia, że spisuję tę księgę, czyż nie? Bądź co bądź do dzisiejszego poranka sam o tym nie wiedziałem, do chwili gdy nakreśliwszy słowa „Ty, Faust!", wziąłem się do roboty. Nikt nie wie o zapiskach, a zresztą, nawet gdyby wiedział, dlaczego miałby chcieć je czytać? W Wieży prócz mnie jest tylko dziewięć innych osób. Helena. Siódemka dziewcząt. I Faust. Z tym że nasza Helena nie umie czytać! (Kwestia trudnego dzieciństwa). Co do siedmiu dziewcząt - jak to pysznie, że piszę w dolnoniemieckim dialekcie! Gdyby którejś ze ślicznotek postało w głowie dotykać moich drobiazgów (!), i tak wątpię, czy połapałaby się w tych zapiskach. Może jedna Jane. Jane jest sprytna, ale nawet jej, choć angielskiej intelektualistce, umknęłyby wszystkie niuanse. Jakie to ładne słówko, co? Niuanse. Zdrowie niuansów. Pora na łyczek Faustowego trebbiano. A on sam? Znaczy się, Faust? Dobra, dobra. Dziś wieczór naprawdę się do nich zabieram! Kiedy się zastanowić, to najbardziej prawdopodobny kandydat. Dlatego jestem wdzięczny, że szczurze chroboty tak mnie zdenerwowały. W końcu to właśnie szczur wypędził mnie do grot a dopiero w grocie odważyłem się zapisać powód, dla którego spisuję tę księgę. Motyw tkwił więc bezpiecznie w kieszeni, kiedy szpieg (lub szpieżyca) marnował czas na przetrząsanie izby. Masz pecha, i dobrze, Szpieguniu. Obyś tańczył na własnym pogrzebie - a to na końcu sznura! Do tego nawet bez wzwodu! Tyle dobrego, że przestało tak wszędzie chrobotać. Czy to szpieg złapał szczura, czy też może szczur złapał szpiega Do diabła z całą tą cholerną Wieżą! Ucieszę się, kiedy ją jutro opuścimy... Akercocke się obudził. Jest w klatce. Bawi się w berka z pchłami. I w maczanie paluszka. Czy Akercocke nie widział szpiega? Ha, gdyby tak Akercocke umiał mówić... Co ja tu, do stu kurew, wypisuję? Czyżby aż tak mnie wyprowadziła z równowagi ta para pomyleńców? To znaczy, Faust i piękna Helena. Dzięki Bogu, że Akercocke nie umie mówić. Prośmy Chrystusa, by trwał w swej niemocie. Oczywiście, że nie piśnie słówka! Akercocke. Zwyczajna zasrana małpeczka, a zarazem młyński kamień wokół mej szyi. O małpie napiszę na końcu. Na razie jednak muszę wam tu donieść o następującym chorym wydarzeniu. 34. V.V.V.V.V. Kiedy w grocie zrobiło się chłodno, a zimorodki uleciały w swoją stronę, poszedłem uciąć sobie drzemkę w świątyńce. A właściwie w Świątyni V.V.V.V.V. Budowla ta stoi obok labiryntu, na krawędzi terasy wychodzącej na Fryburg. Cały ten rząd V. składa się na faustyczne motto Fausta. Litery oznaczają napis Vi Veri Vniversum Vivus Via, czyli „Z mocy prawdy, ja, żyjący, zwyciężyłem wszechświat". Zostawiam to bez komentarza. Faust korzystał ze świątyni w dawnych czasach, gdy go jeszcze brała Magia Rytualna. Moim zdaniem bawił się w to wszystko, by samemu sobie zaimponować, i jeszcze w tym celu, by zaimponować mnie, gdy byłem młodszy. Inna sprawa, że trudno było mi czymś zaimponować, tym bardziej że Faustowi nic nie chciało się jakoś zmaterializować. Nie stanęło przed nami żadne medium stanęło najwyżej Herr Doktorowi. Ekscytował się rzeczywiście potwornie, kiedy odprawialiśmy tam śpiewy, przytupy i tańce z szablami, a ja pośrodku Kręgu Wiekopomnego Dzieła obciągałem mu fiuta. Magia Rytualna! Wiekopomne Dzieła! Najlepszy pretekst, by kazać się chłopakowi rozebrać! Wszystkie owe figle urwały się nagle przed siedmiu laty, gdy zjawiła się u nas Helena. Domyślam się, że próbował swych sztuczek także z Heleną, która jednakowoż jest nazbyt wierząca, by mieszać seks z modlitwą. Na pewno też mu obciąga, ale w domowych pieleszach. Na świątynię zaś mówi: „Ta paskudna buda" - i nie myli się wcale. W ten sposób doszło do tego, iż nikt nie nawiedza świątyni. Wchodzi się do środka poprzez kolumnadę, dokładnie zarośniętą cierniami, przekracza się dolny poziom, gdzie na marmurowej posadzce Faust wyrył wszystkie swoje V.V.V.V.V., i po kamiennych stopniach wstępuje do księżycowej komnaty. Księżycowa komnata nie jest nawet taka okropna, jeśli nie zwracać uwagi na rozmaite czaszki i pentagramy. Mnie tam nie przeszkadzają. Zwinąłem się w kłębek na zwierzęcych skórach i zaraz przysnąłem. Spałem ponad godzinę, znużony pisaniną i bzdurami, jakich rano byłem świadkiem w naszym labiryncie. Gdy się ocknąłem, wróciłem do Wieży, pomaszerowałem prościutko do kuchni i narządziłem sobie porcję paszy. Wołowina, ogórki, biała i czerwona cieciorka. Pyszności. Drzemka razem z wyżerką bardzo mnie pokrzepiły. Poza tym czułem się świetnie, jako że od rana nie stykałem się z Heleną ani z Faustem. Niespieszne było mi wracać do izby, bo w gruncie rzeczy byłem przekonany, iż niewiele będzie dzisiaj do dodania w moich zapiskach. Tyle, żeby sporządzić obiecaną relację na temat siódemki dziewcząt, notatkę w kwestii Akercocke'a, a nadto załączyć parę! innych historycznych dokumentów, jakie wygrzebałem na temat przeszłości naszego Herr Doktora. Nie zrozumcie mnie źle: naprawdę miałem ochotę zakończyć] pierwszą część księgi tą garścią relacji, szczególnie jeśli chodzi i o spuściznę tyczącą siedmiu dziewcząt, bardzo rozkoszną w pisaniu. Nie brałem jednak wcale pod uwagę, że może się dziś wydarzyć COŚ JESZCZE. Domyślałem się co najwyżej, że wieczorem ] wezwie mnie Faust i każe się zbierać do Rzymu. Sam przygotowałem sobie w myślach skromny projekt, na tenże temat. Na razie więc cisnąłem pisaninę, ze składziku wygrzebałem latawiec i wspiąłem się na sam szczyt naszej Wieży. 35. Powtórne Widzenie w zaroślach Zmajstrowałem sobie niegdyś latawiec w kształcie smoka. Moje własne dzieło - drewniane listewki, oklejone jedwabiem w wielu barwach. Zawsze ubóstwiałem puszczanie latawców. Kiedy trzyma się długi szpagat w ręku, całym ciałem czuje się latawcową pieśń. Wiaterek był jak znalazł. Posłałem latawiec nad drzewa, w dół stoków Schlossbergu. Stałem na balustradzie Wieży, zajęty własnymi sprawami i własnymi myślami, kiedy pojawił się Doktor. Nie dopatrujcie się tylko tajemnic w fakcie, że nie słyszałem, jak wspinał się po krętych schodach na sam szczyt Wieży. Faust, jeśli zechce, umie się skradać jak kocur. Nie marnował czasu, tylko bez ogródek oświadczył mi, że jutro wyruszamy w drogę. - W jakieś konkretne miejsce? - spytałem. - Do Rzymu. Faust gryzł pomarańczę. Uwielbia ten owoc. Gdy go je, czyni z tego całe przedstawienie, obdzierając skórkę zębami, wygryzając duże dziury w bokach, wypluwając na dłoń wszystkie pestki... Słodki sok zlepia mu wąsiska. - Nie da rady - przerwałem. - Na mnie nie licz. Faust spojrzał na mnie, zdumiony i opaćkany sokiem. Nie spodziewał się tego usłyszeć. Właśnie dlatego tak mu powiedziałem. - Rzym? Za daleko - dodałem. - Nie gadaj głupstw - przerwał. - Rzym dzieli od nas raptem pięćset mil, w prostej linii. - Auf Wicdersehen, prostaku - uciąłem. Targnąłem za szpagat latawca. Mój smok wzbił się w górę, potem spikował, a sznurek zaśpiewał mi w palcach. Czułem wspaniałą muzykę. Faust siadł na balustradzie, obejmując ręką swe buty. Possał pomarańczę i skórką otarł sobie wargi. - Proszę, jedź z nami, Kusiu - rzekł cicho. Przyznaję, że tu mnie zaskoczył. Spodziewałem się serii poleceń, a potem jękliwych błagań. Tak zwykle rozmawiamy. - Niby po co? - spytałem. Faust rozejrzał się dookoła. Prócz nas na Wieży nie było nikogo, rzecz jasna. Widać, że znów spił się jak prosię. Znam na pamięć kolejne etapy jego pijaństwa. Poznałem, że cały dzień żłopał winiak, mdlał, dochodził do przytomności i znów ją tracił. W obecnej chwili był już w połowie drogi do przedostatniego zapomnienia, przynajmniej w tym Popielcu. Niedługo znów urżnie się w trupa, obudzi się na krótko, przerżnie Helenę, a potem schlany odejdzie w mrok nocy. Może się mylę co do wyczynów z Heleną, ale za resztę ręczę. Za pasem miał zatkniętą flaszkę. W dwóch trzecich pustą. - Jeśli ci powiem - wybełkotał - obiecasz mi, że nie powtórzysz nikomu? - Jeśli co mi powiesz? - Ddlaczego ddo Rzymu. - Inkwizycja raczej się tu nie szwenda - zauważyłem - a sam nie jestem na żołdzie Zatwardzeńca. - Masz nic nie mówić Helenie - wyjawił wreszcie Faust. Skupiłem całą uwagę na latawcu, który wzbił się wysoko w wieczornym powietrzu. Szybował ponad Glotter Tal. - No, gadaj - przynagliłem. Faust zżuł potężny kęs swej pomarańczy. Usmarował sobie Pryszcz sokiem. - Widziałem go - zaczął. Nie przerywałem mu. - Dziś po południu - dodał. - W zaroślach. Popuściłem szpagatu. Latawiec tylko na to czekał. Faust zaś ciągnął: - Akurat zaczytałem się w Paracelsusie. I nagle usłyszałem obok. Dwa tony dzwoneczka! - O rany! - skwitowałem wieść. - Cóż tu rzec? Ojej! - Leżał przede mną w sadzawce z rybami - roztoczył wizję Fausi - Twój popielaty mnich? - Tak, on. Mefistofeles. - Ale czy go wzywałeś? - Czytałem sobie z ksiąg Paracelsusa. - Niby to nie to samo... - Poza tym myślałem... - Myślałeś jego imię? - Tak, właśnie imię. Mefistofeles! Zatrzepotałem latawcem. Coś pięknego. - W sadzawce z rybami? - zastanowiłem się. - Co, pływał? - Nie, patrzył na mnie spośród lilii wodnych. Twarz w wodach zatoczki, i tyle. Przed nosem pływały mu ryby. Niektóre smyrgał mu z nozdrzy, wyobrażasz sobie? Przerwałem: - Czy dzwoneczek nie brzmiał jakoś dziwnie? Wiesz, był w końcu! pod wodą. Faust wściekłym wzrokiem odprowadził latawiec. - Nie, brzmiał tak jak zwykle. Ale potem, Kusiu, Mefistofeles] przemówił do mnie. - Wbrew Artykułowi 1. Przecież go nie wzywałeś. - Powiedział, że sprawa jest pilna. - Ach, skoro tak... I cóż ci takiego wyjawił? - Że musimy pośpieszyć do Rzymu. - Cały czas odmawiając różaniec? - Diabeł zlecił mi misję specjalną. - Czyli znów obowiązki, co? Jaka to misja? - Wielkie dzieło! - Dobrze, ale jakiego kalibru? Faust wypluł wszystkie pestki na dłoń, co zawsze czyni z największą starannością. I zaraz: - Morderstwo. Okręciłem szpagat ciasno wokół dłoni. Co tam, niech mnie latawiec ugryzie. Chodzi o zamach - mówi Faust. Jednym ruchem cisnął od siebie precz pestki. Zwykle pstryka nimi kolejno, opierając palec wskazujący o nasadę kciuka. Lewej ręki. Paznokieć wskazującego palca lewej ręki ma przeraźliwie długi i okropny. - A kogo masz zgładzić? - spytałem. - Nie tylko ja, synu. My obaj. - Więc kogo mamy zgładzić? Faust się obejrzał przez ramię. Pocił się. Trząsł się. Jego szyja w okolicach karku gromadziła, zda się, jeszcze więcej brudu. - Ale nie powiesz Helenie? - Nie mogę się doczekać, żeby nie powiedzieć Helenie! Faust nachylił się blisko, bliziutko, i złapał mnie za kołnierz, przyciskając mi usta do ucha. - Pawła - zaszeptał. Złapałem się parapetu. Za mało tej truskawkowej marmolady. Oddech Fausta porażał. - Pawła III - dodał. - Słyszę, nie musisz powtarzać - uciąłem. 36. Skromny projekt Faust odchylił się w tył i zaczął przygryzać palce. - Więc pojedziesz? - zapytał. - Nie, dziękuję. Nigdy nie żałujcie latawcowi sznurka. Kiedy go wiatr unosi, dajcie mu wzlecieć. Wiatru było akurat do woli, tak dużo, że wpychał mi włosy do ust. Włos Fausta również powiewał na wietrze, długi i brudnosiwy. Mistrz wyglądał jak maszkaron. Popuściłem szpagatu i mówię: - Alessandro Farnese jakoś mi niczym nie podpadł. Dlaczego mam ci pomagać go zgładzić? - Dlatego, że to papież. - Co ty powiesz? I to ma być powód? - Nie ma lepszych powodów. Utrzymałem jakoś sznurek w ręku. - A pamiętasz, coś mówił rano? - przypomniałem z miejsca. - Najpierw wyśpiewywałeś mi o czterdziestu dniach, niby dupa srająca na puszczy, potem znów rozpuściłeś pysk na temat wolności. Nawet przypadła mi ta mowa do gustu, tyle że... - Rano byłem pijany - oświadczył mi Herr Doktor. - A dziś po południu nie jesteś? - Helena mnie otrzeźwiła - wyjaśnił. ' - Ach, tak. Wszystko więc jasne. - Wsadziła mi łeb do fontanny. Przyjrzałem się babi owi na nosie. Było na nim tyle samo łoju co zwykle. Najlepsze masło, tak? Pierwszy powiem na jego usprawiedliwienie: smaruje sobie bąbel najlepszym masłem. - Przyjdzie nam kręcić się trochę po górach - ciągnął tymczasem Faust - ale razem nie wypadnie nam więcej niż sześćset mil. Poza tym gościńce i przełęcze nie są teraz, wiosną, takie złe. W trzydzieści dni można by tam dojść na piechotę. A my nie chcemy podróżować na piechotę. - To co, pofruniemy? - Helena ma dosyć latania - przypomniał Faust. - Już zapomniałeś? - Wiem, że ma dosyć. Ej, zaraz! Helena będzie nam towarzyszyć w zamachu? - Opamiętaj się, chłopcze - Faust na to. - Chodzi o poważne zadanie. Nie zniosę dłużej twoich figli. - Lubię figle - ja na to. Niepotrzebnie się z tym wyrwałem. Źle się tak odkrywać. Faust nic na szczęście nie pamiętał z rozmowy z Heleną. Straszny młot. Lizał swój krwawy kamień w sygnecie. - Wyruszymy do Rzymu - oznajmił jak gdyby nigdy nic. - Jadąc pięćdziesiąt mil dziennie, dotrzemy tam za mniej niż dwa tygodnie. Trzy tygodnie góra. - Rozsądna kalkulacja - zauważyłem. - Najważniejsze, żebym tam dotarł przed Wielkim Tygodniem. - W takim wypadku mamy jeszcze ponad pięć tygodni. Powinieneś dojechać ze sporym zapasem. - Powinniśmy - poprawił mnie Faust. - Nigdy mi się nie podobało w tym Rzymie - sprzeciwiłem się znowu. - Prawda, że byłem tam tylko dwa razy. Za pierwszym razem znalazłem węża w zupie. Nie był duży, owszem, ale zostawił jakiś taki dziwny posmak. Za drugim razem zgwałcił mnie pewien kardynał, który na dodatek miał syfa, a to już nie przelewki. Poza tym w Rzymie nigdy nie sprzątają ulic. Pamiętasz zresztą, co Marcjalis pisze o winach ze stoków Watykanu? Mocniejsze niż ocet, a do tego trujące, jeśli dobrze pamiętam. - Jedziemy tam nie dla uciech - oświadczył mi Faust. W jego głosie oprócz bełkotu wyczułem jadowitą wściekłość. - W porządku - mówię. - Nie wyruszasz do Rzymu tropami Wenery ani Bachusa. Jedziesz tam zwyczajnie po to, aby zamordować papieża. Powiedz mi w takim razie, ale dokładnie, co ci takiego wyjawił nasz myszaty mnich. - Mefistofeles - zaczął Faust - Mefistofeles przyobiecał mi, że jeśli przed upływem dni czterdziestu zgładzę Pawła III, nie skończy się dla mnie na czterdziestu dniach! - Otrzymasz prolongatę? - A tak. - Jesteś pewien? - Tak pewien, jak tego, że jaja są okrągłe. - Pamiętaj, że to jaja diabelskie. Faust podniósł wzrok na mój latawiec i znów zrobił zeza. - Mefistofeles obiecał, że jeśli do Wielkiego Piątku zgładzę papieża, podaruje mi następne dwadzieścia i cztery lata. - A tyś się zgodził? Już ci nie zależy na pełni wolności? Na małym szczększczęk przy duszy nożycami Diabła? - Za bardzo lubię słońce. Poza tym sam od dawna jestem panem swej duszy. - Fajno - odpowiadam. - Następne dwadzieścia cztery lata, słoneczko, nie licząc mżawki raz na jakiś czas... Ale co potem? Czy może twój słodkowodny mnich każe ci zabić następnego papieża, da ci następne dwadzieścia cztery lata, i znowu, i znowu, i jeszcze, aż po kres wieczności? Czy Jan Faust, ogorzały od słońca i pan swojej duszy, ma się po wsze czasy szwendać po ziemi - pod warunkiem, że nadąży sprzątać kolejnych papieży? Faust rzucił się na mnie. Złapał mnie za przegub i wykręcił boleśnie. Musiałem się rozstać z latawcem. Bękarci pomiot sam złapał za szpagat, kawałek wyżej. - O to niech się już Diabeł martwi! - zawrzeszczał. - Jutro wyruszamy do Rzymu! - Po com ci potrzebny? - wymamrotałem. - A potrzebny! Zostaniesz elementem spisku. - Jakiego spisku? - Powiem ci, kiedy przyjdzie pora. Na razie ani mrumru. Dokonałem oględzin przegubu. Był czerwony od drapiących Faustowych pazurów i poznaczony brudem. - Co będzie z Heleną? - wciąż nie ustępowałem. - Nie możesz jej włączyć do spisku? - Nie mogę. - To po co ją w ogóle zabierasz? - Z przyczyn osobistych. Znam ja kilka z tych przyczyn. - Dostanie zawrotu głowy na alpejskich przełęczach - wytknąłem delikatnie. - Dzień w dzień będzie marnować czas na jakieś msze. Poza tym zamach na ludzkie życie nie jest zajęciem dla pań. - Helena chce jechać. Westchnąłem ciężko. A potem gwizdnąłem. - Hej ho! - odezwałem się już innym tonem. - Czy mógłbyś mi zwrócić latawiec? - Posłuchaj, bo to ważna sprawa - zaczął Faust. - Helena nie wie, cośmy tu ukartowali. - Jasne, że nie wie. - Nie o to zresztą chodzi - ciągnął. - Helena uważa, że do Rzymu jedziemy z całkiem odmiennych powodów. - Niby z jakich? - spytałem. Faust zarechotał z cicha. Wciąż bawił się moim latawcem, pikując nim ku drzewom Czarnego Lasu i znów pozwalając mu wspinać się z wiatrem. - Helena uważa, że jadę do Rzymu po to, by dostąpić tego, co nazywa „zbawieniem duszy" - zaszeptał. - Helena sobie wyobraża, że będę chciał wyznać wszystkie popełnione grzechy papieżowi, który wybawi mnie od tak zwanego ognia piekielnego. Ja, t n Faust, wolny duch, miałbym się ukorzyć na klęczkach przed Biskupem Rzymu, błagać go o wybaczenie, o oczyszczenie z występku, unieważnić mój cały pakt z Diabłem! Ja, Jan Faust, miałbym się oczyścić z grzechu?! Wyobrażasz to sobie? - Faktycznie, przedni dowcip - przyznałem. - I co, udało ci się ,wykiwać Helenę? Aha, czy mógłbyś mi oddać latawiec? - Udało mi się ją wykiwać - przytaknął Faust. - Kłamię, by ją uspokoić. Dobrześ to odgadł. - Niczego nie odgadłem. Chciałbym tylko, żebyś mi oddał latawiec. Faust w dalszym ciągu bawił się szpagatem. - A więc doskonale - rzekł w końcu. - To co, jedziesz? Wzruszyłem ramionami. - A mam jakiś wybór? Faust zrobił zeza. - Jeżeli pytasz poważnie, to nie masz. Chcę ci jednak zostawić swobodę decyzji. Wiesz, jak sobie cenię wolną wolę. Wolałbym, żebyś przytaknął sam z siebie, bez żadnych czarnoksięskich sztuczek. - Daruj sobie sztuczki - wtrąciłem. - A zatem do Rzymu? - Ale pod jednym warunkiem. (Oto nadchodzi pora na mą skromną propozycję!) - Niby jakim? - zapytał Faust. - Że będę mógł zabrać ze sobą moich siedem dziewcząt! - Czyś ty oszalał? - Faust na to. - Po co masz je ciągnąć? Wzruszyłem ramionami. Ponownie. - Z przyczyn osobistych. Roześmiał się. Stary pierdoła. Naprawdę się roześmiał. To miło z jego strony. Perspektywa zgładzenia papieża w cudowny sposób wpłynęła na stan jego mięśni w opłucnej. - Niech ci będzie, Kusiu - oznajmił. - Bierz z sobą całą paczkę. Koni mamy mnóstwo. - Przydadzą się - przyznałem. - Ale... Faust! Posłuchaj, ty przecież tak nie cierpisz jazdy konnej! Jęknął i zaniepokoił się nie na żarty. - Jakoś sobie poradzę. - Postaraj się - dodałem - a na przyszłość wybij sobie z głowy jazdę ma moim grzbiecie! A teraz, bardzo proszę! Latawiec! - Do Rzymu? - powstrzymał mnie Faust. - Pojadę z tobą do Rzymu. Poklepał mnie po głowie śmierdzącą łapą. Drugą łapą wet mi w dłoń sznur od latawca. - Moja krew - usłyszałem. 37. Archanioł Gabriel Faust poczłapał w dół kręconych schodów. Sam zostałem miejscu. Naprawdę nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć.' Skupiłem się więc cały na latawcu. Latawce to fajna zabawa. Przynajmniej zajmują uwagę. Niebo też było fajne. Lubię zmierzchy. Za to Czarny Las był okropny. Pokazałem mu plecy. Przeszedłem na przeciwległą stronę Wieży, w marszu zataczając moim jedwabnym, latającym smokiem potężny łuk po niebie. Jeśli starannie manewrować sznurkiem, zwijając go i rozwijając, ciągnąc to w te, to we wte, można przechytrzyć nawet wiatr. Ustawiłem latawiec dokładnie tam, gdzie chciałem, daleko nad Zarten. Wieża jest grubaśna, o ścianach grubych na dwoje chłopa. Z blanków, na których stałem, ogarniałem spojrzeniem całe wyniesienie Schlossbergu. Zboczy góry czepiały się nieliczne winnice. Na prawo, ponad zapadliskiem Merzhausen, Zahringen, Beltzenhausen, Gundelfingen. Po mojej lewej stronie, ogromny na tle Fryburga, wznosił się gigantyczny pagór Schonbergu. Pośród zmierzchu jaśniało już kilkoro gwiazd. Księżyc rozbłyskiwał w bystrym nurcie Dreisam. Dreisam wpada do Renu, który płynie stąd aż do Bazylei. Wzdłuż rzeki wije się gościniec. Tą właśnie drogą zaczyna się wędrówkę do Rzymu. Usłyszałem za sobą stąpanie, niosące się echem po schodach. W sklepionym wejściu na Wieżę zamajaczyła postać. Nasza Helena, rzecz jasna. Stała tak, przekrzywiając głowę i mrużąc wzrok z powątpiewaniem. Helena jest bowiem krótkowidzem. Powinna nosić szkła, lecz jeSt na to zbyt próżna. Przejście z mrocznych schodów w rozjaśniony gwiazdami zmierzch na szczycie Wieży nastręczyło jej pewnych problemów. Dlatego tak wybałuszała gały. Spostrzegłem ponadto, że miała na głowie szeroki i niekształtny, błękitny kapelusz z rondem zdobnym motywem skrzyżowanych kluczy. Nakrycie głowy pielgrzymów. - Ładny mamy wieczór - odezwałem się do niej. Podtoczyła się w moją stronę. Prawą rękę wyprostowała przed siebie. Miała na niej jasnoniebieską rękawiczkę, a na niej jeszcze niebieściuchniejsze pierścionki. Czy chciała uścisnąć mi dłoń? Czy może miałem ją ucałować w pierścionek? Kiedy się wciąż głowiłem, jak osiągnąć to pierwsze, nie wypuszczając z dłoni sznurka od latawca, lub jak dopiąć tego drugiego, nie spadając na pysk z balustrady, Helena rozwiązała dylemat, rozwierając pięść. Wyciągnęła w moją stronę otwartą dłoń. Coś na niej pobłyskiwało. - Co to takiego? - spytałem. - Garść diamentów - oznajmiła Helena. Jakoś nie fiknąłem za blanki. Widzicie, znam się na sztuczkach Heleny. Przynajmniej na większości z nich. Dlatego się przyjrzałem, czy w drugiej ręce nie trzyma siekiery. Siekiery nie dostrzegłem. W drugiej ręce Helena trzymała latawiec o bardzo dziwnym kształcie. Wyglądał niczym połamany sęp. - Domyślam się, że wiesz już wszystko od Jana - zaczęła. Wysypała wszystkie „diamenty" na murek. Dziwnie słabo rozbłyskiwały w księżycowym blasku. Jeden potoczył się za blanki i zniknął w przepaści. Przykucnąłem nad klejnocikami i dotknąłem paru. Skaleczyłem się w palec. - To nie diamenty, to szkło - domyśliłem się wreszcie. Helena siąknęła nosem pod gwiazdami. - Mówił ci już... O Rzymie... - zaczęła. Westchnąłem. - Tak, mówił mi o Rzymie. Z sakiewki, która dyndała jej u paska na srebrnym sznurku, Hę lena wydobyła gumę arabską. Ma bardzo wąską kibić. Helena cz sto pości. - Przyniosłam Archanioła Gabriela... - zaczęła. 38. Wojna w niebiesiech Przyjrzałem się Archaniołowi Gabrielowi. - Sama go ulepiłam - zaczęła Helena. I pogładziła jedwab czubeczkami czerwonych paznokci. - A co do pielgrzymki, Wagnerze... - Się masz, Gabriel! - Nie będziesz nam jej obrzydzał? - spytała. - Czego - pielgrzymki? To na pewno nie jest jakiś kawał? - Helena z radością zerknęła na archanioła. - No, tak, oczywiście, trochę, owszem. Pielgrzymka to tylko taki! umowny termin - Helena pogładziła swój kapelusz. - Wagnerze... - Masz bardzo ładny kapelusz. - Naprawdę ci się podoba? Wiesz, został poświęcony. - I tak mi się podoba. - Wagnerze... - Rzym - zauważyłem. - Przynajmniej będzie coś do roboty. Helena uśmiechnęła się, nie odsłaniając zębów. - Wagnerze, obmyśliłam nową zabawę! - W jazdę do Rzymu? - Nie, zupełnie nie. W to! I wyciągnęła przed siebie sparaliżowanego sępa. Powiem od razu, że metr szpagatu tuż za dziobem latawca Helena wysmarowała gumą arabską. Na grubo. Gumę zaś oblepiła okruchami szkła. Szkło sterczało groźnie jak zęby Heleny, ale nie było takie żółte. - Dalej nic nie rozumiem - przerwałem. Helena rozchichotała się nagle, aż rozdzwoniły jej się kolczyki w uszach. Dotąd tylko jeden, jedyny raz widziałem ją w tak figlarnym nastroju. Było to rankiem, nazajutrz po tym, jak Faust od kupca z Bagdadu nabył korzeń żeńszenia. - Urządźmy walkę latawców! - zawołała. 90 - Walkę latawców? - Nauczyłam się tego w dzieciństwie! - objaśniła Helena. - W Kitaju, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, co chwila urządzaliśmy takie walki Musisz tylko uzbroić szpagat, tak jak u mnie. Tu masz diamenty. Następnie... - Wstrzymaj się na chwilę - przerwałem. - Skoro już o dzieciństwach mowa... - Musisz wypuścić latawiec na wiatr i pokierować sznurkiem w stronę przeciwnika. Potem targasz za szpagat i trach! ciach! i ciach! - Niczym diabelskie nożyce? Helena zrobiła jeszcze głupszą minę niż zwykle. Widocznie Faust nie wspomniał jej o tym szczególe. - Rach, ciach, ciach! - rozpromieniłem się. - Na pewno nie bawiłaś się w to z antypapieżem? - Rozumie się, że nie. To było później. Przecież ci mówiłam. Kiedy byłam dziewczynką, w Kitaju... - Słuchaj, wiszą mi antypapieże - przerwałem - ale tak się składa, że pewnego wieczora sprawdziłem, co wiadomo o twoim Benedykcie. Zgadnij, co odkryłem. - Mój ojciec był chińskim kupcem - ciągnęła Helena. - Podróżowaliśmy jedwabnym szlakiem aż do Kantonu. - Benedykt XIII odwalił kitę ponad sto lat temu! Helena oblała się pąsem. Z tapety odpadło jej pół kilo pudru. Jak miniaturowa śnieżyca. - Jak ten czas szybko leci - bąknęła. - I jakże ci było w Kitaju? - Jak? Wprost niewiarygodnie! - To by się mniej więcej zgadzało - przerwałem. Helena znów zaczęła tarmosić Gabriela. Mrucząc melodyjkę, patrzyłem, jak we Fryburgu zapalają lampy. - Walka latawców... Fajnie, walczmy! - zdecydowałem się. - Musisz najpierw ściągnąć swój tutaj. Zacząłem zbierać szpagat. Kiedy mój latawiec zafurkotał nad Wieżą, Helena podała mi zawiniątko z gumą. Nasmarowałem nią szpagat na grubo i wcisnąłem w lepką masę odłamki szkła. - Dobra guma - zauważyłem - schnie raz dwa. - Jan ją dla mnie sprowadził. 91 - Arabska - przerwałem. - Widocznie coś mu jeszcze zostało z siły magicznej. I dobrze. Siła się nam przyda. - To bezpieczna podróż - rzekła z przekonaniem Helena. - Tak myślisz? A Alpy? A wilki? Rabusie? Helena zadygotała. Odwróciła się w stronę Schonbergu i wyrzuciła z siebie dygotliwą suplikę: - Boże, Panie miłosierny, któryś w Swym miłosierdziu dał Abrahamowi opuścić swój kraj i któryś go strzegł podczas tułaczki,! błagam Cię oto, abyś miał w Swojej pieczy dziatki Swoje, Helenę! i Jana, i uratował je jak Abrahama, o Panie. Chroń nas od niebezpieczeństw i spraw, abyśmy mieli lekką podróż. Bądź nam puklerzem w boju, Panie miłosierny, jako i pociechą w wędrówce. Bądź) nam cieniem w skwarze słonecznym, bądź nam osłoną przed deszczem i chłodem. Nieś nas na barana, gdy omdlejemy z wysiłku. Bądź nam podporą wobec przeciwności, bądź nam kosturem na zdradliwych ścieżkach. Bądź nam Przewodnikiem, błogosławiony nasz Panie, aby się nam udało osiągnąć Nasz Wielki Cel i bezpiecznie powrócić do domu. W imię Cnoty Syna Twego, a naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, i Rodzicielki Jego, Najświętszej Marii Panny. Amen. Szkło zdążyło na dobre utkwić w żywicy. - Prześliczna suplika - zauważyłem. - Dzięki, że zapomniałaś o mnie wspomnieć. Helena pociągnęła nosem. - Modliłam się o bezpieczną podróż. Wiem, Wagnerze, iż różnimy się poglądami, lecz jest przynajmniej jedna rzecz, która nas łączy. - Faust - przerwałem. - I pokój jego duszy - dokończyła za mnie Helena. Dotknąłem szkła. Mocno oblepiało szpagat. Helena nie ustępowała: - Tak naprawdę, nie wierzysz w czarodziejską moc Jana, sam powiedz! Nic nie powiedziałem. - W ogóle w nic nie wierzysz - dodała z wyższością. - Doskonała guma arabska - zauważyłem. - Wiesz, Krzysztofie... - Helena zadumała się na krótką chwilę. Czy wiesz, co oznacza twe imię? Wypuściłem latawiec na wiatr. - Ten, który niesie krzyż. Zabawne imię, jak na niedowiarka! - Niby skąd moi rodzice mieli o tym wiedzieć? - przerwałem. jeśli chcesz, mów do mnie „Kusiu". Mój latawiec w kształcie smoka wzbił się wysoko nad Zarten. - Nie, niemożliwe! Niepodobna, abym... Helena mocowała się z Gabrielem, próbując go wysłać do nieba. Gabriel szamotał się. Podskakiwał, to znów opadał. - Jan mówi ci o różnych sprawach? - zapytała Helena. - Mówi o tym i owym. Czasami, nie zawsze. Nagły powiew podbudował Gabriela. Chaotyczna masa jedwabiu i listew oderwała się na trzydzieści kroków od Wieży, choć w poziomie, nie w pionie. Gabriel polatywał na wysokości blanków. - Widzę, że nie zostaniemy przyjaciółmi - sapnęła Helena, oburącz ściskając swój szpagat. - Lecz przynajmniej nie bądźmy wrogami! Gabriel zachybotał się niepewnie. - Targnij za szpagat - podpowiedziałem. - Czekaj, pokażę ci, jak. - Lepiej mi nic nie pokazuj - wrzasnęła Helena, odskakując na bok. Archanioł znów złapał porządny powiew. Wzbił się do góry. Na chwilę. - A widzisz? - zaskrzeczała Helena. - Udało mi się! Kręciła się w miejscu, w ślad za sznurkiem. - Chodzi o to... - ciągnęła - żeby ustawić... latawiec... pod wiatr... a potem... popuścić szpagatu... - I zrobić ciach, ciach - dokończyłem. - Nożycami Diabła, jak w dniach szczęśliwego dzieciństwa. - Nie wiem, co masz na myśli - orzekła Helena - ale i tak ci nie wierzę. - A co tam w Kitaju? - przerwałem znowu. - Nie wiem. To Jan mi opowiadał. - Sam wierzę co najwyżej w ćwiartkę tych jego opowieści - zaznaczyłem. - Dla mnie to za mało! - Powiedzmy, że w połowę? 93 - To już lepiej - przytaknęła Helena, rozpaczliwie targając szpa gatem. Gabriel nie dawał się wodzić za nos. - Wiedziałem, że się zaczniesz czepiać mojego imienia - zacz łem. - Kiedy to doskonałe imię! Nie, tak być nie może! Wciąż szamotała się ze sznurkiem, w desperacji próbując namc wić Gabriela, by wspinał się wraz z wiatrem. Latawiec był jedna tak toporny, że nie chciał fruwać. Powoli i nie bez wdzięku archanioł opadł na ziemię u stóp naszej Wieży. - Życie bywa takie niesprawiedliwe - zauważyła Helena. - Koniec dysput o symbolice - przerwałem. - Nie wiem, o czym mówisz. - Scena jak z Objawienia św. Jana, nie sądzisz? Wojna w niebiesiech. Smok przeciwko Gabrielowi. Diabeł kontra ten drugi facet. Miałaś wszelkie prawo zwyciężyć w tej zabawie. Helena aż tupnęła nogą. - Nie mów mi, że to ty wygrałeś! - Nie mówię. Nikt nie wygrał. Może chcesz się pobawić moim, skoro twój archanioł woli nurkowanie? - To była tylko zabawa! Helena stała przy blankach w takiej pozie, jak gdyby wybrała się na ryby. Sznurek, który miała w rękach, opadał za krawędź i niknął w gęstniejącym mroku. - Ave Maria - usłyszałem. - Zawsze to powtarzam. - Amen - uspokoiłem ją. Helena zamrugała. - Chciałem powiedzieć, że z tym Rzymem... Będzie jeszcze lepsza zabawa! 39. Piękno Wydaje mi się, że przydałaby się nam teraz chwila rozrywki. Opowiem o siódemce dziewcząt. Zjawiły się u nas przed trzema laty. W Roku Fausta 21. W tamtych czasach Herr Doktor piał bez przerwy na temat Piękna. - Piękno to... - powtarzał. Istnieje cała masa definicji. Faust co dzień wymyślał sobie nową. Na przykład? Na przykład: piękno to uszczypnięcie dziewicy. piękno to bluźnierstwo. piękno to chora róża. piękno to okrąg. piękno to początek trwogi. piękno to pierwsze i ostatnie słowo w Ewangelii według Świętego Judasza Iskarioty. Piękno to prawda. Piękno to wysypka na duszy... I tak dalej, i tak dalej. Zgoda, przeważnie bzdety, ale ja akurat lubię takie bzdety. Podobało mi się, gdy Faust wysnuwał kolejne definicje. Nie podobało mi się tylko, że Faust jest tak zajęty mym siedzeniem. Prawda, że do tamtej pory Faust zdążył już zarzucić Magię Rytualną, lecz i tak co rusz kazał mi się schylać w zaroślach albo bawić się w obciągacza pośrodku labiryntu. Kiedy się pojawiłem w Wieży, zwykł był powtarzać, że jestem mu aniołem. Miał na myśli, że wprost anielsko uwielbiał moją dupkę. „ Synu - powtarzał ciągle - muszę cię zaszczepić przeciwko czarnej magii". Szczepienia zaczynał nieodmiennie od fundamentu mej osobowości, choć czasem też doustnie. Miałem już tego dosyć. Gdzie tu czarna magia? Potem jednak, gdyśmy pewnej nocy tkwili w pracowni, zapytał: - Wiesz, co by się nam tutaj przydało? (Akurat ścigał mnie wokół paleniska, bo znowu odmówiłem). - Może więcej Piękna? - zaproponowałem. - Z ust mi to wyjąłeś - Faust na to. Nie wiem, kto komu tutaj wyjął z ust. Na pewno była już najwyższa pora, abym to ja coś wyjął, a nie on. Pragnąłem odmiany, a stary pederastnik musiał się tego domyślać. Czasem stać go na szeroki gest. - Więcej Piękna - przyobiecał Faust. - Zobaczę, co się da zrobić. Pogalopował w kierunku Kolmaru, twarzą wprost w zachodzące słońce. Helena wpadła w furię, kiedy mnie zapytała, dokąd to udał się Faust, a ja wyjaśniłem, że po prezent dla mnie. Zamknęła się w prywatnej kapliczce, którą nazywała „ustroniem". Faust nie wracał przez miesiąc. Kiedy jednak wrócił, wspiął się na nasz Schlossberg w ślad za przedziwnym pojazdem. Nie ciągnął wehikułu, gdyż zastępowała'" go w tym szóstka koni. Czarnych koni w czarnej uprzęży. Wóz okazał się wielce ciekawy. Faust oznajmił, że z francuska zwie się coś takiego char. Aha. Char to rodzaj zamkniętego powozu. Powóz miał czerwony dach z sukna, czerwone burty, był długi i kwadratowawy. Po każdej stronie miał dwa niewielkie okienka, jedno okrągłe, drugie w kształcie gwiazdy. Z okienek wyzierały twarze. Bardzo piękne twarzyczki. W burcie widniały niewielkie drzwi. Faust otworzył je z niskim ukłonem, kapeluszem zamiatając po ziemi. Ze środka wyskoczyło siedem dziewcząt. Faust przedstawił mi je kolejno. - Marguerite i Gretchen. Waloneczki. - Salonie, z Persji. - Jane. Jane jest z Anglii. - Nadia. Rosjanka. - Zulejka. Z Turcji. - Justyna. Włoska Żydówka. Co tu dużo gadać, byłem zachwycony. Pochlebiało mi także, iż Faust zadał sobie aż tyle kłopotu, by znaleźć dla mnie samiczki, których językami władałem. Chyba mu nawet uścisnąłem dłoń. Na pewno zaś serdecznie przywitałem transport. W Marguerite i Gretchen odkryłem jednojajowe bliźniaczki. Obie miały długie, jasne włosy i wielce wymowne oczy. Poczekajcie chwilę, to wam powiem, co takiego mówiły ich oczy. Salome była niewysoka, miała niebieskie oczy, krągłą twarz i włosy lśniące czernią jak smoła. Jane okazała się wysoka i wyniosła. Suknia kleiła jej się ciasno do ciała. Od razu zauważyłem dumnie zadarty podbródek i zarys długich, arystokratycznych nóg pod jedwabiem. Nadia, Rosjanka, wyglądała mi na zagniewaną. Miała smukłe palce, którymi skubała futro swojej mufki. Turczynka Zulejka wciąż chichotała. Kiedy omiotłem wzrokiem jej piersi, zarumieniła się, ale nie mogłem udać, że nie widzę, jak się kolebią, kiedy wysiadała z powozu. Wiedziałem, że wie, iż to widzę. Ostatnia z siódemki, Justyna, była chyba najśliczniejsza ze wszystkich. Ani za duża, ani też za mała, szła krokiem królowej. Usta miała wspaniale zmysłowe. Kiedy się, patrząc na mnie, uśmiechnęła, jasnym języczkiem przesunęła na oka mgnienie po wargach. Przyglądała mi się, nie patrząc jednak wcale na twarz. Co do mnie, poczułem, jak miękną pode mną kolana. Pamiętajcie, proszę, że w życiu układało mi się dotąd różnie. Najpierw anioły. Potem Faust. Nigdy nie zaznałem więc kobiet. Tak! Jeśli o kobiety chodzi, nadal byłem dziewicą. Między nas wdarła się jednak Helena. Pieniła się z wściekłości. Najpierw spaliła spojrzeniem dziewczęta. Potem omal się nie ugodziła w nos własnym różańcem. - Nie przejmuj się, kochanie - uspokoił ją Faust. - Dziewczęta są dla Kusia. Helena nie dała się jednak przekonać. Obdarzyła mnie spojrzeniem Meduzy. - Książę z bajki! - parsknęła. - Czy się chociaż domyślisz, z którego końca zacząć? Nie sądzę! Odwróciła się i pogalopowała z powrotem do kapliczki, głowę niosąc dumnie w powietrzu. - Skoro tak, zmów za niego paciorek! - zawołał jeszcze za nią Faust. Odprowadziłem siedem moich nowych przyjaciółek do Wieży. Faust gapił się na nie, kicając przy mym boku. - Naprawdę wszystkie są dla mnie? - dopytywałem się. - Myślisz, że sobie poradzisz? - Spróbuję... - Tak trzymaj, chłopcze. Dziewczęta roześmiały się, podniecone. Nie śmiała się tylko Angielka, Jane. Jane przyglądała się wszystkiemu z pogardą. Pamiętam, jakim spojrzeniem omiotła nasze poczciwe pajęczyny. Na miejscu pająków umarłbym ze wstydu. W kominku głównej sieni gorzał wielki ogień. Nad kominkiem wisiał na ścianie ukrzyżowany kozioł. Spostrzegłem, że Nadia uważnie przygląda się dziwu, nie wyjmując jednak rąk z mufki. Reszta dziewcząt nie zwracała na kozę uwagi. Koza to zwyczajne głupstwo. Oczywiście, wcale nie jest prawdziwa, tylko z marnego, różowego gipsu. Helena udaje, że to nie kozioł, lecz łania. Powieszona ku czci św. Egidiusza, jak twierdzi. Faust kazał stanąć całej siódemce w szeregu. Biegał i skakał wokół dziewcząt, nie wiedzieć po co, niczym alfons w brudnej, czarnej opończy. Szepnąłem mu: - Rany boskie! Gdzieś ty je pozbierał?! - Już ci przecież mówiłem. - Nie chodzi mi o kraje - sprostowałem. - Jak ci się to udało? Faust przewrócił oczami. Potem zrobił zeza. - Ma się, synu, te swoje metody! Tylko i wyłącznie w ten sposób dał mi do zrozumienia, że skorzystał z usług Mefistofelesa. Zależało mu chyba na tym, bym uwierzył, że Herr Doktor osobiście nałapał dziewcząt w podróży i nakłonił je, by wsiadły do powozu, po czym sprowadził wszystkie dla mojej uciechy do Wieży, a wszystko to dzięki własnym talentom Casanovy. Mówiąc szczerze, w tym akurat przypadku chętniej już uwierzę w istnienie Mefistofelesa. Minęły w końcu cztery lata, odkąd Faust odbył swoją słynną kąpiel z Heleną. Owszem, jego bąbel wszedł dopiero w okres niemowlęctwa. Był zaledwie pomaślonym pryszczykiem. Lecz i tak... Może zapłacił za całą siódemkę? Kupił je za pieniądze, albo coś? Żadna z dziewcząt nie wyglądała mi jednak na kurwę. Powiem więcej: co do jednej były dziewicami. - To panienki, podobnie jak i ty, mój Kusiu - podsunął Faust. Zapomniałem podać wam tu wiek dziewcząt. Marguerite i Gretchen miały po czternaście lat. Święty, który patronuje kalekom i żebrakom. Daty narodzin i śmierci są nieznane. Trzymał oswojoną łanię. Salome liczyła ich sobie trzynaście z okładem. Jane siedemnaście. Nadia miała wiosen osiemnaście. Zulejka szesnaście. Justyna piętnaście i pół. Dowiedziałem się tego w swoim czasie. Na razie wydawało mi się tylko, że wszystkie są przeraźliwie młodziutkie. Młodziutkie i przepiękne. Szereg niewiarygodnych dupeniek. - Której chcesz zażyć najpierw? - zaciekawił się Faust. Przełknąłem ślinę, idąc wzdłuż szeregu. Przyjrzałem się przodzikom i tyłaskom. Zastanowiłem się głęboko. Trudna decyzja. A gdyby tak wszystkie na raz? Potem wskazałem na Marguerite i Gretchen. Zachichotały, trzymając się za rączki. - Czy wolno mi zapytać, dlaczego? - zatrzymał mnie Faust. - No, bo tak - odrzekłem. - Co dwie głowy, to nie jedna, prawda? Faust przytaknął. Marguerite i Gretchen wyszczerzyły do mnie ząbeczki. Reszta dziewcząt miała ponure miny. Jane odezwała się nagle: - Nie po to tłukłam się tu aż z Northumberlandii, żeby mnie znieważano! (Powiedziała to, rzecz jasna, po angielsku. Z wybornym akcentem). Faust klepnął ją po tyłku. Nie mówi po angielsku, lecz irytacja Jane dawała się łatwo sama przetłumaczyć). - Jestem pewien, że Kuś wybrał cię na drugą nóżkę - oznajmił. Jane zdziwiona podniosła brwi. Potwierdziłem skinieniem głowy i uśmiechnąłem się pod adresem Jane. Zrozumiała Fausta, który przemawiał górnoniemieckim dialektem - spryciara, nie ma co! tak pomyślałem. Po tej uwadze Jane rozchmurzyła się odrobinę, lecz przez cały posiłek co rusz obrzucała mnie mało przyjaznym spojrzeniem. A tak, Herr Doktor nalegał, abyśmy coś przekąsili. Pyszny obiad. Paw z rusztu, z grzybkami. Bliźniaczkom apetyt nie służył. Kiedyśmy dokończyli posiłku, Faust ziewnął i oświadczył, że jest wielce strudzony wędrówką. Z pochodnią w dłoni zaprowadził wszystkich siedem dziewcząt do ich komnatek. Pięć dziewcząt dostało po osobnej izdebce, na moim piętrze. Wieża jest przeogromna. Mnóstwo pomieszczeń. Marguerite i Gretchen dostały jednak sypialnię na spółkę. Z jednym łóżkiem. Nieco mnie to zaciekawiło. Sprawa zaczęła się po trosze wyjaśniać, kiedy Faust zamknął za nami drzwi. Marguerite. Gretchen. I ja. Jak już mówiłem, obie miały po czternaście lat. Dziewice. Blond włosy do ramion. Szare oczy, bardzo figlarne. Podwójnie figlarne. Marguerite była w białej sukni. Gretchen w sukni czarnej. Tylko po ubraniach potrafiłem rozpoznać, która jest która. Kiedy się rozebrały, okazało się, że nie mam racji. Obie siostry pochodziły z Walonii, to jest z francuskojęzycznej części Niderlandów. Zwróciłem się więc do nich po francusku: - Co, dziewczęta? Może byście tak zdjęły te suknie? Wciąż stały, patrząc na mnie i trzymając się nadal za ręce. Wszystko w blasku pochodni. Na obliczach miały ten sam uśmiech. Milczały. Wreszcie odwróciły się twarzami do siebie, a bokiem do mnie. - Zrobimy, jak każe? - szepnęła Marguerite. - Ach, zróbmy! - odpowiedziała Gretchen. Błyskawicznie rozebrały się obie do spółki. Było w tym coś - może gorliwość, z jaką małymi rączkami zdzierały z siebie wzajem suknie i bieliznę - co w połowie mnie przygotowało na następną scenę. Marguerite i Gretchen zaczęły się bowiem całować. Pocałunki były ulotne, lecz wcale nie siostrzane. Potem stały się dużo dłuższe i jeszcze mniej siostrzane. Rozebrałem się, patrząc, jak siostry osuwają się już na łoże. Marguerite wolała aktywność. Najpierw pogładziła siostrzyczkę po małych piersiach. Ścisnęła jej sutki, najpierw dłonią, później wargami. Gretchen zaczęła wić się po prześcieradle i wzdychać z rozkoszy. Marguerite przetoczyła się i całym ciałem przykryła siostrę. Obie jęły ocierać się o siebie podbrzuszem. Moje małe Waloneczki okazały się parką lesbijek! Gdy idzie o mężczyzn, owszem, były dziewicami, lecz siebie poznały nawzajem jak własną siostrę. Scena natchnęła mnie dziwnym uniesieniem. Dwie śliczne dziewczynki, kochające się na wielkim łożu. I ja, nagi, stojący nad nimi w migotaniu pochodni. Przyznam się, że przemówiło do mnie to wyzwanie. Poznałem prędko, że obie siostrzyczki były wprawnymi i wiernymi wyznawczyniami kultu z wyspy Lesbos. Marguerite lubiła górować nad siostrą. Leżała cały czas na Gretchen, a jej czarowna, okrągła pupa jeździła w dół, w górę i na boki, szukając siostrzanej cipki. Gretchen jęczała tylko w zachwyceniu, lecz ani na chwilę nie zamykała oczu. Przechyliła szyję, by zerknąć ponad piegowatym ramieniem siostry na mnie, wspinającego się na łóżko. Szare oczy, miękkie, jasne, rozburzone włosy, policzki zaróżowione od delikatnych karesów Marguerite. W obecnej pozie Marguerite mogła nie zwracać na mnie uwagi - w odróżnieniu od Gretchen, która rozwarła oczy jeszcze szerzej i ułapiła mnie oburącz za brykacza. Umknąłem jej w ostatniej chwili. Marguerite wydała mi się bardziej powabną zdobyczą. Wjechałem w nią od tyłu, z całej siły. Domyślam się, że Marguerite nie dowierzała własnej dupie. Nie zapominajcie, że choć okazała się tak doświadczoną uczennicą Safony, nigdy w życiu nie zaznała mężczyzny. Kiedy ją kolnąłem, zakrzyczała głośno, pisnęła i potrząsnęła siedzeniem. Uznałem, że to pyszna zabawa. Lepsza niż ujeżdżanie rozbrykanej klaczki. Ciasno ścisnąłem udami jej uda i trwałem na posterunku. Oczywiście z każdym szarpnięciem, które mnie miało strząsnąć, głębiej wchodziłem w ciało Marguerite. Ta zaś prędko spostrzegła, że nie jest to takie niemiłe. Zaczęła się więc szarpać jeszcze bardziej. Gretchen jęknęła, tak mocno musiała odczuwać wagę naszych ciał, przewalających jej się pomiędzy nogami. Nie był to jednak wcale jęk cierpienia. Nachyliłem się i pocałowałem nieszczęsną. Całowałem jedną siostrzyczkę, nie wyjmując oręża z drugiej. Wślizgiwałem język raz po raz do ust Gretchen, kutasem zaś wdzierałem się.coraz głębiej w dziewiczą pizdeczkę Marguerite. Trudno mi powiedzieć, który z tych otworów okazał się bardziej zachłanny wargi górne czy dolne. Teraz oczywiście wiem, że jebaństwo odprawialiśmy raczej takie sobie, w porównaniu z tym, co można zdziałać. Po pierwsze jednak pizdeczka Marguerite była za ciasna, nawet kiedy się przedarłem przez błonę. Po drugie, raz dwa wystrzeliłem. Bywa tak za pierwszym razem. Przeżyliśmy jednak miły orgazm, i to w trójkę. W połowie długiego pocałunku z Gretchen poczułem, że na mnie już pora. Marguerite sapnęła. A potem zatrzęsła się strasznie, w wielkim uniesieniu. Myślę, że to gorący dotyk mojej spermy, nagły strzał prosto w serce, sprawił, że się spełniła. Następny pocałunek uczynił to samo z Gretchen, podnieconą naszym wyczynem. Gretchen owinęła się wokół nas, dyszących i przewalających się po niej. Odkryłem zresztą poniewczasie, że Marguerite ma wyjątkowo ogromną... Łechtaczkę. Czyli clitoris. Czyli: kobiecy odpowiednik penisa. Marguerite posiada piękny okaz, dzięki któremu siostrzyczki zaspokajały się wzajem, dopóki nie znalazł ich Faust. Nie wykreśliłem tego słowa z rękopisu, wiedziony fałszywym wstydem - czy też w ogóle wstydem. 40. Kamień Niczego nie wykreślam. Jakże tu wykreślać, kiedy pisze się niemczyzną z nizin? Po prostu ktoś cisnął w me okno kamieniem. To dlatego przerwałem tak nagle ostatni rozdział. (To, co piszę, nie jest Literaturą. Rozdział trwa u mnie tylko tyle, ile mi zabiera pisanie. Jeden temat na jeden rozdział, mniej więcej. Piszę tak prędko, jak umiem, jak tylko nadąża mi ręka. Jestem na setnej stronie. Sto stron w jeden dzień! I to w Popielec! Sami widzicie, że kiepski ze mnie Rabelais. Podaję gołe fakty. Żadnych dupereli. Poza tym nie skończyłem relacji, więc będę dalej pisał, pomimo zmęczenia. Kiedy wyruszymy do Rzymu - czyli jutro, nie! Dzisiaj! Minęła północ! - może uda mi się znaleźć więcej czasu dla siebie). (Jak to, czasu dla siebie? Czy podobna, by tak przeszkadzano autorom? Najpierw stukanina, potem szczur, teraz znów kamień!) Mam pierwszorzędne okna. Prostokątne. Z malowanej mozaiki szklanej. No, i dobrze. Inaczej by mi je wybito kamieniem! Tylko kto go cisnął? Szpieg? Nie, niepodobna. Dlaczego niby Szpieg chciałby zaprzątnąć mą uwagę? Wyjrzałem na zewnątrz. Na dworze nikogusieńko. Pusty dziedziniec z plamami księżycowego światła. Podejrzewam zresztą jedną z sióstr, o których tu tylko co pisałem. Marguerite z Wielką Łechtawą lub Gretchen, przemiłą i łapczywą Gretchen. Zobaczyły światło w moim oknie. Wpadły w złość, że nie leżę teraz z nimi w łóżku. Tak, kamień brzmiał mi bardzo po walońsku. Sztuczka bardzo w ich ulubionym stylu. Niestety, kochaneczki! Wagner musi was dzisiaj zaniedbać. Trzeba gonić dalej z opowieścią. 41. Więcej na temat Piękna Marguerite była więc pierwszą kobietą, z którą zakosztowałem asasasa. Kolej była teraz wysasać Gretchen, lecz sprawy ułożyły się inaczej. Nie znaczy to jednak, że dalsza część nocy upłynęła mi bez sasaniny. Kiedyśmy tak trójką leżeli w czarownej gęstwinie kończyn, usłyszałem, jak otwierają się drzwi. Zapomniałem w nich przekręcić klucz. Podniosłem głowę. Nad nami stanęła Jane. Cóż takiego ujrzała Jane? Ujrzała najpierw mnie, wyciągniętego na wznak. Pod jedną pachą uczepiła mi się Marguerite, pod drugą Gretchen. Pamiętam, że Gretchen zaczęła się bawić w bilard, z pomocą dopiero co odkrytych kulek. Pilno jej było dostać to samo, co otrzymała już siostra bliźniaczka. W bilard grała jednak zbyt słabo. Widać, że dawno nie trzymała kija w ręku. Jane zatrzymała się w nogach łóżka. Miała na sobie pas z czarnego rzemienia. Czy miała na sobie coś jeszcze! Nic zgoła. Wyglądała wspaniale. Muszę przyznać, że w pasie było jej bardzo do twarzy. Czarne, proste włosy. Wysokie i zadarte piersi. Bardzo angielska uroda. Jane gapiła mi się na kutasa. Który jął tężeć. - Jak skończysz już zabawy z tymi dziećmi - zaczęła Jane przyjdź, to ci pokażę. - Co mi pokażesz? - Pokażę, jak się trzeba pierdolić! Mówiąc to, Jane pogładziła swój rzemień. Pocałowałem Marguerite w uszko poprzez kaskadę włosów. - Dopiero co skończyłem i wiem, jak trzeba - burknąłem. - Moja walońska przyjaciółka też wie, co i jak. Oczy Jane błysnęły jak pochodnia. Smolistą czernią. - Co, wziąłeś tylko jedną? Niemiecki anemik! Było w Jane coś takiego - zachłanność połączona z wyniosłością - że przy każdym jej słowie kutas mi podskakiwał do sufitu. Biedna Gretchen! Myślała sobie pewnie, że to jej zasługa. W dwojgu małych rączętach próbowała teraz ukryć me stojadło przed wzrokiem Jane, lecz zarazem chciała się nim bawić. Zadanie przerastało jej młode, niedoświadczone paluszki. Kutas wymknął jej się z rąk i stanął na baczność przed Jane. Ta zaś wiedziała o tym. Mruknąłem: - Ja wiem? Marguerite się nawet podobało... - Tej chłopce?! - parsknęła pogardliwie Jane. - Co, myślisz sobie, że nie wiem, co to za parka szparek? Dwie rozlesbizowane pastereczki! Pewnie dostały orgazmu, zanim jeszcze zdążyłeś w nie wsadzić tę swoją atrapę chuja! Połowę drogi z Niderlandów miały mokro w kroku - jęczały, ile razy wóz wpadł w koleinę - na samą myśl, że jadą w niewolę do Wieży, gdzie będzie się nad nimi znęcał stary i zły czarownik wraz z młodym, chutnym, sprośnym pomocnikiem... „Och, Marguerite, czy naprawdę będziemy się musiały poddać ich woli?" „Och, Gretchen, pal sześć ich wolę, ale te ich wały!" „Och, Marguerite, czy będzie miał strasznego wała?" Powiedz, czy z pizd wyziera im taka sama głupota, co z gęby? Jane przedrzeźniała dziecięce głosiki bliźniaczek, w dodatku w ich języku, bo po francusku. Marguerite i Gretchen pojęły tylko ten fragmencik naszych rozmów i zdając sobie sprawę z drwin, przysiadły w złości. - Straszna z ciebie suka - rzekłem do Jane. - Chcesz przez to powiedzieć, że się mnie boisz? - spytała cierpko. Zlustrowała wzrokiem moją pytę, którą w tejże chwili Marguerite i Gretchen usiłowały obie ukryć przed światem piegowatymi, niezręcznymi łapkami. Usłyszałem od Jane: - Wałek, nie wał! - Co ci się w nim nie podoba? - Wygląda, że więcej pożytku mam ze szczotki do włosów. - Ze szczotki do włosów? - spytałem. - A ze szczotki. Jane przysiadła na łożu. - Jak ci na imię, niemiecki chłopczyku? - Krzysztof. Kuś. A poza tym jestem chyba starszy od ciebie. - Mam siedemnaście lat. - A widzisz? Ja mam dwadzieścia jeden. - I co, od czterech lat dajesz dupki naszemu Herr Faustusowi? Nazywasz to przewagą? Krzysztof! Kuś! Jakie pedalskie imiona! - Wiesz co? Spierdalaj! - uciąłem. Jane zgięła rękę w nadgarstku. - Tak ci wisi, co nie? - Jak, tak? - Tak „tak"! - ucięła Jane, która patrzyła w sufit. - Taki ładny chłopiec, a mieszka w lesie, w jakiejś obrzydliwej Wieży z niechlujnym staruszkiem... To chyba nie twój ojciec, co? - Ojciec? Nie, jeszcze czego. - Boże, w tym wieku mógłby być wręcz twoim dziadkiem. - Nie sądzę - odrzekłem ostrożnie. - Chyba nie mógłby. - Wygląda, że mógłby. - Ale nie jest. - Ejże, co go tak bronisz? Jego, tych dwóch gówniareczek... Marnujesz czas, Jane! Znowu złym wzrokiem prześliznęła mi się po kutasie. Poczerwieniałem. - Leży, bo go zmęczyła ta dyskusja - wyjaśniłem. Jane podkuliła nogi. Bardzo długie nogi. Arystokratyczne. Między którymi zamajaczyło mi futrzane gniazdko. Jane upewniła się, że nie widzę zbyt wiele. - Świetnie - oznajmiła z energią - zobaczmy, czy krówka zmieni się w byczka. I opowiedziała mi historię szczotki do włosów. Pamiętajcie przy tym, że ani Gretchen, ani Marguerite nie rozumiały ani słowa z opowieści. Za to ja rozumiałem. Całym sobą. Bliźniaczkom pozostało niewdzięczne i beznadziejne zadanie ukrycia rozciągłości mego zrozumienia. Biedziły się na próżno, co nie było jednak nieprzyjemne. Choć niewiele pomogło, a wręcz zaszkodziło. Jane była oczywiście dziewicą. Jak wszystkich siedem dziewcząt. Dotąd nie skłamałem wam tu ani razu. Jane była jednak krańcowo odmienna od Marguerite i Gretchen. Jeśli nie liczyć zabaw we własnym ogródku, Marguerite i Gretchen były faktycznie dziewiczymi dziewicami, parką niewiniątek. W Jane natomiast nie dostrzegłem krztyny niewinności. Jane była dziewicą z temperamentem. Przyczyna jej temperamentnego dziewictwa była taka: Jane wychowywała się w zamku, na dzikim pograniczu Anglii i Szkocji. Matka umarła jej we wczesnym dzieciństwie. Przy Jane zostali trzej bracia, wszyscy starsi od niej. Po śmierci żony ojciec Jane wytrwał we wdowieństwie i zamiast się ożenić, zaczął sobie sprowadzać na zamek panienki. Używał sobie na wciąż nowej wysoko urodzonej ofierze, a potem przekazywał ją synom, twierdząc, że jest to część niezbędnej edukacji. Synowie byli równie rozpuszczeni jak ojciec. Czasami wspólnie urządzali orgietki i tańczyli na golasa. Za każdym razem ojciec i synowie nie przepuszczali połowie tuzina ślicznotek. Jane dorastała więc w niełatwych warunkach, lecz sama nie brała w tym wszystkim żadnego udziału. Nie znosiła ojca i braci, potępiając ich wyuzdanie. Kiedy na zamku zaczynała się orgietka, Jane dosiadała konia i pędziła przez wrzosowiska. Okazje do jazdy konnej nadarzały się jej niemal bez przerwy, ale szczęśliwym trafem Jane naprawdę uwielbiała konie. Kiedyś jednak, pewnego upalnego dnia, kiedy minęła jej dopiero piętnasta wiosna, Jane powróciła z wrzosowisk i weszła do stajni, by rozkulbaczyć wierzchowca, kiedy nagle rzucili się na nią trzej bracia. Oznajmili jej, że już najwyższa pora, aby zarzuciła jeździectwo i nauczyła się tego i owego o mężczyznach. Zdarli z niej ubranie i pchnęli na siano. Jeden z braci złapał za widły, którymi przyszpilił Jane za szyję do klepiska. Po obu stronach szyi czuła żelazo wideł. Jane ma niezwykle smukłą szyję. Jane kopała, broniąc się, a jak wam już mówiłem, nogi także ma bardzo wysmukłe. Kiedy jeden z braci opuszczał już portki, trafiła go obcasem prosto w jajca. Najstarszy brat pochwycił na to szpicrutę Jane. - Siostrzyczko - syknął - zaraz cię oćwiczę za to, coś mu zrobiła. A potem cię obaj zerżniemy. (Trzeci brat się nie nadawał do rżniątki. Za bardzo rwało go w kopniętych jajach). Najstarszy, zepsuty brat Jane podnosił już szpicrutę, by ją oćwiczyć, kiedy do stajni wpadł ojciec. Ojciec natychmiast wpadł w szał i wyrwał bicz z rąk najstarszego syna, a potem złoił nim doszczętnie całą trójkę, na miejscu, w stajni, każąc winowajcom wypiąć się przy żłobie. Jane wciąż leżała naga w sianie, przyszpilona widłami, i pożerała wzrokiem całą scenę. Gdy ojciec dokończył kaźni, wziął Jane na ręce, zaniósł ją do zamku i utulił bezpieczną już w jej własnym łóżku. Potem pocałował ją w czoło i zmówił nad nią modlitwę, oznajmiając, że doznał właśnie duchowej przemiany i cierpnie na myśl o wyuzdaniu, jakiemu się dotąd oddawał. Obiecał, że całą trójkę synów poutyka zaraz po klasztorach jako nowicjuszy i sam odkupi swoje grzechy. Ojciec faktycznie, jak postanowił, tak zrobił, a potem powtórnie się ożenił i żył długo i szczęśliwie. Wszystko to oczywiście w przyszłości. To znaczy, po scenie w stajni. Owego jednak upalnego lata, wieczorem po scenie w stajni, Jane nie umiała zasnąć. Nie wiedziała, czemu tak się dzieje, lecz czuła przeokropne podniecenie. Tak naprawdę nie chciała wcale, żeby źli bracia oćwiczyli ją czy zerżnęli, ale całe zdarzenie przyprawiało ją o dziwny dreszczyk. Pamiętajcie, że przez całe dzieciństwo zatykała uszy, by nie słyszeć odgłosów nocnych orgii. Żeby się odnich uwolnić, uganiała się konno po wrzosowiskach. Tym razem jednak, w wieku lat piętnastu, omal nie stała się ofiarą podobnych swawoli. I właśnie słówko „omal" tak ją podniecało. Traf chciał, że kiedy działo się to wszystko, Jane nawet przez okamgnienie nie ujrzała, jaki kształt ma męska pyta. Kopnęła jednego ze złych braci, kiedy ten zaplątał się w portkach, a ojciec okładając synów batogiem zapomniał kazać im spuścić spodnie. Jane leżała więc w łóżku, zastanawiając się bez końca, dlaczego się tak właśnie stało. Oczywiście, płakała też i zawodziła, lecz przede wszystkim myślała o całym zdarzeniu. Rozmyślała zwłaszcza nad jednym, mianowicie, skąd wzięła się dziwna wypukłość w obciągniętym suknem bryczesów, ojcowskim kroczu. Czy maczuga stwardniała mu na widok Jane, własnej córki, rozłożonej na sianie, z podartą suknią i z szyją w potrzasku żelaznych wideł? Czy może dlatego, że miał okazję wysmagać batogiem trójkę wyrodnych synów? Kiedy ojciec podnosił ją z klepiska, Jane pośladkiem wyczuła tę samą dziwną twardość. Twardość twardszą i chyba bardziej intrygującą niż w najtwardszym siodle. Jane zaś miała całą kolekcję pięknych siodeł. Zapragnęła natychmiast wyskoczyć z łóżka i pobiec do ojca. Chciała wpełznąć tatusiowi do łóżka i przytulić się do niego ciasno. Bracia byli tacy ohydni. Jak dzikie bestie. Jane nie chciała mieć już z nimi nic wspólnego. Co innego dobry ojciec. Taki silny! Uratował ją, kochał ją! A poza tym dostał takiego ogromnego wzwodu! Jane pragnęła już tylko jednego: aby ojciec jej dosiadł. Wiedziała jednak niestety, że jeśli pójdzie do ojca, ten każe jej się zabierać. Pomyśli sobie na dodatek, że córka musi być zła i zwariowana, tak samo wyuzdana jak jej trzech braci. Ojciec zaraził się bakcylem religii i dlatego Jane się domyśliła, iż nic jej nie przyjdzie z tego, że przekradnie się korytarzem do jego sypialni, zdmuchnie świece, naga wskoczy mu do łoża i powie: „Proszę, włóż mi go, tatusiu!" Gdyby tak uczyniła, ojciec sprawiłby jej zapewne lanie. Na myśl o laniu z ręki ojca Jane rozpłomieniła się jeszcze bardziej. Zaczęła rzucać się i wiercić w łóżku. Zdarła z siebie wszystkie prześcieradła, te same, którymi pookrywał ją jej własny ojciec. Wstrząsało nią dziwne drżenie. Potem Jane wstała z łóżka i podeszła do toaletki, z której wzięła szczotkę do włosów. Była to śliczności szczotka. Niegdyś należała do matki. Włosie szczotki było miękkie, lecz sztywne, uczynione z sierści borsuka, a rączka długa i gładka, z kości słoniowej, dość gruba i zakończona miłym kulistym zgrubieniem. Jane powróciła do łóżka. Gdzie zaczęła dotykać się szczotką. Najpierw dotykała się włosiem. Pogładziła obie małe piersi. Potem króliczka. Ogromnie jej się spodobał szczotczany dotyk na piersiach. Jane twierdzi, że szczotka wyrabiała jej dziwne rzeczy z sutkami. Kiedy Jane potarła się szczotką po cipie, dopiero poczuła chętkę! W myślach prześledziła całe zdarzenie w stajni, wymyślając sobie nowe zakończenia. Rozmaite, z tym tylko, że w żadnym z nich ojciec się nie nawracał. Potem, gładząc się palcem po piździe i jej okolicach, Jane wzięła w drugą dłoń rękojeść szczotki. Odwróciła przybór. I wetknęła go, jak mogła najdalej. W środku była tak mokra, że bardziej już chyba nie można. Rączka szczotki zniknęła z głuchym cmoknięciem. Doprowadziła się następnie do przemiłego stanu, nie bez pomocy krągłego zgrubienia na końcu rączki od szczotki. Doprowadzając się zaś do tego stanu, nie przestawała sobie wyobrażać, że szczotka to jej ojciec. Może nie cały, lecz ten fragment ojca, który ocierał się o jej pupę, gdy ojciec niósł ją do zamku. Taka była opowieść Jane. Jane nadal mieszkała w zamku, jeszcze przez dwa lata, dopóki nie zjawił się Faust. Macochy nienawidziła. Ojciec nie wychylał odtąd nosa z kościoła. W zamku roiło się teraz od klechów. Jane próbowała uwieść jednego z księżyków, racząc go na szesnaste urodziny wyjątkowo soczystą spowiedzią. Twierdzi, że księżyk okazał się pedałem. Zadał jej na pokutę sto „Zdrowaś Mario" i krzyczał coś o hańbie dla wszystkich borsuków. Jane nie miała przyjaciółek ani przyjaciół, a jazdę konną zarzuciła. Większość wieczorów spędzała więc w łóżku, za całe towarzystwo mając szczotkę, dopóki pewnej nocy nie przesadziła. Rączka się złamała, i koniec. Stało się to w noc przed przybyciem Fausta. Jane dojrzała do rwania. Faust zerwał ją bez namysłu. Słuchałem tego wszystkiego, czując czwórkę dłoni wokół kutasa. Dłonie należały do Marguerite i Gretchen. Dziewczęta nie rozumiały ni w ząb angielskiego i co rusz dawały mojemu pomocnikowi klapsa, żeby nie brykał. Gdy Jane dokończyła historii, rozepchnęła moje przyjaciółki i uklękła pomiędzy nimi. - O, teraz to co innego - zauważyła. - Może jednak nie okażesz się krówką. Wzięła mój wzwód w obie dłonie i usiadła na nim. Nie pozostało mi nic, jak jej wygodzić. Marguerite i Gretchen były na początku nieco zazdrosne. Potem jednak rozpaliły się same. Gdy Jane i ja zwarliśmy się na środku łożnicy, obie czternastolatki znów zaczęły się zabawiać ze sobą. Jane okazała się lepsza niż Marguerite. A ja lepszy niż przedtem. Na początku Jane krzyczała „Tatusiu!" i „Szczotko!", ale kiedy kończyłem, jęczała już tylko: „Kusiu! Kusiu!" 42. Potępienie, Zbawienie Na moim norymberskim jaju już pierwsza. Mam dosyć, słaniam się na nogach i padam. Na dziś wystarczy pisania. Wiem jednak, że powinienem coś wspomnieć o najnowszej szajbie naszego Herr Doktora. Mefisto z rybkami w nosie! Obiecanki, że Faust otrzyma prolongatę, jeżeli zgładzi papieża! Szczerze mówiąc, niewiele mam do powiedzenia w tym względzie. Faust może oczywiście udawać. Wymyślać różne takie dupersznyty, by mieć przede mną pretekst do kretyńskiej podróży. Dlaczego jednak tak się upiera, bym nic nie mówił Helenie? Zupełnie jak gdyby sam wierzył w to, co mówi. Wątpię, czy gdyby nie wierzył, w ogóle by się wybrał do Rzymu. Nie sposób się ocknąć po pijanemu. Ale czy na trzeźwo Faust poszedłby na to tylko dlatego, że Helena miała widzenie? I że Najświętsza Panienka, objawiona jej na czubku krzaka, obiecała zbawienie dla Fausta w zamian za spowiedź u papieża? Szczególnie jeśli zważyć, że Faust przeważnie bywa święcie przekonany, iż zbawienie zawdzięcza swej klątwie... Szczęk, szczęk! Wolność od tego, co zwykł nazywać Bogiem. Rzecz w tym, że po pijanemu zwidują się rozmaitości - albo też nam się wydaje, że się zwidują, że coś słyszymy, że wydaje się nam, że coś słyszymy... Halucynacje. Zwidy i omamy. Figle zmysłów. Nazywają ów stan delirium tremens. Delirką. Białymi myszkami. Faust od lat ogląda białe myszki. W jego wypadku chodzi o delirium demens. Białe myszki i białe demonki. Chcę przez to powiedzieć, że Mefistofeles istnieje tylko w chorej wyobraźni Herr Doktora. Mój pogląd na tę sprawę ma się tak: Jan Faust był niegłupim studentem teologii, który zadurzył się w idei Diabła i zapragnął zostać czarodziejem. Ponieważ czary to jednak oczywiście bzdura, Faust sięgnął do kieliszka. Po pijanemu każdemu przychodzi uznać świat za domenę czarów. Następne stadium pijaństwa pozwala nam uwierzyć, że czarów dokonujemy my sami. Potem człowiek zaczyna dostrzegać wszędzie rozmaite hockiklocki, ot, choćby szarych mnichów, niewidzialnych dla otoczenia. Słyszymy dzwoneczki. I co tam jeszcze. No, i fajno. Niniejsza księga zawierać będzie gołe fakty. Porozmawiajmy zatem o ludzkich fantazjach. Załóżmy, że Faust mówi prawdę... To znaczy, załóżmy, że to, co mówi, odpowiada rzeczywistości. Przy takim obrocie spraw mógłbym od razu zakończyć tę księgę, może nie? Diabeł się objawi. Fausta czeka wiekuista klątwa (czyli, w jego odczuciu, zbawienie). Co z tego, skoro Diabeł się nam nie objawi. Dlaczego nie? Bo się objawić nie może. Diabeł zmarł, a pochowano go w Schlaraffenlande, to jest w Krainie Leni. Albo też: Prawdę mówi Helena... Załóżmy, iż rzeczywistości odpowiada to, co opowiadała Helena. Również i wtedy mógłbym z miejsca pisać zakończenie księgi. Może nie? Owszem, inne zakończenie, lecz równie nieuchronne. Przewidywalne. Papież odpuści naszemu bohaterowi. Faust dostąpi zbawienia (czyli klątwy, w jego odczuciu). W niebie zatańczą hosannę. Pan Bóg będzie zacierał dłonie. Nic z tego. Bóg nie będzie zacierał dłoni. Dlaczego nie będzie? Dlatego, że Bóg nie ma dłoni, więc nie ma czego zacierać. Patrz, Boże, musimy jechać bez trzymanki. Patrz, Janie, musimy się trzymać bez Boga. Spisuję tę książkę dlatego, że niepodobna, aby Faust i Helena powiedzieli prawdę. Ani zbawienie, ani wiekuiste potępienie. Ci, którzy wierzą w takie sprawy, powiadają zwykle, że „tak było pisane", może nie? Co by oznaczało, że istnieje jakaś Wielka Księga, w której wszyscy jesteśmy postaciami. Co by oznaczało, że istnieje dla wszystkich pewien Los, który określa całe nasze życie. Fajnie, tyle że takiego Losu nie ma. Nie ma też Wielkiej Księgi. Nic nie jest „pisane". Jeżeli ktoś tu coś pisze, to ja... A piszę książeczkę. Pisałbym, nie piszę. Pisałbym, ale zasypiam. 43. Skaczące jabłko Muszę to opisać z największą uwagą. Kiedy nakreśliłem ostatnie słowa poprzedniego rozdziału, nakryłem klatkę Akercocke'a suknem i zdmuchnąłem świecę. Wśliznąłem się do łóżka i zasnąłem. Spałem dokładnie cztery godziny i kwadrans. Spałem bez snów. Nie miewam snów. Jednak, o wpół do szóstej rano, dnia 1 marca Roku Fausta 24, przebudziłem się nagle. Zbudził mnie dziwny odgłos: stukanie i jakby podskoki. On właśnie wytrącił mnie ze snu. Rozchyliłem powieki. W izbie ciemno. Stukot trwał w najlepsze. Nie dobiegał od drzwi ani od okna. Rozlegał się we wnętrzu. Pomyślałem, że to Akercocke szamocze się w klatce. - Zamknij się, małpo! - wrzasnąłem. Stukot rozlegał się nadal. Cisnąłem w małpę książką. Akurat nawinęły mi się Machiavellego Historie florenckie. (Żałuję, że nimi cisnąłem, bo uwielbiam tę książkę, a jej grzbiet się rozleciał po trafieniu w klatkę). I co powiecie? Stukot wcale nie cichł. Pojąłem, że to chyba nie Akercocke. Zbyt regularny stukot. Zbyt, rzekłbym, rozsądny. Oho, znów szczur, zdecydowałem. Zapaliłem więc świecę. Uniosłem ją w lewej ręce i wyjrzałem z łóżka. Ani śladu szczura. W izbie wszystko jak zwykle, tyle że Akercocke iska się pod suknem, zbudzony trafieniem przez Machiavellego. Stukot zaś rozlegał się nadal. Naraz jednak ujrzałem, co tak stuka. Nie umiem tego wyjaśnić, lecz ujrzałem przyczynę stukania. Chodziło o jabłko. Jabłko z mojego biureczka. Najzwyczajniejsze w świecie jabłko, do jedzenia. O papierówkę z Blenheim. Trzymam przy biurku małą baryłeczkę blenheimskich papierówek, bo lubię ich zapach. Od czasu do czasu schrupię sobie jedną. Tę akurat musiałem ubiegłej nocy wyłuskać z baryłki i położyć na biurku. Kiedy człowiek pisze albo czyta, miło jest najzwyczajniej w świecie gładzić jabłko albo je polerować o sukno mankietu. Widocznie tak się zabawiałem onegdaj. Na pewno na jabłku nie było ani śladu zębów. Nie odgryzłem ani kawałeczka. To jabłko tak stukało. Stukot miał przyczynę w jabłku. Jabłko podskakiwało w dół i w górę! W dół i w górę, na blacie biurka! Samo z siebie. W dół i w górę. Do góry i w dół. Niczym piłeczka kozłowana niewidzialną ręką. Czyste dziwactwo natury. Każde zaś dziwaczne i nieprawdopodobne stuknięcie wysyłało jabłko na piędź w górę i kazało mu spadać na biurko, w regularnym rytmie, który mnie przebudził. Cóż tu rzec? Nie chciałem wierzyć własnym oczom. Podniosłem w górę świecę i obserwowałem. Jabłko zaczęło skakać po izbie. Jak żaba. Z biureczka ku oknu, od okna do drzwi, od drzwi - zataczając koło - wokół klatki Akercocke'a, od klatki prosto na moje krzesełko, a z krzesła z powrotem na blat. Cały czas skacząc. Hopsając. Lecz nigdy wyżej niż na piędź. I nigdy nie mniej. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Myślałem, że śnię. Ale nie śniłem. Tym bardziej że ja, Wagner, nie miewam snów. Nie mam zwyczaju śnić. Przez chwilę jednak myślałem, że śnię. Tyle mam do powiedzenia. Myślałem, że pisanina z poprzedniego dnia tak mnie już zamroczyła, a zmysły tak się pomieszały za sprawą Fausta i jego brewerii, że zapadłem w sen i śnię tę niemożliwą historię. Dlatego zdmuchnąłem świecę i położyłem głowę na poduszce, wraziwszy kciuki w uszy. No, i fajno. Absurdalne zwidy. Najbardziej absurdalne było to, co wydarzyło się później... Jabłko zeskoczyło z biurka ze strasznym trzaskiem. Po ciemku zaczęło skakać po izbie, wciąż się do mnie zbliżając. - Spierdalaj, jabolu! - wrzasnąłem. A wtedy jabłko palnęło mnie mocno. Jabłko nic, tylko skoczyło i palnęło mnie w nos! Wypełzłem z łóżka i zapaliłem wszystkie świece w izbie. Znalazłem ich tylko cztery. W blasku czterech świec zbadałem jabłko. Leżało teraz ciche i uśpione na podłodze. Przestało skakać i stukać. Zupełnie zwykłe jabłko. Kopnąłem. Odtoczyło się. Zwyczajne jabłko, podniosłem je z ziemi. Papierówka z Blenheim. Najnormalniejsze jabłko. Po jednej stronie czerwonawe, po drugiej zielone. W dotyku przyjemnie chłodnawe. Ogonek jak inne ogonki. Cóż takiego następnie zrobiłem? Zjadłem je. Pożarłem skurwysyna do ostatniego kęsa. Skórę, pestki, ogonek, no, wszystko. Zjadłem jabłko w całości. Dziękuję, nie mam czasu bawić się z rumpelgeistem w ciuciubabkę. 44. Ciężarny biskup Siedzę sobie zatem, opisując mój siniec na nosie, w którego rodowód sam nadal jakoś nie wierzę. Naprawdę nie żartuję. Czuję się takim samym głupcem jak biskup Bambergu w historii, którą opowiada Luter. Biskup ten miał zwyczaj lizać buty dworakom ze świty Jana Medyceusza, drugiego syna Wawrzyńca zwanego Wspaniałym, obranego w 1513 roku papieżem Leonem X. Działo się to więc w roku 3 Przed Faustem. (W tym tempie zwariuję, jeśli nie będę na siebie uważał). Nieważne. Owóż biskup Bambergu udał się do szpitala, zdjęty kolką żołądkową. Akurat wracał do rodzinnej Bawarii po szczególnie wyczerpującej naśladowcę, którą w Watykanie odbył w kompanii Wesołego Papy Leona X, a było to u szczytu powodzenia Świętego Ojczulka. No nic, brzuch puchnie jak bania. Lekarze oświadczają biskupowi dla żartu, że chodzi o ciążę. Bamberczyk nie całkiem dowierza. Uwierzył dopiero, kiedy mu medykusi pokazali dziecię (potomka pewnej zakonnicy, której się zmarło w połogu) i pocieszyli wieścią, że kiedy spał, powił potomka. Rzeczony głupi biskup jął wychowywać dziecię jako swego „siostrzeńca". Lata później, bo na łożu śmierci, biskup wzywa do siebie siostrzeńca. - Chłopcze - oświadcza mu - jest coś, co będę musiał teraz wyznać. Zawsze mówiłeś mi „wuju", lecz sprawy mają się inaczej. - Samem się tego domyślił - mówi mu pacholę. - Naprawdę jesteś moim ojcem, zgadłem? - Nie - potrząsa głową biskup Bambergu. - Posłuchaj, już niedługo odejdę ze świata. Pora, byś poznał prawdę. Nie jestem ani twoim ojcem, ani wujem. Jestem twoją matką. - O, kurwa, to dopiero! - zdumiewa się chłopiec. - A kto jest w takim razie moim tatą? - Twym ojcem? - jęczy biskup, który lada chwila wyzionie ducha. - Twym ojcem jest sam Jego Świątobliwość Papież! Czuję się wyruchany jak biskup Bambergu. Niech Diabeł porwie wszystkie skaczące jabłuszka. (Na wszelki wypadek nałożyłem wieko na baryłkę). 45. Półbóg z Heidelbergu Przeglądałem właśnie wszystko, co zdążyłem napisać, bo ze spania już i tak nici. Widzę, że przeoczyłem kilka faktów. Może i ważnych, nie wiem. Bo też skąd mam wiedzieć? Muszę zakończyć zapiski przed świtem. Na wypadek, gdybyśmy faktycznie o świcie wyruszali do Rzymu. Czy ruszymy? W tę doskonale pomyloną podróż? To będzie zależało od Jana Fausta. W całej Wieży cisza. Faust na pewno śpi. Cicho w całej Wieży... A przecież naprawdę tkwimy na wypłaszczeniu w połowie zbocza Schlossbergu. Czy jabłko skakało za sprawą podziemnego prądu! Właśnie. Wiele by to wyjaśniało. Cała Wieża to jedno zasrane, romantyczne gruzowisko. Nie będę się przejmował, jeśli pod naszą nieobecność zawali się do reszty. Oto więc pierwszy ważny fakt z tych, które pominąłem. Istnieje drugi historyczny zapis na temat Herr Doktora. (Mam tu na myśli relacje chronologicznie późniejsze niż ta pióra dobrego opata Trytemiusza, cytowana w rozdziale 11). Druga historyczna wzmianka pojawia się w liście, i tym razem spisanym po łacinie. Już ją tłumaczę na nasze: „Tydzień temu przybył do Erfurtu sztukmistrz i oczajdusza, który zwie się Georgiusem Faustusem, znany też jako Helmitheus Hede bergensis, a jeszcze nieposkromiony samochwalec i błazen. Cóż ten człowiek nawygadywał! Czym się przechwala! Jakież zarozumialstwo! Prosty lud dziwuje się jego słowom, ale księża nie powinni się brać na plewy. Sam widziałem go i wwwwysłuchałem. Fakt, że był pijany. Ciskał się na wszystkie strony, przechwalał, jakie to cuda jest w stanie wyprawiać. Nie rzekłem słowa. A czy źle zrobiłem? Czy może miałem zaprzątać sobie głowę tym samym, co tłum wierutnych głupców?" List ten datowany jest 7 października Roku Pańskiego 1513. Herr Doktor miał wtenczas trzydzieści trzy lata. Trzy lata dzieliły go od rzekomego „paktu" po rzekomych schadzkach w Lesie Spisser, etc. Najciekawsze jest to, że list, który cytuję, napisał Konrad Mutian, człek inteligentny i bywały, jeden z najwybitniejszych humanistów w Niemczech. Konrad Mutian urodził się w Hombergu (w roku 1471, tym samym, w którym w Norymberdze powstało pierwsze w Europie obserwatorium, obmyślone przez Regiomontaniusza) jako bystry syn bystrych rodziców. Chodził do szkół w Deventer, gdzie uczył go sam Alex Hegiusz, w dodatku do tej samej klasy, co Erazm z Rotterdamu. Wiele podróżował. Wydaje mi się, że doktorat z prawa kanonicznego otrzymał w Bolonii. W okresie, kiedy powstał list, Mutian był kanonikiem gotajskim, w Turyngii. Miasto Gotha słynie z przepysznych parówek. Parówki z Gothy jadał nawet Karol Wielki. Mutian istniał naprawdę. Istniał równie realnie jak gotajskie parówki. Chcę powiedzieć, że żył na tym świecie. Dał temu zresztą dowód, umierając - umarł zaś w Wielki Piątek, 30 marca Roku Fausta 10. W imię wszystkiego, co składa się na pyszną gotajską parówkę! Skąd pomysł, aby wynajdywać to wszystko dla potrzeb mojej książki?! Stąd, że czasami myślę, iż śnię sen o Fauście. Kiedy śpię, nie śnię. Czyżbym więc śnił na jawie? To znaczy: oto sobie siedzę, oto jestem, oto spisuję to wszystko oparty o parapet okna, mając za towarzyszy w ciemnościach przedświtu jedynie cztery świeczki, a siedzę w Wieży, którą, jak Faust głosi, wybudował sam Diabeł (nie on sam, tylko diabelski agent handlu nieruchomościami, co na jedno wychodzi), i niedługo udam się zapewne wraz z tymże człowiekiem do Rzymu, w ramach poronionej pielgrzymki, której celem będzie (wybierajcie sami) albo a) wyznanie grzechów przed obliczem papieża i uratowanie się przed Diabłem, który ma porwać duszę Fausta już za czterdzieści! dni; albo też: b) zamordowanie tego samego papieża, wynagrodzone porcją kolejnych dwudziestu i czterech lat, opalenizną i usługami Diabła... ni Co więcej, ruszamy do Rzymu w kompanii rozczkanej, chorobliwej kłamczuchy, którą mój pan nazywa Heleną Trojańską... Chryste Panie, wokół mnie sami stuknięci! No, dobrze. Wracając do listu Mutiana, jest on autentyczny. Prawdziwy. Trzymam się kurczowo wszystkich tych pisanych dokumentów, dowodów na istnienie Fausta ze strony innych ludzi. Czy możecie mnie za to winić? Inaczej będę sobie myślał, że wyśniłem Fausta. Ładny mi sen. Koszmar! Mutiana nazywano wszędzie Mucjanuszem. Taka panowała moda wśród uczonych gości. Wszyscy ułacinniali sobie imię i nazwisko. Wliczając w to Jana Fausta = Faustusa. Konrad Mucjanusz Rufus, tak? Rufus, bo miał rudą czuprynę. Bogu niech będą dzięki za kępę rudych kłaków, powiem od razu. Przynajmniej facet wygląda na autentyk, co nie? Mutian. Mój rudowłosy współobserwator hec Fausta. Był wpływowym członkiem kręgu ludzi, który obejmował Eobana Hessa, Crotusa Rubeanusa, Justusa Jonasa i całą kupę innych, na pewno bystrych gości. Mutian był im ośrodkiem, jak też pierwszą przyczyną Związku Mucjanuszowego, który sprzeciwiał się metafizycznej pedanterii scholastyków i opowiadał się za zdrowym rozsądkiem. To Mucjanusz przyczynił się do napisania dzieła Epistolae obscurorum virorum, to jest Listów mężów mało komu znanych, satyry na tych spośród chrześcijan, którzy wytężają umysł, by rozstrzygnąć kwestie tak ważkie jak to, czy zjedzenie jajka w dzień postny stanowi grzech śmiertelny, czy tylko powszedni... Mój rudy Mucjanusz był ziemskim przyjacielem Lutra, choć rozszedł się z Zatwardzeńcem, gdy Luter udał się na sejm do Wormacji, by wyśpiewywać Gadzinki. Fajnie. No, więc co z listem? List zgadza się co do joty z tym, co pisał Trytemiusz. Tyle o liście Konrada Mucjanusza Rudego. Tyle o liście, który 1) dowodzi, że Herr Doktor żył naprawdę; 2) dowodzi, że ktoś, kto spotkał Doktora, uważał go za głupca i oszusta. Znajduję w tych wiadomościach niejaką pociechę. Jeśli nie będę sobie co rusz przypominał, że Faust to postać historyczna, niedługo mnie zamkną u czubków. Jeżeli przestanę zapisywać na kartkach gołe fakty, zacznę się głowić, czy aby nie piszę tych historii o duchu, o upiorze, legendzie, stworzeniu, którem sam zmyślił. Nie ja zmyśliłem Fausta. Mam na to nazbyt wątłą wyobraźnię. Przywołuję na świadka Mutiana Mucjanusza. Rudym wierzy się na każdej rozprawie. Dawniej niepokoił mnie tylko jeden zwrot z listu Mutiana. Helmitheus Hedebergensis. Co to znaczy, u diabła? Myślę teraz, że Mutian pomylił się odrobineczkę. Wydaje mi się, że Faust kazał się tytułować Hemitheus Hedelbergensis. Hemitheus. Czyli półbóg. Hedelbergensis. Czyli z Heidelbergu. Brzmi to bardzo w stylu Herr Szarlatana. O niemy Mucjanie, martwy i rudy sceptyku, czy naprawdę ruszamy do Rzymu? Czy naprawdę tutaj jesteśmy? 46. Nowa porcja faktów Naprawdę tutaj siedzę. Naprawdę piszę. Słońce lada chwila wynurzy się zza lasu. Jest czwartek, 1 marca 1540 roku, pierdolę Lata Fausta. Jeśli palcem dotknę płomyka mej świecy, to mnie zaboli. Jeśli pójdę się wysrać, przy odrobinie szczęścia moje gówno będzie barwy sraczkowatej. Piszę słowo za słowem, czyniąc czarne na białym papierze, po to, by poukładać wszystko, co się stało i co się wciąż dzieje. Ktoś musi zrobić porządek z historią Jana Fausta. Na pewno nie dokona tego Jan Faust. Przejdźmy do następnej waznej rzeczy, która pominąłem. Kilka miesięcy temu, bo na przełomie roku, tuż po „wskrzeszeniu" dziewki z oczami jak guziki od majtek, po Bożym Narodzeniu zacząłem się poważnie zastanawiać nad kwestią, kim to właściwie jest nasz Herr Pierdziel. Kim jest Faust? Kim i czym? Rozpocząłem prywatne śledztwo. Dlatego wygrzebałem Trytemiusza. Dlatego wygrzebałem Mucjanusza. I dlatego mam jeszcze dwa historyczne dowody, które zaraz wami tutaj przedstawię. 1) zapis w księdze rachunkowej wzmiankowanego już biskupa Bambergu (znanego przyjaciołom, a i siostrzeńcowi, jako Szalony Helmut). Zapis jest uczyniony ręką szambelana. Data: 12 lutego 1520 roku. Brzmi, jak następuje: „Owóż: 10 talarów srebrnych, wypłaconych Doktorowi Faustusowi philosophusowi w zamian za wystawienie naszemu panu przepowiedni lubo też indicium"; 2) coś, co znaleziono dla mnie w Ingolstadt. (Tak, owszem. Tam, gdzieśmy przebywali, kiedy mój szef udawał, że przez niebo lecimy na zasrane trzecie wesele króla Henryka VIII). Zapis brzmi nader trzeźwo. Z protokołów posiedzeń rady miejskiej w Ingolstadt. Cytuję: „Dziś, we środę po św. Wicie 1528, człowiekowi, który każe się zwać doktorem Faustusem z Heidelbergu, polecono gdzie indziej wydawać nasze fenigi, onże zaś przyobiecał, że niezwłocznie opuści miasto". W obu zapisach jest jedna wspólna cecha. Pieniądze. Doktor Faustus, philosophus, otrzymał więc od biskupa Bambergu dziesięć talarów za wystawienie horoskopu. Jeżeli Doktor Faustus musiał „wydawać nasze fenigi" w innym miejscu niż Ingolstadt, można też wywnioskować, że to również rada miejska grodu wypłaciła mu owe „fenigi". I jeszcze coś. Oba ostatnie zapiski pochodzą z lat między 1520 i 1528. Czyli z czasów po Lesie Spisser. Po tym, jak Faust zawarł „pakt". Dzień św. Wita przypada 15 czerwca. Szczątki świętego spoczywają w opactwie Corvey w Westfaloo. Jego emblematem jest kogut. Z Roku Fausta, odpowiednio, 4 i 12. A czy zauważyliście jeszcze coś? Żaden z zapisów nie nazywa Fausta błaznem ani szarlatanem. Zupełnie zmienia się ton dokumentów. Czy zatem rzeczywiście Faust zyskał nowe „moce" - po „pakcie", po spotkaniach z „Mefistofelesem" - za które płacono mu brzęczącą monetą? Za które płacił nawet biskup? (Prawda, że pederasta). I rajcy miejscy? (Co z tego, że katolicy?) Kościół? Państwo? Wszyscy sięgają po forsę, by wynagrodzić Fausta za czarnoksięskie usługi? Nie wierzę. Nic mi nie każe w to wierzyć. Wierzę jednak, że tamci wierzyli - Szalony Helmut, termity z Ingolstadt - i że płacili chętnie, gdy Faust ich zwodził, świadcząc usługi jako nekromanta. Tym bardziej że w przypadku rady miejskiej zaraz zapragnięto się go pozbyć. Tak, ale dlaczego? Czemu obecność Doktora miałaby peszyć władze? Bóg jeden wie. Muszę go zapytać. To znaczy, zapytać Fausta. Ku pamięci: po drodze do Rzymu wybadać, co Faust, jako druga strona, twierdzi o tych wydarzeniach. Szczeg.: Czy horoskop dla biskupa Bambergu dotyczył samego księżulka, czy może jego „syna"? Jakich wielkich czynów dokonał Faust w Ingolstadt? Przynajmniej będzie można zabić czas, co nie? Skoro już o tym mowa, nie mam czasu. Trzecia i ostatnia sprawa, której nie zamieściłem jeszcze w mojej książce, choć powinienem. Akercocke. 47. Akercocke Akercocke to mój małpik. Nienawidzę go z całej duszy. Akercocke siedzi w klatce, w kąciku izby. Śledzi wzrokiem moją pisaninę. Błyszczącym, paciorkowatym wzrokiem spod grzywy sierści na czole. Akercocke należy do gatunku kapucynek. Aż mi niedobrze, że muszę pisać na ten temat w mojej książce. Dlatego aż do tej chwili odkładałem temat na przyszłość. Wystarczy, że zapiszę na karcie samo imię tej kreatury, a już się ca] trzęsę. Dlaczego? By odpowiedzieć, muszę wam opisać, jak wszedłem w posiadanie małpy. Działo się to w ubiegłą Wielkanoc, na początku Roku Fausta 24. Herr Łojotok umyślił sobie spisać Testament. W myśl postanowień Testamentu (spisanego przed obliczem notariusza z Fryburga i podpisanego przy świadkach) ja, Krzysztof Wagner, odziedziczyć mam, co następuje: Item. Naszą Wieżę, wraz z labiryntem i strzyżonym ogrójcem. Item. 1600 talarów. Item. Mleczarnię. (Tej nigdy nie widziałem na oczy! Czyżby półbóg okazał się przy okazji dojarzem?) Item. Złotolity łańcuch Fausta, wielokrotnie lizany klejnot wraz z sygnetem i wszystkie sprzęty domowe. Wielkie rzeczy. Potem, gdy Testament spisano, Faust wezwał mnie do siebie. - Synu - rzekł - pragnę ci pozostawić coś jeszcze. - Niby co? - zapytałem. - A co byś zechciał? - Naprawdę, mogę mieć cokolwiek zechcę? - Cokolwiek, co posiadam - sprostował. Zastanawiałem się czas jakiś. Potem wypowiedziałem najgłupsze, najidiotyczniejsze słowa w życiu. Po dziś dzień żałuję, że tak uczyniłem. - Pozostaw mi swój spryt - poprosiłem. Sam nie wiem, co u diabła chciałem przez to powiedzieć. Sam nie wiem, czemu powiedziałem, com powiedział. Gdy tylko wypowiedziałem te fatalne słowa, spróbowałem je wycofać. - Twoje książki, chciałem powiedzieć - zacząłem się plątać. - Kusiu, tyś się zestrachał - spostrzegł Faust. - Wcale nie masz na uwadze moich książek. Wszystkie księgi będą ci się należały tak czy siak, jak to stwierdza Testament. Ostatni ustęp. W chwili mojej śmierci dziedziczysz po mnie bibliotekę, zgodnie z zapisem wszystkich sprzętach domowych". Wiem, co chciałeś powiedzieć, prosząc mnie o mój spryt. Wiem lepiej od ciebie, co chciałeś przez to powiedzieć. - O Boże! O Jezu! O kurwa! - wybuchnąłem. - Nie mówmy już o tym. Faust znalazł jednak okazję do rozmowy. Minęły tymczasem trzy dni. Trzeciego dnia wieczorem rzekł do mnie: - Posłuchaj, Kusiu. Co się tyczy ducha, którego sobie zażyczyłeś... - Jakiego znowu ducha? - Kiedyś mnie poprosił, bym ci zostawił „spryt" - wyjaśnił Faust - miałeś na myśli ducha, który będzie spełniał wszystkie twe życzenia. Takiego jak mój Mefistofeles. - Nic takiego nie miałem na myśli. - Miałeś, Kusiu. Przysięgam, że naprawdę sobie nie życzyłem żadnych tam duchów. Niech to Bóg gromem spali! Przecież nawet nie wierzę w duchy! A gdyby nawet duchy istniały - choć oczywiście nie istnieją więc nawet gdyby istniały, wolałbym trzymać się od nich z daleka. Moją dewizą jest wystrzegać się widzeń. Faust wydobył nagle skądeś klatkę z małpą w środku. - Chciałeś, to masz - oznajmił. - Spełniam twoje życzenie. - Małpka? - spytałem. - Małpik Akercocke. - Przyrównujesz swój spryt do jakiejś obsranej małpki? Faust wyszczerzył zębiska. - Czy mam wypuścić Akercocke'a z klatki? - zapytał. Potrząsnąłem głową, że nie. - A dlaczego nie? - zapytał znowu, grzebiąc przy zasuwce klatki. - Bo to taka obrzydliwa małpa - zacząłem. - Wygląda na nieobliczalną. Proszę, nie wypuszczaj jej z klatki! Akercocke, tak? Zerkał na mnie spomiędzy prętów dokładnie w taki sam sposób, co teraz. Dokładnie tak samo jak zawsze. Złowrogo i złośliwie. Akercocke ma czarną sierść, jest mały i obrzydliwie śmierdzi. Ogon ma podobny do Faustowego prącia, tyle że dłuższy. Akercocke żywi się jajami i pisklętami. Je także owoce, pędy roślin i owady. Ponieważ stałem się jego dozorcą, muszę go sam karmić. Nie lubię tego zajęcia. Raz pomyliłem się, dając mu pisklę, które się okazało nie do końca martwe. Zwykle najpierw ukręcam im łebki. Ten pisklak żył jednak, Akercocke zaś bawił się nim przez godzinę, niczym kot z myszą. Nic nie mogłem na to poradzić. Waliłem w pręty klatki patykiem, ale nic z tego. Akercocke wyrwał pisklęciu skrzydełka, jedno po drugim, a potem przekręcił w tył łebek. Pożarł całą zdobycz w dwóch kęsach, lecz nie od razu. Bardzo uważam, żeby go nie dotknąć, i przy karmieniu nie pcham palców między pręty. Akercocke wygląda, jak gdyby chciał mi odgryźć oba kciuki, i to przy pierwszej sposobności. Dwukrotnie próbowałem otruć małpiszona. Trucizna nie zadziałała. Akercocke wręcz od niej rozkwitł. Nie wierzę, żeby Akercocke był duchem. Za to wierzę, że jest złośliwy. Powiem więcej: złowrogi i zły. Czy możliwe, by zło gnieździło się w małpie? W tej małpie na pewno. Akercocke to zło. Mój Herr Rozmiękczeniec wcale się nie palił do tego, by otworzyć klatkę. Drażnił się tylko ze mną. Oderwał dłoń od zasuwki. - Jesteś bystry, Kusiu - zaznaczył. - Bystrzy ludzie nie wypuszczają Akercocke'a z klatki. Wytarł rękę w opończę i ciągnął: - Mądrej głowie dość dwie słowie. Nigdy, nigdy nie wypuszczaj Akercocke'a z klatki. Dopóki żyję. Czy mi to obiecasz? - Żadna fatyga - mówię. - Obiecać można wszystko. Nie mam najmniejszej ochoty wypuszczać tego stworzenia na zewnątrz. Ani na chwilę. Dopóki żyjesz czy nie żyjesz, nieważne. Nie chcę mieć nic wspólnego z tą małpą. Odeślij ją, skąd przyszła. - Obawiam się, że to już niemożliwe - zaznaczył Faust. I posłał mi nowy, straszliwy, krzywy uśmiech. - No, to sam ją hoduj. - Małpa jest twoja, synu - usłyszałem. Faust wmusił mi klatkę. Dosłownie. Wepchnął mi ją do ręki. Nie wiem, jak mu się to udało, ale wepchnął. Jak już mówiłem, próbowałem zgładzić Akercocke'a. Nic z tego. Dzięki niech będą Chrystusowi, że niedługo, na gościńcu do Rzymu, nie będę więcej oglądał złych, paciorkowatych małpich oczek! Siedzi. Obserwuje mnie pilnie. Akercocke. Oczka ma błyszczące i twarde jak wypierdki Diabła. Obserwuje mnie bez chwili przerwy. Co wieczór nakrywam jego klatkę suknem. Czarnym i grubym suknem, wiecie, kamlotowym. Gdy to robię, Akercocke zawsze patrzy na mnie, a gdy zdejmuję sukno, znowu patrzy. Czemu? Z nienawiści. Ma jej pełno w oczach. Wie, jak bardzo nie cierpię, kiedy się na mnie gapi, więc gapi się uparcie. Nie pomogło nakrywanie klatki, gdy nie śpię. Próbowałem. Akercocke czyni wówczas taki raban, tak ciska się i skrzeczy, drapiąc pazurami zaschnięty gnój z dna klatki i skrobiąc w pręty, że wreszcie muszę zdjąć sukno. Wtedy siada spokojnie - i patrzy. Śledzi ruchy mej ręki, gdy piszę. No, dosyć już o małpie. Więcej już o niej nie wspomnę. Obmyśliłem pierwszorzędny plan, co zrobić z mą księgą w podróży. Kolejne zapisane stronice zapakuję w blaszane puzdro, puzdro zaś owinę w płótno i opieczętuję lakiem. Całość zabiorę z sobą w skrzyneczce obwiązanej sznurami. Akurat mam szkatułę na pachnidła, która nie rozbudzi podejrzeń. Zabiorę też zapasik świeżego wellum i gładziutkiego papieru ze szmat, by jeśli się przydarzy sposobność... O Jezu! Przypomniałem sobie o czymś jeszcze. Jak mogłem o tym zapomnieć? Kiedy Faust podarował mi małpika Akercocke'a, powiedział jeszcze coś (co przed minutą dopiero przyszło mi do głowy, więc Bóg świadkiem, jak bardzo się musiałem zmęczyć, skoro zapomniałem). - Kusiu - rzekł - ty wydasz moją historię. Całą. Wszystko, com uczynił i co jeszcze zrobię. Zapiszesz moją historię w historii. A jeśli o czymś zapomnisz, wpomoże cię twój duch, Akercocke! Zapomniałem o tym na śmierć. Wyobrażałem sobie do tej pory, że spisuję książkę z zupełnie innego powodu. Bo przecież piszę ją z zupełnie innego powodu, co nie? Akercocke wcale mi nie pomaga. Nie pomaga, no bo niby jak? Akercocke to małpa. Normalna, ordynarna, ohydna, pieprzona, zasrana i parszywa małpka kapucynka. Akercocke... Ktoś krzyczy na dziedzińcu. Słońce wstało ponad krawędź lasu. To Faust tak wrzeszczy. Wzywa mnie. A krzyczy: - Do Rzymu! * * * Część Druga DROGA DO RZYMU 1. Pa, pa, Wieżo Jakąż tworzyliśmy cyrkową karawanę, no, mówię wam! Jaką bandę! Coś na kształt niezbyt świętej rodziny. Dwóch mężczyzn i osiem niewiast. Dwadzieścia wierzchowców. Jeden koń pod wierzch, drugi luzak, na zmianę. Dla koni też rozrywka, raz ludzie, raz juki. Karę konie, siwe konie, jeden dropiaty, jeden srokaty i dwa jabłkowite. Sam dosiadłem ogierka niziołka, z arabską krwią w rozdętych żyłach, chudego, lecz wytrzymałego jak para rozchodzonych buciorów. Podkułem go ośmioma ostrymi i trzema tępymi hufnalami na każde kopyto. Tak trzeba postępować, gdy przychodzi przemierzać trudne szlaki. Przy sobie miałem dwie krócice i rapier. Pierwsza krócica, pistolet z Pistoi w Toskanii, skąd pochodzi nazwa tych zabawek, był jednym z tych nowomodnych gnatów z krótką, pojedynczą lufą i prawie nie zagiętą kolbą. Na kolbie widnieje imię rusznikarza: Caminelleo Vitelli. Drugi z mych pistoletów był dużo mniej poręczny. Zatknąłem go przy jukach, na drugim wierzchowcu. Broń staromodna, z kołowym zamkiem, niemieckiej roboty, niebrzydka, bogato zdobiona, ciężka jak diabli. Bije celnie na dwanaście kroków. Klinga, którą noszę przy boku, to rapierek, z długim, zwężającym się brzeszczotem, rękojeścią z gardą i szpicem ostrym, prędkim i równie zabójczym jak prącie Imć Diabła. Toledańska stal. Co, mało pobożny ekwipunek, jak na pielgrzymów? Faust również wynurzył się po chwili na dwór, uzbrojony pój zęby. Miał u pasa dwa rapiery, po jednym u każdego boku, a prócz] nich za pasem i szelkami najgęstszy zagajnik sztyletów i mizerykordii, jaki oglądałem w życiu. Głowę zaś nakrył olbrzymim czarnym kapeluszem. Ponadto posmarował sobie bąbel świeżą osełką masła i nie wiem, czy nie nawoskował sobie wąsisk. Sterczały mu w mroźnym poranku niby czułki szczególnie zjadliwego chrząszcza. - Sznury - przypomniał mi. - Sól. Łyżki. Różdżka. Imbir. Miał w łapie cały spis niezbędnych rzeczy. Kazał mi sprawdzić, czy wszystko jest w jukach. - Saganki - wyliczał. - Asygnaty kredytowe. Pomarańcze. Owsianka. Hubka i krzesiwo. Fasolka. Suchary. - Są - zawołałem. - Lekarstwa! - W mojej szkatule na pachnidła. - Gdzie ją masz? Nie widzę! - Tutaj, u siodła. - U siodła twojego wierzchowca?! - A co? Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda apteczka - ja na j to. I zaraz zmieniłem temat: - Jak to? Nie zabierasz ksiąg? - Kpisz sobie? - parsknął Faust. - Znam wszystkie książki na pamięć. Gdyśmy gwarzyli, siedem dziewcząt zdążyło już dosiąść koni, oczywiście bokiem (prócz Jane, która siadła okrakiem). Wszystkie rwały się do podróży. Konie rżały, parowała im sierść, tupały i waliły kupy. Dziewczęta chichotały i wiodły pogwarki w siedmiu rozmaitych językach. Ze sobą nawzajem nie mogły się dogadać - jedynie za moim pośrednictwem. A potem: - Ach, wieczna kobiecości! - krzyknął Faust. - Spierdalaj że na drzewo - poparła go Jane. Rozejrzałem się po dziedzińcu. Blond wieniec w samych odrzwiach Wieży. Helena. Przystroiła się na tę okazję w kostiumik pasujący już raczej dewizowej zakonnicy: wykwintny habicik z szarego jedwabiu, ze złotą szarfą wokół wąziuchnej kibici. Na kostiumiku widniał wyszyty czerwoną nicią krzyż, którego ramiona rozczapierzały się, szkarłatem pazurów sięgając prosto ku cyckom Heleny. Błękitniuchny kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony rzędem skrzyżowanych kluczy św. Piotra, dopełniał niezwykłości zjawiska. W ręce Helena dźwigała pastorał. Nie goły. Zdobny pękiem błękitniuchnych wstążek. Wykwintny stroik pielgrzymi, w sam raz dla zdziry z wodewilu. No, no, no. Ohydztwo, nie powiem. Co gorsza, Helena taszczyła za sobą kufer. - Co tam masz? - spytał ją Faust. - Parę ciuchów - odrzekła Helena. Sapała ciężko. Palnęła pastorałem w kufer. - Nie jedziemy na bal - sprzeciwił się Faust. - Wiem, że nie jedziemy na bal! - Na wycieczkę też nie! Helena przyoblekła oblicze w wyraz strudzonej cierpliwości. - Kto tu mówi o wycieczkach, najdroższy? Gdybyśmy wyruszali na wycieczkę, wzięłabym na siebie jedną, najprostszą, najmniej elegancką sukienczynę! - Tu znów palnęła pastorałem w kufer. - Ale przecież po drodze będę się musiała przebierać, sam powiedz, Janie? Zależy ci chyba, żebym miała się w czym pokazać światu? Faust schylił się, próbując podnieść kufer. Jęknął głośno, ale go nie podniósł. Kolana ugięły się pod nim. Rzuciłem się na pomoc. Wspólnie udało się nam jakoś przytroczyć kufrzysko do grzbietu najtęższego z kłusaków. - Zapakowałaś chyba suknie na wszystkie wieczorowe okazje rzuciłem. Helena oblała się pąsem. Wygląda na to, że jej nie w smak docinki o „wieczorowych okazjach". Koń Heleny był austriackiej rasy Lippizaner. Niebrzydka siwawa kobyłka o aksamitnych nozdrzach. Kobyłce nie podobał się pastorał z wodewilu. Przytroczyliśmy go więc razem z kufrem. Nasz Herr Doktor zlustrował całą karawanę. - Kogoś brak! - spostrzegł. Przeliczyłem swoje dziewczęta. Jane. Justyna. Zulejka. Salome. Nadia. Marguerite i Gretchen. Wszystkie obecne. I wszystkie prześliczne. Faust pobiegł jednak do Wieży. Kiedy wrócił, no, zgadnijcie, co dźwigał? Dźwigał małpika Akercocke'a w mosiężnej klatce! - Małpa nie jedzie! - zacząłem. - Małpa jedzie! - Nie, małpy nie jadą! - Ale Akercocke jedzie! - rzekł Faust. - Po moim trupie! Wyszarpnąłem rapier (choć przyznaję, że tylko dla dodania sobie animuszu i by zaimponować dziewczętom). - Przyjdzie taki dzionek - rzekł Faust - że zrobi dokładnie, jak mówisz. - Co niby zrobi? - spytałem. - Przejedzie się - wyjaśnił Faust, szczerząc zęby. - Po twoim trupie - dorzucił i zrobił zeza. Czułem, że zaraz się zrzygam. Nietrudno było dostrzec, że Faust jest we wściekłym nastroju. Na razie nawet nie zaczął porannego picia. U pasa wisiały mu nadal trzy flasze, a dalsze trzy przytroczył u końskiej grzywy. Faust oczywiście wybrał karego konia czarnego niby smoła. Rachitycznego i długozębego. Oblókł się, jak zwykle, w czarną opończę. Schowałem lśniący rapier do pochwy. Wzruszyłem ramionami. - Jeden zero dla mistrza - skomentowała Jane. Puściłem to mimo uszu. Tak więc Akercocke, który jął się iskać i dłubać w zębach, wzniósł się razem z klatką na wysokość końskiego grzbietu, przytroczony do reszty juków. Siedział tak, wpatrzony we mnie triumfalnie przez pręty klatki, mając mroczne zwycięstwo w paciorkach gównianych oczek. Wyglądał jak karłowaty rzymski cesarz, który wybiera się do Koloseum podziwiać najnowsze wyczyny męczenników. Helena odezwała się naraz: - Janie...? - O co chodzi? Helena pociągnęła nosem. Pudrowała go sobie przy tej okazji ; podziwiała w zwierciadełku wyskubane, ołówkowe brwi. - Bo... Ta opończa, Janie... - Opończa? Faust nie bez trudności dosiadł konia. Nie znosi konnej jazdy. Konie o tym doskonale wiedzą. Ilekroć Faust wsiada, koń zawsze znajdzie sposób, aby wyciąć magikusowi kilka sztuczek. - Jest taka niechlujna - wyjaśniła Helena. - Jest... brudna! - Ale to moja opończa. Na licu Heleny zadomowił się wyraz wystawianej na próbę, anielskiej cierpliwości. - Najukochańszy - zaczęła - powinieneś ją oddać do pralni. - Nie mamy czasu! - zawołał Faust. - Gdzie teraz szukać pralni! - Skoro tak - orzekła Helena, odkładając puderniczkę i obdarzając Fausta najsurowszym z uśmiechów - skoro tak, mój aniele, muszę cię poprosić, abyś się przebrał. - Nie mam innej opończy - warknął Faust. - Mam tę jedną i jadę w niej do Rzymu! - Zaziębisz się w ten sposób - nie zrażała się wcale Helena. No, wiesz, w Alpach Szwajcarskich, i w ogóle... - Wzdrygnęła się przy tych słowach i poklepała się po kapeluszu. Faust ściągnął wodze i wrzasnął wszem i wobec: - Do Rzymu! Wyprostował się w strzemionach jak struna i ubódł konia ostrogami. Wierzchowiec przez ułamek sekundy trwał w miejscu, aby zaraz w galopie zniknąć pośród labiryntu. Czekaliśmy dobre pięć minut, aż Faust i koń wynurzą się znowu. Jane zaklęła. Helena zasłoniła oczy dłońmi w rękawiczkach. Ja gwizdnąłem na palcach. Nadia wystukiwała wściekły rytm na swoim bębenku. Nosi wszędzie ze sobą bębenek, obciągnięty koźlą skórą. Tym razem przypięła go do łęku siodła. Kiedy Herr Doktor wychynął wreszcie z labiryntu, miał na sobie Pełno rzepów i pajęczyn. W siwych włosach utkwiły mu gałązki ligustru. Koń przeżuwał zaś coś, czego na pewno nie powinien w pysku. Nadia paluszkami wybiła na bębenku złośliwe crescendo. Zulejka i Salome zachichotały. Helena siedziała bez ruchu, złożywszy dłonie, i uśmiechała się spomiędzy nastroszonych uszu wierzchowca, jak gdyby sama obmyśliła całą scenę, by ośmieszyć Fausta w oczach świadków. - Pierdolić jeździectwo - orzekł Faust. Kichnięciem usunął sobie z nosa ligustr, który utkwił tam jak zakręcony rożek, a potem wrócił do labiryntu po kapelusz. Helena zawołała za nim: - Obiecasz mi to, kochanie? Dasz mi słowo, że jak tylko dojedziemy do Rzymu, oddasz tę okropną opończę do pralni? Że będzie to pierwsza rzecz, jaką uczynisz w Wiecznym Mieście? - Odpierdol się w podskokach - zbył ją Faust, powracając. Helena zerknęła prędko na moje ślicznotki, które się zaśmiewały co do jednej. Myślę sobie, że przy tej czy owej okazji nauczyły się podczas trzech lat w Wieży wychwytywać słówka z konwersacji. Na przykład słówko „pierdolić". - Janie - Helena wybrała surowość i zacisnęła wargi. - Nie ruszę się z tej Wieży, dopóki nie przysięgniesz uroczyście, że nie uczynisz mi w Rzymie despektu, wdziewając tę ohydną opończę! Faust splunął w stronę pliszki, skaczącej sobie po bruku dziedzińca. Chybił, swoją drogą. - Dobrze, oddam do pralni - wymruczał. - Od razu po przyjeździe? - upewniła się jeszcze Helena. - Sam ją wypiorę w Tybrze - przyobiecał Faust. Ukontentowana Helena pokiwała głową. Mrugnąłem do Herr Doktora. Ten jednak tylko spojrzał na mnie wściekle. Oczy miał zapadnięte i przekrwione, a pod nimi wory. Pociągnął długi haust z manierki. Było jasne, że do tej pory Helena nigdy nie była w Rzymie. Nie miała pojęcia, co porobiono z Tybrem. - Doskonale - orzekła Helena. - Módlmy się. Modliła się więc w naszym imieniu przez dobre dziesięć minut. Gdy skończyła, nikt jakoś nie powiedział „amen". Nareszcie Helena przestała gładzić się po krucyfiksie i plaskać się po piersiach. Faust znów stanął w strzemionach. Tym razem oszczędzał ostróg, ale za to wyszarpnął z pochwy jeden z pary rapierów. Zatoczył nim trzykrotnie koło w bladym słońcu poranka, piękny gest. Naprawdę piękny. Bardzo mi się spodobał. - Tedy do Rzymu! - wrzasnął. Ruszyliśmy w drogę. 2. Czarny Las Nie postawiliśmy nogi we Fryburgu. Nie było takiej potrzeby. Ruszyliśmy gościńcem w stronę Renu i z jego biegiem wykręciliśmy na południe. Gdyśmy dotarli do rzeki, moje norymberskie jajo pokazywało dziewiątą. W porannym słońcu błyskała szeroka srebrnobłękitna toń. Pośród wysoczyzn, pośród pól rozzielenionych wiosną. Sokoły, myszołowy. Marcowy aromat w powietrzu. Zaraz za Hartheim spotkaliśmy chłopów, którzy gnali bydło na jarmark. Na nasz widok stłoczyli się w rowie i gapili się na nas, posysając trawki. Wnoszę, że wyglądaliśmy śmiesznie. Faust w czarnej opończy, z girlandą butelek winiaku i koniem, którego ledwie potrafił okiełznać. Helena z twarzą rozanieloną „widzeniem". Ja, w czerwonej opończy i wykwintnych ciżmach, a jeszcze w nowym, szkarłatnym kołpaku na głowie. Dziewczęta, każda w narodowym stroju. Szczególnie powabnie wyglądała Salome, w jedwabnym kubraczku i z rubinem pośrodku czoła. Jeden z wieśniaków zagwizdał i wrzasnął za Salome: - Chodź, weźmiesz loda! Już dobyłem rapieru, kiedy Faust pokręcił głową, że nie. Ruszyliśmy w swoją stronę, w ślad za wijącym się Renem. Poznałem, że Jane pysznie się bawi wędrówką. - Zupełnie jak za dawnych, dobrych czasów - westchnęła, kłusując ze mną strzemię w strzemię, nareszcie z rumieńcem na twarzy, z rozwianymi włosami. Jak powiedziałem, Jane jeździ po męsku, okrakiem. Około południa dojechaliśmy do jednego z kół kaźni. Koło było ogromne. Stało zaraz nad brzegiem Renu, wychylone daleko za skłon stoku. Do koła przyszpilono ciało z pogruchotanymi kośćmi. Prawie szkielet. Z mięsa zostały te skrawki, którymi wzgardziły gawrony. Wierzchowiec Fausta nie docenił takiego widoku. Zaczął się miotać z wybałuszonym wzrokiem. - Stójże spokojnie! - wrzasnął nerwowo nasz mag. Koniec końców zmuszony był zrobić spory objazd i wycmoktać sporą część flaszki z winiakiem, ale i wtedy koń, gdy zrównał się z kołem, poniósł go kawałek i zatrzymał się dopiero na łące, w kaczeńcach. Wiosna przyszła do nas w tym roku dość wcześnie. Doścignąłem zaraz Helenę. Razem minęliśmy koło. Helena się żegnała raz po raz, nie podnosząc wzroku. - Daj sobie spokój! - parsknąłem. - Nie przed tobą się żegnam - syknęła - tylko przed tym, no, wiesz! - Pewno jakiś rabuś - machnąłem ręką. - Rzezimieszek. Helena nie odezwała się do mnie przez milę. Potem jednak powróciła jej mowa: - Dużo będzie takich widoków po drodze? - Gdzie tam, najwyżej dwieście, trzysta - uspokoiłem ją. Znowu wjechaliśmy w Czarny Las. Tak prowadzi gościniec. Bóg jeden wie, dlaczego. W lesie zrobiło się mroczno. Dęby. Buki. Gęste, czarne świerki. Nie lubię Czarnego Lasu, po części dlatego, że tam właśnie musiałem szukać żeru dla Akercocke'a. Cały czas jechałem tak, aby między mną a kapucyńskim szatanem, który ściskał teraz pręty klatki, były zawsze co najmniej trzy z dziewcząt. Muszę przyznać, że nie usłyszałem słówka skargi ze strony Heleny. Bała się, to fakt, lecz nie wyła i nie zawodziła. Kiedy się rozglądała na boki, czyniła to z kamienną twarzą. Helena nie jest nawet taką złą aktorką. Fakt, że cały czas trzymała się bliziutko Fausta. 3. Święta koza W połowie drogi przez gąszcze napotkaliśmy staruchę. Stała na rozwidleniu dróg, dokładnie pod rozłożystym wiązem. Bez butów, suknia plugawa. Przed sobą dzierżyła tacę. Dłonie sękate, żylaste, złuszczone jak u krokodyla. Wyglądały obie jak korzenie drzewa. - Daleko to jedziecie? - spytała. - Może i daleko - zbył ją Faust, który akurat popijał. - Do Rzymu - dorzuciła z uśmieszkiem Helena. Powiem wam, że popełniła fatalną omyłkę. W pogwarkach z obcymi można im co najwyżej zdradzić, która godzina. (A nadto, jeśli się uda, podajcie im fałszywy czas dnia. Przytaknąć możecie co najwyżej ich poglądom na temat pogody). Zanim Herr Doktor zdążył wysupłać lewy bądź prawy rapier prawdę mówiąc, zwinął się w kłębek, próbując sięgnąć obu rękojeści na raz z podziwu godnym brakiem precyzji - starucha wczepiła się już pazurami w grzywę austriackiego wierzchowca Heleny, a potem ułapiła uzdę. Uzda była czerwona. Klacz siwa. Ręka sędziwa. - Do Rzymu, powiadacie? - zaskrzeczała. - Możeście pielgrzymi? Przydadzą się wam moje skarby! Tu wolną ręką zatrzęsła swoją tacą. Na tacy leżały błyskotki. Tanie blaszane ozdóbki. Na pewno świśnięte we Fryburgu. Może zresztą wypadły komuś z furgonu na drodze. Zmacałem mój pistolet marki Vitelli i rozejrzałem się, czy nie widać zbójców. Miarkowałem, że starucha jest tylko podgniłą, zapleśniałą przynętą w pułapce. - Puszczaj zaraz! - odezwał się Faust, niezdarnie obnażając pierwszą klingę. Czyniąc to zadrasnął konia w ucho i upuścił w proch drogi na poły nie dopitą flaszę. - Puszczaj albo ci utnę to łapsko! Starucha zarechotała. - Ależ, jasny panie! - powstrzymała go z kokieterią dziewczęcia. Faust zamachnął się ostrzem. Oczywiście chybił. - Lepiej nie czyń tego, jasny panie - pośpieszyła z poradą starucha. - A to czemu? Faust przyjrzał się klindze rapiera, jakby to ona czemuś zawiniła. Wolną ręką targnął się za dyndający wąs. Wyglądał jak amator, któremu w jasełkach przyszło odgrywać samego króla Heroda. - A to dlatego, że do Rzymu daleko - objaśniła starucha, zwracając się z kolei do Heleny. - Do Rzymu daleka droga, piękna panieneczko. Daleka i okrutna. Świat jest taki zły... Nie obejdziesz się, panieneczko, bez talizmanu. Kupisz ode mnie talizman? 137 Potrząsnęła złomem ze swej tacy. - Talizmany na drogę, na szczęście - skrzeknęła. Helena w zamyśleniu pogładziła się po krucyfiksie. - Każdą bransoletkę poświęcił osobiście sam biskup! - zachwalała starucha. Wydobyłem pistolet. Faust powstrzymał mnie jednak. - Który biskup? - zapytał, chrząkając. Starucha wyszczerzyła bezzębne wargi. Najpierw ucieszyło ją to, że chowam pistolet. Potem ucieszyła się znowu, gdy wzrokiem z chyżością łasicy przesuwała po liściach, w których stała po kostki. - Biskup Septentrio - wyznała. Faust zleciał z konia. Stoczył się na ziemię. Gdy się zerwał, schwycił za blaszaną tacę. - Bierzemy! - oznajmił. - Kupujemy wszystkie! Starucha cofnęła się zręcznie, zaskoczona wynikiem rokowań. - Nie możesz zabrać wszystkich - skrzeknęła. - Muszę coś zostawić dla innych. Zrujnujesz mi handelek... - Ile żądasz? - przerwał jej Faust. Helena też zmarszczyła brwi. - Janie! - zaczęła. - Nie potrzeba nam tych ozdóbek. Tak czy owak ktoś czuwa nad nami. Janie, wiesz przecież, że czuwa! A w ogóle, nigdy nie słyszałam o biskupie jakiegoś Septentrio! Może to heretyk albo jeszcze gorzej? - Jak dla pana, pięćdziesiąt talarów - oznajmiła starucha. Cena była astronomiczna. Z sufitu. Herr Kretyn rozsupłał jednak tylko sakiewkę i zaczął ronić z niej talary. Jak gdyby wodę lał! Starucha padła na kolana. - Bądź błogosławiona, panienko - wrzasnęła. - I ty, jasny panie! Oby was pielgrzymka zaprowadziła do nieba! - Możesz sobie zatrzymać resztę - rzekł Faust, wspinając się znowu na siodło. Dał mi tacę do potrzymania. Dokładnie tak, jak myślałem: tombakowe śmiecie. Ruszyliśmy dalej. Mijając pierwszy zakręt drogi, w miejscu gdzie wychodziła z lasu, Faust podniósł dłoń do góry. W tamtej chwili był już naprany jak sztucer. Oczy załzawione, brwi zlepione potem, który się jak pęcherze morszczynu. Faust, musicie wiedzieć, ma tak gęste brwi, że tylko je zrywać - są niby czarne wodorosty z kulkami na końcu, co to leżą na piasku po bardzo wysokim przypływie. - Kusiu! - obwieścił, przechylając flaszę z winiakiem. - Kusiu, rozdaj nam po talizmanie. Gwizdnąłem z cicha. Gwizdnąłem, ale rozdałem co trzeba. Jane odmówiła, dumnie zadzierając nosa. Nadia gniewnie rozchyliła nozdrza. A nozdrza ma rosyjskie, wspaniałe. Nawet lepsze niż u jej wierzchowca. - Pięćdziesiąt talarów - burknąłem - Dałeś się nabrać. Faust wzruszył ramionami. - Baba była wiedźmą - zauważył. - Wiesz, przestałbyś pleść bzdury! - Wiedźmą - powtórzył Faust, śliniąc się i kiwając głową. - Już ja wiem, co mówię. Helena wzięła talizman w dwa palce, jak gdyby miał ją sparzyć. - Noś go - przykazał jej Faust. - Będzie cię chronił. Sam również założył sobie rzekomo magiczną bransoletę na brudny przegub brudnej ręki. Snop światła spomiędzy drzew rozświetlił metal - czy chociaż spróbował rozświetlić. Talizman był roboty tak tandetnej, że zamiast lśnić, chłonął światło. - Wiedźma z lasu! - roześmiałem się głośno. - Septentrio - przypomniał Faust. - Nic ci to nie mówi? Helena przypudrowała sobie nos. Poznałem, że nie wie, co myśleć o tym wszystkim. Stan umysłu bardzo jej zresztą bliski. Zaraz jednak jej wzrok zajaśniał światłem pobożności. - Święta staruszka ze wsi - wyszeptała. - Święta koza! - przerwałem. Cisnąłem swój talizman w zarośla. - Jedna z maluczkich, którzy odziedziczą ziemię - szeptała Helena. - I to niedługo - dodałem. - Po pięćdziesiąt talarów za strzał. Helena zlekceważyła mnie zupełnie i założyła talizman na przegub. Sprawdziła, jak wygląda na prawym przegubie. Nie bardzo. Przełożyła go zaraz na lewy. Na lewym też wyglądał okropnie, lecz Helena rozpromieniła się, zadowolona. Dziewczęta spoglądały na mnie pytająco i zadawały mnóstwo pytań na raz, w wielu językach. Słodka paplanina. Tak ją zawsze lubię. Zawsze, ale nie w tej chwili. Herr Doktor znów wyszarpnął jeden z rapierów i drżącą dłonią przystawił mi go do przełyku. - Podnieś zaraz - zamamlał. - Co podnieść? - Podnieś, coś w swojej ignorancji odrzucił - sarknął Faust. Helena uwielbia te jego podniosłe bzdety. Helena tak. Ja mniej. Nie podobała mi się cała scena. Prócz tego rapier mnie łaskotał w gardło. - Każ się wypchać - warknąłem. - Zsiadaj z konia, mopanku - usłyszałem od Fausta. Czub klingi wbijał mi się boleśnie w grdykę. Spuściłem wzrok. Po mojej najlepszej koszuli ściekała krwawa strużka. Faust mierzył mnie błędnym wzrokiem. - Septentrio, mój synu, Septentrio! Czując jego oddech, nawet skunks zbladłby jak chusta. Demonstracyjnie otworzyłem garnuszek z marmoladą, wtykając sobie jej nową porcję do nosa. Potem zsiadłem i odnalazłem zasrany talizman tam, gdzie upadł pomiędzy ciernie. Dosiadłem konia. Chciałem to uczynić ze swadą, żeby pokazać dziewczętom, szczególnie zaś Jane. - Załóż go na nadgarstek, mój Kusiu - przynaglił mnie Faust. - Dwa zero dla mistrza - odezwała się Jane. 4. O pożytkach płynących z talizmanów Teraz już wiecie, dlaczego u kresu pierwszego dnia wędrówki spisuję, co się wydarzyło, mając na ręce platerowaną błyskotkę. Piszę zaś w Mullheim, gdzieśmy się zatrzymali na nocleg w gospodzie. Pokonaliśmy od wyjazdu nędzne dwadzieścia mil. Trudno, żeby było inaczej, skoro ledwieśmy wyjechali z Czarnego Lasu i ruszyli wzdłuż brzegów Renu, Helenie przeszła cała dzielność. Oświadczyła, że boli ją dolna część pleców. Co do Fausta, był po południu tak zalany, że widać było, iż nie jest mu dzisiaj pisana w gwiazdach długa jazda. Chwiał się i kiwał w siodle, brzękał flaszkami z winiakiem, pozwalał koniowi dreptać niemal w miejscu i co rusz zapadał w półsen, zmorzony wiosennym słońcem. Biedny koń. Poznałem, że wie, co się święci. Nic, trudno. Bransoletka też się może przydać. Dziś wieczór do mojego łóżka w gospodzie przypełzła Nadia. Ze wszystkich kończyn Nadia najbardziej uwielbia paluszek. Nie pozwoliła mi się wcale dotknąć. Jest zimna jak sopel. Nie znosi, kiedy ją choćby pogłaskać. Za to mnie dotyka, gdzie zechce. Najbardziej mnie lubi dosiadać, okrakiem, nagusieńka, rozpuszczając włosy, które są jak złoty pokos. Bierze mnie w rączkę i męczy, póki się nie spuszczę. Nadia ma mocne dłonie o długich palcach. Dłonie rosyjskiej księżniczki. Najbardziej ze wszystkiego na tym zapomnianym przez Boga i gównianym świecie Nadia lubi dosiadać mężczyzny i masować mu pałę. Masuje jak królewna, a nie jak dojarka. W Rosji, jak mi wyznała, przyszło jej kiedyś zwalić gruchy całej carskiej armii. Sołdaci stanęli przed nią, prężąc się na baczność w Pałacu Zimowym, a Nadia rozpoczęła marsz przez szpaler sztywnych chujów. Ma wyobraźnię moja Nadia. Dzisiejszego wieczora wyobraźnia podszepnęła jej rzecz naprawdę niezwykłą. Nadia zamknęła za sobą drzwi sypialni. Na klucz. Potem zsunęła z siebie suknię i pantaloniki. Leżałem na wznak w księżycowym świetle. Nadia wpełzła do mnie i okrakiem siadła mi u krocza. Przez chwilę bawiła się mną od niechcenia, a w oczach miała roztargnienie. Nagle jak nie strzeli palcami! - O, talizman! Nadia nie należy do gaduł. Znam jednak jej zwyczaje. Nie staram się ich odmieniać. Zdjąłem z ręki blaszane dziwactwo. Nadia nasadziła mi je na kutasa. Z początku, oczywiście, bransoletka latała dość luźno - na tyle, że prócz członka mieściły się w niej nawet jaja. Metal miał chłodny dotyk. Potem jednakże Nadia zaczęła mnie szczypać, masować, ugniatać... Słowem, poważnie wzięła się do roboty. W górę, w dół, dokolusia, zbijała mi gruchę i ani razu jej przy tym nie dotknęła ręką. Wystrzeliłem z samej mocy talizmanu. Miłe uczucie. Talizman przeszedł chrzest. 5. Gdy trzeba było przestać łoić pupę Dzisiaj, 2 marca, znów ujechaliśmy mizerne dwadzieścia mil, z Mullheim do Bazylei, drogą przez Welmlingen i Haltingen, na ziemię szwajcarską. Droga dość nieciekawa. Deszcz kropił. Na granicy minęliśmy trędowatego z miseczką i kołatką. Kołatka jest przymocowana do miseczki. Do miski wrzuca się datki. Faust przeklął żebraka. Helena go pobłogosławiła. Kiedy nikt nie patrzył, rzuciłem mu feniga, czy może trojaka. Przedstawię wam ordynek naszej jazdy: Faust Helena Salome Marguerite Gretchen Akercocke Justyna Zulejka Jane Nadia Ja Przyczyną takiego szyku jest wiek moich siedmiu panien. Najstarsza z nich jest Nadia, której idzie dwudziesty pierwszy rok. Nadia zatem jedzie na końcu. Najmłodsza jest Salome, bo zaledwie wkroczyła w szesnasty rok życia, a zatem przypada jej miejsce na początku orszaku, tuż za Heleną. Pomysł, abym zamykał pochód, ma na względzie obronę naszej gromadki przed napastnikami. Hmm. No, czemu nie? Mam w końcu dwa pistolety i niezły toledański rapierek. Oczywiście bywają chwile, kiedy porządek trochę nam się urozmaica. Faust spada z konia. Marguerite i Gretchen lubią jechać strzemię w strzemię, dopieszczając się wzajemnie stopkami. Justyna jest sama sobie prawem. Ogólny plan przedstawia się jednak jak wyżej. Juczne konie drepczą przy dziewczętach. Ten, który dźwiga garderobę Heleny, zapada się w ziemię przy wierzchowcu Jane. Pomysł, by go tam umieścić, wynikał chyba z przekonania, że skoro Jane ma tak świetną rękę do koni, z pewnością ona jedna będzie się umiała zająć nieszczęsnym bydlęciem. Przychodzi mi poza tym do głowy, iż Jane chce mieć kufer Heleny pod ręką, w nadziei, że wewnątrz znajdzie niejedną szczotkę do włosów. Jane wie, że na nią patrzę, ale nie wyobrażam sobie ani przez minutę, iż moje spojrzenie mogłoby powstrzymać przed czymkolwiek krnąbrną Jane. Co do Nadii, dobrze ją widzieć blisko siebie na końcu szyku. Ma przy sobie bębenek, na którym bębni. Jak powiedziałem, cały dzień padało. Przemokliśmy do nitki. Najpowabniej przemoknięta do nitki wyglądała Salome. Salome nosi na co dzień luźny, jedwabny kaftanik, zwany pirahanem. Szatka sięga jej zaledwie do połowy uda, to jest wówczas, kiedy Salome siedzi bokiem w siodle. Jedwab zdobny jest haftem ze złotej nici i pereł. Lśniące, krucze włosy Salome przykryła obszytym klejnotami welonem - perskim dziwactwem, które zowią tam czarczafem. Kiedyśmy wjeżdżali na kocie łby Bazylei, czarczaf ociekał wodą, a pirahan lepił się do dziewczyny. W Bazylei zawsze się kręcili humaniści wszelakiego chowu. Przez siedem lat, bo aż po rok 1529, gnieździł się tu i nosił swoje nauszniki poczciwy Erazm z Rotterdamu. Potem zniesiono tutaj katolicką mszę, czyniąc miejsce dla reformatora Oecolampadiusza i jego kompanów. Ironia losu sprawiła, że zarówno Erazm, jak i Oecolampadiusz stali się wkrótce paszą dla bazylejskich robaków. W Bazylei znajdziecie więc ostrożne robactwo katolickie, a także pewną liczbę Przypadało? Wyjaśnię za minutkę 142 wartogłowych robaczych liberałów. Anabaptysta Hans Denek również znalazł schronienie w Bazylei. Ba, nawet wolnomyśliciel Sebastian Franek, po tym, jak go poszczuto psami ze Strasburga i zmuszono do zarabiania na życie mydlarstwem, także tu trafił. Tak czy owak, jak Ren przedziela miasto na dwie połowy, tak podzielony jest duch Bazylei. Może owo wielkie trzęsienie ziemi, które omal nie zmiotło do cna Bazylei parę stuleci temu, sięgnęło głębiej niż tylko pod ziemską skorupę. Zaledwie przed czterema laty Kalwin właśnie tutaj wydał swoje Instituty. Chciałem powiedzieć, swoje Christianae Religionis Insłitutio, pierwsze wydanie w rozdziałach sześciu, wraz z napisanym na odwal się, ale - jak chcecie - czołobitnym i śliskim przesłaniem do Franciszka I, króla Francji. Francuzik Jaś wydał z siebie ostatniej jesieni poszerzoną edycję, w siedemnastu rozdziałach. Dam głowę, że nie powiedział ostatniego słowa. Taką księgę można rozciągnąć na lata. Teologiczny odpowiednik gumy do majtek. Zabrałem Salome prosto do oberży i zamówiłem dla niej gorącego grogu. Potem kazałem się dziewczęciu rozebrać i wytarłem ją do sucha ręcznikiem. - Dalej mi zimno - poskarżyła się, rozdygotana. Gdzieś ty się zaplątała, młodziutka perska panienko? Panienko o błękitnych oczach. O pełnej twarzy. O uśmiechu z dwoma dołeczkami. Salome jest malutkiej postury. Obie jej stopki zmieściłbym w jednej dłoni. Urodziła się w Isfahanie. Wyznawczyni kultu Zoroastra. O słodki, piżmowy aromacie jej pizdki! A co do erotycznych pasji Salome... Pod tym względem stanowi przeciwieństwo Nadii. Salome lubi, kiedy dawać jej klapsy i dopieszczać paluszkiem. Akurat tych dwóch rzeczy nigdy nie ma dosyć. Podaję tutaj ów fakt, by się stało jasne, w jaki sposób doszło do reszty wydarzeń wieczoru. Zabrałem Salome do izby na piętrze oberży. Pachołkowi kazałem rozpalić w palenisku wielki ogień. - Ciągle umieram z zimna! - jęknęła Salome. - Ogrzej mnie, Kusiu! - Jak mam ogrzać małą Salome? - Już ty wiesz, jak! Cóż, zaczęliśmy się miło zabawiać przy ogniu. Dokładnie w połowie zabawy zastukano do drzwi. Herr Natręt. Teeo stukanie rozpoznałbym wszędzie. Te same owłosione knykcie. - Co jest?! - zakrzyczałem. - Kalwin! - odkrzyknął Faust. Wcierałem właśnie grog w pośladki Salome. Przestałem na dźwięk imienia Kalwina. - Proszę, Kusiu, jeszcze! - błagała Salome. - Kalwin? - powtórzyłem. - Kalwin - powtórzył znowu Faust. . - Och, Kusiu! - zajęczała Salome. - Kusiu, proszę... Klepnąłem ją w pośladek. Bez przekonania. - Och! Wspaniale... - szepnęła. - Wspaniale... A jeszcze? - Zostaw swoje zajęcia! Kalwin będzie wygłaszał kazanie! - Tego na pewno nie przepuszczę - odezwałem się, wracając do klapsów. Wymierzałem je jednak zbyt lekko. Nie lubię kiedy ten stary piernik podsłuchuje. Salome nie lubi, kiedy ją łoję zbyt lekko po pupie. - To poważna sprawa! - zaryczał Faust. - Kalwin będzie miał kazanie! Kopniakiem otworzył sobie drogę do izby. Wpadł do środka. (Niedorobieni szwajcarscy ślusarze! Robią zegareczki, nie zamki!) - Innym razem! - burknąłem do Fausta. - Nie innym, tylko zaraz! - rozkazał. - Salome poczeka... Był oczywiście schlany. Poza tym miał ze sobą klatkę z Akercockiem. Właśnie obecność małpy przeważyła. Nie dość, że na moje miłosne igraszki gapi się Herr Voyeur, to jeszcze i małpa... - Ubieraj się, śliczności - rzekłem do Salome. - Przepraszam. Zawiedziona Salome zaczęła aż wierzgać. Świetne ma nóżki. Ociupinę krzywe. - Nie przy małpie - dodałem. Salome znów musiała się więc odziać. Faust, stary hipokryta, odwrócił się dyskretnie. Akercocke się nie odwracał. Zarzuciłem jego klatkę suknem. - Pozbieraj wszystkich - polecił mi Faust. - Nie będą chciały iść słuchać Kalwina! - Ty też nie chcesz, a przecież idziemy. Wytoczyliśmy się więc całą gromadą z oberży, z powrotem na deszcz, a Faust nas poprowadził uliczkami Bazylei do nory zwanej tu Munsterem bądź Tumem. Katedra była z okropnie rudego piaskowca, a postawiono ją na płaskim wzniesieniu nad brzegiem Renu. Wyglądała jak wyjątkowo podejrzany tort, który wystawiono na dwór, by się psuł. Nie znoszę nowoczesnej architektury. Szwajcarski kościół w stylu Jana Kalwina. W podobnych przybytkach służący zasiadają wraz z państwem. Nie ma też podziałów na stalle lepsze i gorsze. Zasiedliśmy gromadnie w jednym z pierwszych rzędów. Faust zawsze siada z przodu. Tak lubi. Helena też tak czyni. Wchodzi do kościoła jak do własnej obory. Nie twierdzę, że Helena bez oporów poszła na kazanie. - Ależ to protestancki kościół - powtarzała, kreśląc znak krzyża. Nic nie było jej w stanie przekonać. Zostawiliśmy więc Helenę na deszczu, który kruszył i zmywał jej tynki wraz z polichromią. Żal mi było trochę Heleny. Przyodziała się na tę świetną okazję w najlepszą suknię, z tych, co to do kościoła, i oto została sama. Faust zapomniał jej wyjaśnić, że idzie do Kalwina. Dlatego ociekając wodą tkwiła cały wieczór przy portalu protestanckiego tortu z piaskowca, podobna do zmokłej, karłowatej oblubienicy. Nie wiem, czym umilała sobie dwie godziny, które spędziliśmy we wnętrzu świątyni. 6. Kazanie Kalwina A tak, dwie godziny! Nic dziwnego, że się słaniam na nogach. Dwie godziny czystego Kalwina? Hmm. Niezupełnie. Siedzieliśmy sobie gromadnie w katedrze Francuzika Jasia. Herr Doktor Klątwa Wiekuista ze świtą. Zaraz w pierwszych ławach. Cóż to był za widok! A także - w wypadku Fausta - cóż za odór! Kalwin wyszedł na środek w szacie dziwnie podobnej do nocnej koszuli. Miał łeb niczym bawarska głowa cukru, odwrócona do córy nogami. Oczy zimne, barwy kozy z nosa. Na jego butach zauważyłem sprzączki, gdy wspinał się na ambonę. Buty na grubych obcasach. Prawdziwy wzrost Kalwina: pięć stóp i pięć cali. Prócz tego Jan Kalwin uskarża się na astmę. Głos ma taki, jak gdyby mu dobiegał z głębin nosa. Kalwin wykrztusił z siebie kilka długich modlitw, a potem jak nie zacznie! Zacisnął powieki i zaczął. - Szatan!!! - wrzasnął. - Szatan!!! Faust wychylił toast, siorbiąc głośno. Kalwin jednak nie otworzył oczu. Kalwin przepadł. Kalwin uleciał daleko. - Czego uczy nas Pismo? - jął dociekać Kalwin. - Powiem wam, bracia i siostry. Pismo zowie Szatana bogiem (II List do Koryntian 4, 4) i księciem (Jan 12, 31) tego świata. Pismo mówi o Szatanie jako o mocarzu uzbrojonym (Łukasz 11, 21), duchu, który włada mocami powietrza (List do Efezjan 2, 2), i ryczącym lwie (I List św. Piotra Apostoła 5, 8). Cóż to wszystko oznacza, przyjaciele? By uważać! Tego właśnie uczy nas Pismo! By się strzec i uważać! Uważać na Diabła. Bo on was ściga! Sam Kalwin, niestety, nie uważał. Nie odmykając oczu zaczął ucierać sobie nos czymś, co przypominało łokieć sukna na włosiennicę. Dalej usłyszałem: - Przyjaciele, żywot jest służbą, służbą wojskową. A służba w armii, która się potyka ze Złym, kończy się dopiero, gdy umrzemy. Jesteśmy żołnierzami Boga. Zewrzyjmy szeregi w obliczu Jego przeciwnika! Bóg to nasz pułkownik. Tylko Bóg może nam użyczyć zbroi, której nam potrzeba. Zbroi i oręża. Pisma! Naszej kuli armatniej! - Pismo, braciszkowie, Pismo nas naucza, że istnieje nie jeden, nie dwóch, nie kilku wrogów w rozsypce, którzy jednak wydali nam wiekuistą kampanię. Przeciwko nam stanęły wielkie hufce! Musimy ścierać się z nieprzebranymi rzeszami przeciwnika i nie ustępować im ni na pół kroku, czyśmy słabi, czy oni znów silni. - Zważcie jednak, iż Pismo wymienia Szatana w liczbie pojedynczej. Cóż to może oznaczać? Oznacza to, powiadam, że istnieje imperium występku zwaśnione z naszym Królestwem Prawości. Imperia zaś mają cesarzy. Szatan jest wcielonym imperatorem nieprawości. Jak Kościół Chrystusowy posiada tylko jedną Głowę, tak hufce występku wzięły sobie za wodza najwyższe zło w osobie naszego Wroga. Dlatego powiedziane jest: „Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany Diabłu i jego aniołom!" (Mateusz 25, 41). - Wojna, braciszkowie, wojna! Wojna bez pardonu! Musimy wszcząć bezwzględną, bezlitosną wojnę z tymi, którzy nawet w tej chwili, ba, o każdej porze zastawiają paści, aby obalić Boże Królestwo i cisnąć człowieka w objęcia wiekuistej śmierci. Wojna Diabłu i jego aniołom! Wojna wrogom naszym! Kalwin wydmuchał nos. Jakoby trąba zagrzmiała. Trąba, na której ktoś usiadł. Trąba, która widziała już pomyślniejsze czasy. A przecież - trąba. Podjął kazanie w nieco spokojniejszej tonacji. Zabrzmiało jak rozstrojony flecik. Dotąd był generałem, który opierdala wojska zebrane na placu. Teraz syczał jak szef służb wywiadowczych. Nadal nie otwierał oczu. - Bracia i siossstry! - syknął. - Słyszałem, że poniektórzy utyskują, iż Pismo za mało nam mówi o sprawie diablego Upadku, o jego przyczynie, o czasie, o jego powodach. Tym ludziom mówię, że nie są to nasze sprawy. Pilnujmy swego nosa. Powinniśmy! przyjąć z pokorą, że Pan umyślił sobie, by nas nie oświecać w tym, względzie, i wyjawił nam tylko tyle, ile niezbędne, aby nas uwznioślić. Cieszcie się, żołnierzykowie moi, iż dał nam przynajmniej taki] krótki, bo krótki, rys natury wroga. Wiemy, że słudzy Ciemności byli pierwej aniołami u Boga. Ciż sami wszeteczeństwem skazali się na potępienie, stając się narzędziem zguby rodzaju ludzkiego! Tyle wiemy i tyle trzeba wiedzieć. Paweł, dodam wam jeszcze, powiadając o „wybranych aniołach" (List do Tymoteusza 5, 21) ma myśli nas wszystkich. - Zwróćmy teraz myśli ku wspaniałym naszym widokom naszej Wiktorii... 7. Czarny pies Dłużej nie mogę ciągnąć tej relacji, zwłaszcza że nie słyszałem dalszego ciągu kazań Francuzika Jana. Prawdę mówiąc, od chwili kiedy zaczął mówić o „wybranych aniołach", mój umysł i inne części ciała przestały się skupiać na chudej, zasmarkanej postaci, wijącej się i kichającej na pokładzie rzeźbionej arki Noego, czyli Kalwinowej ambonie. Nie tylko dlatego, że Faust ze skraju naszej ławy skrycie podnosił do ust flaszę z winiakiem, pijąc toast przy każdej wzmiance o Diable i jego załodze. Nie tylko dlatego, że piątka spośród moich siedmiu dziewcząt zapadła w sen, nie mogąc albo nie chcąc nadążyć za rozumowaniem Kalwina, i zachrapała słodko. Nie, w roztargnienie wprawiły mnie Nadia i Salonie. Nadia i Salome nie zasnęły. Wprost przeciwnie. Od samego początku kazania Nadia rozprostowywała paluszki w zaciszu swojej mufki. Już ja znam te objawy. Pilno jej było do pracy. Pilno było też mojej miłej Salome. Salome jest zbyt młoda, by cenić sobie uroki wstrzemięźliwości. Zbyt młoda, zbyt gorąca i zbyt delikatna na to, by uznać wątpliwą wyższość ascezy - dorosłej przyjemności polegającej na odwlekaniu w nieskończoność. Jedwabny kaftanik zadarł się jej znów aż po uda. Musiała go włożyć na siebie, choć jeszcze nie przesechł. Na wierzch narzuciła pelerynkę, ta jednak rozchyliła się nie wiedzieć czemu. Widziałem więc pełne uda, pysznie blade w mętnym kościelnym świetle. Salome wierciła się tuż przy mnie, kręciła pupą po desce i przesuwała się to w te, to we wte, czując drewniany pocałunek ławy. A pamiętajcie, że nie dokończyłem jej łoić. Nigdy nie wolno zostawiać niepełnej szesnastolatki nie do końca złojonej. Tylko je od tego świerzbi pupa. Miałem Salome u lewego boku, u prawego zaś Nadię. Jakem rzekł, reszta naszej ławy przysnęła. Nie licząc Fausta, który pijaniuteńki ssał wąsa, zajęty intelektualną tarzaniną w bajędach Kalwina. Może zresztą oddał się własnym rozmyślaniom. Może obracał w mózgu (albo w tym, co mu zostało z tego ważnego organu) rozmaite sposoby zgładzenia papieża Pawła III. Ha, jeden Bóg wie, co myślał sobie w tamtej chwili Jan Faust. Zapytajcie Jezusa, czego to doświadczał Jan Faust w piaskowcowej cerkwi Jasia Kalwina. Ja tam mogę tu spisać jedynie własne doznania, i tyle. Nadia wyśliznęła lewą dłoń z mufki. Jej paluszki wpełzły mi popod opończę. Po omacku zaczęła mi szukać fajfusa i niechybnie znalazła. Zaczęła go tarmosić i targać, powoli i ostrożnie z początku, przez materiał kaftana. Potem przysunęła się bliżej. Poczułem na policzku łaskotanie jej futer. Ręką wciąż ukrytą pod suknem rozpięła mi powoli kaftan. Grzebała się z tym, choć niedługo. Nadia zna swą sztukę. Wie, co lubią mężczyźni, i sama uwielbia te sprawy. Nadia wyłuskała mi faję i zaczęła ją gładzić. Ponad nami Kalwin dławił się astmatycznie, rozpowiadając o Diable i jego hufcach, które to towarzystwo okazuje się nie czczą ideą, lecz realnością. A w dole Nadia. Robota jej w rękach się pali. Protestanckie zbory mają, przyznam, jedną zaletę. Ławy ich doskonale dogadzają jajkom, kiedy dziewczę wam masuje zwierza pod opończą. Wszystko to pewnie z powodu długich kazań i jeszcze, bo nie trzeba przyklękać. Protestanckie dupy wyślizgały drewno do gładkości. Drugą zaletą protestanckich zborów jest zakaz palenia tam świec. Żadnych gromnic, żadnych świeczułek wotywnych, no, w ogóle ciemno. Przybytek Francuzika Jasia miał tylko dwoje okien, wysoko, wysoko. Zanosiło się zresztą, że Kalwin zechce gadać do zmroku. Już mówiłem, że siedliśmy z przodu, na szczęście oddzieleni od ambony drewnianą przegrodą. Prócz tego stalla miała wysokie oparcie i sama okazała się nader głęboka. W środku było więc ciemno i zacisznie. Wątpię, czy Kalwin spostrzegłby nasze harce, nawet gdyby nie był tak zajęty kazaniem i nie zamykał oczu. Nic by nie zoczył, gdyby nawet Nadia wyszarpnęła mój pulsujący organ na pulpit i zawołała „A kuku!" Dobrze, ale co z Salome? Co z Salome? Już piszę. Salome wyznaje naukę Zaratustry. Kieruje się więc intuicją, a przynajmniej tak twierdzi. Nie trzeba zresztą mieć intuicji Sybilli, by poznać, co oznaczają gorączkowe ruchy siedzącej obok was dziewczyny. Salome opuściła wzrok i z miejsca ujrzała, jak pod płaszczykiem Wagnera kursuje tam i sam, w górę i w dół, rączka Nadii. Wiedziała więc, co się dzieje. Dlatego aż jej się westchnęło. Zrozumiałem swój błąd. Trzeba było wygonić Herr Kaznodziejoluba z izby w oberży i spokojnie dokończyć figlików z małą Persyjką. Salonie dopominała się o swoje. Salome wiedziała, że musi je dostać. Dlatego tak się wierciła na ławie. Rozejrzałem się. W kościele pustawo. W sześciu kolejnych ławach za plecami - nikogo. Intymność brała się po części z Faustowego zapaszku. W kalwińskim kościele nigdy się nie klęka, za to wstaje się do modlitwy, twarzą do przewodnika zboru. Kalwini utrzymują, że klękanie to katolicki zwyczaj. Tak czy owak, nikt nie zauważył mojej Salome, która jest tak drobniutka, że kiedy znikała wraz z głową poza oparciem stalli, myślano sobie pewnie, że pochyla głowę nad Pismem. W istocie jednak Salome kucnęła na podłodze, przesunęła się po niej i uklękła, wciąż zwrócona twarzą do kaznodziei. Gdyby Kalwin otworzył oczy, pomyślałby chyba, że okrągłolica dzieweczka w perskim stroju klęczy przed nim w niemej adoracji. Prawda okazała się nie tak bałwochwalcza. Nadia także uwielbia takie sytuacje. Ma ogromne poczucie humoru. Mówi, że sceny takie są piquant. Salome wpełza mi więc między nogi, ustawiona plecami, i zadziera kaftanik (wciąż mokry) ukazując mi oba pośladki. Majtek ni śladu. Nadia na dobre zabiera się do pracy nad mym twardym narzędziem - smaga nim mianowicie mą perską dzieweczkę po pupie. Ciepła rózga gwoli moralnej naprawy. Najlepszy oręż na świecie. Nadia każe mi się pochylić w ławie, bym udawał zasłuchanego, który wytęża ucho, by wychwycić każde słówko Kalwina. Tak naprawdę pozwalam Nadii w ten sposób okładać moim wzwodem Pupę Salome. Salome zaś wierci się i wierci. Nawet gdybym próbował, nie mógłbym już powstrzymać mej dwójki. Inna rzecz, że nie próbowałem wstrzymywać. Za późno. Takim sposobem Nadia wnet mnie doprowadziła do mety, tłukąc moim kutasem o pośladki Salome. Salome zaś doznała ekstazy (poznałem od razu), gdy poczuła na całych pośladkach dotyk gołego nasienia. A Nadia? Bóg wie, czy Nadia w ogóle wie, co to orgazm. Najbardziej się Podnieca, kiedy uda jej się podniecić innych. Moja Nadia to prawdziwy rosyjski lodowiec. Nie wygląda jednak na zmartwioną całą sytuacją. W tejże samej chwili Kalwin otworzył oczy! Co więcej, obrzucił nas wzrokiem. Przez sekundę myślałem, że już koniec z nami. Że Kalwin rozryczy się na nas. Że wskaże palcem. Że zostaniemy pojmani. Że spalą nas na rynku w przytomności całej ludności Szwajcarii (750 tysięcy dusz). Niemoralność. Bluźnierstwo. Perwersje. Ciekawe, czy Kalwin słyszał o sekcie gnostyków, która się niegdyś zabawiała w ten sam sposób? Mam na myśli sektę, która z miłosnego aktu uczyniła kolejny sakrament. Sektę katarów. Ich doktryna przypominała wierzenia bogomiłów z Bułgarii. W Niemczech katarowie istnieli raptem dwieście lat temu. Sam nie jestem katarem i wierzę tylko w siłę wolnej woli. Francuski Jaś okazał się krótkowidzem. Ślepowron zamrugał tylko. Wciągnął powietrze w nozdrza. Z kaftanika Salome szedł jak kadzidło w powietrze korzenny aromat spermy. Kalwin jak nie kichnie! Kazanie potoczyło się dalej. Astmatycznie. I dogmatycznie. Dalej. O żołnierzach i diabłach. Oczy zacisnęły się znowu. Kaznodzieja znów się zakołysał na wysokich obcasach. Nadia wycisnęła mi z jąder ostatnią kropelkę. Salome z poważną minką wstała i wyszła. Nie wiem, czemu tak uczyniła. Ot, wyszła. Nadia w skupieniu utkała mój instrument pod kaftan i zapięła mi kolejne guziki. Wyśliznęła mi dłoń spod opończy. Wsunęła ją na powrót do mufki. Przez pozostałą część kazania gapiła się w przestrzeń, z zimnym wzrokiem, w którym były stepy, wilki i śnieg. Ufff! Zapomniałem całej reszty Kał winowego kazania. Kiedy skończył prawić, zaśpiewaliśmy wszyscy hymn kościelny. Prócz Fausta, śpiewaliśmy wszyscy (dziewczęta naśladowały melodię, każda w swoim języku, bo choć nie znały słów, kochają śpiewy. Zastanawiałem się, dokąd poszła Salome. Faust okazał się zbyt pijany, by śpiewać. Wstał ciężko i otwierał ta do taktu. Ruszał też wargami, lecz nie śpiewał. Może i lepiej. Faust ma głos jak gawron, któremu przerdzewiało gardło. Między linijkami hymnu odbijało mu się leciutko. Bardzo nabożny odgłos. Tylko gdzie się podziała Salome? Czy Faust spostrzegł, czym to się zabawiamy? Nie sądzę. Nie dał tego po sobie poznać. Gdzie jest Salome? Nie wiem. Wyszła ze zboru w swoim kaftaniku. Odeszła boczną nawą. Odeszła... Co to znaczy? Spodziewałem się ją znaleźć w oberży. Spotkałem tam tylko Helenę, z miną kwaśną. Zapytałem, czy nie widziała Salome wychodzącej z kościoła. Helena na to, że nie. Musiała odstąpić od portalu i wrócić przez deszcz na kwaterę, zanim Salome wyszła. Dokąd jednak poszła Salome? Gdzie mi zniknęła? Do chwili kiedy piszę te słowa - o północy, 2 marca - nie znalazłem po niej ani śladu. Moja miła uczennica Zaratustry przepadła! Domyślam się, że ktoś ją porwał, biedactwo. W oberży owszem, nawet miło. Ale to szwajcarskie żarcie! Wygląda, że jedzą tylko roztopiony ser. Helena nie tknęła sera. Dała do zrozumienia, że nie je na złość Faustowi. - Łazić po protestanckich kirchach! - parsknęła. - Marnowanie czasu! To nie jest prawdziwa wiara, sami wiecie... - Cóż prawda? - podsunął jej Faust. - Sam powiedz, modlą się tam tylko i każą - tłumaczyła Helena. - Bóg i tak ich nie słucha, bo gdzieżby? Nic nie robią, tylko gadają. Kazania, modlitwy... Żadnych atrakcji. Ponad misą z serem posłałem uśmiech mojej Nadii. Nadia jednak mówi tylko po rosyjsku. Nie zrozumiała więc przyczyny uśmiechu. Nieco później Faust wyszedł rozprostować kości. Nie szedłem za nim, pewien, że wyszedł na poszukiwanie burdeliku. W obecnym nastroju Helenę na pewno zdejmie jeden z owych „bólów głowy". Faust musi gdzie indziej szukać pociechy duchowej. Jedno przyznam, gdy w grę wchodzi nasz magus secundus. Nigdy się nie przystawia do moich dziewcząt. Sam znalazł dla mnie owych siedem ślicznotek i oddał mi je w wyłączne władanie. Taką mamy nie pisaną zasadę. Dziewczęta też jej nie łamią, bo która mogłaby zasmakować w takim strachu na wróble? W takim kocurzydle? Nie chciało mi się podążyć za Faustem, a powinienem. Czekałem jednakowoż na powrót Salome i umilałem sobie czas oczekiwania partyjką kart z Jane, Justyną i Zulejką. Justyna oszukiwała, lecz wcale mi to nie przeszkadzało. Sam nigdy nie oszukuję przy kartach, ale nie protestuję, gdy czynią to inni. Gdy Faust powrócił, wszystkie panie dawno już poszły do łóżka. Układałem przy ogniu pasjansa. - Salome dalej ani śladu? - spytałem. Faust pijacko potrząsnął głową. Za nim pętał się osobliwy czarny pies. Faust usiadł i zaczął iskać psa. - Szatan, do nogi! - rozkazał. Pies polizał go w rękę. Chudy jak szkielet. Nie wiem, gdzie Faust takiego znalazł. Faust podniósł zresztą wzrok, spodziewając się pytań z mej strony. O nic nie zapytałem. - Na pewno ją porwano - zacząłem. - Powinniśmy zawiadomić władze. - Dobry, dobry Szatan - rozpływał się tymczasem Faust. Siedziałem tak, nie wiedząc, co dalej. Nic mi nie przychodziło do głowy. Jakże tu wytłumaczyć strażnikom, że zaginiona to piętnastoletnia wyznawczyni Zaratustry, z klejnotem pośrodku czoła i plamą spermy na kaftanie zwanym pirahanem? Poza tym, może wróci do jutra? Może poszła szlifować bruki? Faust był zbyt pijany, by gadać z nim na temat zniknięcia. Wyszedłem. Ruszyłem do izby, uporządkować fakty. Czyżby już tylko sześć? 154 Wychodząc poklepałem psa. Zdumiało to Herr Doktora. Pies też był chyba zdumiony. 8. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej Rankiem przez jakiś czas jechałem ramię w ramię z Faustem. Droga była na to wystarczająco bezpieczna. Wyjechaliśmy z Bazylei przez drewniany most ponad rzeką, skręcając na główny gościniec przez nadreńskie równiny. Na drodze ogromne zatory. Zaraz za Munchenstein spotkaliśmy maszerujące wojsko. Wojacy szli nam naprzeciw, ku Bazylei. (Czyżby po to, aby się przyłączyć do Kalwinowej armii żołnierzy Chrystusa?) Piki, arkebuzy, hakownice, miecze, pałki i kusze. Musieliśmy zjechać z gościńca, by przepuścić to tałatajstwo. Helena w dalszym ciągu marudziła. Dziś miała na sobie zielony habicik do konnej jazdy. Doskonale pasował do jej cery. Helena również mocno zzieleniała, a kiedy spodziewała się, że nikt nie patrzy, faszerowała się małymi pigułkami. Przystanek wymuszony przez wojska dostarczył mi upragnionej okazji. Trzeba było zdybać Fausta wcześnie, zanim zakwasi go powszedni potop winiaku. - Ty, Faust! - zacząłem. - Salome zniknęła. Faust powściągliwie zrobił zeza. - Wiem - odparł. - Skoro tak, to co się z nią stało? - Wróciła do domu. Powiedział to i zapatrzył się w dal. Pod kopytami jego konia plątał się wynędzniały czarny pies. Koń nie zaakceptował nowego kompana. Wygląda, że przybłęda przykleił się do nas na dobre. Szatan! Wspólnik w spisku na życie papieża Pawła III? - Do domu, to znaczy do Persji? - zdziwiłem się trochę. - Do Isfahanu? Chyba sobie kpisz, Fauście! - Skoro kpię, dlaczego się nie śmiejesz? - zapytał Faust. Helena pociągnęła nosem i sztywno wyprostowała się w siodle. Je) zielonkawa twarz harmonizowała ze stokami Jury. Mrugnął do niej żołnierz w fioletowych pludrach i z arkebuzem. 155 - Bez żartów - uciąłem. - Salome nie mogła przecież sama wy,| ruszyć do Persji. Wojsko minęło nas wreszcie. Wszyscy żołdacy pożerali wzrokiem moje dziewczęta. Zulejka pomachała ręką, kiedy ostatni woje uczynił szczególnie obsceniczny ruch swoim orężem. Zulejka trochę się zaczęła zapominać. Widzę, że zanim dotrzemy do Rzymu przyjdzie mi wpoić jej trochę powagi. Faust pociągnął z flaszki. - Powróciła do domu - burknął - twoja Salome. - Musi być jakieś inne wytłumaczenie. - Wcale nie musi - odrzekł. Helena połknęła pigułkę. Bóg. wie, od jakiego bazylejskiego szarlatana wyłudziła te medykamenty. Faust otarł sobie usta. Ruszyliśmy dalej. 9. Dwie rzeki, w tym jedna czerwona Dzisiaj nie padało. Przestwór był jasny i ciepły. Na drzewach młode pędy. Zerwałem ich trochę, by mieć czym nakarmić Ake, cocke'a. Małpik może się obejść przez jakiś czas bez ptaszków i reszty czarciego jadłospisu. Skoro Wielki Post, niech pości. Nie sobie gryzie pąki. Niech zatęskni za krwią. Niech zdechnie. Przejechaliśmy most. Wody rzeki w dole były czerwone. - Ty, Faust - mówię - te wojska musiały stoczyć bitwę! - Wcale nie musiały - orzekł Faust. Helena zrobiła znak krzyża, plaskając się po biuście. - Janie, każ Wagnerowi jechać z tyłu. Tu tak niebezpiecznie! - Bitwa, i już po bitwie - stwierdziłem, obserwując nadrzec2 łąki. Łęgi były puste i spokojne. Ani skrawka zdeptanej trawy, trupów ani widu. A jednak... czerwona rzeka. Dziwna sprawa. - Zrobią na nas zasadzkę - zawodziła Helena. - Obrabują na Zgwałcą! Rozsiekają nas na tysiąc kawałków! Minął nas tymczasem dominikański mnich w czarnym habicie i na kudłatym osiołku. - Dzień dobry. Niech Bóg prowadzi! - tyle nam powiedział. - To główny gościniec do Moutier - uzmysłowiłem Helenie. Droga taka, że nie ma bezpieczniejszej. Herr Doktorze, musi być... 156 musi i musi! - sarknął Faust. - Zmykaj na tył! do mnie jednak, widząc, że Helena nie patrzy. Powróciłem na posterunek w ariergardzie. Dziewczęta śpiewały. Sześć różnych języków, pieśń jedna i ta sarna Szkoda, że nie znam jej tytułu. Wjeżdżając do Moutier minęliśmy następny most. Tym razem rzeka była kryształowo czysta, bez śladu czerwieni. Płynęła poprzez łąki, rozkosznym strumieniem zginając pochylone ad nią trawy na lewym brzegu. Na wodzie spokojne falki. Woda przejrzysta. Fajnie. Ściągnąłem wodze. Koń aż po brzuch wkroczył w nurt. Pozwoliłem się wyprzedzić reszcie, nim ruszyłem za nimi galopem. Galopowało się świetnie. Pyszne uczucie. Kiedy wjechaliśmy do Moutier, Faust orzekł, że stajemy na nocleg. Zrobiliśmy dwadzieścia pięć mil. Nie ma sprawy. Tyle że to bardzo niewiele. Nigdy się chyba nie dowiem, dlaczego nie przyśpieszyliśmy tempa i nie dojechaliśmy za dnia do Solothurn. Może kwestia znużenia Heleny. Może tak chciał nasz chudy, nędzny kundel. Cały dzień wlókł się z wolna za Faustem. Jeszcze nie słyszałem, by Helena wspomniała słowem o tym psie. Nie sądzę, tak czy owak, by bardzo ją rajcował czarny pies, który się wabi Szatan. We wszystkich zajazdach tłok. Faust znalazł wreszcie w lepszym przybytku pokoik dla siebie i Heleny. Sam muszę się zadowolić pchlim rajem, podobnie oczywiście jak dziewczęta, które po cichu utyskują. Żadna nie poskarżyła się głośno, jedynie Jane spryskała wszystkie kąty perfumą. Sam dorzuciłem kadzidła do ognia, lecz niewiele pomogło. Wiatr wieje w złą stronę, więc dym szczypie tylko w oczy. Wjechaliśmy w kraj katolików. Ach, Szwajcarzy! Och, Szwajcario! Ziemio topionego sera i innych wybryków! Bazyleja Jasia Francuzika jest tak protestancka (w połowie), jak tylko mogła sobie wymarzyć Reformacja. W Moutier jednakże wszystkim włada papież, czego znać dowody. Ba, w Dzień Wniebowstąpienia wystawiają figurę Jezusa przez dziurę kościelnej podłodze, by wywindować ją na sznurach i blokach zez drugą zapadnię w suficie. Oto symbol religii w Moutier. 157 Następny? Bardzo proszę. Weźcie taką Żelazną Dziewicę. Dziewica stoi na placu, tuż przed największym kościołem, właściwie już na moście. Pod mostem jest młyn. Owa Żelazna Dziewica służy do egzekucji na nieposłusznych dzieciach. Jeżeli dziecko tak się zachowuje, że rodzice nie potrafią go nijak okiełznać, a nadto popełni przestępstwo, rodzice zaś chcą się pozbyć pociechy, przyprowadza się bachora na plac, by ucałował Dziewicę. Dziewica rozwiera żelazne ramiona. Dziecko musi ją pocałować. Maszyneria działa w taki sposób, że kiedy dotknie się warg, ramiona posągu zamykają się z taką siłą, iż gruchoczą dziecko na śmierć. Następnie znów się otwierają, pozwalając zmiażdżonemu ciału spaść do młyna. Młyn miele ciało na kawałki, które unosi woda. Czy to krew Żelaznej Dziewicy barwiła rzekę, którąśmy dziś przekraczali? Jeśli tak, dlaczego nie zabarwiła drugiej rzeki, tej bliżej Moutier? Przejrzałem dostępne mi mapy, ale nie ma na nich żadnej z rzek. Szwajcarska kartografia pozostawia wiele do życzenia. 10. Relikwijka dla dostojnej pani Czekałem z dziewczętami u drzwi wytwornego zajazdu, gdzie stanęli na noc Faust z Heleną, kiedy na podwórzec wpada, wyobraźcie sobie, jakiś jeździec. Na łbie ma piracki kapelusz, tyle że zamiast czaszki z piszczelami zawiesił sobie na nim Ukrzyżowanie w wersji nie ocenzurowanej. Kosztowny wierzchowiec. Futrzane paputki. Juki dosłownie oblepione watykańskimi pieczęciami. Słowem, sprzedawca odpustów. Gdy tylko wpadł mi w oko, wiedziałem, co się święci. Przynajmniej co się tyczy wczesnego wyjazdu. Ledwie przekupień zdążył potrząsnąć swym dzwonkiem, gdy już uchyla się okno na piętrze. Helena! 158 Moje modły zostały wysłuchane! - pieje, patrząc w dół i pasąc widokiem księżego złodzieja z workiem watykańskich sztuczek. - Jak zwykle! - dodaje. Przekupień zamiata kurze kapeluszem. - co przywiozłeś? - pyta go Helena. - odpusty, dostojna pani. Mam ich tyle, że wystarczą ci do końca czyśćca. Helena zadarła nos do nieboskłonu. - Idę wprost do nieba - obwieściła. - Mym celem jest niebo, nie czyściec. Obiecała mi to Pewna Bardzo Ważna Osobistość. Przekupień znów się skłonił. Kłaniał się bardzo fantazyjnie. Musiał wiele podróżować po Oriencie. - Dostojna pani! - wydał z siebie okrzyk. - Skoro tak, może to u ciebie kapnie mi odpuścik? - Jest twój - przyobiecała łaskawie Helena. - Mam jednak inne specjały - ciągnie księżyk kupiec, wskazując na papieskie juki. - Mam rzeczy ważniejsze! - Uch! Relikwie! - zaskrzeczy Helena. - Nie odchodź! Niczego nie sprzedawaj tymczasem! Nie ciskaj swoich skarbów przed tego niewiernego ani przed jego świnie! Ja już, już schodzę, tylko się trochę przypudruję! Sprzedawca odpustów medytował w cichości nad parą futrzanych papuci, dopóki Helena nie stanęła na podwórcu. Był zeń kawał tłustego kretyna. Wyglądem przywodził na myśl jajko. Helena jęła mu przetrząsać juki. - Czy nie interesuje szanownej pani cal kwadratowy żagla z rybackiej łodzi samego św. Piotra? Przysiadłem na korycie. Łatwo było poznać, że interesy idą pierwszorzędnie. Jane i pozostałym dziewczętom powiedziałem, że równie dobrze mogą się wybrać na spacer. Sprzedawca relikwii demonstrował tymczasem Helenie zalety okrwawionej czapeczki, która w swoim czasie należała do jednej z młodocianych ofiar Rzezi Niewiniątek, jaką wyprawił był Herod. Nagle wytoczył się na podwórzec Faust, z obliczem białym od piany. W ręku Faust dzierżył brzytwę. Okropnie go poza tym trzęsło. Za nim dreptał właściciel zajazdu, dźwigając krzesełko 2 oparciem. - Postaw je na słońcu - polecił Faust. - Ja tak lubię słońce. No, no. 159 Krzesło staje więc na porannym słoneczku, a Faust rozsiada się, odchyla głowę, po czym wręcza mi brzytwę. Musiałem go ogolić. Tymczasem Helena wciąż suszy głowę handlarzowi. Przekupień najwyraźniej lubi, kiedy mu suszyć głowę. - Może gwoździk ze Świętego Krzyża? - Nie, proszę coś mniej wulgarnego! - Tylko uważaj, żebyś równo mi podgolił wąsy... Uważałem, by zachować symetrię pary absurdalnych wąsisk Fausta, a zarazem słuchałem, jak Helena zawraca mu głowę, próbując wycisnąć grubą sakiewkę talarów w zamian za najświetniejszy okaz z worka. - Unikalna, to jest unikatowa relikwia, o dostojna pani! Przepiękna! Jak nowa! Pióro ze skrzydła Archanioła Gabriela, upuszczone w chwili Zwiastowania! Udało mi się zadrasnąć Fausta w grdykę. Helena piała i rozpływała się nad piórkiem. Pomknęła z powrotem na pokoje. Spodziewałem się, że wyjdzie stamtąd z piórem zatkniętym w kapelusz. Nic podobnego. Ukryła je gdzieś przy sobie, pod szkarłatnym kostiumikiem do jazdy konnej. Gdzie, boję się nawet domyślać. Nim jeszcze wyszła, przekupień zniknął, zwyczajem handlarzy odpustów. Nie wierzył własnemu szczęściu. Pędząc, błogosławił siebie i wierzchowca kropidłem z wodą święconą. Faust nadal siedział tylko i chrząkał. Poskrobał się paznokciami w policzek, oceniając moje golenie. Potem zaczął się zabawiać lusterkiem, puszczać zajączki i migotać nimi po podwórcu. Zaświecił mi w oczy. Na dwór wyskoczył pies. Żeby przerwać puszczanie zajączków, zadałem Faustowi pytanie, którego się po mnie spodziewał. - Dostałem tego psa od Kalwina - wyjaśnił od razu. - Daruj sobie, proszę! - fuknąłem. - Przecież to zwykły przybłęda! - daję głowę, że nie przybłęda - Faust na to. - Pies Kalwina jak złoto. Szatan! Szatan, do nory! - Czy nie chciałeś powiedzieć „do nogi"? - zapytałem. Faust wyszczerzył się do swego kundla. Poskrobał go za uszami, które sprawiały wrażenie, że jeśli je za mocno podrapać, same odpadną. - Ściślej mówiąc - zacząłem - uważam, że prawidłowa metoda to w tym wypadku nie „nora" i nie „noga". Musisz krzyknąć „Stań za mną, Szatanie!" psiur podbiegł do nas wesoło i spróbował polizać mnie w rękę. Nie zatrzymując się dałem mu kopniaka. Potem się odwróciłem do Fausta. - Wyszło szydło z worka! - parsknąłem. - Septentrio! - Ciekaw byłem, jak prędko się domyślisz. - Jedno z wymyślnych słówek twojego siwawego mnicha! przypomniałem. - Mówił ci, że włada częścią świata od Septentrio do Równoleżnika. - W imieniu Diabła - przypomniał mi Faust. - W imieniu mojej dupy - sprostowałem. Faust zrobił głupią minę i oblizał wargi. - No, wiesz, Kusiu, to już kawał czasu, odkąd mi dawałeś... - Spierdalaj! - przerwałem, dodając: - Do swojego Septentrio! 11. Lekka śmierć i ciężkie piłowanie Ruszyłem dotrzymać kompanii dziewczętom, które siedziały sobie, wijąc wianki i patrząc, jak Żelazna Dziewica kruszy pierwszą tego ranka ofiarę. Był nią chłopaczyna w wieku lat jedenastu. Na oko nawet podobny do mnie - do mnie sprzed wielu lat. Z lat dzieciństwa w Wartburgu. Faust i Helena dołączyli do nas po jakimś czasie. Kiedy wyczłapaliśmy za mury miejskie i puściliśmy się w drogę, dzwony w Moutier już wybijały południe. A droga... Potworna! Pięła się stromo w górę, wcale nie stając się od tego krótsza. Gościniec omijał dwie góry, to jest Hasenmatt i Weissenstein, niczym mchem obrośnięte kosmatym lasem i spowite oparem. Ciężkie piłowanie! Wlokłem się na samiutkim końcu naszej powolnej kawalkady. 161 Jadąc, obracałem w palcach swój talizman, z braku lepszych rozrywek. Dokładnie jak się tego spodziewałem, cienka pozłotka zaczęła natychmiast odłazić, a spod spodu wyzierał metal, który przypominał zwykłe, czarne żelazo. Droga dłużyła się niepomiernie. Dłużyła i wspinała. Kiedy poprzez przełęcz dotarliśmy nareszcie do Solothurn, gdzie czekało hospicjum dla pielgrzymów, słanialiśmy się na nogach. W mięsie na talerzu znalazłem robaki. Przejechaliśmy dzisiaj raptem dziesięć mil, ale czuję się, jakbym ujechał pięćdziesiąt. Najgorsze dopiero przed nami. Przed nami - Alpy. Czuję nosem ich ziąb. 12. Obiadki Szatana - W jakim rozumieniu - spytałem - jest to pies Jana Kalwina? ' - W najlepszym rozumieniu - odrzekł Faust. - Kalwin dawał Szatanowi suchary. - Kalwin? - A Kalwin. - Kalwin dawał temu psu suchary? - I kości, jeśli się akurat trafiły. Z pewnością. Głowiznę. W ogóle podroby. - Chyba niezbyt często, patrząc na to zwierzę. - Krytykujesz Kalwina? - Grzech patrzeć na to bydlę - uciąłem. - Sam zobacz, widać mu każdziutkie żebro, nie? Zaraz poznać, jak francuski Jaś lubi pieski! - Tuszę, że pies musiał się zadowolić tym samym wiktem, co Kalwin - przypomniał mi Faust. - Szatan to piesasceta. - A ty chcesz go w takim stanie pognać aż do Rzymu? - Nie będę go do niczego zmuszał - Faust swoim zwyczajem wyszczerzył zęby. - Szatan poszedł za mną, kiedy się rozstawałem z Kalwinem, i kwita. - W takim razie po co się spotykałeś z Kalwinem? - Z oczywistych względów. 162 - po co tyle fatygi? - naciskałem. - Przecież już cię o nic nie j boleć główka. Jeszcze tylko sprzątniesz Jego świątobliwość, i spokój. Faust wzruszył ramionami. - Tak czy owak, zajmuje mnie samo zjawisko. - Zjawisko potępienia? - Nazywaj to, jak zechcesz. - l cóż takiego miał ci monsieur Kalwin do powiedzenia, co się tyczy technicznych szczególików potępienia? ' - A, nic nowego. - Tyle masz tylko w zanadrzu? - Nie chcesz chyba, Kusiu, żebym ci pokazał moje zanadrze, co? - Nie zmieniaj mi tu tematu. - Niczego innego nie pragnę. - Niech cię diabli! Czegoś się dowiedział od Kalwina? Faust przypiął się do saraceńskiej flaszy. Popija Ł niej we wnętrzach, nie na dworze. Wreszcie usłyszałem: - Czy zacząłeś spisywać mą historię? Tak się właśnie odezwał. Udawałem, że patrzę za okno. Dwa dni dzieliły nas jeszcze od fety na cześć św. Tomasza z Akwinu, doktora angelologii. Czy anioł, podróżujący (powiedzmy) ze Staufen w Bryzgowii do Rzymu, musiałby zmarnować cały boży dzionek na pogaduszki o psim żarciu, i to w jakiejś zakazanej szwajcarskiej dziurze pośrodku szwajcarskiej dziczy? Przekonałem się, że słońce znika już za horyzontem. Na południu nic, tylko ta niewydarzona plątanina Alp. A my nadal tkwimy w Solothurn. - Jeszcze jeden dzień licho wzięło - zauważyłeś Helena słabuje. Mówiłem ci, żeby jej nie zabierać do Rzymu. - Mówiłeś, owszem. Mówiłeś też, że nasze wiekopomne dzieło nie jest zajęciem dla niewiast. A zaraz potem orzekłeś, że co do kobiet, sam zabierzesz ich siedem! Aż gwizdnąłem. - Już tylko sześć. A powiedz... Co się stało z Salome? - Wróciła tam, skąd przyszła - uciął Faust. - Chcesz powiedzieć, że wróciła do Wieży? - Nie do Wieży, tylko tam, skąd przyszła. Ile już napisałeś? - Nie za dużo. Ale wracając jeszcze do Salome... - Więc jednak piszesz? - Przecież wiesz, że piszę - zacząłem. - Włamałeś się do mojej! izby i grzebałeś mi tam, żeby znaleźć rękopis, może zaprzeczysz? Faust smarował sobie bąbel masłem. - W Popielec - dodałem. - Co, Herr Szpieg ma sklerozę? Faust nalał mi kielicha. Czy raczej - wyszczerbiony kubek pielgrzymi. Nie tknąłem trunku. - Przyznaj się! - Wydaje mi się, że nasza mała wycieczka zaczyna ci, niestety uderzać do głowy - mruknął Faust. - Chcesz powiedzieć, że to nie ty? - Że co nie ja? - Że to nie ty mnie szpiegowałeś? Że nie grzebałeś mi w papierach? Faust nalał pielgrzymi kubek także sobie. Jego naczynie okazało] się mniej wyszczerbione. - Ja nie musiałbym tego robić - orzekł. Myślałem, że dostanę cholery. Męczydusza zaczął na to drapać psa za uszami. Jedno ucho psiska sterczy do góry, drugie smętnie obwisa, a całe stworzenie wygląda w rezultacie jak przekręcone. Kundel, czarny jak smoła, jeśli nie liczyć czerwonych i krwawiących odleżyn. - Leżeć, Szatan! - warknął Faust. - Dobry, dobry Szatan! - Czy tak go nazwał Kalwin? - jąłem naciskać dalej. - Właśnie „Szatan"? Chyba nie chcesz mi wmówić, że Jan Kalwin miał psa który się wabi Szatan! I że go podarował właśnie tobie! - Kalwin nie podarował mi Szatana - wytłumaczył Faust. - Już ci mówiłem, że Szatan powlókł się za mną. - No, i fajno. A jak go wołał Kalwin, kiedy był jeszcze jego właścicielem, co? Kiedy był jego panem? - Nie wiem, jak Szatan wabił się u Kalwina - przyznał nareszcie Faust. - Domyślam się, że przychodził do niego na każde zawołanie, ale iż nie słyszałem nigdy, jak Kalwin go woła, nie wiem jakim się posługiwał imieniem. Do mnie ten sam pies przybiegaj kiedy wołam „Szatan!", i dlatego tak się teraz wabi. Mówiąc to, Faust dopił resztkę winiaku ze swojego kubka i sięgnął po następny kubek, ten mój. Druga porcja zniknęła w mgnieniu oka. - Poszedłeś do Kalwina w sprawie psa - zauważyłem. - To do Poszedłem do Kalwina rozmówić się w kwestii Szatana. - Tego Szatana czy może naczelnego wodza wojsk piekła? - Ho, ho! Coś tam jednak usłyszałeś! - Faust uniósł krzaczaste brwi i zerknął na mnie złośliwie. Czułem się jak przyłapany na gorącym uczynku. Jestem jednak pewien, że tamtego dnia, w półmroku kirchy Jana Kalwina, Faust nie mógł widzieć, cośmy wyrabiali We trójkę. Ława była tak głęboka, tak - pamiętam - przytulna... Na pewno nic nie zauważył, nawet gdyby okazał się obdarzony sokolim wzrokiem. Po pijanemu nawet sokół ma małe, mętne oczka. - Kalwin to głupstwo - rzucił naraz Faust. Kroplą winiaku wymazał pamięć teologa. - Co innego ten jego kundel - dodałem. Faust nadal wylewał sobie winiak na dłoń. Gdy skończył, wyciągnął pełną płynu dłoń do psa. Szatan polizał i zaraz zaczął chłeptać trunek. - Wracając do Salome... - zacząłem znowu. - Łatwo przyszła, łatwo poszła - usłyszałem. - Nie zawracaj sobie głowy Salome. A wiesz, Diabeł to nie kto inny, jak mój szwagier. - Twój szwagier? - Tak. Diabeł. Mój powinowaty. - Czy wynika z tego, że Helena to jego siostra? - Nie jestem żonaty z Heleną. - Z nikim nie jesteś żonaty. Dobrze, ale w takim razie skąd powinowactwo z Diabłem? - Bo takie są fakty - oświecił mnie Faust. - Zapisz to zaraz w książce. Diabeł to mój powinowaty. A Faust to ciężki przypadek. Kliniczny. - Ale jutro ruszamy dalej? - upewniłem się jeszcze. - To będzie zależało od Heleny. - Którędy przekroczymy Alpy? Przez Świętego Gottharda? - Prosto do Rzymu. Jak najkrótszą drogą. Do Rzymu! - rzekł zamknął oczy. 165 Zaraz zachrapał. Pies także zachrapał, skulony u jego buciorów. Tkwiłem przy nich, zajęty własnymi myślami. „Wagnerze - rzekłem sam do siebie w myślach - Może powinieneś się uchlać tak; bardzo, żeby zrozumieć, o co tutaj chodzi? Jakim cudem da się na trzeźwo zrozumieć pijaka?" Nie chciałem jednak wcale pójść śladami Fausta. Chciałem go tylko zrozumieć. Różnica wydawała mi się w tamtej chwili piramidalna. No, no. Gdy to piszę, sam nie bardzo wiem, gdzie tu widziałem różnicę. Ponad równiną rzeki Aare spojrzałem na białe przedproża Alp. Niebo szczało deszczem. Część kropel zmieniała się po drodze w śnieżne płatki. - Kalwin powiedział mi tylko jedną ciekawostkę. Drgnąłem. Faust nadal miał zamknięte oczy. Widocznie mówił przez sen. - Mówił mi mianowicie, dlaczego słońce robi się o zmierzchu czerwone - ciągnął kwestię Faust. - Dlaczego słońce robi się o zmierzchu czerwone? - zapytałem. - Bo idzie do piekła - wymamrotał Faust. Wstałem, by wrócić do swojej izby w gospodzie. Istnieją ilościowe granice dla gówna, jakie da się mi wcisnąć. W progu Faust zawołał za mną jeszcze: - Pamiętaj, synu... A jeśli o czymś zapomnisz, Akercocke ci pomoże. 13. Zagłada Pewnie to dlatego próbowałem dzisiaj zamordować Akercocke'a. Zaraz. Zamordować? Chciałem powiedzieć „zabić". Morderstwo implikuje obecność duszy. Akercocke nie ma duszy. Akercocke to tylko zwykła małpa. Dlatego spróbowałem dzisiaj za wszelką cenę pozbyć się zasrańca. O rany. Próbowaliście może kiedyś zabić zwierzę, którego się brzydzicie dotknąć? Trudna sprawa. Trucizna, jak już mówiłem, nie działa. Akercocke tylko się po niej oblizuje. Nie chciało mi się 166 koś otwierać klatki. Nie miałem się jak dobrać. Jakby tu zgładzić małpika, tak, aby go nie tknąć Palcem? No, jak? Przyszły mi do głowy dwie metody. W myśl pierwszej, wychodząc z założenia, że małpa lubi naśladować wszystko, co zobaczy, zacząłem się golić przy klatce i udałem, że podrzynam sobie gardło. Najpierw dokładnie namydliłem brodę, a potem wielką brzytwą jąłem się gładzić po grdyce. Akercocke nie spuszczał ze mnie oka. Wyglądało, że zajęła go żywo ta czynność. Kiedy jednak wetknąłem mu do klatki rozbełtane mydło i brzytwę, wyobrażacie sobie, co skurwysyn zrobił? Mydło zaraz zeżarł. Brzytwą wzgardził. A potem paluszkami pokazał mi V. (Musiał podejrzeć, jak za plecami Fausta wystawiam różki z dwóch palców). Mało nie pękłem ze złości. Złapałem za klatkę i dawaj ją - do wora. Plan numer dwa. Pobiegłem wprost ku rzece. Rzeka Aare jest w Solothurn szeroko rozlana i bystra. Popędziłem na sam środek mostu. Dookoła nikogusieńko. Zamachnąłem się całym tułowiem, strącając wór, klatkę i Akercocke za poręcz, w nurt rzeki. I słyszałem potężny plusk, lecz wciąż się nie odwracałem, by choć spojrzeć. - No, spierdalanko, Akercocke! - westchnąłem. - Płyń z prądem! I dodałem jeszcze: - Amen. Okazało się jednak prędko, że wcale nie amen. Niech to Bóg drzwiami ściśnie. Pomalutku wróciłem do pielgrzymiego hospicjum, rozkoszując się nową wolnością i wonnym powietrzem poranka. Ani cienia winy. Przeciwnie. Czułem się jak nowo narodzony. Zatrzymałem nawet, by wręczyć feniga ślepemu żebrakowi. (Cisnął monetę w rynsztok, gdy zobaczył, że jest niemiecka). 167 Wszedłem od tyłu, przez stajnię, po drodze klepiąc swojego wierzchowca. I co? Na progu stoi starowina, wyobraźcie sobie. Sędziwy rybak. Włos długi i siwy, oczy rozpłomienione najpodlejszą, najbardziej absurdalną uczciwością, a w lewej ręce sieć. W prawej ręce zaś, tej uniesionej - oczywiście - mój mokry worek! - Wasza wielmożność raczyła upuścić woreczek. Nie sposób było zaprzeć się obrzydłego świętego. Musiałem udać wielką wdzięczność i zaofiarować w zamian nieco gotówki. Nieszczęście chciało, że starzec potrząsnął przecząco głową. - Bóg lepiej mnie wynagrodzi - oświadczył. Znowu powstrzymam się od komentarza. Ponieważ z worka nie dobiegał mnie najsłabszy odgłos życia, wracając do izby wciąż piastowałem w sercu promyczek nadziei. Mogłem sobie darować nadzieję. Rozsupłałem worek, który ociekał pochodnymi solothurneńskiej kanalizacji. W środku siedział Akercocke, szczerząc zębce, ze straszliwą miną. Kucał w klatce, zaciskając łapiętami uszy. Mała kąpiel w Aare najwyraźniej mu nie zaszkodziła. Mogłem w tamtej chwili przysiąc, że mam przed sobą jedną z tych figurek, które przedstawiają małpkę głuchą na wszelkie zło świata. Potem jednak małpik rozdziawił paszczękę i splunął mi prosto w gębę glutem śmierdzącej wody. Czyżbym miał pójść do grobu z małpiradłem jadącym okrakiem na trumnie? Ha, jeszcze zobaczymy. Nie wierzę w ludzką zagładę. Sądy ostateczne zostawiam Faustowi. Do mnie będzie należało ostatnie słowo, Herr Akercocke. 14. Igraszki z predestynacją Już drugi dzień przemarnowaliśmy cały w Solothurn. Wszystko dałoby się znieść, gdyby tylko hospicjum dla pielgrzymów nie było taką zaszczurzoną norą. Materace przesiąkły do cna kwaśną szczyną poprzednich pokoleń pątników, którzy najwyraźniej co 168 jednego siusiali pod siebie. Posłania roją się takoż od jadowych szwajcarskich pcheł. Żeby odstraszyć insekty, co wieczór kładę pod łóżko wiązkę gałązek morwy. Na pluskwy, których jest tu cały pułk, zabrakło mi sposobów. Ściany niby z papieru. Ostatnią nockę spędziłem z Justyną. Nie figlowaliśmy wcale, trzymaliśmy się tylko za ręce, w chwilach wolnych od pościgu za pchłami i od rozduszania pluskiew. Równie dobrze człowiek mógłby próbować zasnąć na jarmarku w dzień targowy. Na moje oko Helena była zdrowiuteńka. Na tyle zdrowa, by co świt walić na mszę, w sukni z czerwonego welwetu. Pochwaliła się później, że ksiądz pobłogosławił jej Gabriele pióro. Nie za dużo aby tej świętości? Podróżować nie mógł natomiast kto inny: sam Faust. Musi się zacząć ruszać, albo też trzeba go do tego zmusić, bo w innym wypadku stanie się zupełnym paralitykiem. Tragiczna historia. Komiczna. Jeden dzień przerwy w marszu, taki jak wczoraj, a już Faust' wytrąbia taką ilość trunku, że za nic nie potrafi utrzymać się w siodle. Wsadzicie go z jednej strony - zleci na łeb na drugą. Wciśnięcie mu buty w strzemiona - spieprzy się na dupę, ześlizgując się wzdłuż łba i szyi konia. Spędziłem przy Fauście całe popołudnie i wieczór, nie spuszczając go z oka. Pomogły mi w tym Jane i Nadia. Szło nam o to, by choć trochę wytrzeźwiał. Nie twierdzę, że się nam to udało, mimo że za naszą namową chodził i gadał. Napisałem, że chodził. Ha, nadal kica chwiejnie, jak nietoperz, który nie nawykł do długich, pieszych spacerów. Napisałem, że gadał. Owszem, udało mi się go skłonić do ględziarskiego popisu, z tych, w których się tak lubuje. Predestynacją! Gadaliśmy jak gęś z prosięciem na temat predestynacji. Na przykład, czy wzmiankuje się o niej w Starym Testamencie. (Owszem, Księga Wyjścia 32, 32). Przebacz jednak im ten grzech. A jeśli nie, to wymaż mię natychmiast z Twej księgi, którą napisałeś (cyt. wg Biblii Tysiąclecia - przyp. red.). 169 Albo czy daje się na ten temat do zrozumienia w Ewangelii, przykład ustami św. Pawła (List do Rzymian 8, 28-30). Następnie udało nam się przepruć pisma św. Augustyna i herezji Pelagiusza na tenże temat. Z kolei zajęliśmy się św. Prosperem z Akwitanii oraz Soborer Orańskim. Ciekawe (?), ale mój poczciwy błazen zdołał mi przy okazji uzmysłowić, iż mądralą, który obmyślił ów Sobór, był sam św. Cezariusz z Arles, a jego głównym oponentem okazał się semipelagiańczyk z Riez, imieniem Faustus! Ba, również św. Augustyn miał oponenta, który zwał się Faustus! Faustus z Milevis, co żył pod koniec IV wieku, manichejczyk. Zarys jego idei można odczytać w Augustiańskich pismach Contra Faustum Manichaeum. Kolejne śliwkirobaczywki na drzewie genealogicznym? A może kolejne inkarnacje mistrza? Wcielenia, jak Szymon Mag? Ciekawe, swoją drogą, dlaczego Herr Czubek zapomniał pochwalić się pośmiertną operacją zmiany płci i ubioru. Nie doszukiwał się mimo wszystko pokrewieństw z rzymską cesarzową Faustynq, złowrogą małżonką Marka Aureliusza, kiedy ten ostatni jeszcze psuł powietrze... Ale też pomyślcie sami: Jeden stary Niemiec i jeden młody Niemiaszek spacerują sobie po szwajcarskim miasteczku, zajęci dysputą na temat, czy istnieje aby jakieś boskie zrządzenie, w myśl którego niektórych facetów niezależnie od najlepszych chęci, czekają męki piekielne, a innych facetów atrakcje odwrotne. Starego Niemca podtrzymują cały czas z obu boków młodziutka Angielka i młoda Rosjanka. Niemiaszek cały czas ziewa, rozprawia zaś tylko dlatego, by starego rozerwać. Ładne rzeczy! Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru. Albowiem tych, których od wieków poznał, tych też przeznaczył na to, by się stali na wzór obrazu Jego Syna, aby On był pierworodnym między wielu braćmi. Tych zaś, których przeznaczył, tych też powołał, a których powołał - tych też usprawiedliwił, a których usprawiedliwił - tych też obdarzył chwałą (cyt. wg Biblii Tysiąclecia - przyp. red.) 170 Cała korzyść w tym, że Faust nie miał aż tyle okazji nażłopać się winiaku i podłego szwajcarskiego cienkusza. a swoją drogą, przez cały dzień stary nie zająknął się słówkiem temat swych widoków w Rzymie, jeśli chodzi o jedno i o drugie zadanie, czyli a) o spowiedź, która przytępi diabelskie nożyce, b) o zamach na życie i następny dwudziestoczteroletni kontrakt z Mefistofelesem. Może go płoszyła obecność mych dziewcząt? Lecz czemu, skoro Wadia ni w ząb nie rozumiała naszych rozmów, Jane zaś, nawet jeśli złapała tę czy ową frazę, nudziła się przy dyspucie jak mops? Zauważyłem, że w obecności dziewcząt Faust nigdy się nie chwali swoją kolekcją szmergli. Zaszczyt taki przypada wyłącznie mnie i Helenie. Co zaś do Heleny... Naszej Czkającej Panienki... Kiedy z Nadią i Jane zapakowaliśmy naszego Herr Pieniacza do łóżka, nawet wcześnie i nawet (jak na niego) mało zawianego, zaryzykowałem i spytałem Helenę, co sądzi o naszym czworonożnym koleżce, Szatanie. (Który to koleżka łaził za nami cały boży dzień po mieście, uczestnicząc w ten sposób w predestynacyjnych pogwarkach, lecz tego chyba nie muszę dodawać, co? Wlókł się z wywieszonym ozorem i tylko czasem wdawał się w potyczki z miejscowymi bernardynami). - Naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest opiekować się każdym zbłąkanym stworzeniem - orzekła Helena. - Nawet psem protestantów? - Psy to nie to samo co protestanci. - Ale to pies Kalwina. Rodowodowy protestant, przyznasz sama. Helena na marszczyła czółko. Naraz jednak obdarzyła mnie jednym ze swych „tolerancyjnych" uśmiechów. - Musimy kochać także braci, którym się zdarzyło pobłądzić oświeciła mnie. - A także ich psy. Zważ nadto, że psina sama się cofnęła ze złej drogi. Pieseczek porzucił Kalwina! Piesiulek poszedł za Janem! - Ale ten pies wabi się Szatan! Helenę przeszedł dreszcz. 171 Uczyniła znak krzyża. - Kto mówi, że ten pies się tak nazywa? Czy Kalwin? - Nie Kalwin. Faust. - Faust tak nie mówi. - Ale ja sam słyszałem. - Musiałeś się przesłyszeć - oświadczyła z wyższością Helena, l Ty zawsze wszystko popłaczesz! - A twoim zdaniem Faust jak na niego woła? - zapytałem. - Jak to, jak? Samson. - Nie Samson, tylko Szatan! - Masz osobliwe poczucie humoru - usłyszałem na to. - Bez niego długo bym tu nie wytrzymał. - Poza tym umyj sobie uszy, chłopcze. - Samson? - upewniłem się jeszcze. - Tak, właśnie. - Naprawdę twierdzisz, że kiedy Faust woła na to zwierzę „Szatan", chce powiedzieć po prostu „Samson"? - Samson - potwierdziła Helena. - Doskonałe imię dla pieska. - Takie samo jak u tego ślepca? U tego gościa ze Starego Testamentu, z włosami i z Delilą, i bez oczu? - Nie przypuszczam - orzekła Helena. - Imię pochodzi raczej od św. Samsona. - To był taki? - Święty Samson? Tak. Bardzo święty święty. Z Kornwalii. Z krainy, w której spędziłam dzieciństwo... - Z Walii - sprostowałem. - Czczony 28 lipca. 15. Dupenstoss Czyśmy zgubili drogę? Gdybyśmy ją tylko zgubili, życie byłoby; o wiele prostsze. 7 marca. Piąty dzień naszej wędrówki (podczas której okrągłe dwa dni przetryndaliśmy w zasranym Solothurn). O świcie usadziliśmy Fausta w siodle - Jane i ja, z pomocą Justyny oraz Nadii. Na pół śpiącego wsadziliśmy na konia. Jako balast posłużył winiak. Nie powiem, dzień udał się nad podziw. Ujechaliśmy dobre trzydzieści mil. 172 , jakich mil! Jaką drogą! Po jakich bezdrożach! Jeśli coś z tego umiem, to psy dupą szczekają. Kto je tam wie, czym szczekają. W ogóle nic nie wiadomo. Bawimy się niczym w marsz za panią matką, z zastrzeżeniem, iż nasza pani matka rozpoczęła łazęgę pijana, a z upływem zabawy wcale się nie stawała bardziej trzeźwa, przeciwnie. Sprawdzałem nasz szlak na mapach i co rusz spinałem konia ostrogami, by nadążyć za czołem naszej chwiejnej kolumny. Próbowałem Faustowi klarować, że powinniśmy zmierzać najpierw na Burgdorf, a stamtąd na Brunig. Z Brunig już, tylko dwa kroki na przełęcz Świętego Gottharda. Taką trasę podpowiada rozsądek o ile można mówić w tej krainie o rozsądku! Dobra, już wam to wszystko rysuję. ________to zwykła trasa pątników. - • - to z kolei trasa, którą według mego rozeznania obraliśmy my. Faust nikogo nie słucha, na nic nie zważa i nie chce nawet rzucić okiem na moje mapy. Więcej - czy domyślacie się, w jaki sposób wytycza nam drogę? Idzie tam, gdzie go prowadzi ten pieprzony czarny kundel! Obserwowałem to. Ilekroć stawaliśmy na rozstajnych drogach, Faust zatrzymywał się i sprawdzał, który gościniec obierze sobie 173 pies. Powiedziałem „gościniec", ale większość ścieżek, którymi podążaliśmy przez cały dzień, to zwykłe koleiny pośród szwajcarskiej dziczy, a nie bita droga. To w dół, to znów pod górę, poprzez pustkowia pełne pniaków, gałęzi, wądołów. Idziemy tam, gdzie pies! Pies z nami! Zastanawiam się wręcz, jakim cudem nie trafiliśmy do punkt wyjścia. Trafiliśmy za to do wioski, która się zwie Dupenstoss. Bez komentarza. O ile wiem, można się będzie stąd przedostać do Brunig, o ile tylko Szatan, czyli Samson, zdążył tam sobie zakopać jakąś kość. Długi dzień. Rzekłbym, wyczerpujący. Leję się przez ręce. Do Dupenstoss wjechaliśmy dobrze po zmroku. To w dół, to w górę, a cały czas w kółeczko - tak to krążyliśmy po tutejszych niemożebnych „drogach", w pogoni za kundlem. Faust co rusz spadał z konia. Helena łykała pigułki. Wszystkie moje dziewczęta miały stracha, nawet Jane, nawet Nadia. Marguerite i Gretchen wyły zgodnym duetem. Na horyzoncie zaś nic, tylko | góry, góry i góry. Jedynie małpie podobało się chyba to wszystko. Akercocke przykucnął sobie w klatce, szczerzył zęby do śniegowych płatków, łapał je i zaraz lizał się po pazurach i paszczęce. Straciłem nadzieję, że na alpejskich szczytach trafi go wreszcie szlag. Rany boskie, ależ tu ziąb! Na dodatek w Dupenstoss nie ma nawet gospody. Dwóch dziadków, dwie babiny i koza. Oto macie cały Dupenstoss. Stanęliśmy na nocleg w kościele. Kimnę się z Zulejką na ławie. A Faust i Helena? Ni mniej, ni więcej, tylko na ambonie. 16. Łachotanie pstrążyka Rozpaliliśmy sobie w kościele ognisko. Faust potrzaskał kościelną ławę, a ja .porąbałem ją na drobne kawałki. Dzięki temu przynajmniej tu nie zamarzniemy, chociaż spać trzeba będzie oczywiście w ubraniach. Przy blasku tegoż ognia piszę niniejsze słowa. Justyna i Nadia pieką nam mięsiwo na rożnie. Konie stoją tuż obok, bo w bocznej kaplicy. Faust cisnął srebrnego talara dwójce dziadków z Dupenstoss. Wrócili zaraz z wiązką siana. Słyszę, jak konie chrupią siano, końskim zwyczajem poparskując, jak zawsze, kiedy zwęszą, że kroi się wielki mróz. Marguerite i Gretchen moszczą już na ławach posłanie z kożuchów i siodeł. Kożuchy na okrycie, siodła dla wygody pod głowę. Będę spał z Zulejką, żeby ją choć trochę pocieszyć. Mróz strasznie doskwiera biedactwu. Zulejka uwielbia łaskotanie. Będę ją łaskotał. Zulejka ma bardzo łaskotliwą skórę. Zulejko, mój kremiku sułtański! Mój miły pstrążyku! Kiedy byłem małym chłopcem, w Wartburgu, łaskotałem czasem rzeczne pstrągi, zwyczajnie, palcami: w ciepły, letni wieczór zanurzałem dłoń w strumieniu, i już. Wolę jednak łaskotać Zulejkę niż pstrągi. Kiedy to robię, Zulejka wije się i błaga, żeby przestać, chociaż rozumiecie sami, że wcale jej nie zależy na tym, aby łaskotanie ustało. Przestać można dopiero, kiedy tak się ją wyłachoce po cipce, że Zulejka się zsika. Zulejka zawsze się zsikuje, kiedy ją dobrze wyłaskotać. - O! - mówi wtedy. - O! Allach akbar! Czyście byli kiedyś na podobnej pielgrzymce? 17. Na Szklaną Górę TO Ulubione słowo Zulejki. O. Niepotrzebnie ruszyliśmy dalej. Niepotrzebnie opuściliśmy nasz kościół, niestety. Lepiej nam było zostać w jego zaciszu, bezpiecznym, choć mało przytulnym. Najwyżej by się spaliło jeszcze parę ław. A mogłem protestować. 175 A mogłem zagadać starego pierdołę bajeczkami o predestynacji. O Piotrze Lombardzie, o pismach Bonawentury na temat predylekcji Bożej, ba, nawet o Francuziku Janie i jego kłótliwych znawcach, etc. - Herr Doktorze! - trzeba mi było zapytać - powiedz, czy jesteś supra, czy też sublapsarianinem? Ja zaś tymczasem... Ja zaś tymczasem pomogłem Jane bladym świtkiem osiodłać nasze konie. Na sobie miałem gruby płaszcz z lisim kołnierzem i takimiż mankietami, a pod płaszczem skórzane bryczesy, lecz i czułem, jak jądra z wolna pokrywają mi się szronem. Musiałem przypominać z wyglądu Erazma z Rotterdamu, który tak uwielbia nauszniki. Osiodłać konie to nie błahostka, zwłaszcza kiedy palce zmieniaj się wam w dziesięć przemarzniętych bulw. Popręgi musiałem dc ciągać pomagając sobie zębami. Jane nauczyła mnie sprytnego sposobu: kopyta wszystkich kor nasmarowała gęsto gęsim sadłem. Dzięki temu pod podkowy nil wbija się śnieg. Kiedy Faust wychynął z kościoła, cały już cuchnąłem gęsim sadłem. Z Heleną pod jedną rączkę, z winiakiem pod drugą, cały Faust. Helena z kolei opatuliła się niedźwiedzimi skórami, bobrowym kapturem, bobrowymi rękawicami, bobrowymi pończochami i mufką, przypominającą wypchanego bobra w całości. - Do Rzymu! - obwieścił Faust. Dosiedliśmy koni. - Dobrze, ale którędy? - spytałem. - Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu - przypomniał sobie Faust i kolnął szkapinę ostrogami. (Z wiadomym skutkiem). Kiedyśmy go już wyciągnęli z wioskowej gnojówki i (na ile się dało) posadziliśmy w siodle, zawrócił konia i zaczął się wspinaj wprost na górskie zbocze. Nazwał je na nasz użytek Szklaną Górą. Szlak okazał się nie do opisania. Szlak? Co mówię, prędzej już ostrze mojego rapiera. 176 Tylko pies, zwany przez Fausta Szatanem, poszczekiwał i merdał ogonem, kiedy gnał przez śniegi. Dziś jechaliśmy prosto jak strzała - strzała wycelowana w Szklaną Górę. Taki szlak obrał Faust, i tak też jechaliśmy. Predestynację mogłem sobie w dupę wsadzić. 18. Kilka milionów śnieżnych płatków Zabrało nam godzinę pokonanie połówki mili w górę zaśnieżonego, ostrego jak brzytwa szlaku. W pysk bił nam grad. Niebo wciąż ciemniało. Zaraz potem Helena dostała zawrotów głowy. Skuliła się w siodle, wczepiła się ze wszystkich sił w końską szyję i zaczęła jęczeć, przerażona, że zaraz spadnie. - Janie, posłuchaj! Janie! Na pewno nie tędy droga! - Do Rzymu! - odwrzasnął Faust, a opończa zafurkotała mu u ramion jak wielkie, czarne skrzydła. - Do piekła, nie do Rzymu! - zawołałem za nim. Musiałem zsiąść i przywiązać konia do wierzchowca Nadii, po czym pieszo wspiąłem się, unikając ciosów ślizgających się kopyt, i spróbowałem przemówić Faustowi do rozumu. Gadał Wagner do obrazu. - To samobójstwo - mówię. - Nie, Rzym - uparł się Faust. Znów posysał jedną ze swych pomarańczy, choć u wąsisk wisiały mu przy tym dwa sople. - Zaduszę ten psi pomiot - zagroziłem. Czarny kundel stał w wirującym śniegu, będzie z pięćdziesiąt kroków w przedzie, i wył tak, że mało mu łeb nie odleciał. - Żeby zgładzić Szatana - zauważył Faust - musiałbyś go najpierw złapać. - Słyszałaś, co powiedział? - krzyknąłem do Heleny. - Słyszałaś, jak się wabi ten pies? - Do nogi, Samson! - pisnęła Helena. - Ave... Hep!... Maria! - Właśnie, że nie Samson, tylko Szatan! Idziemy za psem, który się wabi Szatan... 177 Helena stała się seledynowa od czkawki. Uchwyciła się dłoni Fausta. - Najdroższy, proszę cię... hep! Tak się nie da... Nie dawało się. Ale się jednak udało. Faust ucałował dłoń Heleny. Ruszyliśmy pod górę. Wiatr nabierał siły z minuty na minutę, a śnieg gęstniał. Nie' działem już, dokąd jedziemy, ba, ledwo mogłem ustać na nóg Przez cały ten czas ze śniegów przed nami co rusz niby yeti wynidywał czarny pies, ujadając i machając ogonem, by zaraz znów wyskoczyć do przodu i wskazać naszej kawalkadzie dalszy osobliwej drogi do grobu. Miałem dosyć. Jeszcze raz, pieszo, przedarłem się na czoło. Odwróciłem przed Faustem, wołając: - Zawracamy! Zabieram dziewczęta na dół! Z powrotem, skąd przyszliśmy. Jeżeli musisz jechać dalej, jedź, ale beze mnie. Helena wznosiła błagalne czknięcia do św. Judy. Św. Juda, patron spraw beznadziejnych. Pogrzebałem w kieszeni i namacałem tam surową cebulę. - Najlepsze, co może być na zawroty głowy - podszepnąłem Helenie. Naraz jednak Faust wyciągnął jeden z rapierów. Ten sam, którym mnie już zadrasnął. Wycelował mi klingą w szyję. Chybił, choć ściął mi gładko jeden z nauszników. Erazm z Rotterdamu by się zmartwił. Co tam, lepiej nausznik niż ucho. Faust szykował się już do ponowienia ciosu, gdy Helena wrzasnęła: - Wagner ma rację... hep!!! Chcę wrócić na dół, tak jak on... Faust zmierzył ją spojrzeniem. Rapier wypadł mu z dłoni. Długo siedział bez ruchu w siodle, opatulony opończą. Nie wierzył własnym uszom: wszystko jest możliwe, ale żeby Helena wzięła moją stronę? Mnie też to zaskoczyło, jeśli chcecie wiedzieć. Tak zgłupiałem, że byle płatek śniegu mógł mnie strącić z siodła. ] 178 r Śnieg strącił nie mnie, lecz Zulejkę. I nie jeden płatek, lecz kilka milionów. 19. Konfirmacja Kto tam zresztą wie, co zrobiłby Faust, gdyby nie następne wydarzenia. Domyślam się, że ruszyłby dalej, w ślad za psem. W ślad za Szatanem. Gdyśmy tak stali jednakowoż, mierząc się wściekłym wzrokiem - ja bez nausznika, Faust być może z myślą, by sięgnąć po drugi rapier i poprawić mi wygląd, Helena rozczkana nad cebulą, a wokół nas wciąż coraz prędzej wirował śnieg - ponad nami rozległo się głuche, straszliwe dudnienie. Nagle zobaczyłem, co się święci. Wielki śnieżny wąż, wielka biała gadzina wiła się, spadając ze zbocza Szklanej Góry. Lawina! Na huk spadającej lawiny konie wpadły w szał. Zaczęły rżeć i wierzgać, kopać i wywijać ogonami jak wiatraki. Para luzaków, nie obciążona też jukami, zaczęła cofać się stępa, z czerwonym okiem, tocząc pianę z pysków. Zerwały długie wodze i dały dyla. Za nimi zaś popędził koń Zulejki. Zulejki, której ręce dokładnie się zaplątały w wodze. Wszystkie trzy spłoszone wierzchowce przeskoczyły nad kamiennym piargiem i stanęły na drodze lawiny. Zanim zdążyłem krzyknąć, było po wszystkim. Moja mała, biedna Turczynka, która żyła po to, by ją grzać, łaskotać i osuszać, znalazła żywcem grób pod pokładami zimnego śniegu. W ostatniej chwili ujrzałem jeszcze jej ramiona. Gładziutkie i zaokrąglone. Wraz z nimi chciwy śnieg pożarł także dwa talizmany, w tym jeden mój. Ubiegłej nocy podarowałem go Zulejce. Przeszedł chrzest u Nadii, lecz konfirmację zesłała mu Zulejka. 20. Ze Szklanej Góry Brodziłem w śnieżnej gnojówce, wykrzykując imię dziewczęcia. O Zulejko! Faust dopadł mnie i wczepił się pazurem w szyję. - Daruj sobie - zawrzeszczał. - Zulejki już nie ma. Zulejko! Wciąż wykrzykiwałem jej imię. Fausta zaś ugryzłem w rękę. Pod zębami jego nadgarstek ot się twardy jak kamień. Stanęliśmy z nim oko w oko, obaj do pół uda w śniegu. Czar rondo kapelusza mistrza pobielało także. Wtedy Faust mnie uderzył. Widocznie w drugiej ręce przez cały czas ściskał rapier. Palnął mnie rękojeścią. Palnął z całej siły. Kiedy doszedłem do siebie, stwierdziłem, że przytroczył mnie do boku klatki Akercocke'a. Złośliwa małpa szczerzyła się drwiąco, a potem przez pręty cisnęła we mnie śnieżką. Okazało się, że znów jesteśmy w Dupenstoss, gdzie oto wieczorem na powrót rozgościliśmy się w kościele, skuleni wokół ognia z gorejących ław. Wszyscy dziwnie milczymy. Prawie mi żal, że Allach to wymysł. Tak by ci się przydał, Zulejko. Szatan ciągle wyje. Dlaczego, nie mam pojęcia. Dostał przecież żreć. Faust zapalił czarną gromnicę. Czkawka Heleny ustała. 21. Lody Faust powiada, że znowu widział się z tym swoim zakonnikiem, j Dokładnie tutaj, w Mediolanie, u wejścia do katedry, jak powiada, bo na Piazza del Duomo. W biały dzień. Herr Doktor wczasował j się właśnie i pojadał loda. To taki mediolański specjał, mieszanka chorobliwie słodkich mleczystości, zmrożonych w waflu. Mefistofeles wzgardził lodami. Wyszedł z katedralnych wrót. Było wpół do czwartej. Domyślam się, że wysłuchiwał tam spowiedzi. 180 22. W wesołym miasteczku Nadal tkwimy w wesołym miasteczku, to znaczy tutaj, w Mediolanie. Jest wtorek, 20 marca, a od dnia, w którym opuściliśmy Wieżę minęły prawie trzy tygodnie. Dla dopełnienia tego ponurego obrazu donoszę, że naszą budą w wesołym miasteczku jest Castel Sforzesco. A tak, stanęliśmy na popas w najlepszym zamku Mediolanie, i to jako goście hiszpańskiego Wicekróla! Wygląda, że to jakiś kumpel naszego Doktora. Przywitali się jak dwaj starzy kolesie, no, mówię wam. Tamten nie podniósł nawet pytająco jednej, wicekrólewskiej brwi, gdy Faust przedstawił mu Helenę, mnie i resztę, pątniczej wyprawy do Rzymu. I dlatego dziś, o rozkoszy! Dziś śpimy w pierzynach! Właśnie się wykąpałem. Wymyłem sobie z włosów całe Alpy. Dostałem własną izbę, by spokojnie pisać. (Tyle że trafił tu i Akercocke). Na obiad były trufle. 23. System helioekscentryczny Z Dupenstoss do Mediolanu jest sto mil w prostej linii, jak źrebak nasiusiał. Źrebaka nie mamy; mamy tylko czarnego kundla, którego Faust nazywa Szatanem. (Kundel nadal się przy nas szwenda. Ostatni raz, kiedy go widziałem, podlewał właśnie jedną z nóg tronu Wicekróla). Jak powiadam, dla źrebaka odległość mogła sobie wynosić sto mil, lecz my zrobiliśmy ich prawie dwieście. Mroźną mieliśmy podróż. Jak rzekł Marcin Luter do szansonistki. Dojechaliśmy jakoś do miejscowości Furka, a stamtąd na Przełęcz Świętego Gottharda. Zabrało nam to cztery dni. Wspinając się mozolnie ku Furce, musieliśmy wręcz zsiąść i wlec się za końmi, podciągając się co rusz na ich ogonach. Ogon u konia to prawie jak wodze. Inaczej niż u Fausta, z którego żaden wódz, prędzej już ogon. Szlak wiodący z przełęczy okazał się przeraźliwie śliski. Okazało się prędko, że nie sposób zjeżdżać nim w siodle, poszliśmy więc pieszo, prowadząc za sobą wierzchowce przy nodze, jak pieski. Nie 181 mam tu na myśli psa Jana Kalwina. Szatan, wynędzniały sługa Predestynacji, nadal kicał na czele. Gdyśmy trafili z powrotem na główny szlak pątniczy na drodze zrobił się ruch. Ludzie, obładowane muły, a od Ticino także hordy płowego bydła. Na samej Przełęczy Świętego Gottharda oglądaliśmy zaćmienie słońca. Faust orzekł, że widok przypomina mu upadek Lucyfera z niebios. Naprawdę się podniecił i specjalnie aby wznieść toast na cześć zaćmienia, stanął nad skalnym urwiskiem. Helena dopatrzyła się w zaćmieniu emblematu zbawienia. Jak orzekła, to Boża ręka wymazała w niebiesiech w ludzkości. Moralizowała i alegoryzowała na temat zaćmienia dobre siedem mil, plotąc, że widok przypominał jej dawni mistrzowie malowali wokół głów świętych z obrazów, itd., itp. Zatkałem sobie uszy i zacząłem rozmyślać o Kop prawdę szkoda, że to nie do niego poszedłem na Pierwszy raz w życiu widziałem zaćmienie. W swojej głupocie przyznałem się do tego głośno. Ą Faust od razu: Ja tam widziałem już lepsze. - Tak? A gdzie? - W mieście Gita w Samarii. - Kiedy? Och, za panowania Klaudiusza. (Więc pewnie nosił wtedy garnitur od Szymona Maga). - Jak jesteś taki mądry - zacząłem - to może mi umiesz zwrócić Salome i Zulejkę? Faust zamknął pysk. 24. Gadzinki Bellinzonę pobudowano na wzgórzach, na lewym brzegu Ticino. W mieście znajdziecie trzy zamki. Żaden z nich jednak nie posłuzył nam jako kwatera. Stanęliśmy bowiem na nocleg w burdelu. Nie upadłem na głowę. 182 Pokoje owszem, dość czyste. Wygodne, wysokie łóżka. W oknach świeży papier. (Szkło za drogie) Zamtuzy nawet lubię. Erazm z Rotterdamu, ten też miał syfa. Podobnie jak papież Juliusz II. Wspomnijcie także postać Urlicha von Huten. Kim był ów Urlich von Huten? Urlich był mądralą. To on napisał słynną księgę, bestseller po prostu, pod tytułem Jak samemu wykurować się z syfilisu. Pech chciał, że zmarł zaraz, i to na syfa. A znacie anegdotkę o Marcinie Lutrze i syfie? Jeszcze jako młodziutki szczygiełek, choć już kipiący Usprawiedliwieniem Przez Samą Wiarę, nasz Zatwardzeniec wbiega do kurwidołka w Erfurcie i prosi, żeby mu panny odśpiewały Gadzinki. Specjalna taryfa. Jakie znów Gadzinki? - pyta burdelmama. Prosto mówiąc - powiada jej Luter - potrzebna mi młoda dama z syfilisemPan jesteś zboczeniec! - napindrza się burdelmama. - Tu jest porządny lokal. Ani jedna z moich dziewczynek nie ma kiły. - Cóż, w takim razie - rzecze Luter - żegnaj i Bóg z tobą. Sekundeczkę - powstrzymuje go dama. - Zawsze mogę pana uczęstować osobiście... Tylko proszę powiedzieć, dlaczego tak się pan napiera na syfilis? Chcę złapać syfa - Luter na to - żeby złapała go ode mnie służąca. Burdelmamie nie w smak taki pomysł. - Święta Mario Magdaleno! - zawodzi. - Chybam napotkała potwora! Cóż ci zawiniło biedne dziewczynisko? - Niczym mi nie zawiniła - przyznaje jej Luter. - Ale od niej złapie syfa mój tatuś. - Nienawidzisz więc ojca, dostojny panie? - Wcale go nie nienawidzę - mówi Luter. - Rzecz w tym, aby przekazał syfa mojej matce. Burdelmama nie posiada się już z oburzenia. - Chceszże więc zabić własną, nieszczęsną matkę?! Z oburzenia nie posiada się także Luter. - Cóż za pomysł?! - wrzeszczy. - Idzie mi tylko o to, żeby mamusia uczęstowała proboszcza. - Proboszcza! - piszczy burdelmama. - Od razu wiedziałem, że mnie zrozumiesz, pani - mówi Luter - A tak! Zgadłaś zaraz! Od razu wiedziałaś, że chcę dosięgnąć sukinsyna proboszcza! 25. A potem śmietanka Dzieliłem zamtuzową izbę z Justyną. Spaliśmy przez ścianę z Faustem i z Heleną. W ścianie między pokojami była dziura. Judasz. Nie chciało mi się siedzieć i obserwować tamtych. Miałem oku ciekawsze sprawy. Jak choćby Justyna. Tatuś Justyny był lichwiarzem w Wenecji. Córkę, według jej własnej relacji, odkupił od niego jeden z potomków rodu Medyceuszów. Justyna miała zaledwie dwanaście lat. Medyceusze zaliczają się do wielkich patronów sztuk pięknych. Nic dziwnego, że Justynę zaraz przedstawiono Michałowi Aniołowi. Wprowadzono ją też w inne sfery, a zwłaszcza do sypialni Medyceuszów. Kiedy ją spotkałem, wciąż była dziewicą, lecz dziewicą, która zakosztowała śmietanki włoskiej arystokracji. Dosłownie, gdyż w wieku lat piętnastu Justyna zdążyła już obciągnąć więcej Medycejskich fiutów niż zjadła przez ten czas obiadów. Ma się rozumieć, nie chcę rzez o zniesławiać Medyceuszy, którzy nikomu nie skąpią pokarmu. Tak czy siak, Justyna znalazła dobry pretekst. Taką już ma przypadłość. Po prostu kocha ten sport: obciąganie. Usta ma wręcz stworzone po temu: Czerwone jak dwie jarzębinki. Wargi nieodmiennie chłodne. Języczek cienki i twardy. Poza tym lubi mi to robić, gdy stoję. Wysokie, uniesione brwi Justyny. Głębokie gardło. Naprawdę, przemiła jest ta moja Justysia. 26. Słowo Pociechy I co powiecie? O północy Justyna budzi mnie nagle i pokazuje na dziurę w ścianie. Zaglądam... Widzę Fausta rozciągniętego na łożu, w samych butach do konnej jazdy. Bóg jeden wie, jak tego dokonał, bo żeby zrzucić bryczesy. Musiał najpierw zzuć buty, a potem wzuć je na powrót. Miał na sobie, uważacie, jedynie długie buty. Obok Fausta klęczała Helena. Odziała się na tę okazję w nocną koszulkę a la Anna Boleyn. W tę ze szkarłatną kryzką. - Janie! Mój ty aniele! Znowu miałam widzenie! (Tak cienka była ściana, że słyszałem każdziutkie ich słowo. Inna sprawa, że Faust nie miał wiele do gadania). Helena złapała go mocno za buty i potrząsnęła, ile sił. Faust odemknął jedno oko, a po nim drugie. - Do Rzymu! - wrzasnął. - Ależ tak, oczywiście. Jesteśmy w drodze, serduszko ty moje najsłodsze. Ale posłuchaj! Znowu Ją ujrzałam! Faust z trzaskiem zwalił się na łóżko i zasnął. - Biedne ty moje kochanie! - Helena pogładziła go po bucie. Odwagi, Janie! Więcej wiary, mówię ci, więcej wiary! Z tymi słowy chlusnęła na niego zawartością nocnika. Przynajmniej tak się domyślam, że naczyniem był nocnik. Nie widziałem w nim kwiatków, a pełne było po brzegi. Faust zaczął się miotać, jak gdyby połknął niechcący jaszczurkę. - Widziałam Ją na ulicy - zaczęła Helena, a tak pewnym tonem, jak gdyby Faust zadał jej jakiekolwiek pytanie. - Nie plujże tak, najdroższy. Spluwanie to gminny obyczaj. Utuliła oba buty do konnej jazdy w ramionach, unieruchamiając Fausta. Pomarszczone, zwiotczałe nadgarstki. Oznaka wieku. Helena jest nie pierwszej młodości. - Coś przyciągnęło mnie do okna - ciągnęła. - Ledwie skończyłam się za ciebie modlić, kochanie, gdy coś kazało mi wyjrzeć przez okno. Ciekawe, swoją drogą, czy to samo „coś" kazało jej też wydrzeć w oknie dziurę? Jak pisałem, w Bellinzonie zamiast szkła mają w oknach papier. - Szybowała nad ziemią! Tak, Janie. A była taka piękna! Miała na sobie leciuchną sukienkę koloru nieba, no, niebieściuchną, tylko przy mankiecikach obszytą beżem... Zawołała zaraz do mnie z dołu, kochanie. 185 187 Helena chciała pewnie powiedzieć, że „zawołała z góry", tak? - Przesłała ci przeze mnie Słowo - ciągnęła Helena. - Przekaże mi je i zniknęła. Zniknęła z takim samym melodyjnym brzdękiem jak wtedy, gdy wróciła do Nieba. Mówię o Najświętszej Panience najdroższy. Wyobrażasz sobie, co mi powiedziała? Faust najmniejszym gestem nie okazał, że wie albo że go obchodzi, co Najświętsza Panienka powiedziała z góry bądź z dołu d( Heleny, szybując nad ulicą visavis miejskiego burdelu. Zamiast tego przypiął się znów do butelki. Ciągnął z niej miarowo i gapił się w sufit. Wspomnę, że na powałach obu izb, jego i mojej, widniały pornograficzne historyjki. Czy aby na pewno ni gdy tutaj nie nocował Michał Anioł? - „Heleno", powiedziała mi - rzekła Helena. - „Weźże ty mu - wiedz, żeby wziął się w garść i nic się nie przejmował! Wszystko będzie Dobrze!" I z tymi słowy uleciała. Sam powiedz, Janie, czyż nie jest to Słowo Pociechy? Prosto z ust Najświętszej Panienki. Prosto do mnie. Weźże się w garść. Nic się nie przejmuj. Wszystko będzie Dobrze! Nie znaczy to, oczywiście, że możesz już nie zwracać uwagi na różne drobne kłopoty. Na przykład ciągle jeszcze musisz się wyspowiadać u papieża. Masz za to gwarancję, że odpuści ci wszystkie grzechy i że będziesz wtedy szczęśliwy. Takie jest znaczenie Widzenia, najdroższy. Błogosławiona Dziewica ręczy za to Helenie własnym słowem. Jeszcze pokonamy Diabła! Jeszcze go zwyciężymy! Faust zachrapał. Widać zasnął w połowie perory. Helena odebrała mu butlę. Wtedy Faust wymierzył jej kopniaka. Owszem, potrafi też kopać przez sen. Helena ucałowała go w czoło. - Tak mi dobrze, że cię umiałam pocieszyć - westchnęła. - Prześliczne słowa. Jak balsam. Sama byłam tego samego zdania. Wbrew temu, co mówiła, gdy tak przycupnęła przy udręczonej, chrapiącej, nagiej postaci, na jej twarzy malowało się zupełnie co innego. Tors Fausta jest tak chudy, iż żywo przypomina harfę. Uda wrzynają mu się w tułów jak połamane dźwignie. Pokręciłem głową pod adresem Justyny, po czym zasnąłem. Nie był to jednak koniec nocnych wizji. 186 27. Przerażająca przestroga Justyna najwidoczniej nie zmrużyła oka. Pewnie ckniło jej się, od wieczora nie miała nic w ustach. Zbudziła mnie tuż; przed świtem Madonna - szepnęła. Sennym okiem spojrzałem przez judasza w ścianie, spodziewane się już ujrzeć niebieściuchną sukienczynę. Zobaczyłem jednak tylko Helenę, jakże wytworną w czarnym habiciku do jazdy konnej i w małym graniastym kapelusiku na głowie. Helena pomagała Faustowi oblec się w bryczesy, w czym bardzo jej przeszkadzało ściskane w prawej dłoni pióro Archanioła Gabriela. - Jak mucha w konfiturze? - dopytywał się tymczasem Faust. - Bzyczało i bzyczało - potwierdziła Helena. - Nie wiem, co tak szumiało i bzyczało, bo drzemałam, a kiedy otworzyłam oczy, znowu miałam widzenie. Stała tam, gdzie ja teraz. Uśmiechnęłam się do Niej, kochanie. Bądź co bądź przywykłam już do Jej towarzystwa. Ona jednak, zamiast odwzajemnić uśmiech, zrobiła okropnie, och, okropnie surową minę. „Przekaż mu", powiedziała, „żeby sobie wybił z głowy Inne Pomysły". O co jej mogło chodzić, Janie? Faust poklepał się po sączku. A potem rzecze: - O Wagnera. A to stary pedryl! Omal nie przebiłem ściany. Tak się domyślałam - cedzi tymczasem Helena. - Dlaczego dopuściliśmy, żeby się wlókł za nami? I on, i te jego zdziry? Zły Wpływ! Ja. Jego własny uczeń. Koleżka. Potem rozłożyła ręce - ciągnęła Helena. - Maria ma takie śliczne dłonie, o najukochańszy, ale kiedy światło bijące jej spod paznokci padło na podłogę, wniknęło przez deski w ziemię. Ujrzałam wielkie morze ognia.. W ogniu pośrodku ziemi gorzały dusze i demony. Dusze były jak rozżarzone węgle, a demony dźgały je widłami. Tu Helena potrząsnęła piórem archanioła. O, najukochańszy! - wrzasnęła - Oglądałam Piekło!!! Zdążyłem się zorientować - bąknął Faust. 187 - Nie idź tam! Nie zstępuj tam razem z Wagnerem! Idź Rzymu, idź się wyspowiadać do papieża! To twoja ostatnia dzieją, mój skarbie. Faust miał kłopot z wzuciem butów. - Przecież jadę do Rzymu - wysapał. - Myślisz może, że co robię innego? - I nie masz żadnych Innych Pomysłów? - upewniła się jesz Helena. - Jasne, że nie - skłamał Faust. Helena pobłogosławiła go piórkiem. - Wiedziałem, że posłuchasz Przestrogi z ust Najświętszej Panienki - odetchnęła. - Ale powiedz mi tylko, dlaczego musi wlec za nami ten chłopak razem z kurwami i małpą? Ucieknijmy od nich! Porzućmy ich zaraz! Faust wyprostował się niepewnie. Przez chwilę byłem już pewien, że przystanie na tę przeraźliwą radę. Zaraz jednak potrząsnął głową. - Tego uczynić nie mogę, Heleno. - Niby czemu? - Bo Wagner spisuje moją historię. l - Pisze książkę? Co za głupi pomysł! Mówię o twojej duszy nieśmiertelnej, Janie! - Kuś mówi o tym samym - przerwał Faust. Helena tupnęła nogą. Najpierw jedną, potem znów drugą. - Nie rozumiem cię - oznajmiła. Była to jedyna rozsądna uwaga, jaką usłyszałem przez ścianę burdelu. Faust przypasał oba rapiery i wyszedł, gwizdem przywołują Szatana. - Kuś mnie potrzebuje - krzyknął jeszcze od drzwi. Co proszę? Potrzebuję go jak dziury w głowie! 28. Jakiego wzrostu jest Najświętsza Panienka? Faust jechał więc samotnie aż do Lugano. Ja tymczasem gwarzyłem z Heleną. - Twoim zdaniem, jakiego wzrostu jest Najświętsza Panienka? 188 Helena parsknęła gniewnie w odpowiedzi, dodając: to bardzo dziwaczne pytanie. Pytam przez ciekawość. To ile ma? Sześć stóp i osiem cali?' Skąd w tobie zawsze tyle chamstwa! - zapytała z kolei Helena. - Czytałem gdzieś, że Najświętsza Panienka była nader słusznego wzrostu - łagodziłem. Czy ktoś zdążył ci już powiedzieć, że jesteś głupim chamem? - spytała znów Helena. - Mówmy o Panience. - Nasza Madonna nie zniżyłaby się do tego, żeby z tobą rozmawiać! - Chcesz powiedzieć, że jest wyższa ode mnie? - Ty szpiegu! - syknęła Helena. - Ty śliski podsłuchiwaczu! Jan zaraz się ode mnie dowie o wszystkim. - Na pewno była wyższa od Jezusa - obstawałem przy swoim. - Bluźnierco! - Pytam z ciekawości - powtórzyłem. - Zresztą wierzę... - Właśnie, że w nic nie wierzysz! W nic, ale to w nic! - Chciałem tylko powiedzieć, że wierzę w wolną wolę i dlatego interesuję się wzrostem rozmaitych osób. Helena przez chwilę jechała w milczeniu. Potem usłyszałem: - Nie wiem, o czym mówisz, ale jeśli sobie wyobrażasz, że Najświętsza Panienka jest wysoka, możesz wybić to sobie z głowy. - Rozumiem. Więc jest malutka? - O, tak. - Malutka i niewypowiedzianie piękna? - Zgadza się - przytaknęła Helena. - Mniej więcej twojego wzrostu? - zapytałem. Domyślam się, że jeszcze chwila, a Helena dostałaby czkawki, lecz na szczęście zrównaliśmy się właśnie z Faustem, który dopiero co zleciał z konia i tarzał się w pyle drogi. Więcej: żuł ten pył. Podążyłem, by złapać zbłąkane zwierzątko. 29. Posterunek celny Przekroczyliśmy szwajcarską granicę następnego dnia, w miejscu, które zwało się Chiasso. Na granicy zatrzymało nas paru hisz189 pańskich zboczeńców podających się za Służbę Celną. Obmacali oni dokładnie wszystkie dziewczęta w imieniu Cesarza Świętego Imperium Rzymskiego, Karola V. Szkatułę uchroniłem przed ich wścibstwem w ten sposób, traktowałem ją jak śmieć. Celnicy przeoczyli ją, a wraz ze szkatułą także niniejsze papiery. Pozbawili mnie jednak mojego Caminelleo Vitellego. Starszy na celnikami stwierdził, że cudzoziemcy nie mają prawa nosić przy sobie nowoczesnej broni na ziemiach Hiszpanii. Domyślam się, któremuś z nich musiała się spodobać moja pukawka, i tyle, 0 cóż było robić? Dobrze jeszcze, że pozwolili mi zachować stare niemieckiego gnata z zamkiem kołowym. Patrzyli na niego niczym na dziwoląg. Helena znosiła jajko, przekonana, że celnicy zaraz jej odbiorą Gabrielowe pióro. Ukryła je przezornie gdzieś głęboko w majtkach. Jak się domyślacie, było to pierwsze miejsce, które obszukali celnicy. Na widok piórka zaczęli jednak tylko przewracać oczami i podkręcać wąsa i po hiszpańsku wymieniać sprośne uwagi, dotyczące - jak się domyślam - podniet niezbędnych Niemkom w podroży. Faust tymczasem wytrzeźwiał na tyle, by przekupić celnikowi srebrem, co powinien był uczynić od razu, to jest zanim nas zaczęli męczyć. Zasalutowali nam wcale dziarsko, przynajmniej jaki na Hiszpanów, a my wjechaliśmy w Krainę Inkwizycji. 30. Romantyczność Como przycupnęło na dalekim krańcu jeziora o tej samej nazwie. Ponura dziura. Roi się w niej od kupców bławatnych, czerwonych ślimaków i od biczowników. Znaleźliśmy sobie schronienie w starych ruinach rzymskiej willi, poza obrębem miejskich murów. Szatan wygrzebał zaraz z ziemi urnę pogrzebową i pożarł jej zawartość. Popasaliśmy w Como trzy dni. Faust pił, Helena utyskiwała, Justynę zaś bolały zęby. Tak mnie to wszystko przygnębiło, że nawet nakarmiłem Akercocke'a. Trzeciego wieczora, z braku innych• zajęć, wsadziłem Marguerite i Gretchen do łódki, żeby popływać trochę po jeziorze. Wycieczka była naprawdę romantyczna. Zerwał 190 się silny wiatr, Gretchen rzygała. Gwiazdy wyglądały dokładnie tak samo, jak te Ponad Wieżą. Inna rzecz, że nie jestem astronomem. Dziś trafiliśmy już jednak do Mediolanu i do pałacu Wicekróla, a Faust opowiada mi, że ujrzał Mefistofelesa w kierdlu franciszkanów (nie lepszych niż pospolici włóczędzy) opuszczających katedrę. Opowiadał mi to przy lodach. - Pierdol Mefistofelesa! - doradziłem. - Nie było jak - wyjaśnił Faust. - Co, w biały dzień, i to na Piazza ciel Duomo? Za kogo ty mnie bierzesz? 31. Zboczeniec w kolczudze Tuż za Mediolanem napotkaliśmy staromodnego rycerza. Czuwał na rozstajach przy Drodze Piacenzańskiej. Miał na sobie szyszak i zbroję. Cały obity blachą grubą na dwa palce. Spod naramiennika sterczała mu wielka, brudna lanca, gotowa do boju. Rumak potężny i takoż zakuty w zbroicę. Są tacy zboczeńcy, którzy mogą tylko w kolczudze. Mogliśmy zboczyć z gościńca i objechać go szerokim łukiem, lecz Szatan pomknął naprzód, tuż przed nosem czuwającego rycerza, a Faust zaczął się, rzecz prosta, napierać, by jechać za psem. Kiedy dzieliło nas niewiele kroków, rycerz zatrzasnął przyłbicę i wzniósł okrzyk. Z okrzyku nie pojęliśmy ani słowa, przez tę cholerną przyłbicę, ale łatwo było się domyślić, w czym rzecz. - Jam Doktor Faustus - wrzeszczy więc mój szef. - V.V.V.V.V. - Pielgrzymujemy! - wrzeszczy Helena. - Widzisz w nas zwykłych pątników do Rzymu, do Ojca Świętego, w imię Najświętszej... O, do licha! Rycerz spiął rumaka ostrogami, widać znalazłszy miejsce nie chronione pancerzem, po czym razem z koniem runął na Fausta jak zardzewiała żelazna góra o czterech nogach i ze sterczącym na przodzie dzirytem. Na szczęście dla Imć V. do piątej potęgi, jego koń spłoszył się na widok takiej perspektywy. Zrzucił Fausta i sam dał drapaka. Faust poleciał na pysk w błoto drogi. Kapelusz odtoczył się na bok. Niełatwo jest zatrzymać machinę wojenną, kiedy się już rozpędzi. Nakręcony rycerz wraz z koniem przegalopowali nad Faustem i runęli z hukiem ku dziewczętom. 191 Ile pisku, ile wierzgania! Nikt jednak nie otrzymał cięcia, oprócz samego rycerza. Nadia zdzieliła go porządnie swoim knutem, kiedy ją mijał z tętentem. Faust pozbierał się z wolna, cały i zdrowy, wypluwając przy okazji kilka kęsów ziemi lombardzkiej. Wydobył rapier i świsnął nim parę razy, tnąc powietrze poranka. Opończa zafurkotała mu wokół ramion. Rapier zahaczył się o opończę, utkwił w niej, a impet znów posłał Fausta wprost w błoto. - Jazda! - wrzasnąłem do dziewcząt, gdy całą gromadą znaleźliśmy się znowu w siodłach i ustawiliśmy juczne konie w rządek. Wyciągnąłem zaraz z olster mój pistolet i posłałem kulkę pora czubem na hełmie rycerza, na wypadek, gdyby planował nów szarżę w chwili, gdy wierzchowiec wytraci wreszcie impet. Niepotrzebnie zadawałem sobie tyle trudu, bo Szatan przedarł się przez naszą gromadę z ujadaniem i całym gazem ruszył w pogoń znikającym szaleńcem. Opancerzony koń zjechał z gościńca, pr2 sadził rów i gładko umieścił rycerza w kępie krzaków. Faust podniósł się na nogi i nasadził sobie kapelusz niby korony. - Widzieliście? - pyta. - A to tchórz! Zgładziłem go własną ręką! - Nie zgładziłeś. Utkwił tylko w tarninie - zaznaczyłem. Podprowadziłem luzaka do oblepionego błotem maga, który usiłował dokonać trudnej sztuki, jednocześnie chowając rapier do pochwy i pociągając łyk z flaszy. Wraz z Jane wciągnęliśmy go na konia i zmusiliśmy do jazdy do Rzymu, w ślad za resztą gromadki.! Kiedy Szatan dołączył do nas, nosił brodę. Broda okazała się połową ogona wydartego rumakowi rycerza. Do samego wieczora Faust twierdził, że „pokonał" rycerza; w „śmiertelnej walce". Znużyło mnie już powtarzanie prawdy, zwłaszcza odkąd Helena trąciła mnie w bok, mówiąc: - A ty czemu się wreszcie nie zamkniesz? Zawsze próbujesz! wszystko wszystkim popsuć! Wiecznie te twoje utyskiwania! 32. Ponownie u Trytemiusza Tej nocy spaliśmy w stodole, już nie pamiętam, gdzie. Umiem tylko przywołać w pamięci woń oliwek i to, że o świcie drzewa na otaczających nas stokach zmieniły kolor z zielonego na biały, gdyż zerwał się wiatr. Na śniadanie było tylko wino i czerstwe podpłomyki. 192 Herr Doktor ocknął się w niespodziewanie gadatliwym nastroju, myślę, że natchniony Wiktorią w walce ze zboczeńcem w kolczudze. Czy z tej, czy może z jakiejś innej przyczyny, mistrz oderwał się od czoła kawalkady i jechał ze mną jakiś czas ostroga w ostrogę. Jak posuwa się moja historia? - zapytał. - Zgodnie z prawdą. Faust roześmiał się szczerze. Aż drgnąłem. Mistrz nieczęsto się śmieje ostatnimi czasy, choć - jak mówiłem - otwarcie się powołuje na teologię Arystotelesa, w myśl której właśnie śmiech jest tym, co odróżnia człowieka od niższych zwierząt. Szczerzy się, owszem, a także bez przerwy się krzywi, zaciska wargi i podnosi kąciki ust, aż znikają w zlepionych wąsiskach. Kiedy się wykrzywia w uśmiechu, roi zeza. Kiedy robi zeza, jego oczy stają się niczym dwie ryby - błękitne, zamarznięte - sunące ku powierzchni poprzez mroczną i długą toń jego twarzy. Spodziewałem się ze strony mistrza żarcików opartych najpewniej na Piłatowych słowach „Cóż jest prawda?, ale zamiast nich usłyszałem: - Czy dotarłeś już do miejsca, gdzie mowa o Trytemiuszu? - O, już dawno. - O tym, co o mnie napisał? - Tak, tak. Ciekawiło mnie, jakim cudem Faust zdołał się dowiedzieć o liście opata Trytemiusza do nadwornego matematyk, Virdunga (a dotyczącego „tak zwanego Sabellicusa"). Najpewniej jednak grzebał w moich papierzyskach w Wieży. Naraz jednak tok mych myśli przerwało przekleństwo. - Pierdolić Trytemiusza! - Dlatego, że cię przejrzał? - Przejrzał? Ten skurwiel był niewidomy! - Może dlatego, że mu się nie spodobałeś? - Trytemiuszowi się nie spodobałem? Owszem, spodobałem. Nawet za bardzo. - Rozumiem. Czy wobec tego istnieje jeszcze inna wersja tego, co wydarzyło się w Kreuznach? - Zawsze się znajdzie inna wersja - orzekł Faust. - Nie tylko druga, ale trzecia i następne. Bo widzisz, kiedy powiedzieliśmy już Wszystko na dowolną ilość sposobów, zawsze będzie coś, o czym omieszkaliśmy wspomnieć. Zawsze się też znajdzie jeszcze inny 193 sposób na opowiedzenie, i to lepszy od wszystkich naszych przednich sposobów. Ot, weź takiego Trytemiusza. Masz wielką ochotę wziąć za dobrą monetę jego wersję na mój temat, ale byś powiedział na to, że Trytemiusz, podobnie jak ja, był czarnoksiężnikiem? Czy ten jeden, jedyny fakt. nie odmieniłby wszystkich odcieni obrazu? - A był? - Próbował wskrzeszać zmarłych, i to na oczach cesarza Maksymiliana. Bez skutku - dodał Faust. - Tego nie wiedziałem - przyznałem. - Wiem tylko, że napisał kilka ksiąg na temat magii. Nigdy nie udało mi się na nie natraf - Nie kilka, lecz jedną - sprostował Faust. - Mowa o Steganografii. - Tak brzmi jej tytuł? - Właśnie. - I co o niej myślisz? - Że to zwykły szajs. - Szajs? - Zwykłe gówno! Słyszałem już z ust Fausta podobne sądy na tematy paraliterackie. Przy pierwszym naszym spotkaniu, kiedy go zapytałem o opinie na temat Tomaszowych aniołów. Czy Herr Mędrzec ma podobnie kloaczne poglądy także na te mat całej reszty literatury? Jechałem w milczeniu, rozmyślając o aniołach i kupach. Faust tymczasem roztoczył przede mną własną wersję tego, się wydarzyło w Kreuznach. Powiedział, że znalazł w owym mieście zatrudnienie jako dyrektor szkoły, a wieczory umilał sobie magią i doświadczeniami alchemicznymi. Pewnego razu udał się przykościelny cmentarz, by spróbować tam wywołać Diabła, ale że był pijany, wleciał do świeżo wykopanego grobu. W grobie było mu wygodnie i miło, więc zdrzemnął się, leżąc na wznak. Gdzie około północy zaczął jednak swoje inkantacje, bardziej dla zabicia czasu niż z innej przyczyny - i oto nagle wokół grobu zapłonęły światła pochodni, a Faustowy śpiew podchwyciły inne głosy W świetle księżyca Faust ujrzał postacie w długich, czarnych szatach. Natychmiast wyskoczył z grobu! Był już pewien, że udało mi się przywołać zmarłych do życia! Na widok Fausta faceci w czarnych szatach bardzo się wystraszyli i przez chwilę traktowali go z nabożną czcią. Potem zaczęli go 194 jednak okładać i odwieźli na wózku do opactwa Sponheim, gdzie urzędował Trytemiusz. Domyślacie się oczywiście, że to mnisi od Trytemiusza udali się na cmentarz, by na polecenie opata spróbować wskrzeszania umrzyków i przywoływania Diabła. Prawie już uwierzyli, że Faust pojawił się w odpowiedzi na ich zaklęcia - podobnie jak i Faust, który prawie uwierzył, że sam wywołał zakonników z grobu. Taki stan rzeczy nie potrwał jednak długo, przynajmniej jeśli chodzi o Fausta. Mistrz odkrył prędko, że opat Trytemiusz jest zboczony jak kocur i w głowie mu zupełnie inne diabelskie figle. Opactwo Sponheim okazało się cieplarnią cieplasków i przytułkiem dla wszystkich biernych podajdupków w całym Palatynacie. Trytemiusz władał w tym ulu niczym pedali imperator, sam zresztą prawie przekonany, że Faust to rzeczywiście szwagier Diabła. Mniemał tak, dopóki Faust mu nie odmówił. Dopóki Faust odmówił cielesnej zażyłości z opatem. Faust zwiał z opactwa. Poirytowany opat napisał zaś, co napisał. Przypisując własne grzeszki nowemu wrogowi, Trytemiusz wysmażył więc historyjkę o tym, jak Fausta pozbawiono posady za to, iż dobierał się pacholętom do dupek. Prawda jest taka - twierdzi sam Faust - że uciekł z miasta, gdyż nie mógł zgodzić się na podanie tyłów Trytemiuszowi. - A co się stało z chłopiątkami z Kreuznach? - zapytałem na to. Faust pogładził się po bąblu. - Nawet ich nie dotknąłem - oznajmił. - Mówisz w tej chwili prawdę? Faust zrobił kwaśną minę. - Nie zawracaj sobie głowy wielkimi słowami, jak „prawda" przestrzegł mnie. - A ci chłopcy... Cóż, same brzydactwa! 33. Wielokropek Tego dnia Jane stała się dziwnie niespokojna. Nieustająca jazda konna zaczęła jej podsuwać pomysły. - Kusiu! - odezwała się wreszcie. - Coś strasznie mnie łaskocze w majtkach. - To się podrap - pośpieszyłem z poradą. - Lepiej, żebyś to ty mnie podrapał. 195 Faust znów podążył na samo czoło kawalkady. Upalny wiosenny dzień, aż dziw, jak gorący, pośród arcynudnego pejzażu Lombardii, pod niebem jak jezioro płynnej, przydymionej żółci. Jane dokuczała nuda. Nuda dokuczała i mnie. Poszliśmy się pieprzyć. Najchętniej postawiłbym tu wielokropek. Pieprzenie się w połowie dnia wędrówki to sprawa normalna, a także intymna, która więcej, nie ma nic wspólnego z historią Fausta. Że jednak trzy osoby wplątały się nam w pieprzenie, nie mogę tu zamilczeć. Zjechaliśmy z gościńca na pole, całe okolone niskim murkiem. Na polu dojrzewało jare zboże. Palce pozieleniały mi w miejscach gdzie je powgniatał w ziemię ciężar tyłka Jane. Chcąc nie w kolącym zbożu, musiałem jej posłużyć za poduszkę. Pod u ciem zboża od spodu i moim od góry, Jane nie zabawiła długo w tej pozycji. Próbowałem ją właśnie dogonić, kiedy posłyszałem chichoty, a z dziury w kamiennym murku wyjrzały ku nam dwie twarze: Marguerite i Gretchen. Dziewki podkradły się, by nas podglądać. - Wynocha! - zawołałem. Nie chciały odejść, ja zaś nie byłem w stanie zerwać się, by ją pogonić, jako że Jane ścisnęła uda. - Nie zwracaj po prostu uwagi - szepnęła. To także przyszło mi z największym trudem. Marguerite i Gretchen tkwiły w końcu o parę kroków od nas, przykucnięte tak, że miałem je na wysokości głowy. Wyglądały młodziutko i niewinniej dosłownie jak gdyby nie wiedziały, że pizdeczki służą nie tylko dc siusiania. Widok Jane przyduszanej przeze mnie do zboża okaz się jednak dla parki szparek tak przemożny, że Marguerite już po chwili zaczęła gładzić Gretchen po piersiach, na co Gretchen całowała Marguerite w usta. Nim upłynęła chwila, sięgały już sobie pod spódniczki, paluszkami dopieszczając się nawzajem w rytm mojego ujeżdżania Jane. Wkrótce sięgnąłem rozkoszy. Podobnie jak Nadia. Chcę przez to powiedzieć - no, że w chwili, kiedy dosięgałem orgazmu, w dziurze w murze mignęła mi za plecami bliźniaczek I wyplątały! Zaraz to objaśnię. także Nadia, która strzeliła z knuta. Marguerite i Gretchen pisnęły, przeskoczyły murek i puściły się pędem przez zboże, w biegu usiłując podciągnąć sobie jeszcze majtki. Nadia popędziła za nimi, smagając je biczem po pośladkach. Widok ten podniecił Jane jeszcze bardziej. Chwyciła mnie za fajfusa i szarpiąc bezlitośnie, pociągnęła w pole, choć w innym kierunku. Zapadliśmy w zagajnik i użyliśmy sobie jeszcze raz. A potem jeszcze raz. Nie było źle. Musieliśmy później galopować, by nadążyć za resztą kawalkady. Dogoniliśmy, i cóż widzę? Nie ma Nadii! Nie ma Marguerite ani Gretchen! Szukałem ich wszędzie. Na gościńcu nikogo. Dziewczęta już nie wróciły. 34. Małpia mowa Nie miałem nawet chwili, by spokojnie to sobie przemyśleć, bo całe popołudnie, kiedyśmy podążali Drogą Emiliańską w stronę Piacenzy, Ackercocke bez przerwy gadał. Nie tyle gadał, co bełkotał, bez ładu i składu, a przy tym podskakiwał w klatce. Ślepia mu płonęły, co rusz obnażał zęby. Potem stopniowo dosłyszałem w tych skrzekach pewien porządek, rzekłbyś, jeden dźwięk. To, co dotychczas było bezsensownym potokiem hałasów, zmieniło się w miękko wymawiany, jeden jedyny wyraz. - Piekło - powiedział Akercocke. Powtarzał to bez chwili przerwy. Piekło. Piekło. Piekło. Piekło. Cały czas wyszczerzał się też do mnie. Głaskał się po pelerynie włosów. Piekło! - Czy małpy potrafią mówić? - zapytałem Fausta. - Czy zdarza się/ że naśladują swoich panów? - Akercocke to nie małpa - odrzekł Faust. - To duch. - Właśnie, że małpa, kapucynka. - Widzę, że znowu ci przepadły, i to cała trójka - zauważył Faust. - W tym tempie niedługo zostanie ci tylko celibat. 197 Zacisnąłem pięści, ruszając w swoją stronę. Uspokoił mniej dopiero widok naszych koników, które tarzały się i pasły do woli w młodej, wiosennej trawie. Nocowaliśmy w jaskini nie opodal wioski Medesano w Apeninach. 35. Doskonałość Nazajutrz rano obudziłem się bardzo nie w sosie. Nerwy miałem jak struny na violi da gamba. Kiedyśmy tylko wyruszyli, Akercocke zaczął swoje harce. samo słowo, w kółko: „Piekło. Piekło. Piekło. Piekło". Skrzeczał je cienkim i ochrypłym głosem, a ton miał szyderczy. - Fajnie - odezwałem się wreszcie. - Dobra jest, Akercocke. Je chcesz do piekła, postaram ci się to ułatwić. Przejeżdżaliśmy akurat przez ponurą, wulkaniczną krainę, upstrzoną mnóstwem gorących źródeł i kraterów. Źródła cuchną siarką, a sponad nich biły pióropusze parzącej, parującej, żółtej szumowiny. Na pięknym obliczu Italii znajdziecie parę podobnych czyraków, zwłaszcza na Polach Flegreańskich w Pozzuoli, niedaleko Neapolu, jak gdzieś słyszałem. Jeśli jednak owe Pola Flegreańskie są bardziej piekielne niż podziobane kraterami ziemie u podnóża Apeninów, niech zrobią ze mnie lewatywę dla Lutra. Umyśliłem sobie upuścić Akercocke'a wraz z klatką w jeden z otworów. Wtajemniczyłem w spisek moją Jane. Uznałem, że nie obejdzie się bez cudzej pomocy, a Jane nie zbywało na sile. Stopniowo zostawaliśmy coraz bardziej z tyłu, udając tylko, że kłujemy wierzchowce ostrogami. Jane dzierżyła wodze jucznego konia z klatką Akercocke'a grzbiecie. Wredna małpa zamilkła, zupełnie jak gdyby odgadła, co umyśliłem. Chociaż to oczywiście niemożliwe. Odjechaliśmy w bok, w stronę Solfatary... Człapaliśmy tak przez milę, postępując za pęknięciem w ziemi U kresu pęknięcia znalazłem rzecz doskonałą: parzącą fontannę wrzątku, tryskającą z ziemnej dziury, podobnej do wyszczerzone czaszki. - Piekło - odezwał się na ten widok Akercocke. 198 Sam się zaraz przekonasz, małpo - rzekłem do niego. Do klatki z małpikiem przywiązałem sznur, który przerzuciłem przez konar uschniętego drzewa. Podniosłem dyndający koniec i obszedłem dziurę. Pomysł był prosty: chciałem pociągnąć za sznur, a potem upuścić klatkę razem z małpą nad samym środkiem parującej dziury. Jeżeli małpa nie usmaży się w parze, niechybnie zginie przy upadku. Jane miała tylko dopilnować, by klatka się rozkołysała we właściwą stronę. Całą odpowiedzialnością za śmierć Jane obciążam Akercocke'a. Szedłem jeszcze i nawet nie pociągnąłem za sznur, kiedy małpa rzuciła się na pręty z taką mocą, że mosiężna klatka zleciała z głazu, na którym ją postawiłem. Spadając, trafiła Jane w środek pleców. Jane runęła w wodę, wzbijając siarkowy gejzer. Klatka zaś przytuliła się do uschłego drzewa. Natężyłem wszystkie siły, ciągnąc za sznur. Klatka ani drgnęła. Akercocke kurczowo uczepił się pnia. 36. Credo A zresztą, chwileczkę. Wszystko to zdarzyło się naprawdę. Marguerite i Gretchen naprawdę zniknęły biegnąc przez zieleniejące pole i w biegu podciągając majtki. Nadia zniknęła w pościgu za nimi, do ostatka wymachując knutem. Jane naprawdę runęła na łeb, na szyję, do piekielnej dziury. Wszystko to naprawdę się zdarzyło. Ba, ja też nie mogę uwierzyć, że tak było! Powiedzcie, co robić, kiedy nie można uwierzyć, że to, co się stało, stało się rzeczywiście? Można wówczas jedynie usiąść i starannie, fakt po fakcie, spisać wszystko, jak było, niczego nie pomijając i skupiając się na wydarzeniach, zamiast na psychologii. I tyle. A zresztą, kto wie? Może sarni umiecie znaleźć tutaj sens. Próbowałem dokonać tej sztuki w Części Pierwszej, gdy opisywałem Szczura, Szpiega i Skaczące Jabłko. Przypuście więc w takim razie na chwilę, że naprawdę byłem świadkiem wydarzeń takich, jak opisane, ale że zarazem nie było wówczas w izbie żadnego 199 Szczura, żadnego Szpiega, a Jabłko naprawdę skakało samo z siebie... Gdzie by nas doprowadziło takie rozumowanie? Mogę się domyślić, że w anielskie szambo. Zaczniemy zaraz szukać różnych tam nadprzyrodzonych wyjaśnień, i co? Wierzcie mi, sam wolałbym pisać o aniołach. A jeśli nie o aniołach, to o parówkach. W trakcie wędrówki dotarłem do Sieny, gdzie łóżka są mięciutkie, a kominy przypominają kwiatowe donice. Wolałbym nie wierzyć w zniknięcie bliźniaczek, w to, że Nadia odeszła, a już bynajmniej w to, iż biedna Jane zniknęła we wrzącym gejzerze. Jeśli już o to chodzi, wolałbym nie wierzyć w Fausta. Wiara to w gruncie rzeczy akt woli. Tak brzmiała pierwsza lekcja w Wittenberdze. Skoro o woli mowa, nie wolę i nie chcę. Nie chcę zwłaszcza uwierzyć w to, że wszystko, co mi się zdarzyło, miało prawo się zdarzyć. Wolałbym wierzyć, że wszystko to jest niemożliwe. Spisuję więc zdarzenia wbrew własnej woli. Trudno, muszę. Wolałbym naprawdę myśleć o aniołach albo parówkach. Anioły to stworzenia skrajnie fikcyjne. Parówki to stworzenia skrajnie rzeczywiste. Tu, w Sienie, robią naprawdę znakomite parówki. Wędliną czuć na wszystkich ulicach. Anioły są zerem. Parówki można przynajmniej policzyć. (Zjadłem ich trzy, spisując ostatni rozdział). Ho, ho, ho. No, i proszę. Nie mogę pisać o aniołach ani o parówkach, bo ani anioły, ani] też parówki nie przytrafiły mi się w drodze z Mediolanu do Sieny. Zdarzyło mi się natomiast wszystko, co wam opisałem. 37. Beznogie pszczoły - Piekło! - zaskrzeczał Akercocke. Ruszyliśmy dalej. (Dlaczego go nie porzuciłem? Sam nie wiem. Może dlatego, że już niczego by to nie rozwiązało. Może przez to, że tak oszołomił 200 mnie los Jane. Sam nie wiedząc, co czynię, ruszyłem w ślad za Faustem, biorąc klatkę z małpą ze sobą). Dotarłem resztę kawalkady przy brodzie na rzece Taro. Faust dążył już się uchlać i wpadł do wody. Kiedy go wyciągnąłem, udał, że się uśmiecha. Mię powiedział ani słówka na temat braku Jane, nie próbowałem wiec niczego wyjaśniać. Ruszyliśmy dalej, w ślad za Szatanem. Jechaliśmy tak całą noc. O świcie znaleźliśmy się w dolinie rzeki Serchio. Krainę tę nazywają Garfagnaną. Konie już padały na mordy. Faust skulił się i zasnął pod pierwszym drzewem. Spała także Justyna, co zaś do Heleny, ta odpełzła w bok, by się modlić w przydrożnej kapliczce. Zasnęła rozmodlona. Siedziałem sam jeden, patrząc na Szatana, który prawą tylną łapą wyczesywał sobie pchły spomiędzy resztek sierści. Potem zasnął i pies. I nawet Akercocke. I tylko ja nie mogłem zasnąć. Kiedy wstało słońce, dolina zamieniła się w gorący piec. Wszyscy smacznie spali. Odszedłem w bok, w cień cyprysów. Tam właśnie natknąłem się na zdechłe cielę. Na padlinie aż się roiło od pszczół - czarnych i żółtych, kosmatych, o długich trąbkach. Kipiały i bzyczały mi wokół twarzy, ale okazały się najwyraźniej pozbawione żądeł. Cała masa usiadła mi na dłoniach i szyi. Musiałem je strącać palcami, lecz żadna mnie nie użądliła. Przekonałem się, że cały rój wylągł się właśnie we wnętrzu cielęcej padliny. Ujrzałem także jeszcze jedno dziwo. Pszczoły nie miały nóg. Nie mam pojęcia, czy wiązało się to w jakiś sposób z nieobecnością gruczołów jadowych. Wergiliusz napotkał raz podobne pszczoły. Beznogie. Cały rój beznogich pszczół. Wylęgłe z cielęcej padliny. Opisał ten widok w którejś z ksiąg Georgik. Znak, że świat niewiele się zmienia. Oto oglądałem to samo, co poeta, który zmarł szmat wieków temu. (A w ogóle, to nie 201 cierpię poetów. Poeci to kłamcy. Wergiliusz to co innego. Ten był obserwatorem. I co powiecie? Siedziałem sobie przykucnięty nad padliną, pod cyprysami, gdy nagle uświadomiłem sobie znaczenie tego widoku. Nagle, w jasny poranek. Przypomniałem sobie z czasów wittenberskich pewnego francuskiego klechę, Guillaume Michela, tłumacza dzieł Wergiliusza, który to księżyk upierał się z każdej Wergiluszowej obserwacji wyciągać ukryty morał. Ten zaś obraz - to jak widok beznogich pszczół na cielęcej padlinie - przyprawił Michę o najdziksze pląsy fantazji. Zdaniem komentatora, cielę i pszczoły oznaczały coś, co Wergiliusz usiłował wyrazić bezwiednie i świadomie. Jako że Wergiliusz żył i pisał nie zaznawszy dobrodziejstw wiary chrześcijańskiej, kościelny krytyk cały aż się zapalił pod komeżką i sprytnie wydedukował z łaciny, iż obraz ten oznacza „nowego człowieka, odrodzonego z krwi Jezusa Chrystusa, acz niezdolnego samodzielnie iść i postępować ścieżką prawości". No, powiedzcie sami! Mówię tu, że w cielęcej padlinie ujrzałem rój beznogich pszczół. Mówię nadto, że to samo widział raz Wergiliusz. Pszczoły oznaczają u mnie pszczoły, a nogi - nogi. Beznogie znaczy beznogie. Cielę to cielę. Zdechłe znaczy martwe. Koniec lekcji pierwszej. Byłem jednak zadowolony, że zatkałem nos marmoladą. 38. Maniery O zachodzie słońca doczłapaliśmy kulejąc do Lukki. Śnieżne woły. Chłodne strumyki. Belka, na której się huśtał dziesięć trupów. Zatrzymaliśmy się w niezłej gospodzie. Nareszcie dobra stajni dla naszych biednych, znużonych koników. Ale te maniery w Lucce... Maniery? Byle chlew to przy tym Wersal, mówię wam. - Gdzie tu wychodek? - zapytałem pachołka. - Z tyłu, na podwóreczku - odpowiedział. Wyszedłem na rzeczone podwóreczko. Noc jasna, księżycowa. Nie znalazłem jednak żadnych drzwi. 202 Wracam ja do pachołka. - Gdzie dokładnie jest to podwóreczko z wychodkiem? - ponownie zasięgam informacji. - Ach, gdzie tylko zechcecie, możny panie! 39. „Bóg Akercocke zaczął się tejże nocy zabawiać nowym słowem. - Bóg - powiada. I znów powtarza tak w kółko. Jedno, jedyne słowo. „Bóg". Jak gdyby woda kapała w pustej jaskini. Bóg. Bóg. Bóg. Bóg. Wstałem i zaraz się natknąłem na Helenę. Z niewiele lepszym skutkiem. Helena w samej nocnej koszuli klęczała na schodach, odmawiając różaniec. - Czemu skąpisz snu swej urodzie? - spytałem. - Boża Rodzicielka ustrzegła nas do tej pory - usłyszałem. - Powinieneś tu ze mną uklęknąć i także Jej podziękować. Zamiast dziękować, wyszedłem na spacer. Na Piazza del Mercato, wykrojonym z ruin starożytnego amfiteatru, napatoczył się Faust wraz z Szatanem. Pies wyglądał na równie wstawionego, co Doktor. Obaj, pies i Doktor, leżeli rozwaleni w cieniu łuku, obaj się czochrali i obaj gapili się w księżyc. - Akercocke powtarza teraz „Bóg" - oświeciłem obu. - Przejdzie mu - odparł z przekonaniem Faust. Był w najpodlejszym z nastrojów. - Dlaczego nie trzymasz Mefistofelesa w jakiejś klatce? - jąłem się dopytywać. - Mogliby sobie rozmawiać we dwóch, z Akercockiem. Razem może by sobie przypomnieli dość słów na zaklęcie, żeby mi zwrócić dziewczęta, albo nawet żeby... Faust ocierał się bąblem o mordę Szatana. - Diabeł sam zadba o swą własność - rzucił. Aż gwizdnąłem. - Rozumiem - mówię. - Wedle wierzeń Heleny, mam uwierzyć, że pielgrzymujemy do Rzymu pod spódnicami Najświętszej Panienki. Wedle tego, co mówisz mi ty, Diabeł dawno wbił w nas 203 wszystkich widły. Powiem jasno, że oboje macie kuku na mi ot co. Wróciłem do swej izby w gospodzie. Akercocke nareszcie zasnął, dzięki czemu mogłem po raz kolejny przepatrzeć zawartości szkatuły. Papiery były w środku, bezpieczne. Zacząłem je czytać przy świeczce, spragniony choćby cienia realności, zdrowia psychicznego, porządku, który tylko ja jeden najwidoczniej umiem zaprowadzić pośród wiru zwariowanych przygód, jaki wlecze za Janem Faustem. Własne słowa zaczęły mi jednakże tańczyć przed oczami, mogłem już za nimi nadążyć, tak byłem skonany. Pewnie zasnąłem oparty na dłoniach, rękopis mając za poduszkę. 40. Konrad Łysoń Kiedy się obudziłem, był ranek. Faust rozsiadł się na parapecie okna w mojej izbie z kupką monet na podołku opończy. Właśnie je liczył. Obudził mnie brzęk pieniędzy. - Konrad był łysy - zauważył Faust. Przetarłem oczy, pytając: - Co takiego? - Konrad Mucjanusz - usłyszałem. - Był łysy jak kolano. Co prędzej utkałem papiery w zaciszu szkatuły. - Spadaj! - rzuciłem do Fausta. Wyszczerzył się tylko. Oczywiście zrobił przy tym zeza i podniósł w palcach jakąś toskańską monetę. Może liwra? Tak, pewnie liwra, albo może paula. - To fakt, nie bajka - ciągnął. Jasna moneta mrugnęła ku mnie z jego garści. - Fakt, z tych, których tak przecież pożądasz? Podaję i ci właśnie fakty, synu. Nasz przyjaciel Konrad nie miał na łbie ani jednego włoska. - Znowu robisz mnie w konia - wymamrotałem. - Skoro Konrad Mucjanusz był łysy, jak to się stało, że nosił przydomek Rufus? Czyli Rudy? Nie bierz mnie za dzieciaka, ty ośle! Faust podrzucił toskańską monetę i pochwycił ją zręcznie. Potem spróbował jej zębem. Twarz wydłużyła mu się nagle. - Co? Zęby cię bolą? - spytałem. 204 - Nie. Kamienie żółciowe. Mam trochę żwiru w rurkach. Jeszcze jeden miły fakt do twej kolekcji. Tuszę, że go zamieścisz pośród innych? - Niech Helena ci upuści krwi. Nasze głosy zbudziły Akercocke'a. - Bóg! - oznajmiła małpa spod sukna, które wciąż chroniło klatkę. - Słyszałeś? - upewniłem się jeszcze. Faust wzruszył ramionami, od czego aż mu spękała opończa. Opończa Fausta jest już niemożebnie utytłana. a co więcej sztywna od nagromadzenia brudu i pyłu gościńców. - Myślę, że należy ci się, Kusiu, ta wiedza - zaczął, wsypując monety do sakiewki z zielonego welwetu i ciasny zaciągając przy niej sznurek. - Rude włosy Konrada nie były tak; naprawdę rudą czupryną, tylko peruką. Peruką, chłopcze! Herr Mutian okazał się próżnym kutasikiem. Kiedy go spotkałem w Erfurcie głośno zauważyłem, jak nie do twarzy mu w peruce. „Twoja głowa kłamie", powiedziałem. Nigdy mi tego nie wybaczył. Zajęty zapieczętowywaniem szkatuły, obracałem w myślach tę wiadomość. Jej znaczenie było dla mnie jasne. Faust przejrzał moją księgę, a teraz cichcem szydził z tego, iż podałem Konrada Mucjanusza jako wiarygodnego świadka Faustowych szaleństw mających miejsce trzy lata przed rzekomymi wypadkami w Lesie Spisser. - Słuchaj no, półbogu - odezwałem się wreszcie - Posłuchaj no, półbogu z Heidelbergu, skoro naprawdę jesteś tak diablo przebiegły, jak to się stało, że cię wypędzili z Ingolstadt? Faust zmarszczył brwi pod moim adresem. - Eck - odrzekł. - Co, Eck? - No, Eck. Uczyniłem mu drobną przysługę, a potem chciał się mnie pozbyć. Ale cóż to za bajeczki o półbogach? Nic z tego nie pojmuję. Machnąłem ręką na Ecka. Eck, czyli Johann Maier z miasta Eck, główny oponent Zatwardzeńca. Eck, jasne światło Ingolstadt, teolog, rozpustnik, pijak, obrońca lichwy (pod warunkiem, że odsetki nie przekroczą pięciu procent Patrz część Pierwsza, Rozdział 45. 205 kapitału). Czy Faust rzeczywiście chciał, abym mu przypis w historii pomoc ofiarowaną Eckowi, przeciwnikowi Lutra? Eckowi, który nakłonił papieża do ekskomunikowania jego wrogów z mocy bulli Exsurge Domine (z tym, że Zatwardzeniec podtarł sobie bullą siedzenie, a uzupełniony w ten sposób dokument spalił publicznie). - Helmitheus Hedebergensis - przypomniałem. - Mutian twierdzi, że tak się kazałeś tytułować. Zawsze się zastanawiałem, może znaczyć, aż w końcu się domyśliłem. Konrad wszystko pokręcił. Sam przyznaj, chodziło o tytuł „Hemitheus Hedelbergen co? Półbóg z Heidelbergu. Jeszcze jedna z twych fantazyjnych godności, tak? Faust zaprzeczył ruchem głowy. - Fakty! - odezwał się z sarkazmem. - Daleko nie zajedziesz, kurczowo trzymając się faktów, zwłaszcza jeśli je mylisz tak, jak ten tutaj. Posłuchaj, co ci powiem. Twój Konrad był nie tylko łysy ale także głuchy na jedno ucho. Dlatego źle mnie usłyszał. - W takim razie jak się kazałeś nazywać? - Jak? Hermes Trismegistos - rzekł Faust. Jęknąłem. Znów nadgryźliśmy robaczywe jabłuszko z Drzewa Reinkarnacji Herr Fałszywca. Hermes Trismegistos (to jest „Hermes Potrójnie Silny) był gnostykiem, mniej więcej z II stulecia, który powypisywał masę rozgwieżdżonych bzdur o człowieku sięgającym boskości poprzez siedem sfer planetarnych. Ów traktat nosił tytuł Poin dres. Po łacinie wydał go jako pierwszy platonik Marsilio Fic będzie już z osiemdziesiąt lat temu. - Nie ma rozmowy - stwierdziłem. - Łysy Konrad - westchnął jeszcze Faust, przerzucając z ręki do ręki sakiewkę. - Zarośnięte uszyska Mucjanusza. - Fajno - uciąłem. - Dziękuję za wszystko. - Pomyślałem sobie, że przyda ci się parę faktów - dodał. Widać, że darł ze mnie łacha. 41. Żartowniś Jezus Szyderstwa Fausta trwały w najlepsze, choć z przerwami, przez całą drogę do Sieny, czyli długo. Szlak zabrał nam całe sześć z czego wynika, że dziennie udawało nam się ujechać nie więcej 206 niż dziesięć mil. Krajobraz wypieczony w słońcu, wysokie wzgórza, pogoda nienaturalnie gorąca. Po drodze ani pół wydarzenia, które warto by tu opisać. 26 marca minął nas w drodze na pomoc wysłannik papieski, i a poprosiła go o błogosławieństwo, lecz legat nie zatrzymując się wykrzyknął tylko. Ci zwariowani Niemcy! 28 marca, to jest w środę, natknęliśmy się na tabor cygański. Dookoła błyskające zęby, zatłuszczone bransolety, oczy jak jagody tarniny Faust nabył od Cyganów talię kart do tarota, twierdząc, że przez niedopatrzenie pozostawił swoją w Wieży. Helena nie odezwała się do niego do końca dnia. Mruczała coś tylko o „Biblii Szatana". Dopiero nocą 29 marca, czyli wczoraj, wydarzyła nam się jedna mała przygoda. Stanęliśmy na noc w schronisku pątniczym w zakazanej dziurze o nazwie Poggibonsi. W środku nocy Helena wpada z wrzaskiem do mojej izby (akurat się zabawiałem z Justyną, co wielce ją zmieszało) i woła: - Jan zniknął! Pozapinałem guziki i pędzę. Okazało się, że Faust zaczął lunatykować i przez sen dosiadł konia na oklep, by z okrzykiem „Do Rzymu! Do Rzymu!" popędzić przez miasto. Zakończył tę jazdę w korycie. Przeżycia te trochę go otrzeźwiły, lecz dziś znowu się przypiął do butelki. Powody tego ślimaczego tempa są dwa: nasze znużenie i Szatan. Faust zatrzymuje pochód, ilekroć zatrzyma się pies. Ile razy więc pies przykuca i sra albo ruszy w pole za królikiem, albo wbije sobie cierń w łapę, Herr Doktor natychmiast korzysta z tego pretekstu, by zsiąść z konia i uraczyć się winiakiem. Justyna i Helena mają odparzone pupy, więc cieszy je każdy postój. Stają sobie z boczku i czekają, puszczając w ruch wachlarze, bo skwar jest niewiarygodny. Helena wznosiła modły, a ja gapiłem się na gościniec. - Coś nie wracają - zauważył Faust. Jestem mu wdzięczny za to, że te ostatnie dni były tak ciche. Ciche w znaczeniu ubogich w wydarzenia. Bo Poza tym głośne. wolałbym na przykład, żeby Akercocke nie wyśpiewywał w kółko Bóg! Bóg!" Wolałbym na przykład, żeby Faust gdzieś sobie poszedł. 207 - Skoro o faktach mowa - odezwał się tymczasem mistrz, kiedyśmy przemierzali równinę nad rzeką Arno - niektórzy powiada) że Chrystusa nie ukrzyżowano. - Wielkie nieba, a cóż to za pomysł? - zdumiałem się szczerzej - Istnieje ewangelia - wyjaśnił mi Faust - która naucza, że Mateusz, Marek, Łukasz i Jan pokręcili fakty tyczące ukrzyżowania, krzyżu umarł nie Chrystus, lecz Szymon z Cyreny. - A co z Jezusem? - Śmiał się. - Jak to „śmiał się"? Gdzie? - Stał sobie w tłumie i śmiał się - odrzekł Faust. Odebrało mi mowę. - Set - odezwał się Faust, klepiąc się po kapeluszu. - Co proszę? - Drugi Traktat Wielkiego Seta. Tak się zwie ta zaginiona ewangelia - Skąd znasz jej treść, skoro zaginęła? Faust nic nie odpowiedział. - Jezus śmiał się patrząc na cudzą kaźń - ciągnąłem. - To jakieś brednie. A poza tym, co to ma wspólnego ze mną? - Fakty, ot co - uświadomił mi Faust. - Fakty bywają rozmaite.| Mateusz, Marek, Łukasz i Jan co do jednego byli przekonani, mówią prawdę. - A czy kłamali? Czy prawdę mówi ta twoja zaginiona ewangelia? - Tego nie powiedziałem. Mówię tylko, że Set głosi co innego niż tamci. Fakty są jak duchy. Ludzie widzą to, co umie wychwycić ich wzrok. Pijany i zaprzeczający sam sobie, Faust plótł w najlepsze o tym, jak prawie już by się ożenił, gdyby nie to, że Mefistofeles stanowczo, mu odradził śluby. Helena ożywiła się nieco. - Weźmiemy ślub w Rzymie - orzekła. - Sam Ojciec Święty złączy nas sakramentem, aniele! Oczywiście najpierw musisz się u niego wyspowiadać. Faust zamknął (się natychmiast. Czy to Luter, czy może Kalwin powiedział kiedyś, że piekło to inni? 42. Kop w jaja przed świtem, w niedzielę 31 marca. Za trzynaście dni słońce wstanie i rozpocznie się Wielki Piątek. Gdybyśmy jechali tak, jak przystoi pielgrzymom (to jest nie zatrzymując się, ilekroć pies zwany Szatanem strzela kupę albo zwęszy goniącą się sukę), pokonalibyśmy pozostałe sto kilka mil między Sieną i Rzymem w trzy albo cztery dni. Mogę się spokojnie założyć, że tak się nie stanie. Zerwałem się o brzasku, by spisać słowo w słowo barbarzyńskie wariactwa, które zdarzyły się onegdaj wieczór. Większość tego czasu spędziłem w zaciszu izby, spisując rozdziały na temat naszego szlaku z Mediolanu. "Gdy skończyłem, zachciało mi się pić. Jak chyba wspominałem, pisząc skosztowałem miejscowych parówek, które choć smaczne, rozbudzają w człowieku pragnienie. Była pomoc. Pomyślałem, że najwyższa pora naruszyć beczkę wina, którą byłem spostrzegłem na dole. Moja izba w gospodzie mieściła się u szczytu schodów, które się zaczynały w głównej izbie, zaraz przy drzwiach. Ledwo co widziałem od pisaniny, zwłaszcza że spisywałem sprawy, którymi nie powinien się zajmować nikt normalny, toteż nie bardzo patrzyłem, dokąd idę. Poza tym we wnętrzu było ciemno choć oko wykol. Kiedy stanąłem na najniższym stopniu, ktoś wpadł na mnie z impetem. Ktoś wyższy i cięższy ode mnie. Runąłem na schody. Podniosłem się, klnąc siarczyście, i spróbowałem schwycić napastnika. W ręku została mi tylko jego opończa. Napastnik zaś krzyczał: - Noga! O Jezu, jego noga! Zaraz umknął co tchu, pozostawiając mi opończę. (Całkiem niezgorszy przyodziewek. Z gronostajowym podbiciem). Wszedłem do głównej izby, gdzie przy ogniu spoczywał sobie Faust. Przy sobie miał, uważacie, czarną torbę ze srebrnymi zapięciami po bokach. Właśnie ją opróżniał. Na wszystkie strony posypały się toskańskie monety, rzeczułki cekinów, skudów, liwrów i paulów. - Kusiu, chłopcze miły, udało mi się korzystnie wymienić walutę... 209 - Po jakim kursie? - spytałem od niechcenia, naciągając wina z beczki. - Po jakim? Za to wszystko - Faust machnął ręką na monety! oddałem nogę. - Znów nie wiem, co ty wygadujesz, u diabła. Jak zwykle zresztą. - Zaraz ci wytłumaczę. Kiedyś ty siedział sobie w izbie i pis ja nie marnowałem czasu. Udałem się do fontanny na Piazza Campo, do tej, którą nazywają Fonte Gaia. Podobno to najlepszy punkt na cichy interesik. Cóż dalej? Ugadałem sobie zaraz kupca i zapowiedziałem mu, że chcę wymienić tyle to a tyle dobrych niemieckich talarów. Podał mi taki kurs, że poszedłby po nim z torbami sam cesarz. Zgodziłem się, ma się rozumieć. - Ale po co ci aż tyle pieniędzy? Faust zbył to pytanie i ciągnął: - Kazałem tłuściochowi zjawić się w gospodzie i przynieść toskańskie złoto. W zamian obiecałem talary. A czy wiesz, ile ich żądał? Takiej ilości monet nie udźwignęłyby wszystkie nasze kor - A potem go nabrałeś - domyśliłem się wreszcie. - Lepiej nic nie mów, a słuchaj! Kiedy rzezimieszek pokazał się tu z forsą, leżałem na kanapce i drzemałem. Chrapałem niby smól niepomny na świat cały. - To akurat przyszło ci bez trudu. I co na to handlarz? Faust radośnie wykrzywił twarz, licząc swoje skudy. - A co ty byś zrobił, Kusiu, na jego miejscu? - Potrząsnąłbym tobą. Spróbował cię zbudzić. - Dokładnie to samo uczynił i on - podjął opowieść Faust. Wyobraź sobie, kładzie swoją torbę na stole, łapie mnie za ramię i potrząsa. Tak się rozzłościł, że nie można mnie dobudzić, iż łapie mnie za nogę i dalej targać nią ze wszystkich sił. A wiesz, co! wtedy uczyniłem? Pierdnąłem. Nie to, żebym się zbudził. Pierdnąłem przez sen. Bestia handlarz rozsierdził się jeszcze bardziej] i zaczyna oburącz ciągnąć mnie za nogę. I co powiesz? Noga nagi została mu w rękach! Ot, i masz! Jak ten durny przyjrzałem się natychmiast nogom Fausta. Obie tkwiły oczywiście na swoim miejscu. - Wybiegł w takim pośpiechu - kończył historyjkę Faust - że nasi śmierć zapomniał o torbie. - Wiadoma sprawa - mówię. - Tylko jak ci się to wszystko udało? J Ukryłeś gdzieś przed nami sztuczną nogę? - Nie, skądże. Wino dodało mi chyba odwagi. - Mam już po dziurki w nosie twoich przechwałek - walnąłem prosto z mostu. - Pozwól, może teraz sam urwę ci drugą nogę, co? Faust mrugnął do mnie porozumiewawczo. - A wtedy byś uwierzył, czy tak? - Wtedy musiałbym uwierzyć. Faust wyprostował nogę w moją stronę. Zawahałem się. Potem sięgnąłem po usmolony, czarny, długi but... A Faust wymierzył mi kopa. Z całej siły. I prosto w jaja. - Jeszcześ do tego nie dojrzał - rzekł mi Faust. Zwijając się po podłodze, przy ogniu, wysapałem: - Żeby ci nogi z dupy powyrywać? Przyznacie, podła sztuczka. - Nie, synu - obwieścił wszem i wobec Faust. - Żeby posiąść mądrość. 43. Sanktuarium Opactwo Monte Oliveto Maggiore leży mniej więcej dwadzieścia pięć mil na południowy wschód od Sieny, w górskiej okolicy, usianej na dodatek wąwozami. Do tegoż to opactwa dotarliśmy pośród burzy z piorunami pod koniec trzydziestego i trzeciego dnia naszej wędrówki. Klasztor wznosił się na podobieństwo zamku na długiej skalnej ostrodze, pod smolistoczarnym niebem szarpanym pazurami błyskawic. Konie płoszyły się co rusz. Musiałem złapać wierzchowca Justyny za uzdę. - Byłeś już tu kiedyś? - zawołałem do Fausta, kiedy po skalistej ścieżce w stukocie kopyt wspinaliśmy się do furty opatrzonej w blanki. - To macierzysty przybytek braci oliwetanów. - Nigdy jakoś o nich nie słyszałem. - Jedna z kongregacji zakonu św. Benedykta. 211 - Ave Maria! - ucieszyła się Helena. - Znajdziemy schronienie: noc w świętym przybytku! Faust podniósł się w strzemionach i targnął za sznur dzwonu. Nie wiedziałem, czy w tumulcie burzy ktoś w ogóle usłyszy na sygnał. Gromy biły ogłuszająco, a pioruny rozbrzmiewały echem w głębokich wąwozach. Nad portalem trzymała straż pstrokata Madonna. - Trochę za wysoka, nie sądzisz? - zagadnąłem Helenę. Ktoś uchylił kratkę u furty. W otworze nie ujrzałem jednak niczyjej twarzy. - Jam doktor Sabellicus! - krzyknął Faust. - Vi Veri Universi Vivus Via! Furta uchyliła się natychmiast, w strumieniach deszczu. Wjechaliśmy w obręb opactwa. Mnisi uwolnili nas od wierzchowców. Wszyscy mieli na sobie trupiobiałe habity. Szatan merdał ogonem. Jeden z mnichów, wyższy niż pozostali, poklepał psa. Jego twarz trudno było rozpoznać pod nawisem kaptura. - Znajdziecie ojca opata w refektarzu - rzekł do Fausta w górnoniemieckim dialekcie. - Proszę tędy. Poszliśmy za nim wszyscy. Wówczas jednak mnich przystaną i wyciągnął rękę w górę. - Damy, jak sądzę, powinny się udać wprost do dormitorium. Każę im przysłać z kuchni pożywienie. Helena dziobnęła Fausta w rękaw. - Na pewno nie miał na myśli mnie, prawda, Janie? Nie spała z tym stworzeniem Wagnera. Nie będę, i kwita! Faust wyszczerzył zęby. Odprowadził zaraz klasztornego kwatermistrza na bok i jął mv coś klarować po łacinie. Nie zrozumiałem z tego ani słowa. Kiedy kwatermistrz odwrócił się ku nam, ujrzałem, że złożył ręce niby do modlitwy. - Droga siostro - rzekł do Heleny. - Zważywszy na okoliczności! otrzymasz osobną izbę. Helena aż pisnęła. Wyjaśniłem Justynie szczegóły tyczące noclegu. Nie wydawałasię wcale zmartwiona. Kwatermistrz skłonił głowę i wskazał nam, by iść za nim. Faust dawał susy i skakał wokół niego, a Szatan deptał mu po piętach. Patrzyłem, jak Justyna skręca na schody z brzydkiej, czerwonej cegły. Helena poszła innymi schodami. Każdą z naszych pań prowadzał milczący mnich w białym habicie. Ruszyłem pędem po bruku dziedzińca, aby dogonić Fausta. - Byłeś już tu kiedyś? - Można to i tak ująć. - Co chcesz przez to powiedzieć, u diabła? - Zapytaj Akercocke'a. Gniewnie spojrzałem na małpę. Bestia huśtała się w klatce, którą niosłem cały czas na ramieniu. - Diabeł z ciebie - burknąłem do Fausta. - Diabeł! - skrzeknął Akercocke, głośno, wyraźnie i ze świetną dykcją. - Co? Znowu nowe słowo? - zdumiał się Faust. Weszliśmy do klasztornej sieni. 44. Il Sodoma Od krech błyskawic w klasztorze zrobiło się jasno jak w dzień. Spostrzegłem w tym świetle, że na ścianach widnieją wszędzie freski. Dziwne freski. Na pierwszym planie widać było na nich mnichów w habitach barwy trupiej bieli, powszechnych - jak zdołałem się już zorientować - w zakonie oliwetańskim. Mnichów namalowano byle jak, na odczepnego, więc trudno było się nawet dopatrzeć u nich męskich cech. Za to tła fresków okazały się nad podziw piękne i, jak na moje oko, wcale nie włoskiej roboty. Zapamiętałem fresk z wątłym mostkiem, przerzuconym niczym łuk brwi przez błękitną wodę. Łódeczki pośrodku nurtu pod mostem wyglądały jak prawdziwe, miało się wprost wrażenie, iż jeśli ich dotknąć, zakołyszą się na fali. Pewnego razu, w Wartburgu, oglądałem podobny rysunek, zdobiący talerz. Wschodni wzór w liście wierzby. Podarunek dla naszego Elektora z dalekiej Japonii. - Sceny z żywota św. Benedykta z Nursji - mruknął na ten widok Faust, - Ten trzeci fresk to autoportret artysty. Trzecia scena przedstawiała jeden z pierwszych cudów św. Benedykta, z czasów, gdy nasz bohater ciągle się uczył rzemiosła. Na pierwszym planie ujrzałem krzepkiego i pewnego siebie draba, 213 postać o wiele bardziej przekonywającą niźli sam święty. U stóp draba spostrzegłem zarysy dwóch borsuków i kruka. - To właśnie Il Sodoma - oznajmił mi Faust. - Robisz mnie w konia, prawda? - Giovanni Antonio Bazzi - dopowiedział Faust. - Sodomita to tylko przezwisko. - A był nim? - zaciekawiłem się nawet. - Sam się przekonaj. W dolnym rogu fresku na południowej ścianie. Błyskawica ułatwiła nam zadanie. W najdalszym zakamarku południowego fresku ujrzałem natychmiast sceny, które bardzo trudno byłoby nazwać świętymi. - Opowiedz, proszę, mojemu druhowi całą historię Faust do mnicha. Zakonny kwatermistrz odezwał się, wciąż odwrócony pieca w te słowa: - Niniejszy fresk przedstawia zepsutego Florencjusza, który, e udaremniono mu próbę otrucia Benedykta, założyciela naszego zakonu, postawił sobie za cel zatruć dusze mnichów, a to wprowadzając do opactwa niewiasty. - Ci tutaj mało przypominają niewiasty - wskazałem na freski. - Daj mu dokończyć - upomniał mnie Faust. Kwatermistrz podjął opowieść: - Il Sodoma wzbraniał wszystkim przystępu do malowanych fresków. Zasłonił nie dokończone dzieło lnianą płachtą i przybił, gwoździami do ściany. Kiedy wreszcie zdjął płachtę, okazało s że niewiasty z fresku są nie tylko obnażone, lecz, co gorsza, sprosi Mnich zadrżał wymawiając te słowa. Ściana powlekła się czernią. - Ówczesny opat wpadł w ogromny gniew widząc impertynencję artysty. Rozkazał więc zniszczyć dzieło. Tak się jednak nie stary Il Sodoma był kawalarzem, figlarzem i oszustem. Gdy malował, podśpiewywał wyuzdane piosnki. Prócz tego jego obejście przypominało Arkę Noego. Nawet do pracy przyprowadzał ze sobą zwierzaki. Oswojone borsuki, gadającego kruka... Ostatecznie Il Sodoma poszedł na ugodę. Nowa błyskawica rozświetliła klasztor. Przy jej świetle mogłem się dokładnie przyjrzeć, na czym polegała „ugoda". 214 Artysta domalował niewiastom sukienki, a damskim kształtom ujął okrągłości. Postacie wyglądały teraz jak gromada chłopców w damskich szmatkach. Kwatermistrz prędko ruszył dalej. Zdawało mi się jednak, że chichocze pod nosem. 45. Opat Pokonaliśmy nowy rząd kamiennych schodów i weszliśmy do refektarza, gdzie mnich kwatermistrz skłonił się nam i oddalił. - Panie mój, mości opacie! - zaczął Faust. Opat klasztoru Monte Oliveto Maggiore stał u wejścia do alkowy. Miał na sobie szatę z różowej satyny, a na głowie małą, czarną myckę. Wzrostu był niewielkiego - oceniałem go na najwyżej pięć stóp, i to w mycce - a kiedy na powitanie rozłożył ramionka, stał się podobny do ćmy albo motyla, który suszy skrzydełka na słońcu. W alkowie za jego plecami spostrzegłem całą aptekę - kolejne rzędy półek pełnych kamionkowych słojów, każdy z ogromnym korkiem. - Doktorze Sabellicusie - miłym głosem przywitał się opat - to dla mnie zaszczyt gościć w naszych progach taką znakomitość. Jego głos był jak miód cieknący z dużej wysokości. Opat wyciągnął dłoń na przywitanie. Faust klęknął i zerwał z głowy kapelusz. A tak! Stary wazeliniarz. Nim się spostrzegłem, klęczał już, całując opata w pierścień na lewej ręce. Przysiadłem, stawiając obok klatkę z Akercockiem. Przynajmniej miałem dzięki temu zajęcie. Krzesło okazało się miękko obite, a w kominku po mojej prawej ręce płonęły cedrowe polana. Ujrzałem, jak Szatan wyciąga się przy ogniu. - Pozwól, że ci przedstawię Krzysztofa Wagnera - rzekł tymczasem Faust. - Dziecię moje - zaszczycił mnie uwagą opat - jakże mi miło. Czy wolno mi będzie obmyć twoje stopy? Zatkało mnie, więc tylko zamrugałem. Opat: różowiutka buźka. Falujące brewki. Oczka jak chłodna maślanka. 215 - Jesteś pątnikiem - klarował mi opat. - Przybywasz tu z daleka, a droga była niełatwa, czyż nie tak? Pozwólże więc, aby ku twe wygodzie przyniesiono nam wody... - Jemu obmyj stopy! - wskazałem na Fausta. - Obmyj je komuś kto jest w stokroć większej potrzebie niż ja! Tak czy owak, niewiele z tego przyjdzie dobrego... - Dobro! - wymruczał opat, sięgając po srebrny dzwoneczek! z płaskorzeźbioną grupą Trzech Króli wzdłuż boku. - Jakże pocieszające jest słyszeć o dobru z ust osoby tak młodej... Tu zadzwonił dzwoneczkiem. - Czynienie dobra to właściwy przedmiot woli - oświadczyły z uśmiechem. Uśmiech opata sprawił, że maślanka dziwnie skwaśniała. Do refektarza wkroczył nowy mnich w trupiej bieli. W rękach niósł misę, a pod pachą złożony na czworo ręcznik. - Wolę mieć brudne nogi - oznajmiłem. Mnich postawił przy mnie misę z wodą. - Ściągaj buty, Kusiu - ponaglił mnie Faust. - Każ się wypchać! Opat powtórnie zadzwonił dzwoneczkiem. W refektarzu zakotłowało się nagle od mnichów. Walczyłem dzielnie, lecz tamci mieli nade mną przewagę. Zaraz mnie pochwyciły krzepkie ramiona i przydusiły do poduch. Kaptur zsunął się z jednej z głów. Ujrzałem twarz miękką i pozbawioną rysów, niby obłupane jajo. Mnisi zdarli ze mnie buty do konnej jazdy. Opat zakasał rękawy. I najspokojniej w świecie obmył mi stopy. Dłonie opata okazały się mięciutkie, w dotyku podobne do futra. Woda owszem, ciepła. Co rusz strzelałem z palców u nóg, by przynajmniej w ten sposób wyrazić swój sprzeciw. Opat odezwał się na to: - Mierzi cię może woda? - Nie. Ty mnie mierzisz - odrzekłem. Niespiesznie osuszył mi stopy ręcznikiem. - Pax vobis - oznajmił. Mnisi wyczłapali z refektarza, kłapiąc sandałami. Co prędzej wzułem buty. Opat pocałunkami osuszał sobie tymczasem paluszki. 216 - Wszystko ma tutaj służyć twej wygodzie - rzekł mi. - Po pierwsze, wygodzie ciała, a dalej, wygodzie duszy. Tu odwrócił się do Fausta, który chłeptał wino z roztruchanu. - Nie zaszkodziłoby teraz coś przekąsić. Ufam, że zechcesz spożyć ze mną Boże dary? Ty i twój czarujący uczeń? - Dzięki, ale prędzej zdechnę z głodu - rzuciłem. - Dziecię moje! Cóż to za banalne słowa! Faustowi odbiło się nagle. - Niezły rocznik - przyświadczył. - Tak, Kuś będzie jadł z nami. Kuś uwielbia wyżerkę. Znajdziesz może dla mnie jeszcze jedną flaszeczkę tego świństwa? - Nie tylko jedną, lecz ile zapragniesz - rozpromienił się opat. - Rychło się przekonasz, że ten akurat rocznik wyśmienicie smakuje z odrobiną porchetty, to jest z pieczonym prosięciem na zimno, nadziewanym ziołami. Nasze ulubione danie w Umbrii, jak pamiętasz, podobnie jak w Lacjum i w Marchiach... - Diabeł! - skrzeknął naraz Akercocke. Do tej pory siedział cicho, przycupnięty w klatce, z lekka oszołomiony ciepłem bijącym od kominka. I macie, naraz wypowiedział nowe słowo. Tym razem byłem z tego wręcz zadowolony. Opat uśmiechnął się do mnie. Złośliwa maślanka. - Widzę, że się ozwał twój zły duch! - zauważył pod moim adresem. - Chryste Panie! - sapnąłem. - Akercocke nie jest złym duchem! Akercocke to pospolita małpa. Jebana, gadająca i śmierdząca małpa, i basta. - Jebana? - opat wypowiedział to słowo, jak gdyby brał je w cęgi i oglądał pod światło, by odłożyć pomiędzy śmiecie. - Nie cenię sobie wyrażenia „jebać". To staroświeckie słowo, dziecię moje. Zaburczało mu w brzuchu. Opat spiesznie sięgnął po dzwoneczek. - Jak to w poście - rzekł tytułem usprawiedliwienia. - Dozwalam swemu ciału na jeden posiłek dziennie. 46. Ewangelia według Judasza Tak nam mijał wieczór. Opat plótł trzy po trzy, Faust pił, ja siedziałem bez słowa przy ogniu, przytulony do własnych buciorów. 217 Mnisi wchodzili i wychodzili z refektarza, na wielkim stole stawiając wciąż nowe dania, srebrne talerze i złote puchary. Żaden z mnichów nie wypowiedział na głos ani słowa. - Twój uczeń właśnie spostrzegł, jak surowo przestrzegamy reguły milczenia - odezwał się opat do Fausta. - Spostrzegłem też, że sam jej nie przestrzegasz - burknąłem. - Ani ja, ani kwatermistrz - przytaknął chętnie opat. - Tną życie bardzo by nas nużyło. Reszta braciszków oszczędza języki: inne cele. - Na przykład? - zapytałem. - Na przykład na recytowanie modlitwy, rzecz jasna. Bywa tak że umilają mi posiłki lekturą. Ha, może coś wreszcie przekąsisz Sabellicusie? Jesteś moim gościem. Jakiej lektury żądasz? Faust rozsiadł się przy stole. - Co powiesz na Ewangelię według Judasza? - zapytał. - Amen - zgodził się opat. Natychmiast pobłogosławił jadło. Zaczęli jeść. Faust spojrzał mnie pytająco, lecz zostałem na dotychczasowym posterunku. Do sali wszedł nowy mnich, z kapturem zsuniętym na oczy i spuszczonym wzrokiem. Przypominał mi bardzo goryla. - Bracie Brygido - zamruczał opat, gąbeczką ocierając tłuste wargi. - Bądź tak dobry i poczytaj nam z Księgi Iskarioty. Mnich skłonił się i podszedł do pulpitu. Patrzyłem, jak zdejmuje rzemienie z oprawnego w skórę kodeksu, inkrustowanego klejnotami. Kodeks był na pierwszy rzut oka starodawny - zbiór powleczonych woskiem, drewnianych tabliczek, spiętych w jedną całość. Mnich otworzył tabliczki i ucałował pierwszą z nich. Następnie, gdy Faust popijał, a opat narządzał sobie mięsiwa dc paszczy, goryl zaczął głośno czytać nam z tabliczek. Domyślam się,, że czytał po koptyjsku, bo ni cholery nie mogłem zrozumieć ani! jednego słowa. Mnich zwany przez opata bratem Brygidą bełkotał tak na nasz użytek przez dobre pięć minut, po czym znów przycisnął do tabliczek grube wargi. Z trzaskiem zamknął kodeks i na powrót spiął go rzemieniami, by wyśliznąć się z refektarza tak samo bezszelestnie, jak się był wśliznął. Czułem, że umieram z głodu. Na paluszkach podszedłem do stołu. 218 Usiadłem i zacząłem jeść. Nadziewane prosiątko było pyszne. Faust nadal pił. Opat nie uczynił komentarza. Wtrząchałem mięsiwo jak wariat. W pośpiechu ugryzłem się w język Dziecię moje - zauważył opat. - Spróbuj mimo wszystko nie dławić się tak ozorem na zimno. Faust wyszczerzył się do mnie. Nie obeszło się przy tym bez zeza. Nie padło już ani słówko. Dopiero kiedy odsunąłem talerz/ a kolejny mnich wniósł tacę obłożoną jabłkami, gruszeczkami, wiśniami i winogronami, spytałem zdjęty ciekawością: - Skąd to wszystko? - Pytasz o kodeks Judasza? - No tak, bo mniejsza o owoce poza sezonem... Opat urwał sobie garść winogron, dodał drugą wiśni, po czym podreptał aż do klatki Akercocke'a. - Odgryzie ci palce - ostrzegłem nie bez nadziei. Opat pokazał mi plecy. Sprawnie jął wpychać winogrona i wiśnie przez pręty. Akercocke pożerał je kolejno z niewiarygodną, małpią wprost zręcznością. - Mam ja swoje sposoby na duchy! - odezwał się opat - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Diabeł! - skrzeknął Akercocke i splunął we mnie pestką z wiśni. Opat uniósł cieniutką brew i zerknął na Fausta. Ja także zerknąłem. Wino ciekło mu po brodzie, a głowa trzęsła się okropnie. Opat przeżegnał się spiesznie. - Amen! - zawołał. Co prędzej podniósł swój dzwoneczek. - Dziecię moje, znużonyś wędrówką. Brat Barbara zaprowadzi cię do twojej celi. Jutro znajdzie się może okazja do nowej pogawędki. 47. Róż Cela dorastała do moich oczekiwań. Wszędzie porcelanowe wazony z kwiatami. Ani krzeseł, ani choćby stolika. Dywan owszem, 219 z białej, puszystej, powłóczystej przędzy. Ściany pociągnięte na różowo, a na nich co niemiara obrazeczków. W jednym rzędzie spostrzegłem stacje Męki Pańskiej, a tuż pod nimi kolorowane kopie fresków II Sodomy. Statuetki świętych. Ozdóbki z barwionej na różowo terakoty. Kartonowa wersja męczeństwa św. Sebastiana, i nawet z powtykanymi w ciało miniaturowymi strzałeczkami. Nad łóżkiem Madonna z Przenajświętszym Sercem w miejscu biustu. Samo łóżko z kolei okazało się prawdziwym łożem, szerokim, i miękkim, z różowymi firaneczkami i różową narzutką. Prześcieradła takoż różowe, z koronkowymi brzegami. Na stoliczku pojedyncza róża. Różowa powała, na której cherubinki baraszkują na różowych obłoczkach i potrącają struny różowych harf. Odwróciłem się ku przewodnikowi. Jego twarz ginęła pod kapturem, lecz wiedziałem, iż pilnie śledzi mą reakcję. - Bracie Barbaro - zacząłem. Nic mi nie odpowiedział. - Brat Barbara, brat Brygida... - ciągnąłem. - Czy wszyscy braciszkowie w tym opactwie noszą imiona żeńskich świętych? Mnich bez słowa odchylił dla mnie kołderkę. Moim oczom ukazała się umieszczona pod nią różowiutka koszulka nocna, starannie poskładana. - O rany! Dzięki! - palnąłem. Jeśli mnich sobie wyobrażał, że w jego przytomności dokonam striptizu i przebiorę się w różowy łaszek, mógł na to czekać do zasranej śmierci. Z braku krzesła przysiadłem na swojej szkatule. Mnich stał przez chwilę nieruchomo, zatopiony zapewne w bezgłośnej modlitwie. Potem zdusił w palcach płomień różowej świecy, jedynego źródła światła w całej celi, i poszedł sobie, cichutko zamykając drzwi. - Dobranoc, Basiu - rzuciłem za nim jeszcze. Przez całą noc siedziałem na szkatule. Jakoś nie chciało mi się wcale spać. 48. Wybraniec Rano znalazł mnie w tej pozycji Faust. Sam także wyglądał na zmęczonego. 220 - Może się przejdziemy po ogrodach? - zaproponowałem - A porozmawiamy o Judaszu? Faust wzruszył ramionami. Ucieszyło mnie, że ściska w łapie flaszkę opatowego montepuldano. Lepsze już wino niż winiak, w którym zamarynował sobie mózg. Ogrody na Monte Oliveto Maggiore zdumiały mnie swoim widokiem. Jak okiem sięgnąć, ani jednego kwiatka. Staw pełen szumowiny i zarośnięty chwastem. Większość drzew dotknęło chyba jakieś roślinne choróbsko. Najtrudniej było mi pojąć, po co te zwierciadła na każdym kroku. Lustra odbijały słońce, drżały i tańczyły na wietrze, wiejącym od gór. Spoglądając z tarasu w dół zbocza, ujrzałem winnice i gaje oliwne. Burza gdzieś nad ranem odtoczyła się daleko na południe. Na potrzaskanych płytach bruku pozostały już tylko kałuże, w których rozciągało się i darło na strzępy światło odbite w zwierciadłach. - Po coś mnie tu sprowadził? - zapytałem. - Bo mi było po drodze. Faust trącił paluchem zwierciadło, błyskając nim zawzięcie. - Jak ci się spało? - Wcale. - Nie ufasz naszemu opatowi? - Nigdy nie ufam facetom, którzy mi myją stopy. - Wybacz mu - mruknął Faust. - Ma tu tak mało młodych gości... Podniosłem w pakach kamyk. Cisnąłem nim z całej siły w toń stawu. - Judasz Iskariota - przypomniałem. - Co to .za bajeczki o jego ewangelii? Faust przekrzywił zwierciadło tak, że zaświeciło mi prosto w oczy. Stara sztuczka tego pajaca. Pamiętam, jak mi świecił w oczy w dniu, kiedy go musiałem ogolić, a Helena wybrała się na zakupy i sprawiła sobie pióro od Gabriela. - Czy byłbyś łaskaw przestać mnie oślepiać? Faust zakręcił zwierciadłem. W rozblaskach słońca uschłe drzewa wyglądały jak w ogniu. - Ha, fakty! - Tu wyszczerzył zęby. - Podoba mi się twoje zamiłowanie do faktów. Mnie samemu dawno udało się wykroczyć poza czyste domysły. 221 - Powiedz, że w Lesie Spisser. - Jak tam sobie chcesz. Samo miejsce to zwykła błahostka. Na krańcu ogrodów mignęła nam Helena. W ręku niosła okruszki. Dla ptasząt. Rozsiadłem się przy maszkaronie. Dolna warga gargulca popękała. Zielona woda spływała niby plwocina. - Fajno - orzekłem. - Poproszę więc o fakty. - Jezus śmiał się - zaczął Faust. - Podczas kaźni Szymona? - Kiedy wziął chleb do ręki i kiedy rozłamał chleb, i kiedy umaczał go w sosie, i kiedy podał piętkę Judaszowi. - Czy tego dowiedziałeś się z kodeksu? - Jezus śmiał się - powtórzył Faust. - Bo to Judasz był wybrańcem Boga. - Nic nie rozumiem. Zza słonecznego zegara wychynął Szatan. Czarna poczwara musiała tam cały czas drzemać. Pies rozwalił się u stóp Fausta. Faust zaś opowiadał mi szeptem: - Judasz, syn Szymona Iskarioty z plemienia Reubena, człowiek z Kariotu, to jedyny apostoł, który nie pochodził z Galilei. - No, i co z tego? Faust dawał Szatanowi lizać się po ręce. - Moje imię nurzać się będzie w niesławie aż po kres świata szepnął. - Będą mnie w świecie przeklinać aż po ostatnie pokolenie potomków niewiast. - Cytujesz mi tę ewangelię? - Judasz - powtórzył Faust. - Umiłowany uczeń. - Judasz wydał Chrystusa! - Tak myślisz? A przecież to Chrystus maczał z nim chleb... - Chcesz powiedzieć, że Judasz zrobił to, co zrobił, bo tak mu wypadło? - To fakt historyczny - rzekł Faust. Zamknął się na dłuższy czas. Widocznie spostrzegł, że idzie ku nam Helena. - Nic nie rozumiem - zacząłem. - Ale, jak sam mówisz, jeszcze nie dorosłem do mądrości. Dla mnie dobry i kopniak w jaja. - Następnym razem - przyobiecał Faust cicho. - Oho, następnym razem! Co, może mnie kopniesz w głowę? 222 - Być może odczujesz to właśnie w ten sposób - brzmiała odpowiedź Fausta. 49. Serdeńko Helena przyoblekła się w powiewną szatę w maryjnym odcieniu błękitu. Z miejsca przeszła do rzeczy: - Janie, jakież to prześliczne miejsce! Tylko co rozmawiałam z opatem. Serdeńko ten twój opat! Wiesz, co mi opowiedział? Na łąkach niedaleko stąd jest kościółek, zwany San Biagio, cały z miodowego kamienia. Madonna pojawiła się tam w ubiegłym roku, w czerwcu. Na łące, mój aniele, pasły się akurat krowy, które, wystaw sobie, naraz wszystkie uklękły! Takie sprawy dają do myślenia, sam przyznasz. Nie wiem, co nasz Herr Judaszeńko pomyślał sobie, poznawszy ten „fakt". Mnie opowieść ta uświadomiła, że najwyższy czas rozejrzeć się za Justyną. Nie udało mi się jej znaleźć, chociaż przeszukałem całe opactwo. Justyna, następna w kolejce. Odeszła. 50. Zupa Tego wieczora znów posilaliśmy się razem z opatem. Faust i ja. Usługiwali nam zaś biali mnisi. Zupa okazała się pyszna. Zwą ją cacciucco. Faust utyskiwał, że dodano do niej odrobinę za dużo pieprzu, ale moim zdaniem ilość pieprzu doskonale harmonizowała z ilością czosnku. Być może przydałoby się w niej troszeczkę więcej cebuli. Wyraziłem tę opinię głośno, a Faust mruknął: - Nie, bo pomidorów. Opat zaprotestował żywo: - Mylisz się, niestety, drogi mój Sabellicusie. Może jeszcze zażądasz więcej czerwonego wina w ingrediencjach!? Masz moje słowo, że końcowy skutek takich praktyk okazałby się prostacki.Ot, bzdety. Spisuję je tutaj, aby udowodnić wam, że wciąż jestem przy zdrowych zmysłach.Justyna. 223 Odeszła. Zniknęła. Ostatnia z siedmiu dziewcząt. Przepadła. Przepadły. Za to Akercocke jest na miejscu, i to jak! Cały czas siedział skulony w swej klatce, na dobrze nawoskowanym blacie stołu w refektarzu. Nie widziałem go aż do wieczerzy, więc wygląda mi to, że spędził dzień w towarzystwie opata. Gdy na niego spojrzałem - małpa była zresztą pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy w refektarzu - oszołomił mnie widok nowego kubraczka,. Akercocke'a, malinowej barwy i ozdobionego ametystami. Małpik miał takoż na szyi obróżkę ze złota, a na niej malusi, srebrny dzwoneczek. Pamiętałem przechwałki opata, że ma swoje sposoby na „duchy". Fakt, że bez wahania wtykał palce między pręty, karmiąc Akercocke'a wisienkami. No, i dobra. Nie wyobrażam sobie jednak, w jaki sposób odział małpika w kubrak, nie dając sobie przy tym wydrapać oczu. Wszystkich siedem moich dziewcząt. Przepadło. Poszły tam, skąd przyszły. Co użyłem, to moje. - Diabeł! - skrzeknął Akercocke. - Pomidorki - powtórzył Faust, zanim zatopił usta w nowym pucharze pysznego, opatowego wina. 51. Bicie w dzwony Następnego ranka zbudził mnie dzwon na Anioł Pański. Na wpół śpiąc jeszcze, zacząłem liczyć uderzenia. Dopiero poniewczasie zdałem sobie sprawę, że nic się w nich nie zgadza. Anioł i Pański składa się z trzech uderzeń, po których następuje potrójnej, długości pauza, po niej zaś dziewięć uderzeń. Dzwon w klasztornej dzwonnicy wydźwięczał przepisowo całą liczbę, lecz wcale nie j ucichł. Przeciwnie, rozbrzmiewał w najlepsze, bez ładu i składu. Pobiegłem zbadać, co się dzieje. W dzwonnicy napotkałem Fausta. Z butelką wina w jednej ręce, drugą targał za sznur od dzwonu. Wysiłek bardzo go chyba wyczerpał. Spojrzałem ku szczytowi dzwonnicy i wnet zrozumiałem, dlaczego. 224 Na górze ujrzałem dwóch mnichów. Może nawet rozpoznałem w nich Brygidę i Barbarę. Mnisi się zabawiali w nader niebezpieczny sposób. Dzwon był olbrzymi - tak wielki, że para mnichów mogła go swobodnie dosiąść. Brygida i Barbara siedzieli okrakiem na dzwonie. Twarz Fausta ociekała potem. - O mało ich nie zabiłeś! - krzyknąłem. - Nie bój się, nie zabiję - wysapał. Dzwon kołysał się i wciąż rozbrzmiewał. - A to niby czemu? - spytałem. Przysiadłem obok, na szczeblu drabiny.Żeby się porozumieć, musiałem wręcz wrzeszczeć, tak głośne było bicie dzwonu. - Zasłużyli sobie! To oni zamordowali Justynę! Faust puścił wreszcie sznur dzwonu. Zsunął kapelusz z czoła i uśmiechnął się nader szeroko. - Kusiu! - parsknął. - Kiedy się dobrze zastanowić, prosta z ciebie duszyczka! - A weź się odpierdol! - warknąłem. - Justyna zniknęła. - A ty obwiniasz mnichów? - Myślisz, że jest inaczej? Faust napił się i na próbę pociągnął za sznur. - Czemu się każesz nazywać Sabellicusem? - Co miejsce, to imię - Faust odchrząknął. - Przecież to wszystko jedno. Sam wiesz, jak to bywa. - A skąd te historyjki o Judaszu? - Nie historyjki. Fakty. - Jakie fakty? Jesteśmy wśród czcicieli Judasza Iskarioty? - Prędko się uczysz. - Do diabła z taką nauką! Myślałem, że jedziemy do Rzymu. Tymczasem tkwimy tutaj, marnujemy czas, mamlamy jakieś zaklęcia, hokuspokus... Faust przerwał mi i tym samym gestem otarł sobie pot z czoła. - Dlaczego nie poświęcić Judaszowi chwili refleksji? - Wolałbym stąd już jechać - oświadczyłem. - Dobrze, wyjedziemy. - Kiedy? - Już niedługo. Chcesz się pobawić sznurem? 225 - Sam się baw. To nie moja zabawa. Faust napił się ponownie i na powrót zaczął bić w dzwon. Z jakiejś przyczyny ta scena napełniła mnie niesmakiem. - Powiem ci jedno o Judaszu - wrzasnąłem. - Coś, z czym się prawie mogę zgodzić. Faust z miejsca puścił sznur. - No, jazda! - przynaglił. - Gadajże! - Nie bardzo umiem znaleźć odpowiednie słowa, ale... Nie, żebym zaraz miał w to wierzyć, lecz jeśli potraktować Judasza poważnie, tak samo jak Jezusa, wychodziłoby na to, że zbawienie i potępienie to nieomal jedno i to samo... - Dlaczego „nieomal"? - prychnął Faust. - Takie są fakty, chłopcze! I znowu jak kukiełka zatańczył na sznurze. Zmyłem się stamtąd. Są melodie, których nie cierpię. 52. O aniołach ciąg dalszy Dzwon bił chyba przez całą wieczność. Spacerowałem więc sobie po ogrodach, gdzie uschłe drzewa zamiast liści miały na gałęziach zwierciadła. Popatrywałem na ryby, krążące w sadzawce. W zielonej, stęchłej wodzie. Złote rybki, jak j mechaniczne zabawki, blaszane wynalazki zmajstrowane może dla uciechy któregoś z bizantyjskich cesarzy. Myśli obracały mi się j w głowie, wciąż te same, jak ryby. Trudno nazwać te dywagacje myślami. Ot, mrzonki, które niosły ze sobą taką oto karuzelę obrazów: Ramię Zulejki, ginącej w śnieżnej lawinie. Jane, spadająca głową naprzód do piekielnej dziury. Inkrustowany klejnotami kodeks. Akercocke. Najbardziej jednak uporczywie tańczyło mi przed oczami dwanaście scen z Faustem. Faust na stole, każący sobie podawać serwety. Faust, który spada z konia. Faust gryzący gościniec. Szyderczy grymas Fausta, gdy opat obmywał mi stopy. Faust nagi, tylko j w długich butach, leży na łóżku i chrapie. Ręka Fausta na moim nadgarstku, gdy puszczałem latawce na Wieży. Faust zapalający w Dupenstoss czarną gromnicę. Faustowa pogarda dla Tomasza 226 Akwinu przy naszym pierwszym spotkaniu. Faust, który na fotelu oczekuje, aż go ogolę. Faust z gołębiem na głowie. Faust, kiedy prosi Wilusia Somersa o wodę. Faust uwieszony na sznurze od dzwonu. Wisielec. Spoglądając na rozmigotane ryby, zacząłem myśleć o aniołach. Nie to, żeby w sposób konkretny i usystematyzowany. Wyliczałem po prostu imiona. Sam siebie przyłapałem na tym, że recytuję je na głos: Abdiel. Gabriel. Michał. Raguel. Rafał. Simiel. Uriel. Abaddon. Apollyon. Szatan... Cisnąłem nagle w rybę pokaźnym kamieniem. 53. Klasztorne flirty Kiedy tylko umilkło bicie w dzwon, podreptałem do zabudowań klasztornych. Sam mogłem się tego domyślić. Któż tam królował? Helena. Strojna w różową suknię, z żółtą, zaplecioną w loki fryzurą, dzielnie wspomaganą przez hordę sztucznych kwiatków. W dłoni Helena trzymała Gabrielowe pióro. Posługiwała się mm jak wachlarzem. Wokół Heleny uwijali się braciszkowie Barbara i Brygida. Wyglądali na wielce spoconych. Wiedziałem już na pewno, że to oni dosiadali Faustowego dzwonu. Dwójka krzepkich mnichów nie odzywała się ani słówkiem do Heleny. Pewno wzbraniała im tego reguła milczenia. Nie przeszkadzało im to jednak wcale we flirtach. Obaj braciszkowie bezustannie przewracali oczami, czynili palcami rozmaite znaki i gładzili Helenę po anielskim piórku. Helena nie wzbraniała im tego najmniejszym choćby gestem. Przeciwnie, aż popiskiwała z uciechy, dygała i chichotała. Co rusz - jednak wcale nie za często - odskakiwała w tył z głośnym „Ave Maria". Cała trójka zabawiała się w ten sposób pod freskiem II Sodomy, tym, który przedstawiał Florencjusza. Tym samym, na którym są przebrani chłopcy. Pomyślałem sobie, że Helena igra z ogniem. 227 54. Sofia Tym razem wykręciłem się od wieczerzy z Faustem i opatem toteż wcześnie wróciłem do celi. (Działo się to wczorajszego wieczora). Wymazałem z pamięci wszelką myśl oJudaszu. Cieszyło mnie, że się wreszcie pozbyłem Akercocke'a. Zasnąłem, rozmyślając o aniołach. Tym razem zaniechałem dociekań na temat ich przymiotów podróżniczych i pojemności czułków szpilki. W głowie dźwięczały mi tylko imiona. Abdiel... Raguel.. Abaddon... Kiedy się przebudziłem, dniało. Spałem bardzo głęboko. Nade trwałem na wznak, z półprzymkniętymi oczami, zerkając spod powiek na ohydne różowe zasłonki. Jak zwykle spałem tamtej nocy bez snów. Naraz usłyszałem ów dźwięk. Bicie w dzwon. Dzwon bił jak oszalały. Czyżby Faust znów zaczął się zabawiać z mnichami? Później doleciał mnie krzyk... Jakże przeraźliwy! Krzyczała Helena. Natychmiast wypadłem z celi i puściłem się pędem, w biegu przypasując rapier. Blade światło brzasku rzucało ledwo poblask cienia na ściany i posadzki. Biegłem przez mroczne korytarze i po kamiennych schodach. W całym klasztorze pusto. II Sodoma wykrzywił się do mnie ze ściany. Borsuki. Kruk. Pędziłem dalej. Biegnąc, nawoływałem Fausta. Bóg jeden wie, dlaczego. Ostatecznie trzeba coś krzyczeć. - Fauście! Dzwon wciąż huczał nade mną. Ten w dzwonnicy ponad klasztorną kaplicą. Tam, skąd dobiegał mnie krzyk. Naraz drogę zagrodzili mi mnisi, w swoich habitach podobnych do całunów. W rękach dzierżyli kije. Między mną a dzwonem i krzykiem, znikąd wyrósł nagle trupiobiały mur. Mnisi nie drgnęli. Natarłem na nich. Machnąłem rapierem. Kiepski ze mnie szermierz, lecz tu każdy cel był opasły, a więc niezbyt zwinny. 228 Dopadłem pierwszego mnicha i gładko uciąłem mu ucho. Reszta rzuciła się na mnie. Zafurkotały kije. Padając, ciąłem następnego mnicha prościutko przez kolana. Będzie mu teraz dużo łatwiej klękać. Wrogów było jednak zbyt wielu. Kije załomotały mi po plecach i czaszce. Kolejny cios drzewca wytrącił mi rapier. Powoli i w milczeniu mnisi otoczyli mnie kręgiem. Odrzucone kaptury. Pod nimi twarze nieboszczyków. Naraz usłyszałem kroki. A właściwie nie kroki, lecz susy. Znajome podskoki. Brudna opończa. Przeraźliwie brudny kapelusz. Butla z winiakiem. Tylko rapierów brak. - Fauście!!! Nawet na mnie nie spojrzał. Jego gorejące oczy nie widziały już nic. Faust oślepł od pijaństwa. - Fauście, na litość boską! Ty, Faust! - Pax vobiscum! Rozchyliły się wrota kaplicy. Stał w nich opat, podnosząc palce w geście błogosławieństwa. Opat podniósł następnie lewą dłoń. Faust klęknął. Zatrzeszczały kości. Wielki czarnoksiężnik. Na klęczkach. Faust ucałował pierścień na palcu opata. Kiedy wstał, mało nie runął na pysk. Drżał na całym ciele. Złapał mnie wreszcie za ramię i wsparł się na mnie. Krew z mej rozbitej głowy ciekła mu na tors. - Pax Domini sit semper uobiscum. - Et cum spiritu tuo - rzekł Faust. - Kyrie eleison - zaintonował opat. - Judas eleison - zawtórował Faust. Opat okręcił się na pięcie niczym delikatna, różanoskrzydła ćma w czarnej pelerynie i wprowadził nas do kaplicy. Płonął tu cały las gromnic. Nad ołtarzem płonęło siedem lamp oliwnych. Po wnętrzu snuł się gęsty dym kadzidła. Uwielbiam kadzidło. Poza tym Faust, wsparty na mym ramieniu, cuchnął gorzej niż Łazarz tuż przed głównym punktem programu. Dzwon wciąż huczał. 229 I tylko krzyki umilkły. Kroczyliśmy powoli wzdłuż nawy, pod wodzą opata. Kadzidło piekło mnie w oczy. Dopiero po chwili ujrzałem na ołtarzu trzy postacie. Brata Barbarę. Brata Brygidę. A z nimi Helenę. Całą trójkę spowijała biel. Mnisi mieli na sobie swoje trupie habity. (Stali po obu bokach Heleny, trzymając ją pośrodku). Helena zaś miała na sobie białą ślubną suknię. Niezmiernie sutą. Niesłychanie ozdobną. W brokatach. Mnisi trzymali Helenę za ręce. Co więcej, Helena nadal krzyczała: twarz miała wykrzywioną, a usta otwarte do krzyku. Ni wydobywał się z nich jednak żaden dźwięk. Jedno z dwojga: albo jej krzyki tonęły w biciu dzwonu, albo co więcej niż prawdopodobne - biedaczka zdążyła ochrypnąć wrzasku. Z głową odrzuconą w tył i z rozwartymi ustami, z żyłami nabrzmiałymi na szyi, Helena dzikim, oszalałym wzrokiem potoczył; po nas trzech, idących ku niej poprzez lasy gromnic w kadzidlanym oparze. Poznałem, że jej wargi układają się w imię. Jan. Nie doleciał mnie jednak żaden odgłos. Janie. Nie. Ja. Nie. Cienie krzyków. W całkowitej ciszy. Opat zsunął z głowy czarną myckę i wstąpił na stopnie ku tabernakulum. Gdy stanął tam, rzucił się Helenie do nóg. Ten widok! Wyschła, różowa figurka rozciągnięta u stóp Heleny! Opat wtulił twarz w posadzkę i leżał tak, na podobieństwo obalonego posągu. Faust zachwiał się na nogach i co prędzej zdarł z głowy kapelusz. Gdy to uczynił, wbiegł na stopnie ołtarza. Stałem jak wmurowany. Nie mogłem uczynić nawet kroku. Pociłem się tylko, a oczy piekły mnie niby dwa węgle. Para mnichów jak na dany znak odstąpiła, niczym tancerze w kolejnej figurze. Nie puścili jednak swej ofiary. Stali teraz przodem 230 do ołtarza, pokazując nam szerokie plecy. Trzymali Helenę za nadgarstki, rozciągając ją ponad opatem i Faustem. Wyglądała teraz jak krucyfiks. Helena! Faust zbliżył się do opata i przydeptał go butem do ziemi, idąc wprost ku Helenie. Złożył przed nią ukłon, a potem ją pocałował. Prosto w usta. Faust pocałował Helenę. Dzwonienie ucichło. Musiał to być umówiony sygnał albo część rytuału, bo stojący twarzą do ołtarza mnisi natychmiast puścili nadgarstki Heleny i padli na kolana. Usłyszałem ten dźwięk: stuknięcie mnisich kości o gołą posadzkę. Helena nadal stała, rozkładając ramiona. Ucichły też jej krzyki. Helena uśmiechała się promiennie do Fausta. Uśmiechała się nie owym cieniem półuśmiechu, jaki pamiętałem z Wieży - nie owym uśmiechem z zagadki Mony Lizy, który miał skrywać braki w uzębieniu. Helena uśmiechała się hojnie, niczym królowa, znacząc swoją rozkosz rozchyleniem czerwonych warg. Owszem, żółte zęby, parę wręcz czarnych, kilka szczerb. Uśmiałbym się, gdyby nie to, że płakałem. Łzy w tamtej chwili jest mi równie trudno wytłumaczyć, co całą resztę sceny. W oczy piekła mnie krew, nie mówiąc już o kadzidle. Krew zmieszana z kadzidłem mąciła mi wzrok. Może to od krwi i kadzidła tak płakałem? Faust jeszcze raz, namiętnie, pocałował Helenę. A potem krzyknął nagle: - Podziwiajcie Sofię! Podziwiajcie? Ledwie co widziałem. Wszystko zamazywało mi się przed oczami. Widziałem tylko własne łzy. Widziałem tylko sen. Myślę, że to łzy i kadzidło przyprawiły mnie o omamy wzrokowe. Mówię to dlatego, że gdy przetarłem oczy, wyobraziłem sobie, iż widzę Fausta zanurzającego ręce we włosy Heleny, więcej, zdzierającego z niej te włosy niby koronę. .Tyle że nie była to korona, 231 lecz wielka peruka, pod którą zaświtała łysa, naga, kredowobiała czaszka. Wydawało mi się też, że widzę, jak Faust chwyta oburącz kołnierz ślubnej sukni Heleny i jednym szarpnięciem rozrywa materia od góry do dołu. Pod suknią zaś Helena była naga. Faust ukląkł przed nią z kapeluszem w ręku, w niemej adoracji| Przed nią? Przed Heleną? Widziałem to na własne oczy. Albo też mi się to przyśniło. Postać na ołtarzu nie była kobietą. Tak, kobiece piersi. Ale jajka i kutas zupełnie jak u mężczyzny. 55. Nowe kłopoty z jajem norymberskim Moje norymberskie jajo oszalało. Dopiero co je rozebrałem na części. Zbadałem je wszystkie po kolei. Zasadniczo wszystko w porządku. Zasadniczo wszystko dokładnie tak, jak było. Co z tego, skoro skurwiel zwyczajnie wziął i zwariował... Niby nic wielkiego. Tyle że pasuje do reszty faktów. Do diabła, pasuje dokładnie do wszystkich spisanych tu faktów - do świata, w którym zegar rozsądku oszalał. 56. Piórem umaczanym w słońcu Wybiegłem z kaplicy i wpadłem do klasztornych ogrodów, gdzie zamiast owocu drzewa rodziły zwierciadła. Stamtąd pobiegłem do celi i zatrzasnąłem drzwi. Już samo zatrzaśnięcie drzwi przyniosło mi pociechę. Zamknąłem za nimi Fausta. Zamknąłem Helenę. Zamknąłem szaleństwo. Przekręcając klucz, odgradzałem się kolejno od wszystkich zwariowanych zdarzeń z ostatnich trzech dni. Zamykałem się po to, by w odosobnieniu dojść z tym wszystkim do ładu. 232 podszedłem do okna i wyjrzałem, czując na rozpalonym czole chłodny dotyk szkła. Odzyskałem wzrok dopiero po dłuższej chwili Dużo czasu upłynęło, nim odegnałem od siebie obraz scen, które nie miały nic wspólnego z roztaczającym się przede mną krajobrazem, z opadającymi w dół terasami z wapienia i sterczącymi ostrogami trawertynu. Wzrok przywróciło mi słońce, ostrym blaskiem padające na rozzielenione dęby. Hen w oddali kredowy pejzaż przecinały głębokie, mroczne pęknięcia. „Tak lubię słońce". Zapamiętałem pompę Faustowskich słów. Ha, Herr Doktorku, ja też lubię słońce, choć z zupełnie innej przyczyny niż ty. Słońce oświetla nam wszystkie przeszkody. Świat Fausta składa się jedynie z cieni. To on sam rzuca ów cień. Muszę więc pisać piórem umaczanym w słońcu. Zmyłem z oczu skorupę kadzidła i krwi. Zmyłem z oczu wszystkie sny i bzdury. Wydostałem ze szkatuły papiery. Kiedy to czyniłem, powiedziałem na głos: - Niczego nie wyjaśniaj. Opisuj. I naraz: - Amen! Nie ja to powiedziałem, ale czyjś głos, tuż za mną. Głos Akercocke'a. Małpa siedziała w klatce. Malinowy kubraczek. Obróżka ze złota. I srebrny dzwoneczek. Małpa szczerzyła zęby i pogryzała oliwkę. Odezwałem się do niej w te słowa: - Co, opat się wreszcie pochorował na twój widok, bestio? Akercocke potrącił pazurem dzwoneczek. Zakryłem klatkę suknem. Nic już nie mówił. Iskał się tylko i czochrał. „Amen", tak? Usiadłem i zacząłem pisać. 57. Gdy zabrakło czasu Kiedy zacząłem pisaninę, zegarek wskazywał południe. Czy na pewno dobrze pokazywał czas? Sam nie wiem. Bóg wie, jak długo 233 stałem wgapiony w okno, zanim ujrzałem coś jeszcze poza ( razami, co się wylęgły w mej głowie. Potem było mycie. Barć starannie przemywałem oczy, więc zabrało to chwilę. Mimo wszystko zegarek sprawował się dotychczas bez zarzut Kiedy zaczynałem rozdział 43, mógł naprawdę wskazywać południe - wówczas, kiedy rozpoczynałem kronikę naszych trzech dni spędzonych w klasztorze. Zresztą, tak jak mówię, obie wskazówki stały wówczas na dwunastej. Pisałem bez pośpiechu. Miałem wiele do opowiedzenia, lecz próbowałem dokładnie wszystko przywołać w pamięci. Kiedy dotarłem do klasztornych flirtów, zegarek uzmysłowił mi, że piszę od sześciu godzin. Wydawało mi się to rzeczą wiarygodną. Wierzyłem zegarkowi. Poszedłem się następnie wysiusiać. Zjadłem figę, Z ogrodu usłyszałem szczekanie i śmiechy. Wyjrzałem, by zobaczyć Fausta w zabawie z Szatanem. Wielki czarnoksiężnik kazali czarnemu kundlowi aportować patyki. Jakże niewinna scena. Jakaż ulga, w porównaniu ze wszystkim, co opisywałem. Znów usiadłem. Spisałem rozdział 54. Relacja przychodziła mi z trudem, toteż gdy skończyłem, zrobiło się już ciemno. Wstałem, by zapalić jedyną świeczkę w moim posiadaniu. Zdrętwiały mi palce. Co gorsza, rozbolała mnie głowa. Przez jakiś czas siedziałem sobie przy świecy. Potem znowu spojrzałem na zegarek. Obie wskazówki stały na dwunastej. Ha, pomyślałem najpierw, że mija już północ. Domyśliłem się,; że przedrzemałem czas jakiś albo może zapadłem w trans, gryząc pióro i starając się jak najwierniej spisać wydarzenia. Lecz wszystko to nieprawda. Nieprawda, że jest północ. Bóg jeden wie, która może być teraz godzina. Mówię tak dlatego, że kiedy patrzyłem na tarczę, ujrzałem, jak obie wskazówki suną złączone ze sobą. Co więcej, sunęły do tyłu. Do tyłu. A potem na powrót do przodu. Potem zaś zaczęły wirować, zupełnie jak zwariowane. Dlatego, jak już wam wspomniałem, rozkręciłem zegarek na części. Trzeba zaznaczyć, że największe kłopoty sprawiała w norymberskich jajach sprężyna. Z upływem godzin rozkręcała się bowiem, 234 a co za tym idzie, czasomierz tracił dokładność. Próbowano zaradzić temu montując dodatkową część, rodzaj zapasowej, przeciwbieżnej sprężyny. Taktyka prymitywna, a co gorsza, zupełnie bezskuteczna. Nareszcie jednak ktoś inny wymyślił bęben ślimakowy. Wynalazca musiał być geniuszem: główna sprężyna zegarka obraca bębenek z nawiniętym wokół niego szpagacikiem. Drugi koniec szpagatu nawinięty jest na spiralny, to jest ślimakowy bęben, tak zwane fusee, a co za tym idzie, zegar chodzi równo nawet przy rozkręconej sprężynie - ilekroć bowiem sprężyna się rozkręci nad miarę, mechanizm bębnowy napina ją znowu. Bęben ślimakowy w moim jaju funkcjonował jednak bez zarzutu. Szpagacik cały, nie przerwany i nie zaplątany. Bębenek kręci się, że proszę siadać. Upewniłem się, co więcej, że nie obluzowały się wskazówki na tarczy. Sprawa sprowadza się więc do następującej kwestii: Jestem w posiadaniu zegarka, którego każda część działa w sposób doskonały, lecz wspólnie z innymi pokazuje rzeczy absurdalne. Nastawiałem zegarek to na tę, to na ową godzinę, zawsze z tym samym skutkiem. Wskazówki spacerują wokół tarczy, jak im się tylko spodoba. Bywa, że jedna postępuje naprzód, gdy druga pędzi wstecz. Obie zaś nieodmiennie zatrzymują się na godzinie dwunastej! Mój zegarek oszalał. Prosta sprawa. Powinienem się może zdenerwować? Okazać zaskoczenie? W końcu, czy tylko jeden zegarek tu oszalał? Czymże jest szaleństwo norymberskiego jaja w porównaniu z szaleństwem Fausta? Rzecz w tym, że to mój zegarek. I właśnie to dziwnie mi się nie podoba. Zegarki i zegary należą do współczesności, ba, symbolizują nową wolność człowieka. Nim wynaleziono zegarki, życie ludzkie odmierzano godzinami liturgii. W owych dawnych czasach ludzie wiedzieli, która jest godzina, tylko dzięki uprzejmości Kościoła, który informował ich o tym bijąc w dzwony. Z zegarkiem u pasa każdy może sam być panem swego czasu, panem czasu świata, a więc panem świata. Tymczasem mój zegarek powiada mi, że czasu już nie ma. Będę go musiał w Rzymie zabrać do naprawy. 235 58. Wenus Faust i ja opuściliśmy nazajutrz opactwo. Tylko Faust i ja. Nikt poza nami. (To znaczy, jest jeszcze z nami Akercocke... Chciałem tylko znaczyć, że nie ma obok nas Heleny. Helena zniknęła, ja zaś pewno nie będę już zadawał żadnych pytań). Pod niebem kląskają skowronki. Na niebie znów ani chmurki. Opat wraz z mnichami zgotowali nam uroczyste pożegnanie.! Perliście biły dzwony, kropiły kropidła, trafiło się nam nawet błogosławieństwo. Cóż, wszystko to należy się z prawa pielgrzymom. Prawie już uwierzyłem w zasadność całej ceremonii (choć z tym] zastrzeżeniem, że jeden z mnichów miał czkawkę). Faust zdążył się ogolić, a nawet podstrzygł wąsy. Ba, nie spadał z konia. Nie pił tego ranka! Cały dzień fantastycznej jazdy, do tej pory najlepszy ze wszystkich. Pewnie to sprawa koni, które miały okazję odpocząć. Droga pierwszej klasy. Prawie bez zakrętów czy innych przeszkód. Galopowaliśmy więc pełnym gazem. Tylko my dwaj, Faust i ja. Cały czas w galopie. San Quirico. Acąuapendente. San Lorenzo. Jak mówię, pędziliśmy na cały gaz. Nigdy nie jechało nam się prędzej. Faust gnał z przodu, wyprzedzając psa. Faust, który wiedzie Szatana! Coś nieprawdopodobnego. Musiałem się dobrze starać, by za nim nadążyć. Pienza. Chiusi. Orvieto. Mogę tylko w przelocie podać nazwy kolejnych miejscowości. Niektóre mignęły mi zaledwie na kamieniach milowych. W większości przypadków Faust objeżdżał miasta szerokim łukiem. Słońce i kurz. Kurz i spiekota. Spienione konie. I galop, galop! Jak najprędzej, byle na południe, byle do Rzymu! 236 Gdzieś na północ od Bolseny minęliśmy granicę i wjechaliśmy w państwo papieskie. Już z daleka wyniuchałem Rzym. Przez cały długi dzień Faust nie zaszczycił mnie choćby słówkiem. Nic to. Jechałem dalej. W ten sposób mogłem przynajmniej nie myśleć. Kiedy Faust okulawił konia, nad nami wstawał już księżyc. Gdyby nie ów szczęśliwy zbieg losu, pędzilibyśmy pewnie dopóty, dopóki by nie padły pod nami wierzchowce. Dobrze, ale gdzie jesteśmy? Na wrzosowiskach, opodal jeziora. Pod nawisem wzgórza w kształcie kobiecej piersi. Mapa podpowiada, że wzniesienie musi być Wzgórzem Wenus. To zaś oznacza, że stanęliśmy na skraju Kampanii. Jeszcze głupie dwadzieścia mil i będziemy w Rzymie! Wzgórze Wenus. Jezioro Wenus. Obozujemy nad brzegiem jeziora. Piszę to przy ognisku, któreśmy sobie rozpalili. Mam naprawdę dosyć. Jeszcze jedno słowo i zasnę. Do dupy z Wenus! Przed chwilą nurkowałem w jej jeziorku. Noc była taka ciepła, a ja tak oblepiony brudem po dniu konnej jazdy, że rozebrałem się i dałem nura pomiędzy gwiazdy w jej jeziorze. Wylazłem zaraz, cały oblepiony pijawkami. 59. Szlak przez Kampanię W nocy ktoś ukradł nam konie! Zauważyłem to zaraz, kiedy się obudziłem. Zaraz zbudziłem Fausta. Wzruszył ramionami, najwyraźniej mało przejęty nowiną. - Pójdziemy piechotą - oznajmił. Poszliśmy więc piechotą. Ruszyliśmy z miejsca biwaku pod Wzgórzem Wenus, idąc przez wielką pustać, którą nazywają Kampanią. Na niebie ani śladu słońca. 237 Kilka niskich chmur atramentowej barwy. Z bagien podnosiły się gęste opary. Szliśmy przez krainę, która prawie nie przypominała normalnej okolicy. Bagniska, sitowie i błocko. Opary i ogólne niedookreślenie. Zakręcone spirale cuchnącego dymu. Na plecach niosłem klatkę z Akercockiem, przytroczoną do grzbietu. Oprócz klatki dźwigałem także szkatułę z papierami. Bogu niech będą dzięki, że służyła mi tamtej nocy jako poduszka, bo inaczej koniokrady wzbogaciłyby się także o nią, a więc i o niniejszą księgę. Złodzieje odarli nas dosłownie ze wszystkiego. Dzień mroczny i jakiż nudny. Rzekłbyś, opuszczony. Okolica wyglądała jak mózg człowieka, którego dręczy bezsenność. Faust znów zaczął pić. Pewnie spał na swoich flaszach z winiakiem. W marszu zawiesił je sobie na szyi, wszystkie co do jednej, łącznie ze zdobną złotem butelką od Saracenów. Szliśmy tak Drogą Kasjańską. Trzęsący się, obdarty starzec w czarnej opończy i młody piechur w opończy czerwonej. Obaj kroczą Drogą Kasjańską do Rzymu. Maszerowaliśmy równo i w milczeniu. Faust szedł pierwszy. Pozwoliłem mu nadawać tempo. Pochylił długą czaszkę w przód i wtulił brodę w pierś. Kiedy mgła zgęstniała, Faust zmienił się w ciemną sylwetkę w opończy i kapeluszu. Nie napotkaliśmy po drodze nikogo. Żywej duszy. Ładnie to tak? Nawet Akercocke jakoś przycichł. Co pewien czas, gdy Faust przystawał, by pociągnąć winiaku, stawiałem klatkę na ziemi i odpoczywałem. Małpik kulił się przez całą drogę na podłodze klatki. Nic czochrał się i nie popiskiwał. Kiedy mu spojrzałem w oczy, miał w nich zupełnie martwy wyraz. Co do Szatana, ten także wtulił obsmyczony ogon pod siebie i drżał niby w gorączce. Ani razu nie szczeknął. W marszu wlókł się tuż za Faustem, nigdy go nie wyprzedzając. Kiedy Faust uznał, że napił się aż pod kreskę, natychmiast wznawiał marsz. 238 Przez cały czas nie wypowiedział słowa i nie oglądał się za siebie. Wygadało, że jest mu wszystko jedno, czy idę za nim, czy nie. Po drodze nie ujrzałem ani jednej wioski czy choćby chałupy. Ani śladu ludzkiej obecności, ani jednego znaku człowieka na całej przebrzydłej pustaci. Po obu stronach drogi widać było tylko mile grzęzawisk - albo zgoła nic nie było widać. Nie słyszałem ptasich głosów. Nie widziałem też ptaków w powietrzu. Mając zegarek do niczego, mogę tylko orientacyjnie podać długość trasy, którą pokonaliśmy, nim napotkaliśmy szarańczę. Domyślani się, że było to około południa. Słońce przesłoniły chmury, więc nie miałem jak się zorientować. Może więc było to pod wieczór. Cały dzień przypominał wieczór. Ale wracając do naszej szarańczy... Bez ostrzeżenia. Pełno. Szarańcza! Cała droga pokryta, cała oblepiona szarańczą. Ruszający się dywan świerszczy. Czarny. Przeraźliwy. Rozpełznięty na wszystkie strony. Jak czarne, ruchome, złe piaski. Na lewo od drogi majaczyły we mgle jakieś krzaczki. Spostrzegłem, że każdy z krzaków - nie zieleniły się i nie rosły, a kształtem i postacią przypominały mgłę - ugina się pod obfitym, żywym owocem szarańczy. Z każdej gałązki zwisały kłębowiska świerszczy. Jak czarne winogrona. Grona czarne i szare, a także te najgorsze, podobne do bezbarwnej trucizny. Nie mówię już o smrodzie, jaki bił od owadów. Smród jak na cmentarzu. Zatkałem sobie nos marmoladą. Faust kroczył dalej. Pośpieszyłem za nim. Przeszliśmy przez strefę smrodu i oparów, choć buty zapadały nam się w masie szarańczy. Przy każdym kroku zostawialiśmy za sobą krąg rozgniecionych ciał. Przykucając i mrużąc oczy przekonałem się, że martwe szarańcze natychmiast giną w paszczach swoich żywych pobratymców. 239 Z ulgą ujrzałem, że minęliśmy dotknięte plagą miejsce. Grobowy smród wlókł się jednak za nami. Domyślam się, bił nam z podeszew butów. Nareszcie jednak szarańcza została za nami. 60. Bagno Maszerowaliśmy dalej. Im dalej szliśmy, tym bardziej wokół nas gęstniała mgła. Gęsta mgła pociekła mi do płuc. Co chwila kaszlałem. Faust nie kaszlał. Jego płuca musiały przypominać rzemień. Akercocke również nie kaszlał, podobnie jak Szatan. Bóg jeden wie, jaka odległość dzieliła chmarę szarańczy od miejsca, gdzie Faust sprowadził nas na manowce. Odległość musiała być spora, bo czułem już porządne znużenie. Co więcej, kulałem. Czas stracił jednak wymiary w kampanijskiej pomroce. Opar odjął całej okolicy czas i przestrzeń. Bura mgła zatykała mi głowę. Od razu pomyślałem, że coś jest nie tak, bo stopy zapadły mi się nagle w - właśnie, w co? Obmacałem dłonią okolice butów i podniosłem rękę do oczu. Było ciemno jak w nocy. Nie widziałem nic, nawet dłoni. Polizałem więc palce. Nic. Żadnego smaku. Nie czułem na języku błota ani wody. Nie czułem zwyczajnie nic. Pod stopami miałem bagno, podobne do mgły. - Ty, Faust! - zawołałem. Żadnej odpowiedzi. - Ty, Faust! Zgubiłem się! Faust, gadaj, gdzie jesteś! Znów żadnego odzewu. Przekląłem jego przewrotne poczucie humoru. Rozmyślnie spłatał mi tak okrutnego figla. Wyprowadził mnie na środek bagna, które wydawało się nie mieć dna. Czarny opar, cisza, i tylko nogi zapadały mi się coraz głębiej w nicość. - Faust, pomocy! - wrzasnąłem. - W co ty sobie lecisz, do diabła! Znowu cisza. Nawet but nie zamlaskał w błocie. 240 Tonąłem coraz głębiej. Tkwiłem już po uda w bagnisku. - Ty, Faust! Co jest, do kurwy nędzy?! Weź mnie ocal, co? Tkwiłem w bagnie po pas. Dodatkowo wgniatała mnie klatka Akercocke'a, której ciężar pomagał bagnu. Nad powierzchnią sterczała mi już tylko głowa. Tonąłem. - Faust! - zakrzyczałem. - Jeżeli utonę, to razem z twoją historią! Naraz poczułem jego dłoń na swojej. Jak zwykle, zabolało. To te jego przeraźliwe pazury. 61. Kopniak w głowę - Moja historia - westchnął. - Najważniejsza sprawa. Potępieniec uśmiechał się swoim kretyńskim grymasem. Wolną ręką wyciągał z bagniska szkatułę. Naraz zaświeciło słońce. Mgła zniknęła. No, mówię wam, rozwiała się bez śladu. Źle mówię, bo się wcale nie rozwiała. Oblepiała nas szczelnie, aż tu bęc! Zniknęła! Ech, do licha z tą makaroniarską pogodą... Niby nic nie widzę, aż tu nagle - proszę! Widzę Fausta. Faust wyciągał mnie mozolnie z bagna. Jedną ręką dźwigał mnie, a drugą szkatułę z papierami. Szkatułę wytarł z pieczołowitością w opończę. - Skaleczysz mi rękę - jęknąłem. Faust nie zwolnił chwytu. Stał obunóż na twardym gruncie. Nie na Drodze Kasjańskiej, lecz na innym trakcie. Dziwnie czarnym. - Widzisz, krew mi leci - pokazałem. Mówiłem świętą prawdę. Faust wbił mi pazury w rękę tak głęboko, że z wnętrza dłoni kapała mi krew. Zamiast odpowiedzieć, mistrz położył szkatułę na drodze. Potem wyciągnął mnie do reszty z bagna. Mnie i Akercocke'a. Usiadłem. Jak wspaniale było mieć pod tyłkiem twarde oparcie! Słońce grzało mnie miło w ramiona. 241 Amen! - skrzeknął Akercocke. Ech, Kampania. Wiecznie ta sama równina. Ten sam pusty krajobraz. Dla odmiany jednak przepadła gdzieś mgła, a słońce padając na rozległą pustać przydało jej piękna. Kampania rozgorzała bogactwem pastelowych barw. Bujne, delikatne trawy, a gdzieś w oddali srebrzyste strumienie. Zapachniało mi rozmarynem. - Co tu się dzieje, do diabła? - zapytałem. - Płaczesz - spostrzegł wreszcie Faust. I zaraz zaniósł się rozgłośnym śmiechem. Twarz rozgorzała mu w słonecznym blasku. Kołysał się na obcai sach, furkotał opończą, a wokół jego ramion polatywały ptaki, całej mnóstwo - błękitnych, złotych i różnobarwnych jak rzadkie klej-1 noty. Ptaki były prawdziwe, przysięgam. Prawdziwe były także] łzy, cieknące po twarzy wciąż roześmianego Fausta. Prawdziwa była nadto moja krew na jego butach. - Rany Chrystusa! - wrzasnąłem. - Co cię tak bawi, co? Faust nie odpowiedział i wciąż się zaśmiewając, wskazał coś, co miałem za plecami. Odwróciłem się prędko. Tuż za sobą ujrzałem miasto Rzym. Ostrzegałem cię, że to będzie jak kopniak w głowę - odezwał się Faust. * * * Część Trzecia WIELKI TYDZIEŃ 1. Transfuzja Luter mało nie zszedł był ze świata, mieszkając w Wartburgu. Świat jakoś o tym nie pamięta, choć wiadomo, że cesarz Świętego Imperium Rzymskiego, Karol V, postanowił się pozbyć heretyka. Kiedy jego szpiedzy wywąchali, gdzie ukrył się nasz Zatwardzeniec, przemycili na zamek zakonnicę w przebraniu siostry miłosierdzia. Siostrzyczka szpikowała odbyt Lutra najwymyślniejszymi truciznami, tłumacząc mu, że lewatywa to samo zdrowie. Wystawcie więc sobie Lutra, który na łożu śmierci broczy posoką, gdyż lewatywy wywołały u niego krwotok. Nikt nie zna przyczyny choroby. Elektor, obrońca Lutra, odchodzi od zmysłów. Pamiętajcie, że choć Frycek III nie kochał herezji, odpowiadał głową za porwanie Lutra i wpadł w istną panikę na myśl, że jeśli facet wyki tu j e, tysiąc toczących pianę luteranów rzuci mu się do gardła z oskarżeniami, iż ich mistrza zamordował własny książę. Luter przetrzymał jednak ciężką próbę. Zapytacie, jak mu się udała ta sztuka? Udała się za sprawą pospolitej, acz jakże sympatycznej słabości ludzkiej. Czy raczej za sprawą dwóch słabostek: chuci niewieściej i męskiej. Przechodzę do sedna historyjki. Wyobraźcie sobie, że w połowie nocy, która zdaje się być ostatnią nocą Lutra na ziemskim padole, Luter, który leży na wznak, blady jak własne prześcieradło, a'za towarzystwo ma jedynie niecną zakonnicę, podnosi się nagle na łokciu i bacznie przygląda siostrzyczce. W oczach płonie mu jakiś dziwny ogień. Trucicielka bierze ową minę za skruchę. - Bracie Marcinie - szepcze. - Umierasz! Czy pogodzisz się nareszcie z Bogiem? Lutrowi tymczasem nie skrucha chodzi po głowie. Luter przyuważył, że siostrzyczka jest owszem, wcale, wcale... - Siostro! - pyta więc. - Czy naprawdę umieram? - Jeszcze by nie! - W takim razie jest jeszcze coś, co mogłabyś dla mnie zrobić. Błagam cię! Nie odmawia się umierającemu... - Ha, mówże dalej. Luter bierze siostrzyczkę za rękę. - Nigdym nie polegiwał na niewieście - szepcze jej. - To moja ostatnia okazja. Co ty na to? Zakonnica jest wielce zgorszona, lecz jakby poruszona. Ba, bardziej poruszona niż zgorszona. Ostatecznie, czy ktoś się o tym dowie? Człowiek na łóżku umiera. Prócz tego konieczność wielomiesięcznych zabaw w siostrę miłosierdzia pośród protestantów pozbawiła siostrzyczkę okazji do tradycyjnych igraszek z ojcem spowiednikiem. Mimo to siostra staje w pąsach. Nie bardzo wie, co począć. - Posłuchaj - mówi do Lutra - nie ty, lecz ja będę na tobie polegiwać. Prawda, że na jedno wyjdzie? Luter jednak gniewnie trzęsie głową. - Nigdy w życiu. Tak się już zabawiałem milion razy. Mówię ci, że nie zakosztowałem jednej jedynej rzeczy. Nie polegiwałem na niewieście. No, tak cię proszę, pozwól! Siostra wali mu więc prosto z mostu: - Prawda jest taka, Marcinie, że mam właśnie okres! Luter wzrusza na to ramionami. - Co za różnica, do diabła? Co mi tam! Rano i tak będę sztywny. Nie chcę umierać nie zaznawszy takiej atrakcji. Siostrzyczka na złamanie karku odmawia cichcem tuzin zdrowasiek. W najgorszych z nas, grzesznych, tkwi jednak odrobina dobra. Siostra podkasuje więc habit... Jak to możliwe, że plotę wam taką historię? Jak to możliwe, że ją w ogóle znam? To proste - następnego ranka wszedłem do komnaty Lutra, specjalnie wysłany, by sprawdzić, czy oddycha. Tamci liczyli najwyraźniej na to, że sprawa szybciej przyschnie, jeżeli nieboszczyka znajdzie niewinne pacholę. Lutra w łóżku nie zastałem. A zakonnica vel siostra miłosierdzia? Ani śladu po niej. Czmychnęła. Naraz jednak posłyszałem z łazienki rozgłośny, wielce sprośny hymn. Zapukałem i wszedłem do środka. Przy lustrze stał Luter, rumiany, tryskający zdrowiem, i golił się brzytwą. - Przepraszam - wybąkałem - ale ty miałeś umierać. - Umierać? - ryknął Luter z roziskrzonym wzrokiem i odtańczył trepaka. - Mój mały, jeszcze jedna transfuzja jak ta w nocy, a zyskam żywot wiekuisty!!! 2. Wielkie pranie Kiedyśmy wjeżdżali do Rzymu, w mieście rozdzwoniły się wszystkie dzwony, choć nie sądzę, że specjalnie na naszą cześć. Stało się to o świtaniu, w Niedzielę Palmową. Obtarłem sobie stopy, a klatka z Akercockiem zginała mi grzbiet. Nie miałbym nic przeciwko krótkiej drzemce na jakimś zacisznym cmentarzyku. Kawałek sera, powiedzmy, że z talerzem włoskiej pasty, a potem lulu w cieniu cyprysików. Niestety, Faust miał w głowie zupełnie inne pomysły. Sam się zdumiewam, jak potwornie musieliśmy się rzucać w oczy, nawet w potężnej ciżbie pielgrzymów, tłoczących się zawczasu w brudnych, rzymskich zaułkach w oczekiwaniu na początek Wielkiego Tygodnia. Rozchybotany, w sztok pijany Niemiec. Czarny pies. Chłopak z małpą na plecach. Od razu było jasne, że nie wiedzie nas nic dobrego. Dlaczego zatem z miejsca nas nie capnięto i nie wtrącono do lochu? 247 Sam nie wiem. Może dlatego, że wyglądaliśmy na szalonych, wściekłych, jednym słowem na takich, którym lepiej nie wchodzić w drogę. Może było to kwestią szczęścia. Może stało się tak z tej przyczyny, że wkraczając do Rzymu, Faust potrafił zachować wokół siebie pozór władztwa. Kroczył z zadartą głową i patrzył wprost przed siebie, w ręku jak królewskie berło ściskając saraceńską flaszę. W tej postaci rozcinał zbity tłum niczym czarny nóż masło. Ludzie schodzili nam z drogi. - Dokąd idziemy? - wysapałem. Musiałem biec truchcikiem, by za nim nadążyć. - Powiem ci, gdy dojdziemy - uciął Faust. Muszę jednak przyznać, że ten stary wariat zna Rzym jak własną kieszeń. Walił wprost przez zaułki, przez plątaninę bocznych ulic, skracając sobie drogę przez kościoły, gdy na piazzach roiło się od ludków spragnionych widoku papieskiej procesji i święcenia palm. Dzięki temu, długo nie zwlekając, znaleźliśmy się w pożądanym miejscu. Tuż za murami Watykanu oba brzegi Tybru spinał śmieszny, kamienny most, bodaj o ośmiu łukach. Trzy środkowe łuki były wyższe niż reszta, a co za tym idzie, szlak przez most z obu stron wspina się szaleńczo i opada. Most zbudowano z kamienia barwy pieprzu. Tyber wezbrał jak rzadko kiedy. Faust zatrzymał się przy pierwszym łuku. Zerwał z ramion opończę i podał mi ją do potrzymania. - Czemu ma to służyć? - spytałem. - Wypierz ją. - Niby jak? - Zanurz w Tybrze. Tak jak obiecywałem. Byłem zbyt skonany, by spierać się z wariatem. Przechyliłem się przez balustradę, wymachując suknem. Akercocke miotał się tymczasem w klatce na mym grzbiecie jak serce, które lada chwila pęknie. Jak mówiłem, pierwszy łuk jest dość niski, a rzeka wezbrała, ale mimo to mogłem zanurzyć opończę jedynie do połowy. Faust rozluźnił mi na plecach troki klatki. 248 Postawił mosiężną klatkę na kamieniach tak ostrożnie, jak gdyby w środku znajdowała się najcudowniejsza relikwia. - No, schyl się - nakazał mi. - Potrzymam cię za nogi. Szatan przysiadł zaraz obok klatki. Pies i małpa popatrywali na siebie. Zastanawiałem się, czy nie lepiej ocalić życie ucieczką. - Zaufaj mi - usłyszałem. - Niby czemu? - Bo nie masz wyboru - zapewnił mnie Faust. Zerknąłem w dół, w głębokie i śmierdzące nurty. - Mógłbym cię łatwo zabić - dodał Faust - lecz tego nie uczynię. Nie mam zamiaru pozwolić ci teraz utonąć. Nie po tym wszystkim, co przeszliśmy wspólnie. Wypierz mi tylko opończę. Sam przecież tego chciałeś. Obiecałem ci, że ją wypiorę. - Mnie to obiecałeś? - Chcę dotrzymać słowa. - To nie mnie obiecałeś, że wypierzesz opończę zaraz po przybyciu do Rzymu! Obiecywałeś to wszystko Helenie! - Proszę cię, bądź grzecznym chłopcem i zaprzestań sporów. Czyste wariactwo. Nie chciałem zrobić tego, o co prosił, ale trudno, zrobiłem. Stanąłem na poręczy mostu, a Faust ułapił mnie za nogi i zwiesił w dół. Zawisłem nad nurtem i gruntownie wymoczyłem, wypłukałem, wyprałem jego opończę w Tybrze. Wynurzyła się jeszcze brudniejsza niż przedtem. 3. Gnój anielski Faust oblókł się natychmiast w opończę, choć wciąż jeszcze ociekała wodą. Śmierdział teraz gorzej niż dotychczas. Aniołowie niebiescy, jaki gnój! (Tyber składa się cały z anielskiego gnoju). Mnie tymczasem skończył się zapasik marmolady. Na domiar złego nad Wiecznym Miastem wstało słońce, koląc promieniami kościelne wieże. Opończa na plecach Fausta zaczęła parować. - Helena! - przypomniałem. - Obiecałeś to pranie Helenie. - Jakiej znów Helenie? Mówiąc to, Faust wcale się do mnie nie szczerzył. Z jego twarzy biło niekłamane zdumienie. Pociągnął łyk z butli i podał mi ją dla towarzystwa. Golnąłem winiaku. W samą porę, bo akrobacja głową w dół ponad bystrym ściekiem potrafi zamącić zmysły. - Mówię o Helenie. Trojańskiej! - dodałem. Faust przygryzł wąsa i spojrzał na mnie niczym na kretyna, a potem mnie poklepał po policzku. - Mój ty aniołeczku - rozczulił się nagle. - Wiesz, naprawdę jesteś aniołeczkiem. A to jest twój mostek. - Co ty, kurwa, bredzisz? Faust zarechotał wesoło. - Stoimy przy Moście Aniołów - wyjaśnił. - Tak zwie się ta niewielka budowla. Dzieło cesarza Hadriana. - Co ty powiesz? - Nie kłamię. Ponad mostem Faust wskazał na stojący już za Tybrem zamek. - Zamek Świętego Anioła - zaznaczył. Chroniąc oczy przed słońcem przyjrzałem się zabytkowi. Faktycznie, wysoko na szczycie blanków ujrzałem marrnurowego anioła. Straszydło było małe, brzydkie, a w łapie ściskało miecz. - Domyślam się, że właśnie tam staniemy na nocleg? - spytałem. - Ty, ja, Szatan i Akercocke, tak? Całą gromadą w Zamku dla aniołów? - Mało prawdopodobne - rozczarował mnie Faust. - Papież zaraz by się o tym dowiedział. Raźnym ruchem odebrał mi flaszę z winiakiem. Osuszył ją jednym haustem. A potem cisnął precz. Przez minutę czy dwie patrzyłem, jak butla tańczy w tybrzańskiej gnojówce. Ta sama piękna, saraceńska flasza z denkiem zdobionym złotym liściem wypełniała się teraz ściekami. Zatonęła zaraz. - Czkawka - przypomniałem. - Nieustające „Zdrowaś Mario". Naprawdę nie pamiętasz Heleny? - Zawsze się domyślałem, że pod płaszczykiem wszystkich póz tkwi w tobie miła chrześcijańska duszyczka, co, mały? - dociął mi jeszcze Faust. - Amen! - zaskrzeczał Akercocke. 4. Helena z Nikąd Zapomniał o niej kompletnie. O Helenie, Trojańskiej i Wszędobylskiej. O Helenie, cmokającej z dezaprobatą. O Naszej Pani Skrzeków, Grubych Łgarstw i Czkawki. O Damie o Cienistym Uśmiechu. O niegdysiejszym paziu antypapy i miłośniczce kitajskich latawców. O Helenie, która miała mnie za inteligentnego osła. Tęsknię za Heleną. W odróżnieniu od Fausta. Helena Trojańska stała się Heleną z Nikąd. 5. Powitać papieża! - Czuj duch! Powitać papieża! - ostrzegł mnie naraz Faust. Z dali dobiegł mnie głośny grzmot surm. Ujrzałem przed sobą człowieka na fotelu zaopatrzonym w dwie poziome tyczki. Faust odciągnął mnie na bok, gdyż papieska procesja wtaczała się już na most. Wtopiliśmy się w tłum pod bazyliką Świętego Piotra. Dwóch Niemców (jeden mokrawy), pies i małpa. Miałem okazję dobrze się przyjrzeć papieżowi, gdy nas mijał. Miał na sobie białą, satynową szatę, a na głowie tiarę w kształcie pszczelego ula. Stopy okrywały mu szkarłatne papucie z wyszytymi krzyżami. Na swym tronie wydawał mi się nader drobny, niziutki i tłusty. Tyczki podtrzymujące lektykę obito czerwonym aksamitem. Ojca Świętego niosło dwunastu mężczyzn, po sześciu z przodu i z tyłu lektyki. Końce tyczek oparli sobie na ramionach. Szli powoli i w nogę, a że byli wszyscy równego wzrostu, papież Paweł III nie kiwał się na tronie. Niedziela Palmowa okazała się wcale upalna. Oblicze pod potrójnie ukoronowaną tiarą miało trójkątny zarys i odcień wygarbowanego rzemienia. Na twarzy papieża znać było spryt, zręczność i ogólny zmysł do polityki. Półprzymknięte oczy sprawiały wrażenie, że ich właściciel dodaje coś lub odejmuje w pamięci. Prawa ręka migała odruchowo, rozdzielając błogosławieństwa. Znowu rozjęczały się dzwony. Tłum zaniósł się pieśnią. - Hosanna! - Ojcze Święty! - Benedykcie! - Siedemdziesiąt dwa lata - szepnął mi Faust do ucha. - Trzech synów. Jedna córka. Cóż, przynajmniej trochę sobie użył za tę cenę. 6. Pożegnać papieża! Na widok Pawła III ludzie padali na kolana. Faust padł wręcz na pysk, lecz nie wzbudziło to większego zainteresowania, bo też nawet wczesnym rankiem pijacy nie są w Rzymie niczym osobliwym. Padając, Faust pociągnął mnie za sobą. Otarłem się policzkiem o klatkę Akercocke'a. Skórkojad próbował dziabnąć mnie w nos, ale chybił. - Dalej chcesz to zrobić? - wymamrotałem, przyciskając usta do bruku. - Niech żyje papież! - zawołał Faust w nienagannej łacinie. Niech nam żyje na wieki! Rzymskie bruki, powiem wam, są podłe w smaku. Stare baby klepały różaniec, starcy płci męskiej wymachiwali zaś krucyfiksami, palmami i laskami przyozdobionymi wiechciami słomy. Dziatwa rzucała stokrotki pod nogi papieża, a kiedy przeszedł, mało się nie pozabijała w walce o zdeptane płatki. Dalej ujrzałem żołnierzy w osobliwych mundurach - w bufiastych spodniach mianowicie i równie bufiastych rękawach, z czerwonej materii w żółte i błękitne pasy. Kiedy papież dotarł do stopni Świętego Piotra, wojacy dziarsko uklękli. - Gwardia Szwajcarska - zamruczał do mnie Faust. - Nowe wyposażenie. Mundurki projektował im sam Michał Anioł. Przypomniałem sobie moją Justynę. - Szczyt perwersji - przyznałem w narzeczu dolnoniemieckim. - Wróćmy jednak do naszego Wielkiego Dzieła. Czy plan jest dalej w mocy? Dwunastu tragarzy zdejmowało lektykę z ramion. Papież zeskoczył na bruk. Powiedziałbym, z wigorem. Przyklęknął. Ucałował stopnie bazyliki. A kiedy znów powstał, spod kapy wyciągnął kwiat, żonkila. Pobłogosławił cały tłum tymże żonkilem. Głos jego przypominał bzyk osy w marmoladzie. - Benedicat vox omnipotens Deus... Pater et Filius, et Spiritus Sanctus. - AMEN!!! - odkrzyknięto. Plac Świętego Piotra wybuchnął tysiącem okrzyków, w najrozmaitszych mowach dopowiadających antyfonę. - Wszystko bez zmian - zapewnił mnie Faust. - Zrobię, co miałem zrobić. - Amen! - skwitował to Akercocke. Szatan zamerdał mi ogonem prosto w twarz. Papież odwrócił się i wciąż z kwiatem w ręku wstąpił na Piotrowe stopnie. Rozchyliły się wrota lane z brązu, zabrzmiały fanfary. Organy rozpoczęły graniem konsekrowaną przez papieża sumę, atrakcję Niedzieli Palmowej. Dałbym Pawłowi III mniej więcej pięć stóp i trzy cale. 7. Czaszki Rzym okazał się nieznośnie gorący. Od upału zakręciło mi się w głowie. Przepychania w tłumie wydawały mi się nie do wytrzymania. - Czy możemy sobie znaleźć jakiś cichy kącik? - zapytałem Fausta. Skinął głową, że owszem. Jemu też nie był w smak nieustający klekot dzwonów. Poza tym skończył mu się winiak. Podążyłem za nim przez kolejną porcję zaułków. Na plecach niosłem klatkę. Szatan wlókł się Faustowi u nóg, z ozorem wywieszonym na kształt płachty plugawego pergaminu. Nareszcie Faust znalazł to, czego szukał. Piwniczną winiarnię! Wypiłem pół butelki podłego muszkatu. Stary pierdoła wypchał sobie podszewkę wciąż parującej opończy mnóstwem butelek z substancją zwaną tu Wezuwiuszem. Kosztowała go niezły grosik. - Wezuwiusz? - zdumiałem się. - Kiedy jesteś w Rzymie - pouczył mnie Faust - musisz umrzeć śmiercią Rzymianina. Butelki jeszcze bardziej przekrzywiły mu chód. Oprócz tego dzwoniły przy każdym kroku. Weszliśmy, wyobraźcie sobie, do kościoła. Na oko, ot, kapucyński domek wariatów. Poznałem, co to za zakon, widząc mnisie kaptury i mnisie bose, brudne stopy. Akercocke, snadź z gatunku kapucynek, ożywił się nagle. Zwęszył braci? - Cichy kącik, mówisz... - odezwał się Faust. Weszliśmy do wnętrza. Cichcem podkradliśmy się prosto do ołtarza, skręcając za nim w prawo. Faust sprowadził nas po krętych stopniach. Następna piwnica. Nie - krypta. Tu już nie było wina. Byli za to mnisi. Wszyscy co do jednego martwi... Coemeterium Capuccinorum - pouczył mnie Faust. - Chłopaki nie chcą ryzykować. Nie dla nich pogrzeby. Kiedy odwalają kitę, każą się wieźć prosto tutaj. Kładą się i czekają. Podłoga wyłożona kośćmi. Sklepienie wyłożone kośćmi. Szkielety upakowane w równe rządki. Czaszki, w których oczodołach gorzały ogarki świeczek. - Czekają?! - wrzasnąłem. - A to niby na co? - Na zmartwychwstanie - uciął Faust. Zachciało mi się rzygać. 8. Mitra - Tak lubię słońce - pogodnie zauważył Faust. - Chcesz zwiedzać dalej? Może masz ochotę zobaczyć coś jeszcze? Skinąłem głową. - Palnij sobie łyczek Wezuwiusza. Palnąłem sobie grubo więcej niż łyczek. Na pewno więcej. Wezuwiusz zaś okazał się mocarną cieczą. Ocknąłem się uczepiony Faustowej opończy, w jakimś bocznym zaułku niedaleko Koloseum. Akercocke nie zniknął mi z grzbietu, a Szatan obwąchiwał daniny, złożone przez psich poprzedników na kościelnej ścianie barwy pszennych sucharków. Weszliśmy w obręb portalu. - Nie, już nie chcę... - jęknąłem. - Nie wiesz, o czym mowa - uspokoił mnie Faust - więc się nie ciskaj. W kościele odprawiano właśnie mszę świętą. Faust pokazał mszy plecy. Wpadliśmy do środka, przemknęliśmy wzdłuż bocznej nawy, obok kolumn, i znaleźliśmy niewielkie drzwiczki. Zeszliśmy dwie kondygnacje w dół, przez gmatwaninę podziemnych pomieszczeń. W marszu stopniowo zacierał się nad nami pogłos nabożeństwa. Zamiast śpiewów usłyszałem szum podziemnej rzeki! Głos wód! Pod kościołem rwał potok! Nareszcie znaleźliśmy się w podziemnej świątyni. Jej obrys był prostokątny. Na sklepieniu widniały gwiazdy. Ujrzałem dwa ołtarze. Jeden ku czci Słońca, drugi dla Księżyca. Nad świątynią górowała wielka rzeźba. Faust zapalił pochodnię, pozwalając mi się przyjrzeć postaci. Młodzieniec w spiczastej czapie i z płaszczem rozwianym jak w locie, trzymanym w ręku mieczem przebijał czoło buhaja. - Mitra! - rozwrzeszczał się Faust. - Mitra! Wróg Chrystusa! Zakręciło mi się znowu w głowie. Zbliżyłem się do posągu. Ujrzałem szczegóły - skorpiona, uczepionego u grubej byczej pyty, a pod spodem węża, który spijał krew z rany. Do byczej szyi skakał także pies. Był tam również kruk. Drzewo figowe. Jakiś lew. - Co to ma być? - spytałem. - Mitra! - odwrzasnął mi Faust i spełnił przeraźliwie długi toast. - Mitra! Sam bóg słońca! Pogładził dłońmi bok posągu. Szczególnie długo gładził młodzieńca po nogach. - Nikt nie wie, co tu mają - dodał Faust, z mrugnięciem zerkając do góry. - Co proszę? Nie mów, że nie dosłyszałeś - Jak to? Wzięli i postawili swój kościół dokładnie nad świątynią konkurencji? - Kościół San Clemente. - I co, ludzie zwyczajnie zapomnieli o tym drugim bogu? - Jak to ludzie. - To jakim cudem się tu znaleźliśmy? - Ot, zwiedzamy zabytki - rzekł Faust. - Jak ci się podoba? - Lepsze to niż mnisie szkielety. Za trząsłem się na wspomnienie czaszek. Na niektórych zachowały się jeszcze strzępy skóry. - Daj no mi tego Wezuwiusza - jęknąłem. Kiedy się napiłem, Faust rzekł mi: - Nie zrozum mnie źle, mój Kusiu. Nie jestem czcicielem boga słońca. - Wiem, że nie jesteś. Ty tylko tak lubisz słońce. 9. Jazda na osiołku Nie wiem, ile czasu przemarnowaliśmy w świątyni Mitry. Już wam mówiłem, że moje jajo norymberskie zupełnie się zbiesiło. Powiedzmy zatem, że zostaliśmy tam na okres dwóch butelek. Ma się rozumieć, dwóch butelek Wezuwiusza. Płyn smakuje niczym odwar z pluskiew. Najwięcej wypił Faust, lecz starałem się nie być gorszy. Potem wyszliśmy na górę, prosto w rzymski upał. Pogoda chyba oszalała. Jeżeli tak wygląda wiosna, lato okaże się piekłem. Miałem zresztą inne powody, by się pocić. Faust kicał wraz z Szatanem w przodzie, ja zaś nadążałem za nimi. Akercocke zrobił się marudny. Cholerna mosiężna klatka ważyła dobrą tonę. Czułem się bardzo pijany, a słońce na czaszce tylko pogorszyło mój stan. Faust przedarł się przez ludzkie gnojowisko zwane Trastevere, by stanąć na szerokim błoniu u bramy, Porta di Portese. W każdą niedzielę odbywa się tam pchli targ. W Niedzielę Palmową sprzedają tam szczególnie dobrze wypasione pchły: kiedy dogoniłem Fausta, kupował osiołka. W mig pojąłem jego zamiary. Co za kretyn! Stary pierdoła dosiada, uważacie, osła i zaczyna jechać na nim przez rzymskie ulice. Szatan drepcze za nim i ujada. Hau, hau. Ja i Akercocke wleczemy się z tyłu. Domyślam się, że Faust obrał tę samą trasę, którą jakiś czas przed nim jechał papież - z tą różnicą, że wstecznik Faust jechał do tyłu. Czyżby chciał odwrócić to, czego już dokonał Paweł III? Nie wiem. Wiem tylko, że Faust śpiewał. Dzieciaki puściły się za nami w pogoń. Faust śpiewał i ciskał dokoła pieniążki. Dzieciarnia biegła, zwabiona pieniędzmi i niespodziewaną rozrywką. Jak stadko ptasząt, dzieci uskakiwały nam z drogi, robiły miny, wymachiwały rękami i przedrzeźniały nas głośnym krzykiem. Faust stał się Srokatym Kobziarzem, czyli Szczurołapem z Hamelin. Faust tym bardziej stał się Jezusem Chrystusem. Niedziela palmowa. Ten sam dzień, w którym Tamten jechał przez Jeruzalem. Z tą różnicą, że dziś nikt nie wołał „Hosanna!" Nie dla Fausta hosanna. Nie dla stukniętego, pijanego Niemca, który drąc się ile sił w płucach, bez cienia melodii wyśpiewuje coś, co przypomina połączenie Zielonych rękawków z dworu Henryka VIII z religijnym hymnem z kirchy Francuzika Jasia. Dreszcz mnie przebiegł na myśl, że zaraz go zaaresztują. Nikt jednak nie tknął Fausta. Może stało się tak dzięki dzieciom, które biegając i fikając kozły wokół osła upodabniały całe widowisko do niewinnego figla. Zagapiło się na nas paru księży. I tyle. 10. Zegarmistrz Trzymałem się w bezpiecznej odległości od Fausta. Niedaleko Łuku Druzusa zauważyłem szyld z tarczą zegara. Zakład zegarmistrzowski. Dokładnie to, czego szukałem. Właścicielem okazał się gość z przepaską na oku. gruby, na wpół zaspany, cyniczny. Głowę okrywał mu oko z czerwonej krepy. - Nie naprawiam zegarków, tylko je wyrabiam - warknął z miejsca. Kiedy mu zaświeciłem przed jedynym sprawnym okiem moim norymberskim jajem, bardzo prędko zaśpiewał mi na inną nutę. - Zostaw mi go w warsztacie. Zobaczę, co się da zrobić.| - To dobry zegarek - ostrzegłem. - Najlepszej niemieckiej roboty. - Tak? To dlaczego się zepsuł? - Sam chciałbym wiedzieć. To co, wpadnę po niego jutro? - Lepiej już pojutrze. Mam masę roboty, jak to w Wielki tydzień.' Co drugiemu kardynałowi w mieście puściła sprężyna. - Nie jestem kardynałem, a zegarek też jest w porządku. Sam zobaczysz, kłopot polega na tym, że mi pokazuje nie za mało, a za dużo czasu. - Sam wolałbym mieć więcej czasu niż mniej - mruknął mistrz. - Ha, ha, pyszny żarcik. Spodobała mu się widać ta odzywka. Proszę, cudzoziemiec, a śmieje się z włoskiego dowcipu. - Umówmy się na wtorek wieczór - ustąpił. - Na wtorek rano. - We wtorek rano odmawiam litanię. - Napraw mi tylko ten zegarek - ustąpiłem. - Na wtorek popołudniu też będzie dobrze. Na trzecią. Wziąłem pokwitowanie. Takim ludziom nie wolno ufać. Widziane to, żeby zegarmistrz odmawiał litanię? 11. Urwis uliczny Kiedy wyszedłem z zakładu, nie mogłem za nic znaleźć Fausta. Przekonany już, że się zgubiłem, włóczyłem się ulicami, gdy nagle między dwojgiem wież Porta San Sebastiano spostrzegłem paru urwisów z tych, którzy przedtem gonili za osłem. Liczyli właśnie drobne skudy, którymi Faust sypał jak ryżem na weselu. Na mój widok czmychnęli myśląc pewnie, że chcę im zabrać łup. Cisnąłem klatkę z Akercockiem i puściłem się pędem za nimi. Jednego złapałem za włosy. Wszystko wyśpiewał. Czarodziej? Odjechał Drogą Appijską! Na osiołku. Jak to ”czarodziej"? - wrzasnąłem.. - Jak śmiesz tak oczerniać mojego przyjaciela. Kwiknął zaraz, bo dałem mu fangę w ucho. - Sam słyszałem, że ksiądz tak mówił! - Który ksiądz? Który ksiądz go tak znieważył? Szczeniak wzruszył ramionami i dostał następną fangę. - No ksiądz! Ten, co stał przed domem kardynała Bessariona. Ksiądz czy tam mnich. To on tak powiedział! - Kłamiesz, gówniarzu! - Proszę cię, panie! Nie zabijaj mnie! Mówię prawdę. Zaraz ci oddam pieniądze tego twojego przyjaciela, wszystkie... Tylko mnie nie zabijaj! - Schowaj sobie pieniądze - warknąłem. - Co jeszcze miał ci do powiedzenia ten ksiądz? - Przestrzegał, żeby nie biec za czarnoksiężnikiem. Kazał nam iść do domu. - Ale nie poszedłeś do domu, co? Gdzie tam, pobiegłeś za nim. Tak było? - Ale tylko do bramy, wielmożny panie. Bo ja nie mam domu. Uwierzyłem mu. Przynajmniej co do tego ostatniego kawałka. Rzym roi się od nieletnich jak od arabskich koczowników. Spojrzałem mu w oczy, przypominając sobie małego, wystraszonego skurwysynka z Wartburga, który - sierota bez ojca - stawał w wielkiej, zarośniętej pajęczyną sali i wytężał słuch, próbując schwycić echo niesłyszalnych pieśni rycerskich. - Zrobi pan ze mną fikimiki? Umiem ciągnąć po hambursku. To jak? Chłopak przerwał mi romantyczne wspomnienia. Puściłem go wolno. Jego chude ciało natychmiast wsiąkło jak drobina brudu w gnojówkę, która jest Rzymem. Dopiero poniewczasie przyszło mi do głowy, że zapomniałem wyszczekanego szczeniaka zapytać, czy mnich, o którym mówił, miał może na sobie szary habit. 12. Kamień milowy Najpierw znalazłem osiołka. Fausta ani widu. Osiołek stał sobie w strumyku. Złoto, nie osiołek. Niewiele dalej spotkałem Szatana. Stwór rozszczekał się na mój widok. Zobaczyłem, że ogryza jakiś gnat. Przez parę minut stałem tak, rozglądając się po gościńcu, ciekawy, czy Herr Szachraj nie zniknął mi aby na zawsze. Może wrócił, skąd przyszedł. Jak Salome. Wrócił, skąd przyszedł. Gdziekolwiek by to było. Poszedł sobie, zostawiając mnie samego. Pożegnalny figiel. - Ty! - zaskrzeczał naraz Akercocke. Nowe słowo. Nauczył się go ode mnie, rzecz prosta. - Ty! Ty! Ty! Ty! Brzmiało to tak, jak gdyby się ze mnie natrząsał. Potem usłyszałem chrapanie. Pod najbliższym kamieniem milowym leżał Faust. Spał twardo, rozwalony na wznak, z rozrzuconymi nogami. Całą wypraną w Tybrze opończę zlaną miał Wezuwiuszem. Przyklęknąłem nad nim. Faustus. Fausta. Faustum. Wyglądał tak nieszczęśliwie, że aż go pocałowałem. Pocałowałem to stare, nieszczęśliwe pudło. Pocałowałem w usta. Smakowały nicością. 13. Pora spać Siedziałem przy Fauście do zmroku. Nie sądzę, żeby poczuł ten mój pocałunek. Sam ledwo mogłem uwierzyć w swój czyn. Zwłaszcza im dłużej siedziałem przy Fauście, wąchając jego smród. Pewno zesrał się w portki albo coś. Przez sen co chwila jęczał i zawodził. Wydawało mi się, że rozumiem słowa po łacinie. Brzmiały mi trochę jak daemones credunt. A potem: et contremiscunt. Mogłem się oczywiście mylić. Prawdę mówiąc, Faust śmierdział i pochrząkiwał jak wieprzek. Nawet Szatan trzymał się od niego z daleka. Nareszcie jednak Faust odemknął oko. Wykrzywił do mnie twarz w uśmiechu. - Aniołeczku mój! - jęknął. - Przecież mnie nie opuściłeś. - Mam dosyć - oświadczyłem. - Ja też mam dosyć, Kusiu. - Powinienem się porządnie wyspać. - Wyśpisz się, wyśpisz. Przemawiał do mnie miłym tonem. A zarazem wydawał się ze mnie szydzić. - Fajno - orzekłem - to dokąd idziemy lulu? Faust zerwał się ze zdumiewającą energią i odtańczył na łące dziki taniec wojenny, po czym ruszył pędem przed siebie, machając ramionami i furkocząc czarną opończą. - Za mną! - zakrzyknął. - Mam coś wspaniałego! - Ty! - wrzasnął za nim Akercocke. - Ty! Ty! Ty! 14. W katakumbach W Rzymie, choć także pod Rzymem. Katakumby. Oto wspaniałe znalezisko Fausta. Oto, gdzie poszedłem lułu. Mówiąc ściślej: siedzimy w katakumbach San Sebastiano, tuż za drugim kamieniem milowym przy Drodze Appijskiej. Jest tu cały labirynt galerii i chodników. Podziemny świat. Piekło na ziemi. Właśnie tu, w katakumbach, spisałem rozdziały tyczące Niedzieli Palmowej, pierwszego dnia w Wielkim Tygodniu, a zarazem naszego pierwszego dnia w metropolii. Pisałem w dziurze. Zaryty pod ziemią jak kret. Gdy to kreślę, na górze zapadła już noc. Diabły wierzą i drżą. Brzmi to trochę jak u Jakuba 2, 19, zakładając, że stary wieprz nie chrząkał po prostu przez sen. 261 Noc z poniedziałku na wtorek, 9 kwietnia. (Zaledwie trzy dni nas dzieli od Diablego Święta! Czyli, innymi słowy, od Wielkiego Piątku, który wypada akurat 13 kwietnia). Nie twierdzę, że w upiornym labiryncie, gdzie siedzimy, pora dnia czy nocy sprawia jakąkolwiek różnicę. Oceniam, że jesteśmy dobre czterdzieści łokci pod powierzchnią. Przed chwilą zerknąłem jednak w górę przez szybik wentylacyjny i dostrzegłem tarczę księżyca. Szczęściarz z tego księżyca! Jak na pół zjedzony krąg sera. (Zrobiłem się naprawdę głodny). Faust zasnął w swym pękniętym, kamiennym sarkofagu. Śpi jednak samotnie, bo już sześćset lat temu amatorzy relikwii doszczętnie splądrowali katakumby, a potem je zamknęli i zasypali wejście. Trzeba było dopiero Herr Geniuszka (gdzieżby inaczej), by odnaleźć ukryty właz do podziemi. Prędzej mnie diabli porwą, niż zgodzę się spać w tych warunkach. Dziękuję serdecznie za nocleg w używanym sarkofagu. Zaraz za główną kryptą mieści się kaplica. Umościłem tam sobie legowisko. Akercocke siedzi w klatce na ołtarzu. Znakomicie utrafiony element wystroju. Małpie jednak dziwnie się to nie podoba. Dziś nic się nie zdarzyło. Tkwiliśmy po prostu w dziurze. Faust pił Wezuwiusza, a ja pełzałem po tunelach. Katakumby wyglądają jak wymarły ul. Są tu całe mile korytarzy, w których poganie i chrześcijanie leżą pogrzebani na długich, poziomych półkach, ciągnących się rząd za rzędem, niczym okrętowe koje. Szatan schwytał dziewięć szczurów i królika. Chętnie zjadłbym tego ostatniego. Powstrzymało mnie to, że miał troje oczu. Znalazłem też stiukowy loszek z pięknymi malunkami. Liście lotosu, wyobraźcie sobie. Akanty. Paw. A także mnóstwo nabazgranych inskrypcji. Normalne, nudne pobożności. Faust spał. Spał złożywszy kapelusz na piersi. Jego smród nabrał nowej mocy. Nie wiem, chyba się zeszczał. Nic dziwnego, że tak sobie upodobał czerń. Na czarnym materiale nie widać plam, więc trudniej poznać, czyście popuścili. 262 5. O smętny, wtorkowy poranku! Cholerny wtorek. Już chyba oszaleję! W tych katakumbach jest tak diablo nudno! Kiedy się przebudziłem, zapaliłem wokół sarkofagu Fausta krąg świec. Potem gwizdnąłem na palcach. Zaśpiewałem piosenkę. Tupnąłem raz i drugi. Jedyny skutek: staruch zachrapał jeszcze głośniej. Równie dobrze mógłbym śpiewać umrzykowi. Nie chciał się zbudzić, i już. Po świetle w pionowym szybiku poznaję, że już ranek. Siedzę u samego wylotu. Ckni mi się bez widoku nieba. Jeszcze nie umarłem. I wcale jeszcze nie umieram. Po co to wszystko? Po co żyć w mieście, które wzniesiono dla trupów? Bo czymże innym są te katakumby? Kości dawno zabrano. Faust znalazł tu dla siebie dom. Ładny mi dom! Niech sobie sam mieszka w tym domku! Czy jednak rzeczywiście przejechał taki szmat drogi tylko po to, by zaszyć się w tej szczurzej norze i czekać, aż krew ostygnie w nim do reszty? Gdzie podział się jego niezłomny, wolny duch? Co się stało z niedoszłym zamachowcem? Czy Szymon Mag na jego miejscu także walnąłby się do sarkofagu i umarł? Ech, pierdolę Szymona Maga. (Muszę dodać napis tej treści do pozostałych graffiti na murze. Na pewno nie stoi w sprzeczności z obowiązującą wykładnią wiary). Jedno jest pewne - że muszę się stąd wydostać. Muszę znaleźć wodę. Muszę znaleźć powietrze. Światło. A przede wszystkim żarcie. Domyślam się, że Faust zapadł w coś w rodzaju śpiączki. Próbowałem go dobudzić krzykiem. Próbowałem nim potrząsać i bić go. Nawet Wezuwiusz nie mógł go ruszyć z mar. Otwiera oczy. Zamyka oczy. Szczerzy zęby. Znowu zamyka oczy. Nie może się obudzić. 263 Kolnąłem go igłą. Roześmiał się tylko przez sen. Śpi kamiennym snem w sarkofagu. Zaśmiał się. Pociekło trochę krwi. Potem przestał się śmiać. Jego sen jest jak śmierć. Chryste Panie! Czy może mam polecieć po doktora? 16. Rezygnuję z pomocy medycznej Wypełzłem na powierzchnię. Szczęście mi sprzyjało, bo Szatan musiał zapamiętać drogę. Sam może także bym ją znalazł, choć łatwo się pogubić w katakumbach. Najważniejsze, że psy mają w takich sytuacjach wspaniały instynkt. Nawet psy Kalwina. Ma się rozumieć, nie sprowadziłem do Fausta doktora. Jak byście wytłumaczyli medykowi, że wasz kumpel leży spity w trupa w podziemnym sarkofagu i prosi o pigułkę, która postawi go na nogi na tyle, żeby był w stanie ukatrupić papieża? Od czego zaczęlibyście waszą prośbę? - Bo widzi pan, doktorze... Sprawa jest nie cierpiąca zwłoki. Mój koleś ma w Wielki Piątek o północy pójść do piekła, o ile do tej pory nie zarżnie papieża Pawła III... No nie. Są sprawy, o których nie da się porozmawiać nawet z doktorem. Poszedłem więc odebrać swoje jajo norymberskie. Akercocke'a zostawiłem w lochach. Jaka szkoda, co? 17. Jajo norymberskie sprawuje się bez zarzutu? Po drodze kupiłem sobie jabłek i mięsa, a do tego chleba i wina. Maszerowałem raźno, gryząc jabłka. Potem rozsiadłem się pod Murem Aureliana. Mówię wam, upał był nie do zniesienia. Wszędzie pełno much. Jak na kwiecień, zwariowana pogoda. O trzeciej zajrzałem do warsztatu zegarmistrza. - Ładny zegareczek - pochwalił. - Może go chcesz sprzedać? - Wcale nie chcę. Czy go naprawiłeś? - Oczywista. 264 A co się zepsuło? Zegarmistrz zaczął błądzić wzrokiem po cyferblatach. Zauważył każdy z zegarów wskazuje inny czas. Piętnaście czasomierzy i żaden nie stoi na trzeciej. - Za długo byłoby tłumaczyć - odrzekł mi chytrym tonem. Bardzo trudna naprawa. Niesłychanie skomplikowana. Poskrobał się w turban i walnął: - Pięć dukatów! - Pięć dukatów?! Tyle forsy za zwykłą naprawę? - Nie, kupię go od ciebie za pięć! Cena nie była wcale taka zła, przeciwnie. Pięć dukatów to w końcu dziesięć talarów, czyli prawie dwa razy tyle, ile zapłaciłem za zegarek. Nie chciałem się jednak rozstawać z zabaweczką. - Ten zegarek nie jest na sprzedaż. Ile jestem winien za usługę? - Dziesięć dukatów - powtórzył twardo zegarmistrz. - Powtarzam, że nie sprzedam go za żadne pieniądze... - Nie rozumiemy się, mój miły panie. Dziesięć dukatów. Tyle wynosi rachunek za naprawę. - Dwa razy więcej, niż mnie kosztował zakup. - Właśnie tak, mój panie - uciął targi zegarmistrz. Czysty obłęd! Zwłaszcza że nie miałem przy sobie dziesięciu dukatów. Powiem wam, co najbardziej mnie raziło w całym zdarzeniu. Od początku byłem przekonany, że zegarmistrz wcale się aż tak nie natrudził. Więcej, nie natrudził się wcale. Więcej, musiał odkryć, że zegarkowi nic, ale to nic nie jest! Jego własna kolekcja czasomierzy kazała się domyślać, że mistrz nie umiałby naprawić gnomona w zegarze słonecznym... Cóż było począć, na litość boską? Co teraz? Mam wrócić do Herr Śpiącej Królewny i poprzetrząsać mu kieszenie? Nie wiem, czy został mu choć szeląg po ekstrawaganckich wydatkach na osła. A pieniądze za „nogę"? Czy nie rozdał ich co do miedziaka ulicznym urwisom? Kiedy tak tkwiłem przy ladzie, zastanawiając się, czy uda mi się porwać jajo norymberskie w łapę i zwiać, zegarmistrz wydobył skądeś czarne puzdro. 265 18. Marionetki - Mechaniczny teatr - oznajmił. - Pierwsza klasa. Nader zmyślnej roboty. Unikat. Otworzył zaraz puzdro i nakręcił sprężynę. W życiu nie widziałem jeszcze czegoś podobnego. Marionetki były maciupcie, wysokie najwyżej na palec, a całość poruszały druciki i mechanizm podobny do zegarowego. - Spójrz tylko - zachęcił mnie zegarmistrz. - Inferno... Miniaturowy, mechaniczny teatrzyk odgrywał spektakl przez bite pięć minut. Tematem przedstawienia była w samej rzeczy marionetkowa wersja piekieł. W puzdrze ujrzałem najpierw człowieczka w czarnej pelerynie i diabła w czerwonej czapie. Diabeł wyjechał z lewej strony scenki i dotknął ramienia człowieczka. Człowieczek tymczasem czytał grubą księgę i wymachiwał rękami. Diabeł skłonił się przed nim. Człowieczek uklęknął przed diabłem. Diabeł wręczył mu kartkę papieru. Człowieczek napisał coś na niej. Diabeł zabrał mu kartkę i schował ją do szafeczki, a następnie machnął swoją czapą. Przez okno sfrunęła dzieweczka. Człowieczek i dzieweczka weszli do łóżeczka. Pościel jęła się miarowo poruszać w górę i w dół. Potem człowieczek kopniaczkiem wygonił dzieweczkę z łóżeczka, a diabeł stanął w drzwiach z woreczkiem złota. Człowieczek położył się do łóżeczka, tym razem z woreczkiem. Potem wyskoczył z łóżeczka i znowu pochwycił dzieweczkę w objęcia, dzieweczka zaś wskoczyła do łóżeczka, a cała trójka, czyli dzieweczka, człowieczek i woreczek złota, zaczęła się rytmicznie poruszać w pościeli, w dół i w górę. Wtedy jednak diabeł wyjął z szafeczki karteczkę i podał ją człowieczkowi. Dzieweczka wyfrunęła przez okno. Złoto zapadło się w dziurę w podłodze. Diabeł zaczął wymachiwać czapą. Człowieczek padł na kolana. Przez okno sfrunął teraz anioł i próbował potykać się z diabłem. Diabeł zdzielił go jednak pałeczką, a anioł zapadł się w dziurę w podłodze. Człowieczek nadal klęczał, kurczowo trzymając się nogi od łóżka. Potem zegar w tyle izdebki zadzwonił dwanaście razy, a diabeł ucapił człowieczka, podłoga rozjechała się, a spod niej błysnął do izdebki ogień z głębokiej jamy. Diabeł zawlókł człowieczka i łóżeczko i strącił do jamy. Potem diabeł wychynął stamtąd jeszcze raz, zatańczył przede mną i ukłonił się głęboko. 266 Chińska robota - pouczył mnie zegarmistrz. - Zabawne, czyż nie? Prędko przytaknąłem. Słowo „zabawne" kiepsko pasowało do oglądanych przeze mnie scen, lecz lepsze nie chciało mi jakoś przyjść do głowy. Zegarmistrz zatrzasnął puzdro i poklepał je pieszczotliwie - Bardzo cenna rzecz - zauważył. Milczałem. - Kosztowna. Nadzwyczajność. Inferno... Zegarmistrz miał zwyczaj cmokać wargami przy każdej kolejnej sylabie. Zauważyłem, że to samo czyni większość rzymian. Widać traktują samogłoski jak makaron. Zapytałem niby od niechcenia: - Skąd to u pana? Zegarmistrz wzruszył ramionami. Któryś z jego pomylonych zegarów wybił siódmą. - Długa historia. Bardzo nudna. Bez znaczenia. Może kupi pan tę sztuczkę, Mein Heni Udałem, że się głęboko namyślam. Potem skinąłem głową, że zgoda. Zdrowe oko zegarmistrza zwęziło się w szparkę. Palcem postukał się w oczodół z przepaską, jak gdyby przechowywał tam niezmierną tajemnicę. Potem położył pulchną dłoń na czarnym teatrzyku marionetek, drugą zaś dłonią objął moje jajo norymberskie. - Jak sobie życzysz, mój panie. Zabawka jest twoja! W zamian za zegareczek... Cóż ty na to? Wpadała mi w ręce szalona okazja. Ciekawe tylko, dlaczego? A zresztą, kogo to obchodzi? Za bardzo mi się spodobał teatrzyk. - Fajno - powiedziałem więc. - Dobiliśmy targu. 19. Quo Vadis? Ze zdobyczą w ręku popędziłem prościutko do katakumb. Aż się spociłem ze szczęścia i podniecenia. Po drodze zdarzył mi się pewien drobiazg. Niedaleko pierwszego kamienia milowego stoi, uważacie, kościółek zwany Domine Quo vadis. Przyczyna jest taka, że stoi on W mieJscu, w którym według legendy św. Piotr, dając drapaka 267 z Rzymu w obawie, że zasili szeregi męczenników, ujrzał Jezus maszerującego w przeciwnym kierunku. - A ty gdzieś się wybrał, panie? - zdumiewa się Piotr. („Domine, quo vadis?") - Znowu idę dać się ukrzyżować - odpowiada Jezus, („Venio iterum crucifigi!") Piotr odwrócił się na te słowa i z głową pochyloną podreptał z powrotem na pewną śmierć. Chcecie, to wierzcie. Tak powiada legenda. Wyobraźcie więc sobie, że pies Szatan wbiega do rzeczonego kościółka i wypada z jakimś gnatem w pysku. Wygląda też, że cc chłeptał. Może święconą wodę? Za psem wybiega rozżarty tłum wiernych. Krzyczą jeden przez drugiego, zdjęci okropnym gniewem. Ministrant z kadzidłem zamierzą się na psa. Po całej drodze rozsypują się węgle, popk i samo kadzidło też. Szatan, choć osmalony, zmyka nie oglądając się za siebie. Zmykaliśmy obaj, pylną Drogą Appijską. Wkrótce zgubiliśmy chrześcijańskie pogonie. Nie spotkaliśmy również Jezusa. Pies cały szczęśliwy. Cóż za gnat! Ja też promienieję. Teatrzyk! Tak to wróciliśmy obaj do podziemnego świata. 20. Wtorkowa wieczorna atrakcja w postaci spektaklu kukiełek - Ty, Faust! - mówię. - Chodź, pokażę ci twoją historię! Zapaliłem świece. Otwarłem czarne puzdro. Scenę mechanicznego teatrzyku ustawiłem mu tuż przy głowie. Faust nadal spał w sarkofagu. Potem nakręciłem sprężynę. Marionetki zaczęły robić, co należy. Faust na wpół odemknął jedno oko gdzieś w połowie pierwszego okrążenia. Przy świecach nie widziałem, czy spektakl robi na nim jakiekolwiek wrażenie. Oko nie zamknęło się jednak. Przeciwnie, zapatrzyło się na malutkie, jaskrawe figurki. Kiedy drugi raz nakręcałem sprężynę, Faust wyszczerzył się do mnie. Pod koniec drugiego spektaklu odemknął już obydwoje oczu. Pojawił mu się w nich dziwny błysk. Kiedy diabeł ukłonił się pod koniec trzeciego pokazu, Faust zaklaskał w dłonie i usiadł w sarkofagu. Wiedziałem, że ci się spodoba spodoba! - rzekłem z dumą. Faust kazał mi bez ustanku nakręcać sprężynę. Obejrzał popisy marionetek przynajmniej ze trzydzieści razy. Rozbolała mnie już ręka z kluczykiem. Jakże mogłem mu jednak odmowie? Jeszcze! - prosił co chwila. - Jeszcze tylko jeden raz, Kusiu! Nareszcie nasycił się blaszanym widowiskiem. Wyczołgał się zaraz z sarkofagu. Roześmiał się, ale tak, że łzy pociekły mu od tego po twarzy. Nie wybadał mi wcale na szczęśliwego, na smętnego zresztą tez me. - Naprawdę ci się podoba? - upewniłem się jeszcze. Wtedy Faust ucałował mnie czule. - Fantastyczne! - pochwalił. - Doskonałe! Uwielbiam! 21. Prochy męczenników - To jak się do tego zabierzemy? - spytałem. - Jak? Po prostu tak! - sapnął Faust. Po czym wyłomotał mnie od tylca. Tu, na miejscu, w sarkofagu, w katakumbach! Musiałem w tej pozycji przełknąć garść prochu męczenników. 22. Podziękowania - Nie o to mi chodziło - jęknąłem, gdy Faust się już wybawił, przynosząc i mnie wybawienie. Faust uśmiechnął się pod adresem świec i nic nie odrzekł. - Papież! - przypomniałem. - Pytałem o papieża! Faust milczał uparcie. Usłyszałem w jednym z korytarzy chrobot szczura. Szatan rzucił się w pogoń za gryzoniem. Zemdliło mnie. Bolała mnie dupa. Gardziłem samym sobą. Wyczołgałem się wreszcie z sarkofagu i obmyłem sobie siedzenie białym winem. Potem przepłukałem gardło odrobiną Wezuwiusza. 269 - Musi już być po północy - zauważyłem. - Daje to nam dwa dni. Najwyżej dwa. Tyle zostało do Wielkiego Piątku. No, to jak sięt morduje papieża? Faust zacisnął powieki. Zaraz też zachrapał. Zawsze chce mu się spać po amorach. - Ty skurwysynu! - wrzasnąłem i potrząsnąłem nim, by zbudzić. Nachyliłem się nad nim i przydusiłem go rękoma do posadzi Śmierdział tak, że coś okropnego. Gorzej niż prochy męczenników. Oczywiście wyszczerzał się do mnie przy okazji. - Tyle namiętności! - westchnął. - Co, już mnie nie kochasz? - Jechaliśmy przecież równo - odrzekłem. - Gdzie tam. Leżałeś jak kłoda. - Ja nie o tym. Mówię o wędrówce do Rzymu. - Dzięki ci i za to - powiedział Faust i zamknął Oczy. Targnąłem go za włosy, a później za wąsy. Poskutkowało. - Posłuchaj - zacząłem. - Nie wierzę w twoje moce. Wiesz, że mam cię za nic. Wiesz to od bardzo dawna. Nie wierzę w twe pakt z Diabłem, nie wierzę w popielatego mnicha Mefistofelesa w całą resztę tych bzdetów! - Dzięki ci - szepnął Faust. - Za nic mi nie dziękuj! - warknąłem. - Lepiej zacznij mi tu gadać do rzeczy. Sam wierzysz w to wszystko, tak? Gadaj! Wierzysz, do; diabła, inaczej byś tu w życiu nie przyjechał! A może, niech cię diabli porwą, to wszystko jest tylko jednym z twoich dowcipów, a cała zasrana pielgrzymka to kawał! Nie tylko pielgrzymka, tak? Całe twoje życie to tylko głupi kawał. Twoje życie, a więc i moje. Wszystko! - Ale ty uwielbiasz figle i kawały - przypomniał mi Faust. - Opowiedz mi kawał o Lutrze. Może ten, w którym przegrał Ogólnoniemieckie Mistrzostwa W Pierdzeniu z powodu swego... - Gówno! - zawołałem. - Nie pytam, co masz pomiędzy uszami - rzekł Faust. Wtedy go uderzyłem. Chyba go to naprawdę zaskoczyło. W końcu jednak wzruszył ramionami. - Jak sobie chcesz, Kusiu - westchnął. - Jutro dowiesz się ode mnie wszystkiego. - Dowiem się tego już, natychmiast! 270 Jutro - sprzeciwił się. - Jutro, w Żebraczy Czwartek. Nie próbuj się teraz odcinać. - Dawno się odciąłem - przerwał. - Dawno temu. Już zapomniałeś diabelskich nożycach? A idź na drzewo - machnąłem już na mego ręką. - Idź powtarzać te bzdety. Tak naprawdę nie masz nic do powiedzenia. Zgłębiłem twój wielki sekret, sukinsynu. Sekret polega na tym, że nie masz żadnego sekretu. Nic nie masz. Nie masz planu, jak zgładzić papieża, i w ogóle nic nie masz! Dotąd brałem cię za wariata, ale ty nawet nie jesteś szalony. Jesteś zwykłym błaznem, i tyle. Faust roześmiał się głośno. Leżał na wznak, liżąc krwawy kamień w sygnecie. - Sam się przekonasz - rzekł mi. - A jeżeli mam być błaznem, ty, synu, okażesz się najlepszą z mych sztuczek. Wreszcie ząjąknął w wyczerpaniu oczy. Palcami wciąż gładził kapelusz. - Jutro - przyobiecał. - Jutro, w Wielki Czwartek. Stałem nad nim, patrząc uważnie, choć cały się trząsłem. Sam nie wiem, dlaczego. - Aha, i dzięki za teatrzyk - usłyszałem jeszcze. - Dowcip niezły, choć jakby, przyznasz, moim kosztem. 23. Muchy Zawlokłem się do kaplicy przy głównej krypcie, tej, o której już wam mówiłem. Tej, gdzie zrobiłem sobie legowisko. Mozaikowa posadzka, freski nad tympanonem. Tematem fresku było Wskrzeszenie Łazarza. Szkopuł w tym, że Łazarz miał minę, jak gdyby wcale nie miał ochoty zmartwychwstać. Głęboka mądrość artysty. Ostatecznie nikt biedaczka Łazarza nie pytał o zdanie w tej dość zasadniczej kwestii. Nie mogłem spać, bo muchy dokuczały. Przedtem ich jakoś nie zauważyłem. Zaroiło się od nich w całej krypcie. Nade mną krążyły muchy czarne i muchy niebieskie, i jeszcze inne, barwy ścian w katakumbach. Te brało się za część skalnej ściany, dopóki skalna ściana nie zaczęła bzyczeć. Bzzzzzzzz. Coś potwornego. 271 Akercocke przepada za muchami. Obrywa im skrzydełka i zjada kadłubki całymi garściami. Ma pełno czarnych plam na swoim kubraczku. Bez przerwy podzwania dzwoneczkiem. Chwyta muchy w łapki i przykłada je zaraz do uszu, rozkoszując się muszą muzyką. Klatka na ołtarzu aż się lepi od much, podobnych do czarnego deszczu albo do wdowiej woalki. Nie mogę spać, więc piszę. A więc jutro zabijamy papieża? Nie do mnie z takimi bajkami! Oto macie Muszego Papieża: Pełzał mi z bzykiem po kartce. Rozkwasiłem Najwyższego Muszego Pasterza w całych katakumbach, i co? - Ty! - drze się Akercocke. - Ty! Ty! 24. Reformacja wkracza na mury Szatan zniknął. Szukałem go we wszystkich chodnikach. Pewno go szczury zeżarły. A może się puścił do domu, do Jana Kalwina? Środa, 11 kwietnia. Domyślam się, że jest już późny ranek. Faust nadal chrapie. Muchy bzyczą w najlepsze. Bezsenna noc natchnęła mnie pewnym pomysłem. Wymyśliłem sobie inskrypcję i tylko co umieściłem ją, wypisaną zręczną imitacją antykwy z I stulecia, na ścianie krypty z liśćmi lotosu: Tutaj to w wielkiej męce długo przykucałem, Lecz choć dałem feniga, tylko się spierdziałem. M. Luter 25. Baśń Dawno, dawno temu żył sobie chłopiec, który ukochał anioły, p wał eo jednak zły czarnoksiężnik i zamknął w wieży pośrodku czarnego lasu. Nie mając jak stamtąd uciec, chłopiec postanowił się przemienić w anioła. Długo biedził się nad tym, by urzeczywistnić marzenie, aż pewnego dnia zbudził się i spostrzegł, że z pleców wyrosły mu skrzydła. Chłopiec wzbił się ze szczytu wieży i pofrunął daleko za las. Zły czarnoksiężnik jednak także miał skrzydła, na których wzbił się, by doścignąć chłopca. Skrzydła czarownika były czarne, a skrzydła chłopca złote. Czarnoksiężnik miał także w ręku srebrne nożyce, którymi obciął skrzydła, chłopca, gdy tylko go dogonił. Chłopiec runął z nieba i wpadł do wielkiej dziury. Na dnie dziury znalazł swojego tatę i swoją mamę. Mama gotowała saganek pysznej zupy, ojciec zaś miał siedem stóp i siedem cali wzrostu. Kurwa, zupełnie nie wiem, jakie by tu przydzielić tacie zajęcie, więc KONIEC BAJKI. 26. Następna bajka (zarzucona po jakże obiecującym początku) Dawno, dawno i nieprawda. 27. Kawał o Lutrze Kiedy Luter był jeszcze młodym pacholęciem, niewiele dbał o teologię, ba, zdarzało mu się nie uważać w szkółce niedzielnej. Szkody nie było w tym żadnej, bo inne dzieci zachowywały się dokładnie tak samo. Cóż, kiedy na wizytację ma przyjść sam biskup. Katecheta przygotowuje więc swoich pupilków. Biskup ma przejść wzdłuż szeregu uczniów zadając im pytania. Pierwsze pytanie: Kto cię stworzył? Prawidłowa odpowiedź: nóg mnie stworzył. Drugie pytanie: Kim byli pierwszy mąż i niewiasta? Prawidłowa odpowiedź: Adam i Ewa. I tak dalej, i tak dalej. Luter stoi drugi w szeregu, a więc ma odpowiedzieć biskupowi: Adam i Ewa. „Adam i Ewa" mamrocze sobie pod nosem, z czółkiem zmarszczonym od wysiłku. //Adam i Ewa". Tak się jednak składa, że tuż przed nadejściem biskupa pierwszy chłopiec w szeregu podnosi paluszek i pyta, czy 273 może iść się załatwić. Tak więc biskup, który właśnie wkracza, bie, rze na spytki małego Marcina. - Kto cię stworzył, mój synu? - Adam i Ewa - odpowiada Luter bez wahania. Biskup nie posiada się z oburzenia. - Nic podobnego! Jakże! To Bóg cię stworzył, synu! - Nic podobnego! - sprzeciwia się mały Luter. - Bóg stworzył tego chłopca przede mną, tego, co to poszedł się wysrać! 28. Kłamstwo Zabiłem do tej pory równo 666 much. Oczywiście jest to ilość znacząca. Objawienie św. Jana 13, 18. A zarazem pierwsze i ostatnie kłamstwo w całej książce. A oto, co chcę przez to powiedzieć: Nudzę się w tej dziurze jak mops, więc dla zabicia czasu próbuję sobie układać historyjki, opowiadam kawały i unikam wzroku Akercocke'a, zamykam uszy na chrapanie Fausta i tak dalej. Mówcie, co chcecie, naprawdę zatłukłem całą masę tych bydlaków. Ciągle jednak przylatują nowe. Bzzz. Bzzz. Pierdolone bzzz. 29. Następny kawał o Lutrze (rybacki) Luter uwielbiał łowić ryby. Nie to, żeby dużo nałapał, ale wędkować lubił. Większość religijnych hymnów napisał natchniony nieudanymi wycieczkami na ryby. „Próżne wszelkie wysiłki człowieka żywego..." - owe słynne słowa przyszły mu do głowy rankiem po dwudniowym, zupełnie bezskutecznym siedzeniu z wędką nad wodą. Fakt historyczny. Tak więc pewnego dnia Luter wypuścił się sam jeden łódeczką na Jezioro Bodeńskie. Łowi rybki, modli się i puszcza bąki, rozważa w duchu krańcowe zepsucie ludzkości, bezużyteczność człowieczego rozumu oraz inne kwestie doktrynalne, gdy nagle przydarza mu się widzenie. Zatwardzeniec przez cały dzień nie złowił oczywista ani jednej rybki, lecz nagle niebo ciemnieje, a po wodzie zaczyna kroczyć ku niemu smukła postać w śnieżnobiałej szacie. 274 Luter rozpoznaje w niej Jezusa. Ma się rozumieć, widok bardzo nim wstrząsa. Bądź co bądź Jezioro Bodeńskie ma 827 stóp głębokości. - Panie mój, panie! - drze się Luter, przypominając sobie słowa Mateusza 14, 25. Już się bije z myślami, nie wiedząc, czy wyskoczyć z łódki i przekonać się, czy jego wiara jest silniejsza niż u św. Piotra, gdy nagle zauważa, że Jezus powolutku tonie. Powolutku. Ale że tonie, to fakt. Zanurza się. Cal po calu. Po chwili woda sięga już Jezusowi po kostki. Woda sięga mu już do kolan. Do pasa. Wreszcie nad powierzchnią sterczy mu już tylko głowa. Nie ma rady, Jezus musi chwycić się Lutrowej łódki. - Nauczycielu! - woła srodze zawiedziony Luter. - Dawniej tak świetnie chodziłeś po wodzie. Co się stało? Jezus wypluwa młodziutkiego lina i powiada: - Marcinie... Dawniej to mogłem... - Ale co się stało? - dopomina się Luter. - Dlaczego dawniej mogłeś, a teraz nie możesz? - Bo mi zrobili te cholerne dziury w stopach - oświecił go Jezus. 30. Bardzo stary kawał o miesiącu miodowym Lutra W noc po zaślubinach Zatwardzeńca z Katarzyną von Bora. Kasia, jak. pamiętacie, była mniszką z zakonu cystersek, która zrzuciła duchowną sukienkę, obydwoje więc... O, NIE!!! 31. Chwila ulgi Fnust sit; obudził! To on zawołał do mnie: - Napiłbym się czegoś! Wokół sarkofagu leżały tylko butelki po Wezuwiuszu, puste bądź porozbijane. 275 Nareszcie wyzwolenie z tej niewoli... Nareszcie mam coś do roboty. Nareszcie życie ma sens. Nareszcie mogę dać dyla. 32. Pościg Nie, już lepiej siedzieć w dziurze i opowiadać kawały o Lutrze. Przysięgam na Jezusa H. Chrystusa. Takoż na siedmiu myszowatych mnichów. Fajno. Spisz to wszystko starannie, Wagnerze. Za dużo We2 wiusza? I fajno, ale nie jestem pijany. Przysięgam, że nie jesteś pijany. Na pewno nie byłem pijany, kiedy to się stało. Kiedy co się stało? Co? A to. Było popołudnie, kiedy wychynąłem z katakumb, by przynie Faustowi gorzały. Upał jak cholera. Bez sensu, jak na porę roi Słońce wisi nad Rzymem jak sadzone jajo. Na Drodze Appijskie istne tłumy. Tłum zgęstniał jeszcze, kiedy dotarłem do miasta. Ostatni wieli spęd przed Wielkanocą. Tysiące pielgrzymów, a obok nich wydrwigrosze i oszuści ze wszystkich krain chrześcijańskich. Musiałem sil utorować sobie przejście przez bramę. W obrębie miejskich murów przyszło mi maszerować tam, dokąd mnie unosił tłum. Parę razy ciżba tak gęstniała, że traciłem grunt pod nogami. Oczywiście uważałem na złodziei kieszonkowych, bo Faust wyliczył mi stosowną! ilość dukatów. Nie paliłem się do powtórnej wycieczki do miasta. Winiarnię znalazłem nieomal przypadkiem. Napisałem „nieomal". Było tak, że tuż przede mną wylądowała na bruku pijaczka. Przewróciłem się na niej jak długi. Bóg czuwa nad pijaczętami. Nabyłem Wezuwiusza, w ilości wielu butelek. Część zatknąłem za pas, inne znów poutykałem przy sobie. Koniec końców miałem na sobie wezuwiuszowy naszyjnik, wezuwiuszowy pas, a w rękach wezuwiuszowe pałki. Wezuwiusz stał mi się zbroją. Musiałem wyglądać jak chodzący wulkan. Szło mi się całkiem gładko, nie licząc tego czy owego rozdeptanego nagniotka, sińca na żebrach czy ciosu, jaki zaliczyłem w oko 276 chorągwią ze św. Krzysztofem, lecz tylko do chwili, gdy dotarłem do tych tam ruin kościoła u początku Via di Porta San Sebastiano. Chyba nazywają ten kościół San Cesareo lub podobnie. Chodzi mi o kościół obok domu, w którym sto lat temu mieszkał kardynał Bessarion, Grek, który mógł zostać papieżem, a przeszkodził mu w tym ten tylko drobny fakt, że był Grekiem. Skrybowie nie mówili o nim inaczej jak Ciepła Bestyjka. No, więc wyobraźcie sobie, że ledwo dotarłem do kościelnych ruin, kiedy spośród murów wychynął szary mnich i wrzeszczy: - Tam jest! Tam go łapcie! Mnich jak mnich, na oko zupełnie normalny. Tłustawy, bosy i mocno nie ogolony. - Łapać go! - drze się znowu. - To diabeł! I dalejże pokazywać palcem. Rozglądam się ja dookoła. Na ulicy normalne ludzkie spaghetti, jak to w Rzymie: mężczyźni, baby, kurwy, urwisy uliczne, pątnicy i turyści. Nie obeszło się bez zakonnicy. Jak okiem sięgnąć, ani śladu rogatych demonów... Naraz zaświtało mi we łbie. Mnich celował paluszkiem prosto we mnie. - Hola! - powstrzymałem go spokojnym tonem i w najlepszym włoskim dialekcie, na jaki mnie stać, mówię: - Jestem niemieckim poddanym i mam dokumenty, żeby to udowodnić. Nie masz prawa... Może i nie miał. Co z tego? Choć nie miał prawa, zrobił straszny rwetes. Krótko mówiąc, mnich, bełkocząc po łacinie jakieś wymyślne egzorcyzmy, rzucił się prosto na mnie. Umknąłem mu - tłustemu łatwo się wywinąć - i dalej w długą! Biegłem, choć sami rozumiecie, jak ciężko biec mając na sobie transport Wezuwiusza. Marne szansę. Ten popielaty czubek jednak nie żartował, więc gnałem raźno. Butelkowy ładunek przydał się pod jednym względem: z butelką w każdej dłoni, machałem w biegu ramionami jak wiatrak, przez co tłum rozstępował się, robiąc mi przejście. Ruszyłem w stronę bramy San Sebastiano. ! 277 Mijałem już dom Bessariona. Naraz rozchyliły się jego drzwi. Następnych trzech franciszkanów! Wszyscy trzej pomachali ku mnie paluszkami... - Pójdźże tu, diable! Nie skorzystałem z ich miłego zaproszenia. Na ślepo rwałem naprzód, dopóki nie dobiegłem do bramy. Po piętach deptało mi już czterech popielatych mnichów. Przy bramie cóż widzę? Dwóch następnych! Obaj wielcy, tłuści. Jak Gog i Magog. Nie przystanąłem nawet, zdzieliłem ich tylko butlami. Jednego trafiłem w czaszkę, bo akurat schylał się, by mnie po-1 chwycić. Drugi mnich dostał w jaja. Wezuwiusz się rozprysnął. Dwie butelki rozbite. Obie szyjki cisnąłem za siebie, pędząc w stronę Drogi Appijskiej. Dyszałem ciężko, ociekając potem i Wezuwiuszem. Nie oglądałem się za siebie, bo nie było takiej potrzeby. Cały czas słyszałem za plecami plaskanie bosych, franciszkańskich stóp. Zabawa w berka? Koszmar! Pomyślcie, że Drogą Appijską gna za wami banda myszatych oprawców. Ostatni mnich wyrósł przede mną tam, gdzie od głównego traktu odchodzi ścieżka do świątyńki z szyldem Deus Rediculus, czyli kilkaset sążni za kościółkiem Domine Quo Yadis. Poczęstowałem go z wulkanu. Wystarczyło celne trafienie w bebech pasem od Wezuwiusza. Gdy mijałem drugi kamień milowy, oderwałem się już od prześladowców na tyle, by im pomachać na do widzenia, kiedy przyszło mi zeskoczyć z traktu i zniknąć w podziemnym tunelu, który, jak mi pokazał Faust, prowadzi do wszystkich tych zapomnianych katakumb. Nader nieprzyjemne przeżycie. Szarzy mnisi! Coś podobnego... W sumie było ich siedmiu. Nowe graffiti na murze: Święty Franciszek ma ptaszki w głowie. 278 33. Połamane marionetki Czemu tyle czasu zmitrężyłeś? - zapytał mnie Faust. Wytłumaczyłem mu, czemu, gdy tylko powrócił mi oddech. Faust nic - przeważnie pił albo się swoim zwyczajem wyszczerzał Prawda, że podzielił się ze mną Wezuwiuszem. Może przez współczucie, a może i nie. Nie tykałbym tego cienkusza, gdyby nie jedna sprawa... Gdyby nie to, co stary obłąkaniec nawyrabiał w krypcie, kiedy ja bawiłem się z mnichami w berka, by zdobyć dlań lekarstwo. Faust popsuł mechaniczny teatrzyk. Teatrzyk - popsuty. - Kusiu, musiałem sobie znaleźć rozrywkę - tłumaczył. - Poza tym zdychałem z pragnienia. Wynika z tego, że próbował nakręcić zabawkę i puścić ją w ruch, by zabić czas serią przedstawień. Gdy tylko położył swe niezdarne łapska na tym cacku, dostał trzęsawki i popsuł wszystko dokumentnie. Kluczyk zgięty na pół. Mechanizm się zaciął. Figurki znieruchomiały. Stawałem na głowie, żeby naprawić teatrzyk. Nic z tego. Dlatego piłem Wezuwiusza. Gdy Faust coś popsuje, można sobie darować naprawę. 34. Szkoda łez dla Szatana - Szatan uciekł - uzmysłowiłem Faustowi. Chciałem go w ten sposób pognębić. Tak jak Faust zgnębił mnie, psując teatrzyk. Faust tylko wzruszył ramionami. A potem mówi: - Szatan już mi niepotrzebny. 35. Pogwarki - Ale dlaczego mnie gonili ci mnisi? Skąd mam wiedzieć - odpowiedział mi Faust. - Właśnie, nazwali mnie diabłem. - Mój aniele! - rozczulił się Faust. 36. Pogaduchy Wycofałem się więc do siebie. Do kaplicy. Szczerze mówiąc, wolę już siedzieć z Akercockiem. Wolę słuchać jego obłędnej mowy niż Fausta: - Piekło! - Bóg! - Diabeł! - Amen! Ty! - Piekło! Bóg! - Diabeł! - Amen! Ty! W przerwach w konwersacji Akercocke pożerał garście much. Cały czas siedział w swojej klatce na ołtarzu. - Piekło. Bóg. Diabeł. Amen. Ty. - Piekłodiabeł. Diabełamen. Ty. - Piekłobógdiabełamenty! Nie jestem pijany. Co najwyżej zmęczony. Dobrze byłoby sobie pospać. 37. Sen Przyśnił mi się sen. Tylko co znaczył? Pierwszy raz w życiu ujrzałem coś przez sen. Wygląda na to, że przegapiłem masę uciech. Sny okazują się fajne. Nie ma to, jak śnić. Nie darmo mówi się o „słodkich snach". Teraz już wiem, skąd takie pomysły. Mój sen był tak cholernie słodki, że aż mdliło. Nareszcie rozumiem, dlaczego ludzie śnią. Mój sen był owszem, nawet, nawet. Zaraz go sobie spiszę, bo szkoda, żebym go zapomniał. Gdy spiszę, może uda mi się go wyśnić ponownie? Nie miałbym nic przeciwko powtórce, na przykład 280 dziś w nocy. I jutro też. Jutro i pojutrze. I jeszcze. Ma się rozumieć, w gruncie rzeczy nadal chcę się trzymać faktów, ale wiecie, te sny to fantastyczna sprawa. Normalny pornos, ten mój sen... 38 O nadobnych niewiastach No, więc śniło mi się, że siedzę w katakumbach, w tej kaplicy, ale w środku nocy budzą mnie nagle Marguerite i Gretchen, które, uważacie, klęczą jedna obok drugiej przy łóżku. Wyglądają dokładnie tak jak wtedy, gdy się pierwszy raz zjawiły w Wieży. Myślicie sobie pewnie, że skoro klęczą, to się na pewno modlą, ale jedno spojrzenie na ich minki i człowiek już wiedział, że nie modlitwa im w głowie. Obie bliźniaczki były nagusieńkie. Ja też. W dłoni Marguerite ujrzałem, wyobraźcie sobie, piórko. - 1b Heleny! I Archanioła Gabriela! - wykrzyknąłem we śnie. Marguerite skinęła główką i szepcze do mnie: - Helenie już ono niepotrzebne... I co? Zaraz zaczyna łechtać mnie po lasce anielskim piórem. Łaskocze w tę, i we wtę, wzdłuż, w poprzek, tu i tam, ja rosnę, a Gretchen chichocze radośnie i wyciąga rączkę, by także sobie zrobić dobrze. Klęcząc mi u obu boków, bliźniaczki dawaj ujeżdżać mi wariata anielskim piórem. Najpierw zwyczajnie gładziły. Później nacierały. Później ugłaskiwały, okładały i szorowały co sił. Co tu dużo gadać, anielskie uczucie. Gdy wtem... Spuściłem się. Bęc. Ten uśmiech na buźce Marguerite! Pocałowała piórko, które było teraz dosyć lepkie. Marguerite uwielbia tę lepkość. Zaraz piórko porwała Gretchen. I oblizała je dokładnie. Co dalej? Bliźniaczki zaczęły się nawzajem zabawiać palcówką, czy raczej piórówką, bo też łechtały się wzajemnie w cipki piórem ze skrzydeł Gabriela. Obie zaśmiewały się przy tym. Rozłożyłem szeroko ramiona. Przytuliły się do mnie. Po jednej z każdej strony. Tyle że patrzę, a to już nie Marguerite i Cretchen... To Zulejka z Salome! - Salome była niegrzeczna - skarży mi się Zulejka. - Zulejka też - naszeptuje mi Salome. - Salome zasłużyła na lanie - podpowiada Zulejka. - Zulejkę trzeba wyłaskotać - szepcze mi Salome. We śnie pytam obie: - Której należy się najpierw? - Och, mnie! - błaga Zulejka. - Połaskocz mnie, Kusiu! - Nie, proszę! Mnie najpierw! - błaga mnie Salome. - Prósz Kusiu, zbij mnie po pupie! Okazało się zaraz, że mogę zadowolić obie dziewczyneczki jednocześnie. Zulejka naga stanęła przede mną, Salome przełożyła zaś sobie przez kolana. Lewą ręką łaskoczę gorące, mokre gniazdo, a prawą płaszczę gołą pupę. Skutek jest ten, że już po chwili twardnieje mi pała. Trudno się dziwić, bo leżąc, Salome wierci się na niej jak najęta. Łaskoczę więc Zulejkę w łechtasia i łapię ją wargami za sutki. Orgazm równoczesny i wspaniały. Salome zsuwa mi się z kolan. Śmieje się i podnosi głowę. Patrzę, a to już nie Salome... To Justyna, któż by inny! Dziewczyna stojąca przede mną to także nie Zulejka... To ,Nadia! Palce Nadii zaczynają tresować mi zwierzaka. Wargi Justyny zaraz go ciasno obejmą. - Zaraz, zaczekajcie! - wołam we śnie. - Za dużo! Nie mogę... Okazało się, że mogłem, jeszcze jak. Paluszki Nadii. Wargi Justyny. - Już jest blisko! - krzyczy Nadia, ściskając. - Już, już, już! - krzyczy Justyna, przełykając. Lecz nagle rozlega się głos: - Dosyć tych zabaw, Niemiaszku. Łatwo odgadnąć, kto to... Tak, to moja Jane! Justyna i Nadia zniknęły. Przede mną z rękami na biodrach stoi Jane i patrzy na mnie pogardliwie. - Dziecięce igraszki - parska. - Zabawy w doktora... Ją też przełomotałem. 39. Morał Dobrze żyć, o ile człowiekowi staje. Dobrze umrzeć, o ile człowiek nie zmartwychwstaje. 40. Refleksje Piekło! Bóg! Diabeł! Amen! Ty! 41. Zapaść w Wielki Czwartek - Co to ja miałem zrobić? - Faust skrobał się po głowie. - Mnie się pytasz? - No, pytam się, pytam... - O co?' - O to, o co chodziło. O to, co miałem tu zrobić. - Chryste Panie, ty się jeszcze pytasz? - Daruj sobie śmieszki. Musisz mi przypomnieć. Żebym to ja musiał mu przypominać?! Fakt, że przydałby mu się komplet nowych klepek. - Wczoraj - mówię więc - czyli mniej więcej siedem butelek Wezuwiusza temu, powiedziałeś, że dzisiaj mi wszystko wyjawisz. Cały spisek. Cały misterny plan. Ten, który cię sprowadził do Rzymu. Twoje Wielkie Dzieło. - Dobra! - mówi Faust. - Teraz już sobie przypominani. - Świetnie. Powiedz mi w takim razie... Jak go mamy zabić? 283 Faust zrobił zdumioną minę. - Jak co - Jak go zamordować, do diabła! - Kogo? - Jak to, kogo? PAPIEŻA!!! Faust wyszczerzył się do mnie. - Śmieszna sprawa - mówi. - Mógłbym przysiąc, że od początku chciałeś, żebym się u niego wyspowiadał... 42. Toaleta Faust leżał rozwalony i lizał krwawnik w sygnecie. - Fajno - oświadczył. - Zrobię, co tylko sobie życzysz. Właśnie otwarłem nową butelkę Wezuwiusza i wypiłem ją duszkiem. Wypiłem, bo przeraził mnie stan jego zmysłów. To, że postradał zmysły. - Podłe wińsko - ostrzegł mnie lojalnie. - Dostaniesz czkawki.5! Zaczął grzebać za czymś po kieszeniach. Wydobył z nich małe puzderko z masłem. Złapał zaraz płonącą świecę i nalał sobie gorącego wosku na dłoń. Do wosku dodał masła i długo rozcierał mieszaninę w smukłych dłoniach. Całość wylał sobie po chwili na bąbel. Potem wyczłapał z sarkofagu i wygładził fałdy opończy. Klepną czarnym kapeluszem o udo i nasadził go sobie na łeb, zawadiacko na bakier. Wstał wreszcie. - Cóż, chodźmy - rzekł do mnie. I poszliśmy. 43. Przygotowania do podróży Jak dostaliśmy się do Rzymu? Dobre pytanie. Przepraszam, ale naprawdę nie umiem na nie odpowiedzieć. Pamiętam, że staliśmy w mrocznych, zapomnianych katakumbach pod San Sebastiano. W następnej chwili byliśmy już w Kaplicy Sykstyńskiej. 284 r Nie pamiętam, co działo się pomiędzy tymi punktami. Ten Wezuwiusz to jakiś mocny napitek. 44 Sztuka nowoczesna W całej Kaplicy Sykstyńskiej śmierdziało świeżą farbą. Papież sprowadził sobie pacykarzy. Masa drabin. Wielkie pędzle. Garnce na farbę. - Michał Anioł - wyjaśnił mi Faust. - już mnie nie złapie! Wskazałem na sklepienie. Dzieło zakończone. - Nie na sklepieniu, tylko przy ołtarzu, ofermo! - wskazał kierunek Faust. Faktycznie, nad ołtarzem uwijał się na rusztowaniu jakiś facet. Chwiał się jak pijany. Znęcał się nad tynkowaną ścianą jak dyplomowany gwałciciel. Właśnie kazał pomagierom zdrapywać z niej pierwszorzędne, stare malowidła. Gdy tylko uwalniali dla niego nowy kawałek, zasmarowywał go nowomodnymi bohomazami. Jeżeli tak wygląda Michał Anioł, może się iść powiesić. Nie lubię współczesnej sztuki. Bohomazy. 45. „Sąd ostateczny" - Nazwał ten fresk „Są4em ostatecznym" - objaśnił mi Faust. - Dobrze zrobił, bo na Ziemi nie znajdziesz takiego szkaradzieństwa! Malowidło przedstawiło cały tłum kretyńskich postaci. Wszystkie umięśnione, że proszę. Malutkie łebki i masywne torsy, a w dodatku Michał Anioł - jeśli był to rzeczywiście Michał Anioł, a nie jakiś pijany hochsztapler - kazał im wszystkim polatywać w pustej przestrzeni, bez pomocy skrzydeł i bez równej powierzchni, na której bohaterowie mogliby oprzeć stopy. Wszystko wbrew zasadom sztuki i nauk ścisłych. 285 - A gdzie są potępieni? - zaciekawił się Faust. - Zbawieni to którzy? - Dobre pytanie - przyznałem. - Dla mnie wszyscy wygiąć tak samo. Wszystkie osoby z malowidła co do jednej wybałuszały oczy i| się kuliły ze strachu. Wszystkie też zaciskały pięści. Ich tułowie wykręcały się na wszystkie strony. Nawet anioły, które trzymały krzyż, wyglądały tak, jak gdyby lada chwila miały sobie wydrapać oczy. A ci święci! Gdzie się podziały proporcje? Na przykład spostrzegłem, że ten, którego wziąłem za św. Piotra, stoi na obłoczku. Cóż, kiedy zaraz z prawej strony miał św. Bartłomieja z drużyną innych świętych. Drużyna Bartłomieja stoi na tym fresku bliżej pierwszej planu niż Piotr, a mimo to sięga mu zaledwie do pasa, co kłóci z powszechnie znanymi zasadami perspektywy. - Ten Chrystus jest nawet ciekawy - zauważył Faust. - Jaki tłusty! - parsknąłem. - Wygląda jak Herkules. - Pewnie o to chodziło - domyślił się Faust. - Tylko dlaczego taki niski? Według mnie powinien mieć 32 stóp i trzy cale wzrostu. I dlaczego tak macha rękami? - Osądza - podpowiedział Faust. - Prędzej klnie kogoś w żywy kamień. - Na jedno wychodzi - rzekł Faust. 46. Portki - Aż dziw, że papież nie kazał poubierać w portki tych wszystkich golasów - zacząłem. - Papież nie widział jeszcze malowidła - upewnił mnie Faust. - Swoją drogą, co racja, to racja. - Nie, żeby miało to sprawić różnicę. Ten Anioł nie ma pojęcia] o malarstwie! Faust zmilczał tę uwagę. Zdjął za to kapelusz i zajrzał do niego. Apostoł. Głosił nauki Ewangelii w Armenii. Ubiczowany na śmierć. Jego emblematem jest nóż rzeźnicki. 286 Znudziłem się już obłąkańczym „Sądem ostatecznym". Ostatecznie czy po to forsowaliśmy Alpy, by zajmować się sztuką dla sztuki? (To ma być sztuka?! Krowim ogonem lepiej bym to wymalował...) Faust przystanął prawie na środku Kaplicy Sykstyńskiej i gapił się we wnętrze kapelusza. - No, więc jak się do tego zabierzemy? - spytałem. - Ciągle mi nie powiedziałeś. 47. Spisek Faust wyciągnął z kapelusza hostię. - Już ci mówię - powiedział. I rzeczywiście tak zrobił. Spisek był wprost nadzwyczajny! Diaboliczny! Ano, i wy nadstawcie uszu... 48. Msza Wielkiego Czwartku - Jutro - mówił Faust - mamy Wielki Piątek. Wielki Piątek upamiętnia zaś kaźń Jezusa Chrystusa. Wielki Piątek to data szczególna. A dlaczego? Powinieneś sam wiedzieć, jako stary wittenberczyk! Podniósł hostię w palcach. Od razu się domyśliłem, w czym rzecz. - Nic będzie mszy - zacząłem, - Ani komunii. - Nieźle - pochwalił. - Siedem punktów na dziesięć. - Zaczekaj - przerwałem, przypominając sobie coś jeszcze. - Zaraz, chyba już wiem! Wielki Piątek... Właśnie, w tradycji katolickiej jest to jedyny dzień w roku, kiedy to w ogóle nie odprawia się mszy. Co więcej, msza jest zabroniona. Komunii znów udziela się w tym dniu niezmiernie rzadko, i tylko umierającym. - Osiem punktów na dziesięć - stwierdził Faust. - O czymś mimo wszystko zapomniałeś. Zacząłem przetrząsać pamięć, krzywiąc się pod adresem hostii Cieniutkiego opłatka z przaśnego ciasta, jakże białego w czarnych szponach Fausta. 287 I nagle przypomniałem sobie... - Msza z darów uprzednio konsekrowanych! - Czyli? - Czyli w Wielki Piątek nie odprawia się mszy. Nie poświęcał chleba ani wina. Przyjmuje się hostię poświęconą podczas poprzedniej. Tak zwaną hostię presanktyfikowaną, to jest konsekrowaną uprzednio. - Kto przyjmuje tę hostię? - Kapłan. Rozłamuje ją na trzy części. Jedną część wrzuca monstrancji z uprzednio poświęconym winem, a dwie pozostałe zjada, po czym wypija wino z trzecią częścią hostii. - Sto procent punktów! - ucieszył się Faust. - Msza z dar uprzednio poświęconych, na którą Kościół katolicki dozwala tył i wyłącznie w Wielki Piątek. Jedyne nabożeństwo, w którym jest tylko jedna hostia. Nadto w całości dostaje się ona tylko i wyłącznie kapłanowi, zawsze. Tak więc jutro, przy najwyższym ołtarza Świętego Piotra, papież Paweł III poczęstuje się tym oto okazem... - O Chryste Panie! - jęknąłem. - Zgadłeś - Faust wyszczerzył się okropnie. - Zatruta!!! 49. Łut mniszego kaptura Rozejrzałem się nerwowo wokół siebie. Fajnie. Wszystko gra. Malarze i sztukatorzy poszli sobie. Pewnie otwarto już knajpy. Tak zwany Michał Anioł wrócił do ochronki dla ślepców. Zostaliśmy w Kaplicy Sykstyńskiej samiuteńcy. - Wybór nie był przypadkowy - klarował mi Faust. - Papieża można zgładzić na sto rozmaitych sposobów. Wybrałem najlepszy. Gość zginie od własnej broni. - Czym go trujesz? - Tojadem - odpowiedział Faust. - Znają tę roślinę także jako mnisi kaptur. Aconitum Napellus. Akonityna. Nazywaj ją zresztą, jak chcesz, nazwa to głupstwo. Ważne, że to najjadowitsza ze wszystkich znanych trucizn. Nie istnieje na nią żadne antidotum. - Ile jej trzeba dla zabicia człowieka? - Jedną szesnastą łuta. 288 A ile dałeś do ciasta? Cały łut. Wystarczy nawet na papieża. 50. Woń odnóży Napiliśmy się na to konto Wezuwiusza, powiem, że się rozsmakowałem w tym płynie. - Mnisi kaptur - odezwałem się. - Niebrzydka nazwa. Ja tam wolę tojad. - Tojad jest też niczego. Siedzieliśmy sobie spokojnie. Dobrze było przestać się wreszcie kłócić. Kaplica Sykstyńska to idealne miejsce na piknik, jeżeli zabraliście dość alkoholu, by nie zwracać uwagi na ściany i sklepienie. Naraz Faust palnął: - Uważasz, że śmierdzą mi stopy? Udałem, że nie słyszę. Faust pośpiesznie zzuł but. - Popatrz tylko - mówi, strzelając palcami stopy. - Przydałoby się ją umyć. Wstrzymałem oddech. Faust zaś przygryzł wąsa, - Płynie z tego wniosek - mówi - że jej siostrzyca znajduje się w analogicznym stanie. Znowu się upił. Ja też się upiłem. A, diabli tam... Wydawała mi się jednak dziwna ta nagła troska o stopy nie myte od siedmiu lat, i to w przeddzień zamachu na życie papieża. Faust na powrót ukrył zatrutą hostię w kapeluszu. - Znam jedno takie miejsce - powiada. - W sam raz, żeby się obmyć i ogarnąć. Chwiejnie się podniósł na nogi. - Idziemy! - mówi. Nic, podążam za nim. Faust nie szedł, lecz kicał. Jak to bez jednego buta. Zakicał tak aż do bazyliki Świętego Piotra. Znów ciżba. Lada moment ma się zacząć jakieś nabożeństwo. apież, cały w bieli, stoi już przed ołtarzem. 289 Faust padł plackiem na twarz. Przetoczył się na plecy. Następnie kazał mi zzuć sobie drugi but. Szło ciężko. Za dużo wypiłem. Gdy ciągnąłem, Faust musiał przytrzymać się konfesjonału ' Zasłonka odjechała na bok. Zza kratki wyjrzał księżulo, wielce zaaferowany. Nie co trzęsą się konfesjonały. - O, pardon - mówi Faust. - Mieliśmy tu mały kłopot... wina! Nareszcie udało mi się ściągnąć bucior. Obie gołe, czarne stopy Fausta wyjrzały na świat. Księżulo wrócił do przerwanych zajęć. Stary pierdoła zaś z porozumiewawczym mrugnięciem wręczył mi buty. - Uważaj teraz - mówi. - Co chcesz zrobić? - Ubić dwa ptaki jednym strzałem. 51. Mandatum Ku swemu zaskoczeniu odkryłem, że Herr Śmierdziel nie jedynym osobnikiem, który paradował po bazylice bez obuwia. Dwunastu bosonogich stało już w kolejce przy ołtarzu. Starcy. Brudni, że ho, ho. Na oko żebracy. Dwunastu. Żaden nie ma choćby łapcia! Faust ustawia się przy nich. Jako trzynasty. Oparłem się o kolumnę, bo dziwnie mi się zakręciło w głowie. Papież, w bieli, sztuk jeden. Przy nim Faust, trzynaście egzemplarzy, w czerni. - Na razie koniec z Wezuwiuszem - orzekłem. Musiałem to powiedzieć na głos, bo rozłożyste rzymskie matrony odwróciły się i syknęły, bym siedział cicho. Wreszcie przypomniałem sobie, o co chodzi. Żebraczy Wielki Czwartek. Czas tak zwanego Mandatum. Nie mógł to być przypadek. Faust zna w końcu na wylot cal katolicką liturgię. Faust wie, co robi. Faust wie, na co się porwą' Oczywiście oszalał, lecz w tym jego szaleństwie jest metoda. 290 Widzicie, w Żebraczy Wielki Czwartek w bazylice Świętego Piotra odprawia się jedno, jedyne nabożeństwo. Poświęconą specjalnie hostię umyślna procesja niesie do bocznego ołtarza, zwanego ołtarzem spoczynku. Tę właśnie hostię przechowuje się do Wielkiego Piątku i daje się ją połknąć papieżowi. Z głównego ołtarza uprząta się wszystko prócz krucyfiksu i lichtarzy. Wówczas przychodzi p0ra na Mandatum, ceremonię, podczas której papież umywa stopy trzynastu nędzarzom. Ma to coś wspólnego z tym, co podobno czynił Chrystus podczas Ostatniej Wieczerzy. Ceremonia zwie się Mandatum od pierwszego słowa pierwszej nieśni tej właśnie mszy: Mandatum novum do vobis („Daję wam nowe przykazanie"). Faust świetnie wywiązał się z roli nędzarza. Jako trzynasty nędzarz w rządku stał tuż obok papieża. Widziałem, jak wężowym ruchem wyciągnął rękę w chwili, gdy wszyscy, łącznie z papieżem, zamknęli oczy i klęcząc skupili się na modlitwie.. Faust położył na ołtarzu zatrutą hostię, a tę zwykłą, czekającą na magiczne słowa, sprzątnął do kieszeni. Papież podniósł się z klęczek. Pochylił się. Poświęcił hostię Fausta. Uczynił nad nią znak krzyża. Wypowiedział odpowiednie słowa. „Hoc est enim Corpus meum..." („Oto jest Ciało moje...") Mnisi kaptur! Tojad! Akonityna! Papież uniósł hostię, aby wszyscy mogli ją ujrzeć i oddać jej cześć. Ujrzałem biały krążek opłatka średnicy połowy dłoni. Stuprocentowa trucizna! Jutrzejszy posiłek papieża! Patrz Jan 13, 4-17 i passim. 52. Baldachim Zatrutą hostię poniesiono w stronę ołtarza spoczynku. Cała scena ogromnie mnie ubawiła. Taka uroczysta procesja! W specjalnej urnie zakrytej białym welonem spoczął kawa zatrutego chleba. Gdy urna mijała wiernych, wszyscy dwukrotnie przyklęknę! jeden z diakonów musi przy tej okazji iść tyłem, gdyż, obraźcie sobie, trzyma nad urną baldachim. Ot, na wypadł gdyby w bazylice Świętego Piotra padało, a przemieniony stus mógłby dostać kataru. Potem uprzątnięto główny ołtarz. Papież zabrał się do szorowania stóp. Kiedy postępował wzdłuż szeregu, przypomniałem sobie opata z Monte Oliveto Maggiore. Zadygotałem. Mało sympatyczne porównanie. Kiedy papież dotarł do Fausta, trudno mi było mimo wszystko powstrzymać wesołość. Nie ma co, rzeczywiście jak Jezus z Judaszem... Proszę, papież Paweł III umywa stopy swojemu własnemu mordercy. Więcej: uklęknął przy nich i je ucałował! 53. Czuwanie Kiedy się dopełniła ceremonia, a Faust odzyskał buty, poszliśmy rzucić okiem na nasze rękodzieło w bocznej kaplicy. Mnóstwo świec i kwiatów. Na ołtarzu zaś - hostia. Przed ołtarzem klęczał tłum bab mruczących litanię. Różane tylko trzaskały. Taki zwyczaj. Klęczą tak przez całą noc, na zmianę. Czuwają. Stuk, stuk. Trzask, trzask. W takim hałasie biedny Jezus nie będzie mógł zmrużyć oka. 292 A swoją drogą, niezły pomysł - orzekłem. - Ot, na wypadek, by jej ktoś nie podmienił. Nie ma obawy - uspokoił mnie Faust. - Nikt z tego towarzystwa nie będzie śmiał choćby dotknąć tej zabawki. Dopiero papież będzie mógł ją jutro wtrząchnąć. Tu ziewnął. - przydałoby się zmrużyć oko - orzekł. 54. Atutowa karta Tak oto wróciliśmy do siebie. Do bezpiecznego schroniska w katakumbach. Herr Zamachowiec znów chrapie w swoim sarkofagu. Chrapie, że mało mu łeb nie odpadnie. Ja sam zaszyłem się w kaplicy. Która teraz może być godzina? Niestety, nie mam pojęcia. Nie da się określić godziny mając do dyspozycji jedynie zepsuty teatrzyk marionetek. Tak czy siak, na dworze noc. Spisywanie naszych przygód w Wielki Czwartek nie potrwało długo. Przyjemna pisanina. Chryste Panie! Ależ tak! Faust to stary spryciarz. Szaleniec, naturalnie, ale swoją drogą trzeba mu przyznać, co jest wart. Niech nikt nie mówi, że Wagner się nie poznał na cudzej wielkości. Jaki pierwszorzędny spisek! Jakie jaja! Diabelskie! A już myślałem, że się na nim zawiodę. Nie, zagrał atutową kartą. Akercocke łomocze w pręty klatki na ołtarzu. Pewno zdycha 2 głodu. Nie dałem mu nic do żarcia. Nie naje się samymi muchami. Nuże, zdychaj z głodu, Akercocke. Jedno spojrzenie na małpę przywodzi mi w myślach hostię na ołtarzu. Czy papież dobrze śpi tej nocy? Na pewno gorzej, niż zaśnie w Wielki Piątek... Ech, Wielki Piątek. 293 Już jutro. Nie mogę się doczekać. Żeby już przyszedł dzień! 55. Papież przeciwko aniołom Nie to, żebym prywatnie miał coś przeciwko papieżowi. Rozmiecie mnie chyba. Jak na papieża, nie jest taki najgorszy. Przekupny, naturalnie. Lubi światowe uciechy. Nie jestem Lutrem. Prawdę mówiąc, gówno mnie to wszystko obchodzi. Facet pochodzi ze starego makaroniarskiego rodu. Farnese. Przyjaciele rodziny na właściwych miejscach. Kupa forsy. Alessandro to ile wiem, pierwszy papież, jaki się trafił w rodzinie. Szybko zrobił karierę w hierarchii. Kapelusz kardynalski zdobył dzięki wysiłkom organów płciowych swej siostry, Giulii, która w trójkę sypiała w jednym łóżku z ówczesnym papieżem Aleksandrem VI i z jej córką, Lukrecją. Wszyscy doskonale o tym wiedzą. Teraźniejszy papież nie słynie z kazirodztwa. Jego trzech nieprawych synów to bandyci, ale przynajmniej nie narobił dzieci córce W ogóle to nie mam nic przeciwko urzędowi Biskupa Rzymu, Gdzie tam. Nawet w Wittenberdze odmawiałem, kiedy chciano mnie karmić gorącą, antypapieską owsianką. Cóż za głupstwa. Bywali przecież „dobrzy" i „źli" Ojcowie Święci. Mnie tam wszystko jedno. Chodzi mi o sprawy wyższej miary. O anioły. Ba, gdyby papież był aniołem, poświęciłbym mu więcej uwagi. (Nie, tak sobie tylko żartuję). A mówiąc poważnie: Przyjemność odczuwamy wówczas, gdy oglądamy dzieło wykonane w sposób doskonały. Faustowi udała się ta sztuka. Pełna/ niedościgniona perfekcja. Rzeklibyście, anielska. Coś nieprawdopodobnego. Morderstwo doskonałe. Na papieżu. Czyn tym bardziej anielski i niewiarygodny, że Faust jest niespełna rozumu. 56. Kieliszeczek przed snem w Wielki Czwartek Doskonałość? ej! Bez przesady. Zaczynam przesadzać jak Faust. Lepiej się będzie zamknąć. Trafniej byłoby użyć słowa „elegancja". Po prostu. Muchy krążą nade mną w sposób nader nieelegancki. Świnie z tych much. Ich bzyk dokucza mi bardziej niż kiedykolwiek. Nic, tylko muchy i muchy. Warto odnotować, że przez cały Wielki Czwartek nasz Herr Wampir nie zająknął się chociażby słówkiem na temat „Mefistofelesa". Nie wspomniał też o dwudziestu czterech latach, które, jak domniemywa, będą mu się należały w nagrodę. Swój szalony umysł (w chwilach, kiedy nie miał kaca i się nie zamyślał) skupił najwidoczniej w całości na trudnym zadaniu. Ho, ho, ho: Co mnie to zresztą obchodzi, u diabła? Obchodzi mnie tylko jedno - że jutro papież padnie trupem, gdy tylko skosztuje naszego wafelka. Faust uzna, że spełnił oczekiwania „ducha". Ja wreszcie skończę księgę. Ruszymy do domu. Kiedy piszę słowo „dom", mam pustkę w głowie. Dlaczego? Z niektórymi słowami, takimi jak to, mam głupie kłopoty. „Dom". „Ojciec". Lepiej unikać tych słów. A przecież słowa są niczym. Nienawidzę słów. Ucieszę się, gdy nie będę już musiał pisać tej książki. Chodzi o to, że okropnie się tym wszystkim podnieciłem. Serce stuka mi jak mechanizm zegara. Najważniejsze to dobrze się wyspać. Może wtedy znów przyśni mi się mój miły sen. Trzeba się czymś zająć. Pomyśleć o tym i o tamtym. Zasnąć. Może by tak kawał o Lutrze? Może szeptać imiona aniołów? Tłuc muchy? Ach! Wezuwiusz! Nareszcie prawidłowa odpowiedź. Napiję się tyle Wezuwiusza, by zapaść w drzemkę... 295 57. Wielki Piątek (godzina jedenasta w nocy) Nic z tego. Klęska! A to stary dureń! Głupi, stary skurwiel! Jak to możliwe, że przegrał? Jak to, u diabła, możliwe, że; spierdolił zadanie? Nie wiem jak, ale znam skutek. Faust zawalił sprawę. Wszystko skończone. Koniec. Faust nie ma już nic lepszego do roboty, jak tylko po pijane snuć się pośród ruin Forum. Widzę go w świetle księżyca. Zdziera z siebie opończę, a po niej koszulę i krwawy sygnet. Opętaniec. Spodziewa się, że za godzinę przybędzie po niego wysłannik Diabła... Dokładnie o północy. - Mefistofelesie! Nie muszę dodawać, że jego „Mefistofeles" nie chce się pojawić. Żaden „Mefistofeles" nie istnieje. Nikt nie przyjdzie po Fausta. Nic się nie wydarzy o północy. Czeka nas tylko długa droga powrotna do Niemiec, i nic więcej. 58. Wielki Piątek (wczesnym rankiem) - Z powinszowaniem urodzin - usłyszałem. Faust sam obudził mnie tego ranka. Oparł się na mnie. Wyszczerzył zęby. Pogładził mnie po włosach. - Winszuję! Winszuję! - zaskrzeczał. - Nie mam dzisiaj urodzin - sprostowałem zaraz. Od razu wam wyjaśnię, że nie obchodzę dnia urodzin. Nie zna dokładnej daty, kiedy przyszedłem na świat. Nie ma to wielkiej znaczenia. - Z powinszowaniem urodzin! - upierał się Faust. Zaczął mi odśpiewywać „Sto lat". 296 Co więcej, zaczął tańczyć w kółeczko. Co więcej, złapał przy tym klatkę z Akercockiem. Faust i Akercocke zaczęli wirować po wnętrzu katakumb. Sam byłem ledwie judzony i wciąż nieco zawiany Wezuwiuszem. - Sto lat niech żyyyje naaam! luz wtedy powinienem się był domyślić, że Faust położył sprawę. 59. Wielki Piątek (rano, ale trochę później) Nie domyśliłem się. Gorzej, niczego nawet nie podejrzewałem, do cholery. Ba, gdzieżby? Po co? Na co? Sam przecież widziałem wczoraj na własne oczy, jak Faust podmienił zwykłą hostię z ołtarza na zatrutą. Jak mówiłem, plan wydawał mi się doskonały. Nie miałem powodu przypuszczać, że cokolwiek może się nie udać. Faust nie potańczył długo. Uważacie, runął na ziemię. Akercocke'a też upuścił przy okazji. Klatka przewróciła się na bok. Nie postawiłem jej prosto. Po spoconej twarzy Fausta spacerowały muchy. Nie odpędzał ich wcale ani nie przeganiał dłonią. - Wielki Piątek - wymamrotał. - Dziś jest Wielki Piątek. - Właśnie! - przytaknąłem. - Wielki Piątek, 13 kwietnia. Ale mylisz się, że to moje urodziny... Faust spojrzał na mnie szyderczo. - Niby skąd ta pewność? - Nie wiem - odrzekłem. - Wiem, że nie, i już. - Nie wiesz, tylko wiesz, tak? Faust mrugnął pod adresem Akercocke'a. - Nasz solenizant - rzekł mu. - A zarazem twój pan, Krzysztof Wagner. Nie wie, ale wie. - Amen! - odpowiedział mu Akercocke. - Co racja, to racja - ucieszył się Faust i odwrócił ku mnie swój okropny, krogulczy dziób. - Z powinszowaniem urodzin, drogi mój Krzysztofie... - Zamknij się, dobrze? - wrzasnąłem. - Dosyć już tych wariactw! Faust zrobił ukrzywdzoną minę. - Opowiadam ci różne rzeczy - poskarżył się smętnie. - Opowiadam i opowiadam, bez chwili wytchnienia, ale ty nie słuchasz. 297 Jakim cudem masz się czegoś nauczyć, jeśli nie chcesz słuchasz. Spójrz tylko na siebie, ignorancie! Nie wiesz nawet, kiedy wypadają twoje urodziny! Nie wiesz nawet, kim był twój ojciec! - Diabeł! - podpowiedział z klatki Akercocke. Podskoczyłem. Faust porządnie mnie już zdenerwował, ale miast dać mu w ucho, kopnąłem tylko małpią klatkę. Z brzękiem uderzyła o ścianę. Na prętach zostało wgniecenie. - Odpierdol się ode mnie, dobrze?! - zawołałem. - Takie są fakty - nie ustępował Faust. - A ty przecież tak lut fakty, może nie? Udał, że liczy coś na palcach. - Fakt numer jeden: nie wiesz, w jakim dniu przyszedłeś na kurewski świat. Fakt numer dwa: nigdy się nie dowiedziałeś, jest twoim ojcem. Palnąłem pięścią w ołtarz. Musiałem rozdusić wszystkich siedem much za jednym żar chem. - Fajno, mój ty Herr Wszechwiedzący - rzekłem w gniewie,. Ale powiedz, odkąd to wiadomo, że właśnie dziś są moje urodzinj - Odkąd? Od pewnego wieczora dwadzieścia cztery lata temu! odpowiedział Faust. - Wtedy także mieliśmy Wielki Piątek. Spojrzał na mnie twardym wzrokiem. Patrzył na mnie dokładnie tak samo, jak wiele lat temu, kiedy go spotkałem w piwnicy Auerbacha. Poczułem suchość w ustach. - Może skusisz się na łyczek Wezuwiusza? - zachęcił mnie uprzejmie Faust. 60. Wielki Piątek (kwadrans po jedenastej wieczór) O Jezu! Dobrze wiedziałem, co mi tu próbuje wmówić... Zrozumiałem. Wiedziałem, lecz nie dopuszczałem do siebie tej wiedzy. Wiedziałem i widziałem to, co teraz. Czyli fantazmaty Fausta. Macie go - wciąż łazi hen w dole po Forum i przepija do mnie? - Kusiu! Słyszysz mnie! Jesteś dzieckiem mojego paktu! 298 Długi i chudy, rozklekotany, tańczy jak połamana marionetka. Pojawia się i znika wśród ruin i rozsypanych kamieni. 61. Wielki Piątek (rano, tak około dziesiątej) przez to wszystko musiałem wypić sporo Wezuwiusza. W ustach smak/ jak gdybym wylizał dno klatki. Smak, którego za nic nie mogłem się pozbyć. Faust długo siedział bez słowa. Zgarbiony, przykurczony, z dłońmi zaplecionymi na butach i z brudnym, białym włosem zasłaniającym mu zupełnie twarz. Jak gdyby żałował, że za dużo mi wychlapał. Za dużo? Dziękuję, kurwa, wystarczy mi już rewelacji! Udało mu się przecież ukazać mi nowe odmiany szaleństwa. Faust długo tkwił w miejscu. Może wiele godzin. Zdjęło mnie z wolna zniecierpliwienie. Wezuwiusz, płyn jakże stosowny .do okoliczności, zamącił mi nieco w głowie i wprawił w ponury nastrój. Na szczęście przez wentylacyjny szybik wpadła porcja słońca. Niewiele, ot, porcyjka, ale dobre i to. Na pewno wystarczyła, by oddać cały obłęd Faustowej pozy. Czy go to obeszło? Czy miał jeszcze ochotę napawać się powodzeniem planu? Czy czuł potrzebę oglądania na własne oczy, jak papież pada martwy z gardłem zakorkowanym trucizną? Nie mogąc już wytrzymać, spytałem: - No, to o której jest ta msza? - W południe - burknął Faust. Nadal się nie poruszył. - Ty, idę to sobie obejrzeć - rzuciłem. - Idziesz ze mną? - Jeśli chcesz... Podniósł na mnie oczy i zrobił zeza, a potem się wyszczerzył. Można by pomyśleć, że prawie tak, jak zwykle, lecz spostrzegłem pewną różnicę. Oczy miał wyprane z cienia myśli. Wyszczerzone zeby były maską. Faust zostawiał mi inicjatywę. - Jeśli chcę? Ja? Chryste Panie! Ha. Skinąłem głową. 299 62. Wielki Piątek (między dziesiątą a jedenastą rano) Gdyśmy wychodzili z katakumb, ciągnął za nami z bzykiem much, niby czarny pióropusz. Niczym nasz cień. Muchy były naszym jedynym cieniem. Upał. Słońce kryło się jednak za warstwą mgieł. Myślę, że muchy lgnęły tak do Akercocke'a. Gdybyśmy zostawili małpę, nie przywleklibyśmy za sobą tych much. Faust uparł jednak. Pogięta mosiężna klatka przy każdym kroku waliła mi po plecach. Możliwe z drugiej strony, że muchy ciągnęły za Faustem, zwabione jego wonią, czy raczej trupim odorem. Może to ów zapasze tak je bawił. Niezależnie od przyczyny, muchy bzyczały wokół nas przez cały dzień. Gdzie my, tam zaraz muchy. Czułem je na twarzy, na szyi, na ramionach i dłoniach. Zabiłem ich pewnie kilkaset. W ciężkim milczeniu powlekliśmy się Drogą Appijską. Jedynym dźwiękiem wokół nas był bzyk much. Minęliśmy kamień milowy, a po nim ten drugi. Minęliśmy kościółek Domine Quo Vadis. Przez cały ten czas Faust nie odezwał się nawet słówkiem. Do Rzymu weszliśmy przez bramę San Sebastiano. Na ulicach pustki. Miasto jak wymarłe. Atmosfera żałoby. Spostrzegłem w końcu, czego mi tu brakuje. Bicia dzwonów. W Rzymie słychać je na każdym kroku. Gdzie się nie obejrzę z tego czy owego kościoła dźwięczy sygnaturka. W Wielki tek natomiast wszystkie dzwony milczą, czcząc pamięć Jezusowe kaźni. Tak się przynajmniej domyślam. Do poranka w Wielką Nie dzielę dzwony ani brzękną. Dopiero gdy przyjdzie pora, rozhuc2 się znienacka wszystkie na raz. Wrażenie niesamowite. Szliśmy ulicami, mijaliśmy mosty. Faust szedł coraz wolniej. Widziałem, że kuleje. Nawet z małpią klatką na grzbiecie szedłem szybciej od niego Co rusz musiałem stawać i czekać, aż się ze mną zrówna. Szliśmy szeroką aleją, która wiedzie do bazyliki. Kiedyśmy wstępowali na stopnie Świętego Piotra, obejrzałem na miejski zegar. 300 Obie wskazówki stały na jedenastej. Zupełnie, jakbym widział tylko jedną. 63. Wielki Piątek (na trzydzieści minut przed północą) Faust mnie nie złapie. Wiem, bo dopiero co próbował, ale jest zbyt pijany. Stoję, wystawcie sobie, w połowie wysokości potrzaskanych schodów. Za plecami, za ruiną Kapitolu, mam księżyc. Na szczycie schodów jest świątynia. Chyba Jowisza. Wspiąłem się aż tutaj, by Faust nie zdołał mnie dosięgnąć. Straszne, co wyrabiał. To mnie bił, to całował. Pieści, pieści, a potem nagle - bęc! Zupełnie bez sensu. A cały czas szydził ze mnie. Jest zbyt pijany, by znaleźć wyjście z Forum. Pogubił się wśród ruin. Nie umknie. Wie wprawdzie, gdzie się kryję. Wie, gdzie przysiedliśmy z Akercockiem. Księżyc tak jasny, że dobrze nas tu widać. Faust zaczął się wspinać po schodach, lecz po paru stopniach zwalił się na plecy. Dobrze mu tak. Oho! Zdejmuje buty. Może liczy na to, że na bosaka łatwiej mnie dopadnie? Co zaczerpnie tchu, posyła mi następny obłąkańczy tekst. Na przykład: - Domyśliłeś się już, skąd Trytemiusz na twoim podołku? I ten omszały Mutian? l jeszcze: - Masz już czkawkę, Kusiu? Może jeszcze jednego miętowego sznapsa? I znów: - Gdzie twoich siedem dziewcząt, Kusiu? Zniknęły! Wróciły, skąd przyszły! Justyna i Nadia, i Jane, i Zulejka, i Salome, i Marguerite, i Gretchen... Same sukuby, Kusiu. Słyszałeś ty o sukubach? A jakże, słyszałem o sukubach. Rodzaj diabłów. Podobno są płci żeńskiej i potrafią spółkować z ludźmi zmorzonymi snem. 301 Co ten Faust wymyślił? Chce mnie wystraszyć? Doprowadzić do obłędu? Stary błazen! Stary pierdoła! Ubrdał sobie, że oszaleję tak sar jak on? No, wreszcie się odczepił. Zrzucił buty i pędzi przed siebie. Znów mignął mi pośród ruin. Skacze przez kamienie, gna pr spłachcie trawy, kępy chwastów i pokrzyw, wśród głazów... - Heleno! Zejdź tu do mnie! Heleno! Echa tych głupich wrzasków niosą się po całym Forum. - Heleno... Heleno... Heleno... 64. Wielki Piątek (rano, przy Adoracji Krzyża Świętego) Moja pierwsza myśl brzmiała: - O rany! Podmienili papieża! Działo się to przy głównym ołtarzu w bazylice Świętego Piotra| Czarny papież. Miałem przed sobą plecy czarnego papieża. Wczorajszy papież był biały. Biały papież. Tak samo bieluteńki jak ten w Niedzielę Palmową. Dzisiejszy papież był inny. Czarny jak noc. Zaraz odwrócił się ku nam i w złożonych dłoniach podniósł tężny, srebrny krucyfiks. Odetchnąłem z ulgą... Co za głupstwa przychodzą człowiekowi do łba! Papież okazał się Pawłem III. Wszystko jak trzeba. Ten sam facet o twarzy wytrawnego gracza. Ta sama wysuszona cera. Twarz kogoś, kto nigdy w życiu nie splamił się myślami o aniołach. Również głos, który wydobywał się przez cienkie wargi, był samym, który onegdaj słyszałem na placu przed świątynią, gdy w Niedzielę Palmową papież udzielał błogosławieństwa tłumom. Ten sam głos, co do ostatniej sylaby pozbawiony uduchowienia. 302 słyszany wczoraj przeze mnie we wnętrzu Świętego Piotra, gdy papież odprawiał swoje czarymary nad hostią nasyconą przez Fausta tojadem. Głos osy bzyczącej w marmoladzie. A jak! Fajno. Przed nami stał Alessandro Farnese. Wszystko przez to, że czarny strój tak odmienia. Paweł III stał zaś oto przed ołtarzem cały w czerni. Czarna stuła, czarny ornat, czarna kapa. Suknia odmienia człowieka. A już zwłaszcza taka suknia jak ta. W Wielki Piątek liturgicznym kolorem jest czerń. Podczas Mszy z Darów Uprzednio Poświęconych. Czerń jest też kolorem szat noszonych podczas mszy żałobnej. Jedyne okazje, kiedy papież obleka się w czerń. To i msza za zmarłych, czyli Requiem. - Ty, zobacz! Będzie Celebrował własny zgon! - szepnąłem do Fausta. Nic nie odpowiedział. Ruszył przed siebie i uklęknął przy samym ołtarzu. Miałem ze sobą Akercocke'a, co nikomu tu nie przeszkadzało. Rzymianie zawsze zabierają zwierzaki do kościoła, więc nic dziwnego, że ławy u Świętego Piotra tak cuchną kocią szczyną. Widziałem nawet psy uwiązane do klęczników. Klatka, stojąca na ziemi między mną a Faustem, nie zwróciła więc niczyjej uwagi. Nastąpiła teraz godzina nużącego oczekiwania. Wypełniała je prawdziwa pantomima. Zabawa ta nosi nazwę Adoracji Krzyża Świętego. Papież staje przed wiernymi, wymachując wielkim, srebrnym krucyfiksem, a ludziska pełzną hurmą do ołtarza i ustawiają się w kolejkę, by ucałować krzyż. To znaczy krucyfiks. Nikt nie stoi porządnie w kolejce. Kłótnie, przepychania. W Niemczech organizowano to o wiele sprawniej, to jest do chwili, kiedy Luter nie wziął i nie spuścił wody. Rany Julek, większość włoskiego motłochu umyśliła sobie przed pocałowaniem krzyża zdjąć buty! No, mówię wam: człowiek żałował, że poprzedniego wieczora Paweł III nie przeleciał mydłem, szczotką i wodą święconą jeszcze paruset par stopek. 303 Podczas tych korowodów Akercocke zrobił się niespokojny.Pewno z głodu. Muchy nie wleciały w ślad za nami do świątyni, więc pościł. - Piekło - skrzeknął. - Piekło. Diabeł. Amen. Mało fortunne wyrażenia, jak na trwający obrzęd, ale wśród ogólnego szurania, przepychań i plucia (nikt lepiej od rzymian nie umie spluwać pod kościelne kolumny) jego skrzek ginął w tumulcie. A jak tam Faust? Pocił się. Grube krople potu kapały z niego i rozpryskiwały się na posadzce. Przez cały czas ukradkiem doił z butli Wezuwiusza. Wyglądał, jakby się czymś martwił. Diabli wiedzą, czemu. Papież był najwyraźniej znudzony. Rozumiałem go doskonale. 65. Wielki Piątek (w południe, podczas Mszy z Darów Uprzednio Poświęconych) To, co nastąpiło później, muszę opisać z całą staranne i uwagą. Papież i jego pomagierzy ruszyli w procesji, by z ołtarza spoczynku przynieść wczorajszą hostię. Ciekawiło mnie, tak na marginesie, czy zdążyła sczerstwieć. Potem z ramion papieża zdjęto kapę. Paweł III wzniósł hostię nad głowę. Dziobaty ministrant dokładnie okadził krążek. Papież stanął następnie plecami do nas, a twarzą do pustej ołtarza i wykonał kilka szybkich ruchów, rzeklibyście, brutalnych. Żadnych tam ślimaczących się celebracji i sztuczek. Jak mówię/ wczoraj hostia czekała „gotowa". Ruchy papieża, choć szybkie, dawały się dokładnie śledzić. Najpierw uniósł hostię w obu dłoniach i trzymał ją nad ołtarzem. Przysięgam, nie miał cienia okazji, by ją schować w rękaw. Nie odrywałem wzroku od płatka głupiego ciasta. Papież czasem co prędzej odmówił trzy modlitwy. 304 1 In spiritu humilitatis, Orate fratres..." („W duchu pokory, bracia, módlmy się..."). 2 Zwyczajne „Ojcze nasz..." (z tym, że oczywiście po łacinie). 3 „Libera nos, quaesumus, Domine..." („Racz nas zachować, panie")Następnie papież rozłamał śmiercionośne ciasto na trzy części. Najmniejszą z nich wrzucił do monstrancji z winem na ołtarzu. Uklęknął i pochylił głowę. Odmówił modlitwę, którą stosuje się przy komunii: „Perceptio Corporis tui, Domine Jesu Christe..." („Panie Jezu Zbawicielu! Już zbliżasz się do serca mego..."). Dwie części opłatka położył sobie teraz na języku. Przełknął je. Zobaczyłem, jak porusza grdyką, zmuszając przełyk do skurczu. Powstał. Podniósł monstrancję z ołtarza. Odchylił głowę w tył. Wypił całe wino, a z nim trzeci kawałek hostii z trucizną Fausta. Śledziłem jego każde poruszenie. Obserwowałem pilnie. Czekałem... I nic. Sam nie wierzyłem własnym oczom. Obserwowałem. Czekałem... Nic się nie stało. Nic. Zupełnie nic. Papież Paweł III wyglądał na jeszcze bardziej znudzonego niż zwykle. To wszystko. Nakrył dłońmi monstrancję, aby koncelebrant winem i wodą mógł mu obmyć palce w miejscach, gdzie dotknęły hostii. Pewnie po to, by spłukać okruszki. Papież wypił tak powstały dekokt. Osuszył sobie wargi. Lnianą serwetką dokładnie wytarł monstrancję. Faust zwalił się przede mną na posadzkę. Prosto na pysk. Na razie nie zwracałem na niego uwagi. Nie wierzyłem, że trucizna nie zadziałała już w papieskich żyłach. Wciąż nie odrywałem wzroku od Pawła III. 305 Ta jego mina! Alessandro Farnese wyglądał, jakby miał wszystkiego potąd. Pój dziurki w nosie. Wyglądał jak sługa śmiertelnie znudzony wiecznie tą samą czynnością. Prawie nie krył znudzonego ziewnięcia. Owszem, zasłonił usta dłonią. Nie wyglądał mi jakoś na umrzyka. Nie wyglądał jak kandydat do parku sztywnych. Niecierpliwie wyklepał jeszcze parę modlitw. Wyraźnie pilno mu było do wyjścia... Chciał dać nogę... Chciał już na zieloną trawkę... Przycisnąłem wargi do Faustowego bębenka usznego. - Ile to trwa? Faust jęczał, zawodził i mamrotał coś pod nosem. Woskowina w jego uchu była jak żółtko z jaja. - Ile jeszcze? - syknąłem niecierpliwie. - Kiedy zaczyna działać ta twoja akonityna? Faust całował kamienną posadzkę i drapał ją pazurami. Złapałem go za wszarz. Podniosłem za łeb i pytam: - Gadaj, jak szybko działa ta trucizna? - Natychmiast! - wymamrotał Faust. - Po dziesięciu sekundach... Najwyżej po dwudziestu... Cały łut! Powinien już paść trupem... - No, to co u diabła... - O Chryste! - Cośmy tu sknocili? - O Chryste! Chryste! O Chryste! - Ty głupi niedojdo! Akercocke zatrząsł prętami klatki i zaskrzeczał: =Bóg!Papież udzielał nam tymczasem błogosławieństwa. - Benedicat vos omnipotens Deus +++ Pater et +++Filius et +++ Spiritus Sanctus. Faust także czynił znak krzyża! Klęczał, cały w czerni, wpatrzony w czarnego papieża. Ręka drżała mu i trzęsła się na wszystkie strony, lecz nadążała za znakiem, który dłoń papieża kreśliła w przesyconym kadzidłem powietrzu. - Amen! - ryknęli wierni. - Amen! - szepnął Faust. 306 66. Wielki Piątek (kwadrans przed północą) Zdarł z siebie właśnie pludry. Stoi w świetle księżyca nagusieńki, w tym samym stroju, w którym przyszedł na świat. I dalej drze się jak opętany. Bredzi. O, na przykład: - Mój aniele! Czy teraz już wiesz? Tyś mym aniołem! I jeszcze: - Czy mnie słyszysz, synu? Czy mnie słuchasz? Teraz już znasz prawdę, Kusiu! Zawsze tak było, zawsze! Zawsze, Kusiu! Trzymajmy się razem, co? Na zawsze! Zawsze byliśmy razem, synu! Albo, dla odmiany: - Luter chybił, gdy ciskał w ciebie kałamarzem! Luter chybił w ciebie kałamarzem! Ostatnie słowa wyśpiewywał głośno i tańczył do ich wtóru. Oho, znów próbuje wpełznąć do mnie po schodach... Nie uda mu się. Nawet Akercocke to poznał. O, pada. Faust pada. Faust upadły. l z pokrwawioną gębą. Czyżby sam zdołał rozwalić sobie łeb? Ho, ho, ho. E, nie. To by było zbyt piękne. Nawet stąd widzę jego oczy. Otwarte. Przewraca nimi. Aha, przy okazji, widzę dokładnie, która jest godzina, a to dzięki zegarowi na wieży kościoła San Lorenzo w Mirandzie. Fajny, duży zegar. Z góry mam tu świetny widok. Faustowi został więc jeszcze tylko kwadrans... Nie ma zmartwienia. Jeżeli na Forum pojawi się „diabeł", opiszę go dokładnie. Już widzę, jak staje przed nami „Mefistofeles" w rzymskiej todze. 67. Wielki Piątek (od pierwszej po południu do jedenastej wieczór) Resztę Wielkiego Piątku mogę opisać krótko. Faust pił. 307 Nie chciał ze mną gadać. Kręciliśmy się po mieście. Sam także piłem. Wezuwiusza i inne alkohole. Najśmieszniejsze! jest to, że nijak nie mogłem się upić. Sami wiecie, jaki byłem na niego zły. Naprawdę wściekły. Złość pomaga wytrwać w trzeźwym stanie. Złościłem się coraz bardziej, bo Faust nie chciał się do mniej odezwać. - Spierdoliłeś sprawę! Ty niedojdo! Ty stary błaźnie! Owszem, ale jaki Późnym popołudniem uświadomiłem sobie, że klęska mogła! mieć tylko jedną, jedyną przyczynę. - Więc to wszystko twój kiepski kawał! Wcale nie podmieniłeś! tej hostii! Faust nawet na mnie nie spojrzał, tylko wyciągnął zatłuszczony opłatek z kapelusza, wsadził go sobie do paszczy i przełknął, a potem cisnął kapelusz i zdeptał go butami. Aha, więc i taka możliwość odpada. Co się w takim razie stało? Bóg wie. Ja nie wiem na pewno. Co więcej, niewiele mnie to teraz obchodzi. Gówno mnie to wszystko obchodzi! Wiem tyle, że Faust przywlókł się na Forum i tam po raz kolejny się rozkleił. Zostawiłem go na chwilę i wspiąłem się na drzewo, by zerknąć, co się dzieje za murem Watykanu. Przekonałem się, że sam papież siedzi tam i rozkoszuje się wieczornym chłodkiem, spacerując po ogrodzie różanym. Idąc nastawiał ucho ku towarzyszowi, Hiszpanowi z wyglądu, ale słuchał tylko piąte przez dziesiąte. Hiszpan musiał być kimś w rodzaju mnicha albo coś. Włosiennica i konopne sandały, uważacie. Wysokie, łyse czoło. Może mnich, ale może i żołnierz. Przy habicie dyndał mu rapier. W sumie ekscentryczna postać. Gadał właściwie bez przerwy, a papież wąchał sobie róże. Nawet tutaj dolatywały mnie strzępki przemowy Hiszpana. Coś o Kompanii. Potem znów o jakimś Towarzystwie Jezusowym. 308 Coś na temat nowych zębów, potrzebnych Inkwizycji. Ot, nic ważnego. Paweł III miał znudzoną minę, ale uprzejmie przytakiwał. Wąchał róże, rozcierał w dłoniach płatki, a pod koniec rozmowy pobłogosławił Hiszpana. Rozstali się zaraz. Papież poczłapał w swoją stronę, zdrowy jak byk; Hiszpan poszedł w swoją. Spostrzegłem, że kuleje. Tyle dobrego, że się pozbyłem tych uprzykrzonych much. Poleciały wszystkie za hiszpańskim mnichem, który, mówiąc nawiasem, był przeciętnego wzrostu. Pięć stóp i sześć cali. 68. Wielki Piątek (północ) Nic. Nic się nie dzieje. Nikt nie przyszedł. Nie ma Diabła. Nic nie ma. A co, chcielibyście dzwonów? Myśleliście, że pęknięty dzwon zacznie wybijać słowa: Jan! Jan! Jan!? Nie mówcie tylko, że was nie ostrzegałem. Dzwony zaczną bić dopiero w Wielkanoc. Nie zadzwonią dla Jana Fausta. Nie będzie dzwonów i Diabła też nie będzie. Nic nie będzie. Nic a nic. Tylko Faust i ja. 69. Wielka Sobota Spełniłem to, ku czemu się narodziłem. Ni mniej, ni więcej. Zszedłem do Fausta po stopniach, acz bez wielkiego pośpiechu. Leżał na wznak, skąpany w świetle księżyca. Otrzymał trzy minuty więcej, niż opiewała umowa. Odezwałem się: - Ty, Faust! Spróbował się do mnie wyszczerzyć. Spróbował zrobić zeza. Przekonał się, że nie potrafi jednego ani drugiego. - Teraz już wiesz - szepnął. - Znasz pierwsze słowa. Już wie I zaczął się śmiać. - Ty, Faust! - przerwałem mu śmiechy, ale on znowu zaczął: - Z powinszowaniem urodzin! - To było wczoraj! - uciąłem. Faust rozpłakał się nagle. Wziąłem go oburącz za szyję. Była gorąca w dotyku. Smród zatykał w gardle. - Kusiu! - zaszlochał. - To było ciało Chrystusa! - Pierdolę - warknąłem. Zacząłem mu wykręcać szyję. Poszło zupełnie łatwo. Wiedz, że wszelki opór jest bezcelowy. - Chryste! - wyszeptał. Gdy patrzył prawie w bok, uśmiechnął się jeszcze. - Chryste, zmiłuj się nade mną! - usłyszałem. Ukręciłem mu głowę. Patrzył teraz na świat spomiędzy własnych łopatek. 70. Wielka Niedziela Macie najlepszy dowód na to, jak łatwo się pomylić w sądach. Kiedy rankiem zaczęli walić w te przeklęte dzwony, otworzyłem klatkę. Akercocke jest fajny. Naprawdę fajny. * * * KONIEC