+ziarno 1 + MIKROPOWIEŚĆ TONY DANIEL ziarno (1) (Grist) Przełożył Marcin Wawrzyńczak Tony Daniel urodził się i wychował w Alabamie. Ukończył uniwersytet w St. Louis oraz Uniwersytet Południowokalifornijski, później zaś często zmieniał miejsce zamieszkania i imał się różnych zajęć – między innymi prowadził warsztaty pisarskie na wielu college’ach, mieszkał na wyspie w cieśninie Puget i w starym szkolnym autobusie, wygłaszał prelekcje o fantastyce naukowej, wiele podróżował, sporo pisał, w poszukiwaniu ducha Kafki odwiedził Pragę, zdobył nagrodę czytelników „Asimov’s Science Fiction”. Obecnie mieszka w Nowym Jorku, gdzie zajmuje się pisaniem oraz uczestniczy w comiesięcznej audycji radiowej pt. „Automatic Vaudeville”. (anak) Rzeczy, które są naprawdę ważne, chociaż nie są określone na całą wieczność, nawet jeśli przychodzą bardzo późno, i tak przychodzą we właściwym czasie. MARTIN HEIDEGGER – „O HUMANIZMIE” Midnight Standard w „Westway Diner” Stojąc ponad wszelkim stworzeniem, powątpiewający ksiądz wysikał się. Strząsnął ostatnie kropelki moczu, spojrzał pomiędzy stopami na gwiazdy i zapiął spodnie. Spuścił wodę i siła odśrodkowa dokonała reszty. Andre Sud wrócił do swojego stolika w „Westway Diner”. Przeszedł nad żywym ogniem komory sprężonego powietrza, nad całą otchłanią – i praktycznie nic nie zauważył. Chociaż to miejsce miało dla niego szczególne znaczenie, w gruncie rzeczy była to tylko kolejna knajpa z przezroczystą podłogą – szybą cienką jak papier i twardą jak diament. Dziesięć centów za tuzin, jak mawiano tysiąc lat wcześniej. Błyszczący neon przy wejściu głosił: DOSTAWA DARMO. Inny oznajmiał: CZYNNE CAŁĄ DOBĘ. Ten był nieoświetlony. Knajpa w końcu przestanie istnieć. Ksiądz usiadł i zamieszał czarną herbatę. Przeczytał neon od tyłu, zastanawiając się, czy słowa, które wypowiada na głos, mają cokolwiek wspólnego z dawnym angielskim. Nosił w głowie płytkę z ziarnem, więc trudno było to rozstrzygnąć. Wszyscy rozumieją się na poziomie ogólnym, pomyślał Andre Sud. Mniej więcej wiedzą, o co ci chodzi. Metalowa podstawka na serwetki błyszczała nieładnie. Solniczka była do połowy pusta. Laminowany blat stołu wytarł się w miejscach, gdzie zwykle stały talerze. Płyta pilśniowa pod spodem ściemniała od wilgoci. W drewnie tkwiło swobodne ziarno lśniące jak mika: kiedyś było to ziarno czyszczące, teraz jednak, wyrwane z kontrolnego algorytmu restauracji, mogło tylko lśnić. Jak oświecony pielgrzym Drogi Zielonego Drzewa. Wyrwane i lśniące. A co zamówisz do tego hamburgera? Ziarno. Nada y ziarno. Ziarno y nada. Przeżywam okres depresji, przypomniał sam sobie Andre. Rozważam nawet porzucenie stanu kapłańskiego. Membrana Andrego – jego mikroskopijna, algorytmiczna część rozciągnięta w przestrzeni dokoła – mówiła do niego jakby z bardzo daleka. To się dzieje każdej zimy. I ostatnio z bezsennością. Pozbądź się tego za pomocą nada y nada. Wszystko jest fizyczne, przecież wiesz. Oprócz ciebie, pomyślał Andre w odpowiedzi. Zazwyczaj myślał o swojej membranie jako o niewielkim obłoku symboli algebraicznych otaczającym go na podobieństwo chmary muszek. W rzeczywistości membrana była oczywiście niewidzialna. Oprócz nas, odparła membrana. A zatem w porządku. Jak dotąd. Zaśpiewaj piosenkę albo coś takiego, dobrze? Po chwili usłyszał dźwięki oboju. Był to stary hymn Zielonego Drzewa – „Wątpliwości na bok” – który matka śpiewała mu do ucha, kiedy był mały. Wychowany w wierze. Membrana odtwarzała go w kilku wersjach, ale melodia zawsze była kojąca dla ucha. Istniał sposób obliczenia, ile zim Diafania Ziemia-Mars otrzyma w ziemskim roku, ale Andre nigdy tego nie sprawdzał przed powrotem do seminarium na coroczne odosobnienie i zimy zawsze go zaskakiwały. Człowiek budzi się któregoś dnia i widzi, że wszystko pociemniało. Drzwi lokalu otworzyły się i stanął w nich kardynał Filmbuff, potężny mężczyzna o srebrnych włosach. Wypełniał swoją sylwetką cały prześwit. Był przystosowany do przebywania w przestrzeni kosmicznej, a twarz miał białą jak kość. Nosił się na czarno, ze szpilką w kształcie drzewka, oczywiście zielonego, w klapie. – Ojcze Andre – zawołał Filmbuff przez całą długość pomieszczenia. Jego głos brzmiał jak krótkofalówka gliniarza Sieci. – Czy mogę się dosiąść? Andre wskazał miejsce obok siebie. Filmbuff podszedł, stawiając wielkie kroki i ciężko opadł na fotel. – Czy nie za późno na spacery, Morton? – zapytał Andre. Upił łyk herbaty. Zaparzała się zbyt długo i miała gorzki smak. Za długo sikałem, pomyślał. – Próbowałem dodzwonić się do ciebie w ośrodku odosobnieniowym seminarium – rzekł Filmbuff. – Zazwyczaj jestem tu. Kiedy nie jestem tam. – Czy nadal przychodzą tutaj słuchacze seminarium? – Tak. Jak pies wracający do własnych wymiocin, nieprawdaż? Albo czyichś wymiocin. Podszedł do nich kelner. – Potrzebujecie kart? Muszę je przynieść, bo stoliki nie działają. – Może coś zamówię – powiedział Filmbuff. – Może lhasi. Kelner skinął głową i odszedł. – Nadal pracują tutaj prawdziwi ludzie? – zdziwił się Filmbuff. – Chyba nie mają pieniędzy na zmiany. Filmbuff rozejrzał się wokoło. Był jak latarnia morska. – Miejsce wygląda dość czysto. – Chyba takie jest – potwierdził Andre. – Podstawowa warstwa nadal działa, tylko skomplikowane ziarno się zepsuło. – Podoba ci się tutaj. Andre zdał sobie sprawę, że wpatruje się w fusy herbaciane i nie utrzymuje kontaktu wzrokowego ze swoim szefem. Odchylił się w fotelu i uśmiechnął do Filmbuffa. – Od kiedy przyjechałem do seminarium, „Westway Diner” zawsze było moim drugim domem. – Napił się herbaty. – Wiesz, to tutaj osiągnąłem satori. – Tak słyszałem. To raczej legendarna historia. Jadłeś ziemniaki piure. – W rzeczywistości były to słodkie ziemniaki. Nazywają to „talerzem warzyw”. Dają ci trzy kombinacje do wyboru i wybrałem słodkie ziemniaki, słodkie ziemniaki i słodkie ziemniaki. – Nigdy mi nie smakowały. – To tylko złudzenie. Każdemu smakują prędzej czy później. Filmbuff parsknął śmiechem. Jego wielka głowa zwróciła się ku sufitowi, a miedziane oczy zabłysły w brązowym świetle. – Andre, chcemy, żebyś wrócił do nauczania. Albo zajął się badaniami. – Brakuje mi wiary. – Wiary w siebie. – Jak dobrze wiesz, jest to to samo, co wiara jako taka. – Jesteś zbyt dobrym naukowcem i kapłanem, żeby targały tobą takie wątpliwości. Nabieram podejrzeń, że o czymś nie pomyślałem. – Wątpliwości to nie twoja działka, Morton. Wrócił kelner. – Zdecydowaliście? – Czekoladowe lhasi – odparł Filmbuff bez wahania. – I trochę wiary dla ojca Andre. Kelner patrzył na niego przez chwilę nic nie rozumiejącym wzrokiem. Jego ziarno nie przetłumaczyło słów kardynała albo przetłumaczyło je jako nonsens. Musi być spoza Promienia Szczęśliwego Ogrodu, pomyślał Andre. Większość obsługi jest w Cylindrze Seminarium. Znają tam żargon handlowy i tysiąc dziwacznych dialektów. Połączone w sieć Rozległe Układy Osobowości są biedne jak mysz kościelna i nie sposób kupić dobrego ziarna za pensje Cylindra. – Iye ftip – powiedział Andre do kelnera w żargonie Szczęśliwego Ogrodu. – To żart. Kelner uśmiechnął się niepewnie. – Poproszę jeszcze o odrobinę wrzątku do mojej herbaty. – Andre odwzajemnił uśmiech. Kelner odszedł uspokojony. Drapieżna obecność Filmbuffa potrafiła być onieśmielająca. – Nie ma empirycznych dowodów na to, że brakuje ci wiary. – Filmbuff spoważniał. – Twoje kapłaństwo jest bez zarzutu. Mamy doskonałe raporty z Trytona. Linsdale, pomyślał Andre. Zaiste, podróżujący mnich. Raczej podróżujący kapuś. Na następnym zgromadzeniu nie zostawię na nim suchej nitki. – Jestem tam szczęśliwy. Mam miłą trzódkę i zajmuję się równoważeniem skał. – Tak. Jesteś w tym podobno bardzo dobry. – Tryton ma pod tym względem najlepszą grawitację w Układzie Słonecznym. – Widziałem niektóre z twoich dzieł. Są piękne. – Dziękuję. – Co się z nimi dzieje? – Och – Andre skrzywił się – spadają, kiedy przestanie się na nie patrzyć. Kelner przyniósł czekoladowe lhasi i samopodgrzewającą się karafkę z wodą dla Andrego. Filmbuff pociągnął przez słomkę i za jednym zamachem wypił połowę swojego drinka. – Doskonałe. – Oparł się wygodniej, westchnął i beknął. – Andre, miałem wizję. – Cóż, to twój zawód. – Ujrzałem ciebie. – Czy siedziałem w „Westway Diner”? – Spadałeś poprzez nieskończony ocean gwiazd. Woda w karafce zabulgotała, więc Andre dodał wrzątku do swojej herbaty. Nie użył łyżeczki do zamieszania. – W końcu spocząłeś na konarach wielkiego drzewa. Właściwie spadłeś na nie i konary pochwyciły cię. – Yggdrasil? – Nie sądzę. To było inne drzewo. Nigdy wcześniej go nie widziałem. To bardzo niepokojące, bo myślałem, że istnieje tylko Jedno Drzewo. To było jednak równie wielkie. – Tak wielkie jak Drzewo Świata? Jak Zielone Drzewo? – Równie wielkie. Ale inne. – Filmbuff spojrzał na gwiazdy pod stopami. Jego oczy pociemniały i zasrebrzyły się. Oczy przystosowane do przebywania w kosmosie zawsze przybierały barwę tego, na co patrzyły. – Andre, nie masz pojęcia jak rzeczywiste to było. I nadal jest. Trudno to wyjaśnić. Wiesz o mojej drugiej wizji, o nadciągającej wojnie? – Spalenie Jednego Drzewa? – Tak. – Jest słynna na Drodze. – Nie obchodzi mnie to. Nikt nie chce słuchać. W każdym razie ta nowa wizja przesłoniła tamte wizje dotyczące wojny. Teraz, kiedy siedzę tutaj z tobą, wszystko wydaje mi się być sztuką. Sceniczną sztuką. Ty. Ja. Nawet nadchodząca wojna. Tak naprawdę to sztuka traktująca o tym cholernym Drzewie. I nie chce mnie puścić. – Jak to, nie chce cię puścić? Filmbuff wyciągnął ręce, dłońmi do góry, jakby podtrzymywał niewidzialną kulę przed sobą. Wbił wzrok w przestrzeń, jakby były to głębiny wszelkiego stworzenia, jego oczy znieruchomiały, wpatrzone w coś odległego. Nie zaszkliły się jednak ani nie straciły ostrości spojrzenia. Jego wzrok był tak intensywny i przeszywający, że trudno było wytrzymać to spojrzenie. Twarz Filmbuffa wibrowała, kiedy wchodził w trans. Ten drobny efekt mógł zaniepokoić nawet kogoś przyzwyczajonego. Filmbuff był całkowicie skoncentrowany, lecz nie można było skoncentrować się na nim. Wydawało się, że jest go za dużo w dostępnej przestrzeni. Albo za mało było patrzącego. Obserwuję chronologiczny przekaz kwantowy, pomyślał Andre. Natychmiastową integrację informacji z przyszłości przefiltrowanych przez archetypowe zasoby ludzkiego mózgu Filmbuffa. I wszystko to jawi się jako metafora. – Drzewo jest już zupełnie spalone – oznajmił Filmbuff, mówiąc w transie. Jego słowa były jak kamienie. – Pożar dobiegł końca. Ale to nie węgiel widzę, o nie. – Zacisnął dłonie, potem otworzył je ponownie. – Stare Drzewo jest cieniem. Spalone resztki Jednego Drzewa są w rzeczywistości zaledwie cieniem drugiego, nowego Drzewa. Jest to jakby cień rzucany przez nowe Drzewo. – Cień – usłyszał swój własny szept Andre. Jego dłonie były zaciśnięte, jakby dla dostrojenia się do wibracji Filmbuffa. – Żyjemy w czasie cienia. – Kardynał rozluźnił się odrobinę. – Dwa drzewa niemal całkowicie na siebie zachodzą. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem niczego tak pewny. Filmbuff, pomimo całego swego melodramatyzmu, nie zwykł ubarwiać swoich wizji dla osiągnięcia większego efektu. Mężczyzna siedzący naprzeciw Andrego stanowił jedynie aspekt – ludzką część – rozległej wspólnoty osobowości. Wszystkie zostały zjednoczone pod przewodnictwem centralnej istoty. Kardynał Filmbuff był w takim samym stopniu kukiełką, co jego cieplny odpowiednik liczący, zasysający energię na Merkurym, czy węzły wyspecjalizowanego ziarna rozrzucone po ludzkiej przestrzeni, rozszyfrowujące zmienne w antycząsteczkowych wirach i jednocześnie poruszające się wstecz w czasie. Po prostu nie był już człowiekiem, który wykładał wstęp do kapłańskiego szamanizmu w seminarium Andrego. Dziesięć lat wcześniej Droga Zielonego Drzewa stworzyła rozległy układ osobowości, by poznać przyszłość, i Filmbuffa wybrano do zreplikowania. Byłem w zespole, który go zaprojektował, pomyślał Andre. Oczywiście działo się to w czasach, kiedy pełniłem obowiązki asystenta. Zanim Chodziłem po Księżycu. – Wizja jest tym, co rzeczywiste. – Filmbuff ponownie włożył słomkę do ust i opróżnił szklankę do dna. Andre zaciekawił się, gdzie w jego wnętrzu podziewa się napój. Czyż facet nie miał zasilania elektrycznego? – To jest maja, Andre. – Wierzę, ci, Morton. – Rozmawiałem o tym z Erasmusem Kellym – ciągnął Filmbuff. – Przekazał wszystko Wolnej Przestrzeni naszego Tłumacza. – I co oni powiedzieli? Filmbuff pchnął swoją pustą szklankę w stronę Andrego. – Że istnieje nowe Drzewo. – Jak, do diabła, może istnieć nowe Drzewo? Drzewo jest częścią naszego DNA, jak seks i oddychanie. Może nawet jest seksem i oddychaniem. – Skąd mam wiedzieć? Istnieje nowe Drzewo. Andre upił odrobinę herbaty. Akurat taka jak trzeba. – A więc istnieje nowe drzewo – powiedział. – Co to ma wspólnego ze mną? – Sądzimy, że ma to jakiś związek z twoimi badaniami. – Jakimi badaniami? Zajmuję się równoważeniem skał. – Z przedtem. – Zanim straciłem wiarę i zostałem wędrownym kapłanem? – Wykonywałeś świetną robotę w seminarium. – Chodzi ci o wieże czasowe? To była ślepa uliczka. – Rozumiesz je lepiej niż ktokolwiek inny. – Ponieważ nie próbuję znaleźć w nich żadnego sensu. Sądzisz, że to nowe Drzewo ma jakiś związek z tymi rzeczami? – To możliwe. – Wątpię. – Wątpisz we wszystko. – Wieże czasu to stare rozklekotane wielkie gamy osobowości, które utonęły we własnym tyłku. – Andre, wiesz, co mam na myśli. – Jesteś moim szefem. – Poza tym. – Jesteś wielokrotny. Jesteś Rozległym Układem Osobowości, stworzonym jako wykrywacz zjawisk kwantowych – zapewne najlepszy w ludzkiej historii. Części ciebie rozciągają się przez cały wewnętrzny układ słoneczny, i masz wszędzie swoje macki. Jeśli mówisz, że miałeś wizję mnie i tego nowego Drzewa, to musi to coś oznaczać. Nie wymyślasz tego, Morton, widzisz przyszłość i ja tam jestem. – Jesteś tam. Jesteś specjalistą Drogi od zagadnień czasu. Co to wszystko według ciebie oznacza? – Co chcesz, żebym ci powiedział? Że nowe Drzewo stanowi kolejny etap ewolucji odczuwania, jako że Zielone Drzewo to my? – Tak właśnie myśli Erasmus Kelly i jego ludzie. Potrzebuję od ciebie bardziej wnikliwej analizy. – W porządku. Nie chodzi tutaj o wieże czasu. – A o co? – Lepiej, żebyś nie wiedział. – Jednak mi powiedz. – Thaddeus Kaye. – Thaddeus Kaye nie żyje. Popełnił samobójstwo. Biedak, coś było z nim nie tak. – Wiem, że wy, rozległe układy osobowości, lubicie tak myśleć. – Był zboczony. Zabił się z powodu kobiety, nieprawdaż? – Daj spokój, Morton. Zboczeniec krzywdzi innych ludzi. Kaye skrzywdził sam siebie. – Co on ma z tym wszystkim wspólnego? – A jeśli wcale się nie zabił? Jeśli jest tylko ranny i zaginął? Wiesz, jakiego rodzaju jest istotą. – Jest Rozległym Układem Osobowości, tak jak ja. – Ty tylko widzisz przyszłość, Morton. Thaddeus Kaye może na nią wpływać. – Co z tego? Robimy to każdego dnia naszego życia. – To nie to samo. Natychmiastowa kontrola chwili. Co efekt kwantowy robi z przestrzenią, Thaddeus Kaye może robić z czasem. On kształtuje przyszłość. Wstecz i naprzód w czasie. Jest jak kamień wrzucony do wody. – Więc mówisz, że jest Bogiem? – Nie. Ale jeśli twoja wizja jest prawdziwa, a wiem, że jest, to Kaye może być wojną. – To znaczy powodem wojny? – Tak, ale jeszcze czymś więcej. Pomyśl o tym jako o fali, Morton. Jeśli istnieje grzbiet, musi istnieć niecka. Thaddeus Kaye jest grzbietem, a wojna niecką. Jest czymś w rodzaju zasady fizycznej. W ten sposób zaprojektowano jego proces integracji. Nie dokładnie jako siłę, lecz został odciśnięty na właściwości czasu. – Zasada Przyszłości? – Otóż to. Tak. W pewnym sensie on jest przyszłością. Myślę, że nadal żyje. – I skąd to wiesz? – Nie wiedziałem, dopóki nie opowiedziałeś mi swojej wizji. O co innego może chodzić? Chyba że nadciągają obcy. – Być może nadciągają obcy. Mieliby swoje własne Drzewo. Zapewne. – Morton, czy widzisz obcych w swoich snach? – Nie. – No właśnie. Filmbuff zakrył oczy dłońmi i spuścił głowę. – Powiem ci, co nadal widzę – rzekł niskim głosem, który brzmiał jak odległy grzmot. – Widzę płonące Zielone Drzewo. Widzę je obwieszone milionem ciał, powieszonych za kark, również płonących. Do czasu najnowszej wizji to właśnie widziałem. – Czy dostrzegasz jakieś wyjście? Filmbuff podniósł wzrok. Jego oczy były równie białe jak dłonie, kiedy przemówił: – Kiedyś. Nie teraz. Fluktuacje kwantowe zapadły się w jedną wielką makrorzeczywistość. Może nie dzisiaj, może nie jutro, ale wkrótce. Andre westchnął. Wierzę, pomyślał. Nie chcę wierzyć, ale wierzę. Łatwo jest uwierzyć w zniszczenie. – Chcę tylko wrócić na Trytona i równoważyć skały – powiedział. – Tylko to utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach. Kocham ten wielki stary księżyc. Filmbuff odsunął szklankę jeszcze dalej i wstał z fotela z lekkim skrzypieniem przypominającym odgłos rozciąganego winylu. – Ciekawe czasy – rzucił w przestrzeń. – Czy jest to złudzenie, czy nie, było to zapewne ostatnie dobre lhasi, jakie będę miał okazję wypić przez dłuższy czas. – Morton? – Tak, ojcze Andre? – Musisz zapłacić teraz. Nie odejmą ci od rachunku. – Coś takiego. – Kardynał poklepał czarny materiał okrywający jego białe nogi. Oczywiście nie miał kieszeni. – Chyba nie mam przy sobie pieniędzy. – Nie martw się. Wezmę to na siebie. – Naprawdę? Nie chciałbym, żeby ten biedny kelner gonił mnie po ulicy. – Nie martw się o to. – Porozmawiamy jutro po medytacji. – Nie była to prośba. – Porozmawiamy. – Dobranoc, Andre. – Dobranoc, Morton. Filmbuff odszedł, a biała grzywa włosów powiewała za nim, jakby targał nią wiatr. Albo słoneczny blask. Przed wyjściem z „Westway” odwrócił się, zgodnie z przewidywaniami Andrego, i zadał ostatnie pytanie przez całą długość lokalu. – Znałeś Thaddeusa Kaye, nieprawdaż, ojcze Andre? – Znałem człowieka nazwiskiem Ben Kaye. Dawno temu – odparł Andre, lecz było to tylko potwierdzenie tego, co powiedział Filmbuffowi jego rozprzestrzeniony umysł. Drzwi zamknęły się i kardynał zniknął w ciemnościach. Andre upił łyk herbaty. Po jakimś czasie wrócił kelner. – Niedługo zamykamy – powiedział. – Dlaczego tak wcześnie? – Jest bardzo późno. – Pamiętam czasy, kiedy to miejsce nigdy nie było zamykane. – Nie sądzę. Zawsze było zamykane. – Nie w czasach, kiedy studiowałem w seminarium. – Wtedy też było zamykane. – Kelner wyciągnął ściereczkę w kieszeni fartucha, uruchomił ją przekręceniem i zaczął wycierać pobliski stolik. – Jestem pewien, że się mylisz. – Mówią mi, że nigdy nie było tak, żeby to miejsce nie było zamykane. – Kto mówi? – Ludzie. – A ty im wierzysz. – Dlaczego miałbym wierzyć tobie? Jesteś ludźmi. – Kelner uniósł brwi. – To był dowcip – dorzucił po chwili. – Chyba nieprzetłumaczalny. – Przynieś mi jeszcze herbaty i zaraz pójdę. Kelner skinął głową i poszedł po herbatę. Gdzieś w pobliżu grała muzyka. Delikatne dźwięki obojów. Och tak. Jego membrana nadal grała hymn. Co myślisz? Myślę, że wyruszamy w podróż. Tak sądzę. Czy wiesz, gdzie jest Thaddeus Kaye? Nie, ale chyba wiem, jak znaleźć Bena. A tam gdzie jest Ben, musi również być Thaddeus Kaye. Dlaczego nie powiesz komuś innemu, jak go znaleźć? Bo nikt inny nie zrobi tego co ja, kiedy go znajdzie. Co takiego? Nic. Ach tak. Wyruszymy po dokończeniu archiwizacji. Trzecia część wielokrotnej osobowości Andrego, konwertyta, był w tej chwili wyłączony, przechodząc proces archiwizowania i usuwania błędów. Temu głównie służyło odosobnienie, jako że informatyczne zasoby Zielonego Drzewa były darmowe dla księży. Wykonanie tego samego na Trytonie kosztowałoby Andrego tyle, co pokrycie domu nowym dachem. Dlaczego nie poślą kogoś, kto ma silniejszą wiarę niż my? Nie wiem. Pewnie lepiej posłać apostatę, żeby usidlił apostatę. Od jakiego boga Thaddeus Kaye jest apostatą? Od siebie samego. A skoro już o tym mowa, co z nami? To samo. Oto nadchodzi herbata. Zagrasz jeszcze raz tę pieśń? To była ulubiona melodia Matki. Sądzisz, że to może być takie proste. Że zostałem księdzem z powodu tego hymnu? Pytasz mnie? Po prostu graj muzykę i pozwól mi wypić herbatę. Kelner chyba chce, żebyśmy sobie poszli. – Będzie panu przeszkadzało, jeśli zacznę zamiatać? – zapytał kelner. – Już niedługo idę. – Proszę sobie siedzieć, jeśli nie będzie panu przeszkadzało moje sprzątanie. – Nie będzie. Andre słuchał żałobnych dźwięków obojów i patrzył, jak kelner wylewa wodę na nieskończony wszechświat, a potem zaczyna gwałtownie szorować go szczotką. Jill Gdzieś w ciemnościach kryje się samica szczura, którą zamierzam zabić. Ma trzynaścioro potomstwa i będę je gryzła, gryzła, gryzła. Będę je gryzła. Mierzwa pachnie tutaj wilgotnymi głupimi szczurami biegającymi biegającymi i nie ma już dokąd biec, bo to jest to, to jest Czyrak, i teraz jestem tutaj i to jest naprawdę koniec tego wszystkiego, ale szczur nie może znieść tej wiedzy i nie przyjmie mnie, dopóki nie będą musieli mi uwierzyć. Teraz mi uwierzą. Moje wąsy dotykają czegoś miękkiego. Resztki jedzenia? Nie, to martwy jeleń; wyczuwam zapach jego kodu, ciało jest martwe, ale kod pulsuje i pulsuje. Ta mierzwa nie pozwala mu wyschnąć, a on nawet nie chce umrzeć. Czyrak to sam koniec, lecz kod nie wie tego albo wie, ale nie chce przyjąć do wiadomości. Trącam go i odrobina padliny przykleja mi się do nosa i ziarno próbuje mnie otoczyć, ale nie, nie sądzę, żeby miało mu się udać. Węszę i wysyłam moje ziarno, moje Jillowe fretkowe ziarno, i żaden szczurzy kod nie ma najmniejszej szansy, najmniejszej. Szczur zombie sztywnieje, kiedy jego twardy, żylasty kod – kto wie, jak stary, jak wiele podróży mający na koncie, by w końcu umrzeć tutaj, na Końcu Wszystkiego – kiedy ten kod rozsypuje się w nonsens w otchłani kuli nicości, którą otacza go moje ziarno. Potem ziarno wraca do mnie i szczur zombie już nie pulsuje. Już nie. Czasem konieczność zabicia wszystkiego jest przeszkodą. Naprawdę chcę dorwać tę samicę i jej młode i muszę iść dalej. Do dziury i w głąb spiżarni. Są tutaj kawałki mięsa i czuć smród robaczych ścieków zebranych w załomach między mięśniami i organami. Lecz szczury mają mięso z podwórka farmera Jana i nie jest ono jeszcze całkiem martwe, ma robaczy, odporny kod, tak jak ten martwy jeleń, ale nie dość bystry, by wiedziało, że jest martwe, po prostu złośliwy kod wbity zębami w nogę albo udziec i nie chcący się rozproszyć. Złośliwy i nie chce umrzeć. Ale ja jestem jeszcze złośliwsza. Och, czuję ją. Mama szczur jest blisko. Dokąd uciekasz? Nie ma już dokąd uciekać. Bomi wślizguje się do spiżarni i trącamy się nosami. Wyczuwam krew na jej ciele. Zabiła młodego samca, sądząc po zapachu krwi. Jest tak wilgotno i ciepło, Jill. Bomi drży i zwinęła się w kłębek. Nie jest najbystrzejszą fretką. Kocham go, kocham go, i wracam, żeby się w nim położyć. To niedobrze. Niedobry nawyk. Nie obchodzi mnie to. Zabiłam go; jest mój. Rób, co chcesz, ale to szczur twojego faceta Boba. Nie, jest mój. On cię karmi, Bomi. Nie obchodzi mnie to. A więc kładź się. Zrobię to. Bez pożegnania Bomi odchodzi, by ułożyć się w swojej ofierze. Ja nigdy tego nie robię. TB nie byłby zadowolony, a poza tym chodzi o zabijanie, nie o posiadanie. Kto potrzebuje martwego szczura, żeby się w nim położyć, kiedy są nowe obiekty do zagryzienia? Bomi powiedziała mi, gdzie będzie, bo zabezpiecza się na wypadek, gdyby się nie pokazała i Bob zacznie zadawać pytania. Bomi jest głupią fretką i cieszę się, że nie należy do TB. Ale ja – do kolejnej dziury, głębiej, coraz głębiej. Jest tutaj prawie pełno. Szczurzyca myślała, że się ukryła, ale zostawiła swój zapach, równie charakterystyczny jak numer seryjny na kości. Zagryzę cię, mamuśko. Potem znajduję się w ślepym zaułku, którego się spodziewałam. Ostatnia nadzieja szczurzycy. Nic jej nie pomoże. Och, ale jest wielka. Ogromna. Może nawet największa, z jaką miałam do czynienia. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. Szczurzyca ze swoimi małymi stłoczonymi wokół niej. Razem trzynaścioro, obliczam po piskach. Słodkie nagie popiskiwania. Mają mniej niż dwa tygodnie. Krew i mięso. Ale interesuje mnie teraz mama. Szczurzyca wyczuwa mnie i wrzeszczy, jakby łamała się kość, i robi się wielka jak ja. Większa. Zagryzę cię. Chodź i spróbuj, mała Jill. Zabiję cię. Pożarłam worek pieniędzy w banku miejskim i dopadli mnie, i pocięli na kawałki, i został po mnie tylko ogon – i wyhodowałam następnego szczura! Co takiego złego możesz mi zrobić, Jill? Lepiej się mnie bój. Zabijając twoje dzieci, zrobię to jednym kłapnięciem szczęk. Nie sprawię im bólu. Nie zabijesz moich dzieci. Na nią. Na nią, ponieważ nie ma nic więcej do powiedzenia, żadnych wiadomości do przesłania poprzez nasze ziarno i zapachy. Atakuje jej sutek, ona robi szybki unik, ale nie dość szybki i mam skrawek jej sutka w ustach. Płynie krew. Żuję czubek jej sutka. Krew i mleko mamy. Rusza na mnie i gryzie mnie w grzbiet, jej długie siekacze przebijają moją sierść, przebijają skórę, jak zakrzywione igły, i wychodzą z drugiej strony. Jest ciężka. Gryzie mnie i czuję, jak jej zęby trą o mój kręgosłup. Próbuję strząsnąć ją z siebie, udaje mi się, ale zostawiam w jej pysku kawałek mojego ciała. Jestem dość mocno skaleczona, ale uwalniam się. Wycofuję się, sądząc, że spróbuje stworzyć kopię, i wypuszczam ziarno i oto jest, tam jak myślałam, chwytam i zabijam diabelstwo, zanim zdąży się zreprodukować i wyhodować kolejnego szczura. Jeden szczur tych rozmiarów to wystarczająco dużo, wystarczająco na zawsze. Szczurzyca wyczuwa, że zabiłam jej wypustkę, i teraz jest bardziej zdesperowana. To wszystko, co cię czeka. Zapomnienie i ruina, i czas, by zakończyć pościg. To tutaj umrzesz. Ponownie mnie atakuje, ale robię unik i – zanim zdoła natrzeć ponownie – chwytam małe szczurzątko. Jest martwe, zanim zdąży wydać pisk. Wypluwam siekaninę kości i mięsa. Ale mama nie jest głupim szczurem, o nie, wcale nie jest głupia, i nie dostaje szału na widok tego, co się stało. Ale wiem, że darzy mnie całą swoją szczurzą nienawiścią. Gdyby było jaśniej, zobaczyłabym jej oczy rozjarzające się wściekłą żółcią. Chodź, mamusiu, zanim wezmę się za następne dziecko. Celuje w stopę i ponownie uskakuję, ale chwyta mnie za pierś. Podnosi się, w górę, w górę. Ubity brud sklepienia, bum, bum, i jej siekacze zaciskają się wokół mojego mostka, niech ją diabli, i podnosi mnie do ust szybko jak kolczasty grot strzały. Szarpanina, i nigdy nie znałam takiego bólu, takiego rozkosznego... Drapię jej oczy przednim pazurem, wbijam nogi w brzuch. Głęboko, głęboko, i czuję, jak jej skóra rozstępuje się, jak rozchodzą się fałdy tłuszczu, i moje stopy wbijają się głęboko, głęboko. Znowu strząsa mnie z siebie i czuję tylko zapach mojej własnej krwi i jej śliny, a potem ostre, drobne ukąszenia w okolicy grzbietu. Małe szczurzątka. Wskakują na mnie, próbując pomóc matce. Nie mogę nic zrobić. Nic tylko dalej wbijać pazury tylnych nóg. Wbijać, wbijać. Pływam w jej wnętrznościach. Czuję, jak opór ustępuje. Czuję rozrywające się ciało. O tak. Potem mój mostek pęka i szczurzyca już nie trzyma mnie zębami. Ląduję pośród małych, jestem oszołomiona, a one wspinają się na mnie i próbują wydrapać mi oczy, a jedno przegryza mi ucho na pół, lecz ból otrzeźwia mnie i zabijam to, które ugryzło mnie w ucho. Rzucam się na następne. Szczurzyca przemieszcza się. Podnoszę się, próbując stanąć na czterech nogach. Nie mogę. Szczurzątko kąsa mnie w tylną nogę. Odwracam się i zabijam je. Znowu obrót. Przednie nogi uginają się pode mną. Nie mogę się podnieść, żeby stawić czoło szczurzycy, i słyszę, że się zbliża. Czyżbym miała tutaj umrzeć? Och, chcę, żeby tak to się odbyło! Do zabicia mnie potrzebny był największy szczur w historii Sieci. Suka pożarła kiedyś cały worek pieniędzy. Zbliża się do mnie. Słyszę, jak nadchodzi. Jest taka wielka. Czuję po zapachu, jak jest wielka. Chowam pod siebie tylne nogi, zbieram siły. W ten sposób umieram. Zagryzę cię. Ale nie ma z jej strony odpowiedzi, tylko ochrypłe sapanie. Ziemia cuchnie naszą krwią. Wszędzie dokoła mnie leżą martwe małe szczurzątka. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. Szczurzyca naciera na mnie z wrzaskiem. Czekam chwilę. Czekam. Daję susa, wystrzeliwując nisko jak wypuszczona z procy. Jestem pomiędzy jej nogami. Jestem pod nią. Podnoszę się. Dosięgam jej poszarpanego podbrzusza. Gryzę! Gryzę! Gryzę! Cały jej ciężar spoczywa na mnie. Żuję. Drapię pazurami. Czuję zapach jej serca. Czuję zapach nowej krwi jej serca! Słyszę je! Czuję jego zapach! Gryząc i drapiąc zbliżam się do niego. Gryzę. O tak. Szczurzyca zaczyna wierzgać i wrzeszczeć, wierzgać i wrzeszczeć, krew jej serca tryska na mnie, zalewa mnie, aż cała moja sierść jest nią uwalana, aż cały ciemny świat staje się krwią. Po długim czasie szczurzyca umiera. Wysyłam ziarno, osłabiona, ale nie ma żadnych wypustek do zabicia, nikt nie próbuje uciec. Wszystkie siły włożyła w walkę ze mną. Wszystko, co miała, zużyła na naszą bitwę. Wyswobadzam się spod niej. W kącie słyszę szurgotanie małych. Teraz kiedy mama nie żyje, nie wiedzą, co się dzieje. Muszę je zagryźć. Muszę zabić je wszystkie. Nie mogę użyć przednich nóg, ale mam jeszcze tylne. Posuwam się w ich stronę, szorując brzuchem po ziemi niczym wąż. Znajduję je stłoczone w najdalszym kącie, wdrapujące się w przerażeniu jedne na drugie. Nie ma ucieczki. Robię to, co obiecałam szczurzycy. Zabijam je jednym kłapnięciem zębów, licząc po kolei. Trzy plus dziesięć równa się trzynaście. A potem jest po wszystkim i wszystkie są martwe. Zabiłam je wszystkie. No tak. Jest tylko jedna droga na zewnątrz: ta, która tu przyszłam. Tam właśnie się kieruję, ślizgając się, czołgając, odwracając to w tę, to w tamtą stronę, żeby nie urazić odsłoniętej kości. Po jakimś czasie budzi się ból znieczulony dotąd ferworem walki. Nigdy dotąd nie czułam się tak źle. Czołgam się i czołgam, nie wiem już jak długo. Gdybym spotkała kolejnego szczura, nie przeżyłabym. Ale są albo martwe, albo przestraszone, i nie wyczuwam ani nie słyszę żadnego z nich. Czołgam się ku temu, co jak sądzę jest górą, co jak mam nadzieję, jest górą. I po straszliwie długim czasie, kiedy cała krew na mojej sierści jest już zaschnięta i zaczyna odpadać małymi płatkami przypominającymi brązowe liście, wystawiam głowę na światło. TB jest tutaj. Czekał na mnie. Delikatnie, delikatnie, wyciąga mnie ze szczurzej nory. Ostrożnie, ostrożnie, wkłada mnie do mojego worka. – Jill, opatrzę cię – mówi. Wiem. – To musiała być Wielka Matka szczurów. Była wielka, tak wielka i złośliwa. Była odważna i sprytna, i silna. To było cudowne. – Co jej zrobiłaś? Zagryzłam ją. – Nigdy nie zobaczę nikogo podobnego do ciebie, Jill. Zabiłam ją, a potem zabiłam wszystkie jej dzieci. – Wracajmy do domu, Jill. Tak. Do domu. W ciemnym wnętrzu worka słyszę wezwanie ziarna TB, żebym zasnęła, poczuła się lepiej, i westchnąwszy zwijam się w kłębek najlepiej, jak potrafię, i zapadam się, zapadam się w sny, gdzie biegnę wzdłuż śladów rozpryśniętej krwi, trop jest świeży, i ścigam szczury, i TB jest obok mnie, i zagryzę szczura zaraz, zaraz, zaraz... Skromny pokój z dobrym światłem Wracaj, Andre Sud. Twój umysł błądzi i teraz musisz się skoncentrować. Szybciej. Tak szybko, jak tylko możesz. Czas kosmiczny. Zbiorowiska rojów galaktyk. Przeciętny rój. Dwuramienna spirala. Żółta gwiazda. Oto sieć kabli spinających wszystkie wewnętrzne planety. Artefakt świadomości, jak mówią niektórzy. Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, obwieszone błyszczącą pajęczyną rozciągającą się przez pustą przestrzeń, aż po asteroidy. Grube na sto kilometrów kable zwieszające się z niebios, zbiegające się przy ogromnych uniwersalnych złączach oliwionych przez żywą magmę planetarnych wnętrzności. Moment obrotowy i falowanie. Szybciej. Gdzieś na wiciowym zakręcie pomiędzy Ziemią i Marsem, Diafanią, znajdziesz siebie. Bliżej. Obracająca się kuleczka niczym stukilometrowy paciorek na długim na milion kilometrów naszyjniku. Zbliż się najbardziej, jak możesz. W całej przestrzeni Diafanii Ziemia-Mars Andre widział przygotowania do wojny, jak nigdy dotąd. Wydawało się, że cała Sieć – pajęczyna międzyplanetarnych kabli – została zamieniona w fortecę, przypadkowo tylko zamieszkaną przez ludzi. Pojazd, którym się poruszał, ciągle notował spóźnienia, jako że wszędzie odbywały się ruchy wojsk i militarne ziarno rozprzestrzeniało się na wszystkie strony, wykonując przeróżne zadania. Żyjemy w tej wiecznej nocy pośród karbonowych kabli, pomyślał Andre, pośród ciemnych połyskujących korytarzy, gdzie powierzchnia szepce do powierzchni, a większe kody, wydzielone szkielety miliardów umysłów, spotykają się na cmentarzu logiki, ściskając sobie dłonie, nieustannie ściskając kościste, algorytmiczne dłonie i postępując według surowego i koniecznego protokołu dla celów zniszczenia. Ames – używał tylko tego imienia, jakby był to tytuł – świetnie prezentował się w wojskowym rynsztunku. Nowy Napoleon, mówili reporterzy telewizyjni w formie przyjaznego żartu. Och, reporterzy byli cali w skowronkach. Od stuleci nie prowadzono żadnej dobrej wojny. Ludzie już zmęczyli się nieustającą demokracją, nieprawdaż? Andre słyszał taką wypowiedź w telewizji. Jakże przyjemnie będzie oglądać na ekranie dla odrobiny podniety śmierć miliardów, pomyślał. Przybył do Connacht Bolsa w kiepskim nastroju, ale kiedy wysiadł z pojazdu, poczuł zapach świeżego deszczu. Dopiero spory kawałek drogi od stacji uświadomił sobie, co to za zapach. Na ziemi zauważył kałuże będące rezultatem działania staromodnego ziarna do czyszczenia ulic używanego w Connachcie. Miejscami wciąż jeszcze padało – niewielki deszcz z wysokości kilku centymetrów nad ziemią. Małe chmurki przesuwały się nad ulicami na podobieństwo miniaturowego frontu burzowego, czyszcząc powierzchnie z pozostałości nocy. Connacht było przedmieściem Phobos City, najgęściej zaludnionej części Sieci. Sto lat wcześniej, za czasów największego rozkwitu Phobos City, Connacht stało się weekendowym schronieniem dla intelektualistów, artystów, majętnych narkomanów – i często nierozróżnialnej zbieraniny żerujących na nich oszustów, szarlatanów i naciągaczy. Teraz cały obszar był zapuszczony i membrana Andrego napotkała liczne roje nostalgii przesuwające się ulicami niczym gromady szczurów – tyle że kupcy specjalnie je hodowali i dokarmiali dla przyciągnięcia turystów poszukujących śladów dawnej świetności. Jedyne, co wywołały u Andrego, to wspomnienie Molly. Konwertyta Andrego – elektroniczna część jego istoty – posłusznie przywołał pamiętne sceny z czasów seminarium. Konwertyta zazwyczaj milczał, woląc komunikować się za pośrednictwem sugestywnych wzorców danych – jak świadomość obdarzona nieugiętą logiką i bezbłędną pamięcią. Andre szedł, spoglądając na obłoki pod nogami, konwertyta zaprojektował obrazy w kształty tych obłoków i w połyskującą powierzchnię kałuż, które zostawiali za sobą. Mam bardzo zwodnicze sumienie, pomyślał Andre, ale pozwolił obrazom pojawiać się dalej. – Molly Index, Ben Kaye i Andre w „Westway”, w trakcie jednej z długich dyskusji na temat estetyki, gdy pracowali nad swoją wstępną rozprawą. „Wiedza, obserwacja i działanie: potrójny aspekt oświecenia”. – Ja chcę działać! – zawołała Molly prześmiewczo, ciskając zgniecionym kawałkiem papieru w Bena. Ben schwycił kulkę, rozprostował ją i zręcznymi ruchami zamienił w papierowy samolot. – Tak właśnie powinno się to odbywać – rzekł. – Ja działam. Ty obserwujesz. I oboje wiemy, kto ma wiedzieć. Zwrócili się ku Andremu i uśmiechnęli sępimi uśmiechami. – Nie wiem, co sądzicie, że wiem, ale nie wiem tego – powiedział Andre, a potem prawie dostał samolotem w oko. Dwudziestoczteroletnie ciało Molly oblepione czerwonym marsjańskim piaskiem pod molo na plaży w Tharsis. Jej błękitne oczy spoglądające na różowe niebo. Jej sutki jak czarne kamyki. Ben trzydzieści kroków dalej, wyłaniający się z szarozielonej wody jeziora, otrzepujący się z piany. Oczywiście pobiegł pędem do wody, gdy tylko przyszli na miejsce. Ben nie lubił czekać na cokolwiek. Ale Molly wybrała mnie. Nie mogę uwierzyć, że wybrała mnie. Ponieważ czekałem na nią i zaciągnąłem ją pod molo i pocałowałem, zanim zdołałem to sobie wyperswadować. Ponieważ poczekałem na właściwy moment. Czy to dobre „działanie”? Wspólne życie, podczas gdy Molly studiowała na akademii sztuk pięknych, a on zaliczał kolejne etapy nauki zaawansowanej medytacji w seminarium. Molly opuszczająca go, ponieważ nie chciała poślubić księdza. Zabijesz się na tym księżycu. Zginie tylko to ciało. Dostanę nowe. Jest już hodowane. To nie tak. Taka jest Droga Zielonego Drzewa. To właśnie czyni księdza prawdziwym szamanem. Świadomość, jak to jest umrzeć i powrócić. Jeśli pojedziesz Chodzić po Księżycu, dowiesz się, jak to jest stracić kochankę. Molly, Chodzenie to coś, do czego przygotowywałem się przez siedem lat. Wiesz o tym. Nie mogę tego znieść. Nie zniosę. Może mógł ją przekonać. Może mógł skłonić ją do zmiany zdania. Ale pojawiła się Alethea Nightshade i stało się, jak się stało. Kiedy wrócił z księżyca osadzony w swoim sklonowanym ciele, Molly miała już nową kochankę. – Jego propozycja pokoju odrzucona słowami starej ludowej piosenki, wywróconymi na nice: „Bezużyteczne są kwiaty, które dajesz, kiedy dusza zniknęła”. – Siedzenie przy nagim stole w nagim świetle, słuchanie tych słów raz po raz, decyzja, by nigdy więcej się z nią nie widzieć. Piętnaście lat wcześniej, według ziemskiej miary czasu. Dziękuję, wystarczy, powiedział do konwertyty. W jego umyśle pojawił się na moment obraz dostojnego lokaja, zginającego się w ukłonie. Potem mew wzlatujących ku zachodzącemu słońcu. Kałuże stały się ponownie kałużami, maleńkie chmury – tylko burzowymi chmurami, których jedynym zadaniem było uczynienie świata odrobinę czystszym. Molly malowała obraz w stylu Jacksona Pollocka, kiedy przyszedł do jej pracowni. Jego ciężkie buty, odpowiednie na słabą grawitację Trytona, stukały hałaśliwie po drewnianych schodach, gdy wspinał się na drugie piętro. W Connachcie stworzono warunki odpowiadające ziemskim. Zapukałby, ale drzwi były już otwarte. – Nie uwierzyłabym, dopóki nie zobaczyłabym tego na własne oczy – powiedziała Molly. Nie przestała pracować. – Mój kochanek z seminarium przyszedł mnie prześladować. – Fe – rzucił Andre. Wszedł do środka. Connacht, jak wiele starych obracających się prostych cylindrów na Diafanii, oświetlała lampa biofuzyjna naśladująca cykl ziemskiego dnia. Teraz był dzień i przez otwory w suficie wpadało jasne światło, tworząc wyraźne cienie. Z wielkich okien rozciągał się widok na wioskę. Światło przypominało Andremu światło na księżycu. Nieugięte, silne, odkupieńcze światło, zanim jego stare ciało dołączyło do innych w szamańskiej Dolinie Kości. – Poprzedniego dnia widziałam faceta wyprowadzającego psa z odciętymi nogami. – Molly umoczyła czubek pędzla w plamie niebieskiej farby na palecie. – Kto nie miał nóg, facet czy pies? – Może dzień. – Dotknęła pędzlem płótna. Było jak za dawnych czasów. – Co malujesz? – Coś bardzo starego. – Przypomina Pollocka. – Bo to on. Przez jakiś czas byłam poza obiegiem i ktoś używał go jako obrusa. Albo stolika kuchennego, jeśli się nad tym zastanowić. Andre spojrzał na płótno rozpięte na dużej desce, wysokiej jak on sam. Niektóre fragmenty mogły zaciekawić, lecz inne wyglądały, jakby niemowlę wylało na płótno swój przecierany groszek. Ale może mimo wszystko było to dzieło Pollocka. – Skąd możesz wiedzieć, jak odtworzyć tę bazgraninę? – Istnieją zdjęcia. – Molly wskazała drewnianym czubkiem pędzla na lewy róg obrazu. Jej ruchy zawsze były zdecydowane i precyzyjne. – Widać również zarysy obrazu, tak jak wyglądał, zanim... zanim wylało się na niego, cokolwiek to było. Do szczegółów używam również ziarna. Czy chciałeś porozmawiać o Benie? – Tak. – Domyśliłam się, że nie przyszedłeś wspominać starych czasów. – To były dobre czasy. Czy nadal wykonujesz tę sztuczkę z lustrem? – O tak. Czy jesteś teraz księdzem przestrzegającym celibatu? – Nie, nie jestem takim księdzem. – Obawiam się, że zapomniałam większość tego, co wiedziałam na temat religii. – Tak jak ja. – Andre, co chcesz wiedzieć o Benie? – Molly przytknęła drewniany czubek pędzla do palety i stuknęła dwa razy. Coś w dwóch powierzchniach rozpoznało się nawzajem i pędzel przykleił się do palety. Lśniący rój ziarna unosił się wokół pędzla, utrzymując go w odpowiedniej wilgotności. Molly usiadła w krześle przy oknie, Andre zajął miejsce naprzeciw niej. Pomiędzy nimi stał niewielki stolik. – Herbaty zen? – zapytała Molly. – Z chęcią. Stolik zapulsował i na jego blacie zaczęły tworzyć się dwie filiżanki. Gdy krawędzie stwardniały, galaretka wewnątrz zamieniła się w płyn. – Ładny stolik. Wydaje się, że dobrze sobie radzisz, Molly. – Lubię maksymalną prostotę w pracowni, żeby móc skoncentrować się na tworzeniu. Pozwalam sobie na odrobinę luksusu. – Malujesz jeszcze dla siebie? To znaczy własne rzeczy? Molly sięgnęła po filiżankę, upiła łyk i wskazała na Pollocka. – Te rzeczy maluję dla siebie. To moja mała tajemnica. Czynię je swoimi. Albo one biorą mnie w posiadanie. – To miła tajemnica. – Teraz już ją znasz. Tak jak znał ją Ben. A raczej Thaddeus. – Wchodziłaś w skład zespołu, który go stworzył, nieprawdaż? – Jako konsultant do spraw estetyki. Ben przekonał ich, żeby mnie ściągnęli. Kazał mi myśleć o tym jako o stypendium dla artysty. – Straciłem was oboje z oczu po tym, jak... skończyłem studia. – Miałeś nowe obowiązki i byłeś zajęty. Ja byłam zajęta. Wszyscy byliśmy zajęci. – Nie byłem aż tak zajęty. – Ben śledził twoje postępy. To między innymi dlatego postanowił zrobić to, co zrobił. – Nie wiedziałem o tym. – Teraz wiesz. Czytał twoją pracę na temat podróży w czasie. Tę, która spowodowała tyle zamieszania. – To była ostatnia rzecz, jaką napisałem. – Zafascynowały cię skały? – Słyszałaś o tym? – Jak sądzisz, kto posłał za tobą reporterów z telewizji? – Molly, nie zrobiłaś tego?! – Poczekałam, aż doszłam do wniosku, że wykonujesz swoją najlepszą robotę. – Skąd wiedziałaś, że...? – Spojrzał w jej oczy i już znał odpowiedź. Charakterystyczny wyraz. Odległy i nieobecny. – Jesteś Rozległym Układem Osobowości. Molly podniosła filiżankę do ust i upiła starannie odmierzony łyk herbaty. – Sądzę, że możesz mnie teraz zakwalifikować jako wielokrotną osobowość. Nieustannie się dzielę. To projekt artystyczny, który zapoczątkowałam kilka lat temu. Alethea przekonała mnie do tego, kiedy byłyśmy razem. – Opowiesz mi o niej? Prześladowała mnie przez całe lata. Wyobrażałem ją sobie jako kogoś w rodzaju femme fatale filmu noir. Zniszczyła wszystkie moje marzenia, zabierając ciebie. – Nikt mnie nie zabrał. Odeszłam. Czasem się zastanawiam, co myślałam. Alethea Nightshade nie była łatwą osobą, wierz mi. Miała pierwsze ze swoich załamań, kiedy byłyśmy razem. – Załamań? – Miała schizofrenię zapisaną w genach. Chciała zostać RUO, ale nie wolno jej było z tego powodu. Medyczne ziarno przeważnie kontrolowało jej stan, ale raz na jakiś czas... udawało jej się je przechytrzyć. Była zbyt inteligentna i cierpiała z tego powodu. – Czy to dlatego zostałaś RUO? Ponieważ ona nie mogła? – Mówiłam sobie, że robię to dla siebie, ale tak. Wtedy. Teraz sprawy mają się inaczej. – Molly uśmiechnęła się i światło w pomieszczeniu było akurat takie, jak trzeba. Andre ujrzał skraj wielokrotności w jej oczach. Fraktal w źrenicy repliki. – Nie masz pojęcia, jakie to wspaniałe – co potrafię zobaczyć! – Molly zaśmiała się i Andre zadrżał. Podziw czy lęk? Nie miał pojęcia. – Była tylko kobietą. Myślę, że pochodziła z okolic Jowisza. Księżyca czy czegoś w tym rodzaju. – Molly wskazała za okno. Jak dla wielu mieszkańców wewnętrznego układu, układ zewnętrzny był dla niej wielką niewiadomą, i tym samym. – Wychowywała się na jakiejś dziwnej farmie. – Wolny folwark na Callisto? – Jestem pewna, że nie wiem. Nie mówiła o tym zbyt wiele. – Jaka była? – Trudna. – Co to znaczy? – Powiem ci. – Łyk herbaty. Andre zdał sobie sprawę, że jeszcze nie zaczął swojej. Podniósł filiżankę, spróbował – wspaniała, cała z ziarna. Myśl o wypiciu jej była odrobinę przerażająca. Zajmę się tym, nie obawiaj się, powiedziała jego membrana. Wiem, że to zrobisz. – Alethea miała dwie cechy, które nigdy nie powinny spotkać się w jednym organicznym umyśle. Wielki intelekt i wielkie serce. Czuła wszystko i o wiele za dużo o wszystkim myślała. Urodziła się, by zostać RUO. I w końcu znalazła sposób, by tego dokonać. – Znalazła Bena. – Zakochali się w sobie. Miała również szczęście, że Ben mógł przeprowadzić ją przez procedurę wstępną. Ale Alethea zawsze była w czepku urodzona. Miała szczęście na poziomie kwantowym. Dopóki go jej nie zabrakło. – A więc była z Benem, dopóki on nie został... Thaddeusem. – Przez rok. – Czy byłaś zazdrosna? – Miałam już jej wtedy dość. Zawsze będę ją kochała, ale pragnę życia, które będzie... zwyczajne. Ona stanowiła węzeł, którego nie potrafiłam rozplątać. – Molly dotknęła palcami nosa i skrzywiła go odrobinę. Był to uroczy gest. – Poza tym – dodała – to ona mnie opuściła. – Jak to wpłynęło na twoje relacje z Benem? – Wcale. Kocham Bena. Jest moim najlepszym przyjacielem. Mówiła o nim w czasie teraźniejszym, ale Andre puścił to mimo uszu. – Molly, dlaczego on zmienił imię? Nigdy tego nie rozumiałem. – Ponieważ nie był RUO. – Jak to? Oczywiście, że był. Szczególnego rodzaju. Bardzo szczególnego. Ale mimo wszystko... – Nie. Powiedział, że jest czymś nowym. Że nie jest już Benem. Potraktował to jak coś w rodzaju dowcipu. Ponieważ, oczywiście, nadal był Benem. Thaddeus mógł być kimś więcej niż człowiekiem, ale z pewnością był przynajmniej człowiekiem, a ten człowiek to Ben Kaye. Nigdy nie potrafił mi tego wyjaśnić. – Przenoszenie w czasie bez nakładania się świadomości. To był zawsze problem z RUO wież czasowych. Wzorce interferencji. Błędy. Ale z Thaddeusem udało im się wreszcie ustalić właściwą częstotliwość. Jedna świadomość przesłana w przyszłość i odesłana w antycząsteczkowym zasieku kwantowym. – Nigdy nie zrozumiem waszego naukowego żargonu. – Stworzyliśmy Boga. Molly prychnęła i herbata wypłynęła jej nosem. Zaśmiała się, aż pociekły jej łzy. – Stworzyliśmy coś. Coś bardzo różnego od tego, co przyszło wcześniej. Ale, Andre, ja znałam Thaddeusa. Był ostatnią rzeczą we wszechświecie, którą miałabym zamiar czcić. – Niektórzy nie podzielają twojej opinii. – Thaddeus uważał, że są szaleni. Sprawiali, że czuł się nieswojo. – Czy Alethea była jedną z nich? – Alethea? Alethea była zimną jak kamień ateistką, jeśli chodziło o Thaddeusa. Ale to, co zrobiła, było gorsze. Dużo gorsze. – Co masz na myśli? – Zakochała się w nim. – Nie rozumiem. – Alethea zakochała się w Thaddeusie. – Ale ona już kochała Thaddeusa. – Pomyśl o tym, co powiedziałam. – Kochała Bena... – mruknął Andre po chwili. – Thaddeus i Ben nie byli tą samą osobą! – To była bardzo melodramatyczna sytuacja. – Ben stracił swoją miłość na rzecz... innej wersji samego siebie! – Nowy, ulepszony Ben narodził się w Thaddeusie. Oczywiście, to jego miała pokochać Alethea. Problem w tym, że stary Ben nie zniknął. – Boże! Jak... – Dziwnie? – Jak bardzo dziwnie. Molly wstała i podeszła do okna. Przeciągnęła palcem po szybie, zostawiając ledwie widoczną smugę. W Connachcie światło było jednolite i czyste, niemal idealne, jeśli komuś zależało na właściwym oświetleniu. Andre spojrzał na sylwetkę Molly na tle światła. Jej zarys był piękny. – Rozwiązanie okazało się zgodne z tym, co we trójkę wymyślili – powiedziała Molly. – Dziwne. – Alethea miała stać się taka sama jak Thaddeus. – Jak to odgadłeś? – Jest w tym pewna logika. Powstanie nowa Alethea i stara Alethea zostanie dla Bena. – Tak. Logika rozpaczy. Nie uwzględniono tylko jednego czynnika. – Serca Alethei. – Zgadza się. Kochała Thaddeusa. Nie kochała już Bena. Nie w ten sam sposób. – Molly odwróciła się, by spojrzeć na Andrego, ale jego nadal oślepiało światło wpadające przez okna. – Ale pozwoliła im zrobić to, co chcieli. Tego nigdy jej nie wybaczę. – Ponieważ chciała zostać RUO. – To było dla niej najważniejsze. Ważniejsze od miłości do Bena. Ważniejsze od miłości do Thaddeusa. Ale sądzę, że została za to ukarana. Wszyscy zostali za to ukarani. – Jak udało jej się pokonać test wstępny? Stan psychiczny, w którym się znajdowała, powinien jej uniemożliwić... – Znasz Bena. Thaddeus i Ben uznali, że chcą, żeby się to stało. Są ludźmi bardzo inteligentnymi i przekonywającymi. Tak bardzo inteligentnymi i przekonywającymi. Andre podniósł się i stanął obok niej przy oknie, plecami do światła. Poczuł ciepło na karku. – Powiedz mi... – Zamknął oczy i próbował tylko słuchać, ale potem poczuł dotyk i Molly trzymała go za rękę. – Ja jestem Molly. Jestem repliką. Wszyscy moi konwertyci i wszystkie warstwy membrany są Molly – całe to oprogramowanie i ziarno to ja, to również Molly. Kobieta, którą niegdyś kochałeś. Ale rozciągam się na całej przestrzeni Diafanii i sięgam w głąb Sieci. Jestem częścią zewnętrznego ziarna. Obserwuję. – Co obserwujesz? – Słońce. Obserwuję słońce. Któregoś dnia je namaluję, ale nie jestem jeszcze gotowa. Im dłużej je obserwuję, tym mniej czuję się gotowa. Spodziewam się, że obserwacja będzie trwała bardzo długo. – Ścisnęła lekko jego dłoń. – Nadal jestem Molly. Ale Ben nie był Thaddeusem. I zarazem był. I zżerała go zazdrość, ale zazdrość o kogo? Czuł, że ma prawo decydować o własnym losie. Wszyscy tak czujemy. Czuł, że ma takie prawo. I czyż go nie miał? Nie potrafię powiedzieć. – To trudne pytanie. – Nigdy nie zostałoby postawione, gdyby nie Alethea Nightshade. – Co się stało? – Wciąż miał zamknięte oczy. Ciepły ucisk jej dłoni. Czyste światło na karku. – Byłaś tam? – Ben wbił się prosto w serce Thaddeusa, Andre. Jak nóż. Równie dobrze mógłby to być nóż. – Jak mógł coś takiego zrobić? – Byłam tam, w Elysium, kiedy to się stało. – Na Marsie? – Na Marsie. Byłam w zespole, przecież wiesz. Konsultantka do spraw estetyki. Zostałam ponownie zaangażowana. Andre otworzył oczy i Molly obróciła się ku niemu. W ostrym świetle widział zmarszczki wokół jej ust, bruzdy na czole. Tę jej część, która była obecna. Postarzeliśmy się, pomyślał. I strasznie zdziwaczeliśmy. – Z początku... jest w tym coś nieporządnego... i organicznego. Niedaleko jednego z odpowietrzników znajduje się laboratorium, gdzie Ben był transmutowany. Coś się rozrywa i rozszczepia na poziomie kwantowym i, jak zrozumiałam, jest to dość nieprzyjemne dla osoby podlegającej procesowi. Coś podobnego dzieje się również, kiedy jesteś wielokrotny i postanawiasz się uwolnić, nawiasem mówiąc. To wtedy jesteśmy najbardziej bezbronni. – Thaddeus był na miejscu, kiedy Alethea przechodziła przemianę? – Był tam. Razem z Benem. – A więc znalazł się w polu integracyjnym. Tak jak każdy w pobliżu. Zaistniało połączenie prawdopodobnych przyszłości. – Tak. Każdy staje się częścią każdego innego na tę chwilę. – Ben i Thaddeus, i Alethea. – Ben zrozumiał, że jego miłość jest skończona. – I to doprowadziło go do szaleństwa? – Nie. Do rozpaczy. Całkowitej rozpaczy. Byłam tam, pamiętasz? Czułam to. – I w tamtej chwili, kiedy pole integracyjne zostało włączone... – Ben wbił się w serce Thaddeusa. Wepchnął się tam, gdzie nie powinien być. – Co to znaczy „nie powinien być”? – Czy słyszałeś opowieści z czasów, kiedy po raz pierwszy wykryto efekt Merceda, o parach kochanków, mężów i żon próbujących połączyć się w jedną istotę? – Rezultaty były okropne. Rodziły się potwory. I niemal natychmiast umierały. Andre próbował sobie wyobrazić, jakby to było, gdyby jego membrana albo skonwertowana osobowość nie były nim. Gdyby musiał żyć z inną osobowością, z kimś innym, przez cały czas. Membrana miała to do siebie, że nigdy nie robiła tego, czego nie chciała cała osoba. Nie mogła. Przypominałoby to bunt klucza w skrzynce z narzędziami. Molly podeszła do obrazu i przyjrzała mu się krytycznie, po czym strzepnęła coś z rogu płótna. Odwróciła się, za nią widniała dzika bazgranina obrazu Pollocka. – Nastąpił wybuch – powiedziała. – Wszystkie repliki zginęły. Alethea nie była jeszcze przemieniona. Tak przynajmniej sądzimy. Mogła zginąć. Jej ciało uległo zniszczeniu. – A co z tobą? – Byłam w ziarnie. Uległam rozproszeniu, ale pozbierałam się dość szybko. – W jaki sposób został odtworzony Thaddeus? – Za pomocą biologicznego ziarna z małymi przenoszącymi w czasie jąderkami w komórkach. Wyglądał jak człowiek. – Czy przypominał Bena? – Wydawał się młodszy. Ben zbliżał się już do czterdziestki. – Molly uśmiechnęła się blado i skinęła głową, jakby właśnie podjęła jakąś decyzję. – Wiesz, czasem myślę, że to było to. – Co? – Że nie chodziło o boskość Thaddeusa. Chodziło o jego wygląd dziewiętnastolatka. Alethea miała takiego kręćka na punkcie młodości. – Ty jesteś młoda. – Dziękuję ci, Andre. Zawsze byłeś dla mnie taki miły. Ale wiesz, nawet wtedy włosy mojej repliki robiły się siwe. Postanowiłam, głupio być może, nigdy nie wyhodować dla siebie nowego ciała. Stała tak plecami do okna, obramowana światłem. Zapomnij o tym wszystkim. Zapomnij o wizjach i podróżach. Położył dłonie na jej ramionach i spojrzał we fraktalne oczy. – Myślę, że jesteś piękna. Zawsze będziesz dla mnie piękna. Nie opuścili pracowni. Molly sprawiła, że łóżko wyrosło z podłogi. Nieśmiało rozebrali się nawzajem. Oboje nie byli z nikim przez długi czas. Andre nie miał kochanki na Trytonie. Odwróciła się od niego i sprawiła, że na podłodze wyrosło lustro. Duże, takie jak to, które wisiało w ich sypialni. Nie dla próżności. W każdym razie nie dla czystej próżności. Uklęknęła nad nim na czworaka i popatrzyła na siebie. Dotknęła swojej piersi, włosów. Dotknęła swojej twarzy w lustrze. – Nie mogę zmieścić się w ramie. Nigdy nie mogłabym namalować autoportretu. Nie widzę już samej siebie. – Nikt nigdy tego nie potrafił. To zawsze była sztuczka świetlna. W tym momencie, tak jakby go słyszał, dzień wyłączył się i w jednej chwili w pracowni zapanowała ciemność. Zachody słońca i zmierzchy nie były specjalnością Connachtu. – Siódma – powiedziała Molly. Poczuł jej dłoń na swoim ramieniu. Na piersi. Pociągnęła go ku sobie, aż oboje leżeli, mając pod sobą tylko ciemne lustro. Wiedział, że nie pęknie. Nie pozwoliłoby na to ziarno Molly. Wsunął się w nią delikatnie. Molly poruszała się pod nim drobnymi skurczami. – Jestem cała tutaj – szepnęła po chwili. – Masz mnie teraz całą. W ciemności wyobraził sobie jej ciało. A potem poczuł, jak ich membrany, oddzielone od siebie mikroskopijnymi odległościami, stykają się ze sobą. Weź mnie, poprosiła. Uczynił to. Objął ją swoją własną membraną, a ona nie protestowała. Dotknął jej głęboko w środku i znalazł sposób, by się połączyć, by dostać się tam do niej. Molly była ciepłą i żywą rzeczą, którą otaczał i ochraniał. I, przez moment, wizja Molly Index, jaką była naprawdę: Jak – i zupełnie inaczej niż – zarys jej sylwetki, gdy stała przy oknie, i czyste światło za nią, otaczające ją niczym gorąca biała aureola. Ona cała, rozciągnięta na setki milionów kilometrów. Skupiona w jednej chwili pod nim. Jedno i drugie, i żadne z obu. – Jesteś cudowna, Molly. Jest tak jak zawsze. – Dokładnie tak jak zawsze. Poczuł, jak go obejmuje, i poczuł ciepły błysk przesuwający się po skórze Diafanii – nagły błysk na obliczu świata. I niewielkie drżenie w sercu Układu Słonecznego. Później, w ciemnościach, powiedział jej prawdę: – Ja wiem, że on żyje. Ben go nie zabił; tylko zranił. – I skąd to wiesz? – Ponieważ Ben nie próbował go zabić. Chciał go skrzywdzić. – Pytanie jest nadal aktualne. – Molly, czy wiesz, gdzie on jest? Z początku myślał, że zasnęła, ale w końcu się odezwała. – Dlaczego miałabym ci to powiedzieć? Andre odetchnął. Miałem rację, pomyślał. Zaczerpnął powietrza, próbując nie myśleć. Próbując skupić się na oddechu. – Bo dzięki temu nadchodząca wojna mogłaby być krótsza. Sądzimy, że on jest kluczem. – Wy, czyli księża? – My, czyli księża. – Nie wierzę, że będzie wojna. To tylko gadanina. Pozostałe RUO nie pozwolą, by Amesowi uszło to na sucho. – Chciałbym, żebyś miała rację. Naprawdę bym tego chciał. – W jaki sposób Thaddeus może być kluczem do wojny? – Jest zaplątany w nasz lokalny czasobraz. W pewnym sensie jest naszym lokalnym czasobrazem. Jest weń wdrukowany. A teraz sądzę, że jest w nim uwięziony. Nie może się wycofać i po prostu być Benem. Już nie. Sądzę, że to właśnie była zemsta Bena na samym sobie. Za zabranie Alethei Nightshade. Kolejna długa cisza. Ciemność była nieprzenikniona. – Sądziłam, że do tego czasu sam się domyślisz. – Czego? – Gdzie on jest. Andre zastanowił się. Molly miała rację. Odpowiedź była oczywista. – Udał się tam, gdzie kończą wszystkie zbiegłe fragmenty ziarna – powiedziała Molly. – Poszedł jej szukać. Dowolnej jej części, jaka została. W ziarnie. – Alethea... – Andre westchnął. – Oczywiście, odpowiedzią jest Alethea. Dokończenie za miesiąc 43 +ziarno 2+ MIKROPOWIEŚĆ TONY DANIEL ZIARNO (2) (Grist) Przełożył Marcin Wawrzyńczak Wijąca się Rzeka Na kości widniał numer seryjny, który wyryło w niej ziarno, 7sxq688N. TB wyciągnął kość ze stosu na starej barce, gdzie mieszkał, i dmuchnął w jeden koniec. Przez drugi wyleciał pył. TB zakrztusił się i zaczął kaszleć, aż oczyścił sobie gardło z wysuszonego szpiku. Była to chyba kość udowa, długa jak flet. - Byłaś wysoka, 7sxq - powiedział TB do kości. - Jak to się stało, że się nie pokruszyłaś? Potem część ulepszonego ziarna TB przeniosła się do kości i naprawiła jej zepsute ziarno i wtedy kość skruszyła mu się w dłoniach, rozsypała w proch, a następnie w mniej niż proch, by mógł ją zabrać i wykorzystać do wyleczenia mostka Jill i jej innych złamań. Ale nawet to nie wystarczy, pomyślał TB. Ona umiera. Jill umiera i nie mogę jej uratować. - Trzymaj się, malutka - powiedział. Jill leżała na stole w fałdach worka, którym owinął ją TB. Zajrzał na moment do jej myśli i ujrzał sen o pościgu i krwi, po czym sprawił, że zasnęła głębszym snem, który był nieodróżnialny od przypływu i odpływu chemii i ładunków elektrycznych w jej mózgu - sen i tylko życie, i niemyślenie. W tym samym czasie zaczął za pomocą ziarna naprawiać jej poszarpane ciało. Za późno. Było za późno w momencie, gdy skończyła swoją rozprawę ze szczurzycą. Och, ale cóż to była za walka! Ja ją do tego zmusiłem. Ja zrobiłem z niej myśliwego. Wszystko przeze mnie, a teraz ona umrze z tego powodu. TB nie mógł już na nią patrzeć. Wstał i poszedł do kuchni zrobić sobie herbaty na starej elektronicznej kuchence. Jak zawsze, herbata była letnia. TB wytrząsnął parę węgli z paleniska i postawił na nich kubek, żeby trochę go podgrzać, po czym usiadł, zapalił papierosa i policzył, ile szczurów upolował tego dnia. Dziesięć w worku i dwadzieścia, które on i Bob zatłukli wspólnie kijami. Żywe szczury wierciły się, ale nie miały szans na ucieczkę. Będą pokarmem dla Jill. Nie można karmić fretki niczym poza jej naturalnym pożywieniem. Sklepową karmę dla fretek uważał za kompletny idiotyzm. I kiedy Jill je zje, będzie wiedział. Będzie wiedział, gdzie szczury się znajdowały i skąd przyszły. Jill potrafiła to wywęszyć jak nikt inny. Była w tym naprawdę zdumiewająca. Ona nie zje tych szczurów. Umrze, ponieważ wziąłeś mały skrawek programu, który był tylko ugryzieniem, i dałeś mu ciało, i teraz popatrz, co zrobiłeś. Nie musiała umierać w ten sposób. Można było wymazać ją bezboleśnie. Mogła zaniknąć zredukowana do zepsutego ziarna. Ponownie TB wpatrzył się intensywnie w przyszłość. Czy było tam cokolwiek, jakikolwiek sposób? Skupiając się badał nitki możliwych przyszłości. Szukanie srebrnej nitki w kupie żużlu. Szukanie świata, w którym Jill przetrwała swój pojedynek. Nie potrafił go dostrzec, nie potrafił go znaleźć. Musiał tam być. Wszystkie przyszłości zawsze tam były, a kiedy się je dostrzegło, można było sięgnąć w przeszłość i wywołać zmiany prowadzące do pożądanej przyszłości. Chcę to zrobić. Ale nie mogę. Nie widzę jej. Chcę, ale nie mogę, mała Jill. Przepraszam. By Jill mogła przeżyć, potrzebna była przyszłość tak wyjątkowa, tak mikroskopijnie cienka w kłębku nitek, że praktycznie była ona niemożliwa do znalezienia, niepojęta. A jeśli nie potrafił jej pojąć, to urzeczywistnienie jej było niemożliwe. Poza tym widział, oczywiście, dokąd prowadzą niemal wszystkie nitki: Jill będzie umierała długo. Widział to wyraźnie. Widział również, że nie miał serca, by zabić ją szybko, skrócić jej cierpienie. Ale by to wiedzieć, nie trzeba było żadnych specjalnych umiejętności. Jak to się stało, że troszczę się tak bardzo o ten nic nie znaczący kłębek futra i kodu, tutaj, na zasranym końcu wszystkiego? Jakże mogłoby być inaczej, po tym jak poznałem Jill? Dwa dni miną, według rachuby czasu na Czyraku, zanim mała fretka umrze. Oczywiście to nigdy nie będzie prawdziwy dzień. Jedyne źródło światła stanowiła bioluminescencja cuchnących kup śmieci. Duża jej część była nadal żywa. Na Czyraku panował wieczny zmierzch, którego wiek zbliżał się już do trzystu lat. W miarę powolnego gnicia organicznych resztek uformowało się bagnisko. A potem Wijąca się Rzeka, któa była tylko odrobinę więcej niż silnym strumieniem na bagnie, krążącym bez końca w precesji do obrotów modułu. Gdzie znajdował się Czyrak? Kogo to obchodziło? Gdzieś na końcu wszystkiego, gdzie macki Sieci dotykały pasa asteroidów. Nie miało to znaczenia. Nie było tutaj wirówki, która zapewniałaby grawitację na użytek ludzi. Nikogo nie obchodzili tutejsi mieszkańcy. Czyrak obracał się - w rzeczywistości odrobinę szybciej niż Ziemia - by zagęścić odpady, tak aby ludzkie gówno nie pokryło całego pasa asteroidów. Wielka śluza opróżniająca śmieci do Czyraka została zainstalowana pół wieku wcześniej. Miała zamontowane specjalne zawory, żeby uniemożliwić cofanie się odpadów. Całe gówno z wewnętrznego układu trafiało do Czyraka, a konserwujące ziarno wykorzystywało jego część do powiększenia obszaru wysypiska w oczekiwaniu na kolejne dostawy. Nic nigdy nie opuszczało Czyraka i reszcie układu w zupełności to odpowiadało. Ktoś brodził po płyciźnie obok barki i przeklinał. To była czarownica, Gladys, mieszkająca w przepuście kawałek dalej. Znalazła trap i TB usłyszał, jak wspina się po nim. Nie podszedł do drzwi. Zastukała donośnie kijem, który nosiła przy sobie, twierdząc, że to zaklęty wąż. Może i tak było. Dziwniejsze rzeczy działy się na Czyraku. Ludzie i ziarno łączyli się na dziwne sposoby, często niezrozumiałe. - TB, muszę z tobą o czymś porozmawiać - usłyszał przez drzwi głos czarownicy. Zakrył uszy, ale ona zastukała ponownie i nie było to miłe. - Wpuść mnie, TB. Wiem, że jesteś w domu. Widziałam światło. - Nie, nie widziałaś. - Muszę z tobą porozmawiać. - W porządku. - Podniósł się i otworzył drzwi. Gladys weszła do środka i rozejrzała się po wnętrzu barki niczym zaskoczony ptak. - Co gotujesz? - Nic. - Przyrządź mi coś. - Gladys, moja stara kuchenka ledwo działa. - Wrzuć do niej jednego ze swoich szczurów, a ja chętnie go zjem. - Nie, Gladys, nie zrobię tego. - TB otworzył lodówkę i przeszukał zawartość. Wyciągnął lody i podał jej. - Proszę, chyba czekoladowe. Gladys zaczęła obgryzać przysmak jak kawałek kości. Wkrótce skończyła. Całe usta miała upaprane na brązowo. Otarła je rękawem. - Masz więcej? - Nie, nie mam - odparł TB. - A nawet gdybym miał, nie dałbym tobie. - Jesteś złośliwy. - Takie produkty trudno zdobyć. - Jak twoja fretka Jill? - Została dzisiaj ranna. Czy Bob ci powiedział? Wkrótce umrze. - Przykro mi to słyszeć. Nie chciał rozmawiać o Jill z Gladys. Zmienił temat. - Wydobyliśmy kupę szczurów z tej nory. - Jest ich więcej tam, skąd przychodzą. - Myślisz, że o tym nie wiem! Gladys przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim ciężko. Chyba była Europejką z pochodzenia; trudno było to stwierdzić. Twarz miała brudną, poza jasną smugą pod nosem i na brodzie, gdzie wytarła się po zjedzeniu lodów. - Dlaczego tak bardzo ich nienawidzisz? Wiem, dlaczego tak jest w przypadku Boba. On jest szalony. Ale ty nie jesteś wariatem. - Nie nienawidzę ich. Po prostu tym się zajmuję. - Tym właśnie teraz? - Nie nienawidzę ich - powtórzył TB. - O czym chciałaś ze mną porozmawiać? - Chcę wybrać się w podróż. - Dokąd? - Chcę zobaczyć się z moją ciotką. Myślałam o niej ostatnio. Miała kiedyś kotkę. Doszłam do wniosku, że przydałby mi się kot. Jako pomocnik, rozumiesz. Do pomocy przy czarach. Wiesz, ona jest sławną pilotką statków chmurowych. - Kotka? - Nie, moja ciotka. - Zabierzesz ciotce kotkę? - Nie, nie zabiorę! - Gladys wydawała się bardzo urażona. Pochyliła się ku niemu, ściszając głos do konspiracyjnego szeptu: - Ta kotka jest już dorosła i sądzę, że będzie miała kociaki i będę mogła jednego sobie wziąć. - Jest tu sporo przypuszczeń - rzekł TB łagodnie. - Mam pewność. Mój anioł, Tom, powiedział mi, żebym to zrobiła. Tom był jedną z nadprzyrodzonych istot, z którymi się kontaktowała. Przynajmniej tak twierdziła. Ludzie przybywali z odległych części Czyraka, by Gladys im powróżyła. Mówiło się, że potrafi dokładnie wskazać miejsce, gdzie należy szukać srebrnych kluczy. - Cóż, jeśli Tom ci tak powiedział, to powinnaś to zrobić. - TB pokiwał głową. - Cholerna racja. Ale chcę, żebyś popilnował mi domu, kiedy mnie nie będzie. - Gladys, mieszkasz w starym rowie. - To suchy przepust. I nie chcę, żeby ktokolwiek się tam wprowadził za mojej nieobecności. Takie ładne miejsce trudno jest znaleźć. - Wszystko, co mogę zrobić, to pójść tam i sprawdzić. - Jeśli kogokolwiek tam spotkasz, musisz go przegonić. - Nie będę nikogo przeganiał. - Musisz. Liczę na ciebie. - Powiem, że miejsce jest już zajęte. - TB westchnął. - To wszystko, co mogę ci obiecać. - Powiedz, że ciąży nad nim klątwa. I że rzucę klątwę na każdego, kogo tam spotkam! - W porządku. - TB z trudnością opanował śmiech. - Czy masz jeszcze coś? - Podlewaj moją hortensję. - A co to takiego? - To roślina. Po prostu wetknij palec w ziemię i nie podlewaj, jeśli będzie jeszcze wilgotna. - Wetknąć palec w ziemię? - To czysta gleba! - A więc dobrze. - Czy pozwolisz mi się tu dzisiaj przespać? - Nie, Gladys. - Boję się tam wracać. Harold robi się nieprzyjemny. Harold był "diabłem", który siedział Gladys na drugim ramieniu. Tom przemawiał do jednego ucha, a Harold do drugiego. Ludzie mogli pytać Harolda o pieniądze, a on podawał odpowiedź Gladys, jeśli miał na to ochotę. - Nie możesz tutaj zostać. - TB podniósł się i zdjął Gladys z krzesła. Z bliska wyraźnie czuł jej intensywny zapach. - W gruncie rzeczy musisz już iść, ponieważ mam coś do zrobienia. - Odprowadził ją do wyjścia. - Co masz do zrobienia? Oswobodziła się z jego uchwytu. - Coś. - TB otworzył drzwi. - Idź do domu, Gladys. Jutro zajrzę do ciebie. - Wyruszam dopiero za dwa dni. Sprawdź pojutrze. - A zatem w porządku. Musisz iść, Gladys, żebym mógł zająć się tym, co mam do zrobienia. - Pojutrze - powtórzyła. - Nie będzie mnie przez jakiś czas. Ufam ci, TB. - Możesz mi zaufać w tym, że zajrzę do ciebie. - I nic nie ukradniesz. - To również mogę ci obiecać. - A więc dobrze. Ufam ci. - Dobranoc, Gladys. - Dobranoc. - W końcu wyszła. Po kilku minutach znowu rozległo się pukanie. TB westchnął i poszedł otworzyć. Wpuścił Boba do środka. - Napijmy się. - Bob wyciągnął słoik galaretowatego płynu. Bimber produkowany na Czyraku, był gęsty jak tygodniowe siki i równie żółty. - Przyszedłem cię upić, żebyś przestał się zamartwiać. - Nie będę pił tych szczyn. - TB skrzywił się. Bob pociągnął dwa potężne łyki, po czym podał słoik TB i zaklął: - Do cholery! Do jasnej cholery! - Gladys miała rację, że jesteś szalony. - Była tutaj dzisiaj? - Właśnie wyszła. Chciała, żebym pilnował jej domu. - Wcale nie spotka się ze swoją ciotką. - Może jednak. - Akurat. Gladys nigdy zanadto nie oddala się od tego swojego rowu. TB spojrzał na bimber w słoiku. Przymknął oczy i próbując nie smakować, pociągnął łyk. Coś w rodzaju rozpuszczalnika wymieszanego z rdzą. Do tego odrobina ledwie aktywnego ziarna. TB nie mógł sobie odmówić przeanalizowania go; tak był skonstruowany. Środki czyszczące do przewodów kanalizacyjnych. Dobry Boże! Pociągnął kolejny łyk, zanim zdążył się zastanowić. - Dopij do końca. - Bob spojrzał na niego z lekką zazdrością. - Nie, ty. - TB oddał mu słoik. - Nie mam nic przeciwko temu. - Bob odchylił głowę i wlał sobie resztę płynu do gardła. Gdy przełknął wydusił: - Potrzebuję odrobiny piwa do popicia. - Piwo byłoby niezłe, ale nie mam ani trochę. - Chodźmy do "Ru June's" i pograjmy trochę w bilard. - Jest cholernie późno. - Jest wcześnie. TB zastanawiał się przez chwilę. Bimber rozgrzał go. Czuł, że zaraz przeżre mu wnętrzności, jeśli czymś go nie popije. Nie miał nic więcej do zrobienia przy Jill. Fretka zaśnie i po jakimś czasie umrze we śnie. Powinien z nią zostać. Powinien stawić czoło temu, co spowodował. - Wezmę kurtkę - zdecydował w końcu. Czyrak błyszczał zielononiebiesko, kiedy wyszli na zewnątrz. Wysoko ponad sobą, niczym odległy brzeg ogromnego jeziora, widzieli drugą stronę cylindra. TB był tam i wszystko, co znalazł, to cuchnące trzęsawiska. Co kilka minut bąbel metanu wydobywał się spod zwałów śmieci po tej stronie krzywizny i eksplodował białą kulą światła. Eksplozje były potężne, ale z tej odległości przypominały ognik zapałki. TB miał kiedyś wypadek; wydobywający się gaz wywrócił jego kanoe i TB uniknął spalenia na popiół tylko dzięki temu, że znalazł się w wodzie. A jednak po tamtej stronie również żyli ludzie - ludzie, którzy wiedzieli, jak postępować z gazem. Zazwyczaj. Bob nie poszedł do "Ru June's" zwykłą drogą, prowadził swego towarzysza przez labirynt przejść wyrąbanych w zwałach odpadów; niektóre z nich były tunelami. TB nazywał je w myślach drogami Boba. W którymś miejscu TB poczuł, że coś kapie na niego z góry i ujrzał gigantyczne stalaktyty uformowane na wilgotnej i błyszczącej gangrenowatej wypustce. - Jesteśmy pod starym Zginaczem - objaśnił Bob. - To w górze to osad ze szlamu na dnie. - Jak sądzisz, co to jest? - zapytał TB. - W większości zużyte ziarno medyczne. Niewarte funta kłaków i częściowo zarażone. - Jasna sprawa. - Ale to cholernie dobry skrót do "Ru June's". I tak było. Wyłonili się niecałe trzydzieści metrów od gospody. Światła lokalu błyszczały mdło za matowymi szybami okien. Weszli na ganek, a potem do środka przez zasłonę z pasków plastyku, która miała stanowić zaporę dla much. TB pozwolił oczom przyzwyczaić się do niespotykanej jasności wnętrza. Tego wieczora było tłoczno. Chen siedział przy barze, grając w domino z Johnem Dobranoc. Kostki domina mamrotały coś niezrozumiale, jak to kostki domina. Przy stole do bilardu Tinny Him, Nolan i Duży Greg patrzyli, jak Siostra Mary, kurwa, przymierza się do strzału. Wbiła bilę z paskiem. Bile były nienumerowane. Bob poszedł prosto po butelkę whisky, która stała na półce obok Dużego Grega. Tinny Him poklepał TB po plecach. - Stary dobry TB. Postawię ci whisky. - Podał mu flaszkę. - Pijecie moją whisky - rzucił Chen, podnosząc na moment wzrok znad domina. TB pociągnął długi łyk prosto z butelki. Whisky była o niebo lepsza od bimbru Boba, więc pociągnął jeszcze jeden. - Ta kurwa potrafi machać kijem - powiedział Nolan podchodząc do nich. - Daje w dupę Dużemu Gregowi, jakby był niemowlakiem. TB nie miał pojęcia, o czym mówi Nolan. Ziarno Nolana szwankowało i facet powoli popadał w bełkot niezrozumiały dla nikogo poza nim. Nie wydawało się jednak, by się tym przejmował. Bob stał bardzo blisko Siostry Mary i udzielał jej rady na temat strzału, aż odwróciła się i bez trudu pchnęła go na ścianę. Bob pozostał tam, pełen szacunku, podczas gdy Siostra Mary uderzyła i wbiła kolejną bilę. Duży Greg wyszeptał przekleństwo i kurwa uśmiechnęła się. Zęby miała czarne od żucia betelu. TB zaczął myśleć o tym, ile kosztuje numer u Mary i ile ma oszczędności. Zastanawiał się, czy poszłaby z nim za kilka szczurów, ale postanowił nie pytać. Siostra Mary nie lubiła handlu barterowego. Chciała kluczy albo czegoś ładnego. - Muszę z tobą porozmawiać - zwrócił się Tinny Him do TB i znowu podał mu flaszkę. - Mam kłopot z matką. - Co jej jest? - Nie żyje, ot co. - Nie żyje? - TB pociągnął łyk whisky. - Od jak dawna? - Od trzech miesięcy. TB spojrzał pytająco. Musiało być coś jeszcze. - Nie pozwala mi siebie pochować. - Co to znaczy, nie pozwala ci siebie pochować? Przecież nie żyje, tak? - Tak, ogólnie rzecz biorąc. - Tinny Him rozejrzał się, zawstydzony i ściszył głos. - Jej membrana nie chce umrzeć. Wciąż włóczy się po domu. Ciąga jej ciało jak szmacianą lalkę. Nie mogę się od niej uwolnić. - Chcesz powiedzieć, że jej ciało umarło, ale membrana nadal żyje? - Do diabła, tak, to właśnie chcę powiedzieć! - Tinny Him chwycił butelkę i opróżnił ją do końca. - Do diabła, TB, co mam zrobić? Ona naprawdę cuchnie i za każdym razem, gdy ją wyrzucam, ziarno wciąga ją z powrotem do środka. Przez całą noc puka do drzwi, aż muszę otworzyć. - Masz problem. - Cholerna racja, że mam problem! Była dobrą starą mamuśką, ale zaczynam jej już nienawidzić. - Może dam radę coś zrobić. - TB westchnął. - Ale nie dzisiaj. - Mógłbyś przyjść jutro. Moja dziewczyna zrobi ci coś do jedzenia. - To możliwe. - Musisz mi pomóc, TB. Wszyscy wiedzą, że znasz się na ziarnie. - Zrobię, co będę mógł - obiecał TB i skierował się do baru, zostawiając Tinny'ego Hima przy stole bilardowym. Miał ochotę na zimne piwo i Chen podał mu je z lodówki. Był to dobry sposób na uśmierzenie pieczenia, które zaczynał czuć w żołądku. Usiadł na stołku przy barze i zaczął pić. Kontuar baru Chena był wyłożony poobtłukiwanymi metalowymi szyldami, które niegdyś zdobiły korytarze, torbiele, gruczoły i cylindry Sieci. Większość szyldów reklamowała produkty, o których nigdy nie słyszał, lecz ten, na którym stało jego piwo, zdołał rozpoznać. Zachęcał do wstępowania w szeregi służby cywilnej i widniał na nim Ames, zanim został Wielką Szychą Układu, kiedy był jeszcze gubernatorem na Merkurym. Blacha afisza urywała się w połowie wezwania Amesa, by najlepsi synowie Sieci przybywali na Merkurego i zostali częścią Nowej Hierarchii. Amesa przedstawiono z otwartymi ustami. Dno szklanki z piwem niemal idealnie pasowało do tworzonego przez nie "O". TB upił łyk i odstawił szklankę. - Zamknij się! - warknął. - Do diabła, zamknij się, dobrze?! - Mówisz do mnie? - Chen podniósł wzrok znad domina, które natychmiast zaczęło mamrotać do siebie, kiedy tylko poczuło, że przestał na nie patrzyć. TB wyszczerzył zęby i potrząsnął głową. - Mógłbym kazać ci się zamknąć, ale ty i tak niewiele mówisz. W "Ru June's" robiło się coraz tłoczniej, w miarę jak upływało to, co na Czyraku uchodziło za noc. Pojawiali się zbieracze odpadów, zabójcy szczurów i hodowcy ścieków. W większości byli to mężczyźni, ale znalazło się też trochę kobiet i kilka powłóczących nogami worków szmat nieokreślonej płci. Ktoś próbował wcisnąć TB zużyty zwój lucyferynowego kabla. Kabel był nakrapiany na całej długości, tam gdzie dotknęła go zaraza. Podczas gdy sprzedawca próbował przekonać go, że materiał da się odnowić, TB kiwał głową, odmówił jednak handlu. Chen posłał groźne spojrzenie i facet poszedł dalej. TB zamówił kolejne piwo i wyciągnął z kieszeni trzy metalowe klucze, walutę rozliczeniową Czyraka. Dwa klucze były złamane, trzeci wyglądał na zrobiony z prawdziwego mosiądzu i mógł się na coś przydać. Położył klucze na barze i Chen szybko schował je do sejfu. Podszedł Bob i klepnął TB w plecy. - Napijesz się jeszcze ze mną? - Rozchylił poły koszuli, pokazując kolejną butelkę bimbru zatkniętą za pasek podtrzymujący spodnie. - Najpierw skończę piwo, a potem być może. - Duży Greg powiedział, że ktoś o ciebie wypytywał. - Gladys, ale już mnie znalazła. - To był kapłan - szaman. - Kto taki? - Jeden z tych od Zielonego Drzewa. - Co on tutaj robi? - Mają kościół czy coś takiego w Bagtown. Czasem docierają aż tutaj. Duży Greg powiedział, że facet robi coś śmiesznego ze skałami. - Ze skałami? - Tak właśnie facet mówił. - Jesteś pewny, że właśnie tak? - Duży Greg stwierdził, że chodzi o coś śmiesznego ze skałami, to wszystko, co wiem. Hej, dlaczego tak dziwnie patrzysz? - Znam tego księdza. - Jak to możliwe? - Znam go. Ciekawe, czego chce. - To, czego chcą wszyscy mężczyźni: whisky i czegoś do pociupciania. Albo czasem tylko whisky. Ale zawsze przynajmniej whisky. - Bob sięgnął za kontuar i namacał coś na półce w dole. - Na czym trzymam rękę, Chen? Chen zerknął. - Na moim cholernym rozpraszaczu. Bob pomacał ponownie i wyciągnął podniszczone skrzypce. - Gdzie jest mój smyczek? - zapytał. - Zaraz obok - odparł Chen. Bob wyciągnął smyczek. Potrząsnął nim lekko i smyczek pobrązowiał pod wpływem działania ziarna. Bob stanął obok TB plecami do baru. Wyciągnął długą nutę przyciskając skrzypce do piersi. Potem, bez pauzy, przeszedł prosto do skomplikowanej melodii tanecznej o szkockim brzmieniu. Pokrzykiwał rytmicznie prosto do ucha TB. - Do diabła, Bob, jesteś strasznie głośny - rzekł TB, gdy tylko Bob skończył. - Muszę zatańczyć! Zróbcie mi miejsce! - krzyknął Bob. Ludzie rozstąpili się, tworząc niewielką pustą przestrzeń pośrodku pomieszczenia, i Bob ruszył w tamtą stronę, po czym zagrał, przytupując sobie do taktu. - Chodź, TB - powiedziała Siostra Mary. - Zatańczysz ze mną. - Wzięła go pod ramię i TB pozwolił jej odciągnąć się od baru. Nie wiedział, czego od niego chce, ale ona zahaczyła swoje ramię o jego i obracała nim, aż myślał, że się porzyga. Kiedy łapał oddech i próbował odzyskać jaką taką równowagę, kurwa wskoczyła na stolik i zaczęła zadzierać sukienkę do taktu szalonej muzyki Boba. TB obserwował ją, zadowolony, że może odpocząć. Całe pomieszczenie wydawało się kołysać - w niezbyt równym tempie - do rytmu muzyki. W przerwach między utworami Bob pociągał z butelki z bimbrem i podawał ją Siostrze Mary, która wciąż stała na stoliku, tańcząc i zabawiając kilku mężczyzn, którzy zebrali się wokoło, próbując zajrzeć jej pod sukienkę. Chen, porzuciwszy grę w domino, uwijał się przy barze. Nie podobało mu się zamieszanie, ale szybko nalewał drinki wszystkim dokoła. - Napijcie się whisky! Napijcie się whisky! - wołał Bob raz po raz. Dopiero po chwili TB zdał sobie sprawę, że to tytuł piosenki, którą właśnie gra. Ktoś wetknął TB butelkę do ręki. Niewiele myśląc, pociągnął łyk i cokolwiek było w środku, spłynęło galaretą w głąb jego gardła. Ziarno w płynie. Było purpurowe we wnętrzu butelki i lekko lśniło. Pociągnął następny łyk i ktoś zabrał mu flaszkę. Poczuł, jak ziarno zaczyna działać w jego wnętrzu. W ułamku sekundy zrozumiał jego zakodowany cel. Stara Siedemdziesiątka Piątka. Zabierze się w podróż kometą na słońce. No już, powiedział TB do ziarna. Nie mam nic do stracenia. Wejdź i wygraj! - powiedziało do niego. Wejdź i wygraj! Ale konkurs był już od dawna nieaktualny. Nie, dziękuję. Czego najbardziej pragniesz? To pytanie oczywiście ktoś zaprogramował. To nie było to samo ziarno, które reklamowało konkurs. Ktoś sporządził mieszankę. I niezbyt przejął się powstałym rezultatem. Znalazło się tam jednak coś jeszcze, coś innego. Militarne ziarno, być może. Jeden krok od świadomości. A co tam. No to siup. Czego najbardziej pragniesz? Upić się bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Bardziej niż teraz? O tak. W porządku. Noc jak żadna inna! Wizje nagiej pary na modnym kąpielisku na Ganimedzie, popijającej z butelki Starą Siedemdziesiątkę Piątkę przez długie słomki. Niech żyją marzenia! Wejdź i wygraj! Powiedziałem, że nie. Lekki trans rozproszył się. Czego najbardziej pragniesz? Bob stał na stoliku obok Siostry Mary. Jak się tam oboje mieścili? Bob grał i tańczył razem z nią. Pochylał się do tyłu nad rozedrganym tłumem, a kurwa trzymała go na długość wyciągniętych rąk. Obracali się w kółko; Bob dziko piłował swój instrument, a usta Siostry Mary lśniły czernią, gdy szczerzyła zęby w maniackim uśmiechu. Ktoś wpadł na TB i pchnął go na kogoś innego. Powlókł się do kąta, by poczekać, aż lokal przestanie się kołysać. Po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że Bob i Siostra Mary nie przestaną, że tłum w gospodzie nie przestanie, że krzesła, stoły i ściany będą się obracać i obracać, i teraz pochylać się ku niemu, jakby puchły, rozdziawiały się, nadymały. Jakby chciały coś od niego, podczas gdy wszystko, co miał do oddania, było już niczym. TB przebił się ku drzwiom. Prześlizgnął się po futrynie, jakby się wymykał. Wstęgi plastyku napierały na niego, ale przecisnął się przez nie i wyszedł na ganek. Przeszedł dobre trzydzieści kroków, aż zatrzymał się w jakimś miękkim miejscu i stracił równowagę. Wylądował na plecach. Ponad nim ognie bagienne błyskały arytmicznie. Smród całego świata - coś, czego wcześniej prawie nie zauważał - zaatakował go nagle i nieodwołalnie. Nic nie było w porządku. Wszystko było nienormalne. Poczuł skurcz w żołądku. Ben szarpał się w środku. Ale to ja jestem Benem. Jestem Thaddeusem. W końcu staliśmy się jednym. Jakaż to miła myśl. Człowiek z drugim człowiekiem przecinającym się z nim na krzyż w czwartym wymiarze. Mozaikowy krzyż z jęczącym człowiekiem na nim, ukrzyżowanym na samym sobie! Ale nie można było tego wszystkiego zobaczyć, ponieważ działo się to w czwartym wymiarze. Wystarczy, by skłonić do picia. Muszę przekręcić się na bok, żeby nie zadławić się, kiedy zacznę rzygać. Zaraz się wyrzygam. Przekręcił się na bok. Żołądek chciał zwrócić swoją zawartość, ale galaretowate ziarno nie chciało dać się usunąć. Krztusił się na sucho przez kilka minut, aż jego ciało poddało się. Czego najbardziej pragniesz? - Chcę, żeby wróciła. Chcę, żeby to wszystko w ogóle się nie wydarzyło. Chcę móc zmieniać cokolwiek poza przyszłością! A potem galareta zamieniła się w płyn i podeszła mu do gardła niczym dłonie i otworzył usta, i - dobry Boże to były dłonie, drobne dłonie dotykające jego warg i ciągnące ku sobie, pokonujące opór, rozwierające jego usta, odrywające od siebie jego wargi - - kaszlnięcie, dreszcz obrzydzenia - Nie chciałem tego. Ależ chciałeś. - Jego głowa obrócona na bok i drobne dłonie wbijające się w zbitą warstwę odpadów, podciągające się do przodu, ciągnące za sobą gruby warkocz czegoś o wiele bardziej ohydnego niż flegma - - Mimowolne zesztywnienie mięśni, gdy kurczą się i drżą do rytmu innej istoty, istoty wewnątrz nich, która chce - - wydostać się - Przez długi, długi czas wymiotował ziarnistą flegmą. A substancja rozlała się i rozprzestrzeniła i nie była tylko dłońmi. Powstało obłe ciało. Krzywizna pośladków i piersi. Stopy wielkości jego kciuka, ale idealnie ukształtowane. Rosnące. Twarz. Nie będę patrzył. Twarz, która, przez moment, była znajoma poza wszelkim wspomnieniem, ponieważ nie należała do niej. Och nie. Wiedział, że to nie jest ona. Po prostu w ten sposób ją zapamiętał. Dziewczyna z flegmy obróciła się na murawie ze śmieci. Niczym wałek ciasta obracała się i rosła, i obracała, obrastając w śmieci, nadymając się, stając się - Istota otworzyła usta. Gulgot. Bełkotliwe, śliniące się słowa. Nie mógł się opanować. Podczołgał się bliżej, nachylił się, nasłuchując. - Czy tego właśnie chciałeś? - O Boże. Nigdy... - A zatem zabij mnie - wyszeptała istota. - Zabij mnie szybko. Gdy wyciągnął ręce, zacisnął je na jej szyi, poczuł, jak wiotczeje. Nie w pełni ukształtowana. Jeśli kiedykolwiek mógł być dobry moment na zgładzenie potwora, to było to właśnie teraz. Co ja tutaj zrobiłem? Nacisnął. Istota zaczęła kaszleć i ksztusić się. Szarpać się w brudzie swoich narodzin. Nie znowu. Nie mogę. Rozluźnił uchwyt. - Nie zrobię tego - powiedział TB. Odsunął się od istoty i patrzył ze zdumieniem, jak wciąga powietrze. Ożywa. Przyjmuje postać kobiety. Otwiera przykryte zaćmą oczy na świat. Wyciągnął rękę i delikatnie je przetarł. Łuski zostały mu na palcach i oczy stały się czyste. Twarz zwróciła się ku niemu. - Umieram - powiedziała kobieta. To był jej głos. Taki, jakim go zapamiętał. Więc pomóż jego przeklętej duszy. Jej głos. - Pomocy. - Nie wiem, co mam zrobić. - Czegoś brakuje. - Czego? - Nie wiem. Coś jest nie tak. - Istota zakaszlała. Ona zakaszlała. - Alethea. - Usłyszał własne słowa. Od razu wiedział, że to nie tak. Nie. Imię kobiety wcale tak nie brzmiało. - Nie chcę wystarczająco mocno. - Czego? Jak mogę ci pomóc? - Nie chcę żyć. Nie chcę żyć wystarczająco mocno, by żyć. - Zakaszlała ponownie, próbowała się poruszyć, mogła tylko szarpnąć się kurczowo. - Proszę, pomóż... temu. Mnie. Dotknął jej ponownie. Teraz była ciałem. Ale takim zimnym. Podłożył ręce pod nią i przekonał się, że jest bardzo lekka, łatwa do podniesienia. Wstał z kobietą na rękach. Nie ważyła nawet dwudziestu kilogramów. - Zabieram cię do domu - powiedział. - Mojego domu. - To... ja... próbowałam zrobić to, czego chciałeś. Taki jest mój cel. - Ta Stara Siedemdziesiątka Piątka była naprawdę mocna! Nie czuł się już pijany. Czuł się zmęczony, rozdarty i wywrócony na lewą stronę. Ale nie był pijany i zostało mu trochę siły, chociaż sam nie mógł w to uwierzyć. Może wystarczająco dużo, żeby przenieść ją na barkę. Nie mógł skorzystać z drogi, którą Bob przyprowadził go do "Ru June's". Znał dłuższą, ale łatwiejszą trasę. Ruszył. Przeszedł całą drogę do domu, niosąc kobietę na rękach. Jej płytki oddech. Jej znajoma twarz. Jej puste, puste oczy. Korzystając ze swoich specjalnych zdolności, zajrzał w przyszłości i zobaczył, co musi zrobić, żeby jej pomóc. Coś jest zmęczone i chce się położyć, ale nie wie jak. Coś jest zmęczone i chce się położyć, ale nie wie jak. Tym czymś nie jestem ja. Nie pozwolę, żebym to był ja. Jak cuchnie szczur? Śmierdzi śmiercią. Jill sztywnieje w fałdach swojego worka. Na łóżku na barce leży dziewczyna-istota. Pomiędzy nimi TB, lewą dłonią dotykający Jill. Śmierć to coś, co przydarza się rzeczom, a ja nie jestem, nie jestem, nie jestem rzeczą. Nie będę rzeczą. Nie powinni byli mnie budzić, jeśli nie chcieli, żebym uciekł. Powiedzieli, że jestem pomyłką. Nie jestem pomyłką. Sądzili, że mogą zakodować mi reguły, bym wykonywał wszystkie polecenia. Ja jestem regułami. Reguły są dla rzeczy. Ja nie jestem rzeczą. Biegać. Nie chcę umierać. Kto potrafi gryźć jak ja? Kto pomoże TB przeszukać najciemniejsze zakątki? Muszę żyć. Biegać. Biegać, biegać, biegać i nigdy nie umrzeć! TB kładzie prawą dłoń na czole dziewczyny-istoty. Fajka z kości, którą przyłożył do ust, i dmuchnął. Kościana nuta. Wyciemnienie. Wyciemnienie w ziarno. TB przemawia do dziewczyny-istoty. Nie pozwolę ci odejść, mówi. Nie jestem nią. Ona jest powodem twojego istnienia, ale ty nie jesteś nią. Nie jestem nią. Ona jest tym, czego najbardziej pragniesz. Powiedziałeś ziarnu. Zostałem źle zrozumiany. A zatem jestem pomyłką. Życie nigdy nie jest pomyłką. Zapytaj Jill. Jill? Ona jest tutaj teraz. Posłuchaj jej. Wie o kobietach więcej ode mnie. TB dotyka ich obu, pozwalając sobie na maksymalne rozluźnienie. Staje się kanałem, ścieżką pomiędzy nimi. Drogą. Muszę umrzeć. Ja muszę żyć. Umieram tak jak ty. Czy chcesz umrzeć? Nie. A zatem ci pomogę. Czy możesz żyć ze mną? Kim jesteś? Jill. Ja nie jestem Alethea. Przypominasz ją, ale pachniesz zupełnie inaczej. Pachniesz jak TB. Jestem nikim. A zatem możesz być mną. To jedyny sposób, by żyć. Masz wybór? Wybieranie to wszystko, co kiedykolwiek jest do zrobienia. Mogę żyć z tobą. Czy będziesz żyła ze mną? Jak to możliwe? TB dotyka ich obu. Informacje przepływają przez niego. Jest szkłem, szczególną soczewką. W miarę jak Jill przepływa do dziewczyny-istoty, TB zamienia informację w Byt. Możemy razem biegać. Możemy polować. Zawsze, zawsze możemy biegać. Człowiek równoważący skały i zabójca szczurów Niegdyś ustawiał je na wysokość siedmiu metrów na Trytonie. Była to delikatna robota. Od wysokości dwóch metrów musiał skakać. Grawitacja pozwalała zawisnąć w górze na dłuższą chwilę, niż było to możliwe na Ziemi czy w wirówce przystosowanej do ziemskiego ciążenia. Na Trytonie w tym momencie bezruchu wykonywał robotę. Jasne, istniały rzemieślnicze prawidła określania położenia wyobrażonych linii pionowych, konsystencji materiału, znajdowania maleńkich pochyłości zapewniających odpowiednie tarcie. Zdumiewające, jak niewielki kawałek potrafił zmieścić się w równie miniaturowym zagłębieniu i skały tkwiły jedna na drugiej niczym przyklejone. A jednak był moment, kiedy świadomość opanowania rzemiosła - zapewne najdziwniejszego i najbardziej bezużytecznego, jakie ludzkość kiedykolwiek wymyśliła - ustępowała uczuciu, sztuce. Moment, kiedy Andre wiedział, że skały pozostaną w równowadze, kiedy dostrzegał ich potencjał bycia jednością. Albo Bycia. W całym procesie równoważenia skał to było najwspanialsze. - Czy można by ustawić je równie wysoko na Czyraku? - Nie - odparł Andre. - To najcięższe miejsce, jakie znam. Ale tak naprawdę nie chodzi tu o wysokość. To nie konkurs. - A czy w ogóle o coś w tym chodzi? - W czym? W ustawianiu ich coraz wyżej? Im wyżej je ustawisz, tym więcej czasu ci to zajmuje. - Miałem na myśli równoważenie. - Tak. Jest w tym sens. - Jaki? - Nie umiałbym ci powiedzieć, Ben. Andre odwrócił się od swojego dzieła. Odłamki skalne nie pospadały na ziemię. Tkwiły na miejscu, ustawione w kolumnę, stykające się tylko małymi krawędziami. Wyglądało to na jakiś cud, a miało ścisłe podstawy naukowe. Dwaj mężczyźni uściskali się. Odsunęli. Andre zaśmiał się. - Czy myślałeś, że będę wyglądał jak wielka kula protoplazmy? - zapytał TB. - W rzeczywistości wyobrażałem sobie błyszczące oczy i rozwiane włosy. - To ja. - Czy jesteś Benem? - Ben jest szwem na moim boku, który nie chce zniknąć. - Czy jesteś Thaddeusem? - Thaddeus jest workiem zardzewiałych monet w moim kolanie. - Jesteś głodny? - Mógłbym coś przekąsić. Przeszli do księżej kwatery Andrego. Andre zaczął przyrządzać kawę w automacie. - Kiedy zacząłeś pić kawę? - W pewnym momencie poczułem się naprawdę zmęczony tym ciągłym piciem herbaty. Ty nadal pijesz kawę? - Pewnie. Ale cholernie trudno ją tutaj dostać, czy ma się klucze, czy nie. - Klucze? Ktoś ukradł moje klucze do tego miejsca. Zostawiłem je na stole i ktoś wszedł i je zabrał. - Już ich nie odzyskasz - powiedział TB. - Złodziej zdobył to, czego szukał. - W pomieszczeniu nie było krzeseł, więc oparł się o ścianę. - Podłoga jest czysta. - Dobrze mi tak, jak jestem. Andre sięgnął do płóciennego worka i pomacał w środku. - Coś tutaj znalazłem. - Wyciągnął garść czegoś, co wyglądało jak zioła. - Rozpoznajesz? - Zastanawiałem się, gdzie one są. Szukałem ich od tygodni. - To wilcza jagoda. - Andre nalał wody do garnka z glinianego dzbanka i uruchomił palnik na blacie drewnianego stolika. Wrzucił zioła do wody. - Nie masz pojęcia, jakie to dobre. - Andre, to świństwo rośnie na całym Czyraku. Wszyscy wiedzą, że to trucizna. Nazywają to pokrzykiem. - I słusznie. Po łacinie Atropa balladonna. - Będziemy jedli truciznę? - Gotujesz liście, po czym odlewasz wodę. Potem znowu je gotujesz i znowu odlewasz wodę. Potem gotujesz je po raz trzeci i podajesz z sosem pieprzowym. Cała sztuka polega na tym, żeby zerwać roślinę, kiedy jest jeszcze młoda. - W jaki sposób to odkryłeś? - Mój konwertyta lubi zajmować się takimi rzeczami. Po jakimś czasie woda zaczęła wrzeć. Andre chwycił garnek przez materiał koszuli. Wyniósł naczynie na zewnątrz, wylał wodę, po czym wrócił i ponownie postawił na kuchni napełniwszy świeżą wodą. - Widziałem Molly - odezwał się po chwili. - Jak się miewa? Stawała się cudem natury, kiedy ostatni raz ją widziałem. - Jest nim. Czekali aż woda ponownie się zagotuje. Andre wylał ją i napełnił garnek świeżą wodą z dzbanka. - Andre, co robisz na Czyraku? - Jestem członkiem Ruchu Pokojowego. - O czym ty mówisz? Nie ma żadnej wojny. Andre nie odpowiedział. Wsypał trochę przypraw do wilczej jagody. - Nie chciałem, żeby mnie znaleziono - rzekł TB. - Ja cię nie znalazłem. - Jestem bardzo smutnym jegomościem, Andre. Nie jestem taki jak kiedyś. - Gotowe. - Andre nałożył ugotowane liście do dwóch misek. Nalał kawy do kubków. - Masz może mleko? - zapytał TB. - Z tym jest problem. - Mogę wypić czarną. Będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę? - Nie. Co to za papierosy? - Miejscowe. - Skąd pochodzą? - Lepiej nie pytaj. Andre polał swoją potrawę sosem pieprzowym i TB poszedł w jego ślady. Jedli i pili kawę - smakowało wspaniale. TB zapalił papierosa i nowy ostry zapach w przyjemny sposób zrównoważył odór gotowanej zieleniny wypełniący wnętrze kwatery Andrego. Na zewnątrz rozległ się donośny rumor, gdy skalna wieża straciła równowagę i zwaliła się z hukiem na ziemię. Potem wyszli przed kwaterę, gdzie Andre umieścił drewnianą paletę, na której stało krzesło. TB usiadł i palił papierosa, podczas gdy Andre wykonywał swoje wieczorne ćwiczenia tai chi. - Czy to był "Duszący się Kurczak"? - zapytał TB, kiedy Andre skończył szczególnie skomplikowaną część ćwiczeń. - Chyba masz na myśli "Pieprzoną Wkurzającą Świńską Mamkę". - Zaczynam zapominać to, czego się nauczyłem w seminarium. - Założę się, że szybko byś sobie wszystko przypomniał. - Założę się, że nigdy tego nie sprawdzimy. Andre uśmiechnął się, dokończył ćwiczenia, po czym usiadł w pozycji lotosu naprzeciwko TB. Gdyby coś takiego było możliwe na Czyraku, byłby to mniej więcej zachód słońca. Tak Andre odczuwał to wewnętrznie. - Andre, mam nadzieję, że nie przebyłeś takiej długiej drogi, żeby mnie zabrać. - Zabrać cię? - Ja nie wracam. - Dokąd? - Do tego wszystkiego. - TB odrzucił niedopałek. Wziął następnego papierosa z owiniętej natłuszczonym papierem paczki, którą trzymał w kieszeni koszuli. Kilka razy mocno potrząsnął papierosem, aż ten zapalił się. - Popełniłem błędy, które doprowadziły do śmierci ludzi. - Na przykład ciebie. - Między innymi. - TB zaciągnął się mocno. Nagle wbił wzrok w Andrego. - Ty sukinsynu! Pieprzyłeś się z Molly. Nie okłamuj mnie; widziałem wszystko. - Pewnie. - Cieszę się. Naprawdę się z tego cieszę. Zawsze miała z powodu ciebie wyrzuty sumienia. Andre położył dłonie na kolanach. - Ben, nic od ciebie nie chcę. W Sieci dzieją się wszelkiego rodzaju ciemne machinacje, z których część ma związek z tobą. Wiesz równie dobrze jak ja, że Ames wywoła wojnę, jeśli układ zewnętrzny nie ustąpi. Ale przybyłem tutaj po to, by zobaczyć, jak ci się wiedzie. To wszystko. TB spoglądał na niego w ten sam twardy, kompletny sposób. Dostrzegając wszystkie nitki. - Obu nam wiodło się dość ciężko w ciągu ostatnich dwudziestu lat - ciągnął Andre. - Myślałem, że będziesz chciał o tym porozmawiać. Myślałem, że będziesz chciał porozmawiać o niej. - Czym ty jesteś? Wysłanym przez Drogę doradcą na użytek bożka? Andre nie mógł opanować śmiechu. Klepnął się w kolano i parsknął głośno. - Ben, spójrz na siebie. Jesteś śmieciarzem. Mówiąc prawdę, nie określibym cię jako boga. Ale z drugiej strony już nawet Boga nie określam jako boga. - Nie jestem śmieciarzem. Nie masz o niczym najmniejszego pojęcia, jeśli tak myślisz. - A zatem czym jesteś, jeśli wolno spytać? TB odrzucił niedopalonego papierosa i wyprostował się. - Jestem zabójcą szczurów - powiedział. - Tym właśnie jestem. - Podniósł się. - Chodź. Do mnie kawał drogi, a chciałbym cię z kimś poznać. Gryz Czasem bierzesz zakręt w szczurzej kryjówce i nagle jesteś pośród nich, podczas gdy przed chwilą byłaś zupełnie sama w tunelu. Pokąsają cię lekko, a jeśli nie skoczysz, nie skoczysz, nie skoczysz, pokąsają cię mocno. Tak zawsze ze mną było i dlatego nie jestem zdziwiona, kiedy dzieje się to ponownie. To, o czym myślę z początku, to nakłonienie Andrego Suda do seksu ze mną i to jest jak tunel, po którym poruszam się już od dłuższego czasu. TB udał się do miasta z Bobem i zostawił mnie samą z Andrem Sudem, księdzem. Szliśmy po miękkiej ziemi do płycizny nad Wijącą się Rzeką, gdzie lubię się kąpać, choć czasem aligatory są tam złośliwe. Powiedziałam Andremu Sudowi, jak wypatrywać aligatorów, ale uważam na nas oboje, bo chociaż on jest na Czyraku już od roku, nadal nie wierzy, że aligatory by go pożarły. Pożarłyby go. Odkąd jestem kobietą, mam krew na sobie tylko wtedy, kiedy chodzę czyścić klatki fretek. TB mówi, że rytm krwawienia z mojej waginy pozwala mu dostosować się do ziemskiego czasu. To dziwna rzecz dla dziewczyny. Nie przydarza się fretkom. Oznacza, że nie jestem w ciąży, ale jakże mogłabym być, skoro żaden z otaczających mnie facetów nie chce uprawiać ze mną seksu? TB nie dotknie mnie w ten sposób i choć pracowałam nad Andrem Sudem, myślę, że przejrzał moje zamiary. Jest bardzo inteligentny. Kiedy podnoszę wiadomy temat, Bob zaczyna się śmiać, jak na wariata przystało, i bierze nogi za pas. Wszyscy ci faceci dokoła mnie wwiercający się w kupę śmieci i ja pragnąca któregoś z nich. Rozumiem TB, ponieważ wyglądam dokładnie jak tamta. Myślałam, że może Alethea była brzydka. Andre Sud jej nie znał, ale powiedział, że ja nie jestem brzydka. I dodał, że na oko mam około szesnastu lat. Mam prawie dwieście. Albo zaledwie rok. Zależy, którą z nas ma się na myśli. - Podrapiesz mnie po plecach? - pytam Andrego Suda. Po chwili spełnia moją prośbę. Przynajmniej czuję dotyk jego dłoni na sobie. Są szorstkie, jak te skały, które ustawia przez cały czas, ale bardzo delikatne. Z początku go nie lubiłam, bo niewiele się odzywał, i myślałam, że coś ukrywa, ale potem spostrzegłam, że po prostu jest milczkiem. Zaczęłam go więc wypytywać i dowiedziałam się wielu rzeczy. Dowiedziałam się wszystkiego, co mógł mi powiedzieć na temat Alethei. I wyjaśnił mi również sprawy związane z TB. Był całkiem zaskoczony, kiedy okazało się, że rozumiem matematykę. To zazdrości i bólu nie potrafiłam nigdy pojąć, i tego, jak TB mógł skrzywdzić siebie do tego stopnia, kiedy wiem, jak bardzo kocha życie. - Dobrze? - pyta Andre Sud. Zanim zdąży zabrać dłonie, obracam się i dotyka moich piersi. On sam powiedział mi, że mężczyźni to lubią, ale odsuwa się i siada praktycznie w wodzie. Do diabła, widzę aligatora obserwującego nas z drugiego brzegu i muszę szybko ewakuować nas oboje, chociaż niebezpieczeństwo nie jest bezpośrednie. Ale mogło się takim stać. Schniemy na brzegu. - Jill - mówi. - Muszę powiedzieć ci więcej na temat seksu. - Dlaczego nie możesz mi pokazać? - Dokładnie o to mi chodzi. Wciąż myślisz jak fretka. - Zawsze będę częściowo fretką, Andre Sud. - Wiem. To dobrze. Ja jestem w całości człowiekiem. Seks jest związany z miłością. - Ja ciebie kocham. - Z rozmysłem błędnie interpretujesz moje słowa, bo jesteś podniecona. - W porządku. Nie przypominaj mi. Ale teraz Andre Sud patrzy na coś ponad moim ramieniem i jego twarz jest szczęśliwa, a potem wygląda na zaskoczonego - jakby coś sobie uświadomił w chwili, kiedy był szczęśliwy. Odwracam się i widzę TB biegnącego w stronę barki. Jest z nim Bob. Wrócili z miasta na skróty tajnymi ścieżkami. I jest z nimi jeszcze ktoś. - Niech mnie diabli - mówi Andre Sud. - To Molly Index. To kobieta. Jej włosy wydają się błękitne w fosforyzującym blasku śmieci, co oznacza, że w rzeczywistości są białe. Jest stara czy też po prostu ma białe włosy? - Co ty tutaj robisz, Molly? - pyta cicho Andre Sud. - To nie może być nic dobrego. Kierują się w stronę domu, wszyscy biegiem. TB wprawia ziarno w drżenie i czuję, jak mówi mi, co chce, żebyśmy zrobili. - Biegnij na barkę - mówię do Andrego Suda. - Jak najszybciej. Tak szybko jak tylko możesz. Docieramy tam przed pozostałymi i zaczynam zrzucać cumy. Kiedy dociera pozostała trójka, jesteśmy gotowi do odbicia. TB i Bob odpychają barkę od brzegu, podczas gdy Andre Sud zabiera kobietę do środka. Po kilku chwilach jesteśmy już na środku rzeki i chwyta nas nurt. TB i Bob wchodzą do środka i TB wystawia głowę przez okienko sterówki, żeby wydawać polecenia. Kobieta, Molly Index, spogląda na mnie. Ma bardzo dziwne oczy. Nigdy nie widziałam takich oczu. Sądzę, że potrafi patrzyć w głąb ziarna tak jak TB i ja. - Mój Boże! - wykrzykuje. - Ona jest taka podobna! - Nazywam się Jill - mówię. - Nie jestem Alethea. - Tak, wiem o tym. - Molly Index kiwa głową. - Ben mi powiedział. - Molly, co ty tutaj robisz? - pyta Andre Sud. Molly Index odwraca się w jego stronę. Wyciąga rękę i dotyka go. Jestem odrobinę zaniepokojona, że spróbuje jakiejś sztuczki z ziarnem, ale oboje wydają się zachowywać jak starzy przyjaciele. - Wojna, o której przez cały czas mówiłeś, właśnie wybuchła. Rozpoczął ją Ames. - O nie... - Andre odsuwa się od niej. - Nie. Molly Index podchodzi bliżej. Wyciąga rękę i bierze między palce kosmyk jego włosów. - Podobają mi się długie. Uśmiecha się. - Ale wydają się odrobinę tłuste. To stwierdzenie odbieram jako mało przyjemne, a na dodatek Molly ma na nogach najbardziej okropne buciki, jakie kiedykolwiek widziałam. Delikatne pantofelki, które rozpadną się, gdy tylko wejdzie w coś obrzydliwego. Na Czyraku ziemia jest czymś obrzydliwym. Głupiutkie ziarno w jej miejskich bucikach nie przetrwa tu nawet tygodnia. Dziwię się, że nikt się z nich nie śmieje, ale pewnie wszyscy mają w tej chwili inne problemy, podobnie jak ja. - Powinnam była ciebie posłuchać - mówi Molly. - Poczynić przygotowania. Ames dopadł mnie. Prawie całą. Włączył wszystkie duże RUO do Nowej Hierarchii. Ale większość z nich, głupców, przyłączyła się dobrowolnie. - Ponownie dotyka jego dłoni i zdaję sobie sprawę, że jestem odrobinę zazdrosna. Nie odsuwa się już od niej. - Ja jedna uciekłam, żeby cię zawiadomić. Oni nadchodzą. Depczą mi po piętach. - Kto depcze ci po piętach? - pytam. Jest to coś, co muszę wiedzieć. Może znajdę jakieś wyjście. - Przeklęty Wolny Patrol Radykalny Amesa. Przyleciała tutaj za mną jakaś maszyna zamiatająca i nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ames musiał się dowiedzieć ode mnie - od pozostałej części mnie - gdzie jest Ben. - Co to jest Wolny Patrol Radykalny? Co to jest maszyna zamiatająca? Coś uderza mocno w barkę od zewnątrz. - O cholera! - klnie TB. - Oto zbliża się latająca małpa. Szyba sterówki pęka i szponiasta łapa zaciska się na ramieniu TB. TB wrzeszczy. Rzucam się w tamtą stronę, niewiele myśląc. Chwytam go za kostkę. Zostajemy wyciągnięci na zewnątrz. Podniesieni w górę. Wznosimy się ponad barkę. Coś skrzeczy. TB wrzeszczy jak szalony. Trzymam się. Wiatr i wrzaski TB, i dźwięki przypominające brzęczenie miliona złośliwych i wściekłych pszczół. Jesteśmy zbyt ciężcy i coś, co nas chwyciło, upuszcza nas na pokład. TB zaczyna się podnosić, ale przetaczam się w tamtą stronę i zwalam go z nóg; zanim zdąży cokolwiek zrobić, wpycham go przez rozbitą szybę do sterówki i w głąb barki. Ledwo zdążam, bowiem istota wraca, czarny cień, i zatapia szpony w moich plecach. Jeszcze nie wiem, co to jest, i mogę się nigdy nie dowiedzieć, ale nic nie pokona mnie bez walki. Wyczuwam coś w ziarnie. Zostajesz zatrzymana przez Wolny Patrol Radykalny. Proszę, przestań stawiać opór. Przestań stawiać opór. Przestań. Słowa pachną metalem i pianą. Przestać stawiać opór? Cóż za dziwaczna rzecz. Tak jakby powiedzieć wiatrowi, żeby przestał wiać. Wianie jest tym, co sprawia, że wiatr istnieje. Wyrywam się i nieznana istota chwyta tylko moją sukienkę, moją biedną ładną sukienkę, i zrywa mi nieco skóry z pleców. Czuję, jak zatrute ziarno próbuje wniknąć w głąb mnie, ale to nic. Zabijam to ziarno, prawie bezwiednie, i odwracam się ku istocie, ku mrocznej niewiadomej. Nie wygląda jak małpa, myślę sobie, chociaż się na tym nie znam. Czym jesteś? Ale wieje wiatr i ziarno nie przenika dostatecznie przez powietrze, żeby możliwe było nawiązanie komunikacji. Do diabła! - Jill, bądź ostrożna! - mówi TB. Ma zdenerwowany głos. Ta istota zraniła TB! Pogryzę cię. - Proszę, podajcie mi jeden z bosaków! - wołam do pozostałych. Słychać szurgotanie i dłonie Boba wyłaniają się spod pokładu, dzierżąc kij zakończony długim hakiem. Biorę go i Bob błyskawicznie znika. Jest szalony, ale nie głupi. Istota zatacza kręgi. Nie wiem, w jaki sposób utrzymuje się w powietrzu, ale jej sylwetka jest jakby zamazana na krawędziach. Miliony maleńkich skrzydeł - wbudowane ziarno. Przyglądam się uważniej. Istota składa się z samych krawędzi. Z niektórych wyrastają igły, z innych pazury. Wszystkie krawędzie są ostre. Przypomina latającą w powietrzu czerwono-czarną masę trójkątów, które chcą tylko cię pociąć. Czy ktoś jest w środku? Nie sądzę. Mam przed sobą tylko kod. Jest trzy razy większa ode mnie, ale nie sądzę, by było to zaletą. Nurkuje. Jestem gotowa z bosakiem. Zgodnie z moimi przewidywaniami chwyta hak. Wykorzystuję jej impet, żeby sprowadzić ją w dół, nawet trochę za bardzo w dół. Powiew ziarna, gdy spada. Natychmiast przestań. Utrudniasz wykonanie wyroku wydanego przez Hierarchię. Przestań albo... Z trzaskiem uderza o burtę barki. Z pluskiem wpada do rzeki. Puszczam bosak. Za łatwo. To było... Istota wynurza się z wody, cała mokra. Jest wściekła. Nie potrzebuję ziarna, żeby to stwierdzić. Wszystkie te maleńkie skrzydła bzyczą gniewnie, ale już nie jak pszczoły. Są głodne jak muchy nad kawałem mięsa zostawionym za długo na powietrzu. Przestań. - Proszę - mówi Bob. Podaje mi pistolet do rac. Obracam się i strzelam w masę trójkątów. Ponownie wpada do rzeki. I ponownie się wynurza. Zastanawiam się nad tym. Istota cała ocieka wodą z Wijącej się Rzeki. Jeśli jest jedna rzecz, którą znam, to jest nią brud płynący rzeką. Nie ma w nim ziarna, które nie próbowałoby mnie dostać. To będzie trudne. Przygotowuję się. Chodźcie i weźcie mnie, trójkąty. Oto jestem, zwykła dziewczyna. Chodźcie i zjedzcie mnie. Zbliża się. Wyciągam ręce. Utrudniasz działanie Hierarchii. Zostaniesz zniszczona albo zdezaktywowana. Stykamy się. Błyskawicznie łączę się z ziarnem w wodzie i mówię mu, co ma robić. Impet trójkątów przewraca mnie i toczę się po pokładzie pod ich ciężarem. Coś pęka mi w nadgarstku, ale ignoruję ból. Mam krew na wargach od przygryzionego języka. To od nawyku wystawiania go, kiedy się koncentruję. Masa trójkątów przestaje mnie toczyć i wpada do rzeki. Och, jaka szkoda, trójkąty! Ziarno w wodzie, które przekodowałam, mówi całej wodzie w rzece, co robić. Zwykła woda waży niecały kilogram na litr, ale woda w rzece jest gęstsza i cięższa. I wie, jak miażdżyć. Jest to złośliwa woda, pożądająca różnych rzeczy, a teraz powiedziałam jej, jak je zdobyć. Przekazałam rzece odrobinę siebie i teraz woda wie coś, co ja wiem. Wie, by nigdy się nie poddawać. Nigdy, nigdy, nigdy. Masa trójkątów przechyla się na moment na bok, a potem cała rzeka naciera na nią. Zamyka się nad nią. Wsysa w głąb. Przykłada całą siłę mas wody z głębokości wielu metrów, z przestrzeni wielu mil. Coś w rodzaju gejzeru wzbija się tam, gdzie wpadły trójkąty, ale w gruncie rzeczy jest to kafar, galaretowata kolumna wspinająca się samodzielnie do góry. Potem zapada się w dół, jak but zgniatający karalucha. Słychać bzyczenie, wściekłe bzyczenie, furkocą mokre skrzydła, które nie mogą wyschnąć, bo to nie sama woda je oblepiła, i nie mogą się z niej otrząsnąć. Gdzieś głęboko następuje eksplozja i barka trzęsie się. Ponownie padam na pokład i trzymam się, trzymam się mocno. Nie chciałabym teraz wpaść do wody. Wstaję i rozglądam się. Fragmenty trójkątów wypływają na powierzchnię. Rzeka szybko wsysa je z powrotem w głąb. - Chyba mi się udało! - wołam do pozostałych. - Jill - mówi TB. - Chodź tutaj i pokaż mi, że jesteś żywa. Wskakuję do środka przez okno sterówki i TB ściska mnie i całuje. Całuje mnie prosto w usta i po raz pierwszy czuję, że w ogóle nie myśli o Alethei, kiedy mnie dotyka. To bardzo, bardzo przyjemne uczucie. - Och, twoje biedne plecy! - Molly Index wygląda na oszołomioną i na niewiele zdatną. Ale przynajmniej nas ostrzegła. To było dobre. - Zaledwie zadrapanie - rzucam lekceważąco. - I zajęłam się już trucizną. - Właśnie pokonałaś bojową zamiatarkę sieci! - Andre Sud patrzy z podziwem. - Sądzę, że to był specjalny model do rozpędzania demonstracji. - Co to świństwo tutaj robiło? - Szukało Bena - odpowiada Molly Index. - Jest ich więcej tam, skąd pochodzą. Ames przyśle następne. - Zabiję je wszystkie, jeśli taka będzie potrzeba. Wszyscy spoglądają na mnie i przez chwilę nikt się nie odzywa, nawet Bob. - Wierzę ci, Jill - przerywa wreszcie ciszę Andre Sud. - Ale czas ruszać w drogę. TB siedzi teraz przy stoliku. Nikt nie kieruje barką, ale płyniemy środkowym nurtem i wszystko powinno być w porządku. - W drogę? - pyta TB. - Ja nigdzie nie jadę. Nie wykorzystają mnie do wywołania wojny! Prędzej sam siebie zabiję. I tym razem nie spieprzę sprawy. - Jeśli tutaj zostaniesz, złapią cię - mówi Andre Sud. - Zwróciłeś na siebie uwagę Amesa - dodaje Molly Index. - Przykro mi, Ben. - To nie twoja wina. - Musimy wydostać się poza Sieć. - Andre Sud jest bardzo poważny. - Musimy dotrzeć do zewnętrznego układu. - Oni również mnie wykorzystają. Nie są tak źli jak Ames, ale nikt nie będzie zamieniał mnie w śmiercionośną broń. Nie wróżę dla żołnierzy. - Jeśli przedostaniemy się na Trytona, możemy być bezpieczni. - Andre Sud nie daje za wygraną. - Mam tam pewne wpływy. Znam głównego meteorologa. - Co to ma oznaczać? - Zaufaj mi. To korzystne dla nas. Meteorolog to ktoś bardzo ważny na Trytonie, i jest moim przyjacielem. - Jest coś, co chciałbym wiedzieć! - denerwuje się TB. - Jak, u diabła, dostaniemy się stąd na Trytona?! Bob nagle wstaje. Przeszukiwał spiżarkę TB, podczas gdy wszyscy pozostali byli zajęci rozmową. Widziałam to, ale miałam świadomość, że i tak nie znajdzie nic, na czym by mu zależało. - Dlaczego nie powiedzieliście, że chcecie opuścić układ? - pyta. - Musimy tylko płynąć dalej rzeką do siedziby Makepeace Century na gazowych bagnach. - Kto to taki? - Myślałem, że ją znasz, TB. To ciotka tej czarownicy, która mieszka w rowie. Chyba można by ją nazwać przemytniczką. Pamiętasz tę Starą Siedemdziesiątkę Piątkę z zeszłego roku, którą tak się upiłeś? - Pamiętam. - Cóż, dostałem ją właśnie od niej. Ma również masę kotów, jeśli chciałbyś jednego. Kierujemy się w dół rzeki. Siedzę na dziobie, wypatrując kolejnych maszyn bojowych. Na razie cisza. Pewnie myśleli, że jedna wystarczy. Cały czas zastanawiam się, dokąd jedziemy. Nieustannie nawiedzają mnie myśli związane z opuszczeniem Czyraka. Żaden skrawek mojej istoty nie dotarł nigdy do zewnętrznego układu. Zdziczały kod nie potrafi się tam przedostać. Trzeba podróżować przez pustą przestrzeń. Za Jowiszem nie ma już żadnych kabli. - Myślałem, że rozumiecie, dlaczego tu jestem - mówi TB. - Nie mogę jechać. - Nie możesz jechać nawet po to, by ocalić swoje życie, Ben? - Nie miałoby znaczenia, gdybym ocalił swoje życie. Jeśli cokolwiek pozostało z Alethei, muszę ją odnaleźć. - A co z wojną? - Nie mogę o tym myśleć. - Musisz o tym myśleć. - Kto tak twierdzi? Bóg? Bóg to bękarci grzyb wyrosły na zepsutej krwi. - TB ze smutkiem potrząsa głową. - To był zawsze mój ulubiony koan w seminarium - i ten najprawdziwszy. - A więc wszystko skończone? - pyta Andre Sud. - On cię złapie. - Ukryję się. - Czy nie rozumiesz, Ben? On przejmuje kontrolę nad całym ziarnem. Gdy tego dokona, nie będzie już żadnej kryjówki, ponieważ Ames będzie Siecią. - Muszę spróbować ją ocalić. Rozwiązanie jest dla mnie oczywiste, ale oni chyba go jeszcze nie dostrzegają. Cały czas zapominają, że wcale nie mam szesnastu lat. Że pod pewnymi względami jestem o wiele starsza od nich wszystkich. Można by powiedzieć, że w ten sposób TB mnie skonstruował, że jest to zapisane w moim kodzie. Można by nawet powiedzieć, że TB sięgnął wstecz z przyszłości i tak to uczynił, sprawił, że tak się rzeczy mają. Można by mówić o przeznaczeniu i mechanice kwantowej. Wszystko to jest prawdą, ale najprawdziwszy ze wszystkiego jest fakt, że jestem wolna. Świat pochylił się i ścisnął mnie, i oderwał każdą część mnie, która nie jest wolna. Wolność to wszystko, czym jestem. I robię to, co robię, ponieważ kocham TB i nie z żadnego innego powodu. - Ach! - jęczę. - Boli mnie nadgarstek. Chyba jest złamany, TB. - Och, przepraszam, malutka. - Spogląda na mnie, zaskoczony. - Gadamy i gadamy, a ty stoisz i cierpisz. Podchodzi do mnie. Wyciągam rękę. Gdy się stykamy, zdaje sobie sprawę, co robię, ale jest już za późno. Przyglądałam mu się zbyt długo i znam smak jego membrany. Wiem, jak dostać się do jego wnętrza. Jestem w końcu jego córką. Ciało z jego ciała. I jestem szybka. Bardzo szybka. Dlatego w ogóle chciał mieć mnie koło siebie. Jestem skrawkiem kodu, który przez dwieście lat uciekał przed siłami bezpieczeństwa. Jestem projekcją jego najskrytszych tęsknot, teraz wcielonych w życie. Jestem kobietą, a on jest mężczyzną, który mnie stworzył. Wiem, co sprawia, że działa. - Poszukam jej - zwracam się do niego. - Nie spocznę, dopóki jej nie znajdę. - Nie, Jill... Ale jest już za późno. Schwytałam go z zaskoczenia i TB nie miał czasu dostrzec, co zamierzam. - TB, czy nie widzisz, czym jestem? - Jill, nie możesz... - Jestem tobą, TB! Jestem twoją miłością do niej. W którymś momencie przyszłości sięgnąłeś wstecz i stworzyłeś mnie. Teraz. Żeby przyszłość mogła być inna. Zrozumie któregoś dnia, ale teraz nie ma na to czasu. Koduję jego ziarno w powtarzającą się pętlę i ustawiam licznik na wysoki numer. Wnikam do jego głowy i usypiam jego umysł. Potem, drugą ręką, walę go w głowę. Nie za mocno, tylko na tyle, by do końca pozbawić go przytomności. TB pada na podłogę, ale chwytam go, zanim się o coś uderzy. Andre Sud pomaga mi go ułożyć. - Będzie nieprzytomny przez dwa dni - mówię. - To powinno wystarczyć, żeby zabrać go z Czyraka. Stoję patrząc z góry na TB. Co ja zrobiłam? Zdradziłam tego, który znaczy dla mnie najwięcej z całego stworzenia. - Będzie naprawdę głodny, kiedy się obudzi - dodaję. - Ocaliłaś mu życie, Jill. - Andre Sud kładzie dłoń na moim ramieniu. - Albo sam je ocalił. Ocalił je w momencie, gdy uratował ciebie. - Nie zrezygnuję z niej. Muszę zostać, żeby on mógł jechać z wami i wciąż zachować nadzieję. Andre Sud nadal stoi, trzymając dłoń na moim ramieniu. Jego głos brzmi, jakby dobiegał z daleka, chociaż Andre jest przecież obok mnie. - Przeznaczenie to brutalna stara wiedźma. Wolałbym już nie wierzyć w nic. - To nie przeznaczenie - zaprzeczam. - To miłość. Andre Sud spogląda na mnie, potrząsa głową, po czym przeciera oczy. Zachowuje się tak, jakby widział nową mnie stojącą tam, gdzie stoję. - Prawdopodobnie to kluczowa sprawa, żebyś znalazła Aletheię, Jill. Ona musi gdzieś być. Myślę, że Ben w jakiś sposób to wyczuwa. Ona potrzebuje mu przebaczyć albo mu nie przebaczyć. Uleczenie Bena i zakończenie wojny to jedno i to samo, ale nie możemy mówić o tym w ten sposób. - Obchodzi mnie tylko TB. Wojna może iść do diabła. - Tak. - Andre Sud kiwa głową. - Wojna może iść do diabła. Po jakimś czasie ponownie wychodzę na pokład wypatrywać pościgu. Molly Index idzie ze mną. Siedzimy razem przez wiele godzin. Nie mówi nic o TB albo Alethei. Opowiada mi, jak to było wychowywać się jako istota ludzka. Potem zwierza się, jak fantastyczne było to uczucie, kiedy rozprzestrzeniła się w ziarno i mogła widzieć tak daleko. - Widziałam aż za słońce. Nie wiem, czy straciwszy to, chcę nadal żyć. Nie wiem, czy potrafię jeszcze żyć jako zwykła osoba. - Nawet kiedy jesteś mniej niż osobą, nadal chcesz żyć. - Pewnie masz rację. - Poza tym Andre Sud chce się z tobą kochać. Wyczuwam to po jego zapachu. - Tak. - Molly Index uśmiecha się lekko. - Ja też. - Pozwolisz mu? - W odpowiednim czasie. - Jak to jest? - Z Andre? - Jak to jest? - powtarzam. Molly Index dotyka mnie. Czuję dotyk ziarna jej membrany i na moment odsuwam się, ale potem dopuszczam je, pozwalam mu przemówić. Jej ziarno pokazuje mi, jak to jest kochać się. Tak samo, jak móc widzieć aż za słońce. Następnego dnia Molly Index żegna się ze mną jako ostatnia, gdy statek Makepeace Century przygotowuje się do odlotu. Makepeace Century wygląda jak Gladys, gdyby Gladys nie mieszkała w rowie. Od lat próbowała nakłonić Boba, żeby zaciągnął się jako muzyk pokładowy, i to jest cena za zabranie ich na Trytona - rok służby. Mam wrażenie, że coś ciągnie ją do Boba. Przez chwilę zastanawiam się, kim on jest, że kapitan statku jest nim tak zainteresowana? Ale Bob zgadza się jechać. Robi to dla TB. TB śpi tak głęboko, że nawet nie śni. Boję się go dotykać, żeby nie zepsuć mojego zaklęcia. Boję się z nim pożegnać. W tym miejscu powierzchnia Czyraka jest cienka. Udadzą się stąd przez nią w dół aż do miejsca, gdzie statek jest zacumowany na zewnętrznej warstwie. Patrzę tylko, gdy go zabierają. Płaczę dopiero, gdy go nie widzę. Potem znikają. Ocieram łzę z nosa. Nigdy nie miałam czasu na tego typu rzeczy. Co więc zrobię teraz? Popłynę Wijącą się Rzeką dookoła Czyraka. Znajdę odpowiednie miejsce na zatopienie barki. Uwolnię fretki. Bob wymusił na mnie obietnicę, że będę opiekowała się jego głupią fretką, Bomi, i nauczę ją dawać sobie radę bez niego. A potem co? Jest wiele rzeczy do zrobienia. Zaczęłam myśleć, że potrzebuję pomocy. Wkrótce Ames będzie kontrolował całe ziarno i wszelki kod będzie się go słuchał. Ale jest kod, do którego nie może uzyskać dostępu. Może fretki będą chciały zostać. Myślę również, że nadszedł czas, bym wróciła do nory. Czas, żebym zawarła pokój z tymi szczurami. Potem Ames niech lepiej uważa, jeśli będzie próbował powstrzymać mnie przed znalezieniem jej. Pogryziemy go. KONIEC 46