Juliusz S³owacki BENIOWSKI. POEMA. PIÊÆ PIERWSZYCH PIE¦NI. BIOGRAM PIE¦Ñ PIERWSZA PIE¦Ñ DRUGA PIE¦Ñ TRZECIA PIE¦Ñ CZWARTA PIE¦Ñ PI¡TA TEKST PRZYGOTOWA£: PAWE£ WAWRZYNIAK NA PODSTAWIE WYDANIA: J. S£OWACKI, DZIE£A WSZYSTKIE. POD REDAKCJ¡ J. KLEINERA, T. V, WROC£AW. OPRACOWANIE: MAREK ADAMIEC; WSPÓ£PRACA H&M WIRTUALNA BIBLIOTEKA LITERATURY POLSKIEJ VIRTUAL LIBRARY OF POLISH LITERATURE PIE¦Ñ PIERWSZA Za panowania króla Stanis³awa Miêszka³ ubogi szlachcic na Podolu; Wysoko potém go wynios³a s³awa; Szczê¶cia mia³ ma³o w ¿yciu, wiêcéj bolu; Albowiem by³a to epoka krwawa I kraj by³ ca³y na rumaku, w polu; £any, ogrody le¿a³y od³ogiem, Zaraza sta³a u domu za progiem. Maurycy Ka¼mierz Zbigniew mia³ z ochrzczenia Imiona; rodne nazwisko Beniowski. Tajemnicz± mia³ gwiazdê przeznaczenia, Co go broni³a jako czêstochowski Szkaplerz - od d¿umy, g³odu, od p³omienia I od wszystkich plag - prócz ¶mierci i troski; Bo w ¿yciu swoim namartwi³ siê bardzo, A umar³, choæ by³ z tych, co ¶mierci± gardz±. M³odo¶æ mia³ bardzo piêkn±, niespokojn±. Ach! tak± tylko m³odo¶æ nazwaæ piêkn±, Która zaburzy pier¶ jeszcze niezbrojn±, Od któréj nerwy w cz³owieku nie zmiêkn±, Ale siê stan± niby harf± strojn± I bite pie¶ni± zapa³u, nie pêkn±. Przez ca³± m³odo¶æ pan Beniowski bujnie Za trzech ludzi czu³ - a wiêc ¿y³ potrójnie. Wioseczkê ma³± mia³ - ale dziedziczn±, Dwadzie¶cia mia³ lat - by³ u siebie panem. Sprasza³ do domu szlachtê okoliczn±, Fortunka jego ci±gle ciek³a dzbanem. Mia³ nadto proces i sprawê graniczn±; A prêdzéj sprawê wygra³by z szatanem Ni¿ z ow± psiarni± wtenczas palestrantów: S³owem, ¿e przysz³o do d³ugów i fantów. Pozby³ siê naprzód klinów i futorów. Potém i konie wyprzeda³ z uprz꿱 - Nie znano wtedy jeszcze w Polsce szorów, O które ¿ony dzi¶ mê¿ów ciemi꿱 Pozby³ siê potém swoich bia³ozorów, Regentowi da³ charty, w rêkê ksi꿱 Ostatnie grosze dwa za ojca duszê I na ornaty dwa ojca kontusze. Z tych maj±tkowych ostatnich konwulsji Nie zyska³, jedno wyrok przeciw sobie; Wyrok, w którym rzecz by³a o ekspulsji. Ma³o o to dba³ (trac±c na chudobie, Dzisiaj s± ludzie m³odzi stokroæ czulsi), Lecz pan Beniowski rzek³: "Ja sam zarobiê Na drug± wioskê et si non mi noces, Fortuna - z wiosk± nabêdê i proces. "I znowu mój syn bêdzie mia³ przyjemno¶æ Z palestr± jadaæ i byæ Akteonem, I na przyjació³ wzdychaæ niewzajemno¶æ, I staæ, tak jak ja, pod ciemnym jesionem, Który mój ojciec sadzi³... O nikczemno¶æ!..." Tu pan Kazimierz jêkn±³ harfy tonem I na szumi±cy jesion ³zawo spojrza³. W téj chwili zyska³ trochê - trochê dojrza³. Trochê skorzysta³ w sobie jako prawnik, Trochê skorzysta³ jak cz³owiek odarty, Na którego sam pan sêdzia, zastawnik I regent - niby trzy g³odne lamparty Lub jako mu³y puszczone na trawnik, Lub jak na duszê rozsierdzone czarty Wpadli, ogry¼li i na pocieszenie Rzecz zostawili s³odk± - do¶wiadczenie. O do¶wiadczenie! ty jeste¶ pancerzem Dla piersi, w któréj serce nie uderza; Jeste¶ latarni± nad morskim wybrze¿em, Do któréj cz³owiek w dzieñ pochmurny zmierza; O do¶wiadczenie! jeste¶ ciep³ym pierzem Dla samolubów; ty¶ gwiazd± rycerza, Bawe³n± w uszach od ludzkiego jêku; Dla mnie, ¶ród ciemnéj nocy - ¶wiec± w rêku. Lecz pan Beniowski liczy³ lat dwadzie¶cia, O do¶wiadczenie jak o grosz z³amany Nie dba³ - wola³by mieæ wioskê i te¶cia, To jest ¶lubem byæ dozgonnym zwi±zany Z pann± Aniel±. - Téj sztuka niewie¶cia Sprawi³a, ¿e by³ srodze zakochany; Na gitarze gra³ i rym ¶piewa³ w³oski, I wszystko dobrze sz³o - dopóki wioski Nie straci³... wtenczas po w³osku: addio! Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów. Okropne s³owa! je¶li nie zabij±, To serce sch³oszcz± tysi±cami biczów. Panna Aniela, dziewczê z bia³± szyj±, By³a z rodziny dostatniéj A...wiczów... Kocha³a wiernie - wierno¶æ by³a w modzie Lecz ojciec - ten sta³ jak mur na przeszkodzie. Mimo to jednak Aniela, jak ró¿e, Co nad wysoki mur li¶ciem wybiegn± Patrzeæ na s³oñce - oczy mia³a du¿e, Czarne - jak ró¿e, co siê nad mur przegn± I mimo czujne ogrodowe stró¿e Zerwaniu ch³opi±t i dziewcz±t ulegn±, A potém gorzki los tych niewini±tek Wiêdn±æ na w³osach i sercach dziewcz±tek; Aniela - mimo ojcowskie czuwanie - Widywa³a siê ze swoim Zbigniewem. Kronika milczy, czy to widywanie Odbywa³o siê pod jaworu drzewem, W godzinê, kiedy s³ychaæ psów szczekanie, Kiedy s³owiki wywo³uj± ¶piewem Ksiê¿yc spod ziemi; lecz pozwól, asindziéj, ¯e siê nie mogli widywaæ gdzie indziéj... Zw³aszcza o innéj porze... Ojciec srogi, Do tego wielki orygina³, splennik; Diabe³ wie, jakiéj wiary: w rzymskie bogi Wierzy³ i wierzy³ w proroctwa i w sennik, Chrystusa tak¿e krwi± oblane nogi Ca³owa³; zwa³ siê cesarzów plemiennik... S³owem, by³a to dziwna meskolancja ¦wiêto¶ci, z³ota, folgi - jak monstrancja. To porównanie poj±³by¶ od razu, Gdyby¶ go widzia³ w z³ocistym szlafroku, Z ³bem ³ysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu Odstrzeliwa³o s³oñce; kiedy w mroku Adamaszkowych purpur sta³ jak z g³azu K³aniaj±cym siê ludziom na widoku I sta³ jak martwy, niczym siê nie wzruszy³, Lecz widaæ by³o, ¿e ¿y³ - bo siê puszy³. Zamek jego sta³ nad rzeczk± Ladaw±, Na skale, a pod ska³± staw by³ wielki. W tym stawie widaæ by³o twarz jaskraw± S³oñca i bia³e ³abêdzie Anielki; Grobelka z m³yñsk± u koñca zastaw±, Za grobl± ko¶ció³ Panny Zbawicielki Z trzema wie¿ami baniastymi w z³ocie I chat okienka niby oczy kocie. Wszystko to by³o dziwnie piêkne, cudne! Zw³aszcza ¿e szlachcic, wielki orygina³, Góry uczyni³ do przebycia trudne, Wê¿owe w ska³ach ¶cie¿ki powycina³ I miêdzy ró¿e, co ros³y odludne, Postawia³ golce rzymskie: ten pugina³ W rêku swym trzyma³ i twarz mia³ brodat± - Sk±d ³atwo by³o poznaæ, ¿e to Kato; Apollo w morzu zostawi³ koszulê I na Starosty górach sta³ bez listka; Daléj w egipskich katakombach... ule; Daléj pos±gi, którym koniec ¶wistka Wy³azi³ z gêby i przemawia³ czule Do pana zamku jak do Antychrystka... Albowiem wszystkie te pomys³y pañskie Nie katolickie by³y - lecz pogañskie. W ogrodzie sta³a jaka¶ larwa niema, Czarna, ogromna, rozros³a szeroko; By³ to krzesany d±b na Polifema. Jedno w koronie mia³ wybite oko, A tyle widzia³ nieba, co obiema, I nad sadzawk± co¶ duma³ g³êboko, Patrz±c tym jednym okiem w ciemn± wodê: Na deszcz mia³ czarny wzrok, jasny w pogodê. Naprzeciw by³a bardzo ciemna grota; Przed ni± siê nieraz siwy rybak sk³oni, Gdy go na stawie ogarnie ciemnota, A sieci pluszcz± ¶ród spokojnych toni; Albowiem w grocie Matka Boska z³ota, Z wieñcem ró¿anych lamp na jasnéj skroni, Jako Dyjana o poranku bia³a, Na staw z ró¿anéj têczy wyziera³a... S³owem, by³o to istne g³upstwa wzgórze, Zwierciad³o czyste cnego antenata, Na którym meszty ¶wieci³y papu¿e, Rzymska, purpur± bramowana szata, Przy ucztach czêsto na ³ysinie - ró¿e, A w rêku czara ze ¶mierci± Sokrata, Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem - ¯e kto pi³, zda³ siê mêdrcem - nie opilcem. Z tego wszystkiego pan Kazimierz ¶mia³ siê. Lecz zakochany w cudownéj Anieli, Wyjawiæ szczerze swoich my¶li ba³ siê; Polubi³ nawet te pos±gi w bieli, Te groty od lamp ró¿ane - i sta³ siê Nabo¿nym bardzo w ka¿déj skalnéj celi; W ka¿déj albowiem by³a jego droga I w ka¿déj po niéj zosta³a czê¶æ Boga - Woñ jaka¶, jaki¶ duch nieprzenikliwy, Co my¶li wtr±ca³ i duszê w marzenia. Ka¿dy z nas mia³ kraj m³odo¶ci szczê¶liwy, Kraj, co siê nigdy w my¶lach nie odmienia. Ja sam, com widzia³ Chrystusa oliwy, Góry z marmuru i góry z p³omienia, Wolê - i s±dzê najpiêkniéjsz± z krajów Jedn± maleñk± wie¶, pe³n± ruczajów, Pe³n± ³±k jasnych, gdzie kwitnie wilgotna Konwalia, pe³n± sosen, kalin, jode³; Gdzie ró¿a polna b³yszczy siê samotna, Gdzie brzozy jasnych s± kochank± ¼róde³ - - A za¶ przyczyna temu jest istotna, ¯e na tych bagnach, gdzie potrzeba szczude³, Jam wtenczas buja³ na m³odo¶ci piórach, Jasny i chmurny - jako ksiê¿yc w chmurach. O Melancholio! nimfo! sk±d ty rodem? Czy¶ ty chorob± jest epidemiczn±? Sk±d przysz³a¶ do nas? Co ci jest powodem, ¯e teraz nawet szlachtê okoliczn± Zara¿asz? - Nimfo! za twoim przewodem Ja sam wêdrówkê ju¿ odby³em ¶liczn±! I jestem dzisiaj - niech ciê porwie trzysta! -Nie Polak - ale istny bajronista... Trochê w tym wina jest mojéj m³odo¶ci, Trochê - tych grobów, co siê w Polszcze mno¿±, Trochê - téj ci±g³éj w ¿yciu samotno¶ci, Trochê - tych duchów ognistych, co trwo¿±, Palcami grobów pokazuj±c ko¶ci, Które siê na dzieñ s±dny znów u³o¿± I bêd± chodziæ skrzypi±c, p³acz±c, jêcz±c, A¿ wreszcie Pana Boga skrusz± - drêcz±c. Prze¶liczna strofa! móg³bym zacz±æ od niéj Nowy poemat, jak S±d ostateczny; I przy eumenid pokazaæ pochodni, Jak jest grzech ka¿dy dziwnie niebezpieczny; Jak w jasnym niebie daleko jest ch³odniéj Ni¿ w piekle, kêdy p³onie ogieñ wieczny; Lecz wolê dzie³o to rzuciæ na pó¼niéj, Bo do porz±dku mnie wo³aj± wo¼ni... Ci wo¼ni s± to krytycy. - Kolego, By³¿e¶ w Arkadii téj, gdzie jezuici S± barankami?... Pas± siê - i strzeg± Psów; i tym ¿yj±, co z±b ich uchwyci Na piêcie wieszcza. Kraina niczego! Pe³na wê¿owych ¶lin, pajêczych nici I krwi zepsutéj - niebieska kraina, Co za pieni±dze bab - truæ nas zaczyna. O Polsko! je¶li ty masz zostaæ m³od± I tak± jak ta byæ, co dzisiaj ¿yje, I byæ ochrzczona t± przeklêt± wod±, Któréj pies nie chce, w±¿ nawet nie pije; Je¶li masz z twoj± rycersk± urod± I¶æ miêdzy ludy jak w±¿, co siê wije; Je¶li masz zrównaæ siê z podstêpnym W³ochem: Zostañ, czym jeste¶ - ludzi wielkich prochem! Ale to pró¿na dla ciebie przestroga! Ciebie anieli niebiescy ostrzeg± O ka¿déj czarze - czy to w niéj przez wroga, Czyli przez wê¿a i paj±ka swego Wlane s± jady. - Jeste¶ córk± Boga I siostr± jeste¶ Ukrzy¿owanego. Ciebie siê ¿adna trucizna nie imie; Krzy¿ twym papie¿em jest - twa zguba w Rzymie! Tam s± legiony zjadliwe robactwa: Czy bêdziesz czekaæ, a¿ twój ³añcuch zjedz±? Czy ty rozwiniesz twoje m¶ciwe bractwa, Czekaj±c na tych, co pod tronem siedz± I krwi± handluj±, i dusz± biedactwa, I sami tylko o swym k³amstwie wiedz±, I swym bezkrewnym wyszydzaj± palcem Cz³eka, co nie jest trupem - lub padalcem. Lecz pokój z nimi!... Nie, ten brud ruchomy Nie zna pokoju - wiêc ¿yczenie pró¿ne! Niechaj wiêc w³a¿± w zakrwawione domy, Niech plwaj± na miecz - stworzenia ostró¿ne, Aby zardzewia³, nim bêdzie ³akomy Ich zgiêtych karków, niech maj± us³u¿ne, W jadzie maczane pióra - dusze w bagnie, Niech ¿yj±: takiéj krwi - nikt nie zapragnie. Czo³em bij±cy w marmur Chrystusowy, Kiedym siê skarzy³ na kl±twy i zdrady, Tom siê i o ten kielich krwi octowy Upomnia³ - i Grób zapar³ siê: ¿e gady Z niego nie wysz³y - lecz z urwanéj g³owy Ten polip odrós³ i lud wyssa³ blady. Wygnaæ go by³a kiedy¶ wielka praca... Ma nas za trupa ten szakal - i wraca. Precz z nim, lub je¶li przyczo³gnie siê ¿mija, Pod Boga skrzyd³o kryjmy siê i gromy. - Lecz widzê, ¿e miê ten liryzm zabija, ¯e na Parnasu szczyt prowadzi stromy, Kiedy czytelnik tê górê omija I woli prosty romans, polskie domy, Pij±ce gard³a, w±sy, psy, kontusze; A nade wszystko szczere, polskie dusze. Wszystko mieæ bêdzie, wszystko mu przyrzekam, Tylko o trochê cierpliwo¶ci proszê. Ja sam na muzê i natchnienie czekam I czo³o moje pomarszczone noszê, I poematu ekspozycj± zwlekam, I weny ducha lekkiego nie p³oszê, Który na mózgu jak motyl na ró¿y Usi±dzie - a¿ siê kwiat listkami zmru¿y, A potém nagle odemknie swe ³ono ¦wie¿e i jasne - i na okolice Rozeszle wonie, co wszystko poch³on±. - Ja siê zdolno¶ci± natchnieñ bardzo szczycê I tu poka¿ê, ¿e nie jest zmy¶lon±, Lecz z moich rymów czyni b³yskawice, A mym przekleñstwom daje si³ê grotów. Czekajcie! - ju¿ pie¶ñ zacznê - ju¿em gotów. By³ wieczór. - Z kwiatów wychodzi³y wonie Melancholiczne, ciemnia³ las dêbowy. Beniowski kaza³ osiod³aæ dwa konie: Jeden dla siebie, na drugim domowy Mia³ jechaæ s³uga. Beniowski na skronie - Chcia³bym powiedzieæ: w³o¿y³ he³m stalowy - Lecz nie poemat pisz±c, tylko gadkê, Powiem, ¿e tylko wdzia³ - konfederatkê. Zapi±³ na piersiach szpencer z barankami, Zawiesi³ burkê z tygrysimi ³apy, Wsiad³ na koñ, spojrza³ na ganek ze ³zami, Pog³aska³ konia - koñ otworzy³ chrapy I w ciemn± domu sieñ zaparska³ skrami Na po¿egnanie. Klas³y dwa harapy - Pana i s³ugi... I pan ze swym s³ug± Wyszli z rodzinnych progów - i na d³ugo. O! gdyby wtenczas jaka nimfa smêtna, Wiadoma ludzkiéj przysz³o¶ci, krzyknê³a: "Ju¿ ty nie wrócisz! i stopy twéj piêtna S± tu ostatnie! - lecz je¶li twe dzie³a Zapisze s³awa wszystkiego pamiêtna: Ten dom, z którego ciê nêdza wypchnê³a, Bêdzie ¶wi±tyni±, a te ciche ¶wierki Pójd± na krzy¿e i na tabakierki, "A twe koszule por¿n± na szkaplerze, A twe papiery - choæby to by³ tylko Od ekonoma list albo przymierze Wiecznéj mi³o¶ci z Handzi± lub Marylk± - Sawantka ³zami rzewnymi wypierze I w sztambuch wklei albo przypnie szpilk±; ¯e twa peruka - je¶li masz perukê - Frenologistów podeprze naukê; "¯e twój but prawy powiesz± w Sybilli, A o znikniony lewy bêd± skargi". - Nie mówiê wiêcéj, bo mój rym ju¿ kwili I ³zami siê ju¿ zalewaj± wargi! Lecz gdyby jaka nimfa w owéj chwili, Kiedy nasz rycerz na ¶wiata zatargi Puszcza³ siê, takie proroctwo wyrzek³a, Uczu³by w sercu co¶ - co¶ na kszta³t piek³a... O! dzika ¿±dzo po¶miertnego ¿alu! Jakim ty jeste¶ smutnym g³upstwem ludzi! Zw³aszcza ¿e wiedziesz prosto do szpitalu Rozmarzonego. A nim siê obudzi, Ju¿ w jego oczach, jak w mglistym opalu, B³yskaj± ¶wiat³a, szpitalnicy chudzi, Mniszek pacierze, trumien robotnicy, Mg³a - za t± chmur± Pan Bóg na kszta³t ¶wiécy. Ale to wszystko jedno. - Nasz bohater Dom swój opuszcza³ ze swym starym s³ug±, Jak opuszcza³a swój dom panna Plater... A kiedy¶, dawniéj, Czarnecki z kolczug±... Ach, tak jak pó¼niéj nasz sejmowy krater, Który wybuchn±³ wielk±, jasn± fug± Z Warszawy - Wis³ê przewêdrowa³ promem... I mówi, ¿e jak ¶limak wyszed³ z domem... Ach, tak jak sztaby, klub i wszyscy ¶wiêci, Co dzisiaj w ka¿dém s± kalendarzyku Emigracyjnym, niby z krzy¿a zdjêci; Jak ja nareszcie, co w tym s³oneczniku Muszê siê krêciæ, bo siê ze mn± krêci Za ka¿dém s³oñcem - s³oñc mamy bez liku! I trzeba dobrze nam t± my¶l± przesi±c, ¯e dla niezgody s³oñc - królem jest miesi±c. Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy Walka, jak w dawnéj Skandynawów wierze Wojna niebieskich krwawych luminarzy. Teraz niech nowi wyst±pi± rycerze, U³ani, dawnych synowie husarzy, Którym krew ruska chor±giewki pierze. Pan Ka¼mierz jecha³ takim byæ u³anem - K³ania³o mu siê zbo¿e ca³ym ³anem, K³osek mu ka¿dy dziêkowa³ ugiêty, B³awatek ka¿dy mu siê przypatrywa³ Ani siê skarzy³, choæ kopytem ¶ciêty. Beniowski jecha³ cicho - s³uga ¶piéwa³ Jedn± z tych pie¶ni, w których jêk zamkniêty; A g³os po ³anach z³ocistych przep³ywa³ I wpada³ w ciemny las, na dêbów s³uchy, Te dr¿a³y bij±c skrzyd³ami jak duchy. Ciemnia³o. - Rycerz wyjecha³ nad jary, Sk±d rzuci³ okiem na dom swéj kochanki. Ska³a ta jako wielki ob³ok szary Sta³a nad stawem; nad ni± by³y wianki Drzew ogrodowych i dom wielki, stary, Z p³omienistymi okny i kru¿ganki. Ca³± téj górze postaæ ekscentryczn± Odjê³a z³ota noc sw± szat± ¶liczn±. Nie widaæ by³o pos±gu Junony, Dalekim oczom znikn±³ gdzie¶ Apollo; Ale d±b widaæ by³o zamy¶lony, Co sta³ nad zamkiem, ¿eniony z topol±; Lecz z zamku ksiê¿yc wybucha³ czerwony Jak smutny aktor, co z Hamleta rol± Wyjdzie na scenê. Ksiê¿yc wst±pi³ krwawy I oczerwieniaæ zacz±³ staw Ladawy. Pan Ka¼mierz by³ z tych, co stawi± na tuza Ca³y maj±tek; przegra³ go i plun±³ - Lecz patrz±c na ten dom, gdzie wzi±³ harbuza I z nadziei swych na wiek wieków run±³, Westchn±³! - i wznios³a mu siê w piersiach ¶luza, £zami siê zala³ i z siod³a siê sun±³ Jak cz³owiek, który dosta³ nagle md³o¶ci. - Przyskoczy³ stary Grze¶: "Co jegomo¶ci? "¦wiêta Maryjo, ratuj! dziecko kona!" Na to Beniowski rzek³: "Poprawiam strzemiê". Odepchn±³ s³ugê, co go bra³ w ramiona, W konfederatkê siê chlasn±³ i w ciemiê, Spojrza³ na ksiê¿yc, co zeñ jak z Memnona Wydoby³ jêki, i ca³e trosk brzemiê Takim westchnieniem wielkim w ksiê¿yc cisn±³, ¯e ksiê¿yc ¶æmi³ siê - zmarszczy³ - i znów b³ysn±³. Westchn±wszy jecha³ daléj brzegiem jaru, A za nim s³uga w ceglastym kontuszu. Smutnemu wiatr siê zdaje pe³en gwaru, Lito¶æ anio³ów brzêczy ko³o uszu, Smutny jest gotów do bójki i swaru, Gor±czkowego pe³en animuszu. Takim Beniowski by³ i jego lozak - Szczê¶ciem, ¿e ¿aden siê nie zjawi³ Kozak, Bo w takiéj chwili kochanek rozpaczny Gorszy ni¿ lwica Wirgilla hirkañska. Jecha³ wiêc smutny rycerz; za nim baczny Na wszystko jecha³ Grze¶ - a wódka gdañska W skórzanéj flaszy d¼wiêk dawa³a smaczny I be³kota³a ta nimfa szatañska W³a¶nie jak go³±b, co z mi³o¶ci grucha, Lub poetyczna na Litwie ropucha. S³ysz±c, jak s³odko zaprasza³a flasza, Spróbowa³ jéj Grze¶ raz, dwa i trzy razy; I w oczach mu siê wnet zrobi³a kasza Z gwiazd, a sam ksiê¿yc by³ szperk±, a g³azy Lud¼mi. Wiêc jako ¿ona Eneasza - Zosta³ siê w Troi, z konia spad³ na ¶lazy, I tak bohater zby³ swojego s³ugi - Ale za koniem jego szed³ koñ drugi... I by³o coraz ciemniéj... wtem - o cuda! - Koñ Grzesia zacz±³ prze¶cigaæ panicza: Na nim siedzia³a jaka¶ wied¼ma ruda, Ga³±¼ pokrzywy mia³a zamiast bicza - Tu widzê, ¿e mi siê poemat uda, ¯e mi ju¿ muza swoich ³ask u¿ycza; Wiêc daléj! wieszczów galopem wyprzed¼my, Jest ex machina deus - w kszta³cie wied¼my. - Wiêc, jak powiadam, zrówna³y siê konie. Beniowski nagle ockn±³ siê i wzdrygn±³ Widz±c, ¿e siedzia³ czart w srebrnéj koronie Na koniu, co go jak wicher prze¶cign±³... I wzi±³ z Ka¼mierza r±k w ko¶ciane d³onie Lejce, i stepem zamroczonym ¶mign±³ Ci±gn±c za sob± mojéj pie¶ni syna. ¯e Polak daje siê wie¶æ - nie nowina! Widzia³em... Ale stój, muzo! bieg krzywy Tu nie przystoi wcale. - Miesi±c ¶wieci, Na koniu wied¼ma ga³êzi± pokrzywy Smaga po zadzie konia i tak leci W srebrnéj koronie jak anio³ straszliwy, O którym roj± na pó³ senne dzieci, ¯e ma koñ ze mg³y, z wê¿ów srebrnych bicze, Skrzyd³a ogniste i niañki oblicze... I coraz prêdzéj, jakby anio³ zgonu Pêdzi³ za naszym rycerzem i bab±. D¼wiêk g³uchy kopyt jak jêczenie dzwonu, Jako têtnienia echo jêcza³ s³abo, A rêka wied¼my jak li¶æ wielki klonu, Gdy sczerwieniéje, lub jak mówi Strabo, £apa ibisa, czerwona, bez pierza: Za lejc trzyma³a swój - i lejc rycerza. W zawrocie g³owy rycerz wlepi³ oczy W tê rêkê z trzema czerwonymi ¿y³y. A wiêc rozmy¶la³, czy z konia zeskoczy - Ale mu jego koñ by³ bardzo mi³y - Czy ¶wi¶nie szabl±, a¿ siê ³eb potoczy I spadnie z karku wied¼my do mogi³y - Ale i ta my¶l druga, i ta chêtka Zdawa³a mu siê niez³a - lecz za prêdka. A tu bym wiedzieæ chcia³ twe m±dre zdanie, Mój czytelniku, i twój s±d o rzeczy: Gdyby ciê takie spotka³o porwanie I nie spodziewa³ siê znik±d odsieczy, I widzia³ tak± rêkê, mo¶ci panie! Czerwon±? - do miliona krwawych mieczy! Tak± ohydn± rêkê? pe³n± ko¶ci, Co pozbawi³a ciê ludzkiéj godno¶ci! Zw³aszcza je¿eli jeste¶ demokrat± I o sw± godno¶æ indywidualn± Dbasz wielce - co by¶ wiêc powiedzia³ na to? Gdyby¶ przez babê tak such±! fataln±! I - nie wiem pewnie - lecz mo¿e w±sat± Sê-symonistkê i nie idealn±, Ale ko¶cian±, by³ pozbawion woli I tchu i czyni³ to, co godno¶æ boli? Nie wiesz? - Wiêc sobie zamawiam tw± ³askê Nadal, na rzeczy wa¿niejszych s±dzenie. - Beniowski wiêc wpad³ w szatañsk± zatrzaskê, Widzê w tym jego gwiazdê - przeznaczenie! I lecia³ jak wiatr, patrz±c w blad± maskê, Któr± s³oneczne wk³adaj± promienie Na twarz ksiê¿yca; a w tym prêdkim biegu ¦wiat mu siê ca³y zdawa³ k³êbem ¶niegu. Nagle - zwolni³a kroku przewodniczka, Roze¶mia³a siê, zeskoczy³a z siod³a. Beniowski siedzia³ na koniu jak ¶wiéczka, Patrz±c, gdzie go ta wêdrówka zawiod³a. Ujrza³, ¿e chwastem zaros³a uliczka, Miêdzy ska³ami - co mog± za god³a S³u¿yæ dwóm sercom rozdartym na wieki - Wiod³a go prosto - prosto - do pasieki. Pasiekê tê zna³ dobrze i te ska³y, I tê ¶cie¿eczkê, pe³n± rudéj glinki. Tutaj pasterskie roi³ idea³y - Z których czytelnik mo¿e robiæ drwinki. - Starosta córce da³ ten gaik ma³y I od niéj nazwa³ miejsce - Anielinki. A za¶ ta wied¼ma, na pozór straszliwa, By³a to niañka panny, stara Diwa. Pozna³ j± rycerz i za tê czerwon±, Za tê ibisa rêkê wnet u¶cisn±³. "Wiêc ty Iryd± jeste¶, a Junon± Jest twoja pani? Teraz ob³ok prysn±³! Ach, widzê, jak± mia³em my¶l szalon±! I co bym zrobi³, gdybym szabl± ¶wisn±³ I odci±³ ci tê rêkê, Diwo stara. Drugi raz nie graj w diab³a i w Tatara". Tak mówi±c, za sw± Diw± szed³ z po¶piechem I ze ska³ wyszli na ³±kê zielon±, Na któr± ksiê¿yc spogl±da³ z u¶miechem Widz±c tysi±cznych ró¿ otwarte ³ono. Chata, nakryta prostéj s³omy wiechem, ¦cieniona lipy ogromnéj koron±, Sta³a na ³±ce, w najciemniéjszéj g³êbi, Z girland± ¶pi±cych woko³o go³êbi. Z dr¿eniem za Diw± szed³ Beniowski m³ody Prowadz±c konia, co siê wyrwa³ z d³oni I poszed³ z wolna, parskaj±c, do wody - Ta wygl±da³a spod bia³ych jab³oni Szarf± ksiê¿yca, b³êkitem pogody - Za nim koñ drugi poszed³ r¿±c - a oni, To jest nie konie, lecz nasz rycerz z Diw±, Weszli w lepiankê pochy³± i krzyw±. Staruszek, Diwy m±¿, po¶wieci³ w sieni I drzwi otworzy³ od panny pokoju. Na progu sta³a jakby smêtna ksieni Panna Aniela, ca³a w bia³ym stroju; Z dyjamentowych za¶ miesi±c pier¶cieni, Podobny do gwiazd migaj±cych roju, B³yska³ na kruczych w³osach rozwiniêtych, W³a¶nie jakoby z³ote ¶wiat³o ¶wiêtych. Beniowski my¶la³, ¿e anio³, i wita³ Jak bóstwo: d³ugim, przeci±g³ym westchnieniem, Potém siê zmiêsza³ i o zdrowie spyta³ - Co dzi¶ by³oby wielkim uchybieniem! Nie¶wiatowo¶ci±! znakiem, ¿e nie czyta³ Pani Sand, ¿e siê byronicznym cieniem Nie okry³, ¿e jest niezgrabny w rozmowie, ¯e nie wie, jak to mówiæ romansowie. Ja sam siê dziwiê, ¿e za bohatéra Wzi±³em takiego prostego szlachcica! Oto pierwszy raz swe usta otwiéra Przed sw± kochank±, która w nów ksiê¿yca Swe w³osy czarnob³êkitne ubiéra Jakby sawantka albo czarownica, I s³yszy - ¿e nie jak wieszcz lub astronom Kochanek wita j± - lecz jak ekonom. Na niezgrabnego ju¿ masz patent - a ja, Rycerzu, wyprê siê twoich grubijañstw - I ca³a moich poematów zgraja Lêka siê dalszych twoich swarów, pijañstw; Anhelli ciê ma bia³y za lokaja I Balladyna skora do zabijañstw Wola³aby siê w trupów ukryæ gêstwie, Ni¿ przyznaæ, ¿e jest z tob± w pokrewieñstwie. Co jest niejak± prawd±, bo te mary Jedne siê rodz± z serca, drugie z g³owy, A trzecie tylko z dziwnéj, twardéj wiary W przysz³o¶æ, a czwarte ob³ok piorunowy, A pi±te mi koñ w stepach przyniós³ kary. - Lecz ten poemat bêdzie narodowy, Poetów wszystkich mi uczyni braæmi, Wszystkich - oprócz tych tylko - których zaæmi. Lecz do powie¶ci. - Wiêc na progu sta³a Panna Aniela, prosta, dumna, czysta, Dla zalotników zwyczajnych jak ska³a, Z czego kochanek wybrany korzysta. Albowiem nigdy nie kokietowa³a Dlatego tylko, aby mieæ ze trzysta Kornych kochanków pod wachlarza trzonkiem, Z których by ¿aden nie chcia³ byæ ma³¿onkiem. Lecz u Polaków tak: ci±gn± jak s³omki Za oczkiem jakiéj Marysi lub Wandy, Która im ró¿ne rozdaje przydomki, A wiosn± listkiem cyprysu, lewandy Z nimi w zielone gra lub wi±¿e s³omki, Lub wêdkê rzuca w te rybek girlandy, Które za ka¿dém wody pluskiem p³yn±, Skosztuj± - haczek obacz± - i min±. Lecz u Polaków tak: widzia³em ca³e Przy jednéj pannie gimnazja, licea; Ta mia³a czêsto r±czêta niebia³e, A z³o¶æ tak wielk± w sercu jak Medea, A za¶ korzy¶ci z tych mi³o¶ci ma³e I ma³e bardzo na pó¼niéj trofea. Rozda³y wiele w³osów, ³ez, podwi±zek: ¯adna nie wesz³a st±d w ma³¿eñski zwi±zek. A st±d przestroga, ¿e takie zbiorowe Mi³o¶cie nic s± w mi³o¶ci niewarte; ¯e lepiéj serce zawróciæ ni¿ g³owê, Serca w mi³o¶ci bowiem s± uparte, Choæ g³owy stokroæ bardziéj romansowe I stokroæ bardziéj ogni¶cie za¿arte, I czêsto widz±c, ¿e na ¶wiecie ¼le tym, Z rozpaczy koñcz± tak jak Werter w Götym. Wiêc z drugiéj strony w tym jest kompensacja Dla tych, co dzisiaj s± starymi panny, Gdy na rozstajnéj drodze jaka stacja I kamieñ, i trup w bia³± czaszkê ranny ¦wiadcz± - ¿e ka¿da z nich, jako akacja Okryta s³odkim kwiatem w czas poranny, Brzêcza³a wko³o pszczó³ zalotnych wieñcem I ma kochanka w piekle - potêpieñcem. Takim sposobem wnet jest heroin± I poeci j± rymami zaszczyc±: Ju¿ jéj nie nazwie nikt w pie¶ni dziewczyn±, Lecz musi nazwaæ posêpnie dziewic±, A kochanek jéj, jak Fingal lub Ryno, W chmurach sk³êbionych igra z b³yskawic± I ¶piewa wichrom piekielny tryjolet, Maj±c ³zy w oczach - a w rêku pistolet. Ale to nie by³ los panny Anieli. Chocia¿ tak piêkna jak ¿adna ¶miertelna, Zbli¿yæ siê ludzie i kochaæ nie ¶mieli. Zosta³a dumna i nieskazitelna, Chodzi³a jako ³abêd¼ lub anieli, Ko³ysz±c siê na giêtkiéj stopie - strzelna Nie by³a swymi zrennicami - zgo³a! - Lecz oczy czarne jéj - pali³y czo³a. W³osy jéj d³ugie, krucze, w róg zwiniête, Ciê¿y³y g³owie sw± jedwabn± wag±. Ta sama g³owa mia³a kszta³ty ¶wiête I u¶wiêcone snycersk± powag±, Smuk³e, ku plecom w okr±g³o¶æ ¶ci±gniête - Ktokolwiek widzia³ marmurow± nag± Florenck± Wenus, nie we¼mie za fraszki Tego, co mówiê tu o formie czaszki - Jak owe jaje, w którym kiedy¶ Leda Powi³a syna bogu-³abêdziowi; Jak? - dzisiaj siê to wyt³umaczyæ nie da Przez ¿aden nowszy cud katolikowi; A gdym t³umaczy³, to panna Prakseda ¦wiêta - anio³ek jezuicki, wdowi - Jak na kazaniu siedzia³a sanskryckim, A potém da³a mi w sam ³eb - Witwickim. Wiêc dziêkowa³em Bogu, ¿e spod prasy Nie wysz³o jeszcze sze¶æ psalmów Bojana, Bobym te wszystkie katolickie kwasy Mia³ na ³bie, wszystkie sze¶æ - bo ta kochana Panna Prakseda, gdy chodzi w zapasy I chce traktowaæ kogo jak szatana, Co ma pod rêk± katolickich wieszczy, Rzuca na g³owê i bije, i wrzeszczy. Podziêkowawszy wiêc Bogu, ¿e tylko Dosta³em Z³otym O³tarzykiem, który Ka¿d± klamerk± miê uk³u³ jak szpilk±; Na nied¼wiadkowe siê bowiem pazury Zamyka - (Czym¿e jest ból? Jedn± chwilk±! - Jak mówi± w Dziadach Mickiewicza chóry) - Podziêkowawszy za chwilki chwilowo¶æ, Wpadam w opisy znów i w romansowo¶æ. Aniela mia³a cudown± postawê, W noszeniu g³owy cudn± lekko¶æ - w³osy A l'antique - barwy troszeczka bladawe, Oczy skier pe³ne, teraz pe³ne rosy, Smutne i twarzy kochanka ciekawe, I pytaj±ce siê o w³asne losy. Jéj rêka piêkna, maleñka i bia³a Za szorstk±, siln± bior±c rêkê - dr¿a³a. "Ty wyje¿d¿a³e¶! ty¶ mi nie powiedzia³! Ale me serce jest mi³o¶nym szpiegiem. Nie mów mi, ¿e jest miêdzy nami przedzia³ Fortuny. - Jestem nad przepa¶ci brzegiem. Usi±d¼ - opowiem - wszystko bêdziesz wiedzia³! Nie strasz siê tylko trudno¶ci szeregiem, Nie strasz siê! jeste¶ ludziom w poniewierce... Lecz ja ciê kocham jedna - ja mam serce. "Straci³e¶ ca³y maj±tek? - i có¿ mi Maj±tek? ludzi s±d? - ja kocham ciebie! Ja twego serca chcê - a nie twych dusz mi Potrzeba - pójdê o ¿ebranym chlebie. Nie odpowiadaj mi na to, nie krusz mi Serca - mój los ju¿ zapisany w niebie! Ja kocham ciebie! w twoim sercu ¿yjê, Kto nas rozdzieliæ chce - ten miê zabije! "Dzisiaj przyjecha³ Dzieduszycki z drogi, Znów siê o¶wiadczy³ i o moj± rêkê Prosi³. - Mój ojciec sta³ siê dla mnie srogi I guwernantka jak na moj± mêkê Za ojcem trzyma. I ludzie, i bogi Przeciwko nam s± - i wuja Sosenkê Przekabacili ju¿ na swoj± stronê. P³aka³am - patrzaj - oczy mam czerwone. "A tu, jak na z³o¶æ! dla Dzieduszyckiego By³ bal. - Czy widzisz, jak jestem ubrana? Musia³am ubraæ siê dla ojca mego W ten ksiê¿yc - lecz ja dla mojego pana, Dla ciebie tylko! dla ciebie samego Ubra³am siê tak w kwiaty - po kolana. Prawda, ¿e dobrze mi tak bez zawoja? - Ja nie ubra³am siê dla nich - ja twoja! "Lecz ty wyje¿d¿a³? gdzie? O! ty niewierny! Gdyby nie Diwa, by³by¶ ju¿ daleko. Gdzie¿e¶ ty jecha³? - gdy miê ból nie¼mierny Drêczy - kiedy miê przed o³tarze wlek±, Gdy nie zostanie nic, jak siê w cysterny Rzuciæ lub twoj± siê zakryæ opiek±: Ty¶ miê opuszcza³ w chwilê tak okrutn±! Ja przebaczy³am ju¿ - ale mi smutno. "Czy ty nie ufasz, ¿e ja zdo³am jedna Oprzeæ siê, zostaæ twoj±? - ja niep³ocha! Ty nie wiesz, co to jest kobieta biedna, Kiedy j± drêcz±, kiedy mocno kocha - Zgubi siê, potem u wszystkich wyjedna £zy nad swym sercem zgubionym i trocha Kwiatów i wiêcéj te¿ ¿adnéj nie trzeba... Có¿ to? - Nie mówisz nic do mnie? O nieba! "My¶la³am, ¿e ty mi dodasz nadziei" - Tu wypu¶ci³a z r±k rêkê kochanka - "My¶la³am, ¿e ty w téj smutnéj kolei" - Tu blisko, szczê¶ciem, sta³a z wod± szklanka, Wziê³a j±... dr¿±ce w szk³o usteczka klei, Z±bki o kryszta³ dzwoni± jak kraszanka, Kiedy siê z drug± spotka w dziecka d³oni. Rzek³by¶, ¿e per³a o dyjament dzwoni: "My¶la³am..." - G³os jéj o jedn± oktawê Zni¿y³ siê i pêk³ jak pêkniêcie struny. - Bole¶æ z³ama³a jéj giêtk± postawê, My¶la³by¶, ¿e siê chyli³a do truny, Tak nawet ma³e usteczka jaskrawe Zblad³y uczuwszy gorzkich ³ez pio³uny. Pad³a na krzes³o i przez ³zawe deszcze B³ysn±³ ostatni jêk: "Kochasz miê jeszcze?" Beniowski ju¿ by³ na kolanach; w d³onie Wzi±³ dr¿±c± r±czkê Anieli... Tu proszê W³o¿yæ mi wieniec Petrarki na skronie, Bo na tym pie¶ñ zakoñczê i og³oszê Po dawnych wieszczów umar³ych koronie Czas bezkrólewia; pobuntujê kosze, Krytyków kupiê z Grabowskim prymasem, Reszta owczarzy moja. - A tymczasem Jako pretendent na w³asne poparcie Utworzê ca³e wojsko w drugiéj pie¶ni. Epiczny zamiar wyjawiê otwarcie: Wyjdê z dzisiéjszéj estetycznéj cie¶ni I skrzyde³ mojéj muzy rozpostarcie Têczowym blaskiem was o¶lepi wcze¶niéj, Ni¿ mia³em zamiar. Suszê tylko g³owê, Jak w rzecz wprowadziæ rzeczy nadzmys³owe. Nie podoba³o siê ju¿ w Balladynie, ¯e mój maleñki Skierka w bañce z myd³a Cicho po rzece kryszta³owéj p³ynie, ¯e bañka siê od gazowego skrzyd³a Babki-konika rozbija i ginie, ¯e w grobie le¿±c Alina nie zbrzyd³a, Lecz piêkna z dzbankiem na g³owie martwica Jest jak duch z woni malin i z ksiê¿yca. Nie podoba³o siê, ¿e Grabiec spity Jest wierzb±, ¿e siê Balladyna krwawi, ¯e w ca³éj sztuce tylko nie zabity Sufler i M³oda Polska, co siê bawi Jak ka¿dy g³upiec, plwaj±c na sufity Lub w studniê... która po sobie zostawi Tyle co bañka mydlana rozwalin, A pewnie nie woñ mirry - ani malin... O Bo¿e! gdyby przez metampsykozê W Kozaka cia³o wle¼æ albo w Mazura I ujrzeæ, jak± pope³ni³em zgrozê Pisz±c - na przyk³ad - Anhellego. Chmura Gwiazd, bia³ych duchów, które lgn± na ³ozê Jak szpaki Danta: rzecz taka ponura, A taka mleczna i niewarta wzmianki - Jak kwiat pos³any dla pierwszéj kochanki. Pewnie bym takich nie napisa³ bredni, Gdybym by³ zwiedzi³ Sybir sam, realnij, Gdyby mi brakn±³ gorzki chleb powszedni, Gdybym ¿y³ jak ci ludzie borealni: Trosk± i sol± z ³ez gor±cych - biedni! Tam nêdzni - dla nas posêpni, nadskalni, Podobni bogom rozkutym z ³añcuchów, W powietrzu szarym, mglistym, pe³nym duchów... Pewnie bym... - Lecz ta spowied¼ jest za d³uga, Dygresje - nudz±; wiêc, mój czytelniku, Spróbuj, czy ci siê pie¶ñ podoba druga, Gdzie wiêcéj nieco bêdzie gwaru, krzyku, Ko¶ció³ i wielka s³oneczna framuga, I na têczowym Duch ¦wiêty promyku; Tak¿e cokolwiek szlachty. - Powie¶æ taka Jak dawny, d³ugi, lity pas Polaka. BENIOWSKIPIE¦Ñ DRUGA PIE¦Ñ DRUGA O! nie lêkajcie siê mojéj goryczy! Dalibóg! nie wiem sam, sk±d mi siê wziê³a; D³ugo po ¶wiecie, pielgrzym tajemniczy, Chodzi³em farby zbieraj±c do dzie³a, A teraz moja muza strof nie liczy, Lecz z³e i dobre gwiazdy siaæ zaczê³a; Komu za ko³nierz spadnie przez przypadek Syrius rzucony przez ni± lub Nied¼wiadek, Spali siê - lecz ja nie winien. Per Bacco! Ró¿nymi drogi mój poemat wiodê; Jak Chochlik czêsto czêstujê tabak±, A gdy kichaj±, ja zaczynam odê, Na przyk³ad drug± piêkn± Odê tak± Jak do m³odo¶ci. Mo¿e serca m³ode Pokochaj± mnie za to, ¿em jest ¶mia³y Jak Roland, który wpó³ rozcina³ ska³y. I teraz chcia³bym rozci±æ - co? - dom jeden, Podolski jeden dom rozci±æ na dwoje; I pokazaæ wam, jaki szczery eden! Jak nieraz pe³ne anio³ów pokoje! Jak z³oty, piêkny domów jest syredeñ! - Ukraiñskie to s³óweczko, nie moje. Wywo³a³ je tu rym przez d¼wiêki bli¼nie, Nie mi³o¶æ, któr± mam ku Kozaczy¼nie. Chcia³bym wiêc rozci±æ jeden z dawnych dworów, Które na górach stoj± nad stawami. Stawy - to tarcze z têczowych kolorów, Gdzie siê ³abêdzie bia³e za gwiazdami Goni±, podobne do srebrnych upiorów, A na nie ksiê¿yc jasnymi oczami Patrzy, na niebie jeden - przez topole, A drugi taki z³oty ksiê¿yc - w dole. Atoli wnêtrze tych domów dopiéro Poetyczne jest - zw³aszcza je¶li mi³o¶æ O¶wieci, wonn± je nape³ni mirr± I ¶cian drewnianych sprostuje pochy³o¶æ; Podolanek s± usta srebrn± lir±, Serca... - Ta strofa ma pewn± zawi³o¶æ, Któréj nie lubiê, lecz j± skoñczyæ muszê - Serca s± takie jak anio³ów dusze. Sam zna³em jedn± - lecz nie wspomnê o niéj, Bo siê nadzwyczaj mój rym rozserdeczni. Od serca mi jéj wia³o tyle woni I tyle ¶wiat³a, ¿e mi dzi¶ s³oneczniéj - Chocia¿ mi zegar teraz pó³noc dzwoni - Ni¿ gdybym w Boga siê patrza³ najwieczniéj. Niech was blu¼nierstwa nie rozpêdza trwoga; Ona umar³a ju¿. - Jest czê¶ci± Boga, Dusz±, ¶wiat³o¶ci±, wol±, jedn± chwil± Wieczno¶ci, wiedz± wszystkiego. - O! dosyæ! Niech resztê grobu cyprysy ochyl±. Ró¿om najbielszym jéj ¿a³obê nosiæ. J± s³oñca drogi mlecznéj nie omyl±; Zdziwiona blaskiem, bêdzie siê podnosiæ Jako harmonii lekkiéj g³os, bez koñca Ze s³oñc na wielkie s³oñca i nad s³oñca. A gdy siê w drogi zatrzyma pó³owie, Jak go³±b puszczê za ni± skrzyd³a chy¿e - A tu mi rêce zawi±¿cie na g³owie I twarz± blad± po³ó¿cie na lirze, Jakbym w alpéjskim upad³szy parowie Spoczywa³. - Mia³em ja troski i krzy¿e; Wiêcéj, ni¿ ¶ni³o siê wam, filozofom. Lecz dajmy pokój tym my¶lom i strofom. Dosyæ o sercach strzaskanych, o ¶wiecie Tu, ziemskim, i tam, nads³onecznym; oba Smêtne s±. - ¦wiaty wam utworzê trzecie; Je¿eli siê mój poemat podoba, Znów drugi, wielki tom napiszê w lecie, A te zostan± pie¶ni jako proba Wcale nie wed³ug mego serca - ale Poniewa¿ moje s±, otwarcie chwalê. "G³upi! o sobie dobrze mów!" - wykrzyka Ryszard w okropnym bardzo monologu, Ujrzawszy siebie we ¶nie jak krwawnika Oczerwienionym, na piekielnym progu - Szkoda, ¿e w ksiêdzu Kiefaliñskim znika Szekspir; przyczyn± jest trudno¶æ po³ogu W stanie bez¿ennym - tak¿e to, ¿e z ksiêdza Nie mo¿e nagle byæ Makbeta jêdza. O ksiê¿ach dobrze mów! - Jest to przestroga Ju¿ nie Szekspira; na tym fundamencie Moralno¶æ ca³a stoi. - Lecz na Boga! Gdzie mój poemat? Moje przedsiêwziêcie Epiczne? Moja ariostyczna droga? Widzê, ¿e wszystko mi stoi na wstrêcie, Nawet pisania ³atwo¶æ rzuca plamê - Mówi±, ¿e w czterech dniach uk³adam dramê. O Bo¿e! ile¿ bym stworzy³ romansów, Gdybym chcia³ wszystkich d.....w byæ zabaw±, Wysp± dla grubych naszych Sanczo Pansów, Na któréj by siê uczyli ze s³aw± Sylabizowaæ. Lecz z proz± aliansów Nie chcê - do wiersza mam, jak s±dzê, prawo. Sam siê rym do mnie mi³o¶nie nagina, Oktawa pie¶ci, kocha miê sestyna. Kto¶ to powiedzia³, ¿e gdyby siê s³owa Mog³y staæ nagle indywiduami, Gdyby ojczyzn± by³ jêzyk i mowa, Pos±g by mój sta³, stworzony g³oskami, Z napisem: "Patri patriae". - Jest to nowa Krytyka. - Stój! - ten pos±g b³yska skrami, Spogl±da z góry na wszystkie jêzyki, L¶ni jak mozaika, ¶piewa jak s³owiki; Otocz go lasem cyprysów, modrzewi, On siê rozjêczy jak harfa Eola, W ró¿e siê same jak dryjada wdrzewi, G³osem wyleci za lasy na pola I roz³abêdzi wszystko, roze¶piewi... Jak smuk³a pe³na s³owików topola, Co kiedy w nocy zacznie pie¶ñ skrzydlat±, My¶lisz... ¿e w niebo ulatujesz z chat±, ¯e porwa³ ciê g³os, jasno¶æ ksiê¿ycowa, Serce rozkwit³e, rozlatane pieniem. O! gdyby mog³y siê na pos±g s³owa Z³o¿yæ i stan±æ pod cyprysów cieniem Jak marmur, który duszê w sobie chowa I z wolna z³otym wylewa strumieniem, A tak powoli léje i ³agodnie, ¯e po tysi±cach lat, jak s³oñce wschodnie Stoi w nim ca³a, ogromna... O! gdyby... Zachcenia moje s± jak Klefta ¿±dze, Który chcia³ w trumnie mieæ dla s³oñca szyby I dla jaskó³ek... Na co?... Znowu b³±dzê Jak Telimena, gdy wysz³a na grzyby, A zbiera mrówki (mrówkami s± ¿±dze - Na wiatr to mówiê tylko, lecz w nadziei, ¯em dostrzeg³ jako poznañczyk - idei). Czy w poemacie tym równie szczê¶liwa Krytyka równe porobi odkrycia? Nie wiem. - Czasami my¶l w eterze p³ywa, Przez piêkne bardzo przelatuj±c ¶nicia, Lecz pó¼niéj pismo, druk têcze obrywa Z kszta³tów. - A teraz odb³ysk mego ¿ycia Na ten poemat pada niezbyt piêknie. Patrzcie, jak serce weso³e - gdy pêknie! Szczê¶ciem, ¿e pie¶ni téj bohater m³ody, ¦wie¿y, mi³o¶ny i ma ciemne oko, Z³ote po³yskiem zielonawéj wody, Lecz niezbyt na ¶wiat patrz±ce g³êboko. Owszem, ma nadto serdecznéj pogody, Nadto mu prawie na ¶wiecie szeroko. Ach! nieraz szczerze westchniecie z lito¶ci, Widz±c, jaki w nim brak artystyczno¶ci! Poezja go otacza. - Czytelniku! Na jego miéjscu, o! ile¿ by¶ razy Uczu³, ¿e dusza twa na wykrzykniku Hipogryfuj±c, leci, tnie wyrazy, Klnie, ¿e woko³o zimnych serc bez liku! Same szkielety pod ni±, same p³azy! - Beniowski, jakby go Bóg o tym ostrzeg³, A priori to czu³ - lecz nie spostrzeg³. Co lepsza, nigdy nie mówi³, nie pisa³ - Biedaczek! brak³o mu formy gotowéj! Nigdy siê w my¶lów dzwon nie rozko³ysa³, Idei ¿adnéj w nim nie by³o nowéj; Najnowsze z ustek ró¿anych wysysa³; I teraz, patrzcie! w pasiece lipowéj Klêczy pokornie przy kochanki nodze - Oboje na zbyt niebezpiecznéj drodze. Lecz m³odo¶æ - o! ta, pomimo dewotek, Ta jest najlepsz± obron± dziewicom; To jest kochanków m³odo¶æ. - Mimo plotek Szesnastoletnim siê przybli¿yæ licom Pozwólcie - zw³aszcza gdy ch³opiec-podlotek Zazdro¶ci skrzyde³ dwu synogarlicom Dlatego tylko, ¿e siê mog± brataæ, Piórkami ¶ciskaæ i gruchaæ, i lataæ. O! pierwsza mi³o¶æ! téj wiernym obrazem Jest zamienienie serc bez interesu; Téj idea³em jest latanie razem W krainie, w któréj nie ma koñca, kresu. Potém siê cz³owiek g³upi staje p³azem; Mimo krew zimn±, z ka¿dego karesu Mog± wynikn±æ rzeczy z³e i zdro¿ne, O których ksi±¿ki ju¿ mówi± nabo¿ne. Za takie rzeczy, nie rozumiem zgo³a, Dlaczego w Rzymie nieszczêsne grzesznice Sadz± do zamku ¶wiêtego Anio³a, Prócz tych... - Ta strofa musi zakryæ lice; Wstydzi siê, ¿e tê my¶l wziê³a od czo³a, Nie za¶ z profilu. O muzy-dziewice! Zarumienieniem waszym ucieszony, Wracam do bajki mojéj - z innéj strony. To jest - zostawiam z kochankiem dziewicê ¦ród ró¿, drzew, ¶wiate³ ksiê¿ycowych, woni, Wód rzucaj±cych srebrne b³yskawice Spod brzóz i biel± okrytych jab³oni; Serce przy sercu i przy licu lice, D³oñ niespokojna w niespokojnéj d³oni; Ach! s± to rzeczy bardzo piêkne, czu³e, Lecz wieszcza mog± przemieniæ w gadu³ê. A wiêc do zamku wracam, gdzie Starosta K³ania³ siê, poi³, d±³, puszy³, bra³ na ton, A chocia¿ szlachta go s³ucha³a prosta, O rzeczach duszy rozmawia³ jak Platon - Na mózg weso³ych ludzi wielka ch³osta! - Wiêc siê rozeszli wol±c sen - ni¿ ¶wiat on, Co siê naówczas zda³ zaatlantyckim. Zosta³ siê pan Starosta z Dzieduszyckim... Ów Dzieduszycki by³ to regimentarz Podolski, wielki wróg konfederacji, Z któréj niedawno chcia³ uczyniæ cmentarz, Co do jednego wyci±æ - niech go kaci! Z Rulhier[e]a pewnie jego czyn pamiêtasz, A tu obaczysz, jak mu siê wyp³aci Konfederacja: jak jest niebezpiecznie Z demokratami byæ nie dosyæ grzecznie! Przypomnê tylko, ¿e ten paliwoda Zdrad± na obóz napad³ i wycina³, Czego mu potém by³a wielka szkoda, Bowiem go czeka³ stryczek lub pugina³. Nie znano jeszcze wówczas Wallenroda I koñczy³ jak pies, kto zdrad± zaczyna³, Exemplum: oba litewskie biskupy, Na dwóch latarniach miéjskich - oba trupy. Dzi¶ zdrajcom ³atwiéj - je¶li ich pod lodem Car nie utopi - ³atwiéj uj¶æ latarni. Krukowiecki jest miasta Wallenrodem, Demokratycznym jest Gurowski. - Czarni, Lecz obu wielka my¶l by³a powodem, Oba chc± Polski, aby uj¶æ bezkarni; Bo zna to dobrze ta piekielna para, ¯e ³atwiéj odrwiæ Polaków - ni¿ cara. Wallenrodyczno¶æ, czyli wallenrodyzm, Ten wiele zrobi³ dobrego - najwiêcéj! Wprowadzi³ pewny do zdrady metodyzm, Z jednego zrobi³ zdrajców sto tysiêcy. Tu nie mam wiêcéj ju¿ rymu na "odyzm", Co od w³oskiego "odiar-lo" - najprêcéj Mo¿e zast±piæ brak polskiego s³owa; Wallenrodyczno¶æ wiêc - jest to rzecz nowa. Mój czytelniku, powiem co¶ na ucho: I sam Paszkiewicz... domy¶laj siê reszty - "Co? sam Paszkiewicz?" - O tym jeszcze g³ucho, Lecz jestem pewny. - Pomy¶la³: "A wiesz ty, ¯e on byæ musi ju¿ przéjêty skruch±? On jest Polakiem a¿ po same meszty, Które mu dzisiaj wyszy³a Wallida, Aby Turkiem by³ dla Abdul Meszyda". - - Tak jest: obaczysz, lecz trzymaj w sekrecie, Co powiedzia³em: nie rzucaj siê w spiski, Bo wielkim rzeczom przeszkodzisz na ¶wiecie, Rzeczom, co jako piorunowe b³yski W chmurach siê kryj±. - Wiêc ju¿ rozumiecie, ¯e Dzieduszycki nie mia³ jednéj kreski Od brzegów D¼winy po hordy Nogajca; Wszyscy w Ojczy¼nie mówili: "'To zdrajca!" Zwali³ to wprawdzie na króla rozkazy; Ale siê wypar³ król, jak zawsze bywa, Wypar³ siê jako ¶wiêty Piotr - trzy razy, I ca³a wina na koguta sp³ywa, Dlatego ¿e pia³. A wiêc wszystkie zmazy Pan regimentarz, kochanek Gradywa, D¼wiga³ na sobie i chowa³ in petto Zemstê jak W³ochy, co siê mszcz± stiletto. Tymczasem chcia³ siê o¿eniæ bogato I okiem wszystkie przemierzywszy domy, Najlepszym z domów wyda³ mu siê na to Ów zamek wielki, malowniczy, stromy, Gdzie mieszka³ szlachcic-pó³, pó³-król, pó³-Kato, Pó³-wariat, a pó³-syn cezarów Romy; Maleñki starzec, pó³³ysego czo³a, Ojciec, który mia³ córkê, pó³-anio³a. Wybrawszy te¶cia przyjecha³ bez swatów, Z intencj± ojcu siê o¶wiadczy³, pannie; Wspomnia³ o drzewie swoich antenatów - Nie wspomnia³ ani raz o krwawéj wannie, Któr± chcia³ sprawiæ dla konfederatów - Ale o królu mówi³ nieustannie, Pokrêca³ w±sa, zarzuca³ wylotów; Lubi³ piæ, bardzo nienawidzi³ kotów. Dlatego kocha³ psy; gdy gard³o zala³... Pozwoli³ nieraz Anieli szpicowi, Aby mu liza³ w±s... za psami szala³, Zaleca³ nawet dóbr intendentowi, A¿eby ch³opów psóm k±saæ pozwala³, Mówi±c zazwyczaj, ¿e to psy uzdrowi Od bolu zêbów, a st±d od w¶cieklizny; Mia³ jednak dobr± stronê: anewryzmy - Te dowodzi³y, ¿e mia³ serce. - G³owy Nie dowodzi³a w nim choroba ¿adna, Lecz materialny kad³ub, z okiem sowy Na szyi zawsze nieruchoméj; sk³adna Figurka, u¶miech i uk³on wê¿owy; Grzeczno¶æ, co w takim panu bardzo ³adna! Wielka znajomo¶æ ¶wiata, krajów, ludzi I wiele tego wszystkiego, co ³udzi. Ów pan uk³adny wiêc siedzia³ przy stole, Przy samym panu Staro¶cie, na prawo; Dobija³ w³a¶nie targu i na czole Widaæ mu by³o niecierpliwo¶æ krwaw±, Gryz±c±; oczy utopi³ sokole, Za rêce te¶cia trzyma³ rêk± praw±, Lew± na stole, wyci±gniêt± prosto Ku kielichowi i mówi³: "Starosto! "Jakem cz³ek prawy! jakem Polak prawy! Tak pragnê córkê twoj± uszczê¶liwiæ, Wierzaj mi i b±d¼, Starosto, ³askawy!" Tu pragn±c trupi g³os nieco o¿ywiæ, Poci±gn±³ wina; pi³ jak but dziurawy I zwyk³ siê nieco by³ po piciu krzywiæ; Tak wyci±gn±wszy blisko wina kwartê, Zmarszczy³ i czo³o rozja¶ni³ wytarte. I rozja¶niony znów do zamku pana: "Starosto, zezwól na szczê¶liwo¶æ nasz±!" Tak mówi±c te¶cia przysz³ego kolana ¦cisn±³ pod sto³em, i oczy, co strasz± Ch³opów jak oczy czerwone szatana, Uczyni³ cukrem i ponêt± ptasz± - A mia³ na oczach swoich, jak jastrz±bek, Z powiek wilgotno-czerwonych obr±bek. Starosta na pó³ spi±cy, ale grzeczny, Nie wstawa³ ani odpowiada³ na to; Pan to by³ bowiem, co chcia³ byæ bezpieczny, Zw³aszcza gdy ujrza³ twarz ¿ó³t±, w±sat±, I wiedzia³, ¿e gniew mo¿e ¶ci±gn±æ wieczny, Gniew, który czeka z lichw± i z wyp³at±. Siedzia³ wiêc zimny, lecz trochê siê puszy³, ¯e w konkur wielki pan o córkê ruszy³. Nie odpowiada³ nic, bo przez pó³owê Ju¿ spa³ - a wreszcie nie chcia³ odpowiadaæ. Pan Dzieduszycki zacz±³ pro¶by nowe, Jak do pacierzy j±³ rêce uk³adaæ; Ju¿ siê by³ pocz±³ przez s³owa miodowe Do u¶pionego na pó³ serca wkradaæ, Ju¿ widzia³ u¶miech, co poprzedza wszêdzie Ostatnie, s³odkie s³owo: "Niech tak bêdzie". Gadaj±c rêce pokornie z³a¿one Na stó³ po³o¿y³ obie i wytrzeszcza³ Na pana zamku oczy zaiskrzone - Albowiem u¶miech mu senny obwieszcza³, ¯e po pijanemu zdoby³ sobie ¿onê - Wtem nagle jak w±¿ wzd±³ siê i zawrzeszcza³, Wsta³... lecz na stole mia³ obiedwie d³onie, A na nich papier i or³a w koronie... Orze³ na karcie by³ - a karta by³a No¿em tureckim do r±k mu przybita... Bole¶æ go nad ni± w arkadê skrzywi³a, Oczy w niéj ton± - my¶la³by¶, ¿e czyta, ¯e karta trupie kolory odbi³a Na jego ¿ó³t± twarz. Ksi±dz karmelita Za sto³em cicho sta³ i patrza³ z góry Na czytelnika bladego tortury. Ockniêty zamku pan - to raz na ksiêdza, To znów na ¶ciany patrza³ wstaj±c z wolna, Rêka na szabli, w oczach gniewu jêdza Ledwo siê w sobie pohamowaæ zdolna... Lecz my¶la³, ¿e mu sen mary napêdza, Tak dziwn± by³a ta cisza okolna, Ten papier nagle do sto³u przybity, Dzieduszyckiego jêk - wzrok karmelity. Ju¿ dawno by siê by³ skokiem lamparta Rzuci³ do szabli - ale mówi±c szczerze... My¶la³, ¿e sen mu gra³ sztukê Mozarta, ¯e Don¿uana widzia³ na operze, Gdy trupa ziemia pu¶ci³a otwarta Na muzykalny wieczór i wieczerzê. Tak trudno by³o pomiarkowaæ zrazu, Czy ksi±dz by³ z cia³a ludzkiego, czy z g³azu. Godzina by³a nocna i bez przerwy Pia³ kogut, ¶wiece mia³y d³ugie knoty, Na wie¿ach zamku spiewa³ ptak Minerwy, A w jednym oknie miesi±c stan±³ z³oty - Znacie dzia³anie téj gwiazdy na nerwy - Miesi±c wiêc w oknie sta³, dziwne ³oskoty Na dachu, jakby jêczenia grobowe; Wreszcie Ladawy pan - odzyska³ mowê. "Kto¶ ty?" - Ksi±dz milcza³. - "Co tu robisz, mnichu? Co znaczy papier ten? na Lucyfera!" Tu Dzieduszycki zajêcza³ po cichu, Ale tak jêkn±³ jak cz³ek, co umiera. Spojrza³ - chcia³ spojrzeæ, lecz w powiek kielichu Nie by³o oczu, tylko bia³o¶æ szczera Jak w zwierciadlanym ³ysnê³a odruzgu; Szk³o tylko - ga³ki uciek³y do mózgu. Starosta spojrza³ i cofn±³ siê bia³y Jak wosk, jak oczy, którymi go szuka³ Pan Dzieduszycki; ale okaza³y W cofnieniu siê swym, na ludzi nie huka³, Zw³aszcza ¿e ksi±dz by³ wielki - a on ma³y. Nieraz za¶ przedtem pan Starosta fuka³ Na równych sobie, ni¿szym dawa³ szlagê Licz±c na swoj± ma³o¶æ i powagê. Wiêc co mia³ w oczach skier, wszystkie zapali³, Co mia³ na czole zmarszczków, zebra³ razem. Sam by siê Jowisz oburzony chwali³ Tak olimpijskim na twarzy wyrazem. Spiorunowany ksi±dz siê w proch nie wali³, Lecz w jedn± szybê okien rzuci³ g³azem. Na ten brzêk wszystkie ganki i komnaty Przewia³ ogromny wrzask: "Konfederaty!" Starosta spu¶ci³ ³eb - ksi±dz siê przybli¿y³ I wyj±³ szablê mu z³ocon± z rêki: "Przebacz, wielmo¿ny pan, je¶lim ubli¿y³, Lecz zamek by³ nam potrzebny, a jêki Tego cz³owieka s³uszne. Bóg go zni¿y³. Ten, co na krzy¿u poniós³ krwawe mêki, Ten go nam daje; a wyrok nie minie: Kto mieczem grzeszy³, ten od miecza zginie". - Podczas téj mowy twarze siê w±sate Pokazywa³y w podwojach, ko³paki, Konfederatki czapki i rogate, I kr±g³e, i kapuzy, i pak³aki, I owe jeszcze uszami skrzydlate, Co ekonomów s± laurem. Gdy taki Rój czapek i rój pó³nocnych latarek Zjawi³ siê, rzek³ ksi±dz: "Ja jestem ksi±dz Marek!" Wstrzyma³ siê - powiód³ okiem po Staro¶cie, Zmarszczy³ siê... i rzek³: "Dla Kozaka Sawy, Który siê bije z ch³opami na mo¶cie, Wypu¶ciæ racê nad zamkiem Ladawy; Wy siê tu, proszê, bracia, nie panoszcie Rabunkiem, zamek siê nie podda³ krwawy; Ale wielmo¿ny dziedzic sam to czuje, ¯e opór pró¿ny - wiêc kapituluje". Na to Starosta krzykn±³: "Protestujê Przeciwko zdradzie haniebnéj waszmo¶ciów. Jako Rzymianin z zamku ustêpujê. Mieæ nie bêdziecie nawet moich ko¶ciów". Tu mi czytelnik zapewne daruje Trochê w téj mowie niegramatyczno¶ciów Lub niechaj raczy ze mn± na spoczynek Do ksiê¿ycowych wróciæ Anielinek. O! tam poezja gotowa - Romeo! Po¿ycz mi twoich s³ów rozp³omienionych. Zreszt± ju¿ Ursê mam z Kasyjope±, Mam ksiê¿yc i mam dwoje serc pêknionych, I Filomelê, co tak jak J. B. O., Ów londyñczyków s³owik zapalonych, ¦piewa dla chc±cych spaæ arystokratów, Tak ¿e go wszyscy daj± do stu katów. O! tam poezja. - Gdyby tylko na to, Aby siê ¿egnaæ, warto braæ amanty. Czuli¶cie kiedy tê ³zê lodowat± Przy po¿egnaniu, ciê¿k± jak brylanty? Te s³owa: "Pójdê i skonam za krat±!" Czy¶cie s³yszeli te s³odkie kuranty Grane przez wszystkie pozytywki ¿ywe, A jednak, przysi±g³bym, ¿e niefa³szywe? Czy¶cie ¿egnali? klêczeli? w³os rwali? Tracili ducha? wymowê? kolory? Pugilares z paszportem i t[ak] d[aléj]. Czy przysiêgali¶cie jako upiory Wróciæ po ¶mierci przy ksiê¿ycu biali? £opotaæ w okno czarne skrzyd³em zmory? Kochankê swoj± w noc po¶lubn± napa¶æ, Unie¶æ na koniu i w ziemiê siê zapa¶æ? Czy wam pozwoli³ potém los nie wróciæ? Zachowaæ smutku wra¿enie niestarte I ca³e ¿ycie siê przesz³o¶ci± smuciæ? Odwiedzaæ morza, ludy, Egipt, Spartê? A zawsze: "Ona teraz musi nuciæ! Teraz na ksiê¿yc oczy ma otwarte!" - Ach, takem ja ¶ni³... lecz na piramidzie, Tfu!... odebra³em list, ¿e za m±¿ idzie. To miê cokolwiek zmiêsza³o - nie bardzo - Ale cokolwiek zmiêsza³o, Bóg ¶wiadkiem! S± ludzie, którzy wtenczas kln± i gardz±, Lecz ja to smutnym nazywam wypadkiem. Takich dwa, a me serce tak zatwardz±, ¯e nezabudk± ju¿ ani b³awatkiem Nie da siê nigdy wyprowadziæ w pole, Chyba mi posag po³o¿± na stole. Ha, takem zgorzknia³, ¿e nawet nie tr±cê W téj pie¶ni - smutnéj lutni po¿egnania. Szeptali d³ugo jak wierzby p³acz±ce, Go³êbie s³ychaæ tam by³o gruchania, £zy zimne - usta zmywaj± gor±ce, S³ychaæ serc bicia, p³acze, s³owa, ³kania, Ju¿ siê rozeszli - rzecz skoñczona - horror! Mi³o¶æ przechodzi ju¿ w pami±tek kolor... W kameleona, w serdeczn± jaszczurkê, W rzecz poetycznie piêkn±, w sen niebieski, W muzê, Olimpu zamglonego córkê, W poemat smutny od deski do deski, W mg³ê podnosz±c± siê z ³ez, w bia³± chmurkê Na tle przesz³o¶ci, w gwiazdê, w arabeski Têczowe - chmur± obwiedzione z³ot±. W dole: Raphaël pinxit albo Giotto. W galerii siedzi dusza. - O! têczowa Kopu³o my¶li, ty¶ moim ko¶cio³em! - Wymalowana, jasna, ksiê¿ycowa, Nad srebrnym duszy wisz±ca anio³em, Modlitw± w tobie s± rozpaczy s³owa, Serce wygl±da jak urna z popio³em W najtajemniéjszéj kaplicy stoj±ca - Tak jeste¶, gdy ciê ¿aden wiatr nie tr±ca. Lecz kiedy burza zawiéje i zruszy Z filarów ciebie, kopu³o têczowa, Pêkasz jak niebo nad anio³em duszy; Pró¿no siê broni w b³yskawicach g³owa: Ca³y gmach na ni± upada i kruszy I j±, i serce, które biedna chowa Jak smêtny ³abêd¼ pod skrzyd³y bia³emi. Pêk³o - popio³y rozwia³ wiatr po ziemi. Skoñczona wielka tragedia powagi I ciszy greckiéj; reszta - wiatru wyciem; My¶l zab³ysnê³a nagle jak miecz nagi, Marzenia staj± siê czynem i ¿yciem, Czyny siê staj± piorunem odwagi - Rozbi³y ko¶ció³! - Pod jego rozbiciem I serce pêk³o, i burza przewy³a... Z wszystkiego, patrzcie, co: krzy¿ i mogi³a. Przez wszystkie takie sceny, odgrywane W teatrze naszych wnêtrzno¶ci, Maurycy Przéjdzie, uczuje sercem ka¿d± zmianê, Czas mu postawi zwierciad³o ró¿nicy, Czas matematyk. Dzi¶ serce strzaskane; Ruszy³ na koniu pêdem b³yskawicy; Za nim pasieka, szczê¶cie, przesz³o¶æ, ona, Kto wie - za kilka lat czy jego ¿ona? Panna Aniela, jeszcze nie¶wiadoma Odmian, które siê w zamku wydarzy³y, Bieg³a; ¶cie¿eczka przed ni± by³a stroma, Pomiêdzy skalne wij±ca siê bry³y, Potém sadzawka i ów d±b z rêkoma Za³o¿onymi, ów d±b pe³en si³y, Który siê dawniéj kocha³ bez nadziei, Jedne swe oko topi±c w Galatei. Nad t± sadzawk± nasza m³oda panna, Ju¿ zadyszana stanê³a poprawiæ W³osy. Sadzawka by³a bowiem szklanna, Mo¿na siê by³o w niéj oczyma bawiæ, I by³a to gwiazd kryszta³owych wanna, I rybki siê w niéj zaczyna³y jawiæ, D³ugie, b³yszcz±ce robi±c korowody, Ilekroæ ³ezkê rzuci³a do wody; Ale przed rankiem rybki spa³y na dnie. Panna Aniela uwi±za³a w³osy, Nie przypatrzy³a siê nawet - czy ³adnie, Lêka³a siê tkn±æ kwiatów pe³nych rosy... I serce bi³o w niéj - bo chcia³a zdradnie Do zamku dostaæ siê, a jakie¶ g³osy W powietrzu cichym brzêcza³y i gwary, Jak gdyby przez sen mrucza³ zamek stary. Konfederatów by³ to wrzask daleki, Którzy ju¿ doszli byli do piwnicy. Panna Aniela wezwa³a opieki, Nabo¿n± bêd±c, u Bogarodzicy - A wtem, gdy wznios³a do nieba powieki, Blask jaki¶ nag³y jak od b³yskawicy Ca³± o¶lepi³. - Nim oddech utracê W téj strofie, powiem, ¿e ujrza³a racê. By³a to owa raca nakazana Przez ksiêdza Marka na znak panu Sawie... Pod biedn± pann± zadr¿a³y kolana Z trwogi - w±¿ lecia³ pal±c siê jaskrawie I sycza³, i tak jak oko szatana Spojrza³ z b³êkitu, i tak jako pawie Piór p³omienistych zaokr±gli³ koñce, I zatrzymany w niebie, trwa³ jak s³oñce. Anieli zda³o siê, ¿e ju¿ odkryta, ¯e ju¿ j± widzi ojciec, jéj dugena, Niebo, ta raca na gwiazdach rozbita. I ka¿da ró¿a w ogniu, i falena; Ju¿ zda³o siê jéj, ¿e ¶wiat ca³y pyta I pokazuje j± palcem. - Ta scena By³aby bardzo przykra dla téj panny, Gdyby to zamiast racy by³ ¶wit ranny. Lecz raca zgas³a i swe w³osy z³ote W ciemnym powietrzu cicho osypa³a. Kilka z tych w³osów przez grub± ciemnotê Upad³o w³a¶nie z nieba tam, gdzie sta³a Panna Aniela my¶l±c, jak tê psotê I te wycieczki bêdzie ubiera³a W wymówki; i pod ulew± ognist± Przybra³a na siê postaæ dziwnie czyst±. Ró¿ane usta przygryz³a zdradliwie, Z oczu spuszczonych w bok miota³a b³yski, Trochê siê patrz±c smutnie i fa³szywie; Przygotowa³a dla ojca u¶ciski, Dla guwernantki podobne pokrzywie Poca³owanie, jeden uk³on niski Dla pretendenta do obr±czki ¶lubnéj I z tym uk³onem u¶miech - tre¶ci zgubnéj. Mimo to wszystko serce bi³o szybko; Co¶ do téj g³ówki wpad³o i pobieg³a, Biegn±c, jak gdyby by³a z³ot± rybk±, Która od wêdki z dala plusk spostrzeg³a; I coraz prêdzéj lecia³a, i gibko Chwia³a siê, ogniem twarzyczkê za¿eg³a, Zadysza³a siê - i ró¿owa wpad³a W bramê, i wko³o spojrza³a, i - zblad³a. Przy bramie stali obcy ludzie mnodzy, Ró¿nego stroju, w±saci i zbrojni. Widaæ, ¿e byli trzymani na wodzy, Bo ujrzeli j± i stali spokojni. Byli to wszystko szlachcice ubodzy, Patryjotyczni bardzo, bogobojni, Na pierwszy ogieñ szli, stali przy bramach, Choæ zimno, rzadko który w lisich b³amach. Nie zapyta³a ich o nic, nie ¶mia³a O nic zapytaæ panna staro¶cianka. Ale spojrzawszy na nich ju¿ nie dr¿a³a, Ju¿ wygl±daj±c dumnie jak Rzymianka, Wyprostowana, sroga, trochê bia³a, A okiem pal±c jak transteweranka, Bieg³a, jak wicher sz³a przez korytarze, O swego ojca twarz patrz±ca w twarze. Jako Elektra wesz³a; elektrycznie Ca³a siê wstrzês³a widz±c ojca w t³umie, Który dowodzi³ wtenczas retorycznie, ¯e schyliæ g³owy przed nikim nie umie, ¯e rad by siê by³ rozs±dziæ granicznie Z konfederacj±... i t[ak] d[aléj]. - W szumie Tych s³ów nic wiêcéj nie pojê³a córa, Tylko ¿e ojcu grozi jaka¶ chmura. Blady by³ bowiem starzec, jego rêce Dr¿a³y. - Tu powiem, ¿e Dzieduszyckiemu Po¿yczy³, niegdy¶ proszony, naprêdce, Kozaków przeciw panu Pu³askiemu. S³usznie wiêc teraz zblad³ jako jarzêce ¦wiece, trupowi podobien bia³emu. I ów pan, ca³y purpurowy wczora, Wygl±da³ jako statua Komandora. Ujrzawszy córka to, nie mówi±c s³owa, Pewnymi kroki do sto³u siê zbli¿a, Widzi, ¿e Sterczy w nim sztyletu g³owa W papier utkwiona, wiêc jak piorun chy¿a, Wyrywa ten nó¿ i za gorset chowa. Wtenczas, by rêce bo¿e zdjête z krzy¿a, R±k dwoje wysz³o spod papieru, obie Te rêce zdrajca po³o¿y³ na sobie - I obla³y go krwi± jasn± dziurawe D³onie, i w³os mu okrwawi³y siwy. Potém ku piersiom poniós³ rêce krwawe I na ¿upanie bia³ym znak straszliwy Zosta³, jak owe ordery plugawe, Które dzi¶ ka¿dy kat i cz³owiek krzywy Wiesza na piersiach. - Potém siê posun±³, Da³ krok, zawrzeszcza³ jak szatan - i run±³. Serce w nim chore bi³o coraz prêdzéj, Czekaj±c tylko na no¿a wyjêcie, I pêk³o. - Siwy ten sêp z okiem jêdzy Uton±³ teraz ju¿ w dziéjów odmêcie; Ale s± ¿ycia, co z téj saméj przêdzy Win± siê, dla nich ten rym i przeklêcie! Niech swoj± przysz³o¶æ w téj pie¶ni odkryj±! Niech jak psy patrz± na trupa i wyj±! Gdy pad³, r±k w³asnych sczerwieniony ³zami, Ksi±dz Marek z krzy¿em do niego przyskoczy³, Lecz zdrajca za krzy¿ uk±si³ zêbami, A potém rêk± odepchn±³ i zbroczy³. Szmer zgrozy zachwia³ w pokoju ¶wiat³ami. Ksi±dz wyj±³ brewiarz, ustami namoczy³ Palec, i karty przewraca³ z pokor±, Wiedz±c, ¿e duszê tê - ju¿ diabli bior±. Wtenczas Starosta rzuci³ siê do sto³u, Ku³akiem stukn±³ krzycz±c: "Rozbójnicy!" Przemierzy³ ksiêdza od góry da do³u: "Waszeæ by¶ lepiéj modli³ siê w kaplicy Ni¿... z mojego ciê wyklnê Kapito³u! Córko, podaj mi papier - kozak, ¶wiécy! - Siadaj tu, panna, et pagina fracta Pisz protestacj±, która pójdzie w akta". Pos³uszna panna Aniela usiad³a, Chwyci³a w rêkê pióreczka ³abêdzie, A starzec do niéj: "Ta krew czarna, zsiad³a, Ta krew na stole atramentem bêdzie; Umocz tu pióro". Aniela poblad³a; Krwi± by³ zalany stó³ a¿ po krawêdzie, Krwi±, co wyciek³a z r±k regimentarskich, Gdy mu przybito do r±k wyrok barskich. Ale pos³uszna w krwi zmoczy³a pióro, Potém spójrza³a i dreszcz j± przenikn±³. - " Ów czyn nieszczêsny i haniebny... juro!...>" Tu karmelita ksi±dz powstawszy krzykn±³: "Ja egzorcyzmem te szatany zwalczê... Co ty krwi± ka¿esz pasaæ, ba³wochwalcze? "A ty, panienko, grzech ¶ci±gasz na duszê Pisz±c blu¼nierstwa takie krwi± cz³owieka. Ja was tu jednym znakiem krzy¿a skruszê I na tym miéjscu krwi pop³ynie rzeka, Gdzie stojê, a te góry palcem ruszê I na Moskali pójd±! - Kto tu szczeka? Kto tu ur±ga siê z Bo¿ego Ducha? Kto tutaj s³ysz±c nie s³yszy i s³ucha? "Zaprawdê, mówiê ci, panie Starosto, ¯e masz na oczach bielmo i ¶lepotê. I powiem ci tu bez ogródek - prosto, ¯e prosto idziesz w piekieln± ciemnotê. Za to ciê Pan Bóg chcia³ ukaraæ ch³ost± I gdyby nie ja - te komnaty z³ote By³yby dzisiaj twoj± krwi± zwalane I purpurowe, i w ogieñ odziane. "Czy nie wiesz o tym, ¿e na Ukrainie Zaczê³a siê rze¼ i szlachty wyrzniêcie? Pod ¶wiêconymi no¿ami krew p³ynie; Pop otwiera pier¶, a ch³op daje ciêcie W bij±ce serce. Ca³y naród ginie Jak w zapalonym przez Boga okrêcie; A ty, ¿e by³e¶ jak miecz obosieczny, Ale bezczynny, s±dzisz, ¿e¶ bezpieczny! "Gdyby nie nasze nad tob± czuwanie, Dzisiéjszéj nocy kozak twój Mohi³a Mia³ tu pohulaæ z tob±, wielki panie. Dzi¶ by tu wielka rze¼ w zamczysku by³a. Id¼! - on przykuty ³añcuchami w ¶cianie, A przy nim zbójców powi±zanych si³a... Id¼! obacz, jakie teraz maj± ³o¿e; Le¿± na workach, a w tych workach no¿e! "O! taka po¶ciel bêdzie dla grzesznika, Co jak ty patrzy na mordy spokojnie; Dzi¶ by³by¶ w piekle, tu bez spowiednika Zamordowany. - Pan Sawa siê zbrojnie Z twoimi ch³opy na mo¶cie potyka I za tw± ca³o¶æ krew wylewa hojnie. A twoja siwa siê tu rzuca g³owa, Jak go³±b bia³a, lecz w my¶lach ja³owa". Podczas téj mowy pan Starosta w czo³o Ksiêdza jasnymi patrza³ siê oczyma; Nagle jak cz³owiek, gdy ujrzy, ¿e go³± Zbójca siekierê nad g³ow± zatrzyma... Zadr¿a³. - A wtem pan Sawa wszed³ weso³o, Sawa, ogromny skarb dla pisoryma, Pó³-Kozak, a pó³-szlachcic - ten donosi³, ¯e ca³± groblê Starosty krwi± zrosi³. I widaæ by³o to na nim; wszed³ z brzêkiem, Hucznie, lecz spójrza³ i zmiêsza³ siê ca³y Ujrzawszy oczy, w których ca³ym pêkiem Kupido trzyma³ naje¿one strza³y. Zamek by³ broni nape³niony szczêkiem, Trup na pod³odze, karmelita bia³y Nad trupem, blady Starosta, stó³ krwawy, Za sto³em panna anielskiéj postawy Jako Sybilla z piórem w rêku. - Basta! Na tym siê moja pie¶ñ koñczy obrazie. Daléj ujrzycie zapalone miasta, Szlachcica z ¯ydem, z psem, na drogoskazie Wisz±cych - romans w poemat urasta - Co¶ w nim o królu bêdzie, o zarazie, O Panu Bogu. Poci±gn±wszy hausta, Jak siê rozogni my¶l, napiszê Fausta. Jak siê rozgniewam nad imaginacj±, Diab³owi oddam bohatera duszê... I pewnie zyskam wszystkich aprobacjê, A tych, co p³akaæ ze mn± nie chc± - zmuszê. I demokracj±, i arystokracj± Do ³ez g³êbokich trzeci± pie¶ni± wzruszê Wzi±wszy nastêpnie za rymów dewizê: Je¿eli gryzê co - to sercem gryzê. PE¦Ñ PIERWSZABENIOWSKIPIE¦Ñ TRZECIA PIE¦Ñ TRZECIA O! jak¿e smutno w jasnéj ¿ycia wio¶nie Byæ tak samotnym jako pan Kazimierz; Gdy ¶wiat przed tob± w nieskoñczono¶æ ro¶nie, Gdy wszystko têcz±, lecz czego siê imiesz - B³otem. Dopóki serce wre mi³o¶nie Nie ¿yjesz na tym ¶wiecie, ale drzymiesz Gdy zga¶nie, wtenczas zaczynasz dopiéro Pojmowaæ, ¿e ten ca³y ¶wiat - satyr±. Dopóki¶ m³ody, bawi± ciê ballady, Poezja gminna nadzwyczaj zachwyca, Lubisz w wierszykach chmury, ksiê¿yc, gady, Znajdujesz, ¿e jest jaka¶ tajemnica W mgle, w któréj wiersze brzêcz± jak owady I brylantuj± my¶l blaskiem ksiê¿yca; I my¶lisz, ¿e to sam poeta roi, Skrzy siê i b³yska, i leci?... On stoi. Ty sam te wiersze niesiesz w kraj marzenia, W téj mgle twych w³asnych my¶li têcza ¶wita, W tych dumkach twoje lataj± westchnienia; Potém z tych wszystkich wierszy, dumañ - kwita; Potém trzy wiersze Danta, pe³ne cienia, Ale rozumu, serce twoje chwyta, Wa¿y, rozbiera. A prawdziwa lekcja, Która poezji uczy: jest dyssekcja. Szkoda, ¿e z takiéj dyssekcji wynika Jaka¶ szkodliwa materialno¶æ, sucha. "Eureka!" - nasz pan Grabowski wykrzyka, A Tygodnik go Petersburski s³ucha - "Oryginalny wieszcz do Tygodnika Napisa³ nowy wierszyk, pe³ny ducha, Który zapewnia mu wieniec osobny, Wiersz, do niczego przedtem niepodobny!" Widaæ, ¿e po tym deszczu w Polsce krwawym Nowi poeci rodz± siê jak grzyby. Szkoda, ¿e ka¿dy jest nadzwyczaj ³zawym! I w oknie duszy ma zielone szyby!... Ka¿dy ma jêzyk swój, co jest kulawym. Szkoda, ¿e wszyscy s± okuci w dyby, A kiedy straszn± opisuj± burzê, To chmura piorun zostawia w cenzurze. Z czego korzystam ja i dwie ju¿ dramy Piorunem bardzo skoñczy³em wygodnie; Dlatego w raju mam zamkniête bramy I ¿adnéj duszy my¶l± nie zap³odniê... Có¿kolwiek ma byæ - wszyscy umieramy! A czy nad grobem gwiazdy, czy pochodnie, Czy laur, czy chwasty, czy ³za.? Dobre i to! - Wlaz³em jak w b³oto w tê my¶l pospolit±. By³ czas, ¿em lêka³ siê pospolito¶ci, Jako ¶wiêconéj duch siê lêka wody; Lecz teraz czêsto schodzê z wysoko¶ci Dla w³asnéj s³awy, pokoju, wygody; Krytykom jak psom rzucam kilka ko¶ci, Gryz±, lecz przyjdzie czas, ¿e te Herody, Przez których teraz moje dzieci gin±, Bêdê gdzie¶ w piekle gryz³ jak Ugolino. Tymczasem wracam do powie¶ci. - Ranek B³êkitnie w polach podolskich za¶wita³, W niebiosach oczy utopi³ kochanek I marzeniami swoj± przysz³o¶æ czyta³, I widzia³ j± tak uwit± jak wianek Z dni szafirowych, z³otych; ju¿ siê wita³ Ze s³aw± przysz³± i z tysi±cem g³o¶nych Awantur, pragn±c nadzwyczaj - mi³o¶nych. Ju¿ widzia³ dziesiêæ przynajmniéj Andromed Do ska³ przykutych srogimi ¿elazy, Z warkoczem, który wisi jak u komet - Mi³e nadzwyczaj w m³odo¶ci obrazy! M³odo¶æ albowiem ¶wie¿a - jak Mahomet Panteistyczn± jest i wszystkie g³azy Zmienia w kobiety, w ogieñ topi kruszce, Huryski widzi zamiast ziarnek w gruszce. A tu odsy³am mego czytelnika Do Alkoranu, gdzie stoi przypisek, ¯e w raju ka¿da siê gruszka odmyka I cztery z siebie wydaje hurysek - Chcia³abym tam na czas byæ za ogrodnika I z tych owoców co dnia mieæ pó³misek; Zw³aszcza ¿e w ka¿déj gruszce - do wyboru Masz cztery panny ró¿nego koloru. S³owem, idea³ nasz kochanek bia³ych Têczowym jest na wschodzie dogmatycznie. U nas liczono by do rzeczy ¶mia³ych, Gdyby kto nawet tworz±c poetycznie, W rymach maluj±c jednê z tych przesta³ych Owoców, star± pannê, seraficznie Rozeskrzydlon± w Bogu, bez rozwagi Rzek³: "P³eæ zielon± mia³a jak szparagi". A jednak wielki poeta i prorok Powiedzia³ to w Koranie i krytyka Milczy - krytyka owa, która co rok Tyle wad w moich utworach wytyka Jako ostrowidz lub jako nosoróg, Bo widzi ostro i rogiem przenika; Szczê¶liwa - gdybym dba³ i by³ gor±cy, I w³o¿y³ imiê jéj w poemat drwi±cy. Imiê krytyki? - nie, krytyków. - A! bah! Któ¿ z nich ma imiê? Z. K., S. K., E. K... Mówi±, ¿e M³od± Polskê pisze - baba, Ale ja widz±c, jak k±sa i szczeka, S±dzê, ¿e jezuita - a ma draba, Który t³umaczy na jêzyk cz³owieka Hymny, przestrogi, pacierze i lekcje W diabelskim napisane dyjalekcie; I st±d siê mocno cieszê jak filolog, Widz±c, ¿e u nas to siê da wyszczekaæ, Do czego Cerber w piekle czyni prolog Ze swego wycia. Ale nie czas zwlekaæ Pie¶ni, dlatego ¿e jaki¶ teolog Krytyk± miê chcia³ w kawa³ki posiekaæ, Jakby (w balladach porównania szukaj) On by³ przyjaciel wierny, a ja Tukaj. Ale wa¿niéjsze rzeczy radzi muza. Oto ju¿ s³yszê z daleka pukanie Z dzia³, z dubeltówek, z flinty, z arkebuza I czujê w sercu, ¿e nadspodziewanie Prêdko mój rycerz mo¿e dostaæ guza. Niechaj siê wola Pana Boga stanie, Ja go prowadzê w ogieñ: je¶li zginie, Poemat siê mój wcale nie rozwinie. Szkoda! czterdzie¶ci cztery pie¶ni ca³ych! - Czterdzie¶ci bowiem cztery w planie stoi, Bowiem do rzeczy d±¿±c zawsze ¶mia³ych, Zacz±³em epos tak, jak ¶piewak Troi: Wiêksz± - bo naród mój nie lubi bia³ych Rymów i nagiéj siê poezji boi - Wiêc rzecz, co dzia³a siê tam gdzie¶ za Sasa, Muszê opiewaæ ca³± wierszem Tassa. Wierszem wiêc Tassa o czterdziestu czterech Pie¶niach zacz±³em epos i, niestety, Mo¿e nie skoñczê!... i w gwia¼dzistych sferach Nie bêdê miêszka³ pomiêdzy poety, Je¶li pan Zbigniew na ruskich giwerach, Jak piorun, co gór prze¶laduje grzbiety, Nie zaprobuje miecza i to zaraz... Zjad³szy przynajmniéj trzy p1utony na raz. Trzeba albowiem, aby siê pokaza³ ¦wietnie i zyska³ czytelników wzglêdy. W³a¶nie w ten sam dzieñ Kreczetników kaza³ Bar atakowaæ, gdy po wioskach wszêdy Lud siê krwi± swoich dawnych panów maza³, A ekonomów bez ¿adnéj kwerendy Wiesza³ - i przysz³± respublikê kszta³ci³, Bo ¯ydów pali³, a niewiasty gwa³ci³. Dwie drogi: jedna jest w naturze rzeczy I p³odzi równo¶æ niebiesk± na ziemi, Druga, choæ trochê Ma1tusa kaleczy Systema i to, co za ziomki swemi Pisze pan Cz...[...], z wolna Polskê leczy, Katolikami zaludnia rzymskiemi, A ¯ydom nic nie szkodzi, bo ¯yd w mig siê Odradza - patrz Tacyta o Feniksie. Atakowano wiêc Bar, gdy nad Barem Beniowski siê zatrzyma³ na wy¿yni. Na koniu sta³ jak pos±g nad wiszarem I patrza³, i rozmy¶la³, co uczyni. Bar jak na d³oni widzia³, lecz oparem Wpó³ przes³oniêty, blady, wojska w linii Jak ma³e nitki mrówek, a na murze Rozwija³ siê dym z harmat w bia³e ró¿e. I w téj girlandzie niby z ró¿ ¶miertelnych Sta³o miasteczko w powietrznych b³êkitach, Wyrzucaj±ce b³ysk, do ¿±de³ pszczelnych Podobny... Kule szumia³y po ¿ytach, Gwizda³y, do jêdz podobne piekielnych, Lub po moskiewskich tr±caj±c jelitach, Przebieg³szy ca³e plutony po szarfie, Na ludziach gra³y jêkiem - jak na harfie. I wystaw sobie, mo¶ci czytelniku, ¯e na swój ganek wychodzisz spokojny I widzisz pszczo³y w s³onecznym promyku Lec±ce do ³±k... daléj - grodek zbrojny O milê, na równinie dzia³a w szyku, Ataki, s³owem, krotochwilê wojny: Wszystko siê zwija, wre, kole i sieka, A ty z kru¿ganku patrzysz i z daleka... Tam jaki¶ starzec stan±³ na okopach, Wzniós³ rêkê, czapkê przekrêci³ na ucho - I dzia³a jak psy leg³y mu przy stopach; On je pog³adzi³ i szczeknê³y g³ucho. Kule gruchnê³y po moskiewskich ch³opach; Szczêsny, któremu to usz³o na sucho, ¯e pan Pu³awski jurysta ma ferie, I zamiast pisaæ akt - stawia baterie. Tam widaæ laski brzozowe i klony Blade, z ga³±zek kulami owiane, Jednym girlandy czarne robi± wrony, Z drugich unosz± siê z wrzaskiem, wygnane. Dalekie miéjskie s³ychaæ gwary, dzwony, Wszystko wko³o wre; tylko zadumane Na szarym polu dwie Maækowe grusze Jak wró¿ki pod swój li¶æ chowaj± dusze. Tak d³ugim, czarnym, mrówczanym ³añcuchem Zbli¿a siê Moskal pieszy ku mie¶cinie, Tu kawaleria siê wê¿owym ruchem Z jaru wywija, zbiera, szczêka, p³ynie, K³ania siê, kiedy kula ponad uchem Gwi¼nie - i znów siê prostuje, gdy minie, Tu gar¶æ Kozaków jakby oczeretów Kêpa, tu b³yski szabel, tam - bagnetów. Na to pan Zbigniew patrza³ sponad wzgórza. Wzdryga siê pod nim koñ i uchem strzy¿e. Beniowski sp³on±³ na twarzy jak ró¿a, Chcia³by i¶æ w ogieñ - ale mówi±c szczérze, Trochê go piêkna ta dziwi³a burza, Nad któr± barskie siê ³yska³y krzy¿e. I tak, co mia³by wyst±piæ jak aktor, Sta³ jak tchórz albo gazety redaktor. Lecz ju¿ nareszcie zbiera³ siê do lotu, Chcia³ biec, gdzie burza b³yska³a czerwona, Gdy oto nagle, prawie bez ³oskotu, Jakby mu jaka nimfa na ramiona Z³o¿y³a rêce... Wrzasn±³ g³o¶no: "Kto tu?" I mocniéj w nim pier¶ zadr¿a³a wzburzona. Spojrza³ - na ramion mu siedzia³o brzegu Dwoje go³êbi ja¶niéjszych od ¶niegu: "Czy jastrz±b je tu jaki" - my¶la³ - "goni? Czy siê wydajê w stepach go³êbnikiem?" Tak my¶l±c zdj±³ je i trzymaj±c w d³oni Rzuci³ w powietrze. Lecz jak z baletnikiem Zwi±zana dusz± Elsler lub Taglioni, Gdy udaruje j± car naszyjnikiem, Taniec w go³êbia lot przemienia dziwnie: Tak owe bia³e go³êbie, przeciwnie, Z lotu zrobi³y taniec - i nad g³ow± Pana Zbigniewa na skrzyd³ach trzymane, Jakby mi³o¶ne daj±c sobie s³owo, Mi³o¶nie dzióbki z³±czy³y ró¿ane; I rozlecia³y siê w b³êkit na nowo, Wa¿±c siê d³ugo, smêtne, zadumane, Jakby straci³y i szuka³y siebie, Podobne zmar³ym duszom ludzkim w niebie. I obaczywszy siê nagle, jak strza³y Znów sz³y ku sobie lotem b³yskawicy; I znów z³±czone jako p³atek bia³y ¦niegu, go³±bek przy swéj go³êbicy Krêci³ siê, skrzyd³em j± tr±ca³ nie¶mia³y; A¿ zmordowani obaj tanecznicy Najmilsze z siebie dali malowid³o: Senn± kochankê go³±b wzi±³ na skrzyd³o, Przyniós³ na ziemiê, po³o¿y³ na trawie I wko³o chodz±c budzi³ gar³owaniem. Na szyjê wysz³y mu kolory pawie: Mi³o¶æ go takim darzy malowaniem! Mi³o¶æ ubra³a mu piersi jaskrawie W ogieñ têczowy. Z takim siê kochaniem Zapatrzy³ go³±b w swoj± senn± pani±, ¯e têcza blasków z niego - przesz³a na ni±. I obudzi³a siê. I znów oboje Lecia³y prosto na Zbigniewa barki, On je pog³aska³ i wnet wszystko dwoje, Têczowe piersi zgasiwszy i karki, Z ramion mu posz³y i w krêgi, i w s³oje Tn±ce powietrze. Zrazu by³ nieszparki Lot: póki rycerz nie ruszy³ wêdzid³em, Póki nie goni³ - wabi³y go skrzyd³em. Lecz gdy bezmowne owe dwie istoty Przela³y swojê my¶l w serce cz³owieka, Coraz prêdszymi uda³y siê loty; I wnet zrozumia³ rycerz, ¿e go czeka Awantur nowych, dziwnych, ³añcuch z³oty, Zaczarowany zamek albo rzeka Pe³na rusa³ek. - O! domys³y trafne - Mo¿e w pokrzywy przemieniona Dafne, Mo¿e Minotaur i zaklête skarby, Z których jak z dobréj wioski bêdzie przychód - Tak m³odo¶æ wszystko stroi w l¶ni±ce farby, Nigdy siê ma³ych nie spodziewa lichot. O, gdyby nie to! to nigdy Ikar by Nie lata³, nigdy by nie ¿y³ Don Kichot, Nigdy by w Trzecim Maju nie uros³y Iluzje - na co dzi¶ tak wrzeszcz± pos³y. Beniowski, goni±c go³êbie i mary, Obaczy³, ¿e na d±b samotny siad³y - By³ to ów s³awny d±b, gadu³a stary, Jak czarownica krzywy i wyblad³y. Ogniste zesch³a kora mia³a szpary. Z konarów li¶cie na po³y opad³y, Li¶æ, co pozosta³ - zwiêd³y i zwalany, Szumia³ po drzewie jak krwawe ³achmany. Bez kszta³tu, spiek³y, podarty, nie¿ywy, Zimê i lato wisia³ na konarze; Kruk siê go lêka³, a jeleñ pier¿chliwy Nigdy nie zasn±³ w tym krzemiennym jarze, Bo z wiatrem ów li¶æ ³opota³ straszliwy Jako szatañskie skrzyd³o, ca³e w ¿arze... Noc± spod owych skrwawionych warkoczy Próchno ¶wieci³o siê w dêbie - jak oczy. Na drzewo spad³y dwa ptaszki Wenery. Beniowski w galop szed³ za lotem ptaków, Albowiem ujrza³ dwa ruskie giwery I sze¶æ pod dêbem kozackich ko³paków... Którzy tam pewnie jako marodery Szukali w drzewie skarbów lub Polaków... I nie znalaz³szy w nim nic - dla igraszki Chcieli zapaliæ d±b i upiec ptaszki. Znie¶li ju¿ bowiem wko³o suchych li¶ci I oczeretów, ja³owców i cierni; Ju¿ jeden krzesa³ ognia, który czy¶ci W czy¶æcu, a na tym ¶wiecie wszystko czerni, I byliby d±b pewnie ci ogni¶ci Spalili - wiatr d±³ taki jak w hamerni - Szczê¶ciem, bohater mój napad³ na wrogi I j±³ ich r±baæ tak, ¿e poszli w nogi Oprócz Kozaków dwóch. - Z tych jeden stary, Zr±bany z konia, Bogu odda³ duszê I poszed³, mówi Homer, miêdzy mary. Co siê z nim sta³o? - nie chcê i nie muszê Mówiæ; bo ta rzecz nale¿y do wiary Greckorosyjskiéj; lecz co do mnie, tuszê I powiem, strofy nie chc±c robiæ w¶ciek³±, ¯e w téj religii, gdzie car - jest i piek³o. Pocieszaj±ca my¶l! - lecz nie dla cara, Który wola³by mo¿e z tego wzglêdu Wiêksz± bezpieczno¶æ. Jedna wiêc ofiara Polskiego miecza, m³odego zapêdu, Posz³a ad umbra[s] i tam niech siê stara Szczê¶liwsz± byæ ni¿ tu - gdzie tyle b³êdu, Zawodów, g³upstwa, nieszczê¶cia, przesytów, Bankructw, poezyj g³upich, jezuitów, Heglów poznañskich, krakowskich purystów, Paryskich kronikarzy, historyków, Prezydentów gmin, franko-romansistów, Kozako-powie¶ciarzy i krytyków, Którzy poklaski im zamiast po¶wistów Daj± - od czego ja a¿ do równików Bieg³em unosz±c zadziwione s³uchy: I by³bym zosta³ tam - gdyby nie muchy, Nie krokodyle, nie hipopotamy, Nie mu³ tworz±cy na Nilu oftalmie, Nie d¿uma, nie têsknota, nie te bramy, Na które patrz±c, ¿e zamkniête, ¿al miê Bra³, ¿e tak naszych ¿on nie zamykamy W jednym haremie jak w Armidy palmie - Ta strofa posz³a krzywo, bo ze Wschodu Wygoni³ miê brak awantur i lodu; Za to w ojczy¼nie Danta to oboje Znalaz³em. Lecz to rzecz jest tajemnicza. O to bynajmniéj nie dbam i nie stojê, Aby wiedziano, czy moja dziewicza Muza kocha³a siê realnie. Rojê, Sniê, tworzê; harfy u¿ywam lub bicza - I to jest moja poetyczna droga; Lecz z mego ¿ycia poemat - dla Boga. On wie, On widzia³, nad jakimi chmury Stawa³em bez ³ez i pie¶ni, z my¶lami Anio³ów w przepa¶æ lec±cych - te chóry On s³ysza³, gdy¶my byli z Bogiem sami. Nie zwiod³y Go te królewskie purpury, W które ja siê tu, jak przed sztyletami Cezar, obwijam, gdy miê w serce ra¿±, A¿eby umrzeæ z niewidzian± twarz±. Bóg sam wie tylko, jak mi by³o trudno Do tego ¿ycia, co mi da³, przywykn±æ; I¶æ co dnia drog± rozpaczy odludn±; Co dnia uczucia rozrzucaæ, czuæ, nikn±æ; Co dnia krainê mar rzuciwszy cudn± Powracaæ miêdzy gady i nie sykn±æ; Co dnia my¶l jedn± rozpaczy zaczynaæ; T± my¶l± modliæ siê - i nie przeklinaæ; On! i pustyni gwiazdy lazurowe, I zachodz±ce nad morzami s³oñce, I jedno serce ludzkie. - Lecz to nowe G³osy dla mojéj lutni - te cierpi±ce: Milcz, serce! Albo siê strzaskaj, echowe Narzêdzie pie¶ni, bolu, wiecznie dr¿±ce I ob³±kane, niezaspokojone! Uderzam ciebie w z³o¶ci. - Milcz, szalone! - O czym¿e ja mówi³em?... Ha... w tym jarze Dwóch zar±banych le¿a³o Moskali, Którym pan Zbigniew patrza³ w blade twarze; Wtem ujrza³, ¿e siê cierñ zajêty pali, ¯e siê ju¿ ogieñ wiesza na konarze Suchego dêbu; a wiêc ciêciem stali Odr±ba³ ga³±¼, ta za¶, odr±bana, Jak p³omieñ zdjêty przez burzê z wulkana, Lecia³a hucz±c g³ucho i czerwona Ko³ysa³a siê nad trupami dwoma, Jak szatan, co chce duszê braæ w ramiona, Albo orlica z p³omieni, ³akoma Cia³a ludzkiego; wiêc - o! my¶l szalona! - Beniowski, ¶wiêcie wychowany doma, Prze¿egna³ pe³n± robaczliwych strupów Ga³±¼ - i wiatr j± pochwyci³ znad trupów, Roziskrzy³, starga³, skrêci³ i zwin±wszy W jeden k³±b, rzuci³ w ciemn± jaru szyjê. Tu nawet zimny rozs±dek najzdrowszy S³ysz±c, jak ga³±¼ ta jêczy i wyje, Zrobi³by utwór i poemat nowszy, W którym gadaj± puchacze i ¿mije - Co do mnie, prawda miê epiczna wiêzi, Wiêc nic nie tworz±c z ognistéj ga³êzi, Prosto j± gaszê w jarze jak rzecz such±, A sam do mego wracam wojownika, Który z dwóch ludzi rzecz uczyni³ g³uch±, A z dêbu nie chcia³ uczyniæ ¶wiecznika Owéj dolinie strasznéj, gdzie z ropuch± W±¿ miêdzy g³azy kredowymi syka I pachnie gorzki pio³un. - Wiêc mój rycerz Sta³ - jakby z g³azu go wyr±ba³ snycerz; I patrza³; owych za¶ go³êbi para, Która go tañcem cudownym przywiod³a, Skoro d±b zagas³ i ognista mara Przed znakiem krzy¿a ulecia³a pod³a, Owe go³êbie, których ja z Antara Pie¶ni po¿yczam i biorê za god³a Mi³o¶ci - nigdy za ma³¿eñski zwi±zek! - Skoro d±b zagas³, zlecia³y z ga³±zek I okr±¿ywszy go potrójnym lotem, Skry³y siê w jego wnêtrze wypróchnia³e. Tak by³ szeroki, ¿e móg³ byæ namiotem I zmie¶ciæ (nie wiem, czy móg³ wojsko ca³e), Lecz móg³ pomie¶ciæ haftowany z³otem Ów sztab, co dzieli naszych wodzów chwa³ê I dzieli siê tak cudownie i sztucznie Jak ow± siedmi± ryb Chrystusa ucznie - Tak ¿e zostanie i zbior± z ostatka Siedem dla wojska koszów nape³nionych Okruszynami s³awy. Rzecz to rzadka Tak z³y apetyt! w ludziach tak czerwonych! Ale ¿e to jest cudowna zagadka O s³awie onéj i o rybach onych, Nie mówiê wiêcéj... Na gryz±cym zêbie Wola³bym ni¿ tê s³awê - te go³êbie, Które d±b ca³y okr±¿ywszy pilnie, Do spróchnia³ego wlecia³y o¶rodka, Skrzyd³ami siek±c w powietrzu tak silnie, Jak piskorz kraje wodê albo p³otka. Pomy¶la³ wtenczas rycerz, ¿e niemylnie Awantura go jaka¶ w dêbie spotka, I nie czekaj±c, skoczywszy z rumaka, Szed³ ku dêbowi temu z czasów Kraka. Dochodz±c wéj¶cia nasz m³okosik rzeski Us³ysza³ w drzewie szmer i poca³unki... Ciemny by³ wewn±trz d±b, ciemnoniebieski, Bo próchno, niby brabanckie korunki, Rozb³êkitni³o chropowate deski Jak dla rusa³ki ko¶ció³ lub Bogunki. By³o tam ¶wiat³o takie jak w zawiei, Gdy ksiê¿yc ¶wieci w mgle - ¶wiat³o nadziei! - Ktokolwiek depta³ ziemiê staro¿ytn± I popio³ami nakryte pokoje, Gdzie laury rosn±, pomarañcze kwitn±; Ktokolwiek by³ tam z kochank± we dwoje; Ktokolwiek grotê odwiedza³ b³êkitn± Kaprei - i tam ujrza³ bóstwo swoje Nagle, b³êkitnym powietrzem ko¶cio³a Zmienione w blade widmo i w anio³a; Ktokolwiek zwa¿a³ te podmorskie ¶wity Oblewaj±ce j± od stóp do g³owy, I widzia³, jak siê z ró¿anéj kobiéty Czyni³ duch jasny, lecz bezkolorowy, B³yszcz±cy, ¿ywy pos±g Amfitryty, W b³êkitnym ogniu mórz znikn±æ gotowy, Tak piêkny! w ska³y ukryty i w morze, ¯ywy - lecz w niebios po¶miertnym kolorze; Ktokolwiek w grocie téj, na kruchéj ³odzi Zamkn±wszy oczy, znowu je otwiera³ My¶l±c, ¿e ksiê¿yc nowy z fal wychodzi W kszta³cie kochanki; ktokolwiek nie stera³ Imaginacji i ta jemu p³odzi Kszta³ty; ktokolwiek je w ksiê¿yc ubiera³: Niech popracuje albo pu¶ci ¿agle My¶lom - a ujrzy ,tu znienacka, nagle... Ujrzy, co pan Kazimierz. W owym drzewie Od lat szesnastu zaledwie dziewcz±tko W b³êkitne próchien rzucona zarzewie W grocie z promieni... Nazwa³bym j± prz±dk± Arachn±. - Muza moja sama nie wie, Jak± od innych odznaczyæ piecz±tk± Ów utwór nowy. - W b³yskotnéj sukience Sta³a, na piersiach swych trzymaj±c rêce. Na skrzy¿owanych rêkach bia³e ptaszki Siêga³y jéj ust dziobki ró¿anymi; W oczach b³êkitnych przestrach wzi±³ na wa¿ki I dwie per³owych ³ez zrobi³ równymi; Spada³y obie. Szk³a czeskie i blaszki Wydawa³y siê gwiazdami z³otymi I z w³osów dziwne rzuca³y promienie; Bielutk± mia³a twarz - z têczy odzienie. Gdy wszed³ do dêbu rycerz, ca³a trwo¿na Sp³onê³a, twarz jéj sp³onê³a i szyja: Wstyd pokaza³a w sobie nieostro¿na I ten rumieniec, co w ska¿onych mija. - Widzê, ¿e daléj ju¿ pisaæ nie mo¿na, Bo opisowo¶æ poetê zabija; I Pegaz siê mój homeryczny zdêbi. Stwórzcie wiêc my¶l± pani± dwóch go³êbi; I niechaj siê wam roj± rzeczy cudne O czarodziéjskim rusa³ek ko¶ciele; Gdy wko³o jary dzikie i odludne, I ogryzione przez wilków piszczele, I trupy, czarn± krwi± zastyg³± brudne, I innych czarnych okropno¶ci wiele - A w g³êbi dêbu gwar innego ¶wiata, Szum li¶ci, próchno siê w gwiazdy rozlata; Beniowski z ³adn± panienk±. - Dziewico! Która te wiersze czytasz, czytaj daléj. Mi³o¶cie moje jako próchna ¶wiéc±, Lecz nigdy siê krew w marach nie zapali; Ledwo ustami p³omienia zachwyc±, Wnet je strach ksiêdza albo los oddali, Rozerwie rêce, strwo¿y niewymownie, I dalsz± mi³o¶æ prowadz± - listownie. W listach dopiero (a wszystkie umieszczê W przypiskach)... mój bohater bêdzie czu³y; Ju¿ to nie bêd± moje rytmy wieszcze, Ale esencja serc, prosto z szkatu³y Wyjêta: serca ni± wszystkie rozpieszczê, A mo¿e nawet m³odo¶æ bêd± psu³y - Nie emigracj±, bo téj diabe³ nie chce I ¿adn± serca ¿±dz± ju¿ nie ³echce. Ambicja serce spod ¿eber wykrad³a, Séjm siê nie kocha ju¿ ani te¿ gminy; Zbiorowa ta osoba bêdzie jad³a, Pi³a, wydawaæ dziennik, biuletyny, Gwiazdy siê ka¿déj spyta, co upad³a, Jakie pryncypia ma, a ksiê¿yc z miny Arystokrat± nazwie i dlatego, ¯e w smutnéj twarzy swéj ma co¶ - srebrnego. Pryncypia! o pryncypia! jak bym chêtnie Powiedzia³ prosto dzi¶, co o was my¶lê! Gdyby mi teraz w serca mego têtnie Nie brzmia³a inna struna. - Wiêc przekry¶lê Te strofy. - Dusza mi zagra³a smêtnie, ¦miechu na ustach nie mam ni w umy¶le. Wszystko prowadzi dziwnie bo¿a rêka, Tak dziwnie! - ¿e mi serce wre i pêka. Wiêc, polityczne moje falanstery, B±d¼cie mi zdrowe! - I wy, co bez g³owy Upadli z pañskiéj jak z niebieskiéj sfery, W arystokratów gracie, smêtne sowy! Co w grze my¶licie biæ jako kozery Asa, choæ bêdzie z sercem i laurowy: Was tak¿e ¿egnam, bez miecza rycerze, A choæ mi serce pêka - ¶miech miê bierze. ¯eby te¿ jedna pier¶ by³a zrobiona Nie pod³ug miary krawca, lecz Fidiasza! ¯eby te¿ jedna pier¶ jak pier¶ Memnona! ¯eby te¿ jedna! - Ha... to miê przestrasza. Ko¶ciuszko przeczu³ was krzycz±c: "Skoñczona!" Z krzy¿a swojego krzykn±³ tak - a wasza Pier¶ to pojê³a, z t± my¶l± umiera. Chocia¿ mi serce pêka - ¶miech miê zbiera. Co bêdzie z wami - prosto wam nie powiem, Nie jestem jako wieszcz wszystko wiedz±cy. Krwi± do was pi³em, moim duchem, zdrowiem; A teraz ciskam serce, puchar l¶ni±cy; S³yszycie? Pêk³o. - Teraz mi wêzg³owiem Jedno kobiece serce; jestem ¶pi±cy, Omdla³y jestem, ogniem owioniêty, Piekielne rzeczy rzucaj±cy, ¶wiêty. Niech siê komedia gra. - Mo¿e mi przyjdzie Graæ inn±: wtenczas was wszystkich przera¿ê. Leg³em jak czarny Sfinks przy piramidzie Z grobów ojczystych; patrz± blade twarze: Mo¿e, wieszcz, zechcê jeszcze w jasnowidzie Rzec co ciemnego? Mo¿e wam poka¿ê Pe³ne piorunów usta, piersi, trzewa? Mo¿e zamilknê jak lew, co poziewa Patrz±c na ma³o¶æ zielonego wê¿a, I zasnê - zasnê - ha! - lecz przebudzenie? Niech los i serca szaleñstwo zwyciê¿a! Z mózgu mojego mieli¶cie jedzenie, Lecz serce moje siê jak ³uk wyprê¿a, Zrzuca was, g³odne sêpów pokolenie! Ugolin odby³ piek³o... Ognia fale! Wyrwijcie resztê sêpom. - Precz, szakale! Kto inny teraz jest nade mn±, nie wy, Na których patrza³ ja, Akteon blady. Miêdzy ciemnymi po³o¿ê siê drzewy, S³owiki bêd± moimi s±siady, Ksiê¿yc jako mój srebrny anio³ lewy, Ona jak z³oty mój duch dobréj rady Odgoni czarne cherubinów stada Mówi±c do nieszczê¶æ tak - jak anio³ gada. Przez lito¶æ tylko nade mn± siostrzan±, Przez b³êkit tylko swojéj w³asnéj duszy, Przez gwiazdê swego losu ob³±kan±, Przez moc, co serca wskrzesza albo kruszy, Przez to, ¿e hymny we mnie zmartwychwstan±, Je¿eli ona mnie jak harfê ruszy: Bêdê zbawiony! dumny, bezpokutny. - Ale to wszystko sen - i mo¿e smutny! Na Boga! Muzo! Trochê ¶miechu! Tyle, Ile potrzeba dla zabawy gminu. Gdy serce moje spod zas³on odchylê, Widzê, ¿e nie jest jak s³oñce z bursztynu; A jednak mia³o kiedy¶ ¶wiat³a chwile, Dawnéj mi³o¶ci winne, temu winu, Które upaja na ¶mieræ, Potém wskrzesza. - O! chcê mi³o¶ci uczyæ! Gdzie jest rzesza? - Odbieg³a. - Skar¿y siê na moj± ciemno¶æ. "Poeto, fiat lux!" - zaciêcie krzycz±. I we mnie dziwn± znale¼li wzajemno¶æ; ¯yczê, aby to by³o, czego ¿ycz±; Tygodnik jak±¶ wynalaz³ odjemno¶æ We mnie; lecz niech siê dobrze wtajemnicz±, A ujrz±, ¿em jest co¶ - jak grecki antyk, Lecz panteista trochê i romantyk. A teraz prosto i bez epizodów ¦piewam, jak prawy wieszcz, nie jak amator; Bo mój bohater ma jechaæ do lodów Sybirskich i do Chin, i pod Ekwator, Do innych nagich i dzikich narodów, A¿ mu na grobie wyr¿n±: "Sta, viator!" Wtenczas ratunku ju¿ ze ¶mierci± nie ma; Zatrzyma siê czytelnik i poema. Lecz nim nast±pi to - cudne mam rzeczy W tece! cudowna awantur girlanda! Rycerz mój r±bie, zabija, kaleczy Na kszta³t Hektora, Ajaksa, Orlanda; Przybywa zamkom w porê do odsieczy; Pisze kronikê wierszem jak Wiganda, O awanturach w³asnych - geografi±, Po któréj ludzie do Kamczatki trafi±. Na staro¶æ tak¿e napisa³: Pomys³y Do dziéjów, które siê dziaæ kiedy¶ mog±. Z czego korzysta³ dzisiaj jeden ¶cis³y Krakowczyk, ksi±¿kê wydawszy niedrog±. Ksi±¿ka ma polsk± duszê, a na zmys³y Dzia³a jak Niemiec; mnie za¶ szarpie srogo, Bije po rêku jak rektorska linia - Je¶li¶ ciekawy, patrz rozdzia³: Opinia. O! autorowie z nudy! o Feniksy! Powstali z trupów, z prochów w³asnych, z ³ó¿ek! O! polityczne moje nowe Iksy!... Upadam wszystkim pokornie do nó¿ek; Lecz ¿yczê, aby nas dzieli³y Styksy; A teraz z waszych korzystam przestró¿ek I ju¿ nie ody piszê ani hymny, Ale poemat ten - nadzwyczaj zimny. Bohater w dêbie zamkniêty z m³odziutk± Pann±, a jednak stoi o piêæ kroków, Je¶li co mówi, mówi bardzo krótko. - Nie spuszczam ¿adnych na scenê ob³oków... Bo ani z wód kokietk±, z nezabudk±, Rozmawia czy¶ciéj lilia, pani stoków, Gdy je wiatr zdrajca ku sobie pok³oni, Jako tych dwoje - których ja mam w d³oni I móg³bym... Móg³bym, lecz nie chcê... A mo¿e Nie mogê, nie mam dosyæ serca, ¿aru. Próchno ¶wiec±ce ksiê¿ycowo w korze Zda mi siê pe³ne widm, pokus i gwaru... Pe³ne... Zatrzymaj miê, potê¿ny Bo¿e! Bo gotów jestem dla lepszego czaru Rzuciæ na serce mego czytelnika Trochê awantur w³asnych spod równika. Lecz nie... Sybirski bêdê... lodowaty, Dlatego wchodzê w styl nowych poetów. S³yszycie, jak siê krz± odludne kwiaty? S³yszycie g³uchy ³omot oczeretów? Kto¶ jedzie - spiesznie mu pewno za katy! Odtêtnia g³ucho echo jarych grzbietów... Wiele byæ musi jad±cych rycerzy, Kiedy przed nimi takie echo bie¿y. Na poz³oconym kurzawy tumanie, Która do dêbu ze s³oñcem siê wkrad³a, Naprzód ksi±dz jaki¶ wlecia³ niespodzianie, Za ksiêdzem jaka¶ z³ota mara wpad³a. Ksi±dz by³ w habicie, a mara w ¿upanie, W szerokich bardzo szarawarach z rad³a, Na których z³ota le¿a³a kurzawa - S³owem: ksi±dz Marek to by³ i pan Sawa. Ku nim wiêc moja nimfa srebrnéj cery Pobieg³a skocznie i ca³uj±c w rêce, Odda³a ksiêdzu Markowi papiery, Schowane bardzo tajemnie w sukience; Potém zaczê³a ¶piew o sobie szczery - S³ów jéj nie k³adnê wszystkich, bo przekrêcê Albobym musia³ k³a¶æ po kropkach kropki, Bowiem ta nimfa mówi³a jak ch³opki. Z p³aczem mówi³a: jak w dêbow± szafê Wlaz³a przed wrogów okrutnych pogoni±, Jakie tam mia³o byæ z niéj auto-da-fe, Jak nie pamiêta³ nikt i nie dba³ o ni±. - (O! hor[r]or! trzeci rym jest na ¿yrafê! Muzy ¿a³o¶ne ³zy nade mn± roni±, Bo muzy wiedz±, jakie do ³ez prawo Ma wieszcz pisz±cy poemat o k t a w ±). Mówi³a, jak dwa go³êbie siostrzane Przyprowadzi³y ze stepów obroñcê... Mówi±c p³aka³a - na usta ró¿ane Kapi±c pada³o kropelkami s³oñce... Pan Zbigniew patrza³ za¶ w stronê, na ¶cianê, Ksi±dz w ziemiê, Sawa ³ama³ ostróg koñce. Widz±c, ¿e s±dziæ s± gotowi krzywo, Rycerz do ksiêdza rzek³ dumnie i ¿ywo: "Jestem Beniowski, jecha³em do Baru, Abym ojczy¼nie mojéj s³u¿y³ szabl± I ca³± dusz±. Z bliskiego miê jaru Te dwa go³êbie sztuk± prawie diabl± Przywiod³y tutaj. Znajdziesz ¶ród czaharu Dwa trupy, które Pluton swoj± grabl± We¼mie i w ogieñ piekielny zagrabi. Wiêcéj mu takich dam, na honor hrabi! "Z Wêgier albowiem moje rodowody Prowadzê i mam hrabiowskie tytu³y, Ale ¿e jestem bez grosza i m³ody, Niewiele sobie wa¿ê te bibu³y I pergaminy; lecz chcê i¶æ w zawody Z przodkami, jako cz³ek na s³awê czu³y I mocno hañbê ojczyzny czuj±cy, Niedo¶wiadczony jeszcze - lecz gor±cy". - Gdy tak przemówi³, ksi±dz Marek otworzy³ Ramiona i j±³ ¶ciskaæ postaæ giêtk±: "Ja zna³em twego ojca; gdyby do¿y³, Pewnie by twoj± chêæ pochwali³ prêdk±. Bogdajby¶ pó¼no siê w grobie po³o¿y³ Jasnym jak cz³owiek wielki - ani wêdk± Spro¶nych rozkoszy tu by³ u³owiony. Zlituj siê, Matko niebieskiéj korony! "Oto dziecko te oddajê w opiekê Tobie, Dziewico czysta, Matko Bo¿a! Broñ rzuconego w tê nieszczê¶cia rzekê, Która z nas p³ynie do wieczno¶ci morza. Pozwól! ¿e z niego tê cielesno¶æ zwlekê, Która tu krwawi ducha jak obro¿a, A za¶ mu w duszê ognist± przeléjê Rozpacz, co wszystko ³amie, i nadziéjê. "Biada, kto daje ojczy¼nie pó³ duszy, A drugie tu pó³ dla szczê¶cia zachowa; Oboje w nim Bóg swym piorunem skruszy I padnie kiedy¶ w popió³ taka g³owa! ¯adn± ³z± taki Boga nie poruszy, W modlitwie nigdy ju¿ nie znajdzie s³owa, Które by kiedy¶ jego Bóg rozumia³, I bêdzie jak ten d±b umar³y szumia³. "Bêdzie mia³ w sercu w³adzê odpychania Ludzi - a wê¿e siê doñ zbiegaæ bêd±. Utyje kiedy¶ na chlebie wygnania I nieszczê¶liwe dzieci go obsiêd± Krzycz±c: Grobowiec s³awny>ale nie posiêd± Grobu ni s³awy. - I to jest przekleñstwo, Które ja rzucam na nich! - ich rodzeñstwo! "I niechaj bêdzie jakoby stoletnie... Lecz nie... O Bo¿e! nie s³uchaj, Jehowa". Tu zamilk³; oczy mu b³yszcza³y ¶wietnie I piêknym srebrem uwieñczona g³owa Po¶ród g³ów m³odych b³yszcza³a szlachetnie Jak ksiê¿yc, kiedy siê nad rankiem chowa Za morze albo za egéjskie ska³y, Nadzwyczaj wtenczas smutny, wielki, bia³y... I mój rym tak¿e, po téj parafrazie Kazania, tak¿e za ska³y zachodzi. Porozci±gawszy têcze na obrazie, Poko³ysawszy na kszta³t dobréj ³odzi, Idzie spaæ. - Wyraz zosta³ przy wyrazie, Nie wiem, czego chce i czego dowodzi. Jako fajerwerk z gwiazd kilku tysiêcy, Chcia³em, aby siê spali³ - i nic wiêcéj. PIE¦Ñ DRUGABENIOWSKIPIE¦Ñ CZWARTA PIE¦Ñ CZWARTA D±b utrudzone opu¶ci³ konary, ¦wierszcze syka³y, upa³ by³ ognisty. W dêbie na ziemi siedzia³ Marek stary I na kolanach rozpisywa³ listy; A w³o¿y³ na nos krzywy okulary. A taki by³ list jeden: "Mój strzelisty Afekt i ³aska Pana Zbawiciela Z wami..." W nawiasie: "Niech was powystrzela "Moskal i diabe³, ¿e siê tak k³ócicie I zostawiacie Bar Moskali pastw±; A choæ szlachetne imiona nosicie, Jest z was ohyda boska i plugastwo. Pan Regimentarz za¶ sam mianowicie, Który obieca³ karmiæ nas jak ptastwo Indyjskie, imbier przysy³aæ, muszkatel, Cierpi, ¿e buty dzi¶ je obywatel! "Venit iudicium! Nie ode mnie, s³ugi, Us³yszy wtenczas s±d - lecz przed Chrystusem Zap³aci swoje zaci±gniête d³ugi; To¿ samo pan Ró¿añski, co Fabiusem Jest w naszéj partii, tak¿e i ten drugi, Niech wie, ¿e s±du dzieñ nadchodzi k³usem I we¼mie wszystkich was jak tuman ¶mieci. Piszê to z g³êbi ¿alu do waszeci". Takie ksi±dz pisa³ listy pe³ne grozy. A przy nim moja m³oda pos³annica, Przelatuj±ca moskiewskie obozy Jak g³os od harfy albo blask ksiê¿yca, Lub Afrodyta, któréj ciche wozy Przez b³êkit go³±b niós³ i go³êbica, Ze ¶wieczk± w rêku sta³a zapalon±, Od blasku z³ot± maj±c twarz i ³ono. Kto by tam zajrza³, my¶la³by, ¿e który Z Ojców Ko¶cio³a siedzi z go³± g³ow± I po natchnienie patrzy w ciemne chmury, A za¶ anio³ek, r±czk± rubinow± Dotkn±wszy bia³éj jak kamieñ tonsury, Wyci±ga z g³owy têczê brylantow±, Podobn± ró¿y z gwiazd lub pe³néj malwie... Gdy starzec siedzi na orle lub na lwie. I w ciemnym dêbie by³o tylko dwoje: Ksi±dz z piórem w rêku, ze ¶wieczk± dziewczyna; I tylko ¶wierszcze miêdzy drzewne s³oje Wrza³y piosenk±. By³a to godzina, W któréj tak mi³o pój¶æ nad jasne zdroje, Gdzie s³oñcu broni przystêpu leszczyna, I na murawie legn±æ aksamitnéj, W brzêku motyli, przy wodzie b³êkitnéj... Lecz w owe czasy któ¿ jednê godzinê Marzy³, spokojnie przeduma³ nad wod±? Któ¿ mia³ czas marzyæ, ¿e tak wszystko minie Jak kwiat bêd±cy motylom gospod±? Jak niezabudka dr¿±ca przy leszczynie? Jak ³za? jak wszystko, co siê zowie mod±?... Choæ dobra moda by³a w onych czasach Konfederowaæ siê i kryæ po lasach! A jednak i to minê³o!... Ojczyzna Minê³a tak¿e! i ów wierszyk z³oty, ¯e dla niéj ka¿da smakuje trucizna, Ów wiersz, co niegdy¶ zachêca³ do cnoty, Jest dzisiaj... ka¿dy mi to pewnie przyzna, Kto w oblê¿eniu jad³ szczury ³ub koty - ¯e ten wiersz bez psów, bez liszek, bez czajek, Jest dzi¶ najlepsz± z Krasickiego bajek... A wiêc niech wszystko mija! - Wstañcie, burze! I zwiéjcie mój ¶lad z téj smêtnéj pustyni! I moje my¶li jak ³ez pe³ne kru¿e Przechylcie, niech je pró¿nymi uczyni Czas. - Wszak stawa³em na niéjednéj górze Bli¿éj piorunów ni¿ gadu, co ¶lini Poca³unkami nawet twarz cz³owieka; Bli¿éj chmur, co grzmi± - ni¿ ludu, co szczeka. I dzi¶ od ogniów boskich w dó³ zepchniêty Z piramid czo³a, z wulkanicznych szczytów, Cierpiê - lecz jeszcze gardzê. I ten ¶ciêty Rym nieraz k±sa was a¿ do jelitów, I p³ynie jako szalone okrêty, Z fal odrzucany do niebios b³êkitów, Gdzie mu pocz±tek by³ i koniec bêdzie, Gdy ¶mieræ na ¿aglach okrêtu usiêdzie. Tymczasem z szumów ¿aglowych i waru My¶li zhukanych jest harmonia dzika, Któr± ja lubiê, ¿e tak pe³na gwaru, ¯e czasem jak w±¿ po¶ród ruin syka, Czasem podobna do anio³ów swaru, Gdy b³yskawic± letni± siê odmyka Niebo i znów siê zasun± p³omienie Na dziwny duchów ¶wiat, sk±d sz³o westchnienie. A jednak, gdyby twoja, o m³odo¶ci! ¯elazna niegdy¶ wola, dumna, twarda, Gdybym nad sob± mia³ wiêcéj lito¶ci, Gdyby mi nawet w krew nie przesz³a wzgarda Tego, co teraz jest i co w przysz³o¶ci Byæ mo¿e: lutni± szalonego barda Skruszy³bym wzi±wszy pod zgiête kolano; I now± harfê wzi±³ niepokalan±. Lecz pó¼no! pó¼no ju¿! Gdzie s± s³uchacze? Czy w grobach klaszcz± w rêce zadziwione? Czy ur±gaj±? - nie wiem - i nie raczê Goniæ my¶lami te smêtne, stracone Mary. Lecz nieraz, kiedy mi zakracze Orze³ lec±cy na s³oñce czerwone, Zda mi siê, ¿e to jaka¶ dusza bratnia Znów odlatuje ode mnie - ostatnia! Lubi³em takie dusze dzikie, smêtne, Rozokolone na niebie szeroko, B³yskawicowe trochê, trochê mêtne, Nawet gdy w cia³o siê straszne oblok± I w pioruny siê rzucaj± namiêtne Lub nad Safony chwiéj± siê opok±; Lubi³em takie dusze - niebezkarny! - Wybrednie marz±c w ró¿ach - kolor czarny. Dzi¶ uleczony na pó³ - lubiê ró¿e Takie, jakimi je Bóg stworzy³, ³adne I wiotkie. - Teraz wam powie¶ci± s³u¿ê I w ¿adne wiêcéj ustêpy nie wpadnê, ¯adn± gawêd± pie¶ni nie przed³u¿ê, Ale te¿ z faktów wam nic nie ukradnê, Bo wszystko godne jest pamiêci wiecznéj I wszystko mo¿e uj¶æ - w kompanii grzecznéj. Stoi wiêc w dêbie moja mo³odyca Ze ¶wiec± - jasne dwa go³êbie burcz±; Ksi±dz pieczêtuje sygnetem szlachcica Listy... Pos³uszne siê papiery kurcz± W kopertê; z lakiem o¿eniona ¶wiéca - Mówi±c Delill[e]a stylem - styl tak sturcz± Poeci, ¿e dzi¶ gwa³tem trzeba z Francji Rozumu, jeszcze wiêcéj elegancji - O¿eniona wiêc ¶wieca z lask± laku, Wyda³a tê ³zê, która z tajemnicy Nie da siê nigdy odedrzeæ bez znaku - Zw³aszcza je¿eli Moskal na granicy Nie czyha na twój sekret, o Polaku, Z pomoc± drugiéj o¿enionéj ¶wiécy, I chmur z tajemnic twoich nie uchyla Zdradzieck± rêk± nocy (styl Delill[e]a). Ju¿ wiêc ksi±dz Marek (tu mnie nie do¶cign± Iksy warszawskie) kochanków za¶lubi³ I nim oboje w ma³¿eñstwie ostygn±, Przypieczêtowaæ chcia³ - ju¿ lak naczubi³, Ju¿... ju¿... Wtem szable mu po oczach mign±! Ksi±dz wsta³ - szczêk wielki by³ - piecz±tkê zgubi³; Ujrza³ na ¶cianach boju stereotyp, Bowiem d±b w ¶rodku by³ jak dagerotyp. Co siê wiêc dzia³o zewn±trz, to siê w ³onie Suchego dêbu odbi³o têczowie. By³ bój, naprzeciw siebie sz³y dwa konie, A na koniach szli dwaj bohaterowie, Nad g³ow± nios±c podniesione bronie, Szablice; ka¿da jako sierp na g³owie. Zaraz ksi±dz pozna³, ¿e ci wojownicy Byli to z panem Saw± pan Maurycy. Poznawszy, w duchu rzek³: "Nie pójdê godziæ, Niechaj¿e sobie trochê krwi utocz±, To mo¿e nadto gor±cych och³odziæ, Potém z rozwag± wiêksz± w ogieñ skocz±..." Tak mówi±c patrza³, jak chc±c sobie szkodziæ, Na ¶cianach têczê tworzyli urocz±. ¦wiat³o¶æ ich obu owionê³a krwawa; W ogniu na bia³ym koniu miga³ Sawa. Spotkali siê raz, z³o¿yli nad g³ow± I znów ich konie roznios³y szalone; Za drugim razem tn±c sztuk± krzy¿ow± Beniowski, zgrabnie skoczywszy na stronê, Da³ szacht tak p³ytki koniowi nad g³ow±, ¯e mu z przyciêtych uszu dwie czerwone Trys³y fontanny; jak rubin siê ¿arz± W biegu, nadjecha³ na nie Sawa twarz±. Wiêc siê na bia³ym wydawa³ rumaku, Maj±c zalane oczy krwi wytryskiem, Jakby delfina mia³ w z³otym czapraku Pod siod³em, który krew wyrzuca³ pyskiem. Nie daj±c jednak najmniéjszego znaku, ¯e by³ zmiêszany tym ostrym dogryzkiem, Obróciwszy siê koniowi do grzbietu Strz±s³ krew i z olster doby³ pistoletu. Straszny by³ wtenczas: we krwi, co go broczy, Spokojn± mia³ twarz i spokojnie mierzy³ Do bohatera pie¶ni, miêdzy oczy - I gdyby krzemieñ by³ spad³ i uderzy³ W dekê... co skrami pryskaj±c odskoczy, Pewnie by wiêcéj mój bohater nie ¿y³... Bo sam wyznawa³, ¿e w szturmaku onym Widzia³ przybit± kulê czym¶ czerwonym. Wiêc pewnie by j± by³ duszy oczyma, Jak mówi Hamlet, w czaszce swéj zobaczy³, Gdyby nie dziwne, a dla pisoryma Mi³e zdarzenie. - Bóg zachowaæ raczy³ Cz³owieka, a ja zeñ zrobiê olbrzyma; Byle mi tylko czytelnik przebaczy³, ¯e empirycznie, min±wszy przyczynê, Wda³em siê w skutek rzeczy, w r±baninê. Lecz wpad³szy muszê koñczyæ. Wiêc pan Sawa lewe przymru¿y³ oko i wyceli³, A za¶ powszechnie o nim nios³a s³awa, ¯e nawet pannom, gdy sobie podchmieli³, Wystrzela³ korki. - By³a to zabawa, Któréj bym wcale z innymi nie dzieli³, Gdybym by³ pann±, gdzie¶, w szlacheckich dworkach Pod owe czasy i chodzi³ na korkach. Wyceli³ ju¿ wiêc prosto, w same czo³o, I palec ju¿ gi±³ - gdy nagle... o dziwy! Jakoby Irys, co rzuciwszy ko³o Z têczy, zlatuje na zamglone niwy: Lekko jak anio³, jak ptaszek weso³o, Dzieweczka z dêbu da³a skok straszliwy, Skok na dwa ³okcie od ziemi wysoki, W poezji mówi±c, skok a¿ pod ob³oki. Z ob³oków spad³a na ów koñ ze ¶niegu, Na którym siedzia³ pan Sawa z³owrogi; Nim siê obéjrza³, ju¿ na siod³a brzegu Stoj±ca za nim jak Olimpu bogi, Prosta i naprzód podana do biegu, Chwyci³a za léjc - i na tylne nogi Podniós³szy konia z rycerzem do góry, Tak pomiêsza³a go - ¿e strzeli³ w chmury. I nie czekaj±c, a¿ poprawi strza³u, Léjcem i g³osem zagrzawszy rumaka, Rzuci³a w galop taki pe³ny sza³u, ¯e galop konia by³ jako lot ptaka. A ta dzieweczka, by duch idea³u, Stoj±c nó¿kami na koñcu czapraka, Reszt± siê cia³a - strach przechodzi mrowi! - Odda³a ca³kiem unie¶æ b³êkitowi. I b³êkit j± wzi±³ tak zrównowa¿on±, Z rozci±gniêtymi jako ptak r±czêty. Z w³osów, co by³y na g³owie koron±, Naprzód siê z³oty zrobi³ w±¿ zwiniêty W k³êby i lecia³ wraz za t± szalon±, W po³yskuj±ce j± chc±c win±æ skrêty, I ró¿ne kwiaty wyrzuca³ ze skrêtów, Które goni³y j± mg³± dyjamentów. Za w³osem i za kwiatami, i za ni± Pêdzi³y równym dwa go³êbie lotem. - Nie widzê wiêcéj: jary siê tumani±, Dymnéj kurzawy przes³oniête z³otem; W kurzawie rycerz znika z moj± pani±... Jeszcze raz galop konia run±³ grzmotem, Jeszcze raz je¼dziec na wierzcho³ku góry, Jak z ametystu, z p³omienia i z chmury B³ysn±³ i znikn±³. - Teraz kto wypowie Uczucia wnêtrzne w moim bohatyrze? Zamiast kul srogich pana Sawy w g³owie, Ujrza³... a tu mu wcale nie ubli¿ê, Bo wiem, ¿e wiedzia³, co s± centaurowie, Przypomnieæ musia³ wiêc o Déjanirze I mia³ na twarzy taki wyraz boski Jak ten, co wiersze pisz±c liczy zg³oski. Oczy utopi³ w kurzu ob³ok z³oty, Gdzie znika³ rycerz, koñ, panna, jéj w³osy I za w³osami, jak dwa papiloty, Bia³e go³±bki na dwóch koñcach kosy. I sta³, i patrza³ - gdy z dêbowéj groty Wyszed³ ku niemu karmelita bosy I prze¿egnawszy siê Chrystusa znakiem, Spyta³: "Dlaczego wa¶æ siê bi³ z Kozakiem? "O krwi gor±ca! ¿e te¿ ja nie mogê Utrzymaæ nigdy miêdzy wami zgody! Oto pan Sawa znowu ruszy³ w drogê, Bóg wie, czy wróci, a rzeski i m³ody. O m³odzi! m³odzi! pod wasz± ostrogê Trzeba daæ wo³y najleniwsze z trzody; Dopóki ka¿dy z was na koniu je¼dzi, Nigdy siê w jednym miéjscu nie zagnie¼dzi. "Sk±d¿e wam przysz³o, ¿e¶cie tu z jaszczura Dobyli szabel i na konie wsiedli?" Na to pan Zbigniew: "Oto jest rzecz, która Zwa¶ni³a obu, gdy¶my tutaj jedli I pili: oto z³ota miniatura, O któr± srogi bój oba¶my wiedli. O tak± siê rzecz bijemy nie pierwsi; Ja mu j±, ksiê¿e, sam zerwa³em z piersi. "A zerwawszy j±, chcia³em serca dostaæ Spod ¿eber jego t± szabl± tureck±". Tak mówi±c strasznie mia³ marsow± postaæ. A ksi±dz: "O tak±¿ rzecz chodzi³o ¶wieck±? Warto by obu dyscyplin± ch³ostaæ! Wstyd¼ siê, wielmo¿ny hrabio! jeste¶ dziecko! Tê miniaturê mi da³a dla ciebie Córka Starosty dzi¶, jak Bóg na niebie! "Ja za¶, nie maj±c kieszeni w habicie I nie chc±c wieszaæ téj rzeczy na sobie, Da³em j± Sawie, by j± schowa³ skrycie, A¿ mi j± przyjdzie na my¶l oddaæ tobie; A przy tym i list, skropiony obficie £zami, a w takim pisany sposobie, ¯e choæ ksi±dz jestem, w mi³ostkach nie s³u¿ê, Podj±³em siê ten list schowaæ w kapturze: "Oto jest pismo dzi¶ pisane w nocy, Czytaj wa¶æ! ja tymczasem na koñ siêdê; Bar potrzebuje dzi¶ mojéj pomocy: Lub go ocalê, lub niebo zdobêdê". Beniowski, blady jak duch o pó³nocy, Ju¿ nie uwa¿a³ na ksiêdza gawêdê, Ale otworzy³ list, czyta³ i wzdycha³, Bo ten list w niebo rwa³ i w piek³o spycha³. A naprzód w li¶cie by³o opisanie Tego, co w drugiéj mojéj pie¶ni stoi, To jest: jak zamek wziêto niespodzianie, Jak go dostano prêdzéj ni¼li Troi, Jak na ¶miertelnym ju¿ by³ karawanie Pan Dzieduszycki, jak w piwnicach broi Szlachta bêd±ca w zamku na za³odze, Jak Ladawiecki pan zda³ rz±du wodze, A sam zamy¶la³ jechaæ do Warszawy I córkê z walki uprowadziæ pola. - "O! mój Zbigniewie! nie miéj ty obawy" - Pisa³a panna - "nigdy ojca wola, Nigdy ponêta, nigdy przestrach krwawy, Nigdy szalone szczê¶cie lub niedola Nie sk³oni± mego serca do odmiany - B±d¼ s³awny; jeste¶ mój - jeste¶ kochany. "Odje¿d¿am teraz - ale siê otoczê My¶lami, kwiatów podolskich zapachem, Woniami, które by³y tak urocze, Gdy w Anielinkach, pod s³omianym dachem, Ty miê porzuca³ - a ja ci warkocze Da³am ca³owaæ, przenikniona strachem, Aby¶ mi u nóg nie pad³ konaj±cy: Tak by³e¶ blady przy gwiazdach i dr¿±cy. "Powiem ci teraz, ¿em siê by³a zlêk³a, Aby¶ ty we mnie nie us³ysza³ g³osów, Z którymi w sercu jaka¶ struna pêk³a, Gdy siê dotkn±³e¶ usty moich w³osów... Pomnisz, ¿em wtenczas tak jak dziecko jêk³a, Chwyta³am siê szat twoich, drzew i k³osów, My¶la³am, ¿e ju¿ ginê z ¶wiat³em, z echem I ¿e westchnienie - ¶mierci jest u¶miechem. "Kiedy to piszê, s³oñce wschodzi z wieñcem Chmur i tak wstydzi mnie, ¿e nie wiem czemu, Ca³a siê zla³am ³zami i rumieñcem - Ty wiesz, ja zawsze kwiatowi bia³emu Podobna, póki mi by³ oblubieñcem Chrystus. - U¶miechnij siê s³oñcu z³otemu, Bo mi siê przed nim ³za gor±ca toczy I tak rumieni mnie jak twoje oczy. "Niespokojno¶ci pe³ne serce moje! Smutno mi rzucaæ te miéjsca, te stawy! Je¿eli kiedy przywiod± ciê boje A¿ do mojego zamku, do Ladawy, Ka¿ sobie panny otworzyæ pokoje; Na oknie stoi fili¿anka z lawy; Rzucam dla ciebie w ni± maleñki kwiatek - Nosi³am go dzi¶ ca³± noc - b³awatek. "Nie traæ nadziei nigdy! nigdy! Kto ma Wol±, ten wszystko pokona. Addio! Z wyci±gniêtymi za tob± rêkoma - Jeszcze raz wo³am ciebie, caro mio! Przy tobie zawsze bêdê - niewidoma. I wprzód mi serce ni¿ ciebie zabij±. Nie, ty nie mo¿esz zgin±æ tak jak oni, Których nie kocha nikt - i nikt nie broni. "Pyta³am dzisiaj staréj wró¿ki Diwy, Czy mi Bóg ciebie zachowa i wróci. Odpowiedzia³a, ¿e bêdziesz szczê¶liwy, ¯e siê o ciebie wiele duchów k³óci Czarnych i z³otych z têczowymi grzywy - A czyny twoje kto¶ na harfie nuci... ¯e zawrzesz z królem indyjskim przymierze... Nie bêdziesz temu wierzy³, lecz ja - wierzê. "Przepowiadaj±c mówi³a mi stara, ¯e widzi ciebie w sankach z wieloryba, A za¶ przy tobie stoi jaka¶ mara Ubrana w szaty dziewicze - to chyba Ja... Czy nieprawda? - O! gdyby ta szpara! Gdyby ta jasna z dyjamentu szyba, Przez któr± Diwa widzi przysz³e rzeczy, Mog³a zast±piæ we mnie wzrok cz³owieczy! "Zgodzi³abym siê nie widzieæ na niebie - Gwiazd ani s³oñca, nie widzieæ b³êkitu, Lecz tylko w ka¿déj chwili widzieæ ciebie; Na ciebie patrzeæ od zmroku do ¶witu. - Zda mi siê nawet, ¿e w jakiéj potrzebie Pomog³abym ci oczyma - do szczytu Szczê¶cia i s³awy... choæby"... Tu przerwany By³ list dwoma plamkami zwalany. Te plamki do ust by³y podniesione, Lecz ksi±dz podstawi³ pod usta szkaplerza. "Te ca³uj" - krzykn±³ - "te rany czerwone, Które Chrystus mia³: godne ust rycerza, Nie te kropelki ³ez gorzkie i s³one, Z których rdza pada na kryszta³ puklerza! Rzuæ ten list - daj go, jak mówi±, szatanu - A s³uchaj: wa¿n± misj± dam waæpanu. "Pisz± mi - ¿e tron odzyska³ khan Giraj, Przyjazny zawsze Polsce by³ khanisko; Masz listy, których, proszê, nie otwiéraj, A¿ staniesz w Krymie. Wprawdzie to nieblisko, Jaskó³ki wiedz± tam drogê na wyraj I bocian tak¿e z ma³± szar± plisk± Do téj krainy lec± z wielkim krzykiem; Bocian okrêtem jest - pliska sternikiem. "Ona ptakowi na ogonie siedzi I prost± drogê w chmurach rozpowiada. Tak je¶li ciê duch Chrystusa nawiedzi, Bêdziesz jak bocian, co nigdy nie siada, Lecz wyci±gn±wszy dziób jak w³óczniê z miedzy, Prosto wêdruje i w gniazdo upada - Gdzie¶ na wie¶niaczéj chacie, zmordowany, Przebywszy morskie burze i ba³wany. "Ufaj mi, synu! je¶li wytkniesz sobie Drogê, a prost± - to choæby do s³oñca Zalecisz, czêsto na krzy¿u lub grobie Odpoczywaj±c. - Leæ¿e wiêc bez koñca, A bêdziesz chodzi³ w anielskiéj ozdobie Jako ojczyzny i wiary obroñca; A nim zas³ugi twoje w niebie zgin±, Ziemia przeminie i gwiazdy przemin±! "Patrz na mnie! - jestem tak¿e zmordowany, A kto wie co tam w moim sercu p³acze? A jednak wzi±³em w rêkê krzy¿ drewniany I chodzê tul±c do g³êbi rozpacze. Wola³bym mo¿e ju¿ w grób... jak z³amany D±b i bez li¶ci - lecz mi serce skacze, Kiedy na dzia³o wst±pi moja noga, A dzia³o ogniem ¶piewa - imiê Boga. "Wiêc ¿e i staro¶æ jeszcze jowiszowe Ma brwi, na hañbê ojczyzny zmarszczone; Wiêc jeszcze wstrz±sa te pola stepowe I wulkany z nich wyrzuca czerwone, I téj ojczyzny martwéj wznosi g³owê, I k³adzie na ni± zbawienia koronê... Tak¿e wiêc krwawym was obmywam chrzeatem! A pomy¶l tylko ty: czym¿e ja jestem? "Garsteczk± prochu, co jutro w dolinie Bêdzie rodzi³a chwasty i lilije; Dzbanem, z którego strumieñ wiary p³ynie, A który jutro Bóg nog± rozbije. No¶¿e ty ducha w téj cielesnéj glinie; A nie lêkaj siê, gdy wiatr w oczy bije Z b³yskawicami. Na koñcu ¿ywota Czyny cz³owiecze wa¿y szala z³ota. "Tam wszystkie nasze ³zy i krew rozlana S± policzone i nie ginie jedna Kropelka, ani bia³a, ni ró¿ana, Lecz ka¿da wa¿y i wa¿±c wyjedna ¦wiat³o wieczyste. Id¼ wiêc w imiê Pana! A by³aby te¿ ta Ojczyzna biedna, Gdyby dla ciebie, zginionego m³odo, £ez nie znalaz³a. - B±d¼¿e wiêc t± wod± "Ochrzczony teraz i w grobowcu pó¼nym". To mówi±c rêce wyci±gn±³ - i dr¿a³y. S³ucha³ go rycerz z czo³em smutnie gro¼nym I by³ na twarzy przera¿eniem bia³y, I skry mu z oczów sz³y, i dreszczem mro¼nym, Mi³o¶ci± wielk± dla nieszczêsnéj chwa³y Czu³ siê przéjêty. Bêd±c tak ognisty, Z rêku ksiêdzowskich wzi±³ do Khana listy; I wraz obróci³ konia na po³udnie Ku wschodz±cemu wtenczas miesi±cowi... Jecha³ i marzy³ o przysz³o¶ci cudnie. A któ¿ sny takie m³odo¶ci wypowié? Choæ anio³ami te strofy zaludniê, Choæ z ziemi stworzê kraj podobny snowi, Nie dosyæ bêdzie - przez go¶ciniec z ostów, Kwiatów z ró¿anych gwiazd i z têczy mostów Austerie chyba z szk³a i z dyjamentu Zbudujê - w karczmach posadzê Dyjanny £ód¼ ¿ycia jest jak z³ota ³ód¼ Sorrentu, Co siek±c kryszta³ prze¼roczysty, szklanny, Ogieñ dobywa b³êkitny z odmêtu, I z wiose³ ogieñ léje nieustanny. I tak jak ³abêd¼ ognisty przelata, Pier¶ maj±c w ogniu i ogniem skrzydlata. M³odo¶ci! ka¿ siê téj ³abêdziéj marze Z ognia i z³ota unosiæ po ¶wiecie, Niech szumi wino w twéj platoñskiéj czarze, Na g³owie niechaj bêdzie wonne kwiecie, A blisko ¶lubów wysokich - o³tarze, Gdzie Saturnowy w±¿ siê z ognia plecie: Tam ¶lubuj przysz³o¶æ... Muza mdleæ zaczyna - Dajcie mi bursztyn i ró¿e, i wina! K³êbami dymu niechaj siê otoczê, Niech o m³odo¶ci pomarzê pó³senny. Czujê, jak pachn± kochanki warkocze, Widzê, jaki ma w oczach blask promienny; Czujê znów smutki têskne i prorocze, Wtóruje mi znów szumi±c li¶æ jesienny. Na pró¿no serce truciznami poim!... Kochanko pierwszych dni! - znów jestem twoim. Patrzaj! powracam bez serca i s³awy, Jak ob³±kany ptak, i u nóg le¿ê. O! nie lêkaj siê ty, ¿e ³abêd¼ krwawy I ma na piersiach rubinowe pierze. Jam czysty! G³os mój ¶ród wichru i wrzawy S³ysza³a¶... w równéj zawsze strojny mierze... U ciebie jednéj on siê ³ez spodziewa³, Ty wiesz, jak muszê cierpieæ - abym ¶piewa³. Id¼ nad strumienie, gdzie wianki koralów Na twoje w³osy k³ad³a jarzêbina; Tam si±d¼ i s³uchaj tego wichru ¿alów, Które daleka odnosi kraina; I w pie¶ñ siê patrzaj tê - co jest z opalów, A wiêcéj kocha ludzi, ni¿ przeklina. I pomy¶l: czy ja duszê mam powszedn±? Ja - co przebieg³szy ¶wiat - kocha³em jedn±. Twój czar nade mn± trwa. - O! ile¿ razy Na ska³ach i nad morzami bez koñca W oczach twój obraz, w uszach twe wyrazy, A mi³o¶æ twojê mia³em na kszta³t s³oñca W pamiêci mojéj. - Anio³ twój bez skazy Na moich piersiach spa³ - a ³za gor±ca Nigdy mu jasnych skrzyde³ nie splami³a: Twa dusza zna³a to - i przychodzi³a. W gajach, gdzie ksiê¿yc przez drzewa oliwne Przegl±da blado jak s³oñce sumnienia, Chodzi³em z tob± jak dwie mary dziwne, Jedna z marmuru, a druga z promienia; Skrzyd³a nam wiatru nie by³y przeciwne I nie rusza³y w³osów i odzienia. Miêdzy kolumny na niebie siê kry¶l±c Stali¶my jak dwa sny - oboje - my¶l±c. Z tak± wiêc cisz± i z tak± powag± Wéjdziemy kiedy¶ w elizéjskie bory; My, co¶my ziemiê tê widzieli nag±, Przez piêkne niegdy¶ widzian± kolory, Co¶my poznali, ¿e nie jest odwag± Rozpacznym czynem skoñczyæ ¿ywot chory, Lecz uleczeni przez trucizn u¿ycie, Sercu zadawszy ¶mieræ - znale¼li ¿ycie. Pierwszy to i raz ostatni, o mi³a! Mówiê do ciebie. Jest to b³yskawica, Która ci chmurê posêpn± odkry³a, I bole¶æ wysz³a z niéj jak nawa³nica; W twoim ogrodzie pustym bêdzie wy³a, Gdy ksiê¿yc pe³ny, jak srebrna ró¿yca Gmachów gotyckich, bia³y blask rozléje W te - gdzie¶my niegdy¶ chodzili - aléje. B±d¼ zdrowa - odéj¶æ nie mogê, choæ s³yszê Wo³aj±ce mnie duchy w inn± stronê; Wiatr mn± jak ciemnym cyprysem ko³ysze I z czo³a mego podnosi zas³onê, Z czo³a, gdzie anio³ jaki¶ skrami pisze Wyrok ³ami±cy mnie miêdzy stracone... Ja czekam krusz±c wyroki okrutne... Twe oczy patrz± na mnie - takie smutne! B±d¼ zdrowa! drugi raz cud siê powtórzy: Martwy, odemknê ci w grobie ramiona, Kiedy ty przyjdziesz, do zbiela³éj ró¿y Podobna, zasn±æ. - Dosyæ! Pie¶ñ skoñczona! Oko siê moje senne ³zami mru¿y, Ró¿e uwiêd³y - czara wychylona, I pie¶ñ gdzie¶ leci ode mnie echowa... Ju¿ po¿egna³em ciê - jeszcze b±d¼ zdrowa! PIE¦Ñ TRZECIABENIOWSKIPIE¦Ñ PI¡TA PIE¦Ñ PI¡TA Przez ciemne, smutne go¶ciñce kurhanów Niesie go czarny koñ dniami i noc±. Pod ziemi± têtna zakopanych dzbanów Z prochem rycerzy - na niebie ³opoc± Kruki jak stada posêpne szatanów; W czaharach zbroje rycerzy migoc± I dzidy b³yszcz± krwawymi p³omyki. Tam na kurhanach posêpne lirniki Siedz± i graj± dumy dawnych czasów. Dumy wychodz± na rozleg³e pola, Wpadaj± smutne w szum dêbowych lasów; I stamt±d znowu, jak harfy Eola, Zmiêszane z szumem li¶cianych ha³asów Wychodz± na step, a ludzka niedola Leci, wichrami p³acz±cymi wiana, Jakby nie ludzi ustami ¶piewana. Tu siedz± wianki na polu czumaków I ogieñ pal± wielki, jasny, chmurny; Tam daléj wieñce podró¿ników ptaków, A drop na stra¿y - albo sêp bezpiórny; Podobni z dala do rzymskich orszaków Ko³o chor±gwi albo ko³o urny, Gdzie smêtne wodza popio³y z³o¿one: Odprawuj±ce stra¿ i zamy¶lone. Beniowski przeby³ Dniepr - gdy raz wieczorem, Kiedy ju¿ ksiê¿yc wstawa³ zamy¶lony, Obaczy³ ogieñ pod dêbowym borem, W ziemi pal±cy siê, wielki, czerwony. Przy ogniu siedzia³ cz³ek okryty worem, Dzikiéj i strasznéj twarzy jak Hurony, Gotowa³ strawê, i pazury czarne Krwawi±c, odziera³ ze skór ca³± sarnê. Ta, wywrócona, oczyma szklannemi Zda³a siê ¿ebraæ u ognia lito¶ci. Daléj siedzia³o dwóch panów na ziemi. Na jednym ¿upan by³, skóra i ko¶ci; Drugi oty³y i z rubinowemi Policzki, pe³en w sobie wielmo¿no¶ci, Przepija³ g³o¶no do drugiego zdrowiem Z butla, co mia³ brzuch obszyty sitowiem. Ów pan wspania³éj tuszy - trochê baba Na twarzy - dziwnéj mia³ zbrojê struktury. Od ko³nierza mu sz³a ¿elazna sztaba, Malowanymi natykana pióry. Rzek³by¶, ¿e rodzi go królowa Saba, ¯e z dawnych czasów spad³ jak ¿aba z chmury. Chocia¿ siê zbroja nam wydaje dzika - Beniowski pozna³ zaraz pancernika. Gdzieniegdzie jeszcze snuli siê po kraju Starzy minionych czasów kochankowie, Którzy nie pili kawy ani czaju, ¯elaza kawa³ nosili na g³owie Jak staréj kawa³ arki na Synaju; A Bóg im dawa³ rumiano¶æ i zdrowie, Zw³aszcza ¿e s³omê wk³adali do butów. Litwin pancernik, jeden z tych mamutów, Siedzia³, jak mówiê, i z oplecionego Butla pi³. Litwin to by³ staréj daty; Z chudym siê na czas po³±czy³ koleg±. A jego s³uga, czerwonokud³aty Perkunas, który pana zna³ ma³ego I z mi³o¶ci mu, a nie dla zap³aty S³u¿y³, choæ nosi³ imiê dawnych bogów, Kucharzem teraz by³ - i u trójnogów Wiesza³... ach! nie ju¿ dla Znicza kadzid³o, Lecz kawa³ sarny; - ju¿ nie dawne runy ¦piewa³, lecz diab³a ¿mujdzkiego straszyd³o Krzy¿em odpêdza³, gdy bi³y pioruny. Wybornie umia³ wêdziæ gêsi skrzyd³o I po tatarsku zawijaæ ko³duny - Król perski, który p³aci³ z³ota minê Za ka¿d± now± rzecz, to za boæwinê Da³by dwie. - O boæwino! Hipokreno Litewska! Ty, co utworzy³a¶ szko³ê! Waza twa zawsze wytryska Kamen±, Która ma oczki gazeli weso³e, A w rêku bia³ym swym - ni piu, ni meno - W r±czkach, które s± zakasane, go³e, Wieniec z barszczowych uszów; o nagrodo! ¯e mi j± kiedy¶ dasz - marzy³em m³odo... Lecz teraz tracê nadziéjê. Niestety! "Nie lza" - jak mówi Kochanowski - pró¿no! Pró¿no depta³em parnasowe grzbiety I mia³em nieraz Dyjanê us³u¿n±: Kiedym chcia³ zamkn±æ Sybir w tryjolety, Muza zosta³a mi rymami d³u¿n±; Z tego wiêc posz³o, ¿e pisa³em proz±, "O d j e m n ±" - mówi Tygodnik - o zgrozo! Odjemn±! - czy od Tygodnika? Bo¿e! Kto tam odéjmie co, ten bêdzie m±dry: Ty by¶ nie odj±³ nic sam, Pitagorze, Z twoj± tabliczk± w rêku... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Po kropkach piszê daléj. Wiatr by³ ch³odny I ogieñ pali³ siê weso³o z trzaskiem; Beniowski nie by³ to bohater modny, Co siê ksiê¿yca tylko karmi blaskiem, Przypomnia³ sobie w³a¶nie, ¿e by³ g³odny. Wiêc jak astronom gwiazdy wynalazkiem Albo poeta ucieszony nowym Rymem nieznanym i b³yskawicowym, Albo dewotka, gdy grzech jaki stary Przypomni sobie przed sam± spowiedzi±, Albo jak trafne litewskie ogary, Gdy wpadn± razem na ³apê nied¼wiedzi±, Albo - lecz sposób ten porównañ stary Krasickim tr±ci i z³ocon± miedzi± - Wiêc prosto, bez gawêdy i odwleczeñ: Beniowski, ludzi ujrzawszy i pieczeñ, Zsiad³ z konia... Teraz, kiedy go prowadz± Tak materialne gusta, moja muza Opuszcza, z ca³± sw± harfiarki w³adz±. Chocia¿ tam z³ota le¿y kukurydza, Choæ kapu¶ciane tam kocio³ki kadz±, Choæ nerka na kszta³t czerwiennego tuza Le¿y i w ma¶le na patelni warczy Jak serce wroga na Odyna tarczy. Choæ piêkny ten las, gdzie o piersi dêbów Ogieñ czerwony swoje skrzyd³a ³amie, Chocia¿ Perkunas ma na kszta³t trójzêbów Widelec w rêku i Neptuna ramiê, Które do czarnych dymu wchodzi k³êbów Jak ów w±¿, co chce Danta chwyciæ w bramie Dytéjskiéj i w ¿ar ³eb ¿elazny k³adzie, Choæ uczty prostszéj nie by³o w Helladzie: Wolê porzuciæ dym, p³omieñ, pieczywo, Rycerza, mojê szlachtê - a sam w stepy, Jako ognisty koñ z rozwian± grzyw±, Jak Ariost, nie jak Homer idê ¶lepy. Ta rozmaito¶æ mo¿e byæ pokrzyw±... I pie¶ñ na ró¿ne podzieliwszy szczepy, Mo¿e do koñca nie trafiê i ³adu; Lecz rozmaitym bêdê dla przyk³adu. Chodzi mi o to, aby jêzyk giêtki Powiedzia³ wszystko, co pomy¶li g³owa: A czasem by³ jak piorun jasny, prêdki, A czasem smutny jako pie¶ñ stepowa, A czasem jako skarga nimfy miêtki, A czasem piêkny jak anio³ów mowa... Aby przelecia³ wszystka ducha skrzyd³em. Strofa byæ winna taktem, nie wêdzid³em. Z niéj wszystko dobyæ, zamgliæ j± têsknot±, Potém z niéj ³yskaæ b³yskawic± cich±, Potém w promieniach j± pokazaæ z³ot±, Potém nadêt± dawnych przodków pych±, Potém j± utkaæ Arachny robot±, Potém ulepiæ z b³ota, jak pod strych± Gniazdo jaskó³cze przybite do drzewa, Co w sobie s³oñcu wschodz±cemu ¶piewa... I gdyby stary ów Jan Czarnoleski Z mogi³y powsta³, toby j± zrozumia³ My¶l±c, ¿e jaki¶ poemat niebieski, Który mu w grobie nad lipami szumia³, S³yszy, ubrany w dawny rym królewski, Mow±, któr± sam przed wiekami umia³. Potém by, cicho m¿±c, rozwa¿a³ w sobie, ¯e nie zapomnia³ mowy polskiéj w grobie. Wiêc nie mieszajcie mi siê tu, harfiarze, Którym dzi¶ klaska t³um! - precz, mowo smêtna, Co my¶lom w³asne odéjmujesz twarze, Daj±c im ci±g³± ³zê lub ci±g³e têtna; Wola³bym s³uchaæ morza na wiszarze Jakiéj opoki, co wieków pamiêtna, W szumie, jakoby w nieskoñczonym rymie, Odrzuca falom jedno - wielkie imiê... Ni¿... moja muzo, stój... Od imion w³asnych Wara! z téj strofy zrobi³aby¶ cmentarz; Co¶ na kszta³t Danta tercetów niéjasnych, Do których trzeba dodawaæ komentarz. Krytykê Doñców i S³owian prekrasnych Zostawmy drugim. Lepiéj j± spamiêtasz, Gdy ich jak z³ota strza³a Meleagra - Przeszyje pióro pana Micha³a Gra . . . . . . . . "Ej, ty na szybkim koniu!..." Daléj wiecie... Wieszcz wielki sobie zapytanie czyni, A drugi mu wieszcz w przyleg³ym powiecie Odpar³: "Sk±d, powiedz, wracaj± Litwini?" "That is the question!" Tu pytanie trzecie: Komu ty jedziesz? - jak mówi± ¯mudzini - Które ja czyniê na¶laduj±c metra: Galop w po³owie pierwszéj heksametra. Komu ty jedziesz? "Jadê ksiê¿ycowi, Aby siê w konia przegl±da³ kopytach, Wonnemu jadê na stepach kwiatowi, Dziewannom, które w z³otych stoj± kitach; Anio³ miê srebrny, jasny, w skrzyd³a ³owi I leci za mn± jak sen po b³êkitach, Na koniu stoj±c rycerskim jak s³awa, I goni miê w kurhany" - mówi Sawa. Tak mówi±c lecia³. A za¶ nimfa ³adna Z³o¿y³a z³ote skrzyde³ka powoli, Potém usiad³a, ale taka zdradna Jak wrona, kiedy z wie¶niakiem po roli Chodzi, szykowna i do lotu sk³adna; Widaæ, ¿e z ch³opa drwi, a z psem swawoli. Usiad³szy, w³osy zrzuciwszy na ³ono, Dwie nó¿ek w jedno w³o¿y³a strzemiono. Kozak ust±pi³ i nie mówi±c s³owa Pêdzi³ do swego stepowego domu. By³a to grota podziemna, stepowa, Ma³o widziana i wiadoma komu. Koñ siê w niéj mie¶ci i trzoda siê chowa, Kiedy po niebie léj± wê¿e gromu. Tam m³ody Sawa ¿y³ po¶rzód burzanów, Z nim koñ, pies wierny i kilka baranów. Pies pod niebytno¶æ pana - by³ pastuchem, Wygania³ trzodê i wilki zagryza³, Straszny pies: czarny, z obszarpanym uchem, Gdzie krew zawrza³a, jakby kto poniza³ Korale; szyja obtarta ³añcuchem; Bo pies swojego pana tylko liza³, Go¶ci za¶ zêbem przera¿a³ i bia³kiem, S±dz±c siê w pana pa³acu - marsza³kiem. Sawa wracaj±c raz znad Styru dolin - Je¼dzi³ albowiem nieraz w Ziemiê £uck± Z atentacjami do jednéj z podstolin - Wracaj±c... patrzy: pies z mord± ka³muck± Siedzi przed sam± grot± jak Ugolin Smutny, nad czaszk± ogryzion± ludzk± I oblizuje siê po krwawych chrapach Jako egipski bóg na tylnych ³apach. Lecz czy ta czaszka zjedzonego trupa Chodzi³a kiedy nogami szlachcica? Czy by³a czaszk± Rugieri biskupa? Nie mog±c siê od psa ni od martwica Dowiedzieæ, przyku³ brytana do s³upa. A pies zapatrzy³ siê w oczy ksiê¿yca, Nie jêcza³, nie gryz³ ¿elaza, nie skaka³: Ale zapatrzy³ siê w ksiê¿yc - i p³aka³. Kto widzia³ w Rzymie pos±g niewolnika Germana, który w smutku cicho stoi, Wie, co twarz, choæby zwierzêca i dzika, Zawiera bolu, gdy siê uspokoi I kraj przesz³o¶ci my¶lami odmyka, I o wolno¶ci kiedy¶ dawnéj roi... Wie, co czu³ Sawa, gdy na ³añcuch schwytan Nie wyrzuca³ mu nic - milcz±cy brytan. Wiêc go potrzyma³ tak, potém zmiêkczony, Na wolno¶æ pu¶ci³ znów antropofaga. Lecz odt±d pies by³ dziwnie zamy¶lony I smutku wielka w nim by³a powaga. Czy to dlatego, ¿e by³ nakarmiony Amerykañskim zwyczajem Osaga? I uczu³ dziwn± czczo¶æ zjad³szy w parowie Poetê mo¿e, z poematem w g³owie?... Nie wiem... i wolê nie dochodziæ wcale. Wiêc do powie¶ci. Sowa wszed³ do jamy. S³oñce wschodz±ce przez burzanów fale La³o siê w grotê ognistymi b³amy, Barany bia³e le¿a³y na skale Nad grot±. - Obraz ten oprawiæ w ramy! - Za Saw± wszed³ koñ w jamê wyz³acan± S³oñcem i poszed³ do ¿³obu po siano. Za Saw± wesz³o dziewczê z go³êbiami, Pies ³asi³ siê, koñ r¿a³, ptaki grucha³y. Brylantowymi jedno ¼ród³o skrami Pada³o z têtnem, léj±c siê ze ska³y. - Idyllê moj± pies cokolwiek plami Przesz³o¶ci±; ale któ¿ jest doskona³y? - Pies wiêc i grota, koñ, go³êbie, trzoda; Spokojne s³oñce wschodzi, mruczy woda. Sawa na siodle opar³ siê; dziewczyna Siad³a przy ¼ródle i czesa³a w³osy. A do niéj Sawa: "Oj, moja Swentyna, Latasz po stepie jak cygañczuk bosy, A czerwieniéjesz teraz jak kalina. Oj! bêdzie ³ycho! To¿ to moje losy! Chcia³ ja siê mieczem wyr±baæ na panka, A siostra wyjdzie na ³ycho... Cyganka!" "Na licho wyjdê czy na spokojnicê, A tobie to co? ty wyjd¼ na hetmana! Znajd¼ sobie jak± piêkn± krasawicê, Córkê starosty albo kasztelana, Taj siê ¿eñ... Ja ci ubiorê w brusznice Korowaj... Sama pójdê w step Bojana, Gdzie mi ¶piewaj± kwiaty i ¿urawie: A spaæ nie bêdê na wproszonéj ³awie. "Mnie ¶wiat szeroki! - Jak z³otego gila Przeda³a kiedy¶ W³ochom gu¶larycha. Ty na kurhanie duma³ Czaromyla, Gdzie tobie dumy pia³a Janczarycha; A miê W³och bi³, bi³! Oj! ³za mi rozchyla Palce, gdy my¶lê, jak ja by³a licha! Jaka ja biedna by³a niewolnica! A dzi¶ co ze mnie? - wiatr! i go³êbica! "Nie ³aj mnie, ale na stepy wyprowad¼, Poca³uj, zap³acz, ¶wi¶nij - taj polecê! Go³êbie moje umiéj± tañcowaæ, Na chleb zarobi±, na cerkiewne ¶wiece... Bêdzie mnie za co ubraæ i pochowaæ. Albo ja martwa pójdê wp³aw po rzece, A gdzie¶ rusa³ki srebrne wezm± sobie I pochowaj± w ¶piewaj±cym grobie. "Taj bêdzie koniec z ¿a³o¶n± Swentyn±! Oj! nalata³a siê ja po kurhanach! Oj! nakarmi³a siê gorzk± kalin±! Jak jemie³uszka! by³a ja przy panach! I by³a miêdzy ch³opami caryn±l A wszystko smutno! - Chodzê jak w kajdanach, Ni ojca, ani matki na tym ¶wiecie! Groszów zebra³a co? - taj wiatr rozmiecie!" Sawa jak szatan zmarszczy³ siê: "Poganko! A co? straci³a¶ ju¿ twój srebrny wianek?... Przydyba³ ciebie ja, moja kraszanko! Przy tobie jaki¶ z³oty marcypanek. Szlachcic. - Co robisz ty z nim? mów, cyganko! Co ty robi³a z nim przez ca³y ranek? Có¿? oszukana - ha? kwiatku kaliny, A kiedy¿ prosisz na ¶lub i na chrzciny?" Nie rzek³a na to nic; lecz zamy¶lona Wsta³a, cmuknê³a i ptaki srebrnemi Ubrawszy swoje wysmuk³e ramiona Pok³oni³a siê bratu a¿ do ziemi; I chwilê stoj±c przed nim pok³oniona Jak brzoza, listki wiéj±ca z³otemi, Wsta³a i nog± jaki¶ zygzak chiñski Kre¶l±c na piasku, rzek³a: "S³ysz, Caliñski! "Pomiêdzy nami stoj± te hramoty! A¿ przyjdzie rzeka i ten piasek zmyje, A¿ przyjdzie zje¶æ ten piasek piorun z³oty, A¿ przyjdzie w±¿ skrzydlaty i wypije: Ani mnie ujrzysz! - ani ja wiem, kto ty, Ani ty wiedzieæ bêdziesz, gdzie ja ¿yjê; £zami kupi³a ja ten ¶wiat podniebny I komu zechcê, dam pier¶cionek srebrny". Tu Sawa w¶ciek³y wrzasn±³: "Ty wyrodna! Z pierwszym szlachcicem cyganisz na jarze!" Na to - jak ró¿a, która nie jest do dna Bia³±, lecz w li¶ci kryszta³owéj czarze Kryje rumieniec, a kiedy swobodna, S³oñcu odemknie ³ono i poka¿e Swój rubinowy wstyd i tê konieczn± Bia³ego kwiatu rumiano¶æ serdeczn± - Podobnie wtenczas siê zarumieni³a: I rêk± bij±c powietrze przed sob±: "Nie! nie! ja nigdy!" Bia³± twarz zakry³a. "Pierwszy raz jestem sp³oniona przed tob±; Teraz siê bêdê zawsze czerwieni³a, Przed ka¿dém okiem, przed ka¿d± osob±. Bogdajby¶ ty tak, gdy siê bêdziesz ¿eni³, Pierwszy raz twojê mi³± zaczerwieni³! "Gdy dawniéj w rêkach i na linie W³ocha Giê³am siê jak w±¿, có¿ robi³y pany, Aby mnie s³owem sczerwieniæ choæ trocha! A by³am jako kwiatek o³owiany. Nie czerwieni siê serce, a¿ zakocha; Nie zawsze blady jest, kto nie kochany. B±d¼ zdrów, nie bêdê nadaremnie szlochaæ, Je¶li, jak mówisz, kocham - lecê kochaæ! "A gdy siê dowiesz, ¿e w kurhanie le¿ê, O! przyjd¼ na kurhan mój z psem i soko³em! Po³ó¿ siê chwilê na darniny ¶wie¿e, Niech sokó³ czarnym krzy¿ obleci ko³em. Ja tak¿e jestem jak polscy rycerze, A ksi±dz miê pos³em nazywa anio³em; Ja listy noszê, ja zapalam s³upy, Ja zbieram, grzebiê i obmywam trupy. "A któ¿ przypomni o mnie, kiedy zginê? Je¶li ty mówisz, ¿e mi³o¶æ tak trudno Zyskaæ - kto w grobie po³o¿y Swentynê? Kto ró¿ê na nim posadzi odludn±? Kto z³o¿y na krzy¿ moje rêce sine? O! jak tam w grobie niekochanym nudno Spaæ na kamieniu!" Tak mówi³a ¶piewna Ta czarodziéjska, stepowa królewna. Sawie zabrak³o na odpowied¼ czasu... Wybieg³ na stepy, nad swój dom gliniany, A za nim nimfa mojego Parnasu, Jako duch ze mg³y na s³oñcu ró¿any, Stanêli. - Burzan, podobny do lasu, Purpurowymi podp³ywa³ ba³wany, By morze blaskiem piorunów rozbite; W burzanie wojska brzêcza³y ukryte. Czasem chor±giew wybieg³a nad morze, Jak maszt ³aciñski u rybackiéj ³odzi, Czasem ujrza³e¶, ¿e koñ piersi± porze Trawy i z trawy jak delfin wychodzi, Lecz ca³y na wiatr wyskoczyæ nie mo¿e, Jak pos±g, co siê u snycerza rodzi I ca³y w g³azie osadzony zadem, Po piersi koniem jest, a po pas - gadem. I tak siê wojsko przez burzany pru³o Jak pr±d ogromny sumów lub ³ososi. I tak siê jako w±¿ ¿elazny snu³o, Co czasem ogon, czasem ³eb podnosi. - Ale siê pie¶ni narzêdzie popsu³o, O wypoczynek moja muza prosi; Ambrozji s³odkiéj ju¿ zabrak³o w kru¿u. A wiêc ¿egnajcie! na stepowym wzgórzu, Moje pos±gi dwa od s³oñca z³ote! Me szyki w trawach ton±ce i zio³ach! Tu Malczewskiego trzeba mieæ têsknotê, Têsknotê, co jest w ludziach pó³-anio³ach; Tu trzeba ¶piewaæ, a ja ba¶ni plotê, Bo kiedy grzebiê w ojczyzny popio³ach, A potém rêce znów na harfie k³adnê, Wstaj± mi z grobu mary, takie ³adne! Takie przéjrzyste! ¶wie¿e! ¿ywe! m³ode! ¯e po nich p³akaæ nie umia³bym szczerze, Lecz z nimi taniec po dolinach wiodê, A ka¿da, co chce, z mego serca bierze: Sonet, tragedi±, legendê lub odê - To wszystko, co mam, co kocham, w co wierzê. W co wierzê... Tu miê spytasz, czytelniku: "W co?..." Je¶li powiem - bêdzie wiele krzyku. A naprzód ten rym, co drwi lub przeklina, Ma polityczne credo; jest to sfera Dantéjska. Wierzê sercem poganina W rym Szekspirowski, w Danta i w Homera. Wierzê w respublik jedynaka-syna - Mochnacki nim by³ u nas, ten kostera! Co wielkich marzeñ nie przestaj±c snowaæ, Przez Dyktatora da³ siê ukrzy¿owaæ. - Wierzê, ¿e powsta³ w cz³owieczéj postaci I szed³ na wielki s±d, co kraj rozwidni; Po drodze wst±pi³ do Arystokracji I w tym bez ognia piekle bawi³ trzy dni; Potém w ksi±¿eczce s±dzi³ swoich braci, Tych, co s± prawi, i tych, co bezwstydni. Weñ uwierzywszy z dwóch tomów zaczêtych, W emigracyjnych wierzê wszystkich ¶wiêtych I w obcowanie ich ducha z narodem, I w odpuszczenie naszym wodzom grzesznym, I w zmartwychwstanie séjmu pod Herodem Obieranego, co jest bardzo ¶miesznym Cia³em i bêdzie najlepszym dowodem Cia³ zmartwychwstania, fenomenem wskrzesznym. Na koñcu dodam, o przysz³o¶æ bezpieczny, ¯e w tego séjmu - wierzê ¿ywot wieczny. Amen... To "amen" krztusi miê i d³awi, Jak Makbetowe "amen". - Jednak wierzê, ¯e ludy p³yn± jak ³añcuch ¿urawi W postêp... ¿e z ko¶ci rodz± siê rycerze, ¯e nie ¶pi tyran, gdy ³o¿e okrwawi I z gniazd najm³odsze orlêta wybierze, ¯e ogieñ z nim spi i wê¿e, i trwoga... Wierzê w to wszystko - ha! - a jeszcze w Boga! Bo¿e! kto Ciebie nie czu³ w Ukrainy B³êkitnych polach, gdzie tak smutno duszy, Kiedy przeleci przez wszystkie równiny - Z hymnem wiatrzanym, gdy skrzyd³ami ruszy Proch zakrwawionéj przez Tatarów gliny, W popio³ach z³ote s³oñce zawieruszy, Zamgli, sczerwieni i w niebie zatrzyma Jak czarn± tarczê z krwawymi oczyma; Kto Ciê nie widzia³ nigdy, wielki Bo¿e! Na wielkim stepie, przy s³oñcu nie¿ywym, Gdy wszystkich krzy¿ów mogilne podno¿e Wydaje siê krwi± i p³omieniem krzywym, A gdzie¶ daleko grzmi burzanów morze, Mogi³y g³osem wo³aj± straszliwym, Szarañcza têcze kirowe rozwinie, Girlanda mogi³ gdzie¶ idzie i ginie; Kto Ciebie nie czu³ w natury przestrachu, Na wielkim stepie albo na Golgocie, Ani ¶ród kolumn, które zamiast dachu Maj± nad sob± miesi±c i gwiazd krocie, Ani te¿ w uczuæ m³odo¶ci zapachu Uczu³, ¿e jeste¶, ani rw±c stokrocie, Znalaz³ w stokrociach i niezapominkach, A szuka w mod³ach i w dobrych uczynkach, Znajdzie - ja s±dzê, ¿e znajdzie - i ¿yczê Ludziom ma³ego serca: kornéj wiary, Spokojnéj ¶mierci. - Jehowy oblicze B³yskawicowe jest ogromnéj miary! Gdy warstwy ziemi otwartéj przeliczê I widzê ko¶cie, co jako sztandary Wojsk zatraconych, pod górnymi grzbiety Le¿± - i ¶wiadcz± o Bogu - szkielety, Widzê, ¿e nie jest On tylko robaków Bogiem i tego stworzenia, co pe³za. On lubi huczny lot olbrzymich ptaków, A rozhukanych koni On nie kie³za... On - piórem z ognia jest dumnych szyszaków... Wielki czyn czêsto Go ub³aga, nie ³za Pró¿no stracona przed ko¶cio³a progiem: Przed nim upadam na twarz - On jest Bogiem! Gdzie¿ wiêc ten cz³owiek, który jest zwiastunem Pokory? co siê Bogiem ze mn± mierzy³? Ja go chcê jeszcze, w g³owê tnê piorunem, Tak jakem wczora go w piersi uderzy³. Czy widzieli¶cie? i on ma pio³unem Zaprawne usta... Lud, co w niego wierzy³, Rado¶æ udaje, ale g³owy zwiesi³, Bo wie, ¿em skin±³ Ja - i wieszcza wskrzesi³. Jam z wolna serca mego rwa³ kawa³y, Zamienia³ w piorun i w twarz jemu ciska³; A wszystkie tak grzmi± jeszcze jako ska³y, Jakbym ja w niebie na sztuki rozpryska³ Boga, a teraz kawa³ki spada³y... Jam zbi³ - lecz có¿em dzi¶ u ludzi zyska³? Za b³êkitami by³ bój i zwyciêstwo - Ludzie nie widz± we mnie, tylko mêstwo. Zaprawdê... Gdyby¶ miê widzia³, Narodzie! Jak ja samotny by³em i ponury Wiedz±c, ¿e je¶li mój grom nie przebodzie, Litwin z Litwinem miê chwyc± w pazury. Ju¿ przypomniawszy gniazdo me na wschodzie, Wo³a³em rêk± Krzemienieckiéj Góry, A¿eby wesz³a rozpêdziæ tê ciemn± Zgrajê - i stan±æ za mn± - lub pode mn±. Bo siê kruszy³a we mnie serce smêtne, ¯e ja nikogo nie mam ze szlachetnych; I pró¿no s³owa wyrzucam namiêtne, Pe³ne ³ez i krwi, i b³yskawic ¶wietnych, Na serca, które zawsze dla mnie wstrêtne - Ja, co mam tak¿e kraj, ³±k pe³en kwietnych, Ojczyznê, która krwi± i mlekiem p³ynna, A która tak¿e mnie kochaæ powinna. Je¶li wy bez serc! wy! - to moje serce Za was czuæ bêdzie, przebaczaæ bez miary. Ikwo! p³yñ przez ³±k zielonych kobierce! Ty tak¿e s³awna, ¿e fal twoich gwary, Jakoby z Niemnem w olbrzymiéj rozterce Gadaj±. - Ty¶ zmusi³a Niemen stary Wyznaæ, ¿em wielki, ¿e w s³awê p³yniemy... Lecz rzek³: "Niech idzie tam, gdzie my idziemy". Ha! ha! Mój wieszczu! Gdzie¿ to wy idziecie? Jaka wam ¶wieci? gdzie? portowa wie¿a? Lub w S³awiañszczy¼nie bez echa toniecie, Lub na koronê potrójn± papie¿a Piorunem my¶li podniesione ¶miecie Gnacie. - Znam wasze porty i wybrze¿a! Nie pójdê z wami, wasz± drog± k³amn± - Pójdê gdzie indziéj! - i Lud pójdzie za mn±! Gdy zechce kochaæ - ja mu dam ³abêdzie G³osy, a¿eby mi³o¶æ swojê ¶piewa³; Kiedy kl±æ zechce - przeze mnie kl±æ bêdzie; Gdy zechce p³on±æ - ja bêdê rozgrzewa³; Ja go powiodê, gdzie Bóg - w bezmiar - wszêdzie. W me imiê bêdzie krew i ³zy wylewa³. Moja chor±giew go nigdy nie zdradzi: W dzieñ jako s³oñce, w noc jak ¿ar prowadzi. Ha! ha! odkry³e¶ mi siê, mój rycerzu? Wiêc teraz z mieczem pod ciebie przypadam! Naprzód ci s³oñce poka¿ê w puklerzu, Przed s³oñcem ciebie z trwogi wyspowiadam... Fa³sz ci poka¿ê w ostatnim pacierzu I pokazanym fa³szem ¶mieræ ci zadam; Patrz±c na twoj± twarz zielon± w nocy Jak ksiê¿yc - s³oñca wyrzek³e¶ siê mocy? Jam ci powiedzia³, ¿e jak bóg litewski Z ciemnego sosen wsta³e¶ uroczyska; A w rêku twym krzy¿ jak miesi±c niebieski, A w ustach s³owo, co jak piorun b³yska. Tak mówi±c - ja syn pie¶ni! syn królewski! - Pad³em. - A ty¶ ju¿ nastêpowa³ z bliska I nog± twoj± jak na trupie stawa³? Wsta³em. - Jam tylko strach i ¶mieræ - udawa³! Znajdziesz mnie zawsze przed twoim obliczem, Nie powalonym, hardym i straszliwym... Nie jestem tob± - ty nie jeste¶ Zniczem. Lecz choæby¶ Bogiem by³ - ja jestem ¿ywym! Gotów wê¿owym ba³wan smagaæ biczem, Dopóki ten ¶wiat pêdzisz biegiem krzywym... Kocham Lud wiêcéj ni¿ umar³ych ko¶ci... Kocham... lecz jestem bez ³ez, bez lito¶ci Dla zwyciê¿onych. Taka moja zbroja! I takie moich my¶li czarnoksiêstwo! Choæ mi siê oprzesz dzisiaj - przysz³o¶æ moja! I moje bêdzie za grobem zwyciêstwo!... Legnie przede mn± twych poetów Troja, Twe hektorowe jéj nie zbawi mêstwo. Bóg mi obronê przysz³o¶ci poruczy³: Zabijê - trupa twego bêdê w³óczy³! - A s±d zostawiê wiekom. - B±d¼ zdrów, wieszczu! Tob± siê koñczy ta pie¶ñ, dawny bo¿e. Obmy³em twój laur w s³ów ognistych deszczu I pokaza³em, ¿e na twojéj korze Pêkniêcie serca znaæ - a w li¶ci dreszczu Widaæ, ¿e ci co¶ próchno duszy porze. B±d¼ zdrów! - A tak siê ¿egnaj± nie wrogi, Lecz dwa na s³oñcach swych przeciwnych - Bogi. PIE¦Ñ CZWARTABENIOWSKI