tytuł: "Merlin" autor: Robert Nye tytuł oryginału: "Merlin" przełożył: Piotr Siemion tekst wklepał: bimini@poczta.gazeta.pl drobna korekta: dunder@poczta.fm Copyright by Robert Nye, 1978 Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1994 Wydanie pierwsze w języku polskim Redakcja: Małgorzata Jaworska Korekta: Aleksandra Bednarska-Apa Opracowanie graficzne: Tomasz Bogusławski ISBN 83-85893-09-1 Wydawnictwo MARABUT ul Franciszka Hynka 71, 80-465 Gdańsk, tel. (0-58) 56-54-75 Skład: Maria Chojnicka Druk: ATEXT Sp. z o.o., ul. Załogowa 6, 80-557 Gdańsk, tel. 43-00-01, fax 43-10-53 * * * Fatidici vatis rabiem musamque iocosam Merlini cantare paro. Geoffrey z Monmouth, Vita Merlini Pamięci Ronalda Firbanka, Gertrudy Stein i Sir Thomasa Mallory'ego, członka stanu rycerskiego * * * Błagam was i molestuję, szlachetni panowie i panie, którzy jęliście czytać tę księgę, abyście zechcieli się pomodlić, prosząc Boga, by raczył mieć pewien wzgląd na mnie za żywota, a kiedy sczeznę, abyście się modlili za spokój mej duszy. Le Morte Darthur, Księga XXI, Rozdział XIII * * * Czarna księga I Zaczynamy. Jeszcze raz. Znowu. Znowu zaczynamy, prosiaczku. Zaczniemy od tego, kim jestem, a potem opiszemy zstąpienie do piekieł. Kim jestem? Merlinem. Jestem Merlin Ambrozjusz, czyli Merlin Sylwester. Merlin czarodziej. Merlin czarnoksiężnik. Najmędrszy ze świty króla Artura, a i największy błazen. Powiedzmy sobie od razu: jedyny dorosły w tamtym towarzystwie. Działo się to drzewiej, gdy rycerze bywali jeszcze waleczni. Merlin... Zrodzony z dziewicy. I z diabła. Skoro tak, zacznijmy od piekła, prosiaczku. Piekło jak piekło. Kraina umarłych. Hades, Gehenna i tak dalej. Dokładna nazwa nie ma znaczenia. Piekło. Wiadomo, o czym mowa. Diabeł śpi. Diabeł śpi na samym dnie piekła, a rozchrapał się niczym wieprzek. (Wybacz takie porównania, Jezusku, ale mowa jest o moim ojcu). Imperator Lucyfer, ciemność obdarzona wzrokiem, Niosący Światło, Majster Popsuj, były archanioł, syn poranka, wódz zbuntowanych aniołów. Tenże sam, którego na pysk wylano z nieba z przyczyny szatańskiej pychy. Lucyfer, spadająca gwiazda z jęzorem jak hak. Zbłąkany piorun, cień Boży, którego drugie imię jest Legion. Wysoki jest i chudy, mój wilczku. O pociągłej twarzy. Po jego prawicy siedzi książę Belzebub. Po lewicy - hrabia Astarot. Oni dwaj także chrapią. Gdy wtem... PUK. PUK. Ktoś puka we wrota! Wrota duże, solidne. Zdaje mi się, braciszkowie, że z brązu. Odźwierny dalejże otwierać. Do piekła wkracza poprzez próg dziewczyna. I to jaka! Wysoka, o wdzięcznej postaci, z falą ciemnych włosów aż po kibić. Dziewczyna ma na sobie suknię miedzianej barwy, na twarzy zaś czarną maskę. Tuż za nią postępuje małpa. Maska zasłania dziewczynie całą twarz, lecz patrząc na ciało, można łatwo orzec, iż jest młoda, o piersiach bujnych i sterczących, a i nóżkę ma w kostce taką, że o Jezu. W rękach dziewczyna trzyma parę mosiężnych talerzy. A co z małpą? Małpa, słodyczy i córeczko moja... Małpa ma na szyi obróżkę, nabijaną czerwonym klejnotem, a odziana jest w niebieski surducik, cały w białe gwiazdki. Z tyłu surduta, uważacie, widnieje dziura, z której dynda małpi ogon. Szczeliny czarnej maski zwracają się ku diabłu. Diabeł nic, chrapie. Po ostrej brodzie ciurka mu gęsta, czerwona plwocina. Dziewczyna unosi talerze nad głowę niczym cymbał brzmiący. Straszliwy hałas, bolesny, nie do wymówienia... Diabeł nic. Śpi. Za to Belzebub powoli rozwiera prawe oko. Astarot rozwiera lewe. Para osobnych oczu wwierca się w dziewczynę. Jedno oko czerwone. Drugie, uważacie, zielone. Dziewczyna znów zderza talerze nad głową, trzymając je pod innym kątem. IAIA. Na co małpa puszcza się w pląsy. Belzebub trąca swego władcę lewym łokciem. Astarot czyni to samo łokciem prawym. A tymczasem... Ma! Ma! Ihwh! laia! Imperator Lucyfer budzi się w piekielnej chwale. Ba! Wyszczerza się jak lis wygryzający chyłkiem gówno z ryżowej szczotki Idozetowej. Mruga oczami i wwierca wzrok w tańczącą małpę. Małpa pląsa, chociaż za całą muzykę ma huk mosiądzu. Małpie nie trzeba innej muzyki niż huk mosiężnych talerzy. Małpa pląsa, w niespiesznym i skupionym, skomplikowanym tańcu, to w kółeczko, to w boki, to z przytupem, wciąż na nowo powtarzając chwiejne pas. A dziewczyna raz po raz huczy talerzami - to nad głową, to znów przed sobą, że mało ?obie piersi nie przytrzaśnie. Piersi trzęsą się pod suknią. Japłoneczko, radości moja, żałuj, że nie widzisz tych sutek, sterczących pod miedzianą tkaniną. Oczy w szczelinach czarnej maski lśnią niby klejnoty. (Ale jakie klejnoty Merlinie? Tkwiąc w zielonym więzieniu, Merlin zapomniał nazw klejnotów). Dziewczyna zaś zaczyna śpiewać. Posłuchajcie. La, ha, ka, ba, la.Pieśń bez słów, prawda, Jezusiorku? Przeszywające tony pieśni bez słów niosą się raźno w powietrzu, które przesyca opar straszniejszy od zwykłego mrozu. To samo dotyczy niskich tonów. Lucyfer zerka pytająco na dziewczynę. Ma czym, on, obdarzony trojgiem oczu To trzecie widnieje mu pośrodku czoła. Zerka zaś pytająco dlatego, że głos dziewczyny wydaje mu się znajomy. Diabeł miał okazję słuchać wielu śpiewaczek. Tej więc zapewne także, tylko kiedy? Próbując to sobie przypomnieć, Lucyfer zapala czarnego papierosa i wydmuchuje kółko z dymu. Doskonale koliste. Jedno, później drugie. Małpa tymczasem fika kozła tuż u stóp Belzebuba, tak blisko, że potyka się o wyciągnięte, piernikowej barwy, ciżmy diabła. Pada, zbiera się z ziemi i kłania. Małpi ukłon jest dworny - z lewą łapką wczepioną w czarne futerko na brzuszku, z wymachem prawej łapki w piekielnym oparze. Diabły śmieją się głośno. Huczą i brzmią cymbały. Taniec trwa. Lecz cóż to? Małpa wyciąga łapkę, prosząc w tany hrabiego Astarota. Ten waha się tylko przez chwilkę, a potem podejmuje zwierza pod włochate ramię i w rytm tańca zaczyna szurać kopytami po posadzce. Na co małpa znów wyciąga łapę. Kogóż nią ułapia? Księcia Belzebuba! A trzeba ci wiedzieć, prosiaczku, że ów książę obdarzony jest cienkimi, wielce rozciągliwymi ustami, które uśmiechają się, gdy ich właścicielowi jest smutno. Belzebubowi tym razem daleko do smutku, więc nie uśmiecha się wcale, tylko w kaftanie ze srebrnego brokatu, z pohukiwaniem i przytupem, rusza do tańca. Teraz już para diabłów walcuje tam i sam pod rękę z małpą, w takt muzyki cymbału brzmiącego w rękach dziewczyny w czarnej masce. Diabły tańczą i pohukują na swojego władcę, wywijają hołubce, fikają... Lucyfer przez chwilę patrzy na to wszystko. Pali papierosa i milczy. Wygląda w tej chwili zupełnie jak czapla zaczajona nad rybą. Chudy, cienki i czujny - jak czapla. Zaraz jednak i on zaczyna obcasem z kości słoniowej wystukiwać rytm. Palcami strzela w takt muzyki. Ciska papierosa w bok, śmieje się i wije... Śmieje się z małpich figli małpy, a wije również ze śmiechu, na widok wygłupów pary swych diabelskich pomocników. Naśmiawszy się, sięga do kuferka i wydobywa skrzypki. Skrzypki ma, powiem ci, prosiaczku, niezgorsze, bo - stradivariusa. Stroi je w mgnieniu oka. Dla niego to żaden kłopot. Lucyfer ma słuch absolutny. A jak potrafi zagrać! Fala skrzypkowej muzyki miesza się z muzyką talerzy. Małpa tańczy. Tańczy Belzebub. Astarot także tańczy. Tańczy Lucyfer, choć nie przestaje ciągnąć smyczkiem. Z przedsionka piekieł tanecznym krokiem wpadają Adam i Ewa, zwabieni muzyką, a w ślad za nimi prorok Eliasz, za nim zaś Wergiliusz i Platon. Wszyscy kolejno ściskają włochatą dłoń małpy w niebieskim, pstrokatym fraczku. W rytmie walca wwirowuje przez wrota królowa Izis, choć mocno nie do taktu. Na szczęście Arystoteles zaraz zaczyna ją uczyć, jak się prawidłowo tańczy walca. Izis wiruje w tańcu i śmieje się głośno, pierwszy raz od nie wiadomo jak dawna, co sił wczepiona w małpi ogon. Do piekieł wsuwa się też długa broda, a na jej końcu sędziwy Abraham. Za Abrahamem rozpłomieniona Safona. Za nią Homer. A tamten gruby w kącie? Demokryt. Belzebub wskakuje na palenisko i śpiewa sprośną piosenkę na temat wyczynów swojej siostry ze zgrają cherubinów. Astarot hyc! Na katowski pieniek! I nuże brzękać krowim dzwonkiem! Jakiż zgiełk, świnko moja, Jezusku! Dziewczyna popatruje na to wszystko przez szpary w masce. A małpa także hyc! Wskakuje jej na plecy i kuli się w futrzany kłębek. Potem podnosi do pyska pucharek. Osusza go jednym haustem, jak trzeba. Beka głośno. Po czym podaje kielich Ewie. Ewa zaśmiewa się i kręci głową, pewna, że kielich jest pusty, a wszystko to jedynie małpie figle. Małpa jednak przemocą zaciska Ewie dłoń wokół nóżki kielicha. Jeden palec po drugim. Odchyla łeb i bulgot wydaje z gardzieli, jak gdyby coś piła, a kiedy kończy, znów beka, na znak, że napój przepyszny. Rajska pramatka Ewa wzrusza ramionami i udaje, że pije. Nie chce robić małpie przykrości. Napój rzeczywiście niczego. Ewa podaje kielich Adamowi. Adam pije, podaje go dalej. Piją teraz wszyscy po kolei. A dokoła trwa taniec, pląs z małpim wodzirejem. Lucyfer gra na skrzypkach i tańcuje pod rękę z małpą. Ani się kto obejrzał, a już całe piekło tańczy do wtóru diablich skrzypek i straszliwej, nie do wymówienia, grzmiącej muzyki talerzy w rękach dziewczyny w masce i sukni barwy miedzi. Wszyscy lokatorzy piekła, nawet trójka diabłów, pociągają z kielicha, który zawsze się wydaje pełny. Mówię ci, mały wilczku - scena jak z wesela. Piekło ni stąd, ni zowąd zmienia się w izbę oblubienicy. Zapada zmrok, a oni nadal tańczą. Dokolusia, w kółeczko. Padają. Znów wstają. I piją. Ach, jak piją! Nieźle, jak na umarłych. Małpa w błękitnym fraczku wiedzie taneczny korowód. Małpa wodzirej. Małpa - dusza towarzystwa. Cóż dalej, braciszkowie? Nastaje poranek. Hrabia Astarot tak się rozpalił i rozochocił w tańcu, że z przodu sterczy mu wzwiedziony groźnie członek, a z tyłu równie twardy, zadzierżysty ogon. Oba sterczą mu jak para dyszli. Astarot próbuje podsunąć dziewczynie to jeden dyszel, to drugi. Podtańcowuje bliżej i lu! Podsuwa przed oczy. Kiedy przytupuje, obie części ciała wibrują do taktu, a kiedy wspina się na palce w piruecie, wygląda niczym baletnica, której włożono w dłonie parę jajec. Dziewczyna ani spojrzy. Wreszcie jednak, Jezusku, hrabia wynajduje plan iście szatański. Zakrada się do dziewczyny od tyłu, by rzucić się na nią z rozpędu, a jednocześnie ułapić za kibić. Kiedy już ma skoczyć, mosiężne talerze zderzają się w górze z łoskotem. JHWH. - Muzykantko nasza! - wyje hrabia Astarot. - Pokażże nam liczko! I wyjąc łapie za maseczkę. Między dziewczyną a hrabią wyrasta jednak małpa i jednym zręcznym ruchem odpycha diabła na bok, okręca go raz i drugi, a potem puszcza. Astarot rymsa na posadzkę, przewala się i pada, wpatrzony wzrokiem bez nadziei w dalekie gwiazdy. Belzebub pada zaraz obok niego, a po niedługiej chwili i Lucyfer. Wszyscy trzej gospodarze zasypiają, spleceni w pijackim uścisku. Po stercie zaś, kupie, hałdzie, zwale, kopcu i piramidzie diabłów tańczą i przytupują rozradowani zmarli, korowodem umykając z piekła. Miewałem bezlik postaci, zanim zostałem Merlinem. Byłem już wodną kropelką w przestworze. Byłem puklerzem pośród bitewnego zgiełku. Na długi rok zaczarowano mnie w pianę z morskiego odmętu. Byłem już nawet struną harfy. Wczoraj, kiedy przechodził tędy jakiś człowiek, krzyknąłem do niego. Krzyk Merlina, idący jak las długi i szeroki. Człowiek przeraził się, prędko podniósł spojrzenie na słońce w konarach i czmychnął. "Merlin!" - krzyczał w ucieczce. "Młoda czarodziejka zamknęła Merlina w pniu drzewa!" Śmiałem się tylko, prosiaczku. Przez całe popołudnie moje liście wibrowały śmiechem, omyte blaskiem słońca. To ja byłem Balanem, który zgładził brata swego, Balina. Również ja byłem mieczem tkwiącym w skale. Byłem kamieniem, co pływa po wodzie. Byłem uciekającym jeleniem. Byłem też owym niewidzialnym szachistą, który Sir Percewalowi dał mata w pojedynku na Mount Dolorous. Jestem alchemikiem Merkuriuszem... I wreszcie jestem Merlinem, synem diabła, dzieckiem szatana. - I znów gówno! - powiada mój tata. - Fortissimo! - przytakuje mu hrabia Astarot. A robak wyje ponuro. Jak to, który robak? Izajaszowy, ten, który nie umrze. - Z tym czerwonym winem to sprytny sposób, nie ma co - odzywa się mój tata. - Skąd mogłem przewidzieć czerwone wino? - Tak gadasz, a sam im przygrywałeś na skrzypkach! syczy mój wujaszek Belzebub. - Co, może miałem jakiś wybór?! - Ciekawe... - zastanawia się wujaszek Belzebub. - Naprawdę ciekawe pytanie. Diabły nie roztrząsają jednak nowej kwestii. Zamiast dyskutować, mój tatuś bierze młotek i tłucze nim w stradivariusa. - Od samego początku - powiada - od zarania dziejów liczyły się dla mnie tylko dwie najwyższe, świetliste, oczywiste istoty. Ja i mój Stwórca. - Koniecznie w takiej kolejności - dogryza mój wujaszek Belzebub, mieszając coś w swoich rozlicznych garncach z lepem na muchy. - Wiedziałem, rzecz jasna, co się stanie - podejmuje wątek mój tatuś. - Nie w szczegółach oczywiście, tylko z grubsza. Mam dar widzenia takich rzeczy. - Pewno je oglądasz tym swoim kaprawym trzecim oczkiem, co? - Wuj Belzebub jest w podłym humorze. - Niech mnie diabli! - wybucha mój tata. - Tak wtedy powiedziałem: niech mnie diabli, jeśli mam klęknąć i ukorzyć się przed człowiekiem! - A On na to strącił cię i przeklął? Bo nie chciałeś klękać? - upewnia się wujaszek Belzebub. - Wszechmocni tak zawsze. Typowe. - Archetypowe - wzdycha tata. - Słuchajcie no... Wypiłbym coś na klina... - bełkocze mój wujek Astarot. (Bies tępy i wulgarny). Wśród rozśnieżonych ogni piekła rozkwita tęcza. Tatuś aż się od tego rozkrochmalił, bo mówi: - Też pomysł, wymagać od anioła, by się ukorzył przed niższym rodzajem stworzenia... "Coś Ty tu nawymyślał, Stary" - walę Mu prosto z mostu. "Chyba nieskończoność rzuciła Ci się na mózg". Jak się nie zapieni! Zanim się obejrzałem, już frunę. Mówię wam. - Pięknieś wtedy wyglądał, gwiazdeczko! - wspomina wujaszek Astarot. - I tak by zleciał - uświadamia mu wujek Belzebub. - Wiecie... Ja lubię spadanie... - wyznaje im tatuś, chichocząc i wywijając rękami. Dłonie ma wysmukłe i kościste. Spadanie dobrze mi robi na żołądek. - Jestem mistrzem w spadaniu! - wybucha po chwili Przy okazji, Jezusku: w piekle węże kopulujące tworzą doskonały okrąg. Mój tatuś, imperator zła, przygląda się parze takich węży i muska widły. Widły mojego taty wyglądają tak: OBIT APDOSELPPP. VLIDOX FATO IMO Wąż samiec jest nienasycony. Wreszcie jednak porzuca wężycę, zwiniętą w dygotliwy, parujący węzeł. Porzuca i zaczyna dziarsko pełznąć ku gromadzie różowych węgorzyc. Widać, że węgorzyce trochę się go wstydzą, a trochę boją. Wąż samiec wyrzyguje jad, by wśród uciech nie skrzywdzić węgorzyc. Węgorzyce pokornie godzą się na jego karesy. Wracając ku samicy wężycy, wąż samiec zlizuje i na powrót połyka swój jad. - Ta czy tamta? - zwraca się do kompanów mój tata. - Ja tam nie mam ochoty z węgorzycą - wujaszek Astarot blednie. - Nie chodzi o węgorze - mówi tata. - Z wężem też nie chcę - dodaje Astarot. - Chyba żebyś nalegał. - Drogi mój... - syczy mój tatuś. - Nie pytam o węgorze ani węże. Więc która z tamtych dwóch? Dziewczyna czy małpa? - A wiecie - wtrąca wujaszek Astarot - znałem raz takiego inkuba z kutasem długim akurat jak ten wąż! - Bo jeśli dziewczyna, niedobrze... - odzywa się tata. I wyobraźcie sobie, był taki leniwy - nie daje sobie przerwać wujaszek Astarot - że kazał każdej babie, żeby sobie wetknęła sam początek gdzie trzeba i powolutku chodziła w tę i nazad.A jeżeli małpa, czy to lepiej? - snuje wątek tatuś. - Co za różnica? - charczy wujaszek Belzebub. - Co się stało, już się nie odstanie - dodaje z niemiłym naciskiem. Łzy spływające tacie po twarzy palą się, dotykając skóry. Wujaszek Astarot bąka: - Wszystko przez to czerwone wino. Kto mógł przewidzieć, Imperatorku? - Choćby ja sam - odzywa się tata. - Tyle że manna mnie zmyliła Bzdura - warczy wujaszek Astarot. A wokół czarny śnieg, prosiaczku. A wokół, przyjacielu wilczku, wije się robactwo. A wśród całej tej scenerii wujaszek Astarot powiada: - Moim zdaniem, wszystko przez to cholerne dziewictwo. - Jakie znów cholerne dziewictwo? - dziwi się mój tatuś. - No, że matka była panną dziewiczą, łagodną i tak dalej - wyjaśnia wujaszek Astarot. Mówiąc to, wyje, Jezusku, jak jakiś potępieniec. - Ginekologia raczej nie notuje przypadku, by Słowo ciałem się stało - przypomina wujaszek Belzebub. Sami przyznacie, braciszkowie moi: niepodobna wygadywać takich rzeczy, żeby nas nie zemdliło. Zemdliło. Wujaszek B. rzyga. Wujaszek A. zgrzyta zielonkawymi zębami. W trzecim oku mojego tatusia migocze jednak iskra spisku. - Antychryst! - wybucha. - Na zdrowie! - życzy mu Astarot. - Nie kicham, tylko cytuję! - tłumaczy mój tata, który uwielbia cytować wersety z Pisma Świętego. - List Pierwszy św. Jana, 2,18, 22 i List Pierwszy Jana, 4, 3 - przypomina. - Takoż Drugi List Jana, 7, 2. Oczywiście także List Drugi do Tesaloniczan, 2. Tam gdzie piszą o odstępstwie, człowieku grzechu i synu zatracenia. Na dokładkę Mateusz, 24, 5,11 i 24, żeby nie wspomnieć o Objawieniu św. Jana, 13, 5 i tak dalej. Tam gdzie stoi o Bestii, której liczba jest sześćset sześćdziesiąt i sześć. Mój wujaszek, książę Belzebub, choć akurat rzyga sobie na piernikowe ciżmy, wykrztusza z gardzieli: - Nasza odpowiedź, tak? 19 Grób praojca Adama znajdziecie na Golgocie, w samiutkim środku świata. Ja sam wywodzę swój ród spomiędzy rojów letnich gwiazd. Czy moja świnka to Chrystus? Oczywiście, że nie. To tylko imię mi się spodobało i już. Pasuje zresztą do prosiaczka, który mi tutaj towarzyszy. Kiedy go nim wabię, prosiaczek podbiega truchcikiem. Stary jestem i głupi, lecz bardzo młodzikowaty w głupocie. Czy naprawdę dajecie wiarę, że anioły uniosły Adamowe ciało i pogrzebały je w Jerozolimie, dokładnie w miejscu, w którym miano ukrzyżować Pana? A czy ja sam wierzę, że tkwię zatrzaśnięty wewnątrz zielonego, płonącego drzewa? Pytanie. Odpowiedź: Jestem człowiekiem, którego wywrócono na nice. Niegdyś byłem mistrzem. Sztukmistrzem. Niegdyś umiałem się wcielić, w co tylko zechciałem. Byłem wolny, w bezliku rozmigotanych postaci. Karta odwróciła się teraz zupełnie, bo dziś jestem więźniem postaci, i to nie jednej, lecz wielu. Właśnie z tej przyczyny, gdy mówię, że jestem uwięziony w drzewie, które od jednej strony wystrzela zielonymi liśćmi, od drugiej zaś płonie, mówię szczerą prawdę. A jeżeli mówię, że w tej samej chwili jestem również więźniem spiralnego zamku o murach ze szkła, co więcej - zamku, który stoi na wirującej wyspie, otoczonej metalową ścianą i zakotwiczonej na morzu za sprawą olbrzymiego magnesu - to także jest prawdą. Nawet jeśli zdradzę, kto zamknął mnie pod ziemią w kamiennym grobowcu - to samo. A jeżeli powiem, że śpię i śnię w zaklętym łóżku, które zsyła obłęd... I tak dalej. W kółko. Prawda jest taka, że nie wiem, gdzie się znajduję, bo choć w każdej chwili gotów jestem wam opisać to miejsce, mieni się ono w oczach. Widzę skałę, liść, to znów kryształ. Potrafię wyczuć dłonią te substancje, dotknąć ich, posmakować, lecz każda z nich (na przykład skała) prędko i chętnie przemienia się w inną (w liść), gdy tylko zabłądzę myślami - a nim domyśle myśl do końca, odkrywam już przed sobą trzecią substancję (kryształ). Chcę więc tylko powiedzieć, że jestem teraz na łasce i niełasce wszystkiego, nad czym dawniej umiałem panować. Jest w tym oczywiście pewna topornawa sprawiedliwość dziejowa, ale nie przypuszczam, bym tkwił tutaj jedynie gwoli tak oczywistego morału. Czasem wyobrażam sobie, że w rzeczywistości mieszkam teraz na dnie oceanu. Bądź co bądź na powierzchni globu woda stanowi regułę, a suchy ląd wyjątek, więc może powróciłem na łono najsilniejszego z żywiołów. Być może to, co biorę za bieg myśli, to morskie prądy, odpływy, przypływy zwyczajne okresowe fluktuacje, powodowane przyciąganiem słońca i księżyca? Lecz nie. Z całą pewnością jestem w lesie Broceliande. Inna sprawa, że ów las zanurza swe korzenie w morzu i że nie ma tu ścieżek. Miejsce, w którym jestem, to mój esplumoir. Klatka pierzącego się jastrzębia. Jestem duchem zamkniętym w kamieniu. W kamieniu świętego Graala, ma się rozumieć. Król Aleksander Wielki znalazł ów kamień u samych wrót Raju. Jest on lekarstwem na świat. Patrzcie: musiała mnie przemienić w lekarstwo na świat. Skręca mnie na samą myśl, a was? Wilczku, przyjacielu, teraz mi się znów wydaje, że pobłądziliśmy w dolinie bez wyjścia, w Val Sans Retour, pośród jej innych kochanków. Nie skarż mi się tylko, że nie umiesz dostrzec owych innych. Słuchają mnie przecież. Wszyscy ci inni kochankowie słuchają krzyku Merlina. Odczytują moje słowa i sycą się mym sercem. Prosiaczku, rzuciła na mnie zaklęcie. Rozumiem to dopiero teraz, a fakt, że sam ją nauczyłem klątwy, powiększa moją gorycz. Z pewnością zaklęła mnie po to, ażeby wytrwać w dziewictwie. Dziwne, jak wszystko się powtarza, nieprawdaż? Mówię tak oczywiście dlatego, że moja mama przecież także była dziewicą. Diabły wybierają dziewicę z mrożącą krew starannością. Dziewica liczy sobie piętnaście wiosen i jest córką złotnika z Mons Badonicus. Jej płowe włosy barwą mogą iść w zawody z żółtym kwiatem szczodrzewicy, Jezusku. Policzki ma czerwone jak kalina. Wargi niby miodek. Paluszki rozkoszne niby koniczynka, co rośnie wśród kamyków czystych, górskich potoków. A dupcia, bracie wilku! Okrągła i biała! Piersi, które dopiero nieśmiało pączkują pod zieloną sukienką. - Ale bym ją zerżnął - szepcze mój przyszły wujaszek Astarot, hrabia babiloński, wielki skarbnik piekieł. Diabły całą niewidzialną trójką przystanęły w sypialni i patrzą, jak ich ofiara rozbiera się do snu. Jej imię brzmi Vivien. Zupełnie naga, nachyla się nad srebrną miednicą. We wnętrzu misy skaczą cienie, które rzuca świeca. Vivien myje różowe sutki w ciepłym mleku. Jak to, po co? Żeby prędzej rosły. Dlatego tak się z nimi pieści. - Ale bym ją.. - powtarza mój wujaszek A., nadzorca domów gry i głównodowodzący infernalnych sił zbrojnych. By dodać wagi swoim słowom, dobywa pytę spod kaftana. Mój tata, diabeł, rąbie go w kutasa widłami. - O Jezu Chryste! - skowyczy wujo Astarot. - Jeszcze jedna wzmianka na Jej temat, a pokaram cię granatową ospą - przyrzeka mój tatuś. I dla dodania wagi słowom, jeszcze raz ugadza widłami wyprężony członek kwatermistrza piekieł. - Schowajże te błahostki - rozkazuje wujaszkowi A. i obracając się na obcasach z kości słoniowej, ze wściekłą miną rzuca do wujaszka B.: - A ty zabieraj od niej brudne łapska, bo cię przerobię na ambrę! Belzebub, książę tronów, mruga, jakby nie rozumiał. Rozkłada ręce. Wcielenie czystej niewinności. Tatuś unosi widły do ciosu. Nagłe zniknięcie dwóch much plujek, które dotychczas krążyły wokół ramionek Vivien. - Moja ci jest! - oznajmia mój tatuś. Wujaszek B., władca much, obojętnie wzrusza ramionami. - To mnie tutaj nazywają diabłem, nie ciebie! - napiera się dalej mój tata. Dziewica drży, tknięta dziwnym przeczuciem. - Dawać mi ją!!! - kończy wywód tatuś. Wujaszek Astarot kuca i przestaje oddychać. (W tym ostatnim zrządzeniu, prosiaczku, pozostali obecni znajdują pewną, rzekłbyś, ulgę, jako że poczciwy Astarot odznacza się zgniłym oddechem, i to tak fatalnym, iż czarownikom, którzy go przyzywają, zaleca się wręcz nie dopuszczać hrabiego bliżej niż na sążeń, bo może zabić samym chuchem). Mój wujaszek Belzebub, markiz entomolog, także wstrzymuje oddech. (Co jednak, braciszkowie, nie ma nic wspólnego z higieną jamy ustnej). Przyczyną, dla której hrabia Astarot i książę Belzebub wstrzymują oddech, nie jest nic innego, jak drżenie Vivien, dotkniętej przeczuciem. Drżenie przebiega wzdłuż całego, nie tkniętego jeszcze grzbietu dziewczyny. Udziela się także jej udom. Na lewym pośladku Vivien ma śliczny dołeczek. (Co, nie wiedzieliście o tym? Naprawdę?) Imperator Lucyfer z wysiłkiem przełyka ślinę i mówi: - Nie zapominajmy, co mówi Stary Testament. Vivien wyciera sobie piersi lnianym ręczniczkiem. - Daniel, 7, 21 - dodaje Lucyfer. (Do czego ci tak spieszno, Vivien?) Vivien wcale się nie spieszy. Prawdę mówiąc, piersi zaczęły jej rosnąć dość niedawno, więc Vivien ogromnie lubi ich dotykać. Lubi też owo uczucie, które ogarnia ją, gdy ich dotyka. - Widziałem - cytuje mój tatuś - oto róg wydał wojnę świętym i zwyciężał ich. Vivien trze się ręcznikiem aż miło. (Ależ jest szelma z tej mamusi). Mało tego: obejmuje sobie piersi dłońmi i potrząsa nimi w dół i w górę. Najbardziej lubi ściskać je mocno w ręku, przeglądając się zarazem w lustrze. Kiedy tak czyni, zawsze się uśmiecha. Tego jednak wieczora Vivien ma stale wrażenie, że ktoś za nią stoi. Znowu przenika ją dreszcz. Vivien żegna się znakiem krzyża i prędko przekłada przez głowę kołnierz nocnej koszuli. Niezwłocznie odmawia pacierz. (Sześć Zdrowaś Mario i jedno Ojcze nasz). Wreszcie wskakuje do łóżka. A teraz patrzcie, braciszkowie moi: Diabeł wyciąga długi, czarny palec wskazujący i czarny kciuk i gasi między nimi świeczkę. Chwila jest przedziwna, świnko. Ciemność i tylko ostra woń zgaszonej świeczki. Kapanie wosku. Kropla za kroplą. Jak krew. Mój tata Lucyfer szepcze: - A jednak, moi drodzy... - Co "a jednak"? - pyta książę Belzebub, koronowany władca błonkoskrzydłego robactwa. - A jednak - ucina tata. Milknie i chichocze. Ależ z niego diabeł. Chichotliwy. Chwila zmienia się tymczasem w kilka chwil. Kilka uderzeń serca. Woń świeczki nabiera mocy, pięknieje, upodabnia się wręcz do kadzidła. Mało jest miejsc ciemniejszych niż sypialenka dziewicy. - No, jazda, Imperatorku! - ponagla Astarot. - Pokaż jej, jaki z ciebie diabeł! - Jego Szatańska Mość - obwieszcza książę Belzebub obojętnym tonem - alias Jego Święta Cesarska Przeklęta i Piekielna Cudownie Choleryczna Wysokość znów nie czuje pociągu do kobitek! - Odczep się! - burczy mój tata. Chwila. Pół chwili. Mama zaczyna pochrapywać. Chrapnięcie jest cichutkie. Rzeklibyście, dziewicze. Ale niewątpliwie jest chrapnięciem. - Nie dam szydzić z piekła! - napuszą się wujaszek A. Wujaszek B. z kolei zastanawia się, co począć i jak.Może zacznij sobie wyobrażać, że to młodziutki ministrancik? - proponuje. - Nie tędy droga - gasi go mój tata. - Nigdy nie grzeszyłem wyobraźnią. Kiedy się przestaję skupiać, zaraz tracę rytm. Niestety, nie potrafię dwóch rzeczy naraz. - To może zacznij od jej tylnych drzwiczek? - podsuwa wujek B. - Zaczniesz tam, a potem w miarę możliwości przejdziesz do godniejszych czynów? Tata wzdycha grymaśnie w ciemności. - Mówię ci, że nie tędy droga - mruczy cierpko. (No, tatusiu! Popychaj!) - Kiedy wreszcie, głupi widlarze, przyswoicie sobie podstawowe zasady stosunku sokratycznego? - ciągnie tata. Wiecznie te tanie bajeczki o mistyce miłości analnej. Na mój brązowy kapelusz! Nigdy w ten sposób nie potraktowałem nawet najnędzniejszej duszy! Diabli kwatermistrz siąka nosem. - Ładna rozmowa, jak na noc świętojańską! - sarka. A w ogóle po co te gadki? Wystarczy, że powierzysz tę diaboliczną inkarnację komuś, kto się naprawdę zna na rzeczy. Zostawcie mnie sam na sam z dziewczynką pod tą oto kołdrą, a w dziesięć minut sprawię, że do końca życia będzie się ironicznie śmiała na widok zwykłego ludzkiego kutasa. Nie na darmo w drugim kręgu piekła zowią mnie Szwancelotem. (Ostrzegałem was, że wujaszek A. ma grubiańskie maniery). - Jeszcze jeden sprośny dowcip - ostrzega mój tata - a ześlę cię w głąb jamy Malebolge, prosto do Nemroda i Tyfona. Albo ci każę rąbać lodową krę na Cocytusie. (Obejdzie się chyba bez przypisów?) - Skoro o wcielaniu się mowa - wpada mu w słowo wujaszek Belzebub - jak to jest, że chociaż gardzimy Jego metodą w tym względzie, sami próbujemy dokładnie tej samej sztuki? Skąd ten pomysł? Jeśli dodać do siebie dwie hańby, nie otrzyma się cnoty. Mój tatuś wygłasza na to mowę treści następującej: - Nie do mnie z uwagami o cnocie. Nie życzę sobie rozmawiać na ten temat! Dwie hańby są dokładnie dwa razy lepsze niż jedna, i basta. Skoro On umyślił sobie zesłać na świat Swojego Człowieka, musimy uczynić to samo. Jego stworzenie będzie musiało iść w zawody z naszym. Przywróci się w ten sposób równowagę. Równość w skali wszechświata. Nareszcie będzie miał niezbywalnego przeciwnika! - Diabłu syn! - mówi uroczystym głosem wujek B. - Chodzi wyłącznie o to, byśmy odzyskali, co stracone wyjaśnia mój tata. - Ale co ma jedno do drugiego, Imperatorku? - pyta wujek A. - I tak wszystko będzie zależeć od syna, nie? Astarot zaczyna sobie dłubać ogonem w nosie, więc dopiero po chwili pyta: - A co będzie, jak się urodzi dziewczynka? Mój tata na to: - O dziewczynce nie ma mowy! - Wyczytałeś w gwiazdach? - pyta go Belzebub. - Jego księżyc stoi między Wodnikiem i Rybami - przyświadcza wujaszek A. (Oho). - Oho - ożywia się Astarot. - Ale, ale... Co myśmy takiego w ogóle utracili? - Rodzaj ludzki - wyjaśnia mu diabeł. - Tylko tyle? - Rodzaj ludzki - jaśniepańskim tonem powtarza jak echo książę Belzebub, pierwszy pokojowiec szatańskiej sypialni, i piłując ulubiony temat, ciągnie: - Co dla niektórych z nas oznacza zarazem rodzaj niewieści. Czyli ten sam wyrodny rodzaj, który powije Antychrysta. - Kobiety to prawdziwe piekło - ucina mój tata. I dodaje: - W dodatku piekło bez wygód. Mija czas, moja jabłoneczko, słodyczy. Jezusinku, czas toczy się jak nurt strumienia. Trzy diabły stoją niewidzialne w ciemnościach sypialni. Dziewica Vivien smacznie śpi. Nad Mons Badonicus zaczyna wschodzić księżyc. Godzinę po północy mój wuj Belzebub zauważa: - I pomyśleć, że cię nazywają smokiem o siedmiu rogach. Coś słaby ten rożek. Mój tata wije się w ciemnościach. Nie widać tego w mroku, ale zapewniam was, że wije się jak trzeba. Aż się powietrze zasupłuje i zawija. - Dosyć tego - ostrzega. - Dość, powiadam. Dosyć. Jeszcze jedna wzmianka o mojej słabości i powędrujecie do Judeki. Zmienię was w sól na ścierwie Judasza Iskarioty. Wujaszek Astarot beztrosko dłubie sobie w zębach. Nie bez współczucia oczywiście. - Ty, kusy... - zaczyna. - Co znowu? - pyta tata. - Może ci niedomaga przysadka mózgowa? - Albo coś ci się niedobrego przytrafiło, kiedy byłeś malutki? - podsuwa wujaszek B. - Ech, jebał was czart! - krzyczy tatuś. Diabelscy pomocnicy patrzą po sobie, stary wilku, przyjacielu, i cóż? Astarot, hrabia nieposkromionej pożogi, wybucha gromkim śmiechem. Belzebub, książę nagłej śmierci i koni, które pierdzą na ulicy, śmieje się także. Imperator Lucyfer, Pan Zła we własnej osobie, Imć Abaddon, mój tatuś, władca wszystkich wiekuistych, a nawet drobnych doczesnych udręk i mąk, mierzy ich wściekłym wzrokiem. Trzecie oko pulsuje mu pośrodku czoła jak bańka balonowej gumy do żucia, która się zaraz rozpryśnie. Naraz jednak gdzieś pod lewą pachą zaczyna nim wstrząsać chichot. Po chwili trzęsie się już całe ramię. Od chichotu zaczyna drgać ostry diabelski podbródek, barwy zgliwiałego na zielono sera, tyle że porośniętego włosiem. Chichot przysiada na diabelskich ustach. Diabeł znów się wije. Diabeł, czyli mój tatuś. Wije się i kłębi. Mój rodzony ojciec. Odchyla pociągłą, owalną głowę do tyłu i wydaje z siebie przenikliwe, niesłyszalne rżenie. Wszystko to można oglądać w świetle pełnego księżyca, którego tarcza zawisa wysoko nad Mons Badonicus i wlewa blask do sypialenki mojej mamy. Śmiech, rzecz jasna, wprawia trójkę diabłów w lepszy nastrój. Tata posuwa się wręcz do tego, że wyciąga kościstą rękę i dotyka mojej mamy. Jego dłoń wygląda jak rozdziobany szkielet dorsza. Diabelska dłoń zbliża się do mamy z nieśmiałością motyla, który się waha, czy przysiąść na nieznanym kwiatku. Vivien śpi na wznak. Miło mi donieść, że przestała pochrapywać. Diabelskie szpony krążą zaś. Diabelskie szpony krążą nad nią. Diabelskie szpony krążą nad aksamitną skórą dziewczyny. Ostrymi pazurami diabeł drapie prawą pierś śpiącej. Lewą pierś drapie już mocniej. Vivien wzdycha przez sen. (Ho, ho, ho). Lucyfer ściska w palcach dziewiczą, wyprężoną prawą sutkę. Podobną do chętnego, wesołego ciernia. Vivien jęczy przez sen. Lucyfer ukradkiem wsuwa dłoń niżej, przesuwając ją ku podbrzuszu śpiącej. Jej reakcja zaciekawia go, choć sama czynność wydaje mu się ohydna. Vivien jęczy przeciągle, zdjęta dreszczem wieku pokwitania. Lucyfer wyczuwa pod kołdrą, między jej nogami, leciutki puch dziewiczych włosów. Lucyfer głaszcze Vivien. Lucyfer, czyli mój tatuś. Vivien popiskuje przez sen. Vivien, czyli moja mama. Cała rzuca się po łóżku, wprost ku wyprężonym diablim szponom. - Tatusiu - mruczy słodko. - Ach, tatusiu. Tatusiu, jeszcze! - Wszystkie śnią tylko o ojcach - dzieli się mądrością wujaszek Belzebub. W ciemności słychać, jak diabeł zgrzyta zębami. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt. Słychać też, jak zawziętymi szponami głaszcze śpiącą. Szuruburu. Szuruburu. Mój wujaszek Astarot postanawia rozruszać towarzystwo rozmową. - Powiedz nam, Imperatorku - pyta - jak w tej sytuacji poradziłeś sobie z rajską Ewą? Mój tatuś trze i zgrzyta zębami. - Sprawa była dużo prostsza - przypomina. - Wystarczyło, że się przemieniłem w węża i ją skusiłem. Brudną robotę odwalił za mnie ten idiota Adam. Diabeł z pogardą dźga szponem. - Weź mnie! Wypierdol mnie - odzywa się przez sen dziewicza Vivien. Naonczas, prosiaczku, stało się milczenie na niebie jakby przez pół godziny. Tak, wilczku. Księżyc zniknął, zakrywając lico. Jasna tarcza zniknęła za zasłoną obłoku o kształcie gołębicy i postaci, rzekłbyś, płachty złotogłowiu. Ciszę przerywa wuj Astarot, komendant trzęsień ziemi: - Czy mamy absolutną pewność, że to stworzenie jest dziewicą? W słowo wchodzi mu wujaszek Belzebub, opaskudzone przez muchy książątko: - Gdzie podsłuchała takie słownictwo, do licha? - U Freuda - oświeca go mój tata. - U Freuda??? - zdumiewa się wujaszek A. - U Freuda - powtarza tatuś. - A dałbym głowę, że to nieobyta dziewka - dziwi się wujek A. - Córka złotnika - dodaje wujek B. - Z Mons Badonicus - przekrzykuje go wujaszek A. - Więc gdzie to usłyszała, skoro Freud na razie dalej siedzi w siódmym kręgu i analizuje Sir Thomasa Malory'ego? kończy kwestię mój wujaszek Belzebub. - Tak się jej plecie przez sen - wyjaśnia mój tata. - Nie zwracajcie uwagi. Szkoda zachodu. Taka już jest uroda podświadomości. Mimo wszystko jego łachotliwy palec zamiera. - Coś tu wilgotno! - oświadcza diabeł, próbując ukryć obrzydzenie. - Znaczy, że dojrzała - oddycha z ulgą wujaszek Astarot. - Widać, gotowa - obwieszcza ze sztucznym ożywieniem wujaszek Belzebub, schylając się nad bezwładnym ciałem Vivien niczym alchemik nad zawartością szczególnie cennej retorty. Mój tatuś, diabeł, węszy. Kiedy mu spojrzeć w trzecie oko, widać przez nie, jak w głowie kopuluje mu stado królików. - Ciekaw jestem - zaczyna (kolejny królik odbywa błyskawiczną kopulację) - czy się aby nie pomylił ten nasz Lucifuge Rofocale? - Lucifuge Rofocale nie myli się z definicji - podsuwa wujaszek Belzebub. - Tak samo jak papież, tylko jeszcze bardziej. - A ja mam wilgotno w zębach - oznajmia tajemniczo wujaszek Astarot i skacząc z nogi na nogę, wyjaśnia: - Jak zaraz sobie nie ulżę, to się zeszczam. Wujaszek Belzebub nie zwraca uwagi na tę marność nad marnościami. - Cesarzu - powiada - dziewczyna nie ma braci ani tym bardziej znajomych płci męskiej. Nie mówiąc już o zalotnikach. Uczą ją siostry zakonne. Zapewniam cię, że błona jest na miejscu. Mój ojciec wzdryga się. Trzecie oko znów popatruje na zabawy królików. Po chwili wzdycha: - Ech, żebym tak sobie przypomniał, gdzie już słyszałem ten śpiew! - Śpiew? - pyta wujek B. - I głos jak liliowy aksamit - dodaje tata. (Nie wiem, czy nie powiedział "żmijowy aksamit", ale nie dosłyszałem). Mój wujaszek Belzebub nie uśmiecha się, więc ma w oczach wesołość. - Mości cesarzu - odzywa się - głupich sześć Zdrowaś Mario i wyklepany byle jak Paternoster, a ty nazywasz to od razu aksamitnym śpiewem? (Notabene: Byzio także nie dosłyszał przymiotnika. Prawdę mówiąc, mój tata jak zwykle przemawiał zduszonym, ochrypłym szeptem. Widać jednak, wilczku, jaki jest roztrzęsiony. Wstrząśnięty. Roztrajtany). - Czyżby czyste uczucie śmiało podnieść wśród nas wężowy pysk? - pyta z udanym zdziwieniem wujek B. - A jeśli tak, to czy twe bezprecedensowe zadurzenie nie właduje nam się w środek świętych planów? - Ruszaj na drzewo z tą swoją ironią! - piekli się mój tata. - Chodziło mi o tamtą w miedzianej sukni. - Daruj sobie wspominki - doradza mu mój wuj, diabelski pomocnik. - Lepiej, mistrzu, skup się nad zadaniem. Ta tutaj nie śpiewa i nie tańczy. Nie daje buziaka. Dziewica jakich mało. - Ale może poluje? - pyta mój tata z nadzieją, męcząc się z ostatnią parką królików. - Nawet kiedy jeździ konno, to nigdy okrakiem - oznajmia wujaszek Belzebub. - Mówię ci, że jeszcze nigdy w życiu nie rozwarła nóżąt. To pewne jak Ewangelia. Wujaszek Astarot wyjmuje pęk lilii z wazonu, na którym wymalowano smoka, sowę i siedzące pod jałowcem pacholę z czymś w rodzaju sierpa albo haka w dłoni. - Skoro się zgadało o dziewicach - mówi, wydobywając kutasa i wpychając go w wylot wazonu - słyszeliście może historię o panu młodym, który pyta drużbę, jak się najskuteczniej upewnić, że oblubienica jest dziewicą? Drużba odpowiada mu, że sposób jest tylko jeden, a mianowicie udać się w podróż poślubną z kubełkiem farby złotej, kubełkiem farby srebrnej i szuflą do węgla. Wywodząc tak, hrabia staje okrakiem i sika do wazonu. Członek trzyma w prawej ręce, lilie w lewej. - Po co szufla? - pyta obojętnie wujaszek Belzebub. - Pan młody był artystą - wyjaśnia mu wujaszek A., szczając i pogwizdując. - Ale po co mu ten cały ekwipunek?! - skowyczy mój tata. (Oho! Bywa naprawdę nerwowy). - A, niby te farby? - upewnia się wujaszek Astarot. - Ha, z tej prostej przyczyny, że drużba udzielił mu najstarszej porady na świecie. "Pomaluj sobie jedno jądro na złoto - doradził - a drugie na srebrno. Jeśli twoja kochaneczka powie ci: źOjej, jeszcze nigdy w życiu nie widziałam takich śmiesznych jajek!, daj jej w łeb szuflą do węgla, i spokój!" Wujaszek Astarot strząsa z członka ostatnie kropelki. Tenże wujaszek Astarot odstawia wazon z powrotem na nocny stolik u wezgłowia mojej mamy. Wujaszek Astarot wstawia lilie z powrotem na miejsce. Wujaszek Astarot pierdzi głośno i nie krępując się oświadcza, że nie ma szczyki bez pierdyki. - Gdybym to ja był na twoim miejscu - zastanawia się skromnie - dawno byłoby po wszystkim. To pewne jak dwa piszczele dodać dwa. Moglibyśmy spokojnie zająć się jątrzeniem zarobaczonych ran albo czymś równie pożytecznym. Na dobry omen mój wujaszek Astarot pluje do kielicha lilii, dodając: - Ba, gdyby to ode mnie zależało, dawno byśmy już złapali ludzkość za kędzierzawy włos. Jeżeli to naprawdę takie łatwe. Albo takie ważne. - To naprawdę ważne - odyma się mój tata. - I naprawdę łatwe - popiera go wujaszek Belzebub. W tę stronę prze wszystko, co żywe. - Skoro o parciu mowa - ożywia się wujaszek A. - Najlepsza recepta na sraczkę to potrzymać w ręku lilię. Z tymi słowy galopuje wprost do okna. Otwiera je, braciszkowie. Wystawia przez nie zad. Zadziera ogon. - A skoro się zgadało o przywoływaniu i erupcji ducha - cedzi z marzycielskim uśmiechem na ceglastej twarzy - nie wiem, czy wam już opowiadałem o Sir Gawainie i Numerku z Rękawem? Mój wujaszek Belzebub pokazuje mu plecy. Mój wujaszek Belzebub prostuje rękę w jedwabnym mankiecie. Mój wujaszek Belzebub zachęcająco gładzi mego tatę. A księżyc świeci. - Jazda, kosmokratorze - nagli. - Odwagi! Pamiętasz, jak tamten typek przyrównywał cię do ryczącego lwa? - Ojej - rozpromienia się tata. Po chwili cytuje z pamięci: - Jam lew ryczący, co krąży szukając, kogo pożreć. A po chwili prosi: - Może jeszcze troszkę? To takie miłe. Ale odrobinę mocniej, co, Byziu? Masturbatorciu kochany? Wujaszek Belzebub rozpływa się w uśmiechach. - Czego się nie robi dla imperium - sapie wściekły. Wujaszek Astarot podciera sobie zad ogonem. Wujaszek Astarot odchyla kołderkę. Oba diabły pomagają swemu cesarzowi przybrać pozycję kopulacyjną ponad śpiącą postacią mojej mamy, białą jak zmrożony śnieg. - Chciałbym do nas przywołać mego wujaszka Astarota, żeby nam odpowiedział na pewne pytanie. ASTRACHIOSIE, ASACHU, ASARCO, ABADUMABALU, SILACIE, ABABOTASIE, JESUBILINIE, SCIOINIE, DOMOLU, Panie Boże, któryś jest w niebie i który przepatrujesz otchłań Swym spojrzeniem, błagam Cię, ześlij na mnie moc oglądania w myśli i urzeczywistniania tego, co zechcę, i co mogę osiągnąć tylko z Twoją pomocą, Boże Wszechmocny, który żyjesz i panujesz na wieki wieków. Amen. No, jazda. ASTAROCIE * ADORZE * CAMESJE * VALUERITUFIE * MARESIE * LODIRZE * CADOMIRZE * ALUIELU * CALNISIE * TELY * PLEDRIMIE * YIORDY * CUREYIORYASIE * CAMERONIE * YESTURIELU * YULNAYIUSZUS BENEZIE * MEUSZU *CALMIRONIE * NOARDZIE * NISO CHENIBRANBO CALELYODIUM * BRąZ * TABRASOLU * Przybądź * ASTAROCIE * Amen. AMEN, mówię! Ani dudu. AMEN. Starego kawalarza ani widu. Pytanie jest najprostsze w świecie: Jak to jest, że mogę się przyglądać własnemu poczęciu? Odpowiedź: U licha, trzeba czymś zabić czas, kiedy się tkwi w kryształowej grocie! Jakieś dwa miesiące później moja mama, dziewicza Vivien, wstaje wczesnym rankiem, aby się przekonać, iż jej sen wcale nie był snem. Wstaje bowiem, Jezuńku, i przegląda się w zwierciadle. Ramę zwierciadła zdobi snycerski wizerunek potwornej bestii o mnóstwu odnóży. Niewykluczone, że chodzi o stonogę. Sęk w tym, bracie wilczku, że mama nie pamięta, by na ramie widniał taki ornament. Kiedy tak mama sobie popatruje, już to na stonogę, już to na własne odbicie, nagle sama do siebie mruczy basem: - Patrz! Jam jest dniem wczorajszym! - Patrz! Jam dniem dzisiejszym! - Patrz! Jam wrogiem jutra! Na dźwięk własnych słów mama chwieje się na nogach i zamyka oczy. Dwa razy odmawia prędko Safae Regina i oddaje się w opiekę Świętej Felicji, świętej Perpetui, świętej Agacie, świętej Łucji, świętej Agnieszce, świętej Cecylii i świętej Anastazji. Orędownictwo świętych przynosi jej niejaką pociechę. Mama wysuwa język, pragnąc się przekonać, czy i na nim wykwitły albo wysmaliły się jakieś tajemnicze słowa. Język jak język. Zwyczajny i różowy, najdroższa moja córeczko. Kiedy jednak mama chowa go z powrotem, znów słyszy z własnych ust hurgot nieproszonych słów: - Patrz! On jest we mnie, a ja jestem w nim! Mama żegna się znakiem krzyża, wzuwa chodaki i otula się kudłatą czerwoną opończą. Błyszczące włosy zaplata w trzy ciasne warkocze, spina je trzema srebrnymi szpilkami i co tchu spieszy przez perlące się od rosy łęgi ku czarnym murom klasztoru Gorejącego Serca. Życzy sobie słówka z przeoryszą. Słówko sprawia, że przeorysza, Imć Picicea, pąsowieje. - Nie wierzę, aby aż tak obrażano Pana Boga! - woła i podnosi różaniec do ust, a jednocześnie próbuje dopatrzeć się na twarzy mojej mamy widomych oznak piekła. Bez skutku. Ba, przeciwnie: mama jest rumiana jak pączek, wzrok ma roziskrzony, a cerę pyszną jak brzoskwinia, pozostawiona letnią porą na parapecie, by dojrzała w słońcu. Światło świtania powleka jej włosy blaskiem bladawego złota. Przeorysza klasztoru Gorejącego Serca umie jednak dostrzec jeszcze inne znaczące szczegóły. Jej podopieczna ma liczko spuchnięte od płaczu. Kosmyki złotawych włosów, źle upięte, dyndają jej luźno u czoła i skroni. Z dygotania dłoni daje się odczytać popłoch. Imć Picicea, przeorysza, ma wielkie, łagodne, pełne wesołości oczy i bardzo ciasny kwef, znaczony cieniem. Na sobie ma zakonny przyodziewek, tyle że z najpyszniejszego białego jedwabiu. Kiedy się na nią patrzy w przejrzystym, tkniętym mroźnym powiewem powietrzu poranka, można wręcz uznać - jak właśnie moja mama - że siostra jest prześliczna. Jej twarz ma w sobie wytworne, rzeklibyście, seraficzne piękno, tyle na niej łagodności, wrażliwości, uduchowienia, tak delikatnie zaznaczone są jej rysy. Twarz wyciosana, rzeklibyście, z kamienia, podczas niezliczonych godzin modlitwy i cierpliwej adoracji. Nie adoracji kamienia, ma się rozumieć, gdyż to równałoby się panteizmowi albo bałwochwalstwu, o czym mama doskonale wie. Owa Imć Picicea, bieluchna przeorysza, sprawia wrażenie osóbki wielce sprytnej i przemyślnej. Tak się wydaje mojej mamie. (Mama samej siebie nie uważa za sprytną czy przemyślną). Jest niedziela. Niedziela 4 maja. Dzień świętej Moniki. Święta Monika to, jak wiadomo, patronka wyrodnych matek. Nadal (jak doskonale pamiętasz, prosiaczku) mamy wczesny poranek. Nie śpiewa ani jeden ptak. Pada deszcz. A właściwie mżawka. Krople dżdżu. Uparty deszczyk, niby to miłosierny, nikogo nie krzywdzący. Siwy jak gołębica, uduchowiony deszczyk. Deszczyk, który zaciera zarysy dolnej części doliny, w której wije się rzeka. Deszczyk, który bez reszty zamazał szczyt Mons Badonicus. Mama i młoda przeorysza przysiadają na marmurowej ławie w zaciszu klasztornych murów, gdzie zatarte freski ukazują a to króla, który z dobytym mieczem rusza na lwa, a to mnóstwo innych równie wymyślnych scenek, teraz już nie do odcyfrowania. Obie niewiasty patrzą, jak z przeciwległego zbocza biją ku niebu kłęby pary. Bliżej, przed sobą, mają klasztorny ogrójec, zasnuty jakby srebrną pajęczyną, bladą i niewyraźną. Mokre połacie zieleni odbijają bladawe światło budzącego się już słoneczka. - Więc powiadasz, córko, że nigdy...? - zawiesza głos przeorysza. - Nigdy! Przenigdy! - woła mama. Przeorysza zatrzymuje wzrok na czubkach własnych sandałów, które niby dwie myszki wyściubiają nosy spod rąbka jedwabnego habitu. - Słyszałam niegdyś - odzywa się wreszcie przeorysza o nowicjuszce, która wybrała się do lasu Calidon na grzybobranie... Mama próbuje wepchnąć małą piąstkę w rozdziawioną paszczę kamiennego gargulca. - Strasznie lubię, jak pada - oznajmia przeoryszy. A po chwili: - Jakie ładne jest to szare światło. Imć Picicea ściska drugą, wolną dłoń podopiecznej. - Nawet w ojcowskim ogrodzie? Też nie? - pyta natarczywie. - Mówiłam już, że nie - tłumaczy mama. - To znaczy, owszem, raz mi się zdarzyło dotknąć korzenia mandragory - wyznaje. Przeorysza natychmiast puszcza dłoń. - Dio! - woła. - Dio Santissimo! Musicie wiedzieć, że jako młoda mniszka Imć Picicea ukończyła rzymskie fakultety. Osowiała, zapatrzona w podołek, siedzi, wzdycha i kręci w palcach koniec złotego sznura, którym się przepasuje. - A zatem jesteś pewna, że to diabeł? - pyta. - Chyba tylko diabeł - wzdycha mama. Przeorysza na to: - I nie włóczyłaś się z chłopakami ze wsi? Nie wdawałaś się w pogwarki z łucznikami? Z tym brunetem, dzwonnikiem z Bretanii? Z karczmarzem? Może z garbuskiem naszego biskupa? Było coś czy nie było? Mama uśmiecha się, bo raźna strużka wody pieści jej piąstkę. Struga sika jej prosto do rękawa i łaskocze w pachę. - Przyznaj się... - przeorysza ścisza głos do ledwo słyszalnego szeptu. Wzroku nie odrywa od sandałów. - Czy może jakiś wędrowny mnich podstępem wytłumaczył ci, że wolą Bożą jest, abyś z nim zległa? A może któryś grzeszny ksiądz ci wmówił w twej niewinności i niewiedzy, że musi zadać twemu ciału rzekomą pokutę? - Nikt mnie nigdy nie ruchał - odpowiada mama. Przeorysza zasłania sobie uszy. - Nikt mnie nigdy nie ruchał - powtarza dużo głośniej mama. - Słyszę cię, córko, słyszę! - mówi przeorysza. - W każdym razie nie człowiek - ciągnie mama. - I nie tak, jak się to zwykle robi. Przy tych słowach uśmiecha się smętnie i zaczyna skubać rąbek kudłatej opończy. - Jeżeli sobie życzysz, możesz mnie wymacać, to zobaczysz - dodaje. - Zamilcz, moje dziecko! - ostrzega Imć Picicea. - Jak możesz używać takich słów? Dziw, że nie parzą cię w usta. Gdzieś ty je usłyszała? W cieniu kwefu oczy przeoryszy zmieniają się w zielone szparki. - Ojciec tak mówi - wyznaje moja mama. - Twój własny ojciec! - gorszy się przeorysza i oblizuje wargi. Języczek ma jak kotka: różowy i ostry. - Wyznaj mi, moje dziecko - zaczyna niby od niechcenia - czy to może twój ojciec przy jakiejś okazji... Oczywiście, mógł być na przykład pijany... Jak się to zdarzyło biblijnemu Lotowi... - Co się zdarzyło? - pyta z ciekawością mama, gdyż jej pobożna opiekunka najwyraźniej nie ma zamiaru kończyć zdania, które tak ją gorszy. Przeorysza bierze głęboki oddech. Surową zasłonę jedwabnego habitu wzdyma jej para kształtnych piersi. Przeorysza wwierca płonące, zielone oczy w chłodną kurtynę oparu nad lasem. Wilgotny biały opar, pełen perłowego cienia, coraz gęstszy, rozwijający się skłębionymi kolumnami na tle szarozielonego listowia na zboczu. - Może cię dotykał? - syczy. - Może twój ojciec cię... Mama aż podskakuje z wrażenia. Odzyskując nagle swobodę wypływu, woda z paszczy gargulca sika strumieniem i obryzguje biały habit przeoryszy. Zupełnie jak gdyby gargulec ją opluł. - Mój ojciec też mnie nie wyruchał! - drze się moja mama i tupie nogą w drewnianym sabocie. - Nikt mnie nie... No, wiesz. Nikt, ale to nikt - dodaje tonem skargi. - Nigdy nie polegiwałam z mężczyzną. Powtarzam ci to przecież w kółko! Mama podnosi ze ścieżki spory kamień i z wielkim impetem ciska go do klasztornej sadzawki. Z sadzawki tryska wielka fontanna zielonego śluzu i rzęsy, plamiąc rąbek białego habitu Imć Picicei. Mama odwraca się z rękoma na biodrach i mierzy przeoryszę gniewnym wzrokiem. - A ja, głupia, myślałam, że z całego świata ty jedna będziesz mi chciała uwierzyć! - zawodzi. - Mówię ci zupełnie poważnie, że w nocy, kiedy spałam, przyszedł do mnie diabeł. Uczynił ze mną mroczną sprawkę, ale jak, nie wiem sama, bo nie zostawił śladów. A teraz, chociaż jestem dziewicą, spodziewam się dziecka! Deszcz ustaje nagle. Słońce ognistą włócznią promienia dźga złoty krzyż, wieńczący marmurową skałę na szczycie Mons Badonicus. Naraz jednak jego płomienną chwałę przyćmiewają szybujące cienie trzech czarnych łabędzi. Czarne ptaki jak gdyby rozmyślnie zaczynają krążyć nad oplecioną bluszczem wieżą klasztoru Gorejącego Serca. - Przecież to niemożliwe! - mówi przeorysza. Łabędzie odfruwają z ostrym krzykiem. - Gorzej! - dodaje przeorysza. - To bluźnierstwo! Mama z dziecięcą bezradnością wzrusza ramionami. - Powiedz mi, czemu ta chmura podnosi się z lasu na wzgórzu? - pyta przeoryszę. - To chyba niemożliwe, żeby pod wzgórzem płonął ogień? Przeorysza podnosi się z ławy i nadzwyczaj starannie zaciska węzeł złotego sznura od habitu. Poprawia fałdy białej szaty tak dokładnie, jak gdyby przynajmniej ich nie dotyczyła brutalność świata, żadne zaburzenie. Na tkaninie zostaje zielona plama śluzu z sadzawki. Dzwon w oplecionej bluszczem wieży bije siedem razy. Po nim zaczyna jęczeć mniejsza, i prędszego serduszka sygnaturka z dzwonnicy nad kaplicą. - Boże! - płoszy się przeorysza. - Pora na mszę! - O, jak pysznie - cieszy się mama. - Mszę to ja uwielbiam. Imć Picicea marszczy brwi. - Msza jest dla mnie, ale nie dla ciebie, dziecko! - mówi i potrząsa głową w kwefie. - Ty, zanim znów będziesz mogła pójść na mszę, musisz się wyspowiadać u Braciszka Błażeja. Mama garbi się smętnie. Wygląda na tak przybitą i zgnębioną tą ostatnią wieścią, że przeorysza postanawia podejść do niej i objąć ją na pocieszenie. Czyni to, a potem po czterykroć całuje małą Vivien. Raz w czoło. Drugi raz w podbródek. W lewy policzek. I w prawy. - Proszę! - mówi i uśmiecha się. - Oto krzyż pocałunków! Tak mnie całowała moja matka - wyjaśnia jeszcze. - Ten pocałunek oznacza, że czuwają nad tobą cztery anioły. Anioł pokoju, anioł łaski Bożej, anioł świątobliwości i anioł mądrości. - Wielkie dzięki - odzywa się mama. - Ale czy te anioły nie mogły czuwać trochę wcześniej? Braciszek Błażej jest wysoki, chudy jak tyka, ciemnowłosy, skupiony i twardy. Wygląda zupełnie niczym rysik, prosiaczku. Ma poza tym tylko jedno oko, płonące błękitem w bladej twarzy. Drugi oczodół Brata Błażeja jest pusty i szczelnie zaszyty. Wyznanie mojej mamy bardzo, ale to bardzo podnieca braciszka. - Jak gorące było diabelskie nasienie? - pyta bez dłuższych wstępów. Mama nie rozumie pytania, więc milczy. - Czy nasienie, które ci zaaplikował diabeł, zaczerpnął on może od twojego ojca za pośrednictwem sukuba płci żeńskiej? - pyta badawczo Brat Błażej. Mama dziwnie w to wątpi. Bo też prawdę mówiąc, prosiaczku, moja mama, dziewicza Vivien, nijak nie nadąża za biegiem myśli spowiednika. Woli się więc skupić myślami na twardości klęcznika uwierającego jej kolana i na męce człowieka na krzyżu, który wisi tuż przed jej zmrużonymi oczami. Braciszek Błażej wcale się nie zraża milczeniem grzesznicy. - Córko - powiada jej - jesteśmy tu sami jedni, więc śmiało. Możesz mi wszyściuteńko wyznać pod tajemnicą spowiedzi. Mów prawdę, samą prawdę, bo tylko prawda może cię teraz zbawić! Obcowanie cielesne z demonami... Ohydne żądze! Bierze wdech w niezłomne płuca i szepcze: - A więc... Zacznijmy od nowa. Mama posłusznie chyli przed nim czoło. Spowiednik ciekawie się przygląda cienistej pozłocie jej włosów, widocznej poprzez czarny, koronkowy szal, jaki Vivien narzuciła na głowę. Pod koronką widać ciasne sploty trzech złotych warkoczy. - Gotowaś, moje dziecko? - Tak, ojcze. - Czy diabeł cię obmacał? - Pewnie tak, ojcze. - Mów o piersiach, dziecko! Czy ugniatał ci piersi? - Nie wiem, ojcze. - Czy ocierał się o twoje piersi wielkim, wzwiedzionym członkiem? - Nie wydaje mi się, ojcze. Niby po co? - Jak długi był jego członek? Jakiego koloru? - Ja nic nie wiem, ojcze. Nie widziałam. Braciszek Błażej żegna się znakiem krzyża. Jedynym okiem spostrzega płatek łupieżu na szalu mojej mamy. Płatek jest leciusieńki, jak kwietny pyłek niewinności. Dziewczyna wydaje się nie zdawać sobie sprawy z aury erotyzmu, jaką roztacza wokół siebie. Skruszona, klęczy i modli się, z dłońmi złożonymi tak ciasno, jak gdyby chciała między nimi suszyć kwiaty. - Córko moja - powiada jej Braciszek Błażej - pytania moje są trudne, lecz błagam cię, skup się na nich. - Staram się, wielebny ojcze. - Przypomnij sobie wszystko po kolei. - Ale co takiego? Pamiętam tylko sen, widziadło senne. Człowiek chce o takich sprawach zapomnieć, nie wspominać. - Naturalnie, dziecino. Naturalnie. Diabeł jest jednakowoż chytrym rozpłodnikiem, a nam wypada go przechytrzyć, jeśli się tylko da. Najłatwiej nam pójdzie, kiedy na początek przypomnisz sobie w najdrobniejszych szczegółach wszystko, co się działo w noc, w którą z tobą polegiwał. Mama rozkleja dłonie i zaczyna sobie oglądać paznokcie. W duchu jęczy: "O, ja nieszczęsna. Trzeba mi było wyciąć skórki przed spowiedzią". Już nadgryza paznokieć małego palca prawej ręki, lecz powstrzymuje się w porę. Znów składa dłonie do modlitwy, tym razem jednak zaplatając paznokcie do środka, jak w zabawie, którą sobie przypomniała: Idzie ksiądz - powtarza w myślach Na kazanie (rozplatając i wywijając palce) - Czy diabeł kazał ci obmacywać swe jądra? - Nie!!! (jak się macie Parafianie!) - Czy diable jądra były paskudnie włochate? Mów, moje dziecko! Czy porastało je czarne, gęste włosie, jak nam podaje błogosławiony święty Antoni? - Nie wiem! Ja nic nie wiem! - Za późno na krętactwa, córko, a skromność także nie jest cnotą, gdy stawką staje się dobro twej duszy nieśmiertelnej. Wierz mi, dziecko, że pytam gwoli zbawienia twej duszy, nie przez wzgląd na ciało. Ciało jest niczym więcej jak suknią, jaką wdziałaś, suknią teraz już splugawioną. Dopiero kiedy odrzucisz ową suknię, naga nagością duszy nieśmiertelnej będziesz umiała wstąpić w wieczność. Braciszek Błażej pociera pusty oczodół perłowobladym palcem. - Córko, czy brałaś diabli organ w usta? - Ojcze, co też...! - Mów! Kazał ci tak zrobić, prawda? Usiadł ci okrakiem na szyi i zmusił cię, byś mu ssała członek? A potem... Mów, czy potem nie kazał ci wziąć swych kosmatych jąder w dłonie i cisnąć je, gdy się giął w spazmie? - Po cóż miałby to robić? Dlaczego miałby mnie do tego namawiać? Co to ma wspólnego z dzieckiem, jakie mi zrobił? Co, ojcze? - Ach, córuś moja, córuś. Dopiero teraz widzę, jak mocno i głęboko tkwisz w diabelskich szponach. Mów jednak! I nie kłam. Zastanów się dobrze. Przez wzgląd na swoją duszę nieśmiertelną. Czy zabawiałaś się diablim organem? - Nie, ojcze. - Czy stwardniał? - Czy kto stwardniał? - Diabli organ! Wówczas, gdy się nim bawiłaś. - Nie bawiłam się nim. Już mówiłam. - Więc stwardniał, mimo że się nim nie zabawiałaś? - Na to wychodzi. - I diabeł nie dotykał cię ni trochę? - Ja nic nie wiem, ojcze. - Chcesz mi wmówić, że odbyłaś cielesny stosunek ze Złym, nie wchodząc w namacalny kontakt z jego częściami wstydliwymi? Mama kręci głową. Chusta zsuwa jej się z głowy. Widać, jak bardzo mama jest blada i przejęta. - Jeszcze mnie nigdy nikt nie wyruchał, proszę ojca. Braciszek Błażej odwraca jedyne oko ze zgrozą i żegna się znakiem krzyża. - Przepraszam - mówi mama. - Wiem, że tak się nie mówi, ale w ten sposób łatwiej mi dotrzeć do braciszka. Wiem, co to jest to "ruchanie", ale go nie zaznałam. To znaczy tylko raz, we śnie. We śnie, który brałam za sen, ale który mógł na mnie zesłać tylko diabeł, bo przecież spodziewam się dziecka. Ochrypły, szorstki głos mnicha znowu przechodzi w szept. - Powiedzże mi, moje dziecko... Wybrandzlowałaś go pierwej? Mama marszczy czółko. - Czy go wy... co? - Można stąd wysnuć liczne wnioski - mruczy do siebie Brat Błażej - mogące się na przyszłość okazać użyteczne dla Kościoła, Matki Naszej. A pod adresem klęczącej dziewczyny rzuca: - Czy nasienie, które wyprysnęło z diabła, było gorące, czy piekąco zimne? - Czy co było gorące? - zdumiewa się mama. - A czy patrzyłaś, jak ci ścieka po piersiach? - dopytuje się Braciszek Błażej, a w jego głosie pobrzmiewa lekka histeria. Czy spoglądałaś, w którą stronę płyną piekielne spermatozoa? - Co? Co? - Czy wcierałaś w siebie lepką ciecz rozrodczą szatana? Czy wsadzałaś ją sobie w intymne zakamarki? Czy oblizywałaś palce, którymi ściskałaś rogaty członek przy wytrysku? - Nie! - woła wniebogłosy mama. - Nie! Nie! Nie! - Ciszej, moje dziecko. Pokój z tobą. Tylko wyznając w pełni grzech, dostąpisz pełnego rozgrzeszenia. Powiedz, czy połykałaś diabelskie nasienie? - O jakie nasiono ci chodzi? - dziwi się moja mama. - Co proszę? - Nie widziałam żadnych nasion, ojcze. Ani gorących, ani zimnych. Widziałam tylko diabła - wyjaśnia rezolutnie moja mama. Braciszek wzdycha boleśnie. Sięga do czarnego mankietu sutanny po upaćkaną smarkiem chustkę i ociera sobie czoło, na którym perli się pot. - Diabeł upatrzył cię sobie na oblubienicę - oświadcza. A skoro tak, to musisz być albo niepomiernie głupia, albo też niepomiernie sprytna. Nie umiem poznać, czyś taka, czy taka. - Szatanie, tyś okiem, tyś żądzą! - huczy moja mama. - Proszę? - Braciszek Błażej aż zamrugał. - Szatanie - chrypi mama basowym głosem, który pierwszy raz wydobył się z niej przed zwierciadłem. - Szatanie, tyś okiem, tyś żądzą! Tyś samoistną, samookreśloną, samochwalczą, samoudręczoną, najniższą z najwyższych wysokości! Brat Błażej zaciska powiekę, może w nadziei, że wszystko przejdzie samo. - Wracając do tematu twej spowiedzi - zaczyna po długim namyśle - pragnę ci wyjaśnić, o ile w istocie trwasz w stanie błogiej niewiedzy, nie zaś drwisz ze mnie złośliwie, ze mnie, twojego duchownego ojca, udręczanego zwidami i odrażającymi sztuczkami, wiedz, że kiedy mówię o nasieniu, mam na myśli ów ohydny płyn, za którego pomocą diabeł przeniósł (jak mnie zapewniasz) siłę zła w obręb twego łona. Mylisz się więc, jeśli mniemasz, że rozprawiam o ogrodnictwie. Mama potulnie przytakuje, lecz czyni to, zdaje się, po to, by wygnać z siebie moc, która obniżyła jej głos o dwie oktawy i zmusiła do perory o szatanie. - Rozumiem - mówi wreszcie cichutko i z wielkim rozsądkiem pyta: - Ale posłuchaj, ojcze: co by się stało, gdybym rzeczywiście połknęła to, jak je nazywasz, nasienie? Choćby i diabelskie nasienie? Od tego nie robią się dzieci. Nawet ja to wiem. A ty nie wiedziałeś? Braciszek Błażej pąsowieje. Rumieniec wypełza mu na suche policzki jak szminka. Braciszek mruga nerwowo. Prędko chowa twarz w dłoniach. W ogóle sprawia wrażenie kogoś, kto tłumaczy własne myśli z jednego języka na inny, słabo wyuczony. - Wiem, dziecko, czym są żądze - mówi, dobierając każde słowo z pieczołowitością, w której pobrzmiewa fałsz. - Jednak chuć diabła przerasta wszelkie żądze śmiertelników. Milknie, choć mamie wydaje się, że nie ma po temu najmniejszego powodu. Odrywa blade dłonie od twarzy i z namaszczeniem przygląda się dziewczęciu. Czyni znak krzyża, nie zwyczajny, lecz po bizantyjsku, od prawej do lewej i za pomocą trzech złożonych palców, w tym kciuka. - Zatem do rzeczy - mówi. - Twierdzisz, że diabeł uczynił z tobą mroczne dzieło? - No, tak mi się wydaje. - Wydaje ci się? Jak to? Nie jesteś pewna? - Pewna to jestem tylko tego, że mam mieć dziecko mówi mama. - Już drugi miesiąc z rzędu nie mam okresu. Rano mnie mdli. Chyba mi puchną piersi. Wychodzi na to, proszę ojca, że jestem w ciąży. A przy tym nadal jestem dziewicą. Brat Błażei nieoczekiwanie podaje ciało w przód i wwierca się w mamę spojrzeniem jedynego oka. Oko migocze przez kratkę konfesjonału jak czubek rozżarzonego pogrzebacza. - Wyznam ci szczerze, co gnębi mą duszę, dziecko - zaczyna. - Amen, i niech tak się stanie. Wszystko, o czym mi tu plotłaś, to duby smalone. Albo gorzej niż duby, bo duby są niewinne, a ty, dziecko, bluźnisz! Przychodzisz tu opętana diabli wiedzą jakim występkiem, a nadto rozparzona od złowrogich, lepkich fantazmatów, wyśnionych nocą w łóżku, a twym zamiarem jest zatruć i splugawić myśli świątobliwego męża, który stara się najlepiej jak umie wieść w czystości żywot chrześcijańskiego pustelnika! Mama patrzy zdumiona na mnicha, uświadamiając sobie, iż z twarzy spowiednika, który ją tak gromi, nie znika uśmiech mało stosowny w tych okolicznościach. - Bluźnierstwo to złowrogi grzech - ciągnie Braciszek Błażej. - Bluźnierstwo stanowi zniewagę i obrazę nie tylko Boga, ale i jego sługi, a twego duchownego ojca, to jest mnie! Ten rodzaj grzechu gorszy jest po stokroć od zwykłych grzechów ciała, takich jak całowanie czerwonej obwódki wokół diablego napletka, lizanie diablego organu czy zgoda na to, by diabeł wsadzał swój parzący zimnem lub gorącem członek w twoją mysią dziurkę, zarazem diablą sztuczką zostawiając hymen bez uszczerbku. Mama na powrót otula głowę czarną chustą, zasłaniając płonące policzki. To, co opowiada mnich, budzi w niej lęk i odrazę. - Wybacz mi, ojcze - kwili. - Ach, wybacz mi, wybacz. Trzeba ci wiedzieć, prosiaczku, że dochodzi południe. Klasztorne róże zaczynają gubić płatki i odsłaniają serca. Liście wielkiego drzewa, które ocienia celę mnicha, kurczą się i żółkną w słońcu. - Odpokutuję za bluźnierstwo - mówi mama - lecz wiedz, że mówię szczerą prawdę. - To niemożliwe! - Możesz mnie zbadać, jeżeli tak myślisz! - podsuwa pomysł mama i rumieni się pod czarną chustą. - Rozmyśliłam się, proszę ojca. Niech mnie zbada siostra przeorysza! Braciszkiem wstrząsa drżenie. Zarazem mnich modli się głośno i prędko po łacinie. Oczy ma szeroko otwarte. Kiedy kończy, pyta: - Czy jesteś czarownicą? - A co, wyglądam na czarownicę? - pyta moja mama. Brat Błażej pomija tę kwestię milczeniem. Zamiast coś odrzec, z uśmiechem, lecz stanowczo kładzie prawą dłoń na czole mamy i intonuje z powagą: - Zaklinam cię w imię gorzkich łez wylanych na krzyżu przez umęczonego Zbawiciela naszego Jezusa Chrystusa gwoli odkupienia świata, a takoż w imię łez gorących wylanych nad Jego ranami onego dnia przez błogosławioną Dziewicę Maryję, matkę Jego, a jeszcze w imię wszystkich łez wylanych na świecie przez świętych Pańskich i resztę umiłowanych sług Boga Jedynego (który w Swym miłosierdziu otarł już z ich oczu owe łzy), abyś, o ile jesteś niewinna czarów, rozpłakała się rzewnie lub, jeśliś winna czarom, abyś tego nie czyniła żadną miarą, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. Braciszek Błażej odejmuje dłoń od czoła i wyciera ją o manipularz. Wysoko nad celą świergocze na niebie skowronek - tętno słońca. - Że jak, proszę? - pyta moja mama. - A więc nie umiesz płakać?! - cieszy się z góry Brat Błażej. - Oczywiście, że umiem płakać. - To czemu nie masz w oczach łez? - pyta mamę Brat Błażej. - Uważaj, dziecko, co czynisz. Znam ja wasze wiedźmie sztuczki, kiedy to robicie płaczliwe miny i smarujecie policzki i oczy plwociną, by się wydawało, że płaczecie. Bóg nie spuszcza cię z oka, córko. Nie uda ci się Go omamić. - Tereferekuku! - przerywa bezceremonialnie moja mama. - Jeszcze jak umiem płakać, tylko najpierw muszę mieć do tego jakiś powód. - Tereferejak? - pyta mnich, śmiejąc się od ucha do ucha. Cały się trzęsie z wściekłości. - Przebacz mi - mówi mama. - Nie powinnam była tak pytlować. Nie miejsce i nie pora na tereferekuku, czy nawet na kurczę, kuchnia i koń by się uśmiał. Ale wierz mi, naprawdę koń by się uśmiał. Wybacz mi, ojcze, że to powiem, ale to, co wygadujesz, to już nie terefrekuku, tylko kuku na muniu! Mama przygląda się gracko przedziurawionym stopom na krucyfiksie, którego prawie już dotyka nosem. Zamyśla się i dodaje: - Bo, na przykład, kiedy drugi raz nie dostałam okresu, płakałam całą godzinę. A kiedy szłam tu przez las, żeby się wyżalić matce przeoryszy, też płakałam, i to tak, że aż mi twarz napuchła. Jak nie wierzysz, możesz się jej spytać. - Zaprzeczasz więc, jakobyś sama się szczypała w policzki, by wyglądały na czerwone od płaczu? I że wysmarowałaś sobie powieki plwociną? - Terefere, terefere, a kuku zrób sobie sam! - wykrzykuje mama, bliska śmiechu. - Wszystko bzdura i kuku na muniu. Pewnie, że umiem płakać, i pewnie, że nie smaruję się plwociną, i pewnie, że nie jestem czarownicą, a we śnie nie było żadnych nasion, nieważne, czy zimnych, czy gorących, ani żadnych plam po tych twoich obrzydliwych głupich cieczach. We śnie był tylko diabeł! A poza tym to był tylko sen. - Jakże, sen? - Nie, to było jak we śnie - poprawia się mama i gestykuluje, by odmalować przed spowiednikiem sytuację. - Bo, tak naprawdę, nic a nic nie czułam ani nie widziałam, ani nawet nic nie robiłam, wierz mi. Musiało mi się to przydarzyć wtedy, kiedy wyśniłam, że się zdarza, z diabłem i całą resztą kramu, bo teraz będę miała dziecko, a przecież ja nigdy w życiu się nie zbliżyłam do mężczyzny. Nawet żeby śpiewać kantyczki w duecie. A błonkę też mam nietkniętą. Braciszek Błażej po cichu odmawia całą dziesiątkę różańca, tak zajadle, że nawet nie wzdycha. Jedyne oko zasłania sobie perłowobladymi dłońmi, przez co odcina się od świata. Gdy się wreszcie odzywa, mówi głosem jak z ambony - głosem, w którym brzmią ekstaza i mądrość, chociaż nie zawsze w jednym i tym samym zdaniu. - Dwa lata upływają - zaczyna - od Wielkiego Czwartku, kiedym to słuchał spowiedzi w przybytku Świętego Ciernia w Glastonbury. Tamże uklęknął przede mną pewien młody człowiek i chociaż Kościół, Matka Nasza, w swej odwiecznej mądrości zabrania mi oczywiście wyjawić treści jego wyznania, wolno mi zauważyć, że gdy się spowiadał przede mną, wykrzyknął wielkim głosem: "Ojcze święty, pomocy, albowiem postradałem członek!" Przyznam ci się, dziecko moje, że oniemiałem i zapomniałem wręcz języka w gębie, ogłupiały niby ta kaczka, kiedy strzeli piorun. Jednakże zwracając się o łaskawe orędownictwo do świętej Pelagii Pokutnicy, owej tancerki z Antiochii, która dopełniła żywota przebrana za mężczyznę w jaskini na Górze Oliwnej, uzmysłowiłem sobie, iż nie godzi się zbyt łatwo dawać wiary słowom skruszonego grzesznika, zwłaszcza jeśli w opinii ludzi mądrych lekkomyślnością jest brać takie wyznanie za dobrą monetę. Poprosiłem tedy grzesznika, aby łaskawie zwlókł z siebie porcięta. Gdy tak uczynił, w mig pojąłem, o czym mówi. Między nogami, moje dziecko, był ów młody człowiek gładziusieńki jak lalka. Nigdym nie oglądał jeszcze takiej gładzi, nawet u węgorzy ani w bryle wosku. Znów więc przyszło mi prosić o wsparcie błogosławioną świętą Pelagię. Z jej to bowiem natchnienia zapytałem owego młodzieńca, czy podejrzewa może, kto czarnoksięską sztuczką doprowadził go do tak żałosnej postaci. Młodzieniec odrzekł, iż w samej rzeczy żywi niejakie podejrzenia, lecz ów ktoś, czy raczej owa ktoś, dawno wyjechała i zamieszkała w Carlisle, opodal rzymskich wodotrysków. Rzekłem mu więc: "Ruszaj do Carlisle, młodzieńcze. Znajdź ową osobę przy rzymskich wodotryskach i korną mową li też słodką prośbą skłoń ją, by się użaliła nad tobą. Padnij przed nią na kolana. Plwaj na własną pierś. Obiecaj, że się z nią ożenisz, jeśli tylko zgodzi się przywrócić ci twój męski wyrostek w jego dawnym kształcie". Młodzieniec wyruszył w drogę i doczołgał się mimo wszystkie trudy do Carlisle, gdzie klęknął przed ową osobą. Nim upłynęło niedziel kilka, wrócił do Glastonbury i podziękował mi ze łzami w oczach, mówiąc, iż ozdrowiał i odzyskał wszystkie członki. Wierzyłem wprawdzie jego słowom, lecz idąc znowu za poradą błogosławionej świętej Pelagii, uwierzytelniłem, co mi opowiedział, przekonując się o prawdziwości jego słów na własne oczy. Za czym uklękliśmy ramię w ramię, by odmówić modlitwę dziękczynną. - A czy poślubił tamtą czarownicę? - pyta moja mama. - A skąd - wzdycha Brat Błażej. Mama na klęczkach zastanawia się nad przypowieścią. Historia wydaje się jej wzruszająca, lecz w żaden sposób nie pasuje do jej własnego położenia. Mama ma ochotę powiedzieć to głośno, lecz nim udaje jej się odziać tę myśl w grzeczne słowa, mnich podejmuje wątek. Ba, wydaje się wręcz zapominać, że tkwi w konfesjonale, a nie na ambonie, bo ku zaskoczeniu mamy wdaje się w kazanie. Melancholijnej treści, prosiaczku. Każąc zaś, uśmiecha się bez przerwy. KAZANIE BRACISZKA BŁAŻEJA - Czytanie z Księgi Tobiasza, rozdział szósty - grzmi Braciszek Błażej. - "Albowiem ci, którzy chuci swojej zadośćczynią, nad tymi czart ma moc". Wiedz, córeczko moja, że było w Macedonii młode dziewczę, które uwierzyło, iż złe moce przemieniły ją w klaczkę. Do cna zaparła się owa dzieweczka w fałszywej wiedzy, a z nią i jej matka, a wraz z matką ojciec, a takoż bracia i siostry, choć trzeźwej natury, a nadto wielu macedońskich przyjaciół owej rodziny. Wszystkie te duszyczki, patrząc na młode dziewczę, mniemały to samo co ona, mianowicie, iże oglądają klaczkę. Chcę rzec, w owej dalekiej Macedonii widziano w miejscu dziewczęcia... źrebaka płci żeńskiej! Dzieweczka owa umyśliła jednak klęknąć przed obliczem świętego Makariusza Starszego, który dawno schował się przed pokusami żywota w pustaciach Sketis, a takiej był wiary, że diabeł najmniejszego nie miał przystępu do zmysłów jego, więc co za tym idzie, kiedy przywiedziono dzieweczkę przed pustelnię gwoli uleczenia, ujrzał Makariusz niewiastę, nie źróbkę, choć wszyscy inni głośno powiadali, iże mają przed sobą najprawdziwszego konika. Wiedz, iż dobry Makariusz, dzięki modlitwie, suplikacjom, postom i dobrym uczynkom, uwolnił dzieweczkę, jej krewnych, a nawet sąsiadów od owych końskich omamów, po czym wszem wobec ogłosił, iż nieszczęście owo przytrafiło się dziewczęciu, gdyż za mało gorliwie przykładała się ona do służby Bożej, gardziła życiem duchowym i miała zwyczaj stronić od Sakramentu Pokuty i od Ofiary Mszy Świętej. Ta oto szczelina w jej zbroi bogobojności pozwoliła diabłu wspomóc niecne zamiary młodzieńca, który zapragnął posiąść owe dziewczę, a kiedy dziewczątko nie chciało się poddać jego żądzom, diabeł podszepnął młodzieńcowi, by ten wszedł w pakt ze starym Żydem czarownikiem, na co ów Żyd czarownik tak zbałamucił dziewczynę, że ta, zwiedziona diablą mocą, zmieniła się dla świata w konia. Gdy moja mama na klęczkach słucha tych słów, na jej twarzy pojawia się wielka niepewność. - Uchybiłam Panu! - wykrzykuje cieniutkim głosikiem i chyli czoło, uderzając nim w ostrą kratkę konfesjonału. - Wybacz mi, Boże, wybacz! Zgrzeszyłam, zgrzeszyłam, ach jakże okropnie zgrzeszyłam! Małą zaciśniętą piąstką bije się trzykrotnie w piersi. Po półtora rażą na pierś, braciszkowie. Finezyjna kratka konfesjonału mile uwiera w czoło, zostawiając na nim znaki niby ukąszenia pcheł albo stygmaty. - Litości! - szepcze mama. - Litości! Zmiłuj się nade mną, Maryjo! Maryjo, matko miłosierna! Kiedy to mówi, jej głos na powrót staje się głęboki i szorstki. Braciszek Błażej nie zwraca jednakże uwagi na to kolejne objawienie basbarytonu u grzesznicy. Najspokojniej w świecie ciągnie swoje kazanie: - "Albowiem ci, którzy chuci swojej zadośćczynią, nad tymi czart ma moc". Zaprawdę, tak jest powiedziane i tak jest. Dla własnego dobra i korzyści diabeł potrafi zepchnąć dobrego człowieka ze ścieżki cnoty albo, co gorsza, odrzeć go z takich doczesnych radości, jak gotówka, sława i przymioty ciała. Takiej samej lekcji udziela nam przykład błogosławionego Hioba, którego diabeł pognębił w tenże sposób. Owe jednak diabelskie szkody nie mają swego źródła w duszy, a przeto ludzie dotknięci nieszczęściem nie mogą brnąć i nie brną w grzech, choć mogą czuć taką pokusę, cielesną lubo też duszną. Skrajnej bowiem ułudy - podobnej do złudzenia macedońskiej dzieweczki, mającej się za klaczkę - diabeł nie jest w mocy narzucić ani biernie, ani też czynnie ludziom dobrym. Czynnie nie może, powiadam, gdyż diabeł nie umie zamącić zmysłów ludziom prawym, tak jak je zamącą tym* którym nie dostaje stanu łaski. Biernie zaś, powiadam, też nie może, jak choćby wówczas, kiedy złą mocą pozbawia nieprawych ludzi ich członków męskich. Zważ bowiem, iż nawet za żywota błogosławionego Hioba diabeł nie umiał ani na sposób bierny, ani też czynny podejść owego Hioba, zwłaszcza już na sposób bierny, odbierając mu narzędzie żądz cielesnych. Hiob bowiem, jako mąż wielkiej wiary, otwarcie głosił: "Zawarłem z oczyma przymierze, by nawet nie spojrzeć na pannę, nie mówiąc już o żonie bliźniego". A jednak, córko... A jednak, dziecko moje, diabeł dobrze wie, jak wielką moc roztacza nad grzesznikami wszelkiej maści i rodzaju - co możesz wyczytać u świętego Łukasza w rozdziale jedenastym: "Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie". Tej samej nauki udziela nam przypowieść o ubogim kmieciu i jego córce, którzy jechali wozem pełnym dobra na targ do Jeruzalem. Na gościńcu opadli ich zbójcy i odarli do cna z wszelkiego mienia, nie zabrawszy jeno garsteczki klejnotów, które córka ukryła przezornie w swych częściach rodnych. A kiedy zbójcy odeszli, córka oddała ojcu klejnoty, by uradować serce jego. Ojciec zaś rzekł do córki: "Ach, dałby dobry Bóg, by zamiast ciebie jechała dzisiaj ze mną twoja matka. Ocalilibyśmy i konia, i wóz". Zaprawdę więc jeżeli kto spyta o omamy tyczące członków męskich, owszem, skoro diabeł nie umie w sposób bierny narzucić tutaj swej woli ludziom bezgrzesznym - a to z tej przyczyny, że człowiekowi w stanie łaski Bożej oszczędzona jest prawda, gdyż w dobroci swojej postrzega swój członek na zwykłym, przyrodzonym miejscu, choć zarówno świadectwo zmysłów, jak opinia bliźnich podpowiadają, że diabeł porwał mu ów jego organ i ukrył - więc jeśli ktoś o to zapyta i jeśli nawet uznasz, że diabeł zdolny jest do tak bezkarnych uczynków, cóż z tego? Czy świat stanie w miejscu? Czy czas wywróci się na nice? Czy Salomon w całej swojej chwale zażyczy sobie Numerka z Rękawem? Nie, nie i nie! Nie, do pioruna! Co zaś z tego wynika, gąseczko, jak noc wynika z dnia, a ten znów z nocy, że chociaż człowiek w stanie łaski Bożej zdolny jest spostrzec utratę członka u bliźniego swego - na tyle bowiem diabeł jest w stanie zamącić umysły dobrych ludzi - tenże sam prawy i bezgrzeszny człowiek w stanie łaski nie potrafi biernie poznać podobnej utraty u samego siebie, z tej mianowicie przyczyny, że nie poddaje się on chucil Aby odczuć stratę, potrzeba wpierw żądzy. Amen. Z tego zaś wynika, że - niechaj Bóg nas błogosławi i strzeże prawdziwa jest także rzecz odwrotna, mianowicie, jak mówił anioł do Tobiasza: "Kiedy kto lubości swojej zadośćczyni, nad tym czart ma moc". Zaciśnięte powieki mojej mamy nabrzmiewają łzami. Po chwili mama szlocha już cichutko i bije czołem o krucyfiks. - Panie nasz! - ciągnie kazanie Brat Błażej. - Cóż nam tedy mniemać w świętym miłosierdziu naszym w kwestii wiedźm, które idąc za diabelską rozrywką, zbierają wielką liczbę męskich członków, czasem wręcz po dwadzieścia, trzydzieści albo i trzydzieści pięć, i trzymają je zniewolone w ptasim gnieździe albo zamykają w pudle do robótek, gdzie biedne bezpańskie organki egzystują niczym żywe istoty, pożywiając się na podobieństwo wygłodniałych koni owsem i żytem, o czym nam zaświadczają rozliczni święci Kościoła oraz podania ludowe? (Gdyż członek męski pozbawiony pana żywi apetyt jak każde żyjące stworzenie i aby żyć, łaknie pożywienia i wody). Powiadam ci więc, dziecko moje, opamiętajże się i otrząśnij z diabelskich podszeptów w imię łaski Bożej, a też przez wzgląd na orędowniczkę naszą świętą Pelagię i jeśli nie jest już za późno, uznaj, iż wszystko to narzucone ci jest, zawyrokowane i sprawione widłami diabła na mocy diabelskiej iluzji, gdyż zmysły ludzi oglądających rozhasane członki w pudle do robótek zmącone są w sposób, jaki ci wyłożyłem. A czemu? Dlatego, że pewien człek w Carbone rzekł mi, iż gdy utracił członek, udał się do znanej w tamtych stronach wiedźmy i kazał go sobie przywrócić. Wiedźma poleciła nieszczęśliwcowi wspiąć się na jeden z pobliskich cisów i wybrać sobie dowolny instrument z gromadki, jaką znajdzie w ptasim gnieździe. A kiedy ów człek skwapliwie chwycił za największy członek, wiedźma rzekła do niego: "Ten zostaw, bo to proboszcza parani". Braciszek Błażej błyska okiem przez kratkę. - I dlatego właśnie - kończy kazanie - i dlatego właśnie wiemy, iż wszystkie te sprawki czynione są przez diabła za sprawą iluzji i czarów na sposób, jaki ci tutaj opisałem, czyli przez zamącenie zmysłu wzroku i przeinaczenie obrazów widzialnych w wyobraźni. Nie dawaj więc posłuchu heretykom, którzy ci wmawiają, iż męskie członki w ptasich gniazdach i pudłach do robótek to właśnie same diabły udające członki, gdyż to nieprawda. Owszem, zdarza się czasami, że diabły ukazują się wiedźmom pod postacią członków i tym sposobem toczą z czarownicami pogwarki, a bywa, że bezlikiem haniebnych sposobów obcują wówczas z wiedźmami jeszcze bliżej, ale ten rodzaj czarów osiągają sposobem łatwiejszym, to jest wysysając wewnętrzne wyobrażenie organu z zapasu wyobrażeń w głowie wiedźmy, po czym odmieniony wizerunek odciskając w wiedźmiej wyobraźni. Gdyż jak powiada święty Tomasz: "Tam gdzie jest moc anielska, tam stąpa i anioł". Przez anioła Tomasz rozumiał niewątpliwie diabła. A czemu? Temu, córko, iż diabeł niegdyś sam był największym z aniołów, niosącym światło Lucyferem, aniołem najbardziej przewrotnym, nieubłaganym wrogiem oraz kusicielem ludzkiego rodzaju, bogiem tego świata, kosmatym diabolosem, rękodzielnikiem grzechów ciała, mocą, dla której ciało jest odpadkiem, niczym, i która dlatego potrafi być nicością dla ciała albo też tegoż ciała stwórcą oraz władcą, niby Bóg. Diabeł jest bowiem Bogiem, tyle że takim, jakim go pojmują istoty upadłe. Powiedziane jest u świętego Pawła, że sam Szatan będzie przemieniony w anioła światłości. Takoż i u proroka Izajasza: "Jakże to spadłeś z niebios, Lucyferze jaśniejący, synu Jutrzenki". A wreszcie sam Pan nasz głosi, że ujrzał Szatana jako błyskawicę spadającą z nieba. Radzę ci więc, córko, rozważyć to, co powiedziałem, w sercu twoim, pilnować się i modlić, bać się Dnia Sądnego, a też i męki wiekuistej w piekle. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! - Amen - mówi moja mama. Po jej zapadłych policzkach spływają łzy i rozpryskują się na dłoniach, kurczowo ściskających kratkę. Braciszek Błażej przygląda się temu nie bez szorstkiego współczucia. - Powiedziane jest - zauważa - iż łaska łez to największy dar zesłany pokutującym grzesznikom. Sam święty Bernard poucza, że łzy skruszonych płyną prosto do nieba, wiercąc najbardziej niewzruszoną opokę. - Ale ja nie jestem wiedźmą! - szlocha mama. - Masz moje łzy na dowód! Nie jestem! Mogę sobie być okropną ciężarną dziewicą, winną bluźnierstwa, zgoda, ale nie jestem wiedźmą! Braciszek Błażej kręci głową. Wzdycha. Uśmiecha się wreszcie. - Czasem i płacz potrafi być diabelską sztuczką - przypomina. - Łzy niczego nie dowodzą u wiedźmy. Diabeł je wyciska, oczywiście jeśli Bóg zezwoli. - Dlaczego? - płacze mama. - Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? - Dlatego, że niewieście dane są z przyrodzenia trzy rzeczy: talent do tkania, płakania i łgania - powiada jej Braciszek Błażej. - Nic to, dziecko moje. Odłóżmy te roztrząsania do jutra. Tak, córko. Wrócimy do rozmowy wtedy, kiedy cię zbada siostra przeorysza. A tymczasem módl się. Głos mojej mamy opada sam z siebie o kilka oktaw niżej. Z jej ust sypią się basowe słowa: - Adonaju, Zebocie, Adonie, Shadaju, Elionie, Tetragrammatonie, Eloju, Elohimie, Messjasie... - Ma być modlitwa, nie żadne hałasy! - napomina ją Braciszek Błażej. - Chcę, ojcze, ale nie mogę. Nie wiem, co mnie naszło... - Modlitwa jest najdoskonalsza wówczas - wtrąca Brat Błażej - gdy się modlimy nie wiedząc, do kogo. Mimo wszystko, ku wielkiemu zaskoczeniu mamy, Braciszek Błażej zadaje jej pokutę i rozgrzesza. Ba, błogosławi ją. Już bez uśmiechu. A potem mruga do niej. 10 Patrzcie! Jam dniem wczorajszym! Patrzcie! Jam jest dniem dzisiejszym! Patrzcie, jam jest wrogiem jutra, ty zaś, Szatanie, tyś okiem, tyś żądzą, Adonaju, Zebocie, Adonie, Szadaju, Elionie, Tetragrammatonie... Jednym słowem, braciszkowie, ruszamy. Innymi słowy - mam nadzieję, że już pojmujecie? To ja jestem owym basowym głosem, który przemawia z mojej mamy. 11 (1) Numerek z Rękawem. (2) Dwór Diany. (3) Suka goniąca jelenia i pięćdziesiąt czarnych brytanów goniących za suką. (4) Wolna wola. (5) JHWH. (6) Włócznia Longinusa. (7) Kto pisze tę książkę? (8) Męskie członki w pudłach do robótek, itp. (9) Miecz tkwiący w skale. (10) O naturze zła. (11) Jak brzmi pytanie do Świętego Graala. (12) Moje liczne narodziny i śmierci. (13) Król Artur i rycerze Okrągłego Stołu. O tym wszystkim, między innymi, będę tu zaraz opowiadał. 12 Klasztorna cela Imć Picicei świeci pustką. Jest tu tylko gliniany dzban. Drewniany stół. Figura Błogosławionej Maryi, łącznie z wężem zdeptanym pod stopami. Krucyfiks. Żelazne łóżko z czarnym siennikiem. I wisząca na haku brzozowa rózga. Zalękniona, samotna dziewica Vivien, przychodząc nocą do celi przeoryszy zauważa z początku tylko tyle. Dopiero później zdaje sobie sprawę z innych szczegółów wystroju. W pamięci utrwala jej się jednak owo początkowe wrażenie, obraz surowej prostoty. Wiatr skowyczy w długich krużgankach, naszeptuje w sekretnych zakamarkach klasztoru Gorejącego Serca. Zbliża się pora pomiędzy kompletą i jutrznią. - Brat Błażej mnie tu przysłał - zaczyna moja mama. A dlaczego, to chyba wiadomo. W jej głosie pobrzmiewa hardość, której mama wcale w sobie nie czuje. Mama klęka i całuje pierścień na palcu Imć Picicei. Przeorysza nie odpowiada ani słówkiem. Pochyla nieznacznie głowę, dając do zrozumienia, iż w samej rzeczy rozumie doskonale, jaka jest przyczyna nocnej schadzki, i zamiatając chłodnymi połami białej szaty, spieszy zapalić dwie świece przed figurą Dziewicy Maryi. Klęka zaraz i zatapia się w modlitwie. Mama zauważa od niechcenia: - Ciągle się dziwię, że braciszek chce to sprawdzać. Uczono mnie, że ludzie dobrzy natychmiast odróżnią prawdę od fałszu. Pogrążona w modłach przeorysza nie zwraca na nią uwagi. Mama, przerażona, że znowu palnęła coś, co świat weźmie za bluźnierstwo lub oznakę pychy, choć przecież chciała tylko zagadać strach, jaki czuje w sercu, rzuca się na klęczki obok postaci w bieli. Imć Picicea nie zaszczyca jej choćby krzywym spojrzeniem i w tej samej chwili, kiedy kolana mamy dotykają posadzki, sama podrywa się z klęczek i w energicznym utrapieniu ducha zaczyna krążyć po celi. - Co się stało? - pyta ją moja mama. Przeorysza pilnuje się, by ani przez sekundę nie spojrzeć na klęczącą. - Wisielec! - mamrocze pod nosem, przydeptując czubkiem sandała rąbek habitu. - przepraszam, nie dosłyszałam - odzywa się mama. - Wieża trafiona błyskawicą! - terkocze Imć Picicea, nie przestając krążyć. - Błazen! Papieżyca! Amarant! - Co to znaczy Amarant? - pyta mama. - Chodzi chyba o boską poświatę - zbywa ją zakonnica takim tonem, jakby próbowała powiedzieć coś innego. - Rozumiem - mówi mama. - Nie. Nic nie rozumiem. Co też matka wygaduje? Przeorysza staje w pół kroku. Za sobą ma jedyne okno celi, wąskie i funkcjonalne, bo zaprojektowane z myślą o tyn, by dopuszczać do wnętrza powietrze i światło, lecz bronić widoków świata, które mogłyby zmącić skupienie mieszkanki. Księżycowe światło wsącza się przez okno strugą blasku, sprawiając, że biała szata przeoryszy wydaje się jeszcze bielsza. Oczy Imć Picicei zielenieją, ocieniane kornetem, kiedy zakonnica patrzy na wysokie ściany z kamienia. Najwyraźniej przychodzi jej do głowy, że światło księżyca, nawet w połączeniu z pełgającym blaskiem świeczek zapalonych przed figurą Matki Boskiej, to iluminacja zbyt skromna. Sięga więc po cztery pochodnie z sitowia i zapala je, po jednej w każdym z narożników żelaznego łóżka, gdzie płoną niczym cztery sine, gorejące pięści. Uporawszy się z tym, zauważa: - Mówię o czarnoksięstwie, moje dziecko. - Nudy! - krzywi się mama. - Jak to, "nudy"?! - przeorysza aż się zachłystuje. - Co cię nudzi w Kluczach Salomonowych albo w Grimorium Verum, albo w Osculum Infame, ha?! - Nie znam języków obcych, proszę matki - szepcze w odpowiedzi mama i przykłada paluszek do ust, które są jak pączek róży. Imć Picicea okręca się na pięcie i patrzy na nią przy pochodni. - Osculum Infame, czyli niesławny pocałunek! - syczy. Jak to, nie słyszałaś o całowaniu diabła w zadek? - To jakieś brzydkie zabawy - mówi mama, wydymając usteczka i tkając w nie paluszek. - Nie o brzydocie tam mowa - upiera się przeorysza lecz o takim zepsuciu i zgniliźnie ciała, umysłu i ducha, że rozumna istota nie zechce nawet temu dać wiary. Mowa tam o krzyżowaniu ropuch i co piątkowym omywaniu mandragory czerwonym winem, przy czym korzeń trzyma się zawinięty w rąbek całunu własnej babki ze strony matki. Mama potrząsa rozplecionym warkoczem. Jej włosy lśnią w świetle pochodni jak złota przędza, ciemniejsza nieco w miejscach, gdzie dotyka jej promień księżyca. - A ja myślałam, że to wszystko bzdura. - Jakżeż, bzdura?! - przeorysza klasztoru Gorejącego Serca podskakuje, jak gdyby mama obraziła ją śmiertelnie. Może mi jeszcze powiesz, że czarny kogut to też bzdura? Że jego ohydne serce to błahostka? Albo jego język, który pieje nawet po wyrwaniu? Pierwsze pióro z jego lewego skrzydła, pióro, którym napisać można list, przyprawiający o nowotwór oczu tych, co go przeczytają? Czy może Apollyon to bzdura, albo Belial? Mama nie ma bladego pojęcia, jak odpowiedzieć na takie pytania, więc milczy. Zakonnica nie zauważa bynajmniej, że podopieczna przestała się odzywać, bo krząta się przy stole. Otwiera szufladę i wyciąga z niej półmisek. Nalewa na półmisek wody z glinianego dzbana i rozciera sobie na ręce garść zmoczonych ziół, aż powstaje piana. Czyniąc to wszystko, tłumaczy: - Troszkę rozmarynu... Pomaga pamięci, a także odpędza widziadła. Troszkę rutki... Nasza Ruta graveolens strzeże przed chucią. Żółć renifera... Wręcz przeciwnie. Sproszkowany róg, nie byle jaki, bo z afrykańskiego nosorożca... Przeorysza zagryza wargę i patrzy gniewnie na mamę: - Zdajesz sobie sprawę, co tu robię, moje dziecko? - Rozrabiasz pianę na talerzu - stwierdza mama. - Nie wiedziałam, że zakonnice muszą się golić. Imć Picicea patrzy nieco zawstydzona na białą pianę w lewej dłoni. - Nie w tym rzecz! - szepcze prędko. - Czy rozumiesz znaczenie składników, które wymieniłam? Zauważyłaś, że wszystkie zaczynają się na literę "r"? Mama w zdumieniu i skrajnym pomieszaniu kręci głową. Na policzek spada jej kosmyk płowych włosów, niewinny jak wierzbowy kotek. Przeorysza chichocze krótko. - Świetnie - powiada. - Skoro nie wiesz, nieważne. Łagodnym zielonym okiem mierzy Vivien od stóp do głowy. - A teraz - mówi - proszę cię, byś zdjęła z siebie tę sukienczynę. - Sukienczynę? - powtarza za nią mama. - Tak, dziecko. I resztę fatałaszków, jeśli takowe masz na sobie. Przeorysza mówi to tonem tak miłym i tak wielce rozsądnym, że mama słucha jak zaczarowana. Potulnie zsuwa przez głowę sukienkę, a za nią lnianą koszulkę, zzuwa sandały, zdejmuje dwie bransoletki. Po chwili wahania wyciąga także z włosów srebrne szpilki i przeczesuje palcami warkocze. Potrząsa rozplecionymi włosami, pozwalając im opaść na ramiona złotą ulewą. Zakonnica odwróciła się skromnie, czekając, aż mama skończy się rozbierać. Nie oglądając się, mówi: - A teraz połóż się. Na łóżku. - Mam się położyć? - pyta mama zdziwiona. - Na wznak! - poleca przeorysza. - Ale dlaczego? Po co? - Rób, co ci każę, moje dziecko. Ton słów znamionuje, że lepiej się nie sprzeciwiać. 1 cóż powiesz, wilczku? Moja mama kładzie się na łóżku. Imć Picicea odwraca się ku niej. Odwraca się i patrzy na nagą dziewczynę. Mama leży na wznak na żelaznym łóżku. Jej blade ciało odcina się wyraźnie na tle czarnego siennika. Włosy spadają jej wprawdzie na ramiona, lecz nie są w stanie zasłonić śnieżnych pagórków piersi, z których każdą wieńczy różowy kwiat sutki. Z czterech rogów żelaznego łóżka migoczą cztery pochodnie. Mama zakrywa sobie dłonią przyrodzenie. - Zabierz stamtąd ręce - poleca przeorysza. Mama oblewa się rumieńcem. - Ojciec mnie zabije, jak się dowie... - Rób, co każę! Mama powoli odsuwa dłoń, a po niej drugą. Oczy zakonnicy stają się podobne do gwiazd na nieboskłonie zimowej nocy. W spojrzeniu, jakie pada na ciało dziewczyny, pieszczą się ze sobą w uścisku odraza i fascynacja. Podbrzusze mojej mamy obrasta złoty, miękki puch. Mama uśmiecha się nerwowo. - Co chcesz mi zrobić? - pyta. Przeorysza czyni znak krzyża. Przy okazji, prosiaczku, widać, jak jej piersi drżą pod białym jedwabiem. Z wyprostowanej lewej dłoni, Jezusku, kapie piana. - Chcę cię wygolić - mówi przeorysza. - Jakże, wygolić? Po co? Na co? Imć Picicea zaszczyca podopieczną skromnym uśmiechem. Z jej oczu znika nienaturalnie żywy wyraz. Jeszcze przed chwilą z jej wzroku biła jasność trzech gwiazd, lecz teraz przypominają dwa zielone stawy, na których dnie spoczywają, błyskając poprzez głębinę, złote pierścienie i ozdóbki. - Ich głosy są jak wiatr chłoszczący, a głos jako syczenie węży - odzywa się przeorysza. Czyni to dziwnie drżącym głosem. Natychmiast klęka u wezgłowia łóżka przy świetle czterech pochodni. - Pytajże! Pytaj, córko - zaczyna, zarazem mydląc mojej mamie wzgórek łonowy. - Wszystkie królestwa tego świata upadły za sprawą niewiasty. Troja, słynna z niebotycznych wież, runęła ku zgubie tysięcy, a imię rozpustnicy brzmiało Helena. Przeoryszy udaje się ubić między nogami mojej mamy spory wzgórek piany. - Królestwo Izraela - ciągnie - zniszczyła Jezabel i jej córka Atalia, królowa Judei, która to niewiasta kazała zabić synów jej własnego syna, by po ich śmierci sama mogła zasiąść na tronie. Mama rozchyla buzię jak paczuszek róży, żeby dodać coś od siebie. - Improbe amor - przerywa jej jednakże przeorysza, mydląc jak opętana - quid non mortalia pectora cogis? Mama znów zamyka usta. Imć Picicea sięga do czarnej sakiewki, jaką ma u pasa i dobywa z niej brzytwę. Brzytwa jest na oko doskonała, z cienkiej, ostrej stali, oprawna w kość słoniową. Przeorysza sięga do uda po rzemień. Rzemień do ostrzenia brzytwy służy jej jako podwiązka. Przeorysza ostrzy brzytwę. Ostrość sprawdza na kosmku własnych włosów, wysupłanym spod kwefu. Wprawnie rozczapierza palce w pianie między udami mojej mamy i bierze się do golenia jej dziewiczej kępki. - Katon z Utiki pisze - przypomina tytułem konwersacji - że "gdyby tylko oczyścić świat z kobiet, sam Bóg by nam towarzyszył w miłości cielesnej". Mama milczy. Brzytwa trochę ją łaskocze, ale wrażenie jest miłe. Wkrótce dziwnej przeoryszy klasztoru Gorejącego Serca udaje się wygolić do cna cały obszar wokół miłosnych narządów dziewczyny. 13 Wszystkiemu temu, braciszkowie, przygląda się pewne oko. Przygląda się i notuje. Błękitne oko. Oko chłodne. Oko, które przypomina szafir. Zimniejsze jednak niż szafir. Może więc oko, które przypomina lapis lazuli. Albo podobny krzemian o błękitnym odcieniu. Oko jak bryłka lapis lazuli, przecięta jednak żyłą siarki. Spójrzcie: Oko przyciśnięte do judasza w powale celi. Oko, Jezusiku. 61 Chłodne. Błękitne. Jasne. Nieruchome. Oko owo, prosiaczku, należy do Braciszka Błażeja. Nie kto inny, jak ówże mnich przycupnął w tajemnej alkowie nad celą Imć Picicei. Aby się tam dostać, musiał wspiąć się równie tajemnymi schodkami na tyłach dormitorium, znanymi tylko jemu i przeoryszy. Alkowa jest nie większa niż pospolita szafka, lecz dość tam miejsca, by dorosły mnich mógł uklęknąć. Braciszek Błażej pilnie klęczy. Skrajnie korna postawa, w jakiej się modli mnich, w obrządku znana jest pod nazwą prostracji. Jest to ulubiona postawa kartuskich mnichów z Saint Bruno. Klęczy się tak, by tonsurą dotykać posadzki u własnych kolan. O mój Chryziu - ten mnich się nie modli. Dokładnie nad żelaznym łóżkiem, w powale wywiercono dziurę. Judasza. Cztery pochodnie płoną niczym lampy w sypialni nowożeńców. Braciszek Błażej może się śmiało napawać tą sceną. 14 - Donne - powiada przeorysza, która jako młoda mniszka studiowała w Rzymie. - Donnę, asini e noci voglion le niani atroci. Mówiąc to, ściera z palców resztkę mydlanej piany. - A teraz, dziecko, szeroko rozsuń kolana. Mama posłusznie spełnia polecenie. - Szerzej! - syczy zakonnica. - Jakbyś na całą szerokość otwierała księgę! Mama stara się, jak może. Leży wpatrzona pustym wzrokiem w biel powały, którą mąci tylko czarna kropka muchy dokładnie nad łóżkiem. Żelazne łóżko uwiera ją w pupę. - Zamknij oczy, dziecko - rozkazuje jej imć Picicea. Mama słucha jej, lecz w ostatniej chwili przed zamknięciem oczu zauważa, iż mniszka podkasuje przyodziewek. Dla62 tego mama odrobinę rozchyla powieki i przez zmrużone rzęsy patrzy, jak migają blade nogi przeoryszy. Imć Picicea zalega obok niej na czarnym sienniku. Po chwili mama czuje muśnięcie palców na podbrzuszu. Chichocze więc. - Oj, bo mam łaskotki! - ostrzega. - Dopiero co mnie tam goliłaś, więc trochę szczypie. - Leż w spokoju, dziecko - zaleca jej przeorysza surowo. - Masz leżeć nieruchomo, i tyle. O nic cię więcej nie proszę. Mama czuje, jak palce przeoryszy krążą raz za razem u wejścia do jej dopiero co ogolonej norki. Wrażenie jest tak dziwne, że mama musi gryźć się w język, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Potem znów gryzie się w język. Tym razem boleśnie. Czemu? Temu, że zręczne palce zakonnicy napotkały mały guziczek w górnej partii jej części wstydliwych. Napotkały i cisną, bracie wilczku. Nie ustają w zabawie. Bawią się one mianowicie czymś, co nawet mama odkryła u siebie zupełnie niedawno, w mrocznym zaciszu swego panieńskiego łóżka, i w czym w bezsenne noce szukała źródła przyjemności i pociechy. Mama nie umie opanować ani nawet pojąć przyczyny przemiłych, płynnych, miodnych doznań i coraz głębszych drżeń, jakie płyną spod paluszka przeoryszy. Chce się jej krzyczeć. Chce się jej za wszelką cenę unieść z posłania albo przynajmniej tak przesunąć, by raźne źródełko rozkoszy znalazło się wewnątrz niej, nie na zewnątrz. Chce jej się płakać. Chce jej się śmiać. Chce jej się całować dłoń, która zsyła jej w darze taką słodycz i taki żar. Lecz mimo to mama wciąż posłusznie leży i milczy. Lecz cóż to, prosiaczku...? Och, Jezuniu. Figlarne palce próbują się przemknąć do środka. Mama czuje ich pracowity ruch. Palce są twarde i ostre. Chytre. Arystokratyczne. Spiczaste. 63 Potem zaś... (Czyli teraz). Palec znajduje wejście! I pcha się głębiej, prosiaczku. Maca wejścia, świnko. Zagląda tu i tam, knuruniu. A czyniąc to, rozsyła wkoło miłe ciernie rozkoszy. Moja młodociana mama nigdy jeszcze nie odczuwała takiej przyjemności jak teraz, pod dotykiem pracowitego paluszka, uwijającego się po jej panieńskim ogródku. Paluszek to przystanie, to znów zabiera się do pracy. Przystanie... Zabiera się... Powiem ci, wilczku, że paluszek zna się na tym fachu doskonale. Zatrzymuje się dokładnie na tak długo, by mama mogła odetchnąć i znów zapragnąć tego ruchu - zapragnąć bardziej, niż pragnęła czegoś czy łaknęła dotąd w całym życiu. Za każdym zaś razem, gdy paluszek zatrzymuje się i rusza dalej, łaskocze zdradziecko pod coraz to nowym, chytrze obmyślanym kątem, tak raźno, że mama wyobraża sobie, iż musiał się na jego miejsce wkraść zupełnie świeży paluszek, pełen nowych pomysłów, o innej metodzie i zapale, skoczny, wytrwały, a tak żwawy, że dziewczyna czuje go w sobie to tu, to tam i tak się rozpala, że cała pochwa zmienia się jej w gorący wir, kręcący się gwoli kaprysu siły ciążenia, wiatru i splątanych prądów, o jakich się jej dotąd nie śniło. Przeorysza klasztoru Gorejącego Serca najwyraźniej posiadła mistrzostwo w trudnej sztuce badania dziewictwa. Lecz cóż to? - Och!!! Krzyczy naraz moja mama. Tak, tak, prosiaczku. Nie może powstrzymać krzyku. Ba, wrzasku! To, co z nią teraz czyni Imć Picicea, po prostu ją boli. Mama czuje się rozdarta. Naderwana, prosiaczku. Przedziurkowana. Otwarta na oścież, Jezusku. - Leż cichutko... Cichutko... - uspokaja ją łagodnie zakonnica. - To tylko palce, to tylko moje paluszki... Mama zawodzi jeszcze głośniej. - Nie!!! - drze się. - Nie rób tego! Nie wolno! Dobrze, jeden, ale nie dwa palce! I nie tak głęboko! Gdzie mi je tam wpychasz? Nie wolno, nie pozwalam, nie rób tego! Krzycząc tak, szeroko otwiera oczy, a nawet podnosi się na łokciu. Spostrzega natychmiast, że Imć Picicea klęczy dokładnie między jej rozkraczonymi nogami, a twarz ma oblaną rumieńcem i spoconą. Kwef przekrzywił się nieporządnie, a jego fałdy zamiatają czarny siennik. Okręcając się wężowym ruchem na bok, mama dostrzega, że jej opiekunka usiłuje włożyć jej do pochwy dwa złożone palce. Palce przeoryszy są rzeczywiście cienkie i wysmukłe, lecz próba nie przynosi skutku. Imć Picicea rączo wstaje i okrywa się białym jedwabiem. - Rozumiem - oznajmia. Mamie trochę brak jej dociekliwego paluszka. Próbuje więc złapać i ucałować dłoń Imć Picicei. Może uda się nakłonić palec do powrotu? Dwa palce nie, prosiaczku, ale jeden, to i owszem. W jej dziewiczej szparce nie ma miejsca dla dwóch paluszków. Za to cała szparka i jej okolice pulsują bólem i rozczarowaniem, że to już koniec doznań, jakie im zgotowała przeorysza. Jednym palcem. Imć Picicea wyszarpuje dłoń. Nie pozwoli jej całować dziewczęciu. - Rozumiem - powtarza głosem nader surowym. To samo może powiedzieć Brat Błażej, przyklejony zimnym, płomienistym okiem do dziury w powale celi. Braciszek bowiem nadal tkwi w sekretnej alkowie na górze. Rozumie konieczność badania, tak jak zrozumiał potrzebę golenia, obowiązek rozłożenia dziewczyny na żelaznym łóżku i niezbędność uklęknięcia między jej nogami, rozwartymi niczym okładki pewnej księgi. Braciszek Błażej mógł się napawać widokiem tak wpierw delikatnych, a potem wręcz brutalnych zabaw zakonnicy z różowym pączkiem w kroczu mojej mamy. Mnisie oko tylko 65 strzelało, na przemian ku ruchliwej dłoni i ku zmienionej twarzy dziewczęcia. Braciszkowej uwagi nie uszedł uśmiech błogości, jaki się tam pokazał. Do braciszkowych uszu doszły prędkie oddechy oraz mimowolne pojękiwanie, rwące się z drżących warg mamy. Kiedy dwa palce przeoryszy ruszyły do ostatecznego szturmu, braciszek wstrzymał oddech. Potem widział, jak Imć Picicea zsuwa się z łóżka i wygładza na sobie szatki. Obserwował, jak dziewczę próbuje pochwycić tak miłą dłoń i wcisnąć ją sobie między nogi. Teraz jednak Braciszek Błażej patrzy na moją mamę, która wciąż leży, ciężko dysząc, na czarnym sienniku. Widzi, że jej oczy mają zamglony wyraz i że jej sutki prężą się w oczekiwaniu na jeszcze. Jego uwagi nie uchodzi samoistny dreszcz i drżenie, trzęsące jej dziewiczym ciałem. Prawa ręka mojej mamy błądzi w pobliżu wygolonego podbrzusza. Gdy tylko Imć Picicea się odwraca, ręka nurkuje między nogi jak jastrząb. Braciszek Błażej patrzy, jak moja mama, dziewicza Vivien, bawi się brzydko na kołdrze. Vivien brakuje jednak doświadczenia, toteż palcówka idzie jej niesporo. Łechczywy mnich spostrzega, że kiedy przeorysza znowu podchodzi do łóżka, mamie daleko jeszcze do spełnienia. 15 - Capperi! Cappita! - łagodnie cieszy się matka przełożona. - Ustaliliśmy zatem, że jesteś dziewicą. Teraz musimy jeszcze sprawdzić, czy aby nie jesteś wiedźmą. Mama jest zbyt podniecona, by krzyczeć, że nie ma nic wspólnego z czarami. Jej wskazujący palec nadal biedzi się nad trudnym zadaniem. Imć Picicea przez chwilę obserwuje podopieczną, a na jej wyrafinowanym obliczu - jako się rzekło, wyrzeźbionym w marmurze rękami mistrza zatopionego w cierpliwej adoracji - świta nowy wyraz. - Niesporo ci to idzie - zauważa. A mówiąc to, wyszczerza się jak lis wygryzający chyłkiem równo z ryżowej szczotki klozetowej. Mama oblewa się rumieńcem i zabiera palec. - Szur, szur, szur! - krytykuje ją zakonnica. - Drapiesz się jak jakaś kotka! Jej dłonie pluskają w kolejnej glinianej misie, do której Imć Picicea co chwila dolewa nowych ingrediencji z flaszeczek i flakonów upchanych po kieszeniach habitu albo ukrytych w szufladzie jedynego stołu. - Musisz czynić tak, jakby ci przyszło grać na instrumencie - tłumaczy podopiecznej przeorysza. - Bo też to jest innym rodzajem muzyki, czy po prostu muzyką, jeśli się dobrze zastanowić. Mama odwraca twarz do ściany. - Być nikim! - charczy zduszonym głosem. - O, być rybą zrodzoną z ciernia! - Chwyta się za gardło, bo z nie wyjaśnionych przyczyn głos obniżył się jej znacznie. - Tarocie! - huczy dalej. - O Nizaelu, Estarnasie, Xatrosie! Potrząsa zaraz głową, nie rozumiejąc, skąd wzięły się w niej te dziwne głosy. Ogarnia ją bezradność i wstyd. Chce jej się tylko jednego. Ukradkiem pociera więc udem o udo. Przeorysza patrzy na nią z uwagą, która graniczy z czułością, choć nią nie jest. Przez chwilę sprawia wrażenie, że zaraz sama odpowie podopiecznej w tej nieznanej mowie. Nie staje się tak jednak. Dziwna chwila mija. Mama z irytacją skubie czarny siennik, a potem, drwiąc z siebie samej, całuje szorstkie sukno buzią jak pączek róży. Odzywa się znów, własnym głosem, wibrującym i ślicznym, a kiedy zerka na Imć Piciceę, ociera się policzkiem o siennik. W oczach ma jednak szyderstwo. - Dałabym głowę, że tobie poszłoby to lepiej, matko! - odzywa się do przeoryszy. - Dla zakonnic to nie nowina, prawda? Zakonnice to na pewno najlepsze... Najlepsze... (Mama bezskutecznie szuka słowa, którego nie zna). - Onanistki - podsuwa przeorysza klasztoru Gorejącego Serca, ubijając coś tłuczkiem w moździerzu. - Najlepsze onanistki na świecie, prawda? - kończy mama. 67 Braciszek Błażej prycha. Oczywiście nadal obserwuje wszystko znad powały. Nie przeszkadza mu wcale, że hańbi dobre imię wszystkich mnichów świata. Ba, bezwstydnie grzebie sobie łapskiem pod spódnicami habitu. Jakże byłoby mu błogo, gdyby mógł sobie teraz wytrzepać kapucyna, delektując się do samego końca widokiem nagiej, rozciągniętej na żelaznym łóżku, piętnastoletniej dziewicy. Niestety, braciszkowie, mnich odkrywa, że postawa, jaką przyjął - z czołem przyciśniętym do podłogi, czy raczej do judasza w podłodze - nie pozwala mu na uchwycenie w dłoń swego kropidła. Mnich może albo patrzeć, albo ugniatać sobie gruchę. Braciszek Błażej nie czuje w sercu ochoty, aby się odrywać od takich widoków. Nie uczyni tego, choć nęci go niezbędny już teraz i bez wątpienia miły orgazm. Nie uczyni tego nawet, by ratować honor swojego zakonu. Niechętnie, bo niechętnie, mnich rozluźnia chwyt i daje katabaskowi odetchnąć. A jednak... Owszem, prosiaczku. A jednak, nawet nie naglony dłonią, wobec sceny, która zaraz zacznie się odgrywać w dole, Błażejowy dyndas twardnieje jak żelazna sztaba. 16 - Vivien! - odzywa się Imć Picicea. - Słucham? - Patrz! Pokażę ci, jak to się robi - szepcze do mamy przeorysza. A chichocze przy tym jak pensjonarka. Ba, lekko kołysze biodrami za zasłoną jedwabnej białej szaty. Którą to zasłonę unosi zaraz, odsłaniając krocze. Pod habitem okazuje się zupełnie naga. 68 Pochłonięta tym odkryciem mama obserwuje ją wielkimi, niebieskimi oczami. (Niebieskie oko na powale także się wytęża). Najpierw więc przeorysza zdejmuje ze środkowego palca prawej ręki złoty pierścień z ametystem, który stanowi część insygniów jej urzędu. Podaje pierścień mojej mamie i z zalotnym uśmiechem wkłada go jej na środkowy palec prawej ręki. Teraz z kolei Imć Picicea zwilża wargami cztery palce prawej ręki - kciuk nie - i wsuwa je sobie między nogi. Po czym zaczyna delikatnie trzeć nimi o krocze. Zaczyna trzeć łagodnie, marzycielsko, niespiesznie, w równym rytmie, łaskocząc się i ledwie dotykając warg sromowych. Po chwili jednak tempo staje się jakby żywsze. Chryziu, widzisz, jak trze? Coraz prędzej! Przeorysza schwytała łechtaczkę w potrzask i rozprawia się z nią bez pardonu. Jej palce tańczą. Szczypią. Ciągną. Chłoszczą. Mamie nie mieści się w głowie, że łechtaczka może urosnąć do aż takich rozmiarów. Nic dziwnego, że nie odrywa od niej wzroku. Tak jak przeorysza nie odrywa od niej palca. Mamie przypomina się, co Imć Picicea mówiła przed chwilą, mianowicie, że trzeba grać na swoich cielesnych tęsknotach jak na instrumencie muzycznym. Blada i eteryczna twarz mniszki w samej rzeczy wydaje się skupiona bez reszty na nieziemskiej, dalekiej muzyce, słyszalnej tylko dla jej uszu. Widać, że Imć Picicea jest bliska stanu transcendentalnej błogości. Lecz nie! Przeorysza zatrzymuje rękę. Wysoka, smukła przeorysza jęczy, lecz krzyżuje uda i ściska własną rękę, więżąc ją jak w pułapce. Jej przyjemności bynajmniej jednak nie dobiegły końca - zasapana, zziajana, rozmigdalona miłośniczka muzyki dłoni skupia się i opanowuje, a wszystko to, by jeszcze na sekundę 69 oddalić ostateczne spełnienie. Imć Picicea powoli, łaskotliwie cofa palce i plecami do góry, z impetem, natarczywie, mocno wciska krocze w siennik, trąc, suwając się, bębniąc i ocierając się o ramę żelaznego łóżka. Z cichym jękiem na powrót zagłębia palce w pochwę. Zapuszcza je głębiej. Pcha. Ciska się na posłaniu, by zaraz przetoczyć się na wznak i wznowić radosne palcówki. Jej ruchy nabierają gwałtowności, raptowne teraz i nieobliczalne. Przeorysza jest jak owieczka, igrająca w wiosennym słoneczku - jak jagnię, które kopie i bodzie, bo taka jego wola. Wkrótce pod habit trafia także druga dłoń, choć wyżej: tam, którędy może sięgnąć sutek. Twarz przeoryszy rozpływa się w ekstazie. Policzki płoną jej jak dwie czerwone róże. W jej oczach gorzeje ogień. Wreszcie koniec: przeorysza klasztoru Gorejącego Serca czuje, że figle, zabawy, palce i pieszczoty doprowadziły ją tam, skąd nie ma powrotu. Opada z wolna na posadzkę celi i sięga do świecznika, na którym płoną gromnice ofiarowane Najświętszej Panience. Imć Picicea jedną ręką chwyta świecę. Jej druga ręka trwa w grzechu między udami. Ściska palcami knot świecy, nie bacząc nawet na gorący płomień. Mama domyśla się, że obojętność wobec bólu bierze się u zakonnicy z doznań, których rwąca fala trzęsie ciałem i każe mu dbać tylko o samolubną rozkosz. Po chwili Imć Picicea leży już na wznak na posadzce i z białą szatą zadartą aż po biust, w trzepotaniu ud, z mlaskotliwym dźwiękiem, raz po raz wpycha sobie oburącz i wyciąga grubą świecę, nie szczędząc pieszczot i łechtaczce. Migają tylko: ręka, świeca, ręka, świeca, dążąc do celu z metodycznością i wprawą. Nareszcie. Dreszcz wstrząsa Imć Picicea w absolutnej ciszy. Cisza to bez wątpienia owoc długich, samotnych lat klasztornej dyscypliny i wprawy. Tak przynajmniej się wydaje mamie. Z uduchowionego piękna, jakie się maluje na licach przeoryszy, 70 i z wielkiej ulgi, oczywistej w zdyszanym oddechu, mama poznaje też dokładnie, w której sekundzie Imć Picicea sięga samego szczytu uniesień. I widziała, że było dobrze. - Deo Gratias - odzywa się po chwili urzędowym tonem przeorysza. Powiedziawszy to, wstaje, wygładza fałdy szaty, odbiera mamie pierścień z ametystem i wkłada go sobie na palec, na powrót zapala świecę, odstawia ją na miejsce przed figurą i jeszcze raz chwyta za tłuczek i moździerz. - Jakie to piękne - ciągnie obojętnym tonem, mieszając coś w glinianej misie. - Czasami, drogie dziecko, czasami myślę, że takie zabawy to najśliczniejsza rzecz na świecie, zaraz po modlitwie i po ofierze mszy świętej, rzecz jasna. Ledwo to powiedziała, nocne niebo rozcina błyskawica i uderzenie pioruna. Dokładnie nad klasztorem Gorejącego Serca. Na wieży zaczyna jęczeć dzwon, i to tak, jak gdyby za sznur ciągnęło całe stado diabłów lub jakby kołysał go grom czy drżenie kamiennych ścian, trafionych piorunem. Po chwili jęczą już dwa dzwony. Nie, trzy naraz. Biją bez porządku, bez rytmu. Bez ustalonej kolejności. Bez sensu. Co więcej, nie czynią muzyki. Ich bicie rozbrzmiewa mojej mamie w uszach niczym diabelska parodia dzwonów bijących na Podniesienie - jak gdyby w połowie mszy konsekrujący ją ksiądz oszalał i wplótł do obrządku serię bluźnierstw. Mama dygocze ze strachu i przejęta własną hańbą, zakrywa się rękami. Ba, próbuje zniknąć, schować się w czarnym sienniku. Imć Picicea nawet na nią nie spojrzy. Widać, że nie zauważyła błyskawicy i nie słyszała gromu, że burza nie dotarła do jej świadomości i że zupełnie jej nie przeszkadza jękliwe ujadanie dzwonów. Wszystkie hałasy kończą się równie nagle, jak zaczęły. Ani śladu burzy, prosiaczku. Ani słychu bicia w dzwony, bracie wilczku. 71 Słychać teraz tylko tłuczek Imć Picicei, ucierającej coś w glinianej misie. Mama zastanawia się, czy dzwony i burza były prawdą. A może przywidziało jej się jedno i drugie, i reszta? Mama drży. Mama się trzęsie jak osika. Mama żegna się znakiem krzyża. Imć Picicea odwraca się ku niej i niesie ku łóżku misę z gotową, widać, miksturą. Stąpa powoli i uważnie. - A teraz - obwieszcza - przekonamy się, czy rzeczywiście jesteś małą wiedźmą. 17 Przeorysza czerpie pełną garść mikstury i bez żenady wciera ją w ciało mojej mamy, tuż pod linią piersi. Smaruje i trze. Masuje skórę w dół, w górę i na boki. Następną porcję mikstury wciera w ogolone części rodne. Kolejne - w parę pagórków, które świadczą lepiej niż wszystko inne, że mama zaczęła dojrzewać. Przeorysza szczególnie pieczołowicie zajmuje się właśnie piersiami mamy. Wprawne palce wcierają w nie nowe porcje mikstury. Mama, która zdążyła się trochę otrząsnąć z wrażenia, poddaje się masażom bez słowa skargi. Przychodzi jej nawet do głowy, że jest swoista pikanteria w masażu wykonywanym przez palce, które dosłownie przed chwilą szalały wokół genitaliów ich właścicielki. Palce Imć Picicei w samej rzeczy zachowały jeszcze aromat jej własnych miłosnych soków - lecz moja mama zbyt jest młoda i zielona, by mieć o tym pojęcie. Zauważa więc tylko mocny, pomarańczowy zapach smarowidła, którym się traktuje jej białe ciało. - Co to takiego? - pyta wreszcie. Zakonnica nie udziela odpowiedzi. Nic z tego, Jezusieńku. Zamiast odrzec, zanurza zakrzywiony palec głęboko w miksturę i cały oblepiony wraża mojej mamie dokładnie w środek cipki. 72 18 Mikstura, którą namaszcza mamę Imć Picicea, składa się z: - rosy zebranej z płatków białej róży, - drzewa sandałowego, - kadzidła, - fiołków, - nalewki szafranowej, - maku, - gumy arabskiej, - pięciornika, - kolendry, - lulka czarnego, - wywaru z cykuty, - lawendy, - i złotej rózgi, rozpuszczonych w zawiesinie z bursztynu i czerwonego wina. Końcowy produkt to w pojęciu przeoryszy eliksir nader skuteczny przy wykrywaniu czarownic. Ba, gdybyście ją o to zapytali, odpowie, że płyn nigdy jej jeszcze nie zawiódł. Inna sprawa, że nie da się go, ot tak, po prostu, wetrzeć w intymne narządy domniemanej wiedźmy, a potem siedzieć i czekać na wynik. 19 Skończywszy namaszczanie, Imć Picicea sięga do kieszeni po igły. Szpikulce lśnią żywym srebrem w świetle pochodni na ścianach. Są grube i ostre, każda o szerokim uchu. Takimi igłami przyszpila się rąbki spódnicy. Mama daje się zaskoczyć. Zakonnica z igłą w każdej dłoni kłuje ją w piersi i brzuch. - Boli! - piszczy mama. - Na pewno? - pyta ją Imć Picicea. - Co "na pewno"? Strasznie mnie boli! Przestań! Proszą, dosyć! 73 Przeorysza dla pewności dźga ją jeszcze raz w lewą pierś, jak gdyby chciała ponad wszelką wątpliwość dowieść, że jej ofiara nie kłamie. - Ejże! - skarży się mama. - Krew mi leci od tego kłucia. - Świetnie! - cieszy się Imć Picicea. Mama wyciera się wiechciem siana wyciągniętym z siennika. - Patrz, zakrwawiłaś mi cały brzuch i piersi - krzyczy i jeszcze mówisz, że to świetnie. Co w tym widzisz świetnego? - Czarownice nie krwawią - oznajmia z przekonaniem przeorysza. - A nawet jeśli krwawią, eliksir parzy je tak mocno, że zaraz się przyznają do występku. Moja mama wzrusza ramionami. - Krwawię jak wieprzek i nic mnie, kurczę, nie piecze - oświadcza z lakoniczną skromnością. - Trochę szkoda, że nie uwierzyliście mi z Braciszkiem Błażejem od razu, tylko musieliście urządzać ze mną taki cyrk. Wzmianka o Braciszku Błażeju wprawia przeoryszę w niejakie zmieszanie. Imć Picicea zapomniała o jego obecności w górnej alkowie. Za to teraz pamięta o tym aż za dobrze. Myśl, że intymne badania młodziutkiej dziewczyny śledzi przez cały czas wzrok jednookiego mnicha, podsuwa zmyślnej przeoryszy nowy, niecodzienny pomysł. Imć Picicea odstępuje pod ścianę i zdejmuje z haka rózgę z brzozowych witek. - Obróć się na brzuch - rozkazuje. - Dlaczego? - pyta mama. - Już ja ci dam "dlaczego"! - sierdzi się Imć Picicea. - Dla dyscypliny! Dyscypliny ci trzeba, rozpustnico! Jabłoneczko, słodyczy moja - moja mama wyraźnie się zlękła. Zakonnica macha rózgą w powietrzu. - Rób prędko, co ci każę - poleca zmienionym głosem bo popamiętasz! W jej postaci jest w tej chwili coś ptasiego. Mama zauważa to, lecz okoliczności nie pozwalają jej zgadywać, o który to gatunek ptaka chodzi. Z westchnieniem rezygnacji i bojaźni mama słucha polecenia. Przetacza się na sienniku tak, że w brzuch, w części intymne, w biedne, pokłute piersi i w uda wypaćkane kleistym, słodkim mazidłem wrzyna się jej twardy metal łoża. W tej pozycji tyłek mojej mamy zmienia się w prawdziwy przysmak dla rózgi. Imć Picicea nie waha się ani sekundy. Uwielbia zresztą takie obowiązki. Natychmiast wznosi nad głowę rękę z rózgą. Opuszcza rękę. Bęc! Podnosi. Opuszcza. Bęc! Bęc! Bęc! Lekko, lecz dokładnie okłada moją mamę po gołej, białej pupie. Jak w południe, gdy spowiadała się Bratu Błażejowi, mama czuje w sobie wzbierającą, przemożną chęć pokuty. Nie to, żeby żywiła świadomość jakiegoś okropnego grzechu. W niczym nie zawiniła z własnej woli, jeżeli spojrzeć na jej los chłodnym okiem. A mimo to ogarnia ją przemożna ochota, aby się użalić i ukorzyć, jak gdyby sama już kara wzbudzała w niej wspomnienie pradawnego występku, ciężkiego grzechu nawet bez imienia i popełnionego bynajmniej nie przez nią. Budzi się w niej poczucie winy tak silne, że w myślach mama błaga Imć Piciceę, by ta chłostała ją mocniej, mocniej, jeszcze mocniej - niech wygna z niej złe myśli! Przecież zasłużyła sobie na lanie! - Przepraszam, tak, przepraszam! Przepraszam! Przepraszam! Mama łka. Rózga podnosi się i opada. Rózga podnosi się i opada jeszcze raz, mocniej, ostrzej. Przeorysza zapala się do pracy wychowawczej, w której od dawna jest mistrzynią. I nic dziwnego, gdyż ma do dyspozycji nagie pupy całego mnóstwa nieposłusznych nowicjuszek. - Jam grzeszna! - krzyczy mama. - Jam grzeszna! Jam grzeszna! 75 A jednocześnie dużo niższy głos, głos, który dobiega z jej łona, zawodzi: - Zstąp, Lucyferze! (To ja, Jezusiorku). Jednakże Imć Picicea jest zbyt pochłonięta tym, co robi, żeby dosłyszeć drugi głos. Rozpalona, bije raz za razem. Nie potrafi przestać. Oko zaś, przyciśnięte do dziury w podłodze, w miarę jak pupa mojej mamy czerwienieje jak poziomka od pręg brzozowej rózgi, staje się coraz jaśniejsze i coraz bardziej chłodne. Po chwili w otworze nie ma już oka. Za to przez dziurę płynie obfitym strumieniem coś, co przypomina mleko, śnieg albo mannę, rozpryskując się dokładnie na zaróżowionych pośladkach mej mamy. Mama, rozpłakana, zdyszana, wijąc się w osobliwej ekstazie wśród doznań, które są dla niej czymś nowym, nie zauważa albo może nie zważa na to, co kapie z powały na jej skruszoną osobę. Białe bryzgi nie uchodzą jednak uwagi zakonnicy. Przeorysza zaprzestaje chłosty. Podnosi głowę ku dziurze w powale. Na licu igra jej uśmiech. Potem przeorysza klęka i całuje gorący śnieg. Scałowuje go z miejsca, gdzie upadł. 20 - Tedy Sir Perceval - podejmuje mój tatuś diabeł - niestrudzenie popędzał rumaka, dopóki nie wjechał w dolinę, którą płynęła rzeka. Brzegi rzeki porastały lasy, lecz wzdłuż nurtu z obu stron rozciągały się równiutkie łęgi. Po jednej stronie nurtu Sir Perceval ujrzał stado owiec białych, po drugiej zaś stado owiec czarnych. Ilekroć zabeczała biała owca, owca czarna skakała przez rzekę i zaraz bielała. Ilekroć zaś zabeczała owca czarna, biała owca skakała przez rzekę i stawała się natychmiast czarna. Nad rzeką ujrzał jeszcze Sir Perceval wielkie drzewo, w połowie ogarnięte płomieniem od ziemi aż po czubek, w połowie zaś zielone świeżym liściem. 76 21 - A widząc to, Sir Perceval wyszczerzył się radośnie odchwytują chórem wujek Astarot i wujek Belzebub - Sir Perceval wyszczerzył się jak lis wygryzający chyłkiem gówno z ryżowej szczotki klozetowej. 22 Braciszek Błażej ma skruszoną, zalęknioną minę. - Więcej się tu dzieje - zauważa - niż dają nam świadectwo oczy. Moja mama, ciągle w kudłatej czerwonej opończy, znów klęczy obok niego w jego celi. - Nie jestem wiedźmą - szepcze. - Teraz mi uwierzysz? - Teraz ci wierzę, córko. - I wierzysz, że jestem dziewicą? Przeorysza już ci powiedziała, tak? - Matka przełożona wyrażała się o tobie jak najpochlebniej - zbywa ją Braciszek Błażej. - Ale ja nadal jestem w ciąży - przypomina mu Vivien. - Wiele na to wskazuje. - A ojcem tego dziecka jest diabeł. - Tak przynajmniej utrzymujesz. - Mówię prawdę! Braciszek Błażej ciężko wzdycha. - Może i tak - przyznaje. - Sam znałem niegdyś w Colchester pewne dziewczątko, które... Głos zamiera mu chrypliwie w gardle. Brat Błażej otrząsa się ze wspomnień. - Nieistotne! - mruczy. - Przypadek bez większego znaczenia. Za to twój casus, moje dziecko, zdradza cechy niezwykłe. Dobrotliwy braciszek milczy dłuższą chwilę, snując refleksję. Mama przerywa mu jednak: - Powiedziałam o wszystkim ojcu. Wyrzucił mnie za drzwi. Wyzwał mnie od ostatnich. Głośno mnie wyzwał od diabelskich kurew, a nawet jeszcze gorzej. 77 - Jeszcze gorzej? To można? Mama żegna się przezornie znakiem krzyża. - Krzyczał, że moje dziecko będzie Antychrystem. Brat Błażej uśmiecha się dziwnie. - Obawiam się, że o to im chodzi, córko. - Im? Komu? - Siłom ciemności - wyjaśnia Brat Błażej. - Umyśliły sobie, że twoje dziecko będzie Antychrystem, to jest odtrutką na mękę Naszego Pana, który na Krzyżu zbawił świat od wiekuistego zatracenia. Na początek złe moce znalazły, widać, sposób, by cię zapłodnić, pozostawiając cię dziewicą w medycznym rozumieniu tego słowa. Zaiste, diabelski spisek! - Jasne - kiwa głową moja mama, zaczynając pojmować. - Skoro go wymyśliły diabły, musi być diabelski, co nie? Oko zakonnika błyska przez mgnienie błękitem tak czystym i jasnym jak caelum na dnie retorty alchemika. - Bóg ma wiele twarzy - pociesza penitentkę. - Dopóki życia, dopóty... Najwyraźniej nie potrafi dokończyć banalnej sentencji. Mama podsuwa więc: - Dopóty nadziei? - Hmmm. No, może trochę też - ucina zagadkowo Braciszek Błażej i bez słowa zaczyna odmawiać różaniec. Wygląda tego poranka na zmęczonego i - zdaniem mamy - mocno postarzałego. Odnosi się też wrażenie, że nie może się skupić na treści i znaczeniu własnych słów, niczym aktor, który znienacka został bez widowni. Gdy mama znów odważa się spojrzeć przez kratkę, spostrzega, że spowiednik zasnął. Niestety, na tym nie koniec, córeczko najdroższa. Błażej chrapie i mruczy do siebie przez sen: - Powiadają, że... Że i w Bogu... Jest i w Bogu głęboki, lecz olśniewający mrok... Ciemność... - Święta Mario, Boża Rodzicielko - zanosi się jękiem moja biedna mama, porzucona na łasce losu. - Różo duchowna, Wieżo z kości słoniowej, Domie złoty, Królowo Panieńska, zgubionam! Cisną mnie po wiek wieków w otchłań piekła, gdzie 78 będą mnie biczować zgraje mściwych zakonnic. Pewnie, bizuicie matkę Antychrysta! Boże miłosierny, com ja takiego uczyniła? Czym sobie zasłużyłam na ten los? Ni stąd, ni zowąd, na samą myśl o złowrogim pakunku we własnym łonie, ogarnia moją mamę, metafizyczne przerażenie. - Och, och... Gwiazdo zaranna, Matko najczystsza, Matko niepokalana, Matko nienaruszona, Matko przedziwna... Załamując ręce, z piersiątkami wstrząsanymi łkaniem... - Zgubionam! - krzyczy moja mama, dziewicza Vivien. Och, zgubionam! Zgubionam! Zgubionam! Zatraconam! - Nic podobnego - oznajmia jej Brat Błażej, który się nagle obudził. Jego jedyne oko płonie jak lazurowy klejnot. - Nikt i nic nie idzie na zatratę - ciągnie. - Posłuchaj mnie tylko uważnie, dziecko moje. Wyśniłem oto sen! 23 - No, kurważesz mu w bok! - zżyma się mój tatuś. Patrzcie go, wyśnił oto sen! Zły jak diabli porywa z firmamentu gwiazdę i ciska ją w bezdenną otchłań. - Klękam kornie przed tobą, siedzącym na twym małym złotym nocniczku! - odzywa się mój wujaszek Belzebub. Najprawdę przepraszam, ale obawiam się, że to przeze mnie. Wujaszek Astarot popija nalewkę z peyotlu. - A wiecie - zauważa - mnie się najbardziej podobał ten moment, kiedy przesłuchiwał ją w konfesjonale. Fajnie podszepnąłeś temu kapucynowi te teksty o całowaniu, braniu do buzi, czy połknęłaś, córko, czy było gorące... Pycha! - Drobiazg. Przecież katabas sam myślał to wszystko! zasłania się skromnością Belzebub. - Zawsze tylko o tym myślą - potwierdza mój tatuś, śledząc wzrokiem lot gwiazdy. - Myślenie swoją drogą, ale zmusić takiego eunuszka, żeby powiedział to na głos, ho, ho! - cieszy się wujek Astarot i podnosi w toaście swój puchar, trochę żartem, a trochę po79 ważnie czcząc talent, z jakim książę opętał Błażeja. - Zdrowie usteczek płochliwych oraz pizdeczek łachotliwych! Astarot pije i cmoka wargami. - A najpiękniejsze - dodaje w zadumie - że to właśnie my, nikt inny, stwarzamy w nich takie myśli i uczynki. Nalewa sobie następny kielich peyotlówki i mruczy: - Ach, jak ja lubię stwarzać ludzi. Gwiazda zamarza w locie. Widać ją już tylko jako łzę na policzku jednej z dusz w dziewiątym kręgu. - Za snami - odzywa się mój tata - to ja nie przepadam. - Nie omieszkałem cię przeprosić, kosmokratorze - zaznacza wujaszek B. Hrabia Astarot zaczyna się przyglądać braciom diabłom przez soczewkę peyotlu. Belzebub mruczy i bzyczy, zajęty garncami z lepem. Na nogach ma jak zwykle piernikowe ciżmy, na grzbiecie zaś kaftan ze srebrnego brokatu. W pochyleniu jego głowy jest coś, co przywodzi na myśl obraz alchemika przygarbionego nad retortą. Astarot wie, iż ciało księcia pokrywają włosy, lecz podobnie jak u większości błonkoskrzydłych podopiecznych Belzebuba, owłosienie jest tak króciutkie, że gołym oczom twarz diabła przedstawia się jako naga. Co więcej, jest sinoniebieskiej barwy. Przez soczewkę peyotlu Astarot dostrzega, jak długa szczelina ust Belzebuba wykrzywia się w uśmiechu. Znaczy to, że książę jest zły. - A weźcie tamto kazanie o ptasim gnieździe pełnym chujków! - cieszy się wujaszek A. - Mówię wam, wspaniałości! Teologia pierwszej wody. Skąd on wyciągnął takie bzdury? - Prosto z Malleus Maleficarum - przyznaje się wujaszek B. - A cóż to takiego? - Kolejna książka. Jeszcze jej nie napisano. - Ale to my ją napiszemy? Ją też? - Ma się rozumieć. - Ja piszę wszystkie książki - przerywa im ponuro, wielkopańskim tonem mój tatuś diabeł, patrząc, jak łza zamienia się w ranę na skórze. - Nie bez naszej pomocy - prostuje wujek B. - Ten Malleus, na przykład, jest głównie naszego autorstwa. Mojego i Astarota. - Może jeszcze podpisaliśmy się pod tekstem z imienia? - pyta z niedowierzaniem hrabia, mieszając nalewkę ogonem. - Oczywiście, że nie. Pseudonimami, jak zwykle. Występujemy jako Kramer i Sprenger. - Brzmi jak nazwa spółki - krzywi się wujek A. - To tacy dwaj dominikanie - wyjaśnia wujek B. - Pięknie! - Wujaszek Astarot upija łyczek peyotl siląc się na wytworność. Zachwyca go zagadka autorstwa. To kiedy publikujemy? - zaciekawia się po chwili. - Dopiero w 1486 - gasi go Belzebub. Wujaszek Astarot, który cierpi na zgniły oddech, ale za to nie cierpi historii, traci wszelkie zainteresowanie. - Jest jeszcze inny kawałek, który też mi się podobał - zaznacza. - Ten, w którym nasza Panna Wenus sprawdzała czy nasza córeczka złotnika to naprawdę dziewica. - Spełniłem tylko swój obowiązek - mruczy mój tata, zasłaniając malowane oblicze dłonią. - Zakonnica była z ciebie prześliczna - chwali go wujek A. Mój tatuś ucina te pogwarki:Wierzcie mi, wszystko to jest kwestią władzy nad innymi. Nie można dopuścić, żeby mój ojciec wtrącał się we wszystko. Dlatego umyślnie zadbałem, żeby dziewczyna udała się prosto do klasztoru Gorejącego Serca. - Uwierzyłeś w słowa Lucifuge Rofocale? - pyta go wujek B.Lucifuge Rofocale to największy autorytet w kwestii dziewic - zapewnia go tata. A my może nie? - Wujaszek Astarot nalewa sobie jeszcze peyotlówki, ot, na palec, i mruczy: - Autor, autorstwo, autorytet. Ciekawe sprawy. Świat jest naszą księgą. Mój tatuś oblizuje czarne wargi. Jego jęzor przypomina penis. 24 Chwileczkę. Wyjaśnijmy sobie pewne sprawy. Orkiestra stop. 81 Mój rodziciel w niewieścim przebraniu dopuszczał się czynów lubieżnych z moją mamą, podczas gdy mój wujek patrzył na nas, wcieliwszy się w postać zakonnika. Aha. Wszystko jasne. Co dalej? 25 Mój tatuś, cesarz Lucyfer, oblizuje czarne wargi. Jego jęzor przypomina penis. - Snów to ja nie lubię - powtarza. - W snach poczynają się obowiązki. - Ale skąd się przyplątał ten sen? - dziwi się Astarot. - Mnich wam zasnął. - Właśnie. Dlaczego... - cedzi wujaszek Astarot, dłubiąc sobie w zębach - dlaczego mnich zasnął? Jak to się stało, że zasnął? - Obawiam się, że to przeze mnie - znów wtrąca Belzebub. - To ja mu pozwoliłem zasnąć. - Tego nie było w programie - mierzy go spojrzeniem wujek A. - Pobłądziłem myślami - wyjaśnia wujek B. - Przestałem się skupiać, i macie. Mój tata wije się straszliwie. - Za bardzo cię zajęła żądza do tej dziewczynki. - Najpierw kazałeś mu bredzić o kutasach w jakichś pudłach do robótek... - krzywi się wujek A. - Ależ sprośna maciora! Strasznie mi się podobał ten kawałek... - Zamyśla się i przykłada usta do drugiej strony kielicha. - Słuchajcie! - ożywia się. - Czy ja wam już opowiadałem historię o Sir Gawainie i Numerku z Rękawem? - Jam jest okiem Bożym - mamrocze mój tatuś, podnosząc się z nocnika. - Ja przychodzę z badania ziemi i wędrówki po niej. Hrabiemu Astarotowi przypada obowiązek wytarcia szatańskiego zada rąbkiem paliusza. - Alleluja! - syczy mój tatuś. - Co się stało? - Bolało! - Czemu? Paliusz na oko pierwszorzędny - zauważa mój wujaszek A. - Rękodzieło nowicjuszek Świętej Franciszki z Rzymu? - Aha. - Dwa baranki? - A jakże. - Błogosławiony w kościele Świętej Agnieszki w dniu jej święta? - Uhu. Mój tatuś krzywi twarz z bólu. - Ech! Papież musiał chyba bujać myślami w obłokach^ kiedy błogosławił ten paliusz. - Słuchajcie, więc ten Numerek z Rękawem... - Daruj sobie numerki z rękawem - fuka tatuś. - Wystarczy! Czuję się wytarty! Z płonącym trzecim okiem spogląda, jak mój wujaszek Belzebub oskubuje błoniaste skrzydełka z tułowia muchy plujki. Potem jeszcze raz syczy: - Pożądałeś tej małej, więc nie kręć! - Wyglądała nader zachęcająco - przyznaje książę. - A już ten sposób, w jaki wymawiała "p" w "dopóty nadziei"! - Jak to? - No, wiecie, to, jak składała wargi w ciup, wymawiając to "p"... Wujaszek Astarot przygląda się uważnie wykałaczce. - Myślałby kto - burczy - że można powiedzieć "dopóty" na inne sposoby, bez składania warg na "p". - Chodzi mi o słodycz tego dźwięku, nie o to, że w ogóle wybrzmiał - brnie książę Belzebub. Mój tatuś Lucyfer pręży się i prostuje na całą wysokość. Co za tym idzie, wydaje się dość wysoki. - Teraz się nam w to wszystko wkradnie wolna wola! syczy. Wujaszek A. krzywi się i sięga po kielich z peyotlówką. - A ja tak nienawidzę wolnej woli - jęczy. - Za nic nie mogę złapać, na czym polega cała ta wolna wola. Nie kumam ani w ząb. To przez ciebie! - odwraca się do księcia. - To ty pozwoliłeś staremu pierdole zasnąć! Ciekawe, co cię tak zajęło? 83 - Już ci powiedziałem... - Nie "cipo" tylko "pizdo"! O tym się tak rozmarzyłeś! Mój tata wtrąca się w ich spór: - Istnieją sposoby, żeby sobie radzić z takimi potknięciami. Uczciwie mówiąc, sam się znalazłem w podobnej sytuacji, kiedy dziewczątko zaczynało się rozbierać. - Chcesz nam wmówić, że coś cię podnieciło? - pyta z niedowierzaniem mój wujaszek A. - Wprost przeciwnie - odpowiada tata. - Zakałapućkałem się, i tyle. Wizja tego, co mnie czeka, przyprawiła mnie o taki rozstrój żołądka, że mówię wam. Najbardziej chyba perspektywa badania narządów, coś, co musiałem odbębnić w konsekwencji całego tego rozbierania. Ale, jak rzekłem, są sposoby. Udało mi się skupić wszystkie myśli na jednej z liter alfabetu... - Pamiętam, a jakże. Zaraz, czy to było "d" czy "p"? Mój tatuś zamierza się widłami. - Wybaczże, głupiemu - skamle hrabia, udając, że w straszliwym lęku chowa się za złotym nocnikiem, i by odegnać burzę, zmienia temat: - Ejże, może cię bolało, bo papież czegoś przyoszczędził? Zamiast dwóch jeden baranek? Połowa runa? Ale posłuchajcie, opowiem wam o Sir Gawainie... Wujaszek Belzebub przerywa mu jednak: - Gdzieżbym cię tam krytykował za dupki i pipki, kosmokratorze, ale wiesz... Te twoje antyfeministyczne szały w chwili, gdy przeorysza goliła dziewczynę... Mogłeś je sobie chyba darować. - Złóż je na karb mego bliskiego pokrewieństwa z pewnym arcymęskim trio. - Nawet jeśli tak - sprzeciwia się wujek Belzebub - dla mnie za dużo było w tym twojego głosu, a za mało naszej zakonnicy. Istnieją pewne zasady... - Które dyktuję ja sam! - chichocze mój tatuś. - I sam je możesz łamać? - A pewnie. Prawo kaduka - pyszni się mój tata. - Mnie się tam najbardziej podobała chłosta - wujaszek A. oblizuje się, kiedy to mówi. - Naprawdę pyszne numery! A już to, jak kazałeś jej się wić na podłodze ze świeczką... - Nic trudnego - mój ojciec wzrusza ramionami. - Zakonnice tak zawsze. - Niech cię lep na muchy! - syczy wujek B. - Zakonnice? Nigdy! - Chcesz powiedzieć, że nie było takiej zakonnicy, która by się dźgała świeczką w paskudną damską dziurę? - pyta mój tata wzburzony. - Naprawdę twierdzisz, że nie zrodziła się jeszcze taka zakonnica, która by się onanizowała świecą? - Tego oczywiście nie twierdzę - broni się Belzebub. Zwracam tylko uwagę, że przesadzasz. Zagalopowałeś się po prostu. Za dużo od niej wymagałeś. Opętałeś ją tak, że w rezultacie wyglądało to na parodię, nie na szaleństwo celibatu. - Amen! - kwituje rzecz wujek Astarot i mruga do cesarza. - Słuchajcie naszego profesora, władcy komarów i boga moli. Może nam łaskawie wytłumaczysz, kto się branzlował przez dziurę w suficie? - Kto? Mnich imieniem Błażej... - bąka Belzebub niepewnie. - Opętany w tamtej chwili przez kogo, że zapytam? Książę Belzebub wzdycha z żalem i z rezygnacją. Jego westchnienie zawisa w powietrzu jak wieczorna zorza. - Braciszek Błażej posiada parę dłoni jakby stworzonych, by zbierać jego własne nasienie - zauważa. - Bladoperłową parę Graali. Błażej jest z przyrodzenia nieczysty. A poza tym prawo demoniczne powiada w kwestii opętania, że opętujący nie może zmuszać opętanego do czynów wykraczających w sposób absolutny poza wskazania ciała bądź duszy opętanego. - Ani do takich, które wykraczają poza wskazania związku, jaki łączy opętującego z opętanym - przypomina mu diabeł. - Owszem, to istotna przesłanka - przyznaje Belzebub i bzyczy. - Z tym że gdy o zachowaniach mowa, psychika zawsze zawiera także własne przeciwieństwo. Nie trzeba wielkich czarów, by zamienić człowieka w jego własny cień. Wujaszek Astarot zdążył sobie poradzić z niemal całą flaszką peyotlówki. - Kto w takim razie trzepał kapucyna? - pyta. - Mnich czy też cień mnicha? - Łatwo się domyślić, że w takiej sytuacji podniecił się i mnich, i cień - rzecze łagodnie wujek B. 85 Trzy diabły patrzą sobie w oczy. Ech, prosiaczku, skaranie boskie i wielka samotność. Mój tatuś macha ręką. - Słuchajcie! - zauważa. - Co wyrabia ten robak? Robak piekła faktycznie wydaje z siebie dziwne dźwięki. - Ostatni raz, kiedy tak kwilił - cieszy się szyderczo diabeł - zdarzył się dokładnie wtedy, kiedy Nienormalna Niewiasta zstąpiła tu i wytarzała mi braciszka w krowim łajnie. 26 Zajmowałem się ostatnio badaniem mojej kryształowej groty. Wydaje mi się, że na jej ściany składa się jasny, przezroczysty kwarc, uczyniony najpewniej z wody skamieniałej za sprawą niezmiernego zimna. Oto jestem, człowiek zatrzaśnięty w zamarzłej kropli. 27 Braciszek Błażej wyśnił oto wieżę z brązu. Co więcej, udało mu się urzeczywistnić ten sen. W Mons Badonicus, Jezusku, wznoszą wieżę z brązu. Mojej mamie, dziewiczej Vivien, zaczyna się mącić w głowie od wyczynów jednookiego braciszka. Bo też - ech, bracie wilku, czy kto widział tak często zmieniać zdanie? Można śmiało powiedzieć, że ukończenie wieży graniczy z cudem, bo co Braciszek Błażej wznosi budowlę, nazajutrz ją pali. Lecz mimo to, jak gdyby wbrew sobie albo wbrew sprzecznym podszeptom swej duszy, pozwala wreszcie wieży stanąć. W środku ma zamieszkać moja mama. Za zamkniętymi drzwiami. W wieży towarzyszy jej tylko przeorysza klasztoru Gorejącego Serca i jeszcze jedna zakonnica, Siostra Maria Sprzeczność. Zakonnice są dla niej wielce czułe. Siostra Maria Sprzeczność to osoba mocno zagadkowa, Chryziu. Z usposobienia wydaje się bezbarwna i nijaka, łatwo 86 więc ją sobie wyobrazić i na własną zgubę wyobrazić sobie także, iż rozumie się jej wyobraźnię. Siostra słucha przeoryszy bez słowa sprzeciwu, lecz mimo to Imć Picicea wyraźnie za nią nie przepada. Z drugiej strony niedocieczona siła powstrzymuje przeoryszę przez odesłaniem pomocnicy do wszystkich diabłów. Wieża jest okazała i wysoka. Ze szczytu doskonale widać okoliczne zagajniki i bagna. Z najwyższych blanków można w pogodny dzień, w najdalszej oddali, przez mgnienie dostrzec niewyraźny skraj lasu Broceliande. Braciszek Błażej nazwał tę wieżę Athanorem. W miarę jak się przybliża czas połogu, Imć Picicea staje się wobec mamy niezmiernie uczynna i troskliwa. Na przykład gdy Vivien nachodzi oskoma na daktyle z Jerycho, przeorysza po chwili wraca z pełnym koszyczkiem tego specjału. To samo zdarza się, kiedy mama marzy o korniszonach na słodko i o miodowych figach, marynowanych w winie z Cypru. - To chyba cud! - Gdzieżby tam - wzrusza ramionami przeorysza. - Kiedy się osiągnie moją pozycję w świecie, moje dziecko, gołąbki same wpadają do gąbki. Zwłaszcza korniszony okazują się po prostu pycha. Imć Picicea zachowuje się chwilami nieco dziwnie, lecz nigdy do takiego stopnia, jak owej nocy, kiedy w klasztorze przesłuchiwała moją mamę. Mama jest bardzo temu rada. Odkąd poczuła w łonie pierwsze kopnięcie dzieciątka, uznała mnie za stworzonko Boże. Nie chce mojej krzywdy i nie chce, żebym wyrósł na jakiegoś odmieńca. W osobie Siostry Marii Sprzeczność dziewicza Vivien widzi postać matczyną i ciepłą, przyjazną, opiekuńczą, strojną w błękitny aksamit i promienną jak biel leszczynowej witki. Dziewczęciu wydaje się, że widzi w oczach mniszki błysk przygody. Siostrzyczka uwija się tam i sam po pomieszczeniach wieży z brązu, otwiera i zamyka wszystkich trzydzieści kłódek i ani na chwilę, na sekundę nie rozstaje się z niebieską buteleczką słonej wody, przytroczoną do pasa. Siedząc i wpatrując się w nóż wbity w połeć mięsa albo schodząc po kręconych schodach, wiodących ku jedynym drzwiom wieży, 87 śmieszna siostrzyczka najzwyklejszym gestom i słowom nadaje pewien osobliwy czar, zazwyczaj tak obcy pospolitej codzienności. Kiedy nadchodzi wieczór, Maria Sprzeczność chętnie i często zgadza się przysiąść i odśpiewać kantyczkę w intencji nie narodzonego jeszcze dziecka Vivien. Pamięta też, aby wychwalać samą Vivien za jej prostotę i dobroć. W sercu Siostry Marii Sprzeczność jest miejsce dla wszystkich, uwaga dla wszystkich i całkowite oddanie przedmiotowi adoracji. Dziecko przychodzi na świat w Boże Narodzenie. Dziecko, czyli ja. 28 - Jezu Chryste! - krzyczy naraz mój tatuś diabeł, a w piekle rozpętuje się prawdziwe piekło. 29 Dokładnie w tejże samej chwili, kiedy mój tatuś, imperator Lucyfer, krzyczy "Jezu Chryste!", Siostra Maria Sprzeczność czyni potężny zamach zdjętym z siebie pasem, rozbija błękitną flaszeczkę o ścianę wieży z brązu i skrapia słoną wodą moją wyłaniającą się dopiero głowę, a czyniąc to wszystko, woła: - Chrzczę cię w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Zaszyty oczodół Braciszka Błażeja otwiera się z trzaskiem. Ze środka wylatują trzy wielkie gzy australijskie. - To ona! - wrzeszczy mnich. - To znowu Nienormalna Niewiasta! - Eheia! - skrzeczy przeorysza klasztoru Gorejącego Serca i nadal skrzecząc, pada na posadzkę wieży z brązu, gdzie wije się przeokropnie. - Jodzie! - bulgocze. - Tetragrammatonie Elohimie! - skomli. - Elu! - buczy. - Elohimie Giborze! - wyje. - Eloho! - huczy. - Adonaju Sabaocie! - świergoli. - Elohimie Sabaocie! - piszczy. - Sadaju! - poświstuje. - Adonaju Melechu! - krzyczy. A na koniec woła: - Pierdolić Go w tę, nazad i z powrotem! Co więcej, na oczach mojej mamy, Vivien, w ślad za strasznymi słowami wychodzi z ust przeoryszy cała hurma przedziwnych, niesłychanych różności. Jakie to różności? Najpierw ciemnozielony achmardi. Potem aloes. Buły. Buławy. Chwasty. Cierniowa korona. Cykuta. Dużo diamentów. Dziesięcioro przykazań. Dżdżownice. Eufemizmy. Figi. Figury szachowe. Grad. Gawron. Siedem homunkulusów. Jeden ipsissimus. Jedno nadpęknięte Jajo Świata. Następnie kadzielnica. Kariatydy i karbunkuły. Biały krwawnik. Lichtarzy ki. Lilia. Lingam. Łasice w dużej ilości. Łątki. Dwie mątwy. Mrówki. Mirt bagienny. 89 Nugat. Orzechy. Pieprz. Pigwa. Przepiórka. Robak z Laidley. Rozkolec. Róża. Przełożona klasztoru Gorejącego Serca łapie oddech, lecz zaraz z jej ust zaczynają płynąć nowe dziwy. A to: Rtęć. Strzyżyk. Szarańczy cała plaga. Słowik. Sardynki. Skorpion. Tur. Cztery ule. Wosk. Węgiel. Winorośl. Witriol. Korzenie drzewa Ygdrasill. Zełwa. Żużel, żołędzie i żaby. Dwa australijskie gzy nadal bzyczą nader nieprzyjemnie nad główką noworodka. Ich odwłoki mają cztery centymetry długości, a skrzydełka rozpiętość ponad ośmiu centymetrów. Na szczęście Braciszkowi Błażejowi udaje się ponownie rozewrzeć ranę w miejscu brakującego oka. Gzy wracają tam, skąd wyfrunęły. Drugim okiem mnich przygląda się bezradnie wymiotom Imć Picicei. Gdy ta kończy się wić, odwraca się i zauważa pod adresem mojej mamy: - Co też dzisiaj wstąpiło w matkę przełożoną? Mama tylko wzrusza ramionami. Siostra Maria Sprzeczność tnie pępowinę ostrą krawędzią muszli. Mama przytula mnie do nagich piersi. - Chłopiec! - zauważa nareszcie. 30 Braciszek Błażej wykręca ramię położnej. - Kim jesteś? - syczy do niej. - Znasz mnie - odpowiada szlachetna niewiasta. - Jestem Maria Sprzeczność. - Skąd wzięłaś tak dziwaczne nazwisko? Położnej odbija się paskudnie. Wokół rozchodzi się odór jałowcówki i zgniłych jaj. - Jak to, nie wiesz, ojcze, na czym się zasadza sprzeczność? Chodzi o to, iż rzecz jednego i tego samego rzędu nie może jednocześnie istnieć i nie istnieć. Z pustego oczodołu Braciszka Błażeja bucha dym i chociaż mnich zaciska szczelinę palcami, ze środka słychać bzyk much. Błażej milczy i mówi: - Aha, i stąd się wzięło to twoje głupie nazwisko? - Skądże - odpowiada położna słodkim tonem. - Nazwisko noszę na cześć tajemnicy. Mówię o tajemnicy wolnej woli, ojcze. Bo czymże jest w istocie wolna wola? Ba, swobodą w sprzeczności. - Chcesz rzec: swobodą grzechu. - Skąd znowu? Swoboda grzechu jest naruszeniem wolnej woli, jej niedoskonałością, nie zaś doskonałością. Swoboda sprzeczności to, innymi słowy, nasza wolność czynienia albo nieczynienia niczego, i tyle. I dlatego zwę się Maria Sprzeczność. Wypowiedziawszy te słowa, o składni niepodobnej do niczego, co do tej pory opowiadała w wieży z brązu, Maria Sprzeczność pyta: - Czy będziesz więc tak dobry i przestaniesz mi wykręcać rękę? I tak jest już za późno. Brat Błażej odstępuje od niej i podnosi drugą dłoń ku dłoni, która tak rozpaczliwie próbuje załatać oczodół. Po chwili obie dłonie ma już czarne od dymu, który wściekle bije z oczodołu. 91 - Nigdy nie jest za późno - powtarza z rozpaczą. - Nigdy! - Nigdy to takie krótkie słowo - zauważa Siostra Maria Sprzeczność. - Ja tam nie wierzę w nigdy. Mówiąc to, klepie moją mamę po ramieniu. - Czy nic ci nie jest, drogie dziecko? - pyta. - Dziękuję, czuję się świetnie - odpowiada mama. - Bardzo miło z siostry strony, że ochrzciła mi siostra dziecko zaraz, jak tylko wyszła główka. Tylko po co ten pośpiech? Nie lepiej było zaczekać, aż je ochrzci braciszek? Siostra Maria Sprzeczność uśmiecha się uśmiechem jeszcze bardziej bez wyrazu niż jej zwykły, pozbawiony wyrazu wyraz twarzy. - Niestety, musiałybyśmy na to zapewne długo czekać mówi. - Być może nawet całą wieczność. - Rozumiem - mówi mama, która nie rozumie, i pyta dalej: - Ale czy taki chrzest się liczy? Ręką zakonnicy, i w ogóle? - Nasza dziewicza pierworódka podniosła ważką kwestię - szydzi z kąta mnich. - Nie ma tu żadnej kwestii, drogi bracie - kręci głową Siostra Maria Sprzeczność. - Jak doskonale o tym wiesz, sakramentu chrztu może z tym samym skutkiem udzielić każdy, czy to mężczyzna, czy niewiasta, laik czy osoba duchowna. Potrzeba tylko wody i odpowiednich słów. - Ale tylko w wypadku wyższej konieczności - przypomina Błażej. Położna wskazuje na Imć Piciceę, zaległą w kałuży na podłodze: - Jeżeli to dla ciebie nie wygląda na wyższą konieczność... - Lecz fakt, o którym mówisz, wydarzył się już po akcie chrztu - upiera się Braciszek Błażej. - Rzecz jasna - odpowiada mu Siostra Maria Sprzeczność. - Więc gdzie ta wyższa konieczność? - Tako w niebie, jako i na ziemi. Nie mówiąc już o piekle - odpowiada Siostra Maria Sprzeczność. - Puste słowa! Oczodół rozgniewanego mnicha przestał dymić. Przeciwnie, w niewytłumaczalny sposób wypełnia się teraz łzami. 92 Oczodół, gdyż w jamie brak oka. Jest tylko czarna rana czaszce - lecz mimo to łzy raźno ciekną po policzku i brodzie Błażeja. Mnich ukradkiem strząsa je i wyciera czubkami palców, pokraśniały ze wstydu. - Przepraszam, ale... - wybąkuje - sam nie wiem, co się ze mną dzieje. Niebieskie, zdrowe oko, nada) ma zupełnie suche. Łzy płyną tylko z okopconej jamy po drugiej stronie nosa. Mama przystawiła mnie do piersi. Powiadam ci, Jezusiorku, jaka to przyjemność! - A mnie się wydaje - wtrąca Się do rozmowy mama - że obydwoje pleciecie jakieś głupstwa, Sam powiedz, o co tutaj, chodzi, ojcze? O co chodzi? Braciszek Błażej nie udziela jej odpowiedzi. Nadal płacząc brakującym okiem, chwiejnie podchodzi do okna wieży z brązu, przesadza parapet i skacze. 31 - StiBeTTChePhMeFSHiSS! - katuje to mój tata. Nawet sam diabeł nieczęsto używa tego s^pwa, a to przez wzgląd na jego wielką moc (słowo odpowiada linii z Drzewa Życia, przeciągniętej od l do 10 przez Filar Surowości) i fakt, że niezbyt łatwo je wymówić, zwłaszcza gdy ma się język jak kotwica. A jednak... - StiBeTTChePhMeFSHiSS! powtarza tata z naciskiem, by dodać: - No, coście tak zwiśli, jeden z drugim? Róbcie coś! Wujaszek Belzebub ziewa. - Co byś na przykład proponował? - pyta. - Co bym proponował? Proponowałbym, żebyś się rzucił w płomieniach, głową w dół, z eterycznego nieba wśród ruin i pożogi, wprost w wiekuiste potępienie. Proponowałbym, żebyś sam jaśniał jak meteor omywamy wichrem. Proponuję, żebyś runął, mój drogi. Runął w ślad za tym mnichem, I TO JUŻ! Proponuję, żebyś od poranka aż do południa spadał, od południa do rosistego wieczoru, przez cały dzień letni! - Akurat mamy Boże Narodzenie - szorstko przypomina książę swemu władcy i zasiada ciężko na tronie opuszczenia. 93 Zawsze jak się złościsz, bierze cię na poezje Miltona. Ale wiesz? Nic z tego. Nie lubię wypadać z okien. Ty jesteś specem od spadania, nie ja. - Zaraz! Albo jesteś aniołem, albo płochliwą komarnicą przerywa mu tata. - Żeby sam książę piekieł bał się upadku z byle wieży? Choć tak się piekli, widać, jak nim targa czarna rozpacz. Taki już jest, ten mój tatuś. - Spójrzmy prawdzie w oczy - mityguje go wujaszek B. - Nie udało nam się, i kwita. Zakłada nogę na nogę, skrzypiąc piernikowymi butami, i pilnie ogląda sobie czarne półksiężyce za paznokciami. - Żegnajcie, szczęśliwe połacie i tak dalej - mruczy, podnosi do oczu swą czerwoną prawą dłoń i patrzy na nią z niesmakiem, oświadczając: - Narodziny to koszmar, a samobójstwo czyn wulgarny. Wypadek tym bardziej. Braciszek Błażej, cały i nienaruszony, ba, bogatszy o dwa australijskie gzy w puszce mózgowej, nadal spada z wieży, głową w dół, w tempie dziewięciu przecinek osiemdziesiąt jeden metra na sekundę do kwadratu. Brunatny habit furkocze mu koło uszu. Mnich wygląda zupełnie jak upuszczona nieopatrznie paczka, obdarzona parą bladych, włochatych odnóży. W górze sędziuje tym zmaganiom tarcza pełnego księżyca. - Muszę za coś jednakowoż przeprosić - ciągnie najspokojniej w świecie wujaszek Belzebub. - Z tym oknem to znowu się okropnie zagapiłem. Najpierw musiałem wbrew sobie toczyć pogwarki z Nienormalną Niewiastą, a potem znów dotarło do mnie, że nasza mała Vivien zaraz poda swojemu niewczesnemu potomkowi pierś. Mój tata gromi go z miejsca: - Jest za co cię przeklinać, kochasiu, mówię uczciwie! Gdybyś nie zaczął snuć sprośnych fantazji na jej temat w tamtym konfesjonale z rozdziału 22, pewnie by nie zaczęła wyśpiewywać takich głośnych litanii do Mamy mojego braciszka i reszty kompanii. - Taka była wola i oświecone przyzwoleństwo wszechmocnych niebios - przypomina mu znużonym głosem wujek 94 - Ten, o kim mówisz, to znaczy ta, o której mówisz, wiedziała wszystko z góry. Przecież w niebie wiedzą nawet, ile masz włosów na jajcach, za przeproszeniem. - Bez przeproszenia! - kipi tata. - Piekło samo jest dla siebie siedzibą! Płonące trzecie oczko zasnuwa mu na chwilę mgiełka. - Opatrzność - cedzi wujaszek Belzebub, muskając palcami srebrny brokat stroju. - Wiedza przedustawna. - Nie! Wola! Nieposkromiona wola! - Los, kosmokratorze - wzdycha wujek B, cały w uśmiechach, i smętnie podsuwa: - Los ustalony na zawsze. Dobrze, wolna wola. A co z absolutną wiedzą przedustawną? Mój tatuś chichocze jak potępieniec. Wije się w dziwnych łamańcach. Oburącz obejmuje się za głowę. - Lepiej być władcą w piekle niż sługą w Niebiosach! - cytuje odnośny poemat, a po krótkim namyśle, który umila sobie głaskaniem się po sutkach, zauważa: - Bądźże tak dobry i nie paplaj na cały świat, że mam włochate jądra. Wiesz przecież doskonale, że nie są włochate. Kazałeś temu mnichowi bredzić o różnych tam włochatych jajkach, i zresztą nic dziwnego, bo mnich sam jest takimi obdarzony, a w skrytości ducha pragnie być taki jak ja... A teraz znów twierdzisz, że w niebie wiedzą, ile mam tych włosów. Bzdura, w niebie nic nie wiedzą, bo moje jądra są zupełnie łyse. - No właśnie. To też wiedzą. - Co wiedzą? - Że jądra diabła są łyse. Lucyfer podnosi się z poważną miną. Jego postać nie do końca zatraciła dawny blask. - Słuchajcie! - oświadcza. - Lepiej się zastanówmy nad ważniejszą kwestią: Co się teraz stanie? - Bóg jeden wie - podpowiada wujaszek Belzebub. - Można twierdzić i tak - rzecze tata. - Ale to nie On pisze tę książkę. 95 32 Prosiaczku, naprawdę się nie przejmuj ich bluźnierstwami. Mój tatuś wyobraża sobie w swojej pysze, że to on spisuje to wszystko, nie bez udziału swoich pomocników. Imputował nam to w rozdziale 23. Jeszcze chwila, a zacznie tak twierdzić bez ogródek. Ilekroć dochodzimy do tego punktu opowieści, zawsze jest tak samo. Jezu Chryste, iście diabelska chytrość! 33 - O ja nieszczęśliwy! - podśpiewuje wujaszek Belzebub. - Ty nieszczęśliwy? - syczy mój tata diabeł. - A co ja mam powiedzieć? - Gdziekolwiek zwrócę lot, tam wszędzie piekło - deklamuje wujaszek B. - Albo powrócę do siebie, znów wstąpię w to pobożne ciało i odwrócę pewną śmierć, jaka mnie czeka za jedną tysiąc siedemset szesnastą sekundy, kiedy się roztrzaskam o skały pod wieżą, albo ciskam w diabły tego idiotę i jego baliwernie i niech się dzieje, co chce. - Mnich jest nam potrzebny! - skowyczy Lucyfer. - Ten baniak z hipokryzją? - Bez niego całe dzieło nieważne - upiera się tata. 34 Jabłonko, moja jabłoneczko, słodyczy, przyjaciółko i córeczko moja... Jeszcze zobaczymy. 35 - To pusty habit - wykrzywia się wujaszek Belzebub. Kaptur, sznur do przepasywania, relikwie, paciorki, odpusty, dyspensy, indulty i bulle. Po co nam to? - Nasz człowiek! - skowyczy Lucyfer. - Igraszka wiatrów! 96 Wujaszek Belzebub wzrusza ramionami, lecz oczy aż mu ciemnieją od nadmiaru blasku. - Skowyczysz, żeby sobie dodać otuchy, przyznaj się! odzywa się do Lucyfera. - Dlaczego od razu nie przyznać, że nasz plan zawiódł? Że eksperyment się nie powiódł? Po co mamy brnąć w to wszystko? Dlaczego nie wypisać dzieciątku na czółku wielkimi literami Finis? Na pewno znajdzie się jakaś następna dziewica, a wtedy spróbujemy jeszcze raz. Będziemy już umieli wszystkiego dopilnować. Zgoda? - Co, z następną dziewicą? - skrzeczy tata. - Prędzej mnie piekło pochłonie! Przekrzywia owalną głowę, z włosów straszliwych strząsając pomór i wojnę. - Co, znów miałbym pisać taką księgę? W trojgu jego oczu zapala się gniew i nieogarniona rozpacz. - Kiedy o tym myślę - syczy - piekło, kędy cierpię, wydaje się niebem. - Jak uważasz - kwituje Belzebub. - Ale sam powiedz, z tymi narodzinami Antychrysta, dokładnie w Wigilię zamiast w Boże Narodzenie, to trochę jak gdyby chybiłeś. - Wszystko przez Astarota - sarka tatuś. - Pokićkała mu się astrologia. - Właśnie, a gdzie się podział Astarot? - Pod postacią obmierzłą! - Nieważne. Pytałem ot, tak sobie. Cesarzu, kiedy wreszcie dotrze do ciebie coś, co dla mnie jest jasne jak słońce? Nie wszystko zależy wyłącznie od astrologii, ani nawet od nas. Istnieje jeszcze wolna wola. Zdarzają się okropne, przeraźliwie głupie przypadki. A co najgorsze ze wszystkiego, istnieje coś, co zwą naturą ludzką. Wystarczy, żeby dziewicza Vivien zobaczyła mysz albo śniła w nocy o gorgonach, albo przeżarła się konfiturą z pigwy, i bęc! Dziecko rodzi się o dzień za wcześnie. Nie wszystko zależy od nas, niestety. Aby pocieszyć wodza, książę Belzebub otula go błoniastym skrzydłem. Lucyfer odpycha go prędko. - Nie dla mnie przyjemności, kiedy czas na służbę. 97 - Przyjemności? - mruczy zadziwiony wujaszek B. Ładna mi przyjemność. Tatuś wstydzi się swego wybuchu. - Sam też nie jestem bez winy - charkocze. - Do pewnego stopnia, rzecz prosta. Za bardzo się napawałem tą przysięgą. Dozwoliłem, żeby w piekle rozpętało się prawdziwe piekło. Zbłądziłem myślami dokładnie w fatalnej chwili, gdy dziecko przyszło na świat. Dałem się do niego dorwać tej chrzczącej pokrace. Pluje wściekle. Z ust wyfruwają mu kamienie, pieczary, jeziora, mokradła, szuwary, jamy i odcienie śmierci. - Mój wyrok to otwarta wojna! - woła, trzęsąc widłami. - Nie dosyć, że Antychryst urodził się o dzień za wcześnie, to jeszcze go ochrzczono! Nie, tego już o jedną zniewagę za wiele! - Ale to twój syn - przypomina wodzowi Belzebub. Lucyfer wybałusza oczy i milknie. - Może to dla ciebie fakt bez żadnego znaczenia? - Obrzydlistwo, nie fakt. Na pewno nie tytuł do chwały. Diabeł podnosi z posadzki piekła martwą duszę, w trzech czwartych objętą płomieniem, i zapala sobie od niej kolejnego czarnego papierosa. Pali przez chwilę, wydmuchując doskonale okrągłe kółeczka. - Ech, gdybym tak umiał wydmuchiwać niedoskonałe kółka! - Gdybyś umiał - przypomina mu wujaszek B. - wszystko wyglądałoby inaczej. - Wszystko? Świat? - Nie. Najwyżej ta książka. - Czyli zmyślenia? - Sztuka doskonałego wydmuchiwania niedoskonałych kółeczek - Belzebub uśmiecha się miło. - Tej nigdy nie posiądę - wzdycha Lucyfer. 36 Wujaszek Belzebub macha kciukiem w dół, wskazując na szybującego Braciszka Błażeja. Więc jak? Po rozważeniu sprawy ustalamy, że opuszczam to ciało? Mój tatuś diabeł wydmuchuje kwadracik. - Popatrz no tylko! - cieszy się. - Co z tego, że kwadrat, kiedy doskonały - wytyka mu wujaszek B. - Gówno! - pieni się znów tata. 37 - Nasz mnich zaraz skręci sobie kark? - upewnia się mój tata. - Owszem - kiwa głową Belzebub. - I roztrzaska sobie czaszkę w siedmiu miejscach? - Nie gwarantuję, że dokładnie w siedmiu, ale mniej więcej. - I połamie sobie kręgosłup? - Ma to jak w banku. - I rozpryśnie się krew żywota jego? - Po calutkim Mons Badonicus. - O mroku, mroku, mroku, tylko że, kurwa, po co mi to wszystko?! - zawodzi imperator Lucyfer i ciska w Belzebuba papierosem. - Po co, po co, pytam się, po co ładujemy się w imprezę z Antychrystem, jeżeli damy temu skretyniałemu, łechczywemu, głupiemu, staremu, jednookiemu kościelnemu kubłowi zdechnąć w takiej chwili?! Martwy na nic mi się nie przyda. Co innego żywy... Wtedy jest szansa. - Okropny z ciebie optymista, kosmokratorze - zauważa mój wujaszek B. z pojednawczym grymasem na licu. Tatuś nie posiada się z wściekłości, lecz naraz chichocze przeciągle. - Coś wam powiem! - woła. - Przyszło mi do głowy piekielnie fajne miano dla tego wybryku. - Dla tej opowieści? - Nie! Dla syna. - Mianowicie? - pyta przez uprzejmość wujek B. - Nazwiemy go Gówno! - cieszy się mój tata. 99 38 - Nigdy w życiu nie uda ci się namówić tej małej, żeby nazwała własnego dzieciaka Gówno - orzeka wujaszek Belzebub. - Założę się, o co zechcesz. Mój tatuś wykrzywia się strasznie i marszczy wszystkich troje brwi nad trojgiem oczu. - Szkoda - burczy. - Bo imię doskonałe. Usprawiedliwia Boże wyroki przed ludźmi. Po chwili: - Ale czekaj, zaraz! Oczywiście, że mogę ją do tego nakłonić, pod warunkiem, że użyję takiej nazwy gówna, o której mała nie wie, że oznacza gówno. - I pod warunkiem, że ta nazwa będzie brzmiała jak normalne imię - precyzuje wujaszek Belzebub. - Merde... - ożywia się tata. - Czemu nie? - chwali Belzebub. - Dam głowę, że mała nie zna ni w ząb francuskiego. Ale z drugiej strony, skoro jest Angielką, po cóż miałaby dawać dziecku francuskie imię? - Walijką - prostuje mój tata. - Vivien jest Walijką. - Co ty powiesz? Ale i to niewiele nam zmienia. - Właśnie, że zmienia. Więcej: już po kłopocie. Każemy jej go nazwać Merdin! Władca much cieszy się z szatańskiej przemyślności cesarza. - Nic dziwnego, że zostałeś głównym aniołem. Z takim łbem... - Merdin. Merdein. Człowiek z gówna! - zanosi się suchym śmiechem mój tata i tupie nogami w powietrzu, tak zachwyca go własny spryt. Wujaszka Belzebuba gnębi jednak zupełnie coś innego. - Słuchaj no! - mówi w pewnej chwili. - Nudzę się. Nie mam najmniejszej ochoty brnąć w to wszystko. Najmniejszej, słowo daję. Nie masz pojęcia, jak mnie kusi, żeby dać temu klesze się roztrzaskać, i niech się dalej dzieje w tej książce, co chce, bez jego udziału. Ale dobrze, sam też lubię hazard. 100 .W bingo gram prawie codziennie. Pójdę z tobą o zakład. Jeżeli ci się nakłonić dziewczynę, żeby nazwała dziecko Merdin o podobnie, byleby słowo oznaczało "gówno", zgodzę się uratować mnicha. Ten jeden, jedyny raz. Inna sprawa, że... - Stoi! - woła mój tata. 39 Moja mama zabija komara, który jej bzyczał koło ucha. Niechcący sama uderza się przy tym w policzek. Z płonącą połową twarzy mruczy do siebie: - Merdin... Właściwie bardzo ładne imię. Ha, dam mu na imię Merdin! Jak nie podniosę głowy, Jezusku! Jak nie spojrzę na nią od swojego posterunku przy cycu! Jak nie potrząsnę głową! Imć Picicea, snująca się smętnie z wiadrem i szmatą, lecz pod innymi względami uleczona z ataku wymiotów, nie odzywa się ani słowem. - Coś nie po bożemu go chcesz nazwać, takie jest moje zdanie... - odzywa się z boku Siostra Maria Sprzeczność. - Merdin! - mama ucina dyskusję. - Merdin! Wybucham płaczem. Ronię łzy i szlocham. Kąsam dziąsłami sutkę mamy. - Lulajże, Merdinku! Lulaj, lulaj, mały... - wyśpiewuje mi mama. Merdin! Oto imię, które wybzykiwał utłuczony komar. 40 - Coś nie bardzo chce mi się w to wierzyć - burczy wujaszek Belzebub. - Merdin? Nie ma takiego imienia. Nie wierzę, z tym Merdinem... - Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić swoją wiarę! - ryczy mój tata. - Ty mi lepiej ratuj mnicha! Zrobiłem, co chciałeś! Namówiłem tę małą! I jeszcze mnie w nagrodę rozkwaszono... 101 - Ba! - nadyma się Belzebub. - Zarządzanie i administracja muchami czy resztą bzykającego robactwa to osobna! sztuka. Wcielałem się już ponad dziewięć miliardów razy w błonkoskrzydłe i nigdy mnie nie utłuczono. Nie próbuj ścigać się z innymi diabłami w ich sztukach, tyle ci powiem. Masz nauczkę. - Pierdolę nauczkę - warczy tata. - Łapże mnicha! Między nimi wyrasta wujaszek Astarot. - Drogi hrabio - powiada mu wujaszek B. - A gdzieżeś ty bywał przez całe dwie sekundy? - W dupie u Guinevere. - Że jak? - Boję się asystować przy porodach, sami wiecie - tłumaczy mój wujek Astarot. - A tymczasem trafił mi się król Artur. Wiecie, że jest taki król? Rex ąuondam, rexque futurus? - Nie ma takiego króla! - skowyczy mój tata. - Nie ma i chyba nie będzie, jeśli nasz Byzio zaraz nie złapie tego mnicha. - Nie ma? To dlaczego mówią o nim "król, który był i który przyjdzie"? - Gówno, nie przyjdzie! Siarka i smoła! Był, ale go nie ma. Łapcie mnicha! Wujaszek Belzebub wzdycha ciężko. Rzuca okiem na Brata Błażeja. Już tylko piędź dzieli głowę mnicha od skały. Błażej zdążył nawet ukorzyć się przed Panem i pogodzić ze śmiercią. Chce dokonać żywota w spokoju. Nic z tego. Wujaszek Belzebub leniwie prostuje skrzydło. Błoniaste skrzydło, które ma ma kolor zmierzchu, prosiaczku. - Dziękuję - kwituje rzecz mój tata. Braciszek Błażej siedem razy odbija się głową od głazu i w postaci brunatnego pakunku ląduje w gęstych pokrzywach. Natychmiast podrywa się z ziemi. Pokrzywy parzą go w siedzenie. - Wielbi dusza moja Pana - odzywa się mój tata. - I rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim. - Coś ty powiedział? - A bo właśnie coś sobie przypomniałem - mówi tata. i, gdzie słyszałem śpiew tamtej dziewczyny. Wiecie, Diabeł śmieje się jak zamierający zegar. - Nawet niebrzydka melodyjka - wzdycha. * * * BIAŁA KSIĘGA I Z ziemi tuż obok mojego Zamku Ze Szkła trysnęło źródełko. Oglądam je sobie. Omijam wzrokiem własne odbicie w szklanej ścianie i patrzę, jak woda tryska, burzy się i strzyka. Wczoraj po okolicznym lesie błąkał się wariat. Garściami zrywał dojrzałe kwiaty mlecza i żarł je. Tupał głośno w ziemię, jak gdyby chciał ugasić słoneczne plamy. Wyobraził sobie chyba, że plamy słońca to ogień, co rozprzestrzenia się po lesie, więc deptał. Miał długie, żółte ciżmy. Naraz jednak spostrzegł mnie za murem ze szkła. Stanął jak wryty, przyjrzał mi się i zaśmiał. Nie był to wcale przyjacielski śmieszek, choć nie był też wrogi. Oczywiste, że nawet wariata zaskoczy widok człowieka uwięzionego w szklanym zamku na leśnej polanie. Zaraz zaczął naśladować to, w jaki sposób przyciskam dłonie do szkła, gdy wyglądam na zewnątrz, W jego scence moje dłonie przybrały wygląd utopionych rozgwiazd. Natychmiast schowałem więc ręce za plecy, splotłem i jąłem się przechadzać tam i sam, udając, że usiłuję sobie coś przypomnieć. Wariat znowu się zaśmiał, przykucnął i napił się wody ze źródła. Ta w mig uleczyła go z obłędu. Że uleczyła, wiem, bo kiedy wariat podniósł wzrok znad źródła, już mnie nie 106 widział. Potrząsnął głową, jak gdyby chciał przegnać złe myśli, i prędkim krokiem ruszył między drzewa. Nie obejrzał się ani razu. Dziś źródełko z bulgotem przebiło się na wierzch także o mojej stronie szklanej ściany. W Zamku Ze Szkła trysnęła fontanna! Zaraz także napiłem się tej samej wody. Czerpałem łapczywie pełnymi garściami. Woda była pyszna i zimna, przesycona zapachem sosnowych igieł. Jestem pewien, że zamek wznosi się w lesie Broceliande. Uwięziono mnie w szklanej budowli pośrodku lasu - lasu, którego korzenie tkwią w morzu. Światło, które spływa pomiędzy konary, to światło podwodne. Za szklanym murem mojego więzienia jak ryby w akwarium przesuwają się zwierzęta - sarny, wiewiórki, wilki, dziki... Suną poprzez zielony cień, po ścieżkach zasypanych liśćmi. Zielone drzewa, zielone więzienie ze szkła, puszcza, spowijający mnie las Broceliande, który zaczyna się i kończy tam, gdzie noc ma początek i koniec. Las, który rośnie wiecznie. Wieża, co wciąż się chyli, lecz się nie zawala. Drzewo, wiecznie płonące i wiecznie zielone. Schyl się i podnieś kamień, a znajdziesz mnie pod nim. Rozłup pień, ja będę czekał w środku. Błazen niegdysiejszy i przyszły. Popatrzże na mnie, prosiaczku. Oto mnie masz nazajutrz po tym, jak się urodziłem. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia... Porasta mnie futro! Mam futerko na torsie, na plecach, na ramionkach, na nogach i nawet na stopkach. Pod pachami sterczą mi niczym bródki dwie rude kępki włosia. Tylko twarz okazuje się wolna od futra. Jest gładziusieńka jak łabędzie jajo! Łabędzie jajo pokryte starodawnym pismem. 107 3 Twarz o oczach starych, jasnych i błękitnych jak zimowe 3 niebo, przez które księżyc wspina się nad Mons Badonicus. Za to nos mam jak złamany ptasi dziób. Także usta okazują się osobliwe, bo kształtu dwóch zwiniętych płatków złota, złożonych jeden przy drugim. Moja mama, dziewica Vivien, nie zauważyła żadnego z tych szczegółów w dniu, gdy mnie powiła. Zrozumże, Jezusku, niektóre z nich jeszcze się nie zdążyły objawić. Zwłaszcza futerko, bo tym obrosłem przez noc, po narodzinach. W Wigilię zasnąłem na matczynej piersi, wyczerpany płaczem - a płakałem, bo nazwała mnie Merdin. W pierwszy zaś dzień Bożego Narodzenia zbudziłem się cały ofutrzały. Mama badawczo patrzy na mnie i zaczyna śpiewać. Słońce wlewa się do wnętrza wieży z brązu, pada w doliny pełne śniegu. Piosenka mojej mamy to kolęda: Do ]ózefa tak się ozwie Pokorna Maryja: Nazbieraj mi czeresienek, Bo przy dziecku ci ja. Rzecze Józef do Maryi Wielce zagniewany: Niech ci zbierze czeresienek Ten, kto dziecko sprawił Na to się odezwie dziecię Z matczynego łona: Schyl gałązkę, czeresienko, Niechaj zje i ona! Galąź wprędce się pochyli Maryi do ręki: Zważ, Józefie, kto mi zsyła Słodkie czeresienki... Gdy kolęda cichnie, odzywam się: - Nie Merdin! 108 Mama żegna się znakiem krzyża. - Merlin! - mówię. - Merdin? - pyta mama. - Merlin! - mówię. Mama milczy. Do komnaty wkraczają Imć Picicea, a za nią Siostra Maria Sprzeczność. - Merlin! - drę się. - Merlin - powtarza mama, nader wystraszona. - Nie Merdin! - pouczam ją. - Nie, nie - zapewnia mnie mama. - Merlin! - mówię. - Merlin - powtarza mama posłusznie. Siostrze Marii Sprzeczność posyłam całusa. - Ładną piosenkę śpiewałaś, wiesz, o kim... - mówię do mamy. - ??? Już otwieram usta, aby wyjaśnić, w czym rzecz, gdy Siostra Maria Sprzeczność w popłochu rzuca się w dół krętych schodów. Cichnę więc i odwracam głowę ku Imć Picicei. Ta odwzajemnia spojrzenie. Gdy jednak widzi, jak otwieram usta, wpada w wielkie przerażenie. Ba, wrzeszczy i podkasuje białą, jedwabną szatę. - Arrivederci! - woła w pędzie. (Nie zapominaj, mój stary druhu wilczku, że ta sama osoba jako młoda mniszka studiowała w Rzymie). Imć Picicea czmycha z wieży z brązu. 3 Żegnaj, Mario, zwana Sprzecznością. Żegnaj i ty, przeoryszo klasztoru Gorejącego Serca. Na tym kończy się rola, jaką w mej historii przyszło odegrać tym paniom. Wiele lat później doszła mnie pogłoska, że obie widziano razem w jakimś cyrku w Bizancjum. Czy uwierzycie w to, czy nie, rzecz pozostanie bez wpływu na wasze zbawienie. Arrivederci, tato. 109 Odrywam się od cyca, by znów pouczyć mamę. - Damy sobie radę bez brzydkich siostrzyczek - mówię ! jej. - Najważniejsze, żebyś zdybała tego jednookiego braciszka i kazała mnie przechrzcić. Od czasu upadku ze szczytu wieży Braciszek Błażej zachowuje się coraz osobliwiej. Teraz, gdy się zjawia na wezwanie mamy, na widok mojego nowego futerka wybucha rechotem. - Furda futro - powiada mu mama. - Będę ci jednak bardzo wdzięczna, jeżeli ochrzcisz go prędziutko jeszcze raz. Powiada, że ma na imię Merlin. Jedyne oko wierci mnie spojrzeniem. - Sakrament chrztu przyjmuje się raz, po kres istnienia - oświadcza nam Braciszek Błażej. - Dziecko ma nosić imię Merdin! Otwieram usta. Po brodzie cieknie mi strużka matczynego mleka. - Bzykaj stąd, Belzebubie! - wrzeszczę. Braciszek Błażej mieni się na twarzy. Z kredowobiałej jego twarz staje się mianowicie jasnosina. Nie znika z niej uśmiech, coraz szerszy. - Wiesz, mało mnie śmieszą te żarciki taty! - powiadam mu. - Dawaj tu zaraz krzyż i święconą wodę! Jak mnie w tej chwili nie ochrzcisz jako Merlina, popamiętasz na wieki wieków amen! Braciszek Błażej znów z tęsknotą spogląda ku oknu. Biorę się pod boki i staję na matczynym brzuchu, w furii potrząsając włochatymi piąstkami, i wrzeszczę: - Merlin! Albo mnie w tej chwili nazwiesz Merlin, albo... Prawą dłonią robię błyskawiczny ruch i łapię w nią olbrzymią błękitną muchę plujkę, która z bzykiem kryła się w ustach Braciszka Błażeja. - ..albo cię rozgniotę, Panie Mucho! Braciszek Błażej przytakuje słabo, jak gdyby w szyi strzelił mu któryś nerw. Przynosi zaraz wodę święconą i rzecze: - Nadaję ci imię Merlin. 110 Gdy kończy, odpełza na stronę. A ja, zadowolony, zasyiam u matczynej piersi. W zaciśniętej piąstce wciąż ściskam fcałej siły muchę plujkę. Budzę się w środku nocy. Macam się lewą rączką po torsie. Potem po nóżkach. Po stopkach. Po ramionkach. Dopiero kiedy się upewniam, że futro, którym obrosłem, zniknęło co do ostatniego włoska, rozchylam palce prawej dłoni i pozwalam wujaszkowi Belzebubowi odlecieć z bzykiem. - Coś ty za diabelstwo? - szepcze zalękniona mama, kołysząc mnie w ramionach. Muszę jej wyjawić prawdę. - Jestem ochrzczonym Antychrystem, pół człowiekiem, pół diabłem. Mama nic nie rozumie. Mama mnie kocha, i tyle. Kołysze mnie w ramionach do snu, gdy na dworze, południową porą, z nieba barwy nocy prószy śnieg, wypełniając doliny i wądoły Anglii tak grubo, że cała kraina zmienia się w wypełniony śniegiem Graal. Zgodnie z prawami obowiązującymi w tamtych czasach, przed mamą stoją dwa wyjścia. Kobieta, która pocznie dziecko z nieprawego łoża, ma do wyboru: (1) Stoczyć się w pospolite kurewstwo albo (2) sczeznąć. Żadna z tych opcji dziwnie nie przemawia do mamy. Zbliża się jednak dzień rozprawy. 111 Wokół wieży polatują stada nietoperzy Mama bardzo się ich boi. Pewnej nocy wygląda prze2 okno i widzi, jak Braciszek Błażej sam niczym nietoperz spełza głową w dół po murze, wczepiony w dzikie wino. Mama płacze, a ja ją pocieszam. Chodzę z kąta w kąt komnaty na szczycie wieży z brązu, wyśpiewuję piosenki i opowiadam mamie historyjki. Wygląda na to, że urodziłem się z pokaźnym zapasem historii. Rozwijam je teraz i rozpościeram raźno przed mamą dla jej rozrywki. Gdy nadchodzi Wielkanoc, Vivien, moja mama, staje przed obliczem sędziego. Nie staje sama, bo jej towarzyszę, a nam dwojgu z kolei towarzyszy Braciszek Błażej, kryjący dłonie w fałdach brunatnego habitu, zganiony, z pochyloną głową i cały wielce podobny do rudego latawca. Jezusku, wita nas wielce okrutny trybunał. W krzyżowym ogniu pytań mama nadal uparcie powtarza swoje: - Nie wiem, kto jest ojcem tego dziecka. - Z kim odbyłaś stosunek płciowy, kobieto? - Z nikim. I tak dalej. Sędzia nie daje wiary jej zeznaniom. Wreszcie, czując, że już nie ścierpię tego dłużej, wykrzykuję: - A niech cię diabli porwą, fałszywy panie sędzio! Znam swojego ojca lepiej niż ty swojego, wieś?Sędzia ciężko opiera podbródek na jelcu miecza sprawiedliwości i patrzy na mnie. Po obu stronach twarzy wiszą mu ciężkie wąsiska, a jego długie, obnażone zęby żywo przypominają kły słonia. - A cóż to takiego? - cedzi z wolna. - Czary? - Sprowadź tu swoją matkę! - powiadam mu. - Już wiem! - domyśla się sędzia z triumfem. - To sprawka brzuchomówstwa. Zgadłem? - To nie sprawka żadnego brzuchomówstwa. Sprowadź tu swoją matkę. - Ale po co? - Żeby spłonęła na stosie. - Żeby spłonęła na stosie?! 112 Jeśli się nie mylę, taka jest kara za dziecko z nieprawego łoża. Sędzia patrzy na mnie bez słowa i mruga. Ma na sobie togę z jaskraworóżowego jedwabiu, spływającego fałdami na stopień, na którym stoi krzesło. Ma też bardzo piękne dłonie, przyozdobione na dodatek mnóstwem kosztownych pierścieni. - Niesłychane! - oświadcza sędzia. - Nie rozumiem, jak osoba tak nikczemnej postury... - Odczep się od mojej postury i sprowadź tu łaskawie swoją matkę. - Osoba mojej matki nie ma nic do rzeczy... - Radziłbym ci unikać takich stwierdzeń - pouczam go. - Posłuchaj: jesteś bękartem. Mówię ci to jak najpoważniej. Mąż twojej mamusi nie jest twoim ojcem, i tyle! Spod jedwabiu wyskakują naraz stopki sędziego, małe i wielce kształtne, w złotych ciżmach. Sędzia chwyta się kurczowo poręczy swego krzesła z kości słoniowej. Miecz sprawiedliwości z brzękiem upada na posadzkę. - Mam w tobie bratnią duszę - powiadam mu. - Jedziemy na tym samym wózku. Sędzia toczy wzrokiem, jak gdyby miał się zachłysnąć. - Maaamoooo!!! - zawodzi przeciągle. W komnacie zjawia się matka sędziego. Idąc powiewa włosami jak bojowym sztandarem. Nic, tylko ją zatknąć na szczycie baszty. Idąc wierci i kręci siedzeniem, a kiedy mija Braciszka Błażeja, posyła mu perskie oko. - A zatem - zagaja znów sędzia, pocierając jedną stopką o drugą - zaprowadźmy w tej materii nieco porządku i logiki. Znajdźmy odrobinę poczucia rzeczywistości, szczyptę prawa i tego, żeby wszystko było jak należy. Uprzejmie proszę! Matko! - Sędzia godnie i pewnie nachyla się z fotela w stronę świadka. - Matko, kto jest moim ojcem? - Tygrysku! - odzywa się do niego matka z chichotliwym śmieszkiem. - Co ja tu będę przy ludziach... - Co takiego?! - wykrzykuje sędzia. - Chcesz mi powiedzieć, że twój mąż... Że ten, którego zawsze nazywałem ojcem... Że to nie mój ojciec? 113 - A co ja tu będę przy ludziach... - powtarza mu matka. Sędzia nasadza sobie na głowę czarny kołpak. - Rozkazuję ci zatem - woła piorunowym głosem - rozkazuję ci, byś wyjawiła jego imię, niewiasto! Imię moje ojca! Matko! Mów prawdę i tylko prawdę! Matka chichocze cienko. - Ale ci do twarzy, koteczku, w tej czarnej czapeczce! - dziwuje się głośno. - Zupełnie jak twojemu tatusiowi. Na prawdę podobnyś do tatusia! Wykapany on. O wiele bardziej J podobnyś do niego niż do mnie. No, pomyśl, tygrysku! Ciekawam, czy sam go rozpoznasz w tej izbie? Pamiętaj, masz po nim nos, oczy, sędziowską manierę... Zaraz jednak niewiasta wymotuje palec z fałdów sukni. Pokazuje nim... (A paznokieć ma pomalowany na czarno). Pokazuje... - To on! Oto człowiek! Wszyscy odwracają się i patrzą na Braciszka Błażeja. - Nawet jeszcze w niego nie wstąpiłem, jak go robił dodaje skromnie mój wujaszek B. 8 - Wobec takiego obrotu sprawy - oznajmia wszem wobec sędzia. - Wobec takiego... - Musisz spalić swoją matkę na stosie - podpowiadam. - Wiem. Nie mogę. Mamuniu... Po landrynkowej twarzy sędziego spływa para łez, rozpryskując się na jego kwiecistoróżowym podołku. Jego matka jednak podnosi ku niemu wyzywające spojrzenie. - Weź się w garść, tygrysku! - poleca. - Pamiętaj, jaki masz urząd i com uczyniła! Sędzia ociera więc oczy rękawem i zaraz je zasłania dłonią. Hmm, hmm. Wielebny ojcze, czy masz nam coś do powadzenia na ten temat? Braciszek Błażej uśmiecha się szeroko i mówi: " Winnym.” Aplauz na sali, bracie wilku. Sędzia machnięciem ręki ucisza tumult i nieruchomiejąc na krześle, ogląda sobie dłonie. Na prawej ręce, tuż pod kostką wskazującego palca, ma czerwoną kurzajkę. Chwytając się ostatniej szansy, zrozpaczony wyciąga dłoń w górę i patrzy znacząco. Braciszek Błażej ani mrugnie jedynym posiadanym okiem. Spokojnie prostuje prawicę, by porównać własną czerwoną kurzajkę z kurzajką swojego bękarta. - Tatusiu! - piszczy sędzia i po króciuchnym namyśle dodaje: - Sąd oddala pozew. papieski nuncjusz, chudy i tykowaty typ, który dotychczas tkwił oparty o ścianę i obgryzał paznokcie, podskakuje jak oparzony. - Na jakiej podstawie oddala się pozew przeciw oskarżonej płci żeńskiej imieniem Vivien? - pyta głosem piskliwym i przenikliwym jak u wykastrowanego derkacza. - Na tej podstawie - wyjawia mu sędzia - że pomieniona niewiasta była w chwili narodzin dziecka patentowaną dziewicą; lub na takiej podstawie, iż nawet jeśli nie była dziewicą, zrodzony z niej potomek nie jest dzieckiem, jako że jest obdarzony darem mowy tudzież rozumem wykraczającym poza możliwości dziecka; lub też na takiej podstawie, że nawet jeśli pomieniona nie była dziewicą, a jej potomek jest dzieckiem, cała ta historia to pospolity saski spisek, mający na celu skompromitowanie naszego wymiaru sprawiedliwości oraz posianie zamętu w naszych rejestrach stanu cywilnego tyczących narodzin, zgonów, oraz małżeństw. Ma co nuncjusz zaczyna sobie obgryzać paznokcie. - Rzym - powiada - nie puści wam tego orzeczenia płazem. ...Albo też na odmiennej, lecz współbrzmiącej i arcyważnej podstawie - dodaje sędzia - że mianowicie prędzej diabli porwą, niż się zgodzę za takie samo przestępstwo posłać na stos własną matkę. 115 - Czyżby sąd utrzymywał, że dziecko Merlin to także bękarci pomiot mnicha? - zapytuje nuncjusz. - A gdzie tam! - oznajmia pogardliwie moja mama. W życiu nie podchodziłam do księdza bliżej niż przez kratkę. - W czym w takim razie leży związek? - zapytuje nuncjusz, trącając łokciem Braciszka Błażeja, jak gdyby po to, aby go zapewnić, że cokolwiek się zdarzy, swoim na pewno nie stanie się krzywda. - W czym leży? W ogniu męczarni - odpowiada sędzia i podciąga się na poręczach krzesła z kości słoniowej. Choć stary i zmęczony, jaśnieje teraz dziwnym ożywieniem. Może poczuł, że broniąc matki przez tych parę minut, nauczył się godności albo - co także jest prawdopodobne - obrona pozwoliła mu odnaleźć i odzyskać tę odrobinę godności, jaką niegdyś posiadał. - Rzucam palenie! - obwieszcza sędzia. - Dawno miałem ochotę rzucić. Nałóg nie dość, że głupi, to szkodliwy. Istnieją jakieś granice, i właśnie do nich dotarłem. Nie oddam własnej matki na stos, a skoro nie spalę matki, sprawiedliwość każe mi nie oddawać na stos także innych, które popełniły matczyny grzech, to jest poczęły dziecko bez dobrodziejstwa świętego sakramentu małżeństwa. Sędzia wstaje i spod różowej szaty wyciąga wędkę z kołowrotkiem. - Idę na ryby - mówi. - Rozprawa skończona. Po czym rusza do drzwi. - Palenie szkodzi - poucza jeszcze nuncjusza, kiedy go mija. Moja mama, dziewicza Vivien, umiera dziewięć dni później na zatrucie pokarmowe po skonsumowaniu lina. Chichotliwą matkę sędziego potrąca na przedmieściach Carbonk rozpędzony rydwan. Kiedy niewiasta dopełza do klasztoru Gorejącego Serca i błaga o pomoc, zatrzaskują przed nią furtę. Umiera więc od obrażeń w przydrożnym rowie. Powożący rydwanem zbiegł z miejsca wypadku. Na wieść o jej zgonie sędzia bierze sznurek i się wiesza, w podatku na tej samej wierzbie, którą posłużył się mąż jego rodzicielki, kiedy dowiedział się prawdy o zdradzie małżonki i o tym, kto naprawdę spłodził był sędziego. Dwa dni później ginie w tajemniczych okolicznościach sam Braciszek Błażej. Biegły sądowy stwierdza, że jednooki mnich zadławił się na śmierć muchą plujką. Papieski nuncjusz wysmaża pocieszający meldunek dla Rzymu. Choć chichocze i stroi mnóstwo przezabawnych min, dodaje jednak pod meldunkiem postscriptum, adresowane tyleż do papieża, ile do samego siebie: "Tylko co poczniemy z Merlinem?" 10 Zgoda, zgoda, braciszkowie moi. W tym rozumieniu to rzeczywiście Oni piszą tę książkę... Lecz pamiętajcie o jednym. W rozdziale 33 poprzedniej księgi mój ojciec twierdzi głośno, że bez Braciszka Błażeja zawali się cała narracja. Teraz jednak, z sobie tylko wiadomej przyczyny, skreśla biedulka, i to tak skutecznie, że odziera go z życia. Jabłoneczko, miła jabłoneczko moja, słodyczy, przyjaciółko, córeczko... Obiecywałem ci, że zobaczymy. Zobaczyliśmy więc, w samej rzeczy. Do protokołu: nic nie poradzę na to, co tu wyrabiają. Spisuję po prostu wszystko, co tamci mówią i czynią. Nadążam za wydarzeniami w tym tempie, w jakim się zdarzają. Idzie mi o to, by uchwycić prawdę. Jestem człowiekiem zatrzaśniętym w czasie teraźniejszym. Zatrzaśniętym w zdarzeniach, w ich następowaniu. Wszystko, dosłownie wszystko jest dla mnie teraźniejszością. W moim zielonym więzieniu. 117 11 Posiadam dar widzenia przeszłości i przyszłości. Jedrnego wyuczył mnie ojciec. Drugiego, ma się rozumieć, marna. Nie umiem jednak odmieniać wydarzeń. Nie umiem odmieniać przyszłości, a rzeczy przeszłych zmieniać mi nie wolno. Mogę najwyżej - błazen przeszły i błazen, co przyjdzie 3 mogę więc to, co było, albo to, co będzie, przywołać je raz, w teraźniejszości. Właśnie tak, prosiaczku. Znam rzeczy, które się dopiero wydarzą. Widzę je, choć nie do końca. Naprawdę widzę nie tak i wiele. 12 Seneszala Vortigerna jednak widzę dziś tak samo wyraźnie jak wówczas, gdy byłem pacholęciem. Co nie znaczy, że kiedy Vortigern władał grodem Logres, tkwiłem tam razem z nim. Nie, ja oglądałem go w zwierciadle sadzawki z pstrągami w moim Mons Badonicus. Widzę więc, jak dawniej widziałem, męki seneszala Vortigerna, który przemocą i podstępem zagarnąwszy tron, próbuje podrapać się w dupsko. Tymczasem na dworze, na ulicach Logres, dziatwa zabawia się miło, ciągając tam i sam po bruku ludzkie trupy. Śnieg prószy na spalone ołtarze, a okopcone zaspy piętrzą się na porfirowych schodach kościoła Świętego Pawła. Z okna, które wykuszem wychodzi na rzekę, dobiega przeraźliwy krzyk kobiety. Ani jedna twarz się nie odwraca na ten głos. Nikt nie odrywa się od wioseł złotych galer ani od wodzy żelaznych rydwanów, co toczą się od miasta poprzez Watling i znikają za mostem. Tamiza spływa krwią. Widzę, jak Vortigern podnosi się z tronu. - Władza ma swoje mankamenty - rzecze pod adresem przybocznego druida. - Najgorszy ten, że nijak się nie można 118 poskrobać w dupsko, gdy zaswędzi. Jak myślisz, a może by tak w tronie wyrżnąć dziurę? Sposobny otwór w siedzisku? Pod tron wsadzi się mojego karzełka. Niech zamiast fikać kozły, drapie, ilekroć mnie zaswędzi. Prosta sprawa. Wystarczy, uważasz, że zastukam obcasem w nogę tronu. Dwa stuknięcia, skrobać łagodnie. Cztery: porządnie, do omdlenia ręki. Niech się sprawi mój Fogo! Cóż ty na to, druidzie? Co mniemasz? - Mniemam - powiada na to druid - że prawdziwie królewska dupa nie ma prawa swędzieć. - Ha! Odmawiasz mi praw? Seneszal Vortigern rozsierdził się. Nader drażliwy na punkcie własnych praw do tronu, czemu trudno się dziwić, bo jest samozwańcem. - Skądże znowu, panie! - druid wykręca się sianem. Szło mi tylko o to, iż w miarę jak się będziesz przyzwyczajał do siedzenia na tronie, siedzenie zacznie odwykać od swędzenia. Takie już właściwości mają trony. - Obyś mówił prawdę. A na przyszłość się nie plącz! - powiada Vortigern. - Tak czy siak, będę obstawać przy swoim. Okrągła, snadna dziura. Tajemna. A pod tronem mój Fogo, przycupnięty w ciemności. O rany boskie, jakaż będzie ulga... Druid milczy, w skrytości ducha dumny jak paw, że powiedział "takie już właściwości mają trony", chcąc dać do zrozumienia, iż takie właściwości mają prawdziwi królowie. Wspomnij króla Konstancjusza, prosiaczku. To jego seneszalem, czyli marszałkiem, był niegdyś fałszywiec Vortigern. Któż ważyłby się wówczas przypuszczać, że tron Konstancjusza stanie się wkrótce sadybą Vortigernowej dupy? Smuteczku mój, ów król Konstancjusz miał synów - Moyne'a, Aureliusza Ambrozjusza i trzeciego, imieniem Uther Pendragon. Kiedy Konstancjusz zszedł ze świata, na tronie zasiadł po nim Moyne, jako najstarszy. Moyne okazał się jednak za młody, a nadto pechowy, ze śmiercią wymalowaną na licu. Baronowie na widok nowego władcy wszczęli bunt, a Vortigernowi wystarczyło odmówić wyprowadzenia wojsk przeciwko rebelii. Moyne'a spotkała więc klęska. Baronowie skwapliwie przyszli do Vortigerna z zapyta119 niem, czy będzie łaskaw przyjąć z ich rąk koronę. "Pochlebiacie mi wielce - odrzekł im - lecz sumienie nie pozwalaj mi na taki honor, dopóki młody król chodzi po świecie". Baronowie pojęli aluzję, bo jeszcze tej samej nocy Moyne'a uduszono we śnie. Vortigern opłacił morderców w ten sposób, że kiedy przyszli po zapłatę, rozkazał ich rozwłóczyć końmi. Jezusku różowy, jeszcze dziś widzę dwa srokate konie, z których każdy wlecze za sobą ludzką nogę, a za nią inne mięso, które jeszcze niedawno było człowiekiem. Konie gnają po rosie z tętentem i rżeniem. Najlepszy wizerunek otchłani, jaka się rozwarła między ludźmi a resztą stworzenia: niewinne szare konie mkną przez łąki, od wioski do wioski, pod wielolistnym dachem lasu, wlokąc za sobą jarzmo rozwłóczonego mięsa. - Tak się czuję, jakby mnie miały ścisnąć hemoroidy powiada seneszal Vortigern. - Choroba zawodowa królów - pochlebia mu druid. Zza białych tarcz występuje teraz przed tron czarownik Morgancjusz. Idzie niedbale, chwiejnie, jak gdyby chciał rzec, że do diabła z królami, a rondo spiczastego kapelusza opuścił zawadiacko na jedno ucho. Ręce trzyma w kieszeniach. - Ej, królu! - powiada. Vortigern wdzięczny mu jest nawet za to. Błądzi wzrokiem, wpatrzony to w gorejące węgle, to w twarz posłańca. Nadal nie pojmuje. - Nie tronu sobie szukaj, a krzepkiego końskiego grzbietu, kochany - oświeca go Morgancjusz. - Lada chwila nadciągną właściciele twojego krzesełka. Vortigern skrzeczy jak kaczka, gdy ją dusić. Palcem ukradkiem raz i drugi dźga się w obolały zadek i jęczy: - Cóż królestwo! Wolę za dwa szelągi sprzedać się do cyrku w Bizancjum! Następnie oblizuje czarne wargi i mruga w dymach paleniska niczym sowa. Potrząsa głową, tak żwawo, że mało mu nie spada stary kapelusz, zastępujący koronę, a rządek poświęcanych figurek z ołowiu zaczyna tańczyć wokół wyszmelcowanego ronda. Palcami Vortigern ściska medalik z krzyżem oraz wizerunkiem świętego Lo, który mu dynda nieco poniżej pasa, i warczy: 120 Timor mortisl O kurczę pieczone! A tocząc rybim wzrokiem po ociekających wodą kamiennych ścianach, tak jęczy: - Tyle pociechy z korony, że królowi przypada najsuchsza część lochu! Bo rzeczywiście, całe Logres jakby ugrzęzło w bagnie pod rzeką. Wszędzie mnóstwo szczurów, a w każdym domu gnieżdżą się ropuchy. - Dalekoż są? - O jeden tydzień marszu. - Siła ich? Dwadzieścia tysięcy. Aureliusz Ambrozjusz, powiadasz? - A razem z nim Uther. Vortigern wstaje i zaraz się chwieje na nogach. Ma na sobie lnianą koszulę i portki, a na tym wełnianą sukmanę spiętą pasem. Kulfoniaste stopy owinął sobie król suknem, a to cynobrowym, a to barwy marzanny, a to błękitnym, aż po kolana krzyżując wstęgi materii na łydkach, które takoż krzywe. Na ramiona narzucił sute futro z wyder. - Tydzień oznacza miesiąc - mruczy do siebie. - Ale dwadzieścia tysięcy to aż za wiele, nawet jeśli ich będzie tylko dziesięć. Kopniakiem goni szczura i wpada do długiej komnaty. - Dawać tu majstrów! - drze się. - Majstrów, mularzy i jakich tam jeszcze sztukmistrzów! Niech mi zbudują wieżę! Nie tu, tylko w najdalszym na zachodzie zakamarku ziemi! Najlepiej na górze Snowdon! - Po co ten pośpiech? - cichutko wtrąca się przyboczny druid. - Jeszcześmy nie przegrali. Najpierw musimy stoczyć parę bitew z Aureliuszem Ambrozjuszem, a po nim z Utherem Pendragonem. Inaczej się nie da... - Już ja znam swój los! - ucina Vortigern, siląc się na godność, a pod adresem druida syczy cicho: - I ty też znasz go, błaźnie. U Boga ojca, człowieku, w końcu to ty czytasz przyszłość z wnętrzności, może nie?! Druid tylko przestępuje z nogi na nogę. - Czterdzieści dób! - znów się zanosi wrzaskiem Vortigern. - Czterdzieści dni i nocy daję na to, by mi wzniesiono 121 wieżę. A jeśli nie, to wtedy... To wtedy... Wszyscy, wie, skończycie w zaświatach! Dopilnuję, by was dopadli! nowie Konstancjusza, a jeśli nie rozniosą was na mię sam was rzucę na żer saskim piratom! Seneszal tak spurpurowiał, że milknie. - Czterdzieści dób! - powtarza, unosząc w jednej berło, a drugą dyskretnie drapiąc się w zadek. - Czterdzieści dni i nocy! 13 W górzystych okolicach Snowdon druid znajduje odpowiednie wzgórze i daje znak, aby murarze stawiali fundament. Na trzeci dzień ponad powierzchnię gruntu wzno szą się trzy piętra z kamienia. Cóż, kiedy następnej nc ściana pęka, a cały mur wali się z trzaskiem. Druid bierze głęboki wdech, liczy po cichu do dziesięciu! i każe zaczynać od nowa. I znów, po trzech dniach harówki,9! na wzgórzu wznoszą się trzy kamienne piętra, lecz w nocy,; w ciemnościach, skarpą wstrząsa podziemne drżenie, a ściana rozpada się w proch. Druid chichocze, tarza się w zielonej trawie na zboczu, wije się i turla. W myślach dziwnym trafem widzi Aureliusza Ambrozjusza z Utherem Pendragonem. Czuje na sobie ich chłodny i błękitny wzrok, północny wiatr za ich plecami. - Spróbujmy jeszcze raz - powiada majstrom. Mularze kują, murują, zwijają się. Trzeciego dnia pod wieczór na wzgórzu znów sterczą trzy piętra kamienia. Tym razem druid nie jest już taki głupi i zamiast kłaść się, czuwa przy księżycu. Co będzie z wieżą? O wpół do trzeciej nad ranem ziemia drży, choć słabo. Z kwadrans trzecia ziemia trzęsie się znowu, aż się kurz sypie z wieży. O trzeciej nad ranem całym pagórkiem wstrząsa potężne tąpnięcie. Wieża rozpada się w kawałki. Druid siedzi zadumany pośród porozrzucanych głazów i zaprawy. Minę ma, Jezusku, nietęgą. Nadchodzi świt. 122 Druid zapala papierosa i pali go w milczeniu. Przy tej okazji wydmuchuje co najmniej trzy doskonałe kółka pociera się w policzek pierścieniem z małego palca lewej ręki. Dotyk pierścienia podsuwa mu widocznie nowy pomysł, bo druid chichocze. Widać nie darmo był niegdyś papieskim nuncjuszem. 14 Druid (który nie darmo był niegdyś papieskim nuncjuszem) korzy się uniżenie przed Vortigernem. Na dłoniach ma rozmazaną krew koguta, a na obliczu wypisane wyczerpanie, jak gdyby całą zeszłą noc przepędził na chiromancji. - Nic nie jest w stanie wesprzeć wieży - rzecze - oprócz krwi z żył dziecka, które nie miało ojca. - Co ty mi tu, kurczę flak, zasuwasz?! - dziwi się seneszal. - Nie po to zgładziłem króla, a po nim następnego, żeby mi ktoś odmawiał wieży. Pytam: gdzie moja wieża?! Zgładzenie króla, a po nim następnego króla to dla druida nowina, chociaż, rzecz jasna, mógł się czegoś domyślać. Pomija jednak nowinę milczeniem i rzecze tylko: - Potrzeba krwi z żył dziecka, którego ojciec nie był śmiertelnikiem. Krew trzeba rozsmarować po fundamentach. Inaczej wieża będzie się walić bez końca. - Zaraz... Powtórz mi. Jak to szło? - pyta go Vortigern, drapiąc się wściekle. - Nigdy nie wzniesiesz wieży - powiada mu druid Dopóki nie wymieszasz zaprawy z krwią dziecka, które się poczęło bez ojca. - Co ty powiesz? - gasi go Vortigern. - Może mi jeszcze zdradzisz, gdzie się to kupuje? - Spróbuj w Mons Badonicus - radzi druid. 15 Po zgonie mojej mamy, dziewiczej Vivien, otrutej linem, nastąpiło wkrótce siedem zamachów na moje życie. 123 Najpierw ktoś pobożny usiłował udusić mnie różańce Następnie młoda zakonnica próbowała mnie dźgnąć; ostrzonym krucyfiksem. Po niej z kolei pewien pielgrzym chciał mnie zatłuc na śmierć kijem pątniczym. Potem grabarz uwziął się, by mnie pogrzebać żywcem. Dzwonnik umyślił sobie obwiesić mnie na sznurze dzwonu. Dwóch młodzieniaszków z chóru dokonywało cudów, by mnie utopić w chrzcielnicy. A na koniec sam biskup próbował mi rozwalić łepetynę pastorałem. Po tylu tarapatach, braciszkowie moi, łatwo byłoby mi wybaczyć beztroską pewność, że to już koniec zamachów. Tyle że do beztroski było mi daleko. W punkcie opowieści, do którego tutaj docieram, liczę sobie piętnaście wiosen. W piętnastym roku mego życia Rzymianie zdążyli na dobre porzucić Brytanię. Owszem, na młodych ludzi (choć częściej na młode dziewczęta) czyhają bandy saskich piratów, przybywające przez morskie pustacie z Danii albo z Niemiec na pokładach długich okrętów o dziobach jak ptasie szyje. Tyle że sascy piraci nie są na żołdzie papieża. 16 Jabłonko, jabłoneczko moja, słodka przyjaciółko, córeczko, oto bawię się spokojnie na ulicy, gdy nadchodzą wojowie. Po tarczach poznaję, że przysłał ich Vortigern. Dawno wypatrzyłem w sadzawce z pstrągami, czego dziś będą chcieli ode mnie i po co przyjdą, lecz tak czy owak pozwalam im się uprowadzić. Ba, mało tego, sam ściągam na siebie spojrzenia, aby oszczędzić wojakom zgadywanek, które z dzieci to ja. Jak to robię? Zwyczajnie: walę po łbie chłopaka, który przy mnie kuca. Chłopak oddaje cios za cios, a wtedy... Wtedy rozkładam go na ziemi lewym sierpowym w ucho. 124 (A właśnie, braciszkowie moi. Upodobanie do bijatyk to naturalna u kogoś, kto z najwyższą pogardą zasiedla powłokę cielesną. Przyszedłem na świat z nosem dobrze już przekrzywionym, a kiedy miałem dziesięć lat, złamano mi go znowu w jakiejś bójce. Nie naprostował się od tamtej pory, a jego krzywizna bawiła mnie, ilekroć spojrzałem w zwierciadło. Dobrze jest móc sobie pozwolić na złamany nos, mimo, że jest się półbogiem - prawie tak dobrze, jak umieć łamać nosy innym. Czemu to mówię? Bo w wieku lat piętnastu stałem się tęgim bokserem, zapaśnikiem i szermierzem. Bawi mnie również co innego: to, że słabowitą posturą i roztargnieniem w obejściu łudzę przeciwników aż do chwili, gdy już się nie mogą wycofać). Grzmotnięty chłopaczyna powstaje i dzielnie oświadcza: - Śśpieldalaj na ddrzewo! Śśpieldalaj gdzie pieprz lośnie, ty poklako bez ojca! - Głośniej! - mówię do niego. - Wszyscy wiedzą, żeś diable nasienie! - drze się chłopaczyna. - Ty pieprzona poklako bez ojca, kulwa twoja mać, diable nasienie! Słysząc to, wojowie przyglądają mi się bacznie, a potem łapią pod ręce, pakują do umyślnej klatki i wiozą prościutko do Logres, gdzie czeka Vortigern. Seneszal pyta srogo: - Ciebie to zwą Merlinem? - Merlin to ja. - Spłodzony bez ojca, tak? - Spłodzony przez diabła. Vortigern kręci głową i śmieje się, by zakryć przestrach, bo osoba z niego przesądna. - Słyszane to rzeczy? - zapytuje przybocznego druida. - Zasadniczo słyszane. Chociażby u Apulejusza - zapewnia go druid, zajadając cebulkę, których cała masa marynuje się w słoju na kolanach wieszczka. - W księdze De deo Socratis wyczytasz, że między niebem a ziemią pomieszkują demony, które Apułejusz zowie inkubami. Inkuby to w połowie ludzie, w połowie anioły. Bywały też przypadki, że inkuby zażywały uciech cielesnych z dziewczętami z odludnych okolic... - Druid chichocze i dalejże przeżuwać cebulę. Cerę ma 125 tak smagłą, że aż czarną, i tylko w nie golonym od trzech dni zaroście przebłyskują mu siwawe kępki. Ponieważ nie ma zębów, pojedynek z cebulą idzie mu niesporo. - Słynny był swego czasu przypadek w Sodomie - dodaje - kiedy to dwóm demonominkubom kazano dla odmiany zażyć takich uciech z chłopcami... Przyglądam się druidowi spod oka i mówię: - A kysz:, Lucyferze! I odmieniając ton na przymilny, dodaję: - Tatusiu...? Druid wije się niczym na mękach. Chudy jest i dziwaczny. Zwłaszcza dziwacznie się plącze przy odpowiedzi:! - To chyba jakieś nieporozumienie... Nazywam się moriusz, nie Lucyfer. - Aż dziw, jak bardzo przypominasz pewnego mego znajomego na żołdzie papieskim. - Owszem, swego czasu bywało się nuncjuszem - przyznaje druid - lecz potem nastał kres ciemnoty, a z ludu zdjęto kajdany religii. - A jeszcze wcześniej - przerywam - czy nie wcielało się czasami w postać przeoryszy Picicei? - Nie życzę sobie wysłuchiwać takich bredni! - Vortigern aż spluwa. - bzdury mi tu sadzicie, jeden z drugim. Jaka Cipicea? Każdy widzi, że mój Honoriusz to mężczyzna. Nie trzymałbym w orszaku obojnaka! - Ciekawe w takim razie, dlaczego Brat Błażej zginął z ręki muchy? - zastanawiam się na głos. - Bratobójcze waśnie między demonami? A może Błażejowi znudziło się być schronieniem cłja diabła? A skoro tak, znaczy to tyle, że Że mój ojciec nie tylko zgładził mi mamę, ale do tego dybie na mnie po raz ósmy! - Zaraz, przecież mówiłeś mi, że nie masz ojca?! - okropnie irytuje się seneszal, czując, że rozswędzone dupsko zaraz go doprowadzi do obłędu. - Hola! - powiada naraz. Znam gwarantowany sposób, by sprawdzić, czy jesteś w samej rzeczy pacholęciem bez ojca, którego szukamy. Służba przynieść tu zaprawy murarskiej! A ty, Fogo, podrzynaj mu gardło! 126 Karzeł Vortigerna natychmiast skacze mi na plecy. Co więcej, przykłada mi do krtani ostrze. Chichocze i zaczyna rzeczywiście kroić! Niby to od niechcenia podnoszę prawicę, udając, że przed zgonem pragnę się przeżegnać... Łapię karła za włosy... Okręcam go nad głową jak lasso... (Karzeł kwiczy niby opętany). I od niechcenia puszczam prosto w ścianę. CHRUP! Czaszka się rozlatuje na kawałki, krew Fogo obryzguje seneszala... - Jedną chwileczkę! - powiadam. - Bez nerwów! Już tłumaczę, dlaczego nie udaje ci się wznieść tej wieży! Odzywam się niby to do seneszala, lecz cały czas nie spuszczam oka z Honoriusza. - Więc tak. Po pierwsze, wieża ci się wali dlatego, że nie nadajesz się na króla, a twoje grzeszki ścigają cię aż po sam kraniec królestwa, które zagarnąłeś. Po drugie, jak cię powinien zapewnić twój druid, wieża się sypie dlatego, iż twoje grzechy przybrały konkretną postać oraz kształt w głębinach twojego królestwa. Jaką postać? Już mówię. Pod wzgórzem z wieżą znajdziesz podziemne jezioro, a kiedy je osuszysz, ujrzysz na samym dnie gada z ogonem w pysku. Kiedy gadrobak się budzi, stacza bój z samym sobą. Dzieli się wtedy na dwa - na czerwonego i na białego robaka. Łatwo odgadnąć, ż$ właśnie teraz robak toczy bitwę. Łatwo także odgadnąć, iż właśnie bitwa alchemiczna, na śmierć i życie, walka między robakiem czerwonym i białym sprawia, że ziemia trzęsie się, a mur się kruszy. Dlatego wieża będzie ci się walić w kółko. - StiBeTTChePhMeFSHiSS!!! - wrzeszczy ni stąd, ni zowąd druid Honoriusz. Pada na kamienną posadzkę i wije się w konwulsjach, wykrztuszając z siebie: - Cholera! Że też! Musieli! Cię! Ochrzcić!!! Kiedy się wije, z ust wychodzą mu najprzedziwniejsze rzeczy. Jakie to rzeczy? Najpierw ciemnozielony achmardi, potem aloes, buły, buchwasty, cierniowa korona, cykuta, dużo diamentów, 127 dziesięć przykazań, dżdżownice, eufemizmy, figi, figury szachowe, grad, gawron, siedem homunkulusów, jeden ipsissimus, jedno nadpęknięte Jajo Świata, następnie kadzielnica, kariatydy i karbunkuły, biały krwawnik, lingam, lichtarzyki, lilia, łasice w dużej ilości i łątki, dwie mątwy, mrówki, mirt bagienny, nugat, orzechy, pieprz, przepiórka, pigwa, robak z Laidley, rozkolec, róża, rtęć, strzyżyk, szarańczy cała plaga, słowik, sardynki, skorpion, tur, cztery ule, wosk, węgiel, winonorośl, witriol, korzenie drzewa Ygdrasill, zełwa, żużel, żołędzie i żaby. Kiedy druid kończy wymiotować, rozkłada się bezwład nie na posadzce. I tylko nogi mu drgają. Nareszcie druid kona. Nie tyle kona, ile nieruchomieje, niby ciśnięta, pusta rękawica - niczym futerał, co nigdy nie żył własnym życiem. Skutek taki, że karzeł i druid leżą ramię w ramię na kamiennej posadzce komnaty. Seneszal Vortigern dłuższy czas stoi bez ruchu i gapi się na nich, poświstując przez zęby i zawzięcie drapiąc się po tyłku. Wreszcie mówi: - Służba! Kopać pod wieżą i znaleźć to jezioro! Sprawdzimy, czy Merlin nie kłamie. 17 Służba chwyta za łopaty. Wszystko jest tak, jak mówiłem. Pod wzgórzem naprawdę znajduje się ogromna pieczara pełna wody. Służba wypompowuje wodę i znajduje na dnie dwa wielkie robale - jeden jest czerwony, drugi biały, a każdy wielki jak wąż morski. Oba są splecione w walce na śmierć i życie. (Dlatego z początku kopacze myślą, że to jeden robak, białoczerwony: tak mocno się splotły). Z robaczych paszcz tryska ogień. Zmagają się w ohydny sposób. Kiedy woda w pieczarze opada, robacza walka staje się jeszcze bardziej zaciekła niż dotąd. Oba potwory wiją się 128 i prężą niczym nadprzyrodzone dziwo w śmiertelnych mękach. Górą jest to biały robak, to znów czerwony. Z ich paszcz bucha krew, ich skóra także ocieka wielkimi kroplami krwi. Wreszcie jednak czerwony robak zamiera martwy nad krawędzią wody, a biały robak umyka do wnętrza ciemnej cuchnącej dziury, która zdaje się ciągnąć do samych trzewi planety. - Co to wszystko znaczy? - skrzeczy seneszal Vortigern. Moje ciało pada na ziemię i tańczy wśród kurzu. Kiedy powracam do niego, proroczym tonem krzyczę wniebogłosy: - Śmierć czerwonym robakom! Numerek z Rękawem! Dwór Diany! Suka goniąca jelenia i pięćdziesiąt czarnych brytanów goniących za suką! Wolna wola! JHWH! Włócznia Longinusa! Kto, do jasnej cholery, pisze tę książkę? Męskie członki w pudle do robótek! Miecz tkwiący w skale! O naturze zła! Jak brzmi pytanie do Świętego Graala? Moje liczne narodziny i śmierci! Król Artur i rycerze Okrągłego Stołu! Niech żyje biały robak! - Dosyć tego trucia - przerywa mi Vortigern. - Gadaj, co będzie ze mną! - Z tobą? - przerywam. - Jeśli umiesz, znajdź sobie ukrycie. Tylko kto zdoła uciec od własnej opowieści? - Sraczka słowna, i tyle! - wykrzywia się Vortigern. Uspokojony, popędza mularzy, by budowali wieżę. Robota w rękach się pali, tym bardziej że z robakami wreszcie spokój. - Widzicie? - cieszy się Vortigern. - Będę bezpieczny. Nie mam najmniejszej ochoty bić się z głupimi synami Konstancjusza. Niech sobie biorą tę koronę. Wieszam ją na ich użytek na tym oto dębie. (Czy to faktycznie dąb? Nigdy się nie nauczyłem odróżniać gatunków drzew. Nieważne. Kogo to obchodzi?) Co do mnie, zamykam się w wieży, i tyle. Resztę zobaczymy. Picia i prowiantu mam dosyć na dwie dekady oblężenia. Mam tu nawet łabądki, do wycierania zadka. Pierdolić Ambrozjusza i pierdolonego Pendragona! Niech sobie zatrzymają Logres - nic mi po nim! Seneszal Vortigern zamyka się w wieży. Nadciągają Aureliusz i Uther. 129 Kiedy się orientują, że nie zdobędą wieży siłą ani wywabią z niej Vortigerna podstępem, okładają całą budowlę sianem. Wiązki i kopce siana piętrzą się wokół murów. Potem wodzowie przykładają żagiew. Wieża w try miga przemienia się w pochodnię na szczycie wzgórza. Vortigern wspina się po schodach wciąż wyżej i lecz ogień ściga go zajadle. Seneszal zmienia się w pieczyste na pionowym rożnie. 18. Aureliusz Ambrozjusz zwraca swoje wojska przeciwko baronom, którzy opowiedzieli się za Vortigernem. Pokona ich prędko, podobnie jak ich saskich sojuszników, w bitwach pod Maisbeli i Kaerconan. Osobiście ucina głowę Hengista, saskiego watażki. Kiedy mnie przyzywa, głowa wisi jeszcze na haku. - Więc jesteś wiedźmą? - Jestem Merlinem. To tylko ludzie zwą mnie czarowałnikiem. - Może dlatego, że umiesz czytać przyszłość? - Aureliusz Ambrozjusz śmieje się na całe gardło. - Skoro tak, opowiedz mi o jakichś cudach. Zaskocz mnie czymś. Na dobry początek opowiedz mi, jak umrę! Zapuszczam wzrok w wybałuszone oczy martwego Hengista. Widzę tam, jak Aureliusz leży chory w Winchester, a saski woj przebrany za mnicha miesza truciznę, którą chory król wychyla jednym haustem. - Nie godzi się sięgać do tajemnic dla czczej rozrywki - mówię. Aureliusz jest rozczarowany. Rozweselam go dopiero następnym pomysłem. - A może wybudować Grób Nieznanego Woja? - Jak powiedziałeś? - W Killaraus, w dalekiej Irlandii - mówię mu - stoi krąg kamienny, zwany Tańcem Olbrzymów. Kamienie są naprawdę olbrzymie. Gdyby je ustawić tu, u nas, dokładnie 130 w ten sam sposób co tam, trwać będą po wiek wieków jako twojego zwycięstwa. Aureliusz Ambrozjusz znowu się zaśmiewa. A jak sobie wyobrażasz przewóz? Może klaśniesz dłonie albo tupniesz nogą, i już? Co, myślisz, że w Brytanii a sporych głazów? Nie opodal, nad rzeką, mijaliśmy dokładnie takie, jakich trzeba! - Bądź łaskaw nie śmiać się ze spraw, których nie rozumiesz - radzę mu. - Kamienie z Tańca Olbrzymów to nie zwyczajne głazy. Posiadają ozdrowieńczą moc. Jeżeli obmyć taki kamień, a w wodzie wykąpać chorego, woda go uzdrowi. Jeżeli tę samą wodę zmieszać z winem, uleczy się nią nawet rany bitewne. Aureliusz Ambrozjusz ma minę, jakby nie dowierzał. - Mam je sprowadzić czy nie? - pytam wreszcie. - Ruszaj. Na co czekasz? Ruszam do Irlandii u boku królewskiego brata, Uthera Pendragona, który wiedzie ze sobą piętnaście tysięcy wojska. Wiatry sprzyjają żegludze. Irlandczycy pod wodzą króla Gillomaniusa ruszają nam na spotkanie. Biją się zaciekle, lecz w pewnej chwili udaje mi się wypatrzeć na ich skrzydle lukę, w którą idzie nasze nagłe uderzenie. Zwycięstwo należy do nas. Irlandczycy czmychają w popłochu. (Nie mam w sobie ni krzty geniuszu wojskowego, prosiaczku. Złóż więc to zwycięstwo na karb przypadku, albo może natchnienia. Czasami, gdy myślimy o jednej sprawie, udaje nam się rozwikłać zupełnie inną, a ja w tamtej chwili myślałem o mamie - o tym, jak nędznie i jak młodo zmarła, i o tym, jakim nikczemnikiem jest mój ojciec). Kiedy nasi zbrojni stają przed Tańcem Olbrzymów, przepełnia ich zdumienie i podziw. - Pokażcie, jacyście mocni - powiadam setnikom. Sprawdźcie, ile się wskóra zwykłą siłą! Setnicy sięgają po liny okrętowe i sznury, wznoszą konstrukcje z drabin i ciągną w pocie czoła. Skutek jest wciąż ten sam, czyli żaden. 131 Głazy nie chcą drgnąć nawet na palec. Taniec Olbrzymów stoi roztańczonym, nieporuszonym kręgiem na dawnym miejscu. - Dosyć tych wygłupów - powiada przebiegły Per gon. - Tylko Merlin potrafi ruszyć te kamienie. Dobrze wie? Dobrze mówi. Jeszcze tej samej nocy Taniec Olbrzymów sam rusza, s kładzie się do ładowni naszych statków i płynie do Brytai gdzie odtwarzam krąg w tej samej postaci, jaką przybrał górze Killaraus w Irlandii. Dzisiejszą porą ludzie zwą ów krąg Stonehenge. Jak udała mi się ta sztuka?j ASTRACHJOSIE, ASACHU, ASARCO, ABADUMABALUJ SILACIE, ABABOTASIE, JESUBILINIE, SCIOINIE, DOMOLUII Oto, jak się udała. I jeszcze: ASTAROCIE * ADORZE * CAMESIE * VALUERITUFIE * MARESIE! itd, itp. Kiedy więc wstawał świt, z obu moich wujaszków lały się strugi potu. 19 Ze wschodu nadciąga kometa, tnąc nocne niebo na pół. Warkocz komety kształtem przypomina smoka. Ze smoczej paszczy wytryskują dwa snopy światła - pierwszy z nich rozciąga się nad Galią, drugi zaś, rozszczepiony na siedem pomniejszych promieni, zapada w Morze Irlandzkie. Uther ogląda kometę w marszu, wiodąc zbrojną wyprawę na Walię. Przyzywa mnie zaraz, bym mu wytłumaczył znaczenie zjawiska. - Twój brat Ambrozjusz jest na łożu śmierci - powiadam mu. - Otruł go Sas imieniem Eopa, który przemyślnie ściął brodę i kazał wygolić sobie głowę, by dostać się w pobliże króla w przebraniu mnicha. Tenże Eopa narządził mu kielich goryczy. Kiedy ty pytasz o kometę, Eopa każe twemu bratu 132 . okryć się kołdrami i zasnąć. W ten sposób trucizna zadziała najszybciej. - Czy jest sposób, żeby mu przeszkodzić? - Nie ma takiego sposobu. - Będę ścigał Eopę aż po krańce ziemi - przysięga Uther p ndragon. - Nie spocznę, póki mi nie zapłaci za śmierć brata. - To się może okazać trudniejsze, niż ci się wydaje oznajmiam. - Widzę Eopę, jak stoi u wezgłowia umierającego monarchy. Widzę, że się wyszczerza jak lis wygryzający chyłkiem gówno z ryżowej szczotki klozetowej. - Cóż znaczą te słowa?! - Nie pytaj mnie o nic, czego się sam domyślisz. I z premedytacją zmieniam temat. - Wiesz, w wizerunku tej komety wyczytałem coś jeszcze. Kiedy wkroczysz do Walii, znów napotkasz irlandzkiego króla Gillomaniusa, który się zszedł z Sasami, by wspólnie ruszyć na Logres. Pokonasz ich obie armie w polu. Zwycięstwo będzie twoje, a Uther Pendragon stanie się królem całej Brytanii! Twój syn zaś, który nastanie po tobie, dokona jeszcze większych czynów! - I wszystko to naścibolono w gwiazdach? - pyta Pendragon. - Wszyściutko - zapewniam go. - Spójrz na niebo. Twój brat Ambrozjusz to gasnąca kometa. Ty jesteś smokiem, twój syn natomiast światłem wytryskującym z paszczy smoka. Ha, wilku - tak brzmi moje pierwsze proroctwo o nadejściu Artura. Cała reszta sprawdza się dokładnie tak, jak powiedziałem. Uther pokonuje w boju irlandzkiego króla i zabija go zręcznie. Następnie rusza galopem w stronę Winchesteru. Jednak jest oczywiście za późno. Gońcy z tragiczną wieścią spotykają Uthera w pół drogi. Aureliusz nie żyje. Uther każe pochować brata z wszelkimi monarszymi honorami wewnątrz pierścienia głazów z Tańca Olbrzymów, a mając w pamięci, co mu wyczytałem z nieba, rozkazuje uczynić ze złota dwa smocze wizerunki - na obraz i podobieństwo smoka, którego ujrzałem w warkoczu gwiazdy. 133 Pierwszy złoty smok dostaje się miastu Winchester, w którym w dniu ukazania się komety umierał Aureliusz. Wizerunek spocznie tam w katedrze. Drugi złoty smok posiada uchwyty i można go wygodnie nieść przed szykiem wojsk. Od tej pory smok będzie prowadził Uthera Pendragona wszystkie bitwy. 20 Rzecz prosta, Jezusku, zaraz sobie napytałem wrogów., Szepczą o mnie i szarpią mnie po kątach dworu Uthera, utyskują za zamkniętymi drzwiami. Jeden z owych prostaków, baron imieniem Cunedda, obiera sam siebie rzecznikiem partii malkontentów. - Ten cały Merlin to szarlatan! - chodzi i rozpowiada. - Czary to zwykłe wymysły! Każdą z jego sztuczek da się wytłumaczyć w sposób racjonalny. Że głazy przywędrowały z Irlandii? Elementarne prawa fizyki! Proroctwa? Nieskładne poetyckie majaczenia! Odmawiam wiary w udział sił nadprzyrodzonych w tym wszystkim! Milczę i nic nie mówię. Utwierdzając się w zamiarze, by mnie skompromitować, Cunedda przebiera się za kupca i tym sposobem przybywa na dwór w Logres. Na miejscu pyta mnie, w jaki sposób umrze. - Skręcisz sobie kark, spadając z konia - informuję go. Kupiec Cunneda odjeżdża, lecz tydzień później wraca w przebraniu księdza i znów zasięga mojej wiedzy. - Czy wielki białoksiężnik wyjawi mi, w jaki sposób umrę? - Od stryczka - informuję go. Za trzecim razem Cunedda zjawia się na dworze w pełnym rynsztunku błędnego rycerza. - Przybywam, by zapytać czarodzieja Merlina, w jaki sposób umrę - powiada. - Utopisz się - informuję. Cunedda zdziera z siebie trzecie przebranie i rozradowany krzyczy: 134 Patrzcie i podziwiajcie te sprzeczności! Pytając w trzech przebraniach, usłyszałem od tego oszusta trzy różne bajeczki o tym, jak umrę. Niepodobna dawać wiary choćby jednemu słowu tego drania! Nic nie mówię. Nie mówię, bo jem jabłko. Wypluwam pesteczki i słucham, jak muzykant gra na wioli. Cunedda odjeżdża, lecz w zamkowej bramie jego koń potyka się i zrzuca jeźdźca. Padając na ziemię, Cunedda Lecą sobie kark, lecz zaplątanego głową w strzemionach, jego własny koń wlecze jeszcze przez dobrą milę i tym sposobem dusi. Wreszcie koń dobiega do brzegu Tamizy przy kaplicy Świętego Jana w Southwark i w pędzie rzuca się do rzeki. Strzemiona i uprząż pękają, a ciało Cuneddy żegluje ku morzu, niesione prądem odpływu. 21 Dopiero tutaj zaczną się straszliwe dziwy i cuda. Zyskuję sobie zaufanie Uthera Pendragona. Wyjawiam mu, że choć wiedzę na temat przeszłości zawdzięczam naturze demona, wiedza o przyszłości przychodzi do mnie od Boga, a zawdzięczam ją dobroci mamy. - Diabły zgubiły mój trop - tłumaczę mu. - Już nigdy się nie poddam ich woli. Uther umie skupić się na zagadnieniach nieba i piekła najwyżej na króciutką chwilkę. By go umocnić w wierze, opowiadam mu szlachetną legendę o Świętym Graalu. - Graal to kielich, z którego pito podczas Ostatniej Wieczerzy - mówię. - Na nasze wyspy przywiózł go w sekrecie Józef z Arymatei. Chciano trzymać ten kielich w Glastonbury, w Szklanym Jeziorze, lecz zniknął... - Ciekawe, w jaki sposób? - zaciekawia się Uther, obdarzony praktyczną naturą. Potrząsam tylko głową. - Być może wcale go nie znaleziono. 135 - Chcesz powiedzieć, że Graal nie istniał? - Och, nie. Graal istnieje, zapewniam cię, królu - zapewniam króla. - Wlano w niego krew Chrystusową. - Bardzo cenna relikwia, tak? - pyta mnie obojętnie Uther. - Ale wiesz co, Merlinie? Nie zdziwiłbym się we gdyby Eurypides miał rację. - Eurypides? - No, tak. Zawsze się zastanawiał, czy życie nie jest czasem śmiercią, a śmierć życiem. Może tak naprawdę i ty, i jesteśmy martwi, a nasze ciała to nasze grobowce? - Można przyjąć i taki punkt widzenia - powiadam królowi. - Zakładając, iż nie żyjemy i że jesteśmy uwięzieni w sobie samych, największą sztuką byłoby sprawić coś, co by i ożywiło. Uwolnić naszego ducha, zgoda? Król jednak dawno przestał słuchać. - Trzeba ci wiedzieć - mówię mu - że choć nie sposób zdobyć Graala samym tylko chceniem, Graal posiada jeszcze jeden atrybut. Coś, co dla odmiany mogłoby się stać i twoim udziałem. - Czyli co konkretnie? - Stół. - Jaki znów stół? - Ten trzeci. - Rozumiem. Może w takim razie opowiesz mi o dwóch poprzednich? - Pierwszy - zaczynam - był stołem Jezusa Chrystusa. Apostołowie jedli przy nim kilka razy. Ówże stół karmił ich ciała i dusze pożywieniem, które było z nieba. Baranek bez skazy, zabity gwoli naszego zbawienia, ustanowił ów stół. - Baranek? Chcesz powiedzieć: Chrystus? - Ma się rozumieć. - Ówże sam Jezus, na którego nie dalej jak wczoraj mówiłeś "rezus"? - Nie rezus, tylko małpa. - Sam widzisz, że wyszło na moje. Większy rezus. - Małpa, nie rezus. Różnym oczom Pan ukazuje się w różnych postaciach. A zresztą nieważne. Drugi stół uczyniono na podobieństwo pierwszego, jako jego wspomnienie. 136 Był on stołem Świętego Graala, ustanowionym za żywota Józefa z Arymatei. I co się z nim stało? - dopytuje się Uther Pendragon. Nie wątpię, że można go jeszcze odnaleźć. W pewnym sensie. To znaczy w jakim? - Twoim zadaniem - wyjawiam królowi - jest ustanowić trzeci stół. Okrągły Stół. - Okrągły, bo świat jest okrągły? - świat i planety, i wszystkie żywioły na firma^nne. - Podoba mi się twój pomysł. - Owe trzy stoły - tłumaczę Utherowi - oznaczają trzy moce Trójcy Świętej. Uther ucieka wzrokiem w bok. Znowu go nudzę. - Masz ustanowić w Logres stół. Okrągły Stół - napieram. Uther robi złą minę. - Ale żeby trzeci? Po stołach Chrystusa i Józefa z Arymatei? Czy to aby czasem nie bluźnierstwo? Albo zarozumialstwo? - Skrupuły pozostaw już mnie - oświadczam. Uther obgryza wrośnięty paznokieć. - Zaletą okrągłości - mówi wreszcie - będzie przynajmniej to, że nikt nie będzie siedział wyżej ani niżej od innych. Posłuszni mym wskazówkom, stolarze biorą się do wykonania Okrągłego Stołu. Zasiada przy nim pięćdziesięciu rycerzy, lecz jedno miejsce stoi puste. Miejsce Niebezpieczne. 22 Przez cały ten czas w mej głowie trwa kłótnia.., Nie tylko zwykła sprzeczka między dobrem a złem, mój przyjacielu wilku. Nie. Och, gdybyż tylko sprawy miały się tak prosto. Oczywiście czasami wydaje mi się, iż noszę w sobie anioła i diabła, a całe moje życie upływa na ich walce, w której to jeden, to znów drugi wydaje się być niepodzielni górą... To 137 samo da się jednak powiedzieć o bardzo wielu ludziach. Nie jest to cała prawda o mnie. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem człowiekiem. Merlin to więcej niż człowiek. 23 Merlin to mniej niż człowiek. Rozmowa z Utherem Pendragonem drogo mnie kosztowała. Musiałem być nią nieźle wyczerpany. Tak mocno utożsamić się z mamusią, z takim oddaniem stać się tubą jednego w trzech osobach Boga... Odpowiedzialne zadanie, jak na kogoś, kto się urodził na księcia wrogów Chrystusa, przed którym to losem ustrzegł go dopiero chrzest. Skutkiem tego wszystkiego staje się dziwne zrządzenie, którego nie da się właściwie wytłumaczyć: Okrągły Stół, ustanowiony jak trzeba, staje w sali, a ja... Znikam! Znikam na siedem lat! Przez siedem długich lat, jak powiadają, nie widziano mnie w Logres. Rycerze tymczasem, jak to rycerze, ci wylatują, ci zostają w służbie króla Uthera Pendragona. Nawet Sasów udaje się trzymać krótko przy pysku, przynajmniej od czasu do czasu. Zaczynają krążyć pogłoski, że umarłem. Rozszarpały mnie na strzępy wilkołaki albo, na przykład, dosięgną! mnie cios błyskawicy, jaką cisnął we mnie czarownik z konkurencji. Moim wrogom jest mniej więcej wszystko jedno, której z wersji dać wiarę. Jeden z nich, rycerz imieniem Alaric, domaga się u króla pewnego zaszczytu. - Pragnieniem mego serca, o panie, jest zasiąść na owym zydlu, który zawsze stoi pusty - wyjawia. - Po co ma się marnować, co? Nie jesteśmy chyba przesądni? Merlin nie żyje, a zresztą gwiżdżę na konsekwencje! - Zaczekaj do Zielonych Świątek - przykazuje mu Uther. - Jeżeli Merlin nie wróci do Zielonych Świątek, wypełni się pragnienie twego serca. Są już Zielone Świątki. 138 Mnie nadal nie ma. Sir Alaric rozsiada się na Niebezpiecznym Miejscu. Zdarza się najprzedziwniejsza rzecz w świecie. Gruby rycerz przymierza się, jak by tutaj najlepiej usiąść, siada z rozmachem i natychmiast zaczyna się zapadać, rzeklibyście, w głąb zydla! Zaczyna znikać po troszeczku. - Ejże! Alaric! Wracaj! - wołają doń druhowie. - Cała dupa ci się już zapadła! Stopy! Ręce aż po łokcie! Teraz tracisz tułów! Sir Alaric żywo przypomina tonącego. Jak topielec, który spotyka kres istnienia w wirze, nie potrafi oddzielić się ani oderwać od ciągnącej go ssawy. Druhowie przestają rechotać dopiero, kiedy dzielny rycerz znika doszczętnie. Oniemiali chodzą wokół zydla, żegnają się znakiem krzyża i szczypią nawzajem, aby się przekonać, czy to nie sen. W tejże samej chwili przestępuję próg sali. Jak zwykle mam na sobie czarną opończę, a na głowie spiczasty czarny kapelusz. I twarz bez uśmiechu. - Wiele sprytna sztuczka! - chwali mnie król Uther. Śmieszna, że aż boki zrywać. Majstersztyk! A teraz przywróć nam w te pędy Sir Alarica. Zsuwam z głowy czarny kapelusz i składam pokłon królowi. - Wybacz mi, panie - mówię - lecz to, czego żądasz, przekracza moje możliwości. Sir Alaric zniknął na zawsze. Niebezpieczne Miejsce przypadnie rycerzowi, który umie odnaleźć Świętego Graala, i żadnemu innemu. Zgromadzeni w sali rycerze wszczynają burzliwą dyskusję, dociekając, który z nich - a może jeszcze kto inny? będzie owym szczęśliwcem, co odnajdzie Świętego Graala. Gdy rycerze debatują, Uther Pendragon odwołuje mnie dyskretnie na stronę. - Tęskniłem za tobą, czarusiu - rzecze mi po prostu. Gdzieś ty się podziewał całe siedem lat? - Siedem lat??? - powtarzam oniemiały ze zdumienia. Przecież ja tylko wyszedłem się wyszczać! 139 24 - Jedyna jego słabość jest taka - podszeptuje wujaszek Belzebub - że zupełnie nie ma poczucia czasu. - Wcale nie jedyna - prostuje mój tatuś. - Gdzie tam! Gdzieżby jedyna. Jest człowiekiem, jak cała reszta tamtej zgrai. No, prawie człowiekiem. To, co postrzegacie jako zaburzenie w postrzeganiu czasu, to tylko pierwsza, lecz wcale nie ostatnia szczelina w jego zbroi. Znajdziemy i następne. Jakieś się muszą znaleźć. Trójka diabłów - mój tatuś i obaj wujkowie - zasiadła u bram piekła i obserwuje stadko strąconych aniołów, które nie brały czynnego udziału w rebelii. Anioły te nie przynależą do piekła, lecz nie ma także dla nich miejsca poza piekłem. Ich losem jest nieustająca pogoń za wystrzępionym, błazeńskim sztandarem, który powiewa im przed nosem w zatęchłym powietrzu. Pędzące anioły ściga niemiłosierny rój os i szerszeni, których użądlenia powodują nieustający potok krwi i ropy. Krew i ropa ściekają po nogach pędzących aniołów, by stać się strawą dla larw i robaków, od których roi się na ziemi. Piekielna ekologia, prosiaczku, działa bez zarzutu. - No, dobrze, a co zrobimy z tym fantem? - złorzeczy wujaszek Astarot, celując pazurem prosto w Sir Alarica, który dopiero co wpadł jak tłusta błyskawica przez bramę, a teraz siedzi i zdumionym wzrokiem rozgląda się po okolicy. - Może by tak pokarać jego zmysły ogniem? - proponuje tatuś. - Teraz? Po Zstąpieniu do Piekieł? - Przereklamowany sukces speleologii - zauważa mój tatuś. - Co się zmieniło? Tyle że wiemy, kto się liczy, a kto nie. Niewiele więcej. - Jeśli coś z tego pojmuję - wtrąca się do rozmowy wujaszek Belzebub - całe to Zstąpienie odbyło się trochę byle jak. Czegóż takiego dokonały wspólnie dziewczyna i małpa? Uprowadziły garstkę dusz sprzed czasów chrześcijaństwa, więc takich, które, ściśle mówiąc, nie przynależą ani tu, ani gdziekolwiek indziej. - Starotestamentowe wyskrobki - potwierdza kiwając głową mój tatuś. Belzebub krzywi się, bo właśnie któryś anioł pacnął osę. - A jednak... - mówi. - Mnie samemu nie w smak prać między nami takie brudy, ale... Czyście nie zauważyli, że troszkę jakby nam ubyło mocy? - Ubyło? - powtarza mój tatuś. - Mnie tam niczego nie ubędzie! Nic nie ubyło! Nigdy! - A jednak... - powtarza w zamyśleniu mój wujaszek B. - Dawniej bywało tak, że traciliśmy panowanie nad duszą tylko wtedy, kiedy się nam zdarzyło zagapić, a dany osobnik zasnął. Teraz wszystko idzie jak po grudzie. Sam popatrz: Astarot trzy razy ni stąd, ni zowąd stracił życie. - Wcale nie było mi przyjemnie - wyznaje mój wujaszek A. - Nasza moc Wciąż jest, jaka była! - krzyczy tatuś. - Nie ubyło jej i nie przytyło! Rzecz polega na tym, że w decydujących momentach natykamy się na Trójcę podniesioną do czwartej potęgi, i tyle. A wszystko przez Merlina. - To twój syn przypomina oskarżycielsko wuj A. - Antychryst, który się stoczył - dodaje wuj B. Mój tatuś od niechcenia nadziewa Sir Alarica na widły. - Może i tak - przyświadcza szeptem. - Ale może i nie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Poczekajcie, a sami zobaczycie - obiecuje diabeł. - Mam dziwne przeczucie, ze Merlin różni się od swojej matki pod bardzo zasadniczym względem... Oj, bardzo się różni. 25 Powtarzam wszystko tak, jak widzę, prosiaczku. Tkwię w Spiralnym Zamlcu, którego ściany uczyniono z wiatrów. Dostępu do wrót zamku broni ruchome koło. Można tu wejść albo wyjść jedynie* wtedy, gdy koło nieruchomieje. A koło zatrzymuje się jedynie pod dotykiem jej dłoni. To miejsce jest jak wnętrze ula. Labirynt tuneli. Jestem zatrzaśnięty w gmatwaninie samego siebie. 141 26 O co mi chodzi? O co tutaj tak naprawdę chodzi? Ba! Myślicie, że mnie ktoś to wyjaśnił? Widzę tylko to, co się dzieje. A także słyszę. Pełna, absolutna świadomość. Jak to musi boleć! Wyobraźcie sobie tylko. Równej miary świadomość przyszłości i przeszłości. Równej miary świadomość tutejszości i diabłów. Nic dziwnego, że schroniłem się w swój esplumoir. Wiszę w klatce, kołyszącej się między światami. 27 Jest mi tu nawet wygodnie, najdroższa córeczko. Po szkle skacze rozmaitość cieni. Wszystko, co jest, zmieniło się w cienie, a ja próbuję je zrozumieć. Wrażenie bardzo przypomina odbicia słonecznych promieni na wodzie. Moja opowieść? Próbuję wam tu opowiedzieć plamy światła, odbite od toni. Nie szarpcie więc i nie targajcie wątku. Nie martwcie się, jeśli nie zawsze nadążacie za moimi słowami. Przyszło mi poprowadzić was w mroki. Czemu? Bo moja natura jest mroczna, i zawsze taka będzie. Właśnie dlatego w książce także będą mroczne i niejasne miejsca. Słodyczy moja, jabłoneczko, już niedługo przyjdzie taki wieczór, gdy staniesz się świadkiem zaślubin nieba i piekła. 28 - Rozkręć towarzystwo i wydaj ucztę - podpowiadam Pendragonowi. - Uczcij Okrągły Stół ucztą na Boże Narodzenie i drugą, na Wielkanoc. 142 Pierwsza uczta wypada dokładnie w Boże Narodzenie. Przy stole zasiadają wszyscy rycerze króla, a także baronowie, a z nimi ich małżonki, córki, siostry i siostrzenice. Ileż pięknych liczek! Muzyka i pląsy. A taniec prowadzi nie kto inny jak piękna Igrayne, żona chmurnego księcia Kornwalii. Gdy Uther spogląda, jak stopa Igrayne odmierza kroki tańca, widzę, że oczy króla zachodzą ciemną mgiełką pożądania. Igrayne jest piękna. Zmysłowa. Ale powściągliwa. Tańczy w czarnej sukni, zdobnej różą, która wygląda jak rana - czerwona i rozkoszna rana pomiędzy piersiami. Piersi krągłe i twarde. Włos połyskliwy i miedziany, spływający falą aż na kark. Przemiło kontrastuje ze śnieżną bielą skóry. W tańcu bije aż z Lady Igrayne głęboki, zachłanny erotyzm, aura skrywanych, na poły przebudzonych pragnień, dreszczyk miłosnej zachłanności, z wysiłkiem trzymanej na wodzy pod warstewką gestów. Gesty zaś Igrayne są pełne wdzięku, powłóczyste, giętkie, wężowe, zmysłowe... Palce Igrayne są zręczne i smukłe. Kibić wąska. Nogi długie i kształtne. W jej lśniących włosach pobłyskują odblaski pochodni. Czerwone wargi Igrayne rzadko zdobi uśmiech. Co tu dużo gadać, z Lady Igrayne promieniuje pewien głód. Niedosyt. Ja wolę jednak śledzić wzrokiem króla, który sam śledzi wzrokiem niewielki apetyt Igrayne. Ta podnosi do warg kiść jasnych winogron, chłodząc karmin skóry, lecz nie chce rozgryźć owocu. Jej głód nie jest pragnieniem mięsiwa, jabłek albo wina. Król Uther Pendragon prosi Igrayne do tańca. Widzę, jak ich palce muskają się leciutko w kolejnych figurach. Opuszki palców Igrayne są z pewnością chłodne w dotyku. 143 W pewnej chwili, prowadząc korowód tancerzy, jak przystoi władcy, Uther dotyka ręki Igrayne. Nie dotyka: bezceremonialnie wciska swoją dłoń w dłoń tańczącej. Zdumiewa go nagłe gorąco tej dłoni - lecz oczy Igrayne pozostają nadal chłodne i ciemne jak wodna głębina. Król patrzy jeszcze za nią przez ramię, choć figura tańca rozsuwa ich i rozdziela. - Tańczyła jak czajka - zauważam cicho, gdy król wraca na miejsce obok mnie, przy Okrągłym Stole. - jak czajka muskająca wodę. Królewskie pożądanie nie uszło mej uwagi. - Jednego tylko nie rozumiem - nachmurzą się Uther. Za nic nie pojmuję, czy to święta, czy kurwa. Na oko i jedna, i druga. Jest w niej jakaś gorącość, lubieżność... Ale całe to gorąco tkwi zamknięte w środku, w okowach czystości, bezruchu... I jeszcze jest w niej kruchość. Coś tak niepokalanego, że choćby z nią wyczyniać nie wiem co... Uther Pendragon pije łapczywie. Wino cieknie mu po brodzie. - Chcę ją mieć, Merlinie - oznajmia. 29 Świętowanie trwa aż do Trzech Króli. Król Uther Pendragon obsypuje Igrayne darami. Kiedy cały dwór rusza na łowy, Uther jedzie z Igrayne strzemię w strzemię i w samą porę łapie uzdę jej wierzchowca, który ujrzawszy węża pod kopytem, chce ponieść. Uther pomaga Igrayne naciągnąć na dłoń rękawicę. Całym ciałem nachyla się i ociera lekko o damę, kiedy na rękawicy siada jastrząb. Igrayne płonącym wzrokiem prowadzi jastrzębia, który nurkuje i ze stoku wzgórza porywa zajączka. Uther zaś nawet nie spojrzy na drapieżcę. W wigilię Objawienia Pańskiego kończą się zabawy. Kolejni baronowie odjeżdżają - wśród nich Gorlois, książę Kornwalii, z małżonką. Uther Pendragon szaleje przez bity miesiąc. Nigdy go jeszcze nie widziałem w takim stanie. Myślę nawet, że dopiero w tej chwili poznałem, kim jest. Tak, bracie wilku. Niepodobna twierdzić, że kogoś znamy, póki go nie ujrzymy w szponach wielkiej żądzy. Kiedy ujrzysz człowieka wówczas, gdy sięga po to, czego pragnie najbardziej na świecie - dopiero wtedy poznajesz, kim jest. Ja zaś, mag Merlin, rozmyślam o tym wszystkim, przechadzając się nad tonią stawów w Logres, tam gdzie białe ryby zataczają kręgi w wodzie przesyconej zmierzchem. Czego najbardziej na świecie pragnę ja? Nie potrafię na to odpowiedzieć. Czy to znaczy, że jestem bezkrwisty i zimny jak ryby zamieszkujące odmienny świat głębin? Który więc świat zamieszkuję? (Diabelskie głosy w mojej głowie). Czy zatem moje żądze przypominają żądze innych ludzi? Czy może w moich żyłach kipi chuć diabłów? Pytania chlupoczą mi w głowie. Bez odpowiedzi. A ja się przechadzam. Pierwszy raz w życiu czuję taki mętlik. Uśmiecham się do własnego odbicia w wodzie zmierzchu, zdjęty myślą o ironii losu. Ostatecznie moje pomieszanie nie wynika ani trochę z własnej żądzy. Zdjęło mnie, gdyż nie potrafię zrozumieć żądz innego człowieka. Na Wielkanoc w Logres przygotowują nowe huczne uczty. Igrayne powraca, a z nią jej chmurny mąż, książę Gorlois. Rzeczywiście jakiś ponurawy, z kruczoczarną brodą, w czarnym płaszczu, pod którym dopiero nosi zwykły, pikowany strój. Przy boku Gorlois trzyma bicz. Odzywam się: - Czy po to, by ją trzymać w ryzach? Natychmiast wstrząsa mną skutek, jaki odnoszą te słowa - odnoszą na Utherze, a zaraz potem na mnie. Król bowiem, gdy wypowiadam mu je prosto do ucha, blednie, na nowo zdjęty pożądaniem. Wyczuwam, że w sekretnych komnatach pod czaszką rozświetlają się przed nim nowe fantastyczne wizje. Obrazy, w których Lady Igrayne, 145 dziewicza kurwa, rozebrana z sukni, obnaża biel pleców pod batogiem męża. Sam także odczuwam dreszczyk podniecenia i pożądliwości - nie tyle na myśl o chłoście Igrayne (chociaż przyznaję, pomysł jest wcale, wcale), ile na skutek skutku, jaki moja rzucona dla żartu uwaga wywołuje u króla. Podnieca mnie własna moc, która pozwala rozpalić miłosne obrazy w głowie Uthera. Istnieje i ten rodzaj czarów. Inny od zwykłej magii? Kto wie, czy nie ten sam. Być może tu trzeba szukać źródła czarów, które poznałem wcześniej. Tu, czyli u korzenia ciemnych korzeni wszechrzeczy, w miłosnym nerwie, który przenika naturę, u źródła wszystkich, dosłownie wszystkich wyobrażeń i czarów. Wszystkie ludzkie czyny biorą się z ludzkich snów i marzeń. Sny nie są więc byle namiastką realności. Świat rzeczywisty jest po to, aby ziszczać sny - albo aby istnieć jako ich w oczywisty sposób gorsza kopia. 30 Wielkanoc obchodzi się w Logres byle jak. Religijny zapał króla Uthera Pendragona już dawniej gorzał o tyle, o ile, a wraz z początkiem żądzy, której celem jest żona bliźniego, zgasł do cna. Owszem, dopóki trwa Wielki Tydzień, mają miejsce czuwania, nabożeństwa i reszta obrządku. Cały jednak czas władcę zajmuje tylko jedno: jak dopaść Lady Igrayne. Podczas procesji kroczy za nią krok w krok. W kaplicy klęka tuż za jej plecami. Pożera wzrokiem każde poruszenie Igrayne, a w myślach usiłuje zawczasu przewidzieć każdy jej następny ruch. W dzień Wielkiej Nocy tańczą razem przy blasku pochodni. Igrayne ma się jednak na baczności. Nie to, by była królowi niechętna. Ma się na baczności, i tyle. Gorąco namiętności monarchy wyraźnie martwi ją i niepokoi. Pewnie domyśla się w duchu, iż jej małżonek książę prędzej czy później spostrzeże, co się dzieje. Bo i prawda, Jezusku. Książę spostrzega. Jak? Po kielichu ze złota. Po Rezurekcji Uther darowuje Igrayne szczerozłoty kielich. Kielich jest wysadzany klejnotami. Widnieją na nim słowa: "Pij z niego w imię mej miłości". Gorlois widzi to wszystko. Widzi, lecz milczy. Gdy jednak książę śladem żony powraca z kaplicy, jego ciemne oczy stają się ciemniejsze i jeszcze bardziej ponure niż dotąd. Książę postukuje batogiem o czarną cholewę butów do konnej jazdy. Król Uther Pendragon wcześnie każe kończyć tańce. Sam niewidzialny, ruszam jego śladem. Uther zaczaja się w długim krużganku, w ciemnym załomie schodów. Prędkie, lekkie kroki... Igrayne! Jak czajka, skrzydłem muskająca wodę. Król wyrasta naraz przed Igrayne, cień w zasnutym dymem powietrzu. - O pani! Ja... muszę! - zaczyna. - Panie mój i władco? - Pani! Kocham panią. Nie mogę spać, mówić, jeść, walczyć... Nic nie mogę, a wszystko przez ciebie. Jeżeli nie pozwolisz mi spocząć ze sobą, nie będę mógł spojrzeć na życie. Przyjdź dzisiejszej nocy do mej komnaty. Obiecuję ci... Igrayne ni to nachyla się ku niemu, ni to odskakuje. Pendragon chwyta ją za smukłe dłonie. Natręctwo jego szeptanych obietnic wyjawia jej zbyt wiele. Igrayne odwraca się. Igrayne wyszarpuje dłonie z kleszczy uścisku Pendragona. 147 Igrayne umyka. Król Uther Pendragon w pomieszaniu przystaje w miejscu, gdzie stała przed chwilą Igrayne. Czuje jej nieobecność jak ból. Wraca obolały do stołu, tam gdzie trwała uczta. Wszystkie miejsca już puste. Oto miejsce, przy którym siedziała Igrayne. Król siada na jej miejscu. A ja obserwuję go z kąta. - Zostawić to wszystko! - warczy król na pachołków, którzy chcą sprzątnąć ze stołu. Bierze do rąk srebrny talerz, z którego jadła Igrayne. Dotyka wargami srebrnego pucharu, z którego piła. Przymierza się ustami do kromki chleba, którą skubnęła zębami. Palcami gładzi poręcze krzesła w miejscu, gdzie Igrayne kładła swe dłonie. Wali się na kolana, aby zatopić twarz w siedzeniu krzesła... Trochę mi głupio, mój prosiaczku. Obserwuję sceny, których nie powinien oglądać nikt postronny. Próbuję na paluszkach wymknąć się z komnaty... Zatrzymuje mnie sztylet! Sztylet tnie ze świstem duszne powietrze i wbija się głucho w dębinę belki. Przyszpila do niej połę mojej czarnej szaty! (Oczywiście z góry wiedziałem, co się stanie. Lecz nawet w tak żałosnej postaci król jest królem). Uther Pendragon zawisa nade mną i wysupłuje drżący sztylet z belki. - Muszę ją posiąść, Merlinie - mówi. - Muszę i posiądę! Gorączka błękitnych oczu Pendragona! Dokładnie tej samej, jasnej, ognistej barwy jest kamień filozoficzny. Przerażają mnie te oczy, Jezusku. Znać w nich siłę, w której obliczu sam jestem bezsilny. Ogień, którego nie pojmuję. Czary tej kobiety wydają się silniejsze od moich. - Słyszysz, co mówię, Merlinie?! - skowyczy Uther. Wyciągam nitkę z podartego sztyletem rękawa i owijam ją sobie wokół kciuka. Lewego kciuka. 148 - Nie umiem ci pomóc - powiadam królowi. Rankiem okazuje się, że Lady Igrayne opuściła Logres. 31 Król Uther Pendragon szaleje niby dziki zwierz. Biega po okolicy. Ryczy. Krąży po całym zamku Camelot - który stoi w Logres drze gobeliny, trzaska dźwierzami, kopie i daje wycisk służbie, która z głupoty albo wskutek pecha pcha mu się przed oczy. - Wszystko przez męża! - złorzeczy. - Książę musiał coś zwąchać! Uwiódł ją do Kornwalii, do zamku, w którym mieszka zło! Do zamku Tintagel! Oto, gdzie ją uwięził! Zamkniętą w wysokiej wieży, gdzie nieszczęsna ma za towarzystwo jeno szum morza i wiatr. - Każ obojgu wracać - podpowiadam. - Księciu też? - Ostatecznie jesteś jego władcą - przypominam. - Jeśli odmówi, okrzykniesz go zdrajcą. - Zdrada, powiadasz... Uther niespiesznie kiwa głową. Bladą dłonią rozczesuje sobie brodę. Śle posłańców na zachód, domagając się, by książę Kornwalii z małżonką natychmiast wracali na dwór. Zamiast odpowiedzi Gorlois odsyła szczerozłoty kielich. 32 Król Uther Pendragon rusza na czele wojsk na Kornwalię. Tak. Wypowiada wojnę księciu. Puszcza wsie z dymem. Łupi kornwalijskie chłopstwo. Smuteczku mój, wszystkie te pożogi i gwałty są namacalnym echem żądzy, jaką król nosi w sobie. Jedyne, o czym myśli Pendragon, to - Igrayne. Jej imię jest mu niebem. A także piekłem. Uther słyszy je wszędzie. 149 W drwiących głosach wiatru. We snach, po których rozchodzi się echem... - Merlinie - mówi wreszcie Uther. - Ja muszę ją posiąść! - Panie! To niemożliwe. Uther wymierza mi policzek. Obszytą klejnotami rękawicą. Prosto w twarz. Odwracam się na pięcie i znikam. Niech robi, co chce. 33 Nazajutrz. O świtaniu. W kłębach mgieł. Dokonując konnego objazdu obozu, król Uther Pendragon natyka się na starca. Starzec nie dość, że starzec, to wariat. Toczy z ust pianę. Przewraca oczami, że tylko białka mu łyskają. Co gorsza, łapie Uthera za strzemię i wrzeszczy: - Oj, oj! Już ja wiem, czego potrzeba królowi! - Zakłuć tego błazna! Starzec szponiastą dłonią oplątuje Utherowi nogę w kostce. - Nie możesz mnie zabić - rechocze. - Ja jeden umiem dopomóc królowi! Uther nachyla się, aby go chwycić. W rękach zostaje mu tylko strzęp mgły. 34 Dzień później. Wieczór. Zmierzch gęsty. Śnieg wali jeszcze gęściej. Wracając konno z kolejnej nie rozstrzygniętej potyczki z księciem i jego ludźmi, król Uther Pendragon staje na widok ślepca, który przykuca na skraju zagonu makowin. - Ślepiec! Ślepiec! Ślepiec! - Z drogi, bo król jedzie! - Ostrożnie z tym ślepcem! - rozkazuje Pendragon. Nie wszyscy mają oczy do patrzenia! - Och, ślepiec, ślepiec, ślepiec!!! 150 Rumak Uthera staje dęba. Król zaś powiada: - Nie naigrawasz się aby z mej uprzejmości? Na co kaleka: - Z nas dwóch to ty jesteś ślepcem, o panie! - Ściąć tego błazna! - Nie możesz mnie zabić - odzywa się ślepiec. - Ja jeden umiem dopomóc królowi! Po czym daje susa, wywija kozła i znika z okrzykiem w oddali, fikając i skacząc w śniegu między makówkami. Przepada, zanim go zdążą dopaść Utherowi zbrojni. m 35 Król Uther Pendragon człapie poprzez śniegi do swojego namiotu z jedwabiu. Czekam już tam na niego. - Czarnoksiężniku! - wita mnie. - Nareszcie cię widzę! Wybacz mi ów policzek. Nie chciałem... - Och, ślepiec, ślepiec, ślepiec! - mówię mu z wyrzutem. - Oj, oj, już ja tam wiem, czego potrzeba królowi! dodaję dla podtrzymania konwersacji. Uchylam przy tym spiczastego kapelusza. - A wiesz, myślałem, że to ty! Mówiąc to, zgnębiony Uther przysiada. We dwóch pijemy długo w noc. - Powiadasz więc - bełkocze Uther - że tylko jeden Merlin umie dopomóc królowi? Ale czy Merlin będzie w samej rzeczy tym, który mu pomoże? Cóż mi odpowiesz, stary przyjacielu czarowniku? Wiesz, muszę posiąść Lady Igrayne. Muszę, a więc posiądę. Jeśli mi pomożesz, osiągnę to nie puszczając z dymem połowy królestwa. Czy nie przychylisz się do takich życzeń? Co? Dla dobra królestwa? Spoglądam w węgle na ruszcie. Palimy trochę morskim węglem z Lyonnesse, a trochę torfem. - Dwa dni błąkałem się w zielonym lesie - odzywam się wreszcie. - Zawsze się tam chowam, kiedy mam dosyć 151 świata. W gęstwinie umysłu. W takim lesie mogę się przechadzać pośród własnych myśli, przetłumaczonych na ptaki i drzewa. W rozrastaniu się lasu jest pewien porządek, lak, nawet w chaosie. Bo też kiedy chaos pcha się między trawy, trawa nadaje mu postać. Mógłbym się śmiało żywić trawą, ale chaosem - nigdy. - Igrayne - ponagla mnie Uther i pije. Wino ścieka mu wąziutką strużką z kącika ust. - Myślałem o Igrayne - mówię mu cicho. - Widziałem ją w bystrych strumykach i w kołysaniu się źdźbeł trawy. Widziałem jej włosy w cieniach najwyższych konarów. Igrayne była jak światło, które cię oślepia, gdy podnosisz rękę do czoła i próbujesz spojrzeć prosto w słońce w najwyższych gałęziach. O tak, mój panie. Rozmyślałem o Lady Igrayne. Uther Pendragon warczy: - Merlinie! Dla dobra królestwa! - Tak. Dla dobra królestwa. - Pomożesz mi więc? Pomożesz ją zaciągnąć do łóżka? - Ale dla dobra królestwa. - Kiedy? Kiedy?! - dopomina się król. - Gdzie? Jakim sposobem? - Jutrzejszej nocy - oznajmiam. - Na zamku Tintagel. Pod postacią księcia. Uther kurczowo łapie mnie za łokieć. - Wierzę ci - szepcze. - Ty potrafisz wszystko. O, nie żyw wątpliwości, że cię spotka hojna zapłata. - Wiem, co mnie spotka - wołam. - Mnie i całe królestwo. Wiesz czemu? Bo jeśli mam ci pomóc zabawić się z Lady Igrayne, ty także masz mi coś obiecać, i to teraz, zaraz, z ręką na krucyfiksie. Obiecaj, że dasz mi każdą rzecz, o jaką cię tylko poproszę. Każdą bez wyjątku, bez wahań, o ile tylko dar jest w twojej mocy. Uther chwyta krucyfiks, który wyciągam ku niemu wśród ognia. - Masz słowo króla - obiecuje. - Dla dobra królestwa - powtarzam po raz trzeci. Wyraz moich oczu, rozświetlonych nagle blaskiem księżyca, który wychynął zza chmury, sprawia, że Uther Pen152 dragon dygocze. Być może moje oczy widzą coś więcej niż królestwo. 36 Księżyc. Śnieg. Konny jeździec, a obok dziewczyna. Dwa konie na szczycie urwiska. Wierzchowiec mężczyzny jest czarny. Ten pod dziewczyną - biały. Nad nimi zawisł Tintagel, podobny do zamczyska z lodu. Długie jęzory morza rozbijają się o skały pod nimi. Mężczyzna i dziewczyna. Czarny koń i biały. Wspinają się mozolnie krętą ścieżką do zwodzonego mostu. - Stać! Głos rozpływa się miękko w ciemnościach, w padaniu śniegu. - Stać! Albo tymi dwiema strzałami zapewnię wam dłuższy spoczynek... Dziewczyna szepcze coś prędko. Mężczyzna wspina się w strzemionach, odrzuca opończę i w księżycowym świetle błyska grzywą włosów. Co mówi? - Cieszy mnie twoja czujność, nie przeczę. Lecz chyba nie musisz pytać, kto zacz. - Panie mój? - Ha! A zatem wpuszczaj! Strażnik przywołuje drugiego. Szczekaniem lisa. - To nasz książę! - A co to za niewiasta za nim? - Nineve. - Niech podadzą hasło. - Przecież to książę, głupcze! - Nie szkodzi. Tak czy owak, niech poda hasło. Sam wydał taki rozkaz. - Ale czy się godzi... - Tej bramy nie przekroczy nikt, kto nie zna hasła. Książę by nas pogonił, gdyby złamać rozkaz. Mężczyzna na czarnym wierzchowcu woła ku cieniom zamku: 153 - Masz świętą rację, że przy tym obstajesz, Stilicho. Ależ bym cię pogonił, gdybyś wpuścił kogoś bez hasła. Jeżeli nie wypowiem słowa znanego tylko nam, skąd będziesz wiedział, że to naprawdę ja? Strażnik śmieje się nerwowo, jak gdyby puszczyk pohukiwał brodząc w śniegu. - A zatem, panie? - Hasło brzmi: "Anima". A teraz wpuszczaj mnie razem z Nineve. Mroźna dziś noc. - Ano mroźna, książę. Zwodzony most z klekotem opada ku jeźdźcom. Dwa cienie przytykają bełty strzał do ust, w pokornym hołdzie. Mężczyzna i kobieta popędzają konie i stępa ruszają przez fosę. Tętent końskich kopyt ostrym echem odbija się od lodowatej wody i ścian jasnych od miki. Na wewnętrznym dziedzińcu zamku Tintagel zza masywnych przypór rzuca się na spotkanie gości mnóstwo służby. Jak chmara cieni pośrodku brukowanej, omytej księżycem sceny. Po śniegu skaczą ogniki pochodni. Para pachołków z pochodniami chwyta konie za uzdy. Mężczyzna i dziewczyna zsiadają. Potem obydwoje, wciąż otuleni w opończe, co tchu ruszają po schodach. Znikają zaraz w bramie, która wiedzie ku najwyższej baszcie. - Jakże moja pani? - pyta szorstko przybyły. Strażnik staje na baczność. - Czeka na waszą miłość. W swej komnacie, w baszcie. Gdy para wspina się po schodach, dziewczyna imieniem Nineve odzywa się: - I po co było pytać? Znam drogę. Mężczyzna nic nie odpowiada. I tylko jego oddech staje się coraz głębszy, a jego oczy są gorące, twarde i bardzo błękitne. U szczytu schodów dziewczyna imieniem Nineve przystaje. - Idź tam. Znajdziesz jej drzwi na samym końcu krużganka. Mężczyzna prędko rusza we wskazanym kierunku. Jego cień skacze po kolejnych ścianach. 154 Otwierają się drzwi, pomalowane w gwiazdy. Lady Igrayne dziwi się: - Mój pan? Igrayne jest w nocnej koszuli z cienkiego, białego jedwabiu. Warkocz ma nadal upięty w wysoki węzeł, lecz jeden kosmyk rozsupłał się widać, bo Igrayne przeczesuje go senną dłonią. Druga dłoń zastawia drzwi. Potem przybysz wkracza do komnaty. Oplatają go ramiona Igrayne. Usta Igrayne spotykają jego usta w pół drogi. Drzwi zatrzaskują się z hukiem. 37 Przez krótką chwilę dziewczyna imieniem Nineve zamiera nieruchoma pośrodku krużganka. Potem rusza przed siebie. Idzie niczym duch albo ktoś dotknięty lunatyzmem, jak gdyby jej czerwone ciżemki miały gdzieś w sobie moc nieodwołalnej zagłady. W ruchach dziewczyny znać przymus. Nineve czyni nie to, czego chce sama, lecz to, co zrządzono, ukartowano z góry - to, co kazano uczynić. Prawda, że w którymś z mrocznych zakamarków duszy Nineve sama też tego pragnie i sama wypatruje chwili spełnienia. Ścianę długiego krużganka zdobi barwny gobelin. Leśny pejzaż. Schylone i okryte bujnym liściem drzewa, pasące się sarny, samotny jednorożec w gaju cedrów. Pośród poszycia błyska odległa sadzawka. Powierzchnia toni przypomina stal, na granatowo hartowaną w ogniu. Dziewczyna imieniem Nineve wstępuje w obręb gobelinu. Oto jeszcze stoi w krużganku na zamku Tintagel - a oto już stąpa między cedrami wewnątrz tkaniny. W malowanym lesie jest zielono. Jest tu zielono i chłodno. Nie śpiewa ani jeden ptak. W malowanym lesie nie czuć najmniejszego tchnienia wiatru. Jest tu jasno. Malowane słonko świeci, lecz nie grzeje. Nineve stąpa przed siebie. Jej kroki rozbrzmiewają jak uderzenia serca. 155 Korzenie tych drzew nurkują w ziemię równie głęboko, jak wysoko strzelają w górę ich konary. Nineve kroczy przed siebie, wciąż głębiej, w las, w stronę miejsca, które całe jest cieniem. Nineve wstępuje w cienistą kotlinę. Z trzech stron kotlinę otaczają dęby. Także z tej strony, od której nadeszła Nineve. Drzewa tłoczą się ciasno obok siebie. Bardzo mało światła przenika przez ich splątane gałęzie. W powietrzu czuje się przedziwną nieruchomość i ciężar, jak gdyby zaraz miał uderzyć piorun. Czwarta strona kotliny uczyniona jest z litego szkła. Druga strona tafli bez wątpienia udaje zwierciadło, lecz od strony kotliny można przez nią patrzeć jak poprzez grubą taflę lodu na cembrowinie studni, z której wnętrza w zimowy dzień ogląda się niebo. Nineve zastyga bez ruchu. Jej oddech zamiera. Drobne piersi Nineve poruszają się niedostrzegalnie pod miękką tkaniną jej sukni. Dziewczyna pożera wzrokiem widok po drugiej stronie leśnej, szklanej ściany. Zwierciadło odsłania wnętrze zamkowej komnaty Igrayne. Komnata jest podłużna, niska, owalnego kształtu. Jej ściany zdobią szkarłatne i żółtawe kilimy. Posadzkę wyłożono czarnym i białym marmurem. Powałę zaś pomalowano w gwiazdy. Można tam rozpoznać Oriona, a dalej Plejady. Jedyne, co zaburza pełną i astronomiczną dokładność wizerunku nocnego nieba, to obecność dwóch księżyców. Pierwszy z nich zaczął wschodzić po wschodniej stronie, pełny, nabrzmiały krwią i groźny. Drugi trędowatym sierpem zaciera się już na zachodzie. Marmurową posadzkę zaścielają wiązki tataraku. Powietrze jest tu gęste od błękitnawego oparu trociczki, tlącej się w miedzianym kagańcu. Komnatę oświetlają oliwne lampy, zwieszone ze ścian. Ich światło pełga słabo zza zasłonek z różowego jedwabiu. Poza powałą, malowaną w gwiazdy, komnatę zdobi jedynie ogromne, białe łoże, na poły przykryte narzutą z czarnego adamaszku. 156 Na łożu zaś leży Lady Igrayne. Naga, nie licząc pary srebrnych pantofelków. Ponad nią zawisł jak czarna wieża ten, kogo Lady jgrayne bierze za własnego męża. Jego ciało jest muskularne i twarde, a tors i nogi pokrywa gęsty czarny włos. Mężczyzna jest nagi, tylko w wysokich butach do konnej jazdy. Góruje nad Igrayne jak czarna baszta, a jego członek jest potężny i sztywny. W ręku mężczyzna ściska czarny bicz. Białe ciało Igrayne zdążyła już naznaczyć jedna pręga. Igrayne leży na wznak, z rozpuszczonymi włosami. Patrzy na mężczyznę rozmodlonym wzrokiem. Wyciąga ręce, by pochwycić prężący się, pulsujący członek. Dziewczyna imieniem Nineve obserwuje każde jej poruszenie. Scena niepokoi ją i dręczy: oto dzięki jej tajnemu przyzwoleniu mężczyzna odgrywa ruch po ruchu scenę, którą Nineve stworzyła we własnej głowie. Zupełnie tak, jak gdyby w erotycznym teatrzyku duszy nadano intymnej fantazji postać i ciało - w teatrzyku, w którym spełniają się wszystkie pragnienia i gdzie urzeczywistnia się każdy sen. "Czy po to, by ją trzymać w ryzach?" Bicz spada ze świstem. Czarny język rzemienia kąsa skórę między piersiami Igrayne, zostawiając czerwone znamię, jak ukąszenie diabła. Igrayne wije się na łożu i odsłania przed mężem pośladki. Bicz spada ze świstem. Że świszczę, rzecz to niewątpliwa, chociaż Nineve nie słyszy żadnego dźwięku przez szkło. Ostra muzyka rzemienia karze białe, mocne ciało na pośladkach Igrayne. Nic nie słychać, ale za to wiele widać. Bicz spada i spada ze świstem. Mężczyzna metodycznie chłoszcze nagą pupę Lady Igrayne. Igrayne wciąż się rozpala. Rzuca się i tarza po narzucie z czarnego adamaszku. Krzywi wargi w grymasie, który może oznaczać uniesienie - czy może wręcz jest krzykiem, głuszonym bez reszty przez grubą szklaną taflę. Nineve nic nie słyszy. 157 Nineve widzi za to, jak ciało Igrayne nabiega coraz i żywszą czerwienią pod batogiem męża. Na oczach Nineve Igrayne krzyczy do męża, by ją bił mocniej, mocniej, jeszcze mocniej. Prośba zostaje spełniona. Bicz unosi się w górę i spada ze świstem. Z rzemienia pryskają krople potu. Igrayne nie może się nasycić biczem. Chce chłosty. Zasłużyła na nią. Musi się jej poddać. Jej ciało jest białe i twarde jak marmur, pod biczem zaś zmienia się w marmur różowo żyłkowany. Poddając się radosnej kaźni, Igrayne ciska się na wszystkie strony, przewraca się z boku na bok. A potem znów wyciąga ręce tam, gdzie czeka członek męża. Gdy Igrayne klęka na łóżku, jej włosy zmieniają się w jesienny wodospad. Na ramionach, na plecach, na pośladkach, wszędzie widać na niej ślady pocałunków bicza. Igrayne bierze członek męża w dłonie. Członek jest długi i sztywny, jak kordzik. Ręce Igrayne są jednak jeszcze dłuższe, a palce przemyślne. Igrayne przesuwa nimi delikatnie po organie, który tak ją fascynuje. Drżącym, czerwonym i zaczepnym. Igrayne trze go w dłoniach. W jedynym oku książęcego członka migocze perła nasienia. Mężczyzna zamiera bez ruchu, a żona niezmiernie powoli pełznie ku niemu po łóżku. Pełznie, by przycisnąć twarz do podbrzusza męża. Kurtyna rozpuszczonych, kasztanowych włosów omiata przyrodzenie mężczyzny. Igrayne oblizuje wargi. Igrayne całuje członek. Całuje go miejsce przy miejscu. Wyraźnie ją bawi, że członek, ilekroć go dotkną gorące czerwone wargi, daje susa jak łosoś. Igrayne niczym kotka przesuwa języczkiem wzdłuż członka. Bawi się nim i łaskocze. Wreszcie śle mężowi łapczywe spojrzenie. Mężczyzna kiwa głową, a jednocześnie szturcha biczem policzek Igrayne. 158 Igrayne bierze członek w usta i zaczyna go ssać. Nineve ogląda ruch mięśni na łabędziej szyi Igrayne. Igrayne ujęła w usta sam sztywny łeb członka, lecz choć mocno ssie, widać, że jej tego mało. Jej język dotyka członka łapczywie, pragnąco, prosząc o jeszcze, jeszcze, jeszcze. Całe zgłodniałe usta budzą się i pochłaniają pulsujące ciało, wciągają członek tak głęboko, że Nineve nie chce wierzyć własnym oczom. Nie to, żeby Nineve kiedykolwiek przedtem oglądała takie sceny, czy choćby wyobrażała je sobie w szczegółach, o nie. Lady Igrayne wciąż ssie potężny członek męża, szczupłymi palcami oplata i pieści jądra, bawi się nimi, nastaje, ściga je wokół korzeni pnia, który sprawia jej ustom taką rozkosz. Mężczyzna, którego Igrayne bierze za księcia, przyklęka teraz nad nią jak czarny zwierz na białej pościeli, z ciałem ciemnym, włochatym, tak różnym od białego ciała młodej i chętnej żony. Rękojeść bicza dotyka seksu Igrayne. Nogi Igrayne zwierają się na rękojeści, zamykając się w ciasnym uścisku jak para łabędzich skrzydeł. Srebrny pantofelek spada na podłogę. Tylko jeden. Igrayne przez mgnienie jeszcze czeka, skulona, naprężona, z udami ściśniętymi z chęci, by jak najmocniej poczuć dotyk bicza, z ustami wciąż zdjętymi nienasyconą chęcią pieszczoty mężowskiego członka. Mężczyzna przewraca Igrayne na wznak i spada na nią, podnosi się i opada, podnosi się, opada, zadając wciąż nowe sztychy. Spleceni w uścisku mężczyzna i kobieta toczą się po łożu. Igrayne podaje ciało w przód, by jak najmocniej poczuć pchnięcie, chciwa dotyku twardego jak stal członka w rozkosznym dziele zniszczenia, pośród ciemnego, wysmukłego gaju wilgotnej pochwy. Nineve ma przed sobą miecz wbity w skałę, okrwawioną włócznię wbitą w złoty kielich. W głowie słyszy przenikliwy głos, który pyta: "Komu służy ów Święty Graal?" Nineve nie zna jednak odpowiedzi. 159 38. - Tedy Sir Perceval przybył do Zamczyska Dziwów - wy. wodzi mój tatuś diabeł. - Brama zamku stała otworem. Tedy Sir Perceval ruszył przez nią i dotarł do ogromnej komnaty, która takoż stała otworem. Sir Perceval wszedł do środka. W komnacie owej ujrzał wielką szachownicę, której figury same przesuwały się z kwadratu na kwadrat, własnym pomyślunkiem rozgrywając między sobą partię. Tedy Sir Perceval zaczął kibicować białym, ale białe wkrótce przegrały, ; co widząc, czarne figury wzniosły okrzyk zwycięstwa, jak gdyby nie pionkami były, jeno żywymi ludźmi. Tedy ich radość rozsierdziła Sir Percevala tak wielce, że zmiótł wszystkie figury w podołek, bez różnicy, czarne i białe, a całą wielką szachownicę cisnął w odmęty morskie. 39 - Co uczyniwszy, Sir Perceval wyszczerzył się radośnie - wołają zgodnym chórem wujaszek Astarot oraz wujaszek Belzebub. - Sir Perceval wyszczerzył się jak lis wygryzający chyłkiem gówno z ryżowej szczotki klozetowej. 40 Dziewczyna imieniem Nineve i mężczyzna, który przybrał postać księcia Kornwalii, pędzą przed siebie, jak gdyby sam mój tatuś diabeł ścigał ich wierzchowce. Co rusz spinają konie ostrogami. Czarny koń i biały w galopie. Pędzą, jak gdyby para jeźdźców pragnęła tylko tego, by jak najdalej odsądzić się od zamku Tintagel. Galopują po śniegu. Galopują pod przepastnym niebem, które blednie w przedświcie. Wokół gasnącego księżyca skupiły się blade i rozmyte obłoki. Wreszcie zgonione wierzchowce ustają. 160 Zamierają bez ruchu, zgonione i drżące, w korycie bystrego potoku. Koń czarny. Koń biały. Mężczyzna odwraca się ku Nineve i mówi: - Bądź przeklęta. A z następnym oddechem dodaje: - I dzięki ci. Dziewczyna imieniem Nineve patrzy na swe odbicie w bystrej wodzie. Prąd unosi jej twarz. Jej twarz rozcinają prędkie ryby, podobne do myśli, do cieni. Jej oczy podobne są oczom kogoś, kto zapuścił wzrok w piekło i dojrzał w nim samego siebie. Nineve odzywa się: - Będziesz miał jeszcze sposobność, żeby podziękować. Kiedy narodzi się dziecko, masz mi je oddać. Mężczyzna marszczy czoło w zalęknieniu. - Jak chcesz. Ale dlaczego, u diabła? - Bo tak - ucina Nineve. - Aby zostało królem. Mężczyzna zsiada z konia. Dokładnie myje ręce w bystrej wodzie. Raz za razem wbija ręce w wodę, jak gdyby chciał wymierzyć cios komuś, kto nie ma postaci. - Dla dobra królestwa, co? - krzyczy mężczyzna tak głośno, że od jego słów rozbrzmiewa echem cały śnieżny las. Dziewczyna nic nie odpowiada. Patrzy bez słowa na swe odbicie w wodzie. Jej oczy nie chcą widzieć tego, co tam widzą. Mało "nie chcą", prosiaczku. Nienawidzą tego obrazu. Dziewczyna zeskakuje z siodła i rzuca się, rozczapierzając dłonie, prosto w rzekę, by zniszczyć nienawistny obraz. Garściami wody pryska sobie w twarz, trze skórę, szoruje, jak gdyby próbowała zmyć z niej wszystkie grzechy, jakie ją poznaczyły od chwili oczyszczenia wodą chrztu. Mężczyzna stoi po pas w wodzie i patrzy na nią bez słowa. Po chwili sam zaczyna szorować sobie twarz. 161 Po niedługiej chwili ja, Merlin, staję przed obliczem Uthera Pendragona pośrodku wezbranego nurtu. Nadal mam na sobie zieloną suknię dziewczyny, król zaś wciąż nosi czarne gronostaje księcia Kornwalii. Spoglądamy po sobie, a z twarzy spływa nam lodowata woda. Władca uśmiecha się zmieszany. Patrzę na niego. Brodząc człapiemy na brzeg. Na powrót otulamy się w opończe, skrywając przed obliczem świata dziwne stroje. Konno ruszamy w stronę obozowiska, lecz po drodze spotyka nas drużyna jeźdźców Pendragona. Krzyczą jeden przez drugiego, że książę Kornwalii nie żyje, a wojna wygrana. - Jak to? - pyta król. - Zginął zeszłej nocy, o panie. Znienacka wyruszył ze Strasznego Zamku z wypadem. Ktoś trafił go toporem. - Kto trafił go toporem?! - pyta Uther. Zbrojni zerkają to na siebie, to na śnieg pod nogami. Wreszcie któryś odważa się wybąkać: - Właśnie to jest dziwne, o panie. Nie wiadomo, kto trafił. Jeden mówi, że ów, tamten znów, że kto inny. Nikt nie chce się przyznać, że to on. Uther wzrusza ramionami. - Mało ważne. Rzecz w tym, czy nie żyje. - Och, tak. Nie żyje na pewno. Jedziemy w milczeniu, a słońce wspina się po niebie. Ze wszystkich stron otacza nas biel leśnych śniegów. Dopiero wtedy zwracam się do króla Pendragona: - Ty go zabiłeś. I nie toporem. Igrayne. * * * CZERWONA KSIĘGA 1 Mój wujaszek Belzebub wzdycha. - Ależ kit! - Ja też nie jestem zachwycony - przyznaje mój wujaszek Astarot. - Prawdę mówiąc, w ogóle nie rozumiem połowy tych bredni. Moim zdaniem, straciliśmy panowanie nad całą historią. - A mnie się nie podobają te zakrętasy - przyświadcza Belzebub. - Fakt, lubię historyjki. Ta też miała być jasna i prosta. Po co się nam było w to wpieprzać? Mój tata, diabeł, wciąż milczy. Zajęty jest czesaniem psa Cerbera. Jego pociągła, chuda i zielona twarz oblokła się w wyraz niezmiennej i niezmiernie przeraźliwej nudy. - Weźcie choćby końcówkę tamtego rozdziału, tam gdzie Uther ciupcia Igrayne - zaczyna znów Astarot, a ceglastoczerwone oblicze marszczy niezwykły na nim wyraz zamyślenia. - Co się tam na dobrą sprawę działo? Co zrobił Merlin, a co robiono jemu? A w ogóle to co to wszystko znaczy, co? - Mnie też historia wydaje się mało klarowna - przytakuje wujaszek Belzebub. Mój tata chichocze. W każdej ręce trzyma wielką kość. Po skończonym czesaniu chce nakarmić pieska. Sęk w tym, że Cerber ma trzy głowy. Ta trzecia, głodna, warczy, pluje i podgryza dwie pierwsze głowy, chrupiące kości. - Dziwię się wam - powiada mój tatuś. - Dziwię się i gorszę. A ocierając ręce o stylisko wideł, dodaje: - Gdy tylko przychodzi chwila, w której wszystko zaczyna się toczyć naprawdę gładko, zaraz jak te dwie panieneczki zaczynacie lamentować tudzież dogryzać. Zgoda, każdemu wolno lamentować. Choć bez przesady. Uprzejmie was jednak proszę, żebyście przestali dogryzać. By dodać wagi słowom, potrząsa widłami. - Dosyć dogryzania! Niniejszym! Dziękuję za uwagę. Po czym mój tatuś, diabeł, zanosi się na nowo chichotem. - Zapędziliśmy małego Merlinka dokładnie tam, gdzie trzeba - chełpi się. - Poznaliśmy jego słaby punkt. Wprawdzie nie jest to pięta, jak u Achillesa, ale... - Myślisz, że uda nam się przekabacić Merlina? - pyta z niedowierzaniem mój wujaszek A. - Niezupełnie - prostuje mój tatuś. - Nie, nie. O, nie! Skądże znowu. Do tego, moim zdaniem, nie dojdzie. Niezupełnie. Słabość i błędy są jednak na tyle znaczące, że pozwolą wykręcić bieg tej historyjki, jak się nam tylko spodoba. Wujaszek Belzebub podsuwa Cerberowi trzecią kość, aby ukrócić jego samobójcze męki. Cerber gryzie go w łydkę. - Historyjki? - skowyczy, masując sobie łydkę, wujek B. A potem: - Jak się nam spodoba? - skowyczy, ssąc pogryzione palce wujek B.Mówisz o tym wszystkim jak o jakiejś książce - zauważa w jego imieniu wujaszek Astarot. - Wszystko jest książką - powiada im diabeł. 2 Jestem świecą w komnacie Lady Igrayne. Zapewniam cię, prosiaczku, że Igrayne nie musi mnie używać do takich celów, do jakich świece służyły Imć Picicei. - Wszystko jest książką - powiada im diabeł. Dlaczego? Dlatego, że kilka dni po tym, jak król Uther Pendragon zległ z Igrayne, złączył się z nią także sakramentem ślubu. (Igrayne zaczynało już brakować męża, więc nie była niechętna). Od tamtej pory Lady Igrayne nie może już narzekać na brak rozrywek. Lubię patrzeć, jak się zabawiają. Sam niewidzialny, lubię obserwować ich miłosne turnieje. Od ślubu minęło sześć długich miesięcy. Noc w noc królewski małżonek w coraz to nowy sposób dogadza Igrayne. Ta jednak wciąż jest nienasycona. Mnie także wcale nie znużyło oglądanie tych zabaw. Lubię patrzeć, jak Uther dogadza sobie, a wygadza Igrayne. Merlin obserwator. Czasami się przemieniam w pająka na ścianie, czasami w księgę leżącą przy łóżku albo w odbity w wodzie rozbłysk na suficie. Pamiętam, jak raz (tylko raz, lecz jaki szczęśliwy ów raz, słodyczy moja, przyjaciółko) przemieniłem się w prześcieradło pod grzbietem Lady Igrayne. Król legł na nas obojgu, a gdy Igrayne wstrząsnął miłosny spazm, wcisnęła mnie sobie między mokre uda. Bycie prześcieradłem ma jednak swoje złe strony. Kiedy się jest świeczką, można przynajmniej skwierczeć i rozpalać się ile dusza zapragnie. Dziś wieczór jestem więc świecą, a król Pendragon zdobywcą, szturmującym małżonkę od tyłu. W połowie zabaw z pupą żony król Uther Pendragon pyta nagle: - Lecz kto jest ojcem dziecka? - Panie mój? - Kto jest ojcem dziecka? Igrayne zaciska powieki. Kapią przez nie łzy. - To sprawka czarów - wzdycha. - W noc, kiedy zginął książę, jak mi mówiono - dokładnie w godzinę jego śmierci, jego widmo przyszło do mnie do wieży na zamku Tintagel i poczęło we mnie. - Powiadasz, że widmo? - Tak, panie mój i władco. - Wmawiasz mi, że widma zdolne są do takich rzeczy? - Nie do takich, panie. Od przodu. 166 Uther śmieje się i posapuje, zajęty pupą małżonki. - Czy podobna, żeby widmo zrobiło ci dziecko? - pyta po chwili. - A może nosisz w łonie jakieś czartowskie nasienie? Igrayne chowa twarz w poduszkę. Oczy ma szeroko otwarte, lecz bez śladu łez. Patrzy na mnie, jak płonę obok jej wezgłowia. Jej twarz zmienia się w płomień rozkoszy. Zasługa męża, zajętego rąbaniem chodnika. - O panie mój! - szepcze w takt kolejnych kolnięć męża. - O panie! Panie! Panie! Król cofa swój oręż i mówi: - Skoro sama przyznajesz, że to nie moje dziecko, tylkoź diabelski pomiot zabitego księcia, musisz mi przyrzec, że je urodzisz w sekrecie. Igrayne nic nie odpowiada. Ociera się tylko pośladkami o króla, w niemej prośbie, by na powrót zabrał się do przerwanego dzieła. Uther zauważa chłodno: - Musisz mi także przyrzec, że uczyni się z owym dzieckiem wszystko to, co każę. Lady Igrayne ogląda się na niego przez ramię. - To sprawka Merlina - mówi cicho. - W sercu tego zła czyha Merlin. Mąż monarcha strzela ją pytą w pośladek. - Skoro Merlin żąda tego dziecka - ucina - trzeba je dać Merlinowi. Przyrzeknij, że je oddasz. Przysięgnij mi albo... Albo nie wsadzę więcej! Lady Igrayne śmieje się. Po twarzy spływają jej łzy. Wreszcie mówi: - Przyrzekam. I dopiero po chwili dodaje: Dziecko Lady Igrayne rodzi się całe obrośnięte futrem. - Panie mój! - Hola, chwileczkę! - woła w głos mój wujaszek Astarot. - Umówmy się, co i jak. Orkiestra stop! Czy idzie nam o to, by wmówić słuchaczom, iż istnieje zbieżność między dopiero co zrodzonym dzieciątkiem Igrayne i dzieckiem, które zrodziło się z dziewicy Vivien? No, bo skoro "obrośnięte futrem"... Merlin też miał futro, dopóki go nie wzięli za kark i raz i dwa nie ochrzcili. Chcesz nam wmówić, że wstąpiłeś w Uthera, gdy ten wcielał się w księcia Kornwalii? Zaczaiłeś się w jego fajfusie? Twierdzisz, że to ty ją zerżnąłeś? Mój tatuś krzywi się z niesmakiem i mieszając robaki w talerzu, zapuszcza w swego pomocnika spojrzenie. - Nie - mówi. - Ale co "nie"? - dopytuje się wujaszek Astarot, polewając swą porcję robactwa koniakiem. - Nie, skądże znowu - wyjaśnia mój tatuś. - Gdzieżbym przystał na czyn tak toporny i tak oczywisty jak to, co proponujesz! Już nigdy nie dam się tak ograniczyć. Raz spróbowałem i starczy. Dziękuję. Nie namówicie mnie już na nic równie cielesnego, ulotnego, skrojonego na miarę ich małych kopulacji i innych figlików. Nie i kwita. Choć zapewniam was, że w każdym obcowaniu ciał pomiędzy ludźmi jest szczypta tego, o czym mowa. Z tymi słowy diabeł zaczyna żuć robaki. - Ale o czym mowa? - pyta go wujaszek Belzebub. - O nas! - oświeca go wujaszek Astarot. - O naturze zła! Dobrze mówię, mądralo? - Chwało wiekuista! - wzdycha mój tatuś. - Dlaczego nie dano mi anielskich pomocników, tylko jakichś skretyniałych idiotów i chamów? Mój wujaszek Belzebub pobzykuje przez zęby. A w pochyleniu jego głowy jest coś, co przywodzi na myśl obraz alchemika przygarbionego nad retortą. - Wielki Oszczerco, zaczynam rozumieć - ogłasza. - Sugeruje się nam, że związek cielesny Igrayne i Uthera, choć dziwaczny, pokrętny, czy nawet brutalny, za sprawą chuci Igrayne i kłamstwa Uthera (bo jego przemienienie w cudzą postać było kłamstwem) jest w swej istocie wodą na młyn zła. A skoro ktoś chce się posłużyć naszą mocą, znów może się narodzić Antychryst, tak? - O Rezus Mania! - podchwytuje wujaszek Astarot. - Czy dobrze zgadł ten kretyn? - A skoro tak, to kim jest Merlin? - ciągnie, niczym się nie zrażając, Belzebub. - Nikim innym, jak tylko akuszerką Antychrysta, jego przybranym ojcem... Kto, jeśli nie on, zażądał dziecka od Uthera? Oczy wujaszka Astarota zasnuwają się mgiełką wysiłku. Jeszcze chwila, a diabeł zrozumie. - Chcesz powiedzieć, że Merlin żąda dziecka, by wspo* móc naszą sprawę? - upewnia się jeszcze. Mój tatuś oblizuje sobie wargi. Językiem jak hak. - Wszystkie sprawy są moje - oznajmia. By dodać: - Nie ma ucieczki przed siecią, jaką cisnąłem Merlinowi pod nogi. Chociażby dlatego, że sieć jest jedwabista i że to on sam ją utkał. Takie jest sedno opowieści. - Ale co ze Świętym Graalem? - domaga się wyjaśnień Belzebub. - Graal to zabawka - mówi diabeł. - Zabaweczka rycerzy, poetów i dziatwy szkolnej. - A to, co Merlin mówił o królestwie? - wierci dziurę w brzuchu Belzebub. - Ach, królestwo... - diabeł tylko wzdycha. - Królestwo... Jakie tam królestwo? Nie wiadomo, co przez to rozumieć. Przyjdź, królestwo Twoje... Załóżmy, że kiedy Merlin mówi o królestwie, nie ma na myśli konkretnej okolicy czy epoki ich świata, lecz inne królestwo. To, w którym włada wieczny Smutek. - Smutek? - dziwią się diabły zgodnym chórem. - Prawieczny, nieskończony, bliski Smutek, zawsze posłuszny wezwaniom - mówi im mój tatuś Lucyfer. - Posłuszny, bo przecież każdy, kto się do mnie zwróci, zostanie wysłuchany. Tylko modlitwy do Boga zostają bez odpowiedzi. 169 - No więc, wyobraźcie sobie, że jest taki jeden rycerz zaczyna wujaszek Astarot. - Nazywa się Sir Gawain. Młody, przystojny, postawny. Odzian w płaszcz z czerwonej satyny i w szkarłatną opończę, lamowaną złotem. Na głowie kołpak o barwie głębokiego fioletu. Stopy, a i łydki, w butach do konnej jazdy z pysznej skórki. U cholew złote kutasiki. Dalej, uważacie, przy leśnej fontannie nasz rycerz napotyka rozszlochane dziewczę. Dama ma wszystko na miejscu. Nawet w jej głosie da się słyszeć subtelna duma, właściwa niewieście. Dziewczę stąpa godnie, równo jak po sznurku. Królewna, nie dziewczę. Uda ciepłe i gładkie, że aż błyszczą. Nawet gdyby przyłożyć jej do stóp linijkę, nie stwierdzicie ani śladu platfusa. Z tym że trzeba wam wiedzieć, iż Sir Gawain akurat poszukuje Świętego Graala i, rzecz oczywista, ani mu w głowie odbywać stosunek płciowy z przygodną znajomą. Dama wręcz się nie posiada z wrażenia. Gawain zaimponował jej: pierwszy rycerz, który na widok rozszlochanego dziewczątka przy fontannie, zamiast w ciągu kwadransa zadrzeć jej kiecki i dobrać się do majtek, jedynie stoi i wzdycha. Dama powiada więc do Sir Gawaina: - Szlachetny rycerzu, dokazałeś tego, na co przed tobą nie mógł się zdobyć żaden dzielny kawaler. Wynagrodzę cię za to. Czyś słyszał o Numerku z Rękawem7. - Dosyć! - skrzeczy mój tatuś. - Gdy Merlin napotka tę, która patrzyła, jak król Uther Pendragon chłoszcze Lady Igrayne - delektuje się z góry mój diabelski ojciec - gdy Merlin zakosztuje uciech z osobą, którą tak ucieszył ów widok... Wtedy będzie już nasz po wieki wieków! - Zaraz - przerywa mu wujaszek Astarot. - O jakiej osobie mowa? Myślałem, że to Merlin wtedy patrzył...? - W babskich szmatkach - popiera go wujaszek Belzebub. - Ech, panieneczki moje - wzdycha diabeł, mój tata. - Wspomnijcie, że Merlin, chociaż dużo umie i jest zepsu170 tvm Antychrystem, nadal jest też moim synem... Znaczeniem wszystkiego zboża jest pszenica, znaczeniem wszelkiego metalu jest złoto, a znaczeniem wszystkich narodzin - narodziny człowieka. 7 Głowa mnie boli. Jabłoneczko. Radości moja, córeczko, przyjaciółko. Czemu nie umiem pojąć słów, które w tym punkcie opowieści wypowiada mój ojciec? Gdybym je pojął, być może wówczas wszystko nie musiałoby wcale skończyć się tak, jak się kończy. A jak się kończy? Kończy się mną na zamku Świętego Graala. Co tam robię? Pilnuję Graala. Jedyną moją strawą jest hostia, przynoszona na złotym półmisku. Obok hostii leży krwawa włócznia. Okaleczono mnie. Przebito mi uda. W domyśle: genitalia. Czym? Moim własnym świętym mieczem. Gości zagląda tu niewielu. Odjeżdża jeszcze mniej. Cały zamek spowity jest mgłami, więc ukryty przed wzrokiem tych, którzy go szukają. Aby tutaj dotrzeć, musicie udawać, że ruszacie w przeciwną stonę. Byle dalej od zamku. Wtedy go znajdziecie. Jeśli tu zawitacie, jeśli będziecie świadkami procesji Świętego Graala - idzie w niej dama z półmiskiem, niosą w niej krwawiącą włócznię, dalej jadę ja sam, w lektyce - zrodzi się wówczas pytanie. Najpierw poszukiwanie, a później pytanie. Pytanie, które trzeba zadać, aby uleczyć króla i sprawić, by jałowa kraina rozkwitła na nowo. Pytanie, które mnie uleczy. Mnie. Króla Merlina. W moim zielonym więzieniu. Mnie, pierzącego się jastrzębia. W klatce rozkołysanej pomiędzy światami. 171 8 Noc. Ścieżka. Cisza zupełna. Stoję przy tylnej furcie zamku. W żebraczych łachmanach. Igrayne przynosi mi noworodka. Wszystko w wielkim sekrecie. O istnieniu dziecka wie tylko ona sama, Uther i ja. Tak przynajmniej mi się wydaje, dopóki furta się nie zastrzaskuje, a ja z dzieckiem w ramionach nie staję oko w oko z nocą, ścieżką i ciszą. Wówczas to zaczynam czuć na sobie jej wzrok. Odwracam się prędko. Nikogo. Kiedy jednak ruszam leśną ścieżką, z dzieciątkiem okutanym w połę płaszcza, wiem, kto mnie obserwuje. Jest jeszcze jeden świadek tych narodzin. Morgan le Fay. Mała Morgan, córeczka Lady Igrayne, spłodzona przez pierwszego męża, mrukliwego księcia Kornwalii. Morgan patrzy teraz na mnie z któregoś z czarnych, ślepych okien zamku. Już wie. Domyślny z niej dzieciak. Jej wzrok, gdy idę stromą ścieżką, pali mi plecy. Zanurzam się w noc i w ciszę. Unoszę dziecko w gęstwę zielonego lasu. Drzewa są nam kaplicą. Chrzcielnicą - wodospad. Chrzczę dziecko rwącą wodą: - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego: Arturze! Czy kiedy cię ujrzałem po raz pierwszy, byłem w obłędzie? Szalony Merlin. Merlin, zdziczały leśny człowiek. Owszem, słodyczy. Merlin trwa w obłędzie od pierwszej nocy, gdy podglądał Lady Igrayne i Uthera. Czyli od czasów dawno, dawno temu, kiedy rycerze kosztowali po pół szeląga pęczek. Półbóg Merlin. Szalejący w zielonej gęstwinie. Zielony człowiek Merlin. Ten, który pożera zmarznięty mech, trawę, liście i korzenie. Mam w tym lesie pieczarę. Nikt o niej nie wie, oprócz mnie. Z jednej strony wyrasta przed nią jesion, z drugiej leszczyna. Ostrołuk wejścia tworzy gałąź powojnika. Jaskinia jest ciasna, lecz wcale nie tak ciasna. Śliczna, skromna, tajemna jaskinka. Czy pójdziesz ze mną ją oglądać, prosiaczku? Sam wiesz, prosiaczku, jak bardzo źle sypiam. Odcisnęły się na mym śnie piętnem liczne strapienia. Od stu czterdziestu lat cierpię boleśnie i stąd ten smętny wygląd. Brodzę po pas w śniegu, a wokół mnie leśne wilki. We włosach mam sople. Moja chwała zgasła. Tak mijają mi lata. Pyszne, czyściutkie źródełka. Kubek takiej wody to radość. Jagody cisu. Jarzębinki. Lisy na zielonej murawie u wejścia do groty. Tak upływa dzieciństwo Artura. Właśnie dlatego zwróciłem się najpierw do ciebie, drzewko moje, jabłoneczko, radości. Chociaż inaczej niż teraz. Zupełnie inaczej - wówczas, gdym cię spotkał pierwszy raz. Okryłaś się delikatnym kwiatem, rosnąca w leśnym ukryciu. Słodka jabłonko, wyrosła na brzegu potoku. 172 10 Braciszkowie, kiedy ochrzciłem go pod wodospadem, futerko samo z niego spadło. Arturze... Otrzymałeś pierwsze ostrzeżenie. 173 11 Dzieciństwo Artura. Zarazem obłęd Merlina. Bo też spójrzcie: Złotowłosy chłopiec brodzi w rudozłotym stawie słonecznego światła, które przez konary pada w najgłębszą głębinę dzikiego, zielonego lasu. Artur biegnie przez złoto, sam w zieleni. Jego złote włosy. Jego zielony kubraczek. - Czasem wydajesz mi się obłąkańcem, czasem głupcem, a czasami takim samym chłopcem jak ja, Merlinie. - Ten, kto poznał prawdę, musi obracać się w świecie właśnie pod postacią głupca. Jak dziecko, wariat albo diabeł. 12 Długonogie jelenie, sarny, przychówek borsuka. Owocki górskiego jesionu, jagody tarniny. Latem rzepniki, majeranek. Rzeżucha znad strumienia. Jej zielona czystość! Roje pszczół. Artur umyka. Dzięcioły o pstrokatych czubach w złotej smudze. Włosy chłopca. Jego kubraczek. Jego migające stopy. 13 Uczę go. Merlin naucza Artura. - Aby poznać rzecz, musimy ją kilka razy zapomnieć. - Rzecz wyrażamy znakiem. - Rzecz jest wartością znaku. - Istnieje pośredni związek między znakiem i rzeczą oznaczaną. - Im doskonalszy znak, tym pełniejszy związek. - Wypowiadając słowo, wyrażamy myśl i przywołujemy rzecz. A kiedy wymawiamy imię Boga, dajemy Mu świadectwo. 174 - Słowa wpływają na dusze, a dusze oddziałują na ciała. Co za tym idzie, możemy za pomocą słów straszyć, pocieszać, wpędzać w chorobę, leczyć, nawet zabijać i wskrzeszać. - Wypowiadając imię, stwarzamy lub przywołujemy istnienie. - W imieniu zawiera się słowna albo duchowa zasada wszechbytu. - Gdy dusza przywołuje myśl, znak tej myśli zapisuje się tym samym w światłości. - Przywoływać znaczy rozkazywać, a także zaklinać w imię. Innymi słowy, przywoływać to dokonywać aktu wiary w imię, przekazywać myśl za sprawą mocy imienia. - Co za tym idzie, słowa same w sobie mogą być dobre albo złe, trujące albo zdrowe. - Najgroźniejsze ze słów są próżne, te, które wypowiada się lekko, gdyż mówiąc je, z własnej woli okradasz swe istnienie z myśli. - Słowo bez pożytku stanowi zniewagę dla ducha rozumu. Jest dzieciobójstwem myśli. - Rzeczy są dla nas wszystkich tym, czym je stwarzamy, wypowiadając ich imię. Słowo każdego z nas jest pieczęcią albo codzienną modlitwą. - Gdy dobrze mówisz, dobrze żyjesz. - Poprawny styl to aureola świętości. 14 Uczę go. Merlin naucza Artura. Uczę go WIEDZIEĆ. ODWAŻAĆ SIĘ. CHCIEĆ. Uczę go MILCZEĆ. Artur jest niezbyt chętnym uczniem. 15 W ten sposób mijają nam lata. Piętnaście lat i zim, jeśli zależy wam na wskazaniach kalendarza. Szalony Merlin 175 w zielonej gęstwinie? Owszem, lecz zarazem oglądam panowanie króla Uthera Pendragona w dalekim Logres. W lesie jest pewna sadzawka, rozlewisko, w którym latem kąpią się jasnopióre turkawki, a zimą spomiędzy skał wytryskuje prąd mrocznej wody. W tej to sadzawce oglądam los Uthera Pendragona. Mącę ręką wodę i w zmiennym falowaniu dostrzegam królewskie przypadki. Spójrzcie i wy. Obcy mężczyzna zdziera koszulę z grzbietu Lady Igrayne. Kim jest jej kochanek? To Lot, król Orkadów. Uther podejrzewa zdradę, lecz nijak jej nie potrafi udowodnić żonie. Jak wszyscy mężczyźni w tej opresji, Uther zapada wreszcie na wycieńczającą chorobę. Spójrzcie jeszcze raz. Medycy oznajmiają, że dni króla są policzone. Uther spoczywa w łożu, blady, zdjęty męską niemocą. Igrayne zaśmiewa się w ramionach króla Orkadów. Lot, król Orkadów, ma wielkiego kutasa. Igrayne na niczym innym nie zależy. No, niezupełnie tak, smuteczku. Zależy jej przecież na knuciu. Igrayne rozgląda się, szukając sposobu, aby jak najboleśniej dotknąć męża. Mucha doradza jej bzycząc do ucha. Igrayne znajduje sposób. Oddaje kochankowi Okrągły Stół, mówiąc, że to w darze. Uther nie może jej powstrzymać. Lot ustawia Stół na skalistym wybrzeżu Orkadów. Zasiada przy nim i pałaszuje obiad z widokiem na morze. Nadchodzi przypływ. Fale chlupią wokół kolan Lota. Lot, król Orkadów, wyszczerza się jak lis wygryzający chyłkiem gówno z ryżowej szczotki klozetowej. 16 Od tej pory, Jezusku, wszystko zaczyna się toczyć coraz prędzej. Patrząc na króla Uthera Pendragona na łożu śmierci, mam w jesiennej sadzawce jego obraz, wykrzywioną umieraniem twarz wśród pływających liści. Postanawiam ruszać do Logres. Wyprawiam się sam jeden. Artura zostawiam pod opieką owdowiałego rycerza imieniem Auctor, mieszkającego w zrujnowanym zamku opodal skraju lasu. - Tylko go nie zostawiaj na długo - przestrzega mnie Sir Auctor. - Na Boże Narodzenie ruszam do Logres, by Kaya, mego syna, pasowano na rycerza. - Doskonale - powiadam. - W takim razie zabierzcie Artura ze sobą. Jeszcze trzy dni drogi dzielą mnie od Camelotu, gdy dowiaduję się, że król nie żyje. Nie zrażony tym, jadę dalej, z głową zwieszoną na pierś, z chłostą październikowego wiatru we włosach. Dwa dni drogi dzielą mnie od Camelotu, gdy dowiaduję się, że Igrayne uciekła zabierając córkę, Morgan le Fay. Dokąd uciekły, nikt nie wie. Nie zrażony tym, jadę dalej przez wichurę i deszcz. Mój płaszcz furkocze za mną jak czarne skrzydło. Tylko dzień drogi dzieli mnie od Camelotu, gdy dowiaduję się, że Igrayne zbiegła do Lota, króla Orkadów. Para zamierza sprowadzić tu zbrojnych Sasów i przy ich pomocy zawładnąć tronem królestwa. Jadę dalej co koń wyskoczy, układając w głowie nowe plany. 17 Przybywam do Camelotu. - Zjawiasz się za późno - słyszę. - Uther nie żyje. - Gdzie leży? Pozwolicie mi go zobaczyć? - Ależ on nie żyje! Przybywasz za późno. Uśmiecham się i strzelam palcami. - Wskrzeszanie zmarłych - powiadam - to niewielka sztuka. Czy król już pogrzebany? - Nie jeszcze. - Prowadźcie do niego! Sześciu baronów prowadzi mnie do komnaty, w której ułożono ciało. Król Uther Pendragon leży spowity całunem. W komnacie cuchnie trupem. 177 - A widzisz? Teraz już nam wierzysz? Król nie żyje. Staję w progu komnaty. Trzy razy uderzam laską w posadzkę. - Utherze! - krzyczę. - Utherze Pendragonie! Kogo mamy obrać królem? Czy ma nami rządzić Igrayne? Czy może król Orkadów? Król Uther Pendragon podnosi się pod całunem. Rozchyla się jego obandażowana szczęka. - Nigdy! - krzyczy trupim głosem. A potem czarnymi, gnijącymi wargami ogłasza: - Król umarł! Niech żyje król! Kiwam głową. - Ale kto jest tym królem? - pytam trupa. - Królem jest mój syn - odpowiada Uther. I zwala się martwy w kałużę własnego rozkładu. 18 Doczesne szczątki króla Uthera Pendragona grzebiemy obok ciała jego brata, Aureliusza Ambrozjusza, wewnątrz Tańca Olbrzymów, pierścienia głazów w Stonehenge. Szóstka baronów nie zdążyła jeszcze kopnąć ostatniej grudy ziemi na trumnę, a już wszczyna się między nią spór o prawo do sukcesji. - Merlin jest w obłędzie. - Wskrzesił zmarłego króla. - Że sprostuję: wydawało się, że wskrzesił zmarłego króla. Co jest oczywiście fizyczną niemożliwością. - Czary. Ja wam mówię, że to były czary. - Cokolwiek to było i jakkolwiek się stało, ja na własne uszy słyszałem, jak król krzyknął, że koronę ma po nim przejąć jego syn. - I co z tego? Przecież nie miał syna. - Ale Merlin był zadowolony z tych słów. Sam widziałem jego wyraz twarzy. Pozwolił królowi umrzeć w spokoju. - Merlin trwa w obłędzie. - Smuci się, i tyle. Bardzo kochał króla. - Stary jest i mąci mu się w głowie. 178 - Gdzież on tam stary! Widziałem go na koniu. Fakt, że czasem wygląda staro. Staro niczym drzewa w zielonym lesie. Merlin bywa stary jak las. - Owszem, Merlin bywa stary jak las i tam jest jego miejsce! Włóczył się po lasach tyle lat, że zamąciło mu się w głowie. Za dużo towarzystwa dzikich zwierząt. Co on tam wie? Słyszę tę dysputę, przyjacielu wilku. Spoglądam na pustułkę krążącą na wietrze ponad głazami Stonehenge i słyszę głosy baronów tak dobrze, jak gdybym sam stał wśród nich. Wreszcie baronowie przychodzą do mnie sami, choć bardziej powodowani strachem niż szacunkiem. - Nie chcemy tutaj Igrayne ani Lota. Jeszcze nam Sasów sprowadzą na kark. Tylko co robić? - Czekać i modlić się - powiadam im. - ??? - Czekajcie do Bożego Narodzenia - powtarzam. - I módlcie się, aby Bóg zesłał króla, jakiego nam trzeba. 19 Dopiero teraz się orientuję, jaką chytrością błysnęła Igrayne, ofiarowując kochankowi Okrągły Stół. Królestwo się podzieliło na obozy. Są nawet tacy, którzy powiadają, że powinno się koronować Lota na króla Brytanii tylko dlatego, że jest właścicielem Stołu. Nawet niektórzy z baronów przychylają się do tego sądu. Po Logres i okolicy krążą jednak słowa ostatniej przemowy zmarłego monarchy. (Dopilnowałem, aby tak się stało, Jezusienieczku). Dlatego nie brakuje głosów, że prawowitym spadkobiercą tronu jest tylko syn Uthera. Wielu mniema, że ów nieznany syn objawi się królestwu we właściwym czasie. Korzystając z chwili spokoju, doskonalę się na nowo w fechtunku. Zaśniedziałem mocno, tkwiąc w zielonej głuszy, w której za przeciwnika miałem tylko małego Artura. Dlatego wciąż się ćwiczę. Zaskakując baronów, którzy mnie mieli za starca. 179 Dochodzi mnie pogłoska, że osiemnastoletnią Morgan le Fay oddano do klasztoru. 20 - No, wreszcie - cieszy się mój tatuś, wydmuchując doskonałe trójkąciki dymu z papierosa i śmiejąc się jak zamierający zegar. - Co, trójkąciki? - pyta go mój wujaszek Astarot. - Nie. Nareszcie opętamy kogoś jak należy. Lepiej niż tego Błażeja czy Imć Piciceę... W opętanym musi istnieć wola opętania. Musi, no i proszę! Wola, domek dla diabła, marzenie, tęsknota... Nie oglądałem jeszcze zdatniejszego egzemplarza. Ileż w niej zła! Ile piękna! - W kim niby? - pyta Astarot, zaciekawiony niezwykłym entuzjazmem mego taty. - Chodzi ci o Igrayne? Co, Igrayne przeszła może całkiem na naszą stronę? Nic dziwnego, zawsze mieliśmy ją w garści. Ale nie, niemożliwe... Czy o nią ci chodzi? Na co mój tata rzecze: - Igrayne nadaje się tylko do tego, żeby jej zerżnąć dupę. W jej duszy jest bierność. Igrayne to zmysłowa zabawka, którą owszem, można się pobawić, ale która sama nic nie zrobi. Poddała się woli księcia Kornwalii, czyli do pewnego stopnia naszej woli. Później poddała się woli Uthera, jak wyżej, chociaż już słabiej. Teraz poddaje się woli naszego ochotnego sługi, króla Lota. Zachęcana niewątpliwie podszeptami władcy dwuskrzydłych, którego przy tej okazji pozdrawiam. - Aha! - domyśla się wujek Astarot. - Mówisz o królu Orkadów? Tylko dlaczego mówisz "ona?" - Bzdura! - fuka na niego mój tatuś, który z rozkoszą wije się na rozpalonym pręcie. - Gdzie tam! Jeszcze by co! - No, to o kim mówisz? - O Morgan. - O Morgan le Fay? - Morgan, jak słusznie zauważyłeś, le Fay - tatuś nie posiada się z radości. - Od lat czułem w sobie pewną, rzekłbyś, sympatię do małej Morgan. Lada moment moja pupilka wypowie zaklęcie! Taka jest jej i moja wola! Uwaga... Jazda! 180 21 - Władco Lucyferze! - modli się Morgan le Fay, klęcząc w kaplicy klasztoru Gorejącego Serca. - Panie i władco zbuntowanych duchów, przyzywam cię, abyś opuścił swe siedlisko, w którejkolwiek się ono znajduje stronie świata, i abyś tu przybył na moje wezwanie. Rozkazuję i zaklinam cię w imię Boga żywego (Ojca ® Syna * Ducha Świętego 9), abyś tu zstąpił nie czyniąc hałasu ani odrażającego odoru, abyś przemówił do mnie głosem wyraźnym i łatwym do zrozumienia i abyś mówił logicznie, a jeżeli mojej prośby spełnić nie chcesz, wierzę, że zmusi cię do tego moc świętego zaklęcia na ADONAJA, ELOIMA, ARIELA, JEHOYAMA, TAGLĘ I MATHONA, i na całą hierarchię nadprzyrodzonych bytów, które nawet bez twej woli popchną cię do czynu. Venite, venitel 22 - Wielkie nieba! - cieszy się mój tatuś. - Czarująca jesteś, moja droga. Dzięki! - Co, nie chcesz przed nią stanąć? - nieśmiało pyta z boku Astarot. - Oczywiście, że nie. Po co? Niech się trochę pozastanawia, czy rzeczywiście istnieję. Ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, że... Morgan le Fay odda tę opowieść w nasze ręce. Od tej chwili całą opowieść pisze Morgan le Fay! 23 No i macie, coście chcieli, braciszkowie. Fantazyjny zawijas, nieprawdaż? Znowu diabelskie absurdy. Pozwólcie, że wyjaśnię wątpiącym, jak się sprawy mają: Niniejsza książka ma tylko jednego, jedynego stwórcę. Zresztą czy słyszał ktoś o książce pisanej przez jej własne postacie? To ja opowiadam wam o moim ojcu. To ja opowiadam o Morgan le Fay. Opowiadam wszystko tak, jak widzę, prosiaczku. 181 Oczywiście w pewnym sensie można umownie powiedzieć, że Morgan le Fay pisze swą własną historię, a mój tatuś Lucyfer swoją, podobnie jak Artur, Igrayne i cała reszta tych, którzy realnie żyją i istnieją w realnym świecie poza moją wyobraźnią. Ale mój tata miał na myśli co innego. Nie na darmo jest diabłem. Wiecznie udaje, diabeł, że cały świat to jego dzieło. Diabeł to wróg wolnej woli. Co do mnie, wiem tyle, że wciąż powtarza się to samo zdarzenie. Zakonnica chłoszcze dziewicę. Król chłoszcze rozpustnicę. Biały robak zwycięża robaka czerwonego. Diabeł chełpi się, iż rządzi światem. A ja siedzę w Zamku Ze Szkła, w spiralnym wirze, w kręcącym się szklanym grobowcu, w zielonej alchemicznej retorcie, w której Merkuriusz musi rozwikłać Merlinowe sploty, a pospolity metal przemienić się w złoto. Muszę pojąć sam siebie. Naprzód, przemiano! Tańczmy! 24 - Ite missa est... Jak powiada arcybiskup Canterbury. Nad nami huczą dzwony. Ich bicie niesie się ponad dachami Logres. Czerwone dachy i wieże śpią pod nocnym niebem. Zaczyna padać śnieg. Płatki są wielkie, miękkie. Podobne do piór ze skrzydeł ogromnego białego ptaka. Łabędzia? Albatrosa? Nie. Jednak łabędzia. Śnieg pada bez końca. Odesłani od ołtarza po pasterce, baronowie i rycerze wysypują się rozmigotaną hurmą z katedry i schodzą po porfirowych schodach Świętego Pawła. Choć północ, wokoło niosą się kolędy. Idą tutaj kolędnicy z latarnią. - Niech ci zbierze czeresienek... Kolęda więźnie im w ustach. 182 - Patrzcie! Patrzcie! Baronowie i rycerze także krzyczą w wielkim zdumieniu. Na kościelnym dziedzińcu wyrósł w padającym śniegu ogromny prostokątny blok mlecznobiałego marmuru. Z marmuru wyrasta żelazne kowadło. Wbity czubkiem klingi w żelazo drży... błyszczący miecz! Wokół kowadła tak wypisano złotymi literami: TEN, KTO ZDOŁA WYCIąGNąĆ MIECZ UTKWIONY W SKALE, ZRODZIŁ SIĘ NA PRAWOWITEGO KRÓLA WSZYSTKICH ZIEM BRYTANII. Niezły pomysł, co? 25 Pytasz mnie, Jezusku, czy to ja podrzuciłem ten miecz? Chyba żartujesz. Czy go podrzuciłem? Sam nie wiesz, co wygadujesz, kochasiu. Znasz moje upodobanie do mieczy... Zgoda, ale kto oprócz mnie umiałby dokonać tej sztuki? Może wujek Astarot. Może wujek Belzebub. Ale też ci dwaj robią tylko to, co im rozkaże mój tata. Zapewniam was solennie, że to zupełnie nie ich sprawka. 26 - Miecz tkwi w skale jak trzeba - stwierdza głośno mój tatuś. - Dzięki ci, Morgan le Fay! 27 Ot, i macie! A to mitoman! Chyba przez niego oszaleję. Prawdziwy z niego diabeł. Arcyrujnator wątków! Jeżeli przytrafi się okazja coś popsuć, na pewno z niej skorzysta. 183 Bo kto mu zabroni? A jednak... A jednak jeszcze zobaczycie! Spokojnie. Jeszcze zobaczycie. Jesteśmy bliżej niż dalej od punktu, do którego wnet tutaj dotrzemy. Tatusiu! Tatusiu! Widziałem, jak podglądasz ludzi w szaletach publicznych! 28 Owszem, braciszkowie moi, przyznaję: Morgan le Fay nie miała nic wspólnego ze sprawą miecza utkwionego w skale. Mogła się natomiast przyczynić do tego, że Artur tak późno przybywa do Logres, choć nie mam zupełnej pewności. Po raz pierwszy zdarza się, że czegoś nie wiem. Nie wiem wszystkiego na temat tej sroki. Tajemna moc zasuwa kryształ mgłą, zaciera wizję, nie pozwala mi patrzeć. Coś mi podpowiada, że macza w tym palce córka Igrayne, ale jak? gdzie? jakim sposobem? Artur jest przecież na zamku Sir Auctora, a Morgan w klasztorze Gorejącego Serca. Nie potrafię wyjaśnić tego, co się dzieje. Na razie więc zabawiam się komicznym sporem baronów. - Ja ciągnę pierwszy! - Po moim trupie! I tak to leci. Dopiero ogniste kazanie arcybiskupa Canterbury pomaga baronom dojść do ładu. Arcybiskup podpowiada, w jakiej kolejności baronowie będą wyciągać miecz. Rzecz jasna, żadnemu nie udaje się go nawet ruszyć. 29 Zbliża się Nowy Rok. Artur nareszcie przybywa do Logres. Wędruje wraz z Sir Auctorem i jego synem, zwanym Kay. Ich zwłoka wynikła rzekomo z faktu, że król Uther Pendragon umarł. Pamiętacie chyba, że Kay miał się stawić w Camelocie, 184 by zostać pasowany na rycerza? Tymczasem więc, skoro zabrakło króla, który by go pasował, i jemu nie pasuje podróż do dalekiego Logres. Ojciec i syn ruszają jednak, aby wziąć udział w turnieju, jaki urządza się rokrocznie w Logres w dzień Nowego Roku. Artura zabierają ze sobą jako Kayowego giermka. Już w drodze ku szrankom Kay uświadamia sobie, że zostawił swój miecz na kwaterze. - Ruszaj, mały, i przynieś go prędko! - Już lecę! Artur nie jest może bardzo bystry, ale uczynna z niego dusza. Gdy jednak Artur wpada do gospody, okazuje się, że drzwi zamknięte. Otworzyć nie ma kto, bo wszyscy poszli oglądać turnieje. Resztę chyba znasz, ryjku różowy? Nie pytaj mnie o nic, co odgadniesz sam. Słyszałeś, że mijając katedrę, Artur spostrzega miecz tkwiący w skale? A o tym, że strażnicy miecza także pobiegli na turniej? I właśnie dlatego nikt nie widzi, jak chłopiec wyciąga miecz ze skały? Jak Artur niesie miecz do Kaya, a ten poznaje go, podjeżdża konno do ojca i mówi: "Panie ojcze, oto miecz, który tkwił w kamieniu. Nic, tylko wychodzi na to, że to ja będę królem Brytanii!"; i o tym, jak Sir Auctor wraz z Kayem i Arturem jedzie z powrotem pod kościół i każe synowi z ręką na Piśmie Świętym przyznać się, skąd wziął ten miecz, na co Kay powiada: "Panie ojcze, prawda jest taka, że dostałem ten miecz od Artura!" - na co Sir Auctor okręca się na pięcie i pyta: "A tyś skąd go wytrzasnął?", Artur zaś mówi na to: "Wyciągnąłem z kamienia!", wobec czego Sir Auctor z niedowierzaniem powiada: "W takim razie wsadź go z powrotem. Przekonamy się, czy go wyciągniesz", a Artur mu powiada: "Łatwizna!" - i podnosząc ramię, dźga klingą kowadło, a drżący miecz znów sterczy jak przedtem? Wiesz też pewnie, że Sir Auctor nie umie wyciągnąć miecza? Podobnie zresztą jak Kay? Że jeden tylko Artur wsadza i wyciąga miecz, jak gdyby zamiast z kamieniem miał do czynienia z dobrze naszmelcowaną pochwą? 185 Że Sir Auctor klęka przed Arturem i tytułuje go królem? - Niechaj Bóg strzeże króla Artura! Skoro tak, niechaj strzeże i nas. 30 Okazuje się, że nie wszyscy baronowie są zachwyceni tym zrządzeniem. - Wilkołacze dziecko z leśnej głuszy! - Rozpuszczony bękart Merlina! Słyszę te ich szepty. Słyszę i milczę. Stoję okutany płaszczem wśród padania śniegu, z czarnym kapeluszem zsuniętym głęboko na oczy. Nie oponuję, gdy baronowie odkładają decyzję do święta Matki Boskiej Gromnicznej. Przez cały czas, dzień i noc, miecza strzeże dziesiątka rycerzy. W dzień Matki Boskiej Gromnicznej rycerze i baronowie znów próbują sił w szarpaniu miecza. Miecz jak stał, tak stoi. Wyciągnąć go z kamienia potrafi jeden tylko Artur. - Na Wielkanoc spróbujemy jeszcze raz! Przychodzi Wielkanoc. Śniegi spłynęły, a w trawie kwitną gwiazdozbiory stokrotek. Wyciągnąć miecz utkwiony w skale potrafi jeden tylko Artur. - Spróbujmy znów w Zielone Świątki! Za każdym razem przez baronów przemawia nadzieja, że znajdzie się siłacz, który wyszarpnie miecz ze skały i tym samym oddali pacholęce pretensje do tronu. W Zielone Świątki wszystko się okazuje po staremu. Artur wyciąga miecz z kamienia i tak dalej. Pospólstwo krzyczy na ten widok: - Artur!!! Chcemy Artura!!! Z Bożej łaski Artur będzie naszym królem!!! Niech żyje król Artur!!! Pospólstwo i możni hurmą klękają przed chłopcem, pokornie błagając o łaskę. Niechaj się nie gniewa, że w niego wątpili. Artur zupełnie się nie gniewa, przebacza jak trzeba, miecz składa na ołtarzu u Świętego Pawła i dostępuje koronacji. Artur to gówniarz. 31 Tymczasem Morgan le Fay sporządza kamienną podobiznę swej matki, Lady Igrayne, i dzięki czarnoksięskiej mocy, nieomal równej mojej, przebija mieczem skalne serce kukły. Gdy się to udaje, zawłaszcza sobie miejsce matki w łożnicy króla Lota. Igrayne się nie sprzeciwia, gdyż pada martwa, z przeszywającym bólem w piersi. Morgan może spokojnie po* ślubie swego ojczyma i już jako królowa le Fay spocząć obok niego, jako się rzekło, w łożnicy, gdzie obydwoje uśmiechają się radośnie i szczerzą niby para lisów wygryzających chyłkiem gówno z ryżowej szczotki klozetowej. 32 - Przydałby się nam tu w Logres Camelot - podszeptuję gówniarzykowatemu władcy, Arturowi. - Wyobraź sobie warownię, będącą zakrzepłą muzyką. Zamek wzniesiony na świetlistych łąkach. Zamek o przepięknych proporcjach i z całym mnóstwem fontann. Do tego arkady i zieleń ogrójców. Dziedzińce Camelotu rozjaśnione obecnością rycerzy i dam ich serca. Wszędzie dookoła drzewa, niczym zielone proporce na srebrnych drzewcach. Camelot! Oczyma wyobraźni widzę zamek ze złota, kamienia i marmuru, warownię pomarańczowobrunatną i kremowożółtą. Pałac, w którym każdy narożnik i każdziuteńka gałązka odcinają się wyraźnie na tle nieba, a jakie jest niebo, nieważne! Artur jest miłośnikiem architektury, więc raźno się bierze do dzieła. 33 Artur jest niepospolitego wzrostu. 187 Lica ma ogorzałe od słońca tak, że prawie się nie odcinają! od jego miodnej barwy włosów. Jego oczy wydają się dla odmiany czyste i jasne. U uszu dyndają mu kolczyki z pereł i złota, długie aż do ramion. Jego kaftan uczyniony jest z liliowego jedwabiu i wyszywanej skóry. Za pasem nosi Artur zakrzywioną mizerykordię. U biodra zatyka sobie fioletowy kołpak, zdobny pawim piórem. Na dłoniach nosi długie rękawice, wytarte już od rękojeści miecza i rzemiennych wodzy. Wiedzcie jednak, braciszkowie moi, że dużo bardziej od powyższych szczegółów uderza każdego nowicjusza twarz Artura. Twarz, która jest jak jedna z masek Boga. Tak - dosłyszeliście dobrze. 34 Camelot pnie się w górę. W gotowym zamku Artur otacza się dworem. (Owszem, nudził mnie, świnko, przeokropnie). Wówczas to do Camelotu przybywa młoda małżonka Lota, króla Orkadów. Morgan le Fay. Morgan o oczach niby dwa głębokie jeziora w ciemnym lesie. Morgan o włosach i brwiach czarnych jak owoc tarniny. O policzkach czerwonych jak maki. Morgan. Gdy stąpa drobnym, odmierzonym krokiem, podobna w tym do egipskiej damy, zdobne klejnotem klamerki jej pantofelków rzucają jej wokół stóp aureolki. Na nagich ramionach Morgan ma mnóstwo bransolet w kształcie smoków, robaków i węży, z których każdy pożera własny ogon. Jej piersi, dziwnie pełne jak na osobę tak młodą, kryją się w dwóch złotych kielichach. Środek każdego z kielichów zdobi ogromny rubin. Ostry nosek. Niczym u lisicy. Ostry podbródek. Czarne oczy. Spojrzenie ostre jak nóż. Zęby, które w uśmiechu jaśnieją bielą jak u młodego zwierzaka. Morgan. Morgan le Fay. Przyrodnia siostra króla. 35 Król Artur pożąda Morgan le Fay. Wyobrażam sobie, że Morgan obyła się co do tego bez magii, oprócz tej zwykłej, kobiecej. Magii zapachu jej ciała. Magii szelestu jej sukien. Magii zawstydzonych stopek, tupoczących płochliwie pod rąbkiem jej sukien, gdy Morgan tańczy i gdy idzie. Magii jasnego puszku na ramionach Morgan. Magii najbielszej, bo jej skóry w zgięciu łokcia. Magii ukrytej w łuku jej karczku. Magii zdziwienia w zadartym podbródku. I tego jest aż nadto, moja świnko. Artur płonie pożądaniem do Morgan. Młodzieniec w pełni sił. Prawiczek. Naprzeciw niego młoda kobieta, której zmysły przebudziły się zapewne od karesów ojczyma, króla Lota, lecz nie znalazły nasycenia. Morgan wygląda na niedopieszczoną. Jej mąż jest daleko, skazany na banicję z powodu swego buntu. Artur wybacza mu wielkodusznie - jako król w każdym calu chrześcijański od samego początku kariery - lecz nie życzy sobie oglądać czarnej brody Lota na własnym dworze, w obrębie murów Camelotu. Przywilej taki otrzymuje jedynie Morgan. - A i to tylko przez wzgląd na osobę naszej matki - głosi król Artur. 189 (Zdążył już wybaczyć matce to, że zdradziła jego ojca, króla Uthera Pendragona. Co zaś do zdrady, jakiej się dopuściła mała Morgan - miecz wbity w kamienną figurę, zgładzenie Igrayne za pomocą czarów... Braciszkowie, przecież tylko ja jeden wiem, że się tak stało. Skąd wiem? Bo ujrzałem w myślach taki obraz. Niegdyś, kiedy byłem młodszy, wierzyłem bez reszty w prawdę tych obrazów. Ciekawa historia, ale w miarę jak mi przybywa lat, coraz mniej chętnie dzielę się takimi wizjami z innymi ludźmi. Czy nie dlatego, że sam zaczynam powątpiewać w prawdziwość widziadeł? Mnie jednemu przyszło oglądać sprawione trafem krainy fantazji, gdzie ziarno wyobraźni, przetłumaczone w fakt realny, kiełkuje w rozognioną rzeczywistość. Gryzę się w język i milczę). Bez słowa patrzę, jak Morgan tańczy przy świetle świec. Patrzę też, w jaki sposób Artur patrzy na Morgan. Gdy w tańcu Morgan mija Artura, jej suknia szeleści wyzywająco. Znam ten szelest. Teraz już znam. Nie mam wątpliwości, że choć ojczym wprowadził ją w świat rozkoszy ciała, Morgan przybyła do Camelotu nie zaznawszy spełnienia. Bije od niej ów delikatny aromat, jak woń piżma. Podniecający, czarujący, oszałamiający aromat młodej dziewczyny, rozochoconej, lecz dalekiej od spokoju spełnienia. Pierwszy to zauważam. Artur także niucha coś w zadymionych kątach komnaty, w których Morgan dopiero co stała albo przeciągała tamtędy w tańcu. Co gorsza, Morgan le Fay tańczy bez przerwy. Jej ciało wydaje się spokojne tylko wtedy, gdy tańczy. Artur wbija sobie do głowy, że jego tęsknotki to miłość. - Merlinie! - powiada mi. - Ja ją kocham! Gryzę się w język. Milczę. - Muszę ją mieć! Znów jakbym słyszał głos Uthera Pendragona. Zupełnie tak samo siedziałem w komnacie, w której tańczyła dama, a król przy świetle świec pożerał tancerkę wzrokiem. Tamta kobieta była jednak matką dzisiejszej tancerki, a co gorsza także matką króla, który tak patrzy... 190 - To twoja przyrodnia siostra - przypominam Arturowi. - Nie wolno! - Córki Adama i Ewy, naszych prarodziców, także były żonami Kaina i Abla, własnych braci. - Wasza królewska mość. Będzie to grzech! Artur uśmiecha się i gładzi dłonią pęk pawich piór u kołpaka trzymanego na udzie. - Słyszałem, że w Egipcie poczytują wręcz za świętokradztwo, jeżeli król wzdraga się poślubić własną siostrę. Nagły, kapryśny letni powiew przykleja jedwabną suknię do ciała roztańczonej Morgan. - Musisz coś zrobić z tymi przeciągami - zwracam uwagę królowi. - Camelot może sobie być zamkiem ucieleśnionej muzyki, lecz nie zmienia to faktu, że ciągle tutaj wieje. Nawet w noc świętojańską, jak widzisz... Artur nie zwraca uwagi na moje wysiłki, by zmienić temat rozmowy. Dawniej zrozumiałby mój dowcip, śmiałby się z odrzuconą w tył głową, ale teraz gdzie tam. Wwierca wygłodniały wzrok w suknię, która na wietrze ciasno przylega, to do piersi, to znów to tajemnicy drzemiącej między nogami Morgan. Artur oniemiał. Nie potrafi już oderwać oczu. - Merlinie... - szepcze. - Tak, panie? - Życzę sobie zobaczyć ją nago... - Życzysz sobie oglądać obnażone ciało przyrodniej siostry? Gryzę się w język. Za późno. Ledwo bowiem wypowiadam te słowa - "obnażone ciało przyrodniej siostry" - spostrzegam, iż przynoszą u Artura tenże sam fatalny skutek, co niegdyś u Uthera Pendragona, jego ojca, słowa o trzymaniu żony w ryzach. Moja uwaga rozpala wyobraźnię króla. Odtąd wszystko stracone. Camelot stoi wprawdzie, lecz na dobrą sprawę zmienia się w kupę gruzów. Tron Anglii staje się w jednej chwili szczurzym gniazdem. - Oglądać obnażone ciało przyrodniej siostry... O, tak! Wzdycham ciężko. - Byłoby to wbrew prawu i dobrym obyczajom - przypominam. 191 - Widocznie prawo i dobre obyczaje nie sięgają tam, gdzie mieszka to, co czyni z nas mężczyzn. - Niewątpliwie nie sięgają, ale... - Mówię ci, Merlinie, że życzę sobie oglądać jej obnażone ciało! - Lecz, panie... - Zrób, co ci kazałem! - ja? Dlaczego ja? - Właśnie ty! Dlatego, że jesteś dobry w takich sprawach. Tak mi się obiło o uszy. Lubisz te zabawy. Może zaprzeczysz? Sprawiają ci mnóstwo uciechy, czy tak? Słowa młodego króla wprawiają mnie w popłoch. Ich prawda bije w oczy, braciszkowie. Nie to, by słowo "uciecha" było tu na miejscu. "Uciecha" pomija milczeniem moją mękę i przerażenie własną fascynacją. - Panie mój i królu - powiadam już zupełnie innym tonem. - Istnieje tylko jeden sposób... - Jaki? - Musiałbyś przesłuchać Morgan. - Jak to "przesłuchać"? - Ostatecznie jest to żona zdrajcy - przypominam. - Masz pełne prawo wziąć ją na męki i przesłuchać. Nie po to, by się z nią migdalić, oczywiście, lecz aby z niej wydobyć prawdę. - Powiadasz, że na męki? - Jeśli zechcesz, zrobimy i męki. Istnieją jednak sposoby bardziej subtelnej natury. We wszystkich zaś nagość to sprawa podstawowa. Dłoń króla Artura, błądząca wśród pawich piór, zaczyna drżeć z podniecenia. Władca wyrywa jedno z piór i woła: - Świetnie! Niech dzisiejszej nocy przyprowadzą Lady Morgan le Fay do mojej tajemnej komnaty! 36 - Merlinie, czy ja śnię? Powiedz, Merlinie? - Jeśli to sen, królu mój i panie, jestem w tym śnie razem z tobą. 192 - O, już nadchodzi! Morgan le Fay. Mała Morgan. Moja orzyrodnia siostrzyczka. Staje przede mną w komnacie wybitej szkarłatem. - Jej włosy są krucze, o panie, a ciało śnieżnobiałe. - Tak! Właśnie tak! - Przesłuchujesz ją jednak rozważnie. - Tak, tak! Bardzo rozważnie! - Ha! Krnąbrna dziewka milczy! - Tak! Widać krnąbrna. - Nie dość, że krnąbrna, miłościwy panie, to jeszcze dumna i harda. Wyobraża sobie, że się ugniesz wobec jej milczenia. Żadne z twoich słów nie robi na niej wrażenia. Łapiesz., ją więc za ręce i błagasz na kolanach, by zaniechała oporu. Łzy płyną ci po twarzy. Tłumaczysz jej, że naprawdę za nic nie chcesz jej skrzywdzić. - Nie! Ja nie chcę jej krzywdzić! - Ona jednak nadal milczy i tylko potrząsa krnąbrną głową. Potrząsając, chłoszcze włosami twą twarz. Wybaczasz jej tę zniewagę. - Wybaczam jej. O, tak! - Lecz nawet twa wspaniałomyślność wydaje się jej obojętna. W jej oczach trwa szyderstwo. W jej oczach trwa mroczna jasność. - Mroczna jasność w oczach. Och, tak! - Sadzasz ją sobie na kolanach, królu i panie. Obejmujesz ręką jej kibić. Drugą zaś ręką... - Co drugą ręką? Co?! Co?! - Gładzisz jej falującą pierś przez jedwab sukni. - Och! Tak! - Po czym jeszcze raz cierpliwie i rozsądnie pytasz o to, czego się chciałeś dowiedzieć. I znowu milczenie. Morgan nie odpowiada i nie reaguje. Za to jej ciało reaguje na twą bliskość. Jej ciało odpowiada, gdyż czujesz, jak jej sutki tężeją pod jedwabiem. Lot dotykał tych sutek i obejmował je wargami... - Jej ojczym! - Jej mąż, panie. Mężczyzna, który tylko na poły przebudził to, co czeka w owym czarownym ciele. - Ach, jakże czarownym! O, tak! 193 - Na poły przebudził, lecz nigdy jej nie przyniósł speł l nienia. - Oczywiście, że nie! Gdzieżby? On? - Lecz ty to potrafisz. - Dlatego, że mnie Morgan pożąda. Chce. Tęskni za mną i marzy. Tylko o mnie marzy. O mnie i o nikim więcej. - Tylko dlaczego wzgardliwie odpycha twoją dłoń, o panie? - Proste! Przez skromność! - Jej sutki powiadają "tak", a ręka "nie"! - Może się boi? Czego? Czyżby kazirodztwa! - Nie sądzę, by grzech kazirodztwa stanowił przeszkodę dla Lady Morgan, o panie. Więcej, śmiem mniemać, że myśl, iż wizyta w twoim łożu oznacza kazirodztwo... - Co? Co? Podnieca ja? Ciekawi? - Któż może wiedzieć, jakie to sprawy ciekawią i podniecają Lady Morgan le Fay? - Merlinie, najczarniejszy z czarnoksiężników, dowiedzmy się! Bierzmy ją na męki... - Strasznieś zapalczywy, królu. Może rozbierzmy ją najpierw. - Racja, Merlinie! Zedrzyj z niej szaty, masz na to moje pozwolenie. Rozumiesz? Taka jest moja wola: zwlecz z niej suknię! - Już zwlokłem, o panie. Czy widzisz? - Aj, moja głowa! Nie mogę... - Obnażone ciało twej przyrodniej siostry! Piersi! Uda! - Och! Och! - Jej włosy rozsypują się swobodnie, lecz nawet one nie wystarczą, by zakryć tak przepiękną parę piersi, o panie. Małe dłonie Morgan... - Co robią, Merlinie? Co robią jej małe dłonie?! - Małe dłonie Morgan zaciskają się na jej podbrzuszu, aby je zasłonić. Jak para pysznych konch chroniących morskie stworzenie. Stworzenie barwy koralu. - Każ jej zabrać te dłonie, Merlinie! Chcę natychmiast... - Chcesz zobaczyć, królu? Proszę bardzo. Patrz! Czy teraz już widzisz? Czy widzisz ciemny trójkąt włosów, cudownie wypukły wzgórek, przepiękną płeć twojej siostry? 194 - Morgan! Morgan le Fay! Tak. Muszę ją... - Przesłuchać, o panie. - Że co? - Pragnąłeś ją tylko przesłuchać, o panie, i tylko po to tu przybyłeś. Po to i po nic innego. Dlatego ją tu sprowadzono tej nocy. Do tej oto tajemnej komnaty. - Przesłuchać rozpustnicę! Kiedy patrzy na mnie tak wyuzdanym wzrokiem? Powiadam ci, Merlinie, że jest tylko jedno pytanie, które jej mam ochotę zadać... I tylko jedno narzędzie, którym je chcę zadać... - Rózgi liktorskie, o panie? - Co takiego? - Rózgi liktorskie, fasces, symbol władzy królewskiej. Rózgi, które się przed tobą nosi. Czy nie jest twoją wolą wychłostać nimi Lady Morgan? Schłostać nagie pośladki twej rozpustnej siostry? - Tak! Chcę! Jeszcze jak chcę! - Skoro chcesz, tak się też stanie, bo oto rózeczka. Patrz! Sama wskoczyła ci w rękę! Rózga władzy. Dalejże, okładaj! - Dobrze, a ty tymczasem przytrzymaj mi tę dziewkę, Merlinie. - Już trzymam. - Przegnij jej głowę do dołu... - Przegiąłem, jak kazałeś. - Nie, wciśnij ją sobie między nogi... - Głowa Lady Morgan znajduje się między moimi nogami, o panie. - Wysupłaj spod odzienia swój członek, Merlinie. - Ja? Panie mój... - Prędko, członek, człowiecze! Wciśnij go w jej usta! Niech moja siostra trzyma go w ustach, a ja będę ją chłostał po pupie! Chcę to widzieć! Chcę widzieć, jak cię pieści ustami! Chcę... - Królu mój i panie, czy nie dosyć już będzie tej chłosty? - Może tobie, mnie wcale nie dosyć! Nie dosyć! - Panie mój! Uważaj na jej skórę... 195 - Ma, na co zasłużyła! Ma, na co... - Oto żelazo do piętnowania, o panie. - Merlinie! - Oto żelazo! - Czy na pewno dobrze rozpalone? - Rozpalone w sam raz, królu i panie. Dalej! Będzie nosić na zawsze twoje piętno! Morgan le Fay. O, tu, na najcudowniejszej, najdelikatniejszej, najbardziej miłej pocałunkom części uda. Litera A. - Merlinie! Moja biedna głowa... - Przesłuchanie... - Ale ja.... - Musisz ją teraz przesłuchać, o panie. Po to ją tu sprowadziłeś, naszą małą Morgan. Twoją siostrę. Do tej tajemnej komnaty. - Przesłuchać... Zaraz. Ależ tak! Merlinie, czy weźmiemy ją teraz na męki? Czy ujrzę ciało mojej siostry przywiązane do kraty? Tak proszę, tak cię o to proszę... - Strasznieś zapalczywy, mój panie. Jest parę drobnych czynności, którymi możemy zabawić małą Morgan, zanim ją jeszcze przywiążemy... 37 - Rankiem zaś - opowiada mój tatuś, diabeł Lucyfer - Sir Perceval podniósł się z łożnicy, a gdy wyruszył w dalszą drogę, ujrzał, iż nocą szalała ogromna śnieżyca i że na progu chatki pustelnika jastrząb zadziobał ptaszę leśne. Tętent rumaka Sir Percevala spłoszył jednakże jastrzębia, a kiedy ówże dofrunął, na ptaszę rzucił się natychmiast czarny kruk. Sir Perceval zaś stał bez ruchu, przyrównując kruczą czerń i biel śniegu, i czerwień krwi do barwy włosów damy swego serca, czarniejszych niż obsydian, i do jej skóry, bielszej niźli śnieg, i do dwóch rumieńców na policzkach owej damy, czerwieńszych niźli krew na śniegu. 196 38 - A przyrównując je, Sir Perceval wyszczerzył się radośnie - przerywają chórem wujaszek Astarot i wujaszek Belzebub. - Sir Perceval wyszczerzył się jak lis wygryzający chyłkiem gówno z ryżowej szczotki klozetowej. 39 - Merlinie, Merlinie, czy ja śnię? - Jeśli to sen, królu mój i panie, jestem w tym śnie razem z tobą. Lecz, braciszkowie moi, wszystko to jest w samej rzeczy snem. Tak myślę... Snem, czy powiedzmy raczej, narkotycznym majakiem. Król Artur nie wie, że karmię go narkotykami, aby omamić jego żądzę. Aby sprowadzić go ze ścieżki, wiodącej wprost ku ruinie. Aby zapobiec kazirodztwu Artura i Lady Morgan. Owszem, właśnie tak prosiaczku. Jestem w tym śnie razem z nim. Merlin, rękodzielnik snów. Ja także zjadam czerwone muchomory w białe kropki. Nie ma to jak grzybki. Właśnie w jednym z takich snów Artur śni o Szukającym Czegoś Zwierzu. Śni mianowicie, że wyruszył do lasu na łowy i właśnie kładzie się nad brzegiem rzeki, aby sobie odsapnąć. W gęstwinie rozlega się w tejże chwili przeraźliwy rumor, jak gdyby cała sfora gończych psów ścigała jelenia. Po chwili na polanę wypełza długi zwierz i chciwie pije wodę z rzeki. Ujadanie psów to dźwięk z gardzieli Szukającego Czegoś Zwierza. Pytanie: Czy kiedy Szukający Czegoś Zwierz pił wodę z rzeki, czy wydawał z gardzieli dźwięk, który był jak szczekanie sfory topiących się psów? Głupcze! Wywodzę swój ród spomiędzy rojów letnich gwiazd. Podróżuję wraz z królem poprzez krainy wyobraźni. Karmię Artura grzybkami, dietą świętości. Dietą śmierci. 197 Co więcej, dietą tajemną. (Artur nie ma pojęcia, co zjada). Owe czerwonobiałe kapelusze magii, córeczko, mają tę cenną właściwość, że wypalają w mózgu wielce przemyślne dziurki, przez które następnie można ujrzeć niebo i piekło, raj i krainę potępionych. Raczę się grzybkami w swojej kryształowej grocie. Pełno ich tu na zielonych ścianach jaskini. Rosną jak mech, wysiane z zarodników deszczu i księżyca. Ale, ale... Król Artur śni. Król Artur śni o tym, czego chciałby dokonać. Król Artur śni o tym, czego chciałby dokonać z ciałem swej przyrodniej siostry, królowej Morgan le Fay. W tajemnym, wybitym szkarłatem, zaciszu serca. Pomagam mu, jak umiem. Merlin, szafarz królewskiej wyobraźni. Merlin, towarzysz w piekle. Merlin, współpasażer snu. Tak mi się przynajmniej wydaje... Ach, jakże się muszą ze mnie śmiać - mój tatuś Lucyfer i jego mroczni pomocnicy! Dlaczego? Dlatego, że we śnie folgujemy każdej zachciance Artura. Wyczarowuję na jego użytek królową Morgan, ilekroć przyjdzie mu na myśl nowa najdziksza swawola. Artur wysila wyobraźnię, a ja dbam o to, by urzeczywistnić fantazje. Król Artur poznaje ciało przyrodniej siostry na tuzin grzesznych sposobów. Chłoszcze ją. Gwałci. Pieści językiem. Bierze ją od tyłu. W pobliżu czekają już bicz, dyscyplina, rózga i szpicruta. Łańcuchy i pręgierz. Przez cały miesiąc, noc w noc, wymyślamy coraz to nową przyjemność, jaką król znajdzie w białym, rozpustnym ciele siostry. Nocą. Niezmiennie nocą. 198 I zawsze w królewskiej sypialni. W wybitej szkarłatem, tajemnej komnacie, głęboko w czeluściach Camelotu. Za dnia i na powierzchni ziemi ten sam Camelot wygląda inaczej. Nie masz łagodniejszego władcy od Artura, nie masz rycerza ni barona uprzejmiejszego i pełniejszego dobroci, bardziej przejmująco rycerskiego czy chętniejszego, aby iść z pomocą pokrzywdzonym dziewicom. Złoty zamek Camelot. Wybudowany nad tajemną kloaką. Ucieleśnienie cnót rycerskich. Lubiące chłostać dziewczęta po tyłkach. Szlachetny król. Najszlachetniejszy. Ten sam, który tak sobie upodobał kazirodztwo z siostrą. Tylko ja, Merlin, znam całą prawdę o tym, co się dzieje. Albo tak sobie tylko wyobrażam... Chryste Panie, jakże oni muszą ze mnie drwić! Prawda jest bardziej złożona i prawdziwsza, niż to sobie mogę wyobrazić. Omamiono mnie. Mnie, starego oczajduszę. Spójrzcie bowiem: przychodzi wreszcie noc, w którą rozmyślnie nie karmię władcy grzybkami. Czerwona w białe kropki czarna magia nie ma władzy ani nade mną, ani nad Arturem. Nie rzucam też jakichkolwiek zaklęć, by przywołać widmo królowej Morgan gwoli zmyślonych rozkoszy - a mimo to drzwi tajemnej komnaty uchylają się, a Morgan staje na progu. Morgan le Fay o włosach czarnych niby krucze skrzydło, o skórze bielszej niż biel śniegu. Morgan dyga przede mną w szyderstwie. - Panie mój, Merlinie! I odwracając się, zadziera bezwstydnie spódnicę przed swym królewskim bratem, pytając go: - Czegóż to zażyczysz sobie dzisiaj, mój najdroższy? Jezusku, mówię ci, że to naprawdę Morgan. Żadne tam widmo czy narkotyczny majak. Magiczny idol też nie. Najprawdziwsza Morgan le Fay, królewska siostra z krwi i kości, spłodzona z Lady Igrayne i mrocznego księcia Kornwalii, żona własnego ojczyma, króla Lota z Orkadów. Morgan zadziera kieckę czarną jak piekielna smoła. 199 - Czemu odwracasz oczy, wielmożny Merlinie? - pyta wiedźma rozpustnie. - Nie pokazuję ci niczego, czego byś sam już nie oglądał, a także nie dotykał, po wielekroć. A jakże, dotykałeś mnie, nawet ty, eunuch dla dobra królestwa. Tylko którego królestwa? Niebieskiego? Królestwa piekieł? A może królestwa twego tchórzliwego serca? Król Artur cieszy się jak idiota. Wyciąga łapska ku Morgan. Ku swej przyrodniej siostrze, królowej Morgan le Fay. Całuje ją. Wsadza jej rękę pod spódnicę. Maca ją po podołku. Morgan zaśmiewa się. Wierci się. Fika nóżkami. Bieluchnymi. Że tylko migają. Morgan le Fay zaśmiewa się, widząc niedowierzanie, z jakim się na nią gapię. - Tak, wielmożny Merlinie! Owszem, to nie majaki! To szczera prawda! Naprawdę stoję przed tobą. A tu, popatrz, tu... Jak to było? Na najcudowniejszej, najdelikatniejszej, najbardziej miłej pocałunkom części uda... Litera A. 40 Arturowi znów śnił się Szukający Czegoś Zwierz. (Normalny objaw po odstawieniu narkotyku). Teraz obudził się i błąka po lesie. Wilczku, braciszku mój, Artura dręczą wyrzuty sumienia. Nie może odżałować kazirodztwa, którego się dopuścił z drapieżną Morgan. Udręczony idzie ku mnie przez zamkowe krużganki, czyniąc sobie wyrzuty. Targa mnie za rękaw. - Co ja narobiłem? Coś ty mi kazał zrobić? Prawdę mówiąc, niczego mu nie kazałem. Spełniłem tylko jego marzenia, posiłkując się, jak mylnie sądziłem, widmami. Morgan i mój tatuś diabeł niecnie nas jednak oszukali. Na to wygląda. Królewskie piętno na udzie Morgan jest najprawdziwszym piętnem, co do tego nie ma dwóch zdań. Również 200 dziecko, które wkrótce zacznie kopać w łonie Morgan, jest najprawdziwszym dzieckiem. To Mordred. Bękarci syn króla Artura i jego przyrodniej siostry. Płód kazirodztwa. Ten, który zniszczy Okrągły Stół. Królową Morgan udało się tymczasem odesłać z powrotem do króla Lota. Urodzi więc dziecko na Orkadach i nikt się nie dowie, że to nie Lot je spłodził. Nie "je". Jego. Mordreda. Czarny, garbaty tłumok kazirodztwa. Taka jest prawda o Camelocie. Prawda o królu Arturze. Mordred. Prawda w postaci Mordreda. Smuteczku, radości moja, jabłoneczko, czy opowiadam za prędko? Wybacz mi. Nie odróżniam czasu przyszłego i przeszłego. Jestem człowiekiem zatrzaśniętym w czasie teraźniejszym. Widzę, jak król Artur błąka się po lesie, ale z równą łatwością widzę, jak martwy Mordred, szukając głowy, zbliża się między drzewami do króla po ostatecznej bitwie. Z równą łatwością, to znaczy w tejże samej chwili. Podobno wydarzenia te dzieją się w różnych punktach skali czasu. Artur wyjący z żalu w leśnej głuszy należy do tego, co było. Ostatnia bitwa dopiero nadejdzie. W głowie Merlina nic jednak nie było i nic nie nadejdzie. Wszystko, wszystko jest dla mnie w tej samej mierze teraźniejsze. Artur rusza w dalszą drogę. Bez miłosierdzia spina konia, aby gnać przed siebie. Ostrogi rozdrapały koński bok do krwi. Wielkie, sterczące ostrogi. (Zawsze ich nienawidziłem). Dawno, dawno temu, kiedy rycerze bywali jeszcze małostkowi... Bo też spójrzcie: 201 Król Artur dojeżdża do przepysznego namiotu, rozbitego obok gościńca przy studni pełnej świeżej wody. Tamże siedzi na rączym rumaku rycerz. Calutki w zielonej zbroicy. - Panie rycerzu, z drogi! - woła doń król Artunir. - Mam zwyczaj, że tutaj stoję! - przestrzega go rycerz. - Zaraz ci ten zwyczaj wybiję z głowy. - Będę bronił swojego zwyczaju! - upiera się rycerz. Rozjeżdżają się obaj w dwie strony, zawracają konie i pędzą na siebie. Zderzają się. Czołowo. Z takim impetem, że obie kopie przy uderzeniu u w środek tarczy rywala rozpryskują się na tysiąc kawałków. Król Artur dobywa miecza z pochwy. Zielony Rycerz rzecze mu na to: - Zaniechaj tego, panie. Skruszmy kopie raz jeszcze. - Z miłą chęcią - rzecze król Artur. - Tyle że nie mam zapasowej. - Kopii ci u mnie dostatek - pociesza go Zielony Rycerz i każe giermkowi w te pędy przynieść z namiotu dwa drzewca. Dwaj rycerze - król Artur i Zielony Rycerz - znowu ścierają się i znów się utrzymują w siodłach, chociaż ich kopie rozpryskują się na tysiąc kawałków. Trzecia runda. Tym razem Arturowa kopia znów pryska, ale nie kopia w ręku Zielonego Rycerza. Artur rymsa na ubitą ziertmię. Blady z wściekłości podnosi się i toczy wzrokiem. Dobywa miecza i ciska obraźliwy okrzyk pod adresem Zielonego Rycerza. Zielony Rycerz prędko zsiada z rumaka i sam dobywa miecza. Wszczyna się między nimi zaciekła szermierka. Artur i Zielony Rycerz grzmocą się nawzajem, obrabiają się i frezują, obcinają sobie nawzajem kawałki tarcz i pancerny. Każdy z nich odnosi tyle ran, że murawa przed wielkim namiotem zabarwia się od krwi na czerwono. Odpoczywają tylko raz, a potem znowu się ścierają w walce. Tym razem rnmiecz króla Artura pęka na pół. Arturowi zostaje w dłoni jelec. 202 - Czy błagasz pardonu? - pyta lakonicznie Zielony Rycerz Śmierć mi bardziej miła, o panie - rzecze cny król Artur. I z tymi słowy na ościech nurkuje pod klingą miecza przeciwnika, łapie Zielonego Rycerza wpół i obala go głową w dół na ziemię. Przeciwnicy tarzają się po ziemi. To Artur, to znów Zielony Rycerz jest górą. Zielony Rycerz okazuje się jednak silniejszy. Nim upływa chwila, zdziera z Artura szyszak i łapie za miecz, by gracko ściąć przeciwnikowi głowę. Spadam pomiędzy nich jak kropla rosy z drzewa, a dotykając ziemi, przybieram własną postać. Znacząco klepię Zielonego Rycerza w ramię. - Panie rycerzu - mówię. - Wstrzymaj cios! Albowiem jeśli go zadasz, przepadnie Logres i nie będzie już w tej krainie Camelotu. Jeśli zadasz cios, Brytania zmieni się w ziemię jałową. - Nie musi się wcale zmieniać - parska Zielony Rycerz, lecz ciekawie przygląda się przeciwnikowi. - Więc co to za jeden? - pyta dwornie. - To sam król Artur! - powiadam. Zielony Rycerz ciska mieczem w najbliższe drzewo. Ciska nim z taką siłą i celnością, że miecz wbija się głęboko w pień i wbity wibruje. Bzdryng. - Król Artur... - Zielony Rycerz zbliża się. A zbliżywszy się, pluje Arturowi prosto w gębę. A splunąwszy, osuwa się na ziemię przy drzewie opodal studni pełnej świeżej wody i zapada w głęboki sen. Pomagam królowi dosiąść konia. Wielce mu bowiem dokuczają rany. Prowadzę go głęboko w las. Artur wije się ze wstydu, poczucia winy i z bólu. - Merlinie, Merlinie, cóżem to uczynił? Dlaczego ów rycerz splunął mi w twarz, kiedy usłyszał moje imię? Co to może znaczyć? Jakie jest znaczenie tego gestu? Czy we wszystkich wzbudzam podobną odrazę? Czy wszystko się wydało? Czy ktoś rozpowszechnił pogłoskę o mych grzechach? Powiedz, a może źle zrobiłem, że nie wydałem królowej Morgan na 203 śmierć? Uprzedzając narodziny dziecka? Może powinienem był... - Dziecko urodzi się i tak - przerywam. - Nadadzą mu imię Mordred. To on poprowadzi w bój siły, z którymi przyjdzie ci stoczyć ostateczną bitwę. - Jak to "ostateczną"? Czy to znaczy, że ją przegram? Wzruszam tylko ramionami. - Każdą bitwę wygrywa się, ale zarazem przegrywa - mówię. - Nie przegrasz jej, ale jej też nie wygrasz. Nie umrzesz po tej bitwie, ale zarazem zabraknie cię pośród żywych. - A co z Mordredem? Zataczam ręką, wskazując Arturowi las. - Znajdzie się tutaj. Martwy. Będzie szukał własnej uciętej głowy wśród żołędzi. Prowadzę króla Artura ku leśnej jaskini. Obmywam mu rany. Opatruję je leśnym zielem. Po trzech dniach król Artur zdrowieje. Jego myśli toczy jednak wielka żałość. - Nie mam miecza - skarży się. Jest to jedyna jego skarga. Za to powtarza ją dniami i nocami. Głupio tak, bez miecza. - Miecz czeka już na ciebie - mówię mu. - Pójdź za mną. Wjeżdżamy jeszcze głębiej w las. Coraz głębiej. Głębiej, niż dotarł ktokolwiek z żyjących. Stajemy wreszcie nad jeziorem barwy stali, na granatowo hartowanej w ogniu. - Spójrz! Dokładnie pośrodku jeziora, pośrodku błękitnego koła, jakie jezioro tworzy pośród lasu, widać wzniesione ramię, które dzierży miecz. Ramię odziane jest w biały złotogłów. Miecz okazuje się wielkiej piękności, ze złotym jelcem zdobnym klejnotami, schowany w zdobnej klejnotami pochwie na zdobnym klejnotami pasie. - To miecz Ekskalibur! - wyjawiam Arturowi. Artur widzi przed sobą niewiastę w sukni z bladobłękitnego jedwabiu, przepasaną złotolitym pasem. Niewiasta stąpa ku niemu po wodzie i wkrótce staje przed nami na brzegu. 204 - Jestem Panią Jeziora - odzywa się. - Miecz Ekskalibur czekał tu na ciebie. Czy pragniesz przyjąć go z mych rąk i nosić u boku? - O pani - szepcze skromny król Artur. - Nie jestem godzien... - Tedy jesteś godzien! - mówi mu Pani Jeziora. - A teraz wsiądź do łodzi. Na wodach jeziora kołysze się szeroka łódź. Artur wskakuje posłusznie. Za jego plecami, na brzegu, zostaje Pani Jeziora. Łódź ślizga się po granatowej wodzie, jak gdyby popychana samą myślą władczyni. Czarna łódź ślizga się przez granat jeziora. Wreszcie Artur dociera do ramienia w białym złotogłowiu. Wychyla się przez burtę i chwyta miecz Ekskalibur razem z pochwą. Ramię i dłoń znikają natychmiast pod lustrem granatowej wody. Król Artur powraca na brzeg. Pani Jeziora zniknęła jednak także. Król Artur cumuje łódź do korzeni drzewa. Człapie ku mnie po stromiźnie, przypasując do boku miecz Ekskalibur. - Co spodobało ci się bardziej, miecz czy pochwa? - pytam go. - Głupie pytanie. Miecz! - Skoro tak, wszystkiego musisz się dopiero nauczyć powiadam mu. - Pochwa warta jest dziesięciu mieczy. 205 ZŁOTA KSIĘGA Naonczas do komnaty wpada biały jeleń, za którym gna biała suka. Rycerze czekają przy świetle pochodni w wielkiej komnacie Camelotu. Rycerze króla Artura. Król Artur czeka razem z nimi. Król Artur i jego królowa. Na co tak czekają? Ach, prosiaczku, naobiecywałem im cudów. Do sali wpada tedy biały jeleń, a za nim gna suka, też biała, za białą suką zaś sfora sześćdziesięciu czarnych, rozżartych brytanów, które ujadają jak szatani. Jesteśmy świadkami zrękowin króla Artura i królowej Guinevere. Guinevere - teraz już królowa Guinevere - poczciwa Gugugu guGułnevere, to jedyna córka króla Leodegraunce z Camelerde. Król Artur napotkał ją po raz pierwszy w czasie oblężenia Scapa Flow, kiedy to ojciec Guinevere wydał wojnę królowi Lotowi z Orkadów i siłą wydarł mu Okrągły Stół. Oddany mu niegdyś hojną rączką Lady Igrayne na zgubę królestwa. Lot leży teraz w płytkim i podmokłym grobie, służąc za karmę rybom. 208 W jego czaszce ucztują piskorze. Morgan le Fay uciekła, a z nią jej bękarci syn Mordred. - Modlę się do Chrystusa Pana, by sczezło to czartowskie nasienie! - powiada mi Artur, mając na myśli siostrę i jej syna. Wiem, że obydwoje nie sczeźli. (Mało tego, kryją się bezpieczni w Mons Badonicus, gdzie znaleźli schronienie w klasztorze Gorejącego Serca). Król Artur wyjawia mi także swą miłość do niezrównanej Guinevere. - Merlinie, ubóstwiam ją. Merlinie, wezmę ją za żonę. Sam powiedz: widać wokół niej aureolę. Merlinie, jakież to inne uczucie od chuci, jaką pałałem do Morgan. - Inne, powiadasz? - Moja miłość do Guinevere jest nie z tego świata. W porę gryzę się w język. Jak zwykle. Milczę. Okrągły Stół powraca do Camelotu na żelaznym wozie, powożonym ręką rycerza z Camelerde. Rycerz ów zwie się Lancelot. Postawnej jest figury, gibki i obdarzon parą bokobrodów niewiarygodnych wprost rozmiarów. Do żelaznego wozu zaprzągł szóstkę karych koni i osobiście dosiadł dyszlowego, na dobitkę w srebrnym szyszaku na głowie. Oprócz Stołu przywodzi ze sobą także Lady Guinevere. Ta przybywa w wysadzanej perłową macicą lektyce z malinowej barwy tapicerką i zasłoneczkami ze złotogłowiu. Lancelot służy Guinevere jako eskorta, przyzwoitka i dowódca jej gwardii przybocznej. Król Leodegraunce kocha jasnego rycerza jak syna. Okrągły Stół wraca do Camelotu jako część wiana panny młodej. Tak, tak, prosiaczku. Gdy orszak pod zdobnym chorągwiami łukiem bramy wjeżdża w ulicę Watling, w sercu Logres, widzę, jak Lancelot patrzy na Guinevere i jak Guinevere popatruje na Lancelota. Spojrzenia ich są wcale podobne. Na pewno zaś nie są nie z tego świata. W Zielone Świątki król Artur zaślubia Guinevere. Dwóch opasłych arcybiskupów pomaga im złączyć dłonie przed ołtarzem. Przed młodą parą zstępującą po porfirowych schodach katedry Świętego Pawła kroczy czwórka rycerzy, każdy z dobytym złotym mieczem. 209 Jednym z nich jest nie kto inny, jak nasz Sir Lancelot. Och, Lancelocie, Lancelocie, jakiego masz długiego wąsa. - A jak! - rzuca mój wujaszek A., który jako kormoran siadł na stojącym tu Drzewie Żywota. - Słuchajcie, o anieli, potomstwo światłości, tronów, panowań, księstw, cnót i mocy niebiańskich. Mówiłem wam, że nie na darmo w drugim kręgu zwą mnie Szwancelotem. Perorując, wysrywa z siebie rój gasnących gwiazdek. - Nasz PicuśLancuś nie od dziś gilgocze Guinevere w imaginację - zwierza się. - Maczał wąsiska w studni jej niewinności, zanim jeszcze mała w ogóle wiedziała, po co ma ten otworek. Dlatego się teraz jąka. Przynajmniej tak twierdzi Freud. Mój wujaszek Belzebub uśmiecha się nader niewyraźnie. - Zauważyłem - wtrąca - że przez cały czas dzieje się w kółko to samo. Najpierw jakże dziewicza Vivien i nasz kosmokrator. Po niej Igrayne i król Uther Pendragon. Po nich Morgan le Fay i króliczek Artur. Dlatego teraz myślę sobie, że znowu.... - Siedziałem na dębie i dłubałem w zębie, a diablisko głupie myślało, że w dupie - wybucha śpiewem Astarot. - Istnieje tylko jedna, jedyna opowieść - dodaje uroczyście. - Rzecz oczywista - potwierdza mój tatuś diabeł. - Jego opowieść! - Jego, to znaczy czyja? - Merlina. Tatuś rozsiada się w ciemnościach, wysiadując w niej mroczne różności. - Z początku było inaczej - ciągnie. - Zupełnie inaczej. Merlin był obserwatorem. Merlin czarownik, Merlin nieporuszony sprawca zdarzeń. Niedotykalny! Dziewiczy. Mój tatuś śmieje się piskliwie. - Ale od dziś koniec! - obiecuje. Astarot wyciera sobie tyłek przeniewiercą i zauważa tonem skargi: - Wcale ci nie poszło aż tak świetnie z tą małą le Fay. Pamiętam, jak mówiłeś, że będzie z niej wyśmienity egzemplarz. - Patrz księga trzecia, rozdział 20 - podpowiada Belzebub, sprawdzając. Imperator Lucyfer wzrusza chudymi jak u czapli ramionami. - Ale nie poszło aż tak źle - ogłasza. - Wmówiłem Merlinowi, że może mnie wystrychnąć na dudka. (Uwierzył jak nic w te swoje białoczerwone muchomorki). A mnie trafiła się jeszcze na dokładkę nader milutka chłosta. Diabeł w zamyśleniu rozciera sobie półksiężyce pośladków. - Widać, że naszemu zepsutemu Antychrystowi nie przychodzi do głowy, w jak wielkim stopniu sam jest moim dziełem i stworzeniem. Zbliżamy się, moi drodzy, do chwili, w której zręcznemu Merlinowi powija się noga. - A czy kiedy będzie po wszystkim - pyta go Astarot będę wam mógł opowiedzieć o Numerku z Rękawem? - Na wszystko jest miejsce i czas - oświeca go mój tata. Do sali wpada biały jeleń. Goni go biała suka. GuguguguGuinevere. Złotowłosa królowa Guinevere jest jąkałą, a przy tym jedną z owych czarująco kapryśnych osóbek, których humor odzwierciedla nastroje męskiej kompanii, w jakiej się akurat znajdują. Są owe stworzonka nerwowe, słodziuchne, uczynne, lecz żądne wciąż nowych rozrywek. Dopiero aplauz ludzkiej ciżby sprawia, że podskakują radośnie, niby nerwowy korek na wzburzonej fali. Królowa Guinevere, oważ słynna władczyni i pani całego Logres, pierwsza dama na zamku Camelot. Suka jakich mało, kochanka Lancelota, dama pierwsza do ściągania majtek, gdy tylko król i władca spuścił ją na chwilę z oka. Pytacie, jak to? Zwyczajnie. Guinevere nie mogła się doczekać, aż Artur wyruszy na kolejną błędną rycerską wyprawę, a kiedy się wypuścił, sama się również puszczała: mianowicie kłusem wprost do sypialnej komnaty Sir Lancelota. Miłość jaką czuł do niej Artur, mogła sobie być nie z tego świata na pewno zaś nie była ze świata, który by ciekawił Guinevere. Guinevere ciekawiła tylko lanca, stercząca między nogami Lancelota. Czasem też jego wąsiska. O tak, córeczko droga. Nieraz widziałem ich turnieje. Patrzyłem na ich starcia, bracie wilku. Jako kochankowie, obydwoje byli mało pomysłowi. (Z jednym wyjątkiem, o którym opowiem w swoim czasie). Cokolwiek by powiedzieć, ich figle nie zasługują na pióro kronikarza. Wystarczy tylko nadmienić, że Guinevere i Lancelot wznowili je w noc królewskich zrękowin. Wcale nie zmyślam, braciszkowie. Guinevere leży coraz bardziej złotowłosa i coraz bardziej znudzona powściągliwymi pieszczotami męża. Artura nie ma. Wymknął się z sypialni za naturalną potrzebą. A wtem! Z sypialnianej szafy wyskakuje Sir Lancelot, z nawoskowanym wąsem i lancą gotową do boju. Kiedy skrupulatny król wraca do sypialni, jest już dawno po wszystkim. Lancelot zdążył się oddalić kuchennymi schodami. - Dobranoc, moja droga. - Dobranoc, mój drogi. I niech ci się przyśni coś miłego. Dobranoc. "Nie z tego świata, Merlinie." Królowa Guinevere, sprzedajna suka. GuguguguGuinevere. Cud z różą i cierniem, braciszkowie. Guinevere gadała do siebie w kąpieli, bo podobało jej się echo. Giermek Artura, Sir Kay, słysząc to, zachodził w głowę, skąd te dodatkowe trzy osoby w wannie pełnej mleka jednorożca. Czasem kąpiących się bywało rzeczywiście więcej (Gugu i Lancelot albo też Gugu i pół tuzina innych rycerzy w pełnym rynsztunku i zbroi), lecz przeważnie królowa sama kokietowała się i uwodziła bezlikiem głosów. 212 Królowa miłości i piękna, wachlowana przez chór dworek w sutych czerwonych sukniach. Powiem wam w sekrecie, że i w czerwonych butach. Guinevere podobało się, kiedy przy kąpieli towarzyszyły jej damy dworu w czerwonym obuwiu. Nie pytaj mnie, dlaczego, bracie wilku. Włosy królowa Guinevere miała kasztanowe. Przetykane złotem, jak mawiała. Owszem, przetykane, jeśli ktoś zadał sobie najpierw trud, żeby je przetkać. Guinevere wplatała sobie mianowicie we włosy cieniutki złoty łańcuszek, upinając go z tyłu jak warkocz. Własny warkocz zaś splatała i okręcała złotogłowiem tak długo, dopóki nie zaczynał grubością przypominać ogona buhaja. Jej ulubione pytanie: - Aaa cco ty jadłeś dziś na śniadanie, kółeczku? Suknia Guinevere? Suknia królowej Guinevere uszyta była zwykle z brokatu, w barwach zielonej i białej albo złotej i białej, do samej ziemi. Z prostokątnym dekoltem. Z owego dekoltu wystrzelała szyja Guinevere, olśniewającej białości, a nadto wyniosła jak łodyga kwiatu, której delikatnym zwieńczeniem powinna się okazać twarz. Guinevere mało przypominała jednak różę. Różowe miała tylko wargi. Oczy Guinevere? Oczy królowej Guinevere były trochę szare, a trochę zielonkawe. Rzęsy czarne. - Aaa cco ty dzisiaj jadłeś na śniadanie, koteczku? Co zaś do jej figury... Choć suknia dumnej królowej odznaczała się dość luźnym krojem... (Fason sztywny, prosty i surowy). Jezusku, uwierz mi, prosiaczku drogi, że Guinevere miała dar obdarzania swoich sukien życiem. Poruszała się w nich wielce swobodnie. Przydawała ich surowym liniom krzywizny i miękkości. Zdarzały się jednak nieprzyjemne sceny. 213 Pewnego dnia krowa podeszła i wetknęła swój krowi i przez okno pokoiku, który król Artur umyślnie wyszykował zamku Camelot, by małżonka łatwiej mogła się nurzać w porubstwie. Guinevere śmiała się wprawdzie, lecz wydarz nią wstrząsnęło. Król Artur szybko wpadł na pomysł, co zrobić. Kazał zalać łąkę i tym sposobem zatopił groźną krowę. - Mmoże tak byśmy urządzili jakiś tututurturniej? proponuje królowa Guinevere. Chodzi o to, w jaki sposób najpiękniej uczcić królewskie wesele. I cóż powiecie, braciszkowie? Zaraz urządza się turniej. (Artur czynił wszystko, co tylko kazała Guinevere. On, prawzór wszystkich mężów). Artur i jego drużyna, w białych giezłach, mieli się zetrzeć z drużyną Lancelota, w giezłach czarnych. Lancelot wiódł przy boku jedynie trójkę rycerzy. Cała trójka czarna od stóp do głów, z zatrzaśniętymi czarnymi przyłbicami, że ani poznać, kto zacz. Na tarczach całej trójki widnieje zaś dziwny herb: Robak, który połyka własny ogon. Czarna trójka do spółki z Sir Lancelotem wysadza z siodła takich mocarzy, jak Sir Acolon, Sir Ballamore, Sir Beaumaris, Sir Beleobus, Sir Belvoure, Sir Bersunt, Sir Borsa, Sir Eric, Sir Ewain, Sir Floll, Sir Gaheris, Sir Galahad, Sir Galohalt, Sir Gareth, Sir Gauriel, Sir Grislet, Sir Kay, Sir Lamerock, Sir Lionell, Sir Marhaus, Sir Palamide, Sir Pauqinet, Sir Pelleas, Sir Sagris, Sir Superabilis, Sir Tristan de Leonnais, Sir Turquine, Sir Wigalois oraz Sir Wigamur. Trzydziestu rycerzy (wliczając między nich króla Artura) pokonanych przez trójkę oraz Sir Lancelota z Jeziora. Kiedy dmą w surmy na zakończenie turnieju, szranki zaściełają rycerze z rozłupanym łbami, rycerze z poszatkowanym tułowiem, rycerze z tarczami i misiurkami w strzępach, rycerze, którym pot i krew zakleiły do cna szczeliny w przyłbicach, rycerze, którym tylko nogi sterczą z ziemi, wbici w grunt 214 potężnymi ciosami niczym namiotowe śledzie, rycerze zwiani w kij własnym rynsztunkiem, rycerze bez prawej nogi, rycerze bez lewej nogi i rycerze w ogóle bez nóg. Tak przedstawia się biała drużyna. Drużyna czarna udaje się triumfalną kawalkadą do namiotu, przed którym siedzi królowa Guinevere i cichutko bije brawo zwycięzcom. Blade dłonie królowej. Klaskuklasku. Tłem dla złocistej główki jest Camelot o śnieżnobiałych basztach, z których furkoczą języki proporców. Zębate blanki sterczą z mgieł, omyte słońcem, a na bramach zatknięto wielobarwne tarcze. Lancelot kłania się nisko z wysokości siodła. Królowa ciska mu parę szczerozłotych majtek. Lancelot podnosi trofeum na lancy. Uśmiecha się tak, że oba wąsy prężą się do góry. Bzdręg! Tłum wiwatuje. Czarni rycerze zataczają rundę honorową. Trójka czarnych rycerzy. Czuję zgniły oddech pierwszego z nich, kiedy mnie mija. Drugiego spowija kłąb much. Trzeci rycerz jest obdarzony dodatkowym oczkiem, wyzierającym spod szczytu szyszaka. Po skończonym turnieju... Guinevere i Lancelot spacerują po różanym ogrodzie. Kary koń Lancelota pasie się przy bramie ogrodu. Spieniony, spryskany krwią, ociekający potem. Lancelot nieruchomieje pośród opadłych płatków. Królowa klęka przed nim pośrodku ogrodu. Rozpina swemu obrońcy zbroję w miejscu, w którym się spotykają nogi, i bierze w dłoń kutasa Lancelota. O grzeszna królowo. Bez słowa zaczyna się gładzić zdobyczą po włosach. 215 Nasza GuguguGuinevere. Królowa o złotych włosach. Splecionych w warkocz twardy jak pyta buhaja. Królowa Guinevere pomaga się wybranzlować królewskiemu druhowi, Sir Lancelotowi z Jeziora. Nie w dłoni, lecz w puszystych, złotych włosach. Wplata sobie jego rycerską moc między pukle i trze, trze, dopóki między płatki róż nie tryska nasienie, barwiąc czerwone pąki na biało. Słonko świeci, ptaszki śpiewają. Podglądam tych dwoje, przybrawszy postać zegara słonecznego. Merlin, czarny gnomon słońca. Turniej skończony. Guinevere i Artur na blacie Okrągłego Stołu. Król jest zrozpaczony porażką w potyczkach. Mimo wszystko postanawia przyjąć klęskę z kamienną twarzą. Zbliża się do królowej. Guinevere ma na sobie suknię z błękitnego jedwabiu. Artur i Guinevere zostali sami w wielkiej komnacie Camelotu. (Sami? Doprawdy? Nigdy nie jesteście sami, jeśli w pobliżu kręci się czarownik. Obserwuję parę. Ja, Merlin, Niebezpieczne Miejsce). Arturowi udaje się nakłonić żonę, by legła na wznak na blacie Okrągłego Stołu. Już, już zadziera błękitną spódnicę. Lecz cóż to? Buława dawnej i przyszłej chwały... nie staje. Nie chce mu stanąć. Ba, stanąć nie jest w stanie. Artur jest impotentem. Król Rybak, który zgubił wędkę. Kazirodztwo z królową Morgan okradło go z męskości. I właśnie dlatego Artur żyje jak pajączek pośrodku zalotnej rycerskiej czeredy płci męskiej, podczas gdy królowa Guinevere 216 może folgować żądzom z najbliższym druhem Artura, arcyrycerskim Lancelotem. O Lancelocie w szkarłatnym kołpaku. O ty, strojny w pióra, wyłogi i wysokie buty Lancelocie! O Lancelocie nieco tylko krzywonogi, ty, który końce wąsisk zatykasz sobie w cholewy. Artur obracając Guinevere na blacie Okrągłego Stołu, próbuje ujrzeć w wyobraźni, że czyni to samo nie z Guinevere, lecz z Lancelotem i jego rycerzami. Jednak nic z tego. Nie umie. Nijak mu to nie wychodzi. Orgazm, który był i który będzie, teraz okazuje się sztuką ponad jego siły. Nieważne, z mężem czy niewiastą, z rycerzem czy z damą. Miłosny akt splótł się w myślach Artura ze złem. Dlaczego? Bo akt miłosny oznacza Morgan le Fay. Czyli literę A. Znak wypalony jej na udzie. Świst bata w poprzek jej pośladków. I jeszcze Mordreda, dziecię kazirodztwa. Mordred. Kornik, który toczy Okrągły Stół. Mordred, śmierć króla Artura. Królowa Guinevere zaśmiewa się perliście z wysiłków małżonka. - Czczczyżby kolejna pporażka białego rycerza, mój panie? 8 Gdy patrzę na Guinevere i Lancelota, gdy patrzę na Guinevere i Artura - ogarnia mnie rozpacz. Pieklę się i płaczę. Łzy same płyną mi po twarzy, Jezusiorku. (Owszem, jak krople rosy na zegarze słonecznym. Albo jak kałuża psich sików pod Niebezpiecznym Miejscem). Mój ojciec ma rację. Świat jest księgą. Księgą pisaną przez diabła. 217 Lecz w tejże samej chwili do komnaty wbiega biały jeleń. W ślad za nim gna suka. A w ślad za białą suką pędzi z ujadaniem sfora sześćdziesięciu wielkich, czarnych brytanów. Ujadają tak, że dzwoni w uszach. Biały jeleń gna pędem wokół Okrągłego Stołu. Biała suka gna pędem wokół Okrągłego Stołu. I również wokół Okrągłego Stołu gna sześćdziesiąt czarnych brytanów. Wąż albo robak, który pożera własny ogon. Czyniąc przy tym większy zgiełk niż Bestia Szukająca Graala. Król Artur powiada: Co to wszystko znaczy? Co oznacza cała ta scena? Guinevere z kolei powiada: - A ccco tty jadłeś na śniadanie, pieseczku? Sir Lancelot zaś milczy i tylko przygładza wąsa. Dokolusia Okrągłego Stołu bieży jeleń, czarne brytany i suka, a kiedy uroborus pościgu znów zaczyna się przewalać ku drzwiom - nie drzwiom, a słynnym złotym wrotom Camelotu - suka skacze do góry i kłami wpija się białemu jeleniowi w bok. Cap i kłap! Jeleń w szaleństwie rzuca się raptownie w bok, potyka się i koziołkuje w lewo, strącając z zydla Lancelota, który akurat beztrosko kręcił sobie w palcach bokobrody. Lancelot z brzękiem spada z zydla. Lancelot rozpłaszcza się na posadzce. Suka przystaje nad nim. Obwąchuje powalonego rycerza. Wreszcie zadziera nad nim tylną nogę. Sir Lancelot z przerażającym rykiem skacze w górę. Z rozkwaszonego nosa krew kapie mu na słynne baczki. Kap, kap. Sir Lancelot rzuca się i łapie sukę za ogon. Chwyta sukę i dziarskim krokiem opuszcza komnatę. Idąc, wywija suką nad głową, wciąż dzierżąc ją za ogon. Dosiada swego rumaka i spina go ostrogami. Odjeżdża. Pod jego pachą skamle suka. 218 Och, a tymczasem sfora czarnych brytanów ujada już w głębi lasu, ścigając białego jelenia, lecz zanim zew ich ujadania zdąży się zatrzeć w oddali, któż to nie zsiadając z konia wjeżdża do wielkiej złotej sali na zamku Camelot? Któż, jeśli nie ty. Ty. Ty sama. Ukryta pod postacią damy na białym koniku. We włosy wplótł ci się zielony liść. Zielony listek pośród całego mnóstwa złota. Włosy masz bardziej złote niż kwiat szczodrzewicy. Dłonie bielsze niż piana na fali. Policzki rumiane jak naparstnica z mokradeł. Zsiadasz z konika. (Stuknięcie twoich obcasików! Zielony liść w twych złotych włosach!) Śmiało stajesz przed królem Arturem i mówisz: - Królu mój i panie! Suczka, którą ukradł twój fałszywy rycerz, jest moją własnością! - A co to obchodzi nasz majestat? - zbywa ją król Artur. - Łeee! - szlocha GuguGuinevere. - Oddajcie mi mojego Lancelota! 10 - A gdzie jest Astarot? - pyta podejrzliwym tonem wujek B. Mój tatuś dumnie zadziera widły. - Zgaduj do trzech - proponuje, a kiedy jego wielki skarbnik marszczy czoło i krzywo się uśmiecha, podsuwa: - Księga pierwsza, rozdział 40... Pamiętasz ustęp, w którym nam mówił, gdzie był, kiedyśmy cierpieli męki porodu i upadek mnicha ze szczytu wieży? Belzebub z lubością gładzi muchę po skrzydełkach. Jego błękitna twarz rozjaśnia się nagle. - W dupie u Guinevere! - oznajmia. Diabeł zaczyna chrupać bukiet fiołków. 219 - Zgadza się - przyświadcza. - Jednak nie jesteś muchą o bardzo małym rozumku. - Coś tam rozumiem - mówi wujek B. i ryzykuje hipotezę: - Astarot opętał naszego rycerza o niezmiernych wąsach? - Ale tylko na chwilę - mówi mu mój tatuś. - Tak, wcielił się w LancelotaSzwancelota. Pasuje mu ta postać, nie uważasz? Belzebub wbija wzrok w czuby piernikowych ciżem. - Lepiej nic nie mów - cedzi ponurym głosem. - Czy dla mnie też masz jakąś wdzięczną rolę, kosmokratorze? - Owszem, mam. - Rzygać mi się chciało tamtym braciszkiem Błażejem. Jakże nędzna rola dla księcia piekieł! - Mam wrażenie, że nowe wcielenie przypadnie ci bardziej do gustu. Jest łatwiejsze i nie tak wymagające, mój Byziu. Prawdę mówiąc, trudno o prostsze. Wujaszek B. podnosi wzrok na Lucyfera i jęczy: - Co, może mam być królem Arturem? - A jakże! - Królem gówniarzy Arturem? - Nie powtarzaj mi tu cynicznych uwag mego syna. - Arturze, mój Arturze, czemuś tak miękki w rurze? podśpiewuje głupawo wuj B. i kręci długą, chudą głową. Przeszły i przyszły imbecyl i tak robi mniej więcej wszystko, co chcesz, nawet bez mojej pomocy. - Jak dotąd zło dobro zwycięża - przyznaje uczciwie diabeł. - Tyle że to zwyczajny ciemniak, nie wysłannik Ciemności, i dlatego musisz nam pomóc zadzierzgnąć cały wątek. - Wątek? To jest tu jakiś wątek? - Ech, mój profesorze dwuskrzydłych, jak zwykle nie uważałeś. Sięgnij pamięcią wstecz do zakończenia księgi drugiej. Białej Księgi. Merlin i Nineve tuptają przez sploty gobelinu. Merlin zabłąkany w malowanym lesie. Wszystko, co tam zobaczył i usłyszał. - Pamiętam, pewnie, że pamiętam - mówi Belzebub. Podglądał Uthera i Igrayne. Ma się rozumieć. Przez szklaną ścianę. Astarot nazwał to jedyną historią, jaka jest. - A pytanie, które usłyszał Merlin? 220 - Jakie znów pytanie? - No, "komu służy ów Święty Graal?" - Aha, więc o to chodzi - powtarza tępawo Belzebub. No, coś tam pamiętam. Potem było coś o włóczni i kielichu, co nie? Ale ni w ząb nie zrozumiałem. Nie nadążałem... Jakjuż nam o tym raczyłeś nadmienić. Nic się nie martw, niedługo nadążysz. Wkrótce nie będziesz miał innego wyjścia. Wkrótce wszystko stanie się jasne jak dzień. Albo jak wiekuista noc. Lucyfer stroi skrzypki i prędziutko odgrywa wariację na motywie z Paganiniego. - Jakież to krzykliwe - krzywi się. - Inna sprawa, że odkąd rozwaliłem tego stradivariusa młotkiem, zupełnie przestał stroić. Ale posłuchaj, co ci powiem, muszy placku. Zapamiętaj, coś ode mnie usłyszał. Kiedy Merlin spotka osobę, która podglądała Igrayne i Uthera w ich miłosnych zapasach, kiedy Merlin pokocha tę, która z uwielbieniem patrzyła przez zieloną taflę lasu na nagi pojedynek, wówczas wpadnie nam w szpony. Będzie nasz! A chwila ta już się zbliża, mój bzykusiu. Punkt kulminacyjny! Zagłada Okrągłego Stołu! Wujek Belzebub nabzdycza się i mówi: - Moim zdaniem, daleko do tego, cesarzu. - Okrągły Stół będzie trwał tylko tak długo, jak długo włada nim Merlin - odpowiada Lucyfer. - Jeśli Merlin runie, Stół także będzie się nadawał najwyżej na podpałkę. - Jak to? A Artur? - pyta wujek B. - Z Artura miękka rura, jakeś sam słusznie zauważył. Kres Merlina będzie początkiem tego, co zwą Morte Darthur. Wujek Belzebub z powątpiewaniem kręci głową. - Tylko jak mamy go doprowadzić do zguby? Czy zgotowałeś coś na niego? Imperator Lucyfer chichocze. Wręcz wije się z radości. Puszy się. Składa dłoń w wachlarz i zerka zza niego zalotnie. Mruga oczkiem, które ma pośrodku czoła. Jego szpony przybierają nagle jasnoczerwoną barwę. 221 11 Król Artur krzyczy właśnie strasznym głosem: "W dupie mam pani sukę, o pani!!!", kiedy na nosie ląduje mu ogromna mucha plujka i zaraz znika w prawej dziurce. Król Artur kicha, lecz nie udaje mu się wysmarkać owada. Ze zmienioną twarzą oznajmia: - Osiodłać mi konia! Osiodłać wszystkie konie! Ruszamy! Ruszamy na poszukiwania! Jakże straszną zbrodnią jest kradzież tej suki! Królowa Guinevere częstuje go wściekłym spojrzeniem przez łzy. - On zrobił to w ooooobronie własnej - syczy. - Lancelot nie ukradł tej suki. Ona go ugryzła pierwsza! Małżonek łagodzi ją zaraz: - Kradzież Lancelota jest czynem równie strasznym! Ruszajmy obydwojgu z odsieczą! Konia, ach konia! Ruszamy na zachód, wjeżdżając w las Broceliande. Nie masz ścieżek w tej jasnozielonej głębinie. O wielki lesie z korzeniami w morzu! Tkanino moich myśli! Zakątku mrocznego spokoju! Pochód prowadzi król Artur, a u jego boku jedzie królowa Guinevere. W ślad za królewską parą podąża Sir Perceval, młodzik cny i szlachetny, osobisty goryl monarchy. Perceval to bystre pacholę, odziane w błękit. Błękitny ma kołpak, takiż płaszcz, błękitne pluderki, nawet jego buty przyprószył błękitnawy letni pył. Jadąc Perceval śpiewa kolędę o Matce Boskiej i drzewie czereśni. A jakże, rozpoznaję tę melodię, prosiaczku. Czarowne słowa niosą się echem po lesie. Ostatnie promyki słońca prześwitują ukośnie między koronami wielkich drzew. Ty i ja podążamy za królewską parą. Ty na białym podjezdku. Ja na karej klaczy. Pochód zamyka jeszcze jeden rycerz, Sir Gawain z Verulam. Zapada noc. Wraz z jej nadejściem las Broceliande pogrąża się w jednoczesności. Jedziemy przed siebie jakby przez morską głębinę. Przemierzamy konno wysłane igliwiem dno 222 snu. Gdy staje się jeszcze ciemniej, w lodowym blasku księżyca można przysiąc, że leżące szyszki to gwiazdy. Jedziemy po posadzce nieba. Jednak to ziemia nas unosi. Wokół roztacza się woń zbutwiałych liści. Nasze konie zapadają się aż po pęciny w próchnicy. Szelest zeschłych liści. Powietrze nabrzmiałe ciężarem dojrzałego lata. Daleko przed nami słychać od czasu do czasu granie psów, gnających za białym jeleniem. Czasem (tak się nam przynajmniej wydaje) dolatuje nas grzmiący tętent konia Lancelota. - Szybciej! Szyszyszyszybciej! W gęstniejącym mroku prośby Guinevere stają się wciąż natarczywsze. Królowa wspina się w strzemionach i krzyczy: - Lancelocie! Gęstwina rozbrzmiewa echem tego imienia. Złoty warkocz Guinevere spada jak bicz na zielony brokat jej ramion. W świetle księżyca Guinevere spina nagle konia. Król Artur i Sir Perceval oddalają się w ślad za królową. - Lancelocie! Mój LalalalaLancelocie! Ostatnią rzeczą, jaką słyszę, jest przenikliwy pisk Guinevere - niczym krzyk pawia. 12 - Powiem ci, że to okropnie nudne - przerywa wujek Belzebub. - Wstąpiłem w tego Artura i czuję się, jak gdybym pływał w zupie nic. O co w tym wszystkim chodzi? Dokąd tak jedziemy? - Do końca - oświeca go mój tata. - Do Zamku Świętego Graala. - Graala? - dziwuje się wujaszek B. - Tego starego garnka? Jęczy i szczerzy zęby, ale ciągnie: - Powiadasz, psiakrew, że do Graala? Zawsze mnie ciekawiło, co, u diabła, będzie wyprawiał z Graalem ten, kto go wreszcie znajdzie. 223 Mój tata potrząsa w jego stronę rożnem. - Nie bluźnij! - napomina. 13 Sir Gawain czuje, że się zgubił w lesie Broceliande. Przestał nadążać za nami, i oczywiście nie nadąża za Arturem, Guinevere i Percevalem, nie mówiąc już o Lancelocie czy suce. Na samym zaś przedzie gnają przed siebie biały jeleń i sześćdziesiątka czarnych brytanów, ujadających tak, że dzwoni w uszach. Sir Gawain jest młody, przystojny, wysoki i nieco romantyczny. Odzian w płaszcz z czerwonej satyny i w szkarłatną opończę lamowaną złotem. Gdy wreszcie spostrzega, że zgubił trop naszej ekspedycji, bynajmniej nie wpada w panikę. Przeciwnie, wspina się na drzewo, aby w jego konarach przespać aż do świtu. Zamyka oczy i naciąga sobie rycerski kołpak aż na nos. W myśli planuje, iż rankiem ruszy dalej przez las w poszukiwaniu reszty grupy. A może czeka go przygoda? 14 My także zabłądziliśmy w ciemnościach, lecz w innej części lasu. Drzewa są tutaj niezmiernie wysokie, strzeliste, rosnące pień w pień. Księżyc zniknął. Rozpaliłem ognisko. Siedzimy przy nim bez słowa. Nie widzę twojej twarzy. Dlaczego? Bo patrzysz w ciemność. Wreszcie odzywasz się. - Merlinie. - Tak? - Czy wiesz, co to takiego: esplumoir? - To taka klatka - mówię. - Klatka dla pierzącego się jastrzębia. - Tak - przytakujesz. - To miejsce przemiany. 224 Później znów się odzywasz. - Merlinie? - Tak? - Czy wiesz, co to takiego: zielone i płonące drzewo? - Słyszałem o czymś takim - zaznaczam. - Drzewo z jednej strony płonące, a z drugiej okryte zielonym liściem. Wtedy odzywasz się po raz trzeci: - Merlinie. - Tak. - Czy wiesz, co to takiego: kryształowa grota? - Łatwo zgadnąć - mówię. - To coś w rodzaju więzienia. Śmiejesz się słysząc te słowa. Potem w blasku ognia zwracasz twarz w moją stronę. - Merlinie - mówisz - przyszłam, żeby cię zaprowadzić do klatki jastrzębia, do drzewa, które zieleni się i płonie, do kryształowej groty. Przyszłam cię zaprowadzić do samego siebie. 15 - Chwileczkę, ale przecież ona nie ma twarzy!!! - piekli się mój wujaszek Belzebub. - To znaczy ma, ale jak lustro. Merlin patrzy na samego siebie! Mój tatuś wije się i znów chichocze. - Zajmij się lepiej ujeżdżaniem naszego Arturka - powiada. - Astarot zdążył już złapać naszego sumiastego rycerza i zaprowadzić go do Zamku Graala. Postaraj się go tam odwiedzić, wraz z Guinevere i Percevalem. Belzebub wzrusza ramionami i skupia się nad zadaniem. 16 I oto król Artur z królową oraz orszakiem złożonym z wiernego rycerza imieniem Sir Perceval, spostrzegają, iż stoją w kotlinie pełnej cieni. Księżyc wychyla się zza chmury w kształcie smoka. Przybyli poznają, że z trzech stron kotlinę obrastają dęby. Także z tej strony, z której nadjechali. Drzewa tłoczą się ciasno 225 obok siebie, a ich konary roją się od sów. W sowich ślepiach odbija się seria księżyców. Od czwartej strony kotlinę zamyka zamek o murach z litego szkła. Zamek Świętego Graala. W tejże chwili pieje czarny kogut. Nawet po ciemku Guinevere poznaje, że kogut musi być czarny. Żegna się więc znakiem krzyża. Czuje, że pod suknią z zielonego i złotego brokatu przebiega ją dreszcz. - A ccco tty jadłeś na śniadanie, koteczku? - pyta głośno, choć nie wiadomo, pod czyim adresem. - Pani? - dziwi się Sir Perceval, który jadł owsiankę. - Rozczarowanie - oznajmia król Artur, wyjmując stopy ze strzemion. - Końskie gzy i rozczarowanie. - Ciebie! - wrzeszczy z najwyższej wieży Zamku Ze Szkła Sir Lancelot i skręca wąsy w sztylety. - Ciebie, ciebie i krew. A na kolację też chcę ciebie! - Cieeeebieee - pohukują sowy. - Rozczarowanie - cykają z traw świerszcze. 17 Wokół Zamku Świętego Graala bieży co tchu biały jeleń. Wokół Zamku Świętego Graala gna sześćdziesiątka czarnych, rozżartych brytanów. Wokół Zamku Świętego Graala biegają król Artur, królowa Guinevere i Sir Perceval. Wtem jednak Sir Lancelot uchyla wrót, tych przegrodzonych wirującym kołem. Wszyscy wbiegają do zamku: biały jeleń i biała suka, czarne brytany, król Artur, królowa Guinevere, a na końcu Sir Perceval z Walii. 18 Wujaszek B. bardzo się myli. Masz co najmniej kilka twarzy. - Kim jesteś? - pytam cicho. Widzę, że przy ogniu siedzi moja mama, dziewicza Vivien, która karmi mnie piersią i nuci mi do snu kołysankę. Kiedy się budzę, widzę obok siebie Igrayne. Lady Igrayne stąpa lekko jak czajka, lecz jest naga, tylko w jednym srebrnym pantofelku. Najbardziej mnie przeraża inna twoja twarz, twarz małej królowej Morgan le Fay, tej, która w sukni czarnej jak diabelska smoła tańczy przy blasku ognia, zalotna, pachnąca piżmem, złączona w jedno z figurami tańca, a na jej udzie, kiedy Morgan się ku mnie odwraca, płonie płonie płonie litera A. W zmiennym leśnym świetle, gdy omywa cię blask księżyca, widzę twoje włosy raz jako krucze, raz znów złote. Oczy to niebieskie, to zaraz zielone. Czasem twoje oczy płoną jak klejnoty, których nazw dawno zapomniałem. Zmieniasz się nieustannie, wychodząc i znów wstępując w leśne cienie. Między piersiami masz różę, podobną do czerwonej rany. Wyjmujesz ją z dekoltu i dajesz mi ją. - Nimue - mówisz. - Nazywam się Nimue. Dotykam różą policzka. Czuję gorąco. - A twoja suka? - pytam. Zaczynasz się śmiać. - Suka to głupstwo, Merlinie. Zwyczajna wymówka. Wcale nie szukałam tej suki. Przybyłam na zamek po ciebie. Kłaniam się jej, z różą w dłoni. - W takim razie po co ci jestem potrzebny? Czego może chcieć młoda dziewczyna od zgrzybiałego starca w środku lasu? Znowu się śmiejesz. - Ach, pewnie, ludzie złożą to na karb czarnej magii. Ale mnie nic po twoich czarach, Merlinie. Nimue jest panią wszystkich sztuk, a Merlin mężczyzną, który sam doprowadza siebie do ruiny. Nie powiesz mi nic, czego bym sama nie odgadła. - Wierzę ci - mówię. - Ale na początek wytłumacz mi przynajmniej tę opowieść. Czarna księga, biała księga, czerwona księga, złota... Co dla ciebie znaczą, młoda czarodziejko? - Alchemię. 227 - Mów. - Czerń, biel, czerwień i złoto. Cztery poziomy przemian alchemicznych. - Ale jakich przemian? - Przemian, w których zawartość retorty alchemicznej jest podświadomością alchemika. - Właśnie tak. A dalej? - Pytasz, co dalej? Tylko głupcy wierzą, że alchemicy poszukują złota. Złota jako metalu. To śmieć, choć drogocenny. Chylisz głowę na korzeń olbrzymiego wiązu i patrzysz wprost w tarczę księżyca, mówiąc: - Alchemia to sztuka metafory. Alchemik trudzi się nad samym sobą. Jego materia prima to on sam. Biedzi się, by przeistoczyć pospolitą materię swoich snów w szczere złoto. - A ten nieszczęśliwy alchemik? - pytam. - Ty, kochany? Ty, Merlinie, zacząłeś od złota, lecz przeistoczyłeś wszystko w pospolitość. Czy zaprzeczysz? W twoich hardych oczach są łzy. - Ale nie jest za późno - mówisz, gładząc mnie po dłoni. - Przyszłam, aby cię zaprowadzić z powrotem ku złotu. 19 - Mmoże się mmało znam na szszszszklanych zamkach - przyznaje królowa Guinevere - ale mam wrażenie, że akurat tten tutaj wpadł w drżączkę. - Za dużo pijesz - ucina Sir Lancelot, popijając nalewkę z peyotlu. Lancelot i Guinevere leżą w królewskiej sypialni na Zamku Świętego Graala. Jest wpół do trzeciej nad ranem. Szklany zegar wybija godzinę. Ziemia się trzęsie pod zamkiem. - O, znowu! - piszczy cała drżąca królowa Guinevere. Naprawdę nic nie czujesz? Guinevere wtula twarz w prześcieradło i naciąga poduszkę na głowę, jak gdyby bała się, że zleci z krawędzi świata w otchłań. Sir Lancelot najspokojniej sączy trunek. Zbliża się jednak do Guinevere. - W tym lesie tak zawsze - tłumaczy. - Niektóre z drzew mają niezmiernie długie korzenie. - Och, LanceLanceLancelocie... Za kwadrans trzecia zamek znów dygocze. Gdzieś z dachu sypią się odłamki szkła. - Och, LanceLanceLancelocie... Wielki obrońca królowej odrzuca na bok kołdrę. W jednej dłoni ściska kieliszek z nalewką, drugą podkręca sobie wąsa. Niespokojny grymas na twarzy przydaje mu urody. - Już wiem! To ten cholerny jeleń i brytany - mówi. Biegają w kółko wokół wielkiej komnaty na dole. Budynek wpada w wibracje. Butelka peyotlówki już pusta. Lancelot ciska ją precz. - Och, wibracje... - wzdycha niedopieszczona królowa Guinevere. Król Artur staje u wezgłowia łoża, śmiejąc się, śmiejąc się, śmiejąc. Z jego lic - sinawych, podobnych do jednej z masek Boga - nie znika wyraz przeraźliwego znudzenia. Za to oczy Artura ją jasne i czyste. Artur głaszcze sukę i iska jej sierść, szukając pcheł. - Królu - mruczy Sir Lancelot, wyżymając sobie z wąsów nalewkę. - Bądź uczynnym chłopcem i kopnij się na dół. Powiedz Percevalowi, żeby zdjął zbroję i przegonił tego białego jelenia i sześćdziesiąt brytanów do lasu Broceliande. Będziesz tak dobry? - Doskonały pomysł - podchwytuje królowa Gugu. A kiedy młody już się z tym uwinie, przyślij go do nas na górę. Tylko żeby wzuł buty do konnej jazdy, pamiętaj! - Już pędzę! - obiecuje im dobry król Artur. Już, już ma zniknąć za szlanymi dźwierzami królewskiej sypialni, gdy przychodzi mu do głowy pewien pomysł. Artur odwraca się do przyjaciela i żony, porzuconych w łóżku, i pyta: - A co będzie ze mną? A co ze mną? - Mmoże pozwolimy ci popopopopatrzeć - obiecuje mężowi Guinevere. 20 Nadchodzi tedy wielka chwila Sir Percevala z Walii. Zadanie zapowiada się ciekawiej niż obserwacja, jak białe i czarne owce na przemian przeskakują rzekę obok płonącego drzewa, od jednej strony okrytego zielonym liściem. Ciekawiej także niż przygoda z białymi i czarnymi figurami na szachownicy, które toczyły partię same z sobą. Ciekawiej nawet niż scena z czarnym krukiem i białym śniegiem, i czarnymi włosami ukochanej o włosach czarniejszych niźli krucze pióro i skórze bielszej niż biel śniegu. Sir Perceval zsuwa z czoła błękitny kołpak. Sir Perceval zrzuca błękitny płaszcz. Sir Perceval ściąga błękitne pluderki. Rozbierając się, wyśpiewuje kawałki ulubionej kolędy: Nazbieraj mi czeresienek...! Za czym puszcza się w pogoń. Wokół komnaty Zamku Świętego Grała bieży biały jeleń. Wokół komnaty Zamku Świętego Graala gna sześćdziesiąt czarnych brytanów. Wokół komnaty Zamku Świętego Graala biega Sir Perceval. (Nie zzuł wysokich butów, umączonych siwym letnim pyłem). Szklany zegar bije trzy razy. Cały Zamek Świętego Graala rozsypuje się w proch. 21 - Też coś? - zżyma się mój wujaszek Belzebub. - Co, może znowu jakieś czerwone i białe robaki? - Ależ skąd - zapewnia go mój tata. - Żadnej tam metafizycznej tandety. Wystarczy trochę seksu i peyotlu. Wujkowi Astarotowi odbija się paskudnie. - Nigdy nie miałem ambicji, żeby zostać inżynierem mruczy. - A już najmniej takim od szkła. Szkło to zdradliwy materiał. Prawie tak zdradliwy jak baby. Mój tatuś diabeł chichocze. 230 - Jedyna korzyść jest taka - obwieszcza - że uda nam się zmusić mego syna, by sam nam go zbudował! - Swój własny grób? - dziwią się wujaszkowie. - Nigdy się na to nie zgodzi! - Zostawcie to już Nimue - mówi im diabeł z uśmiechem. Okręca się na piętach z kości słoniowej i celuje palcem w Astarota. - Natychmiast wracaj w powłokę Sir L., ale pronto! Macha widłami w kierunku wujaszka B. i rozkazuje: - A ty natychmiast wracaj do przeszłego i przyszłego Rogacza! Belzebub ciężko wzdycha. - Ciekawe, jak się z tego wszystkiego wytłumaczę przed Gugu i Percevalem? Zamek usunął im się spod dupy, tak? Niecodzienna historia. - Wyruszyli na poszukiwania, więc mają - oznajmia wielkopańskim tonem imperator Lucyfer. - Podczas rycerskiej wyprawy można się z definicji spodziewać niezwykłych zdarzeń. Poza tym nie stało się nic złego. Sześćdziesiąt czarnych brytanów zdążyło uciec do lasu, a razem z nimi ten cholernik biały jeleń. Nareszcie spokój z uroborusem. Diabeł kładzie się na posadzce piekieł i wije się, zachwycony kolejnym pomysłem. - Dajcie Guinevere domięśniowy zastrzyk z Percevala w zielonym gaiku - poleca. - Kiedy się otrzepią z igliwia, obydwoje dawno zapomną, że zawalił się jakiś zamek, choćby i Świętego Graala. Podobno ludzie przyrównują to, co nazywają orgazmami, do trzęsień ziemi. Nie wszyscy ludzie, bo tylko ci romantycznej natury, tacy jak my. Guinevere i Perceval to także niewątpliwie romantycy. Na wszelki wypadek diabeł zastrzega się: - Dopilnuj, żeby młodzieniec miał jednak na nogach buty do konnej jazdy. 22 Świt zjawia się w lesie Broceliande niczym zielony, opieszały duch. 231 Twój biały podjezdek potknął się i złamał sobie nogę w pęcinie. Oszczędzam cierpień biednemu zwierzęciu. Siadasz przede mną na mojej karej klaczy. Wiatr zatyka mi usta twoimi włosami. Twoje włosy smakują słońcem. A gdy jedziemy, śpiewasz. - Czerń! - Biel! - Czerwień! - Złoto! Tak oto śpiewasz. Nie pytam cię, co znaczy ta piosenka. Nie pytam nawet, dokąd tak jedziemy. Wystarcza mi zupełnie, że jedziesz razem ze mną. Wystarcza, że cię trzymam w ramionach. Wystarcza, że śpiewasz. Czasami śpiewasz głosem mojej mamy, czasem głosem Igrayne, a czasem Morgan. W pewnej chwili dobiega nas ujadanie i warkot. Spomiędzy drzew wybiega ku nam biały jeleń, a za nim pędzi sfora sześćdziesięciu czarnych brytanów. Jeleń i psy przewalają się obok nas, znikając w tej samej części lasu, z której nadjeżdżamy. Śmiejesz się na ten widok. Kiedy się śmiejesz, czuję, jak drżą drobne kości twoich ramion. Poza tym jednak nie zwracasz uwagi na jelenia i psy. Nie śpiewa ani jeden ptak. Słońce świeci, ale nie grzeje. Lecz mimo to zielone lasy wokół nas są Graalem pełnym słońca. 23 Wreszcie docieramy do długiej zielonej kotliny. Z trzech stron kotlinę otaczają dęby - w tym także ze strony, z której nadjeżdżamy. Czwarta strona zielonej kotliny zieje pustką. Nieobecnością albo próżnią. Nie ma tam nic. Jak gdyby wywrócono niebieskie niebo na nice. Lewa strona nieba okazuje się zupełnie bezbarwna. 232 Na dnie kotliny jest jezioro o tafli barwy stali na granatowo hartowanej w ogniu. Na kamieniu pośrodku jeziora widzę czaplę z łasicą w dziobie. - Byłem już w tej kotlinie - szepczę do ciebie. A ty: - Byliśmy już tutaj razem. Tu byliśmy, zanim się stałeś Merlinem, a ja Nimue. Jesteśmy w Val Sans Retour. To Jezioro Diany. Nad brzegiem jeziora dostrzegam marmurowy grobowiec. - W tym grobowcu - mówisz mi - spoczywa książę Faun. - Faun? - dziwię się, próbując sobie coś przypomnieć. - Faun - powtarzasz. - Faun, którego Diana pokochała, lecz którego zabiła największą zdradą ze świata. - Chyba największą zdradą na świecie? - poprawiam. - Nie. Zdradą ze świata - powtarzasz. - Powiedz mi - zaczynam - powiedz mi, powiedz mi, powiedz, Nimue... Błagam cię, powiedz, jak Diana zabiła swego Fauna. Mówisz mi. - Diana - zaczynasz - jak sam dobrze wiesz, Merlinie, władała w czasach Wergiliusza, długo przed narodzinami Chrystusa. Nade wszystko umiłowała sobie te lasy. Kiedy znużyły ją łowy w lasach Francji i w lasach Bretanii, przybyła tu i zamieszkała nad brzegiem jeziora. Za pomocą czarów wzniosła tu swój dwór. Bardzo długo mieszkała w tym lesie. Syn króla, który wówczas władał krainą, zakochał się w Dianie, rzucił dom, wyrzekł się rodziców i zamieszkał z nią nad jeziorem. Nazywał się książę Faun. - Dwór Diany - powtarzam. - Niewiele czasu upłynęło - ciągniesz - gdy Diana spotkała innego rycerza, zajętego łowami. Rycerz ów zwał się Felixem. Diana zakochała się w nim, Felix zaś, choć ogromnie dzielny, był też ogromnie ubogi. Bał się potęgi księcia Fauna i dlatego nie odważał się odwzajemnić uczucia. Aby to zmienić, Diana postanowiła zabić Fauna. - Książę Faun musi umrzeć - mruczę. (Ale czy mruczę własnym głosem?) 233 - Nad jeziorem - ciągniesz opowieść - stał grobowiec pełen czarodziejskiej wody, która leczy wszelkie rany. Pewnego dnia Faun, ciężko zraniony pazurem dzikiego zwierza, zszedł do grobowca i ujrzał, że wody odeszły. To Diana przez noc zdążyła osuszyć grobowiec. Diana też kazała Faunowi położyć się nago w grobowcu, obiecując, że zasunie pokrywę, a do środka wrzuci lecznicze zioła, które go wkrótce uleczą. - Nago do grobu - mówię. - Faun - opowiadasz - nie spodziewał się wcale podstępu, uczynił więc to, co rozkazała mu Diana. Kiedy zasunęła się pokrywa grobowca, Diana wlała go środka kocioł wrzącego ołowiu. Faun zginął straszną śmiercią. Diana odnalazła Felixa i powiedziała mu, w jaki sposób pozbyła się Fauna. Opowieść o jej nieludzkim okrucieństwie tak przejęła Felixa, że rycerz dobył miecza, złapał Dianę za włosy i jednym cięciem odrąbał jej głowę od ciała. - Felix był okrutny - mruczę. - Ciało Diany - kończysz opowieść - ciśnięto do jeziora, które masz przed sobą. I właśnie dlatego ludzie od tamtej pory zwą je Jeziorem Diany. - A co się stało z jej dworem? - pytam. - Spalił go ojciec księcia Fauna - mówisz mi - wraz ze wszystkim, co należało do Diany. Zemścił się za mord na synu. Na kamieniu pośrodku jeziora: czapla z łasicą w dziobie. 24 - Czaple nie łowią łasic - wtrąca mój wujaszek Belzebub. - Pewnie, że nie - zgadza się mój tatuś diabeł. - Za to łowią antychrystów. Astarot podskakuje na jednej nodze i kąsa się we własny ogon. - Ten Perceval zanadto sobie pozwala! - wrzeszczy. - Do dupy z romantyzmem! - Drugie prawo diabelskich opętań - przypomina mu Lucyfer. - Nie utożsamiaj się z opętanym, bo sam stracisz głowę. - Zgoda, ale niektórzy z tych rycerzy mogliby zakasować inkuba... Popatrz tylko na ten okaz, Gwiazdeczko! Imperator Lucyfer przygląda się buciorom Sir Percevala, łomoczącym jak para kafarów między nogami Guinevere. - W porządku - przyzwala. - Pogonić go Lancelotem. 25 Sir Lancelot z Jeziora, z wąsami nastroszonymi jak czułki przedziwnego owada, podkrada się między drzewami gaiku do miejsca, w którym Sir Perceval z Walii leży na wznak (goluteńki, jeśli nie liczyć butów umączonych pyłem lata) na nagim ciele królowej GuguguGuinevere. Sir Lancelot zadaje rywalowi okrutny cios maczugą w potylicę, a jednocześnie z całej siły opuszcza stopę w podkutym bucie wprost na siedzenie Percevala. - Aaaaaaaaaa!!! - wrzeszczy Perceval. - Ach, jak dobrze! - wtóruje mu królowa Guinevere. 26 - Merlinie - mówisz. - Kocham to Jezioro Diany. - Tak... - odpowiadam. - Kocham las wokół jeziora - mówisz. - Kocham słońce w konarach drzew. I kolor jeziora. - Tak - mówię. - Granatowe jak hartowana w ogniu stal - mówisz. - Takie jest to jezioro. - Takie jest - mówię. - Chciałabym zostać tu na zawsze. Milczę. - Chciałabym zostać tu na całe życie. Milczę. Ciskam kamyk do wody. - Gdybyś mnie naprawdę kochał, Merlinie... - Tak - mówię. - Gdybyś mnie naprawdę kochał, Merlinie, myślę, że odbudowałbyś dwór Diany i zamieszkał w nim ze mną. - Dwór Diany? - Zamek Świętego Graala. 235 Spoglądam ci w oczy i widzę tam samego siebie. - Możesz zbudować mi ten dwór, Merlinie? Możesz? - Tak - odpowiadam. - A czy zbudujesz? - Tak. Bierzesz mnie za ręce. - I wybudujesz go, Merlinie? Powiedz, wybudujesz? - Jeśli naprawdę tego chcesz. Nie odpowiadasz. We włosach masz zielony liść. Wreszcie jednak mówisz: - Merlinie, kłamałam ci o tym, jak zginęła Diana. Nie leży w jeziorze, tylko w grobowcu, u boku księcia Fauna. Leżą tam jak król i królowa, jak alchemiczni Soi i Luna, po wiek wieków spowici całunem uścisku. Rozumiesz mnie? - Tak. Rozumiem cię lepiej, niż sama się domyślasz. A wtedy mówisz mi: - Nie mogę zamieszkać z tobą w Zamku Świętego Graala, Merlinie. Ale znajdę ci przyjaciół, żebyś w nim nie był sam. Sprowadzę ci wilczka. Młodziutką jabłonkę. Prosiaczka, który się wabi Jezus. Śmieję się i całuję cię w usta. - Jestem twoim złotem - przypominasz. - A ja twoją pospolitą substancją - mówię. 27 Kończymy. Jeszcze raz. I znowu. Znowu kończymy, prosiaczku. Kończymy Morte Darthur i baśnią o Numerku z Rękawem. Zbudowałem ci dwór Diany, Nimue. Dwór zajmuje czwartą stronę leśnej kotliny. Dwór, Zamek Świętego Graala. Grobowiec Merlina. Jego esplumoir, klatka pierzącego się jastrzębia, miejsce przemiany. Dom o ścianach uczynionych z wiatru. Moja kryształowa grota. Dziki gąszcz tarniny. Drzewo płonące z jednej strony, a z drugiej okryte liściem. Kiedy budowałem dwór, słyszałem swój własny głos, który pytał: - Komu służy ów Święty Graal? I znowu widziałem miecz utkwiony w skale i krwawiącą włócznię, wbitą w złoty kielich. Znam cię, Merlinie Ambrozjuszu. Sam jesteś sobie zgrają diabłów, Merlinie Sylwestrze. A co do reszty postaci z mojej opowieści... Królowa Guinevere uciekła i wstąpiła do klasztoru. Trzeba było jednak trafu, że wstąpiła między czarne ściany klasztoru Gorejącego Serca, w którym przeoryszą była teraz Morgan le Fay. Wolę więc sobie nie wyobrażać ich pokuty. Sir Lancelot oszalał i przemienił się w wilkołaka, ku wiel" kiej radości pięknej AstarotAstarte. Co zaś do króla Artura i jego bękarciego syna, Mordreda: miałem zaszczyt oglądać ich do samego końca z wyżyn Zamku Ze Szkła. Mordred w czarnej zbroicy pędził, żądny zgładzić króla. Król Artur gnał wprost na Mordreda z nastawioną kopią, a skutek był taki, że kopia wbiła się w Mordreda i wyszła drugą stroną. - Ojcze! Ojcze! - krzyczy Mordred wniebogłosy i rzuca się w przód, wzdłuż drzewca kopii, która go zabija. Pełznie powoli, z wysiłkiem, nadziany na kopię jak kurczak. Czepiając się drzewca, cal po calu zbliża się do króla. Na widok męki syna w śmiertelnej agonii król Artur toczy łzy. Jednym szarpnięciem zdziera z głowy szyszak. Wyciąga ramiona do pożegnalnego uścisku. Nachyla się, by ucałować policzki Mordreda. Mordred wbija nóż w usta ojca. Tnie raz przy razie. Odcina Arturowi twarz. Gdy kończy, pada martwy u stóp ojca. Artur pada na niego. Ma wyłupione oczy. Król Artur jest śmiertelnie ranny. Rycerz imieniem Sir Bedivere wyjmuje miecz Ekskalibur z kurczowo zaciśniętej dłoni króla. Owija wokół jelca skórzaną, wyszywaną złotem pochwę. Staje na brzegu jeziora, które jest granatowe, barwy hartowanej stali. Jeziora Diany. Napręża mięśnie i kuli się, by jak najdalej cisnąć miecz. 237 Już szybuje, już leci, zataczając jasny łuk pod księżycem. Królewski miecz Ekskalibur. Jasny łuk dotyka ciemnych wód jeziora. Z wód wynurza się ręka. Chwyta miecz, podnosi i potrząsa nim po trzykroć. Ręka w rękawie ze złotogłowiu. Woda zamyka się nad nią. (Oczywiście, Jezusku. Poznałem w niej rękę Nimue). Po wodzie płyną czarną łodzią trzy królowe w żałobie. Unoszą Artura do nieznanej krainy za wodą. (Nieprzezorna myśl o grobie dla Artura). Pierwsza królowa ma twarz dziewiczej Vivien. Druga królowa ma twarz Lady Igrayne. Trzecia królowa ma twarz przyrodniej siostry króla, królowej Morgan le Fay. Bez wioseł i bez żagla, spowita kirem łódź sama oddala się od brzegów. Jej sylwetka odbija się na wodach jak znak. Czarny, a później złoty. Posłuchajże, prosiaczku. Wiatr w sitowiu... Nie. To śmiech Merlina! 28 - Następnego zaś ranka - mówi mój tatuś diabeł - Sir Perceval przebudził się w wielkiej komnacie Zamku Świętego Graala i ujrzał u wezgłowia ciśnięte na posadzkę swoje błękitne pludry, błękitny kołpak i płaszcz, a także swą zbroję i miecz. Nikt jednak nie odpowiadał na wezwanie i nie podbiegał, aby mu pomóc się odziać w rynsztunek. Sir Perceval sam więc oblókł się w błękitne pludry, błękitny kołpak i błękitny płaszcz, a także bez niczyjej pomocy przypiął zbroję i przypasał sobie miecz. A kiedy wyszedł z wielkiej sali, spostrzegł, iż wszystkie szklane drzwi zamknięto na głucho, krom jednych, tych z ruchomym kołem, którymi wszedł był do zamku. I wciąż nikt nie odpowiada na Percevalowe wołanie i kołatanie. Na dziedzińcu zamku Sir Perceval ujrzał swojego rumaka, 238 osiodłanego i z wędzidłem. Brama okazała się otwarta, a wirujące koło nieruchome. Sir Perceval wyjechał tedy z Zamku Świętego Graala, lecz kiedy przejeżdżał przez koło, zaczęło ono wirować. Tedy Sir Perceval spiął konia ostrogą, bo tylko skacząc mógł dosięgnąć świata na powrót. Po czym Sir Perceval, już bezpieczny, odwrócił wierzchowca i wykrzyczał wielkie wyzwanie. "Merlinie!" - krzyknął. "Merlinie! Merlinie! Merlinie!" Zamek milczał jednak i nie napłynęła z niego odpowiedź. Sir Percevalowi nie pozostało tedy nic innego, jak tylko ruszyć w dalszą drogę. A kiedy dotarł do krańca jeziora i zagłębił się w las, po raz ostatni odwrócił się i ujrzał, iż Zamek Świętego Graala zniknął, jak gdyby nigdy, ale to nigdy nie istniał. Lucyfer śmieje się jak zamierający zegar. Potem doskonale wydmuchuje niedoskonałe kółko papierosowego dymu. 29 - Sir Perceval z Walii zaś wyszczerzył się radośnie - dodają chórem mój wujaszek Astarot i mój wujaszek Belzebub. - Sir Perceval wyszczerzył się jak lis wygryzający chyłkiem gówno z ryżowej szczotki klozetowej. 30 - Wysoko w konarach drzewa w lesie Broceliande pozostał jednak pewien rycerz - przypomina mój wujaszek Astarot. - Zowią go Sir Gawain. Młody. Wysoki. Przystojny. Nieco romantyczny. Odzian w płaszcz z czerwonej satyny i w szkarłatną opończę lamowaną złotem. Na głowie kołpak o barwie głębokiego fioletu. Stopy, a i łydki, w butach do konnej jazdy z pysznej skóry. U cholew złote kutasiki. Niestety, Gawain przegapił najlepszą zabawę, zesztywniał w gałęziach i nawbijał sobie igieł i szpilek w siedzenie, całą noc obcując tylko z wiewiórkami i sowami. Lecz oto wreszcie znów jedzie na rumaku przez las, nucąc pod nosem "tirli tirli ra" i wypatrując przygód oraz błędnych dokonań, gdy nagle przy leśnej 239 fontannie spotyka, uważacie, młode dziewczę. Dupeńka jest naprawdę z klasą. Wykształcona. Kulturalna. Ba, kiedy się odzywa, mówi białym wierszem. Prawdziwa królewna. Księżniczka! Można się założyć, że biegle gra na dulcymerze. Nawet gdyby przyłożyć jej do stóp linijkę, nie stwierdzicie ani śladu platfusa. W porządku, ale Sir Gawain, podobnie jak reszta towarzystwa, wyruszył na poszukiwanie Świętego Graala, nie na kurwy, więc oczywiście odmawia sobie przyjemności zaciągnięcia przygodnej znajomej w krzaki i wyłomotania jej w tę, nazad i z powrotem. Damie wielce to imponuje, bo Gawain jest pierwszym rycerzem Okrągłego Stołu, który znalazłszy ją we łzach przy leśnej fontannie, nie przydusił jej natychmiast do drzewa i w ciągu kwadransa nie ściągnął jej z tyłka pary francuskich majtek. (Majteczki są uszyte ze jedwabnego złotogłowiu i zdobne przemiłą falbanką). Pragnąc się więc odwdzięczyć za cześć, jaką jej okazał Sir Gawain, dziewczę powiada: "Szlachetny rycerzu, powiedz mi, jak cię zwą?" "Jam jest Gawain z Verulam" - odpowiada Sir Gawain. "Ha, skoro tak, Gawainie - powiada mu dama - Uczynię dla ciebie to, czego jeszcze nigdy nie dostał ode mnie żaden inny rycerz. Czy słyszałeś o Numerku z Rękawem!" Gawain czuje, że go zdejmuje pokusa. Do tego stopnia, że spada z rumaka na ziemię. Młoda dama bierze go za rękę i wiedzie w najciemniejszą, najgęstszą część lasu. Gdy jednak są prawie na miejscu, Gawaina zawodzą nerwy. Klęka i błaga młodą damę, by mu zechciała wybaczyć. Nakłania ją też, by porzuciła zajęcie, jakim są szlochy i prostytucja w lasach króla Artura. "Czy zechcesz zostać moją żoną?" - pyta. Dziewczę jest prześliczne i bardzo spragnione męskiej ręki, więc zgadza się natychmiast, z łzami wdzięczności zapewniając Sir Gawaina, że skoro tak, dopiero w noc poślubną wtajemniczy rycerza w rozkosze Numerka z Rękawem. "Ha, skoro staniemy się mężem i żoną - wzdycha z nadzieją - także moja hańba nie będzie aż taka okropna". Sir Gawain rusza więc z wybranką do Camelotu, gdzie przedstawia ją innym rycerzom i każe jej uklęknąć przed królem Arturem i królową Guinevere. (Działo się to, jeszcze zanim Artur zapoznał się bliżej z Mordredem, a Guinevere z przeoryszą od Gorejącego Serca). Dziewczę niezmiernie przypada wszystkim do gustu. Cały dwór uważa, że Sir Gawain ma szczęście 240 do dam. Wreszcie, po siedmiu długich latach narzeczeństwa, podczas których Sir Gawain nosi tylko znak pani swego serca i jest jej wierny bez granic, para staje na kobiercu w katedrze Świętego Pawła, a ślubu udziela jej sam arcybiskup Canterbury. Biją dzwony. Pieją chóry kościelne. Panna młoda zostaje osobiście rozebrana przez wszystkich swoich kawalerów. Weselnicy wychodzą jednak, zostawiając Sir Gawaina i jego wybrankę w pustej komnacie małżeńskiej. "A teraz - cieszy się z góry cny rycerz - może byśmy tak?" "Co może byśmy tak?" - dziwi się dama jego serca. "To, co mi przyrzekłaś" - uświadamia jej Gawain z Yerulam. "Przyrzekłam i dotrzymam słowa" - mówi dama. "Przyrzekłam, że będę ci posłuszna i wierna, będę cię kochać i czcić, dbać o ciebie w zdrowiu i w chorobie, i nawet nie spojrzę na..." "Nieważne! Nie o to mi chodzi!" - przerywa jej Gawain. "Co będzie z Numerkiem z Rękawem?" Dama blednie i krzyczy. Na śmierć zapomniała! Bieży prosto do okna i chociaż jest naga, chce skakać. "Czy coś się stało?" - pyta Gawain. "Pierdol mnie w tę, nazad i z powrotem!" - wrzeszczy dama. "Wsadź mi go, gdzie zechcesz! Zrób ze mną wszystko, tylko błagam! Proszę...! Nie zmuszaj mnie do Numerka z Rękawem! Chyba zwariowałam, że ci obiecałam coś takiego... Wszystko, tylko nie to!" Oczywiście po tych słowach Sir Gawain nabiera jeszcze większej ochoty, ba, wpada wręcz w obsesję. Niech się wali i pali, on musi poznać Numerek z Rękawem. Nie zadowolą go żadne inne atrakcje. Kurczowo łapie żoneczkę pod rączki i perswaduje. Oblubienica próbuje mu przemówić do rozsądku. Pociera piersiami o tors Sir Gawaina. Kusi go wiercąc siedzeniem. "Nie!" - oświadcza jej stanowczo Sir Gawain. "Chcę Numerka z Rękawem i basta!" Wreszcie, oblawszy się łzami, dama mięknie. "Jak tylko sobie życzysz" - chlipie. "Skoro obiecałam... Poza tym, skorośmy mężem i żoną..." Gawain nie posiada się z radości. Scałowuje łzy z oczu żoneczki. Wiwat, Numerek z Rękaweml Na samą myśl o tym, co teraz nastąpi, narząd pod brzuchem zaczyna mu sterczeć jak włócznia! Dama, choć pąsowieje, uśmiecha się także, a muskając Gawaina paluszkiem, zerka figlarnie, ożywiona, i przytula go do miękkiego ciała, szepcząc: "Idź do łazienki". Gawain słucha. "Idź do łazienki i namydl się, ale dokładnie. Masz być zupełnie nagi i od stóp do głów w mydlanej pianie. Namydl wszystkie członki, najdroższy. I te małe, i większe! Ale dokładnie, dokładnie... A gdy się z tym uwiniesz, wracaj do mnie, a ja pokażę ci Numerek z Rękawem... "Miłości moja!" - krzyczy na to Sir Gawain i bieży do łazienki, by wykonać wszystko, co mu poleciła młoda kusicielka. Wpada do łazienki i nagrzewa cały sagan wody. Mydli się od stóp do głów. Cały nurza się w mydle. I śpiewa! Tirli tirli ra!!! Cały już ocieka pianą! Narząd sterczy mu jak włócznia i także ocieka! Sir Gawain wyskakuje z wanny! Już rusza! Sir Gawain puszcza się biegiem ku swojej wybrance! Nagi! Śliski! Gotowy! Czas na Numerek z Rękawem! NUMEREK Z RĘKAWEM! Natychmiast!!! Lecz cóż to? W pełnym biegu rozpędzona prawa stopa Sir Gawaina natrafia na drobinę mydła na posadzce... Sir Gawain ślizga się! Potyka! O Sir Gawainie! Rozjeżdżasz się! Walisz! O Sir GAWAINIE!!! Dwumetrowy, lśniący mydłem na rycerskim ciele, Sir Gawain pada, pada, pada... - I co dalej? - przerywa ciszę diabeł, mój tatuś. - Co się dzieje dalej? - podchwytuje mój wujek, książę piekieł Belzebub. - Nic się nie dzieje dalej - odpowiada Astarot. - Nic? - powtarza zdumiony Belzebub. - Nic się nie dzieje dalej - powtarza Astarot. - Nie ma żadnego dalej. To już koniec. - Ale co z Sir Gawainem? - sprzeciwia się mój tata diabeł. - Rozłupał sobie głowę o krawędź żelaznego łóżka i umarł - wyjaśnia wujaszek Astarot. - Ale co z Numerkiem z Rękawem? - dopytuje się książę Belzebub. - Ach tak! Numerek z Rękawem? - Astarot na to. - Cóż, skoro Sir Gawain nie żyje, jasne, że już się nie dowie, co to takiego Numerek z Rękawem. - Tak? Więc czemu mówisz, że to koniec? - wyje potępieńczo mój tata. Mój wujek, hrabia Astarot, błogosławi go gestem prawej dłoni. Nie powiedziałem, że to już w ogóle koniec - oznajmia, jak najstaranniej dobierając słów. - Nie było, nie ma i nie będzie żadnego ogólnego końca. Nigdy. Świat nie ma końca. 242 Zapomnieliście już? - Astarot uśmiecha się od ucha do ucha i żegna się własnym ogonem. - Zaczynamy - ogłasza. - Jeszcze raz. I znowu. I znowu zaczynamy - ogłasza i wyjaśnia: - A to? To nie koniec w ogóle, a tylko koniec opowieści. * * * KONIEC