Niechętny Szermierz David John Duncan, rocznik 1933. Kanadyjczyk szkockiego pochodzenia, geolog specjalizujący się w nafcie i, coraz bardziej, pisarz. Opowiadań właściwie nie ma w swym dorobku, a najlepiej czuje się - co sam potwierdza - w wielotomowych sagach. Zadebiutował w 1987 r. książką "Shadow" (Cień), w której przedstawiał problemy dynastyczne na planecie "lata świetlne stąd". W "A Rose-Red City" (Miasto czerwone jak róża) z 1987 r. Duncan przenosi swych bohaterów z dwudziestego wieku do utopii, gdzie spotkać można demony, Minotaura i Ariadnę. "West of Jenuary" (Na zachód od stycznia) to międzyplanetarny romans, ale napisany w formie bardzo rozrywkowej. Nieszczególnie atrakcyjny bohater od rana do wieczora, a często i później, przeżywa nie kończące się przygody. W "Strings" (Sznurki) naiwny bohater wplątany zostaje w intrygę, którą lepiej rozumieją czytelnicy niż on sam. "Niechętny szermierz" rozpoczyna trylogię fantasy "Siódmy miecz". Jej bohater, podobnie jak my, urodził się na Ziemi w dwudziestym wieku, jednak niezwykłe zrządzenie losu przenosi Wallie'ego, a nas wraz z nim, w zupełnie inny świat. Trafia tam nie przez przypadek, lecz by wypełnić misję. Zastosowany przez pisarza trik pozwala znakomicie połączyć współczesne myślenie z bajkową oprawą. Duncan pisze ciekawie, a przy tym lekko i z dowcipem. Kolejne tomy trylogii "Siódmy miecz" wydamy w serii "Fantastyki". POWIEŚĆ Dave Duncan SIÓDMY MIECZ * TOM I Niechętny szermierz (The Seventh Sword Book 1 - The Reluctant Swardsman) przełożył Marian Wierzchoń Walter Charles Smith, lat 36, opuścił nas ósmego kwietnia, w szpitalu im. Sandersona, po krótkiej chorobie. Pozostawił siostrę, Cecylię Smith Paddon, w Auckland, Nowa Zelandia, i wuja, Clyde Franksa, w Pasadenie, Kalifornia. Urodzony w Weyback, Walter uczęszczał do szkoły średniej w Binghamton, w stanie Nowy Jork. Na Uniwersytecie Waterloo, Ontario, otrzymał stopień inżyniera, następnie magisterium w Harvardzie. W czasie ostatnich trzech lat był kierownikiem filii zakładów petrochemicznych AKL. Okrył żałobą wielu przyjaciół, będzie nam boleśnie brakowało jego rozległej pracy dla dobra naszej społeczności. Walter był aktywistą w Połączonych Drogach, Pomocy Towarzyskiej i Towarzystwie Historycznym, a do chwili zgonu również prezesem Ulicznego Klubu Tenisowego. Zgodnie z życzeniem zmarłego jego ciało posłuży badaniom medycznym. Msza żałobna zostanie odprawiona w kościele unitariańskim w Parkdale 12 kwietnia (wtorek) o godz. 14. Zamiast kwiatów można przesyłać datki do Pomocy Towarzyskiej, 1215 River Road. KSIĘGA PIERWSZA Jak szermierz został wezwany + - Utrzymuj w mym sercu wierność Twoim prawom - zaintonował Honakura, kładąc drżącą rękę na gładkiej, błyszczącej, wyłożonej kaflami podłodze. - Pozwól mi służyć Tobie ze wszystkich moich sił - zabrzmiało to jak łkanie, gdy głos, jak zwykle, załamał mu się na wysokiej nucie. Równocześnie położył równie kruchą prawą rękę obok lewej. - I ukaż moim oczom Twe cele - tu następował kłopotliwy moment; rytuał nakazywał mu dotknąć czołem mozaiki, ale przez ostatnie piętnaście lat nie dopełniał tej formalności. Jeśli Bogini zdecydowała się usztywnić jego prastare stawy, to teraz musi się zadowolić najlepszym, co mógł osiągnąć... I oczywiście zadowalała się. Natężał się przez chwilę, słuchając cichego śpiewu innych kapłanów i kapłanek również biorących udział w porannym nabożeństwie. Potem z cichym i nieprzewidzianym w rytuale westchnieniem ulgi podniósł się z przysiadu, składając razem dłonie i patrząc z adoracją na Nią. Teraz wolno mu było wypowiedzieć milczącą i osobistą modlitwę, swe własne wołanie. Nie miał wątpliwości, co będzie jej treścią, tego dnia powtarzał to samo, co przez wiele dni poprzednich: "Najwyższa Bogini, zrób coś z szermierzami ze swojej straży!" Nie odpowiedziała. Nie spodziewał się, że Ona to zrobi. Nie była przecież Boginią We Własnej Osobie, ale zwyczajnym wizerunkiem, pomagającym pokornym śmiertelnikom uzmysłowić sobie jej wielkość. Któż mógł wiedzieć to lepiej niż kapłan siódmego stopnia? Ale Ona usłyszy jego modlitwy i pewnego dnia odpowie. - Amen! - zaśpiewał tremolo. Teraz mógł już zaplanować dzień, ale przez chwilę pozostał w przysiadzie na piętach, z ciągle złożonymi rękami, rozmyślając, wpatrzony z miłością w majestat Najwyższej i w ogromną kamienną kratę ponad nią, dach jej świątyni, najświętsze ze wszystkich świętych miejsc w Świecie. Miał w planie wiele spotkań - ze strażnikiem skarbca, z mistrzem posłuszeństwa dla akolitów, z wieloma innymi, a prawie wszyscy pełnili urzędy, które sam Honakura pełnił w tym czy innym czasie. Teraz był zwyczajnie Trzecim Zastępcą Przewodniczącego Rady Archidiakonów. Ten niewinnie brzmiący tytuł zawierał o wiele więcej niż odsłaniał. Potęga, czego nauczył się dawno temu, najlepiej czuje się w ukryciu. Poranne modlitwy zbliżały się do końca. Już wprowadzano do środka pierwszego z wielu codziennie przybywających pielgrzymów, pragnących złożyć swoje ofiary i błagania. Pieniądze dzwoniły w misach: modlący się mamrotali, korzystając z cichych podpowiedzi kapłanów. Można zacząć dzień, zdecydował Honakura, od osobistego wprowadzenia kilku przybyłych. To była ceniona służba dla Najświętszej; zadanie, które sprawiało mu radość, a zarazem dobry przykład dla młodzieży. Opuścił ręce i rozejrzał się w nadziei, że może w pobliżu znajdzie się ktoś, kto pomoże mu wstać - teraz nie było to dla niego najłatwiejsze z ćwiczeń. Natychmiast jakiś człowiek znalazł się przy jego boku i mocne ręce podtrzymały go. Mrucząc cicho podziękowanie, Honakura wstał na nogi. Już zamierzał odwrócić się, gdy tamten przemówił: - Jestem Jannarlu, kapłan trzeciego stopnia... - wykonał rytuał pozdrowienia wobec wyższego stopniem, słowa, gesty rąk i pokłony. Wstrząśnięty Honakura spoglądał z dezaprobatą. Czyżby ten młody człowiek uważał, że tak błaha przysługa może usprawiedliwić narzucanie się władcy siódmego stopnia? To miejsce, przed podwyższeniem i posągiem bóstwa, było najświętszym ze świętych i chociaż nie istniało prawo zakazujące tu rozmów i formalnych pozdrowień zabraniał tego zwyczaj. Wtedy przypomniał sobie, że Jannarlu to był wnuk starego Hangafau. Mówiono, że rokuje nadzieje. Musiał mieć ważny powód, skoro zachowywał się niewłaściwie. Honakura czekał więc, dopóki pozdrowienie nie zostanie zakończone i wtedy wypowiedział zwyczajową odpowiedź: "Jestem Honakura, kapłan siódmego stopnia..." Jeden z twarzoznaków Jannarlu był jeszcze lekko zaogniony, co znaczyło, że trzecim został bardzo niedawno. Wysoki - znacznie wyższy niż drobny Honakura - kościsty, sprawiający wrażenie niezdarnego o haczynowatym nosie. Wydawał się absurdalnie młody, ale wszyscy oni sprawiali teraz takie wrażenie. Tuż obok starowinka wrzuciła do misy złoto i zaczęła błagać Boginię o wyleczenie boleści w kiszkach. Trochę dalej młoda para prosiła, aby nie przysyłano im więcej dzieci, przynajmniej przez kilka lat. Gdy tylko Honakura zakończył, Jonnarlu palnął od razu: - Władco, jest tu szermierz... Siódmy! Ona odpowiedziała! - Zostawiłeś go na zewnątrz? - zapytał z wściekłością Honakura, z trudem zmuszając się do szeptu i walcząc, żeby nie okazać emocji wobec kogokolwiek, kto mógłby go obserwować. Trzeci wzdrygnął się, ale skinął potwierdzająco. - On przybył jako Bezimienny, władco. Honakura syknął ze zdziwienia. Niewiarygodne! Z zasłoniętym czołem i w czerni, jak żebrak, każdy mógł się stać Bezimiennym. Zgodnie z prawem takie osoby nie mogły posiadać majątku i musiały pozostawać w służbie Bogini. Wielu odprawiało specjalną pokutę, tak, że w praktyce nie był to niezwykły wśród pielgrzymów sposób przybywania do świątyni. Ale dla władcy, Siódmego, zredukowanie swojego statusu było jednak niezwykłe. Dla szermierza jakiegokolwiek stopnia prawie nie do pomyślenia. Dla szermierza siódmego stopnia... niewiarygodne! To wyjaśniało, jak mógł dotrzeć żywy. Czy uda się go utrzymać przy życiu? - Powiedziałem mu, żeby znów się zasłonił, władco - odezwał się nieśmiało Jannarlu. - On... wydawał się całkiem zadowolony, że może to zrobić. W tym było coś lekkomyślnego i Honakura rzucił Trzeciemu ostrzegawcze spojrzenie, gorączkowo myśląc, co robić dalej. Nieładna, brązowa twarz Jannarlu lekko pociemniała. - Mam nadzieję, że się nie spieszyłeś? - Nie, władco - Trzeci potrząsnął głową. - Szedłem za... - wskazał w stronę schorowanej starowiny, którą teraz podtrzymywali opiekujący się nią kapłani. - Dobra robota! - powiedział ułagodzony Honakura. - Chodźmy więc i zobaczmy to twoje cudo. Pójdziemy powoli, omawiając święte sprawy... i nie całkiem we właściwym kierunku, jeśli łaska. Młody człowiek poczerwieniał z radości i cofnął się, żeby iść o krok za nim. Wielka świątynia Bogini w Hann była nie tylko najbogatszym i najstarszym budynkiem na Świecie, z pewnością była też największym. Gdy Honakura odwrócił się od podwyższenia, stanął przed pozornie nieskończoną przestrzenią błyszczącej, wielobarwnej podłogi, rozciągającej się aż do siedmiu tworzących fasadę świątyni ogromnych arkad. Kręciło się przy nich wielu ludzi, wchodząc lub wychodząc - pielgrzymi oraz wprowadzający ich kapłani - ale tak ogromna była to przestrzeń, że ludzkie istoty wydawały się na niej niewiele większe niż bobki mysiego łajna. Poza arkadami, na zewnątrz, w blasku słonecznego światła, rozciągał się widok na wąwóz, na Rzekę i na Sąd, którego dudniący ryk wypełniał świątynię przez wszystkie tysiąclecia jej istnienia. Wzdłuż bocznych ścian szerokiej nawy stały kaplice pomniejszych bogów i bogiń, a ozdobne okna ponad nimi pałały barwami rubinów, szmaragdów, ametystów i złota. Modlitwa Honakury została wysłuchana. Nie... modlitwy wielu. On na pewno nie był jedynym z jej sług, który modlił się o to każdego dnia, jednak on był tym, do którego przyniesiono nowinę. Musiał poruszać się ostrożnie, odważnie i zdecydowanie, ale czuł gorące zadowolenie, że to on został wybrany. Dotarcie do arkad z denerwującym się przy jego boku młodym Trzecim zajęło sporo czasu. Tworzyli, Honakura wiedział to, dziwną parę - Jannarlu w brązie Trzeciego, a on w błękicie Siódmego. Młodszy mężczyzna był wyższy, ale Honakura nigdy nie odznaczał się wzrostem, a teraz skurczył się i przygarbił, był bezzębny i bezwłosy. Młodzi za jego plecami nazywali go Mądrą Małpką i to określenie bawiło go. Późny wiek ma nieliczne radości. Podczas nieprzyjemnych, milczących godzin nocy czuł, jak jego stare kości ocierają się o prześcieradła i cicho pragnął, żeby Ona uratowała go od tego i pozwoliła mu zacząć od nowa. Jednakże może zachowywała go przy życiu dla jednej ostatniej usługi, a jeśli tak, przeznaczenie wypełniło się. Szermierz siódmego stopnia! Była ich zaledwie garstka, jak odkryli kapłani. A w potrzebie okazywali się bezcenni. Idąc myślał, że młody Jannarlu okazał wielki rozsądek, przychodząc do niego, a nie do jakiegoś gadatliwego średniostopniowca. Powinien zostać wynagrodzony. I uciszony. - Kto jest twoim mentorem? - zapytał. - Tak, znam go - dodał po usłyszeniu odpowiedzi. - Szacowny i święty człowiek. Ale czcigodny Londossinu potrzebuje podopiecznego, który pomagałby mu w pewnych nowych obowiązkach. To delikatne sprawy, dla człowieka dyskretnego i małomównego. Zerknął kątem oka na idącego przy nim młodzika i zobaczył na jego twarzy rumieniec radości i podniecenia. - Będę zaszczycony, władco. Tak powinno być, gdy Trzeciemu proponuje się na mentora Szóstego, ale on wydawał się czekać na wiadomość. - Porozmawiam więc z twoim opiekunem i ze świętym, zobaczę, czy da się zaaranżować przeniesienie. Trzeba oczywiście poczekać do zakończenia sprawy z szermierzem... do pomyślnego jej załatwienia. - Oczywiście, władco - młody Jannarlu patrzył prosto przed siebie, ale nie zdołał całkowicie zdusić uśmiechu. - Na jakim jesteś etapie w swoich przygotowaniach? - W następnym tygodniu rozpoczynam piąte milczenie - powiedział chłopak i szybko dodał: - Jestem ożywiony pragnieniem, by je rozpocząć. - Zaczniesz je, gdy tylko spotkam się z tym twoim cudem - oświadczył Honakura, chichocząc bezgłośnie. - Prześlę wiadomość twojemu mentorowi. - Co za przebiegły młodzieniec! Piąte milczenie trwa przez dwa tygodnie, w tym czasie sprawa zapewne zostanie zakończona. Nareszcie dotarli do arkad. Poza nimi wielkie schody opadały na podwórzec świątyni jak stok wzgórza. Ich szczyt oblegały już szeregi pielgrzymów, klęczących cierpliwie w cieniu. W późniejszej porze dnia, gdy dotrą do nich promienie tropikalnego słońca, czekanie okaże się trudniejsze. Wbrew zwyczajowi kapłan spojrzał na twarze najbliżej zgromadzonych. Gdy jego oczy spotkały się z ich oczami, pokłonili się przed nim z szacunkiem, ale dzięki długiemu doświadczeniu zdołał odczytać zaznaczone na ich czołach stopnie i specjalności oraz podać wstępne diagnozy - garncarz, Trzeci, prawdopodobnie kłopoty ze zdrowiem, panna, Druga, może sprawa bezpłodności, złotnik, Piąty, dobry ze względu na obfitą ofiarę. Tylko kilka głów było zakrytych. Honakura mógł łatwo domyślić się, który jest szermierzem. Ten człowiek zdecydował się na podejście do jednej z bocznych arkad, co było pomyślne, ponieważ wartownik pro forma stał tylko przy środkowej arkadzie, ale dla kogoś jego stopnia był to dziwny wybór. Coś z nim musi być poważnie nie w porządku. - Przypuszczam, że to ten duży, co? Bardzo dobrze. A tu, jak widzę, czcigodny Londossinu we własnej osobie. Porozmawiajmy z nim od razu. - To się dobrze składało, gdyż ostatnimi czasy Honakura nie lubił przeładowywać pamięci, co z pewnością było robotą Najświętszej. Cała sprawa została więc załatwiona przy użyciu tuzina słów - oraz kilku znaczących spojrzeń, aluzji i dwuznaczników. Wymiana mentorów zostanie zaaranżowana, a Londossinu otrzyma stanowiska w komitecie, o które starał się dla swoich dwóch podopiecznych, oraz promocję dla następnego. Młody Jannarlu zostanie uciszony. Honakura odczekał, dopóki nie zobaczył, że młody człowiek kieruje się do świątyni w celu rozpoczęcia rytuału milczenia, całkowicie nieświadomy większości spraw, które zostały załatwione przy tej okazji. Tu nie było pośpiechu; Bezimienni nie mogli składać ofiar i stąd mieli u wprowadzających niski priorytet. Tak, to robota Bogini! Odpowiedzią na jego modlitwy był szermierz wysokiego stopnia, człowiek, który przybył - niewiarygodne! - incognito i dzięki temu bezpiecznie, tak że nawet uniknął dwóch znudzonych szermierzy, sterczących przy centralnej arkadzie, którzy przecież, było to całkkiem możliwe - po jego długich włosach mogli przecież odgadnąć, że jest szermierzem. Dzięki Bogini! Honakura ruszył spokojnym krokiem we właściwym kierunku, kiwając głową w odpowiedzi na składane mu pokłony. Zgodnie z prawem Bezimienny mógł być tylko wypytany przez kapłanów lub zbadany przez szermierzy. Niekiedy jednak adepci dręczyli przybyłych dla zabawy. Malutki kapłan aż parsknął na myśl, co by się stało, gdyby któryś z nich spróbował zbadać tego i odkrył, że ma do czynienia z szermierzem, na dodatek Siódmym! To mogłoby być zajmujące widowisko. Na szczęście, tym razem stopień tego człowieka nie został jeszcze odkryty. Nareszcie dotarł do celu. Mężczyzna był rzeczywiście wielki, nawet gdy klęczał jego oczy znajdowały się niewiele poniżej oczu Honakury. Szermierze rzadko bywali wysocy, jako że szybkość liczyła się dla nich o wiele bardziej niż siła. Jeśli ten człowiek jest równie zręczny co wielki, to będzie cudowny, ale dlatego zapewne został Siódmym i tu nikt nie mógłby być cudowniejszy. Poza czarną szmatą na głowie miał tylko brudną, wystrzępioną przepaskę biodrową. Był ubrudzony i pokryty smugami po spływającym pocie, jednak jego wielkość i młodość robiły wrażenie. Włosy także miał ciemne, zwisały mu na ramiona, a oczy przypominały dwa węgle, źrenice niknęły w tęczówkach. To były pełne mocy oczy... płonąc gniewem mogły porazić strachem. Patrząc w nie teraz Honakura zobaczył coś innego; ból, lęk i przygnębienie. Tak właśnie spoglądali na Boginię suplikanci - chorzy, umierający, osieroceni - ale rzadko widział równą intensywność, a w oczach tego ogromnego i zdrowego młodzieńca podobny wyraz był dla kapłana oszałamiającym wstrząsem. Rzeczywiście, działo się coś dziwnego! - Chodźmy stąd w bardziej ustronne miejsce - powiedział szybko. - Władco? Młody mężczyzna podniósł się bez wysiłku, górując nad malutkim kapłanem jak zorza świtu ponad skałami. Był naprawdę bardzo duży i jego mięśnie grały przy każdym ruchu. Jak na szermierza był młody, a już szczególnie na Siódmego; prawdopodobnie młodszy niż Jannarlu, który doszedł do trzeciego stopnia. Dotarli do końca fasady i Honakura zbliżył się do cokołu mocno skorodowanego posągu. Szermierz usiadł bez sprzeciwu. Jego apatia była zadziwiająca. - Darujmy sobie na chwilę formalności - powiedział Honakura, pozostając w pozycji stojącej - ponieważ jesteśmy obserwowani. Jestem Honakura, kapłan siódmego stopnia. - Jestem Shonsu, szermierz, i również Siódmy - potężny głos pasował do reszty postaci. Jak odległy grzmot. Podniósł rękę, żeby zdjąć z głowy szmatę, ale Honakura potrząsnął przecząco głową. - Szukasz pomocy u Bogini? - Jestem nękany przez demona, świątobliwy. To wyjaśniało, dlaczego jego oczy miały taki wyraz. - Demony można egzorcyzmować, jednak rzadko napastują one tych, którzy osiągają wysoki stopień - powiedział Honakura. - Proszę, opowiedz mi o nim. Młody człowiek zadrżał. - Jest koloru kwaśnego mleka. Ma żółte włosy na brzuchu, kończynach i twarzy, ale żadnych na szczycie głowy, jakby jego głowa była odwrócona górą na dół. Honakura również zadrżał i zrobił znak w stronę Bogini. - Nie ma napletka - kontynuował szermierz. - Czy znasz jego imię? - O, tak - westchnął Shonsu. - Gada do mnie od zmroku do świtu, a ostatnio nawet w ciągu dnia. Mało z tego, co mówi, ma sens, ale jego imię brzmi Walliesmith. - Walliesmith? - powtórzył z powątpiewaniem Honakura. - Walliesmith - szermierz powtórzył z absolutną pewnością. To nie było imię żadnego z siedmiuset i siedemdziesięciu siedmiu demonów - ale naturalnie demon może nie powiedzieć prawdy, dopóki nie zostanie właściwie zaklęty. I chociaż sutry katalogowały demony według najobrzydliwszych i najbardziej groteskowych przymiotów, Honakura nigdy nie słyszał o takim wynaturzeniu jak włosy rosnące na twarzy. - Bogini pozna go i może on zostać wypędzony - powiedział. - Jaką ofiarę złożysz Jej w zamian? Młody mężczyzna ze smutkiem opuścił oczy. - Władco, nie pozostało mi do ofiarowania nic, z wyjątkiem mej siły i zręczności. Szermierz, a nie wspomniał o honorze? - Może rok albo dwa służby w naszej straży świątynnej? - zasugerował Honakura, przyglądając się mu uważnie. - Sędzią jest waleczny władca Hardduju, Siódmy. Twarz szermierza miała twardy wyraz, a teraz rzucił kapłanowi twarde spojrzenie. - Jak wielu Siódmych potrzebujecie w straży świątynnej? - zapytał ostrożnie. - I jaką przysięgę musiałbym złożyć? Honakura przybliżał się trochę do realizacji swych zamysłów. - Nie jestem zaznajomiony z wszystkimi waszymi szermierczymi przysięgami, władco. Teraz, gdy o tym wspomniałeś, nie przypominam sobie więcej niż jednego Siódmego na raz w straży, a pracuję tu już ponad sześćdziesiąt lat. Przez chwilę mierzyli się w milczeniu wzajemnie wzrokiem. Szermierz wzdrygnął się. Chociaż ludzie jego zawodu mieli mało skrupułów w tępieniu się nawzajem, niezbyt często otrzymywali tego typu sugestie od cywilów. Honakura zdecydował się na trochę szerzej odsłonić sprawę. - Rzadko się zdarza, by szermierze wysokiego stopnia odwiedzali świątynię - powiedział. - W ciągu ostatnich dwóch lat nie było ani jednego. Chociaż to dziwne, bo słyszałem o kilku, którzy przybyli do Hann z takim zamiarem - co najmniej jeden Siódmy i paru Szóstych. - Co sugerujesz? - wielkie pięści szermierza zacisnęły się. - Niczego nie sugeruję - powiedział pośpiesznie Honakura. - To były zwykłe pogłoski. Mówiono, że zamierzali przeprawić się promem, a potem przebyć tę długą drogę wśród drzew. Prawdopodobnie zmienili zamiary. Jeden dotarł co prawda do hotelu dla pielgrzymów, ale miał wielkiego pecha, bo spożywał tam jakieś zepsute mięso. Jesteś tym bardziej mile widziany, że szermierze to rzadcy goście, władco. Siła fizyczna niekoniecznie oznacza głupotę - młody człowiek zrozumiał. Na jego policzki wypełzł ciemny rumieniec wściekłości. Rozejrzał się wokół, po majestatycznej fasadzie świątyni. Rzucił okiem na wielki dziedziniec poniżej, obramowany przez kamienistą plażę i nieruchomą sadzawkę, poza którą rzeka pieniła się i kotłowała wypadając z wąwozu,przeniósł wzrok dalej na spowitą we mgłę wspaniałość Skały Sądu. Potem odwrócił głowę, żeby przyjrzeć się lesistym terenom świątynnym i dużym domom zamieszkiwanym przez najwyższych dostojników. W jednym z nich na pewno mieściło się biuro sędziego. - Być szermierzem w straży świątynnej to wielki zaszczyt - powiedział. - W dzisiejszych czasach wynagrodzenie jest nawet nieco wyższe niż to zwykle bywa - podsunął Honakura. Na surowej twarzy szermierza znowu pojawił się gniew. - Spodziewam się, że człowiek może gdzieś tu pożyczyć miecz? - To da się załatwić. Młody człowiek skłonił głowę. - Jestem zawsze na służbie Bogini. Tak oto, pomyślał uszczęśliwiony Honakura, należy załatwiać sprawy. O zabójstwie nie wspomniano ani jednym słowem. - Ale najpierw egzorcyzmy? - zapytał szermierz. - Oczywiście, władco - Honakura nie mógł sobie przypomnieć, żeby w ciągu ostatnich pięciu lat przeprowadzano jakieś egzorcyzmy, lecz rytuał był mu znany. - Szczęśliwie nie wymaga to, żeby był wspomniany twój zawód czy nawet stopień. A twa obecna odzież będzie odpowiednia. Szermierz odetchnął z ulgą. - I będzie to skuteczne? Nikt nie mógł zostać Trzecim Zastępcą Przewodniczącego Rady Archidiakonów, a co więcej przetrwać na tym stanowisku bez umiejętności zabezpieczania sobie tyłów. - To będzie skuteczne, władco, chyba że... - Chyba że? - powtórzył jak echo szermierz, a jego szeroka twarz pociemniała od podejrzliwości. A może było to poczucie winy? Honakura powiedział ostrożnie: - Chyba że demon został posłany przez Samą Najwyższą. Tylko ty wiesz, czy nie popełniłeś przeciw Niej jakichś ciężkich grzechów. Wyraz wielkiej męki i smutku opadł z twarzy szermierza. Opuścił oczy i milczał przez chwilę. Potem wyzywająco spojrzał na kapłana i warknął: - On został nasłany przez czarodziei. Czarodzieje! Mały kapłan cofnął się chwiejnie o krok. - Czarodzieje! - wyrwało mi się. - Władco, przez wszystkie lata spędzone w tej świątyni nigdy nie słyszałem pielgrzyma wspominającego o czarodziejach. Przykro mi pomyśleć, że coś takiego naprawdę jeszcze istnieje. Teraz oczy szermierza przybrały wyraz wręcz przerażający. - Och, oni istnieją! - huknął. - Przybyłem z bardzo daleka, święty, z bardzo daleka. Ale czarodzieje istnieją, uwierz mi. Honakura już w pełni się opanował. - Czarodzieje nie mogą zatriumfować nad Najświętszą - powiedział z przekonaniem. - Na pewno nie w Jej własnej świątyni. Jeśli to oni są przyczyną twojej biedy, egzorcyzm będzie skuteczny. Sprawdzimy to? * Honakura przywołał odzianego w pomarańczową szatę Czwartego i wydał rozkazy. Potem przeprowadził szermierza przez najbliższą arkadę i wzdłuż całej nawy do posągu Bogini. Wielki mężczyzna szedł przy boku Honakury powolnym krokiem, robiąc jeden krok na trzy kroczki kapłana, a jego głowa obracała się na wszystkie strony, gdy przyglądał się wspaniałościom wokoło. Jak wszyscy przybysze, którzy po raz pierwszy spoglądali na to najświętsze sanktuarium - zobaczył najpierw wielki, błękitny posąg, zawalony stosami błyszczących ofiar srebrny podest przed nim, wielobarwne ognie szklanych witraży w oknach po obydwu stronach, cudowny wachlarz rzeźbionego sufitu, zawieszonego w górze, odległego jak niebo. W świątyni przez cały czas wrzała praca, pełno było kapłanów, kapłanek, pielgrzymów i innych wiernych, poruszających się po błyszczących mazaikach posadzki, jednak ich drobne postacie w ogromie wnętrza wyglądały jak ziarenka kurzu, a cała przestrzeń emanowała spokojem. Gdy podeszli bliżej, szermierz zaczął sobie uświadamiać majestat posągu Bogini. Została przedstawiona jako odziana w szatę kobieta z luźno opadającymi włosami, siedziała ze skrzyżowanymi nogami, trzymając ręce na kolanach. W miarę jak się zbliżali, wypiętrzała się nad nimi, ogromna, groźna i majestatyczna, coraz i coraz ogromniejsza. Nareszcie dotarli do skraju podestu i upadli na podłogę, oddając Jej cześć. Egzorcyzm wymagał współdziałania wielu kapłanów i kapłanek, wymagał śpiewów, tańców, gestów, rytuałów i poważnego ceremoniału. Honakura stał z boku i pozwolił Perandoro, Szóstemu, celebrować, jako że była to rzadka okazja. On sam tylko raz prowadził egzorcyzmy. Szermierz klęczał wewnątrz kręgu skulony, z opuszczoną głową i rozłożonymi rękami, tak, jak go pouczono. Gdyby rozłożyć na tych plecach obrus, zmieściłby się tam obiad na trzy osoby. Pozostali kapłani i kapłanki patrzyli ukradkiem, podczas gdy zespół zabierał się do dzieła. Pielgrzymi taktownie rozsunęli się na boki. Obrzęd robił na wszystkich wielkie wrażenie. Honakura niewiele uwagi zwracał na przygotowania. Planował swój następny ruch przeciw nieprzewidywalnemu Hardduju. Zdobycie miecza było sprawą łatwą - można go dostać z warsztatu od Athalainiego. Błękitny kilt dla Siódmego też nie stanowił problemu, a zapinka do włosów to wręcz drobiazg. Ale szermierze paradowali w charakterystycznych butach, a wysyłanie po parę takich, szczególnie rozmiaru, który był wymagany, na pewno wzbudziłoby podejrzenia. Następnie, tego był całkowicie pewny, rytuał pojedynku wymagają od walczącego posiadania sekundanta, a to jeszcze bardziej komplikowało sprawy. Na dzień lub dwa dałoby się usunąć niebezpiecznego młodzieńca z widoku aż do ukończenia przygotowań, ale to uda się tylko wtedy, gdy jego obecność zostanie utrzymana w tajemnicy. Honakura czuł wielką satysfakcję, że Bogini nie tylko odpowiedziała w ten sposób na jego modlitwy, ale także powierzyła zawarcie subkontraktu. Czuł pewność, że nie zawiedzie Jej zaufania. Dopilnuje, żeby nie było pomyłek. Wtem pieśń wzniosła się do punktu kulminacyjnego i chór wyśpiewał "Precz!" Szermierz kręcił głową na boki jak oszalały, a wreszcie wlepił wzrok w Boginię. Honakura wzdrygnął się. Powiedziano przecież głupcowi, żeby trzymał głowę opuszczoną. - Precz! - jeszcze raz zawołali śpiewacy, rytm ich pieśni znakomicie podkreślał doskonałość sytuacji. Szermierz klęcząc szarpnął się w górę, odrzucił głowę w tył i otworzył oczy tak szeroko, że białka stały się widoczne wokół tęczówek. Dobosze zmylili rytm, a trębacz wziął złą nutę. - Precz! - wykrzyczał chór po raz trzeci. Perandoro uniósł srebrny kubek pełen świętej wody z rzeki i wylał jego zawartość na głowę szermierza. Mężczyzną targnął niewiarygodny spazm, rzucił się z pozycji klęczącej w powietrze, a potem opadł na stopy. Brudna przepaska zleciała na podłogę i stanął, jak go Bogini stworzyła, z uniesionymi ramionami i głową odrzuconą w tył, a woda ściekała po jego twarzy i ramionach. Wydał z siebie niezwykłej siły dźwięk, Honakura nigdy nie słyszał, by coś takiego wydobywało się z ludzkiego gardła. Po raz pierwszy chyba w czasie wielowiekowej historii świątyni jeden głos zagłuszył chór, lutnie, flety i odległy huk Sądu. Był to głos nieharmonijny, zwierzęcy, przerażający i pełen niszczącej duszę rozpaczy. Dźwięk odbił się od sklepienia. Trwał przez niewiarygodną, nieludzką, nieprawdopodobną chwilę, podczas której śpiewacy i muzycy poplątali się beznadziejnie, a tancerze potykali się i zderzali. Wreszcie ceremonia zakończyła się chaotycznym, dudniącym łoskotem bębnów, a szermierz przechylił się w tył. Upadł jak marmurowy słup. W nagłej ciszy odgłos uderzenia jego głowy o płyty posadzki był wyraźnie słyszalny. Leżał nieruchomo, ogromny i nagi jak noworodek. Łachman opadł z jego czoła, odsłaniając wszem i wobec oznaczenie zawodu na jego czole, siedem mieczy. + + Świątynia była konstrukcją, której początki skrywały się w głębi neolitu. Bez przerwy dodawano nowe fragmenty i większość gmachu przebudowywano od czasu do czasu, gdy mury zwietrzały lub chyliły się do upadku - nie raz, ale wielokrotnie. Ale świątynia to też ludzie. Ci starzeli się i byli zastępowani znacznie szybciej. Każdy akolita o młodej twarzy spoglądał w zadziwieniu na starego, mądrego Siódmego, podziwiając starego człowieka, który prawdopodobnie wiedział, co i jak, i w swej młodości mało myślał o tym, że ten właśnie starzec jako akolita studiował to właśnie, co i jak, i dumał, czy jest wystarczająco dorosły, żeby wiedzieć to i tamto. W ten sposób, tak jak kamienie w arkadzie, mężczyźni i kobiety świątyni ciągnęli się z ciemności minionego w niemożliwy do ujrzenia blask przyszłości. Pielęgnowali starożytne tradycje i święte metody i czcili Boginię z powagą i głębokim szacunkiem... Ale żaden z nich nigdy nie przypominał sobie dnia takiego jak ten. Widziano, jak podstarzałe kapłanki szóstego stopnia biegały; pytania i odpowiedzi wykrzykiwane były przed samym obliczem Bogini, naruszając wszelkie obyczaje; niewolnicy, gońcy i uzdrawiacze tłoczyli się w najświętszych miejscach, a pielgrzymi wędrowali bez asysty aż do samego podium. Czterech najroślejszych młodych kleryków zostało przez czcigodnych seniorów o niekwestionowanej moralnej czystości zaprowadzonych do pokoików na zapleczu, gdzie rozkazano im rozebrać się i położyć. Przed obiadem trzech szacownych Siódmych dostało zawału serca. Pająkiem w centrum pajęczyny zamieszania był Honakura. On wepchnął kij w mrowisko i zakręcił. Przyzwał cały swój autorytet, całą swą niewypowiedzianą potęgę, swą niezrównaną wiedzę o mechanizmach działania świątyni i swój nietuzinkowy rozum - i użył tego wszystkiego do poplątania, pogmatwania, wprowadzenia zamętu i bałaganu. Używał tego z mistrzostwem i finezją. Wydał lawinę rozkazów - apodyktycznych, tajemniczych, pokrętnych, zwodniczych i sprzecznych. Gdy wreszcie waleczny Władca Hardduju, przywódca straży świątynnej, dostał pewne potwierdzenie, że na terenie jest inny szermierz siódmego stopnia, ten zniknął i żadna liczba pochlebstw, łapówek, przepytywań czy gróźb nie zdołały ustalić, gdzie przepadł. O co, oczywiście, w tym wszystkim chodziło. * Ale nawet taki dzień musi dobiec końca. Gdy słoneczny bóg czuł się coraz bardziej zmęczony swym blaskiem i zaczynał schodzić w stronę wyjścia, szacowny Władca Honakura szukał odpoczynku i spokoju w małym pokoju, wysoko w jednym z mniejszych skrzydeł świątyni. Od lat nie odwiedzał tych miejsc. Stanowiły bardziej nawet pogmatwany labirynt niż reszta kompleksu, ale dla niego były wprost idealne. Kłopoty, wiedział to, czekały go wszędzie - równie dobrze mógł kazać się im szukać tak długo, jak to było możliwe. Miejsce, które znalazł, było małym, pustym pokojem, wyższym niż szerszym, o ścianach z bloków piaskowca i podłodze z pokiereszowanych desek, nakrytych małym, wyświechtanym dywanikiem. Było tam dwoje drzwi, w których nawet olbrzymi nie musieliby się schylać i pojedyncze okno z romboidalnymi, ułożonymi spiralnie, zakurzonymi szybami, rozmazującymi światło w zielone i niebieskie plamy. Framuga okna była tak wypaczona, że nie dawało się otworzyć, sprawiając, iż w pokoju panował zakurzony zaduch. Jedynymi meblami była para drewnianych stołków. Honakura siedział na poręczy jednego z nich machając nogami, próbując złapać oddech i zastanawiając się, czy nie przegapił jakiegoś detalu. Ktoś zastukał i do środka zajrzała znajoma twarz. Starzec westchnął i wstał, gdy jego siostrzeniec Dinartura wszedł, zamknął drzwi i zbliżył się, żeby wygłosić pozdrowienie wobec wyższego. - Jestem Dinartura (prawa ręka na serce), uzdrawiacz trzeciego stopnia (lewa ręka na czoło) - i jest mym najgłębszym i najpokorniejszym życzeniem (dłonie złączone na wysokości pasa), żeby sama Bogini (falujący ruch prawą ręką) uznała za właściwe przyznać mi długie życie i szczęście (oczy w górę, ręce wzdłuż boków) oraz nakłoniła cię do przyjęcia mych skromnych, lech chętnie ofiarowanych usług (oczy w dół) w każdy sposób, w jaki mogę dopomóc któremuś z twych szlachetnych celów (dłonie na twarz, pokłon). Honakura odwzajemnił się równie kwiecistą odpowiedzią, potem machnął w kierunku drugiego stołka. - Jak się ma twoja droga matka? Dinartura był przygarbionym młodym człowiekiem, z rzednącymi jasnobrązowymi włosami i początkami otyłości. Niedawno porzucił spódniczkę młodzieńca dla szaty bez rękawów, bawełnianej sukni w kolorze brązu odpowiedniej dla średniego wieku oraz stopnia, który osiągnął i miał tendencję do podsuwania pod sam nos rzeczy, którym chciał się przyjrzeć. Był najmłodszym siostrzeńcem Honakury, niewybaczalnie prozaicznym tępakiem, nudnie godnym zaufania. Po tym, jak formalnościom poświęcono stosowną ilość uwagi, Honakura powiedział: - A jak się czuje pacjent? - Uśmiechał się, ale z niepokojem czekał na odpowiedź. - Gdy odchodziłem, był ciągle nieprzytomny. - Dinartura przekazując informację mówił jak do krewnego. - Na głowie ma dużego guza, ale nie dostrzegłem oznak zagrożenia życia. Oczy i uszy w porządku. Przypuszczam, że obudzi się we właściwym czasie i za dzień czy dwa będzie jak nowo narodzony. Honakura westchnął z ulgą tak, że uzdrawiacz dodał pośpiesznie: - Oczywiście, jeśli taka będzie Jej wola. Skutki urazów głowy są niemożliwe do przewidzenia. Gdybym cię nie znał, wuju władco, mówiłbym ostrożniej. - Musimy więc okazać cierpliwość. Myślisz, że dwa dni? - Trzy byłoby pewniej - powiedział uzdrawiacz. - Jeśli planujesz dla niego jakieś wyczerpujące zadanie - dodał, okazując niezwykłe jak na siebie wyczucie. - Skoro zamierzasz go zatrudnić, to myślę, że wtedy będzie prawie zdrowy. - Po chwili powiedział: - A czy mogę zapytać, o co w tym wszystkim chodzi? Krąży wiele pogłosek i żadna z nich nie wydaje się wiarygodna. Honakura zachichotał, pryskając lekko śliną. - Odszukaj najmniej wiarygodną i znajdziesz się najbliżej prawdy. To znaczy, pod słowikiem? - Oczywiście, władco. Honakura uśmiechnął się do siebie, coś sobie przypomniawszy. - Twój pacjent jest jednym z pięciu młodych mężczyzn, zranionych dzisiaj w świątyni. - Pięciu! - Dinartura przysunął się bliżej, chcąc zobaczyć, czy jego wuj mówi poważnie. Przez chwilę Honakura zastanawiał się, jak wiele potęgi zużytkował tego dnia. Zostało mu bardzo mało wierzytelności, a nagromadził zobowiązania. - To bardzo smutne, zgodzisz się z tym? Wszyscy leżą twarzami w dół, przykryci prześcieradłami i nie mówią ani się nie poruszają. Wszyscy zostali przeniesieni w bezpieczne miejsca - na noszach, w lektykach, w wózkach. W paru przypadkach nosze były nawet niesione przez kapłanów! Co najmniej dwudziestu dwóch uzdrawiaczy kręciło się przy nich, tudzież parę tuzinów innych ludzi. Część ofiar zostało zabranych z terenów świątyni do miasta, ale pozostali przenoszeni są z pokoju do pokoju, wnoszeni przez jedne drzwi i wynoszeni drugimi... Jest tu osiem czy dziewięć pokojów dla chorych podobnych do tego - wskazał w stronę wielkich dębowych drzwi - które obecnie są strzeżona. Tamte akurat drzwi prowadziły do następnego korytarza, ale nie widział powodu, by wspominać o tym fakcie. - Strzeżone przez kapłanów - powiedział młodszy mężczyzna. - Więc nie dowierzasz szermierzom? Oczywiście, widziałem mojego pacjenta. Czy szermierze rzeczywiście będą działać tak, jak się tego obawiasz? - W tym przypadku, siostrzeńcze, może to się zdarzyć - ze smutkiem skinął głową kapłan. Świątynia utrzymywała straż, żeby pilnowała porządku, broniła pielgrzymów i karała przestępców... ale kto będzie pilnował pilnujących? - Słyszałem opowieści - mruknął Dinartura - szczególnie o pielgrzymach molestowanych na drodze. Czy twierdzisz, że to robią szermierze? - No cóż - odpowiedział ostrożnie Honakura. - Nie bezpośrednio. Banda albo bandy na drodze nie składają się z szermierzy, ale też nie są ścigane tak, jak powinny być, więc tu musi wchodzić w grę przekupstwo. - Ale z pewnością większość z szermierzy to ludzie honoru! - zaprotestował siostrzeniec. - Czy nie ma tam żadnego, któremu mógłbyś zaufać? Starzec westchnął. - Idź więc na dziedziniec - zasugerował. - Złap szermierza, Trzeciego, powiedzmy, albo Czwartego - i zapytaj go, czy jest człowiekiem honoru. Jeśli powie... Uzdrawiacz zbladł i wykonał znak Bogini. - Raczej wolałbym nie, władco! - Jesteś tego pewny? - zachichotał wuj. - Zupełnie pewny. Dziękuję, władco! Szkoda! Honakura uznał, że to byłoby zabawne. - W pewien sposób, mój siostrzeńcze, masz rację. Większość z nich z całą pewnością jest godna szacunku, ale każdy złożył przysięgę swemu mentorowi czy, w końcu, samemu sędziemu. Ten jest jedynym, który złożył przysięgę świątyni. Tak więc, jeśli nie on wyda rozkaz patrolowania drogi, to kto? Pozostali słuchają rozkazów - i nic nie mówią. Tak naprawdę to oni muszą uważać na to, co mówią, jeszcze bardziej niż reszta z nas. Im grozi większe niebezpieczeństwo. Wtedy zauważył spojrzenie, jakie rzucił mu siostrzeniec i wiedział dokładnie, jaka towarzyszyła mu myśl; staruszek jest wspaniały jak na swój wiek... Uznał to za bardzo irytujące i protekcjonalne. Ciągle jeszcze w prawie wszystkim był lepszy niż ten ciamajda będzie kiedykolwiek. - Co więc robiłeś w tej sprawie, wuju władco? Honakura pomyślał, że to typowo głupie pytanie. - Modliłem się, oczywiście! Dzisiaj Ona odpowiedziała na nasze modlitwy przez przysłanie Siódmego. Wezwała demona, żeby przypędził go tutaj. - Czy wasze egzorcyzmy zawsze mają taki gwałtowny przebieg? - zapytał Dinartura i wzdrygnął się, gdy zobaczył wyraz twarzy wuja. - Egzorcyzmy zdarzają się rzadko, ale sutry ostrzegają nas, że mogą się zdarzać ekstremalne reakcje - Honakura umilkł i rozmowa urwała się. Stołek zatrzeszczał, gdy Dinartura przechylił się w tył i zmierzył wuja nieco zdziwionym spojrzeniem. - Ten Siódmy? - zapytał. - Dlaczego obrażasz go taką kwaterą z jedną niewolnicą zamiast tłumu służby? Honakura odzyskał dobry nastrój i zachichotał. - To było najmniej prawdopodobne miejsce, w którym mogłem go umieścić - marny domek pielgrzymi. Wychodzi się z niego prosto na ruchliwą drogę, a on nie ma ubrania, więc jeśli się obudzi, to nigdzie nie pójdzie. Ale powiedz mi - dodał z zainteresowaniem. - Ta niewolnica. Kikarani obiecała ładną. Jak ona wygląda? Siostrzeniec skrzywił się w zamyśleniu. - To tylko niewolnica - powiedział. - Kazałem jej go umyć. Jest wysoka... i duża. Tak, wydaje mi się, że całkiem ładna. - Zastanowił się jeszcze chwilę i dodał: - Jest w niej pewna zwierzęca zmysłowość, jeśli mężczyzna chciałby tego. To było typowe! Honakura ciągle jeszcze dostrzegał ładne dziewczyny. Bardzo dobrze wiedział, jakie obowiązki Kikarani wyznaczała swoim niewolnicom. Walczyła zębami i pazurami, żeby utrzymać swoje stanowisko szpitalniczki, mógł więc przypuszczać, jaki rodzaj dziewczyn utrzymuje. - Siostrzeńcze! Nie zauważyłeś tego? Twarz młodszego mężczyzny poróżowiała. - Myślę, wuju, że ona wystarczy, jeśli szermierz obudzi się i będzie chciał coś zrobić... i zobaczy, że nie ma ubrania. Stary kapłan zachichotał. Powiedziałby coś więcej, ale w tym momencie z rozmachem otworzyły się drzwi i dały się słyszeć głosy. Ktoś krzyczał głośno w przedpokoju. Potem do środka wmaszerował sędzia. Honakura zerwał się na nogi i popędził w stronę drugiego wyjścia. Odwrącił się plecami do drzwi i skierował się do przybysza z wyrazem największej uprzejmości, na jaki mógł się zdobyć. Hardduju siódmego stopnia był rosłym człowiekiem, choć nie osiągał rozmiarów Shonsu. Miał około czterdziestki i zaczynał tyć. Jego cielsko wylewało się ponad paskiem kiltu z błękitnego brokatu wyszywanego złotą nicią, wylewało się też spomiędzy tłoczonych skórzanych pasów jego uprzęży. Nie miał szyi. Rękojeść miecza poza jego prawym uchem lśniła i połyskiwała ogniem wielu małych rubinów oprawionych w złoty filigran. Ściągacz do włosów utrzymujący jego rzednący koński ogon świecił złotem i rubinami, tak samo jak złota, wysadzana rubinami bransoleta na jednym z mięsistych ramion. Na nogach miał giemzowe buty ozdobione paciorkami granatów. Jego gruba twarz była rozpalona i wściekła. - Ha! - ryknął na widok Honakury. Przez chwilę obaj stali w milczeniu - kapłani i szermierze zawsze rywalizowali o status i nie lubili przed sobą zginać karku. Ale Hardduju był oczywiście młodszy i był gościem. Ponadto był niecierpliwy, więc zrezygnował z pierwszeństwa, dobywając swego miecza. Uzdrawiacz wzdrygnął się, ale tym gestem rozpoczynała się szermiercza wersja powitania wobec równego. - Jestem Hardduju, szermierz siódmego stopnia... Gdy ceremoniał się skończył, Honakura swym cienkim, niewyraźnym głosem udzielił jak najbardziej nieskazitelnej odpowiedzi, wyłamując w gestach swe stare, pokręcone ręce. Za sędzią pokazał się muskularny, młody szermierz czwartego stopnia w pomarańczowym kilcie i cherlawy niewolnik w zwyczajnej, czarnej przepasce biodrowej. Niewolnik niósł wielki pakunek zawinięty w płaszcze. W pierwszej chwili został zignorowany, ale po krótkim wahaniu Hardduju dokonał prezentacji adepta Gorramini. Z kolei Honakura przedstawił uzdrawiacza Dinarturę. Wtedy szermierz podszedł bardzo blisko, złożył swe grube ręce na piersi i spojrzał ostro w dół na małego kapłana: - Masz tu szermierza siódmego stopnia? - szczeknął, nie bawiąc się w dalsze uprzejmości. - Przypuszczam, że chodzi ci o wspaniałego Władcę Shonsu? - powiedział Honakura, jakby mogły wyniknąć jakieś wątpliwości. - Miałem zaszczyt dziś rano towarzyszyć groźnemu władcy, tak - z zaciekawieniem studiował uprząż Hardduju, znajdującą się na poziomie jego oczu. - Egzorcyzm, jeśli rozumiem? - Szermierz miał trudności z utrzymywaniem tonu swego głosu w granicach uprzejmości. Kapłan przyrzekł sobie, że rozzłości go o wiele bardziej, zanim cała sprawa się zakończy. Uniósł niewidzialne brwi nad uprzężą i wymamrotał parę słów na temat etyki zawodowej. - Byłoby właściwe dla walecznego władcy złożenie mi wyrazów szacunku po przybyciu - warknął Hardduju - ale potem zrozumiałem, że nie był właściwie odziany. Przybyłem więc, żeby poczekać na niego i życzyć mu szybkiego wyzdrowienia. - Jesteś jak najbardziej łaskawy, władco - rozpromienił się Honakura. - Na pewno dopilnuję, żeby twoje dobre życzenia zostały mu przekazane. Szermierz popatrzył spode łba. - Przyniosłem dla niego miecz i inne rzeczy. To była miła niespodzianka. Honakura ciekaw był, w jakim stopniu można polegać na tym mieczu. - Twoja dobroć jest ponad oczekiwania! Gdybyś był tak dobry, żeby kazać swojemu niewolnikowi pozostawić je tutaj, to zapewnię przekazanie ich oraz poinformowanie go o twojej dobrej woli. Z masywnej piersi wyrwał się niski pomruk. - Pragnę złożyć mu wyrazy szacunku osobiście. Teraz! Starzec ze smutkiem potrząsnął głową. - On odpoczywa i jest pod opieką odpowiedzialnego uzdrawiacza. Hardduju odwrócił się i spojrzał na Dinarturę jak na coś, co oderwało się od podeszwy jego buta. - Trzeci, który opiekuje się Siódmym? Mogę sprowadzić zręczniejszego i lepszego. - Ten doświadczony uzdrawiacz jest moim siostrzeńcem - zauważył pogodnie Honakura. - Aha! - Hardduju z satysfakcją wyszczerzył zęby. - Więc dowiedziałem się wreszcie, co się dzieje! Dobrze, nie będę nadmiernie przeszkadzał dzielnemu władcy. Ale złożę mu wyrazy szacunku - sięgnął do drzwi, żeby je otworzyć, ale Honakura rozłożył ramiona, żeby go powstrzymać. Nie martwił się użyciem przemocy, jako że kapłani byli nietykalni, ale wiedział, że w ten sposób naraża się na przyszłość. Miał jednak nadzieję, że za dzień czy dwa Shonsu załatwi dla niego sprawę. Przez chwilę obaj spoglądali na siebie. Sędzia zaczął unosić rękę do miecza. - Śmiało, władco - zachęcił go Honakura. Nawet gorylowaty Czwarty patrzył na to z zaskoczeniem. Ale sędzia nie był aż tak nierozważny, żeby dobywać miecza na kapłana siódmego stopnia. Zamiast tego podniósł starca jak dziecko i odstawił na bok. Potem rozwarł drzwi i przemaszerował przez nie. Młodszy szermierz uśmiechnął się triumfująco do kapłana i ruszył za sędzią. I został prawie zwalony z nóg, gdy Hardduju wtargnął z powrotem do pokoju. Honakura mrugnął do siostrzeńca. Potem znów zwrócił się uprzejmie do sędziego: - Jak powiedziałem, władco, musisz być cierpliwy. - Urwał i dodał nieśpiesznie: - Ale nieugięty władca zapewnił mnie, że zgłosi się do ciebie w bliskiej przyszłości. Szermierz spoglądał na niego z nienawiścią i... zaniepokojeniem? Potem warknął do niewolnika, żeby ten położył pakunek na podłodze i wyszedł wraz z Gorraminim. Niewolnik cicho zamknął drzwi. Honakura spojrzał na siostrzeńca i zachichotał, zacierając ręce. * Chwiejąc się ze zmęczenia poszedł w stronę własnej kwatery, myśląc, że zasłużył sobie na gorącą kąpiel i dobry posiłek. Jednak kiedy dotarł na miejsce, z niechęcią doszedł do wniosku, że jego zwykle pozbawiony polotu siostrzeniec raz zrobił wnikliwe spostrzeżenie. Żaden władca siódmego stopnia nie będzie zadowolony budząc się w lichym szałasie dla pielgrzymów. Ważny sojusznik nie może być osamotniony. Wydał kolejne rozkazy. Wkrótce co najmniej sześć lektyk zaczęło krążyć po terenach świątyni, wszystkie z opuszczonymi zasłonami. Ostatecznie jedna po drugiej przeszły przez bramę do miasta, gdzie dalej krążyły. Wysadzały pasażerów i zabierały innych... Dwukrotnie zmieniwszy lektykę i wreszcie przekonany, że dostatecznie zmylił wszelkich możliwych tropicieli, Honakura rozkazał swoim tragarzom udać się poza miasto. Była tam tylko jedna droga, wznosząca się stromo po stoku doliny. Kilka stuleci wcześniej jakiś przedsiębiorczy budowniczy zbudował wzdłuż drogi szereg domków i przeznaczył je dla pielgrzymów - nie dla bogatych, ale również nie dla najbiedniejszych, jako że biedota spała pod drzewami. Nie wędrował tą drogą od wielu lat i z prawie dziecinnym podnieceniem spoglądał przez szparę w zasłonie na plątaninę dachów i wierzchołków drzew poniżej. Poza miastem piętrzyła się masywna bryła samej świątyni, której złote iglice błyszczały w ciepłych promieniach słonecznego boga, zbliżającego się teraz do horyzontu obok słupa wodnego pyłu, zawsze unoszącego się ponad Skałą Sądu. Najgorszą cechą starości, zdecydował teraz Honakura, jest nuda. Nie cieszył się dniem od tak dawna, że nie mógł sobie tego nawet przypomnieć. Lektyka zatrzymała się i wygramolił się z niej tak żwawo, jak tylko mógł, a następnie przeszedł przez kurtynę z paciorków, wiszącą w drzwiach domku, przed którym się zatrzymali. Wnętrze było jeszcze mniejsze i bardziej obskurne niż się spodziewał, zwykłe cztery ściany z zabrudzonych kamiennych bloków i niski słomiany pułap, cuchnący obrzydliwie po gorącym dniu. Dostrzegł jedno okno i łóżko, rozchwierutane i pokrzywione, co widać było już od drzwi; luźne płyty posadzki w podłodze, rozklekotane krzesła i prosty stół; przymocowane do ściany lustro z brązu. Już od progu czuł kwaśny zapach moczu i ludzi, przebijający się przez smród strzechy. Obecność pcheł i pluskiew mogła tu być uznana za coś naturalnego. Wieczorne światło słońca wpadało przez okno, rozlewając się na ścianie za łóżkiem, na którym płasko na plecach leżał szermierz. Wyglądał na jeszcze większego niż zapamiętał go Honakura, był nieubrany, z wyjątkiem położonej na biodrach szmaty, śpiący tak, jak powinny spać dzieci, choć one robią to rzadko. Dziewczyna siedziała na jednym z krzeseł przy łóżku, cierpliwie przeganiając śmigające muchy. Zobaczywszy stopień swego gościa szybciutko osunęła się na kolana. Honakura gestem nakazał jej wstać, potem zwrócił się do swych tragarzy idących za nim z wielkim nakrytym koszem i z pakunkiem zostawionym przez nikczemnego Hardduju. Cichym głosem kazał im powrócić za godzinę. Szermierz był w sposób oczywisty żywy, ale nieprzytomny i dlatego w tym momencie nie stanowił problemu. Starzec, ponieważ z tego powodu pokpiwał ze swego siostrzeńca, poświęcił trochę czasu, by uważniej przyjrzeć się dziewczynie, niż zrobiłby to w innych okolicznościach. Ubrana była tylko w krótką, czarną narzutkę, a jej włosy obcięto krótko i nierówno, ale wyraźnie należała do dobrej, chłopskiej rasy, wysoka i mocno zbudowana. Twarz miała szeroką, lecz ładną, szpeciła ją tylko niewolnicza pręga, przebiegająca od linii włosów do ust. Jednak skóra była wolna od śladów po ospie, piersi pod narzutką zaaokrąglały się wspaniale, a kończyny miała ładnie ukształtowane. Szerokie, pełne wargi wyglądały ponętnie. Honakura był pod wrażeniem. Prawdopodobnie na wolnym rynku byłaby warta pięć albo sześć sztuk złota. Zaciekawił się, jak wiele Kikarani zarabia na niej tygodniowo i jak wiele podobnych stara wiedźma trzyma w swej stajni. Tak, jeśli szermierz będzie spragniony rozrywki, tej z pewnością nie odtrąci. - Czy on się w ogóle budził? Potrząsnęła przecząco głową, zmieszana, że rozmawia z tak ważną osobistością. - Nie, władco - jej głos był przyjemnie melodyjnym kontraltem. - Myślałam, że już umiera, ponieważ jęczał. Potem się uspokoił. Teraz po prostu śpi zwyczajnym snem. Przypuszczenie brzmiało rozsądnie, a uwaga świadczyła o spostrzegawczości niewolnicy. Było oczywiste, że posłuchała instrukcji Dinartury i umyła szermierza. Wyglądał całkiem porządnie. Uczesała nawet jego długie, czarne włosy. Honakura zawahał się, ale jeśli, jak się obawiał, zagrażało prawdziwe niebezpieczeństwo, to każda wizyta tylko je powiększała. Potencjalna ofiara musi zostać ostrzeżona. - Obudź go! - rozkazał. Dziewczyna skuliła się. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie spotkała Siódmego, a teraz była sama wobec dwóch z nich. - Dalej - powiedział łagodniej. - Nie pozwolę mu ciebie skrzywdzić. Ostrożnie wyciągnęła rękę i delikatnie potrząsnęła ramieniem śpiącego. Szermierz w jednej chwili usiadł. Ruch był tak niespodziany, że dziewczyna odskoczyła w tył z głośnym sapnięciem i nawet Honakura cofnął się o krok od łóżka. Mężczyzna rozglądał się dziko dookoła, masywne ciemne brwi obniżyły się podejrzliwie. Ogarnął Honakurę, kobietę i pokój jednym błyskawicznym spojrzeniem. Potem wydało się, że trochę się rozluźnił. Spojrzał na nich jeszcze raz, ale nadal nie mówił ani słowa. Dziewczynę obrzucił szacującym spojrzeniem i ostatecznie przeniósł go z powrotem na stojącego przed sobą mężczyznę. - Kim, do diabła, jesteś? - zapytał. Honakura na tę niespodziewaną wulgarność odstąpił jeszcze o krok. Potem przypomniał sobie, że nie dopełnili właściwych formalnych pozdrowień przy swym wcześniejszym spotkaniu, tak więc, chociaż był starszy, przystąpił do powitania wobec równego sobie: - Jestem Honakura, kapłan siódmego stopnia, Trzeci Zastępca Przewodniczącego Rady Archidiakonów, i składam dzięki Najwyższej, że dała mi okazję do zapewnienia twej łaskawości. Twoje powodzenie i szczęście będą zawsze moim pragnieniem i treścią moich modlitw. Szermierz, patrząc na skomplikowane gesty i słuchając recytacji niedowierzająco uniósł brwi. Zerknął na dziewczynę, żeby zobaczyć jej reakcję. Potem dość długo milczał. Wreszcie poważnie skinął Honakurze głową i powiedział: - Ja również, z całą pewnością. Nazywam się Wallie Smith. + + + Jja rzuciła się naprzód i pomogła starcowi dotrzeć do fotela. Jego twarz poszarzała i z trudem łapał oddech. Była zaskoczona, gdy usłyszała jego imię, jako że jej pani, Kikarani, wróciła z wezwania do świątyni dziś rano ogarnięta burzą na zmianę przerażenia i wściekłości, miotając na tego właśnie świętego Honakurę klątwy zniszczenia i zarazy - i Jja wyobraziła go sobie jako ogromnego, przerażającego ludożercę, a nie jako spokojnego, miłego staruszka. Przez chwilę kręciła się przy nim martwiąc się, czy nie powinna pobiec po uzdrawiacza. Ale tę decyzję powinien podjąć szermierz. Usłyszała skrzypienie łóżka i odwróciwszy się zobaczyła, że podciągnął się do tyłu, tak, aby oprzeć się o ścianę. Przykrywającą go szmatę skromnie ułożył na sobie. Klęknęła przy kapłanie, ale szermierz uśmiechnął się do niej i wskazał na krzesło obok. Miał bardzo miły uśmiech. - A ty jak się nazywasz? - Jja, władco. - Jja? - powtórzył, wsłuchując się w dźwięk. - Jja! Jak ty... - Skrzywił się i spróbował znowu. - Jak ty... Do licha! - mruknął. Spróbował jeszcze raz. - Jak ty to dostrzegasz? .T:7miecz.002 Nie zrozumiała. On wyglądał tak, jakby się sam sobie dziwił. Starzec częściowo odzyskał oddech. - Władco - powiedział słabo. - Dziś rano powiedziałeś mi, że masz na imię Shonsu. Wielki mężczyzna popatrzył przez chwilę na niego groźnie. - Nie pamiętam tego. - Skrzywił się, a potem na jego twarzy znowu ukazało się zdziwienie. - Tak naprawdę to nie pamiętam niczego od... No, wydaje mi się, że już od całkiem dawna. - Powiedziałeś - powtórzył kapłan - że masz na imię Shonsu i że jesteś nękany przez demona imieniem Walliesmith. Teraz mówisz, że ty jesteś Walliesmith... - Demon? - Szermierz wydał z siebie basowy, dudniący chichot. - Demon? Shonsu? - Pomyślał przez chwilę i powtórzył: - Shonsu? - Jak gdyby to imię brzmiało dla niego w sposób nieokreślono-znajomy. - No, nazywam się Wallie Smith, ale nie jestem demonem. Uśmiechnął się do Jji zadziwiająco przyjemnym uśmiechem i szepnął: - Słowo! - Z pewnością nie jest to imię żadnego ze znanych demonów - mruknął starzec. - Jest tam, w siódmym kręgu, demon zwany Shaasu, ale jestem pewien, że przedstawiałeś się inaczej. Szermierz spojrzał na Jję, jakby pytał ją, czy starzec często bredzi tak jak teraz. Potem rozgniótł komara na swojej nodze. Spoglądał na własną kończynę w osłupieniu. Z nogi przeniósł wzrok na rękę. Podniósł dłoń do twarzy. Teraz to on był tym, który pobladł. Znów poruszył się z niewiarygodną szybkością. Wyskoczył z łóżka, przytrzymując na sobie okrycie i dwoma szybkimi krokami podszedł do lustra... i odskoczył na widok tego, co w nim zobaczyą. - O Boże! - Schylił się jeszcze raz, żeby popatrzeć na swoją twarz, pogładził policzek, potarł palcem po swych twarzoznakach, pociągnął kosmyk swych długich, czarnych włosów. Znalazł guza na potylicy i obmacał go. Czas mijał. Gromadka wracających z pola młodych kobiet przeszła drogą obok. Rozpalone powietrze wypełniły ich chichoty i okrzyki nęcące idących za nimi chłopców, żartujących i pokrzykujących do dziewczyn i do siebie nawzajem. Obie grupy zeszły ze wzgórza w stronę miasta, a szermierz ciągle stał przed lustrem, nie odrywając od siebie wzroku, zerkając nawet pod swe okrycie. W końcu wrócił na swe posłanie, bardzo powoli, jego twarz niczego nie wyrażała. Usiadł na brzegu łóżka. Wyglądał jakby go opuściły wszystkie siły. - Powiedziałeś, Shonsu? - zapytał. Starzec skinął potwierdzająco. - Uderzyłeś się w głowę, władco. To niekiedy powoduje pomieszanie... z całym szacunkiem, władco. - Opowiedz mi o wszystkim od początku. Honakura popatrzył na Jję. - Opuść nas - powiedział. Choć ręka szermierza wydawała się nieruchoma, jednak spoczywała teraz na ramieniu Jji. - Zostań - powiedział nie patrząc na nią. To była wielka i mocna ręka, i od tego dotknięcia przebiegło przez nią drżenie. Poczuł je. Zaczerwieniła się, gdy oczy mężczyzny spoczęły na niej. Uśmiechnął się i łagodnie cofnął rękę. - Przepraszam - mruknął. Siódmy przepraszający niewolnicę? Była zdziwiona, zmieszana. Prawie nie usłyszała początku opowieści kapłana. Jednak gdy opisywał demona, przeraziła się... mieć włosy na twarzy i na brzuchu? Musiał wyglądać jak małpa. - Przyszedłem - powiedział Honakura, jego głos ciągle drżał - żeby wyjaśnić, dlaczego tak szlachetny władca jak ty został umieszczony w tak wstrętnym pomieszczeniu z nieodpowiednią obsługą... Szermierz popatrzył na Jję i mrugnął, potem powiedział: - Na obsługę nie składam zażaleń. - Jej serce podskoczyło. - Jesteś łaskawy, władco - kapłan mówił dalej, nie zwracając na to zbytniej uwagi. - Ale pozostaje faktem, że twoje życie może być zagrożone. Nie żebym wątpił w twoje męstwo, władco - dodał szybko. - Jestem pewny, że w honorowy sposób rozprawisz się z Hardduju bez najmniejszego problemu. To jedyny Siódmy w dolinie. On jest starszy od ciebie o piętnaście lat i przyzwyczajony do rozpusty. Ale prześladuje mnie myśl o zdradzie. Szermierz lekko potrząsnął głową i krzywił się, jakby nie mógł w to uwierzyć. - Nie, nie obawiam się, że szermierze przyjdą osobiście - wyjaśnił Honakura. Wrócił mu normalny kolor i głos miał mocniejszy. - Raczej będą to bandyci, którzy polegają na ochronie ze strony przekupionych strażników. Jednak nikt nie zobaczył cię tutaj, władco. Jja odetchnęła głośniej, ale w jednej chwili przykryła dłonią usta, mając nadzieję, że to nie zostanie zauważone; jednak było oczywiste, że mało co mogło ukryć się przed szermierzem, gdyż jego budzące strach oczy znów skierowały się na nią. - Zamierzałaś coś powiedzieć? - Koło południa, władco... - przełknęła ślinę. - Tak? - skinął, dodając jej ducha. - Wyszłam z domku, władco... tylko na chwilę, władco. Ale musiałam do ustępu. Nie było mnie tylko przez chwilę. - To dobrze - był przerażająco ugrzeczniony i cierpliwy. - Co wtedy zobaczyłaś? Opowiedziała więc, jak zobaczyła kapłankę, Piątą, tęgą kobietę w średnim wieku, idącą drogą i zaglądającą do wszystkich domków. Czegoś takiego nigdy przedtem nie widziała i przypomniała sobie, z jakim naciskiem Kikarani mówiła, że nikt nie może dowiedzieć się, gdzie znajduje się szlachetny władca. - Tak, jak się obawiałem - syknął Honakura. - Przekupstwo przeniknęło nawet stan kapłański! Zostałeś odkryty, władco! - Poczekaj może chwilkę - huknął szermierz, nie spuszczając wzroku z Jji i znów uśmiechając się leciutko. - Czy ona tu weszła i zobaczyła mmnie? - Nie, władco - Jja poczuła, że jej twarz płonie. - Ale fakt, że nie pozwolono jej wejść, powie im to, co chcą wiedzieć - powiedział gniewnie kapłan. - Co zrobiłaś, Jja? - szermierz zignorował go. Pochyliła głowę i opowiedziała szeptem, jak zdjęła sukienkę i przykryła go swoim ciałem udając, że cieszą się sobą. Kapłanka nie weszła do środka i nie mogła mu się dobrze przyjrzeć. Potem nastąpiła cisza. Z drżeniem podniosła wzrok i zobaczyła, że on się uśmiecha - wręcz szczerzy zęby - do niej, zuchwałym uśmiechem małego chłopca, bardzo zaskakującym w tak męskiej twarzy. - Chciałbym być przy tym - powiedział. Zwrócił się do kapłana. - Powtarzam, że nie uskarżam się na obsługę. - To robota Bogini! - rozpromienił się Honakura. - Naprawdę miałem rację wierząc, że to Ona sprowadziła cię tutaj! Jedna niewolnica na milion nie miałaby dość rozumu, żeby obronić cię w taki sposób, władco, czy choćby nawet chcieć tego. - Niewolnica? - pomyślała, że jego uśmiech jest przerażający i nie mogła zrozumieć, przeciw czemu kieruje się jego gniew. - Czy ta kreska na twojej twarzy znaczy, że jesteś niewolnicą? - Potwierdziła nieśmiałym skinieniem i jego gniew zwrócił się w kierunku kapłana. - A kto jest właścicielem tej niewolnicy? - Przypuszczam, że świątynia albo kapłanka Kikarani. - Kapłan nie był wystraszony, tylko zwyczajnie zdziwiony. - O co chodzi, władco? Szermierz nie odpowiedział. Przez chwilę spoglądał zimno na pokój, potem wymamrotał: - Jak się wydostać z tego szamba? - Potem wzruszył ramionami i znów zwrócił się do kapłana. - Jestem więc przewidziany jako morderca tego... Hardduju... własnoręcznie, czy tak? Co z jego przyjaciółmi? Starzec wydawał się być zaskoczony. - Jeśli masz na myśli szermierzy, władco, to oni uszanują wynik formalnego wyzwania. Większość z nich, jak przypuszczam, jest ludźmi honoru. Potem, gdy zostaniesz mianowany sędzią, będziesz mógł ukarać odstępców, zapewnić właściwą ochronę pielgrzymom i wyłapać bandytów. - Rozumiem - mężczyzna siedział wpatrując się w milczeniu w podłogę. Karawana mułów przeszła z brzękiem obok, kopyta wybijały staccato na bruku, jeźdźcy wydawali odgłosy ulgi, gdy wreszcie widzieli swój cel tak blisko. Pojedynczy koń przekłusował ulicą. Słoneczny bóg zszedł już bardzo nisko i plama światła na ścianie poróżowiała. Muchy brzęczały. Szermierz przepędzał je leniwymi machnięciami, z rzadka chwytając jakąś w powietrzu i zabijając. Potem znów spojrzał krzywo w stronę kapłana. - W porządku, gdzie jesteśmy? - To jest domek przeznaczony dla pielgrzymów - powiedział Honakura. - Gdzie? - Tuż poza miastem. - Jakim miastem? - głos szermierza stawał się coraz niższy i z każdym słowem brzmiał coraz groźniej. - Miastem przy świątyni, władco - cierpliwie odpowiedział kapłan. - Świątyni Bogini w Hann. - Hann? Dziękuję - powiedział szermierz. - Nigdy o tym nie słyszałem. Jaki... Który... - Warknął ze złością i potem powiedział z wysiłkiem i nagłym pośpiechem: - Na jakim wielkim-kawale-ziemi-otoczonej-słoną-wodą jesteśmy? - Wydawał się być tak samo zaskoczony tym, co powiedział, jak oni. - Słona woda? - wykrzyknął Honakura. Spojrzał na Jję, jakby nawet niewolnica mogła udzielić mu pomocy. - Jesteśmy na wyspie, władco, pomiędzy samą Rzeką a jej małym odgałęzieniem. Ale woda nie jest słona. - Potem dodał pośpiesznie, żeby uprzedzić dalsze pytania: - Małe odgałęzienie nie ma własnej nazwy, choć niektórzy nazywają je Rzeką Sądu. - A jak nazywa się duże odgałęzienie? - Po prostu Rzeka - powiedział z rozpaczą w głosie starzec. - Tu nie ma innej, więc dlaczego potrzebowałaby imienia? - Po chwili ciszy dorzucił: - Rzeka jest Boginią i Bogini jest Rzeką. - Na to wygląda, co? - Ogromny młody człowiek pocierał chwilę brodę rozmyślając. Potem zapytał: - Jaki dzień dziś mamy? - Dziś jest Dzień Nauczycieli, władco - powiedział kapłan. Aż wzdrygnął się na spojrzenie, jakim obrzucił go szermierz i dodał szybko: - Trzeci dzień dwudziestego drugiego tygodnia roku 27355 od założenia świątyni! Szermierz jęknął i przez chwilę nic więcej nie mówił. Plama światła zniknęła i domek pogrążył się w mroku. Mężczyzna wstał i podszedł do okna, opierając łokcie na parapecie i wyglądając na drogę. Jego ciało pogłębiało ciemność. Jja przez zasłonę z paciorków w drzwiach dostrzegała niewyraźne zarysy przechodniów - robotników wracających do domów z pól, nielicznych pielgrzymów odprowadzanych do domków przez jej kolegów niewolników. Potem obok przejechał jeździec i wielki mężczyzna odskoczył z przekleństwem. Odwrócił się i oparł o ścianę pomiędzy oknem i drzwiami tak, że jego twarz pozostawała w cieniu. Złożył na piersi ramiona - ramiona grube jak uda innych ludzi - i odezwał się do kapłana. - To bardzo interesująca opowieść - powiedział, a jego niski głos był bardzo cichy. - Jest tylko jeden mały problem - ja nie jestem szermierzem. Nie wiedziałbym, za który koniec miecza złapać. - Władco - jęknął Honakura - ciągle jeszcze jesteś wytrącony z równowagi egzorcyzmem i uderzeniem w głowę. Przyślę ci znowu uzdrawiacza... po kilku dniach odpoczynku wrócisz do zdrowia. - Albo umrę, jeśli masz rację. - To prawda - odpowiedział smutnym głosem starzec. - Teraz niebezpieczeństwo jest wielkie, ponieważ jeśli sędzia znajdzie cię w tak nieszczęsnym stanie, na pewno rzuci wyzwanie. To byłaby jego jedyna nadzieja. - Nie, nie byłaby - potężny, niski głos ciągle brzmiał dziwnie miękko. - Pozwól mi wyjaśnić. Ty nie istniejesz, władco - tak to ma być? - władco Honakuro. I też, przykro mi to powiedzieć, ty, piękna Jjo. Jesteście, wy oboje, wytworem chorego umysłu. Ja naprawdę nazywam się Wallie Smith. Byłem chory. Miałem... do diabła! Znowu te słowa! Złapałem owada do mózgu... Zobaczył wyraz zdziwienia na ich twarzach i wydał z siebie niski, basowy śmiech. - To nie tak, prawda? Może robaka? To znaczy, małego owada, czyż nie? Zostałem ugryziony przez owada i to dało mi gorączkę do mózgu. Spowodowało, że spałem dużo i miałem dziwne... sny. - Znów potarł brodę, zastanawiając się. - Myślę, że imię Shonsu wyszło z nich. W każdym razie byłem bardzo chory. I co oczywiste, nadal jestem. To dlatego wy nie istniejecie. Ja to wszystko sobie wymyśliłem. Wzdrygnął się, widząc wyraz twarzy kapłana. - Myślę, że nie spodziewali się, że przeżyję, skoro moja siostra przyleciała do mnie z... Och, nie myśl o tym kawałku! Władca Honakura powiedział uspokajająco: - Uderzyłeś się w głowę, władco. Tak samo jak gorączka, uszkodzenie głowy może spowodować dziwne sny albo nawet pozwolić na wtargnięcie pomniejszym demonom. Możemy rano spróbować następnego egzorcyzmu. - Rano - powiedział szermierz - obudzę się z powrotem w... domu uzdrowienia. Albo może umrę wcześniej. Ciągle jeszcze jestem bardzo chory. Ale żadnych egzorcyzmów więcej. żadnych pojedynków. Żadnych szermierzy. Zapadła długa cisza. - Ciekawe... - święty człowiek wytarł wargi. - Kiedy byłem chłopcem, prawie dwie długości ludzkiego życia temu... Pewnego dnia w okolicy zjawił się szermierz, szukając rekrutów. Oczywiście, my, chłopaki, wszyscy chcieliśmy zostać zaprzysiężeni jako szermierze. - Zachichotał. - Więc zrobił nam sprawdzian. Czy wiesz, jaki dał nam sprawdzian, władco? - Nie - warknął wielki mężczyzna. Jego twarz spochmurniała. - Kazał nam łapać muchy. - Muchy? Mieczem? Starzec znów zachichotał i zerknął na Jję, żeby sprawdzić, czy ona też to dostrzegła. - Ręką, władco. Bardzo niewielu ludzi potrafi złapać muchę. Ale kiedy siedziałeś tu przed chwilą, robiłeś to, wydawało się, nawet na nie nie patrząc. Wtedy wielki mężczyzna w cieniu również cichutko zachichotał. - Podczas gdy ty, władco Honakuro, zagadałbyś je tak, że skoczyłyby z drzewa. Przedyskutujemy to więc jutro - jeśli jeszcze będziesz istniał. Kapłan wstał, wyglądał nawet na starszego i bardziej pomarszczonego niż przedtem. Ukłonił się i wymamrotał formalne pożegnanie dla szermierza, potem przecisnął się przez zasłonę i zszedł ze wzgórza. + + + + - Muchy! - warknął szermierz. - Czy jesteś głodna, Jja? Była wygłodzona. Nie jadła przez cały dzień. - Mogę zdobyć jedzenie z kuchni, władco. Ale nie będzie dość dobre jak na kogoś twojego stopnia, władco. Podniósł nakryty kosz i położył go na łóżku. - Mam nadzieję, że tu się coś znajdzie - powiedział. - I rzeczywiście. Potem zabrał się do wyciągania z kosza wielkich srebrnych półmisków zawiniętych w płócienne pokrowce, mrucząc ze zdziwieniem, gdy układał je na chwiejnym stoliku. - Sakramencki majątek w srebrze! Jeśli zostaniemy zaatakowani przez bandytów, będziemy tym w nich rzucać, dobra? I mamy dość widelców i łyżek na całą ich bandę. Czy zdołasz pobić napastników widelcem, podczas gdy ja pobiegnę po pomoc, Jja? Dziewczyna była zakłopotana i niepewna. Ona powinna podać mu jedzenie, a nie na odwrót. Ale nigdy nie widziała takich półmisków ani nie czuła takich smakowitych zapachów jak te, które teraz przeciągały przez domek. I on zadał pytanie oczywiście żartując, a niewolnicy z trudem radzili sobie z żartami. - Mogę spróbować, władco, jeśli zrobisz to dość szybko. Uśmiechnął się, białe zęby błysnęły w jego ledwo widocznej brązowej twarzy. - Tu jest świeca - powiedział. - Wiesz, jak ją zapalić? Bo ja nie. Zdjęła krzemień z półki i zapaliła świecę, a cały stół zaiskrzył się wieloma małymi płomykami. - Obiad przy świecach dla dwojga - powiedział. - Wybacz mi niewłaściwy ubiór. Teraz usiądź tutaj i powiedz mi, od czego powinniśmy zacząć? - Władco... - zaprotestowała. Nie wolno było jej siadać przy stole z wolnym człowiekiem. Milczał chwilę stojąc obok stołu z butelką w ręce, jego twarz i piersi połyskiwały w ciemności oświetlone dziwnie od dołu przez migoczące światło i miriady jego odbłysków. - Kiedy twoja pani, ta... Kikarani? Kiedy wydawała rozkazy, czy powiedziała ci, co masz robić, gdy ja się obudzę? - Tak, władco - patrzyła w dół, na swoje ręce. - A jakie to były rozkazy? - w jego głosie słyszała rozbawienie, nie gniew czy groźbę. - Mam robić wszystko, co każesz, władco. - Mhm? Wszystko? Kiwnęła głową w stronę podłogi. - Jest kilka rzeczy, których nie muszę robić dla pielgrzymów, władco, nawet jeśli sobie tego życzą. Ale ona powiedziała... ona powiedziała: "W tym przypadku zrób absolutnie wszystko, wszystko, tylko utrzymaj go na miejscu". Mężczyzna odchrząknął ochryple. - Dobra. Oto są moje rozkazy. Po pierwsze, przestań mi "władcować" i mów do mnie Wallie. Po drugie, zapomnij, że jesteś niewolnicą i udawaj, że jesteś piękną szlachcianką. Przypuszczam, że większość szermierzy z siedmiona mieczami ma piękną panią gdzieś u siebie, w swoim zamku. - Nie wiem, W... - jej czoło pokryło się potem, ale zdołała powiedzieć: - Wallie. - Ja też nie wiem - powiedział. - Ale udawajmy, że ja jestem wielkim szermierzem, a ty jesteś wielką panią. Teraz powiedz mi, co myślisz o tym winie, pani Jjo. Ona nigdy przedtem nie kosztowała wina. Nigdy nie jadła ze srebrnych półmisków. Nigdy nie siedziała przy władcy. Ale była wygłodzona, a jedzenie było lepsze od wszystkiego, co kiedykolwiek próbowała - mięso w gęstym sosie i delikatne jarzyny, a puszysty biały chleb znała tylko ze słyszenia. On prowadził prawie całą rozmowę, wyczuwając chyba, jak bardzo jest zdenerwowana i wiedząc, że rozmowa przekracza jej możliwości. - Jesteś bardzo miła, wiesz - powiedział. - Powinnaś mieć długie włosy, ale oczywiście tu jest gorący klimat. Przypuszczam, że pracujesz w pralni? Tak, twoje ręce... ,..W czarnym kolorze ci nie do twarzy - mówił dalej. - Ładnie by ci było w niebieskim. Mogę sobie wyobrazić ciebie w długiej niebieskiej sukni... bez rękawów, z błyszczącego jedwabiu, przyciętej krótko z przodu i upiętej... Wyglądałabyś jak bogini... ,..Wino też jest całkiem niezłe, co? A to wygląda jak owocowe ciasto na deser. Gdzieś chyba był pojemnik ze śmietaną. A tu jest ciasto! Jedz, mamy tego dużo... To był bez wątpienia sen, siedziała w ciepłym mroku, pojedyncza świeca odbijała się w srebrze i oświetlała wielkiego władcę, uśmiechającego się do niej i troszeczkę z niej żartującego. Nie starego kamieniarza trzeciego stopnia o rękach jak tarka, odbywającego pielgrzymkę, by błagać Boginię o wyleczenie go z kaszlu czy bezzębnego siwego owczarza czwartego stopnia, składającego błagania o rozwój swego stada, ale bardzo wielkiego i bardzo przystojnego młodego władcę, o białych zębach, które pokazywał w szerokim uśmiechu, patrząc na nią z błyskiem w oku. Sen, który mógł przejść w sen. A on był też czuły. Znała mężczyzn - potrafiła, gdy na nią patrzył, dostrzec męskie zainteresowanie w jego oczach. Przynajmniej raz ją to cieszyło. Z wielkim wysiłkiem próbowała być dobrą niewolnicą, próbowała poprawić się w oczach Bogini przez sumienne wykonywanie swoich obowiązków, ale czasami nie było to łatwe. Pomyślała, że tej nocy nie sprawi to jej kłopotu, chociaż co dziwne, nawet jej jeszcze nie dotknął. Nareszcie oboje skończyli jedzenie i w głowie kręciło się jej od wina. Teraz na pewno wyda jej zwyczajne rozkazy. Czekała na nie z dziwnym podnieceniem, którego nie zaznała nigdy wcześniej, ale rozkazy nie nadeszły. On siedział tylko trzymając kubek i wpatrując się ze smutkiem w świecę, podczas gdy ćmy miotały się dziko wokół płomienia. Potem jakby przypomniał sobie o niej. Wyrwał się ze swego smutku. - Możemy zatańczyć - powiedział. - Gdybym tylko mógł wyobrazić sobie jakichś muzyków! Czy tańczysz, Jja? Potrząsnęła głową. - Nie umiem... Władco Wallie. - Nie chcąc go rozczarować, albo może sprawiło to wino, dodała z brawurą: - Umiem trochę śpiewać. - Więc zaśpiewaj mi piosenkę - ucieszył się. Z jeszcze większą brawurą zaśpiewała niewolniczą dumkę. W snach słyszę własne wołanie. Słyszę wołający mój głos, Z życia, które zostało poza mną Czy ze świata, który potem nadejdzie. Kiedyś, gdy mnie Bogini wezwie, Odnajdę tamtą drugą siebie, Pięknego władcę czy śliczną panią I znów będę mogła być wolną. Poprosił, żeby zaśpiewała to znowu, wsłuchując się uważnie w słowa. - To jest twoje wyjaśnienie, prawda? - zapytał. - Uważasz, że Shonsu żył w jednym świecie, a Wallie Smith w drugim, ale obaj byli tą samą osobą? Tą samą duszą? I jakoś się pomieszali? Kiwnęła głową. - Mówią, że tym właśnie są sny, W... Walie. Twoimi innymi żywotami. Rozważał starannie tę myśl, nie odrzucając jej jako niewolniczego nonsensu. - Reinkarnacja? Rozumiem, dlaczego podoba ci się ten pomysł. Ale człowiek podobno wchodzi do świata przez narodziny, a opuszcza go przez śmierć. - Potem uśmiechnął się, ale jakby z wysiłkiem. - Jeśli jestem świeżo narodzonym dzieckiem, Jja, to jaki duży będę, kiedy dorosnę? - Ja... nie wiem, władco. - Przepraszam! Nie powinienem żartować z... Wiem, że próbujesz mi pomóc i jestem ci wdzięczny. Dlaczego jesteś niewolnicą? - Byłam bardzo nikczemna, władco. - Co zrobiłaś? - Nie wiem, władco. - To było w twoim poprzednim życiu? Kiwnęła w zakłopotaniu głową. Po co w ogóle pytać o takie sprawy. Zachmurzył się. - Więc kapłani mówią ci, żebyś była dobrą niewolnicą w tym życiu? Ech! Znów ucichł, rozmyślając. Zdobywając się na wielką odwagę powiedziała: - Bogini zatroszczy się o nich. - O kogo? Pomyliła się, czuła to. - O twoje kobiety... synów... Przez chwilę iskierka pożądania znów lśniła w jego oku. Potrząsnął głową. - Nie miałem nikogo! Nikogo szczególnego... Byłaś ciekawa? - Jego nastrój jakby się popsuł. - I dlaczego wspomniałaś tylko o synach? Czy gdybym miał córki, to o nie nie powinienem się troszczyć? - Myślałam... - zająknęła się - że szermierz... - Ja nie jestem szermierzem, Jja - westchnął. - Ani w tym świecie, ani w żadnym innym. I nigdy nie będę! - Bogini może sprawić wszystko, władco... Uśmiechnął się ponuro. - Wątpię, czy ona zrobi ze mnie szermierza! Fechtunek musi zająć lata ćwiczeń. Jja... - urwał. - Proszę, słuchaj uważnie. Ja nie chcę... zabawiać się z tobą tej nocy, chociaż jestem pewien, że tego się po mnie spodziewasz. Ale nie dlatego, że nie jesteś atrakcyjna, tego nawet nie myśl, patrzenie na ciebie wywołuje we mnie drżenie i sprawia, że moje ciało staje w ogniu. Jesteś wspaniała. Nie mogła sobie pozwolić na okazanie rozczarowania. Znów wpatrywał się w świecę. - I nie dlatego, że wiem, iż robiłaś to przedtem z wieloma innymi mężczyznami. Domyślam się, że tak było, prawda? Może złożył przysięgę? - Tak, władco... Wallie. Jeśli zapłacili mojej pani. Wyszczerzył zęby do świecy. - Więc nie miałaś wyboru, tak więc nie mogę z tego powodu źle o tobie myśleć. Toteż w tym również nie leży problem. To może być dla ciebie trudne do zrozumienia. Tam, skąd przybyłem, gardzimy ludźmi posiadającymi niewolników. Jeśli ja powiem "połóż się", to będziesz musiała się położyć, a to nie jest tak, jak należy. Mężczyzna i kobieta powinni robić to dlatego, że kochają się nawzajem i że oboje chcą tego. Więc ja nie zamierzam tego robić. - Ja chcę tego, władco! - Och, nie! Skąd wzięła odwagę, żeby powiedzieć coś takiego? Ale to oczywiście tylko sen. - Ponieważ to jest twój obowiązek! Nie, Jjo. To sprawa wina... musiała pokonać pragnienie wyjaśnienia, jak osiągała najwyższą cenę, jak Kikarani z tego powodu zachowywała ją dla starszych mężczyzn, takich, którzy prawdopodobnie mieli więcej pieniędzy, podczas gdy starsze i brzydsze kobiety dostawały młodzieńców. Czy on nie domyśla się, dlaczego pomyślała o ukryciu go przed szpiegującą kapłanką w taki sposób, jak to zrobiła? Albo czy w ogóle domyślał się, że chciała rozpłakać się ze złości, że on nie jest w stanie zareagować, podczas gdy równocześnie była przerażona, że może obudzić się i zobaczyć leżącą na sobie niewolnicę? - Władco - powiedziała, pochylając głowę. - Ty więc śpij po tej stronie łóżka - wstał, nie patrząc na nią. - A ja będę spał po tej stronie. Teraz, gdzie ja mogę iść do... - Na zewnątrz, władco - powiedziała ze zdziwieniem. Uśmiechnął się do niej szeroko - tym dziwnym, chłopięcym uśmiechem, który pojawiał się i znikał tak niespodziewanie, sprawiając, że wyglądał na bardzo młodego i szczęśliwego. - Nie zamierzałem robić tego wewnątrz! Każde miejsce jest dobre, co? Przekroczył kurtynę wychodząc w gorącą noc. Ona sprzątnęła ze stołu. Zostało pełno jedzenia do schowania na następny dzień, więc wyłowiła kilka ciem, które do niego wpadły, przykryła półmiski, zawinęła je z powrotem i zapakowała do kosza. Na końcu zgasiła świecę i w domku zapadła ciemność, tylko ślad srebrnego blasku Boga Marzeń przenikał przez okno. Wtedy usłyszała go i wyszła, żeby zobaczyć, co się dzieje. Opierał się o ścianę przy drzwiach, trzymając głowę w rękach. Całym jego ciałem wstrząsało łkanie. Szermierz płacze? To wydawało się bardzo dziwne, ale wiedziała już, że nie jest to zwyczajny szermierz. I znów musiała to być sprawka wina, bo zdobyła się na odwagę objęcia go ramieniem, zaprowadziła do środka i ułożyła go na posłaniu. On nie powiedział nic. Łóżko zatrzeszczało głośno, gdy się kładł. Ukrył twarz w pościeli i nie przestawał szlochać. Zdjęła swoje okrycie i obeszła dookoła, żeby położyć się po drugiej stronie łóżka, jak jej nakazał. Czekała. W końcu zdławił w sobie łkanie i powiedział szeptem: - To światło na niebie? Co to jest? - To jego Bóg Marzeń, władco. Milczał. Czekała, ale wiedziała, że on nie śpi. To z pewnością sprawka wina. - Bóg smutku i bóg radości są braćmi, władco. Po chwili przekręcił się twarzą do góry i powiedział: - Opowiedz mi o tym. Opowiedziała mu więc, tak jak kiedyś, dawno temu, opowiedział jej to inny niewolnik, młody mężczyzna, którego nigdy potem nie zobaczyła. Bóg smutku i bóg radości są braćmi. W czasie rozwinięcia świata obaj zalecali się do bogini młodości. To bóg radości został wybrany i kochali się ogromnie. Gdy nadszedł czas, ona urodziła mu syna, najpiękniejsze dziecko, jakie nawet bogowie kiedykolwiek widzieli, a ojciec osobiście odbierał dziecko i trzymał je, żeby matka i inni bogowie patrzyli na nie. Ale bóg smutku był zazdrosny i wpadł w ogromną wściekłość na widok dziecka - i miotnął swą nienawiścią i zabił je. Wtedy bóg smutku przeraził się tym, co zrobił i umknął, ale wszyscy pozostali bogowie plakali. Udali się do Samej Bogini i błagali o sprawiedliwość. I Ona rozporządziła, że bóg radości zawsze może odebrać od bogini młodości najpiękniejszego z bogów, ale ten zawsze będzie niemowlęciem i będzie żył tylko przez kilka chwil. Ale chociaż będzie tylko niemowlęciem, będzie silniejszy niż jego ojciec, a bóg smutku, najstraszliwszy ze wszystkich bogów, nie zdoła dotrzymać mu pola i zawsze będzie przed nim uciekał. To dlatego tylko ten najmniejszy bóg spośród wszystkich bogów jest tym, który może zmusić do ucieczki boga smutku. - A jakie jest imię tego najmniejszego boga? - zapytał mężczyzna w ciemności. - Jest on bogiem ekstazy, władco - odpowiedziała. Zwrócił się do niej i wziął ją w ramiona. - Poszukajmy więc razem tego twojego małego boga. Myślała, że szermierz może być brutalny, ale on był najdelikatniejszym z ludzi. Był cierpliwy i silny, nieznużony i uważny, jak żaden mężczyzna nigdy dla niej nie był. Wspólnie wiele razy wezwali małego boga i bóg smutku został przepędzony. + + + + + Obudziła go mucha, która brzęczała mu przy uchu. Otworzył oczy i znów je szybko zamknął. Strzecha? Tu powinien być szpital, pełen odzianych w białe kitle lekarzy o uroczystych twarzach i zmęczonych pielęgniarek ze strzykawkami, znajomych twarzy udających pogodę... kwiatów przysłanych przez kierownictwo zakładów... zapachów środków dezynfekcyjnych i szumu froterek... bólu i niepokoju, i przygnębiającego żaru gorączki. Potem były sny i delirium... mgła i olbrzymi mężczyzna o brązowej skórze i długich czarnych włosach, z brutalną, szeroką twarzą o wysokich kościach policzkowych, szeroką szczęką i barbarzyńskim tatuażem na czole. Widział tę monstrualną nagą postać wrzeszczącą na niego, wygrażającą mu. A wreszcie ujrzał tę samą twarz ostatniej nocy w lustrze. Pod wilgotnym prześcieradłem obmacał jedno ramię dłonią drugiej ręki. To ciało ciągle tu było. Wallie Smith nigdy nie miał ramienia takiego jak to. Więc to, wbrew jego nadziei, nie zniknęło. Gdzieś w pobliżu ptak wykrzykiwał idiotyczny dwunutowy refren i dochodziły głosy, bardziej oddalone, a potem zapiał kogut, zawsze pełen nadziei. - Skorzystać z jucznych mułów! - ktoś krzyczał na pobliskim pagórku. Potem doszedł go bardzo niewyraźny sygnał trąbki... i jako tło tego wszystkiego głęboki grzmot wodospadu, najbardziej odległy ze wszystkich dźwięków. Odgłos kopyt zabrzmiał echem w małym pokoju. "Skorzystać z jucznych mułów!" Zaciekawiło go, czy muły wyglądają tak samo jak tamten absurdalny koń, którego widział, z pyskiem wielbłąda i tułowiem psa basseta. To nie przepadło. Encefalitis często powoduje dziwne efekty umysłowe, mówili. Pomyślał, że skończyło się delirium, dziwne wizje, ból i chaos. Ale teraz to samo stało się bardziej realne, bardziej przerażające. I w niczym nie przypominało delirium. Musi pamiętać, że to wszystko jest halucynacją. Wyleczą go jakoś i wywloką z powrotem do realnego świata, świata szpitalnych dźwięków i szpitalnych zapachów, daleko od tego szaleństwa smrodu, mulich kopyt i kogutów. Niechętnie otworzył oczy i usiadł. Tylko kobieta odeszła. Teraz, jeśli ona jest realna... Czuł się realny, rozkosznie realny. Oczywiście, halucynacje seksualne powinny być najwyraźniejsze, prawda? To było sensowne. Wszystko inne nie. Jaki rodzaj edypowskich odpadów wyfantazjowało mu to supermęskie ciało, które sobie wyczarował? I jaki rodzaj podświadomej sprośności odsłonił w sobie, kiedy jego złudzenie wynalazło niewolnicę? Jesteś trochę niepewni siebie, mały Wallie? Ech! Wstał i przeciągnął się. Czuł się dobrze, fantastycznie dobrze. Podszedł do lustra i dokładnie badał tę okrutną barbarzyńską twarz z wytatuowanymi siedmioma mieczami. Czy to takim pragnął być, czy to są jego podświadome pragnienia, odsłonięte przez delirium? Czyżby uważał się za niewłaściwego osobnika i przez cały czas pragnął być dużym, silnym, fantastycznym bohaterem? Napletek sprawiał mu więcej kłopotu niż cała reszta. Jeśli się w niego uszczypnął, bolało. Jak mógł odczuwać ból w czymś, co zostało odcięte, gdy był niemowlęciem? Nie pozostał ślad po operacji wyrostka robaczkowego, ale na lewym kolanie miał czerwone przyrodzone znamię, podejrzaną bliznę na prawym ramieniu i kilka niewyraźnych znaczków na bokach, przeważnie z prawej strony. Nie był więc całkowicie doskonałym egzemplarzem i to najbardziej go dziwiło. Sznur mułów przybliżył się z tupotem i zatrzymał się niedaleko. Znowu usłyszał mulnika, wykrzykującego swe zawołanie. Podszedł do okna i wyjrzał, uważając, żeby go nie dostrzeżono. Dwaj mężczyźni płacili mulnikowi i wsiadali na muły, a pół tuzina mężczyzn już dosiadało swoich. Muły okazały się jeszcze bardziej groteskowe niż konie - miały długie uszy i wielbłądzie pyski. Potem przypomniał sobie pierścienie, które zobaczył na nocnym niebie. To pierścienie ostatecznie złamały jego niepewną samokontrolę. To, co wyczarował w swym szaleństwie, było nie tylko wyobrażonym krajem; to był cały wyobrażony świat, otoczona pierścieniem planeta. I ludzie zadziwili go trochę - mali, choć może tylko dlatego, że on wydawał się być znacznie większy od przeciętnej. Wszyscy mieli brązową skórę, a włosy jasno- lub ciemnobrązowe. Jedna z kobiet na mule miała czerwone. Może pomalowane? To byli porządni, sprawni ludzie, przeważnie szczupli i zwinni, zdawali się śmiać i gadać bez przerwy... rysy mieli pośrednie pomiędzy amerykańskimi Indianami a rasą białą. Mogli wyjść z filmu dokumentalnego o dżunglach Ameryki Południowej, a może Azji Południowo-Wschodniej. Bez zarostu - potarł swój podbródek i nie natrafił na ślad po szczecinie, nie miał też włosów na piersiach i nogach. Byli też inni ludzie, wędrujący w górę i w dół drogą - mężczyźni w przepaskach biodrowych i kobiety w prostych ubiorach, podobnych do ręczników kąpielowych, przewiązanych pod ramionami i sięgających im do kolan. Ubiór Jji był krótszy, ale to dlatego, że trudniła się prostytucją. Poganiacz mułów miał skórzane bryczesy. Starzec nosił szatę, która okrywała go całego, z wyjątkiem głowy i dłoni. Potem zobaczył parę w średnim wieku, zbliżającą się do karawany mułów, i ci ubrani byli w suknie, ale bez rękawów, czyli że wielkość okrycia musiała zależeć od wieku. To nie był zły pomysł: pokazać ładnie wyglądających młodzików i ukryć starość. Niektórzy z mężczyzn i kobiet w jego świecie mogliby się tu nauczyć jednej czy dwóch rzeczy. Wallie przypomniał sobie surowo, że to wszystko jest iluzją. Jednak czuł się tak dobrze! I wszystko go ciekawiło! Chciał zbadać ten fantastyczny świat... ale nie miał ubrania. Czy w ten sposób jego podświadomość mówiła mu, że ma pozostać w pokoju szpitalnym? Nie miał w ogóle nic - nie mógł nawet znaleźć szmaty, z której korzystał poprzedniego wieczoru. Był nagi jak święty turecki! Nigdy nie opowiadał się za posiadaniem wielu rzeczy, za bardzo lubił podróżować. Jego dzieciństwo było nieustannym odbijaniem się od jednego z rodziców do drugiego, od ciotki do wujka, potem były szkoły, wreszcie kolejne posady. Korzenie to coś, czego nigdy nie posiadał, tak samo jak ziemskie dobra. Ale żeby nie mieć niczego do okrycia się oprócz prześcieradła z łóżka... Iluzja! Delirium! Karawana mułów odjechała. Przez chwilę przyglądał się przechodniom, a potem odwrócił się. Pomyślał o testach i zaczął od starannego zmierzenia swojego tętna. Choć nie miał zegarka, żeby sprawdzić, uznał, że jest powolne, jak tętno sportowca. Opadł na brudną, śmierdzącą podłogę i zrobił pięćdziesiąt szybkich pompek. Podniósł się, jeszcze raz zbadał tętno. Wydawało się odrobinę szybsze. Wallie Smith mógłby wykonać dziesięć, może piętnaście, nigdy pięćdziesiąt pompek, a jego serce po czymś takim oszalałoby. To nie udowodniło wiele. Zabrzęczała mucha i złapał ją w locie, żeby sprawdzić, czy naprawdę potrafi to zrobić. Potrafił, ale to również niczego nie udowodniło. Przez kurtynę z paciorków wszedł do środka mały chłopiec i uśmiechnął się do niego. Był nagi, brązowy jak orzech i chudy. Miał kędzierzawe brązowe włosy, psotny wyraz twarzy i brakowało mu zęba. Wyglądał na osiem, dziewięć lat i niósł świeżo zerwaną ulistnioną gałązkę. - Dzień dobry, panie Smith! - jego uśmiech stał się szerszy. Wallie poczuł przelotną ulgę - żadnego więcej "władcowania"! Pozostał na kolanach, ponieważ to sprawiło, że ich oczy były mniej więcej na tym samym poziomie. - Dzień dobry. Kim jesteś? - Jestem posłańcem. - Tak? Dla mnie wyglądasz jak mały, nagi chłopiec. Jak powinieneś wyglądać? - Jak mały, nagi chłopiec - roześmiał się chłopiec. Wepchnął się na jedno z krzeseł. - Miałem nadzieję, że możesz być lekarzem. - Ale Wallie, niestety, miał świadomość brudu, owadów, smrodu. Czy to mógł być szpital? - Nie ma już lekarzy - chłopiec potrząsnął głową. - Tu nazywają ich uzdrawiaczami i mądrze pan zrobi, trzymając się od nich z daleka. Wallie usiadł i skrzyżował nogi. Kamienie pod jego pośladkami były zimne i gruboziarniste. - Dobra, zwracasz się do mnie "pan", więc może zaczynam powoli zdrowieć po tym małym ukąszeniu. Chłopiec potrząsnął głową. - Ostatniej nocy mówił pan w języku Ludu. Ma pan słownictwo Shonsu, więc dlatego nie mógł pan powiedzieć niektórych słów, które chciał pan powiedzieć. On był świetnym szermierzem, ale nie intelektualistą. Wallie poczuł skurcz w sercu. - Jeśli rzeczywiście jesteś małym, nagim chłopcem, to nie powinieneś wiedzieć o tych rzeczach ani mówić w ten sposób. Chłopiec znów się uśmiechnął. Zaczął machać nogami i wysunął się do przodu, wspierając się na rękach i przygarbiając drobne plecy. - Ja nie powiedziałem, że jestem tym, na kogo wyglądam. Powiedziałem, na kogo powinienem wyglądać! Powinienem przekonać pana, że to jest prawdziwy świat i że został pan tu umieszczony w pewnym celu. Jego uśmiech był zaraźliwy. Wallie stwierdził, że odpowiada mu również uśmiechem. - Jak na razie nie robisz tego zbyt dobrze. Chłopiec figlarnie uniósł brew. - Kobieta pana nie przekonała? Uważałbym, że była bardzo przekonująca. Mały podglądacz? Wallie zdławił atak gniewu. Ten chłopiec był zwyczajnie jeszcze jednym płodem jego rozstrojonego mózgu, więc oczywiście wiedział, co się zdarzyło w nocy. - To było najbardziej nierealne ze wszystkiego - powiedział. - Każdy mężczyzna ma aspiracje, chłopcze, ale w praktyce występują pewne ograniczenia. To było o wiele za dobre, żeby mogło być prawdziwe. Chłopiec westchnął. - Mężczyźni Świata są o wiele jurniejsi niż mężczyźni Ziemi, panie Smith. Walter Smith nie żyje. Encephalitis, meningitis... to tylko nazwy. Stąd nie ma drogi powrotnej, panie Smith. Wszyscy chcieli przekonać go, że jest martwy! A jeśli to prawda? Kogo by to obeszło? Nikogo szczególnie, jak powiedział Jji i ta myśl przygnębiła go. Nigdzie nie miał korzeni. Nie zostawił nikogo, kto by go kochał, z wyjątkiem siostry, której nie widział dziesięć lat. Jeśli rzeczywiście umarł, to raczej nikomu nie wyda się to ważne. Zakłady równie dobrze będą działać bez niego, zbudował tam dobry zespół, zdolny do pracy bez nadzoru. Henry przejdzie do narożnego biura i sprawy potoczą się jak przedtem. Neddy będzie go żałował. Ale matka Neddy'ego już zabrała chłopca i odjechała z powrotem na Wschód. To na pożegnalnej wycieczce dla Neddy'ego Wallie został ukąszony przez tego przeklętego, przenoszącego zapalenie opon mózgowych komara... w okolicy, gdzie nigdy przedtem komary nie były znane z przenoszenia zapalenia opon mózgowych. Neddy będzie go żałował, ale przeżyje. Wallie musiał przyznać, że zrobił z Neddym dobrą robotę. Chłopiec był w o wiele lepszej formie emocjonalnej do wytrzymania straty niż trzy lata temu, gdy Wallie po raz pierwszy został dla niego przyszywanym ojcem. Neddy już pogodził się z ich rozstaniem... Nie! Zacznij myśleć w ten sposób i będziesz naprawdę martwy. Początkiem wyzdrowienia zawsze była wola życia. Pamiętaj, że to ciągle jest delirium! Nie może być inaczej. Podniósł wzrok i zobaczył, że chłopczyk przygląda mu się z kpiącym wyrazem twarzy. - Czy to jest niebo? - zadrwił Wallie. - Nie pachnie tak, jak się spodziewałem. Oczy chłopczyka błysnęły. To były nadzwyczajnie błyszczące oczy. - To jest Świat, Świat Bogini. Lud nie zna jeszcze pisma, panie Smith. Powinien pan wiedzieć z Ziemi, że przed Wiekiem Piśmiennictwa istnieje Wiek Legend. Ja jestem legendą we własnej osobie. - W to wierzę. Chłopiec skinął raczej smutno i umilkł na chwilę. - Spróbujmy więc od drugiego końca. Shonsu był szermierzem, znakomitym szermierzem. Bogini potrzebowała szermierza. Wybrała Shonsu. On zawalił. Zawiódł i to katastrofalnie. - Co to znaczy? - pomimo swego sceptycyzmu Wallie był zaintrygowany. - Nieważne! Został ukarany za swe niepowodzenie śmiercią. Zmarł wczoraj z powodu pęknięcia czaszki - uśmiechnął się jeszcze raz, gdy palce Walliego sięgnęły do guza na głowie. - Tym niech się pan nie przejmuje - zostało wyleczone. To ciało jest doskonale zdolne do działania, znakomity okaz dorosłego mężczyzny. Co niewątpliwie pan zauważył. - Zostawmy tę część moich fantazji na uboczu, dobrze? - Jak pan sobie życzy - chłopiec leniwie pokiwał gałązką. - Shonsu nie żyje, ale zadanie pozostało nie wykonane. Był pan osiągalny, panie Smith. Nieważne jak. Zostało panu przydzielone to znakomite ciało, został panu dany język i otrzymał pan najwyższy stopień w jednym z dwóch najwyżej szanowanych w Świecie zawodów. Wszystkie zawody mają swych boskich patronów, ale kapłani i szermierze należą do Samej Bogini... i nie pozwalają nikomu o tym zapomnieć, niech mi pan wierzy! Oto są szczególne dary, które pan otrzymał. - I jestem przewidziany do jakiejś misji? - Właśnie - luka w zębach mignęła w przelotnym uśmiechu. - Niebezpiecznej, przypuszczam? - Umiarkowanie - skinął chłopiec. - Tak więc ciało może być zagrożone, ale niech pan pamięta, że to jest hojny dar! Jeśli odniesie pan sukces, nagrodą będzie długie życie, zadowolenie i szczęście. Tu nie ma prawie ograniczeń dla szermierza siódmego stopnia, panie Smith - bogactwo, potęga, kobiety. Wszystko, co pan zechce, naprawdę. Każda kobieta pana przyjmie. Żaden mężczyzna nigdy się panu nie sprzeciwi. Wallie potrząsnął głową. - Kim jesteś? - Jestem bogiem - odpowiedział po prostu chłopiec. - Półbogiem, żeby być dokładnym. Duży mężczyzna rozejrzał się po chatynce, uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Myślę, że dom wariatów musi być przepełniony. Pensjonariuszy umieszczają po dwóch. Chłopiec spojrzał na niego gniewnie. Muchy zdawały się nie latać wokół niego w sposób, w jaki latały wokół Wallie'ego. To była zwariowana rozmowa, jednak Wallie nie miał nic lepszego do roboty. - Szermierz jest żołnierzem, prawda? - I policjantem - skinął chłopiec. - I sędzią. I jeszcze kimś więcej. - Ja absolutnie niczego nie wiem o żołnierce. - Tego można się bez trudu nauczyć. W tym również władania mieczem, jeśli to pana martwi. - To nie jest coś, do czego bym leciał na złamanie karku. Ale pozwól mi zgadnąć. Misją jest zabicie tego sławetnego Hardduju. Czy mam rację? - Nie! - warknął chłopiec. - Mylisz się! Chociaż to też powinien pan zrobić. Jako szanujący się szermierz powinien pan potraktować to jako swój obowiązek, podtrzymać reputację swojego zawodu. Hardduju jest zdemoralizowany. Wallie wstał i przeszedł się, żeby usiąść na łóżku. - On z pewnością wydaje się mieć więcej wrogów niż przyjaciół. To nie mój interes, ale w każdym razie nikt mu niczego nie udowodnił. Chłopiec obrócił się na krześle, żeby być zwrócony do niego, wyglądając na rozwścieczonego. - W jego przypadku nie potrzebuje pan procesu, jako że on jest szermierzem. Wszystko, czego pan potrzebuje, to wyzwanie. Nie musi pan podawać powodów, a on nie może się uchylić. Zapewniam pana, że on nie jest przeciwnikiem dla Shonsu. - Ale dla mnie byłby! - zaśmiał się Wallie. Może z wyjątkiem tenisa. - Czy mógłbym wybrać broń? Chłopiec gniewnie obnażył zęby. - Otrzymał pan słownictwo Shonsu, panie Smith - równie łatwo może pan otrzymać jego sprawność. Zadanie jest ważne! Znacznie ważniejsze, powiedzmy, niż obniżenie łącznych kosztów syntezy polipropylenu czy ocena sprawozdań konsultantów w sprawie alternatywnych sposobów uwodorniania. - Przechodzisz przez MOJE wnętrze, prawda, wytworze wyobraźni? No, udowodnij to! Powiedz mi, co to za ważne zadanie. - Bogowie nie żebrzą! - A ja nie wierzę w bogów - wzruszył ramionami Wallie. - Ach! Na to tylko czekałem. - Zrób cud - zasugerował Wallie szczerząc zęby. - Zmień to krzesło w tron. Twarz chłopca spochmurniała, ale błyszczące oczy zdawały się prawie płonąć. - Cuda są brutalne! I nikt nie robi ich na żądanie! - Potem znów powrócił do swego uśmiechu. - Poza tym gdybym dokonał cudu, niezbyt pomogłoby to panu uwierzyć, że Świat jest realny, prawda? Wallie zachichotał i potwierdził. Był ciekawy, kiedy podadzą śniadanie. Chłopiec z powrotem rozparł się na krześle. Było ono dla niego za duże, tak, że wygiął się jak banan, z brodą opartą na piersi wpatrując się w Wallie'ego. - Skąd pochodzi wiara? Wallie mógł trzasnąć chłopca w ucho i wyrzucić go, ale co wtedy robić przez resztę dnia? - Wiara? Ona pochodzi z wychowania. Chłopiec uśmiechnął się do niego szyderczo. - To tylko odsuwa problem o jedno pokolenie wstecz, prawda? - Racja - przyznał Wallie, rozbawiony. - Dobra, zdefiniujmy wiarę jako próbę przypisania swego własnego znaczenia wszechmocnemu istnieniu. Jak z tym? - Wszawo - powiedział chłopiec. - Dlaczego chciałby pan przypisywać et cetera, et cetera? Wallie czuł, że jest popychany w kierunku powiedzenia czegoś, czego powiedzieć nie chciał, ale nie był pewny czego. - Żeby znaleźć szczęśliwe zakończenie? Żeby wyjaśnić cierpienie przez założenie jego głębszego znaczenia? Zrobiło się już gorąco, chociaż słońce było jeszcze nisko na niebie i pora była wczesna. Wallie czuł, jak pot spływa mu po żebrach. Chudego chłopca zdawało się to nie dotyczyć. - Lepiej - powiedział chłopiec. - A teraz, jak możemy dać panu wiarę w Świat? Pokosztował pan jego radości. Czy pokosztowanie cierpienia zrobi coś więcej - czy smak piekła zadziała lepiej niż smak nieba? - Nie. - To nie była pociągająca perspektywa. Czarne oczy znów błysnęły. - Więc nie przyjmuje pan edyktu Bogini, czy tak? Gdyby to nie było bezsensowne, można by pomyśleć, że ten mały chłopiec mu grozi... - Powiedz swojej bogini, żeby przeczyściła sobie uszy - powiedział zdecydowanie Wallie. - Absolutnie nie mam zamiaru być szermierzem, ani w tym, ani w jakimkolwiek innym świecie. - Jestem tylko półbogiem - chłopiec przyglądał mu się zimno. - Nie mogę mówić Jej takich rzeczy. Dlaczego pan nie pójdzie do świątyni i nie powie Jej osobiście? - Ja? Pokłonić się bożkowi? Glinianemu bożkowi albo kamiennemu? - Kamiennemu. - Nigdy! - Dlaczego nie? - spytał chłopiec. - Dosyć często oddawał pan cześć szmacianej fladze. Wallie poczuł, że gdzieś stracił punkt. - Ale ja wierzyłem w to, co reprezentowała flaga. Wtedy chłopiec roześmiał się i zeskoczył z krzesła. - Znów to samo! Ale musimy ruszać - idą tu mordercy, więc musi pan stąd odejść. Wallie również zerwał się na równe nogi. - Miło z twojej strony, że o tym wspomniałeś. Potrzebuję jakichś gaci. - Nie otworzył pan swojego prezentu - chłopiec pokazał leżący na podłodze pakunek. Jak wcześniej mógł to przegapić? Wallie podniósł pakunek na łóżko i rozwinął go. - Najpierw niech pan włoży kilt - powiedział chłopiec patrząc na niego. - Jest może trochę krótki, ale ujdzie. Teraz uprząż. Buty nie będą pasować. - Nie, nie będą - zgodził się Wallie, szarpiąc się z nimi. Stwierdził, że potrzebuje rozmiaru około trzydziestu. - Więc niech pan utnie mieczem końce - zachichotał chłopiec. - Nie może pan być szermierzem bez butów. Wallie dobył miecza. Broń wydała mu się przerażająca. - Do czego oni tego używają? - zapytał. - Do polowania na słonie? - Trzymając ostrze blisko końca czubkami palców użył szpica do obcięcia nosków butów. Wtedy zdołał je włożyć, ale cisnęły i palce sterczały z otworów. Chłopiec znowu zachichotał. - Dlaczego ja nie mogę zwyczajnie zostawić teraz tego miecza? - powiedział Wallie. Chłopiec potrząsnął głową. - Szermierz bez miecza wywołałby powszechny skandal. Pochwa była przyczepiona do uprzęży i zwisała na plecach. Kiedy próbował podnieść miecz dostatecznie wysoko, żeby wprowadzić do niej szpic, jego ręka uderzyła o pułap. Spróbował usiąść na łóżku i stwierdził, że siedzi na pochwie. Zaczął tracić cierpliwość, na co chłopiec uśmiechnął się szeroko. - Powinien pan uklęknąć - zasugerował. - Albo pochylić się. Oczywiście, pochwa przechyli się na bok. I tak zrobiła, ślizgając się po rzemieniach na jego plecach. Wallie zdołał przepchnąć górny koniec pochwy na jedną stronę, a dolny na drugą i, klnąc gęsto, i omal nie tracąc ucha, schował do niej miecz. - Nieźle - powiedział chłopiec, przyglądając mu się. - Ma pan gardę ze złej strony. Shonsu jest oburęczny, więc przypuszczam, że to nie ma znaczenia. Niech pan pamięta, żeby sięgać lewą ręką, jeśli będzie chciał pan kogoś zabić. - Nie mam nawet zamiaru tego wyciągać! - Wallie wyciągnął jednak miecz, potem schował go na miejsce, tyle że odwrotnie. - Teraz niech go pan wyprostuje tak, żeby rękojeść była za uchem - powiedział Chłopiec. Podniósł mały skórzany rzemyk, jedyną rzecz, która została na płaszczu. - Ściągacz do włosów - wyjaśnił. - Nigdy nie występowałem na scenie - mruknął Wallie, ściągając włosy do tyłu i zawiązując wokół nich rzemień. - Ja naprawdę mam wyjść w tym łachu w publiczne miejsce? Zostanę aresztowany - spojrzał ponuro w zamglone, poplamione lustro. Chłopiec roześmiał się. - Tylko szermierze aresztują ludzi, a pan jest szermierzem wysokiej klasy. Nie, jest pan w porządku. Dziewczyny gwizdałyby za panem, jeśliby się ośmieliły. Chodźmy. Wallie zawahał się, patrząc na leżący na łóżku płaszcz i na przykryty kosz kryjący w sobie majątek w srebrnych półmiskach. - Co się stanie z tymi rzeczami? - zapytał. - Zostaną skradzione - odpowiedział chłopiec. - Czy to ma znaczenie? Wallie wykrył dziwny ton w pytaniu, zobaczył promyk w bystrych oczach. To było podstępne pytanie - jeśli potwierdzi, że to ma znaczenie, tym samym potwierdzi, że te rzeczy mają wartość i przez to przyzna, że są w jakiś sposób realne. Gdyby dał się złapać na ten haczyk, byłby załatwiony. - Nie dla mnie. - Więc chodźmy - powtórzył chłopiec, podskakując przy drzwiach. - Wstrzymaj się, Mały! - powiedział Wallie. - Skąd mam wiedzieć, że nie prowadzisz mnie w pułapkę? Figlarna twarz chochlika rozciągnęła się w szerokim uśmiechu, ukazując lukę w zębach. - Prowadzę. W powietrzu zawisło to samo pytanie, tym razem nie wypowiedziane: - Czy to ma znaczenie? Wallie wzruszył ramionami i uśmiechnął się: - Prowadź więc! W ślad za chłopcem wyszedł z domku. cdn. To był piękny poranek, ospale upalny, nawet jeśli za bardzo pachniało końmi i ludźmi. Gdy tylko wyszedł z cienia domku, słońce uderzyło go żarem w plecy - to był taki poranek, który przywodził myśl o letnim urlopie, plażach i opalonych dziewczynach, wędrówce po lasach czy odbijaniu piłki tenisowej. Chłopiec przeskakał przez drogę, wskoczył na niski murek i zaczął truchtać po nim chwiejnie, z ramionami rozłożonymi dla utrzymania równowagi. Wallie przekroczył drogę, żeby przyłączyć się do niego i zauważył rozległe obniżenie terenu ciągnące się do drzew poniżej. Ale każdy komentarz z jego strony wywołałby znów to samo pytanie. Tylko kilku ludzi szło drogą pod górę. Gdy się zbliżył, zaczęli gestykulować i ukłonili się. Skinął im głową i szedł dalej. - Jak mam odpowiadać na pozdrowienia? - zapytał swojego przewodnika. - Skinienie wystarczy - powiedział chłopiec, teraz idący już pewniej po szerszym odcinku muru. Jego twarz była prawie na poziomie twarzy Wallie'ego. - Oczywiście, ignoruj tych w czarnym i w białym. Tych w żółtym też, jeśli chcesz. Tych w zielonym i w niebieskim powinieneś uznawać - zaciśnięta pięść na sercu. To znaczy, że nie zamierzasz dobywać broni, podobnie jak uściśnięcie ręki oznacza, że nie masz ukrytej broni - znów rozłożył ramiona przechodząc przez pokruszony, wąski odcinek. - Nie należy się uśmiechać, to nie pasuje do sytuacji. - Nawet do ładnych dziewczyn? Chłopiec spojrzał na niego ostrzegawczo. - Od szermierza pańskiego stopnia to byłoby wręcz rozkazem. Wallie przyjrzał się uważniej kliku kolejnym mijanym grupom. Odziani na pomarańczowo mieli cztery znaki na czołach, na brązowo trzy. Biel oznaczała jeden znak, w sposób oczywisty to byli najniżsi stanem. Nie widział jeszcze czarnych ubiorów, ale wiedział, co one oznaczają - niewolników. Nieletnie dzieci, zarówno chłopcy, jak i dziewczynki, chodziły nago, jak jego towarzysz. - To w stosunku do cywilów - kontynuował chłopiec. - Gdy chodzi o szermierzy, sprawa staje się o wiele bardziej skomplikowana. Jeden rodzaj pozdrowienia, gdy tylko mijają się na drodze, inny przy poważniejszej rozmowie. Zależy, czyj stopień jest wyższy i tak dalej - przeskoczył przez dziurę i wylądował po jej drugiej stronie, pewnie jak koza. - Odpowiedzi różnią się od pozdrowień. Wallie nic na to nie powiedział. Droga ze stoku doliny zakręcała do stłoczonego nagromadzenia budynków, za którymi piętrzyła się ogromna, przypominająca katedrę budowla, uwieńczona siedmioma złotymi iglicami... świątynia Bogini w Hann. To było z pewnością ich miejsce przeznaczenia. Przeciwległa ściana doliny, stroma, jałowa i skalista, była rozszczepiona wąwozem. Z okna domku spoglądał wzdłuż wąwozu do wodospadu, z którego unosił się wielki pióropusz wodnego pyłu; ze swego obecnego miejsca widział tylko obłok. Zryta koleinami droga była zapaskudzona odchodami mułów i innymi nieczystościami - z trudem unikał zabrudzenia palców, aż ostatecznie poddał się i stąpał jak popadło. Buciory cisnęły, a chłopiec utrzymywał przerażające tempo, nawet jak dla kogoś z nogami tak długimi, jak nogi Shonsu. Wreszcie dotarli do bitego gościńca, chłopiec zaczął iść drogą obok niego i zwolnili. Miasto połknęło ich od razu cuchnącym zaułkiem nędzy pomiędzy wysokimi, drewnianymi budynkami, które zajmowały prawie każdy swobodny cal. Pomiędzy nimi wiły się nędzne uliczki wypełnione tłumami przepychających się ludzi, niosących pakunki, pchających wózki albo po prostu spieszących się. Jednak zawsze jakoś znalazło się miejsce dla szermierza siódmego stopnia, chociaż pozdrowienia stawały się niedbałe. Smród panował tu znacznie gorszy niż na wzgórzu. - Brązowi są najpospolitsi? - zapytał Wallie. Chłopiec, żeby utrzymać się przy nim, musiał coraz częściej odskakiwać, ale Wallie szedł dalej - niech sam się martwi. - Trzeci stopień. To poziom rzemieślnika - zniknął za wózkiem straganiarza i przyłączył się znów do Wallie'ego po drugiej stronie. - Wykwalifikowani rzemieślnicy. Biali i żółci to uczniowie. Ponad tym są już tylko stopnie naukowe - uśmiechnął się przelotnie. Plątało się tu wiele grzebiących w śmieciach bezdomnych kundli, a wysokie ściany całkowicie zasłaniały słońce. Powietrze było gęste od owadów i zapachów - ludzkich, zwierzęcych, moczu i zgnilizny, wyjątek stanowiły tylko sklepy korzenne i piekarnie, tworząc swymi zapachami coś w rodzaju oaz. Wallie połapał się już; białe, żółte, brązowe, pomarańczowe i czerwone. Zielone i niebieskie musiały być na samym szczycie, ale ich nie widział wcale. W sposób oczywisty układ był czysto arbitralny. - Dlaczego taka sekwencja? - zapytał. - Tędy - powiedział chłopiec, skręcając w kolejny wijący się zaułek, który był tak samo ciemny, brudny i zatłoczony. - Bez powodu. Ponieważ to zawsze było robione w ten sposób. Takie jest standardowe wytłumaczenie na wszystko. Żebracy ubierali się na czarno, zwykle tylko w niechlujne łachmany. Wielu z nich miało też owinięte łachmanem głowy... żeby uniknąć zniesławienia swego zawodu? Potrafił odgadnąć znaczenie niektórych twarzoznaków. Głośny brzęczący hałas z przodu wskazywał na kuźnię i oczywiście twarzoznakami kowala były podkowy. Mężczyzna pchający wózek z butami i trzewikami miał na czole wizerunek obuwia. Jednak wiele twarzoznaków to były ideogramy i nie mógł odgadnąć, co znaczą romby, półkola, szewrony. - Powinni wypalić to miejsce i zacząć od nowa - burknął Wallie. - Robią tak co pięćdziesiąt lat, czy coś koło tego - powiedział chłopiec. W dolnych kondygnacjach większości budynków mieściły się sklepy, z szyldami ponad drzwiami, a czasami ze stolikami z próbkami. W niektórych warsztatach ludzie pracowali na widoku, tkając, szyjąc czy lepiąc garnki. Dzbanek oznaczał garncarza. Wallie zauważył też oznaki chorób - ślepotę, wycieńczenie i brzydkie wysypki. Ubóstwo było przytłaczające, widział stare kobiety zgięte pod wiązkami drzewa i dzieci pracujące jak dorośli. Nie podobało mu się to. Widział już przedtem ubóstwo - w Tijuanie na przykład, ale dla Tijuany usprawiedliwieniem była jej nowość, tymczasowość. To miasto wydawało się prastare, niezmienne i przez to jakoś gorsze. Chłopiec nieustannie przeskakiwał z jednego zaułka do drugiego, omijając główne ulice, które były nieznacznie szersze i chyba nawet bardziej zatłoczone, ponieważ jeździło nimi więcej wozów i wózków. - Czy ty próbujesz mnie zmylić, czy też czegoś unikamy? - zapytał Wallie. - Tak - odpowiedział chłopiec. Szli przez rozmaicie budowane slumsy - niektóre budynki były czteropiętrowe. Teraz zauważył, że wiele zwierząt, które uznał za bezpańskie psy, w rzeczywistości było wychudzonymi świniami ryjącymi w rynsztokach w poszukiwaniu jedzenia. Świnie zjadały wszystko, nawet fekalia, a ich obecność wyjaśniała niektóre zapachy. - Przypuszczam, że rzeczna bogini nie pochwala spłukiwanych toalet? - zapytał Wallie. Chłowiec zatrzymał się i popatrzył na niego z wściekłością. - Nie powinieneś w ten sposób żartować! Wallie chciał trzepnąć go w ucho, ale chybił. Potrafił łapać muchy, a ten łobuziak zdążył się uchylić? - Niezbyt to realne - powiedział Wallie i roześmiał się. - Chodźmy tu! - chłopiec podszedł do wystawy w wąskich drzwiach, pionowej deski z rozwieszonymi na niej sznurami paciorków. Odziana w brąz, pomarszczona staruszka przycupnęła z boku na stołku, złożywszy razem palce. Chłopiec sięgnął i zerwał sznur paciorków. Kobieta poruszyła się zaskoczona, pochyliła się uniżenie przed szlachetnym władcą, lecz została zignorowana. - Teraz spójrz! - chłopiec kołysał sznurem paciorków na jednym palcu. Były to gliniane zielone koraliki na nitce bez zapięcia. - Każdy z nich jest taki sam, a jednak odrobinę inny; to nie ma początku ani końca; biegnie tak samo w obu kierunkach i sznurek przechodzi przez wszystkie. Jasne? Idziemy! Ruszył. Wallie złapał go za ramię i tym razem dotknął go. - One nie są twoje, Mały! - Czy to ma znaczenie? - zapytał chłopiec, pokazując lukę w uzębieniu. - Tak, ma. Światy mogą być różne albo umysły mogą być chore, ale wartości moralne się nie zmieniają - Wallie patrzył na niego z góry, mocno trzymając drobne ramię w swej dużej dłoni. Stara kobieta w zdenerwowaniu żuła swe kłykcie i milczała. - Więc to jest jeszcze coś, czego musisz się oduczyć - powiedział chłopiec. - Ale gdy zrozumiesz, o co chodzi z paciorkami, to będziesz bliżej, Wallie Smith. Masz, babciu. Przeciągnął sznurek przez drugą rękę i potem podrzucił go do niej, ale paciorki były jakoś nieznacznie zmienione. Błyszczały i na pewno nie były już gliniane. - Chodźmy! - warknął i pognał wzdłuż uliczki, a Wallie kroczył za nim, próbując przypomnieć sobie, co właściwie stało się z paciorkami i w jaki sposób chłopiec wymknął się z jego uchwytu, i próbując też zrozumieć, co znaczyła ta cała przemowa. Przecięli następną ulicę i weszli w kolejny zaułek, przecisnęli się obok stojącego wozu, potem ścisnęli się w drzwiach, gdy przejeżdżał ciężki wóz ciągnięty przez woły, czy w każdym razie coś, co wyglądało bardziej wiarygodnie niż wielbłądziopyskie, długociałe konie. Ostatecznie wyszli na skraj otwartej przestrzeni, dostatecznie rozległej, żeby dopuścić słoneczne światło. - Ach! Świeże powietrze! - powiedział Wallie. - Względnie świeże. Chłopiec wpatrywał się w przeciwległą stronę podworca, w ścianę podobną do urwiska. Dwa skrzydła ogromnych wrót, zrobionych z bali grubszych niż człowiek, wisiały krzywo na masywnych żelaznych zawiasach, obejmując z boków łukowate wejście. Ale wrota były szeroko rozwarte i wyglądały, jakby nie dało się ich zamknąć nie rozwalając ich. Po obu stronach cisnęły się budynki. Poza arkadą słoneczne światło lśniło na jasnej, zielonej trawie i wysokich drzewach. Małe grupy ludzi wychodziły na podworzec i przekraczały bramę. - Czy to jest droga do świątyni? - zapytał Wallie. Chłopiec przytaknął. - Strażnicy nie zwrócą na pana uwagi. Wallie nie zwrócił uwagi na strażników. Stali w bramie, po dwóch z każdej strony, młodzi szermierze, trzej w żółtym i jeden w pomarańczowym. Dwaj opierali się o ścianę, a dwaj pozostali snuli się z kciukami złożonymi za uprzęże - bardzo nieprzekonujący pokaz żołnierskiego stylu. Zerkali ze znudzeniem na pielgrzymów, niekiedy rzucając komentarze, zwykle dotyczące kobiet. Chłopiec spojrzał na Wallie'ego z dezaprobatą. - Pański miecz jest przekrzywiony! - rzucił. - Ma ciężką rękojeść - poskarżył się Wallie, przestawiając broń z powrotem do pionu. - Tak, ale należy trzymać go prosto. Tylko Pierwsi chodzą przez cały czas prostując miecz - chłopiec wydawał się rozbawiony. - No, jestem tylko początkującym. Chłopiec tupnął nogą. - Nie powinien pan wyglądać na takiego. Wallie nie chciał się rozzłościć. - Skasujmy całą tę planetę i ja wracam do chemii. Chłopiec potrząsnął głową. - Możesz żyć tutaj albo tutaj umrzeć. Im wcześniej przyjmie to pan do wiadomości, tym lepiej. Dobra, proszę iść za następną grupą pielgrzymów, a strażnicy cię nie zauważą. To był nonsens, jako że grupy rzadko liczyły więcej niż tuzin ludzi, a Wallie nie widział nikogo równie wysokiego jak on sam. - Jak diabli nie zauważą - powiedział. - Czy to ma znaczenie? - zapytał triumfalnie chłopiec. Wallie spojrzał na niego ostro. Czy ma? Jak na złudzenie, ten świat był niewiarygodnie szczegółowy, od oblepiającego mu palce nóg zimnego gnoju, po owady, które brzęczały wokół jego głowy. I słońce bardzo realistycznie odbijało się w rękojeściach mieczy na plecach strażników. - To w każdym razie nie ma znaczenia - powiedział chłopiec. - Oni pozdrowią pana. Kiedy pan nie odpowie na pozdrowienie, powinni pana wyzwać - ale się nie ośmielą. Nie Siódmego. - We czterech się nie ośmielą? - Ale który ruszy pierwszy? - chłopiec zachichotał. - Naprzód! Idziemy! Wallie dołączył do grupy pielgrzymów złożonej z sześciu mężczyzn i dwóch kobiet; jeden Piąty, czterej Czwarci i trzej Trzeci. Przeszli spokojnie plac, podczas gdy on ostrożnie zerkał spod oka na strażników i próbował zignorować ukłucia lęku. Gdy dotarli do arkady, strażnicy spojrzeli na pielgrzymów i jeden rzucił ordynarny komentarz na temat ciężarnej kobiety; ale ich wzrok nawet nie musnął Wallie'ego, który wkroczył niewyzwany na tereny świątyni. - Miałeś rację, Mały - powiedział. Potem rozejrzał się zaskoczony dookoła. Chłopiec zniknął. Był zdany tylko na siebie. + + + + + + + Wallie szedł za pielgrzymami wędrującymi bez pośpiechu gładko wybrukowaną drogą. Był zachwycony odmianą; z nędznego miasta przeszedł do rozległego parku o aksamitnych trawnikach i precyzyjnie wytyczonych rabatach kwiatów pod wysokimi, cienistymi drzewami. Roślinność, tak jak konie, wydawała się podobna do ziemskiej, ale nie całkiem. Nie był botanikiem i nie mógł stwierdzić, co dokładnie w tym wszystkim jest nie w porządku. Krzaki podobne do boungawilli płonęły oranżem i purpurą obok szkarłatnych hibiskusów. Podobne do kolumn palmy wznosiły się, by pieścić indygowe niebo. Widział cudowne budynki, skryte w dali za akacjami i drzewami eukaliptusowymi; kilka z nich wyglądało na bursy, ale niektóre z tych domów miały marmurowe fasady. Tam mieszkała świątynna elita, pusząc się swą potęgą wobec ubóstwa miasta, hołubiona przez niewolników, jako że dostrzegał wielu małych brązowych ludzi w czarnych przepaskach biodrowych kopiących ziemię, koszących trawniki i noszących pakunki. Ogarnęło go obrzydzenie na tę niesprawiedliwość i stwierdził, że ma coraz więcej i więcej trudności z zapamiętaniem, że to wszystko to tylko wytwór jego własnej podświadomości. Dwie stare kobiety w błękitnych jedwabnych szatach na jego widok przerwały rozmowę i stanęły zaskoczone. Gdy przechodził obok nich, położył pięść na sercu, ale to wydało się tylko powiększyć ich zaskoczenie. Prawie na pewno były kapłankami i najwyraźniej widziały go. Więc jednak rozejdzie się wieść, że przybył szermierz siódmego stopnia. Czy to ma jakieś znaczenie? Niespokojnie zareagował, tak jakby miało. Przyśpieszył kroku i wyprzedził pielgrzymów, słysząc, gdy ich mijał, niespokojne krzyki. Droga prowadziła go pomiędzy drzewami, okrążając budynki i przecinając trawniki. Krzyżujące się z nią ścieżki były najwyraźniej mniej ważne. Tereny świątyni znacznie przewyższały obszar samego miasta, a hałas wodospadu był tu głośniejszy. Nagle droga zakręciła ostro i znalazł się u celu. Przed nim rozciągał się wielki podworzec, podobny do pasa startowego lotniska. Po prawej stronie, na obrzeżu, rosło kilka drzew i widać było rozległy, nieruchomy staw, prawie jezioro. Po lewej stronie znajdowała się świątynia. Przez całą szerokość jej frontonu przebiegały szeregi wysokich stopni, uwieńczonych siedmioma ogromnymi arkadami, nad którymi wznosiły się złote iglice. Pomyślał, że jest prawdopodobnie większa niż jakikolwiek kościół nawet czy katedra na Ziemi, że jest wielka jak siedem połączonych bokami hangarów dla sterowców. Pielgrzymi kierowali się w górę schodów, przy ich szczycie rozchodząc się na boki, niby bąbelki gazu unoszące się w szklance. Maszerował prosto przez podwórze, dopóki nie znalazł się na równi z centralną arkadą, wtedy skręcił i ruszył w kierunku schodów, niepewny, czy robi to dlatego, że jest Siódmym, a to wydaje się właściwe dla Siódmego, czy ponieważ była to jego osobista iluzja, powinien posłużyć się własną wyjątkowością. Gdy szedł, zauważył, że wszyscy stłoczeni na szczycie schodów pielgrzymi klęczą, wpatrując się w świątynię. On nie zamierzał klękać, ale nie był pewny, co chciał zrobić. Złapać jakiegoś kapłana i poprosić może o spotkanie z panem Honakurą? Chłopczyk ostrzegał, że prowadzi go w pułapkę. Jednak w świątyni chyba nie powinna zagrażać mu nagła śmierć. Był prawie przy schodach, gdy zaczął dzwonić dzwon, basowo, jak na alarm, zagłuszając łoskot wodospadu. Pielgrzymi wstali jak na komendę i odwrócili się. Jeszcze więcej ludzi wybiegło ze świątyni. W pierwszej chwili pomyślał, że wszyscy patrzą na niego i to podniosło go na duchu, ponieważ był to ten rodzaj rzeczy niemożliwych, które zdarzają się w snach, ale szybko zobaczył, że nie on był atrakcją - nie jego pokazywano rękami. Zatrzymał się i również odwrócił. Widok był efektowny; podworzec, jezioro i na wprost kanion prowadzący do obramowanej tęczą białej ściany wodospadu. Pomyślał przelotnie, jak poruszony byłby Neddy, gdyby to zobaczył - Neddy lubił wodospady. Żałował, że nie ma aparatu fotograficznego. Wallie Smith przez całe swoje życie nosił okulary, ale teraz dostrzegał wszystkie szczegóły krajobrazu. To również było typowe dla snu. Chociaż dlaczego piękny widok wywoływał wielkie podniecenie? Czy ktoś może przepływa przez wodospad w beczce? Nie całkiem. W połowie wysokości wodospadu z fasady urwiska wysuwał się skalny język, tworzący porośniętą zielenią półkę i jego zaskakująco bystry wzrok Wallie'ego pomógł mu dostrzec na niej ludzi. Gdy patrzył, jeden z nich wyleciał w powietrze. Z początku leciał wolno, ale stopniowo nabierał prędkości, dopóki nie zniknął w dole w wodnym pyle... Czy został złożony w ofierze? Dzwon nie przestawał dzwonić. Na dole, na brzegu, zebrała się grupa mężczyzn i kobiet. Następne ciało wyleciało ze skały. Rzeka przyniesie je w dół, do sadzawki, jako że zobaczył tam zawirowanie nurtu. I pierwsze już tam przybyło, płynąc twarzą w dół i obracając się powoli. Obserwatorzy na plaży pobiegli po kamykach z długimi drągami, wyraźnie nie mając ochoty na zamoczenie stóp. Ciało wymknęło się im, wyszło poza zasięg i zostało uniesione przez Rzekę, obok krańca podworca i poza świątynię. Zbliżyło się drugie. Zostało wyciągnięte dla zbadania i potem wrzucone z powrotem, w sposób oczywisty martwe. Razem wziąwszy, podczas gdy Wallie patrzył, zostało popełnionych pięć morderstw i żadna z ofiar nie przeżyła. Wszystkie pięć ciał uniosła dalej Rzeka. Osoby, które pozostały na zielonej skalnej półce, ustawiły się w szyku i odmaszerowały poza zasięg wzroku, z pewnością byli to szermierze. Miły zawód sobie wybrałeś, Wallie Smith. Czuł obrzydzenie. Najpierw niewolnictwo, a teraz ofiary z ludzi! Czy nie mógł sobie wyfantazjować świata lepszego niż ten? Jednak dylemat pozostawał - jeśli ten świat był realny, wtedy nie miał sposobu na wyjaśnienie, jak do niego przybył, nie było to zgodne ani z jego kryteriami, ani też z kryteriami tego właśnie świata, gdyż Honakura i Jja byli tak samo zbici z tropu jak on. Ofiary z ludzi czy nie, mógł tylko nie przestawać wierzyć, że to wszystko ma miejsce wewnątrz jego palonego gorączką i zainfekowanego mózgu. Ruszył w górę schodów tak szybko, jak tylko mógł. Pielgrzymi znów czekali na kolanach, odwróceni od niego plecami. Wkrótce zobaczył pułap świątyni. Nie było tu żadnych wewnętrznych filarów. Tylko pojedyncza, ogromna hala, niewiarygodna budowla. Coś takiego nie mogło istnieć naprawdę. Gdy zbliżył się do szczytu schodów, zobaczył na końcu sali posąg. To więc było jego przeznaczenie? Mógł iść i pogadać z boginią o jej świecie i zaproponować kilka ulepszeń. Przeszedł pomiędzy grupkami klęczących pielgrzymów. Dwaj szermierze w brązowych kitlach poderwali się zaskoczeni na jego widok i dobyli swoich mieczy, żeby go pozdrowić. Zignorował ich, wkraczając pod arkadą do nawy i maszerując zdecydowanie w kierunku posągu na drugim końcu, zwyczajnie zachwycając się ogromem tego miejsca. Wielkie okna z zabrudzonego szkła były jasne, pokryte skomplikowanymi arabeskami z kwiatów, roślin, zwierząt, ptaków i ryb w barwach pałających czerwieni, błękitów i zieleni. Weźcie wszystkie największe kościoły, świątynie i meczety Ziemi i połączcie je w jedno... Kroczący powolutku kapłani i pielgrzymi, w miarę jak ich mijał, spoglądali za nim ze zgrozą. Wieść z pewnością już się rozeszła i zobaczymy, kto na nią zareaguje - mały stary Honakura czy ciemna postać o złej opinii, Hardduju. Rozmiar świątyni podyktowany był rozmiarem posągu. Tyle tylko, że to nie był posąg. To była naturalna formacja skalna, stożkowaty słup jakiegoś niebieskawego kamienia, metamorficznego, jak przypuszczał, chociaż na temat geologii wiedział niewiele więcej niż na temat botaniki. Ten głaz przypominał do złudzenia siedzącą, odzianą w szatę kobietę z twarzą bez wyrazu, zwróconą w stronę wodospadu, ale żadne ludzkie narzędzie go nie dotykało. Posągowi brakowało symetrii. Więc złożeni w ofierze nieszczęśnicy umierali dla uczczenia odkrywki skalnej, czy tak? Pięciu na dzień - jeśli dzisiejszy dzień był typowy i jeśli ten pokaz był wydarzeniem codziennym - razy dwadzieścia siedem tysięcy lat... potrzebował kieszonkowego kalkulatora... ile jest dni w roku na tym świecie? Dotarł do otaczającego boginię srebrnego podium i zatrzymał się. Klęczący wierni spojrzeli na niego niespokojnie, a kapłani drgnęli. Faliste linie były symbolem kapłaństwa. Skalna bryła robiła rzeczywiście wrażenie, ale podium było obrzydliwe. Wokół jego obrzeża stały złote misy zawierające monety - trochę złotych czy srebrnych, ale głównie miedzianych - przypuszczalnie datków. To mógł zrozumieć i wybaczyć, ale za misami leżała kupa innych skarbów; kubków, klejnotów, kotłów, rzeźb, sztyletów i nawet mieczy, wszystkie rodzaje cennych sprzętów leżały w lśnieniu błyszczącego metalu i blasku oszlifowanych drogich kamieni, kości słoniowej i skóry, wypolerowanego drewna i jasnych tkanin. Te w głębi poszarzały. Najpierw pokryły się zielenią miedź i brąz, potem srebro poczerniało, a kość słoniowa pożółkła, a przy samej podstawie, gdzie tkaniny, skóra i drewno zbutwiały całkiem, nawet złoto i kryształ zostały przykryte kurzem. Bogactwo wieków leżało tu zwalone jak sterta śmieci. Wallie wpatrywał się w to z oczywistym niedowierzaniem. Wszystkie bogactwa faraonów, szachów, radżów i synów niebios nie mogły się z tym równać. Okup Atahualpy był przy tym znikomy... Najpierw ta orgia ostatniej nocy, a teraz nieprzeliczone bogactwo! Jeśli już musisz mieć halucynacje, niech to będą halucynacje NA WIELKĄ SKALĘ! I pomyślał o nędzy miasta, o głodzie i cierpieniach, które mogły zostać ukojone drobną cząstką tego... Przez jakiś czas stał zaszokowany. Gdy rozejrzał się wokół siebie, okazało się, że był otorbiony - zapieczętowany i objęty kwarantanną - przez półkole kapłanów i kapłanek, młodych i starych, w stopniach od Trzeciego do Siódmego; milczących, groźnych, urażonych. Z tyłu nadchodzili inni, żeby wzmocnić kordon i w tłumie nie dostrzegł ani jednego przyjaznego oka. Co teraz zrobi? Czy to ma znaczenie? Potem barykada otwarła się, by przepuścić drobną postać Honakury, zadyszanego i zmartwionego, malutkiego w swej błękitnej, satynowej szacie, z intrygująco pomarszczoną twarzą kontrastującą z gładką brązową łysiną powyżej niej. Jego oczy szukały oczu Wallie'ego, bez wątpienia pragnął odkryć, kto przybył; Shonsu czy Wallie Smith. - Musisz uklęknąć, władco - powiedział. To złamało zaklęcie. - Uklęknąć? - ryknął Wallie. - Nie zamierzam klękać przed żadną bryłą skały! Widziałem, co działo się przy tym wodospadzie. Jesteś małym, morderczym potworem, a twoja bogini to oszustwo! Tłum zasyczał jak kłębowisko węży i zaczął wykonywać rękami faliste ruchy. Honakura wycofał się z wyrazem zmieszania na twarzy. Wallie otworzył usta, żeby powiedzieć coś więcej i zamknął je z powrotem. To nie ma sensu. Czegokolwiek by nie chciał przecież zaczynać religijnej rewolucji, przynajmniej nie tutaj. Wtedy tłum jeszcze raz się rozstąpił, tym razem, żeby przepuścić straż świątyni. Odziany w rubiny i fantazyjny niebieski kilt grubas na czele musiał być tym Hardduju. Na jego ordynarnej, noszącej ślady rozpusty twarzy, zwróconej ku Wallie'emu malował się wyraz rozbawienia i zadowolonej pogardy. Za nim szło trzech muskularnych Czwartych, odzianych na pomarańczowo i uśmiechających się ponuro. Kapłani wycofali się rozszerzając kordon, podczas gdy sędzia uśmiechał się wymuszenie, wyraźnie oczekiwując na coś. Widocznie Wallie'emu miał przypaść obowiązek odezwania się. Nie wiedział, co powiedzieć, więc nie powiedział nic. Rękojeść jego miecza ześliznęła się gdzieś poza jego lewe ramię. Wyraz zadowolenia na twarzy Hardduju pogłębił się. Potem sędzia błysnął swym mieczem z robiącą wrażenie szybkością i zręcznie, ze świstem, wywinął nim w skomplikowanym rytuale. - Jestem Hardduju, szermierz siódmego stopnia, sędzia Świątyni Bogini w Hann, i składam dzięki Najwyższej za stworzenie mi tej okazji do zapewnienia Jej Łaskawości, że jej powodzenie i szczęście będą zawsze moim pragnieniem i treścią moich modlitw. Wbił miecz z powrotem do pochwy i czekał. Zanim Wallie zdołał pomyśleć o jakiejkolwiek odpowiedzi, mały Honakura wystąpił o krok naprzód i wskazał na niego kruchym ramieniem: - Władco sędzio! - warknął. - Usuń tego bluźniercę! Hardduju spojrzał w dół na Honakurę i roześmiał się z uniesieniem: - Zrobię coś lepszego, święty - gestem przywołał swych ludzi. - Powiadamiam, że ten człowiek jest oszustem. Aresztować go. Wallie cofnął się, żeby mieć podium za sobą, wiedząc, że nie będzie to skuteczną osłoną. Trzech młodych osiłków uśmiechnęło się wyczekująco, a potem ruszyło ostrożnie, rozchodząc się, żeby podejść do niego z różnych stron. Prawdopodobnie żaden nie był młodszy ani silniejszy od niego, ale umieli liczyć. Jeśli dobędzie miecza, padnie trupem, tego był pewny, a wydawało się, że oni nie zamierzają dobywać broni, dopóki on tego nie zrobi. Chcieli wziąć go żywcem, to znaczy, że czekało go coś gorszego od śmierci. Sięgnął niezdarnie po swój miecz, a oni rzucili się na niego, równocześnie i bez wahania. Odparował jeden cios lewą ręką, poczuł, że jego prawa została pochwycona przez dwie ręce. Wymierzył w bok desperacki cios głową, a wtedy otrzymał niezawodny, odwieczny, decydujący cios butem w krocze. A to miało znaczenie. To znaczyło bardzo dużo. .T:7miecz.004 Księga druga Jak szermierz otrzymał miecz + Więzienie przy świątyni było długie, wąskie i bardzo, bardzo wilgotne. Wallie'emu, gdy tylko odzyskał zmysły na tyle, żeby się mu przyjrzeć, wydało się ono podobne do czegoś pośredniego pomiędzy otwartym ściekiem a opróżnionym basenem pływackim. Drewniany dach był w znacznej części spróchniały, pozostała z niego futrzasta kratownica, z której zwisały długie pasma mchu, ciemne na tle błękitnej jasności. Kamienie, zarówno podłogi, jak i ścian, pokrywał brązowy i żółtozielony śluz. Po obu stronach pomieszczenia znajdowały się zardzewiałe kraty, ale schody nie były zablokowane. Zręczny człowiek mógłby wydostać się na zewnątrz przez dach. Nie przypominał sobie wiele z własnego przybycia, ale obejrzał procedurę później, gdy sprowadzano tu innych. Jeśli więzień nie był nieprzytomny albo wystarczająco posłuszny, doprowadzano go do jednego lub drugiego stanu, potem rozbierano i układano na podłodze. Następne na jego nogach stawiano wielką kamienną płytę, która więziła kostki w wycięciach, wyżłobionych w podstawie kamienia. I to wszystko. * Parę godzin potrwało, zanim odzyskał siły na tyle, żeby usiąść, potłuczony, spuchnięty, obolały na całym ciele, pokryty wymiocinami i zakrzepłą krwią. Zamieniłby wszystkie skarby świątyni na szklankę wody i pomyślał, że stracił chyba sześć zębów. Zapuchniętymi oczami widział niewyraźnie szereg siedzących ludzi, wszystkich uwięzionych niską ścianą płyt, która przebiegała przez środek pomieszczenia. Wraz z nim było ich pięciu, a on siedział na końcu szeregu. Jego sąsiad uśmiechnął się do niego nerwowo, a potem spróbował wykonać pozdrowienie wobec wyższego tak dobrze, jak tylko mógł w pozycji siedzącej, przedstawiając się jako Innulari, uzdrawiacz piątego stopnia. Wallie potrzebował paru minut na zebranie myśli. - Jestem Shonsu, szermierz Siódmego stopnia, władco - powiedział. - Żałuję, że nie mogę dać ci formalnej odpowiedzi, ale mam taki zamęt w myślach, że nie mogę przypomnieć sobie słów. Uzdrawiacz był niskim, pękatym człowiekiem, a jego sflaczałość została odsłonięta dzięki nagości. Miał miękkie, prawie kobiece piersi, a włosy na bokach głowy lepiły mu się do czaszki. Wyglądał obrzydliwie, ale tu wszyscy tak wyglądali, a Wallie zapewne najgorzej. Uzdrawiacz uśmiechnął się z trudem. - Och, nie możesz zwracać się do mnie per "władco". Właściwą formą zwracania się do Piątego jest "mistrz". Pięć zębów na pewno - ponuro upewnił się Wallie. - Przepraszam, mistrzu Innulari. Życzyłbym sobie, żebym mógł skorzystać z twoich umiejętności zawodowych, ale obawiam się, iż w tym momencie nie mam pieniędzy. Mały grubas przyjrzał mu się z zainteresowaniem. - Zrób tak - powiedział, poruszając ramieniem. - Teraz tak... Wallie posłuchał, starając się powtórzyć ruchy, mimo nóg przygwożdżonych do podłogi. Każde poruszenie sprawiało mu ból. - Chyba masz złamane kilka żeber - stwierdził z satysfakcją uzdrawiacz. - Nie straciłeś wiele krwi, więc obrażenia wewnętrzne nie są poważne. Najwyraźniej była to robota ekspertów, gdyż kiedy cię zobaczyłem, spodziewałem się najgorszego. Wallie wrócił myślami do instrukcji, których Hardduju udzielił swoim zbirom, zanim zaczęło się bicie. - Powiedziano im, żeby nie obniżyli za bardzo mojej wartości - wyjaśnił. - Sędzia spodziewa się dostać za mnie pięć sztuk złota. - Powiadomienie? - zapytał wstrząśnięty Innulari. - Och, błagam o wybaczenie, władco, to nie moja sprawa. Wallie ze znużeniem wyjaśnił, tak dobrze, jak potrafił, że poprzedniego dnia otrzymał uderzenie w głowę i stracił pamięć. Dlatego więc nie potrafił udzielić prawidłowej odpowiedzi na powitanie sędziego. - Więc on pomyślał, że jesteś oszustem! - człowieczek patrzył na niego z sympatią, zaszokowany. Najwyraźniej czuł się tak uhonorowany sąsiedztwem Siódmego, że wręcz niechętnie zdradził się z takim przypuszczeniem. - To oczywiście poważna sprawa. Jako że on był tym, który złożył na ciebie powiadomienie, to on otrzyma niewolnika, sam rozumiesz. Wallie kiwnął głową i pożałował tego. - Co oni zrobią z moimi twarzoznakami? - Rozpalone żelazo - wyjaśnił ochoczo Innulari. - Prawdopodobnie użyją go też, żeby ci zrobić pręgę niewolniczą i zaoszczędzić na kosztach robienia ci jej fachowo. Wspaniale. W tym momencie dwóch ludzi obok Innulariego rozpoczęło bójkę, młócąc się nawzajem jedną ręką i wywrzaskując przekleństwa. Po chwili chłopięco wyglądający szermierz drugiego stopnia zbiegł po schodach. Mężczyźni wrzasnęli jeden po drugim i ucichli. Wtedy szermierz rześko wybiegł. - Jak on to zrobił? - zapytał zaskoczony Wallie. - Kopnął ich w stopy - Innulari z aprobatą rozejrzał się po więzieniu. - Cały system jest jak najbardziej skuteczny. Nie próbuj poruszyć płyty. Prawdopodobnie zdołałbyś ją przewrócić, ale wtedy ona upadnie na twoje stopy i zmiażdży je. Wallie znów się położył, to była jedyna osiągalna dla niego pozycja i zaciekawił się, dlaczego podłoga jest tak mokra. Smród panował nawet gorszy niż w mieście. Pomyślał o tajemniczym Małym i jego uwadze o skosztowaniu piekła... W jakiś sposób chłopczyk wydawał się rozsądniejszy niż ktokolwiek czy cokolwiek innego w tym szaleństwie, ale z drugiej strony jeszcze mniej wiarygodny. Ta sztuczka z paciorkami, potem... Uzdrawiacz też się położył. Najwyraźniej był urodzonym gadułą, stwierdził Wallie. Ale mógł też stać się wartościowym źródłem informacji. - Twoja reakcja na uderzenie w głowę jest bardzo interesująca, władco. Nigdy przedtem nie spotkałem takich objawów, ale są one wspomniane w jednej z naszych sutr - skrzywił się z dezaprobatą. - Dziwi mnie, że nie pozwolili kapłanom spróbować egzorcyzmu, jako że istnieje wybór terapii. Najwyraźniej demon uzyskał dostęp! - Problem jest chyba poważniejszy - westchnął Wallie i wyjaśnił sytuację. Próbował przypomnieć sobie kłótnię, która miała miejsce po wywleczeniu go z głównej nawy do pokoju na zapleczu. Kiedy Hardduju rościł sobie prawo do oszusta jako do niewolnika, Honakura upierał się, że ten jest bluźniercą, a inni - to chyba byli kapłani - twierdzili, że przemawiały demony. Odniósł wrażenie, że tam, nad jego dyszącą, obrzyganą osobą odbyło się starcie potęg. Teraz spróbował to wyjaśnić. Uzdrawiacz uznał to za ważną część świątynnych plotek. Jeśli egzorcyzm świętego Honakury zawiódł, to starzec został odrzucony przez Boginię i stracił twarz. To mogło oznaczać poważne przesunięcie we wpływach, powiedział. - No, przynajmniej nie próbowali wezwać uzdrawiacza - powiedział Innulari. - Wiem, że ja nie przyjąłbym twojego przypadku, bez urazy, władco. - Dlaczego nie? - spytał Wallie, zaciekawiony pomimo swej obolałości. - Ponieważ rokowania nie budzą nadziei, to oczywiste - machnął pulchną ręką w stronę szkieletu dachu i oślizłych ścian. - To właśnie sprowadziło mnie tutaj. Odmówiłem przyjęcia przypadku, ale rodzina miała pieniądze i ciągle podnosiła ofertę. W końcu złakomiłem się, może Ona mi to wybaczy! Wallie z ożywieniem odwrócił głowę. - To znaczy, że uzdrawiacz, któremu umrze pacjent, idzie do więzienia? - Jeśli krewni mają wpływy - westchnął Innulari. - Okazałem się chciwy. Ale to był pomysł mojej żony, więc teraz musi sobie radzić najlepiej, jak potrafi. - Jak długo pozostaniesz tutaj. Pomimo panującego upału grubasek zadygotał. - Och, spodziewam się, że pójdę jutro. Jestem tu od trzech dni. Sąd świątynny zwykle szybciej podejmuje decyzję. Dokąd pójdzie? Oczywiście na Skałę Sądu. Wallie znowu dźwignął się w górę i spojrzał na szereg nagich ludzi. Nie było wśród nich żadnej pięknej dziewicy. Nie są to więc ofiary z ludzi, ale skazańcy. Czy ci, których widział wtrącanych do wodospadu, byli więc przestępcami? Przeważnie, powiedział uzdrawiacz. Albo niewolnikami, którzy przestali być już użyteczni. A czasami obywatele dobrowolnie udawali się do Bogini - ciężko chorzy albo starzy. - Jak wielu wraca żywych? - zapytał w zamyśleniu Wallie. - Gdzieś tak co pięćdziesiąty, jak przypuszczam - powiedział uzdrawiacz. - Tylko raz na dwa albo trzy tygodnie. Większość zostaje przez Nią ukaranych surowo. Następnie wyjaśnił, że karanie polega na kaleczeniu i obijaniu o skały - to, żeby ktoś wrócił nie tknięty, zdarzało się naprawdę bardzo rzadko. W każdym razie uzdrawiacz wydawał się pełen otuchy wobec własnych widoków, przekonany, że skąpstwo, którego się dopuścił, było pomniejszym grzechem. Wallie nie potrafił zdecydować, czy człowieczek nadrabia miną, czy rzeczywiście w to wierzy. Później, w ciągu dnia, pod następną płytę został sprowadzony i przygwożdżony młody niewolnik. Z przerażeniem obejrzał twarzoznaki Wallie'ego i zalękniony nie odezwał się. Wallie ostatecznie uznał, że jest on skończonym idiotą. Dzień ciągnął się w bólu, gorącu i w wiecznie narastającym, w miarę jak więźniowie brudzili pod siebie, smrodzie, a słońce zamieniało wilgotną celę w saunę. Gruby Innulari paplał bezsensownie, wstrząśnięty spotkaniem z Siódmym, nalegając, że opowie szczegółowo historię swojego życia i opisze swoje dzieci. Ostatecznie wrócił do tematu sądu świątynnego. Sądzona osoba nie pojawiała się przed nim - Wallie uznał to za zadziwiający pomysł - i zwykle dowiadywała o wyroku, gdy wyprowadzano ją na egzekucję. Uniewinnienia też się zdarzają, dodał. - Oczywiście, trudno się tego spodziewać w twoim przypadku, władco - powiedział - ponieważ kilku członków sądu, podobnie jak najświętszy Honakura, było obecnych na miejscu przestępstwa. - Przerwał, a potem dodał w zamyśleniu: - Chociaż ciekawe, jaki okaże się ich werdykt; demon, oszust czy bluźnierca. - Nie mogę się wprost doczekać - powiedział Wallie. Jednak gdyby miał wybór, wolałby przejść przez następny egzorcyzm - jeśli mogli wyegzorcyzmować go do tego domu wariatów, to może mogliby również z niego wyegzorcyzmować. Ale wkrótce z pewnych uwag Innulariego dowiedział się, że powtórny egzorcyzm jest bardzo mało prawdopodobny. Uparte demony odsyłano zwykle Bogini. Strażnicy przyprowadzili kobietę. Posłusznie rozebrała się, usiadła i została przygwożdżna w dybach jako następna po obwisłoszczękim chłopcu-niewolniku. Była w średnim wieku, siwiejąca, sflaczała i miała obwisłą skórę, ale chłopiec odwrócił się, żeby się w nią wpatrywać i pozostał w tej pozycji przez resztę dnia. To z pewnością nie był problem Wallie'ego - może już nigdy więcej. Rozważał dalej sprawę zakosztowania piekła, o której wspomniał chłopczyk. Czy była to groźba, przepowiednia czy trafne przypuszczenie? Jeśli niebiosa ordynarnie zdefiniować jako seksualną ekstazę w podbrzuszu mężczyzny, to jego piekło zaczęło się właśnie od bólu nie do wytrzymania w tym samym miejscu. Postulat pierwszy: cały ten ból był realny. Seks można sobie wyobrazić, ale nie to. Wniosek: ten świat jest realny. Można to wyjaśnić, stwierdził, wyjaśnić na trzy sposoby. Pierwszym było zapalenie mózgu Wallie'ego Smitha, z którego wynikało, że cały Świat jest delirium. W miarę upływu czasu to wytłumaczenie wydawało się coraz mniej przekonujące. Drugim był uraz głowy Shonsu - on był Shonsu, a Wallie Smith - iluzją. Leżał na twardych, mokrych kamieniach i przez długi czas rozważał ten pomysł, a jego zapuchnięte oczy mrużyły się w słonecznym świetle. Do tego też nie mógł się przekonać. Zbyt dobrze pamiętał życie Wallie'ego Smitha. Na przykład potrafił przypomnieć sobie tysiące terminów technicznych, chociaż kiedy próbował je wymówić, nie wydobywał z siebie niczego oprócz stęknięć. Mógł sobie przypomnieć dzieciństwo, przyjaciół i naukę. Politykę. Muzykę. Sporty. Ziemia nie godziła się umrzeć dla niego. Pozostawało więc trzecie wyjaśnienie; obydwa światy były realne, a on znajdował się w niewłaściwym. Nadszedł zachód słońca i od kraty na jednym końcu celi doleciał nagły grzechoczący hałas. - Pora czyszczenia! - oznajmił Innulari, a w jego głosie dźwięczało zadowolenie. - I picia, którego byłeś spragniony, władco. Woda zaczęła napływać do celi. Zanim dotarła do Wallie'ego, minęła pięciu ludzi i niesione przez nią nieczystości wywołały w nim wymioty - z bolesnymi konsekwencjami dla jego potłuczonych mięśni brzucha - ale wkrótce stała się względnie czysta i przyjemnie chłodna. Więźniowie leżeli w niej, pluskali się, śmiali... i pili ją. Odbywające się dwa razy dziennie czyszczenie było jedyną możliwością otrzymania wody w więzieniu, zapewnił go Innulari. Sąd skazuje cię na tygodniową dyzenterię amebiczną i dwa tygodnie próbnej posocznicy. To szybko załatwia twoją sprawę. Kiedy woda odpłynęła przez drugą kratę, został przyniesiony koszyk z wieczornym posiłkiem - odpadki, przeważnie spleśniałe owoce, kawałki zatęchłej skórki od chleba i strzępy mięsa, którego Wallie nie dotknąłby, nawet gdyby zęby trzymały się mu mocno w szczękach. Zanim koszyk dotarł do niego, zniknęło wszystko, co lepsze. Tydzień w tej celi był wyrokiem śmierci. Potem słońce zniknęło z tropikalną szybkością i wiolonczelowy chór much ustąpił miejsca zmasowanym skrzypcowym tonom komarów. Niezmienny optymizm Innulariego zdawał się również zanikać i uzdrawiacz pogrążył się w myślach. Wallie skierował rozmowę na wierzenia religijne sąsiada i usłyszał tę samą prostą opowieść o reinkarnacji, jaką usłyszał od niewolnicy. - Przecież to oczywiste - stwierdził uzdrawiacz, a jego głos brzmiał tak, jakby równie mocno próbował przekonać siebie, co Wallie'ego. - Rzeka jest Boginią. Jak Rzeka płynie od miasta do miasta, tak samo nasze dusze płyną od życia do życia. - Nie możesz przypomnieć sobie poprzednich żywotów, prawda? - Wallie pozostał sceptyczny. - Co to jest dusza, jeśli nie jest twoim umysłem? - Czymś całkiem innym - upierał się człowieczek. - Miasta są żywotami, a Rzeka jest duszą. To alegoria, która nas prowadzi. Podobnie jest z paciorkami na sznurkach. - O, do diabła! - powiedział cicho Wallie. Ucichł. Nie możesz przesunąć miasta nad rzeką, ale możesz rozwiązać sznurek, poprzestawiać paciorki dookoła, a potem znów zawiązać sznurek. Słoneczne światło zgasło i niebo ponad nim wypełniło niewiarygodne piękno pierścienia, wstęg srebrnego światła, które sprawiały, że zwykły księżyc wydawał się tak banalny jak żarówka. Pomyślał o wspaniałości wodospadu, który nazwali Sądem. To był bardzo piękny świat. Choć obrażenia go bolały, mógł trochę spać. Skurcze nóg były wspólnym udziałem wszystkich więźniów, więcej tu słyszało się jęków niż chrapania. System pierścieni, który niewolnica nazwała bogiem marzeń, stanowił dobry miernik czasu. Ciemna luka oznaczająca cień planety podniosła się na wschodzie zaraz po zajściu słońca i przemieszczała się przez niebo. O północy zobaczył, że wyznacza ona dwie równe arkady. Nadszedł następny dzień, a on jeszcze nie obudził się w realności. + + Świt wstał pogodny, obiecując dzień równie piękny jak poprzedni. Uzdrawiacz Innulari wydawał się rozczarowany i wreszcie wyznał, że w bardzo deszczowe dni, kiedy Bogini nie może zobaczyć Sądu, nie ma egzekucji. Czyszczenie nadeszło i minęło. Więźniowie wiercili się w niespokojnej ciszy, wymieniając nerwowe szepty. Wtedy dwóch kapłanów, trzech szermierzy i czterech niewolników zeszło ze stukotem na dół. Gdy uderzyła w nich fala smrodu, wszyscy jak jeden mąż skrzywili się. - Innulari, uzdrawiacz piątego stopnia, za niedbalstwo... - Kinaragu, cieśla trzeciego stopnia, za kradzież... - Narrin, niewolnik, za krnąbrność. Gdy kapłan wywoływał kolejne imię, szermierz wskazywał wywołanego. Niewolnicy podnosili płytę. Każdy wrzeszczał z bólu, kiedy musiał wyprostować zesztywniałe nogi i każdy po kolei był wywlekany na górę. W ten sposób najbliżsi sąsiedzi Wallie'ego i kolejny mężczyzna w szeregu zostali zabrani na egzekucję. Oddział Śmierci odszedł. Wtedy znów przysłano koszyk z owocami. Wallie uświadomił sobie, że zaczyna mu brakować rozmownego Innulariego. W godzinę czy dwie później usłyszał bicie dzwonu. Zastanowił się, czy nie powinien pomodlić się do bogini uzdrawiacza za niego, ale nie zrobił tego. Późnym rankiem przyprowadzono kolejnych pięciu ludzi. Chociaż ciągle było tu jeszcze miejsce dla wielu, pomieszczenie nagle wydało się zatłoczone. Wallie otrzymał dwóch nowych sąsiadów, którzy ucieszyli się, widząc szermierza siódmego stopnia w więzieniu. Gdy próbował podjąć rozmowę, drwili z niego i odpowiadali wyzwiskami. Był wyczerpany bólem i brakiem snu, ale jeśli tylko udało mu się zdrzemnąć, oni sięgali do niego i szczypali go złośliwie. * Nagle zapadła cisza. Wallie spojrzał w górę i zobaczył sędziego, przyglądającego się mu z zadowoloną pogardą zza bezpiecznej ściany płyt. W obu rękach sędzia trzymał bambusową trzcinę, wyginając ją w zamyśleniu i nie było tu wątpliwości, kogo sobie zaplanował jako ofiarę. Pierwszą decyzją Wallie'ego było, że nie pokaże po sobie strachu. To nie powinno być trudne, gdyż jego twarz była tak zapuchnięta, że prawdopodobnie nie mógł się na niej pojawić w ogóle żaden wyraz. Czy powinien spróbować wyjaśnień, czy raczej pozostać cicho? Jeszcze to rozważał, gdy przesłuchanie się zaczęło. - Jak brzmi pierwsza sutra? - zapytał Hardduju. - Nie wiem - odpowiedział spokojnie Wallie; miał nadzieję, że spokojnie. - Ja... Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, sędzia smagnął bambusem przez powierzchnię lewej stopy Wallie'ego. Poczuł przeszywający ból, odruchowo szarpnął stopę i otarł jej grzbiet o kamień, zdzierając skórę. Hardduju uważnie przyglądał się jego reakcji i wydawał się z niej zadowolony. - Jak brzmi druga sutra? - Tym razem uderzył w prawą stopę. Powrócił do lewej stopy przy trzeciej sutrze. Ile ich jeszcze może być? Po szóstej sutrze sadysta przestał pytać, tylko kontynuował chłostę, patrząc z rozszerzającym się uśmiechem i oczywistym podnieceniem na mękę Wallie'ego, a jego twarz czerwieniała coraz bardziej i promieniała. Uderzał raz w jedną stopę, raz w drugą, a czasem markował uderzenie, żeby zobaczyć, jak stopa podryguje uderzając o kamień w przewidywaniu bólu. Wallie próbował wyjaśniać, ale go nie słuchano. Próbował milczeć, dopóki krew z przygryzionego języka nie wypełniła mu ust. Próbował wrzeszczeć. Próbował błagać. Płakał. Widocznie zemdlał, ponieważ nie przypominał sobie odejścia potwora. Prawdopodobnie był w szoku, ponieważ reszta dnia minęła dziwnie niezapamiętana - była długim, rozedrganym, chaotycznym piekłem. Może to się dobrze złożyło, że nie mógł zobaczyć swoich zniszczonych stóp, spoczywających w płomieniach, po drugiej stronie kamiennej płyty. Słońce przesuwało się, cienie dachowej kratownicy przepełzały po nim, a muchy przybywały, żeby zbadać jego rany. Ale sąsiedzi nie podszczypywali go już więcej i nie drwili z niego. * Wieczorny koszyk został posłany wzdłuż szeregu, a on przesłał go dalej, nie jedząc ani nie zwracając nań uwagi. Słońce zachodziło. Niebo ciemniało szybko, gdy Wallie poczuł, że wyrywa się z wywołanego szokiem letargu. Podciągnął się do pozycji siedzącej i rozejrzał. Wszyscy pozostali więźniowie leżeli bez ruchu. Oślizły pokój był wyciszony, parował po ostatnim zalewie, pełen cieni w gasnącym świetle. O płytę, która więziła kostki Wallie'ego, opierał się brązowy chłopczyk. Nadal był nagi, nadal tak chudy, jakby zrobiony z patyków, nadal trzymał w jednej ręce ulistnioną gałązkę. Jego twarz pozbawiona była wyrazu. - No, czy to ma znaczenie? - zapytał. - Tak, ma - powiedział Wallie. To były pierwsze słowa, które wypowiedział po odejściu Hardduju. Jego stopy były bryłami wrzeszczącego bólu, który zatopił wszystkie pozostałe bóle i obrażenia. Chłopczyk nie odzywał się przez chwilę, przyglądając się uważnie więźniowi, ale w końcu powiedział: - Sąd świątyni obraduje, panie Smith, rozważając pańską sprawę. Jaki werdykt chciałby pan usłyszeć? - Ja? - powiedział Wallie. - Jak ja mogę wpłynąć na werdykt sądu? - czuł się wyżęty ze wszystkich emocji, był zbyt obolały, żeby czuć nawet oburzenie. Chłopiec uniósł brew. - Wszystko to zdarzyło się wewnątrz pańskiej głowy, to wszystko jest pańskim wyobrażeniem. Pan sam to powiedział. Czy nie może pan podyktować werdyktu? - Nie uważam, żebym mógł wpłynąć na sąd świątyni - powiedział Wallie - ...ale myślę, że ty możesz. - Aha! - powiedział chłopiec. - Może do czegoś dochodzimy - oparł ręce na płycie i podciągnął się; siedział, dyndając nogami. - Kim jesteś? - zapytał człowiek. - Małym - chłopiec nie uśmiechał się. - Przepraszam! - krzyknął Wallie. - Nie wiedziałem! - Zerknął w obie strony wzdłuż szeregu więźniów. Żaden nie drgnął. - Oni niczego nie zauważą - powiedział chłopiec. - Tylko ty. W porządku, wróćmy do wiary, dobrze? Wallie potrzebował chwili, żeby zebrać myśli. Musi zrobić to dobrze albo umrze. Albo jeszcze gorzej. - Wierzę, że ten świat jest prawdziwy. Ale Ziemia też jest prawdziwa. Chłopiec kiwnął głową i czekał. - To były konie - powiedział Wallie. - One są podobne do koni, ale nie całkiem. Zawsze wierzyłem w ewolucję, nie w stworzenie, ale ludzie są... ludźmi. Oni nie należą do żadnej z ziemskich ras, ale są ludźmi. Dwa światy nie mogą każdy z osobna wytworzyć prawdziwych ludzi przez konwergentną ewolucję. Coś podobnego dla podobnej niszy ekologicznej, ale nie aż tak podobnego. Ptaki i nietoperze latają, ale nie są takie same. Nosy i małżowiny uszne? Nie są konieczne, ale ludzie też je mają. Tak, że wbrew temu, co mówią wszystkie opowiadania fantastyczno-naukowe, inny świat nie może mieć rozumnych dwunogów, które byłyby nieodróżnialne od homo sapiens... Chłopiec ziewnął. - Bogowie! - powiedział szybko Wallie. - To robota bogów, czy tak? Celowość! Ukierunkowanie! To było to, o co ci chodziło z paciorkami, prawda? "Wszystkie są takie same, a jednak każdy jest troszeczkę inny" - powiedziałeś. Istnieje wiele światów, wariacji na ten sam temat. Może to kopie idealnego świata. - Bardzo dobrze! - chłopiec skinął aprobująco. - Dalej. - Więc bogini jest... jest Boginią. Ona przeniosła mnie tutaj. - A kim jesteś ty? To było ważne pytanie i teraz już Wallie uważał, że wie. - Jestem Wallie Smith i jestem Shonsu... Mam pamięć Wallie'ego Smitha i ciało Shonsu. Dusza... nie wiem nic o duszy. - Więc tym się nie przejmuj - powiedział chłopiec. - A Hardduju? Co teraz czujesz, gdy myślisz o karze głównej? - Nie powiedziałem, że nie wierzę w... - Ale tak myślałeś! - Tak - przyznał Wallie. - Wydostań mnie stąd i daj mi zabić tego łajdaka, a zrobię wszystko, co tylko zechcesz, wszystko bez wyjątku. - No, no! Zrobisz? - chłopiec potrząsnął głową. - Pragnienie zemsty? To za mało! - Ale ja teraz wierzę w Boginię! - zaprotestował Wallie załamującym się głosem. - Okażę skruchę. Będę się modlił. Będę Jej służył, jeśli Ona mi na to pozwoli. Będę szermierzem, jeśli to jest to, czego Ona chce. Zrobię wszystko! - Ojej! - mruknął drwiąco chłopiec. - Co za niespodziewana pobożność! - Ucichł, wpatrując się w mężczyznę bez mrugnięcia okiem, a Wallie odniósł bardzo dziwne wrażenie, że jest odczytywany - tak jak słupek bilansu jest odczytywany przez księgowego, który przebiega wzdłuż niego wzrokiem aż do podsumowania na dole. - To bardzo mała wiara, panie Smith. - Jest wszystkim, co zdobyłem - powiedział Wallie. Zabrzmiało to prawie jak szloch. - Jest rodzaj szczeliny zwątpienia w twojej niewierze. Będziesz musiał za to zapłacić. Poczuł lęk. - Sąd? Chłopiec wykrzywił się. - Nie chcesz być niewolnikiem Hardduju, prawda? On w końcu by cię nie sprzedał - zbyt wiele radości sprawiałoby mu trzymanie Siódmego skutego w piwnicy. A ma tyle wymyślnych zabaw do wypróbowania! Więc raczej pójdziesz pod Sąd, co? - chłopiec po raz pierwszy uśmiechnął się, pokazując swoją lukę w uzębieniu. - Sztuczka polega na tym; jeśli się opierasz, walną cię w głowę i przerzucą przez krawędź. Wtedy lądujesz na skałach. Ale jeśli rozpędzisz się i skoczysz daleko, wtedy dostaniesz się na głęboką wodę. To jest test wiary. - Nie zdołam pobiec na tych stopach - powiedział Wallie. - Czy coś z nich zostało? Chłopiec odwrócił się szybko, żeby spojrzeć na stopy Wallie'ego, a potem wzruszył ramionami. - Tam, na Miejscu Miłosierdzia, jest kaplica. Módl się o siłę do biegu - w miarę zanikania światła chłopiec zaczynał stawać się niedostrzegalny. - Powiedziałem ci najważniejsze. Śmiertelnik rzadko otrzymuje taki dar. - Nie mam wiele praktyki w modlitwie - powiedział pokornie Wallie - ale zrobię to jak najlepiej. Myślałem, żeby pomodlić się za Innulariego. Czy to by pomogło? Chłopiec rzucił mu dziwne spojrzenie. - To nie pomogłoby jemu, ale tobie tak - zamilkł, a po chwili dodał: - Bogowie nie są przede wszystkim dostarczycielami wiary. Mogę podarować wiarę, ale wtedy będziesz narzędziem, nie przedstawicielem. Usługa śmiertelnika nie ma wartości, jeśli nie zostanie dana dobrowolnie - chodzi o wolną wolę. Rozumiesz? Ale gdy tylko ma się wiarę, bogowie mogą ją powiększyć. Jednak samemu trzeba znaleźć iskrę. Ja mogę ją rozdmuchać. To właśnie zrobię w podzięce za dobrą myśl o uzdrawiaczu. Zerwał liść ze swojej gałązki. Wallie poczuł, jakby ognie szalejące w jego stopach zostały zalane lodowatą wodą. Ból zgasł, nie tylko w stopach, ale w całym ciele. - Do świtu - powiedział chłopiec. Wallie zaczął bełkotać podziękowania, jąkając się z ulgi. - Nie wiem nawet, jak zwracać się do ciebie - powiedział. - Na razie mów do mnie Mały - powiedział chłopiec, a jego uśmiech z luką w uzębieniu był ledwo widoczny w narastającym świetle Boga Marzeń. - Dużo czasu upłynęło od chwili, gdy spotkałem tak bezczelnego śmiertelnika. Rozbawiłeś mnie - jego oczy wydawały się lśnić w ciemności. - Kiedyś grałeś w grę zwaną szachami - czy wiesz, co się dzieje, kiedy pionek dociera do końca swojej linii? Drwina była oczywista, ale Wallie szybko zdławił oburzenie. - Może zostać przemieniony w każdą figurę z wyjątkiem króla, panie. Chłopiec zachichotał. - Dotarłeś więc do końca swojej linii i uległeś przemianie. Proste, prawda? Pamiętaj, jutro skocz tak mocno, jak tylko będziesz mógł i znowu się spotkamy. Potem płyta była pusta. * Tak więc podczas swej drugiej nocy w więzieniu Wallie spał dobrze, ale nad ranem stwierdził, że siedzi przy stole. To było wspomnienie, scena z młodości, która powróciła tak wyraźnie, że mógł czuć zapach niedopałków papierosów i słyszeć jazz z radia w sąsiednim pokoju... zielony ryps w ciemności i padający na niego snop światła, karty do gry, popielniczki i szklanki. Bill siedział po jego lewej stronie, Justin po prawej, a Jack wyszedł na chwilę. On był rozgrywającym w tej partii brydża, z kontrą, z rekontrą i po partii grał wariacki kontrakt w jednej z tych wariackich rozgrywek, gdy karty są rozdawane po kilka naraz. Atu były trefle i miał jeszcze ostatnią dwójkę. Bill zagrał pikiem do singlowego asa Wallie'ego na stole, którego usłużnie podsunął. Justin dołożył. To zmusiłoby Wallie'ego do zagrania z dziadka, a oni tylko na to czekali. Przebił atutem własnego asa, na głos powiedział "Łup!" Potem mógł zagrać siedem dobrych kierów z ręki. Przeciwnicy byli zmiażdżeni, zrzucali co popadło, on grał do końca. Słyszał własny wrzask triumfu... szlemik wylicytowany, zrobiony, z rekontrą, po partii, i rober. Sięgnął po zapis. Czuł go w palcach. Wtedy wszystko zniknęło i był z powrotem w więzieniu. Pierwszy blask świtu zaczynał rozjaśniać niebo na wschodzie. Odkrył, że wierzenie w bogów prowadzi do wierzenia w przesłania. Kto wykonał złe zagranie? Szachy i brydż... czy bogowie grają ludzkością, żeby skrócić sobie wieczność? Piki z brydżowej talii pochodzą od mieczy tarota - czy Bogini przebiła swojego asa mieczy, Shonsu, atutem, Wallie Smithem, dwójką trefl, najniższą kartą w talii? Gdy się rozjaśniło, bóle wróciły. Ale to przepowiedział chłopczyk i mógł uwierzyć, że dziś zostanie zabrany z więzienia. Tak powiedział bóg. .T:7miecz.005 Sąd świątyni miał dużo pracy. Oddział Śmierci zabrał sześciu więźniów, a pierwszą pozycją na liście był Shonsu, szermierz siódmego stopnia, opętany przez demona. Jeśli interpretacja Innulariego była prawidłowa, to stary Honakura przegrał w próbie sił. Wallie został brutalnie wywleczony po schodach, przez pokój straży, po czym pozwolono mu paść bezwładnie na twarde, rozgrzane płyty pod palącym słońcem. Nie wrzasnął. Leżał przez chwilę, walcząc z wywołanymi przez bóle w stawach i potłuczeniach mdłościami, mrużąc oczy w ostrym świetle. Potem z wysiłkiem usiadł, podczas gdy inni wywlekani skomleli albo wrzeszczeli. Po jednym spojrzeniu na swoje stopy próbował już więcej na nie nie patrzeć. Znajdował się na skraju szerokiego podwórza, podobnego do placu defilad, nad którym upał wywoływał drżenie powietrza. Za nim było więzienie i mógł słyszeć Rzekę, pluszczącą wesoło za budynkiem. Dwa boki podwórza były obrzeżone przez masywne budynki, a w oddali wznosiły się wielkie iglice świątyni. Czwarta strona otwierała się na niebiosa parku i zieloności. Kapłani odeszli, ich robota była skończona. Dowodził nimi wyraźnie znudzony szermierz czwartego stopnia. Był kompetentny i błyszczącoelegancki, patrząc na skazańców postukiwał biczem o swój but. - Macie dziesięć minut na rozruszanie nóg - ogłosił. - Potem pójdziecie przez plac i z powrotem. Albo popełzniecie, jeśli wolicie - głośno strzelił z bicza. Ubrany w żółty kilt Drugi o młodzieńczej twarzy przeszedł obok, rzucając każdemu ze skazanych ludzi czarną szmatę do włożenia. Gdy podszedł do Wallie'ego, wzdrygnął się i popatrzył na swego przywódcę. - Dla tego lepiej weź wóz - powiedział Czwarty. - Jestem szermierzem - powiedział głośno Wallie. - Pójdę - wziął przepaskę biodrową, rozerwał ją na pół i zaczął bandażować jedną stopę. - Jesteś nędznym oszustem - warknął Czwarty. Wallie od drugiej szmaty oderwał wąski pasek i zawiązał włosy z tyłu tak, że jego twarzoznaki stały się widoczne. - To nie zgadza się werdyktem sądu świątyni, szermierzu. Widocznie była to niewłaściwa forma zwrócenia się, bo mężczyzna poczerwieniał i groźnie uniósł bicz. - Śmiało - powiedział Wallie. - Tak jak twój szef. Mężczyzna wpatrywał się w niego przez chwilę, potem wziął od Drugiego jeszcze jedną szmatę i rzucił Wallie'emu, żeby ten mógł się ubrać. Wallie nie był pewny, czy to było bardzo sprytne, ale zażądano od niego, by dowiódł swojej wiary, a jedynym sposobem było udowodnienie swej odwagi. Czy dowiedzie jej wobec bogów, czy wobec siebie, to miało niewielkie znaczenie. Gdy przyszedł czas przebycia placu, paru ludzi zaczęło się czołgać i oberwali biczem. Wallie szedł. Szedł bardzo powoli i przy każdym stąpnięciu sapał z bólu, ale przebrnął całą drogę tam i z powrotem. I trzymał głowę prosto. Potem cała szóstka została skuta razem i poprowadzona wzdłuż rzeki, obok budynków, których nie mógł dostrzec przez łzy, obok szybko płynącej, wzburzonej wody, która może już wkrótce będzie unosiła jego ciało, wokół stopni świątyni. Tam zatrzymali się na chwilę, dopóki nie zjawiła się kapłanka, która wymamrotała nad nimi błogosławieństwa. Eskorta składała się z dziewięciu szermierzy i czterech niezdarnych niewolników. Wallie otrzymał honorowe miejsce na przodzie. a zwisający z jego szyi łańcuch był trzymany przez jednego z Drugich. Każdy krok był torturą. Nie wiedział ani nie obchodziło go jak wiele wody w jego oczach było wpadającym w nie potem, a jak wiele wypływającymi z nich jest łzami. Z trudem tylko uświadamiał sobie długą wędrówkę przez park i wielką bramę, ale gdy skuta grupa znalazła się niezbyt daleko od slumsów i zaułków, usłyszał dziecięcy głos, który wykrzyczał: - Patrzcie! Oni prowadzą szermierza! Przetarł pięściami oczy, żeby widzieć wyraźnie. Gromadził się wokół nich tłum. Nie wpadło mu do głowy, żeby zastanowić się, co ludzie z miasta myślą o codziennych marszach śmierci. Innulari mówił mu, że większość ze skazanych to byli niewolnicy albo przestępcy przysłani z pobliskich osad, z jakichś tajemnych i pradawnych powodów wyświadczających tę chwalebną usługę Bogini, ale niektóre ofiary musiały pochodzić z miasta i może niekiedy były podejmowane próby odbicia. To mogło wyjaśniać rozmiar straży, jako że dziewięciu strażników do pędzenia sześciu skutych więźniów wydawało się pewną przesadą. Ale teraz nie było próby odbicia. Tłum drwił, nie odstępując orszaku - dzieci i wyrostki biegały wokół jak oszalali. Szermierz siódmego stopnia prowadzony do Skały Sądu był wielką atrakcją. Hałas i zamieszanie wzrosły gwałtownie w wąskim przejściu, z okien drzwi wyjrzały głowy, a ciekawscy spłynęli z bocznych uliczek. Strażnicy, coraz bardziej zdenerwowani i rozzłoszczeni przyspieszyli kroku, szarpiąc za łańcuch. Wallie trzymał głowę do góry, zaciskał zęby i stąpał niepewnie dalej. Trafiła w niego miękka bryła gnoju, potem nadleciało go więcej, już nie takich miękkich. Wrzaski były kierowane tylko do niego, szlachetnego władcy i walecznego szermierza. Więc przegrałeś bitwę? Gdzie jest twój miecz, szermierzu? Masz to ode mnie, władco... Dowodzący Czwarty dobył miecza i przez chwilę wydawało się, że dojdzie do rozlewu krwi, co mogło grozić zamieszkami. Ale wysłano jednego z niewolników po pomoc. Nadszedł drugi oddział szermierzy wzmacniając siły i tłum został brutalnie rozproszony. Wallie był zbyt obolały, żeby się przestraszyć, ale mógł odczytać wiadomość - szermierze siódmego stopnia nie cieszyli się popularnością. Z Hardduju jako lokalnym standardem było to łatwe do zrozumienia. Więzienie wcale nie było piekłem, lecz zaledwie czyśćcem, jako że wędrówka okazała się znacznie gorsza. Milion razy przeklinał się za nieprzyjęcie wózka. Teraz już nie dbał o honor. Nie widział nic, gdy opuszczali miasto, ani krajobrazów poza nim, zauważając tylko, że droga zaczyna się stopniowo podnosić. Był przerażony, że może zemdleć, ponieważ wtedy groziłoby mu albo zawleczenie do miejsca przeznaczenia, albo szybkie przebicie mieczem i wrzucenie do wody. Szmaty na jego stopach były przesiąknięte krwią i wżerały się w żywe ciało, ból i upał dokuczały mu do żywego. Każdy mięsień i staw zdawał się wrzeszczeć. Kiedy okrążyli załom skalny i zaczęli zbliżać się do wodospadu, ożywiło go uderzenie zimnego powietrza. Z jednej strony ścieżki widać było pionowy uskok, a z drugiej urwisko. Grunt drżał, w wietrze wirowała mgła zimnych kropelek, a ryk bił w uszy jak młotem. Wodospad zawisł przed nim jak ściana. Gdy zerkał przez krawędź ścieżki widział białą furię, skały i drzewa kołujące głęboko w dole. Jego krucha, świeża wiara załamała się - czy ktokolwiek mógł kiedykolwiek przedostać się przez to żywy? Nawet jeśli zdoła to zrobić, to czy znów nie znajdzie się na podworcu świątyni, nadal nie znając ani jednej sutry? Ale wtedy ból przepędził wszelkie wątpliwości, jako że głęboko w środku był wściekły, wściekły na niesprawiedliwość i niepotrzebne okrucieństwo i pragnął ze wszystkich sił wziąć pomstę na sadyście Hardduju - i prawdopodobnie był również wściekły na chłopczyka, na tajemniczego chłopca cudotwórcę, który uznał, że Wallie Smith jest zabawny. Wallie chciał im wszystkim pokazać i każdy płomień bólu umacniał jego zdecydowanie. Teraz już nawet nie czuł bólu w stopach, jak gdyby jego członki obumierały, ale to mógł być efekt ochładzającego wodnego pyłu albo nawet tego, że przerażony oczekującym go sądem bożym, mamrotał wysyłając pod niebiosa nieustanny strumień modlitw. Były one nieartykułowane, pomieszane i nawet dla niego miały bardzo niewiele sensu, ale może były słyszane. Ścieżka kończyła się nagle, wychodząc ze żlebu po łagodnym, trawiastym stoku na szczyt wystającego kamiennego grzbietu. Więźniowie zostali zepchnięci naprzód i rozkuci, po czym pozwolono im opaść na trawę. Niewolnik przeszedł, żeby zebrać przepaski biodrowe. Dwóch strażników pozostało w żlebie z dobytymi mieczami, ale reszta wydawała się niczym nie przejmować, było więc jasne, że ten żleb jest jedyną drogą na dół. Nie - jedyną bezpieczną drogą na dół. Wallie pokonał falę mdłości. Próbował nie wspominać przeszłości, a zamiast tego myśleć, jak dobrze zrobił, że w ogóle przyszedł tutaj. Chłopczyk powinien być z niego zadowolony. W najwyższym punkcie zbocza stała kaplica, błękitny kamienny baldachim rozpostarty nad małą kopią posągu ze świątyni. Za nią widniała błyszcząca, naga skała urwiska. Niższy skraj łąki urywał się w pustkę, przeciwległa ściana wąwozu była przysłonięta falującymi obłokami mgły. Wodospad był wspaniały - przerażająco bliska, pionowa rzeka spadająca z niebios daleko w górze do piekła głęboko w dole, wstrząsając w furii ziemią, niewybaczająca, bezlitosna biała śmierć. Odwrócił się do niego plecami i usiadł spokojnie, patrząc w dół wąwozu w stronę świątyni, ciągle zadziwiającej w swym ogromie nawet z tej odległości. Osadzona jak klejnot w emalii parku była naprawdę pięknym budynkiem i zadziwiającą daniną dla bóstwa, które tu czczono. Gdzieś tam w dole krył się Hardduju. On był coś winien Hardduju. Miasta nie dało się stąd zobaczyć, ale mógł dostrzec drogę wijącą się po stoku doliny i potrafił nawet odróżnić mikroskopijne plamki, domki dla pielgrzymów. Pomyślał o miłej niewolnicy. Na samym dnie drabiny społecznej, pozbawiona pozycji, wolności czy jakichkolwiek dóbr, skazana na bycie prostytutką dla korzyści innych, ofiarowała mu pociechę i czułość, i była jedyną osobą w tym świecie, która to w ogóle zrobiła. Jeśli przeżyje i dzięki interwencji bogów otrzyma swobodę działania, będzie to kolejny dług, który musi spłacić. Przez jakiś czas nic się nie działo. Nadzy więźniowie, strażnicy i niewolnicy porozsiadali się wokoło jakby mieli przerwę na papierosa. Wiatr igrał nieśmiało wokół nich, w jednej chwili przynosząc lodowaty dotyk śmierci od wodospadu, w następnej gorące zapachy mokrej ziemi i tropikalnych kwiatów. Nikt na nikogo nie patrzył. Grzmot wodospadu uniemożliwiał rozmowę. Dowodzący Czwarty spoglądał w stronę świątyni. Musiał zauważyć sygnał, bo nagle wrzasnął, że już czas. Najwyraźniej zaszczyt maszerowania na pierwszym miejscu łańcucha kajdaniarzy był równoznaczny z zaszczytem umierania na ostatnim. Wallie nie odczuwał szczególnego przymusu do kłócenia się o swoje pierwszeństwo. Pierwszy człowiek, gdy strażnicy zbliżyli się do niego, próbował wtopić się w murawę. Wrzeszczeli na niego i kopali go, dopóki nie wstał, nie podbiegł do kaplicy i nie owinął się wokół Bogini. Po około trzydziestu sekundach strażnik uderzył go drewnianą pałką, a ciało więźnia sflaczało. Niewolnicy dowlekli go do skraju i zepchnęli, a jeśli w świątyni zabrzmiał dla niego dzwon, to dźwięk pochłonął ryk wodospadu. Więźniowie próbowali odsuwać się odrobinę od strażników, czepiając się rozpaczliwie kilku dodatkowych momentów życia. To nie robiło różnicy. Jeden po drugim pokonywali krawędź. Wreszcie nadeszła kolej Wallie'ego. Czwarty przyszedł po niego osobiście. Zatrzymał się i krzyknął, żeby być usłyszany: - Szedłeś, władco, jak szermierz. Czy także skoczysz jak szermierz? - jego oczy mówiły, że odwaga będzie poważana u każdego, oszusta czy nie. On był tylko żołnierzem wykonującym swój obowiązek; Wallie zdołał uśmiechnąć się do niego. - Skoczę - powiedział. - Chciałbym się najpierw pomodlić, ale powiedz mi, kiedy mój czas nadejdzie. Nie życzę sobie, by mnie wrzucano. - Miał nadzieję, że w uszach szermierza jego głos brzmi spokojniej niż w jego własnych. Pokuśtykał do posągu w kaplicy i uklęknął. Czuł się wręcz zażenowany modląc się głośno o siłę fizyczną, żeby być zdolnym do biegu i o siłę ducha, żeby tego chcieć. Nie otrzymał odpowiedzi i nie było tu nic więcej do zrobienia. Był świadomy słonecznego ciepła na swej nagiej skórze, błękitnego nieba z białymi obłokami, świątyni na dnie doliny, wspaniałej ściany wody na drugim brzegu i ptaków nurkujących swobodnie w powietrzu. Świat był bardzo piękny, a życie słodkie... i dlaczego to wszystko zdarzyło się właśnie jemu? - Już pora - powiedział strażnik z pałką. Wallie wstał i odwrócił się. Utykając schodził po stoku. Zadziwiające, ale stopy utrzymywały go. Zwiększył szybkość do biegu. Z tyłu zabrzmiało kilka pobudzających okrzyków. Dosięgnął skraju, prawie zanim mógł się tego spodziewać, rozrzucił ramiona i pożeglował w przestrzeń nierównym nurkiem. Poczuł pęd wiatru i wodny pył na twarzy, a potem nie było nic. + + + + Zamęt i szaleństwo w sercu piorunu... Ciemność... Wisiał na belce jak ręcznik, głowa w dół i stopy na dole. Panował przeraźliwy hałas, uderzał o jego głowę i obracał nim dookoła samą siłą dźwięku, w ciemności, w której było tylko tyle światła, żeby ukazać belkę wklinowaną w ścianę spękanych skał i monstrualną falę pełznącą po niej, unoszącą się. Chwycił się za kolana i wisiał w ponurym nastroju, gdy woda połknęła go i zakręciła nim jak kółkiem na patyku. Fala wessała go żarłocznie, a potem znów wypluła go z przyprawiającą o mdłości siłą. Czekał, dopóki nie przybędzie następna. Dyszący i zrozpaczony wspiął się na szczyt belki, gdy woda znów zaczęła się podnosić. Rzucił się w stronę skał, w których tkwiła, znalazł uchwyt dla rąk, podciągnął się wyżej i wczepił w skałę obydwiema rękami i kolanami. Następna fala sięgnęła mu do pasa. Zanim odstąpiła, jego palce zaczęły się ześlizgiwać. Ciemność i przerażający hałas. Nie miał nadziei, że zostanie usłyszany, ale wiedział, że nie oprze się następnej fali. Próbował krzyknąć, ale wydobył z siebie tylko natarczywe kraknięcie. - Mały! Ratuj mnie! Nagła cisza. Spokój. Fale znieruchomiały. Pomyślał, że ogłuchł albo umarł. Ból w piersiach był zabójczy. Stracił połowę zdobytej na skałach wysokości. Wokół niego przepełzało światło. Mrugnął, potem udało mu się dostrzec kształt skały i belkę poniżej i kolejne skały, stromy stok pogmatwanego usypiska, którego głazy były tak wielkie jak domy albo tak małe jak biurka, pokrytego szczątkami takimi jak belka - która z pewnością była kawałkiem masztu ze statku - oraz desek, pni i gałęzi drzew, zwalonych i spiętrzonych w jeden stromy chaos. Był to stok wzgórza, olbrzymi stos rupieci, a on wspinał się po tym jak mucha. Paliło go w piersiach. Oddychał małymi sapnięciami, a każde z osobna było jak śmierć. Nie widział źródła światła, ale ono płonęło coraz jaśniej i jaśniej, rozpalając się jak zimowe słońce. Wszystkie skały błyszczały w nim, a rupiecie lśniły jak lustra. Sufit stanowiła przewieszona półka skalna. Przestrzeń poniżej była zamknięta błyszczącymi draperiami z kryształu i srebra, zamrożona biała wspaniałość - mieniące się barwami tęczy spękane lodowe firanki. A w dole, prawie dokładnie pod jego stopami, wzbite przez wodospad monstrualne fale zostały usztywnione, zmienione w nieruchome otchłanie ciemnego, błękitnozielonego obsydianu, inkrustowanego belkami i innymi pływającymi śmiercionośnymi szczątkami, przechodzącego w swoich głębiach do indyga i czerni. W powietrzu drżały miriady błyszczących punktów, mgłą zrodzonych w locie diamentów. Znajdował się w przestrzeni za zamrożonym przez cud wodospadem. Nie był w odpowiednim nastroju do oceniania cudów. Zobaczył płaski kawałek skały, podciągnął się do niego i upadł. Strumienie wody wypływały z niego w spazmach bólu. Zemdliło go i oddał ofiarę Neptunowi, jeśli takiego posiadał ten świat, a potem legł nieruchomo, mogąc znowu oddychać pełnymi płucami. Nareszcie jego umysł rozjaśnił się. Ból ustąpił wystarczająco, żeby mógł unieść głowę i rozejrzeć się po tej milczącej katedrze z kryształu i kamienia, tej lodowej jaskini lśniącej bielą jak pałac Królowej Śniegu. Nieregularny stok poniżej jego skalnej grzędy był przerażający. Ogromne skamieniałe fale przypominały gniewne olbrzymy, którym chwilowo przeszkodzono w pochwyceniu żeru. - Przybyłeś więc - rozległ się głos chłopca - bezpiecznie, chociaż nie całkiem zdrowo? - Chłopiec siedział ze skrzyżowanymi nogami na pobliskiej skale, wyższej, bardziej płaskiej i wyglądającej na wygodniejszą niż skała Wallie'ego. W drwiącym uśmiechu pokazywał swoją lukę w uzębieniu. - Myślałem, że umieram - odparł słabo Wallie. Nie starał się już trzymać fasonu. Każdy człowiek ma granicę sił, a on swoją już przekroczył. Bogowie mogą się pobawić kimś innym. - Dobrze, możemy to załatwić - powiedział chłopiec. - Wstań. Wallie zawahał się, a potem usłuchał. Podniósł się chwiejnie na swych zakrwawionych i posiekanych stopach, i zataczając się niebezpiecznie. - Ojej! Ale bigos! - powiedział chłopiec. Przyjrzał się Wallie'emu, a potem zerwał listek ze swojej gałązki. Wallie poczuł się uzdrowiony. Przepłynęła przez niego uzdrawiająca fala. Zaczęło się od dudniącego bólu w głowie, jakby spłukując go. Jego wzrok oczyścił się, potem obluźnione zęby wczepiły mocno w dziąsła, żebra zrosły się, zwichnięcia uspokoiły, rozcięcia pozamykały, potłuczenia złagodniały, a napuchnięte jądra skurczyły do swych normalnych rozmiarów. Cud dotarł do stóp i tam się skończył. Mężczyzna spojrzał po sobie, potem usiadł i zbadał własne stopy. Były w lepszym stanie niż przedtem, ale sporo brakowało im do wyleczenia. Od środka nie czuł się szczególnie źle, ale nadal wyglądał jak po przeżyciu prawdziwej katastrofy, a chodzenie na stopach zapowiadało się na piekło. - Daj mi następny! - zażądał. - Ten stracił siłę w połowie drogi. Chłopiec zmarszczył się ostrzegawczo. - Piekło znaczy dla ciebie o wiele więcej niż niebiosa. Zostawiam ci kilka wspomnień. Nie było sposobu, żeby się spierać z taką potęgą. Wallie jeszcze raz spojrzał na dziwnie zeszklony wodospad. Dostarczenie go tu żywcem wymagało cudu. Wydostanie go stąd będzie zapewne wymagało następnego. Zaciekawiło go, skąd pochodzi światło. Ale ciągle był obolały i zły. - Dowiodłeś swej wiary - powiedział chłopiec. Oparł swe patykowate przedramiona na szpiczastych kolanach, patrząc w zamyśleniu na Wallie'ego. - Powiedziałeś mi, że wiara jest próbą wyjaśnienia cierpienia przez założenie jego głębszego znaczenia. Czy to pomaga? - Myślałem, że to cię bawi - powiedział gorzko Wallie. Tym razem w zmarszczeniu brwi czaiła się groźba. - Uważaj! - Przepraszam - wymamrotał Wallie, nie czując, żeby mu było przykro. - Sprawdzałeś mnie? - Wypróbowywałem cię. Ty sprawdzałeś siebie. To jest mocne ciało, ale moc to coś więcej niż mięśnie i kości - zachichotał. - Bogini nie potrzebuje szermierza, który przy każdym niebezpieczeństwie siada i zwołuje komitet. Wykazałeś wielką odwagę i wytrwałość. - I przypuszczam, że trzy dni temu nie byłem do tego zdolny? - Wallie przez moment wiercił się na skale, szukając gładkiego miejsca, na którym mógłby uklęknąć. Uznał, że powinien klęczeć. - Oczywiście, że byłeś - powiedział bóg - ale nie wiedziałeś tego. Teraz wiesz. Ale dość o tym! Dowiodłeś swej wiary i zgodziłeś się podjąć zadanie, prawda? Nagrody wybierzesz takie, jakie tylko zechcesz - potęga, bogactwo, siła, długie życie, szczęście... twoje modlitwy zostaną wysłuchane. Jeśli odniesiesz sukces. Alternatywą jest śmierć albo coś gorszego. Wallie zadrżał, chociaż nie było mu zimno. - Marchewka i kij? - Właśnie. A teraz poznałeś już jedno i drugie. Ale od tej chwili musisz zapracować na swoje nagrody. - Kim jesteś? Chłopiec uśmiechnął się i stanął na równe nogi. Skłonił się, zamiatając po skale swoją gałązką tak, jak dworzanin mógłby zamieść pióropuszem kapelusza po pałacowej podłodze. Ale był tylko chudym, nagim chłopczykiem. - Jestem półbogiem, pomniejszym bóstwem, archaniołem - czymkolwiek sobie życzysz. Możesz zwracać się do mnie "Panie", gdyż nie wolno ci poznać mojego imienia. - Opadł z powrotem na skałę. - Wybrałem ten kształt, ponieważ on mnie bawi, a ciebie nie przestraszy. Na Wallie'em nie zrobiło to wrażenia. - Dlaczego bawisz się ze mną? Mógłbym szybciej uwierzyć w ciebie, gdybyś wybrał bardziej podobny do boskiego kształt. Może choćby nimb... Posunął się za daleko. Chłopiec gniewnie wydął wargi. - Jak sobie życzysz - powiedział - tylko odrobinę. Wallie wrzasnął i zasłonił oczy, ale spóźnił się. Przedtem jaskinia błyszczała. Teraz zapałała chwałą jak oblicze gwiazdy. Chłopiec pozostał chłopcem, ale jakaś mała część jego boskości zaświeciła na moment i tego było dosyć, żeby zredukować umysł śmiertelnika do stanu nikczemnej zgrozy. W tym przebłysku majestatu Wallie'emu ukazał się wiek ponad wyobrażenie, trwanie od czasu zanim powstały galaktyki, i kontynuujący istnienie długo po tym, jak te przelotne fajerwerki wygasną; umysł, który mógł zaliczyć IQ na tryliony i potrafił poznać każdą myśl każdego stworzenia we Wszechświecie; potęga, która mogłaby zetrzeć planetę z równą łatwością jak oczyścić paznokieć; szlachetność i czystość, przy których cały rodzaj ludzki wydawał się być zwierzęcy i bezwartościowy; zimne, marmurowe dążenie, którego nie mogło nic powstrzymać; współczucie ponad ludzkie pojęcie, które znało cierpienia śmiertelników i wiedziało, dlaczego cierpią, jednak nie mogło zapobiec tym cierpieniom bez zniszczenia samej esencji śmiertelności, która czyniła te cierpienia nieuniknionymi. Wyczuł też coś głębszego i straszliwszego, coś, dla czego nie znalazł słów, ale co dla śmiertelnika mogło być nudą albo rezygnacją i było ciemną stroną nieśmiertelności, brzemieniem wszechwiedzy, czymś, co nie natrafiało na żadne niespodzianki, nie kończyło się nawet po końcu czasu, zawsze i wiecznie, i wiecznie... Uświadomił sobie, że czołga się i wije na skale, mamrocząc z przestrachem i skruchą, mocząc się, wyjąc, błagając o miłosierdzie i przebaczenie. Nie był w stanie opanować dygotu kończyn. Chciał ukryć się, umrzeć, zakopać się w ziemi. Przebiegłby z powrotem całą drogę do więzienia, gdyby w ten sposób mógł umknąć przed wspomnieniem chwały. Odzyskanie kontroli nad sobą nie było łatwe. Kiedy jego wzrok rozjaśnił się i Wallie mógł unieść się na kolana, chłopczyk ciągle siedział na tym samym miejscu, ale swą uwagę kierował na kurtynę roziskrzonego kryształu, która kiedyś była wodospadem. Pokazywał na nią palcem, a jej części poruszały się zgodnie z jego rozkazami, budując z siebie wysoką kratownicę wypaczającej umysł wielowymiarowej gmatwaniny. Boska rzeźba... nawet rzut oka na nią wystarczał, żeby Wallie poczuł zawrót głowy. Szybko odwrócił wzrok. - Panie? - szepnął. - Ach! - chudy chłopczyk znów się odwrócił do niego, z zadowolonym i lukozębnym uśmiechem. - Doszedłeś do siebie. Widzę, że zdarłeś sobie trochę więcej skóry. Dobra, teraz, gdy wyprostowaliśmy twoją duszę, mniej lub bardziej wyleczyliśmy twoje ciało i poprawiliśmy twoje nastawienie, może będziemy mogli wrócić do interesów? - Tak. - Co tak? - Tak, Panie - powiedział Wallie tak pokornie, jak tylko mógł. Było oczywiste, że bogowie nie traktują łaskawie drobnych cwaniaków. Chłopiec oparł łokieć na kolanie i pokiwał palcem w powietrzu, jak gdyby opowiadał historię. - Otóż Shonsu był bardzo wielkim szermierzem. Chyba nie ma w tej chwili większego na Świecie - przerwał na chwilę, rozważając coś. - Możliwe, że jest jeden prawie mu równy. Trudno powiedzieć, zobaczymy - uśmiechnął się figlarnie. - Shonsu miał do wykonania misję, zadanie. Zawiódł i karą była śmierć. Wallie otworzył usta, a chłopczyk powiedział: - Nie wolno ci kwestionować sprawiedliwości bogów! - tonem, który powstrzymał wszystko, co Wallie miałby w tej sprawie do powiedzenia. Czy pytając nie okaże zbyt wielkiej śmiałości? - Panie, dlaczego ja? Jak i dlaczego zostałem tu przeniesiony? Jak mogę odnieść sukces tam, gdzie największy... Chłopiec uniósł rękę i warknął: - Spodziewasz się wyjaśnień? Nie mogłeś zrozumieć nawet polityki świątyni, nie mówiąc już o tym, co cię otaczało. Zatrzymałem czas, żebyśmy mogli porozmawiać, ale nie mogę zatrzymać go dla ciebie i jeśli spróbuję wyjaśnić ci całą sprawę, wtedy umrzesz ze starości zanim stąd wyjdziesz - westchnął. - Prawda, panie Smith, jest podobna do pięknego klejnotu o milionie faset. Jeśli pokażę ci jedną płaszczyznę tego klejnotu, będziesz zadowolony, ale pamiętaj, że jest wiele innych. - Spróbuję, Panie - powiedział Wallie. Przez chwilę mościł się jeszcze trochę na swej skale i w końcu usiadł, zwieszając nogi nad otchłanią. Chłopiec spoglądał na niego w zamyśleniu. - Mimo wszystko - powiedział - wierzysz, że życie warte jest przeżycia, wiesz jednak, że śmierć jest nieunikniona. Wierzysz, że elektron jest równocześnie falą i cząstką, czyż nie? Wiesz, że miłość i pożądanie są najlepszymi i najbardziej podstawowymi ludzkimi motywami, a jednak często są prawie nierozdzielne. Masz trochę zdolności do pogodzenia się z nieprzystającymi do siebie prawdami? Wallie skinął głową i czekał. - Dobrze więc... Podsunąłem ci kilka skojarzeń. - Szachy i brydż? Bogowie bawią się? Wallie nie chciał w to uwierzyć; cała ludzka historia jest zwyczajną grą dla zabawienia bogów. - To jedna faseta klejnotu - powiedział chłopiec. - Myśl o tym, jak o alegorii. I ktoś zrobił zły ruch, jak ci to pokazał twój sen. Nie ma przepisów zabraniających wyciągania korzyści ze złych ruchów! W sprawach bogów, widzisz, nie ma zbiegów okoliczności i nie ma nic niespodzianego, ale czasami zdarza się niezwykłe. Ty okazałeś się niezwykły. To wyjaśnia, dlaczego byłeś osiągalny. To wszystko, co mogę ci powiedzieć. Spojrzał na Wallie'ego z obrzydzeniem. - Tylko nie staraj się na tej podstawie zakładać nowej religii - to ryzyko, na jakie narażeni są śmiertelnicy, którym bogowie o czymś mówią. Widzisz, zważywszy, że jedna faseta oznacza, iż pewne... moce... są przeciwnikami, na innych fasetach klejnotu one są partnerami. To zbija z tropu, no nie? Wallie kiwnął głową. Zbija z tropu, to mało powiedziane. - A na wielu innych fasetach w ogóle nie ma gry. Więc nie myśl, że moja przypowieść oznacza, iż ty jesteś nieważny. Gdy w twoim poprzednim świecie kwadratowoszczęcy wojownicy z blachami na piersiach zbierali się, żeby zagrać w gry wojenne, to czy bawili się, czy nie? - I tak, i nie, Panie - uśmiechnął się Wallie. - W porządku więc - chłopiec wyraźnie uspokoił się. - - Jedźmy dalej i nie przejmujmy się wyjaśnieniami. Okazałeś, że masz odwagę. Masz ciało i słownictwo Shonsu, i możesz otrzymać jego umiejętności. Czy jesteś tego wart? Wallie pomyślał, że to może być najdziwniejszy wywiad w sprawie pracy w historii galaktyki - jakakolwiek by ta galaktyka była. Mały nagi chłopiec wypytuje wielkiego nagiego mężczyznę na stoku urwiska za unieruchomionym wodospadem. - Jestem lepszym człowiekiem niż Hardduju. On jest jedynym standardem, według którego mogę sądzić. Chłopiec warknął coś pod nosem na temat Hardduju. - Wszystkie zawody mają swoje sutry - powiedział - i w większości przypadków pierwsza zawiera kodeks. Gdy chłopiec staje się szermierzem, przysięga postępować zgodnie z kodeksem szermierzy. Słuchaj! Wyliczył długą listę obietnic. Wallie słuchał z narastającą konsternacją i niewiarą. Szermierze byli widocznie czymś pośrednim pomiędzy templariuszami i harcerzami. Żaden śmiertelnik nigdy nie mógłby żyć według takich standardów... przynajmniej nie Wallie Smith. # 1 KODEKS Zawsze będę wierny wobec woli Bogini sutr szermierzy i praw Ludzi. Będę mocny przeciw mocnemu łagodny dla słabego szczodry dla biednego i bezlitosny wobec zachłannego. Nie będę czynił niczego, co mogłoby mnie zhańbić, ale nie uchylę się przed czynami honorowymi. Nie będę dawał innym mniej niż sprawiedliwość i nie będę żądał więcej dla siebie. Będę waleczny w przeciwnościach i pokorny w powodzeniu. Będę żył z radością. Umrę mężnie. - Mogę złożyć taką przysięgę - powiedział ostrożnie - i mam nadzieję, że dotrzymam tego tak dobrze, jak może tego dotrzymać każdy człowiek, ale jest to raczej kodeks dla bogów niż dla zwykłych ludzi. - Szermierze są ofiarami strasznych przysiąg - powiedział groźnie chłopiec i wpatrywał się przez chwilę w Wallie'ego, dopóki ten nie zadrżał. - Tak - powiedział w końcu. - Myślę, że naprawdę spróbujesz dotrzymać. - Startujesz ze szczytu, jako Siódmy, więc brak ci długiego terminu, kiedy to mógłbyś się wiele nauczyć. Twoje poprzednie życie raczej nie stanowi właściwego treningu. Musisz zrozumieć, że walka przeciw złu wymaga twardych środków i że dobre chęci nie wystarczą. - No, mam o tym jakieś pojęcie - zaprotestował Wallie. - Mój ojciec był policjantem. Mały bóg oparł się na cienkich jak źdźbła trawy rękach i wybuchnął przeciągłym i dziecięco piskliwym śmiechem, dla którego Wallie zupełnie nie mógł znaleźć powodu. Kryształ odbijał dźwięk, aż cała lodowa jaskinia zaczęła dzwonić. - Uczysz się, panie Smith! Więc bardzo dobrze. Pierwszą rzeczą, którą będziesz miał do zrobienia, to powrót do świątyni i zabicie Hardduju. To nie jest twoje zadanie! To obowiązek wobec Bogini i Jej łaska dla ciebie. Oczywiście Bogini mogłaby się z nim załatwić - za pomocą ataku serca czy zakażenia palca - ale on jest taki zły, że musi zostać potraktowany przykładowo. Ona mogłaby rzucić w niego piorunem, ale to byłby bardzo prostacki cud. Cuda powinny być subtelne i nienatrętne. Jest sprawiedliwość w sprawieniu, że przybędzie lepszy szermierz i zetnie go publicznie. Czy możesz to zrobić? - Z przyjemnością - powiedział Wallie, zaskakując sam siebie, ale przypomniał sobie tłustą, czerwoną twarz w więzieniu, ociekającą potem z radości. - Potrzebuję broni, najlepszy byłby napalm. Chłopiec uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową. - Możesz użyć tej - oznajmił. - Zerwał ze swej gałązki następny listek. Obok Wallie'ego pojawił się na skale miecz z uprzężą. Rękojeść była srebrna, ozdobiona złotem, a garda ukształtowana na podobieństwo jakiegoś heraldycznego zwierzęcia, tak doskonale wykonanego, że widoczny był każdy mięsień, każdy włosek. Głowicę rękojeści tworzył, utrzymywany pomiędzy dziobem i pazurami przednich łap, lśniący jak błękitne słońce ogromny kamień. Mistrzostwo wykonania było najwyżej klasy. Wallie podniósł go z szacunkiem i wyciągnął z pochwy. Ostrze jawiło się wstęgą księżycowego światła w zimie, cyzelowaną w sceny walk pomiędzy bohaterami i potworami. W kryształowej jaskini błyszczało jaśniej niż wszystko inne. To był Rembrandt, da Vinci mieczy. Nie, Cellini; ten miecz należał do koronnych klejnotów światowego cesarstwa. Wallie nie był pewny, co zrobiło na nim większe wrażenie - artystyczne piękno czy czysto materialna wartość takiego cudu. Popatrzył na chłopca i powiedział w zachwycie: - Wspaniały! Nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego. Półbóg wykrzywił się drwiąco. - Możesz uznać, że ma poważną cenę. Każdy uliczny złodziej, obok którego przejdziesz, zaostrzy swój nóż. Każdy szermierz w Świecie będzie gotów cię wyzwać, żeby go dostać. Jeśli szermierze są miejscową policją, to myśl ta była niepokojąca. - Z pewnością - powiedział z wahaniem Wallie. Co bóg zrobi z nim, jeśli miecz zostanie skradziony? - Pierwszy napotkany szermierz zabierze mi go. Lepiej władałbym kijem bilardowym niż tym. Ja po prostu nie jestem szermierzem, Panie. - Obiecałem ci umiejętności Shonsu - powiedział chłopiec. Spadł kolejny liść. Wallie nie poczuł niczego w sobie, ale miecz w jego ręce przemienił się. Ciągle był arcydziełem sztuki, ale teraz mógł zobaczyć, że jest on także arcydziełem sztuki płatnerskiej - da Vinci, ale także Stradivarius. Nie był już ciężki, stał się zadziwiająco lekki. Mężczyzna skoczył na nogi i wywinął nim... Obrona kwartą... Pchnięcie... Odparowanie... Riposta na kwintę! Wyważenie było wręcz doskonałe, uchwyt pewny. Teraz mógł dostrzec najwspanialsze połączenie sprężystości dla wytrzymałości i sztywności dla ostrości. Mógłby się nim golić, gdyby odczuwał jakąkolwiek potrzebę golenia. To był niewiarygodny triumf metalurgii, przeznaczenia i piękności, i żeby zrównoważyć ciężar ozdobnej rękojeści, był o długość palca dłuższy niż większość mieczy. Jednak metal był tak doskonały, że nie musiał obawiać się, by nadmierna długość osłabiła broń. Przy długości swoich rąk będzie mógł dobywać tego miecza - i będzie miał przerażającą przewagę w zasięgu. Instynktownie przytoczył cytat z czwartej sutry "W Trosce o Miecze": Miecz jest życiem szermierza i śmiercią jego wrogów. Wtedy znieruchomiał i wpatrzył się ze zdziwieniem w siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na skale chłopca. Istniały tysiąc sto czterdzieści cztery sutry. Mógł wyrecytować każdą z nich. Razem dawały mu wszystko, co musiał wiedzieć... Był szermierzem siódmego stopnia. - Naprawdę dokonałeś wielkiego cudu, Panie. Dziecko zachichotało jak dziecko. - Rzadko ktoś dostaje szansę. Ale ostrzegam cię - to jest miecz śmiertelnika. On nie ma magicznej mocy. Może zostać zgubiony albo złamany, a ty jesteś śmiertelny. Dałem ci umiejętności i wiedzę Shonsu, to wszystko. Możesz zostać pokonany. Wallie podniósł uprząż, wsunął się w nią i po mistrzowsku włożył miecz do pochwy. Zapiął sprzączki, pasowały idealnie. Jego żyłami płynęła wiara i pewność siebie, i teraz, niespodzianie, mógł rozkoszować się nie znaną sobie, lecz cudowną młodością, siłą i sprawnością, które zostały mu dane. Jego przerażenie wobec boga zmieniło się w ostrożny szacunek. Po raz pierwszy od czasu, gdy obudził się w domku dla pielgrzymów, mógł wybiec myślą w przyszłość. Odkrył, że ma nawet pewne pojęcie, co oznacza te siedem mieczy na jego czole - w średniowiecznej ziemskiej terminologii był czymś w rodzaju wielkiego księcia królewskiej krwi. Wszystko w tym świecie służyło jego przyjemności. Trudno się dziwić, że bóg kwestionował jego zdolność do radzenia sobie z tak absolutną władzą. Wszelka potęga deprawuje! Lud miasta okazał mu swe uczucia wobec szermierzy siódmego stopnia. - Czy mogę teraz złożyć ci przysięgę, Panie? - powiedział, ujmując w karby swe podniecenie. - Przysięgi nie będziesz składał mnie! - warknął chłopiec. Poderwał się. - Ale ja będę świadkiem. Zaczynaj. Więc Wallie znów dobył miecza. Uniósł go i przysiągł postępować według kodeksu szermierzy. Starożytne słowa wypełniły go szacunkiem i czuł się bardzo zadowolony, gdy jeszcze raz chował ostrze. Teraz nie musiał martwić się, jak utrzymać go prosto - załatwiały to za niego instynkty Shonsu. - Jakie jest moje zadanie, Panie? - zapytał. Chłopiec usiadł z powrotem na skale, teraz zwieszając nogi przez jej skraj. Zastanawiał się przez chwilę, przyglądając się badawczo Walliemu. Potem powiedział: - Najpierw musisz brata spętać, Od drugiego mądrość zebrać. Gdy mocny będzie w proch rzucony, Armia zebrana i krąg dopełniony, Na końcu miecz rzuć I na przeznaczenie zgódź. Zapadła cisza. - Ale... - powiedział Wallie i urwał. Chłopiec roześmiał się. - Spodziewałeś się, że powiem ci "Idź i zabij smoka albo zdław rewolucję" czy coś takiego, prawda? Twoje zadanie jest o wiele ważniejsze. - Panie, ale ja nie rozumiem! - Oczywiście, że nie rozumiesz! Ja jestem istotą delficką - tak już bywa z bogami. Wallie opuścił oczy, stojąc na swej skalnej grzędzie. Jego niedawna euforia minęła. Dlaczego dawać człowiekowi zadanie, a potem nie mówić mu, o co w tym chodzi? Mógł być tylko jeden powód - półbóg mu nie dowierzał. W co wątpił, w odwagę czy uczciwość Wallie'ego? Wtedy mięśnie na jego szyi drgnęły tak, że jego głowa uniosła się i spojrzał w twarz uśmiechniętego chłopca na wyższej skale. - To jest podobne do sprawy wiary - powiedział łagodnie chłopiec. - Wielki czyn z twojej własnej woli bardziej cieszy bogów niż taki sam na rozkaz. To zbytnio przypominało regułkę w grze. Bóg, zdawało się, przeczytał tę myśl i wzdrygnął się, a potem roześmiał: - Idź i bądź szermierzem, Shonsu! Bądź honorowy i waleczny. I ciesz się, gdyż Świat rozpościera się przed tobą byś go smakował. Twoje zadanie zostanie odsłonięte. We właściwej porze zrozumiesz zagadkę. - Czy ja mam zostać sędzią w świątyni, jak chciał tego kapłan? - Dlaczego nie wykorzystać świątyni do magazynowania cebuli? - parsknął chłopiec. - Świątynia nie potrzebuje Shonsu - rzucił Wallie'emu jedno ze swoich intensywnie przenikliwych spojrzeń i powiedział: - Równie dobrze można by zrobić Napoleona Bonaparte królem Elby. - Ale ten brat? - zaprotestował Wallie. - Dałeś mi słownictwo i umiejętności, Panie, ale co z pozostałymi wspomnieniami? Z domem i rodziną? Nie wiem, gdzie zacząć ani jak mój brat wygląda. Ja będę przez cały czas popełniał błędy, sprawy w rodzaju zachowania przy stole... Dzieciak jeszcze raz wybuchnął śmiechem. - Kto poskarży się na zachowanie Siódmego przy stole? Gdybym ci dał wspomnienia Shonsu, to wtedy byłbyś Shonsu i popełniłbyś te same błędy, które on popełnił. Nie myślisz jak Shonsu i to mnie cieszy. Otrzymasz wskazówki. Wallie poczuł ulgę. - Będzie więc więcej cudów? - Pamiętaj, co ci powiedziałem o cudach - ostrzegł chłopiec, krzywiąc się. - Bogowie czynią cuda, kiedy sami zechcą, rzadko na prośbę i nigdy na żądanie. Honakura jest dobrym człowiekiem - możesz mu ufać. Przekaż mu, żeby opowiedział ci przypowieść z siedemnastej sutry. Dość dobrze odpowiada twojemu przypadkowi - uśmiechnął się na jakiś prywatny żart i Wallie zaciekawił się, czy właśnie sutra nie została zmieniona przez cud. Nie zamierzał jednak pytać. - Tak, Panie. Chłopiec znów się skrzywił, przyglądając mu się. - Jeszcze nie wyglądasz na bohatera, bardziej na jedną z jego ofiar. Miecz pochodzi od Bogini, ale tu masz podarek ode mnie. Wydostał skądś kawałek kryształu i rzucił go. Wallie złapał go. W jego dłoni zabłysnął srebrny ściągacz do włosów obciążony olbrzymim szafirem, bliźniakiem klejnotu na mieczu, wewnątrz którego płonęło i migotało błękitne światło. Znów wydało mu się, że słyszy ostrzenie noży za swoimi plecami, ale podziękował bogu, zgarnął razem włosy i spiął je. - Teraz lepiej! - powiedział chłopiec. - Nie zaaprobowałeś Świata w czasie wędrówki przez miasto. Co myślisz o nim teraz? - Teraz rozumiem lepiej, Panie - powiedział Wallie pośpiesznie, ale szczerze. - Tu jest ubóstwo podobne do tego na Ziemi, a tam ja nic nie robiłem w jego sprawie. Nie tak dawno temu tam też złodziei skazywano na śmierć, a więźniów torturowano. Do tej pory tak się dzieje w wielu miejscach. Nie ośmielę się więcej mówić Bogini, jak ma rządzić swoim światem. Chłopiec kiwnął głową. - Zdajesz się poprawiać. I wyglądasz bardziej na szermierza. Teraz - na wydatki. - Oderwał kolejny liść. Nic się w ogóle nie zdarzyło, przynajmniej nic takiego, co Wallie mógłby zobaczyć. Półbóg rzucił Wallie'emu przeciągłe spojrzenie. - Zwierzęciem na rękojeści tego miecza jest gryf; ciało lwa i głowa orła. Odpowiednie, można powiedzieć? - Zapewne chodzi o ciało - powiedział Wallie. - Spróbuję myśleć jak orzeł. Bóg nie uśmiechnął się. - Orły mogą widzieć dalej niż lwy - powiedział. - Gryf jest symbolem wielce poruszającym drobnych królów. Dla ludzi oznacza on Siłę Mądrze Użytą. Zapamiętaj to, Shonsu, a nie zawiedziesz! Wallie zadrżał na myśl o implikacjach tego, co usłyszał. Chłopiec wstał. - A teraz nadszedł czas, żeby czas znów ruszył. Mniej niż jedno uderzenie serca upłynęło od chwili, gdy tu przybyłeś. Kapłani ciągle jeszcze czekają - wskazał w dół na lodowo błękitne góry szkła poniżej. - Idź i wykonaj swój obowiązek, Władco Shonsu. Skacz! Wallie zerknął w dół na ciemny i postrzępiony chaos daleko w dole. Odwrócił się, żeby spojrzeć z przerażeniem na chłopczyka. Zobaczył drwiący uśmiech - oczywiście to był kolejny sprawdzian wiary i odwagi. Dobył miecza i pozdrowił boga. Potem schował miecz do pochwy, podszedł do brzegu skały, zrobił kilka głębokich oddechów i zamknął oczy. I skoczył. cdn. Tu nie chodziło o pływanie - obracało nim dookoła jak jagodę w mikserze, wciągnęło go w ciemność, aż uznał, że głowa mu wybuchnie i znów wyrzuciło go w pianę i życiodajne powietrze. Jego podróż w dół wąwozu była o wiele szybsza niż wędrówka w górę. Potem prąd osłabł i Wallie dotarł do świątynnej sadzawki. Uprząż nie stanowiła przeszkody. Płynął tak szybko, jak mógł, kierując się prosto na potężną fasadę świątyni, zachwycony mocą, którą dysponowały jego nowe ramiona. Opadł na stopy, ciągle jeszcze paskudnie pokiereszowane, ale wygrzebał się z wody na gorącą żwirową plażę w blasku tropikalnego słońca, ledwo uświadamiając sobie własną nagość i czując się jak Kolumb schodzący na brzeg nowego lądu. Był szermierzem! Koniec z więzieniem i upokorzeniem! Jednak Hardduju zagrażał mu nadal, usunięcie tego osobnika stanowiło zadanie numer jeden, zanim jeszcze pomyśli o ubraniu, jedzeniu czy czymkolwiek innym. Cała nowa szermiercza wiedza jaśniała w jego umyśle czysto i wyraźnie. Potrafił wypowiedzieć wszystko, co było mu potrzebne, równie łatwo jak kiedyś, w poprzednim życiu, mógł wyciągnąć książkę z półki. Zgodnie ze słowami boga potrzebował tylko wyzwania. Żaden szermierz nie może odmówić formalnemu wyzwaniu. Ale stający do pojedynku powinien mieć sekundanta - nie było to niezbędne, ale wskazane. Dlatego zanim jeszcze jego stopy rozstały się z wodą, Wallie spoglądał bacznie na grupę zebraną na plaży. Coś około tuzina ludzi wpatrywało się w niego w osłupieniu. Ktoś powracający nieuszkodzony z Sądu Ostatecznego zdarzał się raczej rzadko, a już powrót kogoś niosącego miecz musiał być z pewnością niecodzienny. Obserwatorzy nie wiedzieli, czy cieszyć się, czy uciekać. Byli to głównie podstarzali kapłani i kapłanki, ale znalazłoby się też paru uzdrawiaczy. I jeden szermierz. Wallie liczył na Trzeciego albo wyższego stopniem, ale miał do dyspozycji zwyczajnego, wychudzonego i kościstego wyrostka drugiego stopnia. Musiał się jednak nadać. Miał jasną skórę i niezwykle czerwone włosy, prawie miedziane. Wyglądał na równie zdziwionego jak reszta widzów, ale gdy tamci się cofnęli, on pozostał na miejscu, co było dobrym znakiem. Wallie podszedł do niego i stanął, dysząc ciężko. Dzieciak zakrztusił się patrząc na twarzoznaki Shonsu. Widziadło, które wyszło z Rzeki, mogło nie mieć na sobie niczego oprócz miecza i szafiru, ale tym, co się liczyło, były twarzoznaki. Drugi dobył miecza. Miękkim stremowanym głosem wypowiedział pozdrowienie wobec wyższego: - Jestem Nnanji, szermierz drugiego stopnia, i mym najgłębszym i najpokorniejszym życzeniem pozostaje, żeby Sama Bogini uznała za właściwe przyznać ci długie życie i szczęście oraz nakłoniła cię do przyjęcia mych skromnych, lecz chętnie ofiarowanych usług, w każdy sposób, w jaki mogę dopomóc któremuś z twych szlachetnych celów. Jego miecz był parodią broni, zwykłym kawałem żelaza, niezdolnym do powstrzymania szarżującego królika, ale władał nim pewnie. Wallie w odpowiedzi dobył swe cudowne ostrze. - Jestem Shonsu, szermierz siódmego stopnia i zaszczycony przyjmuję twoje łaskawe usługi. W chwili, gdy miecze zostały schowane do pochew, zaczęli się przybliżać kapłani, rozpromienieni, z rękami uniesionymi w geście przygotowującym do pozdrowień. Wallie wykonał gest wyzwania dla Drugiego. Chłopiec cofnął się i zbladł tak bardzo, jak tylko ktoś o jego kolorze skóry mógł zblednąć. Śmiertelne wyzwanie rzucone Drugiemu przez Siódmego byłoby egzekucją, nie walką. Pośpiesznie zrobił gest poddania. Widzowie nadal uśmiechali się pogodnie, tylko szermierz mógł zrozumieć sygnały. Tak więc wyzwanie zostało rzucone i wycofane bez utraty twarzy. Najstarszy kapłan usiłował zwrócić na siebie uwagę Walliego tak, żeby rozpocząć własne pozdrowienie. Wallie zignorował go zainteresowany tylko młodym szermierzem. - Złóż pierwszą przysięgę - powiedział. Oczy młodzika znów przebiegły po rękojeści miecza Walliego. Niechętnie dobył własnego miecza. - Ja, Nnanji, szermierz drugiego stopnia, przysięgam ci służyć i być wiernym, zachowując tylko mój honor. W imię Bogini. Widzowie ucichli; coś było nie w porządku. Teraz Wallie uświadomił sobie, że pierwsza przysięga jest zbyt słaba jak na jego potrzeby; była używana głównie po to, żeby robić wrażenie na cywilach, na przykład gdy jakiś burmistrz wynajmował zawodowców, żeby oczyścili miasto z bandytów. Znaczyła niewiele więcej niż publiczne uznanie wyższego stopnia Walliego. Zastrzegała ona honor składającego przysięgę, a to mogło oznaczać wszystko. - A teraz drugą przysięgę. Ta była znacznie poważniejsza, była przysięgą wobec nauczyciela. Młody Nnanji wydawał się jeszcze raz liczyć twarzoznaki natręta. Powoli opadł na kolana, podając w obu rękach swój miecz. Potem opuścił go ze zmartwioną miną. - Ja jestem już zaprzysiężony, władco. Oczywiście, że był i zażądanie Walliego tej było śmiertelną obrazą dla poprzedniego mentora Nnanjiego, jakiegokolwiek by był stopnia, a to musiało doprowadzić do przelewu krwi. Ponadto dla szermierza złożenie przysięgi innemu mentorowi oznaczało zdradę, chociaż niewielu chciałoby w tym punkcie spierać się z Siódmym. Wallie usiłował spojrzeć surowo, niespokojnie świadomy, że prawdopodobnie na jego twarzy maluje się przerażający grymas. - Jaki stopień ma twój mentor? - Czwarty, władco. Wallie dobył swego miecza. W tej chwili głośny grzechot żwiru oznajmił, że kapłani i uzdrawiacze opuszczają ich. - Nawet on nie będzie mógł cię pomścić. Przysięgaj! Chłopak znowu uniósł swój miecz, potem jednak go opuścił. Spoglądał na Walliego udręczonymi oczami. Jego miecz był kawałkiem złomu, jego żółty kilt sprany do surowych nici, ale chłopak wysunął szczękę w beznadziejnym oporze. Wallie był skonfundowany. Potrzebował tylko sekundanta w pojedynku, a tu trafił na idealistę, dla którego śmierć wydawała się lepsza niż utrata honoru. Zwykły Drugi odmawiający Siódmemu? Stopień głupoty takiego uporu rozwścieczył go nagle. Ogarnął go płomień gniewu. Usłyszał gniewny ryk... jego własne ramię poruszyło się... Zatrzymał je w ostatniej chwili - miecz był o cal od szyi Nnanjiego. Chłopak zamknął oczy, czekając na ostrze. Walliego przeszedł dreszcz przerażenia. Co tu się zdarzyło? Był bliski - naprawdę bliski - strącenia dzieciakowi głowy. Tylko za okazanie odwagi? Odsunął ostrze na bezpieczną odległość. Nnanjiego, który zrozumiał, że jeszcze żyje i znów ostrożnie otworzył oczy. Ale sytuacja wciąż była patowa. Nawet uniknięcie o włos śmierci nie starło posępnego uporu z twarzy chłopaka, a władca Shonsu siódmego stopnia oczywiście nie mógł wycofać swego żądania. Bycie szermierzem wysokiego stopnia okazało się nie tak proste, jak zapewniał półbóg. Wallie pośpiesznie przetrząsał swoją nową wiedzę o szermierczym zawodzie i znalazł wyjście. - Bardzo dobrze! - rzucił. - Krew musi być przelana; zgłoś swe posłuszeństwo! Dzieciak wpatrywał się w niego osłupiały. - Trzecia przysięga, władco? - Znasz słowa? Nnanji przytaknął z ożywieniem. Nie zapytał o szczegóły, choć właściwie powinien to zrobić. To było rozwiązanie dla jego skrupułów, które jednocześnie ocalało mu życie. - Oczywiście, władco - powiedział z zapałem. Kładąc na stopach Walliego swój miecz, rozciągnął się jak długi na żwirze. - Ja, Nnanji, przysięgam na swą nieśmiertelną duszę i bez żadnych zastrzeżeń być we wszystkich sprawach wierny tobie, Shonsu, mój seniorze, służyć twej sprawie, być posłusznym twym rozkazom, przelać swą krew na twoje słowo, umrzeć przy twoim boku, wytrzymać każdy ból i być wierny tobie jednemu na zawsze, w imię wszystkich bogów. Potem ucałował stopę Walliego. Jeśli to nie było niewolnictwo, pomyślał Wallie, to co nim jest? Bóg powiedział prawdę, że szermierze są ofiarami strasznych przysiąg. - Biorę ciebie, Nnanji, jako mego wasala i lennika w imię wszystkich bogów - wygłosił odpowiedź. Nnanji wydał głośne westchnienie ulgi i dźwignął się na kolana. Podniósł w obu rękach swój miecz i spojrzał wyczekująco: - Możesz rozkazać mi, żebym złożył ci drugą przysięgę, władco. Wallie omal się nie roześmiał. On tu próbował rozpocząć śmiertelną walkę, a ten dzieciak krępuje go jezuickimi wykrętami. Jednak gdy idzie o lojalność, lepiej, żeby nie było żadnych niejasności. - Wasalu - powiedział poważnie - złóż mi drugą przysięgę. Chłopak wpatrując się twardo bladymi oczami w Walliego przysiągł: - Ja, Nnanji, szermierz drugiego stopnia, biorę ciebie, Shonsu, szermierza siódmego stopnia, na mojego mistrza i mentora i przysięgam być wiernym, posłusznym i pokornym, żyć według twoich słów, uczyć się z twojego przykładu i troszczyć się o twój honor, w imię Bogini. Wallie dotknął miecza i wygłosił formalną odpowiedź: - Ja, Shonsu, szermierz siódmego stopnia, przyjmuję ciebie, Nnanji, szermierza drugiego stopnia, jako mojego podopiecznego i ucznia, i obiecuję dbać o ciebie, bronić cię i wprowadzić na drogi honoru oraz w tajemnice naszego zawodu, w imię Bogini. - Dobra robota - dodał pokrzepiająco i pomógł chłopcu wstać. Teraz miał nie tylko miecz, ale i podopiecznego. Gdyby jeszcze zdobył ubranie, mógłby nawet poszukać sobie roboty. Wszyscy widzowie odeszli z wyjątkiem dwóch krzepkich niewolników. Ci, ponieważ nie należeli do siebie, nigdy nie byli osobiście zagrożeni. - Dziękuję, wła... seniorze - Nnanji wyglądał jak człowiek, który wyskoczył z łóżka i stwierdził, że stoi po kolana w wężach. Wsunął swój żałosny miecz do pochwy, mrugnął i wyprostował ramiona. Jego mózg najwyraźniej pracował na pełnych obrotach. Właśnie zmienił mentora, co samo w sobie nie było błahą sprawą, ale także stał się właśnie wasalem - a to było zdarzeniem dramatycznym dla szermierza każdego stopnia. Trzecią przysięgę składano rzadko, tylko w przededniu bitwy i stąd nigdy nie wymagano jej od Drugiego. Zwykły czeladnik nie spodziewał się zetknięcia z takimi sprawami. Może nawet ta przysięga nigdy przedtem nie była składana na terenach świątyni. Chłopak patrzył na Walliego z powątpiewaniem. Dotąd żył całkiem spokojnie, teraz otarł się o śmierć - z pewnością w to wierzył - i najwyraźniej czekała go wielka przygoda. A ten niebezpieczny przeciwnik był teraz, jeśli jego twarzoznaki mówiły prawdę, wspaniałym protektorem. - Seniorze - powtórzył, smakując niezwyczajne słowo. Wallie dał mu chwilę na dojście do siebie, a potem powiedział: - Dobrze! Nnanji, teraz czeka mnie pojedynek. Ty będziesz sekundantem. Bez względu na okoliczności nie dobywaj miecza. Jeśli zostaniesz zaatakowany, poddaj się zamiast walczyć. Uchylam obowiązek pomsty - nie ma powodu, byśmy obaj musieli umierać, jeśli sprawy nie pójdą według planu. - Znasz obowiązki sekundanta? - Tak, seniorze! - Nnanji cały promieniał. To był szczęśliwy zbieg okoliczności, bowiem ten zakres wiedzy należał do sutry, której nie wymagano od drugiego stopnia. - Nie będziesz składał żadnych propozycji ani nie będziesz ich przyjmował. Oczy Nnanjiego rozszerzyły się, ale bez słowa skinął głową. - A teraz, gdzie jest sędzia? - zapytał Wallie. - Seniorze, myślę, że w świątyni. Przyglądał się Czasowi Sądu. Oczywiście! Przyglądał się. Wallie uniósł wzrok, żeby popatrzeć przez zamazany żarem podworzec w stronę wielkich schodów. Na ich szczycie stał wielobarwny tłum gapiów, przyglądających się nieoczekiwanemu dramatowi. Gdzieś tam musiał być również Hardduju. Na pewno zastanawiał się, co dalej. - Kogo spodziewasz się zastać przy nim, czeladniku? Nnanji zmarszczył swój zadarty nos. - Wcześniej widziałem go, seniorze, z czcigodnym Tarru i dwoma Piątymi. - Idź teraz do niego - powiedział Wallie. - Nie wykonuj pozdrowienia! Powiedz tylko: "Władca Shonsu przysyła mnie z tą wiadomością". Trzymaj prawą rękę przy boku z zaciśniętą pięścią, prawą stopę wysuń naprzód, a lewą dłoń trzymaj płasko na piersi. Pokaż mi! Nnanji zrobił, co mu polecono, wykonując gesty w ogromnym skupieniu. Brak pozdrowienia był oczywiście obrazą, a reszta oznaczała wyzwanie. Nnanji mógł się domyślać, co te gesty oznaczają, ale nie wolno mu było przekazać ich znaczenia ani powiedzieć, do którego stopnia były one skierowane. Wallie skinął głową. - Dobrze. Pamiętaj - bez pozdrowienia. Jeśli znajdziesz go samego, to idź i najpierw sprowadź świadków wysokich stopniem. I nie odpowiadaj na żadne pytania. Możesz powiedzieć, że przybywa, ale nic więcej. Nnanji poważnie skinął głową, jego wargi poruszały się milcząco. Potem, niespodziewanie, uśmiechnął się szerokim, młodzieńczym uśmiechem - zrozumiał. - No więc idź! - Wallie odpowiedział mu dodającym otuchy uśmiechem. - Tak, wła... natychmiast, seniorze! - Nnanji pognał przez plażę, łomocąc po żwirze swymi długimi nogami. Wallie spoglądał przez chwilę za nim. Gdyby ten dzieciak przebiegł przez tereny świątyni, a następnie przez miasto na wzgórze i dalej, poza horyzont, nie ucieszyłby się, ale zrozumiał. Wallie przeniósł wzrok na dwóch niewolników, wałkoniących się w skąpym cieniu akacji. Ci wzdrygnęli się lekko. Wybrał większego. - Rozbieraj się! - powiedział. Mężczyzna podskoczył z przestrachem, zerwał z siebie przepaskę biodrową i skopał z nóg zagnojone sandały. - Wynoście się! - powiedział Wallie. Jego polecenie zostało natychmiast wykonane. Ubrał się z ulgą, zmęczony nienoszeniem niczego poza siniakami. Gorące słońce już go wysuszyło. Przeszedł przez plażę i stanął na rozpalonych płytach podworca. Zapomniał, że jest on taki wielki - szeroki jak miejski kwartał i co najmniej dwa razy dłuższy. Kapłani i uzdrawiacze, którzy wcześnie zebrali się na plaży, biegli teraz przemierzając go posegregowani według wieku, najmłodsi i najsprawniejsi byli już w połowie drogi do schodów. Nnanji też wytrwale biegł, wyminął Szóstych i Piątych, zbliżał się teraz do Czwartych. Pielgrzymi i kapłani ustawili się na schodach w czterech albo pięciu szeregach, zwróceni plecami do Bogini, przyglądając się rozwijającemu się na brzegu dramatowi. Te ogromne schody przypominały ścianę stadionu. Co wydawało się świetnie pasować do okoliczności - szkoda, że nie mógł sprzedawać biletów. I właśnie w tej chwili rozpoznał Hardduju, który schodził spod arkad świątyni. Towarzyszyło mu czterech innych szermierzy. Nnanji dotarł do schodów i ruszył wprost do nich. Wallie z poczuciem winy przypomniał sobie własne pierwsze wrażenie ze świątyni. Myślał wtedy o megalomanii, o chciwym kapłaństwie, wynoszącym się ponad wyniszczone chłopstwo, ale tak myślał, gdy był niewierzącym. Dzisiaj rozmawiał z bogiem i teraz świątynia wydawała mu się wspaniałą daniną, wzniesioną przez pokolenia wiernych wyznawców. Wspaniała z pewnością, chociaż styl architektoniczny był mu obcy. Kolumny jakby z Karnaku z korynckimi głowicami podtrzymujące gotyckie arkady, ponad tym barokowe okna i najwyżej, sięgające do samego nieba złote islamskie minarety. Niewątpliwie w ciągu stuleci plany budowniczych musiały być wiele razy zmieniane i poprawiane, jednak nie pasujące do siebie elementy z wiekiem osiągnęły jeden zharmonizowany monument z omszałego, zwietrzałego kamienia. Nnanji i Hardduju spotkali się. Wallie był ciekawy, czy chłopakowi zostało dość oddechu do przekazania jego wiadomości. Widocznie tak właśnie było, jako że po chwili Nnanji odwrócił się i biorąc po kilka stopni na raz, ruszył biegiem do swego seniora. Proszę, tylko nie złam nogi, mały Nnanji! A teraz, czy sędzia przyjmie wyzwanie, czy wezwie posiłki, a może nadejdzie z towarzyszami? Dobrze - schodzi z jednym tylko Czwartym. Trzej inni idą za nimi nieco wolniej. Przedstawienie zaraz się zacznie. Nnanji był już na dziedzińcu, biegł przedzierając się przez fale żaru. Wallie usłyszał cichy głos sumienia, który mówił mu, by nie zabijał, a na argument, że to zabójstwo nakazał sam bóg, zaczął zrzędzić, by przynajmniej nie cieszył się w oczekiwaniu na przelanie krwi. Ale Wallie był w pełni świadomy, że jego tętno przyspiesza, a całe jestestwo rozkoszuje się spodziewaną walką. Pokażę temu bydlakowi! To pomaga, gdy bóg mówi ci, że i tak wygrasz. Kolejne zastępy widzów wylewały się ze świątyni, rozsnuwając po szczycie schodów jak pleśń. Wallie niespokojnie badał wzrokiem podworzec, martwiąc się, czy nie nadciągnie reszta straży. Nnanji stał już przed nim, całe jego ciało lśniło od potu i ledwo był w stanie mówić. - On nadchodzi, seniorze - wydyszał. - Dobra robota, wasalu! - powiedział Wallie. - Następnym razem znajdę ci konia. - Chłopak uśmiechnął się. Hardduju zbliżał się powolnym krokiem. Na pewno wiele spraw go dziwiło, na przykład, w jaki sposób więzień zdobył miecz? Nasuwała się odpowiedź, że zdradził któryś ze strażników i skazaniec w ogóle nie trafił na Skałę Sądu. Czy obcy był oszustem, czy szermierzem? Sygnał, który przekazał mu Nnanji, musiał pochodzić od szermierza wysokiego stopnia. Zatem, jeśli Shonsu nie był oszustem, to dlaczego takie sprawiał wrażenie w świątyni? Tak, Hardduju musiał być bardzo zdziwiony. Oczywiście mógł podejrzewać coś bliskiego prawdy, czyli cud. Teraz Wallie zrozumiał, dlaczego półbóg tylko częściowo wyleczył jego rany - Hardduju widział go dopiero wczoraj i cudowne wyleczenie byłoby zbyt wyraźnym znakiem, że zadziałała boska interwencja. Wallie stał w miejscu pozwalając zbliżyć się sędziemu. Czerwona twarz poczerwieniała z gorąca bardziej niż zwykle. Masywny brzuch był tak samo spocony jak żebra Nnanjiego. Ten człowiek stracił kondycję, a waga musiała go bardzo spowalniać. Ale część spływającego po nim potu wywoływał strach i Wallie stwierdził, że ta myśl sprawia mu przyjemność. Nnanji przesunął się na lewą stronę Walliego, Czwarty stanął naprzeciw nich. Wallie przez chwilę uśmiechał się wyczekująco, chciał, żeby napięcie wzrosło. Znał rytuały. Jako od młodszego i od gościa oczekiwano od niego, że rozpocznie pozdrowienie. Dobył miecza. Wypowiedział kwieciste i pełne hipokryzji słowa, błyskając swym cudownym ostrzem. Potem schował je do pochwy i czekał. Tak, to był strach. Oczy sędziego za bardzo strzelały na boki. Zwlekał z odpowiedzią, wiedząc, co musi nastąpić, gdy tylko zostaną zakończone czynności wstępne. Natomiast Wallie posunął się dalej i zrobił znak wyzwania - nie wyzwania wobec Siódmego, ale publiczny znak wyzwania. - Chwileczkę! - powiedział Hardduju. - Zostałeś skazany wyrokiem sądu. Nie dostałeś tego miecza na Miejscu Łaski. Dopóki nie zostanę przekonany, że wyrok został wykonany, nie uznam twojej pozycji. Wallie wykonał znak po raz drugi. Po trzecim razie nie trzeba było czekać na odpowiedź. Hardduju zerknął za siebie, potem spojrzał na swego sekundanta. - Idź i sprowadź kilku strażników - szczeknął. - Więzień uciekł. Czwarty gapił się na niego. Zabrał niewłaściwego giermka, pomyślał Wallie; nie opracował sobie w porę strategii. Niemniej on już nie mógł pozwolić na przeciąganie sporu ani o chwilę dłużej, gdyż przeciwnik mógł w jakiś sposób się wymknąć. - Idź! - krzyknął na Czwartego Hardduju. - Stój! - warknął Wallie. - Władco Hardduju, czy ty odpowiesz na moje pozdrowienie w sposób honorowy? Bo jeśli nie, to złożę na ciebie powiadomienie i tak czy inaczej dostanę cię. - Bardzo dobrze! - odparł sędzia. - Ale potem wytłumaczysz się, skąd wziąłeś broń! Dobył swego miecza i rozpoczął odpowiedź - a potem pchnął. Oszukałby Walliego i prawdopodobnie dziewięciu szermierzy na dziesięciu, nawet Siódmych, ale Shonsu był tym dziesiątym. Jego oczy instynktownie pilnowały lewego ramienia Hardduju. Gdy zaczęło się odsuwać w bok, odstawił w tył lewą stopę i dobył miecza, a doskonałe ostrze wygięło się w łuk, dając kilka cennych ułamków sekundy. Odparował kwintą, ale został wytrącony z równowagi i jego riposta chybiła. Jednak to Hardduju się cofnął. Sędzia przez moment uważnie przyglądał się Walliemu; to nie był oszust. Wykonał kolejne pchnięcie. Odbicie, riposta, odbicie - stal dźwięczała przez kilka sekund i znów to Hardduju był tym, który odstąpił, osłaniając się kwartą, zbyt nisko jak na przewagę Walliego we wzroście i zasięgu. Jeden błąd wystarczył. Wallie ciął w zewnętrzną część przegubu przeciwnika. To był ryzykowny atak. Gdyby został pomyślnie odparowany, Wallie zostałby całkowicie odkryty. Tak się jednak nie stało. Miecz Hardduju brzęknął o kamienie, a sędzia chwycił się za okaleczoną rękę. - Poddanie! - krzyknął Czwarty, chociaż powinien oczekiwać na propozycję od Nnanjiego. Nnanji nie odezwał się, tak jak mu polecono, więc poddanie nie uzyskało ważności. Wallie zobaczył lęk w oczach ofiary i jego zdecydowanie zachwiało się. Wtedy przypomniał sobie potęgę, jaką odsłonił przed nim mały bóg. Bardziej ze strachu niż z nienawiści wykonał rozkazy, wbijając boski miecz w pierś Hardduju. Walka zajęła około pół minuty. Wallie Smith był teraz zabójcą. + + + + + + Szczęk mieczy zastąpiło śmiertelne rzężenie Hardduju i szybkie łomotanie pięt o bruk - a potem zapadła cisza, przerwana przenikliwym okrzykiem Nnanjiego. Chłopiec rzucił się w przód, ale ponieważ nikt inny się nie poruszył, zastygł w miejscu. Czwarty przełknął kilka razy ślinę, przenosząc spojrzenie od martwego człowieka do jego Nemezis, która wyszła z Rzeki. Przez długą chwilę wynik ważył się - czy zaakceptuje, że wyzwanie było zgodne z prawami, czy też zawoła straż i umrze? Przepisy rzeczywiście nie zostały ściśle zachowane, ale to nie Wallie był winien ich naruszenia i szermierz wiedział o tym. Dobył swego miecza i wygłosił pozdrowienie. Wallie odpowiedział. Będzie pokój, przynajmniej przez chwilę. Teraz Nnanji mógł dumnie podejść naprzód, żeby podnieść miecz zabitego. We właściwy sposób opadł na kolano i podał go Walliemu, mącąc powagę rytuału uśmiechem od ucha do ucha. Zaprzysiężenie na służbę u nagiego, nieznanego intruza to jedna sprawa. Znalezienie się nagle po zwycięskiej stronie to coś całkowicie innego. Wallie ledwo zerknął na ofiarowany mu miecz. Paradna broń o zbyt wyszukanym filigranie na rękojeści, żeby możliwe było właściwe wyważenie, ale teraz należała do niego i była warta wiele pieniędzy. O wiele lepsza niż miecz Nnanjiego, a zgodnie ze zwyczajem zwycięzca w pojedynku powinien zapłacić swemu sekundantowi. - Możesz to zatrzymać - powiedział. - I dopilnuj, by ta rzecz na twoich plecach wróciła do kuchni, gdzie jest jej miejsce. - Niech to licho! - powiedział osłupiały Nnanji. - To znaczy, dziękuję, seniorze! Wallie wytarł swój miecz o kilt zabitego w tradycyjnym geście pogardy. - Jeszcze nie skończyliśmy - powiedział. - Kim są zastępcy Władcy Hardduju? - Jest tylko Tarru, seniorze, Szósty. - Dla ciebie czcigodny Tarru, smarkaczu. Możesz mnie do niego zaprowadzić? - Właśnie nadchodzi, seniorze - Nnanji wskazał na trzech ludzi, których Hardduju zostawił na schodach. Jeden był w zielonym kilcie i dwóch w czerwonych - Szósty i dwóch Piątych. Przebyli już połowę drogi przez podworzec. Następni szermierze nadciągali od świątynnych schodów, a także od obu skrajów dziedzińca. - Chodźmy więc! - Wallie ruszył w drogę, pozostawiając Czwartego, żeby zajął się ciałem, co było jednym z obowiązków sekundanta. Teraz mogło czekać go więcej kłopotów, gdyby Tarru dążył do pomszczenia Hardduju. Pełniąc obowiązki sędziego mógł nawet użyć przeciw intruzowi całej świątynnej straży, choć ze względu na kodeks zawodu było to mało prawdopodobne. Nastąpiła reakcja i Wallie poczuł się niewiarygodnie znużony. Spotkali się i stanęli w ciszy. Tarru był pokrytym bliznami, posiwiałym weteranem, ale jego chude ciało robiło wrażenie sprężystego, a oczy spoglądały bystro. Nie popisywał się klejnotami czy ozdobami, jak robił to Hardduju, jego zielony kilt odznaczał się czystością i elegancją. Głęboie zmarszczki na jego twarzy sprawiały, że wydawał się zwietrzały i wysuszony. Chociaż o stopień niższy od Walliego, nie był jednak słabeuszem i znajdował się w znacznie lepszej formie niż jego zwierzchnik. Uniósł miecz w geście pozdrowienia, a Walliemu odpowiedział. Obaj przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem, a bystre oczy Tarru błysnęły na widok rękojeści z szafirem, by następnie pomknąć w dół, do splamionych krwią sandałów. Honor nie był tu naruszony, skoro sekundant Hardduju zaakceptował pojedynek jako uczciwą walkę, ale pokusa ze strony tego miecza była zbyt wielka, tak właśnie, jak przepowiedział półbóg. Zabij kalekę i zdobądź majątek - to z pewnością wydawało się warte ryzyka. Chciwość zwyciężyła; Tarru zrobił gest wyzwania. - Teraz! - ryknął Wallie i dobyte miecze błysnęły. Nnanji i jeden z Piątych zajęli pozycje sekundantów. Tarru ciął sekstą, Wallie odparował, ale powstrzymał swą ripostę, tuż zanim zabił przeciwnika. Znów wybuch furii? Tarru odparował o wiele za późno i spróbował pchnięcia, bardzo powolnego pchnięcia. Wallie odbił je bez trudu. Widząc, że nie grozi mu niebezpieczeństwo, rozluźnił się i tylko parował te niewiarygodnie łatwe ciosy, igrał z napastnikiem, nie wysilając się. Tarru tańczył w przód i do tyłu. Wallie obracał się powoli, by pozostać zwrócony do niego twarzą, sekundanci krążyli wokół jak planety. Zebrał się tłum, drugi Piąty bez przerwy odpędzał krzykiem zebranych. Buty dudniły po kamieniach i wznosiły kurz. Stal dźwięczała. Cięcie... odparowanie... sztych... Tarru dyszał ciężko, a pod płynącym z nieba żarem jego twarz rozpłomieniała się. Wallie odkrył cudowne uczucie bycia największym szermierzem na Świecie. Nawet nie musiał przestawiać pokiereszowanych stóp, a jego ramię poruszało się bez najmniejszego wysiłku. Tarru był prawidłowym Szóstym - tak podpowiadało Shonsu doświadczenie - ale dla siódmego stopnia nie istniały ograniczenia od góry i Shonsu równie dobrze mógł być według tej skali ósmym albo dziewiątym. Całkowicie zdeklasował starszego mężczyznę. Nie ośmielił się rozglądać, ale wiedział, że pomiędzy zgromadzonymi widzami byli szermierze i zaciekawiło go, jak czuje się Tarru. Wyraźnie był już zmęczony, bardziej rzęził niż oddychał. To on wyzwał przeciwnika na pojedynek, a teraz robił wrażenie wręcz żałosne. Jakie uczucie pokona jego chciwość - gniew? strach? upokorzenie? Nareszcie Tarru cofnął się i stanął zasapany. To był jego koniec, spoglądał na przeciwnika szklistym wzrokiem. Wallie ziewnął dyskretnie. Z tłumu doleciało kilka śmieszków i jeden słaby gwizd. - Remis? - zawołał sekundant Tarru. To była ładna próba, ale chyba nie wierzył, że się powiedzie. Zgodnie z regułami Wallie nie mógł się odzywać i nie ośmielał się oderwać spojrzenia od przeciwnika, ale wykonał krótkie skinienie głową. Nnanji otrzymał fatalnie wyraźne instrukcje. Przy śmiertelnym wyzwaniu niedoprowadzenie do przelewu krwi było prawie nie do pomyślenia. Czy chłopak zrozumie? - Remis przyjęty! - głos Nnanjiego skrzeczał z podniecenia. Wallie odetchnął z ulgą, rzucił sekundantowi aprobujący uśmiech i wsunął do pochwy miecz. Przez chwilę jeszcze Tarru był zbyt zadyszany, żeby się poruszyć, potem podszedł do rytualnego uścisku. Nie przepraszał, nie składał gratulacji i ukrył wielki wstyd, który z pewnością odczuwał. Dokonał tylko formalnej prezentacji swojego sekundanta. - Czy mogę przedstawić walecznemu władcy Shonsu mojego podopiecznego, mistrza Trasdingjiego, piątego stopnia? Wallie przyjął jego pozdrowienie i powiedział niewinnie: - Wierzę, że spotkałeś mojego sekundanta, czcigodny Tarru? Oto czeladnik Nnanji, drugiego stopnia, mój lennik. Tarru popatrzył groźnie, a Trasingji zakrztusił się. Drugi związany krwawą przysięgą? Nnanji pusząc się wygłosił pozdrowienie. Prawdopodobnie mogli spędzić cały dzień na tej rozpalonej przez słońce patelni, wypowiadając uwagi w stylu chińskich mandarynów, ale Wallie był wyczerpany i uznał te rytuały za absurdalne. - Czy dopilnujesz, żeby z całym należnym szacunkiem zajęto się szczątkami szlachetnego Hardduju? - zapytał, a Tarru skłonił się. - Ja osobiście potrzebuję chyba uwagi ze strony uzdrawiacza. Czy byłbyś tak łaskaw i skierował mnie do jakiegoś miejsca, w którym mógłbym odpocząć? Tarru znów się skłonił, ciągle jeszcze dysząc ciężko. - Koszary naszej straży świątynnej zapewnią tylko najmizerniejszą kwaterę dla tak znakomitego wojownika, ale jeśli wielki władca łaskawie raczy przyjąć naszą nędzną gościnność, będziemy w najwyższym stopniu zaszczyceni. Wallie przypomniał sobie sutrę "O Gościnności", wyciągniętą ze swego nowego pamięciowego banku danych i uznał, że legowisko lwów może być najbezpieczniejszym miejscem. - Jesteś bardzo uprzejmy. Muszę tylko szybko zaofiarować swe usługi Bogini i natychmiast przybędę. Tarru zaczął gestykulować. Wallie po raz pierwszy uświadamił sobie, że tłum składa się wyłącznie z szermierzy. Było ich tu co najmniej trzydziestu. Westchnął. Formalności musiały zostać dokonane. Tarru przedstawił kolejnego podopiecznego. Potem ten podopieczny i Trasingji przedstawili swoich podopiecznych w czymś w rodzaju łańcucha następstwa wieku. Pojawiło się dwóch kolejnych Piątych i ci również zostali przedstawieni, a potem oni przedstawili swoich młodszych. Wallie automatycznie wykonywał gesty, a imiona prześlizgiwały się przez niego, tworząc mgłę. Niewyraźnie zdawał sobie sprawę z tego, że stał się znakomitością. Jeśli kiedykolwiek byli lojalni w stosunku do Hardduju, to teraz pozostał w nich tylko profesjonalny podziw. Ich szacunek nie był udawany. I oczywiście wszyscy uważali, że Wallie zamierza zostać nowym sędzią. Czy powinien już teraz rozwiać ich złudzenia, czy zaczeka na dogodniejszą porę? Czuł się zbyt zmęczony, żeby rozwiązywać tak pokrętny problem. W tej chwili jego wędrówka została przerwana, a rutyna pozdrowień naruszona. Stojący przed nim Czwarty nie był pełen podziwu, tylko przerażony, jego miecz wyraźnie dygotał. Wallie z wysiłkiem skoncentrował na nim wzrok. Znał twarz tego człowieka. To był jeden z trójki, która biła go, zanim został zabrany do więzienia. Przeszukiwał chwilę pamięć, żeby odnaleźć jego imię... Meliu. Zemsta jest rozkoszą... Po raz trzeci tego dnia poczuł nagły gniew. Czerwone światełka zamigotały mu przed oczami. Meliu był mocno zbudowanym, mniej więcej w wieku Shonsu, mężczyzną i nie wyglądał na zbyt sprytnego, chociaż w obecnych warunkach trudno to było powiedzieć na pewno. Co zrobiłby Shonsu? Odpowiedź była prosta: nigdy nie pozwoliłby sobie na wpakowanie się w tego typu kłopoty, jakie stały się udziałem Walliego. Jednak płomień gniewu to była reakcja Shonsu - wyzwać i zabić tego zbira za to, że miał czelność uderzyć Siódmego. Wallie Smith skłaniał się ku przebaczeniu, jako że ten człowiek wykonywał tylko rozkazy, a jego zwierzchnik, który rozkaz wydał, poniósł już karę. Ale takie zachowanie było napraszaniem się o kłopoty. Owca w wilczej skórze nie może beczeć w środku stada. Więc kompromis. Dławiąc swoją furię zignorował pozdrowienie i zwrócił się do przedstawiającego Piątego. - Kto następny? To była śmiertelna obelga. Tłum czekał, żeby zobaczyć, co zrobi Meliu. Mógł wybrać samobójstwo albo rzucić wyzwanie. Zamiast tego odwrócił się i uciekł. Wierząc, że Shonsu będzie następnym sędzią, prawdopodobnie opuści świątynię przed zmrokiem. To wystarczy! Wreszcie dotarli do końca, do ostatniego jąkającego się Trzeciego. Wszyscy ci Drudzy i Pierwsi w dalszych szeregach, bogini dzięki, nie liczyli się. - Czy mogę być tak śmiały, władco, żeby zapytać, jakie dyspozycje życzysz sobie wydać dla straży świątynnej? Więc jednak. Zdecydował się przeciągnąć sprawę, jakiś niespokojny instynkt mówił mu, żeby nie wyprowadzał ich z błędu. - Dopóki kapłani nie zbiorą się, by mianować następcę sędziego, ty najlepiej spełnisz jego obowiązki, czcigodny Tarru. - Władca Shonsu jest bardzo łaskawy... a co z czeladnikiem Nnanjim drugiego stopnia? Czy jest on, er, odsunięty od pełnienia obowiązków w straży? Wallie zwrócił wzrok na małego Nnanjiego, który próbował stać na baczność, ale nie mógł powstrzymać się od wysłania wzrokiem rozpaczliwej prośby do Walliego. - Na jakiś czas zatrzymam go, by usługiwał mi osobiście. Czeladnik Nnanji odetchnął z ulgą. Tarru znów się skłonił. Wallie z każdą minutą czuł coraz większe zmęczenie i obawiał się, że wreszcie zacznie się trząść. Pożegnał się krótko. Czterdzieści mieczy błysnęło w pozdrowieniu, gdy wyruszył ku stopniom świątyni, a jego lennik dumnie kroczył za nim. + + + + + + + Gdy tylko cel drogi władcy Shonsu stał się wyraźny, w tłumie na szczycie wielkich schodów rozpętało się tornado aktywności. Wallie wspinał się powoli, żeby nie urażać swych obolałych stóp, a w połowie schodów zatrzymał się kapłani zdołali zakończyć przygotowania. Odwrócił się, żeby podziwiając widok. Skała Sądu z dystansu wyglądała o wiele piękniej niż z bliska. Straż ustawiła się w szyku i odmaszerowała, wymachując ramionami i trzymając głowy wysoko, żeby zrobić jak najlepsze wrażenie na przybyszu. Za nimi na wielkim dziedzińcu kotłowały się gołębie. W miejscu, w którym zginął sędzia, dwóch niewolników szorowało kamienie. Życie było piękne - na każdym ze światów. Wallie czuł zadowolenie. Nieprzyjemna sprawa Hardduju została załatwiona i nawet świadomość, że jest teraz zabójcą, mało go poruszała. Był bezpieczny pod egidą szermierczych praw honoru. Jedyną ciemną chmurkę na jasnym niebie dobrego samopoczucia stanowiło wspomnienie tych nagłych rozbłysków gniewu, które ogarniały go za każdym razem, gdy ktoś mu uchybił - Nnanji stawiając opór, Tarru - wyzywając go i Meliu dając mu okazję do rewanżu. Ta wściekłość nie pochodziła od Walliego Smitha i podejrzewał, że gdyby to Shonsu był na jego miejscu, pozostawiłby za sobą cztery krwawiące ciała, nie jedno. Gniew rozpalała adrenalina. Adrenalina pochodziła skądś w pobliżu nerek. Nie dano mu osobowości Shonsu, ale miał jego gruczoły i musiał w przyszłości uważać, żeby umysł Walliego Smitha utrzymywał niezawodną kontrolę nad ciałem Shonsu. Będzie szermierzem, nie rzeźnikiem. Potem spojrzał na Nnanjiego i napotkał szklisty uśmiech czciciela wysokooktanowego bohatera, co go bardzo zmartwiło. - Dobra robota, wasalu - powiedział. - Nieźle się sprawiłeś. Nnanji poczerwieniał z radości. - Bardzo dobrze zrozumiałeś mój sygnał w sprawie remisu - dodał Wallie. - Na przyszłość powinienem dawać ci dokładniejsze instrukcje. - Mogłeś go trafić w lewą pachę, seniorze! Wallie odkrył, że jego przetransplantowana pamięć zawiera slang szermierzy, ale znaczenia tego zwrotu mógł się sam domyślić - u praworęcznego przeciwnika lewa pacha była celem nieosiągalnym. W wypowiedzi Nnanjiego kryła się sugestia, że Wallie powinien był dążyć do zabójstwa. Krwiożerczy młody diabeł! Pozycja czczonego bohatera z każdą chwilą stawała się bardziej denerwująca. Zaszczyt posiadania w najwyższym stopniu wytrenowanego ciała i wirtuozerskich umiejętności szermierczych należał do zmarłego władcy Shonsu, nie do niego. Ale nie miał wielkiej nadziei, że zdoła wyjaśnić tę różnicę. Ten młodzik ma najwyraźniej lojalność szczeniaka i Wallie będzie musiał znaleźć jakiś łagodny sposób, żeby odczepić się od niego. Zerknął w stronę arkad. Pielgrzymi zgromadzili się po obu bokach, pozostawiając centralną arkadę wolną, żeby on mógł wejść. - Myślę, że daliśmy im dosyć czasu - powiedział. - Chodźmy. Strażnikami przy centralnej arkadzie byli teraz dwaj szermierze piątego stopnia, których spotkał już przedtem, wciąż jeszcze lekko zdyszani po tym, jak biegli, żeby go wyprzedzić. Pozdrowili go, gdy wchodził w chłodny cień arkady i przyjęli gest rozpoznania od Walliego oraz wymuszony uśmieszek od Nnanjiego. Tak więc władca Shonsu wszedł do wielkiej nawy po raz trzeci, a Wallie Smith po raz drugi. Jej chłodny ogrom był w dalszym ciągu przytłaczający, a blask świateł z okien wciąż olśniewający. Nie spotkał kapłanów, którzy by go poprowadzili, szedł więc prosto naprzód tak pewnie, jak tylko mógł w swych przesiąkniętych krwią sandałach. W połowie nawy dotarł do pierwszych kapłanów, ustawionych w podwójnym szeregu od tego miejsca aż do samego ołtarza. Po jednej stronie stali mężczyźni, po drugiej kobiety. Wystrojeni na biało pierwsi na froncie, żółci Drudzy za nimi. Gdy przechodził, każdy po kolei klękał sprawiając, że czuł się jak dmący przez las wicher. Uczucie kłopotliwe i przerażające zarazem. Z pewnością był tego niegodny. Chciał krzyknąć na nich, żeby skończyli z tym cyrkiem, ale tylko szedł ile sił w nogach i starał się nie patrzeć. Nnanji, gdy zaczęło się klękanie, przełknął ślinę i szepnął naglącym tonem: - Czy mam zaczekać, seniorze? - Trzymaj się mnie jak rdza! - rozkazał Wallie również szeptem i obaj dalej szli razem w królewskiej procesji wzdłuż nawy, senior w niewolniczym, brudnym łachmanie i lennik w spranym żółtym kilcie. Do sytuacji pasowały tylko miecz i ściągacz do włosów Walliego. Wyprzedzając kilkuset kapłanów i kapłanek dotarli do końca i drogę zablokowała grupa niewiarygodnie starych kobiet w błękicie. Część z nich została przyniesiona w lektykach. One także zaczęły klękać. - Święte Matki! - powiedział ze zgrozą w głosie Nnanji. - Nie klękajcie przede mną, władczynie - zaprotestował Wallie. - Jestem tylko prostym szermierzem, który przybył złożyć hołd Bogini. Mimo wszystko uklękły. Wallie, zaczerwieniony i rozgniewany, przeszedł przez wąską lukę w środku szeregu i dotarł do podium, gdzie stał niewielki władca Honakura, uśmiechający się do niego z dumą. Wallie skinął mu szybko głową. Potem w ciszy uklęknął i wykonał przed Boginią głęboki pokłon. Wszystkie odpowiednie szermiercze modlitwy i rytuały znajdowały się w jego głowie - błagał o wybaczenie, oddawał swój miecz na Jej usługi, ślubował posłuszeństwo. Czekał, ale nie otrzymał odpowiedzi, nie spodziewał się jej zresztą. Jego prawdziwe ofiarowanie mogło się odbyć gdziekolwiek; to przedstawienie nie było przeznaczone dla Bogini, tylko dla widzów i może dla niego samego. Ponieważ bał się, że zmęczenie dopadnie go i zaśnie na podłodze, dźwignął się na nogi, a Nnanji powtórzył każdy jego gest. Rzucił przelotne spojrzenie na bogactwa od stuleci składane na podium. Nic, co widział, nie mogło równać się z jego mieczem, jednak to, co kiedyś wydało mu się haniebnym, sroczym pokazem zdzierstwa, teraz ukazało mu się jako wspaniała danina. Wierni znosili najpiękniejsze ze swych rzeczy, swe największe skarby, żeby złożyć je przed umiłowaną Boginią. Kim był on, żeby kwestionować ich motywy? To, co widzimy, zależy od tego, jak patrzymy. Zwrócił się do Honakury. "Jemu możesz wierzyć", powiedział bóg, dając do zrozumienia, że inni mogą okazać się niegodni zaufania. Zanim jednak Wallie zdołał się odezwać, kapłan uprzedził go: - Rada jest gotowa natychmiast mianować cię sędzią, władco - powiedział promieniejąc - chociaż wolelibyśmy zaaranżować coś bardziej formalnego na jutro albo na pojutrze. - Spoglądał ze współczuciem na stopy Walliego i na krwawe plamy, pozostawione w miejscu, gdzie ten klęczał. W zasięgu słuchu nie było nikogo. - Nie przyjmę stanowiska sędziego - powiedział cicho Wallie. Staruszek na chwilę stracił mowę. - Przecież tak się umówiliśmy, władco - palnął wreszcie. Wallie pokonał diabelską pokusę powiedzenia:"Zawarłeś tamtą umowę z Shonsu, a ja jestem Wallie Smith". Oparł się temu, chociaż z największym trudem. Honakura nie krył zdziwienia. Czuł się wręcz zdradzony. Wallie przypomniał sobie złośliwą uwagę boga na temat świątynnej polityki. - Zakazano mi przyjęcia tego urzędu - powiedział po prostu. - Zakazano? Szermierzowi siódmego stopnia? Wtedy zaświtało zrozumienie i spojrzenie starca przeniosło się na rękojeść miecza. Wallie skinął głową. - Dzisiaj rozmawiałem z bogiem - wyjaśnił. - Bóg dał mi ten miecz i nakazał mi zabić Hardduju. Ale również zakazał pozostania w świątyni. Sama Bogini zleciła mi zadanie, a jest to sprawa o wielkiej dla niej ważności i przez to muszę odejść. Od tego autorytetu na pewno nie było odwołania. Honakura skłonił się. - To największy zaszczyt, jaki może być dany śmiertelnikowi, władco. Uważam się za szczęściarza dlatego, że cię spotkałem. - Była to kwiecista wypowiedź, ale niekoniecznie fałszywa. - Pójdę teraz do koszar - powiedział Wallie. Jego stopy boleśnie krwawiły. - Może zdołamy porozmawiać jutro, święty? - Oczywiście, władco - starzec zniżył głos do szeptu: - Strzeż się zdrady, władco Shonsu! Wallie znów skinął głową i odwrócił się, żeby odnaleźć swego wasala. Nnanji był na miejscu, tuż przy jego lewym ramieniu. Nie spuszczał wzroku ze swego pana. Słyszał wszystko. Dlatego czeladnikowi poważnie zagrażało niebezpieczeństwo, że gałki oczne wypadną mu z oczodołów. * Wallie kuśtykał, z trudem dotrzymując kroku swemu bocianonogiemu wasalowi kroczącemu dumnie przed nim, prowadzącemu go krętą drogą od tylnego wyjścia. Spojrzenia, które Nnanji rzucał za siebie, w kierunku seniora, były teraz tak pełne podziwu i zachwytu, że prawie paliły. Wyczerpany umysł Walliego z łatwością mógł zwizualizować komiksowy dymek, wysnuwający się z głowy Nnanjiego. Widniał na nim napis: "Najpierw Hardduju, potem Tarru, wreszcie Święte Matki, a do tego rozmawia z bogami. Co za szef!" Teraz, na szczęście, nie będzie już więcej pojedynków, więc Wallie nie potrzebował dłużej wasala. Ale jak tu odprawić takiego adoratora nie obrażając jego uczuć? Przeszli przez korytarz, zeszli po schodach, minęli wiele przejść i ostatecznie wyszli na światło dzienne na tyłach świątyni. Stało tam kilka wielkich domów, przy których niewolnicy pielili kwiatowe rabaty, kosili aksamitne trawniki i ciągnęli wózki z wodą. Dotarli do skraju miejsca, które Wallie znał - do placu defilad, który tego ranka przemierzył tam i z powrotem. - Zatrzymaj się! - powiedział załamującym się głosem. Pokuśtykał do niskiego muru otaczającego ostatni z kwiatowych ogrodów. Opadł na murek w cieniu drzewa i pozwolił sobie na rozluźnienie. Wielkie kwiaty posyłały mu brzęczenie pszczół i usypiający zapach. Był na nogach już od wielu godzin, jako że słońce obniżało się, a cienie zaczynały się wydłużać. Na chwilę oparł głowę na rękach. Wyczerpanie, brak jedzenia, przeżycia... Po krótkiej chwili uniósł wzrok i zobaczył śmiertelnie zmartwiony wyraz twarzy swojego wasala. - Nic mi nie jest - powiedział Wallie. - Po prostu miałem ciężki dzień. - Kiwnął niepewnie głową. - Rozmawiałem z bogami, to prawda, ale do cholery, nie jestem jednym z nich. - Potem uśmiechnął się blado. - Siadaj, Nnanji. Powiedz mi, dlaczego nikt nie żałuje Hardduju? Nnanji zwinął swe długie ciało przy ścianie obok swego seniora. Ostrożność i pogarda starły się na jego twarzy, w końcu pogarda zwyciężyła. - On był nikczemny, seniorze, nie dotrzymywał swych przysiąg. Brał łapówki. Wallie skinął głową. Chłopak nie wspomniał o sadyzmie. Wtedy Nnanji wyskoczył z pytaniem: - Seniorze? Dlaczego kapłani w ogóle mianowali takiego człowieka na stanowisko sędziego? On był zakałą naszego szlachetnego zawodu! - Może wtedy, kiedy go mianowali, był dobrym człowiekiem? - Seniorze? - Nnanji wyglądał na zmieszanego. - Władza deprawuje, Nnanji! - Najwyraźniej dla chłopaka była to całkiem nowa myśl, więc Wallie wyjaśnił sprawę, opowiadając, jak został wydrwiony przez tłum. - Dziękuję, seniorze - powiedział poważnie wasal. - Będę o tym pamiętał, gdy osiągnę wysoki stopień. - Nnanji był oczywiście idealistą i przez to romantykiem. - Nnanji, kłopoty, zdaje się, minęły - powiedział z nadzieją Wallie. - Czy chcesz, żebym cię zwolnił z twoich przysiąg? Wyraz twarzy Nnanjiego wskazywał, że raczej wolałby zostać kamieniem młyńskim czy pożywieniem dla ciem wampirowych. - Nie, seniorze! - Nawet z trzeciej? To jest straszna przysięga, czeladniku. Mogę nakazać ci właściwie wszystko - przestępstwo, perwersję, nawet czyny podłe. Nnanji uśmiechnął się szeroko. Jego bohater nie zrobiłby takich rzeczy. - Jestem zaszczycony tymi więzami, seniorze. - Prawdopodobnie był szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem w swym życiu, we własnych oczach świecąc blaskiem odbitej chwały. - W porządku - powiedział z niechęcią Wallie. - Ale kiedy tylko zechcesz zostać zwolniony z tej przysięgi, wystarczy, że poprosisz! Sutra mówi, że powinno się ją anulować, gdy tylko minie bezpośrednia potrzeba. Nnanji otworzył usta, zamknął je, spojrzał na Walliego, potem na jego stopy; wreszcie postanowił zaryzykować. - Masz wykonać zadanie dla Bogini, seniorze - powiedział cicho. Nie sformułował tego jako pytania, ale było oczywiste, że pożera go ciekawość. Więc Nnanji myśli, że będzie miał w tym swój udział. Wallie westchnął. Musiał zebrać kilku dobrych szermierzy, aby strzegli jego pleców i majątku, który na nich nosił, ale ostatnią osobą, nadającą się do takiego zadania, był niezdarny wyrostek, plączący się pod nogami. Zwykły czeladnik nie zapewni mu obrony i będzie z nim więcej kłopotu niż pożytku. Znów zmęczenie podsunęło mu absurdalne obrazy: Nnanji, skocz teraz do jaskini i poproś smoka, żeby wyszedł na zewnątrz. Nnanji, przejdź się do zamku i uprzedź ich, żeby zaczęli gotować olej... Wtedy przypomniał sobie, że tu, na miejscu, może go spotkać zdrada. Jak zdoła znaleźć szermierzy, którym mógłby zaufać, którzy naprawdę będą strzec jego pleców, a nie wbiją w nie noża? Pragnął lojalności i ona tu była, świeciła pełnym blaskiem. Co więcej jeszcze, Nnanji doradzi mu, kogo jeszcze można bezpiecznie zwerbować. Usłyszał swój własny głos, głos Shonsu, cytujący: "Kiepska to droga, która nie prowadzi w dwie strony". Zademonstrował Nnanjiemu swój szeroki uśmiech. - Druga sutra - powiedział. - "O Podopiecznych". Wallie przyglądał się przez chwilę chłopakowi - był nędznie ubrany, kościsty i niezgrabny, ale ręką potrafił sięgnąć daleko. Miał czerwone włosy, zadarty nos i widać na nim było każdą kość. Niedoświadczony jak świeżo złożone jajko, ale tak chętny jak to tylko możliwe. Pokazał już, że jest odważny do granic szaleństwa, odmawiając pod ostrzem miecza. Nnanji rzeczywiście był uprawniony do uważania się za włączonego w boskie zadanie, jako że Wallie również złożył tego dnia przysięgę, że będzie dbać o niego, bronić go i opiekować się nim. W jego poprzednim świecie takie umowy składało się na piśmie. Nie mógł teraz zwyczajnie zniknąć i porzucić chłopaka na zemstę przyjaciół Hardduju. Podoba mu się to, czy nie, ale jest związany z Nnanjim. - Zostałeś zaznajomiony z sutrą "O Tajemnicy"? - zapytał ostrożnie. - Tak, seniorze - Nnanji rozpromienił się. I zanim Wallie zdołał go powstrzymać, wytrajkotał z najwyższą szybkością: # 175 O TAJEMNICY Streszczenie Podopieczny nie może rozmawiać o swoim mentorze, interesach swojego mentora, rozkazach swojego mentora, sprzymierzeńcach swojego mentora ani o żadnych raportach, które sam złożył swojemu mentorowi. Epizod Kiedy Fandarranu został wzięty na tortury, nie powiedział niczego, ale jego oddech pachniał czosnkiem. W ten sposób Kungi dowiedział się, że do oblężonego miasta dotarły posiłki. Epigramat Język jest mocniejszy niż miecz, jako że pojedyncze słowo może zniszczyć całą armię. - Zgadza się - powiedział Wallie, rozbawiony jego gorliwością. Nnanji, jeśli okaże się nieprzydatny do niczego innego, to przynajmniej może zapewnić rozrywkę. - Każdy tu jest przekonany, że zamierzam zostać sędzią - pozwólmy im na razie tak sądzić. A jeśli chodzi o zadanie, to nic o nim nie wiem. Jedyne, co bóg mi powiedział to... że pewien bardzo wielki szermierz... próbował i zawiódł, a ja jestem następny. To jest ważne dla Bogini. Nnanji, przejęty zgrozą, w milczeniu kiwał głową. - Powiedziano mi, żebym poszedł w Świat i był uczciwym i walecznym szermierzem. Zadanie zostanie przede mną odsłonięte. To oznacza, że muszę odejść stąd i podróżować. Spodziewam się niebezpieczeństw. Ale możliwe są także zaszczyty. Przerwał rozkoszując się widokiem szeroko otwartych oczu i rozdziawionych ust Nnanjiego. - Nie przypuszczam... czy chciałbyś iść ze mną jako mój podopieczny? To było głupie pytanie. Zostać podopiecznym Siódmego? W misji dla bogów? To była propozycja, dla której Nnanji nie mógłby znaleźć równej w najśmielszych nawet marzeniach. Wallie roześmiał się, czując się lepiej po odpoczynku. - Posłuchaj, wasalu, wiem, że jestem świetnym szermierzem i przytrafiło mi się trochę dziwnych przygód. Spróbuję być dla ciebie dobrym mentorem, ale nie jestem nadczłowiekiem. Nie jestem też jednym z tych bohaterów, których spotykasz w eposach. - Nie, seniorze - powiedział uprzejmie Nnanji. To był jedyny przypadek, w którym Wallie mógł być pewny, że mu nie uwierzono. .T:7miecz.007 Księga trzecia Jak miecz został nazwany + Koszary okazały się masywnym marmurowym gmachem z balkonami i arkadowymi oknami. Były trochę podobne do średniowiecznego mauretańskiego pałacu. Tarru posłał wiadomość i gość został przyjęty przez delegację kierownictwa, starych lub kalekich szermierzy, którzy już odłożyli swoje miecze. Intendent miał wszystkie kończyny, ale był w tak podeszłym wieku i tak pokręcony, że jego siwa głowa wysuwała się do przodu jak u żółwia, a gdy przedstawiał się jako Coningu, piątego stopnia, to pochylone ciało osłaniało ręce, które wykonywały rytualne gesty. Doświadczonym okiem ocenił stan Walliego, odłożył wszelkie dalsze formalności i zapytał, czego dostojny władca sobie życzy. - Gorącej kąpieli, bandaży, jedzenia, łóżka. Coningu skinął głową podwładnym, potem poprowadził gości marmurowymi schodami, wystarczająco szerokimi, żeby przeprowadzić przez nie dwupasmową autostradę. Widocznie wszystko, co miało związek ze świątynią, było budowane na tę samą tytaniczną skalę, a wszystkie stropy znajdowały się tak wysoko, że aby osiągnąć kolejny poziom, potrzebne były trzy biegi schodów. Wallie nie ośmielił się spojrzeć za siebie i sprawdzić, czy zostawia na każdym stopniu krwawe ślady, żeby niewolnicy mieli co czyścić. Nareszcie dotarli do najwyższego piętra i szli teraz wzdłuż korytarza o wymiarach pasujących do reszty budynku. Wreszcie Coningu otworzył drzwi i usunął się na bok. Wallie był pod wrażeniem. Pokój był ogromny i przewiewny - podłoga z wypolerowanego drewna wyłożona jaskrawymi dywanami, chłodne marmurowe ściany obwieszono jasnymi kilimami, a niewiarygodnie wysoki otynkowany sufit ozdobiony przyćmionymi freskami, które mogłyby pochodzić z Kaplicy Sykstyńskiej. Znajdowały się tu cztery łóżka i mnóstwo innych mebli, ale pokój był tak ogromny, że wręcz wydawał się pusty. Wtedy Wallie zobaczył, że Coningu zbliża się do następnych drzwi - czyli że to był zwyczajny przedpokój. Główny pokój gościnny okazał się trzy razy większy. Zacienione okna po obu jego stronach wychodziły na balkony i pozwalały chłodnemu powietrzu przelatywać przez pokój. Pośrodku stało łóżko wielkości basenu pływackiego. Dywany i draperie były prawdziwymi dziełami sztuki, drewniane sprzęty lśniły politurą. Sądząc po wyrazie twarzy Nnanjiego, chłopak nigdy nie widział tej części koszar i też był pod wrażeniem. - Jak myślisz? - mruknął Wallie, mając nadzieję, że Coningu nie usłyszy. - Bierzemy to czy poszukamy lepszego pokoju gdzie indziej? Nnanji gapił się na niego w oszołomieniu. Jednak Coningu usłyszał i rzucił gościowi nic nie mówiące spojrzenie z ukosa. - Wspaniała komnata - zapewnił go pośpiesznie Wallie. - Nadaje się dla króla. - Ten pokój prawdopodobnie widział ich wielu - powiedział ułagodzony intendent. Wallie nie mógł oprzeć się pokusie zakpienia z niego. - A co z więźniami? Wiesz, gdzie spałem poprzedniej nocy? Coningu błysnął cynicznym uśmiechem. - Tych też, jak przypuszczam, władco. Wyrok sądu świątynnego bywał już przedtem unieważniany. Wallie na chwilę zapomniał o obolałych stopach. Rozglądał się wokoło. Znalazł sznur od dzwonka i ciężkie brązowe naczynie wielkości beczki, ozdobione wytłoczonymi na ściankach nimfami i kwiatami. Uznał, że to musi być nocnik. Ścienne lampy najwyraźniej wykonano z litego złota. Masywna rzeźbiona skrzynia pełna była floretów, masek szermierczych i hantli - wszystkiego, czego mógł sobie życzyć wypoczywający szermierz. Przeszedł po dywanach i doszedł do wniosku, że są utkane z jedwabiu, tak samo jak draperie ścienne. Widząc grube, żelazne zasuwy na wewnętrznych drzwiach upewnił się, że zewnętrzne są podobnie zaopatrzone; potem pokuśtykał na balkon, żeby zbadać zabezpieczenia od tamtej strony. Zaciemniająca przewieszka była szeroka, a ściany po bokach gładkie. Włamywacz, który próbowałby tędy wejść, potrzebowałby skrzydeł. Poniżej rozciągał się malowniczy park, ograniczony wysokim murem, poza nim domy i slumsy miasta, dalej stok doliny ze swoją stromą drogą i szeregiem pielgrzymich domków... i w końcu tropikalne niebo o barwie indygo. Drugi balkon prawdopodobnie wychodził na więzienie. Wallie skrzywił się na widok miasta, przypominając sobie jego brud i własną reakcję na nie dwa dni wcześniej. Prawie usłyszał wiadomość, jakby ktoś mu ją szepnął do ucha: Bogini dobrze wynagradza swoje sługi. Nie kwestionuj sprawiedliwości bogów. Znalazł pełnowymiarowe srebrne lustro. W nim znów zobaczył iluzję Shonsu, którą widział podczas delirium, różniącą się tylko tym, że widzenie było nagie, nie odziane w niewolnicze łachy i że teraz twarz i ciało były wszędzie posiniaczone, podrapane i opuchnięte, oczy podbite i zaczerwienione, a czarne włosy w połowie ujęte w koński ogon, a w połowie puszczone luźno. Wykrzywił się do siebie. Ogólnie rzecz biorąc sprawiał przerażające wrażenie. Jak Nnanji mógł się sprzeciwić rozkazom takiego potwora? Głosy i pobrzękiwania oznajmiły przybycie niewolników z ogromną miedzianą wanną kąpielową i parującymi wiadrami. Grupą komenderował jednonogi szermierz. Następny kaleka prowadził niewolników z ręcznikami i pudłami. Wallie uświadomił sobie nagle, że dopełnienie jego toalety ma się odbyć publicznie, jak na dworze Ludwika XIV, ale był zbyt zmęczony, żeby się kłócić. Nnanji rozpiął uprząż Walliego, zabrał miecz i pochwę, to był najwyraźniej jeden z obowiązków podopiecznego. Niewolnicy wlali wodę do wanny i pobiegli, by przynieść więcej. Wallie westchnął na wspomnienie łazienki i dobrego mydła, po czym przyjął królewskie traktowanie. Niewolnicy zwijali się jak frygi, Wallie rozkosznie odmakał w wannie, a starzy szermierze w milczeniu stłoczyli się wokół Nnanjiego. Było ich chyba z pół tuzina, jako że Wallie był zapewne najbardziej ekscytującym wydarzeniem, które przytrafiło się tu w ciągu stulecia czy dwóch. - Czy mogę go wyciągnąć, seniorze? - zapytał Nnanji. To miecz przyciągał szermierzy. Stłoczyli się wokół niego jak chłopcy wokół zagranicznego sportowego samochodu. - Pewnie - powiedział sennie Wallie. Słyszał pomruki zachwytu, gdy zebrani podziwiali ostrze. Wtedy Nnanji z dziwnym przyśpiewem zadeklamował: Gryf przysiadł na rękojeści W srebra bieli, szafiru błękicie, Z rubinów oczy, szpony pozłocił, Stalowe ostrze jak gwiezdny blask. Siódmy miecz nareszcie wykuł, Co wszystkie inne przewyższył. - Co to właściwie jest? - zapytał Wallie, budząc się nagle i rozchlapując wodę na niewolników i na podłogę. - Piosenka minstrela, seniorze - Nnanji gapił się na niego, przestraszony nagłą reakcją. - O siedmiu mieczach Chioxina. Mogę opowiedzieć ci wszystko o pierwszych sześciu, jeśli sobie życzysz, ale to raczej długi poemat. Chioxin! Chioxin? W umyśle Walliego pojawił się obraz - kawałek ostrza przymocowany do ściany, ostrza starego i zniszczonego, jednak z wyrytymi na nim postaciami ludzi i potworów. To pochodziło od Shonsu, było fragmentem znajdującym się na granicy pomiędzy wspomnieniami szermierza, które otrzymał z jego ciałem i wspomnieniami osobistymi, których mu odmówiono. Uczucie to zaniepokoiło go. Kim lub czym był Chioxin? - To zupełnie jakby o tym mieczu, prawda? - zapytał. - Gryf i szafir? Co jeszcze o nim wiesz? Nnanji wyglądał na zakłopotanego. - Nigdy nie słyszałem dalszego ciągu, seniorze. To zdarzyło się podczas mojej pierwszej nocy w koszarach, gdy byłem drapaczem - uśmiechnął się na wspomnienie swego młodszego ja. - Gdy teraz to sobie przypominam, nie uważam, żeby to był dobry minstrel, ale wtedy myślałem, że jest cudowny. Śpiewał balladę o siedmiu mieczach Chioxina i chciałem wysłuchać całej. Ale właśnie kiedy dotarł do ostatniej części, o siódmym mieczu, musiałem odejść, seniorze, - Założę się, że do Szalonej Ani - powiedział jeden z szermierzy. Pozostali zarechotali, a Nnanji zaczerwienił się z wściekłości. Coningu, kręcący się na obrzeżu grupy jak stary, pokrzywiony cyprys na plaży, wpatrywał się w miecz. Poczuł spojrzenie Walliego, zerknął na niego i odwrócił się szybko. Coningu słyszał tę balladę w całości i wiedział, co śpiewano o siódmym mieczu. Chociaż był starym cynikiem, najwyraźniej coś zrobiło na nim wrażenie. Wallie chciał odwrócić uwagę od miecza, więc podniósł się. Szybko został osuszony, a następnie zaproponowano mu do wyboru kilka błękitnych kiltów z koszarowych zapasów. Wybrał najprostszy, chociaż nawet ten był z najlepszego batystu. Nnanji zapiął na nim uprząż - a potem sam się rozebrał i wskoczył w opuszczoną przez swego mentora kąpiel. To najwyraźniej także był przywilej podopiecznego. Dwaj uzdrawiacze, Szósty i Trzeci, skłonili się przed Walliem i aprobująco pokiwali głowami nad pacjentem tak widowiskowo pokiereszowanym, ale w zasadzie ciągle zdrowym. Niechętnie pozwolił im posmarować maścią swoje zadrapania. Następnie chcieli się wziąć za bandażowanie jego stóp. - Stać! - warknął. - Co to jest? - To są bandaże, władco - powiedział ze zdziwieniem Szósty. - Bardzo dobre bandaże. Wiele lat temu zostały dla mnie pobłogosławione w świątyni i uzdrowiły licznych pacjentów. Bandaże wyglądały jak kupa starych ścierek. - Co się stało z dwoma ostatnimi pacjentami? - zapytał Wallie. Odpowiedzią było tylko zmieszane spojrzenie. - Weź jakieś nowe, uzdrawiaczu. W tych zużyłeś już całe błogosławieństwo. Teraz możesz użyć ręczników. Uzdrawiacz zaczął protestować. Wallie był zbyt zmęczony, żeby się spierać. - Wasalu? - mruknął, a Nnanji, który już skończył się ubierać, z uśmiechem dobył miecza. Stopy Walliego zostały zapakowane w ręczniki jak najostrzejszy przypadek podagry. Wniesiono stół z jedzeniem. Było na nim wszystko, czego potrzebował. Podziękował i odesłał wszystkich - intendenta, niewolników, szermierzy, uzdrawiaczy i wannę - odrzucając propozycję obsługi przy stole, a także muzyków, czy damskiego towarzystwa... Nnanji wyglądał na trochę rozczarowanego tym ostatnim. Potem zablokował zasuwy na drzwiach do korytarza. Nareszcie spokój! Nnanji podniósł srebrne przykrywy z jedzenia. Usta Walliego napełniły się śliną tak gwałtownie, że to aż zabolało. Zupy, pieczone ryby, smażone ptactwo i aromatyczne mięsne pasztety, coś przyprawionego na ostro, jarzyny, desery, gorące pieczywo, sery, sześć butelek wina, ciastka i owoce. Nie, owoce nie, dziękuję. - Wydaje się, że tego jest dosyć dla dwudziestu ludzi - powiedział Wallie zasiadając przy stole. - Tak więc zdołam odstąpić ci trochę, wasalu. Od czego zamierzasz zacząć? - Ja zjem po tobie, seniorze - oczy Nnanjiego rozjaśniły się, ale wiedział, że musi poczekać. Wallie rozkazał mu usiąść i przez jakiś czas obżerali się w milczeniu. Walliego zadziwiła ilość jedzenia, jakie potrafił pochłonąć, ale teraz był dużym mężczyzną, a na dodatek przez kilka dni głodował. Nnanji, jako wzorcowy wyrostek, nie ustępował mu ani o kęs; taka biesiada była niewątpliwe zaletą służby u Siódmego. Gdy wreszcie zwolnili tempo i zaczęli rozmawiać, na stole nie zostało już zbyt wiele. - To jest trochę lepsze niż w więzieniu. - I o wiele lepsze niż w jadalni młodych. Roześmiali się do wtóru. Wreszcie Wallie wstał. - Zamierzam spać do rana - oznajmił - ale czy do rana jutro, czy pojutrze, tego nie jestem pewien. Przynajmniej jedne z tych drzwi muszą pozostać zamknięte, ponieważ mój mały bóg mógłby się trochę zirytować, gdybym pozwolił ukraść jego miecz. Jeśli chcesz, możesz teraz wyjść i zabawić się gdzieś, a potem spać w zewnętrznym pokoju. Było za wcześnie na spoczynek, ale Nnanji nie mógł zmusić się do wyjścia. Może obawiał się, że Wallie zniknie jak złoty sen. Wallie położył swój miecz na łóżku, poprawił kilka poduszek i rozciągnął się na wznak, tonąc w materacu. - Piernat! Miększy niż podłoga w więzieniu! - Potem, ponieważ chciał, żeby jego towarzysz zajął się mówieniem, zakomenderował: - Opowiedz mi o Szalonej Ani. Nnanji znów się zaczerwienił. - To jedna z kobiet w koszarach, seniorze. Niewolnica. Jest ogromna i brzydka i silna jak stary wół. Cycki ma niby worki z mąką i brakuje jej oka. Zakłada się, że żaden mężczyzna nie potrafi jej zgwałcić i żadna krata zatrzymać i uzyskała doskonałe wyniki - zachichotał. - Mówią, że niektórzy mężczyźni stracili więcej niż się spodziewali, przyjmując zakład. - Oto dziewczyna moich marzeń - powiedział sennie Wallie. - A co z drapaczami? - To jest tradycja. My... Drudzy każą im udowodnić swoją męskość. Każdy drapacz swoją pierwszą noc w koszarach spędza z Szaloną Anią - znów zachichotał. - To dlatego nie usłyszałem reszty ballady. - Tego nie musiałeś mi mówić. - Wszystko w porządku - powiedział bezwstydnie Nnanji. - To wspaniała kobieta, naprawdę. Jeśli chcesz smoczycy, to będzie smoczycą, tak szorstką, jak ci się spodoba. Ale dla drapaczy jest cierpliwa i miła... i pomocna. No, to znaczy, ja nie wiedziałem, gdzie... to znaczy co... - Uśmiechnął się, gdy wróciły do niego wspomnienia. Potem zobaczył, że jego senior już zasnął. + + Na jednej stronie miecza siedmiu szermierzy walczyło z siedmioma mitycznymi zwierzętami; na drugiej te same zwierzęta były karmione, uwalniane lub głaskane przez siedem panien. Żadna scena nie była powtórzona i nawet wyraz każdej twarzy był inny. Wallie nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób tak delikatne i kunsztowne linie zostały wyryte w tak twardym materiale. W koszarach panowała jeszcze cisza, a świt wciąż wciągał oddech na wschodzie, przygotowując się do ogłoszenia fanfarami światła dnia. Leżący w poprzek drzwi splątany zwitek kocy pokazywał, jak romantycznie przez pewnego wasala pojmowana idea obowiązku przeważyła atrakcje posłania z prawdziwego zdarzenia. Wallie leżał w ogromnym, wyłożonym piernatami łożu, badając bez pośpiechu boski miecz i od czasu do czasu przeciągał się rozkosznie. Jego siniaki zbrązowiały, pozostawiając tylko rodzaj przyjemnego bólu, który pochodzi ze zbyt intensywnego treningu; swędzenie w stopach przypominało cichy szept w porównaniu do wrzaskliwego bólu, jaki odczuwał przedtem. Świat rozciągał się przed nim do posmakowania, dokładnie tak jak powiedział mu półbóg. Kilka dni na zakończenie leczenia i zebranie paru podopiecznych średnich stopni, potem będzie mógł wyruszyć na badanie Świata, być walecznym i uczciwym, i oczekiwać, aż zadanie odsłoni się przed nim. Wczoraj obudził się na oślizgłych kamieniach, czekając na wyrok śmierci; dzisiaj opływał w luksusy i upajał się potęgą i wolnością. W Świecie nie ma zmartwień? Zajął się otrzymaną z mieczem uprzężą. Skóra była wytłaczana w sceny wzięte z samego miecza, chociaż wykonanie nie robiło wrażenia tak kunsztownego. Kieszonka po lewej stronie okazała się pusta. Tradycyjnie trzymano w niej osełkę, więc była to kolejna wiadomość; miecz pochodzi od bogów, ale to on musi utrzymywać go w ostrości. W prawej kieszonce odkrył skarb w postaci roziskrzonych błękitnych kamieni. Wtedy zrozumiał aluzję boga na temat wydatków. Nie tylko był potężny, był też bogaty. Jego spojrzenie zawędrowało na odległy sufit. Freski nad łóżkiem były dosadnie erotyczne. Ciało, jakie otrzymał, napełniła pożądliwość - będzie potrzebowało czegoś więcej niż towarzystwa szermierzy. Odwrócił głowę i popatrzył przez odległe okno na wąską linię domków pielgrzymich wzdłuż drogi na stoku wzgórza. Miał kolejny dług do spłacenia, ale była całkowicie inna sprawa. Jeśli ona wybierze... ale to decyzja musi być całkowicie wolna. Posiadanie konkubiny niewolnicy zgodnie ze standardami Walliego Smitha było gwałtem. W tym nie zamierzał iść na kompromis. Uczciwy i waleczny, a szczególnie uczciwy. W oddali zabrzmiał róg. Mumia przy drzwiach eksplodowała wirem kocy i długich kończyn i wyłonił się z niej Nnanji. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, nie mając na sobie nic oprócz swego niewiarygodnego, od ucha do ucha, uśmiechu. Gotów, by pójść wszędzie i zrobić wszystko. - Dzień dobry, wasalu. - Niech Bogini będzie z tobą, seniorze. - I z tobą - odpowiedział Wallie. - Mam nadzieję, że w tej gospodzie podają śniadanie? Znów jestem taki głodny, że mógłbym zjeść konia. - Zwykle na śniadanie podają konia - powiedział radośnie Nnanji, najwyraźniej nie był to wcale żart. Wallie ostrożnie opuścił swoje opakowane stopy na podłogę i mrugnął. - Dziś nie zamierzam nic robić - powiedział. - Czy ty masz jakieś plany? - Chciałbym nauczyć się walczyć tak jak ty - powiedział nieśmiało Nnanji. - Och! - zadumał się Wallie. - To może zająć więcej niż jeden dzień. Ale udzielę ci jednej czy dwóch lekcji. Nnanji uśmiechnął się ekstatycznie. Razem odprawili poranną modlitwę i przygotowali się do wyjścia. Nnanji podniósł miecz Hardduju i przyjrzał mu się z powątpiewaniem. - Naprawdę zamierzasz podarować mi go, seniorze? - zapytał, patrząc z niedowierzaniem na złoto i rubiny. Potwierdzenie Walliego wcale go nie uspokoiło. - Będę mógł go sprzedać? Zrozumienie, o co tu chodzi, zabrało Walliemu chwilę, a wtedy to, co sobie uświadomił, tak zmroziło mu krew w żyłach, że obrócił to w żart. - W przeciwnym wypadku w każdym razie cię pomszczę. Nnanji uśmiechnął się posłusznie. - Przyjrzymy się temu - powiedział Wallie i szybko pokazał Nnanjiemu kiepskie wyważenie i nadmierny ciężar miecza. Potem pozwolił chłopcu wypróbować boskie ostrze i tu nie było porównania. Miecz Hardduju był bronią na pokaz, nie nadawał się do walki. Można było kupić za niego ostrze pierwszej klasy i jeszcze zostałoby na tuzin innych, ale dla juniora noszenie takiego miecza byłoby wyrokiem śmierci. Nnanji wyglądał na uspokojonego, chociaż ciągle zaskakiwał go Siódmy, który zniżał się do żartowania z Drugim i tak łatwo obdarowywał go majątkiem. - Dziękuję, seniorze - powiedział. Zostawił miecz pod łóżkiem Walliego i do śniadania założył swój. Droga do jadalni prowadziła z powrotem na poziom gruntu i przez roboczą część koszar, która również była zbudowana w monumentalnej skali, ale z piaskowca, nie z marmuru. Jadalnia okazałał się równie wielka jak salon i chyba wyższa, okna miała umieszczone wysoko, a niższe części ścian obwieszono proporcami. Wallie oszacował je sceptycznie i uznał, że są wytworem wyobraźni dekoratora wnętrz, a nie prawdziwymi reliktami bitew. Wielki pokój wypełniali szermierze, siedzący za długimi, zbitymi z desek stołami, jedzący z misek i gadający. Jednak gdy on stanął w drzwiach, wszyscy ucichli i przez długą chwilę jedynym słyszalnym dźwiękiem było sapanie tłustych psów, pracowicie uprzątających śmietnisko na podłodze. Wallie rozejrzał się po wolnych miejscach, a potem bez namysłu wielkimi krokami ruszył do tego, które wybrał. - Ty pierwszy - powiedział do Nnanjiego i obaj usiedli. Szermierze oczywiście siedzieli tu na taboretach, tak by nie musieli zdejmować mieczy. - Dlaczego, seniorze? - spytał skonfundowany Nnanji. - Co dlaczego? - Dlaczego wybrałeś to siedzenie i dlaczego kazałeś mi siadać pierwszemu? Wallie pogrzebał we wspomnieniach Shonsu. - Plecami do ściany, w miejscu, z którego widać drzwi, najlepsza ręka do miecza po prawej stronie - powiedział. - Dziękuję, seniorze - powiedział poważnie Nnanji. - Proszę bardzo - odparł Wallie. - To była lekcja pierwsza. Dla nich obu. Siedzący bacznie obserwowali przybyszy, teraz już wymieniając uwagi na ich temat. Kelner z drewnianą nogą postawił przed nimi dwie misy gulaszu, dwa bochenki czarnego, parującego żytniego chleba i dwa kufle mocnego piwa. Jeśli gulasz był z koniny, to jednak pachniał tak wspaniale, że usta Shonsu wypełniły się śliną. Piwa wystarczyłoby, żeby ugasić średniej wielkości pożar. Było ono niezbędne, o czym się wkrótce przekonał, jako że gulasz przyprawiono bardzo ostro, zwyczajna w tropikach metoda postępowania z mięsem nie pierwszej świeżości; ale smakował znakomicie. Stopy Walliego znów pulsowały pod bandażami. Ułożył je na stołku przed sobą, świadomy, że wygląda to absurdalnie, ale mało go to obchodziło. Skarżył się półbogowi, że nie zna obowiązujących w Świecie manier przy stole, ale jeśli przykładem miałby być Nnanji, to głównymi wymaganiami wydawały się entuzjazm i szybkość. Przez długą chwilę w milczeniu pracowali łyżkami i popijali. Ludzie wchodzili i wychodzili swobodnie, niekiedy zabierali swoje jedzenie przesiadając się do innych stołów. Zauważył, że koniec posiłku był zaznaczany odstawianiem miski na podłogę, do wylizania psom. Po chwili zaczął spokojniej jeść, rozglądając się wokół. Gdy półbóg wprowadził go przez bramę świątyni, uznał szermierzy za parszywą bandę. Przyglądając się zebranym w sali jadalnej zobaczył w niej kilku takich, co do których mógł zmienić zdanie. Po Siódmym spodziewano się, że ubierze porządnie swoich podopiecznych, ale podarowanie miecza Hardduju załatwi tę sprawę, a Nnanji przynajmniej był czysty i dobrze uczesany. Czego nie dało się powiedzieć o wielu innych juniorach. Wallie zastanawiał się, których spośród tych szermierzy powinien spróbować przyciągnąć do swej straży przybocznej. Wtedy zobaczył przyglądającego się mu otwarcie Czwartego - mężczyznę około trzydziestki, dobrze zbudowanego i wyraźnie schludniejszego niż większość. Znał tego człowieka. - Wasalu? - zapytał cicho. - Kim jest Czwarty, ten tam, siedzący razem z Trzecim? Wczoraj dowodził Oddziałem Śmierci. Nnanji szybko zerknął tam i odwrócił wzrok. - To adept Briu, seniorze - powiedział. Opuścił wzrok w miskę z gulaszem. Nagle wyraźnie stracił apetyt. Wczoraj Briu z godnością wykonywał niewdzięczne zadanie. Nie stracił głowy, gdy tłum zaczął być napastliwy i powstrzymał się od użycia bicza, choć Wallie go sprowokował. Briu mógł okazać się użytecznym rekrutem. - Jak sądzisz, czy dałoby się zwerbować go do naszej misji? - zapytał Wallie. Nnanji uśmiechnął się przelotnie na słowo "naszej", ale potrząsnął głową. - Jego żona oczekuje wkrótce rozwiązania, seniorze. Szkoda, pomyślał Wallie. - Ale on jest człowiekiem honoru? - Oczywiście, seniorze. Ta odpowiedź padła odrobinę za wolno. - A adept Gorramini? - zapytał podejrzliwie Wallie. Nnanji przygryzł wargę kręcąc się niespokojnie i powtórzył: - Oczywiście, seniorze. Pierwszy plan nie wypalił! Wyraźnie wchodziła tu w grę następna część szermierczego kodeksu, o której półbóg mu nie powiedział; Nie będę donosił. Nnanji mógł być lojalnym wasalem, ale nie zamierzał nikogo zdradzać. Przyznaj się do jednej czarnej owcy i splamisz całą owczarnię, włączając siebie, jako że sam w niej mieszkałeś. Jeśli jednak to prawo było powszechnie przestrzegane, chłopak mógł nawet nie wiedzieć, kto jest kim naprawdę. Gorramini był jednym z trzech goryli Hardduju, więc w pojęciu Walliego z pewnością nie człowiekiem honoru. Jednak nie pokazał się na dziedzińcu wraz z Meliu i teraz też nie było go na sali. Nnanji obrzucił Briu kolejnym spojrzeniem. Potem odsunął na bok swoją miskę i kufel, złożył ręce na piersi i usiadł, patrząc z napięciem wprost przed siebie. Wallie przyjrzał mu się z zaciekawieniem. - Coś nie w porządku? - zapytał. Przez twarz Nnanjiego przeleciał wyraz smutku, ale po chwili znowu stała się ona maską. - To było zbyt dobre, żeby mogło okazać się prawdziwe, seniorze - powiedział zagadkowo. Wallie rozejrzał się ostrożnie. Pierwsi, Drudzy, Trzeci, Czwarci... nie ma Piątych. Gdy wszedł do sali, widział tu co najmniej cztery czerwone kilty. Prawie wszyscy siedzieli zwróceni w jego stronę. Sala wyraźnie stawała się coraz cichsza. Z pewnością zanosiło się na coś i uwaga była skupiona na Briu i jego przyjacielu. Wallie również odsunął swoją miskę i kufel. Briu i Trzeci wstali, rozmowy ustały zupełnie. Kelnerzy i kucharze zgromadzili się w szeregu pod ścianą obok drzwi do kuchni. Nawet Nnanji, cholera, wydawał się wiedzieć, co się zbliża! Wallie zdjął stopy ze stołka i wstał, przygotowując się na przyjęcie gości. Briu podszedł do przeciwnej strony stołu i wykonał pozdrowienie wobec wyższego stopniem. Wallie udzielił odpowiedzi. - Władco Shonsu - powiedział Czwarty tak głośno, żeby wszyscy słyszeli - zechcesz łaskawie uchylić praw gościnności dla sprawy honoru? Więc w ten sposób zamierzają to zrobić? Teoretycznie mógł odmówić, ale praktycznie nie. Nie mógł się domyślić, o co chodzi w tej sprawie honoru, chyba że jego wczorajsze działania w jakiś sposób kompromitowały Briu. Może konieczna będzie deklaracja władcy Shonsu, że to nie od niego otrzymał ten zagadkowy miecz. - Honor zawsze ma pierwszeństwo - równie głośno powiedział Wallie. Briu był napięty, ale z pewnością nie wyglądał na tak zmartwionego, jak powinien wyglądać, gdyby planował walkę z Siódmym. Briu lekko skłonił głowę w potwierdzeniu. - Więc bądź tak dobry i przedstaw mi swojego podopiecznego, władco. Zaraza! To oczywiście poprzedni mentor Nnanjiego. Ale dlaczego Briu nie wygląda na bardziej zmartwionego? Wallie zwrócił spojrzenie na Nnanjiego, stojącego sztywno po jego lewej stronie i dostrzegł na jego twarzy ten sam mizerny wyraz, który był na niej wczoraj, gdy jego gardła dotykał miecz Walliego. Wallie omal nie zaczął kłótni, potem zdecydował, że lepiej będzie najpierw załatwić formalności. - Adepcie Briu, czy mogę mieć zaszczyt... Nnanji wykonał salut. Odpowiedź Briu przeszła bezpośrednio w znak wyzwania. - Stój! - powiedział Wallie. - Zabraniam ci na to odpowiadać. Usta Nnanjiego były już otwarte i przez chwilę tak pozostały. Jego twarz zaczerwieniła się jak jego włosy i zwrócił na swego seniora oburzone spojrzenie. - Życzę sobie zbadać tę sprawę honoru - powiedział Wallie, nie ściszając głosu. - Ty, adepcie Briu, możesz nie być świadomy, że czeladnik Nnanji odmówił złożenia mi drugiej przysięgi - pod mieczem - na podstawie tego, że był już zaprzysiężony tobie. Ufam, że jesteś godny takiej lojalności. - To był jego obowiązek, władco - Briu również poczerwieniał. - I twoje brzemię. Powinieneś też wiedzieć, że czeladnik Nnanji złożył mi drugą przysięgę dopiero wtedy, gdy mu to rozkazałem, gdy był już moim wasalem i nie mógł mi niczego odmówić. Widownia czekała przez chwilę na odpowiedź Briu. - Tak zostałem poinformowany przez świadków, władco. Tarru i reszta na schodach - mogli po ruchach rozpoznać, jakie przysięgi były składane. - Więc wina jest moja jako jego seniora - powiedział Wallie. No, śmiało, rzuć wyzwanie! Briu spoglądał beznamiętnie, ale lekko potrząsnął głową. - Ponieważ trzecia przysięga koliduje z honorem jego mentora, nie może być złożona bez jego zezwolenia, władco. Wallie nie pomyślał o tym, a widzowie poruszyli się trochę, jakby również u nich wywołało to pewne zaskoczenie. Czyżby pamięć Shonsu go zawiodła? Żeby zyskać czas na zastanowienie, uniósł brew i zapytał: - Naprawdę? W której sutrze jest to zastrzeżone? Briu zawahał się. - W żadnej, z którą jestem zaznajomiony, władco, i oczywiście poddaję się twojej wyższej znajomości sutr. Tu chodzi o interpretację. Stąd więc było tylko jedno wyjście. Jako najwyższy stopniem szermierz w dolinie Wallie mógł po prostu powiedzieć mu, że jego interpretacja jest niewłaściwa i ta opinia przeważyłaby. Upokarzające rozwiązanie, chociaż to mogło być wszystko, na co mógł liczyć. - Przyznam, że nie słyszałem, żeby ta sprawa była kiedykolwiek dyskutowana - powiedział Wallie, mając na myśli, że Shonsu nie słyszał. - Fakt, że sutry nie dostarczają wyraźnych wskazówek, potwierdza, jak wyjątkowe jest to wydarzenie. Może to dobry temat do rozmowy przy zimnym piwie w upalny dzień. To jest twoja własna interpretacja? Teraz Briu uciekł spojrzeniem w bok. - Przedyskutowałem to z szermierzami wyższych stopni, władco, i ich opinia zgadza się z moją. Oczywiście, to robota Tarru. On wszystko zorganizował albo przynajmniej wiedział o tym. Briu mógł przedstawić pytanie najwyższemu stopniem, a tylko Tarru mógł zarządzić, żeby wszyscy Piąci opuścili pomieszczenie. Bezczelność! Sytuacja prosiła się wręcz o pokaz siły. Prawie świadomym aktem woli, podobnym do naciśnięcia przełącznika, Wallie przejął kontrolę nad Shonsu. Jego głos zabrzmiał teraz w tonie groźby. - Więc wyzywasz Drugiego na śmiertelną walkę z powodu interpretacji, czy tak, adepcie Briu? Myślę, że to nikczemność, że to działanie tchórza! Briu zakołysał się na piętach i pobladł. Zdawało się, że wszyscy szermierze w sali równocześnie wciągnęli oddech. Wallie drwiąco uniósł brew. Sztywno i niechętnie - jak człowiek idący na śmierć - Briu poruszył ręką w znaku wyzwania. - Teraz! - ryknął Wallie i dobył miecza. + + + Ręka adepta Briu zatrzymała się w pół drogi do rękojeści. Szpic miecza władcy Shonsu dotykał jego piersi, tuż przy sercu. W sali zapanowała kompletna cisza, przerywana tylko uderzeniem o podłogę łapy drapiącego się psa. W kompletnym bezruchu jedynie poruszane przeciągiem sztandary powoli falowały. Wallie wychylił się lekko do przodu, lewą rękę opierając na stole. Za Briu znajdowały się stołki i kolejny stół, a on prawdopodobnie nie był pewny, gdzie one są. Jeśli spróbowałby się cofnąć, to dotykający go miecz mógł natychmiast pójść do przodu na całą długość ramienia Walliego. Walliemu było przykro z powodu Czwartego, jako że najwyraźniej był on dumnym zawodowcem, w swoim elegancko odprasowanym kilcie i naoliwionej do połysku uprzęży, jednak teraz naraził się zarówno na niebezpieczeństwo, jak i całkowite ośmieszenie. Pauza prawdopodobnie trwała tylko parę sekund, ale wydawało się, że upłynęła godzina zanim człowiek, na którego odezwanie się wszyscy czekali, zdołał wydobyć z siebie głos. - Er... poddanie? - powiedział skrzecząco Nnanji. Trzeci z niedowierzaniem wpatrywał się w Briu i śmiercionośną smugę stali, która pojawiła się znikąd. - Poddanie - zgodził się natychmiast, wyglądając na równie wstrząśniętego jak jego mocodawca. Ramię Briu zdawało się topnieć i jego ręka opadła. Miecz ciągle był wymierzony w jego serce i teraz Briu należał do Walliego, musiałby się nawet poddać rytuałowi upokorzenia, jeśli tego zażądałby zwycięzca. Musiałby posłuchać albo zostałby stracony. W jego oczach widać było przerażenie i wstyd. - Powiedz mi, adepcie Briu - odezwał się Wallie, ciągle wystarczająco głośno, żeby publiczność go słyszała - czy kiedy uczyłeś swojego podopiecznego o drugiej i trzeciej przysiędze, wyjaśniłeś mu, że trzecia nie może być złożona bez pozwolenia mentora? Oczywiście Briu mógł powiedzieć "tak", ale nikt by mu nie uwierzył - sprawa była zbyt hipotetyczna i zawiła. - Nie, władco - jego głos brzmiał ochryple. - Więc wina - jeśli tam była wina - nie spada na czeladnika Nnanjiego, ale na niewystarczające nauki, które otrzymał on od swego mentora? Usta Briu poruszyły się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Potem przełknął dwukrotnie i powiedział: - Tak się wydaje, władco. Wallie lekko cofnął miecz. - Nie jestem pewien, czy wszyscy to usłyszeli. Ogłoś swój błąd. - Władco Shonsu - powiedział Briu głośniej. - Widzę, że przeoczyłem poinstruowanie mojego byłego podopiecznego, czeladnika Nnanjiego, o właściwych środkach ostrożności przy składaniu trzeciej przysięgi i jeśli w jego wczorajszym działaniu była jakaś nieprawidłowość, to wina za to spada na mnie, a on działał w dobrej wierze. - Więc w tej sprawie nie masz już dalszych zażaleń ani wobec czeladnika Nnanjiego, ani wobec mnie? - Nie, władco. Wallie schował miecz do pochwy. - Wycofuję wszelkie zarzuty tchórzostwa, adepcie Briu. Okazałeś wyjątkową odwagę wyzywając Siódmego. Pogratuluję twojemu mentorowi, gdy go spotkam następnym razem. - Dziękuję, władco - powiedział upokorzony Czwarty. - Może teraz, jako goście, możemy dokończyć śniadania? Wallie usiadł i znów przyciągnął do siebie swoją miskę z gulaszem, nie zwracając więcej uwagi na pozostałych zebranych. Nnanji niechętnie zrobił to samo. Towarzyszący Briu Trzeci objął adepta ramieniem i wyprowadził. Niemniej dla Walliego sprawa nie była zamknięta. Wiedział, że w ślad za kradzieżą podopiecznego musi nastąpić wyzwanie, ale naprawdę spodziewał się, że wyzwanie będzie skierowane do niego, jako że tylko to było słuszne. Widocznie niewłaściwie ocenił poglądy szermierzy. Sutry nie uznawały przymusu jako usprawiedliwienia - wymuszona przysięga była wiążąca, żadne niebezpieczeństwo nie usprawiedliwiało zdrady. Oni więc obwinili Nnanjiego, nie jego. Było to bezlitosne credo, ale powinien je znać. Problem ukrywał się w zacienionych miejscach pomiędzy jaźnią Shonsu i jaźnią Walliego. "Nie myślisz jak Shonsu i to mnie cieszy" - powiedział półbóg. Ale kiedy w jego ręce znajduje się miecz, musi myśleć jak Shonsu. To będzie podział władzy, strategia dla Walliego, taktyka dla Shonsu. Takie pomyłki mogą okazać się bardzo kłopotliwe. Bycie szermierzem to nie tylko sprawność ręki i znajomość sutr, ale także system wartości. Mimo że rozmowy prowadzono szeptem, w całym pomieszczeniu aż wrzało. Nnanji bawił się swoim gulaszem i wykrzywiał do niego wściekle. - Co się stało? - zapytał Wallie. Nnanji nie wyglądał jak człowiek, który właśnie uniknął okaleczenia. - Powinienem był odmówić ci złożenia tej przysięgi, seniorze. - I umrzeć? - Tak - powiedział gorzko Nnanji. - Nie zabiłbym cię - powiedział Wallie i został obdarzony zdumionym spojrzeniem. - Rzadko zabijam, chyba że muszę - miał nadzieję, że zachowuje poważny wyraz twarzy. - No, więc co zrobiłbyś, gdybym ci odmówił? - zapytał Nnanji, zdziwiony. Wallie zastanawiał się nad tym samym. - Nie jestem pewny. Przypuszczam, że powiedziałbym ci, żebyś poszedł. Bardzo się cieszę, że nie odmówiłeś. Chcesz, żebym cię zwolnił? Nnanji nie umiał na to znaleźć odpowiedzi. Jego mentor oparł się impulsowi, żeby podnieść go i potrząsnąć. Najwyraźniej standardy Nnanjiego były całkowicie nierealistyczne i dlatego kiedyś, w przyszłości, mogły stać się przyczyną poważnych kłopotów. Natomiast teraz, mając czas, by zebrać myśli, Wallie doszedł do wniosku, że Siódmy, który ma dostęp do ponad tysiąca stu sutr, mógł rozsądzić prawie każdy problem. - Z pewnością nie chciałbym, by towarzyszył mi człowiek o wątpliwym honorze - powiedział i Nnanji zbladł. - A ty popełniłeś błąd. - Nnanji był już wręcz zielonkawy. - Powinieneś zapytać się - ciągnął Wallie - dlaczego krew musi być przelana. Ja oczywiście powiedziałbym ci, że otrzymałem misję od Bogini... Oczy Nnanjiego rozszerzyły się, może na myśl, że mógłby brać Siódmego w krzyżowy ogień pytań. - A lojalność względem Bogini ma pierwszeństwo przed wszystkim, nawet obowiązkami wobec mentora. Nnanji odetchnął głośno. Przez jego zadziwiająco wyrazistą twarz przemknęły ulga i wdzięczność. - Jestem człowiekiem honoru, seniorze... tak myślę. - Ja również - powiedział zdecydowanie Wallie. - I na tym sprawa jest skończona! Jednakowoż mieliśmy właśnie lekcję drugą. Czego nauczyłeś się z pojedynku, jeśli można to tak nazwać? Po napomknieniu o szermierce Nnanji odzyskał dobry humor i warknął: - Załatwiłeś go jak dzieciaka, seniorze. - To prawda - uśmiechnął się Wallie. - Ale dlaczego? Czwarty powinien okazać się trudniejszy, nawet dla mnie. Nnanji zastanawiał się licząc na palcach. Wreszcie powiedział: - Obraziłeś go tak, że musiał rzucić wyzwanie, a to dawało ci wybór czasu i miejsca, prawda? Ponieważ widział twoje bandaże, prawdopodobnie pomyślał, że zechcesz przesunąć walkę o dzień czy dwa. W dodatku pojedynki nie są dozwolone na terenie koszar. Zapomniał, że ty nie możesz znać tego przepisu ani być nim związany - roześmiał się głośno. - I czy ktoś kiedykolwiek słyszał, żeby próbować pojedynkować się przez stół? Uśmiechnął się zadowolony z siebie. - Bardzo dobrze - powiedział Wallie. Zastanawiał się nad tym przez chwilę. - W każdym razie nie zalecałbym tej techniki na co dzień. Jeśli on byłby odrobinę szybszy, przygwoździłby mnie do ściany. - Shonsu mógł być najszybciej dobywającym miecza szermierzem w Świecie, ale miecze to nie rewolwery. No i nie byli w Dodge City. Paru Piątych, nie rzucając się w oczy, wśliznęło się z powrotem do jadalni, a inni ludzie odeszli do swoich obowiązków. Po przerwie - akurat na tyle długiej, by wyglądało, że nie czekał gdzieś w pobliżu - z pośpiechem przybył czcigodny Tarru, przepełniony skruchą. Wallie wstał do formalnego powitania. Nnanji poruszył się jakby chciał odejść, ale Wallie gestem odesłał go z powrotem na miejsce. Tarru elokwentnie przeprosił za naruszenie praw gościnności, co oczywiście nie zdarzyłoby się, gdyby w pobliżu był ktoś z seniorów i co z pewnością nie zdarzy się znowu. - Dobrze - powiedział Wallie tonem, który, jak miał nadzieję, wyrażał groźbę. Wallie uznał, że Tarru prawdopodobnie był młodszy niż na to wyglądał - posiwiał przedwcześnie, a twarz miał raczej zniszczoną niepogodą niż pomarszczoną - i prawdopodobnie był równie godny zaufania jak chory na wściekliznę wygłodniały lampart. W czasie trwającej dalej wymiany uprzejmości, dopytywań o postępy w dochodzeniu do zdrowia i innych trywialności jego spojrzenie często wędrowało do rękojeści miecza Walliego. Nnanji skinął po drugą miskę gulaszu. Tarru wziął kufel piwa, lecz Wallie odmówił, chociaż było to piwo słabe i stosunkowo nieszkodliwe. Wallie podejrzewał, że jak tylko zakończy się banalna rozmowa, Tarru zacznie się dopytywać o plany swego gościa, więc uprzedził go, występując z czymś, co go interesowało. - Interesuje mnie pewna sprawa - powiedział. - Podjęta trzy dni temu próba egzorcyzmu pozbawiła mnie przytomności. Obudziłem się w czymś w rodzaju szałasu przy drodze wychodzącej z wąwozu. - To szałasy dla pielgrzymów - powiedział Tarru. - Rządzi nimi pewna kapłanka-smok. - Nie widziałem tam smoka. Tylko niewolnicę, która mnie doglądała... Na imię miała Jja. Spodobała mi się. Tarru powiedział z pogardą: - Pah! To wszystko są marne niewolnice, władco. W dzień sprzątają podłogi, a w nocy zabawiają pielgrzymów - oczywiście dla korzyści Kikarani. Mamy w koszarach znacznie lepszą stajnię dziewek... Wallie usłyszał dziwny hałas, zaskoczony uświadomił sobie, że to zgrzyt jego własnych zębów. Pięści mu się zacisnęły, a serce łomotało wściekle. Tarru zbladł i urwał w pół zdania. - Taką niewolnicę można pewnie kupić za rozsądną cenę? - szepnął Wallie. Sięgnął dwoma placami do sakiewki i upuścił na stół błyszczący niebieski kamień. - To, jak się zdaje, powinno wystarczyć? - Władco! - Tarru sapnął głośno. - Za to można by kupić wszystkie niewolnice Kikarani z samą smoczycą włącznie! - Zdecydowałem się na wymianę - powiedział Wallie. Wiedział, że zachowuje się nierozsądnie, ale się nie wycofał. - Nnanji, czy znasz tę Kikarani? - Tak, seniorze - powiedział Nnanji, szeroko otwierając oczy. - Więc idź do niej. Zaproponuj jej ten kamień w zamian za odstąpienie prawa własności do niewolnicy Jji. Przyprowadź dziewczynę tutaj, ze wszystkim, co może do niej należeć. Jakieś pytania? - Ona z pewnością uzna, że kamień jest kradziony, seniorze. Wallie rzucił mu spojrzenie, które sprawiło, że chłopak złapał kamień i skierował się szybko w stronę drzwi. Ale po kilku krokach zawrócił i zamiast tego pobiegł do dalszego wyjścia. To pozwoliło mu na przejście z podniesioną głową przez całą długość pomieszczenia. Wyraźnie cieszyły go odprowadzające go spojrzenia. - Jego ojciec jest tkaczem dywanów - powiedział z nieskończoną pogardą Tarru. - Możesz nigdy nie zobaczyć ani klejnotu, ani dziewczyny. - Wolę stracić kamień niż zawierzyć swoje plecy złodziejowi - ciśnienie krwi Walliego było ciągle jeszcze podwyższone. - To prawda - powiedział dyplomatycznie Tarru, który nie mógł całkiem zostawić tej sprawy - ale mniejsza pokusa mogłaby okazać się rozsądniejsza. Mogę się założyć, że kamień zostanie zamieniony na gotówkę, zanim Kikarani w ogóle go zobaczy. Myśl o tym, że Nnanji mógłby okazać się nieuczciwy, była całkowicie niedorzeczna. - Zakład stoi! - następny szafir spadł na stół, a oczy Tarru rozszerzyły się. - Jestem przekonany, że straż świątynna ma kilku nie rzucających się w oczy agentów. Niech pójdą za moim lennikiem. Jeśli on sprzeda kamień albo ucieknie z nim, to wygrałeś. Znał chciwość Tarru. Facet był zahipnotyzowany leżącą przed nim na stole błękitną gwiazdą. Jego ręce wyciągnęły się po nią, a potem zatrzymały. - Nie mam niczego równej wartości, co mógłbym postawić przeciw twej stawce, władco. Wallie zastanawiał się przez chwilę. - Jeśli wygram, zażądam od ciebie tylko drobnej przysługi, niczego, co naruszałoby twój honor. Weź, trzymaj stawki. - Tarru podniósł kamień i wpatrywał się w niego. Był podejrzliwy, ale błękitny ogień parzył mu dłoń. Wstał i pośpiesznie wyszedł z jadalni. Wallie pociągnął jeszcze łyk piwa i czekał, aż jego wściekłość minie. Tym razem gruczoły Shonsu zwyciężyły. W sytuacji rozluźnionej towarzyskiej rozmowy, gdy walka nie była przewidywana, pozwolił sobie na opuszczenie osłony i to błyskawiczne uderzenie niecierpliwości dosięgło go, zanim się zorientował, że nadchodzi. Co sprawiło, że pokazał się jako nieodpowiedzialny rozrzutnik i gracz, a także doprowadziło go do wyrzucenia pod wpływem kaprysu pieniędzy przeznaczonych na wydatki w sytuacji, gdy nawet nie wiedział, na jaki cel te kamienie były mu dane. To źle wróżyło na początek zadania. Nagle uświadomił sobie, że w ten sposób mógł także podpisać na swego wasala wyrok śmierci. Uniósł się, potem znów usiadł. Teraz było już za późno na odwołanie zakładu czy odzyskanie kamienia. Z przygnębieniem powiedział sobie, że Tarru, jako jedyny orientujący się w sytuacji, nie może nakazać kradzieży kamienia bez obciążenia siebie. Nie stracił do końca nadziei, ale jego poranny żart, że pomści Nnanjiego, już nie wydawał mu się śmieszny. Wtedy Tarru powrócił, teraz w towarzystwie wysokiego i masywnie zbudowanego Siódmego, którego twarzoznakami były miecze, tyle że odwrócone. Lazurowa szata mężczyzny nie miała żadnej plamki, rzadkie białe włosy były porządnie uczesane, jednak jego ręce były zrogowaciałe i poczerniałe, a czerstwą twarz znaczyły drobne czarne punkciki. Był starszy niż Shonsu, ale nie był szermierzem, więc do niego należało rozpoczęcie ceremonii powitania. Był to Athinalani, płatnerz siódmego stopnia. Ledwo dał Walliemu czas na odpowiedź, nie bawił się w uprzejmości. - To musi być on! - powiedział. - Siódmy miecz Chioxina. Władco, błagam cię, pozwól mi go obejrzeć. Wallie położył miecz na stole. Athinalani przyglądał mu się uważnie, zwracając uwagę na każdą kreskę i znak. Tarru i Wallie pili piwo, a płatnerz chłonął wzrokiem misterną robotę. Po chwili Athinalani odwrócił miecz i z tą samą drobiazgowością przyjrzał się drugiej stronie. Kiedy skończył, wyglądał na głęboko poruszonego. - To jest szafirowy miecz Chioxina - powiedział. - Nie ma żadnych wątpliwości. Gryf tworzący rękojeść... postacie na ostrzu... jakość. Nikt inny oprócz Chioxina! Kiedy usłyszałem pogłoski, byłem pewny, że to podróbka, ale obejrzawszy go z bliska, zostałem przekonany. Władco, czy mogę go podnieść? - Jego dłonie miłośnie ściskały miecz, badając jego sztywność, ciężar i wyważenie. Potem odłożył go i dociekliwie spojrzał na właściciela. - Opowiedz o nim - wzruszył ramionami Wallie. Athinalani taktownie nie okazał zdziwienia jego ignorancją. - Chioxin - powiedział - był największym płatnerzem wszystkich czasów. Wiele ze stworzonych przez niego mieczy ciągle jeszcze jest w użyciu, po siedmiu stuleciach, i są bardzo cenione. Jego miecze były nie tylko najlepsze, one były też najpiękniejsze. Rysunek tych postaci... popatrz tu, i tu. Tak, tradycja mówi nam, że kiedy był bardzo stary, zrobił siedem mieczy, a każdy z nich był arcydziełem. Minstrele głoszą, że za obietnicę zrobienia tych mieczy kupił sobie od Bogini siedem lat życia. Możliwe. Ale rękojeść każdego tworzyło inne heraldyczne zwierzę i każdy w rękojeści miał wielki klejnot... perłę, beryl, agat, topaz, rubin, szmaragd i szafir. Każdy miecz miał też swoją własną historię. Nie jestem minstrelem, władco, więc nie spróbuję zaśpiewać dla ciebie, ale szmaragdowy miecz, na przykład, był dzierżony przez wielkiego bohatera Ximiniego, kiedy ten zabijał potwora Vinhanugoo, a potem dostał się w posiadanie Darijukiego, który nim zwyciężył w bitwie pod Haur - tak w każdym razie mówią. Minstrele mogą opowiadać o tym przez całą noc. Zobaczył nareszcie oczekujący na niego kufel i pociągnął długi łyk. Tarru spoglądał sceptycznie. Wallie spodziewał się usłyszeć o jakiejś straszliwej klątwie czy czymś takim - takie historie zawierały zazwyczaj jedną czy dwie klątwy. Jadalnia opustoszała, gdy szermierze odeszli w swoich sprawach, a służący pozbierali opróżnione przez nich miski. Płatnerz otarł pianę i z zapałem powrócił do swego wykładu. - Widziałem perłowy miecz! Czy, w każdym razie, jego część. Rękojeść i kawałek ostrza są w posiadaniu króla Kalny i kiedy byłem młodym czeladnikiem, pokazał mi je. Jest powiedziane, że miasto Dis Marin posiada berylowy i że kawałek innego ostrza jest w loży w Casr. Rękojeść przepadła, ale uważa się, że to był rubinowy. Znów to drgnienie w pamięci: "Casr?" - A szafirowy miecz? - zapytał Wallie. - Ach! Nie ma historii szafirowego. Znanych jest tylko sześć. Zgodnie z tym, co mówią minstrele, siódmy miecz Chioxin dał Samej Bogini. Nastąpiła znacząca pauza. To wyjaśniało wyraz twarzy starego Coningu ostatniej nocy. Nie zadane pytanie wisiało w powietrzu, ale nikt nie zadaje takich pytań Siódmemu. - Nie ma tu klątw? - dociekał Wallie. - Nie ma magicznych mocy? - Och, ci minstrele... Opowiedzą ci, że człowiek dzierżący jedno z tych ostrzy nigdy nie może zostać pokonany. Ale ja jestem rzemieślnikiem. Nie znam przepisu na wkładanie do miecza magicznych sił. - Ten jak na razie zaliczył dwa zwycięstwa i jeden remis - powiedział uprzejmie Wallie. Tarru zdołał się zarumienić. - Jak na broń w tym wieku, to jest on w doskonałym stanie. - Przypuszczam, że Bogini dobrze się nim opiekowała - powiedział Wallie, igrając z nimi. Uśmiechnął się do Tarru. - Widziałeś mnie wychodzącego z wody. Przypuszczam, że przepytałeś szermierzy, którzy oglądali to z bliska? - Tak, władco - powiedział ponuro Tarru. - Bardzo dokładnie. - Podobnie jak jego zwierzchnik nie był człowiekiem wierzącym w cuda. - Władco - powiedział Athinalani. - Czy łaskawie zgodzisz się, żebym kazał artyście to przerysować? Będę ci bezgranicznie zobowiązany. - Oczywiście. Przypuszczam, że masz też miecze na sprzedaż. Mój lennik przybędzie do ciebie, by spieniężyć miecz pewnej wartości. Chciałby też nabyć bardziej użyteczny i powszedniego rodzaju. W tej chwili przybył pokręcony stary intendent Coningu. Kręcił się człapiąc w pobliżu, dopóki Tarru nie uniósł brwi. - Nadszedł posłaniec ze świątyni, władco. Chce się widzieć z władcą Shonsu. - Potem dodał. - Jest w zielonym - i obrócił się, żeby zobaczyć reakcję Tarru. - Szósty jako posłaniec. Tarru patrzył wilkiem. Rozmowa została przerwana, chociaż widać było, że Athinalani mógłby siedzieć cały dzień i po prostu wpatrywać się w siódmy miecz Chioxina. Gdy szli w stronę drzwi, Tarru powiedział przyciszonym głosem: - Czy dałeś czeladnikowi Nnanjiemu miecz władcy Hardduju, władco? - Tak - powiedział Wallie i Tarru wyszczerzył zęby jak rekin. - Co w tym jest śmiesznego? - Nnanji jest tylko synem rzemieślnika. Zdarzyło nam się kilku rekrutów z takich właśnie rodzin, chociaż wiem, że mieliśmy wielu odpowiedniejszych kandydatów, synów szermierzy. Mniej więcej w tym samym okresie władca Hardduju nabył ten miecz. Tarru mógł być albo nie być partnerem w poważniejszych przestępstwach, ale tamten drobny lewy dochód najwyraźniej przyniósł korzyść tylko sędziemu. Może to wyjaśniało oczywistą niechęć Tarru wobec Nnanjiego. - Myślisz, że rodzina Nnanjiego opłaciła ten zakup? Tarru parsknął drwiąco, podtrzymując drzwi dla swego gościa. - Tylko małą część, tego jestem pewny, władco. Za ten miecz można kupić kilka sklepów z dywanami. Ale, jak powiedziałem, było więcej takich. Ironią sytuacji jest, że ten miecz przyniósł mu tak mało pożytku, a teraz należy właśnie do jednego z czeladników. Uśmiechnął się z satysfakcją. Tarru nie był miłym człowiekiem. Ani, jeśli godził się na tak podejrzane działania, uczciwym człowiekiem. cdn. - Racz zaszczycić mnie swą znakomitą opinią o tym podłym winie, władco - wybeczał stary kapłan swym drżącym, bezzębnym głosem. - To jest pamiętny rocznik, wielebny - huknął szermierz głosem o kilka oktaw niższym. Zapakowany w wielkie, uplecione z wikliny krzesło podobne do wylotu ogromnej trąby, Honakura pokazywał w uśmiechu dziąsła, grając rolę gospodarza i wypowiadał trywialne nonsensy, podczas gdy jego bystre oczy wychwytywały wszystkie szczegóły. Wallie siedział naprzeciw niego na stołku. Stół pomiędzy nimi uginał się pod ciężarem ciastek i wina w kryształowych kubkach, a wszystko to spowijał parny, zielony cień pod drzewami, których nawet ramiona Shonsu nie zdołałyby objąć. Trzy olbrzymy zasadzone ku ozdobie podwórka opanowały je, wypełniły i zadaszyły. Pokruszone stare brukowce podnosiły się na rozsadzających je korzeniach i opadały w trójkątną przestrzeń pomiędzy nimi, gdzie również siedzieli ludzie. Sam ogrom tych drzew uwydatniał Walliemu starożytność świątyni, a przez to kultury, która ją zbudowała. To przypominające dżunglę podwórko było miejscem prywatnym. Ściany pokrywał żywy mech i obwieszała pretensjonalnie boungawilla. Za nimi chichotała i pluskała Rzeka, zagłuszając rozmowę równie skutecznie, jak sklepienie gałęzi chroniła przed męczącym blaskiem słońca oraz spojrzeniami niechcianych oczu. Owady śpieszyły się w swoich sprawach. Wino z pewnością było godne zapamiętania - cierpkie i o metalicznym smaku, najgorsze, jakie - jeśli mógł sobie przypomnieć - kiedykolwiek kosztował. Nareszcie Honakura zakończył uprzejmości. - To, czego wczoraj dokonałeś, było chwalebnym czynem zbrojnym, władco, hołdem wobec Bogini. Chociaż nie miałeś formalnego kontraktu z radą, zostałem upoważniony do zaofiarowania ci wynagrodzenia: urzędu sędziego - uśmiechnął się - albo stosownego honorarium. Zapłata za przelaną krew? Wallie Smith poczuł, że się wzdryga, chociaż był także ciekawy, jak wiele zarabia Siódmy pracując swoim mieczem. Ale powiedział tylko: - To była dla mnie przyjemność, święty. Jak ci powiedziałem, nie mogę przyjąć urzędu i nie potrzebuję od was zapłaty. Mój pan jest szczodry. Niewidzialne brwi Honakury uniosły się. Kapłan zniżył głos i powiedział: - Wydaje mi się, że słyszę słowika. Jedynymi ptasimi głosami, jakie słyszał Wallie, było dochodzące z oddali senne gruchanie gołębi. Starzec zachichotał na widok niezrozumienia na twarzy Walliego. - To stara tradycja, władco. Powiadają, że dawno temu dwóch panujących spotkało się w lesie, żeby przedyskutować pewne ważne sprawy, ale słowik na drzewie ponad ich głowami śpiewał tak pięknie, że obydwaj słuchali tylko głosu ptaka. Tak więc żaden nie był w stanie przekazać tego, co zostało powiedziane, ponieważ niczego nie usłyszał. - Słowiczy śpiew jest bardzo melodyjny - uśmiechnął się Wallie. Kapłan odpowiedział uśmiechem i czekał. - Wczoraj - powiedział pogodnie Wallie - dziwna rzecz mi się przydarzyła. Rozmawiałem z bogiem. No, ale to jest raczej długa opowieść, a nie chciałbym cię znudzić. Takie słowa widocznie nie pasowały do władcy Shonsu, odpowiedzią było zaskoczone spojrzenie, po którym nastąpił uprzejmy, ale niepewny uśmiech - Wybacz mi, święty - powiedział Wallie. - Nie powinienem żartować z uświęconych spraw. W ten sposób pakuję się w kłopoty. Ale ja rozmawiałem z bogiem, a on między innymi powiedział mi: "Honakura jest dobrym człowiekiem - możesz mu ufać". Chcę więc, jeśli można, opowiedzieć ci całą historię i otrzymać twoją mądrą radę. Starzec patrzył w milczeniu i nagle łzy kroplami zaczęły spływać mu po policzkach. Upłynęła długa chwila, zanim je zauważył i wtedy wytarł rękawem. - Błagam o wybaczenie, władco - wymamrotał. - Tyle lat upłynęło od czasu, gdy otrzymałem pochwałę od wyższego, że zapomniałem, jak sobie z tym poradzić. Proszę, wybacz mi. Czując się teraz jak ostatni łajdak, Wallie powiedział: - Pozwól więc wyznać sobie wszystko. Zaciekawiło go przelotnie, jak stary jest naprawdę kapłan - na pewno co najmniej trzy razy starszy od Shonsu. Jednak w Honakurze nie dostrzegał nawet śladu zgrzybiałości. Był on bystrym starym łotrem, najwyraźniej potęgą w świątyni i prawdopodobnie nie miał skrupułów gdy chodziło o to wszystko, co uznawał za słuszne. Teraz wtulił się w swój wielki fotel jak pszczoła wpełzająca w kielich kwiatu. Wallie opowiedział mu całą historię, włączając w to obie rozmowy z bogiem. Honakura wpatrywał się w niego bez mrugnięcia, tylko małe poruszenia jego ust świadczyły, że w ogóle żyje. Przy końcu opowieści zamknął oczy i wydawał się mruczeć modlitwę, potem lekko pociągnął nosem i powiedział: - Jestem twoim dłużnikiem, władco Shonsu... albo Walliesmithcie. Twoja opowieść brzmi w moich uszach wspanialej niż jestem to w stanie wyrazić. Zawsze miałem nadzieję być świadkiem cudu - prawdziwego, niewątpliwego cudu. I wreszcie jestem, po tylu, tylu latach! - I jeszcze jedno - powiedział pośpiesznie Wallie. - Kiedy zapytałem boga o cuda, powiedział mi, że powinienem ci ufać i poprosić cię o opowiedzenie anegdoty z siedemnastej sutry. Honakura słuchał dotąd z niczego nie wyrażającą twarzą, ale teraz przez jego oblicze przebiegł skurcz zaskoczenia... natychmiast zdławiony. Wallie przypomniał sobie, że bóg, wydając ten rozkaz, uśmiechał się tajemniczo. - Ach! - powiedział kapłan. - No... przypuszczam, że wasze szermiercze sutry są bardzo podobne do naszych - większość zawiera przypowieść, która pomaga w jej zapamiętaniu. Epizod w siedemnastej sutrze kapłanów dotyczy Ikondoriny. W tych okolicznościach oczywiście ci ją opowiem. Ikondorina był wielkim bohaterem, który przybył do Bogini, oddał jej swój miecz i przysiągł, że bardziej będzie wierzył Jej cudom niż swej sile śmiertelnika. Więc gdy wrogowie zapędzili go na skały, Bogini zmieniła go w ptaka. Potem wrogowie zapędzili go nad Rzekę i Bogini zmieniła go w rybę. Po raz trzeci wrogowie ruszyli przeciw niemu i tym razem zabili go i gdy jego dusza przybyła przed Boginię, zapytał Ją, dlaczego Ona nie uratowała go po raz trzeci. A Ona oddała mu jego miecz i powiedziała, żeby poszedł i czynił własne cuda. Więc on powrócił do świata i wyrżnął swoich wrogów i znów był wielkim bohaterem. Widzisz, jak dobrze ta opowieść pasuje do twojego przypadku? - uśmiechnął się ożywiony nadzieją. Jednak Wallie nie odpowiedział uśmiechem. - To wszystko? - To cała anegdota - odpowiedział ostrożnie Honakura. - Co jeszcze możesz opowiedzieć o tym Ikondorinie? Twarz starca była już nieprzeniknioną maską. - Wspomina się o nim jeszcze w paru sutrach, ale nie ma już innych opowieści. - Kapłan wyraźnie wiedział o czymś, o czym nie chciał mówić. Uznał, że wiadomość od boga skierowana była wyłącznie do niego. - Czy mogę zapytać - odezwał się poirytowany, ale bezradny Wallie - jaki morał przywiązany jest do tej opowieści? - Z pewnością. Wielkie czyny przynoszą zaszczyt bogom. Zastanowił się nad tym. - A wielkie czyny dokonywane są przez śmiertelników? - Oczywiście. Podczas gdy cuda są domeną bogów, ale nie przynoszą zaszczytu, ponieważ nie wymagają trudu. Wallie pomyślał, że on również chętnie rozsiądzie się w wygodnym fotelu. - Więc ta wiadomość oznacza, że mam nie spodziewać się pomocy od bogów? - To nie całkiem tak - Honakura skrzywił się. - Ale czegokolwiek domaga się Bogini, życzy sobie Ona, żeby to zostało dokonane przez śmiertelnika - przez ciebie. Ona może ci pomagać, ale ty nie możesz się spodziewać, że wykona za ciebie robotę. - Bóg obiecał, że będę prowadzony. Ale powiedział też mi, że ten miecz może zostać zgubiony albo złamany i że bogowie nie czynią cudów na żądanie. Czy myślisz, że zrozumiałem to prawidłowo? Honakura skinął głową i fałdy skóry na jego szyi załopotały. - I jakiekolwiek jest to twoje zadanie, najwyraźniej jest ono bardzo ważne. Twoja nagroda będzie wielka. - Jeśli mi się powiedzie - mruknął ponuro Wallie. Wolałby, żeby półbóg poprzez przypowieść obiecał mu parę cudów. - Pierwszym naszym problemem - powiedział kapłan w zamyśleniu - jest wydostanie cię stąd żywego. Ale zapominam o swoich obowiązkach... spróbuj ciastek, władco Shonsu. Te z pistacją, jak sobie przypominam, są wyśmienite, choć dzisiaj poza zasięgiem moich możliwości - podsunął talerz z ciastkami nie spędzając z nich owadów. Wallie pochylił się. - Dlaczego pozostanie przy życiu jest wątpliwe? Chroni mnie jako gościa kodeks szermierzy. Kto może wyrządzić mi krzywdę? Starzec ze smutkiem potrząsnął głową. - Życzyłbym sobie, żebym mógł udzielić ci lepszej rady, władco. Stąd prowadzi tylko jedna droga na zewnątrz, co oznacza długą wędrówkę, w znacznej części przez dżunglę, a potem przeprawę promem przez Rzekę do Hann. Jest wiadome, że kilku szermierzy wysokich stopni, którzy mogli być zagrożeniem dla Hardduju, wyruszyło z Hann i nigdy tu nie dotarło. Nie wiem, czy winowajcami byli zdradzieccy szermierze, czy opłacani przez nich mordercy. Za morderców uważano cywilów, którzy zabijali szermierzy - i w oczach szermierzy byli najgorszymi zbrodniarzami. - Jak... - zaczął Wallie, a potem sam odpowiedział na swoje pytanie. - Łucznicy! - Szermierze brzydzili się łukami. Kapłan skinął głową, przeżuwając ciastko. - Tak przypuszczam. Albo może wielka przewaga liczebna. W ciągu stuleci wielu pielgrzymów było tu napadanych przez rozbójników. Do obowiązków straży należy patrolowanie dróg i utrzymywanie bezpieczeństwa, ale obawiam się, że ostatnimi czasy psy porozumiały się z wilkami. Przy promie utrzymywany jest konny posterunek, tak że wiadomości o ważnych przybyszach mogą być szybko przesyłane do świątyni. Podejrzewamy, że informacje dochodzą do niewłaściwych osób i że najbogatsi pielgrzymi nie docierają do nas. Wallie spodziewał się dyskusji o swoim nieznanym zadaniu i o tajemniczej zagadce boga, a nie o bliskim niebezpieczeństwie. - Ale dlaczego ja? - zapytał. - Wyjeżdżam, nie przybywam. Czyżby te stwory ciemności pożądały zemsty za śmierć Hardduju? - Och, w to wątpię - Honakura jakby mimochodem dolał więcej wina. - Wiązały ich zyski, nie uczucia. Ale opowiadałeś mi o mieczu, który nosisz; mogę go zobaczyć? Wallie dobył siódmego miecza i trzymał go przed kapłanem tak, żeby ten mógł go obejrzeć. W przeciwieństwie do płatnerza i szermierzy nie wykazał zainteresowania ostrzem, ale obmacał rękojeść i wymruczał swoją wycenę. Dotknął wielkiego szafiru i zerknął na ściągacz do włosów swojego gościa. - Tak - powiedział w końcu - myślę, że ten miecz może być najcenniejszym przedmiotem w całym Świecie. Wallie zakrztusił się winem. - Kto zdołałby go kupić? - zapytał. - Kto chciałby go posiadać? - Gryf jest symbolem królewskim - powiedział pogardliwie Honakura. - Są tuziny czy nawet setki miast rządzonych przez królów. Każdy z nich kupiłby go - prawie za każdą cenę - którą później oczywiście zamierzałby odzyskać - twarz kapłana pociemniała. - Świątynia z pewnością kupiłaby go, gdyby był na sprzedaż. Niektórzy z moich kolegów wierzą święcie, że miecz Bogini należy do tego miejsca... A ty musisz przebyć z nim długą drogę. Wallie nie musiał odwoływać się do sutr, by wiedzieć, iż była to bardzo niezręczna sytuacja. Transport powietrzny, pomyślał, byłby najlepszym rozwiązaniem. - Mógłbym więc zażądać eskorty od straży? Z twarzy Honakury nadal nic nie dało się odczytać. - Z pewnością możesz poprosić czcigodnego Tarru. Wallie uniósł pytająco brew i kapłan wydał wyraźnie słyszalne westchnienie ulgi. Najwyraźniej podzielali opinię o Tarru, ale etykieta wymagała, żeby jej nie wypowiadać. - Co jeszcze możesz zasugerować? - zapytał Wallie, ale Honakura zawiedziony potrząsnął głową. - Chciałbym to wiedzieć, władco! Szermierze nie będą rozmawiać o innych szermierzach, z oczywistych powodów. Większość, jestem tego pewny, to ludzie uczciwi, w najgorszym razie niechętni współuczestnicy. Słuchają rozkazów, dopóki nie muszą się splamić hańbą, wszelkie naruszenia honoru zapisują na rachunek sędziego. A co mogą zrobić? Na przykład krążą opowieści o skazańcach, którzy nie dotarli do Miejsca Łaski. - Wykupieni? - wydusił z siebie Wallie. Ta opowieść o powszechnej deprawacji męczyła go i wyczuwał, jak głęboko w nim burzy się natura Shonsu. - Ale ze stopni świątyni możecie policzyć egzekucje i wiecie, jak wielu... - Wrzucają worki z kamieniami - tłumaczył cierpliwie Honakura. - Nie wszystkie ciała wracają do stawu. A część szermierzy siedzi w tym procederze po uszy i ci są teraz dla ciebie największym niebezpieczeństwem. - Poczucie winy? - powiedział Wallie. - Boją się nowego sędziego, nowej miotły. Przeszłe grzechy wywołają przyszłe zbrodnie? Honakura przytaknął i uśmiechnął się, może z ulgą - czy nawet ze zdziwieniem - że ten szermierz nie zamierza zaczynać od podnoszenia szumu na temat honoru swojego zawodu i przenosi uwagę na złoczyńców. Szum wody i brzęczenie pszczół ani na moment nie zostało zakłócone... - Więc najważniejsze to przeczekać - powiedział Wallie i spojrzał na swoje obandażowane stopy. - Wiele zależy od tego, kiedy znów stanę się zdolny do podróży. To potrwa co najmniej tydzień, a prawdopodobnie dwa. Byłbym szalony odchodząc stąd, zanim się wyleczę. Następnie pojawia się pytanie, czy powinienem informować o planach wyjazdu, czy też pozwolić im myśleć, że jestem następcą Hardduju? - Przez chwilę się zastanawiał. - Wątpię, żebym mógł długo utrzymywać takie pozory i wolałbym tego nie robić. - To nie byłoby honorowe, władco - potwierdził kapłan. - Bądźmy więc uczciwi - wzruszył ramionami Wallie. - Jako zwykły gość stanowię mniejsze zagrożenie i dlatego też będę w mniejszym niebezpieczeństwie. Ono nadejdzie, gdy spróbuję stąd odejść, prawda? Pozostaje mi więc jak będę kuśtykał możliwie jak najdłużej, a w tym czasie próbować określić, komu spośród straży można zaufać. A potem którejś nocy zniknę bez ostrzeżenia. Starzec rozpromienił się. - Na razie - kontynuował Wallie - mam trzymać się plecami blisko ścian, unikać ciemnych zaułków, powstrzymywać się od jedzenia na osobności i spać przy zablokowanych drzwiach. Honakura z radością zatarł ręce. - Doskonale, władco! - Najwyraźniej uważał Walliego za górę muskułów z szybkim refleksem i był zadowolony widząc, że ten szermierz nie traktuje ostrożności jako tchórzostwa. - Pozostało tylko trochę ponad dwa tygodnie do Dnia Szermierzy. Miałem nadzieję rozbudować dla ciebie normalny rytuał mianowania na stanowisko sędziego. Skoro tak być nie może, może ogłosimy zamiar odprawienia specjalnego nabożeństwa w celu pobłogosławienia twojej misji? To zapewni ci do tego czasu bezpieczeństwo. Jak sam powiedziałeś, zagrożenie pojawi się, gdy spróbujesz wyjechać. Zawahał się, a potem dodał: - Jeśli wybaczysz moją zarozumiałość, władco Shonsu, to przyjemnie mieć do czynienia z szermierzem, któremu nie przeszkadza brak konwencji. Nie wiem, jakiego przeciwnika zamyśliła dla ciebie Bogini, ale przypuszczam, że może on się zdziwić - zachichotał. Wallie użył zdrowego rozsądku i powierzchownej znajomości sutr. Jednak przede wszystkim zdrowego rozsądku oraz taktyki, która przypuszczalnie stanowiła podstawę jego zawodu, uznał więc zdziwienie kapłana za trochę obraźliwe, ale także zabawne. - Mam siostrzeńca, który jest uzdrawiaczem - powiedział Honakura - i można na nim polegać. On przeciągnie twoją rekonwalescencję tak długo, jak to będzie możliwe. - Zapłacę mu najpóźniej jutro - zapewnił poważnie Wallie i został wynagrodzony widokiem dziąseł starca w całej okazałości. - Ale powiedz mi, święty, jeśli Bogini przerzuciła na mnie wszystkie te kłopoty, to czy Ona nie poprze mnie, gdy znajdę się w niebezpieczeństwie? Jowialność kapłana natychmiast zniknęła. Pogroził szermierzowi palcem. - Nie pojąłeś lekcji o cudach. Jako szermierz najwyższego stopnia rozumiesz strategię. Postaw się w Jej położeniu. Wysyłasz swojego najlepszego człowieka, a on zawodzi - katastrofalnie, jak powiedziałeś. Co to może znaczyć? Wallie powstrzymał gniewną ripostę. - Nie znając zadania, nie mogę się domyślić. Może Shonsu stracił armię? Albo oddał teren wrogowi - kimkolwiek lub czymkolwiek ten wróg był. - W każdym przypadku - powiedział kapłan - nie jest to coś, co powinno się powtórzyć, prawda? Więc co zrobisz? Wysyłasz następnego człowieka, a jeśli on zawiedzie, znowu następnego? I znowu? Oczywiście bogowie mają nieskończone rezerwy... - Masz rację, święty - powiedział skruszony Wallie. Powinienem był sam to dostrzec. - Bierzesz następnego człowieka - a potem trenujesz go, żeby był lepszy od poprzedniego. - Albo przynajmniej poddajesz go próbie - zgodził się kapłan. - I jeśli on nawet nie zdoła uciec ze świątyni... - Nie potrzebował kończyć myśli. - Ale nawet jeśli zdołam umknąć stąd - powiedział smutno Wallie - to w przyszłości mogą mnie czekać inne próby? Teraz rozumiem - cudów nie będzie. Uznał, że skoro chodzi o cuda, gotów był wpaść w nałóg. Honakura znów podsunął mu talerz z ciastkami i zaproponował napełnienie szklanki. Wallie podziękował zarówno za jedno jak i drugie bojąc się, że od słodyczy upasie się jak Hardduju. Musiał teraz pamiętać, by myśleć o sobie jak o zawodowym sportowcu i pilnować treningu, jako że od tego zależało jego życie. - Twoim pierwszym zadaniem jest oczywiście zebranie grupy stronników - powiedział Honakura, który rozsiadł się w fotelu i rozkoszował się rurką z kremem. - No, jednego znalazłem - zachichotał Wallie. - Widziałeś go wczoraj - opowiedział o Nnanjim, o jego odwadze i absurdalnie romantycznych przekonaniach o obowiązku i honorze oraz opisał scenę z Briu z dzisiejszego ranka. Chytre oczy starca mrugnęły. - To może być sposób, w jaki będziesz prowadzony, władco. - Cud? Ten chłopiec? - powiedział szyderczo Wallie. - W taki właśnie sposób Ona czyni cuda - żeby to nie rzucało się w oczy! Znalazłeś go w pobliżu wody - moce Bogini są zawsze najsilniejsze blisko Rzeki, a to jest jej odnoga. Nie dziwi mnie, że jest to niezwykły młodzieniec. Wallie okazał grzeczne powątpiewanie. - Będę więc musiał sprawdzić, jak radzi sobie z mieczem. - Na pewno źle, ale ma bardzo dobrą pamięć - powiedział Honakura, koncentrując się na okruchach ciastka. Po chwili zerknął, żeby zbadać czy jego słowa zrobiły na szermierzu jakieś wrażenie. - Jest jedynym rudzielcem w straży? - Wallie nie był pewny, czy powinien zareagować jak Wallie - rozbawieniem, czy jak Shonsu - wściekłością. Kapłan skinął głową. - Nie obrażasz się na to? To również jest w tobie niezwykłe, władco Shonsu. Wallie zignorował przytyk. - Czego jeszcze dowiedziałeś się o Nnanjim? - Nie wiem nic o jego uczciwości. Jego poprzedni mentor wpadał w szał, gdy mówiono o umiejętnościach szermierczych chłopcach, ale wydawało się, że nie może wiele zrobić, by je poprawić. On nie zostanie promowany na Trzeciego dopóki nie podciągnie się w szermierce. Nie jest zbyt popularny wśród innych strażników, chociaż oczywiście to może o nim dobrze świadczyć. Starzec wyglądał na zadowolonego. Szermierze nie opowiadają o sobie nawzajem, a obsługa koszar wydawała się składać jedynie z szermierzy w stanie spoczynku, zapewne związanych tą samą regułą, chociaż prawdopodobnie nie tak mocno. To oznaczało, że szpiedzy Honakury czerpali informację z innych źródeł. - Czy jest popularny wśród kobiet? - zapytał Wallie i zobaczył błysk uznania wskazujący, że trafił. - Dają mu wysokie oceny za zapał i wytrzymałość, niskie za finezję - zaripostował kapłan, a w jego oczach lśniło rozbawienie. - Podobnie jest z jego manierami przy stole - powiedział Wallie. Wzmianka o kobietach przypomniała mu Jję. - Święty, czy przypominasz sobie niewolnicę, która opiekowała się mną w domku? Uśmiech Honakury natychmiast zniknął. - Ach, tak. Zamierzałem coś zrobić z tą dziewczyną - zasługuje na lepszy los - ale byłem zbyt zajęty, żeby to załatwić. Czy chcesz ją? Okazało się, że wyrzucił cenny szafir kupując niewolnicę, o którą wystarczyło poprosić. - Myślę, że ona już jest moja - odpowiedział Wallie. - Dziś rano wysłałem Nnanjiego, żeby kupił ją dla mnie. - Dopiero teraz rozumiał, że był głupszy, niż sobie to uświadamiał. Pochwalił się bogactwem wobec Tarru, który z pewnością podejrzewa, że tam, skąd dwa klejnoty zostały wyciągnięte z taką łatwością, może być ich więcej i wiedział teraz, dlaczego Wallie tak niedbale oddał kosztowny miecz Hardduju. Stary kapłan przyglądał mu się w zamyśleniu. - Mam nadzieję, że nie zapłaciłeś zbyt wiele - powiedział. Wallie spojrzał oszołomiony. - Przepłaciłem - przyznał. - Jak się domyśliłeś? Honakura wyglądał na zadowolonego z siebie. - Powiedziałeś, że twój pan był szczodry. Mogę się domyślić, czym płaci. - Możesz? - On jest bogiem klejnotów. - Klejnotów? - O tym przecież Wallie nie wspominał. - Tak, oczywiście - Honakura przerwał, wyglądając na zbitego z tropu i dziwnie niespokojnego. - Zwykle myśli się o nim jako o Bogu Ognia. Ale ciekawy jestem, dlaczego? Drogie kamienie znajduje się często w piaskach rzeki. - W moim świecie - powiedział Wallie - wierzymy, że większość drogich kamieni formuje się w ogniu, a dopiero potem roznosi je woda. - Naprawdę? - w głosie kapłana zabrzmiało zainteresowanie. - To wyjaśnia sprawę. Zwykle pojawia się w postaci małego chłopca. Poszukiwacz, który znajdzie dobry kamień, mówi: "Bóg stracił dla mnie ząb". Wallie zaśmiał się i opróżnił swoją szklankę wina. - To mi się podoba. Tak jak podoba mi się słowik. Jesteście poetycznym ludem, święty. Czy wytłumaczysz mi też, dlaczego bóg miał gałązkę z listkami? Honakura parsknął i przyciszył głos. - Dla efektu dramatycznego. Bogowie też mają swoje słabostki. Trudno przypuścić, żeby on potrzebował mnemonizatora. - Czego? Starzec znów westchnął i potrząsnął głową. - Jesteś jak niemowlę, władco! Nie powinienem wątpić w mądrość Bogini, ale nie mogę zrozumieć, jak Ona spodziewa się, żebyś ty przeżył, jeśli najwyraźniej nic nie wiesz! Mnemonizator to pomoc dla pamięci. Czy wy w tym twoim świecie ze snów nie macie mówców publicznych? Oni biorą do ręki gałązkę i robią na każdym listku znaczek, który ma przypominać im o punktach, które chcą poruszyć, a potem obrywają listek, gdy już to zrobią. To może być bardzo efektywne. A czego użyjesz, jeśli chcesz zapamiętać długą sutrę? - My używamy innych przyrządów, święty. Ale w sprawie Jji... jak uwolnić niewolnika? Honakura był bardziej zaskoczony tym niż wszystkim, co do tej pory usłyszał. - Uwolnienie niewolnika? To niemożliwe. - Masz na myśli, że niewolnictwo jest dożywotnie? - zapytał skonsternowany Wallie. - Nie da się uwolnić człowieka? Kapłan potrząsnął głową. - Niewolnik jest oznaczany przy urodzeniu. Jeśli w tym życiu dobrze służy, następnym razem może się narodzić wyżej na drabinie społecznej. Zamierzałeś uwolnić tę dziewczynę? Wallie tak wiele zawierzył już starcowi, że teraz ciężko byłoby mu się wycofać. Opowiedział więc, jak stracił panowanie nad sobą. - Jeśli wtedy w ogóle myślałem - powiedział - to o tym, że kupię dziewczynę i uwolnię ją. Była taka miła dla mnie - tłumaczył. - I prawdopodobnie uratowała mi życie, gdy przyszła polująca na mnie kapłanka. - I jest też cholernie dobra w łóżku? - zapytał kapłan i zaśmiał się głośno. - Nie pal mnie tak spojrzeniem, szermierzu! Widziałem ją. Gdyby była wolno urodzona, jej okup małżeński wynosiłby wiele drogich kamieni, ale ty ją kupiłeś i ona jest twoją niewolnicą. Możesz ją podarować, możesz ją sprzedać, możesz ją zabić, ale nie możesz jej uwolnić. Naprawdę, gdyby bawiło cię przypalanie jej rozpalonym do czerwoności żelazem, nikt by cię nie powstrzymał, może z wyjątkiem Bogini albo silniejszego szermierza, gdyby to uraziło jego poczucie honoru. Ale prawdopodobnie by nie uraziło. Powinieneś sobie uświadomić, Walliesmith, że szermierz siódmego stopnia może zrobić prawie wszystko. Ale nie może zrobić z niewolnicy wolnej damy i nie może jej poślubić. Nie może, oczywiście, jeśli sam sobie nie zażyczy stać się niewolnikiem. Wallie zmierzył go ponurym spojrzeniem. - Przypuszczam, że uważasz to za kolejny cud? Kapłan w zamyśleniu pokiwał głową. - Może i tak. To, co zrobiła, chroniąc cię wtedy, było bardzo niezwykłe. Może Bogini wybrała dla ciebie na tę podróż kilku towarzyszy i ta dziewczyna ma do odegrania jakąś niewielką rolę poza dostarczeniem ci przyjemnych wrażeń. Nigdy nie lekceważ radości, ona należy do zapłaty za śmiertelność. - Ciągle był zdziwiony. - Czy w twoim sennym świecie możecie uwalniać niewolników? - Tam, skąd przybyłem, nie ma niewolników - odpalił ostro Wallie. - Uważamy posiadanie niewolników za obrzydliwość. - Więc oczywiście możesz wysłać ją do domu aukcyjnego - zapytał kapłan, parskając śmieszkiem. - Chociaż raczej nie uważam, żeby kapłanka Kikarani oddała ci kamień. Przez chwilę temperament Shonsu chciał zapanować nad Walliem, ale ten dał sobie z nim radę. Gniew na bogów był daremny. Został oszukany. Honakura przyglądał się mu badawczo. - Czy mogę ofiarować ci drobną radę, władco? Powiem ci, jak należy traktować niewolnika. - Powiedz - warknął szermierz. - Kazać im ciężko pracować! - rzucił kapłan, a potem głośno zarechotał ze swojego żartu. + + + + + W marmurowej wspaniałości koszarowego wejścia Wallie spotkał starego komisarza i zapytał, czy Nnanji już wrócił. - O tak, władco - powiedział Coningu, a jego wygląd świadczył o jakimś ukrytym rozbawieniu, którego przyczyna była zbyt cenna, żeby psuć sprawę mówieniem o niej. Wallie przeto, nie mogąc pokazać nie licującego z dostojeństwem pośpiechu, zużył trochę czasu na wejście po wielkich schodach. Ale już po chwili przyspieszył i przebiegł przez korytarz. Stąpając bezszelestnie na swych obandażowanych stopach przeszedł przez pierwsze pomieszczenie do drzwi drugiego, skąd dochodził śmiech. Zobaczył tam troje ludzi, wszyscy znajdowali się na podłodze, na oświetlonym słońcem dywanie. Po prawej stronie spoczywała Jja, upozowana na kopenhaską syrenkę, tak pełna wdzięku i upragniona, jak ją pamiętał, i to ona była tą, która się śmiała. Po lewej znajdował się Nnanji, stojący na czworakach, z pochwą miecza sterczącą za nim na podobieństwo ogona, niezwykle przypominający psa, próbującego wykopać królika. Łaskotał brzuszek trzeciej osoby, brunatnego, nagiego, chichoczącego bobasa. Przez moment żywy obraz trwał, jedna z tych scen, które wypalają się w mózgu, żeby stać się jednym z kluczowych wspomnień - w końcu, z czego, oprócz wspomnień, składa się życie? Wtedy go zobaczyli. Jja wstała, podeszła do niego i opadła na kolana, żeby ucałować jego stopę, wszystko to jednym płynnym ruchem. Zdawała się nie spieszyć, ale zrobiła to zanim Nnanji zdołał podnieść się na nogi. W szeroko otwartych oczach chłopca czaiło się zakłopotanie. - Nie wiedziałem, czy chcesz również dziecko, seniorze - powiedział - więc przyniosłem je. Nakazałeś: "ze wszystkim, co tylko do niej należy". Kikarani powiedziała, że gdybyś nie chciał, to zabierze je z powrotem. Wallie odchrząknął. - Dziecko jest ładne. Przekaż ode mnie wyrazy szacunku mistrzowi Coningu i zapytaj go, czy mógłby udzielić mi chwili czasu? Nanji odsunął dziecko, teraz wspinające się po jego nodze i wyszedł szybko. Nawet z tyłu jego uszy były purpurowe. Wallie spojrzał na klęczącą przy jego stopach dziewczynę i pochylił się, żeby ją podnieść. Uśmiechnął się do niej, znów widząc jej wysokie kości policzkowe, które dawały twarzy wyraz siły i szeroko rozstawione, ciemne oczy, które przedtem go zafascynowały. To nie była smukła panienka-elf, ale wysoka i grubokoścista niewiasta, o dużych piersiach, silna, a jednak pełna wdzięku w ruchach i patrząca bystro. Młodsza niż myślał, jednak znów dostrzegł korozję niewolnictwa - spękane ręce. A jej czarne włosy były przycięte krótko i nierówno. Gdyby tylko dano jej szansę, stałaby się prawdziwą pięknością. A na dodatek wiedział, że potrafi być czuła. Jeśli szermierz musi mieć niewolnicę, to ona była kobietą, którą wybrał. Popatrzyła z przestrachem na jego twarz, a potem na dół, na siniaki i otarcia. - Witaj, Jja - powiedział. - Zdobyłem parę nowych zadrapań od czasu, gdy się ostatnio spotkaliśmy. Posłałem po ciebie, bo jesteś dobra w pielęgnowaniu uszkodzonych szermierzy. - Gdy usłyszałam, że jestem twoją niewolnicą, panie, poczułam się bardzo szczęśliwa. - Jej twarz miała ugrzeczniony wyraz. Bardzo się pilnowała, żeby nie mógł odgadnąć jej myśli. Dziecko raczkowało szybko w stronę drzwi, idąc w ślad za swym nowym przyjacielem. - Przynieś go i siadaj - powiedział Wallie. - Nie, na krześle. - Sam usiadł na stołku i przyglądał się dziewczynie. - Jak ma na imię? - Vixini, panie. - Dziecko miało na twarzy niewolniczą pręgę. - Kto jest jego ojcem? Nie okazała zakłopotania. - Nie wiem, panie. Moja pani przysięgła rysownikowi twarzoznaków, że jego ojciec był kowalem, ale nigdy nie posyłała mnie, żebym usługiwała kowalowi. - Dlaczego? Co jest szczególnego w kowalach? Pytanie zdziwiło ją. - Ludzie uważają, że kowale są wielcy i silni, panie. Kowalski znak ojcowski przyniesie dobrą cenę. Wallie milcząco przepuścił w myśli kilka klątw i zmusił się do przestrojenia myśli. Kupienie niewolnicy i wyzwolenie jej było jedną rzeczą; kupienie jej, trzymanie i korzystanie z niej było czymś, co jeszcze dziś rano uznałby za gwałt. Jednak jej widok i pamięć wspólnej nocy już go pobudziły. Posiadanie jej i niewykorzystywanie będzie dla niej obelgą, a poza tym prawdopodobnie przekracza jego możliwości samokontroli... po co przeprowadzać wywiad o pracę z pracownikiem już zatrudnionym na stałe? - Chciałem, żebyś była moją niewolnicą, Jja - powiedział - ale nie chcę nieszczęśliwej niewolnicy, ponieważ nieszczęśliwi niewolnicy źle pracują. Jeśli wolisz raczej pozostać u Kikarani, to proszę, powiedz mi. Nie będę się gniewał i odeślę cię. Nie będę żądał zwrotu pieniędzy, tak, że i ty nie będziesz miała kłopotów. Potrząsnęła lekko głową. Wyglądała na zaintrygowaną. - Będę pracowała najlepiej, jak potrafię, panie. Ona nigdy nie miała powodu, żeby mnie bić. Brała za mnie wyższą cenę niż za inne. Nie sprzedała mnie, gdy zaszłam w ciążę. Wallie uznał, że nie zrozumiała pytania. Niewolnik nie może wszak wybierać pomiędzy właścicielami. - Okazałaś mi dużo dobroci, kiedy byłem chory. I cieszyłem się... - chciał powiedzieć "miłością z tobą", ale oczywiście tłumaczyło się to jako "cieszenie się" i to go powstrzymało. - Cieszyłem się nocą spędzoną z tobą bardziej niż kiedykolwiek cieszyłem się nocą z kobietą - czuł jak twarz mu płonie, gdy się tak jąkał. - Mam nadzieję, że w przyszłości zechcesz dzielić ze mną łoże. - Oczywiście, panie. Czego jeszcze mógł od niej chcieć? Jaki ona ma wybór? Wallie czuł się coraz bardziej i bardziej winny i w rezultacie stawał się coraz bardziej zły na siebie. Widok jedwabiście gładkiej skóry i wygięcia bioder i piersi... Walczył, żeby stłumić w sobie poczucie winy i dojść do ładu ze Światem na swoich własnych warunkach. Zapytał ją o rodziców, kochanków i bliskich przyjaciół, a ona nie przestawała potrząsać głową. Poczuł ulgę. Uśmiechnął się do niej tak uspokajająco jak tylko potrafił. - Więc będziesz moją niewolnicą. Spróbuję uczynić cię szczęśliwą, Jja, ponieważ wtedy ty dasz mi szczęście. To twój pierwszy obowiązek - sprawiać, żebym był szczęśliwy. A twoim drugim obowiązkiem będzie doglądanie tego ślicznego dziecka i dopilnowanie, żeby wyrosło tak duże i silne jak każdy kowal, którego kiedykolwiek widziano. Ale ty będziesz cieszyć się ze mną i z nikim więcej. Żadnych innych mężczyzn. Nareszcie wywołał reakcję. Wyglądała na zdziwioną i ucieszoną zarazem. - Dziękuję, panie. Teraz kolejny problem. - Za kilka dni wyjadę stąd. Nie zareagowała. - Możemy nigdy nie wrócić. Ciągle nic. - Wczoraj zdobyłem Nnanjiego jako podopiecznego i dałem mu podarunek... Co mogę dać tobie? Czy jest coś, czego chciałabyś? - Nie, panie - powiedziała, ale wydało mu się, że widzi, jak jej ramiona przytulają mocniej dziecko, które trzymała na kolanach. - Dam ci obietnicę - powiedział. - Obiecuję, że nigdy nie zabiorę od ciebie Vixiniego. To było takie łatwe! Osunęła się na kolana i ucałowała jego stopę. Gniewnie wstał, podniósł ją i zobaczył, że płacze. - Jednak mnie zaskoczyłaś - powiedział, zmuszając się do uśmiechu. - Zaskoczyłam cię, panie? - zapytała wycierając oczy. - Tak. Jesteś właśnie tak piękna, jak cię zapamiętałem i naprawdę nie myślałem, że to jest możliwe. Dziecko znalazło się teraz na podłodze. Mógł wziąć ją w ramiona i pocałować. To, co było zamierzone jako przyjacielskie powitanie, natychmiast stało się grą języków, zaciskaniem ramion i wpieraniem palców w jej ciało. Pożądanie eksplodowało w nim; zapłonął, ale puścił ją i odwrócił się zawstydzony, walcząc o odzyskanie kontroli nad sobą. Kiedy obejrzał się, ona zdjęła już swoją pomiętą sukienkę i siedziała na łóżku, czekając na niego. - Nie teraz - powiedział ochryple. - Po pierwsze, musimy odkryć, czy mogę trzymać niewolnicę na tej kwaterze, znaleźć dla ciebie lepsze ubranie, a także przygotować miejsce dla dziecka. Vixini znów kierował się w stronę drzwi. Wallie poszedł za nim, podniósł i wracając zaczął łaskotać. Vixini pisnął z radości i posłał na pierś Walliego strumień wilgotnego ciepła. Pierwszą myślą Walliego było, że stało się to na środku jednego z tych bezcennych jedwabnych dywanów. Spróbował pochwycić wypływ wolną ręką. Zanim to zrobił, Vixini zdążył odwalić piękny kawał roboty. Jja sapnęła z przerażeniem, a Wallie ryknął śmiechem. Vixini uśmiechnął się równie bezzębnie jak Honakura. Jja wpatrywała się w Walliego w pomieszaniu; z jakiegoś powodu uznał to za zabawne. Zaczął się śmiać jeszcze bardziej. Rozejrzał się wokoło za jakąś szmatą, a nie widząc niczego bardziej odpowiedniego, złapał jej sukienkę i zaczął wycierać sobie pierś. W tym właśnie momencie weszli Nnanji i Coningu. Wallie próbował wyjaśnić sytuację, pokazując na dziecko, które ciągle trzymał i na ciemną plamę na swoim kilcie, ale wyraz twarzy Nnanjiego to było więcej niż mógł wytrzymać. Nie zdołał wykrztusić słowa. Coningu nigdy nie bywał niczym zaskoczony i zbyt przepełniał go szacunek, żeby śmiać się z Siódmego, a jednak odwrócił się, żeby wygładzić makaty na ścianie. Nnanji sprowadził macierzyńsko wyglądającą służącą, Janu, gospodynię kwater kobiecych i ku zdziwieniu Walliego okazało się, że nie będzie żadnego kłopotu z opieką nad Vixinim. - Macie tu też dzieci? - O tak, władco - powiedział Coningu. - Kobiety mówią, że to wina szermierzy, ale ja nigdy nie słyszałem, żeby to szermierz urodził dziecko. Zadzwonię po świeżą odzież dla ciebie i trochę wody, władco. - Janu - powiedział Wallie. - Posłałem, żeby kupiono mi niewolnicę, a dostałem ich dwoje. Jak możesz zobaczyć, w tej chwili oboje są nadzy. Sukienka Jji nie jest już godna celu, dla którego ją właśnie ściągnęła. Chciałbym, żeby była ubrana odpowiednio. Co możesz dla niej znaleźć? - Miał nadzieję, że dobrze lokuje zaufanie. - Ona jest do obowiązków nocnych, władco? - zapytała Janu, przyglądając się nagiej Jji tak, jak kucharz przyglądałby się kawałkowi mięsa, ale nie czekała na odpowiedź. Rzuciła okiem na stopy Jji i przyjrzała się dokładnie dłoniom. - Dla dziecka kocyk, narzutka na plecy i kaptur na deszczowe dni. Dla kobiety dwie dzienne sukienki, sandały, buty na niepogodę i płaszcz. Przypuszczam, że potrzebna będzie przynajmniej jedna suknia wieczorowa i odpowiednie obuwie? Nie możemy wiele zrobić z włosami, dopóki nie urosną, a jej palce i paznokcie... Zobaczę, co da się zrobić. Trochę perfum, olejków do nacierania, nic wyszukanego. Wallie spojrzał na Jję. - Czy chcesz coś jeszcze? Na początek wystarczy? - Skinęła głową wpatrując się w niego w zdziwieniu. - Bardzo dobrze - powiedział. - Mam nadzieję, że Janu doradzi ci i ubierze cię stosownie do mojej pozycji. Sprawę zakupów załatwię później. - Rzucił Jji to, co uważał za dodający odwagi uśmiech. Dziewczyna wyszła zawinięta w prześcieradło. Wyglądała na przytłoczoną. Wallie czuł się podobnie. Nękało go dokuczliwe podejrzenie, że on też otrzymał właśnie podarunek. Zanim Wallie usunął efekty działalności Vixiniego, Nnanji dostrzegł komiczną stronę zajścia. - To wymaga odwagi - powiedział chytrze - zrobić coś takiego Siódmemu. Wallie zgodził się z nim. - Dzień jak na razie zapowiada się nieźle - powiedział. - A klejnot okazał się do przyjęcia dla cudownej Kikarani? - Nigdy nie widziałem niczego, co zniknęłoby szybciej, seniorze - roześmiał się Nnanji. Przeszedł próbę, jako że nawet próba kłamstwa zapaliłaby na twarzy Nnanjiego czerwone światła ostrzegawcze. - A przy okazji - stwierdził Wallie - płatnerz potwierdził twoją opinię o moim mieczu - to jest siódmy miecz Chioxina. Chłopak rozpromienił się. - Dobrze więc byłoby, gdybym usłyszał tamtą część ballady, seniorze. - Zdaje się, że nie ma nic więcej. Chioxin dał ten miecz Bogini i nikt już o nim nie słyszał. Nnanji, w przeciwieństwie do Tarru, chętnie wierzył w cuda. Roześmiał się z podnieceniem. - A teraz Bogini dała go Shonsu! - Z pewnością, chociaż uparcie odmawiam powiedzenia tego. Ale jestem zdziwiony. Minęły już trzy lata od chwili, gdy słyszałeś tę balladę? W oczach Nnanjiego pojawił się wstydliwy uśmiech. - Trochę więcej, seniorze. Wallie wpatrywał się w chłopca, potem rozsiadł się na podłodze i położył swój miecz. Nnanji bezzwłocznie usiadł przed nim i położył swój miecz w poprzek pierwszego. To była tradycyjna postawa przy recytowaniu sutr. - Jak daleko zaszedłeś? - Do pięćset siedemnastej, seniorze, "O Pojedynkach". Przypadek? - Miałem szczęście! Posłuchajmy kilku. Osiemdziesiąta czwarta: "O Obuwiu". Recytowali na zmianę. Sutry były dla Walliego odkryciem. Miał je wszystkie w pamięci, ale nigdy się ich nie uczył i każda zjawiała się przed nim, jakby usłyszał ją pierwszy raz. Były dziwaczną mieszaniną, od prostackich rymów do skomplikowanych wykazów. Niektóre krótkie, inne długie, a obejmowały miriady tematów: technika, rytuały, strategia, etyka zawodowa, taktyka, anatomia, pierwsza pomoc, logistyka, nawet higiena osobista. Wiele było nudnych, ale kilka miało barbarzyński majestat istniejący we wszystkich opowieściach z okresu przed wynalezieniem pisma. Niektóre były banalne, inne zaś tajemnicze jak kanony Zen. Większość zawierała przypis i anegdotę. Jak powiedział Honakura, opowieści pomagały zapamiętać, ale skojarzenie myśli często było subtelne i prowokujące do myślenia. Nnanji miał doskonale opanowaną każdą, więc Wallie wyrecytował pięćset osiemnastą: "O Zakładnikach". Nnanji powtórzył ją bezbłędnie. Wallie, zdziwiony, podał mu dwie następne, a potem wrócił do "Zakładników". Nnanji nie popełnił błędu. Wallie wiedział, że ludzie z okresu przed poznaniem pisma często dokonywali zadziwiających wyczynów, jeśli chodziło o zapamiętywanie, ale Nnanji był wprost fenomenalny. Honakura miał słuszność, Bogini maczała w tym swój palec. Jego podopieczny wyglądał, nic dziwnego zresztą, na zadowolonego z siebie. - W porządku, cwaniaku - powiedział Wallie. - Oto pięćset osiemdziesiąta druga: "O Żywieniu Koni". - To była najdłuższa, najnudniejsza i mająca najmniej skojarzeń ze wszystkich sutr. Sam potknął się parę razy, zanim wypowiedział ją prawidłowo. Nnanji siedział i patrzył na jego wargi. Potem wyrecytował ją bez jednego potknięcia. Wallie Smith był uczony w piśmie. Tak więc, z punktu widzenia Nnanjiego, wydawał się umysłowym kaleką. - Wygrałeś! - powiedział senior i Nnanji uśmiechnął się. - Jeśli przeszedłbym przez wszystkie tysiąc sto czterdzieści cztery sutry za jednym posiedzeniem, czy zapamiętałbyś je? Nnanji próbował spojrzeć z pokorą. - Nie wydaje mi się, seniorze. - Nie okłamuj mnie, wasalu! - zaśmiał się Wallie. - Uważasz, że tak, a ja myślę, że możesz mieć rację, ale nie czuję się na siłach, żeby to wypróbować. Zobaczmy, co z twoim mieczem. * Zbrojownia położona była z dala od świątyni, tam, gdzie hałas nie zakłócał świętych spraw. Athinalani, uwolniony od swej oficjalnej szaty i odziany w skórzany chałat, uderzał po kowadle, podczas gdy spocony niewolnik pracował przy miechach paleniska. Gdy weszli, płatnerz natychmiast odłożył robotę i zaprowadził gości do wewnętrznego pomieszczenia, w którym na stelażach wisiały setki mieczy i floretów - znacznie więcej niż straż mogłaby kiedykolwiek zniszczyć lub pogubić. Ekonomiczna strona intrygowała Walliego, ale być może jednym z błogosławieństw Świata było, że nie miał on ekonomistów. Jednak w tym miejscu czuło się handlową atmosferę, którą uznał za znajomą, a w związku z tym - wygodną. .T:7miecz.009 Athinalani wiedział, o jaki miecz będzie poproszony. Szacunek, jaki okazywał jego właścicielowi, był wyraźnie nowym i miłym dla Nnanjiego doświadczeniem. Po tej stronie rzeki nie znajdzie zbytu na takie cudeńko, powiedział płatnerz, ale jeśli waleczny czeladnik życzy sobie sprzedać go szybko, to on proponuje mu trzysta sztuk złota. Nnanji tylko sapnął i powiedział: "Załatwione". To odpowiadało Walliemu - jeden drogocenny miecz, o który trzeba się było martwić, to całkiem dosyć. Pokazał szafir i zapytał płatnerza o radę w sprawie sprzedania kamienia. Athinalani cieszył się z każdej okazji przysłużenia się nosicielowi siódmego miecza Chioxina i zgodził się przehandlować dla niego klejnot w mieście. Wybieranie nowego miecza zabrało trochę czasu, dyskutowali o długości, ciężarze, sprężystości, ostrzu, kantowaniu i stali. Nnanji słuchał z szeroko otwartymi oczami nasiąkając informacjami. Wallie był zafascynowany całą tą wiedzą, którą wygrzebał, a której dwa dni temu nie było w jego umyśle - najwyraźniej Shonsu znał równie dobrze szermierczą teorię jak praktykę. Athinalani był zachwycony spotkaniem klienta o takiej wiedzy. Potem Wallie próbował zmienić temat. Stal nie była jego specjalnością, ale inżynier chemik musi wiedzieć co nieco o zachowaniu się żelaza i węgla w postaci skrystalizowanej, więc zaczął rozmowę o hartowaniu i kuciu. Płatnerz stał się podejrzliwy, jego twarz pociemniała - szermierz naruszał sutry i tajemnice innego zawodu. Więc Wallie wycofał się szybko i dobry nastrój wrócił. Nareszcie udało im się znaleźć miecz dla Nnanjiego, z którego zadowoleni byli wszyscy trzej - jednak chłopak nie chciał rozstać się ze starym. Gdy Wallie dosyć dokładnie wykazał jego wady. Nnanji zgodził się z nim i w końcu przyznał się, że ma młodszego brata, którego zamierza wciągnąć do straży, gdy tylko sam osiągnie trzeci stopień i uzyska prawo przyjęcia podopiecznego. Wallie wiedział, że jeśli Tarru będzie miał cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, nigdy się to nie stanie, a w każdym razie Nnanji nie zostanie tu dość długo, by sprawy dopilnować. Ale to już nie był kłopot Walliego, więc dał temu spokój. Potem przyszła kolej na florety. Szermierzowi potrzebna jest tępa broń o takich samych gabarytach jak jego własny miecz. Athinalani przewidział tę sprawę gdy chodziło o miecz Chioxina i już nad tym pracował. Zapamiętał długość i wagę zadziwiająco dokładnie. Obiecał, że floret będzie gotowy do zachodu słońca. Jako nieoficjalny bankier straży dał obydwu swoim klientom zaliczkowo trochę pieniędzy ze skórzanej torby, która służyła mu jako podręczna kasa. Za te pieniądze Wallie nabył od razu osełkę. To wszystko było zabawne niczym turystyczna wycieczka. Wallie obiecał sobie, że jeszcze tu wróci na kolejne pogawędki z płatnerzem. Szermierze zatrzymali się w drzwiach, podczas gdy Athinalani zajął się polerowaniem nowego miecza Nnanjiego - bardzo dbał, by wyroby jego warsztatu były jak najlepszej jakości. Wallie ustalił, że obiad mają spożywać w tym miejscu co śniadanie. - W porządku - powiedział. - Poruszam się wolniej niż ty, więc pójdę już teraz. Zjedz z przyjaciółmi i spotkamy się potem. Muszę zamienić słowo z czcigodnym Tarru. + + + + + + Nnanji, ze swoim starym mieczem na plecach i nowym zapakowanym wraz z floretem w torbie przystosowanej do przenoszenia pod pachą, szedł wielkimi krokami do koszar, głęboko zamyślony. Nowy miecz musi zostać wręczony - kogo mógłby o to poprosić? To była ważna tradycja, chociaż sutry nie podkreślały jej wagi. Podobnie jak w sprawie z drapaczami. Briu wyjaśnił mu, że do wprowadzenia do zawodu potrzeba przynajmniej dwóch szermierzy. Jednego, który będzie jego mentorem, drugiego, który wręczy mu pierwszy miecz. Ale szermierze rozciągnęli tę praktykę na wszystkie miecze, nawet na te, które człowiek kupi sobie albo zdobędzie zabijając przeciwnika; zanim się go nałoży, musi go wręczyć przyjaciel. Przyjaciel. Nie mentor. Kto? Oczywiście mógł poprosić któregoś z Drugich, powiedzmy, Darakajiego albo Fonddinijego, i normalnie nie zawahałby się, ale oni przy śniadaniu spoglądali na niego nieprzyjaźnie. Briu wycofał swoje zarzuty, ale fetor pozostał, a wszyscy zazdrościli mu nowego, wspaniałego mentora. Jeśli poprosi Darakajiego - albo Fonddinijego - mogą odmówić. Jeśli odmówi jeden, to samo zrobią pozostali... Co wtedy? Zastanawiając się nad sprawą, Nnanji dotarł do jednego z tylnych wyjść z koszar właśnie w chwili, gdy adept Briu i szermierz Landinoro szli z nich i ruszyli w górę po schodach. To była odpowiedź - przynajmniej Briu był jedyną osobą w straży, która teraz nie mogła publicznie nazwać go tchórzem. Nnanji zastąpił im drogę i wygłosił pozdrowienie. Jego gest był równoznaczny z zaproponowaniem zgody. - Adepcie - zaczął Nnanji. To było dziwne, nie zwracać się do Briu "mentorze". - Chciałem prosić cię o przysługę. Briu spojrzał na niego zimno, zerknął na miecz pod pachą chłopca, a potem zwrócił się do Landinoro. - Nie brakuje mu zuchwałości, co? - powiedział. Trzeci krzywiąc się potrząsnął głową. Briu wyciągnął rękę i Nnanji z nadzieją podał mu miecz. Szermierze obejrzeli go. - Ładny kawałek stali - powiedział Briu. - Jak myślisz, Lan'o? Powinienem wręczyć Rdzawemu ten miecz czy raczej wepchnąć mu go w gardło, aż rękojeść połamie się na zębach? Landinoro zachichotał. - Po tej sprawie dziś rano... jeśli zamierzasz coś takiego, to powinieneś mieć osiodłanego szybkiego konia... chociaż to może być warte ryzyka. - Twój szef ci go kupił? - zapytał Briu, sprawdzając wyważenie. - O... on dał mi miecz władcy Hardduju, adepcie - zająknął się Nnanji. - I ja go sprzedałem. - Może jednak zwrócenie się do Briu nie było dobrym pomysłem. Starsi mężczyźni wymienili spojrzenia. - Dziwnego sobie znalazłeś mentora. Przyniósł ci masę szczęścia, no nie, czeladniku? - Tak, adepcie. - Tak, adepcie - przedrzeźnił Czwarty. - Chociaż mnie nie przyniósł żadnego. - Ciągle przyglądał się mieczowi. - Zapewniam cię, że on ma charakter. Nigdy nie widziałem człowieka, który szedłby do Skały Sądu po tym, jak grubas obrobił mu stopy. I skoczył głową naprzód - czy wiedziałeś o tym? - Głową naprzód? - powiedział Nnanji. - Z Miejsca Łaski? To było niewiarygodne - ale Shonsu w ogóle był niewiarygodny. - Ja też nigdy czegoś takiego nie widziałem - przyznał Briu. - Rozłożył szeroko ramiona - pomyślałbyś, że zamierza odlecieć jak zraniony ptak. Zostaliśmy, żeby popatrzeć, widzieliśmy, jak wychodzi z wody. W porządku - to nas ucieszyło, chociaż wszyscy myśleliśmy, że grubas szybko się na niego rzuci. Potem wróciliśmy i tu wszystko stanęło do góry nogami - grubas nie żyje, a chudzielec żąda mojej głowy w koszyku zarzucając mi, że dałem więźniowi miecz i wcale nie zaprowadziłem go na Skałę Sądu - rzucił Nnanjiemu twarde spojrzenie. - Czy ty wiesz, skąd on wziął ten cholerny miecz? Podopieczny nie może rozmawiać o swoim mentorze... Nnanji, mierzony uważnym spojrzeniem, stał i pocił się. Briu, nie otrzymawszy odpowiedzi, powiedział: - Wokół tego miecza krążą dziwne opowieści. Czy ty wierzysz w legendę o Chioxinie, czeladniku? Nnanji rozważył to pytanie, a potem odpowiedział: - Tak, adepcie. Twarz Briu ściągnął grymas. - A potem dowiedziałem się, że jeden z moich podopiecznych został... - przerwał i dodał sarkastycznie - w sposób obraźliwy poinstruowany w sprawie złożenia trzeciej przysięgi. Nnanji nic nie powiedział. - Nie żebyś miał jakiś wybór, czeladniku. Ale to zmusiło mnie do odwalenia brudnej roboty. A wtedy on przychodzi i zarzuca mi tchórzostwo! Tchórzostwo? Jakiej odwagi wymaga od Siódmego zwymyślanie Czwartego? Gdy dawałem mu znak, myślałem, że już nie żyję. Shonsu nie zabija, dopóki nie musi - ale tego Nnanji też nie mógł powiedzieć. Briu zerknął na swego towarzysza i wzruszył ramionami. Potem znów zwrócił się do Nnanjiego i zapytał: - Czy zamierzałeś przyjąć mój znak dziś rano? Landinoro klepnął Briu w ramię. - Powiem im, że idziesz - powiedział. Rzucił Nnanjiemu zagadkowe spojrzenie i taktownie odszedł. Nnanji zapragnął, żeby wolno mu było odejść wraz z nim - nawet jeśli miałoby to oznaczać utratę nowego miecza. - No? - zapytał Briu. - Nie zamierzałeś wykręcać się, czy tak? Nnanjiego skręcało zakłopotanie. - Zamierzałem poprosić o łaskę, adepcie. Zgodziłbyś się dać mi to, prawda? - Trzy dni? - parsknął Briu. - Myślisz, że ten twój cudowny mentor może w ciągu trzech dni zamienić cię w szermierza? - potrząsnął z politowaniem głową. - Ja planowałem zostawić w spokoju rękę i zabrać się do trenowania nogi, ale niekiedy nawet to nie pomaga wystarczająco. Nnanjiego zapłonił się jeszcze bardziej. - Jeśli poddałbym się, zażądałbyś upokorzenia, prawda? - I co z tego? Miecz można odwiesić z powrotem. Włosy odrastają. Nnanji milczał. Wolałby raczej umrzeć. Śmierć była lepsza od upokorzenia. Briu wzruszył ramionami i podniósł miecz, przesunął wzrokiem wzdłuż ostrza. - I wszyscy wiemy, dlaczego to Rdzawy był tym, który pobiegł na plażę. Nie Fonddiniji, nie Uszaty, ale Rdzawy. - Zawsze, kiedy dowodziłeś Oddziałem Śmierci, stawiałeś mnie na posterunek przy plaży - zaprotestował Nnanji. Briu spojrzał na niego spode łba. - Nie lubiłeś zrzucania skał. Prawda, czeladniku? Wiedziałeś, dlaczego tam cię posyłałem - ponieważ nie chciałeś wiedzieć, czy zrzucamy kamienie. A ja dogadzałem ci, niech mi bogowie pomogą. Nnanji tylko raz był świadkiem przekupstwa. Gdy nadeszła zapłata, odmówił przyjęcia srebra, które mu dawano - i od tamtej pory nic nie było już takie same. - Kto pierwszy? - warknął Briu. - A-adepcie? - zająknął się Nnanji, nie rozumiejąc. - Kto będzie pierwszy? Tobie zostało dane naprawdę piękne życie na własny rachunek, prawda? Wszystko dla ciebie. Straż chciałaby wiedzieć, czeladniku; którego z nas Rdzawy zechce wywołać jako pierwszego? Dlaczego był takim głupcem, żeby poprosić Briu o wręczenie miecza? Nic, co Darakaji albo Fonddiniji mogliby zrobić czy powiedzieć, nie mogłoby być takie przykre. Powiedział Shonsu, że Briu jest człowiekiem honoru, ale to oczywiście był raport złożony mentorowi przez podopiecznego, więc o tym również nie mógł powiedzieć Briu. - Spodziewasz się, adepcie, że co zrobię? Że złożę raport na całą straż? Myślisz, że mi uwierzy? Nie widziałem obrzydliwości! Nie byłem świadkiem niczego! Obrzydliwości były robione przez grubasa. Reszta z nas postępowała zgodnie z rozkazami. Jeśli dostaniemy możliwość, to wszyscy jesteśmy ludźmi honoru. Briu przyglądał mu się zimno. - Niektórzy są. Wszyscy z nas brali pieniądze, wszyscy z wyjątkiem ciebie, czeladniku. - Nie uważam, żeby on dbał o to! - wrzasnął Nnanji. Oczy starszego mężczyzny zmrużyły się. - Więc on nie zamierza zostać sędzią! Wyjedzie stąd? Nnanji zapragnął znaleźć się gdzieś indziej. Gdziekolwiek. Więzienie byłoby świetne. Po chwili Briu powiedział: - Dostałeś więc to, czego zawsze chciałeś? Zostaniesz wolnym mieczem? - Adepcie... sto siedemdziesiąta piąta! Briu westchnął. - Tak, nie możesz mówić o Shonsu. Ale jednak możesz mówić o sobie. Byłeś jego sekundantem wtedy, gdy chudzielec rzucił wyzwanie. Dlaczego pozwoliłeś na remis? Ponieważ Shonsu dał sygnał, skinieniem. Czy skinienie było rozkazem od mentora, o którym nie można dyskutować? Nnanji pocił się coraz bardziej, wreszcie powiedział: - Gdyby mój przełożony chciał krwi, mógłby ją wytoczyć w pierwszym starciu, adepcie. - Tak słyszałem. Ale sekundant ma wolność decyzji. Czy jesteś dumny ze swojej? Nnanji skinął milcząco. To było to, czego chciał Shonsu. Briu skrzywił się, potem wzruszył ramionami. - Dobra, muszę jeszcze zdecydować, co mam zrobić z tą stalą. Nnanji spojrzał z nadzieją. - Otwórz szeroko usta, Rdzawy - powiedział Briu. Nnanji uśmiechnął się z ulgą. Grupa szermierzy pojawiła się właśnie w drzwiach i zaczęła schodzić po schodach. Nnanji pomyślał, że Briu odczeka, dopóki oni nie znikną, ale Briu nie czekał. Opadł na kolano, wyciągnął w górę miecz i powiedział słowa wręczenia: - Żyj dla niego. Władaj nim w Jej służbie. Umrzyj dzierżąc go. Nnanji z szacunkiem ujął uchwyt rękojeści i wygłosił formalną odpowiedź: - To będzie mój honor i moja duma. Briu wstał, jakby nieświadomy zdziwionych spojrzeń przechodzących obok ludzi. - Dziękuję bardzo, adepcie. - Życzę ci szczęścia, mały Nnanji - powiedział Briu. - Może nawet zasługujesz na nie. - Dziękuję, adepcie - powtórzył Nnanji. - Wiedz, że będziesz go potrzebował. - Dlaczego? Briu popatrzył dziwnie na Nnanjiego, potem powiedział cicho: - Sto siedemdziesiąta piąta! Odwrócił się i odszedł. Adept Briu złożył przysięgę mistrzowi Trasingjiemu. + + + + + + + Sztandary w wielkiej sali jadalnej zwisały bezwładnie w południowym upale. Wallie wchodząc utykał wyraźnie, bardziej niż to było konieczne, jako że stan jego stóp poprawiał się szybciej niż oczekiwał. W jadalni nie było śladu Tarru. Zastał tu tylko około tuzina ludzi, przeważnie stojących i jedzących zarazem - posiłek południowy był widocznie porą nieformalnej przekąski. Skierował się w stronę trzech Piątych przy stole i odpowiedział na ich pozdrowienia, potem celowo usiadł plecami do jadalni, żeby okazać pewność siebie, której już wcale nie czuł. Czcigodny Tarru został wezwany na spotkanie z jakąś radą świętych starców. Więc Piąci domyślili się, że władca Shonsu nie będzie ich nowym szefem. Byli rozluźnieni i prawie przyjacielscy. - Spodziewam się, że zaproponują mu stanowisko sędziego - powiedział Wallie. - Przynajmniej tymczasowo. - Pozwolił sobie na bułkę z dżemem, trochę miękkiego żółtego sera i przyjął od służącego kufel piwa. Potem uśmiechnął się uprzejmie do swej milczącej, lecz najwyraźniej zaciekawionej publiczności. - Dziś rano nie przyjąłem ich propozycji. Rozkazano mi udać się gdzie indziej. - Rozkazano? - z przerażeniem powtórzyło dwóch Piątych. Więc Wallie, w trakcie jedzenia, przekazał im skróconą wersję swej opowieści. Nie zaszkodzi spowicie swojego miecza i siebie w odrobinę boskiego autorytetu. Nie mógł ocenić, w jakim stopniu mu uwierzono. Wtedy przybył kolejny Piąty, a jeden z obecnych wyszedł, zatrzymując się po drodze, żeby pogawędzić z którymś z Czwartych. Opowieść bardzo szybko rozejdzie się wszędzie. Powrócił Tarru w towarzystwie Trasingjiego piątego stopnia, który wydawał się być jego najbliższym przyjacielem - wielki, nieprzystępny mężczyzna o ciemnej cerze. Miał zaskakująco białe brwi i sporą łysinę, która pozostawiła mu tylko cienki koński ogon. Tarru wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z siebie i przyjmował gratulacje. Oczywiście, mianowanie było tylko tymczasowe, dopóki nie zostanie znaleziony Siódmy... ,..który zdoła bezpiecznie dotrzeć - pomyślał Wallie. Zwłóczył przy jedzeniu, czekając na Nnanjiego, miał też nadzieję porozmawiać z Tarru sam na sam, ale to okazało się niekonieczne. Tarru sam przyszedł go zapewnić, że on oraz jego wasal są jak najbardziej mile widziani i mogą pozostać w koszarach tak długo, jak będą chcieli, po czym niespodziewanie przechylił się nad stołem. Wyciągnął w stronę Walliego pięść i wsunął mu do ręki klejnot. Wyglądał na taki sam, ale Wallie wsunął go do lewej kieszonki tak, żeby móc wydostać go później i sprawdzić, czy się czasami nie skurczył. - Czy jest tu coś, czego pragniesz, władco? - pełniący obowiązki sędziego zapytał raczej kwaśno. - Jaką przysługą mogę służyć, żeby uprzyjemnić twój pobyt tutaj? Nadszedł czas zapłaty... ale Tarru wybrał publiczne forum, żeby uniknąć chwalenia przed Walliem uczciwości Nnanjiego. - Jest pewna sprawa - powiedział Wallie. Zamierzał się zabawić. Zerknął wokół na zaintrygowanych Piątych. - Wszyscy dobrze wiecie, że poprzednio, jako gość straży, spędziłem parę nocy w mniej zdrowych warunkach. Poruszyli się niespokojnie. Pomiędzy dżentelmenami nie rozmawiało się o tego rodzaju sprawach. - Więźniowie są przykuci za obie kostki - powiedział Wallie. - Po kilku godzinach staje się to wyjątkowo bolesne. Czy ta tortura jest wynalazkiem ostatnich czasów, czy też zawsze postępowano w ten sposób? Czegokolwiek spodziewał się Tarru, nie była to dyskusja o więzieniu. - Odkąd pamiętam, zawsze było to robione w ten sposób - powiedział, wytrzeszczając oczy. - Więc jeśli to zmienisz, ustalisz nowy zwyczaj. Bo przecież niektórzy więźniowie są później uniewinniani. Jeśli przykuje się ich za jedną kostkę, będą mieli większą swobodę ruchów. A może Bogini wymaga takiej tortury? Szermierze spoglądali po sobie ze zdziwieniem - rzeczywiście, co to za dziwny pomysł? Kogo to obchodzi? - Silny mężczyzna mógłby unieść płytę, gdyby znalazł się dość blisko niej - zasugerował, krzywiąc się, Tarru. - Wątpię - odparł Wallie. - Potrzeba dwóch stojących niewolników, żeby podnieśli płytę z jednej strony. Jeśli zechcesz tam pójść ze mną, ja spróbuję. Jeśli nie zdołam jej udźwignąć, niewielu się to uda. To są bardzo gładkie, oślizłe kamienie. Tarru gorączkowo myślał, jaką decyzję podjąć. - Słuszna uwaga, władco. Tę sprawę załatwię jako pierwszą na nowym stanowisku, a skoro już o tym mowa, każę też zbudować nowy dach na więzieniu. Ten z pewnością nie przynosi Bogini zaszczytu. Co za zaskakujące poddanie się! Wtedy Wallie uświadomił sobie, że przegrany przez Tarru zakład nie będzie nic kosztował samego Tarru. Nowy sędzia nie potrafił oderwać wzroku od miecza Walliego. Szermierze kolejno kończyli posiłek. Wstawali, żegnali się i wychodzili, dopóki nie pozostali tylko Tarru i Trasingji. Wtedy przyszedł Nnanji i celowo obszedł stół, chcąc upewnić się, że Wallie go zobaczył - albo może chciał tylko, żeby zobaczyło go jak najwięcej obecnych. Miał na sobie kilt z błyszczącego, żółtego płótna, z zapraskami tak ostrymi jak jego miecz. Zamszowe buty były maślanego koloru, uprząż lśniąca i wytłaczana. Zza rękojeści jego nowego miecza migotał srebrny ściągacz do włosów. Wyglądał na trochę zdyszanego, jak gdyby biegł. Tarru i Trasingji zerknęli po sobie, a później unikali spojrzenia władcy Shonsu... o co właśnie chodziło. Siódmi powinni zachowywać w miejscach publicznych pewne dostojeństwo, a Wallie całkiem spurpurowiał z tłumionego śmiechu. * Plac ćwiczeń mieścił się na podwórzu, częściowo zadaszonym i otwartym z trzech stron, tak, żeby wpuścić każdy powiew, który mógł się przybłąkać z placu defilad. Nie było na nim żadnego wyposażenia oprócz kilku luster wysokości człowieka, paru stojaków do wieszania masek i zapasowych floretów przy ścianie oraz małej, podwyższonej galerii dla widzów. Wallie spoglądał przez chwilę, żeby zbadać teren. Stojący za nim Nnanji aż skręcał się z zapału, żeby otrzymać swą pierwszą lekcję od wspaniałego Siódmego. Na placu defilad szalało popołudniowe słońce. W dławiącym upale około dwudziestu szermierzy zebrało się w grupki, rozmawiając apatycznie. Wallie patrzył teraz na kolory ich kiltów oraz - jeśli tylko mógł dostrzec z daleka - na ich buty. Robił to samo, kiedy opuszczał jadalnię, jako że nowy splendor Nnanjiego unaoczniłjego uprzednią nędzę - spraną bezbarwność kiltu i połatane buty. Wallie rozglądał się, żeby zobaczyć, czy jest więcej ubogich szermierzy. Nie mógł dostrzec żadnego. Może Nnanji oddawał całą swoją zapłatę rodzicom. Albo wydawał wszystko na kobiety. Lub był jedynym uczciwym człowiekiem w straży. Teraz zostali zauważeni. Po chwili wszyscy zebrani na placu założyli maski i ustawili się w pary. Podskakiwali w przód i w tył, wznosząc chmury kurzu i z przerażającym entuzjazmem szczękali floretami. - Wydaje się, że pobudziliśmy ich do działania - zauważył sarkastycznie Wallie. - Słyszeli, że wyjeżdżasz, seniorze. - Niech to licho, jeśli słyszeli! - Wallie uważnie przyglądał się treningowi oczami Shonsu. - Czy to średniacy, czy też grupa wymagająca dodatkowej praktyki? Nnanji wyglądał na zdziwionego. - Ci to średniacy - wskazał kilku z nich, opowiadając, których uważano za kandydatów do promocji. Pokazał kilku śpiochów. - Zapamiętaj, żebyś nikomu nie powtarzał tego, co ci teraz powiem - powiedział po chwili Wallie. - To moja opinia: widzisz najgorszą zbieraninę kaczek, jaką kiedykolwiek spotkałeś poza podwórkiem rolnika. - Seniorze! - Tak uważam! - zapewnił go Wallie. - Nie widzę tu ani jednego Trzeciego fechtującego jak Trzeci i ani jednego Czwartego fechtującego jak Czwarty. Oni niczego nie ukrywają, są tak ożywieni chęcią popisania się, że żaden nie został, by się przyglądać, ale ja uważam to za uwłaczające naszej profesji. Zdegradowałbym ich wszystkich przynajmniej o jeden stopień! Nnanji wyglądał na zmartwionego i nic nie powiedział. Prawdopodobnie niewielu z tych szermierzy kiedykolwiek stoczyło poważną walkę o życie. Oni zajmowali się dręczeniem więźniów i tyranizowaniem pielgrzymów, niczym więcej. Większość z nich wyglądała tak, jakby nigdy nie byli prawidłowo szkoleni. A przecież Tarru był dobrym szermierzem - czyżby nie dbał o to? - Jak wielu Drugich jest w straży? - zapytał nagle Wallie, ciągle opierając się o poręcz i z niedowierzaniem obserwując tę masową nieudolność. - Dwunastu, seniorze, nie licząc mnie. - Jak wielu z nich może cię pokonać w walce do trzech trafień? - Dwóch, może trzech - powiedział niespokojnie Nnanji. Wallie odwrócił głowę, żeby popatrzeć na niego. Chłopak zaczerwienił się mocno. - A ty ilu potrafisz pokonać? - Trzech - wymamrotał Nnanji. - Co? To nie ma sensu! - Briu twierdzi, że obrona jest moją dobrą stroną, seniorze. Rzadko udaje się mnie trafić. Wallie skrzywił się. Jeśli doświadczenie Shonsu nie zaczynało go zawodzić, coś tu było poważnie nie w porządku. Nagle po drugiej stronie podwórka dostrzegł dziwaczny przyrząd i na chwilę zapomniał o kłopotach Nnanjiego. Była to konstrukcja z masywnych belek i rzemieni i ani on, ani Shonsu nie wiedzieli, co to jest. W beczce obok stały długie pręty, podobne do kijów bilardowych. - Co to? - zapytał wskazując na dziwny przyrząd niezdolny uwierzy w to, czego zaczynał się domyślać. - To pręgierz, seniorze. Wallie odwrócił się i spojrzał na swego wasala. - A kto jest chłostany? - Przeważnie niewolnicy - wzruszył ramionami Nnanji. - Choć niektórzy mentorzy używają go wobec swoich podopiecznych - I spodziewają się zrobić z nich szermierzy? - Wallie jeszcze raz spojrzał na pręgierz i znów przelotnie na ćwiczących. - Chodźmy stąd - powiedział - zanim stracę posiłek. * W posępnym milczeniu Nnanji szedł za swoim seniorem z powrotem do królewskiego apartamentu. Uznał, że lekcja została odwołana. Przemaszerowali przez przedpokój. - Zamknij drzwi - powiedział Wallie i szedł dalej, dopóki nie znalazł się w bezpiecznej odległości od wejścia. - Dobądź! - krzyknął, odwracając się i błyskawicznie dobywając miecza. Nnanji podskoczył i wyciągnął swój. - Hej! Nieźle! - powiedział Wallie. - I to jeszcze z nieznanym mieczem - zaśmiał się, widząc przestrach Nnanjiego. - Rozluźnij się! Czy myślisz, że ja zamierzam zacząć fechtunek prawdziwymi ostrzami? Sprawdzałem twoją szybkość - i jesteś znacznie szybszy niż Briu. Znacznie szybszy! Oczywiście jesteś młodszy. Nnanji rozpromienił się - niewiele zebrał dotąd pochwał za swój fechtunek, skoro był trzeci od końca wśród trzynastu. Pokój gościnny nie różnił się wielkością od podwórza treningowego. Za to był chłodniejszy, zacieniony i odosobniony. Wallie ostrożnie położył siódmy miecz na lakierowanym stoliku i podsunął stołek blisko obitego jedwabiem fotela. Usiadł z westchnieniem ulgi i wyciągnął stopy. Nnanji uśmiechnął się szeroko, stojąc z mieczem w dłoni. - Bez floretów - powiedział Wallie. - Tak czy inaczej musisz się nauczyć wyczucia tego ostrza. Teraz obrona kwartą. Pokaż mi pchnięcie. Nnanji pchnął i zapadła cisza. - Okropne - stwierdził po chwili jego mentor. - Stopy zwrócone do środka, kciuk skierowany w górę. Miękki przegub... łokieć. Bogowie! To atak zabójcy dżdżownic - wskazał na lustro. - Spróbuj znowu tam. Teraz - jak ci to po raz pierwszy pokazywano? Użyj swojej pamięci. Nnanji jeszcze raz pchnął w stronę lustra, potem skorygował stopę, rękę, ramię, przegub. Spróbował znowu, przeszedł przez tę samą procedurę i rozejrzał się niespokojnie. - Jesteś martwy, czeladniku - powiedział spokojnie Wallie. - Oni poszli do zbrojowni sprzedać twój miecz. Szkoda, bo byłeś miłym dzieciakiem. Nnanji pchnął tuzin razy i za każdym razem robił to źle. Wtedy Wallie kazał mu się skoncentrować na przegubie. Nnanji zdołał to zrobić, ale kiedy próbował ustawić prawidłowo również stopę, jego przegub wygiął się jak przedtem. W ciągu pół godziny nie zdobył ani odrobiny terenu i zarówno Wallie jak i Shonsu byli całkowicie skonfundowani. Wallie wstał i ścisnął lewą rękę Nnanjiego. - Będę utrzymywał twój ciężar - powiedział. - Próbuj tego bardzo, bardzo powoli. Nnanji jak na zwolnionym filmie poruszył ramieniem, uniósł prawą stopę i wykonał pchnięcie. Wallie trzymał go mocno, dopóki jego prawa stopa nie wróciła na podłogę. Stale korygując postawę Nnanji zdołał wykonać parodię pchnięcia. Próbowali tego przez chwilę, ale najmniejsze przyspieszenie spychało go do pozycji wyjściowej. - To przez tę twoją cholerną pamięć! - ryknął Wallie. - Czy nie potrafisz zapomnieć? Ale Nnanji widocznie nie potrafił, chociaż omal nie oszalał z zawodu. Złe nawyki wsiąkły w niego jak sutry. Chcieli zacząć od nowa z lewą ręką, ale Nnanji nie potrafił walczyć lewą ręką i zrezygnowali z tego pomysłu. Próbowali z floretem. Potem z jego starym mieczem. Z zamkniętymi oczami. Gdyby rozpacz Nnanjiego nie była tak oczywista, Wallie myślałby, że chłopak stroi sobie żarty i celowo walczy najgorzej, jak tylko można. - Dobra, wypróbujmy tę twoją osławioną obronę - westchnął Wallie. Z masywnej, okutej żelazem skrzyni wyciągnęli florety i maski, i stanęli twarzami do siebie. Obrona Nnanjiego była wspaniała, całkowicie nie pasująca do niezdarności ataku. Wallie zdarł maskę, osunął się na fotel i złożył ramiona. Nnanji stał i spoglądał na niego z rozpaczą. - Poddaję się - powiedział Wallie. - Twoje odruchy są świetne, a obrona o klasę wyższa niż obrona każdego z Drugich, jakich widziałem na dole - jest co najmniej na poziomie Trzeciego, nawet według moich standardów. Twoja koordynacja ruchów jest w porządku, ponieważ za każdym razem robisz dokładnie te same błędy. Jedyną rzeczą, której nie możesz wykonać, jest pchnięcie - a ten ruch to połowa całej szermierki. To, co ci się przydarzyło, nazywa się blokadą mentalną. To znaczy chciał powiedzieć "blokada mentalna", ale z jego ust padło słowo "klątwa" i oczy Nnanjiego wyszły na wierzch. Wallie roześmiał się niespokojnie i powiedział, że może lepiej posłaliby po święte matki. Wskazał na drugi obity perkalem fotel. - Usiądź i rozluźnij się na chwilę - powiedział. - Niech o tym pomyślę. Nnanji usiadł, a właściwie zapadł się w miękką wyściółkę. Ale z pewnością się nie rozluźnił. Wallie podniósł siódmy miecz i zdawał się go badać. - Byłeś zdziwiony ceną, którą otrzymałeś za swój miecz - powiedział cicho. - Jak przypuszczasz, ile wart jest ten? - Nie wiem, seniorze - wymamrotał przygnębiony Nnanji. - Święty Honakura mówi, że jest bezcenny. Można dostać za niego tyle, ile się zażąda, tyle, ile w ogóle zdoła się unieść. Powiedziano mi, że tu na drodze do promu grasują rozbójnicy. Wallie nie przestawał wpatrywać się w ostrze, a po chwili Nnanji powiedział: - Tak, seniorze. - Martwię się o nasz odjazd - ciągnął Wallie, nadal mówiąc do miecza. - Twój, mój i Jji. Poproszę czcigodnego Tarru, żeby przydzielił nam eskortę. Pragnął spojrzeć na swego wasala, żeby zobaczyć, jakie uczucia przelatują przez jego czytelną twarz. Zdziwienie? Troska? Wstyd? Z pewnością Nnanji w końcu zdoła się domyślić, że Siódmy nie może być aż tak naiwny. Odpowiedź usłyszał tylko o chwilę wcześniej, niż się jej spodziewał. - Przysięgałem, że umrę przy twoim boku, seniorze. Teraz Wallie mógł podnieść wzrok. Zobaczył obraz zaintrygowanego i ponurego zakłopotania. - Kogo on wybrałby, Nnanji? - Nie wiem, seniorze. Oni mi nie ufają. - Obawiam się, że to dobrze o tobie świadczy. Ale ja z pewnością nie ufam czcigodnemu Tarru. Czy z tego miejsca prowadzi jakaś inna droga? - Nie ma żadnej, seniorze. - Co się stanie, jeśli przeprawimy się przez Rzekę? - Wallie machnął ręką w ogólnym kierunku świątyni. - Przeprawić się przez Rzekę? - powiedział z przerażeniem Nnanji. - No, gdybyśmy mogli? - odpowiedział zbity z tropu Wallie. Rzeka była Boginią, czy istniało jakieś tabu zabraniające przeprawy? To prawda, że dostrzegł prądy i rzeka była szeroka, ale trójka sprawnych młodych ludzi mogłaby się przeprawić, nawet z dzieckiem. - Co jest na tamtym brzegu? - Nie ma niczego oprócz dżungli, seniorze. No i urwiska... Fakt, urwisko wyglądało paskudnie. Dobra, zbada tę drogę osobiście. - Przypuśćmy, że zbierzemy własną eskortę. Kogo byś zaprosił? Pamiętając, iż oni wszyscy są ludźmi honoru, którzy są najbardziej honorowi? Nnanji skręcał się ze wstydu. - Nie wiem, seniorze! Próbowałem nie wiedzieć o takich sprawach! - To popołudnie okazało się dla niego paskudne - najpierw nieudany fechtunek, a teraz to - ale Walliego nie stać było na miłosierdzie. Rozmyślał, patrząc z ukosa na ostrze miecza. Kłopot w tym, że Nnanji okazał się zbyt uczciwy. Co było mu potrzebne, to mała ludzka słabostka, wystarczająca, żeby dostrzec, gdzie są sznurki i kto za nie pociąga. - A gdybyśmy wybrali jednego człowieka i poprosili go, żeby zorganizował dla nas eskortę? Kogo? - Briu - powiedział Nnanji i zarumienił się na zdziwione spojrzenie swojego mentora. - On wręczył mi mój miecz, seniorze. - Niech to diabli! - powiedział Wallie. - To dobrze o nim świadczy - i o tobie też, że go poprosiłeś! No, on nie ma powodu, żeby mnie kochać, ale przypuszczam, że możemy go zagadnąć. Nnanji zaczął się mocniej wić. - Jego mentorem jest mistrz Trasingji, seniorze. Wyraźniejszego ostrzeżenia nie spodziewał się otrzymać. Nie mógł ufać nawet Briu. - Tego nie wiedziałem - jęknął Wallie. - Więc jak, do diabła, się stąd wydostaniemy? Potrzebuję twojej rady, Nnanji. Pamiętasz o Farranulu? Nnanji uśmiechnął się. # 106 O UCIECZCE Streszczenie Gdy honor zezwala, mądry wojownik walczy w terenie, który sam wybiera. Czy samotnie w domu, czy z armią w polu, powinien zawsze wiedzieć o przynajmniej dwóch drogach ucieczki w większości przypadków mieć przygotowaną kryjówkę. Epizod kiedy żona Farranulu skarżyła się, że w sypialni jest zimno, gdy okno pozostaje otwarte, on pouczył ją, że byłoby jej jeszcze zimniej, gdyby on nie dzielił z nią łoża. Epigramat Gdzie Śmierć jest obecna, mądry jest nieobecny. - Moglibyśmy wymknąć się po cichu, wsiąść na kilka mułów i po prostu zaryzykować - zasugerował Nnanji, który nie odznaczał się przebiegłością. - Przy bramie stoją strażnicy - powiedział Wallie. - On wyda rozkazy; będzie wiedział, kiedy wyjedziemy. Będą nas ścigać lub wyślą wcześniej wiadomość. Mogą już mieć przygotowaną zasadzkę. Czy widziałeś, jak spoglądał na ten miecz? - Czy jest tu inna brama? - zapytał, gdy chłopiec nie odpowiadał. - Albo może jakieś przejście za murami? - Brama jest tylko jedna - powiedział ponuro Nnanji. - A mury kończą się w Rzece. Znów ta dziwna niechęć do wejścia do wody? Zakaz musi być bardzo silny, choć przecież używają statków. Ale wiele ziemskich religii pozwala na wejście do świątyń bosymi stopami i zakazuje butów; religie nie muszą być logiczne. Nnanji siedział i wykrzywiał się okrutnie, ale chyba nic nie przychodziło mu do głowy. To przekraczało zakres jego możliwości. Walliemu zaczął się rysować pewien nieokreślony plan. Gdyby spotkał się z Tarru sam na sam, mógłby go zmusić do złożenia krwawej przysięgi tak, jak zmusił do niej Nnanjiego, jako że w tym przypadku nie było wątpliwości, kto jest lepszym szermierzem. Wtedy wydałby rozkazy pełniącemu obowiązki sędziego, by ten przywołał swoich podopiecznych, jednego po drugim i im również kazał złożyć przysięgę. Teoretycznie mógł zamienić całą straż w swych wasali, wrzucając do jednego worka klejnoty i śmieci. Kanciarze pozostaną kanciarzami i dalej nie będzie można im ufać, ale dobrzy ludzie dochowają wierności swej przysiędze, a oni zapewne stanowią większość. Problem tylko w tym, że Wallie pozostawał w gościnie Tarru, więc dobycie miecza na gospodarza byłoby czynem obrzydliwym. Nnanji umarłby ze wstydu, gdyby wiedział, że jego bohater w ogóle myśli o czymś podobnym. - Konie - powiedział Nnanji. - Tu w dolinie jest tylko tuzin czy coś koło tego koni i wszystkie one należą do straży. - Patrzył z nadzieją na swego seniora. - Wspaniale! - wykrzyknął Wallie. - Cholernie dobrze! Nnanji próbował wyglądać skromnie, ale to mu się nie udało. - Opowiedz mi o nich - zażądał Wallie. Tu nie było wiele do opowiadania. Droga przez dolinę była tak stroma, że towary kupców i produkty rolne przewożono na wozach zaprzężonych w woły, a pasażerów wieziono na mułach. Straż utrzymywała kilka koni, żeby utrzymywać kontakt z wysuniętym posterunkiem przy promie, gdzie normalnie znajdowała się placówka złożona z trzech szermierzy i kapłana. Stajnia świątynna mieściła się blisko bramy. Pilnowało jej trzech ludzi. - Możesz iść jutro i obejrzeć to miejsce, seniorze - podsumował Nnanji. - W żadnym razie! - zawołał Wallie. - Nawet się nie zbliżę do niej, to byłoby zbyt podejrzane. Konie mogą ukraść. To tylko przestępstwo, nie czyn podły i prawdopodobnie nikt nie zapyta Siódmego o prawo do radzenia sobie tak, jak mu się spodoba. Prawnie konie należą do samej świątyni, więc nawet może umówić się z Honakurą, że wcześniej kupi je od niego. Ale pozostają wartownicy... - Myślę, że znalazłeś rozwiązanie, wasalu - powiedział Wallie. - Zostaniemy koniokradami. Ale nie wiem, czy sam poradzę sobie z wartą złożoną z trzech ludzi, to znaczy, czy poradzę sobie bez masakry, a tego zdecydowanie wolałbym uniknąć. Pokonać ich, a potem związać... Potrzebuję dobrego szermierza, który by mi pomógł. Prywatne piekło znów otwarło się przed Nnanjim. - Więc lepiej zajmij się ćwiczeniami - dodał Wallie. - Potrzebuję cię. Miecz potrzebuje cię. Bogini potrzebuje cię, Nnanji - wskazał na lustro. - Sto pchnięć z prostą stopą. Potem pójdziemy dalej. Teraz, gdy miał pieniądze, czekało go kilka spraw. Ale stopy dokuczały mu i chciał podkreślić swoją słabość, więc użył dzwonka, żeby przywołać niewolnika. Potem rozsiadł się znowu jak królewski gość, którym był, i kazał koszarowej służbie usługiwać sobie przez resztę popołudnia, podczas gdy Nnanji niby maszyna wymierzał przed lustrem pchnięcia. Krawiec przyniósł próbki materiału i obmierzył Walliego. Szewc obrysował na skórze jego stopy, chociaż powinien się domyślić, że kiedy znikną obrzęki, będą potrzebne mniejsze buty. Cokolwiek Shonsu robił przez ostatnie parę miesięcy, nie przycinał w tym czasie włosów, teraz więc ich nowy właściciel wezwał fryzjera. Coningu musiał otrzymać dowód wdzięczności, tak samo Janu, która mogła sprawić, iż Jja nie czułaby się najlepiej w koszarach. Uzdrawiacz, siostrzeniec Honakury, przybył zmienić bandaże i wymamrotał nad stopami Walliego kilka modlitw. Wallie rozkazał, aby jego niewolnicę przysłano o zachodzie słońca i na tę samą porę zamówił posiłek do pokoju. To stanowiło wyłom w środkach ostrożności, które przedstawił Honakurze, ale dla swej pierwszej nocy z Jją zgodził się zaryzykować otrucie. Zamierzał odtworzyć tamtą dziwną kolację przy świecach, którą zjedli wspólnie w pielgrzymim szałasie, pomimo tego, że teraz jego apartament był sto razy większy. Przyjemna kolacja, intymna rozmowa, po to, żeby zbudować kilka marzeń i znaleźć wspólny obszar, na którym łączyłyby się ich tak bardzo różne dziedzictwa ludzkiego doświadczenia... a potem dużo miłości olimpijskiej klasy. Popołudnie skończyło się. Kazał przynieść gorącą wodę i wziął kąpiel, tym razem bez asysty. I cały czas przyglądał się Nnanjiemu, podczas gdy ten zadawał i zadawał, i zadawał pchnięcia. Ćwiczył wasala aż do wyczerpania, ale nie uzyskał żadnego postępu. Ostatecznie, gdy słońce się obniżyło, Wallie kazał chłopcu przestać. Nnanji gotów był się rozpłakać, gdy jak odrzucona koszula opadł na stołek. - Masz rodzinę w mieście? - zapytał Wallie. Nnanji zaczerwienił się i wyprostował, napięty i gotowy do obrony. - Tak, seniorze - odpowiedział, a właściwie odwarknął. Co Wallie teraz powinien powiedzieć? - Ciekaw jestem, czy nie mógłbyś iść i odwiedzić ich dziś wieczorem. Będę zajęty pokazywaniem sztuki szermierczej mojej nowej niewolnicy i przy tym nie potrzebuję twojej pomocy. - Dziękuję, seniorze - Nnanji najwyraźniej zaskoczył taki obrót spraw. - Spodziewam się, że masz dla nich wiele nowin - powiedział Wallie i w odpowiedzi otrzymał uśmiech. - I lepiej uprzedź ich, że wkrótce wyjeżdżasz. Ale kiedy? I w jaki sposób? cdn. KSIĘGA CZWARTA JAK SZERMIERZ ZOSTAŁ OPLĄTANY + - Teraz włóż buty - powiedziała Janu i przytrzymała Jję za ramię, gdy dziewczyna je nakładała. Następnie Janu zastukała do drzwi i wprowadziła niewolnicę. To był dziwny dzień. Jji tętniło w głowie. Z całej siły powstrzymywała dygot. Musiała także uważać, żeby nie skręcić kostki, jako że nie nosiła obuwia od czasu, gdy opuściła Plo, a przedtem także nie miała butów z takimi obcasami. Pamiętała, żeby kołysać biodrami i uśmiechać się kącikami oczu, jak nauczyła ją Janu. Władca Shonsu wstał, żeby ją powitać. - Płaszcz! - zawołała Janu. Jja zrzuciła płaszcz i pozwoliła władcy Shonsu zobaczyć swą sukienkę. Była to dziwna sukienka, cała z kitek, paciorków i niczego więcej. Jji nie krępowało prezentowanie swej nagości w obecności mężczyzn. To był jej obowiązek wobec świątyni i wobec Bogini, i robiła to co wieczór, ale teraz, w tej sukience, w jakiś sposób czuła się bardziej obnażona. Miała nadzieję, że to ucieszy władcę Shonsu, ale znała mężczyzn wystarczająco dobrze, żeby rozpoznać wyrazu szoku i obrzydzenia na jego twarzy. Poczuła skurcz w sercu. Cały ten dzień był bardzo dziwny - kąpiel w gorącej wodzie, perfumy i nacieranie olejkiem; zapach włosów skręcanych za pomocą rozgrzanego żelaza, usuwanie ze stóp zrogowaciałej skóry; ręce trzęsły się jej, gdy instruowano ją, jak nakładać kolory na powieki i bielidło na twarz; krótki, ostry ból, gdy robili dziury w uszach, żeby zawiesić błyszczące wisiorki... Inni niewolnicy twierdzili, że władca Shonsu ma zostać sędzią i powtórzyli wszystkie opowieści o jego poprzedniku oraz o okropnych rzeczach, które robił niewolnikom. Ale Jja znała już większość tych opowieści. Żartowali sobie z tego, jak duży jest władca Shonsu i jak będzie brutalny, ale wiedziała, że on nie jest brutalny. Opowiadali, że szermierze biją niewolników płazami swoich mieczy. Próbowała powiedzieć im o obietnicy, jaką dał jej władca Shonsu w sprawie Vixiniego. Śmiali się twierdząc, że obietnica dana niewolnikowi nic nie znaczy. - Dziękuję, Janu! - powiedział władca Shonsu. Zamknął z hałasem drzwi. W wielkim pokoju unosił się wspaniały aromat jedzenia, wydobywający się spod rozłożonej na tacach na stole białej serwety. Ale Jja nie czuła głodu. Chciała ucieszyć nowego pana, a jemu nie spodobała się jej suknia. Jeśli go nie zadowoli, on zbije ją albo sprzeda. Ale on ujął ją tylko za ręce i patrzył. Poczuła, że jej twarz czerwienieje coraz bardziej i nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Musiał wyczuwać, jak ona się trzęsie. Próbowała uśmiechnąć się uśmiechem, którego nauczyła ją Janu. - Nie rób tego! - powiedział łagodnie. - Och, moja biedna Jja! Co oni z tobą zrobili? Potem uścisnął ją, a ona zaczęła szlochać. Kiedy wreszcie zdołała się powstrzymać, ściągnął serwetę ze stołu i starł resztę barwników z jej twarzy, a także ze swego ramienia. - Czy sama wybrałaś tę suknię? - zapytał. Pokręciła głową. - Jakiego rodzaju suknię chciałabyś nałożyć? - zapytał. - Opisz mi ją, a ja ją sobie wyobrażę. Pociągając nosem powiedziała: - Z błękitnego jedwabiu, panie. Długą. Wyciętą nisko z przodu. Uśmiechnął się. - O takiej sukni opowiadałem ci w domku, prawda? Zapomniałem. Mówiłem, że wyglądałabyś jak bogini. Janu powiedziała, że niewolnicy nie noszą jedwabiu ani błękitu i że długie suknie nie są seksowne. - Mogą być! - odparł zdecydowanie jej pan. - Pokażemy im! Teraz ściągnij tę okropną rzecz i nałóż to - podał jej białą serwetę, potem odwrócił się, podczas gdy zdejmowała wszystkie kitki, paciorki i błyskotki i owijała się w płótno. - Znacznie lepiej! - zawołał po chwili. - Jesteś cudownie piękną kobietą, Jja. Najpiękniejszą i najbardziej podniecającą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Nie potrzebujesz wulgarnych szmat, takich jak ta... jak to plugastwo. Teraz chodź i usiądź. Dał jej wina, a potem chciał, żeby usiadła z nim do stołu i jadła. Nie pozwolił, żeby mu usługiwała. Zmuszała się do jedzenia, ale ciągle czuła się chora i była ciekawa, czy to dlatego, że jej ciało tak mocno pachnie piżmem i płatkami kwiatów. On zadawał pytania. Próbowała odpowiadać. Pielgrzymi nigdy nie chcieli rozmawiać i ona nie była w tym dobra. Opowiadała mu o odległym Plo i o tym, że w zimie było tam tak zimno, że nawet dzieci nosiły ubrania. Najwyraźniej wierzył jej, chociaż wszyscy w Hann uważali to za bajki. Opowiedziała mu, jak słabo pamięta matkę - o swoim ojcu nie wiedziała nic, poza tym, że również był niewolnikiem. Opowiedziała mu farmie niewolników, na której była wychowana. Musiała wyjaśnić, że skupuje się tam małe dzieci niewolników do trenowania. Mówienie do niego sprawiało jej trudność i wiedziała, że robi to bardzo nieskładnie. - Kupił mnie mężczyzna z Fex - powiedziała. - Kiedy przypłynęliśmy do Hann, marynarze orzekli, że mój pan jest Jonaszem, ale on powiedział, że to wszystko moja wina, ponieważ on już przedtem szczęśliwie dopływał do celu podróży. Poszedł prosić Boginię, żeby pozwoliła mu wrócić i złożył mnie świątyni jako ofiarę. Władca Shonsu wyglądał na zbitego z tropu, chociaż próbował to ukryć. Wreszcie, ku jej wielkiej uldze zapytał, czy chciałaby pójść do łóżka. Nie umiała bawić go rozmową, ale wiedziała, jak zadowolić mężczyznę w łóżku. Jednak nawet to szło nie tak, jak należy. Nie pozwolił jej robić niektórych rzeczy, o których myślała, że go uradują, rzeczy, których żądali od niej pielgrzymi. Próbowała wszystkiego, czego tylko mogła. Reagował tak, jak zwykle mężczyźni, ale miała dziwne wrażenie, że na jej sztuczki odpowiada tylko jego ciało, że on sam nie jest zadowolony, jak gdyby jego radość była tylko powierzchowna. I im bardziej się starała, tym gorzej wychodziło. * Rankiem, gdy nałożyła na siebie płaszcz, zapytał: - Czy nie mówiłaś mi, że szycie było jedną z rzeczy, których nauczyli cię na tamtej niewolniczej farmie? - Tak, panie - potwierdziła. Zsunął się z wielkiego łoża i podszedł do niej. - Jeśli kupiłbym ci jakiś materiał, czy mogłabyś uszyć sukienkę? On już wydał na nią tyle pieniędzy, a ona go nie zadowoliła... Nie tracąc jednak czasu na namysł, powiedziała: - Mogę spróbować, panie. - Więc dlaczego nie? - uśmiechnął się. - Czy inni pomogą ci, jeśli zażyczę sobie tego? - Tak myślę - odrzuciła płaszcz. - Pokaż mi - powiedziała odważnie. Odpowiedział tym uśmiechem małego chłopca. - Tutaj dopasować, trochę podnieść piersi, rozcięcie na całej długości... Gdy będziesz stała, ciało pozostanie zakryte, ale gdy się ruszysz, to odsłoni się twoje śliczne biodro. - Nagle zadrżała pod jego dotknięciem i odkryła, że odpowiada mu uśmiechem. Objął ją i pocałował delikatnie. - Dziś w nocy spróbujemy znowu - powiedział. - Bez malowania twarzy i tylko malutka kropla perfum, w porządku? Powiem Janu, że ja lubię, jak moje kobiety są podawane właśnie tak - na surowo! Wolę cię, jaka jesteś teraz, a każda sukienka, sukienka, którą zrobisz, będzie lepsza niż ta rzecz. W chwili, w której Wallie uznał, że zaczyna robić postępy, zobaczył na łóżku w zewnętrznym pokoju Nnanjiego. Z obydwoma oczami podbitymi, z kilkoma obluzowanymi zębami i z urozmaiconym zestawem siniaków i obrzęków. Nowy żółty kilt leżał na podłodze, pomięty i splamiony krwią. - Zostań, gdzie jesteś! - rozkazał Wallie, gdy jego wasal podjął próbę wstania. - Jja, idź i poproś Janu, żeby przysłała tu uzdrawiacza - podciągnął stołek do łóżka, usiadł i wpatrywał się w ruinę twarzy Nnanjiego. - Kto to zrobił? Winowajcami okazali się Ghaniri i Gorramini, dwaj z trójki, która pobiła Walliego dla przyjemności Hardduju. Wallie myślał, że wyjechali, ale było inaczej. Meliu wyniósł się zaraz potem, jak został znieważony, ale ci dwaj pozostali jeszcze na miejscu, starannie trzymając się z dala od Siódmego. Nnanji wrócił z domu swych rodziców i wpadł do koszarowej gospody, prawdopodobnie po to, żeby się trochę pochełpić. Używanie mieczy w gospodzie było zakazane, ale walki na pięści nie, do nich chyba nawet zachęcano, traktując je jako wentyl bezpieczeństwa. - No, doskonale! - ryknął Wallie. - Tak czy inaczej jestem im coś winien, a teraz oni złamali prawa gościnności. - Rzucisz im wyzwanie? - zapytał nerwowo Nnanji, oblizując spuchnięte wargi. - Wyzwanie, do diabła! - odhuknął jego mentor, prawie gotów, by zgrzytać zębami. - To jest czyn podły! Złożę na nich powiadomienie i obetnę im kciuki... Zakładam , że to oni zadali pierwszy cios? No, nie... pierwszy cios zadał Nnanji. Jedną z rzeczy, której Wallie dowiedział się podczas tej fatalnej nocy z Jją, było to, że słownik Shonsu wykazuje wielkie braki w zakresie czułych słów. Teraz odkrył, że jest za to bardzo bogaty w klątwy, obelgi, słowa nieprzyzwoite i inwektywy. Powiedział Nnanjiemu, jakim jest idiotą używając do tego szesnastu starannie wybranych fraz, nie powtarzając żadnego słowa. Nnanji, leżąc płasko na plecach, zdołał się w jakiś sposób skurczyć. - No, ale dwóch na jednego to ciągle jest podłość - podsumował Wallie, a potem spojrzał podejrzliwie na swego poszkodowanego lennika. - Było dwóch na jednego? No, nie całkiem. Ghaniri obraził Nnanjiego. Nnanji uderzył go i potem został za to surowo ukarany. Ghaniri, o czym Wallie już wiedział, był dobrym pięściarzem - niższy od Nnanjiego, ale znacznie szerszy i cięższy, miał złamany nos i spłaszczone szczęki boksera. Potem, gdy Nnanji zdołał już podnieść się na nogi, Gorramini powtórzył zniewagę, a Nnanji spróbował rzucić się na niego - i odcierpiał drugie tyle. Teraz Wallie był zbyt wściekły, żeby kląć. - Więc zamiast złożyć na nich powiadomienie, to ja będę musiał zejść na dół, pełzać na brzuchu i przepraszać Tarru za ciebie? Ale co ci mogli powiedzieć, żebyś zachował się tak głupio? Jaka obelga warta jest dwóch lań pod rząd? Nnanji odwrócił twarz. - Powiedz mi, wasalu, rozkazuję ci! - warknął Wallie, nagle bardzo zaintrygowany. Nnanji popatrzył w górę, przeszyty nagłym bólem. Potem zamknął prawe oko i pokazał na powiekę, po czym powtórzył ten gest z lewym okiem, a potem tylko patrzył z niezmierną rozpaczą na Walliego, który w ogóle nic z tego nie zrozumiał. - Rozkazałem "powiedz mi!" Słowami! - powtórzył. Przez chwilę myślał, że wasal odmówi, ale ten z trudem przełknął ślinę i wyszeptał: - Mój ojciec jest tkaczem dywanów, a matka jubilerem. Brzmiało to, jakby przyznawał się do kazirodztwa albo handlu narkotykami. Znaki rodzicielskie? Jja wspominała o znakach ojcowskich, a Wallie nie ośmielił się zapytać jej, co to jest. Zagadka boga - najpierw brata... Wallie momentalnie poczuł szalony pociąg, żeby pobiec do lustra i zbadać swoje powieki - kto kiedykolwiek patrzy na swoje powieki? - Więc? - powiedział Wallie. - Czy oni są uczciwi? Pracują ciężko? Są dobrzy dla swoich dzieci? - Nnanji kiwał głową. - To szanuj ich! Jakie znaczenie ma zawód, który wykonuje twój ojciec, jeśli jest on dobrym człowiekiem? - Rozziew między kulturami był oszałamiający. Wallie otworzył usta, chcąc powiedzieć, że jego ojciec był policjantem - i powstrzymał się w ostatniej chwili. W myślach zabrzmiał mu piskliwy śmiech półboga, gdy przy nim wspomniał o tym. Mogło to oznaczać, że bóg przewidział tę właśnie rozmowę, gdyż "policjant" zostałby przetłumaczony jako szermierz, czego Wallie nie mógł powiedzieć Nnanjiemu. Jednakowoż dziad po mieczu Walliego Smitha w trakcie swej wątpliwej kariery brał się za wiele różnych zajęć, wliczając w to parę lat pracy w fabryce dywanów. - To bardzo dziwny zbieg okoliczności, Nnanji - mój dziadek też był tkaczem dywanów. Nnanji aż sapnął. Jeśli kult bohatera byłby mierzony w skali Richtera, to Wallie właśnie zarejestrowałby dziewięć i pół albo dziesięć. - Zresztą, co to ma do rzeczy? Ty jesteś moim wasalem, a nie twój ojciec. On najwyraźniej sprawił się dzielnie robiąc takich synów. Oczywiście pary starczyło mu tylko na ciało, ty bezrozumny kretynie! W tym momencie wszedł zaaferowany uzdrawiacz. Podczas gdy badał pacjenta, Wallie wymknął się do głównego pokoju gościnnego i tak szybko, jak tylko mógł, pokuśtykał do lustra. Obie powieki były czyste. Żadnej wskazówki. Gdy szedł z powrotem, myślał o Nnanjim. Ta absurdalna wrażliwość na nieszermiercze pochodzenie wyjaśniała jego przesadny idealizm w sprawie honoru i odwagi; nadkompensacja, choć w Świecie nie istniał taki termin. Jeśli stukilogramowa bryła muskułów zdoła poradzić sobie z imitowaniem kulturalnego, brodatego wiedeńskiego lekarza, to nadeszła pora na Zygmunta Freuda. Gdy więc tylko uzdrawiacz upewnił walecznego władcę, że jego podopieczny nie doznał żadnych poważnych obrażeń, przyjął swoją zapłatę i oddalił się, Wallie powiedział ofierze, żeby pozostała tam, gdzie leży i znów usadowił się na stołku przy łóżku. - Pomówmy trochę o twoich kłopotach z fechtunkiem - powiedział. - Kiedy to się zaczęło? Czy zawsze to miałeś? - Na pewno nie zawsze - powiedział Nnanji, wpatrując się w sufit i mówiąc z trudnością, ponieważ miał spuchnięte wargi. Jako drapacz praktykant Nnanji pierwszego stopnia był wzorowym rekrutem. Briu twierdził, że to urodzony szermierz, najlepszy, jakiego kiedykolwiek widział. Briu mówił też, że nikt nie uczył się sutr szybciej czy dokładniej. Po dwóch tygodniach Briu oświadczył chłopcu, że może już podjąć próbę promocji - tyle że istniał przepis, zgodnie z którym Pierwsi pozostawali Pierwszymi przynajmniej przez rok. Tak więc w rocznicę swego wstąpienia do zawodu Nnanji dowiódł szermierczych umiejętności w dwóch walkach z Drugimi... - Rany, ale zrobiłem z nich sieczkę! - westchnął nostalgicznie. Potem przystąpił do dalszych ćwiczeń, mając nadzieję na osiągnięcie trzeciego stopnia w równie rekordowym czasie. I wtedy zdarzyło się nieszczęście. Pewnego ranka stwierdził, że nie może floretem pokonać nikogo. I tak pozostało do tej pory. Teraz, pomyślał Wallie, dotarliśmy do problemu. - Powiedz mi - zapytał - czy w tym mniej więcej czasie zdarzyło się jeszcze coś ważnego? Nieposiniaczone fragmenty twarzy Nnanjiego pobladły, pięści zacisnęły się, a całe jego ciało zesztywniało. - Nie pamiętam - powiedział. - Ty nie pamiętasz? Nnanji nie pamięta? Albo to było kłamstwo, albo sama próba przypomnienia sobie wystarczyła, żeby go przerazić. Nie, on nie pamięta, powtórzył, i odwrócił się, zanurzając twarz w poduszce. Wallie był całkowicie pewny, że potrafi odgadnąć, co się wtedy zdarzyło. Świeżo upieczony Drugi niespodzianie dowiedział się, że straż nie jest wcale tak czysta i nieprzekupna, jak sobie w swej niewinności wyobrażał. On ciągle był pełen romantyzmu i ideałów. Teraz nawet o wiele bardziej niż przedtem! Czego się dowiedział, czy został zastraszany, do czego został zmuszony... było bez znaczenia. Liczyło się tylko to, że Wallie nie jest psychiatrą, że język Ludu nie zawiera właściwych słów i że każda próba wyjaśnienia mu tego wszystkiego prawie na pewno spowoduje jeszcze większe zamieszanie. - W porządku - powiedział. - Nie złożę powiadomienia na Gorraminiego i Ghaniriego, i będę się czołgał przed Tarru. Ale mimo to zamierzam ich dostać. Dzięki tobie. - Dzięki mnie? - zabrzmiał stłumiony głos i Nnanji znów się odwrócił. - Dzięki tobie! Za jakiś tydzień zamierzam wystawić cię przeciw nim. Będzie to część twojego egzaminu promocji na czwarty stopień, a ty pobijesz ich publicznie. - To niemożliwe, seniorze! - zaprotestował Nnanji. - Nie mów mi, co jest niemożliwe! - ryknął Wallie. - Zamierzam zrobić z ciebie Czwartego, choćby cię to miało zabić! Nnanji gapił się przez chwilę, wreszcie uznał, że jego mentor mówi poważnie i zamknął oczy w ekstazie. Nnanji czwartego stopnia?! - Tymczasem - powiedział Wallie - okazałeś się niewiarygodnie głupi! Sprawiłeś mi kłopot, zwiększyłeś zagrożenie dla mojej misji i opóźniłeś ją. Zostaniesz ukarany. Nnanji przełknął ślinę i z lękiem powrócił do realnego świata. - Pozostaniesz w łóżku do południa - bez jedzenia, płasko na plecach. To również będzie najlepszy sposób na twoje siniaki. A gdy tak będziesz leżał, spróbuj przypomnieć sobie, co właściwie zdarzyło się przed tym, jak straciłeś swoje pchnięcie. Wallie odwrócił się i pomaszerował w stronę drzwi, pozostawiając swojego wasala z otwartymi ustami. Nagle uświadomił sobie, jak całkowite może być posłuszeństwo Nnanjiego i odpalił w jego stronę pożegnalny strzał. - To nie znaczy, że masz lać do łóżka. - I wyszedł. * Śniadanie tego ranka nie było przyjemnym posiłkiem. Tarru czekał na niego, pełniąc honory gospodarza przy stole pośrodku wielkiej sali, siedząc razem z czterema Piątymi. Naprzeciwko niego pozostało puste miejsce zarezerwowane dla Walliego. Przez całą jadalnię przelatywały skrywane uśmiechy - oto, co zdarza się szermierzom, którzy jako podopiecznych biorą synów tkaczy dywanów. Wallie przeprosił za zachowanie swojego wasala i zapewnił gospodarza, że winowajca został stosownie ukarany. Tarru niechętnie przyjął przeprosiny i uśmiechnął się. Nie wiadomo, dlaczego jego uśmiech zawsze nasuwał Walliemu myśl o rekinie, chociaż zęby tego człowieka nie były spiczaste... Jego otoczone zmarszczkami oczy przypominały oczy słonia, nie były szkliste i gładkie jak u rekina. Siwe włosy też nie przywodziły na myśl drapieżnika. Może wrażenie to wywoływał sposób jego patrzenia na siódmy miecz. - Oczywiście, obrażanie i prowokowanie gości w żadnym razie nie jest właściwym zachowaniem ze strony gospodarzy - powiedział Wallie, gdy misa z gulaszem stanęła przed nim. - Może powinienem zamienić słowo z mentorem tych dżentelmenów. Kto nim jest? - Ach - powiedział tymczasowy sędzia z zadziwiająco nieczytelnym wyrazem twarzy. - Oni nie są gospodarzami, władco, lecz gośćmi, jak ty sam. Byli podopiecznymi władcy Hardduju. Poprosili, żeby mogli zostać tu trochę i ja się zgodziłem. Sprytnie! Myśleli, że Wallie przejmie miejsce Hardduju. Gdyby złożyli przysięgę nowemu mentorowi należącemu do straży, to byliby zagrożeni. Uzyskali więc uprzywilejowany status gościa, tak właśnie, jak zrobił to Wallie. Gość oczywiście też musi się zachowywać właściwie wobec innego gościa, ale w ten sposób nic nie groziło im ze strony Shonsu. - Więc oni nie mają mentorów? - zapytał Wallie, wyczuwając coś złego. - Nikomu nie złożyli drugiej przysięgi - potwierdził Tarru, jego twarz pozostała bez wyrazu. Czerwone światełko zapaliło się gdzieś daleko w umyśle Walliego, ale nie miał czasu, by zastanawiać się, co sygnalizowało, ponieważ mistrz Trasingji o białych brwiach zwrócił się nagle do Tarru i powiedział śpiewnym głosem, jakby powtarzał wyuczoną rolę: - Jak postępują prace przy więzieniu, mentorze? - Całkiem dobrze - odpowiedział Tarru. - Pójdą szybciej, gdy będę miał do dyspozycji więcej cieśli. Większość z nich jest teraz zajętych przy stajniach. - Nie wiedziałem, że macie stajnie - powiedział Wallie. - Czy jest tu coś, co nie należy do świątyni? - Nie oszukał nikogo. Tarru dostrzegł tę drogę ucieczki i zablokował ją, wzmacniając stajnię i prawdopodobnie zwiększając wartę przy niej. Coś się też nie zgadzało z Piątymi. Wczoraj, gdy tylko dowiedzieli się, że Shonsu nie zamierza zastąpić Hardduju, rozluźnili się. Tego ranka tylko Trasingji spoglądał mu w oczy. Nagle Tarru wstał, złożył przeprosiny i wyszedł. Czterech Piątych szło przy nim jak straż przyboczna. Więc musiał przewidzieć także i ten sposób - nie można będzie narzucić mu krwawej przysięgi. Wallie został sam na środku sali. Siedział i jadł czując się jak w zoo. Co za ciemni barbarzyńcy! Krwiożerczy prehistoryczni mordercy! Obiecał półbogowi, że będzie szermierzem, ale nie, że będzie się tym cieszył. Pogardzał tymi morderczymi opryszkami i ich prymitywną ignorancką kulturą. Wyszedł z sali, gdy tylko pozwoliła mu na to godność i skierował się w stronę kobiecych kwater. Tam wezwał Janu i dał jej pieniądze, żeby jego niewolnica mogła uszyć sobie sukienkę. Wyraz niezadowolenia na twarzy Janu tak sobie wytłumaczył: niech się ten władca zdecyduje, czy chce mieć dziwkę, czy szwaczkę? Potem powędrował na zewnątrz, na frontowe schody i stał na nich, ogarnięty ponurym gniewem, spoglądając groźnie na plac defilad. Od strony więzienia dobiegał słaby stuk młotków i to była jedna mała pociecha. Spowodował coś dobrego. Ale Nnanji okazał się beznadziejnym przypadkiem choroby umysłowej, a próba wynagrodzenia Jji obciążyła ją tylko poczuciem zagrożenia - może byłaby szczęśliwsza pozostawiona na dawnym miejscu zajmując się pielgrzymami i robiąc to, co potrafiła. A Tarru - jeśli ten drobny, barbarzyński herszt myśli, że zdoła przechytrzyć Walliego Smitha, to... Zrozumienie przyszło jak uderzenie piorunu! Wallie wypowiedział przekleństwo, które było na pół szlochem. Tkwił w pułapce! Zapominając o okaleczonych stopach, zbiegł ze schodów i pośpiesznie ruszył w stronę świątyni w poszukiwaniu Honakury. + + Upał panował niewiarygodny. Każdy kolejny dzień wydawał się gorętszy od poprzedniego. Niewidzialne fale ognia smagały ziemię, niemalże gotując ciało Walliego do kości za każdym razem, gdy jego droga prowadziła przez nasłoneczniony plac. W świątyni jeszcze raz przeprowadzono go przez mroczne korytarze do zaciemnionego gęstymi drzewami podwórka, ale nawet tu czuł się jak w pozbawionym powietrza piekarniku. Rzemienie uprzęży odparzały mu skórę. Drobny kapłan przybył pospiesznie w ciągu kilku minut, błękitną szatę plamił pot, stanowiący dowód, że jej użytkownik nie jest jeszcze całkowicie zmumifikowany. Dzisiaj po powitaniach nie było wymiany grzecznych uprzejmości. Gdy obaj mężczyźni usiedli, na stołku i w wiklinowym fotelu, Wallie wyrzucił z siebie: - Szkoda, że nie wziąłem ofiarowanej przez ciebie roboty, choćby nawet tymczasowo. - To można by zaaranżować - powiedział ostrożnie kapłan. - Za późno - powiedział Wallie. - Tarru wyprzedził mnie. Zaprzysiągł straż krwawą przysięgą. Wyjaśnił to, co nagle stało się oczywiste. Ghaniri i Gorramini nie złożyli drugiej przysięgi - złożyli trzecią. Bójka Nnanjiego została ukartowana przez Tarru, jako kara za uczciwość i wygranie zakładu dla swego mentora. Nastawienie Piątych zmieniło się, ponieważ oni także stali się wasalami Tarru, prawdopodobnie pod ostrzem miecza. Mogą żałować tego i czują się winni. To dlatego nie potrafili spojrzeć w oczy człowiekowi, do zabicia którego mogli zostać zmuszeni w sposób niehonorowy. Tarru nie tylko zwyczajnie przewidział wszystkie ewentualne posunięcia Walliego i skontrował je, on wykonał również kilka własnych kroków. Nie do przebicia! Prawdopodobnie nawet teraz przeprowadza łańcuszkową rekrutację niższych stopniem, a kiedy zaprzysięgnie wszystkich ludzi w straży, będzie gotowy do zatrzaśnięcia pułapki. - Jeśli zrobię teraz jakiś ruch, on mnie zręcznie zaszachuje. Nie wiem, ilu strażników już zaprzysiągł, ale przypuszczam, że dosyć. Reszta musi słuchać przede wszystkim mentorów. Zostałbym sędzią bez szermierzy. Popatrzył spode łba. - Nawet nie mogę zabić tego skurwysyna. Wasale są zobowiązani do pomsty. Niech to wszyscy diabli porwą! Honakura, jak zwykle, zrozumiał natychmiast. - On skutecznie działa na nowym stanowisku, władco. Zajął się naprawą więzienia i stajni. Zwiększył wartę przy bramie. Rozumiem, o co chodzi ze stajnią, ale więzienie mnie intryguje. Wallie parsknął i wyjaśnił. Kapłana zdziwiła jego troska o zwykłych więźniów. - Więc co teraz zrobisz, władco? - zapytał. - Nie wiem - przyznał Wallie. - Myślę, że muszę siedzieć i twardo czekać, dopóki moje stopy się nie wygoją. Teraz jest za późno na myślenie o zwerbowaniu nowych stronników. Nawet gdybym znał właściwych ludzi, oni mogą być już przejęci przez krwawą przysięgę i zmuszeni do milczenia. Ta cholerna sprawa ma pierwszeństwo przed wszystkim. - Ach! - powiedział Honakura. - W takim razie powinieneś znaleźć stronników, którzy nie są szermierzami. Jak wiem, musisz mieć sześciu - umilkł, gdy młoda kapłanka przybiegła, żeby ustawić między nimi tacę, a potem niby biały motyl umknęła pomiędzy drzewa. - Powiedz mi, co myślisz o tym winie, władco - jest troszeczkę słodsze od tego, które piliśmy wczoraj. Kubki były srebrne zamiast kryształowych, a ciasteczka, bardziej tłuste i z większą ilością kremu, tłoczyły się na srebrnym talerzu. - Sześciu? Dlaczego, na miłość boską? - zapytał Wallie. - Siedem jest świętą liczbą. - Honakura skrzywił się, widząc wyraz twarzy Walliego. - Mówiłeś, że bóg powiedział ci, żebyś mi wierzył. Więc uwierz mi - musi was być siedmiu. - Ja, Nnanji, Jja i niemowlę... czy liczycie niemowlęta? Czy liczycie niewolników? - Religie nie muszą być logiczne. - Normalnie nie liczyłbym niewolników, ale myślę, że ty liczysz. Więc tak, uważam, że możesz uznać, iż jest was czworo. - Odpędził muchy od ciastek i podsunął talerz Walliemu, który odmówił. - Co z twoim podopiecznym? - zapytał kapłan. - Sprawdziłeś jego szermierkę? - Nie zdołałby wywalczyć sobie drogi przez puste podwórze! - Wallie z uprzejmości pociągnął łyczek wina, którego sobie nie życzył. Smakowało olejem do silników diesla. Pomijając teorię na temat jakiegoś dramatycznego wydarzenia, które spowodowało paraliż Nnanjiego, spróbował wyjaśnić ziemskie pojęcie mentalnej blokady, z wielkim trudem znajdując odpowiednie słowa. Honakura skinął głową. - Nie znam nazwy tego zjawiska, ale spotkałem się już z nim. Miałem kiedyś podopiecznego, który podobnie plątał się w sutrach. Nie był głupi, ale w tym jednym punkcie wydawał się totalnie tępy. - To się zgadza! Czy znalazłeś lekarstwo? - O tak. Wychłostałem go. Wallie pomyślał o pręgierzu i wzdrygnął się. - Nigdy! To nie jest sposób, by zrobić z kogoś szermierza. - A twoja niewolnica, władco? Czy pilnie wykonuje swoje obowiązki? Świadomy wpatrujących się w niego wnikliwych oczu, Wallie uśmiechnął się uprzejmie. - Potrzebuje więcej praktyki, zajmę się tą sprawą osobiście. Równie dobrze mógł spróbować przeszmuglować pulchną antylopę przez klatkę lwów. Kapłan przyglądał się mu w zamyśleniu. - Ona jest tylko niewolnicą, władco - powiedział wreszcie. Wallie nie życzył sobie dyskusji o swoim życiu seksualnym, ale coś go tu uraziło. - Zamierzam sprawić, żeby stała się moją przyjaciółką. - Niewolnica? Jak widzę, bogowie wybrali człowieka z ambicjami - Honakura siedział oparty, z oczami zamkniętymi; nagle uśmiechnął się. - Czy rozważałeś kiedyś możliwość, że ta niewolnica i ten młody szermierz zostali ci dani jako próba, władco? Wallie nie rozważał. Idea bardzo mu się nie spodobała. - Poświęciłem swoje zasady kupując niewolnicę - powiedział. - Jeśli za tym krył się bóg, to mnie oszukał. Ale ja nie zamierzam wychłostać Nnanjiego. Nigdy, nigdy, nigdy! Honakura zaśmiał się. - Może spoglądasz na to w niewłaściwy sposób. Może jest to próba zbadania, czy jesteś wystarczająco bezlitosny, żeby go wychłostać. A może jest to próba zbadania, czy jesteś wystarczająco cierpliwy, żeby go nie wychłostać? - Teraz sprawił, że Wallie wyglądał na całkowicie zbitego z tropu. Kapłan robił wrażenie wielce zadowolonego z siebie. Wallie zmienił temat - o tak wiele rzeczy musiał się zapytać. - Opowiedz mi o znakach ojcowskich. Widzę, że ja nie mam żadnych. - Zauważyłem - uśmiechnął się kapłan. - To jest bardzo niezwykłe; nigdy przedtem tego nie spotkałem. Na prawym oku zaznaczony jest zawód ojca, na lewym oczywiście zawód matki. Gdybyś nie był szermierzem, ludzie pytaliby cię o to. Uśmiechnął się i pozwolił Walliemu przerwać sobie. - Ale ty spotkałeś Shonsu tamtego pierwszego dnia... - I wtedy na twoich powiekach były znaki rodzicielskie - potwierdził kapłan. - Nie pamiętam ich, ale ich nieobecność jest tak niezwykła, że jestem pewien, iż zauważyłbym ich brak. - I oczekuje się ode mnie, że znajdę swojego brata! Bóg je usunął? - Oczywiście - powiedział Honakura, zadowolony z siebie. Wallie siedział i przez chwilę rozważał swoje problemy. Wszystkie drogi prowadziły do Tarru. - Bóg ostrzegł mnie, że muszę być bardziej bezlitosny - powiedział. - Powinienem był go zabić, gdy mnie wyzwał. - Shonsu zrobiłby to i prawdopodobnie każdy Siódmy również. - Więc zawiodłeś - zauważył Honakura - i sprawiłeś, że twoja praca stała się trudniejsza. - Nie wydawał się tym bardzo zmartwiony, ale to nie jego krwią zamierzano zwilżyć piasek. - Ale niektóre z twoich problemów znoszą się, władco. - Jak to rozumiesz? Kapłan odliczał na palcach. - Martwiłeś się rozbójnikami, nieuczciwymi szermierzami w ogóle oraz Tarru w szczególności. Możesz też dołożyć kapłanów, przykro mi to mówić - niektórzy z moich kolegów wierzą, że miecz Bogini należy do świątyni, jeśli to rzeczywiście jest jej miecz. Ale jeśli za tym kryje się czcigodny Tarru, to on nie zaalarmuje rozbójników ani nie będzie współpracował z kapłanami. I będzie się musiał martwić o swych własnych szermierzy. To była prawda. Bezbożni mogli z powodzeniem pokłócić się o łup. Niestety, zapewne dojdzie do tego dopiero, gdy Wallie umrze. - Przypuszczam - powiedział w zamyśleniu Wallie - że Bogini wreszcie załatwi nowego i bardziej odpowiedniego sędziego dla swej świątyni? - Z pewnością, władco. Kolejny Siódmy? Z następnym Siódmym przy swym boku Shonsu mógłby zamienić całą straż w talerz kotletów. - Wreszcie - powtórzył. - Wreszcie - jak echo powtórzył Honakura. - Możemy się oczywiście mylić, ale jeśli ty rzeczywiście jesteś sprawdzany, władco, to przewiduję, że następca nie przybędzie, dopóki... dopóki osobiście nie rozwiążesz swojego problemu. - A niech to! - powiedział Wallie. - Potrzebuję czasu! Czasu na wyzdrowienie! Czasu na znalezienie jakichś przyjaciół! Wyobrażam sobie Tarru, jak przeżera całą straż niby rak, każąc im przysięgać pod groźbą miecza, jednemu po drugim. Kiedy dostanie ich wszystkich albo prawie wszystkich, wtedy będzie mógł uderzyć - zabić mnie, wyjechać z mieczem. Jeśli jest on choć w połowie tak cenny, jak powiedziałeś, to Tarru może wyrzucić wszystko inne i urządzić sobie nowe życie gdziekolwiek. Albo ogłosić się panem świątyni... Przerwał, zastanawiając się nad tą myślą, a potem dostrzegł spokojne rozbawienie kapłana. - Więc on nie potrzebowałby miecza? Mógłby splądrować skarb w samej świątyni! - powiedział Wallie. - To się zdarzało? Przez te wszystkie tysiąclecia jakiś sędzia musiał tego spróbować? Pomarszczoną twarz starca rozciągnął szeroki uśmiech. - Co najmniej pięć razy, choć nie w ciągu kilku ostatnich stuleci, więc przypuszczam, że ktoś znów uzna za stosowne spróbować. Oczywiście, to się nigdy nie udaje! Przede wszystkim wasza krwawa przysięga nie zawsze ma pierwszeństwo. Wasz kodeks szermierczy stawia wolę Bogini ponad sutrami, czyż nie? - To prawda. Zatem świątynia jest chroniona? Ale ja nie jestem! - Obawiam się, że masz rację, ale tu istnieje kolejna obrona. Oni muszą odpłynąć statkiem. - Kapłan zarechotał i znów napełnił srebrne kubki. Wallie wpatrywał się w niego bez wyrazu. - Więc? - Więc statki nie przypływają! - odpalił Honakura, zaskoczony jego tępotą. - Bogini nie będzie współpracowała z tymi, którzy sprofanowali jej świątynię! - Ach, masz na myśli cud? - zapytał Wallie. - Nie - odpowiedział kapłan - nie mam na myśli cudu, tylko Rękę Bogini. Statki na Rzece płyną tam, gdzie Ona zechce, jako że Rzeka jest Boginią... - I Bogini jest Rzeką - zakończył Wallie, a jego basowe warknięcie zagłuszyło mamrotanie kapłana. - Może lepiej wyjaśnij mi to, władco. To zajęło trochę czasu, ponieważ Honakura nie mógł pojąć, że Wallie jest ignorantem, gdy chodzi o Rzekę. Była tu tylko jedna Rzeka - ta sama na całym Świecie. Nie, nie miała ani początku, ani końca, o których by wiedział. Wszystkie miasta i miasteczka leżały nad Rzeką, jak Hann. Fan leży w dole Rzeki od Hann, a Opo w górze. Tak jest normalnie, ale nie zawsze. Nareszcie Wallie zaczął rozumieć - geografia Świata zmienia się. Teraz opowieść Jji nabrała więcej sensu, więc zapytał o Jonaszy. Jonasz, powiedziano mu, był osobą, której obecności Bogini chciała gdzie indziej. Jeśli taka osoba weszła na statek, to statek przybywał do tego miejsca. Jeśli Bogini życzyła sobie, żebyś pozostał tam, gdzie jesteś, to statek ciągle wracał do punktu wyjścia. Nie, to nie był cud, upierał się Honakura. To reguła. Za to miecz Walliego był cudem. Byli tu dobrzy i źli Jonasze, ale przeważnie dobrzy - co mogło wyjaśniać, dlaczego dla Walliego to słowo niejasno się tłumaczyło. Gdy tylko Jonasza wysadzano na brzeg, statek zwykle płynął zgodnie z pierwotnym planem i nic złego mu się nie przytrafiło. Świat wyglądał na bardzo interesujące miejsce. Najwyraźniej splądrowanie skarbu świątyni nie mogło być dochodowym przedsięwzięciem, ale półbóg wyraźnie ostrzegł Walliego, że jego miecz może zostać skradziony. - Czy kapłani, o których wspomniałeś, nie wierzą w cuda? - zapytał Wallie. Honakura patrzył spode łba na kamienny bruk. - Jestem zawstydzony przyznając, że część kapłanów wykazuje pożałowania godny brak wiary. Jest grupa, która wierzy... legenda powiada, że miecz został dany Bogini. Są tacy, którzy rozumieją przez to, że miecz został złożony jako ofiara tutaj, w świątyni i przez te wszystkie stulecia był gdzieś ukryty. - Honakura popatrzył gniewnie. - Zarzucono mi, że dałem go tobie, władco Shonsu. To więc wyjaśniało sposób myślenia Tarru. Kapłan zaśmiał się niespokojnie i znów podsunął Walliemu talerz, chociaż sam już zjadł większość ciastek. - Miej wiarę, władco! Bogowie nie wybierają idiotów. Wymyślisz coś. Ale teraz moja kolej! Opowiedz mi o twoim świecie ze snu. Więc przez resztę poranka Wallie tkwił na gorącym podwórzu i opowiadał Honakurze to, co ten chciał dowiedzieć się o planecie Ziemia - o Jezusie i Mahomecie, o Mojżeszu i Buddzie, Zeusie, Thorze, Astarte i o wszystkich innych. Człowieczek wchłaniał to wszystko i był zachwycony. Tego popołudnia Wallie zrobił jeszcze rekonesans. W towarzystwie nędznie wyglądającego Nnanjiego - teraz obaj wyglądali tak, jakby dopiero co ocaleli z katastrofy - obszedł cały teren świątyni. Rzekę w kilku miejscach właściwie dałoby się przebyć w bród, a w kilku innych można by wspiąć się na urwisko, ale ten układ nigdzie nie występował jednocześnie. Poniżej były paskudne bystrzyny, więc nawet nie marzył o łodziach czy tratwach. Wiedział, że Bogini przeznaczyła wąwóz, by strzegł jej skarbów, więc nie był zdziwiony. Oba końce wielkiego muru, jak powiedział Nnanji, tkwiły w wodzie i to w głębokiej, szybko płynącej, wirującej wodzie. Wallie przez chwilę stał przy bramie i patrzył na wchodzących i wychodzących pielgrzymów oraz na gęsty strumień rzemieślników, handlarzy i niewolników. Droga prowadząca do świątyni była ruchliwym miejscem, ale teraz w bramie stało ośmiu ludzi, w tym trzech Czwartych. Kiedyś wszedł tędy niewidzialny, ale cuda nigdy nie są robione na żądanie. Do zakresu nowych robót przy stajniach należało wykonanie masywnych drzwi z wizjerami do identyfikowania wchodzących. Szósty musiał znać prawie wszystkie sutry i najwyraźniej Tarru zaznajomił się z tymi, które mówiły o fortyfikacjach. Świątynna klauzura była bardzo komfortowym miejscem. Ale teraz władca Shonsu czuł się jak w komfortowym więzieniu. Jak długo Tarru pozwoli mu cieszyć się nim? Ile jeszcze potrwa, zanim wyśle swą armię? * O zachodzie słońca Nnanji poczuł się znacznie lepiej. Odzyskał nawet większą część swego zwykłego dobrego nastroju. Wallie powiadomił go, że tego wieczoru ma być sekretarzem towarzyskim i attache protokolarnym - chociaż w tłumaczeniu wyszło to jako "herold" - i zeszli do kwater kobiecych, żeby zabrać Jję. Dziewczyna nieśmiało zatrzymała się w drzwiach, żeby mógł podziwiać jej suknię. Wallie zrobił to z przyjemnością. Kreacja nie przeszłaby w Paryżu i ciągle można jej było zarzucić, że jest okrutnie seksowna, ale nagie torsy, uprzęże i miecze też działały na zmysły, więc być może pasowali do siebie. Jja wybrała blady akwamarynowy jedwab, tak lekki, że wydawał się odpływać w dal jak dym, a ona zrobiła obcisły i prosty futerał, który ukazywał każdy szczegół wspaniałego ciała. Dekolt sięgał niemal do pasa, sutki prześwitywały przez przejrzysty materiał i Wallie uznał, że ten efekt jest o wiele bardziej podniecający niż kitki i purpurowa farba z poprzedniej nocy. Gdy ruszyła naprzód, w rozcięciu ukazała się gładka doskonałość jej nóg. Nnanji sapnął ze zdziwienia i wydał z siebie niski, warczący dźwięk, prawdopodobnie miejscowy odpowiednik łobuzerskiego gwizdu. Wallie uśmiechnął się do niego, nie potrafiąc oderwać oczu od swej niewolnicy. - Tak długo, jak tylko patrzysz - powiedział - powstrzymam się od wypatroszenia cię. Pomyślał, że Jja wykonała swój własny, prywatny cud. Pocałował ją czule i powiedział jej to, a ona rozjaśniła się z radości. Nnanji zaprowadził ich do miejsca, które nazywał gospodą, wieczornego centrum życia towarzyskiego w koszarach. W przedsionku obsługujący pilnował stojaka z mieczami. Nnanji sumiennie wyciągnął swój i wręczył szatniarzowi. Wallie tylko uniósł brew. Nie życzył sobie oddawać Tarru swej własności bez walki. Szatniarz uśmiechnął się grzecznie i przepuścił ich z ukłonem. To nie było podobne do żadnej gospody, jaką Wallie kiedykolwiek widział, pewne elementy przypominały bar, salę balową, restaurację, klub, salon towarzyski a także burdel. Większość z tego mieściła się na otwartym powietrzu, na tarasie zastawionym stolikami i oświetlonym pochodniami zatkniętymi wzdłuż balustrad. Grupa muzykantów płakała w dziwnej, siedmiotonowej gamie, podczas gdy młodzi ludzie przesuwali się i wykonywali dziwne ruchy na platformie tanecznej. Kawalerowie opierali się o poręcz pijąc i dogadując, śmiejąc się i kłócąc. Jak na społeczność tak formalistyczną i zhierarchizowaną życie nocne było zadziwiająco swobodne. Fakt, górny balkon zarezerwowano dla wyższych stopniem i ich gości - Nnanji, będąc z Walliem, kwalifikował się do nich - ale to najwyraźniej było jedynym ograniczeniem. Ludzie mieszali się swobodnie w towarzystwie żon, niewolnic albo wspólnych koszarowych dziewczyn i wszyscy jedli, pili, tańczyli i rozmawiali. Szermierze, ceniący pracę nóg, byli zapalonymi i przeważnie dobrymi tancerzami. Za jedzenie, trunki i dziewczyny należało płacić, prawdopodobnie dlatego, żeby ograniczyć konsumpcję pełnych wigoru młodzików. Ale Wallie został uprzejmie poinformowany przez kelnera, że dla takich gości, jak on, wszystkie usługi są bezpłatne. Wybrał stolik na wyższym poziomie, usiadł, opierając lewe ramię o poręcz i przyglądał się życiu towarzyskiemu. Na niezłą chwilę zapomniał o swoich kłopotach. Oczywiście wyżsi stopniem przyprowadzali swoje żony, żeby poznały Siódmego, tak, że stale musiał wstawać i znów siadać. Oczywiście, gdy wstawał, jego niewolnica też musiała wstawać. Zauważył z rozbawieniem uważne oględziny, którym poddawana była sukienka Jji oraz subtelne poruszenia, które wykonywała, żeby ukazać jej właściwości. Długie suknie nie były seksowne - takie było widocznie lokalne kredo, jako że prawie wszystkie kobiety nosiły się niezwykle krótko, a ich jaskrawą odzież zdobiły cekiny i frędzelki. Niektóre ubrania składały się z samych frędzelków, jak suknia Iji z poprzedniego dnia. Przy strojach wieczorowych nie obowiązywała zasada hierarchii kolorów, przynajmniej tu, w koszarach, ale jej długa sukienka była czymś niezwykłym i sądząc po tym, co się malowało na męskich twarzach dotychczasowy kanon mody miał zostać wkrótce zweryfikowany. Po chwili Nnanji zapytał, czy może odejść i potruchtał na niższy poziom. Kilka minut później można go było dostrzec w dzikim tańcu z jakąś skąpo ubraną dziewczyną. Potem zniknął. Powrócił po zadziwiająco krótkim czasie i wypił cały kufel piwa. Podczas gdy oni jedli kolację, powtórzył swój wyczyn trzykrotnie. Wallie zdecydował, że musi okazać pobłażliwość w stosunku do stosunków. Niestety, kalambur był nieprzetłumaczalny. Posiłek prawie się kończył, gdy przy przeciwnym końcu galerii powstało zamieszanie. Wallie sprężył się w jednej chwili. Kiedy przyczyna zamieszania wynurzyła się z cienia, odstawił swój kubek. Patrzył w osłupieniu. Była to bardzo wielka i bardzo szpetna żeńska wersja zapaśnika sumo, jej prawie nagie ciało przystrojone zostało frędzelkami i błyskotkami, które raczej uwypuklały niż ukrywały rozdętą brzydotę. Pokłady farby na twarzy nie ukrywały ani zmarszczek, ani brzydko złamanego i zniekształconego nosa. Była stara i poznaczona bliznami i na lewym oku miała nałożoną błyszczącą łatę. Wałki tłuszczu, rozszerzone żylakami żyły i... "cycki jak worki z mąką" - powiedział kiedyś Nnanji. To oczywiście musiała być Szalona Ania. Jej pojawienie wywołało zamieszanie. Łatwo można się było domyślić, że niewolnica nie powinna tu wchodzić. Odezwały się instynkty Shonsu; gdy tylko zaczyna się zamieszanie, zbadaj dokładnie okolicę na wypadek, gdyby to była dywersja. Natychmiast Wallie zobaczył na dole grupę Drugich, szczerzących zęby i przyglądających się rozwojowi wypadków. Przerzucił spojrzenie z powrotem do Szalonej Ani, która kierowała się w jego stronę, przewalającym się krokiem przechodząc między stolikami. To kołysanie się było spowodowane przez coś więcej niż tylko otyłość. Paru Piątych domyśliło się celu jej wędrówki i rzuciło się, żeby zastąpić jej drogę. - Shonsu! - zawołała wyciągając ramiona i chwiejąc się lekko. Wtedy szermierze dopadli jej, zdecydowani nie dopuścić do znieważenia szlachetnego gościa. Młodzi najwyraźniej spoili starą kobietę i napuścili ją na Shonsu dla zabawy. Niewolnica z powodzeniem mogła za to dostać baty. - Ani! - huknął swym gromowym głosem. Poderwał się i wyciągnął ramiona, podczas gdy Nnanji dławił się z przerażenia. - Ani, moja miłości! Piąci uwolnili ją i odwrócili się, patrząc z niedowierzaniem. Kobieta spojrzała w oszołomieniu, potem wyprostowała się z pijacką uwagą. Wznowiła swój marsz, obijając się o oburzonych biesiadników, dopóki nie dotarła do Walliego. Wpatrując się ze zdziwieniem swym jedynym przekrwionym okiem powtórzyła: - Shonsu? - Ani! - powiedział, ciągle wyciągając ramiona. Była ogromna - prawie tak wysoka jak on i chyba o połowę cięższa. Uśmiechnęła się głupawo, ukazując brunatne pieńki zębów, potem uścisnęła go z zapałem. To było jak atak łóżka wodnego. Teraz już Nnanji zrozumiał intrygę. Uśmiechając się z ogromnym zadowoleniem wstał, proponując swoje krzesło. Ani opadła na nie i zerknęła podejrzliwie na szlachetnego władcę. - Czy ja cię znam? - zapytała. - Oczywiście, że nie - powiedział Wallie. - Ale możemy to naprawić. Kelner - butelkę najlepszego co masz dla tej damy. - Kelner wywrócił oczami z przerażenia. Z wyrazu twarzy Jji niczego nie można było zgadnąć, chyba tylko niezrozumienie. Nnanji spurpurowiał, tłumiąc chichot. Wyżsi stopniem oraz ich żony nie byli pewni, czy mają czuć się urażeni, czy też z szacunkiem tolerować wybryk. Zaś młode miecze stały na niższym poziomie z rozdziawionymi ustami. Ani próbowała coś z tego wszystkiego zrozumieć. - Czy ja cię znam? - powtórzyła pytanie niewyraźnym głosem. Potem przyjęła wielki kubek wina, wypiła go jednym .T:7miecz.011 haustem i czknęła. Następnie znów przyjrzała się Walliemu. - Nie, nie znam cię - powiedziała. - Ty nie jesteś drapaczem, no nie? Szkoda - wyciągnęła kubek do powtórnego napełnienia i dostrzegła Nnanjiego. - Cześć, Rdzawy - powiedziała. - Chcesz później tego, co zwykle? Nnanji prawie zniknął pod stołem. Po trzeciej szklance wytrzeźwiała na moment i widać było, jak liczy twarzoznaki Walliego. - Przepraszam, władco - mruknęła. Spróbowała się podnieść, ale nie zdołała. - Wszystko w porządku, Ani - powiedział Wallie. - Drudzy cię napuścili, prawda? Kiwnęła głową. - Będziesz miała kłopoty, Ani? Znów kiwnęła, potem rozjaśniła się i jeszcze raz opróżniła kubek. - Jutro! Wallie spojrzał na Nnanjiego. - Jeśli wyjdę z Ani do tego tam miejsca, do którego wy chodzicie, to ona nie będzie miała kłopotów, co? Nnanji potwierdził, wyglądając na oburzonego, zdziwionego i rozbawionego, wszystko na raz. - Tam, za tymi drzwiami, jest więcej łóżek, seniorze. - W porządku! - powiedział Wallie. - Zostań i pilnuj przez chwilę Jji. - To będzie przykre dla jego stóp, ale Ani prawdopodobnie nie była już zdolna do chodzenia o własnych siłach. Przykucnął, wsunął ramiona pod nią i - po pełnej niepewności chwili, gdy wynik wisiał na włosku - podniósł ją. Wyniósł ją i chyba nawet sam Shonsu nigdy nie kazał ciężej pracować tym mięśniom. Z niższego poziomu dobiegły entuzjastyczne okrzyki. Drzwi prowadziły do dużego, słabo oświetlonego pomieszczenia, gdzie stało sześć łóżek. Jedno w przeciwnym kącie trzeszczało potężnie, ale reszta była wolna. Wallie złożył swoje brzemię tak delikatnie, jak tylko mógł i stał z ponurą miną, rozcierając sobie plecy. Ani leżała i patrzyła na niego swym szeroko otwartym okiem. Nie była aż tak pijana, żeby nie zobaczyć, jak jego palce zanurzają się w sakiewce. - Nie trzeba, władco. Jestem jedną z ochotniczek. - Nie kupuję dzisiejszej nocy, Ani - szepnął - ale nie mów nic innym. Masz. - Dał jej sztukę złota, która natychmiast zniknęła pod ubiorem, który, wydawało się, nie był w stanie ukryć niczego. Leżała i przez chwilę patrzyła na niego mętnym okiem, potem, zrozumiawszy nareszcie, powiedziała: - Dziękuję, władco. Usiadł na łóżku i uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała mu niepewnym uśmiechem. Ktoś odszedł z przeciwnego kąta, stukając butami po podłodze. Po paru minutach Ani zachrapała. Wallie odczekał rozsądną chwilę, a następnie wrócił do swojego stolika. Uśmiechnął się uspokajająco do Jji i powiedział: - Nie skorzystałem. - Dlaczego nie, seniorze? - dociekał Nnanji z niewinnym uśmieszkiem. - Myślałem, że się przerwę, zanim tam dotarłem. - Wallie sięgnął po butelkę wina. To nie był całkiem żart. Nie pozostali już długo. Przeprowadził Iję przez całą salę, wszystkie oczy były skierowane na nich, a niewolnicy nieśli przed nimi światło do królewskiego apartamentu. - Czy teraz wierzysz w długie suknie? - zapytał, gdy zostali sami. - Oczywiście, panie! Ale czeladnik Nnanji nie. One są trudne do zdjęcia. - To część zabawy - powiedział Wallie. - Pozwól, że ci pokażę. Ale nic z tego nie było zabawą dla Jji. Starała się równie pilnie, by go zadowolić jak poprzedniej nocy. Pracowała naprawdę ciężko. Jego ciało, spadek Shonsu, odbierało swą zwierzęcą przyjemność, ale Wallie Smith cierpiał męki. To nie była jej wina. Posiadanie niewolnicy wywoływało u niego takie poczucie winy, że nie potrafił się niczym cieszyć. W pielgrzymim domku ona ofiarowała mu pociechę. W królewskim apartamencie wykonywała swój obowiązek. A to wcale nie było to samo. + + + Następnego dnia Jja zdobyła się na odwagę i zasugerowała - właściwie napomknęła - że jej suknia mogłaby zostać upiększona haftem. Chciała skopiować gryfa z klingi miecza. Wallie zgodził się z entuzjazmem, tak, że środek poranka zastał Iję siedzącą w kącie wielkiej gościnnej komnaty i szyjącą, z siódmym mieczem leżącym przed nią. Nie zważając na swą poobijaną powierzchowność Nnanji zapewniał, że jest wystarczająco zdrowy na lekcję fechtunku. Rzeczywiście, Wallie mógł teraz zobaczyć, że jego obrażenia były powierzchowne. Niewątpliwie prawdziwym winowajcą był Tarru. Gorramini i Ghaniri słuchali tylko rozkazów, a i to niechętnie. Postarali się, by wyglądał na bardziej pokiereszowanego niż był w rzeczywistości. To ujawniało różnicę pomiędzy posłuszeństwem a lojalnością. Kolej więc na następną lekcję. Maski wydobyto ze skrzyni. Wallie wyszukał najkrótszy floret, jaki tylko zdołał znaleźć. Szermierze nie używali ubrań ochronnych, z wyjątkiem masek z ochraniaczami na szyję, a zatem wszystkie pchnięcia i cięcia musiały być zadawane ostrożnie, żeby uniknąć okaleczenia. Oczywiście, stawało się to potem nawykiem zawodowym, redukując w ten sposób coś, co w przeciwnym razie byłoby przerażającym wskaźnikiem śmiertelności wśród szermierzy. Uderzanie w czułe punkty, takie jak obojczyki czy pachy, było surowo zabronione. Każdy szermierz, który zranił partnera, wkrótce stwierdzał, że znalazł się na czarnej liście. A przezywano go rzeźnikiem. - Teraz - powiedział Wallie - ja spróbuję walczyć jak Drugi. Jak prawdziwy Drugi, a nie Drugi świątynny. Odrzucił większość sztuczek ze swego arsenału i zwolnił ruchy do ślimaczego tempa. Ciągle był zbyt dobry, żeby Nnanji zdołał go trafić, ale sam również trafić nie mógł. - Twoja obrona jest dobra - oświadczył tonem aprobaty. - Przegub! Stopa! Cholera! Gdybyś tylko zdołał podciągnąć atak do równego poziomu... uważaj na kciuk! Próbował wszystkiego, co tylko mógł wymyślić i nic nie pomagało. Zabójca dżdżownic ciągle był na miejscu. Jeśli to miał być sprawdzian jego cierpliwości, to znalazł się na granicy przegranej. Nnanji stawał się coraz bardziej i bardziej wściekły na siebie, aż wreszcie rzucił swój floret, zdarł maskę i bluznął potokiem przekleństw. - Ja nie jestem dobry! - wrzasnął. - Dlaczego właściwie nie zabierzesz mnie na dół do pręgierza i nie wychłostasz mnie? Wallie westchnął. Temu człowiekowi potrzebny był rok psychoanalizy, ale na to nie miał czasu. Zostało mu do wypróbowania tylko jedno. - Poczułbyś się lepiej? - zapytał. Nnanji wyglądał na zdziwionego, ale doszedł do wniosku, że mentor kwestionuje jego odwagę więc powiedział wyzywająco: - Tak! - Ja nie chcę, żebyś czuł się lepiej - powiedział Wallie. - Chcę, żebyś czuł się jak bezużyteczny, głupi dzieciuch, którym jesteś. Teraz nałóż maskę. Nnanji założył osłonę i otrzymał dźgnięcie w żebra gałką floretu Walliego. Pojawiła się czerwona pręga. - Aj! - krzyknął z wyrzutem. - Uważam, że boisz się mnie uderzyć... - Wallie smagnął go brutalnie przez pierś. - Do diabła! - Nnanji zatoczył się od siły uderzenia. - Ponieważ ja jestem szermierzem... - Wallie uderzył floretem w maskę Nnanjiego. - A ty tylko dywaniarskim śmieciem! - W tym momencie trafił chłopca w siedzenie kiltu. To była obraza. Wallie zląkł się, czy nie przeholował. Z poczuciem własnej godności w strzępach, odrzucony przy tym przez swego bohatera, Nnanji mógł zapaść się w siebie jak namiot i na resztę życia powrócić do oprowadzania pielgrzymów. Ale bogowie nie nakładają na człowieka czerwonych włosów jako pustego ostrzeżenia. Jego gniew znów eksplodował, tym razem skierowany na zewnątrz, na jego dręczyciela. Może to nawet własny, tkający dywany dziadek Walliego przesądził o tym. Nnanji wrzasnął wściekle na zniewagę i walka zaczęła się naprawdę. Wallie smagał Nnanjiego floretem, dźgał go kulistym końcem dolewając oliwy do ognia strumieniem obelg, jakie tylko mógł wymyślić - pokazowy dzieciuch, burdelowy wieprz, pielgrzymie popychadło. Dodawał też poważniejsze zarzuty sugerując, że chłopak rozrzuca po knajpach jego pieniądze i nie zachowuje się jak przyjaciel... Po otrzymaniu każdego kolejnego ciosu Nnanji powtarzał: "Do diabła!" Ale nie przestawał nacierać i jego atak stawał się coraz bardziej i bardziej zaciekły. - Łamaga! Nie potrafiłbyś uderzyć w ścianę świątyni, nawet gdybyś był o nią oparty nosem! Wallie szydził, nazywając go wymoczkiem, wałachem, niewydarzonym pedałem i trzepaczem dywanów. Twarz Nnanjiego była niewidoczna, ale jego przekleństwa stawały się coraz głośniejsze i nawet jego pierś poczerwieniała. Koński ogon łopotał jak płomień. To była dla Walliego trudna robota, jako że musiał walczyć jak ostatnia niezdara, by nie uszkodzić poważnie chłopaka, oceniać poruszenia Nnanjiego prawie zanim ten je wykonał - i zaostrzać swoje zniewagi - i wszystko to naraz. - Nie chcę na wpół upieczonego Pierwszego. Potrzebuję bojownika. Oddam cię Briu, chyba że on nie zechce cię przyjąć... Nnanji zaskrzeczał coś bezsensownego. Straciwszy zdolność kojarzenia, zaczął eksperymentować i nareszcie wykonał pchnięcie, które było znacznie lepsze od wszystkiego, co zrobił przedtem. Wallie pozwolił mu dojść do celu. Zachwiał się pod uderzeniem i zastanawiając, czy ma złamane żebro. - Szczęśliwy traf! - parsknął. Następne pchnięcie było takie samo, więc odparował je, tak że nie doszło choć prawie. Potem nastąpiło paskudne pionowe cięcie. Temu pozwolił przejść i teraz również on krwawił. Wallie zaczął osłabiać swoje ciosy, ale Nnanji wył jak stado hien i próbował wszystkiego, co tylko było możliwe. Złe ciosy nie docierały do celu, ale za każdym razem, gdy tylko dostrzegał poprawę, mentor pozwalał ciosowi trafić i wkrótce był poraniony prawie tak samo jak jego ofiara. Tłukli się, wrzeszczeli i klęli jak wariaci. Ostatecznie zrozumiał, że wygrał. Uderzenia dochodziły do niego mocno, dokładnie i tak morderczo, że zaczęło mu grozić okaleczenie. - Dość! - krzyknął, ale teraz Nnanji albo nie mógł, albo nie chciał przerwać. Więc Wallie uruchomił w pełni swe możliwości Siódmego, od razu wytrącając chłopcu floret z ręki. Następnie pochwycił go w niedźwiedzi uścisk. Nnanji wrzeszczał i wierzgał, aż wreszcie zwisł bezsilnie. - Udało ci się! - krzyknął Wallie i wypuścił go. Ściągnął maski. Twarz Nnanjiego była purpurowa, a jego warga krwawiła. - Co? Wallie zawlókł go do lustra i wepchnął mu do ręki własny floret. - Pchnij! - powiedział. Nnanji gniewnie pchnął w lustro. Następnie powtórzył cios. Zrozumiał wreszcie i zwrócił się do Walliego: - Mogę to zrobić! - z upiornym wrzaskiem zaczął pląsać po pokoju, wymachując rękami. Wallie czuł się jak profesor Higgins - wszystko było na miejscu niby w hiszpańskim tańcu. Klepnął Nnanjiego w plecy i zapewnił go, że to, co wcześniej mówił, nie ma znaczenia i ogólnie próbował go uspokoić. Nnanji, nie dowierzając mu, odtańczył tylko z powrotem, żeby pchnąć do lustra i znów zaczął wirować dookoła. Blokada zniknęła. - Udało mi się! Udało mi się! - Potem Nnanji popatrzył na rany swoje i Walliego i jego twarz zapadła się. - Ty tego dokonałeś! Dziękuję ci, seniorze! Dziękuję! Dziękuję! Wallie otarł ramieniem czoło. - To miło! Teraz - szybko, zanim zesztywniejesz! Biegnij na dół i zrób kilka ćwiczeń, a potem wskakuj do gorącej kąpieli. Jazda! Wallie zatrzasnął za nim drzwi, oparł się o nie i zamknął oczy. Dla siebie potrzebował tego samego, ale potrzebował też rozgrzeszenia. Czuł się splamiony, podły, zdeprawowany. Kto kogo sprawdzał? Czy to miał być Nnanji? Albo może próba wykazania, że Wallie potrafi być zdolny do krwiożerczości? Przysięgał, że nie uderzy dzieciaka i potem go skatował. Co warte są teraz skrupuły? Okazał się gorszy od Hardduju. Otworzył oczy i zobaczył stojącą przed nim Jję, przyglądała mu się tymi wielkimi, ciemnymi, o nieokreślonym wyrazie, oczami. Całkowicie zapomniał, że ona siedzi w kącie. Widziała to wszystko. Co myślała o tym sadystycznym potworze, który był jej właścicielem? - Jja! - powiedział. - Nie bój się, proszę! Zazwyczaj nie zachowuję się tak. Ujęła jego dłonie. - Nie boję się, panie. Wiem, że nie. - Okaleczyłem go - powiedział z przygnębieniem Wallie. - Będzie cierpiał tygodniami. Pozostaną mu blizny na całe życie. Otoczyła go ramionami i położyła głowę na jego ramieniu, wilgotnym i zakrwawionym. Ale to, co mu ofiarowała, to nie był seks - to było pocieszenie. Pił je jak człowiek umierający z pragnienia. - Czeladnik Nnanji jest bardzo mocnym młodzieńcem - powiedziała. - Myślę, że lekcja była o wiele cięższa dla Walliego niż dla Nnanjiego. On się tym nie przejmie. - Nie przejmie się? - podchwycił tę myśl. Zachichotała mu do ucha. - Dla niego są to tylko siniaki, panie. On będzie je nosił jak klejnoty. Oddałeś mu jego dumę! - Oddałem? - Wallie zaczął się rozluźniać. - Tak, oddałem mu, czyż nie? - Próba została zaliczona. Zrobił swojego szermierza i... - Jak ty mnie nazwałaś? Zesztywniała, nagle przestraszona. - To było imię, którego użyłeś tamtej pierwszej nocy, panie. Przepraszam. - Och, nie przepraszaj, Jja! Możesz mnie tak nazywać - odsunął ją od siebie, żeby na nią popatrzeć. - Co wiesz o Walliem? Wpatrywała się w niego, zmieszana i niepewna słów, mających wyrazić jej myśli. - Myślę, że jest on ukryty wewnątrz władcy Shonsu - powiedziała nieśmiało. Znów uścisnął ją mocno. - Masz tak wiele racji, kochanie. On jest tam wewnątrz, samotny, i potrzebuje cię. Możesz wywołać go na zewnątrz, kiedy tylko zechcesz. Chociaż wtedy jeszcze tego nie zrozumiał, ten moment był początkiem. Nnanji przełamał swoją blokadę, a Jja zbudowała dla siebie inną - dziwne rozróżnienie pomiędzy swym właścicielem i swym mężczyzną. W jakiś sposób dostrzegała pomiędzy nimi różnicę, czysto emocjonalnie, bez wyrażania tego słowami, które doprowadziłyby Honakurę do obłędu. Odmienny świat czy daleki kraj nie miały dla Jji znaczenia. Mogło to być nawet tak, że ten ukryty wewnątrz jej właściciela Wallie pozostawał niewidzialny i przez to nie miał twarzoznaków. Ale wątpliwe, żeby doprowadziła rozumowanie aż tak daleko. To była sprawa uczuć. Widziała go płaczącego w pielgrzymim szałasie. Teraz był pełen smutku, ponieważ zranił przyjaciela. Jeśli miał kłopoty, mogła ukoić go, pocieszyć, udzielić mu swej stoickiej, niewolniczej siły, aby przyjął to, co postanowili bogowie. A on reagował jak mężczyzna, nie jak właściciel. A Wallie znalazł przyjaciela, którego potrzebował, inną ukrytą przed Światem samotną duszę. - Wallie? - powiedziała nieśmiało przemawiając do rzemienia na jego ramieniu, próbując tego słowa. - Wallie! - powtórzyła to cztery albo pięć razy, za każdym razem subtelnie zmieniając znaczenie. Potem przyciągnęła jego twarz, żeby zostać pocałowana, a pocałunek powiedział więcej, niż kiedykolwiek potrafiłyby słowa. Zaprowadziła go do łóżka i znów pokazała mu, jak najmniejszy z bogów przepędza boga smutków. * Gdy drzwi otwarły się z rozmachem, Wallie poderwał głowę i sięgnął po swój miecz, ale to tylko wracał Nnanji. Zrobił to, co mu nakazano i teraz wrócił, żeby dokonać okrutnego ataku na lustro, chociaż krew z wielu skaleczeń ciągle jeszcze sączyła się mu na kilt i każdy rozsądny człowiek poszedłby poszukać uzdrawiacza. Zerknął przelotnie na dwie bezwładne postacie na łóżku. Ludzie w Świecie nie przykładali wielkiego znaczenia do nagości, a seks był dla Nnanjiego zwyczajnie jedną z przyjemnych cielesnych funkcji, podobną do jedzenia. Byłby bardzo zaskoczony, gdyby mentor skarżył się, że jego prywatność została naruszona. Nnanji marzył jedynie o tym, by Shonsu pośpieszył się i stanął na nogi, żeby mogli wrócić do jedynego ważnego zajęcia - fechtowania. Wallie znów zatonął w puszystej miękkości i przez chwilę przyglądał się Jji. Pręga przebiegała przez środek twarzy, a drobne pionowe kreseczki znaczyły obie powieki... niewolnica i dziecko niewolników. Jej oczy otwarły się i uśmiechnęła się do niego z sennym zadowoleniem. Wątpliwości z poprzedniego dnia uleciały. Miał prawo zabrać ją od Kikarani. Mogą dać sobie nawzajem szczęście, mogą być kochankami i nawet przyjaciółmi. Jeśli Tarru im pozwoli... - Bóg smutków powrócił? - szepnęła. - Tak szybko? Skinął głową. Teraz to ona przyglądała się jemu. Potem zapytała: - Czcigodny Tarru zaprzysiągł szermierzy przeciw tobie? Zdziwiony, skinął jeszcze raz. Odgadła, o czym myśli. - Niewolnicy wiedzą wszystko, panie. Powiedzieli mi. Poczuł napływ podniecenia. Przyjaciel! Popełnił to samo przestępstwo, o które oskarżał Lud, myśląc o kobiecie jak o własności, o zwykłym źródle fizycznej przyjemności. - Czy oni pomogą? - zapytał. - Czy ty pomożesz? Wydawała się być zdziwiona, że zapytał. - Ja zrobię wszystko. Inni też pomogą. Z powodu Ani. Poważnie skinęła głową, jej twarz była tak blisko, że nie mógł skupić na niej wzroku. - Ani zostałaby wychłostana, panie, gdybyś jej nie przyjął. Więc ta zwykła półuprzejmość, półżart zaskarbiła mu przyjaźń niewolników, czy tak? Teraz sobie uświadomił, że przy koszarach kręciło się wielu niewolników. Ledwo ich zauważał. Nikt inny prawdopodobnie w ogóle ich nie dostrzegał. A oni musieli być wtajemniczeni we wszystko, co się działo. Oczywiście, historia z Anią już obiegła koszary. Ani była przecież niewolnicą. Ciągle jeszcze rozważał, co może mu dać ta niewolnicza armia, gdy Jja powiedziała: - Jeśli będziesz próbował wyjechać z mieczem, to on cię zatrzyma? To właśnie mi mówili. - Tak. - A gdybym ja wyniosła go dla ciebie? Uśmiechnął się, ich myśli biegły tym samym tropem. - Nie - powiedział. - To niemożliwe. Szermierze cię znają, nawet nie zeszłabyś po schodach, gdybyś niosła podłużny pakunek, rulon czy... Usiadł i krzyknął; - Nnanji! Chłopak natychmiast zaprzestał swoich pchnięć i wykonał w tył zwrot: - Seniorze? - uśmiechał się wariacko. On też zrobiłby wszystko - gdyby jego mentor tego żądał, to zjadłby rozpalone węgle. - Wydawało mi się, że masz brata - powiedział Wallie. Zdziwony Nnanji zrezygnował z ćwiczeń, chowając miecz do pochwy. - Na imię mu Katanji, seniorze. - W jakim jest wieku? Nnanji zaczerwienił się. - W wystarczającym, żeby się golić - przyznał. Wallie, skonfundowany przez chwilę, podniósł rękę do własnego gładkiego policzka. Potem uświadomił sobie, że Nnanji nie myślał o policzkach - Nnanji miał na uwadze to, że jego brat powinien już zakładać przepaskę biodrową. W ubogich rodzinach dzieci nie miały szans na dobry zawód. Zapłata za przystąpienie Nnanjiego do klanu szermierzy była łapówką, ale mentorzy rzemieślników całkiem otwarcie żądali opłat wstępnych. - Czy on jest godny zaufania, naprawdę godny zaufania? Nnanji skrzywił się. - To diabeł wcielony, seniorze, zawsze potrafi wywinąć się z kłopotów. - Ale czy jest lojalny wobec ciebie? Czy zawierzyłbyś mu swoje życie? Teraz Nnanji był naprawdę zaskoczony, ale kiwnął głową. - I chce być szermierzem? - Oczywiście, seniorze! - Nnanji nie mógł wyobrazić sobie wyższej ambicji. - W porządku - powiedział Wallie; nie miał innego wyboru. - Jja pójdzie i odszuka go. Mam dla niego robotę. Jeśli wykona ją dokładnie, to będzie mógł zażądać każdej nagrody, której nadanie będzie w mojej mocy. - Przyjąłbyś drapacza jako protegowanego? - wykrzyknął wasal, który jeszcze godzinę temu był dla niego niewiele bardziej użyteczny niż drapacz. - Jeśli zechce tego - uśmiechnął się Wallie. - Ale ty w następnym tygodniu masz zostać Czwartym, pamiętasz? Jeśli nie przestaniesz wykonywać pchnięć w ten sposób, to już dziś moglibyśmy zrobić z ciebie Trzeciego. Może złożyć przysięgę mnie albo tobie, to nie ma dla mnie znaczenia. Oczywiście, jeśli któryś z nich przeżyje. * Pokancerowana powierzchowność Nnanjiego sprowokowała w czasie obiadu wiele milczącej wesołości - najwyraźniej Siódmy stracił cierpliwość wobec swego niewydarzonego podopiecznego. Tylko spostrzegawczy zauważyli, że władca Shonsu zdobył więcej siniaków i skaleczeń, a już najdomyślniejszych tylko mogło zainteresować, dlaczego ofiara szczerzy się tak idiotycznie. Tego popołudnia władca Shonsu dowiódł, że potrafi być wymagającym gościem. Znów posłał po krawca i po szewca. Przybył także uzdrawiacz Dinartura i stwierdził, że w sprawie stóp szlachetnego władcy musi odwołać się do drugiej, trzeciej a nawet czwartej opinii; po czym zaniósł tajną wiadomość do swojego wuja. Został przyzwany koszarowy masażysta. Zaczęli zgłaszać się kapłani, niosący tajemnicze pakunki. Władca Shonsu postanowił kupić siodło i posłał po siodlarza. Zażądał muzyki, więc muzykanci przychodzili i odchodzili przez całe popołudnie. Chciał, żeby jego niewolnica uszyła sobie więcej sukni, więc właściciele sklepów z tkaninami przybyli z belami jedwabiu. Poprosił o wodę do kąpieli - nie raz, a dwukrotnie, z powodu bezlitosnego upału. Na koniec, przed zachodem słońca, nawet władca Athinalani przybył ze swej zbrojowni w towarzystwie dwóch juniorów, niosących transportowe skrzynki pełne mieczy. Jeśli Tarru kazał się bez przerwy informować o całej tej bezsensownej aktywności, to tożsamość ostatniego gościa mogła ostrzec go, co się dzieje. Ale wtedy było już za późno. Przed zachodem słońca upał załamał się w widowiskowej burzy z piorunami. Deszcz potokami spadał z nieba o barwie węgla. Chaszcze lawendowych błyskawic tańczyły ponad iglicami świątyni. - Bogowie są rozgniewani, seniorze - powiedział niespokojnie Nnanji. - Ja tak nie uważam. Myślę, że śmieją się do utraty tchu. Spotkanie towarzyskie zaczęło się później niż zwykle, po deszczu, ale noc była cudownie chłodna, pochodnie syczały i dymiły wokół tarasu, a płomienie odbijały się w mokrych kamieniach podłogi. Gdy szlachetny gość przemaszerował przez salę ze swą skromną świtą, wszystkie oczy zwróciły się na niego. Ze starannie skrywanym rozbawieniem Wallie zarejestrował zaintrygowane spojrzenia szermierzy, próbujących zrozumieć, na czym polega różnica, oraz rozdziawianie ust i okrzyki, gdy im się powiodło. To nie jego poobijany podopieczny wywoływał zdumienie ani gibka postać niewolnicy odzianej w błękitną suknię przyozdobioną srebrnym gryfem na lewej piersi - połowa kobiet w lokalu miała na sobie takie suknie, zwane teraz "shonsówkami". Nie, uwaga zwrócona była ku samemu walecznemu władcy i jego pustej pochwie. Władca Shonsu zostawił swój miecz za drzwiami. Tarru nie był obecny, ale trzech Piątych podjęło próbę rzucenia się w nie budzący podejrzeń sposób do westybulu. Tam stary, jednoręki szatniarz pokazał im miecz, który zostawił szlachetny władca. Prawdopodobnie rozpoznali go - była to parodia broni z surowego żelaza, niezdolna do powstrzymania atakującego królika. Miecz został sprawdzony. Szermierze zaszachowani. Twój ruch, czcigodny Tarru. + + + + Sieć szpiegowska Honakury działała skutecznie, jak zwykle, tak więc następnego poranka kapłan powitał Walliego i jego nowiusieńki miecz potężną dawką bezzębnego chichotu i zadowolonego zacierania rąk. Cieniste podwórko było chłodne i mokre, a bounganwille iskrzyły się diamentowym pyłem. Powietrze przesycał ich aromat. - Przestrzegałem cię, że nie powinieneś lekceważyć bojownika Bogini! - powiedział, demonstrując wyjątkowo zakurzoną glinianą butlę. - To jest, władco, ostatnia butelka ze sławnego rocznika, Harv osiemdziesiąt dziewięć. Otworzę ją na cześć twojego zwycięstwa. - Jeszcze nie zwycięstwo! - zaprotestował Wallie, znowu siadając na znajomym stołku. - Ale wygrałem czas, który był mi potrzebny. - Trafienie przed walką? - zapytał Honakura, znów zanosząc się chichotem. - Czy mam rację? - postawił butelkę na stole i stanął nad nią, dłubiąc nożem, żeby usunąć woskową pieczęć. - Poważnie wystraszyłeś mojego siostrzeńca - on był przekonany, że demon powrócił. Zmartwiłeś również i mnie, władco. Kiedy Dinartura powiedział mi, że chcesz być odwiedzony przez kapłanów niosących długie pakunki, pomyślałem, że zamierzasz przekazać miecz mnie. Bardzo się zastanawiałem, gdzie go bezpiecznie ukryć. Potem wszystkie pakunki wróciły nieotwarte... - roześmiał się znowu. - Proszę! - nalał wina. Wallie powąchał płyn w kryształowym kielichu, pociągnął łyk i pochwalił. Nie było wcale złe, dość podobne do białego muszkatela. - Jak rozumiem, przeszukali twoją kwaterę? - zapytał Honakura. - Co najmniej cztery razy, sądząc po wyglądzie miejsca - odpowiedział Wallie. - Rozpętałem tajfun skarg. Łóżko w połowie przecięte! Pierze fruwające wokół. Stary kapłan omal się nie zakrztusił winem. - Co miał do powiedzenia mistrz Coningu? - Dał mi do zrozumienia, że sprawca znajduje się poza zasięgiem jego jurysdykcji - powiedział Wallie. Stary intendent najwyraźniej nie pochwalał Tarru i mógł być cennym sprzymierzeńcem. - Teraz więc pogoń za skarbem zaczęła się, ale ja wczoraj miałem wielu gości. On nie wie, który z nich zabrał miecz. Honakura rozweselony kiwnął głową. - A komu może zaufać przy poszukiwaniach? Uczciwi ludzie, którzy tego nie pochwalają, bez wątpienia wysilą się na pokaz, nieuczciwi przenieśliby miecz do innej kryjówki, a on nie może wszędzie szukać sam. Pociągnął w milczeniu swojego wina, smakując nierozwiązywalny dylemat Tarru, potem uniósł nie istniejące brwi. - Czy opowiesz mi w głównych zarysach, jak tego dokonałeś? - Z przyjemnością - Wallie oczekiwał na to pytanie. - Częścią wymagającą największej pomysłowości było przeszmuglowanie miecza na dół i wyniesienie z budynku, jako że byli tam obserwatorzy, a ja jestem śledzony przez cały czas. Miecza nie dałoby się nie zauważyć. Nie wiedziałem tylko, czy Nnanji też jest śledzony... Więc wtedy, gdy Jja poszła na poszukiwanie brata Nnanjiego, Wallie poinstruował chłopca, w jaki sposób odkryć śledzących. Nnanji był rozczarowany, dowiedziawszy się, że to nie kolejna sutra, ale Wallie zwyczajnie odwołał się do standardowych sztuczek z powieści szpiegowskich - z drzwiami, zawracaniem bez ostrzeżenia i tym podobnych. Udzielił nawet paru rad, jak zgubić ogon, chociaż na terenach świątyni brakowało zalecanych przez autorów taksówek i korytarzy hotelowych. Nnanji traktując to jak grę skierował się w stronę bramy, by zobaczył go jego brat, Katanji. A ten, zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, szedł za Nnanjim w dużej odległości, gdy on wracał do koszar. Oczy Honakury rozbłysły. - Jego brat ma czarne włosy? - Tak - powiedział Wallie. - Nie zaryzykowałbym, gdyby... jak się tego dowiedziałeś, władco? - Szczęśliwy traf - odpowiedział kapłan z drwiącym uśmieszkiem, najwyraźniej kłamiąc. Wallie skrzywił się, potem mówił dalej: - Oczywiście, warta przy bramie nie zwróciła uwagi na nagiego chłopca niosącego dywan. On szedł za Nnanjim i obaj wśliznęli się w krzaki pod balkonem. A ja zrzuciłem im miecz. Honakura był przerażony - wiedział, jak wysoko znajdował się apartament gościa. - Zrzuciłeś go? Nie roztrzaskał się? Wallie wyjaśnił zasadę działania spadochronu. Przymocował poszewkę od poduszki czterema kawałkami nici Jji do rękojeści. To nie wystarczyło, żeby spowolnić spadanie miecza, ale sprawiło, że doskonale wyważona broń przemieniła się dół w pozycji pionowej, a Chioxin przeznaczył ją do przyjmowania uderzeń z tego kierunku. Tylko zagrzebany kamień mógł spowodować uszkodzenie, ale to było ryzyko, które musiał podjąć. Sprawy potoczyły się tak, że siódmy miecz musiał się zmierzyć z zagrzebanym korzeniem drzewa. To spowodowało pewien problem. Katanji wysilał się i wytężał bez powodzenia - miecz pozostawał solidnie wbity, podczas gdy Wallie na balkonie wstrzymywał oddech. Scena przypomniała mu, w sposób trochę histeryczny, opowieść Malory'ego o młodym Arturze: Ten, który dobędzie ów miecz z kamienia i kowadła, jest prawowicie zrodzonym królem całej Anglii. W tym przypadku kościsty starszy brat młodego Artura stał obok w krzakach i wystąpił, żeby spróbować swych sił. Ale Chioxin nie przewidywał naprężeń rozciągających i Wallie wycierpiał koszmarne wizje oddzielającej się od klingi rękojeści. W rezultacie jednak ostrze zostało uwolnione z korzenia i sir Kay - Nnanji runął jak długi na wznak, podczas gdy młody Artur zwijał się w ataku nerwowego chichotu. - Oczywiście - powiedział Wallie - wartownicy powinni byli skontrolować chłopca wynoszącego dywan, ale wczoraj było tak gorąco, a on miał znak ojcowski tkacza dywanów, więc opowieść o naprawie byłaby wiarygodna. Jja przyglądała się temu. Mówiła, że przeszedł przez bramę w ogóle nie zapytany, co niesie. Stary kapłan wzdrygnął się. - Więc ten bezcenny miecz jest teraz w domu tkacza dywanów? - Oczywiście, że nie! - parsknął Wallie - To byłoby zbyt proste! Pociągnął wina, bawiąc się wyrazem twarzy Honakury - czy kiedykolwiek przedtem ktoś miał okazję powiedzieć Honakurze, że jego tok myślenia jest zbyt oczywisty? - Dziś rano przy śniadaniu - kontynuował Wallie - a tak przy okazji, mógłbyś odgadnąć, kto jest po mojej stronie, po uśmiechach, gdy wszedłem... nie żebym choć trochę mógł ufać nawet tym ludziom. O czym to mówiłem? Tak, Tarru tam nie było, ale był Trasingji... Wallie i jego podopieczny zakończyli śniadanie na swoich zwykłych miejscach. Potem, gdy wychodzili, tak się złożyło, że przeszli obok Trasingjiego, siedzącego z dwoma innymi Piątymi. Wallie zatrzymał się, żeby przyjąć ich saluty. Tylko lekkie ściągnięcie pierzastych, białych brwi Trasingjiego zdradzało bieg jego myśli, ale sąsiedzi otwarcie uśmiechali się do Siódmego. - Powtórz to swojemu przyjacielowi - powiedział Wallie. - Ja nie wiem, gdzie on jest. Nnanji nie wie. Ani jego rodzice - miecza nie ma w ich domu. W ogóle nie ma go w mieście. Przysięgam na mój miecz. Niech Bogini będzie z tobą, mistrzu. - I podniósł się gotując do wyjścia z sali, bardzo z siebie zadowolony. Dla szermierza nie było nic bardziej świętego niż przysięga jego zawodu, więc prawdopodobnie mu uwierzono. - Rozumiem! - wykrzyknął Honakura. - Tak myślę. Więc on uważa, że miecz jest ciągle na terenie koszar? - Kapłana rozdrażniło, że został nabrany przez zwykłego szermierza, który na dodatek wie o tym. Wallie skinął głową. - On może z powodzeniem przypuszczać, że to ty go masz, święty. Powinienem był wykluczyć również ciebie. Jesteś teraz narażony na niebezpieczeństwo. - Phi! - Honakura skrzywił się chmurnie. - Ciągle uważam, że usunąłeś go z terenu świątyni. Ale ty nie krzywoprzysięgałbyś... - A Tarru ustawił dodatkowych wartowników w bramie. Oni wszyscy przysięgną, że ani Nnanji, ani ja nie wychodziliśmy na zewnątrz. Nie znają Katanjiego. Mogli widzieć Jję, jako że przyglądają się kobietom, ale ona nie niosła niczego - pociągnął swego wina i dodał mimochodem: - Z wyjątkiem kocyka, gdy wracała. - Kocyka? Walliemu zrobiło się go żal. - Jej dziecko straciło kocyk. Dałem jej miedziaka, żeby kupiła nowy od Kikarani. Gdyby go powąchali, to mógłbym powiedzieć, co by tam wyczuli, ale dlaczego mieliby to robić. Teraz starzec zrozumiał i potrząsnął głową w zdziwieniu. - Więc zawierzyłeś miecz niewolnicy i chłopcu, którego nigdy nie spotkałeś? Wallie kiwnął głową, bardzo z siebie zadowolony. Jeśli przebiegły Honakura, który nie wątpił, że Jja nie jest zwyczajną niewolnicą, uznał jego działania za niewiarygodne, to Tarru nigdy nawet nie zbliży się do takiej myśli. Tarru był chciwym hazardzistą i nie ufał ludziom. Tarru nawet nie potrafił zaufać Nnanjiemu w sprawie klejnotu. - Katanji wyniósł go w dywanie na drogę, a Jja szła za nim, obserwując. Potem wśliznęła się do pustego domku i ukryła miecz w strzesze. Ale ja nie wiem, w którym domku, więc tym samym nie wiem, gdzie on jest. - Więc kocyk był dla niej pretekstem, żeby być tam, a nie w koszarach - podsumował kapłan, uśmiechając się i potakując. - A miecz opuścił nie tylko świątynię, ale i miasto. O tak! Jesteś najbardziej wyrafinowanym szermierzem, władco! - Prawdopodobnie nie potrafiłby wygłosić większego komplementu. Wallie przyjął ciastko i następną porcję wina. Mógł przyznać, że jest powód do świętowania. Wywołał więcej uciechy opowiadając, jak zagrał poprzedniego wieczoru ze starym mieczem Nnanjiego. - A co z jego fechtunkiem? - zapytał Honakura. - Słyszałem, że potraktowałeś go surowo. Wallie przyznał, że został zmuszony do zbicia Nnanjiego, chociaż niekonwencjonalnym sposobem. - Jego umiejętności poprawiły się zadziwiająco. Obrona była świetna i przedtem, a teraz atak idzie z nią w parze. Tamtego ranka próbował mnie posiekać, ale wyrośnie z tego. Nnanji spokojnie mógł zostać Trzecim według świątynnego standardu, a nawet według standardu Shonsu. Prawie można by pomyśleć, że te lata daremnych ćwiczeń były zamknięte w jakimś magazynie i teraz zostały mu oddane. Wallie zaproponował zaaranżowanie jego promocji jeszcze tego samego dnia. Nnanji bojaźliwie zapytał, czy są jakieś zasady zabraniające przeskoczenia od razu o dwa stopnie. Nie było, więc Wallie zgodził się pozwolić mu poczekać, dopóki nie będzie gotowy, by spróbować osiągnięcia czwartego stopnia. Nnanji był teraz jego tajną bronią. Honakura znów zwinął się w swoim wiklinowym fotelu i mrugnął do swego gościa. - A niewolnica? Wallie nieświadomie ziewnął. Nie był pewny, czy w ogóle spał tej nocy. Shonsu, gdy został zachęcony, był nieznużonym wykonawcą; Jja okazała się entuzjastyczną partnerką. Razem podnieśli poziom upojenia tak wysoko, że myślałby, iż to jest całkowicie nieosiągalne, gdyby sam tego nie doświadczył. - Co teraz zrobisz? - zapytał kapłan, znów napełniając swój kielich. - Teraz mam czas - powiedział Wallie. - Czas na wyzdrowienie, na trenowanie Nnanjiego, na to, by dowiedzieć się od ciebie jak najwięcej o Świecie... czas na myślenie! Czcigodny Tarru może doprowadzić do przewrócenia kompleksu świątyni i okolic do góry nogami, ale teraz musi poważnie liczyć się z możliwością przegranej, więc myślę, że będzie przezorny. - A ten Katanji? - Ach - powiedział Wallie. - Nie spotkałem go, ale myślę, że on będzie piątym. Pozostało dwóch. - Uczysz się, Walliesmithie - powiedział Honakura. * Wallie nie mógł pozwolić sobie na odprężenie, ale nie czuł już, że śmierć skrada się mu tuż za plecami. Dni ciągnęły się. Stopy Walliego zdrowiały z szybkością, która zadziwiała Dinarturę, jednak pozostawały zabandażowane. Siódmy większość swego czasu spędzał w salonie - ćwicząc, recytując sutry i fechtując się z Nnanjim, bawiąc się z Vixinim, kochając się z Jją. Za każdym razem, gdy wychodził, był śledzony i podejrzewał, że to samo odnosi się do Nnanjiego. Shonsu był błyskotliwym nauczycielem, a Nnanji niewiarygodnym uczniem. Pokazanych mu umiejętności, sztuczek czy sposobów nigdy nie zapominał. Jego wiedza szermiercza rozrastała się jak chmura burzowa w letnie popołudnie, co najlepiej mógł ocenić Wallie, który musiał się z chłopcem fechtować. Uczeń powinien mieć więcej niż jednego partnera, ale obaj czerpali przyjemność z utrzymywania ćwiczeń w tajemnicy. Mijały dni... * Pewnego wieczoru, kiedy nauczyciel i uczeń wyszli z kąpieli i obaj odczuwali znużone zadowolenie, jakie przychodzi po długim i trudnym wysiłku, Nnanji przyznał, że czuje się zawiedziony. - Jesteś lepszym instruktorem niż ktokolwiek w straży, seniorze - powiedział. - Pokazałeś mi całą tę cudowną technikę, ale wydaje mi się, że ja się prawie wcale nie poprawiłem, ani trochę od pierwszego dnia - gniewnie odrzucił ręcznik. - Poprawiłeś się! - roześmiał się Wallie. - Ja stale podnoszę dla ciebie poprzeczkę! - Och! - Nnanji spoglądał ze zdziwieniem. - Podnosisz? - Podnoszę. Wyjdźmy na podwórko ćwiczebne. Stali razem na platforemce i przyglądali się ćwiczeniom. O tej porze dnia było tu tylko pół tuzina fechtujących się par, kilku nadzorujących, a reszta zwyczajnie ćwiczących. Nnanji przyglądał się im przez chwilę, potem zwrócił do swego mentora, uśmiechając się z zadziwieniem. - Są tacy powolni! - powiedział. - Każdy ich ruch da się przewidzieć. Wallie skinął głową. - Nie możesz oczekiwać, że każdego dnia spadnie na ciebie olśnienie - powiedział. - To przychodzi stopniowo. Ale ty jesteś sto razy lepszy niż byłeś. - Popatrz na tego kloca tam! - mruknął z pogardą Nnanji. Wtedy jedna z walczących par zakończyła swoje ćwiczenia. Ściągnęli maski i odsłonili się jako Gorramini i Ghaniri. Nnanji krzyknął, jego oczy zalśniły radością. - Mógłbym ich pokonać, seniorze! - Możliwe - powiedział Wallie, który osobiście zgadzał się z nim. - Jednak wstrzymaj się jeszcze parę dni. * Każdego ranka Wallie odwiedzał Honakurę na jego małym podwórku i dowiadywał się coraz więcej o Świecie. Pytał się też o Shonsu i był rozczarowany, gdy odkrył, jak mało kapłan o nim wiedział. Szermierz przebył długą drogę, co wcale nie oznaczało długiej podróży. Honakura upierał się, że Ręka Bogini mogła go tu przynieść i że podobnie Wallie zostanie przetransportowany do dowolnego miejsca, w którym Ona sobie zażyczy jego obecności. Czyli że wszystkim, co potrzebował zrobić, będzie wejść w Hann na pokład statku. I w następnym porcie odkryje swoje zadanie lub zagadkowego brata. - Jest jedna sprawa, o której powinieneś wiedzieć, władco - powiedział człowieczek. - Ponieważ nasze egzorcyzmy zawiodły, oczywiste jest, że demon został posłany przez Boginię. Wallie uznał, że ten temat wprawia go w zakłopotanie, jako że był demonem, o którego się rozchodziło i to zawsze przypominało mu aluzje półboga o Kimś, Kto Zrobił Złe Posunięcie. - Tak? - zapytał. - Twój poprzedni mieszkaniec... - powiedział Honakura. - To jest... oryginalny władca Shonsu... myślał, że demon został nasłany przez czarodziei. - Czarodziei! - wykrzyknął zmieszany Wallie. - Nie wiedziałem, że macie w Świecie czarodziei. - Ja też nie - odparł o dziwo kapłan. - Krążą o nich stare legendy, ale nigdy nie słyszałem, żeby wspominał o nich jakiś pielgrzym. Przypuszczalnie kiedyś byli stowarzyszeni z kapłanami. Walliego nie cieszyła idea czarodziei. Jak szermierze mogli walczyć z czarodziejami? Ale świat bogów i cudów mógł przypuszczalnie być również światem magii. - No cóż - mruknął, bardziej do siebie niż do kapłana - skoro są tu szermierze, to mogą być i czarodzieje. - Nie widzę związku - parsknął Honakura. - Ale nie mogę ci o nich wiele powiedzieć. Przypuszczalnie czczą Boga Ognia. Ich twarzoznakami są pióra. Dlaczego pióra? Nikt nie wiedział i Wallie odkrył, że nikt inny również nie wiedział o czarodziejach. Nnanji popatrzył tylko spode łba i poskarżył się, że walczenie z czarodziejem nie przynosi zaszczytu. Ideałem Nnanjiego była heroiczna walka z jednym przeciwnikiem. Prawdopodobnie marzył o wielkim eposie "Jak Nnanji zabił Goliata". * Pewnego dnia młody kapłan, starannie wybrany przez Honakurę, przeniósł wiadomość do brata Nnanjiego. Następnego ranka chłopiec klęczał wraz pielgrzymami pod arkadami świątyni. Młodzik nie będący uczniem w żadnym zawodzie mało interesował kapłanów, ale po krótkiej chwili ktoś się zbliżył do niego i wprowadził do środka, by mógł się pomodlić... a potem dyskretnie wyprowadził go tylnymi drzwiami. Chłopiec zasiadł na stołku na podwórku Honakury w towarzystwie kapłana oraz Walliego i zjadł natychmiast wszystkie ciastka. Był zupełnie niepodobny do Nnanjiego, niski i ciemny, z czarnymi, kręconymi włosami i bystrymi oczami. A do tego kipiała w nim bezczelność, na której dostojna obecność dwóch Siódmych zdawała się wywierać mierne wrażenie. Nie wyglądał zbytnio jak materiał na szermierza, ale Wallie podzielał wiarę Honakury, że bogowie werbują w jego imieniu i że jeśli Nnanji chciał swego brata na swego pierwszego podopiecznego, tak właśnie ma być. Katanji poważnie przysiągł, że nikomu nie zdradzi swego bohaterskiego wyczynu z mieczem. Przypomniano mu, jak ważne to jest dla Nnanjiego, jako że jeśli Tarru położy ręce na mieczu, to będzie musiał zabić Walliego w samoobronie albo ze złości. Kolejnym trupem musiał być Nnanji. Zanim Katanji odszedł, został nagrodzony kontraktem na naprawę dywanów w jednej z kapłańskich sypialni. Jeśli okaże się potrzebny do dalszych knowań, zostanie poinformowany przez posłańców. Honakura zdawał się być poruszony ceną, której zażądał chłopak. Spojrzał ponuro na Walliego, ale zgodził się. Katanji odszedł roztańczonym krokiem. Kiedy Nnanji usłyszał później o warunkach kontraktu, omal nie eksplodował. - Więc twój ojciec będzie zadowolony - powiedział Wallie. - Jeśli się o tym dowie - warknął groźnie Nnanji. Planowanie ucieczki nie postępowało naprzód. Tarru przeszukał całe koszary i nie zdołał znaleźć miecza. Na przeszukanie całego terenu świątyni musiał czekać do próby wyjazdu Walliego. Założył zaporę na drodze u stóp wzgórza i poważnie wzmocnił placówkę na przystani promowej. Tego wszystkiego Wallie dowiedział się od niewolników. Jego sieć wywiadowcza była teraz lepsza niż ta, którą dysponował Honakura. Niewolnicy wiedzieli o wszystkim, ale stanowili społeczność zamkniętą w sobie. Nie interesowały ich sprawy ludzi wolnych ani nie brali w nich udziału. Dla władcy Shonsu zrobili wyjątek i przekazywali Jji wszystkie nowiny. Tarru znalazł się w martwym punkcie, ale nie zaprzestawał zaprzysięgania szermierzy krwawą przysięgą. To niestety odbywało się pod nieobecność niewolników i Wallie nie mógł określić, kogo mógł jeszcze obdarzyć zaufaniem... teraz prawdopodobnie już nawet nie tych najniższych stopniem. Natomiast dowiedział się, że nie wszystko przebiegało gładko, jako że trzykrotnie niewolnicy byli wzywani do zmycia plam krwi. Straż była tak liczna, że trudno było zauważyć czyjąś nieobecność, a temat nie nadawał się do otwartych dyskusji. Wallie czuł się winny za te niepotrzebne śmierci. Nawet Nnanji wyglądał ponuro, gdy o tym usłyszał, ale przypuszczał, że reguły honoru wyzwania zostały zachowane. Takie rytualne morderstwo nie było czynem podłym, a zwyczajnie zawodowym ryzykiem uczciwego szermierza. Nawet emerytowani szermierze w kierownictwie koszar zostali najwyraźniej objęci zarazą. Intendent Coningu stał się nagle zgorzkniały, zgryźliwy i niechętny do współpracy. Wallie miał wrażenie, że stary człowiek rzuca aluzje, iż już nie można na nim polegać, ale nie mógł powiedzieć tego wprost. Tak więc niewolnicy dostarczali wiadomości o bieżącej sytuacji. W sprawach strategii długofalowej Wallie przesłuchiwał Honakurę. Co się stanie, jeśli będzie żeglował w dół Rzeki, aż do końca? Kapłan nigdy o tym nie myślał i zapewniał, że taka podróż nie miałaby końca - jak może się skończyć Rzeka? Co się zdarzy, jeśli odejdzie się od Rzeki? Wrócisz do niej z powrotem, ponieważ ona jest wszędzie. Jedyną zaporę stanowiły góry, o których jego wiedza była ograniczona. Tam mogli żyć inni ludzie, o innych zwyczajach, czczący innych bogów. Polityka, jak się wydawało, była w stadium szczątkowym, każde miasto rządziło się samo. Wallie miał wielkie trudności z wyjaśnieniem kapłanowi tego, co to są działania wojenne, jako że w Świecie były prawie nieznane. Miasto, które chciało przycisnąć sąsiada, musiało wynająć szermierzy, gdyż tylko szermierze mogli stosować przemoc. Ale wtedy sąsiad mógł także wynająć szermierzy, a dlaczego szermierze mieliby dla czyjejś korzyści ranić lub zabijać członków swojego własnego klanu? Z pewnością jedna strona musiała mieć rację, a druga nie. A uczciwi szermierze nie będą walczyli po nieuczciwej stronie. To brzmiało zbyt pięknie, żeby było prawdziwe, zwłaszcza że Nnanji opowiadał zupełnie inne historie o złych i dobrych facetach. Ale wyraźnie Świat był bardziej pokojowym miejscem niż pewne inne planety. Zdolności Jji do igły rozkwitały równie szybko jak Nnanjiego do miecza, chociaż tu ekspertyzy Shonsu nie były miarodajne. W dzieciństwie nauczono ją szycia, ale nigdy nie miała szansy wykorzystania tej umiejętności. Teraz odkrywała przyjemność robienia czegoś wyłącznie dla własnej zabawy. Była zadziwiona pomysłem, że może mieć więcej niż jedno ubranie, a nawet więcej niż jedną wieczorową suknię, ale uszyła drugą białą i trzecią kobaltową, a każda była wykonana lepiej i bardziej pomysłowo prowokująca niż poprzednia. Wyszyła białego gryfa na rąbku kiltu Walliego - a potem Nnanjiego, ku wielkiej radości chłopca. Teraz, gdy miecz był, jak to określał Wallie, "zagubiony", nie musiał się dłużej obawiać zabójstwa przez zasztyletowanie lub otrucie i niekiedy jadł kolację w królewskim apartamencie tylko ze swoją niewolnicą. Kiedy indziej pokazywali się w gospodzie. Przy jednej z takich okazji pojawił się wędrowny minstrel, który wyśpiewał epopeję o wycięciu siedmiu bandytów przez trzy waleczne wolne miecze. Szermierze słuchali mniej lub bardziej uprzejmie. Na koniec bili brawo i wynagrodzili minstrela dwoma koszarowymi dziewczynami na całą noc - trzy były uważane za najwyższe honorarium. Opowieść trafiła w cieniste pogranicze podwójnych wspomnień Walliego. Dla Shonsu były to szermiercze wiadomości sportowe. Wallie zastanawiał się, czy pewnego dnia on też znajdzie Homera, który opisze wszelkie czyny, jakich spodziewał się dokonać dla Bogini. Był przekonany, że minstrel opiewał jakieś aktualne zdarzenie, ale następnego dnia Nnanji poinformował go, że tę samą opowieść słyszał już dwa lata wcześniej i że tamta wersja była lepiej opowiedziana. Zademonstrował to dosłownie recytując jakieś sto wierszy z wcześniejszego dzieła. Wallie musiał się z nim zgodzić; nie mógł przytoczyć ani jednej zwrotki z poematu, który słyszał poprzedniej nocy. Tak więc dni mijały, ale konflikt pozostawał nie rozwiązany. Prędzej czy później Wallie będzie musiał wykonać ruch, a nadal nie wiedział, co robić. Dzień Szermierza zbliżał się i Wallie planował odegrać główną rolę w obrzędzie. Jak mógł to zrobić bez słynnego miecza? Nnanji wydawał się pochłonięty fechtunkiem. Wciąż robił postępy, chociaż w bardziej normalnym tempie. Należąca do Shonsu część Walliego poczuwała się do winy wobec Nnanjiego, jako że teraz był on "śpiochem", człowiekiem o możliwościach wyższych niż odpowiadające jego stopniowi. Na "śpiochów" patrzono z niechęcią, a na tworzenie takich, jak na brudną sztuczkę. Nnanji zgadzał się z tą opinią. Byłby szczęśliwy mogąc podjąć próbę promocji. - Jestem teraz Czwartym, seniorze? - Jesteś Czwartym według moich standardów - powiedział Wallie. - A to oznacza Piątego dla straży. Czcigodny Tarru mógłby pokrajać cię w paski i talarki, ale każdego innego, którego tu widziałem, dasz radę przyrządzić na jedzenie dla kotów. Nnanji oczywiście uśmiechnął się. - Więc jutro? - Jutro - zgodził się Wallie. Jutro... cdn. Następnego ranka Wallie po raz pierwszy założył przed wyjściem nowe buty, w związku ze spodziewaną promocją. Jednak, gdy - jak zwykle przy śniadaniu - siedział oparty plecami o ścianę, rozglądał się niespokojnie. Widział prawie wszystkich Piątych przy fechtunku tego czy innego dnia i żaden z nich wcale nie był lepszy od Nnanjiego w jego obecnej formie. Tarru może przeżyć niemały szok, kiedy uświadomi sobie, że stoi naprzeciwko nie tylko najlepszego szermierza w dolinie, ale prawdopodobnie również trzeciego na tej liście. Taka świadomość może pobudzić go do jakiegoś niebezpiecznego czynu. Wallie zastanawiał się, czy naprawdę warto ściągać zasłonę ze swojego "śpiocha". Gdy tak się zastanawiał, stało się coś, co przyśpieszyło jego decyzję. - Jestem Janghiuki, szermierz trzeciego stopnia... - powiedział gość przez stół. Był to młody Trzeci, rówieśnik Nnanjiego, niski, chudy i ruchliwy, ale zdenerwowany faktem, że musi przedstawić się Siódmemu. - Jestem Shonsu, szermierz... - formalności były uciążliwością, którą Wallie z trudem wytrzymywał. - Czy mogę mieć zaszczyt... - powiedział Janghiuki i przedstawił swego towarzysza, Pierwszego, którego imię oficjalnie brzmiało Ephorinzu. Wallie dostrzegł go już przedtem. Nnanji mówił o nim Uszaty, z dwóch oczywistych powodów. Był to rosły, wyglądający na urażonego mężczyzna, absurdalnie stary jak na Pierwszego, prawdopodobnie starszy niż Shonsu i z pewnością starszy niż jego młodzieńczy mentor. - A czy ja mogę mieć zaszczyt... - teraz Wallie przedstawił Janghiukiemu Nnanjiego, którego ten znał od lat. - Władco - odezwał się Trzeci, przechodząc do interesu - mój podopieczny jest kandydatem na promocję do stopnia Drugiego i wyraził życzenie, żeby czeladnik Nnanji był jednym z tych, którzy przeegzaminują go z szermierki. Wallie już wcześniej się tego domyślił. Szermierze mówią o fechtunku jak bankierzy o pieniądzach i tajemniczy postęp Nnanjiego niepomiernie ich zaskoczył. Wiedział, że Nnanji był wypytywany o szkolenie i dawał wymijające odpowiedzi. Teraz też twarz Nnanjiego była przezroczysta jak szkło. - Przysiądź na chwilę, szermierzu Janghiuki - powiedział Wallie i sam usiadł. - Chciałbym ci coś doradzić. Jeśli szczerze troszczysz się o uzyskanie przez swego podopiecznego promocji, to zwróć się gdziekolwiek indziej. Tak się zdarzyło, że czeladnik Nnanji sam zamierza uzyskać dzisiaj wyższy stopień. Ale jeśli zostałeś poinstruowany, żeby doprowadzić do tej walki tylko po to, by jego zdolności zostały oszacowane przez pewnych ludzi, jestem przekonany, że będzie on szczęśliwy, mogąc przysłużyć się praktykantowi Ephorinzu. Ale ostrzegam cię, Nnanji go pobije. Nieszczęsny Janghiuki spurpurowiał nie wiedząc, co powiedzieć. - Mój podopieczny znacznie przewyższa w fechtunku średnią dla swego stopnia, władco - zdołał wreszcie wybąkać. Jeśli Wallie miałby jeszcze jakieś wątpliwości, że większość straży jest teraz związana trzecią przysięgą, to ten incydent usunąłby je. Dzieciak otrzymał rozkazy. Został zmuszony do złożenia w ofierze swojego podopiecznego i był nieszczęśliwy z powodu wynikających z tego implikacji dla jego własnego honoru. Więc Wallie zgodził się udzielić swemu wasalowi instrukcji, żeby ten spotkał się z praktykantem po śniadaniu i ze smutkiem patrzył, jak obaj mężczyźni odchodzą. Zwrócił się do rozbawionego Nnanjiego, który znów zajął się parującym gulaszem z końskiego mięsa i chlebem. - Praktykant Uszaty nie radzi sobie z zapamiętywaniem sutr? - Gdy ma zły dzień, to nie potrafi przypomnieć sobie nawet własnego imienia - powiedział pogardliwie Nnanji. - Jednak w stali dorównuje prawie Trzeciemu - skrzywił się. - Jeśli dobrze się orientuję, to jego dziewiąta próba. Poprzednia była w ubiegłym roku w Dniu Wytwórców Strzał, więc dzisiaj nie musiał jeszcze próbować. - Zadziałała sławna pamięć. - Nie, on został wystawiony - stwierdził Wallie. - Tarru będzie się przyglądał, nie ma obaw. Zmartwisz go, wasalu! Nnanji poczuł się pochlebiony. - Czy mam więc odegrać kalekę, seniorze? - zapytał. Wallie potrząsnął głową. - Nie oszukasz tym Tarru. Lepiej uderz tak szybko, jak tylko potrafisz i nie daj mu czasu na ocenę. Błyskawiczne zwycięstwo może uznać za przypadkowe. Ale zamierzamy wystawić do promocji również ciebie, więc w żadnym razie nie ma to znaczenia. Kogo byś chciał wyłowić dla siebie z tego kaczego stawu? - Ich! - powiedział zdecydowanie Nnanji, wskazując przez pokój na Gorraminiego i Ghaniriego. - Obawiam się, że tych raczej nie dostaniesz - powiedział Wallie. - Nie mają mentorów - musiałbym prosić ich osobiście i niech mnie licho, jeśli to zrobię. Oni mają prawo odmówić. A jako gość nie możesz rzucić wyzwania innemu gościowi. Przykro mi, Nnanji, ale będziesz musiał wybrać dwie inne ofiary. Nnanji, wyraźnie niezadowolony, zasugerował dwóch Czwartych, potem przyznał, że są oni prawdopodobnie najlepszymi w swoim stopniu. Większość kandydatów wybierała oczywiście łatwych przeciwników. - Zostawmy to na chwilę - powiedział Wallie, wpadając na pewien pomysł. - Pobij Uszatego tak szybko, jak potrafisz, a potem może zdołam uzyskać od Tarru coś dla ciebie - Nnanji nie był jedynym, który miał rachunki do wyrównania. * Promocje były sprawą budzącą wielkie zainteresowanie i wszyscy nie mający akurat służby szermierze zgromadzili się na placu fechtunkowym. Przeważnie otaczali kręgiem walczących, ale kilku zebrało się na platformie, a paru Pierwszych wspięło na pręgierz. Po przeciwnej stronie placu defilad poranne ofiary wynurzały się z więzienia i Wallie pośpiesznie odwrócił od nich wzrok. Nowy dach został już ukończony i lśnił oślepiająco, a wrzeszczących ofiar nie trzeba było ju wywlekać. Jednak ciągle nienawidził myśli o tym więzieniu oraz o prymitywnej kulturze, którą reprezentowało. W centrum kręgu szermierzy czekali Uszaty i bardzo młody, zmartwiony Drugi, prawdopodobnie najsłabszy fechtmistrz w swoim stopniu. Próba pomiędzy tymi dwoma nie trwała długo. W walce do trzech trafień Uszaty bardzo szybko zdobył dwa punkty. Wykpiwany przez tłum młodzik wyniósł się chyłkiem. Wallie pozostawał z tyłu, spoglądając spokojnie ponad kręgiem patrzących. Tarru i Trasingji byli sędziami i teraz wezwali drugiego egzaminującego. Szczupły, wysoki Drugi wystąpił z floretem w dłoni, za jego maską powiewał czerwony koński ogon. Oczy Tarru przelotnie poszukały Walliego, potem odwróciły się. - Starcie! - ogłosił Tarru. Nnanji pchnął. - Trafienie! - zawołał. Sędziowie potwierdzili ze zdumieniem. - Starcie! - Trafienie! - powiedział znów Nnanji i odwrócił się na pięcie. Wallie nie zdołałby zwyciężyć szybciej. Uszaty, rycząc z wściekłości, rzucił swój floret na ziemię - musiał czekać kolejny rok, zanim znowu będzie mógł spróbować. W dodatku przegrał w fechtunku, w którym spodziewał się zwycięstwa, nie zaś w egzaminie z sutr, który był jego słabą stroną. Tym razem nie było pochwalnych okrzyków ani gwizdów. Szermierze wiedzieli, jak Nnanji drugiego stopnia fechtował dwa tygodnie temu. Odwrócili się, żeby spojrzeć na Siódmego, który dokonał tego cudu. Wallie ruszył do przodu, ciesząc się z wywołanej przez siebie sensacji. - Skoro tu już jesteśmy, czcigodny Tarru - powiedział - to mój podopieczny Nnanji także zamierza osiągnąć promocję. On dokonał wyboru, ale ja chcę w tej sprawie usłyszeć twoją interpretację. Tarru skrzywił się. Widzowie okazali zdziwienie, jako że w regułach dotyczących promocji nie było niczego dwuznacznego. - W sprawach interpretacji skłaniam się przed twoim wyższym stopniem, władco - powiedział ostrożnie Tarru. - Ale ty jesteś tu gospodarzem - powiedział niewinnie Wallie - a to jest sprawa pomiędzy gośćmi. - Wszystkie spojrzenia przesunęły się na stojących w pobliżu Ghaniriego i Gorraminiego. - Czy uznałbyś to za złamanie praw gościnności, gdyby on rzucił wyzwanie innym gościom? Podejrzenia kłębiły się wokół Tarru jak rój komarów. - Do promocji nie jest potrzebne wyzwanie, władco. Wallie uśmiechnął się rozbrajająco - ćwiczył przecież z twarzą Shonsu przed lustrem. - Nie, ale on będzie przeskakiwał o dwa stopnie, co jest niezwykłe i zazwyczaj niechętnie się o to prosi. Tarru rozumiał bardzo dobrze w czym rzecz. Wydawało się, że szuka pułapki, ale nie znalazł żadnej. Jeśli wysłał Uszatego, by ten zbadał poziom Nnanjiego, to teraz miał okazję, której potrzebował. Wzruszył ramionami. - Skoro wyzwanie dopuszcza wybór floretów, nie uważam, żeby gwałciło prawa gościnności - zgodził się. Rozradowany Nnanji przemaszerował do Ghaniriego, który przypadkiem był bliżej. Bokserska twarz Ghaniriego pociemniała z gniewu. Drugi rzucający wyzwanie Czwartemu prosił się o tyle przykrości, ile Czwarty był w stanie dostarczyć. Tarru i Trasingji łaskawie zgodzili się być znowu sędziami. Dwaj przeciwnicy stali twarzami do siebie, potem na sygnał dotknęli wzajemnie swoich floretów. Kilka razy wymierzyli pchnięcia i odparowali. Następnie Ghaniri spróbował cięcia w głowę, Nnanji odparował i ulokował doskonałą ripostę na żebrach przeciwnika. - Trafienie! - ogłosił. Sędziowie potwierdzili. Teraz nawet Tarru posłał Walliemu spojrzenie, potwierdzające uznanie dla sztuki szermierczej jego podopiecznego. Nnanji sprawił, że Ghaniri wyglądał na przeciwnika równie łatwego jak Uszaty. Zdobycie drugiego punktu zajęło znacznie więcej czasu, ale Wallie widział wyraźnie, że Nnanji się powstrzymuje. Tarru chyba mógł to także dostrzec, chociaż nie znał stylu Nnanjiego. Ale większość widzów została prawdopodobnie oszukana. Nnanji, usatysfakcjonowany, że jest lepszym szermierzem, już z góry martwił się pułapką, jaką mogła zastawić na niego druga ofiara, jeśli zbyt łatwo pokona pierwszą. Albo może tylko rozkoszował się walką. Potem, po kilku minutach tupania i szczęku stali, pocenia się i sapania, uderzył znowu. - Trafienie! - powiedział triumfująco, opuszczając floret. - Nie było trafienia! - warknął Tarru. To było jawnym oszustwem; palce Ghaniriego już rozcierały miejsce uderzenia. Twarz Nnanjiego była niewidzialna pod maską, ale odwrócił się w stronę Tarru, jak gdyby posyłał mu ostre spojrzenie. - Nie było trafienia! - zgodził się niechętnie Trasingji. - Starcie! - krzyknął Tarru. Nnanji uderzył z szybkością błyskawicy. Jego floret z głośnym trzaskiem trafił w metalową krawędź maski Ghaniriego. - Czy tym razem było trafienie? - wrzasnął i nawet Tarru nie mógł unieważnić tego trzasku. Obserwatorzy wybuchnęli głośnymi okrzykami aplauzu, co, jak Wallie podejrzewał, było dla Nnanjiego niecodziennym doświadczeniem i mogło wprawić go w nadmierną pychę. Ściągnął maskę, żeby otrzeć czoło i z uśmiechem zwrócił się do swego mentora. - Za wysoko trzymasz osłonę! - warknął Wallie. Nnanji zapomniał, że inni szermierze nie są tak wysocy jak jego mentor. Gestem przyznał się do błędu i przyjął puchar wody od uprzejmego Pierwszego. Ale ta krótka przerwa pozwoliła Tarru na przywołanie Gorraminiego i szepnięcie mu czegoś. Wallie dostrzegł to i poczuł ukłucie niepokoju. Wtedy przez krąg przetoczył się przyśpiew: - Następny! Następny! To był dzień szermierczego święta. Uszczęśliwiony Nnanji uśmiechając się pomachał floretem na znak zgody i ruszył długim krokiem, by rzucić wyzwanie Gorraminiemu. Gorramini był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, promieniującym aurą arogancji, która sugerowała, że jest on świadomy swej siły i spodziewa się szacunku dla niej. Złożył ramiona i przez chwilę pogardliwie spoglądał na Nnanjiego. Potem powiedział: - Wybieram miecze! Tak wielu obserwatorów równocześnie wciągnęło oddech, że zabrzmiało to jak wspólny syk. - Poczekaj! - huknął Wallie. Zwrócił się do Tarru. - Nie przypuszczałem, że miecze są dozwolone pomiędzy gośćmi, czcigodny. - Ach! - powiedział Tarru. Rekin! - To problem, czyż nie? Ale musisz pamiętać, władco, że młodzież zawsze szuka okazji do dobrej praktyki. Wyzwanie w dniu promocji pozwala na wybór miecza właśnie z tego powodu. Ty sam, jako najlepszy szermierz w dolinie, nieustannie otrzymywałbyś wyzwania, gdybyś nie miał tej obrony. Ty śliski, cholerny cwaniaku! - pomyślał z goryczą Wallie. Jedno można było powiedzieć o Tarru - nie był on głupcem. Gdyby Wallie upierał się przy swojej interpretacji, Tarru mógłby swobodnie wypędzić go z koszar nie kończącym się ciągiem wyzwań. - Myślę, że adept Gorramini rozważy to jeszcze - powiedział głośno Wallie. - Jestem pewny, że nie ma on morderczych zamiarów, ale musi pamiętać, że czeladnik Nnanji jest moim lennikiem. I prawie na pewno Gorramini jest lennikiem Tarru. Jeśli któryś z nich umrze w próbie sił, to jego senior będzie musiał go pomścić. Ponad placem zawisła nagle możliwość masakry. Wallie rzucił spojrzenie, które uważał za znaczące i grożące. - Więc zgódźmy się, żeby to była naga walka - powiedział natychmiast Tarru. Nie chodziło o to, że przeciwnicy mają walczyć rozebrani, ale o uchylenie obowiązku pomsty. Ale zadziwiający dobór słów - zgódźmy się - był bezwarunkowo przyznaniem, że Gorramini również złożył krwawą przysięgę. Na twarzy Gorraminiego malowało się zaskoczenie, jakby nie przypuszczał, że sprawy zajdą tak daleko. - Nie zmieniłeś zdania, adepcie? - zapytał Wallie, zwracając się do niego po raz pierwszy. Gorramini zerknął przelotnie na Tarru, oblizał wargi i powiedział zdecydowanie: - Nie! Wszyscy oczekiwali na decyzję Walliego. Jako Siódmy mógłby wysunąć weto, ale wiedział, że na to jest za późno. Oczy Nnanjiego wpatrywały się w niego, błagając milcząco jak oczy spaniela. Został osłonięty przez swego mentora przed Briu. Byłoby dla niego hańbą, gdyby znów został ocalony w ten sposób i to wtedy, gdy sam rzucił wyzwanie. Gorramini otrzymał rozkazy i musiał być im posłuszny. Tarru wymyślił to bardzo dobrze - prawdopodobnie skończy się to dla niego utratą poplecznika, jako że Nnanji walczył jak mistrz, ale Tarru mógł sobie pozwolić na tę stratę. Wallie nie mógł. Wielu ludzi, którzy byli dobrzy z floretami, ogarniał paraliż, gdy stawali naprzeciw ostrza. Nnanji rzeczywiście potrzebował sprawdzenia. - Więc naga walka - powiedział Wallie. Nnanji wrzasnął uradowany i wyrzucił swą maskę w powietrze. Może to była brawura, a może naprawdę tak się czuł. Nikt w tłumie się nie odezwał, ale na twarzach zebranych malowały się gniew i dezaprobata. Nastąpiła niezbędna chwila zwłoki, kiedy to Pierwszy został posłany w celu sprowadzenia uzdrawiacza. Gdy z nim wrócił, pojedynek mógł się rozpocząć. Tym razem nie było masek ani sędziów, tylko ostra jak brzytwa stal przeciw ciału. Ghaniri wystąpił naprzód, żeby być sekundantem swojego przyjaciela. Podobnie Wallie przesunął się na lewą stronę Nnanjiego. Obaj przeciwnicy patrzyli na siebie z uśmiechem pewności. Nnanji mrugnął do Walliego. - Jesteśmy gotowi - powiedział formalnie Wallie. - Teraz! - wykrzyknął Gorramini i obydwa miecze z sykiem wynurzyły się z pochew i spotkały ze szczękiem. Brzęk. Brzęk. Brzęk... Obaj stali tuż przy sobie wywijając mieczami i żaden nie chciał się cofnąć. Wallie czuł, jak pot występuje mu na czoło. Obaj przeciwnicy byli na poziomie dobrych Czwartych, być może inspirując się nawzajem. Brzęk, brzęk, brzęk... ktoś musiał ustąpić i tym kimś okazał się Gorramini. Zaczął wracać do poprzedniej pozycji, ale wtedy Nnanji naparł na niego bez wysiłku wywijając mieczem, podczas gdy widzowie odstępowali na boki. Teraz już nie było wątpliwości, kto jest lepszy. Potrzeba było tylko nieznacznego draśnięcia, żeby pokazała się krew i Ghaniri mógł zawołać o poddanie. Wallie miał zgodę na końcu języka. Pchnięcie - odbicie - riposta - odbicie - cięcie - odbicie... Gorramini wrzasnął i upadł, chwytając się za brzuch. Zapadła nagła cisza. Nnanji odstąpił o krok, dysząc ciężko i spojrzał z uśmiechem w stronę Walliego. Uzdrawiacz! - wrzasnął tłum, kotłujący się wokół powalonego szermierza. Wallie pochylił się do przodu, spychając z drogi dwóch ludzi, którzy próbowali wejść przed niego. Ghaniri ukląkł, żeby pomóc, ale Gorramini miał rozpruty brzuch i konał. Uzdrawiacz nawet się nie pochylił, żeby zbadać ranę. - Nie przyjmuję tego przypadku! - oznajmił. Tarru odwrócił się i zaczął odchodzić. - TARRU! - ryk Walliego jak grzmot przetoczył się echem przez plac defilad. Przez moment wszyscy zapomnieli o rannym. Przerażeni widzowie spoglądali raz na Walliego, raz na Tarru, który odwrócił się i warknął gniewnie: - Co? Gorramini jęczał i krzyczał na zmianę, konając w mękach. - Teraz powinieneś przeegzaminować mojego podopiecznego z sutr wymaganych na czwarty stopień! - Wallie kipiał furią z powodu tej niepotrzebnej śmierci, zgrzytając zębami i zaciskając pięści. To był gniew Walliego Smitha, nie Shonsu. Tarru wahał się, spoglądając z równą wściekłością - i z buntem. Wallie zrobił znak wyzwania dla Szóstego. Duchy śmierci przysunęły się teraz bardzo blisko, czekając na Gorraminiego, i czekając, by zobaczyć, kto jeszcze może potrzebować ich usług... - Uchylam egzamin! - warknął Tarru. - Jeśli go uczyłeś... Wszyscy wiemy, jaką ma pamięć twój wasal, władco - rozejrzał się wokoło, żeby odnaleźć rysownika twarzoznaków, który został optymistycznie wezwany na próbę promocji Uszatego. - Zatwierdzam stopień dla adepta Nnanjiego! - Potem znów uważnie spojrzał na Walliego. - Coś jeszcze? Wallie potrząsnął głową - wyzwanie zostało wycofane. Tarru jeszcze raz się odwrócił. Widzowie rozpierzchli się. Trasingji potwierdził zgodę dla rysownika twarzoznaków i poszedł w ich ślady. Podwórzec był pusty, pozostał tylko Gorramini, z jękiem wydający swój ostatni dech, wijący się w morzu własnej krwi i wyprutych wnętrznościach, Ghaniri, klęczący przy nim i płaczący, oraz Nnanji, stojący ciągle z mieczem w ręku, sprawiający wrażenie, jakby się nie przejmował i był zadowolony z tego, co się stało. Rysownik twarzoznaków krążył niespokojnie w pobliżu. - Gratulacje, adepcie - Wallie nie potrafił ukryć rozgoryczenia w głosie. - Dziękuję, seniorze - rozpromienił się Nnanji. - Czy ty robisz nacięcia na rzemieniu uprzęży? - Nie - powiedział Wallie. Pomyślał, że Gorramini usłyszał to pytanie. - Więc ja też nie zrobię. - Nnanji czekał, aż jego ofiara umrze, by zażądać jego miecza. Ani słowa - pomyślał Wallie - ani jednego słowa żalu! Jedna samotna postać podeszła, żeby uścisnąć rękę zwycięzcy. Nnanji uśmiechnął się radośnie i przyjął gratulacje od Briu. Ten z kamienną twarzą spojrzał na Walliego, wykonał salut pięść-na-sercu i odszedł. Cokolwiek Wallie robił, zdawało się pomniejszać Briu, nawet ta dramatyczna przemiana ucznia, który zawodził go od lat. Męki umierającego zakończyły się. Ghaniri zamknął swemu przyjacielowi oczy. Gdy wstał, Nnanji podszedł, żeby wytrzeć miecz o ciało. - Władca Shonsu tak postąpił z Hardduju. Potem zwrócił się wyczekująco do swego sekundanta. Wallie z nieszczęśliwą miną schylił się, żeby podnieść miecz Gorraminiego. Przyklęknął i ofiarował go zwycięzcy. Nnanji wziął miecz i przyglądał mu się z aprobatą. - Ładny kawałek stali - oświadczył. + + + + + + Czeladnik Nnanji, otrzymawszy dwa dodatkowe twarzoznaki plus instrukcję od Walliego w sprawie tajnych sygnałów dla trzeciego i czwartego stopnia, stał się teraz adeptem Nnanjim, szermierzem czwartego stopnia. Musiał zatem zmienić ubranie. Sklep krawca był obskurnym, zagraconym pomieszczeniem po przeciwnej stronie koszar. Tam nabyli pomarańczowy kilt i ściągacz do włosów z pomarańczowym kamieniem. Jego bohater nosił kamień, tak więc była to odpowiednia rzecz. Kolor pomarańczowy właściwie nie pasował do jego rudych włosów, ale ta kombinacja sprawiała, że wyglądał jak młody bóg ognia, rozświetlony ogromnym zadowoleniem. Stał i puszył się przed lustrem, z ciągle jeszcze widocznymi sińcami i bliznami, jednak we własnych oczach będąc wspaniałym Czwartym. Jak do tej pory nie wspomniał o Gorraminim. Wallie przyglądał mu się ze smutkiem i zwątpieniem. Odziany w strój średniostopniowca i wypełniony nową pewnością siebie, Nnanji wydawał się o całe lata starszy niż tego pierwszego dnia na plaży. Wydawał się nawet większy i zachowywał się z większą pewnością. Wallie nie uważał go już dłużej za niezgrabnego. Prawdopodobnie ta iluzja wzięła się od jego bardzo wielkich dłoni i stóp. Za kilka lat, kiedy Nnanji rozrośnie się, będzie ogromny. Niezdarny nastolatek stał się nagle bardzo niebezpiecznym młodym mężczyzną. Zakończył wreszcie swoją sesję przed lustrem i odwrócił się do Walliego. - Czy mogę znów złożyć ci przysięgę, seniorze? - Oczywiście. - Druga przysięga traciła ważność po promocji. Najwyraźniej sklep krawiecki był stosownym miejscem do składania przysiąg. - Nnanji natychmiast wyciągnął swój miecz, opadł na kolana i znów stał się podopiecznym władcy Shonsu. Uśmiech miał najwyraźniej mocno przytwierdzony do twarzy, bo z trudem odrzucił go w trakcie tak poważnego aktu. - Czy teraz - zapytał podnosząc się - złożysz wizytę świętemu, seniorze? Przez większość dni Wallie spotykał się z Honakurą mniej więcej o tej porze, a dziś konieczność takiego spotkania zdawała mu się wręcz paląca. W jakiś sposób musiał opracować plan, a Honakura był jedyną osobą, która mogła mu pomóc. - Mam miecz do sprzedania. Płatnerz czeka już z gotówką. Chcę ją dać rodzicom, zanim wyjedziemy. - Nnanji przybrał wyraz wielkiej cnoty i niewinności. Szermierze, będąc sportowcami, zdobywali stopnie znacznie szybciej niż to działo się w innych zawodach. Większość przyjaciół Nnanjiego z dzieciństwa była ciągle tylko Drugimi albo nawet Pierwszymi. Szermierz czwartego stopnia stawał się ważnym i liczącym się obywatelem. Ojciec Nnanjiego, jak Wallie zorientował się z jakiegoś przypadkowego napomknienia, był Trzecim. Poza tym chłopak miał też kilkoro młodszych sióstr i braci, na których chciał zrobić wrażenie. A więc ma jakieś ludzkie emocje! - Dwie godziny! - powiedział Wallie i natychmiast został sam, mając wrażenie, że uśmiech cheschirskiego kota wisi przed nim, pozostawiony w pośpiechu. Poszedł do świątyni. Najświętszy Honakura nie był osiągalny. Walcząc z szybko narastającym napięciem Wallie wybrał się na spacer. Buty, do których nie był przyzwyczajony, uwierały go. Znów zbadał wielki mur, szukając drzew, które mogłyby sięgać na zewnątrz, ale żadne nie rosło dostatecznie blisko ani nie było wystarczająco wysokie. Przy murze stało kilka zrujnowanych, starych budynków, ale żaden nie był na tyle duży, żeby umożliwić ucieczkę bez drabiny. Wiedział, że jest śledzony i korzystanie z drabin jest niemożliwe. Gorzko pożałował odsłonięcia swojego "śpiocha". To był błąd, który spowodował, że Tarru znalazł się w gorszej pozycji. Krwawa przysięga nie była jednostronna, jako że wasala powinien bronić senior. Tarru bezlitośnie wystawił Gorraminiego. Już przedtem musiał mieć takie grzeszki na sumieniu, a teraz odsłonił się jeszcze bardziej. To mogło go zmusić do podjęcia desperackich działań. Jedyne, co Wallie potrafił wymyślić, to przemknięcie przez bramę świątyni w przebraniu. Bardzo nędzny plan. Nnanjiego przerazi jego niehonorowość. Na dodatek sposób ten był ryzykowny - ciało Shonsu ze względu na swą cholerną wielkość rzucało się w oczy - ale wydawało mu się, że nie ma innego rozwiązania. Nawet wozy dostawcze były przeszukiwane przy wyjeżdżaniu, co potwierdzali niewolnicy. I jakie wybrać przebranie? Szermierczy koński ogon był charakterystyczny i nienaruszalny. Twarzoznaki Lud postrzegał jako świętość. Fałszowanie ich uznawano za wielkie przestępstwo. Wallie doszedł do niechętnego wniosku, że Shonsu siódmego stopnia stanie się kobietą, używając swych długich włosów do osłony czoła. Tylko niewolnice nosiły zasłonięte czoło i prawdopodobnie w ich przypadku było to dozwolone, ponieważ pręgi niewolnicze przebiegały przez całą twarz. W miarę jak słońce świeciło coraz ostrzej, zaczynał się pocić. Zamyślony skierował się w kierunku koszar. Po tej stronie zarośla krzaków rosły przy samym budynku, a jego droga prowadziła brukowaną ścieżką, która wiła się pomiędzy wysokimi krzewami, prawie jak w dżungli. Gęsto krzyżujące się z nią ścieżki i odgałęzienia tworzyły prawdziwy labirynt. Nie znał tego terenu, chociaż ciężko byłoby powiedzieć, że naprawdę zabłądził. Przez jakiś czas wędrował bez celu, częściowo przeżuwając swój problem, a częściowo - jak to sobie niespodziewanie z rozbawieniem uświadomił - instynktownie zapoznając się z terenem... sutra siedemset siedemdziesiąta druga... Dotarł już prawie do tylnej ściany koszar, kiedy coś, przedzierając się przez krzaki, zaczęło zbliżać się do niego. Wallie zatrzymał się, a na ścieżkę przed nim wynurzył się niewolnik. Był to wielki i gruby młodzik, brudny i ubrany tylko w czarną szmatę. Stał przez chwilę ciężko dysząc, wpatrując się w Walliego i ciągle ściskając w ręce ogrodniczy rydel. To oraz pokrywające go błoto świadczyło, że jest jednym z ogrodników. - Władco? Niewolnicy nie zagadywali do Siódmych. Wallie poczuł się, jakby przebiegł przez niego prąd. - Tak? Młodzik oblizał wargi, najwyraźniej nie wiedząc, co powiedzieć dalej. Był albo zdenerwowany, albo zwyczajnie głupi. Albo jedno i drugie na raz. - Władco - powtórzył. Potem dodał: - Powiedzieli, żebym cię odszukał. Wallie próbował uśmiechnąć się ośmielająco, jakby miał do czynienia z dzieckiem, ale nigdy nie potrafił sobie dobrze radzić z niepełnosprawnymi. Przypomniał sobie Narrina, niewolnika-idiotę z więzienia i zastanowił się, czy niewolnictwo samo z siebie wytwarza niewydolność umysłową, czy też niewydarzone dzieci były bez skrupułów sprzedawane handlarzom. Oczywiście Świat nie miał instytucji, w których można by je wygodnie zamknąć i zapomnieć o nich. - No, to mnie znalazłeś. - Tak. Władco. - Kolejna pauza. - Kto ci powiedział, żebyś mnie szukał? - Matka. Impas. - Jak ma na imię twoja matka? - Ani, władco. Ach! - A jak ty masz na imię? - Anari. Władco. - Czy możesz mnie do niej zaprowadzić, Anari? - Tak, władco - niewolnik kiwnął głową. Odwrócił się i ruszył ścieżką. Wallie poszedł za nim. Z pewnością groziły dalsze kłopoty, ale Walliego bardziej zainteresowało ciche stukanie butów, które dochodziło z tyłu. Cisza... i znowu tupnięcia. Oczywiście, był śledzony i oczywiście w takim labiryncie jak ten jego ogon musiał trzymać się blisko. Czy podsłuchał rozmowę? Czy Wallie powinien wraz z Anarim wyjść z gąszczu i pozwolić śledzącemu iść za nimi? Zanim zdołał podjąć decyzję, ścieżka się skończyła. Przed nim widniała ściana koszar, a w niej małe drzwi. Oficjalne wejścia były wielkie i budzące szacunek, więc to było zapewne przeznaczone dla niewolników. Cholera! Tutaj ścieżka się już nie odgałęziała. Jeśli Wallie zniknie, to śledzący domyśli się, że niewolnicy są w to zamieszani. - Anari? Młodzian zatrzymał się i odwrócił swoją księżycową twarz do Walliego. - Władco? - Poczekam tutaj. Powiedz Ani, gdzie jestem. Anari przemyślał to sobie, kiwnął głową i zniknął za drzwiami. Wallie, tak cicho jak tylko zdołał, pośpiesznie wycofał się do ostatniego zakrętu i zszedł na bok, w krzaki. Okazał się bardzo głupi. Pozwolił odejść Nnanjiemu, osłabiając swe siły. Bez Nnanjiego był dziesięć razy bardziej podatny na atak. A teraz może zdradzić swoje tajemne powiązania ze społecznością niewolników - Tarru wystarczy sprytu, żeby domyślić się tego. Shonsu nie był zbytnio pomocny w działaniu typu sztyletem zza węgła, ale Wallie Smith powinien orientować się lepiej - znacznie lepiej! Idiota! Przeklinał się za niekompetencję i mógł wyczuć, jak jego jaźń Shonsu wścieka się na konieczność ukrywania się. Kroki obutych stóp stały się bliższe, głośniejsze. Obok przeszedł szermierz trzeciego stopnia, był to niski i chudy człowiek. Gdy zobaczył koniec ścieżki i drzwi, zatrzymał się zaskoczony. Wallie wystąpił z ukrycia stając za nim i z rozmachem uderzył go mocno pięścią w miejsce, w którym szyja łączy się z barkiem, zwalając swoją ofiarę na ziemię. Z cichym brzękiem uderzającej o kamienny bruk rękojeści miecza mężczyzna potoczył się i legł nieruchomo. To było dobre! Wallie potarł pięść i zadumał się, co robić dalej. Drzwi! Nieważne, gdzie ofiara się ocknie, zapamięta, że wejście dla niewolników pojawiło się tuż przed jej nosem. Powinien zostać związany i trzymany jako więzień. Wallie opadł na kolana i przyjrzał mu się uważniej. To był młody Janghiuki, mentor Uszatego. Ogłuszanie ludzi i wiązanie ich nadawało się w sam raz do powieści szpiegowskiej, ale dla szermierza było czymś zakazanym, a szczególnie zakazane było dla człowieka, który ostatnio otrzymał nowe ciało i nie znał własnej siły. Złamał Janghiukiemu kark. Dzieciak był martwy. # 7 O POJEDYNKACH POMIĘDZY SZERMIERZAMI Streszczenie Siedem jest czynów podłych: Atakowanie bez ostrzeżenia Atakowanie nieuzbrojonego człowieka Dwóch przeciw jednemu Użycie innej broni oprócz miecza Użycie tego, czym się rzuca Użycie tego, czym się miota Użycie zbroi lub tarczy. Epizod Pięćdziesięciu dwóch wystąpiło przeciw Langaraunimiemu, a on zabił dwudziestu pięciu. Wielkie jest imię Langaraunimiego. Kim było tych pięćdziesięciu dwóch? Epigram Zabójstwo bez honoru niszczy dwóch szermierzy. + + + + + + + Anari powrócił nie ze swoją matką, ale z innym niewolnikiem, wcześniej Walliemu nieznanym. Ten miał o wiele więcej rozumu niż Anari. Powiedział, że szlachetny władca jest w niebezpieczeństwie. Czcigodny Tarru zastawił pułapkę w apartamencie gościnnym, umieścił tam ludzi z sieciami i pałkami. Władca Shonsu nie może wrócić do swego pokoju. To znaczy, że trzeba posłać po Nnanjiego, odpowiedział Wallie, a on potrzebuje miejsca, w którym może się ukryć. Zaprowadzono go na dół do piwnic i wszystko tu było tak niepodobne do jego kwatery, że nigdy nie mógłby sobie tego wyobrazić. Sufit tak niski, że nie mógł się wyprostować, nawet pomiędzy masywnymi belkami. Walka w tym miejscu byłaby dla niego niemożliwa. Pomieszczenie tak bardzo długie, że przypominało tunel. Małe zakratowane otwory rzucały plamy mętnego światła na sterty brudnej słomy, pajęczynę i śmieci, na szczątki połamanych mebli, dawno temu wyrzuconych przez pierwszych właścicieli. Z kołków zwisały naręcza łachmanów. Kilku niewolników pobudowało sobie coś w rodzaju przegródek, żeby stworzyć pozory prywatnego terytorium, ale przez to całe wnętrze było jeszcze ciemniejsze. Sypialnia niewolników - ludzka stajnia, cuchnąca przez wieki niemytymi ciałami. Dziwiło nie to, że starych niewolników posyłano gdy przestawali być użyteczni na Skałę Sądu, cudem było, że któryś z nich mógł przeżyć tak długo. Wallie załamany siedział na drewnianym krześle, które straciło oparcie i rozmyślał. Jja zostanie powiadomiona. Anari powrócił do swych obowiązków w ogrodzie. Janghiuki pozostał pod krzakiem i bez wątpienia przyciągnął już uwagę owadów. Morderstwo! To, co zrobił, było najgorszym typem morderstwa na Ziemi i było to również morderstwem w Świecie. Gdyby zechciał, mógłby zabić Janghiukiego całkiem legalnie. Wyzwanie, dobycie, pchnięcie, wytarcie miecza - Shonsu zabrałoby to pięć sekund i nikt nawet nie mrugnąłby okiem. Ale próbował być miłosierny i został mordercą. Janghiuki trzeciego stopnia... on nie zrobił nic złego. Był tylko posłuszny rozkazom - kazano mu iść śladem Shonsu. Szpiegowanie gościa samo w sobie nie było łamaniem praw gościnności, było tylko okazaniem kiepskich manier. Jedyny błąd chłopaka polegał na złożeniu krwawej przysięgi Tarru albo Trasingjiemu, albo któremuś z innych wysokiego stopnia, kto stał przy nim z dobytym mieczem. Dzieciak nie miał właściwie wyboru. Prawdopodobnie Tarru dał mu wiarygodną wymówkę w rodzaju: "Władca Shonsu ukradł miecz Bogini i my musimy go odzyskać". Jeśli odmowa oznacza śmierć, wszystko wydaje się dosyć wiarygodne. Prędzej czy później Tarru uświadomi sobie, że Shonsu nie wraca do swego pokoju. Polowanie rozpocznie się. Odnajdą ciało Janghiukiego. Wtedy moralne problemy Tarru zostaną natychmiast rozwiązane. Psy ruszą z ujadaniem. Posiadanie niewolników, bałwochwalstwo, kara główna, chłosta... wszystko to napełniało dawnego Walliego Smitha zgrozą. Teraz dodał do tego morderstwo. Moralność się nie zmienia, powiedział chłopczykowi tego pierwszego ranka. Półbóg odparł, że jest to coś, czego musi się oduczyć. Ale nie potrafił. Shonsu zabiłby Janghiukiego bez skrupułów, robiąc to zgodnie z sutrami i bez poczucia winy. Problem praw gościnności rozwiązałby przez zacytowanie tej czy innej sutry i nikt nie mógłby podważyć jego interpretacji. Wallie Smith nigdy nie zdoła nauczyć się takiego myślenia. Obiecał, że spróbuje być szermierzem, ale zawiódł. Bogini znajdzie sobie innego bojownika. Coś poruszyło się w słomie za nim. Podskoczył, lecz cokolwiek to było, na pewno nie człowiek. Zaciekawił się, czy Honakura kiedykolwiek widział kwatery niewolników takie jak te i co mógłby o nich powiedzieć. Prawdopodobnie tylko wymamrotałby coś, że niewolnictwo jest karą za czyny w poprzednim życiu. Być karanym za coś, czego nie można sobie przypomnieć! Ale Wallie obiecał nie doradzać Bogini, jak Ona ma rządzić Swym Światem. Były tu setki niewolników. A w zbrojowni wisiały setki mieczy. Wallie już nie pierwszy raz bawił się myślą o armii niewolników. Odrzucił ją, tak jak zawsze. Sutry pozwalały szermierzom w razie niebezpieczeństwa uzbrajać cywili, ale specjalne sformułowanie wykluczało niewolników. To byłaby zarazem zbrodnia i czyn podły. Jednak Walliemu bardziej przemawiało do rozsądku to, że na pewno doprowadziłby w ten sposób do masakry. Szermierze byli nieskończenie skuteczniejsi w zadawaniu śmierci, bez względu na różnicę w liczebności, a on nie zamierzał ratować się kosztem niewinnych istnień. Poza tym był pewny, że przyjaźń niewolników tak daleko nie sięga. Obawialiby się odwetu. Żadna posiadająca niewolników kultura nigdy nie mogła tolerować ich buntu, bez względu na osobę organizatora. Gdyby Shonsu chciał być Spartakusem, doprowadziłby do zjednoczenia reszty Świata przeciw sobie. Co zrobić? Wallie wysilał się, by zrozumieć tok myślenia Tarru. Musiał wierzyć, że ten czuje się zmuszony do tego, co robi. Wymaganie od ludzi przysięgi w nieuczciwej sprawie było czynem podłym. Rozkazanie im utrzymywania trzeciej przysięgi w tajemnicy było nim również. Stanowiło ograniczenie czasu, w jakim mógł utrzymać swą nielegalną armię, a nawet stopnia, w jakim mógł jej zaufać. A więc Tarru czuł się przyciśnięty do muru. Musiał szybko znaleźć miecz i odjechać. Ale do miecza mógł go doprowadzić jedynie Shonsu, który - nawet jeśli naprawdę nie wiedział, gdzie jest miecz - musiał wiedzieć, kto wie. Jeśli Siódmy miał być wzięty żywcem, to sieci były oczywiste. Karą za niepowodzenie, powiedział półbóg, będzie śmierć... lub coś gorszego. Tarru planował tortury. Drzwi zaskrzypiały i do środka wcisnęła się Jja z Vixinim na plecach. Wallie wstał, nie będąc w stanie się wyprostować i pocałował ją, potem przyciągnął inne złamane krzesło tak, by mogli siedzieć blisko siebie. Jja uśmiechnęła się krzepiąco. Walliego zaskoczyło, jak wielką poczuł ulgę, gdy ją zobaczył. Tarru, nie biorąc Jji jako zakładniczki, przegapił zwycięską strategię. Ale żaden normalny szermierz nie oddałby serca niewolnicy, jak zrobił to Wallie, więc Tarru nie mógł o tym wiedzieć. Teraz spróbował jej to wytłumaczyć i była tak zdziwiona, jak mógłby być Tarru. - Nie idzie mi zbyt dobrze, Jja. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Czy jego wina była aż tak oczywista? Czy miał teraz na czole wypisane morderca? Ale nie. - Czy wiesz, czego chcą od ciebie bogowie, panie? - spytała. To było sedno sprawy. - Wiem - skinął głową. - A ja nie chcę tego robić. Masz rację. Muszę nauczyć się posłuszeństwa. - Powrócił do wpatrywania się w podłogę. - Ani już idzie, panie. Czcigodny Tarru i jego ludzie ciągle czekają w pokoju. Kio poszła, żeby odnaleźć adepta Nnanjiego. - Kto to jest Kio? Białe zęby Jji błysnęły w mroku. - Jego ulubienica. Nie mógł pozwolić sobie na nią, dopóki nie dałeś mu tak dużo pieniędzy. Kobiety mówiły, że dostała już połowę miecza. Wallie uśmiechnął się i zamilkł. Trudno mu było wciągać Nnanjiego z powrotem do tej sadzawki z rekinami, ale to było jego obowiązkiem. W każdym przypadku należało go ostrzec, a niebezpieczeństwo zagrażające seniorowi z pewnością sprawi, że Nnanji wróci biegiem. Jakie rozkazy wydał Tarru? Równie dobrze Nnanji może umrzeć przy bramie. Vixini zaczął kaprysić. Jja odwiązała go i postawiła na podłodze. Wyruszył od razu w podróż badawczą, wyglądając jak ogarnięty zapałem brązowy robak. Drzwi znów zaskrzypiały i tym razem pojawiła się w nich Ani, ogromna w czarnej sukni. Tylko jej duża, brzydka twarz była wyraźnie widoczna, gdy płynęła tuż pod sufitem, z wyglądającą jak dziura czarną łatą na lewym oku. Włosy miała ściągnięte z tyłu w kok, a jej twarz opasywała utworzona przez nieufarbowane odrosty cienka srebrna linia od ucha do ucha. Kiwnęła się z szacunkiem przed Walliem, próbując równocześnie ukryć uśmieszek z powodu absurdalnej sytuacji, że władca, siódmego stopnia, ukrywa się w niewolniczej piwnicy. Jej syn mógł mieć niewiele więcej inteligencji niż rośliny, którymi się opiekował, ale Ani zjednywała sobie mężczyzn. Miała prymitywną, wrodzoną chytrość, a także dziwną aurę autorytetu, jakby była Królową Niewolników. - Jestem ci wdzięczny, Ani - powiedział Wallie. - Ja tobie też, władco. Byłeś tamtego wieczora dobry dla starej, grubej kobiety. Nieliczni nie poczuliby się urażeni. - Sam bywałem pijany - odparł. - Ale mogę nigdy nie mieć następnej okazji. Co powiesz o Tarru? Splunęła na podłogę. - Rozkazał zacząć poszukiwania, władco. Ale tu nie zajrzy. Jeśli to zrobi, możemy przeprowadzić cię dookoła piwnicami. Tu jesteś bezpieczny. To przestałoby być prawdą, gdyby Tarru kiedykolwiek zaczął podejrzewać, że niewolnicy działają przeciw niemu. Cholerne zwłoki leżały blisko budynku, a Tarru nie był głupcem. Niewolnicy mogli oczywiście przenieść ciało w dowolne miejsce, ale byłoby to dla nich połączone z bardzo wielkim ryzykiem. Wallie zdecydował się nie wspominać o Janghiukim. - Muszę zamienić słowo z władcą Honakurą - powiedział. - Myślę, że on jest jedynym, który może mi pomóc. Ani wydęła mięsiste wargi. - To nie będzie łatwe, władco. Oczywiście. Żaden niewolnik nie mógł podejść do człowieka takiego jak Honakura i rozpocząć rozmowy - nie bez wywołania zamieszania. Wallie sięgnął do sakiewki. - Czy to pomoże? Oczy Ani błysnęły na widok złota. - Może pomóc. Wallie podał jej monety i podyktował krótką wiadomość. Ani powtórzyła ją jak papuga, a potem wytoczyła się, żeby zobaczyć, co da się zrobić. Usiadł i westchnął. Piwnica była rozgrzana, cuchnąca i obrzydliwa. - Bycie moją niewolnicą zapewnia ci sporo rozmaitości, prawda, Jja? Królewski apartament... a teraz to? Uśmiechnęła się posłusznie. - Kobiece kwatery są troszkę czyściejsze, panie, ale prawie takie same. Pomyślał o kobiecych kwaterach i poczuł zdziwienie. Z pewnością nie były tak wystawne jak przydzielony mu apartament, ale chyba jednak wygodne i zapewniały przynajmniej dostęp świeżego powietrza. - Co masz na myśli? - zapytał. - Nie pokoje na górze, gdzie Janu... Potrząsnęła głową, uśmiechając się lekko. - Dopiero, gdy przyszedłeś po mnie, panie. Oczywiście, miała na myśli kwatery niewolnic. Co za bezmyślność z jego strony. - Mówisz, że gdy nie byłaś ze mną, siedziałaś w takiej dziurze jak ta? Kiwnęła głową. - Przeważnie. Ujął jej dłonie w swoje. - Nie miałem pojęcia! Zaczęła mówić, że to nie ma znaczenia, ale przerwał jej. - Nie, to ma znaczenie! Jja, jeżeli wydostaniemy się z tych kłopotów, zawsze będę cię trzymał przy sobie. Możemy nie znaleźć niczego lepszego niż to, ale znajdziemy to razem. - Pod jego spojrzeniem opuściła oczy. - Jja... kocham cię. - Myślał, że się zaczerwieniła, ale światło było zbyt słabe, żeby mógł mieć pewność. Co może znaczyć takie oświadczenie, gdy składa się je niewolnicy? - Ożeniłbym się z tobą, gdybym mógł, Jjo. Wtedy spojrzała na niego, zaskoczona. - Dałbym ci wszystko, zrobiłbym dla ciebie wszystko - powiedział. - Mówiłem ci, że nie będziesz zabawiała innych mężczyzn, a teraz obiecuję ci... Położyła mu dłoń na ustach i potrząsnęła głową. - Mówię poważnie! Zawahała się, jak zawsze niechętna do wyłożenia swej myśli w słowach. - Wallie jest pewny. Władca Shonsu nie pozwoli mu dotrzymać takiej obietnicy. Zaczął protestować i znów go powstrzymała. Nagle zadrżała. - Zrobisz coś dla mnie, panie? - Tak. - Odpędzisz boga smutku? Vixini zwinął się na odrobinie słomy i sennie ssał swój kciuk. To była kusząca perspektywa - mógł to być jego ostatni raz. - Samo przebywanie z tobą daje mi dość zadowolenia. Nawet nie musisz wciągać mnie do łóżka. Znaczysz dla mnie o wiele więcej. Opuściła oczy i milczała. - Coś nie tak? - Wybacz mi, panie. - Co mam ci wybaczyć? - Nie próbowałam zadowolić ciebie. Prosiłam, żebyś zadowolił mnie. Czy mówiła szczerze? Nigdy nie potrafił odczytać jej myśli. To nie miało znaczenia. Dwa tygodnie temu nie powiedziałaby nawet tego. Taki postęp powinien zostać nagrodzony. - Tu są pluskwy - ostrzegł. Ale ona uśmiechnęła się szczęśliwie i podała mu swe wargi, a on szybko zdecydował się zaryzykować kontakt z pluskwami. * Bóg smutków był nadzwyczajnie uparty. Przepędzali go kilkakrotnie i za każdym razem powracał z pośpiechem. Zwyciężył przez czystą wytrwałość. Kiedy pojawił się nareszcie Nnanji, para zbiegów była znów ubrana i rozwalała się bezwładnie na chwiejnych szczątkach krzeseł, rozgrzana i zmęczona, w cuchnącym zaduchu. Nnanji skulił się pod belkami, rozejrzał się dookoła ze wstrętem i promiennie uśmiechnął się do Walliego. - Seniorze, czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia swojego podopiecznego, praktykanta Katanjiego? Odwaga, przypomniał sobie Wallie, została zdefiniowana jako wdzięk w warunkach stresu. Wstał, żeby przyjąć pozdrowienie Katanjiego, ze względu na brak miejsca w górze używając gestów rąk. Chłopiec miał jeden zakrwawiony twarzoznak, błyszczący biały kilt i zdziwiony wyraz twarzy. Stary ściągacz do włosów Nnanjiego czepiał się smutno jego krótkich, czarnych kędziorów, niezdolny do utrzymania końskiego ogona bez względu na to, jak mocno by próbowano. Wyglądał na absurdalnie młodego. Oczywiście, nie powinno go być tutaj. Wallie powinien był odgadnąć, co knuje Nnanji, ale teraz było już za późno na odwrócenie przysięgi. Praktykant Katanji? Może to znak od bogów, że ekspedycja jednak posuwa się naprzód. Numer pięć właśnie się zaokrętował. - Kupiłem mu nowy miecz zamiast dawać mój stary - oznajmił Nnanji, pokazując broń. Gdyby poszedł do pokoju po stary... Ale Nnanji, co zdarzało się rzadko, zaniemówił z zakłopotania. - I chcesz, żebym mu go wręczył? - Jeśli nie urazi cię klęknięcie przed Pierwszym... - Będę zaszczycony - powiedział Wallie. - W każdym razie i tak będę wyższy niż on. Praktykant Katanji uśmiechnął się na te słowa. Jego mentor spojrzał na niego spode łba i przestrzegł, żeby pamiętał, co ma powiedzieć i żeby nie obciął władcy Shonsu kciuków. Wallie przyklęknął, wymawiając odpowiednie słowa i wręczył miecz. Katanji ujął go ostrożnie i podał odpowiedź, ale nie sprawiał wrażenia, że traktuje to nawet w przybliżeniu tak poważnie ani że ma to dla niego takie znaczenie jak dla Nnanjiego. W jego ciemnych, młodych oczach widoczny był przebłysk cynizmu. - Nnanji, czy jesteś pewien, że nie byliście śledzeni po drodze? - zapytał Wallie, z ulgą powracając na krzesło. - Całkiem! Powiedziałeś mi, jak to zrobić, seniorze! Więc Nnanji wykorzystał sutrę z powieści szpiegowskiej. - W rzeczy samej - mówił dalej Nnanji - przy bramie stali Popoluini i Faraskansi. Próbowali mnie ostrzec, żebym nie wracał - wzdrygnął się. - Powiedziałem, że to jest sprawa honoru. Wtedy obiecali, że nie będą mnie śledzić. Wallie próbował sobie wyobrazić tę rozmowę i zrezygnował. Ale to potwierdzało jego wiarę, że szermierze byli niechętnymi przeciwnikami. Będą posłuszni rozkazom Tarru co do litery i nie zrobią niczego więcej. Wtedy zauważył trzecią osobę, stojącą nieco z tyłu. Był przekonany, że jest to Kio, ulubienica koszar, ale z pewnością nigdy nie widział tej kobiety. Nnanji uśmiechnął się i przywołał ją do światła. - Kupiłem i ją - powiedział dumnie. - Mamy wszystko, co nam potrzeba - florety i zapasowe ubrania - a Jja ma dziecko... Wallie był wyczerpany emocjonalnie i fizycznie, jednak poczuł własną reakcję na dziewczynę. Była zmysłowa, odziana tylko w coś w rodzaju koronkowych wstążek, podkreślających jej wdzięki, a te były wystarczająco widoczne. Na Ziemi głowę by dał sobie odciąć, że takie wspaniałe piersi muszą być dziełem jakiegoś nie przestrzegającego etyki chirurga plastycznego. W Świecie tylko cud mógł je utrzymywać w podobny sposób. Jej obnażone ramiona i nogi były wprost sensacyjne. Kaskady jasnobrązowych falistych włosów otaczały doskonałą twarz - doskonale pustą - a wargi o barwie pączków róży wyginały się w bezmyślnym uśmiechu, zaś wielkie oczy były tępe jak kamyki. Kretynka. O, do diabła! W podnieceniu spowodowanym zdobyciem promocji Nnanji wpadł w amok. Najpierw brat, teraz dziewczyna. Ona była niewiarygodnie podniecająca i niewiarygodnie nie na miejscu, jako że każdy po paru dniach zmęczy się taką idiotką. Pasowałaby do jakiegoś zakątka pieszczot w dworku bogatego starca, nie do szermierczego wędrownego życia. Z pewnością nie nadawała się na szóstego członka zespołu! Nigdy! - Przypuszczam, że powinienem był zapytać, seniorze... - Nnanji zauważył jego reakcję. - Tak, powinieneś! - warknął Wallie. Opadł z powrotem na swoje krzesło, pogrążony w czarnej rozpaczy. Wszystko rozłazi mu się w rękach. Gdy tylko myśli, że dosięgnął dna, opada na następny poziom. - Jak ją nazywasz? - Cowie, seniorze - powiedział Nnanji. To, że władca Shonsu uznał imię za tak niewytłumaczalnie śmieszne, jeszcze bardziej go speszyło. * Czas wlókł się niemiłosiernie. Nnanji chciał zabrać swą nową zabawkę na stosowną stertę słomy; Wallie złośliwie zabronił mu tego. Wyjaśnił sprawę Tarru i jego sieci, potem niechętnie wspomniał, że zabił Janghiukiego. Nnanji stał się mroczny jak sama piwnica i zgarbił się na stołku, patrząc spode łba. Vixini obudził się rozdrażniony, głodny i znudzony. Katanji siedział na słomie i gapił się w pustkę, prawdopodobnie zastanawiając się, czy w ten sposób powinno wyglądać życie szermierza, pewnie też obawiając się tego mordującego Siódmego. Cowie siedziała nieruchomo. Jak uciec z koszar, z terenów świątyni, z miasta, z wyspy? Wallie chciał wstać i chodzić tam i z powrotem, ale w tym nędznym miejscu mógł tylko kucać, więc chodzenie było niemożliwe. Został zapędzony w kozi róg. Tarru popychał go cal po calu, jak gangster opanowujący kolejne obszary czy jak Hitler połykający po kawałku kontynent, nieubłaganie wyzyskując korzyści z pacyfistycznej niechęci Walliego do stosowania siły. Shonsu wiedział, co się zdarzy. Tak samo Wallie Smith. I pozwolił, by to się zdarzyło. Mówił sobie, że gra na zwłokę, kiedy zwłoka pomagała bardziej przeciwnikowi niż jemu. W tym kłopotliwym położeniu jego umysł zwijał się i skręcał, próbując wymyślić jakiś sposób ucieczki. Nie mógł znaleźć niczego poza wątłą nadzieją, że Honakura trzyma jeszcze jakieś karty w rękawie. Nnanji wydawał się coraz bardziej i bardziej ponury. Mógł oskarżać Tarru o zdeprawowanie straży albo mógł znów rozmyślać o człowieku, który powiedział, że nie zabija dopóki nie musi. Gość zabijający swego gospodarza? Kto pierwszy popełnił czyn podły? Czy już przygotowywanie pułapki było czynem podłym, czy staje się nim dopiero, gdy pułapka się zatrzaśnie? Czy śledzenie gościa było dopuszczalnym zachowaniem? Wallie zauważył struty wyraz jego twarzy i zląkł się, by nie powrócił zabójca dżdżownic. Nnanji musi czuć się zdradzony po raz drugi - najpierw przez straż, teraz przez Shonsu. Tarru nie był jedynym, który miał moralne problemy. Nareszcie drzwi zaskrzypiały i do wnętrza wpłynął ogromny bezkształt Ani. Podeszła, zatrzymała się przed Walliem i ze smutkiem potrząsnęła głową. - Władca Honakura przyszedł? - zapytał szermierz, ale po wyrazie jej twarzy poznał, że spadł na jeszcze niższy poziom. - Nie, władco - powiedziała. - On jest w więzieniu. KSIĘGA PIĄTA Jak szermierz znalazł brata + To było mordercze południe, ptaki milczały wśród drzew, pracujący w ogrodzie niewolnicy poruszali się bezszelestnie, pozostając w cieniu i nawet owady nie brzęczały. Szeregi pielgrzymów klęczących na stopniach świątyni roztapiały się i jęczały pod razami sadystycznego słońca. Tylko Rzeka nie przestawała poruszać się i hałasować, podczas gdy Świat cierpiał, modląc się o wieczór. Plac defilad był pusty i rozpalony jak patelnia. Troje ludzi wyszło zza rogu koszar, przechodząc przez plac fechtunku. Teraz, gdy każdy człowiek ze straży szukał władcy Shonsu, nie było tu nikogo, kto mógłby dostrzec to trio. Niezauważeni maszerowali przez plac defilad w stronę więzienia, płynąc na swych cieniach w białym żarze. Prowadził szermierz czwartego stopnia, olśniewający zupełnie nowym pomarańczowym kiltem. Jego koński ogon był czarny jak atrament. Czerni tej dorównywał ponurością wyraz jego twarzy. Był on bardzo bliski zbuntowania się swemu zaprzysiężonemu seniorowi i nie powiedział ani słowa od chwili, gdy niewolnicy nasmarowali jego włosy sadzą i tłuszczem z lampy. Pochód zamykał niski, ciemnowłosy Pierwszy. Poruszał się niezdarnie, miecz miał przekrzywiony, twarzoznak nabrzmiały, jego kilt skrzył się bielą, a włosy były o wiele za krótkie, co oznaczało, że był drapaczem. Ogłaszał to nawet oszołomiony wyraz jego ciemnych oczu. Ściskał linę, której drugi koniec był zawiązany na szyi prowadzonej więźniarki. Była to ogromna i bardzo brzydka kobieta. Jej czarne włosy - o wiele za długie jak na niewolnicę - spadające luźno kędziory, ciągle jeszcze śmierdziały od rozgrzanego żelaza. Czarna, wszystko okrywająca szata mogłaby należeć do niesławnej Szalonej Ani, lecz odstawała w dziwnych miejscach, jak gdyby jej nosicielka była zdeformowana. Pod poduszkami było nie do wytrzymania gorąco. Wallie wiedział, że to niebezpieczne. Nawet gdyby nie zemdlał na skutek wywołanego żarem wyczerpania, słabł bardzo szybko. Prawie nie mógł widzieć przez spływający mu na oczy pot, a nie ośmielił się go otrzeć, ponieważ musiał udawać, że ręce ma związane na plecach. Żaden zdrowy na umyśle szermierz nigdy by się nie spodziewał, że władca Shonsu, siódmego stopnia, ubierze się w taki sposób. Odstąpił od zamiaru kombinowania z twarzoznakami, częściowo z powodu poszanowania uczuć Nnanjiego, ale też dlatego, że gdyby ktoś podszedł na tyle blisko, żeby je zobaczyć, cała zabawa skończyłaby się. Pomijając wzrost, z daleka mógł jednak ujść za niewolnicę. Szedł więc krótkimi kroczkami, kulił się - i ociekał potem. Zanim na więzieniu został zbudowany nowy dach, byłoby możliwe uratowanie więźnia bez wiedzy strażników, ale teraz jedyne wejście stanowiły drzwi, które prowadziły do pokoju straży. Drzwi stały otworem. Przybysze wmaszerowali do środka. Briu czwartego stopnia grał przy stole w kości z dwoma Drugimi. Trzej niewolnicy siedzieli w kącie, iskając wszy z odzieży. Spojrzeli w górę i zobaczyli szermierzy, przyprowadzających nowego więźnia. Katanji w swej krótkiej karierze został nauczony tylko jednego elementu szermierki. Był to manewr, którego żaden inny szermierz nigdy nie był uczony. Wykonał go teraz, obracając się dookoła i klękając z pochyloną głową. Niewolnica wyciągnęła z jego pochwy miecz i przyłożyła szpic do gardła Briu, zanim ten zdążył dobyć swego. - To musiałeś być ty, no nie? - powiedział Wallie. - Trzymaj ręce na stole i rozkaż swoim ludziom, żeby zrobili to samo. Nieruchoma twarz Briu prawie nie zmieniła wyrazu. Zerknął na Walliego, potem na Nnanjiego i pozwolił sobie tylko na ślad zaskoczenia, a potem położył ręce na stole. Drudzy poszli za jego przykładem nie czekając na rozkaz; wyglądali na osłupiałych. - Dlaczego to zawsze tobie wchodzę w drogę? - zapytał Wallie. - Nie mam ci nic do zarzucenia, jednak za każdym razem, gdy coś robię, sprawiam kłopot adeptowi Briu. Jesteś wasalem Tarru? - Odmawiam odpowiedzi na to pytanie. - On poluje na mnie. Zamierza mnie torturować, żebym powiedział mu, gdzie jest miecz. Czy zaprzeczasz temu? - Nie. Ani tego nie potwierdzam. - Co człowiek honoru czuje w takiej sytuacji? Oczy Briu zwęziły się. - Co ci każe myśleć, że jestem człowiekiem honoru? - Nnanji mi to powiedział, gdzieś na dwie minuty przed tym, zanim go wyzwałeś, tamtego pierwszego ranka. - Kłamał. - Nie uważam tak. Briu wzruszył ramionami. - Wszelkie przestępstwo popełnione przez wasala idzie na konto jego seniora. Jeśli, jak mi to zarzucasz, jestem wasalem Tarru, to zaprzysiągłem mu absolutne posłuszeństwo i mój honor nie wchodzi tu w grę. - Dlaczego złożyłeś przysięgę takiemu człowiekowi? - zapytał spoza pleców Walliego miękki głos Nnanjiego. Brzmiała w nim gorycz. - Mógłbym zadać ci to samo pytanie, adepcie - powiedział Briu. Nnanji wydał zdławiony dźwięk, potem powiedział: - Widziałeś Shonsu wchodzącego do wody. Lepiej niż wszyscy wiesz, że ten miecz był cudem! Briu przyglądał mu się ze stoickim spokojem. - Kiedy byłem twoim mentorem, nie zrobiłem dobrej roboty pouczając cię o trzeciej przysiędze. Zobaczymy, co zrobiłem poza tym. Jeśli dowódca jest skorumpowany, czyim obowiązkiem jest zrobienie czegoś w tej sprawie? Po chwili Nnanji wyszeptał: - Jego zastępcy. - Jak? Co powinien zrobić? - Rzucić wyzwanie, jeśli jest wystarczająco dobry. Albo iść i poszukać kogoś silniejszego. Cytował. Nawet jego głos przypominał głos Briu. Briu skinął głową. - Jednak twój władca Shonsu pozwolił żyć Tarru, chociaż ten był winny. To, Wallie już wiedział, było jego pierwszym błędem. Bóg powiedział mu, że nie wolno mu pozostać miękkim. Przy pierwszym spotkaniu został ostrzeżony, że szanujący się szermierz uznałby za swój obowiązek zabicie Hardduju i odbudowanie honoru zawodu. Bóg rzucił nawet wyraźną aluzję, jako że, chociaż przelotnie, Napoleon był jednak królem Elby. Przez oszczędzenie Tarru Wallie zdradził uczciwych ludzi w straży. Powinien był od ręki zabić go, objąć dowództwo i na miejscu postawić Piątych przed sąd, żądając powiadomień... ale nie zrobił tego. - Przyznaję się do błędu - powiedział Wallie. - Nnanji prawie wskazał mi na to zaraz po tym, na stopniach świątyni. Ale wtedy byłem już gościem Tarru. Briu omiótł go pogardą jak płomieniem. - Miałeś masę okazji i wymówek. On zaprzysiągł Ghaniriego i Gorraminiego trzecią przysięgą i posłał ich przeciw Nnanjiemu. Potem zabrał się do pracy nad Piątymi. Nie wiedziałeś o tym? Siódmy nie powinien przyjąć takich słów od Czwartego, ale Wallie czuł się zbyt winny, żeby być stanowczy. - Podejrzewałem. - Więc? - zapytał Briu. - Gdybyś zrobił cokolwiek i zawołał o pomoc, myślisz, że reszta z nas stałaby bezczynnie gapiąc się? Chcieliśmy przywództwa! Chcieliśmy odzyskać nasz honor! Nikt z nas nie jest doskonały, ale... - Przerwał, a potem popatrzył na stół. - Był tu jeden. Gdyby reszta z nas okazała się w połowie tak prawa jak on, zbuntowalibyśmy się lata temu. Skrupułów Walliego, że chciał przeszkodzić rozlewowi krwi, szermierze po prostu nie rozumieli. Oszczędził Tarru, jednego człowieka. Kiedy Nnanji wspomniał o stajniach, cofnął się przed myślą o zabiciu trzech ludzi. Jednak każda zwłoka podnosiła cenę. Jeśli teraz zdoła w jakiś sposób uciec, to cena w zabitych będzie znacznie wyższa. Zanim zdążył przemówić, Briu znów podniósł wzrok, z zaczerwienioną twarzą i wściekłością w oczach: - Nawet tego ranka! Gorramini został zdradzony! Jednak ty nie zrobiłeś nic! - Teraz coś robię - powiedział twardo Wallie. Briu znów spojrzał na niewolnicze przebranie i splunął. Temperament Shonsu wybuchnął. Wallie z trudem go przydusił. - Masz tu kapłana, a ja zamierzam go zabrać. Potem odjeżdżam. - Jak? - Bogini zajmie się honorem swej straży. To nie było zadanie, które Ona dała mnie. Briu wzruszył ramionami i powrócił do rozważań nad swymi spoczywającymi na stole rękami. - Dlaczego złożyłeś Tarru trzecią przysięgę? - znów zapytał Nnanji. - Moja żona właśnie urodziła bliźniaki, synów - powiedział Briu. - Ona musi jeść i oni tak samo. Kiedy będziesz starszy, zrozumiesz. Szermierze byli ofiarami przerażających przysiąg, ale byli też ludźmi. - Briu - powiedział Wallie. - Moja historia jest zbyt długa, żebym mógł to wyjaśnić tutaj, ale przyznaję się do błędu. Jeśli będę miał okazję naprawienia go, zrobię to. Otrzymałem zadanie od Bogini. Czy twoja żona czuje się wystarczająco dobrze, żeby podróżować? - Nie, władco. Ja również nie. Wallie kazał Katanjiemu, żeby odebrał szermierzom miecze. Nowy dach sprawił, że w więzieniu było goręcej niż przedtem i że śmierdziało gorzej. Gdy tylko wszedł do środka, zakręciło mu się w głowię. Jak długo taki słaby starzec jak Honakura mógłby tu przeżyć? Na podłodze leżało czterech więźniów, każdy przyczepiony tylko za jedną kostkę, ale teraz Wallie był zbyt rozgoryczony, żeby czuć się usatysfakcjonowany tym drobnym polepszeniem. Skierował się w stronę drobnej, pomarszczonej postaci. Honakura zachichotał z rozbawieniem, gdy zobaczył swojego wybawcę. Potem wyciągnął drobną stopę spod kamienia i przyjął pomoc przy wstawaniu. Wallie ze swego wypchanego łona wyciągnął czarny ubiór. - Zostaniesz Bezimiennym, władco. Tu w kieszeni jest przepaska na czoło. Lepiej ubierz się na górze, tam jest chłodniej. Nie przestając chichotać Honakura podreptał w stronę schodów. Wallie kazał niewolnikom przygwoździć szermierzy do stanowisk, a potem tak samo przygwoździł niewolników. - Żegnaj, adepcie - powiedział do Briu. - Żaden z nas nie jest doskonały. - Nie - westchnął szermierz. - Ale przypuszczam, że możemy się starać. Wallie wyciągnął rękę. Po chwili Briu ujął ją. - Mam nadzieję, że w czasie twojej podróży jakiś mężczyzna spróbuje zgwałcić cię, władco. Ciągle się śmiejąc z tego niespodziewanego żartu, Wallie powrócił do pokoju strażników. Oddał Katanjiemu jego miecz, a potem pomógł mu włożyć go do pochwy. Honakura ubrał się w czarny strój, a Nnanji pomógł mu zawiązać opaskę na czole. - Jesteśmy w poważnym kłopocie, wł... starcze - powiedział Wallie. - Nie wiem, jak mamy się stąd wydostać. Ale lepiej wróćmy do koszar tak szybko, jak tylko się da. - Do koszar? - zapytał niewinnie Honakura. - Dlaczego nie mielibyśmy pójść do miasta? - A jak proponujesz... - zaczął Wallie, potem spojrzał na niego gniewnie. - Niech to piekło pochłonie! Przypuszczam, że są tu drugie drzwi! - Oczywiście - powiedział Honakura. - Sądziłeś, że kapłani nie mają drugich drzwi? Nigdy mnie o to nie pytałeś. Zachichotał przenikliwie i radośnie. + + Gdy tylko wyszli z więzienia, przegrupowali się, przesuwając dwóch szermierzy do przodu i dwóch odzianych w czerń do tyłu. Honakura kuśtykał, podtrzymując swą za długą suknię i wyciągał nogi, jak tylko mógł. Wallie był niewiele sprawniejszy, a jego ledwo zaleczone stopy zaczynały się odparzać w niewolniczych sandałach, w które były obute. Ale powolny krok był pożądany w każdym przypadku; panował nieznośny upał. Kilku ludzi, których minęli, nie zwróciło na nich uwagi. Starzec astmatycznymi sapnięciami podawał Nnanjiemu kierunek. Wędrowali w dół Rzeki prawie do końca terenów świątyni, potem ruszyli zarośniętą drzewami drogą blisko wielkiego muru. - Będziemy potrzebowali łopaty - wycharczał w pewnej chwili starzec i wkrótce bogowie przeprowadzili ich obok opuszczonych taczek z narzędziami. Wallie musiał zboczyć tylko dwa kroki w bok od drogi, żeby zabrać łopatę. Potem kapłan zapytał: - Nikt za nami nie idzie? - i skręcili w krzaki. Stary, zrujnowany wiekiem gołębnik, dobrze ukryty w zaroślach, opierał się ciężko o zewnętrzny mur, a kamienie, z których go zbudowano, okryte były płaszczem porostów i na pół zwietrzałe ze starości. Małe i zniszczone drzwi łatwo ustąpiły pod naciskiem ramienia Walliego, a wewnątrz jak potężna eksplozja zabrzmiał łopot skrzydeł. Wnętrze było ponure i ciemne, cuchnące i zagnojone. W grubych warstwach guana na podłodze roiło się od żuków. Zasłony pajęczyn lśniły w świetle przesączającym się przez dziurę w dachu. Zaskoczone białe ptaki zerkały na nich w dół z przegródek na gniazda, umieszczonych w górnej części ściany. - Jeśli nikt nas nie widział - powiedział Wallie - jesteśmy tu bezpieczni. Najwyraźniej nikt tu nie bywał od lat. - Od pokoleń! - odparł Honakura. - Mam tylko nadzieję, że przejście jest jeszcze otwarte. Prawdopodobnie nie było używane przez stulecia. Może nawet nigdy - kichnął. - Po drugiej stronie otwór może być zamurowany. - Co za pokrzepiająca myśl! - powiedział Wallie. - Myślę, że Katanji powinien iść po resztę, czy nie, Nnanji? Nnanji, ciągle ponury, kiwnął głową. - Będziemy potrzebowali kogoś, żeby zamaskował ślady za nami - powiedział kapłan. - Więc sprowadź Jję, Cowie i Ani - rozkazał Wallie. Chłopiec uśmiechnął się i ruszył w stronę drzwi. - Idź powoli! Gdyby ktoś się pytał, jesteś nowym podopiecznym adepta Briu i wykonujesz jego polecenie... możesz odmówić powiedzenia, jakie to polecenie. I przynieś moje buty! Katanji odszedł. - Kim jest ta Cowie? - zachichotał Honakura. - Przypuszczam, że numerem szóstym - odparł mrukliwie Wallie, rozglądając się po cuchnącym obrzydliwe gołębniku. - Nnanji kupił niewolnicę. - To ja będę siódmym. Wallie zwrócił się do niego z niedowierzaniem. - Ty? Z całym szacunkiem, święty, to cię zabije! - Spodziewam się tego - powiedział spokojnie Honakura - jeśli chodzi o to, że nigdy tu nie powrócę. To może także zabić ciebie, młody człowieku, a masz o wiele więcej do stracenia niż ja. Co więcej, masz dużą szansę na powrót. - O co ci chodzi? - Masz zwrócić miecz, pamiętasz? Nie bardziej niż ty wiem, co to oznacza. Ale to może znaczyć, że będziesz musiał przynieść go tam, gdzie go dostałeś. Gołębie gruchały z dezaprobatą, podczas gdy Wallie zastanawiał się nad myślą, że niewiarygodnie stary człowiek, przyzwyczajony do luksusu i spokojnego życia, wyjeżdża na niewiadome, decydując się na trudy i niebezpieczeństwo. - Nie chcę cię zabierać. Kapłan parsknął, a potem znów kilka razy kichnął. - Od chwili, gdy przekazałeś mi wiadomość od boga, wiedziałem, że pojadę. Czy myślisz, że okażę się nieprzydatny? Na to nie było odpowiedzi. - Ciągle myślę, że powinieneś zostać - powiedział Wallie tak delikatnie, jak tylko mógł. Polubił starca i chciał go oszczędzić. - Jeśli nie pojadę, to zostanę wysłany na Sąd! Oczywiście, że pojadę. To dopełnia siódemkę. Teraz, posłuchaj, słyszałem, że wyjście znajduje się w rogu najbardziej oddalonym od świątyni, więc przypuszczam, że to tam. Wallie popatrzył spode łba na sterty guana i podał łopatę Nnanjiemu. Chłopak otrząsnął się trochę ze swych dąsów, przygodowa strona tajemnych przejść trochę go już wciągnęła. Gdy patrzył na gnój, też miał przez chwilę kwaśną minę. Potem zdjął swój nowy pomarańczowy kilt i podał go Walliemu. Zaczął kopać, wznosząc smrodliwe obłoki pyłu. Wallie i kapłan tchórzliwie dokonali odwrotu na świeże powietrze. Stanęli w krzakach, rozmawiając szeptem. - Ilu kapłanów wie o tym wyjściu? - zapytał Wallie. Honakura potrząsnął głową. - Nie mam pojęcia - powiedział. - Wiadomość przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Powiedziano mi o nim wiele, wiele lat temu. Kiedy mój informator umarł, powtórzyłem informację innemu. Ale pierwszy człowiek, do którego z tym przyszedłem, już wiedział. System był prosty, ale działał od nie wiadomo ilu stuleci. Wallie mógł się domyślić, że kapłani mają drogi ucieczki nieznane szermierzom. Pewne było ich nawet więcej niż jedna. Wtedy zapytał, dlaczego starca wtrącono do więzienia. Odpowiedź potwierdziła to, co powiedział mu półbóg - że nie potrafił zrozumieć świątynnej polityki. Część problemu wynikała z tego, że Honakura, zamierzając odjechać z Walliem, za szybko odstępował władzę. Do tego dochodziła też rozległa robota konspiracyjna z okazji festiwalu na Dzień Szermierza. Honakura próbował potwierdzić, że zadanie Walliego jest zgodne z wolą Bogini i w ten sposób przekonać wszystkich obecnych szermierzy do zaakceptowania tego. Jako że wola Bogini ma pierwszeństwo, w efekcie zdołałby zanegować złożoną Tarru trzecią przysięgę. To była miła próba, pomyślał Wallie, ale wątpił, żeby szermierze przyjęli takie zalecenie od kapłanów. Honakura nie wiedział, czy Tarru też był zamieszany w jego upadek. Kapłan tego nie powiedział, ale Wallie zastanawiał się, czy on sam nie ponosi częściowo winy za to, co się stało. W prowadzonej w bizantyjskim stylu grze potęg kapłańskich Honakura musiał postawić wielką część swoich wpływów i reputacji na tajemniczego szermierza, który potem zaniedbał oczyszczenia świątynnej straży. Wallie zawiódł tych spośród uczciwych kapłanów, którzy go popierali tak samo, jak zawiódł uczciwych szermierzy. Gdzie podziewa się Katanji? W miarę upływu czasu Wallie niepokoił się coraz bardziej. Nałożył na barki niewypróbowanego chłopca ogromną odpowiedzialność. Nnanji wyszedł, pochylając się w drzwiach, wyglądając jak Duch Zarazy, pokryty grubo szarym pyłem, poprzecinanym brązowymi liniami wyrytymi przez strumienie ściekającego potu. Jego oczy były czerwone i łzawiły obficie. - Tam jest klapa - powiedział kaszląc gwałtownie. - Nie mogę jej ruszyć. Wallie wszedł do środka i przez kupy gnoju przelazł do oczyszczonego przez Nnanjiego miejsca. Znalazł kamienną pokrywę włazu z brązowym pierścieniem, paskudnie skorodowanym przez zawarte w guanie nitraty. Uchwycił go mocno i natężył się tak, że aż mu zatrzeszczało w stawach. Przez chwilę myślał, że nawet on nie będzie w stanie tego otworzyć, ale potem klapa puściła z chrzęstem i całkiem lekko obróciła się na sworzniu. Popatrzył ze złością w dół, w ciemność, żałując, że nie kazał Katanjiemu przynieść łuczywa. Wyszedł z powrotem na światło dzienne, dając czas gazom na wywietrzenie. Trzej mężczyźni usiedli na ziemi w zmartwionym milczeniu. Katanji był całkiem wiarygodny, chyba że wpadł na samego Tarru albo, że odnaleziono Briu, który opowiedział swoją historię. Wallie pożałował, że nie ostrzegł Katanjiego, by miał oczy szeroko otwarte. Dwóch synów tkaczy dywanów to dla wielu z pewnością byłoby za dużo. - Jeśli po tamtej stronie znajduje się następna klapa, to może tam stać teraz dom - zasugerował ponuro Nnanji. - Wewnątrz muru znajdziemy schody prowadzące w ślepy korytarz - powiedział Wallie - z kolejną klapą w podłodze, prowadzącą do niszy po zewnętrznej stronie. - Skąd możesz to wiedzieć? - kapłan przyjrzał mu się uważnie. Wallie uśmiechnął się, zadowolony z siebie: - Powiem ci, jeśli ty mi powiesz, skąd wiedziałeś, że Katanji ma czarne włosy. - Odpowiedzi nie otrzymał. Zgadywał analizując problem zaprojektowania przejścia. Była to jednokierunkowa droga ucieczki. Klapy stanowiły najbezpieczniejsze i najbardziej godne zaufania zamknięcia. Półbóg powiedział mu, że miasto pali się co pięćdziesiąt lat czy coś koło tego, a on widział, że budynki stawiane są przy samym murze. Nisza byłaby miejscem użytecznym na szafę i przez to użyteczne dla każdej nowej budowli. W każdym innym układzie przejście mogłoby zakończyć się za ścianą albo pod podłogą. Ścieżką powoli przeszła grupa pracujących w ogrodzie niewolników. Patrzący zamilkli. Potem przeszedł medytujący kapłan, mamrocząc pod nosem sutry. Nareszcie przybył Katanji z pozostałymi członkami grupy i Wallie uświadomił sobie, jak wielkie zaczynało ogarniać go napięcie. Przywitał uściskiem Jję i Vixiniego. Cowie, gdy Nnanji objął ją ramieniem, wyglądała na zdezorientowaną. Najwyraźniej nie była pewna, kim on jest. Czyż jej nowy właściciel nie miał rudych włosów? Ani chichocząc raportowała, że czcigodny Tarru omal nie umarł na apopleksję, tak był rozwścieczony zniknięciem zbiegów i manierycznymi dokonaniami swoich wasali. Przeszukał całe koszary i główne budynki publiczne, a teraz zamierzał zacząć przeczesywanie terenów świątyni. Wkrótce zostanie odkryte ciało Janghiukiego. A potem straż rzuci się z zapałem za Walliem, dysząc żądzą zemsty na zdrajcy. Ani przyniosła krzemień, krzesiwo i stoczki. - Skąd ci przyszło do głowy, żeby to wziąć? - zapytał ucieszony Wallie. - Drapacz powiedział, żebym to zrobiła, władco. Wallie zaskoczony spojrzał w mrugające oczy Katanjiego i pogratulował mu, przyznając przed sobą, że Bogini wybiera mu towarzyszy lepiej niż on byłby w stanie. Nnanji pozostał na zewnątrz na straży, a pozostali wpełzli do gołębnika i zajęli się badaniem przejścia. Stoczek, gdy Wallie opuścił go do dziury, palił się pewnie, co znaczyło, że powietrze jest dobre. Katanji podskakiwał w miejscu z podniecenia, a że zasłużył sobie na nagrodę, Wallie wysłał go na zbadanie przejścia. Chłopiec wrócił po mniej więcej pięciu minutach. - Tam są schody, władco... Wallie z satysfakcją odpowiedział na pełne podziwu spojrzenie Honakury. Przejście było bardzo ciasne dla Walliego. Stulecia działalności owadów zapaskudziły je przerażająco, na szczęście, wydawało się, że nie ma tu skorpionów. Na szczycie schodów znalazł się przepowiedziany przez niego mały pokój. Nie mógł się w nim wyprostować, lecz jego siła znów okazała się potrzebna do podniesienia kolejnej klapy. Liczył stopnie i teraz przypuszczał, że znajdująca się poniżej nisza musi być bardzo mała, prawdopodobnie rozmiarów psiej budy. Miał nadzieję, że nie została wykorzystana w tym celu. Niezdarnie obijając się o ściany uchwycił brązowy pierścień i pociągnął. Opłynęło go słabe światło. Opadł nam kolana i wysunął głowę przez dziurę, żeby zobaczyć, gdzie się znalazł. Można byłoby dyskutować, kto był bardziej zaskoczony - Wallie czy muł. + + + Pielgrzymi wędrowali przeważnie rankami i wieczorami. Południe stanowiło martwy okres i było zwyczajem Ponofitiego, mulnika trzeciego stopnia, umieszczanie swojego inwentarza na południowe godziny w stajni - chociaż nie zdejmował zwierzętom siodeł, jako że był człowiekiem leniwym. Poszedł do domu na obiad przygotowany przez żonę, a potem, w czasie sjesty, odwiedził kochankę. Zanim wrócił do pracy, było już wczesne popołudnie. Tak właśnie wyglądał zwykły dzień życia poganiacza mułów. Dopóki nie otworzył drzwi stajni. * Katanji przecisnął się przez nagromadzone w niszy rupiecie - połamane krzesła, kawałki uprzęży oraz różnorodne worki i przekonał młodego muła, żeby ten pozwolił przedostać się do przegrody pod niszą. Potem oczyścił drogę dla pozostałych. Jja wyjaśniła im, dlaczego w środku dnia muły stoją w tak mrocznej i śmierdzącej stajni. Jja odkryła również przybory siodlarza i zeszyła przebranie swego pana tak, że teraz poduszki trzymały się miejsca. Wallie znalazł lustro i przekonał się, że kurz zabarwił jego włosy na szaro, co pasowało do ubrania starej kobiety, które miał na sobie. Jeśli będzie trzymał głowę opuszczoną, może uniknąć rozpoznania w mieście. Nnanji gniewnie zgodził się, że czysty pomarańczowy kilt w jego obecnym stanie będzie wyglądał na nim niewłaściwie i wysmarował go porządnie stajennym gnojem. Rozwiązał nawet swój koński ogon, warcząc nieprzyzwoite słowa, niezdolny zmusić się do spojrzenia na swego przebranego przywódcę. Ani, zgodnie z umową, przykryła pierwszą klapę guanem, zamknęła drzwi gołębnika i wróciła do koszar. Cowie, nie mając nic do roboty, w jakiś sposób była bardziej czysta i świeża niż każdy z nich. Wallie przeszkodził Nnanjiemu w zaprowadzeniu jej na strych z sianem i do odwołania zakazał takich spraw. Vixini wyraził mocne pragnienie dosiadnięcia muła wspinając się na jego tylną nogę, ale matka powstrzymała go. Honakura znalazł worek z ziarnem, na którym usiadł i uśmiechał się bezzębnie. Teraz nie pozostało im już nic, jak tylko czekać na powrót mulnika. * Ponofiti nie był rosłym człowiekiem, więc przy pomocy ręki Walliego w swych włosach wszedł do stajni o wiele szybciej niż zdarzyło się mu to kiedykolwiek wcześniej. Drzwi za nim zostały zamknięte. Mulnik był śniady, miał szczurzą twarz i cuchnął nawet bardziej niż jego muły, ale nie był całkiem głupi. Widok swego własnego sztyletu tuż przed oczami wystarczył do przyciągnięcia całej jego uwagi. - Jaką zwykle bierzesz opłatę za przejazd stąd do promu? - zapytała ogromna postać ubrana w szatę starej niewolnicy i mówiąca basowym męskim głosem. - Trzy miedziaki... mistrzu? - powiedział. Wallie podciągnął kędziory, pozwalając mu policzyć znaki. Wywarły one jeszcze większy efekt niż sztylet. - Władco! Jeśli bandyci mieli powiązania ze strażą, to było też wysoce prawdopodobne, że kontrolowali również mulników, za pomocą przekupstwa lub przymusu. Mogli używać sygnalizacji. Wallie sięgnął do pobliskiego występu muru i starannie ułożył tam pięć sztuk złota. Po krótkim namyśle dodał jeszcze dwie. - To pozostanie tutaj, dopóki nie wrócisz - powiedział. Spojrzenie mulnika mówiło, że docenia ogrom majątku. - Ja będę jechał na mule tuż za tobą. Jeśli zostaniemy zatrzymani przez bandytów albo przez szermierzy, zwłaszcza przez szermierzy - uderzył sztyletem, a ten wbił się w ścianę - nie wrócisz. Jakieś pytania? Ukrycie mieczy sprawiło trudność. Całej trzecioprzysięgowej władzy wymagało od Walliego przekonanie Nnanjiego do zdjęcia miecza i uprzęży, a i tak polecenie zostało wykonane z nieukrywaną wściekłością. Broń została zawinięta w worek wraz ze sprzętem Katanjiego i przywiązana do jednego z worków z ziarnem. Miecz Walliego pozostał gdzieś w koszarach. W ten sposób, nieuzbrojeni, jeśli nie liczyć ukrytego w obfitym łonie Walliego sztyletu, poszukiwacze przygód odjechali karawaną mułów, kierując się przez miasto w stronę posterunku przy podstawie wzgórza. * Wszyscy z wyjątkiem Cowie byli niewiarygodnie brudni. Wallie wiedział, że on, z muskularnymi męskimi nogami zwisającymi pod korpulentnym kobiecym ciałem, wygląda jak wybryk natury. Nnanji, którego włosy były zlepioną masą czarnych kędziorów, wyglądał na zwyczajnego chudego Czwartego nieokreślonego zawodu, chociaż niezwykle młodego, jak na ten stopień. Katanji był tylko anonimowym Pierwszym. Pozostali nie powinni przyciągnąć uwagi. Posterunek stanowił wielkie zagrożenie, jako że stało na nim ośmiu ludzi, a Wallie miał tylko sztylet. Gdyby nie wymagało tego dobro osłabionego Honakury, Wallie nigdy nie ośmieliłby się na przejechanie przez posterunek - musiała gdzieś być inna droga, prowadząca na stok wzgórza. Szermierze rozsiedli się wygodnie w cieniu drzewa mącznika, z daleka przyglądając się przejeżdżającym i nie badając ich dokładnie. Ich rozluźniona postawa świadczyła, że ofiara morderstwa nie została jeszcze znaleziona. Oni szukali szermierza siódmego stopnia albo jego wasala, a większość z nich ciągle jeszcze myślała o Nnanjim jako o Drugim. Nie wzbudziła ich zainteresowania sześcioosobowa grupa pielgrzymów. Wysocy stopniem nie wmieszaliby się w taką zbieraninę, a pomysł, że szermierz siódmego stopnia mógłby przebrać się za niewolnicę, nie zaświtałby im nigdy, nawet gdyby żyli tak długo, że osiągnęliby wiek świątyni. Wallie trzymał twarz opuszczoną i pocił się nawet bardziej niż poprzednio, ale po kilku minutach karawana mułów minęła posterunek i wspięła się na wzgórze. Bandyci zapewne nie niepokoili odjeżdżających pielgrzymów. Raczej preferowali plądrowanie ich, zanim zrobili to kapłani. Wszystkim więc, co pozostało Walliemu, było odzyskanie siódmego miecza, a potem zapędzenie swej gromadki bezpiecznie na statek. Brzmiało to prosto! Jeśli dotrze do przystani, zanim dotrze tam wieść o jego zbrodni, to będzie mógł żywić nadzieję, że wartownicy okażą się równie niedbali jak groteskowy oddział na posterunku - niechętni do wykonywania czegoś, na co nie mieli wcale ochoty. Po raz pierwszy od wielu dni Wallie poczuł nadzieję. Modlił się. Z mieczem poszło łatwo. Wszystkie muły potrzebowały odpoczynku gdzieś na wzgórzu i gdy dotarli do czternastego domku, kazał mulnikowi zatrzymać się. - Karawana mułów. Odchodzi karawana mułów - posłusznie zawołał mulnik. Wallie i Jja zsiedli ze zwierząt. Przesunęli się przez kurtynę i stwierdzili, że domek jest pusty. Ona wybrała go dlatego, że był jednym z najbardziej zniszczonych i przez to rzadko używany. Całą podłogę pokrywał gnój i nie było tam żadnych mebli oprócz dwóch gnijących materacy. Widocznie chałupka, w której po raz pierwszy spotkał Jję, była jednym z luksusowych apartamentów. - Tu, panie - powiedziała wskazując ręką. Jedynym, co Wallie musiał zrobić, to sięgnąć w górę i wyciągnąć miecz ze strzechy. Miecz zalśnił w jego ręce, szafir zapłonął, a jego serce znów podskoczyło na widok urody broni. Podniósł go na chwilę, żeby przyglądać mu się z zachwytem, a potem niechętnie zawinął w kocyk Vixiniego. Jja odwróciła się, żeby wyjść, ale jemu brudny mały szałas przypomniał o ich pierwszej wspólnej nocy. Sięgnął i ujął ją za ramię. Odwróciła się, żeby popatrzeć na niego pytająco. - Jja? - powiedział. - Panie? Potrząsnął głową. Uśmiechnęła się i szepnęła: - Wallie? Kiwnął głową. - To drugi skarb, który znalazłem w szałasach. Zerknęła przez otwór drzwi na parujące muły i wzdrygnęła się lekko. Potem znów odwróciła się do niego. - Czy pokażesz mi Świat, panie? - Jeśli mnie pocałujesz. Skromnie opuściła oczy. - Dobry niewolnik tylko wykonuje rozkazy. - Pocałuj mnie, niewolnico! - Odchodzi karawana mułów! - zawołał mulnik. Był za drzwiami, ale Walliemu jego głos wydawał się bardzo oddalony. Obejmowanie jej w chwili, gdy był wyściełany jak sofa, nie miało romantyczności, ale w chwilę później Wallie, łapiąc oddech, powiedział: - Pocałuj mnie znowu, niewolnico. - Panie! - zamruczała z wyrzutem. - Musimy iść! - Jednak była w niej radość i szczęście, których nie widział wcześniej. Opuszczała miejsce, z którym mogło się dla niej łączyć kilka przyjemnych wspomnień. Niewolników nikt nie posądzał o posiadanie uczuć, ale cokolwiek te nędzne budy oznaczały dla Walliego, to Jji musiały one przypominać, że tu było jej miejsce przymusowej pracy. I wiedział, że ona ma rację. Musieli iść albo niezwykle długa przerwa przyciągnęłaby uwagę. - Więc szybko! Pocałowali się znów, przelotnie, a potem zrobili krok w stronę drzwi. Jak zwykle chciał, żeby szła przed nim. Jak zwykle ona odstąpiła w tył. On nalegał, ona posłuchała. Potem cofnęła się za niego, wpychając go szybko z powrotem do domku. - Konie! - powiedziała. Wallie zaryzykował zerknięcie na zewnątrz. Trzy konie wjeżdżały na wzgórze, niosąc jeźdźców w czerwonym, pomarańczowym i zielonym stroju. To był Tarru we własnej osobie! - Mulniku, w drogę! - Wallie machnął, nakazując, by karawana ruszyła. Odwinął miecz i podszedł do okna. Trzymając się ostrożnie w głębi, patrzył, jak karawana odjeżdża... Na przodzie jechał sam mulnik, kolebiąc się w siodle, znudzony; potem Nnanji, z włosami czarnymi jak węgiel, trzymając Vixiniego i próbując zapewnić go, że mama zaraz wróci. Katanji wykręcał się, żeby popatrzeć na wzgórze; Honakura, zgarbiony w swoim siodle i już wyglądający na zmęczonego; i na końcu Cowie. Wzrok Walliego przylgnął do dziewczyny. Po raz pierwszy zobaczył Cowie w pełnym słonecznym świetle. I to Cowie na mule! Jej pokazowe nogi widoczne były w całej okazałości, a siatkowa odzież naciągnęła się mocno, żeby odsłonić resztę sensacyjnego ciała. Ech! Wystarczyło na nią patrzeć, by gruczoły Shonsu przeszły na awaryjny program produkcji hormonów. Ona była pomyłką, był tego pewny, błędem. Na tym siodle powinien siedzieć ktoś inny, prawie na pewno szermierz, starszy i bardziej doświadczony niż Nnanji. Kolejny bojownik. Ale Wallie nie wiedział, kto i... Och! Co za widok! W tym momencie tętent kopyt stał się głośniejszy. Czy zostali rozpoznani? To nie wydawało się możliwe. Znacznie bardziej prawdopodobne było, że Tarru zdecydował się na przesunięcie swojej największej siły, siebie samego, do przystani. Skoro nie potrafił znaleźć łupu na terenach świątyni, była to jego najlepsza strategia, jako że wtedy nie mógł zostać wyminięty ze skrzydła. Czy ciało Trzeciego zostało odkryte? Możliwe. A Briu? Straż więzienną wymieniano w południe i wtedy Briu mógł zostać uratowany, jeśli nie wcześniej. Mógł zameldować o wyjeździe władcy Shonsu. Co gorsze, Briu mógł ostrzec, że Honakura jest ze zbiegami i że jest odziany w czerń, i że Nnanji ma teraz czarne włosy. Na szczęście, Nnanji trzymał dziecko, co odwracało od niego uwagę, ale Tarru, gdy będzie przejeżdżał obok, na pewno przyjrzy się karawanie. Jakkolwiek niechętni mogą być niektórzy z jego popleczników, Tarru przynajmniej miał motywację, a przy tym nie był głupcem. Albo może... nagła myśl przejęła Walliego grozą. Może zbyt łatwo ominęli posterunek. Co, jeżeli ludzie otrzymali rozkazy, by pozwolić zbiegom na przejechanie i posłali wiadomości do świątyni. Może Tarru wolał dokonać morderstwa poza miastem, w dżungli. Tarru, Piąty i Czwarty podjeżdżali w górę po stoku zbyt szybko, żeby to miało wyjść na dobre ich wierzchowcom. Wallie i Nnanji razem prawdopodobnie mogliby sobie poradzić z tymi trzema w otwartej walce, będąc na tym samym poziomie. Ale ci trzej byli konno, Nnanji nieuzbrojony, a u stóp wzgórza znajdowało się jeszcze ośmiu ludzi. Wallie nie uważał żeby Shonsu, nawet z siódmym mieczem Chioxina, mógł samodzielnie pokonać trzech ludzi na koniach. Odsunął się od okna i wsłuchiwał się w stuk kopyt oczekując, kiedy umilknie. Karawana ciągnęła w górę mijając kolejne cztery czy pięć domków, gdy trójka jeźdźców przejechała z łoskotem obok szałasu, w którym poszukiwany przez nich miecz ściskały ręce o pobielałych knykciach. Tętent nie zmienił rytmu. Wallie zaryzykował wysunięcie głowy spoza drzwi, żeby zerknąć. Cofnął się szybko, jako że wszyscy trzej jeźdźcy wykręcili się w siodłach, żeby się obejrzeć - przelotnie dostrzegł Tarru, Trasingjiego i Ghaniriego. Pomyślał mimochodem, że gra została przejrzana, ale konie ciągle nie zwalniały. Po paru minutach tętent zamarł w oddali. Otarł czoło i popatrzył na Jję. W spontanicznym odruchu otoczyli się ramionami. - Cowie! - powiedział w końcu. Popatrzyła na niego nie rozumiejąc. Wytłumaczył. Oboje zaczęli się śmiać. Śmiali się ciągle, gdy znów zawijał miecz w kocyk Vixiniego i śmiali się jeszcze, gdy ręka w rękę biegli, żeby dogonić karawanę. Cowie nie była błędem. Naprawdę należała do siódemki wybranej przez bogów. Ona to bezpiecznie przeprowadziła ich przez posterunek, chociaż tego nie uświadomił sobie w porę. Tarru, Trasingji i Ghaniri przejechali o długość miecza od Nnanjiego, a jedynym, co widzieli, była Cowie. Muły przeszły powoli obok ostatnich szałasów, a zakurzona droga nie przestawała się piąć po zboczu doliny. Miasto i świątynia rozciągały się daleko w dole, a słup wodnego pyłu ze Skały Sądu Bogini stał ponad nimi jak strażnik. Wallie przeklinał milcząco wymuszoną bezczynność siedzenia na powolnym mule. Ze szczytu wzgórza rzucił ostatnie przelotne spojrzenie na całą dolinę, zamykającą w swym sercu wielką świątynię. Potem to zniknęło. Któregoś dnia, być może, zwróci miecz... a może nie. Droga, teraz nie szersza niż gościniec, wiła się wśród roślinności, która szybko stawała się gęstsza, dopóki nie przeszła w prawdziwy tropikalny las, z kratownicą wysokich wierzchołków drzew tworzącą na tle nieba arkadę ponad gmatwaniną poszycia. Cień stał się głębszy. Nawet oddalony łoskot wodospadu stał się tylko szumem; poza tym jedynym dźwiękiem pozostało szuranie kopyt mułów, ciężko stąpających po kamieniach swym niezmiennym, mulim krokiem, niepomnych na jakiekolwiek ludzkie wzburzenie czy pośpiech. Od czasu do czasu przecinali polanki. Czerwoną glebę porastały rośliny, których Wallie nie mógł rozpoznać. Z rzadka mniejsze ścieżki odgałęziały się i tajemniczo znikały w dżungli. Z początku gościniec dzielili z nimi, choć nieliczni podróżni. Pielgrzymi wędrowali dwójkami czy trójkami, a liczące pół tuzina mułów karawany niosły tych, którzy mogli pozwolić sobie na taki luksus. W miarę, jak dzień zaczął się chylić ku końcowi, pojawiały się małe grupki robotników rolnych, idących ociężałym krokiem bez przyglądania się zbiegom. Nie było ani śladu bandytów, ale im nie wolno było stracić czujności. Droga wiła się, zawracała i zakręcała. Za każdym zakrętem spodziewał się zobaczyć szereg uzbrojonych ludzi, stojących naprzeciwko. Wallie w swych poduszkach pocił się bezustannie, spowity w mgłę much. Jego manierka szybko się opróżniła. Widocznie strzemię nie zostało jeszcze wynalezione w Świecie i jazda na siodle była sadystyczną torturą; fałdy wilgotnej odzieży wcierały się głęboko w jego ciało aż do powstania pęcherzy, a potem rozrywały się. Poza tym zaczynał mu teraz grozić udar cieplny i w końcu postanowił, że lepiej będzie zachować to, co pozostało z jego bojowych możliwości. Zsunął się ze swojego wierzchowca i rozebrał do kiltu i uprzęży. Poczuł niewypowiedzianą ulgę. Ze swej wyściółki wydobył buty. Nałożył je, wepchnął sztylet mulnika za pas i pobiegł, żeby dogonić karawanę. Najpierw dopędził Cowie, która wyglądała na żałośnie zmieszaną i nieszczęśliwą. Próbował pocieszyć ją, ale tylko mrugnęła powiekami i nie odpowiedziała. - To już nie potrwa długo! - zapewnił i nie mógł oprzeć się chęci pogłaskania jej kształtnego biodra. Za kilka dni Nnanji będzie zapewne zaszczycony mogąc użyczyć... Zdecydowanie zdławił tę pożądliwą myśl. Poszedł dalej, żeby zrównać się z Honakurą i wstrząsnął nim wynędzniały wygląd starca. - Czy dobrze się czujesz, święty? Przez chwilę nie otrzymywał odpowiedzi. Potem Honakura spojrzał na niego i powiedział: - Nie. A co zamierzasz na to poradzić? - i znów zamknął oczy. Katanji nie potrafił się uśmiechać tak szeroko jak jego brat, ale starał się wspaniale bawić. Jeśli to miało być życie szermierza, to zabawa zapowiadała się przednio, nie wiedział tylko, że już zdarzyło mu się więcej podniecających wydarzeń niż spotka przeciętnego szermierza przez lata. Wallie zawołał Nnanjiego, który zeskoczył z siodła i cofnął się, żeby iść obok swego pana po drugiej stronie muła. Od razu zauważył sztylet i spojrzał na niego wilkiem. Katanji sprawiał teraz wrażenie szermierczej eskorty; wydawało się, że uznał to za zabawniejsze niż wszystko inne. - Czy mogę teraz znów założyć miecz? - Nnanji, który nie pojawiał się publicznie nieuzbrojony od czasu, gdy przestał być dzieckiem, bez swego ukochanego miecza czuł się przerażająco nagi i podatny na ciosy. - Jeszcze nie! - powiedział Wallie. - Rozebrałem się tylko dlatego, że gotowałem się jak mięso na pasztet. Widziałeś, że Tarru przejeżdżał, pewnie pozostanie na przystani, ale może zawrócić. Istnieje też prawdopodobieństwo, że pojawią się posłańcy jadący w jedną albo w drugą stronę. Tak więc nie będziemy jeszcze pokazywać naszych mieczy. Jeśli usłyszymy tętent, to ja chowam się w krzakach. Teraz opowiedz mi o porcie. - Byłem tam tylko raz - powiedział Nnanji - jeszcze jako Pierwszy. - Gdy tak kroczył obok muła, patrząc przed siebie pustym wzrokiem i wydobywając informacje ze swego niezawodnego banku danych, z jego twarzy zniknął wyraz zasmucenia. Walliemu było bardzo przykro z powodu Nnanjiego. Dopiero dziś rano wszystko zgrało się tak, jak tylko mógł sobie wymarzyć. Rzucił pierwsze wyzwanie, udowodnił odwagę w prawdziwej walce i zabił pierwszego przeciwnika - wszystkie te sprawy miały dla niego ogromną wagę. Osiągnął średni stopień dzięki czemu mógł przyjąć przysięgę swego brata i kupić niewolnicę marzeń. Jakże musiał się rozkoszować myślą o pokazaniu jej dziś wieczór w gospodzie! Potem wszystko znów się rozsypało, tym razem znacznie gorzej niż przedtem. Jego bohater dowiódł, że jest nie bóstwem, ale wręcz diabłem. Północ wybiła, kareta Kopciuszka zamieniła się w dynię. - Droga kończy się nagle - powiedział Nnanji - polaną na skraju wody, sto na sto kroków. - Znajduje się tam zagroda dla koni i tylko jeden budynek, strażnica. Zbudowana na planie kwadratu o boku długości dwudziestu kroków. Na przystań można dotrzeć tylko przechodząc przez strażnicę - droga prowadzi prosto przez nią. Wejście stanowi wielka arkada, wyjście druga. Stajnia dla koni jest po jednej stronie drogi, a pomieszczenia dla ludzi po drugiej - kuchnia, sypialnia i tak dalej. Kiedy tam byłem, panował straszny chaos i niezbyt się to nadawało do użytku. Na górze jest tylko stryszek - na siano i takie tam. Po końskiej stronie nie ma okien. - Dobra robota! - powiedział Wallie. - To dobry raport, adepcie. Uśmiech Nnanjiego zamarł, zanim się narodził. Przez chwilę szli razem obok muła, opędzając się rękoma od much. - W takim razie - powiedział Wallie - ja zamierzam odłączyć się, zanim tam dotrzemy. Gdy tylko odejdę, będziesz mógł przypiąć miecz. Zerknął na Katanjiego. - Ty też słuchaj. Proszę cię, Nnanji, żebyś dostarczył resztę bezpiecznie do Hann. Nie kłóć się! To jest najlepsze, co możesz dla mnie zrobić, jako że wtedy ja będę się musiał martwić tylko o siebie. Spróbuję dostać się na statek, gdy ten będzie odpływał, ale nie zatrzymuj go dla mnie - odpłyń. Czekaj na mnie w Hann. Umówiliśmy miejsce spotkania. Z pewnością słyszałeś o jakichś gospodach w Hann? - Jest tam "Siedem Mieczy". - Nie, nie chcę takiej, w której mogą zatrzymywać się szermierze. Nnanji wyglądał na zaskoczonego i namyślał się jeszcze przez chwilę. - Jest jeszcze "Złoty Dzwon", ale tam podają kiepskie jedzenie. Co za niewiarygodna pamięć! Ten strzęp informacji musiał być wynikiem przypadkowej uwagi, usłyszanej przed laty. Wallie czuł, że będzie mu brakowało Nnanjiego. - W porządku! Jeśli nie dostanę się na statek, to proszę, żebyś umieścił Jję, Vixiniego i starca w "Złotym Dzwonie", i opłacił im pobyt na dziesięć dni. Jeśli do tego czasu nie otrzymasz o mnie wiadomości, Jja będzie twoja. Starcowi możesz wierzyć, ale on wygląda tak, jakby miał nie dotrzeć żywy do przystani, nie mówiąc już o Hann. - Tarru mnie nie przepuści - powiedział gniewnie Nnanji. - Myślę, że jednak tak, Nnanji. Ja tylko proszę cię o zajęcie się Jją, nie rozkazuję ci. - Wallie wciągnął głęboki oddech. - Zamierzam zwolnić cię z twoich przysiąg. - NIE! - wrzasnął Nnanji, patrząc na niego z przerażeniem ponad mułem. - Nie wolno ci, seniorze! - Zamierzam to zrobić. Zrobię to teraz, ale nie chcę, żebyś jeszcze zakładał miecz. - Ale... - Nnanji prawdopodobnie myślał, że sprawy nie mogą ułożyć się gorzej, a właśnie tak się stało. - Ale ty będziesz musiał złożyć na mnie powiadomienie - powiedział Wallie, kończąc myśl. - Byłeś świadkiem podłych czynów. Twoim obowiązkiem jest powiadomienie o mnie wyższego stopniem lub mającego większą siłę. Tarru ma większą siłę. Naprzód! Będzie zachwycony! Będzie taki szczęśliwy, że pozwoli ci odejść. - Druga przysięga nie może zostać anulowana, dopóki ja też nie wyrażę na to zgody! - powiedział triumfująco Nnanji. - Więc rozkazuję ci wyrazić zgodę! - powiedział Wallie, rozbawiony pokrętną logiką rozmowy. - Jako mój wasal musisz mnie posłuchać, prawda? Zawiązywanie takich mentalnych supłów było naprawdę nie w porządku wobec Nnanjiego. Nie znalazł na to odpowiedzi i jego twarz została spustoszona przez rozpacz. Teraz z jednej strony rozdzierały go ideały i obowiązki, a z drugiej - to było jasne - osobista lojalność. Wallie był wzruszony, lecz zdecydowany. - Nie ufasz mi! - mruknął Nnanji. W tym tkwiło źdźbło prawdy. Jego lojalność nie podlegała dyskusji, ale podświadomość mogła wskrzesić zabójcę dżdżownic. - Wierzę całkowicie twojemu honorowi i twojej odwadze, Nnanji, ale uważam, że w ten sposób doprowadzę do rozgrywki między mną a Tarru. Chcę, żeby Jja miała opiekę - czy zrobisz to dla mnie? Tylko z przyjaźni? - Ale Tarru pierwszy popełnił podłe czyny! - wykrzyknął gniewnie Nnanji. - Jak mogę złożyć mu powiadomienie na ciebie? Wallie oczywiście potrafił się z tego wywinąć. - Czy byłeś świadkiem jego podłości? Czy masz na to jakiś dowód poza słowami niewolników? Świadectwo niewolników w świetle prawa nie ma znaczenia, Nnanji. Na to chłopak nie znalazł odpowiedzi. - On prawdopodobnie nie orientuje się, że ty wiesz o jego złych uczynkach - powiedział Wallie. - W każdym razie zamierzam cię zwolnić i opuścić. Teraz pytam cię, Nnanji, mój przyjacielu, czy zaopiekujesz się dla mnie Jją, Vixinim i starcem? Gniewnie, nie patrząc na niego, Nnanji kiwnął głową. - Ale istnieje możliwość, że Tarru aresztuje cię, a pozwoli odejść pozostałym - powiedział Wallie, zastanawiając się, czy Tarru wie, że Honakura jest zbiegiem z więzienia. - Jeśli tak się stanie, to wtedy ty, praktykancie, będziesz musiał zrobić to, o co właśnie prosiłem Nnanjiego. Starzec jest Bezimiennym. Ani jemu, ani niewolnikom nie wolno mieć pieniędzy. Jeśli Nnanji zostanie zatrzymany, ty obejmiesz dowództwo. Blask na chłopięcej twarzy Katanjiego zgasł. Wallie kazał mu powtórzyć, upewnił się, że on zrozumiał i dał mu pieniądze. Kiedy to zostało załatwione, obaj bracia wyglądali na równie zmartwionych i nieszczęśliwych. - Teraz głowy do góry! - powiedział Wallie. - Bogini jest z nami i jestem pewny, że Ona dopilnuje, byśmy przeszli przez to bezpiecznie. I ostatnia sprawa - jeśli zdarzy się najgorsze, nie oddzielaj Vixiniego od Jji! Powodzenia! Podreptał naprzód, żeby porozmawiać chwilę z Jją. Uśmiechnęła się do niego dzielnie, ale martwiła się o Vixiniego, który był wyczerpany i głodny. Wallie nie umiał znaleźć słów, które podniosłyby ją na duchu. Potem powrócił do swego muła, który niósł najcenniejszy kawałek ruchomej własności na Świecie. Usiadł i dumał jeszcze przez chwilę. To była strategia rozpaczy. Jeśli, dzięki cudowi, nie zastaną Tarru na przystani, to Nnanji i pozostali bardzo łatwo mogą przejść nie zaczepieni. Gdyby się tak zdarzyło, Wallie zamierzał dopłynąć do ich statku albo do następnego. Jeśli Tarru tam będzie, to albo pozwoli Nnanjiemu przejść - co było mało prawdopodobne, albo zatrzyma Nnanjiego i pozwoli odejść reszcie - co było równie mało realne. Ale oni przynajmniej odwrócą jego uwagę, podczas gdy Wallie coś zaimprowizuje. Nie będzie musiał walczyć z całą strażą - może z dziesięcioma albo dwunastoma i połowa z nich będzie do niczego. Proporcje były teraz lepsze. Po długim czasie drzewa nareszcie stały się rzadsze, droga dotarła do skraju urwiska i po raz pierwszy zobaczył Rzekę. Był zdziwiony jej rozmiarami. Ledwo mógł dostrzec przeciwległy brzeg, chociaż znajdował się na szczycie skarpy, która była prawie równie wysoka jak zbocze świątynnej doliny. W oddali zachodzące słońce błyszczało na dachach i iglicach, prawdopodobnie należących do świątyń w Hann, ale tak czy inaczej tylko niewyraźna linia oddzielała błękitne niebo od ogromu roziskrzonej wody, ozdobionego tu i ówdzie różnych kształtów i kolorów żaglami. Po raz pierwszy mógł ocenić, dlaczego tak wielka masa nadających się do żeglugi wód do tego stopnia zdominowała kulturę Ludu, że zaczął ją czcić jako swą Boginię. Modlił się, żeby mógł zwyciężyć i pożeglować po niej. Zastanawiał się, gdzie mogłaby go zanieść. Droga wiła się wchodząc do lasu i wychodząc z niego, od czasu do czasu pozwalając zerkać na brzeg przed nimi, a nawet przelotnie dostrzec port. Zobaczył samotny drewniany budynek stojący na skraju wody i molo z czerwonego kamienia, wybiegające daleko w bladobłękitną wodę. Rzeka musiała być w tym miejscu bardzo płytka, skoro potrzebne było aż tak długie molo. Potem to wszystko zniknęło za drzewami. Jego kolejną troską było, gdzie opuścić karawanę mułów. Otrzymał odpowiedź, gdy droga raptownie zanurzyła się z powrotem w las i zaczęła schodzić do gęsto porośniętego drzewami wąwozu. Wkrótce zrobiło się prawie tak ciemno jak w nocy, a teren był całkowicie zasłonięty. Mógł się chwilowo zrelaksować. Z przeciwka nadjechała karawana mułów, przywożąc kolejny kontyngent pielgrzymów. Potem stok wyrównał się. Droga przed nimi zaczęła się przejaśniać. Krzyknął do mulnika, żeby ten stanął, zsiadł i podszedł do niego. - Jak daleko jeszcze, mulniku? - Za następnym zakrętem, władco - odpowiedział nerwowo człowiek o szczurzej twarzy. - Zaszczyciłeś nas tym przewiezieniem - powiedział Wallie. - Ciesz się nagrodą, gdy powrócisz. Za minutę będziesz wolny. Gdy podszedł do wystraszonego Nnanjiego, muły, czując przed sobą wodę, zaczęły porykiwać gniewnie. - Nnanji czw... - Nie! Proszę, seniorze! Nie rób tego! - Nnanji cierpiał mękę. Wallie uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Nnanji, czwartego stopnia, zwalniam cię z twoich przysiąg. - Nie wyciągnął ręki do uścisku, nie mógł tego zrobić jako człowiek pozbawiony honoru. - Proszę, nie patrz, gdzie ja pójdę - powiedział. - Bogini będzie z tobą, przyjacielu. Byłeś wspaniałym wasalem! Potem krzyknął mulnikowi, żeby ruszał dalej, wyciągnął siódmy miecz z troków i wszedł pomiędzy drzewa. + + + + + Tarru mógł wysłać do lasu obserwatorów, ale było to mało prawdopodobne, jeśli sytuacja wylądała tak, jak opisał ją Nnanji. Tarru utrzymywał bardzo silną pozycję taktyczną i nie potrzebował dzielić swych sił. Miał przed sobą otwartą łąkę i miał konie. Blokował jedyną drogę. Miał też przewagę liczebną. Wallie musiał przyjść do niego. Baldachim dżungli tak szczelnie zasłoniał słońce, że prawie nie było leśnego podszycia. Wallie przedzierał się przez gorący zielony półmrok, dopóki nie dotarł do plamy słonecznego światła na skraju polany. Teraz mógł już dostrzec strażnicę, ale zawrócił i pobiegł w stronę wody, uderzając stopami z mlaskiem w butwiejące liście. Budynek od strony zwróconej w dół Rzeki nie miał okien, więc bardziej było prawdopodobne, że tam właśnie stoi wartownik. Potem znalazł się na brzegu, przystanął, żeby złapać oddech, dysząc w parnym upale. Dwa lub trzy miliardy owadów odkryły go natychmiast zwołując jednocześnie swoich przyjaciół. Ignorując je wyjrzał przez liście. Łąka była, tak jak powiedział Nnanji, płaska, zarośnięta trawą i otwarta. Schodziła do Rzeki bardzo łagodnie, kończąc się brzegiem niskim niczym próg. Żadnego miejsca, by się ukryć, poza waalącą się zagrodą przy końcu drogi. Kolory były tu tak jaskrawe jak na dziecięcym obrazku - trawa i dżungla w tonach pałającej zieleni, woda w nieprawdopodobnych, iskrzących się błękitach. Tylko strażnica była bezbarwna, jej deski, zniszczone i poszarzałe przy zmianach pogody, nosiły ślady wielokrotnego łatania. Strażnica okazała się większa niż się spodziewał, obejmowała brzeg wody i początek kruszącego się mola z czerwonego kamienia. Jego przyjaciele zsiedli z mułów i powoli przechodzili drogą przez łąkę kierując się ku budynkowi. W zasięgu wzroku nie było żadnego strażnika, nie było nikogo oprócz jego grupy i mulnika. Pułapka? Nnanji i jego brat znów przytroczyli swoje miecze. Podtrzymywali pomiędzy sobą Honakurę, posuwając się powoli naprzód. Vixini płakał głośno w ramionach Jji. Cowie szła za Nnanjim wolnym krokiem, kusząco kołysząc biodrami. Wallie odczekał, dopóki nie weszli do budynku, na wypadek gdyby dostrzegli go i pokazali strażnikom. Liczył czas do chwili, kiedy nastąpi maksymalne odwrócenie uwagi. Wchodzą do pustej szopy, idą naprzód... gdy ostatni znajduje się w środku, pułapka zatrzaskuje się za nimi. Tarru podchodzi do nich. Po minucie czy dwóch Nnanji powie mu, że nie jest już wasalem Shonsu... zaskoczenie i zmiana oceny sytuacji... Czas iść! Wallie przedarł się przez ciernie i gałęzie, potem pognał jak najszybciej w kierunku Rzeki. Mulnik zaprowadził muły na przeciwległą stronę budynku i kołysał wiadrem na drągu, nalewając wodę do poidła. Wallie dotarł do budynku i zatrzymał się, dysząc ciężko. Nic się nie zdarzyło. Żadnego alarmu, żadnych krzyków, żadnego wyzwania. Nikt nie krył się wśród drzew, nikogo nie było w oknie. Tego się nie spodziewał. Co teraz? Do szopy prowadziło dwoje drzwi i te od strony lądu na pewno będą strzeżone. Ostrożnie wszedł do wody. Pas przybrzeżny porastały trzciny, ale one sięgały tylko do połowy wysokości jego butów, a dno było mocne. Brnął wzdłuż ściany wartowni, próbując nie powodować plusków i stopniowo zanurzając się głębiej. Jego buty wypełniła chłodna woda i miał kłopoty z powstrzymaniem ich od spadania przy każdym kroku. Kiedy dotarł do dalszego końca budynku, woda sięgała mu dobrze powyżej kolan, wsiąkając w jego kilt, cudownie przyjemna i chłodna. Czerwone kamienie przystani były szorstkie, ale poniżej linii wodnej porastała je warstwa alg. Nawierzchnia znajdowała się na poziomie jego ramion. Wzdłuż ściany budynku, oskrzydlając obie strony arkady, leżały szczątki połamanych kół i kawałki drewna, gnijące rybackie sieci i stare koryta. Znalazł pomiędzy kamieniami miejsce uchwytu na palce, podciągnął się w górę i zadarł nogi, żeby wylać wodę z butów. Przez chwilę klęczał, zbity z tropu. Ominął straż z boku. To wydawało się być podejrzanie łatwe. Potem usłyszał głosy, śmiech - i szczęk mieczy. Na łokciach i kolanach przeczołgał się wokół stosu rupieci do framugi drzwi i zajrzał do wnętrza, trzymając głowę na poziomie podłogi. Wewnątrz siedziało dziesięciu strażników. Najbliższą postacią, zwrócony plecami do Walliego, był masywny Trasingji, blokujący ostatecznie wszelką możliwość ucieczki na przystań. Z przeciwnej strony, przy samym wejściu od strony lądu, trzech niskim stopniem pilnowało Jji, Katanjiego i reszty. Trochę bliżej stało pięciu średniostopniowców, wszyscy wpatrzeni w Nnanjiego i w samego Tarru, stojących z dobytymi mieczami. Nnanji pchnął. Tarru z łatwością odparował i roześmiał się. Potem czekał na następny ruch swojej ofiary, bawiąc się z Nnanjim jak kot z myszą. Tego ranka Nnanji dał się odkryć jako pierwszorzędny szermierz. Teraz Tarru zamierzał przyciąć go do mniejszego rozmiaru. To byłoby podłe morderstwo. Wallie nie zamierzał na to pozwolić. Wstał, wyciągnął sztylet zza pasa i dobył z pochwy miecz Bogini. W jakimś bocznym zakamarku umysłu zarejestrował, że następny prom przybił za jego plecami do przystani, ale nie zwrócił na to uwagi. Obraz zaczął nabierać różowych tonów. Mógł słyszeć groźny dźwięk, który poznał już wcześniej, to zgrzytały jego własne zęby. Wiedział, co się wydarzy i tym razem pozwalał, by się wydarzyło. Shonsu, gdy ogarniała go żądza krwi, stawał się berserkerem. Teraz górę w nim wziął Shonsu. Z barbarzyńskim rykiem wściekłości rzucił się naprzód. Gdy przebiegał obok Trasingjiego, wbił mu w plecy sztylet, po czym oswobodził go nie zmieniając nawet rytmu kroków. Kątem oka zobaczył, że mężczyzna osuwa się, ale sam już wpadał na Tarru i Nnanjiego wyjąc z żądzy krwi, z rozwichrzonymi włosami i nabiegłymi krwią oczami. Tarru zaczął się odwracać i został cięty z tyłu, bocznym ciosem przy podstawie klatki piersiowej, tam, gdzie możliwość, że miecz zostanie uwięziony pomiędzy kośćmi, była niewielka. To nie mogło zabić od razu, ale wyłączało człowieka z walki. Nnanji rozdziawił usta, a jego komiczne, poczernione węglem brwi uniosły się w górę. Jego twarz stała się absurdalnym, zastygłym obrazem przerażenia, a jego miecz zawisł bezużytecznie w powietrzu, gdy potwór przebiegał obok niego. Później Wallie często się zastanawiał, co by się zdarzyło, gdyby się wtedy zatrzymał - gdyby stanął przed średniostopniowcami wymachując zakrwawionym mieczem Bogini i powiedział im, że jest Jej wolą, by opuścił wyspę wraz z mieczem. Bardzo możliwe, że wtedy by się zgodzili i zabijanie skończyłoby się na tym. To mógłby być sposób łagodnego rozwiązania sprawy i to z pewnością uczyniłby dawny Wallie Smith. Ale to także mogłoby okazać się samobójstwem, jako że zaskoczenie stanowiło jego jedyną przewagę. Jednak gdy Shonsu ogarniała żądza krwi, ne było sposobu, żeby do niego przemówić. Twarde środki, powiedział bóg... Szereg Czwartych i Piątych za późno uświadomił sobie, że im też grozi niebezpieczeństwo, że mściwy los zamierza też uderzyć w nich. Sięgnęli po broń. Na początek wziął środkowego. Szermierz został ugodzony siódmym mieczem wysuniętym na całą długość w chwili, w której dopiero wyciągał swoją broń. Jego sąsiad po lewej stronie od Shonsu zdążył dobyć miecz, ale zanim zastawił się przed ciosem, rozpęd napastnika sprawił, że zderzyli się pierś w pierś i zginął od pchnięcia sztyletem. Pozostawało dwóch po prawej stronie i jeden po lewej, a ich reakcję tylko na moment opóźnił wstrząs wywołany zgonami i ciałami padającymi im pod nogi. Shonsu zatoczył się po zderzeniu, uwolnił swój sztylet i obrócił się, żeby zewrzeć miecz z mieczem pierwszego szermierza po prawej - Ghaniriego, jak zauważył przez czerwoną mgłę. Wypchnął miecze wysoko, znów uderzając sztyletem, tym razem w trzymającą miecz rękę przeciwnika. Ostrze zgrzytnęło o kość. Ghaniri wrzasnął i odskoczył, podczas gdy Shonsu odwrócił się, by odparować cios pojedynczego szermierza z lewej strony, jakby zobaczył go tyłem głowy. Ale wiedział, że Ghaniri ciągle jest zdolny do ruchu i nadal znajduje się za jego plecami, i że jest tam jeszcze jeden człowiek... Wtedy usłyszał szczęk mieczy i wiedział, że to Nnanji włączył się do bitwy, biorąc na siebie właśnie tego najpotężniejszego. Zripostował, jego cios został odparowany i słyszał szczęknięcie mieczy, jak gdyby odmierzających cenne sekundy jego życia. Potem przedostał się przez osłonę przeciwnika i miał szansę zatopić miecz w jego piersi, ale w chwili padania ciała, miecz mógł ugrzęznąć pomiędzy żebrami i minęłaby kolejna żywotna sekunda, podczas gdy on schylałby się, żeby go wyciągnąć. Odwrócił się unosząc sztylet w nadziei, że zdoła odparować nieunikniony atak Ghaniriego od tyłu. Ale gdy to robił, wiedział już, że jest za późno. Uchwycił przelotny obraz brzydkiej, pokiereszowanej twarzy wykrzywionej nienawiścią, gniewem albo strachem. Z uniesionym wysoko prawym łokciem napastnik trzymał swój miecz jak toreador, wymierzając pewne pchnięcie na wprost i tu po prostu nie było czasu... Nagle na twarzy Ghaniriego pojawił się wyraz zaskoczenia, gdy miecz Nnanjiego przemknął w cięciu odrąbując mu dłoń, a potem cofnął się i rozpłatał mu brzuch. Strumienie krwi... Ciągle wyjąc Shonsu okręcił się wokół samego siebie i zarejestrował uśmiechającego się Nnanjiego stojącego na nogach i pięć ciał leżących na ziemi. Potem rzucił się w pościg za juniorami. Ci uciekali, aż się kurzyło, porzucając swych więźniów. Pognał za nimi z uniesionym mieczem, przebiegając pomiędzy Jją i wrzeszczącą Cowie. Jednego dopadł tuż za szopą i ściął go nie gubiąc kroku. Dwaj pozostali rozdzielili się, jeden mknął drogą, drugi skręcił w prawo i pognał przez łąkę. Shonsu z krzykiem rzucił się za tym właśnie, ale dzieciak bez ostrzeżenia odwrócił się i padł na kolana. Miecz Shonsu zatrzymał się o cal od jego szyi. Chłopiec odchylił głowę w tył, patrzył w górę otwierając oczy tak szeroko, że ich białka były widoczne dookoła tęczówek, wargi miał wykrzywione i rozchylone w przerażeniu, drżące ręce ułożył w znaku poddania i czekał. Czerwona mgła rozwiała się. Wrzask ustał. Miecz cofnął się. Drugi, zemdlony, padł na twarz. Znów przytomny, ale ciągle z trudem łapiąc oddech, Wallie przyglądał mu się. Miał wrażenie jakby zdarzenia paru ostatnich minut miały miejsce w dawno minionej przeszłości. Czy to był on? Ten wrzeszczący, mordujący diabeł? Upadł na trawę, żeby odzyskać oddech. Bolało go gardło. Skończyło się! Tarru nie żył, a ostatni junior gnał drogą jakby ciągle jeszcze ścigało go samo piekło. A on zwyciężył. Niech będzie chwała Bogini! * Czując się dziwnie wyłączony ze zdarzeń, jakby był widzem, Wallie otarł miecz o darń. Drugi otworzył oczy i widząc go, znów skulił się w przerażeniu. - Wszystko w porządku - powiedział łagodnie Wallie. - Wszystko skończyło się. - Wstał, schował miecz do pochwy i wyciągnął rękę do dzieciaka, pomagając mu wstać. Ten dygotał jak osika w ataku malarii. - Uspokój się - rzekł Wallie. - Tarru nie żyje. Ty żyjesz i ja też. Tylko to się liczy. Chodź. Otoczył ramieniem Drugiego i poprowadził go w stronę szopy, nie całkiem pewny, kto kogo podtrzymuje. Tuż przy drzwiach leżało ciało innego Drugiego, tego, którego ściął. Źle się stało, bardzo źle. Nawet Janghiuki stanowił zagrożenie, ale ten uciekał. Padł ofiarą berserkerskiego szału, którego Wallie w porę nie okiełznał. Jeśli zrobił coś takiego, to cała sprawa traciła znaczenie. Po drugiej stronie drzwi leżało pięć następnych ciał, ale te tak bardzo nie przeszkadzały Walliemu - szczególnie ciała Ghaniriego i innego Czwartego, którego zabił Nnanji, jako że ich śmierć oznaczałażycie jego wasala. Zabójca dżdżownic nie powrócił. I Nnanji nie zrobił tego jako wasal, on dokonał tego dla swego przyjaciela Shonsu. To dobrze. Zobaczył Jję, Cowie i starca siedzących na podłodze, opartych plecami o ścianę i uśmiechnął się do nich. Nie odpowiedzieli mu uśmiechem. Honakura miał zamknięte oczy i wydawał się nieprzytomny. Twarz Cowie, jak zwykle, pozostała bez wyrazu. Jja wpatrywała się w niego w sposób, który z pewnością oznaczał ostrzeżenie. Rozejrzał się niepewnie. Czuł się lekko zaskoczony, że wszędzie jest tak wielu ludzi, ale oni stali na tle drzwi z przeciwnej strony i przez chwilę nie mógł zorientować się, co to za jedni. Potem rozpoznał Nnanjiego. Chłopak stał pomiędzy dwoma szermierzami, najwyraźniej aresztowany. + + + + + + - Jestem Imperkanni, szermierz siódmego stopnia i składam dzięki Najwyższej za stworzenie mi tej okazji do zapewnienia cię, że twoje powodzenie i szczęście będą zawsze moim pragnieniem i treścią moich modlitw. - Jestem Shonsu, szermierz siódmego stopnia, zaszczycony twoją uprzejmością i najpokorniej wyrażam te same uczucia wobec twej szlachetnej osoby. To był rosły mężczyzna, potężny i władczy, prawdopodobnie dochodzący pięćdziesiątki. Doświadczenie i dokonania wyrzeźbiły jego ogorzałą, o kwadratowej szczęce twarz w maskę wyniosłości i autorytetu. Miał krzaczaste, szpakowate brwi, ale jego włosy były wybielone wapnem, dając mu wspaniały biały koński ogon, dłuższy niż noszone przez większość szermierzy. Jedynym znakiem jego próżności było ubóstwo, błękitny kilt - połatany i sprany, buty zdarte, a uprząż wyraźnie wytarta. Ubóstwo było pozą wolnych mieczy, mającą wykazać ich uczciwość. Jednak jego miecz był ostry i błyszczący, masywne ramiona pokryte bliznami i miał co najmniej tuzin nacięć na rzemieniu prawego ramienia. To był prawdziwy szermierz, weteran, zawodowiec. W porównaniu z nim Tarru wydawał się śmieciem. Imperkanni, dowódca prywatnej armii, nie przynależący do nikogo, prowadzony tylko przez własne sumienie i przez swą Boginię, był jedną z potęg tego świata. Jego oczy były najbledsze, jakie Wallie do tej pory widział wśród Ludu, były nawet bledsze niż oczy Nnanjiego. Te mleczno-bursztynowe oczy zauważyły siódmy miecz i szafirowy ściągacz do włosów, a wtedy zmrużyły się z dezaprobatą. To były zimne, rozsądne oczy. - Czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia szlachetnemu władcy Shonsu mojego podopiecznego, czcigodnego Yoningu, szóstego stopnia? Yoningu był trochę młodszy i drobniejszy, miał kędzierzawe brązowe włosy i bystre oczy. Jego twarz wykrzywiał osobliwy grymas. Na przyjęciu mógłby być wesołym facetem. W tej jednak chwili wesoła część jego osobowości została odrzucona i wyglądał równie wrogo jak jego dowódca. To był kolejny wojownik, poznaczony bliznami niczym pniak rzeźnika. Wallie przyjął pozdrowienie i zerknął dalej na swego byłego wasala, stojącego z opuszczoną głową i wyglądającego na pobitego i zmiażdżonego. - Spotkaliśmy już adepta Nnanjiego - powiedział lodowatym tonem Imperkanni. Zwrócił się do Yoningu. - Czy zechcesz to zrobić, podopieczny? - Zrobię to, mentorze - powiedział Yoningu. Zerknął przelotnie na Walliego, a potem na Nnanjiego, następnie powiedział głośno: - Powiadamiam, że również władca Shonsu naruszył siódmą sutrę. Więc on złożył już powiadomienie o Nnanjim. Imperkanni wystąpi jako sędzia, Yoningu oskarżyciel. Prymitywny wymiar sprawiedliwości - przynajmniej zdaniem Walliego - jako że obaj szermierze byli również świadkami i prawdopodobnie również kumplami przez wiele wspólnie spędzonych lat. Ale to lepsze niż nic. To oni byli pasażerami, którzy wysiedli z promu - około dwunastu osób, dwóch niewolników i dziesięciu czy coś koło tego szermierzy w różnych stopniach, od Drugiego do Siódmego. Przybyli w samą porę, żeby obejrzeć walkę, ten oddział wolnych mieczy, o których Nnanji mówił z takim podziwem - zmuszający do posłuszeństwa, utrzymujący pokój - ci, którzy popierali, doprowadzali do porządku, a w razie potrzeby dokonywali pomsty za szermierzy z garnizonów i straży. Imperkanni wyjrzał na łąkę i krzyknął przez ramię do jednego ze swoich ludzi: - Kandanni, upewnij się, żeby te muły nie odeszły bez nas. Trzeci szybkim truchtem wybiegł z szopy. - Dobry pomysł - powiedział Wallie. - Może, władco, byłbyś tak dobry, żeby powstrzymać również odpłynięcie statku. Imperkanni uniósł sceptycznie brew, ale skinął na Drugiego, który pobiegł wzdłuż mola. Mógł wierzyć w winę oskarżonego, ale chciał zachować formalności. Wallie był tak zmęczony, że kolana pod nim drżały, ale jeśli tamci nie zamierzali usiąść, to on też nie mógł tego zaproponować. Szermierze starannie zablokowali wyjście na łąkę na wypadek, gdyby więźniowie próbowali ucieczki i choć na razie obydwu więźniom pozwolono zatrzymać miecze, Wallie był całkiem pewny, że to tylko zwykła uprzejmość. Ci ludzie nie byli tak łatwi do pokonania jak straż świątynna. Ci ludzie byli bojownikami. Miał być osądzony tu i teraz, w dudniącej echem i splamionej krwią strażnicy. Dziwna sala sądowa; duża drewniana szopa z szeroką, wybrukowaną kamieniami podłogą, tak jakby przez środek budynku przebiegała ulica. Stanowiska dla koni stały otworem do wysokiego, belkowego sufitu, ale przeciwna ściana była solidna, przebita kilkoma zwykłymi drzwiami. Mieszkające w stajni jaskółki przemykały tam i z powrotem pod arkadami na obu końcach, wlatując do swoich gniazd w belkowaniu i szczebiocząc gniewnie na znajdujących się poniżej ludzi. Jeśli Walliemu cokolwiek to przypominało, to kulisy sceny teatralnej z odsłoniętymi belkami i gołymi płaszczyznami, i z wszystkimi ciałami z ostatniej sceny Hamleta rozciągniętymi na ziemi. Mulnik i kapitan statku zostali wprowadzeni i usadowieni blisko Jji i Cowie. Szermierze woleli działanie niż tłumaczenie. Nie żeby jakikolwiek zdrowy na umyśle cywil chciał się im sprzeciwiać. Katanji ustawił się za swoim bratem, wpatrując się w Walliego wielkimi, wystraszonymi oczami. Słabe światło zachodu wlewało się przez drzwi od strony Rzeki, omywając blaskiem ciało Trasingjiego. Konie za przegrodą chrupały głośno. - Możesz zaczynać, czcigodny Yoningu - powiedział sędzia. Oskarżyciel skierował się w stronę Trasingjiego. Imperkanni i Wallie szli za nim. - Widziałem, jak władca Shonsu uderzył tego człowieka z tyłu, i to sztyletem. Podeszli z powrotem do Tarru. Wallie zachwiał się zobaczywszy, że prawie rozciął go na pół i że bruk był wszędzie wokoło zachlapany krwią, jak gdyby prawie eksplodował. - Widziałem, jak władca Shonsu zaatakował tego człowieka od tyłu. Dalej leżało pięć ciał i Yoningu umilkł na chwilę, żeby odświeżyć swoją pamięć albo żeby się upewnić, że ma do podania znaczące zarzuty. Krzywy grymas na jego twarzy był spowodowany blizną, podciągającą do góry kącik ust - może on wcale nie miał poczucia humoru. Jeśli jego mentor wyda wyrok przeciw Walliemu, to czy wtedy Wallie zostanie niewolnikiem tego człowieka? Nie, zarzuty dotyczyły przecież zbrodni głównych. - Widziałem, jak władca Shonsu zaatakował tych ludzi bez formalnego wyzwania. Widziałem, jak władca Shonsu uderzył tego człowieka sztyletem, i tego także. - Wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że te zarzuty są na razie wystarczające. Imperkanni zwrócił się do Walliego: - Czy masz coś na swoją obronę? - Niemało. - Wallie uśmiechnął się, by pokazać, że nie czuje się winny. - Ale myślę, że czcigodny Yoningu opuścił coś - wskazał pomiędzy pilnującymi szermierzami na leżące na zewnątrz ciało Drugiego. To właśnie w oczach Walliego było jego głównym przestępstwem i tylko to. Yoningu spojrzał na niego gniewnie, jak gdyby Wallie marnował czas sądu na sprawy nieistotne. - Ten człowiek uciekał - powiedział. Fala szoku kulturowego uderzyła w Walliego, przejściowo zatykając mu dech. Uciekając chłopiec utracił prawo do pomszczenia. Jednak w chwilę później Wallie znalazł trochę pociechy w fakcie, że gdy następny Drugi zatrzymał się i zrobił gest poddania, wystarczyło to do włączenia kontroli Shonsu i powstrzymania berserkerowskiego szału. Nie była to wielka pociecha, ale zawsze coś. Pierwszy dzieciak ciągle mógłby żyć, gdyby on nie zapomniał o swoim treningu. Sąd czekał na niego. - Proszę, czy mogę usłyszeć zarzuty przeciw adeptowi Nnanjiemu? Wtedy będziemy mogli przedstawić naszą obronę. Imperkanni skinął głową. Nnanji oderwał się od swoich studiów nad podłogą i patrzył z gorzkim wyrzutem na byłego seniora. Yoningu zawahał się przy pierwszym człowieku, którego zabił Nnanji, zdecydował się go pominąć i wskazał obojętnie na ciało Ghaniriego. - Widziałem, jak adept Nnanji uderzył tego człowieka z tyłu, mimo że walczył on już z innym. Nnanji znów opuścił oczy. - Twoja obrona, władco? - zapytał Imperkanni Walliego. Jego ton sugerował, że byłoby lepiej, gdyby to była dobra obrona. - Myślę, że adept Nnanji też może wnieść przeciw mnie kilka zarzutów - zasarżował Wallie. Z zadowoleniem zauważył, że na twarzy Imperkanniego pojawił się wyraz zdziwienia, ale szybko doszedł do siebie. - Adepcie Nnanji? Nnanji znów podniósł wzrok. Patrzył na Walliego z bólem i wyrzutem. Kiedy zaczął oskarżać, mówił tak cicho, że po chwili przerwał i zaczął od początku. - Widziałem, jak władca dziś rano dobył miecza na adepta Briu bez ostrzeżenia. Widziałem, jak władca Shonsu przebrał się za niewolnicę. To było nawet więcej niż szok. Wallie z żalem spoglądał na Honakurę. Kapłan siódmego stopnia byłby świadkiem bez zarzutu, ale starzec ciągle siedział bezwładny jak szmaciana lalka. Oczy miał częściowo otwarte, ale widoczne były tylko białka. Mógł być martwy, mógł być umierający, ale z pewnością nie był w stanie składać zeznań. - Czekamy, władco - powiedział tonem groźby Imperkanni. - Czy znasz legendę o Chioxinie? - zapytał Wallie. - Nie. Do diabła! Wtedy Wallie dostrzegł Drugiego, którego oszczędził. Ten krył się za słupem, skulony i ciągle drżący. - Skorzystajmy z niezależnego świadka, władco - powiedział Wallie. - Moja historia jest niezwykła, i to jeszcze zbyt mało powiedziane, więc wolałbym, żeby ją ktoś potwierdził. Ty! Jak ci na imię? Drugi wywrócił oczami i nic nie powiedział. Jeden z wolnych mieczy, Czwarty, podszedł do niego i trzepnął go w twarz. Dzieciak zamamrotał i zaślinił się. Piekło i potępienie! - Przypuszczam więc, że sam muszę to opowiedzieć - powiedział Wallie. Potrzebował jedzenia, musiał się czegoś napić i przespać co najmniej dwie noce. - Sędzia straży świątynnej, Hardduju siódmego stopnia, był bardzo zdeprawowanym człowiekiem. Kapłani długo modlili się, żeby Bogini przysłała zastępstwo. Tym zastępstwem najwyraźniej był Imperkanni, ale wspominanie o tym teraz brzmiałoby jak propozycja łapówki albo jak próba pochlebstwa. W tym tkwiła ironia, że człowiek, który, jak Wallie miał nadzieję, przybędzie, żeby go uratować, od razu stał się groźbą odwetu za wygranie bitwy. Cała ta sprawa zawierała w sobie nieskończoną ironię. Miał nadzieję, że mały bóg uznał to za zabawne. W połowie opowieści musiał poprosić o coś do picia. Imperkanni wyraźnie nie był człowiekiem okrutnym. Teraz dostrzegł zmęczenie Walliego i nakazał sprowadzenie stołków. Jego ludzie poderwali się, żeby przeszukać pomieszczenia i przynieśli siedziska. Sąd kontynuował obrady na miejscu przestępstwa, czteroosobowa grupa pośrodku rzeźni - Wallie, Nnanji, Imperkanni i Yoningu, pozostali szermierze stali wokół nich, czujni i nieruchomi. Ostatecznie, zachrypły i tak zmęczony, że aż zastanawiał się, czy wciąż dba o wynik, Wallie dotarł do podsumowania. - To były czyny podłe - powiedział - ale one zostały rozpoczęte przez Tarru. Od chwili, gdy uwięził mnie na terenach świątynnych, przestała to już być sprawa honoru. Imperkanni odczekał, upewniając się, że to wszystko, potem wciągnął głęboki oddech. Spojrzał pytająco na Yoningu jakby mówił:"Jesteś świadkiem". - Czy spróbowałeś opuścić tereny, władco? Wallie przyznał, że nie próbował. - Powiedziałeś, że byłeś gościem czcigodnego Tarru. Gdy tu dotarłeś, to raczej nie byłeś już gościem, czyż nie? - No, nie powiedzieliśmy sobie do widzenia. Yoningu był wytrwały. To tylko jego wykrzywiona twarz nadawała mu wygląd człowieka, który lubi zabawę. Musiało być dla niego bolesne złożenie powiadomienia o człowieku, który wykazał się taką sztuką szermierczą, ale była to sztuka źle użyta. - Gość, który wyjeżdża bez pożegnania, nie pozostaje gościem w nieskończoność. On nie był już dłużej twoim gospodarzem, więc miał prawo rzucenia wyzwania adeptowi Nnanjiemu. Przeszkodziłeś w honorowym starciu zbrojnym. To było śmieszne. Wallie czuł, że gdzieś tu kryje się odpowiedź na to wszystko, ale nawet strach przed śmiercią był niewystarczający, żeby znów pobudzić do pracy jego umysł. - Nnanji - wychrypiał. - Mów. Nnanji z bólem podniósł wzrok. - Przyjmuję oskarżenie - powiedział Nnanji. Potem jeszcze raz oparł łokcie na kolanach, splótł palce swych przerośniętych dłoni i powrócił do gapienia się w buty siedzącego naprzeciw Yoningu. - Co?! Tym razem Nnanji nawet nie podniósł głowy. - Pozwoliłem, by osobista przyjaźń doprowadziła mnie do czynów podłych. Jestem szczęśliwy, że ocaliłem twoje życie, władco Shonsu, ale dokonując tego postąpiłem niesłusznie. - Co, do diabła, spodziewaliście się, że zrobię? - zapytał Wallie patrząc na Yoningu i Imperkanniego. - Byliśmy jego gośćmi, a on przygotował pułapkę w naszym pokoju. Pod groźbą miecza zmusił swoich ludzi do złożenia mu krwawej przysięgi. Ta przysięga wymaga szczególnego powodu, a jedynym powodem było, że chciał ukraść mój miecz, miecz Bogini. Oni nie zwracali się do niego "seniorze". Utrzymywał przysięgę w tajemnicy - co jest kolejnym czynem podłym, jak wam jest dobrze wiadomo. - Czy widziałeś to składanie przysięgi, władco? - Nie - westchnął Wallie. - Jak ci powiedziałem, powiadomili mnie o tym niewolnicy. Nnanji podniósł wzrok i ściągnął wargi w grymasie. Niewolnicy nie mogą świadczyć. Władca Shonsu osobiście pozbawił tę linię obrony ważności. - Adept Briu przyznał się do złożenia trzeciej przysięgi! - krzyknął Wallie. - Także atak na adepta Nnanjiego... - Więc przez przyznanie Briu albo okazał nieposłuszeństwo wobec swego seniora, albo okłamał ciebie? Wallie chciał tłuc się pięściami po głowie. Na to nie mógł znaleźć odpowiedzi. Katanji trącił brata w plecy. Nnanji odepchnął go nie odwracając się. - Kto pierwszy przelał krew? - zapytał Yoningu. O to właśnie chodziło - lepsza śmierć niż dyshonor. Człowiek powinien postępować honorowo za wszelką cenę. Jeśli jego wróg zabije go niehonorowymi sposobami, to zabity w ten sam sposób musi zostać pomszczony. Według ich standardów Wallie powinien był spróbować wyjść przez bramę i pozwolić się posiekać albo po prostu czekać, dopóki Tarru nie przyjdzie po niego. Kto pierwszy rzucił kamieniem, ten był winny. Niektórzy szermierze woleli raczej umrzeć niż złożyć przysięgę Tarru... ale na to nie było świadków poza niewolnikami. - Ja zabiłem pierwszy! - powiedział Wallie. Myślał o Janghiukim, ale oni byli pewni, że chodziło mu o Trasingjiego. Czy to ma znaczenie? Ciszę, która nastąpiła potem, przerwał Imperkanni: - Dlaczego zwolniłeś swego wasala i podopiecznego z jego przysiąg, władco? - Miałem nadzieję, że pozwolą mu przejechać - powiedział Wallie - razem z resztą. Imperkanni i Yoningu zerknęli na jego towarzyszy, a potem na siebie - dwie niewolnice, chłopiec, niemowlę i żebrak? Czym się martwić? Imperkanni ułożył ręce na piersi i zastanawiał się przez chwilę, przyglądając się badawczo Nnanjiemu. Tak, próbował znaleźć jakiś sposób na uniewinnienie, ale nie potrafił nic wymyślić. - Ciekaw jestem, co się zdarzyło, gdy tu przybyłeś, adepcie. Co zostało powiedziane, zanim czcigodny Tarru rzucił ci wyzwanie? Nnanji podniósł głowę i spojrzał ponuro na Siódmego. - To ja go wyzwałem - powiedział. Najwyraźniej Imperkanni uznał, że trafił mu się ciężki przypadek. Skrzywił się: - Jeśli sądzić po twoich twarzoznakach, adepcie, całkiem niedawno byłeś Drugim. - Do dziś rano, władco. To była bardzo trudna sprawa; obaj podsądni robili wrażenie obłąkanych. - Rano byłeś Drugim, a po południu rzucasz wyzwanie Szóstemu? Nnanji zerknął na Walliego i nagle, tylko na moment, uśmiechnął się. Potem jego twarz znów spochmurniała. Wallie serdecznie zapragnął go trzasnąć. Gorramini i Ghaniri wiedzieli, jak sprowokować Nnanjiego do przemocy. Ta wiedza musiała być powszechna wśród straży. Wystarczyło, by Tarru rzucił parę uwag o tkaczach dywanów. - Tak - wzruszył ramionami Nnanji. - Był zdecydowany doprowadzić do walki. Zignorowałem obelgi pod moim adresem, ale wtedy on obraził mojego... przyjaciela, władcę Shonsu, którego tu nie było, żeby się bronić. Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie. Wallie mógł się domyślić, co teraz nastąpi. - Co powiedział? - zapytał Imperkanni. Gdy Nnanji milczał, upomniał go. - Teraz szlachetny władca jest tutaj, żeby się samemu bronić. Nnanji spojrzał gniewnie. - Powiedział, że on jest mordercą. Sądzący spojrzeli na Walliego, którego ogarnęło smutne uczucie, że nie jest godny przyjaźni Nnanjiego. To bolało, prawie tak bardzo jak poczucie winy za morderstwa czy perspektywa nagłej śmierci, która teraz krążyła nad nim. - Obawiam się, że on miał rację, Nnanji - powiedział. - Zabiłem Janghiukiego ciosem pięści. Zamierzałem go tylko ogłuszyć... ale jego śmierć nie była sprawą honoru. Imperkanni chciał się dowiedzieć, kim właściwie był Janghiuki i Wallie wyjaśnił, nie dbając już więcej zbytnio, co mówi. - Dodaję to wyznanie do listy... - wtem Yoningu przerwał. On i Imperkanni przez moment patrzyli na siebie w milczeniu. Siódmy, wydawało się, wcale się nie poruszył, ale jego biały koński ogon zakołysał się lekko, jakby w lekkim przeciągu. Yoningu powiedział pośpiesznie: - Wycofuję to. - Przyjmuję, że śmierć szermierza Janghiukiego była przypadkowa, władco - powiedział Imperkanni. - Gdybyś chciał go zabić, trudno mi przyjąć, że użyłbyś pięści. Nnanji zaskoczony podniósł na moment wzrok. Katanji znów szturchnął go w plecy. Nnanji go zignorował. Wallie zerknął na Honakurę. Jego oczy były teraz otwarte, ale starzec oddychał ciężko, rzężąc i nie zwracając na nic uwagi. On nie mógł pomóc. - Wola Bogini ma pierwszeństwo przed sutrami! - wykrzyknął Wallie. Niewiarygodne, ale ten sąd zwraca się przeciw niemu. Potrzebował świadków! Stary Coningu mógłby poświadczyć - on wiedział. Albo Briu. Był jednak pewny, że sąd nie uda się do świątyni, jeśli o to poprosi. Imperkanni zaczynał się niecierpliwić. - To prawda - powiedział sędzia. - Przysięgaliśmy posłuszeństwo woli Bogini przed sutrami. Ale kto ma rozstrzygać, jaka jest Jej wola? Musimy uznawać, że sutry przedstawiają jej przykazania dla nas, dopóki nie otrzymamy wyraźnego świadectwa, że jest przeciwnie... cudu, jak myślę. Zgadzam się, że masz zachwycający miecz, władco Shonsu, ale on nie daje ci prawa popełniania wszelkich zbrodni, na jakie ci przyjdzie ochota. Czy masz jeszcze coś na swoją obronę? Jaki jest sens mówić dalej? Wallie dostał uczciwą szansę obrony, prawdopodobnie powiedział o wiele więcej, niż pozwolono by człowiekowi niższego stopnia. Bogowie karzą go. Zamordował Janghiukiego i ściął uciekającego Drugiego. Może zdarzyć się tak, że zostanie ukarany za niewłaściwe przestępstwa, ale popełnił przestępstwa. Nnanji ma rację - dlaczego tego nie przyznać? Karą za niepowodzenie była śmierć. Ścięcie głowy jest szybkie i bezbolesne; mógł trafić gorzej. - Władco! - wrzasnął Katanji, z twarzą zbielałą z przerażenia i z mieczem na plecach przekrzywionym pod absurdalnym kątem. Twarz Imperkanniego pociemniała na tę arogancję. Jeden z Czwartych wyciągnął wielką rękę, żeby pochwycić bezczelnego łobuza. - Spytaj władcę Shonsu jak zmoczył swój kilt! - wrzasnął Katanji, gdy go odciągano. - Stać! - szczeknął Imperkanni. - Co powiedziałeś, praktykancie? Czwarty przywrócił Katanjiemu pozycję pionową i puścił go. - Władco, spytaj władcę Shonsu, jak zmoczył swój kilt. - Katanji uśmiechnął się blado i roztarł poturbowane ramię. Imperkanni, Yoningu i Nnanji równocześnie spojrzeli w dół, na kilt i buty Walliego. Wspaniale! - pomyślał Wallie. Złamał tabu zabraniające wchodzenia do Rzeki, ale nikt tego nie zauważył, z wyjątkiem tego cwanego dzieciaka. Prawdopodobnie to oznacza śmierć w męczarniach - może smażenie na rozżarzonej płycie - to kara za zbrodnię główną. Dzięki, Katanji! Yoningu poderwał się ze swego stołka i pognał w stronę przystani, przeskakując po drodze przez Trasingjiego. Imperkanni patrzył na Walliego z zębami obnażonymi w dziwnym i pozbawionym humoru uśmiechu. Nnanji również wpatrywał się w niego, a jego oczy błyszczały. Jednak pod ptasim łajnem, kurzem z drogi, roztartym węglem i plamami krwi... pod tym wszystkim Nnanji z pewnością demonstrował coś przypominającego jego dawny uśmiech. Kult bohatera w całej pełni. Co tu się, u diabła, dzieje? Yoningu, wyraźnie pobladły, powrócił wielkimi krokami, stanął za swoim stołkiem, uniósł rękę i powiedział oficjalnym tonem: - Mentorze, pragnę wycofać zarzuty przeciw władcy Shonsu. - Naprawdę? - powiedział Imperkanni. - Tak, spodziewałem się, że to zrobisz! Władco Shonsu, czy łaskawie pozwolisz mojemu podopiecznemu na wycofanie zarzutów? - Teraz uśmiechał się otwarcie i bardzo przyjaźnie. Jak to się stało? Wallie przypomniał sobie małego uzdrawiacza z więzienia, Innulariego, który umarł, gdy stracił pacjenta. Yoningu więc był raczej powodem niż oskarżycielem i jeśli sąd uznał, że postawił fałszywe zarzuty, to powinien zapłacić karę - to dobry sposób, żeby zapobiegać lekkomyślnemu wytaczaniu procesów i doskonały środek zapobiegający pomnażaniu się liczby prawników. Nie żeby Walliemu potrzebny był niewolnik, ale dobry Szósty stanowiłby nieoceniony dodatek do jego sił, więc tu może otworzyć się przestrzeń dla targów... Wtedy zobaczył, że w wyniku jego wahania uśmiech Imperkanniego przeszedł w grymas i że wokół niego pochyliły się głowy, pięści zacisnęły, a oczy przymrużyły. Cokolwiek mówiły prawa, Yoningu był jednym z oddziału. Jeśli Wallie zażąda swojej części, do czego był uprawniony, to będzie musiał potem walczyć z każdym z nich, od samego Imperkanniego zaczynając na najniższym czeladniku kończąc. - Zarzuty przeciw adeptowi Nnanjiemu są również wycofane? - zapytał Wallie, nie rozumiejąc, z jakiego powodu tak się dzieje. Imperkanni rozluźnił się i jego uśmiech powrócił. - Oczywiście, władco. - Przez długą chwilę przyglądał się Nnanjiemu, a kiedy z uśmiechem zwrócił się ku Walliemu, było całkiem jasne, że Nnanji jest dla niego przezroczysty jak szkło. Był doświadczonym przywódcą ludzi. W Nnanjim zdołał zobaczyć młodzieńcze wątpliwości i kult bohatera, które zanikną w świetle doświadczenia; odwagę, wytrwałość i prawość, które zalśnią jaśniej. - Jak powiedziałeś, władco, to nie była sprawa honorowa, ale prawdziwa bitwa. Składam adeptowi Nnanjiemu gratulacje z okazji dobrego początku kariery. Jego honor jest bez zarzutu, a odwaga nie podlega dyskusji, tak samo jak u ciebie. Nnanji sapnął, potem zatoczył się i podziękował, pociągając nosem. Następnie rozprostował przygarbione plecy i uśmiechnął się do Walliego. Imperkanni wstał, a pozostali poszli za jego przykładem. - Naprawdę chciałbym go włączyć do swojego oddziału, ale jestem przekonany, że ty sam chcesz przyjąć go z powrotem jako swego podopiecznego, chyba nie mylę się, władco? - zapytał, a jego żółte oczy mrugnęły. - Jeśli on przyjmie mnie jako mentora - powiedział Wallie - to będę bardzo zaszczycony. Wyraz niedowierzania i zachwytu rozlał się na zabrudzonej twarzy Nnanjiego. - Władco! Pozwolisz mi złożyć przysięgę po tym, jak ja złożyłem na ciebie powiadomienie? - Dynia Kopciuszka znów była karetą ze wszystkimi przyległościami. - To był twój obowiązek - powiedział Wallie. - Gdybyś tego nie zrobił, to bym cię nie chciał. - Znów oddawał Alicji jej Krainę Czarów. Yoningu również zwrócił się do Nnanjiego z uśmiechem uzupełniającym wykrzywienie jego twarzy. On i Imperkanni, będąc od dawna towarzyszami, prawdopodobnie bez trudu odgadywali nawzajem swe własne myśli. Mrugnął przelotnie do Walliego i zauważył: - Oczywiście, pierwszy minstrel, którego spotkamy, zostanie poinformowany o tym, jak Shonsu i Nnanji pokonali dziesięciu szermierzy w strasznej walce. Nnanji jeszcze nie pomyślał o sławie. Jego usta otwarły się, ale wydobyło się z nich tylko kraknięcie. To był szklany pantofelek - Kopciuszek może być na zawsze szczęśliwy już tylko z tego jednego powodu. - Nie Shonsu i Nnanji - powiedział poważnie Wallie - ale Nnanji i Shonsu. On to zaczął. Jja uśmiechnęła się do niego. Cowie spała. Nawet starzec wyglądał lepiej, siedział wyprostowany i słuchał. Katanji... Katanji wpatrywał się w Walliego z wyrazem zmieszania. On jeden wydawał się rozumieć, że Wallie nie ma pojęcia, co się stało i że nie zna powodów uniewinnienia. - Naprawdę, władco - powiedział w zamyśleniu Imperkanni - nie ośmielam się doradzać ci w twoich sprawach... ale w tym przypadku mógłbyś nawet zastanowić się nad tysiąc sto czterdziestą czwartą. Seniorzy uwielbiali powoływać się na sutry o wysokich numerach ponad głowami juniorów - wszyscy tutaj tak robili. Yoningu skrzywił się, choć normalnie Szóści byli odporni na tę grę. Nnanji wydął wargi, wyglądając na zmieszanego. Tysiąc sto czterdziesta czwarta? Ostatnia sutra! Być może Imperkanni sprawdza, czy Shonsu jest prawdziwym Siódmym? Wtedy Wallie zrozumiał i wielki rozbłysk podniecenia przepędził ciemność jego poczucia winy i zmęczenia. Rozpoznał łaskę bogów. To nie była próba - jako że gdyby to była próba, zawiódłby - ale lekcja, i nauczył się tego, co było od niego wymagane. Nie zawiódł nadziei, pozostał Jej bojownikiem. Poczuł ulgę równie wielką, jak ulga Nnanjiego. - Oczywiście! - powiedział. - Czemu nie? To bardzo dobry pomysł, władco Imperkanni! - Potem odrzucił do tyłu głowę i ryknął tym potężnym, grobowym śmiechem Shonsu, podrywającym jaskółki i płoszącym konie, zaskakującym muły na łące, budzącym dziecko, odbijającym się wielokrotnym echem od budynków strażnicy jak dzwonienie świątynnego dzwonu. TRIUMF! # 1144 CZWARTA PRZYSIĘGA Szczęśliwy jest ten, który ocali życie koledze, a wielce błogosławieni są ci dwaj, którzy uratują siebie nawzajem. Tylko dla takich dozwolona jest ta przysięga i jest ona najwyższa, ostateczna i nieodwołalna: Ja jestem twoim bratem, Moje życie jest twoim życiem, Twoja radość jest moją radością, Mój honor jest twoim honorem, Twój gniew jest moim gniewem, Moi przyjaciele są twoimi przyjaciółmi, Twoi wrogowie są moimi wrogami, Moje tajemnice są twoimi tajemnicami, Twoje przysięgi są moimi przysięgami, Mój dobytek jest twoim dobytkiem, Ty jesteś moim bratem. + + + + + + + Słońce zatonęło za horyzontem jak kropla krwi wsiąkająca w piasek, wskazując oskarżycielskim palcem przez fale na wodzie w kierunku stojącego na przystani Walliego. Może, zasugerował Imperkanni, szlachetny władca powinien rozważyć spędzenie nocy w strażnicy i kontynuowanie podróży następnego dnia? Ale wbrew nastrojowi triumfu, który go nagle ogarnął, Wallie niczego nie pragnął bardziej niż zejścia ze sceny rzezi i opuszczenia świętej wyspy tak szybko, jak to będzie możliwe. Wszędzie byle nie tu. Zwrócił się do kapitana statku, który zrezygnowany siedział na podłodze podczas całego procesu, a teraz został zwolniony. - Czy masz jakieś obiekcje w sprawie podróżowania nocą, żeglarzu? - Nie z tobą na pokładzie, władco - odpowiedział żeglarz, padając na twarz. To, co się zdarzyło, działało również na żeglarzy. Podejrzliwość i wrogość zniknęły. Każdy człowiek w wolnej kompanii został przedstawiony srogiemu władcy Shonsu i nieugiętemu adeptowi Nnanjiemu i każdy z nich skromnie gratulował obydwu ich wspaniałego czynu zbrojnego. Uśmiech Nnanjiego zagrażał przejściem w stan permanentny. Imperkanni wprowadził swoją efektywną organizację w ruch. Jedzenie i wypchane słomą materace zostały wyciągnięte ze strażnicy i zaniesione na statek, ciała zebrane razem, konie sprawdzone i opatrzone. Roześmiany Trzeci zdobył jedzenie, żeby uciszyć wrzaski Vixiniego oraz szklankę wina dla starca, który teraz również okazał dramatyczne polepszenie. - Zostaniemy tutaj na noc - powiedział Siódmy. Popatrzył na mulnika. - Ty możesz przespać się w jednej ze stajni dla koni. Rano będziemy potrzebowali kilku twoich mułów. Mulnik, wydawało się, uznał tę nowinę za katastrofalną. Jego szczurze oczka przemknęły błagalnie do Walliego, który przez chwilę zbity z tropu, potem zaczął się śmiać. - Przypuszczam, że jeśli nie wróci do swych bliskich, to zaczną się o niego martwić, władco - powiedział. - Ktoś będzie go szukał. Zgadza się, mulniku? Mulnik kiwnął znacząco. - Moja żona, władco. I ona znajdzie w stajni nie męża, nie muły, ale majątek w złotych monetach. - Jestem pewny, że twoi ludzie poradzą sobie z mułami, czyż nie, władco Imperkanni? Zatrzymaj to, co będzie ci potrzebne i pozwól mu odejść. Był mi przydatny. Białogrzywy szermierz uniósł swe szpakowate brwi w zdziwieniu, ale zgodził się na tę łaskę władcy Shonsu. Wallie był rozbawiony - nawet zawodowi mordercy potrafią być niekiedy porządnymi facetami. W milczącej ugodzie dwaj Siódmi zaczęli spacerować wzdłuż przystani, chcąc porozmawiać na osobności. - Czy uświadamiasz sobie, że Bogini sprowadziła cię tutaj, żebyś został sędzią? - zapytał Wallie. - Kapłani mianują cię, zanim zdążysz zsiąść z konia. Starszy mężczyzna skinął głową. - Przyznaję, że ta myśl jest kusząca - odpowiedział. - Yoningu i ja sporo mówiliśmy ostatnio o znalezieniu kamiennej pochwy. Człowiek się starzeje, niestety. Pobudzające okrzyki okazują się niekiedy bardziej zabawne niż walka. Milczał prez chwilę, potem kontynuował: - To nie był pierwszy raz, gdy przesuwała nas Jej ręka i zawsze wtedy znajdowaliśmy godne zajęcie dla naszych mieczy. Ale Hann było niespodzianką; nie mogliśmy znaleźć czekającego na nas problemu. Wtedy Yoningu zaproponował, żebyśmy odbyli pielgrzymkę. Chciał się dowiedzieć o swego ojca... i jesteśmy tutaj - zachichotał. - Gdy zeszliśmy na molo i usłyszeliśmy szczęk mieczy, pomyślałem, że to ty byłeś problemem, władco. Teraz widzę, że byłeś rozwiązaniem. Prawdopodobnie badał granicę poczucia humoru Walliego, ale ten nie był w nastroju, który pozwoliłby mu ją znaleźć. - Może powiesz mi o ojcu Yoningu? - zapytał. Imperkanni wzruszył ramionami. - Ostatnio słyszał o nim wiele lat temu. W tym czasie ojciec zamierzał przybyć tu i zaciągnąć się do straży. Myślę, że od jego śmierci z żołędzi zdążyły wyrosnąć dęby. - Nnanji mógł słyszeć, jak o nim mówiono - zasugerował Wallie. - Jak on miał na imię? - Coningu, piątego stopnia. - Rzeczywiście? - Władca Shonsu wyraźnie stracił zainteresowanie. - Choć z drugiej strony może najlepszym, co może zrobić Yoningu, byłoby spytanie starego intendenta, o którym wspominałem. Jeśli ktoś będzie coś wiedział, to tylko on. Stwierdzisz, że jest chętny do współpracy i godny szacunku. - Zmienił temat na bardziej delikatny. - Niektórzy z twoich młodych ludzi mogą uznać życie w straży za bardzo nudne, czyż nie? Złote oczy stały się zimne jak lód i Wallie odniósł wrażenie, że biały koński ogon porusza się siłą własnej woli. Zaciekawił się, czy Siódmi mogą między sobą rozmawiać swobodnie; to przypominało mu sytuację dwóch jeleni omawiających sprawy swoich stad. - Nie zaproponowano mi jeszcze tej pozycji, władco. Nici z werbunku! Wallie westchnął, potem uśmiechnął się. - Są tu meldunki o bandytach napadających podróżnych na drodze. Imperkanni zachichotał. - Modlę się najpokorniej do Najświętszej, żeby spróbowali tego już jutro. Na końcu mola zawrócili. Wiał delikatny wietrzyk. Prace na statku dobiegały końca. Wallie zaczął rozglądać się za swoją grupą - i jeszcze raz napotkał wzrok małego Katanjiego. Katanji trącił brata, który stał obok niego. Został gniewnie uciszony, ale Imperkanni również dostrzegł tę scenę. Uniósł brew w kierunku Nnanjiego. Ten zaczerwienił się. - To nic, władco. - Ten twój podopieczny jest ostrym małym sztylecikiem - zauważył Siódmy. - Dostrzegł to, czego nie dostrzegł nikt inny, a na powiedzenie czego władca Shonsu był zbyt dumny. - Jestem mu zobowiązany. Przedstaw go. - On jeszcze nie zna salutów ani odpowiedzi, władco - zaprotestował Nnanji. Każdy szermierz siódmego stopnia potrafi zmrozić człowieka do szpiku kości jednym spojrzeniem. Nawet nieustraszonego Nnanjiego opuściła odwaga pod spojrzeniem, które otrzymał. - Każ mu więc wykonać cywilne pozdrowienie - powiedział Imperkanni. Więc Katanji został przedstawiony i otrzymał swoją szansę: - Chciałbym wiedzieć, czy mogę poprosić jednego z twoich juniorów, władco, żeby przekazał wiadomość mo... naszym rodzicom? Tylko żeby powiedział im, gdzie się podzialiśmy. - Przemknął szybkim spojrzeniem w stronę Walliego. - I powiedzieć, że jestem w dobrych rękach. Nnanji spłonął ze wstydu na taki sentymentalizm. Imperkanni wymienił z Walliem uśmiechy. Zauważył cywilne znaki rodzicielskie. - Przekażę wiadomość osobiście - powiedział. - I powiem im, że wychowali dobrych synów, dobrych szermierzy... i że jesteście w Jej rękach. Kto może mnie do nich skierować? - Adept Briu, władco - wymamrotał Nnanji, zaczerwieniony i zmieszany. - Polecam ci Briu, władco - powiedział Wallie. - Myślę, że on będzie wdzięczny za szansę odkupienia. Jest z gruntu uczciwym człowiekiem. Imperkanni podziękował mu uprzejmie, ale najwyraźniej w sprawie świątynnej straży zamierzał samodzielnie podejmować decyzje. Kiedy statek już przygotowano, noc wsączyła się na niebo. - Jesteś całkiem pewny? - zapytał Wallie starca. - Całkowicie! - parsknął Honakura, chociaż ciągle jeszcze był bardzo osłabiony. - Jeden przejazd na mule to o dwa za dużo - zachichotał. - Poza tym jestem zawodowo zainteresowany cudami, a one idą za tobą jak muchy za krową. - Zanim odjedziesz, władco, mamy do wypełnienia smutną ceremonię - powiedział do Walliego Imperkanni, wskazując głową tam, gdzie jego ludzie ułożyli na pomoście osiem nagich ciał. - Hm? - powiedział Honakura. - Może powinienem na chwilę tylko znów zostać kapłanem? - podreptał w kierunku ciał i ściągnął opaskę z głowy. Wyraz twarzy Imperkanniego, gdy ten policzył jego twarzoznaki, sprawił Walliemu niemałą satysfakcję. * A więc ostatnim czynem Walliego na świętej wyspie będzie wzięcie udziału w pogrzebie. Wolne miecze wiedziały, jak takie rzeczy powinny być robione. Nie chcąc pokazywać swojej ignorancji, Wallie odszedł na bok za potrzebą, a kiedy powrócił, wszyscy stali w szeregu, podczas gdy jego miejsce było puste. Dwunastu szermierzy ustawiło się wzdłuż krawędzi pomostu, Katanji, najmłodszy i z najkrótszym stażem na samym końcu, Imperkanni i Honakura dokładnie w środku. Wallie wśliznął się na swoje miejsce po lewej stronie kapłana i wraz z innymi dobył swego miecza w salucie. - Czcigodny Tarru - powiedział Nnanji, gdy pierwsze ciało zostało wyciągnięte naprzód przez niewolników. Honakura wyrecytował słowa pożegnania. - Tarru szóstego stopnia, zwracamy cię teraz Wielkiej Matce nas wszystkich, jako że twa podróż na tym świecie jest zakończona. - Idź do Niej, jak wszyscy pójdziemy, niosąc kurz drogi, a Ona go zmyje; niosąc rany i smutki, a Ona je ukoi; niosąc radości i zaszczyty, a Ona je pochwali. - Powiedz Jej, błagamy, że pamiętamy o Niej i że również oczekujemy Jej wezwania; jako że z wody wyszliśmy i wszyscy musimy do wody powrócić. Ciało z pluskiem uderzyło o wodę i... woda zakipiała, eksplodowała w szalonym wybuchu, który szybko stał się srebrną pianą, zabarwiła się szkarłatem i zasyczała, gdy powietrze z płuc wydostało się na powierzchnię, a potem zamarła w niewyraźną, różową pianę, spływającą powoli z prądem. To wszystko trwało tylko krótką chwilę, ale ciało zniknęło. Wallie był tak wstrząśnięty, że omal nie upuścił miecza. - Mistrz Trasingji... Teraz Wallie był przygotowany, ale stwierdził, że za każdym razem przebiegają po nim zimne dreszcze i musiał się bardzo natężać, żeby nie dygotać w sposób widoczny. Oto, czego uniknął! Z głębin słownika Shonsu wypłynęło słowo... krążyło przez chwilę w jego głowie, dopóki wreszcie tłumacz nie znalazł zbliżonego odpowiednika: pirania. Teraz zrozumiał werdykt sądu. Wola Bogini ma pierwszeństwo przed sutrami i Ona sprawiła, że Jej wola stała się znana. Tylko Jej bojownik mógł dotrzeć do pomostu tą drogą żywy, to znaczy, że Ona pochwalała jego działania. Żaden ludzki sąd nie miał prawa zmienić Jej decyzji. Teraz zrozumiał reakcję Nnanjiego, kiedy zasugerował przekroczenie Rzeki, zrozumiał, dlaczego słowo "pływać" stosuje się tylko do ryb, dlaczego kapłani nad stawem byli tak niechętni zamoczeniu stóp, dlaczego mulnik poił muły w korycie, dlaczego tak łatwo poszło mu oskrzydlenie Tarru. Trudno się dziwić, że patrzono na niego z zabobonną trwogą po akcie takiej wiary i odwagi. Wpatrywał się w ostatnie rumieńce wieczoru ponad milami spokojnej wody. Pomyślał, jak cudownie łagodzące byłoby pływanie dla jego roztrzęsionych nerwów, dla brudnego i obolałego od siodła ciała. Ale z pływaniem już zakończył na całe życie. Bogowie dokonują cudów, kiedy sami się na to zdecydują, nigdy na żądanie. * Statek był typem kutra wielorybniczego, z takielunkiem na dziobie i rufie. Mógł przewozić chyba ze dwa tuziny pasażerów, ale większość z nich została usunięta przez szermierzy. Gdy na kratownicy rozciągnięto wypchane słomą materace, było na nim pod dostatkiem miejsca dla siedmiorga pasażerów, którzy mogli rozłożyć się wygodnie i przeżuwać jedzenie z zapasów - zimny drób, nieświeży chleb i ser, butelki gorącego piwa. Popychany przez ledwo wyczuwalną bryzę statek przesuwał się bez kołysania po leniwych falach. Mieli tu dosyć prowiantu, żeby nakarmić cały regiment Nnanjich, więc podzielili się nim z opasłym, płaszczącym się kapitanem i nieokrzesanym chłopcem stanowiącym załogę. Noc była ciepła, cicha i wspaniała, arkada Boga Snów widowiskowo świeciła pomiędzy gwiazdami, jaśniej niż księżyc w pełni na Ziemi, malując statek srebrem i szarością na czarnej i lśniącej wodzie. Synowie tkacza dywanów i Cowie rozsiedli się na śródokręciu, a załoga przy sterze. Wallie zajął ławkę na dziobie mając przy sobie Jję i Honakurę, siedzącego na skrzyżowanych nogach. Vixini był przez cały dzień przemocą zmuszany do bezruchu i darł się, żeby pozwolono mu poruszać się swobodnie.Teraz dostał szansę, więc zwinął się w kłębek i zasnął. Gdy tylko statek odbił od przystani, Wallie zwrócił się do Jji i pocałował ją. Oddała mu pocałunek tak, jak powinna to zrobić dobrze wyszkolona niewolnica. Niewolnica, ale nie przyjaciel. Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i próbował nie pokazać po sobie bólu, który poczuł. Jak jednak mogłoby być inaczej? Była świadkiem jego rzeźniczego szału. Sam z trudem o tym myślał, więc jak mógł się spodziewać, że ona wybaczy, popatrzy na to przez palce i zrozumie? Jeśli stracił jej miłość, to cena zwycięstwa była wyższa niż chciałby dobrowolnie zapłacić. Był świadomy przykrej obecności przy sobie wścibskiego, małego kapłana, słuchającego wszystkiego, co on powie. Pragnął zabrać ją gdzieś i porozmawiać, nie wiedział jednak, jak ubrać w słowa swe uczucia. Jja prawie nigdy nie próbowała tego czynić, ale odpowiedziała długim, badawczym spojrzeniem, z nie dającym się odczytać wyrazem twarzy, aż wreszcie powiedziała; - Obydwoje jesteśmy niewolnikami, panie. W srebrnym zmroku na jej twarzy pojawił się bardzo niewyraźny ślad uśmiechu. - Ja muszę zadowalać mego pana. Mój pan musi zadowalać bogów. Zacisnął wokół niej ramię, którym ją obejmował. - To szczera prawda, kochanie. - Czy tego właśnie chcą od ciebie? - zapytała miękko. Kiwnął głową. - Chcą krwi! Bezwzględności! Okrucieństwa! - Od Walliego czy od Shonsu? - Od Walliego! - warknął. - Shonsu już to potrafił. Milczała przez chwilę, podczas gdy statek zdawał się nabierać szybkości. - Dla mnie jest to łatwiejsze - powiedziała spokojnie. - Moim zadaniem jest dawanie ci przyjemności, a to mnie także daje wiele radości. - Zabijanie nigdy nie sprawi mi przyjemności - burknął. Potrząsnęła głową. - Ale będziesz posłuszny bogom, panie? - Tak - westchnął. - Przypuszczam, że będę posłuszny. Nagradzają mnie wspaniale. Wtedy ona objęła go ramionami. Pocałowali się z zapałem kochanków i wiedział, że ich miłość nie tylko nie została stracona, ale że się umocniła. Przerwał uścisk, zanim jego gruczoły nie wyrwały się całkiem spod kontroli i siedział przez chwilę, dysząc ciężko i czując się o wiele lepiej. - Myślałem właśnie - zrobił uwagę w stronę ciemnego nieba Honakura - że statki mają ogromną przewagę nad mułami. - Nie o tym myślałeś, starcze! - Tak, o tym - odpowiedział chichocząc kapłan. - Jak mógłbyś ją całować na mule? Później, kiedy Wallie zakończył swój posiłek, rzucał okruchy za burtę, kawałek po kawałku, patrząc z pełną zgrozy fascynacją, jak piranie roją się przy nich. Będąc tak blisko od wody był w stanie je dostrzec, jeśli wpatrywał się uważnie - ulotne srebrne błyski w czarnej wodzie, nie większe niż mały palec mężczyzny, ale zdolne do natychmiastowego pojawienia się w niezliczonej masie. - Czy nie macie piranii w swoim świecie ze snu, władco? - zapytał Honakura, opierając się plecami o okrężnicę i patrząc na niego ze spokojnym rozbawieniem. Wallie poderwał się z poczuciem winy. - Nie wszędzie - przyznał. - Jeśli półbóg pozostawił mi taką ignorancję w sprawach Świata, to musiał sam przyjąć odpowiedzialność za prowadzenie mnie. Kapłan uśmiechnął się - Podejrzewam, że teraz, gdy wiesz, nie powtórzysz już tego manewru. - Zrobiłem już ślubowanie w tej sprawie - powiedział Wallie. - Wyjaśnisz mi, jak jest ze świątynnym stawem? - Nawet tam czasami się pojawiają - powiedział starzec. - Ale unikają bystrej wody, tak się mówi, i może dlatego staw normalnie jest bezpieczny. Chociaż gdybym miał wybór, to bym do niego nie wszedł. Wallie zastanowił się, jakie jeszcze horrory może kryć dla niego Świat. Jja położyła się obok Vixiniego i natychmiast zasnęła. Wallie był zbyt podniecony, żeby choćby tego próbować. Światło było jaśniejsze niż księżycowe, ale dziwnie rozproszone, rzucające podwójne cienie. Ponad Rzeką tworzyła się mgła. Trudno było dostrzec coś na odległość, nawet coś tak bliskiego, jak niewyraźne postacie Cowie, Nnanjiego i Katanjiego na śródokręciu. W kilka minut później Nnanji, przełażąc przez ławki, przyszedł na dziób, by klęknąć przed Walliem oraz, przypadkowo, przed Honakurą. Ciągle oblizywał palce, a jego twarz pod pokrywą makijażu była plamą w ciemności. Nie odłożył swego miecza, co wydawało się dziwne, lecz bez wątpienia miał na uzasadnienie tego jeden z tych obcych szermierczych powodów. - Władco? - zapytał. - Czy mogę teraz złożyć ci drugą przysięgę? Wallie potrząsnął głową. - To może poczekać do rana. Nie chciałbyś przecież brać lekcji szermierki na statku, prawda? Białe zęby błysnęły w uśmiechu. - Nie, władco. - Klęczał w milczeniu. - Pozwól mi zgadnąć - powiedział Wallie. - Chcesz wiedzieć, dlaczego bogowie pochwalają wszystkie te podłości? - Tak, władco. - W głosie Nnanjiego brzmiała ulga. - Może nasz szacowny przyjaciel potrafi to wyjaśnić - powiedział Wallie. - Dlaczego Bogini pozwoliła na tak wiele podłych czynów? Przyjmujemy, że Ona nie pochwala podłych czynów. Zgadza się, święty? - spojrzał w dół, na siedzącą przy nim drobną, skuloną postać. - Nie jestem już dłużej święty - powiedział z rozdrażnieniem Honakura. - Ale tak, założenie jest słuszne. - A ja - powiedział Wallie - nie pochwalam mentorów bijących podopiecznych. Ale kiedyś, młody przyjacielu, skatowałem cię bardzo porządnie. Oczy Nnanjiego błysnęły w ciemnościach białkami. - To było po to, żeby przełamać moją klątwę, władco. Niespodziewanie Wallie zaczął sobie uświadamiać, że na śródokręciu dzieje się coś nieoczekiwanego. Próbował nie przyglądać się temu zbyt otwarcie, ale wyglądało to tak, jakby Katanji podsuwał się bardzo blisko do Cowie. Nnanji klęczał odwrócony do nich plecami. - Myślę, Nnanji, że bogowie próbowali przełamać moją klątwę. - Nad tobą nie wisi klątwa, władco! - zaprotestował lojalnie Nnanji. - O tak, wisi! Powiedziałem ci kiedyś - nie lubię zabijać ludzi. Usta Nnanjiego otwarły się, potem zamknęły. - Bóg rozkazał mi zabić Hardduju. Zrobiłem to - ale tylko dlatego, że on wyraźnie kazał mi to zrobić. Jedyny rozkaz, jaki otrzymałem poza tym, to być uczciwym i walecznym szermierzem. Żaden uczciwy szermierz siódmego stopnia nawet przez moment nie tolerowałby Tarru ani jego marnych sztuczek. Tłukłem cię i drażniłem, dopóki nie straciłeś panowania i nie rzuciłeś się na mnie. Bogowie wciskali mnie do kąta, dopóki nie zacząłem rozlewać krwi i nie pokazałem, że potrafię być zabójcą. To ten sam proces. - To podobne do sprawdzania miecza, czy tak? - zapytał Nnanji. - Wyginasz go, żeby zobaczyć, czy wyprostuje się z powrotem, czy pęknie? - Tak! - powiedział ze zdziwieniem Wallie. - To bardzo dobre porównanie! - Ale - nalegał Nnanji - czy jeśli bogowie zaplanowali to wszystko... Sumienie ciągle sprawiało mu kłopot. - Nie popełniliśmy podłych czynów, żaden z nas ich nie popełnił. Straż świątynna była bandą tchórzy. Imperkanni nas uniewinnił. Czy zgadzasz się z jego werdyktem, starcze? - O tak! Najwyraźniej byliście przyciśnięci - powiedział Honakura. - Bogowie wybrali was obu i... - Nas obu? - zapytał Nnanji. Katanji robił postępy. Nie napotkał współpracy, ale też wydawało się, że nie spotkał oporu. Widocznie w świecie Katanjiego wszystko, co się nie sprzeciwiało, stanowiło przyzwolenie. Był chyba jedynym drapaczem, który nie potrzebowałby wieczorowych zajęć Szalonej Ani. - Jeśli złożysz mi drugą przysięgę, adepcie Nnanji - powiedział Wallie - a mam nadzieję, że to zrobisz, jako że byłbym dumny, mając cię znów jako podopiecznego, to jest jeszcze inna przysięga, którą chciałbym złożyć razem z tobą. - Krwawa przysięga? Oczywiście, władco - powiedział z zapałem Nnanji. - Nigdy! - powiedział Wallie. - Uważam, że ta przysięga jest podłością, nawet jeśli Bogini układała sutry. Mam dość krwawej przysięgi co najmniej na dwa życia. Nie, mówię o czwartej przysiędze. Nnanji spojrzał ostrożnie. - Nigdy nie słyszałem o żadnej czwartej przysiędze. Honakura zapewniał, że nic nie wie o szermierczych sutrach, ale w mroku wpatrywał się ze zdziwieniem w Walliego. - Nie mogłeś słyszeć - powiedział Wallie. - Po pierwsze, jest ona zawarta w tysiąc sto czterdziestej czwartej sutrze... - Ach! - jęknął Nnanji. - W ostatniej sutrze. Tylko kandydat na Siódmego mógł w ogóle o niej usłyszeć, chyba że Siódmy celowo by komuś o tym powiedział tak, jak ja zamierzam powiedzieć tobie. Po drugie, zawiera ona ograniczenia. - Och! - jeszcze raz wydał z siebie jęk. - Ale my spełniamy warunki, ty i ja. Ona może być złożona tylko przez tych, którzy nawzajem uratowali sobie życie, a to może się zdarzyć tylko w bitwie, nie w sprawach honorowych. Myślę, Nnanji, przyjacielu, że to dlatego bogowie posłali nas dziś do bitwy. Ja ocaliłem cię przed Tarru, ty ocaliłeś mnie przed Ghanirim. To bardzo rzadka przysięga i uważam, że tak czy inaczej wiele o niej nie mówiono. Oczy Nnanjiego lśniły w ciemnościach. Tajne znaki i straszne przysięgi były samą esencją szermierczego zawodu, więc tajemna przysięga stanowiła dla niego podwójną przyjemność. - Powiedz mi jej słowa i ja ją złożę - powiedział. Prace eksploracyjne Katanjiego posuwały się teraz w szybkim tempie. Usunął już przepaskę Cowie i czynił dalsze postępy. Nnanji wyraźnie bardzo lubił swego młodszego brata, a jego nastawienie wobec seksu było zadziwiająco niedbałe, ale czy jest możliwe, żeby było aż tak niedbałe, by użyczać swej nowej niewolnicy, zanim jeszcze sam ją wypróbował? Wallie z trudnością oderwał od tego wzrok. - Nie śpiesz się tak bardzo, Nnanji - ostrzegł. - W pewien sposób ona jest nawet straszliwsza niż trzecia przysięga. Ale jest uczciwa. Wiąże obie strony równo, nie jak pana i niewolnika. Honakura zakaszlał w mroku. - Czy to jakimś przypadkiem nie jest przysięga braterstwa, władco? - Jest - powiedział Wallie uśmiechając się. - Widzisz, pierwszą rzeczą, którą mam do zrobienia, powiedział mi bóg, jest odnalezienie brata, a... a ja nie mam żadnych braci, o których bym wiedział. - Chodzi o mnie? - Nnanji był wielce podekscytowany. - Bóg miał na myśli mnie? - Jestem tego pewny, ponieważ ustawił cię na plaży tak, że prawie wpadłem na ciebie wychodząc z wody. Masz swoją rolę do odegrania w Jej zadaniu, jeśli przysięgniesz, że będziesz moim bratem. - Podaj mi słowa, władco! Czas biegł. Kilt Katanjiego zatrzepotał na materacach. - Nnanji - powiedział Wallie. - Przykro mi przerywać tę ważną rozmowę i z pewnością nie jest to moja sprawa, ale czy dałeś swemu podopiecznemu pozwolenie na robienie tego, co właśnie zamierza zrobić? - Na robienie czego? - zapytał Nnanji odwracając się. - Arrrrgh! Rzucił się pośpiesznie w stronę rufy, podczas gdy Honakura dławił śmieszek. Zabrzmiał ostry krzyk bólu, po którym nastąpiły tępe łomoty. - Nie wspomniałeś o zbieraniu mądrości - zauważył Honakura. - Podejrzewam, że "drugi" oznacza drugiego brata - odpowiedział Wallie, rozciągając się na materacu - a jeśli o to chodzi, to człowiek, o którym mowa, zebrał właśnie trochę mądrości na własny użytek. - Ale przykuć, władco? Przykuć swego brata? - Czwarta przysięga jest nieodwołalna. - Naprawdę? Nigdy nie słyszałem o takiej przysiędze. To ciekawe. - A teraz twoja kolej. Skąd wiedziałeś o czarnych włosach Katanjiego? I o braterstwie? - Hm, tak - powiedział Honakura. On również się położył i umościł wygodnie. - Powiedziałem ci, że Ikondorina był parę razy wspomniany w sutrach, władco. Raz było to odniesienie do "rudowłosego brata Ikondoriny" i raz do "czarnowłosego brata Ikondoriny". To wszystko. Rude włosy są rzadkością, jak wiesz, ale prawdziwie czarne włosy są jeszcze bardziej niezwykłe. Wallie wpatrywał się w pierścienie i w gwiazdy. - Opowiedz mi więc o nich. - Może kiedy indziej - powiedział Honakura. Dlaczego starzec jest taki niechętny? Czego się domyśla? Wallie nie miał sposobu na dowiedzenie się tego - i może będzie szczęśliwszy nie wiedząc? Jednak był pewny, że teraz rozpoczął swe zadanie. Rozwiązał pierwszą część zagadki boga, Nnanji ma swoją rolę do odegrania i prawie na pewno to Katanji ma być tym, który przyniesie mądrość. Właściwie on już to zrobił, jako że odwrócił przebieg procesu. Stąd śmiech i radość Walliego w strażnicy - był na dobrej drodze. Statek zaczął kołysać się w nowym rytmie i szermierz usiadł, żeby znaleźć powód. Powód leżał z Cowie. Nie mógł spać. Czegoś mu brakowało, jakaś myśl szamotała się, próbując wyrwać się z podświadomości. Zdarzenia dnia pełzały po całym jego umyśle i nie pozwalały mu zasnąć. Starzec chrapał. Coś wbijało się mu w plecy. Przesunął się do nowej pozycji i spróbował znowu, bez większego powodzenia. Światło Boga Marzeń przypomniało mu o nocach spędzonych w więzieniu. Wtedy spróbował odwrócić się na drugi bok i stwierdził, że spogląda w parę dużych, ciemnych oczu, znajdujących się w niewielkiej odległości. Katanji również nie mógł zasnąć i trudno mu się było dziwić. Jeśli dla Walliego był to wielki dzień, to jaki on był dla Katanjiego? - Tęsknisz za domem? - cicho spytał Wallie. - Troszkę, władco. Nawet będąc w wieku Katanjiego, jego brat raczej wyrwałby sobie paznokcie z palców u nóg niż przyznał się do czegoś takiego. - Przyjemnie byłoby znaleźć się w domu - szepnął Katanji - tylko na krótką chwilkę, żeby im opowiedzieć, jaki przeżyłem dzień. - Nie powinieneś się spodziewać, że takie dni będą zdarzać się często - powiedział mu Walie. - Ale będą jeszcze inne dobre dni, władco? To miał być dobry dzień? No, może tak, w końcu. - Spodziewam się. Dobrej nocy, praktykancie Katanji. - Dobrej nocy, władco. Nnanji jeszcze raz zaczął kołysać statkiem. Kiedy Wallie znów otworzył oczy, chłopiec jeszcze nie spał. - Dziękuję, Katanji. Nie wiedziałem o piraniach. - Nie pomyślałem o tym, władco. - Pieniądze, które ci dałem na drodze... - powiedział Wallie. - Och! - Katanji zaczął grzebać w niezwykłej dla siebie sakiewce na uprzęży. - Zapomniałem, władco. A jajka fruwają. - Nie - powiedział Wallie. - Zatrzymaj je. Katanji podziękował mu poważnie. Po chwili chłopiec znów szepnął. - Władco? Ty nie miałeś znaków rodzicielskich? - Nie miałem? - Teraz masz znak ojcowski, ale ciągle nie masz znaku matczynego. - Mam? - głośno powiedział Wallie, a potem znów przyciszył głos. - Mówisz poważnie? - Potarł swą prawą powiekę palcem i coś wyczuł. - Jest jeszcze? Katanji przysunął się bliżej, żeby się przyjrzeć. - Tak, władco. Miecz. Miecz... po ojcu Shonsu? Czy po Inspektorze Detektywie Smithie? Czy to tylko znak aprobaty ze strony półboga, który, gdzieś tam, musiał się śmiać. Dziękuję, Mały! Jaki zawód miała matka Shonsu? Matka Walliego Smitha była reporterem kryminalnym. To, przypuszczał, może się tłumaczyć jako minstrel. Zachichotał. Leżał i wsłuchiwał się w skrzypienie lin i w syk przepływającej wody. Pomyślał o srebrnej śmierci, która roiła się pod nim, odległa tylko o cale. - Władco? - to był bardzo cichy szept. - Tak? - Wallie otworzył oczy. - Co zdarzy się jutro? - zapytał Katanji. - Och, spodziewam się, że coś wymyślimy - powiedział Wallie. Robił coś, czego nie powinien był robić - rozmyślał o minionym dniu, dniu, który skończył się, zmyty na zawsze przez wody Bogini. A powinien myśleć o przyszłości. Szamocząca się w jego podświadomości myśl wynurzyła się na powierzchnię i był to rozkaz półboga: Idź i bądź szermierzem, Shonsu! Bądź uczciwy i waleczny. I ciesz się, ponieważ Świat jest dla ciebie do smakowania. Potem zasnął. A Bóg Marzeń lśnił między gwiazdami. Co zdarzyło się następnego dnia (i w ciągu wielu późniejszych dni) zostanie opowiedziane w tomie drugim "Siódmego Miecza" PRZYBYCIE MĄDROŚCI SZERMIERZE SHONSU - siódmego stopnia, szermierz o nieznanej przeszłości HARDDUJU - siódmego stopnia, sędzia straży świątynnej GORRAMINI - czwartego stopnia, giermek NNANJI - drugiego stopnia, noszący miecz w straży świątynnej, a potem wasal władcy Shonsu TARRU - szóstego stopnia, zastępca władcy Hardduju TRASINGJI - piątego stopnia, podopieczny czcigodnego Tarru MELIU - czwartego stopnia, kolejny giermek CONINGU - piątego stopnia, emerytowany szermierz, intendent świątynnych koszar BRIU - czwartego stopnia, były mentor czeladnika Nnanjiego LANDINORO - trzeciego stopnia, przyjaciel Briu JANGHIUKI - trzeciego stopnia, szermierz ze straży EPHORINZU - pierszego stopnia, znany jako "Uszaty", podopieczny szermierza Janghiukiego GHANIRI - czwartego stopnia, kolejny giermek IMPERKANNI - siódmego stopnia, wolny miecz YONINGU - szóstego stopnia, podopieczny władcy Imperkanniego